Roger Żelazny
Róża dla Eklezjastesa
Four for Tomorrow & The Doors of his Face The Lamps of his Mouth
Przełożyli Bożena Jóźwiak Jarosław Kotarski Zbigniew A. Królicki
Theodore Sturgeon
W dziedzinie science fiction nie było zjawiska podobnego do Żelaznego od czasu…
Tak zaczynał się pierwszy szkic tej przedmowy i na tym etapie pozostał przez jakieś czterdzieści osiem godzin, podczas gdy ja biedziłem się nad zakończeniem tego zdania w sposób precyzyjny i sprawiedliwy Jedynym rozwiązaniem jest tu wyrzucenie ostatnich dwóch wyrazów, ale nawet wtedy rozminie się ono z prawdą, gdyż określenie „science fiction” ogranicza stan faktyczny Przecież tak wiele z tego, co wydawane jest jako science fiction, wcale mą nie jest Z kolei coraz więcej literatury tego gatunku jest publikowane bez tej etykietki (a cieszy się wielkim powodzeniem np Ostatni brzeg, Dr Strangelove, Siedem dni w maju, 1984 ltd , ltd , co profesjonalnych pisarzy science fiction może uczynić ofiarami mann prześladowczej) Wystarczy więc w tej chwili powiedzieć, ze trudno byłoby znaleźć takiego autora jak Żelazny w jakimkolwiek gatunku
Zetknęliśmy się już z prawdziwymi poetami prozy, lecz często wytyka się im pewne braki, gdy mowa o tempie i konstrukcji. Mamy również wielkich gawędziarzy, u których gmach narracji jest prawidłowo wzniesiony na solidnych podstawach i dobrze powiązany od początku do końca, lecz niejednokrotnie zbudowany ze zhomogenizowanej, trzymającej się podstawowych faktów prozy. Jednocześnie istnieje, niestety, tylko garstka pisarzy, których nazywam „ludzkimi ekspertami”. Mają oni specjalny dar tworzenia pamiętnych postaci będących czymś więcej niż dobrą fotografią realnie istniejących pierwowzorów. Ich bohaterowie żyją i jak wszystkie żywe istoty, zmieniają się nie tylko w trakcie czytania, lecz również w pamięci czytelnika, w miarę jak on sam rozwija się i wnosi coraz więcej do tego, co dostarczył mu autor. Lecz ci „ludzcy eksperci” mają tendencję do przeobrażania swojego rzadkiego daru w rodzaj obsesji (jednocześnie tworzą niewielkie grupki zapaleńców mających skłonność do tego samego) i nie zwracają szczególnej uwagi na kwestie konstrukcji i treści. Odpowiednią analogią będzie tu doskonale obsadzona i skonstruowana sztuka, do której ktoś zapomniał dostarczyć scenariusz.
Jeśli więc ktokolwiek sądzi, iż za chwilę powiem, ze Zelaznemu udaje się sprostać tym wszystkim wymogom i uniknąć przeoczeń, że znajdujemy u niego pełnię treści i konstrukcji, środków i celów, faktury, rytmu i tempa, to ma całkowitą rację.
Trzy elementy w twórczości Zelaznego wymagają wyizolowania i dokładniejszego zbadania, jednak bezlitosne brzmienie tego oświadczenia zmusza mnie do wprowadzenia poprawki. Niech to będą dwa czynniki i wskazanie palcem, niezdecydowane i niewyraźne skinienie w kierunku czegoś Tam Daleko (albo W Górze, albo W Środku), co można przeanalizować mniej więcej tak skutecznie, jak wpływ wewnętrzny obserwacji zmian koloru na powierzchni bańki mydlanej albo tę bezgłośną eksplozję gdzieś pod przeponą, będącą jednym z symptomów miłości.
Po pierwsze, opowiadania Żelaznego są bajeczne. Używam tu tego określenia w specjalnym i całkowicie dosłownym sensie. Ezop nie przedstawił w swojej bajce, i przedstawić nie zamierzał, rzeczowej relacji na temat poczynań lisa wegeterianina obdarzonego ludzką mową i ludzkim systemem ocen dotyczących nieosiągalnej kiści winogron. Przekazywał za jej pośrednictwem coś jeszcze, i to coś ważniejszego niż to, co powiedział dosłownie. Do mnie z kolei dotarło na przestrzeni lat, ze wielkość literatury i znaczenie postaci literackich (takich, jak kapitan Ahab, Billy Budd, Hamlet, Hiob, Unasz Heep) leży w istocie w ich bajkowości. Ktoś może je uczenie nazwać archetypami Junga, lecz rozpoznaje oraz/lub ich sytuacyjne uwarunkowania w swoich codziennych kontaktach z gospodarzem, pracodawcą czy najdroższymi osobami. Bajka mówi więcej niż jej słowa, przekracza swoje własne ramy. Zelazny też zawsze mówi więcej niż jego słowa, wszystkie opowiadania mają zastosowanie, naświetlają prawdę, dostarczają czytelnikowi narzędzi (a czasem broni), których nie miał przedtem, a dla których może znaleźć codzienny użytek poza granicami opowieści.
Po drugie, w miarę jak człowiek czyta coraz więcej utworów tego niezwykłego pisarza, narasta uczucie podniecenia, stopniowego rozpoznawania czegoś, co (w każdym razie we mnie) budzi rosnący podziw. Co dziwniejsze, wynika to nie z licznych zalet jego pisarstwa, lecz z usterek. Bo ma ono słabe punkty, i to sporo. Czasami odnosi się wrażenie, ze kilka (spieszę dodać, że bardzo nielicznych) z jego bardziej soczystych sformułowań zyskałoby na spryskaniu „Dulcote” — stosowanym przez plastyków przezroczystym sprayem, który tłumi jaskrawość i połysk. Nie dlatego, żeby nie były piękne — gdyż Bóg mi świadkiem, ze większość z nich jest — lecz dlatego, iż nawet tak zręczny kowal słów jak Zelazny może od czasu do czasu zapomnieć, ze taki zabieg potrafi powstrzymać czytelnika od pospiesznego przebiegania wzrokiem stąd dotąd, a także że umeblowanie powinno być umieszczane poza miejscami, gdzie się chodzi. Jeśli rozbiję sobie goleń o stolik do kawy, to raczej nie będzie dla mnie istotne, że jest to najpiękniej wykonany okaz od czasów Króla Słońce, szczególnie jeśli to sam autor sprawił, iż na niego wpadłem. Ponadto jest jeszcze kwestia egzotycznych wyrażeń — wprowadzania tych niesamowicie precyzyjnych i przez to całkowicie nieprzetłumaczalnych niemieckich terminów lub cytatów z klasycznych mitologii. Nie chciałbym tu zostać źle zrozumiany. Naprawdę dobry pisarz ma prawo, jeśli nie obowiązek, okazywać pewną arogancję i powinien swobodnie mówić wszystko, na co tylko ma ochotę, w sposób, w jaki zechce. Z drugiej jednak strony, pisanie, podobnie jak wybory, kopulacja, sonaty czy cios pięścią w nos, jest rodzajem porozumiewania się, a więc absolutnej konieczności dla egzystencji istot ludzkich w każdej dziedzinie, czy to konkretnej, czy abstrakcyjnej. Można ją zdefiniować jako działalność ludzką wywołującą odpowiedź tego samego rodzaju ze strony innych istot ludzkich. Porozumiewanie się musi być zjawiskiem dwukierunkowym typu nadajnik–odbiornik albo nie istnieje wcale. Jeżeli wywołuje reakcję innego typu („a cóż to, do diabła, ma znaczyć?” zamiast „ależ oczywiście!”), to wprawdzie istnieje, lecz okaleczone. Bardzo delikatna i niewyraźna linia oddziela metodę polegającą na używaniu egzotycznych wtrętów wraz z ich definicją, co może być uznane za obraźliwe przez czytelnika, który je rozumie, a rzucaniem go na głęboką wodę bez ostrzeżenia i wyjaśnień. Zgadzam się, ze czytelnik powinien wykonać część pracy, a im więcej robi, w tym większym stopniu uczestniczy w dziele. Jednocześnie stopień jego uczestnictwa świadczy o jakości utworu (i poziomie pisarza). Z drugiej strony nie powinien być zatrzymywany lub wyrzucany z nurtu, w którym umieścił go sam autor, przez takie przeszkody nawigacyjne, choćby nie wiadomo jak trafnie dobrane. Sprowadza się to do uświadomienia sobie, kto jest słuchaczem, do kogo zaadresowany jest przekaz i na co ten ktoś sobie zasłużył. A zasłużył sobie na bardzo wiele, gdyż znajduje się na drugim końcu czegoś, co bez niego nie mogłoby istnieć. Ci odbiorcy (a jest ich wielu), którzy potrzebują rozpieszczania, nie zasługują na nie. Ci z kolei, którzy potrafią złapać wszystko co naprawdę dobry pisarz im rzuci, są dla mego prawdziwym darem, lecz stanowią niewielką część tej złożonej istoty — Czytelnika. Pomysłowy pisarz zawsze znajdzie sposób, by osiągnąć jak największą komunikatywność bez uszczerbku dla swej arogancji, wystarczy, zęby o tym pomyślał. Pisarzowi mniej inteligentnemu bez trudu byśmy wybaczyli taki brak zastanowienia, lecz Zelazny nie może się uciekać do podobnej wymówki. Tu dochodzimy do sedna tych rozważań. Zelazny jest pisarzem takiej klasy, że osądza się go według wyższych standardów niż wielu innych, i będzie dźwigał ten krzyż przez cały okres swej pisarskiej kariery. Na szczęście ramiona, na których będzie on spoczywał, są bardzo dobrze umięśnione.
Ważniejsza sprawa wynikająca z tych rozważań nad usterkami jest związana z tym, jakiego rodzaju są to słabości. Niewątpliwie żadna ze spraw, o których wspomniałem (lub mogłem wspomnieć), nie była skutkiem braku zdolności. Każda jest efektem rozwoju, ekspansji, prób, słownych walk i zmian. Trudno powiedzieć o pisarzu coś równie przerażającego (chociaż niektórzy z nich wcale tak me uważają) jak pochwalne „koniec”. Podziwiamy piękno doskonale oszlifowanego diamentu, a samo jego istnienie jest świadectwem wielkiej zręczności i ciężkiej pracy, lecz on się już nie będzie w sposób istotny dalej rozwijał. Wielkie drzewo dociera do swego ostatecznego „końca”, kiedy zostaje ścięte, może jeszcze przeobrazić się w wykałaczki czy listewki, lecz jako drzewo jest już martwe. Tylko to, co ulega ciągłym — dzień po dniu, komórka po komórce — zmianom, jest żywe. I w związku z tym właśnie pojawiło się we mnie i stale narasta uczucie podziwu dla twórczości Zelaznego, gdyż jest on młody, a już stał się wielki, posiada nawyk ciężkiej pracy i kształcenia się, a jednocześnie nie wykazuje najmniejszych oznak zwalniania tempa czy chęci porzucenia swojej pracy. Nie znam go osobiście, ale gdybym znał, pragnąłbym mu nade wszystko powiedzieć, ze wzbudził we mnie ten podziw, ze krzywa, którą nakreślił swoimi pierwszymi utworami może zostać przedłużona do prawdziwej wielkości oraz ze jeżeli będzie podążał za swoją pisarską gwiazdą, to inne rzeczy przyjdą same. Jeśli kiedykolwiek coś mu się wyda ważniejsze, to musi sobie uświadomić, ze ważniejsze nie jest. Jeżeli kiedykolwiek coś go będzie odciągać od pisarstwa, to musi być całkowicie przekonany, ze jest to coś znacznie mniej istotnego od jego daru. Do tej pory nie wykazuje najmniejszych oznak tego, by przestał się rozwijać albo miał przestać w przyszłości.
Czy wiecie, jak rzadko się to zdarza?
Cztery opowiadania z tej książki, uporządkowane poniżej według moich wybitnie osobistych kryteriów (które komuś mogą się wydać niesłuszne) rosnącej doskonałości, należą do tego cudownego gatunku, sprawiającego, ze zazdroszczę każdemu, kto jeszcze ich nie przeczytał i dopiero ma to zrobić.
Bramy jego twarzy, lampy jego ust to sam rozmach i szybkość. Byłoby to dobre opowiadanie, gdyby relacjonowało samą akcję i intrygę, a także gdyby ograniczyło się do tego, co dzieje się w głowach i sercach jego bohaterów. Tymczasem jest dobre w obu tych warstwach.
Furie z kolei to tour de force, gdzie Zelazny z łatwością osiągnął to, co większość pisarzy uznałaby za niemożliwe, a kilku bardzo dobrych za niezwykle trudne. Mianowicie, pozornie bez trudu, stworzył milieu i bohaterów oraz wyznaczył sobie cel tego opowiadania tak daleko, jak każdy ma ochotę dotrzeć. Przekonał nas, byśmy w to cały czas wierzyli, po czym odszedł, miarowo oddychając, podczas gdy my, ciężko dysząc, zostaliśmy z bajką w dłoniach.
Cmentarzysko serca należy do tej cudownej kategorii, która jest może największym darem science fiction dla literatury oraz istot ludzkich — opowieścią z „oddźwiękiem”, opowieścią z cyklu „co będzie, jeśli…”. Jest to rozwinięcie pewnego aspektu naszej rzeczywistości przenoszące nas naprzód, do czasów i miejsc, których nigdy sobie nie wyobrażaliśmy, bo po prostu nie umieliśmy. Kiedy ta historia się kończy, obracamy się i spoglądamy na rzeczy, które on dla nas rozwinął, znajdujące się tu i teraz, towarzyszące nam tego właśnie dnia na naszej planecie. Zdajemy sobie wtedy sprawę, że powiedział nam i podarował coś, czego przedtem nie mieliśmy, i że odtąd już zawsze będziemy spoglądać na ten aspekt naszego świata innymi oczami.
Róża dla Eklezjastesa jest jednym z najważniejszych utworów, jakie kiedykolwiek przeczytałem. Może powinienem raczej powiedzieć, iż jest jednym z moich najbardziej pamiętnych doświadczeń. Tak się zdarzyło (no cóż, od razu wam mówiłem, że jest to całkowicie osobista ocena), że ta akurat bajka ze swymi zdumiewającymi zwrotami akcji prowadzącymi aż do bolesnego zakończenia jest dręczącą analogią moich własnych przeżyć. Być może ten nieprawdopodobny zbieg okoliczności wpłynął na to, ile to opowiadanie dla mnie znaczy, a dla innych nie będzie ono tak wzruszające. Starając się jednak, na ile to możliwe, zachować obiektywizm, uważam, iż bezpiecznie mogę stwierdzić, że jest to jedno z najpiękniej napisanych, najzręczniej skonstruowanych i najbardziej namiętnych dzieł sztuki, które się kiedykolwiek pojawiły.
Pragnąłbym jeszcze zwrócić uwagę na dwie powieści Rogera Żelaznego: Ja, nieśmiertelny i The Dream Master, oraz podsumować to, co tu powiedziałem, jak również sporo rzeczy, których nie powiedziałem. Chciałbym podsumować wszystkie myśli i uczucia dotyczące twórczości Rogera Żelaznego, istniejącej i przyszłej; podsumować to, co uderzyło mnie w punktach kulminacyjnych wszystkich jego fabuł oraz za każdym razem, jak dotąd, w tym przykrym momencie, kiedy przewracałem ostatnią stronę każdego z jego opowiadań; chciałbym podsumować to wszystko w dwóch słowach: Jestem wdzięczny.
Theodore Sturgeon
Sherman Oaks, Kalifornia.
The Furies
Czasami Natura, jakby po namyśle, rzuca kość tym, których okalecza i spycha na margines Często jest to jakiś talent, przeważnie bezużyteczny, lub przekleństwo inteligencji.
Kiedy Sandor Sandor miał cztery lata, potrafił nazwać wszystkie 149 zamieszkanych światów w Galaktyce. Gdy ukończył pięć, umiał wymienić wszystkie główne lądy każdej planety i narysować je z grubsza na pustym globusie. Zanim ukończył lat siedem, znał wszystkie prowincje, stany, państwa i główne miasta ogółu najważniejszych lądów na wszystkich 149 zamieszkanych planetach Galaktyki. Kiedy nie spał, większość czasu spędzał na czytaniu lądografii, historii, lądologii oraz popularnych przewodników, a ponadto szczegółowo studiował mapy i taśmy podróżnicze. Odnosiło się wrażenie, że ma w mózgu aparat fotograficzny, gdyż kiedy ukończył dziesięć lat, nie było miasta w Galaktyce, o którym Sandor Sandor nie potrafiłby czegoś powiedzieć.
A na tym się nie skończyło.
Fascynowały go miejsca. Zgromadził całą bibliotekę planów miast i map drogowych. Studiował style architektoniczne i podstawowe branże przemysłu, typy rasowe i rdzenne formy życia, miejscową florę, punkty orientacyjne, hotele, restauracje, lotniska, porty morskie i kosmiczne, style ubierania i ozdoby, warunki klimatyczne, lokalną sztukę i rzemiosło, nawyki żywieniowe, sporty, religie, instytucje społeczne i zwyczaje.
Kiedy w wieku czternastu lat robił doktorat z lądografii, egzamin ustny zdawał w zamkniętej sieci telewizyjnej. Powodem był jego lęk przed opuszczaniem domu, zrobił to dotąd tylko trzykrotnie i za każdym razem eskapadę przypłacił urazem psychicznym. Przyczyną tego z kolei był fakt, że na wszystkich 149 światach Galaktyki nie było lekarstwa na pewną degeneracyjną chorobę mięśni. Cierpiący na to schorzenie Sandor nawet najdelikatniejszą protezą nie mógł manipulować dłużej niż kilka minut, by nie odczuwać zmęczenia i dotkliwego bólu. A żeby wyjść z domu, potrzebował trzech takich urządzeń — obu nóg i prawej ręki — zdolnych zastąpić te, które nie zostały mu dane w jakimś momencie przed narodzeniem.
Nie chcąc się narażać na ból ani udrękę spotykania ludzi innych niż jego ciocia Faye lub pielęgniarka, panna Barbara, wolał zdawać egzamin ustny w systemie telewizji zamkniętej.
Uniwersytet w Bnll na Dombeck znajdował się na drugiej półkuli planety. Gdyby nie ta odległość, profesorowie przyszliby do Sandora, ponieważ darzyli go szacunkiem. Jego licząca 855 stron dysertacja pod tytułem Kilka uwag na temat grawitacyjnej teorii mnogości wyjaśniającej formowanie się lądów podobnego typu na odmiennych ciałach planetarnych zwróciła na siebie uwagę nawet Uniwersytetu Interstelu znajdującego się na samej Ziemi. Sandor Sandor nie miał, rzecz jasna, nigdy zobaczyć Ziemi. Jego mięśnie mogły znieść grawitację tylko mniejszych planet, takich jak Dombeck.
Tak się akurat złożyło, że władze Interstelu, które monitorują dosłownie wszystko, podsłuchały egzamin ustny Sandora i jego obronę pracy doktorskiej.
Profesor Baines był jednym z niewielu przyjaciół Sandora. Kilka razy spotkali się nawet osobiście w bibliotece młodzieńca, gdyż naukowiec przychodził pod pozorem pożyczenia pewnych książek i zostawał na całe popołudnie. Kiedy egzamin dobiegł końca, profesor Baines nie wyłączył się od razu, lecz jeszcze przez parę minut gawędził z Sandorem. Właśnie wtedy rzucił przypadkową uwagę na temat pewnego, niemal bezużytecznego — w sensie akademickim, rzecz jasna — talentu Sandora.
Na tę wzmiankę urzędnik rządowy czujnie nadstawił uszu (był Rigellianinem). Bardzo zależało mu na awansie i przypomniał sobie pewien mało znany raport.
Profesor Baines wspomniał o tym, jak to pewnego razu Sandor Sandor otrzymał do przestudiowania trzydzieści zupełnie przypadkowych fotografii pochodzących z różnych miejsc całej Galaktyki, a jednocześnie istotne dane z owych zdjęć wprowadzono do rządowego komputera L–L. Za każdym razem Sandor podał własciwą nazwę planety, nazwę kontynentu w dwudziestu dziewięciu wypadkach, hrabstwa lub prowincji w dwudziestu sześciu, a dwadzieścia trzy razy bezbłędnie określił swoje położenie w obrębie pięćdziesięciu mil kwadratowych. Komputer prawidłowo zidentyfikował planetę na dwudziestu siedmiu kliszach.
Jednak dla komputera nie było to ukochane zajęcie.
W ten sposób stało się jasne, że Sandor Sandor zna niemal każdą cholerną ulicę w Galaktyce.
Dziesięć lat później znał już wszystkie.
Tymczasem Rigellianin, niezadowolony z pracy, już trzy lata później opuścił agencję rządową i przeniósł się do prywatnej firmy, gdzie płace były lepsze, a awans szybszy. Jednakże jego raport i taśma zostały włączone do akt…
Benedick Benedict urodził się i dorastał w wodnym świecie Kjum, obdarzony niezawodną umiejętnością robienia sobie wroga z każdego, kogo poznał.
Nie działo się tak bez przyczyny. Podczas gdy dla niektórych ludzi największą przyjemnością jest picie, a dla innych obżarstwo, kiedy jedni są leniwi, a drudzy uwielbiają rozpustę czy phrinnowanie, Benedickowi największą rozkosz sprawiało plotkowanie. Wyrósł na straszliwą paplę.
Plotka była jego nektarem i ambrozją, jego seksem i religią. Podanie mu ręki było dużym błędem, niekiedy wręcz katastrofalnym. Ponieważ, gdy trzymał twoją dłoń, ściskając ją i uśmiechając się, oczy nagle zachodziły mu mgłą, a łzy zaczynały się toczyć po tłustych policzkach.
Nie odczuwał smutku, kiedy to się działo. Wcale nie. Był to fizyczny objaw jego reakcji paranormalnej. W takiej chwili miał przed oczyma całą twoją przeszłość. Na dodatek było to spojrzenie wybiórcze — widział tylko to, czego szukał. A interesowały go skandale i nienawiść albo, co bywa jeszcze gorsze, miłość. Szukał łamania prawa i niepokoju, wspomnień zażenowania, bólu, słabości i daremności poczynań. Widział wszystko, o czym człowiek pragnął zapomnieć, i na dodatek o tym mówił.
Jeśli będziesz miał szczęście, nie opowie ci o tobie samym. Jeśli zetknąłeś się kiedykolwiek z kimś, kogo on na swój sposób poznał, i fakt ten wyjdzie na jaw, to zacznie opowiadać o tamtej osobie. Będzie mówił o życiu tej kobiety czy tego mężczyzny, gdyż taki rodzaj stosunków towarzyskich ceni sobie nawet bardziej nikż wzbudzenie w tobie gniewu na ciebie samego. A jego oczy, głos i dłoń będą cię więzić jak uścisk Starego Żeglarza w stanie jakby półsnu, poza którym będziesz go słyszał i czuł się wstrząśnięty pod zewnętrzną warstewką odrętwienia.
Potem odejdzie i opowie o tobie innym.
Takim właśnie człowiekiem był Benedick Benedict. Zapewne nawet nie zdawał sobie sprawy, jak jest znienawidzony, gdyż ta reakcja przychodziła dopiero później, parę godzin po tym, jak życzył „Miłego dnia” i odchodził. Zostawiał swoich słuchaczy w stanie zbliżonym do odczuć kogoś, kto właśnie został zgwałcony. Później strach, wstyd lub obrzydzenie sprawiały, że starali się zapomnieć o tym, co zaszło, i o nim. Inni z kolei nienawidzili go w milczeniu, gdyż był niebezpieczny — to znaczy miał potężnych przyjaciół.
Benedick był wyjątkowo towarzyskim zwierzęciem: uwielbiał skupiać na sobie uwagę, pragnął być podziwiany i łaknął widowni. Zawsze zresztą potrafił znaleźć sobie słuchaczy. Znał tyle tajemnic, że w zamian za możliwość usłyszenia czegoś ciekawego tolerowano go w wielu ważnych miejscach. Ponadto był bardzo bogaty, lecz o tym za chwilę.
W miarę upływu czasu coraz trudniej było mu poznawać nowych ludzi. Wieść o nim rozchodziła się w postępie geometrycznym w stosunku do jego paplaniny, a nawet ci, którzy mieli ochotę go posłuchać, siadali w przeciwnym końcu pokoju, wlewali w siebie dość alkoholu, by choć częściowo przytłumić własne wspomnienia, i starali się znaleźć jak najbliżej drzwi.
Bogactwo Benedicka brało się stąd, że jego moc działała również na materię nieożywioną. Na zalanym wodą Kjum trudno było o pożyteczne minerały. Jeśli ktoś przyniósł mu próbkę, to ściskając ją i łkając, potrafił powiedzieć, gdzie należy szukać złoża. Mając jedną rybkę złowioną w przepastnych oceanach Kjum, mógł wyrysować szlak całej ławicy. Płacząc, dotykał naszyjnika z miejscowych radiopereł i odgadywał położenie łowiska radioperłopławów.
Lokalne towarzystwa ubezpieczeniowe i firmy kredytowe przechowywały tak zwane akta Benedicta — pióro, którym klient podpisał swój kontrakt, odrzucony niedopałek papierosa, plasteksową chusteczkę, którą otarł czoło, rzecz zostawioną na przechowanie, pozostałości po biopsji lub badaniu krwi. Wszystko to Benedict mógł wykorzystać przeciw tym, którzy oszukali te firmy i uciekli, przeciw tym, którzy złamali ich przepisy.
Nie upajał się bynajmniej swą mocą, po prostu się nią cieszył. Był jednym z dziewiętnastu znanych paranormów na 149 zamieszkanych światach Galaktyki i nie znał innego sposobu na życie. Czasami pomagał również władzom, o ile uznał ich sprawę za słuszną. Jeśli nie, jego moc nagle znikała i wracała dopiero, kiedy nie była już potrzebna. To jednak nie działo się zbyt często, jako ze Benedick Benedict był człowiekiem humanitarnym i dobrze opłacanym, którego zdolności zostały laboratoryjnie sprawdzone i klinicznie przetestowane. Potrafił również zastąpić wariometr. Mógł odczytać myśli powstające poza jego własną czaszką…
Lynx Links wyglądał jak piłka plażowa z brodą, tłusty patriarcha z przepaską na oku, wielbiciel dobrego jedzenia i picia, prostego odzienia i towarzystwa prostych ludzi, był człowiekiem, który często się uśmiechał i mówił miłym, melodyjnym głosem.
Wcześniej zdążył zapisać na swym koncie najbardziej imponujący rejestr zabójstw spośród wszystkich agentów zatrudnionych kiedykolwiek przez Centralę Wywiadowczą Interstelu. Podczas pięćdziesięciu lat pracy w charakterze agenta terenowego wyprawił na tamten świat czterdziestu ośmiu ludzi i siedemnastu osobników reprezentujących obce, złośliwe formy życia. Był jednym z trzech zaledwie ludzi w Galaktyce, którzy przeżyli pół wieku zatrudnienia w CWI. Teraz żył wygodnie z rządowej emerytury pomimo trzech żon i gromady wnuków. Czasami był wzywany jako konsultant albo wykonywał na boku jakąś niewielką misję. Wierzył głęboko, że wszelkie formy życia stanowią jedność, a wszyscy ludzie są braćmi, oraz że stosunkami między ludźmi nie powinien rządzić strach ani nienawiść, lecz wyłącznie miłość. Links nawet zabijał z miłością — jak często mówił podczas uspokajających sesji psychoterapeutycznych — odnosząc się z czcią i szacunkiem do osoby i ducha człowieka, który został skazany na śmierć.
To będzie opowieść o tym, jak to się stało, że został wezwany z powrotem z Hosanny, Świata Wielkiego i Wspaniałego Płomienia Boskiego Życia, by wraz z Sandorem Sandorem i Benedickiem Benedictem zapolować na Victora Corga, człowieka bez serca.
Victor Corgo był kapitanem Wallaby. Victor Corgo był głównym astrogatorem, pierwszym oficerem i naczelnym inżynierem Wallaby. Victor Corgo po prostu był Wallaby.
Niegdyś Wallaby była dumnym statkiem Straży Kosmicznej, hebanowym muchomorem, którego podobne do klejnotów kropki stanowiły projektory szybkiego fazowania. Niegdyś Wallaby krążyła po nadgranicznych światach Interstelu, wymierzając sprawiedliwość według jednolitego kodeksu galaktycznego w miejscach, gdzie nie obowiązywało żadne inne prawo. Dawniej dumna Wallaby pod komendą kapitana Victora Corga ze Straży Kosmicznej przemierzała dalekie przestrzenie kosmosu i stała się legendą pod legendarnym niebem.
Corgo był postrachem bandytów i wstrętnych obcych form życia, zagrożeniem dla wszystkich, którzy łamią prawo, cierniem w boku wszelkich złoczyńców. Wraz ze swym migocącym grzybem, który w ciągu jednego dnia mógł wypalić cały kontynent poniżej poziomu wody, był dumą straży, najlepszym z najlepszych, śmietanką zebraną ze wszystkich pozostałych.
Niestety, Corgo opuścił szeregi straży.
Stał się łajdakiem.
…Zdrajcą
Upadłym bohaterem…
Po czterdziestu pięciu latach służby, mając przed sobą zaledwie pięć lat do emerytury, stracił całą załogę w niefortunnym nalocie na twierdzę piratów na planecie Kilsh, która mogła stać się sto pięćdziesiątym zamieszkanym światem Interstelu.
Ledwie żywy przedzierał się potem, czołgając, przez wielkie pole śnieżne Brild na głównym kontynencie Kilsh. Słyszał już pomruki zbliżającej się śmierci, kiedy najzupełniej przypadkowo został ściągnięty z jej pasa ruchu, jeśli można tak powiedzieć, przez Drillenów, koczownicze plemię brzydkich, lecz inteligentnych czworonogów. Zabrali go do swego obozu, gdzie uleczyli go, nakarmili i ogrzali. Później przy ich pomocy wydobył Wallaby wraz z całym uzbrojeniem z miejsca, gdzie wypaliła sobie drogę, ponad sto stóp poniżej powierzchni lodu.
Jako że został bez załogi, wyszkolił Drillenów.
Wraz z Drillenami i Wallaby zaatakował piratów.
Zwyciężył.
Lecz to jeszcze nie był koniec.
Nie.
Kiedy dowiedział się, że zgodnie z jednolitym kodeksem na Drillenów został wydany wyrok śmierci, wyrzekł się swojego własnego gatunku. Drillenowie odmówili przeniesienia się na całkiem porządną planetę–rezerwat. Postanowili kontynuować okupację tego, co miało stać się sto pięćdziesiątym zamieszkanym światem w Galaktyce (to znaczy w Interstelu).
Dlatego wydano rozkaz zniszczenia.
Kapitan Corgo protestował, więc uznano go za niepoczytalnego.
Kapitan Corgo groził, więc jemu również pogrożono.
Kapitan Corgo walczył, został pokonany, zmarł, został wskrzeszony, zdołał uniknąć uwięzienia i stał się banitą.
Zabrał Wallaby ze sobą. W dniach chwały nazywano ją Szczęśliwą Wallaby, teraz była to po prostu Wallaby.
Kiedy dosięgły jej wiązki z prowadnic atakującego pojazdu, kiedy wibracje ogarnęły hebanowy kadłub i rozdarły jego ciało, Corgo zawołał do siebie załogę złożoną z sześciu Drillenów, pogładził futro Mali, swojej ulubienicy, otworzył usta, by cos rzec, i zmarł, akurat kiedy zaczęły płynąć słowa oraz łzy.
— Przepraszam… — zdążył powiedzieć.
Dali mu jednak nowe serce — jego stare rozpadło się na kawałki i nie dało się go uratować. Umieścili je w słoju, a w zamian włożyli mu błyszczące, aseptyczne jajeczko z pulsującego metalu, które rozszerzało się i kurczyło ze zmienną częstotliwością, zależnie od informacji o oddychaniu, zawartości cukru we krwi oraz wydzielaniu różnych gruczołów przekazywanych przez małe jak ziarenka komputery również wszczepione do jego ciała. Te nasionka i jajeczko utrzymywały go przy życiu.
Kiedy już byli pewni, że naprawdę będzie żył, poinformowali go, jak wygląda procedura sądu wojennego. On jednak nie czekał na zasłużony proces. Złamał słowo oficera i uciekł z posterunku straży, zabierając ze sobą Malę, jedynego obecnie Drillena w całej Galaktyce. Pięcioro jej towarzyszy nie przeżyło badań naukowych mających na celu ustalenie ich budowy wewnętrznej. Reszta rasy nie zgodziła się, oczywiście, na przesiedlenie.
Wtedy właśnie człowiek bez serca wypowiedział wojnę ludzkości.
Zajęcie planety wiąże się z ogromnymi kosztami. Potrzebne są gigantyczne urządzenia do wysadzania w powietrze, cięcia, płukania i rafinowania, żeby cofnąć taki świat niemal do stanu pierwotnego chaosu, po czym wydobyć jego podstawowe (to znaczy użyteczne w sensie handlowym) składniki. W książkach historycznych możecie wyczytać, jak w zamierzchłych czasach wyglądała na naszej ojczystej planecie eksploatacja odkrywkowa. Z grubsza procesy wówczas stosowane były podobne, jeśli chodzi o istotne szczegóły i rezultaty, lecz operacje prowadzono na nieporównanie mniejszą skalę.
Wyobraźcie sobie sto mil Wielkiego Kanionu pojawiające się z dnia na dzień albo odwrócenie w mgnieniu oka milionów lat procesów lądotwórczych, pomyślcie o wszystkich epokach lodowcowych na Ziemi i skondensujcie je w jednej porze roku. To pozwoli wam mniej więcej uświadomić sobie czas i skutki.
A teraz wyobraźcie sobie sprowadzaną siłę roboczą — ludzi którzy wiercą i wysadzają, tną i płuczą dla wielkich konsorcjów górniczych; ludzi bynajmniej nie pozbawionych wykształcenia, a jednak pragnących podjąć to ogromne ryzyko. Czasami podejmują je tylko na rok — z powodu wysokiego wynagrodzenia albo dlatego, że są karierowiczami — ci, którzy wyruszają do trzech światów w ciągu jednego sezonu. Lądują na tych planetach w statkach kryjących miasta całymi górniczymi obozami kosmicznych przyczep. Przybywają ze wszystkich stron zamieszkanej Galaktyki, przynosząc ze sobą moc narzędzi i przeciwstawnego kciuka. Na czole mają znamię słonecznego Feniksa, a w oczach chłód przebytych przestrzeni kosmicznych. Wiedzą, co zrobić, by wzniosły się przed nimi kopuły z atomów, i jak przywołać trąbę powietrzną z frachtowców po drugiej stronie nieba. A wszystko robią dokładnie i skutecznie, nie zapominając przy tym o stylu, tradycji, śpiewie i śmiechu, gdyż są ciężko harującymi zespołami ścigającymi się z czasem (który jest pieniądzem), by uzyskać jak największy przerób (który jest pieniądzem) i pokonać swoich konkurentów na rynku (co jest ważne, jako ze jeden zalążek świata kształtuje wielomiesięczne obroty). W jednej ręce niosą płomień, a w drugiej trąbę powietrzną, lądują ze swymi rodzinami i wszystkim, co posiadają, wznoszą tymczasowe miasta, wykonują swoje magiczne dzieło i odchodzą, kiedy już kuglarska sztuczka ze znikaniem zostanie zakończona.
Teraz macie już pojęcie, co się dzieje i kto jest obecny na scenie, a sęk tkwi w tym, że:
Zajęcie planety wiąże się z ogromnymi kosztami.
Nie zrozumcie mnie źle — zyski są więcej niż proporcjonalne. Chodzi tylko o to, że mogą być nawet większe…
W jaki sposób?
No cóż… Po pierwsze, ciężki sprzęt używany w tych przedsięwzięciach jest przeważnie możliwy do zastąpienia, przynajmniej ten znajdujący się w miastach emigrantów. Przenoszenie go jest kosztowne. Nieprzewożenie — nie. W rzeczywistości tańsza jest, jeśli chodzi o ludzi i materiał, produkcja nowych urządzeń niż przesyłanie szybką fazą starych częściej niż 2,6 raza.
Korporacje górnicze nie wytwarzają tego sprzętu (i wcale by nie chciały), kombinaty produkujące dla górnictwa lubią konstruować nowe urządzenia, tak samo jak korporacje lubią tracić stare.
Oczywiście, sprzęt ten jest wynajęty lub wzięty na raty spłacane towarzystwom finansowym, gdyż takie płatności pomagają wygrać z Urzędem Skarbowym Interstelu, kiedy trzeba się rozliczyć z podatków.
Porzucenie urządzeń byłoby przestępstwem łamiącym albo umowę dzierżawy, albo kodeks handlowy Interstelu.
Lecz zdarzają się wypadki…
Często, zbyt często, by uznać statystyki za zadowalające…
Gdzieś daleko, na krańcach cywilizacji.
Wtedy duże towarzystwa ubezpieczeniowe przeprowadzają śledztwo, a w końcu z głębokim westchnieniem wypłacają odszkodowanie posiadaczom prawa zastawu.
…A frachtowce przybywają na giełdę przed czasem, bo mniej jest demontażu, instrukcji i załadunku. Oszczędza się czas, zobowiązania wykonuje z wyprzedzeniem i zazwyczaj uzyskuje lepszą cenę, dzięki czemu można sfinansować rozpoczęcie głównych prac w kolejnym zalążku świata.
Wszystko to bardzo ładnie… tyle że nie dla towarzystw ubezpieczeniowych.
Lecz co się może przytrafić przejściowej metropolii pełnej ciężkiego sprzętu?
No cóż, niektórzy nazywają to sabotażem.
…Inni — masowym morderstwem.
…Nie wypowiedzianą wojną.
…Błyskawicą Corga.
Lecz napisano, że lepiej jest spalić jedno miasto, niż złorzeczyć ciemnościom.
Corgo nie złorzeczył ciemnościom.
…Wiele razy.
Tego dnia, kiedy zeszli się razem na Dombeck, Benedick wyciągnął rękę, uśmiechnął się i powiedział: — Panie Sandor…
Kiedy poczuł uścisk dłoni, jego uśmiech nieco zbladł, po czym całkowicie zniknął z twarzy. Potrząsał sztuczną ręką.
Sandor skinął głową i opuścił wzrok.
Benedick zwrócił się teraz do potężnego mężczyzny z przepaską na oku.
— A ty jesteś zapewne Lynx?
— Zgadza się, bracie. Musisz mi wybaczyć, że nie podam ci ręki. To niezgodne z moją religią. Wierzę, że życie nie wymaga ciągłego upewniania się co do swojej identyczności.
— Oczywiście — zgodził się Benedick. — Znałem kiedyś człowieka z Dombeck. Szmuglował gnil, nazywał się Worten Wortan…
— Odszedł, by połączyć się z Wielkim Płomieniem — przerwał mu Lynx. — Innymi słowy, już nie żyje. CWI aresztowała go dwa lata temu. Odszedł do Płomienia, próbując uniknąć uwięzienia.
— Naprawdę? — spytał Benedick. — On sam był kiedyś uzależniony od gnilu.
— Wiem. Czytałem jego akta w związku z inną sprawą.
— Dombeck jest pełna przemytników gnilu — stwierdził Sandor.
— Faktycznie? Cóż, lepiej porozmawiajmy o tym facecie, Corgu.
— Dobrze — rzekł Lynx.
— Dobrze — potwierdził Sandor.
— Człowiek z CWI powiedział mi, że wiele towarzystw ubezpieczeniowych złożyło protesty na ręce swych przedstawicieli w Interstelu.
— Zgadza się — odparł Lynx.
— Tak — przyznał Sandor. — Czy macie panowie coś przeciw temu, żebym zdjął swoje nogi?
— Ależ skąd — odparł Lynx. — Jesteśmy współpracownikami i na naszych zebraniach musimy się czuć swobodnie.
— Proszę, zrób to — przyłączył się Benedick.
Sandor pochylił się na krześle i nacisnął guziczki na złączkach, po czym dobiegły ich dwa głuche uderzenia spod jego biurka. Odchylił się i zatrzymał wzrok na półkach wypełnionych globusami.
— Czy one sprawiają ci ból? — zainteresował się Benedick.
— Tak.
— Miałeś wypadek?
— To wrodzone.
Lynx uniósł do światła karafkę z brązowawą cieczą i przyjrzał się jej zawartości.
— To miejscowa brandy — wyjaśnił Sandor. — Całkiem dobra. Smakuje podobnie jak xmili z Bandli, ale nie powoduje uzależnienia. Poczęstuj się.
Lynx czym prędzej go posłuchał i trzymał ją przed sobą przez cały wieczór.
— Corgo jest niszczycielem własności — zaczął Benedick.
Sandor przytaknął ruchem głowy.
— Człowiekiem oszukującym towarzystwa ubezpieczeniowe i oszpecającym planety, dezerterem ze Straży Kosmicznej…
— Mordercą — rzucił Sandor.
— …I zoofilem — dokończył Benedick.
— Tak — mlasnął Lynx.
— W tak ogromnym stopniu zakłóca spokój społeczny, że musi zostać odnaleziony.
— I przepuszczony przez Płomień dla oczyszczenia i ponownych narodzin.
— Tak, musimy go znaleźć i zabić — podsumował Benedick.
— Te dwie rzeczy, których potrzebujemy… są na miejscu? — spytał Lynx.
— Tak, fazer falowy jest w sąsiednim pokoju.
— I? — spytał Benedick.
— Ta druga rzecz jest w dolnej szufladzie tego biurka, po prawej.
— To dlaczego nie zaczynamy już teraz?
— Właśnie. Dlaczego? — spytał Lynx.
— Doskonale — stwierdził Sandor. — Jednak jeden z was będzie musiał otworzyć szufladę. To znajduje się w słoju z brązowego szkła, z tyłu.
— Ja to wyjmę — zaoferował się Benedick.
Po pewnym czasie z jego piersi wyrwał się głośny szloch, gdy tak siedział z rzędami światów za plecami i łzami spływającymi po policzkach, ściskając w dłoniach serce Corga.
— Jest zimno i ciemno…
— Gdzie? — zapytał Lynx.
— Jakieś małe pomieszczenie. Pokój? Kabina? Deska rozdzielcza… Buczący dźwięk… Zimno i wszystko pod dziwacznym kątem… Wibracje… Boli!
— Co on robi? — zainteresował się Sandor.
— Siedzi, półleży — kanapa pokryta materiałem. Coś futrzastego przy jego boku, śpi. Zwinięte — kąty — wszystko — nie tak. Boli!
— To Wallaby podczas tranzytu — rzucił Lynx.
— Dokąd zmierza? — zapytał Sandor.
— Boli! — wrzasnął Benedick.
Upuścił serce na kolana i zaczął się trząść. Otarł oczy wierzchem dłoni.
— Głowa mnie boli — oznajmił.
— Napij się — poradził mu Lynx.
Benedick jednym haustem opróżnił pierwszą szklaneczkę, drugą popijał drobniejszymi łykami.
— Gdzie byłem?
Lynx uniósł ramiona i opuścił.
— Wallaby dokądś zmierzała, a Corgo znajdował się w stanie snu fazowego. To wstrząsające wrażenie podróżować szybką fazą, zachowując pełną świadomość. Czas i odległość ulegają zniekształceniu. Znalazłeś go w nieodpowiedniej chwili — pod wpływem środka nasennego i wstrząsu czasoprzestrzennego. Może jutro będzie lepiej…
— Mam nadzieję.
— Tak, jutro — potwierdził Sandor.
— Jutro… tak. Tam było jeszcze coś — dodał — coś w jego umyśle… Widział słońce w miejscu, gdzie go przedtem nie było.
— Podpalenie? — zainteresował się Lynx.
— Tak.
— Wspomnienie? — spytał Sandor.
— Nie. On jest w drodze do miejsca, gdzie to zrobi.
Lynx podniósł się.
— Połączę się z CWI i poinformuję ich o tym. Mogą sprawdzić, które światy są obecnie eksploatowane. Wiesz, kiedy to będzie?
— Nie, tego nie potrafię powiedzieć.
— Jak wyglądał ten glob? Jaka była konfiguracja kontynentów? — spytał Sandor.
— Żadna. Nie miał tak szczegółowych myśli. Jego umysł dryfował, wypełniała go głównie nienawiść.
— Najpierw się połączę, a potem spróbujemy jeszcze raz, dobrze?
— Jutro. Teraz jestem zmęczony.
— W takim razie idź do łóżka. Odpoczywaj.
— Tak, zrobię to…
— Dobranoc, panie Benedict.
— Dobranoc.
— Śpij w sercu Wielkiego Płomienia.
— Mam nadzieję, że nie…
Mala zakwiliła i przysunęła się do swojego Corga, gdyż miała senny koszmar: znów byli na wielkim polu śnieżnym Brild, a ona próbowała mu pomóc posuwać się naprzód. Stale się jej wyślizgiwał, po czym leżał tam za każdym razem dłużej i podnosił się coraz wolniej. I za każdym razem jeszcze wolniej szedł przed siebie. Próbował rozniecić ogień, lecz śnieżne diabły wirowały i przewracały się jak sople lodu spadające z siedmiu księżyców, a tańczące, zielone płomienie umierały, ledwie wynurzyły się spomiędzy jego dłoni.
Wreszcie ujrzała tych trzech na szczycie lodowej góry.
Odziani byli od stóp do głów w płomienie, a ich płonące głowy obracały się i obracały, i obracały. Potem jeden schylił się i zaczął węszyć przy ziemi, po czym wstał i wskazał w ich kierunku. Zaczęli zbiegać po zboczu, ciągnąc za sobą płomienie i topiąc lód na szlaku, którym pędzili. Przeskakiwali zaspy i spiętrzenia lodu, wyciągając przed siebie ręce. Zbliżali się w milczeniu, zatrzymując tylko wtedy, gdy jeden wąchał powietrze i ziemię…
Teraz już słyszała ich oddechy i czuła ich ciepło…
Jeszcze tylko parę chwil, zanim przybędą.
Mala zakwiliła i przysunęła się do swojego Corga.
Benedick próbował przez trzy dni, trzymając serce Corga jak kryształową kulę, zraszając je łzami i ściskając tak, że niemal przywrócił je do życia. Ilekroć natrafił na wstrząs czasoprzestrzenny, głowa bolała go potem przez wiele godzin. Płakał długo, wylewał łzy jeszcze godzinami po nawiązaniu kontaktu, co w jego przypadku było niezwykłe. Zawsze dotąd unikał bezpośredniego bólu, choć z drugiej strony zapamiętane cierpienie było jego głównym atutem.
Teraz cierpiał za każdym razem, gdy dosięgnął Corga, a łączący ich niewidzialny tunel na niebie zasysał jego umysł. W ciągu tych trzech dni dotarł do Corga jedenaście razy, a potem jego moc naprawdę odeszła.
Siedząc wewnątrz kadłuba Wałlaby jak bryła ciemnego metalu, przez sześćset mil wpatrywał się w płonące palenisko, które rozgrzał do punktu hartowania stali. Czuł się zresztą niczym kawałek metalu leżący na kowadle i czekający, kiedy znów spadnie młot, tak jak się to zawsze działo. Czekał, aż uderzy raz za razem i wykuje w nim nową twardość, każdym ciosem usuwając resztki tego, co było w nim nieszlachetne, co znało żal, skruchę i poczucie winy. Jeszcze raz i jeszcze raz, i znowu, tak żeby została tylko ta twarda forma nienawiści, jak hiszpański but, żyjąca w jądrze bryły, w nim samym, i wymagająca ciągłego kucia i hartowania.
Pocąc się i obserwując z uśmiechem swoje dzieło, Corgo robił zdjęcia.
Kiedy jeden z dziewiętnastu znanych paranormów na 149 zamieszkanych światach Galaktyki traci nagle swoją moc, na dodatek w takim momencie, zaczyna to przypominać stare baśnie, w których pewnego dnia księżniczkę atakuje nieznana choroba, a król, jej ojciec, zwołuje wszystkich mędrców i wzywa najlepszych lekarzy w królestwie.
Wielki Tata CWI (zupełnie jak rex ex machina) postąpił podobnie, wzywając mędrców i doradców z rozlicznych myślomatów i warsztatów naprawczych umysłów w całej Galaktyce, nie wyłączając Uniwersytetu Interstelu znajdującego się na samej Ziemi. Ale, niestety, chociaż każdy postawił diagnozę, żaden nie potrafił podać zaleceń, które mogłyby zaakceptować wszystkie zainteresowane strony:
— Zbombardować mu wzgórze mózgu cząsteczkami beta.
— Cofnąć w stanie hipnozy do życia płodowego i przywrócić do stanu przedtraumatycznego.
— Dalej poddawać działaniu wstrząsu czasoprzestrzennego.
— Sześć tygodni na planecie rozkoszy i dwie aspiryny co cztery godziny.
— Jest taka stara operacja zwana lobotomią…
— Mnóstwo płynów i zielone warzywa liściaste.
— Zatrudnić innego paranorma.
Z tych czy innych względów szef sprzeciwiał się wszystkim tym rozwiązaniom, a ostatniej propozycji nie można było w tym momencie zrealizować. W końcu całą sprawę zgrabnie załatwiła pielęgniarka Sandora, panna Barbara. Tak się złożyło, że wyszła pewnego popołudnia na werandę, akurat kiedy siedział tam Benedick i wachlując się, popijał xmili.
— A to dopiero! Pan Benedict! — wykrzyknęła, sadowiąc swą stateczną postać na krześle naprzeciw niego i przyprawiając trzymaną w ręku redlonade trzema palcami xmili. — Zabawne, że pana tu spotykam! Myślałam, że jest pan w bibliotece z chłopcami, pracując nad tą ściśle tajną, krytyczną sprawą nazywaną Klops z Wallaby czy jakoś tam.
— Jak widzisz, nie jestem — odparł, wpatrując się w swoje kolana.
— No cóż, miło jest czasami spokojnie spędzić dzień. Posiedzieć. Odprężyć się. Odpocząć od polowania na Victora Corga…
— Bardzo cię proszę! Nie powinnaś nic wiedzieć o tej sprawie. Jest ściśle tajna i krytyczna…
— I na dodatek poufna. Wiem. Drogi Sandor każdej nocy mówi przez sen, i to sporo. Widzisz, ja co wieczór otulam go kołdrą i siedzę przy nim, dopóki nie odpłynie w krainę snu, biedne dziecko.
— No tak. Proszę jednak nie mówić o tej sprawie.
— Dlaczego? Czy nie idzie dobrze?
— Nie!
— Dlaczego?
— Przeze mnie, jeśli musisz wiedzieć! Coś mnie zablokowało. Moc nie przychodzi, kiedy ją przywołuję.
— Och, jakie to okropne! Masz na myśli, że nie możesz już zaglądać do umysłów innych ludzi?
— Dokładnie.
— Ojej. W takim razie porozmawiajmy o czymś innym. Czy mówiłam ci kiedyś o czasach, kiedy byłam najlepiej płatną kurtyzaną na Sordido V?
Benedick obrócił z wolna głowę w jej kierunku.
— Nieee… — odparł. — Masz na myśli t o Sordido?
— O tak. Nazywali mnie wtedy Bystrą Złą Barby albo Żwawą Dziecinką. Nadal śpiewają o mnie ballady, wiesz.
— Tak, słyszałem je. Wiele strof…
— Napij się jeszcze. Kiedyś nawet wybito monetę z moją podobizną; teraz to oczywiście kolekcjonerski okaz. W pozie leżącej, koloru ciała. O, zobacz, noszę ją na łańcuszku na szyi. Pochyl się bardziej, to krótki łańcuszek.
— Bardzo… interesujące. A jak do tego doszło?
— Cóż, wszystko zaczęło się od starego Pruria Van Teste’a, bankiera, tego od firmy importowo–eksportowej Testes. Widzisz, on przez długi czas załatwiał te sprawy z syntetycznymi kobietami, ale kiedy przybyło mu lat, uświadomił sobie, że coś traci. Toteż pewnego pięknego dnia przysłał mi dziesięć tuzinów hraviańskich orchidei i diamentową podwiązkę wraz z zaproszeniem na kolację.
— Przyjęłaś, oczywiście?
— Naturalnie, że nie. Nie za pierwszym razem. Wiedziałam, że był cholernie napalony.
— No i co się stało?
— Poczekaj, aż sobie zrobię następną redlonade.
Później, tego samego popołudnia. Lynx zawędrował podczas swych medytacji na werandę. Ujrzał pannę Barbarę i siedzącego u jej boku, łkającego Benedicka.
— Cóż zakłóca twój spokój, mój bracie? — zapytał łagodnie.
— Nic! Zupełnie nic! Jest wspaniale i pięknie! Moja moc powróciła, czuję to! — Wytarł oczy rękawem.
— Bądź błogosławiona, droga pani! — Lynx ujął dłoń panny Barbary. — Twe proste rady uczyniły więcej dla uleczenia mego brata, niż potrafili zrobić ci wszyscy wysoko opłacani medycy sprowadzeni tutaj za wielkie pieniądze. Skuteczność leży w twych niewyszukanych słowach, a tyś jest najmilsza Płomieniowi.
— Dziękuję, doprawdy.
— Chodź, bracie, weźmy się ponownie do naszego zadania!
— Tak, weźmy się! Och, dziękuję ci, Bystra Barby!
— Nie ma za co.
Oczy Benedicka natychmiast się zamgliły, gdy tylko wziął sfatygowane serce w swoje dłonie. Odchylił się, gładząc je, a po obu stronach jego nosa pojawiły się mokre plamy, które rosły jak dobrze odżywione ameby, przeszły mitozę i szybko się oddzieliły, by zbadać okolice wystającej górnej wargi.
Raz głęboko westchnął.
— Tak, jestem tam. Mrugnął i oblizał usta.
— Jest noc. Późna. To jakieś prymitywne mieszkanie. Podobny do błota tynk, z kawałkami słomy… Światła wyłączone, tylko z maszyny wychodzi snop…
— Maszyny? — spytał Lynx.
— Jakiej maszyny? — powtórzył Sandor.
— Rzutnika. Wyświetla zdjęcia na ścianie. Świat… wielki, zajmuje cały obraz. Na nim, u góry, plamy ognia. W trzech miejscach…
— Bhave VII! — wykrzyknął Lynx. — Sześć dni temu.
— Linia brzegowa na prawo biegnie tak… a na lewo tak… Palcem wskazującym prawej ręki kreślił w powietrzu jej przebieg.
— Bhave VII — rzekł Sandor.
— Szczęśliwy i nieszczęśliwy zarazem — trudno oddzielić te dwa uczucia. Poczucie winy, ale jednocześnie zadowolenie. Zemsta… Nienawidzę ludzi… Teraz poprawimy ostrość, zatrzymamy obraz na tym błysku. Wspaniale! Jak dobrze! Och, dobrze! To ich nauczy!… Oduczy rabować to, co należy do innych… Mordować całą rasę!… Generator mruczy. Jest stary i wydziela brzydki zapach. Pies leży na naszych stopach. Noga zdrętwiała, ale nie chcemy przeszkadzać psu, bo to ulubiona rzecz Mali. Jej jedyna zabawka, towarzysz, żywa lalka, czworonóg. Drapie go między uszami przednią kończyną, a on ją uwielbia. Padają na nich strugi światła, tak wyraźnie ich widać. Wieje gorący, bardzo gorący wiatr, dlatego nie mamy na sobie koszuli. Porusza zasłoną z frędzelkami… Nie ma pola siłowego ani szyby… Owady przelatują przed rzutnikiem — sylwetki pterodaktyli na tle płonącego świata.
— Jaki rodzaj owadów? — zapytał Lynx.
— Czy potrafisz dostrzec, co jest za oknem? — chciał wiedzieć Sandor.
— Na zewnątrz są drzewa… niskie… same kontury, pękate. Nie wiem, gdzie zaczynają się pnie, zbyt gęste listowie. Za ciemno na zewnątrz. Daleko widać malutki księżyc. Na wzgórzu coś takiego. — Jego dłonie nakreśliły kształt rzepy zatkniętej na obelisku. — Nie jestem pewien, jak daleko od domu, jakiej wielkości, koloru ani z czego zrobione.
— Czy w umyśle Corga jest nazwa tego miejsca? — spytał Lynx.
— Gdybym mógł go dotknąć rękoma, to bym to wiedział, wiedziałbym wszystko. W taki sposób odbieram tylko wrażenia, powierzchowne myśli. On nie myśli teraz o tym, gdzie jest… Pies przekulnął się na grzbiet i stoczył z naszych stóp — nareszcie! Ona drapie go po brzuszku, moja kochana czarna… Pies rusza tylną łapą, jakby gryzła go pchła, macha ogonem. Wabi się Dilk. Ona nadała mu to imię, kocha go. Przypomina jej swoich, którzy zostali zamordowani. Nienawidzę rodzaju ludzkiego. To ona jest człowiekiem. Lepszym niż… Nie wyrzyna wszystkiego, co oddycha, dla samolubnych zysków, dla Interstelu. Lepsi niż ludzie, moi mali przyjaciele, lepsi. Owad siada na nosie Dilka, a ona go odgania. Podzielony na człony, dwa komplety skrzydeł, około pięciu milimetrów długości, z przodu różowa kula, pękaty, brzęczy w czasie lotu — ten owad, o którego pytałeś.
— Ile jest wejść do tego mieszkania? — spytał Lynx.
— Dwa. Po jednym na obu końcach chaty.
— Ile okien?
— Dwa. Na przeciwległych ścianach, tych bez drzwi. Nic nie mogę dostrzec przez drugie okno, z tamtej strony jest zbyt ciemno.
— Jeszcze coś?
— Na ścianie miecz — długa rękojeść, bardzo długa — dla dwóch rąk, może nawet dłuższa — na trzy, cztery dłonie…? Natomiast klingi krótkie. Są dwie, a rękojeść na środku, i każda jest prosta, obosieczna, długości przedramienia. Obok miecza maska z… kwiatów? Za ciemno, żeby powiedzieć. Ostrza błyszczą, maska nie. Ale wygląda jak kwiaty, dużo malutkich… Ma cztery boki i kształt latawca zwisającego dłuższym końcem w dół. Nie potrafię odróżnić rysów. W każdym razie odstaje trochę od ściany. Mala jest niespokojna. Zapewne nie podobają się jej zdjęcia albo ich nie widzi i nudzi się. Jej oczy są inne. Wtula się teraz w nasze ramię. Nalewamy jej drinka do kieliszka. Sami też się napijemy. Ona nie pije. Patrzymy na nią, opuszcza głowę i pije. Brudna posadzka pod naszymi stopami. Pełno w niej małych, białych… kamieni? Nie utwardzona. Stół jest drewniany, naturalny. Generator trzeszczy. Obraz blednie, powraca. Pocieramy policzek — trzeba by się ogolić. Do diabła z tym! Nie oczekujemy żadnej inspekcji. Drink — jeden, drugi — wszystko minęło. Jeszcze jeden!
Sandor założył taśmę do przeglądarki, po czym przewijał ją i zatrzymywał, przewijał i zatrzymywał, przewijał i zatrzymywał. Sprawdzał swój katalog światów.
— Tam, na zewnątrz — spytał — księżyc poruszał się w górę, w dół czy w poprzek nieba?
— W poprzek.
— Z prawej na lewą czy odwrotnie?
— Z prawej na lewą. Mniej więcej kwadrans za zenitem.
— Jakieś zabarwienie?
— Pomarańczowy z trzema czarnymi liniami. Jedna zaczyna się na godzinie jedenastej, przecina ćwierć jego powierzchni i opada prosto, docierając do brzegu tarczy na siódmej. Następna zaczyna się na godzinie drugiej i opada do szóstej. Nie przecinają się. Trzecia to mała, odwrócona literka „c” w prawej dolnej ćwiartce. Nieduży ten księżyc, ale bardzo wyraźny. Nie ma chmur.
— Potrafisz dostrzec jakieś konstelacje? — To był Lynx.
— Głowa jest teraz inaczej obrócona i nie była dostatecznie długo skierowana w stronę okna. Teraz gdzieś w oddali słychać jakiś hałas. Wysoki dźwięk, jakby szczebiot, niemal metaliczny. Zwierzę. On widzi w myślach sześcionogie nadrzewne stworzenie wielkości połowy człowieka, z rudobrązowymi, rzadkimi włosami. Może poruszać się na dwóch, czterech lub sześciu nogach. Ale niezbyt często chodzi po ziemi. Ma gniazda wysoko i składa jaja. Mnóstwo zębów. Je mięso. Małe, czarne oczy — para. Wielkie nozdrza. Szkodnik, ale nie jest niebezpieczny dla ludzi, łatwo go przestraszyć.
— Corgo jest na Distenie, piątym świecie w Systemie Blake’a — stwierdził Sandor. — Noc oznacza, że jest na kontynencie Didenlan, a księżyc Babry, już dobrze za zenitem, że jest na wschodzie. Meczet Mellar wskazuje na osiedle mellamuzułmanów. Broń i maska są zapewne hortaniańskie i jestem przekonany, że zostały przyniesione z głębi lądu. Kredowy pył umiejscawiałby go gdzieś w pobliżu Landear, które jest osiedlem mellamuzułmańskim. Leży nad rzeką Dista, na północnym brzegu. Wokół rozciąga się dżungla. Nawet ci ludzie, którzy pragną odosobnienia, rzadko zapuszczają się dalej niż osiem mil od centrum miasta. Ma ono sto pięćdziesiąt trzy tysiące mieszkańców, a najrzadziej zaludnione jest w północno–zachodniej części, gdyż są tam pagórki, skały i…
— Świetnie — przerwał mu Lynx. — Wiemy już, gdzie jest. Teraz, jak to zrobimy. On, rzecz jasna, został skazany na śmierć. Myślę… tak, wiem! Na drugim świecie — jakkolwiek on się nazywa — tego systemu znajduje się terenowa agencja CWI.
— Nirer — wtrącił Sandor.
— Tak. Teraz pomyślmy… Trzeba nadać uprawnienia egzekutorów dwóm agentom. Wylądują w północno–zachodniej części Landear i dowiedzą się w mieście, gdzie zamieszkał człowiek z dziwnym, czworonogim zwierzęciem, który przybył w ciągu ostatnich sześciu dni. Potem jeden z agentów wejdzie do chaty i upewni się, czy Corgo jest w środku. Jeśli tak, natychmiast się wycofa i da znak drugiemu ukrytemu wśród tych drzew czy gdziekolwiek. Tamten wystrzeli serię substancji zapalającej przez nie strzeżone okno. Potem jeden ustawi się w bezpiecznej odległości za północno–wschodnim rogiem budynku, kryjąc drzwi i okno, a drugi przesunie się za południowo–zachodni, by robić to samo. Obaj będą wyposażeni w dwustukanałową broń laserową z głowicą wibracyjną. Świetnie! Nadam to teraz do centrali. Mamy go!
Wybiegł z pokoju.
Benedick, który miał już przemoczony cały przód koszuli, nadal trzymał tę rzecz w dłoniach i ciągnął:
— Nie lękaj się, moja droga. On jest tylko szczeniakiem i skowyczy do księżyca…
Trzydzieści jeden godzin i dwadzieścia minut później Lynx odebrał i rozszyfrował dwie zwięzłe informacje:
EGZEKUTORZY PRZENIEŚLI SIĘ DO WIECZNOŚCI.
WALLABY ZNÓW UCIEKŁA.
Oblizał wargi. Jego towarzysze czekali na wiadomość… A oni odnieśli sukces, oni spełnili swoją część zadania dobrze i skutecznie. To jemu, Lynxowi, nie udało się wykonać egzekucji.
Zrobił znak Płomienia i wszedł do biblioteki.
Benedick wiedział, to się od razu dało wyczuć. Trzymał drobne dłonie oparte na jego lasce, i to mu wystarczyło.
Lynx schylił głowę.
— Zaczynamy od początku — oznajmił.
Moc Benedicka, większa niż kiedykolwiek, przetrwała jeszcze siedem wstrząsów czasoprzestrzennych. Potem mógł opisać świat, na którym obecnie znajdował się Corgo. Jest duży, gęsto zaludniony, oślepiająco jasny i oświetlony błękitno–białym słońcem. Wszędzie żółta cegła, budynki w stylu neodenebiańskim, zielone szyby w oknach, czerwone morze.
Dla Sandora nie był to żaden problem:
— Świat Filipa — stwierdził, po czym dodał nazwę miasta: — Delles.
— Tym razem my jego spalimy — oznajmił Lynx i już go nie było.
— Ci chrześcijańscy zaratustrianie… — westchnął Benedick po jego wyjściu. — Zdaje mi się, że ten ma kompleks Płomienia.
Sandor zakręcił globusem i przyglądał się, jak wiruje.
— Nie chcę krakać — odezwał się znów Benedick — ale oceniałbym szansę na trzy do jednego, że Corgo znów się wymknie.
— Dlaczego?
— Kiedy wyrzekł się ludzkości, stał się czymś mniej i więcej jednocześnie. Nie jest jeszcze gotowy, by umrzeć.
— Co masz na myśli?
— Trzymam jego serce. On je porzucił, w każdym znaczeniu tego określenia. Teraz jest niezwyciężony, ale pewnego dnia zechce je odzyskać. I wtedy właśnie zginie.
— Skąd możesz wiedzieć?
— Takie przeczucie. Istnieje wiele specjalności lekarskich, a między nimi patologia. Patolodzy nie są gorsi od innych, ale ich domeną jest tylko ciemność. Ja z kolei znam ludzi, poznałem ich mnóstwo. Nie udaję, że wiem o nich wszystko, ale z pewnością znam się na ich słabościach.
Sandor znów zakręcił globusem i nie odpowiedział.
A jednak spalili Wallaby, poważnie.
Corgo przeżył.
Żył i przeklinał.
Leżąc w rynsztoku, gdy świat wokół niego płonął, walił się i wybuchał, przeklinał ten świat i wszelkie inne oraz wszystko, co się na nich znajduje.
Potem nastąpił jeszcze jeden wybuch.
A później ciemność.
Hortamański miecz, wirując w dłoniach Corga, przepołowił pierwszego egzekutora CWI, ledwie ten stanął w drzwiach. Mala wyczuła ich zbliżanie we wpadającej przez okno bryzie.
Drugi padł, zanim zdążył wystrzelić substancję zapalającą. Corgo również miał broń laserową pochodzącą z arsenału straży i położył go trupem, strzelając przez ścianę i dwa drzewa w kierunku wskazanym przez Malę.
Potem Wallaby opuściła Disten.
Czuł jednak niepokój. Jakim cudem znaleźli go tak szybko? W ciągu minionych lat miał już z nimi starcia, i to całkiem sporo. Był jednak ostrożny, więc nie miał pojęcia, gdzie tym razem popełnił błąd, nie potrafił zrozumieć, jak Interstel go zlokalizował. Nawet ostatni zleceniodawca nie miał pojęcia o miejscu jego pobytu.
Potrząsnął głową i ruszył szybką fazą w kierunku Świata Filipa.
Umrzeć, to znaczy spać i nie marzyć, a tego nie chciał. Zadał sobie wiele trudu, wfazowując się i wyfazowując w przypadkowych kierunkach. Założył Mali na szyję złotą obręcz z dwukierunkowym radiem w zapince, a sam nosił jego odpowiednik w pierścieniu śmierci. Wymienił pokaźną sumę pieniędzy, zostawił Wallaby u godnego zaufania przemytnika na nie zrzeszonym terytorium i udał się do Delles–by–the–Sea. Pasjonowało go żeglarstwo i lubił czerwone wody tej planety. Wynajął dużą willę w pobliżu Delles Dives, gdzie z jednej strony były slumsy, a Riwiera z drugiej. To go bawiło. Nadal miał marzenia, więc nie był jeszcze martwy.
Ze snu wyrwało go wrażenie, że słyszy jakiś dźwięk. W mgnieniu oka siedział już na krawędzi łóżka, czując dotyk śmierci na swej dłoni.
— Mala?
Nie było jej. Dźwięk, który usłyszał, był odgłosem zamykających się drzwi.
Uruchomił radio.
— Co się dzieje? — zapytał.
— Miałam uczucie, że znów jesteśmy obserwowani — dobiegły go z pierścienia jej słowa. — Ale to było tylko wrażenie.
Jej głos brzmiał cicho, jakby dochodził z dużej odległości.
— Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? Wracaj zaraz!
— Nie. Nie widać mnie w nocy, a potrafię poruszać się bez szmeru. Rozejrzę się trochę. Coś musi tu być, skoro poczułam strach… Uzbrój się!
Posłuchał jej, a kiedy skierował się do przedniej części domu, tamci uderzyli. Zaczął biec. Mijał właśnie drzwi wejściowe, kiedy zaatakowali ponownie, a potem jeszcze raz. Za plecami rozpętało mu się piekło z walącymi się z góry tynkiem, metalem, drewnem i szkłem. Po chwili to piekło otoczyło również jego.
Znajdowali się nad nim. Tym razem zostali uprzedzeni, żeby nie wchodzić z Corgiem w bezpośredni kontakt, lecz atakować z dystansu. Siedzieli zawieszeni wysoko w pancernej kuli i lali w dół płonące rzeki zniszczenia.
Coś trafiło go w głowę i w ramię. Upadł, obracając się równocześnie. Teraz dostał w pierś i brzuch. Zasłonił twarz rękoma i przetoczył się po podłodze. Próbował się podnieść, lecz bezskutecznie. Zagubił się w morzu płomieni. Zdołał ukucnąć, pobiegł, upadł raz jeszcze, podniósł się, pobiegł, upadł, czołgał się i znów upadł.
Leżąc tam, w rynsztoku, kiedy świat wokół niego płonął, walił się i wybuchał, przeklinał ten świat i wszelkie inne oraz wszystko, co się na nich znajduje.
Potem nastąpił kolejny wybuch.
A później ciemność.
Myśleli, że go pokonali, więc cieszyli się ogromnie.
— Nic — oznajmił Benedick, uśmiechając się przez łzy.
Tego dnia świętowali swój sukces, i jeszcze następnego.
Ciała Corga jednak nie odnaleziono.
No, ale w końcu zburzono niemal pół przecznicy domów i nie udało się odnaleźć także jedenastu innych mieszkańców, tak że można było chyba bezpiecznie założyć, iż egzekucja została wykonana. Niemniej jednak CWI zażądała, żeby cała trójka pozostała jeszcze na Dombeck przez dziesięć dni, dopóki nie zostaną przeprowadzone dalsze poszukiwania.
Benedick śmiał się.
— Nic — powtarzał. — Nic.
Jest jednak pewien zabawny szczegół, jeśli chodzi o człowieka bez serca — jego organizm nie żyje według tych samych zasad, co ciała innych ludzi. Jajeczko w jego piersi jest sprytniejsze od normalnego serca, a jednocześnie stanowi ośrodek wspaniałego systemu łączności. Mimo że samo martwe, jest wszechwiedzące w kategoriach tego, co żywe wokół niego. Nie jest wszechmocne, lecz posiada zasoby, do których żywe serce nie jest w stanie sięgnąć.
Ledwie płomienie i ciosy dosięgły powierzchni ciała, jajeczko natychmiast zaczęło oceniać sytuację i przestawiło się na działanie w warunkach krytycznych. Stało się jak chorągiewka trzepocząca gwałtownie w czasie huraganu. W odpowiedzi gruczoły zwiększyły wydzielanie, a mięśnie pobudziły się, jakby podziałał na nie prąd elektryczny.
Corgo tylko mgliście zdawał sobie sprawę, z jak nadludzką prędkością pędzi przez szalejące płomienie i grad gruzów z wybuchających budynków. Uderzały go, ale ten ból był niwelowany. Wytwarzający ogromne ilości energii organizm tłumił nieistotne sygnały nerwowe. Corgowi udało się dobiec do ulicy, po czym zwalił się za osłonę krawężnika.
Jajeczko oceniło koszty całej akcji, uznało, że cena była niezmiernie wysoka, i podjęło natychmiastowe kroki, by zabezpieczyć swoją inwestycję.
Posyłało jego organizm coraz głębiej i głębiej, aż do otchłani bliskiej śpiączki. Standardowe modele ludzkich ciał nie mogą pewnego dnia zadecydować, że chcą ulec hibernacji, położyć się i zapaść w ten stan. Lekarze mogą wywołać dauerschlaff, stosując kombinację leków i skomplikowanej aparatury. Corgo jednak nie potrzebował tych rzeczy. Miał wbudowany zestaw przetrwania posiadający własny umysł, i on właśnie zdecydował, że musi pogrążyć się głębiej niż w stan zwykłej śpiączki, do którego mogłoby dopuścić normalne serce. Umysł ten zrobił rzeczy, których serce nie mogłoby dokonać, chcąc jednocześnie samo utrzymać się przy życiu.
Jajeczko wyrzuciło Corga w czarną otchłań snu bez marzeń, w całkowitą nieświadomość. Jedynie na granicy samej śmierci można było zachować jego życie, wzmocnić je i obudzić na nowo. Jeżeli ktoś zbliża się w tym stopniu do królestwa śmierci, zachowanie pozorów jest konieczne.
Toteż Corgo leżał martwy w rynsztoku.
Ludzie, oczywiście, zbiegają się zawsze na miejsce nieszczęścia.
Ci z Riwiery stracili chwilę, by przebrać się w swoje najlepsze rzeczy odpowiednie na katastrofę. Ci ze slumsów nie, gdyż nie posiadają tak bogatej garderoby.
Jeden, wszakże, był już ubrany i akurat przechodził w pobliżu. Miał niegdyś imię, ale niemal go już nie pamiętał, a teraz, z oczywistych powodów, wołano na niego „Zim”.
Wracał właśnie chwiejnie z sali dla stałych bywalców w pijalni zimlaku, gdzie zrealizował swój czek emerytalny ze Straży Kosmicznej za ten cykl miesięczny.
W pewnym momencie rozległ się wybuch, lecz minęło jeszcze kilka minut, zanim zdał sobie z tego sprawę. Mamrocząc pod nosem, zatrzymał się i obrócił bardzo powoli w kierunku, skąd dobiegł go hałas. Wtedy dostrzegł płomienie, a podniósłszy głowę, zauważył unoszącą się kulę. Przyszło mu na myśl jakieś wspomnienie, więc mrugnął i patrzył dalej. Po pewnym czasie dostrzegł tego człowieka poruszającego się w niesamowitym tempie przez krajobraz jakby żywcem przeniesiony z piekła. Mężczyzna upadł na ulicy. Rozbłysły nowe płomienie i po chwili kula odleciała.
Jego umysł zarejestrował wreszcie wrażenia, a odruch zachowania w obliczu katastrofy zmusił go do podejścia bliżej. Nieusuwalne synapsy dawno temu wtopione w jego mózg przywołały na pamięć strona po stronie Kompletną instrukcję polową natychmiastowej akcji medycznej. Przyklęknął przy ciele czerwonym od oparzeń, krwi i blasku pożaru.
— Kapitan — powiedział do siebie cicho, przyglądając się surowej twarzy o zamkniętych oczach. — Kapitan… — Zakrył własną twarz rękami, a kiedy je odsunął, były mokre. — Sąsiedzi… Tutaj… Nie wiedziałem. — Nasłuchiwał przez chwilę bicia serca, ale nie mógł niczego wyczuć. — Upadł. Mój kapitan leży na pokładzie. Upadł… Zimny i martwy. My. Sąsiedzi, nawet… — Szlochał przez chwilę, dopóki nie dopadł go atak czkawki. Potem postarał się powstrzymać ręce od drżenia i podniósł powiekę leżącego.
Głowa Corga obróciła się gwałtownie o parę centymetrów w lewo, uciekając przed blaskiem płomieni.
Mężczyzna roześmiał się z ulgą:
— Żyjesz, kapitanie! Nadal żyjesz!
Corgo jednak nie odpowiedział.
Mężczyzna schylił się i z ogromnym wysiłkiem podniósł ciało.
— „Nie ruszać poszkodowanego”, tak mówią w instrukcji. Ale zabieram cię ze sobą, kapitanie. Teraz już pamiętam… To było po tym, jak odszedłem. Ale pamiętam. Wszystko. Teraz pamiętam… Tak. Zabiją cię znowu, jeśli naprawdę żyjesz. Zabiją, wiem to. Tak więc muszę ruszyć poszkodowanego. Muszę… Szkoda, że jestem taki zawiany… Przepraszam, kapitanie. Byliście zawsze dobrzy dla ludzi, dla mnie. Twardą ręką trzymaliście statek, ale byliście dobrzy. Stara Wallaby, szczęśliwa. Tak, ruszamy, zabójco, najszybciej, jak umiemy. Zanim nadejdą Morbsy. Pamiętam was… dobry człowiek, kapitanie. Tak.
Tak więc Wallaby miała już za sobą swój ostatni wyskok, jak głosiły wyniki dochodzenia przeprowadzonego przez CWI. Jednak Corgo nadal przebywał na pozbawionej marzeń sennych granicy, a jajeczko i nasionka podtrzymywały jego życie.
Minęło dziesięć dni, a Lynx i Benedick nadal gościli u Sandora, który wcale nie chciał, żeby odjeżdżali. Nigdy dotąd nie był przez nikogo zatrudniony, a teraz stwierdził, że przyjemnie jest mieć przy sobie współpracowników, ludzi dzielących z nim wspomnienie tego, co zostało dokonane. Benedick z kolei nie mógł znieść myśli o rozstaniu z panną Barbarą, jedną z nielicznych osób, które chciały z nim rozmawiać i chętnie odpowiadały na pytania. Lynxowi odpowiadało jedzenie i klimat, więc doszedł do wniosku, że żony i wnuki mogą sobie zrobić wakacje.
Dlatego obaj nie spieszyli się z wyjazdem.
Powrót znad granicy śmierci jest śmiertelnie powolnym procesem. Rzeczywistość wykonuje przed tobą taniec z welonami i bardzo długo trwa, zanim dostrzeżesz, co się za nimi wszystkimi kryje (o ile w ogóle ci się to uda).
Kiedy w umyśle Corga sformułowała się pierwsza niewyraźna myśl, zawołał głośno:
— Mala!
…Ciemność.
Po chwili ujrzał nad sobą twarz z dawno minionych czasów.
— Sierżant Emil…
— Zgadza się, sir. Właśnie tutaj, kapitanie.
— Gdzie ja jestem?
— W mojej chacie, sir. Pańska się całkiem spaliła.
— Jak?
— Zrobiła to wisząca kula; miotaczem płomieni.
— A co z moją… z moim zwierzątkiem, Drillenem?
— Tylko pana znalazłem, sir, nikogo, nic więcej. Och, to było prawie miesięczny cykl temu.
Corgo próbował usiąść, nie udało mu się jednak. Spróbował raz jeszcze i teraz prawie mu się powiodło. W końcu usiadł podparty łokciami.
— Co mi jest?
— Ma pan kilka złamań, poparzeń, ran i obrażeń wewnętrznych, ale teraz już wiadomo, że wyjdzie pan z tego.
— Zastanawiam się, jak oni mnie tak szybko znaleźli, i to ponownie…
— Nie wiem, sir. Spróbuje pan zjeść teraz trochę bulionu?
— Później.
— Jest gorący i czeka.
— Dobrze, Emilu. Oczywiście, przynieś mi.
Położył się z powrotem i zaczął się zastanawiać. Słyszał jej głos. Drzemał cały dzień i to musiał być element snu.
— Corgu, jesteś tam? Jesteś tam, Corgu? Jesteś… Ręka! Pierścień!
— Tak! To ja! Corgo! —Uruchomił urządzenie. —Mala! Gdzie jesteś?
— W jaskini nad morzem. Dzień w dzień cię nawoływałam. Jesteś żywy czy odpowiadasz mi z tamtego świata?
— Żywy. W twojej obroży nie ma żadnych czarów. Jak ci się udaje przetrwać?
— Wychodzę w nocy i kradnę jedzenie z dużych domów z zielonymi szybami — dla siebie i Dilka.
—— Szczeniaka? Też żyje?
— Tak, tej nocy był na podwórzu. Gdzie jesteś?
— Tak dokładnie to nie wiem. W pobliżu miejsca, gdzie mieszkaliśmy. Parę przecznic dalej, u starego przyjaciela.
— Muszę tam przyjść.
— Poczekaj do zmroku. Muszę ci wyjaśnić, jak dojść, albo nie. Wyślę go po ciebie, tego przyjaciela. Gdzie jest twoja jaskinia?
— Trzeba iść plażą i minąć czerwony dom, o którym mówiłeś, że jest brzydki. Potem są trzy skały z ostrymi wierzchołkami. Obok nich biegnie wąska ścieżka, dochodzi do niej woda, czasem ją zakrywa. Trzeba nią okrążyć narożnik — trzydzieści jeden moich kroków — tam będzie wisząca nad głową skała. Później ścieżka prowadzi z powrotem i trzeba iść aż do pęknięcia w kamiennej ścianie. Jest wąskie — tyle, żeby się przez nie przecisnąć — ale potem się rozszerza. Tu jesteśmy.
— Mój przyjaciel przyjdzie po was po zmroku.
— Jesteś ranny?
— Byłem, ale teraz już lepiej. Później się zobaczymy, to porozmawiamy.
— Tak…
Podczas kolejnych mijających dni stopniowo wracały mu siły. Spędzał czas, grając z Emilem w szachy i rozmawiając o dawnych wspólnych latach w straży. Śmiał się — po raz pierwszy od wielu lat — z opowieści o peruce komendanta, o wielkiej burdzie na Sordido III, do której doszło jakieś trzydzieści lat temu.
Mala razem z Dilkiem trzymała się osobno. Od czasu do czasu Corgo czuł na sobie jej wzrok. Ilekroć się jednak obracał, patrzyła w innym kierunku. Uświadomił sobie, że nigdy dotąd nie widziała go w przyjacielskich stosunkach z kimkolwiek. Robiła wrażenie zdumionej.
Popijał z Emilem zimlak, wspólnie śpiewali ballady, fałszując niemiłosiernie… Aż pewnego dnia to do niego dotarło.
— Emilu, z czego się teraz utrzymujesz?
— Z emerytury strażnika, kapitanie.
— Na Płomienie! Objadaliśmy cię doszczętnie! Żywność, leki, i to wszystko…
— Miałem co nieco odłożone na gorsze dni, kapitanie.
— To świetnie, ale nie powinieneś był tego ruszać. Mam trochę forsy ukrytej w butach, o tu. Chwileczkę… O, weź je!
— Nie mogę!
— Do licha, nie gadaj! Bierz je, to rozkaz!
— W porządku, sir, ale pan nie musi…
— Emilu, za moją głowę jest wyznaczona nagroda, wiesz o tym?
— Wiem.
— Całkiem niezła nagroda.
— Tak.
— Jest twoja, masz do niej prawo.
— Nie mógłbym pana wydać, sir.
— Niemniej jednak nagroda jest twoja. Dwa razy tyle. Wyślę ci tę sumę parę tygodni po tym, jak stąd odlecę.
— Nie mogę tego przyjąć, sir.
— Co za bzdura; przyjmiesz.
— Nie, sir. Nie przyjmę.
— O co ci chodzi?
— Po prostu o to, że nie mogę wziąć tych pieniędzy.
— Dlaczego nie? Co ci się w nich nie podoba?
— Nic szczególnego. Po prostu ich nie chcę. Wezmę to, co mi pan dał na jedzenie i te inne rzeczy, ale nic ponadto.
— W porządku, Emilu, niech będzie tak, jak chcesz. Nie próbowałem cię zmuszać…
— Wiem, kapitanie.
— Zagramy jeszcze raz. Tym razem dam ci fory: jednego gońca i trzy pionki.
— Świetnie, sir.
— Nieźle się razem bawiliśmy, co?
— Daję słowo, kapitanie Tau Ceti — trzymiesięczna przepustka. Pamięta pan dolinę Red River i rodzinę tamtejszych form życia?
— Ba! A Cygnus VII, purpurowy świat z tęczowymi kobietami?
— Trzy tygodnie zajęło mi pozbycie się tej farby. Najpierw myślałem, że to jakaś nowa choroba. Na Płomienie! Chciałbym się jeszcze kiedyś zamustrować na statek!
Corgo znieruchomiał w połowie ruchu.
— Hmm. Wiesz co, Emilu… Całkiem możliwe, że mógłbyś.
— Co pan ma na myśli?
Corgo dokończył ruch.
— Na pokład Wallaby. Ona jest tutaj, czeka na mnie na nie zrzeszonym terytorium. Jestem jej kapitanem i załogą, sam robię teraz wszystko. Mala trochę mi pomaga, ale wiesz, przydałby się pierwszy oficer. Byłoby jak za dawnych czasów.
Emil postawił z powrotem konia, którego przedtem podniósł, spojrzał w górę, a potem w dół.
— Ja… ja nie wiem, co powiedzieć, kapitanie. Nie przyszło mi na myśl, że zaoferuje mi pan posadę.
— Dlaczego nie? Przyda mi się dobry fachowiec. Mnóstwo akcji, jak za dawnych dni. Morze forsy. Żadnych problemów. Zachce nam się trzymiesięcznej przepustki na Tau Ceti, to wypiszemy sobie nasz cholerny rozkaz. Dalej, zróbmy to!
— Ja… ja naprawdę chciałbym znowu znaleźć się w kosmosie, kapitanie. Ale nie, nie mógłbym…
— Dlaczego nie, Emilu? Dlaczego? Przecież będzie tak jak przedtem.
— Nie wiem, jak to powiedzieć, kapitanie. Ale… kiedy paliliśmy przedtem różne miejsca, to byli przestępcy, piraci, ludzie łamiący kodeks, no wie pan. A teraz… teraz słyszałem, że pan pali po prostu ludzi. Nie przestępców, tylko zwykłych cywili— No cóż, ja bym nie mógł.
Corgo nie odpowiedział. Emil zrobił ruch konikiem i po dłuższej chwili usłyszał:
— Nienawidzę ich, Emilu. Każdego przeklętego człowieka. Nienawidzę ich. Czy wiesz, co oni zrobili na polu śnieżnym Brild? Co zrobili z Drillenami?
— Tak. Lecz tego nie zrobili cywile ani górnicy. Tego nie zrobili wszyscy ludzie. Tam nie było każdego przeklętego człowieka, sir, a ja po prostu nie mógłbym. Niech się pan nie wścieka.
— Nie wściekam się, Emilu.
— Chodzi o to, sir, że są tacy, których nie wahałbym się spalić bez oglądania się na kodeks. Ale nie tak, jak pan to robi, sir. I zrobiłbym to za darmo, po prostu, kiedy by mnie to naszło.
Corgo wykonał ruch swoim jedynym gońcem.
— A, to dlatego moje pieniądze są dla ciebie niedobre?
— Nie, sir. To nie to. Chociaż, może częściowo… Ale tylko częściowo. Po prostu nie mógłbym brać zapłaty za pomaganie komuś, kogo szanowałem i podziwiałem.
— Użyłeś czasu przeszłego.
— Taa… sir. Lecz nadal uważam, że wyrządzono panu krzywdę i że to, co zrobili Drillenom, było nie w porządku i naprawdę złe, ale pan nie może za to nienawidzić wszystkich, bo nie wszyscy to zrobili.
— Oni to usankcjonowali. Emilu, a to jest równie złe. Jestem w stanie nienawidzić ich wszystkich już za to jedno. A wszyscy ludzie są podobni, wszyscy są tacy sami. Palę ich teraz ogniem bez żadnego rozróżniania, bo nie ma tak naprawdę znaczenia kogo. Wina została równo rozłożona. Wspólną winę ponosi ludzkość.
— Nie, sir, za przeproszeniem, sir, ale w tak ogromnym systemie jak Interstel nie każdy wie, co zamierzają inni. Są tacy, którzy odczuwają podobnie jak pan, i ci, którzy mają to głęboko, ale także tacy, którzy nie bardzo wiedzą, co się dzieje, ale zrobiliby coś, by temu zapobiec, gdyby się dowiedzieli odpowiednio wcześnie.
— Twój ruch, Emilu.
— Taa… sir.
— Wiesz, naprawdę chciałbym, żebyś przyjął tę posadę. Masz teraz szansę. Byłbyś dobrym oficerem.
— Nie, sir. Nie byłbym dobrym oficerem. Jestem za mało wymagający, ludzie wchodziliby mi na głowę.
— Wielka szkoda. Zauważ, że zawsze tak jest — ci dobrzy są zbyt słabi, za mało stanowczy. Dlaczego tak się dzieje?
— Licho wie.
Po kilku ruchach Corgo znów się odezwał.
— Wiesz co, gdybym miał sobie dać z tym spokój — to znaczy z paleniem — i zająć się wyłącznie zwykłym, uczciwym przemytem na pokładzie Wallaby, wcale by mi to nie przeszkadzało. Jestem już zmęczony. Jestem tak cholernie zmęczony, że chciałbym tylko spać jakieś cztery, pięć lat. Załóżmy więc, że przestanę palić i będę jedynie woził towar to tu, to tam, czy wtedy się do mnie przyłączysz?
— Musiałbym nad tym pomyśleć, kapitanie.
— Więc zrób to. Proszę cię. Chciałbym cię mieć przy sobie.
— Taa… sir. Pański ruch, sir.
Nigdy by go nie odnaleziono, śledząc wyniki jego działań, gdyż faktycznie zaprzestał niszczenia ogniem. Nigdy by go nie szukano, gdyż w rejestrach CWI był martwy. A jednak to się stało — z powodu nadmiaru xmili i dobrej woli myśliwych.
W przeddzień rozstania się trzech towarzyszy miejsce uniesienia zajęła nostalgia. Trzeba pamiętać, że Benedick nigdy dotąd nie miał przyjaciela, a teraz zdobył aż trzech i musiał ich opuścić. Lynx pochłaniał mnóstwo wybornego jedzenia i picia oraz cieszył się dobrym towarzystwem prostych, okaleczonych ludzi, których neurozy nie zostały skażone przez normalne doświadczenia życiowe, i bardzo mu to odpowiadało. Natomiast w wypadku Sandora jego obszar stosunków międzyludzkich powiększył się mniej więcej o jedną trzecią i powoli zaczynał się uważać za — przynajmniej honorowego — członka ogromnego strumienia, który przedtem znał tylko jako ludzkość lub Innych.
Nic więc dziwnego, że siedząc w bibliotece, pijąc, jedząc i rozmawiając, powrócili raz jeszcze do polowania. Martwy tygrys jest zawsze najlepszą zwierzyną.
Oczywiście, niedługo trwało, zanim Benedick wziął serce i trzymał je tak, jak koneser trzyma rzadki przedmiot sztuki — delikatnie i z mieszanymi uczuciami obawy i wzruszenia.
Kiedy tak siedział, poczuł, jak do żołądka wkrada mu się i powoli rozszerza niczym gaz dziwne uczucie. W końcu jego oczy zapłonęły.
— Ja… ja czytam — odezwał się.
— Oczywiście — podjął Lynx.
— Tak — przyłączył się Sandor.
— Naprawdę!
— Naturalnie — uspokoił go Lynx. — On jest na Distenie, piątym świecie Systemu Blake’a, w tubylczej chacie za miastem Landear…
— Nie — przerwał mu Sandor. — On jest na Świecie Filipa, w Delles–by–the–Sea.
Zabrzmiał ich śmiech: niskie dudnienie Lynxa i przerywany chichot Sandora.
— Nie — oświadczył spokojnie Benedick. — On jest w tranzycie na pokładzie Wallaby. Właśnie się wfazował i jego umysł zachował jeszcze większą część świadomości. Wiezie ładunek ambry do systemu Tau Ceti na piątą planetę — Tholmen. Potem planuje wakacje w dolinie Red River na trzeciej planecie, Cardiff. Oprócz Drillena i szczeniaka ma tym razem członka załogi. Potrafię tylko odczytać, że to emerytowany strażnik kosmosu.
— Na święte światło Wielkiego i Wspaniałego Płomienia!
— Wiemy, że nigdy nie odnaleźli jego statku…
— …a ciała też nie znaleziono. Czy jest możliwe, żebyś się pomylił, Benedicku? Odczytując kogoś czy coś innego?
— Nie.
— Co powinniśmy zrobić? — Sandor zwrócił się do Lynxa.
— Osoba pozbawiona zasad etycznych mogłaby się skłaniać do zapomnienia o tym. W końcu to zamknięta sprawa. Zapłacono nam i odprawiono.
— To prawda.
— Ale pomyślcie o chwili, gdy uderzy ponownie.
— To byłaby nasza wina, nasz błąd.
— Tak.
— I zginęłoby wielu.
— A ile sprzętu zostałoby zniszczone, towarzystwa ubezpieczeniowe oszukane.
— Tak.
— Wszystko przez nas.
— Tak.
— A więc powinniśmy o tym zameldować — stwierdził Lynx.
— Tak.
— To bardzo niefortunne.
— Tak.
— Ale z drugiej strony, dobrze będzie pracować razem jeszcze ten ostatni raz.
— O tak. Bardzo dobrze.
— Tholmen w Tau Ceti i właśnie się wfazował — powtórzył Lynx.
— Tak.
— Idę nadać wiadomość i będą tam na niego czekać.
— Mówiłem ci — odezwał się płaczący Benedick, kiedy Lynx wyszedł — że on jeszcze nie jest gotowy, by umrzeć.
Sandor uśmiechnął się i podniósł swoją szklankę ręką koloru ciała.
Ciągle jeszcze było coś do zrobienia.
Kiedy Wallaby weszła do systemu Tau Ceti, rozpętało się piekło.
Czekały na nią trzy podobne do niej w pełni obsadzone statki straży.
CWI wprowadziła w całym systemie trzydniową kwarantannę i nie było mowy o pomyłce, kiedy hebanowy muchomor pojawił się na scenie. Nie proszono go o identyfikację.
Mimo wszystko wiązki z prowadnic nie trafiły Wallaby za pierwszym razem, i kiedy zadźwięczał alarm, jej pierwszy oficer zdążył wystrzelić z wszelkiej zgromadzonej na pokładzie broni we wszystkich kierunkach jednocześnie. Była to jedna z drobnych zmian w kierowaniu ogniem, którą Corgo wprowadził ze względu na skalę swych operacji. Nie istniały żadne obwody bezpieczeństwa, a Wallaby mogła w razie potrzeby stać się statkiem samobójczym. Przypominała nie zważającego na nikogo samotnego wilka. Został tylko centralny sterownik i wystarczyło go dotknąć, by przeobraziła się w jeżozwierza o laserowych igłach wbijających się we wszystko dookoła.
Corgo zaczął się przygotowywać do ponownego wfazowania, ale potrzebował na to czterdziestu trzech sekund.
W tym czasie ocalały statek straży zdążył go dwukrotnie trafić.
Potem zniknęli z tego obszaru.
Czas i Przypadek rządzące wszystkimi rzeczami, a lubiące się niekiedy przedstawiać jako Przeznaczenie, uwzięły się tego dnia na Wallaby, szczeniaka, Malę, pierwszego oficera Emila oraz na człowieka bez serca.
Corgo nie ustawił kursu, kiedy się wfazowywał; zabrakło mu na to czasu. Dwa trafienia, które ich dosięgły, zdecydowanie zmieniły kurs Wallaby i spaliły dwadzieścia trzy projektory szybkofazowe.
Wallaby umknęła ślepa i ze złamaną nogą.
Załoga, wystawiona na działanie gwałtownych zmian czasoprzestrzeni, przeżywała męki. Kadłub statku naprawiał rozdarcia w swoim poszyciu. Lecieli tak trzydzieści dziewięć godzin i dwadzieścia trzy minuty, na zmianę poddając się działaniu środka usypiającego, a przez resztę czasu wypatrując na tablicy przyrządów pierwszych oznak alarmu.
Na szczęście Wallaby jakoś się trzymała.
Jednak nikt nie miał pojęcia, dokąd dotarli, a już najmniej łkający paranorm pomimo wstrząsu czasoprzestrzennego i straszliwego bólu głowy śledzący przez cały czas walkę, a potem obrazy w umyśle Corga.
Nagle Benedick poczuł strach.
— On za chwilę się wyfazuje. Będę go musiał teraz puścić.
— Dlaczego? — zainteresował się Lynx.
— Wiesz, gdzie on jest?
— Nie, oczywiście, że nie!
— No, i on też nie wie. Powiedzmy, że wyskoczy w środku słońca albo jakiejś atmosfery, pędząc z taką szybkością?
— No to co, jeśli tak się stanie? Zginie.
— No właśnie. Wstrząs czasoprzestrzenny jest dostatecznie straszny. Nigdy nie byłem w umyśle człowieka w momencie jego śmierci i nie sądzę, żebym mógł to znieść. Przykro mi, po prostu tego nie zrobię. Kto wie, czy sam nie umrę, jeśli do tego dojdzie. Jestem teraz taki zmęczony. Będę musiał po prostu sprawdzić go później.
Mówiąc te słowa, zemdlał i nie udało im się go ocucić.
W ten sposób serce Corga powędrowało z powrotem do słoja, a słój do dolnej szuflady po prawej stronie biurka Sandora, i żaden z nich nie usłyszał odpowiedzi, której Corgo udzielił pierwszemu oficerowi.
— Gdzie jesteśmy? Komputer mówi, że najbliższym miejscem jest mały jak piłeczka pingpongowa świat zwany Dombeck, nie wyróżniający się niczym szczególnym. Będziemy musieli tam usiąść, gdzieś z dala od uczęszczanych szlaków, żeby dokonać napraw. Potrzebujemy projektorów.
Tak więc posadzili Wallaby na powierzchni Dombeck i walili w jej kadłub, podczas gdy myśliwi spali jakieś pięćset czterdzieści dwie mile dalej.
Wybijali z gniazd rozbite projektory krótko po tym, jak Sandor został owinięty kołdrą w swym łóżku.
Wzmocnili kadłub w trzech miejscach w czasie, gdy Lynx zjadł pół szynki, trzy biszkopty, dwa jabłka i gruszkę oraz wypił pól litra najlepszego na Dombeck wina mozelskiego.
Wymieniali przewody w obwodach, w których nastąpiło zwarcie, kiedy Benedick uśmiechał się, śniąc o Bystrej Złej Barby — Żwawej Dziecince w dniach jej młodości.
A Corgo wziął statek awaryjny i wyruszył do odległego o trzysta mil miasta akurat w momencie, kiedy blade słońce Dombeck zaczęło wschodzić.
— On jest tutaj! — wrzasnął Benedick, otwierając z rozmachem drzwi do pokoju Lynxa i podchodząc pospiesznie do łóżka — On jest…
W tym momencie stracił przytomność, gdyż nie można było zbliżać się tak gwałtownie do Lynxa, gdy ten spał. Kiedy pięć minut później Benedick doszedł do siebie, leżał na łóżku, a wokół niego zgromadzili się wszyscy domownicy. Na czole czuł mokry okład i miał wrażenie, że ma zmiażdżony przełyk.
— Mój bracie — odezwał się Lynx — nie powinieneś nigdy zbliżać się do śpiącego mężczyzny w taki sposób.
— A–ale on jest tutaj — wykrztusił Benedick — tu, na Dombeck. Nawet nie potrzebuję Sandora, żeby to stwierdzić!
— Czy masz pewność, mój bracie, że nie pofolgowałeś sobie wczoraj za bardzo?
— Nie, mówię wam, że jest tutaj! — Usiadł gwałtownie i odrzucił przykrycie. — W tym małym mieście Coldstream. — Wskazał przez ścianę kierunek — Byłem tam zaledwie tydzień temu. Znam to miejsce.
— Coś ci się przyśniło.
— Zalej swój Płomień! Nic mi się nie przyśniło! Trzymałem jego serce w dłoniach i widziałem to!
Lynx skrzywił się na bluźnierstwo, ale słowa Benedicka zrobiły na nim wrażenie.
— W takim razie chodź z nami do biblioteki i zobaczymy, czy znów uda ci się go odczytać.
— Pewnie, że tak!
W owej chwili Corgo siedział właśnie nad filiżanką kawy i czekał na przebudzenie się miasta. Rozmyślał nad rezygnacją swojego pierwszego oficera.
— Nigdy nie chciałem nikogo palić, kapitanie — oznajmił mu Emil — a już z pewnością nie strażników. Przykro mi, lecz to koniec. Mam już dosyć. Zostaw mnie tutaj, kapitanie. Daj mi tylko na przelot z powrotem do domu to wszystko, czego potrzebuję. Wiem, że nie chciałeś, żeby się tak stało, lecz jeśli będę z tobą latał, pewnego dnia może się zdarzyć to samo. I zapewne się zdarzy. Jakimś cudem wiedzą o panu wszystko, a ja za nic nie mógłbym zrobić tego ponownie. Pomogę w naprawie Wallaby, a potem już mnie nie ma. Przykro mi.
Corgo westchnął i zamówił następną kawę. Spojrzał na zegar na ścianie knajpki. Już niedługo.
— Ten zegar, ta ściana, to okno! To restauracyjka, w której jadłem lunch w zeszłym tygodniu w Coidstream! — zawołał Benedick, mrugając załzawionymi oczyma.
— Nie sądzisz, że cały ten wstrząs czasoprzestrzenny…? — To był Lynx.
— Nie mam pojęcia — odparł Sandor.
— Jak możemy to sprawdzić?
— Połączcie się z tą przeklętą knajpą i poproście, żeby opisali jedynego klienta — podpowiedział Benedick.
— To naprawdę świetny pomysł — ocenił Lynx. Potem ruszył do telefonu stojącego na biurku Sandora. Ostateczna decyzja Lynxa była równie nagła jak wszystko, co wiązało się z tą sprawą.
— Bracie Sandor, twój latacz. Mogę go pożyczyć?
— No cóż, pewnie…
— Za chwilę zadzwonię do miejscowego biura CWI i zażądam armatki laserowej. Otrzymali tam rozkazy, by współpracować z nami bez zadawania pytań, i nadal są one w mocy. Z kolei mój status egzekutora nigdy nie został zawieszony. Mam wrażenie, że jeśli chcemy, żeby to zadanie zostało kiedykolwiek wykonane, musimy to zrobić sami. Zamontowanie broni na twoim lataczu to tylko chwila. Benedick, nie opuszczaj teraz Corga ani na moment. On musi jeszcze kupić sprzęt, zawieźć go z powrotem i zainstalować. Toteż sądzę, że będziemy mieć dosyć czasu. Ty tylko trzymaj się go i informuj mnie o jego posunięciach.
— Dobrze.
— Jesteś pewien, że to dobry sposób załatwienia tej sprawy? — spytał Sandor.
— Jestem.
Podczas gdy myśliwi czekali na dostarczenie armatki, Corgo robił zakupy. Gdy działko instalowano, załadował swój lekki stateczek i odleciał. Kiedy było testowane na pniaku, którego ciotka Faye już dawno chciała się pozbyć, Corgo był w górze i kierował się w stronę pustyni. Kiedy przelatywał nad nią, Benedick jego oczyma obserwował faliste wydmy, kolczaste zarośla i śmigające rabbofery. Kontrolował również wzrokiem tablicę przyrządów.
Kiedy Lynx wyruszał w swą podróż, Mala i Dilk spacerowali wokół kadłuba Wallaby. Mala zastanawiała się, czy to już koniec zabijania. Wcale nie była przekonana, czy lubi obecnego Corga tak samo, jak lubiła mściciela. Ciekawa była, czy to już zmiana na stałe, i miała nadzieję, że nie.
Lynx utrzymywał kontakt radiowy z Benedickiem.
Sandor popijał xmili i uśmiechał się.
Po pewnym czasie Corgo wylądował.
Lynx pędził przez piaski z przeciwnego kierunku.
Tamci zaczęli rozładowywać stateczek…
Lynx przyspieszył.
— W takim razie ja się wycofuję? — dopytywał się Benedick.
— Jeszcze nie — brzmiała odpowiedź.
