BOLESŁAW
Całkowity nakład książki „Do Krainy Wschodzące- po Słońca” p. pik. B. Orlińskiego ukazał się dzięki hnansauremu wsparciu byłych polskich lotników z ¿rupie} Wojny Światowej, zamieszkujących Stany Zjednoczone i Kanadę.
Zrzeszeni w Stowarzyszeniu Polskich Lotników na emigracji oraz reprezentowani indywidualnymi ..Skrzydłami’’ tr miejscach zamieszkania, w sposób jedynie im dostępny pragnęli upamiętnić rocznicę pięćdziesięciolecia słynnego przelotu por. pil. B. Orlińskiego oraz sierż. L. Kubiaka na trasie „Warszawę — Tokio — Warszawa” w roku 1926.
Publikacja wspomnień” z lat formujących sławę ppUkiego lotnictwa staje się tym samym jeszcze jed- WĘfBi przyczynkiem do historycznej przeszłości z o- kresu Drugiej Rzeczypospolitej Polski.
Komitet Wydawniczy
Toronto 2976 r.
Przedmowa
Dzisiaj, z perspektywy 63 lat, przelot por. pil. Bolesława Orlińskiego Warszawa — Tokio — Warszawa byl wydarzeniem wprost historycznym w skali światowej, a nie tylko chlubą lotnictwa polskiego. W 1986 roku w Toronto (Kanada) miało miejsce spotkanie Japończyków z Bolkiem, którzy ponownie uhonorowali ten wyczyn! Również Chińczycy złożyli po 60 latach hołd naszemu bohaterowi!
Lot na różnych odcinkach przebiegał czasami w warunkach atmosferycznych wręcz katastrofalnych. Stary Breguet XIX mimo „obciętych” dolnych piatów uszanował swych bohaterów i „dowiózł” ich całych i w zdrowiu do Macierzy. Bez żadnych przygotowań w stylu obecnych czasów — tylko mapy i busola — bez „programowania”, wręcz ryzykancko poszli w powietrze, by w stylu romantycznym zwyciężyć! Trochę w życiu przeżyłem, ale kiedy czytam wspomnienia Bolka, które ukazały się 11 lat temu, przechodzą po mnie ciarki i ogarnia wzruszenie. Wspaniały wyczyn! Długo przetrwała sława kapitana (po locie awansował) Orlińskiego, a dla nas nastolatków (11 — 15 lat) była drogowskazem i wzorem, pragnieniem zdobycia, wydawało się, nieosiągalnej
sławy. To przecież oni, piloci z prawdziwego zdarzenia, popchnęli młodzież ówczesną i mnie na tę drogę, to oni byli katalizatorem mego przeznaczeń nia, w co do dziś wierzę, że byli moją busolą!
Nie może być inaczej, droga każdego człowieka wije się i nigdy nie wiadomo, kiedy i jak się zakończy.
Rayski, Orliński, Idzikowski, Skarżyński, Żwirko, Bajan i Plonczyński byli promotorami wielu polskich lotników, którzy dali z siebie wszystko w czasie II wojny światowej, przynosząc chlubę narodowi polskiemu.
I właśnie oni, mimo zaawansowanego wieku, walczyli w czasie wojny i ginęli! A kiedyś jeden z marszałków Lotnictwa Brytyjskiego scharakteryzował polskich pilotów: „They are bom in the air” — oni urodzili się w powietrzu!
Cześć ich pamięci, a Tobie, Bolku, życzę 101 lat żyda!
Stanisław Skalski
Zwrócono się do mnie, ach ci koledzy, bym z powodu minionej 50. rocznicy naszego, z Leonardem Kubiakiem, lotu (27 VII! — 25 IX 1926 r.) napisał, jak to było. Piszę więc, co pamiętam.
Na początku maja 1926 roku, przy pięknej wiosennej pogodzie, przykołowałem swojego Spada do hangaru eskadry treningowej na lotnisku mokotowskim w Warszawie.
Była godzina ósma rano. Wiało z zachodu, więc lot z Lidy trwał prawie dwie godziny.
Spotkał mnie ze swym zwykłym, serdecznym uściskiem kpt. pilot Bolesław Stachoń, dowódca eskadry, a mój stary przyjaciel.
— Skąd cię przyniosło o tej porze? — zapytał.
Wyjaśniłem, że stawiam się na osobiste wezwanie szefa Departamentu Lotnictwa, płk. pilota inżyniera Ludomiła Rayskiego. Przyczyny wezwania nie znam.
— No, idź z Bogiem. Niech cię QJeo Opatrzności ma w swej opiece — powiedział z żartobliwym
współczuciem Bolek. Pewnie znowu coś zbroiłeś i masz dostać osobiste wcieranie od samego szefa.
Muszę tu wyjaśnić, że w tym okresie mojej kariery lotniczej, wśród kolegów i przełożonych, słusznie czy nie, miałem opinię, choć dobrego, to jednak trochę ekscentrycznego pilota, którego wyczyny akrobatyczne w powietrzu nosiły charakter nieraz bardzo eksperymentalny, a raz nawet, w Grudziądzu, doprowadziły do urwania się lewej lotki (na Fokke- rze D-VII).
Lądowanie z jedną lotką udało się, co prawda, to jednak nie uchroniło „wielkiego” akrobaty od dwóch tygodni ścisłego aresztu na odwachu. No, ale do rzeczy.
Zameldowałem swoje przybycie w kancelarii szefa punktualnie o godzinie ósmej trzydzieści. Adiutant natychmiast wprowadził mnie do gabinetu pułkownika. Nasz niezapomniany „Effendi” * stał przed swym biurkiem.
Z charakterystycznym przechyleniem głowy i przyjaznym uśmiechem podał mi rękę, zapytał, czy miałem przyjemny lot i patrząc mi ostro w oczy, powiedział:
— Chcę, ażeby pan mnie zastąpił w wykonaniu lotu długodystansowego, który projektowałem i o- pracowałem, lecz w ostatniej chwili okazało się, że
pan minister spraw wojskowych nie zezwolił mi lecieć, ze względu na Objęcie przeze mnie stanowiska szefa Departamentu Lotnictwa. Czy się pan podejmuje?
Bez namysłu odpowiedziałem:
— Tak, panie pułkowniku, podejmuję się.
Pułkownik skinieniem głowy wskazał na stół konferencyjny pod oknem. Podeszliśmy bliżej. Na stole leżał stos starannie złożonych map lotniczych. Rzuciwszy okiem stwierdziłem, że były to tzw. milio- nówki, to znaczy wykonane w skali 1:1 000 000.
Zaciekawiły mnie również dwa pistolety typu „Mauser”, w drewnianych pochwach-kolbach, i kilka kartonowych pudełek z amunicją.
p| To są ważne rekwizyty potrzebne w podróżach tego rodzaju — powiedział pułkownik, widząc moje zaciekawienie. Podsunął mi krzesło. — Niech pan siada — dodał i rozłożywszy jeden z arkuszy na stole, spokojnym głosem zaczął swoje instrukcje.
Zorientowałem się z trasy wykreślonej na pierwszej mapie, że mam rozpocząć lot z lotniska doświadczalnego Villacoublay, pod Paryżem, kończąc pierwszy etap w Warszawie, na Mokotowie.
Z następnych odcinków map i nakreślonych na nich tras zobaczyłem, że droga prowadzi przez Moskwę, Kazań, Omsk, Krasnojarsk, Czytę, Harbin (w Mandżurii), Seul (Korea), do Tokio (lotnisko Toko- rozawa).
— Co pan o tym myśli? — zapytał pułkownik.
— Daleko — odpowiedziałem.
Dalsze instrukcje były: 12 maja mam wyjechać do Paryża. Tam zamelduję się u mjr. obs. inż. Czesława Filipowicza, reprezentanta naszego szefa Departamentu Lonictwa przy Wojskowej Misji Zakupów w Paryżu, który mi udzieli dalszych instrukcji dotyczących nowego rajdowca. Mechanik, sierżant Leonard Kubiak, syn Ziemi Poznańskiej, mający już za sobą piękny przelot w roku 1925 wraz z płk. Rayskim dookoła Morza Śródziemnego, jest już we Francji w Albert pod Paryżem, gdzie w wytwórni samolotów SA Des Aeroplanes Henri Potez zapoznaje się ze sprzętem, przygotowywanym do naszego lotu.
Potez XXV wyposażony ma być w silnik Renault 480 KM typ „V”. Maszyna będzie oblatana i dostarczona na lotnisko Villacoublay przez fabrykę. Kontrola wojskowa (francuska) przejmie samolot, który wszechstronnie wypróbowany w powietrzu przez pilota fabrycznego zostanie formalnie przyjęty przez pilota kontroli wojskowej (kpt.-pilot de Marnier).
Co się tyczy przygotowania, ewentualnie otrzymania, potrzebnych dokumentów i listów żelaznych od przedstawicieli rządów Związku Radzieckiego, chińskiego i japońskiego, to do tej funkcji wyznaczony został por. obs. Zygfryd Piątkowski, który miał być w ciągłym kontakcie ze mną.
— Teraz niech pan dobrze wypocznie i przestudiuje trasę lotu. Za kilkanaście dni wyjazd do Paryża.
Życzę powodzenia. — Mocny, serdeczny uścisk dłoni szefa.
Złożyłem mapy, mauzery i amunicję do dużej brezentowej torby i odmeldowałem się. Przyznam, że byłem w stanie dosyć silnego szoku. Górowała myśl: Boże!... Dlaczego ja?...
Zakwaterowano mnie w mieszkaniu jednego z oficerów w budynku Departamentu Lotnictwa. Miałem być w każdej chwili pod ręką na wezwanie szefa. Siedziałem przeważnie w domu. Studiowałem mapy i trochę czytałem. Starałem się również psychicznie zaaklimatyzować do sytuacji, w której się znalazłem, sytuacji zupełnie nowej w moim życiu. Po nocach budziłem się często i całymi godzinami myślałem nad sprawą wyboru mojej śkromnej osoby do tak gigantycznego przedsięwzięcia. Głęboki niepokój dręczył mnie, czy zdołam wywiązać się z powierzonego mi zadania. Przecież skutkiem decyzji szefa stałem się znienacka jednym ze współzawodników o międzynarodowe pierwszeństwo w powietrzu. Mam za zadanie, niosąc wysoko sztandar biało-czerwonej szachownicy, dorównać, a może i prześcignąć takich asów, jak De Pinedo, Pelletier d’Oisy, Ferrarin, Cos- tes, Gromow, Arrachart i innych. No, zobaczymy...
Po dwóch dniach zostałem wezwany przez szefa.
Adiutant telefonując uprzedził: „Pełny uniform służbowy”. Była to wizyta w poselstwie sowieckim. Wraz z szefem oczywiście.
Poseł Wojkow przyjął nas wystawnym obiadem,
wręczając mi przy pożegnaniu potrzebne listy żelazne oraz zezwolenie na posiadanie broni i amunicji. Życzył mi przy pożegnaniu szczęśliwej podróży, u- żywając tradycyjnego życzenia rosyjskich pilotów; „ni pucha, ni piera”.
Następnego dnia pięknie zaaranżowana herbata w poselstwie japońskim. Przyjęcie odbyło się z paniami w kimonach, z całym ceremoniałem według wiekowej tradycji samurajów.
Było to niezapomniane widowisko.
W dużej sali, wysłanej piękną wzorzystą matą, misternie tkaną ręką mistrzów tego rzemiosła, oświetlonej matowokremowym światłem woskowopapie- rowych lampionów, leżały prześlicznie wykonane poduszki z wzorami folkloru japońskiego. Niskie stoliki z laki, z misternymi rysunkami w złocie, postawione były przed, a właściwie pomiędzy poduszkami tak, że wypadało po trzy poduszki na każdy stolik. Siedzieliśmy w ten sposób, że dwóch mężczyzn było z jednej strony stolika, zaś jedna niewiasta usługująca im, z drugiej. Przyniesienie tac, też ze złoconej laki, z ustawionymi na nich czareczkami i innymi przyborami do herbaty z pięknej porcelany przez urocze filigranowe panie, żony personelu poselstwa i uplasowanie się tych miłych laleczek, każda przy innym stoliku, by nas obsługiwać i bawić rozmową, było widowiskiem niezwykle nastrojowym i estetycznym.
Pamiętam, jak płk Rayski, podczas naszego po
wrotu do domu (mieszkał też na lotnisku), żartobliwie zauważył, że my z naszymi kordzikami nie umywaliśmy się do samurajów nippońskieh, których straszliwe miecze, jakie oglądaliśmy na ścianach poselstwa, robiły wrażenie krew w żyłach ścinające.
Tu też, jak i w poselstwie sowieckim, dokumenty i listy były przygotowane i wręczone mi przy pożegnaniu.
Przyszedł dzień 12 maja.
Nocnym kurierem, via Poznań, Berlin, Kolonia i Antwerpia, znalazłem się o godzinie ósmej rano w ówczesnej „stolicy świata”. Dzienniki poranne, o- gromnymi zgłoskami na swych pierwszych stronach i głosami sprzedawców, ryczały o „Révolution Polonaise”. Cóż mogłem na to poradzić. Nie było mnie przecież w Warszawie. Pojechałem więc w okolicę placu D’Etoile do hotelu, zatroskany tym, co się w kraju dzieje.
Po odświeżeniu się i ogoleniu pojechałem do Wojskowej Misji Zakupów, żeby się zameldować u mjr. obs. inż. Czesława Filipowicza.
„Filip” ucieszył się, zobaczywszy mnie.
Znaliśmy się z Warszawy z 1 pułku lotniczego, gdzie służyłem jako subaltern* w 16 eskadrze wywiadowczej pod kpt. pil. Tadeuszem Prausem, a później w 18 myśliwskiej pod kpt. pil. Józefem Krzy- czkowskim — „Krzyczem”.
Działo się to w okresie szczenięcym mojego życia lotniczego, w latach 1922—23.
Czesław był też pod wpływem szoku z powodu wiadomości z Warszawy.
Następnego dnia wczesnym pociągiem porannym pojechaliśmy do Albert, do Poteza. Wytwórnia samolotów „Potez” budowała wówczas serię samolotów Potez XXV A-2 z silnikiem Lorraine-Dietrich, o mocy 450 KM, układ cylindrów — „W”, na zamówienie lotnictwa polskiego.
Dowiedziałem się od mjr. Filipowicza, że samolot przeznaczony dla mnie jest specjalnie zmodyfikowany do lotów długodystansowych przez dodanie całego systemu zbiorników dodatkowych i (nie wiem dlaczego) wyekwipowany w silnik Renault o mocy 480 KM, układ cylindrów — „V”. Był to silnik stosunkowo nowy i mało dotychczas używany w odróżnieniu od Lorraine 450 KM, który przeszedł ciężką próbę ogniową w rajdach Pelletiera D'Oisy, Ar- racharta i innych.
Nasz Rayski, w swym wspaniałym przelocie dookoła Morza Śródziemnego, leciał też na Lorraine 450 KM.
Wszystkie te loty dowiodły w pełni, że silnik, o którym mowa, najlepiej nadawał się do mojego projektowanego lotu do Tokio.
Kontrolerem-rezydentem z ramienia Departamentu Lotnictwa Polskiego był wówczas u Poteza kpt. pil. Stanislaw Nazarkiewicz. Zajął się nami bardzo
pieczołowicie, oprowadzając i dając wiele cennych i fachowych wyjaśnień dotyczących produkowanej dla Polski serii. Niestety, ani on, ani mjr Filipowicz nie mogli mi wyjaśnić, dlaczego samolot, przeznaczony do naszego rajdu, wyekwipowany jest w silnik Renault, a nie, jak wszystkie zamówione dla Polski maszyny, w Lorraine-Dietrich.
Na zakończenie tej pouczającej introdukcji Stach Nazarkiewicz przyprowadził nas do maszyny, która miała być użyta do mojego przyszłego rajdu.
Tu, po raz pierwszy, spotkałem mojego wiernego towarzysza przyszłej podróży sierżanta Leonarda Kubiaka. Słyszałem o nim przedtem jako o bardzo wytrawnym mechaniku, człowieku niespożytej energii i wielkiej sumienności.
Był średniego wzrostu, ciemny blondyn, o szczerym, spokojnym spojrzeniu niebieskich oczu. Mówił głosem łagodnym, niegłośno, chwilami lekko załamującym się tak, jakby był w okresie młodzieńczej mutacji. Zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Wyczułem w nim bratnią duszę. Uczucie, jakie tylko można mieć do towarzysza broni, z którym się idzie na nocny patrol.
Opowiedział mi o paru niewielkich problemach, które pozostały do przezwyciężenia, i wyraził nadzieję, że za trzy dni — najdalej — maszyna będzie gotowa do próby w locie przez pilota fabrycznego i myśli, że za dziesięć dni będziemy mogli wystartować do pierwszego etapu: Paryż—Warszawa. W
końcu naszej rozmowy Kubiak, korzystając z tego, źe chwilę byliśmy sami, zapytał mnie, czy nie wiem, dlaczego nie lecimy na silniku Lorraine-Dietrich 450 KM, który on tak dobrze zna jako jeden z najwytrzymalszych.
— To wielka szkoda, panie poruczniku, że taki szmat drogi mamy zrobić na silniku, który się jeszcze nigdzie, niczym nie wykazał.
— Co robić, musimy spróbować — odpowiedziałem.
Pożegnałem się z Kubiakiem, z tym że za parę dni spotkamy się w Villacoublay przy ostatecznym przejęciu samolotu od władz francuskich.
Po śniadaniu (déjeuner) z właścicielem wytwórni panem Henry Potezem wyruszyliśmy z mjr. Filipowiczem z powrotem do stolicy.
W Paryżu przebywał wówczas mój były dowódca i serdeczny przyjaciel major-pilot Ludwik („Lulas”) Idzikowski w oczekiwaniu na wykończenie swojego atlantyckiego samolotu przez wytwórnię Société des Avions.
Ponieważ zamieszkiwał w tym samym hoteliku, co i ja, a miał do dyspozycji mały samochód fabryczny, spędziliśmy następnych parę dni razem na miłych wycieczkach poza miasto, do Wersalu, Lasku Bulońskiego itp., spędzając czas na pogawędkach i wspomnieniach o minionych grudziądzkich i warszawskich czasach. Przesiadywaliśmy w przytulnych bistrotach paryskich, sącząc powoli apéritif i nie gar
dząc uroczym widokiem strzelistych nóżek i zgrabnych figurek, genialnych w swej prostocie i fata- łaszkowej elegancji, kobietek paryskich.
Miłe zdawać się były te dnie majowe w Paryżu, w roku Pańskim 1926, a jednak, jakaś trudna do otrząś- nięcia się z niej, ukryta troska usadowiła się głęboko w sercu i nurtowała myśl. Podświadome uczucie ciężaru odpowiedzialności, w oczekiwaniu nieodwołalnie ważnych momentów, kiedy człowiek wie, że nikt mu nie pomoże, że jest sam i sam musi decydować. To oczekiwanie czegoś, co jak wyrok musi być wykonane i nie da się odmienić ani odroczyć na długo, coś, co bez względu na wynik będzie miało decydujący wpływ na nasze przyszłe życie. Obserwowałem Ludwika. Zewnętrzny wyraz spokoju i lekkiego cynizmu cechował jego zachowanie jak i dawniej. Jednak, znając go blisko, wyczuwałem jego wewnętrzny stan ciągłego podniecenia i niepokoju. Będzie musiał dać wszystko z siebie, aby zrealizować to, do czego się zobowiązał
W cztery dni po naszej wizycie u Po teza zostałem powiadomiony, że dnia następnego rano mam się stawić w yillacoublay w celu odbioru mojego rajdowca, który został tam przyprowadzony przez kapitana de Marniera.
O ósmej rano byliśmy z Idzikowskim, jego maleńką kałamaszką, przed hangarem doświadczalnym na Villacoublay. W całej krasie błyszczącego ciemnozielonego lakieru, w blasku porannego słońca, stała
nasza maszyna. Przywitał nas kpt. de Marnier, który z ramienia francuskiej kontroli wojskowej dnia poprzedniego oblatał i przyprowadził samolot na Villa- coublay.
Przy maszynie stało kilku oficerów i podoficerów francuskich oraz mechaników cywilnych.
Władze polskie reprezentowane były przez szefa Misji Zakupów płk. Łojkę, mjr. obs. inż. Filipowicza, mjr. obs. inż. Ludwika Zejferta i kilku subalter- nów z Wojskowej Misji Zakupów.
Sierżant Kubiak już się krzątał przy maszynie.
Kpt. de Marnier bez zwłoki objaśnił mi cały cock- pit-drill, jak również funkcjonowanie zbiorników dodatkowych. Poinformował mnie jednocześnie, że wykonał w Albert kilka lotów próbnych, a ostatni trwał trzy godziny. Wzniósł się ponoć do wysokości pięciu tysięcy metrów i znalazł wszystko w zupełnym porządku.
Teraz napełnione są tylko zbiorniki normalne i jeżeli chcę, mogę natychmiast startować do pierwszej próby.
Włożyłem swoją połataną kominiarkę, trochę waty w uszy i już się przypasywałem w swoim siedzeniu. Kubiak usadowił się w swojej kabinie za mną.
Krótka próba iskrowników i ruszyliśmy do startu.
Samolot oderwał się lekko od ziemi i w parę minut osiągnęliśmy wysokość tysiąca metrów. Po kilku
skrętach zauważyłem, że siły przy użyciu lotek są dosyć duże i że znacznie wzrastają przy większych prędkościach. Nie podobało mi się to, ale postanowiłem o tym fakcie nie wspominać, gdyż na poprawki aerodynamiczne w samolocie nie było czasu. Chodziło mi o jak najwcześniejszy start do Warszawy, bo wiedziałem, że tam na nas czekają. Poza tym nie chciałem stracić dobrej pogody we wschodniej Syberii i Mandżurii.
Po godzinie wylądowaliśmy. Podpisałem akt przyjęcia maszyny i wydałem polecenie napełnienia wszystkich zbiorników.
Następny lot odbył się po południu.
Start był dosyć długi, ale normalny w tych warunkach. Po prawie pięciu godzinach lotu i wypróbowaniu wszystkich kombinacji instalacyjnych paliwa wylądowałem o zmierzchu i oświadczyłem, że jutro o 6 rano startujemy do Warszawy.
Szef hangaru doświadczalnego nie był zbyt zadowolony z mojej decyzji ze względu na nocną pracę, ale musiał się do niej dostosować. Kubiak oświadczył mi wręcz, że po zjedzeniu czegoś w miasteczku wróci do hangaru i pozostanie tu tak długo, aż maszyna będzie gotowa do startu.
Zawsze się będę mógł przespać w czasie lotu, panie poruczniku — oświadczył.
Okazało się później, że poszedł do miasteczka, do hotelu, zjadł tam kolację, rozliczył się i wrócił ze swoją walizką do hangaru. Po napełnieniu rezerwu-
arów i inspekcji silnika wgramolił się do swojego siedzenia i tam spał do rana.
Taki był Leonard Kubiak.
O szóstej rano, przy pięknej pogodzie i lekkim wiaterku z zachodu, przyjechaliśmy z Idzikowskim, Filipowiczem i Zejfertem taksówką na lotnisko. Był to drugi dzień Zielonych Świąt 1926 roku.
Po krótkim pożegnaniu i ulokowaniu naszego skromnego bagażu (dwie małe walizki), żwawo zajęliśmy nasze miejsca w maszynie. Przypasując się, spojrzałem na Ludwika. Miał łzy w oczach. Nie myślałem wtenczas, że widzę go ostatni raz w życiu. O- twarłem powoli przepustnicę do końca. Silnik grał bez zarzutu. Przymknąłem gaz. Dałem znak do u- sunięcia podstawek. Samolot potoczył się gładko po murawie lotniska. Start trochę dłuższy niż wczoraj. Wznosząc się powoli, ale regularnie, wziąłem kurs na wschód. Sztrasburg, Norymberga, Praga, Wrocław, Łódź — oto, z grubsza, nasze fixy w drodze do Warszawy.
Pogoda była ładna.
Przekraczając Ren na północ od Sztrasburga, zauważyłem, że wiatr południowo-zachodni zniósł nas trochę na lewo. Wziąłem więc nieznaczną poprawkę i ciągnąłem dalej. Wysokość trzymaliśmy około półtora tysiąca metrów. Silnik pracował równo, na około 75 procent mocy.
Po mniej więcej 15 minutach od chwili przejścia Renu zauważyłem na liczniku obrotów i poczułem w
zachowaniu się maszyny, że obroty silnika zaczynają powoli spadać. Sprawdziłem dźwignię przepu- stnicy, czy nie ma luzu i sama się nie przymyka. Znalazłem wszystko w porządku. Dodałem obrotów, które, pomimo większego otwarcia przepustnicy, po chwili zaczęły dalej spadać. Postanowiłem zawrócić do Sztrasburga, by jakoś sprawie zaradzić, jeżeli się da. Trac4c powoli wysokość, dociągnąłem i wylądowałem na lotnisku w Sztrasburgu.
Podkołowaliśmy do hangaru 34 pułku myśliwskiego. Kilkadziesiąt Nieuportów typu „Delage” wygrzewało się w równych rzędach w czerwcowym słoneczku. Kilku młodych chłopców w niebieskich kombinezonach z sierżantem na czele podbiegło, ofiarując swoją pomoc. Poprosiliśmy o podstawki pod koła, co zostało natychmiast wykonane. Rozpocząłem próbę silnika. Pracował bez zarzutu. Wypróbowałem iskrowniki. Były w porządku. Wyłączyłem silnik.
Kubiak, nie tracąc ani chwili, odmontował maskę i zaczął badać przy pomocy sierżanta francuskiego wszystkie elementy, które mogłyby być przyczyną utraty mocy naszego Renaulta. W czasie inspekcji filtru gaźnika Kubiak znalazł trochę wody. Poza tym wszystko było w zupełnym porządku.
Doszliśmy do wniosku, że woda, która nie wiadomo skąd dostała się do karburatora, była przyczyną naszych trudności. Ale... skąd się ona tam wzięła? Czy był to proces zwykłej kondensacji z powodu niskiej temperatury, czy?... No, ale wróćmy do his
torii dalszych naszych przygód w tym pamiętnym dniu.
W parę minut po umocowaniu pokrywy silnika byliśmy znów w powietrzu. Wziąłem kurs na Norymbergę i pozostawiwszy ją po prawej stronie trzymałem kurs na miasto Cheb w północnych Czechach. Byliśmy na wysokości 2 tysięcy metrów. Pogoda była dobra. Widzialność — około 20 kilometrów.
W pewnej chwili obroty silnika zaczęły znowu spadać. Tracąc stopniowo wysokość, postanowiłem ciągnąć jak najdalej z zamiarem wylądowania na lotnisku wojskowym w Chebie. Niestety, nie dociągnęliśmy, brakło 12 kilometrów, i starając się posadzić maszynę na niedużej łące, uszkodziłem ją dosyć poważnie.
Wyszliśmy z tej kraksy z lekkimi tylko obrażeniami.
Po godzinie — na telefoniczne wezwanie wiejskiego policjanta, przybyli z Chebu mechanicy wojskowi, z którymi omówiliśmy sprawę rozmontowania i przewiezienia na najbliższą stację kolejową, oddaloną tylko o dwa kilometry, naszego nieszczęsnego rajdowca, a właściwie jego opłakanych resztek. Kubiak pozostał przy kraksie, by przypilnować rozbiórki, ja zaś, zabrany zostałem samochodem przez kpt. pil. Sławomira Kałę, wypróbowanego przyjaciela Polaków, do dowództwa pułku, by się stawić osobiście przed dowódcą. Kochanego Kałę spotkałem
jeszcze raz w życiu w Londynie w roku 1944. Po wojnie, jako pułkownik, powrócił do swojej ukochanej „Zlatej Prahy”. Na początku lat pięćdziesiątych zmarł skutkiem ran odniesionych w czasie wojny.
Po spędzeniu miłego wieczoru z kolegami-Czecha- mi, którzy wszelkimi siłami starali się mnie pocieszyć, wlewając we mnie niesamowite ilości wspaniałego pilznera w kasynie oficerskim, poszedłem na dobrze zasłużony spoczynek do przydzielonej mi kwatery przy kasynie. Kubiak był niezwykle gościnnie przyjmowany przez sierżantów pułku.
Dnia następnego, po sutym śniadaniu, pojechaliśmy z Kałą i Kubiakiem do rozbitego grata. Był właśnie okrywany brezentową płachtą, na platformie kolejowej, przez mechaników czeskich. Według zapewnień zawiadowcy stacji platforma ze szczątkami Poteza miała być doczepiona do najbliższego pociągu pośpiesznego do Pragi z dalszym przeznaczeniem via Pardubice i Cieszyn do granicy polskiej i Warszawy. Podpisałem odpowiednie papiery, po czym wróciliśmy na lotnisko.
Nocnym kurierem, serdecznie żegnani przez lotników czeskich, wyruszyliśmy z Kubiakiem w smutną, niesławną podróż do Warszawy. Tak się zakończył mój „wielki” rajd z „nieprawdziwego” zdarzenia. Urwały się brutalnie orle sny. Robakiem byłeś, jesteś i pozostaniesz do końca dni swoich — pomyślałem.
Nigdyśmy się nie dowiedzieli, skąd się wzięła woda w filtrze gaźnika sławnego silnika Renault 480 KM, model „V’\
Smutno mi się jechało w pustym przedziale 2 klasy nocnego kuriera Berlin—Cheb—Praga. Miarowy klekot rozbitych buksów nie potrafił mnie uśpić tej nocy.
Myślałem o przeżytych tygodniach. Analizowałem uczucia, emocje, plany i nadzieje, które tak raptownie rozwiało przeznaczenie.
W pewnej chwili, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, jasne uczucie optymizmu nieoczekiwanie zmieniło kierunek moich rozważań. Tak, znikąd, bez ewolucji myślowej, przypomniałem sobie, że przecież gdzieś, w którymś z hangarów na Mokotowie, musi być zapomniana „Cinderella”-Brśguet, „dziewiętnastka”, płk. Rayskiego z jego zeszłorocznego przelotu śródziemnomorskiego. Przecież wiem dobrze, że jest ona wyekwipowana w zbiorniki paliwa na dwanaście godzin lotu. Co prawda, silnik, no i maszyna mogą być trochę sfatygowane. Odrobiły już przecież swoje godziny uczciwej pracy. Silnik (Lorraine-Dietrich 450 KM) miał, o ile wiem, paręset godzin pracy w eskadrze przed lotem Rayskiego. Mówiło się przecież o tym w kuluarach naszego lotnictwa.
Na to wszystko można będzie, przy pomocy naszych genialnych specjalistów-mechaników, zaradzić. Przecież nie święci garnki lepią — przecież znaj
dzie się gdzieś nowy silnik, żeby go zamontować do zapomnianej „dziewiętnastki”.
Do rana nie zmrużyłem oczu. Myśl o tym, żeby rozpocząć nowy lot z Warszawy do Tokio, jak najpiękniejsza tęcza po burzy, opromieniła mój umysł.
Postanowiłem jednak zachować kompletną tajemnicę i nawet z Kubiakiem nią się nie podzieliłem. Wszystko będzie zależało od tego, jak się ustosunkuje płk Rayski do mojego niepowodzenia i rozbicia Poteza. On, ten lotnik z prawdziwego zdarzenia — zadecyduje.
Natychmiast po przyjeździe do Warszawy przebrałem się w mundur i zameldowałem u adiutanta szefa.
W parę minut potem byłem już w jego gabinecie. Spotkał mnie w drzwiach i ze smutnym, współczującym uśmiechem uścisnął moją dłoń. Posadził mnie na krześle pod ścianą i kazał, siadając obok, opowiedzieć sobie historię naszego lotu z Paryża zakończonego w niesławie kraksą pod Chebem.
Gdy zakończyłem swoją opowieść, pułkownik wstał, stanął przede mną i powiedział:
— Widzę, że się pan tym wszystkim zańadto przejął. Trudno teraz coś powiedzieć, ale będziemy się starali ustalić, skąd się woda dostała do filtrów gaźnika. Może też wyjść na jaw jakiś błąd konstrukcyjny samego gaźnika, który spowodował kondensację. Nakażę dokładne zbadanie tej sprawy, jak tylko rozbita maszyna przybędzie do Warszawy. To nie wasza wina. Zrobiliście z Kubiakiem coście mo
gli. Dobrze, że jesteście żywi i cali. Mapy, listy, pistolety i amunicję proszę oddać adiutantowi — dodał.
