13 Makuszynski Kornel Slonce w herbie

Kornel Makuszyński




Słońce w herbie

Powieść


Warszawa 1923

Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«



I.


Stary pan Anastazy Bolski miał już prawie siedemdziesiąt lat, a od roku przygotowywał się sumiennie do swojej ostatniej godziny; co dwa tygodnie miał przeczucie śmierci i co dwa tygodnie przychodził do pana Anastazego cierpliwie proboszcz z Panem Bogiem.

Staruszek zaś mówił za każdym razem:

— Już to ostatni raz, dobrodzieju, więcej trudzić nie będę… Dzisiaj to już amen…

— A ja, — mówił zacny księżyna, — chętnie sobie parę lat jeszcze pochodzę. Pociecha boska nie zaszkodzi, a ja od tego jestem… Coś tam dzisiaj pułkownik trochę pobladł, ale jeszcze nie śmiertelnie… Gadaj że pan w imię boże, a krótko, bo ja siana przypilnować muszę, a pułkownik też pewnie w pole.

Pogwarzyli sobie serdecznie, pan pułkownik Bolski spłakał się siwemi, dobremi oczyma, bił się mocno w piersi, trochę się obruszył, kiedy proboszcz na widok pułkownikowskich grzechów pobłażliwie się uśmiechał, wielkość ich mało sobie ważąc, potem absolucję otrzymawszy, prostował się pan Anastazy po wojskowemu, oczy wielką chustką sobie wytarł i dostojnie, a wielkim głosem wołał:

— Teraz przyjmij, Panie, duszę moją!

Chwilę czekał z przyzwyczajenia, że jednak Pan Bóg, choć widocznie bardzo miłował pana pułkownika, jednakże na ziemi jeszcze chciał go mieć czas jakiś, aby za wzór ludziom służył, tedy się nie śpieszył i pułkownikowskiej modlitwy, wypowiedzianej w tonie komendy wysłuchać dotąd nie chciał. W mig więc poweselał pan Anastazy, całował księdza w ramię i sam go wsadzał na wózek, niemal na klęczkach, poczem, pokrzepiony mocno na duchu, szedł pokrzepiać ciało.

Do stołu siadał w wielkiej kompanji. Pan Anastazy Bolski, “pułkownik Gil”, odznaczony chlubnie kulą w lewym boku i wspaniałem cięciem przez czaszkę, pracą uporczywą a wielką, doszedł do niezgorszej wioski, gdzie własnemi rękami wydzierał kamienie z ziemi, byle jej więcej było, gdzie przez dwadzieścia lat walkę podjazdową, czujną i bezgłośną, prowadził z łajdacką rzeczką, która, jak niepoprawny złodziej, kiedy humory wiosenne na nią przyszły, rwała pazurami brzegi i gryzła zębami łąki. Pan Anastazy wargi tylko zagryzł i mruknął pod srebrnym wąsem:

— Poczekajno, ścierwo jedno!…

Chyłkiem potem sypał groble i tamy, taczki ziemi własnemi wożąc rękoma, dysząc mocno; aż wreszcie zwalczył oszalały potok i na kamienistym niegdyś ugorze żyto siał, komenderując głośno, aż się po całem rozlegało polu:

— Krzyż najpierw z ziarna, poganinie, potem prosto przed siebie marsz! W imię Boga Ojca i Syna! Nogi połamiesz, jeśli tak będziesz gonił… Równo! Ziemia ma czas!… Siejba to jest, a nie wesele…

Złote ziarna padały, jak deszcz złoty, a pan pułkownik patrzył na to wszystko jasnemi oczyma, w których była taka tkliwość, jak w oczach dziecięcych, stał w słońcu bez kapelusza, wspaniały i wyniosły, a wiatr mu srebrną burzył czuprynę, przez którą jak przez srebrną rolę szła głęboka bruzda, szablą cięta, jak lemieszem. Naklął zawsze przy takiej okazji równo tyle, ile pobłogosławił, słów bowiem nie umiał dobierać i własny swój miał język, o ziemi tylko jednej wyrażał się z nabożnym szacunkiem, choć z własnej śmierci rad pokpiwał. Ziemia mu też zato rodziła chętnie i dostatnio, ziemia bowiem, kobiecina prosta, miłuje serdecznie tych, którzy ją miłują, miłuje zaś nieskończoną wierną miłością, a bez słowa, raz w rok tylko jedno mówiąc słowo, ale złote.

Pan pułkownik nie dla siebie jednego pracował od świtu do nocy, i terał płuca na wieczystej komendzie; miał jedynaka syna, który zagranicą stale mieszkał i pracował na chwałę szanownego nazwiska, albowiem pan Zygmunt Bolski w sławę rósł z każdym dniem, jako poeta wielkiego talentu. Pan pułkownik z wielką rewerencją wyrażał się o synu, mniemając:

— Robi to, co ja robię; ja tu rolę orzę, a on dusze ludzkie orze… Tak mu już bowiem Pan Bóg kazał, kiedy tak czyni. Sztuka to jest wielka, — mówił, książkę synowską obracając w rękach, którą często czytywał, choć rzadko o niej mówił, przykro mu bowiem było przyznać, że z tego, co w niej jest, mało pojął. Słał jednakże wciąż pieniądze, myśląc sobie w duszy, że za tę swoją pszenicę, czy za żyto, kupuje chwałę nazwiska, które nosił i któremu tło herbowe własną wymalował krwią.

— Mało jest to jednak wszystko, — myślał, — djablo mało… Ja bowiem minę., a on zostanie; karabin każdy weźmie w ręce, byle je miał zdrowe, a na to, co on czyni, mało jest mieć zdrowe ręce.

Pan pułkownik był jak dziecko i miał cudowną dziecięcą duszę. I jednego tylko miał syna, żonę dawno pochowawszy.

Gęb zato miał wiele do nakarmienia; kiedy się jako tako dorobił i z nędzy i poniewierki przecie kawał ziemi wyłuskał, z takim trudem, że mu ręce mdlały od pracy, pierwszego zaraz dnia, w którym mógł odpocząć, zadumał się przez długą, długą chwilę. Coś się wielkiego przypomniało tej jasnej, gołębiej duszy, bo powoli, razem ze słońcem, co właśnie zachodziło za wzgórze, schodzić począł z jego . twarzy wieczyście z nią zrośnięty uśmiech; pan Anastazy siedział w skupieniu, bez ruchu, głęboko milczący, ozłocony krwistym blaskiem zachodniej zorzy, wpatrzony gdzieś przed siebie; nie wiedział chyba zacny pułkownik, tajemnych rzeczy nieświadom, że długo przed siebie i uporczywie patrzeć nie można, jeśli się nie chce, aby oczy zaszły łzami, toteż za chwilę siwe jego dobre oczy zwilgotniały, a na srebrne, ogromne wiechy wąsów poczęły kapać łzy, ciężkie i pełne, jak pierwsze wielkie krople dżdżu z mrocznej chmury. Dreszcz po nim przebiegł, bo się nagle obudził z zadumy, wstrząsnął się i przeżegnał, poczerń szybko wielkie rogowe okulary nałożywszy na nos, pisać począł pilnie listy. Napisał cztery takie, same, a pisał tak po wstępie odpowiednim:

“…Dał mi Bóg, chociem tego niewart, kawał ziemi, że i mnie na grób wystarczy, a i wam także. Tułasz się gdzieś między ludźmi, a poco? Takie czasy nastały, że serce każdy ma dla siebie, a duszę sprzeda, bo mydłki są i kramarze. Zębów nie masz jeden z drugim, więc kamienia nie ugryziesz, a ludzką miłością brzucha nie oszukasz, bo szelma jest przemyślny i żarłoczny… Ani mi się tedy, panie Zaklika, namyślać waż, — bo i tak głowę masz twardą, jeśli ci jej kula rozbić nie mogła, więc nic lepszego ode mnie nie wymyślisz, — i przyjeżdżaj umierać do mnie. Masz co, to zabierz, a nie masz, to się obejdzie, gromnicę tylko zabierz swoją; mojej ci nie pożyczę, bo sam jej wkrótce za bożym dopustem potrzebować będę. A gitarę swoją weź. Wesoło nam tu będzie, starym kulasom, bo do innych też piszę, i jeśli żaden nie awansował do niebieskiej gwardji, tedy się przywlecze… Nie zechcesz mnie, panie Zaklika, usłuchać jako gospodarza, tedy ci, jako pułkownik twój rozkazuję, abyś sobie na stare lata obrał u mnie kwaterę, towarzyszu drogi i sercu memu miły. Otóż tak ma być i tak będzie, a teraz cię Panu Bogu miłościwemu polecam, którego świętym znakiem list ten sygnuję. Bywaj, panie Zaklika!…”

W czas niedługi potem zwoził pan Bolski z kolejowej stacji po jednemu czterech swoich komilitonów, z których jeden nie sam przyjechał, lecz z córką. Zwal się Tomasz Relski i nie miał prawej ręki, którą pochowano w jakimś litewskim lesie; potężny przytem był na wzrost i srogo patrzył, hardo nosząc głowę. Strasznie jednak było spojrzeć na tego człowieka, nie miał bowiem w twarzy ani jednej kropelki krwi, tak, że biała była jak opłatek, dwoje się tylko w niej oczu świeciło uporczywym blaskiem nie do zgaszenia.

Mówił niewiele, prawie nic i to jakby z wielkim trudem; zdawać się mogło, że słów zapomniał, wciąż zajęty myślą o czemś, o czem się nie mówi głośno, albo też słów niema takich, któreby wyrazić były zdolne to, co blademu człowiekowi wrosło kamieniem w serce i omszało wspomnieniem. Taką dziwną powagę roztaczał on dokoła siebie i takie mimowolne dostojeństwo nosił w śmiertelnej białości swojej twarzy, że nawet pan Bolski, człowiek jowialny i pogodą umysłu chwytający za serce, milknął, kiedy z Tomaszem Relskim sam na sam zostawał; znał pułkownik serce to na wylot i wiedział, że jest kryształowe, tylko się w niem strumień krwi zapiekł i jakby na wieki stężał; Relski z trupią swoją bladością wyglądał jak kamienny, milczący posąg, stojący na grobie; chodził i ruszał się, powoli podnosił swoją lewą rękę, zdawało się jednak, że już raz, gdzieś kiedyś zakończył jedno życie, a rozpoczął drugie, do życia niepodobne, mechaniczne, beznadziejne, ciężkie przez swoją niemotę i ciszę, tem tylko zajęte, że czekał swego końca. Podobno późno w nocy, kiedy już wszystko spało, dziwny ten człowiek stawał się rozmowny, rozmawiał jednakże tylko sam ze sobą; o czem — Bóg jeden wie i on; czasem znów ożywiała mu się nie twarz, na której nigdy nawet drgnienia nie można było zauważyć, tylko oczy: nagle, bez powodu, kiedy się na chwilę zamyślił, oczy jego poczynały się szklić dziwnym, niesamowitym blaskiem, płonąć przez jeden moment, aż w nich .zamigotał jeden, krótki, błysk takiej nieludzkiej rozpaczy i takiego dotkliwego bólu, że się zimno czyniło człowiekowi, który na niego patrzył w tej chwili.

— Chryste Panie! — szepnął raz pułkownik, ujrzawszy w oczach pana Tomasza błysk jakiejś burzy, która mu się przewaliła najpierw przez mózg, potem przez serce, bo się wtedy biedny człowiek ręką chwycił za serce i jeszcze bardziej pobladł. Podnosił się wtedy z trudem i szedł, wszystko jedno, dokąd, byle przed siebie; błąkał się po lesie, blady, jak upiór, chodził po polach, dziwnie szybko, raz po raz się oglądając, jak człowiek, za którym ciągle ktoś stąpa. Powracał zmęczony i zbity, jakby wstał po ciężkiej chorobie i kiedy raz trafił właśnie na chwilę, kiedy pułkownik laską po piasku rysował jakieś linje i kwadraty, jakimś dziwnie dobrym, miękkim, dziwnie nieswoim głosem czegoś dowodził i nad czemś rozprawiał, przystanął Relski i skupiwszy się cały w sobie, słuchał. Niewiele słyszał, tylko słowa: “…a tu się wyłom zrobił… ot, co!… za drzewa! krzyczę, za pnie,… a oni już ostatkiem sił… tu był las, trzysta kroków, — tam ja z tymi czterdziestu, z których ani noga… Panienko Najświętsza!… na głodno umierali… z trzech trupów. dopiero jedna para butów się złożyła…” — Relski się zatoczył pod drzewo i słaniając się, poszedł do domu; usiadł przy stole, głowę na jedynej oparł ręce i bez ruchu tak całą noc przesiedział. Do domu pułkownika przywiózł córkę i kiedy mu się stary przyjaciel rzucił na szyję, i ściskać począł, Relski zapytał poprostu:

— Weźmiesz nas?

Pułkownikowi twarz zadrgała i oczy mrużyć począł.

— Jeślibyś dwanaście takich miał, to dwanaście się pomieści. A ot panna, — począł wesoło, — ledwiem słyszał, że się urodziła, a to już chodzi…

Dwadzieścia trzy lata już tak chodzi, — odpowiedziała panna Jadwiga Relska, zapłoniwszy się mocno na ślicznej, drobniutkiej, prawie dziecinnej twarzy, z której patrzyły niezmiernie jasne, mądre, spokojne oczy. Pułkownik z galanterją wielką się kłaniał, również mocno zapłoniony i siwy czub wciąż odgarniał z czoła, gdyż na powitanie zdjął kapelusz, a wiatr nie chciał uszanować srebrnych kędziorów. Gadał też pan pułkownik bezustannie:

— Nie myślcie, żeście tu na wizyty przyjechali, panienka drób będzie karmić ze dwa tygodnie, bo zaraz potem zamaż pójdzie, a pan, panie Tomaszu, będziesz na mnie uważał, abym się do zalotów nie brał, bom za stary. To, że szramę mam na łbie, tego panna nie zauważy, chybaby jak koza na drzewo wlazła, bo mała, a na gębie jestem jeszcze przystojny. O, jak się panienka czerwieni, widać, że prawda… A co wy w tem przeklętem mieście, panie Tomaszu, cóżeście wy tam robili?

Pan Tomasz nic nie odrzekł, tylko oczy przymknął, panna Jadwiga odpowiedziała za ojca.

— Tatuś posady właśnie szukał, ale trudno. Przez te rękę tak trudno… A ja lekcje daję. Pierwej tatuś miał posadę u pana Tarnowskiego, także z powstania, ale pan Tarnowski niedawno umarł… Ale ja bardzo dobrze zarabiam… O, bardzo dobrze!…

Pan pułkownik nawet nie pytał, ile to można zarobić temi lekcjami, tylko ją zlustrował jednem spojrzeniem oka, jak żołnierza na mustrze i ujrzał, jakieś nieszczęsne buciki i mizerne na niej sukienczyny; kiedy zaś dłużej się zatrzymał na jej dobrej, dziecinnej twarzyczce, wymizerowanej i biednej, r schylił się nagle i rękę jej chwyciwszy, kilkakroć razy ucałował z tą wielką czcią, z jaką dłoń kobiecą umieją całować starzy ludzie. Wyrwała mu panienka rękę, przestraszona tym wielkim zaszczytem, zaś srebrny pan Anastazy, aby tylko oczy ukryć, które mu nagle zwilgotniały na wietrze, obrócił się szybko, niby patrząc, co za Relskim niesie chłopak od koni.

— A co wy tam ze sobą macie, łóżko?

Panna Jadwiga spojrzała na ojca, chcąc go się wzrokiem zapytać, czy pozwala na odpowiedź, pan Relski jednak błądził oczyma po polach, jakby zdumiony, że je widzi, zbliżywszy się tedy do pułkownika, szepnęła mu przyciszonym głosem:

— Tatuś to wszędzie ze sobą zabiera i nie rozstaje się z tem nigdy…

— Cóż to jest?

— To strzelba, stara strzelba…

Pan pułkownik zwrócił oczy na Relskiego i długo mu się dziwnie przyglądał, potem rękoma dotykał owiniętego starannie przedmiotu.

— To “jego” fuzja?

— Tak, ta sama, — odrzekła cichutko panna Jadwiga.

Pan Anastazy zadumał się przez chwilę i czoło mu na chwilę pociemniało, jak niebo, przez które przemknie chmura; potem, gładząc ręką pakunek, lekko i miękko, mówił cicho:

— Niech pani bardzo na to uważa, panno Jadzienko, to jedno, co ojcu pani pozostało poza panną.

Ja to wiem — odpowiedziała głębokim głosem panna Relska.

Od tego czasu mieszkali już przez dwa lata w domu pułkownika; Relski z córką zajął oficynkę, gęsto winem obrosłą, białą i malutką, jak pudełko, w niewielkim zaś dworku rezydował sam pułkownik ze swoim “sztabem”, złożonym z trzech komilitonów, którzy na apel pana Anastazego zaraz po Relskich się zjawili. Rzekł im pułkownik:

— Krewni moi jesteście, bo krewny to jest ten, co się przez krew złączył. Jesteśmy dlatego bliscy krewni…

Trzech tych z różnych zjechało się stron świata; jeden z nich to pan Zaklika, ten, któremu pan Anastazy gromnicę własną kazał przywieźć, człowiek, chyba najsamotniejszy na ziemi, bo nietylko, że nie miał na świecie nikogo z bliskich i nikogo z dalekich, ani brata, ani syna, ale i siebie samego nie miał, bo nazwisko miał nieswój e, to bowiem, które teraz nosił, nadał sobie sam na wielkim sejmie, zwołanym w lasy, na dziwnym sejmie, który obradował w śmiertelnym głodzie i śmiertelnym chłodzie, wśród pogwizdu kul; nadanie krwią własną podpisał pan Zaklika i krwią własną przypieczętował tak dokumentnie, że zapomniał swojego nazwiska, a umiłował to nowe z całego serca. Biedę cierpiał ogromną, zanim go do swego tusculum powołał pan pułkownik, więc przybiegł rozradowany i wielkim hałasem napełnił dom, gdyż mówić zwykł głośno, wieść dysputy o byle co i stale przeczyć. Bieda go mocno nadgryzła, bo sypiał gdzie się dało i jadł, co tylko można było zgryźć , resztką zębów, wieczysty włóczęga, którego jakieś nieukojenie gnało z jednego krańca świata na drugi, od Paryża do Chicago. Wszystkiem się już w życiu zajmował i wszystkich próbował zawodów, zbyt jednak uczciwie robił to, czego się gdziekolwiek podjął, aby mu pozwalano robić to długo; zastanawiał się pan Zaklika często nad tem, dlaczego byle chłystek i szarlatan z rąk mu łatwo wydziera pracę i na zastanowieniu się kończyło, pan Zaklika bowiem chciał roztrząsać sprawy zbyt zawiłe dla jego prostego serca. Aż się umęczył łażeniem po świecie, tem bardziej, że nogi sterał i wszystko się w nim zacierać poczynało. Poczęły go nachodzić chwile takiego piekielnego znużenia, jakie odczuwa człowiek, zabłąkany wśród śnieżnej zawiei; chciał odpocząć za wszelką cenę, położyć się na mrozie i słodko zasnąć, byle zasnąć. Aż go pan pułkownik Bolski za rękaw szarpnął, napisawszy mu serdeczny list; rozczulił się stary, wygłodniały Zaklika, poszedł do kościoła i wyspowiadał się sumiennie, nie chciał bowiem, jak sam sobie oświadczył uroczyście, “ze zmazą jakąkolwiek na duszy wchodzić w szanowny dom”, zabrał biedaczyna cały swój łatwo przenośny majątek w postaci dokumentu, (który świadczył, iż pan Hieronim Zaklika brał udział w jedenastu potyczkach, że tam i tam był ranny, że taką i taką sprawował szarżę), wziął gitarę, stare, rozklekotane pudło, i pojechał.

Mimo bied nieszczęsnych, w czasach, kiedy mu dokuczliwy wiatr jesienny ostatni ciepły dech wywiewał z pod bronzowego paltocika, jednego tylko serca oszczędzając, które zawsze było ciepłe, nigdy pan Zaklika nie tracił humoru i zawsze mu po twarzy dobrotliwy błąkał się uśmiech, kiedy jednak stanął przed pułkownikiem, który do niego ramiona wyciągnął, znikł mu uśmiech z twarzy, która się nagle ‘rozciągać poczęła i kurczyć, jak u dziecka, co za chwilę łzami się zaleje; pan Zaklika, przygarbion dotąd mocno i na kiju zwykle wsparty, wyprostował się nagle jak struna, a usta drgać mu poczęły, chciał bowiem zameldować po formie swoje przybycie na wezwanie. Stał jak stary żołnierz długą chwilę, aż łzy, od jego wojskowych manier mocniejsze, pociekły mu po twarzy. Wtedy się dopiero załamał, zmalał nagle i skurczył i zwalił się do nóg pana Anastazego, za kolana go ujął i łkał.

Nie mógł go pułkownik dźwignąć z ziemi, więc tylko burczeć począł miękkim, dobrym głosem:

— Tak to się ze mną witasz, panie Zaklika? Tom sobie na to zasłużył? To ty płaczesz, zamiast się cieszyć? Z zawiasów wypadłeś, czy co?

— Stare żelaziwo jest dusza… — chlipał pan

Zaklika.

— Aż ciała to też stary kabat się uczynił — przerwał mu pułkownik — ale cię odżywię, towarzyszu, odżywię. Co moje to i twoje. Tylko mi nie dziekuj, bo się pogniewam… A nie pamiętasz to już tego, panie Zaklika, jakeś mi ostatniego suchara oddał, a sam toś śnieg jadł garściami? Hę?

— Spleśniały był suchar, — rzecze pan Hieronim.

— Ale serce nie było spleśniałe… Teraz to się z towarzyszami przywitaj, bo się ich tu zebrały niedobitki.

— Sarnowski może jest?

— Sarnowski? Czekaj, no, co to się z nim stało? Konie biedaka roztratowały na ulicy, trzy lata temu, w Paryżu… Gazety sprzedawał, czy coś takiego… Ot i los…— Ale zato Relski tu jest Tomasz i córkę ze sobą przywiózł… Jeśli ty go, panie Zaklika nie rozruszasz, to chyba już śmierć go jedna rozrusza…

— Czyżem aż tak do śmierci podobny?

— Gadaj sobie zdrów, na wojnę byś jeszcze poszedł… Dajże mi skończyć… Jest tu i, profesor Rajda i szewc kochany, pan Kusztyk Józef… Przypominasz sobie?

— A któżby ich nie pamiętał?

Poszedł więc czerń prędzej witać pan Zaklika z wielką rewerencją z Relskim, któremu twarz nie drgnęła, oczy zato żywiej błysnęły, z niezmiernym szacunkiem z panną Jadwigą, z radością wielką z Kusztykiem i Rajda.

Pan profesor Rajda nie był nigdy żadnym profesorem, tytuł ten jednakże został mu nadany jako lapidarne określenie dziwaczności tej postaci; człowiek “niewiadomego zajęcia” bardzo często zresztą otrzymuje w Polsce ten wspaniały przydomek, który wygląda jak półuśmiech, zaprawiony nieco złośliwością, a nieco litością. Ten człowiek nigdy w życiu nie mógł być czem innem, jak takim właśnie profesorem in partibus, nie potrafiłby bowiem zmieścić się w żadne ramy, tak żeby z czystem sumieniem i bez wybiegów można było na wspaniałe jego, rozumne czoło nalepić odpowiednią etykietę. O trzy tysiące lat urodził się za późno, wszystko zresztą czynił nie w porę, mała ta zaś pomyłka w wyborze dogodniejszego okresu, mściła się na nim zawzięcie; stanowczo bardziej do twarzy byłoby Rajdzie w wyświechtanej chlamidzie, wedle sokratesowej mody, niż w wyświechtanym tużurku, któryby oszalał na swój widok, gdyby się pan profesor Rajda przejrzał kiedykolwiek w lustrze. Wisiało na nim jakieś dziwne odzienie, z dalekiego pozoru i jedynie na pierwszy rzut oka podobne do cywilizowanego stroju, w rzeczywistości przypominało to samodział, z trudnością jednakże udałoby się we wszystkich legjach rzymskich wynaleźć dwóch chociażby żołdaków, którzyby się zdecydowali zagrać w kości o samodziałowa i najzupełniej samodzielną szatę pana Rajdy. Nie znał ten człowiek przytem dobroczynnego wpływu praktycznego używania wymysłów ludzkiej kultury, rósł tedy, dojrzewał i starzał się w słońcu, jak niepielęgnowane drzewo. Dusza ta, słońcem się żywiąca, targnęła się w młodych swoich leciech rozpaczą, poszedł więc w lasy z innymi, bujny, jak pierwszy płomień, co z ogniska wystrzela, bohaterski w swem zapamiętaniu się, straszny w spełnianiu ofiary, na którą się oddał cały bez szachrajstwa z mądrem sumieniem, bez kompromisu z mózgiem. Płonął, jak złotoognista żagiew, którą potok krwi potem zalał i zgasił; więc się zciszyl, zamknął w sobie i żył w wielkiej, cudnej, mądrej ciszy serca, które przestało wybuchać ogniem, jak wulkan i napozór wygasło; a gdyby w głąb zajrzeć, ujrzećby można w niem bulgocący war krwistej lawy, piekący i straszny. Cisza jednak zamieszkała w duszy Rajdy i oto stał się on najcichszym z ludzi; rozważał i myślał i cały się rozpłynął w spokojnem, jasnem, dobrem rozważaniu, owa zaś myśl spokojna rzeźbiła mu czoło w kopułę, z duszy ustawiła sobie ołtarz, a dobrotliwe, na siedm pieczęci zamknięte serce, zawiesiła przed ołtarzem.

Profesor Raj da mówił cicho, dźwięcznie i ogromnie spokojnie; nie uniósł się nigdy i nigdy nie podnosił głosu i kiedy mówił, zdawało się, że naucza, jak dobry nauczyciel, który żadnej w życiu nie napisał książki, lecz przeczytał jedna, najmędrszą: własne serce.

Nigdy mu z twarzy nie ginął dobrotliwy, dziecięcy uśmiech, który wszystko rozumie, przebywszy przedtem kamienistą, straszną drogę, choć tak niedaleką: z duszy na twarz. Uśmiech ten drażnił wszystkich, którzy się zetknęli z Rajdą przypadkiem, on bowiem nigdy nikogo nie szukał, zawsze samotny; bezkarnie nie można wchodzić między ludzi z twarzą roześmianą i z pogodnemi oczyma, jakby się bogacz z rękoma, pełnemi złota nie ważył wejść w głodny dom. Nikt nie wiedział niczego o tym człowieku, każdy mu jednak, kto spojrzał w tę cichą twarz, tak spokojną, jak twarz dziecka we śnie, zazdrościł — tej twarzy; a Rajda krążył sobie po świecie, o nic się nie troszcząc zupełnie ptasią beztroską i uśmiechał się do dzieci i do słońca; czasem przystanął dłuższą chwile, kiedy słońce przed zmrokiem — w dziwaczny jakiś sposób oświetliło dachy i złotem bielmem nakrywało szyby okien i przypatrywał się świetlanym cudom. Ten i ów spojrzał znacząco i uśmiechał się chytrze, i z zadowoleniem, pomyślawszy sobie, że znów na świecie o jednego warjata więcej; człowiek bowiem cieszyć się zwykł, gdzieś głęboko w duszy, kiedy mu się zdaje, że się ludzki tłum zmniejsza i że się na świecie czyni przestronniej i że jemu więcej na nim pozostanie miejsca.

Rajda jednakże nie zważał na nic i żywił się przedewszystkiem. okruchami słońca, a potem dopiero jakimś okruchem więcej realnym z ludzkiego stołu; zajmował się mineralogją i mądre bardzo pisał w tej materji artykuły, z których czasem jakiś co dwudziesty “z litości” został wydrukowany i wtedy Rajdzie udawało się dosłownie wycisnąć coś z — kamienia. Jak kamień zresztą nieczuły był na własna nędzę i gdyby mu się wszystkie jego kamienie, których miał całe paki, uzbieranych przez dziesiątki lat, nagle zamieniły w złoto i diamenty, Rajda byłby umarł ze zmartwienia, że mu się jego bezcenne skarby zmieniły w rzecz głupią i niepożyteczną. Teraz mu te kamienie sprowadzał z Krakowa pan pułkownik, dziwiąc się pocichu w zacnej swej duszy szczególnemu temu zamiłowaniu. Starał mu się nawet oględnie wytłumaczyć wielki kłopot sprowadzania:.

— Małoż to profesor ma tu kamieni? Ledwiem z pola wymiótł, co było można, a on mi tu nowy transport przywozi.

Raj da się uśmiechnął tylko dobrotliwie. Źle mi będzie bez nich, a im beze mnie.

— Kamieniom?

— Nieinaczej, panie Anastazy, a nie pozwolisz im przyjść do mnie, tedy ja do nich powrócę…

— Zwarjowałeś, profesorze? Kamienie będziesz jadł?

Raj da odpowiedział aforystycznie:

— Jednego żywi ziemia, drugiego żywi zboże, a mnie kamienie… Bardzo kochasz swoją ziemię, pułkowniku, a ja tak samo kocham swoje kamienie.

W połowie pojął to pan Anastazy, zupełnie jednakże nie mógł tego pojąć pan Józef Kusztyk, czwarty z rezydentów pułkownika, zaproszonych na łaskawy, słodki chleb. Szewcem był z dziada pradziada, rodzina mu się rozlazła po świecie, a on skapcaniał doszczętnie na stare lata i z nędzą wszedł w komitywę. Ze strachem zjechał w dom pułkownika, wielkiego państwa się zląkłszy, choć dawny towarZysz i na wielkie i chlubne wyniesion stanowisko przez braterstwo krwi; nieufnie patrzył z początku i wieczny polityk, teraz coś także węszył i dochodził, aż mu się niebo otworzyło w oczach, kiedy pojął, że umrzeć będzie mógł nie na barłogu, lecz w tym serdecznym domu, w którym los zgromadził strzępy wspanialego sztandaru, co drżał kiedyś na wietrze, a teraz się schronił w zacisze na czas rozmyślań.

Miły to był bardzo człowiek i bardzo prosty ten pan Kusztyk, z twarzą, dobroduszną, pooraną w bruzdy i z wielkiemi, rozczepierzonemi krzakami brwi pod poczciwemi oczkami. Trzymał się profesora Rajdy, i jak cień się za nim włóczył; chodził z nim po polach i nad rzekę i pomagał dźwigać kamieniska, grzebał kijem w namule, czasem zaś, jakiś niebieski albo czerwony kamyczek znalazłszy nad rzeką, porywał go, jakby dukata znalazł, biegł zdyszany do Rajdy, wołając zdaleka:

— Znalazłem, znalazłem!

— Cóżeś znalazł, panie Kusztyk? — pytał Rajda budząc się z dobrotliwego zamyślenia,

— Dziwny kamień znalazłem! — i dobywał kamyczek z mocno zaciśniętej dłoni z wielkim triumfem.

Pan Rajda spojrzał i uśmiechnął się.

— Zabierz to. pan, panie Kusztyk do swojej kolekcji. Jak pan jest szewiec, to czemu pan nie pilnuje kopyta? To jest cegła, rybeńko… śmiał się cichutko profesor, bardzo rad; czasem jednak, kiedy się dzień wspaniałą rozbłysnął poświatą, słońce się gziło po polach, pan profesor Rajda sam promieniał od wielkiej dobroci; wtedy, jedynego gorliwego słuchacza mając w Kusztyku, nauczał go dobrotliwie i wymownie, z łagodnym uśmiechem, jak się uczy dziecko, co usta szeroko otwarłszy z podziwem słucha z trwożliwym lękiem. Czasem jednakże, gdy fantazja dziecinna nie może nadążyć za rwącym potokiem wiedzy i kiedy już nie może malutkim zalążkiem objąć wyczarowywanych przed nim obrazów, wtedy się dziecko zaczyna uśmiechać niedowierzające, trwoga od niego odlata, aż się wreszcie usta i oczy dziecinne szeroko i jasno roześmieją. Tak samo słuchał Kusztyk wspaniałych nauk pana profesora Rajdy, który czasem trzymał w ręku dziwacznej formy kamień i gadał przez pół do siebie, przez pół do Kusztyka, najwięcej jednak do kamienia.

— Myślisz, panie Kusztyk, że to jest kamień i nic więcej?… Głupi człowiek nogą go potrąci i odrzuci w rów… Myśli sobie: trup i tyle; ja — mówię sobie, — jestem ten, który wszystko wie i który wszystko rozumie, ja jestem ten, który ziemię kiedyś wytrąci z jej koliska, jeśli mi się tak spodoba i w przepaść rzucę stary grat. A kamień słucha tego i milczy z pogardą, zanim się bowiem uformowało serce ludzkie, ten kamień już cierpiał, a nic, panie Kusztyk, tak nie uczy rozumu, jak cierpienie. Za ciebie cierpiał i za mnie, w ogniu piekielnym płonął, z wodą walczył i walczył z wiatrem, aby tylko stężeć i zhardzieć i umocować się na wieki wieków; serce w nim jest, gdzieś w środku i żyły w nim są, a w każdej żyłce coś się chowa, co jest cenniejsze od krwi. Człowiek, wielki pan, boi się jak dziecko straszliwej siły: czasu i wyszachrował od niego miałkim rozumem swoim chwilkę, sześć tysięcy lat; bał się pomyśleć, że dłużej trwa, aby mu się nie zamąciło w głowie, albo też chytrze sobie tak obliczył, aby się nie wydało, że dłużej już człowiek czyni zło na świecie. Ja ci powiem, panie Kusztyk, coś więcej, człowiek jest tak przemyślny, że sobie pomyślał: może ja i dłużej po tym bożym świecie chodzę, ale boska cierpliwość także się może kiedy skończyć, — za parę tysięcy lat grzechu, to tam dobry Pan Jezus jeszcze za mnie odcierpi, a nie zechce za więcej… A ten kamień, widzisz, to jest wielki mędrzec i niefałszywy, pamięta swoje narodziny, a, każdy rok na własnem .swojem sercu zakarbował i naznaczył tych lat, — czy ja wiem? — może miljon, może dwa, a lekko mu żaden nie minął. Serce ludzkie pocierpi, pocierpi, skurczy się, popęka i minie i ślad po nim nie zostanie, choć się człowiek nakrzyczy, nawoła i napłacze… A kamień trwa: cierpliwy, niezmożony, skupiony, w sobie zamknięty i nie jęknie, choć go słońce nadgryzie, choć go woda opłucze; a w sercu swojem zawsze coś chowa, albo złote ziarno, albo kawał żelaza, albo miedzi dla tego, kto do jego kamiennego serca drogę znajdzie. I język mu rozwiązać można, byłeś z miłością do niego przyszedł; wtedy zagada do ciebie jak człowiek, ale taki, który nigdy nie miał na ustach fałszów i taki, który jest niezmiernie mądry, stary człowiek, co własnemi oczyma oglądał dziwy, od których się w rozumie mięsza. Słuchać tego można jak bajki, ale takiej, że cię trwoga za serce ściśnie i jakaś zimna ręka ułapi cię za gardło. Wpatrzysz się w taki kamień, długo, długo z wielkiem nabożeństwem, jak w świętą rzecz, wykopaną z grobu i jeśli ci nic ciszy nie zamąci, wtedy można usłyszeć, jak kamień gada jakieś straszne, wielkie słowa, a każde ci serce tłoczy i mózg; pytać go można o największe sprawy, a on ci zawsze odpowie, krótko, nieomylnie i jasno, choć ma usta zamknięte na siedem pieczęci i nie wolno mu zdradzać wszystkich tajemnic, boby człowiek oszalał. Ale i z tego, czego się od niego dowiesz, o tem, co było i dlaczego się tak stało, oszaleć można i człowiek się nagle z wielkiego czyni małym i takim nędznym, jak robak, bezsilnym, jak dziecko w powiciu i w jednej chwili przychodzi na niego śmiertelny lęk, jakby w tym kawałku kamienia siedziała śmierć ukryta i nagle spojrzała człowiekowi w oczy. Nie śmiesz nawet tego kamienia dotknąć ustami w wielkiej czci, boś na to za marny ze swoim rozumkiem i ze swojem sercem, co zakwili jak ptak i skona; i jeśli ci się zdawało, że rozdajesz życie i że szczęście rozdajesz, — padniesz nagle w proch, boś nie jest nic i nie wiesz niczego, i nie przeczytałeś, ślepcze podły, ani jednej litery z tej straszliwej książki, pisanej gwiazdami, oprawnej w niebo, na której pyłkiem malutkim osiadła ziemia, aż ją wiatr kiedyś zdmuchnie, aby czysto się stało w przestrzeni…

Spojrzał pan Rajda w tem miejscu na pana Kusztyka, jakby go ujrzał w swojem życiu po raz pierwszy i zmarszczył czoło, jak człowiek, który sobie przypomnieć nie może, z kim właśnie mówił; pan Kusztyk patrzył na profesora niefrasobliwie, a oczy mu się wesoło śmiały, tak, że wreszcie Rajda, pojąwszy do kogo gadał, obrócił się na pięcie i odszedł nieco zły, powiedziawszy na pożegnanie:

— Szwiec jesteś i w szewca się obrócisz…

— Otóż to! — potwierdził pan Kusztyk z całym przekonaniem i poszedł za profesorem pomagać mu w ustawianiu kamieni na półkach w starej szopie, do której na noc zamykano kury, bez zrozumienia dziobiące szanowne minerały Rajdy.




II.


We dworku pana pułkownika ułożyło się życie spokojne i jasne; mieszkający w nim ludzie żyli bez pośpiechu, nikt się bowiem do śmierci nie śpieszy, a im to jedno tylko pozostało w sperandzie, oczekiwali jej tedy spokojnie i bez trwogi, jak ludzie bardzo spracowani czekają odpocznienia po zachodzie słońca.

— Dopasowaliśmy się jak deski w trumnie, — mówił pułkownik, rad i szczęśliwy, że mu los pozwolił czterech biedaków przytulić na stare lata, a oni znów w spokoju ostatnich swoich dni myśleli wszyscy usilnie, w jakiby sposób okazać mu swoją miłość. Byli to ludzie jeszcze z tych, którzy sercem płacili za — serce. Rezydenci pana Bolskiego jedli jego chleb bez upokorzenia, pan Anastazy znał bowiem wszystko, nie znał jednak obłudy i tej straszliwej formy ludzkiego sentymentu, która się upokarzająco lituje, współczuje upokarzająco i upokarzająco pociesza; uśmiechał się, patrząc na straszliwe wysiłki starych maruderów, z których każdy długo nad czemś przemyśliwał, a potem z furją, upatrzywszy sobie jakiś teren pracy, zaczynał pomagać mu w gospodarstwie. Milczący, jednoręki Relski miał pieczę nad zbrojownią pułkownika i utrzymywał ją w niewidzialnym dotąd porządku, Zaklika chodził do podoju krów i straszył cielęta swoją roześmianą gębą, pan Kusztyk opatrywał uprzęże i wiódł homeryckie boje z żydowinem, co starego konia targował na skórę. Żadnej pociechy nie było z profesora Rajjdy, wszędzie się bowiem plątał, zjawiał się jak widmo i wszędzie przeszkadzał; nie ominął bowiem żadnej sposobności, aby z poczciwego swego serca nie wydobyć zawsze paru słów, niesłychanie zacnych, ale zawsze nie w porę. Ujrzał kiedy pan Rajda, że wyrostek tłucze zbyt mocno jaką siwą szkapę, która się znarowiła i nie chciała iść pod górę, zatrzymywał wszystko, pogładził wyrostka po łbie i gadać mu począł długo, długo o tem, że i w szkapie jest dusza, że praca powinna być osłodą życia, a nie jego zmorą i inne takie rzeczy bardzo piękne. Wyrostek stał z kapeluszem w ręku, z gębą rozdziawioną na słońce, szkapa zaś, przyznawszy zupełną słuszność panu Rajdzie, zawracała gwałtownie i pędziła na złamanie karku z góry, w podziw wprawiając pana Raj de niezmiernym, rozsądkiem.

Jedynie panna Jadwiga, nie mająca poza sobą zasług, uprawniających do korzystania Z gościnności pułkownika, zapamiętała się w pracy; jasna zawsze, jak wiosenny dzień, nigdy nie znużona, rozszczebiotana jak dziecko i wesoła jak dziecko, biegała z kąta w kąt, pamiętająca o wszystkiem; kobiecym sprytem, który czasem za filozofję starczy, ogarnęła wszystko w niedługim czasie, z kobiecą zaś zachłannością prący, umiała podołać wszystkiemu. Niewielkie było pułkownikowe gospodarstwo, ale gospodarstwu, na jednej nawet piędzi ziemi, potrzeba kobiecej duszy; to też ziemia pana Bolskiego jakby poweselała od tej chwili, kiedy nad nią przestała ciężyć surowa, choć umiłowana jego ręka; panna Jadwiga postarała się o kwiaty przed domem, a zdawało się, że same wyrosły na jej powitanie i zdawało się, że gołębie białą chmurą przewalają się w powietrzu przed domem, wielki czyniąc szelest skrzydłami, właśnie wtedy tylko, kiedy ona usiadła na ganku i ręce założywszy na głowę, odpoczywała. Cudy czyni anielstwo kobiecej duszy, gdyż miłość czyni cudy, — kobieta zaś i miłość, to jedno.

Zmęczenie odleciało pannę Jadwigę zaraz w pierwszych dniach pobytu w domu pana Bolskiego, jak gdyby słońce, ujrzawszy ten kwiat, co wiądł w pleśni wielkomiejskich murów, miękką swoją ręką starło jej troskę z czoła, tak, że jej dziecinna twarzyczka poweselała, oczy pojaśniały, a usta otworzyły się jak kwiat w słonecznem cieple; patrzyła z zachwytem na świat, a świat w zachwyceniu patrzył na nią, czystą, jak łza szczęśliwa.

Panna Jadwiga, wychowana w biedzie i trosce, znała nieszczęście z twarzy i nauczyła się nie dziwić na widok głodu; córka dumnego człowieka, wyhodowała taką dumę w sobie, dusza jej ukształtowała się— w spiżowej formie, nieskazitelnej i nie do ugięcia; nikt nie mógł nigdy wyczytać z jej oczu, czy jest nieszczęśliwa, szczęście za to jaśniało jej z oczu pełnym blaskiem, niewiele jej bowiem potrzeba było do szczęścia.

Dotknęła rękoma ciężkich kłosów i zdawało jej się w tej chwili, że niczego więcej nie pragnie; słońce ją ozłociło, a ona oczy przymknąwszy, znieruchomiała na chwilę i aż serce w niej zaczęło uderzać silniej w poczuciu szczęścia. W kobietach takich, jak Jadwiga Relska są zawsze dwie rzeczy dziwne: dusza mędrca i serce dziecka; panną Relska miała duszę zahartowaną, niezdolną do żadnych kompromisów, białą jak marmur i prostą, serce zaś ciche, niezmiernie dobre, skłonne do zachwytu i wierzące, że niema na świecie ludzi złych, są tylko ludzie nieszczęśliwi; wierzyła wszystkiemu, jak dziecko i jak ono umiała się cieszyć.

Patrzył na nią z zachwytem pan profesor Raj da, a ponieważ nie mógł go ukryć, bo człowiek dobry ukryje głęboko w sercu niezadowolenie, zachwytem jednakże musi się zawsze z kimś podzielić, mówił tedy cicho do pułkownika:

— Widzisz, panie Anastazy, tę dziewczynę? Popatrz, a jaśniej ci się uczyni na duszy… Tak wygląda radość życia, która się nie objawia w mądrości ludzkiej, bo ta się urodziła z pomyłki i na. wielkiej omyłce skończy; mózg człowieka będzie rósł i pęczniał, aż sobie wreszcie ostatni człowiek na ziemi łeb rozbije o skałę z rozpaczy, że jest tak głupi, jaki jest… A to, co w tej kobiecie siedzi, jest niezmienne i wieczyste… Wiesz, co to jest atman? Ot i nie wiesz, bo i skąd masz wiedzieć?… Indyjscy filozofowie, uważasz, panie Anastazy, wymyślili sobie taką cudowną rzecz: atman to jest to, co w piersi ludzkiej mieszka i mieszkać będzie po wieki wieków, a co jest bożego pochodzenia; wielka, nieskończona, cudowna moc, z której jest wszystko, a ona z niczego… I nigdy się nie zmieni i zawsze będzie taka, niezbadana… Widzieć tego nie można i poznać tego nie można, a ja ci mówię, że taka cudowna siła w żadnym z nas kwatery sobie nie obrała, tylko w niej, w małej kobiecej duszy. Uczyniłbyś ty takiej kobiecie krzywdę? Ja nie, bobym się zatrwożył, że coś bożego poniewieram. Tak, taka kobieta jest radością ziemi… Najbrzydsza kobieta jest czemś innem, jakby lepszem i piękniejszem, a taka zaś, z której oczu to wyczytasz, co z jej oczu, jest bodaj cudem… Jak kwiat… Zboże jest na ziemi potrzebne i sól na ziemi jest potrzebną, ale kwiat jest na ziemi potrzebny tak samo… Zły człowiek tylko tak nie sądzi, ale by oszalał, gdyby na ziemi zostały tylko sól i zboże… Tak mi mówi nie mój zdrowy rozum, bo zdrowy to on tam bardzo nie jest, ale mi coś tak szepce w duszy. Ja też sobie tak zawsze myślę, ile razy patrzę na tę dziewczynę, że natura mądrze to wszystko urządziła; nam dała wielką powagę, aby każdy wyglądał jak profesor, w jedną rękę tabliczkę z Pytagorasem, w drugą cyrkiel i powiada: masz tu, dziecko, zabawkę na sto tysięcy lat i idź sobie mierz gwiazdy i szukaj mojej tajemnicy, a kiedy się już bardzo zmęczysz i będziesz mniej wiedział, niżeś wiedział przedtem, wtedy wróć i odpocznij przy kobiecem sercu… Człowiek, uważasz, jest bardzo nieszczęśliwy i taki mały, jak jego nieszczęście, ale nadęty jest i pyszny swoją mądrością, tak pyszny, że za drobiazg sobie ma i za bawidełko to wszystko piękne, które dostał w chrzestnym podarunku od wieczności, ale choć to sponiewierane, jednak się w kobiecej duszy chowa… Nigdzie indziej, tylko w kobiecej duszy i w małej skrzyneczce jej serca… Ja wierzę w bajkę o źródle z cudowną wodą, co leczy wszystkie choroby… Przysięgam ci, pułkowniku, że wierzę; napij się z tego serca, które ona ma w piersi, a ozdrowie… Wszystko na świecie należy kochać, bo wszystko cierpi, ale sponiewierane serce cierpi także… A kto dziś sercem nie poniewiera i tyle o nie dba, co pies o ogryzioną kość? Nad swojem to się byle chłystek rozpłacze i łkać będzie, a nad cudzem? A ona ma serce czyste, jak diament i szczęśliwy będzie człowiek, który pojmie jego cudowną tajemnicę. Piękna to ona jest, zaprawdę jak kwiat, ale o to mniejsza, pięknych kobiet na świecie jest dużo, ale takich jasnych dusz niewiele chodzi po ziemi… W jakiem niebie, może, ale po ziemi coraz mniej, coraz mniej… A wiesz, czemu? Nikt nie ma czasu, aby się nad tem zastanawiać, bo każdy czemś kupczy i czemś szachruje; świat sprawił sobie paru poetów, jak buchalterów, aby mu o tem od czasu do czasu coś powiedzieli, sam zaś przestał się tem trapić. Zdaje mi się, że dawniej na świecie było jaśniej, bo się kobiety czciło, a one promieniały dookoła łaską bożą, jak pielęgnowany kwiat; człowiek powinien zawsze coś czcić, nie z owczej głupoty i nie ze strachu, bo wtedy sobie wymyśli jakiegoś fetysza ze straszliwą gębą, — ale ze szlachetnej potrzeby i czcić powinien to, w czem się domyśla jasności i czegoś lepszego, czego w nim niema. Możem jest głupi, ale przecież myślę, że kobieta ma duszę mniej od naszych skażoną… . Jedno tylko w tem wszystkiem, panie Anastazy, jedno jest niepojęte, — że kobiety same tego nie widzą i same tego nie chcą; świat się odwraca do góry nogami, a kobieta myśli, że jeżeli będzie czem innem, niż jest, tedy będzie najlepsza. Poco? naco? Powiada, że jej nie potrzeba sentymentów, ani anielskich skrzydeł; kiedyś pojmie, że czyste jedno, jasne serce ludzkie więcej na świecie waży, niż cała bibljoteka… Ale ta wie, co to jest serce… Popatrz, jakiemi ona oczyma spogląda na świat, to co szare srebrzy się, pod jej spojrzeniem, a to, co czarne, to jaśnieje…

Spojrzał pan pułkownik i ujrzał, jak panna Jadwiga, stojąca pod rozkwitłemi bzami, uśmiecha się na ich widok; słońce niedawno wstało i czyniło przegląd wśród zieleni, rozpatrując, czy nocny, wiosenny wiatr szkód jakich nie poczynił; pachniało powietrze, jak kadzielnica. Panna Relska, cała w bieli wyglądała tak, jakby z pośród kwiatów wyszła na świat i dobrym, cudownym uśmiechem wita ziemię; zbliżyła się do rozmawiających, a oni witali ją z niedźwiedzią galanterją.

— Już czuję, — przemówiła niskim, słodkim głosem, — że pan profesor mówi coś złego o mnie. A pan pułkownik milczy, więc mnie nie broni.

Pan Rajda spojrzał z niemem błaganiem o obronę na pułkownika, a pan pułkownik takim samym wzrokiem na Rajdę. Panna Jadzia jednakże, udała bardzo zbiedzoną, jakby ją straszliwa, a niezasłużona spotkała krzywda, choć się uśmiechała wciąż filuternie.

— Jeśli pan pułkownik mnie nie obroni, to kto? A pan profesor myśli, że ja jestem kamień i że o mnie wolno wszystko mówić…

Ażebyś wiedziała, że kamień, — powiada na to pułkownik i udaje, że jest bardzo zły.

— A jaki?

Panie Rajda, jaki to jest kamień, profesor się na tem zna, to niech powie co najgorszego…

Panna Jadwiga aż usta rozchyliła i patrzyła całą pełnią oczu, czekając, jaki to ona jest kamień z kolekcji profesora.

— Brylant!… — odpowiedział zacny pan Rajda, i chciał coś powiedzieć szerzej o brylancie, ale nie było komu, gdyż panna Jadwiga mignęła tylko w słońcu, uciekłszy, odprowadzona rozkochanym wzrokiem dwóch staruszków.

— Ot, koza… — szepnął pan Anastazy.

— Niechaj Bóg nad nią czuwa… — dodał również szeptem profesor Raj da.

I obaj się zamyślili głęboko, jeden nad tem, co czyni teraz jego syn, drugi zaś rozważał, że mu życie przeszło jakoś nijako, szare, jak te kamienie, które go otaczały i wśród których żył.

Syn pana Bolskiego był właśnie w Paryżu, dokąd się wybrał na czas dłuższy. Pisał stamtąd mało i dobrze mu tam było.

— Trochę on jest za daleko, — myślał jednego wieczora Bolski, —. ale mu tego widocznie potrzeba. Każdy wie, jakie mu życie najlepiej służy… Żeby się tylko chociaż zjawił, kiedy mi oczy trzeba, będzie zamknąć… Niedługo już, niedługo…

A potem pytał głośno:

— Zaklika, tyś podobno był w Paryżu?

— A, jakże, pułkowniku, byłem… Nie pytaj tylko, com tam jadł, bo mi się wstyd będzie przyznać. Kuchnia tam była marna,

— A życie jakie tam?

— Ot, jak życie, tylko trochę niebezpieczne. Gadają o Paryżu, że jest Gomorra, a to tylko miasto takie złe, jak zła kobieta: ani się spostrzeżesz, jak ci duszę uwiedzie, wyciśnie jak cytrynę i rzuci na śmietnik. A wyjechać z niego trudno, jakbyś kogo najdroższego żegnał. Klniesz to miasto i kochać je musisz równocześnie. Dziwne miasto, ale jedyne na ziemi.

— Mój syn jest teraz w Paryżu, — rzekł cicho pułkownik.

— Młody jest i z dobrej krwi, nic mu się nie stanie…

— Tak powiadasz, panie Zaklika?

— Twój syn, pułkowniku, to jest pewnie człowiek mądry, po mętach przejdzie suchą nogą i wróci.

— Byle wczas wrócił…

— Jakto wczas?

A pułkownik roześmiał się, ale jakoś smutno.

— Bo i ja, panie Zaklika, do raportu stanąć wreszcie muszę, chociem pułkownik…

Słysząc to, panna Jadwiga, zerwała się z krzesła, nieco przybladła i rzekła nieswoim głosem:

— Jeśli pan pułkownik będzie robił takie żarty, to sobie natychmiast wyjadę.

— W takim razie ja za tobą, Jadzienko, — odpowiedział pan Anastazy, bardzo wzruszony. Był w niewoli u dziewczyny i słuchał jej bez sprzeciwu, tem bardziej, żeby się to na nic nie przydało; wiedział o tem już od dwóch lat i okropnie to lubił, ale z wielką godnością zawsze oponował dla ratowania pozorów.

— Przeziębił się mocno jednego dnia, bo po lesie łaził, aby patrzeć czy mu burza drzewa jakiego’ nie wyrwała z ziemi; zachrypł i począł dziwnie nieznośnie pokaszliwać. Panna Jadwiga spojrzała na niego badawczo raz i drugi, aż pułkownik szybko twarz ukrył za gazetę i dusił kaszel,’ jak mógł; nie minęło jednakże pół godziny, a panna Jadwiga już wiedziała wszystko.

— Pan pułkownik był w lesie?

Ja? w lesie? A pocóż ja do lasu?

— Był w lesie i po mokradłach chodził… Pewnie nie było kogo posłać, aby zobaczył, co się tam dzieje?

— Właściwie to nie było…

— Więc pan pułkownik był?

— Jak już tak koniecznie, to byłem, ale bardzo krótko…

— Pół dnia.

— O, o! zaraz pół dnia!…

— Pan profesor mówił, że pół dnia.

— Pan profesor jest plotkarz, godziny nie byłem, jak cię kocham, Jadzienko, tak godziny nie byłem. Raj da, czemu łżesz? — wołał pułkownik i dawał profesorowi z za gazety znaki, aby go ratował. Ale Rajda był jeszcze więcej pod pantoflem; niż pułkownik, więc się czem prędzej schował w najciemniejszy kąt. Panna Jadwiga zaś podeszła do pułkownika, wyjęła mu lekko z rąk gazetę i zburczała, jak stare dziecko.

— To się tak robi? To się— pan pułkownik tak prowadzi? Dobrze, dobrze… Ja jutro pójdę do lasu na trzy dni, niech się tam ze mną dzieje, co chce.

— Ależ, Jadzienko…

— Teraz to się pan pułkownik wstydzi i dobrze robi. A teraz proszę natychmiast do łóżka i proszki zaraz przyniosę, a jutro pan pułkownik przeleży cały dzień w łóżku, czy chce, czy nie chce.

— ~ A właśnie, że nie chcę!

— To jeszcze zobaczymy.

— A ja do łóżka nie pójdę, bo mi się takiej kozy nie chce słuchać.

— Nie? — Nie…

— To dobrze! — mówiła panna Jadwiga, usiadła w fotelu i zaczęła dziwnie mrużyć oczki i przygryzać usta. Pan pułkownik spojrzał z pod oka, patrząc co się dzieje i udawał bardzo obrażonego. Za chwilę poczuł, że go ktoś ciągnie za rękaw.

— Pułkowniku…

— Czego profesor chcesz?

— Pułkowniku, — szeptał Rajda tajemniczo, — idź się zaraz położyć…

— Ani .mi się śni!

Pułkowniku, idź zaraz, bo będzie nieszczęście. Pan Anastazy się przeraził.

Jakie nieszczęście?

Spojrzał szybko na pannę Jadwigę i zrozumiał, że będzie wielkie nieszczęście, gdyż pannie Jadzi oczki zwilgotniały i coś sączyć się poczęło po twarzy. Pana Bolskiego chwyciła nagła rozpacz i serce mu się ścisnęło; wstał czem prędzej i niby do pana Rajdy, a właściwie do swojego ślicznego kata, mówił głośno:

— Idę się położyć z własnej woli, bo jest bardzo późno…

— Dopiero szósta, — wtrącił profesor radośnie.

— Co się profesor na tem rozumie? — grzmiał pułkownik, — późno jest i kwita, a jutro wstaję rano i idę w pole.

Potem wyszedł z wielkim tupotem; panna Jadwiga zaś już podczas przemowy pułkownika położyła ręce na twarzy, aby nie było widać, że jak słońce z poza chmury, tak z poza łez dobywa się z jej oczu cudowny uśmiech.

Nie był to jednakże jeszcze koniec, akt drugi rozegrał się dopiero nazajutrz.

Pułkownik wstał, jak zwykle o świcie, lecz dziwnie się słaniał i był bardzo blady; otwiera drzwi, aż tu się przed nim rozkrzyżowała jakaś postać i puszcza.

— Ki djabeł? — rzekł pan Anastazy, — czy to ty Kusztyk?

— Wedle rozkazu, panie pułkowniku.

— A czegóż tu sterczysz jak figura?

— Bo mam tak nakazane. Mam rozkaz, aby pana pułkownika nie wypuścić za próg przez. cały dzień.

Pułkownik się zaperzył, na chwilę rumieniec wppłynął mu na twarz.

— Kto ci tak nakazał?

— Wyższa władza — odrzekł pięknie pan Kusztyk — a jak Boga kocham, tak nie puszczę, choćbym tu umarł.

— To ci panna Jadwiga kazała?

— Kiedym powiedział, że wyższa władza, to pewnie, że panienka. Niech się pan pułkownik położy.

Pan pułkownik rozjaśnił twarz jak słońce i zadowolony był w sercu, a oczy poczciwe mu się zaśmiały; chytrze coś myślał, bo powiada:

— Słuchaj, panie Kusztyk, karabinu nie masz, więc się ciebie nie boję i gdybym chciał, tobym poszedł, ale się położę. Słowo daję, że będę leżał, ale ty mi zato zrób jedno: powiedz panience, żem się łatwo nie zgodził, i żem bardzo krzyczał, uważasz, że bardzo i że strasznie byłem zły.

Pan Kusztyk frasobliwie podrapał się w głowę, miał on bowiem o swojej chytrości zbyt wygórowane pojęcie, aby zbyt łatwo uwierzyć; zaczai się więc tylko uśmiechać z zakłopotaniem, stał jednakże jak szyldwach, jakby wrósł w ziemię i ani myślał się poruszyć.

— Naco jeszcze czekasz, panie Kusztyk?

— Bo pójść to łatwo — odrzekł ten wielce zaaferowany, choć go szczery śmiech pułkownika ośmielił — ale co ja powiem panience?

— To, com ci kazał, żem zły, jak sto djabłów… Nagła radość błysnęła w sprytnych oczkach pana Kusztyka.

— Panie pułkowniku…

— A co?

— Jak wojna, to wojna, pan pułkownik się nie pogniewa… Odejść bez niczego, ja nie mogę, bo srodze zabroniono, ale sposób jest. Ja pójdę i wszystko powiem, jak należy, ale pan pułkownik ubranie mi w zakład odda?

Pan Anastazy się zdumiał.

— A cóżto, ja będę nagi po pokoju chodził, jak małpa po klatce?

— Do łóżka ubrania nie potrza.

— To ja mam cały dzień naprawdę w łóżku leżeć?

— Taka komenda.

— Słuchajno, panie Kusztyk, to możem ja naprawdę chory?

— Niech ręka boska zachowa, ale poleżeć nie zawadzi…

Za chwilę już pomagał pan Kusztyk pułkownikowi przy ściąganiu stroju, ułożył staruszka w łóżku, a sam uchodził ze zdobyczą. Cicho było przez cały dzień w domu, jak makiem siał, bo kiedy pan Zaklika . w wielkim ferworze rozpoczął wielki polityczny dyskurs t profesorem i do pasji doprowadzony jego nieprawdopodobną ignorancją w rzeczach politycznych, począł tłuc pięścią o stół, tak, że szklanki na nim poczęły drżeć z trwogi, wzięła ich obu panna; Jadwiga pod ręce, jak dzieci i wyprowadziła za drzwi.; Pan Zaklika był tak zaperzony, że ledwie to zauważył, profesor jednakże mocno się zatroskał. Dał Zaklice skończyć długi, krasomówczy okres na temat przyszłości Francji, potem mu rękę położył na ramieniu i powiada cicho:

— Panie Zaklika, z pułkownikiem jest niedobrze.

— Jezus Marja! — szepnął Zaklika. i przywrócony jednem zdaniem profesora do równowagi, aż pobladł.

— Chory…

— Na miłość boską, profesorze, gadajże pan, co mu jest?

— Dobrze to ja tego nie wiem, ale staruszek siły przecenia… Panna Jadzia, już tam nad tem czuwa i nic pozwoliła mu dziś wstawać z łóżka.

— Może nic takiego?…

— Pewnie, że nic, “bo zdrów był wczoraj, jak ryba…

Poszli szukać Relskiego i Kusztyka; Relski czytał stary jakiś pamiętnik historyczny, znaleziony w malutkiej bibljoteczce pułkownika, coraz to odkładając książkę, miał bowiem zwyczaj milczącej rozprawy z autorem na temat tego, co przeczytał, niemal po każdem zdaniu. Wiadomość o chorobie pułkownika zdumiała go w pierwszej chwili, potem począł trzeć ręką czoło.

— Kusztyk tam był… — powiedział krótko, jedynie dla okazania źródła, skąd można zaczerpnąć wiadomości.

Kiedy zaś profesor przyprowadził Kusztyka, rozpoczęła się indagacja.

— Widziałeś go dziś, panie Kusztyk?

— Widziałem…

— Jakże wygląda?

— Jak zawsze, tylko blady był bardzo pan pułkownik.

Usiedli czterej towarzysze przy białym, sosnowym stole, a troska usiadła z nimi. Nic się właściwie nie stało, przywykli byli do tego, że mimo protestów panny Relskiej, ksiądz proboszcz przecież od czasu do czasu przyjeżdżał z Sakramentami, a jednak serce w nich uderzyło żywiej i osłabło w tej samej chwili. “Trwoga tak podrywa ptaka do lotu i w tej samej chwili skrzydła mu pęta. Milczeli bardzo długo, patrząc przed siebie, aż się cichym głosem ozwał profesor Rajda:

Niech go Pan Bóg ma w swojej pieczy, a jednak z każdym dniem go ubywa… Nieraz to mu się oczy same przymkną, a na .czoło występuje pot. Sam widziałem. Starzec to jest potężny i siły ma niespożyte, ale się człowiek spala. I nam też niedługo, a jednak pozwoliłbym sobie odjąć czas życia, jaki mi pozostał, byle jemu życie przydłużyć… Tacy ludzie, jak on, powinni żyć wiecznie, bo źle będzie, jeśli ich zabraknie, a coraz ich mniej i mniej. Kto wreszcie zostanie? (Rajda mówić począł smutno i jakby sam do siebie). Kto zostanie? Wytrzebił się już wielki las, a to co rośnie, to się ledwie korzonkami trzyma ziemi i byle wiatr to powyrywa i rzuci precz. Dębów niema, ot co jest. Strasznie jest smutno. Karykatury ludzkie się rodzą, a nie ludzie, ochłapy dusz, a. nie dusze; ledwie taka roślinka wyjrzała na świat, a już więdnie, choć nie z własnej winy, bo bez życia już na niego przyszła, w zaduchu, w trwodze, w lęku, w złej, zepsutej atmosferze. A najstraszniejsze jest to, że się rodzą ludzie bez ojczyzny; świata sercem nie strawisz, a oni to chcą czynić. Najpierw trzeba umieć kochać piędź ziemi, aby ukochać serdeczną miłością wielki jej kawał, całego świata w piersi nikt nie wtłoczy. Słońce tego nie zdoła i na dwie połowy dzieli glob ziemski, więc małe ludzkie serce powinno miłości swojej naznaczyć granice i w ten cudowny szmat ziemi wróść korzeniami i potem ku słońcu się piąć… Takeśmy dotąd czynili. Pędy były mocne, charaktery jak dębowy pień… O, jak smutno… Oset teraz z polskich serc po ziemi się włóczy, gnany wiatrem bez kierunku, a niema nikogo, żeby w ziemię wrósł i wiedział, że jego przykazaniem jest ta ziemia i że potem dopiero będzie czas na miłowanie bliźniego. Wielka rzecz jest miłość i święta rzecz jest miłość, byle miała cel i święty cel. Pan Anastazy to wiedział i myśmy to chyba wiedzieli… Czy nie tak, panie Relski? W imię takiej miłości walczy się i umiera. Polskie serce ma niewyczerpaną, straszliwą, nieskończoną zdolność miłości, bo z miłości się poczęło, i może być przez to słońcem świata, bo świat się sentymentu wyzbywa, Tylko, że nikt nie wie, co ma ukochać;, jeden kocha słowo, drugi chimerę, inny cały świat, a inny siebie i każdy z tej miłości schnie i więdnie i na proch się ściera, nie wiedząc, że mu się w zakątku, w najbardziej mrocznym zakątku serca tuła w poniewierce coś, co jest ponad świat i ponad ludzi, co jest jedynie Bogu równe… A myśmy dostąpili wielkiej łaski boskiej, że nam było danem przypomnieć to polskiemu sercu.

Duma mówi przeze mnie, bom z tego dumny, że i moją krwią był pisany manifest do polskiej duszy…

Przyjdzie ktoś, kiedyś za sto, czy dwieście lat i z grobu nas wywoła na świadectwo, aby nam powiedzieć, żeśmy nie w czas i nie w porę… A ja mu z grobu jeszcze powiem, że zawsze jest czas i zawsze jest pora wielkim, choćby rozpaczliwym krzykiem zbudzić serce, co kamiennym snem zasypia i marnieje, o, jak bardzo marnieje… Myślicie może, żem się za moje kamienie schował i nie wiem, co się dzieje dookoła? A ja widzę, że się serce ludzkie bardziej kamienne staje, niż moje kamienie… I dlatego, dobrze to jest, że nas kilku jeszcze po świecie się włóczy i że sobie ktoś nas czasem przypomni i pomyśli w wielkiej skrusze, że przecież było i jest coś, dlaczego żyć warto i godzi się umrzeć. O, jak smutno, jak smutno… Bóg da, że się odmieni, bo się musi odmienić, bo czas czyni takie cuda, że ślepi widzą, głusi słyszą… Byle tylko więcej takich ludzi, którzy pazurami w ziemię się wparli i żaden wichr ich nie obali, całych ludzi, jak on właśnie, jak pułkownik…

Zamyślił się profesor na chwilę, wciąż patrząc przed siebie przez otwarte okno woddal, gdzie na widnokręgu, u podnóża lasów włóczyły się jeszcze mgły poranne, szukając leniwie bezpiecznej kryjówki, gdzieby się można skryć przed słońcem. Nikt się nie odezwał ani słowem, tylko pan Relski ciężko westchnął.

— …Dziwne serce ma ten człowiek, — mówił dalej zciszonym głosem profesor, — jakich pewnie kiedyś było wiele. Zachowało się w nim jak zabytek szczątkowy polskiej natury. Dał Pan Bóg innym potęgę, jednemu miecz, innemu złote berło, a w polskie serce włożył to, co miał najlepszego, a czego nikt brać nie chciał. Na szczęście nasze, czy nieszczęście,

On to jeden wie, a ja myślę, że na szczęście. Może tylko w szczodrobliwości swojej dał za wiele, a wszelki zbytek powoduje chorobę, tośmy też byli chorzy przez tysiąc lat… Pułkownik takie właśnie ma serce, przez Boga obdarzone… Zaniepokoił się na stare lata, że ma za wiele, więc nuż nas szukać po świecie. Ja o sobie zapomniałem, a on o mnie nie zapomniał. Albom ja mu brat, albo swat? Nie zatroszczyłby się nawet inny, czy żyję, czym też umarł z kamieniem pod głową… Ale on jest dawny człowiek, nie mędrzec, nie filozof, nie bohater, tylko dawny człowiek. Wielki to jest tytuł i godzien czci.



III.


Znowu długo milczeli, rozważając w cichości słowa profesora, z których każde było prawdziwe; lecz, jak po pogodnym dniu nagle pod wieczór zaczynają na niebo leniwe pełznąć chmury, przygotowując noc mroczną i dżdżystą, tak im się dusze zasnuły mrokiem. Widział każdy, że nieszczęścia jeszcze niema; położył się pułkownik do łóżka, to i wstanie, przeżył cięcie szablą w głowę, że aż kość zgrzytnęła i żył potem pięćdziesiąt lat, przeżyje i tę dziecinną chorobę; wiedział o tem każdy, jeszcze raz to sobie powtórzył, a przecie zatroskał się ciężko. Starym ludziom, kiedy im stępiał słuch i wzrok osłabnął, zaostrza się jakiś szósty zmysł, którym odczuwają bezszelestne zbliżanie się śmierci; trzeba jednakże mieć nato serce, niezmiernie spokojne, i niczem niezmąconą duszę, aby złowić tem tajemnem uchem dalekie, głuche łopotanie ważkich, puszystych, ogromnych skrzydeł śmierci, która z dalekiego nikąd, niewołana przylała. Tak się słyszy oddalone dzwonienia, dźwięki i odgłosy, kiedy powietrze jest przeczyste, a cisza południowa stłumiła miękką dłonią nawet . szumy traw. Tacy ludzie, którzy osłabłe oczy przymkną, a jednak widzą zoddali płynący niezmierny cień, coraz to rosnący, aż wreszcie zakryje skrzydłami słońce i świat cały — umierają spokojnie, zasnąwszy na odpoczynek wieczny.

Tym czterem biedakom, którym się serca w jedno zrosły, taki właśnie cień mignął w pełnem słonecznem świetle, a że nie ich miał uciszyć jeszcze, więc się im dusze zatroskały wielkim, cichym bólem. Zaczęli mówić cicho, sami nie wiedząc dlaczego; żarto wali jeszcze wczoraj, patrząc, jak panna Jadwiga srogim, a wesołym wyrokiem skazała pułkownika na wygnanie w łożu, a dziś się im nagle, bez powodu, coś przywidziało, jakby jakiś nieokreślony zwid nieszczęścia. Niesamowite, nieme i głuche przeczucie przeszło tylko obok nich, słowa nie wypowiedziawszy, a oni zrozumieli, że się ma coś stać.

Nadeszła za chwilę panna Jadwiga i rzekła: — Pułkownik jest trochę chory. Nic niema niebezpiecznego, ale pan Zaklika po doktora pojedzie. Żeby się tylko pan pułkownik za wcześnie o tem nie dowiedział, bo wszystko będzie nanic; zapowiedział mi, że doktora z okna zastrzeli, jeśli tylko do domu się zbliży, bo umierać nie myśli. Bardzo się na mnie rozgniewał, kiedym mu to powiedziała i wołać począł, że “doktor w dom, śmierć w dom…” I depeszy do syna wysyłać nie pozwolił za żadną cenę.

— Bo i rację ma, — bąknął nieśmiało pan Kusztyk.

— Ma, czy nie ma, — odezwał się srogo— profesor — a doktor potrzebny. To pan Zaklika ma jechać?

— Najlepiej tak będzie, — rozporządziła panna Relska— a tatuś i panowie będą czuwali przy pułkowniku, aby mu było weselej. Tylko o smutnych rzęs czach nie potrzeba z nim mówić.

— O czem my w takim razie mówić z nim będziemy? — zapytał pan Raj da smutno.

— O wszystkiem. Pan profesor zawsze coś znajdzie, pan Kusztyk umie być wesoły, a tatuś niech mu coś przeczyta.

Zaklika począł się zbierać czem prędzej, siadł na furkę i pojechał do miasteczka. W całym domu zapanowała cisza, choć zwykle było w nim gwarnie o tym czasie. Słońce stało wysoko, rozradowanem okiem patrząc na młodą ruń zbóż, co zaległa łagodne stoki, z poza których sinawą smugą wyglądały szczyty leśne, jakby się drzewa wspięły na palce i przez garb pagórka patrzyły w dolinę, gdzie płynął wartki potok, poważny tu i ówdzie, szczególnie na zakrętach, które jak nagły przełom w młodem, bujnem życiu ludzkiem, pełne były wielkiej stateczności głębokich wód, nad własną zadumanych tonią. W miejscach tych, obramowanych lasem trzciny, kotłowały się szmaragdowe ważki, lekkie jak baletnice, co ledwie stopą dotykają ziemi, rozigrane i beztroskie. , W oddali bieliły się sady rozkwitłe, jakby nieprzeliczone roje białych motyli obsiadły gałęzie, każde zaś drzewo z osobna z umalowanym białą farbą pniem, przeciwko robactwu, wyglądało jak śnieżnobiały bukiet, który się daje pannie młodej, idącej do ślubu; powietrze było spokojne i ciche, a jednak tu i ówdzie posypał się nagle biały puch kwiecia z wiśni lub jabłoni i leciał cudownym deszczem, jakby je jakaś niewidzialna strząsnęła ręka. Cicho było tak bardzo, że słychać było jedynie jedwabny, cichuteńki szelest jaskółczych skrzydeł, albo nagły, krótki, jakby żałosny jaskółczy świegot, kiedy nieumęczony ptak, wieczyście się śpieszący, chybił w błyskawicowym locie w zygzaki i zdobycz mu uszła; czasem też bąk, opasły wyjadacz słodyczy, potoczył się w powietrzu, szczęśliwy, grzmiąc głębokim basem dla nadania sobie powagi i przerażenia złotych pajączków, co jak cyrkowe linoskoczki huśtają się na srebrzystych sznureczkach, zwisających z najcieńszej gałązki. Na chwilę napełnił wielkim hałasem powietrze tupot koni i krzykliwe, roztrzeszczane turkotanie wózka, którym pan Zaklika pojechał do miasteczka; na gościńcu podniosło się trochę złotego pyłu, który zaraz potem położył się powoli; znowu za chwilę, już w oddali zadudnił pod kołami mostek nad wodą, wiele zawsze niepotrzebnego czyniący hałasu i z powrotem ucichło wszystko, ległszy w leniwym, szczęśliwym, dobrym południowym śnie, którym zawsze zasypia o tym czasie wielka radość życia, pod wieczór się budząca. Zdało się, że w tem kojącem, najłaskawszem słońcu nawet zbolała zawsze, surowa i w milczeniu wieczystem zaklęta, wyrzezana w drzewie twarz Chrystusowa na pochylonej figurze, czarna zawsze, smaganiem deszczu zczerniała i wichrami, ożywia się na tę dobrą chwilę ukojenia i złoci się słonecznym uśmiechem; wywyższona ponad żytnią ruń, dziwnym zaś cudem słońca wyniesiona wzwyż, ponad najwyższe drzewa, błogosławi boża twarz niemem, a wszystko mówiącem spojrzeniem, młodemu zbożu, rozkwitłym sadom, wodom, toczącym się w kamienistem korycie i rozzłoconej drodze woddali.


Raduj się, młode życie, żeś młode, a raduj się tem więcej, żeś z męki radość swoją wywiodło…

Raduj się, swoją bielą, kwiecie jabłonne i kwiecięe wiśniowe, wiele bowiem łez wypłakał deszcz rżęsisty, abyś było szczęśliwe w nieskazitelnem pięknie swojem…

Raduj się lesie brodaty mchem, starcze dostojny, żeś wytrwał i ty lesie młody się raduj, wiele bowiem wycierpiała ziemia, zanim się urodziła i wiele padło trupów starych drzew, abyś się ty pożywić mógł w swem niemowlęctwie. Niech wszelkie życie ma twarz słońca i niech ma serce ziemi.

Ziemia oddychała spokojnie i równo, jak człowiek w szczęśliwym pogrążony śnie.

Usnął też cichym snem pan pułkownik, bardzo zmęczony, choć nie wiedział czem. Tylko oddech miał nierówny. Stanął nad nim pan Relski z córką, wszedłszy na palcach do pokoju.

Śpi… — szepnęła ledwie dosłyszalnym głosem panna Jadwiga.

Relski patrzył długo w bladą, śliczną twarz starego druha; im dłużej patrzył, tem mu się dziwniej czyniło w sercu, tak, że wreszcie, jakby się zatrwożył, że wzruszenia dłużej nie ukryje, położył rękę lekko na ramieniu córki.

— Zostaw mnie, — rzekł cicho. Panna Jadwiga spojrzała raz jeszcze na pułkównika i wyszła bez szelestu. Relski przysunął krzesło, usiadł tuż przy łóżku i tamując oddech, oparł głowę na jednej swej ręce; wyglądał, jak troskliwy lekarz, co pełnym niepokoju wzrokiem, śledzi w piersi chorego chody tajemniczego czerwia, co piersi te toczy cierpliwie i nieustannie. W pokoju był półmrok, okna bowiem były starannie zasłonięte, a w mroku tym biel poduszek zlewała się niemal w jedno z bladością twarzy i srebrem włosów pułkownika. Przeszły godziny, a Relski siedział tak nieruchomo, oparty na ręku i my siał. Myślał, że jest gorzej, niż się zdawało wczoraj i dziś rano jeszcze, czasem bowiem biegł przed oddechem z piersi pułkownika cichy, złowróżbny pogwizd; dobrze, że Jadzia, się spostrzegła, — rozważał Relski, — pułkownik bowiem byłby taił, jak długo można.

— Człowieku ty serdeczny, — rozmawiał w milczeniu ze śpiącym, — jeśliby ci moja krew na lekarstwo się przydać mogła, oddani ci tę resztkę, której mi nie wytoczyli. Słyszę, jak bije twoje serce… Wspomóż je, wielki Boże, aby nie ustało w pracy, och, wspomóż, wspomóż. Tak bardzo się napracował, że winien jeszcze długo odpoczywać w słońcu… Jeśliby więcej było takich jak on, niech dziesiątkami giną, jeśli tak trzeba, ale naco burzy wyrywać z ziemi jeszcze tych parę kłosów, które pozostały na polu jakoby przez zapomnienie wichru i dżdżu? Niech żyje ten człowiek, który nikomu w życiu nie uczynił krzywdy, przez którego nikt nigdy nie płakał, niech trwa jeszcze, choćby za to, że wiedział, iż nie dla siebie żyje człowiek, lecz dla tego, co najbardziej na ziemi ukochał…

Nagle się wstrząsnął pan Relski.

— Ze śmiercią rozmawiam, — pomyślał i rozszerzonemi oczyma zdawało mu się, że widzi nad głową pułkownika pochylony zarys ludzkiej postaci; mrok ją wyprządł ze swej pajęczyny, ale po Relskim przebiegł dreszcz. Starał się już nawet nie myśleć, bo mu się zdawało, że myślał zbyt natarczywie i jakby za głośno i tem wywołał z szarugi mroku zły cień; patrzył więc tylko przed siebie przeglądał jakieś obrazy, jakby z jego duszy odbite i rzucone na ekran szarzejącej, białej ściany, niewyraźne, splątane, pogmatwane; srebrna głowa pułkownika widniała na każdym, zaś na jednym (zdawało się Relskiemu), odchodzi, tęsknie raz po raz głowę odwracając poza siebie jakieś widmo wyniosłe i uroczyste; wpatrzył się w to widmo Relski i nie myśląc, myślał, że to odchodzi świadomość czynu, wiara w słuszność sprawy, wielkość duszy, zbudowanej jak kościół, monumentalnie, z zachowaniem mądrego porządku, duch twórczy, pełnia serca, pełnia życia, niezłomność charakteru, — a poza nią, na szarym rozłogu ściany, rozszerzonej czarną magią mroku w nieskończoność, zostaje pustka, niezaorana, chwastem i pajęczyną zasnuta pustka, tu i ówdzie patrząca zielonem okiem bagna, tu i ówdzie wzdęta ponad poziom mogiłą samobójcy; gdzieś, na jej dalekim skraju — krzyż nie krzyż: to rozpacz, rozkrzyżowała ramiona, jednem sięgając wschodu, drugiem zachodu i znów rozległy kraj bez granic, ziemia nieobiecana, żywiąca melancholję bez serca, tęsknotę bez rak i bez oczu, miłość haniebną, bez treści, zapadła ziemia, w szarzyźnie swojej nie czekająca na nic, na nic, na nic…

Omdlało serce w Relskim; przetarł ręką oczy, bo mu się przez chwilę zdawało, że mu je łzy zalały i dlatego tak smutno widzi, nigdy bowiem człowiek przez łzy patrzeć nie powinien, chyba na własne szczęście. Oczy jednak miał suche. W głowie tylko szum przewalał się jak burza, tak, że wszystko w nim osłabło; samotność jest straszliwą pracą i jedną z najcięższych i męczy tak, jak wielki trud. Relski bał się poruszyć, aby nie zbudzić pułkownika, z którego piersi coraz wyraźniejszy wylatywał świst; na wspaniałe czoło starca wystąpiły wielkie krople potu, a ręce, ułożone bezwładnie na kołdrze, leciutko drżały; wyglądał, jak olbrzym, który się utrudził i legł w bezsile. Po ustach jednakże, lekko rozwartych, błąkał się dobry, dziecinny uśmiech, jak gdyby pan Anastazy, rozbawiony i roześmiany przygodą z nasłanym na niego Kusztykiem, zasnął był z tym uśmiechem. W ten uśmiech wpatrzył się pan Relski i znów rozważać począł tym razem jego tajemnicę.

— Dziwne to jest, — myślał, — dlaczego tacy ludzie jak on, uśmiechają się nawet na powitanie śmierci. Uśmiech spełznął dawno z ludzkiej twarzy, jakby go zła dola starła szorstką ręką. A w Polsce dawno już się nikt nie śmieje, tylko bardzo starzy ludzie; uśmiech bowiem jest jak złoty kłos duszy, a któż go z niej wywiedzie, jeśli dusza chwastem zarosła i goryczą i złym smutkiem? Straszna rzecz jest śniedź melancholji… Straszna rzecz jest zwątpienie, które zapadnie w ludzką pierś, chętnie przyjęte przez lenistwo… Kiedyś pochód śmierci w mazurowym rytmie, dziś śmierć zła i głupia w topielisku bez dna, w szarzyźnie bez snów, nie broniąca się, bez głosu, niema z trwogi, choć upozowana. Wstań, panie Anastazy i idź młode pokolenie nauczać radości i ukochania życia. Mnie nie uwierzą, bo nie mam ani kropli krwi w twarzy, która będzie przeczyć moim słowom, lecz tobie uwierzą. Zmarnieje ten, kto nie uwierzy w wartość życia i kto swego serca winem radości nie napełni, bo nie zmory zdobędą świat, jeno ludzie wierzący. O, jakżeż jest łatwo upozować się na śmierć, jak łatwo sznurkiem sobie ręce przywiązać do krzyża, udając cierpienie i krzyż plugawiąc… Jak łatwo!… Gdzieżeś jest, wielka dumo człowieka, umiejąca w twarz plunąć śmierci? Królewska dumo, która nogi wrywszy w ziemię, czołem sięgasz słońca? Przekazana wieczystym, niepisanym testamentem?… Gdzie się marnuje królewski płaszcz i targa w strzępy, kto nim kupczy na wielkim rynku świata?… O, Chryste Panie, Panie miłosierny! Wyświechtany był, więc go własną pofarbowaliśmy krwią, aby znowu był purpurowy…

Pan Relski miał w tej chwili oczy zalękłe i rozszerzone; wzrok miał zwrócony na pułkownika, lecz nic nie widział, nie dojrzał też, że pułkownik oczy otworzył i przeląkł się przez moment pochylonej nad sobą twarzy w mroku jeszcze bledszej, niż zwykle, niemal upiornej, bez śladu krwi. A poznawszy towarzysza, pan pułkownik patrzył w tę dziwną twarz długo, długo…




IV.


