024 Anderson Caroline Nic nie moge ci ofiarowac

CAROLINE ANDERSON

Nic nie mogę ci ofiarować

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Przychodnia była nowoczesna, zaprojektowana z sen­sem i pod każdym względem przewyższała poprzednie miejsce pracy Beth. Z wygodnego parkingu przed budyn­kiem ścieżka wiodła przez zadbany ogród, pełen róż. W powietrzu unosił się ich ciężki zapach.

Do uszu Beth dobiegł z oddali odgłos pracy jakiejś maszyny rolniczej. Czyżby sianokosy? Chyba nie, to prze­cież połowa września. Żniwa? Nie miała zielonego pojęcia

0 życiu na wsi, a jednak znalazła się tu, w Barnham Market w, Suffolk, i za chwilę miała odbyć rozmowę w sprawie „czasowego zatrudnienia w niepełnym wymiarze godzin", jak to/było napisane w ofercie. Jednak wcale nie była pewna, czy ma ochotę tutaj pracować.

Roześmiała się z niedowierzaniem. Nie miała pojęcia, co tutaj robi - pomijając fakt, że była właśnie bez pracy

1 pojawiła się przed nią niepowtarzalna szansa sprawdzenia, czy odpowiada jej życie na wsi.

Prawdę mówiąc, całe doświadczenie Beth w tym zakre­sie ograniczało się do kilku pikników w towarzystwie ta­kich samych mieszczuchów jak ona.

Z westchnieniem zamknęła samochód. No dobrze, skoro już tu jest, może odbyć tę rozmowę.

Jasne, przestronne wnętrze pełne było roślin i w niczym nie przypominało obskurnych pomieszczeń i zdartego li­noleum z jej dawnej przychodni. Miękki niebiesko-zielony dywan wyściełał poczekalnię, a wygodne krzesła otaczały duży stół zarzucony kolorowymi magazynami. Siedziały tam dwie kobiety w ciąży, a pod stołem jakiś berbeć pro­wadził wesołą pogawędkę z żółtym kubkiem do herbaty. Podeszła do recepcji i uśmiechnęła się do przystojnej kobiety w średnim wieku.

Beth posłusznie zajęła miejsce pomiędzy kobietami, wśród porozrzucanych zabawek, i zaczęła rozważać swoją sytuację.

Mogło być gorzej, pomyślała, spoglądając na dziecko. Zresztą nic, ale to nic, nie mogło być gorsze od mieszkania w Londynie. Nieustanny ruch, hałas i smród. Żyjąc tam przez tyle lat, nigdy tak naprawdę nie polubiła tego miasta.

- Pocytaj!

Maluch-z buzią cherubinka wdrapał się na jej kolana, wetknął w rękę książeczkę i teraz wpatrywał się w nią wy­czekująco. Poczuła dobrze znane bolesne ukłucie.

Nie, kochanie... - zaprotestowała mama małego.

Beth skinęła głową, a chłopczyk znowu podsunął jej książeczkę.

Beth z trudem opanowała śmiech i otworzyła książe­czkę.

- Naprawdę? - Spojrzała na niego. - Czy to nie zabawne, że obydwaj nosicie to samo imię?

Mały włożył palec do buzi i poważnie skinął głową. Beth zamierzała czytać dalej, lecz w tym momencie poja­wiła się pielęgniarka

- Pani Turner? Jestem Julia Rudd. Czy mogę panią poprosić do mego pokoju?

Beth postawiła na podłodze opierającego się Toma, od­dała mu książeczkę i ruszyła za Julią.

- Przykro mi, że wciąż nie ma doktora. Zazwyczaj można na nim polegać, ale nie zawsze wszystko układa się zgodnie z planem.

Beth o mało się nie roześmiała. Gdyby wszystko ukła­dało się zgodnie z planem, nigdy nie znalazłaby się tutaj.

- Filiżankę herbaty?

Czekając na powrót Julii, Beth rozglądała się wkoło. Już dawno odkryła, jak wiele można powiedzieć o mężczyźnie na podstawie jego miejsca pracy, a Gideon Pendragon nie stanowił żadnego wyjątku. No, może tylko pod tym wzglę­dem, że nie usiłował ukryć swojej rodziny, pomyślała, i prawie zapomniany ból znów się odezwał. Na biurku stały zdjęcia - chłopca, uderzająco przystojnego nastolatka, dwunastoletniej dziewczynki, tak samo ładnej, oraz małej trzylatki z szopą jasnych loków nad błyszczącymi błękitnymi oczami,

- Cudowne dzieciaki.

Beth podskoczyła. Była myślami daleko stąd, w Londynie, przy Matthew i jego rodzinie, której próbował się wyprzeć.

- Tak... naprawdę cudowne.

Wzięła filiżankę z herbatą i usiadła na krześle, szykując się na groźne przesłuchanie. Nic takiego jednak nie nastą­piło. Julia zadała kilka ogólnikowych pytań, rzuciła po­bieżnie okiem na jej podanie i uśmiechnęła się.

Nie mam pojęcia, dlaczego chcesz tu pracować, ale to chyba niebo nam ciebie zesłało - powiedziała. – Odkąd Stephanie odeszła, dosłownie padam z nóg. Czy możesz zacząć od razu?

- Tak.

- To wspaniale. Kiedy przyjdzie Gideon, powiem mu, żeby pozałatwiał te wszystkie głupie formalności. - Roześmiała się. - Wybacz mi, ale muszę lecieć. O czwartej mam zajęcia z grupą pacjentów astmatycznych i muszę przygotować dla nich broszury. Poczęstuj się jeszcze herbatą. On na pewno zaraz wróci.

Julia wybiegła. Beth bez wyraźnego powodu poczuła się zdenerwowana. Jeszcze raz spojrzała na zdjęcia i podniosła jedno z nich. Delikatnie pogładziła opuszkiem palca loki najmłodszej dziewczynki.

Gideon. Cicho wypowiedziała imię, próbując, jak brzmi. Gideon Pendragon. Dziwnie się nazywa. Ktoś z Kornwalii? To imię budzi zaufanie, ale też wydaje się ekscytujące.

Parsknęła śmiechem. Na pewno jest niski, gruby i łysy. A poza tym niepunktualny.

Odstawiła fotografię na biurko i z irytacją wyjrzała przez okno. Czy naprawdę nikt inny nie mógł pojechać na tę wizytę? Jest już prawie czwarta! Spójrz na to z jaśniej­szej strony, pocieszała się. Kiedy wrócisz do Londynu, będzie już po godzinach szczytu.

- Najmocniej przepraszam za spóźnienie - odezwał się niski, głęboki głos o uspokajającym brzmieniu.

Wstała, aby się przywitać. Stał przed nią wysoki męż­czyzna. Nie tyle wysoki, choć słusznego wzrostu, co solid­ny. Dotyczyło to nie tylko jego budowy fizycznej, ale także czegoś głębszego. Emanowała z niego niezależność, we­wnętrzna siła i rzetelność.

- Przykro mi, że musiała pani czekać. Jestem Gideon Pendragon. - Wyciągnął do niej rękę. Uścisk był ciepły i budzący zaufanie.

- Beth Turner.

Spojrzała mu w twarz i zobaczyła starszą kopię chłopca z fotografii. Zaintrygowały ją zwłaszcza jego oczy. Piękne, szarozielone, w oprawie długich czarnych rzęs, jednocześ­nie jednak pełne smutku i znużenia.

- Czy coś się stało? - zwróciła się do niego z mimowolnym współczuciem.

- Można tak powiedzieć. - Zaśmiał się krótko i przeciągnął dłonią po ciemnych, prostych włosach. - Ludzie przeważnie umierają w najbardziej niedogodnym momencie.

Gdyby nie widziała jego oczu, mogłaby pomyśleć, że jest gruboskórny. Podsunęła mu swoje papiery. Przerzucił je szybko i odłożył na biurko. Wyciągnął się na krześle z rękami za głową.

- No i co mówiła Julia? Jest zwykle bardzo bezpośrednia.

- Powiedziała, żeby pan pozałatwiał te wszystkie głupie formalności.

Roześmiał się, a rysy jego twarzy zmiękły i w zmęczo­nych oczach pojawiło się więcej życia.

- Dobrze. Mam tylko jedno pytanie.

- Dlaczego interesuje mnie „czasowe zatrudnienie w niepełnym wymiarze godzin" w przychodni na takim odludziu?

- Spodziewała się pani tego pytania! - Na jego ustach pojawił się szeroki uśmiech.

- Trochę - odpowiedziała rozbawiona. - Po prostu po­trzebuję pracy. Nie wiem jednak, czy chcę osiąść gdzieś na stałe. Muszę mieć chwilę czasu, aby złapać oddech i zasta­nowić się nad przyszłością. A poza tym byłam zmuszo­na dokonać zmian w swoim życiu i akurat nie spotkałam stałej, pełnoetatowej pracy z wielkim napisem: „Proszę, weź mnie".

Przyjrzał się jej uważnie.

-Musi pani złapać oddech? Czy przydarzyło się pani coś złego?

- Powiedzmy, że chodziło o konflikt interesów.

- A więc mężczyzna?

- Tak. - Nie zamierzała rozwodzić się na ten temat, zresztą szczegóły nie były istotne.

- Ucieczka?

- Nie - oświadczyła, patrząc mu prosto w oczy. – Nie mam zwyczaju uciekać, panie doktorze. Po prostu zdecydowałam, że pora się ruszyć.

- A to mi się dostało - zachichotał. - Szuka więc pani kryjówki, w której będzie mogła lizać rany. W porządku. Nie ukrywam, że bardzo się cieszymy, iż pani tu jest. Stephanie, którą pani zastąpi, zaszła w ciążę i musiała przerwać pracę wcześniej, niż się spodziewała. Spada nam pani z nieba, tak więc nie możemy wybrzydzać. Cokolwiek skłoniło pielęgniarkę o takich kwalifikacjach do podjęcia pracy tutaj, witamy w zespole!

I to wszystko. Dostała pracę. Oszołomiona uścisnęła mu rękę nad biurkiem, a on uśmiechnął się lekko.

- Kiedy może pani zacząć? Lekko wzruszyła ramionami.

- W każdej chwili. Poniedziałek?


- Jutro?

- Jutro? - Zawahała się. - Może mogłabym, ale nie mam gdzie mieszkać i nie przywiozłam ze sobą żadnych rzeczy. Musiałabym pojechać dziś do Londynu i zabrać coś, co by mi wystarczyło przynajmniej do weekendu. No i muszę znaleźć pokój, na razie chyba w jakimś hoteliku.

- Mam mieszkanie. Co prawda to tylko pokój z łazien­ką nad starą wozownią, ale jest tam ogrzewanie i wszystko, czego może pani na początek potrzebować. To mieszkanie ma dostać William, mój syn, za rok kiedy pójdzie do college'u, nie mogę go zatem wynająć na dłużej. Ale pani pracuje tu tymczasowo, więc chyba się dogadamy.


- Brzmi to bardzo zachęcająco-powiedziała, poddając się biegowi zdarzeń.

- W takim razie, proszę. - Otworzył przed nią drzwi i sprowadził na dół do recepcji.

- Idę pokazać pani Turner mieszkanie – poinformował
recepcjonistkę. - Niedługo wrócę. Wpisz ją na listę płac. Zaczyna od jutra.

Beth, lekko oszołomiona, podążyła za nim. Wyszli bo­cznymi drzwiami i skręcili na ulicę. Przychodnia znajdo­wała się przy rynku, który stanowił centrum tego maleń­kiego miasteczka. Przeszli przez plac i skręcili w wąską uliczkę, minęli kościół i dotarli do przestronnego domo­stwa w stylu gregoriańskim. Zbudowany z kremowo żółtych kamieni dom otoczony był porządnie utrzymanym trawnikiem.

- Jaki cudowny! - zauważyła Beth.

- Cieszę się, że ci się podoba - roześmiał się Gideon. - Czasami zapominam, jaki ze mnie szczęściarz.

To twój? Myślałam, że to plebania.

- Tak było jeszcze dwadzieścia lat temu. Ale dziś pastor
w dużo skromniejszych warunkach. - Wskazał bardzo ładny nowoczesny budynek, dużo skromniejszy niż imponująca gregoriańska siedziba, podziwiana przez Beth. Weszli przez wysoką furtkę i zatrzymali się przed stoją­cym z boku budynkiem, również większym od obecnego domu pastora. Prowadziły do niego duże białe wrota, na piętrze zaś zdobiły go ostre łuki okiennych wykuszy.

- To tutaj. To jest właśnie wozownia. Dołu używamy jako garażu. Kiedy dzieci były młodsze, czasem bawiły się na górze, ale teraz z tego wyrosły.

W jego głosie zabrzmiał żal, tak jakby tęsknił do czasów, kiedy dzieci były małe. Beth poczuła do niego jeszcze większą sympatię. Jaki to uroczy, solidny i przywiązany do rodziny mężczyzna, pomyślała. Zupełnie inny niż zmienny, niewierny Matthew.

Otworzył drzwi z boku wozowni i wprowadził ją do wnętrza. Z podziwem popatrzyła na wysokie, belkowane sklepienie. Czarne kręcone schody z kutego żelaza prowa­dziły na górę. Zadzwoniły pod jej stopami, kiedy lekko po nich wbiegała.

Pokój był cudowny - wielki, jasny i przestronny. Miał z każdej strony okno. Dwa wychodziły na ogród, a z po­zostałych roztaczał się widok na pola. Jeszcze nie zżęte zboża falowały poruszane lekkim wiatrem. Słychać było też, jak szepczą liście pobliskich drzew. Gdzieś w gałęziach śpiewał ptak. Beth zamknęła oczy i słuchała oniemiała z zachwytu.

- Meble są może trochę staroświeckie, ale porządne i czyste. Jeśli chcesz, możemy poszukać czegoś innego...

Otworzyła oczy i rozejrzała się wokoło.

Ściany były białe, a sufit z naturalnych dębowych be­lek. Miękki dywan o spłowiałych kolorach przykrywał podłogę. Sosnowy stół, krzesła i rzeźbione łóżko świetnie pasowały do całości. Wygodna stara sofa przykryta była perkalową narzutą w roślinne wzory. Na końcu pomiesz­czenia znajdowała się niewielka wnęka z kuchenką, zle­wem w sosnowej obudowie i małą lodówką. Po dru­giej stronie były drzwi prowadzące prawdopodobnie do łazienki.

- Wszystko jest idealne - powiedziała z zachwytem. - Absolutnie cudowne. Nie mogę uwierzyć we własne szczęście...

Uśmiechnął się, a w jego zatroskanych oczach pojawił się ciepły blask. Beth poczuła, jak gdzieś głęboko w jej sercu coś zadrgało.

- Cieszę się, że ci się podoba - powiedział miękko. Nagle odniosła wrażenie, że pokój jest zbyt mały, a ten mężczyzna zbyt wielki i znajduje się nazbyt blisko. Od­wróciła się zawstydzona.

- Tu jest tak przytulnie. Twoja żona musi mieć szcze­gólny dar - dodała specjalnie, by przypomnieć sobie, że on jest żonaty.

Zapadła cisza. Odwróciła się i spojrzała na niego ba­dawczo. Jego oczy znów były zmęczone, a twarz nazna­czona smutkiem.

- Moja żona nie żyje. Umarła cztery lata temu.

Sophie odmawiała współpracy w sposób, w jaki tylko czterolatki to potrafią. Gideon starał się nie stracić cierpli­wości, zdecydowany wygrać przynajmniej tę bitwę, jeśli nie mógł wygrać wojny.

W końcu mała została wykąpana i zapakowana do łóż­ka. Claire kończyła właśnie pracę domową z łaciny i za­bierała się do biologii. Will był w swoim pokoju. Rozdzie­rająca muzyka Dire Straits sprawiała, że szyby drżały w oknach. Otworzył drzwi do jego pokoju.

- William! - wrzasnął.

Muzyka gwałtownie ucichła.

- Cześć, tato!

- Idę na chwilę do wozowni. Ta pielęgniarka zjawi się tu lada moment i chcę sprawdzić, czy wszystko jest goto­we. Możesz zwrócić uwagę na dziewczynki?

Will skinął głową. Gideon zamknął drzwi, za którymi znów rozległ się ogłuszający hałas. Ruszył w kierunku swego sanktuarium w wozowni.

Ciągle nie mógł zrozumieć, dlaczego pozwolił jej się tam wprowadzić. To był jego azyl, oaza spokoju, do której uciekał, kiedy nie potrafił już wytrzymać natłoku życio­wych problemów.

Musiał oszaleć, pozbywając się tego miejsca.

Wspiął się po schodach i skierował w stronę wnęki ku­chennej. Sprawdził, czy gospodyni zaopatrzyła lodówkę w jedzenie, tak jak ją prosił, czy łóżko jest pościelone, a łazienka przygotowana.

W nagłym odruchu zszedł na dół i zerwał kilka róż. Próbował ułożyć je w wazonie. Prawdę mówiąc, umiejęt­ność ta nie należała do jego mocnych stron, ale chciał się zdobyć na jakiś gest wobec dziewczyny. Może żeby wyna­grodzić jej swoje zachowanie?

Był szorstki, ale naprawdę nie miał ochoty rozmawiać o śmierci Denis i towarzyszących jej wydarzeniach.

Postawił kwiaty na stole i wyciągnął się na sofie.

A niech to, ta dziewczyna jest śliczna! Miękka i ciepła, jak słońce w wiosenny poranek.

Zebrało ci się na poezje, żachnął się. Poczuł głęboko w piersiach ból i - dużo niżej - napięcie przypominające o uśpionych od lat pragnieniach.

Nie, powiedział sobie. Jest zbyt słodka, miła i niewinna, by wykorzystać ją do zaspokojenia własnych potrzeb. Do diabła, przecież ona nawet nie zna reguł gry!

Samochód zatrzymał się na podjeździe. Gideon zszedł na dół. Beth uginała się pod ciężarem walizki. Uprzejmość nakazywała jej pomóc.

- Jeszcze coś?

Owiał go jej słodki zapach i ból się wzmógł.

- Nie, na razie to wszystko. Po resztę rzeczy pojadę podczas weekendu.

Odwrócił się bez słowa i wszedł do środka, niosąc przed sobą walizkę. Postawił ją przy łóżku i otrzepał ręce.

Róże? Och, jak to ładnie z twojej strony - powiedzia­ła miękko.

Poleciłem gospodyni, aby przygotowała dla ciebie pokój - odparł. Ten drobny, romantyczny gest wydał mu się nagle idiotyczny, ale był zadowolony, że sprawił jej przyjemność. - Zostawiam cię, żebyś mogła się rozgościć. Gdybyś czegoś potrzebowała, to przyjdź.

Odwróciła się w jego stronę. Jej piękne, niebieskie oczy uśmiechały się do niego. Boleśnie zapragnął oswobodzić jej ściągnięte w kucyk włosy i rozsypać na ramionach. Pra­wie czuł ich jedwabisty dotyk między palcami. Wygląda­łyby jak złoty deszcz na poduszce, kaskadą opadałyby na jego pierś, kiedy uniosłaby się, by na niego popatrzeć z fi­glarnym uśmiechem igrającym na wargach...

Stop, Gideonie! Nie wolno ci o tym nawet myśleć!

Pospiesznie życzył jej dobrej nocy i zbiegł po schodach, chroniąc się w błogosławionej ciemności nocy.

Gideon - nie potrafiła o nim myśleć jako o doktorze Pendragonie - odnalazł ją następnego ranka w przychodni.

- Wszystko w porządku? - spytał.

- Tak, dziękuję - skinęła głową. - Na razie pomagam Julii uporać się z zaległościami, a od poniedziałku rozpo­cznę normalną pracę.

- To dobrze. I od razu przygotuj się na nadgodziny.

- Nic nie szkodzi. Myślę, że będę miała nadmiar wol­nego czasu.

- A co byś powiedziała na pracę w poradni antyniko­tynowej? Zapomniałem ci o tym wcześniej wspomnieć, bo prowadzimy zajęcia wtedy, gdy uzbiera się grupka chętnych. I właśnie rozpoczynamy w najbliższy ponie­działek.

- Nie ma sprawy, robiłam to już wcześniej. Ty także bierzesz w tym udział?

Tak. Uważam, że jest to bardzo potrzebne i opłacalne przedsięwzięcie, szczególnie jeśli pamięta się o tym, ile czasu zajmują nam palacze i jakie są koszty ich leczenia. Na pewno będę w ten poniedziałek. Mam pacjenta, niepo­prawnego palacza, któremu trzeba będzie zrobić bypass. Chirurg nie daje mu jednak wielkich szans, o ile nie zre­zygnuje z nałogu. Będę chciał z nim porozmawiać.

Przez chwilę myślała, że pragnie jej jeszcze coś powie­dzieć, ale on tylko skinął głową i szybko się oddalił.

Beth obserwowała jego długi krok i sprężyste ramiona. Poruszał się z gracją urodzonego atlety.

Tego ranka, słysząc chrzęst żwiru koło wozowni, wy­jrzała przez okno i zobaczyła, jak Gideon biegnie ścieżką w stronę kościoła. Po pewnym czasie usłyszała go znowu, ale zmusiła się, aby tym razem nie wyjrzeć, choć pokusa była wielka. Wystarczy jeden raz, mówiła sobie. W końcu musi dbać o to, by pozostać przy zdrowych zmysłach, a na­pawanie się widokiem mocnych ramion, wąskich bioder i poruszających się rytmicznie męskich nóg mogło się źle skończyć.

Pracy w przychodni nie brakowało. Beth szczepiła dzie­ci, dokonywała przeglądów profilaktycznych, przygotowywała broszury informacyjne dotyczące samobadania piersi i jąder, prawidłowego żywienia i stylu życia.

Pewna starsza kobieta, Mabel Robinson, przyszła do niej na zmianę opatrunku owrzodzonej nogi. Osunęła się z westchnieniem na krzesło i uśmiechnęła pogodnie.

- Dzień dobry, skarbie. Daj mi sekundkę odetchnąć i zaraz zdejmę pończochę.

Beth odpowiedziała jej uśmiechem i uklękła.

- Proszę się nie trudzić, ja to zrobię. Przyszła pani na zmianę opatrunku, prawda?

- Tak. Piekielny wrzód! Nic się nie poprawia.

- Obejrzyjmy go sobie. - Beth ostrożnie zsunęła po­ńczochę, wymyła ręce i zdjęła higroskopijny opatrunek z rany. - No tak, to musi być dokuczliwe. Przemyję nogę i poproszę doktora Pendragona, żeby ją obejrzał.

Delikatnie oczyściła ranę i zadzwoniła do gabinetu Gideona, prosząc, żeby przyszedł. Po chwili stał już w drzwiach.

- Witaj, Mabel, jak zdrowie?

- Sam pan wie, doktorze. Raz gorzej, raz lepiej. Przykucnął na podłodze koło Beth i zbadał dokładnie

ropień.

- Wygląda chyba lepiej niż poprzednim razem, ale trze­ba przyznać, że nie goi się zbyt szybko. Może powinniśmy spróbować innej maści. Miejmy nadzieję, że trochę go wysuszy.

Podczas kiedy Beth zajęta była opatrywaniem rany, pani Robinson zaczęła ją wypytywać.

- Jesteś tu nowa, prawda? Dziewczyna skinęła głową.

- To mój pierwszy dzień.

- Podobno zamieszkałaś u doktora Pendragona?

- Na piętrze wozowni - uściśliła pospiesznie Beth. Nie chciała, żeby krążyły jakieś plotki, ale jej pacjentka wyraźnie była dobrze poinformowana.

- Tak, wiem, skarbie - powiedziała. - Czy spotkałaś już dzieci?

- Nie, jeszcze nie. - Pokręciła głową.

- Wspaniałe dzieciaki. To okropne, że nie mają matki.

- Uhm. - Beth świadomie unikała rozmowy. Nie miała ochoty wdawać się w dyskusję o Gideonie, a szczególnie o jego żonie, z tą uroczą, ale z pewnością zbyt wścibską starszą panią. Wiedziała już, że znajduje się w miejscu, gdzie nawet anioł musi uważać na każdy krok. - No, i jak pani się teraz czuje? - spytała.

- Lepiej. Bardzo ci dziękuję, moja droga.

Beth otworzyła przed nią drzwi i przytrzymała je. Pa­trząc, z jakim trudem starsza pani się porusza, zastanowiła się, jak daleko ma do domu.

- Pani Robinson! - zawołała, doganiając ją na korytarzu. - Czy nie byłoby lepiej, gdyby siostra środowiskowa przychodziła zmieniać opatrunek u pani w domu?

- Och, nie! - W oczach pani Robinson pojawiły się figlarne ogniki. - Straciłabym wówczas wszystkie plotki. Poza tym mieszkam tuż obok.

Beth roześmiała się i nie zatrzymywała jej dłużej. Zre­sztą trochę gimnastyki i zmiana otoczenia na pewno były dobre dla chorej.

Chciała już wrócić do swego pokoju, gdy na korytarzu pojawił się David Hendry, palący pacjent Gideona oczeku­jący na bypass. Zatrzymał się, aby z nią porozmawiać, ale zanim zdążył coś powiedzieć, rozkaszlał się.

- Paskudny kaszel - postanowiła sama zacząć roz­mowę.

- To przez te papierosy.

- Ale zamierza pan rzucić palenie, prawda? Sama paliłam, kiedy byłam w szkole pielęgniarskiej i musiałam przestać, gdy rozpoczynałam pracę. Pamiętam, jakie to było trudne.

- Nie musi mi pani tego mówić - parsknął. - Próbowałem, Bóg mi świadkiem, że się starałem, ale tym razem na pewno się uda. Mam zbyt wiele do stracenia. - Spojrzał jej w oczy. - To pani będzie prowadziła naszą grupę w poradni antynikotynowej?

Tak.

- W takim razie życzę, aby się pani ze mną powiodło. - Wykrzywił usta w uśmiechu.

Położyła mu dłoń na ramieniu.

- Proszę się nie martwić. Tym razem się uda. Nie po­zwolę, żeby było inaczej. Do zobaczenia w poniedziałek.

W piątek, kończąc pracę, Beth oddała karty chorych w recepcji.

- Skończyłaś już? - zagadnęła ją Molly.

- Mam nadzieję.

- To dobrze. - Dziewczyna popatrzyła na nią życzli­wie. - Jak się urządziłaś na plebanii?

- Wspaniale - przyznała uczciwie Beth, istotnie za­chwycona swoją kwaterą.

Nie była jednak pewna, czy jej gospodarz jest w rów­nym stopniu zadowolony. Poza sprawami ściśle zawodo­wymi od początku utrzymywał wyraźny dystans między nimi. W każdym razie od chwili, kiedy pozwoliła sobie na uwagę o jego żonie.

Skąd jednak mogła wiedzieć? Nie miał przecież na czole tabliczki, że jest wdowcem. Mimo to było jej przykro.

Na razie pracowała w pełnym wymiarze godzin, żeby pomóc Julii, ale od poniedziałku była do dyspozycji, zgod­nie z umową, tylko rano. Poza tym dodatkowo we wtorek po południu i w poniedziałek wieczorem - w poradni anty­nikotynowej.

Dla kogoś, kto przywykł do pracy na pełnym etacie, nie było to dużo. Będzie musiała znaleźć sobie coś, co zapełni jej wolny czas. Może ktoś ze starszych pacjentów ma psa, którego należy wyprowadzać, albo trzeba będzie komuś robić zakupy? Pytała, ale na razie nikt nie potrzebował jej pomocy. Teraz zamierzała znaleźć sklep i kupić coś do jedzenia. Potem wróci do domu, przygotuje sobie posiłek i będzie się wylegi­wać przed telewizorem na tej niewiarygodnie wygodnej sofie.

Może zacznie szyć patchworki albo tkać gobeliny, aby jakoś przetrwać długie zimowe wieczory? Był dopiero wrzesień, ale zmierzchało już wcześnie, a w powietrzu czu­ło się chłodny powiew.

Pożegnała się z Molly i ruszyła w stronę drzwi.

Spaghetti i może trochę tych wspaniałych serów ze spe­cjalnego sklepu, który odkryła na rynku?

Weszła i kupiła trochę dolcelatte i plaster owczego sera, a potem, powodowana nagłym impulsem, wzięła także bu­telkę Chianti.

- Czy szykuje się jakaś uroczystość?

Nie miał zamiaru z nią rozmawiać, ale trudno było wciąż jej unikać, a poza tym nie chciał być podejrzanie niemiły.

Odwróciła się do niego z uśmiechem, trzymając butelkę w ręku.

- Raczej nie. Po prostu Chianti wygląda tak zachęcająco...

- Nie powinnaś pić sama - wyrwało mu się. Wzruszyła ramionami.

- Mam taką zasadę. Ale pomyślałam, że dzisiaj mogę zrobić wyjątek.

Wyglądała przez moment tak smutno, że sam nie wie­dząc dlaczego, zaprosił ją na kolację.

- Nie będzie nic specjalnego. Chyba spaghetti bolognese. Dziś jest kolej Willa, a on zawsze to gotuje.

Omal się nie roześmiała.

- Miałam właśnie zamiar przyrządzić to samo!

- A więc przyjdziesz?

Przyłapał się na tym, że z niepokojem oczekuje na jej odpowiedź.

- Dziękuję, z przyjemnością. I przyniosę sery. Będzie­ my mogli je zjeść na deser.

Gdy uśmiechała się, jej oczy zalśniły. Gideon znów poczuł ból w dole brzucha. Cholera, co ja narobiłem, po­myślał.

- To świetnie - powiedział krótko. - O siódmej.

- Będzie mi bardzo miło, ale czy jesteś pewien?

Absolutnie - skłamał. - Do zobaczenia. Zostawię zapalone światło przed domem.

ROZDZIAŁ DRUGI

O siódmej już szarzało. Zapalone światła sprawiały, że wielki dom robił wrażenie przytulnej przystani.

Beth zadzwoniła do drzwi. Czekała przez chwilę i po­nownie nacisnęła dzwonek. Z trudem usłyszała jego dźwięk wśród dobiegającego zza drzwi hałasu i krzyku dziecka.

Uśmiechnęła się. Wygląda na to, że mała dostała ataku wściekłości. Nie czekając dłużej, otworzyła drzwi i natknę­ła się na istne piekło.

Dziewczynka leżała na podłodze i wrzeszczała. Z kuch­ni wydobywały się kłęby pary i jakieś basowe dudnienie. Z drugiego pokoju dochodził ogłuszający ryk telewizora, a z góry dobiegała jeszcze jakaś inna muzyka.

Beth zamknęła oczy i z trudem powstrzymała śmiech. Biedaczysko, nic dziwnego, że nie usłyszał jej dzwonienia.

Weszła do kuchni, lecz nie znalazła tam nikogo. W czajniku gotowała się woda, a obok, na pełny regulator, grało radio. Jedno i drugie wymagało jej zdaniem wyłącze­nia. Zrobiła to, a następnie poszła do pokoju i wyłączyła telewizor.

Zapadła niczym nie zmącona cisza. Nawet dziecko prze­stało płakać, zasłuchane w to niecodzienne zjawisko.

- Cześć - powiedziała Beth.

Dziewczynka spojrzała na nią niepewnie.

- ...ść.

- Jestem Beth.

- Sophie.

Beth usiadła na podłodze obok małej.

- Czy coś się stało?

- Nic - wymamrotała dziewczynka. - Nie mogę znaleźć tatusia. Wołam go.

- Myślę, że on cię nie słyszy. Może poszukamy go razem?

- Kto wyłączył wodę? - usłyszała jakiś podniesiony głos. Młody chłopak pędem zbiegł ze schodów.

- Ja.

- Aha. - Z trudem wyhamował tuż koło niej. - Hmm... Czy z Sophie wszystko w porządku?

Spojrzała na młodszą wersję Gideona. Chłopiec był szczuplejszy i trochę jeszcze niezgrabny, ale oczy miał ta­kie jak ojciec.

- Chyba tak. Myślę, że chciała tylko, aby ktoś ją usłyszał - powiedziała z przekąsem.

Zaczerwienił się.

- Pani jest na pewno tą nową pielęgniarką? – Skłonił się ź uśmiechem. - Jestem William.

