Attenborough David ŻYJĄCA PLANETA

Attenborough David

ŻYJĄCA PLANETA


WSTĘP

Żyjąca planeta jest książką opartą na serii programów zrealizowanych dla ewizji BBC. Zarówno owe programy jak i sama książka stanowią kontynuację wcześniejszego serialu i książki pt. Życie na ziemi. To pierwsze przedsięwzięcie było próbą ukazania rozwoju zwierząt i roślin zamieszkujących ziemię w ciągu minionych trzech miliardów lat. Miało też na celu prześledzenie procesu powstawania różnych grup zwierząt: procesu zakończonego ekspansją ssaków i zwieńczonego pojawieniem się człowieka.

Żyjąca planeta prezentuje stan dzisiejszy, opisując sposób, w jaki zwierzęta oraz rośliny 1 zarówno te starsze pod względem ewolucyjnym, jak i te stosunkowo młode

- kolonizują różnorodne środowiska przyrodnicze ziemi, przystosowując się do najrozmaitszych warunków życia. Miejscami obie opowieści mogą się wydać Czytelnikom bardzo podobne, ale świat roślin i zwierząt jest tak bogaty, że w większości wypadków udało mi się zilustrować procesy adaptacyjne na przykładzie innych gatunków niż te, które opisałem w Życiu na ziemi

Starałem się zachować ten sam styl co poprzednio, unikając - tak dalece, jak to możliwe - terminologii naukowej i obciążania tekstu łacińskimi nazwami. Czytelnik, który zechce się jednak dowiedzieć, jakiej rodziny, rodzaju czy gatunku dotyczy dany opis, może skorzystać z indeksu, gdzie znajdzie właściwy numer strony i łacińską nazwę zwierzęcia lub rośliny.

Książka i serial powstały w tym samym czasie. Żadne nie jest więc dzieckiem drugiego. Powiedziałbym raczej, że są dwojgiem kuzynów, a na ich wspólny rodowód złożyły się lata badań naukowych i podróży autora po świecie. Mam nadzieję, że będą nawzajem podkreślać swoje dobre strony.

PROLOG

zeka Kali Gandaki płynie przez najgłębszą dolinę świata. Stojąc w Nepalu nad huczącymi, mętnymi wodami i spoglądając w górę ich biegu, ku głównemu »ran Himalajów, odnosi się wrażenie, że rzeka spływa wprost z tych ogromnych, krytych śniegiem i skutych lodem szczytów. Najwyższy z nich - Dhaulagiri - ■zekraczający osiem tysięcy metrów, jest piątą pod względem wysokości górą świata. Najbliższa sąsiadka Dhaulagiri to Annapurna, góra odległa o trzydzieści pięć kilometrów i tylko o kilka metrów niższa. Wydaje się, że źródło rzeki leży właś­nie tam, na pobliskich południowych stokach ogromnej bariery utworzonej ze skał i lodu. W rzeczywistości jednak jest inaczej: Kali Gandaki przepływa w dole pomiędzy dwoma szczytami, korytem leżącym przeszło sześć kilometrów poniżej ich wierzchołków.

Nepalczycy wiedzą od dawna, że dolina tej rzeki stanowi najkrótszą drogę wio­dącą przez Himalaje do Tybetu. Zatem każdego dnia ciągną tędy karawany mułów z trudem wspinających się po kamiennych, nie osłoniętych od wiatru traktach. Na kłębach objuczonych zwierząt powiewają rude pióropusze z końskiego włosia, a u siodeł kołyszą się czerwone pompony na długich sznurkach. Obładowane jęczmie­niem, gryką, herbatą i tkaninami, przewożą je do Tybetu, gdzie towary te będą wymienione na bele wełny i bryły soli.

Najniższe partie doliny są tak wilgotne i ciepłe, że jej mieszkańcy mogą uprawiać banany. Las jest bogaty i bujny niczym tropikalna dżungla. Pasą się tu nosorożce, a w bambusowych zaroślach grasują tygrysy. Jednak im wyżej, tym bardziej zmienia się szata roślinna. Nieco poniżej tysiąca metrów zaczynają pojawiać się dziesięciometrowe, sękate rododendrony o szerokich, błyszczących liściach. W kwietniu obwieszone są kaskadami purpurowych kwiatów, które zwabiają maleńkie nektarniki. Mieniące się na ich piersiach pióra metalicznie połyskują w słońcu, gdy ptaki te zagłębiają swe zakrzywione dzioby w purpurowe kielichy, popijając małymi łykami kwietny nektar. Przy okazji, przeskakując z drzewa na drzewo, nektarniki skrzętnie roznoszą pyłek kwiatowy. Przychodzą tu także langury - małpy te zachowują się jak rabusie: chwytają całe garście kwiatów i wpychają je sobie do pyska. Rosną tu również storczyki, kosaćce, obrazki i pierwiosnki. Na głazie rozgrzanym przez słońce, które przedarło się przez roślinny baldachim, można zobaczyć wylegującą się jaszczurkę. W głębi lasu ukrywa się tragopan z rodziny bażantowatych - jeden z najpiękniejszych ptaków świata, osiągający wielkość bażanta. Żeruje zazwyczaj na ziemi albo siedzi na drzewie jak na grzędzie. Jego ozdobą są ultramarynowe korale i purpurowe upierzenie cudownie przystrojone łańcuchami białych plamek.

Swoje bogactwo i bujność las ten zawdzięcza obfitym deszczom. Wiejące od strony Indii wiatry monsunowe przynoszą chmury, które kłębią się nad doliną. Gdy

nury wznoszą się wyżej, następuje ich oziębienie. Nie mogąc dłużej utrzymać ara wody. wylewają ją na dolinę potokami deszczu, które czynią niższe partie ecza Kali Gandaki jednym z najbardziej nawodnionych miejsc na ziemi.

n bujny las ma jednak granice. Po żmudnej wspinaczce, przed osiągnięciem h i pół tysiąca metrów, obserwuje się zanikanie rododendronów. Pokrywają aledwie kilka skrawków terenu na osłoniętych zboczach. Pojawiają się za to a iglaste - jodła himalajska i sosna himalajska. Ich liście nie są tak szerokie ście rododendronów, które czasem łamią się pod ciężarem śniegu, lecz są mi, mocnymi igłami, na których śnieg się nie utrzymuje. Są przy tym sykle odporne na bardzo niskie temperatury. Przy odrobinie szczęścia można d drzew zobaczyć rudą jak lis pandę małą, z siwym pyszczkiem i puszystym lem w czarne pręgi. Przedziera się przez gałęzie, szukając ptasich jaj, jagód, adów lub myszy. Pewnie stąpa po śniegu i śliskich, mokrych gałęziach, gdyż ody stóp pokryte ma wełnistymi włosami zapewniającymi dobrą przyczepność. Jeszcze pół dnia marszu pod górę i oto las sosen kończy się. W dole zostają ptaki i ssaki, którym drzewa te zapewniały schronienie lub pożywienie. Z wyjątkiem kilku kępek jakichś roślin oraz pojedynczych krzewów szakłaków i jałowców, nic nie rośnie na tych skalistych stokach. Rzeka zmieniła się w płytki potok płynący przez jałowe żwirowiska. A jednak dolina jest tu nadal ogromna. Jej dno ma w tym miejscu przeszło kilometr szerokości! Co ciekawe, w innych porach roku rzeka wcale nie jest większa, gdyż - w przeciwieństwie do niższych partii doliny - na tej wysokości opady są niewielkie. Mamy więc przed sobą pierwszą zagadkę Kali Gandaki. Jak to się stało, że tak ogromną dolinę przecina tak stosunkowo nie­wielka rzeka?

Dzikie zwierzęta trafiają się tutaj rzadko. Jaszczurkom jest w tym miejscu za zimno, langury zaś mają tu za mało pożywienia. Można wędrować przez cały dzień i nie zobaczyć żadnych żywych stworzeń z wyjątkiem wrończyka lub kruka wschodniego oraz - wysoko na niebie - sępa himalajskiego patrolującego skaliste stoki. Obecność sępów świadczy jednak o tym, że w okolicy mieszkają jeszcze inne zwierzęta, bez których te drapieżne ptaki zginęłyby z głodu. Gdzieś pomiędzy skałami muszą się kryć gryzonie - bobaki albo szczekuszki - ostrożnie skubiące trawę i inne rośliny rosnące kępami na kamiennych zboczach. Cały ten obszar jest jednak tak ubogi w pożywienie, że może wykarmić jedynie nielicznych przedstawicieli kilku zaledwie gatunków zdolnych przetrwać na tym pustkowiu. Są wśród nich tary, spokrewnione z owcami i kozami. Jeszcze rzadszy od tarów jest polujący na nie irbis (śnieżna pantera). To jeden z najpiękniejszych kotów, obdarzony gęstym kremowym futrem w popielate rozetki. Przed zimnem i ostrymi kamieniami chronią go poduszki z włosia na spodzie łap. Zimą kot ten wycofuje się do położonych niżej lasów, lecz latem może zawędrować na wysokość nawet pięciu tysięcy metrów!

W wyższych partiach doliny rzęsisty deszcz jest rzadkością, a latem niemal bez przerwy wieją tu przejmujące do szpiku kości, lodowate wichiy. Znajdujemy się teraz na wysokości prawie trzech tysięcy metrów. Mając za sobą kilkudniową wspinaczkę z niżej położonych terenów, nie sposób nie odczuć rozrzedzonej atmosfery. W płucach czuje się ziąb, a mimo głębokiego oddechu i brakuje po-

i. Mogą wystąpić bóle głowy i mdłości. Wystarczy jednak kilka dni odpo- u, aby się zaaklimatyzować i by ustąpiły najdotkliwsze objawy. Lecz przybysz i nigdy nie dorówna wytrzymałością towarzyszącym mu poganiaczom mułów, /yczajonym do życia w wysokich górach.

ych wysokościach nawet muły uginają się pod ładunkami. Mieszkańcy gór ; bardziej wytrzymałe zwierzęta juczne - jaki. Ogromne stada dzikich jaków wały niegdyś przez cały płaskowyż tybetański. Udomowione, przenoszą dziś ki i ciągną pługi. Wełnista sierść tych zwierząt tworzy grubą i ciepłą warstwę, atem - by zapobiec przegrzaniu - jaki muszą się jej częściowo pozbyć. Mogą za le przebywać na dużych wysokościach, w czym nie dorównują im żadne inne ssaki z wyjątkiem człowieka, lieoczekiwanie wąska dolina otwiera się szeroko. Jeszcze kilka dni temu, gdy drowaliśmy przez las rododendronów, w prześwitach baldachimów ich liści nigały z wysoka szczyty Annapurny i Dhaulagiri. Były wówczas o kilka mil ponad lasem. Teraz ich białe, błyszczące piramidy zostały w tyle, a my widzimy przed sobą zwały śniegu opadające w stronę brązowej smugi na horyzoncie. Ta smuga to właśnie Tybet - wysoko położona, sucha, na wpół zamarznięta równina. W ten oto sposób całkiem szybko można przebyć największe pasmo górskie świata.

Staje się teraz widoczna jeszcze jedna zadziwiająca osobliwość Kali Gandaki. Wydaje się bowiem, że płynie ona w złym kierunku. Zwykle rzeki biorą początek w górach, spływają z ich zboczy i zbierając wody z bystrych dopływów, zmierzają w stronę równin. Kali Gandaki to zjawisko zgoła odmienne. Wypływa ona z krańców wielkich równin Tybetu, schodząc... prosto ku górom! Wije się w dół i przelewa przez gigantyczne, złączone ramiona górskich szczytów, których wierzchołki piętrzą się wokół coraz to wyżej i wyżej. Potem, gdy znajdzie już prostą drogę, szybko przecina równinę i łączy się z Gangesem, by odprowadzić swe wody do morza. Stojąc jednak w pobliżu jej źródeł, wysoko na zboczach doliny, i patrząc jak się wije w stronę odległych szczytów, trudno uwierzyć, że ta rzeka mogła się przebić przez góry. W jaki sposób znalazła sobie taką właśnie, a nie inną drogę?

Odpowiedź leży dosłownie u stóp, rozrzucona wśród skalnego rumowiska. W okruchach łatwego do rozłupania piaskowca znaleźć można tysiące spiralnych muszli. Większość ma tylko kilka cali średnicy, lecz niektóre są wielkości koła od wozu. To amonity. Dziś nie występuje już w przyrodzie żadne zwierzę z tej grupy mięczaków, ale sto milionów lat temu żyły one tutaj w ogromnych ilościach. Ich budowa oraz skład chemiczny skał, w których znajdowane są te skamieniałości, dają niemal całkowitą pewność, że amonity żyły w morzu. Jak więc znalazły się tu, w centrum Azji, osiemset kilometrów od najbliższego morza i cztery kilometry powyżej jego poziomu?

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu było to przedmiotem zaciekłych sporów między geologami i geografami. Obecnie zagadka ta jest - przynajmniej w ogólnym zarysie

- wyjaśniona. Pomiędzy masywem lądowym Indii na południu i Azją na północy leżało niegdyś rozległe morze. W jego wodach żyły amonity. Liczne rzeki spływające do tego morza z Indii i Azji pokrywały osadami, warstwa po warstwie, jego dno. Po śmierci amonitów ich muszle także opadały na dno. Przykryły je potem kolejne warstwy mułu i piasku. Z czasem morze stawało się coraz węższe, gdyż rok po roku,

ecie za stuleciem Indie przesuwały się w kierunku Azji. Równocześnie osady na morza ulegały fałdowaniu i zgniataniu, dzięki czemu morze stawało się coraz ze. Nie powstrzymało to jednak przesuwania się Indii. Osady zamienione w te piaskowce, mułowce i wapienie, zostały wypiętrzone, tworząc system z. To wypiętrzanie trwało niezwykle długo, a w końcu doprowadziło do tego, że re rzeki spływające z głębi Azji na południe ku wybrzeżom musiały zmienić gdyż ich ujścia zostały zamknięte przez dźwigające się przed nimi stoki gór. rowały więc wody na wschód, ominęły rodzące się Himalaje i połączyły z imaputrą. Kali Gandaki miała jednak wystarczająco dużo siły. aby w tempie równującym szybkości ich narastania przedzierać się przez miękkie, nowe skały, skał tych w efekcie powstały wysokie ściany doliny, na których można dziś ostrzec pofałdowane warstwy osadów, leżących niegdyś głęboko pod powierzchnią morza.

Proces ten toczył się przez miliony lat. Tybet, który przed zderzeniem kon­tynentów był wilgotną równiną ciągnącą się wzdłuż południowych brzegów Azji, został nie tylko wydźwignięty, lecz zaczął również zmieniać się w zimny, pustynny płaskowyż, ponieważ rodzące się młode góry stopniowo zatrzymywały na swych stokach coraz więcej deszczu. Niedobór opadów pozbawił górny bieg rzeki początkowego impetu, zmniejszając tym samym siłę erozji. Kali Gandaki skurczyła się wewnątrz rozległej doliny. W miejscu dawnego morza stanęły zaś najwyższe i najmłodsze góry na świecie, ze szczątkami amonitów ukrytymi w skałach. Proces ten jeszcze się nie skończył - przebudowa trwa. Indie wciąż przesuwają się na północ, w tempie około pięciu centymetrów rocznie. Każdego roku o milimetr rosną także szczyty Himalajów.

Ta przemiana morza w ląd rozpoczęła się około sześćdziesięciu pięciu milionów lat temu. I choć nam - przedstawicielom gatunku, który istnieje zaledwie pół mi­liona lat - wydaje się to nieprawdopodobnie odległe w czasie, to jednak w kate­goriach historii życia jako całości było to stosunkowo niedawno. Sześćset milionów lat temu pojawiły się w morzach pierwsze prymitywne zwierzęta. Przed dwustu milionami lat płazy i gady zdobyły ląd. Kilka milionów lat później rozwinęły się pióra i skrzydła u ptaków, które opanowały powietrze. Mniej więcej w tym samym czasie ewoluowały ssaki: wykształciły sierść i stały się zwierzętami stałocieplnymi. Sześćdziesiąt pięć milionów lat temu doszło do tajemniczego wymarcia wielkich gadów, a trwające do dziś panowanie nad lądem objęły ssaki. Tak więc gdy kon­tynent indyjski zbliżył się do Azji (co nastąpiło przed pięćdziesięciu milionami lat), istniały już wszystkie ważniejsze grupy roślin i zwierząt, które znamy współcześnie, i prawie wszystkie duże rodziny w obrębie tych grup. Oba kontynenty miały swoją własną, bogatą i różnorodną florę i faunę, chociaż ogromna wyspa Indii, która straciła łączność z lądem zaraz po wymarciu dinozaurów, była niewątpliwie uboższa od Azji o bardziej zaawansowane ewolucyjnie grupy zwierząt. Kiedy czterdzieści milionów lat temu lądy te ostatecznie się połączyły i gdy rozpoczęło się wypiętrzanie nowych gór, zwierzęta i rośliny z obu starych kontynentów zaczęły zajmować nowe, dotąd nie zasiedlone przez nie tereny.

Podobnie jak dziś, tak i wtedy część Azji pokryta była dżunglą. Zwierzęcy i roś­linny świat dżungli znalazł dla siebie najlepsze warunki rozwoju na niskich

pogórzach południowej strony nowych pasm górskich. Powstała także całkiem no­wa kraina położona wyżej, na wysokościach niespotykanych dotąd w Azji -y w Indiach. Aby ją zamieszkać, trzeba było się dostosować do panującyi i ¡am warunków. Czasami te niezbędne adaptacje były niewielkie. Languiy z ci ych równin mogły przenieść się do chłodnych lasów rododendronowych, by zbi ć w nich liście i owoce, zmieniając tylko sierść na nieco gęstszą. Podobni; zy- stosowały się zwierzęta pastwisk, na przykład tary. Z kolei irbis, mający wsp-- , ch przodków z nizinnym lampartem, nie tylko obrósł gęstym futrem, ale i pojaśniał, stając się mniej widoczny na tle śniegu i szarych stoków. Zmienił też dietę: . - ity- lop i dzikiego bydła, na które przypuszczalnie polował w dżungli, przerzucił się na mniejszą zwierzynę, jak tary i bobaki. Dla sępów przyzwyczajonych do podniebnych lotów, życie na dużej wysokości nie stanowiło problemu. Łatwo więc przyszła im przeprowadzka do wielkich dolin, byle tylko zamieszkiwały je zwierzęta, którymi można się pożywić.

Nowe środowiska przyrodnicze powstały i okrzepły na długo przed pojawieniem się człowieka. Nie wiadomo dokładnie, kiedy przybyły tu pierwsze istoty ludzkie, ale z pewnością było to dziesiątki tysięcy lat temu. Ludzie, podobnie jak zwierzęta, musieli przystosować się do życia w wysoko położonych dolinach. W przeci­wieństwie do zwierząt, aby chronić się przed zimnem, nie byli zdani wyłącznie na własne ciało. Dysponując inteligencją i umiejętnościami, które są domeną ludzkości, mogli się ciepło odziać, a także ogrzać przy ognisku. Nie potrafili jednak poradzić sobie z niedostatkiem tlenu. W sukurs przyszedł im własny organizm. Krew mieszkających tu ludzi zawiera dziś o trzydzieści procent erytrocytów więcej niż krew mieszkańców nizin, co znacznie zwiększa jej zdolność do przenoszenia tlenu. Ludzie ci mają także wyjątkowo duże klatki piersiowe i płuca. Zapewnia to większą porcję powietrza przy każdym wdechu. Ale nawet oni nie przystosowali się w pełni do życia w najwyższych partiach gór. Na wysokościach powyżej sześciu tysięcy metrów kobiety nie mogą już rodzić dzieci. Powietrze jest tu bowiem tak rzadkie, że nie zapewnia wystarczającego natlenienia krwi, aby utrzymać płód roz­wijający się w macicy.

Historia tworzenia się Himalajów i ich kolonizacji przez rośliny i zwierzęta jest tylko jednym z przykładów wielu zmian, które ciągle dokonują się na naszej planecie. Wypiętrzaniu się gór towarzyszą równoczesne procesy niszczenia przez lo­dowce i rzeki. Rzeki samorzutnie zmieniają bieg. Jeziora wypełniają się osadami, zmieniając się w bagna, a w końcu w równiny. Indie nie były jedynym kontynentem, którego wędrówka zmieniła oblicze globu. Z wszystkimi kontynentami działo się w pewnym stopniu to samo. W miarę jak zmieniały swe położenie, przesuwając się w kierunku równika bądź biegunów, dżungla przeistaczała się w tundrę, zaś spalone słońcem stepy przekształcały się w pustynię. Każda zmiana - czy to w nasło­necznieniu, czy wysokości, wielkości opadów lub temperaturze - zmusza poddane jej działaniu rośliny i zwierzęta do reakcji. Niektóre organizmy dostosowują się i potrafią przetrwać. Innym się to nie udaje i giną.

Podobne środowiska wymagają podobnych przystosowań. Zwierzęta pochodzące od zupełnie różnych przodków są pod wieloma względami wyraźnie do siebie po­dobne, ponieważ żyją w zbliżonym środowisku, choć w odległych częściach świata.

Na przykład małe cukrzyki I olśniewająco kolorowe ptaki czerpiące pok irrn z kwiatów rosnących na stokach Andów, bardzo przypominają himalajsk iek- tarniki, chociaż należą do całkiem innej rodziny. Andyjskie lamy i himalaj jaki to pewnie stąpające juczne zwierzęta pokryte gęstą, wełnistą sierścią. L jest spokrewniona z wielbłądem, natomiast jak jest krewnym krowy.

Mimo tak ogromnego upływu czasu jedynie dwa wielkie środowiska p aly nie zmienione: dżungla i morze. Ale także i tutaj stopniowo zmieniały się v nki biologiczne, w miarę jak ewolucja 1 w ich obrębie lub na zewnątrz 1 prowai a do powstawania nowych organizmów, stawiając starsze gatunki w obliczu kolejnych wyzwań.

Prawie każdy z zakątków tej planety - od najwyżej położonych do najniższych, od najcieplejszych do najzimniejszych, nad i pod wodą - został obdarzony wzajemnie od siebie uzależnionymi populacjami roślin i zwierząt. Tematem tej książki jest istota owych przystosowań, które umożliwiły organizmom żywym zajmowanie wszelkich zróżnicowanych środowisk naszej planety.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

PALENISKA NASZEJ PLANETY

Tytaniczne siły, które stworzyły Himalaje i wszystkie inne góry na ziemi, działają tak wolno, że procesy te zwykle są dla nas niedostrzegalne. Czasem jednak demon­strują swą potęgę w najbardziej gwałtowny i dramatyczny sposób, jaki można ujrzeć na tej planecie. Ziemia zaczyna drżeć, zaś ląd wstrząsany jest eksplozjami.

Na obszarach, gdzie spod ziemi wypływa czarna i ciężka lawa bazaltowa, może to świadczyć o tym, że ciągła aktywność wulkaniczna trwa tam od wielu wieków. Takim obszarem jest Islandia. Prawie każdego roku dają tu o sobie znać podziemne siły. Z ogromnych szczelin, które mają na tej wyspie swoje ujście, wypływa na powierzchnię roztopiona skała. Często przybiera ona postać groźnej fali rozgrzanych bazaltowych głazów, która zalewa ląd pełznącym, niepowstrzymanym potopem. Ta kamienna fala, grzechocząc bryłami toczącymi się u jej czoła, zgrzyta, gdy skały ochładzają się i pękają. Czasami jednak bazalt jest bardziej płynny i wtedy powstaje poma- rańczowo-czerwona po bokach, a oślepiająco żółta w środku fontanna ognia, która rycząc niczym gigantyczny silnik odrzutowy, może tryskać na wysokość pięćdziesięciu metrów. Wokół jej wylotu rozpiyskuje się płynny bazalt. Mgiełkę lawy unoszącą się ponad pióropuszem ognia porywa wiatr, który ochładza ją i przenosi daleko na skały, pokrywając je warstwą szaiych, kłujących drobinek. Idąc z wiatrem, który wywiewa żar i popiół, można zbliżyć się do wylotu fontanny na odległość pra­wie pięćdziesięciu metrów, nie parząc sobie przy tym twarzy. Wystarczy jednak, by wiatr zmienił kierunek, a posypie się na nas popiół, zaś wielkie, rozpalone do czerwoności bryły spadną nieopodal z głuchym łoskotem i zaskwierczą na śniegu. Trzeba wtedy bardzo uważać na owe latającye kamienie, albo po prostu przed nimi uciekać.

Stygnące potoki czarnej lawy pokrywają cały teren wokół wylotu. Chodząc po prążkowanej, pokrytej pęcherzami powierzchni, wjej szczelinach, zaledwie kilka cali pod stopą wciąż jeszcze dostrzec można purpurowy żar. Tu i ówdzie wewnątrz zastygłej lawy gaz uformował ogromne bąble, ale są one tak cienkie, że pękają pod butami rozpryskując się z trzaskiem. To ostrzeżenie przed niewidzialnym, bezwon- nym, trującym gazem, który zmusza do walki o oddech. Najlepiej nie iść już dalej, ale właśnie wtedy jest się tak blisko, że można ujrzeć widok wzbudzający największą grozę - rzekę lawy. Roztopiona skała wypływa z otworu tak silną falą, że tworzy drżącą kopułę, z której lawa tryska szerokim, dwudziestometrowym strumieniem, spływającym ze zbocza z oszałamiającą prędkością dochodzącą nawet do stu

Paleniska naszej planety

kilometrów na godzinę. Gdy zapada noc, ta niezwykła szkarłatna rzek < iświetla wszystko wokół piekielną czerwienią. Jej rozżarzona powierzchnia kipi p erzami gazu, a powietrze drży z gorąca. W odległości kilkuset jardów od źró crańce wylewu ostygły już na tyle, by stężeć w skorupę, więc rzeka biegnie ter, jęta w czarne brzegi zakrzepłej ponownie skały. Nieco niżej płynny nurt z; ia się zasklepiać, lecz pod tym stwardniałym sklepieniem rzeka kontynuuj* j bieg jeszcze przez kilka mil. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że bazaltowa law; ostaje w stanie płynnym nawet w stosunkowo niskich temperaturach, ale tak;. z tego powodu, że otaczające ją skały działają niczym izolator utrzymujący ciepło. dy po upływie kilku dni lub tygodni wypływ ustaje, lawa jeszcze przez pew, i czas przesuwa się w dół, pozostawiając za sobą ogromne kręte tunele i pieczary. Te utworzone przez lawę korytarze mogą osiągać wysokość dziesięciu metrów i biec przez kilka kilometrów od źródła wypływu.

Islandia jest częścią łańcucha wysp wulkanicznych położonego w centrum Oceanu Atlantyckiego. Na północ od Islandii leży wyspa Jan Mayen, na południe zaś Azoiy, a jeszcze dalej Wyspa Wniebowstąpienia, Wyspa Sw. Heleny i Wyspy Tristan da Cunha. Ten łańcuch ma zresztą więcej ogniw niż pokazuje to większość map, gdyż składa się również z podwodnych wulkanów. Wszystkie leżą w obrębie wielkiego pod­morskiego grzbietu skał wulkanicznych, który biegnie mniej więcej w połowie drogi między Europą a Afryką na wschodzie i obiema Amerykami na zachodzie. Próbki pobrane z dna oceanu po obu stronach grzbietu pokazują, że pod warstwami den­nego mułu znajduje się skała z bazaltu podobnego do tego, który wypływa z wul­kanów. Analizy chemiczne próbek owego bazaltu dowodzą, że im dalej od oceani­cznego grzbietu, tym starszy jest wiek skały. W rzeczywistości bowiem to właśnie erupcje podwodnych wulkanów tworzą dno oceaniczne, które rozrasta się, w miarę jak ze szczeliny leżącej w osiowej części grzbietu, wciąż na nowo otwieranej, wydoby­wa się i zastyga lawa bazaltowa.

Mechanizm, który powoduje to zjawisko, leży w głębi ziemi. Dwieście kilometrów pod jej powierzchnią skały są tak gorące, że stają się plastyczne. Znajdujące się pod nimi metaliczne jądro planety jest jednak jeszcze gorętsze. Ciepło uruchamia po­wolne prądy konwekcyjne, które wznoszą się pod osią grzbietu i rozpływają na boki, unosząc na sobie bazaltowe dno oceanu, trochę tak jak kożuch na budyniu. Takie przesuwające się segmenty skorupy ziemskiej nazwano płytami. Większość z owych płyt dźwiga na sobie kontynenty.

Sto dwadzieścia milionów lat temu Afryka i Ameryka Południowa były złączone w obrębie jednego kontynentu, czego można się domyślić po wzajemnym do­pasowaniu ich linii brzegowych i podobieństwie skał po obu stronach oceanu. Później, około sześćdziesięciu milionów lat temu, prąd gorącego materiału skalnego wznoszącego się pod tym superkontynentem spowodował powstanie szeregu wulkanów. Superkontynent pękł i obie części zaczęły się zwolna rozsuwać. Linia dawnego podziału jest dziś widoczna w postaci Grzbietu Atlantyckiego. Afryka i Ameryka Południowa nadal oddalają się od siebie, zaś Atlantyk poszerza się o kilka centymetrów rocznie.

Inny grzbiet, biegnący od Kalifornii na południe, odpowiedzialny jest za ukształ­towanie dna wschodniej części Pacyfiku. Trzeci, od południowo-wschodniej Arabii w kierunku bieguna południowego, stworzył Ocean Indyjski. Płyta położona po wschodniej strome grzbietu odciągnęła Indie od Afryki i przeniosła je ku Azji.

Prądy konwekcyjne wznoszące się pod grzbietami śródoceanicznymi muszą, rzecz jasna, w innych miejscach spłynąć z powrotem w głąb. Dzieje się tak w strefach, gdzie płyty spotykają się ze sobą. Tam też dochodzi do zderzei tynentów. Gdy Indie zbliżały się do Azji, osady morskie pomiędzy obu kontyne mi byty zgniatane i nasuwały się na siebie, tworząc w ten sposób Himalaje. M. sce zetknięcia płyt ukiyte jest więc tutaj pod górami. Jednak dalej w kier ku południowo-wschodnim, wzdłuż tej samej linii styku płyt, kontynent znajduj« tylko po azjatyckiej stronie. Tu strefa kontaktu płyt jest znacznie bardziej słonięta i zaznaczona łańcuchem wulkanów, biegnącym od Sumatry przez Jawę do Nowej Gwinei.

Ów zstępujący prąd konwekcyjny wciąga za sobą dno oceaniczne, tworząc wzdłuż południowych wybrzeży Indonezji długi, głęboki rów. Brzeg bazaltowej płyty pogrąża się, zbierając ze sobą duże ilości osadów znoszonych z lądu indonezyjskiego, które gromadzą się na dnie oceanu. Wprowadza to nowy składnik do skalnego stopu skorupy ziemskiej; składnik, który sprawia, że lawa z wulkanów Indonezji różni się zasadniczo od bazaltu wypływającego z grzbietu położonego w środku oceanu. Jest mianowicie o wiele bardziej lepka. Nie wylewa się więc ze szczelin ani nie płynie jak rzeka, lecz krzepnie w gardzielach wulkanów. Rezultat przypomina blokadę zaworu bezpieczeństwa w kotle parowym.

Najtragiczniejsza eksplozja wulkaniczna, jaką do tej pory odnotowano, zdarzyła się właśnie na jednej z wysp archipelagu Indonezji w cieśninie między Sumatrą a Ja­wą. Był rok 1883. Mała wysepka Krakatau o długości siedmiu i szerokości pięciu kilometrów została spowita chmurami dymu. Dzień po dniu następowafy coraz to silniejsze erupcje. Statki żeglujące w pobliżu torowały sobie drogę wśród wielkich jak tratwy brył pumeksu unoszących się na powierzchni morza. Na pokłady spadał deszcz popiołu, a po taldelunku igrały elektryczne ognie. Dzień po dniu krater wy­rzucał ogromne ilości popiołu, pumeksu i bloków lawy. Towarzyszyły temu ogłuszające eksplozje. Ale podziemna komora, z której pochodziły te materiały, opróżniała się powoli. Jej skalne sklepienie, słabo podtrzymywane przez ciśnienie lawy, nie mogło już dłużej dźwigać ciężaru oceanu i jego dna. 28 sierpnia o 10 rano załamało się. Na roztopioną lawę w głębi krateru zwaliły się miliony ton wody i dwie trzecie wyspy. Siła tej eksplozji spowodowała najgłośniejszy huk, jaki rozległ się kiedykolwiek w nowożytnej historii. Wyraźnie usfyszano go w Australii, ponad trzy tysiące kilometrów od Krakatau. Dotarł też do małej wyspy Rodriguez leżącej w odległości pięciu tysięcy kilometrów od wulkanu. Dowódca stacjonującego tam brytyjskiego garnizonu - myśląc, że jest to odgłos wystrzałów armatnich, wydał roz­kaz wypłynięcia w morze. Wichura, która wymiotła całą okolicę Krakatau, siedem razy okrążyła kulę ziemską. Najgorsze było jednak to, że eksplozja utworzyła na morzu gigantyczną falę. Fala ta dotarłszy do brzegów Jawy zmieniła się w ścianę wody o wysokości czterech pięter i porwawszy z wybrzeża kanonierkę, przeniosła ją w głąb lądu i osadziła na szczycie wzgórza o dwa kilometry od brzegu. Sunąc wzdłuż gęsto zaludnionego wybrzeża zalewała wioskę za wioską. Ponad trzydzieści sześć tysięcy ludzi straciło życie.

Największa eksplozja ostatnich lat zdarzyła się po drugiej stronie Oceanu Spokojnego, gdzie wschodni brzeg płyty pacyficznej napiera na zachodnie wybrzeże Ameryki Północnej. Tak samo jak na południowym wschodzie Azji, kontynent znajduje się tu tylko po jednej stronie, co powoduje, że strefa kontaktu obu płyt nie

znajduje się zbyt głęboko. Ponieważ kontynenty zbudowane są ze skał lżejszych od >azaltu, więc nasuwają się na płytę oceaniczną i linia wulkanów przesunięta jest w ąb lądu o dwieście kilometrów. I znów, podobnie jak w Azji, wylewająca się z wul- 1 nów lawa zawiera takie składniki osadowe, które sprawiają, że wybuchy owych Ikanów są katastrofalne.

Do roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego Góra Św. Heleny słynęła z pięknego, metrycznego kształtu stożka. Sięgająca niemal trzech tysięcy metrów, przez cały . zwieńczona była śnieżną czapą. W marcu owego roku zaczęły wydobywać się z niej "wsze ostrzegawcze pomruki. Nad wierzchołkiem wzniósł się pióropusz pary, a . oy dymu brudziły śnieg smugami pyłów. Słup dymu rósł przez cały kwiecień. •,ibardziej złowieszcze było jednak to, że około tysiąca metrów poniżej szczytu (izęło wybrzuszać się północne zbocze. Każdego dnia wybrzuszenie to powiększało ię prawie o dwa metry. Tysiące ton skał wypychane były ku górze i na zewnątrz, iażdy dzień przynosił nowy wytrysk popiołu i dymu z krateru. Wreszcie 18 maja o wpół do dziewiątej rano góra eksplodowała.

Północno-zachodnie zbocze góry - niemal kilometr sześcienny skał - wyleciało w powietrze. Rosnące poniżej sosny, jodły i świerki legły pokotem na ogromnej prze­strzeni dwustu kilometrów kwadratowych. Olbrzymia, pęczniejąca czarna chmura, która utworzyła się nad górą, osiągnęła wysokość dwudziestu kilometrów. Mimo iż w okolicy żyło niewielu ludzi, a oznaki zbliżającego się niebezpieczeństwa były bardzo wyraźne, śmierć poniosło sześćdziesiąt osób. Jak ocenili geolodzy, siła tej eksplozji była dwa tysiące pięćset razy większa od wybuchu, który zniszczył Hiroszimę.

Bezpośrednio po erupcji na wulkanie nie istnieje jakiekolwiek życie. Jeszcze przez wiele tygodni ze skalnego rumowiska w kraterze wydobywa się para, dym i gaz. Ża­den organizm nie może przeżyć gorących wylewów bazaltu z wulkanów na dnie oceanu. Jeśli gdzieś na ziemi są miejsca całkowicie wymarłe i wyjałowione, to z pew­nością należą do nich takie właśnie rejony. Wystarczy jednak, by prądy konwekcyj­ne przebiegające głęboko pod powierzchnią lekko się przesunęły, a furia wulkanów zaczyna słabnąć. W schyłkowym stadium erupcji zamierający wulkan często nie wyrzuca już lawy, tylko gorącą wodę i parę. Część wody pochodzi z magmy, część - z poziomów wodonośnych skorupy ziemskiej. Woda ta zawiera wielkie bogactwo sub­stancji chemicznych. Niektóre pochodzą z tego samego głębokiego źródła co lawa, inne zostały wypłukane ze skał, gdy gorąca woda przedostawała się ku powierzchni. Są wśród nich związki azotu i siarki, które w roztworach wodnych o odpowiednim stężeniu mogą służyć za pokarm dla bardzo prostych organizmów żywych. Jest zresztą całkiem możliwe, że pierwsze formy życia, które pojawiły się na ziemi około trzech miliardów lat temu, powstały w takich właśnie warunkach.

W tamtym niewyobrażalnie odległym czasie ziemia nie posiadała jeszcze bogatej w tlen atmosfery, zaś rozmieszczenie kontynentów w niczym nie przypominało ich dzisiejszego położenia. Wulkany były dużo większe i było ich znacznie więcej. Morza, które powstały w wyniku kondensacji paiy wodnej z otaczających młodą planetę chmur, były gorące, zaś spod ich dna wciąż wytryskiwała woda z wulkanicznych źródeł. W tych wodach, bogatych w różnorodne związki chemiczne, tworzyły się cząsteczki o bardzo złożonej budowie. W końcu, gdy minął olbrzymi szmat czasu, pojawiły się pierwsze mikroskopijne drobiny żywej materii. Miały one prostą budowę, lecz potrafiły się rozmnażać i wykorzystywać zawarte w wodzie substancje do budowy własnych organizmów. Były to bakterie.

Świat bakterii jest ogromnie różnorodny, zarówno pod względem budowy, jak i procesów metabolicznych. Bakterie są obecne wszędzie: na lądzie, w morzu i w powietrzu. Niektóre wciąż jeszcze przebywają w środowiskach wulkanicznych» w warunkach zbliżonych do tych, w jakich powstawało życie na ziemi.

W roku 1977 amerykański batyskaf penetrując morskie głębiny 1 . i erupcje podwodnych wulkanów w grzbiecie położonym na południe od Wysp G.:i ipagos. Na głębokości trzech kilometrów uczeni odkiyli w morskim dnie otwory .skające gorącą wodą, wyjątkowo bogatą w związki chemiczne. W tych wytrysk ¡cych pod­wodnych strumieniach oraz w skalnych szczelinach wokół owych otworów natra­fiono na wielkie kolonie chemosyntetyzujących bakterii wykorzystującymi i substan­cje zawarte w wodzie. One z kolei stanowią pokarm dla pogonofor - olbrzymich

bezkręgowców, których osłony osiągają do trzech i pół metra długości, a obwód ciała sięga dziesięciu centymetrów. Nie mają ani otworu gębowego, ani też przewodu pokarmowego, a ich przynależność systematyczna jest niejasna. Odżywiają się absorbując bakterie przez bogatą w naczynia krwionośne cienką powłokę pie­rzastych czulków wyrastających z końca ich ciała. Ponieważ nie mają otworów gębowych, nie mogą pobierać pokarmu, na przykład z opadających na dno ob­umarłych szczątków zwierząt. Ich menu składa się wyłącznie z bakterii, które czerpią substancje potrzebne do życia z wulkanicznych strumieni wody. Możliwe, iż te dziwne stworzenia są jedynymi tak dużymi organizmami pobierającymi energię wyłącznie z wulkanów.

Oprócz owych zwierząt badacze odkryli też trzydziestocentymetrowe małże, które również żywią się bakteriami. Wznoszące się strumienie gorącej wody uruchamiają inne prądy, płynące w stronę źródeł ponad dnem morskim. Przynoszą one z sobą or­ganiczne szczątki, które zjadane są przez inne organizmy - dziwne, dotychczas nie znane ryby i białe ślepe kraby gromadzące się w pobliżu wulkanów. W tej otchłani przy wulkanicznych źródłach rozwijają się więc bujnie liczne i różnorodne kolonie podwodnych zwierząt nawykłych do życia w ciemności.

Gorące źródła bulgoczą również na lądzie. Tryskająca z nich woda pochodzi bądź z dużych głębokości, bądź jest zwykłą wodą deszczową, która przesiąkła przez grunt, a następnie została ogrzana przez lawę i szczelinami skalnymi wypchnięta w górę niczym wrzątek wytryskający z kociołka. Czasami, z powodu szczególnego układu owych szczelin, wypływ jest bardzo raptowny. Woda zbiera się w niewielkich pod­ziemnych komorach, pod wpływem ciśnienia przegrzewa się, aż w końcu gwałtownie zmienia się w parę i wytryskuje jako strzelisty gejzer. W innych wypadkach wypływ jest bardziej regularny, zaś woda tworzy na powierzchni głębokie, wciąż od nowa napełniające się baseny. Woda w nich jest tak gorąca, że bez przerwy wyparowoije, a mimo to żyją tutaj bakterie. W gorącej wodzie rozwijają się zresztą również inne, bardziej złożone organizmy - niebieskozielone glony. Wewnętrzna budowa glonów jest nieco bardziej złożona niż budowa bakterii, zawierają one bowiem chlorofil - ów zadziwiający barwnik, który umożliwia wykorzystanie energii słońca do przetwarzania substancji nieorganicznych w związki organiczne.

Takie organizmy znaleziono na przykład w gorących źródłach Yellowstone w Ameryce Północnej. Glony i bakterie tworzą tam śliskie, zielone lub brązowe dywany pokrywające dno basenów.

Nic prócz tych organizmów nie potrafi przetrwać w najgorętszych częściach źródeł Yellowstone, ale u ujścia basenu, gdzie wypływa strumień, woda ochładza się z lekka

i to wystarczy, aby rozwijały się tu również inne stworzenia. Dywany z glonów są il aj na tyle gęste, że tworzą żywą tamę, która opiera się głównemu nurtowi, kierując w inną stronę. Woda sącząc się powoli przez tę tamę ochładza się jeszcze bardziej, co tylko czekają zbierające się w górze chmary jętek. Gdy temperatura glonów dnie poniżej czterdziestu stopni Celsjusza, owady lądują na nich i zaczynają się •ocznie posilać. Niektóre z nich składają na glonach jaja. Wylęgające się z nich y żerują wkrótce wraz z dorosłymi owadami. Ta żarłoczność prowadzi je w końcu guby. Dywan z glonów przeżuty prawie do szczętu rozpada się, kanał jest oczy- ony, a spływająca z basenu gorąca woda porywa resztki glonów uśmiercając izem żerujące na nich larwy. Tylko niektórym uda się przeobrazić w dorosłe ady; to jednak wystarczy, aby gatunek przetrwał i by w innej części źródeł ¡zystko zaczęło się od nowa.

W chłodniejszych częściach świata dogasający wulkan nie musi zagrażać środo­wisku, może mu wręcz sprzyjać. Linia wulkanów, która wzdłuż granicy płyty połud­niowoamerykańskiej i płyty pacyficznej stworzyła Andy, ma swe przedłużenie na południe i wschód, ku wybrzeżom Antarktydy, gdzie znajduje się kilka archipelagów wysp wulkanicznych uformowanych w niewielkie łuki. Wyspa Bellinghausena jest częścią takiego właśnie łukowato wygiętego archipelagu wysp Sandwich Południowy. Okrutne morza antarktyczne wcięły się w jej podstawę tworząc z jednej strony u- rwisko, które z podręcznikową wyrazistością odsłania naprzemienne warstwy popio­łu i lawy przecięte zygzakowatymi liniami żył wulkanicznych. Lodowe kry wokół wy­brzeży tej wyspy przypominają postrzępioną spódnicę, a jej zbocza drapują płachty śniegu. Po swoim białym placu apelowym maszerują bataliony pingwinów Adeli. Po przedarciu się przez ich szeregi na wierzchołek wulkanu można zobaczyć rozległą, szeroką na pół kilometra ziejącą jamę. Dno wypełnione jest śniegiem, ze skał sterczących w jej gardle zwisają sople lodu, zaś w turniach tuż pod krawędzią kra­teru gnieżdżą się śnieżne petrele, eleganckie ptaki o nieskazitelnie białym upie­rzeniu. Wulkaniczny ogień nie wygasł tu jednak całkowicie. W jednym czy dwóch miejscach ze szczelin na obrzeżach ulatnia się jeszcze para i gaz, wypełniając powietrze odorem siarkowodoru. Pobliskie głazy połyskują żółtymi inkrustacjami siarki, zaś grunt wokół wylotów jest ciepły. Mimo przykrego zapachu, można tu przykucnąć, chroniąc się przed podmuchami polarnej zawieruchy. Pod stopami widzimy wtedy bujne, soczyste kępy wątrobowców i mchów, obrzeżone śniegiem.

Te nieliczne, małe skrawki lądu są jedynymi miejscami na całej wyspie, gdzie jest wystarczająco ciepło, by mogły rosnąć rośliny. Wyspy archipelagu Sandwich Połud­niowy odizolowane są od świata bardziej niż jakiekolwiek inne. Zarówno od wybrzeży Antarktydy na południu, jak i od krańca Ameryki na północy dzieli je dwa tysiące kilometrów. Jednak i tu docierają wiatry roznoszące po całym świecie zarodniki tych roślin, które gotowe są zakiełkować wszędzie, gdzie znajdą dla siebie odpowiednie miejsce do wegetacji, choćby nawet tak odległe jak owa niegościnna wyspa.

Nie tylko w strefie zimna, ale i w innych częściach świata spotkać można organiz­my wykorzystujące ciepło wulkanów. Nauczyły się tego nawet zwierzęta z tropików. Nogale to ptaki występujące od Indonezji po zachodni Pacyfik, które wprost niebywale rozwinęły pomysłową metodę inkubacji jaj. Typowym przedstawicielem tej grupy jest australijski nogal pręgoskrzydły. Ów niezwykły ptak rozpoczyna gniaz­dowanie od wykopania wielkiego dołu o szerokości dochodzącej do czterech metrów! Wypełnia go gnijącymi liśćmi, które następnie zasypuje piaskiem. W tym wielkim

kopcu samica drąży tunel i składa jaja. Następnie do roboty zabiera się samiec: wypełnia tunel piaskiem, zdając się na ciepło wytwarzane w procesie fermentacji gnijących liści, które zapewnia jajom odpowiednią temperaturę. Nie znaczy to, że przestaje się nimi interesować; przeciwnie, kilka razy w ciągu dnia powra« a do kopca i wtyka dziób w piasek. Język nogala jest tak wrażliwy, że potrafi od nć zmianę temperatuiy nawet o jedną dziesiątą stopnia. Jeśli samiec oceni, że pi k jest zbyt chłodny dla jaj i dosypuje go nieco więcej. Jeśli zaś okaże się zbyt goi; stara się go trochę odgarnąć. W końcu, po wyjątkowo długiej inkubacji piski, rzekopują się przez tunel na powierzchnię kopca, wyłaniają się od razu w pełny) ; ierzeniu i natychmiast się rozbiegają.

Na indonezyjskiej wyspie Celebes żyje krewniak nogala pręgoskrzy-. go - nogal hełmiasty. Ptak ten zagrzebuje jaja w czarnym wulkanicznym piasku u szczytu pla­ży. W pełnym słońcu czarny piasek mocno się nagrzewa, co wystarcza do inkubacji.

Inne ptaki tego gatunku porzuciły wybrzeże i zamieszkały na stokach wulkanu w głębi wyspy. Odkiyły tam duże przestrzenie, ogrzewane przez parę wulkaniczną, stwarzające doskonałe warunki do składania jaj. Zamierający wulkan spełnia tu więc rolę inkubatora.

Z czasem, wraz z przemieszczaniem się płyt skorupy ziemskiej przesuwających się ponad wgłębnymi prądami, wulkany całkowicie wygasają. Ziemia wokół nich ochładza się, zaś okoliczne zwierzęta i rośliny ruszają na podbój jałowych dotąd skał i zniszczonego wybuchami lądu. Największych problemów przysparza kolo­nistom bazalt. Błyszczące, pokryte pęcherzami wylewy bazaltu są idealnie gładkie, tak że woda spływa po nich nie zatrzymując się, a na dodatek prawie nie ma tu szczelin, w które mogłyby się wślizgnąć korzenie siewek. Niektóre mogą więc przez wieki pozostać kompletnie jałowe. W różnych częściach świata istnieją różne ga­tunki roślin gotowe podjąć taką pionierską inwazję. Na Wyspach Galapagos, gdzie flora pochodzi głównie z Ameryki Południowej, najczęściej jako pierwsze ukorzeniają się kaktusy. Rosną zazwyczaj na pustyni, potrafią więc zachować każdą kropelkę wilgoci, co pozwala im także przetrwać żar, jaki panuje na powierzchni czarnej, zastygłej lawy. Na Hawajach pionierem jest drzewo Metrosideros. Nie potrafi ono wprawdzie - w odróżnieniu od kaktusa - gromadzić wody, ale za to ma korzenie, które mogą wślizgnąć się głęboko w bazalt. Często się zdarza, że wdzierają się one do pustych komór, które wypełniała kiedyś sunąca pod ziemią rzeka lawy. Korzenie zwisają wtedy ze stropu owych komór niczym wielkie brązowe liny od dzwonów. Na dno komory skapuje z nich woda deszczowa, która dostaje się tutaj przez szczeliny w lawie. Woda ta zbiera się w kałużach, przez co powietrze w jaskiniach, do których nie mają dostępu promienie słońca, staje się przejmująco wilgotne.

Tunel pozostawiony przez lawę jest miejscem prawdziwie niezwykłym. Ponieważ nie docierają tu ani burze, ani mrozy, więc jego ściany i dno nie ulegają erozji. Wy­gląda dokładnie tak samo jak wtedy, gdy spłynęła nim ostatnia struga lawy, a dno wciąż jeszcze było tak gorące, że mogło spopielić wszystko, co się na nim znalazło. Zakrzepłe sople lawy zwisają ze stropu niczym stalaktyty. Dno pokrywa zestalona skała przypominająca zastygłą owsiankę. W miejscach, gdzie strumień lawy pokonywał przeszkodę, pozostały stężałe kaskady. Gdy nagła fala gwałtownie podwyższała poziom strumienia, ów chwilowy przybór zostawiał na ścianie szybko stygnącą lawę, której gładki ślad nadal jest widoczny.

W takich dziwnych miejscach ma swoje stale siedliska kilka gatunków owadów.

Wśród drobnych włosków, jakimi pokryte są zwisające z sufitu korzenie, żerują świerszcze, skoczogonki i chrząszcze. Żyją tu również polujące na nie pająki. Zwierzęta te nie są jednak dokładnie takie same jak ich bliscy krewniacy z otwartych przestrzeni wyspy. Wiele z nich utraciło oczy i skrzydła. Wydaje się, gdy jakiś organ przestaje spełniać swoją funkcję, jego rozwój oznacza niepotr -ną utratę energii. Osobniki, które nie trwonią w ten sposób zasobów energety /oh, mają przewagę nad pozostałymi. W kolejnych generacjach pojawia się więc iencja do redukcji niepotrzebnych organów, co w końcu prowadzi do ich zanir Z drugiej strony, w ciemnościach jaskiń warto dysponować dłuższymi niż inni alkami i nogami, gdyż ułatwia to rozpoznawanie przeszkody lub pożywienia. I rzeczywiście te ślepe i bezskrzydle stworzenia mają niezwykle długie nogi i czułki.

Tereny spustoszone erupcjami wulkanów kontynentalnych są zapewne łatwiejsze do zasiedlenia niż gładkie bazaltowe wylewy, ponieważ roślinom nietrudno ukorzenić się w popiele wulkanicznym lub wśród pogruchotanych kawałków lawy. Flora od­zyskuje już wielką pustynię, jaka powstała po wulkanicznym wybuchu Góiy Sw. Heleny. W zakamarkach pod głazami i wśród zwałów gliny dostrzec można niewielkie nagromadzenia puszystych, przeniesionych tu przez wiatry nasion. Wiele z nich to ziarna niskopiennej wierzbówki, która zakwita ładnymi purpurowymi kwiatami tworzącymi na końcach łodyg kwiatostany. Nasiona wierzbówki są tak lekkie i pu­szyste, że mogą żeglować na wietrze przez setki mil. W Europie podczas drugiej wojny światowej, w miejscach gdzie spadły bomby, wierzbówka pojawiała się w ciągu kilku tygodni, maskując swymi kwiatami gruzowiska. W Ameryce Północnej wierzbówka znana jest jako roślina pogorzelisk, gdyż po pożarach lasów pierwsza wyrasta między sczerniałymi pniakami. Równie przedsiębiorczym kolonistą jest ona także na terenach zniszczonych przez erupcje.

Mimo wszystko upłynie pewnie kilka dobrych lat zanim uda się jej pokryć nagie zbocza Góry Sw. Heleny. Nie tylko dlatego, że popiół wulkaniczny ma za mało substancji odżywczych, ale także i z tego powodu, iż gliny i żwiry są za mało spoiste; wystarczy więc ulewa albo wichura, żeby naruszyć ich powierzchnię, co uszkadza zakorzenione siewki. Mimo iż mało tu jeszcze roślin, można już znaleźć zwierzęta. Te same wiatry, które roznoszą nasiona wierzbówki, unoszą też ćmy, muchy, a nawet ważki. Ci zabłąkani wędrowcy, którzy znaleźli się tutaj przez przypadek, są z góry skazani na przedwczesną śmierć, gdyż prócz siebie nawzajem nie mają kompletnie nic dojedzenia. A jednak ich obecność przyda się następnym kolonistom. Gdy zginą, resztki ich ciał osiądą wraz z nasionami w szczelinach i zakamarkach terenu. Ulegną szybkiemu rozkładowi, ale jałowy popiół wulkaniczny wzbogaci się w ten sposób w substancje odżywcze, które następnie spożytkują kiełkujące tu potem rośliny.

Przykład Krakatau ukazuje, jak całkowity może być powrót do życia. Pięćdziesiąt lat po katastrofie pojawił się na morzu mały, tryskający ogniem wierzchołek wul­kanu. Nazwano go Anak I dziecko. Dziecko Krakatau... Obecnie jest już pokryty za­roślami kazuaryny, zaś na zboczach rośnie dzika trzcina cukrowa. To co zostało ze starej wyspy, zwanej teraz Rakata, leży w odległości około jednej mili od Anaku. Zbocza, które przed wiekiem były nagie, dziś pokryte są gęstym tropikalnym lasem. Wyrósł on z nasion, które musiały dostać się tu przez morze, przyniesione przez wo­dy lub wiatry, albo na stopach i w żołądkach ptaków. Las ów ma wielu skrzydlatych mieszkańców. Żyją tu ptaki, motyle i inne owady, które najwyraźniej nie miały

trudności w dotarciu do tej wyspy z stałego lądu, oddalonego zaledwie o czterdzieści kilometrów. Przybyły tu również - prawdopodobnie na tratwach z roślinności znoszonej do morza przez rzeki tropikalne - pytony, warany i szczury. Pomimo owego bogactwa łatwo odnaleźć dowody na to, że las jest stosunkowo miody, a przedtem na tej wyspie mial miejsce kataklizm. Splątane korzenie trzymają ziemię w .cnym uścisku, lecz wystarczy, że tu i ówdzie podmyje je strumień, i powalone drz w® od­słania ciągle jeszcze luźny i sypki pyl wulkaniczny. W miejscu, gdzie tak właśnie rozerwana została pokrywa zieleni, popiół szybko wymywany jest przez W( idę, co sprawia, że tworzy się wąski sześcio- lub siedmiometrowej głębokości wąwóz przykryty dachem ze splątanych korzeni. Takie ubytki są jednak bardzo rzadkie. Nim minął wiek, wyspą Krakatau znów zawładnęły lasy tropikalne. Niewątpliwie w następnym stuleciu las odzyska dla siebie Górę Sw. Heleny.

Tak więc rany zadane lądom przez wulkany w końcu się goją. I choć w niewielkiej skali ludzkiego doświadczenia wybuchy wulkanów mogą wydawać się najbardziej niszczącą z sil natury, to w dłuższej perspektywie trzeba im przyznać miano wielkich kreatorów. To one stworzyły nowe wyspy (takie jak Islandia, Hawaje i Galapagos), to dzięki nim powstały góry (między innymi Góra Św. Heleny i Andy). To one wreszcie towarzyszą wędrówce kontynentów, która rozpoczęła i przez tysiąclecia kontynuuje proces zmian środowiska, stwarzając nowe warunki rozwoju licznym gatunkom zwierząt i roślin.

ROZDZIAŁ DRUGI

ŚWIAT W OKOWACH MROZU

Nikt i nic nie może żyć na stale w najwyższych partiach Himalajów i na innych wielkich szczytach świata. Są one bowiem nieustannie smagane najsroższymi wiatrami na ziemi, które niekiedy osiągają prędkość trzystu kilometrów na godzinę. Panuje tu także zabójcze zimno.

Paradoksem może wydawać się fakt, że te regiony, które położone są najbliżej słońca, należą do najzimniejszych. Dzieje się tak dlatego, że powietrze ogrzewa się podczas przechodzenia przez nie promieni słonecznych, które oddają dodatkową energię cząsteczkom gazów zawartych w atmosferze, co powoduje, że ich zderzenia są coraz częstsze. W efekcie każdego mikroskopijnego zderzenia wydziela się ciepło. Im bardziej rozrzedzona jest atmosfera, tym dalej od siebie znajdują się atomy i takie kolizje są coraz rzadsze, w rezultacie czego powietrze staje się zimniejsze.

A zimno zabija. Jeśli przeniknie ono tkankę rośliny lub ciało zwierzęcia na tyle głęboko, że ciecz zawarta w komórkach zamarznie, wówczas - poza nielicznymi wy­jątkami - ściany komórkowe rozrywają się niczym zamarznięte ruiy kanalizacyjne, co powoduje fizyczne niszczenie tkanek. Zimno może zabijać zwierzęta znacznie wcześniej nim zamieni je w bryłę lodu. Większość zwierząt - także owady, płazy i gady - pobiera ciepło bezpośrednio z otoczenia. Z tego powodu nazywa się je czasem zimnokrwistymi, chociaż ta nazwa jest myląca, gdyż ich krew często wcale nie jest zimna. Na przykład wiele jaszczurek korzysta z kąpieli słonecznych na tyle sku­tecznie, że w ciągu dnia utrzymują wyższą temperaturę ciała niż człowiek, choć nocą znacznie się ona obniża. Takie zwierzęta znoszą z powodzeniem dość duży spadek ciepłoty ciała, lecz nawet one giną na długo przed oziębieniem do temperatury zamarzania. Procesy chemiczne, które dostarczały im energii niezbędnej do życia, ulegają spowolnieniu w miarę obniżania się ciepłoty ich organizmu. Zwierzęta stają się coraz bardziej niemrawe i powolne. Ostatecznie, w temperaturze około czterech stopni powyżej zera, błony komórek nerwowych tracą możliwość przewodzenia drobnych sygnałów elektrycznych. Następstwem jest utrata koordynacji ciała i śmierć.

Ptaki i ssaki mają większą szansę przeżycia na zimnie, gdyż wytwarzają własne ciepło wewnątrz organizmu. Płacą jednak za tę umiejętność wysoką cenę. Człowiek, nawet wtedy, gdy jest stosunkowo ciepło, połowę zjadanego pokarmu zużywa na utrzymanie stałej temperatury ciała. Wystarczy jednak prawdziwe zimno oraz nieodpowiednie ubranie, by - bez względu na ilość zjadanego pożywienia - nie mógł

nadążyć z wytwarzaniem ciepła za jego utratą. Mózg i inne skomplikov .e organy wewnętrzne człowieka nie tolerują większych niż kilkunastostopn*. :■ zmian temperatury. Jeśli jego ciało ochłodzi się do poziomu, jaki u gadów wywi jedynie ospałość, człowiek umiera.

Szczyty najwyższych gór, gdzie temperatura może spadać do minus dziestu stopni Celsjusza, są więc pozbawione życia, z wyjątkiem obecności małyi vorzeń (które z rzadka przynoszone są przez wiatry) oraz od czasu do czasu - czl. ca, jeśli zdecydował się tutaj zapuścić z własnej woli i na własne ryzyko, z sobie tylko zna­nych powodów.

Schodząc z takiego szczytu amator górskiej wspinaczki nie zobaczy żadnej istoty

wśród zamarzniętych skał i urwisk lodowych, aż do wysokości około tysiąca metrów poniżej wierzchołka. Wtedy, nawet na poziomie siedmiu tysięcy metrów, można już znaleźć pierwszy żywy organizm. Niemal na pewno będzie nim cienki pęcherzy- kowaty nalot na skale; czyli porosty. Nie jest to pojedynczy gatunek jakiejś rośliny, lecz tworzą go dwa całkiem różne organizmy żyjące ze sobą w najściślejszym związku. Pierwszy z nich jest glonem, drugi zaś - grzybem. Grzyb wytwarza kwasy, które wytrawiają powierzchnię skały, umożliwiając kolonii zdobycie punktu oparcia na gładkiej powierzchni, i rozkładają minerały na związki chemiczne przyswajalne dla glonów. Grzyb stanowi również gąbczastą strukturę kolonii pochłaniającą wilgoć z powietrza. Glon z kolei, korzystając z pomocy słońca, przetwarza minerały skalne, wodę i dwutlenek węgla z powietrza w substancje odżywcze, z których korzysta za­równo on sam, jak i grzyb. Oba komponenty porostu rozmnażają się niezależnie od siebie, zaś ich następne pokolenia muszą ten swoisty wzajemny związek odnawiać. Nie znaczy to wcale, że jest to związek partnerski. Czasami strzępki grzyba wewnątrz plechy porostu owijają się wokół komórek glonu i zjadają je. Glon może żyć od­dzielnie, ale grzyb nie poradzi sobie bez glonu. Wydaje się, że aby umożliwić sobie skolonizowanie niedostępnych w inny sposób terenów, grzyb wykorzystuje glon niczym pan swojego niewolnika. Liczne gatunki glonów i grzybów tworzą tego ro­dzaju związki, dobierając się przy tym w stałe pary, a stworzone w ten sposób orga­nizmy traktowane są jak jeden gatunek o charakterystycznym dla siebie kształcie, kolorze i preferencjach co do rodzaju skał.

Na świecie występuje około szesnastu tysięcy gatunków porostów. Wszystkie - zwłaszcza te inknistujące skały na górskich szczytach - rosną bardzo wolno. Na tak dużych wysokościach ich wzrost może okazać się możliwy zaledwie przez jeden dzień w ciągu całego roku. Pokrycie jednego centymetra kwadratowego zajmuje im więc w tych warunkach aż sześćdziesiąt lat. Porosty o wielkości talerza, które występują bardzo często, osiągają takie rozmiary prawdopodobnie dopiero po setkach, jeśli nie po tysiącach lat.

Pola śnieżne zdobiące wyższe partie gór wydają się pozbawione życia w jeszcze większym stopniu niż okoliczne skały. Nie wszystkie jednak są idealnie białe. W Himalajach i Andach, w Alpach i górach Antarktydy napotkać można obszary... różowe niczym plasterek arbuza. Gdyby nie gogle, bez których w takim miejscu nie sposób się obyć, można by pomyśleć, że te dziwne kolorowe plamy i cętki na ota­czających wędrowca śnieżnych stokach są tylko cieniami albo złudzeniem oślepio­nych oczu. Wpatrując się gołym okiem w garść pełną śniegu, nie można dostrzec w nim nic niezwykłego prócz tego, że niewątpliwie jest różowy. Dopiero pod mikro­skopem wśród zamarzniętych cząsteczek widać przyczynę tego zabarwienia: mnó-

stwo drobnych, jednokomórkowych organizmów. I to także są glony. Każdy z nich zawiera chloroplasty, w których odbywa się fotosynteza. Ich kolor mas )wany jest jednak przez obecność czerwonego barwnika, który spełnia te same funk >e co nasze gogle - zatrzymuje szkodliwe promieniowanie ultrafioletowe zawtn w świetle słonecznym.

W pewnym stadium życia każda komórka glonu zaopatrzona je.* v mikro­skopijną, trzepoczącą się wić, która umożliwia przemieszczanie się glo u w głąb śniegu, tuż pod powierzchnię, gdzie dociera akurat tyle światła, ile mu o; 'powiada. Tam, chroniony przez śnieg od wiatru, glon nie jest już tak wystawiony na działanie niszczących mrozów, jak na otwartej przestrzeni. Mimo to, glony żyjące w śniegu wymagają dodatkowej ochrony przed zimnem, którą zapewnia im zawarta we wnętrzu tych organizmów substancja chemiczna pozostająca w stanie ciekłym w temperaturze o kilka stopni niższej od punktu zamarzania wody.

Te maleńkie rośliny nie potrzebują od świata niczego prócz światła i znikomej ilości rozpuszczonych w śniegu substancji odżywczych. Nie żywią się innymi organizmami, ani też nie są pożywieniem dla innych. Oprócz zabarwienia na śniegu ich obecność prawie nie powoduje zmian w środowisku. Glony po prostu istnieją, stanowiąc potwierdzenie tezy, że życie 1 nawet w swoich najprostszych przejawach - jest wartością samoistną.

Na śnieżnych polach mieszkają także inne organizmy o bardziej skomplikowanej budowie. Są wśród nich drobne skąposzczety oraz owady, takie jak szczeciogonki, skoczogonki i Grylloblattodea. Często rozwijają się one tak licznie, że barwią śnieg na czarno, a nie na różowo jak glony. To ciemne zabarwienie może być wielką zale­tą, gdyż pochłania promienie słoneczne, podczas gdy jasne koloiy je odbijają. Mimo że pomaga ono w utrzymaniu ciepła, owady te i tak większą część swego życia muszą spędzić w temperaturze bliskiej punktu zamarzania. Również i one mają we wnętrzu swych komórek substancję chemiczną, która przeciwdziała zamarzaniu. Ich procesy fizjologiczne do tego stopnia przystosowane są do niskich temperatur, że gdyby nagle owady te zostały ogrzane, na przykład ciepłem naszych dłoni, poważnie zakłóciłoby to ich funkcje życiowe i spowodowało śmierć. W odróżnieniu od żyjących w śniegu glonów nie są one zdolne do wytwarzania pożywienia. Żywią się ziarnami pyłku kwiatowego i martwymi owadami przynoszonymi tu przez wiatry z dolin.

Zgodnie z naszymi przewidywaniami, całe życie tych „zimnych” organizmów przebiega w niezwykle powolnym tempie. Potrzeba roku, aby z jaja owada z rodzaju Grylloblatta wylęgła się larwa, i kolejnych pięciu lat 1 aby owa larwa przeobraziła się w postać dorosłą. Wszystkie te owady są bezskrzydłe. Nie powinno nas to dziwić - wszak aby skrzydła owadów skutecznie spełniały swoją funkcję, muszą bardzo szybko uderzać, a żaden mięsień nie może tego zapewnić w tak niskiej temperaturze, bo owad po prostu nie potrafi wytworzyć wtedy dostatecznej ilości energii. Jeden z tych dziwnych owadów 1 wojsiłka ze zredukowanymi skrzydłami, chcąc zre­kompensować sobie utratę zdolności latania, rozwinęła własny sposób poruszania się, który nie wymaga gwałtownej reakcji mięśni. W stawach odnóży ma ona mianowicie mikroskopijną, elastyczną poduszkę, którą jej mięśnie powoli ściskają i blokują w pewnym położeniu. Jeśli wojsiłka czuje się zagrożona przez wroga, błyskawicznie zwalnia ucisk poduszki, ta zaś gwałtownie się wtedy rozpręża, co umożliwia jej skok aż pod niebo.

Wśród głazów w sąsiedztwie śnieżnych pól tłoczą się obok siebie m rośliny poduszkowe 1 goździki górskie, skalnice, goryczki i mchy. Chronią- •• przed wiatrem, szczelnie przylegają do urwistego podłoża. Ponieważ ich korzer i długie

- czasem sięgają prawie na metr w głąb podłoża - roślina może opierać si lywom wiatru i utrzymywać swoją pozycję między przesuwającymi się kamienia! Łodygi oraz liście tworzące poduszkę zebrane są ciasno obok siebie, podpl jąc się wzajemnie i ochraniając w ten sposób przed zimnem. Niektóre rośliny potr . nawet wykorzystywać rezerwy pożywienia, aby wytworzyć trochę ciepła i stopić lód wokół siebie. Wszystkie one rosną niezmiernie wolno. Jeden lub dwa malutkie liście - to

wszystko, na co stać roślinę w ciągu całego roku. Na zgromadzenie rezerw umoż­liwiających wydanie kwiatów potrzeba jej aż dziesięciu lat.

W niższych partiach zbocza, gdzie zimno nie jest już .tak dotkliwe, gdzie granie szczytów zapewniają większą osłonę przed wiatrem, a głazy i skalne odłamki, oderwane przez mróz od masywów, na mniej stromym podłożu leżą w miarę stabilnie, rośliny mogą wreszcie znaleźć odpowiednie oparcie dla korzeni, wznosząc swoje łodygi na wysokość kilku centymetrów. W szczególnie dogodnych miejscach tworzą już prawie całkowicie zwartą warstwę zieleni. Jednak i tutaj, na stosunkowo niedużych wysokościach, niezbędna jest ochrona przed zimnem.

W wysokich dolinach na zboczach góiy Kenia w Afryce rosną jedne z najbardziej efektownych górskich roślin świata. Są to gigantyczne starce oraz lobelie. Starce mają ponad sześć metrów wysokości i wyglądają jak wielkie kapusty usadowione na pniach. Ich uschnięte liście pozostają na głównej łodydze, tworząc grubą, wypełnioną powietrzem mufkę, która w znacznym stopniu chroni roślinę przed zimnem. Jeden z gatunków lobelii wyrasta natomiast w wysoką, ośmiometrową kolumnę, na której pojawiają się małe, niebieskie kwiaty. Kwiaty te otoczone są szarymi, włochatymi liśćmi, tak długimi i cienkimi, że nadają one kolumnie zgoła puszysty wygląd. Co prawda nie zatrzymują one całkowicie powietrza, ale za­pobiegając jego swobodnej cyrkulacji wokół kolumny, dają roślinie skuteczną ochronę przed nocnym mrozem. Inna lobelia rośnie tuż przy ziemi, tworząc ogromną rozetę metrowej średnicy, która wypełnia się wodą. Gdy zapada wieczór, woda zaczyna zamarzać. Na powierzchni tworzy się tafla lodu powstrzymująca dalsze oziębianie się wody w głębi rozety. Powstaje w ten sposób cienka osłona chroniąca stożek wzrostu. Dopiero rano słońce roztapia lodową pokrywę i wtedy lobelia ma zupełnie inny problem do rozwiązania. Rośnie przecież blisko równika, na takiej wysokości, gdzie warstwa atmosfery jest bardzo cienka, a zatem słońce świeci tu intensywnie. Istnieje więc duże niebezpieczeństwo, że woda z rozety liści wyparuje, pozbawiając ją ochrony. Nie jest to jednak zwykła deszczówka, która przypadkowo wypełniła rozetę.

Jest to wydzielina samej lobelii. Ma nieco śluzowatą konsystencję i zawiera . pektynę - galaretowatą substancję znacznie ograniczającą parowanie. Dzięki niej roślina zachowuje swoją płynną izolację nawet w najgorętsze dni i jest przygotowana na najzimniejsze noce.

Ogromne rozmiary afrykańskich lobelii i starców w widoczny sposób kontrastują z karłowatymi formami rosnącymi wyżej, a także z gatunkami lobelii i starców bardzo małych rozmiarów z innych miejsc świata. W Andach niektóre rośliny z rodziny ananasowatych są również bardzo duże. Obydwa miejsca, gdzie występują te giganty (Mount Kenia i Andy) położone są wysoko i blisko równika. Możliwe więc, iż

te dwa czynniki łącznie sprawiły, że korzystne dla owych roślin są właśnie tak wiel­kie rozmiary. Do tej poiy botanicy nie wyjaśnili jednak dokładnie r> ywistych przyczyn tego zjawiska.

Zieleń różnych gatunków roślin rozsianych z rzadka na stoku s nowi dla zwierząt pokusę, by wdrapać się tutaj i poskubać ich liście. Jednak tacy ; miałkowie muszą najpierw odpowiednio zabezpieczyć się przed zimnem. Góralki z Mount Kenia (wielkości królika, ale daleko spokrewnione ze słoniem) żują liście lobelii. Zwierzęta te mają o wiele dłuższą sierść niż ich krewniacy z nizin. Ich andyjskie odpowiedniki

- szynszyle - choć podobne pod względem rozmiarów, wyglądu, zwyczajów i po­żywienia, są giyzoniami zupełnie nie spokrewnionymi z afrykańskimi góralkami. Niewiele zwierząt na świecie nosi tak gęste i jedwabiste futro jak szynszyle z Andów. Inny przedstawiciel andyjskiej fauny, wigoń z rodziny wielbłądowatych, wytwarza jedną z najcenniejszych wełen. Grube i delikatne runo wigonia ma tak wspaniałe własności izolujące, że zwierzęciu temu mogłoby grozić przegrzanie przy nad­miernym wysiłku. Wigoń nie jest jednak całkowicie pokiyty wełną. Po wewnętrznej stronie ud i w pachwinach są miejsca prawie nagie. Jeśli wigoniowi jest zbyt gorąco, staje w takiej pozycji, aby wystawić te miejsca na wiatr i w ten sposób szybko je ochłodzić. Jeśli natomiast robi mu się zimno, przybiera postawę przy której symetrycznie rozmieszczone na udach i w pachwinach powierzchnie pozbawione runa, ściśnięte są razem, co zapewnia szczelność wełnistego okrycia.

Grube okrycie z futra lub wełny nie jest zresztą jedynym sposobem na zachowanie ciepła. Duże znaczenie mogą tu mieć również proporcje ciała. Długie, cienkie i wystające części ciała zbyt łatwo się wychładzają. Zwierzęta żyjące w górach mają więc zazwyczaj małe uszy i stosunkowo krótkie kończyny. Idealną formą umożliwiającą zachowanie ciepła jest kula. Im bardziej zwierzę upodobni się do niej swym kształtem, tym lepiej będzie utrzymywać ciepłotę. Istotne znaczenie ma także wielkość zwierzęcia. Ciepło tracone jest przecież całą powierzchnią ciała. Im mniejsza zatem w stosunku do objętości ciała jest jego powierzchnia, tym lepiej zatrzymuje ono ciepło. Duża kula pozostanie więc ciepła dłużej niż mała. Zgodnie z tą regułą osobniki danego gatunku żyjące w zimnym klimacie są na ogół większe niż przedstawiciele tego samego gatunku z cieplejszych regionów świata. Przykładem jest puma występująca na obu kontynentach Ameryki, od Alaski na północy, poprzez Góiy Skaliste i Andy, aż po dżunglę amazońską na południu. Pumy żyjące na nizinach są „pigmejami” w porównaniu z osobnikami zamieszkującymi góry.

Aby zobaczyć wigonia albo szynszylę w środkowych Andach w okolicach równika, trzeba wspiąć się do granicy wiecznych śniegów, na wysokość pięciu tysięcy metrów powyżej poziomu morza. Podróżując wzdłuż łańcucha Andów można jednak zauważyć, że im dalej na południe, tym granica śniegów obniża się coraz bardziej. Śnieg lzalegający na wysokości zaledwie kilkuset metrów i lodowce spływające wprost do morza zobaczymy jeszcze przed dotarciem do Patagonii i południowego krańca kontynentu.

Przyczyna tego zjawiska nie jest skomplikowana. Na równiku promienie słońca padają prostopadle i grzeją naprawdę solidnie. Jednak krzywizna ziemi powoduje, że im dalej od równika w kierunku biegunów, tym więcej promieni „ześlizguje” się po powierzchni planety. Ta sama ilość światła padająca na metr kwadratowy lądu na równiku, dalej na południu musi wystarczyć na oświetlenie znacznie większej powierzchni. Ponadto w pobliżu biegunów słońce nie grzeje już tak silnie, gdyż

promienie przechodzą tu przez atmosferę pod ostrym kątem, co wydhi h drogę i

zwiększa straty energii przed dotarciem do powierzchni globu. W reziil(. vybrzeża Antarktydy są równie zimne i bezludne jak Andy na równiku.

Istoty żywe zamieszkujące Antarktydę muszą wytrzymać nie tyli aszliwe

zimno, lecz również długotrwałą ciemność. Ponieważ oś obracającej s mi jest

lekko nachylona w stosunku do Słońca, na obszarach polarnych - arę jak

Ziemia wędruje po orbicie wokół Słońca - występują wyraźne zmiany nowe w

ciągu roku. Z początkiem lata dni stają się coraz dłuższe, a w jego po słońce

widoczne jest na niebie przez dwadzieścia cztery godziny bez przerwy, -. stety i

wszystko ma swoją cenę. Pod koniec lata dni stają się coraz krótsze, a zimą ląd pogrążony Jest w wielotygodniowej ciemności.