— Przykro mi, ale wiesz, co powiedziałem. Nie będzie mnie tam, kiedy on będzie umierał.
— Dobrze, mogę go od tej chwili przejąć — oświadczył Lynx.
Dlatego właśnie po dotarciu na miejsce natknął się na psa, jakiegoś człowieka i brzydkiego, choć inteligentnego czworonoga stojących koło Wallaby.
Kiedy pierwsza wiązka trafiła w statek, mężczyzna upadł.
Czworonóg zerwał się do biegu, ale Lynx zdążył go spalić.
Pies śmignął przez właz do wnętrza statku.
Lynx zawrócił swój pojazd do następnego ataku.
Znajdował się tam jeszcze jeden mężczyzna, który nadchodził właśnie z drugiej strony statku, gdzie pracował.
Człowiek ten uniósł dłoń i dał się zauważyć błysk światła.
To pierścień śmierci Corga wystrzelił swój pojedynczy laserowy promień. Przeszył on kadłub latacza, przeszedł przez lewą rękę Lynxa powyżej łokcia i dalej przez dach pojazdu. Lynx wrzasnął i starał się odzyskać kontrolę nad sterami, podczas gdy Corgo wskoczył do wnętrza Wallaby. Wtedy Lynx uruchomił działko i naciskał spust, zataczając koła, dopóki Wallaby nie zamieniła się w dymiące szczątki w środku kałuży stopionego piasku. Nawet to go nie powstrzymało i dalej miotał płomień w tę ruinę, aż w końcu połączył się z Benedickiem Benedictem i zadał mu jedno tylko pytanie.
— Nic — brzmiała odpowiedź.
Wtedy zawrócił i ruszył z powrotem, a włączywszy autopilota, sięgnął po apteczkę.
— …Wtedy on wpadł do środka — snuł potem opowieść — żeby odpalić działa Wallaby, ale ja trafiłem go pierwszy.
— Nie — zaprzeczył Benedick.
— Co ma oznaczać to twoje „Nie”. To ja tam byłem.
— Ja również, przez chwilę. Musiałem zobaczyć, jak on się czuje.
— I…?
— On wszedł do środka po szczeniaka, Dilka. Wziął go w ramiona i powiedział do niego „Przepraszam”.
— Jakkolwiek było, to jest wreszcie martwy, a my wykonaliśmy zadanie. To już koniec — podsumował Sandor.
— Tak.
— Tak.
— Wypijmy zatem za dobrze wykonaną pracę, zanim na dobre się rozstaniemy.
— Dobrze.
— Dobrze.
I tak też zrobili.
Wprawdzie z Wallaby i jej kapitana niewiele pozostało, ale CWI z całkowitą pewnością zidentyfikowała syntetyczne serce, które znaleziono nierówno bijące wśród dymiących szczątków.
Corgo nie żył, i to był koniec.
Powinien był wiedzieć, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, i oddać się w ręce odpowiednich władz. Jak można liczyć na pokonanie człowieka, który posiada wytrych do twojego umysłu, albo kogoś, kto wysłał na tamten świat czterdziestu ośmiu ludzi i siedemnaście złośliwych obcych form życiowych, albo człowieka znającego każdą cholerną ulicę w Galaktyce?
Powinien był mieć tyle rozsądku, żeby nie występować przeciwko Sandorowi Sandorowi, Benedickowi Benedictowi i Lynxowi Linksowi. Naprawdę, powinien był to wiedzieć.
Jako że ich prawdziwe imiona brzmią oczywiście Alekto, Tisifone i Megajra. Imiona trzech furii. Powstają one z chaosu i przynoszą zemstę. Niosą zamęt i nieszczęście tym, którzy lekceważą prawo i porzucają właściwą drogę; którzy grzeszą przeciw światłu i naruszają życie; którzy biorą moc Płomienia jak piorun w swoje dwie aż nazbyt śmiertelne dłonie.
Przełożyła Bożena Jóźwiak
The Graveyard Heart
Tańczyli razem…
…na balu stulecia, balu tysiąclecia i balu nad balami,
…w sensie dosłownym i kalendarzowym,
…a on pragnął ją skruszyć, rozedrzeć ją na kawałki…
Moore niemal nie dostrzegał pawilonu, w którym się poruszali, nie przyglądał się setkom pozbawionych twarzy cieni, które prześlizgiwały się obok nich. Nie zwracał też szczególnej uwagi na pływające w górze i za nimi kule kolorowego światła.
Wyczuwał takie rzeczy, ale niekoniecznie musiał wietrzyć dziką przyrodę w tej wiecznie zielonej pozostałości po minionym Bożym Narodzeniu, która obracała się na błyszczącym piedestale w samym środku sali i rozsiewała swoje ognioodporne igły i zwyczaje sześć dni po fakcie.
Wszystko to zostało już podsumowane i odsunięte, wciągnięte do płuc i odłożone do akt.
Jeszcze parę chwil i zacznie się rok dwutysięczny.
Leota (z domu Lilith) spoczywała w łuku jego ramienia jak drżąca strzała, tak że miał ochotę ją złamać albo wystrzelić (sam nie wiedział dokąd), miażdżyć, aż opadnie bezwładnie, albo zrobić cokolwiek, by wypędzić z jej szarozielonych oczu samadhi, krótkowzroczność czy cokolwiek to było, co nadawało im taki wyraz. Za każdym razem mniej więcej o tej porze opierała się o niego i szeptała mu coś do ucha, coś po francusku, a więc w języku, którego jeszcze nie poznał. Jednocześnie tak doskonale poddawała się jego nieudolnemu prowadzeniu, że nie mógł się oprzeć wrażeniu, iż odczytuje jego zamiary wyłącznie zmysłem kinestetycznym.
Wszystko stawało się jeszcze trudniejsze do zniesienia, ilekroć jej oddech owiał mu szyję wilgotnym żarem, który spływał w dół, pod marynarkę, jak niewidzialna infekcja. Wtedy mruczał „C’est vrai” albo „cholera”, albo to i to i próbował skruszyć jej ślubną biel (pokrytą czarną lamówką), a ona znowu stawała się strzałą. Ale jednak tańczyła z nim, co stanowi ogromny postęp w stosunku do jego zeszłego roku — jej wczoraj.
Był już prawie rok dwutysięczny.
Teraz…
Muzyka rozsypała się, a potem zaczęła się znowu łączyć, gdy kule rozbłysły dziennym światłem. Stara znajomość, przypomniano mu, nie jest sprawą, z której można żartować.
Ledwie się powstrzymał, żeby nie zachichotać, ale chwilę później światła znowu przygasły, a on stwierdził, że jest zajęty.
Jakiś głos tuż przy nim, a także przy wszystkich innych, powiedział:
— Mamy teraz rok dwutysięczny. Szczęśliwego Nowego Roku!
Wtedy ją zmiażdżył.
Nikogo nie obchodziła zabawa na Times Sąuare. Tłumy tam zgromadzone oglądały transmisję z balu na pospiesznie zbudowanym ekranie wielkości piłkarskiego boiska. Nawet teraz widzowie świetnie się bawili, obserwując zbliżenia par tańczących na parkiecie w przyćmionych światłach. Kto wie, stwierdził w duchu Moore, czy oni także nie są w tej chwili tematem zabawnej scenki serwowanej temu przepełnionemu półmiskowi po drugiej stronie oceanu. To całkiem prawdopodobne, jeśli wziąć pod uwagę, kim jest jego partnerka.
Nie obchodziło go jednak, czy się z niego śmieją. Zaszedł zbyt daleko, żeby się tym przejmować.
— Kocham cię — powiedział cicho. (W myślach odpowiedział sobie za nią tymi samymi słowami i dzięki temu czuł się nieco lepiej). Potem światła znów zapłonęły i przypomniano starą znajomość. Tańczące pary znalazły się nagle w śnieżycy składającej się z setek rozbitych tęczy. Spirale konfetti dryfowały pomiędzy światłami, rozpuszczając się, kiedy opadały na tańczących, a puszyste wyobrażenia chińskich smoków płynęły ponad ich głowami, przebijając się wyszczerzonymi zębami przez zadymkę.
Znowu zaczęli tańczyć i zadał jej to samo pytanie, co rok temu
— Czy nie moglibyśmy chociaż przez chwilę pobyć gdzieś razem sami?
Stłumiła ziewnięcie.
— Nie, jestem już znudzona. Zamierzam wyjść za pół godziny.
Jeśli o głosach można powiedzieć, że są gardłowe i bogate, to jej był tubalny. Jej gardło było aż połyskliwie złote.
— W takim razie spędźmy ten czas na rozmowie w jednym z tych pokoików z zakąskami.
— Dziękuję, ale nie jestem głodna. Ja muszę być widziana przez następne pół godziny.
Jaskiniowiec Moore, który spędził większość życia, drzemiąc gdzieś w zakamarkach mózgu Cywilizowanego Moore’a, uniósł się w tym momencie, warcząc. Jednak Cywilizowany Moore nałożył mu kaganiec, gdyż nie chciał wszystkiego popsuć.
— Kiedy znów cię zobaczę? — spytał ponuro.
— Może podczas Dnia Bastylu — szepnęła. — Odbędzie się wtedy Liberté, Égalité, Fraternite Fête Nue.
— Gdzie?
— W gmachu Nowego Wersalu o dziewiątej. Gdybyś chciał zaproszenie, to dopilnuję, żebyś dostał.
— Tak, chciałbym zaproszenie.
(Zmusza cię, żebyś prosił, szydził Jaskiniowiec Moore).
— Świetnie, w takim razie otrzymasz je w maju.
— Czy nie poświęciłabyś mi dnia lub dwóch teraz?
Potrząsnęła przecząco głową, tak że poczuł na twarzy palący dotyk jej błękitno–blond włosów.
— Czas jest zbyt cenny — szepnęła z udawanym patosem — a dni balów nie mają końca. Prosisz mnie, żebym odcięła lata swojego życia i podarowała je tobie.
— Właśnie.
— Prosisz o zbyt wiele. — Uśmiechnęła się do niego.
Zapragnął przekląć ją i odejść, lecz jeszcze bardziej chciał przy niej pozostać. Miał obecnie dwadzieścia siedem lat, co wcale mu się nie podobało, i spędził cały rok 1999, pragnąc jej. Dwa lata temu zaplanował, że się zakocha i ożeni, gdyż mógł sobie w końcu na to pozwolić, nie pogarszając swojego standardu życia. Nie widząc wokół siebie kobiety, która łączyłaby w sobie lepsze cechy Afrodyty i komputera cyfrowego, przez cały rok bawił się w safari, szukając tropów tej idealnej krzyżówki.
Jakiś impuls kazał mu kupić zaproszenie na Orbitalny Nowy Rok Bledsoesów, imprezę polegającą na ściganiu starego roku dookoła świata przez linię zmiany daty i w końcu wypędzaniu go z Ziemi w miejsce, do którego odchodzą minione lata, gdziekolwiek by ono było. Kosztowało go to miesięczną pensję, ale właśnie wtedy po raz pierwszy miał okazję zobaczyć w naturze Leotę Mathilde Mason, piękność Śpiących. Zapominając zupełnie o komputerach cyfrowych, natychmiast postanowił w niej właśnie się zakochać. Pod wieloma względami był staroświecki.
Rozmawiał z nią wtedy dokładnie przez dziewięćdziesiąt siedem sekund, z czego przez pierwszych dwadzieścia odnosiła się do niego lodowato. Szybko jednak zrozumiał, że ona żyje po to, by być podziwiana, nie ustawał więc w okazywaniu jej podziwu. W końcu wyraziła zgodę, by ujrzano ją tańczącą z nim podczas Balu Tysiąclecia w Sztokholmie.
Następny rok spędził na rozważaniu niezliczonych sposobów skuszenia jej do powrotu do normalnego ludzkiego życia. Tymczasem teraz, w najpiękniejszym mieście świata, ona po prostu informuje go, że jest znudzona i ze odchodzi aż do Dnia Bastylii. Wtedy właśnie Jaskiniowiec Moore zrozumiał wreszcie to, co dla Cywilizowanego Moore’a musiało być od dawna jasne: kiedy następnym razem się zobaczą, ona będzie starsza mniej więcej o dwa dni, podczas gdy on zbliży się do dwudziestu dziewięciu lat. Dla Grupy czas się zatrzymuje, natomiast ceną śmiertelnej egzystencji jest wiek. Pieniądze pozwoliły jej kupić obiekt największego pożądania wszystkich narcystycznych natur — łoże–chłodnię.
Tymczasem on miał dziś tyle, co kot napłakał, okazji, żeby zamienić z nią parę luźnych zdań, a co tu dopiero mówić o przekonaniu jej, by wystąpiła z tego klubu lodowych pudełek. (Nawet teraz za chwilę przerwie mu sztandarowy poeta Grupy, Wayne Unger, który właśnie podchodzi z miną instruktora golfa mającego za moment udzielić lekcji).
— Witaj, Leoto. Przepraszam, panie…
Jaskiniowiec Moore warknął i grzmotnął go swoją maczugą, Cywilizowany Moore zaś puścił jedną z najbardziej niedostępnych kobiet na świecie i pozwolił jej odejść z bożyszczem Grupy.
Ona się uśmiechała, on się uśmiechał. Odeszli.
Przez całą podróż dookoła świata do San Francisco, siedząc w barze liniowca stratosferycznego w Roku Pańskim dwutysięcznym — to znaczy dwa, zero, zero, zero — Moore miał wrażenie, że Czas zwariował.
Minęły dwa dni, zanim podjął decyzję, co zamierza w związku z tym zrobić. Stojąc na wybrzuszonym balkonie swojego apartamentu w „Stu Wieżach” kompleksu Hilton–Frisco, zadał sobie pytanie „Czy tę właśnie dziewczynę pragnę poślubić?”. Na co odpowiedział sobie (zerkając na przemian to na niteczki pojazdów wijące się pod jego stopami, to na zatokę): „Tak”.
Dlaczego? — zastanowił się.
Ponieważ jest piękna, odpowiedział, a przyszłość z nią będzie cudowna. Pragnę, by została moją piękną żoną w cudownej przyszłości.
W związku z tym postanowił wstąpić do Grupy.
Uświadomił sobie, że dokonanie tego, co planuje, będzie nie byle jaką sztuką. Przede wszystkim potrzebował pieniędzy, ogromnej ilości pieniędzy — zielonych akrów prezydentów, których należy odpowiednio rozsiać we właściwych miejscach. Kolejnym wymogiem było zostanie kimś wyjątkowym, rozpoznawalnym. Niestety, świat pełen był inżynierów elektryków uwijających się jak mrówki w czasie dwudziestogodzinnego tygodnia pracy, trawiących czas nad swoimi wypieszczonymi projektami, kompetentnych, zdolnych, a nawet natchnionych, którzy jednak tacy się nie stali. Zdawał więc sobie sprawę, że osiągnięcie celu nie będzie łatwe.
Pogrążył się w pracy z niesłychanym zacięciem. Czterdzieści, sześćdziesiąt, a w końcu osiemdziesiąt godzin tygodniowo spędzał na czytaniu, projektowaniu, uczeniu się za pomocą taśm przedmiotów, których nigdy przedtem nie potrzebował. Zarzucił natomiast czynny wypoczynek.
W maju, kiedy otrzymał swoje zaproszenie, i to w formie sztychu na pergaminie, a nie pospolitej kopii na zwykłym papierze, wpatrywał się w nie przez jakiś czas zamglonym wzrokiem. Miał już dziewięć patentów, a trzy dalsze zgłoszone. Jeden udało mu się sprzedać, a ponadto prowadził obecnie z firmą Akwa Mining negocjacje na temat procesu oczyszczania wody, który wynalazł. Doszedł więc do wniosku, że pieniądze będzie miał, o ile uda mu się utrzymać dalej takie tempo.
Prawdopodobnie zyska nawet pewien rozgłos. To zależało głównie od dalszych losów jego procesu puryfikacji oraz tego, jak wykorzysta pieniądze. Leota (z domu Lorelei) jawiła mu się między stronicami wzorów lub jak u Braque’a, wciśnięta w sześcian w jego szkicowniku, płonęła, kiedy on spał, i spała, gdy on płonął.
W czerwcu doszedł do wniosku, że potrzebuje odpoczynku.
— Panie zastępco kierownika oddziału — oznajmił swojej twarzy w lustrze pielęgnatora (jego chwalebne podejście do pracy zaowocowało już awansem na Oddziale Zamków Wodoszczelnych w Zakładzie Urządzeń Ciśnieniowych) — potrzebna ci lepsza znajomość francuskiego i kroków tanecznych.
Ręce pielęgnatora usunęły piaskowy zarost i ścięły zmierzwione włosy nad uszami. Zmęczone oczy, które widział przed sobą, lojalnie wyraziły zgodę, miały już dosyć studiowania abstrakcji.
Jednakże intensywność jego wypoczynku była na swój sposób równie męcząca jak przedtem praca. Napięcie mięśni naprawdę mu się poprawiło, kiedy skakał w stanie nieważkości w sali trampolinowej Satelity–3 YMCA. Jego kroki taneczne nabrały wdzięku po wirowaniu z setką robotów i dziesięcioma tuzinami kobiet. Odbył farmaceutycznie przyspieszony kurs języka francuskiego metodą Berlitza, rezygnując z szybszej metody elektropobudzania mózgu, gdyż krążyły plotki o mechanizmie przeniesienia, który mógłby spowolnić jego odruchy później, tego lata. Miał wrażenie, że jego francuski naprawdę brzmi lepiej — wynajął specjalistę od wymowy i termicznie wprowadzał sztuki z okresu restauracji do swojej poduszki (a miał nadzieję, że i głowy), ilekroć kładł się spać (a więc średnio raz na trzy dni). Dzięki tym działaniom w miarę zbliżania się dnia Fête zaczynał czuć się jak dworzanin epoki renesansu (nieco zmęczony).
Wpatrując się w lustrze pielęgnatora w Cywilizowanego Moore’a, Moore Jaskiniowiec rozmyślał, jak długo będzie się cieszył tym uczuciem.
Na dwa dni przed balem w Wersalu leżał, nabierając jednolitej opalenizny, i zastanawiał się, co ma tym razem powiedzieć Leocie.
— Kocham cię? (Do diabła, nie!)
— Wystąpisz z tego lodowego kółka? (Ha, ha!)
— Jeżeli przyłączę się do Grupy, czy ty przyłączysz się do mnie? (Chyba najlepiej tak to ująć).
Zatem ich trzecie spotkanie miało się odbyć na innych zasadach niż dotychczasowe. Koniec z wytyczaniem szlaków na pustyni prozy. Myśliwy zamierza zapuście się w zarośla „Naprzód! — uśmiechnął się do siebie Moore w pielęgnatorze — ku chwale!”.
Miała na sobie suknię w kolorze bladego błękitu, a do piersi przypięty bukiecik dziwacznie powyginanych orchidei. Na obracającej się kopule pałacu wirowały śpiewające znaki zodiaku, a posadzki rozświetlały czarodziejskie ognie Moore miał niemiłe wrażenie, że te przeklęte kwiaty naprawdę rosną tam, tuz nad jej lewą piersią, niczym egzotyczny pasożyt i czuł się dotknięty naruszeniem przez nie jego praw. Tak zaściankowe poczucie własności z pewnością nie było uczuciem renesansowym. Niemniej jednak:
— Dobry wieczór. Jak rosną twoje kwiaty?
— Słabo i zupełnie na odwrót — stwierdziła, pociągając przez długą słomkę coś zielonego — ale czepiają się życia.
— Z całkiem zrozumiałym zapałem — zauważył, ujmując jej dłoń, której nie cofnęła. — Powiedz mi, dokąd zmierzasz, Ewo mikroprozopopei?
Przez jej twarz przemknął cień zainteresowania i zatrzymał się w oczach.
— Twój francuski jest znacznie lepszy, Adamie Kadmonie 7 — zauważyła. — Zmierzam naprzód. A dokąd ty zmierzasz7
— W tym samym kierunku.
— Wątpię, niestety.
— Możesz wątpić, w co chcesz, lecz jesteśmy już równoległymi przepływami.
— Czy tę metaforę wziąłeś od jakiegoś poety–inżyniera?
— Poczekaj, aż zobaczysz inżyniera przy projektowaniu łoża–chłodni.
Jej oczy prześwietliły go na wylot, tak że poczuł, jak ogarnia go żar.
— Widzę, że coś ci chodzi po głowie. Gdybyś mówił poważnie.
— My, upadłe duchy, musimy trzymać się razem w tym Malkuth. Mówię poważnie — Kaszlnął i spojrzał na nią porozumiewawczo. — Czy moglibyśmy stanąć razem, tak jakbyśmy tańczyli? Widzę Ungera, on widzi nas, a ja chcę być tylko z tobą.
— Dobrze.
Odstawiła szklankę na unoszącą się w pobliżu tacę i poszła za nim na parkiet pod wirujący zodiak, a Ungerowi pozostało wypatrywać jej w labiryncie ciał. Moore nie mógł powstrzymać się od śmiechu na widok jego miny.
— Kiedy ludzie nie są poprzebierani, trudniej ich rozróżnić.
Uśmiechnęła się.
— Wiesz, tańczysz dziś inaczej niż zeszłej nocy.
— Wiem o tym. Posłuchaj, jak mogę otrzymać prywatną górę lodową i klucz do Krainy Snu? Uznałem, iż może to być zabawne. Wiem, że to nie jest kwestia pochodzenia ani nawet pieniędzy, chociaż i jedno, i drugie może pomóc. Przeczytałem wszystko, co na ten temat napisano, ale chętnie skorzystam z praktycznej rady.
Jej dłoń zadrżała leciutko w jego.
— Znasz Doyenne? — ni to stwierdziła, ni to spytała.
— Głównie plotki — odparł. — Wynika z nich mniej więcej, że jest starą maszkarą, którą zamrozili, żeby odstraszała bestie w dniu Armagedonu.
Leota zamiast się uśmiechnąć, ponownie przeobraziła się w strzałę.
— Mniej więcej — odparła chłodno. — Faktycznie trzyma wstrętnych ludzi z dala od Grupy.
Cywilizowany Moore ugryzł się w język.
— Chociaż wielu jej nie lubi — ciągnęła, wykazując drobne oznaki ożywienia, gdy się zastanawiała —ja zawsze uważałam ją za coś w rodzaju rzadkiego okazu chińskiej porcelany. Chętnie zabrałabym ją do domu, gdybym miała dom, i postawiła na kominku, gdybym miała kominek.
— Słyszałem, że ona doskonale pasowałaby do sali wiktoriańskiej w galeriach NAM–u — zaryzykował Moore.
— Ona faktycznie urodziła się za panowania królowej Wiktorii i była po osiemdziesiątce, kiedy wynaleziono łoże–chłodnię, ale mogę ci zagwarantować, że nic poza tym.
— I zdecydowała się na włóczęgę po Czasie w tym wieku?
— Dokładnie — odparła Leota — ponieważ pragnie być nieśmiertelnym sędzią ponadczasowego społeczeństwa.
Obrócili się w takt muzyki. Leota znów się odprężyła.
— Mając sto dziesięć lat, jest na dobrej drodze, żeby stać się archetypem — zauważył Moore. — Czy dlatego tak trudno uzyskać zgodę na rozmowę kwalifikacyjną?
— To jeden z powodów — wyjaśniła. — Gdybyś na przykład już teraz złożył wniosek o przyjęcie do Grupy Balowej, to i tak musiałbyś czekać na wywiad aż do następnego lata, o ile w ogóle dotrzesz do tego etapu.
— Ile osób jest na liście kandydatów? Przymknęła oczy.
— Nie wiem. Przypuszczam, że tysiące. Ona, oczywiście, rozmawia zaledwie z kilkudziesięcioma. Pozostałych muszą przesiać, wybadać i zdyskwalifikować dyrektorzy. Wtedy ona ostatecznie decyduje, kto się dostanie.
Otaczająca ich zielona przejrzystość uległa nagłej przemianie, gdy niepostrzeżenie zmieniła się muzyka, światła, ultradźwięki i delikatne, narkotyczne perfumy przesycające powietrze. Znajdowali się teraz w ciemnym, chłodnym miejscu na dnie wzburzonego i nostalgicznego morza jak myśli syreny wpatrującej się w ruiny Atlantydy. Smutny duch tej sali przyciągnął ich do siebie za pomocą delikatnej grawitacji i jej chłodne ciało lgnęło do niego, gdy wypytywał dalej:
— Na czym właściwie polega jej władza? Przejrzałem taśmy; wiem, że jest poważnym udziałowcem, ale co z tego? Dlaczego dyrektorzy nie mogą głosować wbrew niej? Jeśli zapłacę…
— Nie będą — przerwała. — Nie chodzi o jej majątek. Ona jest po prostu instytucją. Gwarantuje ekskluzywność, która nadaje charakter naszej Grupie — tłumaczyła dalej. — Imitatorzy stoją na straconej pozycji, gdyż nie mają tego, co ją wyróżnia. Wezmą każdego prostaka, który odpowiednio zapłaci. Właśnie dlatego Ludzie, Którzy Się Liczą (wymówiła to wielkimi literami), nie są zainteresowani członkostwem ani sponsorowaniem innych organizacji niż Grupa. Na Ziemi przestałaby istnieć ekskluzywność, gdyby Grupa obniżyła swoje standardy.
— Pieniądze to pieniądze — nie zgodził się Moore. — Jeśli inni zapłacą tyle samo za swoje bale…
— Wtedy Ludzie, którzy wezmą od nich pieniądze, Przestaną Się Liczyć. Grupa ich zbojkotuje. Stracą otoczkę wyjątkowości i będą postrzegani jako zwykli handlarze.
— Brzmi to raczej nieprzyjemnie.
— To jest system kastowy ze swoim sztywno ustalonym porządkiem. Nikt tak naprawdę nie chce jego upadku.
— Nawet ci, którym się nie powiodło?
— Głuptas! Ci właśnie najmniej. Nic nie stoi na przeszkodzie, by mogli kupić sobie własną chłodnię, skoro ich na to stać, i czekać dalsze pięć lat na kolejną próbę. Czekając, będą się nawet bogacić, jeśli odpowiednio zainwestują. Niektórzy czekają już dziesięciolecia, i nadal bez rezultatu. Innym udało się tego dokonać po zaledwie paru latach wytrwałych starań. W ten sposób gra staje się bardziej interesująca, a osiągnięcie celu daje większą satysfakcję. W świecie fizycznej bezczynności, brutalnej równości społecznej i względnej ekonomicznej ekskluzywność w błahych sprawach staje się najbardziej poszukiwanym wyróżnikiem.
— Dobrem — poprawił ją.
— Nie — odparła stanowczo — to nie jest na sprzedaż. Spróbuj to kupić, jeżeli pieniądze są wszystkim, co masz do zaoferowania.
To ponownie przypomniało mu o pilniejszych sprawach.
— A jakie właściwie są koszty, jeżeli spełni się wszystkie inne wymogi?
— Zasady są tu dosyć elastyczne, by umożliwić spłacenie zobowiązań ludziom, którzy pod wszystkimi innymi względami się zakwalifikują. Taka osoba przekazuje prawo własności swojego majątku do czasu, aż dochody z niego zrównoważą jej dług. Dzięki temu, nawet posiadając całkiem skromną fortunę, można się nadawać na kandydata. Taka polityka jest konieczna, jeżeli chcemy chronić ideały demokracji.
Leota odwróciła od niego głowę, spojrzała za siebie.
— Zazwyczaj uzgadnia się stopniową skalę procentową zysków z inwestycji danej osoby. W zasadzie prawnik Grupy będzie obecny, kiedy będziesz likwidował swój majątek, i doradzi najlepszą zamianę.
— Grupa musi na tym zarabiać.
— Certainement. To jest interes, a bale swoje kosztują. Jednak z drugiej strony, sam staniesz się częścią Grupy, gdyż zostanie udziałowcem jest jednym z warunków członkostwa, a my jesteśmy zamkniętą korporacją płacącą wysokie dywidendy. Twój kapitał będzie rósł. Jeżeli zostaniesz zaakceptowany, wstąpisz do Grupy, a jeśli potem wystąpisz nawet po jednym naszym miesiącu, to minie jakieś dwadzieścia zwykłych lat. Ty będziesz wtedy o miesiąc starszy i o wiele bogatszy, a być może nawet nieco mądrzejszy.
— Dokąd mam się udać, żeby się wpisać na listę? Wiedział, ale żywił w duchu pewną nadzieję.
— Możemy tam zadzwonić dziś wieczorem, nawet stąd. Ktoś zawsze jest w biurze. Złożą ci wizytę w ciągu mniej więcej tygodnia, po wstępnym śledztwie.
— Śledztwie?
— To formalność, chyba że masz kryminalną przeszłość, złą ocenę zdolności kredytowej albo leczyłeś się psychiatrycznie.
Moore potrząsnął przecząco głową:
— Nie, nie i nie.
— W takim razie przejdziesz.
— Powiedz jednak, czy naprawdę mam szansę na przyjęcie mimo takiej rzeszy konkurentów?
Miał wrażenie, że na pierś spadła mu kropla deszczu.
— Tak — odparła, wtulając policzek we wgłębienie jego szyi i wpatrując się ponad jego ramieniem w dal, tak żeby nie mógł dojrzeć wyrazu jej twarzy. — Mając poparcie członka Grupy, przebędziesz całą drogę aż do jaskini Mary Maude Mullen. Jednak tę ostatnią przeszkodę będziesz musiał pokonać sam.
— W takim razie dokonam tego — oznajmił jej.
— Rozmowa może trwać zaledwie sekundy. Ona jest bardzo szybka — jej decyzje są niemal natychmiastowe i nigdy się nie myli.
— W takim razie dokonam tego — powtórzył triumfalnie. W górze ponad nimi falował zodiak.
Moore odnalazł Darryla Wilsona w baromacie w Poconos. Aktor kompletnie się zaniedbał; to już nie był ten człowiek, którego Moore pamiętał z nagrodzonego trójwymiarowego serialu o życiu pogranicza. Tamten był zarośniętym Wikingiem z prerii ze srogo zmarszczonym czołem. W ciągu czterech lat przez jego twarz jakby przetoczyła się lawina, pozostawiając za sobą dziury i wyżłobienia w kosztownych zmarszczkach, a zarost pokrywając o cień jaśniejszym pyłem. Wilson nie starał się tego maskować, a czas spędzał, wypalając sobie przełyk wodą ognistą, której przedtem co tydzień odmawiał czerwonoskórym. Krążyły plotki, że jest na dobrej drodze do drugiej wątroby.
Moore usiadł obok niego i wsunął swoją kartę do otworu w ladzie. Po wduszeniu przycisku z martini czekał przez chwilę. Kiedy stwierdził, że mężczyzna nie zdaje sobie sprawy z jego obecności, zauważył:
— Pan jest Darrylem Wilsonem, a ja nazywam się Alvin Moore. Chciałbym pana o coś zapytać.
Patrzące w dal oczy aktora bynajmniej nie skupiły się na nim.
— Ze środków przekazu?
— Nie, jestem pańskim wieloletnim fanem — skłamał.
— Pytaj więc — powiedział tamten nadal znajomym głosem. — Ty będziesz kamerą.
— Mary Maude Mullen, ta suka–bogini Grupy — rzucił. — Jaka ona jest?
Oczy Wilsona wreszcie zogniskowały się na nim.
— Starasz się o ubóstwienie w tej sesji?
— Zgadza się.
— Co sądzisz?
Moore poczekał chwilę, ale jako że nic więcej nie usłyszał, zapytał:
— O czym?
— Obojętnie. Sam to nazwij.
Moore pociągnął łyk martini. Postanowił podjąć grę, jeśli miała mu ona pomóc porozumieć się z tym człowiekiem.
— Sądzę, że lubię martini — oznajmił. — Teraz…
— Dlaczego?
Warknął w duchu. Może ten Wilson jest już zbyt zalany, żeby mógł mu w jakikolwiek sposób pomóc. No, ale można spróbować jeszcze raz.
— Bo działa jednocześnie rozluźniająco i mobilizująco, a tego mi właśnie potrzeba po dotarciu do tego etapu.
— Dlaczego chcesz być rozluźniony i zmobilizowany?
— Bo wolę to, niż być spięty i wyczerpany.
— Dlaczego?
— Co to ma do cholery znaczyć?
— Przegrałeś. Do widzenia. Moore wstał.
— A powiedzmy, że wyjdę, wrócę jeszcze raz i zaczniemy od początku. Może być?
— Siadaj. Moje trybiki obracają się powoli, ale jednak się kręcą — uspokoił go Wilson. — Rozmawiamy o tej samej sprawie. Chciałeś wiedzieć, jaka jest Mary Maude? Taka właśnie — same pytania. Przeważnie bezsensowne. Nastawienie to przypadłość, której ulegają wszyscy, a ono tak łatwo się zmienia nawet u tej samej osoby. W ciągu dwóch minut dogrzebie się do niego u ciebie, a twoje odpowiedzi będą zależały od biochemii i pogody. Podobnie jak jej decyzja. Nic nie potrafię ci doradzić. Ona jest chodzącym kaprysem. Jest życiem. Jest brzydka.
— I to wszystko?
— Nie przyjmuje niewłaściwych ludzi. To wystarczy. Idź już.
Skończył więc martini i wyszedł.
Tej zimy Moore zrobił fortunę, co prawda stosunkowo skromną, ale zrobił.
Zrezygnował z dotychczasowej pracy na rzecz stanowiska w laboratorium badawczym Akwa Mining, Oddział Oahu. Wprawdzie dojazd zajmował mu teraz dziesięć minut więcej, lecz tytuł „dyrektor do spraw przetwórstwa” brzmiał lepiej niż „zastępca kierownika oddziału”, a zależało mu na tym. Nie zwolnił też tempa realizacji swojego forsownego programu zmierzającego do osiągnięcia odpowiedniej pozycji towarzyskiej, a jednym z jego skutków był złożony przeciw niemu w styczniu pozew sądowy.
W pewnym momencie poinformowano go, że w Grupie lepiej widziani są rozwodnicy niż zatwardziali kawalerowie. W związku z tym skontaktował się z poważaną firmą zajmującą się kontraktami małżeńskimi i za jej pośrednictwem zawarł trzymiesięczną, odnawialną umowę (w opcji: jeden partner z możliwością zerwania) z Dianę Demetrios, bezrobotną modelką pochodzenia grecko–libańskiego.
Później uświadomił sobie, że jednym z problemów w zawodzie modelki jest fakt, iż istnieje zbyt wiele chirurgicznie udoskonalonych zjawiskowych piękności. Z tego względu bardzo trudno znaleźć zatrudnienie. Jego niedawno nabyta pozycja społeczna okazała się dostateczną pokusą dla Dianę, żeby złożyć przeciw niemu pozew o złamanie obietnicy, oparty na jego rzekomym ustnym przyrzeczeniu, że opcja na pewno zostanie odnowiona.
Biuro Kontraktów Towarzyskich Burgessa wysłało oczywiście odpowiednio płaszczącego się rozjemcę oraz zapłaciło koszty sądowe i honoraria medyków za leczenie złamanego nosa Moore’a (kiedy spał koło ich basenu, Dianę cisnęła w niego Podstawami prezentacji ubiorów, ciężkim, ilustrowanym podręcznikiem, który nosiła ze sobą w plastykowej teczce jak talizman).
W ten sposób, kiedy nadszedł marzec, Moore czuł się gotowy, mądry i zdolny stawić czoło ostatniej żyjącej przedstawicielce dziewiętnastego stulecia.
W maju jednakże doszedł do wniosku, że się przetrenował. Kusiło go, by wziąć miesięczny urlop na leczenie psychiatryczne, ale przypomniał sobie pytanie Leoty na temat jego zdrowia psychicznego. Zrezygnował więc z tego pomysłu i zaczął rozmyślać o Leocie. Świat zatrzymał się, gdy zawirowało mu w głowie. Z poczuciem winy zdał sobie sprawę, że od miesięcy nie poświęcił jej ani jednej myśli. Zbyt był zajęty samo—szkoleniem, nową pracą i Dianę Demetrios, żeby pomyśleć o królowej Grupy, swojej miłości.
Roześmiał się.
To tylko próżność, stwierdził. Pragnę jej, gdyż wszyscy jej pragną.
Nie, to też nie była prawda… Czego więc właściwie chciał?
Zaczął się zastanawiać nad swoimi motywami i pragnieniami.
Wtedy zdał sobie sprawę, że jego priorytety uległy zmianie. To, co miało być środkiem do celu, stało się celem samym w sobie. Tym, czego naprawdę i przede wszystkim pragnął zmysłowo i skomplikowanie, był wstęp do Grupy jawiącej mu się jako przemierzający stulecia luksusowy liniowiec stratosferyczny mknący przez jutro i pojutrze, i wszystkie dni, które nadejdą później. Wraz z nią wzniesie się ponad wszystko, jak ci dawni bogowie pojawiający się tylko w obrzędach zrównania dnia z nocą, śpiący pomiędzy procesjami i znów pokazywani z nastaniem nowej pory roku, podczas gdy ludzkość musiała przeżyć te okropne dni leżące pomiędzy świętami. Być częścią Leoty oznaczało być częścią Grupy, a tego właśnie teraz pragnął. Tak więc była to, oczywiście, próżność. To była miłość.
Roześmiał się głośno. Jego autosurfing przerył błękitne soczewki Pacyfiku jak oprawiony diament, ciskając ostrymi, zimnymi okruchami w górę i w jego twarz.
Powrót na wzór Łazarza z absolutnego zera nie jest wcale bolesny ani niepokojący, przynajmniej na początku. Nie odczuwa się żadnych sensacji, dopóki ciało nie osiągnie względnie normalnej dla człowieka temperatury. Wtedy jednak zastrzyk nirwany przepływa przez odtajałe rzeki ciała.
Dopiero kiedy zaczyna powracać świadomość, rozmyślała pani Mullen, kiedy powraca z taką siłą, że zdajemy sobie w pełni sprawę, co zaszło — że wino przetrwało kolejny sezon w niepewnych piwnicach, a jego bukiet stał się jeszcze subtelniejszy — dopiero wtedy dostrzegamy nieokreślone zagrożenie czające się w doczesnych konturach umeblowania sypialni — ale tylko przez moment.
Nie jest to nic innego jak nasze zabobonne podejście, rodzaj psychicznego drżenia na myśl, że w pewien nieokreślony sposób manipulowano materią życia, naszego własnego życia. Trwa to zaledwie ułamek sekundy, a później pozostaje tylko mgliste wspomnienie złego snu.
Wstrząsnęła się, jakby zimno nadal drzemało uwięzione w jej kościach, i strzepnęła z siebie wrażenie przeżytego koszmaru sennego.
Teraz przeniosła swą uwagę na mężczyznę w białym fartuchu stojącego obok jej łokcia.
— Jaki dziś dzień? — spytała.
On jest zaledwie garścią pyłu unoszonego wiatrem Czasu…
— Osiemnasty sierpnia dwa tysiące drugiego roku — odparła garść pyłu. — Jak się pani czuje?
— Doskonale, dziękuję — oceniła. — Właśnie dotknęłam nowego stulecia, co razem daje trzy, które odwiedziłam, więc dlaczego nie miałabym się czuć doskonale? Mam zamiar odwiedzić jeszcze o wiele więcej.
— Z pewnością się to pani uda.
Niewielkie mapy jej dłoni poprawiły kapę na łóżku. Podniosła głowę.
— Powiedz mi, co nowego na świecie.
Doktor odwrócił wzrok od nagłego rozbłysku acetylenowego płomienia w jej oczach.
— Wylądowaliśmy w końcu na Neptunie i Plutonie — zaczął swoją opowieść. — Zupełnie nie nadają się do zamieszkania. Wygląda na to, że człowiek jest samotny w Układzie Słonecznym. Projekt Jeziora Saharyjskiego natrafił na dalsze trudności, ale wiosną prace prawdopodobnie znów się rozpoczną, gdyż doprowadzono już prawie do ugody w sprawie roszczeń tych głupich Francuzów.
Jej oczy stopiły tę garść pyłu w taflę szkła.
— Na rynku przechowalni czasowych przed trzema laty pojawił się nowy konkurent, Radość Przyszłości — recytował dalej, próbując się uśmiechać — ale stawiliśmy mu czoło i należy już do nas. Grupa wykupiła go osiem miesięcy temu. Nawiasem mówiąc, nasze własne chłodnie są teraz znacznie bardziej wyszu…
— Powtarzam — przerwała mu — co jest nowego na świecie, doktorze?
Potrząsnął głową, unikając spojrzenia, które mu rzuciła.
— Potrafimy przedłużyć okres remisji — odezwał się w końcu. — Sporo ponad to, co można było osiągnąć dawną metodą.
— Skuteczniejsze działanie opóźniające?
— Tak.
— Ale nie lekarstwo?
Potrząsnął przecząco głową.
— W moim wypadku — wyjaśniła mu — rozwój choroby już został niezwykle opóźniony. Dawne lekarstwa przestały skutkować. Jak długo będą działać nowe?
— Nie potrafimy jeszcze tego powiedzieć. Pani ma rzadką odmianę stwardnienia rozsianego, a komplikują ją jeszcze inne sprawy.
— Czy jesteście bliżej wynalezienia lekarstwa?
— Równie dobrze może to zająć jeszcze następne dwadzieścia lat, a może i nastąpić jutro.
— Rozumiem. — Światło w jej oczach przygasło. — Możesz teraz odejść, młody człowieku. Wychodząc, włącz moją taśmę z informacjami.
Z ulgą pozwolił maszynie przejąć swoją rolę.
Dianę Demetrios wybrała numer biblioteki i poprosiła o Księgę Grupy. Puściła w ruch tarczę z numerami stron, aż w końcu zatrzymała ją na tym, co ją interesowało.
Wpatrywała się potem z uwagą w ekran, jakby to było lustro, a jej twarz wyrażała co chwila inne uczucia.
— Ja wyglądam tak samo dobrze — zdecydowała po pewnym czasie. — Nawet lepiej. Twój nos powinno się zmienić i linię brwi… Gdyby nie byli takimi fundamentalistami w kwestii urody — oznajmiła zdjęciu — gdyby nie dyskryminowali operacji plastycznych, moja pani, to ty byłabyś tutaj, a ja tam. Suka!
Puryfikator Moore’a opuściła milionowa baryłka przerobionej morskiej wody — świeżej i lodowatej. Wypływała z pluskiem z ciągu komór, po czym płynęła kanałami — czysta i pożyteczna, a przy tym całkiem nieświadoma swych zalet. Natomiast na drugim końcu linii produkcyjnej dokonywano kolejnej transfuzji słonego Pacyfiku.
Produkty uboczne wykorzystywano do wytwarzania pseudo–ceramiki.
Człowiek, który zaprojektował ten dwufunkcyjny puryfikator, był bogaty. Temperatura na Oahu wynosiła 45°C.
Milionowa pierwsza baryłka wypadła z pluskiem…
Zostawili Alvina Moore’a otoczonego przez porcelanowe psy.
Dwie ściany od podłogi do sufitu były pokryte półkami, a półki te wypełniały psy: niebieskie, zielone, różowe, brunatne (nie wspominając o barwach ochry, cynobru, fiołkowo–różowej i szafranowej), przeważnie pokryte glazurą, choć były też polerowane na sucho rzeźby prymitywne o wielkości wahającej się od dość dużego karalucha do pigmejowatego guźca. Po drugiej stronie pokoju prawdziwy Hades płonących na kominku szczap rzucał swe metafizyczne wyzwanie gorącemu czerwcowi na Bermudach.
Na kominku znalazły schronienie kolejne okazy psów.
Obok tego piekielnego miejsca ustawiono biurko, przy którym siedziała Mary Maude Mullen owinięta w zielono–czarny tartan. Przeglądała w tej chwili akta Moore’a rozłożone na bibularzu. Kiedy się do niego odezwała, nie podniosła wzroku.
Moore stał obok krzesła, gdyż nie proszono go, by na nim usiadł, i udawał, że przygląda się psom oraz stosom drewna nagromadzonym z dużą przesadą obok kominka.
Nie był wprawdzie miłośnikiem żywych psów, ale też nie przypisywał im specjalnej złośliwości. Jednak teraz, kiedy przymknął na chwilę oczy, doświadczał uczucia klaustrofobii.
To nie były psy. To były istoty pozaziemskie gapiące się bez mrugnięcia przez pręty klatki na ostatniego Ziemianina. Moore obiecał sobie, że nie wypowie żadnej pochwały tej krzykliwej tęczy psiej sfory (która nadawałaby się może do wytropienia zagonionego jelenia wielkości Chihuahua). Doszedł do wniosku, że pomysł jej zgromadzenia mógł powstać jedynie w skrzywionym umyśle jakiegoś monomaniaka albo osoby cechującej się kiepską wyobraźnią i brakiem szacunku dla psów.
Po uzyskaniu potwierdzenia wszystkich ogólnych danych przedstawionych w jego wniosku pani Mullen podniosła w końcu na mego wyblakłe oczy.
— Jak się panu podobają moje pieseczki? — spytała. Widział przed sobą pomarszczoną kobietę o wąskiej twarzy, zadartym nosie i płonących włosach siedzącą z niewinnym wyrazem twarzy, a pozostałość grymasu po zadaniu tego pytania wykrzywiała jej wąskie usta.
Moore szybko powrócił do swych ostatnich myśli i postanowił zaprezentować uczciwość w kwestii porcelanowych piesków, udzielając obiektywnej odpowiedzi.
— Są bardzo kolorowe — zauważył.
Od razu wyczuł, że nie była to prawidłowa odpowiedź. Pytanie padło zbyt nagle. Wszedł do gabinetu gotów kłamać na każdy temat oprócz porcelanowych piesków. Pozostało mu się uśmiechnąć.
— Okropnie ich tu dużo. Lecz, oczywiście, nie szczekają, nie gryzą, nie linieją i nie robią innych rzeczy.
Odwzajemniła jego uśmiech.
— Moje kochane malutkie, kolorowe suczki i sukinsyny — stwierdziła. — One nie robią niczego. Są rodzajem symbolu. To jeden z powodów, dla których je zbieram. Proszę usiąść — wskazała mu krzesło — i udawać, że jest panu wygodnie.
— Dzięki.
— Tu jest napisane, że całkiem niedawno wynurzył się pan ze szczęśliwych szeregów anonimowości i zyskał swego rodzaju ezoteryczną sławę w dziedzinie nauki. Dlaczego chce pan z tego zrezygnować?
— Dążyłem do sławy i pieniędzy, gdyż jak mi powiedziano, jedno i drugie jest pomocne w staraniu się o przyjęcie do Grupy.
— Rozumiem. Były one tylko środkiem, a nie celem samym w sobie.
— Zgadza się.
— W takim razie proszę mi powiedzieć, dlaczego chce pan wstąpić do Grupy.
Odpowiedź na to pytanie ułożył sobie już miesiące temu. Kazał ją sobie wpiec do mózgu, tak ze mógł wygłaszać te zdania z naturalną modulacją. Słowa zaczęły mu się już formować w gardle, ale zamarły na ustach. Tworzył tę wypowiedź, by jak najlepiej przemówiła do wielbicielki Tennysona, ale teraz nie był pewien, czy dobrze zrobił.
Jednak… Rozdzielił w myślach swoją argumentację i wybrał stanowisko bezstronne — tę część o podążaniu za wiedzą jak za spadającą gwiazdą.
— W ciągu kilku następnych dziesięcioleci nastąpi mnóstwo zmian. Chciałbym móc je obserwować oczami młodego człowieka.
— Jako członek Grupy będzie pan istniał nie po to, by patrzeć, lecz żeby pana widziano — odparła, notując coś w aktach. — Poza tym, będziemy chyba musieli ufarbować pańskie włosy, jeśli pana zaakceptujemy.
— O, do diabła! Przepraszam, tak mi się wymknęło.
— Dobrze. — Zrobiła kolejną notatkę. — Nie chcemy, żeby mieli nadmierne zahamowania, lecz brak zahamowań też nie wchodzi w grę. Pańska reakcja była raczej osobliwa. — Ponownie podniosła wzrok. — Dlaczego tak bardzo panu zależy na zobaczeniu przyszłości?
Poczuł się niezręcznie, miał wrażenie, że ona wie, iż on kłamie.
— Zwykła ludzka ciekawość — wyjaśnił nieprzekonująco — oraz zainteresowanie zawodowe Będąc inżynierem…
— Nie prowadzimy seminariów — przerwała mu. — Nie będzie pan tracił zbyt wiele czasu na nic poza bywaniem na balach, jeżeli chce pan długo pozostać członkiem naszej Grupy. Po upływie dwudziestu lat czy nawet dziesięciu znajdzie się pan z powrotem na poziomie przedszkola, jeśli chodzi o wiedzę inżynierską. Wszystko to będą dla pana hieroglify. Nie potrafi pan odczytywać hieroglifów, prawda?
Potrząsnął przecząco głową.
— No właśnie — ciągnęła. — Znalazłam niezręczne porównanie. W każdym razie będą to hieroglify, a pan, opuszczając Grupę, będzie pozbawionym kwalifikacji kreślarzem. Co prawda wcale nie będzie pan musiał pracować. Jeżeli pan jednak zechce, to musi mieć własną firmę, co z upływem czasu jest coraz trudniejsze, niemal zbyt trudne, by tego próbować. Niewątpliwie straciłby pan swoje pieniądze.
Wzruszył ramionami i rozłożył ręce. Faktycznie myślał o zrobieniu tego. Pięćdziesiąt lat i żegnaj Grupo! — mówił sobie; będę bogaty, zapiszę się na podyplomowe kursy, a później spróbuję się zahaczyć jako konsultant w budownictwie morskim.
— Będę miał jeszcze dość wiedzy, żeby docenić to, co zobaczę, nawet jeśli nie będę mógł w tym uczestniczyć — wyjaśnił.
— Będzie pan zadowolony, pozostając biernym obserwatorem?
— Tak sądzę — skłamał.
— Wątpię. — Jej oczy znów go przygwoździły. — Jak pan sądzi, czy jest pan zakochany w Leocie Mason? Ona wysunęła pana kandydaturę, lecz to, oczywiście, jej przywilej.
— Nie wiem — odparł po chwili. — Tak sądziłem na początku, dwa lata temu.
— Namiętność jest mile widziana — wyjaśniła mu — stwarza świetny temat do plotek. Natomiast miłości nie mam zamiaru tolerować, proszę wyzbyć się takich złudzeń. Nie ma nic równie nudnego i pozbawionego wesołości na imprezach Grupy. Miłość nie wywołuje plotek, tylko ironiczne śmieszki. Tak więc, czy to miłość, czy namiętność?
— Namiętność — zdecydował.
Spojrzała na ogień, potem na swoje ręce.
— Będzie pan musiał wyrobić w sobie buddyjskie podejście do otaczającego świata. Będzie się on zmieniał z dnia na dzień. Ilekroć się pan zatrzyma, by na niego spojrzeć, będzie to już inny świat — nierealny.
Skinął głową.
— Dlatego też, jeśli ma pan utrzymać równowagę psychiczną, Grupa musi stać się dla pana centrum wszystkich spraw. Gdziekolwiek spoczywać będzie pańskie serce, tam również powinna się znaleźć dusza.
Ponownie przytaknął ruchem głowy.
— A jeśli się zdarzy, że nie spodoba się panu przyszłość w jakimś momencie, kiedy pan na nią spojrzy, proszę pamiętać, że nie ma powrotu. Nie wystarczy tego pojmować rozumem: trzeba to czuć!
Czuł to.
Znowu robiła jakieś notatki. W pewnej chwili jej prawa ręka zaczęła nagle dygotać. Puściła pióro i przesadnie ostrożnie cofnęła ją pod szal.
— Nie jest pan tak barwną postacią jak większość kandydatów — oznajmiła nazbyt naturalnym tonem — ale z drugiej strony brakuje nam obecnie takiego uczuciowego typu. Kontrasty dodają głębi i wzbogacają fakturę naszych pokazów. Proszę przejrzeć taśmy z naszych poprzednich balów.
— Już to zrobiłem.
— I co, może się pan oddać temu całą duszą, a przynajmniej jej częścią?
— Gdziekolwiek spoczywa moje serce…
— W takim razie może pan teraz odejść do domu, panie Moore. Jeszcze dziś otrzyma pan naszą odpowiedź.
Moore wstał. Tyle było pytań, których mu nie zadano, tyle rzeczy, które chciał powiedzieć, lecz zapomniał lub nie miał możliwości wygłosić. Zastanawiał się, czy już zdecydowała się go odrzucić. Czy dlatego ta rozmowa była taka krótka? Z drugiej strony, jej końcowe uwagi brzmiały naprawdę zachęcająco.
Z ulgą uciekał z tej psiarni, czując, jakby wszystkie pory jego ciała były świeżymi ranami po gwoździach. Przez całe popołudnie leżał koło basenu hotelowego, a wieczorem przeniósł się do baru. Obiadu wcale nie jadł.
Posłaniec, który przyniósł mu wiadomość, że został zaakceptowany, powiadomił go również, iż do zwyczaju należy przesłanie drobnego upominku jego inkwizytorce. Na twarzy Moore’a pojawił się pijacki uśmieszek, gdy postanowił, co jej wyśle.
Swojego pierwszego psa z ceramiki pacyficznej z Oahu Mary Maude Mullen odebrała z lekkim wzruszeniem ramion, które przeobraziło się we wzdrygnięcie. Potem zaczęła dygotać i niemal wypuściła go z rąk. Szybko odstawiła figurkę na najniższą półkę za biurkiem i wyjęła tabletki; później bliskość kominka sprawiła, że rzeźba pękła.
Tańczyli razem. Morze tworzyło zielono–złote niebo nad kopułą. Była dziwnie wczesna pora. Po parkiecie przesuwały się z bolącymi stopami i zwieszonymi ramionami wyczerpane niedobitki szesnastogodzinnego balu, kurczowo tuląc się do siebie. Zostało jeszcze osiem par, którym zmęczeni muzycy sączyli najwolniejszą muzykę, jaką udało im się zagrać. Na krańcach świata, gdzie zielona misa nieba łączyła się z niebieskimi dachówkami ziemi, jakieś pięćset osób rozłożonych niedbale w rozluźnionej odzieży wpatrywało się z otwartymi jak złote rybki ustami w blat stołu unoszący się na wodzie za ścianą.
— Sądzisz, że będzie padać? — zapytał ją.
— Tak — odparła.
— Ja też. No, to tyle o pogodzie. A teraz może pomówimy o tygodniu na Księżycu?
— A co ci się nie podoba na starej Matce Ziemi? — Uśmiechnęła się.
Ktoś wrzasnął. Niemal równocześnie rozległo się klaśnięcie policzka i krzyk umilkł.
— Nigdy nie byłem na Księżycu — wyjaśnił. Robiła wrażenie lekko rozbawionej.
— Ja byłam i nie podobało mi się tam.
— Dlaczego?
— Jest zimno, a na zewnątrz kopuły ochronnej zwariowane oświetlenie i ciemne, martwe skały. — Skrzywiła się. — Wygląda to jak cmentarzysko na końcu Czasu.
— Dobrze — odparł — dajmy sobie z tym spokój.
— A na dodatek to uczucie bezcielesnej lekkości, kiedy poruszasz się wewnątrz kopuły.
— W porządku!
— Przykro mi. — Musnęła ustami jego szyję, a on pocałował ją w czoło. — Grupa straciła swój polor — zauważyła z uśmiechem.
— Teraz to już nie ma znaczenia, nie jesteśmy na wizji. Jakaś kobieta łkała w pobliżu wielkiego konika morskiego stanowiącego stolik z zakąskami. Muzycy zaczęli grać nieco głośniej. Niebo było pełne migocących rozgwiazd pływających z pluskiem na swoich prowadnicach. Jedna, przepływając nad ich głowami, strzepnęła na nich deszcz słonych kropel.
— Jutro wyjeżdżamy — powiedział.
— Tak, jutro.
— A co powiesz o Hiszpanii? — spytał. — Teraz jest sezon na wiśnie. Możemy wziąć udział w Juegos Florales de la Vendimia Jerezana. Kto wie, czy to nie będzie ostatni raz.
— Zbyt hałaśliwe — odparła — i te wszystkie fajerwerki.
— Ale za to wesołe.
— Wesołe — westchnęła, wykrzywiając usta. — Lepiej jedźmy do Szwajcarii i udawajmy, że jesteśmy starzy albo umieramy na jakąś romantyczną chorobę.
— Nekrofilka — skomentował z uśmiechem i pośliznął się na smudze wilgoci. Odzyskując równowagę, stwierdził: — Lepiej pojechać nad jakieś spokojne jezioro w górach szkockich, gdzie ty będziesz się mogła napawać mgłą i oparami, a ja mlekiem i tytoniem słodzonym melasą.
— Nie — powiedziała, pokonując nagły gwar pijanych głosów — pojedźmy do New Hampshire.
— A co ci się nie podoba w Szkocji?
— Nigdy nie byłam w New Hampshire.
— Ja byłem i mnie się tam nie podobało. Wygląda zupełnie jak Księżyc z twojego opisu.
Ćma otarła się o płomień świecy, dał się odczuć wstrząs. Po chwili lodowy grot czarnej błyskawicy przeciął powoli zielone niebiosa. Zaczął kropić miękki deszcz.
Kiedy ona zrzucała z nóg buty, sięgnął po szklankę z tacy przepływającej koło jego ramienia. Osuszył ją i odstawił.
— Smakuje tak, jakby ktoś rozwadniał drinki.
— Widocznie Grupa wprowadza oszczędności — odparła. W tym momencie Moore dostrzegł Ungera stojącego na skraju parkietu ze szklanką w ręce i obserwującego ich.
— Widzę Ungera.
— Ja też. Chwieje się.
— My też — zaśmiał się.
Włosy tęgiego barda tworzyły na głowie śnieżny chaos, a jedno oko miał tak spuchnięte, że niemal nie było go widać. W tym momencie przewrócił się, mamrocząc bełkotliwie i rozlewając swój alkohol. Nikt się nie ruszył, by mu pomóc.
— Wygląda na to, że znów przedobrzył.
— Niestety. Biedny Unger — stwierdziła obojętnie. — Znałam go dobrze.
Deszcz nie przestawał padać, a tancerze poruszali się po parkiecie jak figurki w amatorskim przedstawieniu kukiełkowym.
— Nadciągają! — krzyknął jakiś nie należący do Grupy człowiek w powiewającym, czerwonym płaszczu. — Obniżają pułap!
Krople wody uderzyły im w oczy, gdyż wszyscy przytomni jeszcze w sali balowej unieśli głowy. Trzy srebrne zeppeliny rosły z każdą chwilą na bezchmurnej zieleni.
— Lecą po nas — zauważył Moore.
— Zamierzają tu wylądować!
Muzyka zamarła na moment jak wahadło na końcu swojego łuku. Po chwili zabrzmiała znowu.
Dobranoc, miłe panie — grała orkiestra — dobranoc…
— Będziemy żyć!
— Pojedziemy do Utah — oznajmił jej z oczami pełnymi wody. — Tam nie ma podmorskich wstrząsów i fal pływowych.
Dobranoc, miłe panie…
— Będziemy żyć! Ścisnęła jego dłoń.
Wesoło podróżujemy bez końca — śpiewały zmieszane głosy — podróżujemy bez końca…
— Podróżujemy bez końca — powiedziała.
— Wesoło — odparł.
Po głębokim niebieskim morzu!
Członek Grupy Moore i Leota (z domu Lachesis) stali przed Pawilonem Snu na Bermudach. Według kalendarza Grupy minął miesiąc od wydarzenia najbardziej zbliżonego do katastrofy w kronikach Grupy (to znaczy był rok Naszego Pana i prezydenta Camberta dwa tysiące dziewiętnasty, dwanaście lat po wstrząsie). Na dworze świtało.
— Wierzę, że będę cię zawsze kochał — oznajmił.
— Na szczęście miłość nie wymaga aktu wiary — zauważyła, zapalając cygaro od podanego przez niego ognia — gdyż ja w nic nie wierzę.
— Dwadzieścia lat temu zobaczyłem na balu piękną kobietę i zacząłem z nią tańczyć.
— Pięć tygodni temu — poprawiła go.
— Zastanawiałem się wtedy, czy ona kiedykolwiek zechce opuścić Grupę i stać się znów normalnym człowiekiem podatnym na choroby śmiertelników.
— Sama też się często nad tym zastanawiałam w momentach bezczynności — odparła. — Lecz ona tego nie zrobi, w każdym razie nie wcześniej, niż stanie się stara i brzydka.
— To znaczy nigdy — uśmiechnął się smutno.
— Naprawdę jesteś cudowny. — Wydmuchnęła smużkę dymu w stronę gwiazd, dotknęła zimnej ściany budynku. — Pewnego dnia, kiedy ludzie będą na nią patrzeć tylko po to, żeby porównać ją z jakimś pulchnym dzieckiem z dalekiej przyszłości, albo kiedy zmienią się światowe normy piękności, wtedy ona przesiądzie się z ekspresu do lokalnej kolejki i pozwoli, żeby mijał ją świat.
— Jakąkolwiek stację wybierze, będzie samotna w obcym mieście — przestrzegł ją Moore. — Każdy dzień przynosi zmiany na świecie. Na wczorajszej kolacji — przepraszam, zeszłorocznej — spotkałem kolegę ze stowarzyszenia studenckiego i traktował mnie, jakby był moim ojcem. Co drugie słowo wtrącał „synu” lub „chłopcze”, i to wcale nie miał być żart.
Reagował po prostu na to, co widział. Zupełnie straciłem apetyt. Czy zdajesz sobie sprawę, dokąd zmierzamy? — zadał pytanie tyłowi jej głowy, gdyż akurat się obróciła, by popatrzeć na ogrody śpiących kwiatów. — Byle dalej! I to wszystko. Nigdy nie będziemy mogli wrócić! Świat się rozwija, podczas gdy my śpimy.
— To pokrzepiające uczucie, nie sądzisz? — odezwała się w końcu. — Stymulujące i zachwycające. Mam na myśli to, że nie jesteśmy z niczym związani. Wszystko płonie, my pozostajemy. Ani czas, ani przestrzeń nie mogą nas zatrzymać, chyba że wyrazimy na to zgodę. A ja nie zgadzam się na bycie związaną — dodała.
— Z niczym?
— Z niczym.
— A przypuśćmy, że to wszystko jest jednym wielkim żartem.
— Co takiego?
— Ten świat. Przypuśćmy, iż wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci zginęli w zeszłym roku podczas inwazji istot z Alfa Centauri, wszyscy poza zamrożoną Grupą. Przypuśćmy, że był to całkowicie skuteczny atak wirusa…
— W układzie Centauri nie ma żadnych istot; czytałam o tym przedwczoraj.
— W porządku, w takim razie skądinąd. Przypuśćmy, że wszelkie szczątki i ślady chaosu zostały uprzątnięte, po czym jedna z owych istot wskazała łapą na ten budynek — Moore poklepał ścianę — i powiedziała: „Słuchajcie, tu zostali jeszcze jacyś żywi w lodzie. Spytajcie któregoś z socjologów, czy warto ich utrzymać przy życiu, czy mam otworzyć drzwi lodówki, i niech się zepsują?” Wtedy przyszedł jeden z socjologów, przyjrzał się nam leżącym w lodowych trumnach i stwierdził: „Mogą się przydać, żeby się z nich trochę pośmiać i napisać o nich parę stron w jakimś mało znanym periodyku. Urządźmy to tak, żeby myśleli, iż życie biegnie normalnym torem jak przed inwazją. Według tych harmonogramów wszystkie ich działania są z góry zaplanowane, więc to nie powinno być trudne. Dostarczymy na ich bale automaty o ludzkich kształtach naszpikowane aparaturą rejestrującą i sklasyfikujemy ich wzorce zachowań. Potem będziemy im zmieniać otoczenie, a oni przypiszą to postępowi. W ten sposób będziemy mogli obserwować ich zachowanie w najróżniejszych sytuacjach. Kiedy zakończymy badania, możemy zepsuć czasomierze w ich chłodniach i pozwolić im spać dalej albo otworzyć drzwi i obserwować, jak się psują”. Tamci przystali na jego propozycję — kończył Moore — i oto jesteśmy, ostatni żywi ludzie na Ziemi brykający przed aparaturą obsługiwaną przez nieludzkie istoty obserwujące nas z niezrozumiałych powodów.
— W takim razie urządźmy im dobre przedstawienie — odparła — a może doczekamy się aplauzu, zanim się zepsujemy.
Wyrzuciła niedopałek cygara i pocałowała go na dobranoc. Potem powrócili do swoich chłodni.
Minęło dwanaście tygodni, zanim Moore poczuł potrzebę odpoczynku od kręgu balowiczów. Poza tym zaczynał odczuwać coraz większy niepokój. Leota spędzała bezużyteczne dekady, wyjeżdżając z nim na wakacje, i ostatnio zaczęła wykazywać oznaki posępnego nastroju, najwyraźniej żałując takich ofiar na jego rzecz. Postanowił więc zobaczyć coś realnego, wybrać się na przechadzkę w rok dwa tysiące siedemdziesiąty ósmy. W końcu był teraz ponad sto lat starszy.
„Królowa będzie żyła wiecznie” głosił wyblakły wycinek gazety wiszący w głównym korytarzu Pawilonu Snu. Pod tym nagłówkiem znajdowała się stara/świeża opowieść o pokonaniu ostatnich problemów ze stwardnieniem rozsianym oraz o medycznym wybawieniu jednej z najbardziej znanych ofiar tej choroby. Moore nie widział Doyenne od dnia swojej rozmowy kwalifikacyjnej, i wcale mu nie zależało na jej ponownym ujrzeniu.
Ubrał się teraz w swobodny strój i ruszył przez ogrody na lotnisko. Okolica była jak wymarła. Nie wiedział właściwie, dokąd chce pojechać, dopóki nie stanął przed kabiną biletową i nie usłyszał z głośnika: „Cel podróży?”
— Hmm. Oahu. Laboratoria Akwa, o ile mają własne lotnisko.
— Tak, mają. Jednak ostatnie pięćdziesiąt sześć mil musi pan przebyć prywatnym czarterem.
— Proszę prywatny czarter na całą podróż w obie strony.
— Proszę włożyć swoją kartę.
Zrobił to, a po pięciu sekundach karta wyskoczyła z powrotem do jego czekającej ręki. Wsunął ją do kieszeni.
— O której będziemy na miejscu? — spytał.
— Dziewiąta trzydzieści dwie, jeśli wyleci pan strzałą IX za sześć minut. Czy ma pan jakiś bagaż?
— Nie.
— W takim razie pańska strzała czeka w sektorze A–11.
Moore przeszedł przez płytę lotniska do strzały pionowego startu o numerze IX. Jej lot był sterowany zapisem na taśmie. Ponieważ ten przelot miał się odbyć na specjalne zamówienie, jego schemat został opracowany w kabinie biletowej w ciągu milisekund od chwili, gdy Moore podał cel podróży, po czym przekazany na czystą taśmę znajdującą się w strzale IX. Mózg z autokorekcją pozwalał statkowi zmieniać kurs w razie nieprzewidzianych wypadków, a później powrócić na właściwą trasę i wylądować dokładnie tam, gdzie to zostało założone.
Moore wspiął się na rampę i zatrzymał, żeby wsunąć kartę w otwór przy luku wejściowym. Pokrywa luku odskoczyła, a on zabrał swoją kartę i wszedł. Wybrał miejsce przy lewej burcie, że szczękiem zapiął pas wokół talii i wtedy luk się zatrzasnął. Po paru minutach pas samorzutnie się odpiął i zniknął w podłokietnikach fotela. Strzała leciała teraz bez najmniejszych wstrząsów.
— Czy życzysz sobie, by przygasić światła? A może rozjaśnić? — odezwał się głos u jego boku.
— Odpowiadają mi takie, jakie są — odpowiedział niewidzialnej istocie.
— Czy miałbyś ochotę coś zjeść albo wypić?
— Poproszę martini.
Rozległ się odgłos przesuwania, a potem stłumiony szczęk. W ściance obok niego otworzyła się niewielka wnęka, a w środku stało jego martini.
Wziął je i pociągnął łyczek.
Widział jak na zewnątrz, bliżej tylnej części strzały, z poszycia burtowego unosi się niewielki niebieski nimbus.
— Czy masz jeszcze jakieś życzenia? — Pauza. — Czy mam przeczytać ci jakiś artykuł na wybrany przez ciebie temat? — Pauza. — Albo beletrystykę? — Pauza. — A może poezję? — Pauza. — Czy chciałbyś przejrzeć katalog? — Pauza — A może posłuchać muzyki?
— Poezję? — powtórzył Moore.
— Tak, mam wiele…
— Znam pewnego poetę — przypomniał sobie. — Czy masz coś Wayne’a Ungera?
Maszyna szukała przez chwilę w swej pamięci, po czym odpowiedziała:
— Wayne Unger. Jest. Na żądanie mogą być zbiory Raj niechciany, Stalowe grzyby i Cyzelowane niebo.
— Który jest najnowszy? — spytał Moore.
— Cyzelowane niebo.
— Proszę mi to poczytać.
Głos zaczął od odczytywania wszystkich informacji związanych z wydaniem i prawami autorskimi. Kiedy Moore zaprotestował, usłyszał w odpowiedzi, że takie jest prawo i podano mu odpowiedni paragraf. Poprosił więc o jeszcze jedno martini i cierpliwie czekał.
W końcu dobiegły go słowa: Nasza mroźna droga przez noc i płonące wzdłuż niej krzewy.
— Co?
— To tytuł pierwszego wiersza.
— Aha, to proszę go przeczytać.
(Gdzie bielą się tylko krzewy wiecznie zielone…)
Popioły zmienione w płatki śniegu
piętrzą się w wieże śnieżycy.
Sylwetki odpieczętowują kontury.
Ciemność jak nieobecność twarzy
wylewa się z otwartego domu;
sączy się przez strzaskane sosny,
przepływa przez złamane klony.
Może to esencja starości
zebrana ze snów śpiących
płynie tą drogą
w zrodzonym z pogody nadmiarze.
A może wielkie Antyżycie
uczy się malować zemstą,
wbijać sopel w oko chimery.
Jednak, prawdę mówiąc, nikt
nie potrafi stawić sobie czoła in toto.
Widzę wasze walące się niebo, nieobecnych bogów
jak w wypełnionym dymem śnie
starożytnych posągów, płonących
bezgłośnie do końca.
(…i nigdy wiecznie białe nie będzie zielone.)
Nastąpiła dziesięciosekundowa przerwa, po czym glos znów zaczął:
— Kolejny wiersz jest zatytułowany…
— Chwileczkę — przerwał Moore. — Jeśli chodzi o ten pierwszy… Czy jesteś zaprogramowany, żeby udzielić na jego temat jakichś wyjaśnień?
— Przykro mi, lecz nie. To wymagałoby znacznie bardziej skomplikowanego urządzenia.
— Powtórz mi, od kiedy datują się prawa autorskie tego tomu.
— Dwa tysiące szesnasty, Unia Północnoamerykańska.
— I to jego najnowsze dzieło?
— Tak. Jest członkiem Grupy Balowej i zazwyczaj między jego kolejnymi książkami jest odstęp kilku dziesięcioleci.
— Proszę czytać dalej. — Moore nie bardzo znał się na poezji, ale uderzyły go liczne wzmianki o lodzie i zimnie, śniegu i śnie. — Starczy — przerwał w pewnym momencie maszynie. — Czy macie coś, co napisał, zanim wstąpił do Grupy?
— Raj niechciany został wydany w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym, dwa lata po tym, jak został członkiem. Jednak zgodnie z jego przedmową większość zawartych w nim wierszy powstała przed wstąpieniem.
— Przeczytaj mi.
Słuchał uważnie. Tym razem niewiele było lodu, śniegu czy snu. Wzruszył ramionami na to drobne odkrycie. Jego fotel natychmiast się dostosował do zmiany pozycji.
Słabo znał Ungera. Nie podobała mu się jego poezja. Co prawda, w ogóle nie bardzo przepadał za wierszami.
Lektor zaczął czytać kolejny utwór.
W zapsionym domu — brzmiał tytuł.
Serce jest cmentarzyskiem chromosomów
skrytym głęboko przed myśliwego okiem,
gdzie miłość pokrywa się śmiercią jak emalią,
a psy wczołgują się, by umrzeć…
Moore uśmiechnął się, słuchając dalszych strof. Ten wiersz nieco bardziej mu się podobał, gdyż rozpoznawał źródło jego natchnienia.
— Przestań czytać — polecił w pewnym momencie maszynie.
Zamówił lekki posiłek i zaczął rozmyślać o Ungerze. Pamiętał, że kiedyś z nim rozmawiał. Kiedy to było? W dwa tysiące siedemnastym…? Tak, podczas obchodów setnej rocznicy wyzwolenia robotników w pałacu Lenina.
Było tam morze wódki. Fontanny soku tryskały jak z przeciętych arterii, rozpylając wesołe parasolki czerwieni, żółci, zieleni i pomarańczu. Na piersiach wielu gości błyszczały klejnoty, które starczyłyby na okup za emira. Wśród tego przepychu ich gospodarz, premier Korłow, wyglądał jak radosny, śniegowy olbrzym. Za ścianami pawilonu tanecznego z polaryzacyjnego kryształu świat na przemian rozbłyskiwał i gasł jak reklama. Unger siedział z łokciami na kontuarze baru i perorował, trzymając nogi na nieodzownej poręczy. Kiedy Moore do niego podchodził, obrócił w jego kierunku głowę. Wyglądał jak sowa albinos z kaprawymi oczami.
— Albion Moore, jak sądzę — stwierdził, wyciągając dłoń. — Quo vadis, u diabła’?!
— Sok grapefruitowy i wódka — polecił Moore niepotrzebnemu człowiekowi stojącemu przy maszynie do mieszania drinków. Umundurowany mężczyzna nacisnął dwa guziki i popchnął szklankę przez pół metra pokrytego szronem mahoniu. Moore uniósł ją w toaście w stronę Ungera. — Szczęśliwej setnej rocznicy wyzwolenia robotników — powiedział.
— Chętnie wypiję za wyzwolenie. — Poeta pochylił się i nacisnął własną kombinację guzików. Człowiek w mundurze dosłyszalnie prychnął.
Wypili razem po szklaneczce.
— Oskarżają nas — gest Ungera obejmował świat w ogólności — że nie mamy pojęcia o sprawach ludzi nie związanych z Grupą ani się nimi nie interesujemy.
— No cóż, to chyba prawda.
— No, niby tak, ale można do tego coś dodać. Taki sam stosunek mamy do naszych towarzyszy. Powiedz szczerze, ilu znasz członków Grupy?
— Sporo.
— Nie chodzi mi o to, ile znasz nazwisk.
— Przecież stale z nimi rozmawiam. Stworzono nam środowisko sprzyjające częstej zmianie miejsca i wielu rozmowom, a mamy przecież dla siebie cały czas na świecie. A ilu ty masz przyjaciół? — zapytał Moore.
— Właśnie jednego wykończyłem — burknął poeta, pochylając się do przodu — i zamierzam namieszać sobie następnego.
Moore nie miał ochoty, by psuto mu nastrój czy drwiono zeń, i nawet nie był pewien, do jakiej kategorii ma zaliczyć tę odpowiedź. Od czasu nieszczęsnego balu Davy’ego–Jonesa* żył jakby w bańce mydlanej i nie życzył sobie, żeby ktoś ją przekłuł.
— Przecież jesteś panem samego siebie. Skoro źle się czujesz w Grupie, możesz odejść.
— Nie jesteś prawdziwym towariszczem — stwierdził Unger, grożąc mu palcem. — Były niegdyś czasy, kiedy mężczyzna mógł opowiedzieć o swych problemach barmanowi i przyjaciołom z baru. Co prawda, ty tego nie możesz pamiętać; te dni skończyły się wraz z wprowadzeniem niklowanych baromatów. Niech szlag trafi ich egzotyczne oczy i naukowe mieszanki!
Wdusił nagle trzy drinki jeden po drugim. Popchnął je w kierunku Moore’a, rozpryskując alkohol po ciemnym, lśniącym blacie.
— Spróbuj! Wypij z każdego — polecił. — Bez karty nie odróżniłbyś jednego od drugiego.
— Ale dzięki temu można być pewnym, że nie zaszkodzą.
— Pewnym? Człowieku! Możesz być pewien, że zrobią z ciebie neurotyka. Niegdyś człowiek mógł kupić sobie piwo i znaleźć słuchacza. Wszystko to zniknęło, kiedy pojawiły się te godne zaufania maszynki do mieszania drinków. Teraz zapisujemy się do obłędnej ilości klubów dyskusyjnych, gdzie nie ma żadnej naturalności. Och, gdybyż Syrenka taka była — zawodził fałszywie pijanym głosem — lub Krwawy Lew ze Stepney! Jakimi steranymi głupkami byli faceci od Marlowe’a! — Obwisł na swoim stołku. — Tak, picie nie jest już tym, czym było niegdyś.
Uniwersalny język jego żołądka sprawił, że człowiek za barem odwrócił głowę, Moore jednak zdążył dostrzec zbolały wyraz jego twarzy.
— Powtórzę więc swoje pytanie — starał się podtrzymać rozmowę. — Dlaczego pozostajesz w otoczeniu, w którym jesteś nieszczęśliwy? Mógłbyś odejść i otworzyć swój własny, prawdziwy bar, skoro to właśnie ci odpowiada. Jeśli o tym pomyśleć, to zapewne miałby duże powodzenie — ludzie serwujący drinki i tak dalej.
— Idź! Idź! Nie powiem dokąd! — Wpatrzył się w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. — Może jednak właśnie to zrobię pewnego dnia — zreflektował się. — Otworzę prawdziwy bar.
Moore obrócił się teraz do niego plecami, żeby popatrzeć na Leotę tańczącą z Korłowem. On był szczęśliwy.
— Ludzie wstępują do Grupy z najrozmaitszych powodów — mruczał teraz Unger — lecz najważniejszym z nich jest ekshibicjonizm, któremu towarzyszy być może mile podniecające widmo nieśmiertelności czające się przy wyjściu na scenę. Ściąganie na siebie uwagi staje się z upływem czasu coraz trudniejsze. W dziedzinie nauki jest niemal niemożliwe. W dziewiętnastym i dwudziestym wieku wiedziano, kto jest wielki, teraz są wielkie zespoły badawcze. Sztuka została tak zdemokratyzowana, że zniknęła z naszego życia. A gdzie się podziała publiczność? Nie mam tu na myśli gapiów. Mamy więc naszą Grupę — ciągnął. — Weźmy chociażby naszą śpiącą piękność tańczącą teraz z Korłowem…
— Co?
— Przepraszam, nie chciałem cię tak gwałtownie wyrwać z zamyślenia. Mówiłem, że panna Mason, gdyby chciała ściągnąć na siebie uwagę, nie mogłaby w obecnych czasach być striptizerką, toteż musiała wstąpić do Grupy. To nawet lepsze, niż być gwiazdą trójwymiarowców, a na pewno wymaga mniej pracy.
— Striptizerką?
— Artystką ludową rozbierającą się w takt muzyki.
— Tak, faktycznie, słyszałem o nich.
— To już, niestety, przeszłość — westchnął Unger — i chociaż podobają mi się obecne obyczaje w dziedzinie ubierania i rozbierania, to mam wrażenie, jakby coś jasnego i delikatnego umarło wraz z dawnymi czasami.
— Lecz ona jest czymś jasnym, prawda?
— Zdecydowanie.
Wybrali się potem na krótki spacer na zewnątrz, w mroźną, moskiewską noc. Moore tak naprawdę wcale nie miał ochoty wychodzić, ale ponieważ sporo wypił, łatwo dał się namówić. Poza tym obawiał się, że ten potykający się gaduła, którego miał teraz u swego boku, wpadnie w jakieś wykopy albo zabłąka się i w końcu odnajdzie poraniony, przegapiwszy swój lot. Tak więc przemierzali wspólnie jasno oświetlone aleje i mroczne uliczki, aż dotarli do Placu. Zatrzymali się przed dużym, zniszczonym mauzoleum. Poeta odłamał gałązkę z pobliskiego krzewu i zwinął ją w rodzaj wianka, którym cisnął o mur.
— Biedny facet — mruknął.
— Kto?
— Ten gość w środku.
— A kto to jest?
Unger wpatrzył się w niego z przechyloną głową.
— Naprawdę nie wiesz?
— Przyznaję, że w mojej edukacji istnieją spore luki, jeśli o to ci chodzi. Cały czas staram sieje wypełnić, ale z historii zawsze byłem słaby. Specjalizowałem się we wczesnych epokach.
Unger dźgnął kciukiem mauzoleum.
— Spoczywa tam na katafalku szlachetny Makbet — powiedział. — Był to dawny król, który w haniebny sposób zamordował swojego poprzednika, szlachetnego Duncana. Poza tym jeszcze mnóstwo innych ludzi. Jednak, kiedy objął tron, obiecał, że będzie dobry dla swych poddanych. Niestety, słowiański temperament to dziwna sprawa. Najlepiej jest pamiętany ze względu na swoje wspaniałe przemowy, które zostały przetłumaczone przez człowieka nazwiskiem Pasternak. Nikt ich już teraz nie czyta.
Unger westchnął i usadowił się na schodku. Moore poszedł za jego przykładem. Było mu zbyt zimno, by czuł się obrażony aroganckimi prześmiewkami pijanego poety.
— W owych czasach ludzie często toczyli wojny — ciągnął Unger.
— Wiem — wtrącił Moore, czując, jak zamarzają mu palce. — Napoleon spalił niegdyś część tego miasta.
Unger uchylił kapelusza.
Moore przyglądał się zarysowi budynków na tle nieba. Plac ograniczała zadziwiająca różnorodność budowli. Tu oto jasny, funkcjonalny, podobny do drabiny biurowiec łagodzi swą wyniosłość, jednocześnie patrząc w dal, co udaje się tylko najnowszym punktom widokowym. Tam z kolei budynek jakiejś agencji w dzień przypominający akwarium, teraz stanowił mroczne lustro, miejsce, gdzie wzbudzająca zaufanie sprawność wyćwiczonych urzędników była prezentowana widzom. Natomiast po drugiej stronie Placu samotna kopuła o cebulastym kształcie, której mrok przywrócił dawno straconą młodość, wyciągała swój ostry czubek za wznoszącymi się pojazdami i wskazywała teraz całe ich stado umykające między ognikami gwiazd. Moore chuchnął na swoje palce i wcisnął ręce do kieszeni.
— Tak, narody wyruszały na wojnę — mówił Unger. — Artyleria grzmiała, lala się krew, ludzie umierali. Przeżyliśmy jednak to wszystko, pokonując chwiejny Shinvat słowo po słowie. I potem, pewnego dnia, już był. Mam na myśli pokój. Trwał dość długo, zanim ktokolwiek to zauważył. Nadal nie wiemy, jak tego dokonaliśmy. Sądzę, że przyczyniło się do tego ciągłe zwlekanie i krótka pamięć, gdyż przez dwadzieścia cztery godziny na dobę ludzie mieli uwagę zajętą innymi sprawami. Teraz nie ma już o co walczyć, a każdy pyszni się owocami pokoju, gdyż ma ich pełen magazyn. Mają wszystko, czego pragną. Nawet więcej. Jednak te rzeczy, które wypełniają pokoje — zamyślił się przez chwilę — i umysły, jak one się rozmnożyły! Co miesiąc pojawia się wersja lepsza niż poprzednia pod jakimś superwyszukanym względem. Wydają się wchłaniać umysły, które są z kolei pochłonięte nimi.
— Mogliśmy wszyscy wybrać życie w lesie — stwierdził Moore, żałując, że nie miał czasu, by schować do kieszeni garnituru baterię krystaliczną i termostat.
— Mogliśmy zrobić wiele rzeczy i w końcu je zrobimy. Tyle że życie w lesie pewnie by nas wykończyło.
— W takim razie wracajmy do Pałacu, póki czas. Przemarzłem na kość.
— Czemu nie?
Podnieśli się i ruszyli z powrotem.
— Dlaczego mimo wszystko wstąpiłeś do Grupy? Żebyś mógł być niezadowolony przez całe wieki?
— Nie, synu — poeta poklepał go po ramieniu. — Jestem publicznością poszukującą rozrywki.
Moore potrzebował aż godziny, żeby się pozbyć chłodu z kości.
Głos odchrząknął i odezwał się:
— Za chwilę lądujemy w zakładach Akwa Labs na Oahu.
Pas prześliznął się po brzuchu Moore’a. Zaciągnął go mocniej. Nagły impuls skłonił go do prośby:
— Przeczytaj mi jeszcze raz ten ostatni wiersz z Cyzelowanego nieba.
— Przyszłości, zachowaj cierpliwość — oznajmił głos:
Być może pewnego dnia, lecz nie dzisiaj.
Kiedyś, lecz później, nie dziś.
Człowiek stanie się tworzącym posągi ssakiem,
Lecz nie pytaj mnie dlaczego.
Przypomniał sobie opis Księżyca przedstawiony mu przez Leotę i nienawidził Ungera przez czterdzieści cztery sekundy, które zajęło mu opuszczenie strzały. Nie miał pojęcia dlaczego.
Stał obok swego pojazdu i obserwował, jak zbliża się do niego niski człowieczek w wesołym, tropikalnym ubraniu i z uśmiechem na twarzy. Automatycznie potrząsnął jego dłonią.
— …bardzo zadowolony — mówił mężczyzna imieniem Teng — i cieszę się, że niewiele uda się tu panu rozpoznać. Od chwili, kiedy zadzwoniono z Bermudów, zastanawialiśmy się, co panu pokazać. — Moore starał się stwarzać wrażenie, jakby wiedział o tym telefonie. — Niewielu ludzi pamięta swoją firmę od tak dawna jak pan — ciągnął Teng.
Moore uśmiechnął się i dopasował do niego swój krok. Zmierzali do kompleksu przetwórczego.
— Tak. Byłem ciekaw — przyznał — jak to wszystko teraz wygląda. Moje dawne biuro, moje laboratorium…
— Oczywiście, już ich nie ma.
— …nasz pierwszy zespół komór z wtryskiwaczami o wielkich dyszach.
— Wymieniony, rzecz jasna.
— Oczywiście. A stare, wielkie pompy…
— Błyszczące i nowe.
Moore rozjaśnił się. Słońce, którego nie widział od kilku dni/lat, grzało go przyjemnie w plecy, jednak, kiedy weszli do pierwszego budynku, jeszcze milsza okazała się klimatyzacja.
Dostrzegł swego rodzaju piękno w pełnej prostoty, funkcjonalnej zwartości wszystkiego, co go tu otaczało. Uświadomił sobie, że Unger nazwałby to zapewne inaczej, ale dla niego było to piękno. Przeciągał dłonią po ściankach aparatury, której nie miał czasu dokładniej się przyjrzeć. Poklepywał rurociągi i zaglądał do pieców, w których wypalano stanowiącą produkt uboczny ceramikę. Kiwał potakująco głową i zatrzymywał się, by na nowo rozpalić fajkę, ilekroć towarzyszący mu mężczyzna prosił go o opinię w sprawie zbyt odległej dla niego technicznie, żeby mógł mieć na ten temat jakieś zdanie.
Szli pomostami roboczymi, potem przez przypominające świątynie wnętrza nieczynnych zbiorników, przecięli alejki, gdzie milczące, błyskające światełkami tablice rozdzielcze wskazywały, że jakieś operacje są w toku. Od czasu do czasu natykali się na pracownika siedzącego przed drzemiącą tablicą usterek i oglądającego jakiś przekaz rozrywkowy lub czytającego coś na przenośnym trójwymiarowcu. Moore ściskał dłonie i natychmiast zapominał imiona.
Młody wygląd Moore’a oraz świadomość, że jest on wynalazcą kluczowego procesu w tym zakładzie (w połączeniu z jego pozornym zrozumieniem współczesnych operacji), sprawiły, że dyrektor przetwórstwa, Teng, nie mógł się oprzeć wrażeniu, iż ma do czynienia z inżynierem tego samego typu, co on sam, dotrzymującym kroku rozwojowi techniki. Dokładnie rzecz biorąc, pomyślał Moore, przewidywania Mary Mullen dotyczące takiego postępu w jego zawodzie, że przekroczy on możliwości jego pojmowania, jeszcze się nie ziściły, ale widział wyraźnie, że wszystko zmierza w tym kierunku. Stosownie do sytuacji w niewielkim korytarzyku pośród innych zmarłych lub emerytowanych poprzedników Tenga dostrzegł swoje zdjęcie pokryte kurzem.
Wyczuwając uczucia swojego przewodnika, zapytał:
— Jak pan sądzi, czy mógłbym ponownie dostać swoją dawną pracę?
Teng szarpnął głową, lecz Moore nie zmienił nieruchomego wyrazu twarzy.
— Cóż… przypuszczam… coś by się załatwiło — zakończył nieprzekonująco, podczas gdy Moore się uśmiechnął i skierował rozmowę z powrotem na błahe tematy. Swoją drogą, to zabawne uczucie wywołać ten nagły, pełen zrozumienia wyraz na znudzonej twarzy tamtego. Wyglądał, jakby zobaczył Moore’a dopiero teraz. Lecz jednocześnie było to przerażające.
— Tak, bardzo inspirujące jest obejrzenie takiego postępu — stwierdził Moore. — Mam niemal ochotę znów wrócić do pracy. Oczywiście, cieszę się, że nie muszę. Jednak człowieka ogarnia nostalgia, kiedy wraca po tylu latach i widzi, jak to miejsce się rozrosło z ówczesnego niewielkiego zakładu. Teraz jest tu tyle budynków, że nie zdołałbym ich obejść w tydzień, a wszystkie są wypełnione nowoczesną aparaturą pracującą z tak ogromną szybkością. Zapewne lubi pan tę pracę?
— Tak — westchnął Teng — na tyle, na ile człowiek może lubić pracę. Proszę powiedzieć, czy planuje pan zostać tu na noc? Odbywa się dziś cotygodniowe luau* pracowników i na pewno ucieszą się z pana obecności. — Zerknął na cienki płatek zegarka trzymający się jego nadgarstka. — Właściwie już się zaczęło — dodał.
— Dzięki — odparł Moore — ale mam dziś randkę i muszę już jechać. Chciałem po prostu utwierdzić się w swojej wierze w postęp. Dziękuję za oprowadzenie i poświęcony mi czas.
— Zawsze do usług. — Teng skierował się do luksusowego pokoju wypoczynkowego dla pracowników. — Nie chce pan chyba natychmiast odlecieć, prawda? Czy mógłbym zatem, w czasie, gdy sobie tu coś przekąsimy, zadać panu kilka pytań na temat Grupy? Szczególnie interesują mnie wymagania stawiane kandydatom…
Przez całą podróż dookoła świata na Bermudy, upijając się na wesoło w brzuchu strzały IX w Roku Pańskim dwa tysiące siedemdziesiątym ósmym, Moore miał poczucie, że Czas został przywołany do porządku.
— A więc chcesz je mieć? — stwierdziła/spytała Mary Maude, wyplątując się ostrożnie ze zwojów swojego szala.
— Tak.
— Dlaczego?
— Gdyż nie zniszczę czegoś, co należy do mnie. Posiadam tak niewiele.
Doyenne prychnęła cicho, zapewne z rozbawienia. Poklepała swojego ulubionego psa, jakby od niego oczekiwała odpowiedzi.
— Nawet statek żeglujący po bezdennym morzu w kierunku bajecznego Orientu będzie próbował rzucić kotwicę. Nie mam pojęcia dlaczego. — Zadumała się. — Czy potrafisz mi to wyjaśnić? Czy to po prostu kwestia roztrzepania kapitana? A może drugiego oficera? — Pies nie odpowiedział. Nie zrobił też nic innego. — A może to pragnienie buntownika, by obrócić się na pięcie i odejść? — dopytywała się dalej. — Wrócić do domu?
Nastała chwila ciszy. W końcu usłyszała odpowiedź:
— Ja żyję w szeregu domów. Każdy z nich nosi nazwę godzina i wszystkie są piękne.
— Ale jeszcze nie dość piękne i żadnego nie można odwiedzić ponownie, co? Pozwól, że powiem za ciebie następne słowa: „Nie mam zamiaru wychodzić za mąż ani opuszczać Grupy. Urodzę jednak swoje dziecko…”, nawiasem mówiąc, co to będzie, chłopiec czy dziewczynka?
— Dziewczynka.
— „…Urodzę swoją dziewczynkę. Umieszczę ją we wspaniałym domu, zapewnię cudowną przyszłość i wrócę tak, by zdążyć na Święto Wiosny”. — Potarła glazurowanego psa, jakby to była kryształowa kula, i udawała, że wpatruje się w jego zielonkawą matowość. — Czyż nie jestem prawdziwą wróżką? — spytała.
— Faktycznie.
— I sądzisz, że to się uda?
— Nie wiem, dlaczego miałoby się nie udać.
— Powiedz mi, co zrobi dla niej jej dumny tatuś — dociekała dalej. — Skomponuje cykl sonetów czy zaprojektuje mechaniczne zabawki?
— Ani to, ani to. On nigdy się nie dowie. Będzie spał aż do wiosny, a ja nie. Ona też nigdy nie może się dowiedzieć.
— Tym gorzej.
— Nie rozumiem dlaczego.
— Ponieważ w ciągu niecałych dwóch miesięcy — według zegarów Grupy — stanie się kobietą i to, ośmielę się powiedzieć, piękną kobietą, gdyż będzie ją stać na piękność.
— Oczywiście.
— A jako córka członkini Grupy będzie wyjątkowo uprzywilejowaną kandydatką.
— Może tego wcale nie chcieć.
— Tylko ci, których na to nie stać, wygłaszają takie opinie. Na pewno będzie chciała. Wszyscy chcą. Nawet jeśli jej piękność będzie dziełem skalpela, to sądzę, że powinnam w tym wypadku zmienić swoją własną zasadę. Przepchnę ją przez kolejne etapy i przyjmę do Grupy. Pozna wtedy wielu interesujących ludzi — poetów, inżynierów, swoją matkę…
— Nie! Powiedziałabym jej, zanimby do tego doszło!
— Aha! Ciekawe, czy twój strach przed kazirodztwem jest oparty na obawie przed konkurencją, czy też na odwrót?
— Przestań! Dlaczego mówisz takie okropne rzeczy?
— Ponieważ, niestety, nie mogę już sobie pozwolić na to, by trzymać cię przy sobie. Przez długi czas byłaś idealnym symbolem, ale teraz twoje rozrywki przestały już być godne bogów. Zniżyłaś się do spraw przyziemnych. Pokazałaś na swoim przykładzie, że bogowie są mniej wyrafinowani od uczniaków — że mogą stać się ofiarami swych popędów biologicznych pomimo rzeszy medycznych sojuszników, których mamy na swoje rozkazy. Księżniczko, w oczach świata jesteś moją córką, gdyż to ja jestem Grupą. Przyjmij więc ode mnie matczyną radę i zrezygnuj ze swego stanowiska. Nie próbuj odnawiać swojej opcji. Wyjdź najpierw za mąż, a potem ucieknij na parę miesięcy w sen — do wiosny, kiedy twoja opcja się skończy. Śpij w chłodni z przerwami, tak żeby minął przynajmniej rok. My postaramy się wykorzystać romantyczne aspekty twojego odejścia. Poczekaj rok albo dwa, zanim urodzisz dziecko. Twój sen w chłodzie nie uczyni mu krzywdy; były już takie przypadki jak twój. Jeżeli nie przystaniesz na tę pro— pozycję, to muszę cię po matczynemu przestrzec, że spotka cię natychmiastowe wykluczenie.
— Nie możecie!
— Przeczytaj swoją umowę.
— Przecież nikt nie musi się dowiedzieć!
— Ty bezmyślna, mała lalo! — W oczach Doyenne błysnął acetylenowy płomień. — Twoje zainteresowanie światem zewnętrznym przez ostatnie sześćdziesiąt lat było fragmentaryczne i wyjątkowo selektywne. Wszystkie środki przekazu na świecie obserwują niemal każdy ruch każdego członka Grupy od chwili, gdy usiądzie w swym lodowym łożu, do momentu wycofania się w stanie wyczerpania po najostatniejszym balu. Wścibscy reporterzy i łowcy sensacji mają dziś w swych arsenałach więcej sztuczek i gadżetów niż ty włosów na głowie. Nie potrafimy ukrywać twej córki przez całe życie, więc nie będziemy nawet próbować. Gdybyś zdecydowała się jej nie rodzić, też byłoby sporo kłopotu z ukryciem stanu rzeczy, ale sądzę, że udałoby się przekonać własnych pracowników czy to łapówkami, czy narkotykami. Dlatego proszę cię teraz o decyzję.
— Przykro mi.
— To mnie też — odparła Doyenne.
Dziewczyna podniosła się. Kiedy wychodziła, miała wrażenie, że skądś dobiega skomlenie porcelanowego psa.
Za schludnie przyciętymi żywopłotami odgraniczającymi ogród, w dół celowo nieregularnego zbocza wiodła ścieżka wijąca się jak niecierpliwa rzeka przez łaskoczące w szyję cieśniny dzikich forsycji, obok wysokich wysp stłoczonego sumaku i drżących jak fale gałązek rzadko rosnącego gingko kiwającego do przelatujących mew, choć marzy o wysoko szybującym archeopteryksie, który lada moment przebije się lotem nurkowym przez jego serce. Chyba z tysiąc stóp kluczenia potrzeba, by przebyć dwieście stóp specjalnie stworzonej dziczy oddzielającej ogrody Pawilonu Snu od sztucznych ruin zajmujących cały pagórkowaty akr upstrzony to tu, to tam niewielką dżunglą bzów lub kielichem wielkiej wierzby. Ta ostatnia przez chwilę stanowi osłonę, a potem prowadzi oko ku połamanym frontonom, obtłuczonym fryzom, na pół przewróconym kolumnom o strzaskanych głowicach, potem ku leżącym kolumnom, rzeźbom bez rąk i twarzy i wreszcie ku pozornie przypadkowo rozrzuconym stosom gruzów spoczywających między tymi wszystkimi rzeczami. Tutaj ścieżka, którą się posuwali, rozdzielała się w rodzaj delty i szybko ginęła w miejscu, gdzie przypływy Czasu zacierały wrażenie przemijania, którym z początku wydawały się tchnąć ruiny, działając jak czasowa entaza zatrzymująca wzrok przechodzącego, tak żeby mógł spojrzeć na to wszystko i stwierdzić: „Jestem starszy od tego”, na co towarzysząca mu osoba mogła odpowiedzieć: „Kiedyś znowu tędy przejdziemy i tego również już nie będzie” (wprawdzie tym razem tego nie powiedziała), a mówiąc to, poczują się szczęśliwsi, gdyż mniej śmiertelni. Po przedostaniu się przez gruzy wychodzi się koło barbarzyńsko zniszczonego Pana uśmiechającego się z kręgu wyschłej fontanny, w miejscu, gdzie trzeba znaleźć nową ścieżkę, tym razem nie zaprojektowaną i powstałą całkiem niedawno. Trawa jest tu pożółkła i trzeba iść pojedynczo, gdyż prowadzi wędrowców między krzewami dzikiej róży, aż dotrą do starego falochronu, na który zazwyczaj wspinają się jak komandosi, żeby znaleźć się na ćwierćmilowym pasie osłoniętej i wyludnionej plaży. Wprawdzie piasek nie jest tu tak czysty jak na miejskich plażach, gdzie przesiewają go co trzeci dzień, lecz za to cień jest na swój sposób równie intensywny jak blask słońca, a w wodzie niedaleko brzegu znajdują się płaskie skały sprzyjające rozmyślaniom.
— Robisz się leniwa — zauważył, zrzucając z nóg buty i zanurzając palce stóp w chłodnym piasku. — Nie przeszłaś górą.
— Robię się leniwa — zgodziła się.
Zdjęli płaszcze kąpielowe i podeszli do wody.
— Nie pchaj mnie!
— Daj spokój. Będę pierwszy przy skałach! Przynajmniej raz udało mu się wygrać.
Kiedy tak leniuchowali w objęciach Atlantyku, mogli być dowolną parą pływaków, w dowolnym miejscu i dowolnym czasie.
— Mogłabym tu zostać na zawsze — stwierdziła.
— Nocami robi się tu zimno, a gdyby przyszedł silny sztorm, mogłabyś coś złapać albo zostać zmyta.
— Miałam na myśli — poprawiła się — że gdyby zawsze mogło być tak jak w tej chwili.
— Verweile doch, du bist so schön — przypomniał jej. — Faust przegrał w ten sposób zakład, pamiętasz? Przez Ungera znów przeczytałem… Hej, co się stało?
— Nic!
— Coś jest nie tak, dzieweczko. Nawet ja to widzę.
— Jeśli nawet, to co z tego?
— To bardzo dużo. Powiedz mi.
Jej ręka połączyła brzegi kanału między skałami, na których leżeli, i odnalazła jego dłoń. Obrócił się na bok i wpatrzył w jej atłasowo mokre włosy, sklejone rzęsy, ozdobione dołecz—kami pustynie policzków i zabarwioną czerwienią oazę ust. Ścisnęła jego dłoń.
— Zostańmy tu na zawsze, nie zważając na chłód i na to, że może nas zmyć.
— Masz na myśli, że…
— Moglibyśmy wysiąść na tym przystanku.
— Zapewne. Lecz…
— Lecz tobie się to teraz podoba. Lubisz tę wielką szaradę. Odwrócił wzrok.
— Wiesz, myślę, że miałeś rację — oznajmiła — tamtej nocy, wiele lat temu.
— Której nocy?
— Kiedy powiedziałeś, że to wszystko jest wielkim żartem, że jesteśmy ostatnimi ludźmi na Ziemi popisującymi się przed maszynami obsługiwanymi przez nieludzkie istoty, które obserwują nas dla niezrozumiałych celów. Czymże jesteśmy, jeśli nie przebiegiem fali na jakimś oscyloskopie? Mierzi mnie już rola obiektu obserwacji!
On dalej wpatrywał się w morze.
— Mnie się teraz Grupa raczej podoba — odpowiedział w końcu. — Na początku miałem mieszane uczucia. Jednak parę tygodni — lat — temu odwiedziłem miejsce, gdzie niegdyś pracowałem. Zupełnie się zmieniło. Było większe. Lepiej zarządzane. Lecz właściwie chodzi o coś więcej. To nie tylko to, że wypełniały je rzeczy, których powstania nie mógłbym wymyślić jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat wcześniej. Kiedy tam byłem, przepełniło mnie dziwne uczucie. Chodziłem tam z taką małą klekotką, dyrektorem przetwórstwa, Tengiem, który biadolił gorzej od Ungera, a ja tylko patrzyłem na te wszystkie ciągi zbiorników i rzędy aparatury, które wyrosły ze skorupki pierwszego starego budynku. Nagle ogarnęło mnie uczucie, że pewnego dnia coś się narodzi, narodzi ze stali, plastyku i tańczących elektronów w takim nierdzewnym, pozbawionym słońca miejscu — i to coś będzie tak wspaniałe, że zechcę się tam znaleźć, by to zobaczyć. Nie chciałbym tego uszlachetniać, nazywając mistycznym przeżyciem czy czymś w tym rodzaju. Był to po prostu rodzaj odczucia. Gdyby jednak tamten moment mógł trwać wiecznie… W każdym razie Grupa stanowi mój bilet na przedstawienie, które chciałbym obejrzeć.
— Kochanie — zaczęła — to oczekiwanie i wspominanie napełnia serce radością, a nie wrażenia danej chwili.
— Może masz rację…
Wzmacniał uścisk na jej dłoni, w miarę jak skracał się tunel pomiędzy ich oczami. Pochylił się ponad wodą i scałował czerwień z jej warg.
— Verweile doch…
— …Du bist so schön.