- A ja Beth, i to ja wyłączyłam wodę. Obawiam się jednak, że niewiele jej zostało.

Poczuła, jak ktoś ciągnie ją za rękę.

- Znajdź tatusia - domagała się Sophie.

William wziął ją na ręce.

- Tatuś bierze prysznic. - Spojrzał na dziewczynę. - Prosił, żeby panią przeprosić, będzie za chwilę. Miał pewne kłopoty w łazience. Czy mogłaby pani pomóc mi zapakować Sophie do łóżka, a ja zająłbym się spaghetti? Sos jest już gotowy.

- Ja chcę ghetti!

- Ty już jadłaś, szkrabie, nie marudź. - Pocałował ją i wręczył Beth. - Jej pokój jest na piętrze po prawej stronie. Nie można go pomylić, pełno w nim kudłatych, różo­wych stworów na podłodze. Sophie zachichotała.

- Moje małe kucyki. Chcesz zobaczyć?

- Serce Beth ścisnęło się. Mała była taka słodka!

- Marzę o tym. Możesz mi pokazać?

Postawiła dziewczynkę na ziemi i, trzymając się za ręce, weszły po schodach. Zaintrygowana, jakie to kłopoty miał Gideon w łazience, nie musiała długo czekać na zaspoko­jenie swej ciekawości.

- Kąpałam się w wannie - poważnie poinformowała ją Sophie, kiedy znalazły się na szczycie schodów. - To była bardzo duża kąpiel.

- O! - odparła Beth z taką samą powagą. – Bardzo duża?

- Za duża. Woda się wylała i wszystkie bąbelki wyleciały na podłogę.

Beth w ostatniej chwili powstrzymała się od śmiechu. Skręciły w prawo, akurat na czas, by zobaczyć Gideona wychodzącego z łazienki z ręcznikiem luźno owiniętym wokół bioder.

- Beth!

Uśmiechnęła się niepewnie.

- Sophie płakała i William poprosił, żebym ją położyła do łóżka...

- Ach, ten chłopak. Szkrabie, chodź do mnie! - Wyciągnął do niej ramiona.

Dziewczynka schowała ręce za plecami.

- Beth mnie położy.

- Nie, tatuś.

- Nieee... - Małe usta wydęły się.

- Naprawdę, chętnie to zrobię.

- Proszę, tatusiu, proszę...

Beth spojrzała na małą psotnicę i poczuła ukłucie w sercu.

- Mam ochotę to zrobić. Poczytam jej książeczkę, kiedy będziesz się ubierał.

Spojrzał w dół, jakby dopiero teraz przypomniał sobie, że nie jest odpowiednio ubrany. Smutny uśmiech z wolna zagościł na jego twarzy.

- Czuj się jak u siebie w domu - burknął. - Ale tylko dziesięć minut - dodał, zwracając się do Sophie.

- Dobrze - pisnęła i zaprowadziła Beth za rękę do swego pokoju.


To był uroczy wieczór. Claire, środkowa z trójki rodzeń­stwa, początkowo milczała i obserwowała, ale kiedy doszła do wniosku, że Beth nie stanowi zagrożenia, otworzyła się i zachowywała sympatycznie. Will był zabawny, mimo upodobania do rozdzierającej uszy muzyki, zdecydowała Beth, no a Sophie - w niej po prostu zakochała się i nic nie mogło tego zmienić. Tylko Gideon nadal stanowił dla niej zagadkę. Milczący i uważnie obserwujący, podobnie jak Claire, nie potrafił się jednak otworzyć tak jak ona.

Może nigdy tego nie robi. Wydawało się, że dzieci nie dostrzegają nic niezwykłego w jego zachowaniu. Poza tym był bardzo uprzejmy. Tak jakby cały czas wycofywał się, może żałując zbyt pochopnego zaproszenia. Kiedy powie­działa, że musi już iść, natychmiast zerwał się na nogi.

- Odprowadzę cię - oświadczył.

Pożegnała się więc z dziećmi, podziękowała Willowi za kolację i pozwoliła się odprowadzić.

Kiedy szli do wozowni, towarzyszyło im tylko skrzy­pienie żwiru na ścieżce.

- Przepraszam za ten bałagan, który zastałaś – odezwał się w końcu, gdy dotarli do drzwi.

- Wyobrażam sobie, że tak to wieczorem wygląda w większości rodzin z dziećmi - odpowiedziała, nie zda-jąć sobie sprawy z nuty zadumy, która pojawiła się w jej j głosie.

Skinął głową i popatrzył na nią uważnie.

- Czy masz braci albo siostry?

- Nie. Jedno dziecko w zupełności wystarczyło moim rodzicom. Udało mi się zakłócić ich błogi spokój do tego stopnia, że nie mieli zamiaru powtarzać tego doświadczenia.

- Mówisz to z goryczą.

- Doprawdy? Przepraszam. Do tej chwili myślałam, że już sobie z tym poradziłam. I chyba tak jest, ale dzisiaj... Jesteś szczęśliwym człowiekiem, Gideonie.

- Nie zawsze tak to wygląda - zaśmiał się nisko.

- Na przykład, kiedy wycierasz podłogę w łazience?

- No właśnie. A przy okazji, chciałem ci podziękować, że pomogłaś mi z Sophie. Jest prawdziwym skarbem, kiedy się nie awanturuje.

- Zauważyłam.

Zapadła między nimi pełna napięcia cisza. Wreszcie Gideon sięgnął do klamki i otworzył drzwi.

- Lepiej już idź, bo zmarzniesz - wymamrotał chrapliwie.

- Dziękuję za przemiły wieczór.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Dobranoc. - Odwrócił się na pięcie i odszedł.

Zamknęła za sobą drzwi. Czy tylko jej się wydawało, czy też chciał ją pocałować? Nie założyłaby się, ale...

Nonsens! Weszła na górę, a potem nie była w stanie powstrzymać się, by nie wyjrzeć przez okno. Stał pod drzwiami domu i zamachał ręką, zanim wszedł do środka.

Czyżby chciał sprawdzić, czy wyjrzy za nim?

Bóg raczy wiedzieć, pomyślała. Opuściła zasłonę. Zwią-zek z kolejnym obarczonym rodziną mężczyzną był ostat-ijfa rzeczą, jakiej by potrzebowała. Nawet jeśli jest to wdo­wiec, a jego maleńka córeczka tak świetnie czuje się w jej boleśnie pustych ramionach.

W czasie weekendu przewoziła swoje rzeczy z Londynu i napisała mnóstwo listów z informacją o zmianie adresu. O szóstej skończyła się rozpakowywać i poczuła, że jest bardzo głodna. Właśnie zastanawiała się, co zrobi do jedzenia, kiedy Usłyszała kroki na ścieżce i dzwonek do drzwi.

Na dole zastała Williama. Stał oparty o ścianę z leniwym uśmiechem na twarzy.

- Tata pyta, czy nie miałaby pani ochoty przyjść dziś do nas na kolację. Zapytałby osobiście, ale dziś miał pewne kłopoty z puddingiem i z Sophie, która wylała sos na stół.

Starała się zapanować nad śmiechem, ale nie dość skutecznie.

- Nie radzę się z niego śmiać. W tej chwili przypomina królową Wiktorię. Jest chodzącą powagą - uśmiechnął się szeroko Will.

- Biedny Gideon. Oczywiście, że chętnie przyjdę. Mogę iść tak jak teraz, czy powinnam się przebrać?

Will obrzucił spojrzeniem jej dżinsy i sweterek.

- W porządku. Tata pewnie się przebiera, ale to dlatego, że jest cały wysmarowany sosem i nie ma innego wyjścia.

Zabrała wiec klucze, zgasiła światło i ruszyła za chło­pcem. Kiedy weszli do domu, natknęli się na kolejną pie­kielną scenę. Nie była ona tak głośna jak piątkowa, ale równie szalona. Warzywa właśnie prawie się rozgotowały, a Sophie usiłowała wleźć na kredens.

- Ja chcę herbatnika! - wrzeszczało dziecko, ale nie zrobiło to na Beth specjalnego wrażenia.

- Nie, zaraz będzie kolacja, a herbatnik zepsułby ci j apetyt. Chodź, poszukamy tatusia.

- On nie chce mnie widzieć, dopóki zachowuję się jak wiatrak - powiedziała żałośnie dziewczynka.

Usta wygięły się jej w podkówkę.

- Kochanie, na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu, żebyś odwiedziła go ze mną. Jeśli będziesz trzymała rączki przy sobie, wszystko będzie dobrze.

Wyszły na korytarz i zastały tam Claire przyklejoną do telefonu.

- W takim razie nie rób tego! To nie do wiary, jak bardzo pozwalasz im się wtrącać. Powiedz po prostu: nie. Och, Annie, nie mów mi, że nie potrafisz tego zrobić! - perswadowała dziewczyna.

Beth ominęła ją i wtedy pojawił się Gideon.

- Odłóż tę cholerną słuchawkę! - krzyknął i nagle stanął twarzą w twarz z gościem. Przygładził włosy. - Cześć. Dobrze, że przyszłaś, muszę tu tylko zaprowadzić jakiś porządek.

- Czy mogę ci w czymś pomóc?

- Pokręcił głową.

- Chyba już lepiej nie będzie. Zjedzmy i zapomnijmy o wszystkim.

Przynieśli z kuchni resztę jedzenia. Beth przyglądała się, jak Gideon zgrabnie kroi pieczeń.

To prawda, miewa trudności, ale w końcu nic złego się nie dzieje, jeśli nie liczyć braku puddingu i tego, że ocalało niewiele sosu.

Kiedy sprzątnęli po kolacji, na stół wjechało ogromne czekoladowe gdteau z miejscowej piekarni. Potem Gideon poprosił Beth, żeby poczekała w pokoju i poszedł położyć Sophie, a William i Claire zmyli naczynia.

Po pewnym czasie wrócił z dwoma kubkami kawy i za­trzasnął za sobą drzwi biodrem.

- Nareszcie spokój - westchnął, stawiając kawę na stole. Usiadł na przeciwległym końcu kanapy i uśmiechnął się

słabo. - Przepraszam. Zawsze, kiedy tu przychodzisz, na­tykasz się na taki bałagan!

- Pewno niełatwo sobie z tym wszystkim poradzić - powiedziała szczerze.

- Mój Boże, ty mówisz poważnie! To jest właśnie jeden z powodów, dla których chciałem się z tobą zobaczyć. Moja gospodyni nie czuje się dobrze. Ma dusznicę i w ciągu ostatnich miesięcy jej stan wciąż się pogarsza. Myślę, ze pora, aby przerwała pracę. A to, jak się domyślasz, stawia mnie w bardzo kłopotliwej sytuacji.

- Mogę sobie wyobrazić!

Jednak następne jego słowa wprawiły ją w kompletne osłupienie.

- Czy nie miałabyś nic przeciwko temu, żeby mi pomóc? Tylko kilka godzin, po południu, kiedy Sophie wraca z przedszkola, a mnie nie ma w domu. Może jakieś drobne zakupy? Większość sam załatwię w czasie weekendu albo wieczorem. Nie mogę jednak oczekiwać od Willa i Claire, żeby stale gotowali i zajmowali się Sophie, w czasie kiedy powinni się uczyć. Zapłacę ci według takich stawek jak w przychodni albo zrezygnuję z czynszu zamieszkanie, czy coś takiego. No i oczywiście będziesz z nami jadła.

Zamilkł, a ona intensywnie wpatrywała się w czubki swoich butów, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

- Przepraszam - wymamrotał niepewnie. - Oczywiście, nie chcesz tego zrobić. Nie mam pojęcia, skąd przyszło mi do głowy, żeby ci to zaproponować.

- Nie, nie... tylko czy mogę się zastanowić? Mówiąc szczerze, nie miałam zamiaru szukać dodatkowej pracy, ale jednocześnie zastanawiałam się, co począć z nadmiarem wolnego czasu. Nienawidzę bezczynności. Jutro ci odpowiem.

Wygląda, jakby mu ulżyło, pomyślała. Cieszy się, że nie odmówiłam natychmiast. W gruncie rzeczy sama nie wiedziała, dlaczego tego nie zrobiła. Poczuła się trochę dotknięta tą propozycją. Kłopot w tym, co uświadomiła sobie nieco później, leżąc już w łóżku i rozmyślając, że miała ogromną ochotę na tę pracę. Sophie szybko zdobyła jej serce, a patrząc na Willa, Claire i Gideona, myślała o tym, ile ominęło ją w dzieciństwie.

Praca u Pendragona miałaby więc gorzkosłodki posmak.

A może to nie jest dobry pomysł? To śmieszne, przecież nie ma nic innego do roboty. Jeśli tego nie zrobi, Sophie może dostać się w ręce jakiejś okropnej baby, która unie-szczęśliwi dziecko.

Zdecydowała wreszcie, że się zgodzi i że nie ma żad­nych ukrytych motywów. Przecież to oczywiste, że nie chodzi jej o to, by być blisko Gideona. W końcu są cały dzień razem w pracy!

Ale w głębi serca doskonale wiedziała, że wspólna pra­ca to nie to samo, co dom.

W poniedziałek dzień wstał jasny i pogodny. Jeden z tych cudownych wrześniowych poranków, kiedy trudno pojąć, po co wieczorem paliło się w kominku.

Beth ubrała się, pościeliła łóżko i wyszła z domu. Ruszyła szybkim marszem, ale chrzęst żwiru za plecami kazał się jej odwrócić. Spostrzegła Gideona. Zaczekała, aby od razu udzielić mu odpowiedzi. Wyglądał na roztarg­nionego.

- Jakieś kłopoty? - zapytała.

- Tym razem Claire. Powiedziała, że źle się czuje i odmówiła pójścia do szkoły.

- Jeśli to w czymś może pomóc, to zaraz jak skończę pracę, zajrzę do niej i sprawdzę, co się dzieje.

Rzucił jej zdziwione spojrzenie.

- Mam nadzieję, że nie zawracałaś już sobie dłużej głowy moją propozycją?

- Jeśli mam być szczera, to owszem. Zdecydowałam, że podejmę się tego, ale tylko w zamian za czynsz. Nie chcę, żebyś mi płacił, szczególnie jeśli mam z wami jeść. Oczywiście, jeżeli nadal podtrzymujesz swoją propozycję.

Zatrzymał się na ścieżce i popatrzył na nią swymi sza­rozielonymi oczami. Malowała się w nich ogromna ulga.

- Och, Beth, sam nie wiem, jak mam ci dziękować!

- Jeszcze nie próbowałeś mojej kuchni - zażartowała.

- Na pewno nie jest gorsza od kuchni pani Archer - zachichotał w odpowiedzi.

- Na twoim miejscu nie spieszyłabym się tak z ocenami.

Resztę drogi przebyli w milczeniu. Beth zastanawiała się, gzy spędzanie z tym mężczyzną więcej czasu, niż to konieczne, jest istotnie dobrym pomysłem.

Pierwsze spotkanie w poradni antynikotynowej okazało się udane. Beth z całego serca zgadzała się ze wszystkim, co mówił Gideon, a poza tym było to zgodne ze znanymi jej wcześniej metodami pracy.

Rozdała pacjentom dzienniczki, które mieli prowadzić.

- Zapiszecie w nich dokładną datę rzucenia palenia -powiedziała.

- Nie myślcie o tym jako o porzucaniu czegoś – dodał Gideon - bo to sugeruje, że chodzi tu o jakieś poświecenie. Myślcie o tym jako o ponownym przejęciu kontroli nad własnym życiem. Kontroli, którą straciliście, odkąd zaczął wami rządzić tytoń. Zapisujcie w dzienniczkach każdego zapalonego papierosa i w jakich to było okolicznościach. Sami zobaczycie, że z niektórych papierosów trudniej jest| zrezygnować niż z innych.

Kiedy pacjenci wychodzili, widać było, że niektórzy z nich już tracą odwagę.

- Ludzie często oczekują cudów - zauważył Gideon, kiedy razem wracali do domu. - Wydaje im się, że machniemy różdżką i już! Zamienią się w niepalących.

Gdy znaleźli się w domu, zastali w korytarzu Claire. Leżała na podłodze z nogami opartymi o ścianę, jak za­wsze ze słuchawką przylepioną do ucha, i chichotała. Wy­glądała jak okaz zdrowia. Gideon kazał jej skończyć roz­mowę i zdjąć nogi z tapety.

Beth ruszyła w stronę kuchni.

- Chodź, zrobiłam zapiekankę. Dzieci już zjadły... Wszedł do kuchni, spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem i westchnął.

- Przepraszam, byłem daleko myślami. Ta dziewczyna...

-... jest taka jak wszystkie nastolatki w jej wieku.

- I ja tak sądzę - mruknął. -1 chyba nic jej nie dolega. Jestem okropnie głodny.

Beth uśmiechnęła się sztywno.

- Gdzie będziesz jadł?

- Tutaj. - Otworzył kredens i wyciągnął kieliszki do wina. - Przyłączysz się?

- Dziękuję, chętnie.

Kiedy wyjmowała zapiekankę z piecyka, otworzył wino i napełnił kieliszki. Podał jej jeden, a swój uniósł do góry.

- To na cześć mojej inteligencji, która pozwoliła mi znaleźć taki skarb.

Zaczerwieniła się i uśmiechnęła z zażenowaniem.

- Jeszcze nie spróbowałeś jedzenia.

- Pachnie cudownie.

Patrzył jej prosto w oczy. Poczuła, że traci oddech. Odwróciła szybko wzrok.

Jedzmy więc.

Świetny pomysł - rzucił lekko i odsunął jej krzesło. Mał staroświeckie, dobre maniery, o których sądziła, że już dawno przestały istnieć.

Kiedy cofał się, jego dłoń otarła się o jej ramię. Przez ciało Beth przebiegła fala gorąca.

Z westchnieniem opadła na sofę, zsunęła pantofle i pod­kuliła nogi. Pierwszy tydzień pracy w przychodni i u Gideona miała już za sobą. Ku jej zaskoczeniu nie było to t wcale ciężkie doświadczenie. Raczej przyjemność.

Wszyscy w przychodni - Andrew Jones i Judith Wight, ; lekarze; Julia Rudd, pielęgniarka; Molly, recepcjonistka; Jean Rivers, administratorka, a nawet pani Horrell, sprzątaczka - byli dla niej bardzo mili. Nie robili też żadnych uwag na temat jej dodatkowej pracy.

Sophie - przeważnie - była aniołkiem, a Claire i Will pomagali jej, kiedy to było potrzebne. Początkowo prowa­dzenie domu Gideona wydawało się Beth dziwnie intymną czynnością, ale szybko przyzwyczaiła się do tego.

Nie zajmowała się sprzątaniem, ponieważ przychodziła pani Horrell. Należało do niej tylko pranie, gotowanie i za­jmowanie się Sophie.

Gideon nigdy nie pozwalał jej zmywać po kolacji, sta­rała się więc jak najwięcej posprzątać przed jego przy­jściem. Były jednak też prawdziwe problemy, pomyślała, kuląc się na sofie.

Gideon.

Wysoki, silny. Bez słowa skargi niosący na swych bar­kach odpowiedzialność za całą rodzinę. I taki wdzięczny za jej pomoc.

Ciekawe, czy byłby tak samo wdzięczny, gdyby mógł poznać jej myśli, kiedy prasowała jego koszule i -bieliznę.

To tylko zabawa w dom, sposób na spędzenie wolnego czasu, powtarzała sobie. Wiedziała jednak, że gra jest duzi bardziej perfidna.

Udawała jego żonę i zdawała sobie z tego sprawę. Za każdym razem, kiedy brała Sophie w ramiona albo wiesza­ła jego koszule w szafie, wyobrażała sobie, że Gideoft: właśnie wpada na chwilę do domu, przytula ją i całuje.

To właśnie było niebezpieczne. Nie miała bowiem mu nic do zarzucenia. Miała do siebie żal, że oddaje się takim mrzonkom.

Tego wieczora Gideon skończył wcześniej pracę w przychodni i zastał Beth w swojej sypialni, kiedy wie­szała w szafie koszule.

Prawdę mówiąc, wcale ich nie wieszała, tylko stała, trzymając je w ramionach i gapiąc się na ogromne maho­niowe łoże. Próbowała właśnie wyobrazić sobie, jakby to było, gdyby leżała na nim w objęciach Gideona.

Gdy wszedł, spojrzała na niego i skamieniała. Zdążył już zdjąć krawat i rozpiąć koszulę. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w jego zarośniętą klatkę piersiową.

- Przepraszam, chowałam właśnie twoje rzeczy - usprawiedliwiła się słabym głosem i spojrzała mu w oczy.

Jego wzrok dziwnie pociemniał.

- Czy to czysta koszula? - Wyciągnął do niej rękę. Bez słowa podała mu koszulę. Położył ją na łóżku, zdjął tę, którą miał na sobie i rzucił obok. Sięgnął do suwaka przy spodniach. Beth przełknęła ślinę.

- Daj mi pięć minut. Wezmę prysznic i zejdę na kolację. Wymamrotała coś nieskładnie i wychodząc, zabrała brudną koszulę. To był błąd. Tkanina była wciąż ciepła pachniała jego skórą. Beth przytknęła ją do nosa. Aż zadrżała od przeszywającego ją pożądania. Wściekła na siebie za swoją głupotę zbiegła na dół i wepchnęła koszulę do pralki.

Idiotka. Przecież on cię w ogóle nie dostrzega. Widzi w tobie co najwyżej gosposię. Nic dla niego nie znaczysz.

Przy kolacji jak zwykle panował ogólny rozgardiasz i nikt nie zwrócił uwagi na jej milczenie. Obserwowała, jak Gideon radzi sobie z dziećmi i jej ból wzmagał się z każdą chwilą. Już dawno straciła wszelką nadzieję i: i wiarę w to, że kiedyś będzie szczęśliwa. Od dziecka była tylko obserwatorem cudzego szczęścia i zawsze tak już będzie. Nikt nigdy jej nie chciał i nie zechce tylko dla niej samej.

Kiedyś wydawało jej się, że jest szczerze kochana, ale to był tylko głupi sen...

Gideon leżał i wpatrywał się w sufit. W żaden sposób nie umiał przestać o niej myśleć. Choćby ta koszula, którą od niej wziął. Wcześniej trzymała ją przytuloną do swych małych, słodkich piersi.

Jego ciało napięło się, poczuł palące pożądanie. Położył się na brzuchu i wtulił twarz w poduszkę.

Niech ją diabli wezmą! Nie. Niech mnie diabli... Ona nie jest niczemu winna. Jest słodka i niewinna. Ma to wy­pisane na twarzy. A poza tym jest prawie w wieku Willa. Czego mogłaby od niego chcieć? A przecież w jej oczach dostrzegał ten sam głód.

Zresztą to i tak nie ma żadnego sensu. Beth należy do kobiet, które zakochują się raz, i to na całe życie. A po­tem żyli długo i szczęśliwie w ogrodzie pełnym róż... W jego życiu nie było już ani czasu, ani miejsca na taką miłość.

Trudniej przekonać o tym własne ciało!

Powoli nadszedł sen, a z nim pojawiły się marzenia. Widział Beth. Obejmowała go, jej miękkie wargi błądziły po jego ciele, a oczy promieniały miłością.

Obudził się zlany potem i z walącym sercem.

ROZDZIAŁ TRZECI

Mabel Robinson przyszła w poniedziałek na zmianę opatrunku. Zatelefonowała rano, żeby się umówić i popro­siła, aby to zrobiła Beth.

Dziewczyna poczuła dumę i zadowolenie nieproporcjo­nalne do tego drobnego faktu. Wyszła do poczekalni i uśmiechnęła się do swojej pacjentki.

- Czy mogę panią prosić, pani Robinson?

Starsza pani podniosła się z krzesła i szurając nogami, ruszyła za nią do gabinetu. W jej małych oczkach widać było wesołe ogniki.

- Witaj, kochanie. Śliczny mamy dzień.

- To prawda. A jak tam noga?

- Wiesz, myślę, że może trochę lepiej.

Beth pomogła pani Robinson usiąść.

- W takim razie obejrzyjmy to sobie.

Zsunęła pończochę, umyła ręce i przygotowała roztwór soli fizjologicznej do przemycia rany. Kiedy wrzód był już oczyszczony, przyjrzała mu się uważnie.

Wyglądał zdecydowanie lepiej. Pod wpływem maści martwica przestała się rozrzeszać, a rana była czystsza niż poprzednio. Beth ostrożnie założyła nowy opatrunek.

- To powinno wystarczyć do połowy przyszłego tygodnia. Proszę jednak obserwować, co się dzieje, i gdyby coś panią zaniepokoiło, proszę przyjść wcześniej.

Pani Robinson skinęła głową i niepewnie stanęła na nogi.

- Dziękuję, moja droga. Jest świetnie. - Skierowała i

do drzwi.

No, to udało mi się uniknąć wypytywania o moje stosunki z Gideonem, z ulgą pomyślała Beth. Sprowadziła! panią Robinson na dół i właśnie miała otworzyć drzwi do poczekalni, gdy kobieta nagle odwróciła się i spojrzała na nią.

- Zdaje się, że zajęłaś miejsce Kay Archer?

Beth uniosła pytająco brwi. Wydawało jej się, że poprzednia pielęgniarka miała na imię Stephanie.

- W domu doktora Pendragona - ciągnęła pani Robinson. - Uważaj, żebyś się nie przepracowała, kochanie. To ! wielki dom, a dzieci są dosyć trudne, choć oczywiście to bardzo kochane kruszynki.

Wyobrażając sobie Willa jako „kochaną kruszynkę", Beth o mało nie parsknęła śmiechem, ale spróbowała udzielić pani Robinson jakiejś sensownej odpowiedzi.

- Proszę się o mnie nie martwić, to prawdziwa przyjemność u nich pracować. Dom jest cudowny, a dzieci urocze.

Pani Robinson spojrzała na nią uważnie. Beth zadrżała na myśl, że starsza pani może się okazać dużo bardziej przebiegła, niż na to wygląda.

Ciekawe, czy całe miasteczko mówi już o tym, że Beth Turner zakochała się w Gideonie Pendragonie?

Zakochała się? Skąd jej to przyszło do głowy? To absurd!

Zajęcia w przychodni antynikotynowej w poniedziałko­wy wieczór były pierwszą okazją do spotkania Gideona po piątkowej kolacji. Przygotowując poczekalnię, Beth zasta­nawiała się, czy nic po niej nie widać. Szybko zerknęła w lustro, ale nie dostrzegła niczego szczególnego. W niebieskich oczach nie pojawiły się błyskawice, a nad głową E świecił neon oznajmiający o stanie jej uczuć.

Kiedy wszyscy już się zebrali, rozpoczęli od czytania i omawiania zapisków w dzienniczkach. Okazało się, że piększości z nich najtrudniej zrezygnować z pierwszego |gapierosa rano oraz palenia po posiłkach i w towarzystwie, p» przykład w pubie. Najpierw więc postanowiono poprajcować nad wydłużeniem przerw między kolejnymi papie-; rosami, tak aby palić mniej między posiłkami.

- Dobrze mieć pod ręką jakąś sztuczkę, która na chwilę oderwie nas od myśli o papierosie. Coś, czym można by na chwilę zająć ręce, kiedy gwałtownie chcemy zapalić. Często wystarczą trzy-cztery minuty, aby zapomnieć - po­wiedział Gideon. - Czy ktoś z was ma jakieś pomysły? David Hendry zachichotał.

- Można pójść z żoną do łóżka.

Rozległ się ogólny śmiech, ale jeden z mężczyzn oświadczył, że jemu to na pewno nie pomoże.

- Już Konfucjusz stwierdził, że najlepsze w życiu jest napić się przedtem i zaciągnąć potem. Muszę się z nim zgodzić. To z tego papierosa jest mi najtrudniej zrezygnować.

- Trzeba więc pomyśleć o innej taktyce - zaproponował Gideon. - Może guma do żucia? Odradzam jednak gumę z nikotyną, bo można się od niej uzależnić tak jak od palenia.

Później starano się ustalić datę, kiedy wszyscy razem ostatecznie przestaną palić. Zdecydowano, że najlepszy będzie piątek, pierwszego października. Tylko Paul Stone, ten, któremu Gideon radził zmianę taktyki, oznajmił, że przesunie tę datę na niedzielę. Tego dnia miał się odbyć ślub jego córki i postanowił połączyć oba wydarzenia.

Następnego dnia, kiedy Beth kończyła pracę w przychodni i wybierała się po zakupy, pojawił się jakiś mężczy­zna. Do głowy przyciskał zakrwawiony ręcznik. Był nie­widomy, a prowadził go, także zakrwawiony, labrador. Co też mogło im się stać, pomyślała i podeszła bliżej.

- Czy mogę w czymś pomóc? Jestem pielęgniarką z przychodni.

- Jak to dobrze. Mam rozbitą głowę. Czy mogłaby pani na to rzucić okiem?

- Oczywiście.

Wzięła go pod ramię i zaprowadziła do gabinetu. Suka przewodnik usiadła przed drzwiami.

- Jak to się stało? - zapytała Beth.

- Przez głupi przypadek. Przewróciłem się o Katie. Powinienem pamiętać, że lubi leżeć przy drzwiach, ale nagle zadzwonił dzwonek i poszedłem otworzyć. No i trzask, prosto na nią. Upadając musiałem rąbnąć głową w róg pianina.

Beth zdjęła zakrwawiony ręcznik i spojrzała na ranę.

- O, jakie brzydkie rozcięcie. Przemyję to, ale chyba nie obejdzie się bez szycia.

- A niech to! Czy to znaczy, że będę musiał jechać na pogotowie?

- Och, nie. - Beth założyła tampon. - Doktor Pendragon może to zrobić. Jest akurat w przychodni. Czy jest pan naszym pacjentem?

- Tak, leczę się u doktora Pendragona, a także grywam z nim w szachy.

Beth była zaskoczona.

- Jak się panu udaje zapamiętać wszystkie ruchy, jeśli nie widzi pan szachownicy?

Mężczyzna roześmiał się.

- Mam pod ręką dodatkowe małe szachy, których zawsze. mogę dotknąć, ale praktycznie nie jest mi to potrzebne. Wszystko pamiętam. To taki rodzaj umysłowej gimnastyki.

Beth, która nie potrafiła grać w szachy nawet z otwar­tymi oczami, wyraziła swój podziw, zanim poszła po Gi-deona.

- Twój pacjent. Wiesz, o kogo chodzi: niewidomy mężczyzna, z którym, grywasz w szachy.

- A tak, Michael Roberts. Co mu się stało?

- Potknął się o własnego psa i rozciął sobie głowę. ' Czy mógłbyś to obejrzeć? Moim zdaniem potrzebne będzie szycie.

- Co my tu mamy? Stuknięty w głowę miłośnik psów - zażartował Gideon z sympatią, oglądając rozcięcie. - Paskudna rana. Przyda się jej kilka ładnych szwów. I to im prędzej, tym lepiej. Czy mogłabyś zostać jeszcze chwilę, Beth?

- Oczywiście.

Przygotowała instrumenty. W tym czasie Gideon umył ręce i włożył rękawiczki. Znieczulił pacjenta lignokainą i rozmawiał z nim przez chwilę, zanim środek zaczaj działać.

Rozcięcie było bardzo głębokie. Gideon zszył je nie­zwykle uważnie i dokładnie. Znacznie lepiej, niż zrobiłby to niejeden chirurg, pomyślała, ale zaraz przyszło jej do głowy, że nie jest chyba zbyt obiektywna.

Kiedy skończył, Beth posprzątała i udała się do sklepu. Po drodze natknęła się niespodziewanie na Mabel Robinson.

- No i co ten Michael sobie zrobił? - zaatakowała ją od razu starsza pani.

- Potknął się o psa. Nic mu nie będzie.

- Biedny chłopak. Pamiętam go jako nastolatka, jeszcze zanim stracił wzrok. Świetnie się zapowiadał. Miał! zamiar zostać weterynarzem, aż tu nagle takie nieszczęście! Pewnego dnia zorientował się, że niewyraźnie widzi. Oka­zało się, że to nowotwór uciska nerw. Był operowany i uda­ło się uratować mu życie, ale od tego czasu jest niewidomy i nigdy już nie odzyska wzroku. Wycięli mu nerw razem z guzem. Tak powiedziała mi Winnic.