Kolejny raz okazuje się, że właśnie porosty - jako jedne z nielicznych organizmów

- tolerują te uciążliwe warunki i radzą sobie w nich zaskakująco dobrze. Na skałach Antarktydy rośnie ponad czterysta gatunków porostów. Niektóre z nich mają wygląd płaskiej skórki, inne zaś przypominają skorupę lub spiralnie poskręcane paski. Najbardziej pospolity porost zabarwiony jest na czarno, co umożliwia mu - tak jak owadom żyjącym na śniegu - pochłanianie maksymalnej ilości ciepła ze skąpego tutaj światła. Wiele gatunków tworzy wijącą się plątaninę rozgałęzionych, szczeciniastych chwytliwych włosków. Te miniaturowe lasy mają swoje własne społeczności mikroskopijnych zwierząt. Skoczogonki i skupiska roztoczy nie większych niż główka od szpilki przedzierają się powoli przez „gałęzie” skubiąc po drodze to i owo. Z ożywieniem uganiają się za nimi inne, drapieżne roztocza. Żuwaczkami chwytają ofiary i przenoszą na ubocze, aby zjeść je żywcem. Występuje tu także kilka gatunków mchów: niektóre z nich wytrzymują nawet kilkutygodniowe zamrożenie. Jeden z gatunków tutejszych glonów ma niewiarygodną zdolność wnikania w szczeliny skalne - żyje wewnątrz nich, wykorzystując światło przesączające się w głąb przez na wpół przezroczyste minerały. Rośliny kwiatowe reprezentowane są tylko przez dwa gatunki: karłowatą trawę i pewien gatunek goździka. Żadna z tych roślin nie występuje jednak na tyle obficie, by mogła stanowić pożywienie dla dużych czy choćby tylko małych zwierząt. Stworzenia zamieszkujące wybrzeża i pola lodowe Antarktydy muszą więc czerpać pożywienie bezpośrednio lub pośrednio z roślin rosnących nie na lądzie, lecz... w morzu.

Wody oceanu południowego są cieplejsze od lądu, ponieważ znajdują się w ciągłym ruchu, cyrkulując tam i z powrotem między Antarktydą i regionami o bardziej umiarkowanym klimacie, położonymi daleko na północ od jej wybrzeży. Zasolenie oceanu powoduje, że zamarzają one dopiero wtedy, gdy temperatura spadnie około dziesięciu stopni poniżej zera. Zimna woda zawiera przy tym więcej rozpuszczonego tlenu niż ciepła. Z tego powodu morza wokół Antarktydy są bogate w pływające glony. Żywią się nimi ogromne ilości skorupiaków zwanych krylem. Ów kryl. a także małe ryby zjadane są następnie przez większe zwierzęta Antarktydy - foki. kotiki oraz pingwiny. Zwierzęta sięgające po pokarm do morza muszą mieć całkiem inną ochronę przed zimnem niż lądowe. Woda ma bowiem tę właściwość, że pochłania więcej ciepła i przewodzi je lepiej niż powietrze. Pływak ochładza się znacznie szybciej niż piechur. Na dodatek powietrze uwięzione w futrze nie jest zbyt skutecznym izolatorem w wodzie.

Kotiki należące do rodziny uchatkowatych I nie zaś do rodziny fok - mają sierść, która zachowała wiele cech pokrycia ciała ich czworonożnego przodka żyjącego na

lądzie. Sierść ta jest gęsta i ciepła, była więc poszukiwanym przez > 'łowieka surowcem futrzarskim. Szczególną miękkość nadaje jej warstwa spodnia t n a jest tak delikatna, że zatrzymuje w sobie powietrze nawet wtedy, gdy zwiei jest w wodzie. Gdyby kotik nurkując nie zważał na głębokość, ciśnienie wody n głoby ścisnąć to powietrze do tego stopnia, że zwierzę utraciłoby swoje za be/ zenie przed zimnem. Dlatego szukając pożywienia, kotiki rzadko nurkują głębois

Foki mają lepsze sposoby ochrony przed zimnem. Ich sierść jest barci vąpa. Chroni ona skórę przed otarciem, a w czasie pływania utrzymuje stalą wary vody wokół ciała, niczym obcisły kostium pływacki, redukując straty ciepła do kilku sto­pni. Jednak dodatkową ochronę zapewnia im gruba warstwa oleistego tłuszi ;.u tuż pod skórą. Kotik również ma takie pokłady tłuszczu, ale nie tworzą one ciągłej osło­ny, lecz służą jako zapasy pożywienia. U fok jest inaczej: warstwa tłuszczu tworzy

rodzaj koca otulającego całe ciało. Osłona ta jest skuteczna bez względu na to, jak głęboko foki nurkują.

Foka Weddela nurkuje regularnie na głębokość ponad trzystu metrów, wy­trzymując pod wodą nawet przez kwadrans. Polując na iyby w ciemnościach głębin używa sonaru - emituje piski o wysokiej częstotliwości i potrafi określić pozycję iyb po echu, jakie wytwarzają. Żyje ona najdalej na południe ze wszystkich ssaków. Nie odstrasza jej lód pokrywający w zimie morza wokół kontynentu. Wykorzystuje do oddychania uwięzione pod lodem pęcherze powietrza lub też tworzy w lodowych krach niewielkie otwory, nadgryzając ich krawędzie, aby nie zamarzły. Krabojad, jeden z najliczniejszych gatunków fok antarktycznych, żywi się wyłącznie krylem. By móc zatrzymywać go w jamie gębowej i odcedzać przy tym zbędną wodę, krabojad ma spec jalne guzki na zębach trzonowych, które działają jak sita. Osiągający trzy i pół metra długości lampart morski jest szczupły i giętki, żywi się zaś różnego rodzaju mięsem - rybami, krylem, młodymi fokami innych gatunków, a czasem nawet pingwinami. Największą ze wszystkich fok jest słoń morski. Jest to naprawdę monstrualne zwierzę, dochodzące do czterech ton wagi.

Rozzłoszczony samiec stający dęba na plaży jest przeszło dwukrotnie wyższy od człowieka. Swoją nazwę zawdzięcza nie tylko ogromnemu cielsku, ale także trąbie umieszczonej na czubku nosa. którą potrafi nadymać w wielki pęcherz. Słoń morski może także nurkować na duże głębokości, gdzie poluje na głowonogi. Posiada on najgrubszą warstwę tranu ze wszystkich gatunków fok. Każdego roku linieje zrzucając cienką sierść pokrywającą skórę. Przyrost nowej wymaga dodatkowego dopływu krwi blisko powierzchni skóry, więc naczynia krwionośne przeciskają się przez warstwę tłuszczu. Krew krąży tuż pod powierzchnią ciała, ale przebita w ten sposób ochronna warstwa tranu nie stanowi już skutecznej ochrony przed zimnem. Zmusza to zwierzęta do opuszczenia wody. Kilka miesięcy wcześniej, w okresie godo­wym, samce walczyły ze sobą wściekle na plażach. Teraz, tłumiąc wzajemną niechęć, układają się jeden na drugim w błotnistych nieckach, aby utrzymać ciepło. Ich naskórek zhiszcza się w tym czasie całymi płatami.

Skrzydlatych mieszkańców Antarktyki przed zimnem dobrze chronią pióra, które w powietrzu zapewniają im najlepszą izolację. Większość ptaków nie ma jednak piór na nogach. Mewy. które tak nonszalancko rozsiadają się na górach lodowych, nagością skoku i palców zdają się narażać na utratę drogocennego ciepła. Jednak tętnice doprowadzające krew do ich kończyn nie dochodzą bezpośrednio do palców. Ptaki te wykształciły natomiast na pewnej wysokości nogi sieć naczyń włosowatych

obejmujących żyłę odprowadzającą krew z dolnych części kończyn do Zanim więc ciepło krwi tętniczej ulegnie rozproszeniu na zewnątrz, przek me jest zimnej krwi żylnej. a za jej pośrednictwem z powrotem do ciała, co po> na jego zachowanie. Krew tętnicza, teraz już zimna, płynie dalej do stóp. V kcie, w odróżnieniu od reszty ciała, kończyny mają niską temperaturę i funkcji niejako niezależnie. Ich stosunkowo proste mchy możliwe są dzięki procesom li icznym przystosowanym do zimna.

Najbardziej charakterystyczne ptaki Antarktydy, uważane często symbol dalekiego i mroźnego południa, to oczywiście pingwiny. Dowody kopalne skazują, że choć rodzina pingwinów istotnie pochodzi z półkuli południowej, to jednak ku Antarktydzie przywędrowała z cieplejszych regionów owej półkuli. Niektóre gatunki pingwinów żyją współcześnie w stosunkowo ciepłych wodach południowej Afryki i

Australii. Jeden występuje aż na równiku: na Wyspach Galapagos. Pingwiny są znakomicie przystosowane do życia w wodzie. Potrafią doskonale pływać. Ich krótkie, płetwowale skrzydła pracują jak wiosła. Nogi. których używają do sterowania, znajdują się w optymalnym funkcjonalnie miejscu - na samym końcu ciała. Takie ich osadzenie nadaje pingwinom charakterystyczną, pionową postawę, gdy wychodzą z wody. Pływanie zawsze wymaga dobrej ochrony przed zimnem. Aby ją sobie zapewnić, pingwiny wykształciły pióra, o końcach skierowanych w dół wzdłuż ciała. Pióro ma promienie nie tylko wzdłuż osi, ale także u podstawy zaopatrzone Jest w puszyste pęczki, które zbite razem tworzą izolacyjną warstwę nieprzcnikalną dla wiatru i wody. Upierzenie pingwina jest rozwinięte równomiernie na całym ciele, podczas gdy u większości ptaków istnieją na powierzchni ciała nieopierzone pola. U wielu pingwinów upierzenie sięga nóg, zaś małemu pingwinowi Adeli, klóry jest Jednym z dwóch gatunków gniazdujących na Antarktydzie, pióra rosną nawet na krótkim i grubym dziobie. Pod skórą znajduje się warstwa tłuszczu. Zapewnia to pingwinom lak skuteczną ochronę przed zimnem, że podobnie jak wigonle - są one narażone wręcz na przegrzanie. Radzą sobie jednak z tym problemem. Gdy Jest im za gorąco, stroszą pióra, a płetwowate skrzydła trzymają jak najdalej od ciała, aby zwiększyć powierzchnię oddającą ciepło.

Dysponując lak skuteczną ochroną przed zimnem, pingwiny mogły zasiedlić większość obszaru wód południa. W niektórych miejscach rozmnożyły się zgoła astronomicznie. Na mającej zaledwie sześć kilometrów średnicy wulkanicznej wyspie Zavodovski w archipelagu Sandwich Południowy gniazduje czternaście milionów par pingwinów maskowych. Te małe stworzenia sięgają człowiekowi najwyżej do kolan. Z początkiem antarktycznego lata wychodzą na ląd. Wzburzone morze tak gwałtownie ciska je na skały, iż ma się wrażenie, że ptaki z pewnością się roztrzaskają. Są jednak sprężyste niczym gumowe piłki i kiedy fala cofa się, odsłaniając skały, okazuje się, że małe pingwiny tkwią na nich całe i zdrowe. Niczym nie zrażone, kołysząc się, idą żwawo w głąb wyspy. Tam. w wulkanicznym popiele wygrzebują sobie dołki, kłócąc się przy tym zajadle i wrzeszcząc rozdzierająco nad kamykami, którymi chcą otoczyć przyszłe gniazda. W owych niewielkich, wygrzebanych wgłębieniach samica składa dwa jaja. Wysiaduje je samiec, samica zaś schodzi w dół. by się pożywić. Czasami zdarza się. że para wybiera na gniazdo żleb. gdzie pod warstwą popiołu znajduje się lód. Wówczas, pod wpływem ciepła ciała wysiadującego ptaka, lód się topi, a gdy woda spłynie, zdezorientowany samiec zostaje w głębokiej dziurze. Gdy wylęgną się młode, rodzice wyprowadzają je ze sobą na żer. Młode pingwiny rosną tak szybko, że

(*'

nim na Antarktydzie skończy się krótkie lato, są w pełni opierzone oraz zdolne do pływania i samodzielnego zdobywania pokarmu.

Najokazalszym ze wszystkich pingwinów jest pingwin cesarski. W tem sięga człowiekowi do pasa, waży zaś szesnaście kilogramów, co sprawia, że 1 jednym z największych i najcięższych ptaków morskich. Duże rozmiary ciała ’nogą być efektem przystosowania do zimna, ponieważ pingwin cesarski żyje i rozi naża się na samym kontynencie Antarktydy i jest jedynym zwierzęciem zdolnym do przetrwania straszliwych mrozów panujących tam podczas zimy. Mimo że jego rozmiary są niewątpliwie pomocne w utrzymaniu ciepła, to jednak przysparzają mu także sporych kłopotów. Jego potomstwo nie potrafi żywić się samodzielnie dopóki w pełni nie dojrzeje i nie wytworzy piór umożliwiających pływanie w morzu. Poza tym takie duże pisklęta muszą być długo wysiadywane, długo też dorastają do pełnej wielkości. Młode pingwiny cesarskie nie zdążają więc z jej osiągnięciem podczas kilku tygodni lata, jak udaje się to między innymi małym pingwinom maskowym. Pingwiny cesarskie radzą więc sobie z tym problemem zmieniając harmonogram rozrodu, który przebiega u nich dokładnie odwrotnie niż u innych ptaków. Zamiast znosić jaja na wiosnę i chować potomstwo latem (gdy łatwo o pożywienie), pingwiny cesarskie zabierają się do rozrodu z początkiem zimy.

Latem żerują w morzu, a gdy ta pora roku dobiega końca są tłuste i szczycą się najlepszą formą. W marcu, na kilka tygodni przed rozpoczęciem długiego okresu zimowych ciemności, dorosłe pingwiny zjawiają się na brzegu pokrywy lodowej. O tej porze rozciąga się ona w znacznej odległości od brzegu lądu stałego. Pingwiny muszą wędrować wiele mil na południe, aby dotrzeć do swoich tradycyjnych terenów lęgowych blisko wybrzeża. W ciemnościach kwietnia i maja odbywają się wzajemne zaloty i w końcu ptaki łączą się w pary. Stojąc na lodzie, gdzie nie ma żadnej roślinności ani kamieni, którymi można by oznaczyć wydrapane miejsce, para nie zakreśla swojego terytorium ani nie robi żadnego gniazda. Samica znosi tylko jedno jajo. Jest ono duże i wyjątkowo bogate w żółtko. By nie zamarzło, trzeba je szybko podnieść z powierzchni lodu. Samica popycha jajo spodnią stroną dzioba w kieninku palców nóg i unosi je w ten sposób na wierzch stóp. Następnie przykrywa je zwisającym z brzucha fałdem upierzonej skóry. Wówczas niemal natychmiast zjawia się samiec i w ceremonii będącej kulminacją rytuału godowego przenosi jajo ze stóp samicy na swoje i chowa je pod własny fartuszek. Samica wykonawszy swoje zadanie opuszcza partnera i poprzez gęstniejące ciemności rusza na skraj lodu, gdzie wreszcie będzie mogła się pożywić. Jest pełnia zimy i lód rozciąga się jeszcze dalej od wybrzeży lądu stałego. Może się więc okazać, że samica będzie musiała wędrować aż sto pięćdziesiąt kilometrów zanim dotrze do otwartego morza.

Tymczasem samiec stoi nadal wyprostowany, zaś drogocenne jajo trzymane w cieple pod fałdą brzuszną wciąż spoczywa na jego stopach. Pingwin nie wykonuje niemal żadnych ruchów, szura tylko nogami aby znaleźć się w ciasnej gromadzie wraz z innymi samcami wysiadującymi jaja, odwracając się przy tym plecami do zacinającego śniegu i wyjących wiatrów. Stojąc razem ptaki zapewniają sobie wzajemnie pewną ochronę. Samiec nie może się zbytecznie odsłaniać ani tracić energii na niepotrzebne ruchy. Gdy zjawił się tu po raz pierwszy po wyjściu z morza, miał pod piórami grubą warstwę tłuszczu, która stanowiła prawie połowę wagi jego ciała. Zgromadził ją uprzednio po to, by mieć siłę na mające się odbyć zaloty. Teraz musi mu jej jeszcze wystarczyć na kolejne dwa miesiące wysiadywania jaja.

W ko jest na i przycup Trudn) żołądki oczeki' samic;, położeń miejsca tylko jej

samica karmi swoje pisklę nadtrawioną rybą. Odnajdywanie się pary jest momentem krytycznym. Gdyby samicy nie udało się powrócić - gdyby, na przykład, została schwytana przez lamparta morskiego - jej pisklę umarłoby z głodu w ciągu kilku następnych dni. Wystarczy, by spóźniła się tylko dzień lub dwa, a może nie zdążyć z dostarczeniem pożywienia, którego pisklę tak bardzo potrzebuje. Zginie ono wtedy z głodu, nim matka do niego dotrze.

Samiec, który stojąc, głodował tygodniami, może się wreszcie pożywić. Zostawia pisklę pod opieką samicy i rusza ku morzu. Po utracie przynajmniej jednej trzeciej ciężaru ciała jest przeraźliwie chudy, ale jeśli uda mu się dotrzeć do krawędzi lodu, będzie nurkować i objadać się do syta. To jego dwutygodniowe wakacje. Potem z żołądkiem i wolem pełnym ryb wyrusza w drogę powrotną do swego pisklęcia.

Młody pingwin nie miał na razie nic do jedzenia oprócz ryb przyniesionych przez samicę i soku z jej żołądka. Oczekuje więc z niecierpliwością na to, co przyniesie mu tata. Nadal okrywa go dziecięce ubranko z puszystych szarych piórek. Wszystkie pisklęta stoją razem w gromadzie, lecz mimo to rodzice rozpoznają je po głosie. W czasie owych tygodni, które pozostały jeszcze do końca zimy, rodzice na zmianę łowią ryby i przynoszą to pożywienie swojemu potomkowi. Wreszcie horyzont zaczyna się przejaśniać, temperatura nieznacznie rośnie, zaś w lodzie pojawiają się szczeliny, które wypełnia woda. Przestrzenie otwartej wody coraz bardziej zbliżają się do karmiących rodziców, aż w końcu są już także w zasięgu piskląt. Te zaś człapią tam wtedy od razu i natychmiast nurkują. Od chwili pierwszego kontaktu z wodą okazują się wspaniałymi pływakami. Przyłączają się do nich dorosłe ptaki i wspólnie z dziećmi ucztują. Mają teraz przed sobą zaledwie dwa miesiące, aby odnowić rezerwy tłuszczu, nim wszystko rozpoczną od nowa.

Antarktyda nie zawsze była takim pustkowiem. Jej skały zawierają kopalne resztki paproci i drzew, a także małych prymitywnych ssaków i dinozaurów. Rozwijały się one bujnie ponad sto czterdzieści milionów lat temu, gdy ląd ten - wraz z Ameryką Południową, Australią i Nową Zelandią 1 był częścią wielkiego południowego superkontynentu, który leżał znacznie bliżej równika i miał dtrżo cieplejszy klimat. Gdy ruchome płyty oceanów zaczęły dzielić ów superkontynent na mniejsze lądy, Antarktyda - początkowo przyłączona do Australii - dryfowała na południe. W tym czasie południowe obszary polarne pokrywało morze. Musiało być zimne, gdyż słońce padało na nie pod ostrym kątem, ale cyrkulacja wód w kieninku cieplejszych stref globu prawdopodobnie chroniła je przed zamarzaniem. Sytuacja uległa zmianie kiedy Antarktyda, oderwana już od Australii, zawędrowała dalej na południe, osiadając w końcu na biegunie. Zresztą gdyby nawet dinozaury i inne zwierzęta dożyły do tego czasu, ów ląd byłby dla nich za zimny, ponieważ nie mogły

sześćdziesiąt dni po złożeniu jaja, wylęga się młody pingwin. Pisklę nie zdolne do wytworzenia wystarczającej ilości własnego ciepła, trwa więc la stopach i pod „fartuszkiem" taty, gdzie ogrzewa się jego ciepłem, uwierzyć, ale samcowi wciąż jeszcze udaje się znaleźć we własnym irczająco dużo pożywienia, aby wykorzystać je jako pokarm dla długo potomka. Potem z nadzwyczajną punktualnością ponownie 2jawia się czasu rozstania znacznie przybrała na wadze. Gniazdo nie ma stałego litóre dałoby się zapamiętać. Samiec mógł przesunąć się daleko od którym go zostawiła. A jednak 1 nawołując go i rozpoznając właściwą odpowiedź I samica odnajduje partnera. Gdy para złączy się na nowo.

go ponownie ogrzać krążące wody morskie. Biel odbijała dziewięćdziesiąt procent | tak już słabych promieni słonecznych, więc padający zimą śnieg nie topniał#! gromadził się i roku na rok i pod ciśnieniem własnego ciężaru zamieniał w lód.

Dziś lód pokrywa całą Antarktydę z wyjątkiem kilku wystają? h szczytów * górskich i jednego czy dwóch pasemek lądu w pobliżu wybrzeża. Mtefscanp jest gruby na cztery i pół kilometra. Pokrywa obszar odpowiadający paw -zchni całej Europy Zachodniej i wznosi się tworząc kopułę, która osiąga wysok . ść czterech ; lysięcy metrów nad poziomem morza. Lód antarktyczny stanowi dziewięćdziesiąt ; procent wszystkich zapasów słodkiej wody na świecie. Gdyby stopniał, poziom mórz podniósłby się$> pięćdziesiąt pięć metrów.

Podczas gdy Antarktyda dryfowała na południe, kontynenty na półkuli północnej także zmieniały swoje położenie. W tej odległej epoce biegun północny pokrywała swobodnie krążąca woda, ale Eurazja, Ameryka Północna i Grenlandia przesunęfy się w jego kierunku, tworząc zaciskający się pierścień. Z pewnością to właśnie ów pierścień uniemożliwił swobodny przepływ prądów morskich i przeszkodził w po­nownym ogrzaniu się oziębionych wód. Morza zamarzły więc, a biegun północny leży nie na stałym lądzie, lecz na morzu lodu.

Jest bardzo prawdopodobne, że efekt oziębienia wywołany tą wędrówką konty~ j nentów, dodatkowo spotęgowały zmiany w natężeniu promieniowania słonecznego.

Z pewnością jakieś trzy miliony lat temu na ziemi zrobiło się dużo chłodniej, i Rozpoczęła się epoka lodowa, sprowadzająca z północy lodowce, które w swej wędrówce na południe, w Europie docierały aż do środkowej Anglii, co odbiło się na jej kapryśnym klimacie i jest odczuwalne do dziś.

Utworzenie się owego pierścienia kontynentów wokół Arktyki wywarło wielki wpływ na faunę w tym regionie i sprawiło, że różni się ona znacznie od fauny Antarktydy, gdyż obecność lądów umożliwiała przemieszczanie się zwierząt z cieplejszych części świata w stronę lodu. O ile więc żadne duże zwierzę lądowe (poza człowiekiem) nie żyje w pobliżu bieguna południowego, o tyle biegun północny stanowi tereny łowieckie jednego z największych drapieżników - niedźwiedzia polarnego.

|gr To ogromne białe zwierzę spokrewnione jest z niedźwiedziem brunatnym grizzli i baribalem, występującymi na południe od koła podbiegunowego w Eurazji i Ameryce Północnej. Jest najlepiej z nich wszystkich zabezpieczony przed zimnem. Podobnie jak wiele innych zwierząt żyjących w zimnym klimacie, jest znacznie większy od swoich krewniaków z cieplejszych krain. Futro niedźwiedzia polarnego ma stosunkowo długi włos, jest wyjątkowo obficie natłuszczone i - jeśli tylko nie zanurza się on zbyt głęboko - wystarczająco wodoszczelne. Pokrywa ono także większą część spodniej powierzchni łap, co nie tylko izoluje skórę od ziębiącego lodu, ale także zapewnia zwierzęciu dobrą przyczepność. Latem niedźwiedź polarny żywi się Jagodami i poluje na lemingi, zabijając je szybkimi ciosami potężnych przednich łap, jednak jego głównym pokarmem są foki.

Przywierając mocno swym białym ciałem do śniegu, skrada się ku nim niemal niepostrzeżenie. Gdy z pewnej odległości dojrzy jakąś fokę wygrzewającą się w słońcu na krze, potrafi zanurkować i ukazać się nagle przy samej krawędzi lodu, odcinając ofierze drogę ucieczki do morza. Czasami czeka obok otworu w lodzie, który służy fokom do oddychania. Gdy któraś z nich się pojawi, uderzeniem na odlew rozbija jej głowę o krawędź lodu.

ik Antarktyda, Arktyka wprost roi się od fok. Setki tysięcy fok jednego tylko :nku - foki grenlandzkiej, zbierają się w czasie rozrodu na krach lodo\ ale brakuje tu, tak rzucających się w oczy w krajobrazie Antarktydy, ping' Są jednak inne ptaki - alki, które pod wieloma względami przypominają

ping 'o rodziny tej należą alki, nurzyki i maskonury. W czasie gniazdowania twor mne kolonie, są też przeważnie biało-czarne, na lądzie przyjmują

wyp; ią postawę, nade wszystko zaś wspaniale pływają; poruszają się w

wod; demal identyczny sposób jak pingwiny: uderzając lekko skrzydłami i steruj topami.

Je<_ ■ k ich metamorfoza z ptaków latających na pływające nie jest tak całkowita jak u pingwinów. Wprawdzie nie utraciły całkowicie zdolności latania, ale ich skrzydła nie są zbyt skuteczne. Gdy zdecydują się wzbić w powietrze, czynią to z

wściekłym furkotem. Przez krótki okres w roku wszystkie stają się nielotami, ponieważ zamiast - jak większość ptaków - od czasu do czasu gubić po kilka piór ze skrzydeł, tracą od razu wszystkie. Następnie schodzą do morza i - właśnie wtedy bardziej niż kiedykolwiek podobne do pingwinów - w olbrzymich gromadach siedzą na wodzie pośród fal.

Jedna z przedstawicielek tej ptasiej rodziny, alka olbrzymia, całkowicie utraciła zdolność latania. Ta największa z alk - siedemdziesiąt pięć centymetrów wysokości

- poruszała się w pozycji pionowej. Ona także ze swym biało-czarnym upierzeniem bardzo przypominała pingwina. To właśnie jej imieniem została nazwana cała rodzina pingwinów. Pochodzenie nazwy jest jednak dyskusyjne. Niektórzy uważają, że wywodzi się od walijskich słów oznaczających „białą głowę” - ptak rzeczywiście miał dwie białe plamy na głowie, ale nigdy nie występował w Walii - bardziej prawdopodobne wydaje się jednak, że raczej od łacińskiego słowa oznaczającego „tłuszcz”, ponieważ alka olbrzymia miała pod skórą znakomicie izolującą warstwę tłuszczu. Z tego powodu często na nią polowano. Nic więc dziwnego, że podróżnicy docierający na półkulę południową, ujrzawszy bardzo podobne do alek nielotne ptaki, nazwali je także pingwinami. Nazwa przylgnęła do ptaków z południa, a nie z północy. Alka olbrzymia straciła zaś w końcu nie tylko nazwę, ale w ogóle przestała istnieć. Niezdolna do lotu, nie potrafiła uciekać przed człowiekiem. Ostatnią alkę zabito w 1844 roku na małej wyspie u brzegów Islandii.

Reszta gatunków z rodziny alkowatych przetrwała; może właśnie dlatego, że ptaki te nigdy nie utraciły do końca umiejętności latania. Gromadzą się na ścianach niedostępnych urwisk i na wierzchołkach odosobnionych skal, ale nie stoją w ogromnej ciżbie na plażach czy też na krach lodowych, jak to czynią pingwiny. Bez wątpienia, alki postępują tak z powodu obecności łowców z gromady ssaków, którzy nadeszli z południa.

Łowcy ci to nie tylko niedźwiedzie i lisy polarne, lecz także ludzie. Eskimosi już dawno temu dotarli w okolice bieguna z krain północnej Azji. Dziś są fizycznie lepiej przystosowani do życia w warunkach skrajnego zimna niż jakakolwiek inna grupa ludzi. Choć nie są wysocy, ich ciała mają proporcje, które najlepiej pozwalają zachować ciepło. Przysadziści, mają małą powierzchnię ciała w stosunku do jego objętości: Nozdrza Eskimosów są węższe niż u wielu innych ras, co pomaga im zmniejszyć straty ciepła i wilgoci przy oddychaniu. Na policzkach i powiekach, czyli w tych miejscach, które kompletnie ubrany Eskimos wystawia na mróz, znajdują się grube, ochronne warstwy tłuszczu.

Jed: • ik nawet Eskimosi nie mogliby przetrwać w Arktyce, gdyby nie ciepłe futra zwierz. la rękawice i wysokie buty używają oni skór foczych, bluzy zaś szyją ze skór i v i karibu. Potrafią te skóry zszywać tak umiejętnie, że ich buty i ubrania nie pr rzezają wody. Noszą dwie pary spodni i bluz: te pod spodem 1 futrem do wewrs. i wierzchnie - futrem na zewnątrz.

tradycja, Eskimosi odbywali długie wyprawy po lodzie, żyjąc wyłącznie z polow • la loki. Rozbijając obóz, jako budulca na schronienie używali zmarzniętego śnieg'. : Cięli go na bloki długimi nożami z kości, a następnie układali te bryły na kształt wznoszącej się spirali. W ten sposób powstawało igloo. Czasem nawet za­opatrywali je w okno, zastępując jeden śnieżny blok innym - z półprzezroczystego

lodu. Wewnątrz budowali ławę z litego śniegu, którą okrywali futrami. Światło zapewniały im lampy oliwne. Ciepło spalającego się oleju, a także to wydzielane przez ciała mieszkańców śnieżnej budowli, podnosiło temperaturę w jej wnętrzu do piętnastu stopni Celsjusza, co pozwalało zdjąć ciężkie skórzane ubrania i na wpół nago odpocząć na futrzanych kocach.

Eskimosi wiedli nieprawdopodobnie surowe życie. Człowiek Zachodu, który osiedlił się dziś w Arktyce, przyniósł ze sobą nowe materiały i paliwa, generatory prądu i sztuczne tkaniny, sanie napędzane benzyną i dalekosiężne strzelby z teleskopowymi celownikami. Sanie ciągnione przez psy, ręcznie rzucane harpuny, igloo i ręcznie szyte ubiory ze skóry są więc przeszłością. Współcześni Eskimosi nie wyruszają już na tak długie wyprawy myśliwskie przez kry lodowe Arktyki.

Spływające lodowce tworzą na morzu masywny szelf lodowy, który co pewien czas się rozłamuje, tworząc ogromne góry lodowe na kształt płyty. Niektóre, szerokie na sto kilometrów, dryfują dziesiątki lat, zanim dotrą w końcu do cieplejszych wód i powoli się roztopią. W Arktyce krawędź czapy lodowej leży w wielu miejscach na lądzie. Tam właśnie, na Grenlandii, Wyspie Ellsemere’a i Spitsbergenie, brzeg pokrywy lodowej formuje wrota i urwiska lodowcowe, z których wypływają strumienie wody z topniejącego lodu. Na południe od granic lodu przez setki kilometrów rozciąga się odludne pustkowie żwirów i kamieni: rumowisko skał naniesionych przez lodowiec w epokach zimna i porzuconych w tym miejscu, gdy masy lodu się cofnęły. To tundra.

Latem słabe słońce roztapia powierzchnię, ale już około metra pod ziemią grunt pozostaje zamarznięty od początku ostatniego zlodowacenia. Wraz ze zmianą pór roku gleba powyżej tej warstwy wiecznej zmarzliny na zmianę taje, to znów zamarza. Zachodzące w obrębie żwirowiska procesy kurczenia się i rozszerzania tworzą przedziwne kształty. Kiedy skrawek gruntu zostanie skuty mrozem, któiy zamieni zawartą w nim wilgoć w lód, żwir podnosi się i rozsuwając się na boki tworzy niewielką kopułę. Duże kawałki przesuwają się szybciej niż małe, więc w centrum pozostaje drobny żwir, zaś większe kamienie staczają się na zewnątrz. Gdy kilka takich spiętrzonych przez mróz utworów powstanie w najbliższym sąsiedztwie, ich brzegi mogą się zetknąć, tworząc na powierzchni gruntu formy o wielobocznych kształtach, zaznaczone obwódką z większych kamieni. Czasami mają po kilka centymetrów szerokości, a czasem osiągają sto metrów. Ponieważ drobniejszy żwir, który znajduje się w środku, jest łatwiejszy do opanowania przez rośliny, w centrum tych wieloboków pojawia się zieleń. I wówczas cały obszar tundry wydaje się po­dzielony na przedziwne małe działki. Na pochyłościach tworzą się nie wielokąty, lecz długie pasy biegnące wzdłuż stoku.

n miejscu regularne zamarzanie i odmarzanie może powodować gro; nie się wód powierzchniowych, które podnoszą się tworząc stumetrową pii waną pingo. Pingo ma kształt małego wulkanu, lecz zamiast lawy zawiera

zinit ebieskilód.

ra porośnięta jest przez mchy i porosty, ale udaje się w niej również prz ponad tysiącowi różnych gatunków roślin kwiatowych. Żaden z nich nie tk rozmiarów choćby małego krzewu. Uniemożliwiają to porywiste i mr. -iatry. Niemniej są w tundrze i drzewa. Wierzba arktyczna nie rośnie pion - , lecz poziomo przy ziemi. Duże okazy mogą mieć pięć metrów długości i zaledwie kilka centymetrów wysokości. Jak wszystkie rośliny zimnego klimatu.

rosną one wyjątkowo wolno. Egzemplarz mający pień o średnicy kilku centymetrów może liczyć czterysta-pięćset lat, co potwierdzają pierścienie przyrostów rocznych. Są tam również obszary porośnięte niskimi wrzosami i turzycami, w tym wełnianką. Wiele rosnących w tundrze roślin spotyka się także na dużych wysokościach w górach Ameryki Północnej i Eurazji. Być może stamtąd właśnie pochodzą, gdyż góry te istniały na długo przedtem, zanim nastała ostatnia epoka lodowcowa i utworzyła się tundra.

W czasie długich i mrocznych miesięcy zimy większość lądu pokrywa śnieg; widzi się wtedy bardzo mało zwierząt. Pod śniegiem, gdzie jest dużo cieplej, lemingi przebiegają truchtem swoje chodniki tuż przy gruncie i skubią tam rośliny. Są to niewielkie gryzonie, o połowę mniejsze od świnki morskiej, tłuste i pękate, o gęstej sierści, malutkich uszach i ogonku najmniejszym ze wszystkich ogonów. Z rzadka spotkać można polującego na nie lisa polarnego, który kopie w śniegu głębokie dziury i błyskawicznymi ruchami zesztywniałych łap próbuje wypchnąć zwierzęta z ich tuneli. Gronostaje - drobne, białe drapieżniki - są na tyle małe, że mogą polować na lemingi w ich własnych siedzibach. Nieliczne białe pardwy górskie mogą przelatywać nad osłoniętymi dolinami w poszukiwaniu jagód lub liści wierzby. Zające polarne rozkopują bruzdy w śniegu, próbując znaleźć jakieś nie oskubane jeszcze liście. Życie tutaj jest trudne i tylko silne zwierzęta są w stanie przetrwać.

Wiosna przychodzi nagle. Codziennie słońce wznosi się wyżej nad horyzontem. Niebo robi się coraz jaśniejsze, zaś powietrze powoli nieco się ociepla. Śnieg zaczyna topnieć. Wieczna zmarzlina powoduje, że woda z topniejącego śniegu nie znajduje odpływu, więc na powierzchni tworzą się rozlewiska i jeziora. Zwierzęta i rośliny szybko reagują na te nowe, łagodniejsze warunki. To wytchnienie od mrozu trwać będzie tylko około ośmiu tygodni. Nie ma więc czasu do stracenia.

Rośliny prędko okrywają się kwiatami. Olsza zielona tak się spieszy, że zamiast najpierw rozwinąć kwiatostany, a potem liście (jak to się dzieje u pokrewnych gatunków rosnących gdzie indziej) pokrywa się nimi jednocześnie. Lemingi, jako że chroniąca je warstwa śniegu już stopniała, pojawiają się teraz na otwartej prze­strzeni. Z Jaj, które przez całą zimę przeleżały w stanie spoczynku, wjeziorach i roz­lewiskach zaczynają się wylęgać owady. Wkrótce zjawiają się hordy meszek i komarów. Powietrze wypełnia się groźnym brzęczeniem, gdy miliony samic zaciekle szukają ciepłej krwi ssaków, którą muszą zdobyć, by same mogły złożyć jaja.

Owady i lemingi, zielone pędy roślin lądowych i wodnych stanowią wspaniałe pożywienie dla zwierząt, toteż zaglądają tu głodni przybysze z południa, aby ucztować, korzystając z tego krótkotrwałego bogactwa i nagłej „obfitości stołu”. Zjawiają się szwadrony ptaków z różnych gatunków kaczkowatych - rożeńce,

ogorzałki, cyraneczki i gągały - żerując na roślinach w płytkich jeziorach. Białozory, krukowate i sowy śnieżne przylatują, by polować na lemingi. Płatkonogi, biegusy i kani; ki chcą tu zbierać owady i larwy. Za nimi zaś przychodzą lisy, licząc na jaja i pis) • które się z owych jaj wylęgną. 1 wreszcie z trudem nadciągają wielkie stada reni) . aby skubać liście i porosty.

wierzęta o białym okryciu, które spędziły w tundrze zimę, linieją i zmie­niają lor. Lisy i pardwy górskie, gronostaje i zające polarne, drapieżniki i ich zdobycze - wszystkie jednakowo potrzebują kamuflażu i wszystkie zmieniają ubarwienie na brunatne, które jest bezpieczne, bo w bezśnieżnej teraz tundrze nie rzuca się w oczy.

iedzające tundrę ptaki, dla których rozpoczął się okres wylęgu, dokarmiają

swoje młode, korzystając z bogactwa owadów. Wszystko to musi się odbyć bardzo szybko, ponieważ rodzice muszą mieć pewność, że ich dzieci będą wystarczająco duże i silne, by przed zimą odbyć podróż do cieplejszych krain. Na razie każdego dnia jest widno niemal przez całą dobę, więc ptaki zbierają pokarm i karmią młode przez dwadzieścia cztery godziny.

Potem, równie nagle jak się zaczęło, lato się kończy. Słońce zachodzi każdego dnia coraz niżej. Przelotne opady zmieniają się w kłujący deszcz ze śniegiem. Pierwsze odlatują płatkonogi, lecz wkrótce podążają za nimi wszystkie goszczące tu ptaki razem z młodymi. Stada reniferów, w długich kolumnach i ze zwieszonymi głowami, mozolnie posuwają się naprzód przez pokrywającą się bielą krainę. Podobnie jak wielu innych letnich gości tundry, znajdą schronienie w leżących na południu lasach sosnowych, świerkowych i jodłowych.

ROZDZIAŁ TRZECI

LASY PÓŁNOCY

Stada karibu, które we wrześniu, po letnim żerowaniu, ciągną na południe przez tundrę Alaski, są tłuste i mają dobrą kondycję. Młode dzielnie dotrzymują kroku rodzicom. Zwierzęta mają jednak przed sobą długą drogę, a pogoda staje się coraz gorsza. Ponura, bezleśna kraina pokrywa się już śniegiem. W ciągu dnia słońce świeci jeszcze na tyle mocno, że śnieg się roztapia, ale to raczej przeszkadza niż pomaga w wędrówce, gdyż nocą woda ponownie zamarza i ziemia zaczyna pokrywać się lodem. Miejscami jest on tak gruby, że karibu nie mogą go skruszyć, aby dostać się do liści i porostów. Jako że znalezienie schronienia staje się pilną koniecznością, karibu mogą przebyć w ciągu dnia nawet sześćdziesiąt kilometrów.

W końcu, po tygodniu wytrwałego marszu, stado dociera wreszcie do pierwszych drzew. Są karłowate i sękate, rosną pojedynczo lub grupkami w osłoniętych za­głębieniach terenu. Karibu, nie zatrzymując się, zmierzają dalej na południe. Drzew powoli przybywa i są coraz większe. Po pokonaniu trasy, dochodzącej nawet do tysią­ca kilometrów, stado wchodzi między wysokie drzewa, w głąb „prawdziwego" lasu.

Tutaj łatwiej zwierzętom przetrwać, bo chociaż nadal panuje straszliwy ziąb, gęste drzewa osłaniają je przed zgubnym, wychładzającym ciała wiatrem. Pod osłoną ciemnych gałęzi śnieg nie zmienia nieustannie postaci, jest wciąż sypki i miękki, co sprawia, że karibu - kilkakrotnie uderzając kopytem i raz czy dwa trącając pyskiem

- mogą go odgarnąć i znaleźć pożywienie.

Lasy, w które zagłębiają się stada, są największym zbiorowiskiem drzew na świecie. Tworzą pas miejscami osiągający szerokość dwóch tysięcy kilometrów, który biegnie dookoła całego globu - od wybrzeży Pacyfiku na Alasce, na wschód przez całą szerokość Ameryki Północnej, do wybrzeży Atlantyku. W przeciwnym kierunku, po drugiej stronie wąskiej luki, jaką stanowi Cieśnina Beringa, pas ten ciągnie się przez Syberię do Skandynawii. Od krańca do krańca ma około dziesięciu tysięcy ki­lometrów.

W porównaniu z leżącą bardziej na północ tundrą jest tu nieco więcej światła, co umożliwia drzewom wzrost. Bliżej bieguna lato jest tak krótkie, że drzewo nie ma dość czasu, by wytworzyć wysoki pień i liście odporne na srogie mrozy, które pojawią się jeszcze przed nadejściem zimy. Natomiast w strefie lasów zazwyczaj przez co najmniej trzydzieści dni w roku światło jest odpowiednie, a temperatura podnosi się do plus dziesięciu stopni, co wystarcza do rozwoju drzew.

Pod innymi względami nadal jednak panują tu surowe warunki. Temperatura może spaść do czterdziestu stopni poniżej zera, a więc jest zimniej niż w czasie największych mrozów w tundrze. Ostre zamiecie śnieżne przykrywają ziemię kilkumetrowymi zaspami, które mogą utrzymywać się przez ponad pól roku.

Straszliwe zimno grozi nie tylko zamarznięciem soków w tkankach drzew, ale pozbawia je także jednego z podstawowych składników - wody. Mimo że w lesie jest jej pełno, to pod postacią śniegu i lodu jest niedostępna dla roślin i pozostaje poza ich zasięgiem. Drzewa z lasów północy muszą więc znosić brak wody podobny do tego, na jaki skazane są rośliny żyjące na spalonej słońcem pustyni.

Przykładem liścia odpornego na brak wody jest igła sosny. Ponieważ jest długa i cienka, śnieg z trudnością na niej osiada i nie obciąża jej. Igła sosny zawiera bardzo mało soku, który - jako płyn - mógłby zamarznąć. Ma ciemnozielony kolor, co po­zwala jej maksymalnie wykorzystywać małe nasłonecznienie. Wszystkie rośliny zielone nieuchronnie tracą część wody w procesie wzrostu. Pochłaniając dwutlenek węgla z powietrza, jednocześnie uwalniają tlen jako jeden z produktów ubocznych tego procesu. Odbywa się to poprzez mikroskopijne pory, zwane szparkami. W czasie wymiany gazowej nieunikniona jest utrata pewnej ilości pary wodnej. Igła sosny traci jej jednak o wiele mniej niż większość innych liści. Ma ona bowiem stosunkowo mało szparek, rozmieszczonych na spodzie niewielkich wgłębień, które układają się w regularne linie na dnie rowka, biegnącego przez całą długość igły. Rowek ten utrzymuje warstwę nieruchomego powietrza dokładnie nad szparkami, co powoduje, że dyfuzja paiy wodnej z owych szparek jest bardzo mała. Ponadto gruba warstwa wosku na powierzchni liścia ogranicza do minimum utratę wody przez ściany ko­mórkowe. Kiedy zaś mróz staje się tak ostry, że ziemia głęboko zamarza i dopływ wody do korzeni zostaje odcięty (a w takiej sytuacji parowanie wody z powierzchni liści byłoby zabójcze!) - szparki mogą się zamykać.

W pewnych warunkach nawet takie sposoby oszczędzania wody są niewy­starczające. Modrzew rośnie na terenach, gdzie nie tylko jest niezmiernie zimno, ale i bardzo sucho. Drzewo to nie może narazić się na najmniejszą choćby utratę wilgoci w zimie. Każdej jesieni zrzuca więc igły i wchodzi w stan całkowitego spoczynku. U innych gatunków drzew iglastych liście dobrze i oszczędnie funkcjonują przez cały rok. Ich „właściciele” zachowują je nawet przez siedem lat, wymieniając po kilka naraz w okresie wzrostu. Ten sposób utrzymywania liści ma spore zalety. Znajdując się na drzewie już na samym początku wiosny, liście gotowe są rozpocząć foto­syntezę, gdy tylko będzie wystarczająco dużo światła. Poza tym drzewo nie musi co roku zużywać cennej energii, aby wytworzyć wszystkie liście od nowa.

Te wiecznie zielone drzewa iglaste, należące do pierwotnej grupy roślin wytwa­rzających nasiona w szyszkach, pojawiły się na ziemi około trzystu milionów lat temu, na długo przed innymi roślinami kwiatowymi. Do tej grupy należą sosny, świerki, cedry, jodły i cyprysy. Wymuszone przez surowy klimat właściwości ich igieł w znacznym stopniu wpływają na charakter całego ekosystemu leśnego. Igły pokryte woskiem i żywicą niełatwo ulegają rozkładowi. Z powodu zimna aktywność bakterii jest zresztą bardzo niska. Gdy igły w końcu opadną, przez wiele lat zalegają na dnie lasu grubą warstwą. Zawarte w nich składniki odżywcze nie są uwalniane w procesie rozkładu, dlatego gleba jest tam uboga i kwaśna. Jedynie z pomocą grzybów drzewa mogą odzyskać substancje utracone wraz z igłami. Korzenie drzew iglastych leżą płytko i tuż pod powierzchnią ziemi tworzą rozległą sieć. Otacza je plątanina nitkowatych strzępek grzybni, rozkładających igły na substancje chemiczne, które mogą być ponownie wykorzystane przez drzewa. Uważa się, iż w zamian za tę usługę grzyby pobierają z korzeni cukry i inne potrzebne im węglowodany, których - z powodu braku chlorofilu - nie mogą wytworzyć samodzielnie.

Symbioza grzybów z drzewami iglastymi nie jest tak ścisła jak u glonów i grzy- bów. w efekcie której powstały porosty. Znaleziono aż sto dziewiętnaście gatunków grzybów mogących współdziałać z jednym tylko gatunkiem sosny. Na korzeniach jednego drzewa może rosnąć jednocześnie sześć lub siedem rodzajów grzybów. Związek grzybów z drzewami iglastymi nie jest dla obu stron tak bezwzględnie konieczny jak w wypadku porostów. Jednakże bez pomocy grzybów drzewa iglaste rosną o wiele, wiele wolniej.

Właściwości igieł mają znaczący wpływ na to, jakie zwierzęta żyją w lasach iglastych. Może się wydawać, że ogromna masa liści wytwarzanych co roku w lesie dostarcza pożywienia wielkiej armii roślinożerców. Jednakże pokryte woskiem i żywicą igły są dla większości zwierząt (z wyjątkiem niektórych gatunków owadów) właściwie niejadalne. Ani karibu, ani małe gryzonie nawet ich nie tkną. Jeden czy dwa gatunki ptaków 1 takich jak głuszce i łuskowce - mogą je zjadać, ale nawet one wolą wiosenne pędy, które są delikatniejsze i bardziej soczyste.

Największym smakołykiem wytwarzanym przez drzewa iglaste nie są jednak ich liście, lecz nasiona. Wiele ptaków potrafi wyłuskiwać je z szyszek. Krzyżodziobowi z podrodziny łuszczaków pomaga w tym niezwykły dziób, charakteryzujący się tym, że górna i dolna część dzioba krzyżują się na końcach. Umożliwia to ptakowi roz­wieranie szyszki i wydobywanie z jej twardej osłony bogatych w białko nasion. Krzyżodziób jest niezwykle pracowity i w ciągu dnia może ich wyłuskać aż tysiąc. Orzechówka z rodziny krukowatych jest ptakiem dużo większym, osiągającym ponad trzydzieści centymetrów długości, a dziób ma tak potężny i silny, że jednym celnym uderzeniem może rozgniatać szyszki. Wypadające z niej nasiona ptak nie tylko zjada na miejscu, lecz często gromadzi je na zapas w szczelinach drzew.

Niektóre małe ssaki - wiewiórki, norniki i lemingi - także żywią się nasionami, wyszukując je pod śniegiem. Żyjące w tych lasach większe zwierzęta roślinożerne, takie jak karibu, sarny i łosie, w zimie wykorzystują zapasy tłuszczu, które zgromadziły latem. Nieco pożywienia zyskują także zdzierając z drzew korę lub jedząc rosnące na pniach mchy i porosty. Zjadają też stosunkowo rzadko po­jawiające się tu krzewy, którym udało się wyrosnąć nad brzegami rzek i na skraju jezior, gdzie las nie jest tak gęsty.

Drapieżniki, które polują na owych roślinożerców, muszą przemierzać rozległe leśne przestrzenie, aby zdobyć dostateczną ilość pożywienia. Ryś, duży kot o gęstej sierści, potrafi przeszukać w tym celu teren o powierzchni ponad dwustu kilometrów kwadratowych. W tej zimnej krainie, gdzie tak ważna jest oszczędność energii, należy podczas polowania dokładnie oszacować bilans ewentualnych zysków i strat. Ryś zrezygnuje ze zdobyczy, jeśli w pogoni za zającem polarnym nie zdoła złapać go po dwustumetrowym zygzakowatym sprincie. Ilość zużytej energii byłaby bowiem prawdopodobnie większa od tej, jaką zyskałby po zjedzeniu zająca. Natomiast o wiele cenniejszą zdobyczą jest dla niego dużo większa od zająca sama. Nawet długi pościg za sarną może być opłacalny, toteż ryś ściga ją niezwykle wytrwale. Rosomak, drapieżca wielkości dużego borsuka, także poluje na zwierzynę płową. Pogoń przychodzi rosomakowi dość łatwo, gdyż cienka skorupa śniegu umożliwia mu szybki bieg po powierzchni, podczas gdy sarny czy jelenie wpadłszy w zaspę, przedzierają się przez nią, grzęzną i w końcu zostają schwytane.

Nie ma w tym nic dziwnego, że wiele zwierząt żyjących na powierzchni śniegu, gdzie jest o wiele zimniej niż pod śniegiem, to olbrzymy w obrębie swoich rodzajów.

Głuszec jest największym przedstawicielem rodziny głuszcowa tych, łoś jest największy spośród jeleniowatych, rosomak zaś to olbrzym wśród tasicowatychj Podobnie jak duiym zwierzętom górskim, wielkość pomaga im w utrzymaniu ciepła. Jednak fauna tych cichych, skulych mrozem lasów jest uboga zarówno p0d wzglę­dem liczebności, jak i różnorodności gatunkowej, tak że wielkie połacie tej śnieżnej przestrzeni bywają pozbawione jakichkolwiek śladów obecności żywe j stoty.

W całej strefie lasów iglastych występuje wiele tych samych gatunków zwierząt i drzew. Komuś, kto wylądowałby gdzieś tutaj na spadochronie w środku zimy, trudno byłoby się zorientować, jaki to kontynent. Na to pytanie mógłby odpowiedzieć jedynie znakomity przyrodnik. Bacznie przyglądające się człowiekowi potężne płowe zwierzę z wielkim porożem, z charakterystyczną nisko zwisającą górną wargą - to gatunek

inaczej nazwany w Ameryce, a inaczej w Europie, mimo że chodzi o tego samego j łosia. Chroniąca się na zimę w lasach mniejsza płowa zwierzyna może być ame- j iykańskim „karibu" lub też europejskim „reniferem”, chociaż i w tym wypadku są to I właściwie identyczne zwierzęta. Rosomaki polują w Skandynawii i na Syberii, jak również w Ameryce Północnej. Napadające na ptasie gniazda małe zwierzę z rodziny 3 łasicowatych, o długiej, lśniącej sierści, to albo europejska kuna leśna, albo kuna j amerykańska, która jest bardziej krępa i cięższa, lecz różnice te są doprawdy niewielkie. Wyjątkowo okazały ptak - sowa mszama, mająca nogi ciepło okryte piórami, przelatuje wśród drzew w lasach obu kontynentów.

Trochę bardziej pomocne w rozwiązaniu takiej geograficznej zagadki mogą być inne ptaki. Chociaż bowiem krzyżodziób zamieszkuje całe pasmo lasów od wschodu do zachodu, to występuje tu kilka różnych gatunków orzechówek. Orzechówka, amerykańska ma szare ciało i czarne skrzydła z białymi plamkami, natomiast ciało europejskiego gatunku jest cętkowane. Pomocne może się też okazać wypatrzenie wśród gałęzi ptaka skubiącego igły sosen i przypominającego wyglądem cietrzewia. Jeśli ptak jest wielkości indyka, z pewnością jest głuszcem, a to oznacza, że znajdujemy się gdzieś w Eurazji - od Skandynawii po Syberię. Jeśli natomiast jest mały jak kurczak, a nad oczami ma czerwony pasek - będzie to zapewne borowiec świerkowy, a zatem wylądowaliśmy w Ameryce Północnej.

Z nadejściem wiosny lasy północy zmieniają się nie do poznania. Gdy dni stają się dłuższe, drzewa - korzystając z dodatkowego światła - szybko zaczynają rosnąć. Zimą ich pączki były mocno opatulone i uszczelnione. Warstwa żywicy zabezpieczała je przed utratą wilgoci, a komórki zewnętrznej warstwy wytworzyły przeciwdziałającą zamarzaniu substancję, która nie zestala się nawet w temperaturze dwudziestu stopni poniżej zera. Dodatkowo pączki były też okryte zewnętrzną warstwą izolacyjną. 1 oto teraz gwałtownie budzą się do żyda, rozrywając i rozsuwając swoje zimowe okrycie. Zaczynają się rozwijać owady, których jaja leżały zeszłego lata wśród igieł lub pod korą drzew. Teraz wychodzą z nich żarłoczne armie gąsienic, aby rozpocząć żerowanie na młodych igłach sosen.

Larwy owadów z kolei są zjadane przez inne zwierzęta. Aby jednak uniknąć takiego losu, znalazły różne sposoby ratunku. Gąsienice strzygoni choinówki, których wrogami są między innymi ptaki, mają barwę ciemnozieloną, czym tak dalece upodabniają się do koloru igieł sosnowych, że niezwykle trudno Je wypatrzyć. Natychmiast po wylęgu rozpraszają się po gałęziach. Znalezienie jednej nie pociąga więc za sobą odkrycia wielu innych na tej samej gałęzi. Zgoła odmienną strategię wybrały gromadzące się w wielkiej liczbie larwy rośliniarki - borecznika sosnowca.

t owych gąsienic tworzy skupisko zgromadzone na jednej gałęzi. Ich głównymi prześladowcami są owady, w tym mrówki, które I gdy tylko nadarza się okazja - ą gąsienice i znoszą je po pniu do swoich mrowisk. Żeby je znaleźć, wysyłają eów. Gdy jeden z nich natknie się na skupisko gąsienic, pędzi z powrotem iska, znacząc drogę substancją zapachową. Idąc tym tropem, plutony ro- iogą potem odnaleźć swe ofiary.

f borecznika nie mają dużych żuwaczek ani trujących żądeł, którymi f atakować mrówki. Mają za to sposób powstrzymujący mrówki przed róż­em wieści o ich obecności. Zbierają żywicę wydzielaną przez sosnowe igły, wają ją.i przechowują w specjalnym woreczku jelita. Gdy zwiadowca odkryje :e pobytu gąsienicy, ta rozmazuje wydzielinę na jego głowie i czułkach. Mrówka-zwiadowca do tego stopnia „traci głowę”, że z trudem odnajduje drogę powrotną do bazy. Co więcej: pewien składnik dodany przez gąsienice do żywicy

przypomina substancję wydzielaną przez mrówki jako ostrzeżenie sygnalizujące niebezpieczeństwo. Jeśli więc zdarzy się, że jakieś robotnice trafią na szlak powracającego zwiadowcy, zapach nie tylko nie zachęci ich do pójścia tym śladem, ale będzie ostrzeżeniem, by raczej trzymać się z daleka. Gdy nieszczęsny zwiadowca zdoła w końcu odnaleźć drogę powrotną do gniazda, wydzielana przez niego substancja sygnalizująca o niebezpieczeństwie może okazać się tak silna, że inne robotnice zabiją go, sądząc, iż jest ich wrogiem. Wielkie hordy borecznika będą tymczasem żerować dalej, nie odkryte i bezpieczne.

Na drzewach iglastych rozwijają się teraz kwiaty. Niektóre z nich to kwiaty żeńskie - małe, tworzące na czubkach pędów nie rzucające się w oczy pęczki. Często są one koloru czerwonego. Kwiaty męskie powstają oddzielnie i wytwarzają tak ogromną ilość pyłku, że las przesycony jest unoszącymi się w powietrzu żółtymi mgiełkami. Dzięki temu dochodzi do zapylenia. Lato trwa jednak tak krótko, że licznym gatunkom drzew nie starcza czasu, aby wydać nasiona. Będą musiały poczekać do następnego roku. Zeszłoroczne kwiaty, znajdujące się nieco niżej na pędzie, zaczynają przekształcać się w zieloną szyszkę. Jeszcze niżej zwisają brązowe szyszki trzyletnie, które otworzyły już zdrewniałe łuski i wysypały nasiona.

W dole, po dywanie z igieł biegają lemingi i nomiki, które spędziły zimę ukryte pod śniegiem, a teraz objadają się leżącymi pod drzewami nasionami i... przystępują do rozmnażania się. Samica leminga potrafi urodzić aż dwanaście młodych w jednym miocie. Może to zrobić trzykrotnie w ciągu roku, zaś młode z pierwszego lub nawet drugiego miotu rozmnażają się jeszcze przed nadejściem zimy. Samica może zostać zapłodniona już w dziewiętnaście dni po narodzeniu, a po kolejnych dwudziestu dniach wydaje na świat następne pokolenie. Wkrótce więc ściółka leśna aż roi się od lemingów.

Zarówno szybkość dojrzewania młodych, jak liczebność ich potomstwa zależy od ilości dostępnego pożywienia. Różne rodzaje pokarmu nie zawsze występują w jed­nakowej obfitości. Na przykład drzewa co trzy lub cztery lata wydają znacznie więcej nasion niż zwykle. Przyczyną tego mogą być albo wahania temperatury latem w ko­lejnych okresach wegetacji, albo też gromadzenie przez drzewa zapasów pokar­mowych w ciągu kilku sezonów, aby na koniec wydać rekordowy plon. To zjawisko może być również symptomem adaptacji drzew umożliwiającej nasionom wykieł- kowanie. W normalnych latach lemingi i inne zwierzęta żywiące się nasionami zjada­ją ich tak dużo, że tylko nielicznym roślinom udaje się wykiełkować. W roku wyjąt-

kowej obfitości pojawia się ogromna ilość nasion. Wiele z nich zdoła wzejść, nim li­czebność lemingów zwiększy się na tyle, by te żarłoczne zwierzęta zjadły je przed wy- kiełkowaniem. W następnych latach lemingi nie będą więc już miały takiej obfitości pokarmu, wydadzą zatem na świat mniejsze mioty i ich liczebność znów spadnie.

Młode igły, gromady gąsienic, hordy lemingów i norników - wszy vo to może stanowić pokarm. Gdy wiosna przechodzi w lato, z południa na ają stada ptaków, by zebrać swoje żniwo. Przylatują sowy i razem z innymi gatu’ ami polują na lemingi, rzucając się na nie z góiy. Gromady drozdów rdzawoboczr y eh, kwiczoły i inne gatunki z rodziny drozdowatych objadają się gąsienicami. Ptaki 2 odrodziny gajówek i rodziny sikorowatych czynią spustoszenie wśród dorosłych owadów.

Wędrowiec, który latem przemierza te lasy, o wiele łatwiej rozpozna kontynent, na jakim się znajduje, ponieważ każda z tych wiecznie zielonych krain leśnych - europejska, agatycka czy amerykańska - gości inne, różniące się od siebie ptaki, które przyleciały tu z cieplejszego południa. W Skandynawii są to zięby jer i drozdy rdzawoboczne, w Ameryce Północnej - stada malutkich, żółto nakrapianych kilkunastu różnych gatunków z rodziny lasówek.

Goście ci spędzą na północy lato, wykorzystując krótkotrwałą obfitość pożywienia do gniazdowania i wychowania piskląt. Sukces ich starań zależy od hojności sezonu. Corocznie ilość dostępnego pokarmu zmienia się bardzo poważnie, gdyż nie tylko sosny są tak zmienne pod względem produktywności. Ilość lemingów i norników zmienia się z roku na rok; przez pięć do sześciu lat jest ich stopniowo coraz więcej., a potem liczba tych zwierząt drastycznie maleje. Wpływa to na populację sów, które się nimi żywią. W latach, gdy norników jest stosunkowo niewiele, sowy mszarne, dla których są one niemal jedynym pożywieniem, składają tylko jedno lub dwa jaja. Gdy liczebność norników wzrasta, lepiej odżywione sowy mają większe zapasy pokarmu, które mogą przeznaczyć na produkcję jaj. Znoszą ich coraz więcej i więcej, aż w koń­cu nadchodzi taki rok, że składają siedem, osiem lub nawet dziewięć jaj w jednym lęgu. Potem jednak ilość norników gwałtownie się zmniejsza. Wielka populacja sów staje w obliczu głodu i ptaki - w desperackim poszukiwaniu pożywienia - zaczynają masowo odlatywać na południe.

Podobnie dzieje się z krzyżodziobami, które w roku obfitości sosnowych szyszek szybko się rozmnażają, zaś w następnym sezonie, gdy urodzaj szyszek jest mały, zmuszone są lecieć na południe, gdzie wiele z nich z pewnością zginie z powodu braku owego jedynego ich pokarmu.

Goszczące w lasach lasówki, sikory i drozdy, przylatujące na północ tylko latem, są jedynie częścią całej populacji swojego gatunku na kontynentach. Inne osobniki zostały na południu, by wychować młode w lasach o łagodniejszym klimacie.

W południowych krainach leśnych nie dominują już drzewa iglaste. W miarę jak klimat staje się łagodniejszy, pojawiają się najpierw brzozy, a potem coraz większa różnorodność drzew - dęby, buki, kasztanowce, jesiony i wiązy. Ich liście to już nie ciemnozielone igły, lecz szerokie, cienkie jak opłatek struktury, pnące się piętro po piętrze ku górze, aby uzyskać dostęp do światła. Dolna powierzchnia liści jest usiana szparkami, których liczba może dochodzić do dwudziestu tysięcy na centymetr kwadratowy. Drzewa pochłaniają przez nie wielkie ilości dwutlenku węgla i przekształcają go w substancje odżywcze niezbędne do wzrostu pnia i rozrastania się gałęzi. Ilość wilgoci, która w czasie tego procesu wyparowuje przez otwarte szparki, jest doprawdy olbrzymia. W pełni wyrośnięty dąb w ciągu jednego letniego dnia traci

przez powierzchnię liści tyle wody, że ten ubytek można mierzyć na tony. Dla drzew liściastych nie stanowi to jednak problemu, gdyż latem w klimacie umiarkowanym przy • j mniej od czasu do czasu pada deszcz. Nie ma więc zbyt dużego niedoboru wody w glebie.

ste, szerokie i jasnozielone liście są znacznie smaczniejsze niż igły sosny, i nimi wiele różnych zwierząt. Na liściach pełno jest różnorakich gąsienic, to każdy gatunek ma swoje ulubione drzewo. Wiele gąsienic żeruje nocą, gdy ptaki nie mogą ich dostrzec. Innym, aktywnym w ciągu dnia, ochronę za- ą szczeciniaste trujące włoski, które nie smakują ptakom. Aby nie stać się wypadkową ofiarą, gąsienice obwieszczają to jaskrawym ubarwieniem ciała. Jeszcze inne zdają się na kamuflaż: stają się niewidoczne, przyjmując kolor liścia, na którym żerują, albo gałązki, do której przylegają. Dopasowują się tak idealnie, że najlepszym sposobem ich odnalezienia nie jest szukanie samych owadów, lecz

pozostawionych przez nie uszkodzonych liści. Wydaje się, że polujące ptaki prze­jrzały tę taktykę, wiele gąsienic zadaje więc sobie niemało trudu, aby usunąć ślady żerowania, więc dokładnie odcinają zniszczone łodygi lub częściowo nadgryzione liście i pozwalają im opaść na ziemię. Inne rezygnują z odpoczynku w pobliżu miejsc żerowania i wspinają się na odległe gałązki.

Drzewa nie są całkowicie bezbronne wobec tego najazdu. Potrafią wytwaizać w liściach pewne substancje chemiczne, na przykład taniny, które sprawiają, że liście te są tak niesmaczne, iż wiele gąsienic powstrzymuje się od konsumpcji. Podobnie jak w przypadku wielu systemów obronnych, także produkcja substancji obronnych wymaga znacznych „nakładów”, które w innej sytuacji drzewo mogłoby przeznaczyć na cele bardziej konstruktywne, jak choćby na wytwarzanie gałązek i liści. Tego rodzaju substancje chemiczne nie są więc produkowane ani wtedy, gdy drzewo nie jest zagrożone przez owady, ani gdy atakują one jedynie na małą skalę. Jeśli jednak dochodzi do prawdziwej inwazji, drzewo takie jak dąb może szybko wytworzyć taniny w zaatakowanych liściach. Substancje te nie zabijają gąsienic lecz zmuszają je do przejścia na inne gałęzie, gdzie szukają one smaczniejszych liści. W czasie tej wędrówki gąsienice stają się widoczne dla szukających pożywienia ptaków i skutek jest taki, że zostają zdziesiątkowane. Jeśli plaga gąsienic jest naprawdę dotkliwa, zaatakowane drzewo potrafi nawet ostrzec swoich „sąsiadów” o zbliżających się kłopotach, wydzielając specjalne substancje „przekaźnikowe”, które dla człowieka są bezwonne, lecz odbierane przez inne drzewa. W odpowiedzi „sąsiad” zaczyna produkować taniny zanim jego liście znajdą się w zasięgu gąsienic.

Ptaki należące do podrodziny dzięciołów są szczególnie dobrze przystosowane do życia w lasach. Stopy dzięciołów zostały tak ukształtowane, by ułatwiać im wczepianie się w pionowe pnie drzew: palce pierwszy i czwarty skierowane są do tyłu, zaś drugi i trzeci - do przodu. Pióra w ogonach mają grube dutki, są krótkie i sztywne, tak że ogon jako całość pełni funkcje podpórki. Dzioby dzięciołów są zakończone ostro jak oskardy. Wczepione pionowo w pień, ptaki te wsłuchują się uważnie w szmery, których źródłem są owady poruszające się w swoich tunelach pod korą. Gdy tylko coś usłyszą, uderzają zawzięcie dziobem, otwierając sobie dostęp do owadzich chodników i błyskawicznie wsuwają tam język, aby pochwycić swoją zdobycz. Język dzięcioła w przedniej części zaopatrzony jest w zadziorki ułatwiające wydobywanie owadów. Jest też niezwykle, wręcz niewiarygodnie długi. U niektóiych gatunków ma on taką samą długość jak cały ptak mierzony od dzioba do ogona i

mieści się w specjalnym kanale wewnątrz czaszki, który okrąża oczor. kończy się dopiero u podstawy górnej części dzioba.

Swoich mocnych dziobów ptaki używają również do wykuwania ¡: y pniach drzew. Najpierw drążą poziomy kształtny otwór, potem posługi; lziobem

niczym dłutem, żłobią ów otwór w dół na długość prawie trzydziest, metrów i

dopiero tam wykuwają komorę. Często wybierają w tym celu mai nie, po­stępując tak niewątpliwie dlatego, że butwiejące drewno jest barw kkie niż drewno żywego drzewa. Martwe drzewa są przy tym zwykle atakować. korniki, których larwy stanowią łatwo dostępne i obfite źródło pokarmu w średniej bliskości gniazda (może nie tuż .pod ręką", ale z pewnością tuż „pod d/t n").

Świadectwo obecności dzięcioła, czyli szybkie bębnienie dziobem w drzewa, Jest Jednym z najbardziej charakterystycznych odgłosów lasu. Ptaki bębnią zresztą nie tylko wtedy, kiedy żerują lub drążą gniazda. Uderzanie w rezonujące drewno, przypominające bębnienie pak ami po stole, jest tym samym co śpiew u innych pta­ków: obwieszczaniem o posiadaniu własnego terytorium i przywabianiem partnerki. Każdy gatunek dzięcioła ma swoją własną, określoną długość bębnienia, z charak­terystyczną dla niego przerwą między jedną a drugą serią uderzeń.

Różne gatunki dzięciołów mają odmienne upodobania kulinarne. Dzięcioł zielony zjada nic tylko larwy chrząszczy żłobiące korytarze w korze, ale sfruwa też często na ziemię w poszukiwaniu mrówek Mrówki są głównym pożywieniem krętogłowa. Nie jest on dobrym drzewołazem, a poza tym brak mu sztywnego ogona służącego innym dzięciołom do podpierania się Ma za to długi i lepki język, który błyskawicznie wtyka w mrowisko, wyciągając / niego naraz po sto pięćdziesiąt mrówek. Kalifornijski dzięcioł Melanerpis tormicivoms korzysta ze swych umiejętności „obróbki” drewna, drążąc w pniach zgrabne otworki o średnicy dokładnie odpowiadającej wielkości żołędzia, Wybrane drzewo może pokryć setkami takich dziurek. W każdej z nich ptak magazynuje po kilka żołędzi, tworząc w ten sposób ogromne zimowe zapasy. Jeszcze bardziej wyspecjalizowane dzięcioły - oskomiki 1 drążą otwory w innym celu. Wybierają one żywe drzewo z gatunków obficie wytwarzających soki i drążą w nim wiele małych czworobocznych otworow. Wyciekający z nich płyn - żywiczny lub słodki, w zależności od rodzaju drzewa - zwabia owady, które ptak chwyta, a potem miesza t sokiem, przyrządzając sobie w ten sposób mały cukierek, bogaty zarówno w cukry jak 1 białka.

W miarę Jak ciepłe dni przemijają, drzewa liściaste wytwarzają kwiaty. Las nie jest ani tak gęsty, ani lak wysoki, aby nie wpuścić do swego wnętrza choć trochę wiatru. Większość drzew liczy na to. że wiatr przeniesie ich pyłki na oczekujące kwiaty żeńskie. Kwiaty te. wolne od obowiązku przywabiania przenoszących pyłek owadów- kurierów. są więc przeważnie małe i nie rzucające się w oczy.

W strefie umiarkowanej, odmiennie niż na północy, lato trwa wystarczająco długo, aby kwiaty zdążyły wyprodukować nasiona jeszcze w tym samym sezonie. Pęcznieją zatem kasztany, pojawiają się też żołędzie. Jawory wydają wiązki skrzydlatych nasion, a leszczyny - orzechy w twardych łupinach.

1 oto lato ma się ku końcowi. Dni stają się coraz krótsze, ostrzegając przed nadchodzącym chłodem. Drzewa przygotowują się do zimy. Gdyby cienkie i wypełnione sokami liście pozostały na gałęziach, z pewnością zniszczyłby Je mróz. Równie dobrze mógłby to uczynić zimowy wiatr, łamiąc w porywie całą gałąź wraz z liśćmi. W czasie krótszych, przygaszonych dni zimowych liście nie mogłyby zresztą

dobrze spełniać swojej funkcji, a na dodatek tracifyby cenną wilgoć, wyparowując wodę przez szparki. A zatem liście opadają. Najpierw zawarty w nich chlorofil ulega chemicznemu rozkładowi i zostaje usunięty. Jego nieobecność powoduje, że widoczne stają się uboczne produkty fotosyntezy i liście zmieniają barwę na brązową, żółtą, a nawet czerwoną. U podstawy ogonka w naczyniach przewodzących soki do blaszki liściowej i z powrotem, tworzą się zatykające je blokady. W tym właśnie miejscu pojawia się obwódka ze skorkowacialych komórek. Wkrótce wy­starczy najlżejszy nawet powiew, aby suchy liść oderwał się od gałęzi. Tak właśnie zaczyna się jesień...

Liczne ssaki żyjące w lasach liściastych - ryjówkowate, nornikowate, myszy, wiewiórki, łasice i borsuki - muszą przetrwać zbliżającą się zimę na bardzo skromnym wikcie. Radzą sobie z tym jednak, korzystając z zapasów tłuszczu zgromadzonego latem. Ograniczają również do minimum swoją aktywność, unikając każdej niepotrzebnej straty energii i spędzając większą część czasu w dziurach, norach i jamach. Inne, naśladując taktykę drzew, wprowadzają się w stan odrętwie­nia, spowalniając wszystkie procesy życiowe. W zależności od gatunku ich sen zimo­wy jest głębszy lub płytszy. Baribale nie są wielkimi śpiochami. Wczesną wiosną wyszukują sobie jamy wśród skał bądź też wypełnione liśćmi zagłębienia pod nawisami skalnymi czy jaskinie. Często kryjówka, którą wybierają, wielokrotnie już służyła im do spania. Każde zwierzę samo mości sobie legowisko. Po miesięcznej drzemce samica rodzi w nim młode, wydając na świat dwoje lub troje dzieci. Może się wydawać, że matka ledwie zauważa pojawienie się niedźwiadków, ponieważ są one bardzo małe, nie większe od szczura. W czasie gdy niedźwiedzica drzemie, młode wtulają się w jej futro i instynktownie odnajdują drogę do sutek. Aż do wiosny matka nic nie je, nie oddaje też moczu ani stolca.

W zimie młode szybko dorastają. Wiercąc się po omacku w ciemnym legowisku, pomnikują i piszczą jak szczeniaki, a od czasu do czasu wszczynają taki hałas, że nawet z odległości wielu metrów można usłyszeć dziwną, pełną pomruków wrzawę w kompletnej - wydawałoby się - pustce mroźnej głuszy. Czas, jaki matka wraz z młodymi spędza w kryjówce, zależy od tego, jak długa i sroga jest zima. W lasach na południu Ameryki okres spoczynku może trwać niewiele ponad cztery miesiące, ale niedźwiedzie zamieszkujące północną część kontynentu przebywają w legowiskach sześć do siedmiu miesięcy. Większość życia upływa im zatem na drzemce.

W czasie tego snu zmniejsza się liczba uderzeń serca, a temperatura ciała niedźwiedzia spada o kilka stopni. W ten sposób zwierzę oszczędza cenną energię, a gdy coś je zaniepokoi, może się szybko zbudzić.

Mniejsze stworzenia, takie jak popielice, jeże i świszczę (amerykański odpo­wiednik świstaka), zapadają w sen tak głęboki, że czasem trudno stwierdzić, czy w ogóle jeszcze żyją. Zwierzę śpi zwinięte w kłębek, z głową wtuloną w brzuch, tylnymi łapami przy nosie, z zaciśniętymi palcami i mocno zamkniętymi oczami. Tem­peratura ciała spada do około jednego stopnia powyżej punktu zamarzania, a mięśnie sztywnieją, co sprawia, że zwierzę nie tylko wydaje się zimne jak kamień, ale też - pod sierścią - prawie tak samo twarde. W tym stanie procesy fizjologiczne przebiegają w zwolnionym tempie, minimalnie tylko uszczuplając rezerwy tłuszczu zwierzęcia. Na przykład latem serce świszczą uderza osiemdziesiąt razy na minutę, zimą zaś liczba uderzeń spada do czterech, a zamiast dwudziestu ośmiu oddechów na minutę świszcz wykonuje tylko jeden.

Taki stan uśpienia przypominający śmierć niekoniecznie musi trwać przez całą zimę. Ocieplenie może spowodować, że zwierzę się obudzi. Bardziej zaskakujący jest jednak fakt, że taki sam skutek wywołuje również nagłe oziębienie. Gdyby bowiem mróz przeniknął do zwierzęcej kryjówki i ochłodził jej lokatora o jeszcze jeden stopień, skończyłoby się to dla niego zamarznięciem. Jeśli więc nastan;; »stre mrozy, śpiochy budzą się i aby ratować życie, włącząją swoje wewnętrzne jpaterie", choć płacą za to wysoką cenę, znacznie uszczuplając zapasy tłuszczu. Popielice i świszczę na taką właśnie ewentualność magazynują w swoich „sypialniach” albo w ich pobliżu zapasy orzechów i innego pożywienia. W razie potrzeby mają więc zapewnioną szybką przekąskę. Gdy tylko mróz trochę zelżeje, wracają do kryjówek i ponownie zasypiają.

Drzewa są teraz nagie. Ich liście zaścielające dno lasu szybko się rozkładają. Chociaż jest zimno, grunt zamarza jedynie na krótko. Bakterie i grzyby mogą więc zabrać się do roboty. Inne stworzenia - chrząszcze, krocionogi i skoczogoki, a szczególnie dżdżownice - rozdrabniają ściółkę i mieszają ją z ziemią, przerabiając na bogatą w próchnicę glebę. W dwa lata po opadnięciu prawie wszystkie liście zostają całkowicie rozłożone, ale igły sosny nawet w tak łagodnym klimacie wymagają przypuszczalnie dwukrotnie dłuższego czasu.