Oceniłem ten moment jako nadający się do powiedzenia pułkownikowi o moim zamiarze wykonania próby nowego lotu z Warszawy na „jego” Bre- guecie.
Po wysłuchaniu mojej argumentacji na ten temat szef z widocznym zadowoleniem zgodził się na mój projekt.
Tegoż popołudnia pokryta pajęczyną i kurzem „dziewiętnastka” pułkownika Rayskiego została wyciągnięta na światło dzienne z jednego z hangarów, gdzie spoczywała oddana w opiekę specjalnej grupie personelu technicznego Centralnych Warsztatów Lotniczych na Mokotowie (późniejsze PZL).
Instrukcja szefa Departamentu Lotnictwa Wojskowego brzmiała: „Kompletna inspekcja i potrzebne poprawki całego samolotu. Silnik ma być wymontowany i rozebrany przez specjalną ekipę silnikową i dokładnie, a jeśli zajdzie tego potrzeba, laboratoryjnie zbadany, potrzebna zamiana części na nowe dokonana. Sierżant Leonard Kubiak zostaje przydzielony czasowo do maszyny z oficjalnym tytułem kontrolera wojskowego”.
Ze względu na okres tajfunów na Dalekim Wschodzie, za poradą przedstawiciela poselstwa japońskiego, start został wyznaczony na koniec sierpnia z datą ostatecznie nie ustaloną.
Ja, za aprobatą szefa, wróciłem do swojego 11 Pułku Myśliwskiego w Lidzie, z tym że mam się stawić w Warszawie około 15 sierpnia, by mieć co najmniej dziesięć dni na oblatanie i dokładną próbę maszyny w dłuższym locie.
Tak się zakończyła, nasza z Kubiakiem, pierwsza próba lotu do Kraju Wschodzącego Słońca. Pozwoliłem sobie na napisanie tej skromnej sagi o nieudanym rajdzie, gdyż myślę, że bez tego obraz wysiłku, związanego z całym przedsięwzięciem, byłby, z braku kontrastu pomiędzy klęską a triumfem, niekompletny.
Jak już wyłożyłem w części pierwszej moich wspomnień, pierwszy odcinek projektowanego przelotu Paryż—Tokio nie udał się.
Z powodu defektu gaźnika musiałem przymusowo lądować na przygodnym terenie, w północno-zachodnich Czechach, ciężko uszkadzając maszynę.
Po powrocie koleją do Warszawy postanowiłem prosić szefa Departamentu Lotnictwa Wojskowego, płk. pil. inż. Ludomiła Rayskiego, o zezwolenie na próbę wykonania nowego lotu, tym razem nie z Paryża, ale z Warszawy do Tokio i użyć do tego celu zmodyfikowanego, seryjnego Bregueta XIX z silnikiem Lorraine-Dietrich 450 KM. Miałem na myśli samolot, na którym płk Rayski z sierż. mech. Leonardem Kubiakiem dokonali, już w roku 1925, lotu długodystansowego dookoła Morza Śródziemnego. Maszyna ta specjalnie się do tego celu nadawała ze względu na zamontowane w niej zbiorniki dodatkowe, co łącznie ze zbiornikiem seryjnym dawało moż
liwość na ponad dwunastogodzinny lot bez lądowania.
Za aprobatą szefa postanowiliśmy startować z lotniska mokotowskiego w Warszawie w końcu sierpnia 1926 roku.
*
W połowie sierpnia, na telegraficzny rozkaz szefa» zameldowałem się u niego, w departamencie, po cywilnemu, z małą walizką, z jedną zmianą bielizny i przyborami do golenia.
, —- Wezwałem pana, gdyż zawiadomiono mnie z. warsztatów lotniczych, że pański Breguet jest już gotów do oblatania. Maszyna jest w hangarze montażowym. Niech się pan tam zgłosi, oni czekają na pana. Kubiak jest przy maszynie.
Rozkaz, panie pułkowniku!
Jednym skokiem byłem w CWL. Samolot stał przed hangarem montażowym. Wyglądał skromnie. Nie oślepiał blaskiem świeżego lakieru, tak jak ten Potez w Villacoublay.
Przy maszynie zastałem krzątającego się Kubiaka
i paru przejętych swą wielką odpowiedzialnością mechaników cywilnych z CWL.
Przywitaliśmy się z Kubiakiem, jakbyśmy się znali od lat chłopięcych, a nie widzieli co najmniej ostatnie dziesięć lat. Po przywitaniu przystąpiliśmy bez zwłoki do rzeczy. Kubiak rzeczowo i metodycz
nie wtajemniczać mnie zaczął we wszystkie „zakulisowe” operacje dotyczące prac związanych z inspekcją i remontem naszej „dziewiętnastki”.
Na zapytanie o stan silnika otrzymałem następujące oświadczenie:
— Rozebraliśmy cały werk w drobny mak, panie poruczniku. Wszystko przejrzane i sprawdzone, że mucha nie siądzie. Nawet niewiele części trzeba było wymienić na nowe. Te dwieście godzin, co on ma za sobą, to jakby ich nie było. Na hamowniśmy go, pierona — dziesięć godzin kręcili. To omega, panie poruczniku, nie silnik — zakończył swój raport mój przyjaciel, Kubiak.
Po wejściu i usadowieniu się w swoim siedzeniu, w kadłubie, zostałem drobiazgowo wprowadzony w tajniki manipulowania kranami zbiorników dodatkowych, jak również poinstruowany, co i jak używać w razie nagłej potrzeby.
Co się tyczy zbiorników dodatkowych, to zasługuje tu na uwagę godna podziwu konstrukcja dur- aluminiowego zbiornika, wymodelowanego na kształt fotela, w kabinie pilota. Na całej powierzchni siedzenia, z którą się stykałem, włącznie z oparciem przedramion, dzieliła mnie od benzyny cienka dura- lowa blacha, oczywiście wzmocniona od wewnątrz specjalnymi żeberkami. Benzyna była wszędzie dookoła mnie. Na niej siedziałem, o nią miałem plecy oparte, jako też ręce i nogi. Misternie wykonane skórzane poduszki, wypchane końskim włosiem i ka
pokiem, arcydzieło tapicerów z CWL, umilały w dotyku ten mój tron, na którym sądzone mi było przesiadywać „bezczynnie” po blisko dziesięć godzin dziennie.
Samolot nasz był koloru oliwkowozielonego, wojskowego. Od spodu skrzydła pomalowane na kolor j asndbłękitny i oznaczone wyraźnie i dumnie szachownicami Polskiego Lotnictwa Wojskowego. Na bokach kadłuba poleciłem malarzom umieścić znak mojej 113 eskadry myśliwskiej w Lidzie.
Znak ten — uskrzydlona strzała — zaprojektowany, wykonany i umieszczony na kadłubach samolotów Spad 61 należących do 113 eskadry myśliwskiej w Lidzie, wchodzącej w skład 11 pułku myśliwskiego, jest oryginalnym dziełem ówczesnego porucznika pilota Kazimierza Kuziana (obecnie podpułkownika, zamieszkałego w Nottingham, Anglia), który w lipcu 1926 roku przedstawił projekt znaku do zatwierdzenia dowódcy eskadry kpt. pilotowi Ignacemu Prawdzic-Sękowskiemu. Godło, po zatwierdzeniu przez dowódcę pułku, płk.-pil. Jerzego Kossowskiego, umieszczone zostało na kadłubach samolotów 113 eskadry w końcu lipca 26 roku. Przed wojną, to znaczy od roku 1928 do 1939, znakiem tym pieczętowała się 121 eskadra myśliwska w Krakowie. U- skrzydlona strzała podczas drugiej wojny światowej, drogą historycznego dziedzictwa, zdobiła maszyny 308 dywizjonu myśliwskiego krakowskiego w Anglii
Parę drobiazgów pozostało jeszcze do wygładzenia w naszym rajdowcu. Sprzeciwiłem się pokryciu całej maszyny świeżą powłoką lakieru. Nie chciałem nic dodawać do niezbędnej wagi, którą i tak biedny Breguet będzie musiał przy każdym starcie dźwigać. Zgodziłem się tylko na bardzo niezbędne poprawki malarskie.
Na trzeci dzień po moim przylocie z Lidy oblataliśmy z Kubiakiem naszego „nowego” rajdowca. Obciążenie było normalne, seryjne. Chodziło mi o zapoznanie się z Breguetem XIX, na którym nigdy jeszcze nie latałem.
Przy oderwaniu maszyny od ziemi i zaraz po starcie oceniłem wspaniałe, jak na tamte czasy, zalety nośne „dziewiętnastki”. Zauważyłem również po kilkunastu minutach lotu, że reakcja na lotki, na zwiększonej prędkości, szczególnie w prawym skręcie i z lekkim nurkowaniem, jest raczej leniwa i wymaga dosyć dużego wysiłku przy wyprowadzeniu ze skrętu. Przydało mi się to spostrzeżenie później, kiedy trzeba było, przy bardzo niskim pułapie i złej widzialności, podchodzić z wirażu do lądowania na o- graniczonym terenie.
Myślę, że wielu pilotów miało okazję osobistego zapoznania się z tym nieprzyjemnym brakiem aerodynamicznym Brśgueta XIX. Obawiam się, że niektóre załogi przypłaciły ten brak życiem.
Po godzinie wylądowaliśmy zadowoleni z silnika
i ogólnego zachowania się maszyny. Lot z pełnym
obciążeniem wyznaczyłem na godziną 6 rano dnia następnego.
Przy lekkim zachodnim wietrze i dobrej pogodzie wystartowaliśmy do dwunastogodzinnego lotu próbnego. Szosę grójecką, tzw. autostrady wówczas jeszcze nie było, przeszliśmy dosyć nisko, ale na bezpiecznej wysokości.
Postanowiłem wykonać — dwukrotnie — trasę : Warszawa—Kraków—Poznań—Grudziądz—Warszawa. Trochę nudne to było, ale chodziło mi o to, żeby w razie potrzeby przymusowego lądowania nie znaleźć się nad Puszczą Białowieską czy gdzieś w okolicy Słonima, a raczej na zachód od Warszawy, gdzie o pomoc będzie łatwiej. Wziąłem więc kurs na Kraków.
Podczas lotu nic godnego zanotowania nie zaszło. Wszystko funkcjonowało na sto dwa. Pogoda dała się trochę we znaki nad Pomorzem, ale pułap nie był nigdzie poniżej 200 metrów. Wszystko odbyło się, jak planowałem, i po dwunastu godzinach z minutami kołowaliśmy po murawie lotniska mokotowskiego do hangaru.
Pułkownik Rayski stał przed hangarem w towarzystwie kilku oficerów i komendanta CWL. Obecny też był personel techniczny na czele z inż. Borejszą, odpowiedzialnym za całość operacji przy remontowaniu naszej maszyny, oraz Bolesław Skraba, kierownik hangaru doświadczalnego CWL.
— Winszuję, dobra próba — powiedział szef, po-
dając mi rękę. — Jak siedzenia? — zapytał dwuznacznie.
— Wygodne, panie pułkowniku — odpowiedziałem udając Greka.
Po krótkiej naradzie na miejscu postanowione zostało, że nazajutrz por. Zygfryd Piątkowski, odpowiedzialny za nasze public relations sprawy, skomunikuje się z poselstwem japońskim, zawiadamiając ich, że jesteśmy gotowi do startu, i zapyta, jakie jest ich zdanie w tej sprawie.
Byl dwudziesty sierpnia. Japończycy, po porozumieniu się z Tokio, pod wieczór tegoż dnia poradzili nam. żeby startować za tydzień, tłumacząc swoją radę przepowiedniami meteorologicznymi, które nadeszły telegraficznie z Japonii. Paskudny niż spodziewany był nad wyspami japońskimi i. Koreą w ciągu, następnych dwóch tygodni.
Rezultatem tych dyplomatycznych rozmów była wspólna decyzja, że start odbędzie się 27 sierpnia
Musiałem bardzo panować nad sobą, by nie okazywać swojego zniecierpliwienia w oczekiwaniu na start. Chodziłem wieczorami do kina, a w dzień jeździłem „samowarkiem” grójeckim (wąskotorowa kolejka podmiejska do Grójca pod Warszawą) do Jeziorny, odwiedzając matkę i siostrę, które tam mieszkały, oraz aby zobaczyć i pobawić się trochę z ukochanym kilkumiesięcznym siostrzeńcem. Nie wiedziałem wówczas, że za osiemnaście lat, w lasach
Jabłonny, wraża kula roztrzaska tę ukochaną gło- winę o złocistych lokach. Zginął jako żołnierz Podziemia w sierpniu 1944 roku.
Dosyć sentymentów! Powracamy na Mokotów, do Brégueta, przy którym mechanicy CWL, pod czujnym okiem mojego nieodżałowanego przyjaciela Henryka Kotońskiego, krzątają się, napełniając zbiorniki paliwem. Kubiak spokojny, opanowany chodzi dookoła maszyny, przyglądając się w skupieniu tej operacji.
Godzina piąta rano — 27 sierpnia. Szaro jeszcze. Prawie ciemno. Pada deszcz. Niskie ciemnoszare chmury swoimi strzępami dotykają wież kościoła Zbawiciela. Panuje stuprocentowy niż i nie ma nadziei na polepszenie widzialności czy podniesienie pułapu w najbliższych godzinach. Decyzja odłożenia startu należy do mnie. Postanawiam chwili startu nie odkładać.
Powoli zaczynają się schodzić i zjeżdżać przyjaciele i koledzy-lotnicy.
Jest pułkownik Rayski. Z ożywieniem rozmawia z pułkownikiem — japońskim attaché militaire, w uniformie. Są przedstawiciele poselstwa sowieckiego. Nastrój ponury ze względu na beznadziejną pogodę.
Silnik naszego Brégueta nakryty brezentową płachtą, jak również i nasze otwarte kabiny. Nikt do nas nie podchodzi. Krótkie sprawdzenie podkładek pod kołami podwozia. Podchodzę do szefa i melduję start do Tokio. Podał mi rękę ze słowami: „Polska na
was patrzy. Szczęść wam, Boże”. Twarz szefa była skupiona i bardzo poważna.
Brezenty zostały zdjęte. Zajęliśmy swoje miejsca
i przypasaliśmy się.
Kontakt!
Silnik zaskoczy! za pierwszym poruszeniem korbki iskrownicy rozruchowej.
Godzina — za pięć szósta. Temperatura wystarczająco wysoka, by wypróbować iskrowniki. Zwiększam obroty, przestawiam kontakty. Wszystko w porządku. Przymknąłem gaz. Dałem znak ręką mechanikom, by usunęli podstawki spod kół podwozia. Znak szefa mechaników: „all elear”. Jaka była nasza terminologia techniczna, zastępująca te genialne dwa słowa angielskie, nie pamiętam. Wiem tylko, że gdy dodałem obrotów, żeby ruszyć z miejsca obładowaną maszynę — spojrzałem na zegarek. Była godzina szósta.
Odkołowałem „dla przyzwoitości” kilkadziesiąt metrów i rozpocząłem start. Był normalny i niedługi. Podstawę chmur osiągnęliśmy prawie natychmiast, więc wziąwszy odpowiednią poprawkę w prawo, bardzo ostrożnie, biorąc pod uwagę duże obciążenie, niski pułap i silny, porywisty wiatr, zawróciłem o sto osiemdziesiąt stopni, by przejść nad żegnającymi nas, których przed startem uzbierała się już spora grupa.
Przeniosło nas szybko nad lotniskiem na wschód. Prawie na idealnym kursie Warszawa — Moskwa.
Popatrzyłem w lewo. Krzyże na „Zbawicielu” były nieco wyżej od nas. Odległość od nich nie przekraczała 150 metrów. Stopniowo jednolity masyw ołowiu nad naszymi głowami zaczął się trochę rwać na kawałki, które co chwila zmniejszały widzialność. Deszcz zalewał okulary. Niosło nas tak z niezwykłą prędkością przez Wisłę na wschód, nad bezmierne przestrzenie Rosji, Syberii, Mandżurii... Niosło nas w daleką, nieznaną drogę.
W miarę zbliżania się do granicy rosyjskiej pułap podnosił się stopniowo. Deszcz ustał, tak że granicę na północ od stacji kolejowej w Stołpcach przeszliśmy już na wysokości trzystu metrów.
Będąc pod stosunkowo niskim i całkowitym zachmurzeniem, zobaczyłem już z daleka na wschodzie jasne pasmo dobrej pogody. Na linii Mińska Litewskiego — raptem — opromieniły nas blaski przedpołudniowego słońca.
Od startu minęło dwie godziny i czterdzieści minut. Wcale niezły czas. Minęliśmy Żodzin (Żodino)
i Borysów na Berezynie. Staliśmy ze 162 Eskadrą Myśliwską Spadów XIII, w roku dwudziestym, na lotnisku polowym w Żodzinie. Z tego to lotniska ppor. pilot Stefan Pawlikowski startował na swoje, tak skuteczne, polowania na balony obserwacyjne artylerii sowieckiej.
Widzę go dziś jeszcze wsiadającego do Spada z opuszczonymi na uszy bokami furażerki. Czasem miałem wielki zaszczyt pomagać mu w zapięciu pa
sów. Byłem wtedy kapralem — szoferem w eskadrze. No, ale lecimy dalej do Moskwy.
Doszliśmy niebawem do Dniepru, a wzdłuż jego górnego biegu do Smoleńska, który pozostał nieco na prawo. Wysokość trzymałem około 600 metrów. Niebo usiane było wysoko wyrośniętymi cumulusami o stosunkowo niskiej podstawie.
Minęliśmy Wiaźmę, a po jakimś czasie, znane, jak nasz Toruń ze swych pierników, miasto Możajsk. Pogoda była piękna. Lecieliśmy z silnym wiatrem w ogon na wysokości 2 tys. metrów. Widzialność była nieograniczona. Pod nami teraz mieliśmy rozległe pola bitew, a jednej w szczególności, bitwy pod Borodinem. Tu, w śmiertelnej walce, splotły się atakujące wojska Bonapartego na obronnych bastionach z pułkami Kutuzowa.
Minęliśmy Borodino. Pięć godzin i trzydzieści minut lotu od chwili naszego startu z Warszawy, kiedy na horyzoncie zarysowały się bizantyjskie kontury starych soborów moskiewskich.
Popatrzyłem w lusterko na Kubiaka. Ponieważ komunikować mogliśmy się tylko na migi, wskazałem mu palcem szybko zbliżającą się stolicę Sowie- tów. Twarz mego towarzysza ożywiła się. Dzielny Poznaniak, po raz pierwszy w życiu, miał stanąć na gruncie rosyjskim.
Wysokość zacząłem tracić już nad Borodinem, więc rzekę Moskwę przeszliśmy na stosunkowo małej wysokości i już przed nami ukazała się stara.
Chodynka z przylegającymi do niej dwoma polami wyścigowymi. Rozszerzone lotnisko obecnie nazywało się „Aerodrom imieni Trockogo”.
Po chwili toczyliśmy się po wzorowo utrzymanej murawie.
Podkołowaliśmy do dużego hangaru, przy którym stała spora grupa ludzi. Po wyłączeniu silnika, wysiadając z mego gniazda, zaczepiłem nogą o lusterko pilota, rozbijając je na drobne kawałeczki. W tych czasach byłem jeszcze optymistą, więc zakląwszy rzęsiście, przeszedłem nad tą sprawą do porządku dziennego.
W grupie oczekujących nas był poseł RP Kętrzyński i zastępca attache wojskowego kpt. Grudzień. Władze reprezentował prezes moskiewskiego Awia- chimu (coś w rodzaju naszej Ligi Obrony Powietrznej Państwa). Przywitał nas ów dygnitarz dosyć sztywnym, ale przyjaznym, krótkim przemówieniem, dając wyraz zadowoleniu, iż może witać pierwszych lotników z Polski na lotnisku moskiewskim.
Po tych wstępnych ceremoniach zaproszono nas do kasyna lotników „na pieriekusku”. Niestety, Kubiak już z zakasanymi rękawami koszuli majstrował coś przy silniku i obiecał, że gdy tylko skończy z przygotowaniem maszyny do następnego etapu, dołączy do całego towarzystwa. Tymczasem dawał instrukcje mechanikom, którzy mu pomagali przy dolewaniu benzyny, używając raczej znaków ręką aniżeli słów. Robota im widocznie poszła nielicho,
gdyż za jakieś pół godziny czy czterdzieści minut Kubiak dołączył do mnie w kasynie.
Lotnicy sowieccy prześcigali się w gościnności, wypytując nas o szczegóły lotu z Warszawy. Przedstawiono mnie znanemu już w kołach lotniczych świata Michałowi Gromowowi, przyjaznemu olbrzymowi o sympatycznej powierzchowności. Gromow w początkach lat trzydziestych dokonał pięknego pionierskiego lotu z Rosji do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej drogą przez biegun północny. Powiedział mi, że wkrótce wybiera się w podróż dookoła Europy na jakimś nowym olbrzymie cztero- silnikowym i prawdopodobnie będzie lądował w Warszawie. Wyraził nadzieję, że jeżeli zdążę już wrócić koleją z Tokio, to się prawdopodobnie zobaczymy w Warszawie. Wspominam tu o podróży z Tokio do Warszawy koleją, gdyż wtenczas nikt nie przypuszczał, że będziemy wracać drogą powietrzną.
Po smacznym i sutym posiłku, odprowadzani przez całą gromadę lotników, powróciliśmy do samolotu, żeby zdążyć na kolację do Kazania, oddalonego „tylko” o 750 kilometrów.
Spieszyłem się, gdyż to przyjęcie przez lotników moskiewskich przeciągnęło się nieco.
Meteorolog podbiegł do mnie w ostatniej chwili, dając mi wykres zapowiadający dobrą pogodę na trasie, ze sprzyjającymi wiatrami z zachodu.
Zapinając pasy siedzeniowe zauważyłem z przyjemnym zdziwieniem, że mam nowe lusterko. Szef
mechaników rosyjskich patrzył na mnie z dołu pytająco, jakby oczekując znaku, że spostrzegłem niespodziewany prezent.
Pokiwałem do niego przyjaźnie i krzyknąłem: „spasibo!”
Kontakt!... ruszamy powoli żegnani gestami nowych znajomych. .
Po starcie, szeroki skręt w prawo, żeby ominąć śródmieście, i już mamy kurs na Murom.
Pierwsże dwie godziny lecieliśmy normalnie, korzystając z dosyć wysokiego pułapu i stosunkowo niezłej widzialności; przy pełnym zachmurzeniu. W trzeciej godzinie lotu pułap zaczął się stopniowo obniżać i nagle weszliśmy w masę ciężkich, deszczowych chmur. Przymknąłem gaz i robiąc łagodny ■skręt o 180 stopni (na „kulkę” i „palec” *) zszedłem na dół, wychodząc jednocześnie z chmur. Znaleźliśmy się na wysokości kilkuset metrów nad bardzo pagórkowatym i gęsto zalesionym terenem. Drugi skręt o sto osiemdziesiąt i znów na kursie, ale już pod chmurami.
Deszcz lał jak „wół do karety”, jakby powiedział jeden z moich przyjaciół, który nie miał pamięci do przysłów, ale lubił je cytować.
Zmrok zapadał szybko. Rzucało niesamowicie.
Minęliśmy Murom. Teraz, zsunąwszy okulary, zalewane deszczem, na szyję, zacząłem wypatrywać
rzeki Wołgi, na którą, tak czy inaczej, musieliśmy się w końcu natknąć. Ściemniło się zupełnie. Widać- było światła na ziemi. Szaruga nie ustawała, choć wydawało mi się, że deszcz jakby trochę ulżył. Raptem, ledwo widoczny, błysk wody. Wołga! Popatrzyłem na prawo. W odległości około-pięciu kilometrów zamigotały, światła miasta. Kazań!
Fosforowe znaki na zegarze wskazywały wysokość- 500 metrów. Jakże zwodnicze były te wskazania, biorąc pod uwagę fakt, że dochodząc do Wołgi, mijaliśmy ogniska smołowni w lasach, będące na jednym poziomie z nami, a czasem troszkę wyżej od. nas.
Według mapy i opisu małe lotnisko kazańskie powinno było być na południe od miasta, tuż na jego peryferiach. Tam go też zacząłem szukać. Wiatr był silny i porywisty. Zachodni. Pułap nie przekraczał 200 metrów.
Deszcz i oderwane strzępy niskich stratusów ograniczały widoczność do minimum. Zacząłem zataczać duże koła w prawo, ażeby się przeciwstawić znoszeniu na wschód.
Szukałem, a raczej czekałem na jakiś znak z ziemi,, na jakąś rakietę czy ognisko. Na próżno. Krążyłem, uparcie. Rzucało bardzo. Tu, parokrotnie, odczułem, trudności w prowadzeniu Bregueta z prawego skrętu. Natychmiast przymykałem gaz zmniejszając prędkość. To pomagało. Doświadczenie z lotu próbnego w Warszawie przydało się. Krążyłem dalej.
W pewnej chwili w odległości kilku kilometrów ■od strony południa zauważyłem pomarańczowoczer- wony refleks odbijający się w niskich strzępach deszczowych chmur. Pod bardzo płaskim kątem, gdyż byliśmy nie wyżej jak sto do stupięćdziesięciu metrów, wyglądało to jak pożar trzech stogów słomy czy siana. Od razu, naturalnie, skierowałem się do ogni. Odległe były od nas o jakiejś trzy czy cztery kilometry. Zbliżywszy się, zobaczyliśmy trzy ogromne ogniska i biegających dookoła nich ludzi. Ogniska wybuchały co chwila wysokimi płomieniami, co wskazywało, że były bez ustanku podsycane przez tych ludzi.
Znaleźliśmy się nad wydłużonym, w kierunku zachodnim, trójkątem ogniowym. Byliśmy nad lądowiskiem kazańskim. Teraz chodziło tylko o to, ażeby w tej przyziemnej szarudze, spokojnie, na zimno, podejść z podwietrznej strony i wylądować. Z pomocą dobrych duchów uczyniliśmy to i po chwili maszyna toczyła się już po mokrej, bardzo mokrej, murawie. Ogniska — te nasze gwiazdy przewodnie — zaczęły powoli przygasać.
Pokołowaliśmy w kierunku kilku błysków latarek elektrycznych, wskazujących nam miejsce, do którego mamy „przycumować”. Zatrzymaliśmy się przy dużym hangarze brezentowym, słabo oświetlonym kilkoma żarówkami. Przed hangarem stała niewielka grupa lotników wojskowych. Wyłączyłem silnik. Wyskoczyliśmy z maszyny. Podbiegło kil
ku żołnierzy z brezentami, które zarzucili na nasze otwarte kabiny.
Gdyśmy się zbliżyli do grupy ludzi przy hangarze,, odłączył od reszty i podszedł do mnie niewielki,, szczupły blondyn w uniformie sierżanta lotnictwa.
— Razrieszytie predstawitsia? — Sierżant wyciągnął do mnie, a potem do Kubiaka, rękę. — Jestem Siergiej Iłarionowicz Pastuszków. Jestem zawieduju- szczim tego lotniska, które jest rzadko odwiedzane przez samoloty wojskowe przelatujące tę trasę. O waszym przylocie zawiadomiono mnie z Moskwy telefonicznie, choć od paru tygodni byłem uprzedzony o przylocie polskiego samolotu, 'który będzie lądował w drodze do Omska. Benzyna i oliwa są przygotowane na wasz użytek. Witam was w imieniu lotnictwa sowieckiego.
Wszystko to, a szczególnie słowa powitania, było powiedziane z wielkim poczuciem powagi chwili.
W tym czasie podwładni towarzysza Pastuszkowa postawili ogon samolotu na dwukołowy wózek i zaczęli go wciągać do hangaru. Kubiak osobiście tego doglądał, pozostawiwszy mnie z naszym nowym gospodarzem.
Weszliśmy z oficjalnie uprzejmym sierżantem do ogromnej brezentowej budy, mocno usztywnionej od wewnątrz masywnym rusztowaniem z drzewa. Żołnierze po wciągnięciu maszyny zaciągnęli i zasznurowali frontową płachtę hangaru. Zrobiło się zacisznie i przyjemnie.
gj
Wnętrze było stosunkowo jasno oświetlone dużymi żarówkami. Pod jedną ze „ścian” zauważyłem kilka dużych żelaznych beczek i bidonów dziesięcio- litrowych.
— To wasza benzyna i oliwa przygotowane już od tygodnia. Wszystko według recepty — oświadczył twardo sierżant. — Przyszło z Moskwy koleją, l głównych magazynów.
Podszedł bliżej do maszyny, popatrzył na nasze szachownice na skrzydłach.
— Proklatyje kwadraty — zadeklarował poważnie, ale bez złości.
Spojrzałem na niego pytająco.
— Ja był u Budionnego w kawalerii, w dwudziestym roku, latem. Byli my w Galicji, niedaleko miasta Lwowa. To jak jednego ranka, kiedy my jeszcze spali, pod lasem, przylecieli trzy czy cztery czorty, na małych maszynach z takimi samymi kwadratami jak te, to takiego nam dali bobu, że my koni połapać nie mogli i uciekali my, gdzie kto mógł. Tam ja potem w plen popadł i siedział sześć miesięcy. Krzywdy nie było, ale toska za młodą żonką spać nie dawała. Aż mir podpisali i wrócił ja do domu, do Nowogrodu. Ale złości nie mam.. czego my tam poleźli... po nie swoje?
Z dalszej rozmowy okazało się, że były kawale- rzysta, a teraz gorliwy lotnik spod znaku czerwonej gwiazdy, czekał na nas ze swoją ekipą od bez. mała dwóch tygodni, wypatrując nas codziennie.
Na awizo telefoniczne z Moskwy zapatrywał się •sceptycznie. Twierdził, źe akurat w dniu, kiedy przylecimy, połączenie telefoniczne ze stolicą może ..nawalić”.
Wystawił więc swoje specjalne posterunki podsłuchowe, wypatrując nas od rana do nocy. Dziś, ze względu na pogodę i zapadającą ciemność, już nie myślał, że przelecimy, i miał zamiar zwolnić swoje wojsko na spoczynek, kiedy, nieoczekiwanie, dał się słyszeć, zbliżający się, to znów oddalający, dźwięk silnika. To były te moje koła zataczane nad przedmieściami Kazania. Doszedłszy do przekonania. że słyszy z zupełną pewnością warkot samolotu, sierżant wydał rozkaz podpalenia trzech specjalnie przygotowanych ognisk, podsycanych co chwila mieszanką benzyny z naftą, a ułożonych w kształcie wyciągniętego pod wiatr trójkąta.
— Ale wy mołodcy jesteście, że w taką pogodę, po ciemku, przylecieli — zauważył w pewnej chwili sierżant Pastuszków.
Dziękując za słowa pochwały, odpowiedziałem, że myśmy wyboru nie mieli, jak tylko pchać się naprzód. Za to on i jego podwładni są prawdziwi mołodcy, dlatego że na nas wytrwale czekali i że nas sprowadzili swoimi ogniskami do portu.
Atmosfera dobrej woli i zaufania dała się odczuć w płóciennej budzie na lotnisku w Kazaniu, prastarym grodzie Tatarów.
Tymczasem szaruga na zewnątrz szalała złowrogo.
Start do Omska wyznaczony został na godzinę szóstą rano dnia następnego. Teraz trzeba było pomyśleć o umyciu się, zjedzeniu czegoś i kilku godzinach dobrego snu.
Kubiak postanowił pozostać na lotnisku. Zrobił to z dwóch przyczyn: po pierwsze, chciał być przy napełnianiu maszyny paliwem, przeprowadzając przy tym inspekcję silnika, a po drugie, nasz gospodarz nastawał na to, żeby Kubiak po skończonej robocie odwiedził jego dom, zjadł z nim kolację i u niego przenocował. Nie miałem nic przeciwko temu.
O godzinie ósmej przyjechał stary Mercedes, żeby mnie zawieźć do hotelu.
Kierowca, ponury bęcwał, nie odzywał się przez całą drogę.