— Panie Tomaszu! — szepnął pułkownik, — o czem myślisz tak głęboko? Umrzeć mogłem, a byłbyś tego nie widział.

Wstrząsnął się Relski gwałtownie i obudził z zadumy; chciał się uśmiechnąć do chorego, ale mu się dziwna jego twarz nie mogła ułożyć w uśmiech, więc się zakłopotał tylko jeszcze bardziej.

— Ja? — rzekł, — o czem ja myślę? Zapewne o tem, o czem się na starość myśleć nie powinno. O czemże to ja właściwie myślałem?

— Daj pokój, — przerwał pan Anastazy, — prawdy nie powiesz, a łgać nie umiesz. A cóżem to ja aż tak chory, że siostrę miłosierdzia z ciebie uczynili?

— Jakże się czuje pułkownik?

— Jak się czuje, jak się czuje? Albo ja wiem? Nic mi nie jest… Zmęczyłem się trochę, to prawda, ale drzewo na moją trumnę jeszcze rośnie. Wczoraj w lesie widziałem, bo mnie po lesie nosiło jak chłysfc ka. A Jadzia bardzo na mnie zła? Powiedz jej, że się nie na pogrzeb wybieram, tylko na ślub i to z byle kim, z najgorszą czarownicą, byle tylko jej pakość uczynić. Hę, hę…

Relski znowu usiłował się uśmiechnąć, są jednak/e ludzie, którym zawsze łzy nabiegają do oczu, ile razy tylko chcą się uśmiechnąć.

Pułkownik dyszał ciężko i jakoś dziwnie; widać było, że go rozmowa męczy, zaczął więc mówić po chwili znacznie ciszej.

— Ale na duszy trochę mi nijako; co to może być, panie Tomaszu? I sen miałem ciężki i męczący… Widać, żem za długo chodził po ziemi, aż się to Panu Bogu sprzykrzyło. Pociesz mnie, towarzyszu, bo mi będzie jakoś nieswojo, kiedy stanę przed boskim Majestatem z taką szczerbą na łbie, szeroką, jak brama, A nuż pomyślą sobie w niebie, żem ją nie z wojny przyniósł, tylko z jarmarku, — jak myślisz? Proboszcza mi na jutro zawołajcie, jego to rzecz, niech powie gdzie należy, jak było i co było; przyprowadzisz mi księdza?

Relski się żachnął.

— Tylko jeśli Jadzia każe… — odrzekł.

A pułkownik, który zwykle udawał, że się bardzo gniewa, takiej słuchając odpowiedzi, cicho ją tym razem przyjął, z ledwie widocznym uśmiechem.

— Jak Jadzia każe, — powtórzył, — jak Jadzia każe… Widać, to i Pan Bóg do nieba mnie nie puści bez jej rozkazu. Dziewczynisko drogie… Szczęśliwy ty jesteś, że masz taką córkę, nieprawda, panie Tomaszu?

— Szczęśliwy jestem.

— Niech ci się. chowa, dziewczyna kochana i niech jej Pan Bóg za wszystko dobre zapłaci, co mnie staremu uczyniła.

Oddychać począł znowu szybko, bo mu wszelkie wzruszenie dęło w płuca, jak w miechy; długo patrzył w pułap, wreszcie rzekł:

— A kto to, panie Tomaszu, furtką dziś wyjeżdżał, bom słyszał, jak na moście dudni?

— Zaklika, do miasteczka.

— Dla mnie po trumnę?

— Jeśli pułkownik jeszcze raz o coś takiego za^ pyta, wcale nie odpowiem.

— No, no!… cicho, stary. Ja się tak, widzisz, do śmierci przyzwyczajam, daj mi żartować, kiedym wesół; a ja ci i tak powiadam, że nie umrę, póki syna nie zobaczę. I śmierć ma litość nad ludźmi.

— Któż tu mówi o śmierci?

— Już ja wiem, co mówię. Myślisz, że się człowiek z gazety dowiaduje, kiedy ma umrzeć?… Patrzysz wesoło na świat, wszystko się w tobie raduje, aż ci nagle w oczach pociemniało, choćbyś stał w samem słońcu. Serce ustanie w tobie na chwilę, jak zepsuta maszyna, w której się tryby zatną, — to jest pierwszy dzwonek. I znowu bije, jeszcze silniej, niż przedtem, jakby czem prędzej gnało do końca, bo się i serce spracuje mocno przez siedemdziesiąt lat, panie Tomaszu. Potem ci tak na odjazd zadzwoni drugi raz, czasem i trzeci, kiedy się serdecznie chcesz pożegnać ze światem, a potem to już zajeżdża karawan, bracie miły.

— Śmiesznie to mówisz, pułkowniku, — zauważył Relski, grzmiąc bezdźwięcznym głosem z całego gardła, co miało przekonać Bolskiego, że jest to nic innego, jeno szczery, serdeczny śmiech.

Pułkownik jednakże rzekł smutno:

— Nie udawaj, że się śmiejesz, bo tego nie umiesz. Ja ci jednak mówię, że tego roku sami będzie cię zbierali z pola. Ja wam tylko w niebie pogodę wy; proszę, aby pszenica była sucha.

— Pułkowniku, — przerwał mu Relski dość srogo, — chory nie jesteś, poleżysz na tym barłogu i wstaniesz, poco więc takie rozmowy?

Pan Anastazy, uśmiechnął się, jakby rozmawiał z niecierpliwem dzieckiem, co nie może odrazu pojąć treści słów; ujął w obie dłonie rękę Relskiego i rzekł mu powoli i wyraźnie:

— Toteż ja nie z tego umrę, żem chodził po lesie. Umrę, bo przyszedł mój czas.

Zadumał się staruszek nad własnemi słowami i— długo obaj milczeli. Mrok był w pokoju coraz ciemniejszy, bo się już miało na zachód i wieś zaczynała już gadać wieczornemi głosy, które zmieszane prze? dostawały się aż do cichej izdebki pułkownika.

— Otwórz okno, Relski — poprosił chory.

Pan Tomasz począł się mozolić jedną swoją ręką nad podnoszeniem zasłony, wiszącej na poplątanych sznurkach i nad otwieraniem okna, zamkniętego na straszliwy hak, pokręcony w djabelskie wygięcia. Pchnął okno. W tej chwili, jakby jej tylko czekały, buchnęły na pokój wszystkie zapachy wiosny, pomieszane ze sobą przedziwnie, nawzajem się sycące, nieporównane i oszałamiające. Gnał je chmurą przed? wieczorny powiew, który jak pszczoła, zebrał je wszystkie, lecąc drogą od lasu, gdzie się pod krzewami czaił przez dzień cały; zebrał je, płynąc ponad falami młodych zbóż, pachnących miodną wonią ziemi, z szuwarów nadwodnych, woniejących słodko, z czeremch, buchających nadmiarem woni silnej i zawrotnej, z bzów pachnących, jak pocałunek drogich ust, z akacyj, których woń jest wytworna. Leciał ten obłok nieporównanych pachnideł ponad ziemią, ścielił się po drogach, wchodził przez otwarte drzwi do zatęchłych domów, sączył się przez każdą szparę, wlewał się w zmęczone ludzkie płuca.

Odetchnął głęboko pan pułkownik i aż oczy przymknął od wielkiej rozkoszy, czując, jak dziwnie i jak cudnie pachnie ta ziemia boża i jego, którą Bóg rosą użyźnił i deszczem, a on ją zlewał potem i krwią; pomyślał w tej chwili w prostej swojej duszy, że wielkim i niezmiernym cudem jest życie i że niema takiego wspaniałego słowa w ludzkiej mowie, szczebiotliwej i ubogiej, choć pięknej, któreby to zdołało wyrazić. Owionęły go tysiączne wonie i oszołomiły, tak, że z trudem począł sobie w myśli przypominać słowa, które mu poczęły padać jak kwiaty z pobladłych ust, przez niego samego tylko słyszane; dziękował komuś za coś tajemniczego i modlił się o coś stary żołnierz.

Wnet jednak wpadły przez —okno poplątane odgłosy i pułkownik począł je odróżniać w wieczornym chórze, słuchając ich ciekawie, jak dziecko: gdzieś ktoś daleko wołał donośnie, każde słowo od drugiego oddzielając śmiechem, świeżym jak poranek, zarżał koń, pewnie na widok wody i zadzwonił łańcuchami, szybko biegnąc; ozwał się żałosny bek owcy, która się i raduje i żali tym samym zawsze głosem, wiecznie pokrzywdzonym, zakwakał przeraźliwie stary kaczor, pyskaty demagog z grubym brzuchem, na pająkowatych nogach i kwakał długo, jak pijany, co się jednego czepił słowa; odbiło się to natychmiast w setnem echu kumoszkowatego kwękania kaczek, z których każda chce być najważniejsza, więc gada, gada, gada, aż się zirytował podwórzowy dandys, w orderach swych korali dumnie kroczący indor, któremu to chłopskie kacze gadanie rozstraja nerwy, — zadarł więc dumnie sinoczerwony łeb, nastroszył się cudacznie dla tem większej powagi i wylał na chamskie ptactwo całe gardło bulgotu, potem rad z siebie, zażywać począł znowu wieczornej przechadzki w indyjskiej pogrążony kontemplacji, jako, że z Indyj ród swój szambelański wywodzi. — Maharadża! — wrzasnęły za nim kaczki, głupkowato, nie wiedząc dobrze, co znaczy to słowo, mniemając jednak, że jest odpowiednio obelżywe dla nadętej ekscelencji cudzoziemskiej, zaraz jednak rozbiegły się ze ‘straszliwym lamentem, albowiem, jak świszczący i warczący granat wpadło między nie rozigrane szczekanie oszalałego burka, nigdy nie wiedzącego, co czyni i czyniącego bez głębszego zastanowienia.

A za chwilę było już coraz ciszej i ciszej, noc bowiem z pod lasów powoli idąca, zagnała to wszystko w kryjówki, w kojce i obory. Śliczna noc wiosenna szła drogą ociemniała, więc się tu i ówdzie czem prędzej dla jej wygody ukazało ciche światełko, jak rubinowa gwiazda. I odpoczęły w onej chwili wszystkie ludzkie dusze, dusze zwierząt, wód, drzew i kamieni.

Pułkownik słuchał długo przedwieczornego śpiewu, od wielu bowiem lat mu się nie zdarzyło, aby sam nie chodził wśród tego gwaru, rozradowany nim i pyszny, jak “pysznym chodzi ten, co życie naokół siebie stwarza. Tem mu było smutniej i tem sąmotniej, bo się dziś po raz pierwszy uczuł samotnym, choć Relski był przy nim, a w pobliżu kilka serc, na wieki mu oddanych, dobrych, szczerych, niezawodnych serc.

Widział Relski z okna, jak się coraz to inny cień przesuwał chyłkiem, ciekawie nasłuchując pod oknami z pokoju pułkownika i poznawał drepcący chód Kusztyka, albo też długą, chudą, pochyloną zawsze wprzód postać profesora Rajdy; w oddali mignęła kilka razy w mroku białość Jadzi, która wszystkiego musiała dopilnować przed nocą,

Relski powoli i niechętnie zamknął okno, obawiał się bowiem zdradliwej aury nocnej dla pułkownika, który się ożywił; znać było jednak, że bardziej jest zmęczony i bardziej chory, niż się to mogło zdawać; pan Tomasz patrzył na niego coraz to niespokojniej, zapaliwszy świece i unikał wzroku pułkownika, aby nie zaczynać z nim rozmowy, uważa. jąć, że go mówienie męczy, tem bardziej, że pan Anastazy zaczynał zazwyczaj mówić spokojnie, szybko jednak wpadał albo w zapał, albo w irytację.

Pułkownik jednakże sam rozpoczął.

— Relski, — zapytał, — posiedzisz tu u mnie jeszcze chwilę?

— Wedle twojego rozkazu, pułkowniku.

To dobrze. Poproszę cię o coś, ale przedtem zamknij drzwi na klucz.

— Na klucz?

— . Aby nam nie przeszkadzano…

Relski, dziwiąc się, przekręcił cicho klucz w zamku i czekał.

— Nie śmiej się ze mnie, panie Tomaszu, z mojej prośby się nie śmiej…

Mówiąc to, sięgnął pod poduszkę i wydobył z niej niewielką książkę, ślicznie w skórę oprawną, tłoczoną złotem; ważył ją przez chwilę w rękach, potem ją gładził miękko drżącemi palcami, łagodnie i pieściwie; zdawało się przez chwilę, że się zastanawia, czy może tę, widocznie drogą dla siebie książkę oddać Relskiemu; podał mu ją wreszcie i przymykając oczy, złożył głowę na poduszkach.

— Przeczytaj mi parę kart… — szepnął.

Relski wziął książkę ostrożnie, położył na stoliku, przysunął bliżej świecę i począł jedną swą ręką odwracać kartki, ciekawy, co tak bardzo umiłował pułkownik.

— Wiersze? — rzekł nawpół pytająco, nawpół z zdziwieniem.

Pułkownik nie odpowiadał. Spojrzał tedy Relski na tytułową stronicę i odczytał, że książkę tę, napisał Zygmunt Bolski, syn pana Anastazego, jego duma i nadzieja. Sam się teraz rozciekawił.

— Co mam czytać? — zapytał.

— Wszystko jedno… gdzie się książka sama otworzy…

Jednoręki, smutny lektor odwrócił parę stronic wytwornego papieru i ujęty jakimś dziwnie pięknym tytułem, począł czytać półgłosem. Zadźwięczały słowa śliczne, jakby wymuskane, powiewne, dzwoniące, związane w gładki, szemrzący wiersz. Relski nie mógł sobie w pierwszej chwili dać rady z głosem, uważał, że choć przytłumiony brzmi jednak za głośno, za potężnie, aby nim można wygłaszać te wierszowane strofy pana Zygmunta Bolskiego, z których każda była związana jakby z westchnień i szeptów. Dotykając ręką kartki, odwracał ją Relski ostrożnie szorstką dłonią i tak uważnie, jak uważnie dotyka się szklanych cacek, niezmiernie kruchych. Zmarszczył czoło i czytał z zajęciem i aż się dziwił, że przez jego milczące zwykle usta przechodzą takie słowa dziwne, jakich nietylko w życiu swojem nigdy nie wymówił, lecz jakich w życiu swojem nigdy nie słyszał; miał wrażenie, że głos jego jest jakiś obcy, nieswój i zdawało mu się, że wymawiane przez sieębie słowa słyszy zoddali, jak dziwne brzęczenie i szmery, jak utajoną, przytłumioną muzykę na nieznanych instrumentach. Słowa się same, bez jego deklamatorskiego współudziału, splatały w akordy, misternie powiązane, a rym, jak srebrny dzwonek, oddzwaniał raz po raz dźwięcznem echem dalekiemu jakiemuś słowu; coś ze sobą te śliczne rymy gadały, harmonijnie, równo, spokojnie i bardzo, bardzo smutno, śpiewały jak w subtelnie wyuczonym chórze piękne głosy, — treści muzyki jednakże Relski nie pojął. Czuł, że go te dziwne słowa oszałamiają, że jest w nich ukryta jakaś czarodziejska siła, która z kart książki wyczarowuje rzeczy dziwne; lecz nie obrazy, gdyż chociaż się tęczowe barwy kładły na białości karty, nie można było w ich splocie rozróżnić malarskiego ładu; coś drżało w tych słowach nieuchwytnem drżeniem i coś mówiło w nich szeptem, tak jednakże cichym, że ledwo go można było złowić uchem.

Zebrawszy myśli, wśród czytania, pojął Relski, że człowiek, który to pisał mówi o śmierci, a właściwie nie mówi, lecz szepce z nią, dotyka jej słowami, jak kwiatem, wśród słów tych jednak nie odezwało się ani jedno głośne i ani jedno takie, które wykrzyknięte samo jedno znaczyłoby wiele i starczyłoby za wszystko; słowa w tym smutnym wierszu jakby się ujęły za wiotkie ręce i jakby jedno podtrzymywało drugie, w pląsie, w którym się nie dotyka ziemi. Było wśród słów tych i straszne słowo: śmierć, — a jednak nic nie znaczyło. Zawsze potężne i zawsze wielkie, a największe, kiedy na białej karcie wypisane “jest samotnie, zmalało dziwnie w tym ogrodzie prześlicznych słów, pachnącym jak kadzidła i stało się samo podobne do kwiatu; miało w sobie, przy głosnem wymawianiu, tyle siły, ile jej jest w dreszczu, w szepcie, w powiewie, w muśnięciu i piękne było jak kobieta, albo jak śliczna lalka w złotej peruczce, ubrana w koronki. Nie można było wierszy tych czytać głośno, przeto głos Relskiego ciemniał mimowoli, coraz bardziej się uciszał i coraz się bardziej stawał miękki, tak, że czytający własnego nie poznawał głosu, który mu się załamał w ostatniej strofie, tak, że Relski ostatnie słowa wiersza wymówił niemal szeptem.

Podniósł oczy z nad książki i spojrzał na pułkównika; pan Anastazy leżał bez ruchu, żółty na twarzy w złotawem, migotliwem błyskaniu świec i widać było, że starał, się tłumić oddech, aby nie uronić żadnego słowa z tych, które jego syn wymówił; czoło miał zmarszczone, jak człowiek, który bardzo natęża uwagę i usilnie rozmyśla. Nie poruszył się, kiedy pan Relski przerwał czytanie; zdawało się, że nasłuchuje echa cichych słów. Relski powrócił więc znowu do książki i odwracał kartki, unikając najmniejszego szelestu; był wobec niej onieśmielony, jakby się . spotkał po raz pierwszy z kimś, z kim trzeba mówić inaczej, piękniej i wyszukaniej.

Począł czytać znowu. Zdumiał się w prostocie duszy: tamte słowa były piękne, lecz te, które teraz wymawiał, były oślepiającej piękności, tamto to były kwiaty, grobowe kwiaty, te zaś płonęły tysiącem barw drogich i najdroższych kamieni; rozsypane były po papierze jak perły i diamenty, prześlicznie rżnięte, oślepiające i rozegrane barwami. Relski wymawiał je z trudem, niemal z lękiem, przyglądnął się każde’ mu jednem mgnieniem oka, zanim je wymówił i wygłaszał je z szacunkiem prostaka, który ma usta niewprawne. Wiersz mówił o miłości. Cichy był, jak i tamten, wołający śmierci, tylko tysiąckroć bogatszy. Słuchał Relski własnych swoich słów — i nie pojmował. Chciał je zrozumieć sercem — i nie mógł. Widział je tylko, patrząc na nie , zdumionemi oczyma, migotliwe, tęczowe, różnobarwne i świetne. W odstępie między jedną oktawą i drugą pomyślał, że słowa te są zamknięte jak skarby w jakimś Sezamie i potrzeba koniecznie znać zaklęcie, aby się ujawniły w całym blasku nie oczom tylko, lecz i sercu, aby je człowiek mógł posiadać nietylko zachłannością źrenic, lecz głodem duszy. Począł tedy czytać strofę następną, zebrawszy całą uwagę, powoli, rozumnie i jasno: i znowu go opadł rój cudownie barwionych motyli, rzuciły mu się w oczy tęcze, w uszach brzmiały cichutkie, jękliwe dzwonienia, związane w akord; widział bukiet kwiatów, osypanych brylantową rosą, związanych jakąś złotą nicią, splątaną W węzełki rymów; ciągle słyszał jedno słowo powtarzane jak w litanji: miłość, miłość, miłość. I nie pojął jej. W takie była spowita mgły i w takie strojna przepychy, że nie dojrzał jej twarzy. Czuł, że go ta powódź dźwięków zalewa, że szeleści wśród głębokiej wiejskiej ciszy, że mu czyni zamęt w mózgu, — serce tylko miał spokojne i nieczułe.

Znowu spojrzał na pułkownika, który trwał bez ruchu, w swej męczącej zadumie. Upłynęła długa chwila milczenia i ciszy, w której gasły ostatnie słowa wiersza, wsiąkając w mrok i w ciemną szarość, jak kwiaty w czas wieczora, zanim pułkownik otworzył oczy. Spojrzał na Relskiego, jakby niespokojnie; ten nie podnosił głowy z ponad książki, ciągle w nią hypnotycznie wpatrzony.

— Relski… — szepnął pułkownik.

Pan Tomasz się obrócił i zwrócił ku pułkownikowi bladą swoją twarz.

— Relski, — mówił pan Anastazy, — co myślisz o tem?

Pan Tomasz milczał, tylko zmarszczył czoło. Wreszcie, cedząc słowa i wymawiając je nieśmiało, jakby się obawiał szorstkości własnych słów po tamtych, odrzekł dziwnie:

— Jestem człowiekiem bardzo starym.

— I ja jestem stary, — odrzekł niecierpliwie pułkownik, — a jednak wiem, co o tem myśleć.

— To napisał twój syn, — objaśnił Relski.

— Tak, to napisał mój syn. A wiesz, co mi przyszło na myśl, kiedym słuchał jego słów? To. mi przyszło na myśl, że sobie mój syn krwawi serce…

— Serce?

— Tak, nieinaczej. Nie mogę słuchać tego bez wzruszenia, chociaż czytałem to tysiąc razy. Nie mogłem pojąć tego długi czas, ale teraz to myślę, że mu jest źle na świecie.

— Pułkowniku, — rzekł miękko Relski, — czy było ci kiedy ciężko w życiu?

Pan Anastazy się uśmiechnął.

— Ty mnie o to pytasz?

— A czy wtedy, kiedy ci było tak ciężko, mówiłeś tak pięknie, tak bardzo pięknie?

Pułkownik zmarszczył czoło.

— Nie mówiłem, bom nie umiał. Kląłem, jako i ty pewnie kląłeś, albom milczał, jako ty dotąd milczysz. A on to umie powiedzieć…

— Och, tak, on to cudownie mówi…

— A my jesteśmy starzy…

— Toż ci już raz powiedziałem, panie pułkowniku. Bardzo ty kochasz swego syna, panie Anastazy?

Pułkownik oczy tylko przymknął i szepnął,

— Bóg widzi, jak bardzo go kocham, jak bardzo… Obym go tylko ujrzał…

A z pod powiek potoczyły mu się dwie grube, przeczyste łzy.




V.


Ktoś lekko zapukał do drzwi. Pułkownik szybko dał niemy znak Helskiemu, aby mu podał książkę. Chwycił ją łapczywie i ukrył pod poduszką.

— Otwórz! — szepnął.

Wedrzwiach stanęła panna Jadwiga, pytając ojca ruchem głowy, czy może wejść. Podeszła do łóżka, uśmiechnęła się dziwnie dobrotliwie i ucałowała rękę pułkownika, który ją, pochyloną, pogładził pieszczotliwie po włosach. Z oczu, jeszcze mokrych, uśmiech mu spłynął na twarz.

— Ot i widzisz, Jadzienko, choruję, bo się tobie przywidziało, żem chory. A ojciec habit przy wdziej e, bo jak zakonnica przy mnie siedzi.

— O czemżeście tu rozmawiali?

— O tem psotnico, kto z nas ciebie bardziej kocha?

— To ja pułkownikowi powiem, kto bardziej.

— Straszniem ciekaw!

— Ten, co się da zbadać doktorowi. Pan pułkownik się zaniepokoił.

— Skąd tu doktor? Profesor zachorzał?

— Profesor nie, ale pan pułkownik zachorzał.

I pozwoli doktorowi tu przyjść, jeśli mnie naprawdę kocha i więcej, niż ojczulek.

— To niech się już ojczulek da zbadać, ja jestem zdrów.

Chciał się rozgniewać, ale mu sił zabrakło: spojrzał tylko na nich boleśnie, napróżno szukając ratunku; począł mówić tedy smutnym głosem:

Tak robicie, jakbyście się mnie chcieli pozbyć z tego świata. Przecieżem nie taki znowu chory, jak się wam zdaje. Przyszedł doktor, to przyjdzie i choroba, bo on ją na pewno we mnie wynajdzie. Człowiek tak długo jest zdrów, jak długo czegoś w nim nie wyszperają. Jadzienko!…

Ale panna Relska miała już twarz poważną.

— Panie pułkowniku, — mówiła, — doktora tylko poto się sprowadziło, aby powiedział, że właśnie nic niema i żebyśmy byli spokojni.

— To Zaklika po niego jeździł?

— Zaklika.

— I to się nazywa przyjaciel, — rzekł pułkownik z ciężkiem westchnieniem.

Panna Relska czekała zgody.

— Więc może przyjść? Pułkownik się namyślał.

— Słuchajno, Jadziu, — rzekł wreszcie, — czy to mądry człowiek ten doktor?

— Pewnie, że mądry.

— To może on jest aż taki mądry, żeby mi od drzwi powiedział, co się we mnie popsuło. Niech stanie przy drzwiach i niech patrzy, ile mu się podoba, nawet mu język pokażę, ale do pokoju niech nie wchodzi.

— Panna Relska uśmiechnęła się cierpliwie, zupełnie tak, jakby miała do czynienia z rozkapryszonem dzieckiem.

— To niemożliwe, panie pułkowniku najdroższy, on tu musi wejść. I za rękę musi wziąć i oddechu posłuchać, dowiedzieć się, co się w piersiach dzieje?

— Tego nawet niech nie próbuje, bo go przy sposobności zaduszę.

— Potem to go można zadusić, ale przedtem niech zbada.

— Koniecznie?

— Koniecznie. Naprawdę trzeba. A cóż to jest za chłystek?

— Bardzo dobry lekarz, z miasteczka.

— Żaden konował?

— Ależ, pułkowniku.

Pułkownik jednak bardzo był na doktorski fach zawzięty.

— Już ja ich znam, — mówił, — gładki, miły, pyskaty, a chorobę w człowieka wpędzi, byle tylko zarobić jak najwięcej. Zapłaćcie mu tylko mało, a drugi raz się nie pokaże.

— Bo nie będzie potrzeba, — wtrącił Relski.

— Otóż ta, otóż to! — szepnął pułkownik, — bo już nie będzie potrzeba. Dobrześ to powiedział, panie Tomaszu.

— Tatuś co innego myślał, tylko pan pułkownik jest niedobry człowiek, — odezwała się szybko panna Jadwiga. Pan pułkownik wszystko robi, aby tylko nas jak najbardziej zmartwić.

— To dawaj że tu tego chłystka, — rzekł pułkownik słabym głosem, — ale uważajcie na mnie, abym mu ręki nie złamał, kiedy on mnie za rękę weźmie.

Pan doktor Dobrzański miał ryże włoski starannie wylizane, chude ręce, uwijające się ogromnie szybko i latające tak, jakby w nich nie było kości; zdawało się, że można je związać w węzeł; w krótkich przerwach poprawiał wciąż doktor jedną ręką binokle, drugą zaś ustawicznie osadzał głębiej w kra? wacie szpilkę z wielkim, haniebnie i bezczelnie fałszywym brylantem w nasadzie.

— Ambasador śmierci! — szepnął Rajda Kusztykowi w ucho. Nie wiedział dobry pan Kusztyk, co to jest ambasador, wiedział jednakże, co to jest śmierć — więc się złowrogo nachmurzył, tem bardziej, że doktor począł mu się ciekawie przypatrywać, raz jemu, raz znowu panu Rajdzie, który milcząco, pełniąc funkcją gospodarza, podsuwał mu jedzenie.

— Panowie krewni pana pułkownika? — zapytał doktor, tak sobie, w celu zaczęcia konwersacji.

— Prawie, — odrzekł, dość ponuro Raj da.

Pan Dobrzański spojrzał chyłkiem z poza szkieł, nie mogąc się z tej odpowiedzi zorjentować co do ścisłego stopnia pokrewieństwa, poczem zaczął po dłuższej chwili rozważania:

— Ale dostać się tutaj, to trudno; wiele zapadłych dziur widziałem, ale w takim zakarmarku jeszcze nie byłem. Nie uważają panowie, .co? Siedzicie tu panowie pewnie całe życie i wam to wystarcza, ale ja jestem doktorem.

— Ja także, — rzekł Rajda spokojnie.

Pan Dobrzański spojrzał na niego trochę niechętnie, a trochę tak jak na warjata, ale się uśmiechnął:

— Pan jest doktorem?

— Filozofji i prawa, do usług.

Dobrzański przetarł binokle i patrzył na Raj de, jak na dziwowisko, nie mógł tedy zauważyć cudownej, wniebowziętej, rozradowanej wspaniale miny Kusztyka; spojrzał jednak po głębszym namyśle i na niego, pytając:

— Czy i pan także?

— Ja jestem szewc, dobrodzieju, — odrzekł Kusztyk z godnością.

— Szewc?

— Takżem powiedział.

Pan Dobrzański pomyślał, że jest w domu warjatów, przypomniawszy sobie, że i ten, co go tu przywiózł, także jest dziwny człowiek; kubrak miał wytarty, sam powoził, a w międzyczasie gadał z nim o filozofji. Patrzył tedy na nich zpodełba, od czasu do czasu, nie wdając się już w rozmowę, do czego oni również nie kwapili się zbytnio; cisza, która teraz zapanowała, była niemal, że wroga, na szczęście jednak w drzwiach stanęła panna Relska. Skłoniła się głową i rzekła:

— Pan pułkownik prosi pana doktora.

Zdumiał się pan Dobrzański, spotkawszy po drodze jeszcze jednego dziwnego człowieka, naznaczonego brakiem ręki. Relski bowiem wracał od pułkownika. Obejrzał doktora jednem spojrzeniem i poszedł dalej.

— Mnożą się warjaty, — pomyślał eskulap, stąpając za Rajda przez mroczne pokoje.

Słodka cisza spała wszędzie, zmorzona woniami, czasem tylko w którejś z białych izb szeptał zegar” stary kulas i oryginał, gadający uporczywie sam ze sobą o rzeczach wieczystych i pełnych mądrości; nikt tych rupieci nie nakręcał, a taki zegar staruszek szedł i szedł, jakby jakąś tajemniczą siłę chował w rozklekotanem swojem sercu; zrzadka się zaciął, zaskrzypiał, zgrzytnął, stęknęło w nim cicho jakieś nadgryzione przez rdzę kółko i znowu szedł, pyszny ze swoich złoceń i białej tarczy, której się zdawało, że to ona jest słońcem, zaś słońce prawdziwe stosuje się pilnie do jej nakazów w niebieskim swoim chodzie. Rezydenci czekali w wielkim niepokoju; doktor uczynił na nich złe wrażenie; mimo tego, panna Jadwiga wciąż nakazywała ciszę, nasłuchując, Zaklika, chodząc’ po izbie tam i zpowrotem, mruczał molierowskie sentencje na temat doktora:

— Kiedym go wiózł — mówił — nie wiedziałem, kto mądrzejszy, koń przede mną, czy doktor za mną? Jak on ma leczyć ludzi, kiedy ich nienawidzi, bo uważa, że chorują jemu na złość? A chciałby przytem, żeby się cały świat zamienił w szpital… Wykrzywiony, zły, niechętny, nadęty i zgorzkniały. W wielkiem mieście to on taki nie będzie, nie bójcie się, ale tutaj to mu źle… Ot, eskulap! Myśli, że jego pigułki pomogą człowiekowi, bo on je zapisze. ^

— Jabym mu chętnie żebro złamał rzekł z wielką mocą pan Kusztyk.

— Cicho! — przerwała panna Relska. Uczyniła się ciężka, długo trwająca cisza, ta zła cisza, z której, jak z mroku ukaże się zawsze blada naznaczona zgryzotą twarz nieszczęścia; są takie nieraz złe chwile oczekiwania na niepewne, podczas których nagle zadzwoni w mózgu zupełnie pewna, wyraźnie określona wieść o nieszczęściu, zanim ono samo przyszło i kiedy jeszcze jest daleko. Kiedy zaś samo przychodzi, zastaje już serca nadgryzione bolem i ostatnie łzy, więc jeszcze raz serce ukąsi i jeszcze strumień łez wyciśnie, aż człowiek osłabnie po dwukrotnem, złem cierpieniu. Strasznieby się tedy stało na ziemi człowiekowi, któryby znał przyszłość: umarłby dziesięćkroć razy, zanimby śmierć pomyślała o nim.

Rezydenci pana pułkownika czuli, jaką im wiadomość lekarz wyniesie z pokoju chorego; bali się wszyscy. Choć ich targał męczący niepokój i chwila oczekiwania wydłużała się jak smutny cień równo z zachodzącem słońcem, nie pragnęli jej końca. Profesor Raj da ocierał wciąż pot z czoła; Zaklika chodził niespokojnie, Relski i Kusztyk odwracali twarze od światła, jedna panna Jadwiga wparła wzrok w ciemność, skąd miał przyjść zły poseł. Czuli do niego wszyscy nieuzasadnioną nienawiść, jak gdyby żołnierz, co przybiega z wieścią o klęsce, był jej sprawcą.




VI.


Wreszcie mignęła z oddalonego pokoju blada, wydłużona smuga światła i dały się słyszeć kroki, — to doktor powracał. Z nich nikt się z miejsca nie ruszył.

Doktor wszedł, mrużąc oczy i rozglądnął się po zgromadzeniu; na tej nic nie mówiącej twarzy, nie można było niczego wyczytać; czuł jednak na sobie ciężki wzrok i uważając go za pytanie, rzekł treściwie, machnąwszy znacząco ręką:

— Amen, proszę państwa!

Nielitościwe, złe słowo, wyrosło w jednej chwili w taką chmurę, że im wszystkim mrok padł na oczy; na chwilę ustały wszystkie oddechy; patrzyli wszyscy, jak błędni, jak doktor odsunął od stołu krzesło i usiadł na niem zmęczony.

Panna Jadwiga blada była jak płótno i patrzyła rozszerzonemi oczyma. Nikt nie powiedział ani słowa; doktor sam zaczai objaśniać swoją diagnozę.

— Pan pułkownik, — mówił — nie jest chory; płuca ma nie w porządku i serce też nie nadzwyczajne, to nic, ale ten człowiek się kończy. Dopala się, jak świeca, raczej jak gromnica. Zaśnie jednego dnia i już się nie obudzi, kiedy — tego przewidzieć nie mogę, sądzę jednakże, że niedługo. Czegóż państwo chcecie, stary człowiek, bardzo nawet stary, organizm kończy swoją czynność i maszyna ludzka ustaje. Wyczerpany jest ogromnie, zdaje się, że zbyt wiele pracował, czy nie tak?

Nikt mu nie odpowiedział.

Doktor spojrzał dookoła niechętnie, udał jednak’ że, że rozumie doskonale przyczynę milczenia i z takim wyrazem twarzy, który oznaczał, że pełni swój ciężki obowiązek bez uwagi na nic, mówił:

— Na razie spokój i jeszcze raz spokój. Cośkolwiek zapiszę i trzeba to przywieźć z apteki, ale wierzcie mi państwo, .że to raczej dla parady i dla uspokojenia chorego. Tam już jest koniec… Ze śmiercią można się spotkać we drzwiach…

Umilkł nagle spotkawszy się z dziwnym, zwróconym na siebie wzrokiem Relskiego; pan Tomasz patrzył na niego niemal ze wściekłością. Doktor odwrócił powoli twarz i rzekł cierpko, do nikogo:

— Mam mówić prawdę, więc ją mówię.

Po długiej chwili milczenia odezwał się cichy, zduszony głos Rajdy:

— Czy pan w ten sam sposób pocieszał pułkownika?

— Ja? pułkownika? ~— Oto też pytam.

Doktor stawał się coraz bardziej zniecierpliwiony.

— Z panem pułkownikiem wogóle nie można było mówić…

W tej chwili panna Jadwiga zebrała całą zimną krew i rozpoczęła z lekarzem krótki dialog, głosem zimnym, lekko tylko drgającym.

— Mówi pan, że jest bardzo źle?

— Już to powiedziałem.

— Nadziei niema? Doktor się zastanowił.

Niema, — odrzekł twardo — ale cudy są.

— Tu nie o to idzie… Lecz czy leczyć można? Leczyć zawsze można, ale na starość niema lekarstwa.

Jakby teraz dopiero zauważył, że z tymi ludźmi nie można mówić o pułkowniku, jak o umierającym w szpitalu nieznanego nazwiska człowieku, zniżył cokolwiek głos i zabarwił go współczuciem:

— Dzieją się w takich wypadkach rzeczy dziwne, ale dlatego są one dziwne, że się dzieją rzadko; pan pułkownik może żyć jeszcze sto lat, ja jednak widzę, że mu sił nie stanie na tygodnie. Niechżeż państwo uważają na niego jak na dziecko i oszczędzą mu wszelkich wzruszeń, a Pan Bóg jest litościwy… Cóż ja mogę więcej?

Powiedziawszy to, chciał uciec jak najprędzej; było mu dziwnie niesamowicie w tem towarzystwie jednej kobiety i czterech dziwacznych starców, z których każdy świecił w półmroku pokoju groźną twarzą, pooraną w zmarszczki jak w skiby, surową, pod sklepieniem wyniosłych czół; był przy tem ogromnie zmęczony, więc przesiedziawszy chwilę jeszcze nieruchomo, podniósł się wreszcie nieśmiało.

— Dobranoc państwu! — rzekł i skłonił się. Kusztyk wziął w tej chwili świecę i pokazywał mu drogę do gościnnego pokoju.

Tamci wszyscy pozostali, przypatrując się w milczeniu słowom lekarza; z nielitościwej skorupy stylu pana Dobrzańskiego wyłuskiwali je smutno, jedno po

drugiem, każde nabrzmiałe lękiem i trwogą, mokre od łez, obolałe i cierpliwe. Panna Jadwiga usiadła przy profesorze na staroświeckiej kanapie, pokrytej steranym, wyłysiałym dywanem i patrzyła przed siebie szklistemi oczyma; w duszy jej się coś rozdarło na pół, w nią bowiem najgłębiej zapadła śmiertelna wieść i zabolała ją najdotkliwiej; tamci wszyscy znali śmierć z imienia i z nazwiska i twarzy; starych, bezlistnych drzew nie straszy tak idące po mroźnej drodze śmiertelne widmo, jak bardzo zalękło jej duszę rozsłonecznioną, wierzącą we wszystko najlepsze i w to także, że śmierć się da ubłagać, jeśli ujrzy łzy i jeśli się jej dowiedzie serdecznym głosem, że przychodzi za wcześnie i że przychodzi niepotrzebnie; myślała, że się ma stać nie żadna, sprawiedliwość, żadna konieczność, lecz wielka, wielka krzywda temu najlepszemu z ludzi, drugiemu ojcu, temu dobremu starcowi, który się bronić nie może. Byłaby zrozumiała tę konieczność, gdyby szło o nią, lecz gardło się jej ściskało na myśl, że to ma umrzeć pułkownik.

W poczuciu krzywdy zmienia się serce kobiece w serce dziecięce, które poczyna drżeć i szlochać, najmędrszych nie słuchając dowodów.

Ogarnął ja bezbrzeżny ból, cichy i przejmujący; ręce jej poczęły drżeć i owiało ją nagłe zimno, tak, że się mimo woli przytuliła do Rajdy i oczy przymknęła, jak człowiek, który nie chce zdradzić głosem tego, że cierpi. Uczuła, że profesor pogładził ją łagodnie po włosach i coś cichutko szeptał, jakby uspokajając; nie mogła się już powstrzymać i jakby to dobre, miękkie, litościwe dotknięcie uświadomiło w niej mętną, głuchą boleść, westchnęła głęboko, a ciepłe łzy wybiegły gwałtem z pod zaciśniętych powiek. Profesor spojrzał na nią z niepokojem i chciał powstać, aby jej nie pozwolić płakać, powstrzymał się jednak i tylko ręką dał znak Relskiemu i Zaklice, aby odeszli. Zmarszczyli czoła i poszli obaj czuwać przy pułkowniku.

W pokoju paliły się woskowe świece, nabrzmiałe od własnych łez, sączących się długim strumieniem i zaskrzepłych po drodze; własnem ofiarnem ciałem żywiąc płomień, płonęły świece tym cudownym blaskiem, rozlewającym się naokół morzem złota, dobrem światłem mędrców i poetów; złotym obrusem pokryty był dębowy stół, nadgryzione zaś stare foteliska pokryły się w tej poświacie weneckim, zblakłym od starości złotogłowiem; można było rzec, że i cisza w tem świetle była złota i że samotność, przyczajona w mrocznym kącie, złotemi patrzyła oczyma. Światło woskowych świec, które złocistą aureolę rozwidniają nad umarłym, leżącym w trumnie, sieje ukojenie i jakby dobroć, miękką swoją ręka gładząc wszystko, tak, że wszystko ożywa i drga w czarodziejskim ruchu; teraz gładzić poczęło bledziutką twarz panny Jadwigi i chwiało się na jej rzęsach, jakby w trosce, że zbyt nikłe jest i zbyt niemocne, aby mogło osuszyć drżące na nich łzy; włosy jej tylko ozłociło żywem złotem, tak, że się stały bogate i ciężkie.

Gładził je pan Raj da drżącą ręką, zatroskaną, jak wobec płaczącej dziewczynki, której nie umie utulić. Ciągle chciał coś powiedzieć i nie umiał znaleźć dość pieszczotliwych słów, szeptał tylko ustawicznie i czoło marszczył srogo, jakby tem chciał odstraszyć łzy panny Jadwigi. Nigdy jej nie widział płaczącej i dlatego tem bardziej był zdumiony i tem bardziej nie wiedział, co ma uczynić; sam był ogromnie smutny, usłyszawszy wiadomość o pułkowniku, ;którą począł rozważać cierpliwie w mądrem sercu, lecz spokojnie teraz mu jednak było za wiele, czuł bowiem, że się przy tem dobrem, płaczącem dziecku, sam staje jak dziecko, gdyż mu oczy wilgotniały, tak, że je gwałtownie począł mrużyć, coraz tkliwiej gładząc równocześnie kochaną główkę dziewczęcą.

— Jadzienko, — szepnął wreszcie, — cicho, cicho! I głos mu się załamał.

Panna Jadwiga przytuliła się mocno do jego piersi, tak, że czuł, jak w niej serce mocno się tłucze i jak od czasu do czasu wstrząsa nią nagłe, głębokie, bolesne westchnienie. Płakała cicho.

— Niech się dziecko uspokoi, — mówił Rajda, głosem zdławionym, — poco płacze? Doktor tylko tak gadał i dobrze zrobił, bo będziemy teraz więcej uważali na pułkownika. Ot, toby się staruszek śmiał, gdyby widział, jak panna Jadzia płacze, jak mała dziewczynka, ot toby się śmiał…

Rajda, chcąc udać, jakby to się strasznie pułkownik śmiał, wydobył z gardła coś takiego jak śmiech, co jednak było więcej do płaczu podobne. Zaczął więc mówić szybko:

— Wyzdrowieje pułkownik i będzie wesoło. Nieprawdaż Jadzienko? No, cicho już, cicho!… Tak… tak… Ot, widzi Jadzienka… Oczki otrzemy, aby się mogły zaśmiać, bo płakać niema ani powodu, ani potrzeby. Cicho, powiadam, bo nigdy już kamieni moich nie pokażę i do rzeki jutro wszystko powrzucam… Cicho, dziecinko słodka, cicho… Trzeba być mężnym, bo gdyby tak pułkownik zobaczył łzę, toby zaraz po myślał Bóg wie, co? — Wszystko najgorsze.

Dobrotliwa ręka pana Rajdy ocierała łzy, po twarzy panny Jadwigi i ocierała je długo wreszcie, jak rozżalone dziecko, które się bardzo zmęczyło płaczem i tylko westchnie silnie od czasu do czasu, podniosła panna Relska powieki i przez nutę łzami oczy, spojrzała przed siebie. Wzruszenia przeszły ponad nią, jak burza przez pole, kłosy gnąca. Czuła się niezmiernie zmęczona i oddychała z trudem. Spojrzał na nią Rajda z pod oka i nie śmiał oddychać, aby jej nie mącić zadumy i aby znowu nie wywołać łez. Długo tak trwali w bezruchu, patrząc w rozelśnienie świec, obramowane kręgami tęcz, chwiejących się lekko, przetykanych złotemi nićmi. Panna Jadwiga westchnęła,

— Panie profesorze…

— Co, dziecino?

— Czemu śmierć jest taka straszna?

Profesor uśmiechnął się ledwie widocznym smutnym uśmiechem i znów ją pogładził po włosach.

— Poco mówić o śmierci? — zapytał. — Na świecie jest wiosna, wiosną masz w sercu, a śmierci nigdy nie widziałaś. Poco o tem mówić? I poco się bać słowa? Bo to tylko słowo, nic więcej; coś się zawsze zaczyna i coś się zawsze kończy, ale tylko w naszych oczach, dziecino; my widzimy tylko malutką tarczę zegarka, ale na wielkim zegarze, w którym słońce jest kółeczkiem, co się psuje, nigdy się nic nie zaczyna i nigdy się nie kończy. Człowiek nie umiera, tylko odchodzi i idzie dalej; zasypia, a jakieś nowe życie mu się śni, wieczyste, bez kresu i końca…

Mówił z nią cichym głosem, lecz bardzo wyraźnie, jak się dziewczęciu tłumaczy tajemnicę alfabetu. — A jednak śmierć jest straszna… — odpowiedziała panna Jadwiga, tak jednak, jak gdyby odpowiadała sobie. — I przemóc jej nie można… Co jest silniejszego nad śmierć?

— Jest coś silniejszego nad śmierć — odrzekł Rajda.

Panna Relska spojrzała na niego szeroko rozwartemi oczyma.

— Nad śmierć? Tak, Jadzienko! — mówił Rajda.

Zamilkł na chwilę, wpatrzony w świetlane kręgi i nad czemś rozmyślał; potem takim głosem, jakim się o zmroku opowiada bajki, począł mówić:

— Silniejszą od śmierci jest tylko miłość. Tak bowiem raz było, że wielki mędrzec rozważał to pytanie, które z nich dwojga ma większe moce i które jest straszniejsze i bardziej potężne.

Ja powalam dębowe lasy!” — rzekła śmierć.

Ja zasadzę wspanialsze!” — odrzekła miłość.

Ja rzucę w proch marmurowe kolumny!”

Ja dobędę tysiąc nowych z cielska skały— odrzekła miłość.

Zmartwił się mądry człowiek, widząc, że moce ich są jednakowe i jedna równa jest drugiej; myślał jednak bardzo długo, czy się nie znajdzie sposobu, aby wykazać większą którejś z nich potęgę i wynalazł jeden sposób straszny.

Miał ten mędrzec córkę tak piękną, że słońce nie chciało zachodzić, ujrzawszy ją, idącą z dzbanami po wodę, a kamienie dzwoniły, kiedy szła po nich.

Zawołał jednego dnia miłość i zawołał śmierć i rzekł:

Tę z was uznam w mądrości mojej za mocniejszą, która zdoła zabić moją córkę”.

Pomyślał równocześnie, że się nic stać nie może, albowiem zna cudowne leki, które mu dziecko przed wszelką szkodą zabezpieczą. Zaśmiała się głośno śmierć, która najpotężniejszych królów zrzucała sinych w proch jednem uderzeniem ręki; milcząca i cicha była miłość…

Śmierć nalała wnet trucizny do wody, którą miała pić dziewczyna. Przychodzi nazajutrz i pyta:

Czy już umarła twoja córka?”

Żyje!” — odrzekł mędrzec — “uratowałem ją wywarem z ziół”.

Śmierć wpadła w szał i ugodziła ją nożem w pierś, tak, że się zwaliła jej do stóp biedna dziewczyna. Przychodzi nazajutrz i pyta:

Umarła?”

Żyje!” — odpowiedział mędrzec — “wyleczyłem ją wodą z cudownego źródła. Nie masz nad nią mocy, o, śmierci, niechaj teraz czyni miłość!”

Miłość westchnęła cichutko i przemyślała przez dzień cały; przyszła dopiero wieczorem, kiedy księżyc wędrował wśród drzew i pochyliwszy się nad śpiącą dziewczyną, pocałowała ją w oczy. Przychodzi nazajutrz i o nic nie pyta, tylko patrzy jej długo, długo w źrenice. Podczas tego śmiał się głośno mędrzec i śmierć.

Potem znowu przyszła miłość nocą, kiedy gwiazdy padały, ale dziewczyna już nie spała, więc ją ucałowała mocno w usta. A nazajutrz pobladła dziewczyna jak płótno, oczy miała, jak gdyby mgłą zasnute i czuła w sercu niezmierny ból; zadumał się mędrzec i począł znosić najcudowniejsze zioła i najcudowniejsze wody, a córka więdnąć poczęła w słońcu, jak kwiat. Tysiąc zjechało się znachorów i tysiąc uczonych lekarzy, ale żaden nie umiał powiedzieć, co jej jest; nikt jej nie zadał trucizny i nikt jej nie ugodził nożem, a ona słaniać się poczęła na nogach, aż wreszcie padła na kwiaty, westchnęła cichutko, wymówiła jakieś imię i skonała. Ukląkł przy niej mędrzec, lecz nie płakał, tylko był pełen straszliwego lęku.

Wtedy przyszła miłość.

Czy umarła?” — pyta,

Umarła” — odrzekł mędrzec — “tyś jest mocniejsza od śmierci!”

Przerwał profesor dziwną swoją opowieść i spój’ rżał na pannę Relską; oczy miała rozwarte szeroko i nadmiernie zalękłe.




VII


Ksiądz proboszcz Pawłowski myślał przez moment, że go szatan kusi podczas nabożeństwa, ukazując mu przed oczyma rzeczy, których widzenia w kościele się nie spodziewał, albo też, że go stare oczy łudzą; odwrócił się po raz pierwszy od ołtarza i zdumiał. Nadał teraz starowina szybsze tempo modłom, aby czem prędzej dojść znowu do miejsca, w którem się należy odwrócić; wymawiał błogosławieństwo nadzwyczaj powoli i wysilał wzrok w stronę najmroczniejszego kąta pobielonego wapnem kościółka, gdzie ktoś klęczał zgarbiony, uroczysty i jakby cokolwiek przelękły. Za czwartym razem dopiero poznał staruszek, że się nie myli i z zachwytem spójrzał w niebo, niezmiernie się przy tem wszystkiem dziwiąc.

Pod kazalnicą — skleconą wspaniałą sztuką wiejskiego stolarza w formę łodzi, która drżała jak podczas burzy na tyberjadzkiem jeziorze, kiedy ksiądz Pawłowski grzmiał z niej, rękoma tłukąc o deski, zgrozą przejęty na widok ludzkiej niecnoty, — klęczał sam we własnej osobie pan profesor Raj da. Gdyby nagle wszedł do kościoła Sokrates i ucałowawszy księdza w rękę, prosić począł o rozgrzeszenie, byłby się poczciwina proboszcz mniej zdumiał; ale Raj da był gorszy od Sokratesa, który wedle głębokiego przekonania księdza, przecież w jakiegoś boga wierzył, z Rajdą zaś miał proboszcz niesłychane zmartwienia. Ten w nic nie wierzył, tak przynajmniej gsu dał przy każdej sposobności i nigdy się nie modlił; w wielką raz nawet pasję wprawił księdza, twierdząc, że nie wie pewnie, czy jest ochrzczony. Miał więc zacny proboszcz powód do straszliwego zdumienia, ujrzawszy go, schylonego w pokorze, klęczącego na nierównej kościelnej podłodze, którą grzyb dziwnie powykręcał, i wydymał coraz to w innem miejscu, tak, że topografją przypominała dość żywo dolinę Jozafata.

Była godzina szósta rano; świat się już dawno rozkrzyczał ptasim świegotem, który najgłośniej bulgotał w dymiących świeżem słońcem lipach, wieńczących kościół dookoła. Ponieważ msza była cicha, więc ptasia czereda, jak gdyby postanowiła zastąpić organy, grzmiała wprost otwartych naoścież drzwi kościelnych, cichnąc na krótkie chwile, aby potem rozśpiewać się jeszcze bujniej, głośniej i burzliwiej. Słońce legło długą smugą u drzwi kościelnych, na wysokim progu i leżało, jakby krzyżem; wiatr pędził we wnętrze zapach lip, jeszcze ostry i nie tak dostatni, sycący i upajający, jakim jest w lipcu, czasem zaś przyniósł daleki pobrzęk z pola. A wróble zanosiły się bez pamięci swoim śpiewem niecudnym i niestrojnym, jak żaki, śpiewające w kościele fałszywym chórem, chcąc jak najgłośniej wyłożyć Bogu swoją miłość.

Raj da, zanim wszedł do kościółka, długo stał pod lipami, głowę wgórę zadarłszy, jakby chciał policzyć tę ptasią hołotę, szaraczków biednych, a pełnych fantazji zgoła szlacheckiej, czupurnych i do bitki skłonnych; nie można było jednakże dojrzeć ani jednego. Do kościoła wszedł nieśmiało, przeżegnał się święcona wodą niezręcznie, lecz bardzo dokładnie, jakby myślał, że Pan Bóg patrzy na niego z ołtarza, pilnie obserwując, czy Raj da jeszcze przynajmniej przeżegnać się umie. Potem chyłkiem, popod ściany idąc, doszedł do kazalnicy i tak ukląkł, onieśmielony coraz więcej; ksiądz już stał przy ołtarzu i od czasu do czasu poprawiał głośno straszliwą łacinę, w rozpaczliwem jakiemś narzeczu, w każdym jednak razie z polska do nieba o pomstę wołającą — służącego do mszy zaspanego chłopaka, który jednakże z wielką odpowiadał księdzu wiarą, pomyślawszy sobie zapewne w duszy, że Pan Bóg i taką łacinę zrozumie. Profesor począł się rozpatrywać po kościele, jak włóczęga, co po wielu latach do starego domu powróci i najpierw ciekawie patrzy, aż z poza pyłu i pajęczyn uśmiechnie się do niego jakieś zblakłe, dobre widmo. Z dziecinną ciekawością przyjrzał się ołtarzowi, na którym Madonna unosiła się w chmury poprzez las papierowych lilij, wypłowiałemu ornatowi księdza, z którego czas, poganin zły i złośliwy, wszystkie złote nitki wypruł ze złotych róż, kiedyś go strojących, ambonie i obrazkom.

Sam jeden był w kościele i to mu poczęło dodawać odwagi; długo trwał w milczeniu, w jakiejś nabożnej ciekawości, aż cisza kościelna, przypełznąwszy ku niemu, lekko mu położyła dobrą rękę na oczy, tak, że przymknął powieki, ręce zaś mimowoli złożył na piersi. Kiedy na człowieka przychodzi senność i ogarniać go poczyna zapomnienie, jak wielkie wody, potem zaś z mroków, co zapadły powoli, równie powoli zaczyna się wyłaniać jakby nowa ziemia, nieznana i dziwna ziemia z bajki, beztroska, wyzłocona snem i pokryta kwiatem marzenia, a wtedy człowiek westchnie cicho i poczyna nieświadomie czuć nieco szczęścia, — w taką dobrą, senną niemoc zapadł Rajda, ukołysany ciszą, łagodną i miękką. Równocześnie zaś giął coraz bardziej stare krzyże i coraz niżej chylił ku ziemi swoją mądrą głowę, w której w tej chwili wszystko zamilkło, jakby war myśli na chwilę zapadł w przepaść; pan Rajda poczuł się, jak dziecko. Złote kręgi poczęły mu błyskać przed oczyma, więc kiedy je otworzył po chwili, zdawało mu się, że jest w obłoku jakiejś jasności, która spływa ku niemu przez kościelne drobne szybki; przez moment nie widział nic, prócz tej złotej poświaty, potem dopiero spostrzegł dziecinnie zdumionemi oczyma, że się biedny kościółek wypysznił, jakby cudem, wzbogacił nagle, poobwieszał makatami; w przepychu ornatu stał siwy, gołębi proboszcz przy ołtarzu, modląc się cicho u stóp całego lasu świeżych, jakby od roś mokrych lilij.

Mimowoli, jakby się złudy przeraziwszy, przetarł profesor Rajda oczy i tęcze natychmiast zagasły; wtedy się przeląkł jeszcze bardziej, albowiem po« znał, że na blask słoneczny patrzył przez łzy i że te tęcze z jego wysnuły się oczu.

Pochylił się i począł się modlić, nie poruszając wargami. Modlił się spokojnie, raczej rozmawiał z Bogiem jak poseł, który przyszedł do największego mocarza prosić o pomoc dla jednego siwego człowieka, który umiera; zdawało mu się, że wybladły pułkownik klęczy tuż przy nim, lecz tak jest osłabiony, że sam się już modlić nie może, więc on się modli za niego, teką wskazując Bogu serce pułkownikowe, czyste jak łza, i jasne, jak kryształ.

Wtem poczuł, że ktoś mu rękę położył na ramieniu. To proboszcz, dawno mszę skończywszy, zaszedł ztyłu, długi czas z rozrzewnieniem patrzył na profesora, potem go obudził z zamyślenia, Raj da szybko się podniósł. Nic nie mówiąc, wyszli obaj pod lipy i tam dopiero wziął proboszcz pod rękę profesora, który miał minę żaka, schwytanego na złym uczynku.

Ksiądz się uśmiechał łagodnie i serdecznie ściskał rękę Rajdy.

— Dziwnie dobrze dzień mi się zaczął, profesorze, dziwnie dobrze… — mówił.

— To i słusznie. A cóż to proboszcz taki szczęśliwy?

— Wielką rybę schwytałem dziś w niewód.

Raj da udawał, że nie rozumie biblijnych przenośni.

— Kiedyż proboszcz miał czas, przecież mszę odprawiał?

— Otóż właśnie,— śmiał się proboszcz, — otóż właśnie, że ja odprawiałem mszę, a ryba sama wpadła w sieć. Sameś przyszedł, profesorze do kościoła.

— Bom chciał ukraść skarbonkę, — odrzekł Rajda głośno basem i łagodnie wysunąwszy ramię z uścisku księdza, poszedł szybkim krokiem naprzełaj przez pola ku dworkowi pułkownika. Proboszcz patrzył za nim długo, dziwnie uśmiechnięty, aż Rajda zginął za wzgórzem.

W domu już wszyscy wstali; Kusztyk chodził zgarbiony przed gankiem, z trudem opierając się na kiju i plecy wciąż zwracając ku słońcu; mruczał coś sam do siebie i chodził na wielkiej przestrzeni tam i z powrotem.

— Cóż tam, panie Kusztyk, z pułkownikiem? — zapytał profesor.

— Nie spał, — odrzekł pan Józef, potem obejrzawszy się na wszystkie strony i zniżając głos, dodał: — źle bardzo, panie profesorze. Była tam panna Jadwiga, podobno blady, jak płótno. Ten doktor to mu tylko zaszkodził…

— Który to już dzień? — spytał profesor.

— Dziesiąty…

W tej chwili stanęła na ganeczku panna Relska; oczy miała obwiedzione sinym, mocnym cieniem i niezmiernie zmęczone, włosy, ledwie splecione, widocznie w pośpiechu. Zapomniała się przywitać z profesorem, tak była zajęta jakąś troską.

— Co ja mam robić profesorze, niech pan poradzi.

— Co się stało?

— Pułkownik chce koniecznie, aby go wyprowadzić na słońce. Co ja mam robić?

Rajda się zatroskał.

— Uparł się, jak dziecko, — mówiła panna Jadzia, — prawie, że płakał. Powiada, że go chcemy zamordować, że umrze, jeśli słońca nie zobaczy.

— Czy ja wiem, czy ja wiem? — mówił Rajda sam do siebie. — Słońce nikomu jeszcze nie zaszkodziło, najlepszy lekarz, to słońce… Ale jeszcze nie teraz, niechby przynajmniej w południe, koło pierwszej. Może to i dobrze… Wyniesiemy go później, niech mu pani przyobieca.

Panna Relska odeszła powoli, zbiedzona i przybita. Myślała, że się na obietnicy skończy, że pułkownik zaśnie, potem zapomni; on jednak, uradowany jak dziecko, zegar kazał sobie postawić przy łóżku i czuwał pilnie, czekając przyobiecanej godziny.

— O pierwszej, powiadasz Jadzienko?

— Pan profesor się na tem zna, przedtem nie pozwolił.

— Niech będzie o pierwszej, ale to już pewnie?

— Zupełnie pewnie, panie pułkowniku. Starzec przymknął oczy i zdawało się, że usnął, panna Jadwiga usiadła przy oknie i przez szparę w firance patrzyła na świat; nie minęło pół godziny, gdy pułkownik szepnął:

— Jadzienko!…

— Jestem tutaj, panie pułkowniku.

— Już pewnie koło pierwszej?

— Ósma dopiero.

Pułkownik spojrzał zdziwiony i zaczął się z trudem przypatrywać wskazówkom zegara,

— To jest szachrajstwo, — rzekł gniewnie, — weźcie ten stary grat. Przynieś, Jadziu inny zegar.

Panna Relska bez słowa, uśmiechnąwszy się tylko smutno, poszła po inny zegar, na który pułkownik spojrzał wzrokiem pełnym nadziei.

— Idź teraz, dziecko, — rzekł pan Anastazy, — a ja zdrzemnę. A punktualnie o pierwszej zadzwonię, bo będę pilnował czasu. Idź, dziecko, idź!

Kiedy pułkownik został sam, przez długą chwilę począł nasłuchiwać, czy kto nie nadchodzi, potem, wzniósłszy się z trudem z poduszek i śpiesząc się bardzo, jakby straszliwą jakąś i zbrodniczą czynił rzecz, okręcił palcem wielką “wskazówkę i posunął ją równo o pół godziny. Potem niezmiernie rad, położył się szybko i udawał, że śpi. Mało mu jednak było tej zbrodni, gdyż za chwile podniósł się znowu i przyśpieszył bieg świata o całe trzy godziny. Toteż panna Relska nie zdążyła jeszcze wypić śniadania, kiedy z pokoju pułkownika ozwał się gwałtowny odgłos dzwonka.

— Jezus, Marja! — szepnęła, — coś się stało. Biegła zadyszana przez pokoiki, a za nią Zaklika i Kusztyk; wpadli wszyscy do pokoju pułkownika, który jeszcze dzwonił i przestał dopiero, ujrzawszy wchodzących.

— Czy źle pułkownikowi?

— A właśnie, że niedobrze, — odrzekł słabym głosem pułkownik, — i dlatego czynię alarm. Popatrz no, Jadziu, która godzina?

— Na tym zegarze pierwsza, — odrzekła panna Jadzia, własnym oczom nie wierząc.

— A słowo się rzekło, że o pierwszej wyjdę na słońce, — i patrzył niespokojnie w jej oczy.

Panna Jadwiga patrzyła znów na niego, jak na małe, kochane dziecko, które mile dokazuje, i nie wiedziała, czy się gniewać, czy się śmiać.

— Ten zegar doskonale chodzi… — szepnął pan Anastazy, odwracając oczy.

— Pewnie, że doskonale, bo go pan pułkownik wziął pod rękę i trochę mu dopomógł.

— Wcalem nie pomagał…

— No to się sam pośpieszył, trzeba go będzie cofnąć, śpieszy się — nie daj Boże, — o całych pięć godzin…

Pan Anastazy się przeraził.

— Wcale nie o pięć, tylko o trzy!

— A pan pułkownik skąd wie?

Staruszek patrzył chwilę zdumiony, potem schował głowę pod kołdrę i nie chciał już zupełnie gadać z ta dzierlatką, która jego chce uczyć, jak się nakręca zegary.

Wyczekał już tedy cierpliwie do południa; podczas tego przygotowano mu na ganeczku obszerny fotel, mocno rozłożysty, na którym piętrzył się stos poduszek. Kiedy Zaklika z profesorem ujęli pułkownika pod ręce, poczuli, że sam nie postąpiłby kroku, prowadzili go też ostrożnie, patrząc pod nogi; wyglądali wszyscy trzej dziwnie uroczyście, jak gdyby szli na procesji, wolnym, poważnym krokiem, jakby dwaj dygnitarze prowadzili biskupa. Na twarzy pułkownika znać było wzruszenie; z zawrotu głowy i z ołowianego ciężaru nóg poznał, że począł stąpać po pochyłości ludzkiego wzgórza, u którego podstawy wykopano mu już grób; nie przeląkł się, ani nie po—smutniał, był jedynie uroczysty, myśląc, że oto idzie po raz ostatni naprzeciwko słońca, aby je pożegnać.

Wiosna już była pełna i wspaniale strojna, tego roku bowiem nowe słońce uchroniło pilnie wszystko żywe przed zniszczeniem i dlatego taka radość była na ziemi i na niebie: na niebie światłość niezmierzona i złocista, pyszna i weselna, na ziemi zaś szmery i szumy, głosy i śpiewania, świegotania i szczebioty, dzwonienia i brząkania, radość powszechna, dziwacznemi objawiana głosy, grała bowiem o tej południowej godzinie cała ziemia, jak arfa, na której niepoliczone są struny, a każda dźwięczna i takim przeczystym grająca dźwiękiem, jakim się odzywa dotknięte miłościwą ręką czyste ludzkie serce.

Patrzył pan pułkownik na ziemię dobrotliwą, co setką pługów poorany grzbiet obłym kształtem wzgórza wygięła, pochyliła się nad strumieniem i piła łapczywie, bardzo zmęczona, na las daleki i siny, groźnej bajce podobny, na białe, ciche domki, które gromadką usiadły po obu stronach drogi i patrzyły szybkami okien, jak się na gościńcu tarzają w pyle dzieci pyzate, czupurne, jak wróble, niebieskookie i płowowłose, nosząc przed sobą ogromniaste, wydęte brzuchy: na oddal, blaskiem dymiącą, jakby gdzieś bardzo daleko słońce zażegło pożar. Oczy mu rozkwitły na chwilę, słońca się opiwszy, wnet jednak zgasły zmęczone i nakryły się powiekami, wtedy pan pułkownik rozmyślać począł twardo i spokojnie, w duszy dziwne mając ukojenie i wielki spokój w sercu:

Dziękuję ci, ziemio dobra, za to, żeś mnie żywiła i że mi ledz w sobie pozwolisz. Niech cię słońce karmi chlebem, niech cię rzeka poi słodyczą. Miłowałem cię całem sercem, całą duszą i ze wszystkich sił moich. Czas już na mnie wielki, bom już bardzo strudzony, a ty dalej cierpieć będziesz ziemio miłościwa… Tedy ci powiadam: legnę w tobie, a jeśli ci trzeba będzie wykarmić potężny korzeń drzewa, będziesz miała w sobie ciało moje. Bierz je, bo z ciebie wyrosło i twoje jest… Jeno bądź dla syna mojego tak łaskawa, jakaś była dla mnie, a jeśli on będzie miał syna, tedy i jego wykarm, aby cię miłował, jak ja cię miłuję…

Zdawało się panu pułkownikowi w tej chwili, że mu sił tyle napłynęło do ciała, że ukląkł i dotknął drżącemi ustami prochu niezmiernie kochanej ziemi. Twarz miał dziwnie rozświetloną, szczęśliwą, tak, że ci, co byli przy nim, patrząc na niego uważnie i bystro, spojrzeli po sobie uśmiechnięci i radzi.

Znów pan pułkownik otworzył oczy, jakby się obudził z głębokiego snu i spojrzał dookoła siebie. Uśmiechnął się do Jadzi, skinął głową w stronę profesora, jakby ich dawno nie widział.

— Bardzo jest wesoło na świecie, — rzekł wreszcie słabym głosem, aż żal z niego odchodzić… Nieprawda, profesorze?

— Toteż nie odejdziesz, panie Anastazy…

— Za poły mnie nie przytrzymacie, a powiadam ci, że lepiej umierać na wiosnę, niż w szarugę.

Spojrzał po kolei po wszystkich twarzach, które się stały smutne i uśmiechnął się dobrotliwie.

— Panie Zaklika, — począł mówić, — do ciebie to mam prośbę… Obiecujesz, że spełnisz?

— W ogień skoczę, pułkowniku.

— Ech, nie to; ja cię tylko proszę, Zaklika., abyś na moim pogrzebie nie płakał, bo się w trumnie roześmieje, a nie wypada. Strasznie śmiesznie musisz płakać… A co, czy nieprawda?

Pan Zaklika odwrócił twarz i patrzył Bóg wie, gdzie.

— A możebyś na gitarze zagrał, — rzekł pułkownik, widząc, że ich niezmiernie zasmucił. — Zagraj, stary towarzyszu, i zaśpiewaj, a może śmierć odstraszysz…

Jeszcze pułkownik mówić nie skończył, a Zaklika już pobiegł po gitarę; przyniósł wnet stare pudło, jakiegoś trupa gitary, usiadł na stopniach ganeczku, tuż u nóg pułkownikowych, i począł stroić instrument; zacharczało w nim coś i znagła jęknęło, Zaklika jednak z taką wielką mocą począł targać struny, że i im przybyło mocy, potem odchrząknął i począł śpiewać jedną z tych cudownych piosenek, które chyba ‘Pan Bóg zapisuje, bo wiecznie dźwięczą, pyszną piosenkę o starych żołnierzach, twardą, jak żołnierskie kości, grzmiącą, jak trąby, pełną wrzawy, jak wojna, i pełną płaczu, jak nieszczęście; piosenkę, urodzoną na żołnierskim popasie, kiedy blask rozgwieżdżonego nieba przywiodło na żołnierskie serce smętek, nie dlatego, że śmierć, o karabin wsparta stała opodal na czatach, lecz, że serce stopniało w nocnym mroku, tak, że na sumiaste wiechy płowych wąsisk, spadła gorąca łza, jak pierwsza kropla deszczu pada na rżysko.

Pułkownik patrzył ciekawie na Zaklikę, wszyscy słuchali uważnie, on zaś głębokiego tchu nabrawszy w chude piersi, począł śpiewać. Znaczył rytmy tak dziwnie, że słychać w nich było miarę tętentu koni.

Śpiewał Zaplika:


Dnia jednego, raz w wieczór majowy,

Pędziło dwóch wiarusów w cwał:

Był to wachmistrz, a z nim szeregowy,

Którego pułk Brzuchałą zwał.

Tra, ta, ta, ta!…


Piękny czas, droga doskonała!”

Rzecze wachmistrz, pędząc, gdyby ptak…

Oj tak, tatuńciu, ryknął Brzuchała,

Oj, tak tatuńciu, tak to jest, tak!


Kiedy sobie miłość wspomnę, bracie,

To mi się do ócz ciśnie łza,

Z młodą żoną i w rodzinnej chacie,

Żyliśmy, jak gołąbki dwa.

Tra, ta, ta, ta!…


Wtem na bój ojczyzna wezwała…

Cóż mówić mam, gdyś głupi, jak sak!…”

Oj tak, tatuńciu, ryknął Brzuchała,

Oj, tak tatuńciu, jużciż to tak!


Tak to śpiewał fałszywie grubym głosem pan Zaklika, że słyszeć było najwyraźniej groźny bas wachmistrza, potem głos trąbki, potem cienki, smętny, wesoło zrezygnowany głos Brzuchały, gitara zaś udawała człapiący a cierpliwy i niezmęczony cwał żołnierskich szkap; widziałeś wyraźnie dwa olbrzymiej miary koniska, z łopatkami wystającemi i wielkiemi, jak lemiesze u pługa, i dwie postacie twarde, kościste, w siodła wrosłe, nieco wprzód pochylone; nie widać łzy na ogorzałej, chudej, srogiej i nigdy się nie śmiejącej twarzy wachmistrza, bo jest noc i konie szybko biegną, zato jednakże Brzuchała, człowiek miękkiego serca, pośmiewisko pułku, lecz żołnierz wspaniały i w bitwie zawzięty, nie umie się powstrzymać; radby rzekł coś więcej, powiedziałby coś o sobie, ale nie może, bo mu się do gardła ciśnie jakaś ręka i za grdykę go ułapiła, tak mocno, że Brzuchała nie zważa nawet na to, że wedle mniemania wachmistrza, “głupi, jak sak”, — co mu tam! Wachmistrz to lepiej musi wiedzieć, — tylko chlipie dziwnie, zupełnie nie jak żołnierz, i w niezmiernej dobroci chłopskiego serca, steranego w chłodzie i głodzie, znalazł tylko jedno proste słowo zrezygnowanej zgody.

Jeszcze raz pan Zaklika zatrąbił głosem, ale ciszej, na znak, że to już dalekie tylko gra echo i coraz ciszej dźwięczaly struny, na znak, że obaj jeźdźcy są coraz dalej i dalej, aż wreszcie ucichło wszystko, słuchacze zaś patrzyli jeszcze przed siebie, jakby w istocie na zakręcie drogi “pędziło dwóch wiarusów w cwał”.



VIII.


Milczeli długo, wreszcie pytał pułkownik:

Śliczna to jest piosenka, panie Zaklika, skąd ją znasz?

— Albo ja wiem? — odrzekł ten i wzruszył ramionami. — Trzeba jej jednakże kogo nauczyć, bo szkoda, aby zginęła. Gitara moja nie zapamięta…

I przytulił ją do twarzy pieszczotliwie. Chciał jeszcze pułkownik, aby Zaklika śpiewał, profesor jednakże mocno się nasrożył.

— Nie dziś, — mówił, — nie dziś! Nie czas potemu. Na pułkownika czas, aby się poszedł położyć.

Pułkownikowi trudno było podnieść się z fotelu; słońce go raczej osłabiło, niźli mu dodało sił, trzeba go było nieść prawie na rękach, on się zaś jeszcze ode drzwi odwrócił i zanim wszedł w mroczna, ogromną, chłodna sień, obejrzał się poza siebie i długą chwilę wodził dookoła zgasłemi oczyma. Kilka godzin przeleżał bez ruchu, pod wieczór zaś prosił, aby zawołano pannę Jadwigę.

— Będziemy pisać list, Jadzienko, — rzekł cichym głosem.

— List? do kogo?

— Do syna.

— Ach, tak, do syna… Ja mam pisać?

— O to cię właśnie chciałem prosić… Zdziwi się chłopczysko, że mi się na starość pismo zmieniło, ale może mu przyjemniej będzie spotkać oczyma kobiece pismo, niż moje stare, drżące…

— Co też pan pułkownik wygaduje!

Mówiąc to, przysunęła stoliczek blisko łóżka, ustawiła na nim dwie świece, przygotowała przybory do pisania,

— A widziałaś ty kiedy mego syna, Jadzienko?

— Nigdy, panie pułkowniku. Fotografji także nie widziałam.

— To zaraz zobaczysz… Nie wypada przecież, aby panienka pisywała listy do nieznajomego mężczyzny, wszak prawda? Otwórz no tam biurko, Jadziu i wyjmij fotografję.

Panna Relska czyniła to z wielką ciekawością; na wielkim stosie papierzysków, na samej górze leżała fotografja, z którą panienka szybko podeszła do światła; pułkownik zaś patrzył na nią, obserwując z dziecinnym niepokojem, jakie też wizerunek jego dziecka uczyni na niej wrażenie.

Jadzi, niewiadomo czemu drżały ręce; sama sobie z tego nie umiała zdać sprawy, czuła tylko, że z dziwna chęcią patrzy na obraz; spoglądał z niego człowiek młody, jakby żywy, natarczywym, śmiałym wzrokiem; twarz miał chudą i małe usta, lekko rozchylone z surowym grymasem; włosy rozczesane starannie, tak jednak, że z jednej strony głowy opadały miękką, ślicznie gnącą się falą.

— To jest mój syn, — rzekł pułkownik z odcieniem dumy w głosie, — poeta!

— Piękny… — szepnęła Jadzia, jakby sama do siebie.

— Poeta! — powtórzył raz jeszcze pan Anastazy.

— Tak, to widać…

Panna Jadwiga nigdy wprawdzie nie widziała żywego poety, wyobrażała jednak sobie, że tak musi wyglądać człowiek, strojny tym ogromnym, niezmiernie w niej szacunek budzącym, tytułem; wyjątkowość tej twarzy zamknięta była dla jej oczu w dziwnie surowym, jakby zlekka pogardliwym wyrazie, okrążającym śliczne, małe usta, w zmarszczce pomiędzy oczyma, i w tej miękkiej fali włosów. W migotliwem świetle świec oczy na obrazie stały się jakby żywe i ruchome i włosy nabrały złotawego połysku. Oczy te patrzyły wciąż w jej oczy, mimowoli przeto położyła fotografję daleko od siebie.

— Daj mi ją, — rzekł pułkownik, — będę z nim przecie rozmawiał, niech go mam przed sobą.

Ujął wielkiego formatu fotografję w obie dłonie bardzo drżące, trzymał ją jak święty obrazek i przez długie chwile wpatrywał się z niezmierną miłością w synowską twarz. Na jeden króciutki moment odmłodniała w nim sterana, gołębia dusza, bo oczy pułkownika zaświeciły żywiej; potem pan pułkownik Anastazy Bolski, starzec dostojny i wspaniały, przybliżył obrazek do ust, ucałował go czule, następnie położył go sobie na sercu i obiema przycisnął rękoma. Oczy przymknął.

Rzekł, jakby się zawstydziwszy, nie patrząc na dziewczynę:

— Nie śmiej się ze starego człowieka, Jadzienko, lecz ja go niezmiernie kocham… O, jak bardzo, jak bardzo…

Panna Jadwiga się nie śmiała; miała twarz ogromnie poważną, w oczach zaś rozczulenie. Usiadła powoli przy stoliku, pióro wzięła w rękę i czekała dyktatu pułkownika.

Pan Anastazy rozmyślał, jakby szukając w niebogatym spichlerzu swojej prostej wymowy, słów najpiękniejszych, najmilszych, najbardziej serdecznych i miłościwych.

— Pisz, Jadzienko! — rzekł wreszcie, oczy mając wciąż zamknięte.

Panna Relska pochyliła się nad papierem.

— “Sercem umiłowany Zygmuncie, synu mój!…” Napisałaś Jadziu?

— Napisałam… — Napisałaś “sercem umiłowany?”

— Tak, panie pułkowniku.

— Dobrze, teraz od nowej linji… Albo nie! Dodaj jeszcze: “dziecko moje jedyne…” Zmieści się?

Tak, panie pułkowniku, — odpowiedziała Jadzia głębokim głosem, w którym drżało wzruszenie. Pułkownik mówił dalej:

— “Nie ja do ciebie list ten piszę, bo sił mi zabrakło, staremu i czas na mnie przyszedł zły. Mówią, żem chory, a to może i prawda, bo mi na sercu zbyt ciężko, jak nigdy nie bywało. Los się mój widocznie dopełnia i wzywają mnie tam, skąd się już nie wraca. I nigdybym cię, synu mój najmilszy, nie odrywał od pracy twojej, gdyby nie to, że koniec czuję bliski…”

— Napisałaś tak, Jadzienko?

— Nie, panie pułkowniku i nie napiszę.

Pan Anastazy otworzył oczy i spojrzał na Jadzię bardzo smutno.

— Napisz, dziecino, — rzekł, — napisz. To już wszystko jedno, a ja chcę, żeby był przy mnie.

Panna Relska pochyliła głowę bardzo nisko i zaczęła pisać; pułkownik znów oczy przymknął i widać było, że szuka słów, a potem je wymawia z wielkim trudem.

— “…Jeśli cię tedy nic ważniejszego nie trzyma, przybądź, synu drogi, a śpiesz się, bo chciałbym ci jeszcze nad głową uczynić znak krzyża świętego i uścisnąćbym cię chciał na pożegnanie…”

Westchnął pułkownik głęboko i silniej do piersi przycisnął wizerunek syna, panna Relska zaś, wpatrzona w papier, jak on biała ze wzruszenia, patrzyła wzrokiem szklanym, drżąc na całem ciele w oczekiwaniu dalszych stów cichych, smutnych, nabrzmiałych od łez, dziwnych tych słów, jakiemi już nikt nie mówi ani pisze, ani śpiewa, ani myśli. Każde z osobna wypisywała z tym. samym trudem, z jakim je pułkownik wynosił z głębi piersi, piastując każde miłośnie w rękach, aby było dobre i poczciwe i pełne tajemniczej wymowy, aby każde małe słowo wyglądało jak wielka miłość i aby każde miało kształt serca.

Pisała dalej:

“…Gdyby zaś Bóg zabrał duszę moją, zanim bym cię zdołał ujrzeć, czego broń Chryste Panie Jezusie, tedy słowa te niech będą wolą moją ostatnią i niezłomną, ty zaś, dziecko moje jedyne, uszanuj je i na korze serca sobie wypisz. To postanawiam: com ciężką pracą rąk moich zdobył, to wszystko jest twoje, abyś mógł żyć bez troski. Bacz jednak, że to, co człowiek .uczciwy posiada, to nie jest jego, lecz najpierw boskie, a potem wspólne i trzeba w imię boże dzielić to wedle możności między tych, którzy potrzebują. Jak się człowiek dzielić powinien sercem, tak się musi dzielić chlebem, aby mu się bogactwo nie stało gorzkie. Sercu więc Twemu polecam i sumieniu przedewszystkiem czterech moich najmilszych towarzyszy, krwią ze mną wiekuiście związanych… Ostatnie moje dni przeżywają ze mną, proszę tedy i rozkazuję, aby nie zaznali biedy, lecz żeby życia dokonali w tej wioszczynie mizernej, którą wygrzebałem z ziemi staremi rękoma. Ty o to miej staranie, ja zaś z grobu doglądać tego będę, aby się krzywda nie stała nikomu, im zaś przedewszystkiem, którzy w chwale wielkiej przelewali krew na użyźnienie tej ziemi…” Napisałaś, Jadziu?

Panna Relska nie odpowiadała; z oczu jej leciały łzy strumieniem, mieszając się pomiędzy czcigodne słowa, kręgi wilgotne czyniąc na papierze; nie widziała już znaków pisanych, płacząc cichutko. Zdaje się, że pułkownik usłyszał ciche łkanie, bo nie pytając już o nic, dyktował dalej:

“…Niewiele już trzeba starcom, syn zaś mój zbyt kocha przeszłość, aby nie ukochał serdecznie siwych głów, wszak taką miał jego ojciec. Czyż nie prawda, najdroższe moje dziecko? Jednakże pieczy twojej szczególniej polecam tę, którą umiłowałem jak własną córkę, Jadwigę, Relskiego Tomasza jedyną…”

Wśród ciszy nocnej cichutkie łkanie Jadzi stało się głośniejsze; pióro wysunęło się z jej ręki, ona zaś głowę .oparła o rękę i zanosiła się od płaczu, nie mogąc się utulić. Pułkownik milczał, sam widocznie bardzo był wzruszony i bał się przemówić, aby się nie wydać ze wzruszeniem; nastąpiło milczenie długie, bardzo smutne, a jak gdyby przepojone miłością i uroczystem błogosławieństwem, dwa zaś serca biły równocześnie głośno, zamierające jedno i drugie pełne młodej krwi, oba zaś czyste i prawe, prawością tą szczerą związane w jedno. Dokonywała się w rozzłoconym świecami mroku jedna z tych chwil cudownych, za którą człowiek tęskni całe życie i trudno mu do niej dojść przez rozgwar, przez plątaninę ścieżek, przez zaułki, przez kosodrzewinę rzeczy niskich i ziemskich, chwila, w której się człowiek staje bezgranicznie dobrym i wtedy płacze ze szczęścia, że anielstwo dobra odnalazł w sobie pod rumowiskiem. Radować się wtedy powinien człowiek, a jednak zawsze tylko płacze, jakby już naprzód opłakiwał stratę, kiedy minie wszystko i kiedy pospolitość i szarość zasiędą przy stole.

Ci oboje mieli zawsze serce czyste i dobre, teraz jednak poczuli równocześnie szczęśliwy nadmiar i zamilkli ze wzruszenia, aż się pierwszy powściągnął pułkownik i niby bardzo szorstko, a głosem tak miękkim, jak miłosna prośba, rzeki: — Łzami pisać nie będziesz!