Jeszcze dalej na południu aktywność życiowa nie ulega zimą aż takiemu osłabieniu. Chłód nie jest tu nigdy zbyt dokuczliwy, toteż drzewa podejmują większe ryzyko, zwijając jedynie liście na okres mrozów. Pojawia się wiele zimozielonych gatunków drzew liściastych, takich jak magnolie, oliwki i chróściny. Gatunki należące do rodzin, które na północy zrzucają liście, tutaj utrzymują je przez cały rok. Przykładem mogą być dęby. Drzewa z tego regionu swój „czas próby” mają nie w zimie, lecz w lecie. Robi się bowiem wtedy tak gorąco, że grozi im utrata płynów. Dlatego też liście wielu z tych wiecznie zielonych drzew mają zazwyczaj suchą, woskowaną, nieprzepuszczalną dla wody powierzchnię i stosunkowo małą liczbę szparek, rozmieszczonych głównie pod spodem. W najgorętszej porze dnia wiele liści zwisa z gałęzi, aby nie „złapać” zbyt wiele ciepła słonecznego. Siedząc pod tymi drzewami można spostrzec, że dają zaskakująco mało cienia.

Tutaj znów pojawiają się drzewa iglaste. Specyficzne cechy, które umożliwiają im przetrwanie w warunkach niedoboru wody spowodowanego zamarzaniem, służą równie dobrze w czasie gorącego, południowego lata. Jednak kształt owych drzew jest tutaj inny. Na północy wiele z nich miało formę piramidalną z gałęziami opadającymi w dół i na boki, co pomagało ześlizgiwać się śniegom. Był to rodzaj za­bezpieczenia przed zbytnim obciążeniem gałęzi, które mogłoby je złamać. Na południu to niebezpieczeństwo nie jest tak wielkie, toteż drzewa wyciągają swoje iglaste gałęzie w górę na zewnątrz, aby zdobyć jak najwięcej światła. Przykładem typowego drzewa iglastego z południa jest parasolowata, szeroko rozgałęziona pinia

o spłaszczonej od góry koronie.

Sposoby, jakie stosują drzewa iglaste, by oszczędzić cenną wodę, są tak sku­teczne, że mogą one rosnąć na glebach, które nie odpowiadają drzewom liściastym, gdyż są nazbyt przepuszczalne, za bardzo piaszczyste i suche. W pewnych regionach na południu sosny zajmują jednak stanowiska na podłożu wystarczająco na­wodnionym i żyznym, by uznać je za odpowiednie dla drzew liściastych. Dzieje się tak za sprawą jeszcze jednej zalety drzew iglastych, a mianowicie ich zdolności do przetrwania pożarów.

Na południu Stanów Zjednoczonych, na Florydzie i w Georgii, długie gorące lata regi llarnie przynoszą gwałtowne burze z wyładowaniami. Ogromne, wysokie na kilka kilometrów chmury wylewają z siebie potoki deszczu i strzelają ognistymi błys- kawicami bijącymi w wysokie drzewa. Pioruny wypalają w pniach zygzakowate bruzdy, czasem nawet je rozłupują. Często wzniecają też pożary ściółki, a płomienie i szybko rozprzestrzeniają się po lesie. Porowata kora sosen nie spala się ;i nie, lecz jedynie przypala na powierzchni, co chroni przed żarem położone pod nią wrażliwe tkanki. Natomiast pączki na wierzchołkach pędów młodej rośliny, lkże znajdują się w zasięgu płomieni, otoczone są przez grube kępy długich igieł. Igły te spalają się w stosunkowo niskiej temperaturze, któ-ra nie uszkadza pączka. Zanim spłoną do szczętu, główna linia ognia przesuwa się już dalej. Tymczasem młoda siewka dębu nie dysponuje żadnym skutecznym sposobem takiej ochrony. Gdy płomienie trawiące ściółkę ogarną młody pień drzewa, komórki rozwijające się pod cienką korą zostają dosłownie ugotowane. Podobny los spotyka bezbronne pączki i w ciągu zaledwie kilku minut roślina przestaje istnieć. Pożar mogą więc przetrwać jedynie młode drzewa iglaste, natomiast siewki drzew liściastych giną.

Drzewa iglaste są zdolne nie tylko do przetrwania pożaru, ale w pewnym stopniu same tworzą sprzyjające mu warunki. Zrzucane przez nie żywiczne, odporne na gnicie igły tworzą doskonałą podpałkę. Bardziej prawdopodobne jest więc to, że od pioruna zajmie się raczej las iglasty niż liściasty. Co więcej, drzewa iglaste odnoszą z pożaru pewne korzyści. Płomienie nie tylko mszczą konkurujące z nimi rośliny, ale uwalniają też składniki odżywcze zawarte w igłach i wzbogacają nimi glebę. Dym zabija również grzyby, które mogłyby atakować drzewa. Niektóre gatunki sosen wytwarzają nawet szyszki pokryte smołowatą żywicą, które otwierają się. aby uwolnić nasiona jedynie wtedy, gdy poddane zostaną działaniu wysokiej temperatury. Ochrona takich lasów przed pożarem i gaszenie każdego ognia, jaki w nich wybuchnie, stanowi zakłócenie naturalnego porządku przyrody. Wydaje się całkiem możliwe, że w dłuższym okresie może to doprowadzić do zmian w charakterze lasu: od dominacji drzew iglastych do przewagi liściastych. Ale może to również spowodować wielkie zagrożenie.

Jeżeli pożary nie wybuchają regularnie, opadłe liście, gałęzie oraz martwe pnie powoli gromadzą się na ziemi. I kiedy wreszcie - po wielu latach likwidowania pożarów - któregoś nie uda się stłumić i wymknie się on spod kontroli, wszystkie te opadłe suche resztki zajmą się ogniem. Tego rodzaju pożar może w jednym miejscu trwać całymi godzinami. Jeśli jego zasięg poszerzy się, powstaje burza ogniowa. Płomienie strzelają, sięgając aż po wierzchołki drzew, których korony zmieniają się w eksplodujące ogniste kule. Żadne drzewo nie jest w stanie przetrwać takiej pożogi i las przestaje istnieć.

W normalnych okolicznościach częste i szybko przemieszczające się pożary nie sprawiają zwierzętom specjalnego kłopotu. Ptaki mogą odlecieć. Zwierzęta żyjące na ziemi, takie jak grzechotniki i żółwie norowe, na kilka minut trwania pożaru chronią się w norach, w których zazwyczaj chowają się w południe przed trudnym do zniesienia upałem. Widziano także, jak szczury i króliki obserwowały zbliżającą się linię pożaru, wybierały odcinek, gdzie płomienie były stosunkowo niskie, i z rozmysłem przebiegały przez wąski pas ognia na sczerniałą ziemię po dnigiej. już bezpiecznej stronie.

Dzięcioły zamieszkujące lasy południa są jednak wówczas w prawdziwym niebezpieczeństwie. Gdyby - jak ich kuzynowie z północy - drążyły swoje dziuple w pniach uschniętych drzew, łatwo mógłby je objąć pożar, zaś ich młode zostałyby uduszone lub nawet spalone. Typowy dzięcioł tcych lasów, Picoides borealis] unika takich zagrożeń, wykuwając dziuplę nie w martwych, lecz w żywych di zewach.

W ten sposób stwarza sobie zresztą nowe problemy. Pnie i gałęzie di zew iglastych chronione są przed uszkodzeniem za pomocą żywicy. W miejscach gdzie iatr złamał gałąź, owad wydrążył tunel albo też leśnik zadał cięcie toporem, szybko wydziela się intensywnie pachnąca płynna substancja, która twardnieje na powietrzu i zasklepia zranienia, zatrzymując wewnątrz cenne soki i chroniąc drzewo przed infekcją. Żywica transportowana jest przewodami biegnącymi w górę w zewnętrznych

warstwach pnia. Gdyby dzięcioł wykuł swą dziuplę w tej właśnie jego części, obfitość wpływającej do gniazda żywicy uczyniłaby z owej dziupli miejsce nie nadające się do zamieszkania z powodu lepkości i żywicznych oparów. Aby tego uniknąć, Picoides borealis przebija się przez zewnętrzną strefę pnia w głąb twardzieli. Pień musi być bardzo gruby, aby w warstwie twardzieli zmieściła się komora dzięcioła. Zazwyczaj więc ptak wykuwa swoją dziuplę stosunkowo nisko, tam gdzie pień jest najgrubszy. To z kolei naraża go na niebezpieczeństwo splądrowania dziupli przez zwierzęta, zwłaszcza przez węże położy regularnie wspinające się po pniach i wykradające z gniazd pisklęta. Dzięcioł umie się jednak bronić przed takimi łupieżcami. Zarówno powyżej jak i poniżej wejścia do gniazda wydziobuje linię dziurek przypominających otwory robione przez oskomiki. Systematycznie pilnuje owych otworów, tak że wydzielają dużo żywicy tworzącej lepką warstwę dookoła pnia. Gdy pnący się wąż natrafia na taką „opaskę”, substancje zawarte w żywicy prawdopodobnie podrażniają jego brzuch. Nie mogąc tego znieść unosi się, gwałtownie odrywając tułów od drzewa, potem skręca i wygina łukowato swoje ciało, a w końcu traci przyczepność i spada na ziemię.

Raz wykute dziuple mogą być używane przez tego samego ptaka rok po roku. Niektóre służą jako gniazda, inne zaś są wykorzystywane jako miejsce do spania. O wiele trudniej wykuć dziurę w żywym drzewie niż w mięknącym drewnie suchego pnia. Dziuple są więc cenną „nieruchomością” i wiele innych zwierząt (na przykład wiewiórki i sowy), którym brakuje stolarskich umiejętności dzięcioła, stara się przy najbliższej sposobności zaanektować te miejsca dla siebie. Dzięcioły muszą zatem utrzymywać stałą wartę. Również i na to znalazły sposób. Ptaki te żyją w grupach liczących od ośmiu do dziesięciu osobników. Wszyscy członkowie grupy są ze sobą blisko spokrewnieni, ale tylko jedna para zakłada gniazdo. Inne, zwykle młodsze ptaki, zmieniają się na warcie przy zajmowanej dziupli. Mogą nawet asystować przy karmieniu młodych i z pewnością pracują także na zmianę przy drążeniu nowego otworu na gniazdo.

Amerykańskie lasy sosnowe, w których żyją te dzięcioły, tworzą południową krawędź wielkiego pasa lasów. Kiedyś, nim człowiek tak bardzo przerzedził go wyrębami, ów pas przebiegał przez wszystkie kontynenty na półkuli północnej. Na całym tym obszarze zwierzęta i rośliny muszą sobie radzić z warunkami, które w ciągu roku ulegają znacznym zmianom i które czasem mogą być naprawdę bardzo surowe. Organizmy żyjące bardziej na północ będą musiały przyzwyczaić się do życia w jasności trwającej prawie całą dobę i do niemal zupełnej ciemności przez cały dzień. Te z południa I do całodniowych, zimnych i ulewnych deszczów, a potem w

ciągu roku - do tygodni wysuszającego słońca. Aby poradzić sobie z taką zmiennością natury, zwierzęta i rośliny wypracowały szczególne strategie postępowania i specyficzne struktury własnych organizmów. Żaden z gatunków nie możt jednak żyć „na najwyższych obrotach” przez cały rok.

dalej jednak niż tysiąc kilometrów na południe w stronę równika leży zwrot nik Raka. W pewnym okresie roku słońce „staje” dokładnie nad tą wy- imaginowaną linią. Tu właśnie rozciągają się krainy, gdzie świeci ono jasno przez cały dzień, gdzie nigdy nie dokucza mróz, zaś życiodajny deszcz spada prawie codziennie. Obszar ten pierwotnie był ojczyzną drzew liściastych i tam właśnie osiągnęły one największy rozwój i nadal dominują na lądzie. Życie wszystkich lków zdaje się tam właśnie rozkwitać pełniej niż w jakimkolwiek Innym miejscu na świecie. Tam, to znaczy w tropikalnej dżungli...

ROZDZIAŁ CZWARTY

DŻUNGLA

igdzie na świecie nie ma więcej światła, ciepła i wilgoci niż w zachodniej Afryce, południowo-wschodniej Azji, na wyspach zachodniego Pacyfiku i w Ameryce Południowej - od Panamy przez dorzecze Amazonki, do południowej Brazylii. Dlatego właśnie te tereny pokryte są najgęstszą i najbujniejszą roślinnością. W terminologii naukowej roślinność tę nazywa się wilgotnym lasem równikowym. Ów wiecznie zielony tropikalny las powszechnie znany jest jako las deszczowy lub dżungla.

W porównaniu z lasami na północy, warunki panujące w dżungli prawie się nie zmieniają. Ponieważ obszary te znajdują się blisko równika, ilość światła sło­necznego i długość dnia są mniej więcej takie same przez cały rok. Jedyna zmiana - w intensywności opadów - jest doprawdy marginalna: zamiast padać - leje. W dżungli nic się nie zmieniło od tak dawna, że w porównaniu z nią wszystkie inne środowiska przyrodnicze, z wyjątkiem oceanu, wydają się fazami przejściowymi. Jeziora zamulają się i zmieniają w bagna w ciągu dziesięcioleci, równiny przeis­taczają się w pustynie przez stulecia, nawet góry są ścierane przez lodowce na przestrzeni tysiącleci, zaś gorąca, wilgotna dżungla pokrywa lądy wokół równika już od dziesiątków milionów lat.

To niezmienne trwanie dżungli może być jedną z przyczyn występującej tu niewiarygodnej wprost różnorodności życia. Olbrzymie drzewa są o wiele bardziej zróżnicowane, niż sugerują to ich gładkie, podobne do siebie pnie i niemal identyczne liście w kształcie ostrza włóczni. Dopiero kiedy te olbrzymy zakwitają, widać, jak wiele reprezentują gatunków. Ich liczba jest doprawdy zdumiewająca. Na jednym hektarze dżungli można zwykle odnaleźć ponad sto różnych gatunków wysokich drzew. To bogactwo nie ogranicza się zresztą tylko do roślin. W ama­zońskiej dżungli żyje ponad tysiąc sześćset gatunków ptaków, a występujących tu gatunków owadów właściwie nie da się policzyć. W Panamie entomolodzy zebrali z jednego tylko gatunku drzewa przeszło dziewięćset pięćdziesiąt różnych gatunków samych chrząszczy. Naukowcy szacują, że na jednym hektarze południowo­amerykańskiej dżungli liczba bezkręgowców, takich jak pająki i krocionogi, może dochodzić do czterdziestu tysięcy. Wydaje się, że procesy ewolucji zachodzące w tym stabilnym środowisku nieprzerwanie przez miliony lat stwonyły wyspecjalizowane organizmy zdolne do zasiedlenia każdej, nawet najmniejszej niszy ekologicznej.

Większość owych stworzeń żyje jednak w tej części dżungli, jeszcze do niedawna niedostępnej i nie zbadanej z bliska, jaką tworzą korony drzew znajdujące się na wysokości czterdziestu-pięćdziesięciu metrów nad ziemią. Fakt, że tam w górze żyje znaczna liczba zwierząt, potwierdzany jest nadzwyczajną różnorodnością trzasków i furkotów, porykiwań, wrzasków, treli i kaszlnięć dochodzących z gałęzi w dzień i w

nocy. Można się jednak tylko domyślać, któiy dźwięk wydaje z siebie dane zwierzę. Ornitolog z lornetką będzie mial szczęście, jeśli wyciągając szyję zol zy coś więcej niż sylwetkę ptaka w locie, który mignie mu w prześwicie międz\ . ięziami. Aby zidentyfikować drzewa, botanicy zakłopotani podobieństwem ogro; eh. kolum­nowych pni i pozbawieni możliwości zbadania rosnących na górze k -w, uciekają się do zestrzeliwania gałęzi z broni palnej. Pewien badacz, zde. . any - bez względu na trudności - opracować możliwie najbardziej kompletu. falog drzew występujących w dżungli na Borneo, wytresował nawet małpę, aby ws; inała się po wybranych drzewach, zrywała ukwiecone gałązki i zrzucała je na ziemię.

Kilka lat temu wykorzystano w dżungli technikę wspinania się po linie, stoso­

waną przez alpinistów. Rozpoczęły się więc nareszcie systematyczne i bezpośrednie badania górnego piętra tropikalnych lasów.

Metoda jest prosta. Najpierw - bezpośrednim rzutem lub wykorzystując strzałę - przerzuca się przez jedną z wysokich gałęzi cienką linkę. Do niej przywiązuje się gnibą jak palec linę wspinaczkową, która jest wystarczająco mocna, by utrzymać ciężar człowieka. Pociągając następnie za cienką linkę, grubą przeciąga się przez gałąź. Gdy zostanie już bezpiecznie zamocowana, przyczepia się do niej dwa meta­lowe uchwyty dające przesuwać się w górę i zabezpieczone specjalną zapadką przed ześlizgiwaniem. Do nich przywiązuje się z kolei strzemiona z taśmy, w które wkłada się stopy. Umożliwia to powolne podciąganie się na linie w ten sposób, że gdy ciężar ciała opiera się na jednym strzemieniu, drugie można przesunąć do góry. Posługując się tą metodą, powolną i męczącą, dociera się do pierwszej, wysoko położonej gałęzi, tam zaś przymocowuje się następną linę, by wspiąć się jeszcze wyżej. W końcu ma się nad sobą pojedynczą długą linę umocowaną do jednej z najwyższych gałęzi drzewa. Teraz można wreszcie dosięgnąć sklepienia dżungli.

Dotarcie tutaj przypomina wydostanie się przez ciemną i duszną klatkę schodową wieżowca na jego dach. Wilgotny półmrok nagle znika, ustępując miejsca świeżemu powietrzu i słońcu. Wokół rozciąga się bezkresna „łąka” liści - pagórkowata i pełna dołków. Tu i ówdzie wyłaniają się pojedyncze odosobnione drzewa-giganty, wy­rastając o dziesięć i więcej metrów ponad resztę. Te samotne olbrzymy żyją w całkiem innym mikroklimacie niż pozostałe drzewa dżungli, gdyż tutaj wiatr swobodnie przewiewa ich korony. Wykorzystują to, posługując się wiatrem do rozsiewania zarówno pyłku, jak i nasion. Gigantyczny puchowiec lub bawełnica z Ameryki Południowej produkują olbrzymie ilości puszystych nasion, które unosząc się podobnie jak nasiona ostu. wypełniają las na kilkukilometrowej przestrzeni. Ich odpowiedniki z południowo-wschodniej Azji i Afryki wyposażyły swoje nasiona w skrzydełka, dzięki czemu przy opadaniu wirują tak powoli, iż zanim nasiona znikną w sklepieniu liści, wiatr zdąży je porwać i przenieść daleko od drzewa.

Wiatr może także pwodować straty. Może on „obrabować” drzewo z tego ży­ciodajnego dobra, jakim jest woda. sprawiając, że wyparuje ona z powierzchni liści. Chcąc ustrzec się przed tym zagrożeniem, drzewa-giganty wytworzyły liście wąskie,

o powierzchni dużo mniejszej niż te, które tworzą sklepienie, a nawet mniejsze od własnych liści wyrastających w cieniu najniższych gałęzi.

Korony tych wielkich drzew są ulubionym miejscem gniazdowania wielkich ptaków drapieżnych należących do podrodziny orłów. Każda dżungla ma swój własny gatunek orła. W południowo-wschodniej Azji jest to małpożer, w Ameryce Południowej - harpia, zaś w Afiyce - wojownik wspaniały. Są one do siebie w pewien

sposób podobne. Wszystkie mają czuby i szerokie, stosunkowo krótkie skrzydła oraz długie ogony. Taki właśnie kształt zapewnia im wspaniałą sterownoś --- locie. Orły te budują wielką platformę z gałązek, którą zamieszkują przez kolejne sezony. Wychowują na niej zwykle tylko jedno pisklę, które niemal prze v rok jest uzależnione od rodziców. Wszystkie te orły zawzięcie polują w koi ch drzew. Haipia, największy orzeł świata, jest większa od pozostałych ptaków d eżnych tej grupy. Polując na małpy, przemyka między gałęziami, pikuje i ści uciekające stado, aź w końcu spada na zdobycz i unosi szamoczącą się ofiarę do gniazda. Ciało małpy zostaje w gnieździe przez kilka dni. W tym czasie rodzina drapieżników rozszarpuje je na części i zjada kawałek po kawałku.

Sklepienie dżungli tworzy gęstą, ciągłą warstwę zieleni o grubości około sześciu, siedmiu metrów. Każdy liść ustawiony jest pod dokładnie określonym kątem,

zapewniającym mu pochłanianie maksymalnej ilości światła. Wiele liści podąża za słońcem, w miarę jak w ciągu dnia przesuwa się ono ze wschodu na zachód. Wszystkie liście, z wyjątkiem najwyższej warstwy, osłonięte są przed wiatrem, dlatego powietrze wokół nich jest ciepłe i wilgotne. Panujące warunki są tak korzystne dla wegetacji roślin, że obficie rosną tu mchy i glony. Pokrywają one korę na gałęziach i zwieszają się z mniejszych gałązek. Gdyby natomiast rosły na liściach, pozbawiałyby je niezbędnego światła i zatykały aparaty szparkowe, przez które odby­wa się wymiana gazowa. Przed tym niebezpieczeństwem liście chronią się jednak gładką, woskowaną powierzchnią, na której korzonkom i włókienkom trudno byłoby znaleźć punkt oparcia. Ponadto prawie wszystkie liście mają zakończenia ułat­wiające ściekanie wody 1 zgrabne szpice podobne do małych dziobków, które sprawiają, że po ulewie woda nie zatrzymuje się, lecz spływa po powierzchni. Dzięki temu górna strona liści jest zawsze dobrze spłukana i sucha.

W dżungli nie ma wyraźnie określonych pór roku. Klimat nie daje więc drzewom jasnej wskazówki do równoczesnego zrzucania liści, jak to się dzieje w innych strefach geograficznych. Nie oznacza to jednak, że w ciągu roku wszystkie drzewa zrzucają i wytwarzają liście w sposób ciągły. Każdy gatunek ma własny rytm. Niektóre gatunki pozbywają się liści co sześć miesięcy. Inne czynią to w przypad­kowych, jak się wydaje, odstępach czasu, bez dostrzegalnej logiki - na przykład co dwanaście miesięcy i co dwadzieścia jeden dni. Jeszcze inne drzewa zrzucają liście stopniowo, po jednej gałęzi, w pewnych odstępach czasu przez cały rok.

Okresy kwitnienia także przypadają w różnym czasie i są jeszcze bardziej niezwykłe i tajemnicze. Powszechne są cykle dziesięcio- i czternastomiesięczne. Niektóre drzewa kwitną jednak tylko raz na dziesięć lat. I znów: proces ten nie jest przypadkowy. Na olbrzymiej przestrzeni dżungli wszystkie drzewa tego samego gatunku jednocześnie obsypują się kwiatami. Jest to niezbędne, by mogło dojść do wzajemnego zapylenia, ale mechanizm, który to powoduje, wciąż nie jest odkryty.

Kwiaty na drzewach tworzących sklepienie, inaczej niż w wypadku wyrastających ponad ów baldachim drzew-gigantów, nie mogą być zapylone przez wiatr, gdyż powietrze wokół jest prawie nieruchome Muszą więc przywabiać zwierzęta i czynią to za pomocą nektaru. O tym, że nektar jest dostępny dla gości, obwieszczają rzu­cającymi się w oczy kolorami płatków. Wiele kwiatów zapylanych jest przez owady: ociężale chrząszcze, błonkówki czy motyle o silnych, olśniewająco ubarwionych skrzydłach. Kwiaty, które powierzają swój los żywiącym się nektarem ptakom (takim jak kolibry w Ameryce Południowej lub nektamiki w Azji i Afryce), są prawie zawsze

czerwone. Te zaś, które mają jasny kolor i wydzielają cuchnącą woń, znajdują się pod „opieką” nietoperzy.

Podobne problemy z transportem występują wówczas, gdy powstają nasiona. Są one większe od ziaren pyłku, toteż werbowane do tej pracy zwierzęta muszą być dostatecznie duże. Dlatego nasiona wielu drzew umieszczone są w soczystym i słodkim miąższu, któiy zwabia małpy, dzioborożce, tukany i owocożern-. nietoperze. Wszystkie te zwierzęta są na iyle duże, by wraz z owocami połknąć nasiona, nawet tego nie zauważywszy. Figi zjadane są w górze na gałęziach. Większe owoce drzew, takich jak awokado, durian i drzewo bochenkowe, spadają na dno lasu, skąd zabierają je zwierzęta prowadzące naziemny tryb życia. Te nasiona mają mocną okrywę, pozwalającą im na przebycie bez uszkodzenia całego przewodu pokar­mowego zwierzęcia, by pojawić się po drugiej stronie wraz z odchodami. Przy

odrobinie szczęścia nastąpi to dość daleko od miejsca, w którym zostały zjedzone.

Bogata i różnorodna społeczność zwierząt zamieszkujących położone wysoko nad ziemią sklepienie dżungli żeruje i poluje, podkrada się i buszuje, rozmnaża się i ginie nie opuszczając w ogóle swego środowiska. Tu zawsze znajdzie się coś do zjedzenia. Obecność wielu gatunków drzew owocujących w różnym czasie przez cały rok spra­wia, że wiele zwierząt wyspecjalizowało się w zjadaniu owoców, które stanowią ich główne pożywienie. Owocożerne ptaki i ssaki zbierają się w grupy przemieszczające się z drzewa na drzewo i ograbiające je z dopiero co dojrzałych owoców. Aby z powodzeniem obserwować życie na tej wysokości, najlepiej jest znaleźć drzewo, które właśnie zaczyna owocować, a potem usiąść i czekać. Figowiec na Borneo, gdy jego owoce są dojrzałe i aromatyczne, wprost roi się od zwierząt. Małpy przeskakują po gałęziach i wąchają każdą figę z osobna, by po zapachu zdecydować, czy już nadaje się do zjedzenia. Jeśli im odpowiada, wpychają ją sobie do pyska. Orangutan - wielka rudowłosa małpa - jest z natury samotnikiem. Na jednym drzewie żeruje zazwyczaj tylko jeden samiec lub samica z dzieckiem. Zjawiają się tu też jednak całe rodziny gibbonów, zaś na najwyższych i najcieńszych gałązkach, gdzie trudno byłoby poruszać się ciężkim zwierzętom, skrzeczą i trzepoczą skrzydłami owocożerne ptaki. Tu i tam wspinają się papugi, ściskając owoc pazurami jednej nogi, i zwisając głową w dół na drugiej. Dzioborożce i tukany posługując się długimi dziobami, zrywają po jednym owocu i podrzucają go w powietrze, by wpadł im wprost do gardła. Uczta nie kończy się nawet pod koniec dnia. W nocy zjawiają się nowi konsumenci. Z kryjówki wynurza się lori - nocne zwierzę z rzędu naczelnych, o gęstym futerku i wielkich oczach. Szeleszcząc i trzepocząc skórzastymi skrzydłami, na gałęziach mogą też lądować ogromne owocożerne nietoperze.

Inne stworzenia specjalizują się w żerowaniu na liściach, których są tu niewyczerpane zapasy. Jednak celuloza niełatwo poddaje się trawieniu. Uzależnione od niej zwierzęta muszą mieć żołądki znacznych rozmiarów, by przetrzymywać pożywienie na czas trawienia. Zatem większość amatorów liści to stosunkowo duże zwierzęta, mało natomiast jest wśród nich ptaków, które - aby zachować zdolność lotu - muszą utrzymać ciężar ciała na stosunkowo minimalnym poziomie.

Nieliczne gatunki małp - wyjce w Ameryce Południowej, lutungi w Azji, gerezy w Afryce - przystosowały się do spożywania liści. Trawienie tego mało pożywnego pokarmu umożliwiają małpom wyjątkowo długie jelita o skomplikowanej budowie. Najbardziej osobliwym zjadaczem liści zamieszkującym sklepienie dżungli jest z pewnością południowoamerykański leniwiec. Żyje zawieszony między gałęziami,

Dżungla

majestatycznie poruszając się wzdłuż konarów. Ma mocne kończyny opatrzone wielkimi hakowatymi pazurami, któiymi przyczepia się do gałęzi. Sierść leniwca ułożona jest w przeciwnym kierunku niż u innych zwierząt; od kostek do ramion i od środkowej części brzucha do grzbietu. Dzięki temu, gdy zwierzę zwisa głową w dół, deszcz łatwo z niego ścieka. Leniwiec trójpalczasty żyje raczej na niższych drzewach i żywi się prawie wyłącznie liśćmi cekropii, natomiast leniwiec dwupalczasty jest typowym mieszkańcem sklepienia dżungli. Wdrapuje się na najwyższe gałęzie, jedząc nie tylko różnorodne liście, ale także owoce.

W górze można też spotkać łowców. Oprócz wielkich orłów zapuszczających się w korony drzew, by porywać małpy lub ptaki, żyją tu także koty. W Ameryce Po­łudniowej jest to margaj, w Azji - pantera mglista. Obydwa gatunki nadzwyczaj sprawnie wspinają się po drzewach. Z łatwością podkradają się i łapią małpy, wiewiórki oraz ptaki. Przeskakują z gałęzi na gałąź, zawisają na tylnych kończynach, śmigają też w górę po pniach. Mają tak szybki refleks, że jeśli zdarzy im się spaść, potrafią w locie uchwycić się mijanej gałęzi, by uchronić się przed upadkiem. Można tu również spotkać węże. Nie ogromne potwory z fantastycznych powieści, zwisające z gałęzi w nadziei na porwanie przechodzącego człowieka, lecz o wiele mniejsze, wśród których są osobniki tak cienkie jak gałązka. Zjadają one płazy i pisklęta.

Wielu mieszkańców sklepienia dżungli wyznacza sobie wśród gałęzi własne, mniejsze lub większe, terytorium. Jego „lokatorzy” - pojedynczy osobnik, rodzina lub nawet stado - bronią go przed wtargnięciem innych osobników tego samego ga­tunku. W gęstym listowiu trudno dostrzec oznaczenia granic tego terytorium. Znaki zapachowe, tak powszechnie stosowane na ziemi, tu w górze są zbyt trudne do wytworzenia i utrzymania, a na dodatek niezbyt skuteczne w gęstwinie splątanych gałęzi. Sygnały dźwiękowe są łatwiejsze do wysłania i niosą się dużo dalej. Z tego powodu mieszkańcy koron drzew wydają najbardziej donośne dźwięki ze wszystkich zwierząt. Codziennie rano i wieczorem wyjce oddają się chóralnym śpiewom. Ich przejmujące zawodzenia rytmicznie wznoszą się i opadają przez długie minuty. Samica i samiec gibbona wyśpiewują perliste duety, czyniąc to w tak idealnej har­monii, że wydaje się, jakby śpiewał jeden osobnik. Dzwonnik z lasów Amazonii, śnieżnobiały ptak niewiele większy od drozda, całymi dniami przesiaduje na wierz­chołkach drzew, naśladując odgłos uderzania młotkiem w kowadło. Dźwięk jest tak przenikliwy i uporczywy, że może doprowadzić człowieka do szaleństwa.

Rusztowanie z masywnych konarów, konstruowane przez drzewa do podtrzy­mywania ich własnych liści, jest wykorzystywane również przez inne rośliny. Unoszące się w powietrzu mikroskopijne zarodniki paproci i mchów często dostają się w szczeliny kory i tam kiełkują. Gdy bujnie rozrastające się rośliny w końcu obumierają, ich resztki tworzą ściółkę, która zawiera składniki odżywcze zdolne utrzymać większe rośliny. W miarę jak drzewo się starzeje, jego szerokie konary pokrywają się olbrzymimi paprociami, storczykami i roślinami z rodziny ana- nasowatych. Wszystkie one czerpią substancje odżywcze z rozkładających się liści nagromadzonych na gałęzi, wilgoć zaś chłoną korzeniami zwieszającymi się w powietrzu przesyconym parą wodną.

Rośliny z rodziny ananasowatych mają z kolei na utrzymaniu własną społeczność lokatorów. Tworzące rozetę liście rosną u podstawy tak ciasno, że formuje się kielich, w którym gromadzi się woda. Do tych miniaturowych sadzawek przybywają olśniewająco ubarwione płazy. Są to drzewołazy. Nie składają tu jednak jaj, robią to

zazwyc zaj na liściach. Gdy wylęgną się kijanki, samica pozwala, by pojedynczo wpełzły na jej grzbiet. Następnie wraca do swojego „stawu” i przeprowadza dokładną inspel cję - jeśli nie ma tam oznak życia, ostrożnie tyłem schodzi w dół, aż kijanka wślizg się do tego osobliwego akwarium. Kilka gatunków małych drzewołazów zad' • '.je się podobnie, licząc na to, że komary i inne owady również złożą tu swoje jaja re rozwijającej się kijance dostarczą pożywienia. Pewien gatunek drzewołaza tro / się o swoje potomstwo w jeszcze bardziej wyszukany sposób. Samica odw Iza kijanki raz lub dwa razy w tygodniu i obok każdej składa jedno nie zapłodnione jajo. Kijanka szybko przebija się przez galaretowatą osłonkę i zaczyna żywić się żółtkiem jaja. Samica powtarza te starania przez sześć do ośmiu tygodni, dopóki kijanki nie wykształcą kończyn i nie podejmą samodzielnego życia.

ie wszystkie rośliny porastające konary drzew są zwykłymi „osadnikami", tak jak ananasowate. Inne są bardziej groźne. Nasiona figowców często kiełkują na drze­

wach, lecz ich korzenie nie zwieszają się nieszkodliwie w powietrzu jak w przypadku roślin ananasowatych, ale rosną dalej w dół aż do ziemi. Potem wbijają się w glebę i zaczynają chłonąć więcej wody i składników odżywczych, niż byłyby w stanie uzys­kać z powietrza. W efekcie ich liście w górze na gałęzi rozrastają się coraz silniej. Inne korzenie biegną wzdłuż konaru lub wyrastają poziomo z korzeni wiszących i zaczy­nają się okręcać wokół głównego pnia drzewa-gospodarza, coraz bardziej nad nim dominując. Ostatecznie, jakieś sto lat po osiedleniu się figowca na konarze, goszczą­ce go drzewo, pozbawione dostępu do światła, obumiera. Pień gnije, lecz owinięte wo­kół niego korzenie figowca są już na tyle grube i mocne, że tworzą pusty, okratowany cylinder, który może sam się utrzymać. W ten oto sposób figowiec-dusiciel przejął po swojej ofierze funkcję gospodarza i zagarnął dla siebie jej miejsce.

Po drzewach tworzących sklepienie dżungli wspinają się także liany. Swoje życie rozpoczynają na ziemi, aby wkrótce wypuścić liczne wąsy czepne, które „po omacku” szukają młodych drzew. Gdy je znajdą, mocno doń przywierają i rosnące drzewo unosi je ze sobą do góry, aż obie rośliny sięgną sklepienia. Korzenie lian tkwią jednak w ziemi i potrzebują od drzewa jedynie podparcia.

Liany, figowce-dusiciele i zwisające korzenie ananasowatych oraz paproci obwieszają drzewa girlandami, co przypomina olinowanie masztu na okręcie. Lina wspinaczkowa, po której możemy dotrzeć na najwyższe piętro dżungli, nie różni się wyglądem od lian. Zejście w dół nie jest trudne, pod warunkiem, że potrafimy poprawnie zawiązać węzły. Pętla liny musi być przełożona przez metalową ósemkę, którą przyczepia się do pasa, i owinięta wokół niej. Stojąc w strzemionach z taśmy, można przesuwać się w dół, jednocześnie ręką kontrolując bieg liny i prędkość. Po opuszczeniu się o dziesięć metrów zawisamy w pustce, gdzie nie ma nic prócz lian i korzeni oraz - w pewnej odległości - monumentalnych, nie rozgałęzionych pni drzew sklepienia. Pnie są gładkie i masywne niczym kolumny w romańskiej katedrze. Może się wydawać, że niewiele da się zobaczyć w tej pustce poniżej zielonego sklepienia. A jednak wcale niemało zwierząt pokonuje przestrzeń międ2y konarami drzew a dnem lasu. Niektóre, tak jak człowiek, używają do tego lin. Wiewiórki biegają po lianach. Dorosły orangutan osiąga tak duże rozmiary, że przechodzenie z drzewa na drzewo po gałęziach sprawia mu trudność. Spuszcza się więc na lianie i wspina na inną, chwytając ją rękami z godną pozazdroszenia łatwością. Leniwce, które mają nieco zaskakujący zwyczaj oddawania stolca wyłącznie na ziemi, i to zwykle w tym samym miejscu, opuszczają się powoli w dół, aby odwiedzić swoją „ubikację”.

Wiele ptaków woli przemieszczać się pod sklepieniem niż wystawiać na atak orłów patrolujących dżunglę z góiy. Wiele też zakłada tu swoje gniazda, i ipugi ary, dzio- boroźce i tukany wykorzystują otwory w drzewach. Trogony drążą k nory w kulis­tych mrowiskach zbudowanych na drzewach. Jerzykoczubki zlep -liną kawałki kory i pióra, konstruując z boku gałęzi maleńką „przybudówkę miarę poje­dynczego jaja, wypełniającego ją tak dokładnie, jak żołędż wypełnia ją czapeczkę.

Ptaki nie są jedynymi stworzeniami, które mogą pojawić się ob iwieszonego na linie obserwatora. Inne zwierzęta, mimo że nie mogą trzepotać si> .iłami, przez co ich lot pozbawiony jest napędu, także są zdolnymi lotnikami - poi ifią szybować. Miejscem, gdzie występują szczególnie często, jest Borneo. Wśród wiewiórkowatych, biegających po drzewach i czepiających się kory ostrymi jak igły pazurami, spotkać można taguana - spore, ładne zwierzątko, intensywnie rdzaworude. Najczęściej można zobaczyć je późnym popołudniem, kiedy wychodzi ze swojej dziupli na drzewie. Ponieważ żyje w parach, zwykle tuż za pierwszym pojawia się drugie. Przez minutę lub dwie oba taguany okrążają pień, a potem nagle i niespodziewanie jeden z nich zeskakuje, rozpościerając duży „płaszcz" skórny, rozciągający się wzdłuż boków ciała - od kostki kończyny tylnej do łokcia kończyny przedniej. Z tyłu powiewa puszysty ogon. używany najwyraźniej jako ster. Niebawem partner podąża w jego ślady i oto razem szybują trzydzieści-czterdzieści metrów w kierunku innego pnia. Gdy są już blisko celu, podrywają się w górę. To sposób na spowolnienie ślizgu, umożliwiający wylądowanie na pniu z uniesioną głową. Zaraz potem mkną po pniu w górę, zaś ich futrzane „skrzydła" trzepoczą niczym zbyt obszerne płaszcze.

Pewna mała agama z rodzaju Draco (latające smoki) także potrafi rzucać się błyskawicznym mchem z liany na lianę i z gałęzi na gałąź. Błony lotne nie obejmują całego Jej ciała, jak u taguana, lecz są wystającymi z obu boków fałdami skórnymi usztywnionymi przez ruchome żebra rzekome. Agama w stanie spoczynku ma fałdy złożone wzdłuż ciała, lec z gdy wypchnie do przodu żebra, rozpościera w ten sposób owe błony lotne. Te małe stworzenia są wyjątkowo zazdrosne o swoje terytoria wyznaczone wśród gałęzi. Jeśli wedrze się tu jakiś nieproszony gość, właściciel natychmiast nurkuje w powietrze, by wylądować w pobliżu rywala i odstraszyć go swą agresywną postawą. Tak długo trzepocze trójkątnym fałdem skóry pod podbródkiem, aż w końcu zbity z tropu intruz zmyka z gałęzi i odlatuje.

Kilka gatunków żab również zasmakowało w szybowaniu. Wykorzystują do tego błony między palcami, które są częścią ich normalnego „pływackiego ekwipunku". Kiedy latająca żaba rozczapierza wydłużone palce, jej stopa staje się miniaturowym spadochronem. W efekcie może szybować z drzewa na drzewo na znaczne odległości.

Prawdopodobnie najdziwniejszym ze wszystkich szybujących zwierząt jest „latający" wąż - jego wyczyny były przez pewien czas uważane za fantazje nadmiernie podekscytowanych badaczy. Jest mały i cienki, zaś niebieskozielone łuski w złote i czerwone cętki czynią go wyjątkowo pięknym. Na pierwszy rzut oka trudno w nim rozpoznać stworzenie zdolne do śmiałych powietrznych akrobacji. Od razu nato­miast widać, że wyjątkowo zręcznie wspina się na drzewa. Błyskawicznie porusza się po pniach, chwytając się powierzchni kory brzegiem szerokich, poprzecznych łusek na spodzie ciała oraz - by lepiej przylegać - wtłaczając, swe skręty bokiem pod pnącza lub chropowatości kory. Gdy chce się przenieść na inne drzewo, wtedy rozpędza się wzdłuż gałęzi i rzuca z niej w przestwór. W powietrzu spłaszcza swe okrągłe ciało tak, że przypomina wstążkę. Wyginając się jednocześnie w esowate skręty stawia

powietrzu większy opór. Umożliwia mu to szybowanie na większe odległości, niż gdyby po prostu spadał. Wydaje się, źe w powietrzu potrafi zmienić kierunek, odpowiednio nachylając płaszczyznę ciała, którym wykonuje skręty. T)zięki temu, pnynajmniej do pewnego stopnia, może sobie wybrać miejsce lądów

Opuszczając się na linie jeszcze niżej, obserwator dociera ponownii do warstwy liści, która nawet w przybliżeniu nie jest tak gruba i gęsta jak skl< ; ue dżungli. Tworzy ją kilka gatunków drzew niższego piętra, jak chociażby pali- y, które nie sięgając owego baldachimu, są specjalnie przystosowane do przyćmionego światła docierającego w głąb dżungli. Są tu także wrzecionowate młode drzewu, które wy­rosły z nasion opadłych z koron tworzących sklepienie. Minąwszy je, człowiek zsuwa

się wreszcie na ziemię. Od razu po wylądowaniu czuje mocne i twarde podłoże, bo chociaż pokryte jest ono martwymi liśćmi i innymi gnijącymi resztkami roślin, które opadły z góry, to jednak warstwa ta jest zadziwiająco cienka. Jest tu bardzo gorąco, zaś nieruchome powietrze zawiera duży ładunek wilgoci. Takie warunki sprzyjają procesowi rozkładu. Bakterie i różne grzyby, potocznie nazywane pleśnią, „pracują” nieustannie. Rozwijają się także grzyby kapeluszowe. Ich strzępki rozrastają się w ściółce, wynosząc na powierzchnię owocniki w kształcie parasoli i kul, platform oraz kolców obwieszonych dookoła koronkowymi „spódnicami". Proces rozkładu przebiega tu niezwykle szybko. W chłodnych lasach północy potrzeba siedmiu lat, aby igły sosny uległy całkowitemu rozkładowi. W Europie liście dębu „znikają" w ciągu roku. Tymczasem liść drzewa rosnącego w dżungli całkowicie rozkłada się w ciągu zaledwie sześciu tygodni od momentu, w którym znalazł się na ziemi.

Uwalniane w ten sposób składniki odżywcze i mineralne nie pozostają jednak długo w tym samym miejscu. Codzienne ulewy wypłukują je do strumieni i rzek; aby więc nie stracić tych cennych substancji na zawsze, drzewa muszą je szybko odzyskać. Odbywa się to przez zwarty system włośników korzeni znajdujący się w górnej warstwie gleby. Ten płytki system korzeniowy nie zapewnia gigantom dżungli wystarczającej stabilności. Wiele drzew wytwarza więc dodatkowe, deskowate korzenie szkarpowe. tworzące listwy wokół pnia. Wyrastają one na wysokości czterech-pięciu metrów i wrastają w ziemię w takiej samej odległości od pnia.

Jest to świat pogrążony w półmroku. Dociera tu zaledwie pięć procent światła padającego na sklepienie. Ten niedostatek połączony z niedoborem składników odżywczych w glebie właściwie uniemożliwia bujną wegetację roślin niskopiennych (rosnących tuż przy ziemi). Tutaj nigdy nie zobaczy się więc tak wspaniałego dywanu kolorów, który urodą mógłby dorównać wiosennym dzwonkom w angielskim lesie. Czasami można dostrzec kolorową plamę, ale podchodząc bliżej stwierdzamy, że wszystkie kwiaty są martwe - opadły z górnych gałęzi. Mimo wszystko także i tu kwitną kwiaty, choć nieliczne. Ktoś przyzwyczajony jedynie do lasów strefy umiarkowanej może być bardzo zaskoczony widokiem kwietnych bukietów wyrastających wprost z pni niektórych drzew, na wysokości zaledwie kilku metrów od ziemi. Korzyści z takiego sposobu zakwitania mogą być pośrednio związane z niską urodzajnością gleby. Jeśli nasiona mają dobrze kiełkować, muszą mieć dostęp do dostatecznej ilości pożywienia, które trudno pozyskać im z gleby. Dlatego też wiele drzew wydaje owoce zawierające znaczne ilości substancji pokarmowych, które w początkowym okresie podtrzymują wzrost siewek. Kwiaty i owoce są duże, łatwiej je więc wytworzyć na pniach niż na cienkich gałązkach bądź na końcach dużych gałęzi w koronie. W dole są też bezpieczniejsze i łatwo rozpoznają je zwierzęta zapy-

Dżungla

łające. Nektar i pyłek wielu z tych kwiatów stanowi pożywienie nietoperzy, a jasny kolor płatków sprawia, że bez trudu można je odnaleźć w nocy. Drzewo Couroupita guin nsis wyświadcza gościom jeszcze większą uprzejmość: wytwarza mianowicie spec ■ y kolec, na którym nietoperze mogą zawisnąć, spijając nektar z kwiatów.

atunków kwiatów rośnie na samym dnie lasu. Należą one jednak do roślin, któi . czerpią pożywienia z gleby lecz chłoną je z drzew. Są pasożytami. Jedną z tyc! on jest raflezja wytwarzająca największy kwiat na świecie. Przez większość życis ; ona postać sieci włókienek rosnących całkowicie wewnątrz tkanek korzenia swojeg j żywiciela. Widoczna staje się dopiero wtedy, gdy na podziemnych korzeniach zacz: się rozwijać kwiaty, które w końcu ukazują się nad ziemią, co wygląda jak rząd'.. kapusty. Kilka gatunków raflezji występuje w południowo-wschodniej Azji, ale kwiat-rekordzista wytwarzany jest przez odmianę Rąfflesia arnoldi z Sumatry.

Ma on metr średnicy i „siedzi” bezpośrednio na ziemi - bezlistny i monstrualny. Jego kasztanowate płatki są grube, twarde jak skóra i pokryte naroślami. Otaczają ogromny kielich, którego dno najeżone jest wielkimi kolcami. Kielich wydziela silny odór, nieznośny dla ludzkiego powonienia, ale przyciągający roje much, jakby to było gnijące mięso. To właśnie muchy zapylają te kwiaty. Powstałe nasiona są małe i pokryte twardymi osłonami. Nie wiadomo dokładnie, jak odbywają podróż by opanować inne rośliny. Prawdopodobnie przenoszone są na stopach dużych zwierząt przemierzających dżunglę. Zwierzęta te mogą uszkodzić płożące się pnącza, umożliwiając tym samym wniknięcie w nie kiełkującej raflezji.

Jednak z powodu niedostatku liści, które mogłyby stanowić pożywienie, w dżungli nie ma zbyt wielu takich zwierząt. Na Sumatrze nielicznie występują słonie, jeszcze mniej jest nosorożców. Żywią się one liśćmi z dolnego piętra dżungli, które rosną tu bardzo skąpo. Tę skromną dietę uzupełniają bogatą roślinnością znad brzegów rzek, gdzie dociera o wiele więcej światła. Podobnie odżywia się w Afryce okapi z rodziny żyrafowatych, a także tapir z Ameryki Południowej. Wszystkie te zwierzęta są jednak rzadko spotykane i rozproszone na dużej przestrzeni. W dżungli nie spotyka się także tych dużych grup zwierząt żywiących się liśćmi, które występują prawie wszędzie na świecie. Ani jedno stado antylop nie ucieka w popłochu, nie ma tu wpadających w panikę królików, które porzucają skubanie trawy, by uciec do swoich nor. Roślinożercy zamieszkujący dżunglę pasą się w górze, w gęstwinie liści sklepienia.

Potrafi tu za to przetrwać mnóstwo małych stworzeń. Różne gatunki chrząszczy - zarówno larwy jak i formy dorosłe - wgryzają się w gnijące drewno i rozkładające się gałązki, znacząc w nich swój ślad. Termity, których jest tu mnóstwo, mozolą się nie­ustannie w ściółce, przenosząc liść po liściu do swoich gniazd. Przez większość czasu są niewidoczne, krzątając się w drewnie powalonych pni albo pod warstwą liści. Nie­kiedy jednak można napotkać całą ich kolumnę. Maszerują po dwadzieścia, trzydzieści w rzędzie, wytrwale podążając szlakiem wydeptanym przez miliony ma­leńkich odnóży. Maszerują tak nieprzerwaną wstęgą, pokonując setki metrów, nim znikną w otworze w ziemi lub w szczelinie pnia prowadzącej do ukrytego gniazda.

Celuloza tworząca ściany komórek roślinnych jest bardzo trudna do strawienia. Tkanki martwych roślin, które utraciły soczystą zawartość komórek i sam sok, składają się prawie wyłącznie z celulozy i dla większości zwierząt są naprawdę mało wartościowe. Niektóre termity znalazły na to sposób: w dolnych partiach jelit „hodują” kolonie mikroskopijnych organizmów - wiciowców, posiadających zdolność

pptj!

rozkładania celulozy i wytwarzania z niej przyswajalnego dla organizmu cukru. Ter mi ty nie tylko przyswajają sobie ów uboczny produkt procesów życiowych wiciowców, ale trawią także znaczne ilości tych organizmów, w ten sposób uzyskując równi białko. Młode termity zaopatrują się w kultury bezcennych pierwotniaków gdy tylk ■ wyjdą z jaja, zjadając odchody dorosłych owadów. Wiele innych gatunków term' v rozwiązuje problem trawienia celulozy korzystając z pomocy grzybów. Robe nicy, wracając do gniazda z wyprawy po pokarm, składają swe maleńkie ładunki w postaci kawałeczków liści do specjalnych komór. Następnie mieszają je z odchodami, tworząc rodzaj gąbczastego podłoża, które jest pożywką dla grzybów. Grzyb pobiera z podłoża składniki odżywcze i przetwarza je w substancję o barwie miodu. Tą właśnie substancją, nie zaś tylko samymi grzybami, odżywiają się termity.

Kiedy więc młode, aktywne seksualnie samice wyfruną z gniazda, aby założyć nową kolonię, ich nieodzownym „posagiem” będą zarodniki tego grzyba.

Termity są zwierzętami, które mogą odżywiać się martwą materią organiczną, stanowią więc ważne ogniwo w łańcuchu pokarmowym. Termitami z kolei żywi się wiele innych zwierząt. Niektóre gatunki mrówek istnieją niemal wyłącznie po to, by napadać na gniazda termitów i porywać stamtąd larwy oraz robotników. W miejs­cach przemarszu tych owadów spotkać można ptaki i płazy, wychwytujące poje­dyncze osobniki z kolumny, podczas gdy reszta wytrwale maszeruje dalej. Pangolin olbrzymi żyjący w Afryce oraz tamandua z Ameryki Południowej, zwana także mrówkojadem czteropalczastym, także żywią się termitami. Ich dobrze umięśnione przednie nogi, opatrzone mocnymi pazurami, umożliwiają rozgrzebywanie gniazd tych owadów. Mają długie pyski i biczowate języki, które błyskawicznie zagłębiają w zrujnowane galerie, by wyciągnąć prawie setkę termitów naraz.

Opadłe liście nie są jedynym pożywieniem roślinnym, jakie można znaleźć na dnie lasu. Łatwo tu zebrać orzechy i inne owoce, które spadły z góry, albo wykopać spod ziemi bulwy i korzenie. Do dyspozycji jest trochę pączków i liści z krzewów podszytu. W sumie zawsze jest tego tyle, że na każdym kontynencie dno tropikalnego lasu dostarcza pożywienia przynajmniej jednemu gatunkowi ssaków. W Agi jest to kan- czyl indyjski, w Afryce - antylopa karłowata, a Ameryce Południowej - aguti. Te trzy gatunki należą do zupełnie różnych rodzin. Kanczyl należy do rodziny parzystoko- pytnych, antylopa karłowata do krętorogich, aguti zaś do gryzoni. Mimo to te trzy gatunki wykazują pewne podobieństwa. Wielkością zbliżone do zająca, mają delikat­ne, cienkie jak ołówki nogi zakończone ostrymi pazurami lub kopytami, przez co zdają się biegać na czubkach palców. Mają też podobne obyczaje i usposobienie: są niezwykle nerwowe, a zaalarmowane - najpierw zamierają w bezruchu, a potem rzu­cają się do ucieczki, biegnąc szalonym, zygzakowatym sprintem. Kanczyl i aguti używają nawet tej samej metody porozumiewania się - czynią to lekkimi tupnię- ciami. Wszystkie żywią się liśćmi, pączkami, owocami, nasionami i grzybami.

Oprócz ssaków także wiele ptaków znajduje na ziemi dość pożywienia i rzadko ją opuszcza, jedynie w ostateczności wzlatując z trzepotem pomiędzy gałęzie. Jednym z takich ptaków jest kur bankiwa - protoplasta naszych kur domowych. W Malezji nadal jest bardzo pospolity. Wczesnym rankiem wydaje z siebie wysokie i lekko zduszone dobrze nam znane „kukuryku”, co w tropikalnej dżungli - wbrew logice - brzmi zgoła absurdalnie. Jego odpowiednikiem w Ameryce Południowej jest czubacz kędzierzawy 1 czarny ptak podobny do indyka. Kilka gatunków naziemnych ptaków dżungli osiągnęło takie rozmiary, że lot sprawia im duże trudności. Przykładem mo-

że być argus malajski - jeden z najbardziej okazałych ptaków żyjący w południowo- wschodniej Azji. Samica tego gatunku kształtem i wielkością przypomina raczej indyk natomiast samiec jest zupełnie inny. Ma wielki, metrowej długości ogon i fantastyczne pióra na skrzydłach, każde ozdobione rzędem dużych plam niezwykle podobnych do oczu. To właśnie one sprawiły, że nazwano go imieniem Argusa, wiele, iego potwora z mitologii greckiej. Samiec uprząta w lesie sześciometrowy plac) oczyszcza go z liści i gałązek. Jeśli nie może młodego drzewka wyrwać z korzeniami, posuwa się nawet do tego, że obdziobuje wokół jego podstawę, aby je zniszczyć. Na tak przygotowany teren zaprasza samicę, wzywając ją głośnymi nawoływaniami, które codziennie niosą się echem przez dżunglę. Gdy partnerka już się zjawi, prowadzi ją na placyk i zaczyna przed nią tańczyć, coraz bardziej się przy tym podniecając. W pewnym momencie unosi swój olbrzymi ogon i rozkłada

wachlarzowato skrzydła, zmieniając się w gigantyczny pierzasty parawan, usiany rzędami błyszczących niby-oczu.

Kilka gatunków ptaków rajskich z Nowej Gwinei także utrzymuje na ziemi taneczną „arenę”, na której samce popisują się podobnie jak argus. Sześciopiór tań­czy wyprostowany, rozpościerając czarną jak aksamit pierzastą „spódnicę” i strosząc na głowie sześć proporczykowatych piór. Lirogłów tokuje na niskiej gałęzi, ukazując na piersi trójkątną tarczę z mieniących się, zielonych piór, połyskujących w przy­ćmionym świetle. Wspaniałymi tancerzami są również skalikurki z Ameryki Połud­niowej. Skalikurek gujański nie wykonuje indywidualnych popisów na oddzielnej „arenie”, lecz tańczy w grupie około tuzina ptaków. Samiec ma wspaniałe, pomarań­czowe upierzenie, czarne pióra na skrzydłach i pomarańczowy, dyskowaty czubek, który opada z przodu, niemal zakrywając mu dziób. W czasie zalotów samce groma­dzą się w jednym miejscu, a każdy z nich ogłasza się właścicielem jednej „areny”. Jednak przez większość czasu ptaki nie zajmują ich, lecz siedzą w pobliżu na gałę­ziach młodych drzew lub na lianach. Dopiero gdy zjawi się płowobrązowa samica, wszystkie samce, skrzecząc, lądują z głuchym odgłosem na swoich „arenach” i rozpo­czynają popisy. Przykucają z głowami przechylonymi zawadiacko w jedną stronę, a czuby układają się im poziomo. Samce podskakują i opadają, klekocząc przy tym donośnie. Czasem zastygają nieruchomo w napięciu. W końcu samica zlatuje z trze­potem skrzydeł na jedną z „aren” i skubie jej właściciela w zewnętrzne, włókienkowa- te pióra na kuprze. Ten zaś szybko przyskakuje i pokrywa samicę. Cała ta miłosna scena odbywa się w obrębie tanecznej „areny” i trwa zaledwie kilka sekund. Zaraz potem samica odlatuje w głąb lasu, gdzie - zdana tylko na siebie, nie rzucając się w oczy swym brązowym upierzeniem - złoży jaja i będzie wychowywać młode. W tym czasie jaskrawo ubarwiony samiec nadal podskakuje i podryguje na dnie dżungli.

Mieszkańcem dna dżungli o „największym zasięgu występowania” jest oczywiście wszystkożerny człowiek. Pierwotnie pojawił się na otwartych sawannach, ale pra­wdopodobnie już na wczesnym etapie rozwoju opanował również tereny dżungli. Początkowo był bez wątpienia wędrownym łowcą, tak jak dzisiejsi Pigmeje z Zairu, plemię Orang Asli z Malezji oraz pewne plemiona Indian Amazonii. Wszystkie te ludy odznaczają się niskim wzrostem. Na przykład zairscy Mbuti są najniższymi istotami ludzkimi na świecie - mężczyźni mają przeciętnie poniżej półtora metra wzrostu, zaś kobiety są jeszcze niższe. Możliwe, iż wiąże się to z ich stosunkowo ubogą dietą, ale prawdą jest i to, że niski wzrost bardzo ułatwia im życie w dżungli, pozwalając na ci­che i szybkie poruszanie się po lesie. Mają szczupłą budowę i skórę prawie całkowi-

cie pozbawioną owłosienia. Pocą się bardzo niewiele, choć w innych częściach świata jest to skuteczny sposób na ochłodzenie ciała. Nie zdaje on jednak egzaminu w dżungi gdzie wysoka wilgotność powietrza sprawia, że parowanie z powierzchni skór. j - wyjątkowo powolne. Podróżnicy przybywający tu z chłodniejszego klimatu prze! >nali się o tym aż za dobrze - ubrania mają stale przemoczone od potu obficie wyd? mego przez skórę, co wcale nie przynosi im ochłody. Tymczasem skóra miejsc: -ych przewodników jest sucha i zimna.

koczownicze dysponują gruntowną i szczegółową wiedzą o dżungli. Lepiej niż jakiekolwiek inne stworzenia orientują się, w jaki sposób zdobyć pożywienie w dowolnej części lasu. Koczownicy zbierają z ziemi bulwy i orzechy. Rozcinają powalone pnie, aby wybrać z nich jadalne larwy chrząszczy. Wspinają się na drzewa, by zerwać owoce. Z gniazd dzikich pszczół wyciągają wypełnione miodem plastry. Aby zaspokoić pragnienie, wykorzystują pewien rodzaj lian, z których po przecięciu przez kilka chwil woda płynie jak z kranu. Nade wszystko zaś są zręcznymi i odważnymi myśliwymi. Członkowie plemienia Mbuti łapią w sieci antylopy karłowate i okapi. Wyruszają także na długie i niebezpieczne wyprawy łowieckie, których celem jest upolowanie słonia. Wiedzą, jak naśladować nawoływania ptaków żyjących na ziemi i ssaków, aby zwabić je w zasięg swoich dzid i strzał. Ponieważ większość zwierząt żyje w warstwie sklepienia dżungli, łowcy musieli wynaleźć broń rażącą na dużą odległość. Indianie z Ameryki Południowej używają dmuchawek. Wewnętrzną część cienkiego bambusa (lub wysokiej trzciny), oczyszczoną z poprzecznych ścianek, umieszczają w drewnianej osłonie, która chroni bambus i nadaje broni sztywność. Strzały są z jednego końca zatrute, a z przeciwnego zaopatrzone w puszyste włókna nasion, dzięki czemu są doskonale dopasowane do rurki. Mogą być wydmuchiwane z dużą siłą i z łatwością osiągają cel w odległości trzydziestu metrów. Trucizna, którą nasycone są strzały, działa błyskawicznie: trafione zwierzę pada bezwładnie w ciągu minuty. Wypuszczenie i lot strzały są bezszelestne, może się nawet zdarzyć, iż trafienie i upadek jednego ptaka ze stada nie zaalarmuje pozostałych, co umożliwia myśliwemu wzięcie na cel następnej ofiary.

Koczownicy, podobnie jak ws2yscy ludzie na świecie, nie samym tylko jedzeniem żyją. Las zaspokaja także inne ich potrzeby. Żaby upieczone na rożnie wydzielają truciznę używaną do strzał w dmuchawkach, włókna z bylin są dobrym materiałem na sieci, z żywicy wydzielanej przez pewne drzewa sporządza się wspaniałe pochodnie, liście palmy służą jako wodoszczelne pokrycie ludzkich siedzib. Z okazji świąt i rytualnych obrzędów z pokruszonych nasion wyrabia się barwniki do ozda­biania ciała. Papuzie pióra i skórki kolibrów są ozdobą najwspanialszych fryzur.

Życie koczowników jest jednak ciężkie, zaś wyszukiwanie pożywienia żmudne i czasochłonne. Wielu mieszkańców dżungli woli więc wyrąbywać w lesie polany i zakładać na nich uprawy. Pierwotnie używano do tego celu toporów zaopatrzonych w pracowicie ociosane i wygładzone kamienne ostrza. Praca przy wyrębie drzew jest jednak długa i ciężka, nawet gdy używa się metalowych ostrzy. Gdy drzewa zostaną ścięte, a liście i gałęzie spalone, między powalonymi pniami sieje się maniok, zboże, kolokazję lub ryż. Wystarczą jednak trzy, cztery sezony i uprawy nie przynoszą już wystarczających plonów, gdyż gleba jest zbyt uboga. Ludzie muszą się wtedy przenieść w inne miejsce i oczyścić pod uprawy następny kawałek dżungli.

Drzewa, które oszczędził topór człowieka, i tak w końcu się walą. Wiele gatunków drzew rośnie przez kilka stuleci, ale z czasem soki w ogromnych pniach krążą coraz

słabiej. Wiekowe gałęzie atakowane przez grzyby, podziurawione jak rzeszoto owad; ążące tunele, nie mogą już dłużej utrzymać własnych liści i porastając je ober/ roślin. Gdy złamie się jedna duża gałąź, może to wywołać fatalną skul! ¡tratę równowagi. Koniec jest już wtedy bliski - nadejdzie prawdopodobnie w cza urzy, gdy nawałnica dodatkowo obciąży przechyloną już koronę kilkoma tona; >dy. Ostatni decydujący cios zadaje piorun. Potężne drzewo powoli zaczyna się zal /wać. Napinają się liany łączące olbrzyma z sąsiadami. Niektóre pękają od razu, le przenoszą się na sąsiednie gałęzie. Korona przewraca się coraz szybciej i z łoskotem łamiących się gałęzi rozdziera sklepienie dżungli. Gdy pierwsze gałęzie uderzą o ziemię, rozlegają się serie trzasków przypominające strzelaninę. Po kilku

sekundach następuje potężny, podwójny wstrząs ziemi, wywołany przez uderzenie ogromnego pnia, który odbija się jeszcze raz i po raz drugi uderza o dno lasu. Następnie zapada cisza, w której słychać jedynie delikatny szelest liści obrywanych przez podmuchy wiatru i opadających na to, co pozostało z olbrzyma.

Upadek starego drzewa niszczy wprawdzie kryjówki ptaków, węży, małp oraz żab, lecz młodym siewkom rosnącym dotąd w cieniu jego korony przynosi obietnicę nowego życia. Czekały długo na ten moment, gdyż w ciągu dziesięciu lat zdołały urosnąć zaledwie na wysokość trzydziestu centymetrów. Teraz zaczyna się dla nich wyścig z czasem. Wygraną i ostatecznym celem jest wyłom, jaki po upadku drzewa pojawił się w sklepieniu, przez które świeci teraz słońce. Silne światło, do którego siewki nie były przyzwyczajone i którego doświadczają pierwszy raz w życiu, gwałtownie pobudza ich wzrost. I chociaż szybko wypuszczają gałęzie i pokrywają się liśćmi, inne drzewa wyprzedzają je. Gwałtownie kiełkują też nasiona, które dotąd leżały na ziemi w stanie spoczynku. Bananowce, imbir, helikonie i cekropie - wszystkie rośliny słonecznych brzegów rzek i leśnych polan wypuszczają nagle duże i szerokie liście, by chłonąć słońce, kwitnąć i owocować. Wystarczy jednak parę lat, a natłok młodych drzew znów je zasłoni. W miarę wzrostu kilka roślin zajmuje pozycję liderów - z powodu naturalnej żywotności, udanego startu czy też raczej dzięki glebie, z której wyrosły, bogatszej w tym miejscu w składniki odżywcze. Rozpościerając gałęzie, zasłaniają tym samym swoich rywali. Mniejsze drzewa, pozbawione w ten sposób słońca, stają się słabe, wypadają z wyścigu i giną. Po kilku dziesięcioleciach tylko jedno lub dwa drzewa osiągają swoją pełną wysokość i zakwitają. Sklepienie dżungli znów się zamyka i życie wraca do równowagi.

ROZDZIAŁ PIĄTY

MORZA TRAW

Podróżując przez lasy - czy to w tropikalnej dżungli, czy w strefie umiarkowanej

- można zauważyć, że im dalej od otwartych wód, a bliżej suchszej części lądu, drzew jest coraz mniej i są coraz mniej okazałe. Ich grube pnie, gałęzie i liście wymagają pewnego minimum wody. Gdy opady są zbyt małe bądź gdy gleba jest tak prze­puszczalna, że nawet w głębi brakuje wilgoci, drzewa przestają rosnąć, kończy się strefa lasu, zaś podróżnik widzi przed sobą otwarte przestrzenie pokryte trawą.

Trawa... Jakaż wielka różnorodność roślin kryje się pod tą nazwą! Rozsiana po całym świecie, jedna z największych w królestwie roślin, rodzina traw liczy około dziesięciu tysięcy gatunków. Są to organizmy o wysokim stopniu organizacji i należą do roślin wyższych, a budowa ich liści tylko pozornie jest prosta. Na otwartych, bez­leśnych przestrzeniach wieją wiatry, które roznoszą pyłki. Kwiaty traw, zwolnione z obowiązku przywabiania zwierząt niezbędnych innym roślinom do zapylania, nie muszą być ani okazałe, ani jaskrawe. Są małe i brązowawe, a zamiast płatków mają drobne łuski tworzące kioski, zebrane w złożone kwiatostany i wzniesione na wysokich łodygach, aby ich pyłki dały się porwać wiatrowi.

Pod jednym tylko względem trawy są wymagające: potrzebują światła. Nie mogą zatem rosnąć w głębokim cieniu lasu. Tolerują za to niewygody wprost zabójcze dla innych roślin. Wytrzymują nie tylko brak opadów, ale i skwarne nasłonecznienie. Przeżyją nawet pożar, choćby bowiem płomienie spaliły liście, to jednak korzenie rzadko ulegają uszkodzeniu. Trawy znoszą też regularne przycinanie, którego sprawcami mogą być pasące się zwierzęta lub ostre kosiarki.

Ta zadziwiająca wytrzymałość wynika ze sposobu, w jaki trawy się rozrastają. Liście większości innych roślin rozwijają się z pączków na łodydze i tworzą roz­gałęzioną sieć unerwienia przewodzącego soki, szybko osiągając ostateczny kształt. Uszkodzone, potrafią uszczelnić przerwane unerwienie i w ten sposób powstrzymać wypływ soków, ale nie regenerują się. Liść trawy jest inny. Jego unerwienie nie two­rzy sieci, lecz rząd równoległych, nierozgałęzionych linii, biegnących wzdłuż liścia. Strefa wzrostu znajduje się u jego podstawy i jest aktywna przez całe życie rośliny. Jeśli górna część liścia zostaje uszkodzona lub odcięta, rośnie on u podstawy, aby odzyskać pierwotną długość. Co więcej, trawy rozmnażają się nie tylko poprzez nasiona, lecz także wegetatywnie, wytwarzając naziemne lub podziemne rozłogi czy pędy płonne obdarzone zdolnością ukorzeniania się i wypuszczania liści.

Korzenie traw są włókniste i rosną tak obficie, że tworzą zbitą plątaninę sięgającą na kilka centymetrów w głąb ziemi. Podczas przedłużającej się suszy darń utrzymuje spoistość ziemi, chroniąc ją przed rozwianiem. Gdy w końcu spadnie deszcz, wilgoć umożliwi źdźbłom trawy szybkie kiełkowanie nawet w ciągu jednego dnia.

Te wydajne, wytrwale rośliny rozwinęły się stosunkowo niedawno Nie było ich jeszcze w czasach dinozaurów, które musiały zadowalać się pożywieniem /łożonym z paproci, sagowców i drzew szpilkowych. Kiedy w lasach zaczęły z-: • . itać nowe rodzaje drzew, a wody jezior rozgwieździły się liliami, suche lądy • one poza krainą lasów były jeszcze nagie, pozbawione roślinności. Dopiero po rzchu eiy gadów, jakieś dwadzieścia pięć milionów lat temu, gdy swą wielką ek;: : podjęły ssaki, kolonizację lądów rozpoczęły trawy.

Dziś trawy pokrywają niemal jedną czwartą pwierzchni lądów. Ka rawiasta kraina ma swoje własne imię: „pampa" i „campos limpos” na połud • Ameryki Południowej, „llanos" w jej części północnej, np. w dorzeczu Orinoki preria” w Ameryce Północnej, „step” w Europie i Azji. „sawanna" w Afryce i „veld" na południu tego kontynentu. Są to obszary bardzo urodzajne. Poszczególne rośliny trawiaste

żyją zaledwie kilka lat, potem ich miejsce zajmują nowe. Ulegająca rozkładowi substancja roślinna tworzy rodzaj maty. Użyźnia glebę i czyni ją lżejszą, bardziej rozdrobnioną i napowietrzoną. W gęstwinie traw, korzystając z ich cienia i ochrony, rośnie wiele małych roślin kwiatowych. Są to wyki gromadzące azot w brodawkach korzeniowych, stokrotki i mlecze o kwiatostanach złożonych z mnóstwa małych kwiatów oraz rośliny z innych rodzin magazynujące substancje pokarmowe w bulwach i zgrabiałych korzeniach. Wiecznie odrastająca, odporna na susze i powo­dzie, wytrzymująca wypasy bydła i wypalanie, bujna i soczysta w regionach o więk­szej wilgotności, sucha i twarda, lecz mimo to jadalna w regionach bardziej suchych, trawa stanowi łatwo dostępny pokarm dla wielkiej ilości zwierząt. Hektar trawy wyżywi więcej zwierząt niż taka sama powierzchnia pokryta inną roślinnością.

Miniaturową „dżunglę" utworzoną przez splątane korzenie, łodygi i gęste kępy liśc i zamieszkuje właściwa jej społeczność małych mieszkańców. Pasikoniki obgry­zają żywe zielone liście, mszyce i inne pluskwiaki przekłuwają igłopodobnymi narządami gębowymi nerwy w liściach i wysysają soki, chrząszcze zjadają obumarłe liście. W klimacie umiarkowanym ze swych podziemnych chodników wychodzą dżdżownice, aby zebrać martwe szczątki roślin, przenieść je pod ziemię i spokojnie przetrawić. W tropikach krzątają się w trawach termity.

Miękka i cienka okrywa ciała termitów nie jest w stanie zatrzymać wilgoci. W tropikalnym lesie nie stanowi to specjalnego problemu i kolumny robotników śmiało maszerają po powierzchni ziemi. Na otwartych przestrzeniach podobne zachowanie byłoby niemal samobójcze. Promienie słońca wysuszyłyby bowiem drobne ciałka owadów, co skończyłoby się ich śmiercią. Termity niektórych gatunków wędrują wykorzystując chłód nocy, ale większość porusza się tunelami wydrążonymi pod powierzchnią ziemi lub ukrywa swe trakty pod sklepieniami wykonanymi z przeżutej gleby. Gdy osobniki takich gatunków zabierają się do pałaszowania krzaka, za­czynają od odbudowania całej rośliny wypukłymi ścianami z błota i gliny. Następny etap rozgrywa się już w wilgotnej ciemności.

Konieczność utrzymania wilgoci jest jedną z przyczyn, dla której termity muszą budować gniazda. Niektóre drążą komory i chodniki pod ziemią. Wiele buduje fan­tastyczne gliniane fortece. Każdy pracujący owad wyrabia wówczas własne cegły, przeżuwając ziemię i mieszając ją z płynnym spoiwem wydzielanym przez specjalny gruczoł umiejscowiony powyżej żuwaczek. W ten właśnie sposób powstaje mała kuleczka, którą termit - potrząsając głową - łączy ze wznoszoną ścianą gniazda. Miliony owadów współpracują przy budowie okazałych domostw, których szerokość

może osiągać trzy, a nawet cztery metiy. Niektóre zwieńczone są iglicami sięgającymi siedmiu metrów, Wewnątrz kopca biegną kominy wentylacyjne umożliwiające usu­nięcie zużytego powietrza. Głębokie szyby schodzą pod fundamenty, aż do wilgotnej ziemi, skąd robotnicy pobierają wodę. Zwilżają nią potem ściany chodników, zabezpieczając w ten sposób gniazdo przed zgubną utratą wilgoci i utrzymując odpowiedni mikroklimat.

Na otwartych terenach trawiastych żyją także mrówki. Z pozoru przypominają termity, są to jednak zupełnie inne owady. Podczas gdy termity należą do tej samej grupy owadów co karaczany, mrówki są spokrewnione z osami, co można rozpoznać po charakterystycznej talii („jak u osy"), która odróżnia je od termitów. Mrówki - podobnie jak osy, a odmiennie niż termity - mają twardą, silnie schitynizowaną powłokę ciała pozwalającą im na przemarsze w pełnym słońcu bez zbytniego ryzyka

wysuszenia. Mrówki wścieklnice żniwiarki krzątają się w darni. Niestrudzenie zbierają nasiona traw, unosząc je do podziemnych spichlerzy. Tam zaś uzbrojone w wielkie żuwaczki robotnice rozłupują nasiona, by mogli skonsumować je inni, gorzej wyposażeni przez naturę członkowie społeczności. Są też i takie gatunki mrówek, które preferują inne części roślin i swych nożycopodobnych żuwaczek używają do cięcia liści i łodyg na małe, łatwiejsze do transportowania kawałki.

Mrówki, podobnie jak termity, nie mogą trawić celulozy. One również korzystają z pomocy grzybów, ale są to inne gatunki niż te, którymi są zainteresowane termity. Gniazda mrówek z rodzaju Atta, choć większe niż kopce termitów, nie są jednak tak widoczne, gdyż znajdują się pod ziemią. Ich wewnętrzne korytarze mogą schodzić na głębokość sześciu metrów, a rozciągać się na przestrzeni aż dwustu metrów kwad­ratowych. Takie gniazdo jest domem dla siedmiu milionów owadów.

Niektóre gatunki mrówek czerpiąc pokarm z traw korzystają z pomocy pośred­ników - nie grzybów, lecz mszyc. Jak wiadomo, mszyce przyswajają tylko niewielką część soku wyssanego z roślin. Resztę wydzielają w postaci słodkiego płynu zwanego spadzią. W ogrodzie łatwo ją znaleźć pod opanowanymi przez mszyce roślinami, tam gdzie ziemia pokryta jest lepką warstwą tej wydzieliny. Są zresztą i takie mrówki, które do tego stopnia rozsmakowały się w owej słodkiej wydzielinie, że traktują mszyce podobnie jak farmerzy swoje krowy, „hodując” na własny użytek całe „stada" tych owadów. Głaszcząc je regularnie czułkami, zachęcają mszyce do zwiększenia produkcji słodkiego płynu.

Żyjące w trawach owady - mszyce i inne pluskwiaki, mrówki, termity, koniki polne i chrząszcze - stanowią potencjalny pokarm dla większych zwierząt. Jedno z nich, osiągające wielkość dużego psa, przemierza w poszukiwaniu jedzenia trawiaste przestrzenie Ameryki Południowej. Wyglądem wyraźnie różni się od innych współcześnie żyjących ssaków i pod tym względem może konkurować z najbardziej wymyślnymi znakami heraldycznymi. Głowa tego zwierzęcia wydłuża się w długą, łukowatą sondę. W miejscu, w którym zaczyna się owa sonda, znajdują się oczy i małe uszy, zaś na jej końcu umieszczone są niewielkie, wąskie „usta”. Ciało pokryte jest szczeciniastą sierścią, zaś gigantyczny ogon stanowiący połowę jego długości, który powiewa niczym sztandar, zdobią dziwaczne kępy włosia.