Przyjechaliśmy do miejscowego „Ritza”, który się nazywał „Gostinica Metropol”. Wysiadłem z pudła przed głównym wejściem do hotelu. Podziękowałem kierowcy i zapytałem, czy się coś należy, na co otrzymałem dobitną odpowiedź, że się nic nie należy, że (bęcwał) jest zastępcą wiceprezesa miejscowego oddziału Awiachimu i przyjedzie jutro rano o piątej, żeby mnie zawieźć na lotnisko. Taką mają instrukcję z głównej kwatery w Moskwie.
Od tej chwili wziął mnie pod opiekuńcze skrzydło gospodarz hotelu, przyjemny brunet o kaukaskich rysach. Zaprowadził mnie na piętro do przeznaczonego dla mnie pokoju, grzecznie informując, że kolacja jest gotowa na dole, w sali restauracyj
nej, i jak się tylko oporządzę, żebym zeszedł na dół.
Rozejrzałem się po pokoju. Był nieduży, ale schludny. Meble: drewniane, duże antyczne łóżko z wyrzeźbionymi dwoma aniołkami, na ozdobnym wezgłowiu. Poza tym — komoda, szafa, stół, dwa krzesła, umywalnia z kamienną miednicą, dzbankiem, kubłem i urynałem. Utensylia ceramiczne były wszystkie w stylu Renaissance. Na ścianie wisiał duży oleodruk pod tytułem: „Zaporożje”, reprodukcja nieśmiertelnego dzieła rosyjskiego malarza, Re- pnina. Poza tym kilka małych obrazków zdobiło ściany pokoju.
Umyłem się i zeszedłem na dół, do restauracji.
W sali jadalnej było pusto. Gospodarz zjawił się natychmiast, a za nim kelner w białym kitlu.
Na moje zapytanie, dlaczego nikt nie je kolacji, hotelarz wyjaśnił, że to jeszcze za wcześnie, było po dziewiątej, że goście przybywają, „cztoby wypit’ i zakusit’ ”, dopiero koło dziesiątej, po zamknięciu kin, których w Kazaniu jest aż cztery. Poza tym jest teatr i cyrk, które kończą swoje (dwa) przedstawienia w tygodniu dopiero o jedenastej.
Kelner podał mi kartę. Zamówiłem karafkę wódki, kawior, barszcz, sztukę mięsa i zrazy z kaszą gryczaną. Na deser zjadłem doskonałego melona. Człowiek był młody, mocny i mógł nielicho wypić i zakąsić.
Wszystko było bardzo smaczne i świeże.
Po godzinie, zapłaciwszy wcale słony rachunek i wsunąwszy wystraszonemu, że popełnia niewybaczalne przestępstwo przeciw światowemu socjalizmowi, kelnerowi parę rubli w łapę, poszedłem spać.
Na schodach natknąłem się na gospodarza, który, życząc mi dobrej nocy, zapytał, na którą godzinę przygotować śniadanie. Poprosiłem o herbatę z cytryną, bułki z masłem i parę jaj na piątą rano w moim pokoju. Nazajutrz zamówione śniadanie dostarczono mi punktualnie. Bułki były chrupiące, masło i jaja świeże.
Zamknąłem się w pokoju, rozebrałem i rzuciłem I na łóżko. Zdałem sobie teraz jasno sprawę z tego, cośmy z Kubiakiem dziś przeżyli. Przecież mogliśmy w tych ciemnościach i szarudze łatwo przeoczyć Wołgę. Mogliśmy też tu, w Kazaniu, zakończyć smutno nasz lot do Tokio, gdyby nasz nowy przyjaciel, rozpuściwszy swoich żołnierzyków, zebrał manatki i poszedł spać do młodej żonki.
Przelecieliśmy przecież dzisiaj — myślałem — prawie dwa tysiące kilometrów. Czas spędzony w powietrzu — jedenaście godzin i trzydzieści pięć minut.
Czy to wielki, wspaniały w swej dobroci i groźnej sprawiedliwości, archanioł Gabriel z ognistym mieczem — myślałem -¿ czy żądny posiadania naszych młodych, jeszcze nie bardzo zepsutych, dusz, ogniem dyszący, nikczemny Lucyfer, czy może, na zasadzie wzajemnego ustępstwa, obaj, wspólnymi siłami? Do-
4*
51
syć, że jakaś niezwykła moc niosła nas na wschód, w nieznane...
Zasnąłem.
Na drugi dzień, 28 sierpnia, obudziłem się już o czwartej.
Po szybkim zjedzeniu śniadania tym samym Mercedesem, który mnie wczoraj przywiózł do miasta, pojechałem na lotnisko. Wiózł mnie dziś kto inny, choć sądząc ze znaczka na czapce, też członek Awiachimu. Ten był rozmowny i po przyjeździe do hangaru byliśmy już w dobrej komitywie towarzyskiej.
Przy hangarze spotkałem Ku-biaka i sierżanta Pastuszko wa. Pogoda była mglista, ale widzialność jeszcze w granicach możliwości startowych.
Wiadomości meteorologiczne, jakie otrzymał Kubiak, na chwilę przed moim przyjazdem na lotnisko, były niedobre.
Według speców atmosferycznych, posuwająca się ze wschodu, od gór uralskich, z widzialnością ,,zero”, mgła leży na bardzo dużej przestrzeni i nie ma nadziei, że pogoda się w ciągu najbliższych paru godzin poprawi. Wprawdzie prognoza mówiła o możliwym polepszeniu się sytuacji na jutro, ale to też ma być tylko chwilowe, z rana w okolicy Kazania, cała zaś przestrzeń aż po Ural będzie pokryta przyziemnym stratusem.
Widoczność ną lotnisku tymczasem spadła do zera.
Postanowiłem poczekać parę godzin, będąc w pogotowiu do natychmiastowego startu, jeżeliby się na lotnisku choć trochę przejaśniło. A nuż towa- rzysze-meteorolodzy się mylą i mgła na chwilę się przetrze.
Startować mogliśmy najpóźniej o ósmej trzydzieści, bez rezerwy czasu, ryzykując lądowanie w Omsku, odległym o 1600 kilometrów, o zmierzchu.
Maszyna stała na zewnątrz. Postanowiliśmy więc z moimi dwoma szefami, żeby przekręcić i podgrzać silnik. Wsiadłem do kabiny, silnik zaskoczył od razu i po chwilowym podgrzaniu otwarłem przepustni- cę. Nasza „Omega” grała bez zarzutu. Przymknąłem gaz, sprawdzając ciśnienia i iskrowniki. Wszystko było w porządku.
Wyłączyłem silnik i wyskoczyłem z kabiny. Była szósta. Zaczęliśmy czekać w słabej nadziei na chociażby chwilowe przejaśnienie, żeby móc wystartować.
Nasz gospodarz tymczasem zakrzątnął się, żeby przygotować „stakanczik czaju” na miejscu w hangarze.
Zaprosił nas do odizolowanego azbestowymi płytami kąta, -gdzie się mieściła jego „kancelaria”. Tam, na elektrycznym grzejniku, skleconym własnoręcznie z grubych, miedzianych drutów, szumiał już duży blaszany czajnik.
Po dziesięciu minutach raczyliśmy się dobrą, moc
ną herbatą, pitą z rafinowanym cukrem, „na pri- kusku”, to znaczy brało się kawałek cukru w palce, odgryzało szczyptę i popijało gorącą herbatą, cmokając głośno, co rzekomo miało dodawać herbacie swoistego „zest’u”. Ekonomiczny, no i dosyć przyjemny sposób. Tak akustycznie, jak i towarzysko.
Minęła godzina ósma. Było szaro i bardzo wilgotno. Widzialność ciągle — „zero”. Kazałem wciągnąć maszynę do hangaru. Lecimy jutro. Start o szóstej rano.
Samochód czekał, więc zabraliśmy się z naszym gospodarzem i Kubiakiem do miasta, wstępując na chwilę do domu państwa Pastuszkowów, gdyż on postanowił włożyć nowy uniform, a przy tym pragnął zapoznać mnie ze swoją rodziną.
W drzwiach małego domku powitała nas przystojna, o miłym uśmiechu, młoda kobieta, a przy niej
— dwoje dzieci, chłopczyk i dziewczynka. Szkraby, trzymając się matczynej spódnicy, niedowierzająco spoglądały na mnie. Kubiaka już znały. Przywitałem się kordialnie, ale z zaproszenia do wnętrza nie skorzystałem, nie chcąc nadużywać cierpliwości naszego kierowcy, który mi już wcześniej powiedział, że ma dużo roboty, bo przygotowuje jakieś terminowe wykazy dla centrali w Moskwie.
Nasz Siergiej Iłłarjonowicz oświadczył, że „ w dwa miga” będzie z powrotem i znikł wewnątrz swojej chałupki. My z panią domu przeprowadziliśmy krót
W
ką konwersację na temat nie sprzyjającej pogody.
Ja przy tej okazji oswoiłem trochą małe, miłe bąki. Zawsze kochałem i kocham dzieci, a szczególnie dzieci, w których zachowaniu się od pierwszej chwili można wyczuć miłość, troskę i mądrze wpajaną przez rodziców dyscyplinę żyda codziennego i manier.
Pastuszków był rzeczywiście w „dwa miga” z powrotem, więc pożegnawszy panią domu i pogładziwszy szkraby po płowych czuprynkach poszedłem z towarzyszami wielkiej przygody lotniczej do samochodu.
— Nie piej mnogo wódki, Sierioża — to były ostatnie słowa pożegnania i przestrogi pani Pastuszko we j.
Była już blisko dwunasta, kiedyśmy przyjechali do miasta.
Teraz ja czułem się w obowiązku objęcia roli gościnnego gospodarza, więc zaprosiłem wszystkich do hotelu na kufelek piwa. Przedstawiciel Awiachimu, po wychyleniu dzwona gorzałki i spłukaniu go kuflem piwa, pożegnał nas, tłumacząc się nawałem pracy, obiecując jednocześnie, że jutro o piątej, jak i dzisiaj, przyjedzie do mnie do hotelu. Po wypiciu po parę piw każdy, a ja z Siergiejem przeplatając to kilkoma kieliszkami czystej, udaliśmy się na zaproszenie gospodarza hotelu na zamówiony uprzednio obiad.
Była już pierwsza, a głód, zaakcentowany wypi-
dem paru głębszych, dawał się nam nielicho we znaki. Obiad nieskomplikowany, ale smaczny, podlewany kachetyjskim burgundem, zakończyliśmy wspaniałym chłodnym kawonem.
Kubiak spróbował tego przysmaku po raz pierwszy w życiu. Ani smaku, ani zapachu, sama słodka, różowa woda — zaopiniował z lekkim rozczarowaniem. Dochodziła już czwarta.
Przyszło mi do głowy, żeby się zabawić w turystę i zobaczyć miasto — prastarą stolicę obecnej Republiki Tatarskiej.
Ponieważ towarzysze moi byli nieco senni i milsza by im była wygodna kanapka i poduszeczka gdzieś w zacisznym miejscu niż ekskursje historiologiczne, poradziłem Kubiakowi i Siergiejowi, by poszli się przespać do mojego pokoju. Łóżko było dosyć szerokie. Obiecałem, że obudzę ich, gdy powrócę z miasta. W tamtych czasach miałem wyjątkowo mocną głowę, więc ilość napoi wyskokowych, która usypiała moich kompanów, mnie dodawała tylko chęci do dalszej eksploracji tego, co mnie otacza. Poszedłem.
Nic w mieście nie przykuwało mojej specjalnej uwagi. Liczne meczety wcale nie nosiły na sobie cech łączności z egzotycznym Wschodem. Cerkwie, a raczej ich architektura zewnętrzna, nużyły swoim jednostajnym stylem. „Moskowszczina” (moskie- wskość) biła w oczy na każdym kroku. Na jednej z byłych świątyń zobaczyłem lakoniczny szyld:
„KŁUB 28 SAPIORNOGO BATALIONA” (Klub 28 Batalionu Saperów).
Mury cerkwi oblepione były plakatami wzywającymi obywateli do zwalczania „religijnych zabobonów” i czytania „Bezbożnika” *. Parokrotnie mijałem na ulicy popa w starej, postrzępionej i wysza- rzałej riasie (sutanna). Jakże żałosne to były postacie.
Na szarym tle tego starego grodu piękny kontrast stanowił kreml kazański, wyniosły i dumny gród, na murach swoich noszący ślady bojów o niepodległość półdzikiego plemienia Tatarów za czasów Iwana Groźnego.
Był już prawie wieczór, gdy znalazłem się pod murami grodu. Poniżej było miasto, a dalej rozciągały się bezkresne pola czarnej, urodzajnej ziemi. Zupełnie jak nasze Dzikie Pola. Wypogodziło się.
Szerokie zwierciadło Wołgi, skąpane w promieniach zachodu, mieniło się barwami purpury i błękitu. Usłyszałem z dołu, od miasta płynące, dalekim echem rozchodzące się w cichym wieczornym powietrzu, dźwięki dzwonów wzywające wiernych na „wieczerniu” (nieszpory).
Przypomniały mi się lata dziecinne. Tak jak teraz, w porze wieczornej, gramoliłem się nieraz na strome zbocza Góry Zamkowej w prastarym Kamieńcu Podolskim. Myślałem sobie wtenczas, patrząc na os-
* Antyreligijny periodyk.
ta tnie promienie zachodzącego słońca: Tam, aż o trzydzieści wiorst stąd na zachód, w naszej rodzinnej Niwerce nad Zbruczem, mama też pewnie patrzy na to zachodzące słońce i myśli o mnie. Tragedię rozłąki z matką i siostrami, kiedy mnie przywieziono do szkół w Kamieńcu i ,,•bezlitośnie” pozostawiono „na pastwę” obcych ludzi, przeżyłem głęboko i boleśnie. Teraz też poczułem się bardzo osamotniony. Od kraju dzieliło mnie nie trzydzieści wiorst, ale dwa tysiące kilometrów. Słowami niezapomnianej Dory Kalinówny z warszawskiego „Morskiego Oka” można by mój stan duchowy określić jej lamentem: „Coś taka pustka, coś taka tęsknota...”
29 sierpnia. Kazań — Omsk.
1600 km — 9 godz. 20 min.
Powróciłem do hotelu późno. Kubiaka i Siergieja już nie było. Pojechali, jak mnie poinformował gospodarz, wynajętą dorożką na lotnisko. Poszedłem na górę i położyłem się spać, wypiwszy uprzednio litr doskonałego chłodnego mleka, które sobie kazałem przynieść do pokoju.
O piątej rano siedziałem już w „naszym” Mercedesie żegnany przez hotelarza. Chmury były niskie, postrzępione. Wschodzące słońce przebijało przez nie gdzieniegdzie. Czysty lazur, przeświecającego przez strzępy mgły nieba, umilał życie.
Maszyna stała przed hangarem. Wszyscy byli „na
lico” (obecni). Mgła wciąż czepiała się trawy lotniska, ale widzialność, biorąc pod uwagę przerwy w powłoce mgły, wydawała się wystarczająca, żeby zaryzykować start. Pożegnaliśmy naszego przyjaciela Siergieja i kilku obecnych jego pomocników i zajęliśmy nasze miejsca w maszynie. Po normalnej próbie iskrowników i obrotów silnika pokołowałem w najdalszy kąt pola, by rozpocząć start.
Kierunek startu był ze wschodu na zachód. Po dość długim wybiegu i ciężkim oderwaniu maszyny od ziemi, znaleźliśmy się natychmiast w mleku mgły. W napięciu starałem się z pomocą szybkościomierza oraz „kulki” i „palca” mojego „Badina” trzymać maszynę pod kontrolą. Mieliśmy pełny ładunek paliwa i najmniejsze przeoczenie w utrzymaniu kąta wznoszenia, prędkości czy równowagi poprzecznej byłoby fatalne.
Nareszcie odetchnąłem z ulgą. Szara, mokra masa mgły zaczęła się robić coraz jaśniejsza. Trzymaj się, braciszku, cierpliwie! Nie ciągnij — powiedziałem do siebie w myśli. Jakże wielu pilotów, znalazłszy się w tym samym położeniu co ja teraz, nerwowo nie wytrzymywało i widząc rzednącą mgłę starało się przedwcześnie z niej wydostać. Ginęli zazwyczaj biedacy w odłamkach przeciągniętej maszyny. Jeszcze chwila i byliśmy ponad mgłą w pełnym blasku porannego słońca.
Mając bezpieczną prędkość, wykonałem skręt o 180 stopni, wziąwszy kurs na wschód.
Nad nami był wspaniały lazur nieba. Pod nami
— bezkresne morze białej mgły.
Meteorologia dała mi wiatr z kierunku południowo-zachodniego, silny powyżej, a słaby poniżej tysiąca metrów. Jeśli się oni nie mylili, trzeba więc wziąć lekką poprawkę w prawo i nie włazić za wysoko. Tak też i uczyniłem. Po godzinie lotu, wciąż nie widząc ziemi, zauważyłem, że mgła zaczyna się przeobrażać w ciemne i rosnące w górę nimbostra- tusy.
Doszedłem do wniosku, że zbliżamy się do zachodnich stoków gór uralskich. Postanowiłem za wszelką cenę dostać się pod chmury, żeby zafikso- wać nasze położenie. Zmieniłem więc kurs o 90 stopni na południe, mając na uwadze kierunek wiatru, i zacząłem się rozglądać za jakąś przerwą w pokryciu, żeby się dostać pod chmury. Szczęście mi sprzyjało.
Po około półgodzinie lotu zobaczyłem czarną plamę, a zbliżywszy się do niej — zalesiony teren. Powoli zeszliśmy na dół spiralą. Pułap był około 150 metrów, o słabej parokilometrowej widzialności.
Z mapy zorientowałem się, że biorąc pod uwagę poprzednią poprawkę i wiatr, zboczyliśmy z kursu tylko o 30 kilometrów. Przed nami, słabo widoczne, zarysowywały się w mglistym powietrzu przedgórza Uralu. Były strome, zalesione i wcale nie przyjazne. Pułap chmur podniósł się nieco, ale silny wiatr z południowego zachodu mocno nami rzucał.
Wpadliśmy w gęsty ulewny deszcz. Pchałem się naprzód doliną kolei, mając góry z leżącymi na nich chmurami po bokach. Pomyślałem sobie żartobliwie: a co będzie, jeżeli się natknę na tunel? Przekraczaliśmy Ural. Tu się kończyła Europa.
Pogoda nie dała nam przyjemności zachwycania się pięknem gór uralskich. Przelecieliśmy je, nie widząc ich. Pamiętam, jak po lądowaniu w Omsku, Kubiak zadał mi pytanie: „A kiedy my ten Ural będziemy przelatywać?” .
Teraz tereń stopniowo zaczął się obniżać.
Już nie mogłem powiedzieć w ślad za Frankiem Rutkowskim, oblatywaczem z Białej Podlaskiej, który opowiadał mi, jak kiedyś w złej pogodzie błądził nad Górami Świętokrzyskimi w drodze z Białej do Krakowa: „Letę ja pół godziny, letę ja godzinę, patrzę na altimeter, tysiąc metrów, pieron, pokazuje, a tu świrki pod podwoziem”. Franio był pilotem z armii niemieckiej. Pochodził z Inowrocławia.
Po minięciu Swierdłowska (Jekatierinburg), zaczęło się wypogadzać, a przelatując nad niewielkim wtenczas, miastem Kurgan mieliśmy już pułap 1500 metrów i powietrze spokojne jak masło.
Nagle poczułem ostry zapach dymu. Przerażony zacząłem szukać źródła ewentualnego pożaru. Kubiak, zauważywszy, że się kręcę niespokojnie na swym siedzeniu, przesunął mi pomiędzy ścianą kadłuba a oparciem mojego siedzenia-rezerwuaru kartkę z lakoniczną informacją: „Zapaliłem papierosa,
żeby się ździebłko rozweselić”. Wiry w kadłubie przeniosły jego dymek z papierosa do mojej kabiny przysparzając mi nie byle jakiego strachu.
Po chwili towarzysz mój wsunął mi z tyłu kanapkę z serem. Zjadłem ją z wielkim apetytem. Była to przekąska przyrządzona jeszcze w Warszawie.
Od Kurganu mogliśmy już przy bardzo ładnej pogodzie i silnym pomyślnym wietrze kontynuować przyjemny dolot do Omska.
Zmrok zapadał, gdyśmy podchodzili do lądowania. Kilka drewnianych hangarów świadczyło o tym, że jakieś aeroplany tu muszą być.
Przy hangarze, do którego wezwano nas zieloną rakietą, zastaliśmy około trzystu osób. Gdy wysiedliśmy z maszyny, kilku fotografów i dziennikarzy z notesami obstąpiło nas ciasno.
Przerwał indagację dziennikarzy, którzy specjalnie interesowali się etapem Kazań—Omsk, naczelnik lotniska. Po chwili przyłączył się do niego dowódca miejscowego garnizonu. Wysoki, barczysty, o jasnej, poczciwej twarzy, z miejsca mnie wycałował i o- świadczył, że jest byłym sierżantem gwardii cesarskiej, obecnie zaś dowodzi dywizją piechoty. Prostotą i bardzo przyjaznym stosunkiem do nas ujął mnie ten stary wojak. Wziął mnie pod ramię i przeciskając się przez tłum zaprowadził do swego samochodu.
Gdyśmy wsiadali, wysunął się z tłumu mizerny człowieczek. Przysunął się do samochodu.
— Proszu pana, czy pan dawno z Polszy?.
— Czyście Polak? — odpowiedziałem pytaniem.
— A tak, panie. Ja ze Lwowa awstrijskij wojen- noplennyj *.
Słabe nici łączyły go z ojczyzną. Byłem dla niego, sądzę, raczej sensacją, budząc niewyraźne reminiscencje. A może?... gdzieś w jakimś zakamarku mózgu, w jakiejś maleńkiej komórce serca tego człowieka coś tliło, coś, co jest święte. Uścisnąłem twardą dłoń niedużego człowieczka.
Generał przynaglał. Ruszyliśmy do miasta.
Wprawdzie po przebyciu 1600 kilometrów czułem się trochę zmęczony, w uszach mi szumiało i chętnie bym, po zjedzeniu czegoś, poszedł do łóżka na spoczynek.
Jednak jowialny dowódca dywizji nie dał mi chwili odpoczynku. Postanowił pokazać mi miasto i to ze strony najbardziej rewolucyjnej. Oprowadzać mnie zaczął, odesławszy swój samochód do garażu, po wszystkich miejscach, które, jego zdaniem, rewolucja, jak i jego samego, wyniosła na piedestał wielkości i sławy.
— Ot tutaj, na przykład — dawniej była karczma, a teraz widzicie sami, Dom Proletariatu, napisane stoi. Czystość w mieście, ulice gładkie i wymoszczone „chot’ jajcem pokati”. Pijanych dawniej było dużo, a teraz... — W tym momencie jakiś ululany bęcwał omal mnie z nóg nie zwalił. Generął zaklął.
— Chodźmy na paroczku piwa — powiedział, za
niechawszy dalszej indoktrynacji zatwardziałego syna kapitalizmu. Po piwie zjedliśmy, na zaproszenie dowódcy, kolację w restauracji.
Apetyt nam służył, więc spałaszowaliśmy pod dużą karafkę wódki sporą michę astrachańskiego kawioru i po potężnym befsztyku z polędwicy, przelanym dobrym, kaukaskim winem.
Gdy płaciłem rachunek, zapytałem kelnera, czy przyjmie napiwek.
— Błagodarstwuju — powiedział cicho, spoglądając z ukosa na generała, który właśnie w tej samej chwili zaczął z ogromnym zaciekawieniem oglądać fantazyjny abażur lampy na suficie. Esteta — w ząbek czesany. Wspominam generała mimo to, jako sympatycznego człowieka. Był typem, którego Rosjanie zwą „dusza czełowiek”.
Dnia następnego, o piątej rano, obudziłem Kubiaka, który, jak zwykle, pozostał poprzedniego wieczoru przy maszynie w celu inspekcji silnika i dopatrzenia napełniania zbiorników przez miejscowych mechaników. Po zakończeniu pracy przywieziony został do hotelu, gdzie czekała na niego smaczna i suta kolacja.
30 sierpnia. Omsk — Krasnojarsk.
1300 km — 7 godz.
Piękne, czyste niebo pozwalało przypuszczać, że do Krasnojarska będziemy mieli przyjemny lot. Wiatr, sądząc z biuletynu, miał być w ogon.
Po dobrym, lekkim starcie, zacząłem od razu nabierać wysokości, biorąc jednocześnie kurs na Krasnojarsk. Po 20 minutach mieliśmy ponad 1500 metrów wysokości i szmat drogi dzielił nas już od Om- ska. Pod nami słała się bezkresna i bezdrzewna równina, usiana jeziorami i otaczającymi ją bagnami. Stada żurawi, gęsi i kaczek unosiły się nad bagni- skami, spłoszone widokiem nieznanego, dużego ptaka, który w dodatku wydawał obcy im, jednostajny dźwięk. Na terenach suchszych zauważyliśmy duże stada bydła i bardzo dużo owiec.
Zbliżaliśmy się do Nowosybirska (były Nowoniko- łajewsk). Na widnokręgu zarysowało się ciemnoniebieskie pasmo. Zbliżaliśmy się do tajgi syberyjskiej. Pozostawiliśmy Nowosybirsk o parę kilometrów na prawo. Na początku niewielkie kępy leśne, a po kilkunastu minutach bezgraniczne morze puszczy wypełniło pole widzenia. Podszycie tej dziewiczej kniei musiało być bardzo gęste, gdyż całość robiła wrażenie jednostajnego, zielononiebieskiego dywanu. Ten niebieski koloryt chyba był refleksem idealnie niebieskiego nieba. Od czasu do czasu zobaczyć można było osiedla ludzkie. Nie mogłem jednak dojrzeć dróg, które by je łączyły. Myślę, że korony drzew puszczy kryły je zazdrośnie swym naturalnym kamuflażem. Po paru godzinach lotu las zaczął rzednąć i teren stał się bardziej pagórkowaty.
Nasz trzeci etap zbliżał się ku końcowi. Ujrzeliśmy nieduże miasto, leżące nad wielką rzeką Jenisiej, je-
dną z największych na Syberii. Rzeka oddzielała lotnisko, które było po jej wschodniej stronie, od miasta leżącego po stronie zachodniej. Pole wzlotów, na którym mieliśmy za chwilę wylądować, było długie i wąskie, z hangarem w połowie jego długości. Wylądowaliśmy gładko, choć z lekkim trawersem, gdyż wiatr wschodni stworzył warunki lądowania z bocznym wiatrem.
Do miasta trzeba było odbyć dosyć skomplikowaną podróż przez rzekę Jenisiej. Przydzielony do naszego użytku przez miejscowe władze wojskowe samochód odebrał mnie z lotniska (Kubiak — rozumie się — pozostał czasowo przy maszynie), do promu, odległego o jakiś kilometr. Tu władowaliśmy się na ten chwiejny pomost razem z furmankami okolicznych gospodarzy, którzy z kołchozów wieźli swój towar na jutrzejszy targ. Dopłynęliśmy do sporej wyspy, przez którą przejechaliśmy naszym wehikułem po to, by znów wjechać na inny prom, który nas wysadził ostatecznie na przystani w Krasnojarsku.
Zauważyłem na wstępie, że dużo ulic nie miało bruków, a samochód nasz grzązł miejscami po osie w piachu.
Proszę nie zapominać, Drogi Czytelniku, że działo się to pięćdziesiąt, z hakiem, lat temu i że ukochana siostrzenica moja, która uczy młodzież na Uniwersytecie we Wrocławiu, pisała mi niedawno, że odbyła podróż naszym szlakiem z 1926 roku do Irkucka na polskim odrzutowcu Chopin i że we wszystkich sy
beryjskich miastach ulice są teraz pokryte asfaltem. Wróćmy jednak do tego, co i jak było 51 lat temu.
Uprzejmy sekretarz Awiachimu zaprosił mnie na kolację do restauracji w parku miejskim. Kawior, wódka itd. — wszystko świeże i smaczne.
31 sierpnia. Krasnojarsk — Czyta.
1620 km — 9 godz. 30 min.
Samochód w Krasnojarsku był w tych czasach rzeczą wielkiej doniosłości. Nie zdziwiliśmy się też, wychodząc z Kubiakiem z hotelu, że spory tłum gapiów zebrał się, z zaciekawieniem oglądając czekającego na nas, o pół godziny spóźnionego, grata, który trząsł się wszystkimi częściami swojego staroświeckiego organizmu.
Wgramoliliśmy się do środka i powoli ruszyliśmy w podróż na lotnisko. Podjeżdżając do promu, wstrząśnięci zostaliśmy głośnym wystrzałem i rap- townym przechyleniem tyłu naszego autodziada na prawo, co nas upewniło w słusznym przekonaniu, że prawa tylna dętka — nawaliła. Szofer formalnie zameldował, jadącemu z nami sekretarzowi Awiachimu, o pęknięciu kichy. Dobrze, że się nie jąkał, bo nie wytrzymalibyśmy nerwowo. Dostał z miejsca rozkaz dojechania i wjechania na prom, gdzie będzie dosyć czasu na zamianę koła.
Przeprawiliśmy się szczęśliwie na wyspę i prze-
5*
67
jechaliśmy na drugą jej stronę po piaszczystej drodze bez przeszkód. Prom numer dwa czekał na nas przy wschodnim końcu drogi. Wiatr był dosyć silny i porywisty. Widziałem, ile wysiłku i umiejętności włożył „kapitan” naszej płaskiej łajby, żeby ją szczęśliwie doprowadzić do przystani stałego lądu. Zaraz po wydostaniu się na twardy grunt z hukiem pękła druga dętka. Tym razem była to przednia, lewa!
Teraz już nie czekaliśmy na formalny raport szofera. Chwyciliśmy za nasze walizki i biegiem ruszyliśmy do samolotu. Spóźnieni byliśmy ponad godzinę, a etap do przebycia nie był krótki.
Maszyna stała gotowa do startu. Kilku żołnierzy, z podoficerem na czele, stało obok, czekając na instrukcje. Ponieważ wiatr był silny i porywisty, poleciłem — po rosyjsku oczywiście — dwóm mołoj- com prowadzić nas na start, trzymając samolot za dolne płaty.
Po zajęciu naszych miejsc i przypasaniu się, zapuściliśmy silnik, by go trochę przed startem podgrzać. Po krótkiej próbie pokołowaliśmy powoli w •koniec długiego pola.
Ustawiłem maszynę do startu, z lekką poprawką w kierunku na lewo, by się przeciwstawić sile znoszenia wschodniego wiatru, dając jednocześnie znak ręką naszym pomocnikom, by odeszli od skrzydeł.
Bardzo powoli, otwierając przepustnicę, ruszyłem z miejsca.
Pierwszym i głównym celem w tym delikatnym procesie, przy tak ciężko obładowanej maszynie, było utrzymanie kierunku startu aż do momentu uzyskania takiej prędkości samolotu, żeby ciśnienie na ster głębokości pozwoliło na podniesienie ogona maszyny. Te krytyczne sekundy minęły szczęśliwie i cisnąć powoli drążek do przodu, oderwałem ogon od ziemi. Dalej wszystko poszło sprawnie i na kilkadziesiąt metrów przed końcem pola byliśmy w powietrzu. Łagodnym wirażem na prawo wziąłem kurs na Czy- tę.
Tajga znów zwarła się pod nami w puszczę, której końca widać nie było. Lecąc nad takim terenem, w tamtych czasach, człowiek starał się nie myśleć, co by się z nim stało, jeżeliby silnik raptem nawalił. Chcąc śkrócić sobie drogę, odchodziłem dosyć często od toru kolei transsyberyjskiej. Tak też i teraz się stało i to było powodem, że Irkuck mijaliśmy, będąc od niego o prawie dwieście kilometrów na północ nad straszliwą, a zarazem piękną, dziką i górzystą puszczą.
Zbliżaliśmy się do Bajkału. Szczelina bajkalska, jeziorem zwana, 600 km długa i miejscami dochodząca do 60 km szerokości, o głębokości do 3500 metrów, przecinała naszą drogę. Wśród bardzo górzystego i dzikiego terenu, taflą swoich wód, która była wtedy i jest dzisiaj wyższa od poziomu morza o 1000 metrów, kolosalny ten rezerwuar daje upust swojej zawartości na południu, poczynając niezwykle
pożyteczną i spławną rzekę Angarę, z leżącym nad nią miastem Irkuck, tak nam, Polakom, dobrze znanym z historii oporu i walki narodu naszego z caratem.