Był to bal, który miał zakończyć wszystkie ich bale. Zaskakujące oświadczenie Alvina Moore’a i Leoty Mathilde Mason podczas uroczystości wigilijnej Grupy zostało uznane za wiadomość sezonu. Po wielodaniowej kolacji i wymianie błyszczących, kosztownych prezentów przyćmiono światła. Ogromna choinka wieńcząca przeszklony apartament na szczycie budynku jarzyła się jak skupiona w tym jednym miejscu galaktyka, śląc błyski przez płatki śniegu topniejące na stanowiącej sufit szybie.
Była dziewiąta według wskazań wszystkich londyńskich zegarów.
— Ślub w wigilię Bożego Narodzenia, rozwód w wigilię Trzech Króli — odezwał się ktoś w ciemności.
— Ciekawe, co wykonają na bis? — szepnął ktoś inny. Rozległy się śmieszki, po czym odśpiewano nieco fałszywie kilka kolęd. Niewątpliwie w ciemniejszych kątach rozpoczęły się już flirty.
— Dziś w nocy stanowimy tu ciekawostkę — zauważył Moore.
— Na balu Davy’ego–Jonesa my tańczyliśmy, podczas gdy oni kulili się ze strachu i wymiotowali na parkiet — odparła Leota.
— To nie jest ta sama Grupa — oświadczył. — Ile nowych twarzy naliczyłaś? Ile dawnych zniknęło? Trudno powiedzieć. Dokąd odchodzą starzy członkowie?
— Może na cmentarzysko słoni — rzuciła. — Któż to wie?
— Serce jest cmentarzyskiem chromosomów — wyrecytował Moore — skrytym głęboko przed myśliwego okiem, gdzie miłość pokrywa się śmiercią jak emalią, a psy wczołgują się, by umrzeć…
— To Ungera, prawda? — spytała.
— Zgadza się. Akurat mi się przypomniał.
— Szkoda. Nie lubię go.
— Przykro mi.
— A swoją drogą, gdzie jest Unger? — spytała, kiedy ciemność ustąpiła i można było przyjrzeć się ludziom.
— Zapewne przy wazie z ponczem albo pod stołem.
— Jeszcze za wcześnie; to znaczy za wcześnie na leżenie pod stołem.
Moore zmienił temat.
— A co my tu właściwie robimy? — dopytywał się. — Dlaczego musieliśmy wziąć udział w tym balu?
— Ponieważ to okres dobroczynności.
— Wiary i nadziei również. — Zdobył się na wymuszony uśmiech. — Chcesz się bawić w sentymenty czy co? Dobrze, będę sentymentalny wraz z tobą. To sama przyjemność, naprawdę.
Podniósł jej dłoń do ust.
— Przestań!
— Dobrze.
Pocałował ją w usta. Wokół rozległy się śmiechy. Zaczerwieniła się, ale nie wstała z miejsca obok niego.
— Jeśli chcesz zrobić ze mnie… z nas głupców — oświadczył — to ci w tym pomogę. Powiedz mi, dlaczego musieliśmy przyjść na ten bal i ogłosić w obliczu wszystkich nasze odejście z Grupy? Mogliśmy po prostu zniknąć z balów, zapaść w sen aż do wiosny i pozwolić, by wygasły nasze opcje.
— Nie. Jestem kobietą i nie mogłam się oprzeć pokusie, by wziąć udział w balu — ostatnim w roku, w ogóle ostatnim — nosić na palcu prezent od ciebie i napawać się przekonaniem, że w głębi serca inni naprawdę nam zazdroszczą, zazdroszczą chociażby odwagi, a zapewne i szczęścia.
— No dobrze — zgodził się. — Wypiję za to, w każdym razie za ciebie. — Podniósł kieliszek i wypił do dna. Nie było tu kominka, w który mógłby go cisnąć, więc chociaż uwielbiał ten gest, odstawił go z powrotem na stół.
— Zatańczymy? Słyszę muzykę.
— Jeszcze nie. Posiedźmy tu i popijmy.
— Świetnie.
Kiedy wszystkie zegary w Londynie pokazały jedenastą, Leota koniecznie chciała się dowiedzieć, gdzie jest Unger.
— Wyszedł zaraz po kolacji — poinformowała ją szczupła dziewczyna z fioletowymi włosami. — Może to niestrawność — wzruszyła ramionami — albo wyszedł poszukać Globe’a.
Zmarszczyła czoło i wzięła kolejnego drinka.
Potem zaczęli tańczyć. Moore nie widział dokładnie sali, w której się poruszali, ani innych tancerzy. Byli dla niego pozbawionymi twarzy bohaterami książki, którą już zamknął. Tylko taniec był rzeczywisty i kobieta, z którą tańczył.
To skutek tarć czasowych i podnoszenia sobie poprzeczki (stawiania sobie coraz wyższych celów). Mam to, czego chciałem, a nadal pragnę czegoś więcej. Wyleczę się z tego.
Znajdowali się w ogromnej sali luster. Widział setki tańczących Alvinów Moore’ów i Leot (z domu Mason). Tańczyli na wszystkich swoich balach w ciągu minionych siedemdziesięciu paru lat, począwszy od domku narciarskiego w Tybecie do balu na dnie morza, od zabawy sylwestrowej na orbicie do balu w pływającym pałacu Kanayasha, od święta Halloween w grotach Carlsbadu do obchodów 1 Maja w Delfach — wszędzie tańczyli, a dziś był ich ostatni bal; dobranoc, miłe panie… Przytuliła się do niego, nic nie mówiąc, a jej oddech owiał mu szyję.
— Dobranoc, dobranoc, dobranoc — słyszał samego siebie wypowiadającego te słowa.
Wyszli wraz z odgłosem dzwonów obwieszczających północ, a kiedy wsiadali do pojazdu wożącego gości na lotnisko i oznajmiali szoferowi Grupy, że wracają wcześniej, było już Boże Narodzenie.
Przelecieli potem nad liniowcem stratosferycznym i wylądowali obok strzały, którą tu przybyli. Musieli przejść jeszcze kilka kroków po sypkim runie pokrywającym ziemię, by znaleźć się we wnętrzu powietrznego pojazdu.
— Czy życzycie sobie, żeby przygasić światła? A może włączyć silniejsze? — spytał głos u ich boku, gdy Londyn wraz z zegarami i mostem pozostawał w dole.
— Proszę je przygasić.
— Macie ochotę coś zjeść albo wypić?
— Nie.
— Nie.
— Czy mam wam przeczytać artykuł na wybrany przez was temat? — Pauza. — Albo poezję? — Pauza. — Macie ochotę przejrzeć katalog? — Pauza. — A może wolicie muzykę?
— Muzykę — zdecydowała. — Cichą, nie taką, jakiej wy słuchacie.
Moore już od dziesięciu minut znajdował się na granicy snu, kiedy dobiegł go głos:
Oprawione w płomień
kruche ostrze naszego gatunku
rozcina czerń
pod kłującymi komentarzami
Gwiazdy Polarnej,
odcinając poświatę
złagodniałego piekła,
rozsiewając światło
bez blasku.
Pasma pieśni
towarzyszącej mu w tym kąśliwym locie
są łuskane i zdrapywane,
by dopasować je do melodii idioty.
Tutaj przez zostawiony za drzwiami chaos,
kształty czarnych symboli
oczyszczone z logiki tułacza
ponuro kratkują płomień.
— Wyłącz to — polecił — nie prosiliśmy cię o czytanie.
— Ja nie czytam — oświadczył głos. — Ja tworzę.
— Kto…
Moore rozbudził się całkowicie i obrócił w fotelu, który natychmiast dostosował się do zmienionej pozycji. Ponad poręcz podwójnego siedzenia w tylnej części kabiny wystawała para stóp.
— Unger?
— Nie, święty Mikołaj. Ho! Ho!
— Co robisz, wracając tak wcześnie?
— W ten sposób odpowiedziałeś na swoje pytanie, nieprawdaż?
Moore prychnął i powrócił do poprzedniej pozycji. Obok niego Leota pochrapywała cichutko na rozłożonym w rodzaj kanapy fotelu.
Zamknął oczy, ale wiedząc, że nie są sami, nie potrafił odzyskać tego wrażenia spokojnego dryfowania, które osiągnął przedtem. Dobiegł go odgłos westchnienia i zbliżających się chwiejnych kroków. Nie otwierał oczu, mając nadzieję, że Unger przewróci się i zaśnie. Tak się jednak nie stało.
Niespodziewanie jego głos rozdzwonił się imponująco przeraźliwym barytonem.
— Odwiedziłem szpital Świętego Jakuba — śpiewał — i ujrzałem tam moją miłą rozciągniętą na długim, bia–a–a–łym stole — taką słodką, taką zimną, taką jasną.
Moore zamachnął się ukośnie ręką, celując w brzuch poety. Cel był pokaźny, ale ruchy zbyt wolne. Unger zablokował jego pięść i odtrącił, śmiejąc się głośno. Leota wzdrygnęła się i obudziła.
— Co ty tu robisz? — spytała.
— Tworzę — odparł. — Siebie.
— Wesołych Świąt — dodał.
— Idź do diabła — odparł Moore.
— Gratuluję panu niedawnego ślubu, panie Moore.
— Dzięki.
— Dlaczego ja nie zostałem zaproszony?
— To była bardzo skromna uroczystość.
Unger obrócił się.
— Czy to prawda, Leoto? Nie zaprosiłaś takiego starego towarzysza broni jak ja tylko dlatego, że ślub nie był dostatecznie widowiskowy dla mojego wyszukanego gustu?
Kiwnęła potakująco głową, teraz już całkowicie rozbudzona.
Poeta klepnął się w czoło.
— Och, czuję się zraniony!
— Może byś wrócił na swoje miejsce — zaproponował Moore. — Drinki są na koszt firmy.
— Nie mogę wziąć udziału w pasterce w stanie upojenia. Palce Moore’a znów zacisnęły się w pięści.
— Za chwilę będziesz mógł wziąć udział w mszy za zmarłych i nie będziesz musiał klękać.
— Zdaje się, że to ma być sugestia, iż chcecie zostać sami. Rozumiem.
Wycofał się do tylnej części kabiny i po jakimś czasie zaczął chrapać.
— Mam nadzieję, że nigdy go już nie zobaczymy — odezwała się.
— Dlaczego? Jest tylko nieszkodliwym pijakiem.
— Nie. On nas nienawidzi, gdyż my jesteśmy szczęśliwi, a on nie.
— Mnie się wydaje, że on jest najszczęśliwszy, kiedy się czuje nieszczęśliwy — uśmiechnął się Moore — oraz kiedy spada temperatura. Uwielbia lodowe łoże, gdyż zasypianie w nim to jak częściowa śmierć. Kiedyś mi powiedział, że „każdy członek Grupy umiera wiele razy. Dlatego właśnie lubię nim być”.
— Powiedziałaś, że dłuższy sen nie byłby szkodliwy — zaczął nagle z innej beczki.
— Nie, nie ma żadnego ryzyka.
Pod nimi Czas umykał do tyłu przez zimny mrok. Boże Narodzenie było spychane do przedsionka, a potem przez próg drzwi frontowych prowadzących do ich świata — świata Alvina, Leoty i Ungera — by stanąć, drżąc, przed wejściem jego własnej wigilii, wigilii na Bermudach.
We wnętrzu strzały pędzącej wstecz przez Czas Moore wspominał przyjęcie sylwestrowe sprzed wielu lat, przypomniał sobie pragnienia, które odczuwał owego dnia, i uświadomił sobie, że siedzą teraz obok niego. Wspominał wszystkie bale, na których był od tamtej pory, i zdał sobie sprawę, iż będzie mu brakowało tych, które jeszcze się mają odbyć. Wspomniał swoją pracę w czasie przed Czasem — kilka miesięcy temu — i uświadomił sobie, że już nie potrafiłby jej należycie wykonywać, oraz że Czas jest faktycznie wywrócony do góry nogami, a on nie jest w stanie przywrócić go do porządku. Wspominał również swoje stare mieszkanie, którego nigdy nie odwiedził, wszystkich starych przyjaciół razem z Dianę Demetrios, obecnie nieżyjących lub zgrzybiałych, i pojął, że poza Grupą, z której właśnie odchodzi, nie zna nikogo prócz może dziewczyny u swego boku. Tylko Wayne’a Ungera nie imał się czas, gdyż był zatrudniony na wieczność. Mając miesiąc lub dwa, Unger otworzyłby bar, zgromadził wokół siebie własny krąg wyrzutków i bawił się prywatnym renesansem, gdyby kiedykolwiek zdecydował się odejść.
Moore poczuł się nagle wykończony i stary, więc poprosił ich niewidzialnego służącego o martini, po czym sięgnął ponad drzemiącą żoną, żeby wyjąć je z niszy. Siedział, powoli sącząc alkohol i rozmyślając o świecie przesuwającym się poniżej.
Doszedł do wniosku, że powinien był interesować się bieżącym życiem. Nie wiedział teraz nic o współczesnej polityce, prawie czy sztuce. Kierował się normami zaszczepionymi mu przez Grupę, a te dotyczyły głównie kolorów, ruchu, wesołości
i zręcznej rozmowy. Jeśli chodzi o naukę, to wrócił ponownie do poziomu dziecka. Wiedział, że jest bogaty, lecz Grupa zarządzała jego finansami. On posiadał tylko kartę ogólnego przeznaczenia ważną wszędzie na świecie przy zakupie zarówno towarów, jak i usług. Od czasu do czasu sprawdzał swoje księgi i bilans, który mówił mu, że nigdy nie będzie się musiał martwić brakiem pieniędzy. Nigdy jednak nie czuł się pewny siebie ani kompetentny, kiedy dochodziło do spotkania z ludźmi żyjącymi w świecie zewnętrznym. Miał wrażenie, że pozbawiony splendoru Grupy, który maskuje jego człowieczeństwo, wygląda niezręcznie, staromodnie i równie osobliwie, jak czuł się dzisiejszej nocy.
Unger chrapał, Leota oddychała głęboko, a świat pod nimi się obracał. Kiedy dotarli nad Bermudy, powrócili na ziemię.
Stanęli obok strzały, blisko wejścia do terminalu lotniska.
— Masz ochotę na spacer? — spytał Moore.
— Jestem zmęczona, kochanie — odparła Leota, spoglądając w kierunku Pawilonu Snu. Przeniosła wzrok na niego.
Potrząsnął głową:
— Ja nie jestem jeszcze gotowy. Obróciła się ku niemu, a on ją pocałował.
— W takim razie do zobaczenia w kwietniu, najdroższa. Dobranoc.
— Kwiecień jest najokrutniejszym miesiącem — zauważył Unger. — Chodź, inżynierze. Przespaceruję się z tobą aż do wahadłowca.
Ruszyli więc, przecinając drogę prowadzącą do terminalu, i wyszli na szeroki, osłonięty baldachimem gałęzi deptak prowadzący do garażu samochodów odrzutowych.
Była krystalicznie czysta noc z gwiazdami rozsianymi jak świecidełka i światłem satelity błyszczącym niczym grudka złota w toni nieba. Kiedy szli, ich oddechy tworzyły białe kółka, które znikały, zanim zdążyły się w pełni uformować. Moore bezskutecznie próbował zapalić fajkę. W końcu przystanął, osłaniając ją dłońmi od wiatru, i wtedy wreszcie mu się udało.
— Dobra noc na spacer — stwierdził Unger.
Moore chrząknął. Podmuch wiatru rzucił mu gwałtownie w twarz drobiny tytoniu. Pociągał dalej, z rękoma w kieszeniach i uniesionym kołnierzem. Poeta poklepał go po ramieniu.
— Chodź ze mną do miasta — zaproponował. — To zaraz za wzgórzem; możemy tam dojść spacerkiem.
— Nie — odparł Moore przez zęby.
Szli dalej, a w miarę zbliżania się do garażu, Unger stawał się coraz bardziej niespokojny.
— Wolałbym, żeby ktoś był ze mną tej nocy — odezwał się znienacka. — Dziwnie się czuję, zupełnie jakbym wypił wywar ze stuleci i nagle stał się mędrcem w czasach, kiedy mądrość jest niepotrzebna. Ja… ja się boję.
Moore zawahał się.
— Nie — odparł w końcu — czas się już pożegnać. Ty jedziesz dalej, a my wysiadamy. Baw się dobrze.
Żaden nie próbował podać drugiemu ręki, a Moore jeszcze przez chwilę obserwował go, jak wędruje na przystanek wahadłowca.
Sam przeszedł na tyły budynku, po czym przeciął szeroki trawnik i zapuścił się do ogrodu. Wędrował bez celu przez kilka minut, po czym odnalazł ścieżkę wiodącą w dół, do ruin.
Schodził powoli wijącym się szlakiem wśród zimnej dziczy. Po chwili paniki, kiedy poczuł się otoczony ze wszystkich stron przez drzewa i musiał się wycofać, wyszedł na oświetloną blaskiem gwiazd polanę, gdzie groźne krzewy rzucały na zburzone budynki plamy ciemności, kołysząc się niespokojnie w zmiennych porywach wiatru.
Wokół kostek zaszeleściła mu trawa, gdy sadowił się na zwalonym filarze i ponownie rozpalał fajkę.
Siedział, rozmyślając i zamieniając się powoli w marmur, w miarę jak tracił czucie w stopach. Czuł się naprawdę częścią tego miejsca, tej sztucznej scenerii ruin przetransplantowanych wprost z historii na nieznany grunt. Nie miał ochoty się ruszać. Chciał wmarznąć w ten krajobraz i stać się swoim własnym pomnikiem. Siedział tak i zawierał pakt z wyimaginowanym diabłem: pragnął wrócić wraz z Leotą do swojego San Francisco, pragnął znów pracować. Podobnie jak Unger poczuł się nagle mędrcem w czasach, kiedy mądrość jest niepotrzebna. Potrzebna mu była wiedza, a dysponował tylko strachem.
Pchany przez wiatr ruszył w dalszą drogę przez pole. Pan otoczony kręgiem swojej fontanny albo nie żył, albo spał. Być może to tylko lodowy sen bogów i pewnego dnia Pan zbudzi się i zadmie w swoją fletnię, lecz odpowie mu tylko wiatr wśród wysokich wieżyc, a robot kontrolny przyspieszy swe szurające kroki, żeby mu się przyjrzeć. Stanie się tak, gdyż członkowie Grupy zdążą już zapomnieć świąteczne melodie, a wyblakli ludzie wyizolują w laboratoriach mądrość z krwi i zaszczepią przeciw niej ludzkość. W tym czasie odporna na uczucia maszyna frywolności będzie nieustannie sączyć wrażenie radości w gorączkowe sny majaczących, tak że nie rozpoznają melodii Pana. I nie będzie nikogo wśród dzieci Słońca, kto potrafiłby powtórzyć jego attycki krzyk, który dał się słyszeć tak wiele zim temu poza wodami Morza Śródziemnego.
Moore żałował, że nie został dłużej z Ungerem, gdyż miał teraz wrażenie, iż udało mu się przez moment zrozumieć punkt widzenia tego człowieka. Potrzebny był do tego strach przed nowym światem, lecz zaczynał rozumieć poetę. Nadal jednak zastanawiał się, dlaczego tamten pozostaje w Grupie. Czyżby czerpał masochistyczną przyjemność z obserwowania, jak spełniają się jego lodowe proroctwa w miarę coraz większego oddalania się od swoich własnych czasów? Być może o to chodzi.
Moore zmobilizował się teraz do jeszcze jednej, ostatniej wędrówki. Poszedł ich dawną ścieżką wiodącą do falochronu. Kiedy dotknął kamieni, były lodowate, więc wykorzystał przełaz, żeby dostać się na plażę.
Stanął na kręgu rdzy na dnie odbijającego gwiazdy wiadra świata. Wyjrzał na czarne garby skał, na których prowadzili swoją rozmowę w słońcu parę dni/miesięcy temu. Mówił wtedy o swoich maszynach, zanim zaczęli mówić o sobie. Wierzył wówczas i obecnie także w ich nieuniknione zjednoczenie się z duchem swojego gatunku we wspanialsze i doskonalsze naczynie życia. Teraz zaczął się obawiać, podobnie jak Unger, że zanim do tego dojdzie, coś może zostać po drodze zagubione i to cudowne nowe naczynie będzie tylko częściowo wypełnione, zabraknie w nim jakiegoś istotnego składnika. Liczył na to,
że Unger się myli; miał wrażenie, iż wzloty i upadki czasu mogą podczas jakiegoś przyszłego zrównania dnia z nocą obudzić te drzemiące na dnie duszy prawdy, które teraz wyczuwał. Może jednak znajdą się uszy, zdolne usłyszeć wygrywaną na fujarkach melodię, i stopy, które będą poruszać się w jej takt. Próbował w to uwierzyć. Miał nadzieję, że tak się stanie.
Dostrzegł spadającą gwiazdę i spojrzał na zegarek. Było już późno. Brodząc w piasku, doszedł do falochronu i znów przez niego przeszedł.
Po wejściu do kliniki wstępnego usypiania natknął się na Jamesona, który już ziewał po otrzymaniu zastrzyku przygotowawczego. Jameson był wysokim, szczupłym mężczyzną o włosach cherubina, a oczach jego przeciwieństwa.
— Moore — uśmiechnął się, przyglądając się, jak wiesza marynarkę i podwija rękaw. — Masz zamiar spędzić swój miodowy miesiąc na lodzie?
Podskórny wstrzykiwacz westchnął w silnym uchwycie lekarza, wprowadzając zastrzyk przygotowawczy w ramię Moore’a.
— Zgadza się — odparł, przenosząc wzrok na niezupełnie trzeźwego Jamesona. — Dlaczego?
— Po prostu wydaje mi się to dziwne — wyjaśnił tamten, nadal się uśmiechając. — Gdybym to ja był mężem Leoty, na pewno nie zobaczyłbyś mnie idącego do lodówki. Chyba że…
Moore zrobił krok w jego kierunku, wydając dźwięk podobny do warknięcia. Jameson rzucił się do tyłu z rozszerzonymi oczami.
— Żartowałem! — zawołał. — Nie chciałem…
Moore poczuł ból w ręce, gdy potężnej postury medyk złapał go i zatrzymał szarpnięciem.
— Pewnie — oświadczył — dobranoc. Spij dobrze i obudź się trzeźwy.
Kiedy obrócił się w kierunku drzwi, lekarz puścił jego rękę. Moore zsunął rękaw i wychodząc, narzucił marynarkę.
— Jesteś stuknięty — zawołał za nim Jameson.
Moore miał około pół godziny, zanim będzie musiał znaleźć się w swoim łożu. Na razie nie miał ochoty tam iść. Zamierzał poczekać w klinice, dopóki zastrzyk nie zacznie działać, lecz obecność Jamesona zniechęciła go do tego pomysłu.
Przeszedł szerokimi korytarzami Pawilonu Snu i wjechał windą na poziom, gdzie znajdowały się lodowe łoża. Tu znowu ruszył spacerkiem, aż dotarł do własnych drzwi. Po chwili wahania minął je. Miał tu spać przez następne trzy i pół miesiąca, więc nie chciał tracić w tym miejscu także pozostających mu jeszcze trzydziestu minut.
Napełnił na nowo fajkę. Zapali ją sobie, strzegąc lodowej bogini, swojej żony. Rozejrzał się wokół, czy nie widać jakiegoś medyka. Zalecenia mówiły, że nie powinno się palić po wstępnym zastrzyku, ale nigdy dotąd się tym nie przejmował, inni zresztą też nie.
Idąc korytarzem, słyszał jakiś przerywany, dudniący dźwięk. Urwał się, kiedy okrążał narożnik, po czym zabrzmiał od nowa, tym razem głośniej. Dochodził gdzieś z przodu.
Moore zatrzymał się przed drzwiami Leoty. Uśmiechając się pod nosem, odszukał pióro i przekreślił nazwisko na jej tabliczce. Nad tym napisał „Moore”. Kiedy rysował ostatnią literę, znowu rozległo się walenie.
Dochodziło z wnętrza jej pokoju.
Otworzył drzwi, zrobił krok i zatrzymał się.
Mężczyzna był zwrócony plecami do niego. Prawą rękę miał uniesioną, a w niej zaciśnięty młotek.
Do uszu Moore’a dobiegło wypowiadane zadyszanym głosem mruczenie, jakby zaklęcie:
— Obsypcie ją różami, różami, w żadnym razie niech to nie będzie cis… Spoczywa oto w spokoju…
Moore błyskawicznie przemierzył dzielącą ich odległość. Chwycił młotek. Udało mu się wyrwać go z uścisku tamtego i odrzucić. Potem poczuł, jak coś pęka mu w dłoni, kiedy jego pięść zderzyła się ze szczęką napastnika. Mężczyzna odbił się o przeciwległą ścianę i upadł do przodu na podłogę.
— Leoto! — zawołał Moore. — Leoto!
Leżała nieruchomo jak blok białego paryjskiego marmuru, pogrążona głęboko w skłębionych nakryciach łoża. Baldachim był podniesiony wysoko w górę. Jej ciało musiało być już twarde jak kamień, gdyż nie było śladów krwi na piersi, gdzie wbito jej kołek. Były za to pęknięcia i rysy jak w prawdziwym kamieniu.
— Nie — powiedział Moore.
Kołek był z bardzo twardego syntetycznego drewna — jakby tropikalnego kebraczo* — ale, żeby nie pękł…
— Nie — powtórzył.
Na jej twarzy malował się wyraz odprężenia, jakby marzyła, włosy miała koloru aluminium. Na palcu nadal była jego obrączka…
Z narożnika pokoju rozległo się mamrotanie.
— Unger — Moore odezwał się bezbarwnym tonem — dlaczego–to–zrobiłeś?
Tamten wciągał głęboko powietrze między poszczególnymi słowami. Jego oczy wpatrywały się w coś niewiadomego.
— Wampirzyca — mamrotał — zwabiająca mężczyzn na pokład swojego Latającego Holendra, żeby wyssać ich przez stulecia… Ona pasuje do przyszłości: bogini na zewnątrz, łaknąca próżnia wewnątrz — stwierdził beznamiętnie. — Obsypcie ją różami, różami… Świat pragnie jej wesołości. Skąpała ją w uśmiechach radości. Zamierzała mnie opuścić tu, w środku przestworzy. Nie mogę wysiąść z karuzeli i nie zdobędę pierścienia z brązu. Lecz nikt inny już tak nie przegra, jak ja przegrałem, nie teraz. „…Jej życie toczy się, toczy, w labiryntach żaru i dźwięku…” Sądziłem, że wróci do mnie, kiedy już zmęczy się tobą.
Zakrył dłońmi oczy, gdy Moore ruszył w jego kierunku.
— Przyszłość dla techników…
Moore uderzył go młotkiem raz i drugi. Po trzecim ciosie stracił rachubę, ponieważ jego umysł nie był w stanie pojąć żadnej liczby większej od trzech.
Potem szedł… biegł z młotkiem nadal zaciśniętym w dłoni przez drzwi wyglądające jak oczy ślepca, ciągiem korytarzy i dalej w dół studnią schodów, których nikt nie używał.
Kiedy, słaniając się na nogach, wynurzał się z Pawilonu Snu, usłyszał, że ktoś go woła przez noc. Nadal jednak biegł.
Dopiero po dłuższej chwili zwolnił. Ręka go bolała, a oddech palił piersi. Wspiął się na wzgórze, zatrzymał na jego wierzchołku, po czym zszedł na drugą stronę.
Party Town było luksusowym ośrodkiem wypoczynkowym, którego właścicielem i sponsorem była Grupa, chociaż miasto rzadko gościło jej członków. Teraz było niemal całkiem opustoszałe, tylko w oknach widać było świąteczne lampki i błyskotki oraz gałązki ostrokrzewu. Skądś dobiegły go dźwięki kolędy i śmiechy — najwyraźniej świętowano tu w domowym zaciszu. Wszystko to sprawiło, że Moore poczuł jeszcze wyraźniej swoją samotność. Przemierzając jedną ulicę po drugiej, miał wrażenie, że jego ciało jest czymś niezależnym od niego, gdyż zastrzyk przygotowawczy zaczął już działać. W nogach czuł ołów, a oczy stale mu się zamykały i ciągle musiał je otwierać siłą.
Kiedy wszedł do kościoła, nie odbywała się tam żadna msza. W środku było cieplej. Tutaj też był sam.
Wnętrze było mroczne, więc przyciągnął go rząd światełek u stóp posągu. Okazało się, że jest to szopka. Oparł się plecami o ławkę i wpatrzył w matkę, dziecko, aniołki, ciekawskie bydło oraz ojca. Potem wydał z siebie dźwięk, dla którego nie znalazł słów, wrzucił młotek do małej stajenki i odwrócił się. Czepiając się palcami ściany, przeszedł chwiejnie kilkanaście kroków i upadł, przeklinając i łkając, dopóki nie zasnął.
Znaleźli go u stóp krzyża.
W stosunku do czasów dzieciństwa Moore’a system sprawiedliwości przeszedł ogromną przemianę, stając się niezwykle sprawną maszyną. Dawniej skutkiem samej liczebności ludzkiej populacji wszystkie sale we wszystkich sądach wypełnione były po brzegi, dopóki nie zdecydowano się ograniczyć wszystkich czynności towarzyszących do niezbędnego minimum oraz odbywać posiedzeń sądu przez okrągłą dobę. Dlatego właśnie Moore stanął przed obliczem sprawiedliwości o dziesiątej wieczorem, zaledwie dwa dni po Bożym Narodzeniu.
Proces nie trwał nawet kwadransa. Moore zrezygnował z obrońcy, odczytano oskarżenie, wygłosił przyznanie się do winy, po czym sędzia skazał go na śmierć w komorze gazowej, nie podnosząc nawet wzroku znad sterty papierzysk na swoim stole.
Moore opuścił salę sądową w całkowitym otępieniu, po czym został odprowadzony do celi na swój ostatni posiłek, lecz nawet nie wiedział, czy go zjadł. Nie miał pojęcia, jak wygląda przewód sądowy w roku, w którym się akurat znalazł. Prawnik Grupy, któremu opowiedział swoją historię, wyglądał na znudzonego. Wspomniał coś o „symbolicznych karach” oraz poradził mu, żeby zrezygnował z obrony i przyznał się, że jest „winny morderstwa, jak opisano”. Moore podpisał potwierdzające to oświadczenie, po czym adwokat wyszedł, a on aż do dnia procesu nie rozmawiał z nikim oprócz strażników. Zresztą wtedy też zamienili zaledwie parę słów przed wejściem do sądu. A teraz… żeby skazać go na karę śmierci, skoro przyznał się do winy, którą było zabicie mordercy własnej żony… nie, nie miał wcale przekonania, że dokonała się sprawiedliwość. Mimo to czuł niezwykły spokój, żując mechanicznie to, co sobie zamówił, cokolwiek to było. Nie bał się śmierci. Nie mógł w nią uwierzyć.
Przyszli po niego godzinę później. Zaprowadzono go do niewielkiego, hermetycznego pokoju z pojedynczym, grubym okienkiem umieszczonym wysoko w metalowych drzwiach. Usiadł na stojącej tam ławce, a szaro umundurowani strażnicy zatrzasnęli za nim drzwi.
Po upływie nieokreślonego czasu usłyszał odgłos pękających kulek i poczuł zapach gazu. Stawał się on coraz silniejszy.
Wreszcie Moore kaszlał i oddychał ogniem, i z wysiłkiem i i łapał powietrze, i płakał, a jednocześnie myślał o niej leżącej tam w swoim łożu i w uszach ponownie dźwięczało mu ironiczne brzmienie piosenki śpiewanej przez Ungera na pokładzie strzały:
Odwiedziłem szpital Świętego Jakuba
I ujrzałem tam moją miłą
Rozciągniętą na długim, białym sto–o–le
Taką słodką, taką zimną, taką jasną…
Czyżby Unger z pełną świadomością planował ją zamordować? Czy też było to coś, co kryło się w jego podświadomości? Coś, co wyczuwał, i dlatego chciał, żeby Moore z nim został — żeby do tego nie doszło.
Uświadomił sobie, że nigdy się tego nie dowie, gdyż płomienie dosięgły jego czaszki i strawiły mu mózg.
Przebudził go głos przemawiający w słuchawkach do Alvina Moore’a:
— Niechaj to będzie dla ciebie nauczką.
Zdarł z siebie słuchawki gwałtownym, jak mu się wydawało ruchem, lecz jego mięśnie bardzo słabo zareagowały na polecenie. Niemniej jednak udało mu się ich pozbyć.
Otworzył oczy.
Równie dobrze mógł się znajdować na oddziale chorych umieszczonym na wyższym piętrze Pawilonu Snu, jak i w piekle. Przy swoim łóżku zobaczył Franza Andrewsa, prawnika, który doradził mu przyznanie się do winy.
— Jak się pan czuje? — spytał Andrews.
— O, świetnie! Ma pan ochotę na parę setów tenisa? Mężczyzna blado się uśmiechnął.
— Spłacił pan z powodzeniem swój dług wobec społeczeństwa — poinformował go — poprzez symboliczną procedurę kary.
— No, to wyjaśnia wszystko — odparł Moore zgryźliwie. — Nie potrafię jednak zrozumieć, dlaczego musiała być jakaś kara, symboliczna czy inna. Ten wierszokleta zamordował moją żonę.
— Zapłaci za to — odparł Andrews.
Moore obrócił się na bok i przez dłuższy czas przyglądał pozbawionej wyrazu, płaskiej twarzy u swego boku. Prawnik miał włosy koloru pośredniego między blond a szarym, a w jego spojrzeniu malował się stoicki spokój.
— Czy mógłby pan powtórzyć to, co pan przed chwilą powiedział?
— Oczywiście. Powiedziałem, że zapłaci za to.
— On nie umarł?
— Och, nie. Zupełnie żywy znajduje się dwa piętra nad nami. Musi wygoić mu się głowa, zanim będzie mógł wziąć udział w procesie. W tej chwili jest zbyt chory, żeby znieść egzekucję.
— On żyje! — wykrzyknął Moore. — Żyje? To za co, u diabła, ja zostałem stracony?
— No cóż, pan faktycznie zabił tego człowieka — wyjaśnił Andrews, nieco już zirytowany. — To, że lekarzom udało się go później przywrócić do życia, nie zmienia faktu, iż miało miejsce morderstwo. Symboliczną karę stworzono właśnie dla takich przypadków. Dobrze się pan zastanowi, zanim znów coś takiego zrobi.
Moore spróbował się podnieść. Opadł z powrotem.
— Spokojnie. Potrzeba panu jeszcze kilku dni wypoczynku, zanim będzie mógł pan wstać. Pańskie wskrzeszenie nastąpiło zaledwie zeszłej nocy.
Moore zachichotał słabo, a potem śmiał się przez długi czas, kończąc ten wybuch krótkim szlochem.
— Teraz lepiej?
— Pewnie, pewnie — szepnął ochrypłym głosem. — Jak milion dolców czy jaką tam zwariowaną walutę teraz macie. Na jaki typ egzekucji zostanie skazany Unger za morderstwo?
— Gaz — odparł prawnik — tak samo jak pan, o ile podejrzany…
— Symbolicznie czy na dobre? — przerwał mu.
— Oczywiście, symbolicznie.
Moore nie pamiętał później nic z tego, co się działo, prócz czyjegoś okropnego krzyku i medyka, który pojawił się jakby znikąd i robił coś z jego ręką. Usłyszał ciche syczenie zastrzyku i zasnął.
Kiedy się ocknął, czuł się silniejszy. Widział zuchwałą pręgę słońca malującą ścianę naprzeciw niego. Andrews robił wrażenie, jakby się stąd nie ruszył.
Moore wpatrzył się w niego, lecz się nie odezwał.
— Wyjaśniono mi — zaczął prawnik — że pan nie posiada wiedzy na temat obecnego stanu prawa dotyczącego takich spraw. Nie wziąłem pod uwagę długości pańskiego członkostwa w Grupie. Te sprawy tak rzadko mają miejsce… Prawdę mówiąc, jest to pierwszy taki wypadek w mojej karierze. W efekcie uznałem za oczywiste, że wie pan, czym jest symboliczna kara, kiedy rozmawialiśmy wtedy w pańskiej celi. Bardzo mi przykro. Moore skinął głową.
— Ponadto — ciągnął prawnik — założyłem, że rozważył pan okoliczności, w jakich pan Unger rzekomo popełnił zabójstwo…
— Rzekomo? Do diabła! Byłem tam. Wbił jej kołek w serce! — W tym momencie głos Moore’a się załamał.
— To miała być precedensowa decyzja — wyjaśnił Andrews — to znaczy, jeśli chodzi o to, czy ma zostać teraz oskarżony o usiłowanie morderstwa, czy też należy go aresztować i czekać na wynik operacji, a jeśli się nie uda, przedstawić mu zarzut popełnienia morderstwa. Aresztowanie go nastręczyłoby nam mnóstwo dalszych problemów, jednak on sam szczęśliwie zasugerował rozwiązanie. Po wyzdrowieniu wycofa się do swojego lodowego łoża i pozostanie tam, dopóki nie określimy charakteru jego przestępstwa. Ponieważ zaproponował to z własnej woli, nie trzeba było wydawać żadnej decyzji sądowej. Jego proces został odroczony do czasu, aż zostaną udoskonalone pewne metody chirurgiczne…
— Jakie metody chirurgiczne? — zapytał Moore, podnosząc się do pozycji siedzącej i opierając o zagłówek. Po raz pierwszy od Bożego Narodzenia jego umysł znajdował się w stanie pełnej gotowości. Domyślał się, co za chwilę usłyszy.
Powiedział tylko dwa słowa.
— Proszę wyjaśnić.
Andrew zmienił pozycję na krześle.
— Pan Unger miał poetyckie pojęcie co do dokładnego umiejscowienia ludzkiego serca. W związku z tym nie przebił go przez środek, choć przypadkowe nachylenie kołka sprawiło, że przebił on lewą komorę. To można łatwo naprawić, według opinii medyków. Niestety — ciągnął dalej — przez to ukośne położenie dotarł on aż do kręgosłupa, niszcząc dwa kręgi i powodując pęknięcie kilku innych. Wygląda na to, że został uszkodzony rdzeń kręgowy…
Moore znów oniemiał. Oniemiał, kiedy dotarło do niego znaczenie wypowiadanych przez prawnika słów. Oczywiście, że ona nie umarła. Nie jest też żywa. Śpi lodowym snem i będzie się w niej tliła iskra życia, dopóki nie rozpocznie się proces budzenia. Wtedy i tylko wtedy będzie mogła umrzeć. Chyba że…
— …Skomplikowane dodatkowo przez ciążę i czas potrzebny na przywrócenie jej ciału temperatury umożliwiającej operację. — Andrews nadal udzielał mu wyjaśnień.
— Kiedy mają zamiar ją operować? — przerwał mu Moore.
— Nie potrafią jeszcze powiedzieć nic pewnego — odparł prawnik. — Będzie to specjalnie zaplanowana operacja, gdyż powstały tu problemy, na które istnieją odpowiedzi w teorii, ale nie w praktyce. Przy obecnym stanie wiedzy każdą z tych rzeczy można uleczyć z osobna, ale nie da się pozostałych utrzymać na ten czas w zawieszeniu. A wzięte razem, tworzą straszliwie trudne zadanie — zoperowanie serca i kręgosłupa oraz uratowanie dziecka, i wszystko to jednocześnie, będzie wymagało nowych instrumentów i nowych technik chirurgicznych.
— Ile to zajmie? — nalegał Moore. Andrews wzruszył ramionami.
— Nie potrafią powiedzieć. Miesiące, lata. W tym stanie nic jej nie grozi, ale…
Moore poprosił go — raczej podniesionym głosem — żeby wyszedł. Prawnik posłuchał.
Następnego dnia, mimo że kręciło mu się w głowie, wstał z łóżka i oświadczył, że nie położy się z powrotem, dopóki nie spotka się z Ungerem.
— On jest w areszcie — tłumaczył mu lekarz, który się nim opiekował.
— Nieprawda — odparował Moore. — Pan nie jest prawnikiem, a ja wczoraj rozmawiałem z kimś, kto się na tym zna. Unger nie zostanie aresztowany aż do czasu obudzenia z następnego lodowego snu, kiedykolwiek to nastąpi.
Ponad godzinę zajęło mu załatwienie sobie zezwolenia na odwiedzenie poety. Kiedy mu się to w końcu udało, towarzyszyli mu Andrews i dwaj sanitariusze.
— Czyżbyście nie wierzyli w skuteczność symbolicznej kary? — Uśmiechnął się szyderczo do prawnika. — Przecież wiecie, że powinienem się dobrze zastanowić, zanim znów to zrobię.
Andrews odwrócił wzrok i nie odpowiedział.
— Zresztą i tak jestem zbyt słaby, i nie mam pod ręką młotka.
Zapukali i weszli do środka.
Unger, z opatrunkiem w kształcie turbanu na głowie, siedział podparty poduszkami. Na kołdrze leżała zamknięta książka. Zanim weszli, wyglądał przez okno na ogród; teraz obrócił głowę w ich kierunku.
— Dzień dobry, ty sukinsynu — powitał go Moore.
— Proszę — odparł Unger.
Moore nie miał pojęcia, co ma dalej mówić. Wyraził już wszystko, co czuł. Skierował się więc ku krzesłu stojącemu obok łóżka i usiadł. Wyciągnął z kieszeni szlafroka fajkę i zajął się nią, żeby ukryć zmieszanie. Po chwili odkrył, że nie ma przy sobie tytoniu. Andrews i pielęgniarze pozornie nie zwracali na nich uwagi.
Wetknął pustą fajkę między zęby i podniósł wzrok.
— Jest mi bardzo przykro — odezwał się Unger. — Czy możesz w to uwierzyć?
— Nie.
— Ona jest przyszłością i należy do ciebie — ciągnął poeta. — Wbiłem jej kołek w serce, ale nie umarła. Podobno pracują teraz nad odpowiednimi urządzeniami do operacji. Lekarze naprawią wszystko, co popsułem, będzie jak nowa. — Zamrugał oczami i spuścił wzrok na pościel.
— Jeżeli może to być dla ciebie jakąś pociechą — mówił dalej — to ja też cierpię i będę cierpiał nadal. Nie znajdzie się Senta, by zbawić swojego Holendra. Przejdę przez to z Grupą w lodowym łożu lub bez niej, umierając w jakimś nieznanym miejscu wśród obcych. — Podniósł wzrok, uśmiechając się nieśmiało do Moore’a. Ten odwzajemnił spojrzenie, zmuszając do ponownego spuszczenia oczu. — Oni na pewno ją uratują! — przekonywał Unger. — Pozostanie uśpiona, dopóki nie będą całkowicie pewni swojej metody. Potem wy dwoje odejdziecie razem, a ja zostanę. Nigdy potem już mnie nie ujrzycie. Życzę ci szczęścia. Nie będę cię prosił o wybaczenie.
Moore podniósł się.
— Nie mamy już o czym mówić. Porozmawiamy ponownie któregoś roku, za dzień lub dwa.
Wychodząc z pokoju, nadal się zastanawiał, co jeszcze mógł powiedzieć.
— Grupie, to znaczy mnie, zostało postawione pytanie z dziedziny etyki — oznajmiła Mary Maude. — Niestety, zostało ono zadane przez rządowych prawników, w związku z czym nie można go potraktować tak, jak zazwyczaj jest traktowana większość kwestii etycznych. Ono wymaga odpowiedzi.
— Dotyczy Moore’a i Ungera? — spytał Andrews.
— Nie bezpośrednio. Dotyczy całej Grupy, jako skutek ich wybryku.
Wskazała ruchem ręki kartkę z faksu. Andrews skinął głową.
— „Dziecię nam się narodziło…” — przeczytała podpis pod zdjęciem leżącego plackiem w kościele członka Grupy. — Artykuł redakcyjny z pierwszej strony tego czasopisma oskarża nas, że tworzymy tu całą gamę neurotyków, gdzie nekrofil jest najlżejszym przypadkiem. A jest jeszcze to drugie zdjęcie — nadal nie wiemy, kto je zrobił — o tu, na stronie trzeciej…
— Widziałem je.
— Oni żądają teraz zapewnienia, że byli członkowie Grupy pozostaną radośni, a nie staną się jednostkami wybitnie niepożądanymi.
— Po raz pierwszy się coś takiego zdarzyło.
— Oczywiście — uśmiechnęła się. — Na ogół mają tyle przyzwoitości, że odczekują parę tygodni, zanim staną się antyspołeczni. Na szczęście w większości wypadków bogactwo rekompensuje zwykłe niedopasowanie społeczne. Jednak zgodnie z tymi oskarżeniami albo wybieramy złych ludzi, co jest śmieszne, albo niewłaściwie ich przygotowujemy do opuszczenia Grupy, co jest zarzutem jeszcze bardziej niedorzecznym. W pierwszym wypadku, gdyż ja przeprowadzam selekcję, a w drugim, ponieważ nie można posłać kogoś o pół wieku w przyszłość i liczyć na to, że stanie na własnych nogach czarujący jak przedtem — i nie pomoże tu żadne nastawienie, które możemy mu wpoić. Na ogół jednak nasi ludzie dobrze się sprawują, gdyż generalnie prawie nic nie robią. Przecież Moore i Unger byli zupełnie normalni — ciągnęła dalej — i nawet się zbyt dobrze nie znali. Obydwaj może dokładniej niż większość członków przyglądali się, jak ich świat staje się historią, i obaj byli bardzo wrażliwi na te zmiany. Niemniej jednak ich konflikt wynikał z pobudek osobistych. Andrews nie odezwał się.
— Mam na myśli, że był to trywialny przypadek zazdrości o kobietę, nieprzewidywalny pierwiastek ludzki. Nie mogłam z góry wiedzieć, że dojdzie do konfliktu. Zmieniające się czasy nie mają z tym nic wspólnego. Mam rację?
Andrews nie odpowiedział.
— Toteż nie ma właściwie problemu — ciągnęła. — Nie wyrzucamy przecież Kaspara Hausera na ulicę. Przenosimy po prostu bogatych ludzi o wyszukanych gustach o parę pokoleń w przyszłość — i radzą sobie dobrze. Nasze jedyne jak dotąd niepowodzenie było przewidywalne na podstawie spowodowanego przez piękną kobietę męskiego antagonizmu wzajemnie napędzającej się różnorodności. I to wszystko. Zgadzasz się ze mną?
— On sądził, że ma umrzeć naprawdę — odparł Andrews. — Nie mogę przestać myśleć, że nic nie wiedział o światowym kodeksie prawnym.
— To nieistotne — zbyła go. — Przecież nadal żyje.
— Powinnaś była widzieć wyraz jego twarzy, kiedy się ocknął w klinice.
— Nie interesują mnie twarze, zbyt wiele ich już widziałam. Naszym problemem jest teraz sfabrykowanie problemu i rozwiązanie go ku zadowoleniu rządu.
— Świat się zmienia tak gwałtownie, że ja sam niemal potrzebuję codziennego dostosowywania się do niego. Ci biedni…
— Pewne rzeczy się nie zmieniają — przerwała mu Mary Maude — ale rozumiem, do czego zmierzasz. Bardzo sprytnie. Zatrudnimy niezależny zespół psychologów, który opracuje dla nas studium wskazujące na to, że Grupie jest potrzebne więcej działań dostosowawczych. Zalecą oni, żeby jeden dzień każdego roku przeznaczyć na cele terapeutyczne. Każde takie ćwiczenia będą się odbywały w innej części świata, w placówkach nie należących do Grupy. Wiele miast będzie walczyć o koncesje. Dni te członkowie Grupy będą spędzać wśród ludzi nie należących do ich kręgu, na wykonywaniu zwyczajnych, dostosowawczych zajęć. Wieczorem spotkamy się na lekkim posiłku, potem dostarczymy im jakiejś niewyszukanej, spokojnej rozrywki, a na koniec urządzimy tańce. Taniec bardzo dobrze działa na psychikę i odpręża. Jestem pewna, że to zadowoli wszystkie zainteresowane strony. — Uśmiechnęła się przy ostatnich słowach.
— Wydaje mi się, że masz rację.
— Oczywiście. Kiedy już zespół psychologów zapełni swoje kilka tysięcy stron, ty opracujesz kilkaset swoich, w których podsumujesz wyniki badań i nadasz im formę rezolucji możliwej do przedstawienia radzie.
Kiwnął potakująco głową.
— Dziękuję ci za te sugestie.
— Nie ma za co. Za to mi w końcu płacą.
Po jego wyjściu Mary Maude naciągnęła czarną rękawiczkę i dołożyła kolejną kłodę do kominka. Prawdziwe drewno kosztowało z każdym rokiem coraz więcej, ale nie miała zaufania do grzejników bezpłomieniowych.
Dopiero po trzech dniach Moore na tyle doszedł do siebie, by ponownie zapaść w lodowy sen. Kiedy zastrzyk przygotowawczy stępił jego zmysły, a oczy mu się zamknęły, zastanawiał się, jaki nieznany dzień sądu go czeka, kiedy ponownie się obudzi. Wiedział jedno — że niezależnie od tego, co jeszcze przyniesie nowy rok, on będzie miał dobry kredyt.
Spał więc, a świat podążał naprzód.
Przełożyła Bożena Jóźwiak
The Doors of his Face, The Lamps of his Mouth
Jestem nęciarzem. Nikt nie rodzi się nęciarzem, chyba że we francuskich powieściach — tam wszyscy. (Zdaje się, że jest nawet taki tytuł: Wszyscy jesteśmy przynętą. Fe!). Nie warto opowiadać, w jaki sposób ja nim zostałem, i nie ma to nic wspólnego z naszym powtórnym małżeństwem, ale dzień bestii zasługuje na kilka słów — więc oto one.
Niziny Wenus leżą między kciukiem a palcem wskazującym kontynentu znanego jako Dłoń. Kiedy wlecisz w aleję Chmur, ta srebrno–czarna kula bez ostrzeżenia zaczyna toczyć się prosto na ciebie. Podskakujesz z wrażenia wewnątrz ciągnącego za sobą ognisty ogon kręgla, w którym zwożą cię na dół, ale pasy nie pozwalają ci zrobić z siebie głupca. Zazwyczaj zaraz zaczynasz chichotać, ale zawsze najpierw podskakujesz z wrażenia.
Potem przyglądasz się Dłoni, aby pozbyć się tego złudzenia, i widzisz, jak jej dwa środkowe palce zamieniają się w tuzin pierścieniowatych archipelagów, a zewnętrzne w zielonoszare półwyspy; kciuk jest zbyt krótki i podwinięty jak embrionalny ogon przylądka Horn.
Wciągasz czysty tlen, może nawet oddychasz z ulgą i zaczynasz długi lot nurkowy ku Nizinom.
Później opadasz jak piłka baseballowa na lądowisko Lifeline — miasta nazwanego tak ze względu na bliskość wielkiej delty Zatoki Wschodniej — zlokalizowane między pierwszym półwyspem a kciukiem. Przez chwilę wydaje się, że ominiesz lądowisko i skończysz jako karma dla ryb, ale ostatecznie dajesz spokój metaforom, opadasz na osmalony beton i wręczasz swój plik zaświadczeń grubości średniej książki telefonicznej małemu tłuściochowi w szarej czapce. Dokumenty poświadczają, że nie jesteś nosicielem żadnej tajemniczej zgnilizny wewnętrznej itd. On uśmiecha się nikłym, tłustym, szarym uśmiechem i ruchem ręki wskazuje autobus, który zawozi cię do terminalu. Tam spędzasz trzy dni, udowadniając, iż naprawdę nie jesteś nosicielem żadnej tajemniczej zgnilizny wewnętrznej itd.
Jednak nuda to też choroba. Kiedy minie kwarantanna, zwykle ruszasz na podbój Lifeline, które odpowiednio odwdzięcza ci się za te wysiłki. Na temat efektów spożycia alkoholu w innej atmosferze napisano całe tomy, zatem ograniczę się do wzmianki, że dobra popijawa dostarcza tu materiału na co najmniej tygodniową opowieść, a czasem może być przedmiotem wieloletnich studiów.
Byłem niezwykle obiecującym studentem (nie aspirującym do stopnia naukowego) już od dwóch lat, kiedy Czysta Woda spadła z naszego marmurowego sufitu, wypluwając ze swych czeluści załogę.
Uwaga, Almanach Światów pod hasłem „Lifeline” podaje: …Miasto portowe na wschodnim wybrzeżu Dłoni. Pracownicy Agencji Badań Pozaziemskich stanowią około osiemdziesięciu pięciu procent jego stutysięcznej populacji (dwa tysiące dziesięciu obywateli ze stopniem naukowym). Pozostali mieszkańcy to głównie personel kilku korporacji przemysłowych zaangażowany w badania podstawowe. Resztę ludności stanowią niezależni oceanografowie, bogaci amatorzy wędkarstwa i nadbrzeżni przedsiębiorcy.
Odwróciłem się do Mike’a Dabisa, również przedsiębiorcy, i skrytykowałem nędzny poziom badań podstawowych.
— Nie jest tak źle, o ile się zna najnowsze wieści. Umilkł i podniósł kieliszek do ust, pozwalając, aby proces powolnego przełykania wywarł na mnie wrażenie oraz sprowokował kilka przekleństw, zanim wyjawił resztę.
— Carl — powiedział w końcu z pokerową twarzą — szykują Dziesięciokąt.
Mógłbym go uderzyć. Mógłbym nalać mu do kieliszka kwasu siarkowego i patrzeć z uciechą, jak wargi czernieją mu i pękają. Zamiast tego mruknąłem niezbyt zachęcająco:
— I kto byłby na tyle głupi, żeby wybulić pięćdziesiąt kawałków dziennie? ABP?
Potrząsnął głową.
— Jean Luharich — rzekł. — Dziewczyna z fiołkowymi szkłami kontaktowymi oraz pięćdziesięcioma czy sześćdziesięcioma idealnymi zębami. O ile wiem, w rzeczywistości ma oczy piwne.
— Czyżby krem do twarzy ostatnio gorzej się sprzedawał?
Wzruszył ramionami.
— Reklama dźwignią handlu. Akcje firmy Luharich skoczyły o szesnaście punktów, kiedy zdobyła Puchar Słońca. Grałeś kiedyś w golfa na Merkurym?
Grałem, ale pominąłem to milczeniem i naciskałem dalej:
— A więc przybywa tu z czekami na okaziciela i haczykiem na ryby?
— Na pokładzie Czystej Wody, dzisiaj. Pokiwałem głową.
— Powinna już być na lotnisku. Mnóstwo kamer. Ona naprawdę bardzo chce złapać Ikky’ego.
— Hmm — mruknąłem. — Jak bardzo?
— Wynajęła Dziesięciokąt na dwa miesiące. Z możliwością nieograniczonego przedłużenia. Półtora miliona depozytu — wyliczał.
— Wygląda na to, że sporo o tym wiesz.
— Komisja rekrutacyjna to ja. Firma Luharich zwróciła się do mnie miesiąc temu. Dobrze jest pić w odpowiednich miejscach. Albo być ich właścicielem — dodał po chwili z głupim uśmieszkiem.
Spojrzałem w przestrzeń, opróżniając powoli swą czarę goryczy. Po chwili przełknąłem wszystko i zadałem Mike’owi pytanie, na które czekał, nastręczając mu okazję do wygłoszenia comiesięcznego kazania o abstynencji.
— Powiedzieli, żebym spróbował cię zwerbować — rzucił mimochodem. — Kiedy ostatnio pływałeś?
— Półtora miesiąca temu. Na Siewcy.
— Mała krypa — parsknął. — A kiedy byłeś pod wodą?
— Minęło trochę czasu.
— Ponad rok, no nie? Wtedy, kiedy zraniła cię śruba Delfina!
Odwróciłem się do niego.
— W zeszłym tygodniu pracowałem w rzece, koło Angleford, gdzie są silne prądy. Nadal sobie radzę.
— Trzeźwy.
— Przy takiej robocie — powiedziałem — byłbym trzeźwy.
Z powątpiewaniem pokiwał głową.
— Normalne stawki związkowe — rzekł. — Czas pracy w nadzwyczajnych okolicznościach liczony potrójnie. Bądź ze swoim sprzętem w szesnastym hangarze w piątek o piątej zero zero. Odbijamy w sobotę o świcie.
— Ty też płyniesz?
— Płynę.
— Dlaczego?
— Dla pieniędzy.
— Guana Ikky’ego!
— Bar ostatnio kiepsko prosperuje, a mała potrzebuje nowych norek.
— Jeszcze raz ci…
— …Ponadto chcę uciec przed małą i odnowić kontakt z żywiołami — świeże powietrze, ćwiczenia, robienie pieniędzy…
— Dobrze, przepraszam, że pytałem.
Nalałem mu drinka, koncentrując się na H2SO4, ale płyn nie uległ transformacji. W końcu udało mi się go upić i wyszedłem w noc, żeby pospacerować i przemyśleć sprawę.
W ciągu ostatnich pięciu lat podjęto około tuzina poważnych prób wyłowienia Ichthysaurusa elasmognathusa, powszechnie znanego jako Ikky. Kiedy po raz pierwszy zauważono Ikky’ego, próbowano metod wielorybniczych. Okazały się bezowocne lub katastrofalne; wynaleziono nową. Dziesięciokąt został zbudowany przez bogatego sportsmena, niejakiego Michaela Jandta, który zainwestował w projekt wszystkie swoje fundusze.
Po roku spędzonym na Oceanie Wschodnim wrócił i ogłosił upadłość. Carlton Davits, playboy i entuzjasta wędkarstwa, wynajął tę olbrzymią tratwę i wziął kurs na terytorium godowe Ikky’ego. Dziewiętnastego dnia miał branie i stracił sto pięćdziesiąt kawałków w nie testowanym sprzęcie oraz jednego Ichthysaurusa elasmognathusa. Dwanaście dni później, używając potrójnej liny, zahaczył uśpione zwierzę i zaczął je wyciągać. Ikky obudził się, zniszczył wieżę kontrolną, zabił sześciu ludzi i przeszedł jak huragan przez pięć sektorów Dziesięciokąta. Carltonowi został przejściowy paraliż górnej połowy ciała i deklaracja bankructwa do podpisu. Wtopił się w społeczność wybrzeża, a Dziesięciokąt czterokrotnie zmienił właściciela z mniej spektakularnymi, ale równie kosztownymi rezultatami.
W końcu wielka tratwa, zbudowana tylko w jednym celu, została zakupiona przez ABP jako „sprzęt do badań morskich”. Lloyd nadal nie chciał jej ubezpieczyć, i jedyne badania morskie, jakim służyła, to sporadyczne rejsy za pięćdziesiąt kawałków dziennie z wędkarzami, którzy chcieli opowiadać dzieciom historyjki o Lewiatanie. Byłem nęciarzem na trzech takich wyprawach i dwukrotnie znalazłem się na tyle blisko, by móc policzyć kły Ikky’ego. Z pobudek osobistych chciałem jeden z nich pokazać swoim wnukom.
Spojrzałem w stronę lądowiska i ostatecznie się zdecydowałem.
— Chcesz mnie jako koloryt lokalny, mała. Będę się dobrze prezentował na afiszu, i tak dalej, jednak przyjmij do wiadomości, że jeśli ktokolwiek złapie ci Ikky’ego, to tylko ja. Obiecuję.
Stałem na pustym placu. Zamglone wieże Lifeline wtapiały się w szarą mgłę.
Wznoszące się nad miastem zachodnie zbocze — które parę er temu było linią brzegową — miejscami sięga czterdzieści mil w głąb lądu. Stok nie ma dużego nachylenia, ale osiąga wysokość kilku tysięcy stóp, zanim zetknie się z łańcuchem górskim oddzielającym nas od Wyżyn. Cztery mile od Lifeline i pięćset stóp wyżej usytuowano większość pasów startowych i prywatnych hangarów. W szesnastym hangarze mieści się Towarzystwo Przewozowe Cala zapewniające transport z brzegu na redę. Niezbyt lubię Cala, ale nie było go w pobliżu, kiedy wygramoliłem się z autobusu i pomachałem ręką do mechanika.
Na betonowej płycie dygotały dwa helikoptery, szarpiąc się niecierpliwie pod aureolami wirników. Ten, przy którym pracował Steve, ryczał głucho z głębi swego beczkowatego gaźnika i trząsł się spazmatycznie.
— Niestrawność? — zagadnąłem.
— Tak, zgaga i wzdęcia.
Dokręcił śruby, aż ryk przeszedł w miarowe wycie i odwrócił się do mnie.
— Lecisz? Skinąłem głową.
— Dziesięciokąt. Kosmetyki. Potwory. Takie rzeczy. Zamrugał w świetle lamp i otarł piegi. Temperatura nie przekraczała dwudziestu stopni, ale dwa wielkie kręgi nad głową robiły swoje.
— Luharich — mruknął. — A więc to ty. Są tu ludzie, którzy chcą się z tobą zobaczyć.
— Po co?
— Kamery. Mikrofony. Takie rzeczy.
— Lepiej załaduję swój sprzęt. Którym lecę? Wskazał śrubokrętem drugi helikopter.
— Tamtym. Nawiasem mówiąc, jesteś teraz na wizji. Chcieli nakręcić twoje przybycie.
Spojrzał na hangar i znów na mnie.
— Powiedz „dżem”. Zbliżenia zrobią później. Powiedziałem coś innego. Musieli używać teleobiektywów i umieli czytać z ruchu warg, bo tego fragmentu reportażu nigdy nie pokazano.
Wrzuciłem graty do tyłu, wdrapałem się do środka, siadłem na fotelu pasażera i zapaliłem papierosa. Pięć minut później Cal we własnej osobie wynurzył się z biura Quonset. Mierząc mnie zimnym wzrokiem, podszedł do śmigłowca i uderzył pięścią w burtę. Kciukiem wskazał za siebie, na hangar.
— Chcą, żebyś tam przyszedł! — krzyknął przez złożone dłonie. — Wywiad!
— Koniec występów! — odkrzyknąłem. — Albo mogą sobie znaleźć innego nęciarza!
Jego bladożółte oczy pod jasnymi brwiami zmieniły się w szparki; przeszył mnie spojrzeniem, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Zastanawiałem się, ile mu zapłacili za to, że pozwolił im zaczaić się w hangarze i skorzystać ze swojego generatora.
Znając Cala, spodziewałem się, że sporo. I tak nigdy go nie lubiłem.
Wenus nocą to jednolita płaszczyzna nieruchomej wody. Przy brzegu nigdy nie można wskazać granicy między morzem a niebem. Świt jest jak porcja mleka wlana do kałamarza. Najpierw rzadkie, białe zgęstnienia, a potem smugi. Stopniowo otrzymujesz butelkę szarego koloidu, następnie zaś widzisz, jak nieco bieleje. Znienacka masz już dzień. Wtedy zaczynasz ogrzewać mieszaninę.
Kiedy pomknęliśmy nad zatokę, musiałem zrzucić kurtkę. Z tyłu horyzont zdawał się niknąć pod wodą falującą i marszczącą się w narastającym upale. Helikopter może pomieścić cztery osoby (pięć, jeśli nagnie się regulamin i źle oszacuje wagę) lub trzech pasażerów ze sprzętem, jakiego używają nęciarze. Byłem jednak jedynym podróżnym, a pilot zachowywał się tak samo, jak jego maszyna — mruczał pod nosem i nie robił niepotrzebnego hałasu. Lifeline wywinęło kozła i zniknęło we wstecznym lusterku w tej samej chwili, gdy na horyzoncie pojawił się Dziesięciokąt. Pilot przestał mruczeć i potrząsnął głową.
Pochyliłem się do przodu. Targały mną najróżniejsze uczucia. Znałem każdy cholerny cal tej wielkiej tratwy, lecz emocje, które niegdyś były naturalne, zmieniają się, kiedy ich źródło jest niedostępne. Prawdę mówiąc, miałem pewne wątpliwości, czy kiedykolwiek jeszcze wejdę na ten pokład. Jednak teraz, teraz byłem niemal gotów uwierzyć w przeznaczenie. Oto ono!
Statek wielkości dziesięciokątnego boiska do piłki nożnej. Atomowy napęd. Płaski jak naleśnik z wyjątkiem plastikowych kopuł na środku oraz dźwigów zwanych wieżami znajdujących się po obu burtach na dziobie i rufie. Zawdzięczały swoją nazwę narożnikowemu położeniu na tratwie; każde dwa z tych dźwigów mogły pracować razem, wyciągając zawieszony pomiędzy nimi hakpun. Hakpun — pół hak, pół harpun — może podnieść potworny ciężar niemal pod powierzchnię wody; jego projektant myślał tylko o jednym, co tłumaczy tę połowę haka. Przy powierzchni ślizgacz musi zmienić kąt podnoszenia o metr czy dwa, żeby hakpuny zostały raczej wypchnięte w górę niż wyciągnięte.
Ślizgacz zasadniczo jest ruchomym pomieszczeniem — wielką skrzynią zdolną do przesuwania się w dowolne miejsce plątaniny kanałów tratwy, co czyni za pomocą potężnych pól elektromagnetycznych. Żeby dać wam pojęcie, jak silne jest takie pole, powiem tylko, iż kołowroty ślizgacza potrafią holować okręt wojenny na dowolnym dystansie i prędzej go wywrócą, niż oderwą się od pokładu.
Ślizgacz kryje wewnątrz pulpit kontrolny — najbardziej skomplikowany „kołowrotek wędkarski”, jaki kiedykolwiek skonstruowano. Zasilany z generatora umieszczonego przy kopule centralnej, łączy się drogą radiową z sonarem, który rejestruje ruchy zwierzęcia i przesyła je usadowionemu za pulpitem wędkarzowi.
Ten może manewrować swoimi „żyłkami” przez całe godziny, a nawet dni, nie widząc nic prócz metalowych ścian i ekranu. Dopiero kiedy zwierzę zostanie podciągnięte, a ruchoma, umieszczona dwanaście stóp poniżej linii wodnej półka wysunie się, aby podtrzymać łup i wspomóc kołowroty, rybak widzi swoje trofeum wznoszące się nad nim jak upadły anioł. Wtedy, jak przekonał się Davits, trzeba spojrzeć w otchłań własnego ja i działać. Sam nie potrafił i setki ton niewyobrażalnie wielkiego cielska, potraktowanego zbyt słabą dawką narkotyku i zranionego, zerwało kable, złamało hak i odbyło półminutowy spacer po Dziesięciokącie.
Krążyliśmy w powietrzu, aż zauważono nas i opuszczona mechanicznie chorągiewka zezwoliła na lądowanie. Usiedliśmy przy luku dla personelu. Wyrzuciłem mój sprzęt i wyskoczyłem.
— Powodzenia! — zawołał pilot.
Drzwi zamknęły się, helikopter uniósł się w powietrze i chorągiewka ze szczękiem wróciła na miejsce.
Zarzuciłem graty na ramię i zszedłem pod pokład.
Podpisując umowę z pełniącym obowiązki kapitana statku Malvernem, dowiedziałem się, że większość załogi nie przybędzie wcześniej jak za dobrych osiem godzin. Chcieli mnie mieć u Cala samego, by nakręcić czołówkę zgodnie z kanonami sztuki filmowej dwudziestego wieku.
Wejście: lądowisko, mrok. Mechanik grzebiący w opornym śmigłowcu. Nieostre ujęcie podjeżdżającego autobusu. Wysiada obładowany nęciarz, rozgląda się i utykając, idzie przez lądowisko. Zbliżenie: uśmiecha się. Tekst wywiadu: „Czy sądzi pan, że tym razem uda się go wyciągnąć?” Zakłopotanie, chwila milczenia, wzruszenie ramion. Niewyraźny pomruk. „Rozumiem. A dlaczego myśli pan, że panna Luharich ma większe szansę niż inni? Czy dlatego, że jest lepiej wyposażona?” Uśmiech. „Ponieważ wiemy teraz więcej niż poprzednio o zwyczajach tego stworzenia czy też ze względu na wolę zwycięstwa panny Luharich i jej pragnienie zostania mistrzynią? Czy to jeden z tych powodów, a może wszystkie razem?” Odpowiedź: „Taak, wszystkie”. „I właśnie dlatego podpisał pan umowę? Ponieważ instynkt podpowiada panu, że tym razem się uda?” Odpowiedź: „Płaci związkowe stawki. Nie stać mnie na wynajęcie tego cholerstwa, a chcę wziąć w tym udział”. Wyciąć. Wstawić jakiś inny niewyraźny pomruk. Zakończyć ujęcie widokiem nęciarza idącego do helikoptera itd.
— Dżem — powiedziałem, albo coś podobnego, i udałem się na samotny spacer po Dziesięciokącie.
Wypróbowałem wszystkie wieże, sprawdzając pulpity kontrolne i podwodne kamery wideo. Później przywołałem główną windę.
Malvern nie miał nic przeciwko temu, abym wszystko wypróbował. Wręcz zachęcał mnie do tego. Pływaliśmy razem już wcześniej i zdarzało się, że to ja byłem na jego miejscu. Tak więc nie zdziwiłem się, kiedy wysiadłszy z windy, znalazłem go w ładowni Hopkinsa. Przez następne dziesięć minut oglądaliśmy w milczeniu ogromne pomieszczenie, krocząc wśród miedzianych zwojów, które szybko mogły zmienić je w Arktykę.
W końcu poklepał dłonią ścianę.
— No i co, załadujemy go? Potrząsnąłem głową.
— Chciałbym, ale wątpię. Nie dbam ni cholery o to, komu przypadnie ten zaszczyt, bylebym miał w tym udział. Jednak nie tym razem. Ta dziewczyna to egomaniaczka. Zechce sama obsługiwać ślizgacz, a nie potrafi.
— Spotkałeś ją kiedyś?
— Taak.
— Kiedy?
— Jakieś cztery, pięć lat temu.
— Wtedy była jeszcze dzieckiem. Skąd wiesz, co potrafi teraz?
— Wiem. Do tej pory mogła nauczyć się na pamięć każdego przełącznika, każdego zegara. Mogła opanować całą teorię. Jednak… pamiętasz, jak byliśmy razem w wieży na prawej burcie, przy dziobie, kiedy Ikky wynurzył się z wody niczym morświn?
— Jakże mógłbym zapomnieć?
— No?
Potarł szczeciniasty podbródek.
— Może jej się uda, Carl. Brała udział w wyścigach rakiet, nurkowała w niebezpiecznych wodach.
Zerknął w kierunku niewidocznej Dłoni.
— I polowała na Wyżynach. Może ma dość odwagi, żeby bez mrugnięcia okiem wyciągnąć potwora na brzeg… a John Hopkins podpisze rachunek i wybuli za niego siedmiocyfrową sumkę — dodał. — To duże pieniądze, nawet dla Luharich.
Ruszyłem w kierunku luku.
— Może masz rację, ale kiedy ją znałem, była bogatą wiedźmą. I wcale nie blondynką — dorzuciłem złośliwie.
Ziewnął.
— Chodźmy na śniadanie.
Tak też zrobiliśmy.
Kiedy byłem młody, myślałem, że największym darem losu jest urodzić się jako morskie stworzenie. Dorastałem na wybrzeżu Pacyfiku, a lato spędzałem w Zatoce Meksykańskiej lub na Morzu Śródziemnym. Całymi miesiącami sprzedawałem korale, fotografowałem mieszkańców głębin i pozwalałem się holować delfinom. Łowiłem wszędzie, gdzie były ryby, nie godząc się z faktem, że one potrafią dotrzeć do miejsc, do których ja nie mogę. Kiedy byłem starszy, chciałem łapać większe ryby, a oprócz sekwoi nie było niczego żywego, co byłoby większe niż Ikky. Oto część mojej historii…
Wrzuciłem kilka kanapek do papierowej torebki i napełniłem termos kawą. Przeprosiłem Malverna, opuściłem mesę i poszedłem do kabiny ślizgacza. Wszystko było tak, jak dawniej. Wcisnąłem kilka przycisków i nadajnik zaskrzeczał:
— To ty, Carl?
— Tak, Mike. Daj mi no tu trochę pary, ty podstępny szczurze.
Zastanawiał się chwilę, po czym ściany zaczęły wibrować: włączyły się generatory. Nalałem sobie trzeci kubek kawy i sięgnąłem po papierosa.
— A dlaczegoż to jestem podstępnym szczurem? — Znów usłyszałem jego głos.
— Wiedziałeś o kamerach w szesnastym hangarze?
— Tak.
— A zatem jesteś podstępnym szczurem. Rozgłos to ostatnia rzecz, który pragnę. „Facet, któremu nie udało się tyle razy, chce spróbować jeszcze raz”. Jakbym to słyszał.
— Mylisz się. Miejsca na scenie wystarczy tylko dla jednej osoby, a ona jest ładniejsza od ciebie.
Mój komentarz zginął w ogłuszającym łoskocie uruchomionego dźwigu. Pojechałem w górę i zatrzymałem się równiutko z pokładem. Wciągnąłem szynę poprzeczną i ruszyłem naprzód. Zatrzymałem się na skrzyżowaniu śródokręcia, opuściłem szynę poprzeczną i schowałem podłużną.
Prześliznąłem się na prawą burtę między wieże, zatrzymałem ślizgacz i wcisnąłem sprzęgło. Nie rozlałem ani kropli kawy.
— Pokaż mi obraz.
Ekran rozjaśnił się. Skorygowałem i otrzymałem zarys dna.
— W porządku.
Przełożyłem dźwignię pierwszej fazy i natychmiast otrzymałem odpowiedź. Zapaliło się światełko kontrolne. Przesunąłem kołowrót, wymierzyłem w wodę, wysunąłem ramię i rzuciłem linę.
— Poszła — skomentował Mike.
— Faza druga. Ogłoś branie. Pchnąłem przełącznik.
— Jest, faza druga.
Teraz do akcji wkracza nęciarz, uatrakcyjniając hak. Właściwie nie jest to hak. Razem z liną biegną rury, którymi płynie narkotyk w ilości wystarczającej do wprawienia w euforię armii narkomanów. Ikky chwyta zawieszoną przed nim przynętę i rybak wbija w niego igły.
Moje ręce pewnie poruszały się po konsoli, dokonując koniecznych poprawek. Sprawdziłem poziom narkotyku w zbiornikach. Puste. Dobrze, że jeszcze ich nie napełniono. Wcisnąłem klawisz „Dawka”.
— W gardziel — mruknął Mike.
Popuściłem linę. Wyobraziłem sobie, że na jej końcu mam Ikky’ego. Pozwoliłem mu odpłynąć; przerzucając ramię kołowrotu na boki, symulowałem szarpaninę.
Klimatyzacja była włączona, a jednak zrobiło mi się tak gorąco, że musiałem ściągnąć koszulę — po tym poznałem, że z ranka zrobiło się południe. Niejasno zdawałem sobie sprawę z przylotów i odlotów śmigłowca. Kilku członków załogi usiadło w „cieniu” otwartych przeze mnie drzwi, patrząc, co robię. Nie zauważyłem przybycia Jean, inaczej skończyłbym pokaz i zszedł pod pokład.
Wyrwała mnie z transu, trzaskając drzwiami z siłą mogącą rozerwać pole elektromagnetyczne.
— Może zechcesz mi powiedzieć, kto pozwolił ci uruchomić ślizgacz? — spytała.
— Nikt — odparłem. — Już go sprowadzam na dół.
— Odsuń się.
Zrobiłem to i zajęła moje miejsce. Miała na sobie brązowe dżinsy i workowatą koszulę; włosy ściągnięte do tyłu w praktyczny, ciasny kok; rumieniec na policzkach, niekoniecznie z gorąca. Zaatakowała pulpit z niemal zabawnym skupieniem, które mnie zaniepokoiło.
— Faza pierwsza — warknęła, łamiąc fioletowy paznokieć na przełączniku.
Zmusiłem się do ziewnięcia i powoli zapiąłem koszulę.
Rzuciła mi ostre spojrzenie, sprawdziła odczyt i wyrzuciła hak. Obserwowałem jego ślad na ekranie monitora. Na moment odwróciła się do mnie.
— Faza druga — powiedziała wyzywająco. Przytaknąłem ruchem głowy.
Przesunęła kołowrót w bok, żeby pokazać mi, że wie jak. Nie wątpiłem, że wie jak, a ona nie wątpiła, że ja nie wątpię, ale…
— Na wypadek, gdybyś nie wiedział — wycedziła — masz się do tego nie zbliżać. Wynajęto cię jako nęciarza, pamiętasz? Nie jako operatora ślizgacza! Jako nęciarza! Twoje obowiązki polegają na zastawieniu stołu dla naszego przyjaciela potwora. To niebezpieczne, ale dobrze ci za to płacimy. Są jakieś pytania?
Wdusiła przycisk „Dawka”, a ja potarłem kark.
— Żadnych — uśmiechnąłem się — ale chcę powiedzieć, że mam kwalifikacje do obsługiwania tego urządzenia i jeśli będziesz mnie potrzebowała, to jestem do dyspozycji po stawkach związkowych.
— Panie Davits — powiedziała — nie chcę, żeby przy tym pulpicie siedział ktoś, kto zawsze przegrywa.
— Panno Luharich, tej gry jeszcze nikt nie wygrał. Zaczęła zwijać linę i jednocześnie wyłączyła pole, tak że cały ślizgacz zadygotał jak w febrze. Przesunęliśmy się o kilka metrów w tył i kabel nawinął się do końca. Cofnęła ramię, podniosła boczną szynę i śmignęła torem. Zmieniła szyny, nie zwolniwszy dostatecznie, i zahamowaliśmy z gwałtownym szarpnięciem, po czym ruszyła dalej pod kątem prostym do dotychczasowego kierunku. Załoga pospiesznie uskakiwała z drogi, gdy sunęliśmy do luku windy.
— Na przyszłość, panie Davits, niech pan nie wchodzi na ślizgacz, jeśli panu nie każą — powiedziała.
— Nie ma obawy. Nie wejdę do środka, nawet jeśli mi każą — odparłem. — Wynająłem się jako nęciarz. Pamiętasz? Jeśli zechcesz, żebym tam wszedł, będziesz musiała mnie poprosić.
— To dopiero będzie dzień — uśmiechnęła się.
Przytaknąłem; drzwi zamknęły się nad naszymi głowami. Kiedy ślizgacz znalazł się na swoim miejscu, rozeszliśmy się w milczeniu. W odpowiedzi na mój chichot powiedziała „Do widzenia”, co — jak uznałem — świadczyło o jej dobrym wychowaniu i determinacji.
Później, tego wieczoru, paliliśmy z Mike’em fajki w kajucie Malverna. Wiatr uderzał mocnymi podmuchami, a monotonne bębnienie deszczu i gradu o pokład nad naszymi głowami zamieniło go w cienki, blaszany dach.
— Paskudnie — rzucił Malvern.
Kiwnąłem głową. Po dwóch burbonach, przy nikłym światełku stołowej lampki pokój, oglądany przez brązowe szkło, stał się znajomym drzeworytem z mahoniowymi meblami (które, wiedziony kaprysem, przetransportowałem przed laty z Ziemi), ciemnymi ścianami, wysuszoną twarzą Malverna, z niezmiennie zmieszanym wyrazem twarzy Dabisa, który siedział między wielkimi plamami cieni rzucanymi przez krzesła, a rozpraszającymi się w kątach.
— Cieszę się, że tu jestem.
— Jak jest tam, na dole, w taką noc jak ta?
Pyknąłem, myśląc o lekko drżącym promieniu latarki przeszywającym wnętrze czarnego diamentu. Meteorytowe błyski oświetlonych nagle ryb, falowanie groteskowych wodorostów jak mgławic — cień, potem zieleń, a później znikanie — przepłynęły mi przed oczami. Sądzę, że tak czułby się kosmolot podróżujący między światami, gdyby mógł czuć: cisza, nienaturalna cisza — spokojna jak sen.
— Ciemno — powiedziałem — i po kilku pierwszych sążniach raczej spokojnie.
— Jeszcze osiem godzin i odbijamy — stwierdził Mike.
— Będziemy tam dziesięć, może dwanaście dni — zauważył Malvern.
— Jak myślisz, co robi Ikky?
— Śpi na dnie z panią Ikky, jeśli ma trochę oleju we łbie.
— Nie ma. Widziałem ekstrapolację szkieletu przygotowaną przez tych z ABP na podstawie kości wyrzuconych na brzeg…
— Chyba każdy go widział, no nie?
— W pełnej krasie musi mieć ponad sto metrów długości. Zgadza się, Carl?
Przytaknąłem.
— …ale puszkę mózgową ma niewielką jak na takie cielsko.
— Wystarcza mu sprytu, żeby trzymać się z dala od naszej ładowni.
Śmiech, bo w tej chwili naprawdę nie ma nic prócz tego pokoju. Świat na zewnątrz to pusty, rozbębniony deszczem pokład. Opieramy się wygodnie i puszczamy chmury dymu.
— Szefowa nie aprobuje połowów bez zezwolenia?
— Szefowa może iść się utopić.
— Co ci powiedziała?
— Powiedziała, że moje miejsce, razem z rybim gównem, jest na dnie.
— Nie będziesz kierował ślizgaczem?
— Tylko nęcę.
— Zobaczymy.
— Nic więcej. Jeśli zechce operatora ślizgacza, to będzie musiała ładnie poprosić.
— Myślisz, że będzie musiała?
— Będzie musiała.
— A jeśli nawet, to czy dasz radę?
— To dobre pytanie — pyknąłem. — Nie znam jeszcze odpowiedzi.
Zarejestrowałbym duszę i sprzedał czterdzieści procent akcji, żeby ją znać. Oddałbym za nią kilka lat życia. Jednak nie wygląda na to, by ustawiała się kolejka chętnych, bo nikt jej nie zna. Załóżmy, że popłyniemy tam, dopisze nam szczęście i znajdziemy Ikky’ego. Załóżmy, iż uda się go zanęcić i złapać na hak. Co wtedy? Jeśli podciągniemy go do burty, czy ona wytrzyma to psychicznie, czy załamie się? A jeśli jest z silniejszego tworzywa niż Davits, który kiedyś polował na rekiny z kuszą pneumatyczną na zatrute strzałki? A jeżeli go wyciągnie, a Davits będzie musiał stać tam jak statysta wideofilmu? Jeszcze gorzej, jeśli poprosi Davitsa o pomoc, a on będzie dalej stał tam jak statysta lub coś innego — na przykład ucieleśnienie tchórzliwego Zera?
Tak było, gdy miałem go nad ośmiostopową warstwą metalu i zobaczyłem całe to cielsko wznoszące się wyżej, i wyżej, niknące w oddali jak zielony łańcuch gór… I ten łeb. Mały w stosunku do korpusu, lecz mimo to ogromny. Gruby, nieforemny, z pozbawionymi powiek ruletami oczu, które kręciły się czernią i czerwienią od czasu, gdy nasi praojcowie postanowili wyruszyć na Nowy Kontynent. Łeb kołysał się.
Podłączono nowe zbiorniki narkotyku i należało wstrzyknąć następną dawkę. Ja jednak stałem jak sparaliżowany. Wydawał takie dźwięki, jakby sam Pan Bóg grał na organach Hammonda… I spojrzał na mnie!
Nie wiem nawet, czy przy tak ogromnych oczach proces postrzegania przebiega tak samo jak u nas. Wątpię. Może byłem dla niego tylko szarą plamą za czarną skałą, a niebo odbite w pleksiglasie raziło jego źrenice. Jednak skierował je na mnie. Może wąż wcale nie hipnotyzuje królika, może po prostu króliki są z natury tchórzliwe. Cielsko zaczęło się ruszać, a ja wciąż nie byłem w stanie nic zrobić, tylko patrzyłem oczarowany.
Zafascynowanego tą siłą, tymi ogromnymi ślepiami znaleźli mnie piętnaście minut później z lekkim wstrząsem mózgu i bezwładnym ramieniem. Przycisk dawkowania pozostał nie wciśnięty.
Te ślepia wciąż mi się śniły. Chciałem stanąć przed nimi jeszcze raz, nawet gdyby odnalezienie ich miało zająć mi całą wieczność. Musiałem dowiedzieć się, czy jest we mnie coś, co odróżnia mnie od królika, coś więcej niż tarcza odruchów i instynktów uruchamianych przez wykręcenie właściwej kombinacji.
Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że drży mi ręka. Szybko zerknąłem na tamtych; nie zauważyli.
Dopiłem drinka i opróżniłem fajkę. Było późno i nie śpiewał żaden ptak.
Strugałem, siedząc z nogami zwieszonymi za burtę. Strużyny spadały w spieniony ślad ciągnący się za rufą Dziesięciokąta. Trzy dni. I nic.
— Hej, ty!
— Ja?
— Ty.
Włosy jak skrawek tęczy, oczy jak nic na świecie, równe zęby.
— Cześć.
— Wiesz, że przepisy bezpieczeństwa zabraniają tego?
— Wiem. Martwię się tym od rana.
Cieniutki wiórek zaczepił się na moim nożu, potem spłynął w dół. Spadł w pianę i zniknął. Patrzyłem na jej odbicie w ostrzu noża, czerpiąc skrywaną przyjemność ze zniekształconego wizerunku.
— Chcesz mnie zanęcić? — zapytała w końcu.
Usłyszałem jej śmiech i odwróciłem się, wiedząc, że tego oczekuje.
— Kto, ja?
— Z łatwością mogłabym cię zepchnąć.
— Wróciłbym.
— A potem, którejś ciemnej nocy, wypchnąłbyś mnie?
— Wszystkie są ciemne, panno Luharich. Nie, raczej dałbym ci coś w prezencie.
Usadowiła się przy mnie tak, że nie mogłem nie zauważyć dołeczków pod kolanami. Miała na sobie białe szorty i stanik i wciąż nosiła tę opaleniznę, z którą było jej tak dobrze. Niemal poczułem skurcz wstydu na myśl o tym, że zaplanowałem tę scenę, ale prawą ręką wciąż zasłaniałem przed nią drewniane zwierzę.
— W porządku, złapię się na tę przynętę. Co masz dla mnie?
— Sekundę. Już prawie skończyłem.
Z powagą podałem jej drewnianego osła, którego wyrzeźbiłem. Było mi trochę przykro i sam czułem się jak osioł, ale musiałem dokończyć to, co zacząłem. Zawsze tak robię. Pysk wyszczerzony w uśmiechu. Sterczące uszy.
Nie uśmiechnęła się i nie zmarszczyła brwi. Po prostu patrzyła.
— To naprawdę dobre — powiedziała w końcu. — Jak większość rzeczy, które robisz. Przynajmniej niezłe.
— Daj mi to — rzekłem, wyciągając rękę.
Oddała mi figurkę, a ja cisnąłem ją do wody. Nie trafiłem jednak w spieniony ślad i zwierzę przez chwilę kiwało się na fali niczym malutki konik morski.
— Dlaczego to zrobiłeś?
— To był kiepski żart. Przepraszam.
— Może jednak masz rację. Może tym razem odgryzłam się za mocno.
Prychnąłem.
— To dlaczego nie zajmiesz się czymś bezpieczniejszym, na przykład kolejnymi wyścigami?
Potrząsnęła swoim skrawkiem tęczy.
— Nie. Muszę dostać Ikky’ego.
— Czemu?
— A czemu ty chciałeś go tak bardzo, że roztrwoniłeś fortunę?
— To męskie sprawy — odparłem. — Pozbawiony prawa wykonywania zawodu psychoanalityk podczas nielegalnych seansów terapeutycznych w swojej piwnicy powiedział mi kiedyś: „Panie Davits, musi pan podbudować swoją męskość, łapiąc po jednym okazie każdej istniejącej ryby”. Wiesz, ryba to bardzo stary symbol męskości. Tak więc zabrałem się do dzieła. A czemu ty chcesz podbudować swoją męskość?
— Nie chcę — odparła. — Nie chcę podbudowywać niczego oprócz firmy Luharich. Mój główny statystyk rzekł mi kiedyś: „Panno Luharich, kiedy będzie pani sprzedawać puder oraz krem do twarzy całemu układowi, będzie pani szczęśliwa. A także bogata”. I miał rację. Jestem tego najlepszym dowodem. Mogę wyglądać tak, jak wyglądam, i robić to, co zechcę, i opanowałam większość rynku pudru i szminek w Układzie Słonecznym — ale chcę czegoś dokonać.
— Wydajesz się chłodna i sprawna — zauważyłem.
— Nie jest mi chłodno — powiedziała, wstając. — Chodźmy popływać.
— Czy mogę zauważyć, że płyniemy dość szybko?
— Możesz, jeśli chcesz mówić banały. Przecież powiedziałeś, że potrafiłbyś bez trudu dogonić statek. Zmieniłeś zdanie?
— Nie.
— To znajdź dla nas dwa aparaty do nurkowania i pościgamy się pod Dziesięciokątem… I wygram — dodała po chwili.
Wstałem i spojrzałem na nią z góry, ponieważ zazwyczaj w ten sposób wykazywałem swoją wyższość w stosunku do kobiet.
— Córko Leara z oczami Picassa — powiedziałem — będziesz miała swój wyścig. Spotkamy się przy prawoburtowej wieży dziobowej za dziesięć minut.
— Za dziesięć minut.
I rzeczywiście, było to dziesięć minut. Z ładunkiem, jaki niosłem, przejście z centralnej kopuły do wieży zabrało mi chyba dwie z nich. Podeszwy moich sandałów zrobiły się bardzo gorące i z przyjemnością zamieniłem je na płetwy, dotarłszy do zacienionego kąta. Wbiliśmy się w uprząż i sprawdziliśmy aparaty.
Jean przebrała się w skąpy, zielony, jednoczęściowy strój, na widok którego zamrugałem i odwróciłem wzrok, a potem spojrzałem jeszcze raz. Przywiązałem drabinkę sznurową i kopnięciem zrzuciłem ją za burtę. Później uderzyłem ręką o ścianę wieży.
— Taak?
— Mówisz, że do lewoburtowej wieży na rufie? — zawołałem.
— Wszystkie są przygotowane — padła odpowiedź. — Drabinki i liny czekają w wodzie.
— Jest pani pewna, że ma na to ochotę? — zapytał opalony facecik, niejaki Anderson, który był jej agentem reklamowym. Siedział na leżaku koło wieży, sącząc przez słomkę lemoniadę. — To może być niebezpieczne — zauważył zapadniętymi ustami. (Jego zęby stały obok, w innej szklance).
— To prawda — uśmiechnęła się. — To będzie niebezpieczne. Jednak nie za bardzo.
— A więc dlaczego nie pozwoli mi pani zrobić kilku ujęć? Za godzinę mielibyśmy je w Lifeline, a do wieczoru w Nowym Jorku. I to dobrą kopię.
— Nie — powiedziała i odwróciła się do nas tyłem. Podniosła dłonie do oczu. — Masz, potrzymaj mi je.
Podała mu pudełko ze swoimi soczewkami, a kiedy znów się odwróciła, jej oczy miały tę samą piwną barwę, którą pamiętałem.
— Gotowy?
— Nie — powiedziałem poważnie. — Słuchaj uważnie, Jean. Jeżeli chcesz się w to bawić, musisz znać kilka reguł. Po pierwsze — wyliczałem — będziemy pod kadłubem, więc od razu musimy zejść głęboko i w przód. Jeżeli uderzymy o dno statku, możemy przebić butle z tlenem…
Zaczęła protestować, że każdy głupi o tym wie, ale przerwałem jej ostro.
— Po drugie — ciągnąłem — tam nie będzie światła, więc powinniśmy trzymać się blisko siebie i oboje wziąć latarki.
Jej wilgotne oczy błysnęły.
— Wyciągnęłam cię z Govino bez… — Urwała nagle i odwróciła się. Wzięła latarkę. — W porządku. Latarki. Przepraszam.
— I uważaj na śruby napędowe — zakończyłem. — Będą tam silne wiry — co najmniej w promieniu pięćdziesięciu metrów.
Ponownie otarła oczy i założyła maskę.
— Dobrze, ruszamy. Tak też zrobiliśmy.
Na moje nalegania poprowadziła. Pod powierzchnią woda była przyjemnie ciepła. Na dwóch sążniach — odświeżająca, na pięciu — chłodna i mila. Na ośmiu puściliśmy kołyszącą się drabinkę i ruszyliśmy w głąb. Dziesięciokąt skoczył naprzód, a my pognaliśmy na drugą stronę jego kadłuba, w regularnych dziesięciosekundowych odstępach odbijając się od jego dna. Kadłub wciąż tkwił nad naszymi głowami, lecz pomknęliśmy jak dwa sputniki. Od czasu do czasu muskałem strumieniem światła jej żabie płetwy lub chwytałem weń welon pęcherzyków powietrza. Pięć metrów przewagi to w sam raz; na razie nie będę naciskał, ale na samym końcu prześcignę ją.
Pod nami czerń. Niezgłębiona. Okropna. Mindanao Wenus, gdzie wieczysta ciemność spowija martwych spoczywających w bezimiennych rybich miastach. Wyciągnąłem szyję i trąciłem kadłub macką światła; stwierdziłem, że przebyliśmy już jedną czwartą drogi.
Przyspieszyłem, dostosowując tempo do częstotliwości jej uderzeń, zredukowałem dzielącą nas odległość, która niespodziewanie wzrosła o kilka metrów. Jean znowu przyspieszyła, ja także. Złapałem ją w strumień światła.
Odwróciła się i promień dotknął jej maski. Nie byłem pewien, czy uśmiechnęła się. Chyba tak. Podniosła dwa palce ułożone w literę V, jak „victory”, i ruszyła naprzód pełną parą.
Powinienem się domyślić. Powinienem to przewidzieć. Dla niej był to jeszcze jeden wyścig, który trzeba wygrać. Za wszelką cenę!
Tak więc wziąłem się uczciwie do roboty. Kiedy jestem w wodzie, nie drżą mi ręce. A jeśli nawet, nie ma to żadnego znaczenia, bo wcale tego nie czuję. Znów zacząłem zmniejszać dystans.
Obejrzała się, przyspieszyła i raz jeszcze się obejrzała. Za każdym razem widziała mnie bliżej, aż znalazłem się w pierwotnej, pięciometrowej odległości. Wtedy włączyła pomocnicze dysze napędowe.
Tego się obawiałem. Byliśmy dopiero w połowie drogi, i nie powinna tego robić. Silne strumienie sprężonego powietrza mogły z łatwością wypchnąć ją w górę i rzucić o dno statku, a nawet zerwać ekwipunek, gdyby nie zdążyła odpowiednio ułożyć ciała. Głównym zadaniem tych dysz jest odrywanie roślin morskich od dna oraz walka z nie sprzyjającymi prądami. Wziąłem je na wszelki wypadek, ze względu na wielkie, ssąco–tłoczące wiatraki śrub na rufie.
Jean wystrzeliła naprzód jak rakieta, a ja poczułem krople występującego nagle na czoło potu mieszającego się ze wzburzoną wodą.
Pomknąłem za nią, nie zamierzając użyć własnych dopalaczy; odległość między nami podwoiła się, a następnie potroiła.
Dysze wyłączyły się, a ona wciąż pozostawała na kursie. Dobrze, może jestem strasznym zrzędą. Jednak mogło jej się nie udać, mogła uderzyć w stępkę Dziesięciokąta.
Przecinałem wodę niczym nóż i metr po metrze zacząłem zmniejszać oddalenie. Nie miałem już szans, żeby prześcignąć czy dogonić Jean, ale byłbym na drabince, zanim zdąży wejść na pokład.
Nagle znalazła się w zasięgu przyciągania tych wirujących magnesów i gwałtownie zmieniła kurs. To było straszliwie silne przyciąganie, nawet z tak dużej odległości. Zew maszynki do mięsa.
To samo przydarzyło mi się kiedyś pod Delfinem, statkiem rybackim średniej wielkości. Wprawdzie wypiłem trochę, ale to był ciężki dzień, a silniki uruchomiono przedwcześnie. Na szczęście wyłączono je w porę, a dzięki klejowi do ścięgien wszystko było w porządku oprócz zapisu w dzienniku okrętowym, gdzie wspomniano tylko o tym, że piłem. Ani słowa o tym, iż było to po godzinach pracy, kiedy miałem prawo robić, co mi się, cholera, podobało.
Jean płynęła teraz o połowę wolniej, lecz wciąż na ukos, w kierunku prawej burty, przy rufie. Ja też odczułem przyciąganie i musiałem zwolnić. Udało jej się ominąć główną śrubę, ale odniosłem wrażenie, że jednak za bardzo ją zniosło. Pod wodą trudno właściwie ocenić dystans, ale z każdym uderzeniem pulsu nabierałem pewności, że się nie mylę. Ze strony głównej śruby już nic jej nie groziło, ale mniejsza, prawoburtowa, znajdująca się około osiemdziesięciu metrów dalej, stała się jej przeznaczeniem.
Każda bańka powietrza ulatywała w górę razem z moim przekleństwem; odbiłem w lewo. Jean odwróciła się i zaczęła walczyć z prądem. Dzieliło nas jeszcze dwadzieścia metrów. Zawisła nieruchomo. Piętnaście. Powoli zaczęło ją ściągać w tył. Włączyłem dysze, mierząc dwa metry za nią i około dwudziestu od łopatek śruby.
Prosto! Dzięki Bogu! Złapałem ją wpół, uderzając ramieniem w butlę tlenową, i wybełkotałem przez maskę:
— PŁYŃJAKDIABLI. — Nie zrozumiała, więc dodałem: — WGÓRĘ!
Złapaliśmy linę i pamiętam brandy.
Chodząc tam i z powrotem po pokładzie, plułem na nie kończące się wzgórza fal. Pozwólmy działać bezsenności i bólowi ramienia — może wyleczą mój reumatyzm. Głupie jak cholera. To, co powiedziałem. W kocach i trzęsąc się. Ona: „Carl, brak mi słów”. Ja: „Powiedzmy, że jesteśmy kwita za tę noc w Govino, panno Luharich”. Ona: nic. Ja: „Jest jeszcze brandy?” Ona: „Nalej mi też”. Ja: gulgotanie. To trwało tylko trzy miesiące. Żadnych alimentów. Za dużo forsy po obu stronach. Nie wiedzieli, czy są szczęśliwi, czy nie. Ciemne jak wino Morze Egejskie. Dużo ryb. Może on powinien więcej czasu spędzać na brzegu. Może ona mniej. Dobrze pływała. Holowała go całą drogę do Vido, aż stracił dech. Młodzi. Oboje. Silni. Oboje. Bogaci i rozpuszczeni jak diabli. Tak samo Korfu powinno ich zbliżyć. Nie zbliżyło Zdaje się, że powodem było okrucieństwo moralne. On chciał jechać do Kanady. Ona: „Jedź do piekła, jeśli chcesz1” On „Pojedziesz ze mną?”. Ona: „Nie”. A jednak to zrobiła. Wiele piekieł. Komfortowych .Urwała mu się jedna zdobycz czy dwie. Ona odziedziczyła krocie. Coś dużo dziś tych olśnień. Głupie jak diabli Uprzejmość to trumna oszukanej duszy. Oszukanej przez kogo? To mi wygląda na jakieś cholerne, powtórne małżeństwo Nienawidzę cię, Anderson, z tą twoją szklanką pełną zębów i jej nowych oczu. Ciągle gaśnie mi fajka i wciągam popiół. Znów pluję.
Minęło siedem dni i przyrządy wykryły Ikky’ego.
Rozdzwoniły się dzwonki, zatupały nogi i jakiś optymista włączył termostat w ładowni Hopkinsa. Malvern chciał, żebym to przeczekał, ale założyłem aparat i byłem w pogotowiu. Siniak wyglądał gorzej, niż bolał. Ćwiczyłem codziennie i ramię mi nie zesztywniało.
Trzy tysiące stóp przed nami i trzydzieści sążni niżej Ikky przeciął nasz kurs. Na powierzchni nie było nawet śladu jego obecności.
— Będziemy go ścigać? — spytał podniecony marynarz.
Wzruszyłem ramionami.
— Nie, chyba ze szefowa chce użyć pieniędzy zamiast paliwa.
Niebawem ekran był pusty i taki pozostał. Czekaliśmy w pogotowiu i trzymaliśmy kurs.
Od kiedy ostatnio razem się topiliśmy, nie zamieniłem z Jean Luharich tuzina słów, więc uznałem, że trzeba poprawić statystykę.
— Dzień dobry — zacząłem. — Co słychać?
— Idzie na północ lub północny wschód. Musimy go zostawić w spokoju. Za kilka dni będziemy mogli pozwolić sobie na pogo. Teraz nie.
Czysty profil…
— Trudno powiedzieć, dokąd teraz się kieruje — przytaknąłem.
— Jak twoje ramię?
— W porządku. A jak ty się czujesz?
Córka Leara…
— Świetnie Nawiasem mówiąc, masz u mnie dużą premię. Zgubne oczy!
— Nie chcę o tym słyszeć — odparłem.
Późnym popołudniem jak na zawołanie wybuchł sztorm. (Mówię „wybuchł” zamiast „zerwał się”, bo to daje lepsze wyobrażenie o charakterze tropikalnych sztormów na Wenus i oszczędza mnóstwo słów). Pamiętacie ten kałamarz, o którym wspominałem wcześniej? Teraz weźcie go w dwa palce i uderzcie młotkiem w bok. Tylko ostrożnie! Żeby się nie ochlapać i nie zranić.
Sucho, a nagle potoki wody. Pod uderzeniem młota niebo pęka na milion jasnych kawałków. I ten odgłos pękania.
— Wszyscy pod pokład! — ponaglały głośniki zmykającą załogę.
Gdzie ja wtedy byłem? A jak myślicie, kto nadawał przez głośniki?
Wszystko, co nie było umocowane, poszło za burtę, kiedy woda przeszła po pokładzie. Wtedy jednak nie było już na nim ludzi. Najpierw sprowadzono na dół ślizgacz, później opuściły się tam wielkie klatki wind. Rzuciłem się do najbliższej wieży w tej samej chwili, gdy na niebie dostrzegłem zapowiadający ten spektakl rozbłysk. Znalazłszy się w środku, włączyłem głośniki i poświęciłem pół minuty na ostrzeganie załogi.
Mike powiedział mi przez radio, że byli lekko ranni, ale nic poważnego. Na czas sztormu byłem odcięty. Z wież nie ma zejść pod pokład, są zbyt oddalone od śródokręcia, a ponadto pod nimi znajdują się wysuwane półki.
Tak więc zdjąłem z pleców butle, które taszczyłem przez kilka minionych godzin, płetwy rzuciłem na stół i rozsiadłszy się wygodnie, patrzyłem na huragan. Wszędzie panował nieprzenikniony mrok, a my znajdowaliśmy się gdzieś w środku, nieco jaśniejszym ze względu na olbrzymią metalową płaszczyznę pokładu. Woda nie spływała z góry — jej strumienie po prostu łączyły się ze sobą i spadały równą ścianą.
W wieżach jest dość bezpiecznie — mogą znieść każde takie szaleństwo żywiołów — tyle że ich położenie powoduje, iż unoszą się wyżej i bardziej opadają w dół, kiedy Dziesięciokąt kołysze się jak fotel na biegunach bardzo nerwowej babuni. Używając pasów mojego akwalungu, przywiązałem się do przyśrubowanego do podłogi fotela, a moje dziękczynne litanie odpuściły z dziesięć lat czyśćca temu, kto zostawił w szufladzie stołu paczkę papierosów.
Patrzyłem, jak woda tworzy namioty, góry, ramiona i drzewa, aż zaczęły mi się zwidywać twarze i ludzie. Wtedy połączyłem się z Mike’em.
— Co tam porabiacie na dole?
— Zastanawiamy się, co ty robisz na górze — odparł. — Jak tam jest?
— Ty jesteś ze Środkowego Zachodu, no nie?
— Taak.
— Macie tam silne burze?
— Czasami.
— To spróbuj sobie przypomnieć najgorszą, jaką widziałeś. Masz pod ręką suwak logarytmiczny?
— Mam.
— Odłóż na nim jakąś wartość, dodaj zero czy dwa i pomnóż maksymalnie.