Tym dziwnym zwierzęciem jest mrówkojad wielki. Ma słaby wzrok i niewiele lepszy słuch, ale dysponuje za to wspaniałym powonieniem, które pozwala mu zlokalizować termity po zapachu ich zeschniętej śliny zmieszanej z budulcem tworzącym ściany kopców. Gdy odkryje już gniazdo, wtedy długim zakrzywionym

pazurem kończyny przedniej poszerza wejście do któregoś z głównych tuneli. Następnie wsuwa weń pysk i długim, biczowatym językiem błyskawicznie penetruje korytarze, powtarzając tę czynność do stu sześćdziesięciu razy na minutę. Za każ­dym raz« m gdy język śmiga w głąb kopca, pokrywa go świeża ślina, kiedy zaś wraca do pysk ma na sobie nową „porcję" termitów. Mrówkojad wsysa je do jamy gębowej

i poły? w całości. W silnie umięśnionym żołądku znajdują się niewielkie ilości żwiru oraz pi ku, co pomaga w rozdrabnianiu i mieszaniu pokarmu z owadów, w miarę jak ulegają trawieniu. Stosując taką metodę, dorosły mrówkojad wielki potrafi w ciągu j‘. dnego dnia skonsumować około trzydziestu tysięcy termitów.

erniki, które nie są tak wyspecjalizowane jak mrówkojady, również mają w swym jadłospisie mrówki i termity. Jak sugeruje ich nazwa - są opancerzone. Elastyczna rogowa tarcza wsparta na kości barku osłania przód ciała, inna tarcza

chroni tył, talia zaś okryta jest zmienną liczbą płytek, które łączą się z dwiema tarczami w całość. Spośród wszystkich pancerników największym amatorem termitów jest najokazalszy ich przedstawiciel - pancernik olbrzymi. Wielkością zbliżony do mrówkojada wielkiego, poczyna sobie z termitami o wiele energiczniej. Zamiast wybrednie wsadzać swój elegancki nos w wylot korytarza, wykopuje w gnieździe termitów wielki tunel i zamaszystymi ruchami kończyn przednich wygar­nia ziemię, aż w końcu dociera do serca kolonii termitów, zupełnie - jak się wydaje - nie zwracając uwagi na ugryzienia tysięcy rozwścieczonych „żołnierzy". Mniejsi krewniacy pancernika olbrzymiego - peba, pancernik włochaty i kabassu - nie mają tak monotonnych upodobań kulinarnych. Łowią więc nie tylko mrówki i termity, lecz również pisklęta i różne owady prostoskrzydłe. Zbierają nawet owoce i korzenie. Bolita, zwana też pancernikiem kulowatym, jako jedyna w tej grupie potrafi w razie niebezpieczeństwa zwinąć się w kulę. Bolita „zatrzaskuje" się w ten sposób, że trójkątna tarcza u podstawy ogona dopasowuje się wzdłuż do trójkątnej tarczy na jej głowie. W efekcie ciało zwierzęcia zamienia się w niedostępną, opancerzoną „piłkę” wielkości grejpfruta. Więksi krewniacy bolity również nie muszą się specjalnie obawiać takich drapieżników jak lisy czy jastrzębie. Pancernik olbrzymi, podobnie jak mrówkojad wielki, jest wystarczająco duży; w razie niebezpieczeństwa potrafi zadawać straszliwe ciosy przednimi łapami, przystosowanymi do kopania w ter­mitierach. Mniejsze pancerniki są natomiast tak dobrze opancerzone, że potrafią odeprzeć początkową agresję, a także udaremnić przedłużające się oblężenie, za­kopując się przed drapieżnikiem w ziemi.

Trawa oczywiście nie pozostaje do wyłącznej dyspozycji owadów. Małe brązowe gryzonie z rodziny marowatych - do której należy także udomowiona świnka morska

- obdarzone są zadartym nosem, ale pozbawione ogona. Drepczą tam i z powrotem tunelami wydeptanymi w trawie, zbierając soczyste łodygi traw. Wiskacze, nieco większe gryzonie z rodziny szynszylowatych, wielkości sporego spaniela, żyją w podziemnych, rozległych systemach tuneli. Na powierzchnię wychodzą wieczorami, niespiesznie skubiąc darń w pobliżu wejścia do noiy, by w razie najmniejszej oznaki zagrożenia uciec z powrotem w bezpieczne miejsce. Mara, jeszcze większy gryzoń z rodziny marowatych, szuka pożywienia na rozleglejszym obszarze i czyni to w ciągu dnia. Zaatakowana daleko od nory, zdolna jest do szybkiej ucieczki. Ułatwiają jej to długie i szczupłe nogi, napięta uwaga i płochliwość jak u europejskiego zająca, a także umiejętność dalekich i wysokich skoków, wykonywanych w najbardziej nieoczekiwanych momentach.

Trawożercy padają ofiarą wielu drapieżników. Pochodzące z rodziny sokołów karakary czarnobrzuche podkradają się schowane w trawach, a następnie rzucają znienacka na mary i pokrewne im gryzonie. Podobnie poluje lis flampasowy, wyglądem przypominający kojota. Po pampasach włóczy się na\ I większy przedstawiciel rodziny psów - wilk grzywiasty. Bardziej niż wilka pi mina lisa, ale lisa oglądanego w krzywym zwierciadle. Głowę ma nieco większą niż owczarek szkocki, nogi zaś tak długie, że dają mu aż metr wzrostu. Długość ko. , a pozwala wilkowi grzywiastemu na szybki bieg, choć nie wiadomo, po co właściwi aiałby tak biegać. Nie zauważono bowiem, żeby ścigało go jakiekolwiek zwierzę (: wyjątkiem człowieka), a do łapania gryzoni prędkość nie jest mu potrzebna. Smakują mu zresztą raczej mniejsze niż większe zdobycze: pisklęta, jaszczurki, a nawet koniki polne i węże. Poza tym zjada też korzenie i owoce.

Największe zwierzę pampy nie jest wcale drapieżnikiem, lecz roślinożercą. Waży więcej niż wilk grzywiasty i jest dwukrotnie od niego wyższe. Opis ten nie dotyczy, jak można by przypuszczać, kolejnego ssaka, ale... ptaka zwanego nandu. Wygląda on jak struś i jest nielotem: właścicielem bezużytecznych puszystych skrzydeł, długiej szyi i długich kościstych nóg, umożliwiających mu szybkie bieganie. Żywi się roz­maitymi zwierzętami, między innymi owadami i małymi gryzoniami, lecz jego głównym pożywieniem jest trawa. Kilka razy do roku nandu zbierają się na pampie w grupy podobne do stad pasących się antylop.

Dla człowieka, który pierwszy raz zobaczy gniazdo nandu, będzie to naprawdę niezwykły widok. Każde jajo jest dziesięciokrotnie większe od jaja kurzego. Wpraw­dzie po tak ogromnym ptaku można tego oczekiwać, ale jego gniazdo zawiera często co najmniej... dwadzieścia takich jaj, a zdarzało się, że było ich tam ponad osiem­dziesiąt. Nie wszystkie jednak pochodzą od tej samej samicy. Samiec nandu jest poligamistą. Budując gniazdo (zazwyczaj w kępie krzewów lub w wysokiej trawie), oczyszcza płytkie zagłębienie w ziemi i wyściela je suchymi liśćmi. Zaleca się i łączy z pewną liczbą samic. Każdą okrąża i popisuje się przed nią tańcem, kołysząc przy tym szyją i strosząc pióra w kryzę. Para ptaków może osiągnąć taki stopień pod­niecenia, że splata się szyjami. Następnie samica przysiada, a samiec ją pokrywa. Wkrótce samica odwiedza siedzącego na gnieździe partnera - wtedy on ustępuje jej miejsca, umożliwiając złożenie jaja. Za pierwszą samicą zjawia się przy samcu na­stępna, a potem kolejne. Jeśli zdarzy się, że któraś spotka na gnieździe inną samicę, złoży jajo poza jego obrębem, pozostawiając samcowi zatoczenie go do zagłębienia i umieszczenie obok pozostałych jaj lęgu. Czasami odwiedza go tyle samic, że gdy nandu rozpocznie już wysiadywanie, ma w gnieździe więcej jaj, niż może ich przykryć własnym ciałem. Usuwa wtedy nadmiar poza gniazdo, gdzie psują się i marnieją.

Wysiadujący samiec nandu jest groźnym strażnikiem swego gniazda. Każde zwie­rzę, które zapuści się w pobliże, zostanie najprawdopodobniej zaatakowane i odpę­dzone. Nandu nie musi więc zakładać gniazda w miejscu niedostępnym. Natomiast dla innych ptaków, które nie dorównują mu wielkością ani siłą, znalezienie bez­piecznego miejsca na gniazdowanie jest nie lada problemem.

Jednym z niewielu ptaków, który potrafi samodzielnie konstruować gniazdo niemal całkowicie bezpieczne dla piskląt, a niedostępne dla rabusiów, jest garncarz. Buduje je na słupie lub niskiej gałęzi samotnego drzewa, używając do tego po prostu mieszaniny gliny i trawy. Z owego materiału garncarz potrafi zbudować twardą jak skała komorę zwieńczoną kopułą. Wnętrze oddzielone jest ścianą postawioną

dokładnie na wprost otworu wejściowego. Dzięki temu jaja, a potem pisklęta garncarza pozostają praktycznie poza zasięgiem łapy czy pyska rabusia, który nie zdoła wyciągnąć ich z gniazda.

es campestris, jeden z dzięciołów, który na równinach żywi się przeważnie mrówkami, na swoje gniazdo często wykorzystuje kopce termitów. Z umiejętności przodków zachował jeszcze zdolność wybicia otworu w twardej „murarce” termitów. Uszka ; - i przy tym wewnętrzne galerie kopca, zmuszając owady do ich naprawy. Przy okazji termity dokładnie zasklepiają wszelkie dziury, dzięki czemu ptak otrzy­muje w prezencie” gładkościenną komorę lęgową.

le przez żerujące pancerniki lub zamieszkane przez wiskacze otwory w ziemi są często „rekwirowane” przez małe sówki ziemne. Mogą one co prawda wyko­pać sobie norę własnymi siłami (i czasem nawet tak robią), ale widocznie wolą być sublokatorami. Zazwyczaj przed wejściem do każdego z takich otworów stoi jedna sówka, która zachowuje się jak wartownik. Gdy zbliża się intruz, przeszywa go

wyzywającym spojrzeniem swych żółtych oczu i komicznie podskakuje, dopóki 1 zawsze dokładnie w ostatniej chwili - nie straci odwagi i nie da nurka do „wypożyczonej” nory.

Karakara woli zakładać gniazda na małych drzewach, jeśli tylko może je znaleźć, ale gdy jest to konieczne, gniazduje także na ziemi. Jej silny, morderczy dziób i szpo­ny są uzbrojeniem wystarczającym do odpędzenia większości zwierząt i polowania na jaszczurki oraz węże. Znacznie mniejszym ptakiem jest czajka brunatnoskrzydła. Ponieważ preferuje głównie owady i inne małe bezkręgowce, ma tylko mały dziób i nieduże pazury, Mogłoby się więc zdawać, że nie potrafi obronić swych jaj przed grasującymi gadami i pancernikami. Jednak czajka jest dzielnym obrońcą, o czym można się przekonać podchodząc w pobliże jej gniazda. Ptak spada wtedy na intruza z poszumem skrzydeł, wydając przy tym przeraźliwe okrzyki i bijąc skrzydłami. Jeśli to wszystko nie wystarczy, by powstrzymać nieproszonego gościa, czajka ląduje na ziemi, a następnie rozpościera skrzydło tak, jakby było zranione, i przez cały czas głośno skrzeczy. Najwyraźniej udaje, że jest ranna. Przedstawienie jest na tyle niezwykłe, że skłania człowieka - a zapewne i inne stworzenia - do podejścia do ptaka, by sprawdzić, co się stało, a zatem do oddalenia się od gniazda. Czasami czajka brunatnoskrzydła bywa jeszcze bardziej przebiegła. Ląduje, sadowi się w trawie z na wpół rozpostartymi skrzydłami i zaczyna zbierać dziobem małe źdźbła trawy, zupełnie jakby siedziała na gnieździe. Przyciąga to napastnika, który zbliża się, pragnąc zlokalizować ptaka oraz jego gniazdo, a wtedy czajka odlatuje, intruz zaś dopiero po chwili orientuje się, że został oszukany i niczego tam nie ma. Na wypadek, gdyby wszystkie te metody zawiodły, ptak ma jeszcze jeden sposób. Potrafi tak doskonale zamaskować jaja i pisklęta, że można je minąć dosłownie o centy­metry, zupełnie ich nie dostrzegając. Ta kombinacja różnych strategii obronnych wydaje się skuteczna, gdyż w niektórych okolicach na przestrzeniach pokrytych trawą czajki brunatnoskrzydłe spotykane są na każdym kroku, zaś ich okrzyk „tero- tero" jest najczęstszym i najbardziej ujmującym dźwiękiem pampy.

Te płaskie i jednostajne trawiaste równiny zamieszkują społeczności zwierząt charakteryzujące się stosunkowo niewielką różnorodnością gatunkową, zaś ich wzajemne stosunki nie są zbyt skomplikowane. Owady i gryzonie żywią się trawami. Więksi trawożercy wytwarzają nawóz, który zalega na równinach i jest powtórnie przerabiany przez owady lub wymywany przez deszcze z powrotem do gruntu.

Owady zjadane są przez pancerniki i różne ptaki, zaś gryzonie przez ptaki drapieżne

i mięsożerne ssaki. Gdy drapieżniki kończą swój żywot, substancje zawarte w ich ciele przywracane są glebie przez owadzich grabarzy lub bezpośrednio jako efekt procesu rozkładu. Tak więc składniki odżywcze syntetyzowane przez trawy znów do nich wracają, zapewniając trawom warunki do dalszego rozwoju i do ykarmienia nowej generacji trawożerców.

Takie lub podobne ekosystemy rozciągają się od zimnych pamp •- południu Argentyny, poprzez campos limpos wokół rzeki La Plata - na prze.-. ni trzech tysięcy kilometrów w kierunku północnym - aź do Paragwaju i nawet dalej, po południową część Brazylii. Jednak dopiero na południowych krańcach dorzecza Amazonki pada wystarczająco dużo deszczu, aby możliwy był wzrost drzew. Tra­wiaste równiny dochodzą tu do kresu, ustępując miejsca dżungli.

Półtora tysiąca kilometrów dalej na północ, po drugiej stronie Amazonki, w okolicach środkowego biegu Orinoko ciągną się inne porośnięte trawą przestrzenie, znane jako llanos. Wędrując tędy w grudniu, widzi się łany traw falujące na wietrze pod wysokimi chmurami na błękitnym niebie. Krajobraz bardzo przypomina pampę. Mimo to żyjące tutaj zwierzęta są uderzająco odmienne. Pojawiają się co prawda niektóre znane nam już ptaki I na przykład czajka brunatnoskrzydła i karakara - ale w trawach nie ma mar ani wiskaczy. Wystarczy pozostać na llanos przez kilka miesięcy, aby powód ich nieobecności - będący także przyczyną braku drzew - stał się oczywisty. Zbierają się burzowe chmury, niebo posępnieje i wkrótce deszcz zaczyna lać strumieniami. Poziom rzek, zasilanych przez burze na stokach Andów pięćset kilometrów dalej na zachód, wzrasta w alarmującym tempie. W końcu rzeki wylewają. Ziemia tutaj pokryta jest grubą warstwą gliny i woda nie przesącza się w głąb, lecz tworzy na całej przestrzeni llanos płytkie rozlewiska. Gdyby rosły tu jakieś drzewa, ich korzenie zostałyby zalane. Z pewnością utonęłyby także zwierzęta żyjące w norach.

Swoje włości obejmuje teraz główny trawożerca llanos - kapibara. Jest to naj­większy gryzoń na świecie. Osiągając wielkość udomowionej świni, został nazwany wieprzem Orinoko. Ma długą, brązową sierść i palce połączone krótką błoną pławną, ułatwiają mu pływanie. Usytuowanie oczu, uszu i nozdrzy na czubku głowy umożli­wia zwierzęciu niemal całkowite zanurzenie się w wodzie bez utraty z pola widzenia tego, co się dzieje wokoło. Kapibara żyje w rzekach, jeziorach i bagnach od Argentyny do Kolumbii, zarówno wśród traw jak i w dżungli. Żywi się roślinami wodnymi lub trawą i inną roślinnością w pobliżu brzegów. Gdy llanos zalewa woda, żerowiska kapibary gwałtownie się poszerzają. Z brzegów rzek przeprowadza się wówczas na szerokie rozlewiska. Ten wielki gryzoń w pełni wykorzystuje nowe możliwości, jakie oferuje mu natura. Liczące dwadzieścia do trzydziestu osobników grupy taplają się w płyciznach, wyciągając z dna zatopione trawy, i gromadnie przepływają przez głębsze miejsca. Żaden z pozostałych trawożerców zamieszkujących llanos - czy to ssak, ptak czy owad - nie jest tak dobrze przystosowany do ziemno-wodnego trybu życia, toteż przez kilka miesięcy w roku kapibary mają te ogromne pastwiska wy­łącznie dla siebie.

Na północ i zachód od llanos 1 w Panamie, Gwatemali i południowym Meksyku, rośnie dżungla, ale jeszcze dalej znów pojawiają się ekosystemy trawiaste. Jako pre­rie południowego Teksasu przekraczają granicę Stanów Zjednoczonych. Amerykań­skie prerie tworzą pas o długości około trzech tysięcy i szerokości tysiąca kilomet-

rów, ciągnący się wzdłuż wschodniej granicy Gór Skalistych, poprzez Oklahomę, Kansas, Wyoming i Montanę do granicy Kanady, a nawet jeszcze dalej, do południo­wego krańca lasów północy. Jest to największa i najbogatsza kraina traw na świecie.

Żyje tu niewiele termitów, nie ma też wyspecjalizowanych mrówkojadów, lecz poza tym prerie zamieszkiwane są przez zwierzęta pełniące podobne funkcje jak większość gatunków spotykanych na pampach. Trawa aż roi się od owadów, które z kolei stanowią pokarm dla wielu ptaków. Kopiącym nory wiskaczom odpowiadają, także żyjące w koloniach, pieski preriowe (nieświszczuki), lisoszakalom - kojoty, a karakarom - myszołowy antylskie.

Pod jednym wszakże względem prerie zdecydowanie różnią się od pamp i llanos: wędrującymi przez nie największymi roślinożercami nie są bowiem ptaki z rodzaju nandu, lecz wielkie ssaki - bizony.

Bizony są dzikim bydłem. Wraz z antylopami 1 zwierzyną płową należą do wielkiej

grupy roślinożernych ssaków, które wykształciły szczególny sposób trawienia, a mianowicie - przeżuwanie.

Żołądek przeżuwac2y podzielony jest na specjalne komory. Pierwsza z nich: ta, do. której dostają się świeżo połknięte kęsy na wpół przeżutej trawy, zwana jest żwaczem. Tu odbywa się fermentacja pokarmu przy udziale bakterii i pierwot­niaków. Rozkładają one zawartą w liściach celulozę, podobnie jak w małej skali robią to mikroorganizmy żyjące w jelitach niektórych termitów. Po kilku godzinach papka z na wpół strawionych liści tworzy bryły w umięśnionym worku, leżącym wzdłuż żwacza. Następnie pokarm ten wraca z powrotem do pyska, gdzie ucierany jest przez zęby, co trwa długo, i zwie się przeżuwaniem. Gdy po przeżuciu bryły pokarmu zostają połknięte, przechodzą przez dwie pierwsze komory żołądka (żwacz i czepiec) i docierają do trzeciej, zwanej księgami, a następnie do trawieńca, gdzie poddawane są działaniu soków trawiennych. W końcu zawarte w trawie składniki odżywcze wchłaniane są przez ściany jelita.

Przeżuwacze rozwinęły się na kontynentach półkuli północnej około dwudziestu milionów lat temu i szeroko się rozprzestrzeniły, obejmując swym zasięgiem Europę, Afrykę i Amerykę Północną. Kolonizacja Ameryki Południowej przebiegała z przerwami i w bardzo różnym tempie, ponieważ kontynent ten przez długie okresy był wyspą oddzieloną od reszty świata. Przedstawicielami zwierząt przeżuwających jest więc tutaj jedynie kilka gatunków zwierzyny płowej i wielbłądowatych. Tymczasem w Ameryce Północnej zwierzęta te przeżywały okres bujnego rozwoju. Gdy na prerie dotarli pierwsi Europejczycy, zobaczyli na nich stada tak ogromne, że przekroczyło to ich zdolność pojmowania i opisu.

Samiec bizona (byk) - największe i najcięższe ze wszystkich zwierząt Ameryki - osiąga w kłębie prawie dwa metry wysokości i waży tonę. Podróżnicy przemierzający prerię zaledwie sto pięćdziesiąt lat temu nazwali go - niezbyt ściśle - bawołem. Opowiadali o stadach pokrywających ląd falującą powodzią brązowych grzbietów, rozciągającą się we wszystkich kierunkach aż po horyzont. Jeden z podróżników widział zbite stado bizonów przemierzające prerię w stałym tempie przez ponad godzinę. Wielokrotnie próbowano ocenić, ile bizonów żyło wówczas na preriach. Nawet najbardziej ostrożne szacunki wymieniały liczbę około trzydziestu milionów, zaś niektórzy badacze sądzą, że było ich dwukrotnie więcej.

Latem bizony pasły się na trawiastych równinach w północnej części obszaru występowania. Jesienią, gdy kończył się wzrost traw, wędrowały pięćset i więcej

kilometrów na południe, przemieszczając się traktami, które były tak dobrze utrzymane i głęboko udeptane, że biali osadnicy zaadaptowali je dla swoich własnych wędrówek.

Ze stadami bizonów związana była egzystencja plemion indiańsk ch zamie­szkujących równiny. Indianie polowali na „bawoły” za pomocą łuków i strzał, pozyskując z tych zwierząt niemal wszystko, co było im potrzebne do ycia. Mięso zjadali, ze skór szyli ubrania, z rogów sporządzali kubki, a z kości narzędzia. Liny, torby, sanie, pokrycia namiotów 1 wszystko to dzięki bizonom. Nic więc d nwnego, że bizony zapładniały wyobraźnię Indian i stanowiły treść ich duchowej wiary. Żaden inny lud nigdy nie był tak blisko związany z dzikimi zwierzętami.

Choć Indianie wykorzystywali „bawoły” na wszelkie możliwe sposoby, czynili to

tylko wtedy, gdy były im potrzebne do bezpośredniego użytku. Odmiennie postę­powali pierwsi biali osadnicy. Bizon żywił się trawą, która mogłaby się zamienić w wołowinę 1 mięso, na które istniał największy popyt. Tratujące racice bizonów nie pozwalały na zastąpienie naturalnych traw prerii wyselekcjonowanymi gatunkami, z któiych wytwarzano mąkę - na przykład pszenicą. Pozbycie się bizonów pośrednio było też sposobem na pozbycie się niechcianych Indian, którzy bez tych zwierząt mieliby trudności z przeżyciem. Bizony musiały więc zostać unicestwione.

Masakry rozpoczęły się około roku 1830. Osadnicy nie zabijali zwierząt dla zdobycia żywności. Strzelali do nich wyłącznie po to, by zniknęły z prerii. W 1865 roku zbudowano linię kolejową ze wschodu na zachód kontynentu, która rozdzieliła populację bizonów na dwie części. Od tej pory stada znajdujące się na północy nie mogły już bez przeszkód wędrować na południe. Słynny myśliwy Buffalo Bill Cody zatrudniony został przez kolej jako dostawca mięsa dla brygad budowlanych. W ciągu osiemnastu miesięcy zdołał zabić ponad cztery tysiące bizonów. Pasażerów zachęcano, by w czasie jazdy pociągiem strzelali w kierunku tych wielkich „bestii”, traktując to jako sport. Czasami zabitemu zwierzęciu ucinano język, gdyż uchodził on wówczas za przysmak. Przez krótki okres były też modne luksusowe stroje podróżne wykonane ze skóry bizona - obdzieranie z niej zwierząt było więc warte zachodu. Ale większość olbrzymich ciał po prostu zostawiano, żeby zgniły.

Przez kilka pierwszych lat dekady 1870-1880 zabijano rocznie dwa i pół miliona bizonów. Do końca lat siedemdziesiątych XIX wieku eksterminacji uległy zwierzęta znajdujące się na południe od linii kolejowej. W roku 1883 w ciągu zaledwie kilku dni wytrzebione zostało stado liczące dziesięć tysięcy osobników. Rewolwerowcy zastosowali tu prostą strategię: czaili się przy każdym znanym im źródle lub zbiorniku wody, znajdującym się w zasięgu stada. Każde zwierzę musiało się w końcu napić i i wszystkie zostały zastrzelone.

Do końca stulecia w całej Ameryce Północnej nie zostało więcej niż tysiąc dzikich bizonów. Był to już ostatni moment na uratowanie gatunku, i akcję taką na szczęście podjęto. Wspomagana przez rząd grupa przyrodników zdołała zgromadzić ocalałe niedobitki i połączyć je z innymi bizonami, trzymanymi w ogrodach zoologicznych i prywatnych posiadłościach. Powoli ich liczebność zaczęła wzrastać. Dziś na preriach, zachowanych w pierwotnym stanie jedynie na terenie parków narodowych, żyje trzydzieści pięć tysięcy tych wielkich przeżuwaczy. Nie zanosi się jednak na to. że w przyszłości będzie ich więcej, choćby nie wiadomo jak troskliwie były chronione. Jest bowiem niemal pewne, że człowiek nie zechce im odstąpić dalszych terenów.

Obok bizonów na preriach żyły też stada innych przeżuwaczy - zwierząt o wy­glądzie ylop, z uwagi na ich krótkie, rozwidlone rogi zwanych widłorogami. Nie są one wiar ymi antylopami ani zwierzyną płową, lecz stanowią prymitywną formę pośrednią między tymi grupami. Widłorogi konkurowały niegdyś z bizonami pod wzglęci iczebności. Oceny dotyczące wielkości ich populacji w XIX wieku wahają się między pięćdziesięcioma a stu milionami osobników. Nie mając tak dużej masy i siły jak bizony; widłorogi narażone były na ataki drapieżników takich jak wilki, więc w niebezpieczeństwie polegały na swojej szybkości. Są to bowiem najszybsze dzikie zwierzęta Ameryki Północnej. Potrafią biegać z prędkością osiemdziesięciu kilo­metrów na godzinę. Nie uratowało ich to jednak przed myśliwymi. Do nich także

strzelano bez miłosierdzia: około 1908 roku pozostało zaledwie dziewiętnaście tysię­cy widłorogów. Obecnie zwierzęta te również objęte są ochroną, zaś ich liczba zbliża się do pół miliona.

Obszary, które niegdyś żywiły stada bizonów i widłorogów, stanowią dziś pas­twiska dla importowanych ras bydła domowego. Ludzie hodują je oczywiście dla mięsa. Jednakże - o ironio - trawa rosnąca obecnie na preriach może utrzymać bydło o wadze równej jednej trzeciej ciężaru zwierząt, które żyły tu w naturze i były przystosowane do miejscowych warunków.

Trawiaste obszary centralnej Azji leżą przeważnie na tej samej szerokości geograficznej co prerie Ameryki. Większość nie jest jednak tak urodzajna jak prerie, ponieważ leżąc w środku największego na ziemi lądu, otrzymują naprawdę niewiele deszczu. Latem gleby na dużej przestrzeni są suche i pokryte pyłem, zimą zaś - głęboko zamarzają. Mimo to również tutaj żyją wielkie stada przeżuwaczy. Suhaki należą do antylop, choć nie są do nich podobne. Wielkością i kształtem ciała przypominają owce, ale najbardziej zwraca uwagę ich głowa. Oczy są duże i wypukłe, zaś noszone wyłącznie przez samce rogi o barwie bursztynu - wyprostowane i spiczaste. Najdziwniejsze jednak jest zakończenie nosa, tworzące krótką, grubą i elastyczną trąbę. Natomiast nozdrza suhak ma szerokie i okrągłe. Wewnątrz roz­mieszczone są liczne drobne kanały nosowe, tworzące skomplikowany układ, który zajmuje wiele miejsca. Silnie rozwinięty nos sprawia wrażenie, jakby natura obda­rzyła suhaka „rzymskim” profilem. Zadaniem tego niezwykłego nosa jest ogrzewanie wdychanego powietrza i zwiększanie jego wilgotności, a także filtrowanie kurzu.

Zwierzęta te nieustannie wędrują po stepach w poszukiwaniu skąpo rosnącej trawy. Potrafią też wyczuć zmianę pogody. Przechodzą wtedy nagle ze spokojnego chodu w szybki kłus. Aby uciec przed nadciągającą zamiecią, potrafią kłusować przez kilka dni.

W XVIII wieku suhaki żyły na rozległych terytoriach - od brzegów Morza Kaspijskiego na zachodzie po skraj pustyni Gobi na wschodzie - i występowały tak licznie, że często zdarzało się, iż w czasie jednego polowania zabijano dziesiątki tysięcy tych zwierząt. W miarę jak coraz więcej ludzi z coraz lepszymi strzelbami zapuszczało się w stepy, polowano na suhaki coraz bardziej intensywnie, gdyż ich mięso było wielkim przysmakiem. Do 1829 roku wybito suhaki na całym centralnym obszarze ich występowania - pomiędzy Uralem a Wołgą, zaś na początku obecnego stulecia pozostało nie więcej niż około tysiąca osobników. Wydawało się, że gatunek musi nieuchronnie wyginąć.

Później zdano sobie jednak sprawę, że nie ma innego zwierzęcia, dzikiego czy domowego, które „przerabia” stepową trawę na własne mięso równie efektywnie jak

suhak. Gdyby więc wyginął, wielkie obszary stepów nie dostarczałyby niczego, co człowiek iTiógłby wykorzystać jako pokarm dla siebie. Zakazano więc polowań, ostatni uhaki znalazły się pod ochroną i otoczono je opieką tak troskliwą, jakby były rc . odowym bydłem.

suhaków na stepy udał się nadzwyczajnie. Wygląda na to, że zwierzęta te

- jakc . itunek - z natury zdolne są do przetrwania okresów drastycznie zmniejszonej liczebności, spowodowanych przez klęski żywiołowe, takie jak wyjątkowa susza w lecie lub bardzo ostra zima. Samice mają bowiem niezwykłą zdolność rozrodu. Parzą się jeszcze przed zakończeniem wzrostu, mając zaledwie cztery miesiące. Młode brzemienne samice rosną bardzo powoli, lecz gdy tylko wydadzą na świat potomstwo, znów zaczynają rosnąć w szybkim tempie. Na początku następnego okresu rozrodczego są już w pełni wyrośnięte. Od tej chwili trzy

czwarte samic rodzi bliźnięta. W rezultacie tej wyjątkowej płodności suhaki zdołały szybko zwiększyć swoją liczebność po największej klęsce, jaką przyniosło im pierwsze spotkanie z uzbrojonym w strzelbę człowiekiem. W ciągu pięćdziesięciu lat ich liczba wzrosła z kilku setek do ponad dwóch milionów. W ostatnich latach istnienia ZSRR można więc już było odstrzeliwać corocznie - z przeznaczeniem na mięso - ćwierć miliona suhaków.

Ta sama historia - wielkich stad i równie wielkich rzezi - rozegrała się na trawiastych obszarach południowej Afryki, zwanych veld, ale tutaj dla jednego gatunku nigdy nie nadeszło zawieszenie wyroku śmierci. Gdy koloniści z Europy, rozlokowawszy się wokół Przylądka Dobrej Nadziei, zaczęli w pierwszych latach XIX wieku wypuszczać się na północ, odkryli pofalowane przestrzenie porośnięte trawą. Tłoczyły się na nich wielkie stada antylop różnych gatunków - skoczków, zwanych także springbokami, i blesboków, bawolców oraz gnu brunatnych. Skoczki były tak liczne, że musiały podejmować masowe migracje w poszukiwaniu nowych pastwisk. Tworzyły wtedy stada tak ogromne, że cały krajobraz wydawał się być w ruchu. W porównaniu z nimi niewielkie były nawet stada bizonów i widłorogów w Ameryce. W roku 1880 pewien obserwator skłonny był twierdzić, że jedno stado skoczków podczas migracji na inne tereny składało się co najmniej z miliona zwierząt. Bardzo licznie występował tam również inny rodzaj trawożerców, który odegrał dużą rolę w historii człowieka, a mianowicie koń. Przodkowie konia pochodzą z równin Ameryki Północnej. Owe konie także posiadały w żołądkach bakterie i pierwotniaki, pomagające im strawić pokarm roślinny, ale były do tego zdolne nie dysponując skomplikowanym żołądkiem przeżuwaczy. Koniowate przeżywały długi okres ekspansji, przez istniejący wówczas most lądowy Cieśniny Beringa roz­przestrzeniając się na kontynent azjatycki, a następnie do Europy i na południe do Afryki. Tymczasem w Ameryce zniknęły, ustępując miejsca pierwotnym gatunkom bydła i antylopom. W Europie i Azji konie i ich bliscy krewniacy - dzikie osły - padały ofiarą polowań, a potem zostały udomowione. Współcześnie dziko żyjące formy tych zwierząt są prawie na wymarciu, przetrwały tylko w kilku małych stadach w centralnej Azji. Jedynie w Afryce galopują jeszcze wielkie stada dzikich koniowatych. Są to wspaniałe zwierzęta ubarwione w czarne i białe pasy. Osta­tecznie odkryto kilka ich gatunków - zebrę Grevy’ego o wąskich paskach, żyjącą w krainie o suchym klimacie w pobliżu skraju Sahary; dwie odmiany zebry górskiej na zachodzie Afryki; pięć odmian zebr równinnych, występujących na obszarze veldu. Jedna z tych ostatnich zebr, kwagga, nie była całkowicie pokryta paskami.

Występowały one tylko na jej głowie i szyi, ale ciało kwaggi było jednolicie brązowe, zaś nogi - białe.

e antylopy i zebry traktowane były przez osadników jak zwierzyna łowna

- żabi; ■ dla mięsa lub po prostu dla rozrywki. W połowie dziewiętnastego wieku myśli’, żęli zwracać uwagę, że zwierzyna łowna nie jest już tak liczna jak niegdyś. Nie wy ło to jednak na ograniczenie zabijania. Faktyczne zniszczenie stad zajęło zaledw /ydzieści lat. Pod koniec wieku stada blesboków zostały zredukowane do około . h tysięcy osobników. Skoczki przetrwały jedynie w małych izolowanych stadac: i zeżyło mniej niż sto zebr górskich. Nie oszczędzono ani jednego żyjącego na wolności gnu brunatnego - ocalało jedynie pięćset sztuk uwięzionych na far­mach. Najgorszy los spotkał kwaggę - nie przeżyła tej eksterminacji. Mięso kwaggi

nie cieszyło się dobrą opinią; wyżej ceniono jej skórę, z której można było robić buty

i lekkie trwałe worki. Łatwo ją było wytropić i równie łatwo zastrzelić. Ostatnią dziką kwaggę zabito w roku 1978. Pięć lat później zmarło ostatnie samotne zwierzę w ogrodzie zoologicznym.

Tylko jeden obszar trawiasty zachował swoją faunę wielkich trawożerców w niemal dziewiczym stanie - afrykańska sawanna na wschodzie kontynentu. Stada tych zwierząt przeżyły głównie dzięki temu, że nie jest to obszar obfitujący w wodę, jak preria, veld czy pampa, nie ma więc odpowiednich warunków dla zwierząt udo­mowionych przez człowieka, które wywodzą się z gatunków klimatu umiarkowanego. Sawanna nie nadaje się także do uprawy „udomowionych” traw. Dlatego też stanowi oparcie dla największej liczby żyjących współcześnie dzikich zwierząt.

Kraina sawanny ma kształt szerokiej podkowy, otaczającej dżungle zachodniej Afryki na przestrzeni około miliona kilometrów kwadratowych. Jest bardziej zróż­nicowana niż inne trawiaste regiony świata. W wielu miejscach porastają ją niskie cierniste krzewy. Gdzieniegdzie stoją wielkie baobaby. Ich rozdęte pnie magazynują wodę, którą nasiąkają podczas rzadkich deszczów. Tu i ówdzie urozmaicają krajobraz niskie, skaliste wzgórza. Wiele rzek obramowanych jest długimi galeriami leśnych drzew, które mogą tutaj rosnąć korzystając z dostatku wilgoci, jaką przesiąknięta jest gleba brzegów. Niemal wszędzie rośnie tu trawa. Miejscami jest ona wyższa od człowieka. Gdzie indziej zaś jest niska i tak rzadka, że pomiędzy jej kępami widać czerwoną, pylastą glebę.

Ten mozaikowaty krajobraz zamieszkuje wiele różnych gatunków zwierząt. Łańcuch myśliwych i ofiar wygląda tu podobnie jak w innych ekosystemach trawiastych, choć gatunki występujące na sawannie obecnie są w znacznej części charakterystyczne wyłącznie dla Afryki. Trawę wykorzystują termity i mrówki. One z kolei zjadane są przez wyspecjalizowanych w tym „mrówkożerców" 1 pangoliny i mrówniki (prosięta ziemne) - a także przez zwierzęta żywiące się wieloma różnymi owadami - gatunki z rodziny łaszowatych oraz niezliczoną ilość ptaków. Małe drapieżniki: gronostaje, żenety i szakale, polują na roślinożerne gryzonie 1 szczury, postrzałki, zwane także długonogami, oraz wiewiórki ziemne. Duże drapieżniki, takie jak lwy, likaony, gepardy i hieny, żywią się dużymi trawożercami. Te właśnie trawożerne zwierzęta, w większości przeżuwacze, dominują na afrykańskiej równinie.

Bywają tak małe jak gazela Thompsona lub impała, albo tak duże jak eland, antylopa końska lub topi. Niektóre z nich są wyspecjalizowane, jak żyrafa, która potrafi skubać kolczaste gałęzie pozostające daleko poza zasięgiem jakiegokolwiek

innego ich amatora, lub też jak żyjąca w bagnach i trzcinowiskach sitatunga, wychodząca na równiny jedynie w czasie powodzi. Żyją tu również giganty, które nie są przeżuwaczami: nosorożce i słonie. Stada zwierząt są tu jeszcze ta wielkie, że przywodzą na myśl opowieści, które przywozili do domów podróżnie wracający z prerii czy veldu sto pięćdziesiąt lat temu. Gdy następuje zmiana pog iy, niektóre gatunki nadal masowo wędrują w poszukiwaniu lepszych pastw iak jak w przeszłości robiły to suhaki, skoczki i bizony.

Najsłynniejsze są podróże odbywane przez antylopy gnu. W Serengeti deszcz nie wszędzie pada jednakowo: część południowo-wschodnia wysusza się szybciej niż północno-zachodnia. Do maja trawa jest już nisko wyskubana, toteż przychodzi po­

ra na zmianę pastwisk. Milion gnu w towarzystwie zebr i gazel rozpoczyna długą, powolną wędrówkę, stąpając ciężko w wielokilometrowych kolumnach, kierujących się na północny zachód. Ogromne tabuny zwierząt przekraczają rzeki. W wodzie panuje taki tłok, że wiele z nich tonie. Jeszcze więcej zwierząt zmuszonych jest do forsowania rzeki przez napierające z tyłu mrowie antylop. Czatujące na nie lwy z łatwością wyławiają ze stada osobniki wyczerpane tą wędrówką. Gnu maszerują tak dzień po dniu, aż wreszcie, po przejściu około dwustu kilometrów, docierają na soczyste jeszcze pastwiska nad rzeką Mara w południowej Kenii i zostają tam na wypasie. Ale w listopadzie pastwiska znów się wyczerpują, zaś na południu Serenge­ti zaczyna padać deszcz. Gnu muszą więc ponownie wyruszyć w długą drogę.

Mniej znane są wędrówki białouchych kobów - antylop żyjących w Sudanie. Przenoszą się one bynajmniej nie z powodu suszy, lecz powodzi. Prawie milion tych zgrabnych zwierząt, których samce uzbrojone są w lirowato wygięte rogi, zamie­szkuje trawiaste równiny południa tego kraju. Samice rodzą młode w czasie pory deszczowej. Gdy kończą się deszcze i równiny zac2ynają wysychać, stada przenoszą się na północ, podążając śladem cofających się rozlewisk, w których kiełkuje świeża trawa. Ich terytorium ograniczają dwie wezbrane deszczem rzeki. W pobliżu granicy z Etiopią rzeki się łączą, zaś koby - coraz bardziej ściśnięte - zmuszone są w końcu do próby sforsowania wody. W tym miejscu co roku czekają na nie ludzie z plemie­nia Murle, którzy w ciągu kilku dni potrafią zabić pięć tysięcy tych zwierząt. Dla myśliwych jest to wspaniała okazja, która pozwala im zgromadzić zapasy na kilka miesięcy. Dla kobów zaś jest to ostatnia ciężka próba przed dotarciem do bagnis­tych równin na północy i przed dobrym wypasem podczas krytycznych miesięcy pory suchej.

Spośród wielkich trawożerców największy sukces odniosły współcześnie przeżuwacze. Zarówno pod względem różnorodności gatunkowej jak i liczebności - i to nawet obecnie, gdy populacje tych zwierząt zostały tak bardzo przetrzebione przez człowieka - daleko zdystansowały swoich jedynych rywali, a mianowicie koniowate. Szczególny charakter traw miał duży wpływ na kształt ciała przeżuwaczy. Otwarte przestrzenie trawiastych równin wymagają od żyjących tu zwierząt umiejętności szybkiej ucieczki przed drapieżnikami. Przeżuwacze odziedziczyły tę umiejętność po przodkach, doskonalących się w niej przez pokolenia. Wspinając się na palce, wykształciły dłuższe nogi. Boczne palce u nóg zanikły, za to środkowe uległy wzmocnieniu, a paznokcie na ich końcach zgrubiały, przekształcając się w wytrzymałe, amortyzujące uderzenia kopyta. Sezonowe kiełkowanie trawy - spo­wodowane charakterystycznym dla wielu równin nieregularnym opadem deszczu - wymusiło na zwierzętach konieczność odbywania długich wędrówek w poszukiwaniu

nowych p;ist wisk. Jeśli zwierzęta miały takie wędrówki podjąć i przeżyć, musiały być wystarczaj: co duże. Ich żołądki powiększyły się i podzieliły na wiele komór, aby efektywni przerabiać” trawę. Zmieniły się też ich zęby. Skubiąc trawy rosnące przy ziemi, ■/;, żęta nie mogły umknąć przedostawania się do pysków pewnej ilości piasku ibnych kamyków, a to - w połączeniu z naturalną twardością trawy i powodo io, że zęby narażone były na szybkie zużycie. Przeżuwacze wykształciły więc ba uv.o duże zęby trzonowe, przystosowane do ucierania pokarmu. Owe zęby mają otwa i te korzenie, co pozwala im rosnąć przez całe życie zwierzęcia.

©pisane tu oddziaływanie nie było jednak wcale jednokierunkowe. Przeżuwacze miały wielki wpływ na rozprzestrzenienie się i zasięg występowania traw. Jeśli ogień zniszczy las w okolicy, w której występuje obfitość wody, lub gdy człowiek wytnie

drzewa, tam może pojawić się trawa. W trawie wyrosną jednak także młode siewki drzew, które po roku czy dwóch zaciemnią ją, a tego właśnie trawa nie toleruje. Las może więc szybko uporać się z jej inwazją i odzyskać dawne terytorium. Jednak z pomocą przeżuwaczy tymczasowa obecność trawy może się zmienić w trwałe występowanie, gdyż pasące się zwierzęta wyskubią i stratują młode drzewka. Jedynie trawa może przetrwać taką klęskę. Lecz nawet ona potrzebuje trochę deszczu. Im dalej na północ, w tym większym stopniu afrykańskie sawanny zmie­niają się w wysuszone obszary, na których deszcz pada sporadycznie. Kolczaste zarośla są tu coraz rzadsze, zaś trawa coraz wątlejsza. Nie ma tu szansy na spotkanie ogromnych stad antylop. Na suchym piasku nawet ślady zwierząt są rzadkością. Znaleźliśmy się teraz bliżej innego świata - świata pustyni.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

ŻAR PUSTYNI

lększą pustynią na ziemi jest Sahara. Rozciąga się od porośniętych krzakami terenów północnego Sudanu i Mali do wybrzeża Morza Śródziemnego, gdzie wiatr przesypuje jej piaski wśród ruin rzymskich miast. Na wschodzie przekracza Nil i spotyka się z wodami Morza Czerwonego. Pięć tysięcy kilometrów dalej w kierunku zachodnim dociera do Oceanu Atlantyckiego. Z Sahary nie wypływa żadna rzeka, a niektóre jej okolice pozbawione są opadów deszczu przez kilka lat z rzędu. Tu wła­śnie zanotowano najwyższą temperaturę w cieniu, jaką kiedykolwiek zmierzono na ziemi: pięćdziesiąt osiem stopni Celsjusza. Część Sahary pokryta jest piaskiem, Większość jej obszaru to jałowe równiny wypolerowanego wiatrami żwiru i roz­rzuconych w nieładzie głazów. W samym sercu tej pustyni wyrastają zbudowane z piaskowca pasma górskie o dziwacznych kształtach.

Wznoszą się one pionowo w masywie Al-Hadżdżar, tworząc oszałamiający labirynt krzywych iglic, przepaści i łukowato sklepionych bram skalnych. Większość tych formacji bardziej przypomina wysokościowce niż góry. Niektóre są u podstawy podcięte, wskutek czego utworzyły się w nich płytkie jaskinie. Mniejsze kolumny skalne mają kształt przekrzywionych grzybów. Wszystkie te zadziwiające formy wy­rzeźbił wiatr zacinający żwirem i piaskiem, żłobiąc w ścianach skały poziome bruzdy, a w miejscach bardziej podatnych na erozję - pogłębiając linie między warstwami piaskowca. Naga, prażona słońcem skała, pozbawiona ochraniającej ją gleby lub roślinności, dosłownie kruszy się w oczach, wytwarzając jeszcze więcej piasku, który

- porywami wiatru ponownie ciskany na urwiska - w końcu zmieniają w rumowiska usypane gdzieś na pustyni.

Jednak nie wszystkie formy tych gór powstały w wyniku niszczącej siły wiatru. Doliny biegnące między skałami mają taki sam kształt jak doliny rzeczne, łączą się z nimi mniejsze wąwozy, którymi kiedyś mogły dopływać rwące strumienie. Można domniemywać, że niegdyś obszar ten obfitował w wodę. Dodatkowy dowód uwidoczniony jest na skałach. W miejscach dających schronienie, pod nawisami skalnymi, na ścianach znajdują się malowidła przedstawiające zwierzęta: gazele, nosorożce, hipopotamy, antylopy szablorogie i żyrafy. Namalowano je w jaskrawych barwach czerwieni i żółci. Owe malowidła przedstawiają również zwierzęta domowe: stada łaciatego bydła o wdzięcznie zakrzywionych rogach. Niektóre z tych zwierząt mają na szyjach obroże. Artyści spórtretowali również samych siebie, stojących pośród bydła, siedzących obok szałasów, polujących z łukami w rękach i tańczących w maskach. Nie wiemy dokładnie, kim byli ci ludzie. Być może przodkami nomadów, którzy i dziś podążają za stadami na wpół dzikiego, łaciatego i długorogiego bydła. Nie udało się też precyzyjnie określić, kiedy wykonano te rysunki. Zidentyfikowano

jednak kilka różnych stylów, można zatem przypuszczać, że powstawały w ciągu dość długiego czasu. Większość ekspertów uważa, że najwcześniejsze rysunki pocho­dzą sprzed około pięciu tysięcy lat. Bez wątpienia przedstawiają sceny, jakich próżno by szuk; na otaczającej je dziś pustyni. Ani jedno z tak żywo namalowanych zwierza nie mogłoby obecnie przeżyć na gorących, nagich piaskach i żwirach Sahary Zdumiewające, że pewien rodzaj żywych organizmów przetrwał jednak od tamtej :asu. W wąskim, otoczonym skalnymi ścianami wąwozie rośnie grupa staroży ■ tych cyprysów. Sądząc po liczbie słojów, drzewa te liczą sobie dwa do trzech tysięcy lat. Gdy na pobliskich skałach malowano ostatnie wizerunki, były małymi drzewkami. Ich grube, poskręcane korzenie utorowały sobie drogę przez popękane od słońca skały, poszerzając szczeliny i wywracając głazy, zapuszczając się po

omacku w głąb gruntu, by dostać się do podziemnej wilgoci. Zakurzone szpilkowate liście cyprysów są mimo wszystko zielone i tworzą jedyną plamę zieleni na tle brązów i rdzawych żółci okolicznych skał. Na ich gałęziach wciąż pojawiają się szyszki wypełnione zdolnymi do kiełkowania nasionami. Ale żadne z nich nie kiełkuje. Teren wokół cyprysów jest po prostu zbyt suchy.

Zmiany klimatu, które obróciły w pustynię masyw Al-Hadżdżar i całą Saharę, trwały bardzo długo. Rozpoczęły się około miliona lat temu, gdy wielka epoka lodowa, trzymająca dotąd Europę w uścisku, zaczęła przemijać. Lodowce - które z Arktyki rozprzestrzeniły się na Morze Północne, przykryły je lodami polarnymi i utorowały sobie drogę przez lądy aż po południową Anglię i Niemcy - rozpoczęły teraz odwrót. Północnej części Afryki przyniosło to początkowo bardziej wilgotną aurę, a Al-Hadżdżar pokrywała dość bujna zieleń. Przed pięcioma tysiącami lat deszcze przesunęły się jednak na południe i Sahara zaczęła się coraz bardziej wysuszać. Pokrywające ją trawy i zarośla uschły, płytkie jeziora wyparowały, zwierzęta i ludzie powędrowali na południe w poszukiwaniu wody i pastwisk. Glebę wymiótł wiatr. I w końcu to, co było kiedyś rozległą i żyzną równiną usianą jeziorami, stało się pustkowiem pełnym jałowych skał i dryfujących piasków.

Takie zdarzenie miało miejsce nie pierwszy raz. Okresy urodzaju i suszy zmieniały się na równinach Sahary w takim samym rytmie, jak ekspansja i odwrót lodowców na północy Europy. Pomimo okresowych zmian, ta wielka część Afryki za­wsze była bardziej narażona na susze, podobnie jak wszystkie inne obszary na tych szerokościach geograficznych, zarówno na północ jak i na południe od równika.

Podstawową przyczyną różnic w ilości opadów na ziemi jest nierównomierne ogrzewanie jej przez Słońce; słabe na biegunach i intensywne na równiku. Ciepłe prądy powietrza, które wznoszą się nad równikiem, płyną następnie na północ i na południe, a potem opadają nad obszarami o zimniejszym klimacie. Ciepłe powietrze może zawierać więcej wilgoci niż zimne, toteż wznoszące się prądy powietrza równikowego są początkowo bardzo wilgotne. W miarę jak unoszą się w górę, ulegają ochłodzeniu. Zawarta w nich wilgoć kondensuje się, tworząc chmury, i w końcu spada w postaci deszczu. Wysoko ponad ziemią uwolnione z wilgoci powietrze płynie w kierunku zwrotników, półtora tysiąca kilometrów na południe i północ od równika, aż w końcu zaczyna się obniżać. Po drodze pozbyło się jednak całej zawartej w nim wody, nie przynosi więc deszczu terenom w dole. Co więcej, w miarę jak zbliża się do powierzchni ziemi i ponownie ogrzewa, wchłania całą dostępną wilgoć z lądu. nad którym przepływa w drodze powrotnej do równika. W wyniku takiej właśnie cyrkulacji powietrza wokół zwrotnika Raka na północy i zwrotnika Koziorożca na

południu tworzą się pasy wysuszonego lądu. Obracając się wewnątrz swej atmosferycznej powłoki, Ziemia wytwarza rozległe wiry powietrzne, ulegające później zniekształceniu przez nieregularny rozkład lasów i mórz, a także gór i równin na powierzchni globu. Wskutek tego strefy suszy nie mają regularny ^ , geometry­cznych kształtów. Mimo wszystko zostaje jednak ogólny wzór. Tam izia równik przecina ląd, na północy i południu występują symetrycznie obs;-.; pustynne. Odpowiednikiem Sahary położonym na południe od wilgotnych lasów j ukalnych centralnej Afryki są pustynie Kalahari i Namib. Pustyniom Mohav\ Sonora na południowym zachodzie Stanów Zjednoczonych odpowiada połudru jwoamery- kańska Atakama, zaś rozległe pustynie Turkiestanu i centralnych Indii mają swój odpowiednik w wielkich pustyniach środkowej Australii - po drugiej stronie pokry­

tych dżunglą lądów i wysp południowo-wschodniej Azji. Brak chmur nad pustyniami ma dwojaki skutek. Sprawia, iż nie tylko nie pada tam deszcz, ale również pozbawia te obszary jakiegokolwiek cienia w dzień, zaś nocą 1 osłony, która mogłaby pomóc w zatrzymaniu ciepła. W rezultacie, w ciągu dnia pustynia jest najgorętszym miejscem na ziemi, w nocy zaś temperatura może spaść poniżej zera. W ciągu doby warunki tycia zmieniają się więc diametralnie, co stwarza ogromne problemy mieszkającym tu zwierzętom.

Większość z nich radzi sobie z tymi problemami najprościej jak to jest możliwe - starając się po prostu unikać przebywania w ekstremalnych temperaturach. Małe ssaki w dzień chronią się w ciemnych norach i pod głazami, gdzie jest o wiele chłodniej niż w blasku słońca. Wilgotność jest tam kilkakrotnie większa niż na po­wierzchni, co lokator zawdzięcza częściowo własnemu oddechowi. Zwierzęta tracą więc o wiele mniej wody. Nic dziwnego, że pozostają w kryjówkach przez większą część dnia, a aktywne stają się dopiero wtedy, gdy słońce skryje się za horyzontem.

Gdy tylko na Saharze zapadają ciemności, poruszające się skokami gryzonie, jak myszoskoczki i przedstawiciele rodziny skoczkowatych, zbierają się na odwagę, by nieśmiało wyjść z ukrycia. Są one roślinożerne. Kęp trawy jest tu niewiele, ale można je znaleźć, podobnie jak nasiona oraz większe i mniejsze - przywiane przez wiatr - kawałki różnych martwych roślin, które zapewniają zwierzętom odrobinę pożywie­nia. Gekony biegają susami po coraz chłodniejszych skałach, szukając chrząszczy i innych owadów. Zjawiają się także ssaki drapieżne. Fenki nastawiają swe duże, trójkątne uszy, gotowe wyłowić każdy dźwięk. Z nosem przy ziemi przemykają się cicho po skałach, łowiąc wszelkie zapachy, które podpowiadają im, kto, kiedy i dokąd się tędy przemieszczał. Jeden z tropów może zaprowadzić do małej myszo­skoczki. Błyskawiczny skok i fenek zdobywa właśnie pierwszy tego wieczoru posiłek. Na Saharze, nie wiedzieć skąd, pojawiają się również karakale należące do rodziny kotów i pręgowane hieny, natomiast w wielu pustynnych okolicach Środkowego Wschodu można spotkać wilki pokryte jaśniejszym i delikatniejszym futrem niż ich bardziej znani krewniacy z północy. Na pustyniach Nowego Świata żerowanie i zabijanie odbywa się tak samo jak w Azji i w Afryce - zmieniają się tylko aktorzy: w poszukiwaniu nasion skaczą tam szczuroskoczki, a polują na nie lisy płowe i kojoty. Zaspokoiwszy pierwszy głód, zwierzęta obniżają aktywność. Temperatura staje się tymczasem coraz niższa. Gekony, tracąc ciepło, wycofują się do swoich szczelin. Ssaki - jako zwierzęta stałocieplne I mogą dalej szperać i polować, nawet wtedy, gdy jest już całkiem zimno. Zazwyczaj jednak i one na długo przed świtem wycofują się do swych nor i kryjówek.

Gdy o brzasku horyzont na wschodzie się rozjaśnia, na pustyni pojawią się inne zwierzęta. Właśnie wtedy wyrusza na Iowy mieszkanka pustyń na za ' zie Ameryki

- heloderma arizońska (ona i blisko z nią spokrewniona heloderms /kańska to jedyne na świecie jaszczurki jadowite). Ma około trzydziestu centy v długości, krótki, gruby ogon, a pokryta jest błyszczącymi łuskami przypomina . ;i paciorki. Niektóre z nich są różowe jak korale, inne zaś czame. W miarę jak sł< ogrzewa jej ciało, staje się coraz bardziej ruchliwa. Zaczyna wtedy łapać owady, wać ptasie jaja i pisklęta. Potrafi nawet przedostać się zuchwale do gniazda pus ych myszy i chwytać zarówno młode, jak i dojrzałe osobniki. Malutka, zaledwie kilkucentymetrowej długości jaszczurka z Australii, znana jako moloch straszliwy, z upodobaniem łowi mrówki. Siada nieopodal jednej z ich ścieżek i systematycznie

chwyta owady szybkimi ruchami języka, podczas gdy mrówki - jakby nigdy nic - wytrwale maszerują przed siebie. Na wszystkich pustyniach można też znaleźć żółwie. W dzień wychodzą z dołków i jam, gdzie spędziły noc w bezpiecznym wnętrzu swych pancerzy.

Sytuacja znów się powtarza: ożywienie, które wybucha o brzasku, nie trwa długo. Po kilku godzinach słońce jest już tak wysoko, że pustynię ponownie zaczyna ogarniać spiekota. Gady cierpią od przegrzania podobnie jak ssaki. W cztery, pięć godzin po wschodzie słońca nawet dla nich jest już za gorąco. O tej porze powietrze migoce nad kamieniami, a dotknięcie skały sprawia człowiekowi ból. Powietrze jest tak suche i gorące, że ludzki pot wyparowuje szybciej niż da się go zauważyć. W ciągu godziny ciało może w ten sposób utracić litr płynu. Przebywanie bez picia przez cały dzień na otwartej przestrzeni mogłoby skończyć się śmiercią człowieka. Ciepło wytwarza się przy najdrobniejszym nawet ruchu mięśni. Na pustyni nie ma więc teraz żadnego ruchu (chyba że zostanie wymuszony). Przez cały czas wisi nad nią bezlitosne słońce, bijące swymi promieniami z rozpalonego jak żelazo nieba

Upal w równym stopniu zagraża zwierzętom i roślinom. Rośliny również giną z braku wody, gdy w wyniku parowania stracą jej za dużo. Na otwartej przestrzeni pustyń Ameryki, gdzie nie ma dodrobiny cienia, rośnie Desfontania spinoza. Ustawia ona swe liście pod kątem siedemdziesięciu stopni, więc przez większą część dnia słońce pada tylko na brzegi liści. Jedynie wczesnym rankiem, gdy słońce jest nisko i nie grzeje jeszcze zbyt mocno, promienie padają wprost na powierzchnię liści, zaopatrując je w energię potrzebną do fotosyntezy. Liście te wydzielają również sól pobieraną z ziemi i transportowaną wraz z sokami. Tworzy ona na nich miałki, biały proszek, który odbija pewną część ciepła, podobnie jak czynią to białe stroje sportowców.

W południe na powierzchni przebywa również kilka gatunków zwierząt. Ziemna wiewiórka (Geosciurus princeps) z pustyni Kalahari używa swego krzaczastego ogona jako parasola, zadzierając go do góry i rozkładając nad głową. Ustawia go w taki sposób, by rzucał cień na jego ciało. Inne zwierzęta chłodzą swe ciała za pomocą „wymienników” ciepła. Zając wielkouchy z Ameryki, jeż uszaty z pustyni Gobi i jamraj (borsuk workowaty) z Australii mają do dyspozycji to samo „urządzenie” co fenek na Saharze: wielkie uszy Są one oczywiście pomocne w łowieniu każdego dźwięku pustyni, ale przydają się także z zupełnie innego powodu. Przebiega przez nie siatka drobnych naczyń krwionośnych, które są położone tuż pod skórą, po obu stronach małżowin. Dzięki temu krew płynąca w uszach chłodzona jest przez owiewający je wiatr.

Inne zwierzęta, chcąc wzmocnić chłodzący wpływ wiatru, używa ją płynu. Fizy­cznemu procesowi przemiany płynu w gaz towarzyszy oddawanie ciepła. Parowanie wody jest więc związane z oziębieniem bezpośredniego otoczenia. Dla o pocenie się ssaków powoduje ochłodzenie ich ciała. Podobny efekt wywołuje zi i Ruch wdy­chanego i wydychanego powietrza, które przechodzi przez wilgotn: ciółkę jamy ustnej, sprawia, że ślina zaczyna parować, co obniża temperaturę kr w tkankach. Żółwie, gdy ogrzeją się naprawdę mocno - powyżej czterdziest >ół stopnia Celsjusza - wydzielają dużo śliny, którą zwilżają głowę i szyję. Cz. ii posuwają się nawet dalej i obficie uwalniają płyn nagromadzony w pęcher eh analnych uchodzących do kloaki. Australijskie kangury mają tuż pod skórą (pc> wewnętrznej stronie przednich kończyn) specjalną sieć naczyń włosowatych. Kiedy upał się wzmaga, liżą energicznie te miejsca, „namydlając" je własną śliną. Parowanie śliny ochładza wtedy płynącą w naczyniach krew.

Ptaki lepiej od ssaków potrafią chronić się przed żarem. Na przeważającym obszarze globu pióra służą im oczywiście do zachowania ciepłoty ciała. Izolatory zmniejszają jednak przepływ ciepła niezależnie od kierunku radiacji i równie skutecznie chronią przed dopływem ciepła z zewnątrz, jak utrzymują je wewnątrz ciała. Ptaki mogą więc siedzieć przez cały dzień w słońcu pustyni i wychodzą z tego bez szwanku. Jednak nawet one muszą się od czasu do czasu ochłodzić, wpadając w pewien rodzaj ziania, które jest znacznie skuteczniejsze niż u ssaków. Wprawiają bowiem w nich gardła. Metoda ta pozwala na uniknięcie wysiłku mięśni unoszących klatkę piersiową. Mimo to w wilgotnym wnętrzu gardła wytwarza się prąd powietrza.

Pocenie się i lizanie, zianie i wprawianie w ruch gardła - nie wspominając już o wydaleniu na zewnątrz całego zapasu moczu - mogą być dobrymi sposobami na ochłodzenie, Jednak zwierzęta pustynne płacą za to wysoką cenę. Korzystając z owych sposobów, narażają się one na utratę najcenniejszego dobra, jakim jest woda. Wszystkie pustynne organizmy - zarówno zwierzęta, jak i rośliny - starają się za wszelką cenę zachować w swoich ciałach i tkankach dostateczną ilość płynu.

Odchody tutejszych zwierząt są bardzo suche. Stolec wielbłąda na przykład nadaje się na podpałkę niemal natychmiast po wydaleniu. Odchody gadów przy­pominają kupki suchego proszku. Nawet wtedy, gdy woda używana jest do pozbycia się z organizmu rozpuszczalnych produktów ubocznych, takich jak kwas moczowy, zwierzę wykorzystuje ją bardzo oszczędnie. Podczas gdy mocz człowieka zawiera dziewięćdziesiąt dwa procent wody, to w moczu szczuroskoczka jest jej tylko siedemdziesiąt procent. Jedna z jaszczurek występujących na Saharze potrafi nawet usuwać nadmiar soli, wydzielając ją przez gruczoły nosowe.

Życie wielu pustynnych stworzeń przebiega pod znakiem zdobywania wody. Kilka gatunków zwierząt ograniczyło swe potrzeby do tego stopnia, że do przetrwania wystarcza im woda zawarta w pożywieniu i w ogóle nie muszą pić. Fenek i szakal czerpią wodę z płynów zawartych w ciałach upolowanych zwierząt, gazela dorkas pobiera ją z soku liści, a szczuroskoczek - z nasion. Kilka gatunków potrafi w razie wyjątkowej potrzeby wytworzyć sobie wodę wewnątrz organizmu, powodując rozkład własnej rezerwy tłuszczu. Liczne duże ssaki, takie jak antylopy oryks i kangury, skazane są jednak na codzienną - tam i z powrotem - wędrówkę z pastwiska do jednego z rzadkich zagłębień wypełnionych wodą.

Zamieszkujące pustynię ptaki również odbywają codziennie tę samą trasę. Ich problemy zaostrzają się w okresie karmienia młodych, które potrzebują tyle samo

wody co dorośli. Jeśli więc pokarm nie jest wystarczająco soczysty, rodzice muszą dostarczyć pisklęciu płyn zdobyty w inny sposób. Afrykańskie stępo i gniazdują często w odległości czterdziestu kilometrów od najbliższego zbiornik;3 \ ody. Kogut stepówki dostarcza swym pisklętom „napojów” z tak dużej odległości, ■ ugując się jedyną w swoim rodzaju metodą. Przylatując nad wodę najpiei sam gasi pragnienie. Następnie drepcze brzegiem zbiornika, przystając wyprostowuje się i niespiesznie macza w wodzie pióra na brzuchu. Pióra te, noszone wyłącznie przez samca, mają wyjątkową strukturę i chłoną wodę niczym gąbka. Nasączywszy je, ptak odlatuje do gniazda. Po wylądowaniu zostaje otoczony przez pisklęta, które wyciągając szyje ssą jego pióra niczym szczenięta uczepione sutek karmiącej suki.

Kukawka srokata to ruchliwy ptak polujący na węże. Często widzi się ją, jak pędzi na swoich długich nogach przez pustynie Arizony i Meksyku. Ma zupełnie inną metodę zaopatrywania swych piskląt w płyn. Para kukawek buduje gniazdo na kolczastym krzewie lub w kaktusie i wydaje na świat dwa lub trzy pisklęta, które zadziwiająco szybko stają się zdolne do trawienia jaszczurek i owadów. Gdy jedno z rodziców zjawi się przy gnieździe z martwą jaszczurką w dziobie, nie oddaje natychmiast zdobyczy. Popycha ofiarę w otwarty dziób pisklęcia, lecz nie pozwala, by jaszczurka została przez nie połknięta. Przywarte do siebie ptaki wyglądają, jakby się

o nią kłóciły. Wtedy właśnie z gardzieli dorosłego ptaka wydobywa się ciecz, która po jego dziobie spływa kroplami wprost do gardła pisklęcia. Płyn ten nie jest jednak pobieraną wcześniej, czy też tymczasowo magazynowaną w wolu, wodą. Napój podawany w ten sposób pisklęciu wytworzony jest przez żołądek dorosłej kukawki w wyniku fizjologicznych procesów trawiennych. Dopiero wtedy, gdy młode - czy tego chce czy nie - otrzyma swoją porcję płynu, może zjeść mięso.

Z problemem gromadzenia wody w prawie bezwodnym środowisku muszą sobie także poradzić żyjące na pustyni rośliny. Niewiele czyni to lepiej niż krzew kreozotowy, porastający pustynie na południowym zachodzie Ameryki. Nie sięga on do zasobów wody gruntowej, które w wielu pustynnych okolicach znajdują się zbyt głęboko, poza zasięgiem jego korzeni. Wykorzystuje natomiast pozostawioną przez rosę lub - wyjątkowo 1 przez opad deszczu cienką warstwę wilgoci, pokrywającą cząsteczki skalne położone kilkanaście centymetrów pod powierzchnią gleby. Krzew kreozotowy zbiera tę wilgoć siecią korzonków, penetrując żwirowatą glebę tak głęboko i dokładnie, że wydaje się, iż może wysączyć każdą, najmniejszą nawet kropelkę wody. Aby jednak zaopatrzyć się w wystarczającą ilość wilgoci, każdy krzew potrzebuje dużej przestrzeni. Gdy rozwinie się w miejscu naprawdę suchym, wysączy z otoczenia całą wodę i w promieniu kilku metrów nie rozwinie się w tym miejscu ani roślina innego gatunku, ani jego własna siewka. Krzew dąży więc do zajęcia przyległych terenów nie poprzez wytwarzanie nasion, z których wyrosłyby nowe egzemplarze, lecz przez wypuszczanie wokół siebie nowych pędów, które z kolei same tworzą rozrastającą się powoli sieć korzeni. W miarę rozrastania się krzewu, łodygi wyrastające w środku stopniowo zamierają. W efekcie przybiera on kształt okręgu, który - jeśli tylko nie napotka konkurencji innych roślin i będzie się ciągle powiększać, dochodząc niekiedy do dwudziestu pięciu metrów średnicy. Po­szczególne gałęzie tworzące ten krąg nie są bardzo stare, ale cała roślina traktowana jako jeden organizm mogła rosnąć i rozszerzać w tym miejscu swój zasięg przez dziesięć do dwunastu tysięcy lat. To czyni krzew kreozotowy najstarszym znanym organizmem żywym na świecie.

Niektóre rośliny pustynne przyjęły inną strategię gromadzenia wody. Nie pobierają jej bez przerwy w małych ilościach - jak krzew kreozotowy, wykorzystują natomiast gwałtowne ulewy, które zdarzają się mniej więcej raz do rokt Tak szybko, jak to tylko możliwe, chłoną wtedy jak najwięcej wody, a następnie n ytzynują ją. Specjalistami w stosowaniu tej techniki są kaktusy. Na świecie wys ;puje około dwóch tysięcy gatunków tych roślin. W stanie naturalnym żyją one wy!; nie na obu kontynentach amerykańskich. Jednym z największych kaktusów jest karnegia olbrzymia, zwana przez Indian saguaro. Wyrasta na wysokość piętnastu metrów, tworząc pojedynczą lub kandelabrowo rozgałęzioną kolumnową łodygę, która na całej długości ma wyżłobienia przypominające plisowane fałdy. Gdy nadchodzi

burza, saguaro wysysa deszczówkę z przesiąkniętego nią gruntu. „Fałdy" rozkładają się wtedy i kaktus znacznie powiększa swój obwód. W ciągu dnia duży egzemplarz kamegii olbrzymiej potrafi „zatankować” aż tonę wody. Musi ją potem przechować - i to jest kolejny problem.

Wielkim zagrożeniem dla roślin jest parowanie. Para wodna uchodzi nieu­chronnie przez mieszczące się w liściach aparaty szparkowe. Liczne rośliny żyjące na wyschniętej i rozpalonej pustyni mają bardzo małe liście z niewielką ilością szparek 1 podobnie jak gatunki z północy, którym doskwiera susza spowodowana niskimi temperaturami. Jednak saguaro i inne kaktusy posunęły się o krok dalej - zre­dukowały liście, przekształcając je w kolce. Zamiast na liściach, aparaty szparkowe wykształciły się na ich rozdętych łodygach, które przybrały kolor zielony i przejęły zadania związane z fotosyntezą. Kolce zaś mają chronić roślinę przed pasącymi się tu ssakami, których zresztą jest na pustyni bardzo niewiele. Ich funkcja polega na rozpraszaniu prądów powietrza owiewającego kaktusy. W efekcie karnegia olbrzymia wciąż spowita jest niewidzialną otuliną nieruchomego powietrza. Dla lepszej ochrony szparek przed porywami wiatru, są one rozmieszczone na samym dnie wyżłobień pofałdowanej łodygi kaktusa, dokładnie tak samo jak w wypadku igieł sosny, I jakby tego wszystkiego było mało, w roślinach tych przebiega specyficzny proces che­miczny, dzięki któremu transpiracja oraz oddychanie odbywa się w nocy, gdy jest zimno, zaś przez większą część dnia szparki pozostają zamknięte. Za pomocą tych „urządzeń" saguaro może do minimum ograniczyć straty wody, powstające w wyniku parowania. Rok po roku potrafi też zachowywać większą część wody, oszczędnie używając jej do budowy nowych tkanek, dopóki kolejna burza ponownie nie napełni pojemnego miękiszu gąbczastego kaktusa.

Wędrowiec przemierzający tereny, na których rosną kaktusy saguaro, cierpiąc z pragnienia, mógłby ulec pokusie „obrabowania” tych stojących wokół wielkich magazynów wody. Czyniąc to, okazałby się bardzo nierozważny. Mógłby bowiem umrzeć, gdyż sok tych roślin zawiera silną truciznę. Obecność trucizn nie jest jednak regułą u wszystkich roślin gromadzących wodę. Zarówno Aborygeni z centralnej Australii, jak Buszmeni z Kalahari w czasie suszy zdani są na wodę zawartą w takich roślinach. Ludzie mieszkający na pustyni są prawdziwymi ekspertami w dziedzinie botaniki. Swoją wiedzą mogliby zawstydzić niejednego biologa z wykształceniem akademickim. Towarzyszyłem raz pewnemu Aborygenowi w drodze przez czerwoną pustynię w centralnej Australii w poszukiwaniu wody. Szedł szybko i pewnie. Nie widać było, by w ogóle czegoś szukał. Nie poruszał głową ani nie wykręcał szyi, jak czyniłem to ja, rozglądając się na wszystkie strony. Zdawało się, iż jednym przenikliwym spojrzeniem obejmuje wszystko: niewyraźne ślady na piasku, kształty

skal, łodygi i liście różnych roślin. Później uklękną! przy jakiejś krótkiej łodydze z paroma zwisającymi z niej małymi liśćmi. Najwyraźniej wiedział dokładnie, w któiym miejscu ma się zatrzymać. Mnie ta łodyga wydawała się taka sama j ak inne, które minęliśmy po drodze. Dla niego najwyraźniej czymś się jednak różnij Szybkimi i silnymi ruchami kija usunął glebę wokół niej, wygrzebując dziur o głębokości trzydziestu centymetrów. Okazało się, że cienka jak ołówek łodyt- rszerza się nagle w kulisty korzeń wielkości piłki futbolowej. Kawałki korzer ściśnięte w dłoniach puściły strugi cieczy. Było jej dostatecznie dużo, by ugas; pragnienie. Wystarczyłoby jej także do uratowania nam życia.

Buszmeni z Kalahari w południowo-wschodniej Afryce potrafią przeprowadzać podobną „ekspertyzę”. Istnieje kilka różnych roślin, których korzenie gromadzą wodę, ale nie wszystkie dostarczają równie dobrych „napojów". Niektóre z nich

zawierają płyn tak okropnie gorzki, że nawet Buszmeni nie mogą go przełknąć. Nie znaczy to jednak, iż jest dla nich bezużyteczny. Przecierają tym płynem ciała i twarze, dostarczając skórze tak potrzebnej wilgoci i ochłody.

Wydaje się, że Buszmeni są jedynymi istotami ludzkimi, które przystosowały swą anatomię do życia na pustyni. Jak wiadomo, wszyscy ludzie gromadzą zapasy pokarmowe w postaci tłuszczu. Pokrywająca brzuch i pewne partie kończyn warstwa tłuszczu, którą ma większość z nas, na pustyni jest poważną niedogodnością, utrudnia bowiem ciału utratę ciepła przez skórę. Podróżnik, którego mięśnie wytwarzają ciepło przy poruszaniu się, łatwo może więc ulec przegrzaniu. Niektórzy Buszmeni, szczególnie zaś kobiety, zapobiegają temu, gromadząc rezerwy tłuszczu prawie wyłącznie w pośladkach, które stają się przez to duże i wyraźnie kontrastują z resztą ich szczupłego, żylastego ciała. Ich wygląd może wydawać się dziwny podróżnikowi, który wędrując przez te pustynie, zlewa się potem z powodu otłuszczenia. Zamiast się dziwić, powinien im raczej pozazdrościć takiej sylwetki.

Zapewnienie ciału ochłody i utrzymanie zapasów wody to kwestie ściśle ze sobą związane, dotyczące roślin i zwierząt na każdej pustyni. Pustynie nie są jednak takie same. Na niektórych można się zetknąć z innymi niż gdzie indziej problemami bądź też występują tam odmienne zasoby naturalne. Rozwiązywanie tych problemów i wykorzystywanie owych zasobów jest kwestią stosowania różnych metod.

Położona na północ od Kalahari pustynia Namib posiada źródło wilgoci, jakie na ogól nie występuje na innych obszarach pustynnych świata. Graniczy ona bowiem z wybrzeżem. W czasie wielu nocy w ciągu roku znad oceanu napływa mgła, która - przemieszczając się nad pustynią - skrapla się. Wykorzystują to żyjące tu organiz­my. W takie mgliste wieczory na grań piaszczystej wydmy wdrapują się długonogie czarne chrząszcze z rodziny czarnuchowatych. Stają na szczycie w szeregu, przodem do wybrzeża, z głowami skierowanymi w dół, i unosząc resztę ciała, powoli drepczą w miejscu. Nadciągająca mgła skrapla się na ich ciałach. Chrząszcze podnoszą wtedy odnóża i kropelki ściekają po ciele do otworu gębowego.

Mgła jest również źródłem wilgoci dla jedynej w swoim rodzaju i na pewno najbardziej efektownej rośliny Namibu - dla welwiczii. Jej duży, nabrzmiały pień w większej części ukryty w ziemi, przypomina wielką rzepę. U bardzo starych okazów jego średnica dochodzi do metra i może wystawać kilkadziesiąt centymetrów ponad powierzchnię gruntu.