Umieścił się Irkuck w specjalnej komórce mojej pamięci: otóż, w powrotnej drodze z Japonii, z powodu niekorzystnych warunków atmosferycznych, musiałem wylądować w Irkucku i spędzić tam noc. Po powrocie do Warszawy wezwany zostałem w towarzystwie pułkownika Ludomiła Rayskiego do Belwederu przed groźne, a jednocześnie dobre, oblicze marszałka Józefa Piłsudskiego, tym bardziej że miałem do doręczenia mu osobiście list od jego przyjaciela w Japonii. Przy pożegnaniu marszałek zwrócił się do mnie:
— Czytałem relacje z waszego lotu. Okazuje się, żeście nocowali w Irkucku. Jak tam jest, czy są już bruki? Bo jak ja tam byłem, to się brnęło po kostki w błocie.
Podając mi dłoń na pożegnanie, dodał:
— Dziękuję wam, dziecko.
Bajkał przelecieliśmy stosunkowo blisko wody, choć wysokościomierz, nastawiony przed startem w Krasnojarsku na „zero”, wskazywał teraz 1300 metrów. Faktyczna więc wysokość nad wodą była zaledwie 300 metrów. Wziąwszy jednak pod uwagę głębokość szczeliny, w miejscu, w którym żeśmy ją przekraczali, wynoszącą około 3000 metrów, to właściwie nasza wysokość, w stosunku do lądu stałego,
w tym wypadku dna jeziora, wynosiła 3300 metrów. Nielichy kanion wypełniony wodą.
Na wschodni brzeg Bajkału wyszliśmy przy ujściu rzeki Udy. Pod sobą mieliśmy bardzo dzikie lasy, skały i urwiska. Rzucało niesamowicie. Postanowiłem wydostać się z tego nieprzyjaznego terenu jak najprędzej i rozstając się na jakiś czas z torem wziąłem kurs, na przełaj, na Wierchnieudinsk, od którego dzieliło nas trochę ponad 200 kilometrów.
Przelecieliśmy ten odcinek w lekko ponad godzinę czasu, wychodząc wprost nad cel.
Mieścina oglądana z góry wypadła nie bardzo imponująco. Przesunęliśmy nad nią żwawo i znów dookoła nas była dzika puszcza. Z kolei znaleźliśmy się nad dużym pożarem tajgi. Zapach palącej się sosny był dość intensywny i, pomimo że znajdowaliśmy się na wysokości około tysiąca metrów, było gorąco i rzucało bardzo. Cieszyłem się, gdyśmy to piekło, oglądane z wysokości, pozostawili za sobą.
Paręset kilometrów przed Czytą spotkaliśmy się znowu z torem.
Tor kolejowy „pod pachą” w tamtych czasach można by było porównać do dobrego homingu w dzisiejszej nawigacji powietrznej. Trzymałem się już kolei aż do Czyty.
Skąpane w promieniach zachodzącego słońca miasto, pełne parków i ogrodów, z majestatycznym starym soborem w środku. Oto była Czyta — »Kijowem Syberii” przez niektórych zwana.
Na lotnisku oczekiwano nas niecierpliwie. Duża gromada lotników z miejscowego oddziału lotniczego (awiacyjonnyj otriad) otoczyła nas natychmiast i w sposób bardzo serdeczny i szczerze przyjazny wyrażała nam swój podziw i admirację z powodu przebycia tak długiego etapu bez lądowania. W o- wych czasach przelot 500-kilometrowy bez lądowania uważany był za długi.
Jeden z mechaników oddziału przyznał się z miejsca, głośno i otwarcie, że jest Polakiem z pochodzenia. Dziad jego, ponoć, był powstańcem na Podlasiu, pochodził z okolic Białej. Zmarł tu, na Syberii, jako zesłaniec. Imię tego sierżanta-mechanika było Zygmunt. Nazwiska nie pamiętam. Zresztą spotkamy się z nim jeszcze w drodze powrotnej z Tokio.
Paru pilotów, na czele z dowódcą oddziału, zabrało mnie samochodem, starym, ale przyzwoitym Packar- dem do miasta, do hotelu. Kubiakiem zaopiekował się specjalnie przydzielony oficer techniczny oddziału. Obiecał, że po obsłużeniu maszyny i napełnieniu zbiorników przywiezie go do hotelu.
Gdy odjeżdżałem, zauważyłem, z jakim entuzjazmem Żygmont, tak go nazywali rosyjscy koledzy, i kilku innych mechaników przystąpiło do roboty, żeby pomóc Kubiakowi.
Poprosiłem kolegów lotników, żeby w drodze do hotelu zaczepili o konsulat chiński. Musiałem koniecznie, i to natychmiast, ze względu na zamierzony jutrzejszy wczesny start do Harbinu, otrzymać
zezwolenie na wlot i wylot, jak również i przelot nad terenem Mandżurii. Nie mogłem tego dokumentu otrzymać w Warszawie z powodu braku chińskiej placówki dyplomatycznej w naszej stolicy. Wytłumaczyłem moim gospodarzom — lotnikom, o co chodzi.
Dowódca powziął natychmiastową decyzją: jedzie- my do hotelu, gdzie oni wszyscy pozostaną, czekając na mój powrót z konsulatu chińskiego, dokąd mnie szofer natychmiast zawiezie.
W konsulacie byłem przyjęty bardzo uprzejmie. Konsul, którego na wstępie rozmowy przeprosiłem za mój „zakopcony” i nie wizytowy wygląd, zaprosił mnie do swego gabinetu, gdzie po rosyjsku wyjaśniłem mu sytuację. Przy mnie podyktował sekretarce list polecający do Harbinu oraz zezwolenie na posiadanie broni i amunicji. Obiecał też, że telegraficznie zawiadomi władze w Harbinie, żeby taki sam dokument sporządzono dla nas na przelot granicy południowej, do Korei. Bardzo serdecznie podziękowałem konsulowi i po wypiciu szklanki doskonałej, chłodnej herbaty z cytryną... pożegnałem go.
W 10 minut potem byłem już w drzwiach mojego hotelu „Zabajkalje”. W dość dużym i przyzwoicie umeblowanym westybulu siedziało paru oficerów-pi- lotów, racząc się piwem.
— Nu czto... poruczik... żywy wy i cięły? Kitajec was nie ukusił? — zapytał dowódca oddziału, śmiejąc się. — Oni nas nie lubiat — dodał poważniej.
Rzeczywiście, stosunki pomiędzy Rosją i Chinami były w tych czasach napięte.
Komandir otriada, który się nazywał Nikołaj Po- szechonow i z którym dogadaliśmy się i nieodwołalnie stwierdzili, że w 20 rokii, pod Borysowem, stoczył walkę powietrzną z podporucznikiem Stefanem Pawlikowskim *, oświadczył mi tonem nie uznającym żadnego sprzeciwu, że na górze przygotowana jest dla mnie gorąca kąpiel i jeżeli potrzebuję czystej koszuli, to mi ją sprokuruje.
Podziękowałem za koszulę. Miałem jeszcze jedną zapasową, ale gorąca kąpiel została przyjęta przeze mnie z wdzięcznością.
Obiecałem, że za pół godziny wrócę, i pobiegłem za usłużnym numerowym na górę. Kubiak w tym czasie, po zakończeniu swoich obrządków przy maszynie, przybył do hotelu i też z miejsca został wsadzony do wanny.
Dobrze po ósmej zaproszono nas do obszernej sali, w której około dwudziestu chłopa, z niebieskimi patkami i skrzydełkami na kołnierzach (pagonów wtedy jeszcze w sowieckim lotnictwie nie było) o- czekiwało nas, okazując nam swoje uznanie rzęsistymi oklaskami.
Długi stół zastawiony był karafkami z wódką i zakąskami najprzeróżniejszych rodzajów.
— Miłosti prosim — zagaił zebranie Poszechonow i szerokim gestem wskazał mi miejsce w środku stołu, sam siadając po mojej lewicy. Na lewo od siebie posadził Kubiaka.
Po nas reszta mołojców powietrznych zajęła miejsca przy stole.
Nie będą się tu rozwodził nad gościnnością gospodarzy i ilością darów bożych, któreśmy spożyli i któreśmy wypili. Powiedzieć jednak w tym miejscu muszę, że gdyśmy się musieli ulotnić z gościnnej kompanii gospodarzy-lotników, żeby się przespać parę godzin przed jutrzejszym lotem, żałowałem, że chiński konsul nie przetrzymał mnie z jakichś formalnych powodów do jutra.
Była to tylko, przyznać muszę, chwilowa słabość skorego do kieliszka i dobrej kompaniji — „Starego Polaka”.
1 września. Czyta — Harbin.
1200 km — 7 godz. 15 min.
Po pięciu godzinach snu, o siódmej rano, startowaliśmy z lotniska w Czycie do Harbinu w Mandżurii. Żegnani byliśmy przez garstkę pilotów rosyjskich. Komandir otriada — Nikołaj Poszechonow — był osobiście. Narzekał na kaca. Podobno po naszym odejściu na spoczynek popijali za nasze zdrowie do trzeciej. Spał dwie godziny, a teraz le
czył się aspiryną i rozsolnikiem po kwaszonych o- górkach. Tego mi mówić nie potrzebował, gdyż zajeżdżało od niego okrutnie czosnkiem, tym tak popularnym i niezastąpionym korzeniem — dodatkiem
— przy kiszeniu ogórków na całym Wschodzie. W tej atmosferze „aromatu" czosnkowego i przyjaznych koleżeńskich uczuć rozstawaliśmy się z lotnikami na lotnisku w Czycie.
Kontakt! Krótka próba i już nas nie było. Bezmierna tajga rozesłała się na nowo dookoła nas. Po godzinie z minutami tajga skończyła się nagle tak, jak nagle się zaczęła wczoraj w okolicy Nowosybirska.
Jeszcze tylko kilka wysepek leśnych i już, jak okiem sięgnąć, bezdrzewne stepy zajęły ich miejsce. Po olbrzymiej puszczy leśnej mieliśmy do przebycia bezkresne stepy.
Wkrótce, po urwaniu się tajgi, przelecieliśmy nad małym przystankiem kolejowym, przy osiedlu, któremu na imię było Byrka.
Nie myślałem, wtedy, że to słowo „Byrka” pozostanie na zawsze w mojej pamięci. Nie uprzedzajmy jednak faktów.
Od czasu do czasu, na bezkresnym, żółknącym już kobiercu stepu, widniały jurty koczujących tubylców. Duże tabuny koni i stosunkowo nieduże stada bydła i owiec pasły się dookoła czasowych osiedli. Zasłyszawszy, gdzieś-kiedyś, o koczujących bandach rozbójników chińskich, hunhuzami zwanych, począ
tkowo przypuszczałem, że to są oni i wskazując Kubiakowi palcem na dół, niedwuznacznie przeciągnąłem dłonią przez gardło. Przyjaciel mój uśmiechnął się gorzkawo. Pewnie z mojego, mało dowcipnego żartu.
Dopiero później miałem okazję dowiedzieć się, że były to czasowe osiedla spokojnych koczowników mongolskiej krwi, Buriatami zwanych.
Niedługo potem zobaczyliśmy dosyć długą karawanę Buriatów przenoszących się z bambetlami na nowe, nie wypasione jeszcze, tereny. Cały dobytek dźwigały juczne, małe, bardzo silne koniki. Karawana posuwała się gęsiego przez step. Tylko nieliczni jeźdźcy przegalopowywali z jednego końca karawany w drugi. Widocznie regulowali oni całą organizację ruchu tego długiego węża, złożonego z ludzi, koni i bydła.
Step był równy jak stół. Dużą osadą, a raczej już miastem, któreśmy minęli, była Mandżuria — Man- czuli przez Mandżurów zwana. Była to granica Rosji i kraju, nad którym w owe czasy absolutną władzę sprawował mądry i wojowniczy chiński marszałek Chang Tso-lin.
Po przeleceniu granicy mandżurskiej stepy ciągnęły się jeszcze około pięciuset kilometrów.
Stopniowo równy i płaski step zaczął się stawać falisty i wreszcie pagórkowaty. Dolatywaliśmy do grzbietu gór Hingan. Ciągnie się to, słabo zalesione, ponure pasmo górskie z północy na południe. Urwisk
czy skalistych przepaści nie było widać. Wzniesienia wydawały się stopniowe i łagodne. Żółknąca, rachityczna trawa pokrywała stoki. Martwe mi się wydały te góry. Martwe, ale niezupełnie. Tu właśnie rezydowali dzicy hunhuzi. Stąd też wykonywali ci krwawi rozbójnicy swoje wyprawy na, czasami o 200 kilometrów odległe, osiedla, gospodarstwa i miasteczka.
Przeleciawszy Hingan, znaleźliśmy się nad terenami, które stopniowo wyrównując się i przechodząc w płaszczyznę były coraz gęściej zaludnione, na co wskazywały liczne większe i mniejsze gospodarstwa, osiedla, wsie i miasteczka. Prawie wszystkie grupy zabudowań otoczone były murami czy ścianami z gliny. Z tego, cośmy widzieli, wnioskować mogliśmy, że przelatujemy nad Mandżurami, którzy lubią spokojne życie, jakie im daje uprawa roli.
I znów wzięliśmy tor kolei transsyberyjskiej „pod pachę”.
Po prawej stronie pozostawiliśmy miasto Cicikar
— mały gród bezdrzewny, też otoczony murem.
Zaludnienie wciąż się zwiększało. Wiosek przybywało, ale nie pól. Koloryt natury wskazywał na u- bogie w tych stronach opady atmosferyczne, a brak roślinności mówił, że nie było to tylko sezonowe. W porównaniu z tym, cośmy w Rosji i Mandżurii zachodniej widzieli, ludzie musieli tu żyć raczej ubogo. Ziemia była popielata, co nie było dowodem jej urodzajności.
Harbin zamigotał nam raptem w dalekiej mgiełce i w kilkanaście minut potem byliśmy już nad lotniskiem.
Po wylądowaniu skierowałem maszynę w stronę dużego tłumu zgromadzonego przy hangarze. Kolory polskie powiewały na całej przestrzeni, zapełnionej rozkrzyczanymi ludźmi. Była to nieomal cala — co do głowy — kolonia polska w Harbinie.
Wyłączyłem silnik. „Niech żyją! Niech żyją!” Konsulat Polski w całości z konsulem RP i jego małżonką na czele przywitali nas nadzwyczaj serdecznie w imieniu Polonii Harbinu.
Dwaj generałowie chińscy i szef policji miejscowej próbowali nam coś przyjemnego powiedzieć.
Jednak kochani rodacy nie dali im dojść do słowa. Traktowali nas, kochane polonusy i ich białogłowy, jako coś wyłącznie i „niedotykalnie” swojego i bardzo własnego.
Państwo konsulowie zabrali mnie do miasta swoim konsularnym Chryslerem.
Kubiak, jak zwykle dobrze wyspany, pozostał z paroma Polakami-mechanikami przy maszynie.
Chińscy mechanicy niewiele mieli do roboty, gdyż Polacy, choć tylko amatorzy, zawodowo byli pracownikami kilku polskich garaży w Harbinie, nie dali „chodiom” niczego dotknąć. Benzyna i smary dostarczone zostały z miasta przez przedstawiciela koncernu angielskiego.
Dziwisz się zapewne, Drogi Czytelniku, jak to się
działo, że nas się wszędzie spodziewano i oczekiwano* i że oczekujący byli wszędzie na czas, na lotnisku, żeby nas powitać. Otóż system nasz, komunikacji ze światem, polegał na tym, że ja, nieodmiennie, po każdym przylocie do punktu końcowego etapu, telegrafowałem do naszego poselstwa w Moskwie. Gospodarze zaś nasi w Rosji telegrafowali z każdego naszego startu systemem terminowym, natychmiast po starcie, zawiadamiając punkt następnego lądowania
o naszym prawdopodobnym przylocie. Poza tym a- gencje prasowe podawały routine wzmianki do swoich gazet na świecie. Oczywiście, nie byliśmy ani Francuzami, ani Anglikami, więc wzmianki były lakoniczne, drobniutkie i w kąciku, ale, kto chciał, ten przeczytał.
A teraz powróćmy do uroczystości harbińskich.
Opisując nasze lądowanie i entuzjazm Polaków — mieszkańców Harbinu zapomniałem nadmienić, że w jednym z hangarów przygotowane było przyjęcie à la fourchette przy stołach, zastawionych suto wspaniałymi zakąskami i ciastami, a wszystko to podlane szampanem francuskim i nalewkami wyrobu domowego pań — Polek. Utkwiła mi szczególnie w pamięci gęś pieczona w glinie. Dobre to było i oryginalne.
Ja, w drodze do miasta, prosiłem konsula o jak najszybszą interwencję u władz w sprawie wydania mi dokumentów potrzebnych do przekroczenia granicy mandżursko-koreańskiej. Konsul RP (nazwiska
nie pamiętam) obiecał, że zaraz po powrocie do konsulatu to załatwi.
Na uprzejme zaproszenie konsula zamieszkałem w Konsulacie RP. Kubiaka zaś gościł u siebie dobrze prosperujący miejscowy fabrykant obuwia. Zdaje mi się, że się nazywał pan Adamski, choć nie jestem tego na sto procent pewien. On też zobowiązał się pojechać po Kubiaka na lotnisko, przywieźć go i u- lokować w swej podmiejskiej willi, a wieczorem dostarczyć mojego towarzysza do „Gospody Polskiej” na uroczyste przyjęcie.
Tak też się stało. W przyjęciu wzięło udział około 200 osób spośród miejscowej śmietanki. Pomimo zmęczenia musiałem przez półtorej godziny opowiadać o Polsce, jaka Ona jest i jak nam w Niej się żyje i pracuje.
Patriotyzm tych ludzi i ich dzieci, pomimo że oddaleni byli od ziemi przodków o osiem tysięcy kilometrów, godny był najwyższego uznania. Jakże dumny byłem w tych niezapomnianych chwilach ze swej przynależności narodowej.
Przyjęcie (bankiet) i tańce z tradycyjnym polonezem na czele przeciągnęły się poza północ. Harbin właściwie widziałem tylko z powietrza, dolatując do lotniska z Czyty. Prawie cały czas, poza snem, poświęciłem miejscowym Polakom. Aha, zapomniałbym: dokument, upoważniający nas z Kubiakiem do opuszczenia Mandżurii i przekroczenia jej południowej granicy, w drodze do Korei, został
nam dostarczony do gospody przez specjalnego posłańca podczas hucznej zabawy.
Start wyznaczyłem na jedenastą przed południem dnia następnego.
Musiałem się przecież kiedyś troszkę wyspać. Opuściłem miłą zabawę po angielsku i już o pierwszej nad ranem byłem w wygodnym „francuskim” łóżku w gościnnym domu przedstawiciela Rzeczypospolitej
i jego uroczej pani.
Zasypiając, byłem pod wrażeniem uroku spotkanych na zabawie wielu miłych, zgrabnych i ładnych niewiast polskich. Nic też dziwnego, że aeroplany mi się tej nocy nie śniły. Kubiak, gdy wyjeżdżałem z gospody, pozostał tam jeszcze. Widziałem, jak z zapałem pokazywał jakiejś uroczej złotogłowej, jak należy tańczyć poznański nadręcznik. On, ten twardy „pieron” poznański, snu na postojach potrzebował bardzo niedużo. Prawie zawsze był wyspany, gdy wysiadał z maszyny, po wylądowaniu.
O ósmej rano fertyczna i ładna pokojóweczka, w czarnej sukience, białym fartuszku i misternym cze- peczku na kształtnej główce, przyniosła mi do łóżka sute śniadanie, informując drżącym szeptem, że: „pani konsulowa śpi jeszcze,, a pan konsul wyjechał konno na poranny galop i wróci dopiero za godzinę”.
O, gdzieżeś ty dzisiaj, czcigodna Matrono, czy żyjesz? A jeżeli tak, to ile masz wnuków § prawnuków, patriotko gorąca?
2 września. Harbin — Mukden.
500 km — 3 godz. 30 min.
Jest dziesiąta trzydzieści. Przyjeżdżam na lotnisko. Tłum liczniejszy na oko niż wczoraj. Było chyba ponad tysiąc osób.
Każdy chciał chociażby kilka słów z nami zamienić, chociażby dłoń uścisnąć. Musieliśmy z żalem opróżnić samolot z kwiatów, których było stanowczo za dużo.
Byliśmy tu świadkami oryginalnego incydentu. Pewna starsza pani, znana zresztą całej Polonii har- bińskiej ze swej energii, połączonej z dobrocią i hu- manitarnością, rezydująca w Harbinie od z górą 40 lat, zauważyła, że kilkunastoletni chłopiec, stojący blisko naszego samolotu, został w sposób brutalny odepchnięty kolibą przez żołnierza chińskiego. Nie zastanawiając się długo, matrona polska podeszła do Chińczyka i przemówiwszy do niego krótko, wymierzyła mu siarczysty policzek. Sprawiedliwości stało się zadość. „Chodia” wciąż miał otwarte usta i barani wyraz twarzy, gdyśmy startowali.
Obleciałem po starcie lotnisko i wziąwszy kurs na południe, przeleciałem nisko nad widzami. Niechże sylwetka polskiego samolotu pozostanie im na długo w pamięci.
Parę lat temu spotkałem w Toronto pewnego pana, który jako dwunastoletni chłopiec był z rodzicami na lotnisku w Harbinie 2 września 1926 roku. Powie-
6*
83
dział mi szczerze i ze wzruszeniem, że teraz, po blisko pięćdziesięciu latach, widzi nas z Kubiakiem i naszego Bregueta tak, jakby to było wczoraj. Czas leci szybko...
Szlak nasz na południe usiany fanzami (domami) Chińczyków był jednostajny i dosyć ponury. Muk- den pozostał po prawej stronie. Zbliżaliśmy się szybko do granicy koreańskiej. W miarę zbliżania się do gór pogoda zaczęła się psuć. Ciężkie, szarogranatowe chmury piętrzyły się złowrogo. Po krótkiej ocenie sytuacji i ze względu na to, że do Seulu (lotnisko Heidżio) miałem około trzystu kilometrów lotu, nie chciałem ryzykować wyjścia ponad chmury, żeby nie przeoczyć Seulu i nie znaleźć się gdzieś nad chińskim lub japońskim morzem, gdyż kierunków górnych wiatrów nie znałem. Taka sytuacja mogłaby się skończyć fatalnie z powodu braku punktów o- rientacyjnych.
Zacząłem więc schodzić na dół, by próbować przedostać się do Seulu dolinami. Zrobiło się raptem bardzo ciemno.
Góry tu nie przekraczają wysokości 1500 metrów. Są zalesione i poprzecinane głębokimi dolinami i jarami. Teraz wierzchołki pokryte były przez chmury, więc zacząłem szukać szczęścia, próbując przedostać się na drugą stronę przełęczami.
Po paru jednak próbach, kiedy w jednym wypadku dosyć wąska dolina raptem się skończyła i trzeba było na wariata robić skręt o 180 stopni, dotykając
prawie wierzchołków drzew, postanowiłem zawrócić do Mukdenu, żdby tam poczekać na lepszą pogodą.
Miło było zobaczyć słońce po wydostaniu się z ciemnych i ponurych labiryntów. Do Mukdenu nie było bardzo daleko, więc po godzinie z minutami kołowaliśmy już po suchej trawie mukdeńskiego lotniska. .
Przyjęto nas na lotnisku życzliwie, choć ze zdziwieniem, gdyż lądowania polskiego samolotu wojskowego nikt tu się nie spodziewał. Okazało się jednak, że samoloty z Europy to nie nowina. Jak mi powiedzieli miejscowi Rosjanie, których na lotnisku spotkałem w chińskich uniformach wojskowych, w hangarze obok stał bardzo „specjalny” Breguet XIX TR „Bidon” kapitana lotnictwa francuskiego Pelle- tiera D’Oisy, który dwa tygodnie temu wylądował w Mukdende, nie mogąc się przedostać do Tokio z powodu złych warunków atmosferycznych. Zostawili z inż. Carollem swojego „speciala” i wrócili koleją transsyberyjską do Paryża. Inżynier Caroll był jednym z konstruktorów silnika Lorraine-Dietrich.
Kubiak, nie tracąc czasu, zabrał się do inspekcji silnika. Po paru minutach zeszedł z drabinki i podszedłszy do mnie pokazał mi, na złożonej w miseczkę dłoni, trochę wody.
— To z gaźnika, z filtra ¡¡1 powiedział. — Aha, to teraz wiemy, dlaczego nasza „omega” prychnęła parokrotnie i złowrogo, kiedyśmy błądzili po tych wąwozach północnokoreańskich.
Kubiak nie chciał ryzykować. Poprosił chińskich gospodarzy o żelazne bidony, do których opróżnił wszystkie zbiorniki naszej maszyny.
Po godzinie tanki wypełnione były tym samym paliwem, starannie przepuszczonym przez podwójną irchę.
Mukden, oglądany bardzo pobieżnie podczas podróży z lotniska do hotelu, nie zaimponował mi ani architekturą, ani schludnością. Kiedy zameldowałem się w komendzie miejscowego garnizonu, spocony, tłusty pułkownik, dowódca garnizonu czy może komendant miasta, wyżywał się w moim kierunku (szczęśliwie, że po chińsku), rozjuszony do wysokiej temperatury tym, żeśmy tu, na jego terytorium, wylądowali, nie uzyskawszy z góry jego aprobaty. U- spokoił się nieco dopiero, kiedy z pomocą tłumacza, „białego” rosyjskiego oficera, wyjaśniłem mu, że nie popełniłbym tego przestępstwa, jeżeliby warunki atmosferyczne pozwoliły mi na przekroczenie rzeki Jalu.
W spokojniejszym tonie potoczyła się dalsza (tłumaczona) konwersacja, zakończona obietnicą wydania mi pozwolenia na jutrzejszy start do Seulu i życzenia dobrego odpoczynku w wyznaczonym hotelu.
Hotel był niemiecki, z niezłym piwem — ,,Sauer- kraftem”, „Lieberwurstem” i innymi specjałami, przypominającymi opasłemu właścicielowi daleki Vaterland. Tu mój Kubiak, ze swoją płynną niemczyzną, czuł się jak w^domu.
3 września. Mukden — Seul (Heidżio).
400 km — 2 godz. 40 min.
Po niecałych dwóch godzinach lotu nad terenem, który już wczoraj poznaliśmy, przekroczyliśmy po raz drugi, w ciągu 24 godzin, granicę mandżursko- nkoreańską. Pogoda była dobra. Lekki wiatr z zachodu znosił nas nieco ku Morzu Japońskiemu. Widzialność dopisywała, więc moje skromne zdolności nawigacyjne zaradziły temu znoszeniu bez większych trudności.
Góry koreańskie wyglądały dużo przyjaźniej niż dnia wczorajszego. Na stromych zboczach gnieździły się wioski Koreańczyków. U wybrzeży Morza Żółtego góry — w wielu miejscach — urywały się stromo, pozostawiając wśród spienionego morza nieduże wysepki, jedynie przez ptactwo zamieszkane. Dróg trudno było dojrzeć. Za to pomiędzy przeważnie karłowatą roślinnością wyraźnie zarysowywał się cały system ścieżek, ułożonych serpentynami na zboczach gór.
Zdałem sobie raptem sprawę, że my właściwie jesteśmy już w rejonie Oceanu Spokojnego. Ładna historia. Dwa polskie „sputniki” zawędrowały aż tak daleko.
W Heidżio, przy hangarach, wystawiony został spory, biały namiot, widoczny już z daleka, gdyśmy dolatywali do celu. Dwa duże sztandary, polski i japoński, powiewały nad namiotem.
Po wylądowaniu zielona rakieta upewniła mnie, dokąd mam kołować.
Zatrzymaliśmy się przed białym namiotem. Wyłączyłem silnik.
Pluton honorowy, lotniczy, w dwuszeregu, i duża grupa osób cywilnych oczekiwali naszego przybycia. Wyskoczyliśmy z maszyny.
Na czele niewielkiej grupy dygnitarzy miejscowych, która do nas podeszła, był generał, dowódca tutejszego okręgu wojskowego.
Generał przemówił po japońsku. Gdy skończył, młody oficer, widocznie jego adiutant, miał aksel- banty na ramieniu, powtórzył przemówienie, witając nas po francusku. Staliśmy na baczność. Na szczę- ście mowy były krótkie i zwięzłe. Dookoła nas skakali, wykonując swoje profesjonalne wygibasy, fotografowie z prasy, uwieczniając nasze urodziwe postacie dla potomności i historii. Byliśmy zmęczeni
i wymięci.
Zaprowadzono nas do kasyna oficerskiego na lotnisku. Przed wejściem do drzwi kasyna jeden z oficerów zwrócił się do mnie po francusku, prosząc byśmy zdjęli obuwie. Mając na względzie fakt, że mogę stracić jedyną parę butów, jakie mam ze sobą, niechętnie to uczyniłem. Widząc jednak, że oficerowie japońscy ściągają nawet wysokie, wojskowe buty z cholewami, mrugnąłem na Kubiaka ze słowami: „ściągamy kapcie”. Byliśmy pod surowym okiem i we władzy bardzo uprzejmych, gościnnych, ale ma-
jących specyficzne, ściśle z tradycją związane, podejście do życia synów Nipponu. Ich etykietą i obyczaje musieliśmy zastosować w pełni.
Myślałem, że moje meszty oddadzą mi dopiero na pożegnanie. Stało się inaczej. Przy końcu obiadu, w sali jadalnej mesy oficerskiej, podszedł do mnie z moimi wypolerowanymi trzewikami w ręku jeden z młodych oficerów i klękając przy mnie, zaproponował mi na migi włożenie i zasznurowanie butów, jeżelibym chciał je natychmiast mieć na nogach. Ten gest młodego oficera nie był przejawem służalczości. Był on demonstracją niezwykłej uprzejmości w stosunku do gościa.
Po skończonym posiłku zabrano mnie (w butach) do miasta, do hotelu.
Kubiak, jak zwykle, pozostał, żeby przygotować naszą „dziewiętnastkę” do ostatniego etapu: Seul — Tokio.
Do hotelu jechaliśmy z majorem lotnictwa samochodem wojskowym. Droga z Heidżio wypadła przez śródmieście Seulu. Jakaż to była różnica w porównaniu z ulicami Mukdenu. Szerokie, czyste ulice, duże schludne domy, bogate sklepy z dużymi wystawami. Pełna elektryfikacja, włącznie z transportem publicznym.
Wieczorem odbył się bankiet wydany na naszą cześć przez mera Seulu. Panie wręczyły nam kwiaty. Nastrój był bardzo sympatyczny i w najwyższym stopniu kordialny.
Czytelnik z pewnością ciekaw jest, jak my z Kubiakiem, nie mając ze sobą smokingów, koszul z krochmalonymi gorsami i lakierów, wywiązywaliśmy się z ogólnie przyjętej etykiety towarzyskiej.
Otóż w wypadkach, kiedy oficjalne przyjęcie wymagało od zwykłych śmiertelników stroju wieczorowego, to znaczy takiego, który w angielskim święcie zwie się blaok tie, myśmy byli przez gościnnych
i wyrozumiałych gospodarzy cichutko powiadamiani, że w drodze specjalnego przywileju jesteśmy od tego towarzyskiego obowiązku zwolnieni.
Ze swej strony, żeby wyglądać jak tylko można najprzyzwoiciej, oddawaliśmy natychmiast po przybyciu do hotelu nasze wygniecione ubrania do kurierskiego oczyszczenia i odprasowania, buty do oczyszczenia i odpolerowania, no i oczywiście staraliśmy się mieć zawsze po jednej czystej koszuli w rezerwie.
W Harbinie, na przykład, tamtejsze kochane panie — Polki uprały nam przez noc i wysuszyły, zdaje się żelazkami do prasowania (suszarek elektrycznych wtenczas jeszcze nie było), po dwie koszule, oddane im na ich stanowcze żądanie z wieczora.
Wracając, po tej krótkiej dygresji, na przyjęcie wystawione dla nas przez mera Seulu, muszę stwierdzić ze smutkiem, że sympatyczny wieczór psuły nam w dużej mierze wiadomości o pogodzie na następny dzień, dostarczane mi regularnie, co dwie godziny, przez miejscowych meteorologów.