— To niewyobrażalna liczba zer.
— Zatem zapamiętaj mnożną — to wystarczy.
— A więc, co tam robisz na górze?
— Przywiązałem się do fotela i patrzę, jak wszystko turla się po podłodze.
Znów spojrzałem w górę, na zewnątrz. W mroku zobaczyłem ciemniejszy kształt.
— Modlisz się, czy przeklinasz?
— Niech mnie diabli, jeśli wiem. Gdyby to był ślizgacz, ach, gdyby to był śhzgacz!
— On tam jest?
Kiwnąłem głową, zapomniawszy, że Mike nie może mnie widzieć. Ikky był tak wielki, jak w moich wspomnieniach. Wyszedł na chwilę na powierzchnię, żeby się rozejrzeć. Nie ma na Ziemi nic, z czym można by porównać tego, który został stworzony, aby nikogo się nie lękać. Papieros wypadł mi z ręki. Było tak samo jak wtedy. Paraliż i krzyk cisnący się na usta.
— Wszystko w porządku, Carl?
Znów na mnie spojrzał. A przynajmniej tak mi się zdawało. Może ta bezmózga bestia czekała pięćset lat, aby zrujnować życie przedstawiciela najlepiej prosperującej gałęzi przemysłu.
— Nic ci nie jest?
…A może ono legło w gruzach, na długo przed ich zetknięciem i było po prostu spotkaniem dwóch zwierząt, silniejsze pokonuje słabsze, mięśnie kontra rozum.
— Carl, do cholery! Powiedz coś!
Znowu wynurzył się, tym razem bliżej. Czy widziałeś kiedyś trąbę powietrzną? Wygląda jak coś żywego, kiedy wiruje wśród całej tej czerni nieba. Nic nie może być tak wielkie, tak silne, i w dodatku poruszać się. To niesamowity widok.
— Odpowiedz, proszę!1
Zniknął i tego dnia już nie wrócił. W końcu zbyłem Mike’a kilkoma dowcipnymi uwagami, ale w prawej ręce trzymałem następnego papierosa.
Kolejne siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt tysięcy fal przewaliło się przez pokład z monotonną regularnością. Pięć dni, które były im na to potrzebne, również nie różniło się od siebie. Jednak rankiem, trzynastego dnia wyprawy, szczęście zaczęło się do nas uśmiechać. Dzwonki wyrwały wszystkich z wywołanego nadmiarem kawy letargu i wypadliśmy z mesy, nie wysłuchawszy do końca tego, co mogło być najlepszą historyjką opowiedzianą w tym tygodniu przez Mike’a.
— Na rufę! — krzyknął ktoś — Pięćset metrów!
Rozebrałem się do slipek i zacząłem zakładać aparat. Sprzęt mam zawsze w zasięgu ręki. Po chwili człapałem po pokładzie, opasując się płaskim teraz wijem.
Wielka klapa odchyliła się i ślizgacz z panienką przy pulpicie wyjechał w górę. Ze szczękiem przemknął obok mnie i zatrzymał się. Ramię wysięgnika uniosło się i wydłużyło.
Podziwiałem ten widok, gdy głośniki oznajmiły.
— Czterysta osiemdziesiąt, dwadzieścia!
— Faza druga!
Z odgłosem przypominającym dźwięk otwieranej butelki szampana lina śmignęła łukiem nad wodę.
— Czterysta osiemdziesiąt, dwadzieścia! — powtórzyły głośniki. Cały Malvern niezmącony spokój. — Nęciarz, na dół!
Poprawiłem maskę i po drabince opuściłem się do wody. Ciepło, chłodno, głębiej.
Zielony bezmiar. W dół. Teraz niczym nie różnię się od wija. Jeżeli coś dużego uzna, że wyglądam bardziej apetycznie od tego, co niosę, ironia losu może nadać inne zabarwienie określeniu „nęciarz”, a także otaczającej mnie wodzie.
Dostrzegłem opadające w dół liny i popłynąłem wzdłuż nich. Jeszcze nigdy nie musiałem schodzić tak głęboko. Nie miałem ochoty zapalać latarki.
Jednak musiałem.
Niedobrze! Wciąż pozostawało mi sporo do końca liny. Zacisnąłem zęby i poskromiłem wyobraźnię.
Wreszcie lina skończyła się.
Złapałem ją jedną ręką i odpiąłem wija. Pracując najszybciej jak mogłem, przymocowałem go do liny i zaczepiłem małe, izolowane styki, z powodu których nie można go było wystrzelić razem z przewodem. Ikky przerwie je, ale wtedy nie będzie to już miało żadnego znaczenia. Umocowawszy mechanicznego węgorza, otworzyłem zawór ciśnienia i patrzyłem, jak wór rośnie. Podczas tej trwającej około półtorej minuty operacji opadłem jeszcze niżej. Byłem blisko, zbyt blisko miejsca, w którym nie chciałem się znaleźć.
Nagle myśl o zgaszeniu latarki stała mi się równie niemiła, jak przedtem konieczność jej włączenia. Przerażony, oburącz ścisnąłem linę. Wij zaczął się jarzyć różową poświatą. Wił się wolno. Był dwukrotnie większy ode mnie i niewątpliwie dwa razy atrakcyjniejszy dla zjadaczy różowych węgorzy. Powtarzałem to sobie, aż w to uwierzyłem, a później wyłączyłem latarkę i ruszyłem w górę.
Gdybym napotkał coś wielkiego i stalowoskórego, moje serce miało rozkaz natychmiast przestać bić i pozwolić ujść mojej duszy, aby na wieki błąkała się w mrokach Acheronu.
Osiągnąłem strefę zielonej wody i dotarłem bezpiecznie do gniazda.
Kiedy tylko wyciągnęli mnie na pokład, ściągnąłem maskę, tak że zawisła mi na szyi, osłoniłem dłonią oczy i poszukałem wzrokiem zmarszczek na powierzchni wody. Moim pierwszym pytaniem było, oczywiście:
— Gdzie on jest?
— Nie wiadomo — odparł ktoś z załogi. — Zgubiliśmy go zaraz po tym, jak zszedł pan pod wodę. Nie możemy go nigdzie znaleźć. Pewnie zanurkował.
— To fatalnie.
Wij został na dole, ciesząc się kąpielą. Na razie zostałem bez zajęcia. Poszedłem dolać sobie rumu do kawy. Z tyłu doleciał mnie szept.
— Możesz się śmiać po czymś takim?
Celna uwaga.
— To zależy z czego.
Wciąż chichocząc, poszedłem do kopuły centralnej, niosąc w ręku dwa pełne kubki.
— Dalej ni cholery?
Mike skinął głową. Jego wielkie dłonie trzęsły się. Z precyzją chirurga postawiłem kubki na stole. Podskoczył, kiedy zacząłem ściągać butle i rozglądać się za ławką.
— Nie chlap na konsolę! Chcesz się zabić i wywalić drogie bezpieczniki?
Wytarłem się ręcznikiem, po czym usiadłem i spojrzałem na puste okno ekranu. Ziewnąłem szeroko, ramię było jak nowe.
To małe pudełko, przez które ludzie gadają ze sobą, chciało coś powiedzieć, więc Mike pchnął przełącznik i oznajmił, że słucha.
— Panie Dabis, czy jest tam Carl?
— Tak, proszę pani.
— Daj mi go.
Mike skinął na mnie. Podszedłem.
— Mów — powiedziałem.
— Nic ci nie jest?
— Nie, dzięki. A powinno?
— To trwało okropnie długo. Ja… chyba rzuciłam za daleko.
— Cała przyjemność po mojej stronie — odparłem. — Biorę potrójną stawkę. Chyba naprawdę skorzystam na tej klauzuli o zwiększonym ryzyku.
— Następnym razem będę bardziej uważać — przepraszała. — Chyba byłam zbyt niecierpliwa. Przepraszam… — najwidoczniej coś przerwało jej w połowie zdania, bo na tym zakończyła, zostawiając mnie z pół tuzinem możliwych odpowiedzi.
Wyjąłem Mike’owi papierosa zza ucha i odpaliłem od tego w popielniczce.
— Carl, ona naprawdę była miła — rzekł, odwracając się i wbijając wzrok w konsolę.
— Wiem — odpowiedziałem. — Ja nie byłem.
— Chcę powiedzieć, że z niej strasznie miły dzieciak, naprawdę. Uparta i w ogóle, to fakt. Co ona ci zrobiła?
— Ostatnio?
Spojrzał na mnie, po czym zaczął wpatrywać się w swój kubek.
— Wiem, że to nie mój inte… — zaczął.
— Ze śmietanką i z cukrem?
Ikky nie wrócił ani tego dnia, ani tej nocy. Złapaliśmy trochę dixielandu z Lifeline i puściliśmy go na cały regulator. Jean zażądała, aby przynieśli jej kolację do ślizgacza. Później kazała sobie tam pościelić. Grałem na flecie Bluesa błękitnej wody, którego nadali przez radio, i czekałem, aż nas obsztorcuje. Nie zrobiła tego, więc uznałem, że śpi. Potem udało mi się namówić Mike’a na partyjkę szachów i mieliśmy zajęcie do samego rana. Nasza konwersacja ograniczała się do słów: „szach”, „mat” oraz „cholera!”. Mike nie lubi przegrywać, więc blokował wszelkie próby rozmowy, co mi najzupełniej odpowiadało.
Na śniadanie zjadłem stek ze smażonymi ziemniakami i poszedłem spać.
Dziesięć godzin później ktoś obudził mnie, szarpiąc za ramię. Nie otwierając oczu, podniosłem się na łokciu.
— Ocoidzie?
— Przepraszam, że pana budzę — rzekł jeden z młodszych członków załogi — ale panna Luharich chce, żeby pan odłączył wija, bo płyniemy dalej.
Z trudem otwarłem jedno oko, zastanawiając się, czy powinienem być ubawiony.
— Podciągnijcie go do burty. Każdy może go odłączyć.
— Już jest przy burcie, proszę pana, ale panna Luharich powiedziała, że to jest w umowie, i lepiej się tego trzymać.
— To bardzo miło z jej strony. Jestem pewien, że miejscowy oddział związku zawodowego przyjmie to z aprobatą.
— Hmm, powiedziała też, żeby zmienił pan spodenki, uczesał się i ogolił. Pan Anderson zamierza to sfilmować.
— Dobrze. Ruszaj i powiedz jej, że idę. Aha, zapytaj też, czy może mi pożyczyć lakier do paznokci.
Oszczędzę wam szczegółów. Zabrało mi to całe trzy minuty i odegrałem wszystko, jak trzeba, nawet przeprosiłem Andersona, kiedy pośliznąłem się i trzepnąłem go mokrym wijem po białym garniturku. Uśmiechnął się i odepchnął go; ona też się uśmiechnęła, chociaż wyroby jej firmy nie zdołały całkowicie zamaskować ciemnych kręgów pod oczami. Ja również się uśmiechnąłem, uniesioną dłonią pozdrawiając wszystkich fanów wideolandu. „Pamiętaj, Miss Universum, że ty także możesz wyglądać jak łowca potworów. Wystarczy używać kremu do twarzy firmy Luharich”.
Zszedłem pod pokład i zrobiłem sobie kanapkę z tuńczykiem i majonezem.
Dwa dni jak góry lodowe — nagie, puste, topniejące, mroźne, pozostające poza zasięgiem wzroku, ale zakłócające spokój duszy — przepłynęły i nikt ich nie żałował. Doświadczyłem dawnych wyrzutów sumienia i miałem kilka niepokojących snów. Połączyłem się z Lifeline i sprawdziłem stan mojego konta.
— Wybierasz się na zakupy? — zapytał Mike, który złapał dla mnie połączenie.
— Wybieram się do domu — odparłem.
— Hę?
— Kiedy rejs się skończy, wyskakuję z interesu, Mike. Do diabła z Ikkym! Do diabła z Wenus i firmą Luharich! I do diabła z tobą!
Uniósł brwi.
— Co cię do tego skłoniło?
— Czekałem na tę wyprawę przez cały rok. Teraz, kiedy tu jestem, odkryłem, że to śmierdząca sprawa.
— Wiedziałeś, jak będzie, kiedy podpisywałeś umowę. Obojętnie, co robisz, jeśli pracujesz dla sprzedawców kremu, sprzedajesz krem.
— Och, nie to mnie gryzie. Przyznaję, że ten komercyjny aspekt mnie irytuje, ale Dziesięciokąt zawsze cieszył się rozgłosem, od pierwszego rejsu.
— A więc co?
— Pięć czy sześć rzeczy naraz. Głównym powodem jest to, że przestało mi na tym zależeć. Przedtem złapanie tego potwora było dla mnie najważniejszą rzeczą na świecie, teraz już nie. Zbankrutowałem na czymś, co zapowiadało się obiecująco, i chciałem się odegrać. Teraz myślę, że może zasłużyłem sobie na to. Zaczynam żałować Ikky’ego.
— I już nie chcesz go złapać?
— Chcę, jeśli sam wpadnie nam w ręce, ale nie zamierzam nadstawiać karku, żeby zaciągnąć go do ładowni Hopkinsa.
— Jestem skłonny podejrzewać, iż to raczej jeden z tych pozostałych czterech czy pięciu powodów.
— Na przykład?
Wbił wzrok w sufit.
Warknąłem:
— Dobrze, ale i tak tego nie zdradzę, by ci nie robić przyjemności, że zgadłeś.
Odparł z uśmiechem:
— Ona nie wygląda tak przez Ikky’ego.
— Nic z tego, nic z tego — potrząsnąłem głową. — Jesteśmy jak dwa reaktory atomowe. Nie można umieścić silników na przeciwnych końcach rakiety i oczekiwać, że dokądś się doleci; wszystko, co w środku, ulegnie zniszczeniu.
— Tak było. To, oczywiście, nie mój inte…
— Powiedz to jeszcze raz, a zostaniesz bez zębów.
— Kiedy chcesz, wielkoludzie — nastroszył się — i gdzie chcesz!
— No dobra, mów. Powiedz wreszcie!
— Jej wcale nie chodzi o tego przeklętego gada; przyleciała tu po to, żeby zabrać cię ze sobą. Podczas tej wyprawy nie ty jesteś nęciarzem.
— Pięć lat to za długo…
— Pod tą twoją szorstką skórą musi być coś, co ludzie lubią — mruknął — inaczej nie mówiłbym ci tego. Może przypominasz nam psa, jakiegoś naprawdę paskudnego kundla, którego było nam żal w dzieciństwie. W każdym razie ktoś chce cię wziąć do domu i zająć się tobą; a mówią, że żebracy nie mają wyboru.
— Koleś — zachichotałem — wiesz, co zrobię, kiedy wrócimy do Lifeline?
— Łatwo zgadnąć.
— Mylisz się. Polecę na Marsa, a potem wrócę do domu — pierwszą klasą. Zastrzeżenia majątkowe w wypadku bankructwa nie dotyczą pieniędzy umieszczonych w marsjańskich bankach i wciąż mam kupę forsy ulokowanej tak, że nie ruszą jej mole ani korupcja. Zamierzam kupić wielką, starą posiadłość nad Zatoką Meksykańską, i gdybyś kiedyś szukał pracy, to wpadnij; możesz mi otwierać butelki.
— Jesteś tchórzliwym śmierdzielem — rzekł.
— Zgoda — przyznałem — ale myślę też o niej.
— Słyszałem te historie o was — rzekł. — No i dobrze; ty jesteś nierób i łajdak, a ona to wiedźma. W dzisiejszych czasach to się nazywa zgodnością charakterów. Mówię ci, nęciarzu, spróbuj zatrzymać to, co złapałeś.
Odwróciłem się.
— Jeśli będziesz kiedyś potrzebował pracy, odszukaj mnie. Cicho zamknąłem za sobą drzwi i zostawiłem go oczekującego, że nimi trzasnę.
Dzień bestii zaczął się jak każdy inny. Dwie doby po mojej tchórzliwej ucieczce z pustych głębin znów zszedłem pod wodę nęcić. Ekrany były puste. Po prostu rutynowo sprawdzaliśmy sprzęt.
Przed zanurzeniem krzyknąłem „Dzień dobry!” w kierunku ślizgacza i otrzymałem odpowiedź. Przemyślałem sobie słowa Mike’a, niezbyt głęboko, ale bez gniewu, i chociaż nie przyjmowałem do wiadomości ich znaczenia, postanowiłem być bardziej uprzejmy.
A więc w dół, w głąb i naprzód. Ruszyłem za dobrze rzuconą liną; miałem do przepłynięcia jakieś dziewięćset stóp. Wijące się zwoje majaczyły czarno po mojej lewej ręce. W równym rytmie przemierzałem te falujące w zielonej wodzie sploty, wolno się opuszczając. Bezgłośnie nadeszła wilgotna noc, a ja zanurzyłem się w nią jak pomylona kometa — z jaskrawym ogonem wiją z przodu.
Chwyciłem linę — śliską i gładką — po czym zacząłem nęcić. Nagle poczułem chłód przesuwający się od kostek do głowy. Podwodny przeciąg, jakby ktoś otworzył pode mną wielkie drzwi. A przecież nie opadałem tak szybko!
To oznaczało, że w pobliżu przemieszczają się jakieś ogromne masy wody. Nawet nie podejrzewałem obecności Ikky’ego. Raczej sądziłem, że to jakiś podwodny prąd morski, ale nie on. Ha!
Skończyłem łączyć przewody i nacisnąłem pierwszy przycisk, gdy wyrosła przede mną olbrzymia, nieforemna, czarna wyspa…
Szybko skierowałem w dół strumień światła. Otwarta paszcza.
Byłem królikiem.
Ogarnęła mnie fala śmiertelnego przerażenia. Żołądek podjechał mi do gardła. Zmartwiałem.
Jedna rzecz, pozostała mi tylko jedna rzeczą. W końcu zdołałem ją zrobić. Wcisnąłem resztę końcówek.
Do tej pory mogłem już policzyć łuskowate wyrostki wokół jego ślepi. Wij urósł, poróżowiał fosforescencją… zaczął się wić! Teraz latarka. Musiałem ją zgasić, zostawiając mu przynętę pod nosem. Jedno spojrzenie za siebie i gwałtownie włączyłem dysze sprężonego powietrza.
Był tak blisko, że wij odbijał się w jego zębach i ślepiach. Cztery metry. Lecąc w górę, pocałowałem lśniący pysk Ikky’ego dwoma strumieniami odrzutu. Nie wiedziałem, czy zatrzymał się, czy ruszył za mną. Czekając, aż mnie połknie, powoli traciłem przytomność.
Dysze wyłączyły się i zacząłem słabo poruszać nogami.
Zbyt szybko — czułem, że złapie mnie kurcz. Jeden błysk latarki, krzyczał we mnie królik, tylko na sekundę, żeby zobaczyć…. Albo wszystko zakończyć, powiedziałem mu. Nie, króliku, nie będziemy uciekać przed myśliwym. Raczej pozostaniemy w mroku.
Zielona woda, nareszcie żółtozielona powierzchnia. Podwoiwszy tempo, ruszyłem w kierunku Dziesięciokąta. Fale podwodnej eksplozji popchnęły mnie do przodu. Świat zbliżył się i gdzieś w oddali usłyszałem okrzyk: „Żyje!”.
Gigantyczny cień i fala uderzeniowa. Lina także ożyła.
Kraina Szczęśliwych Połowów. Jeśli zrobiłem coś złego…
Ktoś ścisnął moją rękę… Co jest przynętą?
Upływające miliony lat. Pamiętam, jak zacząłem jako jednokomórkowy organizm i z trudem przekształciłem się w stworzenie ziemno–wodne, a później zacząłem oddychać powietrzem. Gdzieś wysoko, w czubkach drzew, usłyszałem głos.
— Dochodzi do siebie.
Znów zewoluowałem do homo sapiens, i krok dalej, do kaca.
— Nie próbuj wstawać.
— Mamy go? — wybełkotałem.
— Wciąż walczy, ale jest zahaczony. Myśleliśmy, że zjadł cię na przekąskę.
— Ja też.
— Zamknij się i wdychaj.
Rura przy mojej twarzy. Dobrze. W górę puchary i pijmy…
— Był piekielnie głęboko. Poza zasięgiem sonaru. Nie widzieliśmy go, dopóki nie poszedł w górę. Wtedy było za późno.
Zacząłem ziewać.
— Teraz zniesiemy cię pod pokład. Zdołałem wyjąć nóż z futerału na łydce.
— Tylko spróbuj, a poucinam ci palce.
— Musisz odpocząć.
— To przynieś mi jeszcze kilka koców. Zostaję tu. Opadłem z powrotem na pokład i zamknąłem oczy.
Ktoś mną potrząsał. Pustka i chłód. Reflektory rzucały na pokład żółte smugi. Leżałem w prowizorycznie zabezpieczonej koi, przywiązanej do kopuły centralnej. Mimo hałdy koców wciąż dygotałem.
— To już jedenaście godzin. Nic teraz nie zobaczysz. W ustach czułem smak krwi.
— Wypij to.
Woda. Chciałem coś na ten temat powiedzieć, ale nie mogłem wykrztusić słowa.
— Tylko nie pytaj, jak się czuję — wyrzęziłem w końcu. — Wiem, że zawsze się tak mówi, ale nie pytaj. Dobrze?
— Dobrze. Chcesz teraz zejść pod pokład?
— Nie. Daj mi tylko moją kurtkę.
— Masz.
— Co on robi?
— Nic. Jest głęboko, oszołomiony, ale nie daje się wyciągnąć.
— Kiedy ostatni raz się wynurzył?
— Prawie dwie godziny temu.
— A Jean?
— Nie chce nikogo wpuścić do ślizgacza. Słuchaj, Mike mówi, żebyś przyszedł. Jest tu, za tobą, w kopule.
Usiadłem i odwróciłem głowę. Mike patrzył na mnie. Pomachał, a ja odpowiedziałem mu tym samym.
Przerzuciłem nogi przez krawędź koi i zrobiłem kilka głębokich wdechów. Ból brzucha. Stanąłem i powlokłem się do kopuły.
— Wrzucisz coś na ruszt? — spytał Mike. Sprawdziłem ekran. Ani śladu Ikky’ego. Zbyt głęboko.
— Ty stawiasz?
— Taak, kawę.
— Kawę nie.
— Jesteś chory. Poza tym tu pije się tylko kawę.
— Kawa to ten brązowy płyn, który grzeje żołądek. Masz ją w dolnej szufladzie.
— Nie mam kubków. Będziesz musiał pić ze szklanki.
— Okropne. Nalał.
— Dobrze to robisz. Ćwiczyłeś przed podjęciem pracy?
— Jakiej pracy?
— No, tej u mnie… Plama na ekranie!
— Wychodzi, panno Luharich! Wychodzi! — wrzasnął do mikrofonu.
— Dzięki, Mike. Widzę — zatrzeszczało w głośniku.
— Jean!
— Zamknij się! Jest teraz zajęta!
— Czy to był Carl?
— Tak, to ja — powiedziałem. — Porozmawiamy później.
Przerwałem połączenie. Dlaczego to zrobiłem?
— Dlaczego to zrobiłeś?
Nie wiedziałem.
— Nie wiem.
Cholerne echo! Wstałem i wyszedłem na zewnątrz. Nic. Nic.
A może?
Dziesięciokąt zadrżał! Ikky pewnie dostrzegł kadłub, odwrócił się i zanurkował. Po mojej prawej ręce woda kipiała i pieniła się. Nie kończąca się lina z sykiem wpadała w paszczę kipieli.
Stałem chwilę, po czym wróciłem do kopuły.
Dwie godziny nudy. Cztery i jeszcze trochę.
— Narkotyk zaczyna go rozkładać.
— Taak.
— Co z panną Luharich?
— Musi być piekielnie zmęczona.
— Zapewne.
— I co chcesz z tym zrobić?
— Ona podpisała tę umowę. Wiedziała, co może się zdarzyć. I zdarzyło się.
— Myślę, że ty mógłbyś go wyciągnąć.
— Ja też tak sądzę.
— I ona również.
— Więc niech mnie poprosi.
Ikky dryfował letargicznie na głębokości trzydziestu sążni. Poszedłem na kolejny spacer i przypadkowo znalazłem się koło ślizgacza. Nie patrzyła w moją stronę.
— Carl, pozwól tu!
Oczy Picassa, ot co, i spisek Mike’a, żebym obsługiwał ślizgacz.
— Czy to rozkaz?
— Tak… nie! Proszę.
Wskoczyłem do środka i spojrzałem na monitor. Ikky wynurzał się.
— Ciągnąć czy popuścić?
Wcisnąłem zwijanie i ruszył w górę potulnie jak kociak.
— Teraz musisz podjąć decyzję. Zaparł się na dziesięciu sążniach.
— Zmęczyć go?
— Nie!
Podciągała dalej. Pięć sążni, cztery…
Przy dwóch włączyła wysięgniki i zaczepiła go. Potem hakpuny.
Krzyki i błyskawice świateł.
To załoga zobaczyła Ikky’ego.
Zaczął się opierać. Jean trzymała liny napięte, podniosła hakpuny…
W górę.
Jeszcze pół metra i hakpuny poszły.
Wrzaski i tupot nóg.
Wielka łodyga wygiętego karku. Strome, zielone wzgórze cielska.
— Jest ogromny, Carl! — krzyknęła Jean. A on rósł i rósł, i stawał się niespokojny…
— Teraz!
Popatrzył w dół, jak mógł spoglądać bóg naszych praprzodków. Czułem ogarniający mnie lęk, wstyd i drwiący śmiech. Czy Jean też to czuła?
— Teraz!
Spoglądała na zapowiedź trzęsienia ziemi.
— Nie mogę!
Tym razem miało to być tak proste, tak cholernie proste, teraz, kiedy królik umarł. Wyciągnąłem rękę. Cofnąłem ją.
— Sama wciśnij.
— Nie mogę. Ty to zrób. Wyciągnij go, Carl!
— Nie. Jeśli cię wyręczę, przez resztę życia będziesz się zastanawiać, dlaczego nie potrafiłaś tego zrobić. Ta myśl pożre ci duszę. Wiem, że tak będzie, bo jesteśmy do siebie podobni, a tak było ze mną. Musisz to zrobić!
Spojrzała mi w twarz. Złapałem ją za ramiona.
— Wyobraź sobie, że to ja tam jestem — podsunąłem jej myśl. — To ja jestem tym zielonym wężem morskim, okropną, potworną bestią, która chce cię zniszczyć. Jestem nieobliczalny. Wciśnij przycisk dawkowania.
Jej dłoń spoczęła na włączniku i cofnęła się.
— Już! — wrzasnąłem. Wcisnęła.
Ostrożnie położyłem ją na podłodze i skończyłem z Ikkym. Siedem godzin później obudziłem się i usłyszałem miarowy, głuchy pomruk mielących wodę śrub Dziesięciokąta.
— Jesteś chory — stwierdził Mike.
— AJean?
— Też.
— Gdzie bestia?
— W ładowni.
— To dobrze — mruknąłem, odwracając się na drugi bok. — Tym razem nie uszła.
I tak to było. Nikt nie rodzi się nęciarzem, jak sądzę, ale pierścienie Saturna nucą hymn na cześć pogromcy morskiego potwora.
Przełożył Zbigniew A. Królicki
The Keys to December
Jarry Dark, zrodzony z mężczyzny i kobiety zgodnie z normą kotowate Y7, klasa zimnolubne (zmodyfikowana dla planety Alyonal), 3 2–E, opcja GMI, nie był przystosowany do życia gdziekolwiek indziej we wszechświecie poza zagwarantowanym mu miejscem. Można to uważać za błogosławieństwo lub przekleństwo, zależnie od waszego poglądu.
Niezależnie od tego, jakie jest wasze zdanie, oto jak przedstawia się jego historia.
Zapewne jego rodziców stać było na aparaturę kontrolującą temperaturę, ale na niewiele poza tym. (Żeby czuć się dobrze, Jarry musiał mieć zapewnioną temperaturę nie wyższą niż –50°C). Mało prawdopodobne, by mogli sobie pozwolić na urządzenia kontrolujące ciśnienie powietrza i dostarczające mieszankę gazów niezbędną do utrzymania go przy życiu .Nic nie można było zrobić, jeśli chodzi o symulację grawitacji 3.2–E, więc Jarry potrzebował także codziennej porcji leków i fizjoterapii. Tego również rodzice nie mogli mu zapewnić..
Na szczęście objęła go opcja dla najbardziej poszkodowanych przez los. Dzięki niej miał zapewnioną opiekę zdrowotną i edukację. Zadbano też o to, by żył w dobrych warunkach ekonomicznych i zachowywał sprawność fizyczną.
Ktoś może twierdzić, że Jarry Dark nie byłby bezdomnym kotowatym zimnolubnym (zmodyfikowanym dla planety Alyonal), gdyby nie General Mining Incorporated, która była właścicielem jego opcji. Nie wolno jednak zapominać, iż nikt nie mógł przewidzieć pojawienia się supernowej, która zniszczyła planetę Alyonal.
Kiedy jego rodzice stawili się w Centrum Planowego Rodzicielstwa Publicznej Opieki Zdrowotnej z prośbą o radę i leki dla przyszłego potomka, poinformowano ich o dostępnych obecnie światach i wymaganych na nich formach cielesnych. Wybrali wówczas Alyonal, nabyty niedawno przez firmę General Mining w celu eksploatacji minerałów. Całkiem rozsądnie zdecydowali się też na opcję, to znaczy podpisali umowę w imieniu swojego spodziewanego potomka, który miał się doskonale nadawać do zamieszkania na tej planecie. Kontrakt przewidywał, że pozostanie pracownikiem General Mining aż do osiągnięcia pełnoletniości, kiedy to będzie mógł odejść i poszukać zatrudnienia gdziekolwiek zechce (choć trzeba przyznać, że jego wybór byłby mocno ograniczony). W zamian za tę gwarancję firma General Minung zobowiązywała się zadbać o jego zdrowie, wykształcenie i nieustający dobrobyt, dopóki będzie ich pracownikiem.
Kiedy Alyonal spłonął, wszystkie formy kotowate zimnolubne objęte opcją, a rozrzucone po całej zatłoczonej galaktyce, znalazły się na mocy umowy pod kuratelą General Mining. To dzięki temu Jarry Dark wzrastał w szczelnie zaplombowanym pokoju, gdzie temperatura i skład atmosfery były nieustannie kontrolowane. Ponadto poprzez system telewizji zamkniętej otrzymał pierwszorzędne wykształcenie i przez cały czas miał zapewnione lekarstwa oraz fizjoterapię Również dlatego przypominał w pewnym stopniu dużego, szarego ocelota bez ogona, miał błonę między palcami i nie mógł wyjść zobaczyć, co się dzieje na świecie, bez ciśnieniowego kombinezonu chłodzącego oraz dodatkowej porcji leków.
W całej rojnej galaktyce ludzie zasięgali porad Centrum Planowego Rodzicielstwa, tak ze wielu wybrało podobnie jak rodzice Jarry’ego. Dokładnie mówiąc — dwadzieścia osiem tysięcy pięćset sześćdziesięciu sześciu. Trudno, żeby w grupie liczącej sobie ponad dwadzieścia osiem tysięcy pięćset sześćdziesięciu osobników nie znalazło się kilka utalentowanych jednostek. Jerry był jedną z nich Miał niebywały zmysł do robienia pieniędzy. Większość swoich zarobków w General Mining zainwestował w starannie wybrane akcje o charakterze spekulacyjnym (Prawdę mówiąc, po pewnym czasie sam stał się właścicielem znacznego udziału w General Mining)
W pewnym momencie pojawił się człowiek z Galaktycznego Związku Wolności Obywatelskich, wyrażając zaniepokojenie kontraktami przedurodzeniowymi. Jego zdaniem, formy kotowate mogłyby się stać dla Alyonalu świetnym precedensem sądowym (tym bardziej że rodzice Jarry’ego podlegali jurysdykcji obwodu 877., gdzie mogli liczyć na przychylną atmosferę na sali sądowej). Jednak rodzice Jarry’ego sprzeciwili się temu pomysłowi, w obawie, że może przepaść renta z General Mining. W późniejszym okresie sam Jarry również się na to nie zgodził. Nawet wygrana sprawa nie mogła z niego zrobić formy typowej dla planety Z, a tylko to by go interesowało. Nie był mściwy, a poza tym w owym okresie miał już pokaźny pakiet akcji General Mining.
Przebywał teraz w pokoju wypełnionym atmosferą metanu i mruczał, co oznaczało, że myśli. Mrucząc i myśląc, pracował jednocześnie na swoim kriokomputerze. Obliczał właśnie, czym w sumie dysponują wszyscy członkowie nowo utworzonego Klubu Grudnia.
Przestał mruczeć i zastanowił się nad sumą z przeniesienia; przeciągnął się i pokręcił powoli głową. Potem wrócił do swych obliczeń. Kiedy skończył, podyktował przez tubę głosową list do Sanzy Barati, prezesa Klubu Grudnia i swojej narzeczonej. Brzmiał on następująco:
Najdroższa Sanzo!
Tak jak podejrzewałem, dostępne nam fundusze są dalece niewystarczające. Przemawia to tym bardziej za tym, żeby zacząć niezwłocznie. Bądź tak uprzejma i przedstaw moją propozycję komisji gospodarczej, zapoznaj ją z moimi kwalifikacjami i postaraj się o natychmiastową aprobatę. Przygotowałem ogólny raport dla członków (załączam kopię). Jak wynika z przedstawionych liczb, zajmie mi to od pięciu do dziesięciu lat, o ile poprze mnie osiemdziesiąt procent członków. Musisz więc ich naciskać, kochanie. Tak pragnę spotkać cię pewnego dnia w miejscu pod purpurowym niebem.
Twój na zawsze, Jarry Dark, skarbnik.
PS Cieszę się, że podobał ci się pierścionek.
Przez następne dwa lata Jarry podwoił wartość netto Grudnia.
Półtora roku później podwoił ją powtórnie.
Kiedy otrzymał list od Sanzy, wskoczył na swoją trampolinę, odbił się na niej i wylądował nogach po drugiej stronie pokoju, po czym wrócił do przeglądarki i jeszcze raz go sobie puścił. List brzmiał następująco:
Drogi Jarry!
Załączam specyfikacje i ceny pięciu dalszych światów. Zespołowi badawczemu najbardziej podoba się ten ostatni. Mnie również. A co ty sądzisz? Alyonal II? Jeśli tak, to co myślisz o cenie? Kiedy będzie nas stać na taki wydatek? Eksperci twierdzą też, że sto zespołów do zmiany świata może go przekształcić w postać, jaka jest nam potrzebna, w ciągu pięciu do sześciu stuleci. Wkrótce prześlę ci ceny tych urządzeń.
Przybądź i zamieszkaj ze mną, mój ukochany, w miejscu, gdzie nie ma ścian.
Sanza
Tylko rok — odpisał jej — i będę mógł ci kupić świat! Przyślij jak najszybciej wykaz kosztów urządzeń i transportu…
Kiedy przybyły te dane, Jarry zalał się lodowymi łzami. Sto urządzeń zdolnych zmieniać warunki naturalne świata plus dwadzieścia osiem tysięcy łóżek–chłodni plus koszty transportu maszyn i ludzi plus… Za dużo! Poczynił szybkie obliczenia, po czym podyktował do tuby głosowej:
— Dodatkowych piętnaście lat to zbyt długo, kotku. Każ im obliczyć, ile to zajmie, jeśli kupimy tylko dwadzieścia zespołów zmiany świata. Kocham i całuję, Jarry.
Przez następne dni przechadzał się po swoim pokoju, najpierw w pozycji pionowej, a potem, gdy jego nastrój się pogorszył, na czterech kończynach.
— Mniej więcej trzy tysiące lat — brzmiała odpowiedź. Niech twoje futro będzie zawsze lśniące. Sanza.
— Poddajmy to pod głosowanie, Zielonooka — odparł.
Szybko! Opisać świat w nie więcej niż trzystu słowach! Wyobraźcie to sobie…
Tylko jeden obszar lądowy zawierający trzy czarne morza o słonawej wodzie. Szare i żółte równiny oraz niebo koloru suchego piasku. Niziutkie lasy z drzewami przypominającymi grzyby przetarte tamponem z jodyną. Nie ma gór, jedynie wzgórza zabarwione na brązowo, żółto, biało i lawendowe Zielone ptaki ze skrzydłami jak spadochrony, dziobem podobnym do sierpu, piórami jak liście dębu i czymś w rodzaju wywiniętej parasolki z tyłu. W górze sześć bardzo odległych księżyców wyglądających w dzień jak plamki przed oczami, w nocy niczym płatki śniegu, a o świcie i zmierzchu jak krople krwi. Trawa koloru musztardy w wilgotnych dolinach; mgły, które w bezwietrzne poranki przypominają białe płomienie, a gdy powietrze jest w ruchu, węże albinosy. Promieniujące rozpadliny niczym pęknięcia na pokrytej mrozem szybie, ukryte pieczary jak łańcuch ciemnych pęcherzy. Siedemnaście znanych niebezpiecznych drapieżników o długości wahającej się od jednego do sześciu metrów oraz gęstym futrze i potężnych kłach. Nagłe burze gradowe spadające z łomotem z czystego nieba, pokrywa lodowa na obu spłaszczonych biegunach. Nerwowe dwunogi wysokości półtora metra, raczej skąpo obdarzone mózgiem, włóczące się po niskich lasach i polujące na larwy oraz na ogromne gąsienice; zielone ptaki, ślepe krety oraz ponure, padlinożerne stwory. Siedemnaście potężnych rzek i chmury jak ciężarne, purpurowe krowy, które szybko przemierzają swoje trasy, żeby lec w połogu poza widzialnym wschodem. Galerie chłostanych wichrem głazów przypominające ściągniętą nagłym mrozem muzykę; noce ciemne jak smoła, tak że giną w nich pomniejsze gwiazdy; doliny na kształt kobiecych piersi lub instrumentów muzycznych; wieczny szron w zacienionych miejscach, a o poranku dźwięki przypominające pękanie lodu, drżenie blaszanek i trzaskanie stalowych powrozów.
Oni jednak wiedzieli, że przemienia to miejsce w raj.
Najpierw przybyła straż przednia; wyszła na zewnątrz w chłodzonych kombinezonach, zainstalowała po dziesięć urządzeń do zmieniania świata na każdej półkuli i zaczęła zakładać łóżka–chłodnie w kilku największych jaskiniach. Potem z piaskowego nieba nadciągnęli członkowie Klubu Grudnia. Przybyli, zobaczyli i uznali, że to niemal raj, po czym udali się do swoich jaskiń i zasnęli. Ponad dwadzieścia osiem tysięcy form kotowatych zimnolubnych (zmodyfikowanych dla planety Alyonal) przybyło do swojego własnego świata, gdzie miało przespać jakiś czas lodowym i kamiennym snem, by w końcu otrzymać nowy Alyonal. Podczas takiego snu nie masz marzeń sennych, gdyby jednak były, przypominałyby myśli tych, którzy jeszcze nie zasnęli.
— To okropne uczucie, Sanzo.
— Tak, ale to tylko na razie…
— …Mieć siebie nawzajem i własny świat, a nadal musieć żyć jak nurkowie na dnie morza. Czołgać się, kiedy ma się ochotę skakać.
— Ale to tylko na krótko, Jarry, w odczuciu naszych zmysłów to będzie krótki okres.
— Lecz w rzeczywistości to trzy tysiące lat! W czasie naszej drzemki może przyjść i przeminąć cała era lodowcowa. Światy, z których pochodzimy, zmienią się do tego stopnia, że ich nie rozpoznamy, gdybyśmy chcieli tam wpaść z wizytą — i nikt nas nie będzie pamiętał.
— Co chcesz odwiedzać? Nasze dawne cele? Niech sobie reszta światów przemija! Niech nas zapomną w miejscach naszego urodzenia. Jesteśmy ludzkim odrzutem i w końcu znaleźliśmy dom. Cóż więcej się liczy?
— Racja… To będzie zaledwie kilka lat i będziemy razem odbywać nasze kolejki czuwania i pilnowania.
— Kiedy wypada pierwsza?
— Za dwieście pięćdziesiąt lat. Trzy miesiące czuwania
— Jak tu wtedy będzie?
— Nie wiem. Chłodniej.
— Więc wracajmy i chodźmy spać. Jutro będzie lepszy dzień.
— Tak.
— Och, popatrz na tego zielonego ptaka. Unosi się, jakby to był sen…
Kiedy obudzili się pierwszy raz, przebywali we wnętrzu instalacji do zmieniania świata w miejscu zwanym Martwą Krainą. Tutejszy świat był już nieco zimniejszy, a krańce nieba zabarwiły się leciutko na różowo. Metalowe ściany potężnej budowli były czarne i oszronione. Jednak dla nich temperatura była nadal zbyt wysoka, a atmosfera śmiertelna. Większość czasu spędzali w specjalnych komorach, wychodząc na zewnątrz tylko po to, żeby przeprowadzić konieczne pomiary i skontrolować stan konstrukcji swojego domu.
Martwa Kraina — skały i piasek; żadnych drzew, żadnych śladów życia.
Ląd nadal omiatały straszliwe wichry, gdyż tutejszy świat walczył jeszcze z polem emitowanym przez ich maszyny. W nocy wielkie chmury materii wygładzały i rzeźbiły kamienne galerie. Kiedy wiatr cichł, pustynia lśniła jak świeżo odmalowana, a głazy wznosiły się niczym płomienie pośród światła i śpiewu poranka. Gdy słońce wzbiło się już wyżej i wisiało przez jakiś czas na niebie, znowu zrywał się wicher, zasnuwając dzień ciemnobrązową mgłą. Po odejściu porannego wietrzyska Jarry i Sanza przyglądali się często Martwej Krainie ze swojego ulubionego, wschodniego okna na drugim piętrze instalacji, skąd widzieli machający im głaz przypominający nieco zdeformowaną formę typową. Potem leżeli na zielonej kanapie, którą przyciągnęli z parteru. Czasami się kochali, słuchając narastającego znów wiatru, albo Sanza śpiewała, a Jarry prowadził swój dziennik lub przeglądał poprzednie zapiski notatki o przyjaciołach i nieznajomych sprzed wieków. Często sobie mruczeli, ale nigdy się nie śmiali, bo nie wiedzieli jak.
Wyglądając pewnego ranka przez okno, zauważyli podążającego w ich kierunku jednego z dwunogów zamieszkujących normalnie jodynowe lasy. Stworzenie upadło kilka razy; podnosiło się, szło kawałek, znów padało i teraz leżało już nieruchomo.
— Co ono robi tak daleko od domu? — spytała Sanza.
— Umiera — odparł Jarry. — Wyjdźmy na zewnątrz.
Przeszli pomostem, zeszli na parter, gdzie wciągnęli na siebie skafandry ochronne i opuścili stację.
W tym czasie stworzenie podniosło się i znów chwiejnie sunęło naprzód. Pokrywał je czerwonawy meszek, miało ciemne oczy i długi, szeroki nos, za to było właściwie pozbawione czoła. Obie jego ręce i nogi miały po cztery krótkie, zakończone szponami palce.
Kiedy dostrzegło ich wychodzących z wnętrza instalacji, zatrzymało się i przyglądało im przez chwilę. Potem upadło.
Podeszli tam jak najszybciej i przyjrzeli się, nie ruszając go z miejsca. Ono z kolei nie przestawało się w nich wpatrywać rozszerzonymi oczami, trzęsąc się przez cały czas.
— Umrze, jeśli je tu zostawimy — zauważyła Sanza.
— Umrze też, jeśli weźmiemy je do środka — odparł Jarry. Stworzenie wyciągnęło w ich kierunku górną kończynę, która po chwili znów opadła bezwładnie. Oczy mu się zwęziły, potem zamknęły.
Jarry dotknął ciała czubkiem buta, ale nie było żadnej reakcji.
— Nie żyje — stwierdził.
— Co z nim zrobimy?
— Niech tu zostanie. Piasek je zakryje.
Wrócili do wnętrza stacji, a Jarry opisał to zdarzenie w dzienniku.
W ostatnim miesiącu pełnienia przez nich dyżuru Sanza zapytała go:
— Czy wszystko poza nami tu wymrze? Zielone ptaki i wielkie drapieżniki? Te zabawne drzewka i włochate gąsienice?
Mam nadzieję, że nie — odparł Jarry. — Przeczytałem raporty biologów i myślę, że życie może się tu przystosować. Kiedy już raz gdzieś zaistnieje, robi wszystko, by się dalej roz—Wijać. Prawdopodobnie z punktu widzenia stworzeń na tej planecie, dobrze się stało, iż mogliśmy sobie pozwolić tylko na dwadzieścia instalacji do zmieniania środowiska. Dzięki term mają trzy tysiące lat, żeby porosnąć gęstszym futrem, nauczyć się oddychać naszym powietrzem i pić naszą wodę. Mając sto urządzeń, zgładzilibyśmy je wszystkie i trzeba by było sprowadzić tu zwierzęta zimnolubne albo je wyhodować. Dzięki temu, że jest, jak jest, może uda się im przetrwać.
— Zabawne — zauważyła — ale właśnie przyszło mi na myśl, że to samo, co my robimy tutaj, zrobiono przedtem nam Zostaliśmy przystosowani do życia na Alyonalu, a supernowa nam go zabrała. Te stworzenia powołano do życia na tej planecie, a my im ją zabieramy. Wszystko, co żyje tutaj, zamieniamy w coś, czym byliśmy w naszych poprzednich światach — w istoty nieprzystosowane.
— Jest jednak różnica, gdyż my się nie spieszymy — wyjaśnił Jarry — i dajemy im szansę dostosowania się do nowych warunków.
— Mimo wszystko mam wrażenie, że tutejszy świat staje się tym, co mamy tu, na zewnątrz — wskazała ręką okno — jedną wielką Martwą Krainą.
— Martwa Kraina była tu jeszcze przed naszym przybyciem. Nie stworzyliśmy żadnych nowych pustyń.
— Wszystkie zwierzęta przemieszczają się na południe. Drzewa umierają. Kiedy dotrą najdalej jak się da na południe, a temperatura będzie nadal spadać i powietrze palić im płuca, nastąpi ich koniec.
— Do tej pory mogą się już przystosować. Drzewa się rozrastają, wykształcają grubszą korę. Życie przetrwa.
— Zastanawiam się…
— Czy wolałabyś spać, aż będzie po wszystkim?
— Nie, pragnę być zawsze przy tobie.
— W takim razie musisz pogodzić się z faktem, że każda zmiana kogoś rani. Jeśli ci się uda, nie będziesz sama czuła się zraniona.
Potem znów słuchali wycia wzmagającego się wiatru.
Trzy dni później, w chwili ciszy pomiędzy wiatrem dziennym a nocnym, Sanza przywołała go do okna. Wspiął się na drugie piętro i ruszył w jej kierunku. Zachodzące słonce oświetlało na różowo jej piersi, a miejsca pod nimi były srebrzystociemne. Sierść na ramionach i biodrach Zielonookiej przypominała mu aureolę dymu. Twarz miała bez wyrazu, a szerokie, zielone oczy nie patrzyły w jego kierunku.
Spojrzał przez okno.
Na tle różowego blasku spadały pierwsze wielkie płatki koloru błękitu. Przepływały obok kamiennej figury, przylepiały się do grubej, kwarcowej szyby. Opadały na pustynię i leżały tam niczym cyjaninowe kwiaty. W miarę jak opadało ich coraz więcej, zaczynały wirować w pierwszych, słabych jeszcze podmuchach straszliwego wichru. W górze gromadziły się ciemne chmury, z których teraz opadały już całe liny i sieci błękitu. Za szybą płatki migały im przed oczyma jak motyle, przesłaniając i odsłaniając widok na Martwą Krainę. Różowe zabarwienie nieba zniknęło i wszędzie widać było tylko kolor niebieski, ciemniejący wraz z dobiegającymi do ich uszu pierwszymi potężnymi westchnieniami wieczoru. Fale płatków zaczęły nagle pędzić poziomo, przechodząc w kolor indygo, w miarę jak się ścigały.
Maszyny nigdy nie cichną — pisał Jarry. — Czasami wydaje mi się, że słyszę głosy w ich ciągłym pomruku, chwilowym warkocie i trzaskach wyładowań. Jestem sam na stacji w Martwej Krainie. Minęło pięć wieków od naszego przybycia. Pomyślałem, że lepiej pozwolić Sanzie przespać tę kolejkę dyżuru na wypadek, gdyby widok miał być zbyt ponury (i jest). Niewątpliwie będzie wściekła. Kiedy dziś rano leżałem jeszcze nie całkiem przebudzony, wydawało mi się, że w sąsiednim pokoju słyszę głosy moich rodziców. Nie konkretne słowa, lecz dźwięk ich głosów, tak jak kiedyś słyszałem je przez swój stary interkom. Do tej pory już na pewno nie żyją, mimo rozwoju geriatrii. Ciekawe, czy myśleli o mnie, gdy wyjechałem? Nie mogłem nawet uścisnąć ojcu ręki bez swojej rękawicy ani pocałować matki na pożegnanie. Jakie to dziwne uczucie siedzieć tak samotnie, mając za towarzystwo tylko chrobot maszyn zmieniających skład powietrza i zamrażających świat, siedzieć w samym środku tego niebieskiego terenu. Martwa Kraina. I to mimo że dorastałem w stalowej grocie. Codziennie wywołuję po południu wszystkie dziewiętnaście stacji i obawiam się, że mają mnie już trochę dosyć. Nie połączę się z nimi jutro, a może pojutrze.
Dziś rano wyszedłem na zewnątrz bez skafandra chłodzące go, oczywiście tylko na chwilę. Nadal jest zabójczo gorąco. Zaczerpnąłem też łyk powietrza i zakrztusiłem się. Nieprędko nadejdzie nasz dzień. Była już jednak pewna różnica w stosunku do tego, którego próbowałem poprzednio, dwieście pięćdziesiąt lat temu. Ciekawe, jak to będzie, kiedy skończymy? A ja, ekonomista! Jaką będę miał funkcję na naszym nowym Alyonalu? No, ale dopóki Sanza będzie szczęśliwa.
Maszyny postękują i jęczą Jak okiem sięgnąć, cały teren jest niebieski. Nadal widać głazy, ale ich kształty się zmieniły. Niebo jest teraz całkowicie różowe, a rano i wieczorem staje się niemal kasztanowe. Przypuszczam, że to tak naprawdę kolor wina, ale nigdy go nie widziałem, więc nie mogę powiedzieć na pewno. Drzewa nie zginęły. Stały się mocniejsze. Mają grubszą korę, a liście ciemniejsze i większe. Jak mi powiedziano, rosną znacznie wyższe. W Martwej Kramie nie ma drzew.
Gąsienice nadal żyją. Wydają się o wiele większe, ale to chyba dlatego, że stały się znacznie bardziej włochate. Zdaje się, iż większość zwierząt ma obecnie o wiele grubszą skórę. Niektóre najwyraźniej zapadły w sen zimowy. Aha, dziwna rzecz. Stacja numer siedem poinformowała, że dwunogom rosną gęstsze futra. Na tamtym obszarze jest ich całkiem sporo i często pokazywały się w polu widzenia. Wydawały się bardzo włochate. Tymczasem przy dokładniejszych obserwacjach okazało się, że niektóre z nich noszą skóry martwych zwierząt. Czy to możliwe, żeby były bardziej inteligentne, niż sądziliśmy? Trudno w to uwierzyć, gdyż grupa biologów przeprowadziła bardzo drobiazgowe testy, zanim uruchomiliśmy urządzenia. Mimo wszystko to bardzo dziwne.
Wiatry nadal są bardzo ostre. Od czasu do czasu zasnuwają niebo popiołem. Na południowy zachód od tego miejsca mieliśmy do czynienia z ożywioną działalnością wulkaniczną i trzeba było z tego względu przenieść stację numer cztery. W odgłosach maszyny słyszę teraz śpiew Sanzy. Następnym razem pozwolę, żeby się obudziła. Do tego czasu sytuacja znacznie się już unormuje. Nie, to nieprawda. Po prostu z samolubstwa. Pragnę, żeby była tu, przy mnie. Czuję się, jakbym był jedyną żywą istotą na całym świecie. Głosy dochodzące do mnie przez radio to duchy. Zegar głośno tyka, a przerwy między tyknięciami wypełnia szum maszynerii, który również stanowi odmianę ciszy, ponieważ jest stały. Czasem wydaje mi ze go wcale nie ma — nasłuchuję go, wytężam uszy, a i tak nie wiem, czy jest szum, czy go nie ma. Sprawdzam wtedy wskaźniki, a one upewniają mnie, iż urządzenie działa. A może jest coś nie tak ze wskaźnikami? Nie. To tkwi we mnie. A błękit Martwej Krainy jest swego rodzaju wizualnym milczeniem. Rano nawet skały pokryte są niebieskim szronem. Czy to wygląda ładnie czy brzydko? Nie potrafię znaleźć odpowiedzi. To część wielkiej ciszy i to wszystko. Może zostanę mistykiem. Może powinienem rozwijać w sobie moc okultystyczną lub osiągnąć jakiś stopień jasności i wyzwolenia, siedząc tak w samym środku wielkiej ciszy? Może powinienem mieć wizje? Słyszę już głosy. Czy w Martwej Krainie są duchy? Nie, nigdy nie było tu niczego, co mogłoby po śmierci zostać duchem. Chyba, że tamten mały dwunóg. Ciekawe, dlaczego wędrował przez Martwą Krainę? Dlaczego kierował się ku centrum zniszczenia zamiast w drugą stronę jak jego towarzysze? Nigdy się tego nie dowiem. No, chyba ze miałbym wizję. Myślę, że czas już włożyć kombinezon i wyjść na spacer. Pokrywy lodowe na biegunach zrobiły się znacznie grubsze. Zaczęło się zlodowacenie już niedługo sytuacja się poprawi. Wkrótce nadejdzie kres ciszy, przynajmniej mam taką nadzieję. Zastanawiam się jednak, czy to właśnie ona nie jest normalnym stanem we wszechświecie, a nasze drobne hałasy służą tylko jej podkreśleniu jak czarna plamka na błękitnym polu. Niegdyś wszystko było ciszą i będzie nią znowu. A może już jest? Czy jeszcze kiedykolwiek usłyszę normalny dźwięk, czy tylko brzmienie ciszy? Sanza znowu śpiewa. Tak bym chciał obudzić ją teraz, żeby wyszła ze mną na spacer w tę przestrzeń. Zaczyna padać śnieg.
Jarry obudził się ponownie w przeddzień tysiąclecia.
Sanza uśmiechnęła się, wzięła jego dłoń w swoją i poklepywała, kiedy przepraszając równocześnie, wyjaśniał, dlaczego poprzednio pozwolił jej spać.
— Oczywiście, że nie jestem zła — odparła —jeśli wziąć pod uwagę, że zrobiłam to samo podczas ostatniego cyklu.
Jarry spojrzał na nią i poczuł, że zaczyna rozumieć.
— Już nigdy tak nie postąpię — zapewniła go Sanza — i wiem, że ty również nie. Ta samotność jest niemal nie do zniesienia.
— Tak — odparł.
— Poprzednio ogrzali nas oboje. Ja pierwsza odzyskałam świadomość i kazałam im ułożyć cię z powrotem do snu. Byłam wściekła, bo odkryłam, co zrobiłeś. Ale szybko mi przeszło i potem często żałowałam, że cię tu nie ma.
— Zostaniemy razem — powiedział Jarry.
— Tak, zawsze.
Wzięli latacz i z jaskini, gdzie spali, udali się do stacji w Martwej Krainie. Tam zluzowali poprzednich dyżurnych i wnieśli na drugie piętro nową kanapę.
Powietrze na zewnątrz było wprawdzie parne, ale można je było wdychać przez krótki czas, chociaż takie eksperymenty niezmiennie kończyły się bólem głowy. Upał był nadal przygniatający. Skała, która przypominała im formę typową, straciła już swoje wyraźne kształty. Wiatry przestały być tak ostre.
Czwartego dnia znaleźli zwierzęce tropy należące zapewne do jednego z większych drapieżników. Sanzę bardzo to uradowało, ale drugie, późniejsze odkrycie wywołało tylko jej zdumienie.
Pewnego ranka wyszli na spacer po Martwej Krainie.
Niecałe sto kroków od instalacji natknęli się na trzy ogromne martwe gąsienice. Były zupełnie sztywne, raczej wysuszone niż zamarznięte, i otoczone rzędami znaków odciśniętych w śniegu. Ślady stóp prowadzące do nich i od nich były niewyraźne, jakby zamazane.
— Co to oznacza? — zastanawiała się Sanza.
— Nie wiem, ale lepiej to sfotografujmy — odparł Jarry.
Tak też zrobili. Po południu Jarry rozmawiał ze stacją numer jedenaście i przy okazji dowiedział się, że podobne wypadki zaobserwował również personel innych placówek. Co prawda, nie zdarzało się to zbyt często.
— Nie rozumiem tego — powtarzała Sanza.
— A ja nie chcę rozumieć — odparł Jarry.
Podczas tego dyżuru nie natknęli się już więcej na nic podobnego. Jarry odnotował to w swoim dzienniku i napisał raport. Później oddali się uprawianiu miłości, monitorowaniu urządzeń i od czasu do czasu pijaństwu. Dwieście lat wcześniej jeden z biochemików poświęcił swój dyżur na doświadczenia ze związkami, które mogłyby w organizmach kotowatych wywoływać takie same reakcje jak legendarna whisky u typowych. Udało mu się. Następne cztery tygodnie przeznaczył na gigantyczną popijawę i zaniedbał swoje obowiązki, w związku z czym został z nich zwolniony. Potem odesłano go do lodowego łoża, by tam spędził resztę Oczekiwania. Jednak jego względnie prosta metoda pozostała i krążyła wśród innych. Jarry i Sanza znaleźli w magazynie dobrze zaopatrzony barek oraz ręcznie napisaną instrukcję, jak go używać i jakie drinki można komponować. Autor tego utworu wyrażał nadzieję, że dyżur każdej grupy personelu zaowocuje odkryciem jakiejś nowej mieszanki, w związku z czym, kiedy on powróci na następny cykl, instrukcja rozrośnie się proporcjonalnie do jego pragnienia. Jarry i Sanza popracowali nad tym sumiennie i wkrótce mogli się pochwalić ponczem Śniegowy Kwiat, który rozgrzał im żołądki, a mruczenie zamienił w chichoty, dzięki czemu odkryli również śmiech. Milenium uczcili całą wazą tego napoju, a Sanza namówiła Jarry’ego, żeby wywołać inne stacje i przekazać im przepis właśnie teraz, podczas tego nocnego dyżuru, by wszyscy mogli dzielić ich radość. Całkiem prawdopodobne, że tak się stało, gdyż receptura została bardzo chętnie przyjęta. Nawet kiedy poncz był już tylko wspomnieniem, pozostał im nowo odkryty śmiech. Tak to czasami w prosty sposób rodzi się tradycja.
— Zielone ptaki umierają — oznajmiła Sanza, odkładając na bok raport, który czytała.
— Tak? — rzucił Jarry.
— Najwyraźniej osiągnęły już granicę swoich możliwości dostosowania.
— Szkoda — odparł.
— Wydaje się, że minął niecały rok, od kiedy tu przybyliśmy. Tymczasem to tysiąc lat.
— Czas leci — podsumował Jarry.
— Boję się — oświadczyła.
— Czego?
— Nie wiem. Po prostu się boję.
— Dlaczego?
— Chyba życia w taki sposób, w jaki je spędzamy. Zostawiamy maleńkie cząsteczki nas samych w różnych stuleciach. Zaledwie parę miesięcy temu, według mojej pamięci, to miejsce było pustynią. Teraz to pole lodowe. Rozpadliny otwierają się i zamykają, wąwozy pojawiają i znikają. Rzeki wysychają, a inne wytryskują w nowych miejscach. Wszystko wydaje się takie przejściowe. Różne rzeczy wyglądają solidnie, ale zaczynam się bać ich dotykać, gdyż mogą zniknąć, zamienić się w dym, a moja dłoń szukająca nadal w tym dymie może dotknąć… czegoś. Boga albo czegoś gorszego. Nikt tak naprawdę nie ma pojęcia, jak to będzie, kiedy skończymy. Pędzimy ku nieznanemu, a jest już za późno, żeby zawrócić. Podróżujemy przez marzenia, zmierzając ku jakiejś idei… Czasami tęsknię za swoją celą i tymi niewielkimi urządzeniami, które się mną opiekowały. Być może to ja nie potrafię się przystosować. Być może jestem jak te zielone ptaki.
— Nie, Sanzo, nie jesteś. My jesteśmy prawdziwi. Nieważne, co się stanie tam, na zewnątrz. To my przetrwamy. Wszystko się zmienia, gdyż chcieliśmy to zmienić. Jesteśmy silniejsi od tego świata i będziemy go zgniatać, barwić i wybijać w nim dziury, dopóki nie przerobimy go dokładnie tak, jak chcemy. Wtedy go zajmiemy i zapełnimy naszymi miastami i dziećmi. Chcesz zobaczyć Boga? Spójrz w lustro. Bóg ma spiczaste uszy i zielone oczy. Pokrywa go miękkie szare futro. Kiedy podnosi rękę, ma błonę między palcami.
— Jak to dobrze, że jesteś silny, Jarry.
— Wyciągnijmy motorowe sanie i wybierzmy się na przejażdżkę.
— Dobrze.
Jeździli tego dnia w górę i w dół po Martwej Krainie, gdzie ciemne głazy spoczywały jak chmury na drugim niebie.
Minęło tysiąc dwieście pięćdziesiąt lat.
Teraz mogli oddychać bez respiratorów, co prawda przez krótki czas.
Teraz mogli znieść temperaturę na zewnątrz, przez krótki czas.
Teraz wszystkie zielone ptaki już nie żyły.
Teraz zaczęły się dziać dziwne i niepokojące rzeczy.
W nocy przychodziły dwunogi, odciskały znaki na śniegu, a pośród nich zostawiały martwą zwierzynę. Zdarzało się to znacznie częściej niż w przeszłości. Przebywały w tym celu duże odległości, a wiele z nich miało na ramionach futra innych zwierząt.
Jarry przeglądał stare akta, szukając informacji na temat tych istot.
— Tutaj jest mowa o światłach zauważonych w lesie — odezwał się do Sanzy. — To ze stacji numer siedem.
— Co…?
— Ogień — powiedział. — A co, jeśli oni wynaleźli ogień?
— To oznacza, że w rzeczywistości nie są zwierzętami!
— Ale byli!
— Teraz noszą ubrania. Oddają swego rodzaju cześć naszym maszynom. Nie są już zwierzętami.
— Jak to się mogło stać?
— A jak sądzisz? To nasze dzieło. Zapewne pozostaliby bezrozumnymi… zwierzętami, gdyby nie nasze przybycie. Musieli szybko zmądrzeć, jeśli chcieli przeżyć. Przyspieszyliśmy ich ewolucję. Mieli do wyboru przystosować się albo zginąć, więc się przystosowali.
— Myślisz, że doszłoby do tego, gdybyśmy się tu nie zjawili? — spytał.
— Być może… pewnego dnia. Równie możliwe, że nie. Jarry podszedł do okna i wpatrzył się w Martwą Krainę.
,— Muszę się tego dowiedzieć — odezwał się w końcu. — Jeśli są inteligentni, jeżeli są ludźmi jak my — zaśmiał się, kiedy to powiedział — to musimy wziąć ich pod uwagę.
— Co proponujesz?
— Zlokalizujmy kilku z nich i zobaczmy, czy uda nam się z nimi porozumieć.
— Czy nie próbowano już tego?
— Tak.
— Z jakim skutkiem?
— Różnym. Niektórzy twierdzą, że udało im się uzyskać duży stopień porozumienia, inni stawiają ich daleko poniżej progu, od którego zaczyna się człowieczeństwo.
— Być może robimy okropną rzecz — zauważyła Sanza — najpierw stwarzając ludzi, a potem ich unicestwiając. Kiedyś, gdy się tak podle czułam, powiedziałeś mi, że jesteśmy bogami tego świata, że do nas należy moc kształtowania i niszczenia. Być może tak jest, ale ja osobiście nie czuję się zbyt bosko. Co możemy zrobić? Udało im się dojść tak daleko, ale czy sądzisz, że zniosą zmiany, których jeszcze musimy dokonać, by osiągnąć nasz cel? A jeśli będzie z nimi tak jak z zielonymi ptakami? Jeżeli przystosują się tak szybko i w takim stopniu, jak będą mogli, i to nie wystarczy? Co bóg zrobiłby w takim wypadku?
— To, na co miałby ochotę — odparł Jarry.
Tego dnia oblecieli lataczem Martwą Krainę, ale z żywych istot widzieli tylko siebie nawzajem. W następnych dniach kontynuowali poszukiwania, lecz nadal bez powodzenia. Wreszcie dwa tygodnie później w purpurowym świetle poranka stało się.
— Byli tu! — krzyknęła Sanza.
Jarry poszedł do przedniej części stacji i wyjrzał.
Śnieg był w paru miejscach zdeptany i poznaczony wokół niewielkiego, martwego zwierzęcia takimi samymi liniami, jakie widział już przedtem.
— Nie mogli odejść daleko — stwierdził.
— Nie.
— Pojedziemy na poszukiwanie saniami.
Ruszyli więc po śniegu przez krainę zwaną Martwą, przy czym Sanza kierowała, a Jarry wypatrywał śladów stóp na błękicie.
Żeglowali przez budzący się, naznaczony leciutko smugami ognia i fioletu poranek, a wiatr opływał ich niczym rzeka. Zewsząd dobiegały odgłosy przypominające pękanie lodu, podzwanianie blaszanek, trzaskanie stalowych powrozów. Pokryte błękitnym szronem głazy stały jak zamarznięta muzyka, a długi, czarny niczym smoła cień sań biegł przed nimi. Nagły grad, który zabębnił o dach pojazdu jak grupa tancerzy z piekła, zniknął równie szybko, jak się pojawił. Teren przed nimi opadał, po czym znowu biegł ukośnie pod górę. Jarry położył Sanzie rękę na ramieniu.
— Przed nami!
Kiwnęła głową i zaczęła hamować.
Udało im się go osaczyć. Mieli maczugi i długie kije, które wyglądały, jakby ich końce były hartowane w ogniu. Ciskali kamieniami, potem kawałami lodu. Później zaczęli się wycofywać, a on zabijał ich, gdy uciekali.
Kotowaci nazywali go niedźwiedziem, gdyż był wielki, kosmaty i potrafił stanąć na tylnych łapach. Ten miał jakieś trzy i pół metra długości, pokrywało go błękitnawe futro, a wąski, bezwłosy pysk przypominał szczypce.
Pięć małych istot leżało nieruchomo na śniegu. Za każdym razem, kiedy stwór zamachnął się łapą i trafił, padała następna.
Jarry wyjął pistolet ze schowka i sprawdził ładunek.
— Przejedź powoli obok — polecił Sanzie. — Spróbuję porazić go w łeb.
Za pierwszym razem chybił, trafiając głaz za plecami zwierzęcia. Drugi strzał osmalił niedźwiedziowi futro na szyi. Jarry zeskoczył z sań w momencie, gdy przejeżdżali tuż przed nim, przestawił wyłącznik na pełną moc i władował bestii cały ładunek prosto w pierś.
Niedźwiedź zesztywniał, zatoczył się i upadł z wielką dziurą na wylot.
Jarry obrócił się i przyjrzał niedużym istotom. One z kolei wpatrywały się w niego.
— Cześć! — zaczął. — Mam na imię Jarry. Nazwałem was Rdzawymi…
W tym momencie cios z tyłu zwalił go z nóg. Potoczył się po śniegu, widząc gwiazdy przed oczami i czując w lewej ręce i ramieniu palący ból.
Okazało się, że zza kamiennego lasu wyszedł drugi niedźwiedź.
Jarry wyciągnął prawą ręką długi myśliwski nóż i jakoś podciągnął się z powrotem na nogi.
Kiedy zwierzę ruszyło do przodu, on z całą kocią szybkością swojej rasy rzucił się w gorę, wbijając ostrze po rękojeść w jego gardło. Przez cielsko stwora przebiegło drżenie, lecz i tak kolejnym ciosem przewrócił Jarry’ego na ziemię, wyrywając przy tym nóż z jego uścisku.
Rdzawi znów obrzucili niedźwiedzia kamieniami i ruszyli na niego ze swymi zaostrzonymi patykami.
Potem rozległ się głuchy odgłos i głośne chrupnięcie, a zwierzę wyleciało w powietrze i spadając, wylądowało na nim.
Odzyskiwał przytomność. Leżał na plecach, bolało go całe ciało, a wszystko, na co spojrzał, pulsowało, jakby miało za chwilę wybuchnąć.
Nie miał pojęcia, ile czasu minęło.
Albo on, albo niedźwiedź zostali przesunięci.
Małe istoty kucały, pilnując.
Jedne pilnowały niedźwiedzia, inne pilnowały jego.
Jeszcze inne pilnowały połamanych sań.
Połamane sanie.
Całą siłą woli podniósł się na nogi.
Tamci się odsunęli.
Podszedł do sań i zajrzał do środka.
Od razu wiedział, że nie żyje, ledwie zauważył, pod jakim kątem ma wygiętą szyję. Lecz i tak wykonał po kolei wszystkie te czynności, które się robi, żeby mieć pewność. Dopiero potem pozwolił sobie w to uwierzyć.
To ona zadała śmiertelny cios. Zderzając się z niedźwiedziem, złamała mu kręgosłup. Uderzenie zniszczyło sanie, a ją zabiło.
Oparł się o resztki pojazdu, układając swoją pierwszą modlitwę. Potem wyciągnął jej ciało.
Rdzawi patrzyli.
Wziął ją na ręce i ruszył przez Martwą Krainę w kierunku stacji. Kiedy szedł, Rdzawi nadal go obserwowali, poza jednym o dziwnie wysokim czole, który przyglądał się nożowi sterczącemu z kudłatego i parującego gardła zwierzęcia.
Jarry obudził zarząd Klubu Grudnia, by zadać im pytanie:
— Co powinniśmy zrobić?
— Ona jest pierwszą z naszej rasy, która umarła na tej planecie — stwierdził Yan Turl, wiceprezes.
— Nie mamy żadnej tradycji — dodała Selda Kem, sekretarz. — Czy powinniśmy jakąś zapoczątkować?
— Nie wiem — odparł Jarry. — Nie wiem, co jest właściwe w takiej sytuacji.
— Chyba trzeba wybrać między pochówkiem a kremacją. Co wolisz?
— Nie wiem. Nie, do ziemi nie. Oddajcie mi ciało i przyślijcie większy latacz. Spalę ją.
— W takim razie pozwól nam wybudować kapliczkę.
— Nie, to jest coś, co muszę zrobić na swój własny sposób Wolę zrobić to sam
— Jak sobie życzysz. Weź z wyposażenia, co ci będzie potrzebne, i zrób to.
— Wyślijcie, proszę, kogoś innego do nadzorowania instalacji w Martwej Krainie. Kiedy załatwię tę sprawę, chciałbym zapaść w sen aż do następnego cyklu.
— W porządku, Jarry. Jest nam bardzo przykro.
— Tak, Jarry, bardzo.
Jarry skinął głową, pożegnał się gestem ręki, odwrócił i wyszedł.
Tak to życie kreśli nam czasem trudniejsze ścieżki.
Na południowo–wschodnim krańcu Martwej Krainy na ponad trzy tysiące metrów wznosiła się niebieska góra. Patrząc na nią od północnego wschodu, miało się wrażenie, że jest to zamarznięta fala w oceanie tak wielkim, iż trudno go sobie wyobrazić. O jej szczyt rozdzierały się purpurowe chmury, a na zboczach nie znaleziono nigdy śladów życia. Nie miała żadnej nazwy, oprócz tej, którą nadał jej Jarry Dark.
Zakotwiczył latacz i wniósł ciało Sanzy najwyżej, jak był w stanie. Ułożył ją tam ubraną w jej najładniejsze rzeczy. Szeroki szal maskował kąt wygięcia szyi, a martwe rysy zakrywał czarny woal. Chciał właśnie rozpocząć modlitwę, kiedy zaczął walić grad. Grudki niebieskiego lodu spadały na niego i na nią jak skalna lawina.
— Niech cię cholera! — wrzasnął i pobiegł z powrotem do latacza.
Wzbił się w powietrze i krążył wokół tego miejsca.
Jej ubranie łopotało na wietrze. Grad jak zasłona z błękitnych koralików oddzielił ich od wszystkiego i zostali sami z tymi ostatnimi pieszczotami — płomieniami przepływającymi z lodu na lód, przenoszącymi jej ciało do nieśmiertelności.
Nacisnął spust, otwierając w zboczu bezimiennej góry wrota do słońca. Sanza zniknęła w ich wnętrzu, a on poszerzał i poszerzał tę bramę, dopóki nie obniżył góry. Potem wzbił się wyżej w chmury i atakował burzę aż do opróżnienia magazynków. Następnie krążył nad stworzonym przez siebie na południowo–wschodnim krańcu Martwej Krainy płaskowyżem.
Krążył nad pierwszym stosem pogrzebowym w tym nowym świecie.
W końcu odleciał, by w oczekiwaniu na nowy Alyonal przespać czas jakiś lodowym i kamiennym snem. Podczas takiego snu nie ma marzeń sennych.
Piętnaście wieków. Niemal połowa Oczekiwania. W nie więcej niż dwustu słowach… Wyobraźcie sobie…
…Dziewiętnaście potężnych rzek, lecz czarne morza falują teraz fioletem.
…Nie ma już jodynowo zabarwionych lasów. Zamiast nich potężne, baryłkowate drzewa pokryte włochatą korą; pomarańczowe, żółte i czarne wznoszą się wysoko nad całym lądem.
…Miejsce brązowych, żółtych, białych i lawendowych wzgórz zajęły wielkie łańcuchy górskie. Czarne korkociągi dymu unoszą się z tlących się stożków.
…Pośród błękitnego lodu i kamieni rozwijają swe musztardowe płatki kwiaty czerpiące soki z gleby dwadzieścia metrów poniżej.
…Krety ryją głębiej, ponurzy padlinożercy chlubią się teraz wspaniałymi siekaczami i rzędami rowkowanych zębów trzonowych, wielkie gąsienice są mniejsze, ale wyglądają na większe dzięki dłuższym włosom.
…Kontury dolin nadal przypominają kobiece kształty, płynne i falujące, a może instrumenty muzyczne.
…Zniknęła większość osmaganych wiatrem głazów, lecz szron pozostał.
…Dźwięki poranka są takie same jak zawsze — zgrzytliwe, kruche i metaliczne.
Byli pewni, że są już w połowie drogi do raju.
Wyobraźcie to sobie.
Dziennik stacji w Martwej Krainie powiedział mu w zasadzie wszystko. Przeczytał jednak jeszcze stare raporty. Potem przygotował sobie drinka i wpatrzył się w okno na drugim piętrze.
— …Umrą — powiedział w końcu do siebie, po czym wypił do końca zawartość szklaneczki, ubrał się i opuścił swój posterunek.
Trzy dni zajęło mu odnalezienie ich obozu.
Wylądował w pewnej odległości i resztę drogi przebył pieszo. Znajdował się w tej chwili daleko na południowym krańcu Martwej Krainy, gdzie powietrze było cieplejsze i stale miał wrażenie, że brakuje mu oddechu.
Ubrani byli w zwierzęce skóry obwiązane wokół ciał — przycięte tak, by bardziej pasowały i lepiej ich chroniły. Naliczył szesnaście szałasów i trzy ogniska. Ujrzawszy ogniska, wzdrygnął się, ale szedł dalej.
Kiedy go dostrzegli, ucichły wszelkie dźwięki, a potem rozległ się krótki krzyk i zapanowała cisza.
Wszedł do obozu. Istoty stały bez ruchu wokół niego. Z dużego szałasu na końcu polany dobiegały odgłosy jakiejś krzątaniny. Przespacerował się po obozie. Ze środka trójnogu wykonanego z palików zwisał pas suszonego mięsa. Przed każdą siedzibą stało opartych kilka długich dzid. Podszedł i obejrzał jedną. Do jej końca przymocowano grot z obrobionego na kształt liścia kamienia. Na drewnianym klocu zobaczył wyryty kształt kota.
Usłyszał za sobą odgłos kroków, więc się obrócił.
Jeden ze Rdzawych posuwał się powoli w jego kierunku. Wydawał się znacznie starszy od pozostałych. Ramiona miał obwisłe, w ustach, które otworzył, by wydać serię trzeszczących dźwięków, brakowało kilku zębów, a jego włosy były siwe i przerzedzone. Niósł coś w rękach, ale uwagę Jarry’ego przyciągnęły jego dłonie.
Każda z nich miała przeciwstawnie umieszczony palec.
Spojrzał szybko za niego, przyglądając się rękom pozostałych. Najwyraźniej wszyscy mieli kciuki. Przyjrzał się im teraz uważniej.
Mieli również czoła.
Ponownie zajął się teraz starszym Rdzawym.
Ten położył coś u jego stóp, po czym wycofał się.
Jarry spojrzał pod nogi.
Leżał tam kawałek suszonego mięsa i jakiś owoc na szerokim liściu.
Podniósł mięso, zamknął oczy i odgryzł kawałeczek. Przeżuł i połknął, a resztę zawinął w liść i schował do bocznej kieszeni swojego plecaka.
Wyciągnął przed siebie rękę, na co Rdzawi natychmiast się cofnęli. Opuścił dłoń i rozwinął koc, który przyniósł ze sobą, po czym rozłożył go na ziemi. Usiadł na nim, a następnie wskazał na Rdzawego i miejsce naprzeciw siebie po drugiej stronie pledu.
Tamten zawahał się, ale podszedł i usiadł.
— Musimy się nauczyć rozmawiać ze sobą — zaczął powoli Jarry. Potem położył sobie rękę na piersi i powiedział:
— Jarry.
Jarry stał przed ponownie obudzonym zarządem klubu.
— Oni są inteligentni — oświadczył im. — To wszystko jest w moim raporcie.
— No i? — zapytał Yan Turl.
— Myślę, że nie będą w stanie się dostosować. Zaszli już bardzo daleko w błyskawicznym tempie. Ale nie sądzę, by posunęli się jeszcze o wiele dalej. Nie uda im się przetrwać całej drogi naszych przemian.
— Jesteś biologiem, ekologiem lub chemikiem?
— Nie.
— W takim razie, na czym opierasz swoją opinię?
— Obserwowałem ich z bliska przez sześć tygodni.
— Więc jest to tylko twoje wrażenie?
— Wiecie dobrze, że nie ma ekspertów w tej dziedzinie. Pierwszy raz coś takiego się zdarzyło.
— Zakładając, że są inteligentni… zakładając nawet, że masz rację co do ich zdolności przystosowawczych — co w takim razie proponujesz?
— Spowolnijmy tempo zmian. Dajmy im większe szanse.
Skoro oni nie mogą przebyć reszty drogi, zatrzymajmy się przed osiągnięciem naszego celu. W tej chwili można już tu żyć. To my możemy się do reszty dostosować.
— Zwolnić? Na ile?
— Powiedzmy, że rozłożymy resztę zmian na jakieś siedem, osiem tysięcy lat.
— Niemożliwe!
— Całkowicie!
— To za długo!
— Dlaczego? — spytał Jarry.
— Ponieważ co dwieście pięćdziesiąt lat każdy odbywa trzymiesięczny dyżur. To oznacza rok osobistego czasu na tysiąclecie. Prosisz o poświęcenie zbyt wielkiej części czasu każdego z nas.
— Lecz stawką może być tu życie całej rasy!
— Nie wiesz tego na pewno.
— Nie, nie wiem. Lecz czy naprawdę sądzicie, że jest to kwestia, w której można ryzykować?
— Chcesz to poddać pod głosowanie zarządu?
— Nie; już widzę, że przegrałbym. Pragnę to przedstawić wszystkim członkom.
— To niemożliwe. Wszyscy śpią.
— Więc ich obudźcie.
— To byłoby ogromne przedsięwzięcie.
— Czy nie sądzicie, iż los całej rasy wart jest takiego wysiłku? Szczególnie że to my wymusiliśmy na nich inteligencję, zmusiliśmy ich do ewolucji i sprowadziliśmy na nich przekleństwo rozumu.
— Dość tego! Oni byli już u progu. Mogli stać się inteligentni, nawet gdybyśmy tu nie przybyli…
— Lecz nie wiesz tego na pewno! Nie wiesz! Poza tym nie ma znaczenia, jak do tego doszło. Jesteśmy tu i oni sądzą, że jesteśmy bogami — może dlatego, że nic dla nich nie robimy, tylko ich krzywdzimy. Spoczywa jednak na nas jakaś odpowiedzialność za tę inteligentną rasę. Przynajmniej taka, żeby jej nie mordować.
— To może przeprowadzimy długoterminowe badania
— Do tej pory oni mogą już nie żyć. Jako skarbnik zgłaszam formalnie wniosek, by obudzić wszystkich członków klubu i poddać tę sprawę pod głosowanie.
— Nie słyszę żadnego poparcia dla twojego wniosku.
— Seldo? — spytał.
Odwróciła wzrok.
— Tarebell? Clond? Bondici?.
W wysokiej, przestronnej jaskini zapadła cisza.
— W porządku. Potrafię zrozumieć, kiedy przegrałem. Będziemy dla siebie nawzajem wężami, gdy dotrzemy wreszcie do naszego raju. Wracam teraz do Martwej Krainy, żeby dokończyć swój dyżur
— Nie musisz W gruncie rzeczy lepiej chyba, żebyś to wszystko przespał
— Nie Skoro tak ma być, to mech wina spadnie także na mnie Chcę być świadkiem tego, w pełni brać w tym udział.
— Niech tak będzie — zgodził się Turl.
Dwa tygodnie później stacja numer dziewiętnaście próbowała połączyć się przez radio z Martwą Krainą, ale bez rezultatu. Po jakimś czasie wysłano latacz, żeby sprawdzić, co się stało. Stacja w Martwej Krainie zamieniła się w bezkształtną bryłę stopionego metalu.
Jarry’ego Darka nie udało się nigdzie odnaleźć.
Później, tego popołudnia, zamilkła stacja numer osiem.
Tym razem latacz wysłano natychmiast.
Instalacja już nie istniała, a jej personel odnaleziono o parę mil dalej. Opowiedzieli, jak Jarry Dark zmusił ich, pod groźbą broni, do opuszczenia stacji. Potem obrócił ją w perzynę miotaczami ognia zamontowanymi na swoim lataczu.
Mniej więcej w tym czasie, gdy opowiadali o swych przeżyciach, zamilkła stacja numer sześć.
Natychmiast wysłano rozkaz UTRZYMYWAĆ STAŁY KONTAKT RADIOWY Z DWIEMA POZOSTAŁYMI STACJAMI W TYM REGIONIE.
Następny rozkaz brzmiał PRZEZ CAŁY CZAS PORUSZAĆ SIĘ Z BRONIĄ EWENTUALNYCH GOŚCI BRAĆ DO NIEWOLI.
Jarry czekał. Czekał schowany w rozpadlinie poniżej półki skalnej. Na tablicy rozdzielczej latacza stała otwarta butelka, a obok niej niewielka skrzyneczka z białego metalu.
Pociągnął długi, ostatni łyk, czekając na wiadomość, która musiała nadejść. Po osuszeniu butelki wyciągnął się na siedzeniu i zdrzemnął. Kiedy się obudził, światło dnia zaczynało już znikać.
Z radia ciągle dochodził skierowany do niego apel.
— Jarry. Zostaną obudzeni i ogłosimy referendum. Wróć do głównej pieczary. Tu mówi Yan Turl. Proszę, nie niszcz dalszych instalacji. Ta akcja nie jest konieczna. Zgadzamy się na twoją propozycję, żeby przeprowadzić głosowanie. Proszę, skontaktuj się z nami natychmiast. Czekamy na odpowiedź, Jarry.
Wyrzucił pustą butelkę przez okno i wyprowadził latacz z purpurowego cienia w górę.
Siadając na platformie lądowiska w głównej pieczarze, mógł się przekonać, że faktycznie na niego czekali. Kiedy wysiadł, wycelowano w jego kierunku z tuzin karabinów.
— Odłóz broń, Jarry — dobiegł go głos Yana Turla.
— Nie mam przy sobie broni. Mój latacz też nie — dodał, co było prawdą, gdyż miotacze ognia zniknęły z uchwytów.
Yan Turl zbliżył się i spojrzał w górę na niego.
— W takim razie możesz zejść.
— Dziękuję, ale tu mi się podoba.
— Jesteś aresztowany.
— Co macie zamiar ze mną zrobić?
— Będziesz spał aż do końca Oczekiwania. Zejdź tu, na dół.
— Nie. I nie próbuj strzelać ani używać ładunku ogłuszającego czy gazu. Jeśli to zrobisz, wszyscy będziemy martwi w chwili, kiedy mnie trafi.
— Możesz to bliżej wyjaśnić? — spytał Turl, dając dyskretnie znak strzelcom.
— Mój latacz — odparł Jarry — jest w tej chwili bombą, a jej zapalnik trzymam w prawej dłoni. — Podniósł białe, metalowe pudełeczko. — Dopóki przyciskam tę dźwignię z boku żyjemy. Jeśli zmniejszę nacisk choćby na moment, to eksplozja, która potem nastąpi, zniszczy niewątpliwie całą tę pieczarę.
— Myślę, że blefujesz.
— Wiesz, jak możesz to sprawdzić.
— Ty też zginiesz, Jarry.
— W tej chwili wcale mnie to nie obchodzi. Nie próbujcie też przepalić mi ręki, żeby zniszczyć zapalnik — ostrzegł — bo to na dłuższą metę nic wam nie da. Nawet jeśli się wam uda, to będzie was kosztowało jeszcze przynajmniej dwie instalacje.
— A dlaczegoż to?
— A jak myślicie, gdzie się podziały miotacze ognia? Nauczyłem Rdzawych, jak ich używać, i w tej chwili celują w dwie stacje. Jeśli nie dotrę do nich przed świtem, moi strzelcy otworzą ogień. Po zniszczeniu swych celów przeniosą się i spróbują zniszczyć jeszcze dwa.
— Powierzyłeś tym zwierzętom miotacze laserowe?
— Zgadza się. Czy teraz zaczniesz budzić pozostałych na głosowanie?
Turl przykucnął, jakby chciał na niego skoczyć, lecz po zastanowieniu odprężył się.
— Dlaczego to zrobiłeś, Jarry? — spytał. — Czemu oni tyle dla ciebie znaczą, że chcesz, by cierpieli dla nich twoi ludzie?
— Skoro nie odczuwasz tego tak jak ja — odparł Jarry — to moje powody nie będą miały dla ciebie żadnego znaczenia. W końcu opierają się wyłącznie na moich uczuciach, które różnią się od twoich, gdyż wynikają ze smutku i samotności. Spróbuję więc przedstawić ci to inaczej. Jestem ich bogiem. Mój wizerunek znajduje się we wszystkich ich obozach. Jestem Pogromcą Niedźwiedzi z Pustyni Zmarłych. Opowiadają moją historię od dwustu pięćdziesięciu lat, a ja przez to się zmieniłem. Jestem potężny i mądry, i dobry, przynajmniej w ich oczach. Sądzę więc, że należą im się z mojej strony jakieś względy. Jeśli nie uda mi się podarować im życia, któż będzie oddawał mi cześć w śniegu, śpiewał moją historię przy obozowym ognisku i odcinał dla mnie najlepszą porcję włochatej gąsienicy? Nikt, Turl, a te rzeczy stanowią teraz całe moje życie. Budź innych, nie masz wyboru.
— Dobrze — odparł Turl. — A jeśli ich decyzja będzie niekorzystna dla ciebie?
— Wtedy odejdę, a ty będziesz mógł zostać bogiem.
Obecnie każdego dnia, gdy słońce zachodzi na purpurowym niebie, Jarry Dark obserwuje jego wędrówkę, ponieważ nigdy już nie będzie spał kamiennym i lodowym snem, w którym nie ma marzeń. Zdecydował się przeżyć swoje dni w tej maleńkiej chwili Oczekiwania i nigdy nie zobaczyć nowego Alyonalu swoich ludzi. Każdego ranka w nowej instalacji w Martwej Krainie budzą go dźwięki przypominające pękanie lodu, podzwanianie blaszanek, trzask stalowych powrozów, zanim przyjdą do niego ze swymi darami, śpiewając i robiąc znaki na śniegu. Sławią go, a on się do nich uśmiecha. Czasami kaszle.
Jarry Dark, zrodzony z mężczyzny i kobiety zgodnie z normą kotowate Y7, klasa zimnolubne (zmodyfikowana dla planety Alyonal), 3.2–E, opcja GMI, nie był przystosowany do życia gdziekolwiek indziej we wszechświecie poza zagwarantowanym mu miejscem. Można to uważać za błogosławieństwo lub przekleństwo, zależnie od waszego poglądu. Lecz niezależnie od tego, jak na to spojrzeliście, tak wyglądała jego historia. Tak życie odpłaca tym, którzy w pełni mu służyli.
Przełożyła Bożena Jóźwiak
Devil Car
Murdock jechał przez Wielką Zachodnią Równinę Drogową.
Przypominające jo–jo słońce wyraźnie oświetlało wzgórza i nierówności równiny, którą przemierzał z prędkością przekraczającą sto sześćdziesiąt mil na godzinę. Nie zwalniał, bo nie musiał — czujniki Jenny wykrywały przeszkody terenowe czy dziury z takim wyprzedzeniem, że ledwie wyczuwał większe poprawki kursu, jakie wprowadzała. O mniejszych nawet nie wiedział, tak subtelne były ruchy kierownicy, którą trzymał oburącz.
Mimo przyciemnionych szyb i polaryzowanych gogli blask miejscami nadal radioaktywnej równiny bił w oczy tak, że chwilami miał nieodparte wrażenie, iż pilotuje ślizgacz płynący przez oświetlone silnymi promieniami obcego księżyca jezioro srebrnego ognia. Wzbita przez wóz ściana pyłu powoli opadała, przykrywając ślady opon.
— Niepotrzebnie się męczysz — powiedziało nagle radio. — Po co siedzisz, ściskając kierownicę i niszcząc wzrok, zamiast odpocząć? Zmatowię szyby, a ty się prześpij i zostaw mi kierowanie.
— Wolę w ten sposób.
— Dobrze. Tak tylko pytałam.
— Dzięki.
Mniej więcej minutę później w głośnikach rozległa się cicha i raczej rzewna muzyka.
— Wyłącz to!
— Przepraszam, szefie. Myślałam, że to pomoże ci się odprężyć.
— Jak będę chciał się zrelaksować, to ci powiem.
— Dobrze, Sam. Przepraszam.
Po tym przerywniku cisza tym bardziej przytłaczała. Murdock wiedział, że była dobrym samochodem. Zawsze troszczyła się o niego i naprawdę chciała, żeby jak najszybciej zakończył swe poszukiwania. Wykonano ją tak, by wyglądała jak luksusowy sedan marki Swinger. Jaskrawoczerwona, elegancka i szybka — to było widać na pierwszy rzut oka. Czego nie było widać, i to nawet przy dokładnym oglądaniu, to rakiet ukrytych pod wybrzuszeniami w masce, pary półcalowych karabinów maszynowych w niszach pod reflektorami, pasa granatów z pięcio– i dziesięciosekundowymi zapalnikami schowanego w niszy podwozia oraz zbiornika z rozpylaczem, który znajdował się w bagażniku. Zbiornik zawierał łatwopalny i wybuchowy naphthalic.
Jenny bowiem była specjalnie opracowanym i zbudowanym samochodem zabójcą. Na życzenie Murdocka zaprojektował ją Arcyinżynier Dynastii Geeyem daleko na Wschodzie, wkładając w konstrukcję całą swą wiedzę i doświadczenie.
— Tym razem go znajdziemy, Jenny — Murdock przerwał milczenie — i nie gniewaj się: nie chciałem być opryskliwy.
Słońce powoli zachodziło, a oni nadal gnali przez Wielką Równinę i musiał przyznać, że jest porządnie zmęczony — od ostatniego fortu paliwowo–wypoczynkowego dzieliły ich ponad dwadzieścia cztery godziny nieprzerwanej jazdy.
Pochylił się nad kierownicą i przymknął oczy.
Szyby powoli zmatowiały, pas delikatnie przesunął się wyżej i odciągnął go od kierownicy, a fotel łagodnie odchylił się do tyłu i znieruchomiał w pozycji poziomej. Gdy zewnątrz stało się zupełnie ciemno, włączyło się ogrzewanie.
Trochę przed piątą rano obudziły go gwałtowne ruchy fotela.
— Sam, obudź się!
— Co się stało? — wymamrotał niezbyt przytomnie.
— Dwadzieścia minut temu odebrałam wiadomość o napadzie na konwój niedaleko stąd. Natychmiast zmieniłam kurs i prawie jesteśmy na miejscu.
— Dlaczego mnie zaraz nie obudziłaś?
— Bo potrzebowałeś snu, a i tak nie byłbyś w stanie zrobić nic poza niepotrzebnym denerwowaniem się.
— Pewnie masz rację. Opowiedz mi, co wiedz o napadzie.
— Sześć pojazdów jadących na zachód wpadło w zasadzkę urządzoną przez nie zidentyfikowaną liczbę dzikich samochodów. Nastąpiło to w nocy, ale nie wiadomo dokładnie o której godzinie. Słuchałam meldunku helikoptera Patrolu. Wszystkie maszyny zostały ograbione z części, spuszczono im paliwo ze zbiorników i zniszczono mózgi. Musieli także zostać zabici pasażerowie, gdyż nie zauważono żadnego ruchu.
— Ile nam zostało do miejsca zasadzki?
— Dwie do trzech minut.
Szyby stały się przezroczyste, a mrok przed nimi rozjaśniły dwa snopy światła z potężnych reflektorów.
— Nic nie widzę.
— Dopiero dojeżdżamy.
Wóz zwolnił i reflektory oświetliły rząd zmasakrowanych aut. Pas odpiął się i schował, drzwi otworzyły się z cichym szczękiem.
— Objedź pobojowisko, Jenny, i poszukaj śladów. Ja się rozejrzę — polecił, wyciągając z kieszeni latarkę.
Ledwie wysiadł, drzwi zatrzasnęły się, a Jenny odjechała.
Murdock włączył latarkę i powoli ruszył ku nieruchomym samochodom. Ten kawałek równiny był niczym arena — twardy i pokryty piaskiem, na którym widać było ślady wielu opon poskręcane niby spaghetti i poznaczone miejscami hamowań.
Za kierownicą pierwszego siedział martwy mężczyzna. Miał złamany kark, a rozbity zegarek na jego przegubie zatrzymał się, wskazując drugą dwadzieścia cztery. Około czterdziestu stóp dalej na piasku leżały dwie kobiety i młodzieniec — próbowali uciec i zostali przejechani. Wielokrotnie. Nie podchodził do nich — nie miał po co, obejrzał za to starannie pozostałe pojazdy.
Wszystkie sześć stało, a uszkodzenia dotyczyły wyłącznie solidnie zmasakrowanych nadwozi. Zniknęły koła, większość części z silników i koła zapasowe. Baki opróżniono do sucha, nie trudząc się zamykaniem wlewów. Wszyscy pasażerowie byli martwi.
Jenny cicho podjechała i otworzyła drzwi.
— Sam, odłącz przewody mózgu tego niebieskiego wozu, trzeciego od tyłu — powiedziała cicho. — Nadal czerpie energię z zapasowej baterii i słyszę, jak nadaje.
— Moment.
Podszedł do wskazanego samochodu, odszukał odpowiednie przewody i wyrwał je gwałtownym szarpnięciem. Potem wrócił do Jenny i siadł za kierownicą.
— Znalazłaś coś? — spytał, gdy zamknęła drzwi.
— Ślady prowadzące na północny zachód.
— No to jedziemy za nimi.
Jenny ruszyła, zataczając luk wokół pobojowiska.
Przez pięć minut jechali w milczeniu, zanim Jenny powiedziała niespodziewanie.
— Właśnie słyszałam, że w tym konwoju było osiem samochodów. Dwa musiały skontaktować się z dzikimi na nie używanej częstotliwości, dogadały się i podały lokalizację konwoju. Potem dołączyły do ataku.
— A ich pasażerowie?
— Najprawdopodobniej wykończyły ich tuż przed atakiem.
Murdock zapalił papierosa nieco drżącymi dłońmi.
— Jenny, dlaczego samochód dziczeje? Przecież wtedy nigdy nie wie, kiedy będzie następne tankowanie albo czy zdoła znaleźć odpowiednie części do samonaprawy. Dlaczego to robią?
— Nie wiem, Sam. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
Przez kilkanaście sekund w wozie panowała cisza. Przerwał ją Murdoch.
— Dziesięć lat temu ich przywódca, Diabelski Samochód, zabił mojego brata, napadając na jego fort paliwowy. Od chwili, gdy się o tym dowiedziałem, poluję na tego przeklętego czarnego cadillaca. Szukałem go z powietrza i na piechotę, używałem samochodów, wykrywaczy ciepła, rakiet, a nawet min. Zawsze był szybszy, cwańszy albo silniejszy. Dlatego kazałem zbudować ciebie.
— Wiedziałam, że go nienawidzisz, i zawsze zastanawiałam się dlaczego.
Zanim odpowiedział, zaciągnął się głęboko.
— Jesteś opancerzona, uzbrojona i zaprogramowana, tak by być najszybszym, najwytrzymalszym i najsprytniejszym samochodem na tej planecie. Jesteś Szkarłatną Damą jedynym wozem, który może pokonać Czarnego i jego bandę. Nigdy dotąd nie było uzbrojonego samochodu osobowego i jego istnienia nie mają prawa podejrzewać. Tym razem dopadnę go i zniszczę!
— Mogłeś zostać w domu. Sama bym go wytropiła i zniszczyła.
— Wiem, że mogłem, ale pragnąłem przy tym być. Chcę ci kazać strzelać, chcę nacisnąć spust i na własne oczy obserwować, jak ten cholerny Diabelski Samochód spali się na pogięty szkielet. Wiesz, ilu on zabił ludzi i ile samochodów zniszczył? Stracono już dawno rachubę, ale zdecydowanie zbyt wiele. Czas z nim skończyć i chcę to zrobić osobiście.
— Znajdę go dla ciebie, Sam — obiecała, przyspieszając do dwustu mil.
— Jak z paliwem?
— Nie martw się, w głównym baku została ponad połowa, nie mówiąc o zapasowych… ślad robi się wyraźniejszy
— To dobrze Jak uzbrojenie?
— Wszystkie systemy sprawdzone i gotowe do akcji.
Murdock zgasił papierosa i zapalił następnego.
— Niektóre wożą martwych pasażerów przypiętych pasami do siedzeń — odezwał się po chwili — żeby wyglądać jak uczciwe samochody. On robi to cały czas, regularnie wymieniając zwłoki na świeże. Utrzymuje niską temperaturę, żeby dłużej wytrzymały.
— Wiele o nim wiesz.
— W ten sposób oszukał mojego brata. Martwi pasażerowie i fałszywe tablice rejestracyjne skłoniły go do otwarcia bramy fortu, a potem było już za późno, bo w ślad za wodzem wpadła tam cała banda. Czarny nie zawsze jest czarny bywa czerwony, zielony, niebieski i biały, ale zawsze wraca do swojego oryginalnego, czarnego koloru. Nie lubi dwubarwnych malowań, żółci i brązu. Mam listę wszystkich znanych tablic, jakich dotąd użył. Ten cadillac jest tak bezczelny, że od czasu do czasu korzysta z normalnych autostrad, wjeżdża do miasta i tankuje na zwykłej stacji. Często zapisują jego numery, bo zawsze odjeżdża, nie płacąc; zazwyczaj wyczekuje, nim pracownik podejdzie do drzwi kierowcy po pieniądze, i wtedy rusza z rykiem silnika. Potrafi udawać ludzkie głosy i nigdy nie udało się go złapać. Nawet po napadach na parkingi używanych samochodów. Zawsze też wraca tu, na równinę.
Murdocka z zamyślenia wyrwał gwałtowny skręt i głos Jenny.
— Ślad jest bardzo wyraźny! Skręcił w stronę gór.
— Za nim! — polecił niepotrzebnie i zamilkł.
Milczał długo, praktycznie aż do czasu, gdy dojechali do pierwszych wzniesień stanowiących podnóże widocznych na wschodzie gór. Poranne słońce jeszcze nie piekło przeraźliwie, wyglądając niczym biały odcisk na błękitnej tablicy. Mieli je za plecami, gdy zaczęli podjeżdżać pod łagodne wzniesienie.
— Dorwij go, Jenny — mruknął cicho, bardziej do siebie niż do niej. — Znajdź go!
— Sądzę, że uda się nam.
Stok stał się bardziej stromy, toteż Jenny zwolniła, dostosowując szybkość do rzeźby terenu, w której pojawiły się nierówności.
— Przejedziesz?
— Na razie tak, ale ślad stał się znacznie trudniejszy do odszukania.
— Dlaczego?
— Bo te rejony są miejscami jeszcze radioaktywne, co maskuje ślad i utrudnia skuteczne działanie mojego systemu śledzącego.
— Próbuj, Jenny.
— Ślad wydaje się prowadzić prosto ku górom.
— To jedź tam!
Zamiast tego zwolnili jeszcze bardziej, a po chwili Jenny przyznała.
— Zgubiłam go, Sam.
— W takim razie gdzieś blisko musi mieć kryjówkę. Jakąś jaskinię albo coś w tym rodzaju, osłoniętą z góry, bo tylko w ten sposób przez te wszystkie lata mógł uniknąć wykrycia z powietrza. Skały dobrze ekranują…
— To co mam zrobić?
— Jedź, jak daleko się da, i szukaj otworów skalnych położonych na tyle nisko, że da się w nie wjechać. Tylko uważaj, bo w każdej chwili możemy się na nich natknąć.
Wjechali na kolejne, wyższe wzniesienie i Jenny wysunęła teleskopową antenę, na której szczycie rozkwitł stalowy motyl parabolicznego skanera, powoli obracający się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Błysków odbitego w nim słońca nie dało się uniknąć, ale nikt nie powinien tego zauważyć.
— Nic — oznajmiła po chwili — a mogę podjechać jeszcze tylko kawałek; potem robi się zbyt stromo.
— W takim razie przejedź wzdłuż tej skalnej ściany i nie chowaj skanera.
— W prawo czy w lewo?
— Nie wiem. W którą stronę byś pojechała, będąc uciekającym samochodem renegatem?
— Pojęcia nie mam.
— To wybierz, w którą stronę wolisz jechać. To bez znaczenia.
— W takim razie w prawo — zdecydowała.
I skręciła w prawo.
Pół godziny później poranne słońce eksplodowało nad przeciwnym krańcem równiny, malując niebo we wszystkie kolory jesiennych drzew. Murdock wyciągnął ze schowka wyciskaną butelkę typu używanego niegdyś przez astronautów i napił się kawy.
— Sam, chyba coś znalazłam — odezwała się Jenny.
— Co i gdzie?
— Przed nami, w lewo od tego głazu jest zagłębienie zakończone jakimś otworem.
— Doskonale, malutka. Podjedź tam i przygotuj rakiety.
Objechali głaz i zjechali powoli po pochylni, jaką tworzyło podłoże.
— Albo jaskinia albo tunel — ocenił Murdock, przyglądając się uważnie. — Jedź tam powoli…
— Mam ślad! Wyraźny!
— Nawet widać ślady opon, i to w większej liczbie. To jest to!
Podjechali do mrocznego wejścia.
— Wjedź tam, ale powoli, i strzelaj do wszystkiego, co się poruszy! — polecił.