Ze szczytu tego pokrytego bliznami bulwiastego pnia wyrastają zawsze tylko dwa olbrzymie taśmowate liście. W miejscu, z którego wyrastają, są zielone, gładkie i

szerokie. Wyginają się w górę niczym gigantyczne, pokryte żłobieniami wióry wychodzące spod hebla, a potem poskręcanymi i porozdzielanymi zwojami opadają na ziemię. Ich końce są zeschnięte i wystrzępione przez wiatr, który szarpie je tam i z powrotem po kamienistym gruncie. Gdyby nie to, liście welwiczii mogłyby uchodzić za jedne z najdłuższych na świecie - bo chociaż rosną powoli, to robią !o przez cały okres życia, a roślina ta jest wyjątkowo długowieczna. Gdyby liść wiekowego okazu nie obumierał na szczycie, mógłby osiągnąć długość kilkuset metrów Na pierwszy rzut oka duże rozmiary liści tej rośliny stanowią jakąś anomalię. Większość roślin pustynnych ma przecież małe liście, co ogranicza utratę wody. Tymczasem duże liście welwiczii nie tylko nie tracą wody, ale wręcz ją gromadzą. Tuż pod ich

woskowatą powierzchnią znajduje się większa wiązka cienkich włókien biegnących wzdłuż całego liścia, które charakteryzują się dużą zdolnością wchłaniania wody. Cząsteczki wody z opadłej rosy najpierw wchłaniane są przez skórkę liścia, potem zaś „wsysane” w głąb przez włókna. Inne kropelki, które spływają po liściach i skapują z ich strzępiastych końców, wchłaniane są przez korzeń.

Niektóre pustynie każdego roku nawiedzane są przez gwałtowne burze, które po­wtarzają się na tyle regularnie, że wpływają na aktywność życiową zamieszkujących te okolice zwierząt. Szczyt tej aktywności przypada na krótkie okresy względnej obfitości wody. Przez większą część roku, a czasem nieprzerwanie przez kilka lat, zwierzęta te są ukryte i pogrążone w letargu. Przemierzający pustynię człowiek może nie dostrzec nawet śladu owego bogactwa natury, które otacza go ze wszystkich stron.

Pierwsze krople deszczu budzą do życia świat pustyni. Niektóre krople spadają na kępy uschniętych roślin, na brązowe, spalone na popiół liście, na łodygi z suchymi i łamliwymi torebkami nasiennymi. I nagle wszystko wydaje się ożywać. Rozwierają się brązowe, kiyjące nasiona osłony. Niektóre rośliny wręcz strzelają nasionami. Wrażenie powrotu do życia jest jednak iluzoryczne. Siła sprawcza jest bowiem w tym wypadku wyłącznie mechaniczna. Poszczególne części obumarłych tkanek roślin­nych wchłaniają wodę deszczową w różnym tempie, a powstające napięcia powodują, że niektóre z nich zwijają się, a inne uwalniają nasiona, czemu towar2yszy seria maleńkich eksplozji. Deszcz pobudza też nasiona leżące na ziemi. W miarę jak wchłaniają wodę, pokrywające je włoski zaczynają nabrzmiewać i sztywnieć, podnosząc nasiona i ustawiając je w takiej pozycji, by pierwszy wyrastający korzo­nek mógł zapuścić się jak najgłębiej.

Ten naturalny scenariusz kryje w sobie pewne niebezpieczeństwo. Może się bowiem zdarzyć, iż pierwsze krople deszczu będą falstartem, zapowiedzią krótkiego prysznicu, zaś prawdziwa burza nie nadejdzie jeszcze przez tydzień. Jeśli tak się zdarzy, nasiona, które zdążyły już wykiełkować, giną w ciągu kilku następnych suchych dni. Niektóre gatunki roślin zabezpieczone są przed takim ryzykiem. Okry­wy ich nasion zawierają substancję chemiczną (inhibitor) hamującą kiełkowanie. Tylko wtedy, gdy deszcz jest dostatecznie obfity i pada wystarczająco długo, by ziemia nasyciła się wilgocią 1 inhibitor zostaje wypłukany i nasiona mogą kiełkować.

Gdy na pustyni w Arizonie gleba nasiąknie już deszczem i rozpoczyna się kiełkowanie nasion, również i grunt zaczyna się poruszać. Powierzchnia ziemi pęka, a na światło dzienne z trudem wydostają się małe żaby. Są to amerykańskie grzebiuszki z rodzaju Scaphiopus, które przez ostatnie dziesięć miesięcy zagrzebane były w ziemi na głębokości kilkudziesięciu centymetrów. Deszcz spłukujący powierzchnię pustym gromadzi się w płytkich kałużach. Do nich właśnie szybko

«■ff

wskakują irace grzebiuszek. Gdy tylko znajdą się w wodzie, rozpoczynają na­woływali W ciągu kilku godzin przyłączają się do nich samice, zwabione tym natarczy chórem. Prawie natychmiast łączą się w pary.

Wszj. przebiega teraz w szalonym tempie. Żaby, które nie dotrzymają nieprzi • alnych terminów, nie zdołają przetrwać. Jeśli osobnik tego gatunku nie znajdzi« inera lub partnerki już pierwszej nocy po wyjściu z ukrycia, może w ogóle ni iść do kopulacji. W ciągu kilku godzin pary składają i zapładniają swoje jaja, które leżą kupkami w ciepławych kałużach. Dorosłe osobniki, wypełniwszy w ten sposób swój obowiązek wobec następnego pokolenia, ignorują odtąd swoje jaja i siebie nawzajem, skupiając się teraz wyłącznie na żerowaniu. Bardzo się przy tym spieszą, muszą bowiem przygotować się na długie głodne miesiące bez wody, które wkrótce nadejdą.

Tymczasem jaja rozwijają się z szaleńczą prędkością. Dzień później kałuża jest już pełna kijanek. Nie są to jedyne stworzenia, które wiją się w mętnej i ciepłej wodzie. Pływa w niej także całe stado słonaczków, drobnych skorupiaków o długości nie przekraczającej jednego centymetra. Wykluły się one z jaj, które wiatr mógł prze­nosić wraz z pustynnym pyłem nawet przez pięćdziesiąt lat. Możliwe, że przebyły w tym czasie setki kilometrów od miejsca, gdzie zostały złożone przez swych dawno nieżyjących rodziców. W przyniesionym przez wiatr pyle znalazły się też mikro­skopijne zarodniki, z których w wodzie wyrosły cienkie nitki glonów.

Kijanki objadają się pospiesznie. W zasadzie wystarczą im same glony. Gdy w kałuży znajdą się także słonaczki, niektóre kijanki przybierają kształt nieco odmienny od reszty rodzeństwa. Ich głowy są duże, a otwór gębowy większy niż u zjadaczy glonów. Wszystko po to, by mogły żywić się skorupiakami, ale chwytają też i zjadają mniejsze kijanki własnego gatunku, które żywią się glonami. Wszyscy mieszkańcy kałuży mają coraz mniej miejsca do pływania i coraz mniej wody, z której czerpią tlen, gdyż kałuża bez przerwy paruje i kurczy się. W miarę jak staje się coraz płytsza, jest też coraz cieplejsza. To zaś pogłębia niedobór tlenu, gdyż ciepła woda zawiera mniejszą jego ilość.

Dzięki temu, że w jednym zbiorniku pływają kijanki dwojakiego rodzaju, amerykańskie grzebiuszki są przygotowane na różne ewentualności. Jeśli spadnie jeszcze jeden przelotny deszcz, w zbiorniku przybywa wody i kijanki nie muszą rozwijać się w tak zawrotnym tempie. Nowa porcja wody powoduje zmętnienie kałuży. Drapieżnym kijankom sprawia to pewien kłopot. Trudno im mianowicie wypatrzyć ofiarę. Nie dotyczy to, rzecz jasna, kijanek roślinożernych, które nadal odżywiają się glonami i powoli rosną. W końcu przekształcają się w małe żabki i wyprowadzają z kałuży. Gdy wszystko idzie dobrze, jest ich naprawdę sporo.

Jeśli jednak nie spadnie więcej deszczu, część kijanek musi jak najszybciej przekształcić się w dorosłe osobniki i jest to dla nich sprawa życia lub śmierci. W kurczącym się zbiorniku grasują bowiem kijanki-kanibale, które zjadają rodzeństwo i rywalizują między sobą o tę najgłębszą część kałuży, gdzie woda stoi najdłużej. Tym, które znalazły się bliżej brzegów, nie starczy wody do przykrycia ciał. Czeka je zatem śmierć w piekących promieniach słońca. W środku kałuży jest teraz więcej błota niż wody. ale przy odrobinie szczęścia największe i najbardziej agresywne drapieżne kijanki potrafią w porę wykształcić kończyny i wyskoczyć na pustynię. Niektóre z nich zostają porwane przez jaszczurki lub pustynne ptaki, inne - po kilku tygodniach żerowania - znajdują pęknięcia i szczeliny dające im schronienie przed

nadchodzącą spiekotą. Ich rodzice także zaczynają wygrzebywać sobie norki, posługując się tylnymi, szerokimi i silnymi stopami, od której to czy mości wzięły swoją nazwę. Gdy znajdą się pod ziemią, zewnętrzna powłoka ich skć ■ iwardnieje. Wodoszczelne .opakowanie" okrywa całe ciało, zostają jedynie dwie dziurki na nozdrza, by grzebiuszki mogły oddychać.

Kałuża dawno już wyschła. Nie przetrwał żaden dorosły skorup. -Je ich jaja unoszone są przez wiatr wraz z pyłem pustyni. Wiele kijanek nie zdi ię w pełni rozwinąć. Leżą teraz głowa przy głowie, tworząc zakrzepłą, wysuszoi zez słońce masę. Ich ciała nie są jednak bezużytecznym odpadem. Gdy ulegu .«kładowi, tworzące je substancje przesączą się w piasek na dnie zagłębienia po iuży, które kolejny deszcz ponownie napełni wodą. Wtedy właśnie ów organiczny nawóz znajdujący się w piasku przyspieszy rozwój następnej generacji glonów.

Pustynia wciąż jeszcze cieszy się korzyściami, jakie przyniosła burza. Z nasion, które po pierwszych kroplach deszczu zaczęły kiełkować, szybko wyrosły rośliny, Nadszedł właśnie czas ich kwitnienia. Pustynia 1 hektar za hektarem - zaczyna mienić się kolorami. Niebieskie, żółte, różowe i białe kwiaty tworzą rozległe, lecz szybko przekwitające łąki. Przez kilka krótkich dni nie ma na świecie bardziej kolorowych miejsc niż pustynie w różnych miejscach świata 1 w zachodniej Australii, Namibii i Namakwalandzie, w Arizonie i Nowym Meksyku. Potem, gdy rośliny wchłoną już całą wilgoć i wydadzą nasiona, uschną i zginą, raz jeszcze ustępując miejsca pustynnym piaskom.

W tradycyjnych wyobrażeniach o pustyni nie ma ani żwirowisk, ani rzeźbionych wiatrem gór. Są natomiast nie kończące się piaszczyste wydmy. W rzeczywistości wydmy zajmują tylko niewielką część obszarów pustynnych świata, stanowiąc jednak najbardziej specyficzne siedliska, zajęte przez wyspecjalizowane organizmy.

Piasek, z którego zbudowane są wydmy 1 to wszystko, co pozostało ze skał pustyni po tysiącach lat prażenia ich przez słońce dnia i oziębiania przez chłód nocy do temperatury zamarzania. W takich warunkach nawet wytrzymały granit zaczyna się łuszczyć i pękać; powoli wietrzeje, rozpadając się na budujące go minerały. Każde ziarno - wciąż rzucane przez wiatr o skały, przewiewane po skalnych płaskich nawierzchniach i ocierające się o inne ziarna 1 zaokrągla się i pokrywa czerwoną „politurą" tlenku żelaza. Szalejące na pustyni wiatry usypują te ziarenka w wielkie hałdy. Tak właśnie tworzą się wydmy pustynne. Niektóre osiągają wysokość dwustu metrów i szerokość jednego kilometra. W tych rejonach pustyń, gdzie wiatry ciągle zmieniają kiemnek. góry piasku przybierają kształt sześcioramiennej gwiazdy. Każde i owych ramion, wyznaczone przez jedną z grani, prowadzi pod górę do centralnie położonego szczytu. Takie góry przez wieki pozostają mniej więcej na tym samym miejscu, stanowiąc obdarzane nazwami własnymi punkty orientacyjne, które podróżującym przez pustynie ułatwiają odnalezienie drogi. Jednak tam, gdzie wiatry wieją zazwyczaj w jednym kierunku, wydmy przesuwają się. Tworzą wtedy pasma przypominające zmarszczki na dnie morskim i powoli „wędrują” przez pustynię. Wiatr wwiewa piasek na grzbiet wydmy po jej łagodnym stoku, skąd stromym zboczem zsuwa się on nieprzerwaną serią drobnych lawin. W ten sposób wydma powoli przesuwa się.

Piaszczyste wydmy stwarzają wielkie problemy zwierzętom, które próbują żyć bądź to w ich wnętrzach, bądź też na powierzchni. Niełatwo utrzymać się na wydmie, która nie dość, że jest okropnie gorąca, to jeszcze ciągle osuwa się. Właśnie dlatego

kilka gal nnków zwierząt w szczególny sposób ukształtowało stopy. Pewien gatunek gekona z pustyni Namib ma błony między palcami. Innemu wokół stóp wyrastają długie. wł< sopodobne frędzle, które tak rozkładają ciężar ciała zwierzęcia, aby mogło przesuwać się po powierzchni minimalnie tylko poruszając piasek, a zatem z możliwn : ¡¡mniejszym poślizgiem. Gdy stoi ono w miejscu, wykonuje ruchy, które mogą sit, wdawać ćwiczeniami gimnastycznymi: regularnie i rytmicznie podnosi na przemian to tylne, to przednie nogi, starając się w ten sposób ochłodzić stopy i sprawić, by wiatr owiewał jego ciało.

Kilka godzin po wschodzie słońca powierzchnia wydmy po prostu parzy; ale kilka centymetrów pod nią panuje chłód. Wsuwając rękę pod powierzchnię piasku, czujemy, że jest on zadziwiająco chłodny. Wie o tym dobrze większość żyjących na

wydmach zwierząt. Dając nurka w głąb piasku, starają się ukryć lub uciec przed najgorszym żarem.

W piasku jest chłodniej, ale życie w nim niesie inne problemy. Ziarna piasku są tak gładkie i suche, że nie wiążą się ze sobą. Nie można więc przekopywać w piasku tuneli w taki sam sposób jak w glebie. Piasek po prostu zapada się za ryjącym zwierzęciem. Można się w nim przemieszczać wykonując ruchy pływaka. Niektóre jaszczurki, regularnie nurkujące w piasek, przeciskają się za pomocą kończyn. Jednak najlepszy sposób „pływania" w piasku nie polega na stąpaniu, lecz na wiciu się. Tak właśnie postępują niektóre jaszczurki należące do rodziny scynków. Swoje znacznie zredukowane kończyny - wystarczająco jednak duże, by dzięki nim poruszać się po powierzchni 1 scynk aptekarski przyciska do ciała, przeciskając się w głąb piasku. Kilka gatunków tych jaszczurek, które niemal cale życie spędzają pod ziemią, zupełnie utraciło kończyny. Należąca do tej rodziny beznoga jaszczurka, żyjąca na pustymi Namib, ma tylko kilkanaście centymetrów długości i wygląda jak mały, pokryty gładkimi łuskami węgorz. Łuskowata, przezroczysta przesłona chroni oczy przed piaskiem, a spiczaste nozdrza pomagają w poruszaniu się między zia­renkami. Poluje na larwy chrząszczy i inne owady w ten sposób, że odbiera drgania wywołane ruchem owadów, „przepływa" w kierunku ich źródła, a potem nagle wyskakuje na powierzchnię i chwyta zaskoczoną ofiarę.

Na beznogą jaszczurkę poluje złotokret, ssak żyjący w piasku. Zwierzę to widy­wane jest tak rzadko, iż jest najmniej poznanym członkiem swej rodziny. Zwykle jedynym znakiem świadczącym o jego obecności jest linia śladów biegnąca przez wydmy w miejscu, gdzie złotokret wynurzył się w nocy, i zagłębienie w kształcie kałuży tam, gdzie nagle zanurkował pod powierzchnię. Złotokret ryje tunele tak umiejętnie i energicznie, że prawie niemożliwe jest wydobycie go na światło dzienne, chyba że pogoń za nim rozpocznie się akurat w tym momencie, gdy znajduje się tuż pod powierzchnią.

Złotokret zbliżony jest wielkością do kreta żyjącego w Europie i przypomina go wyglądem, w rzeczywistości jednak zwierzęta te nie są ze sobą blisko spokrewnione. Ich wyraźne podobieństwo wynika z faktu, że choć żyją na różnych kontynentach, to kopiąc tunele, w podobny sposób przystosowały się do życia pod ziemią. Gatunki złotokretów różnią się między sobą barwą futerka. Niektóre są szare, inne mają piękny złotożółty kolor z metalicznym połyskiem. Złotokret nie ma małżowin usznych, a jego przykryte owłosioną skórą oczy szczątkowe nie spełniają funkcji narządu wzroku. Krótki ryjek, zakończony nagim, chrząstkowym wzgórkiem, ułat­wia zwierzęciu przedzieranie się przez piasek. Złotokret nie utracił kończyn, lecz jego

przednie nogi są zmodyfikowane i przystosowane do grzebania. Czasem zwierzę wychodzi na powierzchnię, aby polować na owady, ale jego ulubioną zdobyczą jest południowoafrykański beznogi scynk przylądkowy. Tropi go pod ziemią, ryjąc na oślep z dużą prędkością.

Wydmowe pustynie zamieszkuje niewielu ludzi. Nie ma tu ani zwierząt, na które mogliby polować, ani roślin, które można by uprawiać. Ale i z tym ludzie sobie radzą. Pochodzący z północnej Sahary Tuaregowie regularnie prowadzą przez pustynię karawany wielbłądów, wiozące sztaby brązu, sprasowane daktyle i sztuki tkanin do starożytnych ośrodków kupieckich 1 Timbuktu i Mopti nad Nigrem. W drogę powrotną zabierają ogromne bryły soli. Przed promieniowaniem ultrafioletowym ludzie ci chronią się pod obszernymi, fałdzistymi płaszczami i turbanami.

Nawet Tuaregowie nie mogą jednak podróżować przez pustynię bez pomocy wielbłądów. Pochodzenie tych zwierząt nie do końca zostało wyjaśnione. I chociaż na odległych pustyniach środkowej Azji wciąż żyją dziko małe stada dwugarbnych wielbłądów 1 baktrianów, to nie ma dziko żyjących wielbłądów jednogarbnych - dromaderów, które występują na Saharze. Gdyby były, nie wydaje się prawdo­podobne, by żyjąc w stanie dzikim znacznie różniły się od wielbłądów Tuaregów. Te są wspaniale przystosowane do podróżowania przez pustynię. Ich stopa ma tylko dwa połączone skórą palce. Gdy stąpają, palce te rozsuwają się, ale dzięki błonie między nimi nie zapadają w piasek. Wielbłądy wyposażone są w specjalne mięśnie, które mogą zamykać nozdrza w czasie burzy piaskowej. Od żaru słońca izoluje je warstwa gmbej, szorstkiej wełny, ale spód ciała jest prawie nagi, co pozwala na łatwe wypromieniowanie nadmiaru ciepła. Zwierzęta te posiadają zdumiewającą zdolność zjadania najbardziej kolczastych roślin pustyni. Podobnie jak większość ssaków, swe rezerwy pokarmowe przechowują w postaci tłuszczu. Warstwa tłuszczu nie jest jednak rozmieszczona równomiernie na całym ciele, bo to mogłoby utrudniać chło­dzenie, ale skupiona w jednym miejscu - w garbie na grzbiecie. Z takimi zapasami wielbłądy mogą przeżyć wiele dni bez jedzenia. Pod koniec okresu głodu garby przypominają zwiotczałe worki skórne.

Nabardziej znaną cechą wielbłądów jest ich zdolność przemierzania pustyń bez picia. Udaje im się to, ponieważ przed wyruszeniem w podróż „tankują” dużą ilość wody, którą następnie przechowują w żołądku. Potrafią także przekształcić w płyn część rezerw tłuszczu. Dzięki temu mogą wędrować bez picia kilkakrotnie dłużej niż osioł i dziesięciokrotnie dłużej niż człowiek.

Jednak i wielbłąd w swej wędrówce przez wydmowe obszary Sahary nie może się obyć bez pomocy człowieka. Bez Tuaregów, którzy wożą ze sobą solidne bukłaki, wielbłądy nie znalazłyby w piasku żadnej wody i odbywanie takich wypraw przekroczyłoby ich wytrzymałość.

Oazy, będące najważniejszymi miejscami postoju w długiej przeprawie przez pustynię, czerpią wodę z wodonośnych warstw skał ukrytych głęboko pod po­wierzchnią ziemi. Mieszkańcy oaz używają tej wody do pielęgnacji ogrodów, które stanowią zdumiewający dowód na to, jak urodzajna byłaby pustynia, gdyby tylko została nawodniona. Na troskliwie uprawianych poletkach rosną tu brzoskwinie i zboża, a ważki krążą nad szemrzącymi kanałami nawadniającymi. Z palm dak­tylowych dochodzi śpiew ptaków. Aż nie chce się wierzyć, że zabójcza pustynia jest tak blisko. Wystarczy jednak potężna burza piaskowa lub długotrwała wi­chura z nieodpowiedniej strony, by oaza została zasypana i przestała istnieć. Tak

właśnie - w mikroskali 1 przedstawia się historia Sahary na przestrzeni ostatnie­go miliona lat.

Malowidła na płaskowyżu Al-Hadżdżar dowodzą, jak niedawne były zmiany klimatu, które obróciły żyzne tereny w pustkowia i stworzyły Saharę. Istnieje przekonujący dowód na to, że większość obszarów pustynnych dzisiejszego świata powstała mniej więcej w tym samym czasie. Wiele zwierząt i roślin wyginęło w nowych warunkach piekącego żaru. Niektórym udało się przetrwać na terytoriach przodków dzięki temu, iż zmieniły swoje nawyki. Wilkom, hienom, myszoskoczkom i myszom, które żyły szczęśliwie na trawiastych terenach i sawannach;, udało się pozostać w tym samym miejscu, ponieważ swą aktywność życiową ograniczyły do godzin nocnych, gdy na pustyni panuje umiarkowany chłód. Inne zwierzęta musiały zmodyfikować zarówno swoją budowę, jak i procesy fizjologiczne, aby wytrzymać nieprzyjazny dla życia skwar i długotrwałe susze. Zmieniły się proporcje ich ciał, niektóre zredukowały kończyny, inne znacznie je przekształciły.

Ewolucja jest procesem wyjątkowo długotrwałym. Mierzy się ją w milionach lat. Patrząc z tej perspektywy, stwierdzić można, iż zwierzęta i rośliny żyjące dziś na pustyniach przystosowały się do nowych warunków bardzo szybko.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

PODNIEBNE PRZESTWORZA

Gdy tylko na pustyni zdoła się utrzymać choćby niewielka ilość wody, nie wia­domo skąd zjawiają się w niej i wokół niej żywe organizmy. Piasek na dnie zbiornika pokrywa zielony kożuch glonów. W wodzie pływają małe wioślarki i inne drobne sko­rupiaki. Na brzegach wyrastają mchy i rośliny kwiatowe. Wokół latają komary, a w pogoń za nimi zygzakiem rzucają się ważki. Wszystkie te zwierzęta i rośliny pojawiają się tutaj bez udziału człowieka. Aby tu dotrzeć, pokonując setki kilometrów w czasie podróży trwającej latami, musiały mieć tylko jedną szczególną cechę 1 znikomą wagę. Zostały tu bowiem przyniesione przez wiatr.

Organizmy żyjące na ziemi wykorzystują ten sposób przemieszczania się co naj­mniej od czterystu milionów lat. Na długo przedtem nim pierwsze zwierzę wypełzło z wody, ląd był już opanowany przez mchy. Pojawiwszy się na ziemi, zaczęły wyko­rzystywać wiatr do zdobywania nowych terenów. Tak samo zresztą postępują ich potomkowie w linii prostej - mchy występujące współcześnie. Mchy liściaste wy­twarzają zarodniki w małych puszkach - zarodniach, umieszczonych na wierzchołku pseudopodium. Gdy wszystkie zarodniki dojrzeją, wieczko zarodni odskakuje, od­słaniając znajdującą się poniżej ozębnię, która składa się z jednego lub dwóch rzędów zębiastych wyrostków. Kiedy jest sucho, „ząbki" odginają się na zewnątrz i otwierają zarodnię. Dzięki temu znajdujące się w niej zarodniki mogą być rozsiane przez wiatr. Gdyby pogoda zmieniła się na deszczową, zarodniki szybko nasiąknęłyby wodą i ich zasięg bardzo by się zmniejszył. W takich warunkach nie są one jednak uwalniane, kiedy bowiem powietrze staje się wilgotne, wyrostki ozębni wchłaniają wilgoć, nachylają się nad otworem zarodni i zamykają go.

Mchy wytwarzają ogromną liczbę zarodników. Jest ona jednak bardzo mała w po­równaniu z astronomiczną ilością zarodników, jaką rozsiewają grzyby. Pospolity grzyb kapeluszowy, który rośnie na łące, po osiągnięciu dojrzałości uwalnia z płytkowatych blaszek pod kapeluszem sto milionów zarodników na godzinę. Zanim ulegnie rozkładowi, zdoła wytworzyć ich aż szesnaście miliardów. Purchawica olbrzymia produkuje ich jeszcze więcej. Zdaniem pewnego botanika, średniej wielkości okaz tego grzyba o trzydziestocentymetrowej średnicy może wytworzyć siedem bilionów zarodników. Przy każdym dotknięciu lub lekkim podmuchu wiatni purchawka wystrzeliwuje w powietrze około miliarda zarodników naraz, które unosząc się wokół, wyglądają jak kłęby brązowego dymu.

Nie tylko grzyby i mchy w ten sposób wykorzystują wiatr. Podobnie czynią inne. specyficzne, wysoko zorganizowane organizmy roślinne, jakimi są storczykowate.

Pojedynczy kwiat może wytworzyć trzy miliony nasion. Są maleńkie, z reguły mają bardzo słabo wykształcone zarodniki, pozbawione tkanek odżywczych. Z tych względów dla dalszego rozwoju zarodka konieczne jest zakażenie nasion odpo­wiednim grzybem, zapewniającym normalne odżywianie zarodka. Jego rozwój jest więc uwarunkowany impulsem z zewnątrz, a jest nim obecność mikroskopijnych strzępków grzyba.

Nasiona większości roślin wyższych zawierają jednak pewną tkankę odżywczą (bielmo). Powiększa ona ciężar nasienia do tego stopnia, że wiatr nie może unieść go w powietrze i przenieść na pewną odległość bez jakiegoś dodatkowego „urządzenia", które zwiększyłoby jego powierzchnię. Drapacz lekarski, oczeret jeziorny i wierzby wyposażyły swe nasiona w malutkie pęczki włosów lotnych. Nasiona mniszka lekar­skiego zaopatrzone są we włóknisty spadochron, który z łatwością przenosi je na od­ległość dziesięciu kilometrów od rośliny rodzicielskiej, a nawet znacznie dalej.

Wszędzie na ziemi powietrze jest więc pełne maleńkich cząstek, których zwykle nie można nawet dostrzec gołym okiem, a które przenoszą zawiązki życia. Większość z nich nigdy się nie rozwinie; zostaną bowiem zebrane i zjedzone przez owady, opadną na jałową ziemię i zgniją albo też będą unoszone przez wiatr tak długo, aż utracą zdolność rozwoju i zmarnieją. Spośród kilku milionów niewielka część zdoła jednak przeżyć, trafiając na miejsce odpowiednie dla rozwoju. Jeśli zarodniki spadną na martwy liść lub leżącą odłogiem grządkę w ogrodzie, bądź też gdy znajdą się w strumieniu spływającym po skalnej ścianie lub w pustynnej kałuży - rozwinie się z nich roślina zielona lub grzyb. W oazach Sahary i na samotnych, odizolowanych wulkanicznych wyspach Antarktyki kiełkują więc mszaki, na całym obszarze dżungli Ameryki Południowej wyrastają siewki drzewa puchowca, a wierzbówka rozkwita na ogołoconych, pokrytych popiołem zboczach Góry Św. Heleny.

Tylko kilka gatunków zwierząt ma tak małe rozmiary, by móc rozprzestrzeniać się w ten sam sposób co zarodniki. Drobne skrzelonogi w pustynnych zbiornikach wód wykluwają się z jaj nie większych niż cząstki pyłu, które przywiał tu wiatr. Komary, mszyce i inne małe owady latające przenoszone są przez podmuchy wiatru na odległość wielu kilometrów bez względu na to, czy im się to podoba, czy nie. Nato­miast liczne młode pająki celowo wystawiają się na działanie wiatru. Po wyjściu z kokonu wspinają się na czubek źdźbła trawy lub na wierzchołek kamyka i z u- niesionym odwłokiem stają przodem w kierunku podmuchów. Na końcu ich ciała znajdują się kądziołki przędne wytwarzające jedwabną nić. Nawet najlżejszy podmuch wiatru może ją porwać i rozciągnąć. Im nić staje się dłuższa, tym łatwiej daje się nieść przez wiatr. Młody pająk jeszcze przez kilka chwil stawia opór, trzymając się kurczowo nogami, potem jednak pozwala się porwać i odpływa w przestrzeń. Takie właśnie, zwisające ze swoich nici pajączki, lądowały na statkach pośrodku oceanu, setki kilometrów od lądu, a także na ośnieżonych szczytach górskich, na wysokości tysięcy metrów. Gdy w końcu wiatr rzuci je na ziemię, odrywają się od nici i zaczynają urządzać się na nowym terytorium. W pewnych okresach roku, przy sprzyjającej pogodzie, kapryśny podmuch wiatru może stłoczyć ogromną ilość takich pająków na małym obszarze. Porzucone nici plączą się i zbijają, tworząc tajemniczą niegdyś dla ludzi substancję, zwaną babim latem. Inne małe stworzenia, trochę tylko większe od pajączków, także podróżują w powietrzu, czyniąc to jednak o własnych siłach. Przylżeńce to malutkie roślinożerne owady występujące na kwiatach, liściach oraz pączkach. Chcąc przenieść się na inną roślinę, owady te

fruwają, lecz są tak małe i lekkie i mają tak mikroskopijne mięśnie, że trudno im uderzać skrzydłami. Powietrze wokół nich wydaje się lepkie niczym isyi c p. Wystające z tułowia skrzydła nie mają więc kształtu szerokich wioseł, przy: minają raczej cienkie pręty obrzeżone włoskami niczym frędzlami. Przy uderzeni; ¡ół ciśnienie powietrza pod skrzydłem zwiększa się, zaś ciśnienie nad skrzydle lieznacznie zmniejsza. Przylżeniec jest więc wsysany w górę i odlatuje niczym j < .stu.

W wyniku wytworzenia się różnicy ciśnień nad i pod skrzydłu:. wstaje siła nośna. Jest to jedna z podstawowych sił umożliwiających lot w po u. Trzmiel jest o wiele cięższy i silniejszy od przylżeńca, musi więc dyspon szerokimi skrzydłami, aby wytworzyć wystarczającą siłę nośną. Uderzanie tak du>.ymi skrzyd­łami wymaga znacznej siły, toteż tułów trzmiela jest wyjątkowo muskularny. Mięśnie, podobnie jak wszystkie inne silniki, muszą być rozgrzane, jeśli mają praco­

wać całą swoją mocą i dostarczać energii niezbędnej do uniesienia owada w powie­trze. Tu jednak pojawia się tmdność: trzmiel jest owadem, nie utrzymuje więc stałej temperatury ciała, jak ptaki lub ssaki. Zazwyczaj czerpie ciepło ze słońca. Mimo to nawet rankiem, kiedy temperatura sięga zaledwie kilku stopni powyżej zera, potrafi fruwać. Udaje mu się to, ponieważ przed startem gwałtownie porusza skrzydłami, aby wytworzyć w mięśniach ciepło. Potrafi nawet ustawić skrzydła „na luzie” i roz­grzewać swój wewnętrzny silnik tak długo, póki temperatura mięśni nie osiągnie po­ziomu zbliżonego do temperatury krwi człowieka. Ciepło jest dla trzmiela tak cenne, że jego ciało - podobnie jak wielu innych dużych owadów - pokryte jest włoskami, które ograniczają utratę energii cieplnej. Także ważki chronią się przed zimnem, wy­korzystując w tym celu liczne worki powietrzne umieszczone wewnątrz przegród tu­łowia. Dysponując potężnymi „motorami”, owady stały się wytrawnymi lotnikami. Pszczoła miodna potrafi uderzać skrzydłami piętnaście tysięcy razy na minutę, a ważka osiąga prędkość przekraczającą trzydzieści kilometrów na godzinę.

Do owadów, które opanowały powietrze, dołączyły dwie inne duże grupy zwierząt. Przed stu czterdziestu milionami lat na ziemi pojawiły się pochodzące od gadów ptaki (wcześniej byty gady latające - pterozaury I pierwsze latające kręgowce). Dużo później, bo około sześćdziesięciu milionów lat temu, niektóre owadożerne ssaki dały początek nietoperzom. Skrzydła ptaków i nietoperzy powstały w wyniku prze­kształceń, jakim uległy kończyny przednie. Nietoperz posiada elastyczną błonę skórną rozciągniętą między czterema znacznie wydłużonymi palcami. Wolny kciuk służy jako grzebień i jako hak, przy pomocy którego zwierzę wdrapuje się na „grzędę". U ptaków zaś ramię, przedramię, dłoń oraz drugi i trzeci palec stanowią podstawę dla piór skrzydła. Pozostałością po kciuku przodków jest niewielki wyro­stek na przedniej krawędzi skrzydeł, dający podstawę skrzydełku.

Nietoperze nie mają żadnych kłopotów ze wzbiciem się, ponieważ odpoczywają wisząc do góry nogami. Po prostu rozwierają palce i od razu są w powietrzu. Niektóre większe gatunki żywiące się owocami, aby unieść wiszące ciało do pozycji właściwej dla lotu, trzepoczą raz czy dwa razy skrzydłami, co wymaga niedużego wysiłku. Natomiast większość ptaków może zarówno chodzić, jak i fruwać, ale przezwycię­żenie siły ciążenia i uniesienie się w powietrze z pozycji stojącej jest dla nich znacznie większym problemem. „Silnikiem", który daje im potrzebną do tego moc, jest ma­sywna grupa mięśni, rozciągająca się od nasady skrzydła do wysokiej listwy mostka zwanej grzebieniem. Paliwo dla tego „silnika" - tlen zawarty w krwi - tłoczone jest w dużej ilości przez wielkie serce ptaka. O wyjątkowej wprost wielkości tego organu

świadczy fakt, iż serce wróbla jest dwa razy większe od serca myszy. Ciało ptaka otula najdelikatniejszy ze wszystkich naturalnych izolatorów - pióra. To one muszą utrzymywać na stałym poziomie temperaturę ptasiego ciała, o kilka stopni wyższą od temperatury ciała człowieka. W efekcie „latający silnik” ptaka może osiągnąć pełną itychmiast po uruchomieniu. Taki napęd skrzydeł w połączeniu z odbiciem się a, że większość ptaków z łatwością może się wznieść w powietrze, ptak jest cięższy, tym większe powinny być jego skrzydła, by mógł utrzymać się w powietrzu. Tym intensywniej też powinny pracować mięśnie poruszające skrzy­dłami. Ich uderzenia muszą być wystarczająco silne i szybkie, by ptak mógł rozpo- lot. Istnieje wszakże inny jeszcze sposób na wytworzenie siły nośnej. Jeśli górna powierzchnia skrzydeł ma odpowiednią krzywiznę, wówczas prąd powietrza obniża ciśnienie na górze, a podwyższa na dole. Prąd ten może być zarówno efektem wiatru wiejącego na skrzydła, jak i szybkiego ruchu skrzydeł w powietrzu. Najlepiej skorzystać z obu tych sposobów jednocześnie, startując pod wiatr.

Największe skrzydła spośród wszystkich ptaków 1 o rozpiętości blisko trzech i pól metra - ma albatros wędrowny. Naturalnie ptak nie może uderzać nimi zbyt szybko. Aby wznieść się w powietrze, musi w pełni wykorzystać drugi z opisanych sposobów. Albatros gniazduje często na urwistych skalach nadbrzeżnych - wystarczy zatem, iż po prostu rzuci się w powietrze. Inne gatunki albatrosów gnieżdżą się w zwartych koloniach na oceanicznych wyspach pozbawionych wysokich skał. Niezależnie od tego, jak gęsto są stłoczone i ile jest jeszcze miejsca na gniazda, ptaki zostawiają sobie wolny pas ziemi obok kolonii albo nawet w samym jej środku. Jest to ich .pas startowy”, nakierowany dokładnie w stronę, z której zwykle na wyspie wieją wiatry. Albatrosy stoją w kolejce na końcu pasa, podobnie jak samoloty na zatłoczonym lot­nisku. Gdy przyjdzie kolej na następnego ptaka, biegnie on najszybciej jak potrafi uderzając o ziemię wielkimi, płetwiastymi stopami, pochyla się i bardzo szybko trzepocze skrzydłami. W efekcie tych wysiłków 1 i dzięki porywom wiatru wiejącego wprost na rozpostarte skrzydła - albatros zyskuje potrzebną mu siłę nośną i wznosi się w powietrze. Natychmiast po starcie zamienia się w pełne elegancji i gracji stworzenie, unoszące się nad powierzchnią morza. Gdyby jednak wiatr ucichł, ptaki miałyby znaczne trudności nawet z oderwaniem się od ziemi, nie mówiąc już o wzniesieniu się w powietrze.

Gdy albatros znajdzie się w przestworzach, wykorzystuje siłę wiatru, aby podró­żować przy minimalnych stratach energii. Blisko powierzchni oceanu, na skutek oddziaływania tarcia fal, prądy powietrzne są wolniejsze, ptak utrzymuje się więc nieco wyżej, w strumieniu szybko wiejącego wiatru, frunąc około dwudziestu metrów nad wodą. W miarę jak powoli wytraca szybkość, szybuje w niższe warstwy i skręca pod wiatr, wykorzystując swój impet do nabrania siły nośnej, która znów wynosi go w górę ku szybkiemu strumieniowi powietrza. Nadzwyczaj długie i wąskie skrzydła, którymi tak trudno było trzepotać tuż po starcie, w powietrzu udowadniają swoją wartość - albatros może godzinami utrzymywać się w locie, wznosząc się i pikując bez jednego uderzenia skrzydłami. Kilka gatunków tych ptaków żyje na burzliwych i bliskich zamarznięcia wodach otaczających Antarktydę, gdzie wiatiy stale wieją w kierunku wschodnim. Albatrosy podróżują wraz z nimi, krążąc dookoła globu i pikując do wody jedynie po to, by złapać rybę lub kałamarnicę. Rok po roku przebywają wysoko w górze 1 aż do momentu, gdy osiągnąwszy wiek siedmiu lat, staną się dojrzałe. Wtedy lądują na jednej z małych wysp leżących na ich szlaku.

Przez kilka następnych tygodni będą żyły gównie na ziemi. Samce i samice tańczą przed sobą z rozpostartymi skrzydłami, klapiąc przy tym dziobami. Łączą się w pary i wychowują jedno pisklę. A potem znów podejmują loty dookoła ziemi. które nie wymagają od nich wielkiego wysiłku.

Inne znakomicie szybujące ptaki 1 afrykańskie sępy, nie mają do dyspozycji równie stałych i pewnych wiatrów, które pomagałyby im w locie. Sępy wykorzystują więc inny rodzaj prądów powietrznych. Otóż powierzchnia ziemi w różny sposób reaguje na ciepło słoneczne. Przestrzenie pokryte trawą i obszary wodm pochłaniają ciepło, toteż powietrze nad nimi jest stosunkowo chłodne. Natomiast nagie skały lub grunty pozbawione roślinności odbijają ciepło, tworząc słupy wznoszącego się gorącego powietrza, zwane termikami. Sępy, które spędziły noc siedząc na niskich ciernistych drzewach, każdego poranka czekają na wschód słońca, który ogrzeje ziemię. Gdy tylko zaczną tworzyć się termiki, ptaki zrywają się do lotu i z mozołem zmierzają w kierunku ich podstawy. Trzepoczą skrzydłami i szybują, lecz nie próbują wzbić się na większą wysokość, dopóki nie dotrą do miejsca, gdzie ciepłe powietrze wznosi się kolumną do nieba. Dopiero wówczas nabierają powietrza pod skrzydła i unoszą się. Skrzydła sępów, chociaż duże, nie są tak długie i wąskie jak u alba­trosów. Są krótkie i szerokie, co umożliwia ptakom wykonywanie ciasnych skrętów - sępy wznoszą się więc lotem spiralnym, przez cały czas trzymając się środka wąskiego słupa ciepłego powietrza.

Gdy sępy osiągną wierzchołek termiki i znajdą się setki metrów nad sawannami, kołują pilnie obserwując równiny, by wypatrzeć na nich martwe lub chore i osłabione zwierzęta. Znużone krążeniem w jednym miejscu, opuszczają termikę i łagodnym lotem szybują w dół przez kilka kilometrów, aby natrafić na inną i raz jeszcze wznieść się spiralnie na nowy punkt obserwacyjny. W ciągu jednego dnia potrafią przebyć w ten sposób sto kilometrów, poszukując nad sawannami pożywienia. Wypatrzywszy je, z dużą szybkością stromo szybują w dół, by wylądować z nachylonymi skrzydłami i opuszczonym ogonem, działającym w powietrzu jak hamulec. Sępy kłócą się i walczą ze sobą objadając się padliną dopóty, dopóki ich żołądki nie będą tak przeładowane mięsem, że będzie im bardzo trudno ponownie wznieść się w powietrze. Zazwyczaj udaje im się dolecieć do najbliższego drzewa, na którym siedzą przez jakiś czas trawiąc swój łup, zanim podejmą kolejną wyprawę w poszukiwaniu słupa ciepłego powietrza, który ponownie wyniesie je na niebotyczną wysokość.

Niewiele ptaków zdaje się na siłę nośną wytwarzaną przez prądy powietrzne, tak jak czynią to albatrosy i sępy. Większość ptaków, podróżując w przestworzach, korzysta z innej metody. Ptaki te wprawiają w ruch lotki położone na najbardziej zewnętrznej części skrzydeł. Ogony, zbudowane z wachlarza piór, który może rozkładać się i składać, a także wznosić i opuszczać, umożliwiają im kontrolowanie kierunku lotu. „Przyrząd" ten jest na tyle skuteczny, że ptaki są największymi żyjącymi dziś zwierzętami, które potrafią unieść się w powietrze i latać. Kondor wielki osiąga wagę jedenastu kilogramów 1 tyle co średniej wielkości pies.

Przemieszczanie się w przestworzach z dużą prędkością wymaga nadzwyczaj czułego „wyposażenia nawigacyjnego", aby uniknąć przeszkód, złapać w powietrzu ofiarę, nade wszystko zaś 1 by oszacować odległość z dokładnością, jakiej wymaga bezpieczne lądowanie. Zdecydowana większość ptaków fruwa zazwyczaj w ciągu dnia, toteż prawie całkowicie polega na swoim wzroku. Nic więc dziwnego, że ze

wszystkich zwierząt to właśnie ptaki obdarzone są najbardziej sprawnymi i czułymi na światło oczami. Oczy pewnych gatunków jastrzębi są większe od oczi i człowieka, i to pomimo różnicy wielkości ciała. Osiem razy lepiej niż oczy ludzki - >t rafią też rozpoznawać detale z dużych odległości. Sowy, które polują w r; utraciły zdolność widzenia szczegółów na korzyść czułości wzroku. Ich o; \ wprost gigantyczne, o wiele większe niż się wydają, ponieważ jedynie śro k rogówki wystawiony jest na światło, zaś resztę oka pokrywa skóra. Oczy zajn,' , t sowy tak wiele miejsca w przedniej części czaszki, że nie zostaje go już prawie i aęśnie. W efekcie gałki oczne umieszczone są w oczodołach nieruchomo. Gdy sowa chce spojrzeć w bok, musi skręcić całą głowę; właśnie dlatego jej szyja charakteryzuje się niezrównaną ruchliwością.

Jednak nawet sowy potrzebują odrobiny światła, chcąc cokolwiek zobaczyć. Gdy nie dociera żaden promień, nawet najdoskonalsze oko jest bezradne. Istnieją jednak dwa gatunki ptaków, które potrafią odnaleźć drogę w zupełnych ciem­nościach. Oba gatunki żyją w jaskiniach. Tłuszczak jest spokrewniony z lelkiem kozodojem. Najbardziej znana kolonia tłuszczaków zamieszkuje wielką jaskinię Caripe w Wenezueli. Kilkaset metrów od wejścia jaskinia zakręca, odcinając całkowicie dopływ światła z zewnątrz. Niewiele dalej od tego miejsca mrok jest czarny jak smoła i trzeba użyć latarki. W jej świetle widać siedzące na skalnych występach tłuszczaki, które zajmują całą wysokość jaskini, pomiędzy flankami a słupami stalaktytów. Tłuszczak to ptak wielkości gołębia. Gdy z ciekawością spogląda na człowieka, przekrzywiając głowę to w jedną, to w drugą stronę, jego oczy jarzą się w świetle latarki. Gniazda, na których siedzą tłuszczaki, są kopcami utworzonymi z odchodów nadtrawionych owoców. Na dnie jaskini, pod ścianami, z nasion wydalonych przez ptaki wraz z odchodami, wyrosły wysokie zarośla bladych, wrzecionowatych pędów.

Światło latarki wprawia kolonię w niepokój. Niektóre tłuszczaki zrywają się do lotu, pikują nad głową nieproszonego gościa, piszcząc i czyniąc taki hałas, że cała jaskinia rozbrzmiewa ich wrzaskiem. Wystarczy jednak zgasić latarkę i poczekać cicho w mroku, a wszystko powróci do normy i ostrzegawcze nawoływania ucichną. Ptaki nadal fruwają, ale oprócz cichego świstu trzepoczących skrzydeł słychać falę szybko powtarzających się trzasków. Są to sygnały służące im do nawigacji. Po echu, jakie wywołują, tłuszczaki mogą określić położenie ścian jaskini i wiszących sta­laktytów, a nawet innych krążących ptaków. Częstotliwość emitowanych trzasków rośnie, gdy ptak zbliżając się do przeszkody, musi precyzyjnie określić własną pozycję. Korzystając z tej techniki mieszkańcy jaskini potrafią rozpoznać jedynie przedmioty o wielkości zbliżonej do ich własnej, nie mogą jednak „zobaczyć" obiektów znacznie mniejszych. To im zresztą całkowicie wystarcza, bo gdy odnajdą już wyjście z jaskini, w nocnym lesie jest jeszcze tyle światła, że ich oczy z łatwością wypatrzą owoce.

Technikę echolokacji stosuje także inny ptak - salangana himalajska, żyjąca w Jaskiniach południowo-wschodniej Azji. Mimo że nie jest krewniakiem tłuszczaka, podobnie jak on emituje serie terkoczących dźwięków. Mają one jednak wyższą częstotliwość i pozwalają salanganie rozpoznawać mniejsze obiekty.

Technika, jaką posługują się tłuszczaki i salangany, może wydawać się wyszuka­na i pomysłowa, ale okazuje się niezbyt skomplikowana w porównaniu z udosko­naloną wersją, jaką stosują najbardziej znani nocni lotnicy 1 czyli nietoperze.

Zwierzęta te wydają dźwięki o tak wysokiej częstotliwości, źe pozostają one poza

zasięgiem słyszalności człowieka.

I chociaż niektórzy ludzie, zwłaszcza młodzi, są w stanie usłyszeć ciche piski polujących w letnie wieczory nietoperzy, to jednak większość owych ygnałów nawigacyjnych ma jeszcze wyższą częstotliwość. Nietoperze wysyłają je z niezwykłą szybkością, dochodzącą do dwustu sygnałów na sekundę. Pozwala im to < tylko na doskonalą orientację w terenie, ale także umożliwia dokładną lokaliza przela­tującego owada.

Biegłość w sztuće latania przynosi niezwykłe korzyści tym zwierzę te... które ją osiągnęły. Nietoperze co noc pokonują duże odległości, zdobywaj;^ bardzo różnorodne pożywienie. Potrafią łapać w powietrzu owady, zawisać nad kwiatami, by spijać ich nektar, a nawet porywać ryby z rzeki. Mimo wszystko nie osiągnęły jednak

takiego mistrzostwa w lataniu, ani też nie są tak wszechstronne jak ptaki. Orłosęp brodaty natychmiast po rozdarciu padliny wybiera większe kości, a potem wznosi się z nimi na znaczną wysokość i upuszcza na skałę, aby je rozbić i dostać się do pożywnego szpiku. Małe drapieżne ptaki, takie jak pustułka i krogulec, potrafią zawisnąć na trzepoczących, rozpostartych skrzydłach, dostosowując prędkość do wiejącego naprzeciw wiatru. Dzięki temu tkwią w miejscu, uważnie wypatrując choćby najmniejszego poruszenia na ziemi, które mogłoby zdradzić obecność myszy albo jaszczurki. Sokół wędrowny - najszybszy ze wszystkich ptasich drapieżników - patroluje przestrzeń na dużej wysokości. Gdy upatrzy już w dole małego ptaka, nurkuje ze skrzydłami ściągniętymi do tyłu, tak aby stawiały jak najmniejszy opór powietrzu. Sokół osiąga wtedy prędkość do stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Atakuje ofiarę w powietrzu, a cios wymierzony w szyję jest tak silny, że zabija ją natychmiast. Gdyby cel znajdował się na ziemi, wówczas atak przeprowadzony w taki sposób byłby zabójczy i dla ofiary, i dla napastnika - tak wielka jest bowiem szybkość i siła sokoła.

Niektóre ptaki z ochotą ćwiczą się w akrobatyce powietrznej, najwyraźniej robiąc to dla czystej przyjemności. Kruki przewracają się w powietrzu i koziołkują dla zabawy. Inne ptaki popisując się swymi „lotniczymi” umiejętnościami, traktują te pokazy jako część zalotów. Kwokacz wznosi się w niebo na wysokość sześciuset metrów i nagle zaczyna nurkować. Wiruje i zawraca, przez cały czas wydając głośne okrzyki. Niektóre gatunki ptaków, na przykład kszyk, mają specjalnie ukrztałtowane sterówki, które podczas lotu nurkowego wydają dźwięki stanowiące element zalotów. Bieliki, podobnie jak kanie czarne, odbywają zaloty w ten sposób, że samiec i samica wzbijają się na dużą wysokość, a potem razem spadają wirując w powietrzu, sczepione szponami niczym cyrkowi akrobaci.

Największą korzyścią wynikającą z latania jest możliwość odbywania długich podróży nad lądami i morzami bez konieczności pokonywania przeszkód, z którymi mają do czynienia zwierzęta naziemne. Ptaki przelatują z kontynentu na kontynent, by uniknąć ostrych zim lub udać się na sezonowe uczty złożone z owoców i owadów. Nie jest do końca pewne, w jaki sposób potrafią tego dokonać. Możliwe, że kierują się położeniem słońca i gwiazd, że rozpoznają zarysy położonego w dole lądu, bądź też w pewien sposób reagują na ziemskie pole elektromagnetyczne. Jeszcze mniej wiadomo o wędrówkach nietoperzy.

Jesienią, gdy znikają letnie roje owadów, a panujące zimno grozi wychłodzeniem małych ciał nietoperzy, zwierzęta te szukają jaskiń, by pogrążyć się w stan hiber-

¡sea, w których znajdą schronienie, muszą spełniać ściśle określone wy- ma muszą być suche, niezbyt zimne i mieć stałą temperaturę. Takich miejsc

i wiele, więc. nietoperze, które w czasie letniego żerowania rozprzestrzeniły /.nych obszarach, jesienią przelatują setki mil, by znaleźć odpowiadającą ę lub strych. Niektóre gatunki nietoperzy zbierają się w gromady z innych po W jaskini Bracken Cave w Teksasie każdego łata gromadzi się dwadzieścia

\ołosów. Są to wyłącznie samice, które zostawiły swych partnerów półtora ty: iometrów na południe, w Meksyku. Do teksaskiej jaskini przylatują, by

: tłode. Możliwe, iż w tym wypadku duże znaczenie ma ciepło wytwarzane pr, tk wielką zbiorowość, ponieważ młode rodzą się nagie, bez owłosienia. Nadal jedna . nie rozumiemy istoty owego przymusu, który każe samicom gromadzić się w tym zatłoczonym „oddziale porodowym”.

ie podróże w powietrzu odbywają również owady. Ponieważ jednak ich lot

rzadko wydaje się mieć określony cel, przyrodnicy nie spieszyli się z odpowiedzią na pytania dotyczące owadzich wędrówek. Motyle, unoszące się latem nad kwiatami na łąkach i w lasach, zdają się tak kruche i słabe, że można sądzić, iż nie potrafią oddalić się zbyt daleko. Niektóre gatunki rzeczywiście nie potrafią. Żernją, kopulują, składają jaja i giną na tym samym małym skrawku terenu, na którym się wylęgły. Jednak wiele gatunków spędza życie w podróży. Na przykład bielinek kapustnik, który wiosną wylęga się gdzieś w Europie, udaje się na północny zachód, lecąc w tym kierunku przez większą część życia. Podróżuje tylko w dni ciepłe i słoneczne. Nie posuwa się zbyt szybko, przerywa bowiem wędrówkę znalazłszy się w okolicy, gdzie trafia na smakowity żer. Może tam zostać na kilka godzin, w czasie których żentje, odbywa zaloty lub składa jaja, ale w końcu wyrusza w dalszą podróż. Jednak nawet w tak krótkim czasie może przebyć aż trzysta kilometrów od miejsca wylęgu.

Większość gatunków bielinków wylęga się pod koniec lata. One także są wę­drowcami, lecz posuwają się w przeciwną stronę: na południowy wschód. Te zaś, które pojawiły się w środku lata, zaczynają od podróży na północny zachód, co trwa tydzień lub dwa, a potem w ciągu kilku dni zmieniają kierunek. Resztę życia spędzają w podróży na południowy wschód. Dokładne daty tego zwrotu są różne dla różnych gatunków, ale dla danej okolicy i określonego gatunku terminy są stałe. Czynnikiem decydującym o zmianach kierunku jest zapewne długość nocy i panujące wtedy temperatury.

Motyle podobne do bielinków kierują się w podróży położeniem słońca i raczej w niewielkim stopniu (lub wcale) uwzględniają jego dzienną wędrówkę po niebie. W rezultacie ścieżka motylich wędrówek jest szeroka, co bardzo tym owadom odpo­wiada, gdyż ich celem nie jest osiągnięcie jakiegoś konkretnego punktu, lecz odkrycie nowych żerowisk oraz miejsc odpowiednich do kopulacji i złożenia jaj.

Kilka gatunków motyli odbywa odmienny rodzaj wędrówki. Najbardziej znanym przedstawicielem tej grupy jest monarch. Duża populacja tego gatunku zamieszkuje lasy wokół Wielkich Jezior Ameryki Północnej. Jak na motyle - są to stworzenia długowieczne. Niektóre żyją nawet rok. Te, które wylęgają się wiosną, najprawdo­podobniej do końca życia zostaną w sąsiedztwie miejsca urodzenia. Wczesną jesienią pojawia się jednak kolejne pokolenie. Niektóre motyle tej nowej generacji także nie odfruwają zbyt daleko. Najedzone, szukają schronienia w licznych dziuplach spróchniałych drzew lub w wąskiej przestrzeni między pniem a korą i tam zapadają w zimowy sen. Jednak większość motyli z jesiennego pokolenia wyrusza na

południe. Podążają utartym i raczej wąskim szlakiem, lecąc do celu zdecydowanie i rzadko zatrzymują się na posiłek czy zaloty. Każdej nocy odpoczywają, często siadając na drzewach. One także kierują się w locie położeniem słońca, lecz naj­wyraźniej potrafią uwzględniać korektę wynikającą z jego codziennej wędrówki po niel u łonie, gdyż ich szlak biegnie prosto i jest zupełnie niepodobny do pełnego me- and lotu na przykład żerujących bielinków. W końcu, po liczącej trzy tysiące kile rów podróży, monarchy docierają na tereny południowego Teksasu i północ­nej Meksyku. Zbierają się w jednej lub dwóch wybranych okolicach i milionami noc; na ulubionych drzewach iglastych, służących im od pokoleń. Obsiadają je tak ciasno, że pnie są szczelnie pokryte ich skrzydłami. Inne, usadowione na gałę­ziach, kurczowo trzymają się każdej dostępnej igły. Wygląda to tak, jakby gałęzie wprost ociekały motylami.

W ciepłe dni nieliczne owady z tej milionowej rzeszy odlatują na niewielkie od­ległości, by żerować, jednak większość czasu wszystkie motyle spędzają odpo­czywając. Dopiero gdy nadchodzi wiosna, zaczynają się poruszać. Do tej pory nie były aktywne seksualnie, chociaż osiągnęły dojrzałość płciową. Teraz odbywają gody. Potem, w ciągu kilku dni, ogromny obłok motyli wyrusza na północ. Tym razem nie podróżują jednak tak szybko. Zwykle w ciągu jednego dnia pokonują niewiele ponad piętnaście kilometrów. W drodze żerują i składają jaja. Niemal żaden z owych wędrowców nie wraca do miejsca urodzenia w lasach na północy. Wzdłuż całej trasy swojej wędrówki pozostawiają jednak potomstwo i następnej jesieni jeszcze więcej monarchów, które wylęgły się z jaj złożonych przez osobniki tego gatunku za­mieszkujące na północy, podejmuje długą wędrówkę na południe.

Wysokość, na której wędrowne owady odbywają przelot, jest zmienna. Gdy wieje wiatr, motyle fruwają nisko, chroniąc się poniżej linii drzew, ogrodzeń i ścian. Jednak w piękne bezwietrzne dni mogą wznieść się nawet na półtora tysiąca metrów. Mimowolni lotnicy, na przykład młode pająki, są poiywani w górę przez prądy po­wietrzne i docierają jeszcze wyżej. W czasie lotu wszyscy ci mali „podróżnicy” padają ofiarami wysoko latających ptaków, które żywią się owadami. Te zaś, którym uda się uciec, mogą wzlecieć na wysokość pięciu tysięcy metrów.

Z pokładu samolotu pasażerskiego trudno określić cechy charakterystyczne świata znajdującego się kilka kilometrów nad ziemią. Tu panuje bowiem inne ciś­nienie niż na zewnątrz, kabina jest ogrzewana, a powietrze wzbogacone w tlen. Lepiej wznieść się w koszu balona. Przez pierwsze kilkaset metrów słychać jeszcze hałas dochodzący z dołu, odgłos silników samochodowych, bicie jakiegoś zegara. Wszystkie te dźwięki wydają się dziwnie nierealne. Wkrótce jednak zalega cisza przerywana jedynie skrzypieniem kosza i - z rzadka - rykiem palnika wypusz­czającego strumień gorącego powietrza. Stopniowo robi się coraz zimniej. Podobnie jak wiele zwierząt, balon leci z wiatrem wyniesiony przez gorące powietrze. Dlatego wszystko wokół wydaje się nieruchome, mimo iż balon może poruszać się naprawdę bardzo szybko w stosunku do ziemi, często ukrytej pod warstwą chmur.

Powietrze, którym oddycha podróżnik, gwałtownie się rozrzedza i dlatego z każ­dym wdechem do organizmu dostaje się mniej tlenu. Dopóki jednak pasażer stoi nieruchomo w ciasnym koszu, prawdopodobnie niezbyt mu to dokucza i może nawet nie zdawać sobie sprawy, że zmieniły się fizyczne właściwości powietrza. Dlatego jest to tak niebezpieczne. Mózg otrzymuje mniej tlenu, zatem jego sprawność obniża się

i człowiek zaczyna tracić pełnię władz umysłowych. Na długo nim osłabnie fizycznie.

może utracić zdolność dokonywania rozsądnych ocen. Zanim więc osiągnie się pułap pięciu tysięcy metrów, najlepiej rozpocząć oddychanie za pomocą mas!

Świat, który otwiera się przed naszymi oczami, jest niezwykle pi< cienka okiywa chmur może zasłaniać ziemię. Jak wyspy na białym i wierzchołki gór. Wokół płyną ogromne obłoki. Ich podstawy są płas krawędzie kołyszą się i falują niczym pióropusze. Znalazłszy się chmur, można przerazić się niezwykłą prędkością, jaką osiągają r wietrzne. Człowiek porwany przez jedną z takich termik „popychając; uniesiony w górę, niemal na pewno poniósłby śmierć. Prądy powietr termiki wędrują z taką siłą, że rozerwałyby balon. Wyżej mogą być jesz nych chmur, poza którymi rozciąga się już tylko czysta, granatów; kosmiczna.

Jest mało prawdopodobne, aby na tych wysokościach spotkać inne żywezwiere^ ta. Odnotowano wprawdzie przeloty zięb na wysokości półtora tysiąca metrów, a na niewiarygodnej wprost wysokości sześciu kilometrów radary zasygnalizowały obec­ność ptaków żyjących na wybrzeżach, są to jednak ptaki wędrowne, które wzleciały tak wysoko prawdopodobnie, by skorzystać z wiatrów, zwykle silniejszych i bardziej pewnych niż wiejące niżej. Lecąc nocą mogły też wznieść się tak wysoko, by spojrzeć na gwiazdy, którymi kierują się w nawigacji. Ich wizyty na tych wysokościach są jednak sporadyczne i naprawdę niezwykłe. Niekiedy spotkać tu można jeszcze inne stworzenia. Długie poszukiwania przy użyciu szkieł pokrytych warstwą tłuszczu ujawniają obecność kilku mszyc lub maleńkich pająków, a także ziarna pyłku i zarodniki grzybów - niezwykłe drobiny zawierające uśpione zawiązki życia.

Jest to jednak ostatnia granica, do której sięga życie. Żaden organizm z wielu mi­lionów gatunków żyjących poniżej nie jest w stanie pokonać owej bariery. Jedynym wyjątkiem jest człowiek. Jeszcze kilometr - a nie ma już nawet gazów, tworzących atmosferę ziemską. Jesteśmy oto na progu czarnej pustki wszechświata.

Otoczka gazów, przez którą wznosiliśmy się ku górze, jakkolwiek może wydawać się pusta i niematerialna, stanowi nieocenioną ochronę przed śmiercionośnym bom­bardowaniem. Absorbuje bowiem promieniowanie kosmiczne, promienie X oraz szkodliwe elementy promieniowania słonecznego. Meteoryty - fragmenty kamien­nych i metalowych „pocisków" wystrzeliwanych z kosmosu - w wyniku tarcia w at­mosferze spalają się na popiół. Z ziemi obserwujemy ich pojawienie się i zagładę: są to tak zwane spadające gwiazdy. Tylko nieliczne osiągają wielkość, która pozwoli im przedrzeć się i uderzyć w ziemię. Atmosfera chroni nas również przed zbyt dużymi wahaniami temperatury. Jak szkodliwy wpływ mogłyby one wywierać, można ocenić na podstawie warunków panujących na Księżycu, który nie jest otulony gazami. Oświetlana Słońcem powierzchnia Księżyca staje się tak gorąca, że woda wypa­rowałaby tam natychmiast, zaś w cieniu grunt księżycowy jest o wiele zimniejszy niż Antarktyda podczas największych mrozów. Ziemska atmosfera pochłania natomiast znaczną część energii przechodzących przez nią promieni słonecznych. W ciągu dnia na naszej planecie panują więc znośne warunki, w nocy zaś atmosfera nie pozwala, aby pochłonięte ciepło uciekło z powrotem w kosmos.

Dominującym składnikiem, który stanowi osiemdziesiąt procent objętości atmosfery, jest całkowicie obojętny gaz - azot. Został on prawdopodobnie uwolniony w czasie ogromnych erupcji wulkanów we wczesnych fazach formowania się planety. Odtąd utrzymywany jest wokół Ziemi przez siłę grawitacji. Tlen, stanowiący niewiele

W dole •vystają ; górne okości dy po- mury i >brębie tęgi in- istrzeń

ponad dwadzieścia procent, jest późniejszym dodatkiem. Wytworzyły go rośliny jako mboczi produkt fotosyntezy. Mniej niż jeden procent atmosfery składa się z dwu­tlenki ;la i śladowych ilości rzadko występujących gazów - argonu i neonu.

, wymienionych gazów atmosfera zawiera także wodę. Część wody - para - jest ni idoczna, część zaś stanowią drobne kropelki gromadzące się w chmury. Choć całe niebo było pokryte chmurami, woda zawarta w atmosferze jest tylko małą częścią tego bezmiaru wód, który rozciąga się na powierzeni ziemi w postaci czap lodowych, śniegów, jezior i oceanów. To właśnie z tych zasobów pochodzi woda zawarta w powietrzu. Pewną jej ilość wydzieliły liście roślin, ale większość wyparowała z powierzchni mórz i jezior. Czasem proces ten przebiega łagodnie i

równomiernie, wytwarzając nad wielkimi obszarami ziemi chmury warstwowe. Czasami para unoszona jest w górę wraz z wielkimi falami gorącego powietrza, które wznosi się w formie termik, kondensując się następnie w wypiętrzone cumulusy.

Te wielkie masy cząsteczek wody pędzone są przez wiatry, które powstają w wyni­ku działania dwóch znanych czynników: ruchu wirowego Ziemi oraz nierówno­miernego ogrzewania jej powierzchni przez Słońce. Pierwszy wywołuje ruch powietrza w kierunku wschód-zachód, drugi zaś w kierunku północ-południe, jako następstwo wznoszenia się ciepłego powietrza na równiku i opadania na biegunach. W wyniku wzajemnych oddziaływań tych wpływów powstają wiry powietrzne, które porywają chmury tworzące się nad ciepłymi wodami oceanów. Ich średnica może do­chodzić do czterystu kilometrów, a bywają tak grube, że zajmują całą przestrzeń od powierzchni ziemi po jej najwyższe warstwy. Wiatr obiegający te formacje osiąga prędkość do trzystu kilometrów na godzinę. Są to sztormy i huragany - największe i najbardziej niszczące zaburzenia atmosferyczne. Gwałtowne nawałnice połączone z najszybszymi wiatrami smagają lądy i morza. Na oceanie wytwarzają ściany wody, które zwalają się na wybrzeże. Gorące, rozpędzone chmury spuszczają na ląd ulewę, a rycząca wichura, która tej ulewie towarzyszy, gruchocze drzewa i zdziera dachy z budynków.

Zwykle woda opada z nieba dużo łagodniej. Cumulusy wznoszą się czasami tak wysoko, że zawarte w nich kropelki zmieniają się w lód. Niektóre z tych chmur osią­gają naprawdę duże rozmiary: od podstawy do wierzchołka mogą mierzyć aż cztery kilometry. Wznoszące się powietrze porywa ze sobą oblodzone okruchy i wywiewa je na czubek chmury. Po drodze zbierają dodatkowe szkliwo lodu, rosną na wadze i o- padają, by znów być pochwycone przez prąd wstępujący. Mogą tak wędrować wiele razy, aż w końcu staną się tak duże, że spadną na ziemię w postaci gradu. Mniejsze chmury pozbywają się cząsteczek lodu, zanim te osiągną większe rozmiary - opada­jąc topią się i zmieniają w deszcz. Chmury warstwowe przewalają się nad kłębami zimniejszego i gęstszego powietrza, a Jw zetknięciu z nim ulegają ochłodzeniu i po­zbywają się swojego ładunku wilgoci. Inne, wędrując nad wznoszącym się lądem i nasuwając na wypiętrzenia gór, znów „produkują” deszcz. W ten sposób woda, od której uzależnione są wszystkie lądowe zwierzęta i rośliny, powraca z chmur na po­wierzchnię planety, z której wcześniej wyparowała ku górze.

ROZDZIAŁ ÓSMY

ŚWIEŻA SŁODKA WODA

Płatki śniegu opadające miękko na góry całego świata mają w sobie niszczy­cielską moc. Tworzą pokrywę śnieżną, która otula szczyty gór grubym, kilku­metrowym płaszczem. Dolne warstwy tej pokrywy pod naciskiem śniegu zmieniają się w lód. Otacza on występy skalne, wdziera się w szczeliny i pęknięcia skał. Gdy śnieg pada długo, lód pod wpływem własnego ciężaru zaczyna przesuwać się w dół stromych zboczy, unosząc ze sobą płyty i bloki skalne. Ruch ten jest tak powolny, że jego jedynymi widocznymi oznakami są szczeliny rozszerzające się w poprzek pól śnieżnych. Od czasu do czasu cała połać śniegu traci nagłe przyczepność. Tysiące ton lodu, śniegu i skał osuwają się z głuchym łoskotem.

Cała ta zamarznięta woda zbiera się w żlebach między graniami i łącząc się, two­rzy potężną rzekę lodu - lodowiec. W nim właśnie objawia się teraz niszczycielska siła wody. Lodowiec, ześlizgując się, zdziera boki doliny, na którą napiera. Na spodzie zamarznięte głazy działają niczym zęby gigantycznej tarki - ścierają łożysko tej pełznącej rzeki lodu, która pcha przed sobą ogromną ścianę pogruchotanej skały. Rzeka lodu powoli przekracza dolną granicę wiecznego śniegu, tam pod wpływem ciepła zaczyna topnieć i oto u wrót lodowca tryska woda gęsta od startych na pył kamieni.

Deszcz padający na mniejszych wysokościach także działa niszczycielsko. W ciągu dnia woda - nie powodując szkody - cieknie po nagich skalnych ścianach i przenika w głąb szczelin, ale nocą, gdy zamarznie, zwiększa swoją objętość i odrywa różne odpryski i złuszczenia, które sypią się w dół, na sterty kanciastych głazów otaczających podnóża skał. Strumyczki łączą się w strumienie i zasilają wody spływające z lodowca. Następnie, pokonując zakręty, spadają w dół doliny. W ten sposób rodzi się górska rzeka o bystrym nurcie.

W warunkach panujących na naszej planecie woda ma postać rzadkiego płynu. Znaczna (bo sięgająca aż dziewięćdziesięciu siedmiu procent) część całej wody na kuli ziemskiej jest słona. Natomiast woda górska, choć niesie ze sobą wiele drobin skalnych, pod względem chemicznym jest bardzo czysta. Spadając z chmur, pochłania z atmosfery jedynie pewną ilość dwutlenku węgla i tlenu, ale bardzo niewiele innych substancji, co sprawia, że nie ulegają rozpuszczeniu minerały zawarte w niedawno wyłonionych i przeważnie nie zwietrzałych jeszcze skałach, przez które płynie. Stopniowo jednak, rwąc po zboczach, zabiera ze sobą różne, także roślinne, szczątki organiczne. W końcu gromadzi tyle rozpuszczonych składników odżywczych, że mogą się w niej rozwijać zwierzęta.

Świeża słodka woda

Zwierzę, które próbuje zadomowić się w tych rwących wodach, musi znaleźć taki

sposób ochrony przed prądami, który pozwoliłby mu uniknąć porwania przez silny nurt rzeki. Na przykład larwy muchówek z rodziny mustykowatych - samice żywią się krwią zwierząt i ludzi i przyczepiają się do kamieni przyssawką umieszczoną na końcu odwłoka, pozwalając unosić się z prądem. Czasem jedna z nich najpierw zginając ciało, by uczepić się kamienia małą, umieszczoną z przodu przj ssawką, a następnie wyginając się w pętlę i zahaczając w nowym miejscu - przesuwa się nieco dalej. Nawet gdyby w czasie tego manewru utraciła punkt oparcia, .noże się uratować. Przędzie bowiem jedwabną „linę ratunkową” i przymocowuje ją do kamyka. W razie wypadku służy ona muchówce za hol, który umożliwia zwierzęciu powrót do punktu wyjścia. Wartki nurt strumienia, choć sprawia zwierzętom pewne problemy, ma wszakże jedną zaletę: zawarte w wodzie cząstki substancji nadających

się do zjedzenia przemieszczają się ze znaczną szybkością i larwa mustykowatych musi je tylko złapać. Do tego celu służy jej aparat rzęskowy zbudowany z pary pierzastych wachlarzowatych tworów umieszczonych po obu stronach otworu gębowego. Larwa rozpina je naprzemiennie, za pomocą pary włosowatych szczęk zmiatając to, co udało jej się złowić. Nim jednak „wachlarz” zostanie rozpięty, larwa pokrywa go śluzem wydzielanym przez gruczoły leżące obok otworu gębowego. Gdyby tego nie uczyniła, drobne cząstki pokarmu przepłynęłyby pomiędzy włókienkami „wachlarza”, zamiast się do nich przykleić.

W słodkich wodach żyją larwy wielu gatunków chruścików. Gatunki żyjące na niżej położonych terenach, w spokojniejszych rzekach i cichych wodach jeziornych budują z gałązek lub ziaren piasku domki w kształcie rurek i posuwają się ostrożnie po dnie, zjadając liście i glony. Ale tutaj, w górach, trudno o pokarm roślinny i larwy żyjących tu gatunków chruścików są drapieżnikami, łapiącymi zdobycz w sieci. Pewien gatunek chruścika przędzie jedwabny lejek pod kamieniem, mieszka w nim i poluje, rzucając się na przepływające obok larwy innych owadów lub małe skorupia­ki. Inny - konstruuje cylindryczną sieć długości pięciu centymetrów, lecz o tak drobnych oczkach, że może w niej zatrzymywać organizmy mikroskopijnej wielkości. Larwa tego gatunku mieszka wewnątrz sieci, co jakiś czas omiatając jej wewnętrzną powierzchnię szczeciniastymi „wąsami". Jeszcze inny gatunek buduje między kamykami owalny szkielet z jedwabistych „lin”, a potem - przysiadłszy przed nim - wykonuje głową ósemkowate ruchy i tka delikatną sieć. Całe przedsięwzięcie nie trwa dłużej niż siedem, osiem minut. Jeśli sieć ulegnie zerwaniu, larwa szybko tę szkodę naprawia. Gdy owad urośnie i stanie się silniejszy, podąża w głąb strumienia, gdzie konstruuje większe sieci o rzadszych oczkach i łapie w nie większe zwierzęta. Dysponując różnymi „urządzeniami”, larwy chruścików i wielu innych owadów - chrząszczy, komarów, jętek i much - mogą zasiedlać górskie potoki, a dzięki nim mogą tam również żyć inne, większe zwierzęta.

Wędrując wysoko położoną doliną w Andach, przy odrobinie szczęścia można zobaczyć parę przepięknych kaczek siedzącą pośrodku rzeki, na kamieniu otoczonym ze wszystkich stron wirami białej wody. Samiec ma białą głowę z czarnymi paskami, ostry dziób koloru wiśniowego i szare ciało. Jego partnerka ma głowę szarą, a policzki i piersi - czerwonawe. Są to kaczki zbrojówki. Uderzająca różnica w upierzeniu samca i samicy występuje nie tylko w okresie godowym - jak w wypadku innych kaczek - ale przez cały rok. Nagle jedna z kaczek nurkuje i znika pod wodą. Pod powierzchnią posuwa się pod prąd, opierając się długim, sztywnym

ogonem o kamień i pomagając sobie małymi, rogowymi kolcami na zgię< i skrzydeł,

aby uzyskać oparcie. Posługując się wysmukłym dziobem, między kani: ni zbiera

larwy widelnic. Po chwili kaczka nagle wyskakuje z wody i bez trudu v na swój

otoczak, by zażyć kilkuminutowego odpoczynku. Przez blisko pól y para

ptaków, podążając z kamienia na kamień, przedziera się w górę rzeki kaczki

mocno uderzają dużymi, płetwiastymi stopami. Doskonale oceniaj;} virów i

bystrzyn, przysiadają od czasu do czasu na zanurzonych do połowy ¡1 Każda

para posiada pewien odcinek rzeki „na wyłączność". Gdy kaczki dopty. górnej

granicy swojego terytorium, nagle poddają się prądowi, z którym walcz ąd tak

odważnie, i na wyścigi wracają do punktu wyjścia, podskakując i odb się od spienionej wody. Bardzo rzadko zdarza się. by porzuciły rzekę, w której tak świetnie sobie radzą, i odleciały w inne miejsce.

Zbrojówki żyją w wysoko położonych dolinach wzdłuż całego pasma Andów, od

Chile do Peni. W rzekach na północy można też spotkać pluszcza - ptaka o bardzo

podobnych umiejętnościach, ale o zupełnie innym pochodzeniu. Wielkością pluszcz przypomina drozda. Spokrewniony ze strzyżykiem, żyje nie tylko w obu Amerykach, ale także w górskich stnimieniach Syberii, w Himalajach i całej Europie aż do Wysp Brytyjskich. Żywi się owadami żyjącymi na powierzchni wody, a także kijankami, małymi mięczakami oraz owadami żyjącymi głębiej. Technika, jaką posługuje się pluszcz, jest jednak nieco odmienna od tej, którą stosuje zbrojówka. Jego stopy nie mają płetw, a więc nie zapewniają mu silnego napędu, z jakiego mogą kor2ystać kaczki. Pluszcz pod wodą uderza skrzydłami i nurkuje aż do dna. Następnie posuwa się głównym nurtem rzeki, utrzymując równowagę dzięki szybkim uderzeniom skrzydeł. Jego głowa skierowana jest ku dołowi, a kuper ku górze, co pomaga ptakowi w zrównoważeniu naturalnej wyporności i przyciska go do dna. Strumienie w północnej części zasięgu występowania pluszcza i w wysoko położonych dolinach I limalajów są często bardzo zimne, ale zamieszkujące je ptaki mają niezwykle gęste upierzenie, a tłusta wydzielina z niezwykle dużych gruczołów dobrze zabezpiecza je przed wilgocią.