Jadzia podniosła głowę powoli i spojrzała na niego z niezmierną miłością; spotkał się pan Anastazy z tym wzrokiem i pomyślał, że przecież nie dzieją się już cudy na świecie, jeśli on pod łaską tego spojrzęnia nie ozdrowiał natychmiast i nie powstał z łóżka, aby temu dziecku ucałować ręce; podziękował więc jej tylko spojrzeniem i począł jej tłumaczyć bardzo łagodnie:

— Napisz to wszystko, dziecko, co mówię i co powiem. Nie napisałbym inaczej, gdybym sam to mógł uczynić. A ty sercem nie słuchaj, tylko uszy ma i zmień się w pióro, które jest posłuszne. Pisz, Jadzienko…

— Piszę…

— “…Odprowadza mnie do grobu ta dziewczyna, czego jej nigdy nie zapomnij, bo mnie odprowadza na spoczynek wieczny, jak słońce zmęczonego człowieka; że zaś stary jestem, a stare oczy więcej widzą, mówię ci, synu najukochańszy, że niema chyba na ziemi drugiego takiego kobiecego serca…”

— Panie pułkowniku, mnie tego o sobie pisać nie wypada.

— Nie ty piszesz, tylko ja, a ja już wiem, co mówię. Niema takiej drugiej dziewczyny, jak ty, rozumiesz?

Jadzia uśmiechnęła się smutno przez łzy.

— I nie będzie! — dodał pan Anastazy z wielką mocą, jakby sobie samemu chciał przyświadczyć. — Pisz, teraz będzie najważniejsze…

Jadzia pochyliła się nad papierem, mimo ogromnego wzruszenia przecież ciekawa, jakie ważne rzeczy nakaże pułkownik temu pięknemu człowiekowi z twarzą mądrą i z mądremi oczyma.

Zdawało się jej, że się ta twarz wyłania z promienistego kręgu złotawego światła i że temi oczyma na nią patrzy, jak się ona trudzi z pisaniem do niego listu, nie widząc liter z poza łez. Była pisaniem tego dziwnego listu tak przejęta i tak ogarniętą wzruszeniem, że się jej to coraz wyraźniej zaczęło przywidywać, tak, że się wstrząsnęła i bała się już po chwili spojrzeć przed siebie, aby nie napotkać oczyma tego wzroku.

— Teraz będzie rzecz najważniejsza — powtórzył pułkownik i podniósłszy nieco głos, mówił dobitnie w formie nakazu, który powinien być spełnionym:

“…Bez towarzystwa duszy kobiecej życie ludzkie jest mdłe, jałowe i dlatego niepożyteczne, gdyż mu brakuje połowy, bez kobiecego serca serce ludzkie skostnieje i uschnie. Musisz je sobie znaleźć, tem bardziej, że tworzysz rzeczy piękne, a któż je opromieni wspanialej, jeśli nie kobieta? Czy mnie słyszysz, mój synu? Rzecz piękna piękniejszą się staje, jeśli na nią patrzy dwoje ludzi z jedną duszą, każde zwycięstwo jest milsze, jeśli dwoje je ogląda, każda troska lżejsza, jeśli we dwoje się ją dźwiga, Że zaś na całym świecie uczciwszej duszy nie znajdziesz i czystszego nie znajdziesz serca nad to, którem ja rozpoznał, ucieszysz mnie w grobie, synu mój jedyny, jeśli z rąk moich je weźmiesz i będziesz się starał pozyskać je na wieki wieków. Z tamtego świata ci pobłogosławię, jeśli żoną twoją będzie Jadwiga Relska…”

— Jezus, Marja! — szepnęła Jadzia i pióro jej wypadło z ręki. Nazwiska swego już nie dopisała, bo jej krew uderzyła do głowy i szumieć w niej poczęła burza; serce jej bić poczęło tak gwałtownie, że aż położyła na niem rękę, rozchyliła usta i zalęknionemi oczyma patrzyła na pułkownika, któremu pot ociekał z czoła. Było to wszystko tak niespodziewane, że już to samo ją zalękło, jeszcze zaś bardziej poruszyła ją do głębi dziwna, tajemnicza sytuacja; mrok prządł się przed nią w nieskończoność, dwie jarzące świece pałą się bez drgnienia, na łóżku bardzo chory człowiek, który ją testamentem przekazuje synowi, ona zaś własną ręką ten testament pisze. W pewnej chwili uczuła, że gorąca, drżąca ręka pułkownika ujęła jej rękę i że ją pułkownik prowadzi bezsilną tam, gdzie otulony ciemnością stoi młody człowiek z surowym dokoła ust grymasem i bardzo mądremi oczyma. Trzeba było całej siły woli i zaciśnięcia powiek, aby to wrażenie znikło. Z martwoty zalęku obudził ją dopiero głos pułkownika:

— Widzę, żeś nie rada, Jadziu?

Panna Relska zmarszczyła białe czoło tak, że się jej łuki brwi dotknęły wzajem, zbiegłszy się; spoważniała nad wyraz i patrzyła na pułkownika bardzo zamyślona, jakby szukając słów krótkich, zwięzłych i mocnych. Pułkownik tymczasem począł jej tłumaczyć wszystko:

— Może się gniewasz, żem tobie kazał pisać to, co powinien był wiedzieć tylko ktoś trzeci, a nie ty, ale ja dziecko tak właśnie umyśliłem, aby było wszystko jasne. Chciałem ci pokazać, jak bardzo cię kocham, drogie dziecko…

— — Wiem, panie pułkowniku — rzekła Jadzia głosem bardzo niskim.

— I chciałem — mówił pan Anastazy — do szczęścia pomóc własnemu dziecku. Czy źle uczyniłem?

Jadzia milczała.

— Myślałem tak: ja oczy zamknę, a jemu oczy otworzę. Poco ma szukać po świecie? Może to trochę dziwaczne, ale jest z serca i z duszy.

— Tak nie można, panie pułkowniku…

Panna Relska zawahała się przez chwilę, przeląkłszy się własnej odwagi. Wodziła dotąd staruszkiem, jakby to on miał cztery lata, a ona była osobą niezmiernie stateczną, ale to szło zwykle o to, czy pułkownik ma owinąć szyję szalem, czy chodzić po słońcu bez kapelusza; teraz jednak szło o rzeczy ważne, do tego zaś pułkownik, ogromnie biedny leżał bezsilnie. Pomyślała jednak, że właśnie teraz nie należy pozwolić pułkownikowi na to wszystko, co zamierzał i dlatego rzekła jeszcze dobitniej:

— Tak nie można…

— Ciekawy też jestem, dlaczego?

— Dlatego przedewszystkiem, że się przedtem pan pułkownik mnie nie zapytał…

— O co?

— O to, czy ja wyjdę za pańskiego syna? Pułkownik spojrzał na nią zdumiony.

— Przecież to mój syn! — odrzekł tonem, w którym było zdumienie, rozczarowanie, wyrzut, ale zdumienie przedewszystkiem.

Jadzia zrozumiała te słowa ojcowskie i nie znalazła na nie odpowiedzi. Mówiła dalej:

— Może ja w tym wypadku nie gram roli, panie pułkowniku, ale syna też się pan nie pytał. Pan pułkownik nie może go wiązać…

— Ja go też nie wiążę, ja mu nie każę, ja mu tylko radzę.

— Pan pułkownik tak radzi, że dobry syn musi posłuchać.

— A o to właśnie mi idzie! odparł z triumfem pułkownik, naprawdę ucieszony, że Jadzia odgadła wreszcie wielki ukryty sens.

Ona jednak bezradnie rozłożyła ręce. Na cudowna, kochaną, przezacną chytrość tego dostojnego starca rady nie Było. Podniosła się z krzesła i rzekła:

— Tego listu ja nie skończę, a pan pułkownik go nie wyśle. Już jest późno… Tak, tak, panie pułkowniku, gdybym była wiedziała, co mam pisać, byłabym przysłała pana Zaklikę…

Poczerwieniała w tej chwili, pomyślawszy, że Zaklika byłby wszystko napisał do końca i dodała szybko:

— Właściwie to nikogo bym nie przysłała. Takby było najlepiej…

Nagłe, jakby poprzednie wszystkie wzruszenia powracające, lecz już ostatnią falą zalały jej serce, stała przez moment milcząca i bardzo smutna. Smutnym też zapytała głosem:

— Czemu pan pułkownik tak bardzo sobie ze mnie zażartował?

I patrzyła w mrok przed siebie, przypominając sobie ostatnie słowa tego dziwacznego listu; nie widziała też, jak pan Anastazy, chyłkiem się uniósłszy na poduszkach, z trudem wyciągnął rękę; ściągnąwszy nieskończony list ze stołu, szybko go ukrył.

— Późno już!… rzekła, otrząsnąwszy się. Niech pan pułkownik śpi spokojnie.

Uklękła szybko przy łóżku i ucałowała wychudłą rękę staruszka, którą ja pogładził po głowie.

— Jutro będzie zgoda, — rzekł, — idź już Jadzienko, idź…

— Pan Kusztyk będzie czuwał w drugim pokoju, — mówiła Relska już od drzwi.

— Niech czuwa, — odrzekł pułkownik, — tylko niech bardzo nie chrapie. Dobranoc ci, dziecko!

Panna Relska szła przez pokoje, jakby nie wiedząc, którędy idzie. Zbudziła drzemiącego Kusztyka, mówiła z nim, wydając polecenia, aby się przeniósł do pokoju, sąsiadującego z pokojem pułkownika, mówiła jednakże jak przez sen. Czuła wielkie zmęczenie, które jej nie opuszczało zupełnie od pierwszej chwili choroby pułkownika, równocześnie zaś czuła, że nie zaśnie, że owo pisanie listu odebrało jej sen; umiała sobie dotąd zawsze dokładnie zdać sprawę z tego, co się w niej działo, marzenie spłoszyć uśmiechem, troskę zdławić zaciśnięciem ust i głuchym nakazem woli, w tej chwili jednakże nie mogła się opanować, jakby wszystko w niej zostało puszczone w ruch, a ona nie mogła pojąć, co należy najpierw zastanowić w tym nieznanym, wirującym ruchu, aby jej serce zaczęło znów uderzać spokojnie i aby zaczęła znów myśleć jasno; miała wrażenie, że kochana, lecz poczciwie niezgrabna ręka pułkownika otworzyła jakieś dotąd na siedem spustów zamknięte drzwi w jej duszy, jak się otwiera drzwi klatki i cały rój białych z niej wyfrunął gołębi, latających dokoła jej głowy i zasłaniających pierzastą chmurą cały świat przed oczyma, muskających jej serce końcem skrzydeł, wichrowatym lotem panoszących w jej duszy niepokój.

Spojrzała w okna oficyny, było ciemno; ojciec już spał; zawróciła więc z połowy drogi i poszła pod bzy. Z ławeczki widok był obszerny na dolinę zatopioną w tej chwili srebrzystym potopem miesięcznego światła. Księżyca nie było widać, gdyż przesłaniała go gęstwa drzew. Jadzia usiadła i założywszy ręce na tyle głowy, patrzyła przed siebie w tajemniczą oddal, smętną, cichą, wypełnioną światłem.

Drzewa szemrały cichutko, wiatr bowiem był niemocen, zoddali tylko, zdołu dobiegał uporczywy, niesłyszany we dnie, a w tej chwili rozgłośny szum rzeczki, wieczyście czujnej, niezmordowanej i skarżącej się nocami, że po kamienistym płynąć musi gościńcu i że o milę poniżej, cofnąć się nie mogąc, wpadnie w straszliwa młyńską czeluść z krzykiem i płaczem i że wpleciona w złe, oślizgłe, mokremi mchami obrosłe koło, własnemi będzie go musiała dźwigać rękoma. Mgły się rozścielały ponad nią szeroko, jak zgrzebne płótna, płynąc leniwo popod księżyc, jakby się chciały ogrzać, wyziębłe przez dzień w leśnym cieniu, śpiące na bagnach, owite dookoła starych pni, przyczajone w ciemni chaszczów. Wzdłuż rzeki wiła się droga nieskończona wstęgą, a tak dziwnie, że tuż poza nią unosiła się w górę i wiodla coraz wyżej, jakby w niebo, w oddali bowiem rzucił księżyc w jej przedłużeniu cudowny most, w powietrzu dziwnie wiszący, bez oparcia, jednym zrębem oparty o gwiazdy, drżące na widnokręgu z nadmiernego wysiłku pod tym ciężarem. Gwiazdy były blade i ciche, jakby przygasłe w miesięcznej poświacie.

Przymknęła oczy panna Relska i po chwili przestała słyszeć szmer wody i gałęzi, prócz ciszy, lekko i cichutko dzwoniącej i prócz własnego serca, które tak dziwnie i tak niespokojnie biło w niej po raz pierwszy w życiu. Po raz pierwszy bowiem w życiu pomyślała, nie, nie pomyślała sama — pomyślano za nią o czemś, za czem jej oczy spojrzały również w życiu po raz pierwszy. Szła przez to życie zwyczajną, przez dobrych ludzi udeptaną dróżką, nie mając czasu myśleć o czemś, co gdzieś jest, jaśniejsze i piękniejsze nad to, co ją otaczało. W słonecznej, cichej pogodzie serca nie zatęskniła za tem nigdy, lękając się instynktownie tęsknot, jak człowiek bardzo biedny odsuwa od siebie nawet myśli o dostatku, aby się jeszcze biedniejszym nie stać przez tęsknotę. Czuła, że tęsknota jest jak zły anioł i jak świetliste pokuszenie, które omamiwszy jedno— serce, odchodzi potem nagle, w jakąś noc, nawet się nie obejrzawszy poza siebie i idzie cudowną swoją twarzą i cudowniejszemi jeszcze oczyma uwodzić inne serce, równie biedne i równie czekające na coś, co się nigdy nie stanie. W surowej prostocie swojej duszy, gnącej się w pokorze pod ciężarem szarej, gnuśnej troski, poczęła Jadzia uważać tęsknotę za grzech, za grzech jakiś dziwny, nieprzewidziany przez Boga, najpiękniejszy, jaki tylko być może, mający jednakże w sobie piętno trującego kwiatu. Zanim go zdołała ujrzeć, ujrzała zawsze przedtem niezmiernie bladą twarz jednorękiego starca, patrzącego w nią dziwnie rozgorzałemi oczyma, w których tliła jakaś wielka, rozpaczliwa beznadziejność, jakby w nią patrzyła mełancholja; a że ją czytać uczyło nieszczęście, a myśleć troska, umiała Jadzia wyczytać w tej bladej twarzy ojcowskiej i w tem jego spojrzeniu, że temu człowiekowi zostało jedno na świecie: ona właśnie, że mu ona zastępuje krew w twarzy, bladej, jak śmiertelne zgło, ona mu zastępuje rękę i ona mu zastępuje duszę, która zaszła na samo dno przepaści i tam, przywalona ogromnym głazem zaskrzepłego bólu, rozmyślą — nad czem? — “Bóg jeden wie, a może i on także nie wie”.

Jadwiga Relska miała zawsze wielką odwagę myśli, pomyślała więc sobie, że jej należy zamilczeć jednego dnia o wszystkiem, co jest z niej i nie słuchać ani jednego szeptu, który nie jest o nim. Czując instynktownie, że kiedyś jednego dnia, kiedy się tego najmniej będzie spodziewała, najdzie ją dobra niemoc i zawiedzie bezwolną i nie umiejącą się bronić tam, gdzie zechce, że się własne jej serce, własna dusza przeciwko niej poprzysięgnie, zaczęła w sobie wyrabiać jakiś niekobiecy hart, nielitościwy i mądry; zdawało się jej, że serce zamyka na siedem pieczęci, jak poświęcony grób, aby nie usłyszało poszeptu, nie ujrzało jakiegoś tęczowego widma ziemi obiecanej, snu i tęsknoty, ze snu się wijącej. Nie myślała o tem, czyniąc to jednak jakby w tajemnicy przed sobą, czuła bowiem, że się w tem wszystkiem coś dzieje, co się dziać nie powinno, jakby ktoś stał wiecznie i czujnie nad ziemią, skąd kwiat ma wytrysnąć i natychmiast go dławił rękoma, kiedy się tylko ukaże, albo jak gdyby własnym swoim cieniem — zasłaniała przed sobą słońce. Tyle w niej jednakże było siły, że umiała nie myśleć o tem, myśląc pilnie o wszystkiem innem, co mogłoby rozjaśnić życie, nie jej, lecz ojcu.

Jej jednakże już nic życia rozjaśnić nie mogło. Ojciec ją kochał głębokiem, niemal, że aż bolesnem uczuciem; bał się, że tem cierpieniem, które mu w krew weszło, zarazi tę drzewinę, osypaną kwieciem w wiośnie życia, albo że ją nauczy lęku przed sobą. Żona ód niego uciekła; w porywie młodej egzaltacji wyszła za niego, dlatego, że był takim, jakim był, opuściła go potem dlatego, że — był takim, jakim był.

Dla Jadzi jednakże pozostał jej ojciec na zawsze postacią wyniosłą i jasną; lęk nabożny i nieokreślony czuła jedynie przed wspomnieniem oddalonej, minionej burzy, z której on wypadł, wreszcie, rzucony na cmentarzysko, rzucony wichrem, jak jastrząb ze złamanem skrzydłem; zrozumiała wreszcie, że to nie było tylko nieszczęście, które przemija i które czas uleczy, wszystko kojący prostym środkiem zasklepiania rany pajęczyną, lecz, że to tylko coś więcej, co potrafiło iść za człowiekiem upiornem wspomnieniem, gadać z nim nocami cicho, słowami z rozpaczliwej litanji, wypijać z niego krew, co nie dawało usnąć. Nie mówił z nią o tem nigdy, tak samo, jak nigdy nie mówili o matce. Jadzia przez długie lata nauczyła się milczeć i rozumieć najtrudniejszą i najgłębszą mowę człowieka: milczenie; dlatego może oczy jej były takie wyraziste, przejrzyste i jasne, poważne nawet wtedy, kiedy się twarz jej rozzłociła uśmiechem, twarz prześliczna, pełna słodyczy i słonecznym swoim blaskiem mówiąca każdemu o nieskończonej dobroci w sercu mieszkającej.

Nie wiedziała nic o miłości, wiedzieć też nie mogła, że pełne anielstwo duszy kobiecej na tych dwóch srebrnopiórych wznosi się skrzydłach ponad szarość ziemi, ponad wężowe legowiska, ponad suchą mądrość i ponad wszystko inne. O tem także nie myślała nigdy, że się jej życie zmienić może i z prostej drogi, po której szła, przed ojcem, usuwając mu z drogi kamienie może zejść w rozkwitłe sady, dymiące wonią na stokach słonecznych wzgórz. I tak aż do śmierci, aż do śmierci… Bo cóż jest silniejszego ponad śmierć?

— “Miłość!” — rzekł jej niedawno dobry, stary człowiek, profesor Raj da tak jasno, że aż jej serce, pierwszy raz to słysząc, obudziło się z lękiem i ze zdumieniem słuchało opowieści o miłości i śmierci. Dziś zaś pułkownik kazał jej pisać do syna, że wszelka troska lżejszą jest dla dwojga serc.

Jadzia patrzyła na włóczęgę mgieł ponad rzeką i na księżycowe dziwowisko, księżyc bowiem podniósł całą ziemię lekko w górę, jakby ją chciał zbliżyć ku niebu; drzewa się stały wyższe, las na widnokręgu dotykał ciemną, zębatą linją gwiazd, jej samej się zdawało, że się uniosła w zamyśleniu ponad ziemię i widzi niebo tuż, tuż przed oczyma, uniesiona jakby na obłoku.



IX


Księżyc patrzył na nią milczący, mądry, wszystko rozumiejący.

Spała nazajutrz bardzo długo, wbrew zwyczajowi, nie wiedziała więc, że pan pułkownik bardzo rano wołał do siebie Zaklikę, długo! z nim konferował tajemniczo i że potem Zaklika, strzegąc w zanadrzu listu, zamkniętego potężną, czerwoną pieczęcią, powędrował na wózku do miasteczka, bardzo rad, że się może na coś przydać. Obudził ją dopiero spokojny, miękki głos profesora, który pod otwartem oknem jej pokoju nauczał wedle zwyczaju Kusztyka, bardzo cierpliwego słuchacza, usiadłszy w słońcu na przyzbie pod daszkiem z powojów.

Panna Jadzia przelękła się, że jest tak późno, oczy jednak raz jeszcze przymknęła, przypominając sobie, o czem myślała przed pójściem na spoczynek. Było to niedawno, kilka godzin temu, jej się jednak zdawało, że są to wspomnienia dalekie, już zblakłe w swej piękności, pożegnane westchnienia, jakieś dalekie słowa, zciszone tak właśnie, jak słowa profesora, który mówił:

— …Bo to nie ze wszystkiem jest tak, jak myślisz, panie Kusztyk. Czasem człowiek nietylko powinien, ale musi zapomnieć o tem, że jest apostołem i miecza powinien dobyć z pochew. Boga proś, a od ludzi żądaj, bo ci z laski nikt nie da. A my, panie Kusztyk, to gorzej, niż święty Marcin: chcesz połowy pluszcza, to masz połowę, albo to już lepiej bierz cały, tylko mnie pochwal i powiedz, żem szlachetny. A ludzie mówią: o, szlachetny Polaku! A ty, panie Kusztyk; kiedy zechcesz but załatać, to tą szlachetnością nie załatasz dziury, to też bez butów każdy chodzi. Czy myślisz, że to nie choroba?

Może i prawda? — rzekł Kusztyk’: — A inna choroba, to jest jeszcze gorsza, — każdy płacze. Brzozę zobaczy prawy Polak, co puściła z siebie zieleń i już ma w oczach Izy. Sam nie wie Czemu nie płacze. To się już taki narodowy uczynił zwyczaj, żeby płakać na każde zawołanie.

— Zły człowiek nigdy nie płacze, — wtrącił nieśmiało Kusztyk.

— Słusznie, — odrzekł Raj da, — to też nie jesteśmy źli, ale to nie o to idzie, czy człowiek jest zły, czy dobry, lecz o to, że uważa łzy za ostatnie słowo i czyni się niezdolnym do niczego, opłakawszy przeszłość, teraźniejszość i przyszłość za jednym żamachem. Łzy, panie Kusztyk, to jest droga rzecz, a my jesteśmy ubodzy. Płacz zresztą nikomu jeszcze nie pomógł, ani żywemu, ani umarłemu; wciąż płacz i płacz i smętek i żałobne nabożeństwo i roztkliwienie. Poco i naco? Aby dzieci uczyć narzekania? Ja ci to mówię, panie Kusztyk, a ty mi wierz, że wielki ból nigdy nie płacze, tylko się w sobie zamyka na siedem spustów, siada z doświadczeniem w ciemnej izbie i głęboko a mądrze rozmyśla. Nad czem — to jego rzecz. Z mądrości wielkiego cierpienia, rodzą się zawsze— tak samo cudowne rzeczy, jakie rosną z miłości, bo światem rządzi nieskończonej mocy bóstwo, którego boska istota z cierpienia się składa i z miłości, związanych w jedno nierozerwalne. A my wszyscy płaczemy, i ja i ty, panie Kusztyk i Zaklika, który niby jest wesoły i brzdąka na gitarze. Wróbel nas potrafi roztkliwić, kiedy przez okno zaglądnie, albo zapuka skrzydłem w okienko; doktorzy całego świata nas leczą, jak rozpłakane dzieci, tłuką gdzie mogą, a my w kącie, pod piecem popłakujemy cichutko. Żeby się ktoś znalazł wreszcie, jakiś “z matki obcej”, bo z matki Polki zawsze będzie czuły na łzy i żeby ludzi oduczył wieczystego szlochu i wędrówki na zapadły cmentarz, żeby powiedział: dość płaczu, dość narzekań, dość pogrzebów; niech się uroczysta msza za umarłych odprawia bez końca, ale w kościele, a reszta niech otrze oczy, roześmieje się głośno, potem niech usta zaciśnie i idź jeden z drugim szukać nowych dróg, budzić nowe życie, ożywiać nowe pędy, a wszystko mądrze, z rozwagą, cierpliwie i wspólnie. Bo czy nie uważasz, panie Kusztyk, że u nas się odbywa licytacja: kto głośniej narzeka i kto obficiej płacze, … ten lepszy? A tymczasem z pod ręki nam kradną, co kto może, tak, że wreszcie śmiertelną ci nawet ukradną koszulę.

— Prawda to jest! — potwierdził Kusztyk.

— Prawda, niestety! — mówił dalej Rajda. — A tak długo nie będzie inaczej, dopóki się nie po» zbędziemy doradców. Polak, panie Józefie, lekkomyślny jest i wietrznik, ale kiedy dobra na niego przyjdzie godzina, ramiona ci otworzy, wszystkich krzywd zapomni i wtedyby można razem, w zgodzie życie jakoś ułożyć do lepszych czasów. Ale nad tem zawsze ktoś czuwa, aby się to nie stało. Miał zawsze każdy szlachcic swego doradcę, ma go i teraz, tylko tysiąc razy mądrzejszego, pięknego i układnego, we fraku i w lakierowanych butach. A taki doradca zawsze wie, jak należy umierać, nigdy nie wie, jak żyć należy; podszepnie, napisze, zburzy, zamąci, że się wszystko zwikła, wiąże w nierozerwalny splot, zaciera, żreć się poczyna nawzajem, gryźć i dusić. Jak myślisz, panie Kusztyk? Możesz mieć w domu własnym spokój i pogodę, kiedy ci zawsze ktoś obcy będzie siedział przy stole i truciznę będzie ci sypał do jadła, męt będzie ci lał w słowa, będzie cię mrzonkami truł, chwastów w duszę poznosi? O wrogu wiesz, że wróg, a o tym nie wiesz, bo cię otumani, twoje piosenki będzie śpiewał, twojem słowem będzie mówił, i przysięgnie ci, że wszystko dla twego dobra czyni, a czyni za ciebie, boś sam za leniwy. Możeż być dobrze? Opamiętać się trzeba i w domu swoim należy się uczuć samym. Wtedy i gorycz zniknie “ gdzieś razem ze śmiertelnym doktorem i nienawiść zniknie i wszystek chwast i zawstydzi się wtedy czysta polska dusza, że tak późno otworzyły się jej oczy. Szlachectwo polskiej duszy w tem leży, że zawsze była czystą, że nie znała dróg krętych i że miała swoją twarz własną. Rozumiesz mnie, panie Kusztyk? Czysta rasa wyhodowana czystemi sokami ziemi…

— Rozumiem, dobrze rozumiem, — odrzekł Kusztyk smutno i rozważać począł w milczeniu słowa profesora, który również umilkł, ujrzawszy idącego od dworu szybkim krokiem pana Relskiego, który był bardzo niespokojny.

— Gdzie jest moja córka? — zapytał Relski.

— Tu jestem, — wołała Jadzia, przez okno, przelękła i zawstydzona, że jej nie było od świtu przy pułkowniku.

— Pułkownik majaczy, — rzekł Relski, — musisz tam pójść natychmiast.

Porwali się z trudem Raj da i Kusztyk, Jadzia po chwili była już przy pułkowniku.

— Musiał się czemś bardzo zmęczyć, albo coś robił w nocy, — objaśnił Relski.

— Nic nie widziałem, — rzekł Kusztyk, — a rano spał. Potem z panem Zakliką rozmawiali.

— A Zakliką gdzie?

— Pojechał do miasta.

— Nie wiecie z czem?

— Bóg go raczy wiedzieć, nic nie mówił, sam konia zaprzągł i pojechał,

Relski się zamyślił.

— Szkoda: trzeba było, żeby doktora z sobą przywiózł.

— Tego, co tu już był? — spytał Kusztyk niepewnie.

— Tego nie, ale w miasteczku jest inny. Doktor jest koniecznie potrzebny.

— Panie Tomaszu, — rzekł pan Józef, — najlepiej to tak będzie, że ja wyjdę gościńcem naprzeciwko Zakliki, niech wraca z drogi i niech go przywiezie. Będę tak długo szedł, aż go napotkam.

— A jeśli nie dojdziesz?

— Pan Bóg łaskaw! — odrzekł poczciwiec, ścisnął kij w garści i ruszył przed siebie bez namysłu, nawet się nie obejrzawszy.

Czekali na nich parę godzin. Przywieźli lekarza ze sobą.

Lekarz staruszek posiedział z godzinę przy pułkowniku i wyszedł bardzo zmartwiony.

— Biedaczysko, — rzekł, — płuca w nim pracują resztkami.

— Jezus, Marja! — krzyknęła: panna; Jadwiga. Stary lekarz był tak szczerze zmartwiony, jakby mu miał umrzeć ktoś bliski; przepowiadał katastrofę lada dzień.

Jadzia hamując łzy siłą, zwróciła się do Zakliki.

— Panie Zaklika, jak długo się jedzie z Paryża?

— Ze cztery dni.

— Trzeba natychmiast napisać do syna. Już napisane, — odrzekł Zaklika. Kto pisał?

— Woziłem dzisiaj list.

— List? — zapytała Jadzia ze drżeniem.

— Tak, mówił Zaklika, — pułkownik go pisał wczoraj w nocy. Nakazał mi tajemnicę, ale poco tu tajemnica?

Jadzia przybladła i zwróciła się do doktora.

— Czy pułkownik może jeszcze Zobaczyć syna?

— List idzie cztery dni, cztery dni się jedzie, liczył lekarz powoli, — Bóg jeden wie, a ja uczynię, co tylko można. Krokiem się stąd nie ruszę.

— Niech panu Bóg zapłaci, — rzekła! cicho Jadzia i pochyliwszy się szybko, ucałowała rękę doktora.”

— Co też pani robi! — krzyknął staruszek, bardzo obrażony, patrząc jednakże z nieukrywanem rozczuleniem na to poważne dziecko.

— Czemu państwo wcześniej nie napisali? — pytał doktor. — Czemuście nie wysłali depeszy?

Nikt nie umiał odpowiedzieć; właściwie to nikt nie znał adresu, nikomu też na myśl nie przyszło, że by śmierć była aż tak blisko tego cichego domku, poprzedniemu zaś doktorowi żadne z nich w głębi serca nie chciało uwierzyć. O depeszy nikt nawet nie pomyślał.

W domu zapanowała cisza; wszyscy chodzili na palcach, mówiono tylko szeptem. Lekarz nie odstępował pana Anastazego, rozmawiając z nim dobrotliwie i łagodnie, wciąż wyszukując tematy, albo też odpowiadając cierpliwie na najdziwaczniejsze zapytania chorego.

Pułkownik zaś z każdym dniem stawał się coraz bardziej rozdrażniony, czasem zaś zapadał w uporczywe milczenie, trwające godzinami; wpatrzył się w jakiś punkt i nie odwracał już oczu z tego miejsca, nie zważając zupełnie na obecnych, jakby nikogo przy nim nie było. Teraz miał już tylko jedno jedyne ostatnie pragnienie: ujrzenie syna. Ani sam o tem nie mówił, ani nikt przy nim nie śmiał o tem wspomnieć, osoba jednakże Zygmunta Bolskiego była wśród nich wciąż obecna w tęsknem urojeniu. Już trzeciego dnia po wysłaniu listu wychodził chyłkiem Zaklika przez ogród na wzgórze, u którego stóp wiła się zapylona rzeka gościńca, wiodącego do miasteczka i do kolej owej stacji i spoglądał długo woddal, wypatrując, czy nie jedzie ten, którego wyczekiwano pospołu .— ze śmiercią. Aż pobladnął pan Zaklika uprzytomniwszy sobie, że jakimś nadludzkim wysiłkiem pułkownik będzie żył tak długo, jak długo nie ujrzy syna i że w istocie syn wiezie śmierć dla ojca, sam o tem nie wiedząc. Możeby tedy było lepiej, aby nie przyjeżdżał, — myślał pan Zaklika, najdziwaczniejsze rodząc w sobie w wielkim smutku pomysły, — a śmierć litościwa poczeka.

Nie on jeden tak rozmyślał; wszyscy ci smutni ludzie czekali na tego gościa z dziwnym niepokojem, splótłszy chwilę jego przybycia z ostatkiem dni pułkownikowych; nie mogło być inaczej; widać było, że życie staruszka wisiało jedynie na złotym włosku nadziei i że rwące się nici tego życia splotły się w jeden węzełek, że się wszystkie gasnące chwile sprzęgły w jedną chwilę straszliwego czekania, które rozpalało zmęczone oczy pułkownika i kazało mu budzić się w nocy z gorączkowego snu i nasłuchiwać pilnie, czy nie biegnie szybko przez pokoje, wywracając wszystko po drodze, i czy za moment nie stanie we drzwiach, okryty kurzem, blady i pełen rozpaczy. Już nie zasypiał pułkownik po takiem obudzeniu się, lecz wpatrywał się w mrok. Obok niego, zwinięty na olbrzymim fotelu zawsze ktoś drzemał, czujny na każde skinienie pułkownika. On zaś nasłuchiwał jękliwego wybijania godzin przez zegary i słuchał szmerów nocy; tak nieraz było cicho, że słychać było — jak się płat sadzy oberwał w wielkim kominie i padał w dół, albo jak na strychu gołąb zabulgotał przez sen zduszonym głosem.

Pośród takiej ciszy uświadamiał sobie pułkownik niezmierną swoją miłość dla syna; budziła się w nim bezbrzeżna, cicha, łzawa tkliwość i serce poczynało w nim drżeć. Nie miał już tyle siły, aby wymawiać słowa i tylko poruszał lekko drżącemi wargami, w duszy wymawiając urywane słowa nieskończonych błogosławieństw z niezmierną wiarą, że się każde z osobna wypełni, albowiem zostało wysnute z serca, które było czyste, jak śnieg. Powtarzał te słowa pan Anastaży, jedno po tysiąc razy, za, każdym razem goręcej i z większym wysiłkiem, jakby się bał, że Pan Bóg ich nie dosłyszy. Kiedy się zaś bledziutkie złoto świtu malować poczynało na pułapie, myślał pułkownik, że oto nowy dzień się zaczyna, a ten może jest już ostatni. Może śmierć, cierpliwa jak chłop, czekająca gdzieś w sadzie pod uschłą gruszą, podniesie się dziś leniwo i na nic niepomna, przyjdzie zaraz o świcie, cicho, bez szmeru i stuku i powie: “dość już tego! czasu nie mam! Nie ty jeden masz umierać!”

Wraz z tą myślą zaczynała się w duszy starca rozpacz i wielki lęk; wtedy oczekiwanie na syna poczynało się stawać bolesną męką, spowitą w strach, nękający słabe, starcze serce, odejmujący władzę w rękach, tak, że pułkownik czuł, że się nie obróci i że nie będzie miał już dość siły, aby odepchnąć na czas jakiś zimną, trupią rękę, która mu zechce zawrzeć oczy. Prosił się w śmiertelnej, bezgłośnej, rozpaczliwej modlitwie, aby mu wielka łaska śmierci zabrała wszystko, prócz jednego: niech zatrzyma serce, jak stary zegar, niech mu odejmie mowę, niech mu odbierze słuch, niech mu ręce i nogi wypręży w śmiertelnej martwocie, lecz niechaj mu tylko oczy, oczy pozostawi żywe i patrzące, aby mógł jeszcze raz ujrzeć tego, którego umiłował. Potem, już szczęśliwy, zamknie je powoli i cicho na wieczyste mroki.

Litowała się śmierć nad tym starcem wspaniałym i nie śmiała chłodnej swej dłoni położyć na jego sercu, jakby zdumiona słoneczną jego czystością.

Wszystkich zaś niepokój ogarniał coraz większy. Lekarz patrzył smutno, oni zaś patrzyli w jego oczy z .trwogą, nikt jednak nic nie mówił; zaczęli się wszyscy wyraźnie unikać, jakby się bali, że zetknąwszy się, powiedzą sobie nawzajem, że zbliża, się koniec.

Kiedy ksiądz Pawłowski przybył z Sakramentami czuli, że przybył po raz ostatni i rozbiegli się na wszystkie strony, jak rozpędzone nagłym lękiem ptaki. Relski tylko pozostał z Jadzią, oboje bladzi i niemi. Profesor Raj da, zginął nad rzeką i powrócił dopiero wieczorem, wystraszony i zmęczony. Patrzył już w życiu na wiele śmierci, na myśl o własnej uśmiechał się przyjaźnie i jakby zachęcająco, tej zaś się bał. Rozważał to głęboko i nie mógł pojąć, dlaczego takie się dziwne dzieją rzeczy, że samby ani o swojej śmierci nie pomyślał, a kiedy tę ujrzał z daleka, serce w nim, spokojne i mądre serce, poczynało wyć z bólu; nie natknął się na tę jedną myśl w rozważaniu, że pułkownika kocha z całej duszy, o miłości własnej nie słyszał nigdy.

Nadszedł nareszcie ten dzień, w którym, wedle wszelkich obliczeń, Zygmunt Bolski mógł przybyć.

Dzień ten był jakiś dziwnie uroczysty. Pułkownik wiedział również, że około wieczora mógł ujrzeć syna; był rozpogodzony i prawie, że wesoły, jakby z radości, że go oszczędziła śmierć i że mu na chwile ostatnie gotuje jeden moment szczęśliwy. Z radości tej spłynęły— na niego nowe siły, bo się oparł o poduszki i jakby, po długiem niewidzeniu spotkał po raz pierwszy swych przyjaciół, witał ich serdecznym wzrokiem i uśmiechał się do nich dobrotliwie, choć z trudnością. Chciał coś mówić do wszystkich, lecz nie było słychać słów, więc się Relski, najbliżej stojący, pochylił nad nim i słuchał.

— Panie Tomaszu, — szepnął pułkownik, — niech wam Bóg zapłaci… Powiedz im, niech im… Bóg… zapłaci…

Skupili się wszyscy, prócz doktora, który się oparł o poręcz łóżka i patrzył na tę scenę z rozrzewnieniem; Relski zaś, podniósłszy się, mówił, jak tłumacz, który sam się wzruszył do głębi duszy tem, co ma wyłożyć słuchaczom.

— Pan pułkownik kazał powiedzieć: niech wam Bóg zapłaci.

— Tak! tak! — potwierdził pan Anastazy, słodyczą spojrzenia.

Wszyscy stali nieruchomi, z trudem powstrzymując wielki płacz, huczący im w piersiach, którego nie chcieli jednakże za żadną cenę dopuścić do oczu.

Pułkownik dał znak Relskiemu, że chce powiedzieć coś jeszcze, więc się ten znowu nachylił z czołem silnie zmarszczonem, jak człowiek, który słucha niezmiernie bacznie jakiejś bardzo ważnej rzeczy.

— Relski, — szeptał pułkownik, — nie gniewajcie się, …ale to jak do brata… O, tak! o, tak!… Powiedz im, że starość… będą mieli spokojną… Jadzia wie… nakazałem synowi… tu pomrzecie na mojej ziemi… A, ty sam Relski…

— Słucham cię, pułkowniku.

— Ty sam mi przysięgnij… koniecznie przysięgnij…

— Na co? — pytał Relski również szeptem, bo i on głosu nie mógł wydobyć z gardzieli.

— Przysięgnij mi, że będziesz nad nim czuwał… Że mu nie dasz wyrządzić krzywdy…

— Przysięgam ci, pułkowniku! — rzekł cicho, lecz z mocą Relski i uściskiem ręki potwierdził prawdę swoich słów.

— To nie wszystko… to jeszcze nie wszystko… Przysięgnij mi, że mu nie dasz zmarnować tego kawałka… tego kawałka ziemi…

— Nie dam! — rzeki Relski.

— I że się stąd nie ruszysz… ani ty, ani Jadzia… i że będziesz tej ziemi pilnował…

Relski się zastanowił; myślał szybko, czy może to obiecać i czy będzie to w jego mocy; czuł na sobie niespokojny wzrok pułkownika, który go ujął przytem za rękę i ściskał ostatkiem sił. Jakby chcąc zasięgnąć rady, spojrzał Relski po wszystkich twarzach, mimo szeptu bowiem słychać było w wielkiej ciszy każde słowo, i na wszystkich ujrzał jednakże tylko wzruszenie, Jadzia jedynie zbladła nagle i patrzyła w twarz pułkownikową z lękiem, więcej, niż inni rozumiejąc z tych cichych słów, wśród których i jej imię zabrzmiało w jednym splocie z nazwaniem ziemi.

— Przysięgnij, Relski… — błagał pułkownik. Relski przymknął oczy i wyrzekł głośniej już i bardzo uroczyście:

— Co w mocy jest ludzkiej, uczynię.

Wyszli wszyscy po tej dziwnej rozmowie, jak po nabożeństwie, uroczyści i milczący, każdy ze swojemi myślami, które owionął smutek, lecz jakiś dostojny i niezwykły. Jeden Kusztyk pamiętał o tem, że trzeba będzie wysłać konie na stację; kazano woźnicy, aby nie wracał sam i aby czekał od pociągu do pociągu, choćby do następnego dnia. Nikt jednak nie pojechał z nich na spotkanie młodego Bolskiego, jakby żaden z nich nie chciał być pierwszym, który oznajmi mu nieszczęście; każdy z nich przytem miał na dnie duszy jakąś dziwną obawę przed tym oczekiwanym człowiekiem, sam nie wiedząc dlaczego.

Pułkownik usnął, zmęczony widocznie rozmową z Relskim, usnął jednakże w pogodnym nastroju duszy, gdyż na ustach igrał mu złoty uśmiech; Jadzia usiadła obok łóżka, poruszając od czasu do czasu wachlarzem ponad siwą głową, gdyż dzień był bardzo upalny, a na czole pułkownika ukazywały się kropelki potu. Budził się kilkakrotnie, uśmiechał się do Jadzi, dziękował jej wypłowiałemi oczyma i zasypiał znowu na krótko; obudziwszy się potem, jakby sobie nagle przypomniał jakąś wielką nowinę, szepnął:

— Syn mój dziś przyjedzie…

— Tak, panie pułkowniku. Potem znów, po chwili:

— Jaki dziś dzień? — Niedziela.

— Niedziela… — powtarzał pułkownik najcichszym szeptem i coś obliczał.

Jadzia patrzyła na niego z uwagą, i błysk nadziei rozświetlił jej twarz; przez ostatnie dnie zapadł pułkownik w jakąś głuchą martwotę, dziś dopiero ożywił się niespodzianie; pomyślała Jadzia, mówiąc o tem, że dziś jest niedziela, że może w ten dzień szczęśliwy stanie się coś, co do cudu jest podobne z twarzy dog się ulituje, tak, że się pułkownik wydźwignie na wiele jeszcze, wiele lat. Byle tylko mógł wyjść na pole i stanąć wśród zbóż, które własną zasiewał ręką, byle go owionął mocny, zdrowy wiatr, zapach drzew niosący od lasu i byle go słońce otuliło ciepłem… O, Panno Najświętsza! Uśmiechnęła się sama o tem nie wiedząc, widząc w myśli wyniosłą postać pułkownika, stojącego na zbożnej miedzy łan złocisty kłoniący się do nóg ze czcią i szacunkiem. ^

— .Jadziu! — szepnął pułkownik.

— Co, panie pułkowniku?

— Niech ktoś… niech ktoś wyjdzie… na drogę zobaczyć…

— Pan Kusztyk już to uczynił, natychmiast da znać…

— To dobrze… — uśmiechnął się pułkownik i usnął.

Począł wzdychać przez sen i jęknął kilka razy. Panna Relska wyszła zapytać, czy młody Bolski nie nadjeżdża; Kusztyk siedział wprawdzie na straży, lecz niepotrzebnie, gdyż Bolski mógł przybyć dopiero pod wieczór, teraz zaś była godzina dopiero czwarta. Odnalazła więc doktora, rozmawiającego z profesorem o ukrytych siłach ziemi i doniosła mu, że pułkownik śpi.

— Spokojnie śpi? —~ spytał lekarz.

— Budzi się co chwila i pyta o syna. I wzdycha przez sen.

— Cóż ten syn, przyjedzie on, czy nie?

— Musi przyjechać — odrzekła Relska — wiem jak do niego pisał pan pułkownik.

— Jak on go bardzo kocha, jak bardzo! — zauważył Raj a.

— Zatp syn ojca trzyma przy życiu, choć sam o tem nie wie, — rzekł lekarz. — W istocie tak jest: ten człowiek żyje nadzieją,

— Może go radość uzdrowi, kiedy go ujrzy — powiedziała Jadzia, patrząc w doktora, jak w tęczę.

On spotkał jej wzrok i nie śmiał wyrazić powątpiewania. Nie odrzekł nic, tylko pomyślał w duszy, że radość częściej zabija, niż leczy.

— Tego jednakże niech uleczy, daj to, Boże, niech uleczy! — dodał w myśli i poszedł czuwać przy pułkowniku.

Skwar się uczynił nie do zniesienia; liście drzew powiędły w nim i obwisły bezsilnie, nieporuszane wiatrem, który się wił gdzieś przy ziemi, w zacienionych miejscach wygrzebując chwilami garście piasku i miotając nimi bez szelestu, ale i on zasypiał w tej chwili, jakby wypalony słonecznym żarem, buchającym z nieba, jak z czeluści. Wszystko legło w bezsile, beznadziejnie znużone, objęte omdlewającem lenistwem; zdawało się, że wszystko na ten upalny dzień przestało róść, gdyż wszelkiej istocie brakło oddechu; pola były nieme i las stał w głuchej, czarnej niemocie, kryjąc w dusznym swoim cieniu słabiutkie drzewiny i pierwsze pędy, łapczywemi palcami korzonków, szeroko rozgarniętych, trzymających się wyschłej grudy ziemi. Był to tej wiosny pierwszy upalny dzień i zbyt nagle zatrwożył dlatego wszystko nowe, co rosło dotąd, nie wiedząc nic o straszliwym pożarze słońca, który wypala lub przywodzi do omdlałości młode, zielone życie, zachłannie pijące rosę i pijące bez upamiętania strugi wonnego deszczu, radując się i prężąc pod błogosławioną ulewą ramionka gałęzi, jak wesołe żaki, co wybiegają na deszcz, “aby róść” i chwytają bujne krople rękoma.

W tej chwili jednak, niewiadome skąd poczęty, powiał nagle wiatr i zaszeleścił gwałtownie wśród powiędłych liści, na które równocześnie padł cień; nagle, jakby nie przywędrowała z poza widnokręgu, lecz dobyła się z wnętrza nieba, rudawa, poszarpana dziwacznie chmura, zjawiła się tuż przed słońcem, jak rudy Judasz przed Chrystusowem obliczem i dotknęła go z bliska; jak potargany chiton za oberwańcem, wlokły się za nią płowe, wyblakłe smugi, ślad pozostawiając na niebie widoczny, sunąc szybko, niespokojnie jak szakale na żer w pustyni. Na ziemi uczynił się jakiś zamęt, gdyż w mrocznych lęgowiskach śpiący dotąd leniwy wiatr, westchnął, przeciągnął się, i podniósł kudłaty swój, rozmierzwiony łeb i nagle, jakby nieprzytomny jeszcze ze snu, a już zły i wściekły, chwycił oburącz młodą drzewinę i zatargał nią bezczelnie, tak, że się posypały liście; a on już gonił, jak pies węsząc tuż przy ziemi, wpadł między leszczyny, które zaszumiały z lęku, potem między osiki, którym strach odebrał szumną mowę, więc drżały tylko bezgłośnie, zbudzone nagle z odrętwienia; przewalił się potem przez sad, złamał złośliwą ręką parę suchych gałązek, natargał ile tylko mógł różowego kwiecia z jabłoni i chichocąc, rozrzucił je na wszystkie strony, jak szalony człowiek, który garściami rozrzuca w proch drogie kamienie; potem, przez wyrwę w płocie przeczołgał się, jak skomlący pies i począł gonić gościńcem, tarzając się z nadmiernej radości wśród tumanów kurzu, ujrzał bowiem na widnokręgu straszliwe, aż sine w swej czarności ogromne zwały chmur, płynące powoli i leniwo, w tym powolnym ruchu straszne. Począł też czynić tumult tem większy na gościńcu, jak ludzki szakal, co przed wielką wojną, zanim nadpłyną potężne cielska wojsk, tumult czyni i rozrzuca lęk i straszy i grozi i podszeptuje i płacze i jęczy i miota piaskiem w oczy.

Poszarzała wielką bladością w jednej chwili cała ziemia, jak dobra, czujna i troskliwa matka, która dojrzała mądremi oczyma, że się jej potomstwu gotuje zguba na widnokręgu, niby daleka i niby leniwie płynąca, a jednak lecąca szybko; wstrzymała na jeden moment oddech we wspaniałej swojej piersi, tak, że się śmiertelna na świecie uczyniła cisza i wszystko stanęło na chwilę martwe, z lęku szare jak popiół, myśląc, że tą ciszą omami burzę i że się ukryje w tej bezgłośnej ciszy niepostrzeżenie. Zły wróg jednakże, okrakiem siedzący na apokaliptycznym rumaku czarnej chmury, nie mogąc niczego rozeznać wśród tej ciszy, rozdarł chmurę rękoma i wydarł z niej nagły, krwawy, krótki błysk, przy którym dojrzał ziemię zalękłą, skurczoną i stuloną, obszerne łany zbóż, pobielałe w nagłej rozpaczy, las zwartym szeregiem stojący — i ucieszył się, gdyż zacharczał w złej radości rykiem dalekiego grzmotu i biczem wichru gnać począł i popędzać, jak pastuch leniwe woły, skłębione bydło chmur, co jak gromada smoków toczyła się na obwisłych brzuchach, idąc na pożarcie ziemi.

Nagła rozpacz, widząc, że niema ratunku, krzyknęła wzdłuż całej ziemi; jak w chwili pożaru tłum ludzki zerwie się i poczyna gnieść się i tłoczyć wśród płaczu i jęku i wrzasku, tak zapłakało wszystko na ziemi ludzkim głosem, tem dotkliwiej, że wrósłszy w ziemię, uciekać nie mogło: więc się pochyliło wszystko, jak przed ciosem; drzewa splątały się ramionami w panicznym skurczu, wyjąc głucho, przeciągle i boleściwie, a tu i ówdzie któremuś nagle pękły krzyże i walić się poczęło z łoskotem, odzierane przez inne z żyznej kory. Burza zaś, słońce zgasiwszy, szła rycząc i świecąc sobie od czasu do czasu błyskawicą, wypatrywała krwawe ślepie i ułapiła przy rudem błyskawicowem świetle straszliwą ręką jakiś drzewny czub; zapamiętawszy się we wściekłości, targała nim, drąc i łamiąc, albo wiotką brzozę chwyciwszy za długie włosy, wyrwała ją z korzeniami z ziemi i długo . jeszcze wlokła za sobą, nie mogąc wyplątać ręki z jej włosów. Spieszno jej było bowiem na olbrzymi żytni łan, co zaległ stok wzgórza i drżał teraz na wichrze, śmiertelnej swojej czekając kolei. Las wrósł w ziemię i nie ujdzie, czas przyjdzie i na niego i sposobna pora, kiedy go się wyszczerbi wichrem, spali błyskawica i pogruchoce piorunem, lecz ten dobytek ludzki, wywiedziony z ziemi z trudem, zlany krwią i potem, łup to jest najmilszy i bogaty.

Okrążyła tedy burza łan sępim, strasznym lotem, zahuczała z radości, potem wyjąc i śmiejąc się i chichocąc, padła na niego, jak obłąkany z kosą w ręku, i tarzać się poczęła po szeleszczącem, rozpłakanem zbożu, jak oszalała wiedźma; rwała kłosy garściami i rzucała gończej sforze wichrów, przygrywającej jej chrapliwem szczekaniem do czarciego wesela, potem tańczyć poczęła obłudnym tańcem w samym środku pola, hucząc z nadmiernej radości i drąc pazurami grudy ziemi; czego zaś nie zdołała zmłócić straszliwem swem cielskiem, to zalała potopem wody, rozbechtanej, wściekle szumiącej, bijącej w ziemię z taką siłą, że się w niej drążyły wykroty, jakby chciała potrzeć aż do korzeni i wyrwać je z dzierżącej je trojskliwie mocy ziemi.

Przewaliła się burza przez pola i poczęła tłuc rękoma o korony okwieconych drzew, których zagłada była szybka, bowiem kwiecie padało tłumem, jak trupy niezliczonych motyli, a strugi wody, dołem lecące porywały je w mig, mieszały je wnet brudnemi, obłoconemi rękoma z nawałą piasku i niosły jeszcze dalej, na zupełne zatracenie. Więc burza, dokonawszy dzieła, zwróciła oczy na samotny, potężny, mocno wparty w ziemię dąb, wyniosły samotnik stał nieopodal domu, dostojny i uroczysty, groźnie szumiący, bez lęku i trwogi, mądry starzec, co się wparł tysiącem korzeni w ziemię i tysiąc już przeżywszy nawałnic, doświadczony, ostrzegł wielkim, nagłym szumem wszystko mizerne, słabe i wiotkie, co rosło w cieniu jego mądrej powagi, a potem szumieć począł ciszej, lecz głucho, miotając naokół własne liście z nadmiernego gniewu, jak pyszny rycerz, co się do walki pręży, wściekłość utajoną podsyca a z niecierpliwości wielkiej potrząsa wspaniałym pióropuszem na hełmie, tak, że pierze zeń leci z wichrem. Dojrzała burza ten dąb, w moce swoje dufny i nagła ogarnęła ją wściekłość: głosem ryczącej trąby wszystkie porozbiegane zwołała wichry i owinąwszy się potężnym tumanem w wojennym tańcu rzuciła się na tego olbrzyma, tak, że konary wszystkie zatrzeszczały, jak kości ludzkie, kiedy się niedźwiedź znagła na osiłka rzuci. Ryknął wichr i dąb zaszumiał potężnym głosem, aż wreszcie jęknął z bólu, ramię mu bowiem jedno opadło, oddarte od ciała pod okropnym ciosem, jęk jednak był krótki i zginął w poświście i znów się zmagać poczęli. Rwały go wichry za czub, kąsały zębem potężne garby i narośle, co nabrzmiały jak muskuły na ramieniu potężnego człowieka, bił w niego deszcz, jak rój kuł, kąsający na wojnie, a on stał niewzruszony. Aż się nagle cisza uczyniła śmiertelna na jeden, niezmiernie krótki moment, tak straszna, że się jej przeraził mądry dąb, zło wietrząc, gdyż szumieć przestał, wicher się na moment skulił, aż się świat cały zatrząsł i załomotał tak, jakby się z nagła niezmierną wagą chmur obciążone sklepienie niebieskie urwało i padło. Rozstąpiło się powietrze pod straszliwym naporem, rozbłysnął ogromny pożar i piorun biały, do białości rozpalony złym gniewem strzelił w sam środek kosmatej od mchów piersi dębu i rozorał ją, aż do wnętrza, gdzie w tej chwili pękło serce drzewa, ukryte w czterystu potężnych słojach.

— Jezus, Marja! — krzyknęła panna Relska, siedząc wkulona w kąt kanapy.

W tej chwili stanął we drzwiach lekarz i dał im ręką znak.

Podniósł się pierwszy Tomasz Relski, potem wszyscy za nim i oszołomieni, przerażeni, nie rozumiejąc, co się stało, jakby zahypnotyzowani szli za doktorem.

Pułkownik był śmiertelnie blady; lewą rękę trzymał na piersi, a prawą kurczowo ścisnął róg poduszki; oczy miał zupełnie szklane i utkwione we drzwi; jakąś straszliwą resztką świadomości rozeznawał wchodzące osoby, jakby rozumiał, że w szeregu znajdzie się on. Widząc, że już nikt więcej nie wchodzi, rozszerzył źrenice jeszcze bardziej i wydobył z piersi głęboki, przejmujący, krwawy jęk; poruszał ustami, jakby chciał coś mówić.

Jadzia przypadła do nóg i wtuliła twarz w pościel, łkając. Oni zaś, czterej, rezydenci pana pułkownika, stanęli w szeregu koło łóżka, oparci na kijach, przerażeni, aż do dna duszy, lecz śmiertelnym spokojem spokojni, jak starzy żołnierze, powołani nagle do apelu, starcy wspaniali i dostojni. Utkwili oczy w konającego i mętem mózgów rozmyślali, że oto z ich szeregu ubywa najdostojniejszy i serca im pozamienia w trumny, że się staną puste i że strata to jest nie ich tylko, lecz tej ziemi i tego narodu, który jest z tej ziemi, że się ich samotność uczyni teraz jeszcze większa, albowiem odchodzi z tą duszą to” co jedno zdolne jest wypełnić życie: wielka miłość.

Widzieli jeszcze raz przez mgłę, jak się lekarz nad nim pochylił, jak potem pułkownik spojrzał na nich cudownym wzrokiem, mądrym jak śmierć i jak śmierć cichym, jak chciał jeszcze spojrzeć na Jadzię, lecz mu się w tej chwili twarz pokryła szarym cieniem i oczy w głąb uciekły. Ręka opadła bezwładnie.

W oddali już, coraz ciszej huczała burza, konaniu swemu coraz bledszą świecąc błyskawicą.

W tej chwili, jakby nagła rozpacz ich zbudziła, coś się z nimi stało dziwnego: wyprostowali się wszyscy czterej, jak żołnierze na mustrze i nagle, wśród śmiertelnej ciszy ozwał się jakiś zduszony, zaprawiony krwią, do straszliwego jęku podobny, nieludzki głos Zakliki:

— Prezentuj broń!

Oni zaś na tę komendę podnieśli kije i trzymali je w dłoniach przed sobą, jak karabiny. Teraz dopiero z oczu pociekły im łzy, tak, że wyglądali, jak płaczące posągi. Lekarz płakał.

Stali tak jeszcze zmartwiali, wyprostowani, uroczyści, kiedy się od drzwi ozwał nagły głos: — Powarjowaliście, czy co?!

Zygmunt Bolski stał we drzwiach z kimś drugim, ociekający deszczem, patrzący w zdumieniu i ze złym błyskiem w oczach.



X.


Z młodym Bolskim przybył towarzysz jego i podług wzajemnej umowy przyjaciel, pan Alojzy Szok, wedle tytulatury do użytku policji — literat, wedle własnej zaś “człowiek zachodni”. Przyjaźń jego z Bolskim polegała na cichem porozumieniu, korzystnem dla stron obu: Bolski go uważał za wisielca:, on zaś Bolskiego za chłystka, o czem obaj wiedzieli doskonale, nigdy sobie tego nie wypowiedziawszy, pojęli się jednakże bez słowa, krótko na siebie spojrzawszy. Znaleźli się w wielkim tłumie, jako dwie dusze, które telepatycznie dawno o sobie wiedziały, co wiedziały, zrozumieli zaś przy pierwszem spotkaniu, że są sobie nawzajem potrzebni. Bolski był patronem, Szok chytrym wyzwoleńcem, którego można użyć do wszystkiego, cuchnąca bowiem padliną, zła, sprytna, mądra, zezem patrząca, podstępna; jego dusza, była okiem i ręką leniwego patrona, nienawidząc go równocześnie ukrytą głęboką plebejską nienawiścią, wyniesioną z zielonej stęchlizny zaułka, najgorszą z nienawiści, gdyż boleśnie uśmiechniętą, czekającą cierpliwie swego czasu, dojrzewającą powoli, jak nieczysty wrzód.

Szok nienawidził wszystkiego i wszystkich dobrego za to, że było dobrem, złego za to, że było złem; sam przed sobą nie umiał tego uzasadnić, nie wiedział, dlaczego sączy mu się przez żyły zamiast krwi żółty, zakisły lep nienawiści, czuł tylko, że innym być nie może i że serce odmówiłoby mu posłuszeństwa, gdyby się je starał wprawić w rytm przyspieszony, kiedy od lat całych uderzało cierpliwie, strasznie spokojnie, jakby złym szeptem znacząc swoją miarę. Nie był nigdy innym.

Zaułek, gadający nieczystem, chrapliwem charczeniem, jak zduszona gardziel, nauczył go sztuki życia podstępem, pełzaniem, wślizgiwaniem się; wyszedł z niego na świat, patrząc dokoła siebie niespokojnie, oczyma wiecznie rzucającemi spojrzenia naokół, baczny na wszystko, na każdy ruch, który ktokolwiek w jego czynił stronę, czujny nawet we śnie, choć mu nic nie groziło. Szedł przed siebie, wszystko jedno gdzie, za nim zaś wlokła się stęchlizna, która był nasiąkły, złe wspomnienie i kaprawa bieda, piastunka od kołyski. Wszedł w tłum ludzi i utonął w nim z lubością, zawsze jednak baczny na wszystko w kotle największego wrzasku; wchłonął w siebie wszystko, co tylko można: słowa, frazesy, wiedzę, ideje, religję, — żuł to zachłannie, potem wypluwał to wszystko, co się nie mogło czepić duszy i serca, gromadząc w mózgu, jak w spichrzu, wszystko, co mu się wydało pożytecznem na użytek niewiadomo jeszcze jaki. Może kiedyś, sam nie wiedział. Żerował tak lata całe w wielkiem bagnie ludzkiem, dziwnie uśmiechnięty na myśl, że zbiera mądrość, która będzie miała ostrość stali.

Przez jedno mgnienie oka raz jeden zdawało mu się, że się rozluźnił tak dobrze pierwej zaciśnięty popręg i nie myślą nawet, lecz cieniem myśli, jakąś jej najwiotszą odroślą, zapragnął przez chwilę “odrodzić się”. — (Spluwał potem zawsze na wspomnienie tej chwili). — Otrząsnąć z siebie, jak trujący nalot, wszystką mądrość, zbieraną oczyma z każdego faktu, z każdej spotkanej ludzkiej twarzy, podsłuchiwaną w każdem drgnieniu i szeleście, jaki się ozwał w lesie życia, — i poddać cię działaniu słońca. Wnet się jednak opamiętał, a że wszystko najściślejszej poddawał analizie, więc i to niemal nieświadome zachcenie rozpatrzył ciekawie i tak spokojnie, jakby to nie o niego szło i roześmiał się w głos; rozejrzał całą praktyczną wartość wytrawnej lisiej metody, w porównaniu z zacnością baranka, zarzynanego tępym nożem. Obraz był tak głupio śmieszny, że nie wypadało zrównoważonemu człowiekowi śmiać się nawet dłużej ponad chwilę; zesztywniał więc w jednej chwili i rzucił niespokojnie oczyma, jakby się bał, że ktokolwiek mógł dostrzedz ten wielkopański wybryk, niedzielny festyn w powszedniości i szarzyźnie dni Alojzego Szoka, człowieka bez dokumentów, któreby świadczyły wyraźnie, że został zrodzony po głębokim namyśle i zastanowieniu się jakichś dwojga ludzi, odpowiedzialnych wobec parafjalnego urzędu. Alojzy Szok był dziełem przypadku, dzieło zaś przypadkowe w ironicznie paradoksalnym rozwoju, stało się metoda, cierpliwością, maszyną, pracującą subtelnie, wedle planu, wyłączającego wszelką przypadkowość. Szok nie był nigdy i nie umiał być lekkomyślnym. Zauważył to z zadowoleniem i osądził jako dowód niezbity swojej “rasy”; plebejska dusza niczego tak się nie lęka, jak lekkomyślnego odruchu, któryby ją wbrew woli, wytrącił z kolei lub oszołomił; pozatem — mniemał, — człowiek mądry nigdy nie eksperymentuje i nie czyni prób chodzenia po powietrzu, czując pod nogami stały, nieruchomy grunt, że zaś mądrość szuka pilnie drogi po najmniejszym oporze i przemyśliwa całe życie w celu pomniejszenia każdego wysiłku a pełzanie jest nierównie bezpieczniejsze od lotu, więc Szok pełzał. Chytrze, bezgłośnie, bez szelestu, jak wąż. Podpełznął tak aż pod Paryż, ukrył się w nim, przykucnął, zapadł weń i słuchał i patrzył. Dostał z początku zawrotu głowy i przez chwilę czuł w psiej duszy wielki lęk przed kimś wielkim, tłumnym, silnym, trącym w proch. Trwało to jednak niedługo. Uśmiechnął się. Zrozumiał, że straszliwa, błyszcząca maszyna świata, setki słońc przy każdym obrocie kół rozpalająca na ich wirujących grzbietach, pracuje wiecznie, w olbrzymim wysiłku, a bez wytchnienia, na nic nie zważając i na nikogo. Więc się zaczął przypatrywać zbliska, cały zamieniony w mózg, chłodny, spokojny, bezkrwisty.

Duma ziemi, cudowne kamienne słowo wieków, panteon świata drżał w posadach, drżąc jak młyn wszystkiemi ścianami, kiedy odradzająca się wiecznie siła wody wściekle porusza jego koło; Szok nasłuchiwał tego piekielnego szumu i bystrze, jak wprawny muzyk w grzmiącej orkiestrze, rozpoznawał głosy. Oczy przymknąwszy, słyszał groźny pomruk olbrzyma, który mruczy syty i dyszy tak, że słońce pod wieczór w jakiejś krwawo złotej zachodzi otęczy; nagły, urwany, wściekły głos, jak trzask z bicza, którym się do pracy napędza; pobrzękiwanie łańcuchów, miarowe, cierpliwe, uporczywe, złe, potem: jakieś rozpaczliwe wycie, jakby wygłodniałych wilków, potem głęboki jęk, biegnący z wiatrem od jednego końca miasta na drugi, potem szloch, ciężki, nasycony łzami, tak wielki, jakby nagle cała ziemia z piersi go wydobyła, a ponad tem wszystkiem śpiew bez słów, tak potężny, jakby morze śpiewało hymn na cześć własna, radosny śpiew ze zdyszanych wydobyty płuc, jasny, huczny, świetlisty, zwycięski i przemożny. Utonęły w jego bezmiernej, cudownej nucie wszystkie dzwonienia, brzęki i pomruki, jęki i szlochy, a on się niósł ponad wieczyste miasto i drżał nad niem, jak łopocący na wichrze sztandar, jak rycząca grzmotem chmura; zdawać się mogło, że świat, pustynią stojący, zamieciony pyłem i chwastem Zarosły, skurczył się nagle i zmalał i patrzył zdumionemi oczyma na tę swoją marmurową świątynię, której kolumny poczerniały, bo je obmyto We krwi…

Szok się poczuł niezmiernie małym; nie bał się już tego miasta, widząc, że ono nie dba o nikogo, ale je począł nienawidzieć za tę właśnie wielkość i słoneczność. Tu jednak postanowił dojrzewać, w jego niezmiernym rozgwarze i chaosie, w jego bujności życia i w jego cieniu; przyczaił się u jego murów i począł pełzać do jego wnętrza, węsząc, jak szalał. Rozejrzał się w niem i cofnął się powoli. To było za wielkie. Wrócił więc i krążyć począł na skraju tego rozszumianego lasu, gdzie się mniejsza wałęsa zwierzyna, równie jak i on szara, lecz nieopatrzna. Tu żył ochłapem, jedząc go ze spokojną wściekłością, pił zmąconą wodę, jak chytry zwierz, wodząc jednakże równocześnie oczyma dokoła. Z twarzy nie schodził mu pogardliwy uśmiech, który — jeśli tego było potrzeba. — czaił się natychmiast pod powieką, lub zapadał w szczelinę szerokich ust, kryjących zęby zlekka zielonawej barwy. Oczy miał Szok stalowe, nigdy wprost nie patrzące, lecz zawsze na boki, niespokojne ruchy rąk, prawą łopatkę nieco wyższą. Mówiąc, ważył słowa i wymawiał je powoli. Kiedy był sam, zawsze coś pisał z uporczywym wysiłkiem, widocznie bardzo rozważnie. Wiedział ten człowiek ogromnie wiele, zebrawszy łapczywie to, z czego potem przy okazji wybierał rzecz potrzebna, z pewnym trudem wynalazłszy ją w chaosie, jeśli zaszła potrzeba sprzedaży.

Znał znakomicie sztukę patrzenia, więc ją sprzedawał tym, którzy patrząc, nie widzą, sprzedawał zaś tanio, ochłap za ochłap, był przez to pożyteczny. Było to jednakże Szoka zajęcie poboczne, z którego się żyje, nie to, dla którego się żyje. Szok żył — ze złości. W głębi duszy się z tem czaił, tak samo jak się czaił z tchórzostwem; nie miał w duszy tyle odwagi, żeby za wszystkie urojone nienawiści zemścić się na kimkolwiek; marzenie pana Alojzego Szoka było nadzwyczajne, zgoła rycerskie, uśmiech mu igrał po twarzży, kiedy siedząc w kawiarni, wybrał oczyma kogoś ze swego grona, koniecznie szerokiego w barach i ogromnie mocnego w pięści i przyglądając się jego płowej głowie i twarzy rozedrganej w głośnym śmiechu, wyobrażał sobie z lubością, z jaką niezmierną, nadludzką rozkoszą roztłukłby mu tę głowę butelką. Nie skończył jednakże jeszcze myśleć do końca, kiedy ów człowiek szeroki w barach i silny w pięści, nagle się ku niemu zwrócił; Szok blednął, zmieniał twarz, ukrywał uśmiech i łasił się, jak pies. Złe przekleństwo bulgotało mu w sercu, ale milczał.

Nie mogąc być mścicielem z pióropuszem na hełmie, pomyślał Alojzy Szok, że można być czerwiem; aroganckim był dla tych, o których wiedział, że się ich lękać nie należy, wobec innych stosował metodę cierpliwą, żmudną i wytrwałą. Niszczył spokojnie i bez hałasu.

Wgryzał się w korzenie i podcinał korzenie; zatruwał słowem ogromnie chytrem, przegiętem pięknie, jak jadowita, tęczowa żmija; brał w opiekę zazwyczaj jakąś młodość, bujną, oszalałą, rozkwieconą i roześmianą, więc się śmiał z nią, szalał z nią i powoli, powoli, ostrożnie, chyłkiem kładł na nią lepką swoją rękę, gładził, pieścił, potem ją oszołomił, rozmarzył i osłabiał, znów powoli, ostrożnie, niewidocznie. Potem już wiódł za rękę, aż wywiódł na bagnisko, nad jakąś topiel i nad jakieś wiry i tam ją porzucał spokojny, swoją radością rozradowany.

Bolski poczuł jakimś dobrym instynktem, kim jest Szok; spojrzał mu w oczy głębiej, choć raczej przez szkiełko literackiego pomysłu, niż przez mikroskop mądrego spojrzenia, ujrzał w nim jednakże zaułek. Z czasem jednakże uczynił sobie z niego adlatusa, jakby “przywiezioną wprost z prowincji” polską duszę chciał uzupełnić na czas pobytu w Paryżu “człowiekiem zachodnim”. Człowiek ten bawił go przedewszystkiem, jako niezwyczajny egzemplarz, jako fenomen nie z dwoma, lecz z tysiącem głów, śmieszny filozof z “szatańskim” grymasem, nieszkodliwa kanalja; bawił go swoim cynicznym, zwarjowanym sposobem wyrażania się, bezczelnością sądów, dziwacznością pomysłów, nawet zielenią zębów i oszalałym krojem ubrania; widział w nim tylko zalęknione zwierzę, wygłodniałe, wydęte głodem i absyntem, śmieszne przez swoją rozpacz głuchą i niemą. Zrozumiał to Alojzy Szok i takim się wydał Bolskiemu, jakim go chciał widzieć Bolski. Bawił go. Czując jednakże, że kapryśnemu umysłowi nie starczy tej zabawy na długo, począł w nim szukać rozważnie i mądrze słabej strony, miejsca na sercu, czy na duszy, do którego możnaby się przypiąć jak pijawka; szybko pojął, że Zygmunt Bolski jest to człowiek płytki i próżny, prawie tak próżny, jak i zdolny, zdolności zaś rozpoznał w nim ogromne.

— Polak! — zakonkludował Szok syntetycznie, co oznaczało próżny talent.

Tędy wiodła droga do czegoś takiego, co wyglądało na przyjaźń, a przynajmniej zażyłość, w istocie zaś związek ich duchowy polegał na tem, że Bolski kpił, traktował jak fagasa, wyrzucał za drzwi i płacił, a Szok się uśmiechał. Wiele upłynęło czasu, zanim Bolski pojął, że przed tą dziwną kreaturą odczuwa coś w rodzaju lęku płynącego stąd, że Szok wygniótł ze swej usłużnej, uśmiechniętej cierpliwości jakiś strzęp duchowej nad nim władzy. Bolski nie umiał określić, jak się to stało, jakierhi do tego doszło drogami i kiedy się to stało i na czem to właściwie polega, odczuwać jednakże począł jakąś niedającą się określić zależność. Szok się począł z nim zrastać. Bolski go szukał; zczasem począł wierzyć tylko w jego sąd i jego słowa brał pod rozwagę; zwykle naśmiewał się z tego, co o jego wierszu powiedział brudnoręki Alojzy Szok, kiedy jednak został sam, zaczął się powtórnie wsłuchiwać w brzęczące mu nad uszyma spokojne, cierpliwe jego słowa; z pomiędzy chaosu, z pośród kwiecistych, wonnych pochwał wydobywał jakąś treść realną i zapamiętywał to sobie. Poczęło mu się zdawać, że przecież, mimo wszystko, mimo zwarjowanego nieporządku w mózgownicy, Szok ma pomysły nadzwyczajne, a jeśli już nie nadzwyczajne, to ciekawe, odrębne zupełnie od jego prostego sposobu myślenia. W tej chwili wiersz mu się wydawał naiwnym, głupio, dziecięco szczerym.

A Szok mówił: “Smucić się jest trudniej, niż wyć z radości, kłamać jest trudniej, niż gadać rzeczy prawdziwe, lecz stare”.

Przemyślny instynkt Alojzego Szoka, przemawiający do swego pana zawsze racjonalnie, powie’ dział mu, że każdą ofiarę należy przedewszystkiem odosobnić, aby ją pozbawić tej siły, którą daje gromadne zrzeszanie dobrych pierwiastków ludzkich, fatalnie wprawdzie lekkomyślnych, lecz umiejących się łączyć w przyjaznych zapędach altruizmu. Toteż, jak dyplomata, który zamętem tysiąca spraw wywołać się stara taką chwilę, kiedy wróg stanie samotny na placu, lub jak hiena, która się wlecze za taborem, czekając na tego, który zostanie sam, tak Szok odosobniał każdego, z kim chciał pozostać sam.

Tysiąc na to miał sposobów, wypróbowanych, doskonałych i niezawodnych, na które się bynajmniej nie wysilał; Szokowi trzeba było tylko szepnąć jednemu, co mówi o nim drugi, tym dwom zaś, co o nich powiedział trzeci. Łasił się przytem nadzwyczajnie, klął się na ojca i matkę, płakał w potrzebie i łzą zakrapiał każde swoje słowo, świetnie dobrane i mądre, bo pełzające chytrze ku jakiejś słabiźnie ludzkiej natury. A jak wprawny rybak zna wszystkie na swojej rzece mielizny i brody, tak Szok, psycholog wytrawny, wiedział wybornie, co kogo boli.

Z pomocą bardzo skomplikowanych metod poróżnił Szok Bolskiego ze wszystkimi, tak, że po roku Bolski pozostał sam, a właściwie we dwoje ze Szokiem. Szok mu się wreszcie stał tak potrzebny, jak jedyny towarzysz na bezludnej wyspie; kiedy wstawał rano, Szok już był i podając Bolskiemu buty, zdawał sprawę z nocnej kroniki kawiarnianej, żywo to czyniąc i z nadzwyczajnym, dotkliwym humorem, w którego oświetleniu wszystko nabierało jakichś dziwnych, karykaturalnych kształtów; Szok bowiem nie umiał opisać człowieka wprost i jasno, lecz wydobywał z niego do swego narratorskiego użytku wszystko, co w nim było dziwnego, śmiesznego, lub przykrego; jakaś taką wyolbrzymioną częścią zastępował całość, jakby się w oczach Szoka człowiek odbił jak w wypukłem zwierciadle.

Wreszcie zamieszkał u Bolskiego i zrósł się z nim. Pisał Bolski wtedy jakąś rzecz większą i pracował nad nią z zapałem, w który wreszcie sam uwierzył, wmawiając go w swój chłód i w powolne lenistwo. Szok zaś ciągle chwalił. Patron jego pisał z wielką trudnością, błąkając się oczyma po widnokręgu, na którego kresie nie widział żadnego wyrazistego punktu, choćby drzewa lub wieży. Miał w swej poetyckiej sakwie nieprzeliczony zapas słów, które dobierał umiejętnie, z wielkopańską wytwornością, z talentem wirtuoza. Układał w nich wzory i wzorki, za poradą Szoka coraz dziwaczniejsze, zawsze jednak barwne i lekkie, tak lekkie, że mogły się zwalić za lada dmuchnięciem.

Boski jednak olśniony był sam sobą, a kochał siebie, — rzecz dziwna, — za swój smutek. Zdawało mu się jednego dnia, kiedy mrok się począł czepiać wiotkiemi rękoma poczerniałych gzymsów i sączyć się z dziwaczrpe powykręcanych dachów, że jest bardzo, bardzo smutny; przymknął oczy i czuł, że jest biedny, sam, z olbrzymiemi bogactwami w duszy, wyniosły i inny od wszystkich. Nad samotnością swoją zapragnął nagle się użalić i nie chcąc o tem myśleć wcale, myślał jakby drugim mózgiem, że w tej chwili powinien mieć w oczach łzy.

Zacisnął powieki i czekał na to żywe, namacalne świadectwo swoich przywidzeń i oddalonego jakiegoś wzruszenia, któremu się przypatrywał ciekawie, dziwnie z niego rad, jakby dzięki temu poczuciu nieokreślonego smutku odkrył w sobie zdolność do głębokich, poetyckich, wielkich wzruszeń? Poczuł równocześnie, że mu łzy płyną po twarzy i z tych pierwszych łez w życiu — czuł się dumny. Badał przyczynę własnych łez, jakby miał w sobie drugiego człowieka, który służy do subtelnej kontroli subtelnych drgnień duszy i ten drugi człowiek w nim napawał się niezmierną dumą, widząc, jak ten pierwszy płacze.

Ujrzawszy w duszy tę wielką chmurę smutku, złączył się Bolski w jedno i wziął natychmiast udział w tej żałobnej mszy swojego serca. Odgarnął padające mu na czoło włosy, oparł czoło na rękach i tak trwał, nie myśląc o niczem, przeraźliwie wewnątrz spokojny, i płaczący. Poddawał się temu oparowi smętku, jak tylko mógł i nie chciał tego zauważyć, aby się samemu nie wydać przed sobą, że stoi w tym strumieniu łez, jak na deszczu człowiek w nieprzemakalnym płaszczu. Udał jednak, że tego nie widzi i — płakał.

Szok stanął nad nim w tej chwili i uśmiechnął się dziwnie, patrząc, jak jego patron roni łzy. Czuł Boiski, że Szok na niego patrzy, lecz udał, że go nie widzi, Szok zaś wiedział, że Bolski go widzi; rozmyślał Bolski w tej chwili błyskawicznie, jak się ma zachować w tej scenie, aby się w oczach Szoka znaleźć w chmurze, wydać się ponad powszedniość, na jakimś piedestale z tragicznym napisem. Równie szybko rozmyślał Szok, co mu należy uczynić, aby wykazać Bolskiemu, że go widzi w chmurze, wyniesionym ponad powszedniość, na jakimś piedestale z tragicznym napisem. Bolski w tym momencie jakimś rozpaczliwym ruchem wewnętrznym wtłoczył sobie w serce błąkajacy się dokoła niego smutek i przez jedno mgnienie oka poczuł się naprawdę smutnym. Porwał się nagle, jak człowiek, z głębokiej zbudzony zadumy, i przeciągnął palcami po kątach oczu, jak aktor, który chce zamarkować w scenie, gdzie’ płakać nie może ze względu na sytuację, że jednak łzy mu się cisną do oczu.

— To ty, Szok? — zapytał nerwowo, patrząc w okno.

— To ja. Pisałeś?

— Nie mogę.

— Co ci jest?

Bolski począł bębnić po szybie. Milczał.

Przypatrywał się Szok, wykrzywiwszy usta z pogardliwym wyrazem niesmaku, który się w jednej chwili rozszerzył w grymas tragiczny, kiedy się Bolski obejrzał. W tej chwili jednakże, mimo dziwnie smętnej twarzy, był Bolski bardzo z siebie rad i patrząc na Szoka przenikliwie, czynił szybkie na jego twarzy badanie; twarz Szoka była dziwnie znieruchomiała; dolna warga tylko, bardzo obwisła, drgała mu niecierpliwie; oczy przymknął, tak, że patrzył tylko przez szparę, nieco zakisłą, nakrytą rzadkiemi rzęsami. Po długiem milczeniu, które miało przekonać Bolskiego, że Szok roztrząsa w głębi duszy każdą z osobna jego łzę, Szok rzekł:

— Ciebie coś gniecie, Bolski, ja to wiem. Bolski smutno nie odpowiedział, bo i milczenie wśród ludzi subtelnych ma swoją barwę.

— Wyjdziemy gdzie? — pytał Szok.

— Możemy wyjść.

— Pieniądze masz? — Mam.

— No, to możemy wyjść. Możeby dziś wyjątkowo pogadać z kobietami?

— Można i z kobietami, tylko nie znam żadnych.

— W Paryżu nie potrzeba kobiet znać. Zresztą, żebyś wiedział, jak ci ufam i jak cię szanuję, zaproponuję ci coś. Weźmiemy wino i papierosy i pójdziemy do mojej narzeczonej.

Bolski odpowiadał dotąd głosem cichym i bezdźwięcznym, jakby od niechcenia i wciąż patrząc w bezkres; teraz jednak spojrzał na Szoka, jakby ten nagle zwarjował, aż Szok się zniecierpliwił:

— Czemu się dziwisz?

Bolski chciał się zaśmiać głośno, uśmiechnął się jednak, jakby z trudem.

— Ty masz naprawdę narzeczoną?

— Dlaczego nie miałbym jej mieć? Nie potrzeba tego zaraz brać ściśle, bo każde słowo jest jak gutapercha i może to się inaczej nazywa, niż jest, ja to jednak nazywam “narzeczona”. Przyrzekłem jej małżeństwo, więc jest moja narzeczona. Czemu się dziwisz?

— Ja się zupełnie nie dziwię… Któż to jest?

— Ona .mówi, że jej ojciec ma w Argentynie wielkie dobra, a ja wiem, że jej ojciec siedzi w kryminale; moja narzeczona jest taka mila, że on zapewne siedzi niewinnie. Powiada także, że brata ma oficera, ale on musiał już chyba zginąć pod Sedanem.

— To jest bardzo bohaterska rodzina. A cóż ona sama robi?

— Kocha się we mnie.

— To jest bardzo popłatne zajęcie. I z tego żyje? Szok się śmiał brudno.

— To biedactwo żyje z łaski rodziny, co dnia jakiś inny kuzyn daje jej parę franków. To się nazywa rodzinna solidarność, a że ja już także należę do rodziny…

— Szok, — przerwał mu Bolski szybko, nie chcąc się dowiedzieć, czy z tego tytułu Szok daje, czy też bierze, — a co ona naprawdę robi?

Szok się podrapał w głowę.

— Dotąd tom się jeszcze nad tem nie zastanawiał; ale, że pracuje, to pewne, bo jest zawsze bardzo zmęczona.

— I ja mam tam z tobą pójść?

— Słowo ci daję, że się bardzo ucieszy, to jest bardzo towarzyska kobieta.

— A jeśli tam jest jaki kuzyn?

— No to poczekamy; ja zawsze czekam w kawiarni naprzeciwko.