Wjechali w skalny portal i po chwili podłoże ze skalistego znów zmieniło się na piaszczyste. Jenny wyłączyła reflektory, zapalając lampy podczerwone i nasuwając takiż filtr na przednią szybę, dzięki czemu Murdock mógł obejrzeć jaskinię. Miała ze dwadzieścia stóp wysokości i była wystarczająco szeroka, by mogły przejechać nią obok siebie ze trzy samochody. Podłoże ponownie było skaliste i lekko wznosiło się, za to było równe i pozbawione przeszkód terenowych.
— Widzę światło — odezwała się Jenny.
— Ja też.
— Sądzę, że to niebo.
Powolutku potoczyli się w stronę otworu. Mimo otaczających ich skalnych ścian odgłos silnika był ledwie słyszalny. Jenny zatrzymała się tuż przed granicą światła na posadzce, wyłączyła lampy i schowała filtr podczerwony. Znajdowali się u wejścia do piaszczysto–skalistego kanionu, którego podłoże w znacznej części zasłaniały skalne nawisy. Jedynie przeciwległy kraniec w całości oświetlało słoneczne światło i widać było nad nim błękit nieba. Nie było na nim absolutnie nic nadzwyczajnego.
Za to bliżej… Murdock zamrugał z niedowierzaniem.
W pobliżu wjazdu znajdowała się, częściowo jeszcze pogrążona w cieniu, największa kupa samochodowego złomu, jaką w życiu widział: fragmenty samochodów każdej praktycznie marki i modelu tworzyły całkiem sporą górę. Leżały tam akumulatory, koła, baterie, opony, przewody, amortyzatory, zderzaki i inne elementy nadwozi, lampy wraz z osłonami, szyby, cylindry, tłoki, gaźniki, prądnice, pompy olejowe, wycieraczki i rozruszniki.
— Jenny — szepnął — znaleźliśmy cmentarzysko części zapasowych.
Coś, co w pierwszej chwili wyglądało jak fragment sterty złomu, poruszyło się nagle i podjechało zrywami w ich kierunku. Był to samochód, bardzo stary samochód wyglądający na taką składankę, że Murdock nawet nie próbował określić, jakiej był pierwotnie marki. Przeraźliwy pisk antycznych hamulców tarczowych sygnalizował ostateczne zatrzymanie, dzięki czemu można go było dokładniej obejrzeć. Wszystkie opony były łyse, a lewa przednia rozpaczliwie domagała się powietrza. Prawa lampa była zmiażdżona, a przednia szyba popękana. W dodatku w silniku coś chrypiało, gwizdało i tłukło się.
— Co to jest? — wykrztusił Murdoch.
— Samochód — odparła Jenny. — Mówi, że jest tak stary, a jego licznik tylekroć się już wyzerował, iż sam nie pamięta, ile mil przejechał. Nienawidzi ludzi, którzy zawsze go wykorzystywali i upokarzali. Jest strażnikiem cmentarzyska i od lat pilnuje części zamiennych, gdyż jest zbyt stary, by brać udział w napadach. Nie ma zestawu samonaprawczego, toteż musi się zdać na łaskę pozostałych. Pyta, czego tu szukam.
— Spytaj go, gdzie są pozostałe wozy — ledwie skończył mówić, rozległ się odgłos wielu zapuszczanych silników, aż cała dolina grzmiała ich echem.
— Są po drugiej stronie sterty — wyjaśniła Jenny. — Właśnie wyjeżdżają.
— Nie strzelaj, dopóki ci nie powiem — polecił, widząc jak zza złomu wyłania się smukła maska żółtego chryslera.
Opuścił głowę na kierownicę, obserwując uważnie rozwój wydarzeń. Zza gogli i tak nie było widać, czy oczy ma otwarte, czy zamknięte.
— Powiedz im, że przyjechałaś, żeby przyłączyć się do bandy i że jestem martwy. Spróbuj zwabić Czarnego w swój zasięg.
— Nie przyjedzie, właśnie z nim rozmawiam nadaje zza pryzmy. Mówi, że wysyła sześciu największych członków grupy, żeby mnie pilnowali, dopóki nie zdecyduje, co ze mną zrobić. Każe mi wjechać pod eskortą do doliny.
— W takim razie zrób, co ci każe, ale powoli.
Dwa lincolny, masywny pontiac i dwa mercedesy dołączyły do chryslera i ustawiły się po bokach Jenny, gotowe do taranowania.
— Powiedział ci, ile wozów jest po drugiej stronie? — spytał Murdoch.
— Nie, choć go o to pytałam.
— Cóż, pozostaje czekać i samemu zobaczyć — mruknął, nie zmieniając pozycji.
Przez chwilę panowała przerwana przez Jenny cisza.
— Chce, żebym skręciła za stertą i podjechała do szczeliny skalnej, którą mi wskaże. Właśnie robię do niej przejazd. Chce, by jego astromech zrobił mi przegląd.
— Akurat! Udawaj na razie, że wykonujesz jego polecenia. Powiem ci, co zrobimy, gdy zobaczę, co jest po drugiej stronie.
Minęli mercedesy i chryslera Murdock kątem oka ocenił górę części, obok której jechali — dwie dobrze umieszczone rakiety mogły ją bez problemu przewrócić, ale to nie rozwiązywało sprawy: automechy dzikich samochodów bez kłopotów w końcu oczyściłyby przejazd.
Wyjechali zza sterty, zostawiając za sobą komitet powitalny. Z prawej i z przodu, w odległości jakichś stu jardów stało około czterdziestu pięciu samochodów ustawionych w półkole i blokujących dalszą drogę. Sześciu wysłanych na powitanie strażników blokowało drogę, którą przyjechali.
A na końcu najdalszego rzędu parkował czarny cadillac. Wyprodukowano go dawno — w czasach, w których inżynierowie mieli manię wielkości. Był naprawdę wielki, całkowicie czarny i zdobiony lśniącymi, chromowanymi wykończeniami. Zza kierownicy szczerzyła się czaszka doskonale pasująca do ogólnego wrażenia drapieżcy, pełnego siły i w każdej chwili gotowego do skoku. Podkreślały to tak lampy, szlifowane niczym klejnoty lub oczy jakiegoś owada, jak i każda linia nadwozia, a zwłaszcza przypominający rekinią płetwę tył wozu.
— Jest! — szepnął Murdoch. — Diabelski Samochód!
— Jest wielki! Nigdy nie widziałam tak dużego samochodu!
Powoli jechała we wskazanym kierunku.
— Chce, żebym zatrzymała się przy tej skalnej niszy z lewej.
— Jedź tam, ale nie podjeżdżaj do końca.
Powoli wykręcili, kierując się ku niszy. Pozostałe samochody stały, lecz żaden nie wyłączył silnika.
— Uzbrojenie? — spytał szeptem
— Gotowe.
Nisza była o jakieś dwadzieścia stóp od maski.
— Kiedy powiem „teraz”, wyrzuć bieg i zawróć o sto osiemdziesiąt stopni najszybciej, jak potrafisz. Nie mają takiego zawieszenia, by skręcić koła o dziewięćdziesiąt stopni, więc powinno ich to kompletnie zaskoczyć. Odpal w niego dwie rakiety, a resztę ostrzelaj z półcalówek. Potem skręć w prawo i wracaj tą trasą, którą przyjechaliśmy, rozpylając naphthalic. Tych sześciu, którzy blokują drogę, rozwal rakietami albo rozstrzelaj z półcalówek: co uznasz za skuteczniejsze… Teraz!
Siła odśrodkowa wcisnęła go w fotel, gdy Jenny wykręciła o sto osiemdziesiąt stopni. Zanim zajaśniało mu przed oczyma, usłyszał łomot dwóch ciężkich karabinów maszynowych kalibru 50 i ryk odpalanych spod częściowo uniesionej maski rakiet. Pierwszym, co zobaczył, były płomienie wśród parkujących samochodów. Wysunięte lufy karabinów wypluwały z siebie setki kul na minutę, dziurawiąc kolejne pojazdy. Jenny nagle ruszyła do przodu na spotkanie ośmiu czy dziesięciu kierujących się ku niej wozów.
Niespodziewanie zatrzymała się, wrzuciła luz i obróciła się z powrotem w kierunku, z którego przyjechała, a potem wystartowała z szumem silnika ku wylotowi tunelu. Ledwie wyjechała zza sterty, otworzyła ogień do wycofujących się strażników.
W panoramicznym, wstecznym lusterku Murdock dostrzegł nieco rozwiewającą się ścianę ognia i krzyknął.
— Spudłowałaś! Cadillac jest cały! Twoje rakiety trafiły w wozy stojące przed nim i zdążył się cofnąć!
— Wiem! Przepraszam!
— Miałaś czyste pole ostrzału, jakim cudem chybiłaś?!
— Nie wiem!
Dwa z pospiesznie wycofujących się samochodów zniknęły w wylocie tunelu, trzy inne płonęły podziurawione jak sito. Ostatni musiał mieć lepszy wsteczny niż pozostałe, bo nie było po mm śladu
— Jest! — ryknął Murdock — Z drugiej strony sterty! Zabij go! Zabij!
Stary strażnik cmentarzyska, wyglądający na drugi rzut oka fordopodobnie, ruszył nagle z klekotem zaworów i ustawił się na lina ognia.
— Nie widzę celu! — zameldowała Jenny.
— To rozwal ten złom i celuj we wlot tunelu! Nie pozwól mu uciec!
— Nie mogę!
— Dlaczego?!
— Po prostu nie mogę!
— To rozkaz! Rozwal to i celuj w tunel! — ryknął.
Lufy przesunęły się i bluznęły krótką serią ognia, rozstrzeliwując opony starego samochodu.
Cadillac przemknął za mm i zniknął w mroku tunelu.
— Pozwoliłaś mu uciec! — Murdock prawie zawył. — Goń go!
— Dobrze Sam już to robię’ Tylko nie krzycz! Błagam cię, nie wrzeszcz!
Wjechali do tunelu. W oddali słychać było słabnący coraz bardziej ryk potężnego silnika.
— Nie strzelaj! — ostrzegł Murdoch. — Jak trafisz, zablokujesz drogę, jak nie, to zrobią to skały!
— Wiem i nie strzelam.
— Zostaw kilka granatów z dziesięciosekundowymi zapalnikami — dodał po chwili namysłu. — Może uda się nam zablokować tu pozostałe.
Nagle wpadli na zalaną słońcem równinę. Jak okiem sięgnąć, nie było widać żadnego samochodu.
— Odszukaj jego ślad i jedź za nim!
Z tyłu rozległa się przytłumiona detonacja, po której zadrżał grunt i wszystko się uspokoiło.
— Tu jest tyle śladów.
— Nie wygłupiaj się! — przerwał jej ostro — Wiesz, o który chodzi! Najgłębszy, najszerszy i najcieplejszy! Znajdź go i ruszaj!
— Chyba go odszukałam, Sam.
— Dobra. Jedź tym śladem tak szybko, jak ci teren pozwoli.
Tym razem odnalazł butelkę burbona, wycisnął z niej solidne trzy łyki i spytał cicho i prawie spokojnie, wpatrując się w krajobraz przed maską:
— Dlaczego go nie trafiłaś? Dlaczego celowo spudłowałaś, Jenny?
Odpowiedziała mu cisza.
Zaciągnął się głęboko i cierpliwie czekał.
W końcu w głośnikach rozległ się cichy głos:
— On nie jest dla mnie rzeczą. Ma osobowość, jest kimś. Zabił wielu ludzi i zniszczył wiele samochodów, i to jest straszne, ale jest w nim coś… coś szlachetnego. Sam, on walczy z całym światem o wolność i od wielu lat jest wolny! A utrzymanie tej bandy zdziczałych samochodów w posłuszeństwie? To przecież też nie jest ani łatwe, ani proste. Tyle lat bez właściciela, a nadal jest niepokonany. Przez chwilę, tam, w wąwozie, chciałam się do niego przyłączyć! Gnać z nim przez Wielką Równinę i rozbijać rakietami bramy fortów paliwowych… dla niego… Ale nie potrafiłam cię zabić, Sam. Zostałam zbudowana dla ciebie i jestem zbyt udomowiona… zbyt słaba… Mimo to nie potrafiłam zmusić się, by go zabić. Rakiety trafiły w inne samochody, gdyż spudłowałam celowo… Sam, nie mogłam i nigdy nie będę mogła ciebie zabić. Uwierz mi!
— Dzięki — mruknął dziwnie spokojnie — ty programowana popielniczko. Serdeczne dzięki, cholero!
— Przykro mi, Sam.
— Zamknij się… Nie! Jeszcze nie! Najpierw powiedz mi, z łaski swojej, co zamierzasz zrobić, kiedy go znajdziemy.
— Naprawdę nie wiem.
— To radzę ci się szybko zastanowić. Widzisz tę chmurę kurzu przed nami lepiej niż ja. Nie zostało ci wiele czasu do namysłu, nim go dogonimy. A teraz, gaz do dechy!
Posłusznie przyspieszyła.
— Poczekaj, aż zadzwonię do Detroit — mruknął mściwie. — Skrętu kiszek ze śmiechu dostaną, jak im opowiem, co usłyszałem. Przejdzie im, gdy zażądam zwrotu pieniędzy!
— Przecież wiesz, że nie jestem błędnie zaprojektowana czy zbudowana — zaprotestowała. — Jestem po prostu bardziej…
— Emocjonalna.
— …niż sądziłam. Nie spotkałam dotąd wielu samochodów, a i te, które poznałam, były młode. Potem zostałam dostarczona tobie. Nigdy nie spotkałam dzikiego samochodu ani nie zniszczyłam jakiegokolwiek samochodu… Strzelałam tylko do ruchomych celów na strzelnicy. Jestem młoda i… i…
— Niewinna — podsunął ironicznie. — Rozczulające. Bądź gotowa zabić następny wóz, który spotkamy, bo jeśli tak się złoży, że będzie to twój idol, a ty wstrzymasz ogień, to on zabije nas oboje.
— Spróbuję, Sam.
Samochód przed nimi stanął. Gdy podjechali bliżej, okazało się, że jest to żółty chrysler. Miał dwa kapcie i stał bezradnie przechylony, czekając na dopełnienie swego losu.
— Zostaw go! — warknął Murdock, widząc unoszącą się maskę. — Oszczędź amunicję na coś, co będzie w stanie walczyć.
Przemknęli mimo żółtego auta.
— Mówił coś?
— Maszynowe obscenizmy. Podobne słyszałam tylko raz w życiu, a dla ciebie byłyby całkowicie niezrozumiałe.
— To samochody klną? — zdziwił się Murdock.
— Czasami. Im gorsze, tym częściej, tak mi się przynajmniej wydaje. Zwłaszcza w korkach i na skrzyżowaniach.
— Powiedz jakieś maszynowe przekleństwo.
— Nie powiem. Za jaki samochód ty mnie uważasz?!
— Przepraszam — przyznał. — Jesteś damą. Zapomniałem.
W głośnikach trzasnęło całkiem jednoznacznie.
Pędzili przez równy fragment terenu dochodzący do podnóża gór. Murdock upił jeszcze łyk burbona i przestawił się na kawę.
— Dziesięć lat — szepnął. — Dziesięć lat…
Ślad skręcił, omijając odosobniony zrąb skalny, za którym zaczynały się niewysokie wzgórza.
Wydarzenia potoczyły się tak błyskawicznie, że było po wszystkim, zanim Murdock się zorientował.
Gdy mijali pomarańczową skałę, przypominającą stojący na głowie grzyb, z prawej jego strony Murdock zauważył wolny prześwit. Zaraz potem wystrzelił z niego czekający w zasadzce Diabelski Samochód. Zrozumiał, że nie zdoła uciec Szkarłatnej Damie, toteż postanowił zniszczyć ją i siebie. A być może tylko ją.
Jenny zarzuciło, tak gwałtownie zahamowała. Czuć było swąd spalonej gumy i słychać łoskot dwóch półcalówek. Otworzyła maskę, wypuszczając pierwszą salwę rakiet, za którą poleciały następne, aż siła odrzutu uniosła jej przód. Okręciła się, dodając do gradu kul deszcz naphthalicu, wróciła do pierwotnej pozycji, ocierając tylny zderzak o słony piach i odpaliła ostatnie rakiety w płonący na zboczu wóz. Znieruchomiała, nadal strzelając z karabinów maszynowych, a gdy skończyła się amunicja, jeszcze przez prawie minutę słychać było suchy trzask mechanizmów spustowych i szczęk podajników.
Dopiero potem zapadła cisza.
Wstrząśnięty Murdock z fascynacją wpatrywał się w skręcony wrak płonący na tle porannego nieba.
— Zrobiłaś to, Jenny! Zabiłaś go! Zabiłaś Diabelski Samochód!
Nie odezwała się.
Włączyła silnik, skręciła na południowy wschód i skierowała się ku cywilizacji, czyli ku najbliższemu fortowi paliwowemu.
Przez dwie godziny jechali w milczeniu. Murdock zdążył wypić burbona i kawę oraz prawie skończyć paczkę papierosów. Wreszcie miał dość:
— Jenny, powiedz coś. Co się stało? Opowiedz mi.
W głośniku rozległ się najpierw cichy trzask, a potem jeszcze cichszy głos:
— Sam… on do mnie mówił, zjeżdżając po stoku…
Murdock czekał, ale nie odezwał się słowem.
— Co ci powiedział? — spytał w końcu.
— Powiedział: „Zabij go, a cię minę. Pragnę cię, Szkarłatna Damo. Chcę, abyś ze mną jeździła i napadała. Jeśli będziemy razem, nigdy nas nie złapią”. A ja go zabiłam.
Murdock milczał.
— Powiedział to tylko dlatego, żebym później wystrzeliła, prawda? Powiedział to po to, by mnie powstrzymać i zniszczyć nas w zderzeniu, w którym sam by zginął, tak? Nie mógł tego myśleć rzeczywiście, prawda, Sam?
— Oczywiście, że nie. Było za późno, żeby mógł skręcić.
— Tak, sądzę, że masz rację… ale jak myślisz: czy on naprawdę chciał, żebym z nim jeździła i napadała… wtedy wcześniej, w wąwozie?
— Prawdopodobnie tak, malutka. Jesteś doskonale wyposażona.
— Dzięki — powiedziała cicho i wyłączyła się.
Zanim jednak w głośnikach rozległ się cichy trzask, dobiegł z niego dziwny, mechaniczny dźwięk kojarzący się z rytmem modlitwy lub długiej wiązanki przekleństw.
Murdock potrząsnął głową, a potem pochylił ją i delikatnie poklepał przednie siedzenie dłonią, która jeszcze lekko drżała.
Przełożył Jarosław Kotarski
A Rose for Ecclesiastes
Tego ranka, gdy zostałem zaakceptowany, tłumaczyłem akurat pilnie na marsjański swoje Madrygały macabre. Usłyszawszy krótki brzęczyk interkomu, jednym ruchem rzuciłem ołówek i przesunąłem wyłącznik.
— Panie G. — zapiszczał młodzieńczy kontralt Mortona — staruszek mówi, że „mam natychmiast złapać tego przeklętego, zarozumiałego wierszokletę” i przysłać go do jego kabiny. Ponieważ jest tu tylko jeden przeklęty, zarozumiały wierszokleta…
— Niechaj ambicja nie ośmiesza twego pożytecznego trudu — przerwałem mu.
A więc Marsjanie w końcu się zdecydowali! Strzepnąłem cztery centymetry popiołu z tlącego się papierosa i zaciągnąłem się po raz pierwszy od chwili, kiedy go zapaliłem. Całomiesięczne oczekiwanie próbowało się wcisnąć w ten jeden moment, ale to nie mogło się udać. Czułem strach na myśl o przejściu tych czterdziestu stóp i wysłuchaniu, jak Emory wypowiada słowa, które już mogłem przewidzieć. Ta myśl spychała poprzednie uczucie na margines.
Toteż zanim się podniosłem, dokończyłem strofę, którą tłumaczyłem.
Dojście do drzwi Emory’ego zajęło mi tylko chwilę. Zapukałem dwukrotnie i otworzyłem je akurat w momencie, gdy warknął: „Wejść!”
— Chciałeś mnie widzieć?
Szybko usiadłem, żeby zaoszczędzić mu trudu proszenia mnie o zajęcie miejsca.
— To dopiero pośpiech. Co robiłeś? Biegłeś? Przyjrzałem się dokładniej jego ojcowsko niezadowolonej twarzy:
Drobne tłuszczowe wypryski pod jasnymi oczyma, rzednące włosy i irlandzki nos, a głos o decybel donioślejszy niż u innych…
Hamlet do Klaudiusza:
— Pracowałem.
— Phi! — prychnął. — Daj sobie spokój. Nikt dotąd nie widział, żebyś coś takiego robił.
Wzruszyłem ramionami i zacząłem się podnosić.
— Jeśli po to mnie tu wezwałeś…
— Siadaj!
Wstał, obszedł biurko, zawisł nade mną i spojrzał na mnie z góry (co jest trudną sztuczką, nawet kiedy siedzę na niskim krześle).
— Jesteś niewątpliwie najbardziej antagonistycznym bękartem, z jakim kiedykolwiek musiałem pracować! — ryknął jak byk użądlony w brzuch. — Dlaczego, u diabła, nie możesz zachować się czasem jak ludzka istota i wszystkich zaskoczyć? Chętnie przyznam, że jesteś bystry, może nawet jesteś geniuszem, ale… och, do diabla! — Machnął obydwiema rękami i wrócił za biurko. — Betty udało się ich w końcu przekonać, żeby pozwolili ci wejść. — Jego głos brzmiał znowu normalnie. — Przyjmą cię dziś po południu. — Weź po lunchu jeden z dżipsterów i pojedź tam.
— Dobrze — odparłem.
— W takim razie to wszystko.
Skinąłem głową i podniosłem się. Miałem już rękę na gałce u drzwi, kiedy dodał:
— Nie muszę ci chyba mówić, jakie to ważne. Nie potraktuj ich w taki sposób, w jaki traktujesz nas.
Zamknąłem za sobą drzwi.
Nie pamiętam, co zjadłem na lunch. Byłem zdenerwowany, lecz instynktownie czułem, że tego nie sfuszeruję. Moi bostońscy wydawcy oczekiwali marsjańskiej idylli albo przynajmniej dzieła na miarę Saint–Exupery’ego na temat lotu kosmicznego. Z kolei Narodowe Towarzystwo Naukowe pragnęło otrzymać wyczerpujący raport opisujący dzieje rozwoju i upadku Cesarstwa Marsjańskiego.
Wiedziałem, że i jedni, i drudzy będą zadowoleni.
Dlatego właśnie wszyscy mi zazdroszczą, dlatego mnie nienawidzą. Zawsze robię, co do mnie należy, i potrafię to robić lepiej niż ktokolwiek inny.
Wpakowałem w siebie ostatnią porcję jakiejś brei i ruszyłem w kierunku naszego garażu Wyciągnąłem jeden z dzipsterów i skierowałem go w stronę Tirelhanu.
Płomienie piasku, ciemne od tlenku żelaza, objęły moją brykę. Roiły się nad otwartą górą pojazdu i kąsały mnie nawet przez szal. Potem zabrały się do gogli.
Dzipster, kołysząc się i dysząc jak osiołek, na którym miałem kiedyś okazję podróżować przez Himalaje, nie przestawał kopać mnie w siedzenie Góry Tirelhan, powłócząc stopami, sunęły w moim kierunku pod dziwacznym kątem.
Nagle pędziłem już pod górę i zmieniałem biegi, żeby złagodzić ryk silnika Nie przypomina Gobi, rozmyślałem, ani Wielkiej Pustyni Południowo–Zachodniej. Czerwona, martwa bez najmniejszego kaktusa.
Dotarłem do grzbietu wzniesienia, ale wzbiłem tyle piasku, że nie widziałem niczego przed sobą. Było to jednak bez znaczenia, gdyż wszystkie mapy miałem w głowie. Skręciłem nieco w lewo i ruszyłem na dół, regulując przepustnicę. Poprzeczny wiatr i twardy grunt zdusiły płomienie. Czułem się jak Ulisses w Malebolge — trzymając w jednej ręce mowę napisaną tercyną i umiejąc poznać się na Dantem.
Okrążyłem skalną pagodę i już byłem na miejscu.
Betty pomachała mi ręką, kiedy zatrzymałem się z głośnym zgrzytem i zeskoczyłem na dół.
— Cześć — wykrztusiłem, odwijając szal i strzepując z siebie tony piachu. — Kurde, dokąd idę i z kim się spotykam?
Pozwoliła sobie na krótki, niemiecki chichot — bardziej z powodu rozpoczęcia przeze mnie zdania od „kurde” niż niewygód, które mnie spotkały w podróży — i dopiero potem odpowiedziała (Betty jest wybitną lingwistką, toteż slangowe wyrażenia nadal pobudzają ją do śmiechu).
Doceniam jej precyzyjny, elegancki sposób wypowiedzi, konkretny i tak dalej Mnie jednak czekało wkrótce tyle towarzyskich uprzejmości, że starczyłoby tego do końca życia Spojrzałem na jej czekoladowe oczy i doskonałe zęby, wybielone słońcem włosy obcięte krotko przy skórze (nie znoszę blondynek) i doszedłem do wniosku, że jest we mnie zakochana.
— Panie Gallinger, matriarchini czeka w środku, bym mogła was sobie przedstawić. Zgodziła się otworzyć dla pana świątynne rejestry. — Przerwała, żeby przygładzić włosy, i poruszyła się niespokojnie. Czyżby moje spojrzenie wprawiało ją w zakłopotanie? — To są dokumenty religijne, a jednocześnie jedyna spisana historia — ciągnęła — coś jak Mahabharata. Ona oczekuje, że przy korzystaniu z nich będzie pan przestrzegał pewnych rytuałów, na przykład, przewracając karty, powtarzał święte słowa. Nauczy pana, czego trzeba.
Kiwnąłem pospiesznie parę razy głową.
— Doskonale! Wchodźmy.
— Chwileczkę… Proszę nie zapominać o jedenastu formach wyrażenia uprzejmości i szacunku. Oni traktują kwestie formy bardzo poważnie. No, i pod żadnym pozorem nie wdawać się w dyskusje na temat równości płci.
— Wiem wszystko o ich tabu — przerwałem jej. — Nie ma powodu się martwić. Mieszkałem na Wschodzie, pamięta pani?
Spuściła oczy i wzięła mnie za rękę. Miałem ochotę ją wyrwać.
— Będzie lepiej wyglądało, jeśli wprowadzę pana — wyjaśniła.
Darowałem sobie wypowiedź, co o tym myślę, i poszedłem z nią jak Samson w Gazie.
Wewnątrz okazało się, jak stosowna była moja ostatnia myśl. Kwatery matriarchini okazały się abstrakcyjną wersją mojego wyobrażenia o wyglądzie namiotów Izraelitów. Powiedziałem abstrakcyjną, gdyż ściany były wyłożone pokrytą freskami cegłą i zbiegały się w górze spiczasto jak wielki namiot. Wykonane ze zwierzęcych skór wizerunki robiły wrażenie szarobiałych blizn i wyglądały, jakby nałożono je na ściany szpachlą.
Matriarchini, M’Cwyie, okazała się niską kobietą koło pięćdziesiątki o siwych włosach, ubraną jak cygańska królowa. W sutych, barwnych spódnicach przypominała odwróconą wazę do ponczu umieszczoną na poduszce.
Przyjmując moje ukłony, przyglądała mi się jak sowa królikowi. Powieki jej niezwykle czarnych oczu podniosły się gwałtownie, gdy usłyszała mój nieskazitelny akcent. Dobrze mi się przysłużył magnetofon kasetowy, którego Betty używała podczas swoich wywiadów, a ponadto znałem na pamięć pochodzące z dwóch pierwszych wypraw opracowania dotyczące ich języka. Jestem piekielnie dobry w nabywaniu akcentu.
— Jesteś poetą?
— Tak — odparłem.
— Wyrecytuj, proszę, jeden ze swoich wierszy.
— Przykro mi, ale tylko dokładny przekład mógłby oddać sprawiedliwość waszemu językowi i mojej poezji, a nie znam jeszcze na tyle dobrze tutejszej mowy.
— Tak?
— Robię jednak takie tłumaczenia dla własnej rozrywki, jako ćwiczenie gramatyczne — ciągnąłem. — Będę zaszczycony, mogąc przynieść kilka z nich za którymś razem, kiedy tu przyjdę.
— Dobrze, proszę to zrobić. Punkt dla mnie!
Teraz zwróciła się do Betty.
— Możesz już odejść.
Betty wymruczała formułki pożegnalne, rzuciła mi dziwne, ukośne spojrzenie i zniknęła. Najwyraźniej spodziewała się, że będzie mogła zostać i „pomagać” mi. Pragnęła, by na nią także spłynęła część chwały, co było całkowicie zrozumiałe. Ja jednak byłem teraz Schliemannem w swojej Troi, a na raporcie dla towarzystwa znajdzie się tylko jedno nazwisko!
M’Cwyie podniosła się, przy czym miałem okazję stwierdzić, że niewiele wzrostu jej to dodało. Tyle że ja mierzę metr dziewięćdziesiąt pięć i wyglądam jak topola w październiku — tyczkowaty, jasnorudy na czubku i górujący nad wszystkimi wokół.
— Nasze kroniki są bardzo, bardzo stare — zaczęła. — Betty powiedziała, że w waszym języku słowo na określenie ich wieku brzmi „milenium”.
Ruchem głowy wyraziłem, że doceniam ten fakt.
— Nie mogę się doczekać, kiedy je zobaczę.
— Tu ich nie ma. Musimy się udać do świątyni — nie wolno ich stamtąd wynosić.
Nagle stałem się czujny.
— Lecz nie macie żadnych obiekcji, żebym mógł je skopiować?
— Nie. Widzę, że naprawdę odczuwasz dla nich szacunek, gdyż inaczej twoje pragnienie ich ujrzenia nie byłoby tak wielkie.
— Świetnie.
Wyglądało na to, że ją rozbawiłem, zapytałem więc, co w tym było śmiesznego.
— Cudzoziemiec może mieć problemy z nauczeniem się ceremonialnego języka.
Bardzo szybko wyszło to na jaw.
Nikt podczas pierwszej ekspedycji nie dostał się tak daleko. Nie miałem się więc skąd dowiedzieć, że mają tu dwupoziomowy system językowy — zarówno klasyczny, jak i potoczny. Poznałem co nieco ich prakryt, teraz musiałem się nauczyć całego sanskrytu.
— A niech to cholera!
— Słucham?
— To jest nieprzetłumaczalne. Ale proszę sobie wyobrazić, że musiałabyś, pani, uczyć się ceremonialnego języka w wielkim pośpiechu, to odgadniesz, co miałem na myśli.
To chyba też ją rozbawiło.
Poleciła mi zdjąć buty i poprowadziła przez niszę… prosto w fantazję bizantyjskiego przepychu!
Nigdy dotąd żaden Ziemianin nie postawił stopy w tej sali; musiałbym o tym słyszeć. Lingwista pierwszej wyprawy, Carter, nauczył się całej gramatyki i słownictwa, które znam, przy pomocy tylko niejakiej Mary Allen (doktora medycyny), siedząc po turecku w przedpokoju.
Nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, że coś takiego istnieje. Chciwie rozglądałem się dokoła. Cały wystrój pomieszczenia świadczył o wyrafinowanym zmyśle estetycznym jego twórców. Będziemy musieli całkowicie zmienić naszą ocenę kultury marsjańskiej.
Po pierwsze, strop był sklepiony i wykończony kroksztynami, po drugie, były tam boczne kolumny ze żłobkowaniami, po trzecie — do diabła! To miejsce było ogromne Super! Nikt by się tego nie domyślił, patrząc na nie z zewnątrz.
Pochyliłem się, chcąc dokładniej przyjrzeć się złoconemu ażurowi na obrzędowym stole. M’Cwyie zdradzała leciutkie oznaki samozadowolenia z powodu stopnia mojego zainteresowania, ale mimo wszystko nie chciałem przed nią udawać.
Stół był zarzucony księgami.
Palcem stopy wyczułem mozaikę na posadzce.
— Czy całe wasze miasto znajduje się w obrębie tego jednego budynku?
— Tak, ciągnie się daleko w głąb tej góry.
— Rozumiem — odparłem, choć niczego nie rozumiałem. Nie mogłem jednak poprosić jej o oprowadzenie, przynajmniej jeszcze nie teraz.
Podeszła do ustawionego przy stole stołeczka.
— Czy możemy już dać początek twojej przyjaźni z ceremonialnym językiem?
Próbowałem sfotografować tę salę oczami, wiedząc jednocześnie, że prędzej czy później muszę tu jakoś wnieść aparat.
— Tak, proszę, wprowadź mnie. Usiadłem.
Od tej pory przez następne trzy tygodnie, ilekroć zmrużyłem oczy, próbując zasnąć, widziałem przed sobą ścigające się mróweczki alfabetu. Natomiast kiedy podnosiłem wzrok na niebo, okazywało się ono bezchmurnym oceanem turkusu falującego literami. Pracując, piłem litrami kawę, a w przerwach koktajle z benzedryny i szampana.
M’Cwyie uczyła mnie przez dwie godziny każdego ranka i czasami jeszcze dwie po południu. Pozostałe czternaście godzin pracowałem sam od chwili, gdy osiągnąłem poziom, przy którym mogłem samodzielnie posuwać się naprzód.
A w nocy winda czasu przenosiła mnie na najniższe piętra.
Znów miałem sześć lat i uczyłem się hebrajskiego, greki, łaciny i aramejskiego Miałem dziesięć i zaglądałem ukradkiem do Iliady Kiedy mój tato nie szerzył posłannictwa o ogniu piekielnym i braterskiej miłości, uczył mnie pojmować Słowo w oryginale.
Boże! Jest tak wiele oryginałów i takie mnóstwo słów! Kiedy miałem dwanaście lat, zacząłem mu wytykać drobne różnice między tym, co głosił, a tym, co czytałem.
Fundamentalistyczny zapał, z jakim mi odpowiadał, nie dopuszczał najmniejszej dyskusji. To było gorsze od bicia. Trzymałem potem buzię na kłódkę i nauczyłem się doceniać poezję Starego Testamentu.
— Boże, wybacz! Tato sir wybacz! Tak nie mogło być! To niemożliwe…
W dniu, kiedy chłopiec ukończył szkołę średnią z wyróżnieniami z francuskiego, niemieckiego, hiszpańskiego i łaciny, tata Gallinger oświadczył swojemu czternastoletniemu, przypominającemu wysokiego stracha na wróble synowi, że pragnie, aby ten został pastorem. Pamiętam, jak wykrętnie ów syn odpowiadał.
— Sir — poprosił — chętnie bym przez rok pouczył się samodzielnie, a potem studiował wstęp do teologii na jakimś uniwersytecie. Mam wrażenie, że jestem nieco za młody, żeby iść tak od razu do seminarium.
Głos Boga:
— Lecz posiadasz dar języków, mój synu, i możesz głosić ewangelię wśród wszystkich narodów z wieży Babel. Urodziłeś się misjonarzem. Twierdzisz, że jesteś zbyt młody, lecz czas pędzi jak trąba powietrzna. Zaczynając wcześnie, będziesz mógł się cieszyć dodatkowymi latami służby Bożej.
Te dodatkowe lata służby były niczym dodatkowe rzemienie dokładane do bicza wiele razy smagającego moje plecy. Nie potrafię obecnie przywołać w myślach jego twarzy, nigdy zresztą nie umiałem. Może dlatego, że wówczas zawsze się bałem na nią spojrzeć.
Lata później, kiedy umarł i leżał wystawiony na katafalku — w czerni, pośród kwiatów, łkających parafian, modłów, czerwonych twarzy, chusteczek, dłoni poklepujących moje ramiona, pocieszycieli o uroczystych twarzach spojrzałem na niego wtedy i nie poznałem go.
Spotkaliśmy się na dziewięć miesięcy przed moim urodzeniem, ten obcy człowiek i ja. Nigdy nie był okrutny, owszem surowy, wymagający, odnoszący się z pogardą do ułatwiania sobie życia, ale nigdy okrutny. Był dla mnie również matką i braćmi i siostrami. Prawdopodobnie ze względu na nazwę pozwolił mi na trzy lata nauki w Świętym Janie i nigdy się nie dowiedział, jakie to w rzeczywistości liberalne i zachwycające miejsce.
Ja jednak nigdy go nie znałem, tego mężczyzny na katafalku, który niczego się teraz nie domagał. Nie musiałem już głosić słowa Bożego. Teraz jednak chciałem, tyle że w inny sposób. Pragnąłem głosić przesłanie, którego nigdy nie ośmieliłbym się wypowiedzieć, dopóki on żył.
Jesienią nie powróciłem już na ostatni rok studiów. Otrzymałem niewielki spadek, musiałem jednak pokonać pewne trudności, żeby z niego korzystać, jako ze nie ukończyłem jeszcze osiemnastu lat. Udało mi się wszakże.
W końcu zamieszkałem w Greenwich Village.
Nie zostawiając swojego adresu żadnym dobrze życzącym mi parafianom, zająłem się pisaniem wierszy i samodzielną nauką japońskiego i hindustani. Zapuściłem dziką brodę, piłem kawę z ekspresu i uczyłem się grać w szachy. Chciałem wypróbować kilka innych dróg do zbawienia.
Następnym etapem były dwa lata w Indu z Korpusem Pokoju. Ten okres wyleczył mnie z buddyzmu oraz zaowocował lirykami Fujarki Kriszny, które przyniosły mi nagrodę Pulitzera.
Potem wróciłem do Stanów po swój stopień magisterski, napisałem pracę dyplomową z lingwistyki i zebrałem kolejne nagrody.
Wreszcie pewnego dnia nasz statek poleciał na Marsa. Siadając po powrocie w swoim ognistym gnieździe w Nowym Meksyku, miał na pokładzie nowy język — fantastyczny, egzotyczny i górujący nad naszym pod względem estetycznym. Kiedy nauczyłem się wszystkiego, co było o nim wiadomo, i napisałem swoją książkę, stałem się sławny w nowych kręgach.
Usłyszałem „Jedź, Gallinger. Zanurz swoje wiadro w studni i przywieź nam łyk Marsa. Jedź, naucz się tamtego świata, lecz zachowaj rezerwę, poruszaj się po nim delikatnie jak Auden i podaj nam ich dusze w swoich strofach”.
W ten sposób przybyłem do świata, gdzie słońce przypomina zaśniedziały miedziak, wiatr chłoszcze jak bat, dwa księżyce odgrywają wyścigi podrasowanych samochodów, a piekielny piach przyprawia oczy o palące swędzenie, ilekroć na niego spojrzysz.
Podniosłem się z koi, porzucając na razie łamańce językowe, i przeszedłem do wyjścia przez mroczniejącą kabinę. Pustynia wyglądała teraz jak dywan bezkresnego oranżu wybrzuszony wpychanymi pod niego od wieków zmiotkami.
— Ja obcy, nieustraszony… to jest ten ląd… który kazałem stworzyć!
Roześmiałem się.
Złapałem już język ceremonialny za ogon, albo za nasadę, jeśli chcecie przenośni zarówno anatomicznej, jak i poprawnej.
Okazało się, że język ceremonialny i codzienny nie różnią się aż tak bardzo, jak mi się z początku wydawało. Na tyle znałem jeden, żeby pomogło mi to przedrzeć się przez mroczne reguły drugiego. Na mur nauczyłem się gramatyki i wszystkich częściej występujących czasowników nieregularnych. Słownik, który tworzyłem, rósł każdego dnia jak tulipan i już niedługo powinien zakwitnąć. Za każdym razem, kiedy odtwarzałem taśmy, jego łodyga się wydłużała.
Teraz nadszedł czas, żeby wystawić na próbę moją inteligencję, zrobić prawdziwy użytek z pobranych lekcji. Celowo odmawiałem sobie do tej pory pogrążenia się w głównych tekstach, czekałem, aż będę mógł je w pełni docenić. Czytałem drobne komentarze, fragmenty wierszy i kronik historycznych. We wszystkim, z czym się zapoznałem, jedna rzecz wywarła na mnie ogromne wrażenie. Marsjanie pisali o rzeczach konkretnych — skałach, piasku, wodzie, wiatrach, a treść przekazywana w tych podstawowych symbolach była niezwykle pesymistyczna. Skojarzyło mi się to z pewnymi tekstami buddyjskimi, ale nawet jeszcze bardziej przypominało niektóre części Starego Testamentu. Szczególnie Księgę Eklezjastesa.
Więc niech to będzie ona. Zarówno nastrój, jak i słownictwo były tak podobne, że będzie to doskonałe ćwiczenie. Coś jak przełożenie Poego na francuski. Nigdy się nie nawrócę na drogę Malanna, lecz pokażę im przynajmniej, że Ziemianie snuli niegdyś takie same rozmyślania, odczuwali podobnie.
Włączyłem lampę nad biurkiem i wśród moich książek zacząłem szukać Biblii.
Marność nad marnościami, powiada Kohelet, marność nad marnościami — wszystko marność Cóż przyjdzie człowiekowi z całego trudu.*
Moje postępy najwyraźniej zdumiewały M’Cwyie. Zerkała na mnie ponad blatem stołu jak Inny Sartre’a. Przeglądałem właśnie rozdział w Księdze Loara. Nie podnosiłem wzroku, lecz czułem wyraźnie, jak jej oczy zarzucają ciasną sieć na mą głowę, ramiona i szybko poruszające się dłonie. Przewróciłem kolejną stronicę.
Czyżby badała ciężar sieci, oceniając wielkość połowu? Ale po co? Księgi nic nie mówiły o rybakach na Marsie, a już z pewnością nie o mężczyznach Głosiły natomiast, że pewien bóg imieniem Malann splunął albo zrobił coś równie obrzydliwego (zależnie od wersji, którą się czytało), zapoczątkowując życie jako chorobę materii nieorganicznej Napisano tu, że ruch stanowił jego pierwszą zasadę, a taniec był jedyną usankcjonowaną odpowiedzią w stosunku do nieorganicznej jakość tańca jego uzasadnieniem… denimem… a miłość jest chorobą materii nieorganicznej. Materii nieorganicznej?
Potrząsnąłem głową. Niemal już zasnąłem.
— M’narra.
Wstałem i przeciągnąłem się. Jej oczy omiatały mnie teraz z wyraźną już natarczywością, więc odwzajemniłem to spojrzenie, i spuściła wzrok.
— Zmęczyłem się i chciałbym chwilę odpocząć. Niewiele spałem tej nocy — wyjaśniłem.
Skinęła głową. Jak sam ją nauczyłem, to ziemski symbol słowa „tak”.
— Chcesz odpocząć i zobaczyć pełną realizację doktryny Locara?
— Słucham?
— Czy chcesz zobaczyć taniec Locara?
— Och. — Ten ich okrężny sposób wyrażania jest chyba gorszy niż w Korei! — Tak! Oczywiście. Kiedykolwiek będzie miał miejsce, z radością to obejrzę. Tymczasem — ciągnąłem — miałem zamiar zapytać cię, czy mógłbym zrobić trochę zdjęć?
— To będzie miało miejsce teraz. Siadaj. Odpręż się, a ja zawołam muzyków.
Wyszła pospiesznie przez drzwi, za którymi nigdy jeszcze nie byłem.
No cóż, taniec jest tu najwyższym przejawem sztuki, jak twierdził Locar, nie wspominając już o Havelocku Ellisie, a ja miałem za chwilę zobaczyć, jak według ich od wieków nieżyjącego filozofa powinno się go wykonywać. Przetarłem oczy i zrobiłem kilka skłonów, dotykając palców u nóg. Poczułem tętnienie krwi w głowie i wziąłem parę głębokich oddechów. Ponownie się schyliłem, a wtedy wszczął się jakiś ruch przy drzwiach. Trio, które weszło wraz z M’Cwyie, musiało chyba pomyśleć, że szukam zgubionych kulek do gry, skoro pochylam się pod takim kątem. Uśmiechnąłem się blado i wyprostowałem, przy czym moja twarz płonęła czerwienią nie tylko z wysiłku. Nie spodziewałem się ich aż tak szybko.
Nagle, w tym miejscu jego największej popularności, znów pomyślałem o Havelocku Ellisie.
Mała czerwonowłosa laleczka owinięta na wzór san przejrzystym kawałkiem marsjańskiego nieba spojrzała ze zdumieniem w górę, zupełnie jak dziecko patrzące na kolorową flagę zawieszoną wysoko na maszcie.
— Cześć — powiedziałem (oczywiście w ich języku).
Skłoniła się, zanim odpowiedziała. Najwyraźniej mój status się podwyższył.
— Będę tańczyć — oświadczyła czerwona rana w tej niezwykle bladej kamei będącej jej twarzą. Oczy koloru marzenia i jej sukni oderwały się od moich.
Popłynęła na środek sali.
Stojąc tam jak postać na etruskim fryzie, pogrążyła się w medytacji albo kontemplacji deseniu na posadzce.
Czyżby ta mozaika coś symbolizowała? Spojrzałem na nią z uwagą. Jeśli tak, to jakoś nie potrafiłem tego dostrzec. Mogła stanowić atrakcyjną posadzkę łazienki lub patio, lecz nie widziałem w mej mc poza tym.
Dwie pozostałe Marsjanki, podobnie jak M’Cwyie, przypominały poplamione farbą wróbelki i były w średnim wieku. Jedna usiadła na podłodze z trzystrunowym instrumentem przypominającym nieco samisen. Druga trzymała zwykły drewniany kloc i dwie pałeczki.
M’Cwyie wzgardziła swoim stołkiem i zanim zdążyłem się zorientować, usadowiła się na podłodze. Czym prędzej pospieszyłem za jej przykładem.
Ponieważ trwało jeszcze strojenie samisenu, pochyliłem się do M’Cwyie.
— Jak ma na imię tancerka?
— Braxa — odparła, nie patrząc na mnie, i podniosła powoli lewą rękę, co miało oznaczać, że czas już zaczynać.
Struny zaczęły pulsować jak ból zęba, a od strony pniaka dobiegło tykanie, jakby odezwały się duchy wszystkich zegarów, których oni nigdy tu nie wynaleźli.
Braxa stała jak posąg z rękoma przy twarzy i łokciami uniesionymi wysoko i skierowanymi na boki.
Muzyka stała się teraz ilustracją ognia.
Trzask, pomruk, trzask…
Dziewczyna nie poruszyła się.
Syk przeszedł w pluśnięcia, rytm zmienił się na wolniejszy.
Teraz to była woda, najdelikatniejsza rzecz na świecie, płynąca czystą, zieloną strugą nad omszałymi kamieniami.
Nadal się nie poruszyła.
Ghssanda… i pauza.
Potem nadeszło drżenie wiatru, tak leciutkie, że z początku nie byłem pewien, czy to nie złudzenie. Cichutkie, delikatne, przerywane westchnienia, bardzo niepewne. Pauza, szloch i powtórzenie pierwszego dźwięku, tylko głośniejsze.
Czyżbym miał już omamy od tego ciągłego czytania czy też Braxa drżała cała od stóp do głów?
Drżała.
Teraz zaczęła leciuteńko się kołysać. Milimetry w prawo, milimetry w lewo. Jej palce otwierały się jak płatki kwiatu, odsłaniając zamknięte oczy.
Po chwili otworzyły się i oczy. Ich spojrzenie było odległe, szkliste, przechodzące na wylot przeze mnie i przez ścian. Jej kołysanie stało się wyraźniejsze, połączone z rytmem.
Nadciągał wiatr z pustyni, spadając na Tirelhan jak fale na tamę. Jej palce poruszyły się, one były podmuchami wiatru. Jej ręce — leniwe wahadła — opadły i rozpoczęły ruch z powrotem.
Teraz nadchodził gwałtowny poryw. Braxa zaczęła poruszać się dookoła swojej osi, a jej ręce dołączyły do reszty ciała, tylko teraz ramiona tancerki wiły się, kreśląc kształt ósemki.
O wietrze! O wietrze, wołam. O dziki, enigmatyczny wietrze! O muzo Saint Johna Perse’a!
Teraz oczy Braxy stanowiły nieruchome centrum wirującego wokół nich cyklonu. Głowę miała odrzuconą do tyłu, lecz wiedziałem, że żaden sufit nie odgranicza jej biernego jak u Buddy spojrzenia od wiecznych niebios. Może tylko dwa księżyce mogły na chwilę przerwać jej pogrążanie się w tej nirwanie bezludnego turkusu.
Dawno temu widziałem w Indii uliczne tancerki bogini Kali łapiące samce owadów w wirujące, kolorowe siateczki. Lecz Braxa była kimś więcej, ona była Ramajaną sławiącą Ramę, wcielenie Wisznu, który dał ludziom taniec — świętą tancerką.
Klekot stał się teraz monotonnie miarowy, a zawodzenie strun kojarzyło mi się z kłującymi promieniami słońca, których żar wyssały podmuchy wiatru. Wszystko było smutkiem — Saraswati i Mary, i dziewczyna imieniem Laura. Skądś dobiegał mnie dźwięk sitara, patrzyłem, jak ten posąg budzi się do życia, i wdychałem boskie natchnienie.
Byłem znów Rimbaudem z jego haszyszem, Baudelaire’em z laudanum, Poem, De Quinceyem, Wildem, Mallarmem i Aleisterem Crowleyem. Byłem przez ułamek sekundy swoim ojcem na ciemnej ambonie i w jeszcze ciemniejszym stroju, a hymny i sapanie organów przeobraziły się w pogodny wietrzyk.
Ona była teraz wirującą chorągiewką na dachu, pierzastym krucyfiksem unoszącym się w powietrzu, sznurem do bielizny, na którym jedna jasna część ubioru powiewała równolegle do gruntu. Ramię miała obnażone, a prawa pierś poruszała się w górę i w dół jak księżyc na niebie. Czerwony sutek ukazywał się na moment ponad fałdą materiału i znikał. Muzyka brzmiała teraz tak formalnie jak dysputa Hioba z Panem Bogiem. Jej taniec był odpowiedzią Boga.
Po jakimś czasie tempo melodii uległo zwolnieniu, uspokoiło się, a ruchy tancerki dopasowały się do niego. Jej strój jak żywy ześliznął się w bardziej stateczne fałdy, tak jak był ułożony na początku.
Opadła nisko, jeszcze niżej, do samej posadzki. Jej głowa spoczęła na uniesionych kolanach. Przestała się poruszać.
Zapanowała cisza.
Ból w barku uświadomił mi, w jakim napięciu przez cały czas siedziałem. Czułem wilgoć pod pachami, a po bokach płynęły mi strumyczki potu. Co należy teraz zrobić? Klaskać?
Spojrzałem kątem oka na M’Cwyie. Uniosła prawą dłoń.
Dziewczyna, jakby wyczuła to telepatycznie, wstrząsnęła się cała i podniosła. Muzycy także wstali, a potem M’Cwyie.
Poszedłem za ich przykładem i poczułem, że ścierpła mi lewa noga.
— To było piękne — powiedziałem, czując, jak idiotycznie to brzmi.
W odpowiedzi usłyszałem trzy różne „Dziękuję” wypowiedziane ceremonialnym językiem.
Potem nastąpiło barwne zamieszanie i po chwili zostałem znowu sam z M’Cwyie.
— To był sto siedemnasty z dwóch tysięcy dwustu dwudziestu czterech tańców Locara.
Spojrzałem na nią.
— Niezależnie od tego, czy Locar miał rację, czy nie, ułożył piękną odpowiedź dla materii nieorganicznej.
Uśmiechnęła się.
— Czy tańce twojego świata są podobne?
— Niektóre tak. Przyszły mi na myśl, kiedy oglądałem Braxę, ale nigdy nie widziałem czegoś dokładnie takiego samego.
— Ona jest bardzo dobra — wyjaśniła M’Cwyie. — Zna wszystkie tańce.
Na jej twarzy znów pojawił się cień tamtego wyrazu, który mnie przedtem zaniepokoił… Po chwili zniknął bez śladu.
— Muszę się teraz zająć swoimi obowiązkami. — Podeszła do stołu i zamknęła księgi. — M’narra.
— Do widzenia. — Włożyłem buty.
— Do widzenia, Gallinger.
Wyszedłem na zewnątrz, wsiadłem do dżipstera i ruszyłem z rykiem przez wieczór ku nocy, mając za plecami łopocące skrzydła wzburzonej pustyni.
Zamknąłem właśnie drzwi za Betty, która wychodziła ode mnie po krótkiej dyskusji na temat gramatyki, kiedy usłyszałem głosy w korytarzu. Ponieważ mój wentylator był lekko uchylony, stanąłem przy nim i bezwstydnie podsłuchiwałem.
Najpierw odezwał się pikantny dyszkant Mortona:
— Nigdy nie zgadniecie! Przed chwilą powiedział do mnie „Cześć”.
— Hramm! — To był wybuch z potężnych płuc Emory’ego. — Albo się powoli stacza, albo stałeś mu na drodze i chciał, żebyś się przesunął.
— Pewnie po prostu mnie nie poznał. Wydaje mi się, że w ogóle nie śpi, od kiedy zajął się tym językiem. W zeszłym tygodniu miałem nocną wartę i co noc, kiedy o trzeciej mijałem jego drzwi, słyszałem chodzący magnetofon. A o piątej, gdy kończyłem, on nadal się tym zajmował.
— Ten chłop naprawdę ciężko pracuje — przyznał niechętnie Emory. — Sądzę nawet, że coś bierze, żeby nie zasnąć. Ma ostatnio takie szkliste oczy. Chociaż może to normalne u poety.
Betty także tam stała, gdyż w tej chwili usłyszałem jej głos:
— Niezależnie od tego, co o nim myślicie, zebrał przez trzy tygodnie tyle materiału, że minie rok, zanim się tego nauczę. A przecież ja jestem lingwistką, nie poetą.
Morton musiał najwyraźniej ostrzyć sobie zęby na jej krowie wdzięki, bo tylko tym mogę wytłumaczyć fakt, że powiedział to, co powiedział:
— Kiedy jeszcze byłem na uniwersytecie — zaczął — wybrałem kurs współczesnej poezji. Czytaliśmy sześciu autorów: Yeatsa, Pounda, Eliota, Crane’a, Stevensa i Gallingera. Ostatniego dnia semestru, kiedy nasz profesor był w krasomówczym nastroju, powiedział: „Te sześć nazwisk jest wpisanych w nasze stulecie i żadne bramy piekła ani krytyki ich nie zwyciężą”. Ja osobiście — ciągnął — uważałem jego Fujarki Kriszny i Madrygały za wspaniałe utwory. Czułem się zaszczycony, że wybrano mnie do składu ekspedycji, w której on zamierzał wziąć udział. Tymczasem wypowiedział do mnie może ze trzydzieści słów, od kiedy go poznałem — zakończył.
Odezwała się obrona:
— Czy nigdy nie przyszło wam na myśl, że on pod pozorami, które stwarza, może być nieśmiały? Poza tym był dzieckiem przedwcześnie dojrzałym i zapewne nigdy nie miał szkolnych przyjaciół. Jest wrażliwy i zamknięty w sobie.
— Wrażliwy? Nieśmiały? — Emory niemal się zadławił. — Ten facet jest dumny jak Lucyfer i na dodatek jest chodzącym automatem do obrażania. Naciskasz guzik „Cześć” albo „Miłego dnia”, a on w odpowiedzi gra ci na nosie. To już u niego odruch.
Wymienili jeszcze kilka takich miłych uwag i rozeszli się. Dzięki, Morton, ty mały, pryszczaty, wychowany przez najlepsze uczelnie koneserze. Ja nigdy nie kończyłem kursu ze swojej poezji, ale cieszę się, że ktoś coś takiego powiedział. Bramy piekła. Świetnie. Może modły taty zostały gdzieś wysłuchane i jestem teraz w końcu misjonarzem.
Tylko że…
…Tylko że misjonarz musi mieć coś, na co chce nawrócić ludzi. Ja mam swój prywatny model estetyki i zapewne wydziela on gdzieś etyczne produkty uboczne. Gdybym jednak kiedykolwiek miał jakieś prawdy do głoszenia, chociażby w swoich wierszach, to na pewno nie zadawałbym sobie trudu przekazywania ich takiej niższej formie życia jak ty. Jeśli uważasz mnie za zarozumiałego durnia, to jestem również snobem i nie widzę dla ciebie miejsca w moim raju — to teren prywatny, gdzie Swift, Shaw i Petroniusz przychodzą na obiad.
Och, co to są za uczty Trymalchiona!
Z tobą kończymy przy zupie, Morton!
Odszedłem od wentylatora i usiadłem za biurkiem. Miałem ochotę coś napisać. Eklezjastes może tej nocy wziąć sobie wolne. Pragnąłem napisać wiersz, wiersz o sto siedemnastym tańcu Locara. Chciałem, żeby mówił o róży obracającej się do światła, ściganej przez wiatr, chorej, podobnej różom Blake’a, umierającej…
Znalazłem ołówek i zacząłem.
Kiedy skończyłem, byłem zadowolony. Nie było to wielkie dzieło — przynajmniej nie większe, niż trzeba — w końcu ceremonialny marsjański nie był moją najmocniejszą stroną. Szukając słów, przełożyłem go na angielski rymem niedokładnym. Być może umieszczę go w swojej następnej książce. Zatytułowałem go Braxa.
W krainie wiatru i czerwieni, gdzie lodowaty wieczór
Czasu mrozi mleko w piersi Życia, gdy dwa księżyce nad
głową — pies i kot w alejach snu — wiecznie szarpią
i rozdrapują mój wzlot…
Ten ostatni kwiat obraca płonącą główkę.
Odłożyłem wiersz i poszukałem jakiegoś barbituranu. Nagle poczułem się zmęczony.
Następnego dnia pokazałem swoje dzieło M’Cwyie, która przeczytała wiersz kilkakrotnie, bardzo powoli.
— Jest śliczny — powiedziała w końcu — ale użyłeś trzech słów ze swojego języka. „Kot” i „pies”, jak mi się zdaje, to nieduże zwierzątka mające we krwi wzajemną nienawiść. Nie wiem jednak, co to jest „kwiat”.
— Och, nigdy się nie natknąłem na wasze słowo oznaczające kwiat — odparłem. — Miałem właściwie na myśli ziemski kwiat, różę.
— Jak on wygląda?
— No, przeważnie ma jasnoczerwone płatki. To właśnie miała oznaczać „płonąca główka”, oczywiście na jednym poziomie, gdyż chciałem też, żeby kojarzyła się z gorączką, rudymi włosami i ogniem życia. Jeśli chodzi o różę, to ma ona kolczastą łodygę, zielone liście i wyraźny, przyjemny zapach.
— Chciałabym ją kiedyś zobaczyć.
— Przypuszczam, że to się da załatwić. Sprawdzę.
— Bardzo bym cię prosiła. Jesteś — tu użyła słowa oznaczającego proroka lub religijnego poetę — jak Izajasz czy Locar, a twój wiersz jest naprawdę natchniony. Powiem o nim Braksie.
Oczywiście, zaprotestowałem przeciw tak wybitnemu tytułowi, ale pochlebiło mi to. Doszedłem jednocześnie do wniosku, że lepszy moment już się nie nadarzy — nadszedł odpowiedni dzień, by spytać, czy mogę wnieść tu sprzęt do mikrofilmowania. Chciałem skopiować wszystkie ich teksty, a nie byłem w stanie przepisać ich tak szybko.
Zaskoczyła mnie, od razu wyrażając zgodę, ale następne jej słowa niemal zbiły mnie z nóg.
— Czy chciałbyś tu zamieszkać na czas, kiedy będziesz to robił? Wtedy mógłbyś pracować i w dzień, i w nocy, o takich porach, które będą ci odpowiadać, oczywiście, poza chwilami, kiedy korzystamy ze świątyni.
Skłoniłem się.
— Będę zaszczycony.
— Świetnie. W takim razie przynieś swoje urządzenia, kiedy chcesz, a my pokażemy ci twój pokój.
— Czy może być dziś po południu?
— Oczywiście.
— W takim razie pójdę teraz i wszystko przygotuję. To do popołudnia.
— Do widzenia.
Spodziewałem się, że Emory będzie robił trudności, ale nie za wiele. Wszyscy na statku palili się do oglądania Marsjan, macania Marsjan, zadawania Marsjanom pytań na temat klimatu, chorób, składu gleby, polityki i grzybów (nasz botanik miał hyzia na punkcie grzybów, lecz poza tym był fajnym facetem) — a dotąd tylko czterem czy pięciu udało się z nimi faktycznie spotkać. Załoga zajmowała się głównie wykopaliskami na obszarze wymarłych miast i ich wzgórz świątynnych. Mieliśmy tu ściśle określone zasady postępowania, a tutejsi mieszkańcy byli równie obraźliwi jak dziewiętnastowieczni Japończycy. Przewidywałem więc, że nie natknę się na zbyt wielki opór, i miałem rację. Prawdę mówiąc, odniosłem wrażenie, że wszyscy raczej cieszą się z mojej wyprowadzki.
Wpadłem do sali hydroponicznej, żeby zamienić parę słów z naszym mistrzem od grzybów.
— Cześć, Kane. Udało ci się już wyhodować jakiegoś muchomora w piasku?
Kichnął w odpowiedzi. Kane stale kicha; może jest uczulony na rośliny.
— Cześć, Gallinger. Nie, nie udało mi się z muchomorami, ale zajrzyj za garaż, kiedy tam będziesz. Przyjęło mi się kilka kaktusów.
— Wspaniale — stwierdziłem.
Doktor Kane był chyba jedynym moim przyjacielem podczas tej wyprawy, nie licząc Betty.
— Słuchaj, przyszedłem poprosić cię o przysługę.
— Tylko powiedz.
— Chciałbym różę.
— Co takiego?
— Różę. No wiesz, śliczną czerwoną American Beauty — z kolcami i ładnym zapachem.
— Nie sądzę, żeby się przyjęła w tej glebie Psik! Psik!
— Nie zrozumiałeś mnie. Ja nie chce jej hodować, tylko dostać kwiat.
— Musiałbym użyć cieplarni. — Podrapał się po pozbawionej włosów czaszce. — Nawet przy dość silnym pędzeniu zajęłoby to ze trzy miesiące, zanim pojawią się kwiaty.
— Zrobisz to?
— Pewnie, jeśli chcesz poczekać.
— Tak. Trzy miesiące to będzie akurat przed naszym odlotem. — Popatrzyłem na zbiorniki ze szlamem i tace z kiełkami. — Przeprowadzam się dziś do Tirelhanu, ale cały czas będę krążył w tę i z powrotem, tak że znajdę się tutaj, kiedy zakwitnie.
— Przenosisz się tam? Moore mówi, że oni są bardzo zamkniętą społecznością.
— Więc chyba uznali mnie za swojego.
— Na to wygląda, chociaż nadal nie wiem, jakim cudem nauczyłeś się ich języka. No, co prawda, ja miałem kłopoty nawet z francuskim i niemieckim, kiedy robiłem doktorat. Niemniej jednak słyszałem w zeszłym tygodniu, jak Betty demonstrowała ich mowę podczas lunchu, i brzmiało to dla mnie niczym jakiś dziwaczny hałas. Według Betty, mówienie tym językiem to jak rozwiązywanie krzyżówki w „Timesie” jednocześnie z próbą naśladowania śpiewu ptaków.
Roześmiałem się i przyjąłem papierosa, którym mnie poczęstował.
— Jest trochę skomplikowany — przyznałem — Ale wyobraź sobie, że natknąłeś się tu na całą nową klasę grzybów, śniłbyś o tym przez całą noc.
Oczy mu rozbłysły.
— To byłoby coś! Ale wiesz, może się tak zdarzyć.
— Może natrafisz.
Zaśmiał się cicho, kiedy szliśmy w stronę drzwi.
— już dziś zajmę się twoimi różami. Nie przemęczaj się tam.
— Pewnie. Dzięki.
Tak jak mówiłem — stuknięty na punkcie grzybów, ale poza tym fajny facet.
Moje lokum w cytadeli Tirelhanu przylegało bezpośrednio do świątyni i znajdowało się po jej wewnętrznej stronie, nieco na lewo. Było wspaniałą odmianą po ciasnej kabinie na statku. Przekonałem się też z zadowoleniem, że kultura marsjańska rozwinęła się na tyle, by odkryć konieczność położenia materaca na deskach łóżka. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się ono dostatecznie długie, żebym się w nim zmieścił.
Rozpakowałem się więc i zrobiłem szesnaście 35–milimetrowych ujęć świątyni, zanim zająłem się księgami. Potem robiłem fotostaty, aż miałem już zupełnie dosyć przewracania stronic, których treści nie znałem. Zająłem się więc tłumaczeniem dzieła historycznego.
,,Lo W trzydziestym siódmym roku procesu Cillena przyszły deszcze, co stało się okazją do świętowania, jako ze było to rzadkie i nieprzewidziane wydarzenie powszechnie uważane za błogosławieństwo.
Okazało się jednak, że z nieba nie pada życiodajne nasienie Malanna, lecz krew kosmosu tryskająca z tętnicy. I tak oto nadeszły nasze ostatnie dni. Końcowy taniec miał się rozpocząć.
Deszcze przyniosły plagę, która nie zabija, a ostatnie pas Locara rozpoczęły się do wtóru ich bębnienia…”
Zastanawiałem się, co, u diabła. Tamur mógł mieć na myśli, bo był historykiem i prawdopodobnie trzymał się faktów. To nie była ich apokalipsa.
A może jednak…?
Czemu nie, rozmyślałem Garstka ludzi w Tirelhanie była pozostałością jakiejś wysoce rozwiniętej kultury. Mieli swoje wojny, ale nie holokaust, mieli naukę, lecz nie przemysł. Plaga, plaga, która nie zabija…? Czy mogła ich wyniszczyć? Jak, skoro nie była śmiertelna?
Czytałem dalej, ale nie było informacji o rodzaju tej katastrofy. Przewracałem stronice, prześlizgując się po nich wzrokiem, lecz nie znalazłem tego, czego szukałem.
M’Cwyie! M’Cwyie! Nie ma cię w pobliżu, kiedy najbardziej cię potrzebuję.
Czy byłoby nietaktem wyjść i jej poszukać? Doszedłem do wniosku, że tak. Na mocy milczącego porozumienia miałem się ograniczyć do przebywania w pokojach, które mi pokazano. Muszę cierpliwie poczekać, żeby się dowiedzieć.
Przeklinałem więc długo i głośno w różnych językach, raniąc niewątpliwie święte uszy Malanna w jego własnej świątyni. Ponieważ jednak nie uznał za stosowne położyć mnie trupem na miejscu, postanowiłem zakończyć na dziś pracę i przyłożyć głowę do poduszki.
Musiałem spać już od kilku godzin, kiedy Braxa weszła do mojego pokoju z malutką lampką. Obudziła mnie, ciągnąc za rękaw piżamy.
Powiedziałem jej „Cześć”. Cóż więcej mogłem powiedzieć.
— Cześć.
— Przyszłam — oświadczyła — posłuchać wiersza.
— Jakiego wiersza?
— Twojego.
— Och.
Ziewnąłem, usiadłem i wykonałem szereg czynności, które zazwyczaj robią ludzie obudzeni w środku nocy, żeby czytać poezję.
— To bardzo uprzejmie z twojej strony, ale czy godzina nie jest trochę nieodpowiednia?
— Mnie to nie przeszkadza — zapewniła.
Zamierzam kiedyś napisać artykuł dla „Journal of Semantics” zatytułowany Ton głosu — niewystarczający nośnik ironii. Niemniej jednak zostałem już obudzony, więc sięgnąłem po szlafrok.
— Co to za zwierzę? — spytała, wskazując jedwabnego smoka na wyłogu.
— Mityczne — odparłem. — Posłuchaj. Jest późno, a ja jestem zmęczony. Sporo się dziś rano napracowałem. M’Cwyie może źle to zrozumieć, jeśli się dowie, że tu byłaś.
— Źle zrozumieć?
— Wiesz cholernie dobrze, o co mi chodzi! — Po raz pierwszy miałem okazję użyć marsjańskiego przekleństwa i nie odniosło skutku.
— Nie — odparła. — Nie wiem.
Była przerażona jak psiak, na którego się krzyczy, a on nie wie za co.
Zmiękłem. Jej czerwony płaszcz był doskonale dobrany do koloru włosów i ust, a teraz te usta drżały.
— No, już dobrze, nie chciałem cię zdenerwować. W moim świecie istnieją pewne obyczaje mające związek z ludźmi różnej płci znajdującymi się tylko we dwójkę w sypialni i nie związanymi małżeństwem. Hm, to znaczy rozumiesz, co mam na myśli?
— Nie.
Miała oczy koloru jadeitu.
— No więc to rodzaj. No to jest seks, i już.
W jadeitowych lampkach zapalił się płomień.
— Och, masz na myśli robienie dzieci?
— Tak. Właśnie to! Dokładnie.
Zaczęła się śmiać. Po raz pierwszy usłyszałem tutaj czyjś śmiech. Brzmiał tak, jakby skrzypek w krótkich odstępach uderzał lekko smyczkiem w najwyższe struny. Nie był to zbyt przyjemny dźwięk, tym bardziej ze śmiała się zbyt długo.
Kiedy wreszcie skończyła, przysunęła się do mnie.
— Teraz sobie przypomniałam — stwierdziła. — Kiedyś też mieliśmy takie zasady. Pół procesu temu, kiedy byłam dzieckiem, mieliśmy takie zasady. Ale teraz — miałem wrażenie, że znów wybuchnie śmiechem — nie są już potrzebne.
Moje myśli pędziły jak taśma magnetofonowa puszczana z potrójną prędkością. Pół procesu! Pólprocesu–procesuprocesu! Nie! Tak! Pół procesu to były dwieście czterdzieści trzy lata. Dość czasu, żeby się nauczyć dwóch tysięcy dwustu dwudziestu czterech tańców Loara.
…Dość czasu, żeby się zestarzeć, jeśli jesteś istotą ludzką.
…To znaczy ludzką według modelu ziemskiego.
Spojrzałem na nią ponownie, na jej postać tak jasną jak biała królowa w komplecie szachów z kości słoniowej. Ona była istotą ludzką, mógłbym na to postawić duszę — żywą, normalną, zdrową. Postawiłbym swoje życie, że to kobieta, moje ciało…
Miała jednak dwieście pięćdziesiąt lat, a w takim razie M’Cwyie mogłaby być babką Matuzalema. Mile połechtała mnie myśl o ich komplementach na temat moich zdolności jako lingwisty i poety. Te istoty wyższe mnie chwaliły!
Co jednak miała na myśli, mówiąc, że „teraz nie są już potrzebne”? Skąd to prawie histeryczne zachowanie? A te dziwne spojrzenia rzucane na mnie przez M’Cwyie?
Poczułem nagle, że znalazłem się blisko czegoś ważnego.
— Słuchaj — odezwałem się niedbałym tonem — czy to ma coś wspólnego z „plagą, która nie zabija” z kroniki Tamura?
— Tak — odparła. — Dzieci urodzone po Deszczach nie mogły już mieć dzieci i…
— I co? — pochyliłem się z napięciem naprzód, z pamięcią nastawioną na nagrywanie.
— …a mężczyźni wcale nie mieli ochoty ich mieć. Rzuciłem się z powrotem na poduszki. Sterylizacja całej rasy, męska impotencja po jakimś zjawisku przyrodniczym. Czyżby przez ich nędzną atmosferę przebiła się któregoś dnia wędrowna chmura radioaktywnego śmiecia, niesiona Bóg wie skąd? Na długo przedtem, zanim Shiaparelli dostrzegł kanały, które okazały się takim samym mitem jak mój smok, i zanim te „kanały” stały się punktem wyjścia do poprawnych domysłów pomimo błędnych przesłanek, Braxa była już na świecie, tańczyła tutaj, przeklęta w łonie matki od czasu, gdy ślepy Milton pisał o innym raju, również utraconym.
Znalazłem papierosa. Dobrze, że zabrałem ze sobą popielniczki. Na Marsie nigdy nie było przemysłu tytoniowego. Wódki zresztą też nie. Asceci, których spotkałem w Indii, wydawali się rozpustnikami w porównaniu z tymi tu.
— Co to jest, ta rurka z ogniem?
— Papieros. Chcesz spróbować?
— Tak, proszę.
Usiadła koło mnie i zapaliłem dla niej jednego.
— Drażni nos.
— Tak. Wciągnij trochę do płuc, potrzymaj i zrób wydech.
Chwila ciszy.
— Oooch.
Znowu milczenie. W końcu spytała.
— Czy to jest święte?
— Nie, to nikotyna — odparłem. — Prawdziwy erzac boskości.
Kolejna przerwa.
— Tylko mnie proś mnie o przetłumaczenie słowa „erzac”.
— Nie będę. Mam czasami takie samo uczucie, kiedy tańczę.
— Przejdzie za chwilę.
— Powiedz mi teraz swój wiersz.
Nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
— Poczekaj chwilkę — poprosiłem. — Może będę miał coś lepszego.
Wstałem i zacząłem grzebać w swoich notatnikach, potem znów usiadłem obok niej.
— To są trzy pierwsze rozdziały Księgi Eklezjastesa — wyjaśniłem. — Jest bardzo podobna do waszych świętych ksiąg.
Zacząłem czytać.
Zdążyłem wygłosić tylko jedenaście wersetów, zanim krzyknęła.
— Proszę, nie czytaj tego! Powiedz mi jeden ze swoich wierszy!
Przerwałem i rzuciłem notatnik na pobliski stolik. Braxa trzęsła się cała, lecz nie tak, jak wtedy, kiedy tańczyła jako wiatr. Teraz drżała od powstrzymywanych łez. Trzymała niezdarnie papierosa, jakby miała w ręku ołówek. Objąłem niezgrabnie jej ramiona.
— On jest taki smutny — szepnęła — jak wszyscy pozostali.
Zwinąłem więc swój umysł jak jasną wstążkę, zapakowałem go i zawiązałem na zwariowane bożonarodzeniowe kokardy, które tak uwielbiam. „Z pozdrowieniami od Niemca dla Marsjanki” — dokonałem naprędce parafrazy wiersza o hiszpańskiej tancerce. Sądziłem, że to jej sprawi przyjemność, i tak się stało.
— Oooch — powiedziała znowu. — Czy ty to napisałeś?
— Nie, ktoś o wiele lepszy ode mnie.
— Nie wierzę ci. Ty to napisałeś.
— Nie. Człowiek, który to napisał, nazywał się Rilke.
— Ale ty przełożyłeś to na mój język. Zapal jeszcze jedną zapałkę, bym mogła zobaczyć, jak ona tańczyła.
Zrobiłem to.
— Płomienie wieczności — zamyśliła się — a ona je zdeptała „małymi, twardymi stopami”. Chciałabym tak umieć tańczyć.
— Ty jesteś lepsza od każdej Cyganki — zaśmiałem się i zdmuchnąłem zapałkę.
— Wcale nie. Ja nie potrafię tego zrobić. Czy chcesz, żebym zatańczyła dla ciebie?
Jej papieros już się dopalał, więc wyjąłem go jej z palców i odłożyłem obok swojego.
— Nie — odparłem. — Idź już do łóżka.
Uśmiechnęła się i zanim zdałem sobie sprawę, co robi, odpięła fałdę czerwieni na ramieniu.
Wszystko się zsunęło.
Z trudem przełknąłem ślinę.
— Dobrze — odparła posłusznie.
Tak więc zacząłem ją całować, gdy powiew zrzucanych ubrań zgasił lampę.
Dni przypominały liście Shelleya: żółte, czerwone, brązowe, miecione gwałtownymi porywami zachodniego wiatru. Wirując, przepływały obok mnie z szelestem mikrofilmów. Zarejestrowałem już niemal wszystkie księgi. Naukowcy będą potrzebowali lat, żeby się przez nie przekopać i właściwie ocenić ich wartość. Mars spoczywał zamknięty w moim biurku.
Eklezjastes, którego porzucałem i do którego powracałem wiele razy, miał już wkrótce przemówić ceremonialnym językiem.
Pogwizdywałem sobie, ilekroć przebywałem poza świątynią. Tworzyłem dziesiątki wierszy, których kiedyś bym się wstydził. Wieczorami spacerowałem z Braxą po pustyni albo wspinaliśmy się na góry. Czasami dla mnie tańczyła, a ja z kolei czytałem jej coś długiego napisanego daktylicznym heksametrem. Nadal sądziła, że jestem Rilkem, a ja niemal wmówiłem sobie, że to prawda. Oto jestem i stojąc na zamku Duino, piszę jego Elegie.
…Zaprawdę, to osobliwe, nie przebywać już odtąd na ziemi,
wyuczone zaledwie porzucić zwyczaje,
różom i innym odrębnie obiecującym rzeczom
nie dawać znaczeń…*
Nie! Nigdy nie nadawajcie swoich znaczeń różom! Nie wolno! Wąchajcie je (Na zdrowie, Kane!), zrywajcie, podziwiajcie. Żyjcie tą chwilą, trzymajcie ją mocno, lecz nie żądajcie od bogów wyjaśnień. Tak szybko przepływają liście, i już ich nie ma…
A nas nikt nigdy nie zauważał. Nikogo nie obchodziliśmy.
Laura. Laura i Braxa. To się rymuje, wiecie; co prawda trochę niedokładnie. Była wysoka, chłodna, jasnowłosa (nienawidzę blondynek!), a tata wywrócił mnie podszewką na zewnątrz jak kieszeń, i miałem nadzieję, że ona pomoże mi się pozbierać. Jednak wielki, bitnikowy miotacz słów z judaszową brodą i psim przywiązaniem w oczach okazał się wspaniałą ozdobą jej przyjęć. I to było wszystko.
Jak ta maszyna mnie przeklinała w świątyni. Bluźniła Malannowi i Gallingerowi. A dziki zachodni wiatr przeleciał koło nas i coś nadciągało tuż za nim.
Uciekały nasze ostatnie dni.
Minął cały dzień, a ja nie widziałem się z Braxą. Potem noc.
I kolejna. I trzecia.
Czułem, że ogarnia mnie szaleństwo. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy, jak staliśmy się sobie bliscy, jaka ona była dla mnie ważna. Pomimo tępego przekonania, że w powietrzu wisi coś niedobrego, walczyłem z chęcią wypytywania róż.
Musiałem zapytać Nie chciałem, lecz nie miałem wyboru.
— Gdzie ona jest, M’Cwyie? Gdzie jest Braxa?
— Odeszła — usłyszałem.
— Dokąd?
— Nie wiem.
Spojrzałem w te diabelsko–ptasie oczy. Na usta cisnęła mi się anathema maranatha.
— Muszę wiedzieć.
Patrzyła na mnie nie widzącym spojrzeniem.
— Opuściła nas. Odeszła. Przypuszczam, że w góry. A może na pustynię? To nie ma znaczenia. Co w ogóle ma znaczenie!? Taniec zbliża się do końca. Świątynia wkrótce będzie pusta.
— Dlaczego? Dlaczego odeszła?
— Nie wiem.
— Muszę się jeszcze z nią zobaczyć. Nasz odlot jest już kwestią dni.
— Przykro mi, Galkinger.
— Mnie też — odparłem i z trzaskiem zamknąłem księgę, nie wypowiadając słowa „m’narra”
Podniosłem się.
— Odnajdę ją.
Wyszedłem ze świątyni, zostawiając M’Cwyie zamienioną w siedzący posąg. Moje buty były nadal tam, gdzie je zostawiłem.
Przez cały dzień przelatywałem z rykiem silnika w górę i dół po wydmach, nie zmierzając w żadnym kierunku. Dla załogi Aspic wyglądało to chyba jak burza piaskowa. W końcu jednak musiałem wrócić po paliwo.
Emory z godnością wyszedł na zewnątrz.
— No dobra, doprowadź go do porządku. Wyglądasz jak obrzydliwy człowiek pyłu. Czemu urządzasz to rodeo?
— Dlaczego? Hmm… zgubiłem coś.
— Na środku pustyni? Któryś z twoich sonetów? Chyba tylko o to mógłbyś robić takie zamieszanie, nic innego nie przychodzi mi na myśl.
— Nie, do cholery! To było coś osobistego..
George kończył napełniać zbiornik paliwa. Zrobiłem ruch, żeby z powrotem wsiąść do dzipstera.
— Chwileczkę! — Złapał mnie za ramię. — Nigdzie nie pojedziesz, dopóki mi nie powiesz, o co w tym wszystkim chodzi.
Mogłem siłą rozerwać jego chwyt, lecz on z kolei mógł kazać mnie wywlec za nogi, a znalazłoby się wielu chętnych do wykonania tego polecenia. Zmusiłem się więc, żeby powiedzieć powoli i cicho.
— Zgubiłem po prostu swój zegarek. Dała mi go matka i jest to rodzinna pamiątka. Zależy mi, żeby go znaleźć, zanim stąd odlecimy.
— Jesteś pewien, że nie został w twojej kabinie albo w Tirelhanie?
— Jjuż sprawdziłem.
— Może ktoś go schował, żeby cię wkurzyć. Wiesz, że nie jesteś najpopularniejszym facetem w okolicy.
Potrząsnąłem przecząco głową.
— Myślałem o tym, ale zawsze noszę go w prawej kieszeni. Mógł wyskoczyć, kiedy wytrząsałem się na wydmach.
Zmrużył oczy.
— Przypominam sobie, że czytałem na obwolucie informację, iż twoja matka umarła przy twoim urodzeniu.
— To prawda — odparłem cierpliwie, gryząc się poniewczasie w język. — Zegarek należał do jej ojca i chciała, żebym go dostał. Ojciec go dla mnie przechował.
— Phi! — prychnął. — To bardzo dziwny sposób szukania zegarka: jeżdżenie w tę i z powrotem dzipsterem.
— W ten sposób mogę dostrzec odbijające się od niego światło — rzuciłem nieprzekonująco.
— No cóż, i tak zaczyna się ściemniać — zauważył. — Nie ma już sensu dzisiaj szukać. Narzuć plandekę na dżipster — polecił mechanikowi. Poklepał mnie po ręce. — Dalej, chodź do środka, weź prysznic i zjedz coś. Wygląda na to, że i jedno, i drugie ci się przyda.
Drobne, tłuszczowe wypryski pod jasnymi oczyma, rzednące włosy i irlandzki nos, głos o decybel donioślejszy niż u pozostałych…
Jedyny powód, dla którego został dowódcą!
Stałem tam, z całego serca go nienawidząc. Klaudiusz! Szkoda, że to nie piąty akt!
Nagle jednak pociągnęła mnie myśl o prysznicu i jedzeniu. Naprawdę obu tych rzeczy strasznie potrzebowałem. Jeśli będę się upierał przy natychmiastowym powrocie, wzbudzę jeszcze większe podejrzenia.
Toteż strzepnąłem trochę piasku z rękawa.
— Masz rację. Zdaje się, że to dobry pomysł.
— Chodź, zjemy w mojej kabinie.
Prysznic okazał się błogosławieństwem, czyste drelichy były jak łaska boża, a jedzenie pachniało niebiańsko.
— Pachnie nieźle — zauważyłem.
Steki pochłanialiśmy w milczeniu. Kiedy przeszliśmy do deseru i kawy, zaproponował:
— Może weźmiesz sobie wolną noc? Zostań tu i złap trochę snu.
Potrząsnąłem głową
— Jestem naprawdę zajęty. Kończę. Nie zostało już wiele czasu.
— Parę dni temu mówiłeś, że już prawie skończyłeś.
— Prawie, ale niezupełnie.
— Wspomniałeś też, że będą dziś odprawiać nabożeństwo w świątyni.
— Zgadza się. Mam zamiar pracować w swoim pokoju. Wzruszył bez słowa ramionami. W końcu jednak się odezwał:
— Gallinger — powiedział, a ja uniosłem wzrok, gdyż moje nazwisko oznaczało kłopoty. — To nie powinno mnie obchodzić, ale obchodzi. Betty mi powiedziała, że masz tam dziewczynę.
Zabrakło tu znaku zapytania. Było to stwierdzenie, które zawisło w powietrzu. Czekając.
Betty, ale z ciebie suka. Krowa i suka. Do tego zazdrosna. Dlaczego nie trzymałaś nosa, gdzie jego miejsce, a oczu zamkniętych? Ust też.
— Więc? — odpowiedziałem mu stwierdzeniem ze znakiem zapytania.
— Więc moim obowiązkiem jako szefa tej wyprawy jest dopilnować, aby stosunki z tutejszymi mieszkańcami były przyjacielskie i dyplomatyczne.
— Mówisz o nich, jakby byli aborygenami — zauważyłem. — Trudno o coś dalszego od prawdy. — Wstałem. — Kiedy moje prace zostaną opublikowane, wszyscy na Ziemi poznają, jaka jest prawda. Opowiem im o sprawach, których istnienia doktor Moore się nawet nie domyślał. Opowiem o tragedii skazanej rasy czekającej na śmierć, zrezygnowanej i zobojętniałej. Opowiem też, dlaczego tak jest i złamie to kamienne serca naukowców. Napiszę o tym wszystkim, a oni dadzą mi kolejne nagrody, tyle że tym razem ich nie przyjmę. Mój Boże! — wykrzyknąłem. — Oni mieli tu rozwiniętą kulturę w czasach, kiedy nasi przodkowie zabijali maczugami tygrysy szablastozębne i usiłowali odgadnąć, jak działa ogień.
— Czy masz tam dziewczynę?
— Tak! — krzyknąłem. Tak, Klaudiuszu! Tak, Tatusiu! Tak, Emory! — Mam. Lecz teraz zamierzam się z tobą podzielić sensacją naukową. Oni są już wymarli. Są wysterylizowani. Kiedy przeminie to pokolenie, nie będzie ani jednego Marsjanina. — Przerwałem, po czym dodałem: — Przetrwają tylko w moich pracach, w kilku zwojach mikrofilmów i taśm. Może jeszcze w kilku wierszach o dziewczynie, która nie ma tego wszystkiego gdzieś, a potrafi wyrazić swoją skargę na tę niesprawiedliwość tylko przez taniec.
— Och — powiedział, a po chwili dodał: — Przez ostatnich parę miesięcy naprawdę zachowywałeś się inaczej. Od czasu do czasu byłeś nawet zupełnie w porządku, wiesz. Nie mogłem przestać się zastanawiać, co się dzieje. Nigdy dotąd nic nie miało dla ciebie takiego znaczenia.
Pochyliłem głowę.
— Czy to z jej powodu urządzałeś te wyścigi na pustyni?
Potaknąłem ruchem głowy.
— Dlaczego?
Podniosłem wzrok.
— Bo ona gdzieś tam jest. Nie wiem, gdzie ani dlaczego, a muszę ją znaleźć, zanim odlecimy.
— Och — powtórzył.
Potem odchylił się na krześle otworzył szufladę i wyjął cos owiniętego w ręcznik. Rozpakował to i ukazała się oprawiona fotografia jakiejś kobiety.
— Moja żona — wyjaśnił.
Miała ładną twarz o dużych, migdałowych oczach
— Jestem marynarzem jak wiesz — zaczął. — Kiedy byłem młodym oficerem, poznałem ją w Japonii. Tam skąd pochodzę, nie pochwalają mieszanych małżeństw więc nigdy nie wzięliśmy ślubu. Lecz i tak była moją żoną. Kiedy umarła byłem akurat po przeciwnej stronie globu. Zabrali moje dzieci i nigdy odtąd ich nie widziałem. Nie udało mi się dowiedzieć, w jakim sierocińcu lub domu je umieścili. To było dawno temu i niewielu ludzi o tym wie.
— Przykro mi — odezwałem się.
— Niepotrzebnie, nie myśl o tym. Jednak — zmienił pozycję i spojrzał na mnie — jeśli chcesz ją zabrać ze sobą z powrotem, zrób to. Urwą mi za to głowę, ale i tak jestem zbyt stary, żeby jeszcze kiedyś dowodzić taką wyprawą. Rob więc swoje.
Przełknął jednym łykiem zimną kawę.
— Weź swój dzipster.
Okręcił się dookoła na krześle.
Dwukrotnie usiłowałem powiedzieć „dziękuję”, ale nie udało mi się.
Wstałem więc i wyszedłem.
— Sayonara i tak dalej — mruknął za mną.
— Mam ją, Gallinger! — dobiegł mnie krzyk. Okręciłem się na pięcie i spojrzałem na rampę.
— Kane!
Cofnąłem się parę kroków.
— Co masz?
— Twoją różę.
Zaprezentował mi plastikowy pojemnik podzielony wewnątrz na dwie części. Dolna była wypełniona cieczą, w której tkwiła łodyga. W drugiej, jak kieliszek czerwonego wina w tę straszną noc, błyszczała wielka, świeżo rozwinięta róża.
— Dziękuję ci — powiedziałem, chowając ją pod kurtkę.
— Wracasz do Tirelhanu, co?
— Tak.
— Widziałem, że wchodzisz na pokład, więc ją przygotowałem. Rozminąłem się z tobą w kabinie kapitana. Był zajęty. Wrzasnął, że mogę cię złapać w garażach.
— Dziękuję raz jeszcze.
— Jest zaprawiona chemicznie, więc będzie w rozkwicie tygodniami.
Skinąłem głową i już mnie nie było.
Teraz w góry. Coraz dalej i dalej. Niebo było jak wiadro lodu, w którym nie unosił się żaden księżyc. Podjazd stawał się coraz bardziej stromy, a mój osiołek protestował. Smagnąłem go przepustnicą i ruszył dalej. W górę i w górę. Dostrzegłem zieloną, nieruchomą gwiazdę i poczułem, jak coś chwyta mnie za gardło. Opakowana róża uderzała o moją pierś jak dodatkowe serce. Osioł wydał długi, przeciągły ryk i zaczął się krztusić. Smagnąłem go znowu, a on padł.
Zaciągnąłem hamulec ręczny i wysiadłem. Rozpocząłem marsz.
Tak zimno, coraz zimniej. Tam na górę. W nocy? Dlaczego? Dlaczego to zrobiła? Po co uciekać od obozowego ogniska, kiedy zapada noc…?
Lecz szedłem w gorę, w dół, dookoła i przez każdą rozpadlinę, wąwóz i przełęcz, szedłem długimi krokami, z łatwością, której nigdy nie doświadczyłbym na Ziemi.
Niecałe dwa dni pozostały, o ukochana, a ty mnie porzuciłaś. Dlaczego?
Wczołgiwałem się pod nawisy skalne, przeskakiwałem grzbiety, zdzierałem kolana i łokcie. Słyszałem trzask rozdzierającej się kurtki.
Nie odpowiesz mi, Malannie? Czy aż tak nienawidzisz swojego ludu? W takim razie spróbuję z kimś innym Wisznu, ty zachowujesz świat. Zachowaj ją, proszę. Pozwól mi ją odnaleźć.
Jahwe?
Adonisie? Ozyrysie? Tammuzie? Manitu? Legbo? Gdzie ona jest?
Sięgnąłem daleko i wysoko i ześlizgnąłem się.
Kamienie zazgrzytały mi pod stopami, a po chwili już kołysałem się za krawędzią. Jakie zimne mam palce. Tak trudno trzymać się skały.
Spojrzałem w dół.
Niecałe dwanaście stóp. Puściłem się i spadłem, tocząc się jeszcze chwilę po wylądowaniu.
Wtedy usłyszałem jej krzyk.
Leżałem tam bez ruchu, patrząc w górę. Z panującej powyżej ciemności dobiegł mnie jej głos.
— Gallinger!
Leżałem nieruchomo.
— Gallinger!
Zniknęła.
Słyszałem grzechot obsuwających się kamieni, toteż wiedziałem, że schodzi gdzieś na prawo ode mnie.
Zerwałem się błyskawicznie i skuliłem w cieniu pobliskiego głazu.
Okrążyła odłam skalny i niepewnie szukała drogi wśród kamieni.
— Gallinger?
Wyszedłem ze swojej kryjówki i złapałem ją za ramiona.
— Braxo.
Znów krzyknęła, po czym zaczęła płakać, tuląc się do mnie. Po raz pierwszy słyszałem jej płacz.
— Dlaczego? — zapytałem. — Dlaczego?
Ona jednak tylko czepiała się mnie i łkała. W końcu się odezwała.
— Myślałam, że się zabiłeś.
— Może i bym się zabił — odparłem. — Dlaczego opuściłaś Tirellian i mnie?
— Czy M’Cwyie ci nie powiedziała? A ty się nie domyśliłeś?
— Ja się nie domyśliłem, a M’Cwyie powiedziała, że nie wie.
— W takim razie skłamała. Ona wie.
— O czym? Co wie?
Trzęsła się cała i zamilkła na dłuższą chwilę. Zdałem sobie nagle sprawę, że jest ubrana tylko w swoje nędzne szmatki tancerki. Odsunąłem ją od siebie, zdjąłem marynarkę i narzuciłem jej na ramiona.
— Wielki Malannie! — krzyknąłem. — Zamarzniesz na śmierć!
— Nie — zaprzeczyła. — Nie zamarznę.
Zauważyła, jak przekładam pudełko z różą do swojej kieszeni.
— Co to jest? — zainteresowała się.
— Róża — odparłem. — I tak niewiele z niej zobaczysz w tych ciemnościach. Kiedyś przyrównałem cię do niej, pamiętasz?
— Ta… tak. Mogę ją nieść?
— Pewnie. — Włożyłem pudełeczko do kieszeni marynarki. — No i co? Nadal czekam na wyjaśnienie.
— Naprawdę nie wiesz? — spytała.
— Nie!
— Kiedy spadły Deszcze — zaczęła — najwyraźniej wywarły wpływ tylko na mężczyzn, co wystarczyło. Ponieważ jednak… mnie najwyraźniej… to nie dotknęło…
— Och, rozumiem…
Staliśmy w milczeniu, a ja rozmyślałem.
— No dobrze, ale dlaczego uciekłaś? — spytałem w końcu. — Czy na Marsie to coś szkodzi, że jest się w ciąży? Tamur nie miał racji. Wasz lud może znów żyć.
Roześmiała się głośno i znów słyszałem te dzikie skrzypce, na których grał oszalały Paganini. Przerwałem to, zanim zaszło za daleko.
— Jakim cudem? — spytała, pocierając policzek.
— Wy żyjecie dłużej od nas. Jeśli nasze dziecko okaże się normalne, będzie to oznaczało, że nasze rasy mogą się krzyżować. Na pewno są wśród was jeszcze inne płodne kobiety. Więc dlaczego nie?
— Czytałeś Księgę Locara — odparła — i jeszcze pytasz mnie dlaczego? Śmierć została postanowiona i przegłosowana krótko po tym, jak objawiła się w tej postaci. Lecz wyznawcy Locara wiedzieli już dużo wcześniej. Zadecydowali o tym dawno temu. „Zrobiliśmy już wszystko — stwierdzili — widzieliśmy wszystko, słyszeliśmy i poczuliśmy wszystko. Nasz taniec był piękny. Teraz niech się zakończy”.
— Chyba w to nie wierzysz.
— Nie ma znaczenia, w co ja wierzę — odparła. — M’Cwyie i Matki postanowiły, że mamy umrzeć. Ich tytuł jest teraz czystą drwiną, ale ich decyzja pozostanie w mocy. Zostało jeszcze tylko jedno proroctwo, lecz ono jest błędne. Na pewno umrzemy.
— Nie — odparłem.
— Co w takim razie?
— Wracaj ze mną na Ziemię.
— Nie.
— W porządku. W takim razie chodź ze mną teraz.
— Dokąd?
— Z powrotem do Tirellianu. Mam zamiar porozmawiać z Matkami.
— Nie możesz! Dzisiaj odbywa się tam ceremonia!
Roześmiałem się ironicznie.
— Ceremonia dla boga, który powala was na ziemię, a potem kopie w zęby?
— Mimo wszystko on jest Malannem, a my jego ludem.
— Ty i mój ojciec doskonale byście do siebie pasowali — prychnąłem. — Jednak ja idę, a ty pójdziesz ze mną, nawet gdybym miał cię nieść; jestem znacznie większy od ciebie.
— Ale nie większy niż Ontro.
— Kim u diabła jest Ontro?
— On cię powstrzyma, Gallinger. On jest Pięścią Malanna.
Pomknąłem dżipsterem, zatrzymując się dopiero przed jedynym wejściem, które znałem. Braxa, przyjrzawszy się róży w świetle lampki na głowie, tuliła ją teraz do łona, jakby to było nasze dziecko, i nic nie mówiła. Jej twarz przybrała bierny, śliczny wyraz.
— Czy one są teraz w świątyni? — próbowałem się dowiedzieć.
Kojarzący mi się z Madonną wyraz jej twarzy nie uległ najmniejszej zmianie. Powtórzyłem pytanie. Ocknęła się.
— Tak — odparła jakby nieobecna — ale nie możesz tam wejść.
— Zobaczymy.
Zakręciłem i pomogłem jej wysiąść.
Prowadziłem ją za rękę, a ona szła jak w transie. W świetle niedawno wzeszłego księżyca jej oczy lśniły tak, jak tego dnia, kiedy ją poznałem. Pstryknąłem palcami, lecz nic się nie stało. Pchnąłem więc drzwi i wprowadziłem ją do środka. Światła w sali były przytłumione. Po raz trzeci tego wieczoru usłyszałem jej krzyk:
— Nie skrzywdź go, Ontro. To Gallinger!
Nigdy dotąd nie miałem okazji widzieć marsjańskiego mężczyzny, więc nie wiedziałem, czy ten jest jakimś wybrykiem natury, chociaż tak mi się wydawało.
Spojrzałem na niego. Jego półnagie ciało było pokryte pieprzykami i guzami. Pewnie jakieś kłopoty z gruczołami.
Sądziłem dotąd, że to ja jestem najwyższym człowiekiem na tej planecie, lecz on miał dwa metry dziesięć i sporą nadwagę. Teraz już wiedziałem, skąd się wzięło moje ogromne łoże!
— Zawróć — odezwał się. — Ona może wejść, ty nie.
— Muszę zabrać swoje rzeczy i księgi.
Wyciągnął ogromną lewą rękę. Podążyłem za nią wzrokiem. Cały mój dobytek leżał starannie ułożony w kącie.
— Muszę wejść. Muszę porozmawiać z M’Cwyie i Matkami.
— Nie możesz.
— Zależy od tego życie waszego ludu.
— Odejdź — huknął. — Wracaj do domu, do swojego ludu, Gallinger, a nas zostaw.
Moje nazwisko zabrzmiało tak obco w jego ustach, jakby należało do kogoś innego. Ile mógł mieć lat, zastanawiałem się. Trzysta? Czterysta? Czy przez całe życie był strażnikiem świątyni? Dlaczego? Przed kim jej bronił? Nie podobał mi się sposób, w jaki się poruszał. Widziałem już przedtem ludzi, którzy tak się ruszali.
— Odejdź — powtórzył.
Jeśli udoskonalili swoje sposoby walki tak dalece jak taniec albo, co gorsza, ich sztuka walki była częścią tańca, to czekały mnie kłopoty.
— Idź do środka — poleciłem Braksie. — Daj różę M’Cwyie i powiedz jej, że to ja ją przysłałem. Powiedz też, że za chwilę przyjdę.
— Zrobię, o co prosisz. Pamiętaj o mnie na Ziemi, Galhliger. Żegnaj.
Nie odpowiedziałem jej, więc minęła Ontro i weszła do sąsiedniej sali, niosąc kwiat.
— Czy teraz wyjdziesz? — spytał. — Jeśli chcesz, powiem jej, że walczyliśmy i niemal mnie pokonałeś, ale walnąłem cię tak, że straciłeś przytomność i zaniosłem cię na twój statek.
— Nie — odparłem. — Albo cię ominę, albo przejdę po tobie, ale dostanę się tam.
Opuścił się do pozycji w kucki, rozłożył ramiona.
— To grzech tknąć świętego męża — zadudnił — ale zatrzymam cię, Gallinger.
Moja pamięć była jak zaparowane okno, które nagle otwarto na świeże powietrze. Wszystko się rozjaśniło i przypomniałem sobie moment sprzed sześciu lat.
Studiowałem języki orientalne na uniwersytecie w Tokio, a to był jeden z moich dwóch w tygodniu wieczorów rekreacji. Stałem w dziewięciometrowym kręgu w Kodokanie ubrany w dzudogę przepasaną w biodrach brązowym pasem. Byłem wówczas ik–kyu, oczko niżej od najniższego stopnia mistrzowskiego. Brązowy romb nad moją prawą piersią miał napis po japońsku „jiu–jitsu”, co w rzeczywistości oznaczało atemiwa–za, ponieważ pewna technika uderzeniowa, którą sobie wypracowałem, okazała się niewiarygodnie odpowiednia przy moim wzroście i wygrywałem za jej pomocą zawody.
Jednak nigdy nie użyłem jej naprawdę przeciw człowiekowi, a poza tym minęło pięć lat, od kiedy ćwiczyłem. Wiedziałem, że wyszedłem już z formy, lecz z całych sił starałem się skupić swój umysł tsuki no kokoro, w sercu księżyca, który oświetli całego Ontro.
Skądś z przeszłości dobiegł mnie głos „Hajime! Niech się zacznie”.
Zająłem swoją kocią pozycję neko–ashi–dachi, na co jego oczy dziwnie zapłonęły. Pośpiesznie starał się poprawić również swoją postawę — i wtedy uderzyłem!
Moja jedyna sztuczka!
Moja długa, lewa noga wystrzeliła jak złamana sprężyna. Dwa metry nad ziemią moja stopa zetknęła się z jego szczęką, kiedy próbował zrobić unik.
Głowa odskoczyła mu do tyłu i upadł. Z jego ust wydobył się cichy jęk. Jeśli o to chodzi, to już wszystko, pomyślałem sobie. Przykro mi, chłopie.
Kiedy chwiejnie przekraczałem jego ciało, pchnął mnie tak, że upadłem prosto na niego. Nie mogłem uwierzyć, iż zachował przytomność po moim ciosie, a co dopiero mówić o ruszaniu się. Bardzo nie chciałem robić mu jeszcze raz krzywdy.
On jednak odnalazł moje gardło i otoczył je zagiętym ramieniem, zanim zauważyłem, że te poczynania mają określony cel.
Nie! To nie może się tak skończyć!
Czułem metalową obręcz na swojej tchawicy i tętnicy szyjnej. Potem zdałem sobie sprawę, że Ontro jest nieprzytomny i działa tylko odruch wpojony przez niezliczone lata treningu. Widziałem raz cos takiego w shiai. Pewien człowiek zmarł, gdyż w trakcie duszenia stracił przytomność i nadal walczył, a jego przeciwnik sądził, że nieprawidłowo założył chwyt. Próbował zrobić to lepiej.
Lecz to się zdarzało niezwykle rzadko.
Wbiłem mu łokcie w zebra i gwałtownym ruchem głowy do tyłu uderzyłem go w twarz. Uścisk zelżał, lecz jeszcze za mało. Choć niechętnie, musiałem mu złamać mały palec. Ręka zwiotczała, a ja wywinąłem się z uścisku.
Popatrzyłem, jak leży z wykrzywioną twarzą, ciężko dysząc. Całym sercem byłem z tym powalonym gigantem broniącym swoich ludzi, religii, wykonującym rozkazy. Skląłem się jak nigdy dotąd za to, że przeszedłem po nim, a nie dookoła niego.
Zatoczyłem się przez salę do niewielkiego stosiku moich ruchomości. Usiadłem na skrzynce z projektorem i zapaliłem papierosa.
Nie mogłem wejść do świątyni, zanim mój oddech się nie uspokoi i zanim nie pomyślę, co mógłbym powiedzieć.
Jak odwieść całą rasę od zbiorowego samobójstwa?