Rwące górskie rzeki kontynuują dzieło zniszczenia, rozpoczęte na większych wysokościach przez lód i mróz. W czasie suszy wyglądają jak małe, łagodnie szemrzące stnigi. płynące od jednego płytkiego rozlewiska do drugiego. O tym jak potężną siłą dysponują, gdy wzbiorą wody, świadczą kamienie na ich drodze. Żaden nie ma tak ostrych krawędzi jak kawałki oderwane przez mróz od skał położonych wyżej, na stokach. Wszystkie są zaokrąglone i gładko wypolerowane. Niektóre mają gigantyczne rozmiary i ważą wiele ton, a ich wierzchołki bywają porośnięte roślina­mi, co dowodzi, że przez wiele lat nie zmieniały położenia. Ich obłe kształty wskazu­ją, że w tych naprawdę wyjątkowych latach, gdy niezwykle obfite deszcze prze­pełniały rzeki, a całe dno doliny tętniło burymi, ryczącymi wodami przyboru, te ogromne bloki skalne z grzmotem spadały do rzeki, roztrzaskując wszystko, co napotkały na swojej drodze.

Gdy młode rzeki spływały z gór, ich wody chlustały o zwały zaklinowanych ka­mieni i migocząc na stromych zboczach niczym koronkowe welony, opadały poto­kami spienionej wody poprzez łańcuchy katarakt. Wody, które wezbrały na ścianie stromej doliny lub płynęły przez płaskowyż, muszą w końcu spaść z dużej wysokości. Pewna rzeka na południu Wenezueli spływa brzegiem płaskowyżu z piaskowca i spada z wysokości ponad tysiąca metrów, tworząc najwyższy na świecie wodospad

Salto Angel. Jest on tak wysoki, że poza okresem największej wilgotności, większa

część spadającej wody rozwiewa się w mgłę, zanim zdąży opaść na zien

W czasie długiej i burzliwej podróży ku niżej położonym obszarom woda rzeczna stale wzbogaca się w składniki odżywcze. Mchy, wrzosy wełnianki i inne turzyce pokrywają zbocza wzgórz, wnosząc swój udział w postaci gnijących części roślin, które zmieniają kolor wody na brązowy. Długotrwale wietrzenie skał i efekt „żrący”, wywoływany przez porosty i rośliny - powodują, że minerały rozpadają aię na roz­puszczalne związki chemiczne. Fragmenty skał poiywane zarówno przez wiry tworzące się nad niezliczonymi wybojami, jak i przez liczne bystrzyny zmieniają się w drobne cząsteczki, które w postaci pasm piasku i mułu wyściełają dno rzeki.

Tutaj mogą już zapuścić korzenie różnorodne rośliny kwiatowe choć prąd wciąż

jest gwałtowny, co grozi wyrwaniem ich z dna. Aby zmniejszyć to zagrożenie, wiele roślin pod wodą wytwarza liście podzielone na wąskie pasemka, zaś liście duże i szerokie wytwarzane są wyłącznie nad powierzchnią, gdzie nie stawiają oporu nurto­wi. Woda jest teraz dużo cieplejsza, wskutek czego zawiera o wiele mniej rozpusz­czonego tlenu niż w górze doliny, w temperaturze bliskiej zera. Ten niedobór jest jednak w dużej mierze rekompensowany przez aktywność roślin, których podwodne liście wydzielają małe pęcherzyki tlenu, będącego ubocznym produktem fotosyntezy.

Ciepła, natleniona i wzbogacona w składniki odżywcze rzeka może być źródłem różnorodnego pokarmu dla ryb - znajdą tu glony, liście różnych gatunków roślin, larwy owadów i inne wodne bezkręgowce, na przykład małe skorupiaki, a także wiele innych mikroskopijnych zwierząt, którymi żywi się narybek. Większe ryby chętnie też chwytają i pożerają mniejsze. Ryby, podobnie jak mniejsze organizmy, także mają problemy z nieustającym przepływem wody.

Niektóre, jak na przykład pstrągi, radzą sobie z tym całkiem prosto. Nieustannie pływają, uderzając przy tym ogonem, dokładnie dostosowując swoją prędkość do szybkości przepływu - w miejscu, gdzie przebywają, może wynosić metr na sekundę. Z łatwością potrafią utrzymać się w wybranym miejscu, szczególnie obfitującym w pożywienie. Dysponują jeszcze tak dużym zapasem sił, że z chwilą, gdy zostaną zaalarmowane, jednym machnięciem ogona przenoszą się na nowe stanowisko, bez trudu pokonując prąd.

Innym rybom, takim jak na przykład głowacz białopłetwy, udaje się uniknąć silnego nurtu wody dzięki temu, że kryją się wśród kamieni na dnie rzeki. W strumieniach tropików przedstawiciele podrzędu sumowców, należących do dwóch odrębnych rodzin (Sisoridae i Gastromyzidae| przekształciły pary płetw na spodzie ciała w przyssawki - z ich pomocą mocno przywierają do skał. Z kolei dwa inne gatunki, również z podrzędu sumowców, jeden z Andów, a drugi występujący na Borneo, wykształciły - niezależnie od siebie I jeszcze inny sposób. Zamiast przyczepiać się ssawkami, wykorzystują duże, mięsiste wargi i trzymają się pyskami. Metoda ta ma jedną oczywistą wadę - posługujące się nią gatunki nie mogą, jak czyni to większość ryb, nabierać do pyska natlenionej wody, której potrzebują ich skrzela. Oba gatunki znalazły identyczne rozwiązanie tego problemu: jest nim kawałek skóry rozciągający się przez środek pokryw skrzelowych. Woda pobierana jest przez górną ich część, a po przejściu przez skrzela 1 wydalana dolną.

Podobnie jak wiele innych grup zwierząt, ryby mają alternatywne strategie dotyczące rozmnażania. Niektóre z nich w ogóle nie opiekują się ikrą, lecz wy­twarzają ją w tak dużych ilościach, że kilka młodych niemal na pewno przetrwa. Na

przykład samica dorsza potrafi złożyć jednorazowo sześć i pól miliona jaj. Z drugiej jednak strony są też gatunki, które składają zaledwie około stu jaj, ale za to wiele czasu i energii poświęcają najpierw na ich ochronę, a następnie - na piekę nad narybkiem.

Obecność silnego prądu, płynącego ciągle w jednym kierunku - jak miejsce w rzece i ma oczywisty związek ze względnymi zaletami każdej z tyd . iik. Mo­głoby się wydawać, że ryba żyjąca w rzece, która stosuje pierwszą tect r , lorzuca swe jaja - tak jak to robi dorsz żyjący w morzu - postępuje całkowicie : tycznie,

gdyż bezradny narybek zostanie poniesiony z prądem, a następni'. e przed prawie niemożliwą do odbycia podróżą w górę rzeki, jeśli miałby powró<:k niejsca, skąd pochodzą jego rodzice. A jednak tak właśnie czynią łososie i ich b!;:- y kuzyni - pstrągi. Samice składają jaja w płytkich dołkach wygrzebanych w żwirze i przysypiają je piaskiem. Jaja znajdują się zatem poza zasięgiem prądu rzecznego. Jedna samica

potrafi złożyć aż czternaście tysięcy jaj. Przez całą zimę pozostają one na dnie. Narybek, który wylęgnie się wiosną, będzie żerować tu przez kilka tygodni, lecz w końcu poprzez bystrzyny wodospadu powędruje w dół rzeki. Dopłynąwszy do jeziora, pstrągi pozostają w jego spokojnych wodach, a młode łososie kontynuują wędrówkę, zmierzając rzeką aż do morza. Po zakończeniu żerowania i osiągnięciu dojrzałości oba gatunki zbierają się w ławice i zawracają w górę rzeki, którą niedawno wę­drowały w odwrotnym kierunku. Nieomylnie rozpoznają ściśle określoną mieszaninę rozpuszczonych związków mineralnych i substancji organicznych, charaktery­zujących wodę, w której się wylęgły. W końcu trafiają w miejsce, w którym przyszły na świat, i tam składają ikrę. Wiele z nich później ginie, inne zaś wracają w dół rzeki i nabierają sił w spokojniejszych wodach, by w następnym roku ponownie wybrać się w podróż.

Niewiele gatunków ryb żyjących w rzekach podejmuje tak trudne podróże jak łosoś. Większość stosuje drugi sposób i stara się uchronić swe młode przed rzecznymi prądami. Niektóre gatunki głowaczy składają jaja w szczelinach skalnych, a czasem nawet w pustych muszlach małży. Strzegący ich samiec odważnie atakuje każde zbliżające się stworzenie. Inna europejska iyba - różanka - składa jaja nie w pustych muszlach, ale w takich, które zajęte są jeszcze przez żyjące w nich małże. W okresie tarła u samicy różanki, osiągającej długość sześciu-siedmiu centymetrów, wyrasta rurkowate pokładełko, które jest prawie tak długie jak ona sama. Samica ostrożnie wprowadza je w syfon, przez który małż wyrzuca wodę. Następnie we­wnątrz jamy płaszczowej małża składa około stu jaj. W tym czasie samiec kręci się w pobliżu. Gdy jego partnerka skończy składać jaja, samiec wydala plemniki, które porywane są wraz z wciąganą przez małże wodą i opadają przez syfon na złożone w jego wnętrzu jajo. Zapłodnione jaja przebywają w dobrze natlenionym miejscu, małż dla własnych potrzeb utrzymuje bowiem stały przepływ wody w muszli. Po wylęgu młode różanki wcale nie spieszą się do opuszczenia swego żywego azylu, lecz za po­mocą małych rogowych wyrostków trzymają się miękkich fałd płaszcza. Żerują tam i rosną, aż w końcu wydostają się przez syfon wydechowy na zewnątrz.

Trzeba tu koniecznie dodać, że małż również odnosi korzyści z obecności różanki. Rozmnaża się w tym samym czasie, gdy różanka składa ikrę, zaś jego drobne larwy wynoszone są z muszli w pobliże dorosłych różanek i przyczepiają się do ich skrzeli oraz płetw. Pozostają tam do momentu, gdy są gotowe osiąść na dnie rzeki i rozpocząć samodzielne dorosłe życie.

200 Świeża słodka woda

i H mała rvba zamieszkująca Amazonkę, wyszukuje SmuWen £ I sk)adanla jaj. Wymaga to od niej prav,-d::iwijgim_

Bff9ffiUL Samiec 1 samica ¡■9H płetwami i razem kakuj, i nastycznycn w>y gM sekund trzymają się y . irczowo,

HI dTpoŁhni wyjątkowo długimi płetwami btzusznymi. tam

mTSpkę zapłodnionych Jaj. a następnie spadają 0 powrotem do r w aągu S następnych dni samiec patroluje w tym miejscu wodę. regularm. : .yskując liść trzepnięciami ogona. Chce mieć pewność, że jaja me wyschną.

Rvbv słodkowodne z rodziny pielęgnicowatych nie tylko chronią swoje jaja, ale również opiekują się młodymi. Ponad tysiąc różnych gatunków tych ryb zamieszkuje jeziora i rzeki w całej Afiyce i Ameryce Południowej. Niektóre gatunki składają jaja w wykopanych przez siebie zagłębieniach w żwirze. Inne osadzają je na skrupulatnie oczyszczonych liściach lub skałach, przy czym samica używa pokładełka, aby z precyzją mistrza cukierniczego starannie ułożyć jaja w rzędach. W tym czasie drżący samiec w barwach godowych pływa w pobliżu z rozpostartymi płetwami, wydzielając nad jajami spermę.

Te gatunki pielęgnicowatych, które opiekują się potomstwem w tradycyjny spo­sób, krążą nad jajami i wachlują je płetwami, aby zapewnić dopływ natlenionej wody. Opuszczona żuchwa i rozpostarte pokrywy skrzelowe mają odstraszyć inne ryby, które spróbują się tu zbliżyć. Zdarza się, że intruzi są atakowani i gryzieni. Gdy młode już się wylęgną, wiele gatunków z rodziny pielęgnicowatych wygrzebuje w żwirze wylęgarnie, zabiera młode do pyska i przenosi je do tych nowych „kwater”. W czasie podróży narybek jest ostrożnie obracany przeżuwającym ruchem szczęk, dzięki czemu zostaje oczyszczony. W miarę jak młode dorastają i stają się ruchliwe, troskliwi rodzice pływają w pobliżu, zagarniając do pyska „maruderów” z końca gromady i wypluwają ich w strumienie wody na przodzie ławicy.

Rodzice wielu innych gatunków pielęgnicowatych są jeszcze bardziej troskliwi. Gębacze nie ryzykują pozostawienia jaj w gnieździe. Bezpośrednio po ich zapło­dnieniu jedno z rodziców zbiera całą ikrę do pyska i trzymają tam przez mniej więcej dziesięć dni. Przez ten czas ryba nie może się odżywiać. Porusza delikatnie szczękami w górę i w dół, dzięki czemu rozwijające się jaja utrzymywane są w czystości i zabezpieczone przed infekcją bakteryjną. Nawet gdy z jaj wylęgnie się już narybek, na pozostaje on w pysku. W końcu ryba wypluwa młode, jednak w razie niebez­pieczeństwa wszystkie młode znów zostają wessane do jamy gębowej. Młode chronią JeSZCfe PrZCZ tydZień. P° wylę§u- Czasami wracają do pyska reagując na

rod7irńw'w ^ anf? przez r°dziców, czasem robią to samorzutnie, skubiąc wargi rodziców w poszukiwaniu wejścia.

kowane graczy przerobiło na własną modłę nawet tak skompli-

ZSZSSZ 1 Hi nim zostaną zapłodnione.

c^IZSTSw S "a Ul iiSi reąd żółtych plamek otoczonych koloru co iaia. Pozhieraw ^ P praw?e dokladnie tej samej wielkości i tego samego

bnych obiektów na płetwie^^oTaitoeirS1006 Pz siebie JaJanadok Podo'

jakby chciała ie zebrać Sam- samica podpływa do niego i otwiera pysk,

nieme jaj «“* » P°»V * zagod-

specjalnego pożywienia™^1 ^elę^cowatych ~ paletka, dostarcza swym młodym

I P MH Jak ¡R| Eg tej łyby, ma ona kształt okrągłej tar-

czy, której średnica sięga piętnastu centymetrów. Oliwkowozielone boki paletki są wspaniale ozdobione opalizującymi paskami czerwieni, zieleni i poły skującego błękitu. Samica składa jaja na kamieniach lub liściach. Gdy wylęgną ■'•■■■ młode, rodzice przenoszą je ostrożnie na inne liście, gdzie wiszą na cienkich w kach. Po pewnym czasie dorosłe iyby pokrywają się galaretowatą substancją, kT wydziela się z ich boków, a nawet zasłania im oczy. „Młodzież” odrywa się wtedy < i, wijąc się dociera do rodziców i przez kilka następnych dni żeruje na nich, z; bogatą

w białko substancję.

Największą ochronę zwierzę zapewnia swemu potomstwu wtedy, gdy . ięga się ono wewnątrz ciała samicy i pozostaje tam przez pierwsze etapy rozwoju ody jest najbardziej bezradne i narażone na niebezpieczeństwo. Metoda ta, wyko: zy ,iywana przez wszystkie ssaki z wyjątkiem torbaczy, może być uważana za jedną z cech, które w decydującym stopniu przyczyniły się do sukcesu tej grupy zwierząt. A jednak niektóre ryby używały podobnej techniki na długo przedtem, nim pojawiły się ssaki.

Żyjące w morzach rekiny z rodziny rekinów żyworodnych i wszystkie płaszczki oraz raje nadal rozmnażają się w ten sposób, podobnie jak wiele ryb słodkowodnych. Mały gupik, inaczej zwany pawim oczkiem, jest jednym z przedstawicieli wielkiej rodziny piękniczkowatych, od których roją się tropikalne rzeki i jeziora. Płetwa odbytowa samca gupika przekształciła się w małą ruchomą rurkę, zwaną gono- podium, przez którą „pociski” spermy wstrzeliwane są do otworu płciowego samicy. Samiec zabiegając o względy dużo większej od siebie samicy, ocenia jej gotowość do rozmnażania. Jeśli ocena wypadnie pomyślnie, zaraz bierze się do dzieła. Błys­kawicznie podpływa i na chwilę przybliża swe gonopodium. Jeden celny „strzał” wystarcza, aby zapłodnić wiele jaj, z których w ciele samicy wylęgnie się narybek. Stanie się on widoczny jako ciemna trójkątna plama w tyle jej tułowia. W końcu jedno po drugim ukazują się młode. Są już na tyle dorosłe, że potrafią szybko uciekać i schronić się przed niebezpieczeństwem wśród roślin.

Jeden z kilku gatunków z rodziny Anablepidae, żyjący w rzekach na południu Brazylii, w niezwykły sposób przekształcił swój narząd płciowy. Gonopodium ufor­mowane jest nie tylko z promieni płetwy, ale również ze skóry, co powoduje, że nie jest ono ruchome w tak szerokim zakresie jak narząd samca gupika. W rzeczy samej samiec może je skierować tylko w jedną stronę. Niektóre z samców robią to w prawo, inne - w lewo. Otwory płciowe samic tego gatunku są rozmieszczone w podobnie asymetryczny sposób. Tak więc samiec „strzelający” nasieniem w lewo może się sko­jarzyć wyłącznie z „prawostronną” samicą.

Duże i różnorodne populacje ryb rzecznych przyciągają drapieżniki. Jeden z najokrutniejszych drapieżników sam również jest rybą. Piranie - bowiem o nich mowa - żyją w rzekach Ameryki Południowej. Większość gatunków piranii to przeważnie niewielkie rybki - największy przedstawiciel tego gatunku osiąga do sześćdziesięciu centymetrów długości. Mają one za to tak ostre, trójkątne zęby, że Indianki używają ich jako nożyczek. Piranie polują na inne ryby, zwykle na ranne lub chore. Mogą też jednak zaatakować dużo większe zwierzęta, które akurat znajdują się w wodzie - tapiry, kapibary i konie. Piranie atakują stadami. Gdy pożerają ciało żywej jeszcze (lub martwej) ofiary i coraz więcej krwi wypływa do wody, ich agresja wzrasta. Walczą ze sobą o ostatni kęs mięsa odartego z kości. Choć perspektywa takiego ataku jest dosyć przerażająca, opinia o niebezpieczeństwie zagrażającym człowiekowi ze strony piranii wydaje się przesadzona. Ryby te rzadko

atakują 1 chyba że krew z otwartej rany dostaje się do wody. Poza tym nie mają zwyczaju czaić się w pobliżu bystrzyn, które podróżnik musi czasem pok lywaćiub gdzie łatwo można wypaść z czółna.

Ryby żyjące w rzekach atakowane są także przez innych myśliwych łają na nie żółwie leżące na dnie. Nie są one szybkimi pływakami, lecz łapią ■ iry wy­korzystując element zaskoczenia. Matamata - żółw z południowej Ann iskuje się za pomocą frędzli skórnych, zwisających z fałd na głowie i pod ancerz również jest nierówny, a często jeszcze porośnięty „kożuchem” z glor wierzę, które zgodnie ze swym zwyczajem leży na dnie pomiędzy gnijącymi liśćmi ,‘ziami, staje się praktycznie niewidoczne. Gdy w jego zasięgu zabłąka się jaka. a, żółw nagle rozdziawia paszczę i pochłania ofiarę.

Żółw sępi, jeden z największych żółwi słodkowodnych, który dochodzi do siedem­dziesięciu pięciu centymetrów długości, wykazuje większą aktywność w łowieniu

ryb. Na jego języku znajduje się długi wyrostek robakowatego kształtu, który służy do wabienia ryb. Żółw sępi spoczywa na dnie z rozwartymi szczękami i co jakiś czas wprawia w ruch swą małą czerwoną przynętę. Gdy gawi się ryba, żółw po prostu zamyka pysk i połyka zdobycz.

Krokodyle oraz ich amerykańscy kuzyni - kajmany i aligatory - w młodości łowią ryby, lecz gdy dorosną, zmieniają dietę i żywią się padliną. W Indiach żyje jednak inny przedstawiciel rzędu krokodyli - gawial gangesowy, któiy przez cale życie zjada niemal wyłącznie ryby. Ma długie, wąskie szczęki, które łatwiej zatrzaskują się pod wodą niż szerokie szczęki innych krokodyli. Gawial chwyta ryby nagłym, skiero­wanym w bok mchem paszczy. Jest to ogromny gad, dochodzący do sześciu metrów długości, ale mięśnie, którymi posługuje się łapiąc ryby, nie są tak dobrze rozwinięte jak n krokodyla nilowego, potrafiącego odgryźć od tułowia nogę antylopy, toteż gawiale nie gryzą zbyt mocno. Nigdy też nie zauważono, by atakowały ludzi.

Wody dotarły teraz do środkowego biegu rzeki. Utraciły już pierwotną prędkość, nie falują energicznie ani nie płyną tak kapryśnie, jak w górnym biegu „młodej” jeszcze rzeki. Nie kruszą i nie porywają już ze sobą lądu, przez który przepływają. Rzeka osiąga tu swoją „dojrzałość". Wolniejsze i szersze wody mogą być nadal mętne, ale rzeka raczej pozostawia tu osady, niż unosi je z dna. Mul wymywany z lasów i łąk porastających brzegi czyni ją bardziej żyzną. Poruszane łagodnym prądem gąszcze podwodnych roślin falują miarowo. Brzegi obramowane są sitowiem i trzcinami, które utnidniają przepływ wody. Najróżniejsze zwierzęta lądowe przychodzą tu, by się napić i zapolować na mieszkańców rzeki.

Wytrwałymi i zręcznymi drapieżnikami są zwierzęta należące do rodziny łasico- watych. Jedno z nich. obdarzone przez naturę płetwiastymi stopami, wodoodpor­nymi futrem oraz oczami i nozdrzami wyposażonymi w fałdy skórne zamykające je podczas nurkowania, wyspecjalizowało się w łowieniu ryb. Jest to wydra. Poluje pod wodą z dużą prędkością, klucząc i kręcąc się tak zręcznie i wytrwale, że niewiele ryb potrafi jej umknąć. Czasami uderza ogonem w wodę, zapędzając ławice na płycizny, gdzie łowi przerażone ryby z jeszcze większą skutecznością.

Na urwistym brzegu wody sadowią się zimorodki. Niektóre z nich, bijąc w miejscu skrzydłami, potrafią zawisnąć w powietrzu niczym jastrzębie. Gdy ujrzą nieostrożną rybkę podpływającą ku powierzchni, nurkują, porywają ją ostrym dziobem i wracają na swoje stanowisko obserwacyjne. Tam zaś, by ofiarę ogłuszyć lub zabić, kilka­krotnie ją uderzają. Manipulują przy tym jej ciałem w ten sposób, aby po ostatnim

podrzucie ryba wpadła im do gardła głową w dół, z płetwami skierowanymi do tyłu. Chodzi przecież o to, by płetwy nie zawadzały w ptasim przełyku.

Nocą w południowo-wschodniej Azji i Afryce nad rzeki zlatują sowy łowić ry­by. Ich nogi i stopy pozbawione są piór, mogą więc bez przeszkód zanui je w wo­dzie. U niektórych gatunków na spodzie stóp znajdują się drobne, ostr e, które pozwalają ptakom pewniej uchwycić wijącą się i śliską zdobycz. Lot i piko nie sów polujących na iyby mogą wydawać się głośne; szczególnie komuś, kto 'rwowai sowy żyjące w lasach. Leśne sowy mają skrzydła specjalnie wyciszone zystymi frędzelkami na lotkach. Natomiast sowa rybiarka nie potrzebuje tego rodzaj! i „tłumi­ka", gdyż ryby 1 w przeciwieństwie do myszy i norników - nie są zbyt wrażliwe na odgłosy z powietrza.

Na kontynentach amerykańskich nie ma sów polujących na ryby. Tu nie ptaki za­

garniają zdobycz w wodzie, lecz nietoperze z rodziny rybaków. Wygląda na to, że w Ameryce nie ma dość miejsca dla dwóch tak odmiennych stworzeń uprawiających rybołówstwo w podobny sposób. Możliwe, że w Nowym Swiecie jako pierwsze roz­winęły tę technikę nietoperze i one zapewniły sobie prawa do nocnych połowów.

Inne lądowe zwierzęta przychodzą nad rzekę skubać rośliny wodne. W Europie ziemnowodne karczowniki o pucołowatych pyskach i owłosionych ogonach - często niezbyt ściśle nazywane szczurami wodnymi - zajmują się koszeniem rosnącej wzdłuż brzegów trawy i powalaniem trzcin potrzebnych im do budowy gniazd. Choć są bardzo sprawnymi nurkami i pływakami, nie są w szczególny sposób przysto­sowane do przebywania w wodzie. Natomiast bobry europejskie i bobiy kanadyjskie, niegdyś bardzo licznie występujące w Europie i na niektórych obszarach Ameryki Północnej, są pływakami naprawdę wspaniale wyposażonymi przez naturę. Mają one płetwiaste tylne stopy i gęste, nieprzemakalne futro. Szeroki, pokryty łuskami ogon znakomicie służy im za wiosło. Bobry żywią się korzeniami grzybieni, przeżuwają trzciny, lecz główna część ich menu znajduje się nie w rzece, ale na jej brzegach. Tam bobry zdzierają z drzew korę i żują gałązki, głównie takich drzew jak osiki, brzozy i wierzby. Podgryzają też i powalają grube drzewa, nawet takie, których pnie osiągają pól metra średnicy. Ciągną je potem do miejsca, gdzie woda w rzece jest płytka. Tak długo gromadzą mul, kamienie, kawałki pni i gałęzi oraz sterty roślin, dopóki nie zbudują poprzecznej tamy, hamującej przepływ rzeki. Tworzy ona całkiem spore rozlewisko. Przy brzegu te niestrudzone zwierzęta budują swoje nawodne domy - żeremia - wielkie kopulaste budowle z jednym lub kilkoma podwodnymi wejściami, w których zamieszkują całe rodziny bobrów. Rozlewisko utworzone takim nakładem pracy służy im jako spiżarnia. Bobry ściągają tu gałęzie drzew i krzewów. Topią je w wodzie, by w zimie, gdy ląd pokrywa się śniegiem, rozlewisko zaś taflą lodu, wyławiać swoje zapasy i zjadać je. Przez nie zamarznięte wejście do żeremi mogą bowiem przedostać się pod najgrubszy nawet lód. Sztuczne jezioro zapewnia im również bezpieczeństwo - tak długo jak tama jest na bieżąco naprawiana i poziom wody nie opada, wejścia pozostają niewidoczne z zewnątrz, a żeremia zabezpieczone są przed rabusiami.

Hipopotam, zwany również hipopotamem nilowym, największe zwierzę zamie­szkujące rzeki, traktuje je zarówno jako ochronę, jak i miejsce żerowania. W ciągu dnia wylegujące się w rzekach, chrząkające, ziewające, a czasami kłócące się stada hipopotamów - to normalny widok. Woda utrzymuje ich wielkie, ociężałe cielska na powierzchni, toteż z łatwością się w niej poruszają, idąc po dnie, ledwie dotykają go

stopami. Zazwyczaj widzimy hipopotamy w takiej właśnie sytuacji, więc uważa się je często za zwierzęta typowo rzeczne, podczas gdy największą aktywność przejawiają na lądzie, i to nocą. Późnym wieczorem z trudem wychodzą na brzeg rze i i skubiąc rośliny porastające brzegi, podążają często traktami, których używały Ji . zed nimi poprzednie generacje. Jedno zwierzę może zjeść w ciągu nocy dwadzi kilogra­mów pokarmu roślinnego. Przed świtem wracają do rzeki, gdzie żadne zwierzę, z krokodylem włącznie, nie jest na tyle duże, by je zaatakować. Ich węd i z wody na ląd i z lądu do wody mają duże znaczenie dla innych zwierząt rzt :h, gdyż hipopotamy zazwyczaj w wodzie oddają stolec. Każdego dnia zwierzęta i i arczają więc rzece porcję substancji odżywczych pochodzących z roślin lądowyci i rzystają z nich ławice iyb stale krążące za hipopotamami w oczekiwaniu na kolejną „porcję" pożywienia.

Bieg rzeki w kierunku morza może być wstrzymany przez pas nieco twardszych skał leżących na jej drodze. Piasek i kamienie nie stanowią takiej przeszkody. Gdy spadek wody łagodnieje, rzeka staje się coraz szersza, dopóki nie dopłynie do miejsca, gdzie kończy się twarde podłoże - wtedy przelewa się przez nie, by na niższym poziomie znów powodować erozję. W efekcie w poprzek rzeki tworzy się urwisko skalne, a nad owym urwiskiem - wodospad. W taki właśnie sposób powstały największe wodospady świata - Wiktorii na rzece Zambezi w Afryce, Iguazú na dopływie Parany w Ameryce Południowej oraz Niagara - na rzece biegnącej pomiędzy dwoma Wielkimi Jeziorami Ameiyki Północnej.

Żaden z tych wodospadów pod względem wysokości nie może się równać z zawrotnym skokiem Salto Angel, ale biorąc pod uwagę ich szerokość i masę wody, która się przez nie przelewa - są od niego nieporównanie większe. Wodospady te nie są w stanie erodować górnej powierzchni barier, które je stworzyły, mogą jednak atakować te bariery od dołu. Woda przelewająca się przez krawędź wodospadu zwala się na bardziej miękkie skały u jego stóp, niszcząc je i podcinając twardą warstwę. Odłupane bloki tej warstwy odpadają w końcu od czoła wodospadu. W ten sposób wielkie kaskady torują sobie drogę wzdłuż biegu rzeki, pozostawiając za sobą głębo­kie wąwozy. Niagara przesuwa się obecnie w tempie ponad jednego metra na rok.

Gigantyczne wodospady wytwarzają swój własny mikroklimat. Masa spadającej wody wywołuje porywy wiatru, który wieje w górę ścian wąwozu w sąsiedztwie, osadzając na nich pył wodny. Przy Wodospadzie Wiktorii wyrósł dzięki temu miniaturowy las tropikalny, ostro kontrastujący ze spieczonymi słońcem sawanna­mi, które rozciągają się wokoło. W lesie tym bujnie rozwijają się storczyki, palmy i paprocie, a z rykiem wody mieszają się tu odgłosy żab i brzęczenie owadów.

Przy Cataratas del Iguazú, na skale, za kurtyną spadającej wody mają swe schronienie jerzyki. W ciągu dnia, polując wysoko na niebie, prawie poza zasięgiem ludzkiego wzroku, gonią za owadami. Pod wieczór zniżają lot i zbierają się w wielkie gromady, ale nadal są dość wysoko. Dopiero na krótko przed zachodem słońca zaczynają z dużą prędkością sfruwać w dół. Nurkują prosto w ścianę wody. Zanim w nią uderzą, składają skrzydła i impet przenosi je na drugą stronę wodospadu, na skałę. Pikują wtedy ostro w górę i wysuniętymi do przodu palcami chwytają się ściany. Niektóre wiszą w suchych miejscach, inne w strumieniu ściekającej wody, lecz najwyraźniej zadowolone są z tej kąpieli. Muskają dziobem piórka i od czasu do czasu zaspokajają pragnienie. Z naszego punktu widzenia jerzyki wydają się igrać z niebezpieczeństwem, a w zamian otrzymują nieproporcjonalnie małą nagrodę -

skalną grzędę. Ich umiejętności powietrzne są jednak tak duże i w wodzie nurkują tak pewnie, że można przypuszczać, iż dotarcie do owego niedostępnej> miejsca nie przedstawia dla nich żadnego ryzyka.

Rzeki dobiegają teraz końca swej wędrówki. Są już „stare”, obfite i p !ne. Nadal przenoszą jakieś osady, ale czynią to kapryśnie: tu je zabiorą, ówdz. ostawią. Gdy zakreślają luk, woda po jego zewnętrznej stronie, mając o wiele dh Irogę do przebycia, płynie szybciej niż po wewnętrznej. Na zewnętrznej częs- ku osady pozostają więc w zawiesinie i odcinają trochę brzegu, podczas gdy w iejszym, wewnętrznym nurcie osadzają się, formując brzegi z kamieni i mułu. A m rzeka w środkowym biegu stopniowo przesuwa się po równinach w bok. Cza •. ni skręca raz w jedną, raz w drugą stronę i tworzy tak dużo zawiłych meandrów, że jeden zakręt rzeki przybliża się do innego na tyle, iż w końcu oddzielający je przesmyk staje się zbyt wąski i zanika. W efekcie rzeka wybiera krótszą drogę, zaś odcinek dawnego koryta, mający kształt linii krzywej, zostaje odizolowany i tworzy jezioro.

Wody tego jeziora są spokojne. Zniknął czynnik, który wpływał na tak wiele za­chowań i struktur rzecznych organizmów - nieustanny ruch wywoływany przez przepływ wody. Życie może teraz przybrać nowe formy. Rośliny nie trzymają się już brzegów ani nie przyczepiają się do skał. Ich liście mogą się teraz unosić na po­wierzchni, aby pochłaniać jak największą ilość światła. Zakorzenione w grubych, mulistych osadach dna grzybienie, zwane także liliami wodnymi, wypuszczają w górę pędy i rozpościerają okrągłe, pływające liście. Największa ze wszystkich, sławna wiktoria królewska z dorzecza Amazonki, robi to tak agresywnie, że wypiera wszy­stkie inne gatunki roślin ze swojej części jeziora. Jej ogromne liście, wzmocnione silnymi, wypełnionymi powietrzem żeberkami i uzbrojone pod spodem w kolce, mają wysokie, skierowane ku górze obrzeża. W miarę rozrastania się liści do pełnej wielkości - średnicy dwóch metrów - obrzeża te zajmują coraz większą powierzchnię i odpychają wszystkie pływające na wodzie rośliny, aby zawładnąć przestrzenią wy­łącznie dla siebie. Mające wielkość dużych talerzy kwiaty wiktorii zaraz po roz­winięciu się są białe. Rozsiewają zapach, który jest szczególnie atrakcyjny dla chrząszczy zlatujących się ociężale, by żerować na obładowanych słodyczą znamionach kwiatu. W pełni rozwinięty kwiat wiktorii królewskiej może zwabić aż czterdzieści tych owadów. Większość chrząszczy przynosi z sobą porcję pyłku, zebranego z innych kwiatów wiktorii, rozsiewając go na żeńskich organach kwiatu. Po południu płatki powoli się zamykają, a delektujące się owady zostają uwięzione. Pozostaną w tej pułapce aż do następnego dnia, gdy płatki znów się otworzą. Przebywając we wnętrzu kwiatu, chrząszcze zostają dokładnie pokryte warstwą pyłku. Odlatują z tym ładunkiem, aby ucztować na innych roślinach, a zapylony kwiat zmienia barwę na czerwoną i ginie.

Po wielkich liściach wiktorii królewskiej spacerują eleganckie ptaki z rzędu siewkowatych 1 są to długoszpony. Ich palce i pazury są bardzo wydłużone, co sprawia, że mały ciężar ptaka rozkłada się na dość dużej powierzchni pływającego liścia. Długoszpony nie ograniczają się do biegania jedynie po liściach wiktorii, lecz przechadzają się także poza ich zasięgiem, stąpając po dywanach ze znacznie mniejszych roślin pływających po powierzchni wody. Nawet swoje gniazda budują na wodzie, konstruując rodzaj tratwy z pływających liści. Ich jadłospis składa się głównie z pokarmu zwierzęcego, którym są między innymi owady biegające wśród roślin po powierzchni wody.

Woda nie składa się z oddzielnych kropelek, lecz utrzymuje się w stanie ciekłym za sprawą dużej siły fizycznej, która przyciąga do siebie cząsteczki wo ly niczym magnes. Cząsteczki tworzące powierzchnię wody mają nad sobą jedyn nolekuły gazu, z którymi przyciągają się o wiele słabiej. Dlatego też działając- lich siły koncentrują się na cząsteczkach wody w głębi i obok, na powierzchni. tą się w ten sposób wyjątkowo silne wiązania, dzięki którym na wodzie pov rodzaj elastycznej błony, wystarczająco mocnej, aby utrzymać małe ov. Na tej sprężystej platformie żyje wiele zwierząt wykorzystujących jej n. yczajne właściwości.

Jeśli wytworzone napięcie powierzchniowe ma służyć za oparcie, jesi . zywiste, że zwierzę nie może jej przerwać. Przed taką ewentualnością zabezpiecza wosk lub olej, które to substancje odpychają cząsteczki wody. Na przykład nartnik, owad,

którego stopy pokryte są woskiem, może biegać po powierzchni wody, wykorzystując do tego długie środkowe i tylne nogi. Skoczogonki - owady nie większe niż główka szpilki - cale ciało mają pokryte woskiem. Są zresztą tak małe i lekkie, że ich problemem nie jest to, jak zapobiec przerwaniu tej elastycznej błony, ale w jaki sposób uchronić się przed porwaniem przez wiatr. Utrzymują się na wodzie za pomocą przydatków odwłokowych mieszczących się pod spodem ciała, które nie są pokryte woskiem, a zatem przebijają błonę i w ten sposób „przytwierdzają” owada do powierzchni. Nogi skoczogonków zakończone są pazurkami także pozbawionymi wosku, które zagłębiając się w błonę powierzchniową pozwalają zwierzęciu na poruszanie się i zapewniają mu napęd.

Skoczogonki żywią się ziarnkami pyłku kwiatowego i zarodnikami glonów, które osiadają na wodzie. Jednak większość innych zwierząt żyjących na jej powierzchni woli zjadać małe owady, które zostały przywiane przez wiatry. Dzięki sile wyporności maleństwa te nie toną. Cząsteczki tworzące wodną błonę wiążą się jednak z tymi, które przeniknęły do ich ciał. W rezultacie owady, które spadły na wodę, są przytrzymywane przez napięcie powierzchniowe. Przypomina to efekt lądowania na kleju. Ich wysiłki, aby się uwolnić, powodują drgania, które z kolei wywołują zmarszczki rozchodzące się po elastycznej powierzchni. Nawodne drapieżniki reagują na to błyskawicznie i spieszą w kierunku owada. Pierwszy, który go dopadnie, natychmiast usuwa ofiarę z powierzchni, by jej zmagania nie mogły już być wyczuwane przez rywali. Dzięki temu drapieżnik nie musi dzielić się posiłkiem z innymi. Niektóre pająki, siedząc na brzegu tuż nad wodą, trzymają przednie nogi nieruchomo na jej powierzchni, reagując na drgania błony dokładnie w ten sam sposób, jak ich lądowi krewniacy reagują na poruszenie sieci. Gdy któryś ruszy - na ośmiu odpychających wodę nogach - w kierunku źródła wibracji, popuszcza jedwabistą, przytwierdzoną do brzegu linę, za pomocą której holuje potem siebie i ofiarę i powrotem na ląd.

Chrząszcze z rodziny krętakowatych wykorzystują takie fale do uzyskania innego rodzaju informacji. Najpierw same powodują powstawanie zmarszczek na wodzie bezustannie na niej wirując, następnie „analizują” powracające fale i z ich przebiegu potrafią wnioskować o obecności innych obiektów w najbliższej okolicy. Nartniki „odczytują” zmarszczki w jeszcze bardziej wyrafinowany sposób. Niczym zwariowani gimnastycy potrząsają ciałem, aby wprawić błonę powierzchniową w drgania o charakterystycznej częstotliwości. Za ich pośrednictwem informują inne nartniki o swej gotowości do odbycia godów.

re, że myśliczek, chrząszcz z rodziny kusakowatych, jest owadem, który w najb.i Iziej efektowny sposób wykorzystuje błonę napięcia powierzchniowego. Owad ten . przeważnie na lądzie w pobliżu wody. Gdy zdarza się, że spadnie na jej pow hnię, ucieka przed nartnikami i pająkami, wydzielając z końca odwloką spei , substancję, która zmniejsza wzajemne przyciąganie cząsteczek wody. Tył jegc ’ przestaje więc być przytrzymywany przez napięcie powierzchniowe, które jedr dal oddziałuje na przednie odnóża owada. W efekcie mknie po powierzchni woc kby był napędzany przez jakiś mały, zewnętrzny silniczek. Potrafi nawet stei wyginając swój odwłok, aby błyskawicznie zawrócić i dobić do bezpiecznej przy v. asni na brzegu.

ora utworzone z odciętego zakola rzeki są stosunkowo male. Większe jeziora powstają w wyniku innych procesów. Niektóre uformowały się w dolinach od­grodzonych przez lawiny lub przez zwały rumowisk skalnych wypchniętych w górę

przez zanikłe już lodowce bądź też przez tamy zbudowane rękami człowieka. Jezioro Bajkał położone w centralnej Azji i jeziora wschodniej Afryki wypełniły ogromne rozpadliny, będące świadectwem kontynentalnych ruchów skorupy ziemskiej. Wiel­kie Jeziora Ameryki Północnej położone są w basenie utworzonym w epoce lodowej, gdy większość kontynentu przykrywała czapa lodu. Nie tylko lodowce żłobiły głębokie baseny w dolinach, którymi spływały, ale też cały obszar ugiął się pod cię­żarem mas lodu, które wcisnęły kontynent w plastyczne warstwy bazaltu, przez co na powierzchni lądu wytworzyło się wgłębienie. Wprawdzie lód stosunkowo szybko stopniał, ale kontynent nie wrócił jeszcze do swego właściwego poziomu.

Życie, jakie toczy się wokół wybrzeży wielkich jezior, w płytkich zatokach poro­śniętych sitowiem, bardzo przypomina to, które kwitnie w mniejszych zbiornikach słodkiej wody. Wśród roślinności żerują różne gatunki ważek różno- i równo- skszydłych, ochotkowatych i komarów. W mule żyją ślimaki i małże, polują tu także szczupaki i piranie, a karpie i ryby z rodziny pielęgnicowatych skubią rośliny wodne. Jednak w miejscach, gdzie dno jeziora bardzo się obniża, warunki życia ulegają radykalnej zmianie.

Najgłębszym jeziorem świata jest Bajkał. Dno Bajkału leży półtora kilometra poniżej powierzchni wody. W porównaniu z oceanem nie jest to specjalnie głęboko, ale podczas gdy nad większością obszarów dna oceanicznego przebiegają prądy wodne, prawie nic nie zakłóca spokoju zamkniętego świata wielkich jezior. Wody rzek spływających do jeziora są stosunkowo ciepłe i dlatego unoszą się ponad zimnymi wodami głębinowymi. Większe nawałnice mogą czasem wzburzyć powierzchnię jeziora do tego stopnia, że nastąpi wymieszanie wód do znacznej głębokości. Jednak przez większość czasu głębie wielkiego jeziora bliskie są zamarznięcia, panuje w nich mrok, są ubogie w tlen i - mimo legend o rzekomo mieszkających w nich potworach

- niemal zupełnie pozbawione życia.

Jeziorom tym nie brakuje jednak cech, które pod względem biologicznym odróżniają je od innych środowisk. Swoista izolacja, spowodowana czynnikami hydrologicznymi i klimatycznymi, spowodowała również izolację występujących tu gatunków zwierząt. Rzeki stanowią jedyne drogi, którymi mogą się do nich przedostać wędrujące zwierzęta wodne. Podróż w odwrotną stronę - w górę rzeki - wymagałaby płynięcia pod prąd, poprzez inne mniejsze jeziora i w górę wodospadów. Niewiele zwierząt potrafi tego dokonać, dlatego większość mieszkańców wielkich jezior to gatunki, które dawno osiedliły się na tym terenie. Zmiany genetyczne, jakie pojawiają

się u osobników należących do tych małych izolowanych populacji, nie giną bez śladu, jak mogłoby się to zdarzyć w większych, krzyżujących się populacjach. W kon­sekwencji są więc one trwalsze. Wśród zwierząt żyjących w jeziorach isi je zatem tendencja do powstawania gatunków charakterystycznych wyłącznie dl słonego miejsca. Jezioro Tanganika powstało mniej więcej pół miliona lat temi i i um sto

trzydzieści gatunków ryb z rodziny pielęgnicowatych i pięćdziesiąt inny. kalnych rodzajów ryb. Tendencja, o której mowa, dotyczy także wielu gatunkóv >iaków

i mięczaków. Jezioro Bajkał zamieszkuje więcej godnych uwagi organi. ywych. Żyje w nim tysiąc dwieście gatunków zwierząt i pięćset gatunków rośli; y czym przeszło osiemdziesiąt procent z nich nie występuje nigdzie indziej rwiecie. Mieszkają tu wielkie, czerwone i pomarańczowe, pręgowane i cętkowant nce. Na głębokości kilometra występuje głębiogłowacz. Są też mięczaki ¡wytwarzaj o wiele cieńsze muszle niż ich morscy krewniacy, gdyż wody Bajkału nie są zasobne w sole wapnia. Jezioro to ma także swojego unikalnego ssaka: fokę bajkalską. Jest ona

bardzo podobna do żyjącej w Arktyce nerpy i niemal na pewno pochodzi właśnie od niej. Bajkał oddalony jest jednak od Oceanu Arktycznego o przeszło dwa tysiące kilometrów. Aby dotrzeć tu rzeką, trzeba przebyć niezliczone wodospady i bystrzyny, co wydaje się przekraczać możliwości jakiejkolwiek foki. Jest możliwe, że foki przedostały się do jeziora rzekami w okresie epoki lodowcowej, gdy taka podróż mogła być o wiele krótsza i łatwiejsza. Foka bajkalska nie jest dziś jedyną przedstawicielką swojej rodziny żyjącą w słodkich wodach, ale od innych fok jest znacznie mniejsza.

Jeziora na ziemi stanowią element stosunkowo nietrwały. Odcięte zakręty rzeki znikają w ciągu dziesięcioleci. Większe jeziora mogą przetrwać tysiące lat, ale nawet one się kurczą. Rzeki wpływające do spokojnego jeziora tworzą delty z naniesionych osadów. Powoli zajmują one coraz większą powierzchnię i wypełniają głębiny jezior. lYzybrzeżne wody stają się coraz płytsze, w miarę jak gromadzą się w nich osady wypłukiwane przez strumienie z okolicznych terenów. Gdy na dno jeziora dotrze więcej światła, ukorzeniają się w nim rośliny, które pędami i nawarstwiającymi się gnijącymi liśćmi jeszcze bardziej tamują przepływ wody. W ten sposób jeziora zmieniają się najpierw w bagno, potem w moczary, a w końcu w żyzną łąkę, przez którą nadal przepływa zasilająca je niegdyś rzeka.

Na równinach prowadzących do wybrzeża morskiego rzeki odgrywają ostatni akt swojego długiego życia. Spadek wód jest tutaj tak łagodny i płyną one tak wolno, że rzeki pozbywają się wszystkich niesionych z nurtem cząstek organicznych, unosząc dalej jedynie najdrobniejsze. W mieliznach piasku i błota tworzą się kanały, które dzielą się na wiele odnóg, i rzeki splatają się w labiryncie tych odgałęzień.

Setki kilometrów dalej, w wysokich górach otaczających źródła rzek, ulewy na­pełniają wodą ich dopływy. Po wielu dniach rzeka w dolnym biegu nagle wzbiera, występuje z brzegów i zalewa równiny, odkładając na nich warstwy drobnego szla­mu. Dzięki tym nagłym i regularnym powodziom pustynia może się zmienić w zielo­ne pola, jak po wylewach Nilu w Egipcie. Na terenach o klimacie umiarkowanym powstają bardzo żyzne równiny, gdzie rośliny uprawne dają bardzo wysokie plony - jak na przykład bawełna w delcie Missisipi. Na znacznej powierzchni północnej Brazylii rozciągają się równiny zalewowe Amazonki. Większość tych terenów ciągle jeszcze pokrywa dżungla, zaś ogromne drzewa korzystają z dobroczynnego wpływu rzek. Kiedy nadchodzi powódź, między ich pniami pływają ryby, szukające na za­lanych terenach pożywienia. Wiele ryb zbiera owoce, które spadają z gałęzi. Ta dieta

nie jest przypadkowym wyborem spowodowanym pojawianiem się okazji. Przeciw­nie - jest to główna uczta w roku, podczas której ryby gromadzą tlus/cz pozwalający im przeżycie „chudszych" okresów, gdy mają do dyspozycji tylko przestrzeń ograni­czoną brzegami rzek. Jeden z gatunków sumowców ma szczególnie duży otwór gębo­wy. który umożliwia mu chwytanie owoców. Niektóre gatunki ryb, należące do tej samej podrodziny co piranie, w ogóle nie jedzą mięsa, żywiąc się prawie wyłącznie pokarmem roślinnym, a więc i owocami. Pewne gatunki z rodziny kąsaczowatych mają duże, miażdżące zęby i silnie umięśnione szczęki, którymi mogą rozłupywać nawet twarde orzechy brazylijskie. Jednak nasiona drzew nie są rozkładane przez soki trawienne ryb. Nie strawione nasiona wydalane są w innym miejscu płytkich wód zalewowych. Wydaje się, że w rozsiewaniu nasion niektóre gatunki drzew Amazonii zdają się właśnie na ryby, podobnie jak drzewa w innych częściach dżungli polegają w tym względzie na ptakach. Także ikrę wiele ryb składa właśnie tutaj, ponieważ szybkość procesów gnilnych w wodach zalewowych, powoduje, że wystę­pują tu liczne mikroskopijne organizmy, którymi może się żywić narybek.

Teraz rzeki zbliżają się wreszcie do morza. Niektóre przepłynęły od źródła zaledwie kilka kilometrów. Inne przepłynęły pół kontynentu, co trwało miesiącami. Amazonka 1 najdłuższa rzeka świata 1 ma ponad sześć tysięcy kilometrów długości. Jej brzegi wypełnia trzecia część całej słodkiej wody świata. Przy ujściu rzeka ta ma trzysta kilometrów szerokości i tworzy labirynt kanałów i wysp, z których jedna jest większa od Szwajcarii. Ta gigantyczna rzeka zachowuje swą „tożsamość" nawet po wpłynięciu do oceanu. W 1499 roku pewien hiszpański kapitan płynął statkiem na południe wzdłuż wschodniego wybrzeża Ameiyki Południowej. Będąc daleko od lądu zdał sobie sprawę, że woda, po której płynie, nie jest już słona, lecz słodka. Zawrócił na zachód i i jako pierwszy Europejczyk - zobaczył tę gigantyczną rzekę. Dopiero sto osiemdziesiąt kilometrów od brzegów kontynentu wody Amazonki mieszają się i rozpływają w słonych wodach oceanu.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

NA POGRANICZU WODY I LĄDU

Wszystkie wielkie rzeki - Zambezi, Amazonka, Hudson i Tamiza - podobnie jak tysiące mniejszych rzek, mają ujścia mętne od osadów. Nawet najczystsze z ich wód zawierają mikroskopijne cząsteczki minerałów i materii organicznej. Gdy osady te połączą się z rozpuszczonymi solami wody morskiej, zbrylają się i opadają na dno, tworząc wielkie zwały mułu.

Muł gromadzący się przy ujściu rzeki ma swoistą miałkość, lepkość i specyficzną woń. Gdy się weń wdepnie, przywiera do podeszwy tak mocno, że potrafi ściągnąć but ze stopy. Jest tak drobnoziarnisty, że nie przepuszcza powietrza. Gazy, które wytwarzają się w mule w trakcie rozkładu resztek organicznych, zostają więc uwięzione i dopiero kroki przechodzącego człowieka powodują ich uwolnienie, co sygnalizuje rozchodzący się zapach zgniłych jaj.

Dwa razy dzienne całkowicie zmienia się charakter wody przepływającej nad osadami mułu. W czasie odpływu, szczególnie zaś wtedy, gdy rzeki wezbrane są deszczem, przeważa woda słodka, natomiast podczas przypływu woda u ujścia rzek może stać się równie słona jak w morzu. Ponadto dwa razy w ciągu dnia duża powierzchnia mułu nie jest pokryta wodą, lecz wystawiona na działanie powietrza. Jest oczywiste, że żyjące w tym miejscu organizmy muszą umieć przetrwać w środowisku, gdzie dość znacznie zmieniają się warunki fizyczne i chemiczne. Korzyści wynikające z takiego przystosowania są jednak ogromne, gdyż trafiają tu składniki odżywcze zarówno z morza jak i lądu, co sprawia, że wody ujścia są potencjalnie bardziej żyzne i odżywcze niż jakiekolwiek inne. Te nieliczne organizmy, które potrafią tutaj przetrwać, znajdują więc wspaniałe warunki do rozmnażania i osiągają dużą liczebność.

W górnej części ujścia, gdzie woda jest tylko lekko słonawa, żyją cienkie jak włos rureczniki. Przednią częścią ciała zagrzebane w mule, „wyjadają" sobie w nim drogę, zaś ich tylna część faluje w wodzie, aby spowodować przypływ natlenionej wody na dno. Na jednym metrze kwadratowym mułu może żyć aż ćwierć miliona tych skąposzczetów, pokrywając jego powierzchnię delikatnym, czerwonym „kożusz­kiem”. W dolnej części ujścia - bliżej morza - gdzie woda jest nieco bardziej słona, żeruje ogromna ilość drobnych, centymetrowej długości skorupiaków - bełkaczków, które budują na dnie swoje norki i chwytają haczykowatymi czułkami przepływające obok cząsteczki organiczne. Ślimaki z rodziny Rissoidae, niewiele większe od ziarnka pszenicy, torują sobie drogę przez warstwy papkowatego, świeżo osadzonego mułu.

czerpiąc z niego odżywczą zawartość. Rozmnażają się tak licznie, że na jednym metrze kwadratowym mułu znaleziono czterdzieści dwa tysiące tych stworzeń.

Nieco bliżej najniższego poziomu wody, szczególnie tam, gd z mułem zmieszany jest piasek, ukrywają się w norach wieloszczety - piasków One także są mułożercami, ale zanim przystąpią do konsumpcji mułu, najpierw bogacają” go w cząstki organiczne. Każdy wieloszczet, długości około czterd. i u centy­metrów i grubości ołówka, drąży norkę w kształcie litery „U", po! ijąc i za­bezpieczając jej ściany własnym śluzem. Następnie jedno ramię n wypełnia luźno ułożonymi ziarenkami piasku. Potem, chwytając się ścian tum bocznymi szczecinkami, przesuwa się w górę i w dół na dnie norki niczym tłoi w pompie i zasysa wodę przez piaskowy filtr. Cząsteczki niesione przez wodę zostają uwięzione w piasku. Po pewnym czasie wieloszczet przestaje „pompować" i zaczyna zjadać

piasek, trawiąc cząstki jadalne, a resztki wpycha do drugiego ramienia tunelu. Mniej więcej co czterdzieści pięć minut wydala „przerobiony” piasek na zewnątrz norki, gdzie tworzą się koprolity. W tej samej okolicy żyją także zagrzebane pod powierzchnią mułu sercówki. Małże te nie konkurują z wieloszczetami o dostęp do mułu, lecz podnoszą dwa długie, mięsiste syfony, aby wessać cząsteczki bezpośrednio z wody.

W porze odpływu wszystkie zwierzęta muszą przerwać żerowanie i chronić się przed wysuszeniem. Muł wokół ślimaków z rodziny Rissoidae jest tak luźny, że odpływające wody przenoszą wiele tych zwierząt w inne miejsce i ich małe muszle leżą zbite w warstwy o grubości kilkunastu centymetrów. Każdy ślimak uszczelnia wejście do muszli za pomocą małego wieczka przytwierdzonego do końca stopy. Sercówki zabezpieczają się przed wysychaniem zwierając połowy swych muszli. Wieloszczety zaś po prostu wycofują się do norek, które są tak głębokie, że zawsze wypełnia je woda.

W czasie odpływu żyjące w wodzie zwierzęta narażone są nie tylko na wysuszenie, ale i na inne niebezpieczeństwa. Nad ujście zlatują wtedy wielkie stada wygłod­niałych ptaków. Rodzaj ich pożywienia zależy w znacznym stopniu od rozmiaru i budowy ptasiego dzioba. Czernice i głowienki z rodziny kaczkowatych taplają się w mule, wybierając nireczniki. Sieweczki 1 ptaki z rodziny siewek, o krótkich i ostrych dziobach - gustują w ślimakach, jednym trzepnięciem dzioba chwytając ich małe, mięsiste, spiralnie skręcone ciała. Ptaki z rodziny bekasowatych i brodźce krwawo- dziobe i biegusy rdzawe - które mają dzioby dwa razy dłuższe niż sieweczki, sondują nimi wierzchnie warstwy mułu, szukając skorupiaków i małych pierścienic. Ostrygojady, o mocnych szkarłatnych dziobach, łapią sercówki. Niektóre osobniki tego gatunku otwierają zamknięte muszle. Inne zdecydowanie wolą mniejsze sercówki, ukryte w cieńszych muszlach, i specjalizują się w rozbijaniu ich na kawałki. Kuliki i szlamiki (także z rodziny bekasowatych) posiadają najdłuższe dzioby ze wszystkich żerujących tu ptaków. Zatapiają je wystarczająco głęboko, by dosięgnąć wieloszczetów i wywlec je z norek.

Rzeki znoszą do ujścia wciąż nowe osady. Powoli narastają muliste mielizny. Zaczyna się na nich tworzyć kożuch zielonych glonów, wiążący ze sobą cząsteczki mułu. Kiedy to nastąpi, mogą ukorzenić się tutaj inne rośliny. Muliste brzegi „rosną” teraz coraz szybciej, gdyż cząstki mułu niesione przez fale nie wypłukują się z pow­rotem do wody, lecz zatrzymywane są przez korzenie i łodygi roślin. W końcu powierzchnia osadów znajduje się wysoko ponad wodą, poza zasięgiem przypływów,

z wyjątkiem tych największych. Brzegi zostają więc utwardzone i mi kańcy ujścia rzeki tracą kawałek swojego terytorium na rzecz zwierząt lądowych

Pionierskie odzyskiwanie lądu wokół wybrzeży Europy dokonuj za sprawą soliroda zielnego, mającego łuskowate liście i grube, półprzezrocz\ lygi, który przypomina mięsistą, gromadzącą wodę roślinę pustynną. Ok się, że to porównanie jest naprawdę trafne. Rośliny kwiatowe ewoluowały na 1 Podstawą zachodzących w nich procesów chemicznych jest słodka woda. a morska przysparza im natomiast wielu problemów. Ponieważ zawiera więc- ii niż soki roślinne, te ostatnie mają raczej tendencję do wypływania z tkanek poprzez korze­nie. Rośliny żyjące w zasolonym środowisku stoją więc przed trudnym zadaniem: muszą przechować zawartą w nich wodę, podobnie jak czyni to kaktus na pustyni.

U ujścia rzek tropikalnych zadanie „zakotwiczenia” mułu spełniają drzewa

mangrowe. Istnieje wiele gatunków tych roślin. Niektóre nie są większe od dużego krzewu, inne osiągają wysokość dwudziestu pięciu metrów. Należą do wielu różnych rodzin, lecz wymogi zycra na słonych bagnach spowodowały, że wykształciły bardzo podobne cechy.

Dla roślin wielkości drzew dużym problemem jest utrzymanie się w kleistym, ruchomym mule. Nie może im tego zapewnić wypuszczenie w dół głębokich korzeni, gdyż zaledwie kilka centymetrów pod powierzchnią ciepły muł pozbawiony jest tlenu i ma właściwości żrącego kwasu. Zamiast tego drzewa mangrowe rozwinęły korzenie w kształcie szerokiej, poziomej platformy, która niczym tratwa osadzona jest na górnej warstwie mułu. Niektóre wyższe drzewa różnych gatunków zyskują dodat­kowe podparcie, wypuszczając z pni na sporej wysokości powyginane korzenie podporowe, służące im jako stateczniki. Korzenie muszą zaopatrzyć drzewo w pokarm oraz zapewnić mu stabilność. Płytki system korzeniowy drzew mangrowych jest do tego dobrze przystosowany, gdyż niezbędne substancje odżywcze nie leżą głęboko w kwaśnym mule, lecz na powierzchni, gdzie pozostawiły je przypływy.

Poprzez korzenie odbywa się również „ucieczka” dwutlenku węgla, wytwarzanego w procesach życiowych roślin, oraz pobieranie tlenu. Ponieważ jednak muł nie zawiera tlenu, drzewa mangrowe czerpią go bezpośrednio z powietrza, wykorzystując do tego niewielkie powierzchnie gąbczastej tkanki na korze. Są one umieszczone na powietrznych korzeniach podporowych. Mangrowce, które takich korzeni nie mają, wytwarzają gąbczastą tkankę na dużych, kolanowatych kołnierzach, wyrastających na ich poziomych korzeniach.

Gatunki drzew mangrowych rosnące najbliżej morza, gdzie muł osadza się w szybszym tempie, wytwarzają z kolei rzędy stożkowatych korzeni, chłonących tlen z powietrza, które nie rosną w dół, lecz pionowo w górę. W ten sposób nadążają za tempem gromadzenia się mułu i wytwarzają wokół drzewa „dywan” z ostrych kolców, który wygląda jak fantastyczny, średniowieczny częstokół.

Drzewom mangrowym, podobnie jak malutkiemu solirodowi, wiele kłopotu sprawia sól. Rośliny te również zmuszone są zachowywać wodę wewnątrz komórek, by zaś uchronić się przed wyparowaniem jej przez liście, stosują te same „urzą­dzenia" co rośliny pustynne I grubą woskowatą skórkę oraz aparaty szparkowe umieszczone w małych zagłębieniach. Drzewa mangrowe muszą także zapobiec zbyt wysokiemu stężeniu soli w komórkach, które mogłoby poważnie zakłócić przebieg procesów chemicznych. Niektóre gatunki tych drzew radzą sobie podobnie jak soliród - pozbywają się soli, przepuszczając wchłanianą wodę przez specjalną błonę

pokrywającą ich korzenie. Inne, nie posiadające tej umiejętności, „przyjmują" rozpuszczoną sól do korzeni, ale pozbywają się jej, nim osiągnie niebezpiecznie wysokie stężenie. Odbywa się to albo za pomocą specjalnych „gruczoł: na liściach, które wydzielają stężoną solankę, albo też sól przenoszona jest z sok, : roślinnymi i gromadzona w starych liściach, które wkrótce opadają, zabierając- obą tę nie­pożądaną substancję.

W miarę jak na skierowanej ku morzu krawędzi bagien zbiera i ul, drzewa mangrowe obejmują go we władanie. Wytwarzają w tym celu specja!ne nasiona, które kiełkują, gdy jeszcze wiszą na gałęziach, wypuszczając w dół silne, .ielone pędy podobne do włóczni. U niektórych gatunków mogą one dochodzić do czterdziestu centymetrów długości. Jedne z tych pędów docierają prosto do splątanych korzeni i wchodzą między nie klinem; dolne części wypuszczają korzonki, zaś górne - łodygi i liście. Inne trafiają na tereny zalane przypływem i odpływają. W słonawej wodzie ujścia początkowo trzymają się pionowo, lecz gdy odpływ wyniesie je w morze, większa wyporność bardziej zasolonej wody sprawia, że przechylają się i dalej płyną już w pozycji poziomej. Zielone komórki ich skórki zdolne są do fotosyntezy, zaopatrującej młodą roślinę w substancje odżywcze. Delikatny pączek na górnym końcu pędu, z którego rozwiną się liście, ma zapewnioną właściwą wilgotność, chłód oraz ochronę przed palącym słońcem. W tym stanie młode drzewo mangrowe przetrwa nawet rok, podczas którego może przebyć setki mil. Jeśli zdarzy się, że prądy zniosą je w rejony słonawego ujścia rzeki, powróci do swej poprzedniej pionowej pozycji. Gdy tylko jego wierzchołek zaczepi się w miękkim mule podczas odpływu, osadza się błyskawicznie i wypuszcza korzonki, dając tym samym początek nowemu drzewu mangrowemu.

Chociaż przez bagna mangrowe może biec kilka otwartych kanałów, większość z nich jest tak gęsto porośnięta drzewami, że trudno je sforsować nawet małą łódką. Chcąc się tutaj przedostać, trzeba wędrować pieszo podczas odpływu. Gęste, łukowate korzenie powietrzne najczęściej są zbyt słabe, aby unieść ciężar człowieka bez wyginania się, toteż stopa łatwo się z nich ześlizguje. Liczne korzenie inkru­stowane są muszlami, o których ostre brzegi można się skaleczyć. W powietrzu wisi gnilny odór. Z korzeni kapie i sączy się woda. W atmosferze ciężkiej od wilgoci roz­brzmiewają trzaski i pluski - to mięczaki i skorupiaki poruszają się w swoich norkach, uderzając kleszczami lub zamykając muszle. Wokół brzęczą moskity kłując człowieka w głowę. Pokryte listowiem gałęzie w górze są tak gęste, że nawet najlżejszy powiew nie przynosi ulgi od gorąca, zaś powietrze wokół jest tak wilgotne, że pot spływa po wędrowcu strugami. Mimo wszystko jednak nie można zaprzeczyć, że bagno jest piękne. Woda spłukująca korzenie rzuca od spodu na liście srebrzysty blask. Tworzące swoiste sklepienie korzenie podporowe krzyżują się, zaś wystające z mułu „kolce" i „kolana" korzeni oddechowych tworzą zmieniające się bez końca wzory. I wszędzie są tutaj zwierzęta.

Cała armia różnych zwierząt zajęta jest zbieraniem porcji pokarmu, którą zosta­wił tu ostatni cofający się przypływ. Pewien gatunek małych morskich ślimaków rusza się powoli w mule, zjadając kawałki glonów. Szerokie na pięć centymetrów kraby tułacze biegają po powierzchni mułu w poszukiwaniu resztek organicznych. Pilnując się przed niebezpieczeństwem wypatrują ich dużymi oczami, umiesz­czonymi na długich słupkach, co zapewnia krabom widoczność w zakresie trzystu sześćdziesięciu stopni. Z nor ostrożnie wyłaniają się kraby skrzypki i biorą się do

pracy, przetrząsając wierzchnie warstwy mułu. Podnoszą szczypcami małe grudki, a potem przenoszą je do aparatu gębowego złożonego z żuwaczek, szczęk i szczękonóży opatrzonych głaszczkami. Aparat ten służy do rozdrabniania i podawania pokarmu do otworu gębowego. Niestrawne cząstki uformowane w kulkę grom ■ • się na dnie aparatu gębowego, a stamtąd są usuwane za pomocą szczypiec.

Samice skrzypków wykonują tę operację za pomocą pary sz c. Samce zmuszone są jednak do „jednoręczności”, gdyż co prawda jedne sze; mają takie same jak samice, ale drugie są dużo większe i ubarwione w sposób . jący się w oczy: na różowo, niebiesko, purpurowo i biało. Nie są więc v. icem, lecz chorągiewką sygnalizacyjną. Samiec wymachuje nią w kierunku sani . wykonując w tym czasie swoistą gimnastykę. Połączenie choreografii i sygnaliz- u różnych gatunków wygląda nieco inaczej. Niektóre „stają na palcach” i machają w kółko szczypcami, inne zapamiętale kołyszą nimi tam i z powrotem, jeszcze inne poruszają szczypcami, skacząc przy tym zapamiętale. Jednak wiadomość, jaką przekazują, jest

zawsze ta sama i oznacza gotowość do godów. Samica rozpoznawszy gesty właściwe dla jej gatunku, w końcu na nie odpowiada, biegnie w kierunku samca i podąża za nim do noiy, gdzie dochodzi do kopulacji.

Kraby pochodzą z morza i większość gatunków nadał w nim żyje. Oddychają przepuszczając natlenioną wodę przez komory skrzelowe w pancerzach. Skrzypki muszą jednak oddychać poza wodą. Robią to w całkiem prosty sposób: zatrzymują wodę w komorach nawet wtedy, gdy wychodzą na powietrze. Tlen zawarty w tak ma­łej ilości wody oczywiście szybko się wyczerpuje, lecz kraby potrafią go pozyskiwać, przepuszczając zużytą wodę przez aparat gębowy i ubijając ją na pianę. Tak wzbo­gacona w tlen z powietrza, powraca następnie do komór skrzelowych.

Z wody wychodzą także ryby, wijące się w mule między drzewami mangrowymi. Są to poskoczki, zwane też skoczkami mułowymi. Największe z nich dochodzą nawet do dwudziestu centymetrów długości. Stosują podobną technikę oddychania jak kraby - wypełniają komory skrzelowe wodą, ale nie potrafią wprowadzać jej w obieg dla odnowienia zapasów tlenu. Dlatego też regularnie wracają na skraj wody po nowy, odświeżający haust. Posiadają natomiast powierzchnię chłonną, której nie mają kraby - skórę. Podobnie jak żaby, poskoczki dużą część tlenu pobierają więc przez skórę, która - jeśli ma spełniać tę funkcję - musi być wilgotna. W czasie wę­drówek poskoczki kołyszą się zatem szybko na boki, aby zwilżać je wodą.

W sytuacjach wymagających błyskawicznej reakcji, w pogoni za krabem lub w ucieczce przed niebezpieczeństwem, poskoczki zwijają na bok ogon i trzepnąwszy nim, wyskakują przez muł. Przeważnie jednak poruszają się o wiele bardziej statecznie, podpierając się dwiema przednimi płetwami, które są wzmocnione wewnętrznymi kościstymi wyrostkami. Płetwy te są dobrze umięśnione i w połowie długości wyposażone w „przegub", przez co ryby sprawiają wrażenie, jakby podnosiły się na łokciach. U niektórych gatunków poskoczkowatych płetwy drugiej pary na spodzie ciała w jego tylnej części złączyły się, tworząc przyssawkę w kształcie kubka, która umożliwia rybie przylgnięcie do korzeni drzew mangrowych.

Poskoczki żyją na terenach mangrowych w wielu częściach świata. W każdym bagnie można wyróżnić trzy ich główne grupy. Do pierwszej zaliczyć można najmniejszego poskoczka, najczęściej przebywającego w wodzie, który ma odwagę zapuszczać się jedynie na skraj bagien. Całe ławice tych poskoczków wiją się w rzadkim mule przybrzeżnym w poszukiwaniu małych pierścienic i skorupiaków.

Środkowa część bagien to królestwo innych poskoczków, o znacznie większych rozmiarach. Są one wegetarianami zbierającymi glony i inne mikroskopijne orga­nizmy jednokomórkowe. Żerują w samotności na ściśle wyznaczonych terytoriach, wykopując dla siebie dołek i patrolując okoliczny muł. Czasem budują z mułu niskie wały o obwodzie dochodzącym do kilku metrów. Zagradzają w ten sposób dostęp sąsiadom i w pewnym stopniu zapobiegają całkowitemu wysuszeniu mułu. Gdy liczebność populacji tych poskoczków jest duża, ich terytoria graniczą ze sobą, co sprawia, że powierzchnia mułu zostaje podzielona na wielokątne pola. Każde pozostaje we władaniu swego właściciela, który zachowuje się niczym byk w zagrodzie. Najbardziej oddaloną od brzegu część bagien zajmują jeszcze inne poskoczki. Są one drapieżnikami polującymi na małe kraby. One także mieszkają w norach, ale nie są takie zaborcze pod względem terytorialnym i „bez dyskusji” dzielą się terenami łowieckimi z pobratymcami.

Poskoczki nie tylko żerują poza wodą. ale i odbywają tam zaloty. Jak większość ryb, popisują się zginaniem i wprawianiem w drżenie swych płetw. Ponieważ dwie pary parzystych płetw brzusznych służą im do poruszania się, więc do popisów godowych muszą wykorzystać dwie długie płetwy grzbietowe. Zwykle leżą one płasko, ale z chwilą rozpoczęcia godów samiec unosi je, okazując wszem i wobec ich olśniewające ubarwienie. Sam kolor nie wystarcza jednak, by przywabić z oddali samicę, ponieważ mała rybka, siedząc na dnie mulistej płycizny, widziana jest tylko przez najbliższych sąsiadów. Samiec poskoczka, któremu zależy, aby jego wdzięki były znane szerszej publiczności, trzepie ogonem i wzlatuje pionowo w powietrze niczym wzniesiony sztandar.

Poskoczki z najniższej strefy przybrzeżnej nie opiekują się - o ile nam wiadomo - swoimi młodymi. Porwane przez falę małe rybki unoszą się w powierzchniowych wodach morskich. Ogromna większość z nich zostanie zjedzona łub zaniesiona w rejony położone daleko od bagien, gdzie nie mają szans na przetrwanie.

Poskoczki ze środkowej strefy przypływu zapewniają potomstwu lepszą ochronę. Samiec kopie jamę na środku terenu ogrodzonego ścianami i wokół wejścia buduje kolisty wał. Ponieważ w tym miejscu muł położony jest blisko poziomu stałej wody gnintowej, tworzy się mały ogrodzony staw. Samiec kręci się przy ścianie swojego „basenu pływackiego” i czeka, aż przyłączy się do niego samica. Do kopulacji dochodzi w zaciszu na dnie „basenu”. Jaja zostaną złożone w jamie i młode będą tu przebywać nawet w czasie przypływu, aż do chwili, gdy osiągną taki stopień rozwoju, że nie będą już całkiem bezradne wobec wrogów.

Poskoczki żyjące najwyżej nie budują stawów, gdyż na takiej wysokości trudno byłoby utrzymać w nich wodę. Ich nory są rzeczywiście bardzo głębokie 1 sięgają w głąb mułu aż na metr. Na dnie zawsze pozostaje pewna ilość wody, dzięki czemu młode mają zapewnioną ochronę w początkowych stadiach życia.

Poskoczki. podobnie jak skrzypki i ostrygi, zasadniczo są stworzeniami morskimi, które zdołały przystosować się do życia na pograniczu wody i lądu. Niektóre zwierzęta lądowe przybywające na przybrzeżne bagna z przeciwnej strony, uczyniły niemal to samo.

W południowo-wschodniej Azji pewien mały wąż odwiedza tereny zalewowe, aby polować na poskoczki. Goni je po powierzchni, a nawet zapędza się do ich własnych nor. Jest wspaniale przystosowany do życia w wodzie. Ma nozdrza, które może zamknąć, i „zastawkę" w tylnej części gardła, która zamyka się, gdy wąż otwiera pysk

pod wodą. by złapać rybę. Inny gatunek jadowitego węża, blisko z nim spokrew­niony, zamiast na ryby poluje na kraby. U jeszcze innego wykształciły się na nosie dwa ruchome czułki, których niezwykłość polega na tym, że pomagają mu odnajdywać drogę w mulistej wodzie. W tych bagnach żyje też całkiem wyjątkowa żaba - jedyny gatunek na świecie, który ma skórę wytrzymałą na działanie słonej wody. Żaba ta zjada owady i małe skorupiaki.

Jednak największą inicjatywę i wścibstwo wykazuje goszcząca tu wszystkożerna małpa - długoogoniasty makak jawajski. Nieustraszenie przedziera się na tylnych nogach przez wodę, w razie konieczności zanurzając się aż po pas. Makak ten zdradza szczególne zamiłowanie do krabów. Zwykle krab jest dla małpy za szybki i udaje mu się uciec do nory. Małpa siada jednak obok i cierpliwie czeka. Gdy w końcu krab ostrożnie wyjrzy, aby zorientować się, czy niebezpieczeństwo już minęło i czy może dalej żerować, małpa rzuca się na niego znienacka. Musi jednak być ostrożna, gdyż krab posiada szczypce. Wiele polowań kończy się wściekłym skowytem małpy i szaleńczym wymachiwaniem łapą.

Rozległe tereny muliste dwukrotnie w ciągu doby wystawiane są na działanie powietrza i dwukrotnie znajdują się pod wodą. Woda zatapia je szybko i cicho. Plątanina korzeni znika pod taflą falującej wody i las mangrowy zmienia swoje oblicze. Niektórym mieszkańcom mułu I pierścienicom, skorupiakom i mięczakom 1 przynosi to ulgę. Nie są już dłużej wystawione na atak z powietrza ani zagrożone wyschnięciem. Nie dotyczy to jednak wszystkich zwierząt. Pewne gatunki krabów tak dalece przystosowały się do oddychania powietrzem, że nie przeżyją zbyt długiego zanurzenia w wodzie. Dlatego każdy z nich pieczołowicie buduje daszek z mułu nad wejściem do swojej nory. Uwięziony w niej pęcherz powietrza zawiera wystarczającą ilość tlenu, aby krab mógł przeżyć, dopóki woda znów nie ustąpi. Małe poskoczki zaczynają się wtedy wspinać na korzenie, jakby ratowały się przed powodzią. Są to prawdopodobnie młode osobniki, którym nie udało się jeszcze zdobyć własnego terytorium na powierzchni zalanego mułu i dlatego nie mają nory, gdzie mogłyby się schronić przed dużą, głodną iybą, jaka może pojawić się na bagnach wraz z przypływem. Takie maluchy są bardziej bezpieczne na powierzchni niż w wodzie. Obok poskoczków po korzeniach wspinają się także morskie ślimaki żywiące się glonami. Gdyby zostały w mule, gdzie nie ma skalnych szczelin dających im schronienie, mogłyby - podobnie jak poskoczki - zostać zaatakowane przez ryby. Ślimaki nie mogą jednak poruszać się tak szybko jak poskoczki i trudno im dotrzymać kroku wzbierającej wodzie. Dlatego opuszczają swoje żerowiska w mule na długo przedtem, nim dosięgnie je przypływ. Wykazują przy tym nadzwyczajne wyczucie czasu. Ich „zegar wewnętrzny” ostrzega je także w bardziej subtelny sposób. Każdego miesiąca zdarza się, że przypływ jest tak duży, iż ślimaki nie miałyby dość czasu, aby odpowiednio wysoko wspiąć się z mułu na drzewo mangro- we. Wówczas w okresie między przypływami w ogóle nie schodzą, aby żerować w mule, lecz wspinają się po korzeniach mangrowca jeszcze wyżej, dzięki czemu mają pewność, że znajdą się w bezpiecznym miejscu.