Bolski poczuł niesmak, nie miał jednak odwagi pokazać tego Szokowi. Wstydził się przyznać, że ma duszę zdrową, która się aż kurczy na widok świństwa, rad był też bardzo, że wrzaskliwy dzwonek francuskich mieszkań, pociągnięty gwałtownie za długi ogon wzorzystej taśmy, wiszącej u drzwi, zahuczał w przedpokoju.

— Szok, — rzeki — idź zobacz, kogo tam niesie?

Ten uplanowawszy już szczegółowo wyprawę, podniósł się niechętnie i z hałasem otworzył drzwi; wrócił za chwilę z ogromną kopertą w ręku. Był to ów, łzami Jadzi Relskiej i ostatniem tchnieniem pułkownika pisany list, dokończony przez Zaklikę.



XI.


Zygmunt Bolski, zabrał Szoka i nie pojmując, dlaczego nie wezwano go depeszą, gnał, jak mógł tylko najprędzej. Z progu ujrzał tę dziwną scenę, która go przyprawiła o złość. Toteż przez cały czas, aż do chwili po pogrzebie, patrzył na rezydentów swego ojca złym wzrokiem, słowa się do nich nie odezwawszy.

Za trumną ojcowską szedł bardzo wzruszony i wstrząśnięty mocno, jakby dopiero teraz zauważył, że zostaje na świecie sam; samotny był niemal zawsze, z własnej woli, przerażony zazwyczaj na samą myśl, że ojciec mógł kiedyś zażądać, aby z nim siedział w tej wioszczynie przeklętej, która może jest nawet ładna, ładniejszą jednak wydała mu się na fotografji. Pocichu, sam przed sobą, wstydził się młody Bolski, że zbyt mało okazuje serca temu wyniosłemu starcowi, który jednak, gdyby nie był ojcem, wydałby mu się aż wesołym w swej niepraktycznej i niebywałej zacności, w naiwnem patrzeniu na świat i ludzi oczyma łagodnego barbarzyńcy; we własnym tajemnym sądzie traktował te szczątkowe zabytki pobłażliwie, z litującym się uśmiechem, który nie objawiał się nigdy wyraźnie, choćby dlatego, że się z nim mięszało zdumienie. Młody Bolski, który jak przez mgłę pamiętał suchy chleb w młodości, dziwił się z każdym dniem coraz więcej, jak jego ojciec zdołał nadludzką , jakąś sztuką wygrzebać z ziemi wioskę, dosłownie pazurami; dziwił się i pożywał dary pułkownikowe, sute, wysyłane regularnie, jak apanaże, wypłacane młodemu księciu, co się kształci w zagranicznych szkołach.

Przypomniała się Zygmuntowi Bolskiemu jasna i słoneczna twarz ojcowska i coś w nim w tym momencie drgnęło, jakby leniwe, uśnięte serce otworzyło oczy i zadrżało na widok wspomnień. Sam nie wiedząc, czemu to czyni, począł się przed sobą tłumaczyć, choć go nikt o nic nie oskarżał i podniósłszy oczy na trumnę, złożoną na prostym koźle, umajonym zielem, rozmyślał, że on właściwie kochał ojca głęboko, mimo tego, że od siebie byli dalecy. Ojciec trudził się na ziemi, on zato przecież czasu nie marnował, przecież także pracował ciężko i oprawiał swoje nazwisko w diamenty, a słońce rozświetlał w wyszarzałym herbie nazwiska; serce i duszę pełną miał trosk głębokich, które nachodziły go nocami, odpędzały od niego sen i mgłą zasnuwały mu oczy. Czasem nawet bardzo cierpiał, och, jak bardzo… Przecież niedawno, w Paryżu, jakby go zadławiło przeczucie nieszczęścia, łzy mu pociekły z oczu. Szok widział.

Ojciec był człowiekiem zacnym, tak! niezmiernie zacnym, lecz się pojąć nawzajem nie mogli, jakby się zetknęli przybysze z dwóch światów. Jabłko się musiało potoczyć daleko od jabłoni, przynajmniej poza obręb’ cienia, który okrył całe życie pułkownika i drżał nad niem, jako mroczne wspomnienie bohaterstwa. Ten cień z przeszłości drażnił młodą mądrość Zygmunta Bolskiego; zdumiewał go cierpliwością swego trwania, jakby wogóle istniały na świecie rzeczy, których pamięci nie możnaby się pozbyć. Tego nie mógł pojąć.

Większym stokroć wydał mu się jednego dnia jego smutek, który przyleciał z za świata, z jakiegoś nikąd i siadł mu na sercu, jak ćma, niż ten wieczysty jęk wspomnienia i przeciągłego żalu, który się zagnieździł na wieki wieków w tych starych, strupieszałych sercach, beztreściwych, bo jakby jedną ogarniętych manją, w jednem słowie zamykających treść swego istnienia, w dziwnych sercach, które się same oddaj ą w niewolę cierpieniu, łatwemu do zmycia. — Poco się oglądać za tem, co było? — myślał młody Bolski. — Nie jesteśmy sami na świecie… Są inne cierpienia i bóle, od których dusza się wije, a oczy zachodzą bielmem. — Toteż nie tylko nie mógł, lecz nie chciał rozumieć tego wszystkiego, co mu kiedyś ojciec wprowadzić usiłował w duszę; sam wiedział dobrze, czego jej potrzeba do życia. Instynktownie zaś lękał się najbardziej tego, aby sobie duszy nie zachwaścił takim nieśmiertelnikiem z polskiej gleby, przeczuwał to bowiem i widział to zresztą, obserwując ojca, że chwast taki ma niesłychana zdolność rozrodczą. Grobem się wreszcie staje człowiek, cały nieśmiertelnikami zarosły, ot jak ci…

Spojrzał z pod oka na boki i ujrzał cztery postacie, zgięte, poruszające się miarowo, dziwaczne, stukające o ziemię kijami. Wśród nich zaś jasną twarz dziewczęcą, powleczoną w tej chwili mgłą śmiertelnego smutku i oczy, szeroko rozwarte, nabrzmiałe od łez, utkwione w białą, sosnową trumnę pułkownika, uporczywie, z niemą rozpaczą.

W tej chwili głuchy gniew go ogarnął, tak, że ręce zacisnął; pomyślał, że oto ta gromadka przybłędów z końca świata, chce go przelicytować przed trumną ojcowską nadmiarem żalu i boleści i zawstydzić go rozpaczą, odmalowaną na gębach; skąd oni w ogóle mają prawo? Ojciec im umarł, brat, czy kto? Czy chcą może wyżebrać u niego, u syna dalszy łaskawy chleb za te fontanny łez? Stare pajace, którzy już widowisko uczynili przy skonaniu pułkownika…

Po prawej stronie Bolskiego szedł Szok, bardzo przyzwoicie zmartwiony; od czasu do czasu obejrzał któregoś ze starców i byłby zarechotał na całe gardło, gdyby nie powaga pogrzebu. Najbardziej go bawił Kusztyk, chlipiący przez nos, głęboko wzdychający, drepczący szybkim truchcikiem. Kiedy zaś wóz z trumną podskoczył na wyboju, Kusztyk martwiał na moment w napadzie jakiejś głuchej rozpaczy, jakby się trwożył, że pan pułkownik w trumnie jeszcze zazna cierpienia. Szok patrzył na to wszystko jak na rzadki, pierwszej klasy spektakl, nieco już przydługi i nieco nudny i czekał, kiedy się to wszystko właściwie skończy. Umarł ktoś, wieczne odpoczywanie, dobrze, że to nie on, Alojzy Szok, który sam nie wiedział, skąd się tu znalazł. Dwanaście lat nie był w kraju i przyjechał na pogrzeb, więc, znudzzony długim pochodem, od dworu do cmentarza, czynił sobie filozoficzne spostrzeżenia na temat dziwaczności losu; rozmyślał przytem w międzyczasie, co on tu będzie robił i rozważał, co uczyni Bolski. Siedzieć tu nie będzie, to pewne, szło jednak Szokowi o to, czy echce powrócić do Paryża; jeśli nie, to co się stanie’ z nim samym? Szok czuł, że tu długo nie wytrzyma, w Krakowie też niema nic do roboty.

— Do djabła ta cała heca, — syknął w duszy i zadarł głowę, patrząc, czy cmentarz już niedaleko.

Po pogrzebie czekały na Bolskiego konie, Szok zaś siedział już na wózku, bardzo zmęczony, udawaniem pogrzebowego smutku.

Bolski, przyjąwszy ze zmarszczonem czołem i ze znudzoną miną słowa pociechy od księdza Pawłówskiego, szedł już do Szoka, kiedy mu przyszło na myśl, że obok stoi kobieta, która również musi powracać; zbyt dbał o dobre maniery i mimo żywej niechęci dla tych obcych ludzi, chciał im się wydać kimś, w każdym ruchu i w każdem słowie, niezmiernie od nich wyższym. Odkrył więc głowę i skłoniwszy się przed Jadzią, rzekł sztywno:

— Może pani będzie łaskawa zająć miejsce w powozie.

Jadzia nie spodziewając się tego nagłego zaproszenia, drgnęła bardzo widocznie; podniosła na niego załzawione jeszcze oczy i przez długa chwilę nie mogła odpowiedzieć, jakby nie mogła z martwoty smutku wrócić tak nagle do życia.

— Dziękuję panu, — odrzekła wreszcie, blednąc.

— Więc pani pojedzie?

— Nie, dziękuję panu, pójdziemy wszyscy przez pole.

— Jak pani każe, — rzekł Bolski niecierpliwie, potem zwracając się do czterech rezydentów swego ojca, rzekł głośno:

— Po powrocie chciałbym z panami pomówić. Czekał przez chwilę odpowiedzi, lecz nikt mu nie odpowiadał. Skłonił się więc szybko i poszedł do Szoka.

Oni wracali wolnym, bardzo umęczonym krokiem przez pole, wąską miedzą, rzuconą zakrętem sierpa wśród dwóch łanów żyta, szumiących łagodnie i sennie. Szli jeden za drugim, Jadzia na końcu, wszyscy milczący i bardzo zamyśleni. Żadne z nich nie myślało o tem, co będzie, lecz jeszcze ciągle o tem, co się stało, spodziewane, a nagle, zuchwale nagle, tak, że ich serca nadwątlone niezmierną praca długich dni, zaledwie mogły wytrzymać nagły skurcz i omal nie pękły. Skończyło się coś dla nich i odeszło niepowrotnie, jakby wszystko, co mieli swego niepodzielnie, ostatniemi błyskami drgającą, bladą, jesienną radość resztek życia złożyli byli w sercu pułkownikowem, które ich śmiertelnie zawiodło.

Wszystko w tej serdecznej skrytce zabrał im pan Anastazy w ziemię, tak, że im stało się nagle przeraźliwie samotno i przeraźliwie pusto. Nie mogli już posiwieć od nagłej, śmiertelnej troski, bo srebrni byli, jak gołębie, lecz im postarzały się w jednej chwili dusze i ugięły ku ziemi. Zagasnął szczebiotliwy Zaklika i oniemiał, zesztywniał do reszty Relski i twarz miał taką, jakby wszelki ból ludzki w jego twarzy i w zagłębiu oczu wybrał sobie stałe siedlisko i stąd dopiero rozpływał się naokół, na tych, których życie naznaczyło, aby cierpieli; mrok padł na pegodę profesora Rajdy, który przywykł do mądrych rozważań każdego zjawiska, a bał się teraz nawet pomyśleć o tem, co się stało, gdyż myśl każda stawała się w tej chwili ostrym cierniem i darła mu mózg, jak szponem, tak, że się chwytał za skronie. Najbiedniejszym był Kusztyk. Jak bezradne dziecko, mało o świecie wiedzące, co zostało nagle samo bez ojca i bez matki, miał w czerwonych od płaczu oczach taki bezbrzeżny ból, że litość brała spojrzeć na niego.

Panna Relska nie miała siły nawet na rozmyślanie; w szalonym, burzliwym, powikłanym tańcu mis gało jej przed oczyma w nieuporządkowanym splocie wszystko, co się stało w ostatnich dniach, jedno z drugiem pomieszane, a wszystko straszne, czarne i smutne. Mrok szedł przed nią i szedł za nią, wisiał ponad nią i czernił jej wszystko przed oczyma, w których już ostatnie ważyły się łzy, więcej ich bowiem już nie było w ukrytej ludzkiej studni, skąd ból czerpie swoją gorycz. Wlokła się powoli, przystając często, bo jej od czasu do czasu brakło sił; czasem znów obejrzała się poza siebie, na gromadę drzew, pełniących służbę cmentarną, starych, rozgadanych smutno, słodkich lip, w których łagodnym cieniu spał pułkownik, zadumany straszną zadumą, pewnie o synu, którego już nie widział i pewnie dlatego na twarzy pułkownika zastygł ten wyraz, jaki ma człowiek straszliwie czegoś czekający. I o niej może rozmyśla cudowny starzec, bo ją kochał calem sercem, które nigdy nie skłamało.

Przymknęła w tej chwili oczy panna Relska, gdyż przypomniała sobie, — jakby to było przed godziną, — ten wieczór, kiedy pisała list do Zygmunta Bolskiego. Przesunęła się przed jej oczyma jego twarz i lęk ją napadł nagle wśród cichych pól, w jasnem słońcu. Nie pomyślała o tem dotąd, że ten człowiek tu jest, że widzi go już od dni kilku, a dziś po raz pierwszy do niej przemówił. Młody Bolski bowiem po swem nielitościwem zapytaniu, do nich wszystkich zwróconem w chwili przybycia, nie mówił dotąd z nikim, jakby nikogo nie widział; zamykał się z Szokiem, albo się wałęsał po polach; oni także nie mieli na to czasu, ani ochoty, zmieniając się na straży przy trumnie pułkownika, albo też gryząc smutek swój gdzieś w zaciszu, w jakimś ciemnym kącie;

Teraz trzeba będzie mówić. Po Jadzi przeszło zimno. Każde słowo owego listu czerniło się. teraz przed jej oczyma wielkiemi literami, które padały jak wielkie cienie na szumiące pola, coraz bardziej wyraziste, aż się wreszcie z ich gąszcza wyłoniła niezwyczajna twarz Zygmunta Bolskiego, piękna blada mroczną bladością twarzy hiszpańskiego paniątka.

Czterem starcom było wszystko jedno, co im powie Zygmunt Bolski; w duszach, nabrzmiałych od bólu, nie było już miejsca na myśl o tem, co się z nimi stanie. Relski jednakże, zbliżając się do domu, zmarszczył czoło, przypomniawszy sobie przysięgę, złożoną panu Anastazemu, że mu syna otoczy opieką.

Kiedy powrócili, Bolski już był dawno w domu. Naprzeciw nich wyszedł Szok.

Przyglądnął się im z takim półuśmiechem, który miał wyrazić, że djabli mu do tego, co się ma dziać i że marnuje dla nich słowa jedynie z koniecznej potrzeby.

— Moje nazwisko jest Szok, — rzekł, przykładając dwa palce do kapelusza, opadającego mu aż na uszy, zmieniwszy poprzedniego właściciela, który miał głowę większej objętości. — Który z panów jest pan Relski?

— Ja jestem Relski, czego pan sobie życzy?

— Ja nie jestem z tych ludzi, którzy mogą sobie życzyć, — odrzekł Szok, nieco drwiąco, — ale mój przyjaciel życzy sobie rozmowy z panem.

— Kto jest pańskim przyjacielem? — zapytał Relski poważnie.

Szok błysnął oczyma i zgasił je natychmiast; ten jednoręki olbrzym miał zbyt ponury wzrok, aby mu można było okazać wściekłość. Rzekł więc bardzo głośno:

— Pan Zygmunt Bolski chce mówić z panem Tomaszem Relskim. Jeśli pan jest i Tomasz i Relski, to niech się pan pofatyguje.

Relslu stał wyprostowany i patrzył z góry na wijącą się przed nim figurę zdechlaka, który skrzeczał wrzaskiem.

— Niech mu pan powie, że jestem do usług.

— Może mu pan to sam powiedzieć.

Szok, zorjentowawszy się w uczuciach Bolskiego dla tego przypadkowego przytułku starców, był w miarę bezczelny, pewny bezkarności.

Relski nie poszedł na tę rozmowę natychmiast, chcąc się przedtem naradzić z towarzyszami, o czem właściwie ma mówić, rezydenci pułkownika jednakże byli w zupełności zdezorientowani; przywykli do uczciwej prostoty w ujmowaniu spraw życia, natknęli się teraz na ich splot, z którego instynktem wydobyli przeświadczenie, że młody Bolski nie ma względem nich zbytnich sentymentów, co im zresztą wyłożył dotkliwie i bez litości swoim okrzykiem: “powarjowaliście, czy co?”

Może “rozumne” to nie było, co uczynili, (rozważał potem każdy z nich), ale zato należałoby pokarac ich boleść, nie ich, ich rozpacz nieludzką, która też wbrew ludzkim zwyczajom, objawiła się na zewnątrz. Któż jednak będzie karał cierpienie?

Czuli, że młody Bolski patrzy na nich krzywo i niechętnie i nie dziwili się, zawstydzeni swojem ubóstwem, które jest czemś niezmiernie wstydliwem, jakby samo było temu winne, że chodzi w łachmanach.

Cień padł pomiędzy nich, a tego człowieka.

Nie myśleli dotąd, co się teraz ma z nimi stać, w tej chwili jednak, kiedy ich Relski pytał o radę, wybierając się na rozmowę z Bolskim, zrozumieli, że pewnie i o nich musi być mowa; nagle uczyniło się im przykro, że swojem biedactwem zaprzątają komuś umysł. Z pułkownikiem to było co innego.

Zmarszczył się więc Raj da i rzekł:

— Panie Tomaszu, powiedz synowi pułkownika, że odejdziemy, skądeśmy przyszli.

— Pan Bolski tego nie zechce, — wtrąciła Jadzia, która znała treść listu pułkownika do syna.

— Bóg z nim! — odrzekł pan Raj da, odpowiadając swoim myślom.

— Idę do niego, — rzekł Relski.



XII.


Oni wszyscy pozostali na dworze, jakby nie śmiejąc wejść do domu, w którym przeżyli najmilsze swoje godziny, jakby się im ten dom nagle stał obcy, jak przygodnym włóczęgom, którzy w nim odpoczywali przez chwilę. Siedzieli na przyzbie w słońcu, rozmyślając o wszystkiem innem, nie o tem tylko, co o nich uradzi Relski. Ten i ów patrzył przed siebie, oczy zmrużywszy, jakby pilnie liczył dni, które mu jeszcze pozostały do przebycia, zanim zabrnie w śmierć, a że każdy z nich ujrzał ich niewiele, więc patrzył tylko smutno, lecz bez troski.

— Umrzeć wszędzie można — myślał Raj da — śmierć nie jest wielka pani, wszędzie zajdzie. Trzeba będzie stąd iść… Ot i widzisz, pułkowniku najmilszy, coś narobił? Godziło to się umierać przed nami, godziło? Towarzysz dobry byłby przedtem pochował komilitonów, choćby na użyźnienie ziemi, aby przecież wywdzięczyć się czem mogli za to, że z niej jedli chleb. A ty, co, druhu serdeczny? I co się teraz z nimi stanie?

Każdy z nich, jeśli o losach przyszłych myślał, myślał o innych, żaden o sobie. To samo Zaklika i Kusztyk, wszyscy zaś, jakby byli w tajemnej zmowie, bali się myśleć o tem, co będzie z ich ukochaniem, z Jadzią? Wiedział z nich każdy, że gdyby jeszcze potrafił pracować, nie byłoby pracy tak ciężkiej i tak trudnej, którejby się nie podjął, aby nakarmić tę dziewczynę, ale im się ręce trzęsły nieznośnie i nogi się pod nimi wałęsały z trudem. Jadzia odeszła do oficynki na rozmyślania; od chwili śmierci pułkownika mówiła mało, jakby z trudem; ogromne zmęczenie odebrało jej siły, tak, że usiadłszy, nie poruszała się godzinami, patrząc w pustkę.

Tomasz Relski wszedł tymczasem do pokoju, w którym rezydował Bolski. Ułożył sobie syn pułkownikowy dokładnie przedtem, w jaki sposób przyj mię tego ambasadora przytułku starców.

Ustęp ojcowskiego listu, dotyczący małżeństwa z Jadzią, najpierw go rozzłościł, potem mu się wydał czemś takiem, co właściwie powinno być wesołe, gdyby nie było zaprawione jakimś anielskockliwym sentymentem, na który patrzył z dobrotliwym uśmiechem politowania, jak jadący automobilem gentlemań patrzy na biedaka, co wiezie dzieci w taczkach. Z samej jednak ciekawości patrzył z pod oka na Jadzię, za każdym jednak razem odwracał Oczy szybko, myśląc, że to biedactwo, które samo pisało list do niego, o jej stanowiący losach, spotkawszy ciekawy jego wzrok, może naprawdę zacząć myśleć o tem, że chore widzenia dobrego starca mogą się kiedyś stać prawdą. Zauważył jednak, że jest piękną, i że ma dziwnie głęboki wyraz spojrzenia, dlatego dziwny, że malutkiej jej, drobnej, słodyczą dziecinną pociągniętej twarzy, przystawałyby raczej oczy nie tak głęboko patrzące.

Twarz ta, naznaczona poza tem wyrazem nieugiętej prawości, uspokoiła domysły Bolskiego na temat wyzyskania jego ojca przez rezydentów; wstydził się Bolski tego, że choć przez chwilę myślał, jednakże myślał, jadąc do konającego ojca, którego przez dwa lata nie widział, że staruszek zniedołężniał i że mu zapewne podyktowano ten dziwaczny list; wyobraził sobie Jadzię, nad którą się zawsze pułkownik w listach do niego rozpływał, jako chytre stworzenie, które wdziękiem złowiło w sieć prostą duszę, nieznającą kłamstwa. Posądzenie było śmieszne już samo przez się, gdyż forma listu nie miała w sobie żadnej innej wagi ponad życzenie, nad którem — rzecz prosta — można było przejść do porządku, zaledwie rzuciwszy na nie okiem, kiedy jednak Bolski ujrzał na własne oczy tę zbieraninę dziwacznych starców, poznał od jednego spojrzenia, z żadnym nawet słowa nie zamieniwszy, że gdyby wszyscy czterej nawet razem połączyli swą chytrość i sztukę wydobycia z życia kilku kropel więcej ponad należność, nie zdołaliby jeszcze oszukać wróbla.

Pomyślał, że cztery, nakształt człowieka ustawione w zakurzonej zbrojowni szczerbate zbroje, równie tak są przemyślne, jak i ci czterej, w kabłąk zgięci, nadgryzieni przez czas i biedę. Machnął więc ręką, nie mogąc tylko pojąć, czemu los tak urządził, że te przedpotopowe okazy właśnie jemu spadły na barki.

Tłumaczył sobie, w szlachetnej tonacji patetycznych rozważań, że ich nie wyrzuci na gościniec. Są, to niech i będą, pod warunkiem, że uznają w całej pełni jego szlachetny poryw i w pokorze odgrywać będą rolę, przez niego wskazaną; z listu ojca osądził, że staruszek rozpuścił zanadto te dziadowskie bicze i że się starym mózgom może roić dziwacznie jakaś na serdecznem współżyciu oparta pozycja. Przyszło mu na myśl, że to różańcowe bractwo, złożone z szewców i śmiesznych “profesorów”, szyjbko i bardzo uprzejmie wymrze do nogi, więc troska będzie niedługa. Nie myślał o tem wyraźnie, lecz jakoś tak mimochodem, rzec można, dotknął tej śmierci gromadnej zaledwie końcem skrzydła swojej myśli.

Użalił się jednak wyraźnie sam nad sobą z powodu panny Jadwigi Relskiej. “Ta nie umrze, —’myślał, a cała awantura z nią jest najmniej potrzebna”. Pułkownik był człowiekiem starego autoramentu i myślał poczciwie. Pewnie, że poczciwie. Bolskiego jednakże przerażał sam trud odrabiania tego, co w swej naprawdę niebywałej poczciwości porobił staruszek. Wogóle mu się gadać o tem nawet zupełnie nie chcialo, pominąwszy już to, że go o zdenerwowanie przyprawiał sam widok tej średniowiecznej scenerji z siwym ojcem pośrodku, przekazującym synowi bielutką dziewicę na żonę w przedśmiertnym manifeście do synowskiego serca. Bolski nierad był żutego, że owa szlachetna dziewica wiedziała o tym zamiarze duszy z przed stu lat, toby jednak było najmniejsze z tego względu, że dziewicza wstydliwość, upokorzona do tego jeszcze pryśnięciem wydmuchiwanych z trudem mydlanych baniek i nagłem zgaśnięciem pięknych snów, była rękojmią milczącego zakończenia sprawy, bez jednego słowa. Lecz ktoś drugi, widocznie mężczyzna, sądząc z charakteru pisma, zakończył ów klasyczny list pułkownikowy i ten wie także. Kto to może być? Nie jej ojciec, bo jest bez ręki, nie ten śmieszny szewc, to pewne, więc albo ów długiej postawy profesor, albo ta dziwna figurka, zwana Zakliką. Zresztą, wszystko jedno, kto pisał i kto czytał, rzecz była w zasadzie nieznośna przez to, że jeden krok od jej śmiertelnej powagi był do śmiechu, któryby strugą oblał jego, Zygmunta Bolskiego. Cisnął w kąt z pasją papierosa, aż Szok na niego spojrzał zdumiony. W tej chwili właśnie rezydenci i panna Relska wróciwszy z cmentarza, wlekli się woddali przed oknami.

— Szok! — rzekł Bolski, — chodźno tutaj!

— Każde zbliżenie się do ciebie zaszczyt mi przynosi, — odparł Szok, zbliżając się do okna.

— Nie błaznuj, bo to nie pora. Szok, widzisz tam tę dziewicę?

— Nie wiem, czy to dziewica, ale widzę.

— Dziewica, dziewica, bądź pewny… Widzisz ją? W kłębach nieco za chuda, ale po dziecku to się poprawi.

Szok, uważając, że kiedy smutna uroczystość się skończyła, należy bez dłuższych na ten temat rozmyślań, wrócić do równowagi duchowej, powrócił do swego zwyczajnego sposobu mówienia, patrząc jednak uważnie na swego patrona w poszukiwaniu granicy, dokąd można czy należy sięgnąć plugastwem słów, spostrzegł, że Bolskiemu, choć widocznie był zirytowany, nie w smak poszły jego uwagi, udając, że się przypatruje dokładniej, zaraz się poprawił.

— Bardzo miła panienka, — dodał bez zbytniego entuzjazmu.

— Niech będzie miła, — rzekł Bolski, — nie o to idzie. Nie mówiłem ci, co z nią uczynił mój ojciec?

— Przecież jej stary nie uwiódł pomyślał Szok i słuchał bardzo ciekawie. — Nie wiem, — rzekł głośno.

— Nakazał mi w ostatnim swoim liście, że się mam z nią ożenić!

Bolski zaśmiał się w tej chwili, śmiechem odgradzając słowa, śmiał się jednak nieszczerze, gdyż równocześnie obserwował na twarzy Szoka wrażenie tej wiadomości, którą mu oznajmił umyślnie, aby znaleźć dla samego siebie dowód, że rzecz jest godna śmiechu. Szok jednakże się nie śmiał, choć czuł, że mu wolno chwycić się nawet rękoma za brzuch dla okazania dzikiej wesołości; udając, że przybliża oczy do szyby, aby się przyjrzeć jak można tylko najlepiej, rozmyślał szybko i rozważał rzutami praktycznego mózgu, co z tego wszystkiego może być i czy się opłaci wyjawiać tę “dziką radość” lekkomyślnie. Bo jeśli z tego może być cokolwiek i kiedykolwiek, taki śmiech może być zapamiętanym i Bolski może się chcieć uprzejmie zemścić na Szoku, że sam mu się z siebie pozwolił śmiać; dlatego Szok nie zaśmiał się odrazu, tylko patrzył. Znał już dobrze tvarz panny Relskiej i nie lubił jej za jej wyraz, w ostatnich dniach jakby niebiański, i choć twarze takie już widział, zawsze tylko zdaleka, nie wiedział jednakże, co się zwykło kryć za takiemi oczyma, pełnemi albo łez, albo powagi. Przywykły do stęchlizny dusz tych kobiet, które spotykał w życiu i do bolesnego ich brudu, do chytrości z głodu i do ich wesołości z rozpaczy, — czuł, że w takiej kobiecie jak panna Relska mieszka jakaś taka dziwna dusza, której żywota nie pojmie i nie wyśledzi nawet on, Alojzy Szok, który wie wszystko i wszystko wyśledzi. Zresztą Szok, umiejący z zamkniętemi oczyma wędrować wśród zakamarków i złamań, zanotowanych zresztą dokładnie w literaturze tak ścisłej i oblanej bezczelną perfumą, jak i jej modelki, — gdyby nawet zdołał dotrzeć do wnętrza takiego serca, jakiem było serce Jadzi, nie mógłby go pojąć, — było za proste. Szok nie pojmował rzeczy prostych.

Patrzył teraz na nią, idącą powoli po ścieżkach i nie mógł wyrozumieć z jej uduchowionej twarzy, czy kombinacja, wymyślona przez umierającego starca jest możliwą, czy też wyśmiać ją należy na kredyt przyszłości. Jedną stronę Bolskiego rozumiał doskonale, bo Bolski był w większej części dziełem jego właśnie, Alojzego Szoka, mistrza w formowaniu ludzi wedle międzynarodowego wzoru, po ogołoceniu ich ze wszystkich medalików i szkaplerzy, i innych takich rodzimych fatałaszków. Szok z pasją ścierał z wolnej, ludzkiej duszy owe przesądy, żałując w uczciwem sercu, że ustał w Polsce zwyczaj ofiarowywania na podróż sakramentalnych “dukatów z Matką Boską”, co należało do przesądów głębokich, lecz tem bardziej kwalifikujących się do ich zniweczenia, aby człowiek się stał w całej pełni “zachodnim” i aby się stał wolnym od wszelkich prowincjonalizmów, zanim wejdzie na ów wielki bal w wyzłoconej sali, zasłanej dywanem, gdzie nikt nikogo nie pyta o rodowód, ani o nazwisko, ani o przeszłość, ani o historję, gdzie wszyscy są jednacy, dobrze skrojeni, bez sentymentów przywiezionych z małego miasteczka, wszyscy bez troski o jutro, gdzie mistrzowsko przygrywa w czerwonym fraku Żyd, przebrany za Węgra, a gdzie Polak płaci pieniędzmi, sercem, duszą, upokorzeniem. Zdawało się Szokowi, że doskonale ukształtował Boiskiego i nauczył go tem się zasadniczo różnić od pospólstwa, żeby nie mieć trosk, ani o przeszłość, a tem bardziej o przyszłość.

— “Kto chce być w elementarzu, niech się o to troszczy, ty jesteś poeta i troszcz się o panteon. Twoja ojczyzna jest tam, gdzie cierpisz, a ty masz cierpienie w duszy i będziesz cierpiał wszędzie. Nie piszesz dla dzieci, aby się z ciebie uczyły, jak z katechizmu, ty pisz dla ludzi! Voila! dla ludzi!”

Mimo wszystko jednakże Szok nie dowierzał, — nie Bolskiemu, bo ten się omotał swoją poezją i spal w niej, jak w jedwabistem opowiciu, — lecz polskiej naturze. Szok wiedział z doświadczenia, że na tej lekkomyślnej naturze nie można bezpiecznie budować kolumny cyfr solidnego rachunki^.

Polska dusza, — mniemał Szok, — cierpi —na histerję dziedziczną, bo to jest histerja”. Uwagi takie czynił Szok zawsze z. pogardliwem wzruszeniem ramion, ile razy jakiś polski Faust, już zdawało się potępiony, w niewytłumaczalnym dla ścisłej mądrości Szoka porywie, którego motywu nie mógł dojrzeć, zapragnął nagle jazdy w niebo na obłoku, który mu gdzieś skądsiś jakiś wiatr przywiał z północy.

Spektakl się wtedy zaczynał nieznośny, jak w kiepskim polskim teatrze, kiedy sobie nagle taki “wojewodzie”, którego ojciec dzierżawił w kraju jakąś wioszczynę, tak chudą, że jej widać było żebra, krętemi płotami znaczone, przypomniał, że jest rycerskiego fachu i że w domu, gdzieś tam w jakiejś Nędzy Małej, sterczą na rdzawych gwoździach dwie oblazłe z jaszczura karabele, któremiby już podroślejszego nie zarżnął kurczęcia. Takich napadów histerycznych nostalgji, takich chwil, w których po— polsku, tedy z wielkim wrzaskiem i tupotem, budziło się ni stąd ni zowąd jakieś sumienie, Szok się bał, akt rozczulenia bowiem oszalały taki Polak zaczynał zupełnie niedwuznacznym aktem skruchy, bardzo gorącej i objawiającej się nazewnątrz gwałtownem wyrzucaniem Szoka za drzwi. Północny barbarzyńca zrzuca ze schodów reprezentanta Zachodu, jego i cały Zachód. Szok uznawał ostatecznie przemiany moralne z powodów ścisłych, konkretnych, jeśli dostęp do lepszego źródła uwarunkowany był takim i nie innym passe partout, z podpisem, dokonanem czemś, podobnem do krwi, używanej przez tradycje do podpisywania cyrografów; ataków szału jednak pojąć nie mógł i tych nagłych przewrotów, bez powodu.. Miał o to żal słuszny do polskiej duszy.

Nie był więc absolutnie pewnym w tej chwili, czy Bolski, śmiejący się głośno na samą myśl, że go chciano połączyć z panną Relską, nie uczyni tego zaraz nazajutrz, dlatego, że spadnie deszcz, że w powietrzu będzie cichy smętek i że w jego leniwą, rozgrymaszoną, kapryśną duszę zapadnie, przywiana wiatrem, jak oset, zaraza szlachetności. Zauważył przytem, że śmiech Bolskiego jest nieszczerym i choć zbyt mało miał czasu w tej chwili, aby się rozejrzeć dokładnie w rodowodzie tej nagłej w pogrzebowym dniu wesołości, jednakże zwęszył jej sztuczność. Zachował się tedy Alojzy Szok z rezerwą.

Zapytał dyplomatycznie:

— Czy to jest córka tego Jakobina bez ręki?

— Jego.

— Dziwne to, — rzekł Szok, — że potwory mają zwykle ładne dzieci. Nawet bardzo ładne dzieci.

— Uważasz, że jest ładna?

— Piękna nawet, ja się znam na kobietach. Co ty z nią zrobisz, Bolski?

— Cóż ja mam z nią robić?

— Piękna jest… — niedomówił Szok, podsuwając mu ideje.

— Głupi jesteś, Szok.

— Może być, na wsi jestem zawsze głupi. A co zrobisz z tym “pałacem inwalidów?”

Bolski zauważył niechętnie, że jego przyjaciel zbyt lekko się wyraża o tych ludziach, którym on wprawdzie miłości nie przysiągł, lecz mu tak wypadło z kolei zdarzeń; nie chciał jednak, aby taki chłystek, jak Szok, nimi pomiatał. Tak był jednak u niego w niewoli, że nie zdobył się na wytknięcie mu tego wprost i jakby się bał, że zbytnią względem tych niedobitków czułość Szok uzna za niemądrą słabość,— rzekł tylko tonem wyrzutu:

— Szok, to są bardzo starzy ludzie.

— To dlaczego nie umierają?

Bolski spojrzał na niego poważnie i zapytał:

— Szok, masz ty ojca?

Przyjaciel nie odpowiedział, tylko zmarszczył czoło.

— Ale matkę masz?

— Co tu ma moja matka?

— To musi być bardzo stara kobieta…

— Odmłodnieje, kiedy mnie zobaczy. Poco mówisz o mojej matce?

— Tak sobie…

Bolski był w tej chwili bardzo z siebie zadowolonym, że poważnym głosem i tonem bardzo ser j o przypomniał temu człowiekowi bez przesądów powinność wobec ludzi starych. Patrzył przez okno wciąż jeszcze na grupkę ojcowskich pensjonarjuszy i coś postanawiał; wreszcie, z westchnieniem, jakby się zdecydował na trud ponad swoje siły; zwrócił się do Szoka, który ćmił wielkiemi haustami papierosa i z należytą pogardą przyglądał się straszliwemu oleodrukowi, na którym bardzo ładnie uśmiechnięty anioł prowadził beztroskie dziecko, trzymając w rękach mnóstwo kwiatów, przez kruchą kładkę nad przepaścią. Właśnie zamierzał powiedzieć Bolskiemu, że on tak właśnie będzie prowadził przez życie pannę Relską, kiedy usłyszał prośbę, a właściwie polecenie.

— Mój kochany, — mówił Bolski, — idź tam do nich i powiedz temu bez ręki, który się nazywa Tomasz Relski, aby tu do mnie przyszedł. Idź szybko.

Szok się podniósł leniwie.

— Mam mu się przedstawić? Co on jest?

— Przedstawiaj się, nie przedstawiaj, tylko idź już do stu djabłów.

Szok poszedł, ale jeszcze ode drzwi się odwrócił.

— Mogę się przedstawić, bo jestem towarzyski człowiek, ale nie gniewaj się, że mu ręki nie podam, bo co on mnie poda?

Otwierając drzwi, zaśmiał się w tej samej chwili, tak, że nie można było odróżnić, czy to drzwi skrzypnęły piskliwie, ciarki budzącym głosem, czy też to się zaśmiał, rad z siebie bardzo, Alojzy Szok.

Bolski czekał, niecierpliwiąc się nad swój własny podziw; czekał na Relskiego z jakimś niepokojem, którego nie rozumiał. Nie wiedział, czy dlatego, że już bardzo odwykł od ludzi “krajowego chowu”, czy też dlatego, że ten, który miał tu do niego przyjść, wydawał mu się należącym do jakiegoś wymierającego gatunku. Poznał ich przy śmierci, w dziwnych okolicznościach i mieli dla niego coś ze śmiercią wspólnego, śmierć zaś dla niego była — poza tem, że była cudownym poetyckim modelem — widmem złem, którego widoku nie mógł znieść przez jakieś przesubtelnione poczucie estetyczne. Kiedy ojciec leżał niedawno wśród żółtych gorejących pni, żółty jak wosk tych świec, nie mógł patrzeć na to wszystko i dławił w sobie siłą odrazę widoku, którego się przedewszystkiem bał. Tych czterech starców zaś uważał za śmiertelny łup, już dojrzały, wypuszczonych przez śmierć na niedługi czas, na niewiele dni, aby mogli jeszcze raz świat obejrzeć, huczący wiosną. Nie lubił starości i jej objawów, sam piękny, pięknością wymuskaną, niemęską, lecz czującą czar własnej młodości, przystrzyżonej umiejętnie, jak drzewo, coby mogło wybujać zbyt po chamsku rozpędem zielonych niewytwornych wiechci. Żalił się więc w zakątku serca, że go zły los zetknął właśnie z takimi ludźmi, do którychby sam nigdy nie podszedł; tem też gwałtowniej, w tej chwili, w której miał z jednym z nich rozmawiać, umocnił w sobie wszystkie plany, wedle których miała się odbyć audjencja.

Zasiadł czem prędzej przy stole, rozłożył na nim list ojcowski, tak, aby był zdała widocznym, rozrzucił w nieładzie parę książek, przywiezionych z sobą i zapalił papierosa. Usłyszał szmer za drzwiami, więc się pochylił nad stołem, szybko ująwszy w rękę pióro. Czuł, że postępuje jak pajac, nie chciał jednakże postąpić inaczej, raczej z jakąś pasją czynił to wszystko.

Relski zapukał cicho do drzwi. Bolski udał, że nie słyszy. Pukanie odezwało się głośniejsze, wtedy dopiero Bolski zawołał głosem cierpko zniecierpliwionym:

— Proszę wejść! — i jak człowiek, któremu nagle przerwano pracę, zwrócił głowę w stronę drzwi, nie odkładając z ręki pióra.



XIII


Choć dzień był jasny, w wielkim jednakże pokoiku kąt przy drzwiach zasnuty był mrokiem; przystanął w nim Tomasz Relski, zwykle chodzący o kiju, teraz zaś, jakby na uroczystość, wyniosły, potężny i śmiertelnie blady; skłonił głowę, potem podniósłszy ją, spojrzał spokojnie dziwnemi swojemi, zawsze rozgorzałemi oczyma prosto w oczy Zygmunta Bolskiego. Ten, jakby uchwycony w kleszcze tego nieludzkiego spojrzenia, nie mógł odwrócić oczu, choć czuł w głębi, że tego chce; nie wiedząc sam, co czyni, nie odwracając oczu, odkładał powoli pióro, jakby nie swoją przymuszony siłą, podniósł się powoli z fotelu. Trwało to wszystko krótką chwilę, w tym jednakże momencie z niechęci Bolskiego, długo żywionej, choć jej sam dobrze uzasadnić nie umiał, zrodził się nagle w jego sercu niewytłumaczony strach, który się rozjątrzył natychmiast w krótki, nagły, zły błysk nienawiści. Wszystko to odbyło się jakby poza świadomością Bolskiego, jakby bez jego współudziału, on tylko czuł, że jest oszołomiony i że z chmury tego oszołomienia, które mu poczęło szybko opadać z mózgu, jak czarna zasłona, wydobywa się ostra klinga zimnej nienawiści. Już nie rozumiał, czego się bał przed chwilą, rozumiał to tylko, że nienawidzi tego człowieka z trupią twarzą, upiornego olbrzyma, stojącego w cieniu, i rozświetlającego mrok tlącemi się węglami oczu.

I wiedział już, za co go nienawidzi: za to, że mu nagle wyrósł przed oczyma, jak wielkie, wyniosłe widmo ponad ludzką miarę i że spojrzał na niego wzrokiem, który go zmusił do tego, że powstał na przyjęcie tego żebraka, który ma jeść jego chleb i za to, że się nagle poczuł w cieniu tego trupio bladego olbrzyma małym i prawie nędznym, tak małym, że przez chwilę czuł coś, co było strachem.

Miał wrażenie, że w tym momencie, kiedy się ich oczy wpatrzyły w siebie, dusze ich dwóch wyszły z ciał i że się zmierzyły na wyniosłość i że ten kaleka jednoręki patrzy na jego chuderlawość z litościwym spokojem olbrzyma. Spokój tego widma wytrącił go z doskonale przygotowanej formy i pozbawił go równowagi.

Bolski powoli odwrócił oczy.

Całą siłą woli opanował nagłe, nieoczekiwane i najmniej spodziewane rozprzężenie nerwów i układał szybko w myśli pierwsze słowa: za nic w świecie nie chciał, aby te rozgorzałe oczy, wciąż w niego spokojnie patrzące, aby ten człowiek ze starego próchna, świecący w mroku oczodołami trupiej głowy dojrzał w nim co innego ponad zimny chłód; więc za poradą jakiejś chytrości, której u siebie nie znał i jakiej w swojej duszy, choć próżnej, nie miał, jakby dla pokrycia złej swojej chwili, postanowił ją ukryć w nadzwyczajnej, nie objętej planem, uprzejmości towarzyskiej, nie zauważywszy, że metody tej pożyczył z magazynu galanteryjnych metod Szoka i na jego doskonałej chytrości wzorował swoją niezręcznie.

Głos mu jednak wydobywał się z trudem z gardła, jak u człowieka, który przebył wielkie wzruszenie, kiedy mówił:

— Witam pana, panie Relski…

Relski skłonił się znowu, podszedł do Bolskiego i wyciągnął do niego swoją lewą rękę; dreszcz przebiegł po Bolskim, kiedy nieprzywykły do takiego uścisku, wykręcił swoją prawą i podał Relskiemu, który ją zatrzymał dłuższą chwilę w swojej dłoni i ściskał mocno. Przez ten czas Bolski miał głowę pochyloną, jakby w pełnym czci ukłonie, i nie podnosił jej tak długo, jak długo Relski trzymał jego rękę w uścisku.

— Witam syna pułkownika Anastazego Bolskiego! — rzekł Relski bardzo uroczyście, jakby rozpoczynał jakąś mowę.

Bolskiemu wydało się natychmiast, że stary ten człowiek dotknął go zaraz pierwszemi słowami niesłychanie zręcznie i jadowicie, gdyż tą formą powitania oddaje cześć jego pochodzeniu, jakby on sam nic nie znaczył, albo też chce “synowi pułkownika” przypominać obowiązki i wypełniania ich w dalszym ciągu względem towarzyszy pułkownika. .

Nagle zrodzona jego nienawiść szukała szybko i łapczywie dla siebie uzasadnienia i gruntu, czując, że jest bezsilna, bez motywu. Powód był, — lecz leżał głęboko w ambitnem sercu młodego człowieka, który nie chciał tego sam przed sobą wyjawić, aby nienawiść jego była zapłatą za to, że ktoś w nim ujrzał pustkę. Bolski szczuł tedy swój złośliwy gniew, jak psa, aby tropił i wytropił w tym starcu coś, coby było powodem dostatecznym, a jego, Bolskiego, wprost nie dotyczącym; dlatego przyglądał się zachłannie każdemu z nielicznych dotąd słów Relskiego i każde widział napęczniałe od starczego jadu. Zacisnął ręce, lecz, jakby grał komedję, ujął starca pod rękę i poprowadził go do krzesła.

— Proszę, niech pan usiądzie.

Relski czynił wszystko posłusznie, przypatrując się młodemu człowiekowi ciekawie, jakby go widział po raz pierwszy, dotąd bowiem w istocie przyjrzał mu się tylko przelotnie; patrząc zaś na tę piękną, młoda twarz, myślał Relski, jakim wysiłkiem mógłby to sprawić, aby twarz swoją uczynić mniej surową, aby smutek jej, jakby w gipsowej masce pośmiertnej zaskrzepły, roztajać w dobrym zachęcającym uśmiechu; czuł w piersi rozrzewnienie na widok pułkownikowego syna i chciał to rozrzewnienie, jak zaklęte dziecko, wywiesić na twarz. Rzekł po chwili:

— Niech mi pan przebaczy, że na pana patrzę nieustannie…

— Najwyższy czas! — pomyślał Bolski.

— Chciałem jednak widzieć, — mówił Relski, nie odrywając spojrzenia, — jak wygląda w panu dwóch ludzi…

— Dlaczego dwóch, panie Relski?

— Jak wygląda syn pułkownika i jak wygląda człowiek, który napisał najdziwniejsze wiersze, jakie spotkałem w mojem życiu?

Bolski otworzył szeroko oczy ze zdumienia i również ze zdumienia postąpił krok ku staremu czlowiekowi…

— Pan… pan czytał moje wiersze?

— Czytałem je…

— I cóż? — dodał Bolski z wahaniem, bo pomyślał w tej samej chwili, że o efekt tego czytania mógłby zapytać z równym skutkiem Samojeda.

— Są więcej, niż piękne, są niesamowicie piękne…

Bolski przybladł.

— Lecz ich nie pojąłem, — dodał Relski.

Młody człowiek spojrzał na niego z ledwie widocznym uśmiechem, który w swej przelotności wyraził jednak wielką litość dla tego człowieka i jakby chcąc przerwać dyskusję na ten temat, machnął lekko ręką,

— Dziękuję, panu i za to uznanie, ale widzi pan, ja podobno łatwo nie piszę. Zresztą mniejsza o to. Pan się nie gniewa, że go do siebie prosiłem?

— Dlaczego?

— Jeśli się pan nie gniewa, to już dobrze.

Bolski mówił, chodząc nerwowo po pokoju, jakby chciał się wydostać z koła tego przeklętego spojrzęnia, którem za nim wodził jednoręki olbrzym; mówił też nerwowo, urywanym głosem, znagła, przeskakuj jąć z tematu na temat; nagle też, podszedł do stołu i podając Relskiemu przedśmiertny list pułkownika, zapytał:

— Zna pan ten list?

Relski wziął papier w rękę i zdumienie odbiło mu się na twarzy. Rzekł z wahaniem, jakby własnym oczom nie dowierzał:

— To jest pismo mojej córki…

— A, tak, to pisała pańska córka.

Mówiąc to, obserwował Bolski twarz Relskiego i ujrzał na niej szczere zdumienie.

— Pan tego nie czytał?

— Nie czytałem. Co to jest?

— To jest list mojego ojca do mnie, dyktowany pańskiej córce. Niech pan czyta…

Relski pochylił się nad papierem i czytał zdumiony, pomyślawszy przedtem, dlaczego mu Jadzia nic o tem nie mówiła; czytał powoli i dokładnie, jakby, dowiedziawszy się, że to jest pismo pułkownika, każdemu słowu przyglądał się z głęboką czcią.

Bolski oparł się o ścianę, patrzył i rozmyślał.

Właściwie dał ten list do przeczytania Relskiemu, przypuszczając, że z ust córki musi on zapewne znać jego treść i dlatego, że uczynił to właściwie odruchowo, nie wiedząc, o czem właściwie mówić z tym człowiekiem, którego sam przywołał na rozmowę.

Kiedy teraz patrzył na tę bladą twarz, srogą, pooraną w skiby zmarszczek, jakby ból nie przebiegł po niej, lecz wlókł się przez nią długi, długi czas zadzierżystym ryjąc w nim lemieszem, nie czuł najmniejszego wzruszenia. Zygmunt Bolski nie widział nigdy bólu zbliska i nie wiedział, jak się poznaje jego ślady; uważał tylko, że jeśli dotąd zdawało mu się, że w tym zasnutym pajęczyną kącie zapadłej wsi czekają na niego cztery chuderlawe, lecz żarłoczne pająki, — to się mylił; wydało mu się, że ta twarz pochylona w tej chwili nad białym jak ona papierem jest twarzą widma, które straszy słońce. Dlatego jej się wpierw przeraził i dlatego jej nienawidzi. Za to, że taka jest, jak jest. Za to, że mu chce urągliwie świecić w oczy tą swoją bladością, że go chce pomniejszyć stygmatami jakichś odwiecznych cierpień. Tak, za to czuje do niego nienawiść, — nie za siebie i nie do niego, “jako do Tomasza Relskiego. Bolski się udrapował w myśli i począł myśleć jakiemiś potężnemi okresami, tupiącemi w ciszy rozmyślań drewnianymi koturnami patosu. Jakby się robak wydął, choć doróść głowy olbrzyma, z którym mu się nagle walczyć zachciało. Starzec dobiegł zaledwie do połowy długiego listu, a Bolski w tym czasie wytłumaczyć już zdołał swojej komedjanckiej małości, że z nakazu przypadku, który go zetknął z tymi oto,] winna wziąć na siebie godność reprezentanta bojowników o życie i zwieść walkę z nimi, z których jeden tu przed nim siedzi jak symbol śmierci, niedołęstwa, niemądrej ascezy, czcicieli małości, narodowego samolubstwa, zaściankowego patrzenia, nietolerancji. Ojciec już umarł, — ojciec się zresztą nie liczy.

Lecz kto są ci czterej, żebracy a tak pyszni, jakby w swoich szewskich sercach pochowali cały świat? Co znaczy ta duma, którą obwieszczają łachmany?

Czy dumni są z łachmanów, czy wytarte kubraki spadają z nich dlatego właśnie, że są dumni?

Obnoszą swój ból, czy co tam takiego, jak monstrancję i zdziwić się zechcą, że nie uklęknę? Pajace stare…

Bolski myślał nieporządnie, w nagłej złości, w której się sam podniecał, jakby w szumie słów skierowanych do tej gminy, chciał ukryć siebie. I co dziwniejsze, nie umiał sformułować swoich napastliwych racy j. Pierwszy raz naprawdę dotknął swojej ziemi i ujrzał przywarte do niej piersiami te śmieszne kreatury, więc go złość jęła nagła. To rozumiał dobrze, przybył bowiem ze świata, górny i chmurny, jasny i wyniesiony ponad ziemię, ponad ludzkie kretowiska, obywatel metropolji świata i obywatel świata, gardzący nędzą, arystokrata ducha, wytworny i pełen talentu, a przedewszystkiem człowiek wolny, brzydzący się, jak niczem, zaściankowym przesądem i powiatową tradycją. Wystarczyło mu to jednak przed sądem, na którym sam był sędzią, świadkiem zaś koronnym Alojzy Szok, żeby potępić wszystko, co zastał, a co jest jakieś małe, zapłakane, nędzne, biedne, zgięte, skurczone i zbolałe i co odprawia nabożeństwa do fantomu, klęka przed słońcem, modli się do zmory, czci krwawe widmo i nie chce pojąć miałkim rozumem, że świat nie jest cichym polskim stawem, w którym grają żaby “jak harfy Bolskie”, lecz niezmiernem morzem, po którem kłębią się burze, dyszą bokami zmęczone okręty i nad któremi wstężą się tęcze i że ziemia nie jest ugorem, nad którym pochylą się wdzięcznie Boża męka i którą pazurami gryzie i krwią skrapia kiepski rolnik, Piast, lecz ogrodem niezmiernym, w którym gospodarzy słońce i człowiek mądry, któremu życie służy na klęczkach, nie żeby on jemu służył. Wszystkich obwiniał o skisłość, szybując orlą myślą ponad tą wklęsłą ziemią, lecz najwięcej takich, jak ci czterej, jak ten oto bezręki, apostoł smutku i cierpienia, fałszywy apostoł jakiegoś kościółka, którego nie stać nawet na sprawienie sobie pogrzebowego dzwonu.

Patrzył na niego w tej chwili z niesmakiem. Relski pochylił głowę tak nisko nad zagrobowem pismem pułkownika, jakby chciał ukryć łzy.

Pomyślał Bolski, żeby mu było najmilej, powiedzieć temu starcowi, co on, człowiek, który wie tysiąc razy więcej od nich, myśli o tem wszystkiem, a powiedzieć to, dobrawszy słów jadowitych, złych, kąsających jak uderzenia bata i urządzić biczowanie tych chudych dusz, wychudłych i na umartwianiu się, tych serc, w jeden nudny bijących rytm, tych małych ludzi, tego pospólstwa dziwnego nabożeństwa, tych pijawek ziemi, tych cieni, zasłaniających światu słońce i zatruwających powietrze rozpaczą oddechów. Poco im to jednak powie? Przecież go taki sekciarz nie pojmie, bo dlatego należy do sekty, aby wierzył do utraty tchu. I bał się zresztą. Fanatyzm i rozpacz, to prawie jedno. Zapyta go nagle taki omszały kamień cmentarny: A tyś kto? I co mu odpowie, kiedy go nie pojmie to starcze serce i nie zrozumie, że są szersze oddechy, kiedy się ma młode płuca i że są inne bohaterstwa, nietylko uganianie po lasach z gołą pięścią, wygrażającą niebu.

— Płacze! — pomyślał Bolski, — patrząc na zmienioną twarz Relskiego.

Rozważył, że Relski płacze zapewne nad owym wstępem ojcowskiego listu, w którym stary człowiek zapisuje jemu aż pannę Jadwigę Relską. Na myśl o tem zalała go nowa fala tajonego na dnie duszy gniewu. Poczęły go do żywego piec te starcze łzy, padające teraz z szelestem na papier, choć widać byś ło, że Relski usiłuje je powstrzymać nadludzkim wysiłkiem.

I to jest ich życie! — rozważał szybko Bolski, — to jest ich życie… Sto lat taki własnemi zębami gryzie własne serce i rozgryźć go nie może… Trzeba jednak, żeby go co naprawdę zabolało, nie cudzy pogrzeb.

W tej chwili, jakby wszystko, co było dobrego w młodej duszy Zygmunta Bolskiego zapadło nagle w głąb i ukryło się w jakiejś ciemnej przepaści; twarz mu się stała szara; ze splotu urągliwych dociekań, zdawkowych roztrząsań, które nachodziły jego umysł tak, jakby mu je kto inny to wszystko podszeptywał, ktoś bardzo zły i bardzo nienawistny — dobyła się nawierzch myśl jedna, złośliwa, wyłaniająca się ostrożnie. Myślał Bolski, któremu się nagle zdało, że każda. Iza tego kaleki, rozczulająca się na myśl o jego “szczęściu”, poniewiera go i pomniejsza, — myślał, że powinien być twardym i nielitościwie pokazać tym trupom, kto jest on, Zygmunt Bolski. Jak to uczyni, nie wiedział, wszystko mu jedno jak… Coś uczynić musi. Niech tu umierają, niech jedzą jego chleb, jak jedli, ale niech im się stanie gorzki.

— Panie Relski! — rzekł głośno, widząc, że stary człowiek przyłożył twarz do listu i łkał cicho — panie Relski, niech się pan uspokoi.

— Ja… jestem… spokojny…

— Prosiłem pana, aby panu powiedzieć, że się zastosuję do tego, co mi ojciec w tym liście nakazał… Przynajmniej w pierwszej części, co się tyczy panów… O reszcie Bóg wie. Niech panowie będą jak u siebie. A teraz niech mnie pan przedstawi córce… Ach, jeszcze jedno… Ja panów bardzo przepraszam, że wtedy, kiedy ojciec umarł, wypowiedziałem pewne słowa… Pan wie!… Niech mnie pan wytłumaczy, ale ból ma swoje prawa… Niechżeż będzie, jak było dawniej… Czy dobrze?

Relski podniósł się z trudem i z trudem utrzymywał się na nogach. Łzy go dławiły i nie mógł nic powiedzieć. Wreszcie podniósł rękę jak do błogosławieństwa i wymawiając słowa powoli, z jakąś uporczywą mocą, wyrzekł:

— Niech ci… drogie dziecko… Bóg zapłaci. Nie za mnie… lecz za nich… za nich…

I powlókł się powoli do drzwi.

Zygmunt Bolski przyparł się całem ciałem do ściany i nie śmiał się poruszyć, ani odetchnąć i patrzył w ziemię nagle przelękły, jakby się przyglądał tym słowom, które nie mogąc znaleźć serca, padały mu u stóp, jak rozśpiewane radośnie ptaki.



XIV.


Rezydenci pułkownika przyjęli wiadomość o tem, że im wolno zostać w tym domu, niemal obojętnie, cokolwiek tylko zdumieni łaskawym gestem młodego człowieka, który plunął im złem słowem w oczy przy samem powitaniu. Nie usiłując i nie umiejąc dochodzić nadzwyczajnych przyczyn, dziwili się tylko poprostu, poczuwszy w tej samej chwili, że im będzie ciężko jeść chleb obcego, bardzo obcego człowieka, który nazajutrz trochę sztywno, lecz z uprzejmym uśmiechem, osobiście im oznajmił, że bynajmniej mu pobyt ich nie szkodzi, że przeciwnie, bardzo jest uradowany, że mu będzie miło troszczyć się o starość ojcowskich towarzyszy.

Bezpośrednio po tej rozmowie, Rajda, Zaklika i Kusztyk zarządzili przeprowadzkę ze dworu do oficyn, gdzie mieszkał Relski, nie chcąc młodemu swemu patronowi przeszkadzać w dość ciasnym domu; unikali Bolskiego, jak mogli, zresztą i on ich unikał. Kiedy czasem którego spotkał niespodzianie w ogrodowej alei, odwracał wzrok i albo obserwował z zajęciem chmury, albo udawał głęboką zadumę, która, w siebie wpatrzona, nie była obowiązana do widzenia byle Kusztyka, co się wałęsa po ogrodzie.

Raj da przesiadywał w szopie na tajemniczych rozmowach z kamieniami, Zaklika tylko jeden posmutniał gwałtownie i nie mając do kogo zagadać, siadywał godzinami, przed siebie wpatrzony i rozmyślał nad czemś, czasem głośno sobie przyświadczając, lub przez szczerby w zębach wydawał jakiś smętny świst, jakby odzew na to, co mu się kotłowało w starej głowie.

Tomasz Relski, jakby się zawstydził swojego wybuchu wobec Bolskiego, znowu zastygł i spochmurniał, jak człowiek oszczędny, który lekkomyślnie jednego dnia wydał więcej, przetopem ostrożniej postępuje w przyszłości. Kiedy po rozmowie z Bolskim, rozpatrzył dziesięćkroć razy z osobna każde jego słowo, dojrzał, że były sztywne, jakby surowe, ciężkie jak obowiązek i niechętne; przypominał sobie ich dźwięk jak człowiek, który chce sobie przypomnieć zapomnianą melodję i przypomniał sobie, czego sam wzruszony nie zauważył odrazu, że brzmiały twardo, jak polecenie. Dumny starzec poczuł, że mu się—zagotowało coś w sercu, jakby się w niem wzburzyła krew i chcąc dać o sobie świadectwo, płynie wartkim pędem do twarzy, lecz nie dopłynęła. Twarz Relskiego blada była jak zawsze, więc się Relski tylko otrząsnął, jakby chciał odpędzić myśl o tem, że mu niecierpliwa ręka spadkobiercy pułkownika rzuciła jałmużnę. Otworzył oczy szeroko, jakby się dobrze chciał przyjrzeć całej tej sprawie i w tej chwili ujrzawszy przenikliwem spojrzeniem prawdę rzeczy, zamknął oczy natychmiast; aż syknął, zrozumiawszy, że młody Bolski uczynił niechętnie powinność z nakazu.

— Może się mylę, może się mylę… — myślał, — stary jestem, nie rozumiem i nie wiem, jak młode serce objawia miłość. Począł—się dręczyć. Ponieważ przez czas choroby pułkownika sprawował wespół z Jadzią zarząd majątku, teraz zaś, młody Bolski nie objawiał najmniejszej chęci do objęcia tych funkcyj, ani nie wspomniał o tem, że ma być inaczej, — Relski pozostał na urzędzie. Ukochał już tę ziemię ukochaniem pułkownika i to zaważyło mu w duszy, kiedy umierający kazał mu przysiądz, że ziemi tej nie opuści i że nie opuści jego syna. Lato się zbliżało, idąc od słonecznych stron z graniem i śpiewaniem, jak zdrowa dziewka, cała we wstęgach, z kłośnym wieńcem na głowie, więc się Relski począł troszczyć o wieś i na pole co dnia wychodził o świcie. Wałęsał się wśród zbóż, kiedy jednak był sam, udręka jego i myśli o stosunku do Bolskiego, rozczepierzały się mu w sercu jak kolące kłosy, dojrzewające z każdym dniem. Dnie mijały, a on coraz natarczywiej o tem rozmyślał i pojął wreszcie, że się dopełnia w nim najgorsza z mąk, kiedy człowiek duszę swoją, nieskażoną i przeczystą, plami sam, własnowolnie, lecz z rozpaczy. Zrozumiał, że jeśli ustali w sobie przeświadczenie, że bytność jego w tem miejscu jest od chwili śmierci pułkownika natręctwem żebraka, musi stąd odejść tej samej godziny, kiedy powie to sobie wyraźnie. Jeśli jednak stąd odejdzie, odejdzie na głód i nędzę, lecz nie o niego tu idzie, lecz o nią, o dziecko, o Jadzię; i jeśli odejdzie, i porzuci wszystko na los boży i na chimerę młodego Bolskiego (myślał Relski) czuł, że musiałby chyba uchodzić nocą i w wielkiej tajemnicy, bo w dzień jasny gotów się podnieść z grobu pan Anastazy i zapytać go cichym swoim głosem, pełnym słodyczy: “toś ty tak przysiągł, panie Tomaszu? toż to jest słowo żołnierza?’

Czuł w mózgu zamęt i mocno cierpiał, bolało go bowiem to rozmyślanie i ta gonitwa za ratunkiem, że jednak w przepaścistej swojej duszy zamknął już wiele, jak w grobie, więc w nim i teraz ułożył myśl po myśli i przywalił śmiertelnem milczeniem. Jęknęła w nim sterana dusza od nowego ciężaru, Relski zaś’ pocieszał ją i siebie:

— Nie będę jadł za darmo cudzego chleba, boby mnie dławił. Nie dam go dziecku mojemu, boby w nim poczuła moje łzy, lecz pracować będę ze wszystkich sił, aby mi się należała zapłata, bochenkiem chleba wypłacona. O, dziecko moje, o dziecko!…

Miał w tej chwili twarz tak zbolałą, jakby żarłoczny ból wpił mu się w oczy i w usta; od tej chwili Relski, zawsze dostojnie powolny i starość wielką dźwigający, wpadł jakby w podniecenie; pracować począł jak parobek, który dlatego twarz ma naznaczoną bólem, gdyż wie, że jedną ręką nie urobi wiele. Wszędzie był i o każdym czasie, straszliwy robotnik, zawsze milczący, na którego widok milkły w jednej chwili, jakby przelękłe, śpiewające dziewczęta, zgarniające skoszoną w sadzie trawę.

Jadzia patrzyła na ojca ze zdumieniem, lecz nie śmiała pytać o nic; rozmawiali teraz mało, jakby się Relski bał trwonić czas na słowa. Raz tylko, wieczorem, zapytał ją ojciec smutno:

— Czemuś mi, Jadziu, nie mówiła nic o liście do pana Bolskiego?

Jadzi w tej samej chwili łzy nabiegły do oczu i nie odrzekła ani słowa.

— Trzeba mi było powiedzieć. Ja czytałem ten list…

— Nie skończyłam go, szepnęła Jadzia cichutko.

— Wiem o tem, Zaklika dokończył. Co o tem myślisz?

Jadzia ukryła twarz w dłoniach.

— Ja myślę, — mówił Relski, — że pan pułkownik w poczciwości swojej poszedł za daleko. Rozumiesz mnie, dziecko? Poszedł za daleko…

— Wiem o tem, — rzekła Jadzia.

— To dobrze. Niech Bóg czuwa nad tobą, Jadzienko.

Począł ją gładzić łagodnie po głowie, Jadzia zaś i ująwszy jego rękę, całowała ją, jak całuje małe dziecko dobrą rękę, nad niem czuwającą.

Ona też unikała Zygmunta Bolskiego, który jednego dnia zjawił się w oficynie Relskich, jakby z wizytą, ubrany wytwornie i wytworny w każdym ruchu; Relski był w polu, ogarnęło ją więc w pierwszej chwili przerażenie, kiedy stanął we drzwiach, wyniosły, smukły, łagodnie patrzący i skłonił się nisko, przystanąwszy, jakby czekał pozwolenia, czy wejść wolno. Jadzia uniosła się z krzesła i usiadła z powrotem, jakby jej sił zabrakło; tysiącem mgnień przebiegło jej przez głowę tysiąc myśli w chaotycznym nieporządku, z których błyskawicznym lotem wydostała się na światło spojrzenia jedna, związana z nagłem, boleśnie żywem wspomnieniem o owej chwili, kiedy pisała list pułkownikowy o sobie do tego właśnie człowieka, który w tej chwili stanął przed nią, jakby wyszedł z mroku zamyśleń. Nic ich nie łączyło, a przecież łączył ich skrawek papieru, podpisany starczą, drżącą ręką; wiedzieli o tem oboje, więc twarz Jadzi pokryła nagła bladość, jakby ten człowiek odkrył w zakątku winowajczynię, co się ukryła w ciemnicy ze swoją zbrodnią, on zaś stał spokojny, piękny i jakby jasny.

Dojrzał Bolski tę nagłą bladość i uśmiechnął się w duszy, bardzo z siebie rad.

— Czy wolno wejść?

— Ojca mego niema, — rzekła zdławionym głosem Jadzia i opanowawszy się, podniosła się z krzesła — ojciec w polu…

Bolski skłonił się raz jeszcze i podszedłszy ku Jadzi, wyciągnął do niej rękę; podała mu swoją niemal niechętnie i nie wiedziała, co czynić dalej; formy jej towarzyskie, mające dotąd do ćwiczenia Raj de, Kusztyka i Zaklikę, kawalerów bardziej czcigodnych, niźli wytwornych, ograniczały się do dziecinnej prostoty i nie znały przepisów, co Bolski zauważył natychmiast, uważając jedynie przy sposobności, że w równej mierze on jest powodem nieporadności panny Relskiej; on też objął rolę reżysera w tem spotkaniu i wskazując Jadzi uprzejmym ruchem krzesło, z którego podniosła się przed chwilą, sam usiadł naprzeciwko.

— Ja nie wyłącznie do ojca przyszedłem, — mówił miękkim jak aksamit głosem — lecz do państwa obojga.

— Do mnie? — zapytała Jadzia żywo i tak szczerze zdumiona, że Bolski spojrzał na nią uważnie.

— Do obojga państwa; czy źle zrobiłem?

— Niech Bóg broni! — rzekła Jadzia szybko, jakby chcąc pokryć własną niezręczność.

Bolski spojrzał z pod oka i uśmiechnął się w myśli po raz drugi, rozweselony świętą prostotą panny Relskiej, która wypowiedziawszy swoje “Niech Bóg broni!” — poczerwieniała nagle i zakryła powiekami oczy, jakby się bała, że się rozpłacze, nie wiedząc, co innego uczynić w tej sytuacji dziwnej, zarządzonej nagle, bez przygotowania. Poczuła się nagle nieszczęśliwa, jak nieporadne dziecko, któremu kazano, grać rolę wielkiej damy.

Bolski począł mówić.

Jadzia nie patrzyła na niego przez długi czas, dopiero po chwili, odważyła się spojrzeć na jego twarz; w tej samej chwili, Bolski, jakby tego czekał, odwrócił powoli spojrzenie w inną stronę, jakby się czemuś wśród rozmowy przyglądał od niechcenia, czując równocześnie, jak ciekawie patrzy na niego to nieporadne biedactwo, płochliwe, jak dziki gołąb; pozwolił jej tedy patrzeć na siebie, zrozumiawszy już, że w chwili, kiedy on na nią spojrzy, to ją tylko przelęknie. Spokojnie więc, nad najnieznaczniejszym swoim panując ruchem, mówił, pieszcząc każde słowo, baczny na wszystko, jak świetny gracz i jak człowiek wielce doświadczony, który od jednego spojrzenia rozpoznaje gatunek kobiety i odpowiednią dla niej przybiera pozę. ‘

— W tym nieszczęśliwym domu należy być nieszczęśliwym — pomyślał, mówiąc równocześnie, jak gdyby słowa wylatywały mu z ust jak z mądrego automatu, tak, że on mógł równocześnie myśleć o czem innem; jak biegły, a bezduszny śpiewak na scenie, śpiewając najcudowniejszą arję o miłości, może równocześnie liczyć elektryczne lampki na suficie teatralnej sali, tak Bolski, nadawszy odpowiedni swoim słowom kierunek, jakby odpowiednią w mózgu nacisnął sprężynę, rozmyślał przytem, o wszystkiem innem: czy nie nadejdzie Relski, czy Szok stoi nieopodal tam, gdzie mu kazał czekać, idąc tutaj, rozpatrywał, jak mieszka ta dziwna para, starał.się odgadnąć tryb życia tej dziewczyny, przedewszystkiem zaś rozważał, jak się ma jej “objawić”?

Przeczuwał w niej, mimo zmieszania przy jego wejściu, wyjątkowy rozsądek i jasny, prosty sposób patrzenia, nie chciał więc, przedstawiając się jej właściwie po raz pierwszy, popełnić niezręczności z repertuaru, który miał w zapasie na użytek duszy kobiecej, wygrać rolę nieodpowiednią, lub łatwą do odgadnięcia.

Wiedział o tem, że jeśli serce i dusza kobieca jest Sezamem, to każdy jest zaklęty wedle innej magji, że jednak odpowiednie hasło każdy z nich otworzy; czasem nie potrzeba się było trudzić i byle zardzewiały klucz, ulany ze zręcznego słowa, otwierał duszyczkę, czekającą zresztą na przybycie złodzieja skarbów; potrzeba było kiedy indziej narzędzi niezmiernie skomplikowanych, niezmiernie czułych, prześwietnie obmyślonych, chytrze i wyrafinowanie; kiedy indziej trzeba było jedynie użyć sposobu pół małpy, pół człowieka z kamiennej epoki i zwalić się siłą i bezczelnie jak burza na kwiat.

W tej zaś chwili, kiedy Bolski ujrzał Jadzię po raz pierwszy, kiedy potem dojrzał na cmentarzu jej spojrzenie i teraz oto, niedawno, kiedy jej twarz zbladła na jego widok, rozważał i rozważania swe składał w jedno, że wobec tej kobiety trzeba czynić wedle tej metody, która udaje przedziwną prostotę.

To była najtrudniejsza z metod nawet dla Alojzego Szoka, mistrza psychologji, Bolski zaś dotąd nie używał jej jeszcze nigdy, nigdy bowiem dotąd wśród spotkanych w życiu kobiet, nie spotkał tak niezwyczajnej, tak, że nie można jej było odgadnąć z pomocą tego, lub owego rozdziału z tej, lub tamtej powieści.

— Trzeba być poprostu i uczciwie nieszczęśliwym, — pomyślał po raz wtóry i jak aktor wytrawny, który na chwilę od publiczności twarz odwrócił, aby ją odmienić w jednem mgnieniu oka, zasnuł Bolski oczy jakąś smętną mgłą, jakby zagasił płomień spojrzenia, lekko zmarszczył czoło, jak człowiek, od którego jakaś cicha, tajemna troska nigdy nie odchodzi i powoli odwracając głowę, spojrzał łagodnem spojrzeniem na Jadzię. Spojrzenie, ich się spotkało. Jadzi się zdało w tym momencie, że on nie na nią patrzy, lecz przez nią gdzieś w oddal, która jest daleko poza nią i że mówi nie do niej, lecz skarży się jakiejś pustce, bardzo cicho, miękkim, głębokim, dobrym głosem; czuła, że ją lęk pierwszej chwili odleciał i poczęła patrzeć z dziecinną Ciekawością na tego człowieka, innego, niż wszyscy, opromienionego w jej oczach niezmierną miłością pułkownika, na człowieka z obcego świata, który jak anioł zaszedł do piastowej, biednej ich zagrody. Słuchała jego słów z coraz większem skupieniem, takiej bowiem mowy nie słyszała jeszcze w życiu, a ponad skupieniem i rozwagą słuchania, unosiła się ciągle myśl o tem, że oto rozmawia z nią wielki poeta, człowiek z inną duszą, inaczej, bo piękniej wszystko na świecie widzący, słyszący każdy szmer serca, każde wahnięcie gołębich skrzydeł duszy, apostoł piękna, siewca ziarn złotych, który z bożego rozkazu chodzi po szarej ziemi i rzuca w jej pył te złote ziarna, rozwiesza nad nią tęcze i w wielkiem, świętem milczeniu, ogromem niewypowiedzianych słów modli się do bożej mocy twórczej, z której sam ma początek, aby wyschła na ziemi każda łza i rozkwitła w uśmiech szczęśliwy, aby się lepszą stała wszelka ludzka dusza, nieszczęsna i samotna, aby wszystko żywe na ziemi podniosło wzrok na słońce i napoiło się niem do syta i aby świat cały pojął, że słońcem jego jest piękno, a przykazaniem jego jest szczęście.

Bolski mówił:

— Przyszedłem wam podziękować za wszystko, coście dobrego czynili mojemu ojcu, który —był samotny. Śmierć, panno Jadwigo, nie jest tak smutną, jak samotność, która jest konaniem przez długie dni i długie lata. Ja powinienem być przy ojcu i trzeba mi było rzucić wszystko w ogień i biec tu do was…

— Pan nie mógł, — rzekła szeptem Jadzia. Bolski pogładził spojrzeniem jej rękę, jakby chciał przez to dać do poznania, że powinien ją ucałować ze czcią za to, że go przed jego własnem oskarżeniem wzięła w obronę.

— A jednak powinienem był rzucić moje małe sprawy, dla tych, które się rozgrywały tu u was, wśród ludzi dobrych. Jesteście wszyscy ludzie niezmiernie dobrzy, na co mam pisane świadectwo mojego ojca.

Jadzia spojrzała na niego znów z lękiem, wiedząc, o czem mówi. Chciała mu przerwać słowa na ten temat, lecz jej zabrakło sił i odwagi, co Bolski widział wyraźnie, badając przez smętek powłóczystych swoich spojrzeń, każde drgnienie na jej twarzy, zaciekawiony jej niepokojem, podobnym do trzepotania się gołębia, ujętego w dłonie. Zdawało mu się, że słyszy gwałtowne bicie jej serca, które niczego ukryć nie umie, począł więc z nielitościwym spokojem, sam się ukrywszy za cichym smutkiem swoich słów, jak za kępą róż, przypatrywać się tej dziewczęcej trwodze, oddychającej szybko i z trudem, patrzącej rozszerzonemi źrenicami i dzwoniącej gwałtownie rytmem serca, które, jak spokojny dotąd w gnieździe s wojem ptak, kiedy ujrzy nagle rękę ludzką, wsuwającą się w kryjówkę, nie wiedziało, co uczynić i gdzie się ukryć. W lękliwem spojrzeniu Jadzi, rzuconem na Bolskiego, była równocześnie cicha prośba i niezmiernie serdeczna, aby mówił o wszystkiem, tylko nie o tem, o czem mówić zamierzał, on jednak szedł prosto przez aleję różanych swoich słów i rzekł:

— Poezja całego świata jest pustą wobec tego, co zawiera list ojca, ten ostatni. Pani wie, o którym mówię?

Jadzi drgnęły tylko usta, lecz nic nie odpowiedziała.

— A dlatego tak jest, że poezja przez tysiące lat szuka tego zaklętego słowa, które z wielu jest złożone, ale jedno jest i jedyne i znaleźć go nie może; dlatego poezja wszelka jest taka bardzo smutna, bo szuka nadaremnie. I ja taki jestem, taki smutno szukający, biedny człowiek i dlatego się tak tułam po świecie i włóczę pośród ludzi, że aż serce we mnie marnieje i mrze wszystko we mnie od wysiłku i od tęsknoty. Aż mnie jeden stary człowiek, ojciec mój, zawołał ostatnim ruchem ręki i szeptem mi powiedział, gdzie kwitnie paproć i gdzie są skarby, jakich nie oglądały jeszcze moje oczy, pełne pyłu ze wszystkich gościńców świata…

Wypowiedział to wszystko głosem pełnym łagodnej słodyczy, cichym, jakby temu prostemu dziewczęciu zwierzał tajemnicę serdeczną, którą ona jedna zdolna jest pojąć i jakby chciał ją zbliżyć do siebie, zamknąwszy wraz z sobą w tej ciasnej obręczy zwierzeń, którą zataczały ciche szepty lub miękkie, dobre słowa.

Głos Bolskiego równy, dźwięczny, jakby świetnie wypolerowany, działał na Jadzię jak oddalona jakaś muzyka, ukryta za puszystą kotarą, skąd dochodzą ciche głosy rozszeptane, rozsnute i rozpieszczone w brzęczenia, w szumy, w tajemnicze śpiewy i nie budząc zadumanego człowieka, dopowiadają mu łasząco jego tęsknoty, dośpiewują jakieś strofy serdeczne, rozprawiają szmerem o tajemnicach, zwierzają szeptem wyznania i w pajęczych swoich dłoniach przynoszą gdzieś z oddali marzenia i rzucają je na ciche serce, jak kwiaty na toń, spokojnie śpiącą.

Podniecenie Jadzi, lęk i trwoga przed tem, żeby Bolski nie zaczął mówić o najdziwniejszem wydarzeniu jej życia, o niebywałym zapisie pułkownika rozpłynęły się za sprawą tego głosu i Jadzia powoli, jakby sama o tem nie wiedząc, przymknęła oczy, aby nie przeszkadzały sercu, które słucha.

Kiedy Raj da głowę jej gładząc, mówił serdecznie, głos miał niezwyczajny i tak dobry, jak matczyna nauka, lecz takiego głosu nie słyszała jeszcze, głosu, którego jakaś ogromna siła była właśnie w jego stłumionej ciszy, a potęga w słodyczy; słuchając go, miała to wrażenie, że stoi pod drzewem wiśni, które bucha wonią i strząsa na jej głowę białe płatki, tak, że ogarnia ją słodka niemoc, więc oczy przymknąwszy, nie chce wiedzieć o niczem i o wszystkiem innem zapomnieć na ten jeden słoneczny moment, roztopić się w słonecznym blasku, rozpłynąć w kwietnej woni.

Bolski, wypowiedziawszy ostatnie swoje słowa, wśród których było jedno siwe i dostojne, będące nazwaniem jego ojca, uważał, że wyraźnym, a dla oczu Jadzi, niekłamliwie patrzących, koniecznym znakiem jego utajonego cierpienia, zbudzonego wspomnieniem w głuszy serca, będzie zakrycie twarzy rękoma. Kiedy dwoje ludzi rozprawia o nieszczęściu, wreszcie serce w jednym, bardziej nieszczęścia bliskim, zawyje nagle od bólu, nie mogąc znieść ciężaru wspomnienia, — a wtedy człowiek zakrywa rękoma twarz, jakby boleści swojej niezmiernej nie chciał ukazać światu. Osądził Bolski ten ruch jako pierwszorzędną zdobycz aktorską, silnie mówiącą przez swoją prostotę w wykonaniu, więc go powtórzył, pojętny uczeń zręcznej literatury, równocześnie jednak, choć w nim na wspomnienie ojca naprawdę na jeden błyskawiczny moment serce drgnęło, ostrożnie patrzył na Jadzię przez szparę między palcami.

Wszedł już w rolę i opanował ją zimno, miał nawet tyle czasu w antraktach między jednem spojrzeniem a drugiem, aby wytłumaczyć siebie przed sobą z tego, co czyni, jak pajac, i powiedzieć sobie, że “z tą polską dzieweczką” nie będzie się trudził marnowaniem czasu na psychologiczne studja, kiedy jej zdumiewającą, anielską prostotę może obserwować przez wyczajne rozchylenie palców, aby przez szparę dojrzeć, że słowa jego, które dotąd wypowiedział, spętały jej anielskie skrzydełka, wyskubane z szarych skrzydeł gęsich”. Dojrzawszy, że Jadzia przymknęła oczy, pomyślał, że się w tej chwili przygląda w duszy jego słowom i widzi kwiaty. Uśmiechnął się za przyłbicą rąk i już, jak gracz pewny, począł w dalszym ciągu utrwalać łatwowiernego przeciwnika w przekonaniu, że oto on, Zygmunt Bolski, ma w duszy smutek, który w każdem jego słowie wykwita bladym kwiatem i szeleści w każdem, jak łza.

Odjąwszy ręce od twarzy, milczał długą chwilę. Jadzia w tej chwili, jakby czar stracił już swoją silę, spojrzała, nie na niego, lecz w okno, za którem wałęsał się już mrok, opadający mgłą z gałęzi drzew i zdawało się jej, że świat cały, na którego pognębienie szła noc niedaleka, nagle bardzo posmutniał. Przylatywały aż tu dalekie odgłosy, cisza jednak była wielka wśród nich, bo słyszeli własne oddechy.



XV.


Bolski mówił:

— Nie wie pani, jak serdecznie tęskniłem za tym cichym zakątkiem. Tych łez już nikt nie dojrzy, które mi z oczu spłynęły wśród obcych ludzi, kiedy w jakiś smutny jesienny wieczór przyszły do mojej izdebki na obczyźnie polskie mary, smutne i pytające mnie smutkiem niebieskich, jasnych oczu, czemu nie jestem tam, gdzie one. Te łzy pozamieniałem w słowa, dlatego niech pani nigdy nie bierze do rąk żadnej mojej książki, bo są smutne… Aż mi twarz ojcowska wychyliła się z listu i spojrzała na mnie dobremi oczyma… Panno Jadwigo… I inne jeszcze oczy wychyliły się ku mnie spojrzeniem z gęstwy słodkich słów…

— Jezus, Marja! — szepnęła Jadzia, tak cicho, że jej usta drgnęły; byłaby się nawet ośmieszyła w jego oczach i chciała uciec, wszystko jej jedno było w tej chwili, lecz była bez sił, gdyż ją ogarnęło nagłe oszołomienie, w oczach jej pociemniało i ziemia się pod nią chwiać poczęła; uczuła w duszy jakiś łomot, jakby się gmach jakiś walił, a w sercu bulgot przelękłej krwi, która poczęła jej z siłą tłuc w skronie, jakby je chciała rozsadzić.