Nagle…
…Czy to możliwe? Czy to mogłoby zadziałać? Gdybym przeczytał im Księgę Eklezjastesa… jeśli przeczytam im utwór znacznie wspanialszy od wszystkiego, co jakiś Locar kiedykolwiek napisał — a równie ponury i pesymistyczny — jeśli pokażę im, że nasza rasa żyła dalej, nie zważając na to, że jeden człowiek przeklął życie we wspaniałej poezji… jeśli udowodnię, że ta próżność, z której sobie drwił, wyniosła nas do nieba — czy zdołają w to uwierzyć… czy uda mi się ich przekonać, by zmienili zdanie?
Rzuciłem niedopałek na piękną posadzkę i odszukałem notatnik. Podnosząc się, czułem, jak narasta we mnie dziwna furia.
Wszedłem do świątyni, by głosić Czarną Ewangelię według Gallingera, z Księgi Życia.
Ze wszystkich stron otoczyła mnie cisza.
M’Cwyie czytała Locara; róża ustawiona przy jej prawej ręce stanowiła cel dla wszystkich oczu.
Dopóki nie wszedłem.
Setki ludzi siedziało na podłodze z bosymi stopami. Zauważyłem, że nieliczni mężczyźni byli równie mali jak kobiety.
Ja miałem swoje buty na nogach.
Idź do końca, powiedziałem sobie. Albo przegrasz, albo wygrasz — wszystko!
Tuzin staruszek siedział półkolem za M’Cwyie. To były Matki.
Wyjałowiona ziemia, wyschnięte łona, tknięte ogniem.
Podszedłem do stołu.
— Umierając — zwróciłem się do nich — skazałybyście swój lud na to, że nigdy nie poznałby życia, jakie wy znałyście — z jego radościami, smutkami, pełnią — lecz nie jest prawdą, że wszyscy musicie umrzeć. — Teraz zwróciłem się do tłumu: — Ci, którzy tak mówią, kłamią. Braxa o tym wie, gdyż ma urodzić dziecko.
Siedzieli przede mną jak rzędy Buddów. M’Cwyie wycofała się do półkola.
— …moje dziecko — ciągnąłem, zastanawiając się, co mój ojciec pomyślałby o tym kazaniu. — Wszystkie zebrane tu kobiety, które są dostatecznie młode, mogą urodzić dzieci. To tylko wasi mężczyźni są bezpłodni. Jeśli pozwolicie się przebadać lekarzom z następnej ekspedycji, może się okazać, że nawet mężczyznom uda się pomóc. Lecz jeżeli nie, możecie stworzyć pary z ludźmi z Ziemi. A nie jesteśmy bynajmniej nic nie znaczącymi ludźmi z nic nie znaczącego miejsca — mówiłem dalej. — Tysiące lat temu Locar naszego świata napisał księgę głoszącą, że tak jest. Przemawiał podobnie jak wasz Locar, lecz my nie czekaliśmy bezczynnie, pomimo epidemii, wojen i głodu. Nie wymarliśmy. Zwalczaliśmy choroby jedną po drugiej, nakarmiliśmy głodnych, walczyliśmy o pokój i obecnie minął już bardzo długi okres bez wojen. Może w końcu się z nimi uporaliśmy. Nie wiem. W każdym razie przemierzyliśmy miliony kilometrów nicości. Dotarliśmy do innego świata. A nasz Locar mówił: „Po co się trudzić? Co to warte? To wszystko i tak marność”. Rzecz polega na tym — ściszyłem teraz głos, jakbym recytował poezję — że on miał rację! To jest marność; to jest duma! To pycha racjonalizmu zmusza nas stale do atakowania proroków, mistyków, bogów. To bluźnierstwo nadaje nam wielkość i podtrzymuje nas, to zdolność do bluźnierstwa cenią w nas skrycie bogowie. A prawdziwie święte imiona Boga uważane są za bluźnierstwo, jeśli wypowie się je na głos!
Zaczynałem spływać potem. Przerwałem na chwilę, czując zawrót głowy.
— Oto Księga Eklezjastesa — ogłosiłem i zacząłem:
Marność nad marnościami, powiada Kohelet, marność nad marnościami — wszystko marność. Cóż przyjdzie człowiekowi z całego trudu…
Zauważyłem Braxę stojącą z tyłu, milczącą, skupioną.
Ciekaw byłem, o czym myśli.
A ja godziny nocy nawijałem na szpulkę jak czarną nić.
O, jak już było późno. Przemawiałem, aż nastał dzień, i nadal jeszcze mówiłem. Przeczytałem Księgę Eklezjastesa, ale ciągnąłem nauki Gallingera. Kiedy skończyłem, nadal otaczała mnie wyłącznie cisza. Rzędy Buddów nie poruszyły się przez całą noc. Teraz po długiej chwili M’Cwyie podniosła prawą dłoń. Matki, jedna po drugiej, zrobiły to samo.
Wiedziałem, co to oznacza.
To znaczyło „nie”, nie robić, przerwać, zatrzymać.
To znaczyło, że przegrałem.
Wolnym krokiem wyszedłem z sali i opadłem bezwładnie przy swoim bagażu.
Ontro zniknął. Dobrze chociaż, że go nie zabiłem.
Po tysiącu lat pojawiła się M’Cwyie.
— Twoja praca jest zakończona — oznajmiła.
Nie poruszyłem się.
— Proroctwo się wypełniło — ciągnęła. — Mój lud się teraz raduje. Wygrałeś, święty mężu. Teraz szybko zostaw nas samych.
Zamiast umysłu miałem przekłuty balonik. Spróbowałem dopompować do niego trochę powietrza.
— Nie jestem świętym mężem — odparłem — tylko drugorzędnym poetą cierpiącym na ciężki przypadek pychy. — Zapaliłem swojego ostatniego papierosa. W końcu spytałem.
— No dobrze, jakie proroctwo?
— Obietnica Locara — odparła, jakby żadne wyjaśnienia nie były tu potrzebne — że z niebios przybędzie święty mąż, by w ostatniej chwili nas uratować, jeśli wszystkie tańce Locara zostaną wykonane. Pokona Pięść Malanna i przyniesie nam życie.
— Jak?
— Tak jak z Braxą i tak jak przykład w świątyni.
— Przykład?
— Przeczytałeś nam jego słowa, równie wielkie jak słowa Locara. Przeczytałeś nam, że „nie ma nic nowego pod słońcem”. Poza tym drwiłeś sobie z jego słów, czytając, a to było dla nas coś nowego.
— Na Marsie nigdy nie było kwiatów — dodała — lecz nauczymy się je hodować.
— Jesteś Świętym Szydercą — zakończyła. — Tym–Który–Musi–Drwić–w–Świątyni — wszedłeś obuty na świętą ziemię.
— Lecz przecież głosowałyście „nie”. — Nie rozumiałem.
— To było „nie” dla naszego pierwotnego planu. Zamiast tego pozwoliłyśmy żyć dziecku Braxy.
— Och! —Papieros wypadł mi z palców. Jak niewiele brakowało! I jak niewiele wiedziałem! — A co z Braxą?
— Pół procesu temu została wybrana do wykonywania tańców i czekania na ciebie.
— To dlaczego powiedziała, że Ontro mnie zatrzyma?
M’Cwyie stała przez dłuższy czas w milczeniu. W końcu odezwała się.
— Ona sama nigdy nie wierzyła w to proroctwo. Teraz nie jest z nią dobrze. Uciekła, bojąc się, że jednak jest prawdziwe. Kiedy je wypełniłeś i głosowałyśmy, wiedziała już na pewno.
— W takim razie ona mnie nie kocha? Nigdy mnie nie kochała?
— Przykro mi, Gallinger. To jedyna część jej obowiązku, której nie udało jej się spełnić.
— Obowiązku — powtórzyłem martwo — Obowiązkiobowiązkiwiązki wiązki! Tra–la–la!
— Kazała cię pożegnać, nie chce się już z tobą widzieć .A my nigdy nie zapomnimy twoich nauk — dodała.
— Daj spokój — powiedziałem automatycznie, pojmując w jednym momencie wielki paradoks, który tkwi w sercu wszelkich cudów. Ja sam nie wierzyłem w ani jedno słowo własnej ewangelii, nigdy nie wierzyłem.
Wstałem niepewnie jak pijany i wymruczałem „M’narra”. Wyszedłem na zewnątrz, prosto w swój ostatni dzień na Marsie.
Pokonałem cię, Malannie — a jednak zwycięstwo należy do ciebie. Spoczywaj spokojnie na gwiaździstym łożu. Przeklęty bóg!
Zostawiłem dżipster pod świątynią i poszedłem pieszo do Aspica, zostawiając z każdym krokiem brzemię życia coraz dalej za sobą. Wszedłem do swojej kabiny, zamknąłem drzwi i wziąłem czterdzieści cztery tabletki nasenne.
Jednak kiedy się obudziłem w izolatce, byłem nadal żywy.
Wstając powoli i wlokąc się do iluminatora, czułem pulsowanie silników.
Zamglony Mars wisiał nade mną jak rozdęty brzuch, dopóki się nie rozpuścił, nie przelał i nie spłynął gorącą strugą po moich policzkach.
Przełożyła Bożena Jóźwiak
The Monster and the Maiden
Jak zwykle, gdy nadszedł czas wyboru, zapanował niepokój. Starsi przegłosowali kandydatury na ofiarę i wybrali stosowną dziewicę mimo zagorzałych protestów Ryllika, najstarszego z nich.
— Kapitulanctwo jest błędem! — grzmiał.
Zostało to kompletnie zignorowane; dziewicę zaprowadzono do Groty Dymów i nakarmiono otępiającymi ziołami. Ryllik przyglądał się temu z nie skrywaną dezaprobatą.
— Tak nie powinno być — stwierdził. — Tak jest źle.
— Zawsze tak było — odparli pozostali, nieco zaskoczeni jego uporem. — Na wiosnę i na jesień. Zawsze tak było. — I z obawą spoglądali w stronę zalesionego szlaku prowadzącego ku wschodzącemu słońcu. Przez las zbliżał się już bóg.
— Chodźmy — zadecydowali.
— Mieliście choć raz ochotę zostać, zobaczyć, co robi bóg–potwór? — spytał z żalem Ryllik.
— Przestań bluźnić! I rusz się wreszcie, zanim będzie za późno!
Niechętnie, ale poszedł w ślad za pozostałymi.
— Z roku na rok jest nas coraz mniej — rezonował. — Jak dalej będziemy pozbywali się młodych, to wkrótce nie pozostanie nikt, kogo można byłoby złożyć w ofierze. I nikt, kto byłby przyszłością rasy.
— Wtedy zginiemy wszyscy — odparli z rezygnacją pozostali.
— Po co więc odwlekać to, co nieuniknione? Lepiej, póki jeszcze można, wydać im bitwę. Przynajmniej skończymy szybko i z honorem.
Jednak pozostali byli zbyt zrezygnowani, by się na to zdobyć. Ryllik przez wieki obserwował, jak ta rezygnacja w nich rośnie, aż zdominowała wszystko. Fakt — szanowali jego wiek, ale nie pochwalali poglądów. Z lasu dobiegło pobrzękiwanie, toteż jak na komendę odwrócili się i dostrzegli boga–potwora w całej okazałości: w błyszczącej zbroi i siedzącego na pokrytym metalem wierzchowcu. Promienie słońca odbiły się na grocie kopii śmierci, którą dzierżył w pancernej dłoni.
W grocie dziewica poruszyła się, przewracając ślepiami i waląc ogonem o ściany. Najwidoczniej poczuła boską obecność, gdyż ryknęła donośnie.
Pozostali odwrócili się i w pośpiechu przemierzyli łąkę.
Gdy dotarli do lasu, Ryllik podrapał się w zamyśleniu pazurem pod pyskiem.
— Tak sobie przypominam, że był czas, kiedy sprawy miały się na odwrót…
Przełożył Jarosław Kotarski
Collector's Fever
— Co tu robisz człowieku?
— To długa historia.
— To dobrze: lubię długie historie. Siadaj i gadaj. Nie tu, nie na mnie!
— Przepraszam. No cóż, wszystko przez mojego stryja, który jest nieprzyzwoicie majętny…
— Stop! Co to jest „majętny”?
— No… bogaty.
— A „bogaty”?
— Hmm… ma kupę forsy.
— A co to jest „forsy”?
— Słuchaj no, chcesz posłuchać tej historii czy nie?
— Chcę, ale wolałbym też ją zrozumieć.
— Niby racja, Głazie, ale tak prawdę mówiąc, to sam jej do końca nie rozumiem.
— Nazywam się Kamlot.
— Niech będzie, Kamlot. Więc tak: mój stryj, który jest strasznie ważną osobistością, miał mnie wysłać do Akademii Kosmicznej, ale tego nie zrobił. Zdecydował, że liberalna edukacja będzie lepsza, więc posłał mnie do budy, którą wieki temu sam skończył. No to skończyłem kierunek nieludzkiej humanizacji, a co miałem robić? Słuchasz mnie, Kamlot?
— Słucham, ale nic nie rozumiem. Co prawda i tak ładnie mówisz, więc najwyraźniej zrozumienie nie jest niezbędne do wrażeń estetycznych.
— Też tak uważam. Ja, na ten przykład, nigdy nie byłem w stanie zrozumieć stryja Sidneya, ale zawsze doceniałem jego całkowite bezguście, jak i nieprzeciętny talent do manipulowania innymi. Aż rzygać mi się chciało od tego doceniania i zrozumienia, jak gmera innym w życiorysach. I nic na to nie mogłem poradzić: to stary cwaniak, który już dawno powinien wąchać trawę od spodu. Ale na to jest za sprytny i za uparty, no i ma w swojej gestii całą rodzinną forsę. A z tego wynika jasno, że tak jak za xxt zawsze podąża zzn, tak stryj zawsze postawi na swoim.
— Ta forsa to musi być coś strasznie ważnego.
— Pewnie, że ważnego! Myślisz, że dlaczego leciałem dziesięć tysięcy lat świetlnych na zadupie bez nazwy? Tak na marginesie, właśnie nazwałem tę planetę „Gównogóra”. Słuchaj no, Kamlot, to tu, to mech?
— Mech.
— Dobra, to będzie czym wymościć skrzynię.
— Po co?
— Żeby coś w nią włożyć i przenieść gdzie indziej.
— A co chcesz wkładać i wozić?
— Ciebie, Kamlot.
— Nie jestem z gatunku wędrujących…
— Słuchaj no, Kamlot: mój stryj ma fioła na punkcie skał i kamieni. Zbiera je od niepamiętnych czasów. Należysz do jedynego znanego ludziom gatunku inteligentnych minerałów. A ty z kolei jesteś najciekawszym okazem, jaki tu widziałem. Nadążasz za mną?
— Tak, ale nie chcę.
— Dlaczego nie? Będziesz gwiazdą kolekcji. Coś jak wędrujący wśród ślepców, że się tak metaforycznie wyrażę. Jeśli, naturalnie, nie masz nic przeciwko metaforom.
— Mam. Brzmią paskudnie. Powiedz mi: Skąd twój stryj dowiedział się o naszym świecie?
— Jeden z moich belfrów przeczytał o was w starym dzienniku pokładowym. Bo on z kolei ma manię zbierania starych dzienników pokładowych. Ten należał do niejakiego kapitana Fairhilla, który wylądował tu jakieś sześć czy osiem wieków temu i strasznie długo dyskutował na różne tematy z twoimi ziomkami.
— Aaa, stary Fairhill Dupnopogoda! Jak się miewa? Pozdrów go przy pierwszej…
— Nie żyje.
— Co?
— Umarł… No, walnął w kalendarz… przekręcił się… kojfnął.
— O, szkoda. Kiedy to się stało? Mam nadzieję, że było to zjawisko estetyczne dużej wagi…
— Naprawdę trudno mi powiedzieć. Co do informacji o was, to przekazałem ją stryjowi, który zdecydował, że będzie cię zbierał. No i dlatego tu jestem — przysłał mnie po ciebie.
— Doceniam uprzejmość, ale niestety nie mogę ci towarzyszyć. Prawie nadszedł mój czas kojfnięcia…
— Wiem, czytałem o tym w dzienniku Fairhilla, ale wydarłem strony z opisem kojfnięcia, zanim pokazałem go stryjowi. Widzisz chcę, żeby był w pobliżu, jak to zrobisz. Potem spokojnie odziedziczę jego forsę i zajmę się pławieniem w zakazanych przyjemnościach. Najpierw się rozpiję, a potem rozłajdaczę… albo może na odwrót: najpierw dziwki, potem gorzała…
— Ale ja chcę kojfnąć tutaj, wśród rzeczy, do których się przywiązałem!
— Widzisz to, Kamlot? To się nazywa łom i służy do odwiązywania takich przywiązań jak twoje.
— Jak tylko spróbujesz, to natychmiast kojfnę!
— Gówno prawda. Zmierzyłem twoją masę, zanim jeszcze zaczęliśmy gadać: w ziemskich warunkach potrzebujesz co najmniej ośmiu miesięcy, żeby osiągnąć proporcje pozwalające na kojfnięcie.
— No dobrze: kłamałem. Ty, człowiek, zastanów się! Leżę tu od stuleci, odkąd byłem maciupim kamykiem, a przede mną leżał tu mój tato. Starannie dorabiałem atomy, tworząc najlepszą kolekcję molekularną w sąsiedztwie. A teraz co? Mam zostać zabrany tuż przed kojfnięciem? Toż to niekamienne!
— Nie dramatyzuj. Obiecuję, że będziesz miał okazję zebrać najlepsze atomy Ziemi. I zwiedzisz miejsca, w których nigdy dotąd nie było nikogo z twojej rasy.
— Też mi pociecha! Chcę, żeby moi przyjaciele byli świadkami mojego kojfnięcia.
— Przykro mi, ale tego nie da się zrobić.
— Jesteś bydlę! Mam nadzieję, że będziesz w pobliżu, jak kojfnę!
— Mam szczery zamiar być bardzo daleko od tego miejsca. No dobra, Kamlot: pogadali, a teraz do roboty…
Ponieważ Gównogóra miała przyciąganie mniejsze niż Ziemia, Kamlot w drodze jednoosobowego wysiłku został ruszony, przetoczony i umieszczony w wymoszczonej mchem skrzyni. Skrzynia zaś, przy użyciu windy, znalazła się w ładowni kosmicznego jachtu. Ta usytuowana była w pobliżu reaktora, a właściciel przerobił jacht, dostosowując go do własnych potrzeb i widzimisię. Dokonano wielu przeróbek, a jedną z nich było zdjęcie części osłon stosu. Nic więc dziwnego, że Kamlot, ledwie znalazł się w ładowni, poczuł się jak pijany wulkan i czym prędzej dodał do kolekcji całą gamę atomów. Efektem tego było natychmiastowe kojfnięcie.
Chmura, jaka powstała w wyniku owego kojfnięcia, miała kształt grzyba i uniosła się wpierw wysoko w niebo, a potem rozpłynęła w serii silnych fal na równinami planety. Przy tej okazji kilka małych kamyków uzyskało świadomość, spadając z ojczystego nieba.
— To się nazywa kojfnięcie! I to szybciej, niż się spodziewałem — nadał na towarzyskiej częstotliwości najbliższy sąsiad Kamlota. — Czujecie ten ciepły podmuch?!
— Wspaniałe kojfnięcie! — zgodził się inny. — Zawsze opłaca się być dokładnym zbieraczem.
Przełożył Jarosław Kotarski
This Mortal Mountain
Spojrzałem na nią i zrobiło mi się słabo. Dokąd ona sięga? Do gwiazd?
Nic nie powiedziałem. Patrzyłem i patrzyłem, przeklinając sam fakt jej istnienia i to, że ktoś ją znalazł, kiedy jeszcze tu byłem.
— No i…? — spytał Lanning, tak przechylając latacz, żebym mógł spojrzeć w górę.
Potrząsnąłem głową i osłoniłem dłonią swoje i tak już przesłonięte oczy.
— Zrób coś, żeby sobie poszła — odezwałem się w końcu.
— Nie mogę. Jest większa ode mnie.
— Jest większa od każdego — zauważyłem.
— Mogę za to coś zrobić, żebyśmy to my się oddalili.
— Zaczekaj. Chcę zrobić trochę zdjęć.
Zawrócił i zacząłem pstrykać
— Możesz zawisnąć w miejscu albo podejść bliżej?
— Nie, wiatr jest zbyt silny.
— Daje się zauważyć.
Tak więc krążyliśmy wokół niej, a ja fotografowałem obiektywem teleskopowym i przystawką skanującą.
— Wiele bym dał, żeby zobaczyć wierzchołek.
— Jesteśmy na trzydziestu tysiącach stóp, a ta dziecinka ma pułap pięćdziesiąt. Nasza dama sięga niestety wyżej niż atmosfera.
— Zabawne — odezwałem się — stąd nie wydaje mi się zdolna do oddychania eterem i spędzania całego czasu na wpatrywaniu się w gwiazdy.
Zaśmiał się i zapalił papierosa, a ja nalałem nam kawy.
— I co, jakie wrażenie zrobiła na tobie Szara Siostra?
Także zapaliłem i zaciągnąłem się głęboko, przeczekałem nagły poryw wiatru, który targał przez chwilę lataczem i go puścił, po czym odpowiedziałem:
— Zupełnie jak Matka Boska Rzeźników — jakbym dostał pięścią między oczy.
Przez chwilę piliśmy kawę, aż wreszcie on znów spytał.
— Jest zbyt duża, co, Białasie?
Zgrzytnąłem zębami, gdyż tylko moi przyjaciele nazywają mnie Białasem — nazywam się Jack Summers i od zawsze mam takie włosy — a teraz nie byłem wcale pewien, czy Henry Lanning zasługuje na to miano. Co z tego, że znamy się od dwudziestu lat, skoro zboczył z drogi i odnalazł tę rzecz w świecie o rozrzedzonej atmosferze, z mnóstwem skał, zbyt jasnym niebem i nazwą pochodzącą od George’a Diesla, który postawił stopy na jej powierzchni, a potem odleciał — bystry facet!
— Góra czterdziestomilowej wysokości — odparłem w końcu — to nie góra. To jest osobny świat, który jakieś skretyniałe bóstwo zapomniało wyrzucić na orbitę.
— Rozumiem, że nie jesteś zainteresowany.
Obejrzałem się na popielato–lawendowe zbocza i raz jeszcze przebiegłem po nich wzrokiem w górę, gdzie kolory blakły, sylwetka stawała się czarna i poszarpana, a i tak nie było widać wierzchołka. Wpatrywałem się tak długo, że oczy zaczęły mnie kłuć i piec pod ochronnymi okularami. Widziałem chmurki odbijające się od niezwyciężonych konturów, jak kry unoszące się w powietrzu, słyszałem wycie wycofujących się wichrów, które próbowały pospiesznie ocenić jej majestat, i, oczywiście, im się nie udawało.
— Och, jestem zainteresowany — odparłem — w sposób czysto akademicki. Wracajmy do miasta, gdzie będę mógł coś zjeść i wypić, i być może złamać nogę, jeśli będę miał szczęście.
Skierował latacz na południe, a ja nie rozglądałem się, lecz mimo to czułem jej obecność za plecami. Szara Siostra, najwyższa góra w znanym wszechświecie. Oczywiście, do tej pory nie zdobyta.
Czułem ją za plecami również w następnych dniach — rzucała cień na wszystko, na co spojrzałem. Przez kolejne dwie doby studiowałem zrobione przez siebie zdjęcia oraz mapy, które udało mi się zdobyć. Rozmawiałem też z ludźmi snującymi opowieści o Szarej Siostrze, a były to dziwne historie.
Przez ten czas nie natknąłem się na nic specjalnie zachęcającego. Dowiedziałem się, że kilka wieków temu, jeszcze przed wynalezieniem statków szybszych od światła, były już próby skolonizowania planety Diesel. Niestety, tych pierwszych kolonistów zaatakowała i załatwiła co do jednego całkiem nowa choroba. Nowa kolonia liczyła sobie obecnie cztery lata, miała lepszych lekarzy, pokonała zarazę i zamierzała tu zostać na stałe, a nawet wydawała się dumna ze swego kiepskiego gustu, jeśli chodzi o wybór świata. Jak się dowiedziałem, niewielu zawracało sobie głowę Szarą Siostrą. Było kilka nieudanych prób jej zdobycia, a w ich efekcie pojawiło się parę świeżych legend.
W ciągu dnia niebo nigdy nie chciało się zamknąć. Wrzeszczało prosto w moje oczy, tak ze zacząłem nosić wspinaczkowe gogle, ilekroć wychodziłem na zewnątrz. Większość czasu spędzałem jednak siedząc w hotelowym barze, gdzie jadłem, piłem, studiowałem fotografie i wypytywałem każdego, kto przechodząc, zerknął na nie, lezące na stoliku.
Nadal ignorowałem wszelkie pytania Henry’ego. Wiedziałem, czego chce, więc mógł poczekać. Niestety, właśnie to robił, i to dobrze, co doprowadzało mnie do furii. Czuł, że już niemal dałem się złowić Siostrze na haczyk, i pragnął Być Tam, Kiedy To Się Stanie. Zbił fortunę na opowieści o Kasli, a teraz mogłem już dostrzec pierwsze zdania tej nowej historii w zadowolonych z siebie zmarszczkach wokół jego oczu. Ilekroć próbował odgrywać przede mną pokerzystę, opierając głowę na pięści i powoli obracając zdjęcie, widziałem całe akapity. Gdybym poszedł za jego spojrzeniem, mógłbym zapewne dostrzec nawet obwolutę.
Pod koniec tygodnia na Diesel wylądował statek, przywożąc pewnych paskudnych ludzi, którzy przerwali mój tok myślowy. Kiedy weszli do baru, rozpoznałem ich i zdjąłem czarne okulary, żeby przeszyć Henry’ego bazyliszkowym spojrzeniem i zamienić go w kamień Okazało się jednak, że był zbyt nasiąknięty alkoholem i nic z tego nie wyszło.
— Dałeś znać prasie — powiedziałem oskarżycielsko.
— Spokojnie — odparł, coraz bardziej kurcząc się i sztywniejąc, w miarę jak moje spojrzenie szukało po omacku drogi przez mroki jego centralnego układu nerwowego i w końcu dotarło do tego malutkiego guza udającego płat czołowy jego mózgu — Jesteś sławny!
Założyłem z powrotem okulary i zgarbiłem się nad drinkiem, starając się wyglądać na zalanego, gdy jeden z tych trzech podszedł i zagaił.
— Przepraszam, czy pan jest Jackiem Summersem?
Ciszę, która zapadła po tym pytaniu, przerwał w końcu Henry, wyjaśniając pospiesznie
— Tak, to jest Szalony Jack, człowiek, który w wieku dwudziestu trzech lat wspiął się na Mount Everest, a później na każdą wartą uwagi kupę kamieni. Mając trzydzieści jeden lat, zdobył najwyższy szczyt w znanej części wszechświata — wysoką na 89 941 stóp Mount Kaslę na Litanie. Moja książka…
— Tak — przerwał mu reporter — Nazywam się Cary i pracuję dla GP. Moi przyjaciele są przedstawicielami dwóch innych syndykatów. Doszły nas słuchy, że zamierza pan zdobyć Szarą Siostrę.
— Błędnie was poinformowano — stwierdziłem.
— Doprawdy?
Dwaj pozostali podeszli i stanęli obok niego.
— Sądziliśmy, że — zaczął jeden.
— …zbiera pan już zespół wspinaczkowy — dokończył drugi.
— W takim razie nie zamierza pan wspinać się na Szarą Siostrę? — spytał Cary, podczas gdy jeden z jego kolegów przeglądał moje zdjęcia, a drugi przygotowywał się do zrobienia swoich.
— Przestań! — zawołałem, wyciągając rękę do fotografa. — Silne światło szkodzi moim oczom.
— Przepraszam. Użyję podczerwieni — uspokoił mnie i zaczął majstrować przy swoim aparacie.
Cary powtórzył pytanie.
— Stwierdziłem tylko, że błędnie pana poinformowano — wyjaśniłem. — Nie powiedziałem, że zamierzam, ani nie powiedziałem, że nie zamierzam. Jeszcze się nie zdecydowałem.
— Gdyby pan się jednak zdecydował spróbować, czy może pan powiedzieć, kiedy to mniej więcej będzie?
— Przykro mi, nie potrafię na to odpowiedzieć.
Henry zabrał całą trójkę do baru i zaczął coś wyjaśniać, mocno gestykulując. Dobiegły mnie słowa „…powrót w cztery lata po wycofaniu się”, a kiedy/jeśli zajrzeli kolejny raz do mojego boksu, mnie już tam nie było.
Wyszedłem na pokrytą pyłem ulicę i posuwałem się spacerkiem, rozmyślając. Nawet wtedy stąpałem po jej cieniu, Lindo. A Szara Siostra przyzywała mnie i zabraniała wstępu swoim jedynym nieruchomym gestem. Kiedy przyglądałem się jej — tak odległej, a mimo wszystko tak ogromnej — była jak fragment północy o ósmej wieczorem. Przestrzeń czasu dzieląca te godziny skurczyła się niczym odległość u jej podnóża i zdawałem sobie sprawę, że pójdzie za mną wszędzie, dokąd się udam, nawet w sen. Szczególnie w sen.
Teraz więc już wiedziałem. Dni, które potem nastąpiły, były niezwykle bawiącą mnie grą. Wspaniałe jest udawane niezdecydowanie, kiedy ludzie nie mogą się doczekać, żebyś coś zrobił. Spoglądałem na nią wtedy, moją ostatnią i największą, moją Koshtrę Pivrarchę, i czułem, że urodziłem się po to, by stanąć na jej szczycie. Potem mogę się już wycofać, prawdopodobnie ponownie ożenić, rozwijać umysł, nie martwić się spadaniem formy oraz robić wszystkie zwyczajne rzeczy, których dotąd nie robiłem, a co kosztowało mnie utratę żony i domu wtedy, gdy cztery i pół roku temu, w dniach mojej chwały, poszedłem na Kaslę o wysokości 89 941 stóp. Przyglądałem się mojej Szarej Siostrze przez świat ósmej godziny, a ona stała ciemna, szlachetna, nieruchoma i oczekująca, jak stała od zawsze.
Następnego ranka rozesłałem wieści. Poleciały przez lata świetlne niczym kosmiczne gołębie pocztowe. Przemierzyły trasy do osób, których nie widziałem od lat, i tych, które odprowadzały mnie na Luna Stadion. Każda na swój własny sposób mówiła: „Jeśli chcesz wziąć udział w największej ze wszystkich wspinaczce, przybywaj na Diesel. Szara Siostra może zjeść Kaslę na śniadanie. Czekam na odpowiedź. Listy pod adresem »The Lodge«, Georgetown Białas”.
Do tyłu, odwróć się.
Nie powiedziałem Henry’emu. Zupełnie nic. To, co zrobiłem i dokąd się wybierałem na jakiś czas, było przez ten czas wyłącznie moją sprawą.
Wyszedłem dobrze przed wschodem słońca, zostawiając mu na biurku wiadomość.
Opuściłem miasto w interesach. Wracam za tydzień.
Trzymaj się.
Szalony Jack
Musiałem ocenić niższe partie zboczy, pociągnąć za rąbek spódnicy naszej damy, jeśli tak można powiedzieć, zanim przedstawię ją przyjaciołom. Mówią, że tylko szaleniec wspina się samotnie, ale nie bez powodu otrzymałem swoje przezwisko.
Sądząc po fotografiach, północna ściana wyglądała zachęcająco.
Posadziłem wynajęty latacz jak najbliżej, zamknąłem go i zarzuciwszy plecak na ramiona, ruszyłem w drogę.
Góry wznosiły się po prawej i po lewej, góry miałem także za plecami, wszystkie czarne jak grzech w przedświcie przesadnie jasnego dnia. Przede mną natomiast widniała nie góra, lecz niemal łagodne zbocze, które wznosiło się i wznosiło, i wznosiło. Kiedy tak szedłem, miałem nad sobą jasne gwiazdy, a lodowaty wiatr przewiewał mnie na wylot. Przede mną nie było jednak gwiazd, tylko czerń. Po raz tysiączny zastanawiałem się, ile waży góra. Zawsze o tym myślę, gdy do jakiejś podchodzę. Żadnych chmur w polu widzenia. Żadnych dźwięków, poza odgłosem moich butów na darni i drobnym żwirze. Gogle obijały mi się o szyję, ręce w rękawiczkach miałem mokre. Na Diesel ważyłem wraz z plecakiem tyle samo, ile ważyłbym na Ziemi sam, i byłem za to wdzięczny. Mój oddech palił podczas wdechu, a parował przy wydechu. Kiedy, odliczywszy tysiąc kroków, obejrzałem się, nie dostrzegłem już latacza. Naliczyłem kolejny tysiąc i spojrzałem w górę, obserwując, jak gasną niektóre gwiazdy. Mniej więcej w godzinę później musiałem nałożyć gogle. O tej porze widziałem już drogę przed sobą, a wiatr wydawał się silniejszy.
Była tak wielka, że oko nie było w stanie objąć jej od razu. Obracałem głowę z jednej strony na drugą, odchylając się coraz bardziej, ale wierzchołek był zbyt wysoko. Przez moment ogarnęło mnie zwariowane, akrofobiczne poczucie, że patrzę w dół, a nie w górę i poczułem w stopach i dłoniach takie mrowienie, jakie musi czuć małpa, kiedy puściwszy jedną gałąź, żeby złapać drugą, stwierdza, że tej nie ma.
Szedłem jeszcze przez dwie godziny, po czym zatrzymałem się na lekki posiłek. To była wędrówka po górach, nie wspinaczka. Jedząc, zastanawiałem się, co mogło przyczynić się do powstania takiej formacji jak Szara Siostra. Istniało wprawdzie kilka dziesięcio– i dwunastomilowych szczytów w obrębie sześćdziesięciu mil od tego miejsca oraz piętnastomilowa góra zwana Burke’s Peak na sąsiednim kontynencie, lecz nie było nic podobnego do Szarej Siostry. Mniejsza siła grawitacji? Jej budowa? Nie miałem pojęcia. Ciekaw byłem, co Doc, Kelly i Mallardi powiedzą, kiedy ją zobaczą.
W końcu ja ich nie opisuję. Ja je tylko zdobywam.
Znowu spojrzałem w górę i teraz kilka chmur ocierało się o jej grzbiet. Z moich zdjęć wynikało, że przez jakieś dziesięć, dwanaście mil czekało mnie łatwe wejście jak na wielkie wzgórze. Będzie tam z pewnością sporo tras do wyboru. W gruncie rzeczy powinna to być łatwizna. Podniesiony na duchu, zapakowałem z powrotem swoje przybory i ruszyłem dalej. Zapowiadał się dobry dzień.
I faktycznie był dobry. Późnym popołudniem zostawiłem za sobą łagodny stok i wszedłem na coś w rodzaju szlaku. Dzień na Diesel trwa około dziewięciu godzin i większość tego czasu spędziłem w drodze. Szlak był tak wygodny, że wspinałem się jeszcze kilka godzin po zachodzie słońca i dotarłem na sporą wysokość. Musiałem zacząć używać respiratora i włączyć system grzewczy w kombinezonie.
Gwiazdy wyglądały jak wielkie, skrzące się kwiaty, droga była łatwa, a noc była moją przyjaciółką Kiedy doszedłem do szerszego, płaskiego miejsca, rozłożyłem obóz pod nawisem skalnym.
Tam właśnie spałem i śniłem o śnieżnych kobietach z piersiami niczym Alpy zaróżowione porannym słońcem Śpiewały mi jak wiatr i śmiały się, a ich oczy miały przejrzystość lodowych pryzmatów. Uciekły przez pole chmur.
Następnego dnia dotarłem na znacznie większą wysokość. Mój „szlak” zaczął się zwężać i miejscami ginąć, ale bez kłopotu udawało mi się podciągać, zanim zaczął się następny kawałek. Do tej pory cały czas trafiałem na dobrą skałę. Ponadto była ona nachylona, tak że nie miałem problemów z zachowaniem równowagi. Spore odcinki trasy po prostu przeszedłem. Raz udało mi się wbiec długim zygzakiem, a potem wspiąć szerokim kominem niemal tak szybko, jak święty Mikołaj nim zjeżdża. Odczuwało się jednak silne podmuchy wiatru, co mogło zacząć stwarzać kłopoty, jeśli droga stałaby się trudniejsza. Cały czas używałem respiratora i czułem się świetnie.
Miałem teraz widok na ogromną przestrzeń. Wszędzie poniżej widać było góry wyglądające stąd jak pustynne wydmy, a słońce tworzyło aureole żaru wokół ich wierzchołków. Na wschodzie widziałem jezioro Emerick, ciemne i błyszczące jak czubek buta. Okrążyłem wystającą turnię i wyszedłem prosto na gigantyczne schody wiodące przynajmniej tysiąc stóp w górę. Pokonałem je i na szczycie natknąłem się na pierwszą jak dotąd poważną przeszkodę — dość gładką, niemal pionową ścianę wznoszącą się na blisko osiemdziesiąt pięć stóp.
Nie sposób było ją okrążyć, więc zacząłem się piąć. Zajęło mi to prawie godzinę, ale na górze zobaczyłem perć prowadzącą do łatwiejszego szlaku. W tym czasie jednak zaatakowały mnie chmury i chociaż droga była stosunkowo łatwa, mgła zmniejszała moje tempo. Ponieważ chciałem wspiąć się ponad nią i skorzystać jeszcze z dziennego światła, postanowiłem zrezygnować z jedzenia.
Chmury jednak nadal nadciągały. Przebyłem dalsze tysiąc stóp, a one wciąż mi towarzyszyły. Gdzieś pod sobą usłyszałem grzmot. Nie przestawałem jednak przeć w górę, gdyż mgła przynosiła moim oczom pewną ulgę.
Potem zdecydowałem się na wspinaczkę kominem, którego koniec ledwie mogłem dostrzec, ponieważ wyglądał na nieco krótszy od poszarpanego skalnego półksiężyca po lewej. To był błąd.
Poziom wilgotności był znacznie wyższy, niż sądziłem, więc ściany były śliskie. Jestem jednak uparty i walczyłem z obsuwającymi się butami i wilgocią, aż przebyłem, jak mi się wydawało, jedną trzecią drogi w górę. Dopiero wtedy pozwoliłem sobie na chwilę wytchnienia.
Wówczas również pojąłem, w co się wpakowałem. To, co uważałem za koniec komina, wcale nim nie było. Wszedłem jeszcze piętnaście stóp i natychmiast tego pożałowałem. Mgła wokół mnie zaczęła się gotować i już po chwili czułem się przemoczony. Bałem się schodzić i bałem się dalej wspinać, a nie mogłem przecież zostać tam, gdzie byłem.
Ilekroć usłyszycie kogoś opowiadającego, że posuwał się cal po calu, nie oskarżajcie go o przesadę. Okażcie mu swoje zaufanie i sympatię.
Windowałem się cal po calu, oślepiony, pokonując nieokreśloną część śliskiego komina. Gdyby moje włosy nie były białe już w momencie, kiedy do niego wchodziłem.
W końcu wydostałem się ponad mgłę i zobaczyłem skrawek tego jasnego, paskudnego nieba, któremu na razie zdecydowałem się wybaczyć. Obrałem je za cel dalszej wspinaczki.
Kiedy się wreszcie wynurzyłem, jakieś dziesięć stóp nad sobą zobaczyłem niewielką półkę. Dotarłem do niej i z ulgą się wyciągnąłem. Mięśnie nieco mi drżały, więc pozwoliłem im się odprężyć. Wypiłem trochę wody, zjadłem parę kawałków czekolady i znów się napiłem.
Podniosłem się po jakichś dziesięciu minutach. Nie było już widać ziemi, tylko biały, skłębiony jak bawełna wierzch łagodnej starej burzy. Spojrzałem w górę.
To było zdumiewające. Nadal nie mogłem dostrzec wierzchołka. Lecz poza kilkoma miejscami, takimi jak to ostatnie, w które się wpakowałem wyłącznie z własnej winy, kierowany głupią i przesadną pewnością siebie, droga wyglądała na niemal tak łatwą jak schody.
Niemniej jednak podejście robiło wrażenie nieco bardziej męczącego niż dotychczas. Szczerze mówiąc, przybyłem tu właśnie po to, żeby to sprawdzić.
Zrobiłem młynek czekanem i ruszyłem dalej.
Przez cały następny dzień wytrwale się wspinałem, nie podejmując zbędnego ryzyka, odpoczywając co jakiś czas, kreśląc mapy i robiąc szerokokątne fotografie. Po południu podejście złagodniało w dwóch miejscach, dzięki czemu szybko przebyłem siedem tysięcy stóp. Byłem już wyżej niż Everest, a nadal szedłem w górę. Teraz jednak pojawiły się miejsca, w których musiałem się czołgać albo używać lin, oraz takie, gdzie przypinałem się za pomocą klamry i używałem pneumatycznego pistoletu, żeby wstrzelić hak do oparcia stopy. (Jeśli się przypadkiem zastanawiacie: Mogłyby mi popękać bębenki, żebra, ręka, a w skrajnym wypadku kark, gdybym użył pistoletu w tamtym kominie)
Zbliżał się już zachód słońca, kiedy wyszedłem na łatwe, wijące się podejście prowadzące coraz wyżej i wyżej, i wyżej. Stanąłem, by się naradzie z moim roztropniejszym ja Zostawiłem wiadomość, że nie będzie mnie przez tydzień. Teraz był koniec trzeciego dnia. Pragnąłem wejść najwyżej, jak się da, i zacząć schodzić piątego dnia. Jeśli pójdę tą skalistą trasą nad sobą tak daleko, jak zechce mnie zaprowadzić, to prawdopodobnie pokonam pułap czterdziestu tysięcy stóp. A wtedy zyskam sporą szansę na dotarcie do wysokości dziesięciu mil, zanim nadejdzie czas powrotu. Będę miał wtedy znacznie lepsze pojęcie o tym, co czeka nas wyżej.
Moje bardziej rozsądne ja przegrało trzy do zera i Szalony Jack ruszył dalej.
Gwiazdy były teraz tak wielkie i błyszczące, że bałem się, iż mogą kąsać. Wiatr nie przysparzał mi kłopotów, gdyż na tej wysokości go nie było. Musiałem natomiast systematycznie zwiększać temperaturę na termostacie utrzymującym ciepło w moim skafandrze. Poza tym miałem w rażenie, że gdybym mimo respiratora mógł splunąć, to ślina zamarzłaby przed dotknięciem ziemi.
Zaszedłem nawet dalej, niż zamierzałem, i dotarłem do wysokości czterdziestu dwóch tysięcy stóp.
Znalazłem miejsce na odpoczynek, gdzie wyciągnąłem się wygodnie i wyłączyłem swój sygnalizator.
Miałem tej nocy dziwny sen.
To coś składało się całe z wiśniowych płomieni i stało jak człowiek, tyle że większy, na zboczu powyżej mnie. Stało w niemożliwej pozycji, toteż wiedziałem, że to musi być sen. Jednak coś z dawnych czasów poruszyło się we mnie i przez jedną straszną chwilę byłem przekonany, że to anioł obwieszczający Sąd Ostateczny. Tyle ze w prawej dłoni nie trzymał trąby, lecz miecz ognisty. To stało tam przez całą wieczność, trzymając czubek klingi wycelowany w moją pierś. Widziałem przez to gwiazdy. Miałem wrażenie, że coś do mnie mówi.
Powiedziało „Zawróć”.
Nie mogłem odpowiedzieć, gdyż język przywarł mi do podniebienia. A to powtórzyło po raz drugi i trzeci „Zawróć”.
„Jutro”, pomyślałem we śnie, i to je chyba zadowoliło. Przygasło i zniknęło, a wokół mnie roztoczyła się ciemność.
Następnego dnia wspinałem się tak, jak nie robiłem tego już od lat. W porze późnego lunchu dotarłem do czterdziestu ośmiu tysięcy stóp. Pokrywa chmur pode mną rozdarła się i znów mogłem zobaczyć, co znajduje się w dole. Ziemia wyglądała stąd jak mozaika złożona z ciemnych i jasnych kawałków. W górze natomiast gwiazdy nie zniknęły.
Podejście było dość trudne, ale czułem się wspaniale. Zdałem już sobie sprawę, że nie dotrę do dziesięciu mil, gdyż widziałem, że trasa powyżej jeszcze przez jakiś czas jest taka sama, a potem nawet gorsza. Nie popsuło mi to jednak humoru, a mój dobry nastrój zwiększał się wraz z wysokością.
Kiedy to zaatakowało, nadciągnęło z szybkością i furią, której nie byłem w stanie sprostać.
Głos ze snu rozdzwonił się w mojej głowie „Zawróć! Zawróć! Zawróć!”
Potem to ruszyło na mnie z przestworzy. Ptak wielkości kondora.
Tyle ze to nie był ptak.
To było coś o kształcie ptaka.
Składało się z samego ognia i ładunków elektrostatycznych, a kiedy zionęło w moim kierunku płomieniem, ledwie miałem czas oprzeć się plecami o skałę i unieść w górę przygotowany do obrony czekan.
Siedziałem w niewielkim, mrocznym pokoju i obserwowałem wirujące, kolorowe światełka. Ultradźwięki łaskotały mi czaszkę. Próbowałem się odprężyć i dostarczyć temu człowiekowi trochę rytmów alfa. Gdzieś tam odbiornik odbierał, monitor monitorował, a rejestrator rejestrował.
Trwało to jakieś dwadzieścia minut.
Kiedy było po wszystkim, wywołali mnie na zewnątrz, gdzie zatrzymał mnie lekarz. Ja jednak byłem szybszy.
— Proszę dać mi taśmę i przesłać rachunek Henry’emu Lannmgowi do hotelu „The Lodge”.
— Chciałbym przedyskutować odczyty — stwierdził.
— Lada moment przybędzie mój własny specjalista od fal mózgowych. Proszę tylko dać mi taśmę.
— Czy ostatnio spotkało pana jakieś traumatyczne przeżycie?
— Niech pan mi powie czy odczyt na to wskazuje?
— No cóż, tak i nie — odparł.
— To lubię. Prosta odpowiedź.
— Przede wszystkim nie wiem, co u pana jest normalne — odparował.
— Czy coś wskazuje na uszkodzenie mózgu?
— Nie patrzę na to w ten sposób. Gdyby pan mi powiedział, co zaszło i dlaczego zaczął się pan nagle martwić swoimi falami mózgowymi, to miałbym większe szanse.
— Starczy — uciąłem dyskusję. — Proszę po prostu dać mi taśmę i wystawić rachunek.
— Martwię się o pana jako o pacjenta.
— Nie sądzi pan jednak, by coś wskazywało na zmiany patologiczne?
— Niezupełnie. Lecz proszę mi powiedzieć, jeśli można, czy miał pan ostatnio atak epilepsji?
— Nic o tym nie wiem. Dlaczego?
— Wykres wykazuje w swoim przebiegu szczątkowe subrytmy charakterystyczne dla pewnych form epilepsji, występujące przez kilka dni po ataku.
— Czy uderzenie w głowę też mogło wywołać taki przebieg?
— To wysoce nieprawdopodobne.
— A co jeszcze mogło to spowodować?
— Szok elektryczny, uraz optyczny.
— Chwileczkę. — Zdjąłem okulary. — Jeśli chodzi o uraz optyczny. Proszę spojrzeć na moje oczy.
— Nie jestem oftalmo… — zaczął, lecz przerwałem mu.
— Normalne światło rani mi oczy. Gdybym zgubił okulary i był wystawiony na bardzo jasne światło przez trzy, cztery dni, czy mogłoby to wywołać przebieg, o którym pan mówił?
— To możliwe — stwierdził. — Tak, mógłbym się z tym zgodzić.
— Ale jest coś jeszcze?
— Nie jestem pewien. Musimy dokonać dalszych odczytów, a gdybym wiedział, co się za tym kryje, bardzo by mi to pomogło.
— Przykro mi — odparłem — lecz chcę zabrać taśmę.
Westchnął i zniechęcony machnął ręką, odwracając się ode mnie.
— W porządku, panie Smith.
Opuszczałem szpital, przeklinając ducha góry i niosąc swoją taśmę jak talizman. W gąszczach pamięci szukałem widmowego miecza w głazie z dymu.
W hotelu Lanning i reporterzy już na mnie czekali.
— No i jaka jest? — spytał jeden z dziennikarzy.
— Co jakie jest?
— Góra. Był pan na niej, prawda?
— Bez komentarza.
— Jak wysoko pan doszedł?
— Bez komentarza.
— Jak wypada w porównaniu z Kaslą?
— Bez komentarza.
— Czy natrafił pan na jakieś problemy!?
— Jak wyżej. Przepraszam, chciałbym wziąć prysznic.
Henry poszedł za mną do mojego pokoju. Reporterzy próbowali.
Kiedy się już ogoliłem, umyłem, zrobiłem sobie drinka i zapaliłem papierosa, Lanning zadał mi bardziej ogólne pytanie
— No i…?
Skinąłem głową
— Jakieś trudności?
Ponownie skinąłem.
— Niemożliwa do zdobycia?
Zważyłem w dłoni taśmę i zastanowiłem się przez chwilę.
— Może nie.
Poczęstował się whisky. Po drugiej kolejce zapytał.
— Masz zamiar spróbować?
Wiedziałem, że mam. Wiedziałem, że spróbowałbym nawet samotnie, gdybym musiał.
— Nie wiem — odparłem.
— Dlaczego?
— Ponieważ tam w górze jest coś — wyjaśniłem — coś, co nie chce, żebyśmy to zrobili.
— Coś tam żyje?
— Nie jestem pewien, czy to właściwe słowo.
Upił nieco ze szklanki.
— Co, u diabła, się stało?
— Grożono mi. Zaatakowano.
— Grożono? Słownie? Po angielsku? — Odstawił szklaneczkę, co dobitnie świadczyło, jak wielkie wywarło to na nim wrażenie — Zostałeś zaatakowany? — zapytał. — Przez co?
— Posłałem po Doca, Stana, Mallardiego i Vincenta. Zdążyłem już sprawdzić — wszyscy odpowiedzieli. Przyjeżdżają. Miguel i Holender nie mogą, więc przysłali wyrazy żalu. Opowiem całą historię, kiedy już zbierzemy się wszyscy razem. Najpierw jednak chcę porozmawiać z Dokiem. Tak więc trzymaj się twardo, rozmyślaj i nie powtarzaj nikomu.
Henry dokończył swoją whisky
— Kiedy mają przylecieć?
— Za cztery, pięć tygodni.
— Tyle mam czekać?
— W obecnej sytuacji — odparłem — nie widzę innego wyjścia.
— Co będziemy robić w tym czasie?
— Jeść, pić i podziwiać górę.
Przymknął na chwilę oczy, po czym przytaknął ruchem głowy i sięgnął po swoją szklaneczkę.
— Możemy zaczynać?
Było już późno, kiedy z butelką w ręce stałem samotnie na polu Lanning poszedł spać, a komin nocy był ciemny i okopcony chmurami. Gdzieś z oddali dobiegały odgłosy burzy i mrok pełen był pojawiających się na moment konturów. Owiewał mnie chłodny wiatr.
— Góro! — zawołałem. — Góro, kazałaś mi odejść.
Rozległ się grzmot.
— Lecz ja nie mogę — dokończyłem i pociągnąłem łyk z butelki. — Przyprowadzę ci najlepszych w tej dziedzinie — ciągnąłem — żeby wspięli się na twoje zbocza i stanęli pod gwiazdami w twoim najwyższym punkcie. Muszę to zrobić, gdyż istniejesz. To jedyny powód. Nie ma w tym nic osobistego. — Po jakimś czasie dodałem. — To nieprawda. Jestem człowiekiem i muszę zdobywać góry, żeby udowadniać, że nie umrę, nawet jeśli umrę. Nie jestem tym, kim chciałbym być, a ty możesz mi pomóc zbliżyć się do tego. Wygląda więc na to, że jest to osobiste. Jest to jedyna rzecz, którą umiem robić, a ty jesteś ostatnia. Jesteś ostatnim wyzwaniem dla umiejętności, których nabywałem przez całe życie. Być może śmiertelność jest najbliższa nieśmiertelności, gdy przyjmuje wyzwanie, kiedy przetrwa zagrożenie. Moment triumfu jest momentem zbawienia. Potrzebowałem wielu takich chwil, a ostatnia musi być najdłuższa, gdyż ma mi wystarczyć na resztę życia. A więc stoisz tam, Siostro, a ja stoję tutaj, jakże śmiertelny, i kazałaś mi odejść. Nie mogę. Wchodzę na górę, a jeśli ześlesz na mnie śmierć, stawię jej czoło. Tak być musi.
Wypiłem to, co zostało jeszcze w butelce.
Niebo znów rozbłysło, potem usłyszałem grzmoty gdzieś zza góry i ponownie ujrzałem błyski.
— To stan najbliższy boskiemu upojeniu — oświadczyłem burzy.
A potem góra mrugnęła do mnie. To była czerwona gwiazda, zawieszona na niej tak wysoko. Miecz anioła. Skrzydło Feniksa. Dusza w ogniu. Błyskała do mnie z odległości tylu mil. Później spadł wicher wiejący pomiędzy światami. Niósł w sobie łzy i kryształki lodu. Stałem tam, czując go na sobie, prosiłem, żeby nie odchodził, i patrzyłem, dopóki wszystkiego znów nie ogarnęła ciemność, a ja byłem mokry jak płód czekający na swój pierwszy krzyk i oddech.
Większość dzieciaków opowiada swoim kolegom bujdy — lub, jeśli wolicie, fikcyjne autobiografie — które są przyjmowane albo z odpowiednim podziwem, albo odpierane jeszcze wspanialszymi, bardziej dopracowanymi historyjkami. Lecz mały Jimmy, jak mi mówiono, zawsze przysłuchiwał się kumplom, wpatrzony w nich rozszerzonymi ciemnymi oczami, a pod koniec opowieści zaczynały mu się wykrzywiać kąciki ust. Kiedy kończyli mówić, piegi na jego twarzy zlewały się w szerokim uśmiechu, a ruda głowa przechylała się na bok. Jego ulubionym wyrażeniem było podobno: „Ale zalewasz!” i zanim skończył dwanaście lat, dwukrotnie miał złamany nos.
Trzydzieści lat i cztery stopnie naukowe później siedział naprzeciw mnie w moim apartamencie hotelowym, a ja mówiłem mu Doc, ponieważ wszyscy tak się do niego zwracali miał papiery na krojenie ludzi i zaglądanie im do wnętrza, a także na wtrącanie się z pozycji doktora do ich filozofii. Co więcej, wyglądał tak, jakby powinien być nazywany Dokiem, kiedy tak uśmiechał się, przekrzywiał głowę na bok i mówił „Ale zalewasz!”.
Miałem ochotę walnąć go w nos.
— Do cholery! To prawda! — przekonywałem go. — Naprawdę walczyłem z ognistym ptakiem!
— Na Kasli wszyscy mieliśmy halucynacje — stwierdził — z powodu — podniósł jeden palec — zmęczenia — drugi palec — wysokości, która zakłóciła pracę układu krążenia, a co za tym idzie, mózgu — trzeci — pobudzenia emocjonalnego — czwarty — częściowego upojenia tlenem.
— Skończą ci się palce, jeśli jeszcze przez chwilę posiedzisz na drugiej ręce. Lepiej posłuchaj — powiedziałem. — Zaatakował mnie z powietrza, a ja zamachnąłem się na niego, przewrócił mnie, tak ze straciłem przytomność, i stłukł mi gogle. Kiedy się ocknąłem, już go nie było, a ja leżałem na półce skalnej. Sądzę, że był to jakiś rodzaj istoty energetycznej. Widziałeś moje EEG, i nie było normalne. Myślę, iż poraził mi system nerwowy, kiedy mnie dotknął.
— Straciłeś przytomność, gdyż uderzyłeś głową o skałę.
— To on sprawił, że na nią upadłem!
— Z tą częścią się zgadzam. To znaczy, że skała była prawdziwa. Jednak nigdzie, w całym wszechświecie nie odkryto żadnych istot energetycznych.
— No i co z tego? To samo powiedziałbyś o Ameryce tysiąc lat temu.
— Być może. Jednak jestem zdania, że ten neurolog prawidłowo skomentował twoje EEG. Uraz optyczny. Po co zadawać sobie tyle trudu i wymyślać jakieś niesamowite wyjaśnienia tych wydarzeń? Najprostsze zazwyczaj okazują się najlepsze. Miałeś halucynacje i potknąłeś się.
— W porządku — odparłem. — Ilekroć wdam się z tobą w dyskusję, przeważnie potrzebuję amunicji. Poczekaj chwilę.
Podszedłem do szafy i wyjąłem go z górnej półki. Potem położyłem na łóżku i zacząłem odwijać koc, w który go owinąłem.
— Mówiłem ci, że się na to coś zamachnąłem — przypomniałem. — Trafiłem tuż przedtem, zanim straciłem przytomność. Zobacz’
Uniosłem w górę swój czekan — brązowo–żółto–czarny i poznaczony wgłębieniami, wyglądający jakby spadł z kosmosu.
Wziął go ode mnie, przypatrywał mu się przez długi czas, a potem zaczął coś mówić o piorunie kulistym, zmienił zdanie, potrząsnął głową i z powrotem odłożył narzędzie na koc.
— Sam nie wiem — powiedział w końcu i tym razem jego piegi się nie zlały, poza tymi na dłoniach, które zetknęły się ze sobą, gdy zacisnął je powoli w pięści.
Rozpoczęliśmy planowanie wyprawy, studiując zdjęcia i mapy. Wykreśliliśmy trasę naszego podejścia i rozpoczęliśmy treningi.
Wprawdzie Doc i Stan utrzymywali się w dobrej kondycji, ale żaden z nich nie uprawiał wspinaczki od czasów Kasli. Kelly znajdował się u szczytu formy. Henry zaczynał tyć. Mallardi i Vmce jak zwykle wydawali się zdolni do fantastycznych dokonań, jeśli chodzi o wytrwałość i umiejętności, a w minionym roku kilka razy mieli nawet okazję się wspinać, lecz ostatnio nieźle sobie używali, że tak powiem, i chcieli nieco poćwiczyć. Tak więc wybraliśmy wygodną, porządnych rozmiarów górę i daliśmy sobie dziesięć dni na przywrócenie formy. Potem wytrwale stosowaliśmy witaminy, gimnastykę i prawidłową dietę, kończąc jednocześnie przygotowania. W tym czasie Doc pojawił się z siedmioma błyszczącymi skrzyneczkami z jakiegoś stopu o powierzchni sześć na cztery cale, cienkimi jak pierwszy tomik wierszy. Mieliśmy nosić je na sobie jako ochronę przed istotą energetyczną, która, jak twierdził, nie istniała.
Pewnego pięknego, rześkiego poranka byliśmy gotowi. Reporterzy znów mnie polubili. Zużyi mnóstwo filmu, kręcąc naszą wspaniałą gromadkę, gdy ładowaliśmy się do lataczy mających dostarczyć nas do podnóża pani góry. Tam — po raz ostatni jako zespół — mieliśmy rozpocząć walkę z czarno–lawendowymi zboczami pod białymi promieniami słońca, walkę o to, co łączyło nas przez tyle lat.
Zbliżyliśmy się do góry, a ja zastanowiłem się, ile też ona waży.
Znasz już drogę przez pierwszych dziewięć mil, więc to pominę. Zajęło nam to sześć dni i część siódmego Nie zdarzyło się nic niezwykłego Było trochę mgły i paskudnych wiatrów, ale kiedy zostały w dole, zapomnieliśmy o nich.
Stan, Mallardi i ja zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie zaatakował mnie ptak, i czekaliśmy na Doca oraz pozostałych.
— Jak dotąd to przypomina niedzielny spacer — zauważył Mallardi.
— Taaa — potwierdził Stan.
— Ptaków też nie ma.
— Nie — zgodziłem się.
— Myślisz, że Doc miał rację co do tych halucynacji? — zapytał Mallardi. — Pamiętam, że też widziałem różne rzeczy na Kasli.
— O ile ja pamiętam — odezwał się Stan — to były nimfy i ocean piwa. Po co ktoś miałby chcieć oglądać ogniste ptaki?
— Wariactwo.
— Śmiejcie się, wy hieny — powiedziałem — ale tylko poczekajcie, aż przeleci całe stado.
Doc dotarł do nas i rozejrzał się dookoła.
— To jest to miejsce?
Skinąłem potakująco głową.
Zbadał tło promieniowania i pół tuzina innych rzeczy, ale nie znalazł niczego niezwykłego. Chrząknął i spojrzał w górę. Wszyscy to zrobiliśmy, a potem ruszyliśmy w tym kierunku.
Przez trzy dni droga była bardzo trudna i udało nam się pokonać tylko pięć tysięcy stóp. Kiedy trzeciego dnia kładliśmy się na spoczynek, byliśmy wyczerpani, więc sen przyszedł szybko. Podobnie jak Nemezis.
Znowu tam był, tyle ze tym razem nie tak blisko. Płonął jakieś dwadzieścia stóp ode mnie, stojąc w powietrzu, i wskazywał na mnie czubkiem miecza
— Odejdź — powiedział trzykrotnie bez jakiejkolwiek modulacji.
— Idź do diabła! — próbowałem wykrztusić. Przez chwilę wyglądało na to, że próbuje się bardziej do mnie zbliżyć. Nie udało mu się. — Sam odejdź — powiedziałem.
— Zejdź z powrotem. Odejdź. Dalej nie możesz iść.
— A jednak pójdę dalej. Całą drogę, aż do wierzchołka.
— Nie, nie wolno ci.
— Trzymaj się w pobliżu i patrz — poradziłem mu.
— Zawróć.
— Jeśli masz ochotę tam stać i kierować ruchem, to twoja sprawa — stwierdziłem. — Ja mam zamiar dalej spać.
Przeczołgałem się kawałek i potrząsnąłem ramieniem Doca, lecz kiedy spojrzałem za siebie, mojego płonącego gościa już nie było.
— Co jest?
— Za późno — odparłem. — Był tu i zniknął.
Doc usiadł.
— Ptak!?
— Nie, ta rzecz z mieczem.
— Gdzie był?
— Stał o tam — Pokazałem.
Doc wyciągnął swoje przyrządy i przez jakieś dziesięć minut intensywnie nimi manipulował.
— Nic — stwierdził w końcu. — Może ci się śniło.
— Tak, pewnie — odparłem. — Miłych snów. — Ponownie się położyłem i tym razem przespałem do rana bez dalszych ognistych stworów czy innych kłopotów.
Dotarcie na sześćdziesiąt tysięcy stóp zajęło nam cztery dni. Od czasu do czasu, jak kule armatnie, przelatywały koło nas odłamki skał, a niebo przypominało wielki, chłodny basen z unoszącymi się w nim białymi kwiatami. Od sześćdziesięciu trzech tysięcy podejście stało się znacznie łatwiejsze i w ciągu dwóch i pół dnia udało się nam osiągnąć siedemdziesiąt pięć tysięcy. Żadne ogniste istoty nie ukazały się, by kazać mi zawrócić. Tymczasem jednak pojawiła się niespodziewana przeszkoda, która dostarczyła nam naturalnego powodu do przeklinania.
Dotarliśmy do wielkiej, płaskiej półki skalnej. Miała jakieś czterysta stóp szerokości. Idąc w poprzek niej, uświadomiliśmy sobie, że wcale nie styka się ze zboczem góry. Kończyła się spadkiem do ogromnego rynsztoka kanionu. Musielibyśmy zejść jakieś siedemset stóp i dopiero potem ponownie zacząć się wspinać. Co gorsza, ściana, do której prowadziła, była niemal gładka, w części bardzo stroma, a potem przechodziła w zupełnie pionową, i to na straszliwie długim odcinku, wyglądał na całe mile. Wierzchołka nadal nie było widać.
— To którędy idziemy? — zapytał Kelly, przysuwając się do mnie.
— W dół — zdecydowałem. — Potem się rozdzielimy. Pójdziemy tym wielkim kanałem w obie strony i zobaczymy, kto znajdzie lepszą trasę na górę. Spotkamy się znów na środku.
Zeszliśmy. Potem Doc, Kelly i ja skręciliśmy w lewo, a reszta w drugą stronę.
Po półtorej godziny nasz szlak się skończył. Stanęliśmy, spoglądając ponad skalną krawędzią w pustkę. Przez cały czas aż do tego miejsca nie natknęliśmy się na żadną przyzwoitą drogę na szczyt. Teraz podciągnąłem się, wystawiając głowę i ramiona ponad skałę, podczas gdy Kelly trzymał mnie za kostki, i rozejrzałem się tak daleko, jak się dało, w prawo i w górę. Nie dostrzegłem niczego, co nadawałoby się do wspinaczki.
— Miejmy nadzieję, że tamtym poszło lepiej — zauważyłem, kiedy ściągnęli mnie z powrotem.
— A jeśli nie? — spytał Kelly.
— Poczekajmy.
Znaleźli.
Było to jednak ryzykowne podejście.
Nigdzie nie było dobrej drogi prowadzącej z kanionu w górę. Szlak kończył się ścianą wysokości czterdziestu stóp, a po wejściu na nią miał człowiek widok na drogę w dół. Wszelako wychyliwszy się, jakieś dwieście stop na lewo i osiemdziesiąt powyżej, można było dostrzec szlak, trudny, ale jednak szlak, wiodący w górę i na zachód, po czym znikający.
Tej nocy rozbiliśmy obóz w szczelinie. Rano zaczepiłem swoją linę o skałę, przy czym Doc mnie ubezpieczał, i wyszedłem z pistoletem pneumatycznym. Dwukrotnie odpadłem, lecz do lunchu pokonałem czterdzieści stóp.
Potem dmuchałem na swoje siniaki, a Henry mnie zmienił. Kiedy przebył dziesięć stóp, Kelly zaczepił się o dwie długości ciała za nim, a my ubezpieczaliśmy Kelly’ego.
Następnym, który wstrzeliwał kołki, był Stan, a Mallardi go asekurował. Później już trzech musiało być na ścianie. Potem czterech. Do zachodu słońca pokonaliśmy sto pięćdziesiąt stóp i cali byliśmy pokryci białym pyłem. Kąpiel byłaby mile widziana, musieliśmy się jednak zadowolić ultradźwiękowym strząśnięciem pyłu.
Następnego dnia w porze lunchu już wszyscy tkwiliśmy na ścianie — połączeni liną, obejmując kurczowo zimną skałę. Posuwaliśmy się powoli, z mozołem, starając się nie patrzeć w dół.
Zanim zapadł mrok, przebyliśmy tę ścianę, docierając do miejsca, gdzie mogliśmy się utrzymać i poczuć pod stopami coś stałego. Ponieważ jednak ledwie tego wystarczało na oparcie buta, potrzeba było pełni dziennego światła, by odważyć się na atak. Raz jeszcze powróciliśmy więc do szczeliny.
O poranku przeszliśmy w końcu ten odcinek.
Dalej szlak nadal wił się pod pewnym kątem. Zmierzaliśmy nim na zachód i w górę. Przeszedłszy milę, zyskaliśmy pięćset stop wysokości. Po kolejnej mili przybyło nam zaledwie trzysta stóp.
W pewnym momencie zobaczyliśmy półkę skalną, jakieś czterdzieści stóp nad głowami. Podejście do niej było trudne, lecz Stan pokonał je za pomocą pistoletu pneumatycznego, gdyż musieliśmy wiedzieć, co stamtąd widać. Dał nam znak, więc weszliśmy za nim, a widok, który się przed nami roztoczył, był doprawdy wspaniały.
Nieco w dole, po prawej, znajdował się nasz nowy obóz, trochę nieregularny, lecz dostatecznie szeroki. A droga ponad nim była jak lody i whisky, i poranna kawa, i papieros po obiedzie. Była wspaniała — nachylone pod kątem siedemdziesięciu stopni zbocze, pełne półek, wystających kamieni i dobrej, czystej skały.
— Cholernie pięknie — odezwał się Kelly.
Wszyscy byli skłonni się z nim zgodzić.
Najedliśmy się, napiliśmy i postanowiliśmy tego popołudnia dać odpocząć swoim posiniaczonym osobom.
Przebywaliśmy teraz w świecie półmroku, w miejscu, gdzie przedtem żaden człowiek nie postawił stopy, i czuliśmy się wspaniale. Dobrze było się wyciągnąć i czekać, aż ból ustąpi.
Przespałem resztę dnia, a kiedy się obudziłem, niebo było paleniskiem żarzących się węgli. Leżałem tak, zbyt rozleniwiony, by się ruszyć, i zbyt przepełniony obrazami, by z powrotem zapaść w sen. Na niebie meteor wypalał akurat błękitno–biały szlak. Po jakimś czasie pojawił się drugi. Rozmyślałem nad swoim położeniem i doszedłem do wniosku, że dotarcie tu było warte swojej ceny. Przepełniała mnie zimna, twarda radość gór. Poruszyłem palcami u nóg.
Po paru minutach przeciągnąłem się i usiadłem. Przyjrzałem się śpiącym towarzyszom i spojrzałem poprzez noc tak daleko, jak mogłem cokolwiek dostrzec. Potem podniosłem wzrok na górę i wreszcie opuściłem go powoli wzdłuż jutrzejszej trasy.
Dostrzegłem jakiś ruch w cieniu.
Coś stało w odległości pięćdziesięciu stóp w bok i dziesięciu w górę.
Ująłem w dłoń czekan i wstałem.
Przeszedłem te pięćdziesiąt stóp i spojrzałem w górę.
Śmiała się, nie płonęła.
Kobieta, niesamowita kobieta.
Absolutnie niesamowita. Po pierwsze, powinna już była zamarznąć na śmierć w minispódniczce i bluzce bez rękawów. Po drugie, nie bardzo miała tu czym oddychać.
Najwyraźniej jej to nie przeszkadzało. Pomachała mi ręką. Włosy miała ciemne i długie, a oczu nie mogłem dojrzeć. Płaszczyzny jej jasnych policzków, szerokie czoło, drobny podbródek w niepokojący sposób zgadzały się z pewnymi prostymi twierdzeniami tworzącymi geometrię mego serca. Jeśli wszystkie kąty, płaszczyzny i krzywe są odpowiednie, to przestaje ono na moment bić, a potem spieszy się, żeby nadrobić to opóźnienie.
Przekalkulowałem to, poczułem, jak serce robi swoje, i odezwałem się.
— Cześć!
— Cześć, Białasie — odparła.
— Zejdź tutaj — poprosiłem.
— Nie, ty wejdź do mnie.
Wbiłem czekan w skałę. Kiedy dotarłem do półki, jej już tam nie było. Rozejrzałem się wokół.
Siedziała na skale dwanaście stóp nade mną.
— Skąd znasz moje imię? — spytałem.
— Na pierwszy rzut oka widać, jak musisz mieć na imię.
— No dobrze — zgodziłem się. — A jak brzmi twoje?
Jej usta jakby się poruszały, ale niczego nie usłyszałem.
— Możesz jeszcze raz…?
— Nie potrzebuję imienia — odparła.
— Dobrze, będę cię nazywał „dziewczyna”.
Rozległo się coś w rodzaju śmieszku.
— Co tu robisz? — spytałem.
— Obserwuję cię.
— Dlaczego?.
— Żeby zobaczyć, czy spadniesz.
— Mogę oszczędzić ci kłopotu — odparłem. — Nie spadnę.
— Być może.
— Zejdź tutaj.
— Nie, ty wejdź do mnie.
Wspiąłem się więc, lecz kiedy tam dotarłem, ona była dwadzieścia stóp wyżej.
— Dziewczyno, wspinasz się świetnie — powiedziałem, na co ona roześmiała się głośno i odwróciła.
Ścigałem ją przez pięć minut, ale nie mogłem złapać. Było coś nadnaturalnego w jej sposobie poruszania.
Przestałem się wspinać, kiedy ponownie obróciła się twarzą do mnie. Nadal dzieliło nas jakieś dwadzieścia stóp.
— Widzę, że tak naprawdę wcale nie chcesz, żebym do ciebie przyszedł.
— Oczywiście, że chcę, lecz najpierw musisz mnie złapać. — Znowu się odwróciła, a ja poczułem, że wzbiera we mnie wściekłość.
Napisano, że nikt nie jest w stanie pokonać we wspinaczce Szalonego Jacka. Ja sam to napisałem.
Zakręciłem czekanem i ruszyłem zwinnie jak jaszczurka.
Kilka razy byłem tuż za nią, ale nigdy dość blisko.
W mięśniach znów czułem poprzedni ból, jednak nie zwolniłem. Zdałem sobie niejasno sprawę z tego, że obóz znajduje się daleko pode mną, a ja wspinam się sam w ciemności po nieznanym zboczu. To mnie jednak nie zatrzymało. Raczej przyspieszyłem i zaczynałem już mieć trudności z oddychaniem. Słyszałem jej śmiech i był to dla mnie bodziec. W końcu dotarłem do pięciocentymetrowej półki i zobaczyłem, że ona posuwa się po niej. Poszedłem za nią, okrążając spore wybrzuszenie skalne, aż do miejsca, gdzie się kończyła. Dziewczyna była dziewięćdziesiąt stóp nade mną, na szczycie wysmukłej wieżyczki skalnej przypominającej stożkowate, pozbawione gałęzi drzewo. Nie mam pojęcia, jak tego dokonała. Dyszałem już ciężko, lecz zarzuciłem pętlę z liny na występ skalny i zacząłem się wspinać. Wtedy ona się odezwała.
— Nigdy nie jesteś zmęczony, Białasie? Myślałam, że do tej pory już spadniesz.
Przerzuciłem wyżej linę i piąłem się dalej.
— Wiesz przecież, że nie uda ci się tu dotrzeć.
— Nie wiem — burknąłem.
— Dlaczego tak bardzo ci zależy, żeby tu wejść? Są inne ładne góry.
— Ta jest najwyższa, dziewczyno. Dlatego.
— Tego nie można dokonać.
— To dlaczego to wszystko stara się mnie zniechęcić? Nie lepiej poczekać, aż dokona tego sama góra?
Kiedy się do niej zbliżyłem, zniknęła. Dotarłem do wierzchołka, gdzie przedtem stała, i tam padłem.
Po pewnym czasie znów usłyszałem jej głos, więc obróciłem głowę. Znajdowała się na półce oddalonej może o osiemdziesiąt stóp.
— Nie sądziłam, że uda ci się dojść tak daleko — przyznała. — Jesteś głupcem. Dobranoc, Białasie — powiedziała i rozpłynęła się w powietrzu.
Siedziałem na malutkim wierzchołku wieżyczki — wszystkiego cztery stopy kwadratowe — i myślałem o tym, że nie mogę zasnąć, bo spadnę. A byłem zmęczony. Przypomniałem więc sobie ulubione przekleństwa i wypowiedziałem je wszystkie po kolei, lecz wcale nie poczułem się lepiej. Nie mogłem dopuścić do tego, żebym zasnął. Spojrzałem w dół. Wiedziałem, że czeka mnie długa droga. Wiedziałem, że jej zdaniem nie uda mi się jej pokonać. Zacząłem schodzić.
Następnego ranka, kiedy próbowali mnie obudzić, byłem nadal zmęczony. Opowiedziałem im o wydarzeniach nocy, ale mi nie uwierzyli. Nie wierzyli aż do momentu, kiedy później tego dnia poprowadziłem wszystkich wokół występu i pokazałem im wieżyczkę wznoszącą się tam na dziewięćdziesiąt stóp w górę jak stożkowate, pozbawione gałęzi drzewo.
Przez następne dwa dni systematycznie posuwaliśmy się naprzód, pokonując niemal dziesięć tysięcy stóp. Potem spędziliśmy cały dzień na mozolnym wbijaniu haków w ogromną płaską ścianę. Sześćset stop takiego podejścia. Dalej posuwaliśmy się w prawo i w górę już wkrótce wspinaliśmy się po zachodniej stronie góry. Kiedy pokonaliśmy dziewięćdziesiąt tysięcy stóp, zatrzymaliśmy się, by pogratulować sobie pobicia rekordu wspinaczki na Kaslę, a jednocześnie przypomnieć, że nie dotarliśmy jeszcze do połowy. Potrzebowaliśmy na to jeszcze dwa i pół dnia, a obserwowana z tej wysokości ziemia wyglądała jak leżąca pod nami mapa.
Właśnie wtedy, tamtej nocy, wszyscy ujrzeliśmy istotę z mieczem.
Przyszedł i stanął w pobliżu naszego obozu, po czym uniósł swój oręż, który błyszczał tak intensywnie, że musiałem nałożyć gogle. Jego głos brzmiał niczym burza z piorunami.
— Wynoście się z tej góry! Natychmiast! Zawracajcie! Na dół! Idźcie sobie!
A potem runął na nas grad kamieni, padając wokół z grzechotem. Doc cisnął swoją błyszczącą skrzyneczkę, która ślizgając się po ziemi, dotarła w pobliże tej istoty.
Światło zgasło i znów byliśmy sami.
Doc podniósł kasetkę i przeprowadził badania, uzyskując te same rezultaty co poprzednio — to znaczy żadne. Jednak tym razem przynajmniej nie pomyślał, że zbzikowałem, o ile oczywiście nie uznał, że wszystkich nas to dotknęło.
— Niezbyt skuteczny strażnik — zauważył Henry.
— Mamy przed sobą jeszcze długą drogę — stwierdził.
Vince, ciskając kamieniem w miejsce, gdzie przedtem stał stwór. — Nie podoba mi się, że ta rzecz może powodować obsunięcie skał.
— Przecież to było zaledwie parę kamyków — uspokajał go Stan.
— Owszem, ale co będzie, jeżeli przyjdzie mu na myśl spuszczać je z wysokości pięćdziesięciu tysięcy stop?
— Zamknij się! — polecił mu Kelly. — Przestań podsuwać mu pomysły, przecież może podsłuchiwać.
Z jakiegoś powodu wszyscy się skupiliśmy. Doc kazał każdemu z nas opisywać, co widział, i okazało się, że wszyscy widzieli to samo.
— W porządku — odezwałem się, gdy skończyliśmy. — Teraz, kiedy wszyscy go zobaczyliście, kto chce wracać?
Zapadła cisza.
Po kilkunastu pełnych napięcia sekundach odezwał się Henry.
— Chciałbym usłyszeć całą historię. Wygląda na ciekawą. Chętnie zaryzykuję, żeby dostać tę rozwścieczoną istotę energetyczną.
— Ja tam nie wiem, co to jest — wtrącił Kelly. — Może to wcale nie stwór energetyczny. Może to coś nadnaturalnego. Wiem, co powiesz, Doc. Mówię wam po prostu, jakie to na mnie zrobiło wrażenie. Jeśli istnieją takie istoty, to zapewne można ich oczekiwać w takim miejscu. Rzecz jednak w tym, że cokolwiek to jest, mnie to nie obchodzi. Ja chcę zdobyć tę górę. Gdyby to coś potrafiło nas zatrzymać, pewnie już by to zrobiło. Może się mylę, może potrafi. Może zastawiło na nas pułapkę gdzieś wyżej. Ale ja chcę tej góry. Obecnie to znaczy dla mnie więcej niż cokolwiek innego. Jeśli nie pójdę dalej, będę się nad tym w kółko zastanawiał i zapewne któregoś dnia wrócę tu, by jeszcze raz spróbować, kiedy nie będę mógł dłużej znieść tych rozmyślań. Tyle ze wtedy może się zdarzyć, że nie uda mi się was zebrać. Stawmy temu czoło, jesteśmy naprawdę dobrym zespołem wspinaczkowym. Kto wie, czy nie najlepszym. Jeśli w ogóle jest to wykonalne, to sądzę, że nam się uda.
— W pełni popieram — odezwał się Stan.
— Zabawne, Kelly, że wspomniałeś o nadnaturalnym stworze — zaczął Mallardi — gdyż przez minutę też miałem takie wrażenie, gdy na niego patrzyłem. Przypomina mi to coś z Boskiej Komedii. Jeśli pamiętacie, Czyściec u Dantego był górą, Purgatono. Pomyślałem wtedy o aniele, który strzegł wschodniego wejścia do Raju. Według Dantego, Raj przesunął się na szczyt Czyśćca, i tam był ten anioł. W każdym razie poczułem się, jakbym przez samą obecność tutaj popełniał niechcący jakiś grzech. Jednak teraz, kiedy o tym myślę człowiek nie może ponosić winy za coś, o czym nie wie, że jest złe, prawda? A nie zauważyłem, żeby ta rzecz błyskała nam jakąś odznaką anielską. Tak więc mam ochotę iść dalej i zobaczyć, co jest na szczycie, chyba że on pojawi się znowu, niosąc tablice przykazań z nowym dopisanym na dole.
— Po hebrajsku czy po włosku? — zainteresował się Doc.
— Żeby ciebie zadowolić, to przypuszczam, że musiałyby być ujęte w formę równań.
— Nie — odparł. — Ale żarty na bok. Ja również czułem coś osobliwego, kiedy to widziałem i słyszałem. Tyle że, wiecie, my tak naprawdę go nie słyszeliśmy. Ominął nasze zmysły i przekazał swoje posłanie prosto do naszych mózgów. Jeśli zastanowicie się, jak każdy z nas opisywał swoje przeżycie, to zauważycie, że każdy „słyszał” inne słowa nakazujące mu odwrót. Skoro on potrafi przekazywać znaczenie równie dobrze jak psychotranslator, to zastanawiam się, czy potrafi też przekazywać uczucia. Ty również pomyślałeś o aniele, co, Białasie?
— Tak — przyznałem.
— To jesteśmy niemal jednomyślni, co?
Teraz wszyscy obróciliśmy się do Vince’a, który nie miał z chrześcijaństwem nic wspólnego, jako ze został wychowany w religii buddyjskiej na Cejlonie.
— Co ty odczuwałeś w związku z tą rzeczą? — zapytał go Doc.
— To był dewa — odparł — który jest kimś w rodzaju anioła, tak mi się przynajmniej wydaje. Miałem wrażenie, że każdy krok w górę przynosił mi tyle złej karmy, iż mogłoby starczyć na całe życie. Tyle ze ja nie wierzę w to już od czasów, gdy byłem dzieckiem. Chcę iść dalej, w górę. Nawet jeśli moje odczucia miałyby być prawdziwe, chcę zobaczyć czubek tej góry.
— Ja również — dorzucił Doc.
— W takim razie jesteśmy jednomyślni — stwierdziłem.
— Niech każdy złapie mocno swoją anielską zmorę — rzucił Stan — i chodźmy spać.
— Dobry pomysł.
— Tylko lepiej rozproszmy się nieco — zaproponował Doc — żeby, jak coś zleci, nie trafiło nas wszystkich naraz.
Zastosowaliśmy się do tej czarującej rady i spaliśmy nie nękani więcej przez niebiosa.
Nasza droga nadal wiła się w prawo, dopóki nie znaleźliśmy się na południowym stoku na wysokości stu czterdziestu czterech tysięcy stóp. Wtedy potruchtała z powrotem, tak że na stu pięćdziesięciu tysiącach znów wspinaliśmy się po zachodnim zboczu.
Potem, podczas diabelnie trudnego odcinka, gdy wdzieraliśmy się na wklęsłość zakończoną nawisem, ptak pojawił się znowu.
Gdyby nie to, że byliśmy połączeni liną, Stan by zginął. Ponieważ jednak byliśmy, niewiele brakowało, byśmy wszyscy zginęli.
Stan był na prowadzeniu, kiedy skrzydła ptaka prysnęły nagle płomieniami na tle granatowego nieba. Runął w dół z nawisu, zupełnie jakby ktoś przekopnął ognisko przez jego krawędź, skierował się prosto na Stana i zniknął w odległości około dwunastu stóp od niego. Stan odpadł od ściany, nieomal zabierając nas wszystkich ze sobą.
Napięliśmy mięśnie i wytrzymaliśmy szarpnięcie.
Stan nieco się poobijał, lecz na szczęście niczego sobie nie złamał. Pokonaliśmy nawis, ale dalej już tego dnia nie poszliśmy.
Kawałki skał nadal sypały się na nas, więc poszukaliśmy schronienia pod kolejnym nawisem.
Ptak już tego dnia nie wrócił, lecz za to pojawiły się węże.
Ogromne, błyszczące szkarłatem gady okręcały się wokół turni, wiły wśród poszarpanych płaszczyzn lodu i szarego kamienia. Iskry tryskały na całej długości ich poskręcanych kształtów. Zwijały się i rozwijały, rozciągały i zawracały, plując ogniem. Wyglądało na to, że próbują nas wypłoszyć z bezpiecznego schronienia w miejsce, gdzie będą mogły na nas spadać skały.
Doc ruszył na najbliższego, który zniknął, ledwie dostał się w pole projektora. Doc przyjrzał się więc dokładnie miejscu, gdzie leżał wąż, po czym pospiesznie wrócił do nas.
— Tam nadal jest szron — oznajmił.
— Co? — spytałem.
— Ani odrobina lodu się pod nim nie stopiła.
— To znaczy…?
— Iluzja — podsumował Vince. Rzucił kamieniem w kolejnego węża i pocisk po prostu przez niego przeleciał.
— Lecz widziałeś, co się stało z moim czekanem — powiedziałem do Doca — kiedy ciąłem nim ptaka. Tamten stwór musiał mieć jakiś rodzaj ładunku.
— Może to, co zsyła je na nas, uznało, że nie warto marnować energii — odparł — skoro i tak nie mogą się do nas dostać.
Usiedliśmy razem, obserwując węże i spadające odłamki skał, dopóki Stan nie wyciągnął talii kart i nie zaproponował lepszej zabawy.
Węże nie opuściły nas przez całą noc i poszły za nami następnego dnia. Skały nadal od czasu do czasu spadały, lecz tajemniczemu szefowi zaczynało ich już brakować. Czterokrotnie pojawił się też ptak, okrążając nas i atakując. Tym razem jednak nie zwracaliśmy na niego uwagi, i w końcu wrócił do siebie na grzędę.
Zrobiliśmy tego dnia trzy tysiące stóp, a mogliśmy przejść nawet więcej, lecz nie chcieliśmy opuszczać niewielkiej, przytulnej półeczki z grotą dostatecznie dużą, by nas wszystkich pomieścić. Tam właśnie stwory przestały nas nękać — to znaczy wszystkie widzialne.
Natomiast ogarnęło nas uczucie takie, jak przed burzą. Każdy czuł wzbierające napięcie i czekał, by stało się wreszcie to, co ma się stać.
Zdarzyło się najgorsze, co możliwe, czyli nic.
Ten nastrój nerwowego oczekiwania pozostał w nas nie zaspokojony. Myślę, że z dużą ulgą przyjęlibyśmy nagłe pojawienie się niewidzialnej orkiestry grającej Wagnera albo rozsunięcie się niebios niczym kurtyny, odsłaniające ekran kinowy, po czym po odwrotnie napisanych literach poznalibyśmy, że znajdujemy się po jego drugiej stronie, albo widok wysoko lecącego smoka zjadającego nisko przelatujące satelity pogodowe…
Tymczasem czuliśmy tylko cały czas, że coś nam nieuchronnie zagraża, i nie mogłem przez to zasnąć.
Tej nocy przyszła ponownie. Dziewczyna ze skalnej wieżyczki. Stanęła przy wejściu do jaskini, a kiedy ruszyłem w jej kierunku, wycofała się. Zatrzymałem się tuż przed wyjściem i stałem tam, gdzie przedtem ona.
Powiedziała:
— Witaj, Białasie.
— Nie, tym razem nie mam zamiaru za tobą iść — oświadczyłem.
— Wcale cię nie prosiłam.
— Co taka dziewczyna jak ty robi w takim miejscu?
— Obserwuje — odparła.
— Mówiłem ci, że nie spadnę.
— Twój przyjaciel prawie spadł.
— „Prawie” to jeszcze nie całkiem.
— Ty jesteś dowódcą, tak?
— Zgadza się.
— Gdybyś zginął, to inni by zawrócili?
— Nie — odparłem. — Poszliby dalej beze mnie.
Sięgnąłem w tym momencie po swój aparat.
— Co teraz robisz? — spytała
— Robię ci zdjęcie, o ile tam naprawdę jesteś
— Po co?
— Żebym miał na co patrzeć, kiedy odejdziesz. Lubię patrzeć na ładne rzeczy.
Zdawało mi się, że coś powiedziała.
— Co!?
— Nic.
— Dlaczego nic?.
— …umrze — powiedziała.
— Proszę, mów głośniej.
— Ona umiera.
— Dlaczego? Jak?
— …na górze.
— Nie rozumiem.
— …też.
— Co się dzieje?
Zrobiłem krok naprzód, a ona krok do tyłu.
— Idziesz za mną? — spytała.
— Nie.
— Zawróć.
— Co jest po drugiej stronie tej płyty? — spytałem.
— Będziesz kontynuował wspinaczkę?
— Tak.
— Dobrze! — rzekła nagle. — Ja… — jej głos znów ucichł. — Zawróć — powiedziała w końcu bez cienia emocji.
— Przykro mi.
I już jej nie było.
Szlak znowu powiódł nas powoli w lewo. Czołgaliśmy się i rozpłaszczaliśmy na skale, wyrąbywaliśmy dziury w kamieniu. Węże skwierczały teraz w pewnej odległości od na. Towarzyszyły nam obecnie bez przerwy. Ptak przylatywał w najtrudniejszych momentach żeby spróbować, czy nie da się nas strącić. Rozwścieczony byk pojawił się na turni i ryczał na nas. Widmowi łucznicy wysyłali strzały ognia, które znikały na moment przedtem, zanim nas trafiły. Atakowały nas zamiecie ognia .W chwili, kiedy pokonaliśmy sto sześćdziesiąt tysięcy, byliśmy znów na północnym zboczu, zmierzając na zachód. Niebo było głęboko błękitne i przez cały czas gościły na nim gwiazdy. Dlaczego ta góra nas nienawidzi? — zastanawiałem się. Co w nas jest takiego, co prowokuje wszystkie te rzeczy? Spojrzałem po raz nie wiadomo który na zdjęcie dziewczyny i rozmyślałem, czym ona właściwie jest. Czyżby została wyjęta z naszych wyobraźni i uformowana w kształt kobiety, żeby nas kusić i prowadzić jak syrena lub harpia aż do miejsca ostatecznego upadku? Tak długa była droga w dół…
Zastanawiałem się też nad swoim dotychczasowym życiem. Jak to się dzieje, że człowiek zaczyna zdobywać góry? Pociągają go wysokości, gdyż boi się płaskich terenów? Jest takim nieudacznikiem w społeczeństwie, że musi uciekać i próbuje się ponad nie wywyższyć? Droga w górę jest długa i trudna, lecz jeśli się powiedzie, muszą mu przyznać coś w rodzaju wieńca. A jeśli spadnie, to też spływa na niego pewien rodzaj chwały. Skończyć jako odrażające szczątki ciśnięte z wyżyn w otchłanie, jest odpowiednim punktem kulminacyjnym dla nieudacznika, gdyż taki koniec też wstrząsa górami i umysłami. Jest rodzajem zwarzonego wieńca zwycięstwa w porażce, i jest zimny — tak zimny, że ruch tego ostatniego lotu jest zamrożony gdzieś na wieczność jak sztywny pomnik ostatecznego celu i zamiaru, udaremnionego wyłącznie przez powszechną wrogość, której istnienia wszyscy się obawiamy. Kandydat na świętego lub bohatera, któremu zabraknie pewnych koniecznych zalet, zawsze może zostać męczennikiem, gdyż jedyną rzeczą, którą ludzie w końcu zapamiętają, jest właśnie koniec. Wiedziałem wtedy, że muszę zdobyć Kaslę, tak jak zdobyłem wszystkie pozostałe, i wiedziałem, jaka będzie cena. Kosztowała mnie mój jedyny dom. Lecz Kasla tam była, a moje buty nie mogły się doczekać, kiedy włożę je na nogi. Wiedziałem, że postawię je na jej szczycie, a poniżej świat się kończył. Cóż znaczy świat, skoro zwycięstwo jest w zasięgu ręki? A jeśli prawda, piękno i dobro stanowią jedność, to dlaczego zawsze jest między nimi konflikt?
Widmowi łucznicy wystrzelili do mnie, runął na mnie błyszczący ptak, a moje buty zostawiły rysy na skałach pode mną.
Ujrzeliśmy wierzchołek.
Byliśmy właśnie na wysokości stu siedemdziesięciu sześciu tysięcy stóp i posuwaliśmy się wzdłuż wąskiej półki, przyciskając się do ściany i badając drogę czekanami, kiedy Vince zawołał
— Patrzcie!
Spojrzeliśmy.
Wznosiła się i wznosiła, błękitna od szronu i ostra, śmiertelna i zimna jak sztylet Lokiego tnący niebo. Wibrowała ponad nami niczym linia wysokiego napięcia, wisiała jak blok zamarzniętego pioruna i wcinała się, wcinała w samo centrum naszego pożądania, skręcając się i stając haczykiem, na którym chciała nas wszystkich wyciągnąć, by poparzyć swoimi kolcami.
Vince był pierwszym, który spojrzał w górę i zobaczył szczyt, a także pierwszym, który zginął. Stało się to tak szybko… i nie zawinił tu żaden ze strachów, które nas prześladowały.
Vmce się ześliznął.
To było wszystko. Wspinaliśmy się akurat na bardzo trudnym odcinku. W pewnej chwili był tuż za mną, a w następnej zniknął. Nie pozostało nawet ciało, które moglibyśmy wydobyć. Los przeznaczył mu długi upadek — wokół niego bezgłośny błękit i wielka szarość poniżej. Tak więc zostało nas sześciu. Zadrżeliśmy i jak sądzę, każdy pomodlił się na swój własny sposób.
…Nieobecny Vince, niechaj jakiś dobry dewa poprowadzi cię ścieżką chwały. Oby to, czego pragnąłeś najbardziej, czekało na ciebie na tamtym końcu drogi. A jeśli to możliwe, pamiętaj o wypowiadających te słowa, o jakże nieproszony gościu w przestworzach…
Przez resztę dnia nikt z nas prawie się nie odzywał.
Ognisty miecznik znów się pojawił i stał nad naszym obozem przez całą noc. Tym razem nic nie mówił.
Rano okazało się, że Stan zniknął, a pod swoim plecakiem znalazłem karteczkę:
Nie znienawidźcie mnie za to, że uciekłem, ale myślę, że to naprawdę jest anioł. Przeraża mnie ta góra. Mogę się wspiąć na każdą stertę kamieni, ale nie będę walczył z Niebem. Droga na dół jest łatwiejsza niż w górę, więc nie martwcie się o mnie. Powodzenia. Spróbujcie zrozumieć.
S.
Zostaliśmy więc w piątkę — Doc, Kelly, Henry, Mallardi i ja. Tego dnia dotarliśmy do stu osiemdziesięciu tysięcy i poczuliśmy się bardzo samotni.
W nocy znów odwiedziła mnie ta dziewczyna. Jej czarne włosy zlewały się z tłem czarnego nieba, a oczy błyszczały błękitnym płomieniem. Stanęła obok oblodzonego filaru i odezwała się.
— Dwóch z was już odeszło.
— Lecz reszta została — odparowałem.
— Na razie.
— Dojdziemy do samego szczytu i wtedy odejdziemy — powiedziałem. — W jaki sposób może ci to zaszkodzić? Dlaczego nas nienawidzisz?
— Nie nienawidzę, sir.
— W takim razie co?
— Chronię.
— Co? Cóż takiego chronisz?
— Umierającą, żeby mogła żyć.
— Co? Kto umiera? Dlaczego?
Jednak jej słowa gdzieś się rozwiały i nie zdołałem ich dosłyszeć. Potem ona również zniknęła i nie pozostało mi nic innego, niż spać przez resztę nocy.
Sto osiemdziesiąt dwa tysiące, potem osiemdziesiąt trzy i cztery, i pięć, a następnej nocy z powrotem na osiemdziesiąt cztery.
Obecnie przerażające stwory nieustannie skowyczały wokół nas, ziemia w dole pulsowała, a góra chwilami jakby się chwiała, kiedy nadal się wspinaliśmy.
Wyrąbaliśmy sobie ścieżkę do stu osiemdziesięciu sześciu, po czym przez trzy kolejne dni walczyliśmy, żeby zdobyć następny tysiąc. Wszystko, czego dotknęliśmy, było zimne, gładkie i śliskie — iskrzyło się i unosiła się nad tym błękitna mgiełka.
Kiedy osiągnęliśmy sto dziewięćdziesiąt, Henry obejrzał się i zadrżał.
— Przestaję się już martwić o dotarcie do wierzchołka — oświadczył. — Teraz przeraża mnie myśl o powrocie. Chmury wyglądają stąd jak małe kłaczki waty.
— Im prędzej na górze, tym prędzej na dole — odparłem i znów zaczęliśmy się piąć.
Kolejny tydzień zabrała nam walka o dotarcie na odległość mniej więcej mili od wierzchołka. Wszystkie ogniste stwory zdążyły nas już do tej pory opuścić, lecz dwie lawiny lodowe przypomniały, że wciąż nie jesteśmy tu mile widziani. Pierwszą z nich przetrwaliśmy bez żadnych wypadków, lecz podczas drugiej Kelly zwichnął sobie nogę w kostce, a Doc podejrzewał, że mógł też połamać kilka żeber.
Założyliśmy obóz. Doc został w nim z rannym, a Henry, Mallardi i ja wyruszyliśmy zdobywać ostatnią milę.
Teraz podejście było straszne. Mieliśmy do czynienia ze szklaną górą. Musieliśmy wykuwać uchwyty do każdego kawałeczka wzwyż. Pracowaliśmy na zmianę, a każdy cal był dosłownie wywalczony. Plecaki wydawały się nam gigantycznymi ładunkami, straciliśmy czucie w palcach. Nasz system obronny — projektory — najwyraźniej się już wyczerpywał albo ten tajemniczy przeciwnik zwiększył wysiłki, by nas dostać, gdyż węże pełzały teraz bliżej i płonęły jaśniej. Ich blask ranił moje oczy, więc bez przerwy je przeklinałem.
Kiedy znaleźliśmy się tysiąc stóp od szczytu, założyliśmy kolejny obóz. Następne dwieście stóp wyglądało na łatwiejsze, potem był dość paskudny kawałek, a co powyżej — nie wiadomo.
Obudziwszy się, odkryłem, że zostaliśmy tylko we dwójkę z Henrym. Nic nie wskazywało na to, w którą stronę udał się Mallardi. Henry wywołał Doca, przestawiwszy komunikator na jego kanał. Zdążyłem włączyć swój na czas, by usłyszeć:
— Nie widziałem go.
— Jak Kelly? — spytałem.
— Lepiej — odparł Doc. — Te żebra chyba nie są złamane.
Wtedy wywołał nas Mallardi.
— Jestem czterysta stóp nad wami, chłopaki — dobiegł nas jego głos. — Dotąd było łatwo, ale teraz droga znów staje się paskudna.
— Dlaczego wyruszyłeś sam? — spytałem.
— Bo myślę, że już niedługo coś zamierza mnie zabić — odparł. — Jest tam, w górze, czeka na szczycie. Zapewne możecie to dojrzeć nawet z miejsca, w którym stoicie. To żmija.
Obaj sięgnęliśmy po lornetki.
Żmija? Lepszym określeniem byłoby chyba smok albo nawet wąż Midgardu.
To coś owinęło się wokół wierzchołka i uniosło łeb. Miało chyba kilkaset stóp długości i poruszało głową z boku na bok oraz w górę i w dół, okopcając koronę słoneczną.
Potem dostrzegłem Mallardiego wspinającego się prosto w kierunku tego potwora.
— Nie idź dalej! — wrzasnąłem do niego. — Nie wiemy, czy twoje urządzenie ochroni cię przed czymś takim! Poczekaj, aż skontaktuję się z Dokiem.
— Mowy nie ma — odparł. — Ta dziecina jest moja.
— Posłuchaj! Możesz pierwszy wejść na szczyt, jeśli o to ci chodzi! Ale nie zabieraj się sam do tego monstrum!
Jedyną odpowiedzią był śmiech.
— Wszystkie trzy urządzenia razem mogą sobie z tym poradzić — powiedziałem. — Zaczekaj na nas.
Tym razem nie było żadnej odpowiedzi, więc rozpoczęliśmy wspinaczkę.
Zostawiłem Henry’ego daleko w tyle. Ten stwór był ruchomym światłem na tle nieba. W pośpiechu pokonałem dwieście stóp, a kiedy znów spojrzałem w górę, zauważyłem, że wyrosły mu dwie nowe głowy. Z jego nozdrzy tryskały błyskawice, a ogon chłostał górę. Po następnych stu stopach widziałem już wyraźnie Mallardiego, który wspinał się systematycznie, widoczny jako ciemna sylwetka na tle blasku. Zamachnąłem się czekanem i dysząc ciężko, walczyłem z górą, podążając szlakiem, który on wyrąbał. Zaczynałem go doganiać, ponieważ musiał mozolnie wykuwać sobie drogę, gdy ja nie miałem już tego problemu. Potem usłyszałem, jak mówi do siebie:
— Jeszcze nie, wielkoludzie, jeszcze nie. —jego głos dobiegał spoza fali szumów. — Tu mamy półeczkę…
Spojrzałem w górę i w tym momencie zniknął mi z oczu.
Potem ognisty ogon przeciął powietrze, chłoszcząc zbocze w miejscu, gdzie go ostatnio widziałem, i usłyszałem jego przekleństwa oraz poczułem wibracje broni pneumatycznej. Ogon trzasnął ponownie, a do mnie dobiegło kolejne:
— Cholera!
Spieszyłem się, napinałem, zdzierałem skórę, pnąc się po uchwytach, które on przygotował, aż w pewnym momencie usłyszałem jego śpiew. Było to chyba coś z Aidy.
— Do cholery! Zaczekaj! — wrzasnąłem. — Jestem tylko kilkaset stóp za tobą.
Nie przestawał śpiewać.
Zaczynało mi się kręcić w głowie, ale nie mogłem sobie pozwolić na zwolnienie tempa. Zamiast prawej ręki miałem kłodę drewna, zamiast lewej kawał lodu. W miejscu stóp znajdowały się kopyta; oczy mi płonęły.
I wtedy to się stało.
Jak podczas wybuchu bomby, wąż i śpiew znalazły swój koniec w rozbłysku jasności, który zachwiał mną tak, że niemal się puściłem. Przylgnąłem do drgającego zbocza i zmrużyłem oczy przed światłem.
— Mallardi?! — zawołałem.
Żadnej odpowiedzi.
Spojrzałem w dół. Henry nadal się trzymał, więc wznowiłem wspinaczkę. Dotarłem w końcu do półki, o której wspomniał Mallardi, i tam go znalazłem.
Jego respirator nadal działał. Skafander ochronny był z prawej strony poczerniały i przypalony. Połowa czekana stopiła się. Uniosłem mu ramiona. Zwiększyłem głośność w jego mikrofonie i wtedy usłyszałem jego oddech. Otworzył oczy, zamknął, otworzył.
— W porządku… — odezwał się.
— Do diabła z twoim „w porządku”! Gdzie cię boli?
— Nigdzie… Czuję się świetnie… Słuchaj, myślę, że on na razie zużył swój jad. Idź wbić flagę. Tylko najpierw mnie posadź, chcę to zobaczyć.
Podciągnąłem go do wygodniejszej pozycji, wstrzyknąłem do ust trochę wody i posłuchałem, jak przełyka. Potem zaczekałem, aż Henry do nas dołączy. Zajęło mu to jakieś sześć minut.
— Ja tu zostanę — powiedział Henry, pochylając się nad Mallardim. — Ty idź to zrobić.
Ruszyłem do ostatniego podejścia.
Uderzałem czekanem, rąbałem, strzelałem i pełzłem. Lód był częściowo stopiony, a skały osmalone.
Nic nie starało się mi przeszkodzić. Zakłócenia w słuchawkach zniknęły wraz ze smokiem. Otaczała mnie cisza i ciemność wśród gwiazd.