Gdyśmy powrócili z przyjęcia do hotelu, otrzymałem jeszcze jeden komunikat zupełnie już niepomyślny: od oceanu, w kierunku na wyspy japońskie, szedł szeroki niż, z dużymi opadami i wiatrem, przekraczającym siłę 100 kilometrów na godzinę. Słowem — nadchodził tajfun.
O 5 rano przybył do hotelu naczelnik miejscowej stacji meteorologicznej we własnej osobie. Towarzyszyło mu trzech oficerów-lotników.
Byłem w łóżku. Maitre d’hôtel wprowadził tych smutnych panów do mojego pokoju.
W pierwszej chwili, obudzony z głębokiego snu, myślałem, żem coś przeskrobał i jestem aresztowany.
Naczelnik meteorologii wygłosił wyrok: w dniu dzisiejszym lot do Tokio jest niemożliwy. Tajfun szalał nad Japonią.
Zły byłem i rozczarowany. A tak się na ten ostatni skok psychicznie nastawiłem. Nie miałem jednak żadnej możliwości, by zmienić sytuację.
Po wyjściu smutnych gości odwróciłem się na drugi bok i zasnąłem, prosząc, by mnie do dziewiątej nie niepokojono.
Po dobrym prysznicu i ogoleniu się zszedłem na dół o pół do dziesiątej.
W westybulu siedziało dwóch sztywnych panów z szablami, wysokich butach z ostrogami. Powstali na moje wejście i przedstawili się. Starszy — major,
z dowództwa garnizonu. Młodszy — porucznik, asystent majora. Obaj — jak powiedzieli — mają wielką przyjemność być wyznaczeni do mojej dyspozycji na dzień i wieczór dzisiejszy.
Samochód wojskowy z szoferem przy kierownicy stał przed hotelem. Zanim wsiedliśmy do samochodu. major oświadczył mi po rosyjsku, że mój towarzysz na własne żądanie został zabrany przez przedstawicieli lotnictwa wojskowego na lotnisko w Hei- dżio, gdzie będzie przez cały dzień goszczony przez sierżantów lotnictwa, a wieczorem odwieziony do hotelu. Chciał być blisko swojej „omegi”. „Pieron”.
Pogoda była ładna i słoneczna. Było ciepło, ale nie gorąco, z lekkim południowo-zachodnim wiatrem. I pomyśleć, że w tejże chwili, o paręset kilometrów w tymże południowo-zachodnim kierunku, szaleje burza, której samolotem przelecieć niepodobna.
Wsiedliśmy do samochodu.
Oddałem się całkowicie w ręce moich opiekunów. Oni ze swej strony, żeby mnie z markotnego nastroju wydostać, postanowili mi pokazać wszystko, co, zdaniem ich, było warte obejrzenia w sławetnym mieście Seulu.
Na początek, biorąc pod uwagę mój stan psychiczny i chcąc mi widocznie zaoszczędzić kontrastowego szoku, major-psycholog postanowił, że musimy zwiedzić 1000-letni cmentarz koreański. Prastare grobowce, jakie zobaczyłem, kryły się w cieniu karłowatych
drzew. Ciekawe to były, bardzo oryginalne i podziwu godne, rezultaty wielkiego znawstwa i pracy cierpliwych ogrodników. Karzełki-drzewa, jakich nigdy przedtem nie widziałem.
Po zwiedzeniu wioski koreańskiej, gdzie zobaczyłem życie Koreańczyków „na co dzień”, zawieziono mnie dla odmiany i widocznie dla podniesienia ducha do akademii „gejsz” koreańskich, które się tam nazywają kisan.
Te panienki okazały się przemiłymi młodymi i przeważnie ładnymi istotami. Pani przełożona tej instytucji wiedziała z góry o wizycie, uprzedzona telefonicznie przez naszych opiekunów. Tradycyjna herbata z ciastkami czekała już na nas, podana na bardzo gustownych i nienagannie czystych, niskich stolikach z laki.
Siedzieliśmy na poduszkach, na podłodze pokrytej śliczną plecionką z trawy morskiej, każdy z nas przy oddzielnym stoliku i każdy, bardzo ceremonialnie, w myśl najściślejszych przepisów tradycji, obsługiwany i zabawiany rozmową przez przydzieloną do niego kisan.
Po ukończeniu obrządku picia herbaty i skosztowaniu prześlicznych ciastek, które wyglądały jak marcepanowe, a wykonane były z bobu, smak ich nie odpowiadał mi, niestety, pożegnaliśmy głębokim ukłonem nasze urocze gospodynie tym tak dzisiaj popularnym na świecie słowem „sayonara” i powróciliśmy do hotelu.
Wieczór spędziliśmy w miejscowym teatrze, biorąc żywy udział w przeżyciach, zapełniającej po brzegi teatr, publiczności. Muszę zaznaczyć, że moi towarzysze, major i porucznik, przebrani byli na tę okazję w ciemne, jedwabne kimona, a z hotelu do teatru i z powrotem jechaliśmy czterema rikszami *.
Po powrocie z teatru zastałem prognozę pogody na trasie naszego lotu do Tokio. Otóż tajfun, z całym systemem towarzyszącego mu niżu, przesuwa się szybko na północny zachód, nad Morze Chińskie, i na całej trasie spodziewana jest na jutro dobra pogoda, z wysokim pułapem, bez opadów i o słabych wiatrach.
Start wyznaczyłem na siódmą rano. Towarzyszący mi oficerowie poszli na zasłużony spoczynek, zapewniwszy telefonicznie transport i opiekę dla nas na jutrzejszy dzień, czym miało się zająć lotnictwo.
Kubiak, przywieziony przez podoficerów-lotników do hotelu wcześniej, spał już snem niemowlęcia w swoim pokoju. Ja kazałem się obudzić o piątej.
Duszno było straszliwie. Wsunąłem się pod mos- kitierę otaczającą moje łóżko. Spać trudno było. Za dużo przeżyć i emocji. Jutro ostatni skok do Tokio. Koniec Wielkiej Podróży. Zasnąłem.
5 września. Seul (Heidiio) — Tokio (Tokorozawa) 1600 km — 9 godz. 10 min.
Nieduży tubylec w białym kitlu stał nade mną z rozczapierzoną dłonią i szczerzył zęby.
Domyśliłem się, że jest piąta i trzeba wstawać.
Wskoczyłem pod zimny prysznic, który mi błyskawicznie dodał ducha i chęci do dalszej walki z trudnościami życia. Muszę przyznać, że byłem już trochę zmęczony. Nie tyle może samym lotem, jak tymi, miłymi zresztą, czułościami na ziemi.
Dwóch oficerów z lotnictwa czekało na nas w hallu, kiedyśmy z Kubiakiem, jak dwie primadonny, zeszli na dół o szóstej.
Na lotnisku wszystko było gotowe. Odprowadzało nas kilku wojskowych. Wczorajsi moi opiekunowie z armii, major i porucznik, pożegnali mnie, jakbyśmy się znali całe życie. Kubiaka żegnała cała grupa sierżantów lotnictwa.
Wystartowaliśmy o szóstej pięćdziesiąt. Pierwsze 500 kilometrów lecieliśmy nad górzystym lądem Półwyspu Koreańskiego. Pogoda była słoneczna z nieznacznym pokryciem i dosyć silnym zachodnim wiatrem. Błysnęło morze. Wody do przebycia mieliśmy niedużo. Około 230 kilometrów. Lecieliśmy na wysokości tysiąca metrów.
Gdyśmy opuszczali brzeg koreański, popatrzyłem na pieniące się, seledynowoniebieskie, wzburzone fale i pomyślałem sobie, że jednak pięknu i stra
szliwej sile natury nic dorównać nie może. Na prawo od siebie mieliśmy wyspę Cuszimę.
Tu w 1905 roku flota rosyjska admirała Rożdiest- wienskiego, która tu przybyła aż z dalekiego Bałtyku, została całkowicie zniszczona i zatopiona przez Japończyków. Na zgubę ją tu dumny carski „lord morza” dookoła Przylądka Dobrej Nadziei i poprzez Ocean Indyjski przyprowadził.
Na brzeg japoński wpadliśmy tak, jak planowałem. Czterdzieści kilometrów na północ od Hiroszimy. Przez morze lecieliśmy godzinę i czterdzieści minut.
Przyjrzałem się Ziemi Wschodzącego Słońca. Nie bardzo mi się żyzna wydała. Przynajmniej w tym miejscu, gdzieśmy do niej dotarli. We wszystkich kierunkach szły pasma niewysokich wzgórz, pokrytych gęstą roślinnością. Tak przynajmniej było 52 lata temu.
Wielką świętą górę Fudżi-jama czy, jak ją tam często nazywali — Fudżi-san, a raczej jej zaśnieżony czubek, wystający ponad przyziemne opary, widzieliśmy już z odległości 350 kilometrów.
Od chwili, kiedyśmy ten, tak popularny na całym świecie, ośnieżony stożek — symbol prastarych wierzeń, potężnych duchem i mieczem samurajów, po raz pierwszy ujrzeli, kiedy majestatycznie nam się nad chmurami ukazał na tle nieskalanego lazuru nieba, do momentu, kiedy na wysokości czterech tysięcy pięciuset metrów robiliśmy pierwsze
nad nim okrążenie, upłynęło ponad dwie godziny. Okrążenia, których wykonałem trzy, były naszym wyrazem hołdu dla ziemi i narodu, którego gośćmi będziemy przez następne kilka dni.
Do Tokio pozostało 160 kilometrów.
Lecieliśmy teraz nad terenem całkowicie uprzemysłowionym. Zacząłem już od Fudżi schodzić na dół. Teraz, nad wzgórzami Hakome, na wysokości 2000 m, spotkaliśmy dwa samoloty wojskowe typu francuskiego „Salmson”. Jak się później okazało, był to lot sponsorowany grubą ofiarą pieniężną na rzecz lotnictwa wojskowego, przez największy w Japonii koncern prasowy Osaka Asahi Szimbun.
Tu wydarzyło się małe nieporozumienie. Nie wiedząc dokładnie, a właściwie pomieszawszy nazwy, wybrałem błędnie do lądowania lotnisko, które mi po drodze wypadło. Było to lotnisko Tochikawa.
Zdziwiłem się tylko, że podczas okrążania lotniska jeden z lotników towarzyszących nam zbliżył się do nas, pomachał ręką, co przyjąłem za koleżeńskie pozdrowienie, po czym obie maszyny odleciały w kierunku na północ.
Zdziwiła nas również kompletna pustka na lotnisku. Czyżby nas się dzisiaj nie spodziewano? Po naszym wylądowaniu paru ludzi w kombinezonach podbiegło do nas od hangaru. Byli w wojskowych •czapkach. Jeden z nich uchwycił nasze lewe skrzydło i starał się, przytrzymując je z dużym wysiłkiem, zawrócić maszynę do tyłu. Zatrzymałem Bregueta.
Żołnierz podbiegł bliżej do kadłuba i wymachując rękami zaczął wskazywać na północ, w kierunku dokąd odleciały dwa towarzyszące nam samoloty „prasowe". Domyśliłem się, powolnym procesem mego dociekliwego mózgu, który mi nigdy specjalnie nie służył, że się na złym lotnisku usadowiłem, i zawróciwszy, wystartowałem biorąc kurs „360”. Po dziesięciu minutach wylądowaliśmy w Tokorozawie — celu końcowym naszej jednokierunkowej podróży z Warszawy do Tokio.
Trudno mi tu opisać wszystkie szczegóły przyjęcia, jakiego doznaliśmy w Tokio. Podam tylko program naszego pobytu, drobiazgowo opracowany na długo przed naszym przylotem przez tak zwany Komitet Przyjęcia Polskich Awiatorów.
Nasza niestrudzona „dziewiętnastka” pozostała pod pieczołowitą opieką mechaników japońskich na lotnisku, wtoczona z całą ostrożnością i uszanowaniem na zasłużony wypoczynek do cementowego hangaru olbrzyma w oczekiwaniu na rozmontowanie i powrotną podróż koleją do Ojczyzny.
Co za poniżenie i niesława dla naszej wiernej maszyny!
My, z Kubiakiem, na kilka dni projektowanego pobytu w stolicy Japonii, przyjęliśmy na siebie chlubne obowiązki reprezentantów nie tylko lotnictwa, ale i narodu polskiego.
Reprezentowaliśmy splendor Rzeczypospolitej.
Po wylądowaniu na lotnisku Tokorozawa po po
łudniu 5 września 1926 roku stanęliśmy w obliczu przyjaznych nam potomków plemienia walecznych samurajów, pięknych i tak kobiecych niewiast japońskich, kwitnących wiśni, irysów i chryzantem.
Pułkownik artylerii, Wacław Jędrzejewicz, późniejszy minister oświaty w rządzie polskim, powitał nas pierwszy, ubrany w mundur służbowy. Sprawował on wówczas godność i obowiązki attache mili- taire przy poselstwie Rzeczypospolitej w Tokio. Mer Tokorozawy, duża grupa oficerów lotnictwa, paręset osób cywilnych i mtowie dziatwy z Tokorozawy i okolicznych miejscowości, nie licząc pełnego pociągu małych entuzjastów lotnictwa, przybyłych z Tokio. Tokorozawa odległa była od właściwego miasta
— city —- Tokio o 25 kilometrów. Nie zapominaj, Czytelniku, tak było 52 lata temu. Dzieciarnia, jak nas powiadomiono, gromadziła się tutaj już od południa. Dzieci z polskimi chorągiewkami, ustawione szpalerem, powiewały ochoczo polskimi kolorami, drąc się na całe gardło: „banzaj, banzaj!” Z ogromnymi bukietami w rękach defilowaliśmy przed tym lasem czarnych, równo, w kwadracik, ostrzyżonych łebków.
Powróćmy jednak do pierwszych chwil po wylądowaniu.
Po wydostaniu się z naszych kabin i zeskoczeniu na japońską trawę wyprostowaliśmy zasiedziałe kończyny. Bądź co bądź siedzenie ponad dziewięć godzin nieruchomo, przy znacznym natężeniu psychicz-
7*
99
nym, może wywołać zmęczenie nawet w młodym
i odpornym na dolegliwości fizyczne ciele.
Należy też wziąć pod uwagę jednostajny hałas silnika, który pomimo waty w uszach i kominiarki, gdy się leci w otwartej kabinie, daje się znacznie odczuć.
Po zdjęciu kombinezonów nastąpiła prezentacja. Poza merem Tokorozawy, dziećmi, tłumem cywilnym, których wymieniłem poprzednio, była na lotnisku oczywiście kolonia polska, przeważnie osoby należące do członków i rodzin personelu poselstwa
i konsulatu polskiego. Królewskie Towarzystwo Lotnicze reprezentowało kilku dżentelmenów, jak również miasto Tokio, a raczej rada miejska reprezentowana była przez 2 czy 3 „ojców miasta”.
W kasynie oficerskim, gdzie odbyło się spóźnione śniadanie, wręczono nam piękne dary: od miasta Tokorozawy — ślicznie wykonane lalki oraz sztuki jedwabiu najwyższego gatunku — od prowincji Saita- ma. do której Tokorozawa należy.
Po śniadaniu płk Jędrzej ewicz zabrał nas do Tokio. Cała 25-kilometrowa droga była wtenczas już szczelnie zaludniona i zabudowana. Nie zauważyliśmy momentu, kiedy się skończyła Tokorozawa i wjechaliśmy w granice metropolii tokijskiej.
Miasto nie nosiło żadnych widocznych śladów po niedawno, gdyż tylko trzy lata temu, przebytym wielkim trzęsieniu ziemi i straszliwym pożarze. Klęska przyszła niespodziewanie w 1923 roku. Pożar o- garnął prawie całe miasto. Ludzie, ratując się od
ognia, skakali do kanałów wodnych, którymi w one czasy miasto było gęsto pocięte. Ginęli nieboracy ugotowani w parze tworzącej się na skutek temperatury otaczającego rozgrzanego ogniem powietrza. W czasie naszej wizyty wielkie Tokio liczyło już 3 miliony mieszkańców. Trzykroć tego, co nasza Warszawa.
Ulice miały doskonałą nawierzchnię i obfite oświetlenie elektryczne. Ruch uliczny był bardzo o- żywiony. Samochód, ogromna czarna limuzyna marki „Mercedes”, kierowana przez szofera w liberii, oddany był przez władze miejskie do naszej wyłącznej dyspozycji na czas naszej wizyty.
Duże sztandary, polski i japoński, zdobiły główne wejście do hotelu. Wewnątrz, w głównym hallu, ogromny transparent głosił: „Niech żyją dwaj polscy awiatorzy”,
Wręczyłem płk. Jędrzejewiczowi listy przywiezione z Warszawy. Wysłałem telegram do Warszawy, który brzmiał: „Arrivé Tokio”.
Rozgościliśmy się w hotelu. Nazywał się „Imperial”. Jak na tamte czasy był bardzo nowoczesny, wybudowany już po trzęsieniu ziemi, i ponoć specjalnie wzmocniony, by mógł się ostać ewentualnemu, podobnemu kataklizmowi w przyszłości. Nasze apartamenty były dwupokojowe, samowystarczalne i luksusowe.
Po godzinnym wypoczynku pułkownik japońskiego sztabu generalnego i kawaler Orderu Virtuti Mili-
tari, odznaczony tym orderem w dwudziestym roku w Polsce, zawiózł mnie do radia japońskiego. Zadaniem płk. Jamawaki było opiekowanie się i asysta przy mojej skromnej osobie podczas oficjalnego pobytu w Tokio.
Spiker radia przedstawił mnie słuchaczom japońskim w ich języku rodzimym, po czym nastąpiło moje krótkie przemówienie po polsku. Może ci, co słuchali moich słów, nie rozumieli ich. Pewien jednak jestem, że w tonie mojej mowy wyczuli jej intencję. Dyrekcja radiostacji obdarzyła mnie pięknym srebrnym pucharkiem, niedużym, ale misternie w srebrze wykutym. Przepadł w Warszawie w czasie wojny, tak jak i wszystkie moje bezcenne dla mnie zbiory.
Pierwszy wieczór w stolicy Nipponu spędziłem w ścisłym gronie członków komitetu naszego przyjęcia w „Imperialu”.
Dzień następny przeznaczony był na odpoczynek. Skorzystaliśmy z tego, by zwiedzić miasto. Niewielu Europejczyków widziało się w owych czasach na u- licach Tokio. My za to Zwracaliśmy na siebie uwagę na każdym kroku. Prasa z ołówkami i kodakami spokoju nam nie dawała. Deptali nam, ci wysysa- cze sensacji, po piętach bezustannie.
Kupiłem na przykład kapelusz, ot taki sobie canotier, à la Chevalier. I już sensacyjna wiadomość na pierwszej stronie. „Polski awiator w poszukiwaniu kapelusza miał dużo trudności z powodu za dużej
głowy”. Towarzyszyła tej wzmiance moja fotografia ze słomianym sztywniakiem na głowie.
W kilku gazetach ukazały się dosyć duże artykuły
o Polsce z fotografiami prezydenta Ignacego Mościckiego i marszałka Józefa Piłsudskiego, którego postać w tych czasach była znana i popularna w Japonii.
Po południu Kubiak pojechał ze swym cicerone, majorem-inżynierem lotnictwa, na lotnisko, żeby przeprowadzić dokładną inspekcję naszej maszyny. Ja czekałem na odpowiedź z Warszawy od płk. Rayskiego na moją telegraficzną prośbę o zezwolenie powrotu do Polski, nie kurierem transsyberyjskim, a naszą starą „dziewiętnastką”.
Byłem pewien, że on pozostawi decyzję w tej sprawie mnie samemu.
Tak też się stało. Na trzeci dzień naszego pobytu w Tokio nadeszła depesza od szefa treści następującej: „Rozważnie ocenić możliwość powrotu lotem. Nie ryzykować. Na powrót lotem zezwalam”.
Byłem szczęśliwy.
Zawiadomiono nas oficjalnie przez nasze poselstwo, że za wykonanie pierwszego w historii przelotu z Seulu do Tokio zostaliśmy odznaczeni Złotymi Medalami Cesarskiego Towarzystwa Lotniczego. Dekoracja odbędzie się na specjalnej audiencji w pałacu księcia Kuni, protektora tej organizacji.
Korzystając z paru wolnych godzin, jakie mi da-
no, zwiedziłem w towarzystwie płk. Jędrzejewicza i płk. Jamawaki świątynię Meji, składając hołd prochom zmarłego cesarza Mitsuhito przy jego surowym, masywnym mauzoleum. Oprowadzał nas i objaśniał kapłan naczelny świątyni, o nazwisku Ichinoe, były generał i uczestnik oblężenia fortecy Port Artur w 1905 roku.
Wieczór tego dnia spędziliśmy prywatnie w gościnnym domu płk. Wacława Jędrzejewicza.
Dzień siódmego września poświęciliśmy, od rana, na składanie oficjalnych wizyt. Pierwsza audiencja odbyła się u ministra spraw wojskowych generała Ugaki.
Po półgodzinnej rozmowie w jego wytwornym, choć skromnie umeblowanym gabinecie, minister wręczył nam odznaki Orderu Wschodzącego Słońca. Użyłem wyrazu „wręczył” dlatego, że ze względu na to, że byliśmy ubrani po cywilnemu, ceremonia dekoracji w dosłownym tego słowa znaczeniu odbyć się nie mogła.
Dużym wyróżnieniem był dla nas fakt, że otrzymując VI i VII klasę tego orderu, ja będąc porucznikiem, otrzymałem klasę nadawaną w armii japońskiej oficerom od majora wzwyż, Kubiak zaś jako sierżant otrzymał klasę nadawaną w armii japońskiej oficerom od porucznika wzwyż. Tak było wówczas. Jak jest dzisiaj — nie wiem.
Następne wizyty były u ministra marynarki wojennej i u prezydenta miasta Tokio.
Tegoż dnia, pod wieczór, od zewnątrz, gdyż wejść do środka nie wolno, oglądaliśmy domek generała Nogi, bohatera narodowego Japonii.
Maleńka ta drewniana „chałupka” czczona jest przez naród japoński jako świątynia. Historia brzmi, jak następuje: zwycięzca wojsk rosyjskich w 1905 roku, po triumfalnym przyjęciu go przez mieszkańców stolicy, na audiencji u cesarza Mitsuhito, zameldował mu, że teraz, po spełnieniu swego obowiązku jako wódz, zamierza popełnić harakiri*, żeby się na wieki połączyć ze swoimi żołnierzami, którzy umarli na skutek jego rozkazów. Sam z nimi umrzeć nie mógł, gdyż, żeby nimi dowodzić, musiał żyć, pozostając na tyłach. Teraz prosi monarchę o aprobatę swojego postanowienia.
Mikado, wysłuchawszy pokornej prośby i jej uzasadnienia, zezwolił generałowi Nogi na popełnienie harakiri pod jednym jednak warunkiem: będzie mógł to uczynić po jego własnej (cesarza) śmierci. „Befehl ist Befehl”, jak mówią nasi sąsiedzi przez Nysę. Posłuszny woli monarchy, Nogi postanowił czekać.
General czeka! ponad dwa lata i po zakończeniu okresu oficjalnej żałoby po ukochanym cesarzu, na drugi dzień, odebrał sobie życie. Żona jego u- czynila to samo po nim, tym samym nożem.
Nie wiem, czy ten historyczny zabytek egzystuje dziś i jest równie czczony i kochany, jak był wtenczas. Ze specjalnie zbudowanego dookoła domku balkonu obejrzałem dokładnie przez szerokie okna wnętrze pokoju, w którym się tragedia rozegrała. Na macie z trawy morskiej, która pokrywała podłogę, widoczne były bardzo wyraźnie dwie duże, ciemne plamy — ślady krwi tej czcigodnej pary. Kto był świadkiem i kto oddał im ostatnią przyjacielską przysługę, nie wiem.
Zapytałem płk. Jamawaki, co on o tym historycznym wydarzeniu myśli. Odpowiedział po rosyjsku: „Oni dla nas światyje”.
Lakoniczna, krótka i prosta odpowiedź — godna człowieka honoru.
Bankiet w hotelu „Imperial”, wydany przez ministra wojny, miał charakter prosty, żołnierski. Obecna była generalicja, przedstawiciele naszego poselstwa, przedstawiciele lotnictwa i sztabu generalnego. Specjalnym gościem był książę Toczido, kuzyn cesarza. Generał Ugaki przemawiał po francusku. Po francusku mu również odpowiedziałem, dziękując za przyjacielski stosunek do mojego narodu i kraju oraz za serdeczne przyjęcie. Orkiestra wojskowa przygrywała dyskretnie, wykonując mu
zykę klasyczną, w której Chopin i Paderewski przodowali.
W Towarzystwie Polsko-Japońskim odbyło się przyjęcie, na którym odczytane zostały listy przywiezione przez nas z Warszawy. Tu obdarowano nas pięknie grawerowanymi, srebrnymi papierośnicami, wysadzonymi rubinami, wyjątkowe okazy precyzji wykonania i estetyki artystycznej.
Nie będę już więcej wspominał o przyjęciach, bankietach i herbatach ceremonialnych, którymi nas fetowano. Także, ażeby opisać i wyliczyć piękne i wartościowe prezenty, którymi nas obdarzono, trzeba by było kilka stron dodać do mojego i tąk długiego opowiadania.
Dary te zostały później przesłane do Warszawy w specjalnych grubych skrzyniach i doręczone przez poselstwo japońskie Kubiakowi i mnie. Wszystko, co ja otrzymałem, zniszczyła wojna. Jaki los spotkał dary otrzymane przez mojego wiernego towarzysza, nie wiem.
Samolot nasz był na ogół w stanie zadowalającym. Śmigło, które nosiło skazę zauważoną jeszcze w Moskwie, zostało przez Japończyków wymienione na nowe.
Nie wspominałem o tym przedtem, gdyż nie chciałem za dużo się skarżyć, ale już po wylądowaniu w Moskwie zauważyliśmy lekkie pęknięcie podłużne pomiędzy dwiema warstwami sklejonego drzewa. Ponieważ nigdzie po drodze takiego śmigła
nie było, a wracać do domu lub czekać na nią. w Moskwie nie chciałem, postanowiłem zapomnieć o tym, nakazując Kubiakowi, by na każdym postoju sprawdzał, czy szpara się nie powiększa. Zaryzykowaliśmy. Udało się. Szczelina nie powiększyła się aż do Tokio. Teraz, zdecydowawszy wracać lotem i mając możność zamiany śmigła na nowe, lekkomyślnie by było z tej okazji nie skorzystać.
Benzyny i oliwy dostarczyło lotnictwo japońskie, iednego nam dostarczyć nie mogli — dobrej pogody. Silnik był w takim stanie,. że Kubiak po przeprowadzeniu próby pod ciśnieniem postanowił nawet nie zmieniać kompletu świec na nowe.
Start do lotu powrotnego do Polski wyznaczyłem na godzinę 6 rano we środę, 11 września.
We wtorek rano, tzn. w przeddzień startu, przenieśliśmy się z luksusowego „Imperialu” na lotnisko do Tokorozawy, zamieszkując na następne kilkanaście godzin — ja w mesie oficerskiej, a Kubiak w sierżanckiej.
Pogoda była parna. Ciśnienie niskie. Pokręciliśmy się przy maszynie, popatrzyliśmy na japońskich kolegów odbywających loty treningowe i rozeszliśmy się, żeby coś zjeść i udać się wcześniej na spoczynek.
Meteorolodzy, co-parę godzin, przysyłali mi biuletyny. Nic one dobrego nie wróżyły. Wytrawni lotnicy japońscy, pytani o radę, kiwali głowami i nie patrząc mi w oczy, tak, jakby byli temu winni, mó
wili, że w tym okresie na ogół unika się lotów do Korei. W podobnych warunkach atmosferycznych było kilka wypadków, że załogi ginęły w przesmyku cu- szimskim bez śladu. Jeśli jednak nieodwołalnie chcę lecieć, to żebym nie zwlekał, gdyż może być gorzej.
Kolację zjadłem w mesie z japońskimi lotnikami i o dziewiątej byłem już w łóżku.
11 września. Tokio — Osaka.
500 km (z powodu pogody) — 11 godz.
Zbudzony o czwartej, spostrzegłem, że jest jeszcze zupełnie ciemno.
Wychodząc z mesy i spojrzawszy w kierunku lotniska, zobaczyłem nasz samolot.
Był oświetlony ze wszystkich stron małymi reflektorami. Wyglądał fantastycznie. Zupełnie, jakby miał lecieć wprost do nieba. Chyba nie wybiera się tam beze mnie. Poczciwy, wierny Brćguet. Czy mógł przypuszczać, że czeka go tak potwornie ciężka praca. Tyle mil było przed nim po to, by na wieczór miał się znaleźć zaledwie o 500 km stąd.
Już o 5 rano przybyli na lotnisko, żeby nas pożegnać, wiceminister spraw wojskowych gen. Hori, generał — dowódca tokijskiej dywizji lotniczej, komendant szkoły pilotów, mer miasta Tokorozawa, ten sam, co nas, tu przed niecałym tygodniem, witał. Publiczności, poza dygnitarzami, było niewiele.
Natomiast dużo znajomych twarzy dookoła, z którymi miałem okazję zetknięcia się podczas tej tak pamiętnej i miłej dla mnie wizyty.
Fotografowie oślepiali nas wybuchami magnezji w sposób bezlitosny, skacząc i przysiadając dookoła nas i maszyny w sposób, czasami istotnie, bardzo zabawny.
Na miejscu, przy samolocie, urządzono śniadanie. Z kielichem szampana w ręku wiceminister żegnał nas, zapraszając, aby lotnicy polscy w przyszłości częściej odwiedzali Japonię, gdzie będą zawsze mile widziani i serdecznie goszczeni.
Jeszcze kilkadziesiąt mocnych uścisków dłoni, po czym — widok przyjaznych twarzy i kiwających na pożegnanie rąk już z wysokości naszych kabin.
Silnik pracował dobrze. Znak ręką do obsługi ziemnej — „wyjąć podstawki spod kół”... Odkołowa- liśmy w mglisty mrok budzącego się dnia. „Sayo- nara!...” „Arigato!...” Do widzenia! Dziękujemy!
Po dość długim starcie wziąłem od razu kurs na zachód. Miasto Tokorozawa spało jeszcze, pokratko- wane jasnymi liniami oświetlonych ulic. Szare, ciemne chmury i bardzo słaba widzialność nie wróżyły nic dobrego na następne godziny lotu. Wziąłem pięć stopni poprawki na lewo, żeby ominąć zbocza Fuji odległej jeszcze o 150 km, ale zakrytej całkowicie grubymi chmurami.
Po 45 minutach lotu postanowiłem spróbować szczęścia, przebijając się ponad chmury. Przeszliś
my przez trzy warstwy, stosunkowo niegrube, wychodząc z tej „przyziemnej” powłoki na wysokości 2500 metrów.
Ponad nami, szczególnie na prawo w kierunku Morza Japońskiego, wysokie, czarne chmury kłębiły się w złowrogiej masie.
Wierzchołek „świętej góry”, pokryty wiecznym śniegiem, ukazał się nam na chwilę w przerwie pomiędzy wysokimi nimbostratusami. Tydzień temu, lecąc do Tokio w czystym lazurze nieba, krążyliśmy nad nim. Teraz mieliśmy tylko chwilę, by go z dołu i z boku, po raz ostatni, zobaczyć. Minęliśmy go, o- gamiętego raptem łapczywie przez granatowoszare kłębowiska pary.
Pod nami słały się przyziemne mgławice, gdzieniegdzie wyrastające w kominy pnące się wzwyż, gdzieś aż pod stratosferę. Straszny, ale niezwykle piękny w swej grozie był ten widok mieszaniny wszelkich możliwych układów chmur. Skłębione masy przebijane były od czasu do czasu, jak ognistymi rapierami, silnymi promieniami porannego słońca, tworzyły cały system tęcz, nie od opisania w swej oryginalności i piękności.
Niedużo, niestety, mieliśmy czasu, żeby się tym zachwycać. Byliśmy już około trzech godzin w powietrzu. Na północ od Osaki napotkaliśmy potężną burzę, którą musiałem wyminąć biorąc poprawkę na prawo.
Ziemię widzieliśmy okazyjnie. Tylko w ciemnych
i niewielkich przerwach pomiędzy chmurami, które na ogół nieczęsto się zdarzały.
Nieżyczliwie wyglądały te przerwy. Ciemno tam na dole było, mokro i bardzo ponuro. A jednak postanowiłem w pewnej chwili zejść do ziemi, żeby złapać fixa, jak mówią nowocześni nawigatorzy.