— Pani kazała mi tu przyjść, zakląwszy list swojem imieniem i niech pani za to Bóg zapłaci jakiemś wielkiem, ogromnem szczęściem. Syna w owym cudnym liście wzywał ojciec, lecz marnotrawnego syna tej ziemi wzywała sama ziemia głosem pani, ręką pani i pani oczyma, panno Jadwigo. Podobna jest pani do tej ziemi, jak kwiaty są do niej podobne, jest pani jej symbolem, słowem jej serdecznem, którego używa do zaklęć. Dziękuję pani za to, że pani taką jest, jaką jest…

Odezwał się głęboki, drżący, wzruszony, zabarwiony łzami głos Jadzi:

— Nie wiedziałam, co piszę… Pan pułkownik mi kazał… Czemu pan tak mówi?

Stropił się Bolski na krótką chwilę, wypełniwszy ją jednak spojrzeniem, pełnem cichej zadumy; ponieważ poddawał się sugestji własnych słów i uradowany bujną kwiecistością własnego kłamstwa, zaczynał sami w nie wierzyć zczasem, jakby się sam upajał wyczarowaną słowami wizją, miał więc przez chwilę niezrozumiały żal do panny Relskiej za zapytanie, czemu tak mówił? — jakby się zdumiał, jak można nie uwierzyć w prawdę jego kłamstwa, albowiem i ono wydawało mu się czemś dla szarzyzny ludzkiej wspaniałem i nie podlegającem roztrząsaniu, ponieważ od niego pochodzi i jest jak świetna perła, z poetyckiego wyjęta skarbca.

Dlatego też Bolski mówić zwykł zawsze niemal łaskawie, jak ktoś, co się sam poniża i wchodzi między prostaczków, aby im rzucić strzęp z owych bisiorów, w które był strojny i w których chodził jak prawowity książę, pomazaniec boży, pyszny duch, kochanek szczęścia, oblubieniec miłości, dusza wybrana.

W tej chwili mówił “wyjątkowo”, jak równy z równym, jakby obliczył, że te dziecinnie patrzące oczy nie dojrzą jego królewskiego stroju i jakby się bał, że niepojęta dla niego, niewiadomo skąd rodem duma tego dziewczęcia gotowa się w dziecinnym porywie z jego mierzyć dumą. \

Więcej uczynił, bo, żeby uwieść tę prostaczą duszyczkę i nauczyć ją dalekiego spojrzenia poza sielską anielską zagrodę, gdzie chamska woń dziko rosnącego kwiecia tłoczy powietrze i nauczyć ją widzenia świetności, wyczarowanej poetyckim mózgiem, rozumienia rzeczy subtelnych i trudnych do pojęcia, — na jej się nastroił ton, nieszczęśliwie rozpłakany, za«( cnie i tkliwo uczciwy.

Już nie widział w tej reżyserji płaskiej chytrości człowieka, który zna wszystkie ścieżki i ścieżynki, wydeptane od wieków i wiodące zawsze do jednego, w pustem bowiem sercu, które niczem, najcieńszą nawet nitką, nie było z niczem związane i z nikim, chował cały magazyn wyświechtanych teatralnych rekwizytów, które wynosił na światło bez porządku, dorywczo, lekkomyślnie, dla zabawy, czy dla urządzenia jakiej takiej tragedji. W duszy młodego Bolskiego odbywał się wieczysty, niespokojny ruch, który mu nie pozwalał dotknąć nogami ziemi i wytrwać w miejscu choćby tak długo, ile potrzeba na namysł o sobie.

Niczego Bolski tak nie znosił instynktownie, jak rozmyślań nad sobą samym, nad tem szczególnie, co się z nim kiedyś ma stać. Myślał chwilą i chwilą żył, pochylony nad nią, jak motyl nad kielichem kwiatu i w ten sposób rozdrabniał życie, rozdrabniał radość i cierpienie, wiarę i miłość; nie znał pasma, ani ciągu, ani długiej drogi, ani uciążliwego lotu, tylko dreszcz, moment, skok na najbliższą kwietną kępę i lot tęczowego kolibra.

Rozdrabniał się i nie pojął z atomów, że są bryły; cierpiał szybko schnącą łezką, radował się uśmieszkiem, który umierał już w chwili— narodzin, kochał westchnieniem i nienawidził poetycką klątwą, która mu się wydawała gromem, wmawiając w siebie równocześnie, że miłość jego świat ruszy z posad, a nienawiść zabija…

Jakaś z każdym dniem słabnąca, schorowana ambicja, gdzieś w zaułku duszy mieszkająca w chwilach, kiedy był sam, cichutkim głosem przypominała mu, że się człowiek urobić powinien własnemi rękoma w twardą, krzemienną bryłę charakteru, z której iskry lecą snopem, kiedy jej dotknie wrogie żelazo; kiedy taki poszept usłyszał Bolski kiedykolwiek, uciekał przed nim w rozgwar i krzyk i wrzawę, uciekając przed tem, czego się lękał jak śmierci; przed wysiłkiem. Czuł przytem, że wysiłek czyha wszędzie, że pracą ogromną duszy ludzkiej jest każda łza i każdy krzyk radości, plon wielkiego, niezmiernego trudu o zgiętym krzyżu i w pocie czoła, — więc ani się radował, ani płakał, ani się wzruszał, lenistwu serca przysiągłszy bez słów, że go nie utrudzi żadnem wzruszeniem, które pije ludzką krew serdeczną i żywi się| słonecznym okruchem duszy, jak nocny upiór. Przesiał się więc wzruszać i kostniał, kostniał powoli, niewidocznie, zachowując giętkość potrzebną na wytworny ruch i siłę płuc, potrzebną do króciutkiego oddechu; nie był zdolny do pełnego życia, które trudzi ręce, łamie krzyże, wyczerpuje serce i nie był zdolny do pojęcia takiego niezmiernego trudu u innych. Widział człowieka w pomniejszeniu, zdrobniałego jak słowo, rymujące się z nim i nie pojmował w nim niczego, wszystko w nim lekceważąc. Najmniej go obchodziło cudze szczęście, jeszcze mnie cudza wiara. Przenikliwie, jak zdolny aktor, umiał naśladować z małpim talentem pozory głębokich wzruszeń, bez drgnienia serca; po chwili jednak, jakby się zaplątał wśród lian w nieznanym lesie, nie umiał się już wydobyć z koła, w które sam wszedł dla zabawy, więc się wikłał i coraz to nowe rodził pomysły, nienawiści przechodził do obojętnej wzgardy, od miłości do leniwego ziewnięcia, kiedy go zmęczyło udawanie i znękała męcząca poza.

Nienawidził jeszcze wczoraj Tomasza Relskiego na straszliwych fundamentach oparłszy swoją nienawiść i, wedle własnego sądu, z zimną mądrością wynalazłszy jej dowody, lecz dziś jużby nie umiał sformułować ich równie ściśle, a chociażby podobnie! Jutro może będzie go nienawidził jeszcze bardziej, tego — jeszcze nie wie, lecz dziś mu ten kaleka, śmiesznie płaczący olbrzym, obojętny jest jak drzewo, w które piorun uderzył i oddarł od niego konar, precz go odrzuciwszy.

Z wczorajszej rozmowy z Relskim pozostała tylko chęć płaska i mała dokuczania starcowi, ugodzenia go w sam środek serca. Czuł, że w tej chwili, kiedy swojem rafinowanem słowem, chytrem złą chytrością, burzy spokój tego oto dziewczęcia, czyni to samo równocześnie z Relskim; stosunek ten przetłumaczył sobie natychmiast na literaturę, przypomniawszy sobie historję portretu, który przekłuty szpilką w okolicy serca przenosi ból, a potem śmierć na żywą osobę. A panna Relska była duchowym portretem tego zbolałego człowieka, który wyglądał, jak samo cierpienie.

Z gąszczu nieporządnych rozmyślań Bolskiego wyłonił się wreszcie żywo ten literacki efekt, obiecujący mu rozrywkę niecodzienną i ciekawą; przy tem wszystkiem rad był ujrzeć fascynującą siłę swoich doświadczeń, użytych w stosunku do tej dziewczyny, pięknej, na swój sposób mądrej, silnej moralnie i niezwyczajnej.

Jak strzelca upaja widok niezwykłego typu i spotkanie z pyszną zwierzyną, widzianą po raz pierwszy, której ścieżek nie zna, tak się Bolski upajał myślał o tem, jaką radość mu sprawi osaczenie tej “polskiej kobiety” z marmurowem czołem i uczciwemi oczyma.

Przez myśl mu nie przeszło, że białość tego dziewczęcia jest jej skarbem, dumą, warunkiem życia, wrażliwością gronostaja, jedynemi wianem, zdobyczą, wyrwaną z nędz i nieszczęść, bo gdyby był o tem pomyślał nawet, że każde słowo jego i to, co w niem drga, jest jakimś szlachetnym kruszcem, rzucanem na wagę. Rozpoczynał grę miłosną, bardzo trudną i uciążliwą, uważał więc, że i z siebie coś wnieść musi w ten dramacik, aby miał formę piękną i wytworną, i że się uszczupli jakim takim trudem, co z jego strony będzie dość, choćby za największą miłość tej panienki, w której mógł być rozkochany jego ojciec, bo miał siedemdziesiąt i dwa lata i którą mu mógł zapisać w testamencie, bo testament, to jeszcze nie ślubna intercyza.

O to, żeby się sam przejął ową grą, nie miał obawy. Ta kobieta nie była jego typem, — była za prosta i to tą anielską prostotą, której nie znosił, choćby dlatego, że jej nie pojmował, rozumiejąc, że to anielstwo bezbronnem jest i nieporadnem, wobec wielkiej maszyny życia, z której tylko wielka przezorność, zimna mądrość i skomplikowana gra wydobędzie wszystką rozkosz, człowiekowi należną.

Nie wyobrażał sobie Bolski, jak można iść naprzeciwko czerwonookiego potwora, leżącego na skarbach, z kwiatem w ręku, z poczciwem słowem na zalęknionych ustach i z anielskim uśmiechem na rozanielonej twarzyczce. Posyła się w jaskinię życia albo straceńca, nagiego aż do pasa, z młotem w ręce, parjasa pracy, który cierpliwy, do męki nawykły, wlecze się tam ze śmiertelnym uporem po trupach poprzedników, a on, Bolski, napisze zato o nim wiersz i pokrzepi go słowem na drugą wyprawę, albo też — na łów wybiera się człowiek mądry, sportmen szczęścia, opancerzony przeciwko wzruszeniom, człowiek gibki, czujny, rozważny i dzierżący w ręku silną szpadę, zaskrzepłą kąśliwą żmiją, osadzoną ogonem w pysznie rzeźbionej gardzie. Nie rozumiał jednak cierpliwej pracy, skupionej, cichej, prowadzonej poprostu, wedle jakichś wesołych piastowskich tradycyj pracy, której się zdaje, że jest bohaterstwem, bo na nią patrzą niewieście oczy, niebieskie, załzawione, ot takie właśnie — jej oczy.

Patrzyły na niego w tej chwili jasno, jak gdyby Jadzia, wytłumaczywszy Bolskiemu, że treść listu pułkownika została nakazaną, chciała mu rozjaśnić przed oczyma całą biel swego serca, którego nikt jeszcze nie dotknął spojrzeniem, ani słowem, chyba jakąś ukrytą tęsknotą, o której ona nie wiedziała, Patrzyła mu w oczy szczerze i dziwnie serdecznie w tej chwili zrozumiawszy z jego słów, że ma serce pełne niepokój u, które żywi krwią swoją jakieś wielkie smutki. Sprawę o siebie odsunęła więc w myśli na plan dalszy, gdzie się gromadzą urojenia, tęsknoty i wizje i dokąd człowiek zachodzi w chwili rozmyślań przed snem lub w chwili, kiedy, słońcem dokoła objęty, oczy przymknie i odbywa podróż w marzenie i w zaświaty; teraz zaś, patrząc na tego dziwnego młodego człowieka, z bladą twarzą i z mgłą na oczach, pomyślała, że ten wielki poeta, któremu do kolan ludzie się kłonią, ma takie dziecinne serce, jak i ona, że ma pragnienia, które są bezsilne i że się męczył gdzieś daleko od ojca, od ziemi, nikogo nie mając, komuby mógł powiedzieć wszystko, wszystko. Zdawało się jej w tej chwili, że widzi to serce zbliska i że widzi je biedne.

Sam zresztą w tej chwili zaświadczył Relski jej myślom, mówiąc:

— Niech mi pani pozwoli sobie dziękować, bo jeśli mi do pani nie wolno będzie mówić, tak, jak musi mówić człowiek samotny, to do kogóż z tem pójdę?

— Czemu do mnie? Nie wie pan, kto jestem. Tomasz z Kempis powiedział: “nie każdemu otwieraj serce swoje”.

Ten Tomasz z Kempis wszedł w ich rozmowę, jak jeszcze jeden niepotrzebny gość.

Pomyślał Bolski, że do czterech rezydentów, ten piąty, zacytowany z odpowiednią, nabożną powagą, nadaje się w sam raz do kulawego towarzysza.

— Wiem, — odrzekł smutno — tak powiedział. Lecz mnie ojciec prawie, że oddał państwu w opiekę, zdaje się nawet, że ojcu pani przedewszystkiem.

— Tak, — rzekła Jadzia uroczyście — tatuś przysiągł panu pułkownikowi.

Bolski nie umiał ukryć zdziwienia.

— Przysiągł? na co?

— To tatuś panu nie mówił? Pan pułkownik kazał przysiąc memu ojcu, że będzie nad panem czuwał i nad ziemią. l

— Nade mną?

— Aby się panu, ani tej ziemi nie stała krzywda.

— O łotr stary, jednoręki łotr! — pomyślał Bolski i aż usta zagryzł, głośno zaś rzekł:

— Niech Bóg zapłaci. Jestem teraz bezpieczny i spokojny, choć ani mnie, ani tej ziemi nic nie grozi. A ziemi, w której jest grób mego ojca, sprzedawać nie będę.

— Tobie niech Bóg zapłaci, dobry człowieku! — pomyślała Jadzia i nie śmiejąc tego powiedzieć, wyraziła każde słowo zosobna serdecznie dobrem spójrzeniem, które Bolski pojął, bo było jasne i promieniste, zrozumiawszy równocześnie, którędy wiedzie droga do tej duszy, podobnej do umajonej, białej kapliczki, w której się pali niezmąconym płomieniem wieczysta lampa serca i w której szczęście, zawsze cudze, ustawione jest na ołtarzu.

Ogarnęła go złość, kiedy się dowiedział, że go jak nieporadne dziecko oddano pod opiekę tych ludzi, uformowanych dziwacznie, niezdolnych do pojęcia jednego jego słowa i tą złością sycił w tej chwili swoją nienawiść do Relskiego.

Tem też uprzejmiej rozmawiał z córką i tem strojniej barwił teraz każde swoje słowo smutkiem, zauważywszy, że najbardziej kunsztowny wiersz nie przemówi tak do tej polskiej, marmurowej dziewicy, jak obwieszony łzami smutny okres, który jest ślepy jak nieszczęście i dźwiga na barkach cały stos boleści.

— Dlatego tak tu do was śpieszyłem, — mówił dalej, patrząc w mrok, który się już w izdebce rozrządzał bezgłośnie, — żem się stęsknił za prawdziwem ludzkiem sercem.

— Czy na świecie ludzie są bez serca?

— Znalazłem raz jedno, — rzekł, jakby po chwili wahania, Bolski, — i żyłem wiarą w nie.

Czekał na zapytanie Jadzi, która już prawie zaczęła mówić, lecz zdławiła szept w ostatniej chwili; poznał, że jest tych spraw ciekawa, lecz. nie ma odwagi. Zaczął więc mówić sam tym przyjaznym głosem, monotonnie smutnym, jakim się czyni zwierzenia bratniej duszy i serdecznemu człowiekowi.

— Znalazłem je w tłumie, — mój Boże! — poco ja właściwie to wszystko pani mówię?

— Niech pan mówi, — rzekła Jadzia głosem, w którym nadaremnie chciała ukryć wzruszenie.

— Nie chciałbym mówić o śmierci, bo mówię o tej chwili życia, w której we mnie coś skonało. Zbyt ufałem. i wierzyłem zbyt mocno, ufałem aż do szaleństwa i wierzyłem aż do rozpaczy, aż nadszedł taki jeden dzień, kiedy mi w oczach świat pociemniał, a wszystko się uczyniło szare, jak zło. Zwykła kolej losu, stare dzieje. Wtedy poznałem, co jest łza.

— Płakał pan? — spytała Jadzia cichutko, zaledwie dosłyszalnym szeptem.

— Płakałem, — odrzekł Bolski poprostu i wpatrzył się smutno gdzieś w bezkres, jakby tam ujrzał widma ż dawnych dni, które go przyszły nawiedzać w przedwieczorną porę.

Nie mówił przez dłuższą chwilę, jakby chciał dać Jadzi czas do należytego przeglądu wypowiedzianych bolesnych słów, które wprawdzie nie mówiły o niczem wyraźnie, lecz każde wyglądało tak,/jakby zostało z korzeniem wyrwane z serca.

Jadzia namyślała się długo, ręką przetarła czoło i odważyła się wreszcie na zapytanie:

— Czy to była kobieta?

Bolski zbyt już daleko zaszedł w rolę, aby w tej chwili parsknąć śmiechem, coby był uczynił bez namysłu, gdyby mu nie było żal włożonej w poetyckie kłamstwo pracy. Poza tem uczuł naglą litość dla tej dzieweczki prostodusznej, pytającej go, czy cierpiał dla kobiety, patrzącej na niego z niezmiernem, serdecznem, niefałszowanem współczuciem.

Jadzia miała już wypieki na twarzy.

Bolski nie odpowiedział na pytanie, jakby się bał, że odpowiedź jego mimowoli może brzmieć zbyt wesoło, nieodpowiednio do powagi chwili, więc tylko skinął parę razy głową, smutnym, zrezygnowanym ruchem.

Pasmo jedwabistych, lśniących włosów opadło mu przy tym ruchu na czoło wysokie i blade; mrok już otoczył jego głowę, tak, że tylko blada twarz jaśniała w nim zmatowaną bladością. Był w tej chwili dziwnie piękny. Włóczył się dotąd po rozmaitych zagonach na połów pięknych słów, które dobierał ostrożnie, nie wiedząc dobrze, do kogo mówi; ośmieliła go teraz mroczna godzina szarzejącego wieczoru i świadomość, że już tę dziewczęcą lutnię, dźwięczącą cichutko za muśnięciem wiatru, nastroił na swój ton, więc jak biegły szermierz, który czynił dotąd nieznaczne ruchy, dłonią, oczy zaś wytężał, szukając serca przeciwnika, w które ugodzi w odpowiednim czasie, jak mistrz, który palcami przebiegłszy po strunach, nagle odjął od arfy drżące palce i ucichnął na chwilę, aby wnet jak dwojgiem szponów szarpnąć złote struny: — tak on, po długiej chwili milczenia, ruchem ostrożnym a niezawodnym rzucił na nią niewód ze splątanych słów, niedomówień, ech i dźwięków.

— …Rwałem własnemi rękoma serce i rzucałem jej pod nogi mówiąc: weźmij je, gdyż jest twoje; okradałem własną duszę i zanosiłem jej wszystko, co w tej duszy takim lśniło blaskiem i oddawałem jej na kolanach, Bogiem się świadcząc, że nie mam więcej. Aż zapragnęła moich łez. Płakałem po nocach, jak dziecko, gdyż wierzyłem tylko w Boga i wierzyłem w boski cud: w miłość. I tego jej było za mało…

— I tego jej było za mało… — szepnęła Jadzia, jak echo, ze zdumieniem i z bólem w głosie.

— Dobrze jest! — pomyślał Bolski i mówił dalej, jakby nie słyszał słów Jadzi. — …To był ostatek z moich skarbów, tych trochę łez. Modliłem się nocami, wśród śmiertelnej udręki o coś, czego na świecie niema, co jest jaśniejsze od słońca i bardziej krwawe od serca, aby jej to zanieść i w wielkiej pokorze prosić, aby wzięła to z moich rąk i uwierzyła za to w miłość moją. Nie było jednak rzeczy takiej ani na ziemi, ani na niebie, więc się włóczyłem nocami pod jej okna, jak biedny, hiszpański pies, gardło mając ściśnięte żalem, oczy pełne łez, przed sobą smutek, a za sobą rozpacz, cieniem chodząca. Po wszystkich drogach świata szukałem jednego ludzkiego serca, a kiedy je znalazłem… (Bolskiemu załamał się głos w tem miejscu). A kiedy je znalazłem… Nigdy nie cierpiał człowiek bardziej ode mnie w owym czasie…

— Nie kochała pana nigdy?

— Czy ja wiem? Może jeden dzień, może godzinę, może jedną chwilę. To tylko wiem, że mi za jej sprawą z duszy został strzęp, a ze. mną głuchy, zły ból, nie odstępujący ani na chwilę, czyhający na mnie wszędzie i o każdym czasie, ten ból, który cichym złym szeptem jedno mi doradzał: śmierć.

— Jezus Marja! — krzyknęła Jadzia, zduszonym głosem.

Bolski oparł głowę o ręce i trwał w bezruchu, jak gdyby na dźwięk tego słowa zawyło w nim wszystko od nagłego cierpienia; oddech jego był spokojny, lecz w mroku mogło się było zdawać, że ten człowiek płacze.

Jadzię ogarnęło jakieś wielkie rozczulenie, do oczu jej gwałtem nabiegały łzy; głuche, wielkie cierpienie Bolskiego wzruszyło ją do głębi, tak, że ją opanowała nagle jakaś uporczywa konieczność pocieszenia tego biednego człowieka, którego wielkość ujrzała sponiewieraną przez ludzkie zło, o jakiem nie miała pojęcia, którego sobie nawet nie mogła wyobrazić. Wydał jej się Bolski w tej chwili małem, biednem chłopięciem, skrzywdzonem i zbiedzonem, bezradnem i nięszczęśliwem. Nigdy nikt się przed nią nie skarżył, więc ją tem więcej poruszyła ta opowieść o sponiewieranem sercu, wypowiedziana głosem, drgającym od męki, zmartwychwstającej z upiorną siłą w każdem słowie. Zapomniała o wszystkiem innem, przestała się dziwić, że ten człowiek, ż którym po raz pierwszy w życiu dzisiaj rozmawia, wyznaje jej serdeczne tajemnice, rozumiejąc, że w istocie niema się poskarżyć komu innemu, nikogo nie mając na świecie. Czuła wdzięczność, że jej to wszystko powiedział, jej, która rozumie serdeczny ból, jak nikt inny, lecz tak jest biedna, że nie umie w zapasie prostych swych słów znaleźć tego, które koi ból, przyłożone do serca, i które wonią oszołamia i pozwala zapomnieć o cierpieniu. Płakało jej serce nad tym biednym człowiekiem, ona zaś w wirze myśli szukała dla niego ratunku.

Nagle tedy, jakby przypomniała sobie lekarstwo, wydobyła z głębi serca słowa Rajdy, które ukryła w sercu, jak złote ziarno, więc niemal uroczyście, podniesionym głosem, jakby chciała zagłuszyć echo słowa “śmierć”, które Bolski wypowiedział przed chwilą, rzekła:

— Od śmierci silniejsza jest miłość!

Żadna prawda nie została wypowiedziana z takiem wewnętrznem, głębokiem przekonaniem i z taką siłą wiary, z jaką te słowa wypowiedziała Jadzia. Usłyszawszy je, Bolski się zdumiał na jeden moment, lecz nie okazawszy tego, rzekł:

— Serce pani jest przeczyste, dlatego pani w to wierzy.

— Uwierzyć musi każdy człowiek, — odpowiedziała Jadzia spłoniona. Bolski zaczął smutno:

— Zostałem sam. Wycierpiałem wiele. Śmierć znajdę wszędzie, bom ją i tu zastał, czekającą niecierpliwie, lecz gdzie znaleźć można tę miłość, silniejszą od śmierci?

Spojrzał na Jadzię, jakby wyczekując odpowiedzi; w skroniach jej waliło młotem, oczy miała rozszerzone i nie odpowiadała.

— Gdzie się kryje, kto o niej wie? mówił Bolski z wielką tęsknotą w głosie. — Wiele jest serc powołanych, lecz mało wybranych. O, jak strasznie jest zwątpić w serce ludzkie, o, jak strasznie! Życie bym oddał za wieść o takim cudzie, ukrytym gdzieś na jakimś Soria–Moria, gdyż żyję w pustce, płaczę w cichości, cierpię bez celu. Uratowanym byłby człowiek, panno Jadwigo, gdyby mógł ukochać chociaż tęsknotę, lecz i tęsknoty wysnć nie można z duszy, w której jest mrok, żal, cisza i/ból. Lecz poco ja to wszystko pani mówię? Ma pani słońce w duszy i słońce ma pani w oczach, a tu przyszedł taki kaleka i truje panią powieścią o złej nocy. Niech mi pani przebaczy, panno Jadwigo.

Mówiąc to, wyciągnął do niej rękę i dotknął jej ręki leciutko, jedwabistym, nieznacznym ruchem, i odjął ją powoli, poczuwszy, że po jej ręce, przy dotknięciu, przebiegł nagły dreszcz.

Potem powstał ciężko, jak człowiek, bardzo zmęczony, któremu się nigdzie nie śpieszy, i wziął kapelusz, obok leżący.

— Niech mi pani naprawdę przebaczy, ale to szara godzina winna temu, nie ja. Nie poskarżę się już przed panią nigdy… Niech pani śpi spokojnie… Ojcu niech się pani ode mnie pokłoni… Dobranoc pani.

Jadzia stała przed nim bardzo poważna i miała na twarzy taki wyraz, jakby chciała jeszcze coś powiedzieć, więc Bolski, ująwszy ją za rękę na pożegnanie, przedłużał je.

— Niech pani śpi spokojnie, — rzekł cicho, — i mnie niech pani życzy tego samego, a może panią Bóg wysłucha. Moje modlitwy o to nie zostały wysłuchane.

Jadzia nakryła powiekami oczy i z trudem wymawiając słowa, rzekła cichutko:

— Będę się modliła za pana…

Bolski pochylił się szybko do jej ręki, zanim miała czas pomyśleć, co chce uczynić i ucałował ją.

Potem, jakby jej nie chciał okazać wzruszenia, wyszedł szybko, zatoczywszy się u drzwi, jak błędny.



XVI


Nieopodal spotkał Szoka, który się włóczył po ścieżkach bez celu i krzywiąc głowę, przyglądał się jednem okiem grze świateł przedzachodniej wśród chmur, jak wypłowiały, z wytartem pierzem kogut wygląda jastrzębia, śmiesznie przekrzywiwszy łeb; od czasu do czasu, trzymanym w ręku prętem ścinał purpurową głowę maku i szedł dalej, pogwizdując.

Przystanął, ujrzawszy Bolskiego, wychodzącego z oficynki Relskich i zdziwił się; zdumienie jego urosło, kiedy rozpoznał w szarzyźnie mroku, że Bolski ma twarz rozradowaną i zadowoloną.

— Znalazłeś brylant? — spytał Szok, — czego się radujesz?

— Może i znalazłem, — odrzekł Bolski i wziąwszy Szoka pod ramię, podprowadził go w pustą aleję, gdzie ich nie można było dojrzeć z okien oficynki, — i to prawdziwy brylant, czystej wody.

Zrozumiawszy, Szok się uśmiechnął; przyjrzał się strojowi Bolskiego z widocznem lekceważeniem i zagwizdał.

— Byłeś z wizytą?

— Można to nazwać wizytą. Panienka była sama,

— A jednoręki gdzie?

— W polu, pracuje na mnie.

— A dziewica co robi?

— Modli się za mnie.

I zaśmiali się obaj, bardzo cicho, Bolski nawet rozejrzał się, czy gdzie jaki Kusztyk lub inna mara nie wylezie z chaszczów. Szok patrzył na Bolskiego już z uznaniem i jakby z radością.

— Jeśli się ona modli za ciebie, — rzekł — będziesz z pewnością zbawiony.

— Ja ci też za to ręczę.

— Na coś ją wziął? Hę?

— Na współczucie — odrzekł Bolski z zadowoleniem i uśmiechnął się. — Słuchajno, Szok…

— Oto moje ucho!

— Może się zdarzyć, że panna Relska zechce kiedy rozmawiać z taką hieną, jak ty; kobiety mają nieprawdopodobne pomysły, — wtedy Szok, musisz łgać.

— Na jaki temat?

— Na ten sam, na który ja łgałem. Uczyń to dla przyjaciela; pamiętaj, że jestem nieszczęśliwy w miłości.

— Stary kawał, — wtrącił Szok.

— Dla niej najstarszy jest jeszcze za nowy, to jest małe dziecko, które ma bardzo wielkie serce i nie wie, co z tem zrobić.

— Tyś ją już pouczył?

— Niech Pan Bóg broni. Co cię to zresztą obchodzi? Pamiętaj tylko, że niema nieszczęśliwszego człowieka nade mnie.

— Czy płakać mi wolno, kiedy jej to oświadczę?

— Głupiś!

— Rozumiem, to ona ma płakać. Powiadam ci, że się Pan Bóg nad tobą ulituje, kiedy ja zacznę wykładać o twojem nieszczęściu. I z miłości jesteś nieszczęśliwy?

— Nie mów co, jak i kiedy, bo i tak nic nie.] wiesz, ale z miłości.

— Ona umarła?

— Kto taki?

— No ta, którą kochałeś? Muszę wziąć przecież dokładną miarę na twoje nieszczęście. Wiesz, że z tych czasów, kiedy tak cierpiałeś z miłości, pozostało ci pięć siwych włosów i ta zmarszczka na czole. Przysięgam ci, że to z tych czasów, pamiętam, jakby dziś.

Bolski śmiał się cicho z bezczelnych dowcipów Szoka i zdjąwszy kapelusz, chłodził głowę w rzeźkim chłodzie wieczoru, czuł bowiem, że godzinną rozmową jest nieco znużony i nerwy w nim jeszcze drżały, które zwietrzywszy kobietę, nie mogły się jeszcze uspokoić.

Wlokąc się powoli u boku Szoka, który dreptał na pałąkowatych nogach, — ostrożnie patrzący w głuchą ciemność krzewów i bojaźliwie nasłuchujący każdego szmeru, kiedy spłoszony kos porwał się nagle i odlatał w zaciszniejszą kryjówkę, pomyślał Bolski, — że pana Relska jest bardzo ładna; dziecinna twarzyczka, objęta płomieniem rumieńca, miała w sobie jakiś święty wyraz nieskończonej dobroci,—patrzącej oczyma jasnemi, jak dwa przeczyste, źródła. Najpiękniejszą była w chwili, kiedy dziecinne spojrzenie ustroiła w dostojną powagę, obiecującą mu modlitwę — za niego. Zdawało się Bolskiemu, że go wspomnienie tego “świętego obrazka” trochę rozmarza, tak, że westchnął nieznacznie, co w tej chwili zastanowiło Szoka, bacznego na wszystko.

— Bolski, — rzekł, — niedobrze jest wzdychać po nocy.

— Bądź spokojny, ja już z tego wyrosłem.

— Powiedzże mi, jaka ona jest?

— To jest taka mniszka, która czeka, aby ją porwał królewicz.

— A stary Relski jest smok?

— Zdaje mi się, że ona myje twarz tylko święconą wodą, ale na dziewicze serca święcona woda, uważasz, jest na nic.

— Nie miałem z święconą wodą nigdy nic do czynienia, ale uważam. I tak sobie myślę, że ona jeszcze zupełnie nie zmarniała w tym pałacu inwalidów i że musi na nią przyjść taki czas, kiedy jej te graty obrzydną. Masz szczęście, boś przyjechał w sam czas, tylko po jakiego djabła mnie tu ciągnąłeś ze sobą? Przyzwyczajać mnie chcesz do śmierci, czy co? Czy może dla kontrastu? Bo wprawdzie i ja jestem przystojny, ale ty przy mnie jesteś Apollo, choćby dlatego, żenię masz kaprawych oczu. Ale zrób co ze mną, bo ja tu nie wytrzymam; albo załóż kawiarnię z bilardem, z whisky i panienkami, albo jedźmy stąd czem prędzej. Sam tu także długo nie wytrzymasz, bo ci ubranie wyjdzie z mody. Bolski! co? .

Bolski rozmyślał nad czemś i nie zwracał uwagi na szczebiotanie Szoka, który się bał po nocy mówić głośno, więc mówił zciszonym głosem, z którego czasem przez szczerby w uzębieniu wybiegał nagły syk, albo charkot. Alojzy Szok miał bowiem gardło spalone do cna alkoholem i nikotyną. Zapalił właśnie papierosa i zirytowany milczeniem Bolskiego, począł się nad sobą użalać, z początku spokojnie, jak człowiek świadom krzywdy, po chwili jednak już wpadł w pasję, aż skończył tonem rozpaczliwie płaczliwym.

— Spodziewałem się prędzej, że umrę (Szok splunął ukradkiem), niż tego, że będę w kraju. Ojoj! Kraj się pewnie okropnie cieszy, że przyjechał z Paryża Alojzy Szok i rezyduje u swojego przyjaciela na galicyjskiej wsi. Co to jest wieś? Świństwo! Na wsi można umierać, to rozumiem, ale nie można żyć; ziemia jest zgniła i śmierdzi, dzień jest za jasny, a noc jest za ciemna. Widziałeś gdzie taką ciemną noc? Do tego wszystkiego człowiek jest na wsi zawsze sam i nie mając z kim, musi rozmawiać ze sobą, co jest czasem taką samą przyjemnością, jak rwanie zębów, jednego po drugim. Poco mnie tego? Ty masz interesy, dostałeś spadek, no to siedź, ale ja tu poco? O pannę Relską nie będę się starał, bo mi się nie chce. Ha! ha! Ona nie jest w moim guście. Zresztą ja mam narzeczoną. Ale ja się tutaj rozchoruję, bo mam wrażenie, że mnie z twojej łaski zamknęli do szpitala warjatów, gdzie ich było czterech, a teraz jest sześciu, bo i ty zwarjowałeś. Nie możesz tego klasztoru rozpędzić na cztery wiatry? Ja ci mówię, że zanim ich zjedzą wszy, to oni przedtem zjedzą ciebie; ja ci na to daję słowo honoru. Widziałem dzisiaj, jak ten szewc, ten Kusztyk, ta psiakrew jadł obiad, powiadam ci, szkoda, żeś ty tego nie widział; najstarszy lew u Barnuma nie je tyle i tak łapczywie, jak ten łapserdak; mówię ci, wymów sobie u nich trochę miejsca na grób, bo ci niezadługo zjedzą nawet ziemię.

— Cicho bądź, Szok! — wtrącił Bolski, siadając na ogrodowej ławeczce, wciąż zamyślony i tylko jednem uchem słuchający bredzenia przyjaciela. Szok stanął przed nim i oparłszy się na lasce, mówił nieustannie i w coraz szybszem tempie.

— Dlaczego mam być cicho? Chciałem ci to powiedzieć już dawno, tylko nie miałem kiedy. Ja muszę o ciebie dbać, bo ty niczego sam nie zobaczysz; powiadam ci, daj ty każdemu z nich sonet na drogę, potem sprzedaj tę przeklętą wieś i skończ z tym interesem.

Bolski się obudził; na wzmiankę o sprzedaży wsi, przypomniał sobie to, o czem mu mówiła Jadzia, że stary Relski ma uważać, “aby się ziemi nie stała krzywda”.

Kiedy jechał tu z Paryża, rozmyślał już o tem, że sprzeda tę ziemię, która mu jest na nic. Po śmierci ojca, sądził, że ze sprzedażą mu będzie trudno, że ją wydzierżawi, lub coś podobnego uczyni; rozeźlił się na wiadomość, że Relski ustanowiony został strażnikiem tej wioszczyny i w tej samej chwili, kiedy zdumiony słuchał słów Jadzi, postanowił, że sprzeda wieś przy pierwszej sposobności.

— Słuchajno, Szok — rzekł — tu w pobliżu jest jakieś miasteczko, przez któreśmy przejeżdżali. Musisz tak którego dnia pojechać, ale w największej tajemnicy i rozpytać się, jak to się tam robi ze sprzedażą ziemi.

— Wysyłasz mnie do Chanaan — odpowiedział Szok, — ale dlaczego w tajemnicy? Jest twoje i chcesz sprzedać, poco tu tajemnica?

— Tak trzeba, wiem, co robię.

— Pewnie, że wiesz, — niech będzie. Kiedy mam jechać?

— Przy. sposobności. Dasz sobie z tem radę?

— Chcesz, to ci sprzedam jeszcze tych czterech

— odrzekł Szok i uśmiechnął się z lekceważeniem — ale co to znaczy, czekać do sposobności? Sposobność jest, bo się tobie tak spodobało. To wystarcza.

— Wiem to i bez ciebie, — odrzekł w zamyśleniu Bolski, — ale z tem trzeba jeszcze czekać.

Szok spojrzał przez ciemność przenikliwie na jego twarz i namyślił się.

— Rozumiem, — rzekł, — jeszcze z tem potrzeba czekać.

— Nic nie rozumiesz, daj pokój.

— Dobrze, już nic nie rozumiem. Ale ty pamiętaj, żebyś ocenił przyjaźń! Przez ten czas, przez który tu jestem, mózg mi zjełczał, a dusza we mnie wyje; ja po nocach nie mogę spać, czytać niema co, gadać niema z kim. Twój pomysł, aby z tobą jechać, to było moje nieszczęście. Poco ja właśnie ciebie spotkałem na mojej drodze? Kto cię o to prosił, abyś mnie tu wlókł? Mnie się czasem płakać chce, bo to jest rozpacz, rozpacz, rozpacz. To jest jednem słowem świństwo. Kłosy będę na polu rachował, czy co? Krowy będę pasł? Ja nie chcę być złym prorokiem, na psa urok, ale ja ci powiadam, Zygmunt, a ty mi wierz, że jeśli tu będziesz długo siedział, to zaczniesz pisać wiersze na pochwałę gnoju. Na polskiej wsi niczego innego się nie dorobisz. Taka wieś, to jest niebezpieczna rzecz, bo cię zarazi jakimś takim tyfusem, w którym będziesz bredził o kwiatach i będziesz śpiewał krakowiaki. Słowo ci daję, mówię z serca. Tu są inni ludzie, z przed stu tysięcy lat, pewnie jeszcze Obrośli, jak małpy, a że ich jest wielu, to cię zniszczą. Daj niedźwiedziowi orchideję, zobaczysz, co z nią robi, kiedy on lubi sękaty kij, wyrwany z korzeniami. O siebie ja się nie boję, bo mnie się nic na świecie nie czepi, ale o ciebie, to się boję naprawdę; ty jesteś człowiek miękki i nie jesteś wyleczony z tej dziedzicznej gruźlicy, która się nazywa tradycją, a wlazłeś właśnie w jej gniazdo. Na co ci tego? Ty jesteś zachodni człowiek, poco się odwracasz wtył? Chcesz widzieć, jak wygląda pogrzeb? Nie widziałeś nigdy? Idź na Pere Lachaise, — będziesz widział. Ty ich nie potrzebujesz, więc się nie odwracaj, aż oni kiedyś, kiedy będziesz bardzo wielki, przyślą do ciebie poselstwo i będą cię prosić, abyś przyszedł ocalić naprzykład Kraków, ale przedtem naco ci tej hołoty? Je m’en fiche! — Bolski. Tę wieś, to j abym najchętniej podpalił, aby takie szpitale znikły z powierzchni ziemi, bo tu się gnieździ zaraza. Dobrze powiedziałem, zaraza!

Bolski zajęty był rozmyślaniem, tak, że tylko od czasu do czasu uśmiechał się, słuchając narzekań Szoka; zdecydował się wreszcie na coś, bo powstawszy, położył rękę na jego ramieniu. Szok przerwał potok wymowy i nasłuchiwał usłużnie.

— To wszystko, coś mi powiedział, ja już słyszałem, mój kochany.

— Ale mnie serce boli, — wtrącił Szok boleśnie.

— Mnie także, ale o tem później. Słuchaj no, Szok, ja jestem bardzo zmęczony i chciałbym pójść spać.

— To jest ideja.

— Nie przerywaj. Kochasz mnie, Szok?

Szok się uśmiechnął dość jadowicie, ale “do środka”.

— Jak własne dziecko. Daj ci, Boże, aby cię tak wszyscy kochali.

— Jeśli mnie kochasz, w takim razie uczynisz mi jedną przysługę, której ci nie zapomnę. Szok, mówiłeś, że nie możesz spać, więc tej nocy także spać nie będziesz. Krzywdy ci to nie zrobi.

— O co idzie?

— Idzie o teatr. W nocy każdy kot jest szary. Bolskiemu trudno było w tej chwili o słowa, jakby się wstydził oznajmić swojemu przyjacielowi, co zamyśla uczynić. Szok też trudził się nadaremnie, chcąc odgadnąć zamiar. Bolski jednak ujął go wnet pod ramię i doprowadził z powrotem w to miejsce, skąd dokładnie widać było oficynkę Relskich. Okno było oświetlone, przy stole siedział Relski i dyktował coś Jadzi, piszącej szybko, widocznie rachunki gospodarskie.

— Jednoręki już jest, — rzekł cicho Szok.

— Widzę! — odpowiedział Bolski.

— Gdzie może być reszta?

— Pewnie śpią; dobrobyt daje dobry sen. O cóż właściwie idzie?

— Idzie o to, czekajno, kto to może być? Wpatrzyli się obaj w ciemność i mogli dojrzeć zaledwie, że ktoś siedzi na przyzbie i przesuwa coś w rękach, zdaje się, że różaniec.

— To ten szewc przeklęty. Daj mu jutro trucizny na szczury, — szepnął Szok.

— Niech siedzi, pójdzie zaraz spać. Otóż idzie o to, Szoku złoty, że ja nie mam najmniejszej ochoty bawić się w trubadura i chodzić nocą pod oknami. A tak mi wypadło, że to musi być, więc ty mnie zastąpisz.

Szok się skrzywił.

— Popatrz na moje nogi, po tych nogach poznasz mnie wśród stu tysięcy ludzi.

— W nocy nie widać.

— Szok począł się frasobliwie drapać w głowę.

— Więc co ma być?

— Nic wielkiego; za chwilę zgaszą światło, noc jest ciemna, pochodzisz sobie parę godzin pod jej oknami. Dla panienki to jest wielki zaszczyt, że pan Bolski wzdycha po nocy…

— A dla Alojzego Szoka jest to wielki zaszczyt, że udawać będzie pana Bolskiego. Ale to wszystko niema sensu, jej nawet przez myśl nie przejdzie, że to właśnie dla niej, jeżeli nawet zauważy, bo może także nie zauważyć.

— Ręczę ci, że zauważy, czułe dusze widzą nawet przez łzy, a ona jest dziś w nastroju.

— A jeśli mnie pozna?

— Kobiece oczy widzą to, co chcą widzieć, rzekł z pewnością siebie Bolski, — ona widzieć będzie tylko mnie. Popatrz, popatrz, Kusztyk się żegna.

Poszedł spać!

— Czasem się człowiek może już nie obudzić, bardzobym się nie martwił. Słuchajno, a jak na mnie wyjdzie ze strzelbą jednoręki?

— Skryjesz się w krzaki, — odrzekł Bolski z cichym śmiechem.

Szok spojrzał poza siebie.

— Licho wie, co w takich krzakach siedzi po, nocy… Jak długo mam chodzić?

— Czy ja wiem? Godzinę, dwie… Pal papierosy, to cię prędzej dojrzy.

— Palić będę na twój koszt.

— Na mój, na mój! Więc słuchajno, Szok, będziesz chodził?

— Twój pomysł jest idjotyczny, ale moja przyjaźń jest wielka, — będę chodził. W Polsce tegom się tylko dorobił, że zostałem stróżem nocnym.

— Przecież to zabawka, — rzekł mu Bolski, mówiąc równocześnie do siebie samego, jakby sobie samemu chciał wytłumaczyć ten pomysł dziecinny i głupi.

— Jednoręki powstał! — szepnął Szok. Spojrzeli obaj w okno; pan Tomasz podniósł się

ciężko i coś mówił do córki, potem ręką potarł czoło; Jadzia opowiadała mu coś z ożywieniem, widocznie o wizycie przedwieczornej, na twarzy Relskiego można bowiem było zauważyć dość wyraźne zdziwienie. Ucałował ją potem w czoło i odszedł; Jadzia czyniła porządki na stole, za chwilę zaś podeszła do okna i potrudziwszy się chwilę z straszliwie pomysłowem jego zamknięciem, otworzyła je cicho.

— Schowaj się! — szepnął Bolski do Szoka i w tej samej chwili, kiedy Szok, klnąc w duszy, właził między rosnę gałęzie, Bolski wyszedł na ścieżkę i udając, że idzie mocno zamyślony, czynił hałas nogami po żwirze. Jadzia spojrzała bystro w ciemność, patrząc, kto chodzi po nocy i poznawszy Bolskiego, chciała się w pierwszej chwili cofnąć, sama nie wiedząc, dlaczego to chce uczynić; zrozumiała jednak, że Bolski ujrzał ją również i niby obudzony cichem skrzypieniem okiennic, przystanął, potem z wielką czcią zdjął z głowy kapelusz i zgiął się w ukłonie. Trwało to wszystko jeden moment, gdyż Bolski po chwili Był już daleko.

Panna Relska zamknęła okno szybko, czując, że jej ręce drżą, po chwili zaś, nie pojmując własnego pośpiechu, zgasiła lampę.

— Bolski obszedł kępy bzów i szukał w ciemności Szoka.

Szok obserwował całą scenę z pogardliwą miną i z uśmiechem niesłychanego politowania; splunął, ujrzawszy, jak Bolski udaje, że się budzi z jakiejś straszliwej zadumy i jak potem odchodzi w mrok krokiem straszliwie zbiedzonego Pierrota, który za własną stąpa trumną. W głębi duszy rechotał złośliwym śmiechem, niezmiernie rad z idjotycznych pomysłów swojego patrona, dziwiąc się równocześnie beznadziejnej prostocie tej dziewczyny, która całem swojem zachowaniem, tem otwieraniem okna, aby je zamknąć w tej chwili i pośpiechem w gaszeniu światła, wskazywała na to, że w poczciwej swojej duszyczce układa ten zwarjowany spacer po nocy w związek ze sobą.

Bolski dotknął jego ramienia.

— Widziałeś anioła?

— Widziałem, szatanie! — odszepnął Szok, — uważaj jednak, gdyż jednoręki archanioł może ci połamać kości.

— Teraz kolej na ciebie, nie budź więc licha po nocy. Wyłaź, Szok.

— Dobrze, — odrzekł Szok z syczącym śmiechem, — mam jednak jeden skrupuł: jeśli się panienka na mnie zapatrzy wtedy nie moja będzie wina, że twój syn będzie kiedyś do mnie podobny.

Bolski uczuł, że mu krew napływa do twarzy i jeśli się nie opanuje w tej chwili, to go zabije na miejscu jednem uderzeniem pięści, ochłonął jednakże natychmiast.

Poczuł wzgardę dla samego siebie, że pozwala temu bydlęciu na tego rodzaju dowcipy i poczuł równocześnie całą swoją bezsilność. Sam to wszystko, sprawił, a nie chcąc się narazić na wyrzut Szoka w tym właśnie sensie, uciszył ten bezgłośny uczciwy krzyk, który mu się podniósł w zakątku serca, za leniwy był zresztą na awanturę, za mało miał odwagi, aby samego siebie sponiewierawszy przy okazji, sponiewierać tę ropuchę syczącą, Szoka, który jakby korzystając z mroku, rozluźnił swoje służalstwo i stawał się bezczelny. Udał, że zajęty pilnem patrzeniem w okno, nie słyszy, co gada Szok, który poczuwszy natychmiast, że Bolskiemu nie w smak ten dowcip, umilkł, czekając, kiedy ma rozpocząć romantyczną swoją wędrówkę.

Na wieś całą i na dwa ciche domki pułkownika przyszedł już sen i wielka cisza nakryła cały świat. Słychać było w niewielkiem oddaleniu, jak czasem ptak jakiś zatrzepoce się przez sen, albo jak koń w stajni potrząśnie łańcuchem. Bolski, jakby nagle zapomniał o Szoku, oparł rękę o gałąź i milcząc, wsłuchiwał się w noc; wstrząsnął się po chwili, jakby się bronił przed zamyśleniem, potem, jakby sam już niechętny z własnego pomysłu, powiedział cicho:

— Chcesz tu zostać?

— Nie do śmierci, ale zostanę. Będę chodził cierpliwie, jak zegarek.

— No to sobie chodź! — rzekł Bolski i oddalił się bez pożegnania ku domowi.

Szok patrzył za nim dłuższą chwilę, zanim nie zginął mu z oczu na zakręcie i twarz mu odmienił się nagle: z uśmiechniętej boleśnie, ożywionej w uśmiechu i patrzącej bystro szparami zakisłych oczu, uczyniła się nagle twarz zła i naznaczona jakiemś wielkiem zmęczeniem, jakby z niej Szok zdjął roześmianą maskę, która ją dotąd trzymała w ciasnej, trudzącej uwięzi formy i jakby w tej chwili dopiero po całodniowym znoju nareszcie twarz ta odpoczęła; było na niej wielkie znużenie aktora, który się wyczerpał. Zaśliniony szept wyciekł mu na grube wargi jednem słowem. ;

— Bydlę! — szepnął Szok, wychodząc ostrożnie na zasypaną żwirem ścieżkę. Spojrzał na niebo, — było czarne, gwiazd nie było widać, więc nie musiał być zbytnio ostrożny, odwrócił jednak przezornie twarz od domu, zapalając papierosa, następnie począł, jak tylko umiał, naśladować chód Bolskiego, zezem patrząc, czy nie dojrzy w grubym, ciężkim mroku bladej twarzy panny Relskiej za szybą.

Jadzia, otwierając okno spostrzegła Bolskiego, przechodzącego wolnym krokiem i coś w niej drgnęło; nie umiejąc sobie zupełnie zdać sprawy, dlaczego to czyni i poco, zamknęła okno i zgasiła po chwili lampę, jakby się bojąc, że ktokolwiek mógłby przy świetle dojrzeć na jej twarzy blade wzruszenie, którego nie mogła opanować. Jak kiedy człowiek, o niczem jeszcze nie wiedząc, nagle, bez powodu odczuje w sobie pierwszy dreszcz choroby, która dopiero ma przyjść i rozwinąć się, tak Jadzia poczuła w sobie jakiś nagły, niemal nieuchwytny zamęt, nie wiedząc, skąd się przedostał do jej duszy, tak jasnej, że widzieć w niej mogła, oczy przymknąwszy, każdy — uśmiech i każdą łzę. Coś się poruszyło w niej, jakby zbudzone cichym, miękkim, dziwnie dobrym głosem Solskiego i coś padało na jej serce, jakby niewidzialny śnieg, lekko, cicho t bezszelestnie, tajemnicza zaś ta siła wyszeptała w niej niepokój i jakby obawę przed czemś, co idzie wprost na .nią, wpatrzona w nią rozświetlonemi oczyma.

Czuła na każdy smutek ludzki, opiła się go dziś ze słów Bolskiego i dobre jej, dziecinne serce, nabrzmiałe się stało w jednej chwili od tych łez, które on wypłakał gdzieś tam, w dalekim kraju, rzucony w zły ludzki tłok, jak kwiat, on, syn pułkownika, poeta, przyjaciel cierpiących i pocieszycie!, a sam cierpiący najbardziej. W wielkiej pokorze dobrego człowieka ujrzała, że jej troska o codzienny chleb, jej łzy z lada powodu, smutki jej, przylatujące i odlatujące za lada powiewem wiatru, co osty roznosi i pajęczyny, są jak szklane, paciorkowe zabawki wobec wielkich, strasznych kropel krwi, jak mgiełki wobec chmur, duszę ludzką tłoczących nawałem i jak dziecinne szemrania wśród płaczu wobec jakiegoś jęku, który bluzga krwią i rozsadza ludzkie serce, szczerbi duszę i szponem ryje zmarszczki na czole. Poczuła się Jadzia mała i biedna wobec tego dziwnego człowieka, w którym się palą ognie boże i te, które spopielają serce, gaszone strugą łez w czarne, cierpliwe, bezsenne noce i nagle cichy żal ją ogarnął, że niezmierna poczciwość pułkownika uczyniła żart równie poczciwy, wiążąc jej biedę i małość w dziwacznym małżeńskim planie z wielkością tego człowieka, naznaczoną pierścieniem i takim bólem, że cień pada na jego słowa i mgła pada na jego oczy, w bezkres patrzące, jakby w niezmiernej oddali wypatrywały , ulgi, idącej rozradowanym krokiem, z kwietną gałęzią w dłoni.

Oto on innym jest .od wszystkich ludzi, jakich widziała w swojem życiu, i cierpieć musi inaczej, niż ci ludzie prości, wykarmieni cierpieniem, tak, że im się powszednim stało chlebem: głębiej, dotkliwiej i boleśniej, o, boleśniej… Widziała boleść jego, kiedy szedł za trumną ojca, zrozumiała ją jednak teraz dopiero, że to była boleść głucha, nie dla oczu ludzkich, lecz dla boskich, Bóg jeden widział, że ból jego jest głuchy, stężały straszliwie i straszliwie niemy. Z prostem, ogromnem, serdecznem i szczerem współczuciem Jadzi począł się mieszać jakiś lękliwy podziw dla tej wybranej duszy, dla której jakby w zapłacie za to, że jej na każdym kroku wyrastają kwiaty, rodzi się zaraz rosa dla tych kwiatów, łzy, padające jak i rosa, nocą.

Teraz chodzi tam, w ciszy wieczoru, zadumany głęboko o sprawach, jakich ona nawet nie przeczuwa, o których istnieniu nie wie, bo’ rodem są nie z tego świata, lecz przylatują z dalekiego nikąd, jak szybkie jastrzębie i padają na serce, jak na upatrzony lup. Ujrzawszy ją, przystanął i spojrzał w jej stronę, jak na kogoś już bardzo znajomego, komu się zwierzył ze śmiertelnych trosk, jakby tem niemem spojrzęeniem prosił o pomoc i radę.

Czem mu pomoże dziewczyna biedna i jaką mu da radę, sama bezradna?… nie ma nic, prócz spojrzenia, któremby chciała wyrazić wszystko, wszystko dobre, co tylko może wyrazić człowiek i prócz cichego serca, które wszystkim jest na nic i na nic jemu, co widział serca pyszne i mądre, a wśród nich to jedno złe, które mu wyrządziło śmiertelną krzywdę.

Oczy jej zwilgotniały na wspomnienie tych słów, któremi opowiadał Bolski proste dzieje swej miłosnej męki, nie mogąc pojąć, jak może serce kobiece nie uszanować miłości, patrząc na jej łzy i słuchając jej cichego jęku. Pomyślała poprostu, że przed tym człowiekiem padłaby na kolana, gdyby zapukał do jej serca i oddałaby mu je na dłoni, jak lampę gorejącą wieczyście, aby mu świeciła wśród zawrotnych dróg, któremi chodzą olbrzymy i aby mu świeciło jak gwiazda, wykrzesana z rubinu, kiedy orlim szlakiem będzie leciał wyżem w pogoni za złem widmem, od ktorego na świat cały pada cień.

— Jezus, Marja! — szepnęła jakby w odpowiedzi na tę myśl i posłyszała gwałtowny, nieoczekiwany stukot swego serca, które jakby zbudzone nagle, trze . potało się głośno w piersi, pośród jękliwej ciszy nocnej. Jakby chcąc uciec od tej myśli i chcąc uspokoić serce niespokojne, objęła rękoma głowę i wtuliła ją w barki; szeptem bezgłośnym, lecz głośniejszym od szumów, które otoczyły jej głowę, poczęła rozmawiać sama ze sobą z ciszą i z nocą, słowami jakiejś dziwnej modlitwy:

— …Niech mu będzie dobrze… niech się raduje i niech się ucieszy… Spraw to, Panno Najświętsza, aby ozdrowiał ze smutku i aby nie cierpiał… Nikt nie jest tak godzien szczęścia, jak on, za każdą swoją łzę, za każdy ból, za niezmierne dobro, które ma w oczach i za słodycz duszy, którą rozdziela pomiędzy ludzi. Ze wszystkich sił się modlę i z całego serca. Przyszedł do mnie po radę, a cóż ja mu poradzę. O, niech znajdzie jakieś serce od mojego lepsze i od mojego jaśniejsze, aby mu mogło zastąpić wszystkie serca na świecie, aby z niego czerpał ciszę i spokój, radość i pogodę… i miłość…

Nagle wśród niezmiernej ciszy, zdawało się Jadzi, że słyszy skrzyp żwiru na dróżce przed domem; podniosła się z trudem, ledwie mogąc się utrzymać na nogach; własnym nie dowierzając uszom, podeszła powoli do okna i z niewytłumaczonym lękiem przylgnęła twarzą do szyby; patrzyła długo, bez tchu, aż nagle, jakby tem głośniej po chwili wielkiej ciszy, krzyknęło w niej serce ogromnym szumem przelewającej się krwi i wśród czarnej nocy rozbłysnął się nagle w oczach świat cały przepyszną błyskawicą, jasną jak wielkie szczęście ludzkie: w oddaleniu przystanął on, Bolski, otulony w mrok i widocznie patrzył w tę stronę, gdzie była ona, jakby wiedział, że ona patrzy przez grube, gęste łzy, o których nie wiedziała po raz pierwszy w życiu, czy były szczęśliwe, czy nieszczęśliwe.

To jedno poczuła wyraźnie, że w tej chwili jakaś ręka, uczyniona z mroku, dotknęła jej serca i ujęła je uściskiem, jakby je biorąc na wieczystą własność, że jest w tej chwili tak biedną, jak nią nie była nigdy w życiu i tak szczęśliwą, jak nią nie była nigdy jeszcze. Łzy jej były gorące; zrozumiała, że są to łzy szczęśliwe. Zdawało jej się, że płacze dlatego, że nie wie, dlaczego jest szczęśliwa, a wie to jedno tylko, że powinna temu człowiekowi, który tam oto stoi w szarudze nocy, od niej wyglądając zbawienia, wynieść na dłoni własne swoje serce i upadłszy na kolana, powiedzieć mu w wielkiej pokorze: “Weźmij je za te łzy dobre i uczyń z niem co zechcesz. Niech będzie twoje na wieki wieków…”

Drżąc cała, wyciągnęła Jadzia z wysiłkiem ręce w tę stronę, gdzie on stał.

Wszystko na świecie musi mieć swoją przyczynę, nie ma jej tylko Bóg i miłość.

A Szok, splunął w tej chwili, pomyślawszy, że widziała go, czy nie widziała, czas skończyć już tę bece; zawróciwszy więc, odszedł powoli, ziewając.



XVII.


Rzeźka o porannem słońcu, wstała Jadzia nazajutrz rano, dziwnie powolna i leniwa, jak gdyby serce miała czemś obciążane.

Kiedy wyszła przed dom, zdawało się jej, że się jej cały świat przygląda i że patrzy na nią smutnemi oczyma; zdaleka ujrzała Szoka, który, nie mając zgoła nic lepszego do roboty, ciskał laską za gromadą wróbli, trzepocących się, jak w kąpieli, w nagrzanym pyle.

Skłonił się jej z przesadną galanterją i podniósłszy kij, po wałęsał się ścieżką do sadu. Uprzejma dla wszystkich, Jadzia odwzajemniała zawsze ukłon Szoka z przymusem.

Bolski stróżował już dawno koło oficynki, a kajać na jej wyjście; ujrzawszy ją teraz z poza zarośli, okrążył ją szybko, jak myśliwy bezgłośnie okrąża zwierzynę, wyjął książkę z kieszeni i zwolniwszy kroku, udawał, że stąpa zatopiony w czytaniu, tak, że jej nie widzi.

Posłyszawszy szelest kroków na ścieżce, Jadzia zwróciła głowę, spłoszona i już gotowa do ucieczki. Ujrzawszy Bolskiego zmartwiała, czując, że nie ma siły, aby uczynić krok.

Wpatrzyła się w niego wielkiemi, wilgotnemi oczyma, jak sarna, której śmiertelna trwoga odjęła wszystkie siły, on zaś spojrzał na nią najpierw serdecznie zdumiony, że ją spotkał tak niespodziewanie, potem zjawił się na jego twarzy uśmiech rozpromienionej radości. Udawał, że chce coś powiedzieć na powitanie, lecz mu szczera radość zatknęła gardło, więc tylko spojrzeniem, jasnem jak szczęście, wyraził jej swoją niezmierną cześć, poczem pochylił się w ukłonie tak nisko, jakby chciał dotknąć czołem ziemi, albo paść przed nią na kolana. Potem dopiero zaczął mówić:

— Dzień dobry pani, panno Jadwigo!… Podobno oznacza to szczęście, jeśli się księżyc ujrzy po prawej stronie, a pani niech mi powie, co znaczy, jeśli się nagle po prawej stronie ujrzy słońce?

Jadzia stanęła cała w ogniach, śliczna w słonecznem złocie, jasna, jak jasność, piękna, jak miłosna opowieść, —promienna, jak szczęście. Przyjrzawszy się jej, Bolski szczerze się zachwycił.

Udając, że nie słyszy tego dziwnego zapytania, jakby się to nie do niej odnosiło, i szukając ucieczki przed wzruszeniem, rzekła Jadzia:

— Co pan czyta?

— Słowa, słowa, słowa! — odpowiedział Bolski z gorzkim uśmiechem, pomyślawszy, że jeśli to biedactwo zna Hamleta, to jej odrzekł dobrze, jeśli go zaś nie zna, tedy jej odrzekł jeszcze lepiej.

W niej zaś, po własnem zapytaniu, serce poczęło drgać silnie, twarz zaś to bladła, to płomieniała; spójrzała na niego nieśmiało i ujrzała, że mimo uśmiechów, co mu czasem przebiegną po twarzy, jak słabiutki odblask słońca, kiedy pusty żak chwyci promień słoneczny w lusterko i miga nim naokół, twarz ma Bolski smutną i zagasłe oczy.

On zaś, jako człowiek, który sądzi, że forsownem myśleniem przywoła aż w pobliże swego serca rzecz żądaną, tak począł się trudzić Bolski zaklinaniem miłości; wiedział z doświadczenia, że człowiek subtelnie czuły umie się wprawić w smutek, w żal, po odpowiedniem ćwiczeniu, nawet w odczuwanie dotkliwego bólu, próbował też teraz doprowadzić się do tego — miłosnego transu.

Nie kochał głęboko w życiu swojem ani nikogo, ani niczego, ani kobiety, ani ziemi, ani żadnej rzeczy, którą ukochać można, urażając, że jest “rzeczą niebezpieczną i niepożądani dla człowieka tworzącego miłować coś, co go spęta i nie pozwoli mu pić z tysiąca źródeł, z których— pić musi, wędrując po niezmiernych rozłogach’ poezji, po ziemi bez granic; umiał jednakże niepospolicie oszołomić serce i duszę wprowadzeniem ich w półmrok, w którym się zacierają kontury wszystkiego, co ziemskie i rzeczywiste i wprawić je w ten rozkoszny stan odurzenia, którego cudowność na tem polega, że się łatwo z niego obudzić.

Wystarczało to dotąd i jemu i jego poezji, która przeżyła niezliczone chwile takich drgnień przez pół we śnie, przez pół na jawie, ekstaz cichych, wytwornych, wywiedzionych z zapachu kwiatów, lub perfum, pożądań o dobrych manierach, nie męczących i nie targających, błysków, które nie oślepiają oczu i nie palą serca czarcim ogniem namiętności.

Bolski miał żywy wstręt do dramatów, dramat bowiem wszelki był dla niego wykładnikiem chamskich jakichś, nieskoordynowanych sił, splecionych jakby w wężowisku obrzydliwym ruchem wysiłku w walce o posiadanie — chleba naszego powszedniego, czy też idei naszej powszedniej, — w walce wśród steków, jęków, zawodzeń, a przedewszystkiem wycia i to przeważnie kiepskiemi rymami. Bolski uwielbiał spokój, jak ciche, pięknie urządzone legowisko, skąd się czasem, w wyjątkowych chwilach podnieceń, czyni wycieczki na zdobycie nieznanego szeptu, niesłyszanego dotąd dźwięku, dziwnego jakiegoś kwiatu z zaaranżowaniem ślicznej, w stylowych kostiumach awantury, maskarady w niesamowitej larwie, aby się wreszcie związał z tego wszystkiego jeden rym tak potężny i boski, że świat się ukorzy i w uwielbieniu padnie na kolana.

Miłosny żywot Bolskiego był również wytwornie spokojny; spokojnie też wmyśliwał się on w tej chwili w niezwyczajny stan, a więc w wyczekiwaniu na miłosną tęsknotę, która go miała rozgrzeszyć i uprawnić, — stał się nagle frasobliwie poważny. Szedł obok Jadzi milczący i cichy, jakby — na spotkanie miłości, czekając tej chwili, kiedy poczuje w sercu szmery, dobrze mu znajome i niepokojące łaskotanie; czasem zaś spoglądał na nią i dobrotliwym szeptem tłumaczył sobie, że przecież to ciche i śliczne dziewczątko warte jest pocałunku, choćby go to miało kosztować niepokój i choćby go to miało rozmarzyć, jak byle żaka, który się zakochał w cudnej mieszczce. W jednym momencie takiego spojrzenia zauważył, że Jadzia zbladła bardzo i niemal, że się słania na nogach z ciągłego trwania wzruszeń; ulitował się nad nią w tej chwili zupełnie szczerze i bez słowa, ująwszy ją pod rękę, podprowadził łagodnie do ławeczki ogrodowej, rozpartej leniwym kształtem —— jesionowego pnia.

— Spocznijmy! — rzekł cicho głosem, w którym była pieszczota i troska.

— Słońce praży, — rzekła Jadzia, chcąc zwrócić uwagę na jakiś żywy powód swoich dziwnych wzruszeń. ‘

Bolski usiadł obok, odłożył książkę i kapelusz, trzymany w ręku od chwili spotkania z Jadzią, i patrząc przed siebie, mówił:

— To też letni dzień, kiedy słońce jest rozrzutne, nie jest czasem do przechadzek, chociaż korzyść z tego jest taka, że oczy zajęte oglądaniem bożych cudów, nie widzą rzeczy złych i takich, które się rozsypują w proch. A to wszystko widzi człowiek w nocy, kiedy odbywa włóczęgę wśród ciemności, samotny, i wtedy widzi nie to, co się raduje poza nim, lecz to, co się smuci w nim.

Jadzia drgnęła tak bardzo, że Bolski spojrzał na nią z niepokojem, wiedział jednak w tej chwili, co chciał wiedzieć; w oczach jej był wyraźny lęk, jakby w oczekiwaniu czegoś niespodzianego, więc Bolski, jakby obliczywszy, że się w tej chwili w duszy tej łamie coś, co się dotąd tylko gięło, mówił dalej:

— W taką straszną noc, kiedy przed człowiekiem idzie troska o to, co będzie, a za nim wlecze się zły cień tego, co było, męczy się żywą męką i wtedy woła rozpaczliwym krzykiem duszy, jak rozbitek na morzu, czy go kto nie usłyszy; patrzy dokoła, czy go kto nie dojrzy i czy nie przyjdzie z dobrem słowem, które pociesza…

— Pan tak czekał dzisiejszej nocy, — rzekła Jadzia głosem dziwnym, poważnym, pełnym żywego bólu, jakby słowa wyrywała z korzeniami z serca.

Bolski spojrzał na nią z lękiem, jak człowiek przychwycony na uczynku, który za wszelką cenę chciał zataić, widząc jednak, że rzecz wbrew jego woli została odkryta, nakrył powiekami smutne oczy i skinął głową, przyznając się.

— Sam byłem, — szepnął.

— Nie był pan sam, ja byłam z panem, — mówiła Jadzia głosem nagle drżącym, tak słodkim, jak miłosne wyznanie, cichym, jak błogosławieństwo i tak dobrym, jak matczyna pieszczota.

Mówiąc to, Jadzia nie panowała nad sobą, potrzeba powiedzenia mu tego, silniejsza była od niej, sama bowiem czuła ogromną niemoc, że nie mogła powstrzymać oddechu, który jej podnosił pierś niespokojnie i szybko, tak, że każde słowo chwiało się na skrzydłach cichego westchnienia.

— Serce moje było samotne, — mówił Bolski szeptem, jakby ją wytrawną, doświadczoną ręką wiódł przezornie przez gęstwinę kolczastych słów aż do drzewa wiadomości złego i dobrego, które rośnie nad brzegiem przepaścistej głębiny.

— I serce pana też nie było samotne, — odpowiedziała Jadzia, — moje… było… przy niem…

I jak człowiek, który oszołomiony powagą spowiedzi, czuje niezmierną potrzebę wypowiedzenia wszystkiego, wyznania nietylko czynów i słów, lecz myśli, a nawet przeczucia ich, myśli o myśli, potrzebę taką serdecznego wyznania poczuła w tej chwili Jadzia, zrozumiawszy, że postanowienie, aby on tylko o niczem nie wiedział, niczem jest wobec oczywistości cierpienia tej duszy, wyczekującej zmiłowania; pomyślała teraz, że człowiek powinien czynić jasno i szczerze, bo niema złego tam, gdzie idzie o ratowanie tonących, lub o otarcie łez tym, którzy płaczą serdecznym, nieudanym płaczem; trzeba, żeby wiedział ten człowiek, że nie pozostał na świecie sam, rzuconym jak pył na gościńce, lecz, że jest ktoś, co mu odda duszę tak bezinteresownie, jak tylko pomyśleć można, tak święcie i całkowicie, że strzęp z niej nawet nie. zostanie w piersi, na użytek własnych tęsknot. Zrodziła się w niej nagle odwaga dojrzałego serca, której wie, co to jest ogień i wie, co jest łaska mądrości, tej, co rozważa dobrotliwie i rozsądza zło od dobrego. Mówiła więc z nieukrywanem wzruszeniem; lecz pewnie:

— Widziałam pana dziś w nocy. Przedtem powiedział mi pan wiele to sobie, a potem ja widziałam przez ciemność każde pańskie słowo. Ja wiem, jak panu jest źle. O, jak ja panu wierzę, jak ja panu uczciwie wierzę…

Bolski drgnął.

Jadzia zaczerpnęła oddechu i mówiła, coraz jaśniej:

— Pan nie wie, że ja pana znam już bardzo dawno. Znałam pana już wtedy, kiedy pisałam do pana ten list, bo mi pan pułkownik pokazał fotografję. Modliłam się wtedy, aby pan przyjechał czem prędzej, zanim pan pułkownik umrze… Czemu pan jest’ taki bardzo biedny? Panu powinno być w życiu dobrze, bo wtedy będzie pan innym dobrze czynił. Niech się pan raz roześmieje; ja się i o to także, modliłam… Obiecałam panu… Ja panu dziś ofiarowałam, co mogę… Jeśli taka głupia dziewczyna, jak ja, może się panu na co przydać… Panie Zygmuncie! Są przy panu ludzie dobrzy, którzyby sobie uczynili krzywdę, byleby panu dobrze było… Ja… jabym za to życie oddała…

Każde z ostatnich słów Jadzi spłynęło razem ze łzami; miała w tej chwili na twarzy słońce, rozelśnione anielstwo; spojrzenie tak czyste, jak jej łzy. Bolski zaś, był zdumiony.

— Czy jest taka anielska, czy taka mądra?

Zawstydził się, dziś już po raz drugi, równocześnie zaś przepraszając Jadzię w myśli, za to bezgłośne pytanie, poczuł w sercu ten oczekiwany dreszcz, który go objął w jednej chwili płomykiem, słabiutkim i chwiejącym się; bez słowa, oczy przymknąwszy, osunął się nagle na kolana przed Jadzią i ująwszy jej ręce w swoje dłonie, całować je począł nabożnie, długo na nich zatrzymując usta; potem ręce jej, drżące przyłożył sobie do oczu, jak człowiek ślepy cudowną relikwję przykłada do źrenic, aby ozdrowiały.

Jadzia była bliską omdlenia kiedy poczuła na rękach jego pocałunki, zdawało się jej, że się nagle zachwiała cała ziemia, że wszystko uciekło jej z przed oczu, z serca zaś wypłynęła jej nagle wszystka krew: zahuczał ponad nią grzmot i przebrzmiał, pozostawiając w niej długobrzmiące echo, szum przeciągły i dzwonienie w uszach; miała wrażenie, że w tym szumie nadlatuje ku niej śmierć i że za chwilę świat w jej oczach poczernieje.

Powoli, powoli cichło wszystko, a z brzęczeń i szumów wydostał się cichy szept Bolskiego: “dziecko moje, dziecino moja najdroższa!…”, — z mroków, które ją nagle opadły chmurą, wyzłociło się słońce, tuż zaś przed nią ukazała się jej oczom, o kolana jej wsparta, piękna jego głowa. Zdawało się Jadzi, że ją chyba ogarnęło nagłe, dziwne rozkoszne szaleństwo: oto on, ten cudny i wielki, duma wszystkich, rozdawca szczęścia, klęczy u jej stóp, jak dziecko u nóg matczynych, biedne, dobre i ciche, przeto jej serce szare i nieużyteczne zdało się przecież na coś w życiu i dożyło jakiejś niespodzianej bożej łaski, gdyż ten człowiek wybrany z tysięcy, ozdrowieje przy niem, i rozbłyśnie jak słońce. Więc bardzo szczęśliwa, usunęła lekko rękę z jego dłoni i poczęła nią gładzić go leciutko po miękkich włosach, jakby go tym ruchem chciała ukoić i napoić słodyczą dobrej, czystej pieszczoty. Łzy jej wciąż zalewały oczy, ona zaś gładząc jego biedną głowę, pytała cicho:

— Czego panu potrzeba?

Bolski podniósł głowę, spojrzał; jej głęboko w oczy i powiedział powoli, dobitnie, sam się dziwiąc dźwiękowi swego głosu:

— Trzeba mi, żeby mnie kto ukochał z całego serca i z całej duszy. Tego mi trzeba, jak powietrza i jak słońca.

Jadzia była blada jak śmierć; ręce położyła na piersi i jakby chciała przysiąc w obliczu Boga, wzniosła oczy do nieba. Głos jej był w tej chwili, jak uroczysty śpiew, kiedy mówiła:

— Kocham pana… z całego serca… i z całej duszy…

Słońce zajaśniało wspaniale, rozbłyśnięte w wielkiej chwili, po czubach drzew zaś przebiegł powiew radosny i rozszumiany, jakby jedno cudowne serce ludzkie, rozśpiewane nieogarnionem: szczęściem, poruszyło radosnem echem wszystko żywe i wszystko jasne na ziemi, która jest urodzona z miłości i zakochana w słońcu, a jeśli zginie, to ze śmiertelnej za słońcem tęsknoty. Przykazaniem bowiem jest prochu ziemi, aby tęskniła do słońca.

Bolski usłyszawszy wyznanie Jadzi, miał minę człowieka, który wpatruje się w cudne słowa oczyma, bo nie dowierza własnemu słuchowi; podniósł się powoli z klęczek i czuł, że blednie. Wszystko to jednak było prawdą. Zdawało mu się, że Jadzine wargi drżą jeszcze od wzruszenia, jak kwiaty, po których przebiegł łagodny powiew. Patrzyła w jego oczy spojrzeniem, którego nikt nie jest w stanie opisać, kiedy się radosny, szczęściem swojego rozbłysku szalony, promień słoneczny przebija przez mgły, tak się wzrok Jadzi, promieniście jasny trudził, aby porazić niemocne, mroczne omdlenie, które jej padło w tej chwili na oczy, jak czad. Świat cały wirował dokoła niej, drzewa przebiegały przed jej oczyma, słońc się nagle uczyniło na niebie tysiąc, wirujących, szybkich, pląsających dziwacznie, jakby jej słowa rozbiły słońce i po niebie rozrzuciły brylantowe okruchy; szum się przeraźliwy porwał w tej chwili z ziemi i zakotłował się w powietrzu ponad jej głową, jakby jakaś niepoliczona ptasia Czereda poderwała się nagle, spłoszona, zmąciła powietrze łopotem szumiących skrzydeł, jakby wszystkie ptaki, na ziemi żyjące, rzuciły się do lotu z wieścią o tem, że się w jej sercu dokonała niezmierna ofiara, przemiana tajemna, niewypowiedziany cud, misterjum szczęścia, narodziny jasności, że Bóg, dojrzawszy je w najciemniejszym zakątku świata, położył na niem swoją rękę i rzekł cicho: “dzieweczko, ja tobie mówię, wstań!”

Serce jej uczyniło nadludzki wysiłek i jak gdyby każde, wypowiedziane przez Jadzię słowo, odebrało jej część siły, spadło na nią w tej chwili niewypowiedziane znużenie tak, że ją można było wziąć na ręce i nieść jak dziecko, ona zaś nie miałaby tyle siły, aby zapytać dokąd ją niosą? Była w tem szczęśliwem półomdleniu, w którem człowiek przechodzi granic rzeczywistości, z wszystkiego zaś, co ludzkie, pozostaje w nim tylko zdolność odczucia, że mu jest nieludzko dobrze; są to owe chwile, które mijają jak sen, trwają tak krótko, jak przeciągły pocałunek i nigdy nie powracają, człowiek zaś, który raz jeden w życiu przeżył ten moment anielstwa, tęskni potem przez całe życie i życie mu się staje ciężkie, trudne, odartej ze wszystkiego i tak ubogie, jak żebrak, który już wszystko utracił. I dlatego po momencie, w którymi oczom rozbłysnęło się widm szczęścia, jak porannaj gwiazda, aby zagasnąć, człowiek się staje jeszcze bardziej smutnym, obarczywszy serce jeszcze jedną tęsknotą.

Ceną każdej szczęśliwej chwili w życiu ludzkiem jest smutek po niej.

Jadzia widziała przez promieniste kręgi, które jej latały przed oczyma, że się Bolski nad nią pochyla; starała go się odepchnąć ruchem rąk, których nie mogła udźwignąć, jakby były z ołowiu, więc opadła na oparcie ławki i przymknęła oczy; poczuła w tej chwili; na ustach wilgotne, miękkie usta, które jej zatamowały oddech, tak, że nagle westchnienie śmiertelne, zalękłe, powróciło jej w pierś, która drgnęła, jakby uderzona.

Nie było w tej chwili ani ziemi, ani nieba, nikogo na ziemi i nikogo na niebie, tylko przeciągła, paląca błyskawica, w której spopieliło się wszystko i wszystko zagasło w jej świetle objawionem znikąd, szalonem przejasnem świetle, rozpętanem burzą błysków, kotłowiskiem ognia, przemocą lśnień. Dusza dziewczęca wzniosła się nagle, jak na cichych skrzydłach, i popłynęła cała w promiennem anielstwie swej prostoty, nieskażonej wiary w dobro i nieskończonej ufności w prawdę, ku ustom dziewczęcym, na których nigdy nie było fałszu, ani zdrady, ani słowa niewiary, jak na najczystszym kwiecie.

Wielkie szczęście kobiecej duszy dwoma się znaczy pocałunkami, pierwszym pocałunkiem, który na . ustach jej składa człowiek, niezmiernie kochany i pierwszym pocałunkiem, który ona składa na ustach swojego dziecka. Niema na ziemi ani na niebie rzeczy tak cennych, któreby jej zdołały zastąpić najdłuższem nawet trwaniem dwóch tych chwil, w których opowiedziana jest bajka o życiu i powieść o szczęściu. Albowiem wszystko inne jest echem i widmem.



XVIII


Kiedy jednego wieczora wrócił Relski z pola, któren przesiadywał dnie całe, zdumiał się w pierwszej chwili, potem zaniepokoił, ujrzawszy córkę, pochyloną przy świetle chuderlawej świeczki nad książką.

Jadzia nie zauważyła nawet wejścia ojca. Na twarzy miała wypieki, oczy rozwarte szeroko i patrzące zachłannie w karty książki. Na twarzy nie obeschłe jeszcze niedawne łzy,.

Przystanął Relski w mroku a patrzył długo, bardzo uważnie, aż drgnął nagle, poznawszy bogatą oprawną książkę po złoconych jej brzegach, po których ślizgał się niespokojny promień świecy. Tę książkę miał już w ręku, to były wiersze Bolskiego.

Poznawszy ją, chciał w pierwszej chwili krzyknąć ostrzegawczo, jak człowiek, który ujrzał kogoś bliskiego pochylonego całem ciałem nad przepaścią i nie widzącego niebezpieczeństwa.

Byłoby to śmieszne. Pojął to w tej samej chwili i zasmucił się.

Co powie przeciw książce? Że jej nie rozumie? Ukaże się z tego w końcu, że on, Relski, obawia się widma mizernej książczyny, że lew boi się pająka.

A jednak on się bał tej książki; nie dla siebie, lecz dla niej właśnie, bo choć nie pojął ani jednej strofy, przeczuwał, że się w załomie kart coś kryje, co w chwili sposobnej z książki tej wypełznie cichutko, miękkim ruchem, korzystając z mroku i ukąsi nieznacznie serce nieodporne, niedoświadczone i wierzące dziecinnie, że nie może być fałszu w tem, co jest jest podobne do kwiatu.

Postąpił ku Jadzi i położył jej lekko rękę na ramieniu, ona zaś jak człowiek, który oglądał jakąś rzecz bezcenną i, nagle podejrzanego przeraził się szelestu, przysunęła nagle książkę ku sobie, całą siłą rąk i przycisnęła ją do piersi. Ujrzawszy ojca, spłonęła.

Na widok tego rumieńca, ojciec posmutniał jeszcze bardziej, nie było bowiem do tego czasu między nimi tajemnic, nagła zaś zmiana na twarzy Jadzi świadczyła, że Relski nie wiedział wszystkiego, co wiedzieć był powinien.

Cichy jego głos zabrzmiał dlatego jakby boleśnie.

— Co czytasz, moje dziecko?

Jadzia podniosła się zmieszana, po chwili jednak, jakby pomyślawszy, że źle czyni, kryjąc się przed ojcem z rzeczą tak niewinną, odrzekła prawie uroczyście:

— Są to wiersze pana Bolskiego.

Relski oparł rękę na książce i coś ważył, jakby mu trudno było powiedzieć.

— Skąd masz tę książkę?

— Pan Zygmunt mi ją podarował.

— Był tutaj?

— Był, proszę ojca.

Relski usiadł ciężko, nie odwracając oczu od tej ślicznej książeczki, pyszniącej się na białym sosnowym stole.

Długo milczał, przenosząc czasem wzrok na twarz córki, już przybladłą i patrzącą niespokojnie.

— Płakałaś, Jadziu… — rzekł wreszcie cicho. Jadziu przymknęła powieki.

— To ta książka… — szepnęła.

— Tak, to ta książka, — mówił Relski. — Ja to , wiem, ja to wiem… Książka wymowniejsza jest od człowieka, lecz książka nie jest warta łez. Szkoda każdej łzy, dziecko, bo jeśli je wypłaczesz nad ksiażką, to ci ich potem może zbraknąć, kiedy ich będzie bardzo potrzeba.

Podniósł się i łagodnie począł ją gładzić po głowie, rozważając, jaką słowo ma w sobie ukrytą potęgę, albo chytrość, jeśli potrafi zdławić ludzkie serce i wydobyć z niego przez fałszywe zaklęcie łzy, jak z gibkiej studni.

Rozważania przerwał mu nieoczekiwany, głęboki szloch Jadzi, która przytuliła nagle głowę do ojcówskich piersi.