- Winnie?

- Pracowała u nich. Była tam przez wiele lat. No właśnie, a jak tobie idzie u doktora?

Beth uśmiechnęła się w odpowiedzi na to mało delikatne pytanie.

- Dziękuję, świetnie. Teraz muszę jednak panią przeprosić. Przypomniało mi się, że muszę kupić trochę szynki i szybko wrócić, żeby przygotować kolację.

- Biegnij więc, kochana, i nie przejmuj się mną - powiedziała pani Robinson z uśmiechem i odwróciła się w stronę kobiety, która właśnie wchodziła do sklepu. - Winnie, nigdy nie zgadniesz, co się stało! Młody Michael Roberts potknął się o własnego psa, przewrócił i rozciął głowę...

W niedzielę rano córka Paula Stone'a wychodziła za mąż. Beth obserwowała z okna swego mieszkania gości przybywających do kościoła.

Niedzielny wieczór zamierzała spędzić w domu. Parę minut po szóstej rozległo się pukanie do drzwi. Beth otwo­rzyła. Przed nią stał Gideon. Ubrany był jak zwykle w sztruksowe spodnie i sweter.

- Proszę, wejdź. - Cofnęła się. Wyglądał na zakłopotanego.

- Nie chciałbym ci zawracać głowy, ale Paul Stone pytał, czy nie wpadlibyśmy do pubu, aby wypić za zdrowie jego córki.

Czemu nie? To bardzo miło z jego strony. Co powin­na siebie włożyć?

Wzruszył ramionami.

- Będą tam chyba bardzo różni ludzie. Możesz ubrać jak chcesz, ja idę tak jak jestem.

- W porządku, zatem o której?

- Około siódmej.

- Dobrze. Czy mam zajść po ciebie, kiedy już będę gotowa?

- Tak. Do zobaczenia.

Odwrócił się na pięcie i zatrzasnął za sobą drzwi tak szybko, że nie dostrzegł wyrazu zachwytu, który pojawił |ie na jej twarzy.

Randka! Mój Boże, on naprawdę poprosił ją, aby z nim wyszła. Prawda, nie była to elegancka kolacja ani nic w tym rodzaju, ale zawsze!

Och, nie, przecież nie mam co na siebie włożyć, pomyślała w panice i rzuciła się do szafy.

Wszystko, co tam znalazła, było za duże albo za małe. W końcu zdecydowała się na legginsy i moherową tunikę. Przejrzała się w lustrze. Wyglądała elegancko i ekspono­wała nogi. Była zadowolona z efektu.

Związała włosy z tyłu, umalowała się i jeszcze raz spo­jrzała w lustro. W porządku!

Niestety, okazało się, że Gideon jest innego zdania.

- Czy coś jest nie tak? - spytała, kiedy zaczaj się jej uważnie przyglądać.

W odpowiedzi sięgnął do jej końskiego ogona, uwolnił włosy i rozrzucił je na ramionach.

- Teraz lepiej - burknął. - Możemy iść?

- Uniosła brwi.

- Tak, jeśli jesteś pewny, że skończyłeś już inspekcję. Spojrzał jej w oczy i westchnął.

- Przepraszam, ale mogłabyś przynajmniej raz sprawi mi przyjemność. Nie podoba mi się, że je wiążesz, zamiast dać im nieco swobody...

Uniósł jej włosy, przepuścił między palcami i rozsyp na ramionach.

- Jak wodospad. Złoty deszcz.

- To brzmi jak nazwa sztucznych ogni - wyjąkała, tracąc oddech.

- Nie wiem, czy nie pasuje ona do ciebie – wymamrota i otworzył drzwi. - Idziemy?

Zatłoczony pub tętnił życiem. Było jasne, że wszyscy się tu znają, a Beth okazała się jedyną obcą osobą. Mimo to szybko poczuła się jak w domu.

W kącie dostrzegła Michaela Robertsa, otoczonego gru­pą ludzi, z Katie warującą u jego stóp. Śnieżnobiały opa­trunek na głowie pobłyskiwał w ciemnościach.

Był tu też David Hendry. Bawił się znakomicie i, ku zdziwieniu Beth, ani razu nie sięgnął po papierosa.

Na zapleczu grała muzyka. Po chwili David podszedł do Beth, zapraszając ją do tańca.

- Jestem w nagłej potrzebie - powiedział ze śmiechem. - Czy możesz oderwać moje myśli od papierosa na cztery minuty?

Poszła za nim na parkiet, szczęśliwa, że ma wokół siebie tak miłych i wesołych ludzi.

Po pierwszym tańcu David wyznał, że nadal odczuwa gwałtowną potrzebę zapalenia i namówił ją na następny.

Gdy tańcząc zbliżyli się do Gideona, przepchnął się przez tłum i odbił ją Davidowi.

- Ja też jestem w nagłej potrzebie - powiedział nie­zwykle poważnie. - Musisz mi pomóc.

W jego oczach błysnęły figlarne ogniki, ale także coś jeszcze. Coś, co mogło oznaczać samotność.

Zagrała wolna, słodka muzyka. Beth bez słowa znalazła się w ramionach doktora.

Gideon nawet nie próbował zachować między nimi dystansu. Położyła mu więc głowę na piersi. Szorstki sweter drapał ją w policzek. Słyszała mocne uderzenia jego serca. Objęła go w pasie. Pod palcami wyczuła silną linię kręgosłupa

Tańcząc czuła, jak jego uda ocierają się o jej nogi, a ręce wędrują w dół, do bioder, przyciągając je coraz bliżej.

W pierwszym odruchu zamarła i zesztywniała, ale po chwili rozluźniła się, przywarła do niego i pozwoliła unosić się muzyce. I co z tego, że on jej pragnie? Nie jest w tym odosobniony. Przecież ona odwzajemnia to pragnienie, tylko lepiej je maskuje. Gdy muzyka ucichła, opuścił ręce i zrobił krok do tyłu.

- Dziękuję - wymruczał.

Gdyby tylko mogła być pewna, że to ona jest obiektem pożądania płonącego w jego oczach, a nie pierwsza lepsza kobieta, która przypadkiem znalazła się w pobliżu. W końcu jego żona umarła wiele lat temu!

- Chyba już pójdę do domu - oświadczyła, czując, że cały jej pogodny nastrój gdzieś uleciał.

- Pójdę z tobą. Spełniliśmy już towarzyski obowiązek, pożegnajmy się więc tylko z Paulem i jego żoną.

Wyszli. Pogoda się popsuła. Było ciemno i mżył lekki deszcz.

Podnieśli kołnierze i szybkim marszem ruszyli do do­mu. Kiedy stanęli pod drzwiami wozowni, Beth zdecydo­wała, że nie zaprosi go do środka. Byłoby to zbyt niebez­pieczne.

- Kawa? - zapytała jednak, nie potrafiąc się powstrzymać.

- Dziękuję, z przyjemnością.

Otworzyła drzwi i wpuściła go do środka. Odwiesiła płaszcz i poszła nastawić wodę. Była jednak nieustannie: świadoma jego obecności. Jego wielka postać sprawiła; że pokój stał się mniejszy, ściany zbliżyły się do siebie, a sufit obniżył. Za to łóżko wydawało się większe niż zazwyczaj.

Gideon przykucnął przy sprzęcie grającym i włączył odtwarzacz płyt kompaktowych.

- Mogę coś puścić? - zapytał.

- Oczywiście, może Clannad?

- Właśnie miałem taki zamiar.

Wymienili zdziwione, niepewne uśmiechy. Kiedy parzyła kawę, puścił muzykę i rozgościł się na sofie. Miała do wyboru: albo usiąść koło niego i być zdecydowanie; zbyt blisko, albo wybrać łóżko, co mogło wyglądać prowokacyjnie.

W końcu podała mu filiżankę i wyciągnęła się na podłodze, opierając plecy o łóżko.

Pili kawę w milczeniu, przerywanym krótkimi uwag; dotyczącymi ślubu i zabawy w pubie. Szybko jednak został wyczerpany. Teraz wpatrywali się w siebie.

- Chodź tu - powiedział miękko Gideon.

Przez chwilę, która wydawała się jej nieskończonością wahała się. W końcu wstała, podeszła do sofy i usiadła jak najdalej od niego.

Wyciągnął długie ramię wzdłuż oparcia, objął ją i przy ciągnął bliżej. Pochylił głowę, zamknął oczy i dotknął je ust swoimi wargami. Poczuła smak whisky, kawy i jeszcze czegoś, bardzo intymnego i należącego tylko do niego Przywarła doń całym ciałem i zanurzyła palce w jego cie­mnych, miękkich włosach. Jęknął głucho.

- Otwórz usta - wyszeptał, a ona posłuchała go bez zastanowienia.

Podczas gdy jedna jego dłoń gładziła jej włosy, druga powędrowała wzdłuż ud, pod tunikę i wyżej, zamykając jej pierś w ciepłym, pewnym uścisku.

- Jakie miękkie - wymruczał, odrywając usta. Całował ją delikatnie w szyję i za uchem, aż w końcu jego język znalazł się we wrażliwej muszli. Beth z trudem łapała powietrze. Gideon roześmiał się gardłowym śmiechem, pełnym męskiej satysfakcji.

- Och, Beth! - westchnął, opierając się czołem o jej czoło. -. Jesteś taka cudowna, słodka i niewinna. Muszę już iść.

Wiedziała, że ma rację, ale nieomal rozpłakała się z bólu.

- Tak, chyba powinieneś - rzekła po chwili, zdziwiona, jak spokojnie zabrzmiał jej głos. l Wstał i delikatnie pocałował ją w czoło, przytrzymując lekko, gdy też chciała wstać.

- Sam wyjdę, nie ruszaj się. ;

Zamknęła oczy i odchyliła głowę. Słuchała, jak kręcone schody dudnią pod jego stopami i wyszeptała „dobranoc" dokładnie w momencie, kiedy trzasnęły za nim drzwi.

Pozostała sama ze swymi myślami, które długo nie po­zwalały jej zasnąć.

Jestem idiotą. Dlaczego to zrobiłem? Czy nie dosyć cierpiałem, zanim jej dotknąłem? Teraz to będzie już zu­pełnie nie do wytrzymania.

Gideon nawet nie próbował położyć się do łóżka. Nalał sobie whisky i puścił tę samą płytę, której słuchali z Beth.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Miała wrażenie, że po tym, co się stało tamtego wieczo­ru, Gideon zaczął jej unikać. Nie była tego jednak całkiem pewna, ponieważ sama starała się schodzić mu z drogi.

Wszystko to razem w niczym jednak nie zmieniało fa­ktu, że zajmował jej myśli i pojawiał się we wszystkich, najczęściej niecenzuralnych, snach.

Pod byle pretekstem jadała z dziećmi, tak że trzy dni w tygodniu mogła go wcale nie spotykać, z wyjątkiem krótkiego momentu, kiedy mijali się w drzwiach i żegnali zdawkowo.

Pilnowała też, aby nigdy nie znaleźć się w jego sypialni, gdy był w domu, i myśleć o czymś nie związanym z nim podczas prasowania jego koszul.

Nadszedł jednak taki poranek, kiedy nie mogła dłużej go unikać. O wpół do ósmej obudziło ją stukanie do drzwi.

- Beth? To ja, Gideon. Czy masz chwilę czasu?

Była wpółubrana, narzuciła więc podomkę, a potem zbiegła na dół, aby otworzyć drzwi.

Gideon był w dresie, miał rozwiane włosy, a nad górną wargą widać było krople potu. Wyglądał niesłychanie mę­sko, ale też jak ktoś, kto gwałtownie czegoś potrzebuje.

Beth ciaśniej owinęła się podomką.

- O co chodzi? - zapytała.

- Claire. Nie chce wyjść z pokoju, mówi, że musi się z tobą zobaczyć. Nie pozwala mi wejść do środka i wyglą­da na okropnie przejętą.

Beth popatrzyła na niego,

- Domyślasz się, o co może chodzić?

- Nie. Chyba że... Wiesz, ona dotąd nie miała jeszcze okresu.

- Aha, w takim razie wszystko w porządku. Ubiorę się |iza chwilę przyjdę.


- Wciąż jest w swoim pokoju - poinformował ją Gideon. Kręcił się po kuchni z ręcznikiem na szyi i przygotowywał kanapki. Minęła go i poszła do sypialni Claire. Zapukała do drzwi.

- Claire? To ja, Beth.

Zamek trzasnął i dziewczyna pchnęła drzwi. Claire stała i w piżamie, okropnie nieszczęśliwa i zawstydzona.

- Chciałaś się ze mną zobaczyć?

Przytaknęła.

- Co się dzieje, kochanie? - delikatnie dopytywała się Beth.

- Chciałabym, aby mamusia była tu ze mną – wyjąkała Claire.

- Okres? - zaryzykowała Beth.

Claire skinęła głową.

- Cała pościel jest zniszczona i tatuś się na mnie wścieknie. O Boże, to jest takie upokarzające!

Beth przytuliła nieszczęśliwą dziewczynkę.

- Nie denerwuj się, kochanie. Każdej z nas to się zdarza, a twój tata na pewno nie będzie ani trochę zły. Czy masz podpaski?

- Tak, dostałam je od taty wieki temu.

- To dobrze. Idź do łazienki i doprowadź się do porządku, a ja zajmę się twoją pościelą.

Claire zawahała się przez chwilę.

- Powiesz o tym tacie?

- Sam się domyślił.

- Och! A co z Williamem?

- A co ma być? To nie jego sprawa, chyba że chcesz mu o tym powiedzieć.

- Może później - wymamrotała i poszła do łazienki, a Beth zeszła do kuchni.

Gideon kończył przygotowywać kanapki na drugie śnia­danie, a Willa nigdzie nie było widać. Spojrzał pytająco na Beth.

- Wszystko w porządku. Jest teraz w łazience.

- Zgadłem?

- Tak, ale już opanowałam sytuację. Pierwszy raz jest zawsze nieco szokujący.

- Mogę ją zwolnić dziś ze szkoły.

- Po co? Żeby wywołać jeszcze więcej zamieszania? Moim zdaniem to nie jest potrzebne. Nic jej nie będzie.

Gideon odetchnął.

- Dzięki Bogu, że przyszłaś. Próbuję być dla nich ojcem i matką, ale są takie chwile, kiedy dziewczynka potrzebuje kobiety... - Przełamał się i uścisnął ją serdecznie. - Dziękuję ci, Beth.

Przytuliła się do jego przepoconej bluzy. Jak dobrze znów być blisko niego...

Puścił ją i odwrócił się w stronę drzwi.

- Pośpiesz się, Will, spóźnisz się na autobus. Masz tu kanapkę. Co będziesz jadł na śniadanie?

William przyglądał się im z zaciekawieniem.,

- Skąd wzięła się tutaj Beth?

- Przyszła na śniadanie. Czy zrobić ci tosty?

- Tak. Nie widziałeś mego kostiumu do rugby?

- Jest w sportowej torbie, w składziku – odpowiedziała mu Beth. - A gdzie jest Sophie?

W tym momencie obydwie dziewczynki wkroczyły do kuchni: Sophie w legginsach i sweterku, a Claire w szkol­nym mundurku. Wyglądała na dumną, choć wciąż niepew­ną siebie.

Gideon uśmiechnął się do niej serdecznie i podał jej tost.

- Jedz, bo się spóźnisz. Chcesz płatki, szkrabie? - spytał Sophie.

- Tost!

- Ach tak? - Gideon podał jej grzankę i spojrzał na zegarek. - Do diabła! Beth, czy możesz zostać chwilę z Sophie, a ja bym wziął prysznic? Przypilnuj, żeby coś zjadła i wypiła. Będę gotowy za dziesięć minut.

Po paru minutach Claire i William wyszli, a Beth zosta­ła sama z małą.

- Masz strasznie potargane włosy, kochanie. Czy chcesz, żebym uczesała cię w koński ogon?

Dziewczynka kiwnęła tylko głową, gdyż buzię miała zbyt zajętą jedzeniem. Beth, nie przerywając jej, wy szczot­kowała złote loki i związała wysoko w koński ogon.

- Teraz wyglądasz wspaniale!

Ucałowała ją w usmarowane dżemem usteczka, a mała zsunęła się z krzesła. Gideon wbiegł do kuchni i pośpiesz­nie nałożył jej płaszczyk.

- Jesteś skarbem, Beth! - wykrzyknął i szybko ucałował ją w usta. - O, dżem!

- To Sophie zostawiła swoją pieczątkę - roześmiała się.

Do zobaczenia. - Wziął małą za rękę i wybiegli.

Gdy tylko drzwi zamknęły się za nimi, dawne fantazje dopadły Beth ze zdwojoną siłą.

Trudno, skoro już gra rolę mamusi, równie dobrze może posprzątać po śniadaniu.

Od tego dnia ona i Claire stały się prawdziwymi przy­jaciółkami. Dziewczynka jakby wydoroślała, chętniej pomagała Beth i wyraźnie szukała jej towarzystwa. Lubiła odrabiać lekcje przy kuchennym stole, podczas gdy Beth z Sophie przygotowywały kolację. W ich kontaktach poja­wiło się coś nowego. Znalazły wspólny język, a Beth czu­ła się coraz bardziej odpowiedzialna za tę dorastającą panienkę.

Nieoczekiwanie to zbliżenie z Claire wpłynęło na zmniejszenie napięcia pomiędzy nią a Gideonem. Był teraz w jej obecności dużo bardziej rozluźniony; tym jaśniej też widziała, jak cudownie byłoby być jego żoną.

W gruncie rzeczy, myślała, niewiele różniłoby się to od jej obecnego życia. I tak robi większość rzeczy, które na­leżałyby do jego żony. Brakuje w ich związku tylko jed­nego. Tego, co owładnęło wszystkimi jej snami. A może powinna się zdecydować i zachęcić Gideona?

Ale, z drugiej strony, przecież nigdy więcej już jej nie pocałował, nigdy od czasu ślubu córki Paula, jeśli nie li­czyć krótkiego pocałunku tego ranka, kiedy to Claire wkro­czyła w dorosłość. Poza tym miała wątpliwości, czy nie stało się to tylko dlatego, że akurat była pod ręką.

I znów nadszedł poniedziałek. Odebrała Sophie z przed­szkola, ugotowała coś i w deszczu pobiegła do wozowni, aby przebrać się i zdążyć na spotkanie w przychodni anty­nikotynowej.

Pogoda była paskudna. Beth zastanawiałjuię, jak wielu pacjentów wymyśli jakiś pretekst, żeby nie i^jść.

To było ich czwarte spotkanie i zaczynało im być coraz trudniej. Jedna osoba zrezygnowała, pozostali byli teraz świeżymi niepalącymi, ale od czasu do czasu zdarzały im się drobne wpadki. Gideon wielokrotnie podkreślał, że każ­dy ma prawo czasem zbłądzić, pod warunkiem, że nie przerodzi się to w zwyczaj.

David Hendry świetnie sobie radził i od pierwszego października nie zapalił ani razu. Poza nim tylko jedna pacjentka, ciężarna Jan Driscoll, trzymała się tak dzielnie.

Paul, niestety, wciąż nie potrafił zachować abstynencji i dotyczyło to zawsze tego samego papierosa. Pierwszego -rano.

- Spróbuj joggingu - poradził mu Gideon, ale został wyśmiany.

- To jest może dobre dla ciebie, chłopie. Ty wstajesz o cywilizowanej godzinie, a ja muszę się zerwać przed piątą, żeby wydoić krowy. A potem, po śniadaniu, od razu zabieram się do roboty na farmie. Kiedy mam biegać?

- To jak znajdujesz czas na palenie? - roześmiał się Gideon.

- Kiedy wracani od krów, Jill robi śniadanie, a ja piję herbatę i palę. Czy chcesz, żebym latał dookoła stołu?

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

- - Jedz płatki błyskawiczne, to nie będziesz musiał czekać - poradziła mu Jan.

Nie wyglądał na przekonanego, ale obiecał spróbować.

-Żona nauczyła mnie robić na drutach – powiedział David Hendry. - Kiedy już nie mogę wytrzymać, dziergam.

- No pewnie. - Paul pokładał się ze śmiechu. – Już widzę siebie, jak, siedząc na traktorze, robię na drutach.

Wśród ogólnego śmiechu spotkanie dobiegło końca. Beth udzieliła im tylko jeszcze porad dotyczących diety i wszyscy ruszyli do wyjścia.

Kiedy David otworzył drzwi, wichura wyrwała mu klamkę z ręki, a strugi deszczu zmoczyły ich w jednej chwili.

- Dobry Boże - powiedział z niepokojem Paul. - Chyba pójdę po krowy i odprowadzę je do obory. Rzeka jest cholernie bliska wylania.

Wszyscy przytaknęli ponuro.

- Pewno nie masz samochodu? - zwrócił się Gideon do Beth.

- Wyjątkowo mam. Strasznie padało, kiedy wychodziłam.

- Dzięki Bogu.

Beth popędziła do samochodu, a Gideon zamknął przy­chodnię i po chwili zajął miejsce obok niej. Odgarnął zmo­czone włosy.

- Woda leje się strumieniami! Jeśli to długo potrwa, będziemy mieli kłopoty.

- Czy rzeka naprawdę może wylać?

- Tak. W ciągu ostatnich piętnastu lat zdarzyło się to tylko raz, ale było bardzo niebezpiecznie. Zalało kilka domów i wszystkie drogi.

Beth prowadziła samochód powoli.

- Podjedź kawałek w stronę rzeki. Chciałbym zobaczyć, jak to wygląda - poprosił ją.

Po chwili znaleźli się przy małym mostku.

- Poczekaj! - zawołał. Wyskoczył z samochodu i podbiegł do mostka. Po chwili był już z powrotem. – Poziom wody przekroczył stan alarmowy! Nawet jeżeli w tej chwili przestanie padać, rzeka wyleje.

Po chwili minął ich wóz policyjny.

- To Philip Hom, miejscowy policjant. Sprawdza poziom wody. Jeśli uzna, że jest on zbyt wysoki, poleci ludziom aby spędzili tę noc w budynku kościoła..

- Będą zmoknięci i zmarzną - zauważyła Beth z troską.

- I będą przerażeni. Powinienem się tam wybrać. Wracajmy do domu. Sprawdzę, jak czują się dzieci i pójdę do kościoła.

Beth zaparkowała przed wozownią.


- Czy mogę iść z tobą? Może przyda się pomoc?

Zawahał się.

- Naprawdę chcesz?


- Tak, oczywiście. Może się zdarzyć, że ktoś zostanie ranny, opuszczając w pośpiechu dom lub próbując ratować swój dobytek. Przyniosę trochę środków opatrunkowych z przychodni.

- Dobry pomysł. Ale musisz się przebrać. Czy masz kalosze i płaszcz przeciwdeszczowy?

- Kalosze tak, gorzej z płaszczem.

- Dam ci kurtkę Willa, z kapturem. Zaraz wracam.

Ruszył w stronę swego domu, a Beth wzięła głęboki oddech i przebiegła króciutki odcinek dzielący ją od wo­zowni. Wystarczyła jednak tylko ta chwila i moment, który zajęło jej znalezienie kluczy i otworzenie drzwi, by prze­moknąć do suchej nitki. Jej własny płaszcz nie dawał żad­nej ochrony przed deszczem.

Odwiesiła go i przebrała się w ciepłe spodnie i sweter. Wciągnęła też grube skarpety do kaloszy. Zanim przyszedł Gideon z kurtką Willa, była już gotowa.

- Dobra dziewczynka - powiedział z aprobatą i wręczył jej okrycie. - Przejrzałem kieszenie. Pełno w nich było pomiętych papierków i Bóg wie czego jeszcze. Ten chłopak to potwór!

Zachichotała.

- Dzwoniłeś może do kogoś?

- Na policję. Rzeka już wylała. Pojedziemy do przychodni po leki i koce, a potem do kościoła.

Kiedy dotarli na miejsce, było już tam kilka osób. Pastor w kaloszach i nieprzemakalnej kurtce, jego żona gotująca w kuchni wodę i Philip Horn, który organizował pomoc i zaopatrzenie.

Potem powoli zaczęli napływać pierwsi uciekinierzy. Ich twarze mówiły wiele. Niektórzy, przeważnie ci starsi, którzy stracili wszystko, siedzieli z cichą rezygnacją. Młodsi łkali i wyrzekali na los. Dzieci płakały przerażone szalejącym żywiołem.

Wyglądają jak uchodźcy pokazywani w dziennikach te­lewizyjnych, pomyślała Beth ze smutkiem.

Wielu z nich miało zadrapania i skaleczenia. Dziewczy­na opatrywała rany i starała się ich pocieszyć.

Mężczyźni wyszli, aby budować umocnienia z worków z piaskiem i ratować tych, którzy znaleźli się w pułapce, gdy woda gwałtownie zaczęła przybierać.

Jedna z kobiet miała uszkodzoną rękę. Kiedy otworzyła drzwi, by uciec z domu, została wepchnięta z powrotem i rzucona na ścianę siłą uderzenia wody.

Beth unieruchomiła jej rękę.

Po chwili pojawiła się w kościele Judith Wight, lekar­ka z przychodni, żeby sprawdzić, czy może w czymś pomóc.

- Judith, zobacz to, proszę! - zawołała ją Beth.

- Oczywiście. Ojej, nieładnie wygląda. Myślę, że to złamanie. Wie pani co, pani Griggs, chyba zostawimy to tak, jak jest, zrobię pani tylko zastrzyk przeciwbólowy. A jak woda trochę opadnie, natychmiast odwieziemy panią do szpitala.

Beth znalazła spokojne miejsce w rogu i posadziła tam kobietę z kubkiem ciepłego napoju w ręku, a potem zajęła się innymi ewakuowanymi. Niespodziewanie natknęła się wśród nich na ubłoconą Mabel Robinson.

- Myślałam, że woda nie dotarła do pani domu - zagadnęła zdziwiona.

- Nie dotarła, moja droga. Przyszłam tylko sprawdzić, czy nic się nie stało moim znajomym. Chętnie pomogę. Wiem, że dziś nie na wiele mogę się zdać, ale zawsze mogę posiedzieć i porozmawiać z ludźmi, pozwolić im oderwać myśli...

Beth była pod wrażeniem ducha tej małej społeczności. Wszyscy trzymali się razem i pomagali sobie nawzajem. Bardzo sprawnie uwijali się, by usunąć meble z drogi po­wodzi i poprzenpsić je na wyższe piętra, gdzie nie dotrze już woda. Gideon był wśród nich. W pewnym momencie wpadł jednak do kościoła, żeby napić się herbaty. Powie­dział Beth, że choć deszcz przestał padać, woda w niektó­rych rejonach miasteczka sięga półtora metra.

Metr i pół, pomyślała Beth, to połowa wysokości poko­ju. Mabel Robinson woda sięgałaby do brody, a Sophie zakryła z głową.

Spojrzała znów na dzieci i poczuła jeszcze większy przypływ współczucia dla nich.

Poszła do kuchni zobaczyć, czy można przygotować im gorące kakao do picia, i wtedy, przypadkiem, podsłuchała Mabel Robinson, siedzącą nie opodal i rozprawiającą z grupą przyjaciółek.

- ...to taki wspaniały mężczyzna, ten doktor Pendra-gon. Pracuje tak ciężko i nigdy nie myśli o sobie.

- Dzieci też niczego się nie domagają...

- ...potrzebują tylko dobrej matki. I to od dłuższego czasu!

- Może od zawsze. To nie była dobra kobieta. Pamiętam ją, zanim jeszcze Claire się urodziła... a on przyjął to kukułcze jajo, jakby było jego...

- A co myślicie o tej nowej pielęgniarce? Wydaje się, że są w dobrej komitywie.

- Beth? - To był głos pani Robinson. - Byłaby dla niego idealna. Po prostu urocza dziewczyna. Większość z nich właśnie tego potrzebuje. Obawiam się jednak, że on jest zbyt zajęty, aby zwrócić na nią uwagę. A poza tym ona pewno myśli, że jest dla niej za stary.

- Och, nie wiem. Jeszcze zostało mu trochę życia. A widziałaś, jak się zaczerwieniła, kiedy spytałaś ją o mieszkanie?

Beth usłyszała już dosyć. Napełniła kubki i wyszła z ku-chni modląc się, aby pani Robinson i jej przyjaciółki nie zauważyły rumieńców na jej twarzy. Zaniosła dzieciom kakao i po chwili wszystkie leżały już na prowizorycznych posłaniach.

Krótko po północy światło przez chwilę zamigotało i zgasło. Zapanowały kompletne ciemności. Beth poczuła narastającą panikę. Żona pastora szybko zintonowała ja­kąś popularną piosenkę i napięcie nieco opadło. Ktoś przy­niósł świece, a później ktoś inny zorganizował lampę sztor­mową. Ciepłe ogniki świec i piosenki stworzyły atmosferę wzajemnego oparcia i solidarności.

Znowu pojawił się Gideon i poprosił, żeby z nim na chwilę wyszła.

- Martwię się o Michaela - powiedział. - Nie widziałem go i chociaż woda zwykle nie sięga jego domu, to jednak jest on położony na tyle nisko, że nie można tego wykluczyć. Jeśli tak się stanie, Michael znajdzie się w poważnych kłopotach.

- Czy myślisz, że jest to prawdopodobne?

Wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Zamierzam tam pojechać. Czy chcesz jechać ze mną?

Skinęła głową.

- Już biorę kurtkę.

Po chwili dołączyła do niego, niosąc koc i apteczkę.

- Bardzo rozsądnie - pochwalił ją. Beth poczuła się z siebie dumna. Głupio, bo przecież wykonywała tylko to, co do niej należy.

Wdrapała się do szoferki terenowego samochodu i ru­szyli, objeżdżając zalane fragmenty drogi.

- Musimy pojechać przez to pole, ale i tak możemy ugrzęznąć - powiedział Gideon, redukując bieg.

Wóz zaczął się przebijać przez błotniste pole w stronę domu Michaela.

Kiedy wreszcie udało im się zbliżyć, okazało się, że woda sięga przednich świateł samochodu.

Gideon zaklął cicho.

- Jest gorzej, niż przypuszczałem. Spróbuję podjechać jak najbliżej, dalej jednak będę musiał pójść na piechotę. - Spróbuj wydostać się na ścieżkę, jest chyba ponad linią wody.

Gideon przez chwilę wpatrywał się w ciemność.

- Będziemy musieli się trochę pokręcić.

Cofnęli się na sąsiednie pole. Udało im się wjechać na drogę prowadzącą do domu Michaela. Zaparkowali naprze­ciwko, ale dopiero kiedy Gideon wysiadł, Beth zrozumiała, na czym polega problem.

W tym miejscu droga nie była zalana, ale dom i otacza­jący go ogród znajdowały się niżej. W świetle latarki zo­baczyli wokół domu spienioną wodę. Sięgała okien. Beth zastanawiała się, jakim cudem uda im się wyciągnąć Mi­chaela ze środka.

- Frontowe drzwi są otwarte. Przypuszczam, że usiłował wyjść i nie mógł ich potem zamknąć. Oczywiście to nie znaczy, że coś mu się stało. Ta, niedaleko, mieszka jego rodzina. Może przyjechali i zabrali go. Zawołam.

Gideon oparł się o furtkę, zwinął dłonie w trąbkę i krzyknął ze wszystkich sił:

- Michael! Jesteś tam?

Natężyli słuch, ale w odpowiedzi usłyszeli tylko plusk i szum wody.

- Muszę się dostać do środka. Ty zostań w samochodzie. Jeśli okaże się to potrzebne, pojedziesz po pomoc.

Zaczął iść w stronę domu, kiedy na drodze pojawiła się Katie, labrador Michaela.

- Cześć, piesku - powiedział Gideon z niepokojem w głosie. - Gdzie on jest? Gdzie jest Michael?

Suka zaszczekała i ruszyła w dół, do wody. Chociaż była dobrym pływakiem, Beth widziała, jak prąd znosił ją kilkakrotnie, zanim w końcu dotarła do otwartych drzwi. Z trudem wdarła się do środka.