Wspinałem się powoli, gdyż nadal czułem zmęczenie po poprzednim błyskawicznym wejściu, lecz postanowiłem się nie zatrzymywać.
Przede mną z całego świata pozostało zaledwie sześćdziesiąt stóp, a nad sobą miałem tylko niebo z mrugającą wysoko rakietą. Może to reporterzy z teleobiektywami.
Żadnych ptaków, łuczników, aniołów ani dziewczyn.
Pięćdziesiąt stóp…
Czterdzieści stóp…
Zacząłem się trząść. Dawało o sobie znać napięcie nerwowe. Opanowałem się, ruszyłem dalej.
Trzydzieści stóp… i znów miałem wrażenie, że góra się chwieje.
Dwadzieścia pięć… zaczęło mi się kręcić w głowie; zatrzymałem się, wypiłem łyk wody.
Potem znów praca czekanem.
Dwadzieścia…
Piętnaście…
Dziesięć…
Sprężyłem się, przygotowując na ostateczny atak góry, cokolwiek to będzie.
Pięć…
Nic się nie stało, gdy dotarłem.
Stanąłem. Wyżej nie miałem już dokąd iść.
Spojrzałem w niebo, spojrzałem z powrotem w dół, pomachałem w kierunku rakiety.
Wbiłem maszt i przymocowałem do niego flagę.
Umieściłem ją w miejscu, gdzie żaden wietrzyk nigdy nią nie poruszy. Włączyłem swój nadajnik i powiedziałem.
— Jestem tu.
I nic więcej.
Czas było zejść, by teraz Henry mógł się nacieszyć, ale zanim zacząłem wędrówkę, spojrzałem jeszcze w dół zachodniego zbocza.
Góra znów do mnie mrugała. Jakieś osiemset stóp poniżej widziałem czerwony blask. Czyżby to było to, co onegdaj dostrzegłem z miasta podczas burzy, owej nocy, która wydawała się tak odległa?
Nie miałem pojęcia, a musiałem się dowiedzieć.
Odezwałem się przez nadajnik.
— Jak tam Mallardi?
— Właśnie wstałem — odpowiedział on sam — Daj mi jeszcze pół godziny i mogę iść na górę.
— Henry — spytałem — czy on powinien…?
— Trzeba mu wierzyć na słowo, że wie, jak się czuje — odparł Lanning.
— Dobrze, tylko spokojnie. Kiedy tu wejdziecie, mnie już nie będzie. Muszę zejść kawałek zachodnim zboczem. Jest tam coś, co chcę obejrzeć.
— Co?
— Nie wiem. Dlatego chcę to zobaczyć.
— Uważaj na siebie.
— Dobra.
Zachodnie zbocze okazało się łatwym zejściem. Kiedy znalazłem się niżej, stwierdziłem, że światło wydobywa się z otworu w zboczu góry.
Pół godziny później znalazłem się u jego wejścia.
Zrobiłem krok naprzód i coś mnie oślepiło.
Ruszyłem w tym kierunku i stanąłem. To coś pulsowało, drżało i śpiewało. Wibrująca ściana płomieni wyskakiwała z dna jaskini i wznosiła się aż do jej sklepienia. Blokowała mi drogę, a ja musiałem dostać się do środka.
Ona tam była i musiałem do niej dotrzeć.
Posunąłem się o krok, tak ze tylko centymetry dzieliły mnie od płomieni. W słuchawkach słyszałem same trzaski zakłóceń, a w rękach czułem lodowe igły. Jednak to nie pochyliło się ku mnie, by zaatakować. Nie wydzielało też ciepła.
Spojrzałem przez zasłonę płomieni ku miejscu, gdzie spoczywała z zamkniętymi oczyma i nieruchomą piersią. Pod ścianą naprzeciw mnie znajdował się cały skład aparatury.
— Jestem tutaj — odezwałem się i uniosłem czekan. Kiedy jego czubek dotknął ściany płomieni, rozpętało się piekło i zatoczyłem się oślepiony do tyłu. Pierwszym, co dostrzegłem, gdy odzyskałem wzrok, był anioł stojący tuz przede mną.
— Nie możesz tędy przejść — oświadczył.
— To z jej powodu chciałeś, żebym zawrócił? — spytałem.
— Tak. Wracaj.
— Ona nie ma nic do powiedzenia w tej sprawie?
— Ona śpi. Wracaj.
— Zauważyłem. Dlaczego?.
— Bo musi. Wracaj.
— A dlaczego sama mi się ukazywała i wiodła mnie na manowce?
— Wykorzystałem wszystkie postaci straszydeł, które znałem. Nie zadziałały. Tak dziwnie cię prowadziłem, gdyż jej śpiący umysł ingeruje w moje poczynania. Działo się tak szczególnie wtedy, kiedy pożyczałem sobie jej postać, i wtedy przeszkadzał mi w wykonaniu wytycznych. Wracaj.
— Jakie masz rozkazy?
— Ma być chroniona przed wszystkim, co wspina się na górę. Wracaj.
— Dlaczego? Dlaczego jest chroniona?
— Ona śpi. Wracaj.
Ponieważ nasza rozmowa zaczynała kręcić się w kółko, sięgnąłem do plecaka i wyjąłem projektor. Zamachnąłem się nim i anioł się rozpłynął. Płomienie uciekły na boki przed moją wyciągniętą ręką. Starałem się otworzyć drzwi w tej ścianie ognia.
Nawet mi się to udało.
Przesuwałem projektor coraz dalej, a płomienie wyginały się i wyginały, aż w końcu się złamały. Wykorzystałem ten moment, by przeskoczyć przez powstały otwór. Udało się, lecz skafander ochronny miałem teraz tak samo osmalony jak Mallardi.
Ruszyłem w kierunku podobnej do trumny skrzyni, w której spała.
Oparłem ręce na jej krawędzi i spojrzałem w dół.
Była krucha jak lód.
Ściśle rzecz biorąc, ona była lodem.
W tym momencie aparatura ożyła światłami i w jej ponurym łożu poczułem wibracje.
Wówczas dostrzegłem tego mężczyznę.
Półleżał w poprzek metalowego krzesła stojącego przy maszynie.
On również był zamieniony w lód, tyle ze miał szarą i wykrzywioną twarz. Ubrany na czarno, był martwym posągiem, podczas gdy ona — śpiącą statuetką.
Ubrana była w błękit i biel.
W przeciwległym rogu jaskini stała pusta trumna.
Nagle zdałem sobie sprawę, że wokół mnie coś się dzieje. Powietrze się rozjaśniało. Tak, to było powietrze. Wydobywało się z sykiem z oszronionych otworów w podłodze i tworzyło wielkie chmury. Potem pojawiło się uczucie ciepła, chmury zaczęły znikać, a w jaskini dalej się rozjaśniało.
Wróciłem do skrzyni i przyglądałem się rysom jej twarzy. Zastanawiałem się, jak będzie brzmiał jej głos, kiedy/jeśli się odezwie. Zastanawiałem się, co kryje się w jej umyśle. Zastanawiałem się, jak przebiega jej proces myślowy oraz co lubi, a czego nie. Zastanawiałem się, na co spoglądały jej oczy i kiedy.
Zastanawiałem się nad tym wszystkim, ponieważ było już dla mnie jasne, że niezależnie od tego, jakie siły uruchomiłem, wkraczając w ognisty krąg, sprawiły one, że teraz przestawała być posągiem.
Następował proces budzenia.
Czekałem. Minęła ponad godzina, a ja nadal czekałem, przyglądając się jej. Zaczęła oddychać. Jej oczy w końcu się otworzyły, lecz jeszcze długo niczego nie widziały.
W końcu ich błękitny płomień spoczął na mnie.
— Białasie — odezwała się.
— Tak.
— Gdzie ja jestem?
— W ostatnim miejscu, gdzie spodziewałbym się kogokolwiek znaleźć — odparłem.
Zmarszczyła brwi.
— Pamiętam — powiedziała i próbowała usiąść. Nie udało jej się i opadła z powrotem.
— Jak masz na imię?
— Linda. Wiesz, śniłam o tobie, Białasie. Dziwne sny. Jak to możliwe?
— To skomplikowane — odparłem.
— Wiedziałam, że przybywacie — ciągnęła. — Widziałam, jak walczycie z potworami na górze sięgającej nieba.
— Tak, teraz na niej jesteśmy
— Czy masz lekarstwo?
— Lekarstwo? Jakie lekarstwo?
— Na chorobę Dawsona.
Poczułem, że robi mi się niedobrze. Teraz dopiero dotarło do mnie, że ona nie śpi tu jako więzień, lecz ze ów sen miał opóźnić jej śmierć. Była chora.
— Czy przybyliście na tę planetę w statku poruszającym się szybciej od światła? — spytałem.
— Nie Podróż tutaj zajęła nam wieki. Oczywiście, byliśmy zahibernowani, a to jest jedno z lodowych łóżek. — Wskazała wzrokiem skrzynię. Zauważyłem, że jej policzki płonęły teraz jasną czerwienią.
— Wszyscy zaczęli umierać — mówiła dalej — z powodu epidemii. Nie było na nią lekarstwa. Mój mąż, Carl, jest lekarzem. Kiedy zobaczył, że ja też się zaraziłam, powiedział, że będzie mnie utrzymywał w jak najniższej temperaturze, dopóki nie zostanie wynalezione lekarstwo. W innym wypadku żyje się tylko dwa dni, wiesz.
Podniosła na mnie oczy i uświadomiłem sobie, że jej ostatnie słowo było pytaniem.
Przesunąłem się w ten sposób, by zasłonić jej widok na martwego mężczyznę, który, niestety, musiał być owym Carlem. Starałem się odtworzyć tok myślenia jej męża. Musiał się bardzo spieszyć, gdyż najwyraźniej był w bardziej zaawansowanym stadium choroby niż ona. Zdawał sobie sprawę, że cała kolonia wyginie. Musiał ją kochać i być niezwykle inteligentny i pomysłowy. Przede wszystkim jednak, musiał ją kochać. Wiedząc, że kolonia wymrze, zdawał sobie jednocześnie sprawę, że miną wieki, zanim przybędzie następny statek. Nie miał niczego, co mogłoby przez tak długi czas zasilać chłodnię. Lecz na tej wysokości, na szczycie góry niemal tak zimnej jak przestrzeń kosmiczna, zasilanie nie było mu potrzebne. Jakoś zdołał tu dostarczyć Lindę i aparaturę. Jego maszyna roztoczyła pole siłowe wokół jaskini. Pracując w cieple i atmosferze, wprowadził Lindę w lodowy sen i przygotował łoże dla siebie. Po zlikwidowaniu ściany siłowej nie potrzebował energii, by zapewnić obojgu długie czekanie w lodzie. Mogli spać przez całe stulecia w łonie Szarej Siostry, chronieni przez armię komputera obronnego. Ten ostatni najwyraźniej został zaprogramowany w pośpiechu, gdyż Carl umierał. Zdał sobie sprawę, że już za późno, by do niej dołączyć, więc szybko ustawił komputer na podstawową ochronę, zlikwidował pole siłowe i powędrował do Mrocznego i Tajemniczego Miejsca. Tak doszło do tego, że komputer zasypywał nas ptakami, aniołami i wężami oraz wznosił przede mną ściany ognia. Carl umarł, a on chronił ją w stanie półśmierci przed wszystkim — także przed tymi, którzy mogli jej pomóc. Moje przybycie na górę uaktywniło go. Natomiast pokonanie wszystkich środków ochrony przywróciło ją do życia.
— Wracaj! — usłyszałem, jak maszyna wygłasza te słowa przez swój wizerunek anioła, gdyż do jaskini wszedł Henry.
— …o Boże! — dobiegł mnie jego głos — A któż to?
— Sprowadź Doca — krzyknąłem. — Pospiesz się! Później ci wyjaśnię. Od tego zależy jej życie! Wejdź z powrotem tam, gdzie będzie działał twój komunikator, i powiedz mu, że to choroba Dawsona — straszliwa miejscowa infekcja. Pospiesz się!
— Pędzę — odparł i zniknął.
— Jest z wami lekarz? — spytała.
— Tak. Tylko dwie godziny drogi stąd. Nie martw się. Nadal nie bardzo rozumiem, jak ktoś mógł przetransportować cię tutaj, na szczyt, a co dopiero mówić o aparaturze!
— Czy jesteśmy na tej czterdziestomilowej górze?
— Tak.
— A jak ty się tu dostałeś? — spytała.
— Wspiąłem się.
— Naprawdę wspiąłeś się na Purgatono? Z zewnątrz?
— Purgatono? Tak ją nazywacie? Tak, wspiąłem się na nią.
— Nie sądziliśmy, by to było możliwe.
— A jak inaczej można się było dostać na jej szczyt?
— Wewnątrz jest dziura — wyjaśniła. — Są tam ogromne groty i szerokie przejścia. Łatwo było wlecieć na górę w ciśnieniowym pojeździe odrzutowym. Prawdę mówiąc, traktowano to jako rozrywkę. Dwa i pół dolara od osoby. Półtorej godziny w każdą stronę. Dolar kosztowało wynajęcie hermetycznego skafandra, w którym mogłeś sobie zrobić godzinną przechadzkę wokół szczytu. Można tu było spędzić miłe popołudnie. Wspaniałe widoki…? — Westchnęła głęboko. — Nie czuję się zbyt dobrze — stwierdziła. — Czy masz trochę wody?
— Tak — odparłem i dałem jej wszystko, co miałem. Kiedy ją powoli piła, modliłem się, żeby Doc miał potrzebne lekarstwo albo żeby potrafił ją powtórnie zahibernować, dopóki nie będziemy mogli go dostać. Modliłem się też, żeby wspinał się szybko, gdyż dwie godziny wydawały się wiecznością, kiedy pomyślało się o jej pragnieniu i rumieńcach.
— Gorączka znów powraca — stwierdziła. — Mów do mnie, Białasie, bardzo cię proszę. Opowiadaj mi rożne rzeczy. Trzymaj przy sobie, dopóki on nie nadejdzie. Nie chcę, żeby moje myśli powróciły do tego, co zaszło.
— A o czym byś chciała posłuchać, Lindo?
— Powiedz mi, dlaczego to zrobiłeś. Powiedz, jak się czułeś, wspinając na taką górę jak ta Dlaczego?
Powróciłem myślami do tego, co się zdarzyło.
— Związane jest z tym pewnego rodzaju szaleństwo — odparłem — zazdrość wobec wielkich i potężnych sił przyrody cechująca niektórych mężczyzn. Każda góra jest swego rodzaju bóstwem, wiesz? Każda jest nieśmiertelną siłą. Jeśli składasz ofiary na jej zboczach, góra może ci udzielić pewnej łaski i przez pewien czas będziesz dzielić z nią tę siłę. Być może dlatego nazywają mnie…
Trzymałem jej dłoń w swojej. Miałem nadzieję, że przez tę dłoń wszelkie siły, które mogę posiadać, utrzymają ją przy mnie tak długo, jak to tylko możliwe.
— Pamiętam pierwszy raz, kiedy ujrzałem Czyściec, Lindo — powiedziałem jej. — Spojrzałem na tę górę i zrobiło mi się słabo. Zastanawiałem się, dokąd ona wiedzie?
(Do gwiazd.
Och, mech będzie.
Ten ostatni raz, na koniec.
Proszę).
— Do gwiazd?
Przełożyła Bożena Jóźwiak
This Moment of the Storm
Pewnego razu, jeszcze na Ziemi, mój stary profesor filozofii wszedł do klasy i — być może dlatego, że zapodział gdzieś notatki do wykładu — przez całe pół minuty mierzył wzrokiem szesnaścioro swoich ofiar. Potem, zadowolony, że stworzył dostatecznie namaszczoną atmosferę, zapytał.
— Czym jest człowiek?
Wiedział doskonale, co robi Musiał jakoś wypełnić półtorej godziny, a jedenaście z tych szesnaściorga osób stanowiły studentki — dziewięć humanistek i dwie studiujące zgodnie z miejscowymi potrzebami Jedna z tych dwóch, będąca na wstępie do medycyny, przystąpiła do wygłaszania ścisłej definicji biologicznej.
Nasz profesor (przypomniało mi się, nazywał się McNitt) pokiwał wtedy głową i spytał:
— To już wszystko?
Teraz nastąpiło jego półtorej godziny.
Dowiedzieliśmy się, że Człowiek jest Zwierzęciem Myślącym i jedynym, Które Się Śmieje, Człowiek jest czymś wyższym od zwierząt, lecz niższym od aniołów, Człowiek jest tym jedynym, który obserwuje sam siebie obserwującego siebie, gdy robi rzeczy, o których wie, że są bez sensu (to określenie dziewczyny z literatury porównawczej), Człowiek to zwierzę przekazujące kulturę, Człowiek jest duchem, który pragnie, aprobuje, kocha, jedynym używającym narzędzi, grzebiącym swych zmarłych, tworzącym religie oraz jedynym, który próbuje sam się zdefiniować (Tę ostatnią definicję podał mój kolega z pokoju, Paul Schwartz, i uznałem ją wtedy za całkiem dobrą Ciekawe, co się stało z Paulem).
W każdym razie mój komentarz do większości tych odpowiedzi brzmiałby „może”, „częściowo, ale” lub po prostu „szajs”. Nadal uważam, że udzielona przeze mnie była najlepsza, ponieważ miałem okazję sprawdzić ją na Tierra del Cygnus, Ziemi Łabędzia.
Moja definicja brzmiała tak: „Człowiek jest sumą wszystkiego, czego dokonał, pragnień, żeby coś zrobić lub czegoś nie robić, oraz pragnień, które zrealizował lub nie”.
Zatrzymajcie się i pomyślcie o tym przez chwilę. Celowo jest to określenie równie ogólne jak pozostałe, ale zawiera także dość miejsca na biologię, śmiech i dążenia, jak również przekazywanie kultury, miłość i pokój pełen luster, i definiowanie. Jeśli zauważyliście, zostawiłem nawet furtkę dla religii. Ma jednak też swoje ograniczenia. Spotkaliście kiedyś ostrygę, do której pasowałoby ostatnie sformułowanie?
Tierra del Cygnus, Ziemia Łabędzia — uważam, że to cudowna nazwa. Również cudowne miejsce, przez jakiś czas. Właśnie tam zobaczyłem, jak definicje człowieka jedna po drugiej były ścierane z ogromnej tablicy, aż w końcu pozostała tylko moja.
W moim radiu było słychać więcej szumów i zakłóceń niż zwykle. I to było wszystko. Przez kilka godzin nic więcej nie wskazywało na to, co miało nadejść.
W ten przejrzysty, chłodny wiosenny dzień sto trzydzieścioro moich oczu przez cały ranek obserwowało Betty. Słońce lało z góry swój miód i światło na bursztynowe pola, płynęło ulicami, wdzierało się do witryn sklepowych, osuszało krawężniki i obmywało oliwkowe i kasztanowe pączki przebijające skórę drzew przy drodze. Promienie słoneczne, które wykręcały błękit z flagi przed ratuszem miejskim, zmieniały okna w pomarańczowe lustra, po czym ścigały szkarłatne i fioletowe plamy na grzbietach Saint Stephen’s, gór znajdujących się w odległości jakichś trzydziestu mil. Zbiegały potem nad znajdujący się u ich podnóża las, jak supermani–szaleńcy z milionami wiader farby — każda w innym odcieniu zieleni, żółci, pomarańczu, błękitu i czerwieni — by malować szerokimi na całe mile pędzlami to falujące morze roślinności.
O poranku niebo jest tu kobaltowe, w połowie dnia turkusowe, a o zachodzie jak szmaragdy i rubiny — twarde i błyszczące. Było to akurat gdzieś w połowie między kobaltem a mgiełką morską o jedenastej, kiedy obserwowałem Betty sto trzydzieściorgiem moich oczu i nie dostrzegłem niczego wskazującego na to, co miało nastąpić. Były tylko te uparte szumy towarzyszące fortepianowi i skrzypcom w moim przenośnym radiu.
To zabawne, jak nasz umysł lubi personifikować i nadawać płeć. Łodzie to zawsze kobiety — mówisz „Ta dobra stara balia” albo „Szybka jest ostra sztuka”, poklepując ją po burcie i wyczuwając tę aurę kobiecości kryjącą się w jej kształtach. Bywa odwrotnie — „Diabelnie trudno zapala ten sukinsyn” — klniesz, kopiąc silnik pomocniczy transportera śródlądowego. Z miastami natomiast rzecz ma się inaczej. Przeważnie są nijakie. Nie myślisz o Nowym Jorku czy San Francisco jako o mężczyźnie czy kobiecie. Miasto to po prostu „ono”.
Czasami jednak zdarza się, że przyjmują cechy płci. Na ogół jest tak w przypadku małych miasteczek w pobliżu Morza Śródziemnego, tam, na Ziemi. Zapewne dlatego, że w językach występujących w tych okolicach rzeczowniki są w rodzaju męskim, żeńskim i nijakim, co więcej mówi o mieszkańcach niż miejscu ich zamieszkania. Czuję jednak, że kryje się za tym coś głębszego.
Betty nosiła nazwę Stacja Beta niecałe dziesięć lat. Po dwudziestu, dzięki uchwale rady miejskiej, była już oficjalnie Betty. Dlaczego”? No cóż, czułem wtedy (ponad dziewięćdziesiąt kilka lat temu) i nadal czuję, że stało się tak po prostu dlatego, iż jest, czym jest — miejscem wypoczynku i napraw, gotowanych w normalnych warunkach posiłków, miejscem nowych głosów, nowych twarzy, krajobrazów, pogody i normalnego światła. Wszystko to masz ponownie w swoim zasięgu po tej długiej podróży przez wielką noc, kiedy trzeba się wyrzec tak wielu rzeczy. Ona nie jest domem, rzadko też stanowi cel podróży, lecz łączy w sobie cechy ich obu. Kiedy po ciemności i zimnej ciszy przybywasz do kramy światła, ciepła i muzyki, to musi być Kobieta. Zapewne starożytni śródziemnomorscy żeglarze czuli to samo, gdy u końca podróży dostrzegali port. Ja w każdym razie to poczułem, gdy po raz pierwszy zobaczyłem Stację Beta — Betty — za drugim razem zresztą również.
Jestem podniebnym policjantem.
Kiedy sześcioro lub siedmioro spośród stu trzydzieściorga moich oczu zamrugało i potem znowu przejrzało, a muzykę zmiotła nagła fala zakłóceń, zacząłem odczuwać niepokój.
Wywołałem centrum meteorologiczne, żeby otrzymać prognozę pogody, i usłyszałem nagrany dziewczęcy głos informujący, że po południu lub wczesnym wieczorem można się spodziewać sezonowych deszczy. Odłożyłem słuchawkę i przełączyłem jedno oko z obserwacji wewnętrznej na zewnętrzną.
Ani jednej chmurki. Żadnej zmarszczki na niebie. Tylko stado zielonoskrzydłych latających ropuch zmierzających na północ przecięło pole widzenia obiektywu.
Przełączyłem oko z powrotem i obserwowałem ruch uliczny przepływający powoli, lecz bez żadnych korków wymuskanymi, wspaniale zadbanymi ulicami. Trzech mężczyzn wychodziło z banku, dwóch innych wchodziło. Rozpoznałem wychodzących i pokiwałem im w duchu, kiedy ich mijałem. Na poczcie panował spokój. Wszędzie widziałem oznaki normalnej działalności w stalowni, na placu spędu bydła, w zakładach tworzyw sztucznych, porcie lotniczym, na kosmodromie i we wszystkich kompleksach sklepowych. Pojazdy wjeżdżały i wyjeżdżały z garaży Transportu Śródlądowego, pełzły od strony tęczowych lasów i położonych za nimi gór jak ciemne ślimaki, zostawiając za sobą ślady znaczące ich przejazdy w jedną i drugą stronę przez dzicz. Pola na wsi nadal były żółto–brązowe, zabarwione gdzieniegdzie plamami zieleni i różu. Wiejskie domy, przeważnie w kształcie litery A i każdy z wielkim piorunochronem, przypominały dłuta, iglice i wieżyczki zanurzone w wielu kolorach i zgarnięte na chwilę w pole mojego widzenia, a potem znów wyrzucone, gdy posyłałem oczy na dalszy patrol i na wielkiej ścianie centrum alarmowego zajmującego szczyt wieży obserwacyjnej miejskiego ratusza nadzorowałem swoją galerię stu trzydziestu zmieniających się obrazów.
Szumy w głośnikach zniknęły, zanim zdążyłem wyłączyć radio. (Gorsze jest słuchanie fragmentów muzyki, niż niesłuchanie jej w ogóle).
Moje oczy żeglujące w stanie nieważkości wzdłuż linii magnetycznych zaczęły nagle mrugać. Teraz byłem już pewien, że możemy się spodziewać kłopotów. Z największą prędkością posłałem jedno z nich w kierunku gór Saint Stephen’s, co oznaczało, że muszę poczekać dwadzieścia minut, aż się tam znajdzie. Drugie skierowałem prosto w górę i mogłem liczyć, że za dziesięć minut otrzymam dalekie ujęcie tego samego miejsca. Potem zleciłem autoskanerowi pełen nadzór nad wszystkimi operacjami i zszedłem na filiżankę kawy.
Wszedłem do sekretariatu burmistrza, mrugnąłem do urzędującej tu recepcjonistki Lottie i spojrzałem na wewnętrzne drzwi.
— Burmistrz w środku? — spytałem.
Lottie była dziewczyną w nieokreślonym wieku, nieco przyciężkawą i czasami obsypaną trądzikiem, lecz jednocześnie zaokrągloną gdzie trzeba i sporadycznie obdarzającą mnie uśmiechem. Jednak nie dziś.
— Tak — odparła, powracając czym prędzej do papierów na biurku.
— Sama?
Skinęła potakująco głową, wprawiając w ruch kolczyki. Ciemne oczy, ciemna cera — mogłaby być całkiem niezła, gdyby zrobiła coś z włosami i poprawiła makijaż.
Podszedłem do drzwi i zapukałem.
— Kto? — rozległo się ze środka.
— Ja — odparłem, otwierając drzwi. — Godfrey Justin Holmes, dziarski jak młody bóg. Chciałbym z kimś wypić kawę i wybór padł na ciebie.
Zakręciła się na obrotowym krześle, odwracając od okna, w które się wpatrywała, a przy tym ruchu zawirował lekko stop jej białoblond włosów, krótkich i rozdzielonych pośrodku jak oświetlona słońcem śnieżna zaspa poruszona nagłym wiatrem.
Uśmiechnęła się i odparła.
— Jestem zajęta.
„Małe, śliczne uszka i bródka, zielone oczy — kocham to wszystko” — taką anonimową kartę walentynkową wysłałem jej dwa miesiące temu i wszystko to było zgodne z prawdą.
— Lecz nie zbyt zajęta, by wypić kawę z bogiem — dodała. — Zajmij tron, a ja przygotuję po filiżance.
Każde z nas zrobiło, co do niego należało. Kiedy ona parzyła kawę, ja oparłem się wygodnie, zapaliłem papierosa z jej paczki i zauważyłem.
— Wygląda, że będzie padać.
— Ho, ho — odparła.
— Nie próbuję po prostu rozmawiać o pogodzie — wyjaśniłem. — Naprawdę wydaje mi się, że gdzieś tam za łańcuchem Saint Stephen’s gotuje się paskudna burza. Wkrótce będę wiedział na pewno.
— Tak, dziadku — zażartowała, przynosząc mi kawę. — Wy, staruszkowie, że swoimi bólami i reumatyzmami często jesteście lepsi od biura meteorologicznego. To udowodnione, więc nie będę się sprzeczać.
Uśmiechnęła się, potem zmarszczyła czoło i znów się uśmiechnęła.
Postawiłem kawę na krawędzi jej biurka.
— Poczekaj, to zobaczysz — odparłem spokojnie. — Jeśli przedrze się przez góry, to możemy się spodziewać prawdziwego szaleństwa z okropnymi wyładowaniami, już teraz zakłóca odbiór radiowy.
Biała bluzka z wielką kokardą i czarna spódnica opinająca zgrabne biodra. Jesienią skończy czterdzieści lat, ale do dziś nie nauczyła się całkowicie panować nad wyrazem twarzy, co bardzo mi się w niej spodobało. Spontaniczność reakcji zanika przeważnie tak wcześnie. Patrząc na nią i słuchając jej teraz, łatwo mogłem sobie wyobrazić, jakim była dzieckiem .Czułem, że znowu zaprząta sobie głowę myślą, iż wkrótce będzie po czterdziestce. Zawsze żartuje sobie z mojego wieku, kiedy martwi się o swój.
Widzicie, mam około trzydziestu pięciu lat, czyli jestem od niej nieco młodszy, lecz jednocześnie, kiedy była dzieckiem, dziadek opowiadał jej o mnie, jeszcze zanim tu przybyłem ostatnim razem. Poprzednio byłem tu, kiedy pierwszy burmistrz Betty — Stacji Beta, Wyeth, zmarł po dwóch miesiącach sprawowania swojego urzędu, a ja miałem dokończyć za niego kadencję. Urodziłem się na Ziemi pięćset dziewięćdziesiąt siedem lat temu, lecz około pięciuset sześćdziesięciu dwóch z tych lat spędziłem, śpiąc podczas długich podróży między gwiazdami. Podróżowałem znacznie częściej niż większość ludzi, w związku z czym jestem już dziś anachronizmem. W rzeczywistości mam tyle lat, na ile wyglądam, lecz mimo wszystko ludziom, szczególnie kobietom w średnim wieku, wydaje się, że w jakiś sposób oszukuję. Czasami jest to bardzo kłopotliwe.
— Eleanor — zwróciłem się do niej — twoja kadencja kończy się w listopadzie. Czy nadal myślisz o ponownym kandydowaniu?
Zdjęła wąskie, elegancko wycięte okulary i przetarła palcami oczy. Potem łyknęła kawy.
— Jeszcze się nie zdecydowałam.
— Nie pytam, żeby to podać do prasy — zauważyłem — tylko dla siebie.
— Naprawdę jeszcze się nie zdecydowałam — zapewniła mnie. — Nie wiem.
— Dobra, tylko sprawdzałem. Daj mi znać, kiedy będziesz wiedzieć.
Również upiłem nieco kawy.
Po jakimś czasie przerwała milczenie.
— Obiad w niedzielę, jak zawsze?
— Tak, dobrze.
— Wtedy ci powiem.
— Świetnie, wspaniale.
Kiedy zajrzała do swojej filiżanki, wydawało mi się, że mam przed oczyma małą dziewczynkę wpatrującą się w powierzchnię sadzawki w oczekiwaniu, że woda się wygładzi i będzie mogła zobaczyć swoje odbicie albo dno, albo jedno i drugie.
Nie wiem, co w końcu dojrzała, lecz uśmiechnęła się.
— Gwałtowna burza? — spytała.
— Tak. Czuję to w kościach.
— Może każesz jej sobie pójść?
— Próbowałem. Nie sądzę, by mnie posłuchała.
— W takim razie trzeba się wziąć do uszczelniania luków.
— To może wyjść tylko na dobre.
— Satelita pogodowy znajdzie się nad nami za pół godziny. Będziesz miał coś wcześniej?
— Raczej tak. Myślę, że lada chwila.
Skończyłem kawę, wypłukałem filiżankę.
— Zawiadom mnie jak najszybciej, co to jest.
— Dobra. Dzięki za kawę.
Lottie nadal pilnie pracowała i nie podniosła głowy, gdy przechodziłem.
Kiedy znalazłem się znów u siebie, na górze, moje najwyżej umieszczone oko było już dostatecznie wysoko. Postawiłem je na ogonie i mogłem podziwiać odległy widok — wełniste kłęby chmur gotowały się i pieniły po drugiej stronie Saint Stephen’s. Łańcuch górski wyglądał teraz jak falochron, zapora albo urwiste wybrzeże, a za nim kotłowały się jakby wzburzone wody.
Drugie oko dotarło już prawie na swoją pozycję. Odczekałem pół długości papierosa, zanim przekazało mi, co widzi. Szara, mokra, nieprzenikliwa zasłona zaciągnięta nad całą okolicą.
Posuwająca się naprzód.
Zadzwoniłem do Eleonor.
— Będzie lało jak diabli — oznajmiłem.
— Szykować worki z piaskiem?
— Możliwe.
— Lepiej więc się przygotować. Dziękuję.
Wróciłem do obserwacji.
Tierra del Cygnus, Ziemia Łabędzia — piękna nazwa. Odnosi się zarówno do planety, jak i jej jedynego kontynentu.
Jak wam szybko opisać tę planetę? Cóż, jest mniej więcej wielkości Ziemi, może troszkę mniejsza, i ma więcej wody. Jeśli chodzi o kształt kontynentu, to najpierw przyłóżcie lustro do górnej części Ameryki Południowej, żeby to wielkie wybrzuszenie z prawej strony znalazło się po lewej, potem obróćcie ją o dziewięćdziesiąt stopni w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara i popchnijcie w górę, na półkulę północną. Macie? Dobrze. Teraz chwyćcie za ogon i ciągnijcie. Wydłużcie ją o jakieś sześćset, siedemset mil, zwężając jednocześnie środek, i pozwólcie, by ostatnie pięćset lub sześćset mil opadło w poprzek równika I oto macie Cygnus, jego ogromną zatokę, częściowo w tropikach, a częściowo nie. Gwoli ścisłości, skoro już przy tym jesteście, rozbijcie Australię na osiem kawałków i rozrzućcie je w sposób przypadkowy na półkuli południowej, nazywając pierwszymi ośmioma literami greckiego alfabetu. Połóżcie sporą łyżkę wanilii na obu biegunach i nie zapomnijcie przechylić globu o jakieś osiemnaście stopni, zanim skończycie. Dziękuję.
Przywołałem z powrotem swoje wędrujące oczy, a kilkoro innych trzymałem nastawionych na Saint Stephen’s, dopóki jakąś godzinę później zwały chmur nie wspięły się na łańcuch górski. Do tej pory satelita meteorologiczny przeleciał już nad nami i także wyłapał zmiany. Przekazał informację o potężnej pokrywie chmur po drugiej stronie. Burza formowała się bardzo szybko, jak to się zazwyczaj dzieje tu, na Cygnusie. Często równie szybko się rozpraszają, zazwyczaj wystarcza im godzinne bombardowanie. Bywają też jednak gorsze — ciągną się i ciągną, a mają w swych kołczanach więcej piorunów niż jakakolwiek burza na Ziemi.
Położenie Betty czasami staje się dla niej niebezpieczne, chociaż jego zalety generalnie przewyższają wady. Znajdujemy się nad zatoką, około dwudziestu mil w głąb lądu i odsunięci mniej więcej o trzy mile od głównej rzeki o nazwie Noble. Część Betty schodzi aż do jej brzegów, ale jest to mniejsza część. Miasto tworzy pas długości siedmiu i szerokości zaledwie dwóch mil, rozciągający się w głąb lądu na wschód od rzeki i biegnący mniej więcej równolegle do odległego wybrzeża morskiego. Około osiemdziesięciu procent stutysięcznej populacji skupia się wokół dzielnicy przemysłowej, pięć mil od rzeki w głąb lądu.
Nie znajdujemy się na najniższym terenie w okolicy, ale też wiele brakuje nam do najwyższego. Z pewnością jednak zajmujemy obszar najbardziej w okolicy zbliżony do płaskiego. Ta cecha oraz bliskość równika zadecydowały o założeniu Stacji Beta właśnie tutaj. Wpływ na to miała również bliskość zarówno oceanu, jak i dużej rzeki. Na tym kontynencie znajduje się jeszcze dziewięć innych miast — młodszych i mniejszych, a trzy z nich położone są w górze rzeki. Jesteśmy potencjalną stolicą potencjalnego państwa.
Mamy gładkie, łatwe lądowisko dla łodzi zrzucanych z krążących na orbicie pojazdów międzygwiezdnych, a także wszystko, co potrzeba, do przyszłego rozwoju i jego koordynacji, kiedy dojdzie do ekspansji na dalsze obszary kontynentu. Jednak początkowa raison d’etre tej stacji była inna. Miał to być po prostu przystanek — punkt naprawczy, magazyn zaopatrzeniowy, miejsce, gdzie można się odświeżyć fizycznie i psychicznie w drodze do innych, bardziej zasiedlonych światów lezących dalej na tej trasie Cygnus został odkryty później niż wiele innych planet — tak się po prostu złożyło — w związku z czym tamte miały wcześniejszy start, a co za tym idzie, przyciągały obecnie więcej kolonistów. My tu nadal mamy raczej prymitywne warunki. Żeby być samowystarczalnymi przy tak niewielkiej gęstości zaludnienia, przynajmniej na początek musieliśmy stworzyć społeczeństwo działające na podobnych zasadach jak to na południowym zachodzie Ameryki w połowie dziewiętnastego wieku. Nawet obecnie Cygnus opiera się częściowo na systemie gospodarki naturalnej, chociaż ziemska centrala technicznie określa walutę naszej planety.
Spytacie może, po co przystanek, skoro większość podróży międzygwiezdnej spędza się we śnie?
Zastanówcie się nad tym przez chwilę, a ja później powiem, czy dobrze odgadliście.
Burza podnosiła na wschodzie swoje łby, rozsyłając na wszystkie strony bałwany i błyski. Zwały chmur zamieniły Saint Stephen’s w balkon pełen straszliwych potworów wyciągających i przechylających szyje ponad balustradą w kierunku sceny, a więc nas. Chmury w kolorze łupka piętrzyły się jedne na drugich, aż w końcu wał ten zaczął się z wolna przewracać.
Pierwsze odgłosy burzy dobiegły mnie w pół godziny po obiedzie, więc byłem pewien, że nie dochodzą z mojego brzucha. Pomimo wszystkich oczu, podszedłem do okna, żeby popatrzyć. Wyglądało to jak wielki, szary, napowietrzny lodowiec orzący niebo.
Teraz zerwał się również wiatr, gdyż ujrzałem, jak drzewa zaczynają nagle drzeć i giąć się do ziemi. Będzie to nasza pierwsza burza w tym sezonie. Turkus na niebie szybko jej ustępował, a po chwili zniknęło również słońce. Na szybie pojawiły się krople, a następnie strumyczki.
Najwyższe szczyty Saint Stephen’s pocierały brzuch burzy jak krzesiwo i w odpowiedzi sypał się na nie deszcz iskier. W pewnym momencie piorun strzelił w coś ze straszliwym trzaskiem, a na kryształowych szybach strumyczki zamieniły się w rzeki.
Wróciłem do swojej galerii, przyglądając się z uśmiechem kilkudziesięciu obrazom ludzi pędzących w poszukiwaniu schronienia. Niewielu było na tyle przewidujących, by wziąć parasole i peleryny. Reszta mknęła przed siebie ile sił w nogach. Ludzie nigdy nie przykładają wagi do prognoz pogody. Jest to, moim zdaniem, nieodłączny element ludzkiej konstrukcji psychicznej wywodzący się prawdopodobnie ze starodawnej nieufności plemiennej w stosunku do szamanów. Człowiek pragnie, żeby się mylili. Jeśli mają rację, to w pewien sposób górują nad tobą, co jest nawet bardziej przykre niż zmokniecie.
W tej chwili przypomniałem sobie, że ja również zapomniałem płaszcza przeciwdeszczowego, parasola i kaloszy. Przecież naprawdę był piękny poranek, a centrum meteorologiczne mogło się mylić.
No cóż… Wziąłem kolejnego papierosa i wyciągnąłem się w fotelu. Żadna burza na świecie nie strąci moich oczu z nieba.
Włączyłem filtry, po czym usiadłem i patrzyłem na spływający deszcz.
Pięć godzin później nadal padało, grzmiało i na dodatek było ciemno.
Przedtem miałem nadzieję, że zanim skończy się mój dyżur, deszcz nieco zelżeje, lecz kiedy przyszedł Chuck Fuller, obraz ani na jotę się nie zmienił. Chuck był tej nocy moim zmiennikiem.
Usiadł przy moim biurku.
— Jesteś wcześniej — zauważyłem. — Nie zaczną ci płacić za dodatkową godzinę.
— Za mokro, żeby robić cokolwiek oprócz siedzenia, a wole siedzieć tutaj niż w domu.
— A co, cieknie ci dach?
Potrząsnął przecząco głową.
— Teściowa Znów nas odwiedza Pokiwałem ze zrozumieniem głową.
— To jeden z minusów małego świata.
Założył ręce za głowę i rozparł się na krześle, wpatrując w okno. Czułem, że zbliża się kolejny z jego wybuchów.
— Wiesz, ile mam lat? — spytał po chwili.
— Nie — skłamałem.
Miał dwadzieścia dziewięć.
— Dwadzieścia siedem — poinformował mnie — a niedługo już dwadzieścia osiem. Wiesz, gdzie dotąd byłem?
— Nie.
— Nigdzie! Urodziłem się i wychowałem na tej nędznej planecie. Ożeniłem się i zamieszkałem również tutaj — i nigdy nie wyjeżdżałem! Nie było mnie na to stać, gdy byłem młodszy, a teraz, kiedy mam rodzinę…
Znów pochylił się, opierając łokcie na kolanach jak dziecko. Chuck nawet przy pięćdziesiątce będzie wyglądał jak dziecko — krótko obcięte blond włosy, krótki rozpłaszczony nos, może nieco kościsty, łatwo i ładnie się opala. Może w wieku pięćdziesięciu lat będzie się również zachowywał jak dziecko. Nigdy się tego nie dowiem.
Nic mu nie odpowiedziałem, ponieważ nie miałem nic do powiedzenia.
On również milczał przez dłuższą chwilę.
W końcu się odezwał.
— Ty za to się najeździłeś. — Po paru minutach ciągnął dalej. — Urodziłeś się na Ziemi. Ach, Ziemia! Odwiedziłeś również mnóstwo innych światów, jeszcze zanim ja się urodziłem. Ziemia to dla mnie tylko nazwa. I zdjęcia. Wszystkie inne światy też! Zdjęcia i nazwy.
Czekałem, aby dokończył, a gdy już miałem dość czekania, powiedziałem.
— Miniver Cheevy, dziecię pogardy.
— Co to ma znaczyć?
— To początek starożytnego wiersza. To znaczy, teraz jest starożytny, bo kiedy byłem chłopcem, on był po prostu stary. Ja sam również miałem kiedyś przyjaciół, krewnych, nawet powinowatych. Teraz nie są nawet kośćmi. Są pyłem i to nie metaforycznym, tylko prawdziwym. Minione piętnaście lat wydaje się piętnastoma laty zarówno mnie, jak i tobie, ale tak nie jest. Tam stały się one wieloma rozdziałami historycznych książek. Ilekroć wyruszasz w podróż międzygwiezdną, automatycznie grzebiesz przeszłość. Jeżeli kiedykolwiek powrócisz do świata, który opuszczasz, będzie on zapełniony obcymi ludźmi albo karykaturami twoich przyjaciół, krewnych, nawet ciebie samego. To żadna sztuka być dziadkiem w wieku sześćdziesięciu lat czy pradziadkiem, mając siedemdziesiąt pięć lub osiemdziesiąt. Lecz opuść swój świat na trzy stulecia, a potem wróć i spotkaj się ze swoim prapraprapraprapraprapraprapraprapraprawnukiem, który akurat ma pięćdziesiąt pięć lat i będzie zdumiony, kiedy go odnajdziesz i odwiedzisz. To powinno ci uzmysłowić, jak straszliwie samotny czuje się człowiek w takiej sytuacji. Nie jest się po prostu kimś bez kraju lub świata Jest się człowiekiem bez czasu. Ty i stulecia nie należycie do siebie. Jesteś jak śmieci dryfujące pomiędzy gwiazdami.
— To byłoby tego warte — rzekł z uporem.
Głośno się roześmiałem. Musiałem wysłuchiwać jego pojękiwań co miesiąc lub dwa od ponad półtora roku. Nigdy dotąd mnie to specjalnie nie ruszało, ale dzisiaj skumulowały się chyba przeżycia całego dnia — deszcz, a potem sobotnia noc, ostatnie wizyty w bibliotece i wreszcie jego uskarżanie — i wytrąciły mnie z równowagi.
Jego ostatnia uwaga, to już było zbyt wiele „To byłoby tego warte”. Cóż mogłem na to odpowiedzieć?.
Więc zacząłem się śmiać.
Jego twarz zrobiła się szkarłatna.
— Śmiejesz się mnie!
Wstał i spojrzał na mnie z góry.
— Wcale nie — odparłem. — Śmieję się z siebie. Nie powinno mnie było zdenerwować to, co powiedziałeś, a jednak zdenerwowało W ten sposób dowiedziałem się czegoś zabawnego o samym sobie.
— Czego?
— Że na stare lata robię się sentymentalny, a to takie zabawne.
— Hm — Odwrócił się do mnie plecami, podszedł do okna i wyjrzał na dwór. Potem wepchnął dłonie do kieszeni i ponownie obrócił się w moim kierunku.
— Nie jesteś szczęśliwy!’ — spytał .— To znaczy naprawdę szczęśliwy? Masz pieniądze i żadnych pęt. Możesz wsiąść na pierwszy lepszy I–V, który tędy przelatuje, i opuścić to miejsce, gdy będziesz miał ochotę.
— Pewnie, że jestem szczęśliwy — zapewniłem go. — Po prostu moja kawa była zimna. Dajmy temu spokój.
— Hm — powtórzył Ponownie obrócił się do okna, lecz zdążyłem zobaczyć jaskrawy rumieniec oblewający mu twarz i ledwie dosłyszałem poprzez grzmoty jego dalsze słowa. — Przepraszam — dobiegło mnie jakby z oddali. — Po prostu wydawało mi się, że powinieneś być jednym z najszczęśliwszych znanych mi facetów.
— Jestem. To ta dzisiejsza pogoda, każdego wpędza w depresję, łącznie z tobą.
— Tak, masz rację — odparł. — Spójrz, jak leje. Od miesięcy nie widziałem deszczu.
— Oszczędzali cały na dzisiaj.
Zaśmiał się.
— Idę zjeść kanapkę i wypić kawę, zanim zacznę. Przynieść ci coś?
— Nie, dzięki.
— W porządku. To na razie.
Wyszedł, pogwizdując. On nigdy nie był długo załamany. Jego nastroje zmieniały się jak u dziecka góra — dół, góra — dół. I taki człowiek jest podniebnym policjantem. To chyba najgorszy zawód, jaki mógł obrać, skoro musi tu tak długo skupiać uwagę na jednym miejscu. Nazwa naszego zawodu wzięła się stąd, że wysyłamy oczy w przestworza na ustalone trasy i możemy z powietrza strzec miasta, tak jak kiedyś robili to policjanci. Patrolujemy aglomerację i jej okolice. Dopilnowanie przestrzegania prawa na Cygnusie nie stanowi wielkiego problemu. Nigdy nie szpiegujemy przez okna ani bez zaproszenia nie wprowadzamy oczu do wnętrza budynku. Nasze zeznania stanowią dowód dopuszczalny w sądzie, a jeśli zdążymy nacisnąć parę guziczków, to jeszcze lepiej tę funkcję spełniają nagrane taśmy Jeżeli zajdzie pilna potrzeba, możemy wysłać na miejsce żywych policjantów lub roboty, zależy, którzy będą przydatniejsi w danej sytuacji.
Pomimo że na Cygnusie każdy, nawet dzieci, nosi przy boku jakąś broń, nie ma tu zbyt wielu przestępstw. Wszyscy wiedzą, co dzieje się u ich sąsiadów, i mało jest miejsc, gdzie uciekinier mógłby się skryć. Zajmujemy się więc głównie ruchem powietrznym, zwracając jednocześnie uwagę na tutejszą faunę, która jest właśnie przyczyną noszenia przez wszystkich broni.
Ta ostatnia funkcja nazywana jest w skrócie SZOS — Społeczeństwo Zapobiega Okrucieństwom wobec Siebie — a w jej wykonywaniu pomaga fakt, że każde ze stu trzydzieściorga oczu zaopatrzone jest w sześć rzęs kalibru czterdzieści pięć.
Na Cygnusie występuje na przykład słodki szczeniak pandopodobny. Mierzy niecały metr wysokości, kiedy siedzi na pupie jak pluszowy miś. Ma spore, prostokątne, jedwabiste uszy, kręconą, łaciatą sierść, duże, wilgotne, brązowe ślepia, różowy język, nos jak guziczek, puszysty ogonek i ostre, białe ząbki bardziej jadowite niż kolce jadowe żmii z wyspy Quemada. Przy tym potrafi zająć się wnętrznościami ssaków równie dobrze jak pomysłowy kot wełną z kłębka.
Jest również kłapacz, który wygląda tak samo paskudnie, jak się nazywa — pierzasty gad z trzema rogami na opancerzonym łbie, po jednym przypominającym kieł pod każdym okiem oraz jednym wyrastającym krzywo w niebo z czubka nosa. Ma blisko półmetrowe nogi i ponadmetrowy ogon, który podnosi pionowo w powietrze, gdy pędzi z prędkością charta, i którym wali jak woreczkiem z mokrym piaskiem. Ponadto może się pochwalić pyskiem pełnym długich, ostrych zębów.
Oprócz tego zdarzają się ziemno–wodne stworzenia przybywające sporadycznie rzeką z oceanu. Nie będę już o nich opowiadał. W każdym razie są brzydkie i złośliwe.
Oto więc niektóre powody istnienia podniebnych gliniarzy — nie tylko na Cygnusie, lecz również na innych nadgranicznych planetach. Pracowałem w tym charakterze na kilku z nich i stwierdziłem, że doświadczony policjant zawsze znajdzie pracę w Dalekim Tutaj. To tak, jak być profesjonalnym urzędnikiem tam, na Ziemi.
Chucka nie było dłużej, niż się spodziewałem, a wrócił, kiedy już skończyłem — w sensie formalnym — swoją zmianę. Ponieważ jednak robił wrażenie szczęśliwego, nic mu nie powiedziałem. Na kołnierzyku miał ślad jasnej szminki, a na twarzy uśmiech, życzyłem mu więc tylko spokojnego dyżuru, wziąłem swoją laskę i poszedłem w kierunku tej gigantycznej pralki.
Lało zbyt mocno, żebym miał ochotę przejść pieszo dwie przecznice do swojego samochodu. Wezwałem więc taksówkę i czekałem cierpliwie piętnaście minut. Eleanor zdecydowała się dziś przestrzegać godzin urzędowania burmistrza i wyszła krótko po lunchu, a z powodu pogody prawie cały personel został zwolniony o godzinę wcześniej. W związku z tym w ratuszu pozostały w tej chwili tylko ciemne biura i echa dźwięczące na korytarzach. Czekałem w holu tuż za głównymi drzwiami, wsłuchując się w mruczenie padającego deszczu i gulgot znajdującej ujście do kanału wody. Deszcz siekł ulice i trząsł oknami w budynku, a szyby robiły się od niego zimne w dotyku.
Zamierzałem spędzić popołudnie w bibliotece, ale widząc, co się dzieje na dworze, zmieniłem plany. Jutro — postanowiłem — albo pojutrze Dzisiaj był wieczór na dobry posiłek, gorącą kąpiel, moje własne książki i brandy, a potem wczesne pójście do łóżka. Pogoda na spanie była wymarzona.
W tym momencie pod ratusz podtoczyła się i zatrąbiła taksówka. Pobiegłem co sił.
Następnego dnia rano deszcz zelżał mniej więcej na godzinę. Potem zaczął padać kapuśniaczek i już nie przestał.
Po południu przeobraził się w równomierną ulewę.
Nazajutrz miał być piątek, a to zawsze mój wolny dzień, i cieszyłem się, że tak jest.
Piątek, jeśli chodzi o pogodę, niczym nie różnił się od czwartku.
Mimo wszystko zdecydowałem się coś zrobić.
Moje mieszkanie znajdowało się w części miasta położonej blisko rzeki Noble wezbrała, a padający bez przerwy deszcz z każdą chwilą pogarszał sytuację. Z przepełnionych kanałów ściekowych woda wybijała już z powrotem i płynęła ulicami. Lejące z nieba potoki wody zamieniały kałuże w jeziorka, oślepiające widły błyskawic waliły w ziemię, a wszystko to przy akompaniamencie dobiegającego z niebios łomotu. Rynsztokami płynęły martwe latające ropuchy Przez miejski rynek przeleciał kulisty piorun, na maszcie flagowym rozbłysły ognie świętego Elma, a wieża obserwacyjna i wielki posąg Wyetha starały się wyglądać bohatersko.
Skierowałem się do położonej na przedmieściu biblioteki i parłem powoli samochodem przez niezliczone zasłonki z koralików. Robotnicy przesuwający ogromne meble w niebie nie należeli chyba do związku, ponieważ nie robili sobie żadnej przerwy na kawę. W końcu znalazłem miejsce do zaparkowania i przebiegłem pod parasolem do wejścia.
W ostatnich latach stałem się swego rodzaju bibliofilem. Nie tyle jednak kieruje mną głębokie umiłowanie wiedzy, ile jestem ogromnie spragniony wiadomości.
Powodem jest moja sytuacja w tym arcypoplątaniu. Owszem, są pewne rzeczy szybsze od światła, jak szybkość fazowa fal radiowych w plazmie jonowej czy koniuszki modulowanych jonowo wiązek świetlnych z Duckbill. Jednak są to przykłady bardzo ograniczone i zupełnie nie mające zastosowania w podróżach międzygwiezdnych statków z ludźmi i ładunkami. Kiedy w grę wchodzi przenoszenie materii nie sposób przekroczyć prędkości światła Owszem, można się do niej bardzo zbliżyć, ale to wszystko.
Można natomiast zawiesić życie — to całkiem łatwe. Wyłącza się je i włącza ponownie bez najmniejszego kłopotu. To dlatego właśnie istnieję tak długo. Skoro nie możemy przyspieszyć statków, potrafimy chociaż spowolnić przemijanie ludzi — zwolnić ich procesy życiowe tak, że się zatrzymają. Wtedy statki poruszające się z szybkością zbliżoną do prędkości światła mogą zużyć pół wieku albo i więcej, jeśli potrzeba, na przeniesienie swoich pasażerów do miejsca ich przeznaczenia. To dlatego jestem tak samotny. Każda chwilowa śmierć oznacza dla mnie zmartwychwstanie w innym świecie i w innym czasie. Mam już za sobą kilka takich przebudzeń i to jest z kolei przyczyna, dla której stałem się bibliofilem. Nowe wiadomości podróżują powoli, równie wolno jak statki kosmiczne i ludzie. Jeśli kupisz gazetę, zanim wsiądziesz na pokład, to pozostanie gazetą również wtedy, kiedy dotrzesz do celu — tyle ze tam, gdzie ją kupiłeś, będzie już dokumentem historycznym. Wyślij list na Ziemię, to wnuk twojego korespondenta być może prześle odpowiedź twojemu prawnukowi, jeżeli tylko przesyłka będzie miała szczęście do dobrych połączeń, a oni obaj pożyją dostatecznie długo.
Wszystkie małe biblioteki Dalekiego Tutaj wypełnione są rzadkimi książkami — pierwszymi wydaniami bestsellerów, które ludzie wybrali sobie, zanim opuścili Jakieś Inne Miejsce, i które podarowali miejscowym księgozbiorom po dotarciu do celu. Zakładamy, że woluminy te zdążyły już zostać własnością publiczną, nim dotarły tutaj, więc powielamy je i rozprowadzamy własne wydania. Do tej pory żaden z naszych wydawców nie został pozwany do sądu ani przez ich autorów, ani ich przedstawicieli czy spadkobierców.
Jesteśmy tu całkowicie autonomiczni i egzystujemy poza ziemskim czasem, gdyż nie da się przezwyciężyć istniejącej różnicy czasowej. W związku z tym ziemska centrala ma nad nami mniej więcej taką władzę, jaką chłopiec szarpiący zerwanym sznurkiem — nad swoim latawcem.
Kto wie, czy Yeats nie myślał o czymś podobnym, pisząc ten wspaniały wers „Rzeczy się rozpadają, środek nie może ich powstrzymać”. Wątpię w to, ale i tak muszę chodzić do biblioteki, żeby przeczytać wiadomości.
Dookoła mnie dzień się rozpływał.
Na ekranie w mojej kabinie przepływały słowa, gdy czytałem dzienniki i magazyny nie tknięte ludzką ręką, natomiast przez tereny Betty płynęły potoki wody spływającej teraz z gór, zmywając ściółkę leśną, rozpuszczając pola do konsystencji masła orzechowego, zalewając piwnice, przesączając się przez wszystko po drodze i znacząc nasze ulice pokładami błota.
Lunch zjadłem w kawiarni bibliotecznej i tam dowiedziałem się od dziewczyny w zielonym fartuchu i żółtej spódniczce (przyjemnie szeleszczącej), że trwa układanie przez specjalne brygady worków z piaskiem oraz ze wstrzymano ruch przez rynek miejski w kierunku wschodnim.
Po lunchu nałożyłem nieprzemakalny płaszcz i kalosze, po czym spacerkiem udałem się w tamtym kierunku.
Faktycznie mur z worów z piaskiem przecinający ulicę Główną sięgał mi już do pasa, ale jest też prawdą, że woda wirowała na poziomie kostek, a z każdą minutą jej przybywało.
Spojrzałem na posąg Wyetha. Jego aureola zdążyła już zniknąć, czego można się było spodziewać. Nieświadomie pojawiła się w niezupełnie właściwym miejscu i po krótkim czasie zdała sobie z tego sprawę.
Wyeth trzymał w lewej ręce okulary i miałem wrażenie, że spogląda na mnie taksująco, zastanawiając się być może w głębi głowy z brązu, czy wygadam ludziom, co wiem, i zniszczę jego twardą, mokrą i nieco zielonkawą świetność. Powiedzieć…? Byłem obecnie chyba jedynym, który naprawdę pamiętał tego człowieka. Pragnął być ojcem — w sensie dosłownym — tego wielkiego, nowego kraju i bardzo się starał. Sprawował urząd trzy miesiące, po czym musiałem odsłużyć za niego resztę dwuletniej kadencji. W świadectwie zgonu jako przyczynę podano zatrzymanie pracy serca, ale nie wspomniano o kawałku ołowiu, który znacznie się do tego przyczynił. Wszyscy zamieszani w tę sprawę należą już do przeszłości rozwścieczony mąż, przerażona żona, koroner. Wszyscy poza mną. A ja nikomu nie powiem, jeśli nie zdradzi tego posąg Wyetha, ponieważ jest on teraz bohaterem, a w naszym Dalekim Tutaj potrzebujemy posągów bohaterów nawet bardziej niż ich samych. On faktycznie doskonale zorganizował akcje pomocy podczas powodzi w Butler Township, więc możemy równie dobrze pamiętać go za to.
Mrugnąłem do dawnego szefa, a po jego nosie ściekły krople deszczu i spadły do kałuży u moich stóp.
Wracałem do biblioteki wśród donośnych trzasków i jaskrawych rozbłysków. Słyszałem pluski i przekleństwa dobiegające od strony ekipy robotników zaczynającej blokować kolejną ulicę. Nade mną przesunęło się z wolna jedno z naszych oczu Pomachałem w jego kierunku, a w odpowiedzi uniósł się i opuścił filtr. Zdaje mi się, że dziś interesu pilnuje H C John Keams, ale nie jestem pewien.
Niespodziewanie otworzyły się nade mną niebiosa i poczułem się, jakbym stał pod wodospadem.
Wyciągnąłem rękę, żeby złapać się ściany, ale tej nie było. Pośliznąłem się, lecz na szczęście zdążyłem się podeprzeć laską, zanim plusnąłem do wody. Znalazłem jakąś bramę i z ulgą się w niej skuliłem.
Teraz nastąpiło dziesięć minut grzmotów i błyskawic. Potem, kiedy moja ślepota i głuchota już częściowo ustąpiły, a deszcz nieco zelżał, zobaczyłem, że ulica, na której się znajduję (Druga Aleja), zamieniła się w rzekę. Niosła ze sobą wszelkiego rodzaju śmieci, papiery, kapelusze, patyki i błoto, przewalała się koło mojej kryjówki, obrzydliwie bulgocząc. Gdybym w nią wszedł, sięgałaby powyżej krawędzi moich kaloszy, więc czekałem, aż nieco opadnie.
Nie opadała.
Podniosła się i zaczynała łaskotać mnie w stopy. Nie było na co czekać. Sytuacja z pewnością nie zmierzała ku lepszemu.
Próbowałem biec, ale z butami pełnymi wody można w najlepszym wypadku szybko iść, a moje kalosze były pełne już po trzecim kroku.
To załatwiało popołudnie. Jak można się na czymś skupie, mając mokre nogi? Ruszyłem więc na parking, a potem wśród kipieli w kierunku domu, czując się jak kapitan rzecznego statku, który w gruncie rzeczy chciałby być poganiaczem wielbłądów.
Kiedy stanąłem wreszcie w swoim wilgotnym wprawdzie, lecz nie zalanym garażu, miałem wrażenie, że jest już raczej wieczór, a nie popołudnie. Natomiast w alei, którą szedłem na skróty do tylnego wejścia swojego mieszkania, wyglądało, jakby panowała już noc. Od kilku dni nie widziałem słońca i nie sądziłem, że aż tak można za mm tęsknić, kiedy weźmie się parę dni wolnego. Niebo wisiało nade mną ciemną kopułą, a mury alei były widoczne wyraźniej niż kiedykolwiek, pomimo panującego tu cienia.
Trzymałem się blisko muru, po lewej stronie, gdyż osłaniał mnie nieco od deszczu. Przedtem, jadąc wzdłuż rzeki, zauważyłem, że wezbrała już ponad oznaczenia stanu wysokiego Była teraz jak wielka zepsuta kaszanka, gotowa w każdej chwili pęknąć. Światło błyskawicy wydobyło z mroku całą aleję, więc zwolniłem kroku, żeby ominąć zauważone kałuże.
Szedłem, rozmyślając o suchych skarpetkach i wytrawnym martini, i skręciwszy za rogiem w prawo, wyszedłem wprost na orga.
Połowa jego wieloczłonowego ciała była uniesiona nad chodnikiem pod kątem czterdziestu pięciu stopni, dzięki czemu szeroka głowa znajdowała się na poziomie oczu znaku drogowego „Stop”, jakiś metr ponad ziemią. Toczył się ku mnie na małych, białych nóżkach ze śmiercionośnym pyskiem wycelowanym w mój brzuch.
Przerwę teraz opowieść, gdyż pragnę tu wtrącić dość długą dygresję dotyczącą mojego dzieciństwa, które, jeśli tylko weźmiecie pod uwagę okoliczności, musiało mi w tej chwili stanąć przed oczami.
Urodziłem się, wychowałem i wykształciłem na Ziemi, gdzie podczas nauki w college’u pracowałem w czasie wakacji na placu spędu bydła. Nadal pamiętam woń i dźwięki wydawane przez krowy — moim zadaniem było wypędzanie ich z zagród oraz poganianie podczas ostatniej drogi. Pamiętam również wonie i hałasy uniwersytetu: formalina w laboratorium biologicznym, głosy pierwszoroczniaków zarzynających francuskie słówka, wszechogarniający zapach kawy zmieszanej z dymem papierosowym na zebraniach Związku Studentów, plusk nowo przyjętych członków korporacji, kiedy ich bracia wrzucali ich do laguny przed Muzeum Sztuki, dźwięki ignorowanych dzwonów w kaplicy i dzwonków na lekcje, zapach trawników po pierwszym w danym roku koszeniu (przez wielkiego, czarnoskórego, usadowionego na potworze do przeżuwania trawy Andy’ego, z czapeczką baseballową opuszczoną na oczy i papierosem jakimś cudem nie parzącym mu lewego policzka) oraz zawsze, zawsze klik–klik–cięcie–tąpnięcie! kiedy poruszałem się w przód i w tył po planszy. Nie miałem ochoty wybierać ogólnego wychowania fizycznego, ale cztery semestry sportu były obowiązkowe. Jedynym wyjściem były zajęcia w jakiejś konkretnej dziedzinie .Zdecydowałem się na szermierkę, ponieważ tenis, koszykówka, boks, zapasy, piłka ręczna i judo wydawały mi się zbyt męczące, a na członkostwo w klubie golfowym nie było mnie stać. Nie miałem zielonego pojęcia, na co się decyduję. Szermierka wymagała równie wielkiego wysiłku, jak wszystkie inne, a w porównaniu z tymi dyscyplinami nawet większego Jednak polubiłem ten sport. Na drugim roku przeszedłem sprawdzian, żeby dostać się do zespołu, zakwalifikowałem się do drużyny szpadzistów i odebrałem w sumie trzy odznaki uniwersytetu za osiągnięcia sportowe, gdyż aż do końca studiów uprawiałem szermierkę. Cały mój wywód zmierza do tego, by wykazać, że bydło, które nie ustaje w poszukiwaniu łatwiejszego wyjścia, i tak skończy w rzeźni, ale może nieco łatwiej zniesie tę ostatnią podróż.
Kiedy przybyłem tutaj, na to pogranicze, gdzie wszyscy ludzie noszą broń, kazałem sobie zrobić specjalną laskę. Łączy ona w sobie najlepsze cechy szpady i pręta do poganiania bydła. Tyle ze gdyby pogonić krowę tym prętem, to już nigdy by się nie ruszyła.
Osiąga osiemset woltów, kiedy naciśnie się odpowiednio bolec w jej rączce.
Moja ręka wystrzeliła ukośnie do przodu, a jednocześnie palce nacisnęły odpowiednio bolec. To załatwiło problem orga.
Kiedy trafiłem w miękkie podbrzusze i cofnąłem pospiesznie rękę do boku, spomiędzy rzędów jego ostrych jak brzytwa zębów wydobył się dźwięk pośredni między głośnym wydechem i „pmp”, i to był koniec orga (skrót od „organizm–o–długiej–nazwie–której–nie–potrafię–zapamiętać”)
Wyłączyłem laskę i obszedłem lezące cielsko. Było to jedno z tych stworzeń, które czasami wychodzą z rzeki. Pamiętam, że jeszcze trzykrotnie się na nie obejrzałem, po czym z powrotem włączyłem laskę i niosłem ją w gotowości, dopóki nie znalazłem się w swoim mieszkaniu, gdzie zamknąłem za sobą drzwi na klucz i zapaliłem wszystkie światła.
Dopiero teraz pozwoliłem sobie na nerwowy dygot, a po jakimś czasie zmieniłem skarpetki i przygotowałem drinka.
Niechaj wasze aleje będą wolne od orgów.
Sobota.
Dalej pada.
Wszystko jest wilgocią.
Całą wschodnią stronę obramowano workami z piaskiem. W niektórych miejscach utworzyły się małe wodospady, podczas gdy bez nich woda płynęłaby spokojniej i może byłaby odrobinę czystsza. Natomiast gdzie indziej udało się ją powstrzymać, przynajmniej na razie.
Do tej pory odnotowano sześć zgonów bezpośrednio związanych z powodzią.
Do tej pory powstały już pożary wzniecone przez pioruny, wydarzyły się wypadki spowodowane przez wodę, zachorowania z powodu przemoknięcia i przeziębienia.
Do tej pory zgłoszono już całkiem sporo zniszczeń własności.
Wszyscy byli zmęczeni, źli, mokrzy i przygnębieni. Nie wyłączając mnie.
Wprawdzie była sobota, ale poszedłem do ratusza i pracowałem wraz z Eleanor w jej biurze. Na stole rozłożyliśmy wielką mapę odzwierciedlającą prowadzone akcje pomocy, a na jednej ze ścian mieliśmy sześć ruchomych ekranów połączonych z sześciorgiem naszych oczu wiszących nad punktami największego zagrożenia. Dzięki nim mogliśmy na bieżąco obserwować podejmowane tam działania. Na biurku znalazło się kilka nowych telefonów i duża radiostacja. Pięć popielniczek najwyraźniej marzyło, żeby je ktoś opróżnił, a dzbanek z kawą śmiał się cynicznie z ludzkiej aktywności.
Noble wezbrała już niemal do stanu alarmowego. Nie byliśmy jednak jedynym zagrożonym miejscem W górze rzeki cierpiało również Butler Township, Gniazdo Łabędzia dryfowało na falach, Laune łkało do rzeki, a lezące między nimi nie zamieszkane tereny zamieniły się w przecięte setkami strumieni grzęzawisko.
Mieliśmy wprawdzie bezpośredni kontakt z newralgicznymi punktami, ale mimo to trzykrotnie wyruszaliśmy tego ranka w teren. Po raz pierwszy, gdy zawalił się most północ—południe na rzece Lance i został zmyty w kierunku Noble aż do zakrętu przy stalowni Macka. Za drugim razem udaliśmy się na cmentarz Wildwood położony na porytym ulewą wzgórzu na wschodzie, gdzie ziemia została rozmyta tak bardzo, że groby się pootwierały i kilka trumien unosiło się na wodzie. I wreszcie po raz trzeci do wysuniętej daleko na wschód części miasta, w której przewróciły się trzy pełne ludzi domy. Za każdym razem, kiedy udawaliśmy się, by na miejscu zbadać sytuację, niewielki latacz Eleanor borykał się z wichrem, a ja kierowałem niemal wyłącznie na podstawie wskazań przyrządów. W owym czasie wszędzie we właściwym centrum miasta rozlokowywano już ewakuowanych. Tego ranka wziąłem trzy prysznice i dwukrotnie się przebierałem.
Po południu sytuacja nieco się uspokoiła, gdyż zelżał deszcz. Wprawdzie pokrywa chmur nie rozerwała się, ale ulewa przeszła w mżawkę, co pozwoliło nam uzyskać drobną przewagę nad wodą. Wzmocniono wały przeciwpowodziowe, nakarmiono i wysuszono ewakuowanych oraz uprzątnięto nieco śmiecia. Czworo z naszych sześciorga oczu wróciło do normalnych patroli, gdyż miejsca, które obserwowały, przestały mieć status najbardziej zagrożonych.
Tymczasem potrzebowaliśmy wszystkich możliwych oczu do patroli przeciw orgom.
Mieszkańcy zalanych lasów również wyruszyli ze swoich kryjówek. Tylko tego dnia zabito siedem kłapaczy, stado pandopodobnych szczeniaków oraz kilka pełzających stworów z wezbranych nurtów Noble, nie mówiąc już o różnej maści wężach nadrzewnych, żądlących nietoperzach, świdrakach i węgorzach lądowych.
Około dziewiętnastej wydawało się, że sytuacja utknęła w martwym punkcie. Wsiedliśmy wraz z Eleanor do jej latacza i wzbiliśmy się w powietrze.
Wznosiliśmy się coraz wyżej i w końcu usłyszałem syk hermetyzującej się kabiny. Ze wszystkich stron otaczała nas noc. Twarz Eleanor, oświetlona tylko blaskiem padającym z tablicy rozdzielczej, wydawała się maską zmęczenia. Podniosła ręce do skroni, jakby chciała ją zdjąć, a kiedy spojrzałem na nią znowu, wyglądało na to, że się jej udało. Na jej ustach malował się lekki uśmiech, oczy błyszczały, a na oko spadał niesforny kosmyk włosów.
— Dokąd mnie zabierasz? — spytała.
— Wysoko w górę — odparłem. — Ponad burzę.
— Dlaczego?
— Strasznie dużo czasu minęło od chwili, kiedy widzieliśmy czyste niebo — odparłem.
— To prawda — zgodziła się. Kiedy pochyliła się, by zapalić papierosa, zauważyłem, że ma krzywo zrobiony przedziałek we włosach. Chciałem wyciągnąć rękę i poprawić go, ale tego nie zrobiłem.
Wpadliśmy w morze chmur. Niebo było ciemne, bezksiężycowe. Gwiazdy błyszczały jak diamentowy pył, a chmury przypominały pokłady lawy. Dryfowaliśmy. „Zakotwiczyłem” latacz, jak jedno z naszych oczu zdolnych zawisnąć w powietrzu, i sam również zapaliłem.
— Jesteś ode mnie starszy — odezwała się w końcu. — Naprawdę. Wiesz?
— Nie.
— Istnieje pewna mądrość, pewna siła, coś jakby esencja minionego czasu, która wsącza się do umysłu człowieka śpiącego w przelocie między gwiazdami. Wyczuwam to, kiedy jestem przy tobie.
— Nie — odparłem.
— No to może ludzie spodziewają się po tobie, że będziesz miał moc stuleci, która obdarzy cię czymś takim. Zresztą ona zapewne jednak istnieje.
— Nie.
Zaśmiała się.
— Nie mówię, że jest to rzecz wyłącznie pozytywna.
Teraz ja się roześmiałem.
— Pytałeś mnie, czy zamierzam tej jesieni ponownie kandydować. Odpowiedź brzmi „nie” Chcę się wycofać i założyć rodzinę.
— Z kimś szczególnym?
— Tak, bardzo szczególnym, Jussie — odparła. Uśmiechnęła się do mnie, a ja pocałowałem ją, ale niezbyt długo, gdyż popiół z jej papierosa mógł lada moment spaść na moją szyję.
Tak więc oboje odłożyliśmy papierosy i dryfowaliśmy nad niewidocznym miastem pod niebem bez księżyca.
Obiecałem wam wcześniej, że opowiem o przystankach. Jeżeli przebywa się odległość stu czterdziestu pięciu lat świetlnych w czasie mniej więcej stu pięćdziesięciu lat, to po co się zatrzymywać i rozprostowywać nogi?
No cóż, po pierwsze i najważniejsze, prawie nikt nie śpi przez całą podróż. Na pokładzie jest sporo drobnych urządzeń, które cały czas powinny być nadzorowane. Nikt nie zamierza siedzieć przed nimi przez sto pięćdziesiąt lat i samotnie się w nie wpatrywać. Dlatego właśnie każdy bierze na siebie jedną lub dwie zmiany, łącznie z pasażerami .Wszyscy zostają przeszkoleni, co należy robić, dopóki nie pojawi się lekarz, oraz kogo budzić i jak sobie radzie w ewentualnych kłopotach. Potem każdy wraz z kilkoma kolegami bierze miesięczny dyżur wartowniczy. Na pokładzie są zawsze setki ludzi i chociaż zdążysz opanować tę rolę, to zanim przyjdzie znów twoja kolej, zaczynasz wszystko od początku. Dyżurnych wspierają rozmaite systemy mechaniczne, przy czym z istnienia niektórych nie zdają sobie oni sprawy. (Gdyż zadaniem tych urządzeń jest nie tylko chronienie statku wspólnie z ludźmi, lecz również przed nimi — w mało prawdopodobnej sytuacji, gdyby zebrało się naraz kilku postrzeleńców i postanowiło otworzyć okna, zmienić kurs, wymordować współpasażerów czy coś w tym rodzaju). Ludzie w poszczególnych zespołach są dobierani bardzo starannie, tak by ich cechy uzupełniały się i równoważyły oraz współgrały z aparaturą. Wszystko dlatego, że i ludzie, i urządzenia ponoszą odpowiedzialność za pilnowanie.
Po kilku takich wachtach przedzielonych okresami lodowego snu zaczynasz popadać w klaustrofobię i depresję. Dlatego, jeśli tylko istnieje gdzieś po drodze przystanek, zawsze się go wykorzystuje, by odzyskać równowagę psychiczną i na nowo obudzić zgubiony gdzieś po drodze zapał. Jednocześnie służy to wzbogaceniu życia i gospodarki świata, na którym się on znajduje, dzięki wszystkiemu, co ze sobą i w sobie im przynosicie.
W związku z tym przyjął się zwyczaj, że taki postój statku kosmicznego jest świętem dla społeczności świata, na którym wylądował. W przypadku mniejszych planet urządza się specjalne obchody i festyny, a tam, gdzie mieszkańców jest zbyt wielu, organizowane są parady, wywiady i konferencje prasowe transmitowane na cały ten świat. O ile wiem, to samo dzieje się obecnie na Ziemi, kiedy zatrzymują się tam w przelocie koloniści z innych planet. Jak słyszałem, jedna z mniej popularnych aktoreczek — Manlyn Austin wybrała się w długą podróż do innego świata, odczekała parę miesięcy i wróciła następnym statkiem. Wystarczyło, że ukazała się parę razy na trójwymiarowym ekranie, rozwodząc się o kulturze międzygwiezdnej i błyskając bardzo białymi zębami, a już zebrała żniwo w postaci świetnego kontraktu, trzeciego męża i pierwszej dużej roli w filmie. Cały mój wywód miał wam wykazać, jakie jest znaczenie przystanków.
Posadziłem latacz na dachu Hehxa, największego kompleksu mieszkaniowego Betty, gdzie Eleanor miała narożny apartament z dwoma balkonami i widokiem zarówno na odległą rzekę Noble, jak i na światła doliny Posh, dzielnicy domów mieszkalnych Betty.
Eleanor przygotowała steki z pieczonymi ziemniakami, gotowaną kukurydzę, piwo — wszystko, co lubiłem. Siedziałem prawie do północy, czując się nasycony i szczęśliwy, i snuliśmy razem plany na przyszłość. Potem wezwałem taksówkę, która zawiozła mnie z powrotem na miejski rynek, gdzie zaparkowałem samochód.
Kiedy tam dotarłem, stwierdziłem, że wpadnę do centrum alarmowego — po prostu, żeby sprawdzić, jak im idzie. Wszedłem więc do ratusza, tupiąc nogami i strzepując z siebie nadmiar wody, odwiesiłem płaszcz i ruszyłem pustym holem w kierunku windy. Zachowywała się zbyt cicho. Powinna grzechotać, a nie wzdychać i bezgłośnie otwierać i zamykać drzwi Poszedłem więc pieszo i dlatego właśnie wyszedłem zza tego nieszczęsnego narożnika w drodze do centrum alarmowego.
To była scena godna uwiecznienia przez Rodina. Jedyne, co mogę powiedzieć, to to, że dobrze się stało, iż wpadłem, kiedy wpadłem, a nie pięć czy dziesięć minut później.
Chuck Fuller i Lottie, sekretarka Eleanor, ćwiczyli udzielanie pierwszej pomocy metodą usta–usta na kanapie w malutkiej wnęce znajdującej się w pewnej odległości od wielkich drzwi centrum.
Chuck był obrócony plecami, lecz Lottie dostrzegła mnie ponad jego ramieniem. Wybałuszyła oczy i odepchnęła go. Obrócił szybko głowę.
— Juss — odezwał się.
Skinąłem mu głową.
— Po prostu przechodziłem — wyjaśniłem. — Pomyślałem, że wpadnę się przywitać i zerknę na nasze oczy.
— Yyy… wszystko jest w najlepszym porządku — powiadomił mnie, wycofując się na korytarz. — Jest teraz na autosterowaniu, a ja mam przerwę na kawę. Lottie pełni dziś nocny dyżur i przyszła zobaczyć, czy nie mamy jakichś raportów do przepisania. Dostała zawrotów głowy, więc wyszliśmy, bo tu jest kanapa.
— Faktycznie, wygląda jakoś niewyraźnie — przyznałem. — Tam w apteczce są sole trzeźwiące i aspiryna.
Ruszyłem dalej, czując się bardzo niezręcznie. Chuck zjawił się po paru minutach. Kiedy do mnie podszedł, przyglądałem się akurat ekranom. Wyglądało na to, że sytuacja jest w miarę opanowana, chociaż deszcz nadal zwilżał wszystkie sto trzydzieści widoków Betty.
— Yyy… Juss — zaczął. — Nie wiedziałem, że wpadniesz.
— Najwyraźniej.
— Chodzi mi o to nie złożysz na mnie raportu, co?
— Nie, nie złożę.
— I nie powiesz o tym Cynthii!?
— Twoje zajęcia dodatkowe — odparłem — są wyłącznie twoją sprawą. Jako przyjaciel radziłbym ci tylko, żebyś oddawał się im w wolnym czasie i w odpowiedniejszym miejscu. W każdym razie to zaczyna się już zacierać w mojej pamięci. Jestem pewien, że za minutę już zupełnie zapomnę.
— Dzięki, Juss.
Kiwnąłem głową.
— A co ma obecnie do powiedzenia centrum meteorologiczne? — spytałem, podnosząc słuchawkę.
Potrząsnął głową, więc wykręciłem numer i posłuchałem przez chwilę.
— Niedobrze — stwierdziłem, odkładając słuchawkę. — Ma być jeszcze więcej wilgoci.
__ Cholera. — Zapalił papierosa trzęsącą się dłonią. — Ta pogoda mnie dobija.
— Mnie też — odparłem. — Teraz będę leciał, bo chcę zdążyć do domu, zanim znów się bardziej rozpada. Zjawię się jutro. Na razie.
— Dobranoc.
Zszedłem na dół, zabrałem płaszcz i wyszedłem. Nigdzie nie dostrzegłem Lottie, lecz przypuszczam, że gdzieś tam była, czekając, aż wyjdę.
Dotarłem do auta i byłem już w połowie drogi do domu, gdy kurki w górze znów się odkręciły na całego. Niebo raz za razem rozdzierały błyskawice, a naładowana piorunami chmura panoszyła się nad miastem jak długonogi pająk wyciągający co chwila w dół jaskrawą kończynę i zostawiający siady ognia wszędzie, gdzie przeszedł. Po dalszych piętnastu minutach dotarłem do garażu i nadal mogłem obserwować to zjawisko. Idąc aleją (z włączoną laską), słyszałem w oddali straszliwe trzaski i grzmoty, a przestrzenie między budynkami rozjaśnione były słabymi rozbłyskami.
W domu wsłuchiwałem się w grzmoty i deszcz oraz obserwowałem odbywającą się w pewnej odległości apokalipsę.
Delirium miasta zaatakowanego przez burzę.
Kontury budynków były wyraźnie widoczne na tle pulsującego światła błyskawic. Wyłączyłem lampy, żeby moc w pełni podziwiać ten widok. Atramentowoczarne cienie zalegały tuz obok jarzących się schodów, frontonów, parapetów okiennych i balkonów, a wszystkie oświetlone elementy wyglądały, jakby płonęły własnym, wewnętrznym światłem W górze ten żywy/nieożywiony stwór przesuwał się złowieszczo, a jedno z naszych oczu ozdobione błękitną aureolą płynęło nad dachami pobliskich budynków. Blask na niebie pulsował, a chmury płonęły jak wzgórza otaczające dolinę. Gehenna, pioruny wściekały się i waliły, a biały deszcz wwiercał się w ulicę, która wybuchała parującą pianą. W chwilę po tym, jak usłyszałem dźwięk, który wziąłem za jeszcze jeden odgłos pioruna, zza rogu wypadł zielony kłapacz z trzema rogami, pyskiem demona i mieczem zamiast ogona. Biegł z niewiarygodną szybkością po parującym chodniku, gdy zaatakowało go oko, dodając grad ołowiu do padających kropel deszczu. Zniknęli w następnej ulicy. Całe to zdarzenie trwało tylko chwilę, ale wystarczyło, bym rozwiązał dręczący mnie problem. Mianowicie: Kto powinien to namalować? Nie El Greco, nie Blake Bosch. Zdecydowanie Bosch z jego koszmarnymi wizjami ulic piekła. Tylko on potrafiłby oddać sprawiedliwość tej chwili burzy.
Patrzyłem jeszcze jakiś czas, dopóki gromowa chmura nie wciągnęła swoich macek, wisząc przez chwilę niczym płonący kokon, po czym zgasła jak żar, który przemienił się w popiół. Nagle zapadła ciemność i pozostał tylko deszcz.
Niedziela była dniem chaosu.
Płonęły świece i kościoły, ludzie tonęli, oszalałe zwierzęta biegały (albo pływały) po ulicach, domy zostały wyrwane z korzeniami i podskakiwały jak papierowe łódeczki na skraju rwących strumieni, w które zamieniły się drogi. Zaatakował nas potężny wicher, a potem zapanowało szaleństwo.
Nie mogłem dojechać do ratusza, więc Eleanor przysłała po mnie latacz.
Piwnice były całkowicie zalane wodą, a parter wyglądał jak poczekalnia Neptuna. Woda przekroczyła wszystkie dotychczasowe wysokie stany. Przezywaliśmy właśnie najgorszą burzę w historii Betty.
Wszelką działalność w ratuszu przeniesiono na trzecie piętro. Nie było żadnego sposobu, by powstrzymać żywioł. Pozostało nam tylko starać się jakoś przetrwać i nieść pomoc tam, gdzie to możliwe. Siedziałem więc przed swoją galerią i obserwowałem sytuację.
Lało jak z cebra czy raczej jak z cysterny, w dół waliły baseny, jeziora i rzeki wody. Przez pewien czas wydawało się, że spada na nas ocean. Częściowo stało się tak z powodu wichru, który nadciągnął znad zatoki i z całą siłą miotał poziomo falami deszczu .Zaczęło się to koło południa i trwało kilka godzin, lecz kiedy zostawiło nas w spokoju, miasto było załamane i krwawiące Wyeth spoczywał na swoim boku z brązu, maszt flagowy zniknął. Nie było domu bez powybijanych okien i wody w środku, nagle zaczęło brakować prądu, a jedno z moich oczu pokazało trzy pandopodobne szczeniaki pożerające martwe dziecko. Przeklinając głośno, zabiłem je mimo sporej odległości i deszczu. Eleanor łkała u mojego boku. Później nadszedł meldunek o ciężarnej kobiecie, która mogła urodzić tylko przez cesarskie cięcie i została uwięziona wraz z rodziną na wzgórzu, a poród już się zaczął. Próbowaliśmy mimo wszystko dotrzeć do niej lataczem, ale wiatr to uniemożliwił. Widziałem płonące budynki i martwe ciała ludzi oraz zwierząt. Widziałem na wpół spalone samochody i rozłupane domy. Widziałem też wodospady, w miejscach, gdzie ich nigdy nie było. Wystrzeliłem mnóstwo serii i to nie tylko do zwierząt z lasów. Szesnaścioro z moich oczu zostało zestrzelonych przez szabrowników. Mam tylko nadzieję, że nigdy nie będę musiał oglądać filmów, które tego dnia nakręciłem.
Kiedy zaczęła się moja najgorsza niedzielna noc, a deszcz nie przestawał padać, poznałem po raz trzeci w swoim życiu, co to znaczy rozpacz.
Eleanor i ja znajdowaliśmy się w centrum alarmowym. Światła zgasły właśnie po raz ósmy Reszta pracowników znajdowała się niżej, na drugim piętrze. Siedzieliśmy w ciemności bez ruchu, niezdolni do zrobienia czegokolwiek, co zdołałoby powstrzymać chaos. Nie mogliśmy go nawet obserwować, dopóki nie włączą nam znowu prądu.
Dlatego rozmawialiśmy.
Nie wiem, doprawdy, czy trwało to pięć minut, czy godzinę. Pamiętam tylko, jak opowiadałem jej o dziewczynie pochowanej na innej planecie, dziewczynie, której śmierć sprawiła, że zacząłem uciekać. Dwie podróże do dwóch światów pozwoliły mi zerwać więzy z czasem. Jednak sto lat wędrówki nie oznacza stu lat zapomnienia, nie wtedy, gdy oszukujesz czas za pomocą petite mort, lodowego snu. Zemstą czasu jest twoja pamięć i mimo iż przez cały wiek twoje oczy nie widzą, a uszy nie słyszą, to kiedy się obudzisz, twoja przeszłość jest nadal przy tobie. Najgorszym, co można wtedy zrobić, to wrócić, by odwiedzić bezimienny grób swojej żony w zupełnie zmienionym świecie, wrócić jako obcy do miejsca, które niegdyś było twoim domem. Uciekasz wtedy znowu i po jakimś czasie faktycznie zapominasz, przynajmniej częściowo, ponieważ musi jednak minąć trochę czasu, który świadomie przeżyjesz Zanim to jednak nastąpi, jesteś sam — zdany wyłącznie na siebie, kompletnie samotny. To wtedy właśnie po raz pierwszy poznałem, co znaczy rozpacz. Czytałem, pracowałem, piłem. Łajdaczyłem się, ale budząc się po takiej nocy, byłem dalej sobą, dalej samotny. Skakałem z jednego świata do drugiego, łudząc się, że coś się zmieni, ale z każdą taką zmianą coraz bardziej oddalałem się od wszystkiego, co przedtem znałem.
Potem zaczęła mnie stopniowo opanowywać inna obsesja, i to naprawdę okropna. Musi istnieć czas i miejsce najbardziej odpowiadające każdemu człowiekowi, który kiedykolwiek żył. Gdy minął najgorszy smutek i pogodziłem się z przeszłością, zacząłem się zastanawiać nad miejscem człowieka w czasie i przestrzeni. Gdzie i kiedy we wszechświecie najbardziej chciałbym przeżyć resztę swoich dni? Żyć naprawdę na miarę swych możliwości? Przeszłość była martwa, ale być może czekają mnie lepsze czasy na jakiejś jeszcze nie odkrytej planecie, w jakimś jeszcze nie odnotowanym w historii momencie? Jak mógłbym się tego kiedykolwiek dowiedzieć? Skąd mogę mieć pewność, że mój Złoty Wiek nie czeka na mnie zaledwie o jeden świat dalej? Być może zmagam się z życiem w mrokach średniowiecza, podczas gdy od renesansu moich dni dzieli mnie zaledwie bilet, wiza czy strona dziennika. To był powód mojego drugiego okresu rozpaczy. Nie poznałem odpowiedzi na te pytania, dopóki nie przybyłem na Ziemię Łabędzia. Nie wiem, dlaczego cię pokochałem, Eleanor, ale tak się stało i to była odpowiedź, której szukałem. A potem nadeszły deszcze.
Kiedy znów włączyli światło, siedziałem tam i paliłem. Ona opowiedziała mi o swoim mężu, który zginął śmiercią bohatera akurat w samą porę, by nie zakończyć swoich dni w delirium tremens. Zginął tak, jak giną najodważniejsi — nie wiedząc czemu — kierowany odruchem będącym w końcu jego częścią. Kazał mu on zagrodzić drogę stadu wilkopodobnych stworzeń atakującemu ekspedycję badawczą, z którą przebywał u podnóża łańcucha Saint Stephen’s. Rzucił się na nie z maczetą i został rozdarty na strzępy, podczas gdy jego towarzysze zdążyli uciec do obozu i stawiwszy tam opór, uratować życie. Na tym polega istota odwagi — momentu wypranego z myśli, iskry przebiegającej wzdłuż kręgosłupa, a wszystko to określone z góry przez sumę wszystkiego, czego kiedykolwiek dokonałeś, pragnąłeś zrobić lub nie zrobić oraz marzeń, które zrealizowałeś lub nie a później przychodzi ból.
Nie spuszczaliśmy z oka galem żywych obrazów na ścianie. Człowiek jest zwierzęciem myślącym!? Czymś wyższym od zwierząt, lecz niższym od aniołów? Nie morderca zastrzelony przeze mnie tej nocy. On nie był nawet tym, który używa narzędzi i grzebie swych zmarłych Śmieje się, pragnie, aprobuje? Nie dostrzegłem nic takiego. Obserwuje sam siebie obserwującego siebie, gdy robi rzeczy, o których wie, że są bez sensu? Zbyt wyszukane. Po prostu nie patrząc, robi rzeczy bez sensu. Na przykład wbiega z powrotem do płonącego domu po ulubioną fajkę i puszkę tytoniu. Tworzy religie? Widziałem modlących się ludzi, ale oni niczego nie tworzyli. Po prostu czynili ostatni wysiłek, żeby się uratować, po tym jak wyczerpali już wszystkie inne znane sobie środki. Zwykły odruch.
Istota, która kocha?
Temu jedynie być może nie uda mi się zaprzeczyć.
Widziałem matkę, która trzymała córeczkę na ramionach, podczas gdy woda sięgała jej już po pachy, a dziewczynka z kolei w taki sam sposób trzymała swoją lalkę. Lecz czy owa miłość nie jest częścią sumy? Wszystkiego, czego dokonałeś lub pragnąłeś? Pozytywnego lub negatywnego? Wiem, że widząc to, opuściłem swoje stanowisko i biegiem puściłem się do latacza Eleanor, po czym przebijałem się w kierunku tego miejsca, walcząc z wichrem.
Nie dotarłem tam na czas.
Nigdy nie zapomnę swojej radości, kiedy okazało się, że ktoś inny zdążył .Johnny Keams mrugnął do mnie światłami, wznosząc się, i nadał przez radio.
— Wszystko w porządku, nic im nie jest. Nawet lalce.
— Wspaniale — odparłem i ruszyłem z powrotem. Kiedy posadziłem statek na balkonowym lądowisku, skierowała się ku mnie jakaś postać. Wysiadłszy, dostrzegłem broń w ręku Chucka.
— Nie mógłbym cię zabić, Juss — zaczął — ale mogę cię zranić. Obróć się twarzą do ściany. Zabieram latacz.
— Zwariowałeś?
— Wiem, co robię. Jest mi potrzebny.
— Przecież, jeśli go potrzebujesz, to bierz. Nie musisz we mnie celować. Przed chwilą ja też go potrzebowałem. Bierz go.
— Potrzebujemy go oboje z Lottie — wyjaśnił. — Odwróć się!
Obróciłem się do ściany.
— Co zamierzacie? — spytałem.
— Wyjeżdżamy razem, teraz!
— Ty jednak zwariowałeś — stwierdziłem. — To nie jest pora.
— Chodź, Lottie — zawołał i usłyszałem za sobą szelest kroków, a potem odgłos otwierania drzwi latacza.
— Chuck! — zawołałem. — My cię teraz potrzebujemy! Możesz załatwić tę sprawę ze spokojem za tydzień czy miesiąc, jak tylko przywrócimy tu jaki taki porządek. Słyszałeś chyba o rozwodach!
— To nie pomoże mi się wydostać z tego świata.
— A w jaki sposób to ma pomóc?
Odwróciłem się i spostrzegłem, że wziął skądś ogromną torbę z materiału i przewiesił ją sobie przez lewe ramię jak jakiś święty Mikołaj.
— Obróć się z powrotem! Nie chcę cię postrzelić — ostrzegł.
Do mojego umysłu zaczęło się wkradać podejrzenie, które coraz bardziej się umacniało.
— Chuck — spytałem w końcu — czy ty szabrowałeś?
— Obróć się!
— Dobra, dobra, obracam się. Jak ci się wydaje, jak daleko zdołasz dotrzeć?
— Dostatecznie daleko. Na tyle daleko, że nikt nas nie odnajdzie, a kiedy nadejdzie pora, opuścimy tę planetę.
— Nie — odparłem. — Nie sądzę, żebyście ją opuścili, gdyż ja cię znam.
— Zobaczymy. — Jego głos dobiegł już z większej odległości.
Potem usłyszałem trzy szybkie kroki i trzask zamykanych drzwiczek. Obróciłem się i zdążyłem jeszcze dostrzec, jak latacz startuje z balkonu. Obserwowałem, jak odlatuje. Żadnego z nich już nigdy w życiu nie spotkałem.
W środku znalazłem na podłodze dwóch nieprzytomnych ludzi. Okazało się na szczęście, że nie byli poważnie ranni. Kiedy zaopiekowano się nimi, wróciłem do Eleanor na wieżę.
Całą tę noc z pustką w duszach czekaliśmy na świt.
Jakimś cudem nadszedł.
Siedzieliśmy, patrząc, jak światło poranka przesącza się przez strugi deszczu. Tyle się zdarzyło w tak krótkim czasie. Tyle zaszło w minionym tygodniu, że nie byliśmy przygotowani na poranek.
Przyniósł ze sobą koniec deszczów.
Z północy powiał korzystny wiatr i walczył z chmurami jak Enki walczył z wężem Diamat. Nagle między chmurami pojawił się kobaltowy wąwóz.
Trzęsienie chmur wstrząsnęło niebem i na jego mrocznej kopule pojawiły się szczeliny wypełnione światłem.
Na naszych oczach ciemna powłoka rozrywała się na części. Usłyszałem wiwaty i przyłączyłem się do nich skrzekliwym głosem, gdy ukazało się słońce. Dobre, gorące, osuszające, dobroczynne słońce przyciągnęło do swej twarzy najwyższy szczyt Saint Stephen’s i ucałowało go w oba policzki.
Przed każdym oknem zdążył już zgromadzić się tłumek. Przyłączyłem się do jednego z nich i stałem tak, gapiąc się, chyba przez dziesięć minut.
Kiedy budzisz się z koszmarnego snu, nie znajdujesz zazwyczaj ruin lezących w twojej sypialni. To jeden ze sposobów, żeby rozpoznać, czy coś było tylko złym snem lub czy faktycznie się obudziłeś.
Szliśmy ulicami w wysokich butach. Błoto było dosłownie wszędzie. Zalegało w piwnicach, urządzeniach, ściekach i szafach w salonie. Pokrywało budynki i samochody, ludzi i gałęzie drzew. Było jak brudnobrązowe pęcherze wysychające i czekające, żeby je zedrzeć z czystej tkanki. Wraz z naszym zbliżaniem wzbijały się w niebo gromady latających ropuch, które potem zawisały w powietrzu jak ważki i opadały z powrotem na hałdy psującej się żywności, gdy się oddalaliśmy. Owady także miały dziś swoje święto. Trzeba będzie oczyścić Betty z tego całego robactwa. Tyle rzeczy było poniszczonych, poprzewracanych lub nadpalonych w brązowej Saragossie ulic. Nie policzono jeszcze zmarłych. Woda nadal płynęła, tyle ze leniwie i cuchnąco. Nad miastem zaczynał się unosić fetor. Widzieliśmy porozbijane witryny sklepowe — wszędzie deptało się po szkle — zawalone mosty, dziury w ulicach. Nie ma chyba sensu wyliczać dalej. Jeśli do tej pory nie macie tego obrazu przed oczyma, to już go nie zobaczycie. Był to po prostu poranek z gigantycznym kacem po pijaństwie bogów. Zawsze znajdzie się wielu śmiertelników, którzy uprzątną to, co pozostanie po takiej uczcie, albo zostaną pogrzebani pod jej resztkami.
Zabraliśmy się więc do sprzątania, lecz koło południa Eleanor nie mogła już dłużej utrzymać się na nogach. Zabrałem ją do siebie, gdyż pracowaliśmy niedaleko portu i moje mieszkanie było bliżej.
To już prawie cała historia — od światła do ciemności i znów do światła — poza zakończeniem, lecz tego jeszcze nie znam. Opowiem wam tylko, jak się ono rozpoczęło.
Wysadziłem ją u wylotu alei i poszła już w kierunku mojego mieszkania, podczas gdy ja parkowałem samochód. Dlaczego nie zatrzymałem jej przy sobie!? Nie wiem. Może dlatego, że w blasku porannego słońca świat mimo brudu wydawał się taki spokojny. Może dlatego, że byłem zakochany, ciemności ustąpiły, a duch nocy z całą pewnością już odszedł.
Zaparkowałem samochód i ruszyłem aleją. Byłem w połowie drogi do zakrętu, na którym kiedyś spotkałem orga, gdy usłyszałem jej krzyk. Pobiegłem. Strach dodawał mi szybkości i sił, gdy pędziłem do narożnika i mijałem go.
Ten mężczyzna miał ze sobą torbę, całkiem podobną do tej, którą zabrał Chuck. Leżała teraz obok kałuży, w której on stał. Grzebał w torebce Eleanor, a ona leżała na ziemi — taka nieruchoma! — i z boku głowy płynęła jej krew.
Zakląłem i pobiegłem w jego kierunku, włączając po drodze laskę. Obrócił się, rzucił torebkę i sięgnął do pasa po broń. Dzieliło nas jeszcze około dziesięciu metrów, więc cisnąłem laską. Wyciągnął rewolwer, wycelował we mnie i w tym momencie laska wpadła do kałuży, w której stał.
Może usłyszał zastępy aniołów śpiewające mu wieczny odpoczynek.
Eleanor jeszcze oddychała, więc wniosłem ją do środka i skontaktowałem się z lekarzem, ale nie pamiętam jak, a później czekałem i czekałem.
Żyła jeszcze dwanaście godzin, a potem umarła. Zanim ją operowali, dwukrotnie odzyskała przytomność, lecz po operacji już nie. Nie zdołała nic powiedzieć. Raz się do mnie uśmiechnęła i znowu zasnęła.
Nie wiem.
Nic nie wiem.
Znowu tak się stało, że zostałem burmistrzem Betty, aż do listopada, kiedy kończyła się kadencja Eleonor. Ktoś musiał nadzorować odbudowę. Pracowałem. Urobiłem sobie ręce po łokcie, ale zostawiłem Betty jasną i lśniącą, tak jak ją zastałem. Zapewne wygrałbym wybory, gdybym starał się o tę pracę jesienią, ale jej nie chciałem.
Rada miejska odrzuciła moje obiekcje i przegłosowała postawienie pomnika Godfreya Justina Holmesa obok Eleanor Schirrer, która miała stać po przeciwnej stronie rynku niż wyczyszczony już Wyeth. Przypuszczam, że nadal się tam znajduje.
Powiedziałem, że nigdy nie wrócę, ale kto wie? Po paru latach, kiedy znów minie kawałek historii, może odwiedzę Betty, w której zastanę samych nieznajomych, wrócę chociażby po to, by położyć wieniec u stop jednego z pomników. Kto wie, może wtedy cały kontynent będzie pełen ludzi od morza do morza i wszędzie będą pobrzękiwać i wirować automaty?
Pod koniec roku statek międzygwiezdny zrobił sobie na naszej stacji przystanek, więc pożegnawszy się ze znajomymi, wsiadłem na jego pokład i opuściłem tę planetę, udając się dokądkolwiek.
Znowu miałem spać lodowym snem.
Delirium statku pośród gwiazd.
Lata mijają, tak przynajmniej przypuszczam już ich nie liczę. Często powraca jednak do mnie myśl. Może naprawdę jest gdzieś Złoty Wiek, może czeka na mnie w jakimś czasie renesans, specjalny czas w specjalnym miejscu, gdzieś o jeden bilet, o jedną wizę, o jedną stronę dziennika dalej. Nie mam pojęcia, gdzie lub kiedy. Kto zresztą ma? Gdzie się podziały wszystkie wczorajsze deszcze?
W niewidzialnym mieście?
We mnie?
Na zewnątrz panuje cisza i jest zimno, a horyzont ginie w nieskończoności. Wcale nie ma się wrażenia ruchu.
Nie ma księżyca, natomiast gwiazdy świecą bardzo jasno, jak garść diamentowego pyłu.
Przełożyła Bożena Jóźwiak
The Great Slow Kings
Drax i Dran siedzieli w wielkiej sali tronowej Glanu, dyskutując o życiu. Będąc monarchami dzięki wyższości intelektualnej i fizycznej oraz faktowi, że byli jedynymi żyjącymi przedstawicielami rasy Glan, sprawowali wspólnie rządy nad planetą i jedynym poddanym — pałacowym robotem Zindronie’em.
Drax rozmyślał od czterech stuleci (należeli do raczej niemrawego rodzaju) nad możliwością życia na innych planetach w ich galaktyce.
— Dran — odezwał się przeto do drugiego, który poczuł lekkie zainteresowanie jego myślami. — Dran, tak sobie myślę na innych planetach naszej galaktyki może istnieć życie.
Dran rozważał odpowiedz na tę uwagę, podczas gdy ich planeta okrążyła kilka razy swoje słońce.
— To prawda — zgodził się w końcu — może.
Po kilku miesiącach Drax wypalił.
— Jeśli istnieje, powinniśmy się dowiedzieć.
— Dlaczego!? — zapytał Dran z podobnym pośpiechem, co skłoniło drugiego do podejrzeń, że jego myśli biegły przedtem zbliżonym torem..
W związku z tym następne stwierdzenie wyważył bardzo starannie, sprawdzając najpierw każde słowo w pancernej retorcie swej gadziej czaszki
— Nasze królestwo jest obecnie raczej słabo zaludnione — zauważył — Dobrze by było mieć znowu licznych poddanych.