Powoli zacząłem tracić wysokość i zobaczywszy przerwę, bardzo ostrożnie, zeszedłem pod chmury. Z prawej strony mieliśmy skalisty brzeg morza. Po konturach brzegu znalazłem na mapie dokładnie, gdzie jesteśmy. Zdecydowałem, że czas już na zmianę kursu na północno-zachodni, żeby, nie natknąwszy się na Cuszimę, która była strefą ściśle zabronioną dla przelotów, dosięgnąć brzegów Korei z kierunku południowo-wschodniego, to znaczy od strony Morza Japońskiego.
Rozstawszy się z brzegiem Japonii, zadowolony byłem chwilowo z tego, że nad wodą będę mógł lecieć nisko bez obawy zaczepienia o jakąś przeszkodę ziemną, których tak dużo było na wyspie.
Niedługo jednak było mi sądzone poddawać się tym sielsko-anielskim rozmyślaniom. W pewnej chwili spostrzegłem przed nami ciemnosiną masę. Lecieliśmy wprost w paszczę wielkiej burzy. Obliczałem, żeśmy się już oddalili od Japonii o jakieś sto kilometrów. Postanowiłem iść przed siebie, musimy przecież być prawie w połowie drogi, przez 240-kilometrowy przesmyk cuszimski. Uciec od tego, cośmy przed sobą mieli — nie było dokąd. Chy-
ba do tyłu. Tego nie chciałem robić. Muszą się przebić — pomyślałem.
Siwe, postrzępione chmury, prawie dotykając białych grzebieni straszliwie wzburzonego morza, sunęły szybko w kierunku prostopadłym do naszego kursu. Raptem, uderzyliśmy w mur wodny. Ulewa była tak gęsta, że nie można było rozróżnić jej smug. Ostrym skrętem na lewo wyszedłem z nawałnicy i lecąc wzdłuż niej, starałem się znaleźć jakieś „okno” w kierunku północnym. Kilkakrotnie zdawało mi się, że zdołamy się przedostać, lecz za każdym razem chmury z ulewą przyciskały nas tak nisko do morza, że —■ uważając, ażeby nie zaczepić skrzydłem o falę, wycofywałem się z tego mokrego piekła.
Trzy godziny minęły od chwili opuszczenia brzegu Japonii. Sytuacja wydała mi się beznadziejna. Przynajmniej teraz. Zawróciłem. Byliśmy znów nad wybrzeżem Japonii. Zacząłem od próby zorientowania się, gdzie jesteśmy. Po pomyślnym załatwieniu sprawy zlokalizowania naszej pozycji, wziąłem kurs na miasto Kobe, spodziewając się znaleźć w jego o- kolicy jakieś lądowisko.
Przymierzywszy się bardzo dokładnie do niedużego, otoczonego drzewami i drutami wysokiego napięcia, skrawka równego terenu na peryferiach miasta
— wylądowałem. Podkołowałem do drogi biegnącej wzdłuż lądowiska. Wyłączyłem silnik. Podbiegło do nas paru ludzi. Jeden z nich mówiący po niemiecku poinformował mnie, że tu w Kobe lotniska nie ma
i z zaopatrzeniem w paliwo będę miał trudności. Za to w Osace, odległej stąd o 50 kilometrów na zachód, jest dobre i duże lotnisko wojskowe, a także pomoc w obsłudze i zaopatrzeniu w paliwo, którą łatwo dostaniemy od wojskowych lotników. Podziękowałem. Silnik zaskoczył za dotknięciem korbki rozrusznika i odkołowawszy na koniec wąskiego, mokrego pola — wystartowałem.
Muszę się przyznać, że nad drutami wysokiego napięcia, mając prawie puste zbiorniki, przeszliśmy bardzo nisko. O starcie na obciążonej paliwem maszynie z tego poła nie byłoby mowy.
Po półgodzinnym locie wylądowaliśmy w Osace, japońską Łodzią u nas, w Polsce, zwanej. Po doko- łowaniu do drewnianego hangaru i wyskoczeniu z naszych gniazd, otoczeni zostaliśmy przez grono lotników wojskowych. Ze zdumieniem dostrzegłem jednego z nich, którego poznałem w Tokio.
— Niech się pan nie dziwi, poruczniku, że widzi mnie pan tutaj — powiedział po francusku. — Ze względu na warunki atmosferyczne dowódca pułku wysłał mnie tu, by, w razie przymusowego lądowania. być panu pomocnym. — Piękny gest ze strony dowódcy tokijskiego pułku lotniczego. — Niech się pan nie martwi, Osaka to ciekawe miasto — dodał kapitan Omawa, gdyż tak się nazywał ten usłużny, stary i doświadczony wyjadacz powietrzny. Od 15 lat był pilotem, a od sześciu woził pocztę pomiędzy Tokio i Osaka.
Wieczorem przybył do hotelu, w którym nas u- mieszczono, polski konsul honorowy — Japończyk. Z nim zjedliśmy kolację, po czym zaproponował mi, byśmy poszli zwiedzić miasto, zapytawszy uprzednio, czy jestem kawalerem. Niestety, musiałem odmówić. Byłem za bardzo zmęczony. Bądź co bądź, 11 godzin w powietrzu w tych warunkach może człowieka przyprawić o szum w głowie. Spałem tej nocy mocno.
Biuletyn, który na dzień następny otrzymałem przed położeniem się na spoczynek, był dosyć beznadziejny. Dalszy ciąg dzisiejszego głębokiego niżu trwał na całym froncie. Dzień 12 września spędziliśmy w Osace.
Przed południem spędziliśmy czas przy maszynie. Po obiedzie poszliśmy do kina. Przepowiadana pogoda na jutro: nad lądem polepszenie, nad morzem
— źle. Niż przesuwa się powoli na północny zachód, to znaczy w kierunku, w którym mamy lecieć. Start wyznaczony jutro na godzinę 6 rano. O dziewiątej wieczorem byliśmy już w łóżkach.
Nie miał dużo pociechy ze mnie figlarny konsul RP „honoris causa” jako towarzysza do nocnego zwiedzania miasta. Właściwie... człowiek był wolny, młody i nie byłoby grzechu, by się troszkę rozerwać. Byłem jednak tak pochłonięty swoją misją, że nie pociągała mnie nocna zabawa z uroczymi gejszami.
13 wneśnia. Osaka — Heiko (Korea).
1000 km — 9 godz. 50 min.
Ciemno było, kiedy wsiadaliśmy do maszyny. Reporterzy i podskakiewicze — „fotografy” ze swoją magnezją — gniewali mnie, oślepiając i zarzucając nas niefachowymi pytaniami.
Po dokładnej próbie silnika, żegnani gestami obecnych, pokołowaliśmy w najdalszy kąt lotniska. Wiatr był boczny, z zachodu. Start — normalny, choć przydługi. Nad drzewami przeszliśmy na parę metrów zaledwie. Była godzina 5.50. Szarzało.
Jednocześnie z nami, a raczej zaraz po nas, wystartował samolot wojskowy. Miał zapalone światła nawigacyjne. Dopędził nas i towarzyszył nam, lecąc obok około 20 minut, po czym pilot dał nam ręką parę pożegnalnych znaków i ostrym wirażem odszedł w prawo, rozpływając się natychmiast w ciemnoszarych oparach i deszczu.
Do morza mieliśmy jeszcze 220 km, tak jak z Warszawy do Krakowa.
I znów, przy słabej widoczności — przenikliwy deszcz. Dookoła wzgórza pokryte lasem i poprzecinane liniami wysokiego napięcia. Chmury czepiające się wierzchołków drzew. Pasma chmur sunące z północnego zachodu gęstniały z minuty na minutę. Nad brzeg morza wyszliśmy w dobrym miejscu.
Wziąłem lekką poprawkę na wiatr, który był czołowy z lekkim odchyleniem w lewo, i daliśmy nura,
znad skalistych wertepów wybrzeża, nad spieniona grzebienie rozjuszonego morza. Pułap był około stu metrów. Woda z chmur zlewała się miejscami w jedno z wysokimi czubami fal.
To, co widziałem, robiło wrażenie gigantycznej kolumnady wodnej, w której z piekła rodem chimery i cała zgraja rogatych synów Belzebuba, bawiąc się w chowanego, przechodzą okres diabelskiej rui.
Strach mnie ogarniał na myśl, co nas dalej czeka. Wracać, za żadną cenę, nie chciałem. Trzeba tylko uważać, żeby nie wjechać do wody, i pchać się naprzód. Pułap obniżył się prawie do wody. Poczułem smak soli w ustach. Postanowiłem iść w górę, żeby wydostać się z chmur, o ile potrafię. Zwiększyłem obroty o 90% mocy i trzymając poprzedni kurs postanowiłem tak długo się wznosić, aż zobaczę niebo. Zresztą innego wyjścia i tak nie było.
W chmurach rzucało tak, że parokrotnie czułem pasy siedzeniowe, mocno wrzynające się w ciało. Gdybym był w tych momentach nie przypięty, czy pasów by nie było, mógłbym wyfrunąć ze swojego gniazda jak młody czyżyk, który jeszcze latać nie umie. Spadochronów ani też nadymanych dinghy, czy „May-Westek” w tych czasach nie używaliśmy. Zresztą w tych okolicznościach wymieniony ekwipunek ratowniczy na nic by się i tak nie przydał. Prądy wznoszące chwilami były bardzo potężne. W pewnym momencie przycisnęło mnie bardzo silnie
■
do siedzenia. Po niecałej minucie przybyło nam prawie 500 metrów na wysokościomierzu.
Po 30 minutach zaczęło się robić coraz jaśniej i raptem wyszliśmy ponad chmury. Strzałka altimetra wskazywała 5200 metrów. Dookoła nas kominy cu- mulusów dochodziły swymi wierzchołkami chyba do 7 tysięcy metrów. Musieliśmy je wymijać, gdyż wchodzić w takie „obłoczki” nikomu bym nie radził. Znałem kilka wypadków urwania skrzydeł, w których załogi poniosły śmierć dlatego, że pilot lekkomyślnie próbował przelecieć przez wysokie cumu- lusy.
Róża mojego kompasu odpoczywała teraz po niesamowitym „tańcu derwiszów”, jaki wykonywała podczas przebijania chmur. Zimno było bardzo. Maski tlenowe, no i butle oczywiście, których nie mieliśmy, też by się przydały.
Po jakie licho dałem się ostrzyc w Osace — pomyślałem — odczuwając dotkliwe zimno pod moją starą, połataną skórzaną kominiarką.
Po godzinie z minutami tej niepewności, gdzie jesteśmy, choć orientowałem się w ogólnym kierunku, chmury zaczęły się przerzedzać. Zobaczyliśmy wodę. Lawirując pomiędzy chmurami, zacząłem powoli schodzić na dół, ku morzu, aż do chwili, kiedyśmy się znaleźli bardzo blisko jego spienionej powierzchni. Ważne było znalezienie — choć w przybliżeniu — gdzie jesteśmy w stosunku do Cuszimy, no i do południowo-wschodniego cypla Półwyspu
Koreańskiego. Tu, nad wodą, choć ciepło było, wpadliśmy znowu w falą ulewnych deszczów. Ściany wody na nowo zaczęły zagradzać nam drogę.
W pewnym momencie ujrzałem dużą łódź rybacką. Miała trzy żagle. Walcząc z falami, co chwila zmieniała swoje położenie. Zdawało się, że płynie zygzakiem. Ciekawe było to spotkanie, choć żadnej realnej wartości nie przedstawiało. Dodało mi jednak otuchy. Wspólność niebezpieczeństwa łączyła nas niewidzialną nicią. Straciłem biednych rybaków z oczu w nadchodzącej ścianie wody. Kubiak wieczorem mi powiedział, że widział również okręt wojenny. Ja go jednak nie dostrzegłem. Było to zupełnie prawdopodobne, albowiem — jak się później dowiedzieliśmy — z bazy na Cuszimie wyruszyło tego ranka sześć mniejszych okrętów wojennej marynarki cesarskiej, by w razie potrzeby nieść nam pomoc.
Lecieliśmy teraz znów na wysokości około 100 m od poziomu morza. Co chwila wpadaliśmy w strzępy niskich chmur.
Stopniowo zaczęło się robić coraz jaśniej. W końcu deszcz ustał zupełnie. Po dziesięciu minutach piekło, a raczej czyściec, któryśmy przeszli, pozostał za nami. Znaleźliśmy się pomiędzy dwoma lazurami: lazurem nieba nad nami i jego odbiciem
— morzem. Zacząłem się teraz zastanawiać, gdzie jesteśmy. Dookoła było morze. Lądu w polu widzenia nie było. Podczas parogodzinnego lotu w
chmurach, pod i nad nimi, wśród wirów i wiatrów, nie mając okazji przez długi czas ustalić fixa, mogliśmy być zniesieni daleko z kursu. Wysokość mie- liśmv teraz 1000 metrów. Widzialność około 20 kilometrów. Kurs trzymałem ten, co i przedtem: „300”.
Po pewnym czasie na horyzoncie przed nami zarysowały się kontury lądu. Zobaczyłem w lusterku roześmianą twarz Kubiaka. Cieszył się chłopisko setnie i parokrotnie wymodelował ustami — „Korea *.
Jakież było moje rozczarowanie, kiedy doleciawszy bliżej, zobaczyłem, że rzekomy ląd — to archipelag kilku skalistych wysepek, z jedną większą w środku. Sięgnąłem po mapę. Na mojej „milionówce” tego archipelagu nie było.
Zdezorientowany — zacząłem zataczać duże koła nad wyspami i myśleć, co robić dalej.
Po paru okrążeniach poczułem na prawym ramieniu dotknięcie ręki Kubiaka, który przez znaną już Czytelnikowi szparę pomiędzy ścianą kadłuba a moim rezerwuarem-fotelem starał mi się podać jakiś kawałek złożonego, dość grubego papieru. Po rozwinięciu zobaczyłem, że jest to arkusz mapy wydarty z atlasu czy innej publikacji geograficznej. Po bliższym przyjrzeniu się, zobaczyłem na podanej mi mapie wschodnie wybrzeże Korei, a zorientowawszy ją za pomocą mojej busoli, znalazłem, że na ogromnej przestrzeni Morza Japońskiego wyspy Ullyng, nad którymi krążymy, oznaczono kilkoma
kropkami i że są jedynym lądem na kilkusettysięcz- nej przestrzeni mil kwadratowych morza.
Okazało się, że podczas wielogodzinnego zmagania się z pogodą zostaliśmy przez silne wiatry z zachodu zniesieni o ponad sto kilometrów na wschód. Zmieniwszy kurs o 90 stopni na lewo i pewien, że tym razem zbliżamy się do brzegów Korei, odetchnąłem z ulgą.
Kubiak przyznał mi się później, że mapę (tę jedyną) miał w swojej walizce. Wydarł ją z jakiegoś czasopisma angielskiego czy amerykańskiego w hotelu w Tokio. Dlaczego to zrobił i dlaczego wziął mapę ze sobą, nie wie. Uczynił to zupełnie bezmyślnie. Na mojej spreparowanej specjalnie do tego lotu mapie wyspy Ullyng były odcięte dlatego, że pas mapy wycięty był z rezerwą 50 kilometrów po każdej stronie linii prostej, czyli nakreślonej trasy lotu, od punktu do punktu lądowania. Działo się to w piątek,
13 września.
Nie wyciągaj, Drogi Czytelniku, fałszywych wniosków z tego, coś przeczytał. Co dobre dla jednego, może zaszkodzić innemu. Ja urodziłem się w piątek, w 13 dniu miesiąca. Gdyśmy później przestudiowali całą sytuację na nowo, doszliśmy do przekonania, że jeżelibyśmy się na ten archipelag nie natknęli lub go w złej pogodzie przeoczyli, a Kubiak nie miał kawałka mapy, którą, nie wiedząc, dlaczego to robi, wydarł z żurnalu i wziął ze sobą, to lecąc dalej przed siebie w płonnej nadziei zobaczenia po
łudniowego cypla Korei przez jeszcze jedną godzinę, poszlibyśmy rybkom japońskim na pożarcie — przekraczając tak zwany point of no return (punkt bez powrotu).
Po jednej godzinie lotu na zachód byliśmy już nad wybrzeżem Korei. Zorientowawszy się, gdzie jesteśmy, znalazłem, że na osiągnięcie celu dzisiejszego etapu, to jest Seulu (Heidżio), nie wystarczy nam paliwa. Ponieważ lotnisk po drodze nie było, postanowiłem dociągnąć jak najbliżej do Seulu i lądować w polu. Byliśmy 120 km od Heidżio z zapasem paliwa na 20 minut lotu, kiedy zobaczyłem pod nami duży, równy teren przy stacji kolejowej. Biorąc pod uwagę dobry teren i środki łączności (stacja), postanowiłem lądować na polu obok stacji. Okazało się potem, że pola tego używały samoloty współpracy z artylerią, która odbywała swoje doroczne ostre strzelanie o trzy kilometry stąd.
Tłumek gapiów z pobliskiej wioski zebrał się, żeby nam się z bliska przyjrzeć.
Po godzinie przyjechało trzech jeźdźców: kapitan i dwóch podoficerów. Należeli do 26 pułku artylerii polowej. Kapitan mówił po francusku. Nie zwlekając, po kilku zdaniach wyjaśniających naszą tu obecność, oficer zadecydował: podoficerowie pozostaną przy maszynie tak długo, aż przybędzie przed nocą specjalna warta. Kubiak i ja mieliśmy dosiąść podoficerskich rumaków i jechać z nim do dowództwa pułku, gdzie pułkownik, dowódca pułku.
już nas oczekuje. Z dowództwa pułku będzie natychmiast po naszym przybyciu do obozu (pułk był na manewrach i kwaterował w namiotach) nadany sygnał na lotnisko w Heidżio o przysłanie beczki benzyny i mechanika.
Na konną jazdę do „campu” zgodziłem się chętnie. Kubiak natomiast oświadczył, że raczej pójdzie te trzy kilometry pieszo, niż wsiądzie na tę kudłatą bestię, na której nigdy w życiu nie siedział. „Salomon’’-kapitan i tę sytuację rozwiązał momentalnie
— naczelnik stacji kolejowej pożyczy swojego roweru — na którym usadowiwszy się fachowo Kubiak dołączył do nas w drodze do obozu pułkowego. Miejscowość, w której wylądowaliśmy, nazywała się Heiko.
Dowódca pułku oczekiwał nas w swoim biurze w drewnianym, bardzo prymitywnym, baraku, nienagannie czystym i otoczonym kwietnikami.
Po krótkiej introdukcji i wysłuchaniu przez tłumacza historii naszego lotu z Osaki pułkownik oddał nas w ręce jednego z majorów, który mówił płynnie po rosyjsku, a trochę po niemiecku.
Mnie zabrano do kwater oficerskich, a Kubiaka do seniorów korpusu podoficerskiego. Ordynans przydzielony do mojej osoby przyniósł mi do obszernego namiotu, który mi oddano do dyspozycji, świeże kimono z lekkiego materiału, drewniane sandały i białe skarpetki z oddzielnym przedziałem na duży palec. Moje pomiętoszone ubranie znikło wraz z trze-
125
wikami. Ordynans, na migi, wyprowadził mnie za namiot, gdzie na specjalnym drewnianym pomoście stała ogromna drewniana beczka napełniona bardzo ciepłą wodą. Po małej drabince wgramoliłem się do dzieży i zażyłem wspaniałej orzeźwiającej kąpieli, opłukany po niej przez usłużnego artylerzystę kilkoma kubłami zimnej wody.
Poczułem się wspaniale.
Wkrótce nadszedł nasz opiekun-major, ten mówiący po rosyjsku, żeby mnie zawiadomić, że jutro rano mechanik z benzyną przybędą z Heidżio.
Wieczorem odbył się zaimprowizowany bankiet w polowym kasynie oficerskim. Kubiak wraz z prezesem mesy podoficerskiej zostali zaproszeni jako goście.
Byliśmy wszyscy w kimonach. Uśmieliśmy się setnie z Kubiakiem, patrząc jeden na drugiego.
Siedzieliśmy wszyscy —■ około 25 chłopa — na drewnianej podłodze pokrytej matą z trawy morskiej, na poduszkach. Jedzenie i sposób jego spożywania odbywały się po japońsku. Muszę się pochwalić, że w używaniu kijków byliśmy już dosyć dobrze wytrenowani i ten sposób jedzenia nie sprawiał ani Kubiakowi, ani mnie żadnych trudności. Wypiłem tego wieczoru dosyć dużo sake (wódka z ryżu).
Czyż nie mieliśmy do tego prawa? Przecież o tej porze rybki japońskie już by prawdopodobnie kończyły obgryzanie naszych kości. Toastów różnoro
dnych było dużo. Bruderszafty sypały się jak z rękawa obfitości. Ja z majorem-opiekunem przyrzekliśmy sobie dozgonną przyjaźń. Bardzo „chwiejne” towarzystwo rozeszło się późno w noc. Ja byłem odprowadzony przez majora do mojego namiotu. Spałem tej nocy na twardym żołnierskim posłaniu, na macie z twardym wałkiem pod głową, ale
— mocnym snem spałem!
Nazajutrz — 14 września — Kubiak pojechał rowerem do maszyny, ja zaś znalazłszy swoje ubranie i buty doprowadzone do najwyższego stopnia schłud- vności i zażywszy orzeźwiająco-otrzeźwiającej zimnej kąpieli z kubłów lodowatej wody zaaplikowanej mi przez mojego maleńkiego żołnierzyka-kamerdynera ubrałem się i zjadłszy trochę surowego łososia ze specjalnym kwaskowatym sosem, a to wszystko spłukawszy herbatą, pojechałem konno na zaproszenie jednego z dowódców baterii na poligon, żeby zobaczyć ostre strzelanie ich „połówek”. Nie można powiedzieć — sprawna obsługa i celne to było strzelanie.
Około południa zobaczyliśmy Salmsona * z Hei- dżio, lądującego na polu obok naszej maszyny.
Muszę tu wspomnieć, że „dziewiętnastka” nasza zakotwiczona była i pilnowana przez specjalnie wydzieloną wartę z dwoma posterunkami i sierżantem na czele. Dużą beczkę benzyny przywieziono około południa specjalną lokomotywą z Seulu.
* Typ samolotu wywiadowczego konstrukcji francuskiej.
14 września. Heiko — Seul (Heidżio).
120 km — 40 min.
Po sutym obiedzie serdecznie żegnani przez oficerów i starszych podoficerów pułku pojechaliśmy powozem z dowódcą pułku do samolotu. Wszystko było gotowe. Maszyna odkotwiczona. Paliwo w rezerwuarach.
Kubiak wyraził wielkie zadowolenie z pomocy mechanika przysłanego samolotem z Heidżio.
— Dobry i szybki, pieron, jak mucha — powiedział.
Sayanara i arigato za wszystko!
Wystartowaliśmy, pozostawiając cząstkę serca z artylerzystami w Heiko.
Po niecałej godzinie dokołowaliśmy do znanego nam już hangaru w Heidżio. Dowódca pułku i grono oficerów i podoficerów spotkali nas przy hangarze.
Wiadomości o pogodzie w Mandżurii były dobre! Wiatry na ogół pomyślne!
Biorąc powyższe warunki pod uwagę, a w dodatku zważywszy na to, że chcieliśmy jak najszybciej wrócić do Warszawy, zdecydowałem lecieć stąd bez lądowania wprost do Czy ty w Syberii.
Odległość wprawdzie dosyć duża — 2200 km, ale mając stosunkowo dobre, nie czołowe wiatry, powinniśmy to bez dużych trudności zrobić.
Polacy w Harbinie wybaczą mi, że ich ominę — przyspieszając tym nasz powrót do Polski.
Kubiak pozostał na lotnisku. Chciał przed tym gigantycznym na one czasy skokiem przeprowadzić specjalną inspekcją silnika. Chodziło mu głównie o sprawdzenie instalacji oliwnej. Stanęło na tym, że startujemy jutro do lotu wprost przez wschodnią Mongolię z zamiarem następnego lądowania na Syberii w Czycie.
Pojechałem z kilkoma lotnikami do hotelu w Seulu. Byłem trochę niewyspany z poprzedniej nocy, więc zjadłszy coś niecoś położyłem się spać.
Start był wyznaczony na szóstą rano. Zasnąłem snem niewinnego niemowlęcia.
Około północy obudził mnie Kubiak. Był bardzo zmęczony i zdenerwowany. Zapytałem, co się stało? Otóż podoficer, który mu przy inspekcji silnika pomagał, dokręcając jeden z przewodów oliwnych, do którego dostęp jest bardzo trudny i możliwy tylko przy użyciu jednej ręki, przy dokręcaniu mutry łączącej przewody smaru zerwał gwint. Kubiak musiał poświęcić parę godzin pracy, ażeby prowizorycznie zabezpieczyć połączenie przewodów.
O zdobyciu nowych części na zamianę nie było miowy dlatego, że tych instalacji w Heidżio nie było. Kubiak zabezpieczył krytyczne miejsce, jak mógł najlepiej, materiałem izolacyjnym. Zapytałem z miejsca, czy uważa, że to, co zrobił, wytrzyma dwanaście godzin nieprzerwanej pracy silnika. Odpowiedział twierdząco! Postanowiłem nie zmieniać planu lotu.
Był to błąd z mojej strony.
Kubiak miał jeszcze parę godzin, żeby się przespać. Nie przejmowałem się tym zbytnio, znając jego, doskonały zresztą, sposób spania podczas lotu, na co ja sobie pozwolić nie mogłem.
Obudzono nas o czwartej. O piątej jechaliśmy już samochodem lotniczym w towarzystwie dwóch ofi- cerów-lotników na lotnisko w Heidżio.
Kubiak, zaraz po przybyciu na lotnisko, zaikrzątnął się przy maszynie, a zwłaszcza przy silniku. Ja żegnałem naszych japońskich przyjaciół! Generał, dowódca garnizonu w Seulu, wygłosił krótkie przemówienie. W odpowiedzi obiecałem zawieźć do Polski i przekazać rodakom wszystkie wyrazy życzliwości i przyjaźni, jakimi obdarzono nas w gościnnej Japonii.
15 września. Seul (Heidżio) — stacja Mandżuria (Syberia). 1650 km — 9 godz. 20 min.
Przy ładnej pogodzie i trzy ćwierci (z prawej strony) tylnym wietrze, po dosyć długim starcie, wziąłem kurs na północny zachód w ogólnym kierunku na Mukden. Przed wieczorem będziemy w Czycie — myślałem. — Jutro — Krasnojarsk, pojutrze Omsk... Warszawa wydała mi się wcale nie tak daleko.
No i co robić z niepoprawnym optymistą? Warszawę widziałem już z Korei.
Przeleciawszy rzekę Jalu, pozostawiliśmy miasto Antung po prawej stronie tak, żeby przejść niedaleko na zachód od Mukdenu. Tak też się stało. Muk- den widzieliśmy z wysokości dwóch tysięcy metrów oddalony od nas o około 30 kilometrów na wschód. Osiedla ludzkie rzedły stopniowo, aż przestaliśmy je prawie zupełnie na naszej drodze spotykać. Punktów orientacyjnych właściwie nie miałem żadnych.
Kierunek trzymałem według busoli w nadziei, że nie przeoczę toru kolei transsyberyjskiej pomiędzy Harbinem a Czytą. Po prawej strome można było w oddali rozpoznać jeszcze na horyzoncie osiedla chińskie. Na lewo, ku zachodowi, leżała bezgraniczna, szaropopielata równina. Były to wschodnie rubieże pustyni Gobi, stepem głodnych zwanej.
Beznadziejnie smutny ten krajobraz mieliśmy pod solbą przez następne sześćset kilometrów.
Po przeszło czterogodzinnym locie nad pustynią dojrzałem przed sobą linię kolejową z Harbinu do Czy ty. Byliśmy o 50 kilometrów na zachód od miasta Cicikar. Zmieniłem kurs w kierunku na zachód i wkrótce ujrzeliśmy niewysoki, ale wystarczająco ponury grzbiet gór Hinganu.
Byliśmy już nad zachodnią częścią gór hingań- skich, widząc szybko przybliżającą się równinę stepów syberyjskich, kiedy spojrzawszy na zegary silnika z przerażeniem spostrzegłem, że strzałka manometru, wskazującego ciśnienie smaru, zaczęła drgać, opadając powoli. Oznaczało to utratę ciśnie-
nia dopływu oliwy w całym systemie smarowania silnika.
Najbliższym punktem cywilizacji ludzkiej była stacja kolejowa i miasto przy niej na granicy man- dżursko-syberyjskiej. Mandżurią po rosyjsku, a Man- czuli po chińsku zwana.
Do tej dalekowschodniej oazy cywilizacji mieliśmy jeszcze około czterdziestu kilometrów drogi. Pomimo dużego ryzyka, że zatrę silnik, postanowiłem, powoli zniżając się, ciągnąć jak można najbliżej do Manczuli. Moc silnika zredukowałem do jednej trzeciej. Wysokość z dwóch tysięcy metrów, na której lecieliśmy przed zauważeniem defektu, zmniejszała się powoli, ale stale. Mieliśmy dosyć silny tylny wiatr, co nas, pomimo zredukowanych obrotów, szybko zbliżało do celu. Spojrzałem na strzałkę manometru. Stała już twardo na „0”.
Teraz należałoby silnik wyłączyć zupełnie. Nie zrobiłem tego w obawie, że wyląduję za daleko od celu. Wysokość stopniała do kilkunastu metrów. Wyłączyłem kontakty. Już toczyliśmy się jak po stole, po suchej, spalonej syberyjskim słońcem trawie.
Do miasta (i stacji) pozostało około trzech kilometrów. Byliśmy więc ciągle na terytorium prawnie należącym do rządu chińskiego, któremu w one czasy przewodził wielki marszałek Chang Tso-lin. Do celu naszego projektowanego na dzisiaj skoku -A Czyty, który byśmy bez trudności wykonali, pozostało jeszcze 380 kilometrów.
Nasze lądowanie spostrzeżono z miasta. Tłum rozgadanych Chińczyków zaczął się powoli zbierać. Po godzinie nadjechał dorożką chiński kapitan, przedstawił się po rosyjsku jako komendant garnizonu, przejrzał podejrzliwie nasze papiery i schował je do kieszeni.
— Kiedy otrzymamy z powrotem nasze dokumenty? Chcemy dziś lecieć dalej — powiedziałem.
— Dzisiaj, wykluczone. Lądujecie sobie o cztery kilometry od granicy... To musi być wyjaśnione. Ja muszę mieć instrukcje z Mukdenu. Teraz możecie jechać do miasta, a przy waszym aeroplanie będzie wystawiona warta wojskowa.
Po paru minutach zjawił się rudy, piegowaty sierżant angielski (tak, Czytelniku — angielski) w asyście kilku żołnierzy chińskich z karabinami. Rudzielec z bambusową szpadrynką pod pachą był w letnim uniformie brytyjskiej marynarki handlowej. Okazało się, że to brytyjski urzędnik celny. Na podstawie jakiejś tam wiktoriańskiej umowy z władcami Chin, której nie starła jeszcze z powierzchni ziemi jakaś lawina polityczna, Anglicy mieli w swoim ręku kontrolę nad cłami i taryfami granicznymi na dalekich rubieżach Syberii i Mandżurii.
Łakomie, ale bez pośpiechu, jak cenną zdobycz, rudy typek zaczął szczegółowo rewidować nasz samolot, delektując się tym, co robi.
Kubiak w tym czasie majstrujący przy silniku przerwał swoją robotę i przyszedł do mnie.
— Panie poruczniku, rady sobie dać nie mogę z tymi pieronami kitajcami. Łażą po maszynie jak małpy. Jeszcze coś uszkodzą!
Podszedłem do Anglika i w sposób dosyć ostry podałem mu do wiadomości, że natychmiast po powrocie do Warszawy złożę w poselstwie brytyjskim skargę na zachowanie się jego i jego podwładnych. Nad terytorium mandżurskim, prawnie czy nieprawnie podległym rządowi chińskiemu, przelatuję tranzytem i on nie ma żadnych podstaw ani prawa rewidowania mojego samolotu. Jeżeli chce, to może nasz samolot do chwili naszego odlotu opieczętować.
Złotowłosy „empirebuilder” wysłuchał w skupieniu mojego protestu, po czym zwołał swoje wojsko, wydał im jakieś rozkazy po chińsku i łażenie po maszynie skończyło się.