Znowu zaszczekała.

- Myślę, że on tam jest. Pewno wpuścił psa, żeby sprowadził pomoc. Idę.

- Uważaj na siebie. Prąd jest silny.

Skinął głową, zrzucił płaszcz, potem sweter i wskoczył do wody. Usłyszała jego ciężki oddech i już po chwili zobaczyła, jak przedziera się w stronę drzwi.

Gdy był już blisko, ukazała się w nich Katie i za­szczekała.

- Wszystko w porządku, piesku. Już idę - uspokoił ją i dobrnął do wejścia. Zniknął w środku, pozostawiając drżącą Beth samą na drodze.

Wydawało się jej, że minęły całe wieki, zanim pojawił się w oknie na piętrze.

- Znalazłem go. Jest ranny, ale żyje. Myślę, że próbował się wydostać i został zaskoczony przez wodę. Chyba to Katie wciągnęła go na górę. Wyniosę go na zewnątrz, ale będziemy potrzebowali noszy i kogoś do pomocy. Czy mogłabyś wyciągnąć linę z tyłu samochodu, przywiązać ją do przedniego zderzaka i rzucić mi drugi koniec? Muszę się jakoś ubezpieczyć. To będzie rodzaj poręczy.

Trzęsącymi się z zimna rękami zrobiła to, o co ją prosił, i rzuciła mu linę. Za trzecim razem udało mu sieją złapać.

- W porządku. Teraz biegnij po pomoc.

Beth szybko zebrała myśli. Miała składane nosze w sa­mochodzie. Jeśli starczy jej odwagi na pokonanie wody, prawdopodobnie uda im się razem go wyciągnąć. Skoro jest nieprzytomny; to czas jest tu bardzo ważny.

- Poczekaj, idę do ciebie! - krzyknęła.

- Beth, nie!

- Tak! Nie ma czasu na nic innego.

Nie zważając na jego protesty, pobiegła do samochodu i wyciągnęła nosze. Miała ułatwione zadanie, gdyż lina posłużyła jej za poręcz, mimo to lodowaty prąd o mało nie zwalił jej z nóg.

Trzymając się Gideona, przeszła przez pokój i zobaczy­ła w świetle jego latarki Michaela. Leżał w połowie wyso­kości schodów. Woda sięgała mu do ud.

Wspólnie rozłożyli nosze i położyli na nich mężczyznę.

- Nie sądzę, aby miał uszkodzony kręgosłup, ale postaraj się trzymać go tak płasko, jak to jest możliwe – pouczał ją Gideon, gdy unosili go ze schodów.

Kiedy skierowali się do drzwi, Beth usłyszała głośny plusk i nagle znaleźli się w kompletnych ciemnościach. Gideon zaklął soczyście.

- Rozumiem, że upuściłeś latarkę - zauważyła z przekąsem.

- Cholernie zabawne! Jesteś gotowa?

- Tak.

- Idziemy.

Było to znacznie trudniejsze niż dostanie się do środka. Musieli zmagać się po ciemku z noszami, w końcu jednak udało im się wydostać na ścieżkę.

- Potrzebna mu jest natychmiastowa pomoc. Zawieziemy go do przychodni, osuszymy, ogrzejemy i zobaczymy, co mu się stało.

Katie wskoczyła do samochodu za Michaelem, a Beth usiadła z tyłu, żeby chronić jego głowę przed wstrząsami na wertepach.

Ostatecznie udało im się wnieść Robertsa do gabinetu Gideona. Od razu włączyli ogrzewanie, wspólnymi siłami rozebrali go i owinęli kocem. Katie usiadła obok, cicho skomląc i liżąc swego pana. Na jego głowie widać było wielkie, purpurowe stłuczenie, blisko miejsca, gdzie po­przednio się zranił. Ten uraz był z całą pewnością poważ­niejszy, choć skóra nie została^ozcięta.

- Co z psem? Może go tak lizać? - spytała Beth. Gideon spojrzał na Katie i wzruszył ramionami.

- Prawdopodobnie bardziej mu to pomoże, niż zaszkodzi. Ja bym pozwolił jej zostać.

Jeszcze raz dokładnie obejrzał Michaelas Sprawdził, czy nie ma jakichś zranień, które zostały przeoczone podczas pobieżnego badania w domu. Znalazł kilka, ale wszystkie wyglądały na powierzchowne.

- Dlaczego więc jest wciąż nieprzytomny?

- Hipotermia? Jaką ma temperaturę?

- Trzydzieści pięć stopni w ustach, ale wolałabym zmierzyć w odbycie. Czy możemy go przewrócić?

- Oczywiście. - Gideon pomógł przekręcić nieprzytomnego mężczyznę.

Po trzydziestu sekundach Beth wyjęła termometr.

- Prawie trzydzieści sześć.

- To już lepiej. Teraz powinien znaleźć się jak najprędzej w szpitalu. Trzeba zbadać dokładnie jego głowę...

W tym momencie Michael jęknął. Katie polizała go po twarzy.

- Katie? - wyrzęził, a suka zamachała ogonem.

Gideon wziął go za rękę i uścisnął uspokajająco.

- Michael, wszystko w porządku. Jesteś w przychodni. Michael, czy mnie słyszysz?

Jego niewidome oczy były otwarte. Odwrócił głowę.

- Gideon?

- Tak. Wszystko skończyło się dobrze. Wydostaliśmy cię stamtąd.

- Wydostaliście? - Uniósł brwi, lecz wkrótce zaczął sobie przypominać. - O Boże! Powódź... mój komputer...

- Do diabła z komputerem! Mało nie umarłeś. Co się właściwie stało?

Z trudem przełknął ślinę.

Wszędzie była woda... Otworzyłem drzwi, a wtedy wlała się do wnętrza i przewróciła mnie. - Podniósł rękę i dotknął ogromnego guza na swojej głowie. - Auu. Czy długo tam leżałem?

- Nie wiem. O której otworzyłeś drzwi?


- Nie jestem pewien. O wpoi do dwunastej?

Gideon rzucił okiem na swój zegarek.

- Tb blisko dwie godziny.

- W takim razie cały czas byłem nieprzytomny. Pamiętam tylko, że starałem się wejść na schody, ale Bóg wie, w jaki sposób udało mi się w końcu tam znaleźć.

Gideon popatrzył na psa.

- Myślę, że Katie miała z tym coś wspólnego. Była na zewnątrz, kiedy przyjechaliśmy i zaprowadziła nas do ciebie. Wyszła, żeby poszukać pomocy.

- Dobra sunia, świetna robota - powiedział Michael drżącym głosem i w jego oczach pojawiły się łzy.

Beth pogładziła go delikatnie po ramieniu.

- Wszystko w porządku. Masz to już za sobą.

- A teraz powiedz, czy masz czucie wszędzie? – spytał Gideon.

- Tak. Wszystko mnie boli, czuję każdy cholerny guz.

- Podejrzewam, że gdy woda wtargnęła do środka, musiała rzucić cię na meble.

Michael roześmiał się głucho.

- Tak właśnie się czuję.

Gideon popatrzył na Beth.

- Powinieneś trafić do szpitala na badania. Trzeba się upewnić, czy nic ci nie jest po tej przygodzie.

- A jak się tam dostać? - btatowniczo spytał Michael. - Mam pofrunąć?

Gideon westchnął. Co prawda urazy Robertsa były chy­ba mniej poważne, niż początkowo podejrzewał, ale z ra­nami głowy nigdy nie można być dosyć ostrożnym.

- A co myślisz o tym, żebym wziął cię na dzisiejszą noc do siebie do domu? Będę miał cię na oku, a jutro, jeśli okaże się to niezbędne, postaramy się jakoś dostarczyć cię do szpitala.

- Dziękuję, to chyba dobry pomysł - odparł zmęczonym głosem Michael. - Głowa mnie boli.

- Wcale mnie to nie dziwi. Zrób coś dla mnie i spróbuj wstać.

Ostrożnie i z wielkim trudem udało mu się podnieść.

- Boże, głowa mi pęka.

Gideon owinął go kocem i podtrzymał.

- Wiem. Chodźmy.

- Znajdź mi jakieś łóżko - sapnął Michael.

- I to ma być podziękowanie - rzucił Gideon, uśmiechając się do Beth.

Wiedziała, że tak naprawdę wcale nie zależy mu na wdzięczności. Zrobił to, bo nie miał innego wyboru. Po prostu taki już jest i nic nie może go zmienić.

Wyszła razem z nimi z przychodni, z Katie nie odstę­pującą kolan Michaela, i pojechali do domu.

Kiedy Roberts został już ułożony w łóżku, zeszli do kuchni.

- Chyba pora umyć się i iść spać - powiedziała Beth.

- Chyba tak. Odprowadzę cię.

Deszcz od dawna już nie padał. Słychać było tylko szum drzew. Gideon popatrzył na nią ciepło.

- Nic ci nie będzie? - zapytał miękko.

- Nie. Wystarczy, że wezmę prysznic. A jak ty się czujesz?

- Dobrze - uśmiechnął się.

Przytulił ją i oparł głowę na jej ramieniu.

- Dziękuję, że pomogłaś mi go stamtąd wyciągnąć. Miałaś rację, nie mogliśmy go tam zostawić. Jednak wejście do tej wody wymagało wielkiej odwagi.

- Wiesz o tym lepiej ode mnie - odparła. – Przecież wszedłeś pierwszy.

Roześmiał się i objął ją mocniej.

- Ale ja jestem większy od ciebie. Mnie było łatwiej. Idź teraz spać, jutro poczujesz się lepiej.

Otworzył drzwi i delikatnie wepchnął ją do środka.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Wtorkowy ranek był pogodny, ale trochę wietrzny. Poza kilkoma zwalonymi drzewami nic już nie przypominało o spustoszeniach zeszłej nocy.

Beth zaraz po obudzeniu się wstała i poszła dowiedzieć się o zdrowie Michaela.

- Czuje się już znacznie lepiej - poinformował ją Gideon. - Jeszcze wczoraj w nocy udało mi się dodzwonić przez telefon komórkowy do jego ojca i uspokoić go. Okazało się, że droga była zalana i rodzice nie mogli do niego dojechać. Na szczęście nie denerwowali się specjalnie, gdyż dotąd jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby podczas powodzi woda dotarła do jego domu. Przynajmniej za ich pamięci. Michael jeszcze śpi, a ja przed wysłaniem go do szpitala chcę sprawdzić, jak wygląda sytuacja powodziowa. Masz ochotę wybrać się ze mną?

- Jasne, ale czy możemy sobie na to pozwolić?

Skinął głową.

- Postanowiłem zatrzymać dziś dzieci w domu i poczekać, aż sytuacja się wyjaśni. Will i Claire i tak zresztą nie mogliby dojechać do szkoły.

Wsiedli do samochodu terenowego, przykrywając wil­gotne siedzenia plastikowymi torbami, aby ochronić ubra­nia. Wyjechali na rynek, a potem w dół, tam gdzie droga mogła być najbardziej uszkodzona. Oglądali szkody spo­wodowane powodzią.

Niektóre ogrody były jeszcze zalane, ale większość po­krywał muł i porzucone przez wodę odpadki. Beth pociągnęła nosem.

- Trochę tu cuchnie - stwierdziła.

- Aha. Kanalizacja chyba ucierpiała. Zobaczysz, że w ciągu najbliższej doby będziemy mieli wiele przypadków zaburzeń gastrycznych. Ale przynajmniej droga jest już z grubsza przejezdna.

Zrobili kółko i wrócili inną trasą, mijając farmę Paula Stone'a.

Paul stał oparty o furtkę, z papierosem zwisającym mię­dzy wargami, i patrzył na pole. Gideon zatrzymał się koło niego.

- Jakieś kłopoty?

- Można tak powiedzieć - prychnął Paul. - Dwie moje najlepsze mleczne krowy utonęły, a pięć innych poroniło w nocy. Woda zalała mi sześćdziesiąt akrów kartofli. To prawdziwa klęska, chłopie.

Zaciągnął się głęboko papierosem, spojrzał na niego i wyrzucił.

- Ale to świństwo - skrzywił się.

- Przepraszam - spokojnie odezwał się Gideon. - A jak w domu?

- Wszystko w porządku. Nikomu z rodziny nic się nie stało, i to jest najważniejsze.

Zostawili go w filozoficznym nastroju i pojechali do domu Michaela. Zgodnie z przypuszczeniami Gideona za­stali tam jego rodziców.

- Byliśmy tacy wdzięczni, kiedy pan zadzwonił - dziękowali mu wylewnie. - Próbowaliśmy wielokrotnie do niego telefonować, ale linia została uszkodzona. Szkoda, że Michael nie ma telefonu komórkowego, wtedy zawsze moglibyśmy być w kontakcie.

Gideon uśmiechnął się ponuro.

- Pewno nie przyszło mu do głowy, że to jest niezbędne. Muszą państwo przyznać, że ostatnia noc była dosyć wyjątkowa.

- Mam taką nadzieję - burknął w odpowiedzi ojciec Michaela. - Nic takiego nie wydarzyło się, odkąd tu mieszkamy.

- A jakie są zniszczenia? - spytała Beth.

- Okropne. Tłusty muł na podłodze i wszystkich meblach. Cały parter jest zniszczony.

- A jego komputer? - odezwał się Gideon.

- Nie ma co gadać. Proszę mu powiedzieć, że dyskietki są bezpieczne, leżały wysoko, ale reszta to szmelc.

- Przekażę mu. A teraz już czas na nas.

Jechali wolno pokrytą mułem i częściowo jeszcze zala­ną drogą.

- Dziś nie wygląda to tak źle - zauważyła Beth ze zdziwieniem. - Kiedy przypomnę sobie, co się tutaj działo wczoraj...

Gideon zostawił ją w przychodni, a sam wrócił do do­mu. Chciał zobaczyć, co się dzieje z Michaelem i wezwać karetkę, która odwiozłaby go do najbliższego szpitala na prześwietlenie.

Beth poszła prosto do Molly.

- Kogo mam dziś na liście?

- Oczywiście panią Robinson. Zamoczyła wczoraj opatrunek i przyszła, żebyś go jej zmieniła.

- Dobrze, przyślij ją do mnie. Kto jeszcze?

Molly podała jej karty. Beth przejrzała je, weszła do poczekalni i wywołała pierwsze nazwisko.

Jenny Sorrell przyszła na badania profilaktyczne. Beth najpierw zadała jej rutynowe pytania dotyczące palenia, picia, sposobu odżywiania się i badania piersi.

Potem pobrała krew i wzięła próbkę moczu do analizy. Na koniec zapytała:

- Czy coś panią niepokoi lub chciałaby pani o coś spytać?

- Nic szczególnego, ale... Od kiedy weszłam w menopauzę, mam pewne problemy z suchością w pochwie. Normalnie w niczym mi to nie przeszkadza, ale ma wpływ na stosunki seksualne. Bardzo łatwo robią mi się tam otarcia.

Beth zapisała w karcie „dyspareunia", medyczną nazwę bolesnych stosunków, i zapytała, czy nie próbowali uży­wać jakichś żeli.

- Tak, ale to nie pomaga. Przyjaciółka poradziła mi, żebym zaczęła przyjmować hormony, bo mogę mieć osteoporozę, ale w mojej rodzinie nigdy się to nie zdarzało. Poza tym nie chcę niczego popsuć w naturalnym rytmie organizmu. Szczerze mówiąc, brak nam jednak współżycia...

Beth wpadła na pewien pomysł.

- Jest coś, czego mogłaby pani spróbować. Ten produkt znajduje, się na rynku od bardzo niedawna, ale inne pacjentki bardzo go chwaliły. To taki dopochwowy krem nawilżający, działający jednocześnie przeciwzapalnie. - Zapisała nazwę specyfiku na karteczce. - Proszę tego spróbować, a jeśli nie pomoże, proszę skontaktować się ze swoim lekarzem. Może istotnie bardzo niewielka dawka hormonów mogłaby pomóc.

Pacjentka chwyciła karteczkę.

- Najpierw spróbuję tego. Bardzo dziękuję!

Beth odprowadziła ją, potem zaszczepiła dziecko prze­ciwko odrze i wreszcie wezwała panią Robinson.

- Och, rozjątrzyła się pani ta rana. Chyba nie oszczędzała pani ostatnio nogi?

- Szczerze mówiąc, nie. Prawie nie spałam ostatniej nocy.

Pielęgniarka uśmiechnęła się.

- To tak jak ja.

- Tak, słyszałam, że wyciągnęliście młodego Michaela dosłownie w ostatniej chwili.

- Prawie. Woda już opadała, kiedy tam dotarliśmy, tak że pewno nic by mu się nie stało. Mógłby tylko przemarznąć i się przestraszyć.

- Słyszałam, że uderzył się w głowę.

Dobry Boże, oni chyba używają tutaj tam-tamów!

- Tak, ale już wszystko jest w porządku.

- Podobno idzie do szpitala. Mam nadzieję, że to tylko na wszelki wypadek?

- Tak - przyznała Beth.

Nie miała szansy na zachowanie tajemnicy lekarskiej, gdyż pani Robinson była wyraźnie lepiej poinformowana od niej. Zmieniła jej opatrunek i zaleciła kilkudniowy wy­poczynek w domu. Potem sprowadziła ją na dół, a wraca­jąc do siebie, spotkała Gideona.

- Co z Michaelem?

- Pojechał do szpitala.

- Słyszałam - zachichotała Beth. - Mówiła mi pani Robinson.

- Ta kobieta przechodzi samą siebie!

- Tak, wyraźnie się przemęcza. Jej noga wygląda znacznie gorzej.

- To niedobrze. Ten ropień jest strasznie oporny.

- Nie sadzisz, że ona specjalnie doprowadza go do takiego stanu, żeby móc tu przychodzić i zawracać nam głowę?

Gideon roześmiał się.

- O to bym jej nie podejrzewał, ale uważaj na nią. Jeśli nie nastąpi poprawa, spróbujemy czegoś innego.

- Ciekawe czego. Czarów?

- Czegoś w tym rodzaju.

To był bardzo dziwny dzień. Każdy normalny wywiad z pacjentem przeradzał się w rozmowę o wczorajszych wydarzeniach.

Jedna z kobiet nie przyszła na kontrolę. Zadzwoniła tylko do Molly i powiedziała, że boli ją brzuch. To był początek serii zaburzeń gastrycznych, które dotknęły mie­szkańców zalanej części wioski.

Wszyscy zostali ostrzeżeni, by nie pili wody z kranu. Dostarczono im wodę w butelkach. Niestety, stało się to za późno i tej nocy Beth słyszała wielokrotnie, jak Gideon wyjeżdża na wizyty domowe.

Rano postanowiła więc pomóc mu wyprawić dzieci do szkoły. Kiedy przyszła do nich, okazało się, że jeszcze śpi.

Poczekała, aż Claire i Will wyjdą z domu i poszła na górę z filiżanką herbaty, aby go obudzić. Nie był jej za to specjalnie wdzięczny, ale uznała, że po takiej nocy wolno mu trochę pozrzędzić.

Odprowadziła Sophie do przedszkola i wróciła spraw­dzić, czy wstał.

Nieprzytomny siedział przy kuchennym stole z kub­kiem kawy w dłoni i przymkniętymi oczami.

Usiadła naprzeciwko i przyjrzała mu się beznamiętnie.

- Wyglądasz okropnie - oświadczyła.

- Dziękuję - odparł ze śmiechem.

- Dlaczego nie weźmiesz wolnego dnia?

- Bo to jeszcze nie koniec. Jestem pewny, że dziś od rana będzie mnóstwo pacjentów z bólami brzucha. I na pewno będę musiał zacząć od naprawienia spłuczki w toalecie. Zawsze się psuje w takich sytuacjach.

- Jadłeś coś chociaż?

Popatrzył na nią spod zmarszczonych brwi.

- Nie bądź sadystką - jęknął. - Nic, do diabła, nie jadłem. Nawet nie pamiętam, kiedy mi się to ostatnio zdarzyło.

- W porządku, w takim razie idź i weź prysznic, a ja ci coś przygotuję. Pośpiesz się, bo się spóźnisz.

Powlókł się na górę, a ona zrobiła mu tosty i usmażyła jajecznicę. Potem zaparzyła świeżą herbatę. Już dosyć wy­pił kaw!

Kiedy zmywała, pojawił się z powrotem. Umyty i ubrany wyglądał dużo przyjemniej. Podobało się jej, że jest jeszcze nie ogolony. Cień zarostu na policzkach nadawał mu wygląd zawadiackiego pirata. Bardzo atrakcyjny wygląd.

- Przy okazji, Michaelowi nic nie jest.

- Ach, tak. To dobrze. - Wypiła ostatni łyk swojej herbaty i wstała. - Muszę już iść. Powiem twoim pacjentom, że z powodu dużej liczby wizyt domowych przyjdziesz dziś nieco później.

- Kłamstwa, cholerne kłamstwa i statystyka - mruknął.

- Nie jest to absolutna nieprawda...

- Prawda, ale poddana pewnej manipulacji. Powiedz im, co chcesz. Nie zależy mi na tym.

- Nie szkodzi. Za to dziś będziesz mógł się wcześniej położyć.

- To cudownie - wymamrotał.

Niestety, tak się nie stało.

O drugiej po południu wiatr, który zerwał się już rano, nagle się wzmógł i w porywach osiągał prędkość stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.

Centrum Meteorologiczne ostrzegało przed wychodze­niem z domu. Beth postanowiła pojechać po Sophie do przedszkola samochodem, aby uchronić się przed uno­szącymi się w powietrzu kawałkami gałęzi i kamykami.

Wchodziła właśnie do budynku, gdy rozległ się potwor­ny huk i ogromny fragment zerwanego dachu przeleciał obok niej.

Usłyszała płacz i krzyk dzieci. Wbiegła do środka.

- Wychodźcie szybko, ściany mogą się zawalić! - zawołała do przerażonej przedszkolanki.

Wspólnie zebrały dzieci i wyprowadziły na zewnątrz, gdzie czekały rozgorączkowane matki, by zabrać je do bezpiecznych domów.

Nagle Beth zauważyła, że ściany zaczynają się chwiać.

- Uważajcie! - wrzasnęła.

W tym momencie część ściany runęła na ostatnie wy­chodzące dzieci.

Nie zastanawiała się ani przez chwilę. Tam były zasy­pane dzieci i należało je jak najszybciej wyciągnąć.

- Wezwijcie pomoc! - krzyknęła.

Jedna ze znajomych matek wzięła Sophie i obiecała odprowadzić ją do domu. U boku Beth stanęła natomiast Jan Driscoll, ciężarna pacjentka z poradni antynikotyno­wej.

- Nie powinnaś tego robić! - huknęła na nią Beth.

- Tam jest mój syn - odparła Jan z pobladłą twarzą. - Nie mów mi, co powinnam.

Pielęgniarka położyła jej rękę na ramieniu.

- Postaraj się uważać - poprosiła.

Nie usłyszała odpowiedzi. Gorączkowo zaczęły odrzu­cać gruz.

Po chwili pojawiła się pomoc. Silni mężczyźni wyposażeni w odpowiedni sprzęt. Gideon oczywiście był wśród nich.

- Gdzie jest Sophie? - spytał z twarzą stężałą z przerażenia.

Rozluźnił się.

- W porządku. Spróbujmy wyciągnąć stąd te dzieci. Troje z pięciorga zostało szybko oswobodzonych. Dwoje, w tym syn pani Driscoll, nadal było zasypanych.

W końcu wyciągnięto małą dziewczynkę. Żyła, choć była nieprzytomna. Ciągle nie mogli jednak natrafić na ślad chłopca.

- O Boże! Gdzie on jest? Jeremy! - krzyczała Jan.

Beth chwyciła ją za ramię.

- Cicho. Chyba go słyszę.

Gdzieś z oddali, poprzez wycie wiatru, dobiegł ich płacz dziecka.

Gideon przedarł się przez rumowisko i wszedł do zruj­nowanego budynku. Po chwili pojawił się z małym chło­pcem w ramionach.

- Był w ubikacji. Nic mu się nie stało, ale bał się wyjść. Jan Driscoll chwyciła trzęsącego się chłopczyka w objęcia i pobiegła z nim do domu.

Gideon zabrał Beth do przychodni i opatrzył jej dłonie.

- Za parę dni wszystko będzie dobrze, ale musisz je teraz oszczędzać - powiedział.

- A co z dziećmi? - zapytała.

Przychodnia pełna była małych pacjentów. Dzieci miały guzy i zadrapania, u niektórych podejrzewano złamania, a inne były po prostu okropnie przerażone.

- Jeśli chcesz, to zostań i porozmawiaj z nimi, a my z Julią jakoś sobie poradzimy.

Niestety, okazało się, że Julię także dotknęły kłopoty z żołądkiem, tak że w końcu Beth musiała włożyć rękawi­czki na swoje poranione ręce i zabrać się do pracy.

Gdy skończyła, miała tak sztywne i obolałe palce, że Gideon musiał odwieźć ją do domu.

Usiedli przed telewizorem. Na miejscu wypadku zjawiła się ekipa lokalnej telewizji, mogli więc teraz obejrzeć się w akcji.

- Ciekawe, kto ich zawiadomił? - zastanawiała się Beth.

- Kto? Mabel Robinson - z poważną miną odpowiedział Gideon.

Roześmiała się i wówczas on uśmiechnął się także. Wy­ciągnęła dłoń i dotknęła jego policzka.

- Miałeś pójść wcześnie spać, już wpół do dziesiątej.

- Jestem rozstrojony - powiedział cicho. - Powinienem spać, a jakoś mi się nie chce. Sam nie wiem dlaczego.

- Rozumiem. Czuję się tak samo. Może mnie odprowadzisz? Zrobię kakao...

- Szczerze? - spytał. - Już późno i jesteś zmęczona.

- I tak nie będę mogła zasnąć.

Nie teraz, kiedy wciąż dręczy mnie pytanie, o co cho­dziło tym kobietom, które mówiły o podrzuceniu kukuł-czego jaja, pomyślała. Czy powiedziałby jej, gdyby zapy­tała? Zapewne nie, ale musiało im chodzić o Sophie. Po­zostałe dzieci są do niego zbyt podobne.

Sophie, z czupryną złotych loczków i jasnoniebieskimi oczami, wyglądała rzeczywiście na podrzutka. A może była podobną* do matki? Beth jakoś w to nie wierzyła. Nie miała jednak żadnych wątpliwości, że Gideon kocha dziewczyn­kę. Pamiętała wyraz jego oczu, kiedy zobaczył zawaloną ścianę przedszkola.

Gdy weszli do mieszkania, nastawiła mleko. Gideon wyglądał na wyczerpanego. Wziął od niej kakao, a potem delikatnie przyciągnął do siebie, by usiadła obok niego na kanapie.

- Dzięki za pomoc - zamruczał.

Zaśmiała się cicho.

- Za co? Nic dla ciebie nie zrobiłam, a w każdym razie nic, czego nie zrobiłby każdy inny na moim miejscu.

- Ale to nie są twoje dzieci.

- Twoje też nie. Sophie tam nie było.

Ujął jej rękę i pogłaskał bo bandażu.

- Biedne ręce. Tak delikatne, zbyt delikatne, by nosić gruz. W poniedziałek też byłaś wspaniała.

Roześmiała się, lekko zażenowana.

- Wszyscy byli. Nawet Mabel Robinson pomagała.

- Mabel nie przepuści żadnej okazji, by być między ludźmi - zauważył kostycznie. - Ale mnie chodziło o Michaela.

- Gdzie on teraz jest?

- Z rodzicami. Minie dużo czasu, nim będzie mógł znów zamieszkać w swoim domu.

Ziewnął i odstawił kubek.

- Wiesz - zaczął z uśmiechem - tak naprawdę chciałem ci podziękować, że jesteś taka, jaka jesteś.

Wyjął z jej dłoni kubek, odstawił na stolik i objął ją.

Jego wargi były jędrne i ciepłe, a pocałunek niewinny, przynajmniej na początku. Potem coś się zmieniło i z głę­bokim westchnieniem wplótł palce w jej włosy. Podtrzy­mując głowę dziewczyny, zatopił się we wnętrzu jej ust.

- Beth, jak ja cię straszliwie pragnę - wychrypiał.

Przywarła do niego i instynktownie wsunęła dłonie pod

jego bluzę, by poczuć jeszcze większą bliskość. Jęknęła z rozczarowania, gdy uświadomiła sobie, że przez bandaż nie jest w stanie poczuć jego skóry.

- Co się stało? - szepnął.

- Chcę cię dotykać, a nic nie czuję - zirytowała się. -Przeklęte...

Zadrżał pod dotknięciem jej rąk, a jego rozchylone usta i gorący oddech z wzrastającą gwałtownością obrysowy-wały linię jej twarzy, szyi i dalej, w dół...

- Zdejmij to - wykrztusił, sięgając do jej swetra.

Wyprostowała się i ściągnęła go przez głowę, a Gideon natychmiast wyciągnął ręce, o mało nie rozrywając z po­śpiechu bluzki.

- Och, tak... wiedziałem, że są różowe - wyjąkał, pochylając głowę.

Wziął w usta wrażliwy koniuszek piersi. Ssał go zapa­miętale, aż wyprężyła się i krzyknęła. Oderwał głowę i spojrzał na nią płonącym wzrokiem.

- O Boże, Beth, co my robimy? - wyszeptał.

Ujęła jego twarz w dłonie.

- Nie wiem jak ty, ale ja sądziłam, że kocham się z tobą.

Przebiegł go dreszcz. Prostując ramiona, wstał, podszedł do okna i wpatrzył się w ciemność.

Powoli podniosła się, ściągając poły bluzki, zbliżyła się do niego i położyła mu rękę na plecach.

- Gideonie?

- To szaleństwo. Jest późno, rano musimy być w pracy i oboje jesteśmy wyczerpani brakiem snu. To nie jest pora na podejmowanie takich decyzji, Beth.

- Czy to oznacza „nie"?

Z westchnieniem przeciągnął palcami po włosach.

- Do diabła, kobieto, nie rób mi tego.

- Dlaczego?

- Dlaczego?! Bo to nie fair.

- Wobec kogo? - spytała spokojnie. - Gideonie, ja chcę tego.

Obrócił się do niej powoli i utkwił wzrok w jej oczach.

- Jesteś pewna?

Skinęła głową.

- Jak najbardziej.

- Nie w ten sposób - perswadował. - Nie teraz, kiedy jesteśmy zmęczeni i brudni.

Wziął głęboki oddech.

- W weekend. Dzieci wyjeżdżają. Will na wycieczkę, a dziewczynki do moich rodziców. W piątek mam dyżur, ale w sobotę od południa jestem wolny. Uśmiechnęła się prowokacyjnie.

- Czy jest to czas dany nam na ochłonięcie? Nie sądzę, żeby to w czymś pomogło.

Westchnął z rezygnacją i wziął ją w ramiona.

- Coś mi się wydaje, że masz rację. Tym niemniej, na wszelki wypadek, spróbujmy. A teraz wychodzę, zanim zrobię coś, czego mógłbym żałować.

- Nie wypiłeś jeszcze kakao.

Rzucił okiem na stół i parsknął śmiechem.

- Lepiej zrezygnuję. Kto wie, może pozbawiłoby mnie snu.

Zaśmiała się załomie.

- Czyżbyś był śpiący?

Z westchnieniem przytulił ją mocno do siebie i przywarł wargami w gorącym, ostatnim pocałunku.

- Nie prowokuj mnie.

- Wciąż to powtarzasz.

Powoli wyswobodził ją z objęć, nie spuszczając z niej oczu, pełnych rozbawienia, a jednocześnie pożądania. Po­tem odwrócił się i szybko przemierzywszy pokój, zbiegł po schodach.

- Dobranoc, Beth - rzucił miękko od drzwi. - Słodkich

snów.

Nie były słodkie. Daleko im było do tego. Ale wypełniał je mężczyzna o cudownych zielonych oczach.

Do weekendu pozostało przerażająco dużo czasu.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Wraz ze zbliżaniem się weekendu Beth zaczęła mieć wątpliwości. Czy w istocie pragnął właśnie jej, czy też po prostu była pod ręką?