Woda przeniosła i osadziła na korzeniach oraz pod liśćmi drzew mangrowych wiele owadów żerujących na mieliźnie. Nie są tam one jednak całkiem bezpieczne. Wśród drapieżnych ryb, wpływających na tereny mangrowe wraz z falą zalewową, znajdują się krążące tuż pod powierzchnią strzelczyki. Są to dość duże iyby. osiągające długość do dwudziestu centymetrów. Mają duże 0C2y i skierowaną ku

górze, wystającą dolną szczękę. Ich wzrok jest tak doskonały, że przez mętną i załamującą światło warstwę wody potrafią dostrzec owady siedzącą na po­wierzchni. Dostrzegłszy ofiarę, Strzelczyk przyciska język do długiego rowka biegnącego wzdłuż podniebienia. Jednocześnie porusza pokrywami sk owymi w taki sposób, że strzela strumieniem wody niczym wodny pistolet. Nin uli w cel, musi nieraz wykonać dwa lub trzy takie strzały. Rybę tę cechuje j k wielka wytrwałość, więc znaczny procent prób kończy się ściągnięciem owa. ' ■ Jo wody, gdzie natychmiast są pożerane. Również i te owady, które osiadł? wyżej na korzeniach drzew mangrowych, mają swoich wrogów. Krab tułacz wspina się na drzewo i odwraca liście, porywając jednym cięciem szczypiec chroniące się pod nimi owady.

Przez kilka godzin, w czasie których uciekinierzy pozostają na korzeniach, nie

mogą zaznać spokoju. Potem falowanie wody znika i w ciągu kilku minut wszystko się uspokaja. Przypływ cofa się, lecz falowanie powierzchni wody pojawia się ponownie. Biegnie jednak z przeciwnej strony korzeni i muł po raz kolejny zaczyna się osuszać. Odpływająca woda pozostawia za sobą jeszcze jeden posiłek, którymi zainteresują się kraby i poskoczki, jeszcze jedną warstwę grząskiego mułu, która powiększy tereny mangrowe.

Wprawdzie u ujścia rzek przybywa lądu, to jednak w innych miejscach wybrzeża ląd się cofa. W miejscach, gdzie brzegi nie są chronione pokładami osadów, a szcze­gólnie tam, gdzie stromo opadają w morze, napływające fale rozbijają się o skały. W czasie sztormu huczące fale uderzają o brzeg z taką siłą, że unoszą kamienie i piasek, ciskając nimi o ściany skalne. To „bombardowanie” nieuchronnie oddziałuje na miejsca o słabszej strukturze - pionowe bruzdy, warstwy skał bardziej miękkie od reszty 1 powodując ich szybszą i głębszą erozję, w wyniku której tworzą się roz­padliny i jaskinie. Ląd, cofając się, zostawia w morzu samotne kominy i wieże skalne. Największe kamienie uderzają o pionowe skały klifowe, niszcząc je i podcinając u podstawy. W końcu wali się cała frontowa ściana. Masa pogruchotanej skały przez pewien czas chroni kolejną linię oporu, ale morze unosi te gruzy, większe kamienie toczy tam i z powrotem, a mniejsze kruszy i stopniowo rozdrabnia na coraz mniejsze kawałki. Po jakimś czasie stają się one tak drobne, że poddają się prądom biegnącym wzdłuż wybrzeży, które unoszą je daleko od macierzystych skał. I znów ściana wybrzeża jest odsłonięta i wystawiona na ataki morza, które ponownie wdziera się w głąb lądu.

Istnieją zwierzęta, które nie tylko żyją w tej niebezpiecznej strefie, ale 1 rzecz nie do wiary - nawet uczestniczą w dziele destrukcji. Skałotocz, mięczak o wyglądzie wydłużonej sercówki, przebywa na bardziej miękkich skałach, takich jak wapień, kreda i piaskowiec. Dwie połówki jego muszli nie są złączone rogowym zawiasem jak u sercówek, lecz silnym wiązadłem. Z jednego końca muszli zwierzę wysuwa mięsistą nogę zakończoną przyssawką, chwyta się skały, a potem wwierca w nią przednim ząbkowanym końcem muszli. Skrobiąc o kamień na przemian jedną i drugą połówką muszli, huśta się z boku na bok i powoli żłobi tunel. Ostatecznie potrafi wydrążyć szyby o długości trzydziestu centymetrów. Zwierzę leży w jego najgłębszym końcu, zaś za muszlą ma dwa połączone syfony biegnące ku wejściu, przez które - zabez­pieczone przed uderzeniami skalnych odłamków - wciąga i wydala wodę. Tkwi tak, dopóki zamieszkiwany przez niego, podziurawiony jak rzeszoto kamień nie pęknie na kawałki. Wtedy skałotocz zaczyna drążyć gdzie indziej.

Wkamiennik „morski daktyl” również drąży w piaskowcu. Nie robi tego jednak mechanicznie, lecz rozpuszcza skalę za pomocą kwaśnej wydzieliny. Budulcem jego muszli, podobnie jak u innych mięczaków, jest ta sama substancja, z której zbudowany jest wapień 1 węglan wapnia. Zwierzę byłoby więc bezbr >nne wobec działania wytwarzanego przez siebie kwasu, gdyby nie brązowa, rogow . .okleina", która dodatkowo nadaje mu wygląd daktyla.

Im wyżej od najniższego poziomu wody żyje organizm żywy, tym większe musi pokonać trudności - dłużej pozostawać poza wodą w okresie między /ypływami, bardziej narażać się na przegrzanie przez słońce, a także na szkodliwe Hań zalanie wodą deszczową. To stopniowanie trudności i ryzyka ma swoje konsekwencje w tworzeniu się oddzielnych stref, z których każda zdominowana jest przez grupę organizmów najlepiej sobie radzących w danych okolicznościach. W efekcie skalisty brzeg pokryty jest wyraźnymi „pasmami życia”.

W przeciwieństwie do mułu, skały dają roślinom solidniejsze oparcie, dlatego większość skalistych wybrzeży pokryta jest organizmami, które czasem mylnie nazywa się wodorostami, choć prawidłowo powinny być nazwane glonami morskimi. Początkowo dziwny może wydawać się fakt, że w morzu nie ma roślin, które pod względem złożoności można by porównać z roślinami kwiatowymi na lądzie. Jednakże większość roślin lądowych specjalizuje się w pokonywaniu trudności, które w morzu w ogóle nie występują. Roślina lądowa aktywnie pobiera niezbędną do życia wodę i rozprowadza ją po całym organizmie. Musi wznieść swą koronę na tyle wysoko, aby uniknąć zacienienia przez inne rośliny, z których każda rywalizuje o dostęp do światła słonecznego. Musi być wyposażona w mechanizmy, które umożliwiają połączenie żeńskich i męskich komórek rozrodczych, a także w mechanizmy zapewniające rozprzestrzenianie się zapłodnionych komórek jajowych. Tak więc rośliny żyjące na lądzie musiały wykształcić korzenie, łodygi czy pnie oraz liście, kwiaty i nasiona. Tymczasem w morzu wszystkie te problemy rozwiązuje... woda. Zapewnia glonom oparcie. Przenosi uwolnione komórki rozrodcze glonów oraz roznosi zapłodnione komórki jajowe. Ponieważ glony nie posiadają naczyń wypełnionych sokiem, zasolenie wody nie powoduje problemów z utrzymaniem w nich płynów wewnątrzkomórkowych. Glony morskie, podobnie jak wszystkie rośliny

- a odwrotnie niż grzyby - potrzebują do rozwoju światła, a ono nie przenika na duże głębokości. Najczęściej więc glony pływają po powierzchni, gdy zaś przytwierdzą się do dna, rosną w miejscach, gdzie morze jest stosunkowo płytkie.

Tuż poniżej granicy najniższego stałego poziomu wody rosną brunatnice, takie jak na przykład listownice - rośliny o taśmowatych „liściach”, które w wielu miejscach tworzą gęstą, zbitą masę. Wyrastają one na długość kilku metrów i rozpościerają się w oświetlonych wodach blisko powierzchni morza. Utrzymują się na skale korzystając z pomocy chwytników, które nie są przeznaczone do pobierania wody, jak korzenie roślin lądowych, lecz służą wyłącznie jako swego rodzaju kotwice. Glony te znoszą częściowe wynurzenie z wody w czasie wyjątkowo dużych odpływów, lecz powyżej tego poziomu nie są w stanie się rozwijać. Wyżej na brzegu ich miejsce zajmują więc mniejsze glony, których plecha jest zaopatrzona w wypełnione gazem pęcherze 1 unoszą one glony w czasie przypływu i utrzymują przy oświetlonej powierzchni wody. Jeszcze wyżej rosną inne gatunki „wodorostów”. Woda ma w tym miejscu około metra głębokości, zatem glony są tu mniejsze i nie potrzebują pęcherzy, które by je unosiły. Wszystkie glony narażone na okresowe wynurzenie

są śluzem utrzymującym przez długi czas wilgoć i zabezpieczającym je przed iiem. Gatunki występujące w najwyższych partiach strefy przybrzeżnej są w -iemdziesiąt procent czasu przetrwać wynurzone. Choć przy brzegu rośnie żnych glonów, to jednak dominują tu brunatnice, które nadają strefie specyficzny charakter.

i óre zwierzęta zamieszkujące strefę przybrzeżną podobnie jak glony żyją i ¡kreślonych jej warstwach. W najwyżej położonych partiach, które pozostają sięgiem nie tylko najbardziej odpornych na wysychanie „wodorostów”, ale i szego przypływu, tam gdzie woda morska dociera tylko w postaci mgiełki. iałe skorupiaki - pąkle. Przytwierdzone dla skał, ukryte w maleńkich mu- ach przyciśniętych mocno jedna do drugiej, skutecznie przechowują w ich wnętrzu niewielką ilość potrzebnej im wilgoci. Ich wymagania pokarmowe są niewiarygodnie skromne: z samej tylko mgiełki wodnej udaje im się zebrać wystarczającą do przeżycia ilość cząstek pokarmu.

Nieco poniżej przybrzeżne skały pokrywa zwarty, ciemnoniebieski pas utworzony przez małże omułki. Nie są one tak wytrzymałe na działanie powietrza jak pąkle i ta ich cecha wyznacza linię graniczną, powyżej której nigdy nie występują. Dolną granicę ich występowania ustalają rozgwiazdy, które na nich żerują. Rozgwiazda ma prostą, powolną, lecz niezwykle niszczycielską technikę polowania. Nadpływa nad swoją ofiarę i obejmuje ją ramionami, które na spodniej stronie zaopatrzone są w podłużne bruzdy z rzędami nóżek ambulakralnych zakończonych przyssawkami. Przyssawszy się do połówki muszli, powoli ją otwiera. Następnie przez otwór gębowy umieszczony w centrum ciała rozgwiazda wynicowuje na zewnątrz swój workowaty żołądek, czyniąc to tak, że wyściółka żołądka obejmuje miękkie ciało małża, rozpusz­cza je i w końcu wchłania. Tego rodzaju rozgwiazdy występują licznie na dnie morza poniżej linii najniższego przypływu, gdzie żywią się najróżniejszymi mięczakami. W związku z tym mogą tam przeżyć tylko nieliczne omulki. Rozgwiazdy potrafią co prawda przez jakiś czas obejść się bez wody, ale nie mogą się wtedy odżywiać. W konsekwencji już kilkadziesiąt centymetrów powyżej granicy wyznaczonej przez najniższy przypływ warunki zmieniają się na korzyść małży, zaś w odległości metra od granicy wyznaczonej przez najniższy poziom wody małże mogą już dominować.

Małże przytwierdzają się do skal za pomocą pęków lepkich nitek - bisioru, ale umo­cowanie nie jest zbyt pewne i w tych częściach wybrzeża, gdzie fale uderzają-wyjątko- wo silnie, małże nie są w stanie utrzymać się na skalach. Ich miejsce mogą więc zająć skorupiaki - kaczenice. Mają one ciała zamknięte między dwiema wapiennymi płytkami, a długa, gruba jak palec i fałdzista nóżka solidnie umocowuje je do podłoża.

W środkowej strefie średnich przepływów, obok omułków i skorupiaków z pod- gromady wąsonogów, żyje wiele innych organizmów, ale występują one w mniejszych ilościach. Pąkle - większe od tych, które zamieszkują strefę oprysku - inkrustują muszle małży. Ślimaki nagoskrzelne, wyróżniające się zanikiem muszli, żywią się wąsonogami. W otworach i szczelinach między skałami, które nawet w czasie odpływu wypełnione są wodą, kołyszą czułkami rzędy wielobarwnych ukwiałów. Okrągłe jeżowce, kolczaste niczym poduszeczki do igieł, ruszają się powoli na kamieniach. Wgryzają się w zaskorupiałe glony ząbkami wystającymi z otwoni gębowego, mieszczącego się w spodniej części ciała.

Choć każda z opisanych stref, mająca specyficzną faunę i florę oraz wyraźnie określone granice, wydaje się odmienna od pozostałych, to Jednak żadna nie jest

ustabilizowana raz na zawsze i wszystkie podlegają zmianom. Organizmy żyjące w obrębie swoich stref gotowe są skorzystać z najmniejszej okazji, aby poszerzyć własne teiytorium. Wyjątkowo silny sztorm może oderwać od skały Ki1) a małży i w szczelnym dotąd „dywanie” utworzy się wyrwa. Następne fale odrywaj; ksze płaty muszli. Daje to szansę malutkim, dryfującym w wodzie larwom małży ' -isonogów, które teraz mogą osiąść na skale. Kaczenice odnoszą znaczne sukcesy : ikładaniu wysuniętych placówek na terytorium zajętym dotąd przez małże.

Jeden z gatunków brunatnie, „morska palma”, występujący na północno-za­chodnim wybrzeżu Ameryki, wypracował metodę dokonywania inwazji na tereny za­jęte przez małże. Glon ten ma półmetrowej długości elastyczny „pęd", zakończony koroną zwisających śliskich „liści", które nadają mu wygląd palmy. Ta wyjątkowa korona umożliwia atakowanie małży. Wiosną młodej roślinie może się udać nie lada sztuka: za pomocą chwytników umocuje się na muszli małża. Latem, w czasie niskich przypływów, wynurzona z wody brunatnica wytwarza zarodniki, które spływając po „liściach”, kapią prosto na pobliskie muszle i zatrzymują się między nimi. W okresie jesiennych sztormów zdarza się, że fala zagarnia koronę „palmy” i wyrywa ją z pod­łoża. „Palma” przytwierdzona jest do małża o wiele mocniej niż ten do skały, toteż porwana przez falę unosi z sobą zwierzę. Korzystają z tego małe morskie palmy roz­wijające się z zarodników tkwiących w pobliżu. Teraz mogą szybko się rozprzestrzenić i opanować świeżo odsłoniętą skałę.

Żaden organizm zamieszkujący skaliste wybrzeża nie może żyć zbyt długo, gdyż nieustanne działanie fal rozbija w końcu skały na kawałki. Prądy przybrzeżne unoszą te odłamki i zabierają je w miejsca odległe od macierzystych brzegów. Tam zaś nie­ustannie sortują je i układają w wały, składające się z okruchów podobnej wielkości. Owe prądy przenoszą okruchy skalne wzdłuż wybrzeża, a kiedy ich siła osłabnie, po­rzucają swój balast po zawietrznej stronie przylądka i rozprowadzają po dnie zatoki.

Piaszczyste brzegi są mniej gościnne dla zwierząt niż jakiekolwiek inne części wybrzeża. Fala każdego kolejnego przypływu narusza powierzchnię piasku na głębokość co najmniej kilku centymetrów. Żaden wodorost nie może się więc utrzy­mać na dnie. W efekcie nie spotka się tutaj żadnych zwierząt roślinożernych. Nie wpływają tu rzeki, które gdzie indziej dwukrotnie w ciągu dnia znoszą pożywne osady. Nawet jadalne cząstki przynoszone przez fale nie zapewniają dużym stwo­rzeniom wystarczającej ilości pożywienia, ponieważ piaszczyste podłoże działa jak filtry ściekowe. W piasku, w który wnika woda o dużej zawartości tlenu, mogą I do pewnej głębokości - rozwijać się bakterie. Te mikroskopijne organizmy błyskawicznie rozkładają i konsumują dziewięćdziesiąt pięć procent całej materii organicznej niesionej przez wodę. Nie przeżyją więc tu również żadne pierścienice „zjadające” piasek, tak jak udaje się to tym zwierzętom przepuszczającym przez siebie muł u ujścia rzek. Mieszkańcy piaszczystych wybrzeży, którzy szukają pożywienia w wodzie, muszą zatem wyprzedzić w wyścigu o pokarm żyjące w piasku bakterie.

Sabella - przedstawiciel wieloszczetów osiadłych - robi to zlepiając ziarnka piasku i kawałeczki muszli, by zbudować z nich rodzaj rurki wystającej kilka centymetrów nad powierzchnię piaszczystego dna. Górna krawędź tej rurki obrzeżona jest pęczkami nitek. Wyłapują one z wody cząsteczki organiczne, które wieloszczet zbiera następnie czułkami. Małże okładniczki zagrzebują się dla bezpieczeństwa w piasku, ale wysuwają w górę dwa syfony, przez które wciągają stnimień wody do filtra między skorupami. Podobny tryb życia prowadzi krab z

rodzaju Corystes. Pozbawiony mięsistego syfonu występującego u mięczaków, na poczekaniu sporządza rurkę zasysającą, łącząc swoje czulki. Jeżowce kilku gatun­ków ró vnież zagrzebują się w piasku. Mają kolce o wiele krótsze niż ich kuzyni ze ska! • h wybrzeży. Używają ich do wygrzebywania dołków, obracając nimi na wsz; 1 s-strony dzięki ruchomym połączeniom z korpusem. Sposób, w jaki wygrze­buj! dołki, nadaje kopiącemu jeżowcowi wygląd jakiejś niezwykłej, miniaturowej ma? Gdy jeżowiec zagrzebie się już w piasku, pokrywa śluzem ziarenka wokół siei iworząc w ten sposób małą komorę o mocnych ścianach. Jeżowce - podobnie jak .¿wiazdy i mają nóżki ambulakralne. U tych, które żyją w piasku, dwie takie nóż- 4 znacznie wydłużone i wiją się w górę przez specjalne kanały w podłożu. Nóżki pokryte są poruszającymi się włoskami, które z kolei wprawiają w ruch wodę

w pionowych kanałach. Dzięki temu zagrzebany jeżowiec jednym kanałem pobiera rozpuszczony tlen i cząstki pokarmowe, a drugim wyrzuca w górę „odpadki". Po­nieważ jeżowce żyją zagrzebane na dnie, rzadko ma się okazję ujrzeć żywe okazy, ale piękne, zbielałe szkielety martwych zwierząt często wyrzucane są na plaże. Gatunki, które kopią głębiej, mają kształt sercowaty, te zaś. które zagrzebują się bliżej po­wierzchni, są okrągłe i płaskie, dlatego często nazywa się je „piaskowymi dolarkami”.

Najobfitszy pokarm znajduje się w miejscu niedogodnym dla większości morskich zwierząt; wokół granicy najdalszego zasięgu wody, tam gdzie fale znoszą na ląd wiel­kie ilości resztek organicznych. Są to oderwane od przybrzeżnych skał wodorosty, wy­rzucone na brzeg meduzy i jaja mięczaków. Ten „plon" zmienia się w zależności od przypływu i wraz ze zmianą pór roku. Skorupiaki zmieraczki czerpią potrzebną wilgoć z piasku, w którym chowają się przez większość dnia przykiyte zwałami wyrzuconych na brzeg wodorostów. Gdy zapada noc i powietrze się oziębia, wiele tych stworzeń wydostaje się spod wodorostów. Na metr kwadratowy plaży przypada wtedy dwadzieś­cia pięć tysięcy zmieraczków, które rzucają się na rozkładające się wodorosty i resztki zwierząt. Zmieraczki są jednak wyjątkiem. Pożywne resztki znajdują się bowiem poza zasięgiem większości organizmów morskich żyjących na plaży.

Południowe wybrzeża Afryki zamieszkuje pewien gatunek ślimaka, któiy do perfe­kcji opanował pomysłowy sposób dotarcia do tej obfitości pożywienia przy minimum wysiłku i ryzyka. Zwierzę leży zagrzebane w piasku przy granicy wyznaczonej naj­niższym poziomem morza. Gdy przypływ wymywa jego kryjówkę i posuwa się w głąb plaży, ślimak wyłania się z piasku i używa nogi podobnej do lemiesza jako deski surfingowej. Fala unosi ją od spodu i wyrzuca ślimaka na plażę - w strefę, gdzie lądu­ją wszystkie niesione przez fale resztki. Ślimak bardzo dobrze rozpoznaje substancje pochodzące z rozkładających się organizmów. Gdy to uczyni, kurczy nogę i pełznie przez obmywany falami piasek w kierunku źródła sygnału. Osiadła na mieliźnie meduza w ciągu zaledwie kilku minut przyciąga tuziny takich ślimaków, które natychmiast zaczynają na niej żerować, by zdążyć zanim przypływ osiągnie najwyższy poziom i dopóki ich ofiara spoczywa na miejscu. Podróż ku najdalszej granicy fal byłaby dla ślimaków zbyt niebezpieczna, gdyby bowiem żerowały zbyt długo, nie zdą­żyłyby na powrotny transport ku morzu, co mogłoby się skończyć unieruchomieniem na mieliźnie. Gdy poziom wody się podnosi, ślimaki przeiywają żerowanie i zakopują się w piasku. Dopiero gdy woda zacznie się cofać, ponownie się wyłaniają, rozpłasz­czają swą mięsistą „deskę” i przeniesione głębiej czekają w piasku na kolejny przypływ.

Jedynie nieliczne stworzenia morskie mogą zapuścić się powyżej granicy największego przypływu i przeżyć. Morskie żółwie zmuszone są do tego przez swój

rodowód, pochodzą bowiem od lądowych żółwi oddychających powietrzem. W ciągu tysi-■ : stały się wspaniałymi pływakami, zdolnymi do długiego nurkowania. Dzi<;i -nożynom, które przekształciły się w długie i szerokie płetwy, mogą nurko­wać 'dzo dużą szybkością. Ale ich młode (podobnie jak potomstwo innych ga­dów kłuwają się z jaj złożonych na brzegu. Rozwijające się zarodki żółwi mo; i do oddychania potrzebują tlenu w postaci gazu. Inaczej mogłyby się udi : zginąć. Po kopulacji, która odbywa się w morzu, dorosłe samice żółwi eon nie opuszczają więc przyjazne wody oceanu i wychodzą na suchy ląd.

ie oliwkowe, jedne z najmniejszych żółwi morskich, mierzące średnio sześćdziesiąt centymetrów długości, rozmnażają się w ogromnych skupiskach. Z pewnością jest to jeden z najbardziej zdumiewających widoków, jakie można

zobaczyć, obserwując świat zwierząt. Wszystko odbywa się na jednej bądź dwóch odosobnionych plażach Meksyku i Kostaryki w ciągu kilku nocy między sierpniem a listopadem - dokładny termin trudno przewidzieć. Na plażę wychodzą z wody setki tysięcy żółwi. Żółwie te mają płuca, zaś skóra, którą otrzymały w spadku po przod­kach, nie przepuszcza wody. Nie grozi im więc ani uduszenie, ani wyschnięcie. Jednakże ich płetwiaste łapy nie są przystosowane do wędrówki po lądzie. Mimo to nic nie jest w stanie ich zatrzymać. Posuwają się uparcie do przodu, aż w końcu docierają do krańca plaży, tuż przy granicy roślinności. Tam zaczynają kopać dołki na gniazda. Cała powierzchnia pokryta jest ich ciałami; leżą jeden na drugim próbując znaleźć jakieś odpowiednie miejsce. Rozgarniając łapami piasek, przy- sypują się wzajemnie i klepią po pancerzach. Każda samica składa w wykopanym przez siebie dołku około setki jaj, po czym ostrożnie je przykrywa i wraca do morza. Składanie jaj trwa przez trzy lub cztery noce z rzędu. W tym czasie jedną taką plażę może odwiedzić sto tysięcy żółwi oliwkowych. Po czterdziestu ośmiu dniach z jaj wylęgają się młode. Zanim to jednak nastąpi, może się zdarzyć, że ląd zalany zostanie przez drugą armię żółwi. I znów cała plaża pokrywa się pełznącymi gadami. Nowi przybysze robiąc własne dołki, nieumyślnie wykopują wiele jaj poprzedników. Dużo złożonych wcześniej jaj zostaje też zniszczonych i plaża zasłana jest ich pergaminowymi skorupkami oraz rozkładającymi się embrionami. Tylko z jednego jaja na pięćset złożonych wylęgnie się mały żółw. Reszta - zginie.

Czynniki sterujące tym masowym składaniem jaj ciągle jeszcze nie zostały dokła­dnie wyjaśnione. Możliwe, że wszystkie żółwie przybywają na te akurat plaże z tego prostego powodu, że właśnie w tym kierunku wiodły je prądy morskie. Możliwe jest i to, że masowe składanie jaj przez tysiące osobników w tym samym czasie jest korzy­stne. Gdyby bowiem wizyty żółwi na plaży odbywały się przez cały rok, mogłoby to przyciągnąć drapieżniki, takie jak kraby, węże, iguany i sępy. Kiedy natomiast wszystko odbywa się w ciągu kilku nocy, a przez większą część roku plaża nie oferuje drapieżnikom żadnych atrakcji, wtedy niewielu z nich przebywa na tej plaży w czasie, gdy zjawiają się tu żółwie. Jeśli taka jest przyczyna, to najwyraźniej przynosi ona właściwy skutek, gdyż żółwie oliwkowe są jednymi z najliczniej występujących żółwi na Pacyfiku i Atlantyku, podczas gdy liczebność innych gatunków żółwi maleje, a niektórym zagraża wyginięcie.

Największym z nich jest żółw skórzasty, któiy może osiągnąć ponad dwa metry długości i sześćset kilogramów wagi. Od innych żółwi różni się tym, że jego pancerz nie ma płytek rogowych, lecz tworzy go prążkowana, skórzasta, niemal elastyczna powłoka. Żółw skórzasty jest oceanicznym samotnikiem. Pojedyncze osobniki

pojawiają się we wszystkich morzach tropikalnych; łapano je na południu u wy­brzeży Argentyny, a na północy aż u wybrzeży Norwegii. Jeszcze dwadzieścia pięć lat temu nie było wiadomo, gdzie znajdują się główne plaże lęgowe tych zwierząt. Później odkiyto dwa takie miejsca - jedno na wschodnim wybrzeżu Malezji, a drugie - w Su­rinamie w Ameryce Południowej. W obu tych miejscach gniazduje jednoc ześnie kilka tuzinów osobników, a sezon rozrodczy trwa trzy miesiące.

Samice zwykle wychodzą na plaże nocą, gdy wzejdzie księżyc i jest wysoki przy­pływ. W przybrzeżnych falach, połyskując w świetle księżyca, pojawi i się ciemny garb. Uderzając wielkimi płetwiastymi kończynami, samica dźwiga w górę swe ciało, wyciągając je na mokiy piasek plaży. Co kilka minut zatrzymuje się i odpoczywa. Jej wdrapywanie się na wysokość, ku której zmierza, może trwać godzinę lub nawet dłużej. Gniazdo musi bowiem leżeć poza zasięgiem fal, ale piasek winien być wystarczająco wilgotny, żeby był zbity i nie zapadał się w czasie kopania dołu. Nim samica znajdzie właściwe miejsce, kilka razy kopie „na próbę”. Potem z dużą sta­nowczością zaczyna przednimi łapami wykopywać szeroki dół, odrzucając piasek za siebie. Po kilku minutach pracy dół jest wystarczająco głęboki. Możliwie najdeli­katniejszymi ruchami szerokich tylnych kończyn samica wydłubuje w dnie wąskie wgłębienie. W czasie tej pracy pozostaje kompletnie głucha na dochodzące dźwięki i nawet ludzki glos nie może jej przeszkodzić. Gdyby jednak człowiek skierował na nią światło latarki w momencie wychodzenia na plażę, mogłaby zawrócić do morza nie złożywszy jaj. Ale w czasie kopania dołu nawet najostrzejsze światło już nie powstrzyma jej od złożenia jaj. Samica składa je bardzo szybko. Tylnymi kończynami ściska kloakę z obu stron i w ten sposób kieruje jaja do dołów. W czasie tej czynności samica ciężko wzdycha i stęka. Z jej ogromnych błyszczących oczu sączy się śluz. Nim upłynie pól godziny, wszystkie jaja zostają złożone, a samica napełnia dół pias­kiem i ostrożnie go ugniata. Potem rzadko wraca wprost do morza. Często udaje się w inne miejsce plaży i tam kopie chaotycznie, jakby chciała zmylić trop. I rzeczy­wiście - zanim żółwica wróci do wody, powierzchnia plaży zostanie tak zryta, że nie­możliwe jest zlokalizowanie miejsca, w którym leżą jaja.

Jednak ludzie nie muszą się tego domyślać. W Malezji i Surinamie w czasie składania jaj tubylcy przez całe noce przeczesują plaże i zbierają jaja, często zanim jeszcze samica przykryje dół piaskiem. Niektóre jaja skupują lokalne agencje rządowe, aby umieścić je w sztucznych wylęgarniach. Jednak prawie cała reszta zostaje sprzedana na miejscowych targach i zjedzona.

Być może nie odkryto jeszcze wszystkich miejsc lęgowych żółwia skórzastego. Może niektóre żółwie podczas morskich wędrówek przez ocean dotarły na odosob­nione bezludne wyspy, z dala od miejsc odwiedzanych przez człowieka, gdzie mogą się spokojnie rozmnażać. Żółwie nie są jedynymi stworzeniami podejmującymi dalekie wyprawy. W czasie swego dorosłego życia osobniki zamieszkujące wybrzeża nie mogą opuścić płytkich wód, ale we wcześniejszych stadiach rozwoju odbywają dalekie podróże, unoszone przez wodę podobnie jak nasiona, larwy, jaja i narybek. Dla nich wszystkich wyspa może być nie tylko jeszcze jednym domem, gdzie między wieloma mieszkańcami istnieje duża konkurencja, ale rezerwatem dającym swobodę rozwoju aż do całkiem nowych form-

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

ŚWIATY NA UBOCZU

Gdyby poszukać na mapie najbardziej samotnej wyspy, oddalonej od szlaków żeglugowych i całkowicie odciętej od reszty świata - wybór mógłby paść na Aldabrę. Wyspa ta leży na Oceanie Indyjskim, czterysta kilometrów na wschód od Afryki i prawie tyle samo na północ od Madagaskaru. Aby dotrzeć tam drogą morską, trzeba być nie lada nawigatorem, gdyż Aldabra ma tylko trzydzieści kilometrów długości, zaś najwyżej położone na niej miejsce znajduje się zaledwie dwadzieścia pięć metrów nad poziomem morza. Wyspa jest więc niewidoczna, dopóki nie podpłynie się zupeł­nie blisko jej brzegów. Prawdę mówiąc, zamiast wypatrywać lądu, lepiej patrzeć na chmury wiszące nad Aldabrą, które odbijają jasnozieloną szatę porastającej ją roślinności i zielone płytkie wody przybrzeżnych lagun. Jeśli płynąc od strony Afryki, minie się tę wyspę, można żeglować jeszcze przez kilka dni, nim wypatrzy się jedną z wysp południowych Seszeli. Gdy zaś przegapi się również i Seszele, to - płynąc tym samym kursem - nie zobaczy się żadnego lądu aż do brzegów Australii, która leży sześć tysięcy kilometrów dalej.

Aldabra jest atolem - koralowym zwieńczeniem podmorskiego wulkanu, który wyrasta stromo w górę z dna morskiego położonego cztery tysiące metrów niżej. Wyspa ma kształt ogromnej laguny otoczonej pierścieniem wysepek oddzielonych od siebie wąskimi kanałami. Powierzchnię tych wysepek stanowi skala utworzona z wapiennych szkieletów koralowców. Wskutek chemicznego działania wody desz­czowej, skała ta wygląda jak plaster miodu pełen ostro wystrzępionych brzegów i głębokich szczelin. Wapień zawiera w sobie warstwy gruzowatej, piaszczystej ziemi. Można z tego wnioskować, że atol kilkakrotnie zanurzał się i wynurzał, w zależności od wznoszenia się bądź opadania powierzchni morza lub warstwie dna morskiego. Po raz ostatni wynurzył się na powierzchnię około pięćdziesięciu tysięcy lat temu. W miarę narastania raf, fale przelewały się przez nie coraz rzadziej, aż w końcu wapień wysechł i powstała nowa wyspa. Oczywiście w tym czasie nie mogło być na niej żadnych zwierząt lądowych. Mijały jednak tysiąclecia i na wyspę - korzystając z drogi morskiej lub powietrznej - zaczęły przybywać różne rośliny i zwierzęta. Dziś Aldabra jest miejscem występowania wielu różnych gatunków roślin i zwierząt.

Nie ma w tym nic zaskakującego, że przylatuje tu wiele ptaków morskich. Dotar­cie do wyspy nawet tak odległej jak Aldabra nie stanowi dla tych znakomitych podróżników żadnego problemu. W niektórych porach roku niebo nad atolem pełne jest krążących ptaków; są to głównie głuptaki krasnonogie i fregaty średnie.

Raki obu tych gatunków znajdują pożywienie w wodzie morskiej. Głuptaki krasnonogie przemierzają we wszystkich kierunkach setki kilometrów i ¡ostrzegłszy kałamarnice lub ławicę lyb, rzucają się błyskawicznie w wodę i nurki yą na głębo­kość kilku metrów, aby pochwycić upatrzoną ofiarę. Fregaty, olbrzymi' u ne patki

o dwumetrowej rozpiętości skrzydeł i głęboko rozwidlonym ogonie, stosują nieco inną technikę połowów. Lecą nisko, z dużą prędkością, niemal muskają! po­wierzchnię morza. Wyciągnąwszy w dół głowę, długim, haczykowato zagiętym dzio­bem zręcznie wyszarpują z wody kałamamicę lub latającą rybę. Fregaty lubią też szybować wokół wyspy na dużej wysokości, czekając na powracające głuptaki. Gdy któryś leci z wolem pełnym ryb. fregaty uganiają się za nim wytrwale, zmuszając

ptaka do oddania właśnie spożytego posiłku. W takim momencie jedna z fregat pikuje w dół i łapie rybę, nim wpadnie ona do wody.

Zarówno głuptaki jak i fregaty większą część roku spędzają w powietrzu, rzadko siadając na wodzie. Przybywają na Aldabrę, aby tu założyć gniazda. Niewiele jest takich wysp, na których nie ma kotów, szczurów i innych stworzeń wysysających jaja i zjadających pisklęta, toteż Aldabra jest głównym miejscem lęgowym dla fregat z Oceanu Indyjskiego. Przybywają tu z miejsc oddalonych o ponad trzy tysiące kilo­metrów, takich jak wybrzeże Indii, i gniazdują w niskich lasach mangrowych na wschodnim krańcu wyspy. Pierwsze lokują się samce. Siedząc w gałęziach nadymają gardziel i zadarłszy głowę demonstrują ogromny, purpurowy worek umieszczony na szyi. Jest to zaproszenie skierowane do krążących w górze samic, by przyłączyły się do partnerów i założyły gniazda.

Nieopodal gniazdują głuptaki krasnonogie, najwyraźniej pogodzone z pirackimi praktykami sąsiadów. Raki nie muszą ukrywać gniazd ani szukać dla nich niedo­stępnych miejsc, gdyż na wyspie prawie nie ma drapieżników. Drzewa mangrowe uginają się pod ciężarem gniazd. Często sąsiadują z sobą tak blisko, że budujące je ptaki mogą sobie wzajemnie wykradać patyczki, nie ruszając się z gniazda.

Poza drzewami mangrowymi na wyspie jest też wiele innych roślin. Plaże okolone są palmami kokosowymi. W szczelinach wapieni koralowców potrafią zakorzenić się niskie kolczaste krzewy. W miejscach, gdzie piasek został wymieciony w głąb lądu, rośnie niska, zielona trawa. W jaki sposób przedostały się tutaj wszystkie te rośliny? Niektóre nasiona z pewnością dotarły drogą powietrzną, przyczepione do ptasich dziobów, nóg lub piór. Niektóre zapewne odbyły tę podróż we wnętrzu ptasich żołądków, a następnie zostały wydalone wraz z odchodami. Mniejsze nasiona zaopatrzone w puszyste spadochrony przygnała tu ze stałego lądu burza. Wiele innych przybyło na wyspę drogą morską. Spacerując po plaży wzdłuż linii naj­większego przypływu, można znaleźć - na przestrzeni zaledwie kilku metrów - przy­najmniej pół tuzina różnych nasion, które zostały wyrzucone przez fale. Niektóre są już pewnie martwe, ale wiele jest jeszcze żywych, zaś kilka jest od razu gotowych do wykiełkowania.

Orzechy kokosowe są na plaży raczej normalnym widokiem, gdyż kokosowe palmy należą do roślin, które z powodzeniem rozprzestrzeniają się drogą morską po całym świecie. Ich naturalnym miejscem występowania są wyspy tropikalne, na których rosną wzdłuż plaż, w wąskim pasie tuż za granicą największego przypływu. Nie ma tu drzew, które mogłyby je zacieniać, ani niskiej roślinności, z którą musia­łyby konkurować. Palmy na plaży pochylają się w stronę brzegu; dzięki temu ich orzechy, spadając, znajdują się w zasięgu fal, które zabierają je z plaży na pełne mo-

rze. Orzechy utrzymują się na powierzchni wody dzięki grubej łupinie z szorstkich włókien, która otacza twardą skorupę wypełnioną miąższem. Mogą podróżować w wodzie przez cztery miesiące, nie tracąc przy tym zdolności kiełkowania. Przemie­rzają w tym czasie setki kilometrów. W końcu fala wyrzuca je na jakąś ową plażę, na przykład na Aldabrze. Zdolność rozprzestrzeniania się kokosów jes ak wielka, zaś człowiek ceniący je jako źródło jedzenia i napoju sadził je wszędzie: ■ < wytrwale, że obecnie trudno byłoby stwierdzić, skąd naprawdę pochodzi ta roślir

Szczątki osadzone na plaży przez przypływ zawierają także kaw. , drewna, splątane korzenie i różnorakie fragmenty roślin, które choć martwe - to niosą jednak z sobą życie, w postaci „pasażerów” ze świata zwierząt. Liczne węże, a także krocio­nogi, pająki i inne małe bezkręgowce z pewnością przybyły na Aldabrę w taki właśnie sposób. Dotyczy to również nieco większych zwierząt. Szczególnie odważnymi żeglarzami są gady, które na takich tratwach mogą nieraz odbywać długie podróże. Natomiast płazy, pozbawione „wodoszczelnej" skóry, jaką mają gady, nie są w stanie przetrwać zanurzenia w morskiej wodzie. Dlatego na Aldabrze, podobnie jak na pra­wie wszystkich wyspach oceanicznych, harcuje pod drzewami i wygrzewa się w słoń­cu wiele jaszczurek, ale nad słonawymi bagnami nie słychać kumkania żab.

Nie wszystkie zwierzęta i rośliny przybyłe na wyspę pozostają niezmienione z pokolenia na pokolenie. W miarę upływu czasu wiele gatunków powoli zaczyna się zmieniać. Jest to ten sam proces, w wyniku którego w izolowanych jeziorach po­wstają nowe gatunki ryb. W czasie skomplikowanego procesu reprodukcji w mate­riale genetycznym zachodzą niewielkie zmiany, prowadzące do powstania wśród potomstwa różnic anatomicznych. W małych populacjach podczas krzyżowania się osobników różnice te nie są eliminowane, do czego mogłoby dojść w populacjach większych, żyjących na stałym lądzie. Jest więc bardziej prawdopodobne, że owe ma­łe, nie eliminowane zmiany utrwalą się w następnych pokoleniach. Tak więc na wys­pach - podobnie jak w jeziorach - zmiany ewolucyjne zachodzą szczególnie szybko.

Czasami te zmiany wydają się całkiem błahe. Najpiękniejsza roślina kwiatowa Aldabiy, pewien gatunek LomatophyUum, wytwarza w środku rozety liści słup poma­rańczowych kwiatów. Różnią się one nieco kolorem od barwy tego Lomatophyllum, które rośnie na położonych w odległości kilkuset kilometrów Seszelach. Podobnie jedyny żyjący na wyspie przedstawiciel ptaków drapieżnych - piękna mała pustułka

- ma nieco bardziej czerwony spód ciała niż jej kuzynowie na Madagaskarze. Różnica jest jednak tak wyraźna i utrwalona, że okazała się wystarczająca dla wyodrębnienia osobnego podgatunku.

Inne zmiany zauważalne u mieszkańców tej wyspy są jednak znacznie poważ­niejsze. Oto przez busz przebiega mały chruściel Dryolimnas cuvierL Jest on tak cho­robliwie ciekawski, że można go przywołać stukając kamieniem o skałę. Chruściele są małymi, długonogimi ptakami - należą do nich wodniki, derkacze i kokoszki oraz łyski. Jednak chruściel Dryolimnas z Adabry nie jest podobny do swoich krewniaków żyjących na kontynencie. Ma co prawda taką samą budowę i zwyczaje, jednak pod pewnym względem bardzo się od nich różni - nie potrafi latać.

Afrykańskie chruściele mogą liczyć na to, że w razie ataku wzbiją się w powietrze. Nie mając umiejętności latania, nie mogłyby uciec przed licznymi polującymi na nie zwierzętami. Na Aldabrze nie ma takiego niebezpieczeństwa i dlatego utrata zdol­ności lotu nie stawia ptaka w gorszej sytuacji. Wprost przeciwnie - przynosi mu nawet korzyści. Aby latać, trzeba spełnić wiele warunków. Mięśnie i kości, niezbędne

by ptak mógł skutecznie uderzać skrzydłami, stanowią około dwudziestu procent jego ciężaru, a ich prawidłowy rozwój wymaga dużej ilości pokarmu. Ilekroć bowiem ptak unosi się w powietrze, zużywa znaczną ilość energii. Nic więc dziwnego, że ptaki rzadko latają bez wyraźnej potrzeby. Chruściele na Aldabrze w ogóle jej nie odczu­wają. W rzeczywistości latanie mogłoby się dla nich okazać niebezpieczne, gdyż na wyspie często wieją silne wiatiy i ptaki mogłyby zostać „zniesione z kursii" daleko w morze, a wtedy byłoby im naprawdę trudno powrócić. Tak więc ich sk> zydla są małe

i słabo umięśnione, a ptaki niemal nimi nie trzepocą.

Dryolimnas cuvieri zamieszkujący Aldabrę nie jest jedynym gatunkiem z tej rodziny, który w ten sposób „odpowiedział" na izolację miejsca, w którym żyje. Na wyspach Tristan da Cunha, Wniebowstąpienia, Gough i jeszcze kilku innych leżących na Pacyfiku też występują chruściele, które albo wcale nie potrafią latać, albo jedynie trzepoczą skrzydłami. Na Nowej Kaldeonii leżącej na zachodnim Pacyfi­

ku żyje należący do rzędu żurawiowych - kagu. Jest to uderzająco piękny ptak z jasnym, olśniewającym pióropuszem na głowie. Kagu wykonują widowiskowy taniec godowy, w którym dumnie popisują się swoimi niesprawnymi, niedołężnymi skrzyd­łami. Na Galapagos tą samą ścieżką ewolucyjną zmierzają kormorany peruwiańskie, których skarlowaciałe skrzydła mają tak postrzępione pióra, że są prawie niezdolne do uniesienia ptaka w powietrze, bez względu na to, jak mocno nimi uderza.

Prawdopodobnie największą sławę wśród wszystkich nie potrafiących latać pta­ków zdobył pewien ptak występujący niegdyś na wyspie Mauritius, jednej z dalszych sąsiadek Aldabry na Oceanie Indyjskim. Był to ptak podobny do gołębia, który w poszukiwaniu pożywienia przetrząsał ziemię. Osiągał wielkość dużego indyka. Po­krywające go pióra stały się miękkie i puszyste, a po skrzydłach został jedynie ślad. Jego niegdyś wachlarzowaty ogon, przydatny ze względów aerodynamiki, uległ redukcji, pozostając jedynie ozdobnie skręconym puklem piór na zadzie. Portu­galczycy nazwali tego olbrzyma doudo - głuptas, ponieważ był tak ufny, że łatwo było uderzyć go w głowę i zabić. Marynarze wszystkich narodowości zabijali olbrzymie ilości tych ptaków dla ich mięsa, a przywiezione przez ludzi na wyspę świnie zjadały jaja dronta dodo. Ostatnie ptaki dodo zostały zabite w końcu XVII stulecia. Dwieście lat wcześniej zostały po raz pierwszy opisane przez podróżników.

Na pobliskich wyspach Reunion i Rodriguez żyły jeszcze dwa inne gatunki nielatających drontów. Marynarze z Europy nadali im wspólną nazwę - samotniki - ponieważ spotykali tylko pojedyncze osobniki. Były one niemal tej samej wielkości co dodo, ale zgodnie z zachowanymi relacjami, miały dłuższe szyje i bardziej majesta­tyczne ruchy. Dodo poruszał się podobno „kaczkowato”. Jednak i te gatunki zostały wyniszczone pod koniec XVIII wieku.

Obok dodo i drontów samotników na wyspach Mauritius, Reunion i Rodriguez żyły olbrzymie żółwie. Osiągały długość metra i wagę ponad dwustu kilogramów. Inne gatunki żółwi żyły na Komorach i na Madagaskarze. Żeglarze cenili je nawet bardziej niż dodo, bo tygodniami mogły żyć pod pokładem statku, stanowiąc żywy magazyn świeżego mięsa. Rzecz jasna, te gigantyczne żółwie spotkał ten sam los co dodo i samotniki. Pod koniec XIX wieku wszystkie wielkie żółwie na Oceanie Indyjskim zostały wyniszczone. Przeżyły tylko żółwie olbrzymie z Aldabry. Żyjąc z dala od głównych szlaków żeglugowych były tak odizolowane, że nawet ich dogodnie „opakowane” świeże mięso nie budziło w kapitanach pokusy, by zbaczać po nie z kursu. Dziś na wyspie żyje jeszcze około stu pięćdziesięciu tysięcy tych żółwi.

łaje się niewątpliwe, że zarówno te zwierzęta, jak i ich wymarli krewni na inn wyspach, to potomkowie żółwi normalnej wielkości żyjących na kontynencie kim, które wiele wiele tysięcy lat temu odbyły podróż na kępkach roślin, ląc ui Madagaskarze. Jest też możliwe, że kiedyś powstała jakaś gigantyczna foi lwia, która rozprzestrzeniła się na inne wyspy, wykorzystając w tej podróży jed wyporność własnego ciała.

podróż mogła się rozpocząć, gdy żółw żerujący wśród drzew mangrowych na morza został przypadkowo porwany przez falę przypływu. W przeszłości ob /owano żółwie-olbrzymy unoszące się na falach z dala od lądu. Prawdopodobnie nr v one przeżyć na morzu wiele dni. Od Madagaskaru w kierunku Aldabry płynie pratu oceaniczny, dzięki któremu żółw mógł odbyć tę trasę w ciągu dziesięciu dni.

ie wiadomo dlaczego żółwie tworzące izolowane populacje na wyspach urosły do tak gigantycznych rozmiarów. Być może wielkiemu zwierzęciu z dużym zapasem tłuszczu łatwiej przetrwać gorszy okres niż stworzeniu o niewielkich rozmiarach. Możliwe też, że przyczyna jest prostsza. Jeśli wokół nie ma drapieżników i żadnych zwierząt konkurujących o pokarm, to stworzenia z natury długowieczne być może są w stanie osiągać większe rozmiary.

Żółwie żyjące na wyspach nie tylko osiągnęły ogromne rozmiary ciała. Zaszły w nich także inne zmiany. Na wielu takich wyspach pastwiska są rzadkością, zaś Aldabra jest pod tym względem szczególnie uboga. Nie mając wyboru, żółwie posze­rzyły swój jadłospis, włączając do niego prawie wszystko, co choćby w najmniejszym stopniu nadaje się do jedzenia. Można się o tym przekonać, rozbijając na wyspie obóz. W czasie posiłków spożywanych przez obozowiczów zwierzęta te nie tylko siadają obok ludzi, ale także powoli i niezgrabnie plądrują namiot w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Zabierają też części odzieży pozostawione przez właściciela. Najgorsze jest jednak to, iż stały się kanibalami. Te na co dzień roślinożerne zwie­rzęta potrafią spożyć doczesne szczątki zmarłego krewniaka.

Zmieniły się także proporcje ciała tych żółwi. Ich ogromne pancerze nie są tak grube i mocne jak spokrewnionych z nimi żółwi z gatunków afrykańskich. Nie mają też równie silnych wewnętrznych podpór kostnych podtrzymujących pancerz. W istocie, przy niedelikatnym obchodzeniu się z pancerzem, łatwo można go uszkodzić. Taki pancerz nie daje więc bezpiecznego schronienia, jakim mogą poszczycić się żółwie kontynentalne. Przedni otwór pancerza uległ poszerzeniu i zwierzę może bardziej wysunąć się z niego na zewnątrz. Daje to żółwiowi więcej swobody podczas żerowania, ale oznacza też, że nie może on całkowicie wciągnąć swoich kończyn i szyi pod pancerz. Gdyby przenieść go z powrotem do Afryki, hieny lub szakale łatwo zacisnęłyby zęby na jego szyi.

Wszędzie na świecie żółwie tworzące na wyspach izolowane populacje uległy po­dobnym zmianom. Gady żyjące na Galapagos są równie duże; jednak ich najbliż­szymi krewniakami nie są gigantyczne żółwie z wysp Oceanu Indyjskiego, ale o wiele od nich mniejsze, żyjące w Ameryce Południowej.

Tendencja do osiągania olbrzymich rozmiarów nie ogranicza się jedynie do żółwi, ale zaznacza się i u innych gadów zamieszkujących wyspy. Pewna jaszczurka z Indonezji przeszła mniej więcej taką samą drogę ewolucji. Pochodzi z Komodo, małej wyspy długości zaledwie trzydziestu kilometrów, leżącej w centrum łańcucha wysp Indonezji. Jaszczurka ta, zwana smokiem z Komodo, należy do rodziny waranów, występującej w wielu krajach tropikalnych od Afiyki do Malezji. Dorastając do trzech

metrów długości, osiąga znacznie większe rozmiary niż jakakolwiek inna jaszczurka. Jest także bardziej masywna: o ile bowiem u innych gatunków waranów około dwóch trzecich długości ciała przypada na ogon, u smoka z Komodo przypada nań połowa. Dlatego nawet młody smok z Komodo, który nie osiągnął jeszcze pełn<v; wielkości, jest potężniejszy i bardziej groźny niż inne warany tej samej długości.

Waran z Komodo jest zwierzęciem mięsożernym. Młody osobnik, którj e dorósł jeszcze metra, łowi owady i małe jaszczurki, wspinając się w tym celu po . :ewach. Osiągnąwszy połowę swojej wielkości, poluje prawie wyłącznie na i, łapiąc szczury, myszy i ptaki. W pełni dorosły żywi się mięsem świń, kóz, a tato poluje na zwierzynę płową. Nie gardzi więc ani zwierzętami dziko tu żyjącymi, ara sprowa­dzonymi na wyspę przez człowieka. Przeważnie zadowala się padliną, ale potrafi być też aktywnym myśliwym. Śledzi kotne kozy i gdy tylko narodzi się koźlę, smok porywa maleństwo. Czatuje także na dorosłe osobniki, ukrywając się w zaroślach

przy ścieżkach wykorzystywanych zwykle przez kozy, świnie i jeleniowate. Gdy obok przechodzi jakieś zwierzę, jaszczurka chwyta je zębami za nogę i po krótkiej walce rzuca na ziemię. Nim ofiara odzyska przytomność, smok z Komodo rozpruwa jej brzuch i zwierzę ginie.

Na wyspie opowiada się o jaszczurkach atakujących ludzi. Wydaje się pewne, iż w przeszłości zdarzało się, iż ktoś natknąwszy się na to zwierzę, został dotkliwie po­gryziony i zmarł z powodu odniesionych ran. Pewne jest też, że gdyby człowiek zasłabł z gorąca, smok z Komodo potraktowałby go tak samo jak inne ofiary. Trudno jednak sądzić, by jaszczurki te widziały w człowieku swoją potencjalną zdobycz. Nikt, kto przygląda się tym gadom w buszu, nie odnosi wrażenia, iż jest obiektem polo­wania. Jaszczurka leżąc nieruchomo jak posąg, patrzy na człowieka tak długo, jak długo człowiek jej się przygląda. Mruga tylko oczami, od czasu do czasu wzdycha albo wysuwa swój długi, żółty i rozwidlony na końcu język, którym „smakuje” przepełnione zapachami powietrze. Nawet jeśli wstanie i ciężko stąpając rozmyślnie skieruje się w stronę człowieka, woli przejść obok niego.

Wystarczy jednak zobaczyć te jaszczurki nad padliną, by zdać sobie sprawę z drzemiącej w nich siły i drapieżności. Duży osobnik może unieść w paszczy kozę i odwlec ją na ubocze. Gdy koza jest jedna, a konsumentów dwóch, zaciskają na padlinie zęby i rozrywają ją. Czasem młode osobniki są na tyle nierozważne, że próbują bić się o pokarm ze starszymi, ale szybko i niezbyt łagodnie zostają odpę­dzone przez dorosłych. Nie są to wcale pozorowane ataki. Analiza odchodów wy­kazała, że dorosłe osobniki systematycznie zjadają mniejsze. Smok z Komodo jest więc także kanibalem.

Dieta tych jaszczurek może być jedną z przyczyn osiągnięcia gigantycznych roz­miarów. Na wyspie nie występują żadne inne zwierzęta mięsożerne, które polowałyby na zwierzynę płową i świnie pasące się w buszu. Wydaje się prawdopodobne, że przodkowie smoków żywili się padliną i małymi ssakami, tak jak robią to do dziś warany. W końcu jednak niektóre z nich stały się tak duże i silne, że odważyły się chwytać zwierzęta roślinożerne i udało im się wykorzystać to bogate i dotąd nie eksploatowane źródło mięsa. W końcu zdolność ta upowszechniła się i tak właśnie waran z Komodo - w wyniku ewolucji - stał się największą jaszczurką na świecie.

Dziś gady te żyją nie tylko na Komodo, ale także na sąsiednich wyspach Padar i Rintja oraz na zachodnim krańcu dużo większej wyspy - Flores. Doskonale pływają i regularnie widuje się, jak pokonują wąskie cieśniny, aby polować na wyspach w po­

bliżu ! -modo! Nie jest jednak pewne, czy właśnie w ten sposób rozprzestrzeniły się na s !nie wyspy. Mogło się bowiem zdarzyć, iż w niezbyt odległym - z geolo­gie/ punkt® widzenia - czasie w tym wulkanicznym rejonie zatonął ląd i duża wy; nieszkiwana pierwotnie przez te jaszczurki została podzielona przez morze na nniejszych, współcześnie istniejących wysepek.

'.ość wyspiarskich gatunków pozostaje nadal w miejscach pierwotnego wy- stęj ia i dlatego zwierzęta te są często „bohaterami" niesłychanych opowieści roz, zechnianych przez owych nielicznych podróżników, którzy dotarli w te odlu­dni ejsca. Takiej właśnie romantycznej przesadzie zawdzięcza swą nazwę smok z Kon:-1- ido. Na początku tego stulecia, gdy świat po raz pierwszy usłyszał o jego istnie­niu, krążyły opowieści, iż ów „potwór” osiąga długość siedmiu metrów, czyli ponad dwukrotnie więcej niż w rzeczywistości. Podobnie pewna rosnąca na wyspie roślina

dała pięć wieków temu asumpt do jeszcze bardziej zdumiewających opowieści.

Wtedy, podobnie jak i dzisiaj, sporadycznie znajdowano na brzegu Oceanu Indyjskiego ogromne orzechy, przypominające olbrzymie, połączone orzechy koko­sowe otoczone łódkowatą łupiną. Arabowie bardzo je cenili i traktowali jak skarb. Podobnie czynili Indianie i mieszkańcy Azji Południowo-Wschodniej. Nikt jednak nie wiedział, skąd pochodzą. Same orzechy również nie mogły dostarczyć odpowiedzi na to pytanie poprzez wytwarzanie nasion, ponieważ wszystkie bez wyjątku były martwe. Powszechnie wierzono, że są to owoce jakiegoś podmorskiego drzewa. Dlatego nazwano je morskimi kokosami. Człowiekowi obdarzonemu wyobraźnią orzechy te - z przepołowiającą je bruzdą 1 mogą kojarzyć się z obfitymi kobiecymi kształtami. W każdym razie powszechnie przypisywano im właściwości afrodyzjaku. Twierdzono, że napój sporządzony z ich miąższu jest miłosnym eliksirem leczniczym

o gwałtownym działaniu. Także łupinom owych orzechów przypisywano magiczną moc. Wykonywane z nich naczynia (kubki, puchary) miały jakoby neutralizować najsilniejszą nawet truciznę. Nic więc dziwnego, że za morskie kokosy płacono bajońskie sumy i na całym Bliskim Wschodzie, a nawet na królewskich dworach Europy starannie je grawerowano i oprawiano w srebro lub złoto.

Drzewo rodzące te orzechy odkryto dopiero w końcu XVIII wieku. Jest to palma seszelska, która rośnie na należących do Seszeli wyspach Praslin i Curieuse. Jest ona równie efektowna jak jej owoce. Na wyspie Praslin drzewa te rosną w gęstych gajach, wiele z nich liczy sobie kilkaset lat. Mają proste, gładkie pnie wyrastające na wysokość trzydziestu metrów. Nie wypuszczają bocznych gałęzi, a ich liście są ogromnymi „plisowanymi” wachlarzami o średnicy sześciu metrów. Palma seszelska jest dwupienna, a drzewa żeńskie są wyższe od męskich. Ich korony obwieszone są gronami olbrzymich orzechów, które potrzebują aż siedmiu lat, by osiągnąć stan dojrzałości. Mniejsze drzewa męskie wytwarzają kwiaty na długich czekoladowych kolcach. Niemal na każdym z nich siedzi śliczna jaszczurka podobna do klejnotu 1 lśniący szmaragdowy gekon seszelski ozdobiony łuskami w kolorze delikatnego różu. On także jest wyjątkowym zwierzęciem. Rodzina, do której należy ta jaszczurka, pochodzi z Madagaskaru, jednak na wyspie Praslin, podobnie jak na innych wyspach Seszeli, żyje gatunek o wyjątkowym ubarwieniu.

Owoc palmy seszelskiej jest niewątpliwie jednym z największych owoców świata. W odróżnieniu od zwykłego orzecha kokosowego, który dojrzewając staje się pusty, morski kokos jest całkowicie wypełniony twardym miąższem i jest tak ciężki, iż nie może utrzymać się na powierzchni wody. Słona woda jest dla niego wprost zabójcza.

Tak więc zasięg występowania tej rośliny ogranicza się do malej grupy wysp. Musiała też ewoluować tam lub na większym obszarze lądu, którego duża część uległa zato- pici ńu. a palma seszelska została jedyną po nim pamiątką.

y, które omawialiśmy do tej pory, były stosunkowo małe. Zamieszkujące je je przebyły tylko jedną ścieżkę ewolucji, by powstał jeden nowy gatunek. Isii - więc tylko jeden gatunek gigantycznej jaszczurki na Komodo, jeden olbrzymi żói . ■ ia Aldabrze i jeden gatunek dronta dodo istniał na Mauritiusie. Jeśli natomiast wv-- >a jest duża i zróżnicowana środowiskowo lub też każda z niewielkich wysepek jaki oś złożonego łańcucha czy archipelagu ma swój własny, specyficzny charakter, wtedy przybysze mogą rozwinąć się w wiele nowych form.

Najbardziej znanym przykładem tego zjawiska są zięby obserwowane przez Darwina na wyspach Galapagos. Być może wiele tysięcy lat temu jakieś stado zięb

zostało porwane przez kapryśny sztorm z wybrzeża Ameryki Południowej na Pacyfik. Musiało się to powtarzać wielokrotnie, zarówno wcześniej jak i później, ale to jedno szczególne stado znalazło w końcu schronienie na owych wulkanicznych wyspach położonych niemal tysiąc kilometrów od stałego lądu. Wyspy te były już skolonizowane przez rośliny i owady. Zbłąkane ptaki znalazły więc tutaj dużo pokarmu i pozostały na archipelagu, który jest jednak bardzo zróżnicowany. Niektóre wyspy są suche i niemal nic na nich nie rośnie, inne zaś są względnie dobrze nawodnione i porastają je trawy oraz gęste krzewy. Niektóre są nizinne, na innych zaś znajdują się wulkaniczne szczyty sięgające półtora tysiąca metrów oraz doliny porośnięte paprociami i storczykami. Zięby miały więc tutaj do dyspozycji różne środowiska. Nie korzystały z nich dotąd żadne inne ptaki. Nie było wydziobujących larwy dzięciołów ani pokrzewek łowiących owady. Nie było również gołębi dziobiących owoce. Różne populacje zięb nabierały z czasem coraz więcej doświadczenia w zdobywaniu pokarmu w poszczególnych środowiskach. Stało się to możliwe dzięki modyfikacji dziobów, którymi ptaki zbierały pożywienie.

Obecnie na jednej tylko wyspie mieszka dziesięć gatunków zięb Darwina. Pod względem wielkości, kształtu ciała i koloru upierzenia są do siebie bardzo podobne. Dość znacznie różnią się jednak kształtem dziobów i zachowaniem. Zięby jednego gatunku, podobnie jak europejski gil, mają dziób mocny i głęboko osadzony, co pozwala im miażdżyć pączki roślin i owoce. Innego - dziób wysmukły i żywią się owadami i larwami. Posługują się nim z wielką delikatnością i precyzją niczym parą nożyczek. Dziób jeszcze innej występującej tu zięby Darwina przypomina dziób wróbla. Ta żywi się owadami. Zięby należące do kolejnego gatunku, jakby znie­cierpliwione powolnym tempem ewolucji, wolały zmodyfikować swoje zachowanie i zaczęły używać narzędzi. Zięba ta ostrożnie odcina kolec kaktusa, a potem używa go do wyciągania larw chrząszczy z otworów w butwiejącym drewnie. Czyni to tak zręcznie, jak ktoś, kto używając szpilki wyjmuje jadalnego małża ze skorupy. Ogółem na Wyspach Galapagos występuje dziś czternaście różnych gatunków zięb Darwina.

Na Hawajach zmiany ewolucyjne przebiegają jeszcze szybciej. Leżą one w odle­głości trzech tysięcy kilometrów od wybrzeży Kalifomi, są więc jeszcze bardziej odizolowane od lądu stałego niż Wyspy Galapagos. Są też większe i mają jeszcze bardziej zróżnicowane środowiska. Z geologicznego punktu widzenia Hawaje są również starsze. Mieszkające tu zwierzęta skolonizowały je o wiele wcześniej.

Najbardziej charakteiystyczną grupą mieszkających na Hawajach ptaków są drepanisy. Są do siebie na tyle podobne, iż można przypuszczać, że mają wspólnych

prz< ' ów. Zmieniły się jednak tak bardzo, że niezwykle trudno określić dziś, jaki to -dek. Być może była to zięba lub tanagra. Drepanisy różnią się nie tylko ks/ m dzioba (jak zięby Darwina z wysp Galapagos) ale także kolorem upierzenia.

są purpurowe, inne zielone, żółte lub czarne. Natomiast dzioby jednych są po do papuzich i wykorzystywane do rozłupywania nasion, innych - długie i -. ione - zapuszczają się głęboko w kielich uroczych kwiatów hawajskich, ui "ziając ptakom dostęp do nektaru. Dzioby osobników jeszcze innego gatunku dr lisów charakteryzują się szczękami o różnej długości. Górna jest wygięta i ako sonda, a dolna - krótka i prosta jak sztylet, pomaga ptakowi odłupywać drewno. Gdy człowiek pierwszy raz przybył na te wyspy, żyły na nich przynajmniej dwadzieścia dwa gatunki drepanisów. Niestety, prawie połowa z nich wyginęła.

Na archipelagu wysp hawajskich - oprócz drepanisów - występują przedstawiciele jeszcze tylko pięciu innych rodzin ptaków. Dla porównania - ptaki żyjące w Wielkiej Brytanii należą do pięćdziesięciu kilku rodzin. Dlaczego tak się dzieje? Przyczyny należy upatrywać zarówno w tym, że Hawaje są odizolowane od innych wysp i lądów, jak i w tym, że drepanisy były pierwszymi ptakami, które skolonizowały te wyspy. Gdy w czasach bliższych współczesności przybyli tu następni ptasi osadnicy (a z pewnością doszło do takiej wizyty), mieli niewiele szans, by osiedlić się tu na stałe. Większość nisz ekologicznych była już zajęta przez różne populacje drepanisów.

Zarówno Hawaje jak i wyspy Galapagos są pochodzenia wulkanicznego. Gdy wyłoniły się z morza, były zupełnie puste i takie zastali pierwsi kolonizatorzy, którzy przybyli tu drogą powietrzną i morską. Podobnie było na Aldabrze. Inne wyspy powstały jednak w odmienny sposób. Są częściami kontynentu, które zostały odizolowane, gdy ląd zanurzył się w morzu, zostawiając na powierzchni jedynie wierzchołki gór właśnie jako wyspy. Mogły też zostać odcięte od głównej masy kontynentu przez poruszające się płyty dna oceanicznego. Takie wyspy są jak arki 1 często zabierając ze sobą do „miejsc odosobnienia” cały ładunek mimowolnych pasażerów. Mogą więc stać się nie tylko wylęgarnią nowych, ale także rezerwatem pierwotnych gatunków.

Na wielką skalę proces ten miał miejsce około stu milionów lat temu, gdy superkontynent południowy zaczął się rozdzielać na Amerykę Południową, Antarktydę i Australo-Azję. W tym czasie rozpowszechnione były płazy i gady, były też ptaki. W czasie podziału superkontynentu szybko zaczęła oddzielać się Nowa Zelandia, która zabrała ze sobą przedstawicieli wszystkich tych grup zwierząt. Następnie w Australii pojawiły się pierwsze ssaki - torbacze, i zmieniły tam całą równowagę w świecie zwierząt. Nie mogły jednak dotrzeć do Nowej Zelandii, dzięki czemu prymitywne płazy i gady przetrwały tam dłużej.

Przeszukując uważnie zimne, wilgotne lasy Nowej Zelandii ciągle jeszcze można w nich znaleźć trzy gatunki małych, prymitywnych żab. Powszechnie i licznie wystę­pują tam również jaszczurki - scynki i gekony. Szczególnie interesujący jest jednak jeden gad - tuatara. Na pierwszy rzut oka wygląda jak silnie zbudowana jaszczurka. Jednak prawdę o tym zwierzęciu można poznać dopiero wtedy, gdy zbada się jego szkielet. Analiza kości czaszki tego niedużego, opasłego stworzenia wskazuje, iź nie jest ono blisko spokrewnione z żyjącymi współcześnie Jaszczurkami, natomiast ma wiele cech wspólnych z gadami kopalnymi. Jest to najbardziej archaiczny, żyjący współcześnie gad. W skałach powstałych dwieście milionów lat temu znaleziono skamieniałe kości zupełnie identycznego stworzenia.

ach Nowej Zelandii, gdzie rośnie bardzo stary gatunek drzewa szpilkowego ; australijska, oraz na południowych plażach wyspy i wśród drzewiastych pap '.wstępuje jeszcze inne zwierzę, które przeżyło tu od czasów pierwotnych | kiv. i to ptak średniej wielkości z silnymi nogami przystosowanymi do grzebania

i d i dziobem, za pomocą którego poszukuje pożywienia, głównie dżdżownic. Jei: ! a są wydłużone do tego stopnia, że wyglądają niemal jak włosy, a skrzydła ile, że właściwie chowają się pod płaszczem piór. Kiwi są to jedyne obecnie żyja u nieloty. Niegdyś na wyspach tych występowała cała rodzina nielatających ptak ■. moa. Na podstawie analizy kości wiadomo, że żyło tu przynajmniej kilka­naście różnych gatunków moa. Niektóre były raczej małe (niewiele większe od kiwi) i żerowały na dnie lasu. Inne zaś były bardzo wysokie. Największy osiągał w pozycji stojącej wysokość trzy i pół metra i był najwyższym ptakiem, jaki kiedykolwiek istniał na ziemi. Ptaki te żywiły się roślinami, o czym mówią nam znajdowane między

żebrami ich szkieletów znaczne ilości zużytych kamieni pochodzące z żołądka mięś­niowego. Prawdopodobnie skubały gałązki drzew. Wydaje się, że pod nieobecność trawożernych ssaków, nielatające ptaki zapełniły miejsce, które gdzie indziej na świecie zajmują duże gryzonie, zwierzyna płowa, a nawet żyrafy.

Duże nielatające ptaki można dziś spotkać w wielu częściach świata. W Afryce występuje struś, w Ameryce Południowej 1 nandu, a w Australii - emu. Trzeba też wspomnieć o wymarłych strusiach madagaskarskich - eplornisach, które żyły na Madagaskarze, i chociaż nie osiągały tej wysokości co największe moa, to jednak były od nich cięższe. Możliwe, że wszystkie te ptaki utraciły zdolność latania bardzo dawno temu, gdy wielki superkontynent południowy nie uległ jeszcze rozczłonkowa­niu. W tamtej epoce każdy z tych ptaków był na tyle duży i silny, że mógł utrzymać się przy życiu nawet wtedy, gdy pojawiły się drapieżne ssaki. Gdyby jednak hipoteza ta była prawdziwa, pierwotne moa musiałyby żyć obok tuatary i prymitywnych żab, w czasie gdy Nowa Zelandia oddzielała się od Australii.

Istnieje też inne wyjaśnienie. Być może pierwotne moa potrafiły jeszcze latać w czasie oddzielania się Nowej Zelandii i dopiero potem, w wyniku izolacji, utraciły zdolność czynnego lotu i osiągnęły znaczne rozmiary, podobnie jak dodo i inne dronty. Choć mogło tak być, to jednak wiele innych ptaków z pewnością dotarło do Nowej Zelandii drogą powietrzną. Liczne przybyły tu z Australii, wspomagane w podróży przez pasaty wiejące regularnie i z dużą siłą na wschód. Do dziś w Nowej Zelandii pojawiają się szablodzioby, kormorany, kaczki i inne wędrowne ptaki australijskie. Te. które przed tysiącami lat wylądowały i osiadły tutaj na stale, ewoluowały w sobie tylko właściwy, charakterystyczny sposób, tak jak ptaki na Aldabrze, Galapagos i Hawajach. W Nowej Zelandii procesy te trwają dłużej i dlatego pojawiły się tutaj strzyżyki, papugi i kaczki, wyraźnie różniące się od swoich krewniaków z innych części świata.

Spośród ptaków żyjących w Nowej Zelandii, pięćdziesiąt gatunków to stworzenia unikalne - jedyne w swoim rodzaju. Raki czternastu gatunków nie latają lub latają słabo. Trudno się dziwić, że znalazły się wśród nich nielatające ptaki z rodziny chruścieli. Jest to weka, gatunek z rodzaju Galirallus. Ten duży nielatający chruściel, wścibski i wszystkoźerny, biega po lesie łowiąc owady, ślimaki i jasz­czurki. Inny przedstawiciel rodziny chruścieli i takahe, jest dużym wodnikiem, któiy nie tylko utracił zdolność lotu, ale także osiągnął znaczną wielkość. Przypomina niewielkiego indyka, ma masywny szkarłatny dziób i jaskrawoniebieskie upierzenie.

Szczególnie godny uwagi jest fakt, iż jeden z nowozelandzkich gatunków papug także utracił umiejętność latania. Kakapo, która wyglądem przypomina sowę, ma podobne do r i. zielone upierzenie. Wychodzi z ukrycia nocą, aby skubać liście paproci, mc! ' jagody. Choć potrafi wzbić się na kilkaset metrów lub poszybować w dół stok zyni to niechętnie, jest bowiem raczej piechurem i wspinaczem. Wydeptuje dłu ■ ieżki przez wrzosowiska, na których żeruje, przycinając je w razie potrzeby. Tu dzie wygrzebuje małe półki na skale lub pod drzewem, gdzie w okresie god n tokuje i wyśpiewuje swoje pieśni.

ierzęta Nowej Zelandii mogą być żywą ilustracją wszystkich skutków izolacji od wpływów zewnętrznych. Wiele z nich wykształciło na drodze ewolucji unikalne formy. Wiele, tak jak kakapo, stało się zwierzętami naziemnymi, choć ich przodkowie potrafili latać. Niektóre, jak moa i takahe, stały się gigantami wśród spokrewnionych

z nimi ptaków. Niestety, na przykładzie Nowej Zelandii widać też wyraźnie jeszcze jedną cechę zwierząt żyjących na wyspach - ich bezbronność. Zwierzęta te łatwo padają ofiarą najeźdźców.

Intruzem, którego obecność wywołuje najbardziej zgubne skutki, jest człowiek. Jeszcze około tysiąca lat temu ludzie nie wiedzieli o istnieniu Nowej Zelandii i wyspy te pozostawały nie zamieszkane. Pierwszymi ludźmi, którzy tu dotarli, byli Poline­zyjczycy. Należeli oni - i wciąż należą - do najlepszych żeglarzy na świecie. Na długo przedtem nim Kolumb przepłynął Atlantyk, Polinezyjczycy odwiedzali archipelagi rozrzucone na Pacyfiku. Kolonizowali je z Azji, odbywając krótkie podróże z wyspy na wyspę, płynąc z jednego archipelagu na drugi w kierunku centrum Pacyfiku. Potem, wyruszając z „kwatery głównej” na Markizach, odbyli na przestrzeni wieków serię dalekich wypraw: ku północy na Hawaje, ku zachodowi na Taiti, ku wschodowi na Wyspę Wielkanocną, a w końcu wyruszyli w najdłuższą ze wszystkich, bo liczącą cztery tysiące kilometrów wyprawę na południowy zachód - do Nowej Zelandii. Nie były to przypadkowe podróże, spowodowane na przykład nagłym sztormem, któiy zniósł statek z kursu. Zostały dokładnie zaplanowane. Czółna, których używali Poli­nezyjczycy, były ogromnymi dwukadłubowymi statkami, mogącymi pomieścić setki pasażerów. W wyprawach uczestniczyli zarówno mężczyźni jak i kobiety, a w ładow­niach znajdowały się korzenie roślin uprawnych, zwierzęta domowe i wszystkie inne rzeczy potrzebne ludziom do założenia nowej, samowystarczalnej społeczności.

Nowa Zelandia musiała być dla Polinezyjczyków wielką i przyjemną niespo­dzianką. Na żadnej z wysp, które zajęli wcześniej, nie występowały duże zwierzęta, byli więc zdani na mięso świń i kurczaków, które przywieźli ze sobą. Tu żyły jeszcze ogromne ptaki moa i polinezyjscy kolonizatorzy - Maorysi - polowali na nie z dużym powodzeniem. Nie tylko jedli mięso tych ptaków, lecz także używali ich skór na ubrania, jaj jako naczyń, zaś ptasie kości służyły im jako groty i narzędzia, a nawet biżuteria. Na śmietnikach na uboczu dawnych wiosek Maorysów znaleziono ogromne ilości szczątków ptaków moa. Bez wątpienia polowania musiały znacznie zredukować ich liczebność. Maorysi zaczęli także wyrąbywać las, który pokrywał wówczas większą część Nowej Zelandii. Gdy las został ścięty, moa nie miały gdzie się schronić ani gdzie żerować. Maorysi przywieźli ze sobą także psy i poline­zyjskiego szczura Rattus exulans kiort Zwierzęta te z pewnością dziesiątkowały nie umiejące latać ptaki, zwłaszcza zaś ich pisklęta i jaja. W ciągu kilkuset lat od przybycia Maorysów wyginęła cała rodzina ptaków moa. Zostały tylko nieloty kiwi. Nie tylko ptaki nielatające spotkał taki los. Uważa się, że przed przybyciem

człowieka na wyspach żyło trzysta gatunków ptaków. Z tej liczby wyginęło czterdzieści pięć gatunków.

Później, bo około dwustu lat temu, na Nową Zelandię przybyli Europejczycy. Spowodowali oni jeszcze większe spustoszenie. Na swoich statkach przywieźli inny gatunek szczura. Wycięli dalsze rozlegle połacie lasu, zamienili je w pastwiska i zaczęli na nich wypasać ogromne stada owiec. Widocznie nie spode bały im się dziwaczne stworzenia zamieszkujące wyspę i wprowadzili na ich miejsc? takie, do których od dawna byli przywiązani, aby przypominały im dawną ojczyznę. Stworzyli w ten sposób nowe środowisko przyrodnicze. Z Wielkiej Brytanii sprowadzone zostały dziko żyjące kaczki, skowronki, kosy, gawrony, zięby, czyże i szpaki. Z Australii - czarne łabędzie, kukabury należące do rodziny zimorodków i papugi. Aby

można było łowić iyby, Europejczycy wpuścili do strumieni pstrągi, do lasów trafiła zwierzyna płowa, by można było polować. Łasice zaś miały zmniejszyć liczebność szczurów i myszy. Koty, zamiast grzać się przy kominku, opuściły miasta i wsie i wybrały wolność łowcy.