Lubię to angielskie, zimne, realistyczno-kupieckie podejście do problemów codziennego życia. Sytuację się waży na zimno i jeżeli się to opłaci, chowa się swój prestiż do kieszeni i żyje dalej.
Przy maszynie wystawiono posterunek wojskowy i sprawy potoczyły się dalej normalnym trybem.
Zapytałem Kubiaka, co znalazł w systemie ciśnienia oliwy. Okazało się, że izolacyjny bandaż, który tak mozolnie i genialnie zaimprowizował w Heidżio, był na miejscu i zdawało się — na oko — nie uszkodzony, choć obficie przesiąknięty smarem. Doszliśmy do przekonania, że dużo oliwy straciliśmy, gdyż pro
wizoryczne zabezpieczenie nie wytrzymało ciśnienia smaru, jakie powstawało podczas pracy silnika.
Kubiak był zdania, że Japończyk, któremu powierzył dolanie smaru do rezerwuaru, przez przeoczenie, nie wykonał instrukcji należycie. Brał całą winą na siebie, zarzucając sobie opieszałość w sprawdzeniu wykonania swojej instrukcji przez owego mechanika japońskiego w Heidżio.
No cóż, stało się. Chwała Oku Opatrzności, że maszyna cała.
A jednak ten parominutowy lot, choć na bardzo zredukowanych obrotach z ciśnieniem oliwy wskazującym „0”, pozostawił po sobie ślad widoczny.
Kubiak pokazał mi na dłoni cząstki wytopionej, tzw. kompozycji, ze specjalnego białego metalu — części składowej łożysk wału głównego. Znalazł te cząstki w filtrze oliwnym silnika. To odkrycie zmartwiło mnie bardzo. Co będzie dalej: czy silnik wytrzyma?
Kapitan chiński, nasz pan i władca na dzisiaj, zabrał mnie ze sobą wracając do miasta. Kubiak pozostał przy samolocie. W mieście, typowej powiatowej dziurze wschodniosyfoeryjśkiej, gdy mnie wysadził ze swej kałamaszki przed postojem dorożek (było ich aż trzy) na placu głównym miasta, przypomniałem mu, żeby się pośpieszył z załatwieniem spraw mojej dalszej podróży z władzami w Mukde- nie, za co będę mu „specjalnie” wdzięczny. Zrozumiał mnie nicpoń. Widać to było po jego szelmow-
135
skim uśmiechu. Powiedział, że nam bardzo współczuje z powodu tego, co się stało, i zrobi wszystko, żebyśmy mogli jutro odlecieć do Czyty.
Teraz pozostała najważniejsza sprawa do załatwienia — znalezienie i kupno oleju.
Dorożkarz, wynajęty przeze mnie na postoju, gdzie mnie pozostawił kapitan, powiedział, że w mieście są dwie apteki. Kazałem się naprzód wieźć do większej. Okazało się, że aptekarz — Żyd z Kijowa — ma na składzie 20 litrów oleju rycynowego. Zakupiłem bez wahania cały zapas płacąc cenę, jaką zażądał. Właściciel drugiej apteki — edukowany Chińczyk
— miał i oddał mi za moje twarde dolarki amerykańskie 5 litrów tego tak witalnego produktu. W sklepie żelaznym dokupiłem jeszcze pięć litrów ole- onaftu maszynowego.
Cieszyłem się z tego Skaibu olejowego bardzo. To nam wystarczy na zakończenie naszej podróży do Czyty.
Teraz poprosiłem dorożkarza, który mi tak dobrze służył, żeby mnie zawiózł do biura kapitana.
Dygnitarz urzędował w dosyć dużej kamienicy z werandą przy głównym rynku. Siedział właśnie na werandzie na drewnianej ławeczce, wycierając pot z czoła, gdyż gorąco jeszcze było, i popijał — zdaje się — herbatę. Odpoczywał widocznie po ciężkim dniu pracy i odpowiedzialności urzędowych, gdyż mundur miał rozpięty, a na nogach, ^zamiast wysokich butów z cholewami, filcowe trepki.
Przeprosiłem, że go niepokoję, ale po naszym rozstaniu w mieście zorientowałem się, że przecież w związku ze skomunikowaniem się z Mukdenem będą z pewnością jakieś koszta. Ponieważ mam przez swoje władze specjalnie wyasygnowany fundusz na takie sprawy, to, nie chcąc narażać rządu chińskiego na wydatki w związku z moim tu pobytem, chciałbym złożyć coś na cel, o którym proszę, by on sam zadecydował. Mówiąc to podałem kapitanowi kopertę z dwudziestodolarówką, zawczasu przygotowaną i trzymaną w pogotowiu w kieszeni marynarki. Dygnitarz zajrzał do 'koperty, uśmiechnął się mile i schował kopertę do kieszeni.
— Jestem pewien, że jutro wszystko będzie pomyślnie dla was załatwione — powiedział.
Podziękowałem, żegnając go przyjaźnie. Na od- jezdnym zakomunikował mi, że zamówił pokój dla nas w najlepszym hotelu, a mojemu fiakrowi podał nazwę hotelu i jeszcze coś dodał po chińsku. Kazałem się wieźć do samolotu zadowolony z zakupów i przebiegu rozmowy dyplomatycznej z „władzą”. Kubiak, widząc mnie i zobaczywszy zapasy smaru, nie posiadał się z radości.
Wlaliśmy całą rycynę wraz z oleonaftem do zbiornika.
Przy maszynie, widocznie już na noc, postawiony był podwójny posterunek. Wartownia w świeżo rozpostartym dużym namiocie mieściła się opodal. Kapralowi, który mówił po rosyjsku, przypomniałem
© niebezpieczeństwie palenia ogniska w pobliżu samolotu. Zakotwiczyliśmy maszynę i pojechaliśmy moją dorożką do miasta. Na wschodniej stronie granatowego nieba zabłysły gwiazdy.
Nieciekawy był ten syberyjski gród, choć życie handlowe musiało tu kwitnąć ze względu na bliskość granicy z Rosją.
Po umyciu się, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać. Syberyjskie pluskwy niczym się nie różnią od europejskich. Są ruchliwe i mają dobry apetyt. Ja, mając nieliche doświadczenie z okopów podczas I wojny, znałem tak pluskwy, jak i inne insekty — towarzyszy niedoli żołnierskiej, ale mój biedny Kubiak widział i czuł to wszystko po raz pierwszy w życiu. Cierpiał nieborak bardzo.
O dziesiątej rano kapitan zjawił się w hotelu z dokumentami, należycie opieczętowanymi, i ze specjalnym zezwoleniem na przekroczenie granicy. Podziękowałem za sprawne załatwienie sprawy wsuwają:! mu w łapę jeszcze 5 dolarów.
Po śniadaniu kapitan zabrał nas swoim faetonem (powozem) na „lotnisko”.
Pogoda była bezchmurna. Wiał południowo-wscho- dni, lekki wiatr. Nad stepem latało kilka sępów.
16 września. Mandżuria (Manczuli) — Byrka.
180 km — 1 godz. 30 min.
Wystartowaliśmy o dwunastej w południe.
Nad granicą mandżursko-rosyjską przelecieliśmy bez przygód. Byłem przygotowany na niespodzianki. Piloci niemieckiej Lufthansy, którzy badali warunki lotów w tamte strony, skarżyli się, że byli jakoby na granicy ostrzelani z broni ręcznej.
Silnik szedł równo. Ciśnienie na manometrze smaru — normalne. Po czterdziestu minutach lotu strzałka manometru znowu zaczęła drgać. Po kilku minutach drganie przeszło w wolne, ale stałe opadanie ciśnienia. Wysokość mieliśmy 2500 metrów. Zredukowałem obroty do minimum i zacząłem schodzić powoli, starając się jak najdalej dociągnąć i wylądować gdzieś blisko toru transsyberyjskiego.
W końcu, kiedy strzałka ciśnienia opadła zupełnie, wyłączyłem iskrowniki i planując płasko kucnąłem przy stacyjce i osiedlu o kilku zagrodach.
Była to Byrka, oficjalnie w almanachu geograficznym uwieczniona, jako „posiołok i stancja (razjezd) transsibirskoj żeleznoj dorogi”. Z lądowaniem trudności nie było. Równina dookoła była naturalnym lądowiskiem.
Właścicielem pierwszej z brzegu osiedla dużej zagrody, od której dzieliło nas nie więcej jak 75 kroków, był wysoki, barczysty brodacz, który wyszedł i z ganku swego domu zaczął się nam przyglądać z
niedowierzaniem. Po chwili zaczął iść w naszym kierunku, uspokajając dwa ogromne psy uwiązane na łańcuchach przy drewnianym śpichlerzu.
Podszedł do nas. Zapytał:
— Kto wy takije i otkuda?
Zeskoczywszy już z kadłuba podszedłem do olbrzyma i wyjaśniłem, kim jesteśmy, skąd przybywamy, dokąd lecimy i dlaczego tu wylądowaliśmy. Wyciągnął do mnie ogromną dłoń i przedstawił się. Nazywa się Abraham Goldfarb. Urodził się na Syberii, w Irkucku. Ojciec jego pochodził z okolic Białegostoku.
— Ja Jewrej — dodał. — Ja pierwszy was spotkałem... jesteście moimi gośćmi... O tym pamiętajcie
— powiedział szybko, gdyż kilku mężczyzn już zbliżało się do nas.
Przyjemny i wzbudzający zaufanie był ten potomek białostockiego Żyda. Wiek jego można by było określić na około pięćdziesiątkę, miał krótko ostrzyżoną siwiejącą bródkę, wąsy i bardzo czarną, gęstą czuprynę.
Na czele zbliżających się do nas „towarzyszy” było dwóch w czapkach z czerwonymi okołyszami (rondami). Oni to przystąpili do nas w charakterze urzędowym. Byli to członkowie sowieckiej policji politycznej, sławnego GPU (Gosudarstwiennoje Politi- czeskoje Uprawlenije). Poprzednio, od chwili założenia tej morderczej organizacji, nosiła ona nazwę „CZEKA” (Czriezwyczajnaja Komissija po Borbie s
Kontrriewolucyjej). Założycielem i pierwszym szefem tej organizacji był komunista, Polak z pochodzenia, Feliks Dzierżyński.
Dwaj mołojcy w czerwonych rondach przejrzeli nasze dokumenty i listy żelazne, wypytali mnie szczegółowo o powód naszego lądowania. Przy samolocie natychmiast wystawiono posterunek.
W pewnej chwili, nie wiadomo skąd, zjawił się ponury brodacz. Wydawał się być „na obrotach”.
— Co to za aeroplan, towarzysze — zwrócił się głośno do milicjantów. — Polaki?!... Ano to musimy poddać tych „panów” szczegółowej rewizji, a także zrewidować dokładnie ich aeroplan. To jest jakaś nieczysta sprawa. Taki lata, lata, a ty, człowieku... później... odpowiadaj.
„Bohaterski obrońca rewolucyjnych zdobyczy ludu rosyjskiego” został natychmiast odprowadzony przez jednego z milicjantów na stronę i widocznie pouczony, jak ma się zachować wobec gości, gdyż więcej już się nie pokazał.
Nauczony dwukrotnym ' doświadczeniem Kubiak postanowił zabezpieczyć przewód oliwy możliwie jak najlepiej. Wydostał ze swoich schowków w kadłubie kawałek gumowego szlauchu i mozolnie pracując nasunął go na uszkodzone połączenie przewodów, nawijając na to świeży bandaż izolacyjny. Cóż z tego, kiedy zbiornik oliwy był pusty. Ze stacji kolejowej nadałem telegram do Czyty, prosząc o przysłanie smaru.
Pociągi na tej linii wtenczas chodziły rzadko. Nastawiłem się więc na długie czekanie. Wieczorem przyszła wiadomość, że mechanicy z beczką rycyny już są w drodze. Jadą drezyną motorową.
Przejechać na takiej „motorówce” 280 kilometrów, to znowu nie taka szybka rzecz. Pomimo to ułożyłem się w domu gościnnego Goldfarba do snu, uspokojony myślą, że jutro wystartujemy i odlecimy do Czyty.
Złośliwy los zrządził jednak, że nasz lot do Czyty był bardziej skomplikowany, niż przypuszczałem.
Cały następny dzień spędziłem na dosyć nudnym obijaniu się dookoła maszyny i po okolicy Byrki. Obserwowałem Buriatów, którzy na maleńkich, ale niezwykle silnych i wytrzymałych kudłatych „gar- bonosach” — komach azjatyckich, nie mających chyba równych sobie pod względem użyteczności na świecie, przyjeżdżali tu przez cały dzień, żeby popatrzeć na aeroplan z dalekiego kraju. Były pomiędzy nimi kobiety i dzieci, też na koniach, solo lub za matkami z tyłu, na przyczepkę.
Dotychczas widzieli oni samoloty lecące gdzieś, hen wysoko i daleko. Podziwiali teraz z bliska ten twór techniki i cywilizacji zachodniej. Kiwali głowami, „że taki maleńki w powietrzu, a taki ogromny na ziemi”. Jeden z tych flegmatycznych synów stepów wschodniosyberyjskich, widząc w moich oczach wyraz admiracji dla jego wierzchowca, zaproponował mi na migi, bym go dosiadł i spróbował. Chętnie
skorzystałem z tej propozycji. Po dwudziestu minutach powróciłem zachwycony tym silnym maleństwem. Kłus miał tak lekki i drobny, że o jakimkolwiek anglizowaniu nie mogło być mowy. Siodło buriackie — podobne do kozackiego, miękkie i wygodne.
Po sutym obiedzie z wołowiny i kilku kieliszkach bardzo mocnej pejsachowej śliwowicy siedzieliśmy z gospodarzem na jego ganku i pili dobrą chińską her*batę. Goldfarb opowiadał mi epizody ze swojego życia i historię jego rodu. Ojciec osiedlił się w Irkucku po „odsiedzeniu” pięciu lat ciężkich robót za pobicie sierżanta w wojsku, który się nad nim próbował znęcać. Handlował bydłem, uprawiał myślistwo i sprzedaż skór. W zimie przewoził stary Goldfarb uciekających zesłańców ze wschodniego na zachodni brzeg Bajkału. Odbywało się to przy użyciu konia i sani o bardzo długich płozach. Taki konik od źrebaka był specjalnie trenowany w dalekich, płaskich skokach przez rowy napełnione wodą. Lód na jeziorze był często popękany, a głębokie szczeliny dochodziły czasem do trzech metrów szerokości, dlatego bohaterskie stworzenie w wyciągniętym galopie, jak jeleń, dawało susa przez szczelinę, ciągnąc za sobą wydłużone sanie wraz z dwoma, a czasem trzema ludźmi „na pokładzie”. Do tej specjalnej pracy konik był podkuty „na ostro” przez wykwalifikowanego kowala, który, za dobrym wynagrodzeniem, należał do konspiracji Za taką czterdziestoki-
lometrową przeprawę „pasażer” płacił skórami, złotem czy gotówką, w zależności od tego, co mógł zaoferować. Takim tylko karkołomnym sposobem uciekający zesłaniec mógł przejechać na zachodni brzeg Bajkału, omijając Irkuck, gdzie byłby na pewno złapany przez policję czy żandarmów carskich. Skąd mieli pieniądze czy złoto ci, których stać było na zapłacenie za tę eskapadę, stary Goldfarb nie pytał.
Nasz gospodarz zajmował się skupowaniem skór bydlęcych od koczujących plemion mongolskich, przeważnie Buriatów. Odsyłał transporty skór do państwowej garbarni w Czycie.
A drezyny z oliwą i mechanikami „ani słuchu, ani duchu”. Powinni przecież już tu być. Postanowiłem pójść na spacer w step, aby sobie skrócić czas oczekiwania. Drogę mego marszu obrałem na zachód, wzdłuż toru kolejowego w kierunku Czyty. Dookoła było cicho i pustynnie. Spalona słońcem trawa stepu złociła się w promieniach popołudniowego syberyjskiego słońca. Dosyć duże chomiki stepowe, podobne do małych kangurów, skakały zabawiając się dookoła licznych oitworów-wejść do labiryntów podziemnych, w których się gnieździły. Dowiedziałem się później, że tubylcy strzelają do nich i jedzą je, że są smaczne i pożywne.
Po godzinie czy więcej i po krótkim odpoczynku rozpocząłem marsz powrotny do Byrki. Słońce już daWno przewaliło się przez najwyższy punkt swojej
dziennej drogi, która o tej porze roku zbliżyła się już znacznie do północnego horyzontu. Teraz, idąc w kierunku na wschód, miałem słońce za sobą, bawiąc się pokracznym, długim cieniem swojej postaci.
Byłem już niedaleko posiołka, gdy zobaczyłem idącego na moje spotkanie Kubiaka. Był blady i wielce zatroskany.
— Panie poruczniku! Nieszczęście! Maszyna rozbita! Skrzydło złamane!
Chaos różnych myśli, które w owej chwili przeszły przez mój mózg, trudno będzie mi dziś określić. Tokorozawa, chryzantemy, łódź rybacka w piekle Morza Japońskiego... Zobaczyłem to wszystko naraz. I zaraz potem — beznadziejność...
Nie spieszyłem się do Byrki. Szliśmy powoli. Kubiak opowiadał, jak to się stało.
Kiedy na stepie panował zupełny spokój, przez Byrkę, raptem, przeszedł silny przedwieczorny wicher stepowy, coś w rodzaju trąby powietrznej. Samolot jeszcze nie był zakotwiczony na noc. Kubiak właśnie wkręcał jeden z duraluminiowych „korkociągów”, które mieliśmy ze sobą, żeby uwiązać doń płozę ogonową. Zupełnie znienacka raptowny i nieoczekiwany podmuch poderwał ogon Bregueta do góry opierając go śmigłem o ziemię, po czym maszynę opartą na silniku, lewym kole podwozia i na lewym dolnym płacie popchnął o trzydzieści metrów do tyłu opierając całą siłą impetu o mocny parkan zagrody Goldfarba. Gdyśmy przyszli na miejsce ka
tastrofy, samolot stał już normalnie na kołach i płozie ogona, przywiązany powrozami do wkręconych przez Kubiaka w ziemię świdrów kotwicznych.
Po pobieżnym obejrzeniu uszkodzeń poszedłem wprost na stację kolejową i nadałem do poselstwa w Moskwie telegram, że z powodu uszkodzenia samolotu w Byrce powracam koleją.
Wróciwszy do mojej kwatery, położyłem się spać. Byłem zrezygnowany i otępiały. Pociąg do Czyty jest jutro wieczorem. Jadę nim do Moskwy. Kubiak zostanie przy maszynie i będzie czekał instrukcji via Moskwa z Warszawy.
Myśląc o tym, co się z maszyną stanie i jaka będzie instrukcja Departamentu Lotnictwa z Warszawy, usłyszałem wśród nocy głośną rozmowę, ujadanie psów i błyski elektrycznych latarek. Goldfarb odpędzał rozjuszone ogary.
Trudno się było mojej otępiałej mózgownicy nie domyślić, że to mechanicy z Czyty przybyli z oliwą. No cóż, lepiej późno niż nigdy — jak powiedział pewien optymista, który się spóźnił na pociąg. Wciągając spodnie wybiegłem na ganek. W grupie mężczyzn zobaczyłem starego znajomego z Czyty — Zygmunta. Wśród kolegów i przełożonych znany on był jako Żygmont.
Jako szef ekipy złożonej z dwóch pomocników, becżki rycyny i paki z narzędziami przybył tu ten zruszczony potomek zesłańca polskiego na pomoc niefortunnym podróżnikom ze „starego” kraju. Spóź-
nili się o parą godzin, gdyż przejechali, niestety, fatalnie głuchego Chińczyka, który maszerował po torze i w czas nie usunął się z drogi. Musieli załatwić formalności z miejscowymi władzami, a to zajęło im parę godzin czasu.
Mamy nareszcie beczkę rycyny. Cóż z nią zrobić?... Chyba zażyć.
„Żygmont” z Kubiakiem, z dużymi lampami karbidowymi, które przyjechały z Szyity, poszli obejrzeć maszynę. Zygmunt łaził po całym samolocie i jak karzełek-chirurg obmacywał wszystkie części bregietowego cielska. Ja stałem z mechanikami, cze- kistą i Goldfarbem opodal czekając na ich powrót
i raport z wyników konsylium.
Po niespełna półgodzinie zbliżyli się do nas dwaj „konsyliarze”.
—t-Gospodin poruczik — przerwał moją tępą zadumę Zygmunt. — Ja bym radził jutro od samego rana zacząć próbować, co się da zrobić, żeby naprawić szkody. Co ty myślisz, Leonard? — zagadnął Kubiaka.
— Ja myślę, że pan porucznik się ździebełko pospieszył z tym telegramem do Moskwy. Może by się coś jeszcze dało zrobić.
Patrzyłem na tych wariatów, jak „baran na wodę” (podolskie powiedzenie), ale kiwnąłem głową na znak zgody.
Zimno było. Prawie przymrozek. Przed spoczynkiem wypiliśmy butelkę wódki pod doskonałą kieł-
10*
147
basę przywiezioną z Czyty. Goście, razem z Kubiakiem, poszli spać do stodoły na siano przykryte wyprawionymi skórami. Wartownik w długim kożuchu pozostał przy maszynie, ja wsunąłem się znów pod pierzynę w domu gościnnego gospodarza. Czy to wódka, czy kiełbasa, czy jakaś niewytłumaczalna ema- nacja psychiczna nieuzasadnionych nadziei, które obudził swoją sugestią poczciwy Zygmunt, "sprawiły, że długo tej nocy zasnąć nie mogłem.
Rano, jak się tylko rozwidniło, byliśmy wszyscy przy maszynie. Lewy dolny płat ze złamanym dźwigarem tuż przy stojaku rosyjscy m-echanicy radzili umocować drutem do górnego skrzydła i do podwozia. Na to się ze względów aerodynamicznych nie zgodziłem. Postanowiłem raczej amputować odłamany koniec.
Dla utrzymania równowagi poprzecznej uradziliśmy, żeby po przeciwnej stronie zerwać płótno z metalowej konstrukcji płata dla zrównoważenia wartości nośnych dolnych skrzydeł. To nam zabierze o- koło czterech metrów kwadratowych płaszczyzny nośnej. Można wytrzymać. Zgnieciony stożek śmigła został zdjęty i poszedł na złom. Samo zaś śmigło, z pękniętą w paru miejscach jedną łopatą, będzie związane trzema kawałkami miękkiego, miedzianego drutu. Dokładnie, co do grama, wyważone trzy kawałki takiego samego drutu będą z dokładnością do jednego milimetra założone na łopatę nienaruszoną. Pęknięcia drewna zostały zalane klejem stolarskim
— karukiem zwanym. Nie braliśmy już tak dokładnie pod uwagę wyważania karuku z obawy, żeby nas tu „aptekarzami” nie przezwano. Maska z silnika została zdjęta i drewnianym młotkiem, spro- kurowanym przez naszego gospodarza, wyklepana na pieńku rzeźnickim. Podartą blachę umocowano nitami z „arsenału” Kubiaka.
Po powierzchownym żbadaniu doszliśmy do zgodnej konkluzji, że, o ile nic wewnątrz konstrukcji kadłuba czy opierzenia (czego zbadać bez Rentgena nie możemy) nie jest pęknięte czy niebezpiecznie nadwerężone, maszyna prawdopodobnie będzie się mogła oderwać od ziemi. Potem już nic innego nie pozostanie, jak tylko kontynuować lot.
Jeszcze tylko „niewielki” detal wymagał zbadania: czy przy tak brutalnym postawieniu na nos i szorowaniu po twardej ziemi przez trzydzieści metrów podstawa silnika i wał główny nie ucierpiały. No, ale to musi chyba wyjść na wierzch w czasie próby silnika na ziemi.
Muszę tu podkreślić z wdzięcznością udział w reperacji i nieocenioną pomoc kobiet — Buriatek, które zsiadłszy ze swoich garbonosych mustangów syberyjskich wydobyły ze swych olstrów (torba przy siodle) grube nici i igły i w mgnieniu oka pozaszywały dokładnie podarte płótno skrzydeł i reszty opierzenia.
Cześć kobiecie mongolskiej! Przecież niektóre z tych amazonek przebyły ponad sto z górą kilometrów, żeby zobaczyć samolot z bliska, dowiedziawszy
się jakimś tajemniczym sposobem, im tylko znanym, o naszym tu lądowaniu.
Przystąpiliśmy do próby silnika na ziemi. Pracował możliwie równo, choć przy pełnym otwarciu przepustnicy brakowało mu około stu obrotów. Ciśnienie smaru trzymało się na 3. W Warszawie bym na takiej maszynie nie startował. W Byrce nie było wyboru.
Postanowiłem lecieć do Czy ty sam, tym bardziej że na drezynie Kubiak miał zapewnione wygodne miejsce na sprężynowym siedzeniu. Powiedziałem to jemu po próbie silnika.
Pierwszy raz, od kiedyśmy się znali, zobaczyłem, że jest na mnie zły. Patrząc mi prosto w oczy, twardo i dobitnie wyrąbał:
— Ja mam swoje miejsce w tej pierońskiej kiście, w której tyle razem z panem przeżyłem. Jeżeli teraz chce mnie pan porucznik z niej wysadzić, to może z Czyty też koleją do Warszawy wrócę. To będzie dla mnie bezpieczniej.
„Pierony” poznańskie błyskały mu złowrogo w oczach, gdy to mówił. Wziąłem go za obydwa barki, potrząsnąłem nim silnie i do serca przytuliłem.
— Za godzinę startujemy — powiedziałem.
Gospodarz już miał gotowy suty obiad dla nas
wszystkich, po którym pożegnawszy się z nim bardzo przyjaźnie i czule, a kordialnie z przedstawicielami władzy, zajęliśmy swoje miejsca w maszynie, otrzymawszy na drogę od Zygmunta „błogosławień
stwo” w postaci tradycyjnego życzenia rosyjskich lotników: „Ni pucha, ni piera”.
Kontakt!
Odkołowałem trochę, nawróciłem pod wiatr i powoli otworzyłem przepustnicę. Pomimo braku mocy
i czterech metrów powierzchni nośnej maszyna o- derwała się od ziemi normalnie. Przytrzymując ją przy ziemi z miejsca zredukowałem obroty do trzech czwartych mocy, zbadałem ostrożnymi ruchami drążka i orczyka reakcję sterów, po czym, będąc (prawie) pewien, że mogę kontynuować lot, wziąłem tor transsyberyjskiej kolei „pod pachę” i „pojechaliśmy” niziutko do Czyty.
18 września. Byrka — Czyta.
280 km — 1 godz. 50 min.
Lot z Byrki odbyliśmy zupełnie normalnie przy bardzo dobrej pogodzie. Lecieliśmy na wysokości 100 do 200 metrów. Po wylądowaniu na lotnisku w Czy- ćie i dokołowaniu do hangaru, ujrzeliśmy dużo roześmianych, przyjaznych gęb znanych nam z poprzedniego lądowania.
Po przywitaniu zaczęli oglądać maszynę i wyrażać podziw naszej zaradczości. Zachwycali się szczególnie amputacją płata i pomysłem zrównoważenia powierzchni przez zdjęcie płótna z prawego skrzydła. Kiwali też głowami oglądając nasze śmigło i
druty na nim. Powiedziałem im na wstępie, że to nie nasza wyłącznie zasługa, że „Żygmont” i jego pomocnicy przysłani do Byrki przyczynili się do tego, co widzą, w tej samej mierze, co i my, a wkład fachowej pracy przedstawicielek mongolskiej płci pięknej był wprost nieoceniony.
„Komandir otriada” — Poszechonow, nie posiadał się z radości, że nas widzi, wycałowując nas z dubeltówki.
Pierwsza rzecz, którą zrobiłem, to pojechałem na pocztę i wysłałem telegram do poselstwa w Moskwie na ręce kpt. Grudnia o treści następującej: „Pribył w Czitu stop aparat poprawili stop prodołżaju polot w Warszawu stop”.
Gazety warszawskie, jak się później dowiedziałem, zdążyły już podać lakoniczną a jakże smutną wzmiankę: „Orliński rozbił maszynę. Wraca pociągiem”.
Lotnicy tutejsi przyjęli nas nie mniej gościnnie, a raczej -r- bardziej niż za pierwszym razem. Zanocowaliśmy, zamierzając nazajutrz przeprowadzić gruntowną inspekcję całej maszyny. Kubiak znalazł w silniku bardzo niepokojące oznaki wycierania się łożysk. W filtrze olejowym była znaczna ilość opiłków — znak, że łożyska, raz nadwerężone, będą się. dalej wykruszać, co może doprowadzić do zupełnej utraty mocy lub czegoś gorszego, jak na przykład pęknięcie wału głównego albo urwanie się korbo- wodu.
Pod wieczór, dziewiętnastego września, wykonałem lot próbny z połową obciążenia (zbiorników). Silnik ciągnął nie najlepiej, tak jakby miał tendencję zaoliwiania świec. Pewnie pierścienie już nie trzymają —- pomyślałem. Po wylądowaniu, nie okazując swego niepokoju, zapowiedziałem start na następny dzień, na godzinę siódmą.
Musieliśmy lecieć za wszelką cenę. Nie ma mowy, ażeby przerwać lot, dopóki silnik zupełnie nie odmówi posłuszeństwa.
Wieczorem otrzymaliśmy telegram z Moskwy od kpt. Grudnia zawiadamiający nas o awansach: mnie na kapitana, Kubiaka na starszego sierżanta. Nie tyle, być może, wiadomość o awansie, ile fakt, że to przecież wiadomość z Warszawy, pośrednia wprawdzie, ale z Warszawy od tych, co oczekują na nasz powrót, wzruszyła mnie bardzo.
Lotnicy sowieccy postanowili uczcić nasze awanse.
Zaprosili nas na kolację do restauracji w parku miejskim.
W odpowiedzi na przemówienie Poszechonowa, który pijąc nasze zdrowie chwalił nas i pod niebiosa wynosił nasze talenty lotnicze, wspominając przy tej okazji, że za honor dla siebie uważa, że w czasie wojny w 1920 roku dane mu było stoczyć pod Borysowem powietrzną walkę z polskim asem myśliwskim —; Stefanem Pawlikowskim. Odpowiedziałem, dziękując w imieniu Stefana, który był moim starszym kolegą i jednym z najbliższych przyjaciół.
Wyraziłem też wdzięczność za natychmiastowe zorganizowanie i przysłanie nam pomocy do Byrki, podkreślając zaradczość i wysoki stopień zawodowych zdolności „Żygmonta” i jego pomocników. Poza tym
— oczywiście — wyraziłem koleżeńską wdzięczność za gościnność lotników rosyjskich, tak podczas pierwszej, jak i obecnej, drugiej wizyty naszej w Czycie.
Po wieczerzy, na zaproszenie gospodarzy, spędziliśmy czas w miejscowym cyrku, na walkach zapaśniczych, gdzie „Student z Kijowa”, „Olbrzym z Gór Harcu”, „Czarna Maska”, „Człowiek-Guma” i inni, jęcząc i stękając lub rycząc jak tygrysy syberyjskie, wykręcali sobie wzajemnie (na niby) potężne kończyny ku uciesze i zadowoleniu żądnej emocji publiczności. Spać poszliśmy około północy, obejmując się serdecznie na dobranoc z naszymi gospodarzami.
20 września. Czyta — Irkuck. 700 km
21 września. Irkuck — Krasnojarsk. 900 km
22 września. Krasnojarsk — Omsk. 1300 km
O siódmej rano wystartowaliśmy z pełnym ładunkiem paliwa do Krasnojarska.
Miałem duszę na ramieniu — to przecież nasz pierwszy start z pełnym obciążeniem od wypadku w Byrce. Długi był to start, gdyż mając dostatecznie duże lotnisko trzymałem maszynę długo na ziemi,
żeby mieć rezerwą prędkości przy oderwaniu. Poszło dobrze. Pokrycie nieba — całkowite. Pułap około 1000 metrów. Wiatr — bestia — w oczy!
Postanowiłem lecieć nisko, żeby korzystać z mniejszego nasilenia wiatrów przy ziemi. W górach za- bajkalskich ciężko było. Przepychałem się dolinami, mając wierzchołki po bokach zakryte chmurami. Rzucało mocno. Popatrywałem od czasu do czasu na skrzydła. Wszystko w porządku.