W piątek po południu odebrała Sophie z kościoła, w którym chwilowo mieściło się przedszkole, i zaczęła przygotowywać rzeczy potrzebne jej na wyjazd.

Wkrótce mała była już prawie spakowana. Brakowało tylko jej ukochanego króliczka.- Szukając go, Beth usłysza­ła dzwonek do drzwi, a w chwilę potem głos Claire.

- Cześć, babciu. Wejdź. Beth kończy pakować rzeczy Sophie. To nie potrwa długo. Will już wyjechał, a mała ogląda telewizję. Napijesz się herbaty?

- Z przyjemnością, kochanie.

Usłyszała, jak przechodzą do kuchni i zajrzała jeszcze do kosza z rzeczami do prania. To było ostatnie miejsce, którego dotąd nie sprawdziła.

Doznała zawodu - tutaj też nie było zabawki. Wyszła z łazienki i wtedy dobiegł ją znowu głos Claire.

- Och, ona jest świetna! Sophie ją uwielbia, a tata... Powinnaś zobaczyć, jak na nią patrzy, kiedy sądzi, że nikt tego nie widzi! Dziwi mnie, że jeszcze nie spalił jej wzrokiem!

- Claire!

- To prawda, babciu! Czy nie byłoby kapitalnie, gdyby się pobrali? Ona naprawdę jest super... Niedawno coś się stało i ona była wspaniała... Och, kocham ją nad życie!

- A twój ojciec?

Beth, niezdolna do ruchu, z napięciem czekała na odpowiedź.

- Nie wiem... Przecież musi, no nie? Jak mógłby się oprzeć? W każdym razie niewątpliwie ma na nią ochotę...

- Claire, to nieprzyzwoite wyrażenie.

- Tak samo jak wyraz jego twarzy, gdy na nią patrzy tak, jakby chciał ją zjeść.

Po chwili ciszy Claire oświadczyła spokojnie:

- Mylisz się, babciu. Wiem. I co w tym złego? Tyle lat upłynęło już od śmierci mamy, a nikogo w tym czasie nie było. Nie sądzisz, że to najwyższy czas?

Znowu zapadła chwilowa cisza, przerwana westchnie­niem i słowami:

- Zapewne, kochanie, ale nie możesz za nich decydować. Proszę, napij się herbaty.

Beth wycofała się cicho i poszła do pokoju Gideona.

Czy rzeczywiście patrzył na nią głodnym wzrokiem? Rzuciła okiem na łóżko i zadrżała. Niedługo będzie w nim leżała - prawdopodobnie jutro w nocy. Gideon dał do zro­zumienia, że dziś zejdzie jej z oczu, ale od jutrzejszego lunchu...

Zwilżyła językiem wyschnięte wargi i przymknęła po­wieki.

Usłyszała odgłos kroków na schodach. Po chwili drzwi otworzyły się i cicho zamknęły.

- Beth?

Lekko oszołomiona obróciła się ku niemu.

- Cześć. Sophie zapodziała gdzieś króliczka.

- Jest tutaj. Zostawiła go rano na moim łóżku.

Rzeczywiście. Z opadniętym na oko uchem siedział na

poduszce. Szybko nachyliła się i wzięła zabawkę.


- Twoja matka jest w kuchni z Claire.

- Wiem, widziałem ją. Chyba się śpieszy.

- Uhm. - Skierowała się do drzwi, przyciskając do piersi zabawkę, jakby chciała ukryć pod nią łomoczące serce. - Nie spodziewałam się, że przyjdziesz je pożegnać.

- Za chwilę muszę wyjść. Czeka już na mnie lista wizyt domowych, a ponadto porady w przychodni.

- Jak będzie z twoją kolacją? - Postanowiła trzymać się kwestii praktycznych.

- Zostaw w piekarniku. Zjem po powrocie. – Podszedł do niej i wziął ją w ramiona. - Do jutra. Zjemy lunch i wyjdziemy gdzieś, dobrze?

Ledwo skinęła głową. Pocałował ją z pasją.

- To będzie cholernie długa noc - szepnął.

Z uśmiechem wziął ją pod ramię i zeszli po schodach do holu. W tej samej chwili z kuchni wyszły dziewczynki oraz matka Gideona. Badawczym wzrokiem przyglądała się Beth.

- Mamo, to jest Beth Turner. Pomaga nam tymczasem. Beth, moja matka.

Ujęła wyciągniętą dłoń pani Pendragon i zmusiła się do spojrzenia prosto w przenikliwe szare oczy.

- A więc to ty jesteś Beth. Claire dużo mi o tobie mówiła.

- Mam nadzieję, że dobrego - odparła gładko, jednak wiedząc dokładnie, co zostało powiedziane, zarumieniła się lekko.

- O tak, moja droga. Dużo dobrego. No to, dziewczynki, w drogę. Odbierzesz je w niedzielę wieczorem, Gideonie?

- Tak. Około szóstej?

- Umówmy się na pół do piątej. Zjemy razem podwieczorek. I przywieź Beth. Jestem pewna, że Rupert z przy­jemnością ją pozna.

Zaskoczona Beth bez słowa obserwowała ich odjazd. A więc pani Pendragon ma zamiar przyjrzeć się jej bliżej. Ciekawe, co powiedziałby Gideon, gdyby słyszał rozmo­wę, którą podsłuchała?

Następnego dnia nie wszystko szło zgodnie z planem - zwłaszcza na początku. Kiedy zajmowała się przygoto­waniem lunchu, zadzwonił Gideon z prośbą, by przyszła pomóc mu w gabinecie.

- Chodzi o przyjaciółkę Claire, Annabel. Ma paskudnie skaleczoną rękę. Przejechała sobie nożem przez całą szerokość dłoni, wszystkie palce są przecięte.

- Zaraz będę.

Nie traciła czasu na przebieranie. Umyła po prostu ręce, włożyła kurtkę i szybkim krokiem poszła do gabinetu.

Molly skierowała ją do pokoju, w którym wykonywano drobne zabiegi chirurgiczne. Był tam Gideon, dziewczynka w wieku Claire oraz zdenerwowana kobieta, najwyraźniej jej matka.

- Annie, nie mogę zrozumieć, jak mogłaś być tak nieostrożna - mówiła właśnie do dziecka.

- Obsunęła mi się ręka.

Beth spojrzała na ściągniętą bólem, pełną buntu twarz Annabel. Ton jej głosu wskazywał, że dziewczynka za­mknęła się w sobie i nie ma zamiaru rozmawiać z nikim o wypadku, a szczególnie z matką.

Gideon odprowadził kobietę do drzwi i po jej wyjściu zaczął zszywać ranę. Beth asystowała mu w ciszy i obser­wowała dziecko.

Przecięty był każdy palec, jakby położyła je na nożu, zacisnęła i przeciągnęła po nim szybkim ruchem.


- Czy będą trwale uszkodzone? - spytała po chwili Annabel.

- Nie sądzę, ale obawiam się, że nie wystąpisz na festiwalu, który odbędzie się w tym tygodniu.

Beth wydało się, że na twarzy dziewczynki dostrzegła ulgę.

- Kiedy się wygoją?

- Za parę tygodni. Ścięgna szczęśliwie są nienaruszone i uszkodzenie nerwów nie jest poważne, ale mięśnie zostały niestety przecięte. Będziesz musiała mieć dużo cierpliwości i wytrwałości, żeby odzyskać pełną sprawność i grać na pianinie.

Nieważne - powiedziała cicho dziewczynka. – Pod warunkiem, że będę mogła nimi ruszać.

Gideon spojrzał ponad jej głową na Beth i bez słowa zawiązał ostatni szew.

- W porządku. Siostro Tumer, proszę zabandażować. Pójdę porozmawiać z twoją mamą, Annie.

- Bardzo będzie bolało? - spytała po jego wyjściu An­nabel, przyglądając się szwom podobnym do rzędu pają­czków wędrujących przez jej palce.

- Przez dzień czy dwa palce będą dość wrażliwe. Lepiej ich nie mocz. Na wszelki wypadek pokryję je sztuczną skórą, a potem lekko zabandażuję, żeby utrzymać w czystości.

Annabel westchnęła. Beth zdecydowała się podjąć ryzyko.

- Dlaczego to zrobiłaś, Annie?

Zaskoczona dziewczynka podniosła wzrok i napotka­wszy spojrzenie Beth, spuściła oczy.

- Kto tak powiedział?

- Nie musisz mi mówić, jeśli nie chcesz, ale obiecuję, że jeśli mi powiesz, zachowam to w tajemnicy. Po prostu, kiedy młodzi ludzie robią sobie coś takiego, zwykle jest to wołanie o pomoc. Jeśli nie zdradzisz, o co ci chodzi, wszy­stko pójdzie na marne, prawda?

Powoli oczy Armabel wypełniły się ogromnymi łzami, które spłynęły na policzki.

- Chciałam po prostu mieć dla siebie trochę czasu... w którym nie musiałabym grać na tym przeklętym pianinie! Uwielbiałam grać dla przyjemności, ale moja nowa nauczycielka... Ona uważa, że mogę zrobić karierę pianistki i zmusza mnie, bym coraz więcej ćwiczyła. Mamusia i tatuś też tego chcą i płacą fortunę za lekcje, a ja tego nienawidzę... - urwała, zbyt rozstrojona, by mówić dalej.

Beth objęła ją i łagodnie kołysała.

- Już, już, kochanie, wszystko będzie dobrze. Nie martw się. Chcesz, żeby doktor Pendragon porozmawiał z twoją matką i spróbował pomóc jej zrozumieć, jak się czujesz?

Annabel wyprostowała się i spojrzała na nią z przeraże­niem w oczach.

- Mama mnie zabije! - szepnęła.

- Nie zrobi tego. Ona cię kocha. Daj jej szansę, by mogła ci to udowodnić.

Po długim namyśle Annie skinęła głową.

- Dobrze.

- Mądra dziewczynka. Poczekaj tu, a ja pójdę porozmawiać z doktorem.

Znalazła go w gabinecie. Cierpliwie wyjaśniał zapłaka­nej kobiecie, że zbyt wielkie wymagania mogą doprowa­dzić dziecko -zwłaszcza wrażliwe i utalentowane - na skraj rozpaczy.

Czy mogę prosić na chwilę? - spytała miękko. Wyszedł z pokoju i dokładnie zamknął za sobą drzwi.

O co chodzi?

- Zrobiła to specjalnie. Wyznała mi to. Ma nową nauczycielkę, która zmusza ją do zbyt dużego wysiłku. Twierdzi, że teraz nie znosi grania, które przedtem było dla niej przyjemnością. Po prostu chciałaby mieć trochę czasu dla siebie.

- Pani Steel mi nie uwierzy - powiedział z westchnieniem.

- Cóż, lepiej niech uwierzy, bo to biedne dziecko postawiło sprawę na ostrzu noża, i to dosłownie.

Skinął głową.

- Wyjaśnię jej to. Wracaj i zostaw resztę mnie. Mam jeszcze dwie wizyty, a potem wracam do domu.

Dom. To cudownie brzmiące słowo, pomyślała. Cieka­we, czy kiedyś będzie to ich dom, a nie tylko jego.

Wrócił, kiedy kończyła przygotowywać lunch.

Odwróciła się do niego, wytarła ręce i napotkała jego spojrzenie. Nieoczekiwanie poczuła się straszliwie niedo­jrzała i nie przygotowana do związku z Gideonem. Czy w jego życiu - tak bardzo wypełnionym obowiązkami wo­bec dzieci i pracą - znajdzie się miejsce i dla niej? Nagle

.zaczęła w to wątpić.

- Lunch jest gotowy-oznajmiła, unikając jego badawczego spojrzenia.

- Chcesz jeść? - spytał cicho.

Coś w jego głosie sprawiło, że podniosła wzrok. W jego oczach zobaczyła nie skrywane pożądanie. Potrząsnęła głową, próbując odzyskać oddech.

- Nie... - wykrztusiła. - Nie jestem głodna.

- To dobrze - mruknął. - Bo ja też nie.

Bez słowa poprowadził ją schodami w górę do swego pokoju. Przełknęła ślinę. Stał za nią i choć jej nie dotykał, czuła jego wzrok na plecach.

Zastyga jak posąg, niezdolna uczynić najmniejszego ruchu. Po chwili poczuła na karku dotyk jego rąk, rozpla­tających jej włosy i rozrzucających je na ramiona.

- Rozbierz się - powiedział. - Chcę cię zobaczyć.

Ogarnęła ją panika. A jeśli mu się nie spodoba? Wie­działa, że jest za szczupła, a biust ma zbyt mały... Zamknę­ła oczy.

- Beth?

Cichy, niewiele głośniejszy od szeptu głos sprawił, że odwróciła się do niego.

W jego pełnych żaru oczach płonęło pożądanie, a mimo to zawahała się.

- Proszę - szepnął. - Pozwól mi popatrzeć na siebie. W ruskim, prawie błagalnym głosie usłyszała ton desperacji.

Boże, jak go pragnęła - nie tylko teraz, w tej sytuacji, ale na zawsze... móc spędzić z nim całe życie...

Ale jak się dowiedzieć, czy on odwzajemnia jej uczucia, jeśli nie da mu szansy?

Wróciła jej odwaga, a nie uświadamiany dotąd instynkt podpowiedział, co powinna zrobić. Musi sprawić, by pra­gnął jej, i to pragnął tak bardzo, by nie mógł bez niej żyć. Potrzebuje jej, tylko należy mu to uzmysłowić.

Rozbierała się powoli. Niespiesznie rozpięła bluzkę, po­tem pochyliła się i rozwiązała buty, pozwalając, by luźno zwisające poły rozchyliły się szeroko.

Usłyszała, jak głośno wciągnął powietrze.

Nie spuszczając oczu z jego twarzy, sięgnęła do zam­ka dżinsów i przy akompaniamencie drażniącego nerwy dźwięku rozsunęła go centymetr po centymetrze.

Zauważyła, jak klatka piersiowa mężczyzny zaczęła po­spiesznie wznosić się i opadać, kiedy zsunąwszy spodnie z nóg, odrzuciła je stopą w bok.

Odwróciła się wówczas i zdjęła bluzkę, a następnie biu­stonosz.

Zostawiła jedynie skrawek koronki na biodrach i wstrząsnąwszy lekko głową, by włosy rozsypały się i przykryły jej piersi, odwróciła się na powrót ku niemu.

- Twoja kolej - powiedziała stłumionym głosem.

Był zbyt niecierpliwy, by jak ona dać pokaz striptizu. Gwałtownie rozluźnił węzeł krawata i ściągnął koszulę przez głowę.

Straciła oddech. Był piękny - szczupły, silny, zgrabny, z trójkątem ciemnych włosów na piersiach, zwężającym się ku dołowi...

Tam właśnie były teraz jego palce, walczące z haftką, a po chwili rozpinające zamek i zrzucające w pośpiechu spodnie, kiedy stopy jednocześnie zmagały się z butami.

Nieskończenie długo stali, hipnotyzując się wzrokiem, aż w końcu Gideon wyciągnął dłoń. Bez słowa podała mu rękę i podeszła bliżej.

Objął ją ramionami i przytulił do piersi. Sutki otarły się delikatnie o zarośnięty tors mężczyzny. Westchnęła. Usły­szała swe imię szeptane we włosy i poczuła oddech draż­niący jej skórę.

Uniosła dłonie, tym razem bez bandaży, i położyła je na gorących atłasowych plecach.

Zadrżał, napięty do granic wytrzymałości.

Wiedziała o tym, bo reagowała tak samo na jego dotyk; nawet tak delikatny wystarczał, by napinała się jak struna.

- Proszę - wydusiła. - Gideon, proszę...

Bez wysiłku uniósł ją i położył na środku wielkiego łóżka z baldachimem. Wyciągnął się obok niej, cały roze­drgany, i prawie z czcią ujął jej twarz drżącymi dłońmi.

- Tak bardzo cię pragnę, aż boję się, że zrobię ci krzywdę.

Dotknęła jego policzka.

- Nie skrzywdzisz mnie. Ja też ciebie pragnę - wyszeptała i przyciągnęła jego twarz.

Zetknięcie gorących warg pozbawiło ich resztek kontro­li. Kochali się dziko, porywczo, z prymitywną namiętno­ścią. A kiedy poczuła, że to już, był z nią - jej włosy tłu­miły jego krzyk, a ręce czuły dreszcze wstrząsające jego ciałem.

Minęły wieki, nim uniósł się i spojrzał jej w oczy.

- Krzyczałaś - powiedział, gładząc palcami jej policzek. - Sprawiłem ci ból?

Potrząsnęła głową.

- Nie. Po prostu... - Wzruszyła ramionami, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów.

- Wiem. - Ułożył się u jej boku i przytulił ją do siebie.

Zasnęli, lecz po przebudzeniu kochali się znowu.

- Łatwo mi wyobrazić sobie ciebie z włosami spływającymi na ramiona jak szal, trzymającą przy piersi dziecko - zamruczał, obejmując jej pierś i pieszcząc kciukiem miękką różową brodawkę.

Przeszył ją ból, zapierający dech. O Boże, myślała, że to już za nią...

Musiał odczuć, że zesztywniała, bo odwrócił głowę i spojrzał na nią zaniepokojony.

- Beth... Wiem, że nie jest to odpowiednia chwila, by myśleć o antykoncepcji, ale...

- Nie ma sprawy - oświadczyła stanowczo. - Biorę pigułki.

- Dzięki Bogu - powiedział z ulgą w głosie. - Nie mogę uwierzyć, że byłem tak nieodpowiedzialny.

Patrzyła w sufit, nadal odczuwając ból, jaki wyzwoliły jego słowa. Marzyła o dotyku chciwych usteczek na piersi.

- Czy dziecko byłoby czymś strasznym?-spytała drżącym głosem.

- Żartujesz sobie? - parsknął. - Mam już troje, Beth. Całkowicie mi to wystarczy.

Zignorowała dodatkowe cierpienie. Na razie ich przy­szłość była niepewna. Jeśli w ogóle mieli wspólną przy­szłość. Myślenie o dziecku byłoby szczytem nieodpowie­dzialności, a mimo to... Nie, nie można cofnąć czasu, nie można odzyskać tego, co utracone. To tylko rozdrapywa­nie ran.

Jej zachowanie musiało go zaniepokoić, bo oparł się na łokciu i z troską przyglądał jej twarzy.

- Beth? O co chodzi? Powiedz mi.

- Miałam poronienie. - Jej głos był spokojny i dziwnie bezbarwny. - Dwa lata temu. Znałam Matthew parę miesięcy, był lekarzem w sąsiedniej przychodni. Kiedy powiedziałam mu, że jestem w ciąży, przeraził się. Okazało się, że jest żonaty i ma dwoje dzieci, a mój stan to dla niego po prostu kłopot. Chciał, żebym zrobiła aborcję, a kiedy odmówiłam, uderzył mnie. Straciłam dziecko, dziewczynkę, w szesnastym tygodniu. - Zamknęła oczy, chcąc ukryć ból,'jaki nadal budziło to wspomnieniei - Wyjechał do Australii, a dwa miesiące temu wrócił.

Zaśmiała się nienaturalnie.

- Miał nawet czelność przyjść do mnie.

- To dlatego uciekłaś?

Wreszcie spojrzała mu w oczy.

- Nie uciekłam. Odeszłam. Nazwij to tchórzostwem, samoobroną, nazwij to zresztą jak chcesz. Po prostu musiałam być z dala od niego. Wystarczająco mnie zranił. Nie był już w stanie sprawić mi bólu, ale robiło mi się niedobrze na jego widok. Dlatego biorę pigułki. Żeby to nigdy się nie powtórzyło.

Przez chwilę milczał, potem pochyla się i złożył na jej wargach delikatny pocałunek.

- Przykro mi.

Przełknęła ślinę.

- Jak mógł mi to zrobić? Jak mógł zdradzać żonę? Nie rozumiem tego.

Położył się i wziął ją za rękę, splatając z nią palce.

- Ja też. Denise, zanim odeszła, zdradzała mnie przez całe lata. Claire jest owocem próby pojednania, ale kiedy miała cztery lata, Denise spotkała kogoś i odeszła, nie zostawiając nawet listu. Cztery lata później wróciła. W ciąży, głodna i bezdomna. Przyjąłem ją. Cóż innego mogłem zrobić? Nadal była moją żoną, matką moich dzieci. Zmarła przy porodzie. To był krwotok poporodowy. Moja matka stwierdziła, że to zwycięstwo dobra nad złem. Wstyd mi powiedzieć, ale poczułem ulgę, że wszystko się wreszcie skończyło.

- Dzieci wiedzą?

- O czym?

- Że Sophie nie jest twoim dzieckiem.

- Ona jest moim dzieckiem, w każdym sensie, oprócz genetycznego. Na świadectwie urodzenia jest moje nazwisko. - Westchnął. - Ale tak, wiedzą. Wszyscy wiedzą. W takiej małej miejscowości jak Bamham Market nie można utrzymać tajemnicy, zwłaszcza w tak fascynującej kwestii. Poza tym Sophie jest tak niepodobna do mnie i Denise, że było to dość oczywiste.

- Jest cudowną dziewczynką.

- Uhm. Bardzo ją kocham.

- Wiem o tym. Wszystkie je bardzo kochasz, prawda? Nie było ci z nimi łatwo.

- Łatwo? Oj, nie, nie byk), ale ma to swoje dobre strony.

- Możesz być z nich dumny, Gideonie.

- Zwrócił ku niej twarz i uśmiechnął się.

- Jesteś uroczą dziewczyną, wiesz o tym?

Zaśmiała się cicho, uniosła na łokciu i spojrzała na niego. Jej włosy przykryły jego pierś jak jedwabna kur­tyna.

- Boże drogi, marzyłem, żebyś to zrobiła - westchnął, wplatając palce w jej włosy. - Jesteś taka śliczna. – Zatopił wzrok w jej oczach, przyciągnął ją do piersi i pocałował z czułością.

Podniosła głowę i przez chwilę przyglądała się badaw­czo jego twarzy, głębokim zmarszczkom śmiechu wokół oczu i ust.

- Czego byś teraz chciał? - wyszeptała leniwie. Przeciągnęła palcem po jego wargach, a on otworzył usta i delikatnie go przygryzł.

- Zgadnij.

I wówczas głośno zaburczało mu w brzuchu.

- Jeść? - spytała chichocząc.

- Trafiłaś za pierwszym razem. Umieram z głodu. Możemy zjeść lunch?


- Uhm. Jest sałatka. Czeka, aż będziemy gotowi.

Roześmiał się.

- Przewidziałaś, co będzie.

- Dopuściłam jedynie różne możliwości - odpowiedziała, uśmiechając się z satysfakcją.

Odrzuciwszy przykrycie, wyskoczył z łóżka i przyniósł jej swój płaszcz kąpielowy.

- Proszę, okryj się. Ja włożę dżinsy.

W niedopiętych spodniach, bez koszuli i z gołymi sto­pami wyglądał niezwykle seksownie. Miała ogromną ochotę przesunąć dłonią po twardym brzuchu i zmierzwić włosy wyłaniające się spod zanika...

- Przestań tak na mnie patrzeć, bo nie doczekasz się lunchu - zagroził burkliwie.

- Przecież nie wystygnie.

- Jesteś nienasycona. Muszę zjeść, by odzyskać siły. I ty też. Chodź.

Podał jej dłoń. Spletli palce i zeszli do kuchni.

Aż do popołudnia następnego dnia - kiedy musieli ode­brać dzieci - nie wyszli z domu.

- Naprawdę muszę jechać? - próbowała się wymigać Beth.

- Tak. Rozkaz królowej.

- Nie znoszę być badana jak preparat pod mikroskopem - protestowała.

- Badana? - Popatrzył na nią zdziwiony. - Dlaczego, u licha, miałabyś być badana?

- Och, nie udawaj... Praktycznie mieszkam z tobą i oni o tym wiedzą. Chcą się upewnić, czy jestem wystarczająco dobra dla ich synalka.

- Beth - burknął poirytowany. - Mam czterdzieści dwa lata. Już dawno przestali się wtrącać w moje prywatne życie.

- Naprawdę? - spytała sceptycznie. - Przekonamy się.

- Miałaś rację - przyznał.

- Nie powiem, że uprzedzałam.

Parsknął gniewnie.

Idąc do wozowni, zachowywali bezpieczną odległość między sobą na wypadek, gdyby dzieci patrzyły za nimi przez okno.

- Nawiasem mówiąc, zdałaś egzamin. Matka oznajmiła, że jesteś urocza, a tata udzielił mi zgody na wprowadzenie cię do rodziny. - Parsknął znowu. - Chyba stracił rozum.

Zesztywniała.

- Dlaczego?

- Zwariowałaś? Mam ponosić jeszcze większą odpowiedzialność? Dzieciaki wystarczyłyby z nawiązką każdemu... Ostatnie, czego potrzebuję, to kolejna żona.

- Nawet gdybyś się zakochał?

Spojrzał na nią i przymknął oczy.

Och, nie, Beth. Na miłość boską, tylko nie wyobrażaj sobie, że jesteś we mnie zakochana.

- Dlaczego? - spytała miękko. - Czy bycie kochanym jest dla ciebie rzeczywiście takie straszne?

Opuścił ramiona i przytuliwszy ją do siebie, oparł czoło o jej głowę.

- - Och, Beth. Jak przyjemnie byłoby trzymać cię tak, powiedzieć, że cię kocham i udawać, że czeka nas szczęście i sama rozkosz. Ale życie to nie romans. Jestem już rozdarty na troje, Beth. Na więcej mnie nie stać. Po prostu nie mam już nic do ofiarowania.

Ujęła jego twarz w dłonie i patrzyła na niego z bliska, chcąc, by zobaczył w jej oczach miłość.

- Zawsze mógłbyś brać.

- Nie. - Uwolnił twarz. - Przykro mi, Beth. Wiem, iż jesteś z tych, co wierzą, że „miłość czyni cuda" i „żyli długo i szczęśliwie". Przepraszam, jeśli cię uraziłem, ale nie mogę pozwolić sobie na zaangażowanie, a poza tym jestem dla ciebie za stary. Do cholery, między nami jest większa różnica wieku niż między tobą a Williamem.

- Podczas weekendu nie zauważyłam u ciebie szczególnych oznak starczej ospałości.

Zarumienił się.

- Przestań. To się nie powtórzy.

- Dlaczego?

- Bo jesteś tu tylko chwilowo, a kiedy wyjedziesz, będziesz bardziej cierpiała.

Przyjrzała mu się z namysłem.

- Czy tego się właśnie boisz? Skrzywdzenia mnie? A może obawiasz się, że jeśli zakochasz się we mnie, a ja wyjadę, będziesz cierpiał tak samo jak ja?

Wpatrywał się w nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

- Gideonie, nie musi tak być - powiedziała cicho.

- Musi. Proszę cię, Beth, nie utrudniaj nam tego. Nie ma dla nas przyszłości. Nie oczekuj ode mnie obietnic.

- Dobrze, nie będę. Po prostu daj mi pół roku twego życia.

- Nie!

- Gideonie, za późno na skruchę. I tak będziemy cierpieć. Równie dobrze możemy najpierw nacieszyć się sobą.

- Nie - powtórzył uparcie. - Nie możemy. Nie potrafimy tego ukryć, zaczną się plotki, dzieci wpadną na trop i będą chciały nas pożenić, a to nie wchodzi w grę. Skończy się na tym, że one też będą cierpiały. Nie dopuszczę do tego.

Wzięła głęboki, uspokajający oddech i wyprostowała ramiona.

- Masz rację. Ja też nie chciałabym skrzywdzić dzieci. Ale...

W jej oczach pojawiły się łzy. Wyciągnął ku niej ręce.

- O Boże - jęknął i objął ją, przyciskając do piersi. - Nie zamierzałem cię zranić - szepnął. - Nigdy nie chciałem sprawić ci bólu. Wybacz mi.

Przesunęła ręce po jego plecach i przytuliła się mocniej.

- Nie mam czego wybaczać. Po prostu weź ode mnie, co chcesz, daj mi, co możesz i żyjmy chwilą. Jeśli nie możesz mi dać nic więcej, daj mi wspomnienia.

- Nie, Beth, proszę. Nie mogę.

Pocałował ją mocno, rozpaczliwie. Potem odwrócił się i szybko odszedł.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Gideon czuł się okropnie.

Tego ranka Claire wybiegła do autobusu we łzach, rzu­ciwszy mu w twarz, że jej nie kocha ani nie rozumie.

Takie sceny zawsze przeżywał niezwykle boleśnie. Wie­dział, że dzieci tylko tak mówią, a myślą inaczej, ale to bolało. I to mocno.

Logicznie rzecz biorąc, musiały wiedzieć - oczywiście, że wiedziały - jak bardzo je kocha, ale dziś, na domiar złego, Claire wytknęła mu Beth.

- Ona mnie rozumie. Dlaczego nie możesz się z nią ożenić, żeby w końcu w tej nieszczęsnej rodzinie znalazł się ktoś, komu na mnie zależy?

Usiłował nie myśleć o Beth, ale okazało się to niemo­żliwe. Czuł jej zapach w swojej pościeli, a ona sama wy­pełniała jego sny szalonymi, erotycznymi wizjami.

Jednak jego ostatni sen był inny od poprzednich. Zamiast scen dzikiej namiętności - dość nikłej w porównaniu z rze­czywistością - widział pobladłą twarz Beth. Wiedział, że nie może pozwolić jej odejść, musi ją zatrzymać. Próbował za nią biec i wtedy nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

Zerwał się zlany potem i wstrząsany dreszczami, a kie­dy senne obrazy się rozwiały, zakrył twarz dłońmi i opadł na poduszkę. Owionął go jej zapach, torturując zmysły.

Dużo czasu minęło nim usnął ponownie. A ranek okazał się ciężki: Sophie była marudna, zaś Claire uparta i bezli­tosna.

Teraz, w swoim gabinecie, udawał, że wszystko jest w porządku.

Nie wiedział, jak ma się zachować wobec Beth. Wczoraj w jej oczach widział ból, ale przecież nie mógł pozwolić sobie na poważne zaangażowanie się.

Nawet w tej chwili na myśl o tym czuł ucisk w piersi i przyspieszony puls. Ledwo dawał sobie radę z dziećmi. Odpowiedzialność za szczęście Beth przepełniłaby miarę.

Nacisnął brzęczyk, zapraszając następnego pacjenta.

Wszedł Brian Hurley, któremu tydzień wcześniej usunął drzazgę z palca. Po zdjęciu opatrunku okazało się, że rana wciąż jest zaogniona, mimo zastosowania antybiotyków. Mężczyzna czuł się ogólnie dobrze. Gideon podejrzewał, że zbiera się ropień. Być może gdzieś głęboko w podusze-czce kciuka coś pozostało.

- Przeprowadziliście się już? - spytał, badając ranę.

- Nie. Czekamy na pieniądze z ubezpieczenia, żeby kupić nowe meble i dywany. Wszystko, co było z drewna, zniszczyło się podczas powodzi. Nawet szafki kuchenne, lak tylko poczuły wodę, zrobiły się jak gąbka. Auu!

- Przepraszam. Zaraz poproszę siostrę Tumer, żeby wyjęła szew i założyła opatrunek. Przez jakiś czas zostawimy to otwarte. Sprawdzimy, czy zakażenie ustąpi.

Zaprowadził mężczyznę do pokoju Beth. Właśnie wychodziła do poczekalni po kolejnego pac­jenta.

- Siostro Tumer, czy może mi pani poświęcić chwilę czasu?

Powoli zwróciła się w jego stronę. Serce mu się ścisnęło. Wyglądała nie tylko na zmęczoną. Emanowało z niej przy­gnębienie i starała się unikać jego wzroku.

To bolało. Po tym, co razem przeżyli...

- Czy mogłaby pani wyjąć szew i rzucić okiem na ranę? Proszę ją oczyścić i tak zostawić. Trochę antybiotyku w sprayu i regularna zmiana opatrunku!.. Czy może pan przychodzić codziennie, panie Hurley?

- Raczej tak. Z czymś takim nie mogę pracować.

- Oczywiście. Wypiszę panu zwolnienie i zostawię w recepcji. Może pan je zabrać, wychodząc stąd. Dziękuję, siostro.