— W imię Ojca i Syna, — .pomyślał Relski i w rozbłysku nagłego lęku pojął wszystko.

Nie rzekł ani słowa i pozostawił Jadzię samą, płaczącą.

Długo w noc chodził po swojej izdebce i tarł czoło, jakby chciał dotrzeć do jakiejś rady. Tego jednego się bał i to zdaje się nadeszło.

Widział oddawna, że się z jego córką dziwne jakieś dzieją rzeczy, zbyt mało jednakże znał serce dziewczęce, aby odgadnąć, że na to, aby dojrzało, nie potrzeba lat, lecz chwili i jednego momentu, podobnego błyskawicy.

A to było takie proste, jak miłość.

Począł rozważać i liczyć i doszedł do przekonania, że poza przelotnem widzeniem się, Bolski chyba nie rozmawiał z jego córką.

— Więc ją książką opętał, — .myślał — albo pułkownik błogosławi z za grobu i łączy serca po śmierci, jak je łączył za życia. Chyba to, chyba to… Och, panie Anastazy — (wołał Relski bezgłośnie), — zważ, że ja kocham moją córkę tak, jak ty kochasz syna. Co czynić, co czynić?

Nie wiedział w zupełności; co czynić, ani się nie spodziewał rady. Myślał, że jest człowiekiem dzikim i nie z tego świata i żadną miarą nie zdoła dojrzeć tego, co się w powietrzu plącze i co zdołały wyświegotać biednej duszy dziewczęcej słowa tego człowieka, który je ma w pogotowiu, niepoliczone, strojne, pyszne, świetne i pachnące. Czuł, że proste, uczciwe serce jego córki nie znajdzie ochrony przed tą chmurą tęczowych motyli i że się na ich przybycie otworzy jak purpurowy kielich kwiatu.

Nazajutrz odciągnął na bok profesora i długo go wiódł w zadumanem milczeniu, zanim się odważył powiedzieć cokolwiek.

— Źle jest, profesorze, — rzekł wreszcie.

— Z czem jest źle?

— Dziecko mi się męczy… coś jej jest.

Rajda pokiwał głową, jak człowiek, któremu raz jeszcze opowiadają smutną nowinę, a on o niej Wie ocmawna.

— Go czynić? — pytał Relski.

Rajda szedł w zamyśleniu i ze zmarszczonem czołem.

Wreszcie rzekł:

— Niema cię panie Tomaszu, po całych dniach, więc widzieć niczego nie możesz. Ja już widzę dawno, że się dzieje to; co się dziać musi. Rozkochała się dziewczyna, bo też i trudno jej się było nie rozkochać. Spójrz na niego, a potem na nas, wszystkich razem starych kulasów. Myślisz, że i ona zwiędła przy nas, jako my? Czynić tu niema co — trzeba zostawić losowi. Jeśli jest człowiek uczciwy, tedy wszystko dobrze i stary pułkownik będzie miał w niebie szczęśliwą godzinę.

— A jeśli tak nie jest?

Rajda się nachmurzył.

— Tak czy owak, serca jej nie zgwałcisz. Może on jest lekkoduch, ale z dobrej krwi, dobra krew zaś, panie Tomaszu, to nawet z bagna na wierzch wypłynie. My to możemy rozważać, ale kobieta z takich jak j ona, nie kocha głową, tylko sercem. A to jest tego serca pierwszy krzyk. Możesz jej tedy powiedzieć, że to jest zbrodniarz, wtedy ona umrze, ale kochać go nie przestanie. Cóż tu można uczynić? Zabronisz róść kwiatom, poradzisz co na to, żeby się bez kwieciem nie okrył na wiosnę? Zdławisz je, to ci krzew uschnie. A oto i jej wiosna. To jest silniejsze i od. niej samej i od nas i od Pana Boga i od kogo tam chcesz jeszcze. Panie Tomaszu! w takiem małem sercu, kiedy się rozmiłuje, więcej jest straszliwej siły niż w wulkanie. Cóż tutaj można uczynić? Czas niech się o to troszczy, który takie sprawy już przeżywał, my dajmy pokój. Bóg nie dopuści, żeby on jej krzywdę uczynił, resztę zostaw rozumowi młodego serca, które w lekkomyślności swojej więcej ma rozumu niż cała czereda filozofów. My tu bezbronni, panie Tomaszu. — Może pomówić z nim? — szepnął Relski.

— O czem z nim będziesz mówił? Jeśli jest chłystek, tedy powie, że o niczem nie wie, jeśli ma serce uczciwe, to i mówić z nim nie potrzeba. Nie trap się, Relski, daj pokój. Będziemy patrzeć i będziemy słuchać. A mnie się zdaje, że to nie jest człowiek zły. Djabeł jest przy nim, ten Szok, czy jak mii tam, ale to szlachecka rzecz, pakty diabelskie i żydowskie. Ale on sam ma duszę uczciwą; syn Bolskiego nie może mieć duszy innej, panie Tomaszu, ja ci to mówię.

— Obyś się nie pomylił! — rzekł, cicho Relski.

— Obym się nie pomylił! —odrzekł z wahaniem Rajda.

Każdy poszedł w swoją stronę, dźwigając na zgiętych barkach nową troskę, — najgorszą, bo nieuchwytną, tajemniczą i nieznaną z twarzy.

Rajda rozmyślał nad nią w milczeniu jeszcze wieczorem tego dnia, siedząc przy oknie w dawnej komnacie pułkownika, zwanej z wielkiej przesady “zbrojownią”, cichutki bowiem domek pułkownika zasobny dosyć był w wszelki groźny sprzęt wojenny, który zestarzał i posmutniał jak i ci staruszkowie i stal się cichy i niemal tkliwy, w stalowym śnie pogrążony na ścianach. Życie im nadgryzło serca, a rdza gryzła cierpliwie krwawym swoim, tępym zębem klingi i lufy, pracując ze szczególnym uporem nad wyżarciem wzniosłego napisu ze starej karabeli, której jaszczur, dotąd jej broniący, zniszczał i zbutwiał.

Dotąd miał o to wszystko staranie Relski, kiedy jednak po śmierci pułkownika zajął się gospodarstwem; piecza nad tym niegroźnym arsenałem przypadła w obowiązku Kusztykowi, który choć człowiek gołębiego serca, z wielkim ferworem jednakże oddał się nowemu zajęciu. Tłukł umiejętnie cegłę, zaprawiał ją jakąś kunsztownie kombinowaną cieczą i łachem jakimś tarł godzinami brzeszczoty i klingi, twarz oblókłszy w wielką powagę, uważał bowiem, że ochrzczone krwią, święte są te wszystkie poszczerbione żelastwa. Wydało mu się, że jeśli oni z czemkolwiek mogą się porównać narwiecie, to, chyba z tem żelaziwem właśnie, tylko, że nie cegła tłuczona ich oczyści, lecz rydlem ubita ziemia, która czyści wszystko.

Na okrągłym piecu wyniesiona ponad wszystko, sterczała szczerbata, wygięta w wielu miejscach blacha zbroi, która służyła kiedyś do okrycia jakiejś młodej piersi. W blasku świecy rdza na blasze lśniła się jak krew i migotały szczerby, otwory śmierci, szukającej drogi do serca poprzez pancerz. Wiele musiało weń ugodzić ciosów, bp się powyginał jak od nagłych, bolesnych skurczów, kiedy sto szabel czy grotów pisało na nim bohaterską balladę o niezłomnych rycerzach, o sercach bez trwogi, o czci niezmiernej, jasnej jak słońce, o duszach, hartowanych w ogniu, o ludziach wspaniałych, o pokoleniu lwiem; “to też kiedy zabłąkany grot słonecznego promienia uderzył teraz o to stare żelaziwo, zdawać się mogło w wielkiej ciszy, że albo w tej pustej blasze, nagle jakieś serce tłuc się poczęto; albo też w niej dudni dźwięcznie echo każdego zosobna ciosu, każdemu zaś rozbolała pierś odjękła z mocą, uparcie” wyniośle, aby stłumić ból i aby się nie zalękło serce, śniące zwycięstwo. :

Na wypłowiałym kilimie, na honorowej ścianie naprzeciwko okien, skrzyżowano broń rozmaitą z różnych czasów i kształtów rozmaitych, śmierć bowiem jest przemyślna i rada coraz to nowych używać narzędzi. Przytwierdzony na sznurku wisiał stary, śmieszny garłacz, niemal cała armata, krótki, opasły. z pyskiem szerokim, zachłannie rozwartym, na oko straszliwie groźny. Podobny był do grubego szlachcica, który jest zawalidroga, krzykacz i fanfaron, na rapciach noszący karabelę; taki oto szlachcic hołota; gardło ma takie jak czeluść, że dwóch potrzeba gąsiorów, aby je zalać i faski. bigosu, aby je nakarmić, tak. też i on, garłacz potężny, gębę rozdziawił i nie prędzej się ukontentuje, aż w nią wleją ołowiu, bigosu z siekańców, opiłek i kul.

Wtedy dopiero nadęty i opasły, krzyknie jak na sejmiku, rumor uczyni, jakby grzmoty warczały i zdaję mu się jak onemu szlachetce, że cała Rzeczpospolita truchleje i blednie, kiedy on zakrzyknie: nie pozwalana! — i wyrzygnie z paszczy ołowiem, siekanemi pranie gwoździami, kurząc i dymiąc. Wagę swoją zna i wie, jak wielki zdoła uczynić clamor i rwetes i urwanie głowy, choć niewiele uszkodzi i raczej pokaleczy, niźli pozabija. Zdawaćby się mogło, że ta kolubryna straszliwa zamiast zamku, polskie ma serce.

Tuż obok zato, w przyzwoitej jedynie odległości, zawiesił wielki zbrojmistrz, pan Kusztyk, broń śliczną: wypolerowaną dubeltówkę angielską, wyglądającą wobec towarzystwa garłacza, jak angielczyk z giętką, pyszną szyją wobec szerokiej w zadzie inflanckiej kobyły. Lufy jej są aż sine, jakby w tej siności zaskrzepł jad śmierci. Skromna jest, gładka, niczem się nie pyszniąca, a jednak broń ta budzi grozę i straszy swoim trupim połyskiem; zda się, że jest wiecznie czujna, że czarnemi oczodołami luf patrzy pilnie i bystro, gdzie należy .wymierzyć składnie, bez pośpiechu, i posłać straszliwą kulę, bąka śmierci śmiałą, niezawodną, pewnie lodowato zimną, śmiertelnie kąśliwą, syczącą jak zły gad. Śmierć z tej broni musi być cicha, albowiem nie ma się; czasu krzyknąć: Jezus, Marja! Nie taka, jak z owego garłacza poczciwca; dostałeś z niego kulą, to jakby cię kto kołem zwalił, lub młyńskim ugodził kamieniem, — umrzesz, lecz, chrześcijaninie sprawiedliwy, módl się przed śmiercią, a powoli i dokładnie, możesz bowiem prosić Boga o odpuszczenie grzechów, litanję zmówić możesz do Najświętszej Panny— o wstawiennictwo, masz nawet tyle czasu, iżby głosem mocnym wezwać świętego swego patrona i pater noster mu powiedziawszy, iż cię nie obronił, zakląć uroczyście, aby jako ambasador twój na niebieskim dworze, przed boskim ci przynajmniej sekundował tronem. Potem dopiero na oczy pada mgła i śmierć przyjdzie zamknąć ci powieki.

Rychlej to ona uczyni, kiedy człowieczego serca inna jeszcze broń dosięgnie,; Na krzyż, godło pokoju świętego plugawiąc, złożono poniżej dwa florety włoskie, bliźniacze bronie, na cal równe, z końcem jak igła. Tej broni Kusztyk lękał się, uważając, że jest niesamowicie podstępna; ledwie jej dotknąć, a już zrani, jakby rdza ukryta była zakrzepła jakaś złość i pragnienie śmierci. Gardy miały świetne, wprawnie urobione, jakby żelazne gałązki splotły je kunsztownie, aby ukryć, że z tego spowicia wypełzła nagle długa żmija świetnej klingi i drgającem żądłem szuka żywego ciała.

Rdza pokryła stal, lecz końce jej są błyszczące, jasne jak piorun, zdawałoby się, że drżące, niespokojne, czekające jakiejś pewnej, niezawodnej ręki i oka, które nie drgnie, lecz wzrokiem jadowitym a śmiertelnie spokojnym, będzie szukało serca, przylgnąwszy równocześnie oczyma do straszliwej igły końca, jakby się z niemi zrosły; toby się też zdawać mogło, że człowiek, który tą bronią zadał śmierć, zadał ją raczej wzrokiem, ostrym jak nóż,

W miejscu, gdzie się krzyżowały oba florety, zawieszono prostopadle francuską szpadkę ze śliczną rękojeścią, na której zżółkła kość, tu i ówdzie złotym nakrapiana gwoździkiem; trudno go było dojrzeć, bo i kość zżółkła, do złota się czyniąc podobną. Szpada była krótka, tak, że jej niemal starczyło tyle, aby dosięgnąć najgłębszego serca; raczej miła, niż groźna, lekkomyślna, niż straszna, czyniła wrażenie, że jest krwią uperfumowana; kąśliwa zaś była jak zła osa, a uderzać musiała z wdziękiem, szukając tego miejsca na piersi, gdzie nadęty panicz przypinał różę w łazienkowskim urwaną ogrodzie, on zaś różę przypinał tam, gdzie w tanecznym rytmie, lekkomyślne, jego biło serce.

Rozparła się na kilimie drąc go stalowym pazurem, śmierć zła, podstępna, nieuczciwa, rozmiłowana w mroku, zabijająca raczej jadem, niż ciosem, przemysłem raczej, niż odwagą; u dołu dopiero rozsiadła się wielka, powaga śmierci walecznej, zaklęta w dwie szablę; jedna to była karabela, której brakło już świetnego jaszczurowego stroju, druga zaś uboga szabla pułkownika z niedawnych jeszcze czasów. Odsłoniła karabela swoje ostrze, z wyżartym na niej napisem, który łaciną piękną i zwartą mówił o śmierci walecznej, i krwawiła się pysznym blaskiem, kiedy smolna drzazga błysnęła jaśniej na kominie;, w rozbłysku tym jaśniała długą opowieść tej szabli, cudna jak bohaterski romans, zaś Matka Boska wyżłobiona rylcem na stali tuż u rękojeści, świadczyć mogła całemu światu, wszystkie z tą szablą uczciwą przeżywszy przygody, że cios tej karabeli, nigdy nie był podstępny, że nigdy nie uczyniła krzywdy, że nigdy nie walczyła o zdobycz cudzą, że nie godziła w mroku, nie napadła z za węgła, lecz że snopem iskier ze stali wykrzesanych, świeciła polskiemu sercu, kiedy “uniwersały królewskie ją wołały na obronę Rzeczypospolitej, kiedy czyniono krzywdę niemocnemu, lub kiedy odszczepieniec śmiał boskiemu urągać Majestatowi.

Widziałeś w połysku tej szabli niczem nieodparte świadectwo, że jako życie polskie szczere było, uczciwe i jasne, tak, że do dna serca Widzieć można było Wszystko, tak też uczciwą była wszelka walka. Czytać można na ostrzu tej szabli, że kiedy Hetman Wielki, Bóg miłościwy, będzie “sądził narody w ostatnim dniu, zwali archanioł jeden niezmierne brzemię na polskie barki i będzie wyliczał grzechy niezliczone, zaś archanioł Michał, rycerz promienisty i czci rycerskiej świadom, zakrzyknie tedy wielkim głosem: “nigdy naród ten nie wylał krwi niewinnej!” — i na świadectwo pokaże Bogu z grobów dobytą karabelę.

Pod karabelą Bolskich zawieszono dwa pistolety, zwrócone ku sobie lufami; spoczywały dotąd w pudle, z rozmaitem narzędziem do nabijania i czyszczenia, jednego jednak dnia, pomyślał pułkownik, że pieszczotliwe staranie i przechowywalnie w pudle już im na nic, bo już nikomu nigdy nie będą potrzebne, więc je zawieszono obok innego żelastwa, aby stroiły ścianę, Były to pistolety zagranicznej marki, z drzewcem pysznie i zręcznie rzeźbionem, broń czcigodna i wielce poważna, nie ponura jednak i nie straszna, lecz piękna. Skierowane były lufami ku sobie, wedle przeznaczenia, jak walczyły zawsze, kiedy sprawa była o cześć. Jak karabelą rodziny Bolskich, jak biedna szabla pułkownikowska, tak i one nie znały podstępu, ni zdrady, jakby martwy kawał żelaza czuł, iż jemu przypadło ostatnie ogniste wypowiadać słowo, kiedy sąd ludzki nie mógł już rozstrzygnąć sprawy.

Właśnie’ je zdjął ze ściany Kusztyk i usiadłszy na zydlu, o który oparł swój sękaty kij, czyścił je starannie z widocznem zamiłowaniem, jakby wielce rad i dumny z tego, że mu tę broń szanowną oddano pod opiekę; dotykał pistoletów z szacunkiem czasem zaś oko jedno zmrużywszy, patrzył pod blask świecy, czy się gdzie nie zaczaił drobny kwiatek rdzy, albo też, ramię z trudem wyprostowawszy, mierzył przed siebie.

— Nie zastrzel mnie, panie Kusztyk, — mówił wtedy Rajda, — cóżem ci zawinił? — i znowu rozmyślał nad tem wszystkiem, co mu dziś powiedział Relski.

Wtem drzwi skrzypnęły.



XIX.


Spojrzeli obaj kto wchodzi i _szybko odwrócili spojrzenia;, Rajda patrzył z zajęciem w mrok za oknem; Kusztyk zaś pilnie począł się przyglądać pistoletom. Do izby wszedł Szok, który się wałęsał pod domem bez celu, ujrzawszy zaś światło w “zbrojowni”, wszedł pogwizdując.

— Dobry wieczór panom! Nikt nie odpowiedział.

Szok wsadził ręce w kieszenie i poskąpił parę kroków; zbliżywszy się do Kusztyka, przyglądał się drwiąco uśmiechnięty jego robocie.

— Pan się na wojnę wybiera, panie Kusztyk? Ten podniósł powoli głowę i spojrzał na Szoka niechętnie.

— Nigdzie się nie wybieram, — odrzekł.

— To może na pojedynek?

— Na żaden pojedynek.

— To pocóż pan to czyści?

— Aby było czyste.

Szok się zaśmiał chrapliwie. — Pan bardzo rozumnie, odpowiada, — Tak jak szanowny pan zapytuje.

Zaległo milczenie i słychać było tylko uporczywe tarcie Kusztyka.

Rajda był jakby nieobecny.

Szok zbliżył się do ściany, na ‘której były rozwieszone bronie i przypatrywał im .się ze śmiesznym grymasem; dotykał potem ostrożnie palcem, żelaza i cmokał ustami niby w wielkim podziwie. Kusztyk patrzył zpodełba, wodząc oczyma niechętnie za jego ręką, która właśnie dotknęła karabeli; Kusztykowi aż dech zaparło. Odłożył pistolety i uczynił ruch, jak gdyby chciał temu przeszkodzić; Szok tymczasem zdjął karabelę ze ściany i przypatrywał jej się wesoło.

— Pan się może skaleczyć — rzekł Kusztyk grobowym głosem.

— Niech się pan nie boi, ja już takie rzeczy widziałem; to sprzedają w Paryżu żydki w sklepach, gdzie się sprzedaje stare szafy i stare łóżka. To się nazywa karabela, panie Kusztyk, co?

— Tak się i nazywa.

— I tem stare Polaki mordowały?

— Nikt nikogo nie mordował.

Szok się zaśmiał chichotem.

— No, no, pan nie i pański dziadek także nie. Tylko tacy, co nie wiedzieli gdzie podziać byczą siłę i temperament, a teraz to tem można rąbać drzewo. A co tutaj jest napisane?

Kusztyk nie odpowiadał, więc się Szok zwrócił do Rajdy.

— Panie profesorze, co to jest za sentencja?

— Chrześcijańska, — odrzekł Rajda i znów patrzył w okno.

Szok zmrużył oczy i spojrzał w stronę profesora ż błyskiem nienawiści.

— Dziękuję za objaśnienie, — rzekł złym głosem — ja także tak przypuszczałem. Polak zawsze pił i bił w imię Boże.

Kusztyk posiniał i zapytał z trudnością:

— Za pozwoleniem pańskiem, czy pan jest chrzczony?

— Albo co?…

— Bo na tej szabli jest wyryta Matka Boska, może pan to zostawi.

Szok się roześmiał głośno.

— Pan jest bardzo wesoły człowiek, panie Kusztyk; ja pana za to bardzo lubię. Ja nie jestem ani Polak, ani Żyd, ani Chińczyk, ale wszystko razem. Ja jestem obywatelem świata. Religionis nullius… Obywatel świata panu mówi, że pan to niepotrzebnie czyści; na polowanie to się nić przyda, a kury także tem nie zarżnie, bo biedna kura dostanie od tej rdzy zakażenia krwi. A wojny także nie będzie.

— Pan Bóg jeden wie, — rzeki Kusztyk.

— Pan Bóg jest taki sam generał, jak i ja i na wojnie się rozumie, tak jak i ja. A szlachcic chciałby wojny. Hę?

— Zostaw pan to! — prosił Kusztyk.

Szok rozmawiał z Kusztykiem, ale mówił właściwie do Rajdy, tego szewca bowiem miał za ścierwo, na które dlatego tylko patrzy bo musi. Wyglądał teraz Szok niesamowicie na pałąkowatych rozparty nogach, z karabelą w ręku, bezczelnie uśmiechnięty, z krwawym odbłyskiem świecy na twarzy; czuł, że kąsa tych dwóch eremitów w samo serce każdem swojem słowem, więc się rozpanoszył głosem, myśląc jakby dokuczyć im złośliwie i dokumentnie; podparł się więc na karabeli i mówił:

— Wie pan, panie Kusztyk, dlaczego ja bardzo lubię warjatów? Nie wie pan, to ja panu powiem. Bo to są zazwyczaj bardzo dobrzy ludzie; daj mu zegarek, a on przyłoży do ucha i myśli, że to (ziemia drży w posadach i świat się obraca na osi. Daj mu igłę, to on sobie przypnie do boku i myśli, że jest rycerzem i idzie na zdobycie Jerozolimy. Naturalnie chrześcijańskim rycerzem. A co pan myśli? co taki sądzi, kiedy mu się da taką karabelę? Wtedy się robi niebezpieczny i idzie zaraz zabijać, bo w takiej karabeli siedzi zły duch. Ciągle szepce, ciągle gada i namawia, a warjat jest od tego, żeby słuchał. Pan myślij że w tym oto równie djabeł nie siedzi? Taki sam, taki sam, szlachecki djabeł, stary opój, świnia obżarta…

— .Zostaw pan tę karabelę! — rzekł Kusztyk zduszonym, głosem.

Szok cofnął się o krok i pokazując ostrze pod światło wpadł w ferwor i mówił wciąż, coraz głośniej, jakby się własnemi słowem podjudzał, głosem śliskim, syczącym, i dotkliwym:

— Siedź pan cicho, co się pan na tem rozumie? Ja panu mówię mądre rzeczy. Ja was chcę ostrzec, abyście nie słuchali starych szatanów. Hę! hę! panie Kusztyk! Panie Rajda, czy pan słyszysz? Ja to dobrze powiedziałem: starych szatanów. To są źli doradcy, bo polski szlachcic i polski djabeł. to przyjaciele, przecicż djabeł ubierał się w kontusz. No i obaj zbankrutowałli, bo się ubierali za. drogo w atłasy i mieli diamentowe spinki. A teraz ich wszy jedzą. Może nie? .co? Cała Polska się teraz drapie. Daję słowo, że tak jest. Ja też rozumiem, dlaczego się tutaj tak, czyści stare żelazo. Pewnie, pewnie… To przypomina dobre czasy i wszyscyby chcieli, aby to wróciło i aby wróciła fantazja, bo już jej niema. Przyłóż pan ucho do tej karabeli, a usłyszysz pan jak ona płacze, jak bankrut, co wszystko stracił.

Rajda się podniósł zmarszczony i blady i podniósł rękę, jakby chciał Szokowi przerwać. Małe oczki Kusztyka zaświeciły, jak u żbika; ujął swój sękaty kij i oparł się na nim, ciężko dysząc, — nikt go nigdy nie widział w takiem poruszeniu, to też profesor spojrzał na niego niespokojnie, kiedy usłyszał po raz trzeci wymówione głosem aż drgającym:

— Zostaw to błaźnie, i idź precz!

Szok jakby tych słów nie słyszał, wtulił głowę w barki, rozdął nozdrza i raczej bełkotał niż mówił:

— Na śmiecie to wyrzucić, a nie czyścić, na gnój, a nie na ścianie wieszać. A potem jazda, na cmentarz i umierać, albo w rów, to jeszcze lepiej!…

Powiedziawszy to, cisnął od siebie z siłą karabelę; która brzęknęła głośno i upadla pod piecem. W tejże chwili Kusztyk, jakby nieprzytomny, podniósł swój sękaty kij i zwalił nim Szoka na odlew przez twarz. Szok krzyknął przeraźliwie i chwycił się za twarz ręką; oczy mu wyszły na wierzch, usta rozwarł szeroko; potem jakby z bólu oprzytomniał, skoczył na Kusztyka, jak żbik palce zakrzywiwszy jak szpony, jakby mu chciał wydrzeć oczy, — Rajda jednakże zastąpił mu drogę i chwycił za ręce. Szok się zwinął jak przypalony ogniem skorpion, potem wyjąc i charcząc począł kopać Rajdę, gdzie go tylko dosięgnął, pluć mu w twarz, kąsać ręce.

Wrzask był tak wielki, że słychać go było daleko, w kilka też chwil Bolski stanął na progu.

— Co się tu dzieje? — krzyknął.

Osłupiał, ujrzawszy Rajdę, pasującego się ze Szokiem; chwycił go za kark i oderwał od profesora, jak zgniłe jabłko od gałęzi.

— Cicho bądź! — rzekł zduszonym głosem, — co się stało?

— Mordują mnie w twoim domu! — płakał Szok, bo miał ze złości oczy pełne łez.

— Kto?

— Ten łotr, ten złodziej, ten szewc! — krzyczał Szok i chciał się znowu rzucić na Kusztyka, Bolski jednak przytrzymał go siłą. Równocześnie spojrzał na Kusztyka i zmarszczył się niechętnie.

— Panie Kusztyk, coś pan zrobił?

— Dałem mu . w pysk, — odpowiedział cicho Kusztyk.

Bolski zbladł i oczy otworzył szeroko ze zdumienia.

— Pan? Jemu? Jak pan śmiał?

W tem miejscu, wtrącił Rajda głośno i z powagą:

— Jako człowiek uczciwy mówię panu, że Kusztyk postąpił tak, jak powinien. Gdyby był mnie nie uprzedził, byłbym ja to zrobił.

Szok syknął i zdawało się, że odchodzi od zmysłów, Bolski zaś przecierał sobie oczy, jakby temu wszystkiemu nie wierzył. Rajda był człowiek zbyt poważny, żeby bez powodu szukał bójki z Szokiem, powód więc jakiś był i to dosadny; mimo wszystko Bolski przybrał groźną minę i rzekł głośno:

— Muszę panom oświadczyć, że nie pozwolę, aby w moim domu…

Nie, dokończył, gdyż we drzwiach stanęła zalękniona niebywałym w tym domu hałasem Jadzia, z poza jej zaś ramienia chudą, żylastą szyję wyciągał ciekawie Zaklika. W jednej chwili. Bolski, na którego twarzy migała wściekłość, zdławił się i przybrały wyraz bolesny, z domieszką pogardy, jakby tem krótko chciał zaznaczyć, że pogardę ma dla wszelkiego chamstwa, boli zaś go do głębi mimo wszystko to, co się stało. Zbliżył się do Szoka i szepnął mu:

— Nie wrzeszcz, wyjdź stąd!

Potem jak wyniosły sędzia, który ma przed sobą sprawę nieprzyjemną, rzekł z godnością:

— Później to wszystko załatwimy, nie przy pani… Nic się nie stało, panno Jadwigo, — mówił, zwraca jąć się do niej, było tu małe nieporozumienie. Pan Kusztyk się niepotrzebnie uniósł i pan Szok także; wszystko będzie dobrze. Szok proszę za mną!

Szok oblał wszystkich zaropiałem od wściekłości spojrzeniem i drżąc cały od bezsilnej złości, szedł za Bolskim, który jakoby sędzia nad nimi najwyższy,. szedł poważnie, na nikogo nie patrząc.

Oni wszyscy pozostali zdumieni, zalękli, jakby się wydarzyła katastrofa. Na Kusztyka żal było spojrzeć; upadł na krzesło blady i drżący, jakby wszystkie siły stracił w owem uderzeniu.

— Co ja zrobiłem, — jęczał, — co ja zrobiłem?

— Dobrześ zrobił, —. rzekł dziwnie twardo Rajda — Pan Bóg się za to nie pogniewa, nie bój się.

Potem zaczął szczegółowo i dokładnie opisywać Jadzi i Zaklice całe zdarzenie, oni zaś słuchali ze ściśniętem sercem i z wielką troską na twarzy. Wszyscy czuli, że się inaczej stać nie mogło, równocześnie jednak było im niezmiernie przykro, że się coś takiego mogło wydarzyć w tym domu, gdzie zdawało się, spokój zewsząd wygnany, znalazł jedyne schronienie.

Jadzię ogarnął wielki smutek. Miała żal do Bolskiego za jego przyjaciela, a równocześnie żal do Kusztyka, że w domu Bolskiego to uczynił. Zaklika zaś spoglądał na Kusztyka z ciekawym szacunkiem, jak gdyby się dziwił, ,że ten biedaczyna chuderlawy, nawpół już przez śmierć uwędzony szewc, zdobył się na taki heroizm. ,

Kiedy jednak Jadzia odeszła na poszukiwanie ojca, aby mu zdać sprawę z niebywałego wypadku, trzej towarzysze długo milczeli, jak gdyby każdy raz jeszcze przemyśliwał rzecz całą i rozważał, co teraz musi i powinno nastąpić; zdaje się, że wszyscy myśleli tak samo, bo nikt się nie zdziwił, kiedy Zaklika zapytał Rajdę niby z wielką powagą:

— Spakowany jesteś, profesorze? Rajda ocknął się z zadumy.

— Ha, trudno, trzeba iść. Nie martw się tem wszystkiem, panie Kusztyk, jeszcze raz ci powiadam, żeś sobie uczciwie postąpił. Ale iść stąd trzeba nam będzie.

— Jezus, Marja! — jęczał Kusztyk, — przeze mnie wszystko.

— Nie przez ciebie. Nie chce widać Pan Bóg, abyśmy tu umierali; pochodzimy trochę jeszcze po świecie. Nie byłoby się to stało dziś, stałoby się jutro, bo wiesz to sam, dobry panie Kusztyk, że trochę to tu było nieswojo. Wprawdzie Bolski dobrze sobie postąpił, że nas żywił, ale chleb ten słodki nie był. Co jemu do nas, a nam do niego? Młody jest i nie wie, że można podać człowiekowi najsłodszą rzecz tak, że mu się gorzka uczyni. Trzeba mu podziękować i pójść.

— A Relski? — rzekł z wahaniem Zaklika.

— Prawda, Relski…

— Z głodu pomrą.

Rajda myślał długo.

— Relski, — rzekł wreszcie, — pracuje, za darmo na karku mu nie siedzi. Jadzia, także nie próżnuję i bez nich to wszystko zmarnieje. Zresztą pan masz przysiągł pułkownikowi.

Zaklika uśmiechnął się gorzko.

— Relskiemu, mówił Raj da, — trzeba wytłumaczyć, aby został. Gdzie się kaleka podzieje z dziewczyną?

Kusztyk słuchając tych deliberacyj, nie mógł siei uspokoić, łzy mu z oczu leciały, jak groch i chlipał, I jak wyrostek, podejmując z ziemi karabelę i pistolety, które otarł połą zatłuszczonego surduta.

Wyszli wszyscy zamyśleni do oficynki, zauważywszy światło w pokoju Bolskiego, jego zaś samego ujrzeli również, jak gestykulując gwałtownie rękoma, chodził po pokoju i mówił coś, widocznie do Szoka…

Bolski był naprawdę zirytowany dlatego przedewszystkiem, że przeraźliwie nie znosił głośnych awantur, połączonych do tego jeszcze z biciem. Teraz był w rozpaczy, bo nie wiedział, co ma zrobić? O tego szewca tyle dbał właśnie, co o podarty but, nie chciał jednak za żadną cenę wydać się z tem przed Jadzią, słusznie sądząc, że jakkolwiek się sprawa miała, Jadzia będzie po stronie Kusztyka; zupełnie się zresztą temu nie dziwił, przekonanym będąc, że Szok musiał straszliwie dogryźć temu szewcowi, jeśli się Kusztyk zdobył na to, żeby go zwalić po łbie. Uważał zaś równocześnie, że nadarza mu się doskonała sposobność pozbycia się stąd na czas jakiś Szoka, który patrzył zbyt przenikliwie i widział zbyt wiele i którego się trochę wstydził, czując, że Szok mimo obleśnego szacunku, jaki mu okazuje na każdym kroku, w głębi duszy pokpiwa z metody jego łowów na pannę Relską. Jeśli go się zaś pozbędzie, wyłoży Jadzi wymownie jakiego dokonał poświęcenia, wypędzając przyjaciela, jedynego przyjaciela, byle tylko, “spokój tych szanownych starców nie został zakłócony”. W ten sposób jej powie, na razie splunął tylko na ten temat i na tych “szanownych starców”. Potem zwrócił się do Szoka, który siedział, jakby paralitycznie wy kręcony, z takim mściwie złym błyskiem w oczach “i z rozlaną na twarzy zżółkła złością, że się Bolski aż wzdrygnął, pomyślawszy, że to widać ledwie rąbek duszy jego przyjaciela, jak sierp księżyca.

— Coś ty im zrobił? — Zapytał cierpko.

— Powiedziałem im, że są świnie. — No toś i słusznie dostał w pysk.

Szok się skręcił na krześle, potem porwał się i zbliżył do Bolskiego.

— Słuchaj ty, ty ze mnie nie żartuj, ja dziś jestem niebezpieczny — słyszysz?

— Słyszę, czego się drzesz?

— A tego szewca, zabiję, jak psa. A tom się doczekał, a tom się doczekał! W twoim domu… Słyszysz, w twoim domu, to jest hańba, hańba, złodziejstwo!

— Nie krzycz, Szok.

— Będę krzyczał, niech cały świat wie.

— Pocoś mnie tu przywoził, kto cię prosił? Żebyś; był kark skręcił, zanimeś mnie tu przywiózł. Taki łotr, takie bydlę, taki szewc!

— Wyzwij go! — rzekł Bolski, spokojnie zapalając papierosa.

Szok spojrzał na niego obłąkanym, jaszczurczym wzrokiem.

— Coś ty powiedział?

— Mówię, żebyś go wyzwał.

— Ja powinienem ciebie wyzwać, szewskiego patrona.

— Nie będę się z takim bił, co dostał po gębie właśnie od szewca. Ale uspokój się…

— Nie chce mi się!

Bolski spojrzał na niego przez zmrużone powieki i głos mu się nagle stał oschły.

— Słuchaj Szok, ja cię dwa razy nigdy nie prosiłem i teraz także tego nie zrobię. Albo jesteś furjat, a w takim razie idź do djabła, albo jesteś rozsądny, w takim razie mówmy spokojnie. Z tem trzeba coś zrobić.

Mimo całej pasji, w jakiej się znajdował, Szok spojrzał na Bolskiego ponuro, lecz uważnie. Tamten począł, chodzić szybko po. pokoju, mocno dymiąc z papierosa.

— Zrobiłeś głupstwo, — mówił, — kapitalne głupstwo. Mogłeś ich wszystkich razem wydusić, ale nie tu i nie teraz, żalu bym o to do Ciebie nie miał.

— Niech ich dżuma wydusi!

— Przestań, cicho siedź! No, a teraz co? Zachciało ci się dyskusji z panem Kusztykiem, a on miał lepsze od ciebie argumenty. A na tem wszystkiem ja cierpię.

— Ciebie nie nabili, co to znaczy, że ty cierpisz?

— A ja cierpię, żebyś wiedział, że ja. Pożycie tu teraz będzie niemożliwe, ktoś z was musi ustąpić.

— Ja tu zostanę! — rzekł Szok i spojrzał na Bolskiego niespokojnie.

Bolskiemu przychodziły słowa z trudnością.

— Nie Szok, tak nie może być.

— Wypędzasz mnie?

— Nie wypędzam, niech Bóg broni!

— Tylko co?

— Tylko ty sam wyjedziesz.

Oczy Szoka aż zaszły krwią; chciał coś powiedzieć, ale nie mógł; wydobył z gardła tylko jakiś charkot i wymachiwał rękami. Bolski zaś mówił:

— Ty wiesz najlepiej, jak ja ich serdecznie kocham, te trupy na urlopie. Ale pominąwszy już to, żeś ty sam pierwszy rozpoczął awanturę, oni tu muszą zostać. Nie bój się, niedługo. Satysfakcję będziesz miał prędko. Ale trzymałem ich dotąd, muszę trzymać dłużej jeszcze, — dlaczego, to już moja rzecz. Ojciec mi ich zresztą zapisał w testamencie. Stary dom, stare strzelby, stare konie i cztery stare ciała, — no jedno tam jest młode, to piąte. Mniejsza jednak o to. Ale oni tu zostaną, aby mi nie powiedzieli, żem ich okradł, bo oni uważają, że mają takie same prawa do tego piasku i do tych kamieni, co i ja. Sprzedam ich razem z kamieniami i piaskiem, teraz jednak niech jeszcze siedzą. No, no, Szoku kochany, uspokój się. Jesteś mądry człowiek i rozumiesz, że ja inaczej nie mogę.

Szok słuchał pilnie każdego słowa i na twarz poczęło mu wracać pogardliwe skrzywienie; wyraz jego twarzy W tej chwili był na—pół płaczliwy, napół haniebnie roześmiany.

— Co ja mam teraz robić? — zapytał — gdzie ja się podzieję?

Podziejesz się, podziejesz się. Co mam, to ci dam, abyś mógł wyjechać, potem ci trochę poślę, potem sam przyjadę. Jednoręki sprzedawał wczoraj jakieś krowy, czy coś tam takiego, pieniądze pewnie są, a niezadługo będzie na sprzedaż zboże, ą przecież zboże żywi .szlachcica.

— I jego przyjaciół.

— I jego przyjaciół. Słuchajno tedy, Szok. Właściwie to się wszystko dobrze złożyło. ,

— Bogdajbyś skonał za to dpbre złożenie.

— Trochę boleśnie, ale dobrze, — uśmiechnął się Bolski, — aha! żebym nie zapomniał. Zrób sobie okład na twarz, bo ci lewe oko trochę spuchło. Otóż będzie tak: pojedziesz do Krakowa i będziesz tam na mnie czekał.

— Długo?

— Bynajmniej. Przygotujesz mnie mieszkanie i czekaj.

— To jest nieprzyjemne miasto, ten Kraków…

— Ty zato jesteś przyjemny. Ja tu tymczasem sprzedam, co można i za jaki miesiąc wpadnę w twoje ramiona, tylko uważaj, żebyś wtedy nie był pijany.

Szok w miarę tego, co mówił Bolski, rozważał dokładnie każde słowo i widać było, że ostatecznie mu się to podoba.

— Widzę, żeś rad, — rzekł Bolski, spojrzawszy badawczo na przyjaciela. —

Spojrzeli sobie w oczy z drwiąco bezczelnym uśmieszkiem ludzi, którzy się doskonale rozumieją.

— Boli mnie to — rzekł wreszcie Szok, — że muszę ustąpić tej hołocie, ale tem się pocieszam, że kiedy się spotkamy znowu, to mnie uradujesz wiadomością, że trzech z nich najmniej umarło, a jeden ,kona. Gorsze jest to, że oni będą myśleli, żeś mnie wypędził.

— Szok, to są dobrzy .ludzie. Kusztykowi pewnie samemu żal…

Na dźwięk tego imienia Szok znowu sponsowiał.

— Proszę cię, — rzekł — jeśli ten człowiek tu zostanie, pozwól mi tu jeszcze raz wrócić; żebym go miał nożem pchnąć, to go pchnę, wszystko mi jedno.

— Nie gadaj głupstw, Szok. Oblicz teraz, ile ci potrzeba, tylko skromnie, sam mało mam.

Jak gdyby nic nie zaszło, Szok powrócił natychmiast do równowagi, zmrużył oczy i kombinował jakąś cyfrę, krztusząc się dymem papierosa. Targował się potem z Bolskim długo, dał kilkakroć uroczyste słowo honoru, że będzie szanował pieniądze i szedł się zbierać do drogi.

— Kiedy mam jechać? — spytał.

— Jutro, bardzo rano. Nie będzie ci żal wsi? Szok odpowiedział obrazowo:

— Gdybyś wstał z cmentarza i gdyby cię kto zapytał, czy ci go nie. żal, cobyś mu odpowiedział? To jest wieś? To jest cmentarz, i to taki, na którym się chowa rzezimieszków, albo zarażonych dżumą.



XX.


Rano patrzyli ze zdumieniem pułkownikowscy rezydenci, jak Szok dźwigając wydęty tłumok gramoli się na wózek; najbardziej zdumiony był Kusztyk, który się zaczął żegnać i przecierać oczy. Nawet Rajda, który się mało czemu dziwił, teraz nie mógł wyjść z podziwu i nikomu tego nie mówiąc, myślał głęboko w duszy, że jednak młody Bolski lepszym jest, niżby się zdawało, jeśli tej figurze na oko już wstrętnej, kazał się wynosić. Kiwał głową i patrzył zadumany i zdumiony na wyjazd Szoka, który właśnie w tej chwili, zanim siadł na wózek, zdjął nagle kapelusz i ukłonił się z przesadną elegancją, ze złośliwym uśmiechem, pannie Relskiej.

Wyszedłszy z poza domu, natknęła się na Szoka, niemal twarzą w twarz i stanęła na chwilę, nie wiedząc co czynić.

Szok skłoniwszy się, rzekł:

— Żegnam panią i proszę o dobrą pamięć.

Jadzia spoważniała i odpowiedziała cicho:

— Niech panu Bóg przebaczy…

— Nie zna mnie osobiście, więc będzie trudno, — zaskrzeczał Szok, — ale niech się pani i za mnie pomodli w antraktach, to się może nawrócę. Cocher, jedź na złamanie karku! Na co czekasz?

Ukłonił się raz jeszcze, potem splunął ostentacyjnie w stronę oficynki, gdzie dojrzał w oknach siwe głowy i pojechał.

Kilku ludzi odetchnęło kiedy znikł za drzwiami.

Mimo wyjazdu Szoka, wiedzieli oni jednakże, że trzeba im dotrzymać tęgo, co postanowili wczoraj z ciężkiem sercem; od śmierci pułkownika było im ciężko, bo czuli w powietrzu słodkawą, zamaskowaną i tem przykrzejszą niechęć Bolskiego, od wczoraj zaś było im jednak jeszcze ciężej. Nie zastanowił się żaden z nich nad tem, gdzie się podzieją, — było im to wszystko jedno, kiedy pojęli, że jedzą właściwie chleb żebraczy. To też Rajda, Zaklika i Kusztyk, przez noc oka nie zmrużywszy, spiskowali już od świtu; pochyliły się ku sobie trzy siwe, dobre, strudzone głowy, bardzo smutne i poczęły radzić.

Dwie załatwić trzeba było sprawy; oznajmić o zamiarze Bolskiego, co było łatwo, trudniej jednak było przekonać Relskiego, że musi tu pozostać; poszli tedy wszyscy trzej do Relskiego, który był zgryziony całem tem wczorajszem zajściem, milczący i chmurny.

— Panie Tomaszu — rzekł Raj da — stało się, to się nie odstanie. Szok wyjechał, ale i my zostać nie możemy, niema sposobu.

Relski spojrzał im po twarzach i ujrzał na każdej niezłomne postanowienie; znał, każdą z tych starych zacnych dusz, jak swoją własną, więc odczytał im odrazu w oczach wszystko, co w nich zostało z przemyślanej nocy; zdawało się, że przez chwilę to wszystko rozważa i roztrząsa, więc nie pytając ich o nic, rzekł krótko:

— Dobrze, ja idę z wami.

Oni spojrzeli po sobie, jakby sobie chcieli powiedzieć, że czego innego od tego człowieka spodziewać się nie mogli; na twarzy odmalowało im się jednak wzruszenie i zakłopotanie, Rajda jednak szybko się opamiętał.

— Ty tu zostaniesz! — rzekł mocno.

Relski spojrzał na niego, jak gdyby go nie poznawał; zdawało mu się, że źle posłyszał, potem rzekł cicho, lecz głosem bardzo smutnym:

— Zdawało mi się profesorze, że mnie znasz. Dlaczego mnie “krzywdzisz?

Rajda spuścił oczy zawstydzony, lecz powtórzył swoje:

— Zostaniesz tutaj, bo musisz. My zostać nie możemy, bo zebranego chleba żaden z nas nie przełknie. Ciężko jeść chleb cudzy, bardzo ciężko!

— I ja go jem.

— Mylisz się przyjacielu, mylisz. Należy ci się dziesięć razy tyle za twoją pracę. Robisz jak ekonom, słońce ci przez cały dzień kości na polu. praży, bez ciebie poszłoby to na marne. My pójdziemy, to się jeszcze niebo nie zawali, coś taro dla nas Pan Bóg obmyśli, kiedy nas stworzył. Ale my sami jesteśmy, a ty z dzieckiem. Gdzie pójdziesz? Co zrobisz? Jedną rękę tylko masz, co nią zapracujesz? Będziesz mógł patrzeć jak dziecko ci z głodu umrze i wilgoć spija w suterenach? Będziesz patrzył?

Relski usiadł ciężko i oparł głowę na ręku, dłonią zakrywszy twarz; rozpacz usiadła mu ciężko na duszy, jak kraczący przeraźliwie kruk.

A Rajda mówił:

— Ułóż się z panem Bolskim, jak należy, aby wszystko było jasne; wtedy bo zapracujesz, to i zjesz. Ale dziecku nie daj ginąć; nachodziło się, biedactwo, dość między ludźmi, dość się nawycierało kątów, dość nałykało się łez; zmóż się i zostań. A my? Mój Boże! Wspomnijcie o nas czasem, a będzie nam dobrze. Kusztyk, Zaklika! nieprawdaż, co? Gdyby się nie godziło zostać, nie namawiałbym cię, ani chwili. Zresztą, panie Tomaszu, pamiętasz coś obiecał pułkownikowi? Że mu ziemi upilnujesz? Że jej nie dasz zczeznąć? I o tem pomyśl, że jeśli tu na straży nie zostaniesz, wszystko pójdzie na nic. Bolski jest człowiek bardzo młody.

Przypomniawszy sobie swoją rozmowę wczorajszą z Relskim, w której szło o serce dziewczęce, zciszył nagle głos i pochyliwszy się nad Relskim, dodał dobitnie: — Młody jest, ale uczciwy. Szlachetna to jest krew.

Relski, który zdaje się, nad tem samem w tej chwili rozmyślał, podniósł powoli głowę i spojrzał Rajdzie głęboko w oczy; zmieszał się nieco profesor i zawahał, ale powtórzył z wyraźnym dobitnym akcentem:

— Jest uczciwy, Szoka wypędził.

Zaczęli tedy wszyscy trzej prosić, tłumaczyć, dowodzić i zaklinać; Relski był wzruszony, a głębokiej jednak bruzdy na czole znać było, iż myśl o tem wszystkiem pługiem wlecze mu się przez duszę.

— Pań Bolski wie o tem wszystkiem? — zapytał.

— Jeszcze nie.

— Kto mu powie?

— Ja to mogę uczynić, — odrzekł Rajda, — mogę zaraz pójść. I to mu powiem, że ty Relski, zostajesz tu z dziewczyną.

Mówiąc to, patrzył bystro panu Tomaszowi w oczy, ten jednak nic nie odpowiedział Co miał rzec? Rozumiał, że tak będzie w istocie, jak mu mówią; pójdzie z tą nieszczęśliwą dziewczyną na głód i poniewierkę; sam ją może cierpieć, bo widać taki już los; odjął mu Pan Bóg rękę, aby się nawet bronić nie mógł przed nędzą,— ale zaco ona ma cierpieć? Zaco ona?

Żal Relskiego nie był tkliwy, lecz jakiś głuchy, groźny i zacięty. Myślał twardo, że jakżeż on, który się w ciężkiem życiu swojem nigdy nie sprzeniewierzył przyjaźni, ani braterstwu, ma pozostać tutaj, w jakim takim dobrobycie, podczas kiedy ich wiatr jesienny, deszczem siekąc, będzie poganiał, aby marli czemprędzej z głodu, bo nikt nie ma ani czasu, ani ochoty zajmować się próchnem, któremu się zdaje, że jeszcze sercem świeci?

Jakże on, Tomasz Relski, będzie mógł przełknąć kęs chleba, kiedy sobie przypomni, że oni nie mają co włożyć do ust i mrą gdzieś gnuśną, wygłodniałą śmiercią, nieuczciwą i nieludzką, oni właśnie godni tego, aby ich nakarmiono do syta?

Jakże on tu zostanie pod bezpiecznym dachem, kiedy im pozostanie tylko ulica, długa, jak smutek, twarda, zła, niegościnna i wściekła?

I znowu przyszło mu na myśl, że jeśli on stąd z nimi pójdzie, to tylko przysporzy nieszczęściu dwie ofiary, a ulicy dwóch włóczęgów; z których jednym będzie Jadzia. Ważył to wszystko na wadze, jakby się chciał dowiedzieć, co cięższe: wygłodniałe nieszczęście, czy sytość, nad każdym kawałkiem chleba płacząca.

I nie mógł tego dojść.

— Niech się dzieje, co chce! — pomyślał, aż w tem przypomniała mu się Jadzia, która mu się rzuca ze szlochem na szyję, doprowadzona do ekstazy po przeczytaniu poezyj Bolskiego.

Zaćmiło mu się w oczach. Tłumaczył Raj da, że Bolski to jest człowiek uczciwy. Och, daj to Boże, daj Boże! Nie wiedział Relski dotąd jeszcze o niczem, z podejrzeń i domysłów wyrosła jeszcze i ta troska o dziecko, więc może się myli i on i profesor, może łzy Jadzine to tylko opar niezdrowy, który się podniósł ze ślicznej książeczki i nic więcej, nic więcej. A jeśliby miało być inaczej, (Relski się wstrząsnął), to uczciwość Bolskiego… I znowu nie mógł wydobyć się z koła.

Myślał, że mu głowa pęknie. Był w położeniu strasznem, czuł, że to jeden z najcięższych jego dni.

— I cóż? — zapytał Raj da cicho, patrząc na Relskiego uważnie.

Relski, podniósł oczy, spojrzał na każdego z nich wzrokiem dziwnym i zapytał:

— Kto mi z was przebaczy, jeśli pozostanę? Oni nie umieli ukryć zdumienia.

— Przebaczyć tobie? Panie Tomaszu, co ci się stało? Pocóż namawialiśmy cię sami? — aby ci potem przebaczać?

Zaklika, który to mówił, dławił widocznie żal w głosie.

— Zostanę, — rzekł głucho Relski.

— . Niech ci Bóg zapłaci!

— Lecz może szybko ujrzę was znowu.

— Czemu? — zapytał Rajda z niepokojem. Relski nie odrzekł nic, tylko głęboko spojrzał mu w oczy.

Nic już nie rzekli.

Rajda po niejakim czasie zapukał do drzwi Bolskiego, który czynił wrażenie, jakby się tej wizyty spodziewał.

— A pan Kusztyk? — zapytał.

— Kusztyk przeze mnie przeprasza pana, że poskromił pana Szoka.

— Nie mówmy o tem.

— Ja też nie z tem przyszedłem, — rzekł Rajda — przyszedłem pana pożegnać.

— Jakto pożegnać?

Rajda starał się mówić łagodnie i dobry uśmiech miał w spojrzeniu.

— Panie Bolski, — rzekł, — postąpił pan z nami po śmierci ojca pańskiego” jak można było najlepiej. Nie umiem panu wyrazić wdzięczności, ale niech pan wie, że wdzięczność pięciu ludziach serc, to nie jest marna rzecz. To coś warte. My jesteśmy serdecznie wdzięczni.

Bolski, podniósłszy się z krzesła, słuchał tej przemowy z pochyloną głową, jak udzielny książę, ktoremu oddają hołdy za wspaniałomyślność.

— Dziękuję panu, — rzekł.

— I my dziękujemy, ale nam już czas odejść. Bolski spojrzał bystro.

— Panowie chcą mnie opuścić, z powodu wczorajszej awantury? Przecież Szok panom ustąpił, czegóż potrzeba więcej?

Rajda się uśmiechnął.

— Panie Zygmuncie! Zwątpiłbym o życiu, gdyby na niem mógł zaważyć taki człowiek, jak ów pan Szok.

— O cóż więc idzie?

— O nic. Widzi pan, nietylko młodzi ludzie lubią zmianę miejsca — i starzy ludzie lubią to samo. Podobno przed śmiercią najbardziej zadomowione stworzenia wychodzą naprzeciwko niej. To też i nam czas. ,

— Panowie wszyscy chcą odjechać? Rajda zkolei spojrzał uważnie na Bolskiego.

— Wszyscy, — odrzekł.

— I Relscy? — zapytał Bolski, jakby od niechcenia.

— Relski powinien zostać. Sądzę, że jest tu potrzebny.

— Tak, bardzo potrzebny. Co ja bez niego pocznę? Więc co, zgodził się, że zostanie?

— Zgodził się! — odrzekł Rajda dziwnie smutno. Bolski, usłyszawszy to, stał się nagle oschły. Począł mówić wprawdzie łaskawie, znać było jednak, że ta cała rozmowa pożegnalna nie sprawia mu przyjemności.

— Ha, trudno — rzekł, — nie mam prawa panów zatrzymywać, choć nie widzę powodu, abyście panowie odchodzili. Dzieliłem się z wami dotąd, byłbym się dzielił nadal, choć mi ciężko, bardzo nawet ciężko. Nie czyniłem tak dlatego, że mi ojciec kazał, ‘ lecz z własnego popędu, cenię jednak panów nie tylko jako siwe głowy, lecz i za ich wielkie zasługi. Ale jeśli pan Relski tu zostaje, pozwolą panowie, że czasem wam coś poślę. Tylko adresy proszę podać. Bardzo mi będzie miło… Ucieszy mnie też, jeśli panowie powrócą w każdej chwili, bardzo proszę. Żegnam pana, panie profesorze, bardzo mi żal, doprawdy. Pana Zaklikę i Kusztyka, sądzę, że jeszcze zobaczę?

— Zapewne, — rzekł Rajda.

Bardzo zadumany wyszedł od Bolskiego i bardzo się czemś smęcił w duszy, dobrej duszy, bez fałszu i bez obłudy, czystej i spokojnej, jak czysta, głęboka toń. Bał się już teraz myśleć o tem, lecz myślał z nieokreślonym lękiem, czy jednak dobrze uczynił, namawiając Relskiego do pozostania… Było mu nieswojo w tej chwili, po tem dziwnem pożegnaniu z Boiskim. Nie ustępował już od niego ten smutek aż do wieczora, pod wieczór zaś, po dłuższej tajemniczej konferencji Rajdy z Kusztykiem, na twarzy profesora zjawiła się jakaś kamienna powaga; twarz Rajdy podobna była do pośmiertnej maski, oczy w niej tylko świeciły niewymownem, lecz nie dającem się ukryć wzruszeniem.

Kusztyk, zaprzysiężony przyjaciel profesora, patrzył na niego z nabożnym jakimś lękiem i nie mówił nic.

Kiedy się pod wieczór słońce zachłysnęło własną krwią, jakby rozpruło sobie nożem serce z żalu po ziemi, wszedł pan profesor Rajda do drewnianej szopy, w której przechowywał umiłowane swoje minerały. Kusztyka zaś pozostawił na straży, przed drzwiami. Nie wychodził długo, kiedy się wreszcie ukazał, poczciwy szewc spojrzał na niego z przestrachem: takich nie widział Rajdy jeszcze nigdy; zdawało mu się, że pogodne oczy profesora czerwone są, jakby po płaczu i usta mu drżą nieznośnie; profesor słaniał się, jakby miał zemdleć lada chwila.

— Profesorze! — szepnął Kusztyk niespokojnie.

— Cicho, panie Kusztyk, cicho!

— Słabo panu?

— Cicho, panie Kusztyk, — powtórzył Raj da głosem o niezmiernej słodyczy, — gadałem trochę z kamieniami, tom i wzruszony. Chodźno, pomóż panie Józefie!

Potem poczęli obaj dźwigać z ogromnym trudem worki z kamieniami i choć im pot oczy zalewał, ciągnęli je cierpliwie, po spadzistości sadu nad rzekę w miejscu, gdzie czyniła zakręt i zdawała się być najgłębszą.

Wieczór już był szary i rzeczułka szemrała w ciszy, jednostajnym skarżącym się tonem. Oni obaj odpoczywali długo, potem się rozpoczął dziwny obrzęd. Raj da ukląkł, rozwiązał wór, drżącemi rękoma i wyjął jakiś mały kamień, któremu się począł przypatrywać w mroku bardzo pilnie; potem go gładził palcami, pieszczotliwie i miękko, oczy przymknąwszy, jak ślepy ojciec, kiedy się żegna z dzieckiem, gładzi rękoma jego twarzyczkę, chcąc wyczuć rysy i zapamiętać je sobie, aż wreszcie dwie wielkie, gorące, przeczyste łzy, położyły się na kamień, z zaciskanych siłą poczciwych oczu pana profesora Rajdy. Podniósł powoli kamień do ust i ucałował silnie, namiętnie, gorąco i szybkim ruchem głowę odwróciwszy, cisnął go w wodę. Pobiegły po niej szybko koła, a Raj da patrzył śmiertelnie zalęknionemi oczyma i pobladł. Wziął drugi kamień i zawahawszy się chwilę, cisnął go w wodę. Brał je tak z wora jeden po drugim i ciskał, a woda, jak zwierz żarłoczny, coraz to otwierała paszczę, bulgocąc z radości, Rajda zaś stawał się coraz tylko smutniejszym, jakby dusza w nim osłabła i zmogła się pod nawałą wielkiego bólu, Drgnęła mu twarz silniej, kiedy —brał w ręce kamień ostatni ze| zbioru, błyskający w zmroku srebrzystym połyskiem, lecz rzucił go szybko, potem się pochylił nad spokojną już wodą, jak nad zamkniętym, czarnym grobem i patrzył w nią oczyma śmiertelnie smutnemi. Z zadumy obudził go głośny szloch Kusztyka, który stał obok, oparty na kiju.

Odwrócił się z trudem profesor Rajda, spojrzał; z rozczuleniem, potem rzekł cicho, jakby z wyrzutem:

— Wstydź się, panie Kusztyk, dziecko jesteś, czy co?

Po kamieniach będziesz płakał? Ja je kochałem i ot widzisz, ani mi przez myśl nie przejdzie… Zabrać ich nie mogę, więc je grzebię… Przestań, panie Józefie, przestań, widzisz przecież, że ja jestem… spokojny… że… ja… nie płaczę.

A kiedy to mówił, oczy mu się zalały ciepłą strugą łez i rozszlochał się pan profesor Rajda, jak małe| dziecko.

Rajda. nie spał tej nocy, majaczył bowiem wciąż przez sen, jakoby przez sen płakał; nazajutrz zaś raniutko, poszli się wszyscy trzej pożegnać z Relskimi, poprzedniego dnia, pożegnawszy się z Bolskim.

Relski podobny był trupa, Jadzia zaś do ostatniej chwili nie chciała uwierzyć, że mają odejść. Poprzedniego dnia, spotkawszy ją przed wieczorem,: wytłumaczył jej Bolski, znużył wszystkich zaklęć i całej wymowy, aby ich powstrzymać i że mu się nie udało, że jednak Bogu dziękuje, że jej ojciec zechciał pozostać.

Jej serce zamarło na myśl rozłąki; zbladła :wzruszenia, dowiedziawszy się o postanowieniu ojca, teraz jednak, kiedy ujrzała tych trzech gotowych do drogi, myślała, że śni. Nie płakała, lecz oczy miała wilgotne, nie mogła mówić; czuła, jak ją Rajda całuje w czoło, tamci zaś dwaj w rękę, jak coś do niej mówią; widziała, jak Rajda patrzy jej troskliwie w oczy, jak się potem żegnają z jej ojcem, w przeraźliwem milczeniu, bez jednego słowa.

Ci starzy, żegnali się spojrzeniem, wymownem, jasnem, czystem, oczy jednak mieli suche, nie godzi się bowiem ludziom, którzy przeżyli straszną wojnę i widzieli śmierć, płakać na widok rozłąki; przystępował i nich każdy do Relskiego i długo ściskał mu jego rękę; czuli jednakże wszyscy, że jeśli ta chwila dłużej —nieco potrwa, stanie się coś złego, bo Relskiemu — widać to było wyraźnie, brakło już sił.

Jeszcze moment, a niezmierny jakiś żal, jakaś rdzą pokryta miłość, jakieś nieukojenie, rozwali te potężne, stare piersi i jednoręki Relski rzuci wszystkie namysły, wszystkie rozważania, weźmie dziewczynę za rękę i pójdzie z nimi tym rozpylonym gościńcem, który, zdaje się, prosto wiedzie ku śmierci.

Spostrzegli to oni pewno wszyscy w szybach oczu, bo się zwrócili nagle i skinąwszy głowami, poszli szybko, nie odwracając się.

W milczeniu, zagryzając wargi, skręcili ha polną ścieżkę i szli prosto ha cmentarz.

Uklękły trzy widma ha biednym grobie pułkownika, pochyliły się trzy siwe głowy i coś poczęły szeptać. Bóg to słyszał i pan pułkownik Anastazy Bolski.



XXI.


Młody Bolski pisał wiersze, a stary Relski zbierał zboże, bo nadszedł czas żniwa. Padł pomiędzy nich cień i leżał. Mówili do siebie rzadko i krótko, kiedy pan Tomasz zdawał od czasu do czasu rachunki, nigdy jednak nie mówili o tych co odeszli. Raz jeden tylko powiedzieli o nich, kilka słów, które podobne były do cięć nożem. To było po raz pierwszy i ostatni, kiedy pan Tomasz przyniósł Bolskiemu pieniądze. Bolski ważył je długo w ręku, potem odwróciwszy twarz, spytał cicho:

— Czy to wszystko dla mnie?

— Nie rozumiem pana… dla kogóżby?

— A “im” pan nic nie pośle?

— “Im”?… komu?

— Towarzyszom mojego ojca.

Pan Tomasz drgnął i począł szukać oczyma oczu Bolskiego, lecz ich nie napotkał. Rzekł twardo:

— Nie posłałem im i nie poślę.

— Dlaczego?

— Boby odesłali.

Bolskim dreszcz wstrząsnął, i odwrócił się szybko, jak ktoś znagła ztyłu uderzony; chciał krzyknąć jak człowiek, którego śmiertelnie obrażono i nie krzyknął; w tej chwili uderzył go stalowy, czysty, i bardzo smutny wzrok jednorękiego starca, który tem spojrzeniem, śmiertelnie spokojnem, wepchnął ten nieurodzony krzyk z powrotem w pierś.

Po chwili ciężkiej i dyszącej wzruszeniem, Relski, jak gdyby tej chwili nigdy nie było, począł mówić spokojnie, zciszonym głosem, o sprawach codziennych, lecz Zygmunt nie słyszał już z tego ani słowa. Zakotłowało mu się w sercu, które przez moment jeden chciało wybuchnąć gniewem, lecz jakby nagle osłabło i jakby się nagle przelękło. Bolski po raz pierwszy w życiu uczuł trwogę. Nie wiedział przed czem i dlaczego? Przed czemś, co się stało wbrew jego woli, bo było od niego silniejsze. Zdawało mu się, że w sprawie tej jest czysty i postąpił w niej jak należało. Zawadzał im Szok, — wypędził Szoka. Czegóż chcieli więcej? Chcieli odejść, to odeszli. Czy miał im do nóg paść i całować po rękach, by raczyli zostać? Czy miał ich wielbić dlatego, że stare ciała włóczyli kiedyś, kiedy jego jeszcze na świecie nie było, po bagnach, lasach i mrozach, za sprawę, której nie zna i znać nie chce, bo jest człowiekiem z innego świata, gdzie pachną orchideje, nie krew i nie proch, gdzie w powietrzu drży słodycz, a nie goni przez nie, krzyk, bulgocący jak krew, opętany i szaleńczy, bijący w serca i tłukący je w proch, jak kamienie. Czego od niego chcieli i czego teraz znowu chcą od niego? Od niego, który od nich nie chce niczego? Poco go zaklinają wciąż w imię ojca, który odszedł na spoczynek wieczny?

Odegnał widma wzrokiem złym i rozdrażnionym krzykiem serca. Zdawało mu się w pierwszej chwili, że jest chory i ma gorączkę, bo inaczej nie dopuściłby ich do siebie, nawet uprzedzonych z pajęczyn mroku. Czego chcą? Czynić mu wyrzuty? Wyrzuty jemu? — za to, że ich tu żywił starych niedołęgów, za to im całem sercem…

Spojrzał na to słowo i przeląkł się jakiemś tylko przeczuciem lęku. Lecz ten lęk począł powoli róść, jak cień. Bolski nie zdawał sobie sprawy z tego” co się w nim dzieje, nigdy nie przypuszczał, by się coś podobnego dziać mogło… Czemu niema tutaj Szoka? Zaczął żałować, że mi^ doradził wyjazd, bo byłby się teraz oparł o niego, o jego rozsądek zimny i ostrożny i śmialiby się razem z widm, co się po mroku włóczą. Szok jest człowiek mądry. Szok mówił: strzeż się tego polskiego powietrza, w którem jest zaraza i smęt i to wszystko rozpłakane, wilgocią łez napęczniałe, co się zowie tradycją. Tak jest, Szok to pojął bystrze, a on go nie usłuchał i dał się chwycić w pajęczą sieć, bo w tym starym, krzywym polskim domu wszystko zasnute jest pajęczyną. Widocznie zaplątał się w nią, jeśli nie może zakazać widmom, by mu się nie jawiły na oczach, i by nie przystępowały blisko, aż ku jego sercu.

Nie jest to jednak takie niebezpieczne, jakby się zdawało. Uśmiechnął się Bolski na samą myśl o nagrodzie, która go czeka za te ;,cierpienia”. Niech mu się wreszcie przypominają stare kaleki i niech się duszami włóczą po tej jego piaszczystej wsi, bo takiej duszy szarej nie odegnasz, jak, starego psa. Pochodzi, powałęsa się i przepadnie. Niech wreszcie zlecą się tu i chwalą tę ojczyznę nieszczęsną — aż do śmierci, ale wtedy, kiedy jego już tu nie będzie. Nie ma właściwie do nich żalu i pozwoli im na wszystko, nawet najpiękniejszym ich, wzruszonym uczci rymem, jak szatanów z ballady, by i z niego miała coś ta ziemia, pełna błota, kamieni i smętku. Byle go potem tu nie było, bo mu się na samą myśl o tem, czyni na duszy mdło.

Teraz jednak musi tu być — bo ona tu jest.

Pojął Bolski dokładnie, rozpoznał z wprawą doskonała, że gdyby można złożyć w jedno, miłość; wszystkich kobiet, które spotkał w życiu, byłby to dopiero okruch i mizerna cząstka tej miłości, którą rozbudził i rozpętał w sercu tej dziewczyny… z testamentu…

Patrzył w tę miłość wzrokiem szczerze zdumionym, jak człowiek z duszą czułą patrzy na pyszny wschód słońca, lub na tęczową obręcz. Olśnił go jakiś, niewidziany dotąd blask i przez chwilę całego go przepoił. Sam sobie przypatrywał się w sobie w zdumieniu, oczarował się sami sobą i przez chwilę byt jak gdyby był w zachwyceniu, dobrem i pełnem słodyczy, kiedy po raz pierwszy, ustami przywarł do jej ust.

I znowu kostniejący jego, epikurejski spokój, zaląkł się na jeden moment; bał się, by to wzruszenie, które na niego padło, jak czasem pada pieszczotliwy blask, nie zawładnęło nim, aby go nie wytrąciło z kolei wytycznej, równej, bez zakrętów, bez wykrotów i przepaści; bał się, by na jego niebo, niebieskie niebieskim, zmarzłym, milczącym chłodem, pęd krwi nie przywiał chmur, pełnych burzy i pędów, lotów, szumu i błyskawic. Bał się miłości żywej, pachnącej burzą, wiosną, ziemią, co woniami bucha, jak kadzielnica, rozśpiewanej i z krzykiem w niebo lecącej, by gwiazdy rwać na wieniec.

Miał chwilę wzruszenia, lecz niech to minie.

Ma dla tej biednej, szarej, niebieskookiej dziewczyny, jakąś “słabość”, jaką się ma dla mizernych w pokorze swojej, ślicznych przydrożnych kwiatów. Lecz kwiaty niech będą pokorne i niech nie patrzą, rozkochanym, tęskniącym wzrokiem w gwiazdy. One są dla dusz skrzydlatych, co mają skrzydła potężne, dla orłów, nie dla gołębi. A ta Jadzia, to cichy gołąb z pod polskiej strzechy, ptak, z którego nie można nawet wycisnąć rymu. Załatwił więc z nią szybko rachunki poetyckie, ślicznym, dzwoniącym wierszem zapłaciwszy za pocałunek. To dość, to aż nadto. Lecz jej nie pozwoli podejść bliżej, aż ku sercu, bo ani nie jest sentymentalny, ani nie lubi sielanek, w których łezki ciche, serdeczne i kryształowe, zastępują pisarskie znaki. Tego się przeląkł najbardziej i myślał nad tem długo. Najlepiej i najrozsądniej byłoby ofiarować pannie bukiet polnych kwiatów, wziąć od niej wytarty, złoty krzyżyk, taki “po matce”, schować go do kieszonki kamizelki i pójść za dziewiątą górę, odwracając się czasem, by machnąć na pożegnanie kilkakrotnie białą chustką. To byłoby w stylu panienki, ktoraby kiedyś mówiła córkom spłodzonym uczciwie, z nauczycielem ludowym, “kochał mnie kiedyś wielki poeta; Kiedy odchodził na zaważę, wyjął chustkę, mokrą od łez…” Żal mu jednak było odejść.

Myślał o tej całej miłosnej awanturze wesoło, i wciąż mu. tej wesołości było za mało, wedle metody, że rzeczy ośmieszone przestają być święte. Przygotował wesołość tę, na wszelki wypadek. Ten wypadek mógł zdarzyć, że się w nim roztkliwi ta jakaś bryłka, którą zapomniał nieopatrznie wyjąć z serca i rzucić ją razem z grudką ziemi, w otwarty grób pułkownikowy, lub ją dać —Rajdzie do zbioru minerałów. Czuł, że w nim, jak drzazga tkwi coś, co nie jest jego, ciało obce, przemocą w niego wszezepione, co czyha na chwilę sposobną, na godzinę osłabiająeegb wszystko mroku, na chwilę wzruszenia i roztkliwień, by się rozróść w nim, jak bujny chwast, opleść mu ljanami serce i spętać duszę. Postanowił; tedy być czujnym i nie dać do siebie przystępu wszystkiemu co się nie zapowie głośno i rozumnie, co się nie objawi trwogą i kształtem. Odejść nie chciał.

Jest w tej dziewczynie coś, co go zaciekawia; jest to jakaś rzadka odmiana motyla i rzadka odmiana kwiatu. W gołębiej jej prostocie jest przy tem coś, co w cywilizowanym świecie zapewne zbudziłoby dreszcz zaciekawienia. Znudzony sybaryta, któremu się przejadło już niebo i piekło, zbrodnia i cnota, otworzyłby zapewne jedno oko i spojrzałby na to zamorskie dziwo, do niczego nie podobne.

Trzeba tedy spojrzeć zbliska jednemi okiem, ostrożnie, by przerażona taka anielica, spadła z obłoków, nie dostała spazmów. Spazmy są rzeczą nudną.

Powie jej, że ją kocha, bo ją na swój sposób kocha.

Bolski się uśmiechnął sam do siebie.

A on ją za to nagrodzi nie tym jednym pocałunkiem, “pachnącym jak słońce”, śmiesznym; i poczciwym pocałunkiem, jak gdyby się całowały dwa kwiaty, które wiatr ku sobie nagiął. Otoczy ją obłokiem; uprzedzonym z najpiękniejszych słów, oszołomi tysiącem woni i wtedy ją nauczy tajemnicy pocałunku, który jest jak wino i jak krew. Nie będą jak dwa gołębie, które wyszyte czerwoną nicią na ręczniku, całują się dzióbkami, — bo ją przygnie ku sobie, tym gwałtownym ruchem silnych ramion, który jest prawie i w miarę brutalny, zagasi jej wzrok, jednem, nagłem, rozbłyśniętem uderzeniem swoich oczu, które zapali na tę chwilę, potem, patrząc z pod powiek, czy biedactwo nie mdleje ze zbytku nieznanych wzruszeń, — zmiażdży jej usta, wargami, nabrzmiałemi od krwi. Całował tak tysiąc razy i oszołomił tysiąc razy. Uczyni to raz jeszcze… Może się w niej wtedy duszyczka anielska rozpali, krzyknie spazmem i może wtedy, narodzi się z tej gołębicy kobieta — mądra, nie mdlejąca, rozumiejąca rozkosz, bez tragedji sponiewieranego anielstwa, spokojna, nie słuchająca podszeptów lirycznych tęsknot i taka, której można powiedzieć jednego dnia: “jest mi niezmiernie przykro, lecz sam dzisiaj będę ucztował w Walhalli…” Byleby się wszystko odbyło spokojnie, spokojnie, spokojnie.

Jeśli Jadzia potrafi to pojąć, uczyni dla niej wszystko. Nosi swoje serduszko, jak monstrancję, lecz ma oczy głębokie i .rozumne i zapewne zrozumie, że życie, to nie jest ciągła uroczystość nabożna.

Zdawało mu się, że nagle oczy te ujrzał zbliska i wstrząsnął się; Opadły z niego te wszystkie myśli, jak pstry łachman, że ujrzał swoją nagość i wstyd go ogarnął.

Porwał się z krzesła, podszedł ku oknu i pchnął je nerwowym ruchem. .

Słońce zachodziło wielkim bluzgiem rubinowej krwi nieba. Na świecie był wielki spokój i przedwieczorna cisza, która uklękła do modlitwy we środku nieba i za chwilę zacznie uroczysty hymn swój wieczorny szumem cichym drzew, szemraniem oddalonem rzeki i muzyką wieczystą gwiazd.

Stanął i patrzył na dziwowisko zachodu, on, jeden wśród tej błogosławionej ciszy, niespokojny, wobec bożego natchnienia na niebie i na ziemi, on jeden — bez natchnienia.

Nachodził go w czasach ostatnich lęk, lecz w tej chwili zdawało mu się, że naszedł go lęk przeraźliwy; przyszedł i stanął za nim w mroku pokoju, tak, że się nie śmie odwrócić, bo ujrzy coś, co go ugodzi oczyma, jak nożem, albo go porazi pogardą, uśmiechniętą litościwie. Czuł, że się z mroku poza nim wyprządł ktoś, kto go widzi do głębi, poprzez plątaninę myśli, poprzez szych splątanych słów, poprzez matactwo paradoksu i dojrzy oczyma, pełnemi nienawistnej mądrości, jego serce puste.

Chwycił się rękoma okiennej ramy, by się nie odwrócić i patrzył upartym wzrokiem w słońce, całe w pożarach, czerwone jak krew ludzkiego serca.



XXII.


Załękowi i wahaniom Bolskiego przyszedł w pomoc Szok, który jakby przeczuł, że temu Polakowi, zagrożonemu tyfusem tradycji, trzeba jakiegoś oparcia, napisał długi plugawy list.

Szok pisał:

Jaśnie Wielmożny szlachcicu, panie dobrodzieju!

Przeczuwając, że szlachecka twoja dusza po mnie płacze, posyłam ci mój uśmiech i serdeczne pozdrowienie ode mnie i od całej krakowskiej hołoty, która się nudzi, bo nie ma żadnego pogrzebu, a na mój pogrzeb na koszt narodu, długo jeszcze czekać będą. Jest mi zasadniczo smutno, bo zapomniałem w plugawej twojej rezydencji połowy duszy, zato jednak druga jej połowa, oszalała w słusznej radości, że Polski Pan Bóg, co wydzierżawił niebieską karczmę Jehowie, jest rozumny i sprawiedliwy. Wiem, żeś pałac inwalidów rozpędził na cztery wiatry, ty jednak nie wiesz, że ich wszystkich trzech posiało w .Krakowie, gdzie się zbierają wszystkie polskie kościotrupy. A ten szewc Kusztyk, (któremu niech uschnie prawa ręka), zrobił się popularny, bo w kronice policyjnej ogłosili wczoraj, że zemdlał z głodu pod kościołem i że “starego weterana” zabrali do szpitala; ale jest mało nadziei Ja myślę, że on umiera, ten podły szewc, z wyrzutów sumienia, że podniósł na mnie głos. I ja muszę mieć chwilę radości, która będzie obłąkaną, kiedy się ty tutaj zjawisz. Widzę jednak, zez dziewicą idzie ciężko, co jest najlepszym dowodem, jak u was, w Polsce, głupio wychowują, panienki. Zaczynam w. ciebie wątpić, jeśli ta Margerita przyciska do nabrzmiałej piersi dziewiczej, poduszkę, zamiast ciebie.

Boję się, byś się nie zakochał, bo jesteś miękki i brak ci moich ojcowskich rad. Więc albo powiedz tej Ofelji niech idzie pod klasztor, albo niech się nie droży, bo twój przyjaciel na ciebie czeka. Co to są za szlacheckie fanaberje? Przez ten czas można w uczciwym kraju uwieść dwie mniszki i jedną przełożoną klasztoru. Skończ ten interes, bo jesteś potrzebny na krakowskim Syonie. Skończ i nie rozczulaj się. Jeśli panienka płacze, pamiętaj, że łzy kobiece są naprawdę, jak perły, bo najczęściej fałszywe. Ten aforyzm jest dobry i pewnie ci się przyda, bo ona ma łzawe oczy. Ja ci mogę powiedzieć takich więcej, bo ja byłem kiedyś przystojny i miałem cały skład kobiecej psychologji. Przedewszystkiem tedy uważaj, abyś się nie zaplątał, bo kobieta bardzo łatwo ci przebaczy, jeśliś zamordował jej matkę i siedmiu braci, ale ci nigdy tego nie przebaczy, że że cię kiedyś kochała. Słyszysz, Zygmunt? Słuchaj i ucz się. Bądź mądry i nie wierz w żadne anielstwa, bo się będę śmiał, chociaż dzisiaj jest piątek. Nic sobie z tego nie rób, jeśli ta dziewica ma minę od siedmiu boleści; najnieszczęśliwszą jest zawsze ta kobieta, która jest bardzo szczęśliwa, bo jej wielkiem marzeniem jest, aby być bardzo nieszczęśliwą. Wszystkie Polki chcą być bardzo nieszczęśliwe i każda chce mieć dziecko. Zauważyłem to, choć nie mam w tym kraju szczęścia do kobiet. Ty tam pewnie dużo o tem myślisz, więc ci daję złote rady, aby twoja Egerja mogła być także nieszczęśliwa. Nie powiedz jej tylko: moja Egerjo! bo ona ci powie, że się nazywa Jadwiga i że pewnie myślałeś o kim innym. To jest przecież anioł, tylko że można stracić wiarę w niebo, jeśli wszystkie anioły są takie cnotliwe. Taki anioł nie chce niczego robić bez księdza. To jest także polski wynalazek. Z tem jednak można sobie dać rady, jeśli kwiaty bardzo pachną i jeśli świeci księżyc, który jest stary raj fur. To dodaje sił mężczyźnie, a kobiety nastraja lirycznie. Jeszcze raz ci mówię, że jeśli nie skorzystasz z pierwszej pełni księżyca, to cię wydziedziczę. Suum fac, nec respicias finem. Rozwiązaniem — niech się ona zajmie.

Tylko się nie ożeń, — zaklinam się na mądrość. “Piekło nie jest najgorszym wynalazkiem” — rzekł mąż, którego żona oczekiwała w niebie. Sądzę, że cię głębokość, tkwiąca w melancholijnym dowcipie tej sentencji, zachwyci. Małżeństwo, to jest metoda obłędu, jest zmechanizowaniem cierpienia, jest dotkliwą zniewagą filozofji. Instynkty gromadne wynalezione zostały przez bizony, na amerykańskiej prerji. A ty jesteś poeta… Tedy się nie żeń, bo się rozpłacze każdy twój rym, jak dziecko, któremu dasz macochę. Wprawdzie w tym błotnistym kraju, nawet małżeństwo jest uważane jako — warsztat narodowej pracy; j ar Alojzy Szok, powiadam ci jednakże, że lepiej jest umierać samemu, niż żyć w stadle, które pokropili święconą wodą. Na razie jest to jedyne moje zmartwienie, dowodzące jak cię kocham i jak nad tobą, szlachcicem lekkomyślnym, czuwam zdaleka.

Posyłam ci w tym liście moje serce i błogosławieństwo. Kiedy ten szewc umrze, napiszę znowu…” Powiał od tego listu zapach zgnilizny, każde słowo było plugawe i przez moment miał Bolski wrażenie, że list przez to jest lepki i że mu przylgnął do rąk. Wstrząsnął się, zmiął papier i z obrzydzeniem cisnął go daleko od siebie. Wyjrzały na niego z plugastwa tych słów kaprawe, podłe, złośliwe oczy Szoka, więc mu krew uderzyła do głowy, jakby go ten list znieważył samym tonem swoim. Gdyby w tej chwili jego przyjaciel stanął przed nim, cisnąłby mu ten papier w twarz. Gniew go ogarnął, że ta kanalja, śmie z oddalenia, pisać do niego w ten sposób. Sam temu jest winien, nikt inny. Wydęła się ta, okryta krostami ropucha i bryzga jadem na niego i na innych. Na nią przedewszystkiem. Na nią czy nie na nią, wszystko jedno zresztą, jak jednakże ta karykatura śmie mówić w ten sposób o kobiecie? Bolski uczuł cichy wstyd, że czytał te słowa; miał w sobie tę wytworność, która pięknie kobietę okłamie, lecz jej nie dotknie brutalnie. Miał wrażenie, że się stało coś ohydnego w powietrzu, a on tą atmosferą oddycha. Jednem mgnieniem myśli uradował się, że jest z jakiejś lepszej ulepiony gliny, i że jest w nim coś, co się wzdryga na widok błota. Zaczął się sobie przyglądać w tej chwili i rozgrzeszać, zrozumiawszy, że może uczynić szaleństwo, lecz nie dokona podłości.

Nieco się roztkliwił i myślał, że cokolwiek uczyni z tą dziewczyną, uczyni to w imię może nawet miłości. Tak… Teraz, po tym głupim liście, czuje dla niej jakąś tkliwość, jaką się czuje na widok sponiewieranego kwiatu. Cóż komu zawiniło to biedactwo, żeby taki Szok…

Porwała go w tej chwili taka pasja, że kopnął leżący na podłodze jego list. Chciał w pierwszym porywie biec do Jadzi i powiedzieć jej, że ją wielbi, jak się wielbi czyste piękno, i słowami pełnemi tkliwej słodyczy, nabrzmiałemi od dobroci, wynagrodzić jej krzywdę, o której nawet nie wie…

Poczuł w tej chwili, że jest dobry, i że zdolnym jest nawet do ofiary.