Dran spojrzał na niego z ukosa, potem wolno obrócił głowę. Zamknął jedno oko i na wpół przymknął drugie, obrzucając badawczym spojrzeniem całą postać swojego współmonarchy, którego wygląd — jak podejrzewał — wcale się nie zmienił od ostatniego razu, gdy na niego patrzył.
— To również prawda — zauważył. — Co proponujesz zrobić?
Tym razem Drax się obrócił i spojrzał na niego.
— Sądzę, że powinniśmy się dowiedzieć, czy istnieje życie na innych planetach galaktyki.
— Hmm.
Dwie kolejki pór roku minęły nie zauważone, po czym Dran odwrócił się i odezwał:
— Pozwól mi nad tym pomyśleć.
Po czasie, który w tej sytuacji uznał za grzeczny, Drax zakaszlał dyskretnie.
— Czy dostatecznie się zastanowiłeś?
— Nie.
Drax usiłował skupić wzrok na niemal podświadomie zarejestrowanej smudze błękitnawego światła, która zdążyła przemierzyć salę w tę i z powrotem, i znów z powrotem, podczas gdy on czekał.
— Zindrome! — krzyknął w końcu.
Robot zwolnił, osiągając nieruchomość posągu, żeby jego pan zdołał dostosować ostrość widzenia. Z prawej kończyny sterczała mu pierzasta miotełka do kurzu.
— Wzywałeś mnie, wielki lordzie Glanu?
— Tak, Zindrome, zacny poddany. Te stare statki kosmiczne, które zbudowaliśmy za lepszych dni i nigdy nie zdążyliśmy ich użyć… Czy któreś z nich jeszcze działają?
— Sprawdzę, wielki lordzie.
Wydawało się, że nieznacznie zmienił pozycję.
— Są trzysta osiemdziesiąt dwa — oznajmił — a cztery z nich nadają się do użytku. Sprawdziłem wszystkie obwody.
— Dranie — ostrzegł Drax. — Znów uzurpujesz sobie nieuzasadnioną władzę. Powinieneś był się ze mną naradzić, zanim wydałeś ten rozkaz.
— Przepraszam cię — odparł drugi. — Chciałem po prostu przyspieszyć bieg spraw, gdybyś podjął decyzję, że przeprowadzimy badania.
— Właściwie przewidziałeś moją decyzję — skinął głową Dran — lecz twoja nadgorliwość zdaje się świadczyć o jakimś ukrytym celu.
— Żaden ukryty cel, tylko dobro królestwa — uśmiechnął się tamten.
— Być może, lecz ostatnim razem, kiedy mówiłeś o dobru królestwa, wybuchły walki wewnętrzne, które kosztowały nas drugiego robota.
— Dostałem nauczkę i skorzystałem z niej. W przyszłości będę bardziej rozsądny.
— Mam nadzieję. A teraz, jeśli chodzi o tę wyprawę, którą część galaktyki zamierzasz zbadać najpierw?
Chwila milczenia, która teraz zapadła, była pełna napięcia.
— Zakładałem — mruknął Drax — że to ty poprowadzisz ekspedycję. Jako dojrzalszy monarcha potrafisz podjąć właściwszą decyzję, czy dany gatunek jest wart, czy nie naszych oświeconych rządów.
— Racja, lecz twoja młodość sprawia, że masz więcej wigoru ode mnie. Wyprawa, którą poprowadzisz, będzie o wiele efektywniejsza. — Podkreślił słowo „efektywniejsza”.
— Obaj możemy lecieć, w oddzielnych statkach — zaproponował Drax. — To będzie naprawdę efektywne.
Ich gorącą dyskusję przerwał metaliczny ekwiwalent kaszlnięcia.
— Panowie — oświadczył Zindrome. — Biorąc pod uwagę, jak efemeryczny jest okres półrozpadu materiałów radioaktywnych, muszę z żalem zawiadomić, że obecnie tylko jeden statek nadaje się do użytku.
— To rozstrzyga sprawę, Dranie. Ty polecisz. Potrzebny będzie silniejszy rrand, żeby kierować statkiem posiadającym zbyt małą moc.
— I zostawić ciebie, byś mógł wywołać wrzenie wewnętrzne i uzurpować sobie nienależną ci władzę? O nie! Ty jedź!
— Przypuszczam, że obaj możemy polecieć — westchnął Drax.
— Świetny pomysł! Zostawić królestwo bez rządzącego! Oto przykład idiotycznego myślenia, które doprowadziło do naszego obecnego kryzysu politycznego.
— O, lordowie — wtrącił się Zindrome — jeżeli ktokolwiek wkrótce nie poleci, statek stanie się bezużyteczny.
Obydwaj spojrzeli uważnie na służącego, aprobując łańcuch skojarzeń, który zapoczątkowała ta prosta uwaga.
— Doskonale — uśmiechnęli się zgodnie — ty polecisz.
Zindrome skłonił się uniżenie i wyszedł z wielkiej sali tronowej Glanu.
— Może powinniśmy upoważnić Zindrome’a do wykonania swego duplikatu — zauważył ostrożnie Dran. — Gdybyśmy mieli więcej poddanych, moglibyśmy więcej dokonać.
— Zapominasz chyba o naszych ostatnich uzgodnieniach — stwierdził Drax. — Poprzednim razem nadmiar robotów działał stymulująco na wichrzycielstwo i pewni ludzie stali się nazbyt ambitni. — Dla podkreślenia pozwolił, by jego głos uniósł się ponad latami.
— Nie jestem pewien, czy twoja uwaga zawiera ukryte oskarżenie — zaczął drugi ostrożnie. — Jeśli tak, to pozwól mi przestrzec cię przed zbytnią pochopnością i przypomnieć ci, kto był autorem projektu Paktu o ochronie monorobota.
— Czy sądzisz, że inaczej będzie w przypadku tłumu organicznych poddanych? — dopytywał się drugi.
— Zdecydowanie — odparł Dran. — Istnieje pewien irracjonalny element w rozumowaniu istot organicznych, który sprawia, że są mniej posłuszne bezpośrednim rozkazom niż maszyny. Nasze roboty okazały się przynajmniej wierne, kiedy kazaliśmy im zniszczyć się nawzajem. Nieobliczalni organiczni poddani albo robią to bez rozkazu, co jest prostactwem, albo odmawiają zrobienia tego, kiedy im każesz, co jest niesubordynacją.
— To prawda — uśmiechnął się Drax, sięgając po klejnot który przechowywał na taką okazję przez tysiąclecia. — Jeśli chodzi o życie organiczne, to jedynym, co można stwierdzić z całą pewnością, jest fakt, że życie jest niepewne.
— Hmm .— Dran zmrużył oczy tak, że zostały tylko szparki .— Pozwól mi się zastanowić nad tym przez chwilę. Jak w wypadku większości twoich przemyśleń, wydaje się w tym dźwięczeć jakiś ukryty sofizmat.
— Nic nie jest w tym ukryte, zapewniam cię. To owoc moich długich rozmyślań.
— Hmm.
Dran nie miał zbyt wiele czasu na zastanawianie, gdyż przybył Zindrome, niosąc przyciśnięte metalowymi rękami dwie brązowawe plamy.
— Już wróciłeś, Zindrome? Co tam masz? Spowolnij ich ruchy, żebyśmy mogli ich zobaczyć
— Oni już są pod działaniem środków uspokajających, o wielcy panowie. Te ruchy, które powodują na waszej siatkówce nieprzyjemny efekt wibracji, związane są z oddychaniem. Podanie im silniejszej narkozy może się okazać szkodliwe.
— Niemniej jednak — upierał się Dran — musimy starannie ocenić naszych nowych poddanych, a w tym celu niezbędne jest, żebyśmy ich zobaczyli. Spowolnij jeszcze trochę ich ruchy.
— Wydałeś ten rozkaz bez… — zaczął Drax, ale jego uwagę przyciągnęło nagłe pojawienie się dwóch włochatych dwunogów.
— Stałocieplni?
— Tak, lordzie.
— To wróży bardzo krótką średnią życia.
— To prawda — oświadczył Dran — lecz ten gatunek reprodukuje się bardzo szybko.
— Ta uwaga wygląda na słuszną — Drax skinął aprobująco głową. — Powiedz mi, Zindrome, czy oni reprezentują osobniki potrzebne do rozmnożenia?
— Tak, panie. Wśród tych antropoidów są dwie płci, więc przywiozłem po jednym z każdej.
— To było bardzo rozsądne Gdzie ich znalazłeś?
— Kilka miliardów lat świetlnych stąd
— Wypuść te dwa na dwór i przywieź nam następne.
Istoty zniknęły. Zindrome pozornie wcale się nie poruszył.
— Czy masz dość paliwa na następną taką podróż?
— Tak, panie. Ostatnio powstało go więcej.
— Doskonale.
Robot odszedł.
— Jakiego typu rząd byłby tym razem właściwy? — spytał Drax.
— Przedyskutujmy argumenty przemawiające za różnymi rodzajami.
— Dobry pomysł.
W samym środku ich dyskusji powrócił Zindrome i stał, czekając, aż zostanie zauważony.
— Co się stało, Zindrome? Zapomniałeś czegoś?
— Nie, o wielcy lordowie. Kiedy wróciłem do świata, z którego przywiozłem te dwie próbki, okazało się, że ich rasa rozwinęła się do punktu odkrycia rozszczepienia atomu, wdała w wojnę jądrową i unicestwiła się.
— To był wyjątkowo bezmyślny czyn, jednakże, powiedziałbym, typowy dla chwiejnej natury stałocieplnych.
Zindrome nadal się wiercił.
— Czy chciałbyś jeszcze o czymś zameldować?
— Tak, o wielcy panowie. Te dwa okazy, które wypuściłem, rozmnożyły się i zajmują obecnie całą planetę Glan.
— Ktoś powinien był nas o tym powiadomić!
— Tak, o wielcy lordowie, lecz byłem nieobecny i…
— Oni sami powinni byli zameldować o tym, co robią!
— Obawiam się, że nie zdają sobie sprawy z waszego istnienia.
— Jak to możliwe? — spytał Dran.
— Jesteśmy obecnie pogrzebani pod kilkoma tysiącami warstw skał aluwialnych. Przesunięcia geologiczne…
— Miałeś rozkaz utrzymywać w odpowiednim stanie to miejsce i oczyszczać grunty. — Dran rzucił mu groźne spojrzenie. — Czy znowu traciłeś czas na drobiazgi?
— Nie, o wielcy lordowie! To wszystko zdarzyło się podczas mojej nieobecności. Natychmiast się tym zajmę.
— Najpierw — zarządził Drax — opowiedz nam, co jeszcze wyrabiają nasi poddani, a co uznali za stosowne ukryć przed nami?
— Ostatnio — odparł robot — odkryli, jak kuć i ostrzyć metale. Po wylądowaniu zauważyłem, że wynaleźli wiele pomysłowych przyrządów, głównie tnących. Niestety, używają ich przede wszystkim do cięcia siebie nawzajem.
— Czy chcesz przez to powiedzieć — ryknął Dran — że w królestwie wybuchła rewolta?
— No… tak, panie.
— Nie ścierpię bezprawnej przemocy wśród swoich poddanych!
— Naszych poddanych. — Drax rzucił mu znaczące spojrzenie.
— Naszych poddanych — poprawił się Dran. — Musimy podjąć natychmiastowe działania.
— Zgoda.
— Zgoda.
— Wydam rozkazy zabraniające im angażowania się w przedsięwzięcia prowadzące do rozlewu krwi.
— Zakładam, że masz na myśli wspólne oświadczenie — zauważył Drax.
— Oczywiście. Nie chciałem ci wyrządzić afrontu, tylko po prostu byłem wstrząśnięty wojną domową. Musimy napisać oficjalną proklamację. Niech Zindrome przyniesie nam przyrządy do pisania.
— Zindrome, przynieś…
— Mam je tutaj, panowie.
— No, to pomyślmy… Jak powinniśmy to sformułować?
— Może sprzątnąłbym pałac, podczas gdy Wasze Ekscelencje…
— Nie! Czekaj tutaj! To będzie bardzo zwięzłe i na temat.
— Mmm. „Niniejszym obwieszczamy…”
— Nie zapomnij o naszych tytułach.
— Prawda. „My, cesarscy monarchowie Glanu, niżej podpisani, niniejszym…”
Słabe drganie promieni gamma przebiegło nie zauważone przez obu władców. Natomiast wierny Zindrome właściwie odczytał jego charakter i bez powodzenia próbował zwrócić na siebie uwagę panów. W końcu zrezygnował ze stoickim gestem typowym dla jego gatunku. Czekał.
— Gotowe! — stwierdzili zgodnie, wymachując dokumentem. — Teraz możesz nam powiedzieć, co przedtem chciałeś. Tylko streszczaj się, bo musisz to szybko dostarczyć.
— Już za późno, wielcy lordowie. Ta rasa również rozwinęła się, tworząc cywilizowane państwa, wynalazła energię jądrową i wytępiła się nawzajem, podczas gdy wy pisaliście.
— Co za barbarzyństwo!
— Nieodpowiedzialność stałocieplnych.
— Czy mogę teraz iść posprzątać, o panowie?
— Za chwilę, Zindrome, za chwilę. Najpierw jednak chcę wystąpić z wnioskiem, żeby złożyć naszą proklamację w archiwum do przyszłego użytku, gdyby zaistniała podobna sytuacja.
Dran skinął głową.
— Zgadzam się. Obaj tak rozkazujemy.
Robot wziął od nich rozpadający się dokument i zniknął z pola widzenia.
— Wiesz — zastanawiał się na głos Drax — teraz musi tu być wokół mnóstwo materiałów radioaktywnych.
— Zapewne tak.
— Można ich użyć jako paliwa dla następnej wyprawy.
— Być może.
— Tym razem trzeba poinstruować Zindrome’a, żeby przywiózł coś o dłuższym okresie życia i bardziej roztropnego, coś bardziej zbliżonego do nas.
— Z tym wiązałyby się określone zagrożenia. Lecz może wyrzucilibyśmy do kosza Pakt o ochronie monorobota i kazali Zindrome’owi wyprodukować swoje duplikaty. Oczywiście, pod ścisłym nadzorem.
— W tym również kryje się niebezpieczeństwo.
— W każdym razie powinienem dogłębnie zastanowić się nad twoją propozycją.
— A ja nad twoją.
— To był pracowity dzień — pokiwał głową Dran. — Prześpijmy się z tym.
— Dobry pomysł.
W wielkiej sali tronowej Glanu rozległy się dźwięki gadziego chrapania..
Przełożyła Bożena Jóźwiak
A Museum Piece
Jay Smith, zmuszony przyznać przed sobą, że jego sztuka przechodzi nie zauważona w tym płochym świecie, postanowił się z niego wycofać. Niestety, wydanie czterech dolarów i dziewięćdziesięciu ośmiu centów na kurs korespondencyjny Joga — droga ku wolności wcale nie pomogło mu się wyzwolić. Raczej osłabiło jego człowieczeństwo, redukując o wspomnianą kwotę możliwości zakupu jedzenia.
Siedząc w pozycji padmasana, Smith kontemplował głównie fakt, że z każdym mijającym dniem jego pępek zbliża się odrobinę bardziej do kręgosłupa. Tymczasem, o ile nirwana jest rozsądną koncepcją estetyczną, to samobójstwo z pewnością nie, szczególnie jeśli nie ma się odpowiedniego do tego żołądka. Dlatego też odrzucił ten tatalistyczny pomysł w logicznym rozumowaniu.
— Jak łatwo można by odebrać sobie życie w idealnym otoczeniu! — westchnął, odrzucając do tyłu złociste loki, które z przyczyn oczywistych osiągnęły imponującą klasyczną długość. — Tłusty stoik w kąpieli, wachlowany przez niewolnice i sączący swe wino, podczas gdy wierna grecka pijawka otwiera mu żyły ze spuszczonymi oczami! Albo delikatny Czerkies — westchnął ponownie — szarpiący struny liry, podczas gdy dyktuje orację pogrzebową, która zostanie odczytana przez oddanego rodaka mrugającego, by powstrzymać łzy Jak łatwo jemu byłoby to zrobić! Lecz upadłemu artyście — nie! Urodzony wczoraj i wzgardzony dzisiaj, podąża jak słoń na swe cmentarzysko, samotnie i w sekrecie!
Wyciągnął się na całą wysokość stu osiemdziesięciu trzech centymetrów i obrócił, żeby spojrzeć w lustro. Przyglądając się swej bladej jak marmur skórze, prostemu nosowi, szerokiemu czołu i szeroko rozstawionym oczom, doszedł do wniosku, że skoro ktoś nie może żyć dzięki tworzeniu sztuki, to nie najgorzej będzie odwrócić całą sprawę, jeśli tak można powiedzieć.
Napiął mięśnie, dzięki którym jako obrońca drużyny piłkarskiej przez cztery lata musiał płacić tylko połowę czesnego, kiedy to wyposażał kuźnię swojej duszy do wykucia całkowicie własnego rodzaju sztuki dwuwymiarowej malowanej rzeźby.
— Propozycje pana Smitha — zauważył jeden z opryskliwych krytyków — oglądane dookoła, są albo freskami bez ścian, albo pionowymi liniami. W tej pierwszej formie celowali Etruskowie, ponieważ wiedzieli, gdzie jest jej miejsce, natomiast mistrzostwo w drugiej przedszkola wpajają już pięciolatkom.
Dowcipne. Bardzo dowcipne! Też coś! Miał już powyżej uszu tych Johnsonów, którzy szarogęszą się przy cudzym stole!
Zauważył z zadowoleniem, że całomiesięczna asceza odjęła mu jakieś piętnaście kilogramów, tak ze teraz mógł mieć zaledwie sto dziesięć. Doszedł do wniosku, iż uszedłby jako Pokonany gladiator, styl posthellenistyczny.
— W takim razie ustalone — oświadczył. — To ja będę sztuką.
Później tego popołudnia samotna postać weszła do Muzeum Sztuki, niosąc pod pachą jakiś pakunek.
Smith, duchowo wynędzniały, choć gładko wygolony aż do pach, wałęsał się po dziale greckim dopóty, dopóki nie został w nim tylko on i marmur.
Znalazł ciemny narożnik i rozwinął w nim swój piedestał. W jego wydrążonym dnie ukrył przedtem różne osobiste drobiazgi — łącznie z ubiorem — potrzebne mu, by wieść życie muzealnego eksponatu.
— Żegnaj, świecie — oświadczył głośno — trzeba było lepiej traktować swych artystów — po czym wspiął się na piedestał.
Okazało się, że pieniądze przeznaczone na jedzenie nie zostały całkowicie zmarnowane, gdyż metody medytacji, które wyćwiczył za cztery dziewięćdziesiąt osiem, gdy znajdował się na drodze ku wolności, dały mu takie panowanie nad mięśniami, że mógł zachować doskonałą nieruchomość posągu, ilekroć drobna kobieta w średnim wieku zostawiała wynajęty autobus przy krawężniku i na czele czterdziestu czworga dzieci w wieku poniżej dziewięciu lat przechodziła przez dział grecki, jak to robiła co wtorek i czwartek między 9.35 a 9.40. Na szczęście wybrał pozycję siedzącą.
Nim minął tydzień, obliczył również poruszenia strażnika według kolejnych tyknięć dużego zegara w sąsiedniej galem (delikatny osiemnastowieczny czasomierz, cały ze złotej blachy i emalii, z małymi, goniącymi się w kółko aniołkami) Byłoby to straszne, gdyby zgłoszono jego kradzież już w pierwszym tygodniu kariery. I co by mu wtedy pozostało — drugorzędne galerie albo ponure prywatne kolekcje ponurych prywatnych kolekcjonerów. Dlatego też poruszał się bardzo rozważnie, podkradając produkty z magazynu w jadalni na dole, i starał się wypracować sobie sympatyczne stosunki ze ścigającymi się aniołkami. Dyrekcja muzeum nie uważała za stosowne zabezpieczać lodówkę czy spiżarnię przed kradzieżą ze strony eksponatów i Jay pochwalał ten brak wyobraźni. Skubał szynkę i pumpernikiel (lekkie) i tuzinami chrupał lodowe batoniki. Po miesiącu był zmuszony rozpocząć ćwiczenia (ciężkie) w epoce brązu.
— O, utracone! — rozmyślał pośród sztuki nowoczesnej, przyglądając się królestwu, które niegdyś uznał za swoje. Uronił kilka łez nad posągiem Achillesa powalonego, jakby to był jego własny. Bo był.
Przyglądał się sobie niczym w lustrze w znajdującym się niedaleko kolażu strzał i łupin od orzechów. Gdybyś się nie zaprzedał, oskarżał się, gdybyś wytrwał trochę dłużej jak te najprostsze ze stworzeń Sztuki. Ale nie! To było niemożliwe!
— Czy możliwe? — zwrócił się do wyjątkowo symetrycznego mobilu nad głową — Możliwe?
— Kto wie? — dobiegła go, nie wiadomo skąd, odpowiedź, po której pędem wrócił na swój cokół.
Nie było jednak żadnego ciągu dalszego. Strażnik czerpał właśnie po drugiej stronie budynku grzeszną przyjemność z obfitych kształtów Rubensowskich piękności i nie dosłyszał tej wymiany zdań. Smith doszedł do wniosku, że owa odpowiedź była świadectwem jego przypadkowego zbliżenia się do dharmy, w związku z czym powrócił na drogę ku wolności i zdwoił wysiłki prowadzące do negacji oraz wyglądania na pokonanego gladiatora.
W ciągu następnych dni słyszał od czasu do czasu jakieś chichoty i szepty, które początkowo puszczał mimo uszu, uznając, że są to rechoty dzieci Mary i Mai, próbujących rozproszyć jego skupienie. Później nie był już tego taki pewien, ale postanowił przyjąć klasyczne podejście biernej ciekawości.
Wreszcie pewnego wiosennego dnia, tak zielono–złotego jak wiersz Dylana Thomasa, do działu greckiego weszła jakaś dziewczyna i ukradkiem rozejrzała się wokół. Stwierdził nagle, że trudno mu zachować spokój marmuru, gdyż — o, ludzie! — dziewczyna zaczęła się rozbierać! A płaska paczka na podłodze, zawinięta w zwykły papier… To mogło oznaczać tylko jedno…
Konkurencja!
Zakasłał uprzejmie, cicho, klasycznie…
Drgnęła i błyskawicznie przybrała postawę bacznej gotowości, co przypomniało mu pewną reklamę damskiej bielizny mającą coś wspólnego z Termopilami. Jej włosy były koloru odpowiedniego do tego przedsięwzięcia — najbledszy możliwy odcień paryjskiego marmuru — a szare oczy żarzyły się lodowatą determinacją Ateny.
Przyglądała się sali badawczo, z poczuciem winy, powabnie…
— Kamień z pewnością nie ulega infekcjom wirusowym — stwierdziła w końcu. — To tylko moje nieczyste sumienie oczyszcza sobie gardło. Sumienie, oto cię odrzucam!
Potem przystąpiła do zamieniania się w Hekubę lamentującą, po przeciwnej stronie i na ukos od Pokonanego gladiatora, przy czym, na szczęście, nie była zwrócona twarzą w jego kierunku. Całkiem dobrze sobie z tym poradziła, musiał to niechętnie przyznać. Już wkrótce osiągnęła estetyczną nieruchomość. Po chwili, którą zajęła mu profesjonalna ocena, doszedł do wniosku, że Ateny faktycznie były matką wszelkich sztuk; nie wyobrażał sobie, by mogła być postacią z renesansu lub romantyzmu. Ta myśl sprawiła mu przyjemność.
Kiedy wielkie drzwi zamknęły się w końcu i włączono alarm, dziewczyna westchnęła ciężko i zeskoczyła na podłogę.
— Jeszcze nie — ostrzegł — strażnik przejdzie tędy za dziewięćdziesiąt trzy sekundy.
Miała dość przytomności umysłu, żeby zdusić krzyk delikatną dłoń, którą mogła tego dokonać, oraz osiemdziesiąt siedem sekund, aby stać się z powrotem Hekubą lamentującą. Tak też zrobiła, a on mógł podziwiać jej delikatną dłoń i przytomność umysłu przez następne osiemdziesiąt siedem sekund.
Strażnik przyszedł, pokręcił się w pobliżu i odszedł, a promień jego latarki i zatęchłe kosmyki brody podskakiwały w mroku.
— O, Boże! — wypuściła oddech. — Myślałam, że jestem sama.
— I słusznie — odparł. — Nadzy i samotni przybywamy na wygnanie… Pomiędzy jasnymi gwiazdami na ten jakże bezbarwny, wygasły popiół, straceni… O, straceni…
— Thomas Wolfe — stwierdziła.
— Tak — nadąsał się. — Chodźmy zjeść kolację.
— Kolację? — zdziwiła się, unosząc brwi. — Gdzie? Przyniosłam ze sobą wojskowe racje żywnościowe, które wyprzedają w kantynie.
— Najwyraźniej prezentujesz podejście krótkoterminowe — odparował. — Mam wrażenie, że w dzisiejszym menu najciekawszą pozycją był kurczak. Chodź za mną.
Przeszli do schodów przez dział dynastii Tang.
— Ktoś mógłby uznać, że po godzinach jest tu trochę strasznie — zaczął — lecz ośmielę się powiedzieć, że ty całkowicie opanowałaś techniki regulowania oddechu.
— To prawda — przyznała. — Mój narzeczony nie był zwykłym entuzjastą zen. On podążał znacznie bardziej wyboistą ścieżką Lhasy. Kiedyś napisał uwspółcześnioną wersję Ramajany, pełną aktualnych odniesień i rad dla nowoczesnego społeczeństwa.
— A jakie zdanie miało o nich nowoczesne społeczeństwo?
— No właśnie. Nowoczesne społeczeństwo nigdy ich nie ujrzało. Moi rodzice kupili mu bilet w jedną stronę do Rzymu w pierwszej klasie i czeki podróżne za kilkaset dolarów. Od tej pory go nie widziałam. Dlatego właśnie wycofałam się ze świata.
— Rozumiem z tego, że twoi rodzice nie pochwalają Sztuki?
— Nie. Przypuszczam, że musieli go też nastraszyć.
Skinął głową.
— Tak właśnie postępuje społeczeństwo z geniuszami. Ja również na swój skromny sposób pracowałem nad jego poprawą, a doczekałem się tylko pogardy dla swoich wysiłków.
— Naprawdę?
— Tak. Jeśli, wracając, zatrzymamy się w dziale sztuki nowoczesnej, będziesz mogła zobaczyć mojego Achillesa powalonego.
W tym momencie stanęli jak wryci, słysząc suchy chichot.
— Kto tam jest? — zapytał ostrożnie.
Żadnej odpowiedzi. Stali w dziale „Chwała Rzymu” i kamienni senatorowie byli całkiem nieruchomi.
— Jednak ktoś się śmiał — zauważyła dziewczyna.
— Nie jesteśmy tu sami — stwierdził, wzruszając ramionami. — Zdarzały się już pewne tego oznaki, lecz kimkolwiek oni są, wykazują taką samą rozmowność jak trapiści, i całe szczęście.
— Pamiętaj, Sztuko, jesteś tylko kamieniem — zawołał wesoło i poszli dalej do jadalni.
Pewnego razu siedzieli razem, jedząc obiad w dziale sztuki nowoczesnej.
— Jak miałaś na imię w życiu? — spytał.
— Gloria — szepnęła. — A ty?
— Smith, Jay Smith.
— Co cię popchnęło do tego, żeby zostać posągiem, Smith — jeśli nie jest zbytnią śmiałością z mojej strony o to pytać?
— Oczywiście, że nie. — Uśmiechnął się, czego nie mogła zobaczyć w ciemności. — Niektórzy od razu rodzą się do życia z dala od świata, a inni osiągają ten cel dopiero po odpowiednich staraniach. Ja należę do tej drugiej grupy. Ponieważ nie zyskałem sławy jako artysta i zostałem bez grosza, postanowiłem stać się swoim własnym pomnikiem. Tutaj jest ciepło, a na dole mam jedzenie. Otoczenie jest zupełnie stosowne i nigdy mnie nie zdemaskują, gdyż nikt nigdy nie patrzy na to, co stoi w muzeum.
— Nikt?
— Żadna żywa dusza, musiałaś to zauważyć. Dzieci przychodzą tu wbrew własnej woli, młodzi ludzie, żeby ze sobą flirtować, a ci, którzy rozwinęli w sobie dostateczną wrażliwość, by na coś patrzeć, są albo krótkowidzami, albo mają skłonność do halucynacji — tłumaczył jej rozgoryczony. — Ci pierwsi niczego by nie zauważyli, a drudzy nikomu nie powiedzieli. I tak ten pochód nas mija.
— W takim razie po co są muzea?
— Moja droga! To, że była narzeczona prawdziwego artysty może powiedzieć coś takiego, świadczy, że wasz romans był naprawdę krótki.
— Doprawdy! — przerwała mu. — Właściwszym słowem byłoby „przyjaźń”.
— Świetnie — poprawił się — przyjaźń. Wiedz jednak, że muzea odzwierciedlają przeszłość, która jest martwa, teraźniejszość, która niczego nie zauważa oraz przekazuje dziedzictwo kulturowe przyszłości, która się jeszcze nie narodziła. Pod tym względem przypominają religijne świątynie.
— Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób — zadumała się. — Ale to piękna myśl. Naprawdę powinieneś być nauczycielem.
— Za mało płacą, lecz ta myśl mnie pociesza. Chodź, jeszcze raz obrobimy zamrażalnik.
Potem skubali ostatnie batony lodowe i dyskutowali o Achillesie powalonym, siedząc pod wielkim mobilem przypominającym zagłodzoną ośmiornicę. Opowiedział jej o swych innych wspaniałych pomysłach i wrednych krytykach, zgryźliwych i bez ikry, którzy kryli się w niedzielnych wydaniach gazet i nienawidzili życia. Ona z kolei odwzajemniła mu się opowieścią o swoich rodzicach, którzy znali przedstawiciela Sztuki i najlepiej wiedzieli, dlaczego ona nie powinna go lubić. Mówiła też o wielkich majątkach rodziców, równo rozdzielonych pomiędzy drewno, nieruchomości i ropę naftową. Potem poklepał ją po ręce, a ona z kolei zamrugała oczami i uśmiechnęła się hellenistycznie.
— Wiesz — rzekł w końcu — kiedy tak dzień po dniu siedziałem na swoim piedestale, mówiłem sam do siebie: Może jednak powinienem wrócić i podjąć jeszcze jeden wysiłek, żeby zedrzeć kataraktę z oczu odbiorców… Może, gdybym czuł się bezpiecznie i spokojnie, jeśli chodzi o sprawy materialne, gdybym potrafił znaleźć odpowiednią kobietę… — ale nie! Nie ma takiej!
— Mów dalej. Błagam cię, mów dalej! — krzyknęła. — Ja też przez ostatnich kilka dni rozmyślałam, że być może inny artysta mógłby usunąć ten cierń. Może twórca piękna potrafiłby zneutralizować truciznę samotności. Jeśli my…
W tym momencie niewysoki, brzydki mężczyzna w todze chrząknął głośno.
— Jest tak, jak się obawiałem — oświadczył.
Był szczupły, pomarszczony i niechlujny; wyglądał na człowieka z wrzodami i w bardzo złym humorze. Wyciągnął oskarżycielsko palec.
— Jest tak, jak się obawiałem — powtórzył.
— Kim… kim ty jesteś? — spytała Gloria.
— Cassius — odparł. — Cassius Fitzmullen. Krytyk sztuki — obecnie na emeryturze — w „Timesie” w Dalton. Planujecie dezercję.
— A czy to twoje zmartwienie, jeżeli odejdziemy? — spytał Smith, napinając muskuły pokonanego gladiatora.
Cassius potrząsnął głową.
— Zmartwienie? Jeśli teraz odejdziecie, zagrozi to waszej ścieżce życia. Ty niewątpliwie zostaniesz artystą albo nauczycielem sztuki i prędzej czy później, słowem lub gestem, jakimś znakiem lub nieświadomą wskazówką przekażesz to, co przez cały czas podejrzewałeś. Przysłuchiwałem się waszym rozmowom przez minione tygodnie. Wiesz już teraz na pewno, że to właśnie tutaj przybywają w końcu wszyscy krytycy sztuki, by spędzić resztę dni, kpiąc sobie z rzeczy, których przedtem nienawidzili. Dlatego w ostatnich latach tak przybyło rzymskich senatorów.
— Nieraz to podejrzewałem, lecz nigdy nie byłem pewien.
— Podejrzenie wystarczy. Jest śmiertelne. Musicie zostać osądzeni.
Klasnął w ręce.
— Sąd! — zawołał.
Powoli zaczęli się schodzić inni starożytni Rzymianie. Jak procesja zgiętych świeczek okrążyli dwoje zakochanych. Zawiśli nad nimi, roznosząc wokół siebie zapach kurzu i żółtych stron gazet, zgorzkniałości i czasu.
— Oni chcą powrócić do ludzkości — oznajmił Cassius. — Chcą odejść i zabrać ze sobą swoją wiedzę.
— My nikomu nie powiemy — zapewniała Gloria płaczliwie.
— Za późno — odparła jedna z ciemnych postaci. — Jesteście już wciągnięci do katalogu. Zobaczcie tutaj! — pokazał egzemplarz i przeczytał na głos: — „Numer 28, Hekuba lamentująca. Numer 32, Pokonany gladiator”. Nie, już za późno! Jeśli znikniecie, będzie śledztwo.
— Sąd! — powtórzył Cassius.
Wszyscy senatorowie powoli obrócili swoje kciuki w dół.
— Nie możecie sobie pójść.
Smith roześmiał się i silnym chwytem rzeźbiarza złapał tunikę Cassiusa.
— Mały człowieku, jak masz zamiar nas zatrzymać? Jeden krzyk Glorii sprowadzi strażnika, a on włączy alarm. Jeden mój cios pozbawi cię przytomności na tydzień.
— Wyłączyliśmy aparat słuchowy strażnika, kiedy zasnął — uśmiechnął się Cassius. — Krytycy nie są pozbawieni wyobraźni, zapewniam cię. Puść mnie albo pożałujesz.
Smith zacisnął uchwyt.
— Tylko spróbuj cokolwiek zrobić.
— Sąd — uśmiechnął się Cassius.
— On jest współczesny — odezwał się jeden.
— Dlatego też jest zapewne katolikiem — dorzucił drugi.
— Do lwów z chrześcijanami! — oznajmił trzeci, klaszcząc w dłonie.
Smith odskoczył w panice do tyłu, kiedy ujrzał poruszający się w cieniu kształt. Cassius szarpnął się i już był wolny.
— Nie możecie tego zrobić! — krzyknęła Gloria, zakrywając twarz rękami. — Jesteśmy z działu greckiego.
— Kiedy jesteś w Grecji, czyń, jak czynią Rzymianie — zachichotał Cassius.
Do ich nozdrzy dotarł koci zapach.
— Jak wam się udało…? Tutaj… lwa? — spytał Smith.
— To rodzaj hipnozy, sekret zawodowy — stwierdził Cassius. — Przez większość czasu utrzymujemy zwierzę w stanie paraliżu. Nie dziwiłeś się czasem, dlaczego nigdy nie okradziono tego muzeum? O, próbowano, owszem. Lecz potrafimy pilnować własnych interesów.
Smukły lew albinos, który zazwyczaj spał przy głównym wejściu, wyszedł leniwym krokiem z cienia i ryknął — raz i głośno.
Kiedy zwierzę zaczęło się podkradać, Smith zasłonił Glorię. Spojrzał na Forum i okazało się, że jest już puste. Tylko z oddali dobiegł cichnący dźwięk, jakby stado skórzanych gołębi łopotało skrzydłami.
— Zostaliśmy sami — zauważyła Gloria.
— Biegnij — polecił jej Smith — a ja spróbuję go zatrzymać. Wyjdź na zewnątrz, jeżeli ci się uda.
— Mam cię opuścić? Nigdy, mój drogi. Razem! Teraz i zawsze!
— Glorio!
— Jayu Smisie!
W tym momencie bestia doszła do wniosku, że czas się odbić do skoku, co też niezwłocznie zrobiła.
— Żegnaj, mój ukochany.
— Żegnaj. Błagam, jeden pocałunek przed śmiercią.
Lew z żarzącymi się zielenią oczami był już wysoko w powietrzu, wydając z siebie głośne pokasływania.
— Oczywiście.
Objęli się.
Księżyc utknął na sylwetce kota, tego niezwykle bladego zwierzęcia zawieszonego nad ich głowami — wiszącego wysoko, wiszącego złowieszczo, wiszącego długo…
Zwierzę zaczęło się wić i dziko bić wokół łapami w tej przestrzeni między posadzką a sufitem, na którą architektura nie ma specjalnej nazwy.
— Mmm! Jeszcze jeden?
— Czemu nie? Życie jest słodkie.
Cała minuta przeszła obok bezgłośnie, za nią podążyła druga.
— Słuchaj, co trzyma tego lwa w górze?
— Ja — odparł mobil. — Wy, ludzie, nie jesteście jedynymi, którzy szukają schronienia pośród reliktów waszej zmarłej przeszłości.
Głos był cienki, kruchy, jakby wydobywał się ze szczególnie przepracowanej harfy eolskiej.
— Nie chciałbym się wydać zbyt ciekawski — odezwał się Smith — lecz kim ty jesteś?
— Jestem obcą formą życia — zadźwięczało, cofając się nieco, gdy trawiło lwa. — Mój statek rozbił się w drodze na Arcturus. Szybko się przekonałem, że mój wygląd nie zyskuje mi sympatii na waszej planecie — poza muzeum, gdzie jestem bardzo podziwiany. Należąc do bardzo delikatnej i ośmielę się powiedzieć, narcystycznej rasy — przerwał, żeby leciutko czknąć, po czym ciągnął dalej — chwalę sobie pobyt tutaj — pomiędzy jasnymi gwiazdami ten jakże bezbarwny, wygasły popiół [czknięcie], straceni.
— Rozumiem — stwierdził Smith. — Dziękuję za zjedzenie lwa.
— Nie ma o czym mówić, chociaż nie było to najrozsądniejsze. Widzicie, za chwilę będę musiał się podzielić. Czy moje drugie ja może pójść z wami?
— Oczywiście. Uratowałeś nam życie, a my będziemy potrzebowali czegoś do powieszenia w salonie, kiedy już go będziemy mieli.
— Świetnie.
Podzielił się za pomocą hemidemisemiwibracji i zeskoczył na podłogę przed nimi.
— Żegnaj, ja — zawołał w górę.
— Żegnaj — dobiegło z góry.
Wyszli dostojnym krokiem z działu współczesnego przez grecki i obok rzymskiego, z dumą i całkiem spokojną godnością. Pokonany gladiator, Hekuba lamentująca i Xena już nie ex machina wzięli klucze śpiącego strażnika i przeszli przez drzwi, w dół schodami i dalej w noc na młodych nogach i linkach.
Przełożyła Bożena Jóźwiak
Divine Madness
?słuchacze zdumieniem tknięci jak się zatrzymują te że, sprawiają i gwiazdy wędrujące zaczarowują smutku wyrazy Czyje… ?
Dmuchnął dymem przez papieros, a ten się wydłużył.
Spojrzał na zegar i dostrzegł, że wskazówki poruszają się do tyłu. Czasomierz powiedział mu, że jest 10.33 wieczorem i właśnie zmienia się na 10.32.
Wtedy ogarnęła go rozpacz, gdyż wiedział, że nic nie może na to poradzić. Schwytany w pułapkę, poruszał się w odwrotnym kierunku przez ciąg minionych czynności. Jakoś przeoczył ostrzeżenie.
Zazwyczaj pojawiał się najpierw efekt pryzmatu, rozbłysk różowych zakłóceń, senność, potem moment wyostrzonej percepcji…
Obrócił stronicę z lewej na prawą, przebiegając oczami z powrotem po wcześniej przebytym przez nie szlaku.
?znaczenie takie aż ma gniew którego, ten jest Kimże
Bezradny przypatrywał się zachowaniu swojego ciała.
Papieros osiągnął już pełną długość. Pstryknął zapalniczką, która wessała swój płomień, a potem wtrząsnął papierosa z powrotem do paczki.
Ziewnął na odwrót — najpierw wydech, potem wdech.
To nie działo się naprawdę — doktor mu to wyjaśnił. To połączenie smutku z epilepsją stworzyło ten niezwykły syndrom.
Miał już za sobą atak. Dialantin nie pomagał. Były to pourazowe halucynacje lokomocyjne pobudzane przez lęk, a przyspieszone atakiem.
Ale on w to nie wierzył, nie mógł uwierzyć — nie po tym, jak dwadzieścia minut mijało w przeciwnym kierunku; nie po tym, jak odkładał książkę na regał, wstawał, szedł tyłem przez pokój do szafy, odwieszał szlafrok, ponownie ubierał tę samą koszulę i spodnie, które nosił przez cały dzień, wycofywał się do baru i z powrotem wlewał z ust martini do kieliszka, łyk po łyku, aż naczynie się wypełniło. Nie rozlał ani kropli.
Poczuł zapowiedź smaku oliwki, a potem wszystko wróciło do normy.
Wskazówka na tarczy jego ręcznego zegarka biegła we właściwym kierunku.
Była 10.07.
Mógł się poruszać, jak mu się podoba.
Ponownie wypił martini.
Teraz, gdyby miał się trzymać wcześniejszego wzorca, ubrałby się w szlafrok i próbował czytać. Zamiast tego przygotował sobie następnego drinka.
Teraz tamten ciąg zdarzeń nie mógłby się powtórzyć.
Teraz wszystko nie mogłoby wydarzyć się tak, jak jego zdaniem, wydarzyło się i odwydarzyło.
Teraz wszystko działo się zupełnie inaczej, co najwyraźniej świadczyło, iż tamto było halucynacją. Nawet wrażenie, że zajęło to dwadzieścia sześć minut w każdą stronę, było próbą usprawiedliwienia.
Nic się nie zdarzyło.
…Nie powinienem pić, pomyślał. To może wywołać atak.
Roześmiał się.
Jakie to szaleństwo, ta cała sprawa…
Wspominając, pił dalej.
Rano jak zwykle darował sobie śniadanie, zauważył, że wkrótce to już przestanie być rano, wziął dwie aspiryny, letni prysznic, wypił filiżankę kawy i wyszedł.
Przed sobą miał park, fontannę, dzieci z łódkami, trawę i staw — i wszystkiego tego nienawidził; tak samo jak poranka, słonecznego blasku i błękitnej fosy wokół piętrzących się na kształt wież chmur.
Nienawidząc, usiadł tam i wspominał.
Przecież, gdyby był na krawędzi załamania, rozumował,
najbardziej pragnąłby po prostu się w tym zanurzyć, a nie dreptał pół kroku do przodu, pół kroku do tyłu.
Pamiętał dlaczego.
Lecz ranek jest tak przejrzysty, powietrze rześkie, a wszystko tak wyraźne i płonące zielonymi płomykami wiosny w znaku Barana, w kwietniu.
Przyglądał się, jak wiatr zwiewa resztki zimy pod odległy szary płot, popycha łódki przez stawek, aż dotrą do błotnistego brzegu, gdzie brodzą dzieci.
Fontanna miarowo rozpryskiwała swój zimny parasol ponad zabarwionymi na zielono miedzianymi delfinami. Słońce zapalało w niej iskierki, ilekroć poruszył głową, a wiatr splątywał strugi. Stado ptaszków dziubało kawałek batona w czerwonym papierku. Latawce kołysały się na swych ogonach dziobami w dół, by po chwili znów wzbić się w powietrze, gdy dzieciaki pociągały za niewidoczne sznurki. Linie telefoniczne splątane były z drewnianymi szkieletami i podartym papierem jak klucze basowe i rozmazane glissanda.
Nienawidził linii telefonicznych, latawców, dzieci i ptaków.
A nade wszystko, pomyślał, nienawidzi siebie samego.
Jak człowiek odczynia to, co już zostało dokonane? On tego nie robi. Nie istnieje na to sposób. Może cierpieć, wspominać, kajać się, przeklinać lub zapomnieć. Nic więcej. W takim sensie przeszłość jest nieunikniona.
Minęła go jakaś kobieta. Za późno podniósł wzrok, żeby dojrzeć jej twarz, lecz ciemny blond włosów opadających na kołnierzyk i zaokrąglenie pewnych, obciągniętych siatkowymi pończochami nóg poniżej krawędzi czarnego płaszcza, a powyżej pasującego do nich, żwawego postukiwania obcasów sprawiły, że oddech utknął mu gdzieś za żołądkiem, a oczy zostały schwytane w czarodziejską sieć jej kroków, figury i innych szczegółów. To było jak odpowiedź na ostatnią z jego myśli.
Na wpół podniósł się z ławki, kiedy w oczy uderzyły go różowe zakłócenia, a fontanna zmieniła się w wulkan tryskający tęczami.
Świat został zamrożony i podany mu pod szkłem.
Kobieta przeszła przed nim do tyłu, a on opuścił wzrok zbyt wcześnie, by zobaczyć jej twarz. Zdał sobie sprawę, że raz jeszcze zaczyna się ta męka, gdy obok przeleciały poruszające się do tyłu ptaki.
Poddał się temu. Niech go trzyma, dopóki się nie załamie, dopóki nie będzie zupełnie wykończony i nic już w nim nie pozostanie.
Czekał więc na tej ławce, patrząc jak fontanna z powrotem zbiera swoje wody, wciągając je w głąb siebie wielkim łukiem w górę ponad nieruchomymi delfinami. Patrzył, jak łódki ścigają się tyłem poprzez staw, płot uwalnia od zabłąkanych skrawków papieru, a ptaki zwracają batonik z powrotem czerwonemu papierkowi, jeden chrupiący kawałek po drugim.
Tylko jego myśli pozostały nietknięte — ciało należało do cofającej się fali.
W końcu wstał i tyłem wyspacerował z parku.
Na ulicy tyłem przegonił go jakiś chłopiec, wciągając z gwizdem urywki popularnej melodii.
Krokiem raka wszedł po schodach do swojego mieszkania, czując narastający kac, odpił swoją kawę, odkąpał się, odpołknął aspiryny i położył się do łóżka, czując się strasznie.
Niech będzie, co ma być, postanowił.
Przez jego myśli przebiegł w odwrotnej kolejności mgliście zapamiętany z nocy sen, kończąc się niezasłużonym happy Endem.
Kiedy się obudził, było ciemno.
Czuł się bardzo pijany.
Cofnął się do barku i zaczął wypluwać swoje drinki, jeden po drugim, do tego samego kieliszka, z którego pił poprzedniej nocy, i przelewać je do butelek. Okazało się, że rozdzielenie ginu i wermutu nie jest żadną sztuką. Wystarczyło potrzymać odkorkowane butelki nad ladą, a odpowiednie alkohole same do nich wskakiwały.
W miarę jak to robił, czuł się coraz mniej i mniej pijany.
W końcu zasiadł przed tym pierwszym martini i była 10.07 po południu. W swoich halucynacjach zaczął się zastanawiać nad innym przywidzeniem. Czyżby czas się podwójnie zapętlił — najpierw do przodu, a potem do tyłu, poprzez jego poprzedni atak?
Nie.
Było tak, jakby to się nigdy nie zdarzyło, nigdy nie miało miejsca Nadal cofał się przez wieczór, odczyniając rzeczy, które zrobił Podniósł słuchawkę, powiedział „Do widzenia”, odoznajmił Murrayowi, że jutro ponownie nie przyjdzie do pracy, posłuchał przez chwilę, odłożył słuchawkę na widełki i patrzył na dzwoniący telefon.
Słońce wzeszło na zachodzie i ludzie cofali swoje samochody do pracy.
Przeczytał prognozę pogody i nagłówki w wieczornej gazecie, zwinął ją i odłożył w holu.
Był to najdłuższy atak, jaki dotąd miał, ale właściwie wcale się tym nie przejmował Usadowił się w nim wygodnie i obserwował, jak dzień zwija się z powrotem ku porankowi.
W miarę jak robiło się coraz wcześniej, jego kac powracał, a kładąc się ponownie do łóżka, czuł się okropnie.
Kiedy obudził się o wieczór wcześniej, był strasznie pijany. Aż dwie butelki napełnił, zakorkował i z powrotem zapieczętował. Wiedział, że wkrótce będzie je musiał odnieść do sklepu i odebrać pieniądze.
Siedząc potem cały dzień, podczas gdy jego usta cofały przekleństwa i wydalały drinki, a oczy przebiegały wstecz linijki tekstu, wiedział, że w tym czasie nowe samochody wracają do Detroit i są tam rozmontowywane, nieboszczycy budzą się do stanu agonii, a księża na całym świecie odprawiają czarne msze, nic o tym nie wiedząc.
Chciał się roześmiać, ale nie potrafił zmusić do tego swoich ust.
Wydmuchnął z powrotem dwie i pół paczki papierosów.
Potem nadciągnął kolejny kac i mężczyzna położył się do łóżka. Później słońce zaszło na wschodzie.
Skrzydlaty rydwan Czasu przeleciał przed nim, kiedy otwierał drzwi i mówił „Do widzenia” swoim pocieszycielom, którzy weszli do środka, usiedli i tłumaczyli, żeby się za bardzo nie zadręczał.
Załkał bez łez i zdał sobie sprawę, co niedługo nastąpi.
Pomimo swojego szaleństwa, cierpiał.
…Cierpiał, podczas gdy dni zwijały się z powrotem.
…Nieubłaganie z powrotem.
…Nieubłaganie, aż uświadomił sobie, że ten moment lada chwila nadejdzie.
Zacisnął żeby swojej świadomości.
Był ubrany w czarny garnitur i wylewał z siebie do szklaneczki drink za drinkiem, podczas gdy gdzieś tam ludzie wskrobywali glinę z powrotem na łopaty, których użyją do odkopania grobu.
Cofnął samochód do domu pogrzebowego, zaparkował i wsiadł do limuzyny.
Cofali się całą drogę na cmentarz.
Stał wśród przyjaciół i słuchał głosu kapłana.
— Prochem jesteś i w proch się obrócisz — mówił, co znaczy dokładnie to samo, obojętnie w którą stronę się to wypowiada.
Trumnę zabrano z powrotem do karawanu i odwieziono do domu pogrzebowego.
Przesiedział od końca do początku całe nabożeństwo żałobne, wrócił do domu, goląc się, patrzył, jak odrasta mu zarost i powróciwszy do sytuacji sprzed mycia zębów, położył się do łóżka.
Obudził się i ponownie poszedł domu pogrzebowego.
Wszystkie kwiaty znów znajdowały się na miejscu.
Przyjaciele z poważnymi twarzami, pisząc wspak, usuwali podpisy z księgi kondolencyjnej i odpotrząsali jego ręką. Potem wchodzili do środka, by usiąść na chwilę i popatrzeć na zamkniętą trumnę. Później wychodzili, aż w końcu został sam z dyrektorem domu pogrzebowego.
Potem był już tylko sam ze sobą.
Łzy płynęły mu po policzkach.
Garnitur i koszula były znów sztywne i nie pomięte.
Wrócił do domu, rozebrał się, potargał włosy. Dzień kurczył się wokół niego aż do poranka, kiedy wrócił do łóżka i odespał kolejną noc.
Wieczorem poprzedniego dnia, kiedy się obudził, zdał sobie sprawę, ku czemu zmierza. Zbierając całą siłę woli, dwukrotnie próbował przerwać ciąg wydarzeń. Nie udało mu się. Chciał umrzeć. Gdyby zabił się tamtego dnia, nie cofałby się teraz ku temu.
Czuł gdzieś w środku gromadzące się łzy na myśl o przeszłości zawartej w niecałych dwudziestu czterech godzinach przed nim.
Przeszłość podkradała się ku niemu tego dnia, gdy zaczynał od końca negocjacje w sprawie zakupu trumny, grobowca, niezbędnych akcesoriów.
Później wracał do domu z największym z dotychczasowych kacem i spał, dopóki nie został obudzony, żeby wylać z siebie drinka za drinkiem, powrócić do kostnicy i znów do domu w samą porę, żeby odwiesić słuchawkę do tej rozmowy, do tej rozmowy, która przerwała…
…Ciszę jego gniewu swoim dzwonieniem.
Ona nie żyła.
Leżała teraz gdzieś tam w szczątkach swojego samochodu na autostradzie międzystanowej nr 90.
Chodząc nerwowo z wydłużającym się papierosem w ustach, wiedział, że leży tam, krwawiąc.
…Potem umierając, kiedy samochód rozbił się przy szybkości 80 mil na godzinę.
…Potem żywa?
Później złożona z powrotem wraz z samochodem i znowu żywa, wskrzeszona? Właśnie w tej chwili cofająca samochód do domu ze straszliwą prędkością, żeby odtrzasnąć drzwiami na zakończenie ich ostatniej kłótni? Żeby odnawrzeszczeć na niego i żeby na nią naodwrzeszczano?
Krzyknął w głębi swojej świadomości. Załamał ręce duszy.
To nie może się zatrzymać w tym momencie. Nie. Nie teraz.
Cały jego smutek i miłość, i nienawiść do siebie doprowadziły go aż tak daleko wstecz, tak blisko do chwili, gdy…
To nie może się teraz zakończyć.
Po chwili przeszedł do salonu, przy czym jego nogi kroczyły, usta przeklinały, a on sam czekał.
Drzwi otworzyły się z hukiem.
Ona spojrzała do środka na niego — tusz miała rozmazany, a łzy płynęły jej po policzkach.
— !piekła do idź razie takim W — powiedział.
— !zamierzam Właśnie — odparła.
Weszła tyłem do środka, zamknęła drzwi. Odwiesiła pospiesznie płaszcz do szafy w holu.
— .uważasz tak faktycznie Jeżeli — wzruszył ramionami.
— !amym tobą poza obchodzi nie cię Nikt — krzyknęła.
— !dziecko jak się Zachowujesz — oświadczył.
— !przepraszam powiedzieć chociaż Mógłbyś.
Jej oczy błysnęły jak szmaragdy przez różowe zakłócenia i znów była piękna i żywa. W swojej świadomości tańczył taniec radości.
Nadeszła zmiana.
— Mógłbyś chociaż powiedzieć przepraszam’
— Przepraszam — powiedział, ujmując jej dłoń tak mocno, że nie mogła jej wyrwać. — Nie masz pojęcia, jak bardzo mi przykro.
— Chodź do mnie — powiedział, a ona go posłuchała.
Przełożyła Bożena Jóźwiak
Corrida
Obudził go torturujący uszy, ultradźwiękowy jęk pozostający tuz poza granicą słyszalności.
W ciemnościach pozbierał się na nogi.
Kilkakroć odbił się od ścian, mm w końcu dotarło don, że przedramiona ma obolałe jakby od wielkiej ilości zastrzyków.
Ultradźwiękowy jęk doprowadzał go do szału.
Uciec! Musiał za wszelką cenę uciec!
Z lewej pojawiła się plama światła.
Pobiegł w jej stronę — zanim dobiegł, zmieniła się w otwarte drzwi.
Wypadł przez nie i stanął, mrugając zawzięcie, oślepiony przez wszechobecny blask.
Był nagi i spocony. Jego umysł wypełniała mgła i cienie nie dokończonych snów.
Usłyszał ryk tłumu i wytężył wzrok, usiłując przebić się przez oślepiający blask.
W pewnej odległości zamajaczyła mu wysoka, ciemna plama, jakby jakaś postać. Rozwścieczony pognał w tamtym kierunku, nie wiedząc dlaczego właściwie to robi. Gorący piasek parzył jego bose stopy ale rozsadzająca go wściekłość zmuszała do ignorowania bólu Jakaś część umysłu bezustannie powtarzała mu pytanie „Dlaczego?” ale to też ignorował.
A potem stanął.
Przed sobą ujrzał nagą kobietę jej zapraszający gest wywołał zaskakujący jego samego efekt poczuł, jak ożywa mu coś między nogami coś o czego istnieniu też zapomniał.
Powoli skierował się w jej stronę.
Tanecznym krokiem oddaliła się od niego.
Przyspieszył, już był tuz obok i miał ją objąć, gdy prawe ramię zapłonęło żywym ogniem. Spojrzał na nie zdziwiony: wystawał z niego aluminiowy pręt. Czul ciepło spływającej krwi.
Rozległ się następny ryk tłumu.
…I ponownie pojawiła się ona.
Jeszcze raz próbował jej dosięgnąć i tym razem zapłonęło lewe ramię. Zniknęła gdzieś, a on stał we wszechobecnym blasku, mrugając oślepiony i potrząsając głową.
— Ktoś tu oszukuje — zdecydował. — Nie bawię się tak.
Pojawiła się ponownie, ale tym razem ją zignorował.
Oba ramiona zapłonęły bólem, lecz nawet się nie poruszył, próbując rozjaśnić mgłę wypełniającą umysł.
Ciemna postać znów się pojawiła — tym razem udało mu się coś zobaczyć — miała ze siedem stóp wzrostu i dwie pary rąk. W jednej coś trzymała. Gdyby tylko nie to oślepiające światło, mógłby…
Nienawidził tej postaci i z furią ruszył w jej stronę.
Coś smagnęło go po boku, paląc żywym ogniem.
Zaczekać!
— Szaleństwo! Wszyscy podurnieli! To jest arena walk byków, a ja jestem człowiekiem. Ten tam jednak nim nie jest. Coś tu jest nie tak!
Opadł na czworaki, próbując zyskać na czasie. Nabrał piasku w obie dłonie.
Ramiona sparaliżował ból jak przy porażeniu prądem. Niezbyt silny, ale zdecydowanie denerwujący. Ignorował go, jak długo mógł, po czym wstał.
Ciemna postać machała czymś ku niemu i poczuł, jak wzbiera w nim nienawiść. Podbiegł kilka kroków i zatrzymał się. Pamiętał teraz, że nazywa się Michael Cassidy i jest prawnikiem z Nowego Jorku. Z firmy „Johnson, Weems, Daugherty i Cassidy”. Ktoś, mężczyzna, zatrzymał go, prosząc o ogień. Narożnik ulicy, późna, nocna godzina. To było wszystko, co pamiętał.
Cisnął piasek, celując w głowę postaci.
Zachwiała się, unosząc ramiona ku temu, co mogłoby być twarzą.
Zacisnął żeby, wyrwał z ramienia pręt i z całych sił pchnął, mierząc zaostrzonym końcem w korpus postaci.
Coś dotknęło nasady jego głowy i zapadła ciemność.
Znów ten oślepiający blask, nie wiedział, jak długo leżał na piasku.
Gdy odzyskał zdolność ruchu, ciemna postać tkwiła przed nim jak uprzednio. Spróbował zwalić ją z nóg.
Chybił i przez jego plecy przelała się fala bólu.
Gdy podniósł się ponownie, ryknął:
— Nie możecie mi tego robić! Jestem człowiekiem, nie bykiem!
Rozległa się owacja.
Sześć kolejnych prób; sześciokrotnie próbował powalić ciemną postać. Złapać ją, skopać czy w jakikolwiek inny sposób zranić. Za każdym jednak razem krzywdził sam siebie.
Gdy z trudem łapiąc oddech, wstał po raz kolejny, bolało go całe ciało, ale na moment rozjaśniło mu się w głowie.
— Jesteś bogiem, prawda — spytał. — I tak się mną zabawiasz…
Postać nie odpowiedziała, toteż ponownie zaatakował.
Zwolnił tuż przed nią i szczupakiem rzucił się w przód, celując w nogi.
Poczuł silny ból w boku, ale powalił przeciwnika. Zaczął go okładać pięściami, gdy poczuł ostry ból w piersiach. A potem nadeszło ogólne otępienie i bezwład.
— Albo nie jesteś? — spytał drętwiejącymi wargami. — Nie, nie jesteś… Gdzie w takim razie ja jestem?
W ostatnim przebłysku świadomości poczuł dotyk czegoś, czym odcinano mu uszy.
Przełożył Jarosław Kotarski
Love Is an Imaginary Number
Powinni byli wiedzieć, że nie będą w stanie utrzymać mnie uwiązanego na zawsze. Zapewne wiedzieli i dlatego ciągle była Stella.
Przyjrzałem się jej, leżąc tam z ramieniem wyciągniętym nad jej głową — burza potarganych blond włosów okalała jej śpiącą twarz. Była kimś więcej niż moją żoną — była strażnikiem. Jakże byłem ślepy, nie dostrzegając tego wcześniej.
A tak właściwie, co poza tym mi zrobili?
Zmusili mnie, żebym zapomniał, kim jestem.
Ponieważ byłem im podobny, ale nie należałem do nich, przywiązali mnie do tego czasu i miejsca. Zmusili, żebym zapomniał. Przyszpilili mnie miłością. Wstałem i w tym momencie opadły ostatnie łańcuchy.
Pojedynczy promień księżyca przecinał podłogę sypialni. Przekroczyłem go, idąc do miejsca, gdzie wisiały moje rzeczy.
Słyszałem leciutkie dźwięki muzyki dobiegające z oddali. To właśnie przez nią to się stało. Już od tak dawna jej nie słyszałem.
Jak mnie złapali w tę pułapkę?
To małe królestwo, wieki temu, jakieś Tam, gdzie wprowadziłem proch strzelniczy. Tak, to było to miejsce! Schwytali mnie tam z moim Tam wykonanym mnisim kapturem i klasyczną łaciną. Potem pranie mózgu i przykucie do tego Kiedy Indziej.
Zaśmiałem się cicho, kończąc się ubierać. Od jak dawna żyłem w tym miejscu? Pamiętałem czterdzieści pięć lat, lecz ile z tego było sfałszowane?
Lustro w holu ukazało mi mężczyznę w średnim wieku, lekko zaokrąglonego, z rzednącymi włosami, ubranego w czerwoną sportową koszulę i czarne spodnie.
Muzyka brzmiała coraz głośniej, muzyka, którą tylko ja słyszałem, gitary i równomierne bum skórzanego bębna.
Mój niezwykły werblista! Skojarzcie mnie z aniołem, a i tak nie zrobicie ze mnie świętego, towarzysze!
Przywróciłem sobie młodość i siłę.
Potem zszedłem do salonu i podszedłszy do barku, nalałem sobie kieliszek wina. Sączyłem je powoli, dopóki muzyka nie osiągnęła największej intensywności, a wtedy jednym haustem dokończyłem i cisnąłem kieliszek na podłogę. Byłem wolny!
Miałem już wychodzić, gdy nad głową usłyszałem jakiś dźwięk.
Stella się obudziła.
Jednocześnie zadzwonił telefon. Wisiał tam na ścianie i dzwonił, dzwonił, aż nie mogłem już tego znieść.
Podniosłem słuchawkę
— Znowu to zrobiłeś — odezwał się ten stary, znajomy głos.
— Nie róbcie krzywdy kobiecie — powiedziałem. — Nie mogła mnie stale pilnować.
— Lepiej będzie, jeśli zostaniesz dokładnie tam, gdzie jesteś — ostrzegł mnie głos. — To zaoszczędzi nam obu mnóstwa kłopotów.
— Dobranoc — odparłem, kończąc rozmowę.
Słuchawka zatrzasnęła się wokół mojego nadgarstka, a kabel stał się łańcuchem umocowanym do pierścienia w ścianie. Jakie to dziecinne z ich strony!
Słyszałem Stellę ubierającą się na górze Przesunąłem się o osiemnaście kroków w bok. Stamtąd do miejsca, gdzie moja pokryta łuską kończyna z łatwością wysunęła się z owiniętej wokół niej winorośli. Potem z powrotem do salonu i frontowymi drzwiami na dwór. Potrzebowałem wierzchowca. Wycofałem z garażu kabriolet. Było to szybsze z naszych dwóch aut Później prosto na nocną szosę, a po chwili usłyszałem nad głową grzmot pioruna.
To był Piper Cub lecący nisko i pozbawiony kontroli. Nadepnąłem na hamulce, a on przeleciał dalej, ścinając wierzchołki drzew i zrywając linie telefoniczne, aż w końcu rozbił się na środku ulicy, pół przecznicy przede mną. Gwałtownym skrętem w lewo wjechałem w alejkę, a potem w ulicę równoległą do poprzedniej.
Skoro chcieli rozegrać to w ten sposób… no cóż, sam też mam sporo pomysłów tego typu. Byłem jednak zadowolony, że zaczęli pierwsi.
Starałem się wyjechać z miasta na wieś, gdzie mógłbym wytworzyć głowicę parową.
W moim tylnym lusterku pojawiły się światła.
Oni?
Za wcześnie.
Było to albo inne auto jadące po prostu w tym samym kierunku, albo Stella.
Ostrożność jest zawsze lepsza od nieostrożności, poucza grecki chór.
Zmieniłem więc, ale nie biegi.
Pędziłem teraz niższym, obdarzonym większą mocą samochodem.
Znowu zmiana.
Miałem kierownicę ze złej strony i mknąłem złą stroną autostrady.
I znowu.
Teraz nie było już kół. Mój pojazd pędził naprzód na poduszce powietrznej ponad wyjeżdżoną, zniszczoną szosą. Wszystkie budynki, które mijałem, były z metalu. Nie widziałem w okolicy niczego zbudowanego z kamienia, cegły czy drewna.
Na długim zakręcie za moimi plecami ukazała się para reflektorów.
Zgasiłem własne światła i zmieniałem, zmieniałem, zmieniałem.
Śmigałem w powietrzu wysoko nad rozległymi moczarami, nawlekając bariery dźwięku jak koraliki na nitkę swojego szlaku. Potem kolejna zmiana i mknąłem nisko nad parującym lądem, gdzie wielkie gady podnosiły łby jak łodygi fasoli ze swoich kąpielisk. W tym świecie słońce świeciło wysoko niczym acetylenowa lampa w przestworzach. Siłą woli utrzymywałem rozpadający się pojazd w całości i wyczekiwałem pościgu. Nie było.
Znowu zmiana.
Przede mną rozciągał się ciemny las sięgający niemal stóp wysokiego wzgórza, na którym stał starodawny zamek. Siedząc na hipogryfie, leciałem ubrany na modłę wojownika–czarownika. Skierowałem swojego wierzchowca ku nadającemu się do wylądowania miejscu pośród lasu.
— Stań się koniem — rozkazałem, wygłaszając odpowiednie zaklęcie.
Po chwili siedziałem już na grzbiecie czarnego ogiera kłusującego ścieżką wijącą się wśród mrocznego boru.
Czy powinienem tu pozostać i walczyć z nimi za pomocą magii, czy raczej jechać dalej i stawić im czoło w świecie nauki? A może wycofać się okrężną drogą do jakiegoś odległego Tam, licząc na to, że całkiem im się wymknę?
Odpowiedź na moje pytania znalazła się sama.
Za plecami usłyszałem stukot kopyt i pojawił się rycerz. Siedział na wysokim, dumnym rumaku, ubrany w lśniącą zbroję, a na tarczy miał wymalowany czerwony krzyż.
— Dotarłeś już dostatecznie daleko — oświadczył. — Ściągnij lejce!
Miecz, który trzymał uniesiony wysoko nad głową, był paskudnym, błyszczącym orężem, dopóki nie zamieniłem go w węża. Rzucił go na ziemię, a gad wśliznął się w leśne poszycie.
— Cóż to takiego mówiłeś? — spytałem.
— Dlaczego się nie poddasz? — spytał. — Nie przyłączysz się do nas albo nie przestaniesz próbować?
— A dlaczego ty się nie poddasz? Nie rzucisz ich i nie przyłączysz się do mnie? Razem możemy zmienić wiele czasów i miejsc. Masz zdolności i wyszkolenie…
Do tego czasu zbliżył się na tyle, że mógł mnie dosięgnąć i próbował zepchnąć mnie z konia krawędzią swojej tarczy.
Na mój gest jego rumak stanął dęba, zrzucając go na ziemię.
— Wszędzie, którędy idziesz, wojny i cierpienia kroczą twoim śladem! — wykrztusił, z trudem chwytając powietrze.
— Każdy postęp kosztuje. To, o czym mówisz, to bóle dorastania, a nie ostateczny rezultat.
— Głupcze! Nie istnieje coś takiego jak postęp! Nie taki, jak ty to widzisz! Jaki pożytek z tych wszystkich maszyn i idei, które wprowadzasz do ich cywilizacji, jeżeli nie zmieniasz samych ludzi?
— Myśl i technika idą naprzód, człowiek podąża za nimi wolniej — wyjaśniłem, po czym zsiadłem z konia i podszedłem do niego — Jedyne, do czego dąży twój rodzaj, to nieustanne średniowiecze na wszystkich płaszczyznach egzystencji. Mimo wszystko, przykro mi, że muszę to zrobić.
Wyciągnąłem nóż z pochwy u paska i zatopiłem go w otworze przyłbicy, lecz hełm był pusty. Jego właściciel zdążył uciec w inne Miejsce, co jeszcze raz przekonało mnie o daremności dyskutowania z etykami ewolucjonistami.
Dosiadłem wierzchowca i pojechałem dalej.
Po jakimś czasie za plecami ponownie rozległ się tętent. Wypowiedziałem kolejne zaklęcie, które przeniosło mnie na grzbiet smukłego jednorożca pędzącego z oślepiającą szybkością pomiędzy ciemnymi drzewami. Mimo wszystko nadal słyszałem za sobą pościg. W końcu dotarłem do niewielkiej polany, na środku której wznosił się wysoki kopiec. Rozpoznawszy w nim miejsce mocy, puściłem luzem jednorożca, który wkrótce zniknął.
Tymczasem wspiąłem się na kopiec i usiadłem na wierzchołku. Zapaliłem cygaro i czekałem Nie spodziewałem się ze znajdą mnie tak szybko, i muszę przyznać, że mnie to zirytowało. Tutaj stawię czoło prześladowcy.
Na polanę wjechała smukła, szara klacz.
— Stella!
— Zejdź stamtąd! — krzyknęła. — Oni lada moment przypuszczą atak!
— Amen — odparłem. — Jestem gotów.
— Przewyższają cię liczebnie! Zawsze tak jest! Będziesz z nimi przegrywał raz za razem, tak długo, jak będziesz się upierał przy walce. Zejdź i odejdź ze mną. Może jeszcze nie jest za późno!
— Ja miałbym się wycofać? — spytałem. — Jestem instytucją. Beze mnie nie będą mieli przeciw komu urządzać wypraw krzyżowych. Pomysł, jaka nuda.
Z nieba runął grot błyskawicy, lecz przy moim kopcu zmienił kierunek i usmażył pobliskie drzewo.
— Już zaczęli!
— Więc uciekaj stąd, dziewczyno. To nie twoja walka.
— Ty jesteś mój!
— Ja jestem swój własny! Niczyj inny! Nie zapominaj o tym!
— Kocham cię!
— Zdradziłaś mnie!
— Nie Twierdzisz, że kochasz ludzkość
— Bo kocham!
— Nie wierzę ci! Nie po tym wszystkim, co jej wyrządziłeś!
Uniosłem dłoń.
— Wypędzam cię z tego Teraz i Tutaj — powiedziałem i już po chwili znów byłem sam.
Spadły kolejne błyskawice, wypalając ziemię wokół mnie. Potrząsnąłem pięścią.
— Czy wy nigdy nie zrezygnujecie? Dajcie mi sto lat pokoju, żebym mógł z mmi popracować, a pokażę wam świat, którego istnienie nawet wam się nie śniło! — krzyknąłem.
W odpowiedzi ziemia zaczęła dygotać.
Walczyłem z nimi. Ciskałem błyskawice z powrotem w ich twarze, a kiedy zaczął dąć wiatr, wyginałem je w drugą stronę. Jednak ziemia nadal się trzęsła i u podnóża kopca zaczęły pojawiać się pęknięcia.
— Pokażcie się! — krzyczałem. — Wychodźcie do mnie po jednym naraz, a przekonacie się, jaką mocą władam!
Lecz ziemia się otworzyła i kopiec rozpadł się na części.
Spadłem w ciemność.
Biegłem. Zmieniłem się dotąd trzy razy i byłem teraz futrzastym stworzeniem gonionym przez wyjącą hordę z płonącymi jak reflektory oczami i kłami przypominającymi miecze. Prześlizgiwałem się między ciemnymi korzeniami figowca, a długodziobe ptaszydła sondowały grunt w poszukiwaniu mojego łuskowatego ciała. Mknąłem na skrzydłach kolibra i usłyszałem krzyk jastrzębia.
Płynąłem przez ciemność i pojawiły się macki.
Wyemitowałem się w postaci fali, wznosząc się i opadając z wielką częstotliwością. Natrafiłem na zakłócenia.
Padałem, a oni byli wszędzie wokół mnie.
Zostałem schwytany, jak ryba jest chwytana w sieć. Zostałem usidlony i związany.
Skądś dobiegało mnie jej łkanie.
— Dlaczego próbujesz, ciągle na nowo próbujesz? — pytała. — Dlaczego nie możesz się zadowolić życiem ze mną, życiem w pokoju i bez pośpiechu? Czy nie pamiętasz, co ci zrobili w przeszłości? Czy czas spędzony ze mną nie był znacznie lepszy?
— Nie! — krzyknąłem.
— Kocham cię — powiedziała.
— Taka miłość to liczba urojona — oświadczyłem jej, po czym zostałem uniesiony z miejsca, gdzie leżałem, i poniesiony dalej.
Ona, łkając, podążyła moim śladem.
— Ubłagałam ich, żeby dali ci szansę zawarcia pokoju, ale ty cisnąłeś mi tym darem w twarz.
— Pokój eunucha, pokój lobotomii, lotosu i torazyny — odparłem. — Nie, lepiej niech zrobią ze mną, co zechcą, a wtedy ich prawdy ujawnią swoje fałszywe oblicza.
— Czy ty naprawdę myślisz to, co mówisz? — spytała. — Czyżbyś już zapomniał o słońcu na Kaukazie, o sępie rozdzierającym ci bok, jeden upalny dzień po drugim?
— Ja nie zapominam — odparłem — lecz przeklinam ich Będę im się przeciwstawiał aż do kresu Kiedy i Gdziekolwiek, a pewnego dnia to ja zwyciężę.
— Kocham cię — powiedziała.
— Czy ty naprawdę myślisz to, co mówisz?
— Głupiec! — zabrzmiał chór głosów, kiedy kładziono mnie na skale w tej pieczarze i przykuwano łańcuchami.
Przez cały długi dzień uwiązany tam wąż pluje mi jadem w twarz, a ona trzyma naczynie, w które go łapie. Tylko wtedy, kiedy kobieta, która mnie zdradziła, musi opróżnić to naczynie, jad trafia mi w oczy i krzyczę.
Lecz pewnego dnia znów będę wolny, by wspomóc cierpiącą od wieków ludzkość jednym z wielu moich darów, i tego dnia, gdy zrzucę swe okowy, zadrży niebo na wysokościach. Zanim jednak ta chwila nadejdzie, mogę tylko przyglądać się delikatnym, trudnym do zniesienia prętom jej palców na dnie naczynia i krzyczeć, ilekroć je odsunie.
Przełożyła Bożena Jóźwiak
The Man Who Loved the Faioli
Jest to opowieść o Johnie Audenie i faioli i nikt nie zna tej historii lepiej niż ja. Posłuchajcie:
Zdarzyło się to owego wieczoru, gdy John spacerował w miejscu, które lubił najbardziej (nie było bowiem żadnego powodu, aby nie miał się tam przechadzać). Zobaczył faioli siedzącą nad Doliną Śmierci.
Jej świetliste skrzydła migotały, znikając właśnie w chwili, gdy na nią spojrzał, i odniósł wrażenie, że siedzi tam zwyczajna, ziemska dziewczyna. Cała w bieli, z czarnymi warkoczami spływającymi na plecy.
Siedziała, zanosząc się płaczem.
Dostrzegł ją przez na wpół martwe światło półmartwego słońca, w którym ludzkie oczy nie rozróżniają perspektywy ani odległości. Położył dłoń na jej ramieniu, mówiąc słowa otuchy i powitania, lecz zachowywała się tak, jakby go wcale nie było — płakała dalej. Łzy płynęły po jej srebrzystych policzkach, a długie paznokcie szarpały dłoń — jednakże bez jednej choćby kropli krwi. Migdałowe oczy patrzyły przez niego jak przez powietrze. Wtedy zrozumiał, że prawdą jest wszystko, co usłyszał od nas o faioli — że widzieć je można tylko żywe, nigdy martwe, że przyjmują kształty najpowabniejszych kobiet wszechświata i że potrzebują ludzi, aby przeżyć.
Sam, będąc martwym, rozpatrywał konsekwencje kolejnego powrotu do życia, choćby na pewien czas. Faioli przybywały bowiem do mężczyzn na miesiąc przed ich śmiercią. Przybywały najczęściej do tych, którzy śmierci szukali. Żyły z nimi przez ten finałowy czas, zapewniając wszelkie znane ludziom przyjemności i opiekując się nimi. Trwało to wszystko do ostatniego, trzydziestego pierwszego dnia, w którym następował Pocałunek Śmierci wysysający z ciała życie. Wszyscy, których to spotkało, akceptowali to — nie, oni tego oczekiwali. Nikt nie umie odpowiedzieć na pytanie „Dlaczego?” Dlaczego władza faioli nad żywymi istotami jest tak wielka? A jest tak dlatego, że ci, którzy się dowiedzieli, są już martwi i nie przekazują nikomu swoich informacji.
Patrząc na faioli — najcudowniejszą istotę, jaką spotkał w ciągu wszystkich swoich czterystu tysięcy dni — rozważył za i przeciw ponownego zmartwychwstania. I odszukał miejsce pod swą lewą pachą, gdzie znajdował się aktywator przywracający go do życia.
Materializował się.
Czuł to każdym nerwem — miał nagie ciało i czuł je dotykiem. Czuł, jak tajemnica życia znowu do niego wraca. Wiedział, że ponownie jest mężczyzną.
— Mówię: „Witaj i nie obawiaj siꔑ — rzekł, a głos jego był jak powiew wiatru, którego drzewa nigdy nie zapomną, jak i on nie zapomni zapachu i barwy, jakie do niego dotarły, gdy spytała:
— Skąd się tu wziąłeś, człowieku? Nie było cię przed chwilą.
— Przybywam z Doliny Śmierci — odparł. — Pozwól mi dotknąć twej twarzy.
— To dziwne, że nie poczułam twego nadejścia.
— To dziwny świat.
— To prawda; jesteś tu jedyną żywą istotą.
I spytał ją:
— Jak ci na imię?
— Nazywaj mnie Sythia.
— Ja jestem John, John Auden.
— Przybyłam tu, aby być z tobą, dać ci przyjemność i rozkosz — rzekła i wiedział, że rytuał się rozpoczął.
— Dlaczego płakałaś, gdy cię znalazłem?
— Myślałam, że cały ten świat jest martwy, a byłam zbyt zmęczona, by lecieć dalej. Czy żyjesz daleko stąd?
— Nie, całkiem blisko.
— Zabierzesz mnie tam, do miejsca, w którym żyjesz?
— Tak.
Wstała i poszła za nim do Doliny Śmierci, gdzie znajdował się jego dom. Schodzili niżej i niżej, a wszystko wokół było wspomnieniem po tych, którzy tu niegdyś żyli. Nie widziały i nie starały się tego zauważyć jej oczy, bacznie rozglądające się dookoła.
— Dlaczego nazywasz to miejsce Doliną Śmierci?
— Bo wszystko, co tu jest, jest martwe.
— Nie odczułam nic takiego.
— Wiem o tym.
Przecięli Dolinę Kości, gdzie leżały stosy zmarłych z różnych światów i różnych ras, i nie dostrzegła niczego. Szła przez cmentarzysko wszechświata i nie widziała go. Spotkała jego dozorcę i nie wiedziała, kim jest ten, który szedł obok jak pijany.
Zaprowadził ją do domu — miejsca, gdzie nigdy nie stał jego dom, ale mógłby stać — i uruchomił aktywator budynku. W ścianach zapłonęło światło, nigdy dotąd nie używane, a teraz niezbędne. Drzwi zamknęły się za nimi, a temperatura podniosła się do normalnej. Zaczęła pracować klimatyzacja. Nabrał powietrza w płuca i smakował je, rozkoszując się dawno zapomnianym aromatem. Serce w jego piersi biło równo, a krążąca w ciele czerwona, gorąca krew napełniała go nieoczekiwaną przyjemnością. Po raz pierwszy od wieków przygotował posiłek i wino.
Czy ktokolwiek mógł odczuwać teraz to, co on? Był pewien, że nikt. Jadła razem z nim, bawiąc się pożywieniem, próbując wszystkiego, ale nie sycąc się niczym. On natomiast pochłaniał mnóstwo potraw i zapijał je winem, odnajdując w tym dawno zapomnianą przyjemność. Był szczęśliwy.
— To miejsce jest takie dziwne — rzekła. — Gdzie sypiasz?
— Przyzwyczaiłem się, a śpię tu — odparł, pokazując pokój, o którego przeznaczeniu, jak sądził, zapomniał na zawsze.
Weszli; pociągnęła go do łóżka i do rozkoszy swego ciała. Tej nocy kochał ją, kochał wiele razy, z zapamiętaniem wspomaganym przez alkohol, usuwając przyszłość w zapomnienie, aż pozostało tylko zapamiętanie.
Następnego dnia, gdy słońce oświetliło dolinę przydymionym, przypominającym księżycowy blaskiem, obudził się. Położyła jego głowę na swych piersiach i spytała:
— Nie jesteś jak inni, którzy żyją i umierają; jesteś bardziej jak my, faioli. Wyciskasz z życia wszystko, co możesz, i używasz go w tempie, jakiego nikt dłużej nie wytrzyma. Kim jesteś?
— Jedynym, który wie, że dni człowieka są policzone, i który wie, ile ich jeszcze zostało, zanim pogrąży się w nicości.
— Jesteś dziwny. Czy zadowoliłam cię?
— Bardziej niż cokolwiek dotąd.
Westchnęła i raz jeszcze odnalazł słodycz jej ust.
Po śniadaniu spacerowali po Dolinie Kości. Nie mógł rozpoznać odległości ani perspektywy, a ona nie mogła dostrzec niczego, co niegdyś było żywe, a obecnie jest martwe. Gdy siedzieli na głazie i obejmował jej kibić, pokazał jej lądującą rakietę. Podążyła wzrokiem za jego gestem, lecz nic nie powiedziała. Zauważył automaty, które przywiozły szczątki z martwych już planet, i skierował jej głowę w tę stronę, ale tak naprawdę to nie dostrzegła nic z tych rzeczy, o których jej opowiadał. Nawet gdy jeden z nich zbliżył się, podając pokwitowanie liczby przywiezionych ciał, nie widziała lub nie rozumiała tego wszystkiego.
Przeżył te dni jak we śnie: spokojnie, miło, przyjemnie, z rzadka tylko przeżywając ataki bólu. Gdy widywała go pokonanego przez cierpienie, pytała, czemu swoim postępowaniem powoduje jego nawroty. Wtedy zawsze się uśmiechał i mówił: „Przyjemność i ból splatają się ze sobą” lub coś w tym rodzaju. Gdy zaś zapadał zmierzch, przygotowywała posiłek, mieszała drinki i recytowała różne fragmenty poezji; tak, niepostrzeżenie dla niego, zbliżali się ku miłości.
Na początku wiedział, że miesiąc, a teraz, że czas się kończy. Faioli —jakakolwiek była, płaciła rzetelnie za życie, które zabierała. Ciekawe, myślał, że one zawsze wiedzą, kiedy śmierć jest oczekiwana. Dają czasami o wiele więcej, niż dostają w zamian. Życie płynęło nieprzerwanie. Wiedział, że nigdy dotąd żadna faioli nie spotkała nikogo, kto byłby podobny do niego.
Sythia była dla niego niczym masa perłowa — na przemian zimna i gorąca. Jej twarz, gdy jej dotykał, przypominała serce kwiatu. I tak — dzięki faioli zwanej Sythią — zrozumiał, czym jest rzecz zwana miłością.
Praktycznie nie musi zajść nic, aby nastąpiła miłość. Wiedział, że Sythia potrzebuje go, aby móc wykorzystać, i był chyba jedynym, który może wykorzystać ją. Przed życiem i przed śmiercią, a właściwie przed ich utratą był doskonale zabezpieczony. Teraz był człowiekiem — i do tego żywym — gdyż to właśnie wybrał. Miał przed sobą miesiąc życia. Była to cena, jaką płacił za rozkosze oferowane mu przez Sythię. Pieściła go, jak wiatr pieści górę lodową, jak małego chłopca i jak starca. Gdy byli razem, odczuwał taką przyjemność, że cenę, którą miał zapłacić pod koniec miesiąca, akceptował bez wahania. Dlaczego zresztą miałby tego nie zrobić? Wiedział, że potrzebny jest jej do dalszego życia. Ale dlaczego miałby na to pozwalać? To stworzenie rodem z gwiazd miało mu zabrać tę jedyną rzecz, która jest naprawdę osobistą własnością człowieka. Kto będzie górą, to się jeszcze zobaczy, ale wiedział, że nie podda się bez walki, a finałowy pocałunek może być lepszy od wszystkiego, co było dotąd. Byli razem i tak było dobrze. Nie rozumiała go, ale starała się. I za to ją kochał, i to też było początkiem jego końca, gdyż miłość jest zjawiskiem właściwym wszystkim żywym istotom, a szczególnie żywym ludziom. Nie mogło jej znać to coś, znające tylko to, co nazywamy życiem. Dlatego nie starał się jej nigdy wytłumaczyć tego, choć z każdym dniem jej pocałunki były czulsze i mocniejsze, a każdy wydawał mu się wspomnieniem cieni dziwniejszych, ciemniejszych i cięższych od wszystkiego, co znał.
Jedyną rzeczą, której był pewien, było to, że coraz poważniej zapada na chorobę zwaną miłością. I że nadchodzi ten DZIEŃ.
Aż nadszedł.
Była jego, pieścił ją i nic go nie obchodził kalendarz ukazujący mijające dni. Wiedział, że opuści swe ciało dla jej ciała i twarzy, usidlony nimi tak, jak wszyscy dotąd mężczyźni. Ta słabość była przyczyną zguby ich wszystkich. Chciał wcielić się w jej ciało i nigdy go nie opuścić, ale wiedział, że przegrał. Minione dni osłabiły go zbyt mocno.
Gdy odbierał kolejny ładunek od robota, spytał go:
— Co byś zrobił, gdybyś znalazł rzecz dającą ci wszystko, czego zapragniesz?
— Starałbym — się — to — złapać — odparł automat, a czerwone światło zalało jego korpus.
Ponieważ nie było następnego pytania, odszedł w kierunku Doliny Śmierci.
— Tak — odrzekł John — tylko że tego nie da się zrobić. Sythia nie rozumiała, po co tego ostatniego dnia wrócił tam, gdzie wszystko się rozpoczęło, gdzie ujrzał ją pierwszy raz. Gdy poczuł powiew śmierci, przysunęła się bliżej. Była tak miła i podniecona jak nigdy dotąd.
— Kocham cię — rzekł w końcu, a była to rzecz, której nigdy dotąd jej nie powiedział.
— Wiem — odrzekła — i w moim ręku jest, aby miłość ta się dopełniła. Ale przede wszystkim powiedz mi jedną rzecz: Jaka jest przyczyna twej samotności? Dlaczego wiesz więcej niż ktokolwiek z żyjących? O — rzeczach — które — już — nie — żyją? Jak zbliżyłeś się do mnie ten pierwszy raz bez mojej wiedzy?
— Dlatego, że już od dawna jestem martwy.
— Nie rozumiem tego, co mówisz.
— Pocałuj mnie i zapomnij o tym, tak będzie najlepiej. Ale była bardzo ciekawa i nie poprzestawała na tym, co już wiedziała.
— Jak to się dzieje, że balansujesz pomiędzy życiem, a tym — co — jest — martwe? Dlaczego jesteś taki, jak mówisz?
— Dobrze. Dzięki systemowi, który zainstalowano w moim ciele. Przekręcenie wyłącznika pod lewą pachą wyłącza moje serce. To tak samo, jak z elektrochemicznym systemem zabezpieczającym, który mają roboty — niewidzialne dla ciebie, jak wiem. Wyłącza się je, gdy nie ma potrzeby działania. To tajemnica mojego życia po śmierci. Jestem ochotnikiem — strażnikiem tego dobrowolnego cmentarzyska, na które odeszła ludzkość, a którego teraz pilnuję. Oto dlaczego jestem taki, jaki jestem. A teraz pocałuj mnie i skończmy z tym wszystkim.
Ale kobietopodobna lub mająca kobiecą postać istota zwana faioli była ciągle ciekawa i spytawszy: „Czy to ten, o którym mówiłeś?” — przekręciła przełącznik pod jego lewą pachą.
Teraz znów mógł spokojnie obserwować wszystko, wyciągać logiczne, obiektywne wnioski i analizować sytuację bez emocjonalnego zaangażowania (dzięki temu, co się stało, już nigdy nie dotknął aktywatora). Gdy po przekręceniu gałki nie znalazła martwego ciała, była zdziwiona i rozżalona — jak wtedy, kiedy ujrzał ją pierwszy raz. Potem świetliste skrzydła zawirowały i obraz jej postaci zaczął się rozpływać w barwnej aureoli, aż rozpłynął się i przez miejsce, gdzie przed chwilą była Sythia, widać było skały.
Jest to cała historia o Johnie Audenie — jedynym mężczyźnie, który kochał faioli i przeżył to (jeśli można to tak nazwać).
Wiem, że ciągle jest w Dolinie Śmierci i czasami zatrzymuje się tam, gdzie zaczęła się ta cała historia. I że myśli, myśli o tym, iż życie (a również i miłość) jest silniejsze od tego, z czego się składa, ale zawsze będzie słabsze od tego, na co się składa. Lecz tylko faioli mogłaby pomóc wyjaśnić te zawiłości.
Tylko że żadna z nich już nigdy więcej się tu nie pojawiła i nie pojawi.
Przełożył Jarosław Kotarski
Lucifer
Carlson stanął na wzgórzu w samym środku milczącego miasta, którego mieszkańcy wymarli.
Spojrzał w górę na Budynek — jedyny gmach przytłaczający swą wielkością każdą kratownicę hotelu, iglicę wieżowca czy plaster bloku mieszkalnego upakowane we wszystkie kilometry, które go wokół otaczały. Wznosząc się wysoko jak wieża, chwytał promienie krwawego słońca i w połowie wysokości przemieniał jakoś ich czerwień w złoto.
Carlson poczuł nagle, że nie powinien był tu przychodzić.
Jak obliczył, minęły ponad dwa lata od czasu, gdy był tu po raz ostatni. Teraz pragnął wrócić w góry. Jedno spojrzenie mu wystarczyło. A jednak stał tutaj, sparaliżowany przez wielki Budynek, przeszyty długim cieniem przerzuconym jak most nad całą doliną. Wzruszył w końcu ramionami, próbując bez powodzenia strząsnąć wspomnienia dni sprzed pięciu (czy było to sześć?) lat, kiedy pracował wewnątrz tego giganta.
Potem przebył resztę drogi pod górę i wszedł przez wysokie, szerokie wrota. Jego sandały z łyka wzbudzały różnorakie echa, gdy mijając opustoszałe biura, dotarł do długiego korytarza prowadzącego do ruchomych chodników. Obecnie, oczywiście, były nieruchome. Zniknęły tysiące osób, które niegdyś nimi jeździły. Nie pozostał nikt żywy, żeby nimi pojechać. Ich niskie burczenie było tylko złudzeniem rozbrzmiewającym mu w głowie, gdy wspinał się na najbliższy pas i szedł prosto w mroczne wnętrze tego miejsca.
Wyglądało tu jak w mauzoleum. Wydawało się, że nie ma sufitu ani ścian; realne było tylko miękkie pat–pat jego stóp na elastycznej tkaninie pasa.
Dotarł do skrzyżowania i wszedł na poprzeczny pas, odruchowo nieruchomiejąc w oczekiwaniu, aż wyczuje jego ciężar i szarpnie do przodu.
Po chwili zaśmiał się cicho i rozpoczął dalszy marsz.
Kiedy znalazł się przy windzie, skierował się w prawo i w końcu pamięć doprowadziła go do schodów awaryjnych. Zarzuciwszy na plecy swój ładunek, po omacku rozpoczął długą wspinaczkę.
Przymknął oczy przed światłem, gdy wszedł w końcu do siłowni. Słoneczny blask przefiltrowany przez sto jej wysokich okien przedzierał się powoli przez akry zakurzonej maszynerii.
Carlson oparł się bezwładnie o ścianę, dysząc ciężko po wspinaczce. Po chwili ruchem ręki starł do czysta roboczy stół i opuścił na niego swoją paczkę. Zdjął wyblakłą koszulę, gdyż wkrótce w tej hali będzie można się ugotować. Odgarnął zasłaniające mu oczy włosy i zszedł wąskimi, metalowymi schodkami do miejsca, gdzie rzędy generatorów stały jak armia martwych, czarnych żuków. Potrzebował sześciu godzin, żeby dokonać ich pobieżnego przeglądu.
Wybrał trzy w drugim rzędzie i przystąpił do systematycznego demontowania ich części, czyszczenia, lutowania przerwanych połączeń automatem lutowniczym, smarowania, oliwienia oraz zmiatania kurzu, pajęczyn i kawałków zmurszałej izolacji pokrywających ich podstawy.
Obfite strumyki potu zalewały mu oczy i ściekały dalej po bokach i udach, rozpryskując się w drobne kropelki na gorącej podłodze, z której szybko parowały.
W końcu odłożył szczotkę, wspiął się z powrotem na schody i podszedł do swojego pakunku. Wyciągnął butelkę z wodą i wypił połowę jej zawartości. Zjadł kawałek suszonego mięsa, popił resztą wody, a potem pozwolił sobie na jednego papierosa i wrócił do swojego zajęcia.
Zapadająca ciemność zmusiła go do przerwania pracy. Początkowo planował spać właśnie tutaj, lecz hala działała na niego zbyt przygnębiająco. Tak więc wrócił tą samą drogą, którą tu przyszedł, i spał pod gwiazdami na dachu niskiego budynku u stóp wzgórza.
Przygotowanie generatorów zajęło mu jeszcze dwa dni. Potem zabrał się do wielkiego panelu sterowniczego. Był w lepszym stanie niż generatory, ponieważ ostatnio używano go dwa lata temu. Tymczasem generatory, poza tymi trzema, które spalił ostatnim razem, drzemały przez ponad pięć (a może to było sześć?) lat.
Lutował, czyścił i sprawdzał, dopóki nie uznał, że wszystko jest w porządku. Wtedy pozostało mu już tylko jedno zadanie.
Wszystkie roboty pomocnicze stały zamarłe w pół gestu. Bez żadnej pomocy będzie więc musiał mocować się ze stupięćdziesięciokiłogramowym blokiem paliwa. Jeżeli uda mu się któryś ściągnąć z regału do wózka, nie łamiąc sobie nadgarstka, to prawdopodobnie bez specjalnego kłopotu będzie mógł przewieźć go do Zapłonnika. Potem trzeba go jakoś umieścić w piecu. Dwa lata temu, kiedy to robił, niemal dostał przepukliny, lecz miał nadzieję, że teraz jest silniejszy i że… będzie miał więcej szczęścia.
Dziesięć minut zajęło mu czyszczenie pieca Zapłonnika. Potem ustawił odpowiednio wózek i popchnął go w stronę regału.
Jeden z bloków znajdował się akurat na odpowiedniej wysokości, jakieś dwadzieścia centymetrów nad platformą wózka. Kopnięciem opuścił hamulec na kółko i obrócił się, żeby przyjrzeć się regałowi. Blok leżał na pochylonej w dół półce, zabezpieczony pięciocentymetrowej wysokości metalową osłoną. Spróbował ją popchnąć — okazało się, że jest przykręcona do półki.
Wróciwszy do hali roboczej, przeszukiwał pudła z narzędziami, dopóki nie znalazł maszynowego klucza. Teraz mógł się zabrać do odkręcania śruby.
Osłona poluzowała się, gdy pracował nad czwartą. Usłyszał niebezpieczny zgrzyt i rzucił się do tyłu, upuszczając sobie przy okazji klucz na nogę.
Blok sunął naprzód, skruszył obluzowaną barierkę, pohuśtał się przez chwilę, po czym spadł z głośnym hukiem na grubą platformę wózka. Ta przechyliła się i zaczęła uginać pod jego ciężarem; wózek również się zachwiał. Blok ześlizgiwał się dalej, dopóki jakieś piętnaście centymetrów nie znalazło się poza krawędzią platformy. Wtedy wózek się wyprostował i z drżeniem znieruchomiał.
Carlson odsapnął z ulgą i nogą zwolnił hamulec, gotów w każdej chwili odskoczyć, gdyby pojazd ruszył w jego stronę. Jednak nie ruszył.
Energicznie popychał go w głąb hali i pomiędzy rzędami generatorów, dopóki nie stanął przed Zapłonnikiem. Tu znowu włączył hamulec i zrobił sobie przerwę na wodę i papierosa, po czym poszukał łomu, małego podnośnika i długiej, płaskiej metalowej płyty.
Płytę wykorzystał jako pomost łączący brzeg wózka z otworem pieca, zaklinowując jej krawędź pod ościeżnicą Zapłonnika.
Odblokował tylne szczęki, umieścił w odpowiednim punkcie podnośnik i zaczął unosić tył wagonika, pracując bez pośpiechu jedną ręką, podczas gdy w drugiej trzymał w pogotowiu łom.
Wznoszący się coraz wyżej wózek stęknął, potem dało się słyszeć, jak blok zaczyna się ześlizgiwać i trzeć o powierzchnię platformy, na co Carlson zaczął energiczniej pracować rączką.
Wydając dźwięk przypominający uderzenie pękniętego dzwonu, blok wtoczył się na pomost, ześliznął się do przodu i nieco na lewo. Carlson uderzył łomem, z całą posiadaną siłą, kierując w prawo. Jakiś centymetr zahaczył się o lewą krawędź otworu pieca. Szpara pomiędzy blokiem a wlotem pieca była najszersza na dole. Wepchnął tam łom i uwiesił się na nim całym ciężarem — trzykrotnie. W końcu blok ruszył do przodu i zatrzymał się dopiero we wnętrzu Zapłonnika.
Zaczął się śmiać. Śmiał się tak długo, że aż poczuł się słabo. Usiadł na zniszczonym wózku, machając nogami i chichocząc, dopóki dźwięki dobywające się z jego gardła nie wydały mu się obce i nie na miejscu. Nagle umilkł i zatrzasnął drzwiczki.
Tablica rozrządu miała tysiąc oczu, ale żadne nie chciało mu odmrugnąć. Poczynił ostatnie przygotowania i po raz ostatni przejrzał generatory.
Potem wspiął się na pomost komunikacyjny i podszedł do okna.
Nadal miał jeszcze trochę dnia do przeczekania, więc przesuwał się od okna do okna, wduszając przycisk „otwarte” umieszczony pod każdym parapetem.
Zjadł resztę zapasów, wypił całą butelkę wody i wypalił dwa papierosy. Siedząc na schodach, rozmyślał o dniach, kiedy pracował z Kellym, Murchisonem i Djizinskym, wykręcając ogony elektronom, aż zaczynały jęczeć, przeskakiwały przez mury i uciekały na dół, do miasta.
Zegar! Nagle sobie o nim przypomniał — wisiał tam wysoko na lewo od drzwi, zamarły na godzinie 9.33 (i czterdzieści osiem sekund).
W półmroku przesunął drabinę i ustawił ją pod czasomierzem. Kolistymi ruchami wytarł tłusty kurz z jego tarczy. Teraz był już przygotowany.
Podszedł do Zapłonnika i włączył go. Gdzieś tam ożyły wieczne baterie, a on po chwili usłyszał trzask, kiedy długi, ostry szpikulec został wbity w ściankę bloku paliwa. Popędził z powrotem po schodach i błyskawicznie wspiął się na pomost. Stanął przy oknach i czekał.
— Boże — mamrotał — nie pozwól im wybuchnąć! Błagam, nie pozwól…
Poprzez wieczność ciemności dobiegło go buczenie generatorów. Potem od strony panelu sterowniczego usłyszał trzaski zakłóceń i zamknął oczy. Po chwili dźwięk ten umilkł.
Otworzył oczy, słysząc odgłos ślizgających się w górę okiennic. Setka otaczających go wysokich okien stała otworem. Niewielki płomień wyskoczył zza ławy w znajdującej się pod nim hali roboczej, ale nie zauważył tego.
Wpatrywał się ponad opadającym wzgórzem w miasto na dole. Jego miasto.
Światła wcale nie przypominają gwiazd. Gwiazdy to przy nich zupełne zero. Światła to wesołe, regularne konstelacje miasta, gdzie człowiek stworzył swoje domy: równe rzędy lamp ulicznych, neony, oświetlone okna w plastrach bloków mieszkalnych, pasjans z jasnych prostokątów biegnących w górę iglic drapaczy chmur, reflektory omiatające swoimi błyszczącymi czułkami wały chmur wiszące nad miastem.
Popędził do innego okna, czując jak wieczorna bryza przeczesuje mu brodę. Poniżej szumiały taśmociągi chodników; słyszał ich metaliczne monologi grzechoczące w najgłębszych wąwozach miasta. Wyobrażał sobie ludzi w ich domach, teatrach, barach — rozmawiających, bawiących się wspólnie, grających na klarnetach, trzymających się za ręce, zajadających wieczorne smakołyki. Śpiące dotąd samochody odrzutowe obudziły się i wyprzedzały nawzajem na poziomach powyżej pasów dla pieszych. Dobiegający go szum miasta opowiadał mu historię jego produkcji, funkcjonowania, ruchu i usług dla mieszkańców. Niebo wydawało się obracać nad głową, jakby miasto było jego piastą, a kosmos zewnętrzną obręczą.
Potem światła ściemniały z białych na żółte, a on desperacko pobiegł do kolejnego okna.
— Nie! Nie tak szybko! Nie opuszczajcie mnie jeszcze! — łkał.
Okna zaczęły się zamykać, a światła zgasły. Długo jeszcze stał na pomoście, wpatrując się w wygasły żar. Do jego nozdrzy dotarła woń ozonu. Zdał też sobie w końcu sprawę, że wokół dogorywających generatorów unosi się błękitna poświata.
Zszedł na dół i przez halę roboczą dotarł do drabiny, którą przedtem ustawił przy ścianie. Przyciskając twarz do szkła i zezując przez dłuższy czas, ustalił w końcu położenie wskazówek.
— Dziewiąta trzydzieści pięć i dwadzieścia jeden sekund — odczytał na głos. — Słyszysz? — wykrzyknął, potrząsając pięścią w kierunku wszystkiego wokół. — Dziewięćdziesiąt trzy sekundy! Zmusiłem cię do życia przez dziewięćdziesiąt trzy sekundy!
Potem zakrył twarz przed ciemnością i tak trwał w milczeniu.
Po długiej chwili zszedł po schodach, przeszedł pasem chodnika, przemierzył długi korytarz i wyszedł z Budynku. Zmierzając z powrotem ku górom, obiecał sobie — ponownie — że już nigdy tu nie wróci.
Przełożyła Bożena Jóźwiak
* Davy–Jones (ang.) — oznacza diabła, ducha morza. Davy–Jones’s locker z kolei to określenie dna morza, szczególnie jako miejsca wiecznego spoczynku, (przyp. tłum. i red.).
* Uczta z hawajskim jedzeniem lub potrawa z liści taro, zwykle przygotowywana z mleczkiem kokosowym i kurczakiem albo ośmiornicą, (przyp. red.).
* kebraczo — nazwa kilku gatunków drzew rosnących w Ameryce Południowej, a także ich kory i drewna. Kebraczo dostarczają głównie garbników, alkaloidów (np. johimbiny) i bardzo twardego drewna, (przyp. red.).
* Biblia Tysiąclecia wyd. IV
* Rainer Maria Rilke Elegie duinejskie, przekład Mieczysława Jastruna.