Beth skinęła głową.

- Proszę bardzo - powiedziała spokojnie.

Odwrócił się. To śmieszne. Ona chciała być z nim i on - uczciwie mówiąc - też tego pragnął. A więc dlaczego nie? Ponieważ w końcu to ona będzie cierpiała, odpowie­dział sobie. A ja nie? Przecież już cierpię, przemknęła mu przez głowę irytująca myśl. Z roztargnieniem uśmiechnął się do mijanego na korytarzu pacjenta i po wejściu do gabinetu zamknął dokładnie drzwi. Do diabła! Nie mógł znieść jej przygnębienia. Z wes­tchnieniem zagłębił się w fotel i niewidzącym wzrokiem patrzył w okno. Jako lekarz wiedział, że ból jest czasem niezbędny do wyzdrowienia. Niekiedy trzeba go zadać.

Dlaczego więc nie potrafi podejść filozoficznie do Beth?

Jak zwykle odebrała z przedszkola Sophie. Will wrócił z Claire autobusem. Po wycieczce miał górę brudnych rze­czy do prania.

- Jak było? - spytała Beth, odrywając się od zabawy z Sophie.

- Świetnie - odpowiedział ze zmęczonym uśmiechem. - Tyle, że w poprzednim tygodniu lało na okrągło, więc wszędzie było błoto. Przepraszam za stan mego ubrania.

Usiłowała się uśmiechnąć, ale po prostu nie potrafiła. Był tak podobny do ojca...

- Beth? Dobrze się czujesz?

Skinęła twierdząco głową i szybko się odwróciwszy, wyniosła jego walizkę do pralni. Poszedł za nią.

- Beth! Co się stało?

Wierzchem dłoni wytarła łzy z policzków i potrząsnęła głową.

- Nic - wydusiła płaczliwym głosem. Nie zabrzmiało to przekonywająco.

Delikatnie, z pewnym skrępowaniem, Will objął ją i przytulił.

- Beth, nie płacz - poprosił. - Naprawdę, przykro mi. Wiem, że wszystko jest zabłocone. Sam to zrobię.

Pociągnęła nosem i spojrzała mu w twarz.

- Och, Will. Nie o to chodzi! - Skrzywiła się do płaczu i wysunęła z jego ramion. Zauważyła, że jest zażenowany jej łzami i w końcu wzięła się w garść. - Przepraszam. Czy coś z tych rzeczy będzie ci potrzebne na jutro do szkoły?

Wyraźnie zbity z tropu zaprzeczył ruchem głowy.

- Mam inne ciuchy.

- Świetnie. Na kolację jest kurczak. Pasuje?

- Jasne. Hm, mam jeszcze przygotować sprawozdanie z tej wycieczki. Na pewno dobrze się czujesz?

Skinęła głową i zdobyła się na uśmiech. Musiał być przekonujący, skoro Will przestał mieć wątpliwości i po­szedł na górę do swego pokoju.

W chwilę później od muzyki „Guns and Roses" zadrżały szyby.

Było to ostatnie spotkanie na kursie odwykowym dla palaczy. Przewidziano jeszcze jedno uzupełniające - za dwa tygodnie. Eks-palacze mogli też liczyć na wsparcie przy okazji innych wizyt w przychodni.

Gideon zjawił się w chwilę po przyjściu pacjentów. Zaplanował swe wejście z zegarkiem w ręku, żeby uniknąć zbędnych rozmów, pomyślała Beth. Nieobecność Paul a S tonę'a rzucała się w oczy.

- Nie spodziewajcie się, że tu przyjdzie – powiedziała jedna z kobiet. - Znowu kopci jak komin. Widziałam go wczoraj przed sklepem z paczką papierosów w ręku.

- Powódź zniszczyła mu plony - wyjaśnił David Hendry. - Spotkałem go wczoraj wieczorem w pubie. Był przygnębiony. Powiedział mi, że poniósł ogromne straty. Większe niż sądził na początku. Ma zamiar wszystko zaorać i starać się o odszkodowanie.

- To jeden z problemów - zauważył Gideon. - Od czasu do czasu wszyscy przeżywamy stresy i jeśli mamy jakąś słabość, jak picie czy palenie, w trudnej sytuacji ulegamy jej.

- Kiedy zawaliło się przedszkole, wypaliłam trzy papierosy, nim okazało się, że Jeremy żyje - zwierzyła się Jan Driscoll. - A potem pomyślałam: Skoro on żyje, jaki sens ma palenie, jeśli po prostu będę zabijać jego i dziecko dymem? No i znowu przestałam palić.

Wszyscy ją pochwalili, a szczególnie Gideon, który prze­żył ten sam paniczny lęk, a potem ulgę w związku z Sophie. Minęła prawie połowa spotkania, kiedy pojawił się Paul Stone.

- Przepraszam, że przerywam - powiedział - ale pomyślałem, że byłoby niegrzecznie z mojej strony odejść bez podziękowania i pożegnania.

- Skoro już tu jesteś, może zostaniesz z nami? - zaproponował Gideon. - Beth właśnie zamierzała zrobić dla wszystkich kawę.

- No... Dobrze, w takim razie zostanę.

Zakończyli spotkanie przypomnieniem szkód, jakie palenie czyni zdrowiu oraz pomocy, z jakiej mogą korzystać w przyszłości, a w końcu złożyli uczestnikom serdeczne gratulacje za heroiczny wysiłek.

Osiem z dziesięciu osób odniosło sukces. Tak dobrego wyniku Beth nigdy nie miała w Londynie i musiała przy­pisać go zaraźliwemu entuzjazmowi oraz prawie religijnej gorliwości Gideona.

Wychodzącym pacjentom dała do wypełnienia kwestiona­riusz, w którym mieli ocenić, na ile ten kurs im pomógł i czy poleciliby go innym osobom, a ponadto wymienić, co po­dobało im się szczególnie, a co można by ulepszyć. Poprosiła, by go przynieśli za dwa tygodnie na uzupełniającą sesję.

Paul przeczekał, aż wszyscy pacjenci wyszli i nonsza­lancko popukał w formularz.

- Niewielki sens, żebym to wypełniał. To znaczy, tacy jak ja psują tylko statystykę, co?

Bem uśmiechnęła się do niego uspokajająco.

- Nie chodzi o liczby, Paul.

- Taak, cóż... - Westchnął. - Nie ma chyba sensu przychodzić na tę uzupełniającą sesję.

- Chyba że w międzyczasie podejmiesz kolejną próbę - zasugerował spokojnie Gideon.

Paul spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Przecież zawiodłem.

Doktor potrząsnął głową.

- Nie powiodło ci się, a to różnica. Nadal chcesz rzucić palenie?

- O rany, tak.

- No więc nie zawiodłeś, bo wciąż próbujesz albo zamierzasz to zrobić. I tylko to się liczy.

Paul zacisnął wargi, przez chwilę wpatrywał się w pod­łogę i nagle podjął decyzję.

- Jest tu pod ręką kosz do śmieci?

Beth przesunęła kosz bliżej niego.

Sięgnął do kieszeni, wyciągnął ledwo napoczętą paczkę papierosów oraz jednorazową zapalniczkę i wyrzucił je ce­remonialnie.

- Dobra robota - powiedziała ciepło.

- To się okaże - parsknął. - Nie mów hop... i tak dalej.

- A więc zobaczymy się za dwa tygodnie – naciskał delikatnie Gideon.

Paul odetchnął głęboko.

- Tak, przyjdę. Wiem, że to ma sens. Brak mi po prostu siły woli.

Pendragon poklepał go z sympatią po ramieniu.

- Kolejna runda może być łatwiejsza. Jeśli możemy w czymś pomóc, jesteśmy zawsze chętni i na miejscu.

Po jego wyjściu zapanowała niezręczna cisza.

Beth zajęła się porządkowaniem ulotek i zbieraniem kubków po kawie. Po chwili dołączył do niej Gideon. Powkładał papiery do szafy, ona zaś zaniosła kubki do kuchni.

Poszedł za nią i w milczeniu obserwował, jak najpierw je myje, a potem ustawia na suszarce.

- Beth? - zaczął miękko.

Zesztywniała.

- Słucham?

Po długim, pełnym napięcia milczeniu westchnął.

- Nic. Ja... Nieważne.

Obrócił się na pięcie i odszedł.

Wytarła ręce, włożyła kurtkę i skierowała się do wyjścia. Idąc do domu, słyszała za sobą odgłos jego kroków, ale udało jej się wyprzedzić go na tyle, że dotarła do siebie i zamknęła drzwi, zanim łzy zakręciły jej się w oczach.

Nie podda się im. Raz dziennie to dość. Odwiesiwszy kurtkę, weszła na górę i na swoim łóżku dostrzegła pudełko czekoladek z dołączoną karteczką: „Przepraszam, że prze­ze mnie płakałaś - Will". Łzy, które postanowiła zignoro­wać, popłynęły strumieniem.

- Głupi chłopcze, nie przez ciebie - załkała i rzuciwszy się na łóżko, rozszlochała się na dobre.

- Po południu Beth płakała przez Willa – oznajmiła ojcu Claire, gdy jadł samotnie kolację.

- Co takiego? - Gideon odłożył sztućce i spojrzał na syna. - Coś ty, do cholery, zrobił?

Chłopiec wzdrygnął się.

- Nie wiem... Właściwie to ona zaczęła płakać wcześniej. Spytałem, czy dobrze się czuje i... No więc wzięła moje rzeczy do prania, a one były bardzo zabłocone. Pomyślałem, że to może dlatego. Wyjmowała je i wkładała do pralki, i nagle pojawiły się łzy. - Will był okropnie zmieszany.

- Myślę, że to przez ciebie - powiedziała z niezachwianą pewnością w głosie Claire, zwracając się do ojca. - Płakała, bo zrobiłeś jej coś podczas weekendu.

Gideon zarumienił się i wstał, odsuwając talerz.

- Pójdę do niej - wymamrotał.

- Zaniosłem jej trochę czekoladek – poinformował William. - Poszedłem do jej pokoju i położyłem na łóżku, kiedy była w pracy.

- Poszedłeś do jej mieszkania?! - krzyknął z oburzeniem Gideon.

- I co w tym złego?! - Will także podniósł głos. - Wiedziałem, że jej nie ma. Zaniosłem tylko prezent. Do diabła, tato, ona wchodzi do mego pokoju stale. Co to za różnica?

Gideon nie wiedział. Po prostu myśl, że jego syn zanosi czekoladki do pokoju Beth, budziła w nim niesmak.

- Mimo to nie rób tego więcej - burknął i wyszedłszy z kuchni, otworzył tylne drzwi, a następnie zamknął je głośno za sobą.

Niecierpliwe pukanie zdumiało Beth, Zerwała się na nogi, rozsypując wokół czekoladki i zbiegła na dół, by otworzyć drzwi.

- Gideon! Co za niespodzianka.

Zacisnęła dokładniej poły szlafroka i zmusiła się do spo­jrzenia mu w twarz. Wyglądał okropnie.

Powoli przesunął wzrokiem po całej jej sylwetce i w końcu zatrzymał go na twarzy.

- Hrnm... Przepraszam, nie pomyślałem, że możesz już spać.

- Nie spałam. Po prostu brałam kąpiel.

Nagle uświadomiła sobie, jak wygląda: rozczochrane włosy upięte nieudolnie na czubku głowy, twarz bez ma­kijażu, ujawniająca ślady przeżytych emocji.

- Will powiedział mi, że płakałaś - rzekł niskim głosem, badając jej twarz pełnym troski spojrzeniem.

- Nic się nie stało. - Pod powiekami znów zapiekły łzy.

- Przepraszam, że przyszedł do twego mieszkania. Powiedziałem mu, żeby tego więcej nie robił.

- Nie powinieneś... Gideonie, nie mam żadnych sekretów. Przyniósł czekoladki, żeby poprawić mi humor.

- I poprawił?

Odwróciła się.

- Nie. Znowu się rozpłakałam.

Po długiej chwili ciszy jej imię zabrzmiało jak prośba.

Ze ściśniętym sercem wolno odwróciła się ku niemu. Na umęczonej twarzy zobaczyła poczucie winy i coś jesz­cze - pożądanie? Chciała objąć go i przytulić, ale nie mog­ła. To on musiał zrobić pierwszy krok; ona powiedziała już dość.

Z wahaniem, powoli, podniósł rękę i starł łzy z jej po­liczków.

- - Och, Beth.

I nagle znalazła się w jego ramionach, czuła we włosach pocałunki, a w uszach brzmiał czuły szept uspokajających słów., Uniosła twarz i ich usta spotkały się natychmiast w rozpaczliwym, namiętnym pocałunku.

- - Chodźmy do łóżka - powiedziała cicho, kiedy w końcu oderwali się od.siebie.

Nie potrzebował zachęty. Z łatwością wziął ją na ręce i wniósł po kręconych schodach, a potem ostrożnie położył na środku łóżka. W mgnieniu oka pozbył się ubrania i zna­lazł obok niej. Rozsunął poły szlafroka i pełnym pożądania wzrokiem patrzył na jej nagość.

- Chcę ciebie natychmiast - wydusił ochryple.

Kiedy chętne ramiona przygarnęły jego ciężar, opadł na nią i delikatnie się do niej dopasował.

- - O Boże, nie mogę... - jęknął zdławionym głosem i już byli połączeni. Rękoma podtrzymywał jej głowę przed naporem własnych ust i zanurzał się w niej raz po raz, doprowadzając ich oboje do dojmującego spełnienia.

Kiedy serce Beth zaczęło bić wolniej, a płuca zaczerp­nęły więcej powietrza, uniosła prawie bezwładną rękę i czule pogłaskała go po plecach.

- Kochani cię - powiedziała powoli i wyraźnie. Nie chciała żadnych nieporozumień.

- Beth, nie mów tego -jęknął.

- To prawda. Nie mam zamiaru kłamać, nawet poprzez niedopowiedzenia.

Podniósł głowę i popatrzył na nią. Po chwili przymknął oczy i westchnął ciężko.

- - Przykro mi - wymruczał w jej włosy. - Nie powinno mnie tu być. To nie jest w porządku z mojej strony. Cały dzień męczyło mnie twoje milczenie... To, że cię zrani­łem. Bem, nie wiem, co powiedzieć...

Ona wiedziała, co chciałaby usłyszeć, była jednak pew­na, że się tego nie doczeka.

- Po prostu przytul mnie - powiedziała w końcu, a on zsunął się na bok i otulił ją ramionami. Kiedy przysłuchiwała się mocnemu, równomiernemu biciu jego serca, wplótł palce w jej włosy i rozciągnął je na swej piersi jak złotą zasłonę.

- Chciałbym, żeby było inaczej - zaczął cicho. - Gdybym nie miał dzieci... Gdybyś ty nie musiała odjechać...

- Nie muszę - przypomniała mu.

- Musisz. Wiesz o tym. Ja to wiem.

- A dzieci wiedzą?

- Przestań - mruknął. - Claire zrobiła mi rano awanturę. Chciała, żebym się z tobą ożenił, aby w tej nieszczęsnej rodzinie ktoś wreszcie kochał ją i rozumiał.

Och, Gideonie... - Dotknęła jego twarzy, a on obrócił się i pocałował wnętrze jej dłoni.

- Kocham ją. Nie zawsze ją rozumiem, ale wie, że ją kocham.

- Na pewno, tak samo jak pozostali. To po prostu takie dziecinne gadanie.

Z jednym zastrzeżeniem. Kiedy Beth wykrzyczała takie samo oskarżenie swoim rodzicom, była to prawda. Dzieci Gideona były przynajmniej chciane i kochane. Jak cudow­nie jest stać się dla kogoś najważniejszym w życiu.

Znów pod powiekami pojawiły się łzy, jednak zamru­gała, by je powstrzymać i podniosła głowę.

- Kawy?

- Uhm. Ale małą. Naprawdę muszę już iść.

Wyszarpnęła rąbek szlafroka spod jego biodra i ześlizgnąwszy się z łóżka, poszła boso do kuchni.

Wyciągnięty na narzucie, z rękoma pod głową, niepo­mny swej nagości obserwował, jak Beth zbiera z podłogi czekoladki i wkłada je do pudełka.

- Proszę - zaproponowała z uśmiechem. – Poczęstuj się czekoladkami twego syna.

Spojrzał na nią wilkiem, a ona, rozbawiona, podeszła i przysiadła na łóżku.

- Czym się tak przejmujesz? Tym, że tu przyszedł, czy tym, że dał mi czekoladki?

Wzruszył ramionami z udawaną obojętnością.

- Nie przejmuję się.

Roześmiała się.

- Kłamczuch - powiedziała z czułością i wsunęła mu do ust pralinke.

- Skąd wiedziałaś, że lubię orzechowe? - wymamrotał.

- Nie wiedziałam - odparła z uśmiechem. - Ale nie ma wyboru. Wszystkie są orzechowe.

Uważnie przyjrzał się opakowaniu.

- To moje! W zeszłym tygodniu dostałem je od pacjenta. Bezczelny łotr!

Beth opadła na niego, chichocząc rozbrajająco.

- Och... Nie bądź na niego zły, miał dobre intencje. To był miły gest i nie pozwolę ci się o to na niego złościć.

Gideon parsknął, ale uciszyła go, wkładając mu do ust kolejną czekoladkę. Nim ją przełknął, przyniosła kawę i usiadła obok. Objął ją ramieniem i przytulił.

Kiedy wypili, pozmywała naczynia, a on ubrał się i po długim pożegnalnym pocałunku skierował do drzwi.

Zatrzymała go, gdy je otwierał.

- Gideonie, co teraz będzie? - Nie chciała go o to pytać, ale dla własnego dobra musiała.

- Bóg jeden wie - odparł ciężko. - Nic się nie zmieniło.

Uśmiechnęła się lekko, ze smutkiem.

- Tak, chyba nic, prawda?

Will czekał na niego.

- Jak ona się czuje? - zapytał bez wstępów.

Gideon zaczerwienił się.

- Hmm... Myślę, że dobrze.

- Udało ci się poprawić jej humor?

Westchnął i usiadł na krześle.

- Nie wiem. Zjedliśmy trochę moich czekoladek.

Tym razem zarumienił się William.

- Przepraszam. Pomyślałem po prostu...

- Wiem, co myślałeś, i był to bardzo miły gest z twojej strony. Prosiła, żebym ci podziękował.

William wziął w rękę dłoń ojca i przyglądał się uważnie silnym, szczupłym palcom.

- Wiesz, gdybyś się z nią ożenił, rozwiązałoby to wiele problemów...

Gideon wyszarpnął dłoń, jakby ją ktoś ugryzł.

- Nie zaczynaj! - warknął i nie zważając na zraniony wyraz twarzy syna, wyszedł, trzaskając drzwiami.

Skonsternowany William, znużony już próbami zrozu­mienia uczuć dorosłych, nałożył sobie solidną porcję lodów i udał się do swego pokoju.

Przed pójściem spać Beth stanęła w oknie i popatrzyła na dom. W gabinecie Gideona paliło się światło. Po chwili podszedł do okna i pomachał jej ręką. Przesłała mu poca­łunek i dotrzymawszy odpowiedź, z tęsknym spojrzeniem zasunęła zasłony. Położyła się do łóżka.

Czy coś się zmieniło? Raczej nie.

Wciąż się upierał, że nie ma dla nich przyszłości, lecz teraz wstąpiła w nią większa nadzieja niż poprzedniej nocy.

Wczoraj była przekonana, że jest mu po prostu przykro, bo ją wykorzystał. Dziś jednak wyglądało to inaczej. Prawie żałował, że nie czeka ich wspólna przyszłość, jakby sam pomysł mu się podobał.

Powstrzymywały go tylko dzieci i musiała go za to sza­nować.

Czy wielu mężczyzn w jego wieku, mając trójkę dzieci do wychowania, odwróciłoby się od kobiety, która sama zaofiarowała się do opieki nad nimi? Zapewne większość chwyciłaby taką okazję obiema rękami, ale nie Gideon. On nie chciał zranić jej ani dzieci. Ani też zwodzić dziewczy­ny, bo sądził, że nie może dać jej nic z siebie.

Co za paradoks. Gdyby nie było to tak smutne, roze­śmiałaby się. Wszystko, o czym marzyła, a nawet więcej, było pod tym dachem.

Jej dzieciństwo pozbawione było miłości, a w dorosłym życiu poznała już rozczarowanie i tragizm mylnych ocen.

Czuła, że Gideon jest jedynym mężczyzną, jakiego zna, który byłby w stanie odegnać ponure wspomnienia i napeł­nić ją miłością oraz radością życia.

Jeśli, co nie daj Boże, nie potrafi go przekonać, nigdy nie odważy się zaryzykować znowu. Jest jej jedyną szansą na szczęście i musi o niego walczyć.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Niepostrzeżenie ich stosunki jakoś się ułożyły. Przestała świadomie go unikać, a kiedy spóźniał się na kolację, jadła ją razem z nim.

Często siedzieli wspólnie aż do późnego wieczora, dys­kutując o pacjentach oraz ich leczeniu. Gideon traktował ją jak „stymulującego" słuchacza, zwłaszcza gdy miał do czynienia ze szczególnie trudnym przypadkiem.

Pod koniec tego tygodnia, wracając z nocnego dyżuru, zapukał do jej drzwi.

- Mabel Robinson miała wypadek - poinformował ją.

- Och, nie! Wejdź i opowiedz mi o tym.

Z błyskiem w oku spojrzał na jej szlafrok i potrząsnął głową.

- Niestety. Muszę być pod telefonem. Była trochę zmartwiona, ponieważ umówiła się z tobą na jutro na zmianę opatrunku, a nie będzie mogła przyjść.

- Wpadnę do niej - oznajmiła. - Przecież to dosłownie obok.

Gideon zacisnął wargi i zmarszczył brwi.

- Pielęgniarkom środowiskowym może się nie spodobać, że wkraczasz na ich terytorium.

- To zależy, ile mają pracy - zauważyła filozoficznie. Roześmiał się.

- Pewno masz rację. Zapytaj je. Mabel wolałaby ciebie, ale orB i tak muszą pomóc jej umyć się rano i położyć do łóżka wieczorem.

- Co sobie zrobiła?

Oparł się o ścianę i westchnął.

- Nic poważnego. Guzy i siniaki, ale skoro będzie unieruchomiona przez jakiś czas, muszę mieć ją pod stałą kontrolą z powodu możliwych zakrzepów. Chociaż - uśmiechnął się - jestem pewny, że wkrótce się znudzi i nie wytrzyma w fotelu. Zbyt wielka z niej plotkara, by siedzieć w domu. Mogłaby o czymś się nie dowiedzieć.

- Jesteś okropny - przerwała mu ze śmiechem.

- Nie ja. To ona sieje postrach. Tym niemniej przesyła ci pozdrowienia. Powiedziała, że na pewno spotkam się z tobą wieczorem.

Śmiech Beth przerodził się w bezgraniczne zdumienie.

- Co takiego?

- Słyszałaś. Lepiej wiec pójdę już, żebyśmy się nie dostali na języki. Zobaczymy się jutro.

- Nie dostanę całusa? - spytała miękko.

Z jękiem odgrodził ich drzwiami przed ciekawskimi oczami i chwycił mocno w objęcia.

- Pragnę cię, do cholery!

- Mógłbyś się wymknąć, kiedy dzieci usną - powiedziała swawolnie.

Prychnął.

- Coś ty! Nakryłyby mnie.

Wysunęła się z jego objęć i prowokacyjnie oparła o ścianę.

- Niekoniecznie - mruknęła.

- Wiedźma - powiedział miękko i przytuliwszy ją do siebie, pocałował namiętnie. - Do zobaczenia jutro.

Po jego wyjściu zamknęła drzwi i oparłszy się o nie, odetchnęła z satysfakcją. Tym razem jego opór nie był zaciekły. Kto wie? Czas czyni cuda...

Nazajutrz dopiero koło dwunastej znalazła czas, żeby wpaść do pani Robinson. Zapukała do drzwi i, usłyszawszy zaproszenie, weszła do środka.

- Witaj, kochanie - dobiegł ją drżący głos. – Jestem w drugim pokoju. Proszę wejść. Betty zaraz poda pani herbatę.

- Bardzo dziękuję, chętnie się napiję – powiedziała szczerze. Od rana miała urwanie głowy i marzyła o chwili odpoczynku.

- Jak się pani udało to zrobić? - spytała pacjentkę.

- Och, moja droga, z własnej głupoty. Wyszłam z domu po zmroku, bo wydało mi się, że słyszę walczące koty, a nie chciałam, żeby mojej Minnie stało się coś złego, gdy jeszcze karmi małe. Zapomniałam, że przed drzwiami stoi donica, którą miałam wnieść do środka, ale okazała się zbyt ciężka dla mnie, i oczywiście weszłam na nią. Wywaliłam się jak długa!

- Co za pech! Choć miała pani szczęście, że nic sobie nie złamała!

- Jakbym nie wiedziała! Mojej przyjaciółce Audrey przydarzyło się to ostatniej zimy i zmarła od tego! Złamane biodro. Nie wyszła już ze szpitala. Leżałam po tym upadku i myślałam sobie: koniec z tobą, dziewczyno. To nauczka za plotkowanie. Tak sobie pomyślałam!

- Nonsens, moja droga! - zawołała z kuchni Betty. - Bez ciebie życie nie byłoby tak zabawne, nie sądzi pani, Beth?

- Z pewnością - przyznała ciepło dziewczyna i poklepała zdeformowaną starczą dłoń.

Staruszka ujęła ją za rękę i przyciągnęła bliżej.

- Betty jest gorsza ode mnie - wyszeptała i roześmiała się, dysząc astmatycznie.

Betty Maston, żonę pastora, Beth znała jedynie z widzę-

nią i zdziwiło ją, kiedy po przyniesieniu herbaty kobieta usiadła przy niej i położyła jej swoją rękę na kolanie.

- Nie potrafię wyrazić, jaka to dla nas ulga, że doktor Pendragon i pani macie zamiar się pobrać - wyznała. – Ten biedny człowiek przez tyle musiał przejść. Najwyższy czas, żeby znalazł dobrą kobietę, która będzie dzielić z nim życie.

Beth wyglądała chyba na szczerze zdziwioną. Pani Maston zakryła dłonią usta.

- O, przepraszam, przypuszczałam... czy to nadal jest tajemnicą?

- Cóż... - Beth starała się zyskać na czasie - nie chciałabym, żeby pani myślała... To jeszcze nic pewnego.

- No tak, spodziewam się, że niedługo ustalicie datę - usłyszała zadowolony głos. - Oczywiście, wy młodzi śpieszycie się bardziej niż my. Pamiętam, jak Jeremy chodził ze mną przez całe lato, zanim mnie pocałował, ale on był w seminarium duchownym i być może stąd ta różnica. W każdym razie naprawdę bardzo się z tego cieszę.

Beth rozważała możliwość powiedzenia jej, że trafiła kulą w płot, ale zdecydowała, że z dwojga złego prawdo­podobnie lepiej będzie nic nie mówić.

Zanim herbata lekko przestygła, zmieniła opatrunek, z zadowoleniem stwierdzając, że nastąpiła poprawa. Potem szybko opróżniła filiżankę i pod pretekstem braku czasu natychmiast uciekła.

- Co z Mabel? - spytał Gideon, kiedy znalazła się znowu w przychodni.

W pierwszej chwili chciała powiedzieć mu o pani Maston, ale zrezygnowała. Czułby się przyciskany do muru, a była pewna, że i tak nikt nie odważy się mu tego powtórzyć.

- Lepiej - odparła. - Jest zadowolona, że przeżyła.

- Tak, jej przyjaciółka po upadku rok temu nie miała tego szczęścia. To smutne.

- Mówiła mi o tym.

- Biedna staruszka. Były sobie bardzo bliskie.

- Lubisz ją, prawda? - Przyjrzała się mu badawczo.

- Ja?' - Uśmiechnął się. - Coś ty! - Pochylił się i ściszył głos. - Jesteś zajęta wieczorem?

Uniosła lekko jedną brew.

- Zajęta? Nie.

- Muszę pograć w szachy z Michaelem Robertsem, ale pomyślałem, że później...

Pozwoliła sobie na leciutki uśmieszek.

- Doprawdy?

- Nie dręcz mnie - mruknął cicho. - Romans z tobą w tym mieście chyba mnie dobije. Nie sposób się z tym ukryć.

Mnie to mówisz, pomyślała.

- Będę u siebie - powiedziała.

- To dobrze. - Puścił oko. - Zobaczymy się później. O *wpół do jedenastej, o jedenastej? , Kątem oka dostrzegła podchodzącą do nich jedną z przyjaciółek pani Robinson.

- Dobrze, panie doktorze. Przyłożę na to okład z gorczycy.

Z ledwością powstrzymała śmiech, widząc, jak oczy rozszerzyły mu się z przerażenia.

- Dzień dobry, pani Cripps - powiedziała słodko, a Gideon uśmiechnął się blado.

- Przez moment myślałem... - wymamrotał. Beth parsknęła śmiechem.

- Udało się! - rzuciła pod nosem i umknęła, nim zdążył machnąć ręką na ostrożność i pocałować ją na środku korytarza.

Przyszedł do niej w nocy, ale ich spotkanie przebiegło niezgodnie z jej oczekiwaniami.

- Chcę zamienić z tobą słowo - powiedział przez zęby. Wpuściła go do środka i zdumiona stała bez ruchu.

- Spotkałem pastora. Poinformował mnie, że z przyjemnością omówi z nami sprawę ślubu, kiedy tylko zdecydujemy się na jakiś' termin. - Przenikliwie spojrzał jej w oczy. - Powiedziałem mu, że to jakieś nieporozumienie, a on na to, że zdaje sobie sprawę, iż utrzymujemy to w sekrecie przed wszystkimi, ale zdradziłaś rano jego żonie, że uzgadniamy jeszcze pewne szczegóły.

Przerwał i wyraźnie czekał na to, .co powie Beth. Niepewnie odchrząknęła.

- No i co? Zaprzeczasz temu?

Westchnęła.

- Gideonie, to nie było tak. Z pewnością obserwowała nas wcześniej, a potem dodała dwa do dwóch i wyszło jej pięć...

- Raczej dwadzieścia pięć - warknął.

- Och, przestań! Oznajmiła mi, jak się cieszy z tego, że w końcu masz zamiar się ze mną ożenić, a ja, na odczepnego, powiedziałam, że nic jeszcze nie jest pewne. Jak widać, to jej nie powstrzymało.

- Dlaczego nie zaprotestowałaś*?

- Bo wyglądałoby to niewiarygodnie i pomyślałam, że lepiej pozwolić jej myśleć, iż jest to poważniejsze niż w rzeczywistości...

- A więc poddałaś jej ten pomysł?

- Nie! - zaprzeczyła gwałtownie. - Po prostu nie zdementowałam tego, bo zaraz usfyszałabym wykład na temat nocnych zwyczajów młodych kobiet, a szczerze mówiąc, nie miałam na to nastroju!

- Och, doprawdy?


- Tak. I gdyby ci choć odrobinę zależało na mojej reputacji, też byś nie oczekiwał innej reakcji z mojej strony!

- Na litość boską! Oboje jesteśmy dorośli i nie musimy dbać o reputację. Znacznie bardziej martwię się o to, co będzie, jak ta plotka dotrze do dzieci - oznajmił. - Co masz zamiar wtedy zrobić?

Zamknęła oczy.

- Nie mam pojęcia.

- Typowe. - Westchnął ciężko. - To miasto jest jak jakaś cholerna ośmiornica z mackami Nie można nawet wyjść do toalety, żeby wieść o tym natychmiast sienie rozniosła! Cóż, lepiej zniknę stąd, nim ktoś usłyszy te krzyki i zacznie planować nasz rozwód - dodał z goryczą i obrócił się do drzwi.

Beth zatrzymała go, gdy naciskał klamkę.

- - Gideonie, przykro mi bardzo, ale to nie moja wina. Przyznaję, może powinnam była wszystkiemu zaprzeczyć, ale... stało się inaczej. Zrobiłam to, co wówczas wydawało mi 'się właściwe, a ona uznała mój brak entuzjazmu za nieśmiałą próbę zachowania dyskrecji.