Wstał i poszedł krążyć wśród drzew.

Ujrzał zdaleka, że Relski pojechał wózkiem w pole. Dzień był pochmurny, więc się pewnie niepokoi o żniwa. Było jeszcze wczesne rano; dookoła cisza i nikogo wpobliżu.

— Ci ludzie umieją pracować, — pomyślał z uprzejmem uznaniem.

Powałęsał się wśród drzew, i krążąc, znalazł się u drzwi oficynki Relskich.

Obejrzał się szybko dokoła i jak złodziej, którego znęciła sposobność, wszedł tam bez namysłu, głusząc kroki. Nawet nie zauważył, że mu silniej zaczęło uderzać serce. Zapomniał o wszystkiem i w jednej chwili otrząsnął się ze wszystkiego, z tych wszystkich cieniutkich pajęczyn myśli, które wiatr na niego przy wiał przed niedawnym czasem.

Zawahał się na jeden moment przed drzwiami i zdawało mu się, że go ktoś nagle chwycił za rękę. Poczuł, że blednie, więc się nagle skupił, przyczaił w sobie i otworzył drzwi.

Jadzia siedziała, zwrócona ku oknu nad jakąś robotka, nisko pochylona. Musiała nie zauważyć skrzypnięcia drzwi, albo też myślała, że do pokoju wszedł ktoś ze służby, bo nie odwróciła głowy. Najmniej spodziewała się jego przyjścia.

Bolski stanął przy wejściu i zatamował oddech w piersi. Zawsze zimny i panujący nad sobą, musiał wytrącić się z równowagi, przez rozmyślanie dni ostatnich, nie spodziewał się, że widok jej, takie na nim uczyni wrażenie. Szumiało mu w głowie, a na duszę padało mu tysiąc szeptów, jakby się rozgadało powietrze i doradzało mu, szumem jego krwi, niesłyszalnemi dźwiękami, by stąd odszedł; zaklinało go coś, w nim samym, by przypomniał to, co mu przez myśl przebiegło tak niedawno, dobrem tchnieniem i by pozostawił w szczęśliwym czy nieszczęśliwym spokoju tę dziewczynę jasną, czystą, biedną i najbiedniejszą, to serce samotne, smutno rozśpiewane miłością taką czystą jak łza: jakiś głos do pułkownikowego podobny padł mu na serce i rozdzwonił się w niem i cichym szeptem klął i zaklinał, aby wyszedł stąd i aby wrócił wtedy, kiedy przez plątaninę pustych słów, przez pustynię pełną żarów, dojdzie do źródła i napije się wody czystej i pojmie tajemnicę miłości.

Nie śmiał odetchnąć i coś w nim nagle drgnęło.

Chciał wrócić.

Wtem Jadzia, jakby ją pogładziło jego spojrzenie, odwróciła się nagle i wszystko jej z rąk wypadło.

Spojrzała na niego wzrokiem, z takim bezmiarem miłości, że on nakrył powiekami oczy, jak gdyby spojrzał w słońce. Nagle umilkło w nim wszystko, jakby ucięto dźwięki nożem. Słyszał tylko dzwonienie w uszach i swój głos, jakby daleki:

— Jadzienko!

Ona, nieprzytomna ze szczęścia, objęta nagłym płomieniem, pełna blasku, jaśniejąca, skoczyła ku niemu jak dziecko, nie wiedząc co czyni z wielkiej radości. Oparła głowę o jego pierś, jakby w promienistem szaleństwie, wykonywała to, o czem marzyła zapewne przed chwilą. Czyniła to wszystko, co jej kazało czynić nieznające fałszu, przeczyste jej dziecięce serce. Dźwiękiem srebrzystym i słonecznym blaskiem rozśpiewała się w niej jej nieogarniona miłość i wołała teraz na nią radosna: Oto jest, oto przyszedł ku tobie ten, który jest najmilszy… Oto jest jasny i niesie swoje promieniste serce… Oto jest ten, któremu poślubioną zostałaś pocałunkiem… Zamieć włosami pył z przed jego nóg, bo przychodzi z dalekiej drogi… Napój go z kruży ust, bo pragnienie spaliło mu wargi… ucałuj jego oczy, bo umęczone są patrzeniem w mrok… O, jedyny, o, promienisty, o, ukochany, na życie i na śmierć.

Bolski wyczytał z rozelśnienia oczu ten dziewczęcy hymn, więc ją otoczył ramieniem i przycisnął do piersi; usłyszał coś, jak cichutki jęk z nadmiaru szczęścia, więc zaczął całować jej oczy i usta i włosy. Był w tej chwili piękny. Przybladł i poczuł zawrót głowy.

Miał wrażenie, że nie istniało to, co się stało/ przedtem, że ją widzi po raz pierwszy, bo z oczu jej spełz cichy smutek, takie pełne były szczęścia. Twarz jej była w tej chwili taka śliczna, jakby się Jadzia obudziła przed chwilą i zarumieniona jest od snu: otwarła szeroko oczy i patrzy na słoneczny świat już rozumiejąc, że nie śpi, lecz widzi w słonecznym blasku swoje marzenie. ‘

Całował jej oczy, bo nie mógł znieść nadmiaru ich blasku, całował jej usta, jakby się obawiał, że za chwilę przemówią, a on się przelęknie słodyczy jej słów. Jej jednak brakło tchu, a za chwilę na oczy jej padła mgła, czy też tęcza, bo widziała przed sobą tylko barwy, latające jak motyle, migające tysiącem lśnień, splątane i rozedrgane.

Po chwili nadmiar wzruszenia osłabił ich tak, że się wraz z nimi świat zakręcił. Jadzia, słaniając się jak upojona, podeszła do krzesła i padła na nie w słodkiej niemocy, cisnąc rękoma piersi, w których serce łomotało, jak ptak, co się rwie na wolność i śpiewało szumem wielkim krwi o słonecznem szczęściu, którego kwiatem jest pocałunek, a rosą łza szczęśliwa.

Bolski stanął ponad nią, pochylił się i patrzył zdumiony, przez pół szczęśliwy, przez pół zalękły, jak się na tej dziecinnej słodkiej twarzy rozgrywa historja szczęścia, jak drżą usta, drobne, śliczne dziewczęce usta, rozchylone, nabrzmiałe od krwi, zmęczone i uśmiechnięte przeczuciem nowych pocałunków, — jak oczy gasną na chwilę w omdleniu i znów się napełnia ją blaskiem, jakby wilgotnem, diamentowem lśnieniem wiosennej rosy porannej, — jak każda żyłka na skroni drży, ledwie dostrzegalnem drżeniem, bo krąży po nich zawrotnym ruchem czysta, młoda, rozszumiona rubinowa krew, zbudzona pocałunkiem, gnana pragnieniem, sycona tęsknotą, bijąca w głowę jak złote wino. Pochylił się jeszcze bardziej, nagle pobladły i poczuł zapach dziewczęcego ciała, zapach taki subtelny, jak najsubtelniejszy narkotyk, zaplątany we włosy i suknie. Wdychał go nozdrzami, pił go każdą porą, czując, że go oszołamia, jak buchające wonie z kwiatów. Nogi pod nim drżały. Dotknął rękoma jej włosów i ręce mu drżeć zaczęły. Chciał coś mówić i nagłe mu się zdawało, że słowa jego są pijane, bo gnają ku niemu tłumem, rozkrzyczaną gromada, jednym splątanym zgiełkiem. Chciał z tego tłoku wybrać te, które przychodziły zawsze na zawołanie posłuszne, wielekroć razy użyte, zwiędłe, lecz doskonale związane na użytek miłosny, — lecz ich nie mógł wynaleźć. Więc jak niecierpliwy człowiek rwie w śmiesznym pośpiechu kwiaty na oślep i bez wyboru, tak on chwytał te obłąkane słowa, co mu się wyrywały z doskonałego szeregu i mówił. Głos miał w tej chwili nieswój, jakiś niski i głuchy; zaprawił go z trudem łagodnością i słodyczą brzmienia i wiązać począł zdania. Ona przymknęła oczy kiedy mówić zaczai i poddawała twarz pieszczocie jego bliskiego oddechu i pieszczocie jego słów, jak człowiek, co w swojej dobrej chwili stanie pod rozkwitłą wiśnią, przymknie oczy, na słonecznym blasku, a na twarz padają mu pieszczące, jedwabiste, przeczyste wiśniowe płatki.

Bolski mówił:

— Kocham cię,… przyszedłem, by ci do nóg paść, całować nogi — Jadzienko… jestem przy tobie i nie odejdę… Bóg widzi moje serce, tak, Bóg je widzi… ‘Całuję cię każdem słowem, całuję ciebie każdą myślą… Wszystkie moje myśli były z tobą… Ja o tobie przez ostatnie dni… ja o tobie, Jadzienko… dziecko najdroższe… Nie wiedziałem, że tak na mnie czekasz… Myślałem, że dotknąłem wtedy twoich ust po raz pierwszy i ostatni… żeś odeszła ode mnie w żalu, Jadziuś! Przecież ja nie chciałem, żeby oni odeszli. Jabym ich, tych wszystkich zacnych ludzi do serca przycisnął…

Głos mu się w tej chwili załamał i coś go chwyciło za gardło. Nie wiedział sam czy to, co mówi o niej i o sobie, jest kłamstwem czy prawdą, w tej chwili jednak podle skłamał, mówiąc o starcach. Powiedział i chciał w tej chwili cofnąć te słowa; poczuł w sercu chłód i ostry, krótki ból; zachwiał się i na jedną dziesiątą część sekundy, stał się szczery; chciał runąć do jej nóg i wykrzyknąć, że jest tragiczny pajac, że kłamie od początku do końca, że jest w nim jeden człowiek zdrowy, który rzuca na nią burzę mocnych słów, jak sieć i jeden chory, przelękły, już nie człowiek, lecz cień człowieka, który czasem ostatkiem sił goni wzrokiem słońce. Przez jedno mgnienie czuł, że się przełamie i stanie przed jej czystemi oczyma, czysty. W tej jednakże chwili, kiedy on kłamał o tem przyciskaniu do serca tych “zacnych ludzi” Jadzia otworzyła oczy i spojrzały na niego wzrokiem bezgranicznej wdzięczności. Wtedy pojął, że orędownikami jego miłosnej z nią sprawy, są oni właśnie, z których jeden teraz pobity głodem, kona w jakimś szpitalu.

Miał wrażenie, że tonie i nie ma czego się chwycić. Gdyby miał czas, byłby się nad sobą szczerze rozżalił, że wszedł mimo woli i chęci w ten zawikłany serdeczny gąszcz, między tych dziwacznych ludzi, którzy należeli już do śmierci, a jemu zmącili życie, spokojne i równe. Na żale jednak nie było czasu, trzeba było coś mówić albo słowami, albo pocałunkiem. Wybrał to drugie i zaczął całować jej oczy. Jadzia poddawała się pieszczocie z ufnością dziecka, co nigdy nie pieszczone, pije czystą rozkosz zachłannie, z jakąś szczęśliwą ciekawością, serdecznie zdurniohą, że biedni ludzie mogą się nakarmić nawzajem słodyczą, że mogą w takiej nieziemskiej chwili zapomnieć o wszystkiem, jak w szczęśliwym śnie.

Czuła, że w tem słodkiem cieple pocałunków, serce jej się rozchyla jak kwiat, co się ku słońcu przegina, otwiera kielich na przyjęcie światła i barwi się purpurą, że dusza jej przed chwilą omdlała z niespodzianych, wiosennych wzruszeń, teraz się tezy, jakby l jej skrzydła urosły, i przepojona słodyczą, staje się dumna w wielkiem szczęściu swojem, czując, że i ona uszczęśliwia. Kobiecy uczciwy instynkt szeptał jej; że każdy pocałunek czyni dobro, że dusze ich nawzajem wypięknia i bieli, że leczy jego smutki, może plamy trosk i zmartwień, poi siłą i karmi ufnością. Nieuczona, jedynie szczęściem wielkiem obłąkana, czuła w tej chwili, że każda jej myśl, każdy dreszcz i każde w tej chwili wzruszenie, splatają się ze sobą w jedno wielkie pragnienie: bezgranicznej ofiary. Rozśpiewała się całem sercem, wołając drżeniem dziewczęcego ciała, że chce się ofiarować całą istotą,, każdą myślą i każdem włóknem, unicestwić się, spłonąć w ogniu, czy rozpłynąć w powietrzu, by sobą nas karmić ten święty ogień, co teraz ponad nimi huczy i płomieniami objął ich dokoła, Czuje, że ją porwał z ziemi wichrowy pęd, pozostała tylko miłość; nie ma ciała, bo się rozpłynęło w blasku, pozostała tylko na promieniach drżąca, dusza jej, bielsza od lilji, czystsza od porannej rosy i w tej chwili przez jego oczy, przez jego rozchylone usta wchodzi w niego, w nim się roztapia, płynie rzeką blasków w jego krwi, w jego myślach się przędzie, w jego sercu śpiewa, dusza jej, pokorna służebnica, zamieniona w miłość. Oto święta czysta rozkosz, przemieniła się w śnieżysty obłok; który duszę jej poniesie w słońce; przemieniła ją w jeden przeczysty dźwięk, jakim śpiewają gwiazdy, w dźwięk, który się w nim rozśpiewa.

Całował jej oczy, a z niemi stało się coś dziwnego, bo widzą już inaczej; wszystko jest jakoby bliższe, jakoby czystsze, wykąpane w słońcu. Widzi wszystko szare i smutne, co się stało w jej życiu; uśmiecha się do szarości i smutku, bo się stały jasne; widzi ciężki swój trud i chciałaby do niego wyciągnąć ręce, bo się trud ten rozkoszą staje; wszystko jest inne, bo na wszystko padła świętość, jak biały śnieg, co wybiela.

Czysty blask przepoił całą ziemię, a ona ogarnia ją miłością i chciałaby wszystko na ziemi nakarmić swojem sercem. Miłość jej jest taka niezmierna, i takie królewskie posiada bogactwa, że ich starczy dla wszystkich ludzi i dla wszystkich umęczonych serc. Miłość jej jest szczęściem nieograniczonem.

Jak późno to poznała, jak późno! Lecz poznała za jego sprawą, bo on jej otworzył serce, że buchnęło krwią, on wywiódł jej duszę z mroku, on oczy jej uczynił widzące i powiedział jej tajemnicę miłości, którą można obdzielić cały świat i nakarmić nią można nieszczęśliwych wszystkiej ziemi. Niech mii Bóg za to…

W tej chwili chwyciła Jadzia jego wymuskaną rękę, którą gładził jej włosy i ucałowała ją mocnym, dobrym pocałunkiem.

Z nim się stało wtedy coś dziwnego, bo wyrwał rękę z jej uścisku i krzyknął zduszonym głosem. Po chwili znów zaczął mówić głosem, nabrzmiałym od wzruszenia, szybko i nieporządnie. Jadzia słuchała tych słów, jak oddalonej muzyki, trzymając ręce jego w swoich, potem otworzyła oczy i nie odejmowała wzroku od jego ust, jakby jej mało było słuchania i jakby chciała widzieć każde jego słowo. Każde padało na nią jak kwiat.

Godziny mijały, a oni tak trwali.

Bolski mówił jej, że się w tej chwili odrodził, że duszę ma w tej chwili silną, że szumiące skrzydła pod nią podłoży i tak ją poniesie, przez niebo i ziemię, aby ją Bogu pokazać, który się zdumieje; że się napił z jej ust, jak wody z czystego źródła, które uzdrawia i że nie odejdzie od niej, bo umrze.

Ona zaś z trudem szukając słów, mówiła:

— Będziesz żył i będziesz wielki… cały świat cię uwielbi, tak, jak ja cię wielbię… Ja ci oddam wszystko… serce, duszę, życie… Dla siebie nic nie zostawię… Tylko mi pozwól być z sobą… patrzeć na siebie… Jestem szczęśliwa, Boże! jak bardzo jestem szczęśliwa… Ja nie umiem powiedzieć… ja nie umiem… Kocham cię tak, że tego nikt nie wypowie, cóż ja? Ty zresztą wiesz… Ty wszystko wiesz… Bóg widzi… Ja nikogo jeszcze w życiu nie kochałam… jakbym czekała na ciebie, ja będę u twoich nóg, jak pies…

Gorąca wielka łza padła na te słowa. Kobieta z wielkiego szczęścia płacze. Zajaśniał w tych przeczystych łzach, taki ogrom ofiary, do której zdolną jest tylko kobieta. Szczęście kobiety mieszka w jej bezgranicznej, czystej ofierze serca.

Bolski, ujrzawszy łzy, przeraził się: miał wrażenie, że każda pada mu na skały serca i drąży je. Znów uczuł w niem ostry ból i chciał przed nim uciec. Zcałował z oczu jej łzy i pieścił przy tem dziwną pieszczotą długie jej rzęsy wargami.

Po chwili odchodził, usłyszawszy oddalony turkot kół.

Ochłonął w jednej chwili i szedł ku drzwiom. W połowie drogi jednak, czując na sobie jej wzrok, podniósł rękę do czoła i zatoczył się pijany; wstydził się sam przed sobą, lecz uczynił tak z przyzwyczajenia. Zawsze tak wychodził od kobiety po pocałunkach.



XXIII.


Przez dni następne Jadzia była w stanie nieprzerwanego odurzenia; wszystko co ją otaczało wydało jej się ciche i powleczone, jakby mgłą. Uniosła się ponad zwyczajną szarość swoich dni i żyła w półmartwem olśnieniu, w spokojnej ekstazie i w wielkiej, dobrej, anielskiej ciszy, rozmarzonej i szczęśliwej. Przeczuloną wrażliwością odgadywała, co się w każdej chwili dzieje w nim, co czyni i o czem myśli. Czuła, ile razy idzie do niej, kiedy się zbliża do domu, kiedy wchodzi w sień. Kiedy stawał w drzwiach, miała chwilę takiego olśnienia, jak gdyby przez otwarte drzwi, padała na nią złota słoneczna smuga.

Widział to wszystko Bolski doskonale i rad był w duszy z tej siły hypnotycznej i z tego niesamowitego uroku, jaki na nią rzucą. Przeżywał jednakże chwile dziwne. Ile razy był z nią i całował jej oczy, jakby nie mogąc znieść ich blasku, tyle razy łagodniał i pozwalał, aby mu jakaś dobra tkliwość napływała w serce. Czasem poddawał się z lubością temu dobremu powiewowi, co na niego wiał. z jakichś błogoslawionych, serdecznych krajów. Kiedy był potem sam, czyniło mu się nijako. Tłumaczył sam siebie przed sobą i szukał obrony dla samego siebie. Wysnuł wreszcie z plątaniny myśli, że temu wszystkiemu co się dzieje nie jest winien on, lecz że to przemijające oszustwo z sercem dziewczęcem, podszeptuje mu jego młodość i jego młoda krew. Szaleństwo krwi uniewinni nawet miłosną zbrodnię, a on przecież żadnej zbrodni nie popełnił. Nie on jest winien, że Jadzia ma niemądre serce, ani tego także, że się w nim samym, w każdym jego spojrzeniu, w każdym ruchu i każdem słowie, czai siła dla niej fatalna, Myślał, że wielkiej krzywdy, temu dziewczęciu nie robi; miłość jej dla niego, taka jest promienista i taka pokorna, że gdyby nawet dziś odszedł od niej bez żadnego słowa, — dziewczyna ta wszystko mu przebaczy, w tym właśnie nadmiarze pokory i — przeboleje. — Ona umie cierpieć, pomyślał uspokojony, wielki równocześnie oddając hołd tym dziwnym ludziom, którzy nawykli do cierpienia, idą naprzeciwko niego z twarzą słodko uśmiechniętą.

Czasem, kiedy się w wieczornej samotności zbyt zagłębił myślą w te sprawy, uczuwał niepokój, który na niego padał nagle, jak ciężki czad mroku. Wtedy trudził się całą istotą, by nie dopuścić do serca myśli o pułkowniku. Bał się myśleć o ojcu. Sam przed sobą szybko, niespokojnym rzutem myśli, chował gdzieś w głębinie świadomości wspomnienie i widmo; myślał szybko o wszystkiem, aby zatrzeć na sercu ślad wspomnienia. Stawał się wtedy nerwowy i niecierpliwy i coraz bardziej niespokojny, kiedy mimo tego matactwa, mimo ukrywania się w gąszczu niedomówień i tłumaczeń, gdzieś z dna serca podnosiła się wciąż uporczywie myśl o ojcu. Nakrywał oczy ręką, by nie widzieć tego dobrotliwego widma, które widocznie chciało mu zajrzeć wprost w oczy, a przez oczy w serce, bo mu siłą odrywało rękę od twarzy. Wtedy się zrywał i biegł w pole, albo szybko zapalał ;światło i zaczynał pisać. Z tem jednak szło mu niesporo. Pisał, a miał wrażenie, że karta leży przed nim, wciąż niezapisana i pusta, że z niej wyciekają słowa jak woda; czytał napisane wyrazy głośno, i nie słyszał ich, jakby się rozpełzły w powietrzu, lub padłszy z ust, rozpryskiwały się w nicość, jak bańki mydlane. Wtedy go nachodziła trwoga. Czuł w duszy pustkę a w sercu gorycz; rozumiał, że może tę pustkę napełnić tą dziewczęcą miłością, jak złote naczynie złotem winem się napełnia i że serce może nakarmić słodyczą, zebraną z jej serca jak z kwiatu. Świadomość te go niecierpliwiła go.

O czem innem zawsze marzył, czego innego, uczyli go jego mistrze; miał wstręt człowieka, który umiał w rymie zamknąć najlżejszy dreszcz i jego przeczucie — do roksolanek i sielanek miłosnych.

Całą tę historję z Jadzią uważał za ogromnie miły epizod, za wakacyjną rekreację po wielkiem zmęczeniu. Te wszystkie niemądre niepokoje, te wszystkie jakieś małe trwogi, to pewnie tułające się w nim i pokutujące szczątkowe zabytki. Szok nie jest w sprawach tych tak głupi. Szok go ostrzegał i dobrze czynił. Czasem bowiem dzieje się z nim coś, co go mimo jego woli, mimo rafinowanej, mądrej ostrożności może popchnąć do kroku, którego będzie żałował. Czasem zbytnio się rozrzewnia. Jej oczy i jej ręce mają na niego dziwny wpływ; oczy może zamknąć własnemi ustami, lecz dreszcz po nim przechodzi, kiedy go ona pocznie gładzić rękoma po twarzy, lub kiedy gładząc go po głowie, pieści jego włosy. Ma niemądre wrażenie, że on, Bolski, staje się dzieckiem, któremu w jasne oczy za chwilę napłyną dobre, gorące łzy, wywołane najsłodszą matczyną pieszczotą. To także jest tylko obłęd wspomnień. Matka jego miała niebieskie oczy i ręce gładziły jego włosy miękko i pieściwie. Minęło już. kilkanaście lat, zapadło wszystko w głuche wspomnienie, a teraz te jej jasne oczy i te jej dobrotliwe ręce… Tak, to już jest takie polskie powietrze…

Wreszcie począł się bać tej pieszczącej słodyczy.

Odwiedzał Jadzię teraz prawie co dnia, co dnia przyrzekając sobie, że widział ją dzisiaj po raz ostatni. Nazajutrz od rana wypatrywał chyłkiem co zamierzą uczynić jej ojciec, dokąd i na jak długo się wybiera? Skradał się potem chyłkiem ku ich oficynie, chociażby na niedługą chwilę. Były to jednak chwile niemądrych roztkliwień, więc chciał je przemienić w jakieś zmysłowe szaleństwo, które samym szumem gorącej, młodej krwi, głuszy liryczne, serdeczne melodje. Powoli, ostrożnie, dzień za dniem, nieznacznie wyprowadzać począł odurzoną dziewczynę z tego anielskiego kręgu, w który weszła. Wszystko tam w tym rajskim kręgu serca było anielskie i tkliwe: i jej spojrzenia, które topiły jego hart, Jak śnieg, i dotknięcia rąk, jakby go ktoś dotykał pękiem kwiatów i pocałunki jej, jakby nabożne. Więc jak mistrz doskonały, nawet w szaleństwie spokojny i czujny, czciciel rytmu i harmonji nawet w pędzie burzy, począł ją nauczać bez słów; sam przez pół odurzony lecz baczny, drżący ze wzruszenia lecz czujny, by nie spłoszyć tego rajskiego, dziwnego ptaka, co w szczęśliwych snach swoich, pewnie z aniołami, między gwiazdy lata, — otaczał ją silnem ramieniem i powoli, metodycznie uczył pieszczoty. Czasem, zupełnie niespodzianie, uderzała mu krew do głowy, i ogarniała go dobra tęsknota, by tę serdeczną dziewczynę wziąć na ręce lekko i miłośnie przycisnąć do serca i nieść śpiewając z radości, pomiędzy kwiaty, sercem całem się z nią rozgadać i roześmiać się z nią razem jasno, srebrzyście i dziecinnie — ze szczęścia. Lecz chwile takie mijały wraz z szumem radosnym krwi. I wtedy zaczynał ją pieścić z wprawą, całował ją dziwnie długiemi pocałunkami aż do utraty oddechu, całował jej rzęsy i brwi, dreszcz budzącem dotykaniem warg; ostrożnie i jakby mimowoli dotykał rękoma i wargami, młodych jej, jak kwiaty pachnących piersi, drażnił wargami kark, muskał pocałunkiem włosy, chciał z niej stu rozmaitemi pocałunkami, zetrzeć ten dziewczęcy, kwietny nalot i zbudzić w niej tę straszną siłę, gdzieś w kłębku nerwów w mózgu drzemiącą, co raz zbudzona spala, nie dającym się ugasić płomieniem.

Po niej latały krótkie urywane dreszcze; uczuwała nagle dotkliwie zimno wskroś całego ciała, a w chwilę potem nowy jego pocałunek, rozpalał w niej żar, który ogarniał jej głowę, pełną dzwonień i szumów. Słabła, jakby pobita tą ulewą pocałunków; czuła silne drżenie nóg; ręce opadały w bezsile, i tylko szybkie niespokojne falowanie piersi były dowodem, że w niej, napoły omdlałej, wszystko drży.

Wtedy on odchodził cicho, na palcach, jak od człowieka śpiącego. Ją budził potem nagły dreszcz; wyciągała przed siebie drżące ręce i nagle przyciskała niemi piersi, jakby tym uściskiem chciała z powrotem wgnieć w ciało, szum tętniącej krwi. Była potem jeszcze więcej odurzona, i chodziła jak błędna. Noce jej odtąd były męczące; krew biła w jej skroniach i nie dawała zasnąć. Czasem czuła najwyraźniej, miażdżący pocałunek na wargach, że jej zaczynało braknąć oddechu, więc dyszała szybko, rozchyliwszy usta, nadmiernie gorące. Nieraz budził ją ze snu dreszcz nagły i krótki, lub bezgłośny, a mocny krzyk w niej samej, bijący wrzawą w ciszy snu. Z zamkniętemi oczyma leżała godzinami i nie chcąc przywoływała pragnieniem wspomnienie niedawnej odurzającej pieszczoty. Wspomnienie to dotykało jej, krążyło w niej i pieściło, aż się nagle wyprężyło jej młode dziewczęce ciało i poczynało drżeć.

Zasypiała nad ranem i zdawało się jej, że płakała przez sen. Nazajutrz nachodził ją cichy smutek, aż do chwili kiedy on mógł się zjawić. Wtedy powoli rósł w niej drżący niepokój. Zaczęła się lękać tych chwil niepokoju, nie pojmując skąd się w niej bierze i pragnęła go równocześnie.

Tej nocy miała sny dziwaczne; zasnęła równo ze świtem i spała długo. We śnie czuła najwyraźniej, że ktoś w nią uporczywie patrzy. Zbudziła się i długo bała się otworzyć oczy. Otwarła je wreszcie i spotkała się ze smutnem, dobrotliwem lecz ciężkiem spojrzeniem ojca. Patrzył w nią widocznie długo, pochyliwszy się nad nią i smutno nad czemś rozmyślał, bo miał twarz zatroskaną.

— Dzień dobry, ojczulku, — rzekła cicho, — późno już?

Relski nic nie odpowiedział, wciąż w nią. wpatrzony. Rzekł dopiero po dłuższej chwili, krótkim dreszczem ciała otrząsnąwszy z siebie pewnie smutne myśli.

— Późno… tak, późno… Czy zdrowa jesteś? Jadzia zaczęła mówić jeszcze ciszej.

— Zdrowa, czemu ojczulek pyta?

— Masz niespokojne sny… Mówiłaś przez sen. Nagły rumieniec zalał bladą dzisiaj jej twarzyczkę.

— Ja? przez sen? o czem?

Każde jej słowo drżało. Relski nie odpowiedział na pytanie.

— Czas wstawać, — rzekł łagodnie, — wprawdzie dziś niedziela, ale wstawać trzeba. Pójdziesz na sumę?

— Pójdę, przecież zawsze chodzę. A ojczulek?

— Ja jadę do miasteczka, mam tam parę spraw. Chciała zapytać, czy i Bolski jedzie, lecz się przeraziła własnego pytania. Od dawnego już czasu, ojciec nigdy z nią nie mówił o Bolskim. Czulą, instynktownie, że to czyni z zamiarem i nigdy nie wspominała jego nazwiska.

— Kiedy ojczulek wróci? — zapytała.

— Nie wiem; pewnie późno. Pilnuj, Jadziu domu. Na stole zostawiłem rachunki, zebrało się tego mnóstwo, pewnie mi pomożesz?

— Ojczulku!

— No to dobrze, bądź zdrowa, Jadzieńko…

— Ojczulek zaraz jedzie?

— Konie już czekają, czekałem aż się przebudzisz. Bądź zdrowa.

Pogładził jej czoło miękkim ruchem, Jadzia, zaś serdecznie ucałowała jego rękę. Relski podszedł ku drzwiom i z trudem wdziewał płócienny płaszcz, chroniący od kurzu. Jadzia wodziła za nim, serdecznem, rozmiłowanem spojrzeniem, i uśmiechnęła się do niego, kiedy odwrócił się, stojąc już we drzwiach. Wtedy on spojrzał na nią przeciągle, powrócił raz jeszcze, nachylił się i ucałował jej oczy; uczynił to dziwnie dotkliwie i szybko.

— Niech Bóg czuwa nad tobą, — rzekł dziwnie przejmująco.

Wyszedł szybko i po chwili, na mostku zadudniły konie.

Jadzia zamyśliła się. Nigdy ojciec nie ucałował jej tak, jak dziś; nigdy nie całował jej oczu. Był poruszony i nieswój. Wyjeżdżał dość często, i to zwykle w niedzielę, załatwiać w miasteczku sprawy Boiskiego. Tak jednak nigdy się z nią nie żegnał, tak jakoś uroczyście.

Myśl o tem pożegnaniu nie opuszczała jej. Była smutna. Ksiądz Pawłowski uśmiechnął się do niej, wchodząc na ambonę, ona jednak tego nie zauważyła. Chciała się modlić goręcej może, niż zwykle, i nie mogła. Przez okno wpadł do kościółka złoty blask i gładził pochylone ludzkie głowy. Jadzia wpatrzyła się w tę złotą smugę, i błądząc za nią oczyma, czuła, że jej bez powodu napływają do oczu łzy.

Po sumie poszła na grób pułkownika, zanieść mu cichy, serdeczny pacierz. Usiadła potem na darni i myślała o tem wszystkiem, co się stało. Spowiadała się sama przed sobą, zasmucona smutkiem ojca, ktory dziś patrzył na nią przenikliwie. Przysięga oto Bogu i pułkownikowi, ojcu swojemu przysięga, że ma serce czyste; co czyni, czyni z serca, w niezmiernej miłości, a co się w jej imieniu czyni, jest czyste i święte. Tak ją nauczył człowiek nie znający fałszu, profesor Raj da, i tak ja naucza serce jej, które nigdy nie skłamało. Przemieniona jest cała w miłość, a któż może karać zamiiłość? Poślubiona jest pocałunkiem temu jedynemu człowiekowi, z którym pomieniała się na serca. Miłość ta dokonuje cudów, bo uzdrowiła jego znękaną duszę, a jej duszę szarą i biedną wyniosła nad obłoki. I jeszcze większe staną się cudy. Przyjdzie dzień taki jak miłość, promienny i słodki jak marzenie o niej, w którym on jej powie głośno: Bądź moją w obliczu świata całego! Nie dlatego, że mi w testamencie nakazał tak pułkownik, lecz że mi tak nakazało serce moje!

O, jak łaskawie spojrzy na nią ojciec, jej szczęściem szczęśliwy… Rajda się rozpłacze, z pewnością się rozpłacze. A na grobie pułkownika wyrosną przez noc jedną kwiaty i uraduje się w ciszy grobu jego siwa głowa.

Ojciec i Rajda nie mówili z nią nigdy o Zygmuncię, ona czuła jednak, że mu nie wierzą jakimś cieniem niewiary. Dlatego ona wierzy w niego za siebie, i za nich. Wierzy mu tak bezgranicznie, jak we własne wierzy zbawienie. Oni nie wiedzą kto on jest, nie słyszeli jego głosu, mówiącego’ o miłości, ani nie widzieli blasku jego oczu, ani na sercu swojem, nie słyszeli bicia najdroższego serca. Ona wie wszystko i wierzy świętą wiarą, jak się wierzy w słońce i w serce.

Powoli odlatał od niej smutek, który wiatr po? niósł z ser aa jej jak pajęczyny na rozzłocone woddali rżysko. Pokrzepiła się rozmyślaniem w wielkiej ciszy cmentarza, na którym rozmyślało pogodnie i jasno tylu ludzi w ciszy swojej nieśmiertelnej.

Po powrocie do domu znalazła na swoim stoliku pęk czerwonych róż, tak czerwonych, że aż krwawych. Obok leżał adresowany do niej list. Serce w niej uderzyło. Wzięła list z nabożnym lękiem. Nikt do niej nie pisał, — pierwszy list napisał do niej jedyny dla niej człowiek na ziemi.

W liście były wiersze, piękniejsze od tych purpur owych róż; zakwitł jej w oczach sonecik tysiącem blasków, zapachniały w białej izbie jego słowa, jak kwiaty. Każde słowo było o niej i do niej, każde było jak pocałunek, każde, cichutko, złotym blaskiem lub kryształowym dźwiękiem tuliło się do dygocących jej rąk i prosiło o miłość. Przycisnęła papier do ust, i poczuła, że każde słowo jest gorące, bo jej pali wargi; dotknęła potem listem oczu i świat się jej, tęczami i blaskami owity, w oczach zakręcił. Ukryła list na piersi, tuż przy sercu i zdawało się jej, że ten zaczarowany zwitek papieru pieści jej ciało, że słowa z niego spełzły i wsiąkają w jej serce.

Wiedziała, że te słowa zapowiadają jego przyjście, jak paziowie, co przed książątkiem biegną, wołając, że się zbliża i niesie w dłoniach złote serce, znak nieśmiertelnej swojej wszechmocy; że idzie ku niej, jak oblubieniec idzie ku oblubienicy, drżącej od przeczuć, roztęsknionej i promienistej, ona zaś z biednych najbiedniejsza, nie ma nawet złotego serca, bo serce jej jest od wielkiej pokory szare i ciche; więc mu poda ledwo rozwity purpurą kwiat ust, potem szczęśliwa, osunie mu się do stóp i ucałuje jego stopy, byleby wyrzekł jedno do niej słowo, co się rozdzwoni na całą ziemię.

O, jakżeby chciała być piękna, by się jej nie zawstydził przed ludźmi i by mógł ją w blasku słonecznym ukazać, mówiąc: Oto jest ta, którą *****wałem na życie i na śmierć. Ustroi się d**** przyjście we wszystkie blaski, które ma*** mórce serca; złotym blaskiem napełni c**przepoi ręce, promienie wplecie we włosy, a usta pomaże wszystką słodyczą, zebraną z duszy jak z rozkwieconej łąki. Niech wie, że nie ukryła ani jednego słonecznego pyłku, lecz że odda mu wszystko.

Czekała długie ‘godziny, lecz nie nadchodził. Z nią się działy rzeczy dziwne. Tęsknota zamieniła się w niepokój, aż bolesny; była cała w gorączce, drżąca każdą cząstką ciała. Zwilżała wciąż usta, bo ją paliły, nie mogła niczego wziąć w ręce, bo wszystko wysuwało się jej z rąk.

Bolski czuł jak go ona czeka i nie śpieszył się. Wiedział co to jest męka oczekiwania, i przedłużał ją, wiedząc, że oczekiwanie jest jak słoneczna spiekota co wypija siły i gorączką wysusza serce tak, że je potem obłąkanem spojrzeniem rozpali jedna iskra spójrzenia. Wiedział, że jest kres takiego oczekiwania, które zamienia się potem w szaleństwo lub w trudną do ukojenia rozpacz. Znal duszę kobiecą jak się zna mechanizm zegarka, więc czekał chwili, choć jego samego ogarnął niepokój i zniecierpliwienie. Zwlekał jednak, rozmyślając: co ona czyni?

— Teraz, — myślał, czyta wiersz po raz trzydziesty… Teraz przymyka oczy, wzięła w ręce róże i ciśnie je do twarzy… Ręce jej drżą, więc odkłada róże, zbliża się do okna i przyciska twarz do szyby… Nie może jednak ustać, bo nogi pod nią dygocą… Przestawia teraz nerwowo krzesła i porządkuje drobiazgi, na stoliku… Nie kończy tego, gdyż rękoma, — nie widząc, — dotknęła książki, chwyta ją łapczywie, siada przy **** zaczyna czytać z uwagą, z naprężoną uwagą…*** pierwszy wiersz, drugi zginął jej z przed **** się z innymi, cała stronica zaczyna obłę **** Opuszcza książkę na podłogę i wzdycha… Ma wrażenie, że ją coś ogromnie gniecie… Tak, to mój list, który zapewne spoczywa na piersi… Wyjmuje list i zaczyna czytanie po raz trzydziesty pierwszy. Nie widzi liter, bo jest mrok… Chowa list na sercu, siada naprzeciwko drzwi i patrzy w nie, jak człowiek na straży. Czuje w oczach ból, lecz patrzy… patrzy… Już czas!

Kiedy w chwilę potem otwierał Bolski cicho drzwi, Jadzia siedziała wprost nich z oczyma utkwionemi w pustkę. Na podłodze leżała otwarta książka, z róż opadło kilka krwawych płatków. Na stoliczku Jadzi wszystko było na innem miejscu.

— Więc list jest na sercu, — pomyślał Bolski i szedł ku niej, z rękoma wprzód wyciągniętemi.

Jadzi zabrakło siły aby powstać, napięta w bolesnem oczekiwaniu jak cięciwa, osłabła nagle i przymknęła oczy. Wirować z nią począł cały świat, i czuła, że mu się zwali do nóg, jeśli jej nie podtrzyma w ramionach. Poczuła je po chwili oplecione dokoła jej ciała, przez które przeszedł mróz, a za chwilę struga krwi, gorącej jak lawa buchnęła jej z serca i zapaliła ogniem. On przywarł piersiami do jej piersi.

— Tak, list jest na sercu… — pomyślał.

Był zupełny mrok, tylko na szybach gasło złote, łagodne szkliwo zachodnich blasków. W kościółku dzwoniły dzwony, w domu była zupełna cisza; purpurowe róże więdły, upojone własną wonią. Czasem słychać było głęboki, jakby bolesny oddech Jadzi.

Nie mówili do siebie, Bolski coś szeptał, lecz słowa ginęły, jakby wsiąkały w gęsty, wszystko chłonący mrok.

W nich obojgu wstał nagle jakiś niepokój i powiał, jak znikły, zciszony wiatr przed daleką burzą.

Bolski znów chciał mówić, lecz zaczęły mu się plątać słowa. Od niej bił taki żar, że poczuł odurzenie; osunął się na kolana i zaczął całować jej nogi. Mówił coś przytem dźwiękami o wierszach, o różach i coś o jej ojcu, nie słyszał jednak własnych słów.

Przychodziło na niego odurzenie coraz mocniejsze, upijała go pełna słodyczy przedwieczorna, godzina i zapach kobiecego ciała, przez które przebiegały krótkie dreszcze. Podniósł się, pochylił nad jej twarzą, w mroku marmurową i rozdawszy nozdrza, ze zmrużonemi oczyma sączył w jej duszę szept, głęboki, buchający żarem, przejmujący do szpiku kości. Słowa jego nabrzmiały krwią, która w nim wezbrała. Nie kłamał w tej chwili dlatego, że krew nie kłamie, tylko człowiek. Opętało go wielkie pragnienie jakiegoś szaleństwa, za które można zapłacić sercem, duszą i nawet prawdą. Stracił w tej chwili siebie i rzucił się w wezbrany nurt. Zapomniał o wszystkiem, o czem myślał i o czem mówił i był w tej chwili poza wszystkiem, bez zmazy, jak puszczy płomień, zamieniony w żądzą, gotową do spełnienia zbrodni w imię tej młodej krwi, co się wbrew wszystkim planom i zamysłom, rozpętała w nim jak rzeka, co burzy groble ludzkiemi uczynione rękoma i w niepowstrzymanym pędzie, szumiąc i hucząc, chwytając wszystko w obłąkane leje wirów, śpiewa swoją moc i swoją potęgę dziką, prawieczną, nieokiełznaną, groźną i straszliwą.

Jeszcze mówił i jeszcze szeptał, lecz już ostatkiem świadomości. Maszyna mózgu przywykła do nieustannej pracy, toczyła jeszcze z myśli jakieś słowa, które były rozpalone do białości, lecz za chwilę rozbujała krew zaleje mu mózg i już nie powie nic więcej.

Jadzia czuła na twarzy gorący jego oddech i gorące słowa: — Bóg mi cię dał i ojciec. — I ojciec — na wieki wieków… jesteś i będziesz moja… czemu drżysz?… Mam silne ręce i poniosę cię daleko stąd… przysięgam… tak… na miłość ci przysięgam… Nie mogę mówić… Wiesz jak cię kocham… Popełnię zbrodnię jeśli trzeba, wszystko uczynię… Oszalałem… z miłości oszalałem… Obłąkany jestem, głowa mi pęka… o jak pachną twoje włosy… Oszalałem i ty oszalej… Będziemy jak dwa płomienie co się splotły, a serca nasze, na popiół, na popiół… Będziemy jak burza, co bije piorunem… Nie bój się, na miłość boską nie bój się… Czemu drżysz?… Miłość trzeba pić jak wino i oszaleć, bo w boskiem szaleństwie jest prawda, radość jest w rozkoszy… Człowiek jest stworzony przez rozkosz, aby czynił rozkosz… Bóg kazał… Szaleństwo jest święta rzecz… bo tworzy z ognia i czyści płomieniem. Niech moje szaleństwo padnie na ciebie i niech cię zapali płomieniem, abyśmy byli jedno… Jedno na wieki wieków… Moją jesteś i ja jestem twój… do śmierci, do ostatniego oddechu… Oddech mój, ostatni, twoim będzie… Ożyj w wielkiej radości, śpiewaj szumem krwi, zakwitnij płomieniem, i rękoma rwij z życia to, co daje rozkosz… Ty nie wiesz co jest rozkosz… Nie wiesz co jest radosne szaleństwo, kiedy krew wszystkiemi porami chce wytrysnąć z ciała… Nie drzyj, Jadzienko, cicho… mówię ci to, o czem w tobie woła w tej chwili twoja krew… Oszalej…

Głęboki nieludzki jęk dobył się z piersi Jadzi.

Jakby go ten jęk uderzył w pierś, Bolski się zachwiał. Potem, jak ktoś, na kogo nagle padło szaleństwo, rozerwał jej sukienkę na piersiach i począł je całować szaleństwem pocałunków. Jadzia krzyknęła zduszonym głosem i ogromnym, spazmatycznym wysiłkiem rąk, chciała oderwać jego głowę. Osłabła i krwawe kręgi poczęły jej latać przed oczyma. Chciała krzyknąć i gardło miała ściśnięte. Przyszła jej w pomoc nagła, oszalała z trwogi dziewczęca rozpacz i dodała jej sił. Pojęła, że się dzieje coś straszliwego, że nagły pożar padł na cały świat i na nią i pali i niszczy, że wszystko jest inne, inne… Wszystko napojone płomieniem i szaleństwem. Wplątała palce w jego włosy i znowu usiłowała odtrącić jego głowę, od nagle rozbolałych piersi. On ją jednak otoczył nerwowym, silnym skurczem ramion i wpił się wargami w jej ciało.

Wtedy nią wstrząsnął krótki, nagły, śmiertelny spazm i ze sponiewieranych jej dziewczęcych piersi dobył się szloch, straszny, bo bez łez. Bezsilna już i mdlejąca, pochyliła głowę bezwolnie ku jego głowie, jak się nachyla kwiat, spalony słoneczną pożogą.

Bolski podniósł się blady, jak trup, drżący, z oczyma, na których była mgła, wziął ją na ręce, jak dziecko, i niósł ją, depcząc nogami purpurowe róże, na jej dziewczęce łóżko. Jadzia, ostatnim wysiłkiem otwarła oczy i spojrzała zbliska w jego oczy, tak błagalnie, jak patrzy konające dziecko.

Potem padł na nią śmiertelny lęk.



XXIV.


Było około jedenastej, kiedy Bolski wrócił do siebie. Był jak błędny i nie mógł znaleźć drzwi; nie zapalał światła, bo się właśnie na niebo wyniósł wielki, serdecznie cichy — księżyc. Pokój był cały W srebrnej łagodnej poświacie.

Bolski zwalił się na fotel i przymknął oczy; w tej chwili poczęło z nim wszystko wirować dokoła i wlec ze sobą w obłędny kolisty ruch jego wielkie zmęczenie. Wtedy się nagle rękoma wpił w miękkie poręcze fotelu, rozwarł szeroko oczy i rozejrzał niespokojnie po srebrnej izbie. Spojrzał przez okno w dobrą księżycową twarz, rozejrzał się po wszystkich kątach i wstrząsnął się jak człowiek nagle zbudzony z ciężkiego, męczącego snu.

Przez księżycową, senną jaśń przedarł się zbudzonym wzrokiem do chwili ledwie minionej i rzekł głucho, głosem jakby do kogoś obcego zwróconym: — com ja uczynił?

Cisza wielka, przesiąkła srebrną łaskawością księżyca, trwała nieprzerwanie.

Wtedy zapytał po raz drugi głośniej, grożąc pytaniem, jak nożem, temu, co mu na pytanie pierwsze nie odpowiadał:

— Com ja uczynił?

Jakiś cichy szelest, jakby się pająk czepił mięsiecznego promienia, musnął wielką ciszę. Bolski wpił palce we włosy i głosem pełnym lęku i złego niepokoju, pytał po raz trzeci:

— Com ja uczynił, na miłość boską, com ja uczynił?

Wtedy, jakby trzykrotnie zaklęte padły na niego splątane głosy, urywane jęki i płacze; srebrna cisza księżycowa uczyniła się lodowato zimna, w serce ugodził go nagły ból, że się aż w nim rozkrzyczało; lęk nagły zmącił mu mózg; siedział wśród tej burzy, która niewiadomo skąd przyszła, śmiertelnie przelękły, z oczyma szeroko rozwartemi, z twarzą haniebnie pobladłą. Stępiał na chwilę, jak człowiek, zbyt nagle przerażony i patrzył na wszystkie strony, jakby nie wiedzący, co się stało. Znów pojął i znów mu szczęki chwycił błyskawiczny skurcz, a usta mu drżały tak, że ich zawrzeć nie mógł.

Pojął co uczynił i nagle spojrzał wdół przed siebie, jak człowiek, który zabił człowieka i patrzy w jego śmiertelną twarz, bielejącą mu u nóg.

W tej chwili ujrzał jej wzrok tak niezmiernie zalękły, jak wzrok dziecka, które wiodą na śmierć. Tego wzroku już nie zapomni; tak, nigdy nie zapomni, a teraz w tem trupiem księżycowem świetle widzi go jeszcze wyraźniej; oczy suche, bez łez, tylko śmiertelnym napojone strachem. Potem mu się stało lżej, kiedy zaczęła płakać… Tak wtedy mu się stało lżej… Płakała bardzo cicho i tuliła się do jego rąk. Dziwne, dziwne! Pamięta wyraźnie, że zadrżał, kiedy do rąk jego przytuliła twarz, po której płynęły wielkie łzy i spływały po jego rękach. Podniósł je w tej chwili ku światłu, jakby chciał ujrzeć ich ślady. Takie były piekące, że musiały wypalić swoje drogi. Śladów niema, lecz go ręce pieką… To dziwne… Potem mu się zdawało, że słabnie, że się słania i że za chwilę upadnie, bo w głowie wypaliło mu się do cna szaleństwo i ciężki, czarny, gęsty czad opadł mu na duszę. Tak… pamięta dokładnie każdy swój ruch; osunął się na kolana i dotknął ustami jej nóg. Całował je machinalnie, ale wie i pamięta, że musiał je całować. Nie może sobie tego tylko przypomnieć, dlaczego musiał? Byłby tak usnął z ustami przywartemi do jej nóg, ale go zbudził jakiś głośny jęk. Kto jęknął tak przenikliwie, czy ona czy on sam? — nie wie, tego dokładnie, nie wie. Zapewne ona, bo w nim nie było— już nic; nie było w nim tyle nawet, by można wszystko z serca i z duszy i z mózgu wyjąwszy, spleść to w jeden choćby jęk. Był wtedy jak automat, którym ktoś obcy niedbale porusza i w którego imieniu ktoś obcy mówił’. Wie, że pochylił się nad jej twarzą i przeraził się, że była taka blada jak najbledszy kwiat. Światło miesięczne padało na nią i widział nawet łzy. Wtedy ktoś obcy pomyślał w nim, że śmierci jego, najnędzniejszej śmierci, małoby było, by zapłacić za taką jedną łzę; podniósł rękę do swoich oczu, bo z nagłego w nich bólu zdawało mu się, że i jego oczy napełniły się łzami. Ale to nie były łzy, to był tylko ból, bo pewnie zbyt usilnie wpatrzył się w jej śmiertelnie bladą twarz.

Wtedy chciał do niej przemówić na j serdeczniejszym głosem i chciał powiedzieć jakieś takie słowa, które są jak okruchy słońca, gorące, aż szalone od blasku, pełne szczęścia i złote od radości. Tyle znał tęczowych słów, że je przecierał jak perły.

W tej jednak chwili pewnie leżały wśród pogorzeliska, które było w nim. Powiedział tylko: — Moją jesteś na wieki wieków… Jakoś tak dokładnie już nie pamięta, to tylko wie, że jej powiedział coś śmiesznie prostego i bardzo cichym głosem. Wtedy ona wyciągnęła do niego obie ręce, takie białe i w miesięcznej migotliwej poświacie takie wiotkie, jak dwie lilje. Te ręce go przeraziły, te dwie wiotkie, przeczyste ręce; albo go oślepiła ich dziwna białość, albo go wielkim, nagłym lękiem napełniło ich święte dotknięcie. Był nieprzytomny i włosy mu się na głowie z jeżyły. Wtedy miał wrażenie, że zabił dziecko, które uśmiechało się do niego słodko niebieskiemi oczyma. Musiał uciec. Nie wyszedł stamtąd, tylko uciekał, cicho się czając, prą.’ wie bez oddechu, kiedy zaś stanął na dworze w wielkiej księżycowej jasności, nie byłby się odwrócił poza siebie za wszystkie skarby świata. Gdyby zobaczył jeszcze raz jej oczy, lub gdyby go raz jeszcze miały dotknąć ręce jej, oszalałby.

I tak wydało mu się w wielkiej, zasłuchanej w dzwonienia własne, ciszy, srebrnego wieczoru, że go woła… Wtedy zaczai biec.

Daleko nie uciekł. Jest tutaj, o dwadzieścia kroków od tej nieszczęsnej, owitej powojami oficynki, w której popełnił podłość. Nie wymówił tego słowa, lecz dotknął go wszystkiemi kończynami mózgu, nie usłyszał go, lecz je ujrzał w drżącym blasku. Ma straszliwą twarz i jest dziwnie, zwycięsko uśmiechnięty; daje mu oczyma porozumiewawcze znaki i namawia go spojrzeniem lepkiem i jadowitem, aby wyjrzał za okno. Poszedł więc ku niemu ostrożnie i czając się, spojrzał z poza firanki w stronę domku Relskich: w oknie jej pokoiku niema światła, ściany srebrzą się jasną plamą, dach jest wyzłocony, — domek wygląda cichy, jak opuszczony grobowiec, w którym nawet cisza umarła.

Uczyniło mu się strasznie!

Dlaczego jest tak cicho?

Zaczął myśleć szybko, czując, że każda myśl przewija mu się przez mózg boleśnie i złoci na nim rysę. Myślał, czy się tam w tym cichym, okropnie cichym domku, nie stało coś strasznego? Przerażenie ogarnęło go na myśl o tem, co się już stało, przerażenie dotkliwe i bolesne, lecz stokroć boleśniejszem wydało mu się głuche, gdzieś na dnie serca strutym oparem podnoszące się przeczucie czegoś, co się stało, lub stanie dopiero, — lecz już poza nim. Pragnął teraz ze wszystkich sił, zebranych w tej chwili z wysiłkiem, aby ich wystarczyło choćby na świadomość tego pragnienia, aby się ten wysrebrzony w księżycu domek rozkrzyczał skargą, aby się rozpłakał ogromnym szlochem, by się zapalił i płomieniami, krwawym rykiem ognia użalił swojej krzywdy.

Byle nie ta cisza, świetlista, śmiertelna cisza, w której się coś czai, co ma oczy jeszcze przymknięte i głos ma jeszcze uwięzły w gardle… Byle nie ta cisza…

Jakby cisza śmierci… śmierć?… Zimny pot wystąpił mu na czoło. Czy można umrzeć z miłości, która zmieniła się w jedną krwawą bezgłośną łzę żalu? Czy jest taki wielki ból miłości, który się nagle o wielkiej ciszy rozkrwawi i zabije jak piorun? Czy może w sercu ludzkiem, w podziemiach serca, zagotować się, jak płomienista lawa, jak szloch, co nie mogąc wytrysnąć strugą łez, bo łez człowiek ma za mało — rozsadzi to serce i porwie je w drgające, krwawe strzępy?

Może tak w tej miesięcznej, trupiej ciszy, pękło właśnie to dziecinne serce, które go na śmierć kochało.

Jak piekący ból, bulgotem krwi, dobyło się z jego mózgu poczucie tej miłości. Teraz rozumie, teraz dopiero rozumie. Ujrzał tę miłość przez krwawy upał, który mu padł na źrenice, ujrzał ją przez rozchełtany jak chmura lęk, który się na niego wali, przez łunę nieszczęścia, które ją tam spaliło jak kwiat. Wiedział dawno, że go kocha, lecz nie przeczuwał, że w dziecinnem sercu może być ukryta taka potęga śmiertelna, która nachodzi go teraz, brnąc przez złotą ciszę i idzie go powalić, zmiażdżyć i cisnąć w pył, na kolana, aby się czołgał w prochu i zgrabiałemi od lęku palcami darł ziemię. Śmiertelna jakaś moc miłości w swojej nieskażonej czystości straszliwa, napojona ogniem, zuchwała, jak burza, groźna jak pęd wichru, paląca, jak słońce. Wali się na niego i bije go w twarz ogniami oczów, pluje mu w serce wzgardą, dławi mu promienistemi rękoma gardło, aby głosu z niego wydobyć nie mógł, bo skłamie raz jeszcze, a ona, miłość wzgardzona, ona świętość poniewierana, ona potęga boża opluta, nie zniesie szemrzącego głosu plaża, który ją podszedł, skłamawszy myślą, słowem i uczynkiem.

Za to teraz nie zabije go, bo śmierć jest to czyn wspaniały i taki, spokojem dostojnym i pełnym łaski wieczystej, Bóg nagradza, — nie zabije go, lecz w nim zażegna strach i nieukojenie i gorzki żal, bez łez płaczący; wynajdzie w kamieniu jego serca odwiecznie tam leżący atom jeden słoneczny, po dawnych ludziach, po dawnych czasach pozostały i niszczejący w zapomnieniu, jedno ziarenko sumienia i każe mu kiełkować. Niech rośnie i niech pije z niego wszystką krew, każdą myśl i każde pragnienie, aż się zwali na kolana i nędzarz ohydny ze strzępem serca w piersiach, będzie całował ziemię, aby zlitowała się nad nim i przyjęła go w siebie.

— Jezus, Marja! — szepnął Bolski. Złota, łaskawa, miękka, przyjazna cisza księżyca pomazała mu wargi dźwiękiem tych słów, albowiem nie używał ich nigdy.

Głowa mu gorzała”. Wstrząsnął się i spojrzał dokoła jakby zdziwiony; wszystko było jakieś dziwne i niesamowite; ściany w pokoju w obłędnem świetle były krzywe, meble przybrały fantastyczne, karykaturalne kształty.

Bolski stał przez chwilę oszołomiony. Potem jak człowiek, który otoczony dookoła gromadą widm i strachów, chwycił się jednej myśli, jak miecza, którym przebije sobie drogę. — Uciekać! uciekać!

Wszystko jedno dokąd, na koniec świata, byleby stąd. Czuł, że jutro będzie gorzej; będzie mu straszniej w słonecznem świetle i w świetle jej oczu. Czepił się tej myśli pazurami. Uczynił jedną podłość, uczyni drugą. To nieuchronne. Z podłości nic innego urodzić się nie może. Myśli jasno> i rozsądnie, jeśli potrafił to zrozumieć. Ucieknie i uczyni, co uczyni zbrodniarz, nie! nie zbrodniarz, lecz złodziej, nędzny, mały, i obłudny. Nie ma siły na nic innego; nato, aby stanąć przed nią, albo spojrzeć w oczy jemu, temu starcowi bez ręki, trzeba więcej, niż odwagi, a on się cały przemienił w lęk, wyjący obłędem myśli, w podły lęk, któremu drżą ręce. Możeby kto inny mógł stanąć z jasną twarzą i czystem spojrzeniem, zapowiadającem zwycięstwo uczciwego serca, stłumić ten wielki, krwawy tragiczny krzyk, który tu jutro wybuchnie z podstępnej dzisiejszej ciszy i tragedję zakończyć hymnem na cześć tego, co w duszy ludzkiej jest boskie i nieśmiertelne. On nie może. Jest jak robak, którego przygniecie stopą ten blady, stary człowiek, zabije go pogadrą, lub, co straszniejsze, uderzy go oczyma w twarz. Ona nie… Ona umrze, lecz nie powie mu ani słowa, — tylko on i — ojciec.

Coś w Bolskim zawyło.

Po raz pierwszy rozdarło mu mózg błyskawicą, to wielkie słowo, które jakby się sprzysięgło przeciw niemu i dopiero teraz, kiedy jest umęczony nieludzko i kiedy potargało się w nim wszystko, — zjawiło się przed nim potężne, siwe, dostojne i straszne. Jakby widmo zobaczył, przymknął oczy.

Zrozumiał, że gdyby wszystko nawet, o czem dotąd myślał, było niczem, jednak przed tem widmem musi stąd uchodzić. Nie będzie już w tym domu miał spokojnego dnia, ani godziny. Tu mieszka to widmo, które patrzyło w niego ze śmiertelnego łoża lśnieniem oczu zamarłych w oczekiwaniu. Tu mieszka w każdym z tych ludzi, w każdem drzewie, w każdym kłosie i w każdym sprzęcie. Uciekać stąd, uciekać!

Jest to szaleństwo i rozpacz, lecz nie pozostało nic innego.

Wparł myśl tę siłą w mózg i przypatrywał się jej uporczywie. Potem jak człowiek, który się ratuje, chcąc wyjść z kręgu pożaru, jął czynić gorączkowo przygotowania. Nie chciał już myśleć o niczem, aby go jaka inna myśl nie uwiodła i nie wyssała z niego tej gorączkowej energji, którą począł w sobie w tej chwili.

Począł czynić przygotowania do podróży. Zapalił świecę i nerwowo dobywał z biurka stosy rękopisów; kartki wypadały mu z rąk, więc się schylał, podnosił i znowu schylał. Na kartkach czerniły się długie, wąskie kolumny wierszy, więc bezwiednie zastanowiła rozgorączkowany jego umysł karta, zapisana nieprzerywaną czernią prozy; zbliżył się do światła i wypuścił z ręki mocno drgnąwszy, znowu ujął ją ostrożnie w palce i patrzył z niemym lękiem na wirujące przed oczyma słowa, pogmatwane, splątane, jak ciernie, w migającem świetle świec jakby ruchome, coraz to rosnące, lub malejące nagle, pobite życiem. Łowił oczyma żywy kłąb tych słów i wreszcie wpił się spojrzeniem, jak szponem w jeden ich szereg, na który padł złoty blask światła: “Zygmuncie, ukochany synu mój! Dziecko moje najdroższe!”

Przeczytał te słowa drżącym głosem, raz, drugi i trzeci. Wydało mu się, że to nie jego głos, że dźwięki pną ku niemu zdołu, z najgęstszego pokładu ciszy, że dudnią i wieją chłodem grobu. To ojciec mówi, tak, to jego głosem mówi ojciec. Głosy, przez niego zbudzone napełniły pokój, opadły go wołającą gromadą, leciały na niego jak chmura ptaków i biły skrzydłami. Wszystko wołało: “dziecko moje najdroższe… synu mój!… synu mój!… Bolski myślał, że lęk bije w niego obłędem. Chwycił list pułkownikowy, wgniótł go z siłą między leżące już w walizie papiery. Potem cisnął w nią nieporządnie wszystko, co ujrzał w pobliżu ubrania, bieliznę, książki, uschłe kwiaty.

Zmęczył się i poczuł pot na czole. Zamknął walizę i nie wiedział co dalej począć. Gnał go jakiś gorączkowy pośpiech po błędnych drogach myślenia. Czuł wielkie zmęczenie i nieprzepartą potrzebę snu, równocześnie jednak lęk przed snem; rusza się teraz, czyni coś i odpędza od siebie tą żywą gorączką to wszystko, co się w podstępnem milczeniu czai w tej chwili po kątach i czyha na jego senną niemoc; wtedy się na niego zwali chmura, uderzy go piekielny szum, na piersi zwali się zmora, serce pobije lęk, a on wie, że powieki nawet nie przymknie, bo mu wieczysta siła, co teraz w oddaleniu mrocznem poza nim stąpa, rozerwie mu oczy szponem, aby widział, aby widział dzieło swoje wyraźnie, w trupiem oświetleniu, w lepkiem świetle ohydy. Ucieknie więc z tego domu jak najprędzej.

Utrwalił w sobie gorączkowy, rozbujały, śmieszny zamiar. Jeszcze niema północy, a ‘do letniego świtu parę tylko godzin. W tym czasie powinien powrócić z miasteczka — jej ojciec. O tym czasie zawsze wraca, więc trzeba przygotować wszystko wcześniej.

Bolski stał się nagle czujny i baczny na każdy szmer; słuchał przez chwilę przy oknie, czy go nie dojdzie turkot. Noc spała na księżycowej ciszy, jak na złotem wezgłowiu; niebo było przeczyste, dookoła wielkie milczenie.

Otworzył cicho i ostrożnie drzwi i wyjrzał przez sień; powrócił, ujął w ręce walizkę i wyszedł cicho przed dom. Czuł, że czyni, jak złodziej. Serce w nim biło głośno i znów posłyszał szumy w rozpalonej głowie. Przemknął się w cieniu drzew i szedł ku stajniom; przystanął na chwilę, bo go przejął głuchy tupot niespokojnych koni. Zbliżył się ostrożnie, unikając przestrzeni otwartych w księżycu. I lekkim stukiem o drzwi zbudził stajennego chłopca.

— Wyjdź tu, do mnie! — rzekł cicho. Zdumiony chłopak pochylił się do jego ręki.

— Nie wiesz, kiedy na stacji jest pociąg?

— Pan Bóg jego wie!

— Nigdy nie jeździłeś rano na kolej? — Możem ta i jeździł.

— To i dziś pojedziesz…

Chłopak spojrzał na niego podejrzliwie.

— Zaraz? przecież noc…

— Nie zaraz… Weźmiesz tę walizkę, — uważasz, co mówię? — uczynisz to, i o wschodzie słońca zaprzężesz konie.

— Konie są?

— Przecie nie ukradli.

— Więc zaprzężesz… Nikomu nic nie mów, bo nie potrzeba… osobno zapłacę… Walizę złożysz na wózek i pojedziesz, zatrzymasz konie za wsią koło cmentarza i będziesz czekał, dopóki ja nie przyjdę—. Rozumiesz?

— Rozumiem.

— Osobno zapłacę… Tylko nie gadać nikomu, mam w tem interes… Nie chcę nikogo budzić wyjazdem…

— Budzić nie chcę, rozumiesz, aby nie żegnali… Pan Relski jeszcze z miasta nie wrócił, więc niech się wyśpi jutro… Ja będę równo ze świtem… Teraz idź spać.

Odwrócił się i odszedł szybko. Drogę powrotną odbywał z tą samą, co przedtem ostrożnością; już się zbliżał do drzwi, kiedy w ciszę wplątał się daleki, urywany turkot.

W nim znów serce uderzyło szybciej; przystanął na chwilę i nasłuchiwał: po chwili puste dudnienie mostku oznajmiło mu, że Relski zjawi się za chwilę. Więc wpadł szybko do swego pokoju i bezwiednie zamknął drzwi na klucz. Bezwiednie zgasił na biurku świecę. Nie rozumiał, dlaczego to czyni, miał tylko jakieś przeczucie, że się coś musi stać; męczyło go ono tak, że zaczai pragnąć, aby się coś stało, byle się skończyło. Jaskółczym, zygzakowatym, niespokojnym lotem myśli rozważał, co się może wysnuć z tej nocy, podczas której żadne z nich trojga nie śpi; dwoje się ich męczy, a w tej chwili zjawia się ten trzeci, blady i nieubłagany i na tę mękę, straszną i nierozumną, położy lodowatą swoją dłoń.

Uczyni to, jeśli pojmie co się stało. Może się wszystko przyczai w tej miesięcznej ciszy, która tłumi wielki krzyk i dławi w sercu każdy żal, aby się głośno nie rozpłakał i wtedy on nie pojmie niczego. Lecz ten człowiek ma okropny wzrok i czasem spojrzenia takie, jak noże. On ujrzy i pojmie. Pojmie tem łatwiej, że od kilku dni, przy każdem spotkaniu, patrzył mu w oczy dziwnie głęboko, jakoby wzruszająco, jak gdyby wzrokiem, stężałym w lód, co prosić nie umiał, — prosił. Tak, ten straszny człowiek to rozumie. Każdy człowiek zresztą przeczuwa śmiertelną krzywdę swoją.

Bolski zbliżył się do okna i patrzył uporczywie wzrokiem na oficynkę Relskich. Przesunęła mu się przed oczyma wybujałym, niekształtnym cieniem furtka, zginęła na chwilę za osłoną drzew i ukazała się znowu. Wszystko w tem kłamliwem świetle zmieniało kształty i rosło, to też mu się zdawało po chwili, że zbliżający się do swojego domku Relski, jeszcze wyolbrzymiał i wciąż rośnie. Wszedł do wnętrza i zapalił światło, bo jedno z okien, pomazane złotą śniedzią księżyca, stało się bardziej złote.

Bolski wyprężył wyobraźnię niemal z bolesnym wysiłkiem, jak się pręży cięciwę łuku. Szybko, zwięźle, z uporczywym bólem myślenia, rozwijał sceny cichego wnętrza domku, wpatrzony w oświetlone okno hypnotyzującem spojrzeniem z pod brwi, które się nagle zbiegły ku sobie w skurczu. Drżały mu szczęki, jak gdyby miał febrę. Myślał, że tak już dziś raz jeden stał tu, przy tem oknie i odsunąwszy wzrokiem ściany, dotarł nim aż do jej zmęczonego serca i odgadywał jego niepokoje; i teraz widzi wszystko, bo te dwie proste, niewymyślnie uczciwe dusze, przeżyją swoją straszną chwilę krwawego poznania bez żadnych niespodzianek, ściśle wedle szablonu mieszczańskiej, smutnej sztuki, pełnej łez, nieszczęścia i wyjącej zgryzoty. Tak będzie, nieinaczej, — więc on widzi dokładnie, bez wysiłku fantazji, jak za chwilę krzywda tych ludzi krzyknie głucho, potem się w niej zapiecze krew i oczy staną się krwawe, a potem z cichej tej rudery wypełznie nieszczęście, jak sycząc płomień, wybieży, jak rozszalałe psisko i przy księżycu będzie węszyć wzdłuż śladów i iść tropem aż tutaj, aż — do niego.

Zasłonił rękoma piersi, jakby je chciał ochronić przed ciosem.

Natężył wzrok jeszcze bardziej, aż do bólu i drżał w oczekiwaniu chwili, kiedy go coś nagle chwyci za gardło i szponem przez pierś sięgnie, aby z niego wydrzeć serce, zachłyśnięte krwią i lękiem.

Byle doczekać wschodu słońca. Potem niech się dzieje, co się ma dziać.

Bolski drgnął.

Coś się tam stało…

Światło zerwało się z szyb, niespokojnym ruchem, lecz nie znika; chwieje się jakby człowiek, ktory trzyma świecę w ręku, chwiał się także…

Potem usłyszał Bolski skrzyp żwiru na ścieżce przed domem; pchnął przestrzeń przed sobą oczyma i cofnął się, jakby zobaczył śmierć; z cieniów wyszedł ogromny, wyniosły Tomasz Relski i szedł jak niesamowity automat, krokiem jakby sztucznym, ciężkim, niby uroczystym. Przystanął… patrzy w jego okno… Bolski widzi z poza firanek, tylko bladą plamę twarzy, nie widzi wzroku, lecz czuje go jak oddalony płomień, czuje jak starzec wyjął z serca jakąś myśl czarną od skrzepłej krwi i waży ją w tych swoich oczach szatańskich, umarłych a gorejących, majaczy mu się przez mrok, że jedyną swoją rękę podniósł starzec do czoła, jakby z niego chciał otrzeć pot, potem ją położył na .piersi, w miejscu gdzie ludzie zwyczaj ni mają serce. On tam nie ma serca, lecz bryłę niekształtną, spaloną na czarny żużel po dwakroć w życiu: Raz dawno, kiedy na bryłę tę straszną padł żrący, zły, wściekły płomień rozpaczy i stlił ją, a dzisiaj po raz drugi, kiedy… Trzyma na piersi tę rękę jakby wyczuwał palcami, czy znajdzie jeszcze w piersi coś, czem można uderzyć.

Znów ruszył jak widmo.

Bolski przywarł do ściany, blady jak przeczucie nieszczęścia i drżał.

— Idzie tutaj, — pomyślał, potem już nie miał siły, nawet na myślenie. Słuchał tylko wyczulonym, przenikliwym słuchem, potem z odgłosów i szmerów lepił krwią mózgu świadomość tego, co się dzieje i sam sobie obwieszczał wnioski, jakby stał na wysuniętych czatach i zdaleka komuś innemu wszystko oznajmiał.

Relski wszedł przez niezamykane nigdy drzwi, w sień, najpierw się odgłosem powolnych w ciemności kroków zbliżył, potem oddalił. Wszedł pewnie do którego z pokojów, bo drzwi skrzypnęły i znowu wracał tą samą drogą. Jest już coraz bliżej, bo kroki dudnią w wielkiej ciszy i znaczą się echem. Przechodzi mimo drzwi Bolskiego. Przystanął i serce przystanęło w Bolskim. Przez szpary pod drzwiami błysnął cieniutki pręcik światła, więc chodził tam do tych izb po światło.

Teraz zapuka. Nie? Idzie dalej.

Czemu nie zapukał? Czemu nie wszedł?

Gorąca fala krwi, z jakiegoś serdecznego ukrycia, napłynęła Bolskiemu do twarzy.

Bluznęła mu z nią w twarz, mizerna wściekłość tchórza, którego oszołomił własny lęk. Dobył z niej cały stek pytań i dociekań, krótkich, nagłych i nierozumnych.

Czemu nie wszedł? Niech rozwali drzwi i niech go ugodzi tą lewą, jedyną, od wściekłości drżącą ręką… Stało się i niech się dzieje, do końca. Lecz niech się po domu nie błąka, jak upiór, co włóczy nogami w żelazach. Czy go chce przerazić, czy poszedł podpalić dom? Czemu nie wchodzi?

Wysilił się w tej fur j i i strumień krwi znów gdzieś zapadł w jakąś szczelinę.

Tamten otworzył jakieś drzwi i zamknął je za sobą. Bolski podszedł na palcach i nasłuchiwał; po niedługim czasie złowił dalekie szumy i stuki i chwytał je z zachłanną ciekawością. Jest w “zbrojowni”! pomyślał. Nie przelękło go to, lecz zdumiało. Stare, mordercze graty, które Kusztyk czyścił cegłą, musiały się równie zdziwić, że je niepokoją po nocy.

Minęła godzina, a on tam siedział i coś czynił. Bolski, doprowadzony do ostatnich granic zdenerwowania, chciał się ważyć na rzecz rozpaczliwą: pójść tam, pod drzwi i ujrzeć, kiedy się jednak gotował do wyjścia ze wszystkiemi ostrożnościami, tamten wyszedł. Wracał tą samą drogą i znów przystanął pod jego drzwiami. I jakby z tym starym człowiekiem szedł lęk nieodstępny, Bolski po raz drugi, przeżył chwilę zalękłej niemocy, obezwładniającej w nim wszystko.

Relski zapukał w drzwi.

Ciche pukanie wpadło łomotem w czaszkę Bolskiego. Wstrzymał oddech, palce wpił w poręcz krzesła.

Tamten zapukał po raz drugi, natarczywiej.

Po chwili, milczącej jak wielka pogarda, odszedł.

Wtedy Bolski opadł na krzesło i ciężko dyszał.

Więc Relski wie o wszystkiem. Tę nieszczęśliwą dziewczynę złamał żal, czy rozpacz i zabrakło jej sił do ukrycia na dnie duszy, tajemnicy pełnej grozy, bólu i piękna. Powiedziała, słowami czy oczyma — wszystko jedno; najwyraźniej powiedziała o tem przenikliwym oczom starca bladością twarzy i drżeniem białych rąk.

Tajemnica, dotąd w ciszy niesamowitej, po nocy chodząca, jutro się rozpłacze, rozdarta aż do wnętrza słonecznym promieniem,

Bolski powstał jak senny; wysiłkiem zdławił wielkie zmęczenie i postanowił iść.

— Podłość idzie ze mną, czegóż on chce więcej jeszcze? — myślał. — Możebym wrócił do ciszy, ale krzyk mnie odpędzi. Bądźcie zdrowi… Co tylko będzie można naprawić, naprawię, lecz nie pod przymusem… Stało się… Trudno… Stało się…

Wyszedł na ogrodowe ścieżki i nie obejrzał się poza siebie, spojrzał tylko kątem oczu przez plątaninę krzewów na ich domek.

Szedł bokami, powoli, nie śpiesząc się, bo na pośpiech nie miał sił. Do cmentarza, obok którego czekają konie, drogę ma daleką, bo musi kołować. Ucieka podle, wie o tem i dość mu już tej świadomości, która przy każdym napływie z leniwym nurtem myśli, jest jak uderzenie w twarz. Tego już chyba dość, już dość tego i tej oszalałej, nierozumnej męki całej nocy.

Wyszedł za ogrodzenie, skąd dzika ścieżka przez ściernisko na obłym stoku, wiodła ku drodze; z domu już go nie dojrzą, a jeśli dojrzą, to niech mu stary człowiek rozpłata ztyłu głowę jakiemś żelaziwem, po które zapewne chodził dziś w nocy do “zbrojowni”. Wtedy padnie na twarz, aby nikt nie ujrzał jego twarzy, bo pewnie przez chwilę będzie blada.

Stanął w tej chwili na ścieżce i stężał: o dwa kroki, siedział na wrytym w ziemię, omszałym kamieniu Tomasz Relski i patrzył mu w oczy. Uderzył go wzrokiem z niewysłowioną pogardą, potem się podniósł, ogromny i nieludzko blady.

Bolski ujrzał mętnym wzrokiem, że Relski ściska w garści dwa pistolety, zdjęte ze ściany w zbrojowni. Nabijał je przez dwie godziny jedną ręką.

Podniósł potem wzrok na twarz Relskiego i pomyślał dziwnie spokojnie, że dobrze się stało, iż twarzy tej nie ujrzał w nocy. W słońcu przeraził się jej w pierwszej chwili, teraz jednak już się nie lęka; wszystko w nim od tego pierwszego paroksyzmu trwogi stężało i skostniało, teraz jest mu wszystko jedno. Jest śmiertelnie spokojny, spokojny nad podziw.

Uczynił nawet krok ku Relskiemu, bo po ruchu jego ust poznaje, że ten chce. coś do niego powiedzieć, — może już nawet mówi, lecz on go nie słyszy; cała ziemia zawodzi oszalałą, zgiełków pełną pieśń poranną, pozatem zaś nie pozwala mu słyszeć słów Relskiego nieprzerwany, pełny dzwonień szum w uszach. Natężył jednak słuch i przecież słyszy.

Relski mówił:

— Gdybyś nie był jego synem, zabiłbym cię, jak psa… Jesteś łotr… podły, podły łotr… Ja ci za moje dziecko… Podły pan jest!… Czułem, że będziesz uciekał, więc tu czekałem i gdybyś nie był jego synem… tchórzu!… jabym ci… na rany Chrystusowe… powiedz, czemuś to uczynił?…

Bolski patrzył na jego usta, jak gdyby chciał ujrzeć każde słowo zosobna; widział, że z każdego bucha krew, — nic więcej nie wiedział.

Przez moment uczuł jakiś rozdzierający ból i poddał mu się z rozpaczliwą, oszalałą rozkoszą; aż oczy przymknął. Potem się zdziwił na dźwięk tych dziwnych słów: “czemuś to uczynił”. On przecie pytał dziś w nocy siebie o to samo… Potem znów zdrętwiał i znowu zachłannie słuchał słów Relskiego:

— Niech krzywda tego dziecka.,, niech ci jej każda łza… Słuchaj pan!… uczyń jeszcze jedno — zabij mnie… słyszysz, łotrze, — zabij mnie… Bierz to! Bolski czuł, że mu Relski wetknął w dłoń głownię pistoletu. Spojrzał mu w oczy i ujrzał śmierć. Coś jeszcze słyszał, słowa jakieś o szlachcicu, coś jeszcze o ojcu i o niej. Potem zaczęła mu krążyć przed oczyma w słonecznym blasku wyniosła postać Relskiego, który przez czas jakiś chodził tam i z powrotem, wreszcie przystanął w oddaleniu. Pojedynek!… Śmieszna rzecz… Czy nie lepiejby było, gdyby mu ten człowiek roztrzaskał łeb kolbą pistoletu zbliska, odrazu?

W tej chwili uderzył w niego wielki, rozkazujacy głos:

— Strzelaj!

Bolski machinalnie, lecz z wysiłkiem wzniósł rękę, jakby do strzału i patrzył przed siebie, oczyma pełnemi mętów.

— Strzelaj! — zawył głos Relskiego po raz drugi, straszliwie przejmujący.

Wtedy Bolski począł drżeć i wzniesiona ręka opadła ku dołowi.

W tej chwili załomotał strzał i zły świst rozdarł powietrze koło jego głowy. Wtedy spojrzał, jak gdyby stroskany i dziwnie mu się uczyniło na myśl, że jeszcze żyje; Relski stał przed nim o dziesięć kroków z dymiącym pistoletem w ręku, wpity w niego wzrokiem jak pazurem, chwytający powietrze ustami.

— Strzelaj! — na miłość boską strzelaj! — wołał głosem już nie strasznym, lecz jakby rozedrganym i proszącym.

Wtedy Bolski począł iść ku niemu, powoli, zupełnie bezsilny; stanął przed nim blisko, przetarł lewą ręką czoło, a prawą cisnął mu niewystrzeloną broń pod nogi.

— Tam jest jeszcze druga kula, — rzekł bardzo cicho.

Relski zawył jak ranny ogromny zwierz i jakiś straszny ból go najpierw ugiął, potem nim cisnął o ziemię; piersią nad ludzką miarę rozbolała, wstrząsnął wielki szloch i tak leżał twarzą na ziemi, wyniosły, kamienny dotąd starzec, rycerz boleśnie śmieszny i łkając okropnem rzężeniem rwał ziemię palcami jedynej swojej świętej ręki.

Bolski pochylił się nad nim i chciał coś mówić, poczuł jednak w gardle wielką suchość i dziwny skowyt serca.

Zdrętwiały począł więc schodzić ze wzgórza, powoli, z wzrokiem utkwionym w ziemię, opluty, pobity wzgardą, przez pół żywy.

Znalazł wózek i kazał jechać.

Nie obejrzał się poza siebie, jak gdyby nawet na to nie miał sil. Słońce wyszło właśnie na jego drogę i zalało go blaskiem, więc przymknął oczy. Pod zamkniętemi powiekami poczęły latać czerwone kręgi, na ustach czuł krew. Nic nie było w nim, nic nie było przed nim. Myślał, że go wiozą w jakąś okropną pustkę, w której nie słychać żadnego dźwięku, tylko ciągły, wieczysty szum, który go nie opuszcza. Myślał, że wreszcie szum ten rozwieje mu mózg po czas steczce i wtedy się uciszy. A może, kiedy będzie daleko stąd, strząśnie z siebie to wszystko, co na niego padło, obmyje twarz i uleczy serce, chore na wielki lęk, tak chore, że się boi szelestu i szmeru.

Przywarło właśnie do żeber, bo słyszy jakieś głosy. Ktoś woła z oddalenia. Niech woła. Na niego nie zawoła nikt, nikt z nim żadnej nie ma sprawy.

Woźnica wstrzymał konie, więc Bolski otworzył oczy.

— Czemuś stanął? — zapytał.

— Wołają, o tam, karbowy dopędza… Pewnie do panicza.

Bolski spojrzał i znowu ujrzał siwą głowę i twarz, rzeźbioną przez wiatry. Stary człowiek, blady, bez czapki wrył konia, tuż przy wózku, chciał mówić i długo nie mógł schwytać oddechu.

— Czego? — rzekł Bolski, — co się stało?

— Nieszczęście, panie, straszne nieszczęście! — Panienka…

Na twarzy Bolskiego musiało się stać coś strasznego, bo stary człowiek zniżył głos, spojrzał na pana z przestrachem i mówił szybko:

— …Panienka, nasza panienka z pistoletu strzeliła sobie w same piersi… Na ścierni za domem… Jezu najsłodszy… W piersi… Cała we krwi… Skąd ten pistolet, nikt nie wie, bo w domu nie było… Panie, ja po doktora, a pan niech wraca… Jezu najsłodszy…

W oczach Bolskiego zakręciła się ziemia i stanęła cała we krwi.



XXV.


Wpadł do miasteczka do mieszkania starego doktora, który się na widok jego twarzy, cofnął przelękły. Opowiedział mu bezładnie, że się stało nie’ szczęście, że jechać trzeba tam w tej chwili, a że on wracać nie może, bo go w Krakowie czekają sprawy ogromnej wagi; prosił i zaklinał, by go lekarz zawiadomił nazajutrz depeszą o stanie rzeczy. Stary doktor, słuchając tych nieporządnych, postrzępionych słów, pobladł na twarzy i pochmurniał coraz więcej; wtedy Bolski począł się z nim żegnać skwapliwie i wyciągnął w jego stronę rękę. On jednak, jak gdyby tego nie zauważył, spojrzał mu w oczy głęboko i jakby porozumiewawczo i rzekł twardo:

— Zawiadomię. Żegnam pana.