Po paru godzinach tego zmagania się z naturą, sprawdziwszy i skalkulowawszy nasze możliwości paliwowe, postanowiłem lądować w Irkucku. Teraz już chmury dookoła nas zlały się z zalesionymi, dzikimi górami. Dodałem ostrożnie mocy i zacząłem przebijać pułap. Przeszliśmy kilka niegrubych warstw. Znaleźliśmy się na wysokości 1500 metrów pomiędzy dwoma pokryciami. Widoczność przed nami była prawie zerowa. Padał deszcz. Postanowiłem się z tej zupy jak najprędzej wydostać, tym bardziej że potrzebowałem za wszelką cenę fixa. Muszę tu powiedzieć, że dobre anioły były przy nas. W pewnym momencie ujrzałem dużą przerwę w pokryciu chmur pod nami. Na dnie tej studni widać było wyraźnie falującą, ciemnogranatową wodę.
Zredukowawszy do minimum obroty, zeszedłem spiralą na dół. Znaleźliśmy się w środku Jeziora Bajkalskiego. Pułap — dwieście metrów. Widzialność — dolbra. Zmieniłem kurs na południowy w kierunku doliny, skąd rzeka Angara bierze swój po-
czątek z Bajkału. Lecąc bardzo nisko nad jeziorem
i nad Angarą dolecieliśmy do Irkucka.
Pułap był na sto metrów, ale widzialność wciąż dobra. Lotnisko, choć dosyć daleko od miasta, znalazłem bez trudności. Po wylądowaniu przekonaliś^ my się, jak wyboiste i jak nieduże jest to lądowisko. Dojechaliśmy do dosyć obszernego, drewnianego hangaru, przy którym stało kilku „cywilnych” .ludzi. Powiedzieli mi po przywitaniu, że mieli telefon z Czyty o naszym locie, ale nie spodziewali się, że się tu zatrzymamy.
Po godzinie nadjechał z miasta cywilny pan z bródką, a la Trocki (były bliski współpracownik Lenina
i minister wojny podczas ataku na Polskę w 1920 roku). Dygnitarz irkucki nazywał się Mieczów. Przywitał nas w imieniu kilku instytucji, którym przewodził.
Okazało się, sądząc z jego słów i tonu, które wcale o skromności nie świadczyły, że poza urzędem prezesa miejscowego oddziału Awiachimu towarzysz Mieczów piastuje omal wszystkie najwyższe stanowiska w Irkucku.
— Ja tu jestem najwyższa władza — mówił z miną „tokującego”... kozła. Wiem, wiem, Drogi Czytelniku, ale ten właśnie „kozioł” tokował jak głuszec. — Sam jestem na czele Awiachimu. Jestem komendantem GPU. Nawet popem tu jestem. Udzielam ślubów i rozwodów. Wsio, czto ugodno — dodał.
Samo miasto Irkuck robiło dobre wrażenie w po
równaniu z innymi syberyjskimi miastami, jakie widziałem. Ulice były brukowane i czyste. Wiem, że dzisiaj są tam drapacze chmur i że ulice są asfaltem kryte. Wiem też, że stoi tam pomnik wystawiony zesłańcom polskim (carskim — oczywiście).
W hotelu, do którego nasz „szpicbródka” nas przywiózł, było przeludnienie, gościnny gospodarz oddał nam do dyspozycji swoje mieszkanie. Za dolarki rozumie się. Pobyt nasz tutaj był raczej „prywatny”, więc Skorzystaliśmy z tego, ’by się dobrze wyspać. Silne napięcie nerwowe podczas ostatnich dni dawało się trochę odczuć.
Po dobrym śniadaniu i orzeźwiającym tuszu pojechaliśmy na lotnisko zabrani o siódmej przez tow. Mieczowa we własnej osobie.
Maszyna stała przed hangarem. Bez dolewania paliwa zapuściliśmy i wypróbowali silnik na ziemi. Sto obrotów wciąż brakowało! Wystartowaliśmy,’ „odmel- dowawszy się” uprzednio u wszechmogącego „komi- sara” — tow. Mieczowa.
O ósmej trzydzieści rano, 21 września, „żeglowaliśmy” sobie ochoczo z Irkucka do Krasnojarska. Mieliśmy do przebycia „tylko” 900 kilometrów — etap nie za długi — lecz w naszych warunkach dosyć wyczerpujący. Przez pięć godzin z minutami lecieliśmy nad puszczą, nie tkniętą jeszcze ręką człowieka. Leciałem cały czas kosiakiem, żeby zwalczać dosyć silny przeciwny wiatr. Żeby się rozejrzeć i złapać jakiś punkt orientacyjny, wyskakiwałem od cza-
su do czasu na sto do dwustu metrów, po czym złapawszy fixa dawałem znowu nura nad puszczę. W pewnej chwili na otwartej przestrzeni ujrzeliśmy potężnego odyńca, który jak królik pomykał w kierunku najbliższych zarośli.
Lecąc tak, przy samej ziemi na okaleczonej maszynie, z niepewnym silnikiem, starałem się nad tym nie zastanawiać i nie myśleć dłużej niż potrzeba. Duch niepoprawnego, a może i lekkomyślnego, wierzącego niedowiarka, który zresztą towarzyszył mi przez całe moje lotnicze życie, dodawał różowej barwy do naszego, chwilami bardzo szarego i ponurego, zmagania się z przeciwnościami losu. Za wszelką cenę naprzód! Nic się stać nie może! Nic nawalić nie ma prawa! Warszawa coraz bliżej!
Kubiak siedział cicho. Nie dawał znaku życia. Pewnie śnił słodko o przeżyciach ostatnich dni. W Krasnojarsku wylądowaliśmy bez przygód.
Znajome twarze. Wyraz zdziwienia i admiracji,, że żyjemy, że lecimy, że na takiej okaleczonej maszynie z nierówno klekoczącym silnikiem. Przecież to jest ta sama maszyna, którą dwadzieścia dni temu widzieli całą i „zdrową”.
Tu, w Krasnojarsku, pozostawiliśmy jeszcze kawałek naszego Brégueta. Maska silnika już przez jakiś czas nam się kruszyła. Mocno pognieciona i tylko na pieńku wyrównana słaba była w niektórych miejscach, więc się kruszyła. Kubiak oderwał spory kawałek blachy z prawej strony maski zabezpieczając
ją nitami. Gdy mnie zapytał, czy się na to zgadzam, odpowiedziałem, iż nic nie będę miał przeciwko temu, jeżeli całą maskę zdejmie i wyrzuci.
Krasnojarsk —- Omsk zrobiliśmy w dziewięć i pół godziny. Co to znaczy wiatr. Lecąc na wschód, przelecieliśmy ten etap w siedem.
Tu, w Omsku, spotkał mnie znowu mój stary przyjaciel generał, były gwardzista carski. Wycałował mnie na wszystkie strony. Teraz, pisząc te słowa, przypomniałem sobie jego nazwisko. Nazywał się Masłów — ten jowialny sługa ludu spod czerwonego sztandaru. Wypiliśmy z nim znowu „diu- żynu piwa” (tuzin butelek piwa), jego ulubionego trunku.
Kubiak, jak i na poprzednich etapach po Byrce, wyjął z filtru kilkanaście drobnych odłamków wytartego metalu z łożysk wału głównego. Do tej Ku- biakowej czynności tak się już przyzwyczailiśmy, że jakby raptem opiłki się skończyły, wpadlibyśmy pewnie w depresję psychiczną. Do wszystkiego się można przyzwyczaić. „To get accustomed” — jak mówią Anglicy.
23 września. Omsk — Kazań.
1600 km — 8 godz. 30 min.
24 września. Kazań — Moskwa. 750 km — 4 godz.
Wystartowaliśmy z Omska przy pięknej pogodzie. Silnik przy starcie, mniej więcej w połowie wybiegu,
zachłysnął się złowrogo, ale chwycił natychmiast, zawstydzony, tak jak ambitny, dobry koń, który się potknął nieopatrznie. Los zrządził, że wyszliśmy z tego cało, jeśli wziąć pod uwagę, że byliśmy obciążeni, ze względu na długi etap, do maksimum. Oderwałem maszynę na końcu lotniska, przechodząc na metr czy dwa nad parkanem przeciwśniegowym.
Ciśnienie oliwy jakoś trzymało, choć silnik klekotał niemiło. Zredukowałem obroty, jak tylko mogłem najprędzej zaraz po osiągnięciu bezpiecznej prędkości. Wiatr był w ogon — więc wyciągnąłem maszynę na 800 metrów i tak płynęliśmy w Chłodnym spokojnym powietrzu, wsłuchując się i wczu- wając w pracę całego systemu czynności mechanicznych, coraz mniej skoordynowanych, z którym nasz los i nasze życia były tak blisko związane.
Góry Uralu zamajaczyły w drżącej galaretce rozgrzanego powietrza. Niebawem byliśmy nad nimi. W lusterku zobaczyłem twarz mego towarzysza podróży, który ciekawie przyglądał się panoramie pięknej i dzikiej natury pod nami. Pogoda przeszkadzała mu w rozkoszowaniu się tym widokiem, kiedyśmy lecieli tą samą drogą na wschód. Dawno to już było. Rok czy dwa temu?... Nie!... Zaraz!... To przecież było 28 dni temu... niecały miesiąc..» Mój Boże, ileś- my przeżyli w ciągu tych 28 dni... A kilka razy mogło przecież być „kaput”. Bóg świadkiem, że tak mogło być, a szczególnie tego... trzynastego września... w piątek...!
Ural przeszliśmy na wysokości 1500 metrów. Trochę rzucało. Skończyła się Azja. Jesteśmy w Europie.
„Wołga, Wołga, mat’ rodna ja. Na! Krasawicu prijmi” — wykrzyknął, jak pieśń i legenda mówi — Stieńka Razin, rozbójnik, przywódca buntu przeciw carowi, bohater ludu przywołżańskiego wrzucając ze swego czółna w nurty rzeki księżniczkę perską, nabawiwszy się nią do woli.
Błysnęły nam znowu wody Wołgi. W innych jednak okolicznościach ujrzeliśmy je teraz. W innych niż 28 dni temu. W Kazaniu na lotnisku niecierpliwie oczekiwał naszego przylotu nasz przyjaciel Siergiej. Powitał nas i w ramiona uchwycił, gdyśmy, podkołowawszy do hangaru, z naszych gniazd zeskoczyli. Ucieszył się stary żołnierz, że nas widzi całych, i witał nas naprawdę szczerze i po bratersku. Nie myśleliśmy w tej chwili spod jakże różnych politycznie i ideowo znaków jesteśmy. Byliśmy lotnikami, no i... ludźmi!
Nie było mowy o żadnym wyjeździe na nocleg do miasta. Nocujemy u Siergieja w jego domu. Wszystko jest przygotowane. Nic już zmienić nie można. Spać będziemy w ich sypialni Na ich łóżku ja, a Kubiak na kanapie.
— A gdzie wy spać będziecie? — zapytałem.
— W dieftskoj na połu — odpowiedział bez zająknienia.
Protestowałem, ale bez skutku.
Prezes Awiachimu, ten rozmowny i towarzyski, który specjalnie przyjechał, by nas na lotnisku spotkać, zapraszał, żebym z nim pojechał jego nowym samochodem, świeżo wyfasowanym z centrali w Moskwie, do miasta na piwo. Kubiak, jak zwykle, pozostał przy maszynie, aby przeprowadzić obsługę i napełnić tanki paliwem. Pomagało mu w tym kilku wyznaczonych przez Siergieja pomocników. Zgodziłem się na podróż do miasta — pod warunkiem, że na godzinę siódmą wieczorem zostanę „dostarczony” z powrotem do domu Pastuszkowów, gdzie żona Siergieja czekała na nas z kolacją.
„Awiachim” nie zawiódł. O godzinie 7 byłem już na ganeczku domu pp. Pastuszkowów. Tu zastałem Kubiaka umytego i odświeżonego przy szklaneczce pieniącego się piwka. Pani domu krzątała się wewnątrz, przygotowując posiłek.
Zapytałem o dzieci.
— O, eti biesieniata, pojechali^noczewat’ k tio- tie, w gorod. Zawtra utrom prijedut oborotno — powiedziała madame, wychodząc na ganek i słysząc moje pytanie. Przywitaliśmy się jak starzy znajomi.
Tymczasem nasz „Awiachim” przeprosił wszystkich i obiecując, że przyjedzie nazajutrz, żeby nas pożegnać, odjechał. Dumny był i wielce zadowolony ze swej nowej „Renówki”.
Kubiak wraz z Pastuszkowem poinformowali mnie
0 swoich spostrzeżeniach w czasie inspekcji silnika
1 maszyny. Znowu opiłki w filtrze olejowym.
Siergiej wręcz oświadczył, że on by maszyny w tym stanie na lot nie wypuścił, jeżeliby to od niego zależało. Dodał, że nie jest tego na sto procent pewien, ale zdaje mu się, że jako komendant lotniska, według regulaminu lotnictwa sowieckiego, ma prawo nie zezwolić na lot, jeżeli uważa, że to może zagrażać życiu załogi.
Uważałem, że czas przerwać dyskusję na <ten temat.
— Start jutro o ósmej rano — wycedziłem bardzo poważnie i bardzo powoli, patrząc ostro na Siergieja. Więcej na ten temat nie mówiliśmy.
Ponieważ umyłem i odświeżyłem się już u fryzjera w mieście, zasiedliśmy nie tracąc czasu do stołu. Dobre rzeczy, wszystkie domowej roboty, upiększały ten nieduży stół, nęcąc nasz wzrok i powonienie.
Były tam, że wymienię to, co sobie przypomnieć potrafię — grzybki marynowane i rydzyki solone, był kawior kaspijski i jesiotr wędzony, obok połyskiwały pieprze i bakłażany faszerowane w marynacie. Peklowana sarnina, jako że gospodarz był zapalonym myśliwym, i wspaniały, tłusty i bezwstydny w swej nagości, gdzieniegdzie tylko przykryty plasterkami cebuli, ulik bałtycki. Był też śledzik po szwedzku pławiący się w miodzie, nie mówiąc o całym asortymencie niezwykle apetycznych wędlin, dobrze zamarynowanych i na jałowcu wędzonych. W środku w całym swym bizantyjskim majestacie stała pękata kryształowa karafka, napełniona nalewką
na czerwonej porzeczce, nalaną „tylko” trzy lata temu. jak nas, skromnie opuściwszy oczy, poinformowała Natalia Wasiljewna — nasza urocza gospodyni.
Gospodarz napełnił wysokie, graniaste dzwony tym płynnym rubinem i odchrząknąwszy zaproponował toast za zdrowie gości, przy czym przemówił:
— Szczęśliwy jestem, że pomiędzy byłymi wrogami i ludźmi o innych poglądach politycznych i ideologicznych niż my są tacy ludzie, jakich ja i moja żona mamy zaszczyt dzisiaj przyjmować i gościć u siebie w domu. Piję za zdrowie wasze, waszych rodzin i waszego kraju. — Przemówienie było krótkie, dobrze powiedziane i z sensem. Wychyliliśmy ochoczo pucharki wypełnione ruibinową małmazją.
W odpowiedzi podziękowałem za wszystko, poczynając od ognisk tak misternie zaaranżowanych, które nas tu, w ciemną i burzliwą noc, sprowadziły, kończąc na tych, w wyglądzie i smaku niezrównanych, arcydziełach sztuki kulinarnej, którymi się tu delektujemy, mając to do zawdzięczenia nikomu innemu, tylko naszej miłej i uroczej gospodyni Natalii Wasiljewnie.
Uczta przeciągnęła się do północy, jako że kryształowa karafka ani razu nie pokazała dna, a półmiseczki, salaterki i talerzyki były ciągle zaopatrywane w świeże zapasy przysmaków.
Na zakończenie nastawiony został rozłożysty miedziany samowar, a w pękatym kamiennym „czajniku” zaparzona doskonała cejlońska herbata, spec
jalnie kupiona na tę okazję w sklepie dla uprzywilejowanych. Tak mnie — od niechcenia — poinformował gospodarz. Herbatę piliśmy w szklankach na prikusku; sposób opisany już przez mnie w drodze do Tokio.
Wbiła mi się w pamięć pewna drobna, ale charakterystyczna obserwacja, o której myślałem, zasypiając tej nocy. Kryształowa karafka, z której wlewano nam doskonałą nalewkę, przypominała mi swym wyglądem naczynia duchowne obrządku ortodoksyjnego, jakie widziałem w zakrystiach monastyrów na Wołyniu i Kijowszczyźnie podczas kampanii w 1920 roku. Karafki te służyły do przechowywania wina liturgicznego przez monachów (zakonników) prawosławnych. Tak to, z wieków na wieki, z pokoleń na pokolenia, w historii ludzkości przechodzą klejnoty kultury narodowej, by świadczyć o przełomach polityczno-socjalnych w historii tych narodów. Myśląc tak, zasnąłem smacznie.
O szóstej rano byliśmy już na nogach. My z Kubiakiem wybiegliśmy goli do pompy wodnej na podwórze. Na moją prośbę Kubiak zlał mnie paroma kubłami lodowatej wody. Zimną wodę używałem często za moich młodych lat do doprowadzenia siebie do dobrego samopoczucia tak fizycznego, jak i psychicznego. Zdaje się, że tym spartańskim zabiegom muszę dziś przypisać trudności, jakie mam w zejściu i wejściu po dosyć stromych schodkach to- rontońskiej kolejki podziemnej.
Po herbacie z mlekiem, już nie na prikusku, i doskonałych, chrupiących, świeżych bułkach z masłem i twarogiem ze śmietaną, zaczęliśmy się żegnać z gospodynią. W tym momencie zajechał tow. „Awia- chim”, który po drodze odebrał i przywiózł do domu dzieci Past uszko wó w. Pożegnaliśmy się ostatecznie z panią domu. małym knotom wręczyłem po dolarze amerykańskim na pamiątkę i już nas nie było. Samochodem prezesa dotarliśmy do maszyny przed hangarem.
Pogoda była ładna. Siergiej podszedł do Bregueta. Zaczął go jeszcze po raz ostatni oglądać. Pokiwał głową, popatrzył na nas i wygłosił arbitralnie:
— A ja srazu skazał, kogda wy siuda, w etot szkwał, w potiomkach prileteli, czto wy mołodcy. Ja etoj myśli nikogda nie śmieniu.
Podziękowałem mu. Uściskaliśmy się mocno i naprawdę serdecznie.
— No, leciem, panie Zielonka. Przecież tam, w Warszawie, mój przyjaciel pan Piecyk na nas czeka — powiedziałem do Kubiaka.
Kontakt! Kiwnęliśmy do grupy przyjaznych nam ludzi i pojechaliśmy w daleki koniec pola. W drodze do miejsca startu zobaczyłem panią Pastuszko- wą z dziećmi stojącą na skraju lotniska. Kiwnąłem im na „doswidanija”.
Start był długi, gdyż mając »prawie połowę obciążenia oraz długie pole do dyspozycji, otworzyłem przepustnicę tylko tyle, żeby powoli nabrać
potrzebnej prędkości do oderwania maszyny od ziemi, oszczędzając ile można resztek mocy silnika. Raptem zrobiłem się oszczędny. Szkot się we mnie obudził nieoczekiwanie, psiakrew!
Oderwaliśmy się leniwie od murawy lądowiska, lekki skręt na prawo, jakieś dziesięć stopni czy coś koło tego i już mamy kurs na Arzamas. Stamtąd, z „koleją pod rączkę”, na Murom, do Moskwy.
Silnik trząsł i krztusił się astmatycznie, aleśmy się już do tego przyzwyczaili. Grunt, że jakoś wciąż ciągnął, a to prawdopodobnie skutkiem tego, że śmigło czarne jak heban, upiększone miedzianymi bransoletami, jak piękna dziewczyna z dumnego plemienia Zulu, wciąż się kręciło i ciągnęło go. Oj, Bol- ciu, Bolciu, te króliki „na górnym piętrze” coś się zanadto zabawiają, łobuzy.
Wylądowaliśmy w Moskwie wczesnym popołudniem.
Mogłem się uprzeć i po krótkiej przerwie starto#- wać do Warszawy, lądując na Mokotowie po ciemku. Po krótkim zastanowieniu się jednak zaniechałem tej myśli, nie chcąc robić zawodu tym, którzy chcieli nas tu, w Moskwie, uczcić, jak również tym, w Warszawie, którzy już dostali wiadomość z tutejszej placówki, że przylecimy jutro, dwudziestego piątego września.
Dokołowaliśmy do znanego już miejsca do grupy ludzi oczekujących nas. Zeskoczyłem z wysokości mojej kabiny wprost w Objęcia silnych ramion posła
Kętrzyńskiego. Następny był kpt. Grudzień, z którym się wycałowaliśmy z dubeltówki. Z miejsca mnie ten kochany i tak oddany naszej sprawie oficer powiadomił, że już obiecał komitetowi naszego tu, w Moskwie, przyjęcia, że będziemy nocować i oczywiście będziemy osiągalni jako goście honorowi na bankiecie w hotelu „Savoy”. Bankiet będzie wydany przez władze Awiachimu. Zanocujemy też w „Savoyu”, jednym z najlepszych hoteli Moskwy.
Z lotniska, po przywitaniu przez przedstawiciela Awiachimu, Grudzień zabrał mnie samochodem poselstwa do miasta. Kubiak został przy maszynie pod opieką szefa mechaników, tego samego, który zamienił moje roztrzaskane lusterko na nowe niecały miesiąc temu. Po ukończeniu inspekcji towarzysz mój miał być przywieziony do miasta samochodem Awiachimu.
Przejeżdżając przez ulice sowieckiej stolicy, korzystałem z objaśnień kpt. Grudnia, dotyczących codziennego życia Moskwy. Poświęciliśmy około dwóch godzin na bardzo powierzchowne zwiedzenie miasta, włączywszy w to „pielgrzymkę” do szklanego sarkofagu z mumią Lenina w mauzoleum na placu Czerwonym.
Wieczorem o ósmej odbył się bankiet na naszą cześć w „Savoyu”. Ciekawa była wyraźna nieobecność przedstawicieli oficjalnych czynników wojskowych, a przede wszystkim przedstawicieli wojskowego lotnictwa. Przecież, my z Kubiakiem, byliśmy
załogą wojskową lecącą oficjalnie na samolocie wojskowym.
Miło mi było siedzieć w czasie przyjęcia obok Michaiła Gromowa — asa lotnictwa rosyjskiego, który wówczas oficjalnie był lotnikiem cywilnym. W latach późniejszych został marszałkiem lotnictwa wojskowego. Okazało się, że — jak mi mówił podczas mojej poprzedniej wizyty — do lotu okrężnego dookoła Europy jeszcze się ze względów technicznych nie wybrał. Spodziewa się jednak, że wkrótce projektowany lot się odbędzie i wtedy z pewnością zobaczymy się w Warszawie. Rzeczywiście — Misza Gromow był w Warszawie w parę tygodni później. Byłem na lotnisku przy Topolowej, żeby się z nim spotkać. Zobaczył mnie! Wyglądało na to, że go mój widok uradował. Przywitaliśmy się. Niestety, po wymianie paru zdań, członkowie poselstwa sowieckiego tak go ciasno obstąpili, że zostałem od niego odcięty. Już go więcej nigdy nie zobaczyłem, gdyż na bankiet na jego cześć, na który dostałem oficjalne zaproszenie, ostentacyjnie nie poszedłem.
Muszę tu przypomnieć, że pułkownik, attache japoński, wraz z małżonką byli na; lotnisku serdecznie mnie witając. Byli również na bankiecie w „Savoyu”r a potem w Poselstwie RP.
Pozostać w Moskwie przez następny dzień nie chciałem.
Wobec tego nasza Misja Wojskowa rewanżowała się bankietem w poselstwie tego samego wieczoru*
0 godzinie jedenastej przed północą. Przyjęcie zakończyło się o trzeciej nad ranem.
Niewyspani, a ja z lekkim kacem, gdyż w tych czasach za kołnierz nie miałem zwyczaju wylewać, przybyliśmy na lotnisko o siódmej rano. Ujrzeliśmy już sporą grupę odprowadzających. Było sporo lotników wojskowych. Poznałem ich po ich niebieskich naszywkach na kołnierzach gimnastiorek. Attache japoński, nieodmiennie, był z małżonką. Miło ich było wszystkich znowu widzieć. Serdeczne to ‘było pożegnanie. Uścisnąłem chyba ze dwieście dłoni. Lotnicy klepali mnie po ramieniu, przezywając żartobliwie „sumasszedszyj” (wariat), żegnając mnie na drogę swoim „ni pucha, ni piera”.
Głębsze chyba znaczenie tych makabrycznych słów pożegnania lotniczego było takie, ze żegnając przyja- ciela-lotnika, chcieli mu ci, co pozostają, życzyć, jeżeliby się miał zabić po drodze, żeby się długo nie męczył. Jeżeli już się ma „grobnąć”, to niech to się stanie tak, ażeby nie pozostało z niego „ani puchu, ani pióra”.
Zajęliśmy swoje miejsca. Przypasując się pomyślałem, czy będę się odpasywał w Warszawie, na Mokotowie, czy gdzie indziej. A może nie będę się sam odpasywał. Ta ostatnia myśl była bardzo krótka
1 głupia; błysnęła tylko ... ale była.
25 września. Moskwa — Warszawa.
1150 km — 6 godz.
Włączyłem iskrowniki.
Pokręciłem korbką rozrusznika. Raz... drugi...
Śmigło się poruszyło. Jeden ruch. Drugi... dym, kichnięcie... jakby chciał, a nie mógł. W końcu... z wielkim wysiłkiem, buchając szaroniebieskim gęstym dymem, moja „omega” zaczęła się nierówno kręcić własnymi siłami. To nie była już moja „omega”, ta sprzed Byrki, to była stara sieczkarnia w ostatnich godzinach życia.
Pokołowaliśmy bez próby, bo i po co, w najdalszy kąt „Aerodroma imieni Trockogo”.
Start wypadł po przekątnej pola, tak że odrywaliśmy się od ziemi niedaleko od, już teraz, bardzo dużego tłumu ludzi. Mieli dobre widowisko. Wariat lotnik z drugim talkim samym na okaleczonym aeroplanie, z silnikiem nadającym się tylko do wyrzucenia na szmelc, startuje na przelot do celu odległego
o 1100 kilometrów. Że to nie ma nikogo, żeby ich zatrzymać, tych półgłówków, i wysadzić z tego grata...
Już za późno. Już są w powietrzu. Już skręcili na zachód. Za chwilę tylko duża kropka z dwiema poprzecznymi kreskami na horyzoncie. W kilka sekund po tym nie było ich już. Rozpłynęli się w drżącej porannej mgiełce.
Zadecydowałem całą drogę odbyć lotem koszącym.
Spadochronów i tak nie mamy. W razie pożaru, czego nie wykluczałem, myślałem, że lepiej będzie być bliżej ziemi. Skakać w razie czego i tak nie będziemy.
Przypomniało mi się czyjeś powiedzenie: „Lotnik, który potrzebuje spadochronu, a nie ma go pod ręką, już go prawdopodobnie nigdy więcej potrzebować nie będzie”.
Silnik trząsł i od czasu do czasu strzelał, ale zaraz potem „podchwytywał” żwawiej, tak jak koń po potknięciu się, jeżeli ma ambicję. Robi to wrażenie, że się zawstydził swej opieszałości i stara się to nadrobić.
Nie zwracałem uwagi na okolice pod nami, czy raczej, należałoby użyć tu właściwszego określenia, dookoła nas, gdyż lecieliśmy tak nisko, że mogliśmy poić swoje oczy panoramicznym obrazem świata, który nas otaczał.
Jak przedtem, nad syberyjskimi puszczami, tak i teraz, wyskakiwałem na ch,Wilę delikatną świecą na sto czy dwieście metrów w celu znalezienia, a raczej sprawdzenia, czy nie należy wziąć poprawki.
W okolicy Orszy silnik zaczął raptem tak strzelać i przerywać, tracąc przy tym obroty, że musiałem się rozglądać za jakimś pólkiem czy łączką, ażeby „kucnąć” w razie potrzeby. Widocznie oliwa przez nieszczelne pierścienie dostawać się zaczęła do głowic cylindrów.
Po przejściu Berezyny pułap obniżył się znacznie. Jeżelibym się znalazł w podobnych warunkach na którymś z poprzednich etapów, może bym pomyślał o lądowaniu, ale nie teraz. Teraz — „lecimy do Warszawy”.
Grudzień już parę godzin temu wysłał telegram •l Moskwy. „Orliński wystartował do Warszawy o ósmej”. Jakże mógłbym ich tam, na Polu Mokotowskim, zawieść? Teraz strzelanie uspokoiło się stopniowo, silnik pracował regularniej. Wibracja jednak była dosyć silna.
Minęliśmy Mińsk Litewski. Przyszło i pozostało w tyle Niegoriełoje, a potem Stołpce.
Toż to Polska!
Błysnęło nieoczekiwanie słońce. Skąd ono wie, kiedy ma błysnąć?
Zobaczyłem na tle gęstej, zielonej puszczy duży cień Brśgueta. Pomykał sobie cień, tuż obok nas, po prawej stronie, powiększając się lub zmniejszając w zależności od wysokości lasu.
Słonim. Po lewej widzę (kompleks czerwonocze- koladowych koszar. O kilkadziesiąt kilometrów od nas na ¡północ jest Lida, gniazdo mojego 11 pułku myśliwskiego. Pewno mają tam złą pogodę albo Warszawa nie dała im znać na czas, że lecę. Byliby tu na pewno, moje chłopaki drogie.
W pewnej chwili błysnęła myśl: zmienić kurs
o 90 stopni w prawo i za dwadzieścia minut — lądowanie w Lidzie.
Był to tylko jeden, błyskawiczny spazm słabości. W następnych paru sekundach już o nim zapomniałem. Przecież mój cel na dzisiaj — to Warszawa. Jakiż by był zawód dla tych, co na nas już czekają, jeżelibyśmy nie przylecieli. „Naprzód, braciszku” — powiedziałem sam do siebie. Czas mi się zaczynał dłużyć. Nie dlatego, żebym odczuwał jakieś specjalne zmęczenie. Mógłbym jeszcze parę tysięcy kilometrów przesiedzieć przy sterach, gdyby zaszła tego potrzeba.
Mińsk Mazowiecki, Wołomin —*• na prawo, Otwock — na lewo. Hej!... Wisła tam przed nami błyszczy. Silnik klekocze, ale nie strzela. Wstydzi się bestia — „omega”! Jeszcze ktoś pomyśli, że cierpi na niestrawność i brak mu dobrych manier. Trzęsie za to, jakby miał atak malarii. Stracił jeszcze trochę mocy, ale japońska „decha” się kręci.
Patrzę w lusterko na twarz towarzysza. Modre oczy mu czegoś ździebko łzawią. Pewnie od wiatru!
Marszałkowska... Polna... Przeskoczyłem przez topole za hangarami przy parkanie pola wyścigowego! Przymknąłem manetkę gazu! Wyłączyłem kontakty! Siedzimy!!!
Biegną ludzie... Żołnierze. Studenci. Policjanci. Znajome twarze — koledzy, przyjaciele... Niech żyje Lotnictwo Polskie...! Niech żyje!
I | * * * * ♦ * * * * ; . * * -Je
Dziś, kiedy z odległości pięćdziesięciu z górą lat myślę o tym i kiedy pisząc te wspomnienia, przeżywałem chwilami to, cośmy wówczas z dawno już nieżyjącym Leonardem Kubiakiem myśleli i odczuwali, kiedy w mgławej pamięci widzę twarze, czuję zapach spalonej rycyny, słyszę głosy powitania, warkot zdrowej, a później bardzo chorej naszej „omegi”, czuję opór drążka sterowego w niskich skrętach w burzliwą noc nad Kazaniem, to myślę, że duch od lat chłopięcych wyśnionego zrywu, wiara w ważność powierzonego zadania i poczucie obowiązku, które łącząc się w jedno i rodząc w człowieku optimum, które nazywamy determinacją — zdolne są pokonać dużo, zdawałoby się niemożliwych do pokonania, przeszkód fizycznych. Są one czasem silniejsze nawet od lęku przed Wielką Niewiadomą — śmiercią.
Bolesław Orliński Toronto, Kanada Wiosna 1978 r„