- To co mam powiedzieć dzieciom?

- Nic.

- Ale kiedy usłyszą o tym od kogoś...

- Wtedy wyjaśnisz. Na razie nie martwiłabym się o to.

- Nie doceniasz plotkarzy w tym mieście - parsknął. - Jeśli nie obudzę ich teraz, rano będą już planowali Wielki Dzień!

Przełknęła ślinę.

- Chcesz, żebym z nimi o tym porozmawiała? W końcu byłam przy tym.

Westchnął ciężko.

- Nie, zostawmy to. Może niczego nie usłyszą i oszczędzą nam kłopotliwych wyjaśnień, które mogłyby pod­sunąć im niestosowne pomysły.

Otworzył drzwi i zrobiwszy krok, znieruchomiał.

- Uroczy wieczór! - zabrzmiał wesoło głos pastora.

Beth zamknęła oczy. W świetle lampy jej szlafrok na pewno był doskonale widoczny. Zbliżała się północ, a Gideon właśnie wychodził z jej mieszkania.

Wspaniale. To tyle, jeśli chodzi o wzmożoną ostroż­ność.

Zgodnie z przewidywaniami, dzieci usłyszały wiado­mość i, podekscytowane, biegiem wróciły do domu z za­kupów.

- Dlaczego nam nie powiedzieliście? - spytały z wyrzutem.

- Bo to nie jest prawda - odparł stanowczo Gideon. - Nie zamierzamy się pobrać, niezależnie od tego, jak bardzo wy, pani Robinson czy pastor byście tego chcieli. Wiec możecie o tym zapomnieć. Mam zamiar wywiesić stosowne ogłoszenie na poczcie - dodał i wyszedł, głośno zamykając za sobą drzwi.

Miał już tego dość. A wyraz twarzy dzieci, kiedy wy­jaśnił, że to nieprawda... Czyżby rzeczywiście aż tak bar­dzo im na tym zależało? Możliwe, ale on nie byłby w stanie dać sobie rady...

Ogarnęła go panika. Poczuł ucisk w gardle. Przebrał się w dres i wyszedł na pola. Będzie biegł aż do wyczerpania i może wtedy zniknie lęk.


To nie chodziło o Beth, lecz o odpowiedzialność za ko­lejnego człowieka. O jeszcze większe obciążenie i tak bę­dących na granicy wytrzymałości własnych emocji. Ona wkrótce wyjedzie i wszystko wróci do normy. Wtedy po­czuję się lepiej, uspokajał się w duchu. Kiedy mijał kolejne pola, w równym rytmie pokonując przestrzeń, panika za­częła ustępować, pozostawiając po sobie pustkę...

Zamieszanie powoli wygasało. Beth i Gideon wyjaśniali każdemu, kto wspomniał o ich „zaręczynach", że jest to nieporozumienie i że Beth w rzeczywistości pracuje jako jego gospodyni, więc siłą rzeczy widują się często.

Pani Robinson oczywiście nie w pełni w to uwierzyła, jednak pozwoliła Beth zachować sekret.

Jej wrzód stopniowo się goił i sprawdziły się słowa Gi-deona. Wkrótce stanęła na nogi i zaczęła wychodzić z do­mu. Beth często widywała ją spacerującą powoli od sklepu do sklepu i zatrzymującą się co parę kroków na krótką pogawędkę z kolejnymi przyjaciółkami.

Po ucichnięciu wrzawy napięcie opuściło Gideona i w kontaktach z Beth stał się bardziej odprężony, co spra­wiło, że życie zarówno w pracy, jak i w domu stało się znośniejsze.

Annabel Steel przyszła na zdjęcie szwów z palców i wyznała, że rana była bardzo bolesna.

- Mimo to było warto. Wreszcie zaczęli naprawdę słuchać, co do nich mówię, i obiecali mnie nie zmuszać.

- To wspaniale - powiedziała Beth z uśmiechem.

- Kłopot w tym - w głosie dziewczynki zabrzmiał smutek - że teraz tak bardzo tęsknię do grania. Czy to nie jest głupie?

- Nie. Taka jest ludzka natura. Możesz nimi dobrze ruszać?

- Nie najlepiej. - Sztywno poruszała palcami. - Ważniejsza jest oczywiście prawa ręka, jednak upłynie dużo czasu, nim będę mogła grać jak dawniej.

Beth uważnie przyglądała się ruchom jej palców.

- - Chyba przydałaby się fizjoterapia. Porozmawiam z doktorem Pendragonem i coś wymyślimy. Nie chcesz przecież - dodała z uśmiechem - żeby okazało się to zbyt skuteczne, prawda? Annabel spojrzała na nią niepewnie.

- Sądzi pani, że zachowałam się bardzo głupio?

- Nie. - Beth potrząsnęła głową. - Zrobiłaś to z rozpaczy. Wszyscy robimy głupstwa, kiedy jesteśmy zrozpaczeni.

Później spytała Gideona o możliwość fizjoterapii. Nie­stety, według jego informacji, ze względu na liczbę ocze­kujących na te zabiegi, trzeba by czekać trzy miesiące.

- Nie stać ich na opłacenie prywatnego fizjoterapeuty? -spytała.

- Z pieniędzy, które zaoszczędzają na lekcjach gry? - Roześmiał się. - Bardzo możliwe. Annabel chodzi do tej samej szkoły co Claire i Wilham, więc jeśli stać ich na czesne, to zapewne i na nieco więcej. Zadzwonię do pani Steel i pogadam z nią, bo rzeczywiście w miasteczku jest jedna bardzo dobra fizjoterapeutka, która ma prywatną praktykę.

W poniedziałek po lekcjach Claire wróciła w towarzy­stwie Annabel, zachwyconej skutecznością zabiegów i peł­nej nadziei, że za parę tygodni będzie już w stanie zno­wu grać.

Beth przekazała tę wiadomość Gideonowi, kiedy wie­czorem udała się na spotkanie w poradni antynikotynowej.

- Dzięki Bogu. Zastanawiałem się, czy nie powinienem wtedy wysłać jej jednak do szpitala na założenie szwów.

- Zrobiłeś to świetnie - rzuciła i została obdarzona uśmiechem.

- Dziękuję - mruknął. Pogłaskał ją po policzku. - Brakuje mi ciebie. Chcę pobyć trochę z tobą i nie obchodzi mnie już, co o nas powiedzą. Może później?

Zarumieniła się lekko. Okres zawsze zaczynał się u niej wczesnym popołudniem w poniedziałek. Na razie jeszcze go nie miała, jednak wiedziała, że musi to się stać wkrótce. Od kiedy brała pastylki, pojawiał się regularnie jak w zegarku.

- Hmm... To nie najlepsza pora – westchn­ęła nieśmiało. - Spróbuj za tydzień.

Odpowiedział wymuszonym uśmiechem.

- Nie musimy się kochać, Beth, chociaż nie zaprzeczam, że chciałbym. Zostań ze mną po kolacji, napijemy się, pooglądamy telewizję.

- Annabel ma nocować.

- I co z tego? Przecież będzie bardzo przyzwoicie.

Roześmiała się.

- Zgoda. Dobra, gdzie są wszyscy?

- Może znowu zaczęli palić - udał żałosny ton - i będziemy mieli najgorszy wskaźnik efektywności na świecie?

- Co byłoby winą wiatru i powodzi, ale na pewno nie naszą -dodała żartobliwie.

Prychnął śmiechem i w tej samej chwili otworzyły się drzwi. Weszli Jan i David, a za nimi niezwykle zadowolo­ny z siebie Paul.

- Nie muszę pytać, jak się powiodło - przywitał go ze śmiechem Gideon.

- Przecież powiedziałem, że to zrobię.

- Nie, to ja powiedziałem, że dasz radę – sprostował Gideon.

- Nieważne, jak było-zaśmiał się Paul.-Teraz jestem tu, a Jill jest w siódmym niebie. Twierdzi, że warto wyprać zasłony, bo wreszcie będą czyste dłużej niż przez pięć minut!

Wszyscy się roześmiali, ale można też było usłyszeć pomruk akceptacji.

- Umyłam obrazy. Powinniście zobaczyć różnicę! - oznajmiła Jan Driscoll. - Daje wyobrażenie o tym, co się dzieje w naszych płucach.

Wymieniali notatki, wspierali się wzajemnie na duchu i uświadamiali sobie, że pozostali także przeżywali czasa­mi trudne chwile.

- W ogóle nie jestem w stanie zajść do pubu - żalił się Paul.

- To Jill na pewno się cieszy - mruknęła jedna z kobiet.

- Kiedy mijam na ulicy palacza, zwłaszcza z papierosem w ustach, odczuwam ogromną pokusę, żeby pójść za nim i powdychać trochę dymu! - wyznał David Hendry. - Mogę jeszcze wpaść w kłopoty!

Rozległ się ogólny chichot.

To spotkanie okazało się bardzo owocne. Wszyscy byli z siebie dumni i zdecydowani nie poddawać się.

- Jak dotąd sukces dziewiećdziesięciopięcioprocento-wy - zauważyła Beth.

- W istocie stuprocentowy - sprostował Gideon - Ponieważ ta kobieta, która zrezygnowała na samym początku, nie miała po prostu motywacji. Przyszła tu, bo obiecała mężowi, a bez motywacji rzucenie palenia nie jest możliwe. A stuprocentowy sukces wymaga uczczenia. Poskładajmy wszystko do szafy i chodźmy.

- A co z naczyniami?

- Włóż do zlewu. Pani Horrell zajmie się nimi rano.

W świetnych nastrojach wrócili do domu i po zjedzeniu pysznej zapiekanki oraz odrobiny nieudanej szarlotki usa­dowili się przed telewizorem. Gideon z wyciągniętymi no­gami i stopami opartymi na małym stoliku objął ramieniem Beth i przytulił do siebie. Oglądali program, zmieniając czasem kanał, i gawędzili o tym i owym, sącząc łagodne stare porto.

Około wpół do dziewiątej Annabel i Claire zeszły da nich powiedzieć dobranoc. Na twarzy Annabel odmalowa­ło się ogromne zdziwienie, a zaraz po ich wyjściu usłyszeli wyjaśnienia Claire.

- Nie zwracaj na nich uwagi, zawsze się tak zachowują, kiedy nikt na nich nie patrzy. Wszyscy sądzą, że się niedługo pobiorą. To niesamowicie romantyczne.

Beth poczuła, jak Gideon sztywnieje. Wyciągnęła dłoń i pogłaskała go po twarzy, czując pod opuszkami palców krótką szczecinę i napięte mięśnie pod skórą.

- Nie przejmuj się - uspokajała go. - To tylko takie gadanie.

- Słyszałaś ją? - parsknął. - Niesamowicie romantyczne, też coś!

Westchnęła. Dla niej ten wieczór był dość romantyczny i, nim usłyszała jego słowa, odczuwała ogromną przyje­mność. Teraz zdała sobie sprawę, że zapewne większą niż Gideon.

Zeszty wniała i odsunęła się.

- Lepiej już pójdę. Nie chciałabym, żeby dziewczynki nabrały błędnego przekonania.

- Beth, nie chciałem... - urwał.

Odwróciła głowę i spojrzała na niego wyczekująco.

- Czego nie chciałeś, Gideonie?

Umknął spojrzeniem.

- Do diabła... Masz rację, lepiej już idź. Zobaczymy się rano.

Wstała, pochyliła się i lekko pocałowała go w usta.

- Nie wstawaj, sama wyjdę.

Poszła do siebie, wzięła prysznic i leżąc samotnie w łóż­ku zastanawiała się, czy on kiedykolwiek pozwoli sobie na to, by się w niej zakochać.

Z biegiem czasu zaczęła podejrzewać, że jej wcześniejszy umiarkowany optymizm był nieuzasadniony.

Z trudem znajdowali okazje, żeby pobyć trochę sam na| sam. I nie powtórzyła mu już więcej, że go kocha. Gideon, odrzuciwszy jej uczucia, miał wobec niej poczucie winy, co sprawiało, że zapanowała między nimi atmosfera pełna skrępowania. Lepiej było nie zagęszczać jej wymawianiem głośno pewnych słów.

Okazywała mu za to miłość wargami, dłońmi i całym ciałem, wkładając w kochanie się z nim całą swą duszę.

Tak samo jak i on, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie mógłby przecież pragnąć jej tak mocno, obejmować i dotykać z taką czułością, gdyby jej wcale nie kochał.

Nie zmieniało to, niestety, jego oficjalnej postawy.

Oboje byli bardzo zajęci pracą. Wybuchła epidemia gry­py i w noce, kiedy miał dyżur, kilkakrotnie słyszała jego samochód.

Przychodnię wypełniali po Brzegi ludzie z powikłaniami - zapaleniem ucha, zatok, gardła - a każdy pacjent miał inne objawy. Cały personel był wyczerpany pracą.

Przyspieszono realizację programu szczepień i Beth miała więcej zajęć niż zazwyczaj.

Na dodatek zbliżały się święta. Uszyła kostium anioł­ka dla Sophie i pomogła w przygotowaniu dziecięcego przedstawienia jasełek. Przedszkole nadal znajdowało się w swej prowizorycznej siedzibie. Dziwna rzecz lecz, wrzawa i hałas dzieci w kościelnym pomieszczeniu dzia­łały na Beth uspokajająco. Wszystkie byty tak ożywione i szczęśliwe!

A najmocniej ze wszystkich dzieci poruszała ją Sophie. Kochała ją całym sercem i wiedziała, że rozstanie z nią będzie najtrudniejszą chwilą w jej życiu.

Nie, najtrudniejsze będzie rozstanie z Gideonem. Choć i na swój sposób jednak łatwiejsze. Przecież on sam uparcie do tego dąży.

W ostatni piątkowy wieczór listopada Gideon po powrocie z pracy wyglądał tak, jakby miał gorączkę - z rumień­cami na twarzy, zbyt błyszczącymi oczami i gorącą, suchą skórą.

- Do łóżka! - poleciła stanowczo Beth i nie usłyszała protestu.

Przykrywała wstrząsanego dreszczami Gideona kołdrą, kiedy wszedł William.

- Co się dzieje?

- Twój ojciec ma grypę. Wyjdź stąd lepiej, żebyś się nie zaraził. Nastaw czajnik.

Przygotowała napój z miodem i cytryną, w którym roz­puściła aspirynę. Gideon wypił go bez przekonania, a po chwili zerwał się z łóżka i potykając się, pognał do łazien­ki. Usłyszała odgłosy wymiotów, potem płukania gardła.

- Boże, jak ja się parszywie czuję - wychrypiał, kiedy po paru minutach wrócił do pokoju.

- Właź z powrotem do łóżka. Zrobię ci okłady.

- Jaką mam temperaturę?

- Bóg jeden wie, ale pewno wysoką. Kładź się. Zaraz ci ją zmierzę.

Znalazła termometr, włożyła go Gideonowi pod ję­zyk i wykorzystała czas na poczynienie dodatkowych ob­serwacji.

Puls miał przyspieszony, powyżej stu, skórę tak gorącą, że nieomal parzyła. Oddychał dwa razy szybciej niż nor­malnie. Zauważyła, jak jego ciałem wstrząsnął dreszcz.

Wyjęła termometr i wpatrywała się w niego z niedo­wierzaniem.

- Ile? - zachrypiał.

- Czterdzieści i jedna kreska.

Brutalnie ściągnęła z niego kołdrę i zaczęła obmywać^ go letnią wodą.

- Zimno mi - wycedził przez zaciśnięte zęby, kryjąc się pod kocem.

- Nie marudź. Wiesz, że muszę to zrobić.

Myła go delikatnie, przemawiając uspokajająco. Dresz­cze stopniowo ustąpiły.

Zmierzyła mu ponownie temperaturę. Trzydzieści dzie­więć i sześć - lepiej, ale tylko nieznacznie.

Wyszła, żeby przynieść coś do picia. Po powrocie zoba­czyła, jak znowu wstrząsają nim dreszcze.

To była długa noc, a następny dzień wcale nie okazał się lepszy. William nalegał, by przyjęła jego pomoc. Za­częli obmywać go na zmianę, starając się obniżyć w ten sposób gorączkę- W niedzielę po południu stan Gideona się poprawił. Za to Beth była całkowicie wyczerpana i wró­ciła do siebie, zostawiając go pod opieką Willa.

Obudziła się w nocy z dreszczami i straszliwym bólem brzucha.

Dygocząc, zmusiła się do wstania i pójścia do łazienki. Usiadła na brzegu wanny i zwilżyła ramiona oraz nogi mokrym ręcznikiem.

Czuła się okropnie i wkrótce dostała torsji. Miała wra­żenie, że wymioty nigdy się nie skończą.

Osunęła się na podłogę. Trzęsła się z zimna, siedząc na zimnej posadzce w cieniutkiej koszuli nocnej i czując na­rastającą gorączkę. Powinna wrócić do łóżka, ale jakoś nie mogła znaleźć w sobie dość siły...

Ciężkie, gorące łzy spłynęły po jej policzkach. Zwróci­wszy głowę do ściany, rozszlochała się jak dziecko.

Gideon poczuł się lepiej. Temperaturę miął już normalną i sądził, że przy odrobinie szczęścia będzie mógł wrócić jutro do pracy. Nie chciał dodatkowo obciążać swoich ko­legów; i tak mieli dość zajęć.

Zszedł do kuchni i wstawił wodę na herbatę. Czekając, aż się zagotuje, spojrzał przez okno.

Dziwne. W łazience Beth paliło się światło. To nie było normalne. Być może zapomniała je wyłączyć, a może po prostu musiała skorzystać z toalety. Do cholery, miała do tego prawo.

Zrobił herbatę i wrócił do swego pokoju, zaglądając po drodze do Sophie. Spała spokojnie, nie miała gorączki. Znowu wyjrzał przez okno.

W łazience świeciło się nadal.

Wzruszył ramionami. I co z tego! Nie może przecież pójść do niej i zbudzić ją tylko po to, by poinformować, że zostawiła nie zgaszone światło.

Ale jeśli jest chora? Nie ma żadnej możliwości wezwa­nia pomocy.

Odstawił herbatę, ubrał się i cicho wyszedł z domu.

Otworzywszy drzwi, usłyszał przytłumione odgłosy pła­czu j' serce mu się ścisnęło.

Wbiegł na górę i szybko przemierzywszy pokój, wpadł do łazienki. Beth siedziała w rogu, skulona. Szczupłymi ramionami wstrząsało spazmatyczne, chrapliwe łkanie.

Wziął ją w ramiona, podniósł ostrożnie i zaniósł do łóżka.

- Już wszystko dobrze, kochanie. Jestem tu i zaopiekuję się tobą. Leż spokojnie, a ja zrobię ci okłady i wkrótce poczujesz się lepiej.

Otworzyła oczy.

- Gideon? - szepnęła. - Och, modliłam się, żebyś przy­szedł... Czuję się taka chora...

- Ciii.. - Odgarnął włosy z jej rozpalonej twarzy i lekko pocałował w policzek. - Już wszystko dobrze. Po prostu leż grzecznie i nie martw się.

Przyniósł miednicę z wodą i postawił ją na nocnym sto-1 liczku. Potem znalazł w łazience flanelową ściereczkę i przystąpił do obmywania.

Podobnie jak on protestowała i próbowała schować się pod kołdrę, ale Gideon, powoli i cierpliwie ochładzając jej ciało, doprowadził do rozsądnego obniżenia temperatury. Znalazł rozpuszczalną aspirynę i zmusił ją do wypicia, a potem, wyczerpany i drżący - wcale nie czując się tak dobrze, jak sądził wcześniej - zrzucił z siebie ubranie, wy­ciągnął się na kanapie i zasnął.

Tam właśnie zastał go William około siódmej rano. Obudził ojca, powiedział, że odprowadził Sophie do przed­szkola i przygotował drugie śniadania.

- Zobaczyłem palące się światła i domyśliłem się, co się stało - wyjaśnił.

Jakie to szczęście, uświadomił sobie Gideon, że nie wczołgał się do łóżka Beth. Nie miałby wtedy już zupełnie życia!

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Beth czuła się nadal słabo i była wyczerpana. Gideon został z nią przez cały dzień i wymógł obietnicę, że do końca tygodnia nie będzie pracowała.

- Dotyczy to także domu - oznajmił stanowczo.

- Ale jak dasz sobie radę? - spytała.

- Nie zginę. A ty po prostu zajmij się swoim zdrowiem.

Zważywszy na jego bladość i wyraźne oznaki zmęcze­nia, miała co do tego poważne wątpliwości. Wiedziała jednak, że w tej chwili dyskusja z nim nie ma sensu i, szczerze mówiąc, była mu wdzięczna. Czuła się wy­kończona.

Dopiero w sobotę uświadomiła sobie, że w dalszym cią­gu nie ma okresu, którego spodziewała się w poniedziałek. Skoro jednak nie były to prawdziwe miesiączki, a tylko okresowe krwawienia związane z braniem pigułki, zapew­ne opóźnienie wywołane jest grypą. Zaczęła przecież sto­sować kolejną serię pigułek we właściwym dniu cyklu i brała je systematycznie, więc niemożliwe, by zaszła w ciążę. Nie, zdecydowała, takie podejrzenia są melodra-matyczne. Jedynie podczas powodzi i sztormu dwukrotnie zapomniała wziąć pastylki w porę, ale już po tym miała okres, więc nie może być w ciąży.

Nie, to na pewno z powodu grypy.

Do pracy wróciła w poniedziałek i, choć nadal była zmęczona i miała lekkie mdłości, czuła się znacznie silniejsza. Mijał właśnie drogi tydzień grudnia. Boże Narodzenie było coraz bliżej. Za blisko.

Zaraz po świętach będzie Nowy Rok, w styczniu Stephanie urodzi dziecko, a w marcu wróci do pracy - zakładając, że z dzieckiem wszystko będzie w porządku i wówczas Beth wyjedzie.

Na szczęście była zbyt zajęta, by nad tym rozmyślać, bowiem w pracy miała urwanie głowy. Molly też zachoro­wała na grypę i miała zwolnienie, a dziewczyna, którą za­trudnili na zastępstwo za pośrednictwem agencji, okazała się całkowicie nieprzydatna.

Ostatnią jej pacjentką tego ranka była pani Robinson. Wrzód na nodze prawie się wygoił.

- Myślę, że na Boże Narodzenie będzie pani zdrowa jak ryba - skomentowała Beth.

- Co za ulga! To trwało strasznie długo.

- Z wrzodami tak bywa. Ale teraz koniec kłopotu. A jak kocięta?

- Rosną jak na drożdżach. Nie zna pani przypadkiem kogoś, kto chciałby wziąć kotka? Myślałam, że znalazłam już domy dla wszystkich, ale Winnic, która chciała zatrzymać dwa, czuła się ostatnio tak źle, że uznała, iż nie byłoby to w porządku, bo gdyby coś jej się stało... no, rozumie pani, więc zastanawiałam się, czy nie przychodzi pani ktoś na myśl? Może mogłaby pani popytać? Będą do oddania koło Nowego Roku.

Beth naturalnie obiecała to zrobić i pożegnawszy ją, udała się do domu. Miała wrócić do przychodni dopiero o drugiej, na zabieg pana Hurleya. Postanowiła zrobić pranie.

Zaczęła sortować rzeczy na podłodze w pralni i nagle zobaczyła przebiegającą mysz. Wrzasnęła i rzuciła się do tyłu, przyciskając rękę do serca. Po chwili roześmiała się ze swego niedorzecznego zachowania.

- Ona jest znacznie bardziej przerażona ode mnie - powiedziała głośno tonem, który ją samą miał podtrzymać na duchu. Ostrożnie, zerkając w kąt, gdzie uciekła mysz, skończyła sortować ubrania, załadowała pralkę i uruchomiła ją.

Po powrocie do przychodni wspomniała o myszy Gi-deonowi.

- Och, nie - jęknął. - Dawniej mieliśmy kota, który tak świetnie sobie z nimi poradził, że nawet po jego śmierci pojawiały się tylko sporadycznie, jedna czy dwie. Teraz boję się, że z nastaniem chłodów zadomowi się ich więcej.

- Uhm. Pani Robinson szuka domu dla dwóch kociąt.

- O, nie, Beth. Nie, nie i jeszcze raz nie! Mam dość zmartwień bez zniszczonych dywanów, podrapanych mebli i szukania zaginionych kociąt. Przeszedłem już przez to i mówię ci od razu: nawet o tym nie myśl. Uwierz mi, w porównaniu z tym myszy to żaden kłopot.

- Nie są zbyt higieniczne.

- Koty też - odparował. - Znałaś kiedyś kota, który trzymałby się z dala od stołu? Nie można nic zostawić na wierzchu.

- Ty i tak nie zostawiasz. Poza tym - dodała, bezlitośnie mierząc w jego słaby punkt - dzieci byłyby zachwycone. Dzieciaki powinny mieć w domu zwierzęta. Uczą się opiekuńczości i poszanowania dla innych gatunków, a to w obecnym świecie, zważywszy na stan, w jakim się znajduje, na pewno nie jest złe.

Oparł się nonszalancko o biurko i skrzywił teatralnie.

Usiłowała zachować powagę.

- Wiesz, że to prawda.

- Hm. Pan Hurley już jest?

- Tak. Przyprowadzę go.

W parę minut po znieczuleniu lignokainą wręczyła Gi-deonowi skalpel i obserwowała, jak ostrożnie otwiera ranę. Potem usunęła ropną wydzielinę, a Gideon użył elekrokau-tera do zatrzymania krwawienia z małych naczyń,

- Dobra, widzę... o, tu jest ta drzazga! - Pincetą wyjął kawałek brudnego, spróchniałego drewna i pokazał go panu Hurleyowi. - Mamy ją!

- No proszę, taki duży kawałek, a zupełnie go nie czułem!

- Teraz jest już miękki, ale to dlatego rana nie chciała się zagoić. Dłużej nie będzie przeszkadzał.

Gideon wyciął martwą tkankę, nasypał antybiotyku i starannie ściągnął szwami brzegi skóry, a Beth nałożyła opatrunek.

- - Proszę przyjść za tydzień na zdjęcie szwów – poradził pacjentowi doktor. - Ale jeśli coś pana zaniepokoi, proszę zjawić się wcześniej - dodał.

Po wyjściu Hurleya Beth uśmiechnęła się zagadkowo.

Spojrzał na nią ciepło.

- Jeśli zajdzie za skórę...

Jednym susem pokonał przestrzeń do drzwi, zamknął je, a potem wziął ją w ramiona.

- Boże, jak ja ciebie pragnę - wymamrotał. – Minęło już tyle czasu.

- Niewiele ponad tydzień - sprostowała.

- Prawie dwa. Będziesz wieczorem w domu?

- Przecież wiesz, że będę.

- Przyjdę do ciebie.

- Będę czekała.

- Nie rób tego - ostrzegł. - Za tobą jest kozetka...

- Tak. Wygląda na wygodną.

- Nie kuś mnie.

Roześmiała się.

- Tchórz. Zobaczymy się później.

- Na pewno.

Koło północy w domu zapanowała wreszcie cisza. Gi­deon wyłączył telewizor i poszedł do kuchni, cały czas myśląc o Beth. Ułożenie dzieci do snu trwało całe wieki i z minuty na minutę był coraz bardziej sfrustrowany. Boże, jak jej pragnął. Miał wrażenie, że minęły miesiące od chwi­li, gdy czuł pod sobą jej ciepłe, miękkie ciało...

- Cześć, tato.

Z ręką na klamce tylnych drzwi wzdrygnął się jak czło­wiek złapany na gorącym uczynku.

- William! Myślałem, że jesteś już w łóżku.

- Nie mogłem zasnąć. Zszedłem po coś do picia. Dokąd idziesz?

Patrzył na syna z pustką w głowie.

- Hm... na spacer. Przewietrzyć się.

- Teraz?

- Uhm. - Otworzył drzwi i z zakłopotaniem wpatrywał się w strugi deszczu. - Och! - Zamknął drzwi. - Chyba nie będę sobie zawracał głowy.

- Tato... - William posłał mu zażenowany uśmiech. - Dlaczego po prostu do niej nie pójdziesz?

Gideon poczuł wypływający na twarz rumieniec.

- O co ci chodzi? - spytał, by zyskać na czasie.

- O Beth - cierpliwie wyjaśnił chłopak. - Słuchaj, to jest w porządku, naprawdę. Przecież oboje jesteście dorośli, więc czemu nie?

Wytrąciło go to zupełnie z równowagi. Jego własny syn przekonywał go, że powinien prowadzić życie seksualne! Jedyne, co mógł zrobić, to wszystkiemu zaprzeczyć.

- Skąd ci przyszło do głowy, że...

- Oj, tato! - Chłopiec wzniósł oczy do nieba. - Miej do mnie trochę zaufania. Poza tym - ciągnął - podczas twojej choroby w ubiegłym tygodniu... no, mówiłeś różne rzeczy.

Gideon głośno przełknął ślinę.

- Jakie? - spytał słabo.

- No, hm... - Tym razem zarumienił się William. – Nie będę ich powtarzał, w każdym razie... no, czasami myślałeś, że jestem Beth... - urwał, słysząc jęk ojca i z trudem podjął dalszy wywód. - A pewnego razu, kiedy wiedziałeś, że to ja, powiedziałeś mi... do diabła, to nieważne.

To musiało być ważne, pomyślał Gideon. Bardzo waż­ne. Nie miał odwagi spytać. Ale musiał.

- Co ci powiedziałem?

- Och... o męskich sprawach. O tym, żebym znalazł sobie dziewczynę i dobrze ją traktował. Żebym był pewien, że nie zajdzie w ciążę. Powiedziałeś... - Umilkł.

- Co?? Co ci powiedziałem?

- Że ty i Beth... no, że jest w porządku, bo Beth bierze pigułki, ale że...

- Powiedziałem ci coś takiego?

Syn skinął głową, wyraźnie skrępowany. Jednak jego skrępowanie było niczym w porównaniu z zażenowaniem ojca.

- Hm, słuchaj, hm... - Odchrząknął i znów spróbował głosu. - Ta rozmowa...

- Nie martw się, tato, nikomu nie powiem.

- Nie chciałbym, żeby wiedziała o tym Claire.

William roześmiał się.

- Stale mi powtarza, że ze sobą sypiacie.

- Naprawdę? - spytał oszołomiony Gideon.

Chłopiec westchną.

- Tato, jesteśmy starsi, niż ci się wydaje. Zaraz po świętach skończę osiemnaście lat i zgodnie z prawem stanę się dorosły. A Claire, od czasu kiedy zaczęła miesiączkować, też niezwykle wydoroślała. Uwierz mi, jeśli chcesz mieć z kimś romans, zaakceptujemy to.

Gideon wsunął palce we włosy i zmierzwił je, zasko­czony. To, z czym sam walczył, jego syn przyjmował za coś naturalnego.

- Nie mam zamiaru się z nią ożenić – powiedział w końcu. -1 nie oczekuj niczego. To jest po prostu romans.

- Ona cię kocha.

- Wiem - potwierdził, zaciskając szczęki.

- I ty ją też kochasz.

- Nie.

- Ależ tak, kochasz. Dlaczego nie przyznasz się sam przed sobą i nie ożenisz się z nią? Tato, nie wszystkie kobiety są takie jak mama.

Utkwił spojrzenie w oczach syna, tak podobnych do własnych.

- Uwierz mi - zaczaj łagodnie - że lepiej nam będzie bez dodatkowych komplikacji.

- Ona nie jest komplikacją, tato - zaoponował William.

- Jest kobietą. Ciepłą, uroczą kobietą i przepada za tobą.

Gideonowi zaschło nagle w gardle. Gdyby to Beth była matką Williama, jak inne byłoby jego życie.

- Nie skrzywdź jej, tato - powiedział cicho chłopak. - Proszę.

- Nie chciałem, synu - westchnął ojciec. - Ale obawiam się, że już to zrobiłem.

- Tato? - zagadnął po chwili William.

-Tak?

- Na stole jest mysz.

- Co takiego?!

Obrócił się szybko i zdążył dojrzeć mysz umykającą za pojemnik na chleb.