W Bolskim nagle coś zastygło, a po chwili chlusnęło mu coś krwią w oczy i targnęła się w nim psia wściekłość uwiązana na smyczy nerwów. Chciał bluznąć jakiemś ohydnem słowem, złem i jadowitem, lecz tamten stary, co wszystko zapewne poznał i od jednego spojrzenia zrozumiał, uderzył w niego wzrokiem, jak się biczem uderza niesforne zwierzę. Bolski zadygotał, powoli skłonił głowę i tak się rozeszli bez słowa.

Popędził, jak gdyby go gnała djabelska kohorta na kolejową stację, a późno wieczorem stanął w Krakowie. Przez cały dzień spał w wagonie kamiennym snem; kiedy go w Krakowie obudzono, nie mógł zrozumieć w pierwszej chwili, co się właściwie z nim stało i gdzie się znajduje? Z nieświadomą jednakże radością wpadł w rozszemrany rozgwar dworca, a idąc, wybierał tak drogę, by się znajdować wciąż w kręgu rozkrzyczanych, natarczywym, nieznośnym blaskiem elektrycznych lamp. Wdychał ten ostry blask i zachłannie pił go oczyma. Zrozumiał, że nie jest sam, jakby pogrzebany w nieruchomem sercu ciszy, lecz wszedł w jakiś ludzki tłum, handlujący wśród szwargotu, szelestów, nawoływań i krzyków, jakimś ochłapem życia i to mu sprawiło ulgę.

Słuchał mizernych i suchotniczych odgłosów miasta i całą na to skierował uwagę, aby nie myśleć o czem innem. Refleksyjny, wielce dostojny i haniebnie pogrzebowy rumak dorożkarski powiózł go do mieszkania, które dla niego wynajął Szok. Szoka w domu nie było, co zresztą było do przewidzenia, — wolna bowiem dusza, bez przesądów, czuje niezwalczony wstręt do przebywania w domu z chwilą zjawienia się nocy. Straszliwy nieład w mieszkaniu, zarzuconem niedopałkami papierosów i zapowietrzonem oszalałą skalą wszystkich możliwych zapachów, świadczył niezbicie, że Szok jest w mieście i z rozbłyskiem pierwszej wieczornej gwiazdy wyszedł gdzieś na żer. Po chwili Bolski poszedł go szukać.

Około północy dojrzał go w kącie znudzonej samej sobą kawiarni, zatopionego we francuskiej gazecie pod sztuczną palmą, na której legł odwieczny kurz i zwłoki much, uwędzonych w tytuniowym dymie,

W kawiarni było pusto i cicho, tylko wielkie płachty gazet, rzędem na ścianie wiszących, szczerzyły w zabrudzoną, bezdenną nudę lokalu zęby wielkich liter tytułów.

Powitanie było chłodne, wedle zwyczajów zachodnich, Szok uczuł tylko, że kiedy mu Bolski podał dłoń do uścisku, dłoń ta jak gdyby drgnęła i wysunęła się szybko z jego ręki. Spojrzeli na siebie podejrzliwie i Szok o nic nie zapytał; począł z plugawym humorem zdawać Bolskiemu relację z kroniki krakowskiego życia, opowiadać, kto co napisał, co kto wymalował, kto umarł i kto kogo uwiódł. Bolski słuchał, patrzył w twarz Szoka i myślał. Wstrząsnął się czasem, jak ktoś, na kogo padają deszczem lepkie krople nieczystości i nie mówił ani słowa. Wreszcie, jak gdyby miał dość tego wszystkiego, przerwał tę opowieść i rzekł:

— Chodźmy stąd. — Dokąd?

— Wszystko jedno, tam gdzie są ludzie—, tu jest cmentarz.

— Tiens!— rzekł Szok, — ale mnie nie wszędzie puszczą. Hę! hę! Patrz, jak ja jestem odziany w ojczyźnie. Co? Niedawno byłem w teatrze i chciałem być elegancki, podaję sługusowi kapelusz i powiadam: weź pan kapelusz! A ten łajdak mi mówi: dziękuję, mam swój. To jest arystokratyczne miasto, gdzie lokaj nie chce wziąć w rękę kapelusza, który ja noszę na głowie. Wszędzie się zdarza trzęsienie ziemi, a tu nigdy. Ale chodźmy, pod twoją protekcją, pójdę. Chcesz się upić na wesoło?

— Na wesoło… — odpowiedział Bolski, — tak, na wesoło…

— A ja chcą się upić na smutno. Ty zaś uważaj, żebyś nie był za wesoły, bo cię zamkną. To jest takie t miasto, które ma wieczny ból zębów. Tu się wszyscy na noc kładą do trumny, — dobrze powiedziane, — do trumny, a w dzień uroczyście się nudzą. Dobrze, że przyjechałeś, bo już chciałem zwarjować i zaprawiałem się do tego metodycznie. Mam zbolałą duszę i zwietrzałe serce. To jest myśl, żeby się upić, ty naprawdę masz szczęśliwe pomysły. Gdyby porządny człowiek był tutaj wiecznie pijany, możeby tu można wytrzymać nawet rok, ja myślę, że rok. Potemby się zakwasił trupią filozofją, począłby fermentować mózgiem i biłby głową o te stare kamienie…

Weszli do bardzo ożywionego lokalu, w którym Szok się skurczył i przycichł. Ożywił się po godzinie, którą naznaczyła klepsydra butelki koniaku; znowu chwytać począł łapczywie wszystko, co mu się sączyło w odurzonym mózgu i pędził to w wartki ściek wymowy, coraz to natarczywszej, pełnej obelg, nastroszonej rozmierzwionym dowcipem, oblepionej śliną.

Bolski wodził oczyma po sali i nie mówił ani słowa. Pił zachłannie i szybko i tylko czasem, kiedy się Szok zachłysnął śmiechem, albo w uszy Bolskiego wpadł głos Szoka, dziwny, do skrzeku żabiego podobny, wtedy zwracał na niego zdumiony wzrok. Patrzył w niego uporczywie i po chwili przestawał go widzieć, głowa Szoka w obłokach dymu stawała się dziwnie wielką, coraz większą i większą, rosła potem do potwornych rozmiarów, na moment zakrywała sobą wszystko, potem kształt jej się strzępił i rwał na części, które ulatywały gdzieś na dymach i spojrzenie Bolskiego, zalane mętem, wpadało w pustkę; głos Szoka oddalał się w przestrzeni i wszystkie głosy nagle cichły, jakby je pustka w siebie chłonęła. Bolskiego chwytał nagły dreszcz i przejmował go nagły chłód; przymykał oczy i chciwie pił.

Szok, chociaż już pijany, patrzył w niego badawczo i uśmiechał się sam do siebie. Gadał niestworzone rzeczy, w które Bolski czasem wtrącił sylabę. Wreszcie Szok rzekł:

— Miałeś się upić na wesoło, a spiłeś się na wielki piątek. Jesteśmy dzisiaj niedopasowani, ja gadam, a ty czasem rzucasz zbolałe westchnienie, jak kwiat na wodę moich słów… Czy uważasz, Zygmunt, jak ja w twojem towarzystwie pięknie mówię? Słowo daję, rzucasz natchnienie jak kwiat… Kocham cię i daruję ci porównanie, bylebyś tylko nie był smutny. Tylko człowiek szalony jest szczęśliwy, szaleństwo zaś nie może być smutne, tylko radosne, opętane weselem, pijane przeczuciem wielkiego szczęścia. Właściwie, to ja już jestem pijany i mam przeczucie szczęścia. Ty tylko dobrze uważaj! Trzeba na ziemi być szalonym bogiem, pięknym jak bóg, i jak bóg beztroskim. Każda troska jest nędzą i hańbą człowieka, to jest błoto, w którem bóstwo grzęźnie… Tak, każ dać wina, to ci jeszcze coś powiem… Ucztujmy jak bogi! Dobrze powiedziane, jak bogi!

Szok zaślinił ostatnie swoje słowa i chwiał wielką głową wprzód i wtył; Bolski zaś, wstrząsnął się i jakby obudzony, spojrzał przytomniej, potem, jak gdyby powziął postanowienie rozpaczliwe, wołać począł o wino.

Pili tak długo, aż bolesna siność świtu padła na szklany strop sali, w której byli tylko oni; wyszli, podtrzymując się wzajemnie, patrząc mętem na swoje zwiędłe, w siności powietrza jakby trupie twarze; przystanęli czasem na ulicy, jakby w wielkiem znużeniu, łowiąc rozwartemi ustami rzeźką młodość poranka lub nasłuchując wzajemnego bełkotu słów omdlałych, zataczających się, mrących z wysiłku w połowie charczącego dźwięku. Szok usiłował dokończyć zdania, zaczętego przed godziną i przedzierał się, spocony i znużony przez płot słów, piął się na jakąś myśl oślizgłą i staczał się z niej, po raz dziesiąty, w lepkie błoto mózgu; tłamsił się w niem, porał z pijackim uporem, dobywał się z bagna i zaczynał od nowa paralityczną wędrówkę do wniosku, który tańczył gdzieś daleko przed jego oczyma, pląsał jak opętany, przystanął w suchotniczem świetle zdychającej latarni i znów ucichał.

Bolski też patrzył przed siebie i szedł blady, pobity znużeniem; zalał winem ognisko, z którego teraz wstały opary i wiły mu się u nóg, biegły przed nim, niesione porannym wiewem, czaiły się w załomach murów, a kiedy uczyniło się na świecie srebrno, poczęły sztuką djabelską srebrzyć się również i rzeźbić w kształty widmowe, prześwietlone nawskroś, coraz wyraźniejsze; wiatr je spędził w szeregi i ustawił u wylotu ulicy, gdzie czekały jak widma w makbetowej grocie, bezgłośne a rozkrzyczane, bezcielesne a widzialne, w pozie śmiertelnej; więc przystawał i patrzył w nie, wzrokiem przez chwilę nieruchomym, który tajał po czasie i drżał, zamieniony w spojrzenie nieszczęśliwego człowieka, w którym się coś załamało i pada w rumowisko, a przeto oczyma prosi zmiłowania i oto się rozczula, rozczula powoli. Chciałby płakać, ale przecież nie będzie ukazywał łez temu bydlęciu, co tu przy nim sączy ślinę bulgotu… Nie dlatego chciał płakać, że się upił, o, nie!… Onby serce wyjął z piersi, gdyby mógł i cisnąłby je na bruk uliczny i nogami własnemi podeptałby je, gdyby miał siłę… Nie ma siły, jest przecież śmiertelnie znużony… Przecież niedawno o tej porze, kiedy był taki sam świt posrebrzany, uśmiechnięty świt, zwaliło się coś na niego ze skowytem i szlochem i darło mu serce pazurami.

Chwyciła go za gardło nagła rozpacz. Przyśpieszył kroku i szedł naprzeciwko tego zamglonego tłumu widm, aby na kolana przed nimi paść i rozkrzyczeć się całem sercem, albo tem sercem, które czyni szaleństwo, uderzyć w nich i ukamienować za to, że mu się z nimi spotkać przyszło i że podłością je nakarmił. Chwiejąc się, chciał biec, oczy nadmiernie rozszerzywszy, lecz przystanął, bo go Szok przytrzymał za surdut.

— Rozbijesz głowę o latarnię! — wołał Szok i począł się śmiać pijacką czkawką.

Bolski się zachwiał i osłabnął; więc go przyjaciel ujął za rękę i zygzakiem wiódł do swojej nory. Śmiał się wciąż i wciąż coś rzęził.

Spali potem przez cały dzień w zaduchu apartamentu Szoka, nie niepokojeni przez nikogo, gdyż nikt tutaj nie przychodził. Bolski zbudził się około trzeciej po południu i rozejrzał się dokoła zdziwiony, nie mogąc pojąć, gdzie się znajduje. Porwał się jednak szybko i cicho zaklął na widok plugawego nieładu, wśród którego spał. Każdej rzeczy, której musiał dotknąć, dotykał ze wstrętem i odsuwał się, jak od pożaru.

W głowie czuł ciężar, w duszy ohydny niesmak; ze wściekłością uderzył pięścią w okienną ramę, tak, że okno otwarło się z trzaskiem. Nie obudziło to wszystko Szoka, który spał w ubraniu na ceratowej żydowskiej kanapie, z której wyłaziły pakuły, na poduszce zatłuszczonej od potu. Twarz miał żółtą i grube krople potu na czole, przez rozchylone wargi sepienił jakimś urywanym gwizdem. Bolski stanął ponad nim i zatrząsł się od nagłego, nieodpartego wstrętu; więcej go jednak przez mgnienie myśli uczuł dla siebie, niż dla niego; poczuł nienawiść do tego śpiącego bydlęcia i równocześnie ostrą, jadowitą, niespodziewaną nienawiść do samego siebie za to, że jest tutaj z nim w tej norze i że przed chwilą był pewnie do niego podobnym. Zaciął usta i wodząc złym wzrokiem po lepkiej twarzy Szoka, myślał:

— To jest przyjaciel mój, Alojzy Szok… Z tym człowiekiem piłem przez całą noc. To jest człowiek, który zna każdą moją myśl, jak szpieg, pachciarz mojej duszy… Ja z tym człowiekiem… Jezus Mar j a! Kiedy oni tak byli wszyscy, on śmiał naigrawać się z tych ludzi nieszczęśliwych, za jego, swojego’ przyjaciela, Zygmunta Bolskiego, przyzwoleniem. To jest mój przyjaciel… Pisał o niej ohydny, straszny list… Gdyby nie on, gdyby nie ta sprawa z Kusztykiem… Gdyby nie on, byłoby jakoś lżej…

Byłbym pojął ich, a oni mnie i gdyby nie on, byłbym postąpił—z nią uczciwie…

Wstyd mi było przed nim uczciwości, bałem się jego uśmiechu; plugawego uśmiechu, plugawych oczu… Co się stało, stało się strasznie — przez niego, przez to bydlę złe, gnuśne i zło śliwe… Przez niego trzech ich gdzieś mrze z głodu, jeden padł na ziemię i bił w nią szlochem, a ona… Boże miłosierny!

Bolski podniósł ręce ku głowie i ściskał skronie, w które uderzyła mocna fala krwi.

— Podłość! podłość!, po trzykroć podłość… Teraz już to sobie mogę powiedzieć wyraźnie… Byłbym tego nie uczynił, lecz oto ten, był zawsze ze mną I wtedy także, kiedy go nie było… Miałem go w duszy jak drzazgę… tę kanalję trzykrotną, co chwaliła moje wiersze… któż ja jestem, jeśli ten wziął mnie w niewolę i wodzi mnie na postronku? To jest mój przyjaciel, z którym piłem dzisiaj przez całą noc i nie było nikogo, coby mi mógł plunąć w twarz… Jedenby to uczynił, on jeden, Relski…

Kiedy to nazwisko padło mu na mózg, uczuł ból, ścisnął mocniej skronie i nagle, jakby chciał pomścić wszystko i wszystkich, siebie zaś wśród nich, skurczył się, uderzył Szoka wzrokiem w twarz, i potem ręce od skroni odjąwszy, palce zgiął w szpony i drżał, tak nad nim, z twarzą przemienioną od zdrowego gniewu, gotów każdej chwili chwycić go za gardło i począć dusić bez żalu, jedynie z uczuciem wstrętu, że dotyka plugawego płaza. Cofnął się nagle, blady, z wielkim szumem krwi w głowie.

Zebrał niewiele swoich rzeczy i wyszedł cicho. Przeniósł się do hotelu, zapowiedziawszy, by nikomu o mieszkaniu jego nie mówiono.

Wałęsał się po ulicach, zgarbiony i ociężały szedł powoli, wlokąc za sobą żelazny, jęczący i dudniący łańcuch śmiertelnej zgryzoty, która przycichła była przez noc pijaną i hałaśliwą, a teraz wlecze się za nim znowu, i tak się wlec będzie już zawsze. A jeżeli ona umrze… Coś zgrzytnęło mu w czaszce, że przystanął i bardzo pobladł, bo ten i ów z przechodniów zajrzał mu w twarz ciekawie, i ze współczuciem. Ruszył więc szybko, a rozbudzona i pokropiona krwią myśl biegła za nim w trop, unosiła się nad nim, jak raniony ptak i nabierała w siebie głosów wołających o jej śmierci. Czuł, że jakiś śmiertelny żal, jakieś nieznane uczucie wielkiej, nieodpartej nocy, odziera korę z jego serca, aby je, jak ziarno wyłuskać, i wejść w jego wnętrze, tam zaś, od wczoraj uwiła sobie wężowe gniazdo rozpacz głucha, bolesna, przytajona, zalana krwią, co się burzy na wspomnienie podłości, potem ścina się w lód.

Od wczoraj czynił wszystko w gorączce, która znów zaczęła się w tej chwili rozlewać po jego ciele, niesamowitem, niepokojącem ciepłem. Szedł bez celu, plątaniną ulic, nagle zaś, jakby sobie przypomniał, że przecież ma jakiś cel, nie zna go tylko dokładnie. Gorączkowa niecierpliwość myśli, ciągle mu ten cel zaciera, wciąż mu podsuwa inne, a on przecież chce coś uczynić, — nie — nie chce, lecz musi uczynić z nieuświadomionego nakazu czegoś, co jest w nim nieobjawione i co się nie da chwycić myślą za arkan i umieścić w sercu jak w spichlerzu, z którego się dobywa wszystko wiadome i znajome, na odpowiednią porę. Coś w nim jest, co się nim w tej chwili rządzi, jakieś źródła podziemne, które mętów się trwożąc, nie chce trysnąć na powierzchnię jego świadomości, ona zaś układa właśnie budowlę z rumowisk i spaja je krwią wspomnienia. Idzie więc, nie wiedząc dokąd, dąży z tem jednak uczuciem, że przecież nie idzie bez celu.

Znalazł się przed szpitalnym budynkiem i pojął, że zapewne szedł tutaj, bo bez zdziwienia wszedł do przedsionka. W tej chwili, choć dotąd o tem nie myślał, wiedział, że musiał znaleźć się tutaj i wiedział w jakim przyszedł tutaj celu.

Ktoś, kogo widział jak przez mgłę, mówił coś do niego, on zaś sformowawszy jedną myśl i powtarzając ją bezgłośnie kilkakroć razy, jakby się jej bał zapomnieć, wyraził ją wreszcie w serdecznie proszących słowach:

— Chciałbym, bardzobym chciał, zobaczyć pana Kusztyka, Józefa Kusztyka… Wiem, że jest tutaj, zapewne tutaj… Przecież mi tego nie można odmówić… Rozrzewnił się serdecznie swoją prośbą i poczuł mętną radość z tego, że tu przyszedł właśnie poto, by zobaczyć tego dobrego człowieka, którego Szok tak sponiewierał. W tej chwili musi go zobaczyć. Nic mu nie powie, tylko uściśnie mu dłoń bardzo gorąco. Nieołi wie, że on właściwie nie chciał, lecz, że to wszystko przez Szoka… Pragnienie to zaczęło go palić i stało się na ten moment dla niego wszystkiem, na razie zdawało mu się, nie ma innych spraw w życiu, tylko konieczność ujrzenia Kusztyka. Powtórzył jeszcze goręcej prośbę i pilnie, z bystro utkwionemi oczyma, patrzył w oczy jakiegoś człowieka, z którym mówił. Ten, widocznie nie rozumiał serdecznej wagi sprawy, bo wzruszył ramionami, wreszcie po długich tłumaczeniach, że to nie czas i pora, powiódł Bolskiego długim kurytarzem, którym codziennie chodzi śmierć, do białej izby, w której siedziała przy oknie zajęta czemś, siostra miłosierdzia.

Skłonił się głęboko, kiedy zaś podniósł głowę, ujrzał łagodne, cierpliwe, smutne oczy. Zaczął powtarzać swoją prośbę bardzo cichym, serdecznym głosem.

— Czy pan jest krewnym Józefa Kusztyka? — zapytał go dobry niski głos.

— Krewnym? ja? — nie, ja nie jestem krewnym, ale ojciec mój… Trzebaby wiele opowiadać, ja zaś chciałbym go ujrzeć.

Siostra spojrzała smutno.

— W jakiej sprawie?

— Byle ujrzeć… Znamy się dobrze, a on tu z głodu… Ja słyszałem… to był powstaniec…

— Ja to wszystko wiem, ale jeżeli go pan przyszedł ratować…

Bolski wtrącił szybko, gorącym głosem:

— Tak, tak! Ja wszystko uczynię, wszystko co tylko można…

Siostra nakryła oczy powiekami i mówiła powoli:

— Józef Kusztyk umarł z wycieńczenia i głodu pięć dni temu, na ratunek już było za późno.

I pan przyszedł za późno. Co panu? Bolski oparł się ręką o krzesło i drżał.

— Nic mi nie jest… ja tylko… umarł z głodu… Żadnego listu, nic do nikogo… żadnego polecenia.

— Do nikogo. Miał dwóch przyjaciół, ci go widzieli przed śmiercią.

Bolski spojrzał na nią przenikliwie.

— A oni?

— Cóż oni?

— Cóż oni?

— Czy ich, dwóch… przypadkiem… ja tylko pytam przez prostą ciekawość… czy ich tutaj niema?

— Tutaj? W szpitalu? — nie, panie, tu ich niema… Czemu pana tak zajmuje ten nieszczęśliwy człowiek?

Bolski pochylił głowę i rzekł głosem pokornym:

— Mnie nakazanem było, aby go karmić, a on umarł z głodu.

Siostra podniosła na niego wzrok przelękły i szepnęła:

— Niech panu Bóg przebaczy! Niech panu Bóg zapomni!…

Wyszedł powoli, nie skłoniwszy się nawet.



XXVI.


Wychodził odtąd tylko późnym wieczorem i chodził zaułkami. We dnie usiłował pisać, lecz po chwili ciskał piórem i wpatrywał się ze wstrętem urodzonym z nicości słowom: były to wymalowane szminką i ubrane w koronkowe żaboty pokurcza, piskliwe, napuszone, fałszywie piękne i prawdziwie głupie. To, co się stało poza nim, było stokroć większe, niźli to, co było w nim dotąd. Począł się wpatrywać w nicość swoją i najpierw przelękły, stał się potem śmiertelnie smutny, tym dobrym smutkiem leczącym, który mówi bezgłośnie: strzeż się rozpaczy, która zabija… oto cię uczę mądrości, która jest urodzona z bólu… a z mądrości smutnej wykwita to, co świeci duszy ludzkiej.

Myślał o tem, usiadłszy w mrocznym kącie, pod sztuczną palmą w nocnym lokalu, gdzie go nikt ze znajomych, chyba przypadkiem, nie mógł spotkać. Ktoś grał w odległym kącie sali melancholijnie, bijąc od czasu do czasu •& widoczną pasją w klawisze, jak gdyby grajek, dotąd roztargniony, przypomniał sobie, co winien jest on i jego muzyka nastrojowi podejrzanego zakładu, który stworzonym został do walki z melancholią.

Bolski sączył powoli wino, na wszystko obok siebie obojętny, jakiś jakby zmalały i zbiedzony. Fortepianowe rytmy wynajętego grajka i twardo czasem siekące zadymione powietrze, rwały wciąż bo—leśny i szary ciąg jego myśli. Nie zdając sobie sprawy, rad był temu.

W pewnej chwili, zwróciwszy głowę, spotkał oczyma biedne, ciche spojrzenie umalowanego dziewczęcia, które w tymże momencie przywołało na smutną twarz ów uśmiech, podobny do paralitycznego wykrzywienia, drzemiący gdzieś w łachmanach duszyczki i czekający niechętnie na zawołanie. Uśmiech ten podobny był do sztucznego, papierowego kwiatu, pomazanego okropnie czerwoną farbą, niby purpurą krwi. Bolski obejrzał się, myśląc, że przeznaczono go dla kogoś innego, co się z nim usadowił, lecz nie ujrzał nikogo. Uśmiech był dla niego. Zdziwił się niemało, potem uśmiechnął się z przymusem. Dziewczyna skinęła głową i patrzyła z okropnem, fałszywem przymileniem, pomieszanem z bojaźnią, z imitacją wdzięku, z błaganiem o litość i z niemem płakaniem głodu.

Bolski oparł głowę na ręku i by nie widzieć tego wszystkiego, nieznacznie się odwrócił. Ten głupi uśmiech znowu go obudził, że mu w głowie szumieć poczęło. Zdenerwował się i niespokojnie drżał. Spojrzał z ukosa i znów mu do nóg upadł \ten skowyt uśmiechnięty i udawał, że mu stopy całuje; więc chciał podejść do tej dziewczyny i rzec jej umalowanej i wyświechtanej nędzy:

— Nie jestem wart nawet twojego zgniłego uśmiechu… Nie jestem wart, byś mi plunęła w twarz… Ty jesteś tylko nieszczęśliwa, ja zaś jestem zbrodniarz… Nie patrz na mnie, bo się zarazisz nędzą życia, stokroć większą, niźli twoja!

Postanowił odejść. Nalewał właśnie ostatni kieliszek wina, i stężał na moment w tym ruchu. Nieopodal stał przed nim Szok i kłaniał mu się z przesądną galanterią, musiał jednakże ujrzeć jakiś zły blask we wzroku Bolskiego, gdyż sięgnąwszy szybko do kieszeni, wydobył zmięty i zabrudzony list, ukazując go Bolskiemu ruchem triumfalnym, jako list żelazny i legitymację swojego przybycia.

Bolski był chmurny i przez moment nie wiedział, co począć. Starczyło mu odwagi, by uciec od Szoka, kiedy ten spał, teraz mu jej zabrakło, by wziąwszy list, poprosić go, by poszedł swoją drogą. Przeląkł się w duszy i wyciągnął rękę po list, dając głową lekko znak Szokowi, by usiadł. Ten mówił:

— Szukam cię od kilku dni, bo list przynieśli, — reszta mnie nie obchodzi. Nie pytam, jak się miewasz, bo człowiek, przed którym stoi butelka, jest z pewnością zdrów i dobrze mu się powodzi… Gdzieżeś ty był?

Bolski, otwierając list trzęsącą się ręką, mówił niechętnie:

— Wyjeżdżałem, niedaleko… wczoraj wróciłem…

— Aa! to czegóż ten bałwan Stroński opowiada, że cię widział i wczoraj i przedwczoraj. Powiedz sam, czy to może być dobry malarz, który widzi to, czego niema? A może ja przeszkadzam?…

— Wcale nie, każ podać wino! Owszem, proszę… W tej chwili począł czytać list, a twarz zmieniła mu się tak, że Szok spojrzał zaniepokojony.

Na twarzy Bolskiego, zbladłej nagle, wytrysnął rumieniec, znowu zginął i znowu wrócił; na czole widać było krople potu, oczy zaszły mu mgłą, wreszcie, kiedy kończył czytanie, uczyniły się wilgotne. Siędział, jakby zupełnie osłabły i ciężko oddychał; zwilgotniałemi oczyma patrzył gdzieś w przestrzeń, aż mu wreszcie drgnęły kąciki ust i ukazał się na nich dobry, dziwny uśmiech.

— Czy co złego? — spytał cicho Szok. Bolski, jakby sobie nagle przypomniał o jego obecności.

— Ależ nie, wcale nie! — rzekł.

— W takim razie nie każesz cofnąć zamówienia?

— Jakiego zamówienia?

— Na wino!

Bolski się uśmiechnął.

— Słuchaj, Szok, — rzekł, — za to, żeś ten list przyniósł, przebaczam ci nawet twoje istnienie. To wiele. Jutro się już może nie zobaczymy, więc dziś pij. Wszystko zresztą jedno, co ma być jutro, ciebie jutro i tak nigdy nie obchodzi. Teraz zaś, jeśli możesz, gadaj mało, pij wiele i nie udawaj mojego przyjaciela. Dobrze, Szok?

Szok zmrużył oczy, a po twarzy przemknął mu żółty cień.

— Ty jesteś dzisiaj bardzo uprzejmy! Bolski uczynił się poważny.

— Przestańmy! Jestem dziś tak uprzejmy, że sam tą uprzejmością jestem zdumiony. Nie róbmy rachunków, bo są powikłane, powikłane i plugawe. Zostaw mnie… Jestem w tej chwili uradowany i gotów jestem przebaczać… Mógłbym przebaczyć największemu złoczyńcy… Pij, Szok!

Szok stał się niespokojny; myślał szybko i pilnie rozważał. Przeczuwał, że tam na wsi musiało się stać coś bardzo dziwnego, potem widząc niepokoje i lęki Bolskiego, uradował się cicho, że się stało coś, czego Bolski nawet słowem jednem dotknąć się boi. Teraz ten list coś wyjaśnia i coś uczynił z Bolskim, który nigdy do niego nie przemawiał tak, jak przemawia dzisiaj, słowami, które ze skrzywionym uśmiechem grożą. Nienawiść mała, tchórzliwa i głucha, schowana głęboko w sercu Szoka, syknęła i poczęła patrzeć przez zakisłe oczy, gdzie uciąć żądłem niepostrzeżenie i podstępnie. Czuł, że mu się ten polski świetny żaczek wymyka z rąk. Coś mu się tam stało w głupiej, szlacheckiej duszy, bo najpierw uciekł od niego, co można było pojąć i wytłumaczyć rozstrojem nerwów, teraz jednak mówi do niego podniesionym głosem, jak pan do lokaja, który kradnie wino i podsłuchuje pod drzwiami. Nie wiedział, co mu należy uczynić, więc się miał na baczności i mówił półsłówkami rzeczy obojętne.

Bolski odpowiadał, albo się też nagle zamyślał i nie zważał na rozmowę. Potem uśmiechał się sam do siebie, raz zaś ujął szklankę i miło się uśmiechnąwszy, przepił do kogoś na sali. Szok obejrzał się zdumiony i ujrzał biedne dziewczynisko, uśmiechające się, jak można tylko najpiękniej w ich stronę.

— Znasz ją? — spytał.

— Nie znam. Uśmiechnąłem się, bo to jakieś biedactwo.

W Szoku nagle zabulgotała plugawa nadzieja i szepnął niepewnym głosem:

— Może ją przyprowadzić, będzie weselej! Bolski spojrzał na niego tak dziwnie, że ten spuścił oczy.

— Myślałem, — rzekł, — cóżby się stało?

— Nicby się nie stało, ale ty siedź cicho, kiedy ci dobrze.

Sytuacja była niewyraźna i ciężyła Bolskiemu; w pierwszej chwili postanowił uczynić krzyż nad tem bydlęciem i rozejść się bez skandalu, w imię tej dobrej radości, która go spotkała, przebaczyć mu wszystkie łotrowstwa, w których i tak sam brał udział, potem odejść, pożegnawszy się dobitnie. Teraz zaczynał żałować, że nie odszedł natychmiast, odebrawszy list. Przez przeciąg tych kilku dni .wyrobił w sobie nieodparty do Szoka wstręt, kłamany dotąd przez obłudę kawiarnianej i literackiej przyjaźni. Teraz, kiedy mu duszę owiał zdrowy powiew, kiedy szczery, ludzki ból zmył z niego marne naloty kiepskiego cynizmu i oduczył go idjotycznych póz, odezwał się w nim naturalny wstręt uczciwej duszy do bagna i błota; wstręt duchowego szlachectwa do zgnilizny, żyjącej ochłapem ulicznej filozofii, przemyślnej i nienawidzącej, odezwała się w nim obraza, która zdrowym instynktem wyczuwa w obleśnej, najpodlejszej, korzącej się obłudzie swojego wieczystego wroga, co nie mogąc zabić, sączy powolnie działającą truciznę na każdym kroku i o każdej porze. Odkryty wróg taki pluje nienawiścią. Szok przeczuwał, że go Bolski pojął.

Bolski przestał wreszcie zwracać na niego uwagę, ‘czasu do czasu udając, że słucha jego gadania; wreszcie wydobył list i z wielką uwagą odczytywał go powtórnie, Szok zaś rozpatrywał w milczeniu ludzkie fizjognomje, wędzące się w dymie nocnego lokalu.

List pochodził od starego lekarza w miasteczku i był odpowiedzią na prośby Bolskiego przy odjeździe o wiadomości po katastrofie.

Panie! — pisał lekarz, —— nie dlatego do pana piszę, by mi to sprawiało zbyt wielką przyjemność. Jestem człowiek stary, z takich, których pan sponiewierał, co niech Bóg panu przebaczy. Mam obowiązek zawiadomienia pana, że z łaski bożej nie został pan mordercą. Panna Relska uniknęła śmierci tylko dlatego, że broń niedołężnie była nabitą, towarzysz bowiem po trzykroć świętej pamięci ojca pańskiego ma tylko, jak panu wiadomo, jedną rękę i to lewą, a on broń nabijał. Wiem wszystko, wiem i to także, że pan nie strzelił do ostatniego starca, który przy panu został i wysługiwał się panu. Może pan dobrze uczynił, a może źle, gdyż lepiejby było, by świętemu starcowi hańby oszczędzić. Bóg pana będzie sądził, nie ja.—Ja mogę panu poradzić tylko, by pana odeszło szaleństwo. To, coś pan uczynił, dowodzi, że pan jest zatruty i zły, uwierzyć jednak nie mogę, aby syn pułkownika nie miał w sobie szczypty uczciwości. Jeśli panu te słowa nie w smak i zechce mnie pan zastrzelić, niech pan spokojnie dołączy mnie do kompletu, pan bowiem widocznie nie znosi starych ludzi. Jeden tu mało nie oszalał, kiedy niewiadome było, czy panna Relska żyć będzie, co pana zresztą zapewne mało obchodzi. Niech pan jednak uczciwie podziękuje Bogu Najwyższemu, młody człowieku, że śmierć nie przyszła do mojego domu, bo u mnie by odeszła bezpowrotnie. I niech pan odtąd wierzy w uczciwość ludzką, cokolwiek z panem będzie, i niech pan nigdy nie stanie na drodze kobiety uczciwej. Jedna kochała pana czystem sercem i omal nie umarła. To mogę panu powiedzieć, dla pańskiego spokoju, że nie przeklina pana; mam polecenie, które spełniam niechętnie; kiedy się ważyło jej życie, zobowiązywała mnie, że panu poślę jej przebaczenie i życzenia szczęścia. Jeśli pan zdoła pojąć anielstwo tych słów, niech pan z niemi idzie przez życie, a pewnie będzie panu dobrze. W świecie pańskim mało się zapewne wie o honorze, więc uczciwe życzenie może panu ułatwi drogę życia…”

Bolski poczuł napływ krwi do twarzy, czytając osobiste apostrofy starego, uczciwego lekarza, w tej chwili jednakże uściskałby go z serca; gdyby tu był, do nóg by mu padł za to, że ten stary człowiek wo« gole do niego przemówił; mówił groźnie i nielitościwie, lecz w tym liście był złoty jeden promyk, który tamten mógł zataić. Lecz nie zataił, człowiek uczciwy; mówi do niego, jak rozgniewany ojciec, lecz niech mówi. Gdyby wiedział, że dusza w nim spłonęła radosnym płomieniem, na wiadomość, że Jadzia żyje i że nic jej nie grozi, możeby tak nie mówił; i gdyby wiedział, że się w tej jego obłąkanej dotąd duszy,, dzieje coś, co wszystko w gruzy wali i precz wymiął ta, zamysłami budowy, gorączką czynu, który jeszcze nazwy nie ma, lecz się waży, — możeby mu doniósł litościwiej o tem wszystkiem, co się tam stało. Dziwni są ci ludzie starzy: nie znają miary, choć miara jest mądrością srebrnych głów srebrnych od szronu dusz; kochają bez miary, cierpią bez miary i nie znają granicy ofiary.

Oto oni słuchali krzyku wielkich swoich serc, a on słuchał — Szoka.

Wzdrygnął się i spojrzał na swego towarzysza. Szok był dziwnie rozpromieniony, i widząc Bolskiego w zadumie, nie śmiał mu przeszkadzać; spotkawszy się teraz z jego wzrokiem, uśmiechnął się w dziwny sposób.

— Słuchaj, Bolski, — rzekł — mam dla ciebie niespodziankę.

— Czego chcesz?

— Ale przedtem muszę ci oświadczyć, że cię kocham…

— Upiłeś się?

— Nie, jeszcze z łaski twojej, nie. Ty mówisz, że ty masz ze mną rachunki. Jeśli chcesz policzyć to, co ci jestem winien, w takim razie musisz nieco poczekać, aż sprzedam wyspy na Oceanie Spokojnym, jeśli ci o co innego idzie…

— Kończ! O nic mi nie idzie…

— To dobrze, ale ja cię mimo to kocham… Widzisz, przyniosłem ci list, który ci naprawił twój nieco zaziębiony humor. Teraz ci zrobię małą niespodziankę. Na to przedsiębiorstwo potrzebny jest jednakże kapitał. Ja pieniędzy z zasady przy sobie nie noszę, więc mi musisz udzielić kredytu… Nie potrze? ba wiele, daję słowo, że nie potrzeba, bo w grę wchodzi wielki łapserdak i kanalja. Nie myśl, że to ja, ja o sobie mówię tak tylko raz w rok… Daj mi jedną koronę!

Bolski patrzył na niego z niesmakiem, myśląc, że

Szok jest pijany, Szok jednak nie czynił takiego wrażenia; podejrzewając tedy głupi jakiś żart i chcąc prędzej skończyć to wszystko, dobył portmonetki i podał Szokowi pieniądz. Jemu zamigotały skisłe oczy, ważył chwilę monetę na dłoni i długo patrzył na Bolskiego przenikliwie i drwiąco. Potem rzekł:

— Teraz się zabawisz za swoje pieniądze!

— Nie czyń głupstw, czego chcesz?

— Czynię w twojem imieniu, za twoje pieniądze, wyraźnie za twoje.

Uśmiech rozlał mu się po twarzy taki, że dreszcz przeszedł po Bolskim; przysięgał sobie w tej chwili, że widzi w życiu tego człowieka po raz ostatni.

Szok podniósł się z krzesła i zawołał głośno na całą salę w stronę pochylonego nad pianinem człowieka:

— Panie grajek! odwróć się pan!

— Oszalałeś, — szepnął Bolski.

Goście nocnej knajpy zwrócili wszyscy głowy w ich stronę.

— Odwróć się pan! — wołał ochrypłym głosem Szok, i — równocześnie cisnął w owego człowieka przy pianinie pieniądz. — To pan Zygmunt Bolski kazał panu dać na piwo!

Zaczął charczeć w śmiechu.

Bolski, zirytowany głupią awanturą, spojrzał na , tego grającego biedaka i nagle zachwiał się: spojrzały na niego biednym, śmiertelnie rozżalonym wzrokiem blade, dobre oczy towarzysza ojca jego, pana Hieronima Zakliki.

Bolski chwycił się rękoma za głowę.

Coś w nim zawyło od nagłej wściekłości, zawirowało mu w mózgu, w oczach uczyniło mu się czerwono.

Chwycił stojącą przed nim butelkę i z jakimś głuchym jękiem ugodził w głowę bulgocącego śmiechem Szoka.

Ten krzyknął, zalał się krwią i zwalił się, wywracając stół.

— Jezus, Marja! — krzyknął Zaklika.

— Policja! — wołał ktoś z publiczności.

Bolski stał, ciężko dysząc. Wszystko wirowało mu w oczach, nie mógł stąpić kroku; czuł tylko, że go ktoś szarpie za rękę; spojrzał jakby nieprzytomnie i ujrzał przy sobie tę dziewczynę, która się uśmiechała. Chciał ją łagodnie odsunąć, ona jednak ciągnęła go ku tylnemu wyjściu, szepcąc płaczliwie:

— Niech pan ucieka… na miłość boską prędzej, bo policja przyjdzie, niech pan ucieka, do mnie, czy gdzie pan chce… Ja pana schowam! Na Boga przysięgam, że schowam!

— Dziękuję! — rzekł Bolski, nieco uspokojony, — ale ja spełniłem dobry czyn… Tak, dobry czyn… Co z nim? — spytał ludzi, podnoszących Szoka.

— Dysze, — odrzekł ktoś, — ale w głowie ma dziurę.

Oblewano go wodą, lokal bowiem pustoszał szybko, świadectwo bowiem przy krwawej awanturze jest dla uczciwych ludzi tego lokalu niepożądane.

Zaklika tłumaczył coś nerwowo grupce przestraszonych ludzi, którzy pozostali w lokalu, każdej drwili gotowych jednak do odlotu. Po chwili patrzyli łagodniej na Bolskiego. Szybko dał się też ułagodzić właściciel lokalu, rozbrojony banknotem, i ujrzawszy przytem, że Szok, ułożony na jakieś kanapie otworzył oczy, zapowiadając mętnem spojrzeniem, że nie myśli zakończyć plugawego żywota.

Gospodarz szepnął do Bolskiego: — Co z nim zrobić?

— Najlepiej wrzucić do rynsztoka, — rzekł Bolski.

Skłonił się potem całemu zgromadzeniu, uśmiechnął się do przerażonej dziewczyny i nieśmiało ujął Zaklikę pod ramię.

— Proszę pana serdecznie, — rzekł cicho, — aby pan wyszedł ze mną. Uczyni pan dla mnie cokolwiek?

— Z całego serca, — odparł Zaklika, — z całego serca wszystko uczynię.



XXVII.


Bolski uścisnął suchą, starczą rękę Zakliki i mówił, usiadłszy na ławce na plantach:

— Niech mi pan przebaczy to wszystko. Nie widziałem pana, nie widziałem, co ten człowiek chce uczynić. Niech mi pan z duszy przebaczy. Panie Zaklika!

Mówił głosem wzruszonym i patrzył w siwe, wyblakłe oczy ojcowskiego towarzysza, który bardzo blady w bladości oddalonego jeszcze świtu. W oczach tych ukazały się łzy.

— Co ja panu mam przebaczyć, — mówił Zaklika, — to, że się pan za starcem ujął?

— Nie to, nie to! — rzekł Bolski nerwowo, ——niech mi pan przebaczy…

— Nie warto mówić! — przerwał staruszek, — stare dzieje! Poco gadać? Dziś zato… Niech panu Pan Bóg nagrodzi… Byle ten tam nie umarł, ten Szok…

Bolski patrzył mu wciąż w oczy badawczo.

— Panie! — mówił cicho i położył dłoń na dłoń starca, — czy pan o wszystkiem wie, co się stało?

— Gdzie, co się stało?

— Na wsi, kiedyście wy odeszli…

Dłoń Zakliki drgnęła, poczem stary przymknął oczy i powiedział cichutko:

— Wiem. Bóg tak chciał… Ale już dobrze, już wszystko dobrze…

Umilkli na długą chwilę i obaj patrzyli smutnym, nagle przygasłym wzrokiem w niedaleką przeszłość; po chwili, kiedy Bolski, jakby pobity wspomnieniem, opuścił na piersi głowę, Zaklika spojrzał na “niego z wielkiem współczuciem, wzrokiem serdecznym i dobrym; mozolił się, aby go pocieszyć, więc począł mówić zciszonym, zacnym głosem, jak do dobrego dziecka:

— Stało się, to się i odstanie, poco zaraz melancholje? Ot ja, widzi pan, stary jestem człowiek, a sam pan słyszał, jak wesoło grałem. Grałem, bo nie chciałem próżnować, a to jedno umiem i jakoś tam na kawałek chleba człowiek zapracował… Poco się pan smuci? Tam już wszystko dobrze, słowo daję, że dobrze. Rajda tam był i powiada…

— Rajda tam był? Pan profesor?

— A tak, pan profesor… Ucieszy się panem.

— Mną?!

— A czemużby się nie miał cieszyć? Jeszcze jak się o dzisiejszem dowie… Starzy ludzie, drogi panie, nie umieją kochać codzień inaczej. To są nowe wynalazki. My zaś wierni jesteśmy kochankowie: Niechże się pan uśmiechnie, bo się obrażę, myśląc, że mi pan nie wierzy. A pan profesor kochał pana…

Bolski spojrzał na niego prawie nieprzytomnie.

— Mnie kochał? Za co on mógł mnie kochać?

— Za co? Za nic! Nie kocha się — za coś. Kochał jak brata ojca pańskiego, kochał i pana, on żresztą kocha cały świat, ale to, już co innego. Kochał pana, — czy ja wiem? — jak przybranego syna. Myśmy tak wszyscy pana kochali, — dodał cicho.

— A nie powiedzieliście mi tego! — rzekł Bolski z wyrzutem.

— A czemu pan tego nie czuł? — odrzekł mu smutno Zaklika. — Wszystko jedno zresztą; stało się dużo złego, bardzo dużo złego i zaczyna się naprawiać. Ot, ja jestem przez pana szczęśliwy…

Bolski znowu przymknął oczy i rzekł powoli:

— A Kusztyk przeze mnie umarł z głodu. Zaklika zadrżał.

— ‘Pan wie o tem?… Bolski nie odpowiadał.

— Tak, wie pan, bo pan mówi, tylko poco pan mówi, że przez pana? To już za wiele, naprawdę za wiele… Trudno było siedzieć panu na karku, tem bardziej, że tamci zostali… Tylko, że stary był bardzo, biedaczyna i dziwak. Nie powiedziałby za nic, że głodny. Bylibyśmy z Rajdą od ust sobie odjęli, ale trudno było wiedzieć; uciekał, bo myślał, że sami nie mamy. Amyśmy mieli, niedużo, ale coś tam było, aby nie zginąć… Później było ciężko trochę, bo Raj da oczy zaczął trącić, a. najął się do robienia korekty… Po całych nocach ślipiał, a i ja, jak pan widział, też w nocy… Dzieliliśmy się, jak dawniej, tylko Kusztyk sierota nie stawał do podziału. Aż nam ze szpitala dali znać… Ot, biedaczysko… Mówić o tem trudno, ale powiem… Byliśmy przy śmierci. Szkielet został, nie człowiek… Rajda powiada mu: — Kusztyk! Boga się ty chyba nie bałeś, żeś nic nie mówił! — A on na to: — A pan profesor często jadł? Ja szewc, tom bardziej wytrzymały. — Potem tylko z serca prosił, by panu powiedzieć.,. Ale nie śmiem…

Bolski ujął go za obie ręce i spojrzał w oczy wzrokiem śmiertelnie smutnym.

— Powiem, — rzekł Zaklika. — Ale to śmieszne; poczciwina był, ale serdeczny człowiek; po swojemu myślał i po swojemu gadał i zawsze uczciwie. Mówić już nie mógł, taki był słaby i do ucha nam szeptał. — Powiedzcie (mówił) synowi pułkownika, żeby Pan Bóg nad nim czuwał… Kochałem go, bo tego warta jego krew… Pułkownikowi (mówił) zamelduję, że zacnego ma syna, choć miękki jest… O przebaczenie go proście w mojem imieniu, żem burdę w jego— domu uczynił, proście, niech daruje… A najważniejsze mu wreszcie powiedzcie, żeby na pamięć świętego ojca swojego… tak mówił, — na pamięć ojca swojego… nie uczynił krzywdy… jej, Jadzi, dziewczynie słodkiej…

Bolski, który słuchał z żarłocznym niepokojem, dławił się każdem przedobrem słowem tego błogosławieństwa, aż mu wreszcie napełniło piersi nadmiarem serdecznej, cudownej dobroci, bo go zdławiły ostatnie słowa i zatrzęsły go nagłym, krótkim szlochem. Oparł głowę na suchej, starczej piersi i płakał.

Zaklika objął go czule i mówił szybko:

— Cicho, cicho! Wszystko będzie dobrze… Po—cóżem to mówił?… Niech się pan uspokoi!… Zdenerwowany pan jest tą awanturą z Szokiem, niepotrzebnie, doprawdy niepotrzebnie… I zimno jest, poranek będzie chłodny… Widzi pan, Kusztyk tę dziewczynę bardzo kochał, bo któżby jej nie kochał? — więc on tak to wszystko niezręcznie, ale z głębi serca, z głębi serca. Czegóż pan chce? — stary człowiek! Starym więc zwyczajem nakazuje i błogosławi… No, niechże się pan uspokoi! Źle, że ja to panu mówiłem, lepiejby było, żeby profesor to był uczynił, Jakośby to on mądrzej powiedział, a mnie niech pan wybaczy. Zamiast się cieszyć, że wszystko się odmienia, pan się smuci… Ale i pan się odmienił, doprawdy dziwnie, chwała Bogu! — to jest, niech mnie pan źle nie rozumie; cieszę się, z serca się cieszę… W pierwszej chwili, dziś w nocy, — najpierw zdrętwiałem, a potem pomyślałem, że… No, no, cicho, drogi panie, cicho! Za samą myśl pana przepraszam, a tamten ma za swoje. Szkoda ludzkiej głowy, ale to był zły człowiek… To on winien wszystkiemu… Nieszczęśliwy .człowiek, który niczego i nikogo nie kochał. Oni wszyscy tacy. Im wszystko jedno, bo nie mają niczego, coby było ich, więc gardzą nierozumnie, lub nierozumnie nienawidzą… A my kochamy wszystko, — mój Boże! — my zanadto kochamy… Cicho, panie najdroższy, bo pan przykrość staremu człowiekowi czyni! Wieczne odpoczywanie Kusztykowi, który się gdzieś w niebie cieszy biedaczysko, że pan na jego wspomnienie… Ale niech pan żywych nie martwi… Pójdziemy dziś do profesora, to już on tam panu wszystko wyłoży, jak trzeba, a potem pójdziemy do panny…

Bolski podniósł znienacka głowę z serdecznej piersi Zakliki i spojrzał na niego oczyma, pełnemi łez wzrokiem dobrym, dziękczynnym i niezmiernie wdzięcznym.

— Nic, nic… — mówił, — wzruszyłem się, to nic… Niech pan pojmie, że nie było trudno inaczej… Rozkleiłem się. Te kilka tygodni były za ciężkie… Pan ma słuszność — wszystko będzie inaczej… Pan mówił, że pójdziemy do pana Rajdy? Chodźmy, drogi panie, chodźmy natychmiast!

Zaklika się łagodnie uśmiechnął.

— Ot, Polak! — rzekł, — Przyjdzie chwila, będzie mordował, bo gotowa chwila przejść i z nakazu polskiej natury będzie musiał uścisnąć z serca tego, którego chciał zarżnąć. Byle wszystko prędko, bo ogień pali serce. Do Rajdy pójdziemy, pewnie pójdziemy, ale nie teraz. Słońce jeszcze nie weszło, stary . Sokrates śpi, biedaczysko, a ja, to się panu przyznam, że też ledwie żyję. I ja się rozkleiłem, drogi panie, ale to z wielkiej radości. Znalazłem pana i cieszę się. Cieszę się, żem takiego pana znalazł… Oto się profesor ucieszy… W tajemnicy panu powiem, że on dziwną słabość ma do pana… A i ja ją mam, cóż robić?… Doskonale, niech mnie pan uściska, bo zimno, a mój paltocik tylko jeden ma guzik i szczelnie się nie zapina… Dość, dość, młody człowieku, bo kruche są stare żebra, a Szok od dziś będzie gadał, że pan ma mocną rękę. Do Rajdy zajdzie pan wieczorem, trochę daleko i trochę wysoko, bo w beczkach policja nie pozwala mieszkać, inaczej profesor mieszkałby w beczce… Teraz chodźmy! Ot, wróble łapserdaki zaczynają awanturę! Daję słowo, że mnie się chce śpiewać! A pan też ma niepotrzebnie minę na wielki post, kiedy gotów jestem przysiąc, że i panu dziś lżej na duszy.

— O, lżej! lżej! — szepnął serdecznie Bolski.

Wodzili się jeszcze jakiś czas pod rękę po ulicach, czyniąc wrażenie dwóch przyzwoicie pijanych miłych ludzi, zlekka się zataczając. Zwiędły Zaklika, w którym wrodzona wesołość w dymie nocnej knajpy przygasła, jakby odmłodniał. Gadał bez końca, dziwił się serdecznie i serdecznym niewodem brał w niewolę drżącą jeszcze, coraz to jaśniejącą, oddychającą coraz— szerzej młodą duszne Bolskiego, który przylgnął ramieniem do ramienia Zakliki, jak gdyby się bał, że mu ten ujdzie, Patrzył na niego zukosa bacznemi oczkami stary, zacny włóczęga i radował się w dobrej duszy. Omal, że z tej radości nie huknął czasem, bał się tylko, że mu głosu nie starczy… Więc ludzkim głosem opowiadał Bolskiemu, gdzie się szuka profesora, poczerń poczęli się żegnać; dzierżyli się za ręce, po chwili jednak pchnęło ich coś ku sobie i padli sobie w objęcia,

Zaklika zginął w jakimś zaułku, a Bolski długo patrzył za nim. Szedł potem w stronę swojego mieszkania, i w świetle wschodzącego słońca przyglądał się każdemu słowu, które usłyszał i wszystkim dobrym wieściom o tych dobrych starych ludziach, błogosławiących z loża śmierci, przebaczających w imię miłości bezinteresownej, dziwnej, polskiej miłości, co się przechowała w tych sercach, jak w bezcennych relikwjach i promienieje w nich mimo klęsk, mimo bólu, mimo zła i nieszczęść; promienieje i zwycięża boską światłością swoją wszelką złośliwą nicość, wszelkie warcholstwo, wszelki jad, co ją miał unicestwić, złość wszelką, co nienawidząc tego, co jest nieśmiertelne, wyszła na wyprawę przeciwko duszom polskim miłującym dobroć i piękno.

Zarysował się przed nim w tej chwili ogrom Wawelu, wyzłocony świetnością słońca, co się z mgieł wyzwoliwszy, podniosło nad widnokrąg. Bolski, przystanąwszy, patrzył przez długą chwilę na ten kamienny cud, co w słonecznem drgnieniu ożył i pysznił się w świętej dumie swojej, wyrosły ponad dachy cichych ludzkich siedzib, rozparty na fundamentach, których czas się zatrwożył, uroczysty i dostojny, jakoby mądrość wielką mający i wiedzący, że jest zbudowany na epoce, której moce piekielne nie przemogą; patrzył na ten sarkofag, w ciosach kamiennych wykuty, co nie chowa w sobie śmierci, lecz świętość żywota, zaskrzepły w królewskie mumje ból wieków, mądrość dusz, co purpurowemi deljami okrywały włosienicę; na pomnik nieumęczonej pracy anielskiego ducha, co się z ziemi wzwyż ku Bogu prężył, promienisty i prometejski, światłości szukający i tajemnicy miłości powszechnej, powszechnego duchów obcowania.

Słońce złociło łagodnie zręby murów i kładło się na nie miłościwie, jak gdyby chcąc ciepłem swojem uleczyć każdą szczerbę, podobną zaropiałej ranie; z murów zlewały się złociste strumienie blasków na wawelskie stoki, a ze stoków na wiślane wody, co je poniosą przez wszystką polską ziemię, jak żywą wodę z nieśmiertelnego źródła.

Zachwyciła się młoda dusza Bolskiego tem rozelśnionem widzeniem i na moment, o wszystkiem zapomniawszy, była w zachwyceniu bezgłośna. Szedł potem Bolski, włóczęga z gościńców, wędrownik umęczony, obywatel świata, ku tym murom nieśmiały i drżący. Oparł o nie ręce, potem czoło rozpalone do nich przyłożył, wreszcie przywart do nich sercem, które w tym momencie, cel swój wiekuisty pojąwszy, przystanęło na moment w bezpłodnej pracy swojej, jakby jej kres znacząc, a potem, zabulgotawszy szus mem uczciwej, polskiej, gorącej krwi, w której niema jadu, — uderzyło rytmem mocnym, potężnym i śpiżowym.

Zachwiał się od jej naporu człowiek, zmęczony szukaniem, osunął się na kolana i tak trwał, z czołem opartem o żywą wciąż i życie rodzącą kamienną wieczystość.

Ktoś mu położył łagodnie dłoń na ramieniu i ktoś zapytał troskliwym głosem:

— Czy pan chory?

Bolski odwrócił głowę i ujrzał dobre, pełne niepokoju kobiece oczy.

— Czy pan chory? — powtórzyła kobieta.

— Ja właśnie ozdrowiałem! — rzekł jej Bolski. Podniósł się i odszedł szybko przez ulice, zalane słońcem.

Pod wieczór, kiedy miał pójść do profesora Rajdy, naszedł go dawny niepokój. Zaklika, był to człowiek prosty, z którym łatwo było pomieniać się na serca, Raj da jednak miał w sobie powagę mędrca, który mądrość swoją, pazurami drąc serce, wygrzebał z jego głębokiego wnętrza i nosił na twarzy jasność, wycierpianą u Boga i swojego sumienia wielką, boleśną pracą. Szanował go Bolski za owych jeszcze dni, kiedy nie szanował jeszcze nikogo; czując nieświadomą niechęć wonczas do Tomasza Relskiego, czuł równocześnie nieświadomą sympatję dla tego spokojnego filozofa, co myślał — zdawało się — o tem, jak wyprząść z konopi czarnych chmur pogodę i jak oczyma, modlitwą dobrego spojrzenia, sprowadzić spokój na zatroskane ludzkie głowy. Raj da onieśmielał go zawsze zdaleka, onieśmielał go i teraz, kiedy miał, zbiedzony i marny, stanąć przed jego mądremi oczyma.

Pokrzepiony słoneczną zjawą poranną, krzepił się i teraz natarczywą wiarą w wielką miłość tych ludzi. Szedł właśnie po nią, bo poza tem, zapytany poco przyszedł, nie umiałby odpowiedzieć; czuł potrzebę otarcia się o nich wszystkich, skrzepienia się przy tych sercach, co są jak wieczne lampy przed ołtarzem nieśmiertelnego i potrzebę zapytania o radę, co mu czynić należy z duszą własną i z własnem sercem, które już poczuło powiew szaleństwa i krzykiem krwi wołało o zdrowie? Idąc, budził w sobie pokorę i rozścielal ją jak miękkie błamy na ściernisku minionych dni; ukorzył się już przed dwoma z nich, z których jeden był umarły, —a żaden mu nie umknął z serca, ani nawet ten umarły; teraz się ukorzy czystem sercem przed trzecim i zapyta go, co uczynić, aby ci, których najdotkliwiej podeptał, pozwolili mu przyczołgać się na kolanach i prosić, by mu pozwolono ucałować kraj szaty tej jedynej kobiety prawdziwej, jaką w życiu swem spotkał, tej gałęzi kwitnącej z potężnego pnia, pobitego wszelkim bólem i wszelkim piorunem, jako był ojciec jego. A ten mu przebaczy może, bo go miłował bardzo.

Bolski nie wiedział, że Zaklika był już u profesorra i wesołym głosem swoim opowiedział mu radośnie o wszystkiem, co widział i słyszał. Zdumiał się zacny profesor i rzekł:

— Panie Zaklika, a nie pogniewasz się, stary przyjacielu?

— Zbyt wesoły dziś jestem, aby się gniewać, ale dlaczego miałbym się gniewać?

— Bo cię chciałem zapytać, czyś przypadkiem, aby trochę nie wypił?

— O! o! o! — zdumiał się Zaklika. — Jak mi Bóg miły, profesor z poczciwym człowiekiem awantury szuka. Ja słowem uczciwego człowieka ręczę, że mi się to wszystko nie śniło i profesor zobaczysz dziś Bolskiego na własne oczy. Chyba, że się cały świat upił, a profesor jeden trzeźwy zostanie.

Rajda pokręcił głową i widać było, że mocno jest poruszony.

— Dziwne, dziwne rzeczy! — rzekł.

— I to dziwne, żem ja się upił, — szumiał Zaklika.

— Dajżeż już spokój, bo i jabym się upił z radości.

— To już więcej do rzeczy powiedziane, — odparł Zaklika wesoło.

Rajda czekał poruszony, a Bolski szedł do niego również ze wzruszeniem w piersi; długo się wahał, nim zapukał. Kiedy to uczynił, spadł z niego ostatni strzęp teatralnego łachmana, który go dotąd pokrywał. Wielką dumą napełniła go łaska — pokory; w rozbłysku dobroczynnej myśli w tej chwili u tych drzwi ujrzał całą tragiczną śmieszność własnego życia i pukając do drzwi tych rozumiał, że przez nie wiedzie jego droga do tego polskiego raju, którego szczęściem jest szlachectwo jego duszy, rodzącej czyny szlachetne i proste, do przybytku dobra i piękna, wzniosłości i dumnej siły, co się od wieków wytęża, by wielką miłością przepoić świat, zabić krzywdę, dzielić się czystem sercem i nauczać braterstwa w imię boże i w imię człowieka.

Spotkały się jego oczy z mądremi oczyma Rajdy, splotły się promienie czystego spojrzenia i obaj ujrzeli w błysku szczerość i prostotę swoich serc, bo po chwili drżącej z niecierpliwości, takiej chwili, po ktorej przychodzi wielkie szczęście, — padli sobie w ramiona.

Mądre, lecz polskie oczy Rajdy, zalane były słodyczą ciepłych łez.

Potem rozmawiali długo słowami czystemi i bez fałszu.



XXVIII.


W mrocznym wagonie, kiedy Zaklika drzemał, oddawna niewyspany, Raj da mówił do Bolskiego głosem zciszonym, a dobitnym, rozmaite poruszając tematy:

— …Bo jakże to być może, żeby |udzie nagle stali się wszyscy sobie równi? Trzeba, żeby się stali braćmi, o, tak! Dusza ludzka tęskni za braterstwem powszechnem i tęsknić będzie jeszcze miljon lat, coraz to pozbywając się chorób, które ją toczą i wrzodów, które ją pokryły. Nieustanną pracą wewnętrzną stawać się będzie, że człowiek będzie lepszy, łagodzić będzie walkę o byt przez głębokie pojęcie ofiary i będzie siebie zwyciężał. To być może! Lecz źle czyni, kto woła o równość z dnia na dzień, bp ten będzie dlatego burzył wyniosłe wieże, aby nie wyrastały ponad przyziemnąś .judzkich nor, zamiast, żeby owe karły pięły się ku; szczytom wież. Nie można dlatego ścinać dębów, że wyrosły ponad krze,— ani ścinać głów” wielkim ludziom, bo wyrośli ponad ludzkie zbiorowisko. Niech to zbiorowisko ogarnie boży pęd ku górze, niech rośnie wzwyż sercem, głową, skrzydłami i duchem, zamiarem i chęcią, pragnieniem i tęsknotą, każdą myślą niech się pnie wgórę, aż tam, dokąd sięgnąć może moc ludzkiego ducha, dokąd najlepsi doszli. Poto oni byli i są i będą, aby wskazać, jak się to czyni i jak się napina serce i jak się duszę natęża, aby do gwiazd się przybliżyć. Ale ich za mało, za mało… Więcej jest tych, co oplwają Prometeuszów. Tłum się dławi wściekłością na widok tego, co nieopatrznie głowę ma wśród gwiazd i woła, aby go ukrzyżować, choć on tam wśród gwiazd bada i znoi się myślą, jakby tym, na dole wyjącym, dać szczęście i jakby ich nauczyć miłości. Lecz któż wytłumaczy to biednej, nieszczęśliwej, krwawo patrzącej duszy tłumu? Kto jej powie, że wielki wysiłek miljona serc, pragnących miłości, może zbudować świat na nowo, piękniejszy i lepszy, nie przez kamienowanie, ani nie przez klątwę, lecz przez pracę, Boga samego godną, przez, oczyszczenie się, przez mocne i nieugięte pożądanie braterstwa. Nikt mu nie mówi, a ci, co mówić umieją do straszliwej w ukrytej potędze swojej duszy zbiorowej, kłamią jej, nauczając o powszechnej równości. Dobrze. Zrównają wszystko na ziemi, . zetną dęby, spalą wieże i uczynią ją płaską i szeroko rozlaną, jak bagno, — a nazajutrz wystrzeli, gnany siłą tajemniczą, jeden pęd, potem drugi, potem setny, jeden duch się wydostanie z szarzyzny i pospolitości i głowę rozpromienioną wzwyż podnieś potem drugi, potem setny. I znowu trzeba będzie ścinać i walić i tak bez końca, w męce, w szaleństwie i w rozpaczy nieustającej… A djabelskiemu nauczycielowi z tego pociecha…

Bolski słuchał szemrania słów profesora, lecz nie słyszał ich wszystkich; stado słów innych opadło mu dusze i napełniły ją wielkim gwarem, napoły radosnym, napoły pełnym niepokoju. Po serdecznej spowiedzi, którą uczynił przed tym dostojnym starcem, rozgrzeszony w imię miłości, która największą rozgrzeszy zbrodnię, — jechał teraz pod jego najdobrotliwszą opieką tam, gdzie miał dokonać dzieła oczyszczenia, do tych, których znieważył najciężej: do grobu ojca, do niej, która z jego przyczyny szukała śmierci i do tego jednorękiego strażnika wszelkiej czci i prawdy. Zbliżał się ku nim z duszą odmieniona, która oczyściła się, jak źródło, do niedawna plugawą mącone dłonią, obmytą w serdecznym żalu i pokaraną czyśćcem długich dni i nocy, palących żrącym ogniem myśli, targających serce, włóczących tę duszę za włosy po skałach i urwiskach, aż się zalała krwią i zachłyśnięta nią, wyznała wszystko prawdziwie na wielkiej, serdecznej spowiedzi. Cokolwiek tam z nim uczynią, przebaczą mu, czy każą iść precz, — to mu za jedno. Słyszał i słyszy w tym momencie, jak wewnątrz niego przemożne, nieodparte słowo rozkazuje —mu, aby szedł i spełnił powinność. Jeśli mu zapomną tego, co uczynił, — zdumieje się, — jeśli ugodzą smutnem spojrzeniem w serce spokorniałe, wtedy sobie samemu powie cicho, że go ukarano zbyt lekko; lecz w nim serce skowyczy wielką, serdeczną, nieludzką prośbą, aby mu przebaczono. Jeśli nie jemu, to jego sercu ludzkiemu, które napełniło się miłością, nie tą, co wybucha i gaśnie, lecz tą, co z walki z sobą samym wyrosła jak drzewo. Cały oto w miłość się zamienił; dla nich wszystkich za to, że ujrzał w nich to, co jest treścią żywą i nieśmiertelną, co jest miąższem życia i jego duszą, że przez nich i za ich sprawą tajemną pojął cel, wbity w serce aż po drzewce złocistego grotu, cel istnienia na ziemi, przekazany im przez ojców, ojcom ich przez ich dziadów i pradziadów od czasu, kiedy ziemia przemówiła do syna swojego, a on zrozumiał jej mowę; kiedy zapłakała, a on pojął mowę każdej łzy; kiedy go zaprzysięgła, a on sercem do niej przywarłszy, ślubował jej sercem, że do skończenia świata _ będą jedno; miłował ich, pojąwszy w krwawym rozbłysku nocnego zamyślenia, że bez nich i bez ich nieśmiertelnej ofiary, byłby proch, rzucony na gościńce, deptany przez każde zwierzę świata, że bez nich i bez nieustannego waru ich serc, bitych bólem i znojem, rozlałoby się wszystko w spokojne, ohydne bagno, które niczego nie rodzi, prócz plugastwa i roju żab, szukających w kiju króla; że bez nich i ich obłąkanego grozą krzyku, co godził w niebiosa, budząc śpiącego Boga ludzi szczęśliwych i wołając go pożarem i wściekłością słów, — nastałaby wielka cisza, jaka rośnie na cmentarzach, podła, ohydna, smętkiem zarażona cisza, która jest plugawym grobem serc i dusz i w której jak w grobie lęgnie się robactwo zgniłych myśli, marnych pragnień i głupich, suchotniczych poetyckich tęsknot. Ich za to miłował i za wiele, wiele jeszcze, czego nie dojrzał dotąd niedojrzałem spojrzeniem oczu, zmęczonych patrzeniem w jaskrawość, szych, lub w pustkę.

Wśród nich zaś, ukochał ją sercem pragnącem i teraz czystem, miłością, pełną dobrego, słonecznego spokoju, marzącą o złotej, błogosławionej radości, wielbiącą piękno słoneczne i nieskazitelne, zachowane przez Boga, jak w szkatułce z najdroższego karmenią, w duszy polskiej dziewczyny. Mierzył miłość swoją wielkością jej cierpienia, więc była tak ogromna, że sięgała kresu, jak cierpienie jej bliskie było śmierci. Miłość swoją oparł nie na różanym obłoku, który przędzie młodość, co wraz z obłokiem przemija, lecz na fundamencie wielkiej czci, na skale, co rzadko kiedy wietrzeje; poczęła się miłość jego wśród burzy, którą piorun, znagła uderzywszy, zalał krwią, a teraz na niebie słonecznem i niebieskiem się rozwiesza, czysta, jak błękit, niezmierna, jak niebo i taka bez fałszu, jak światłość słońca; on klęczy przed nią i budzi w sobie pokorę, cichą i białą siostrę miłości; nie mówi nic, gdyż pojął on, sztukmistrz słowa, że puste i szare jest słowo ludzkie wobec zachwyconego milczenia serca, które ma jedno nieskończone prągnienie: szczęśliwej ofiary i zniweczenia się, aby pokrzepienia przez to doznało serce miłowane. Takie w tej chwili czuje pragnienie, któregoby wyrazić nie umiał, chyba słodyczą spojrzenia, ruchem dobrym rąk, lub drżeniem ciała.

Czemu nie widział tego wprzódy?

Cichy smutek wyszedł ku niemu z mroku.

A Rajda mówił:

— …Człowiek poznaje wszelką prawdę swoją dopiero po nocach męki i udręczeń, chociaż widać ją w świetle słońca. Nie chce jednak, wiecznie nieufny, uwierzyć w to, co jest jasne i co prostotą swoją się świadczy. Zbyt jasne, więc nieprawdziwe. Rozlubowaliśmy się w udręce, którą zadajemy sobie sami. Porobiły się z tego albo święte mistycyzmy, albo suchotnicze wiersze, albo tragiczne pajace. Niema tylko ludzi prostych, uczciwie prostych, wiedzących, co jest dobro i co jest zło, ludzi żelaznych, którzy mają słowa tylko żelazne, znaczących to, co znaczyć mają, światu zaś mniej są potrzebni rzeźbiarze nowych słów, więcej zato ci, którzy młotem rąk, czy serca kują ścieżki w skalach, albo wykuwają z gorącej lawy dusz charaktery żelazne. Nam tego najwięcej potrzeba. Mamy mistrzów ceremonji na każdy dzień i godzinę, mamy tłum pięknych duchów, ludzi z gestem i z pięknem pomieszaniem zmysłów, ludzi, którymi możnaby obsadzić wszystkie na całym świecie dworskie urzędy, amatorskich filozofów i wszystkich mamy djabłów, — niema u nas tylko ludzi całkowitych, zwyczajnych, prostych, żelaznych. Jesteśmy narodem dyletanckich genjuszów i nałogowych amatorów. Żal patrzeć i żal mówić o tem… Tylko tych dziesięciu sprawiedliwych niema, tych dziesięciu nieustępliwych, niezłomnych, z charakterami z dębowego drzewa. Trzeba rodzić i urabiać charaktery, w gorącej lawie zanurzyć dusze, aby stężały, gdyż inaczej na nic wszystko i zczeźnie inaczej to wszystko młode, co na progu życła się lamie, w kolebce zaczyna marzyć, w chłopięcych latach pomazuje sobie czoło smętkiem i idzie w naród marne, mizerne, lub chwiejne, nie wiedzące czego pragnie: życła, czy śmierci. Trzeba charakterów dumnych, twardych i pracowitych, wiedzących, że to, co im w wielkim pędzie życia zdobyte przekazano, mają mnożyć i oddać następcom i lepszym i silniejszym; nie marnować, lecz mnożyć pracą, walką, poświęceniem i jednego pyłku starego polskiego prochu nie oddać nikomu, ani nie pozwolić go zdeptać. W tem, cośmy wypracowali, były plewy, lecz więcej, o, stokroć więcej było ziarna.. Plewy wiatr rozniósł, Pan Bóg nas za nie pokarał, lecz ziarno jest święte. Byliśmy pracownicy prości, lecz praca nasza miała szlachectwo w trudzie swoim; we wszystkiem, cośmy czynili, był ten gest szlachetności, która się z wielkiej miłości rodzi. Mieliśmy słońce w herbie: symbol czystości duszy bez kłamstwa i bez obłudy, znak świętej prostoty, znak braterskiej miłości, co ze wszystkimi światłem swoim się dzieli. Padła na herb nasz szadź i oto my chcieliśmy oczyścić krwią naszą święte znamię. Tak to niedawno jeszcze, tak niedawno!… Bóg wie jeden, który widział serca nasze, że świętą i dobrą czyniliśmy rzecz, bo może, gdyby nie ta garstka, tobyście wy już zapomnieli w ciszy, w podłej wygodzie, nakarmieni i napojeni. Myśmy chcieli, aby nie dać zasnąć, tak, nie dać zasnąć w obroży, więc z wielkim krzykiem krwi, z wołaniem serc… Wszystko jedno, zresztą! Otarliśmy rdzę z żelaza, abyście wy byli żelaźni… Aby można znów przecierpieć choć pół wieku i nie dać się pożreć rdzy z łez gnuśnych i smętnych… A za pół wieku znów się zjawią tacy, jako my ,serca, jak żagwie zapaliwszy i cisną je w mrowisko. dusz, które usnęły, zmęczone czekaniem… I tak będzie bez końca, zanim się zbierze gromada ludzi twardych, i prostych, którzy charaktery swoje wykuli w wielkim żarze i tych Pan Bóg ukocha i świat się nimi zdumieje i ci dokończa dzieła, które będzie wieczne… Trzeba tedy błagać Boga nie o cyprysy, lecz o dęby, nie o świętych, lecz o ludzi…

Chciał mu rzec Bolski, że się w nim narodził człowiek; nie rzekł tego jednak, jakby sam się lękał wielkiej wagi tych słów, więc tylko mocno uścisnął dłoń Rajdy. Ten zaś rzekł po chwili:

— Niech ci Bóg błogosławi, chłopcze, i niech ci da wszystko najlepsze!

— Idę po nie! — pomyślał Bolski. Opanowało go niepojęte wzruszenie, kiedy w świetle porannem zdążali we trzech przez drogę od kolejowej stacji do miasteczka. Przybladł tak, że Zaklika trąceniem łokcia zwracał wciąż na niego uwagę Rajdy. Profesor jednakże był spokojny i dobrotliwym uśmiechem uspokajał starego towarzysza jakby chciał rzec:

— Był ciężko chory i niezupełnie przyszedł do siebie, więc jeszcze blady. Ale go tu uzdrowią, uzdrowią!

Bolski wpatrzył się uparcie w domek doktora, wkoło którego stał powykręcane dziwacznie stare drzewa, jak gromadka paralityków, co się o siwym, dobrym lekarzu zwiedziawszy, przyszły na starych kulasach o bezpłatną prosić poradę. Szedł, jak lunatyk, aż do chwili kiedy Rajda, przystanąwszy na chwilę i pomyślawszy, rzekł:

Panie Zygmuncie kochany! Wiem, ze cię tam przyjmą sercem i duszą bo ty z sercem i duszą przychodzisz. Ale nie można tak odrazu. Wierzaj staremu człowiekowi, co prawdzie nigdy wielkiej radości sam nie zaznał, ale wie, że rzeczy niespodziane, choć najradośniejsze… Poco długo gad drogie biedactwo .zbyt słabe jest jeszcze, aby znosić takie niespodzianki. Pozwól, że ja z doktorem przedtem pogadam. Wprawdzie gada on, ze niema d a mnie maści na warjactwo, ale mnie kocha. Zajdźcie tedy z Zakliką od tyłu i czekajcie spokojnie a ty panie Zaklika, abyś mi tam w ogródku z radości ani nie rżał, ani nie gwizdał, bo popsujesz wszystko.

— Doktor z tą maścią ma jednak rację, rzekł wesoło Zaklika i ująwszy Bolskiego pod rękę, wiódł go, jak dziecko.

Przydsiedli na trawie i czekali, jeden i drugi z sercem, mocno bijącem. Bolski drżał od czasu do czasu, lub gniótł w palcach uschły liść.

— Nie widać profesora? — pytał Zaklika.

— Dopiero poszedł przed chwilą, zaraz wróci, zaraz wróci.

Minęła godzina. j

Oni wciąż milczeli. Wreszcie rzekł cicho Zaklika;

— Niech pan patrzy! Stąd widać naszą wieś… pańską wieś, chciałem powiedzieć! ot, głupi!

Bolski obejrzał się i długo serdecznie patrzył.

— Tak, widać naszą wieś, pan dobrze powiedział, drogi panie. Dzisiaj tam jeszcze jbęd.Memy, Bogu dzięki, dziś jeszcze… l

— Rajda wraca! — rzekł cicho staruszek. Bolski porwał się i chciał biec, profesor jednak dawał mu milczące znaki, by pozostał, Podszedł powoli i położył dłoń na ramieniu Bolskiego.

— Spokojnie, spokojnie!

.— I cóż? — mówił Bolski przez ściśnięte gardło

— Spokojnie, drogi chłopcze, — powtórzył Rajda, — wszystko po kolei. Zejdźmy nieco, tu, za drzewa. Otóż miałem nieprzyjemności z doktorem, który mi oświadczył, że o siódmej rano nieuleczalnych ludzi nie przyjmuje. Ale mnie wreszcie przyjął. Jadzia ma się dobrze, — dodał szybko.

Bolski przymknął oczy i zadrżały mu wargi.

— Bóg nad nią czuwał i ten stary poczciwina. doktor. Trochę to on na pana był krzywy, ale zdaje mi się, że w tej chwili pisze testament na pańską korzyść. Zacny człowiek, choć stary. A potem…

— Co potem?!

Rajda spoważniał.

— Potem rozmawiałem z Tomaszem Relskim. To, o czem mówiliśmy, będzie wiedział on, ja i Pan Bóg. Czy wierzy mi pan, że dałem świadectwo prawdzie świętej i niezmiennej?

— Wierzę panu.

— Panie Bolski! — mówił Rajda uroczyście, — to tylko powiem: ja przysiągłem na pamięć ojca pańskiego, żeś tu przyszedł naprawić krzywdę z sercem czystem, bez fałszu i obłudy, nie pod wrażeniem chwili, nie w roztkliweniu, lecz jak człowiek, który wie, co czyni i który wie, co to jest cześć. Ja za pana przysiągłem.

— Niech Bóg panu zapłaci… — rzekł Bolski. — Co ja mam czynić?

— Chodźmy! — rzekł Rajda mocnym głosem.

Kiedy doszli do drzwi, zdawało się, że Bolski zemdleje, świat mu wirował przed oczyma, wszystko było w kręgach złotych świateł, a w jednym, z nich ujrzał siwą głowę lekarza, która pochyliła się ku niemu; usłyszał głos:

— Niech pana Bóg błogosławi!… przepraszam za list… Niech pana Bóg błogosławi…

Nikt się zresztą, zdawało się, nie dziwił, że on tu jest, jakby to było sprawą prostą i konieczną. Wszyscy wiedzieli, że przychodzi, nikt też nie kłamał gestów zdumienia, ani odrazy, nikt też nie marnował słów, kiedy stał się jasny czyn.

I on nic nie mówił.

Otwarto przed nim jakie drzwi; stał na progu izby, do której przez okno waliło się słońce bujne, złote i zwycięskie. Spojrzał i przystanął, nie mogąc uczynić kroku, wparł się spojrzeniem w ową bladą smugę, a w jej rozlewie ujrzał białą, do umarłej podobną, bez kropli krwi, przeczystą i jakby świętą twarz Jadzi. Ułożona w fotelu, podobna była do ślicznego nieruchomego posągu, w którym żyją słodkie, w tysiącu łez domyte, niewinne, a niezmiernie smutne oczy.

Opodal, o ścianę oparty, jak śmiertelny strażnik, co strzeże umierającego anioła, stał nieruchomy Tomasz Relski.

Bolski się zachwiał.

Poczuł, że go Rajda i Zaklika wzięli pod ręce i wiodą ku owemu zalewowi słońca.

Szedł bezwolnie, wpatrzony w te oczy dziewczęce, co się nie przelękły jego widoku, bo były zbyt smutne.

W tej chwili, łamiąc się od wzruszenia, ozwał się, nabrzmiały od łez, głos profesora Rajdy:

— Panno Jadwigo, droga moja panienko! Panie Tomaszu, towarzyszu drogi! Syn pułkownika naszego przybywa tutaj… on tu jest, aby zaświadczyć przed Bogiem i ludźmi, że całem sercem i całą duszą miłuje was i o przebaczenie prosi, jeśli trzeba…

Relski nakrył ręką twarz.

Jadzia drżeć poczęła jak listek i spojrzała w oczy Bolskiego.

— Mnie zaś, — mówił Rajda, — prosił gorąco, bym przed nami stanął i w jego imieniu prosił cię, najmilsze dziecko i ciebie, panie Tomaszu o rękę twoją, Jadziu… Ot, co chciałem powiedzieć… O rękę twoją, dziewczyno droga… Więc cię, ja stary, proszę, z całego serca proszę, i on cię na kolanach…

Nie dokończył, bo ogarnąwszy Bolskiego ramieniem, wiódł go do Jadzi. Osunął się na kolana Bolski i chciał coś rzec, lecz tylko ręce ku niej wciągnął głowę pochylił na jej kolana w słodkiej miłosnej pokorze, którą człowiek zwycięża wszelkie serce. Zdławiło go wielkie szczęście, że jest przy niej i że go nikt od tych kolan drogich nie oderwie. Nagle zadrgało w nim wszystko: Oto na głowie swojej poczuł położenie jej rąk, jakby słodkie błogosławieństwo, najczystszego serca, które przebacza, bo kocha i kocha, bo przebacza, bo taka jest wieczysta treść miłości.

Potem usłyszał cichy głos:

— Bądź takim, jakim on był, twój ojciec!… Bolski podniósł głowę, a widząc wyciągniętą nad sobą rękę Tomasza Relskiego, ujął ją w dłonie obie i ucałował z wielką czcią starą rękę polskiego rycerza.

— Będę takim, jak on i takim, jak wy!… — rzekł. Doktor wybiegł z pokoju, ocierając oczy rękawem…

Zaś profesor Rajda mówił cicho do Zakliki:

— …Że też ty, panie Zaklika, stary człowiek, a taki śmieszny… Czegóż płaczesz? Przestańże, bo wstyd doprawdy!…

To mówiąc płakał pan profesor Rajda i uśmiechał się przez łzy.


Powieść ta, rozpoczęta w roku 1914, złożona na przechodnie w sercu na czas wojny, dokończoną została w styczniu 1918 roku.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
01 Makuszyński Kornel Połów gwiazd
Makuszynski Kornel Romantyczne i dziwne opowieści
14 Makuszyński Kornel Bezgrzeszne Lata
05 Makuszyński Kornel Zabawa w szczęście
47 Makuszyński Kornel Ze środy na piątek
Makuszynski Kornel Wyprawa pod psem(1)
Makuszynski Kornel Dziewiec kochanek kawalera Dorna
Makuszyński Kornel Straszliwe przygody 1923
12 Makuszynski Kornel Piosenki zolnierskie
07 Makuszyński Kornel Awantury Arabskie
Makuszyński Kornel Niedźwiedź z dzikiej polany ( opowiadanie )
Makuszynski Kornel Piąte przez dziesiąte
Makuszynski Kornel Dusze z papieru (SCAN dal 1022)
Makuszynski Kornel Kartki z kalendarza (SCAN dal 1078)
43 Makuszyński Kornel Radosne i smutne
Makuszynski Kornel Tworcy(1)
Makuszyński Kornel List bez adresu
Makuszynski Kornel Wielka brama
Makuszyński Kornel Najweselsze opowiadania

więcej podobnych podstron