- Potrzebujemy kota - oświadczył spokojnie Will. - Pani Robinson ma do oddania dwa kociaki.

Wbił wzrok w syna.

- Beth ci to powiedziała?

- Nie. Pani Robinson, w sklepie. Spytała, czy nie znam kogoś, kto chciałby je wziąć. Obiecałem popytać.

Gideon otworzył pojemnik na chleb i ujrzał przestraszo­ne spojrzenie dwóch małych oczu, a w sekundę później mysz śmignęła po blacie i znikła za szafką.

- Jasny gwint! Są wszędzie!

- A więc możemy wziąć kota?

- Chyba musimy - westchnął i wyrzucił chleb do śmieci.

Will zaśmiał się.

- Wspaniale. Sophie oszaleje z radości. I Beth też. Ona kocha koty.

- Hm!

- Żadne hm! Idę spać. Idź do niej, tato. Może seks poprawi ci charakter.

I zniknął z kuchni w ułamku sekundy.

- Myślałam, że już nie przyjdziesz - powitała go z łagodnym wyrzutem.

Uśmiechnął się z zakłopotaniem i zdjął bluzę.

- Will nakrył mnie przy wyjściu. Jestem tu z jego błogosławieństwem.

- Co takiego?

Roześmiał się krótko.

- Tak. Uważa, że seks poprawi mi charakter. Aha, i potrzebujemy kota - dodał, siadając na brzegu łóżka i zdejmując buty.

Głodnym wzrokiem patrzyła, jak rozpina zamek i ściąga spodnie.

- Chodź do mnie - szepnęła stłumionym głosem. - Chcę cię objąć.

Dołączył do niej pod kołdrą, wziął w ramiona i połączy­li usta w długim, namiętnym pocałunku.

- Och, Beth, potrzebowałem tego - wyszeptał, chwytając oddech.

- Czy Will dał ci do wiwatu?

- Uhm - mruknął, zbliżając gorące wargi do różowego wzniesienia sutki.

Beth zadrżała lekko i ująwszy jego głowę w dłonie, przytuliła ją do piersi. Nabrzmiałe i wrażliwe tęskniły za dotykiem, którego im nie skąpił.

Jednak to mu nie wystarczało. Przesunął dłońmi wzdłuż talii aż do lekkiego wzniesienia bioder i okrążając je, dotarł do wilgotnego trójkąta włosów.

Z urywanym oddechem wyprężyła się pod piesz­czotą dłoni, pragnąc więcej. Sięgnęła niżej i objęła na­brzmiałą wypukłość, prowokując głębokie westchnienie Gideona.

Delikatnie rozsunął jej uda, ułożył się między nimi, a potem z jękiem wsunął się w nią głęboko. ,3eth", wy­chrypiał i przylgnął do jej ust. Od tej chwili nocnej ci­szy nie zakłóciło już żadne słowo. Rozbrzmiewała w niej tylko symfonia dźwięków odwiecznie towarzysząca na­miętności.

- A więc kiedy chcesz wziąć kota? - spytała później, kiedy, zaspokojeni, leżeli, trzymając się w objęciach.

- Nie mam pojęcia. Zaczynam się zastanawiać, czy nie jest to głupi pomysł.

- Nie. Uważam, że świetny. - Przez chwilę bawiła się włosami na jego torsie. - Oczywiście dwa koty mogłyby dotrzymywać sobie towarzystwa...

- Nie.

Jej palce przesunęły się niżej.

- Nie bądź taki. To brat i siostra. Świetnie by się razem bawiły.

- Dostarczając kazirodczych potomków. Nie.

- Mógłbyś je przed tym powstrzymać.

- Astronomicznymi rachunkami od weterynarza. Nie. Kochanie, przestań!

Jej ręka znieruchomiała.

- Naprawdę?

Uśmiechnął się szelmowsko.

- Nie, nie naprawdę. Rób tak dalej, to cudowne.

- Dwa koty?

- Nie.

Cofnęła dłoń.

- Szantażystka - zarzucił jej.

- Uhm.

Roześmiał się niskim, pełnym czułości i pożądania śmiechem, a potem przyciągnął ją do siebie.

- Zobaczymy.

Szybkim ruchem przykrył ją swoim ciałem i zatopił się w niej głęboko. Problem kotów zszedł na odległy plan.

Święta zbliżały się z zawrotną szybkością. Beth wybrała się z dziećmi do centrum miasteczka, żeby kupić prezenty gwiazdkowe dla Gideona. Spytały, co ma zamiar mu po­darować.

- Jeszcze nie wiem. Podsuniecie mi jakiś pomysł?

- W antykwariacie na placu jest pozytywka, której się stałe przygląda - powiedział Will. - Ale jej nie kupi.

- Dlaczego? - spytała, podejrzewając wygórowaną cenę.

- Nie wiem. Dziwnie się zachowywał. Chciałabyś zobaczyć? Pokażę ci.

Zostawili Sophie pod opieką Claire i poszli do sklepu. Will wskazał jej stojące na wystawie drewniane pudełko z inkrustowanym wieczkiem. Poprosiła sprzedawczynię o pokazanie pozytywki. Inkrustacja była wysokiej jakości, a po otwarciu pokrywki rozległy się czyste tony „Kołysan­ki" Brahmsa.

- Jest tańsza niż inne tej klasy - wyjaśniła im kobieta. - Przez jakiś czas była w wilgotnym miejscu i jest trochę uszkodzona. O tu, z tyłu, odchodzi kawałek forniru, ale to można naprawić.

Beth była zadowolona, że cena tylko trochę przekracza jej możliwości finansowe, choć i tak nie miało to większe­go znaczenia, skoro pozytywka podobała się Gideonowi.

- Wezmę ją - oświadczyła. Podniosła do góry kryształową buteleczkę na perfumy ze srebrnym korkiem. - Jakie to śliczne. - Rzuciła okiem na etykietkę z ceną i z żalem odłożyła flakonik.

- Prawda? To wczesnowiktoriańskie.

- Może innym razem.

Po wyjściu ze sklepu uśmiechnęła się do Willa.

- Dzięki, to był wspaniały pomysł.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Mam ich mnóstwo i zawsze chętnie służę.

Zaśmiała się radośnie, zadowolona z zakupu jak dziecko.

Gideon był zdumiony, kiedy dowiedział się, że Beth nie ma żadnych planów na święta.

- A co z twoją rodziną?

Wzruszyła ramionami.

- Rodzice poszukują na Krecie jakiegoś mitycznego bożka. Przecież święta nie mogą z tym konkurować, to jasne.

Musiał usłyszeć ból w jej głosie, bo objął ją i czułe przytulając, poprosił, by spędziła święta razem z nimi.

- - Ale masz być gościem - zastrzegł. - Zrobię obiad, a ty będziesz siedzieć i dobrze się bawić, jasne?

Wzruszyła się. Od wieków nie spędziła świąt w pra­wdziwie rodzinnej atmosferze. Od śmierci dziadka i prze­prowadzki babci do domu opieki rodzina nigdy nie spoty­kała się podczas świąt, a jej brakowało tego coraz bardziej.

W połowie tygodnia zaczęły się ferie szkolne i stary dom napełnił się gorączkową, przedświąteczną atmosferą.

William i Claire wydobyli z szafy na strychu świąteczne dekoracje, znaleźli przepisy na tradycyjne potrawy i zara­zili swym entuzjazmem Sophie, która i tak była niezwykle podniecona.

Wigilijny poranek był zimny, ale pogodny. Gideon wró­cił z przychodni dopiero w porze lunchu i zajął się opra­wianiem kupionej wcześniej choinki. Postawił ją w rogu • salonu. Ubierali ją wszyscy razem, a w końcu ułożono pod nią prezenty.

Razem też poszli na pasterkę do pobliskiego kościoła. Po mszy pani Maston zagadnęła Beth.

- Wesołych świąt, kochanie. -zniżając głos, dodała: - Wybraliście już jakąś datę?

Beth z uśmiechem potrząsnęła głową.

Tak naprawdę myślała o datach, i to nawet dużo. Ale zupełnie innych, niż sugerowała pani Maston.

Sukienka, którą miała właśnie na sobie, zaczynała ją cisnąć. Nieznacznie, ale zważywszy, że dotąd była za luźna...

No i ten spóźniający się okres. Beth była przekonana, że nie może być w ciąży, skoro miała okres już po... Z drugiej strony był on jednak krótszy niż zwykle i bardzo skąpy.

W tej sytuacji mogłaby być w ciąży od wielu tygodni - dokładnie od prawie dwunastu. Czas powiedzieć o tym Gideonowi.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Po powrocie z kościoła wysłali dzieci spać. Gdy Beth już miała wyznać, że jest w ciąży, Gideon zaprowadził ją do salonu.

- Chcę dać ci prezent teraz, kiedy jesteśmy sami. - Wręczył jej małe pudełko i patrzył wyczekująco. – Mam nadzieję, że ci się spodoba. Miałem inny pomysł, ale niestety ktoś mnie uprzedził.

Drżącymi palcami uchyliła wieko pudełeczka, zastana­wiając się, czy powinna je otworzyć, zanim mu powie. I w tym momencie zobaczyła mały flakonik ze srebrnym koreczkiem, którym zachwycała się w antykwariacie.

- Och, Gideonie, dziękuję ci! Ale nie powinieneś, to kosztuje fortunę...

Machnął ręką.

- Podoba ci się? Naprawdę? Chciałem ci kupić pozytywkę, ale zanim się zdecydowałem, kupił ją ktoś inny.

Roześmiała się cicho i przyklęknąwszy, znalazła swój prezent pod choinką.

- Proszę, to dla ciebie - wręczyła mu.

Zerwał papier i roześmiał się zaskoczony. Przesunął pal­cami po delikatnej inkrustacji i uśmiechnął się ciepło.

- Jest piękna. Dziękuję ci.

Podciągnął Beth w górę, by stanęła, i pocałował ją. Przełknęła ślinę. Teraz był właściwy moment.

- W istocie może być bardziej przydatna, niż sądziłam, kupując ją... - Urwała i westchnęła. - Gideonie, chyba jestem w ciąży.

- W ciąży??? Jak możesz być w ciąży?

Oburzenie w jego głosie sprawiło, że odpowiedziała znacznie chłodniej, niż zamierzała.

- Jeszcze o to pytasz? Byłeś przy tym.

- Przecież bierzesz pigułki. A w każdym razie tak mi powiedziałaś.

Poczuła się dotknięta. Spojrzała mu prosto w oczy.

- Biorę pigułki.

- A więc nie możesz być w ciąży. To niemożliwe.

- Przestań, Gideonie, oczywiście, że jest to możliwe.

- Tylko jeśli ktoś jest roztrzepany i bierze je garściami, zamiast regularnie. Ilu okresów nie miałaś?

- Jednego, prawie miesiąc temu.

- To nawet nie osiem tygodni.

Nagle ogarnęło ją poczucie deja vu.

- Nie waż się nawet powiedzieć, że mam zrobić skrobankę! - wyszeptała drżącym głosem.

- Nigdy bym tego nie zrobił. - Wyraźnie był zaszokowany jej podejrzeniem. - Nie martw się. Ponoszę odpowiedzialność za swoje czyny, Beth.

Chciała, by dziecko było radością, a nie obowiązkiem. W drodze z kościoła planowała, jak mu o tym powiedzieć i wyobraziła sobie - wiedząc, jak kocha swoje dzieci - je­go radość. Co za bezmyślność z jej strony. Wiedziała prze­cież także, że ta odpowiedzialność mu ciąży; nie wzięła nawet pod uwagę, że może nie być zadowolony z narzu­cenia mu kolejnego dziecka. Powinna przewidzieć jego reakcję.

Usiadł na kanapie i wpatrzył się w ogień.

- Kiedy się urodzi?

Usiadła na drugim końcu.

- W lipcu, koło jedenastego.

Niemal słyszała jego myśli.

- Ale... To znaczy, że zaszłaś w ciążę w październiku!

- To musiało stać się wtedy. Wówczas dwa razy wzięłam pastylki z opóźnieniem, podczas powodzi i wichury. Poza tym zawsze brałam regularnie.

- A w najbliższy weekend po nich... - Umilkł. Nie musiał niczego dodawać. Tamten weekend spędzili prawie cały w łóżku, z zafascynowaniem poznając swoje ciała i oddając się rozkoszy.

- Długo się zastanawiałaś, zanim postanowiłaś mi o tym powiedzieć - zauważył gorzko.

- Nie wiedziałam. Dopiero dziś wieczorem po włożeniu sukienki stwierdziłam, że jest za ciasna. Inne ubrania mam luźne i nie było to tak widoczne. Przedtem myślałam, że po prostu lekko przytyłam na tutejszym wikcie i nie podejrzewałam...

- Jesteś pewna? Może powinienem cię zbadać.

Na myśl, że dłonie, które doprowadzały ją do ekstazy, mogłyby dotykać jej z kliniczną obojętnością, ścisnęło się jej gardło.

- To nie jest konieczne - odmówiła spokojnie. - Przeżyłam już to, znam objawy. Nie wiem, jak mogłam nie zauważyć ich wcześniej.

- Objawy?

- Mdłości, zmęczenie. Sądziłam, że to grypa, ale ona nie trwa tak długo, a poza tym nie traci się wagi i jednocześnie przybiera w obwodzie.

Z westchnieniem przeciągnął dłonią po włosach.

- Musiałaś jednak nie mieć już dwóch okresów.

- Nie. Poprzedni miałam, może był mniej obfity, ale wystarczający, by nie wzbudzić moich podejrzeń.

Przez chwilę panowało milczenie.

- Cholera, dopust boży jako prezent świąteczny - powiedział w końcu.

- Przypuszczam, że Józef też nie wpadł w ekstazę - odparła ostro.

- Tym razem nie było to niepokalane poczęcie - usłyszała słowa pełne goryczy. - Jeśli dobrze pamiętam...

- Przestań! - krzyknęła, zasłaniając uszy. - To było piękne i nie chcę słuchać, jak robisz z tego coś tandetnego i pospolitego.

Przez chwilę milczał, zagryzając wargi, a potem wes­tchnął z rezygnacją.

- Pobierzemy się tak szybko, jak będzie to możliwe.

- Nie zapytałeś nawet, czy się zgodzę - wytknęła mu urażonym tonem.

Spojrzał na nią zdziwiony.

- Myślałem, że tego właśnie chciałaś.

- Ale nie w ten sposób - odparła ze smutkiem.

- Cóż, przykro mi, ale tak to wygląda. Będziemy mieli dziecko i zachowamy się, jak należy. Nie martw się, Beth. Będę dobrym mężem i ojcem.

Łzy napłynęły jej do oczu. Z westchnieniem przytulił ją do siebie i objął łagodnie.

- Nie płacz, kochanie. Proszę, nie płacz.

Niewiele pamiętała z tego, jak upłynęły święta. Dzieci były zachwycone nowiną o ich ślubie, mimo to istnienie dziecka zachowali w sekrecie.

Dobry humor Gideona był nieco wymuszony, ale za­uważyła to wyłącznie Beth.

Drugi dzień Bożego Narodzenia Beth spędziła jedynie z dziećmi, grając w monopol i scrabble, oglądając telewizję i pałaszując zbyt wiele czekoladek. Miała na nie ogromny apetyt i zanim Gideon wrócił z dyżuru, niewiele ich zostało.

- Moje czekoladki! - zażartował gderliwie.

- Znowu ci je zjadłam - uśmiechnęła się przepraszająco.

Usiadł przy niej i ujął jej dłoń.

- Jak się czujesz? - spytał cicho.

Wzruszyła ramionami. Jak? Czuła dziwną pustkę, choć właśnie miały spełnić się jej marzenia. Gdyby dla Gideona ich przyszłe małżeństwo i dziecko mogły być szczęściem, a nie ciężkim obowiązkiem...

- Dobrze - odparła obojętnie.

- Rozmawiałem z pastorem. Jeśli we wtorek załatwię formalności, możemy się pobrać w piątek. Szczęśliwie nie mam dyżuru.

Skinęła głową, niezdolna do wykrzesania z siebie żad­nego entuzjazmu dla jawnej fikcji tego małżeństwa.

Gideon dotrzyma, oczywiście, przysięgi małżeńskiej, ale będzie to po prostu jeszcze jeden ciężar na jego barkach, jeszcze jeden obowiązek do spełnienia.

To smutne, zważywszy, że mogliby mieć tak wiele...

Przygotowania do ślubu toczyły się błyskawicznie. Beth udała się z Claire do miasteczka, by kupić prosty, skromny kostiumik. Gideon uparł się i dał jej na zakupy jakąś astro­nomiczną sumę pieniędzy.

- Nie wykpisz się byle czym - ostrzegła ją Claire

Beth, nie chcąc nikogo urazić, uległa ich życzeniom.

Wróciła z jasnokremową, jedwabną suknią ślubną, ozdo­bioną drobniutkimi perełkami i maleńkimi różyczkami, oraz ze ślicznymi sukienkami dla Claire i Sophie, które miały być jej druhnami. Pieniędzy zostało niewiele. Nie zrażony tym wcale Gideon zapytał ją, czy zamówiła już kwiaty.

- Och. Nie pomyślałam o tym.

Wzruszyła ramionami.

- Coś niewyszukanego.

- Dobrze. Co z rodzicami?

- A co ma być? - spytała zaskoczona.

- To twój ślub, Beth. Nie chcesz, żeby przyjechali?

- Nie, napiszę do nich. Nie będę im zawracać głowy.

- A co z przyjaciółmi?

- Tak, mam paru przyjaciół, około dziesięciu. Ale żadnych krewnych.

- Chciałbym wiedzieć, na ile osób zamówić jedzenie - wyjaśnił jej.

- Jedzenie?

- Na przyjęcie - kontynuował cierpliwie. - Ślub jest o dwunastej, więc pomyślałem o lekkim posiłku, żeby wszyscy zdążyli wrócić do siebie przed zmrokiem. Przecież to sylwester. Spodziewam się jednak, że parę osób u nas przenocuje.

Och.

Ani przez moment nie pomyślała dotąd o gościach. Nie potrafiła zapomnieć, że zbliża się najpiękniejsza chwila jej życia, a ona czuje tylko tę przerażającą pustkę...

W ostatni wieczór przed ślubem poszła do domu Gideo­na, żeby zapytać, czy dostarczono już kwiaty. Po wejściu do holu usłyszała jego rozmowę z rodzicami.

- Wiedziałam, że pasujecie do siebie – oświadczyła matka. - Powiedz, Rupercie, czy ci tego nie mówiłam?

- Chyba tak, kochanie - odparł mąż wymijająco.

- Urocza dziewczyna. Śliczna jak z obrazka i przepada za tobą. Muszę przyznać, że gdyby wokół mnie kręciło się takie zachwycające stworzenie, nie zwlekałbym długo.

- Nie zwlekaliśmy zbyt długo, tato - zaoponował ironicznie Głdeon. - Znamy się dopiero od trzech i pół mie­siąca.

- I dość - zauważyła chłodno matka. - Jeśli jest miłość, nie może się nie udać.

Beth miała już nacisnąć klamkę, kiedy zmroziły ją słowa Gideona.

- Nie sądzę, żeby miłość miała tu jakieś znaczenie powiedział ciężko. - Ale nikt mi nie zarzuci, że uchylam się od odpowiedzialności.

Zapomniała, po co przyszła. Zapomniała o wszystkim oprócz bólu, jaki nią zawładnął i z którym musiała się sama uporać. Chciała uciec, spakować rzeczy i wyjechać. Nie potrafiła jednak. Nie mogła mu tego zrobić.

Rano umyła i wysuszyła włosy, a kiedy robiła makijaż, zjawiła się Claire.

- Pomóc ci w czymś? Babcia powiedziała, że powinnam przyjść i zapytać.

Beth zmusiła się do lekkiego uśmiechu.

- Nie, Claire, dziękuję. Muszę tylko włożyć sukienkę i mogę zrobić to sama. A co z tobą i Sophie?

- Babcia nam pomaga. Na pewno sobie poradzisz?

To było zupełnie inne pytanie, ale Beth uśmiechnęła się raz jeszcze i wysłała Claire do własnych zajęć.

O wpół do dwunastej zaczęły bić kościelne dzwony. Usłyszawszy chrzest żwiru pod stopami rodziców Gideona, Beth stanęła przy oknie. Za nimi szedł Gideon, prowadząc Claire i Sophie wystrojone w jedwabne, suto marszczone, różowe sukienki. Sophie miała kwiaty we włosach, a Clai­re poruszała się z elegancją i gracją, jakiej nigdy jeszcze u niej nie widziała.

Gideon wyglądał wspaniale w wypożyczonym jasnym smokingu, podkreślającym szerokość jego ramion - prze­znaczonych, pomyślała z bólem, do dźwigania zobowiązań. Właśnie odwrócił głowę, by powiedzieć coś Williamo-wi. Twarz miał jak wyciosaną z kamienia.

Uniósł wzrok w górę i spojrzał prosto w jej oczy. Widok ponurej i zawziętej twarzy sprawił, że opuściła ją odwaga. Zrozumiała, że nie jest w stanie tego znieść.

Nie może być tylko obowiązkiem na jego barkach! Przez całe dzieciństwo była ciężarem dla swoich rodziców i, do jasnej cholery, nie pozwoli, by teraz znowu ona sama lub jej dziecko było ciężarem dla kogokolwiek.

Wyprostowała ramiona, odwróciła się od okna i spojrza­ła na ślubną suknię, wciąż wiszącą na drzwiach szafy.

Na pewno można ją oddać do sklepu, jeśli nie była używana. A jeśli nie, zapłaci za nią. Za kwiaty i przyjęcie też. O Boże, przecież tylu ludzi tam czeka, a ona ich za­wiedzie...

Nie! To nie może jej powstrzymać od zrobienia tego, co powinna. Gideon jej nie chce. Dawno temu powiedział jej, że nie ma nic do zaofiarowania. Dlaczego mu wtedy nie uwierzyła?

Rozległo się pukanie i w drzwiach ukazała się głowa Willa.

- Beth? Mogę wejść?

- Tak, proszę - powiedziała pozbawionym emocji głosem.

Wbiegł lekko po schodach i stanął jak wryty.

- Beth, nie jesteś gotowa!

- To prawda. - Ścisnęła dłońmi skraj bluzki i przełknęła ślinę. - Will, chcę rozmawiać z twoim ojcem.

- On już jest w kościele.

- Proszę.

Spojrzał na nią bezradnie.

- Nie mogę przecież wejść i wyciągnąć go stamtąd. Czy mam mu coś przekazać?

- Tak. Powiedz mu, że nie mogę za niego wyjść.

- Co??? Beth, nie wygłupiaj się, co to znaczy? Dlaczego?

- Wolałabym powiedzieć o tym jemu.

Chłopak zaklął i szybko zbiegł po schodach.

W chwilę później usłyszała cięższe kroki na metalowych stopniach i pojawił się Gideon,

Przyjrzał się jej badawczo, potem przesunął wzrokiem po wiszącej na szafie sukni i znowu utkwił w niej oczy.

- Beth? Myślałem... O co chodzi?

- Przez całe życie byłam ciężarem - powiedziała spokojnie. - Ostrzegłeś mnie dawno temu, że się ze mną nie ożenisz...

- Ale to co innego. Jesteś...

- Nie. Nie ma żadnej różnicy. Po prostu teraz chodzi o dwie osoby, a to jeszcze większy ciężar i większa odpowiedzialność. Nie mogę ci tego zrobić, ani naszemu dziecku. Nie pozwolę, by dorastało tak jak ja, przy rodzicach, którzy wpadli w pułapkę niechcianego dziecka i odpychają je od siebie.

- Nie odepchnę dziecka. O czym ty mówisz?

Roześmiała się smutno.

- Dziecka może i nie, ale mnie... Muszę być chciana, a jeśli nie... - urwała, nie mogąc mówić dalej.

- Beth! Oczywiście, że jesteś chciana! O czym ty mówisz?

- Nie chcesz się ze mną ożenić...

- Ależ chcę!

Potrząsnęła przecząco głową.

- Nie, nie chcesz. Ponosisz po prostu odpowiedzialność, a ja nie chcę od ciebie takiego poświęcenia.

- Ponoszę odpowiedzialność... Beth, nie rozumiesz. Małżeństwo to zobowiązanie, a ja traktuję moje obowiązki poważnie. Boję się poślubić ciebie, boję się, że cię zawiodę, że nie zdołam dać ci tego, na co zasługujesz. Ale chcę tego, jeśli i ty tego chcesz, ponieważ cię kocham. Potrzebuję cię i nie starczy mi już siły na to, by rozstać się z tobą. Oczy zaszły mu łzami, ale zignorował je.

- Proszę, zastanów się. Wiem, że mnie nie kochasz, ale kiedyś sądziłaś, że tak, i może z czasem... Wiem, że dzieciaki potrafią być straszne, ale kochają cię, Beth, i zrobią wszystko dla ciebie... O Boże, kochanie, daj nam szansę, proszę. Daj mi szansę...

Stała jak skamieniała, zbyt zdumiona, by uczynić naj­mniejszy ruch.

- Dlaczego nie powiedziałeś mi, że mnie kochasz? - wyszeptała.

- Bo sam nie wiedziałem. A może nie chciałem się do tego przed sobą przyznać, dopóki Will nie wszedł do kościoła i nie powiedział mi, że za mnie nie wyjdziesz. Wtedy dostałem obuchem w głowę. Uciekałem przed prawdą, chowałem się za odpowiedzialnością jak za tarczą, żeby nie narażać własnego serca, ale zdaje się, że i tak już mi je zabrałaś.

Wyciągnął do niej dłoń.

- Beth, proszę cię...

Z przepełnionym miłością sercem rzuciła mu się w ra­miona.

- Kocham cię- szepnęła. - Kochanie, sądziłam, że starasz się zachować przyzwoicie, a tak bardzo chciałam być kochana...

- Czy w końcu wyjdziesz za mnie? - spytał po chwili.

- Jasne, że tak.

- W takim razie... Nie chcę cię popędzać, ale kościół jest pełen ludzi i jeśli nie chcesz brać ślubu w dżinsach i bluzie od dresu, lepiej się przebierz.

Wytarła nos wierzchem dłoni, a Gideon podał jej wiel­ką, staromodną chustkę.

- Popraw makijaż. Zdejmę suknię z wieszaka.

Z rozpromienioną twarzą, na ile pozwoliły jej trzęsące się ręce, przy pomocy Gideona włożyła suknię.

- Moje włosy! - jęknęła. - Miałam je upiąć...

- Nie ma czasu. A poza tym uwielbiam, kiedy są rozpuszczone.

Sczesała je na plecy, przypięła welon i włożyła pantofle.

- Jak wyglądam? - spytała nerwowo.

- Jak panna młoda - odparł z dumą i ujmując jej dłoń, sprowadził ze schodów.

- Gideonie, poczekaj, nie mogę iść po żwirze. Ouu! Wziął ją na ręce i niósł w ramionach aż do kościoła,

mijając zgromadzony przed nim tłumek. Zarumieniła się, słysząc owację, a potem się roześmiała.

- Postaw mnie! Nie pozwolę, żebyś niósł mnie przez kościół jak worek kartofli!

Ku zdumieniu zebranych w kościele gości wniósł ją do środka i postawiwszy na ziemi, poprawił welon.

- Dzięki Bogu - szepnął gorąco Will. - Idź teraz do ołtarza i czekaj na nią, tato.

Jeszcze jedno. - Gideon obrócił się do Beth. - Pamiętaj, że każde słowo mojej przysięgi powiem ze szczerego serca.

- Wzruszona dziewczyna rozpromieniła się.

Stojąca z tyłu Claire westchnęła.

- Czy słyszano kiedyś coś bardziej romantycznego?

EPILOG

- Tato!

Na schodach rozległy się szybkie kroki. Kiedy drzwi głośno zaskrzypiały, mały Nicholas Pendragon zaczął krzy­czeć z całych sił.

- Nic, co dobre, nie może trwać długo - jęknął Gideon i otworzył oczy. - Dzień dobry, Williamie.

Will, roześmiany od ucha do ucha, pomachał im przed nosem kawałkiem papieru.

Gideon chwycił kartkę, przeczytał i opadł z powrotem na poduszkę.

- Chwała Bogu, wreszcie się ciebie pozbędziemy.

- I tak byście mieli mnie z głowy - uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Gdybym miał za słabe stopnie na weterynarię, zostałbym lekarzem.

- Jasne, mniej trzeba umieć - rzucił z przekąsem Gideon.

Beth zsunęła nogi z łóżka i podeszła do łóżeczka przy kominku.

- Czy twój okropny starszy brat cię zbudził, kochanie? - spytała z czułością i wzięła niemowlę w ramiona.

Dziecko zaczęło szukać usteczkami piersi. Matka po­głaskała je z uśmiechem po pokrytej ciemnymi włoskami główce.

- Chodź i pochwal Willa, a potem dostaniesz śniadanie.

Podeszła do pasierba i objęła go ramieniem.

- Gratulacje. Wiedziałam, że ci się uda. Co dostałeś?

- Cztery piątki, a z biologu i fizyki celująco.

- Zdolna bestia.

William pogłaskał braciszka po policzku. Dziecko na­tychmiast chwyciło palec ustami. Nie znalazłszy sutka, rozczarowane, znowu zaczęło krzyczeć.

- Jest głodny. Muszę go nakarmić.

Gideon odsunął kołdrę i poprawił poduszki. Beth usa­dowiła się przy nim, zaś Will usiadł wygodnie w nogach łóżka.

Po paru sekundach zapadła błoga cisza.

- A więc naprawdę dopiąłeś swego. Dobra robota - powiedział cicho Gideon do syna. - Jeden już wyfruwa, a troje trzeba jeszcze nauczyć latać.

Beth spojrzała na ssące jej pierś niemowlę.

- No, synku, tatuś ma już plany co do ciebie. Na twoim miejscu na zawsze zostałabym dzieckiem.

W pokoju pojawiła się Sophie z króliczkiem i trąca oczy Claire.

- - Co to za hałasy? - spytała sennie.

Gideon podniósł Sophie i umieścił ją w łóżku pomiędzy sobą a Beth.

Claire spojrzała na brata.

- Masz wystarczająco dobre stopnie na studia?

William, pękając z dumy, skinął głową.

- To wspaniale! - krzyknęła i rzuciła mu się na szyję. - Och, to cudownie... Czy mogę zająć twój pokój?

Beth i Gideon zanieśli się śmiechem.

- Co w tym śmiesznego, tatusiu? - spytała Sophie, ssąc kciuk.

- Nic, szkrabie. Życie jest absolutnie doskonałe.

- A w każdym razie byłoby, gdybyśmy mieli tu trochę spokoju - mruknęła Beth i podała Claire śpiącego Nicholasa.

Dziewczynka bardzo ostrożnie włożyła braciszka z po­wrotem do łóżeczka i przykryła go. Potem Will zabrał z łóżka Sophie i obiecując wspaniałości na śniadanie, wy­prowadził z pokoju.

Gdy tylko drzwi zamknęły się za nimi, Gideon objął Beth i przytulił ją mocno.

- Kocham panią, pani Pendragon - powiedział czule.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
024 Anderson Caroline Nic nie mogę ci ofiarować
024 Anderson Caroline Nic nie mogę ci ofiarować
024 Anderson Caroline Nic nie moge ci ofiarowac
Anderson Caroline Nic nie mogę ci ofiarować Medical Romance 24
Anderson Caroline Nic nie moge ci ofiarowac
24 Anderson Caroline Nic nie mogę ci ofiarować Romantyczna jesień
NIE MOGĘ CI WIELE ?Ć
6 NIE MOGĘ CI WIELE ?Ć d
Nie mogę ci pomóc człowieku
02 Nie mogę ci wiele?ć
Booth Karen Nie mogę ci się oprzec
Anderson Caroline Nie wszystko naraz
Anderson Caroline Nie wszystko naraz
062 Anderson Caroline Nie wszystko naraz
Anderson Caroline Nie tylko w święta Harlequin Medical 295
Anderson Caroline Nie wszystko naraz
Julian Tuwim Powiedzieć ci nie mogę
Nie wiele mogę Ci dać

więcej podobnych podstron