W obliczu tej zmasowanej inwazji zwierzęta z gatunków dziko żyjących zaczęły ustępować. Pierwsze ucierpiały ptaki, które utraciły zdolność latania. Nie mogły uciec przed drapieżnymi kotami i łasicami. Wcześniej utraciły też zwyczaj budowania gniazd na drzewach, gdzie ich jaja i pisklęta mogłyby znaleźć bezpieczne schronienie przed szczurami. Gdy na Nową Zelandię przybyli Europejczycy, takahe był już nie­mal na wymarciu. Naukowego odkrycia tego gatunku dokonano na podstawie na wpół skamieniałych kości. W XIX wieku widziano jeszcze jeden lub dwa żywe osobniki, ale w roku 1900 gatunek ten oficjalnie uznano za wymarły. Potem, nieoczekiwanie, w roku 1948 odkryto jakimś cudem ocalałą małą populację tych ptaków w odległej dolinie na Wyspie Południowej. Uważa się, że wciąż żyje około dwustu tych ptaków i chociaż są one objęte ścisłą ochroną, to zachowanie ciągłości tego gatunku jest nadal niepewne.

W jeszcze większym niebezpieczeństwie są nielatające papugi kakapo. Nie dość, że polowały na nie koty i łasice, to jeszcze jeleniowate zjadały liście i jagody, od któiych zależało ich życie. Ich liczebność spadła nawet bardziej niż liczebność takahe. Obecnie z małej wyspy Little Barrier usunięto dziko żyjące koty i zasiedlono ją kilkoma osobnikami kakapo, które przeżyły na Wyspie Południowej. Gatunek ten został więc reintrodukowany, czyli powtórnie wprowadzony do środowiska wolnego od drapieżników.

Nielatające ptaki nie były jedynymi, które tak bardzo ucierpiały. Podczas polowań wytrzebiono też wiele innych, które potrafiły świetnie latać. Niegdyś na wyspach żyły trzy różne gatunki kurobrodów. Szereg cech łączyło je z rajskimi ptakami i szpakami, jednak cechy wyróżniające je były na tyle istotne, by wyodrębnić je jako osobną rodzinę. Każdy ptak miał żółte lub niebieskie mięsiste korale, które wyrastały z podstawy dzioba. Pewien gatunek 1 kurobród nowozelandzki - wykazywał zależne od płci różnice w kształcie dzioba. Dziób samców był krótki i używany do wy­dłubywania dziur w pniach drzew w poszukiwaniu larw. U samic zaś dziób był długi

i zakrzywiony, dzięki czemu mogły penetrować nim tunele, w których żyły larwy. Wydaje się, że para często doskonale współpracowała przy zbieraniu pokarmu. Kurobród nowozelandzki wymarł w pierwszej dekadzie naszego wieku. Inny gatunek kurobrodów - kurobród siodłaty, niegdyś szeroko rozpowszechniony - do dziś przeżył tylko na przybrzeżnych wyspach i występuje bardzo rzadko. Jedynie trzeci

gatunek z rodziny kurobrodów - kokako - występuje na lądzie stałym i poza tym na Wyspie Północnej. Zagrożenie wyginięciem dotyczy nie tylko ptaków. Tuatara występ;: współcześnie tylko na wyspach przybrzeżnych. Olbrzymi niezdolny do lotu o' z rzędu prostoskrzydłych, który boleśnie gryzie i zachowuje się w sposób budzący postrada; występuje wyjątkowo rzadko. Pewna tamtejsza ryba, która niegdyś ■/stępowała w trzydziestu gatunkach, ustąpiła z wielu strumieni i jezior, oddając je pstrągom i innym przybyszom.

Podobny los spotkał mieszkańców niemal wszystkich wysp na świecie. na których powstały specyficzne społeczności zwierząt. Przyczyny tego zjawiska nie zostały jeszcze w pełni wyjaśnione. Zapewne każdy przypadek jest inny. Można by sądzić, że wiele gatunków żyjących na wyspach tak dobrze przystosowuje się do danego środowiska, iż żaden intruz nie może zająć ich miejsca. Tak jednak nie jest. Gatunki wyspiarskie, odizolowane od życia w dużej kosmopolitycznej społeczności, zatraciły zdolność walki i w obliczu rywalizacji nie mogą utrzymać swoich pozygi.

Wydaje się, że przełamanie izolacji chroniącej wyspę wielu jej mieszkańcom przynosi zgubę.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

OCEAN

Przeważającą część naszej planety pokrywa woda. Jest jej tak wiele, że gdyby wszystkie góry świata zostały zrównane z ziemią, a ich rumowiska wpadły do oceanów, powierzchnia naszego globu znalazłaby się pod wodą na głębokości kilku tysięcy metrów. Wypełnione wodą ogromne baseny między kontynentami są pod względem topograficznym znacznie bardziej urozmaicone niż powierzchnia lądu. Największa góra świata, Mount Everest umieszczony w największej głębi oceanu, jaką jest Rów Mariański, w całości znalazłby się pod wodą, a jego szczyt dzieliłaby od powierzchni wody odległość tysiąca metrów. Z drugiej zaś strony największe łańcuchy górskie znajdujące się w morskich głębinach są tak ogromne, że wznosząc się powyżej powierzchni wody, tworzą łańcuchy wysp. Mauna Kea to największy wulkan położony na Hawajach. Jego wysokość, mierzona od podstawy na dnie oceanu, przekracza dziesięć tysięcy sześćset metrów, co pozwala nazwać go najwyższą górą naszej planety.

Morza formowały się w czasie, gdy Ziemia - wkrótce po swoich narodzinach - zaczęła się ochładzać i gorąca mgła wodna skondensowała się na jej powierzchni. Potem zasilała ją woda tryskająca z głębi kanałami wulkanicznymi. Woda tych młodych oceanów nie była tak czysta jak woda deszczowa, zawierała bowiem znaczne ilości chloru, bromu, boru i azotu oraz śladowe ilości wielu rzadziej występujących pierwiastków. Od tamtego czasu wzbogaciła się też o inne składniki, ponieważ w procesie wietrzenia i erozji skał kontynentalnych wytwarzają się sole, które - w postaci roztworu wodnego - niesione są do morza przez rzeki. Przez tysiąclecia morza stawały się więc coraz bardziej słone.

W tej bogatej w składniki chemiczne wodzie życie pojawiło się po raz pierwszy około trzech i pół miliarda lat temu. Z wykopalisk wiemy, że pierwsze organizmy były prostymi, jednokomórkowymi bakteriami i glonami. Organizmy bardzo zbliżone do ówczesnych żyją w morzu do dnia dzisiejszego, będąc podstawą całego morskiego życia. Gdyby nie glony, morza byłyby w dalszym ciągu całkowicie sterylne, a ląd - nie skolonizowany. Największe z nich mają średnicę około milimetra, najmniejsze - jed­ną pięćdziesiątą milimetra. Jedne z nich zamknięte są w delikatnych pancerzykach zbudowanych z węglanu wapnia bądź ze szklistej krzemionki. Odznaczają się mno­gością cudownych kształtów, utworzonych z kolców i włóczni, promienistych cierni i delikatnych kratek. Niektóre przypominają malutkie morskie muszelki, inne wyglą­dają jak buteleczki, pudełka po pigułkach lub barokowe hełmy. Jest ich ogromna ilość - metr sześcienny wody morskiej może zawierać dwieście tysięcy tych organizmów. Ponieważ nie poruszają się o własnych siłach, lecz dryfują, zostały nazwane fitoplanktonem. Słowo to pochodzi z języka greckiego i oznacza „rośliny

'O Ocean

wędrujące". Organizmy te czerpią energię słoneczną niezbędną do życia z prostych związków chemicznych zawartych w wodzie morskiej. Można więc powiedzieć, że przekształcają substancje mineralne w rośliny.

Wśród fitoplanktonu unosi się olbrzymia liczba małych zwierz -■ zwanych zooplanktonem. Przeważającą część zooplanktonu stanowią organizmy jednoko­mórkowe podobne do dryfujących glonów, a różniące się od nich przede wszystkim brakiem chlorofilu. Nie mając chlorofilu, nie mogą prowadzić fotosyntez:-/. Zjadają więc rośliny, które to potrafią. Są tu także inne, większe stworzenia: przezroczyste, fosforyzujące wieloszczety, małe meduzy łączące się w kolonie, które tworzą poje­dyncze „sznury" metrowej długości, falujące w wodzie wypławki, pływające kraby i niezliczone małe skorupiaki. Wszystkie te zwierzęta są stałymi członkami owej

społeczności. Inne są jej okresowymi gośćmi: larwy krabów, rozgwiazdy, robaki i mięczaki. Nie przypominają swych dorosłych postaci, lecz przybierają formy bardzo drobnych, przezroczystych kulek opasanych liniami falujących rzęsek. Te różnorod­ne stworzenia żarłocznie zjadają pływające glony lub siebie nawzajem, a wszystkie razem znane są po prostu jako plankton, tworzący żywą zawiesinę, która jest podstawowym daniem dla mnóstwa innych, większych zwierząt.

W płytkich wodach organizmy żywiące się planktonem mogą przyczepiać się do dna i tam oczekiwać na przypływy lub prądy, które przyniosą im pokarm. Ukwiały i polipy korali szukają go po omacku, używając w tym celu orzęsionych czułek; wąsonogi chwytają pokarm przy pomocy pierzastych ramion; przydacznie oraz żachwy odfiltrowują pożywienie, przepuszczając przez swe ciało zasysaną wraz z planktonem wodę.

Jednakże w środkowej części oceanu dno leży poza zasięgiem światła słonecznego, więc brak tu planktonu. Planktonożercy nie mogą więc tutaj czekać na swój pokarm przyczepieni do dna, lecz muszą aktywnie pływać. Nie muszą jednak robić tego zbyt szybko. Poruszanie się z większą prędkością mogłoby spowodować niepotrzebną utralę energii. Istnieje granica szybkości, przy której ta naprawdę olbrzymia „sieć” planktonożerców może przesunąć się przez wodę z pożytkiem dla swych gatunków. Jeśli szybkość zostaje przekroczona, z przodu owej sieci tworzy się dodatkowe ciś­nienie, które odchyla na boki strumień wody. Planktonożerca nie porusza się szybko, jego dieta jest jednak tak pożywna, że osiąga on niekiedy olbrzymie rozmiary.

Manta zwana też diabłem morskim, gigantyczna ryba w kształcie rombu, osiąga nieraz szerokość sześciu metrów (mierzoną od jednego do drugiego końca płetwy). Posiada parę płetw głowowych leżących po obu stronach głowy. Kierują one strugę wody wprost do jej olbrzymiego, prostokątnego pyska. Woda opuszcza gardło manty przez szczeliny skrulowe również znajdujące się po obydwu stronach głowy I które otoczone są wyrostkami filtracyjnymi. To właśnie owe wyrostki służą do prze- filtrowania planktonu. Daleki kuzyn rai, żarłacz olbrzymi używa bardzo podobnego aparatu do zbierania tego samego rodzaju pożywienia. Jest nawet większy od manty, osiąga bowiem długość dwunastu metrów i wagę czterech ton. Może „przerobić" tysiąc ton wody w ciągu godziny. Jego największa szybkość wynosi pięć kilometrów na godzinę i spotykający go ludzie sądzą po prostu, że leniuchuje w nasłonecznionej wodzie, wygrzewając się w promieniach słońca, nie zdają sobie bowiem sprawy, że jest on niezmiennie zajęty żerowaniem.

Żarłacz olbrzymi zamieszkuje rejony o zimniejszej wodzie. Odpowiednikiem tego

gatunku żyjącym w cieplejszych morzach jest rekin wielorybi będący w istocie

Ocean

najwięk ;zą ze wszystkich ryb. To zwaliste zwierzę osiąga długość ponad osiemnastu metrów waży przynajmniej czterdzieści ton. Jest ono rzadziej spotykane. Żeruje spokoi ;¿a otwartym oceanie, ale jego olbrzymi rozmiar, powolność ruchów i łagodr- oosobienie wywierają zawsze ogromne wrażenie na wszystkich, którzy mieli ;cie go spotkać. Czasami dochodzi do przypadkowej kolizji tego stwo­rzeni;’ atkiem. Wisi wtedy na dziobie do momentu, aż statek się zatrzyma, a porań; . ciało oderwie się i zatonie w głębinach. Najbardziej zdumiewających przeży ioznają jednak ci podwodni obserwatorzy, którym nadarzy się okazja przepłynięcia obok jednego lub kilku osobników tego gatunku, gdyż rekiny wielo­rybie często podróżują w małych grupach. Gigantyczna ryba niemal nie zauważa ludzi bądź to pływających wokół jej wielkiego cielska, bądź też przyłączających się do

rybich „szwadronów”, które zawsze znajdują się w pobliżu. Ławice mniejszych ryb kręcą się zwłaszcza wokół pyska rekina, mając nadzieję, że uda im się porwać jakiś kąsek. Krążą też wokół ogona, buszując w ekskrementach, by znaleźć w nich coś jadalnego. W pewnej chwili, prawdopodobnie zniecierpliwiona swoim nowym towa­rzystwem, ryba przechyla cielsko i zakręcając ogonem, schodzi powoli w głębiny.

Manty, żarłacze olbrzymie i rekiny wielorybie należą do prymitywnej grupy ryb chrzęstnoszkieletowych - ich szkielet zbudowany jest z substancji chrzęstnej, bardziej miękkiej i sprężystej od kości. Przed ich pojawieniem się na ziemi istniały już wszystkie grupy bezkręgowców, które do dziś żyją w morzach. Stąd też wczesne gatunki chrzęstnoszkieletowych miały do dyspozycji ogromną różnorodność pokarmu zwierzęcego. Rekiny, które dziś są najbardziej pospolitymi reprezentan­tami tej grupy, należą oczywiście do najbardziej żarłocznych i najokrutniejszych myśliwych morza. Niebezpieczeństwa, jakie z ich strony zagrażają człowiekowi, są jednak przez nas - przyznajmy to - wyolbrzymiane. Choć niektóre z nich, jak na przykład żarłacz ludojad, który zwykle osiąga sześć metrów długości (a czasem dwukrotnie więcej), niewątpliwie atakują w oceanach zarówno ludzi jak i inne zwierzęta, to jednak mniejsze rekiny poszukują znacznie mniejszych ofiar. Wokół archipelagu Malediwy podwodne rafy odwiedzają dwumetrowe rekiny, które tak przyzwyczaiły się do nurków, że w pewnym miejscu można zanurzyć się na głębokość piętnastu metrów, usiąść na dnie oceanu i obserwować je z całkiem bliskiej odległo­ści. Gdy wyłaniają się z błękitnego bezmiaru, pierwszą reakcją człowieka nie jest strach, lecz zdumienie doskonałością kształtu tych zwierząt. Zarysy ciała i linie płetw wydają się idealne pod względem hydrodynamicznym. Nic nie zakłóca ich ru­chu, gdy gładko suną w toni. Jednak i one mają pewne ograniczenia. Para płetw znajdująca się nad głową jest sztywna i nie może poruszać się „zawiasowo”. Rekiny nie mają więc „hamulców”. Ponieważ są cięższe od wody, nie potrafią - na szczęście!

- zatrzymać się przed nurkiem by „skubnąć" go... degustacyjnie. Muszą więc od razu albo chwycić duży kęs, albo po prostu rzucić się za nim w pogoń. Człowiek jest jed­nak zbliżony wielkością do rekina, a więc znacznie większy niż ich normalny posiłek, toteż rekiny po prostu odpływają, poprzestając na zaspokojeniu ciekawości.

Tuż po chrzęstnoszkieletowych rozwinąły się inne rodzaje ryb wywodzące się z wcześniejszej linii rozwojowej. Ich szkielet nie był zbudowany z chrząstek, lecz z kości, zaś w końcowej fazie rozwoju wykształciły się u nich dwa „mechanizmy” wspo­magające poruszanie się w wodzie, których brakuje chrzęstnoszkieletowym - pęcherze pławne wewnątrz ciała pozwalające im utrzymać się na powierzchni i umożliwiające pływanie na dowolnej głębokości oraz pary płetw z przodu i z tyłu.

które mogąc obracać się we wszystkich niemal kierunkach, zapewniają rybom dużą zdolność mewrowania w wodzie.

Nieki v potomkowie tych wczesnych ryb kostnoszkieletowych także żywili się pianki- ■ Żaden nie osiągnął jednak takich rozmiarów, jak ich chrzęstno- szkielel. odpowiedniki. Gatunki kostnoszkieletowe w odmienny sposób wykorzy­stały n; iiiiast bogactwo planktonu. Wytworzyły ogromne ławice, które poruszały się i żer i ły j ako pojedyncze, wewnętrznie skoordynowane zespoły. Z tego punktu widzenia żywiące się planktonem ryby kostnoszkieletowe mogą być uważane za zwierzęta mające przewagę nawet nad monstrualnymi rekinami wielorybimi. Formują bowiem ławicę o szerokości kilku kilometrów, tak „zbitą" i zatłoczoną

poszczególnymi osobnikami, że jej środek pruje powierzchnię wody niczym wijący się garb. Sardele „pracują” w ten właśnie sposób, karmiąc się głównie fitoplanktonem. Śledzie zjadają nie tylko glony, ale i dużo zooplanktonu. Inne ryby kostnoszkieletowe stały się, podobnie jak rekiny, morskimi myśliwymi. Na świecie występuje dziś około dwudziestu tysięcy reprezentantów tej gromady. Wykorzystują oni w istocie każde środowisko i każdy rodzaj pożywienia, jaki tylko mogą im zaoferować oceany.

Przewaga ryb w środowisku morskim nie miała jednak charakteru trwałego. Około dwustu milionów lat temu, gdy zarówno ryby o szkielecie kostnym jak i chrzęstnym występowały licznie, pewne zwierzęta zimnokrwiste, które uprzednio wykształciły już cztery kończyny i skolonizowały ląd, zaczęły wracać do morza. Gady uczyniły to pierwsze, a na ich czele znalazły się pierwotne żółwie morskie. Później kilka grup ptaków odbywających wędrówki nad morzami niezależnie od siebie porzuciło latanie i osiedliło się na brzegach wód. Pingwiny są dziś w wodzie równie szybkie i zwinne jak wiele iyb. Nic w tym dziwnego, wszak ryby stanowią ich pokarm.

Około stu pięćdziesięciu milionów lat temu pojawiły się na lądzie ciepłokrwiste i owłosione ssaki. One też w końcu doczekały się reprezentantów, którzy zwabieni bogactwami morza, wybrali je na miejsce stałego pobytu. Pierwszymi ssakami, które około pięćdziesięciu milionów lat temu zjawiły się w morzu, byli przodkowie waleni. Dziś istnieją dwie zupełnie różne grupy waleni: zębowce, jak kaszaloty, delfiny i bia- łuchy, oraz te z palisadą rogowych fiszbinów zwisających z górnej szczęki, które współzawodniczą z żarłaczami olbrzymimi w pożeraniu zooplanktonu takiego jak kryl.

Kilka milionów lat później inwazję na morza rozpoczęła inna grupa ssaków, być może spokrewniona z niedźwiedziami lub wydrami. Od nich właśnie pochodzą dzisiejsze foki, lwy morskie i morsy. Zwierzęta te nie przystosowały się w pełni do życia w morzu, tak jak uczyniły to wieloryby, nadal bowiem zachowały tylne nogi, które u wielorybów już zanikły, a ich czaszka w widoczny sposób wskazuje na pokre­wieństwo z lądowymi zwierzętami mięsożernymi. Zwierzęta te, również w odróż­nieniu od wielorybów, nie nauczyły się też jeszcze parzyć i rodzić młodych w morzu, dlatego też co roku wracają na ląd, by odbyć gody i spłodzić potomstwo.

Wydaje się, że ten pochód ssaków ku morzu jeszcze nie ustal. Arktyczny niedźwiedź polarny spędza większość czasu w morzu, łowiąc foki na lodowych krach, lub w wodzie. Jest on oczywiście zwierzęciem lądowym, bardzo podobnym (z wyjątkiem ubarwienia) do swego bliskiego kuzyna 1 niedźwiedzia szarego (grizzly). Potrafi już jednak, przebywając pod wodą, otworzyć oczy i zamykać nozdrza. Może pozostawać pod wodą przez dwie minuty. Być może on też wkroczył już na tę ścieżkę ewolucji, która - jeśli nie zostanie przerwana - za kilka milionów lat doprowadzi jego potomków do życia całkowicie i wyłącznie w wodzie.

Ocean

W ciąg' ‘ sześciuset milionów lat, które upłynęły od pierwszego pojawienia się organiz; wielokomórkowych, morze stało się środowiskiem życia ogromnej liczby różnoro' ■ ch zwierząt. Wszystkie większe grupy królestwa zwierząt mają dziś reprezi- 'iów żyjących w morzu. Nawet najbardziej lądowa grupa stworzeń, jaką są owady eż ma tam swoich przedstawicieli. Są to nartnikowate, migoczące na po- wierzt¡1 pluskwiaki różnoskrzydłe. Większość mięczaków i skorupiaków oraz wielos/ , ttów wciąż żyje w wodzie. Wiele dużych grup zwierząt: rozgwiazdy, jeżowce, krążku; ławy, koralowce, kałamarnice i ośmiornice, jak również ryby-nie jest zdolna do prz< życia dłuższej chwili po wyjęciu z wody. Ocean był kolebką i wylęgarnią życia, i ciągle jest jego główną rezydencją.

Na lądzie jest wiele różnorodnych środowisk. Każde z nich ma własne, jemu tylko właściwe specjalnie przystosowanych zwierząt i roślin. Podobnie jest w morzu, co więcej - między tymi dwoma światami jest wiele zadziwiająco bliskich analogii.

Lasy tropikalne, będące tym miejscem na lądzie, gdzie życie wyjątkowo bujnie rozwija się w całej swojej różnorodności, mają swój morski odpowiednik w postaci rafy koralowej. Powierzchowne podobieństwo jest oczywiste. Kształty niektórych ko­lonii koralowców przypominają pnie i gałęzie drzew wyciągające się w kierunku światła, inne zaś są ustawione poziomo niczym fotoczułe „talerze" łapiące słońce. Po­dobieństwo to jest głębsze, niż się to często wydaje.

Polipy koralowców, które wchodzą w skad kolonii tworzących rafy, są zwierzętami różniącymi się od małych, żyjących pojedynczo morskich ukwiałów. Ich ciała zawierają jednak dużą ilość drobnych żółtobrązowych ziarenek, te zaś są roślinami - mikroskopijnymi glonami, blisko spokrewnionymi z tymi, które stanowią składnik planktonu. Wewnątrz polipu glony te „obsługują” swojego gospodarza, wchłaniając wytwarzane przez niego produkty przemiany materii. To waśnie glony są w stanie syntetyzować białka. Przy niezbędnej pomocy słońca wiążą dwutlenek węgla i wy­twarzają węglowodany. Podczas fotosyntezy uwalniany jest - jako produkt uboczny

- tlen, niezbędny polipom do oddychania. Oprócz glonów żyjących wewnątrz polipu, na martwych częściach kolonii koralowców żyje wiele innych glonów. Reasumując: trzy czwarte żywej tkanki w „kępie” koralowca jest pochodzenia roślinnego.

Wapń pobierany z wody morskiej - zarówno przez koralowce jak i glony - jest podstawowym składnikiem rafy koralowej. Polipy koralowców, które są tu najwię­kszymi udziałowcami, nigdy nie przestają dostarczać tego budulca. Każdy młody polip buduje własną wapienną osłonkę, sytuując ją na szczycie osobnika rodzicielskiego, który obumiera. Tak więc kolonia jako całość składa się z cienkiej warstwy żyjących organizmów na górze i z pokładów organizmów obumarłych, po których pozostały wapienne szkieleciki. Tak wielka ilość opuszczonych „nieruchomości” jest pozbawiona życia, ale nadal służy kolonii, tworząc jej masywną podporę. Można ją więc porównać do zdrewniałej części pnia drzewa. Ponieważ glony żyjące w symbiozie z koralowcami zależne są od słońca, koralowiec nie może rosnąć na głębokości większej niż sto pięćdziesiąt metrów. Jest to równe głębi dżungli, jaką ma ona w niektórych miejscach, mierząc od dna lasu do sklepienia.

W kamiennych zaroślach i na gałęziach rafy żeruje lub buduje domy ogromna ilość różnorodnych zwierząt. Papugoryby mają przód pyska zaostrzony, podobny do dzioba powstałego ze zrośnięcia zębów. Papugoryba odgryza kawałki korala, by następnie odkruszać drobniejsze ziarniste kęsy i wyciągać polipy. Inna ryba stosuje delikatniejszą metodę plądrowania koralowca. Na przykład jasnozielona w poma-

Ocean

rańczowe plamki ryba należąca do rodziny rogatnicowatych, przywiera pyskiem do wejścia osłonki polipa i wysysa jej lokatora. Rozgwiazdy natomiast wstrzykują trawią, płyn do małych „przegródek” koralowca, a następnie wyciągają rozpusz­czone tkanki swej ofiary.

wierzęta chowają się w rafie lub budują w niej swoje domy. Wąsonogi i jadalne nałże wiercą dziury w wapiennych warstwach, gdzie mogą bezpiecznie leżeć filtrując pokarm. Liliowce, wężowidła, wieloszczety i ślimaki nagie nieprzerwanie wędmją do sieci koralowych „gałęzi”. Mureny, drapieżne ryby węgorzokształtne czają się w ukryciu, gotowe błyskawicznie wysunąć się i dopaść niczego nie podejrzewa­jącą ofiarę. Ławice małych, jasnoniebieskich ryb z rodziny garbnikowatych, niczym

stada kolorowych ptaków nawiedzają gałęzie koralowca i uwijając się między nimi wybierają z wirującej wody drobiny pokarmu. Ilekroć zagraża im niebezpieczeństwo nurkują od razu w stronę kamiennych liści. Wszędzie wokół rafy koralowej, a także w środku i między poszczególnymi koloniami znajdują się gąbki, gorgonie, ukwiały. strzykwy, żachwy i stłoczone małże.

Różnorodność i bogactwo organizmów żyjących w lesie tropikalnym wynika częściowo z panujących tam doskonałych warunków siedliskowych: ciepłego, wilgotnego powietrza i obfitości światła słonecznego, częściowo jest też konse­kwencją stabilności układu przyrodniczego w dużych przedziałach czasu. W efekcie żyjące tu organizmy miały szansę przystosować się do życia w różnorodnych niszach ekologicznych. Podobnym czynnikom zawdzięczać należy niezwykłe bogactwo życia na rafie koralowej.

Fale regularnie rozbijają się o rafę, przelewając się przez nią i nasycając wodę tlenem z powietrzem, zaś tropikalne słońce zapewnia przez cały rok obfitość światła. Co więcej, rafa stanowi starsze środowisko niż tropikalny las. Jak dowodzą liczne skamieniałości, rafy zawierające różne gatunki koralowców, jeżowców, wężowideł, mięczaków i gąbek - wszystkie blisko spokrewnione z gatunkami spotykanymi tutaj obecnie - były dobrze ukształtowane około dwustu milionów lat temu. W okresie między tamtą epoką a teraźniejszością w niektórych okolicach mórz tropikalnych zawsze występowały jakieś rafy i zawsze też były one miejscem bytowania wszechobecnych w planktonie larw. Wielka Rafa Koralowa leżąca na wschód od Australii jest jednym z przykładów tego bogactwa: mieszka na niej ponad trzy tysiące gatunków różnych zwierząt, a większość z nich występuje bardzo licznie.

To „przepełnienie” niesie ze sobą pewne problemy. O każdą dziurę czy pęknięcie, które może zapewnić odpowiednie schronienie, toczy się zacięta walka. Niektóre krewetki mają w zwyczaju drążyć norki w piasku między koralowcami, a z kolei obok nich zwykle krzątają się ryby z rodziny ślizgowatych i wykorzystują te norki jako własne schronienia. Puste muszelki mięczaków zajęte są przez pustelnikowce. na zewnątrz zaś znajdują się gąbki, które z kolei rozwijają się na resztkach posiłków skorupiaków. Gąbki potrafią tak szczelnie pokrywać powierzchnię muszelek zajętych przez pustelnikowce, że to schronienie staje się niewidoczne dla drapieżników. Długa i cienka jak ołówek ryba z rodziny fierasterowatych znajduje schronienie we wnętrzu innego zwierzęcia I strzykwy. Przez ujście przewodu pokarmowego ryba dociera w głąb ciała strzykwy, gdzie znajduje nie tylko ochronę przed wrogami, ale również źródło pożywienia. Ryba intruz delikatnie skubie wewnętrzne organy strzykwy, które „gospodarz” usłużnie regeneruje w takim tempie, w jakim „gość” je uszczupla.

Liczba gatunków zwierząt i ich liczebność niewątpliwie stanowią klucz do wytłumaczenia różnorodności i bogactwa form związanych z rafą koralową. Pojedyn­cza iyba - zarówno tutaj jak i gdziekolwiek indziej - musi umieć w mi u innych rozpoznać te, które należą do tego samego co ona gatunku, gdyż są jej ; j alnymi partnerami lub rywalami. Z powodu bogactwa barw rafy koralowej sy. identyfi­kacyjne wysyłane przez zwierzęta muszą być szczególnie wyraziste. Pro zaostrza się, jeśli w tych samych wodach występują ryby kilku spokrewniony = i unków, mające podobne rozmiary i kształty, lecz odmienne upodobania kulin: Taką ro­dziną są ryby motyle. Każdy gatunek ma charakterystyczną i często nadzwyczaj piękną kombinację oczek, pasków, plamek i kropek, co powoduje, że - podobnie jaj:

przepyszne motyle dżungli - może być rozpoznany z większej odległości.

Jeżeli rafy koralowe są dżunglą morza, to powierzchnia wód otwartego oceanu tworzy jego sawanny i równiny. Rok po roku na tych ogromnych obszarach zakwita fitoplankton. Podobnie jak w wypadku traw. jego obfitość zmienia się wraz z porami roku, gdyż - jak wszystkie rośliny - wymaga nie tylko światła, ale także fosforanów, azotanów i innych związów niezbędnych do życia. Związki te powstają z rozkładu martwych ciał i produktów przemiany materii wielu różnych organizmów żyjących na wodzie. Nie pozostają one jednak na powierzchni, jak to się dzieje na przykład z odchodami krów na pastwisku. Powoli i łagodnie opadają na morskie dno, groma­dząc się jako szlam daleko poza zasięgiem pływających glonów. Kiedy jednak sezonowe sztormy wzburzą morskie wody, żyzne osady denne docierają do powierz­chni, co powoduje, że fitoplankton nagle zaczyna błyskawicznie rosnąć. Z upływem kolejnych, spokojniejszych miesięcy glony rozwijają się i powiększają do tego stopnia, że wyczerpują większość chemicznych składników pożywienia. Wody uboże­ją, w konsekwencji następuje spadek liczebności planktonu, aż do momentu, kiedy coroczne sztormy kolejny raz użyźnią wodę morza.

Ławice sardeli i śledzi, sardynki i ryby latające, które „pasą się” na tych rozległych „łąkach", ścigane są przez stada drapieżnych ryb i padają ich ofiarą, tak samo jak pasące się na równinach Afryki stada antylop stają się ofiarami gepardów i lwów. Niektórzy z owych morskich łowców, jak na przykład makrele, nie są dużo więksi od swych ofiar. Inni - jak dwumetrowej długości barrakuda - zjadają nie tylko ryby odżywiające się planktonem, ale i mniejsze drapieżniki. Największymi ze wszystkich łowców są rekiny olbrzymy i grupa wspaniałych oceanicznych wędrowców - tuńczy­ki. Zarówno rekin jak i tuńczyk pływają z dużą szybkością, co jest oczywiste, jeśli łowcy mają złapać jakąkolwiek zdobycz. Osiągają one porównywalne rozmiary i mają podobny kształt ciała, jednak tuńczyki i ich bliscy krewni I rodzina miecznikowa- tych I pływają z większą perfekcją niż rekiny.

Te wspaniałe zwierzęta włóczą się po morzach całego świata. Rybacy różnych narodowości nadali im najróżniejsze nazwy i polują na te ryby z dużym zapałem nie tylko dla ich cennego mięsa, ale również dlatego, że są one tak mężnymi i silnymi wojownikami. Oprócz tuńczyków błękitnopetwych są tuńczyki białe i ryby latające, marliny i żaglice, bonito i wahoo. Niektóre z nich osiągają długość czterech metrów i wagę sześciuset kilogramów. Złapano nawet gigantycznego miecznika, który mierzył sześć metrów długości - z czego wynika, że jest to największy gatunek w grupie ryb kościstych. Kształty tych ryb, podobnie jak rekinów, są charakterystyczne dla doskonałych pływaków. Ich pysk jest wydłużony, a czasem wyciągnięty w długi ostry szpic, niczym dziób ponaddźwiękowego samolotu. Tylna część ciała łagodnie się zwę-

ża i kończy ogonem w kształcie półksiężyca. Oczy miecznika w skostniałych oczodołach nie zakłócają opływowej linii głowy. Tuńczyki i niektóre inne gatunki z rodziny makrelowatych mają tuż za głową „gorset” ze specjalnie przekształconych łusek. Służy im jako spojler, wytwarzając w najszerszym miejscu ciał iewielkie wiry, które redukują opór w tylnej części ciała. Gdy ryba ta płynie z dużą . bkością, płetwa grzbietowa mdie składać się do tyłu w podłużne zagłębienia, by rudniać przepływu wody. Jedna z najwspanialszych iyb - żaglica - jest z< wczynią rekordu prędkości w kategorii wszystkich morskich zwierząt. Udało się s;t dzić, że na krótkim dystansie osiągnęła prędkość stu dziesięciu kilometrów godzinę, pokonując geparda - najszybsze ze wszystkich lądowych zwierząt.

Płynąc z taką szybkością żaglica czy tuńczyk zużywają wielką ilość energii i

dlatego potrzebują naprawdę dużej ilości tlenu. Nie działają jadnak tak jak więk­szość ryb, delikatnie wpompowując wodę do jamy gębowej i wypuszczając ją przez szczeliny skrzelowe, lecz płyną z otwartym pyskiem i przepuszczają przez swoje wielkie skrzela wymuszony tą prędkością silny strumień wody. Aby oddychać, iyby te muszą więc być, jak się zdaje, w szybkim ciągłym ruchu. Wydajność energetyczna ich bogato unaczynionych mięśni i ich niezwyka aktywność są niejako konse­kwencją reakcji chemicznych przebiegających z uwalnianiem ciepła. Rzeczywiście, ryby te - w przeciwieństwie do innych gatunków - utrzymują prawie stałą tempe­raturę ciała, która może być wyższa nawet o dwanaście stopni Celsjusza od temperatury wody, przez którą przepływają.

Mieczniki są zazwyczaj samotnymi łowcami. Nurkują w środek ławicy, tnąc ryby swym długim rapierem, a czasem dźgając je tą bronią niczym sztyletem. Tuńczyki działają w „szwadronach". Grupa tuńczyków najpierw obserwuje wybraną ławicę, popycha ją od tyłu i patroluje boki, aby ofiary zostały dostatecznie gęsto stłoczone. Następnie rozpoczynają atak i dokonują masowej rzezi. Napastnicy prują przez stado, z precyzją chwytając małe ryby. Zaatakowaną ławicę ogarnia panika. Setki ryb strzelają w górę, ponad powierzchnię morza, próbując uciec przed szczękami drapieżników. Podobnie przerażona impala wyskakuje z grupy lwów na sawannie.

Morze ma nie tylko swoje sawanny, ale także swoje pustynie. W pobliżu krawędzi kontynentów dno morza pokryte jest wielkimi obszarami piasku. Porównując tę część morza z powierzchnią wód, można dojść do wniosku, że jest ona pozbawiona życia. Prądy przesuwające się przez piaski usypują ją w długie i pofalowane wydmy, podobnie jak czynią to wiatry na lądowej pustym. Sam piasek nie zawiera substancji odżywczych, zaś cząstki organiczne, które znalazły się między ziarenkami, oddziela­ne są przez prądy nieustannie przesuwające je z miejsca na miejsce. Niektóre zwierzęta potrafią jednak żyć w tym środowisku, tak samo jak na piaszczystych plażach przy brzegu. Węgorz ogrodowy zagrzebuje się w piasku i wydziela śluz, którym spaja ziarenka piasku. Następnie wystawia pionowo górną część ciała na otwartą wodę, filtrując z niej składniki odżywcze. Niektóre ukwiały, podobnie jak wieloszczety z rodzaju Sabellaria, budują dla siebie wolno stojące rurkowate „domki” z piasku. Na pierwszy rzut oka stworzenia te wydają się jedynymi mieszkańcami owych pustynnych części morskiego dna. Ale to tylko złudzenie. Mnóstwo zwierząt żyje w samym piasku. Na dnie leżą ryby o spłaszczonym ciele 1 gładzice, raje, sole i halibuty - przykryte warstwą mułu, który doskonale je kamufluje. W głębszych warstwach piasku znaleźć można przedstawicieli wielu różnych zwierząt bezkrę­gowych. Są tu pierścienice, mięczaki i jeżowce.

Pewna część oceanu nie ma jednak swojego odpowiednika na lądzie. Poza piaszczystymi pustyniami na obrzeżach, poniżej powierzchniowych „łąk" lanktonu leży czarna otchłań oceanicznej głębi. Do niedawna nasza wiedza o tym co żyje w owych głębinach, była niemal w całości oparta na przypadkowych, a u samym fragmentarycznych informacjach zbieranych na podstawie zwif ch ciał wyławianych przez sieci. Obecnie jednak są batyskafy, które mogą opu: ić się na kilka kilometrów w głąb morza. W świetle ich reflektorów możemy zc yć świat bardziej odległy w przestrzeni i bardziej różniący się warunkami fi lymi niż jakakolwiek część planety na powierzchni lub pod wodą.

Im głębiej się zanurzamy, tym zimniejsza staje się woda. Wkrótce blisk; • jest tem­peraturze zamarzania. Poniżej sześciuset metrów światło słoneczne zostaje całkowicie pochłonięte przez masy wody. Każde następne dziesięć metrów powoduje wzrost ciśnienia o jedną atmosferę. Na głębokości trzech tysięcy metrów ciśnienie jest więc

około trzystu razy większe niż na powierzchni. Pokarmu jest tu rzeczywiście niewiele. Ciała martwych zwierząt bardzo wolno opadają na dno. Mała krewetka na głębokość trzech kilometrów opada przez tydzień. W konsekwencji większość materii organicznej jest zjadana, zanim jeszcze osiągnie tę głębokość, bądź jej rozkład posuwa się tak daleko, że już nie nadaje się dla większych zwierząt i może być wykorzystana tylko przez plankton. Mimo tych ograniczeń badania owego odległego świata ujawniły około dwóch tysięcy gatunków ryb i podobne bogactwo bezkręgowców.

Ponad połowa z nich wytwarza własne światło. Stosowanymi bateriami niemal we wszystkich wypadkach są kolonie bakterii, których jarzenie się jest efektem ubocz­nym zachodzących w nich procesów chemicznych. Ryby utrzymują kolonie tych bakterii w specjalnych workach z boku głowy lub tułowia albo na końcu promieni płetwy. Bakterie jarzą się w sposób ciągły, co jednak nie zawsze odpowiada ich „właścicielom", którzy w pewnych sytuacjach wolą stać się niewidoczni. Wyłączają wtedy bakterie, podnosząc przed nimi nieprzezroczyste przesłony zbudowane z własnej tkanki lub zmniejszając dopływ krwi.

Na średnich i dużych głębokościach żyje wiele świecących ryb - posiadanie własnego światła ma tu duże znaczenie. Musimy się jeszcze wiele nauczyć, by móc odpowiedzieć na pytanie, jakiemu dokładnie celowi służy ta iluminacja. Niewielkie ryby z rzędu wężorokształtnych świecące baterie mają umieszczone w dwóch małych zagłębieniach pod oczami. Ryby te pływają w ławicach, zaś światło włączają i wy­łączają unosząc skórzastą przesłonę. Przypuszczalnie sygnalizacja świetlna pomaga rybom trzymać się razem w ławicy i umożliwia wzajemne rozpoznawanie się samców i samic. Jeżeli zbliży się jakiś rozbójnik i zaatakuje ławicę, wszystkie ryby wyłączą światła i szybko odpłyną. Następnie - gdziekolwiek się znajdą i rozpoczynają wzajemną wymianę błysków. Ogromna rzesza ryb ma umieszczone organy świetlne na spodzie ciała, co sugeruje, że stworzenia, ku którym są one skierowane, znajdują się w jeszcze większej głębinie. Wydaje się to paradoksem, ale jest całkiem możliwe, że światła te służą rybom za kamuflaż. Bliżej powierzchni oceanu, gdzie docierające światło słoneczne jest na tyle jaskrawe, by ryby mogły widzieć swoje sylwetki, podświetlenie spodu ciała może sprawić, że ryby stają się mniej widoczne.

Takie funkcje rybich światełek mogą wydawać się nieprawdopodobne i z pewnością jest tu wiele zagadek, których nie rozumiemy. Jedno wszakże nie ulega wątpliwości: światło służy w ciemności jako sygnał rozpoznawczy. Niektóre ryby wykorzystują światło do wabienia ofiar, jeśli tylko znajdą się w jego zasięgu. Zamie-

szkująca płytsze morza ryba z rzędu żabnicokształtnych wabi ofiaiy za pomocą dłu­giego, specjalnie przekształconego promienia płetwy grzbietowej zwisającego z przodu pyska. Na końcu jest wabik, któiy porusza się, gdy ryba potrząsa nim niczym wędkarz przynętą. U Żabnicokształtnych żyjących w głębinach przyn : ą jest „ża­rówka” i bakterii. Wydaje się, źe małe ryby przyciąga ona wprost n odparcie. Podpływają więc coraz bliżej i bliżej, aż w końcu drapieżnik chwyta je - rami.

Konieczność wabienia ofiar jest nieodzowna, bo chociaż w głębinach występuje wiele gatunków, to jednak gęstość „zaludnienia” jest tutaj bardzo mała śledy więc dochodzi do spotkania, trzeba wyciągnąć z niego jak najwięcej korzyści. Być może to wyjaśnia powód, dla którego tak wiele xyb głębinowych ma gigantyczne, nadymające się brzuchy, zdolne pomieścić ofiarę znacznie większą od napastnika - oczywiście do­

póki ten jej jeszcze nie pożarł. Wyjaśnia także dziwne przypadki dymorfizmu i paso- żytnictwa płciowego jako przystosowania do tych warunków u wielu iyb głębinowych z rzędu żabnicokształtnych. W młodości samiec matronicy jest mniejszy od samicy, lecz zbytnio się od niej nie różni. Gdy uda mu się zlokalizować partnerkę, przywiera otworem gębowym do spodu jej dała. Z czasem ulega degeneracji. Obieg krwi obu osobników zespala się, zaś serce i inne narządy ulegają atrofii. W końcu z samca zo­staje niewiele więcej niż torebka wytwarzająca nasienie, a mimo to do końca życia sa­micy będzie zapładniać jej jaja. Wykorzystał bez reszty swoje spotkanie z partnerką.

Największe głębie oceanu, poniżej dróg prądów morskich, są nie tylko czarne i zi­mne, ale także niezwykle spokojne. Ponieważ żyjące tu ryby nigdy nie muszą płynąć pod prąd, potrzeba im tylko tyle mięśni, by przemieszczać się i utrzymać w wodzie właściwą pozycję. Nadaje im to charakterystyczny, kruchy wygląd, a fakt, że wiele jest niemal zupełnie przezroczystych, nasuwa skojarzenia z fantazjami weneckich mistrzów rzemiosła artystycznego. Spokój tych głębin pozwala, by gatunki żyjące na samym dnie poruszały się po nim na cienkich, szczudłowatych płetwach.

Znaczna część dna głębin leży poza zasięgiem osadów pochodzących z lądów. Jedynymi cząstkami mineralnymi opadającymi na dno tej części oceanu są ziarenka pyłu wulkanicznego z atmosfery. Ciśnienie w głębinie jest tak duże, iż rozpadają się kości i muszle wapienne. Bardziej odporne są krzemionkowe szkielety fitoplanktonu oraz - rzecz zastanawiająca - spotykane tu kostki słuchowe wielorybów, fragmenty szkieletów kałamamic, a także zęby rekinów. Wielkie ciśnienie powoduje, że woda wytrąca niektóre rozpuszczone w niej minerały. W największych głębinach pewne partie dna pokryte są więc bułowatymi dogami manganu, żelaza i niklu. Niektóre z nich są małe jak winogrona, inne mają wielkość armatniej kuli. I nawet tutaj w świetle reflektorów batyskafu widać oznaki życia - pozostawione w głębokim mule Siady wieloszczetów przerabiających osady, by odzyskać ostatnie jadalne cząstki.

Większość mułu nie nadaje się jednak dojedzenia, nawet utworzony z martwych dał zwierząt i ich odchodów - rozłożył się na poszczególne związki chemiczne: fosforany i azotany, te zaś mogą być ponownie przekształcone w tkanki organiczne tylko przez bakterie i rośliny. Glony nie mogą oczywiście przetrwać w tych ciemnych głębinach, tak więc użyźniony muł znajduje się poza zasięgiem fitoplanktonu, dopóki sztormy nie przemieszają warstw wody. Podobny rezultat może być wynikiem dzia­łania innej siły - zdarza się, że płynący przy dnie głębiny silny prąd wodny zamiede muł w górę i wprowadzi go ponownie w cyrkulację.

Jeden z takich prądów ma początek w Morzu Karaibskim - małej odnodze tropikalnego w tej strefie Atlantyku. Morze to nagrzewa się od słońca, wypełniając

Ocean

stosunkowo płytką nieckę, otoczoną wyspami Wielkich Antyli naprzeciw wschod­niego wybrzeża Ameryki Środkowej. Siły wytwarzane ruchem obrotowym Ziemi i wzmar: iane przez nieustannie wiejące pasaty popychają wody na północny zachód między ibę i półwysep Jukatan aż do Zatoki Meksykańskiej. Stamtąd ruszają dalej, ; aąc ciepłym pasmem szerokości osiemdziesięciu kilometrów i głębokości pięciu’# metrów, niosąc przez zimniejsze wody zachodniego Atlantyku do wschod­nich wybrzeży Ameryki Północnej bogate złoża tropikalnego planktonu. Jest to Prąd Zatokowy noszący też nazwę Golfsztrom. Po przepłynięciu około pięciu tysięcy kilometrów zderza się czołowo z inną wielką rzeką, która z wód Arktyki kieruje się

przez ocean na południe - z Prądem Labradorsłdm. Ciepłe i zimne masy powietrza towarzyszące tym prądom mieszają się, wytwarzając mgły, które unoszą się nad miejscem ich spotkania przez cały rok. Wody tworzą tu kipiel i zdają się wrzeć.

Akurat w tym szczególnym miejscu, gdzie spotykają się owe prądy, z głębin At­lantyku wyrasta wielki podmorski płaskowyż, szeroki na trzysta i długi na pięćset kilometrów. Jest tak blisko powierzchni, że promienie słoneczne przenikają przykrywającą go wodę. Fitoplankton ma więc tutaj doskonałe warunki rozwoju. Co więcej, nie wyczerpuje on nigdy wszystkich substancji odżywczych, gdyż prądy opły­wające boki tej równiny wygarniają z głębi morza użyźniony muł. Rezultatem jest stały dopływ nieprawdopodobnie bogatej w składniki odżywcze „zupy planktonowej’, która stanowi raj dla licznych ryb. Ten raj do Wielka Ławica Nowofundlandzka.

Planktonem żywią się niewielkie gromadniki, zwane inaczej kapelanami, będące dalekimi krewnymi sardynek. Latem zbierają się w ławice w pobliżu piaszczystych plaż Nowej Fundlandii. Liczba ich jest ich tak ogromna, że wody stają się ciemne. W porze wiosennych przypływów gromadniki podpływają do brzegu i gdy zbliży się wy­soka fala, wpływają na samą plażę. Każda fala wyrzuca na piasek kolejne tysiące ryb. Znalazłszy się na piasku samice wiją się i trzepocą, kopiąc płytkie rowki i składając w nich jajeczka. Samce zapładniająje, a fala zanosi do morza. Jednak wyrzucane na plażę ryby kończą tutaj swój żywot. Niemal wszystkie - dożywszy ikrę, giną, a ich zgromadzone na płyciznach martwe już ciała kolejnymi falami odpływają, dryfując, na pełne morze. Ławice gromadników stanowią przynętę dla wielu innych zwierząt Dla dziesiątków milionów dorszowatych są prawdziwą ucztą, a z powietrza rzucają się na nie morskie ptaki. Głuptaki raz po raz pikują i porywają pfywające rybie dała; mewy trójpalczaste i alki krzywonose wprost się wśród nich taplają. Przez niespokoj­ne wody przedzierają się foki, by najeść się do syta. Przybywają tu także olbrzymie wieloryby i z każdym haustem pochłaniają dziesiątki tysięcy tych niewielkich rybek.

Nie brak i ludzi. Od czasu gdy rybołówstwo rozwinęło się na skalę wręcz przemy­słową, wzrosła również intensywność połowów dokonywanych w Wielkiej Ławicy. Rok po roku rybacy wzbogacali metody łowienia, opracowując techniki radarowe i ultradźwiękowe, konstruując nowe sieci i wprowadzając nowe sposoby, aby tylko odławiać coraz więcej ryb. Ale nawet zasoby Wielkiej Ławicy nie są nieograniczone. Nowoczesne zakłady przetwórstwa rybnego zbudowane nieopodal wybrzeży zaledwie kilka lat temu w nadziei, że połowy będą coraz obfitsze, stoją bezczynne i puste. Chciwość i zachłanność człowieka zagroziła życiu nawet tej najbogatszej i najbar­dziej produktywnej części planety.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

NOWE ŚWIATY

Zdolności adaptacyjne organizmów żywych są doprawdy wyjątkowe. Poszczególne gatunki, dalekie od ustabilizowania i niezmienności, ewoluują z szybkością dorów­nującą przemianom geologicznym i klimatycznym. Sowy zamieszkujące daleką Pół­noc porosły grubszym i bielszym upierzeniem, które z jednej strony pozwala im za­trzymać ciepło, z drugiej zapewnia niewidoczność w okrytej śniegiem tundrze. Wilki, gdy ich środowisko zmienia się w pustynię lub gdy one same rozszerzą granice swego terytorium aż na obszary pustynne, gubią grube futro, co sprawia, że się nie prze­grzewają. Antylopa, opuszczając lasy i przenosząc się na otwarte sawanny, wydłuży­ła nogi i stała się rączą biegaczką, co w znacznej mierze zapewniło jej bezpieczeństwo na otwartej przestrzeni.

Człowiek przez kilka pierwszych tysiącleci, jakie upłynęły od chwili pojawienia się go jako nowego gatunku, wykazywał oznaki tych samych zdolności adaptacyjnych. Eskimosi żyjący w Arktyce są niewysocy, o krępej, masywnej budowie ciała, co sprzyja utrzymaniu ciepła. Indianie zamieszkujący dżunglę amazońską mają ciała nie owłosione, mają też długie i smukłe nogi, to z kolei sprzyja chłodzeniu. Ludzie mieszkający tam, gdzie promienie słońca są tak ostre, że mogą być szkodliwe, mają ciemniejsze zabarwienie skóry. Ci zaś, którzy zamieszkują tereny zimniejsze, gdzie słońce świeci rzadko i tak słabo, iż jego ciepła ledwie wystarcza organizmowi na produkcję niezbędnych witamin, mają mniej pigmentu i bladą skórę.

Dwanaście tysięcy lat temu rodzaj ludzki zaczął ujawniać nowy talent. Stanąwszy oko w oko z surowym otoczeniem, nie czekał, aż przez wiele pokoleń zmieni się jego anatomia lecz sam zmienił środowisko. Zaczął zmieniać zarówno ziemię, na której żył, jak i zwierzęta oraz rośliny, od których zależała jego egzystencja.

Pierwsi ludzie, którzy podjęli działania zmierzające w tym kierunku, zamiesz­kiwali Środkowy Wschód. W tym czasie byli jeszcze wędrownymi myśliwymi polują­cymi na dzikie zwierzęta. Zbierali też korzenie i liście oraz owoce i nasiona. O swoją zdobycz rywalizowali ze stadami wilków. Niewątpliwie wilcze stada podążały za myś­liwymi zbierając porzucone resztki, podobnie jak czynią to afrykańskie szakale towa­rzyszące lwom, które także raczą się upolowaną zwierzyną, gdy „królowie pustyni" zaspokoją już swój apetyt. Być może czasami rzecz miała się inaczej: stado wilków polowało, a dwunożni myśliwi domagali się części zdobyczy.

Te dwa gatunki dzieliły się nie tylko zamieszkiwanym terytorium i upolowaną zwierzyną, ale miały też podobną organizację społeczną. Obydwa polowały w gru­pach i tworzyły złożoną hierarchię, w której przyczynowo-skutkowy łańcuch władzy i dominacji określony był przez regularne manifestowanie przywództwa i podległości. Ostatecznie doszło jednak między tymi gatunkami do zawarcia sojuszu.

Nietrudno wyobrazić sobie, jak to się stało. Członkowie ludzkich plemion znaj­dowali przyjemność w trzymaniu zwierząt. Uzasadnione jest więc przypuszczenie, że niektórzy z owych pierwszych myśliwych brali sobie młode wilcze szczeni'; i chowali je razem z własnymi dziećmi przy obozowych ogniskach. Może nawet opiek ńcze matki przygarniały osierocone szczenięta i karmiły je własną piersią, tak jak r eszcze w niektórych plemionach wykarmia się prosięta. Te młode wilki wyc ywane w ludzkim stadzie musiafy więc zaakceptować przywództwo człowieka. Gd osły, do­minacja pozostała i na polowaniach przyłączały się do swego człowieczego 5 ywódcy, wykonując jego polecenia i przyjmując nagrody za udział w tropieniu zwierzyny.

Wśród zwierząt tropionych wówczas przez człowieka i psa były dzikie owce. Muf­lon, który wciąż jeszcze żyje w odludnych częściach Europy, jest, jak się wydaje, bar­dzo podobny do dzikiej owcy z tamtego okresu. Jest mały i długonogi. Zarówno tryk

jak i owca noszą ciężkie, koliście wygięte rogi. Zimą muflon porasta wełnianą sierś­cią, a latem ją traci. Mniej więcej osiem tysięcy lat temu człowiek nawiązał szczegól­ny kontakt z tym nieśmiałym, nerwowym stworzeniem. Ów proces z pewnością mu­siał być bardzo trudny, ponieważ człowiek zwerbował do pomocy psa. Mógł przypominać dzisiejsze relacje między człowiekiem a reniferem pasącym się w tundrze północnej Europy.

Zwierzęta te są wędrowcami, ponieważ ich pastwiska, szczególnie w zimie, są tak ubogie, że renifery muszą nieustannie przemieszczać się z jednej części danej okolicy do drugiej, by znaleźć coraz to nowe połacie mchów i karłowatych jałowców. Podą­żają za nimi Lapończycy, nomadowie pochodzący prawdopodobnie z centralnej Eu­ropy, którzy wywędrowali do Arktyki około tysiąca lat temu. Ludzie ci są całkowicie zależni od reniferów, które dostarczają im wszystkiego, co niezbędne do życia: mięsa i mleka do jedzenia, grubych futer na ubranie, skór na buty i namioty, ścięgien do szycia, a także rogów i kości na narzędzia. Trudno jednak nazwać Lapończyków my­śliwymi w ścisłym rozumieniu tego słowa, ponieważ renifer nie jest już dzisiaj prawdziwie dzikim zwierzęciem.

Choć Lapończycy nie kierują wędrówkami tych zwierząt, rodziny traktują po­szczególne stada tak, jakby do nich leżały. Młode, które przychodzą na świat każdej wiosny, także traktowane są przez Lapończyków jako ich własność. Tutaj rodzi się jednak pewien problem: młode samce są wypędzane ze stada przez królujące w nich dorosłe samce, więc oddalają się, by tworzyć własne grupy. Ich odejście ze stada jest stratą dla właścicieli. Młode samce nie stanowią wyzwania dla przywódcy i mogą pozostawać w stadzie jedynie wtedy, gdy są wykastrowane. Każdego roku La­pończycy spędzają więc swoje zwierzęta, oznakowują je i kastrują. Niektóre młode samce muszą pozostać nie okaleczone, by płodzić przyszłe pokolenia. Jedynym roz­sądnym kryterium wyboru zwierząt do tego celu jest posłuszeństwo, które sprawia, że młody samiec może pozostać w stadzie nawet gdy jest aktywny seksualnie. Taka selekcja przeprowadzana jest od wieków. Bez wyraźnego, świadomego zamiaru prowadzenia takiej właśnie, selekcyjnej hodowli, Lapończycy uprawiają ją do dzisiaj. Obecnie ich renifery są bardzo posłuszne i - różniąc się w tym od swych całkowicie dzikich krewniaków północnoamerykańskich, karibu - pozostają razem przez cały rok w wielkich stadach, które mogą liczyć ponad tysiąc zwierząt.

W ten sposób człowiek nieświadomie stworzył w końcu stada posłusznych owiec i kóz. Przez tysiąc lat pozostawały one jedynymi udomowionymi zwierzętami zapewniającymi mu pokarm. Następnie udomowił bydło. Ten proces był z pewnością

jeszcze trudniejszy i znacznie bardziej niebezpieczny. Dzikim bydłem, które przed

ośmioma tysiącami lat wędrowało przez Europę i Środkowy Wschód, były olbrzymie tuiy. Ostatnie wyginęły w lasach Polski trzysta lat temu, ale o tym, jak wielkie były to zwierzęta, mówią nam ich kości, zaś o tym, jak imponująco wyglądały możemy przekonać się oglądając ich wizerunki sporządzone przez myśliwych z to wcześ­niejszego okresu na ścianach jaskiń we Francji i w Hiszpanii.

Zwierzęta te osiągały wysokość dwóch metrów w kłębie. Byki były brun loczarne z jasną pręgą wzdłuż grzbietu, krowy zaś i cielęta nieco mniejsze i rudo! >r owe. Mu­siały być zwierzętami przerażającymi, ale ludzie wspomagani przez sic y psów z pewnością na nie polowali i robili to z powodzeniem, ponieważ zachował}, ę resztki po upolowanej zwierzynie i ślady uczt. Ludzie zresztą nie tylko polowali na tury, ale także oddawali im cześć. W zbudowanej przed ośmioma tysiącami lat osadzie Catal Huyuk w Turcji znaleziono pomieszczenie, w którym szkielety turów stały w szeregu

na glinianej ławie. Wydaje się, że nie mogło to być nic innego niż świątynia.

Składanie hołdu dzikim bykom trwało bardzo długo. Hinduizm, będący najstar­szą z wielkich religii świata, wciąż oddaje im cześć. Czciciele rzymskiego boga Mitry składali mu byki w ofierze. Obrzędowe zabijanie byków na arenie, wciąż jeszcze praktykowane w Hiszpanii, może pochodzić z tego samego źródła.

Mijały wieki i te otaczane czcią zwierzęta były także oswajane i poskramiane, a człowiek zaczął hodować je selektywnie, by stworzyć taki rodzaj bydła, który najbar­dziej by mu odpowiadał. Nic zatem dziwnego, że jedną z pierwszych zmian, jakiej do­konał, była redukcja wielkości tych zwierząt, ponieważ bestie tak wielkie jak tury musiały być bardzo trudne w hodowli.

Niektóre z tych najwcześniej udomowionych ras jeszcze się zachowały. Jedna z nich, od XIII wieku hodowana w Wielkiej Brytanii, żyje w dużym rezerwacie Chilling- ham w szkockich górach Cheviot Hills. Choć w porównaniu z żubrami bydło to jest małe, byki są niezwykle agresywne. Jeśli ludzie zbliżają się do nich, tworzą koło sta­jąc rogatymi głowami na zewnątrz, gotowe szarżować na każdego. Całym stadem rzą­dzi jeden wielki byk. Parzy się ze wszystkimi krowami i walczy z każdym młodym samcem, który staje do współzawodnictwa, aż w końcu po dwóch lub trzech latach przegrywa i oddaje pozycję. Dziś nikt nie próbuje zmuszać tych zwierząt do czegokol­wiek i mówi się, że jeśli jakieś cielę zostanie choćby tylko dotknięte ręką człowieka, to stado je zabije.

W odróżnieniu od dzikich turów, rasa Chillingham jest czysto biała. Ta zmiana może być znacząca, ponieważ wiele udomowionych zwierząt ma maść białą lub łacia­tą. Podobnie jak owce i kozy, późniejsi „współtowarzysze” ludzkiej społeczności, świ­nie i konie oraz - w Nowym Swiecie - lamy i świnki morskie mają bardzo wyraziste ubarwienie. Jeśli w rezultacie jakiegoś genetycznego kaprysu takie jednostki poja­wiają się w dzikiej populacji, owo wyróżniające się ubarwienie okazuje się wielką wa­dą, ponieważ szybko zauważają je drapieżniki. Pod opieką człowieka nic podobnego się jednak nie zdarza, więc ta niepowstrzymana tendencja genetyczna rozwija się w stadzie. Możliwe, że pasterze rzeczywiście woleli jaskrawe umaszczenie, bo pozwalało im ono mieć baczenie na zwierzęta pasące się w lasach i dobrze je widzieć. Może więc już wcześniej z premedytacją dobierali poszczególne osobniki, krzyżując je tak, by były jaskrawo ubarwione.

Przejmując kontrolę nad zwierzętami, człowiek podjął równocześnie świadome działanie wobec roślin. Nasiona traw długo zbierane były do jedzenia; i dziś jeszcze

Nowe światy

robią tak l szmeni z Kalahari i australijscy Aborygeni. Dojrzale ziarna łatwiej zbierać, j • - losy unoszą je ku górze, niż gdy opadną na ziemię. Tak więc kobiety parające zbieraniem ziaren w sposób, w jaki robi się to dziś jeszcze w wielu prymity; i społeczeństwach, najprawdopodobniej mogły dokonywać ich selekcji. Gdy ludzi zaczęli prowadzić bardziej osiadły tryb życia i zbudowali stale siedziby, ziarno gr iadzone z myślą o najbliższym zasiewie miało tę właśnie cechę. Ludzkość, nieświadoma zasad racjonalnej uprawy, zaczęła wprowadzać nowy, łatwiejszy do zbierania rodzaj traw. Aby go uprawiać, człowiek zaczął czyścić ziemię wokół swoich siedzib. Wycinał drzewa i karczował krzaki, chcąc zapewnić swym uprawom prze­strzeń i światło. Człowiek stał się rolnikiem.

Nowe odmiany roślin i zwierząt z wolna rozprzestrzeniały się od osady ku osadzie przez Środkowy Wschód ku Europie. W procesie przyswajania tych odmian ludzie zmieniali oblicze swojej ziemi. O tym, jak drastyczne, masowe i szerokie stały się te zmiany, możemy się przekonać w Wielkiej Brytanii. Przed dziesięcioma tysiącami lat Wyspy Brytyjskie były niemal całkowicie pokryte lasami. Północną Anglię i Szkocję porastały wiecznie zielone sosny, południe zaś mieszane lasy liściaste, w których obok dębów, lip i wiązów rosło też nieco leszczyn, brzóz, olch i jesionów. Jedynie bag­na i stoki gór powyżej siedmiuset metrów były nagie. Ludzie żyli w tych lasach przez wiele tysięcy lat i prawie ich nie zmieniali. Zbierali laskowe orzechy, dziko rosnące owoce, polowali z psami nie tylko na tury, ale także na jelenie, łosie, bobry i dziki. Potem, pięć i pół tysiąca lat temu, do południowej Anglii zaczęły przybywać uprawia­jące rolę plemiona europejskie. Przybysze przywieźli ze sobą ziarna uprawnych zbóż oraz stada udomowionych owiec i bydła. Używając kamiennych toporów zaczęli wy­cinać lasy, by uzyskać przestrzeń na swoje siedziby, zapewnić pastwiska inwenta­rzowi i pola przywiezionemu ziarnu.

Dziś skłonni jesteśmy uznawać krajobraz stworzony przez tych ludzi za kwint­esencję naturalnego pejzażu angielskiego: pagórkowate wapienne tereny pokryte dy­wanem gęstej darni, wiosną złocące się mgiełką pierwiosnków, latem błyszczące dro­bnymi, olśniewająco barwnymi kwiatami i rozbrzmiewające kaskadami treli ptaków szybujących w czystym błękicie wysokiego nieba. W rzeczywistości wszystko oprócz kształtu kredowych wzgórz jest w tym pejzażu rezultatem działań człowieka i jego zwierząt. Człowiek wyciął drzewa, a jego zwierzęta nie dopuściły do regeneracji lasów, wyskubując każde młode drzewko, któremu udało się wykiełkować.

Takie przekształcenia dokonały się niemal w każdej części Brytanii. Często zapo­mina się o odpowiedzialności człowieka za te zmiany. Leżące we wschodniej Anglii po­jezierze Norfolk Broads ze swymi odludnymi trzcinowiskami i kanałami nie jest na­turalnym zespołem jezior, ale pozostawionymi przez średniowiecznych kopaczy torfu ogromnymi wyrobiskami, które stopniowo zostały zalane. Zamieszkane przez pardwy wrzosowiska w górach Szkocji były kiedyś lasami sosnowymi. Wycinano je stopniowo, a owo wycinanie odbywało się jeszcze dwieście lat temu. To człowiek przyczynił się. by na ich miejscu rozrósł się wrzos. Chciał bowiem zwiększyć liczebność pardw, które żerują na wrzosie, i utrzymywał te warunki przez systematyczne wypalanie każdej części wrzosowiska co dziesięć, piętnaście lat. Jednakowe, prostokątne połacie drzewr iglastych pokrywające zbocza wielu brytyjskich wzgórz są oczywiście także stworzone przez człowieka. By dostarczyć schronienia zwierzynie, a sobie materiału na budulec, człowiek zasadził też lasy i zagajniki drzew mieszanych, które dają tyle wyrazu nizinom i podtrzymują rozmaitość dziko żyjących tam zwierząt.

imając brytyjski krajobraz, człowiek zmienił także żyjące tam zwierzęta. Te, któr ■ iu nie odpowiadały, i takie, które uważał za niebezpieczne - jak wilki i niedź- wie wytępił. Innym - bobrom, reniferom i łosiom - w przeważającej mierze po- zw v mrzeć przypadkowo: wyniszczył je w czasie polowań bądź zrujnował środo­wi: tkiego potrzebowały do życia. Równocześnie sprowadzał inne gatunki. W XII wi' /.łowiek przywiózł tu króliki, pochodzące z rejonu Morza Śródziemnego, ze wz i na ich futro i mięso. W ciągu kilku stuleci królik stał się tu najliczniejszym czv onogiem. W tym czasie na Wyspy Brytyjskie sprowadzono bażanty, których oj- czy ¿i 4 jest Kaukaz. Wkrótce pojawiły się bażanty z Chin. One także są teraz wolnymi mieszkańcami tego kraju. Tak więc przez stulecia - by dostarczyć żywności, na po­trzeby sportu bądź dla dekoracji - wzbogacano Wspólnotę Brytyjską coraz większą

liczbą gatunków zwierząt. Dzisiaj przynajmniej trzynaście gatunków ssaków, dzie­sięć gatunków ptaków, trzy gatunki płazów i dziesięć gatunków ryb to naturalizo- wani mieszkańcy Wielkiej Brytanii.

Człowiek nieustannie tak udoskonalał swoje udomowione zwierzęta, by odpowia­dały jego oczekiwaniom i potrzebom. Wyhodował więc takie owce, które porastały grubszym runem i nie liniejąc nosiły je przez cały rok, by można było strzyc je wtedy, gdy odpowiadało to pasterzom. Stworzył też człowiek krowy, które straciły niemal ca­łą swoją agresywność i dawały zgoła nienaturalną ilość mleka, a masą mięsną obras­tały w tych częściach ciała, które najbardziej odpowiadały kucharzom. W niezwykły sposób zmienił też człowiek psa. Z mastifów uczynił potężnych obrońców mogących pokonać człowieka, spanielowi rozwinął zmysł węchu do tego stopnia, iż pozwala on tym psom aportować zestrzelone w locie ptactwo, zaś krótkonogim i skorym do bójki terierom kazał wchodzić do głębokich nor i walczyć z lisem, a jamnikom polować na borsuki. Człowiek wyhodował też buldogi z wystającymi dolnymi szczękami i prze- rośniętymi kłami i nauczył je chwytać przynętę bądź ofiarę i ściskać ją owymi kłami bez względu na zadawane ciosy. Zdumiewająco wcześnie wyhodowano też mięk- kowłose, wielkookie psy, które przez całe swoje życie trzymane są przez człowieka wyłącznie dla przyjemności lub towarzystwa. Choć wszystkie rasy wywodzą się od tych samych wilczych przodków, niektóre tworzą tak odrębne formy, że nie mogły być krzyżowane z innymi z tak prostych przyczyn jak wielkość i sylwetka.

Rośliny traktował człowiek w ten sam sposób. W naszych ogrodach rosną warzy­wa ze wszystkich stron świata. Ziemniaki po raz pierwszy wyhodowali Inkowie w An­dach, a pnącą fasolę, słodką kukurydzę i pomidory - Aztekowie w Meksyku. Rabar­bar pochodzi z Chin, marchew z Afganistanu, kalafiory ze Środkowego Wschodu, zaś szpinak z Persji. Wszystkie te rośliny w ciągu ostatnich pięciuset lat wyhodowano w licznych odmianach, które w znacznym stopniu wyolbrzymiają te ich części, które uważamy za jadalne. W kilku wypadkach przekształcono je wręcz nie do poznania.

Człowiek wykreował także zupełnie nowe środowisko - zbudował miasta. Pierw­sze powstało na Środkowym Wschodzie przed około dziesięcioma tysiącami lat i - jak się zdaje - było bezpośrednio związane z pierwszym udomowieniem zwierząt i hodo­wlą roślin, które to procesy zwolniły człowieka z konieczności odbywania wędrówek w poszukiwaniu żywności. Te zwarte kolonie zapewniające dach nad głową kilku ty­siącom ludzi, a zbudowane z wysuszonych przez słońce cegieł, z mułu i szlamu, po­czątkowo nie były zupełnie niedostępnymi miejscami i rośliny bez trudu mogły zako­rzenić się w kruszącej się murarce. Było tam wiele pokrytych kurzem kątów, gdzie pająki mogły prząść swoje sieci, zaś polne mys2y budować gniazda i ukrywać się w

stertach śmieci. Kiedy jednak człowiek udoskonalił swoje umiejętności technicznie i nauczył się budować z trwalszych materiałów, takich jak kamienie i wypalane cegły, gdy utwardził i wybrukował drogi, jego miasta okazywały coraz mniejsi::; ■. ścinność dzikim zwierzętom. Dziś człowiek wykazuje się taką inżynierską pom\ s -cią i wy­nalazczością, że niewiele jest w mieście rzeczy, które nie byłyby zrobior _;o ręką. Trudno wyobrazić sobie środowisko bardziej odlegle od świata natury io, jakie reprezentuje gmach Sears Building w Chicago. Ten dziś niewątpliwie i ■ \ ’ szy bu- dynek, jaki kiedykolwiek skonstruowano, liczy czterysta pięćdziesiąt m ów wyso­kości. Jego szkieletem są stalowe dźwigary, a powierzchnię zewnętrzną s; nowią wy­polerowane pionowe urwiska ze szkła, aluminium i nierdzewnej stali. Dwanaście tysięcy ludzi przybywa każdego ranka do Sears Building i spędza w nim całe dnie, poza zasięgiem promieni słonecznych i świeżego powietrza, w atmosferze przefiltro-

wanej, nawilżonej i mającej właściwą temperaturę: w powietrzu tłoczonym kompute­rowo kontrolowanymi pompami. Dookoła, na obszarze wielu mil, ziemię pokryto as­faltem i betonem. Powietrze wypełnione jest samochodowymi spalinami i wyziewami milionów klimatyzatorów. Można by sądzić, że w takich miastach nie znajdzie sobie miejsca żadna - prócz człowieka - forma życia. Jednak rośliny i zwierzęta zareago­wały na nowe środowisko tak, jak musiały to robić od dawna: nauczyły się nie tylko tolerować je, ale także - w kilku wypadkach - uznały za lepsze od innych.

Ponura i zimna jałowość muru i betonu ma istotnie pewien naturalny odpowied­nik - pola popiołów i lawy wypływającej z wulkanów. Rośliny, które skolonizowały je­dno środowisko, mogą okazać się zdolne do zasiedlenia innego, podobnego. W XVIII wieku pewien biolog z Oxfordu znalazł na stokach sycylijskiej Etny roślinę o jasno- żółtych kwiatach, podobną do wiotkiej stokrotki, i przywiózł ją do ogrodów botanicz­nych swojego uniwersytetu. Tam roślina owa przyjęła się tak wspaniale, że do końca stulecia rozkrzewiła się i pokryła zbudowane z wapienia mury uczelni. Przez kilka następnych dziesięcioleci nie posunęła się dalej, ale w połowie XIX wieku kraj prze­cięły linie kolejowe i nasypy, a szeroko rozpylony popiół i żużel z pędzących po nich lokomotyw okazał się gruntem odpowiadającym jej upodobaniom. Wkrótce więc sta­rzec jakubek - roślina z rodziny złożonych, zainicjował podróż wzdłuż szyn i ruszył na podbój nowych terytoriów. Dziś trudno znaleźć brytyjskie miasto, gdzie nie rósł­by na jakimś nie zabudowanym kawałku ziemi bądź wśród kamieni.

Wierzbówka porastająca stoki północnoamerykańskich wulkanów i wkraczająca obecnie na zbocza Góry św. Heleny ma w swojej historii podobny rozdział. W ostat­nim stuleciu uważano ją za gatunek bardzo rzadki, występujący w Wielkiej Brytanii. Kiedy jednak podczas II wojny światowej rozległe obszary brytyjskich miast uległy zniszczeniu na skutek bombardowań, roślina ta nagle zaczęła się rozprzestrzeniać, okrywając ruiny szczelnymi narzutami purpury. Teraz wierzbówka stała się jedną z najpospolitszych dziko rosnących miejskich roślin w Wielkiej Brytanii.

Zwierzęta także potrafią znaleźć w tworach człowieka odpowiedniki swych natu­ralnych siedzib. Pionowe fasady budynków mogą, rękami kilku architektów, stwo­rzyć takie same warunki gniazdowania jak skalne urwiska, więc ptakom, które żyją w takich środowiskach, egzystencja miejska nie sprawia żadnych trudności. Jeden z najpospolitszych i najbardziej typowych miejskich ptaków - gołąb - jest potomkiem gołębia skalnego, który przybył do miast brytyjskich z morskiego wybrzeża klifowego. W Wielkiej Brytanii w nie zmienionej formie przeżył dziś jedynie w Irlandii i w części Szkocji. Tego gołębia, ze względu na jego mięso, udomowiono przed pięcioma ty-

siącami lat. Budowano mu specjalne gołębniki, w których żył i rozmnaża) się. Później jednak wrócił do życia na swobodzie i dołączył do innych dzikich ptaków. Te dwie odmiany 1 gołąb miejski i gołąb skalny - krzyżując się, stworzyły liczne 'szańce, które stadami fruwają nad wszystkimi publicznymi placami w miasf Europy, Wśród nich dostrzec można kilka ptaków, które niebieskoszaiym upić; cm, bia­łym kuprem oraz zielonofioletowymi plamami na bokach i szyi przy pi ą dzikie gołębie skalne. Różnią sięjedynie tym, że obwódka nagiej szyi u podstaw} >ba jest nieco bardziej wydatna. Inne gołębie dzięki przez wieki prowadzonej hoó mej se­lekcji zachowują swoje określone cechy i pozostają białe, czarne, pstroka o ruda­we. Gołębie miejskie budują swoje gniazda wśród klasycznych kapiteli i neogo­tyckich wnęk dokładnie tak, jakby robiły to w występach i szczelinach nadmorskich skał. Szpaki jesienią gromadzą się w miastach w wielotysięczne stada, by niczym na

grzędach siedzieć w zakamarkach budynków, korzystając z ich ciepła, gdy w czasie zimnych dni temperatura murów może być o kilka stopni wyższa od temperatury po­wietrza. Pustułki mieszkają w wieżach i wieżyczkach. W poszukiwaniu pożywienia obserwują powierzchnię ziemi równie bacznie jak czynią to ich pozamiejscy kuzyni, którzy śledzą wszystko wokół ze skalnych szczytów. Tuż pod dachami wielu domów znajdują się mroczne strychy i poddasza, na które można się dostać przez dziurkę po usuniętej cegle lub dachówce. Nietoperzom takie miejsca wydają się równie odpo­wiednie na siedliska jak jaskinie. W Ameryce Północnej żeglarz kominiarczyk z rodzi­ny jerzyków, który w warunkach naturalnych buduje gniazda w dziuplach, doszedł zapewne do przekonania, że w wielu częściach kontynentu jest więcej wyciągów wen­tylacyjnych i kominów niż dziupli w drzewach. Dziś ptak ten niemal nie zakłada już gniazd gdzie indziej niż tylko w miastach. W metropoliach o klimacie tropikalnym pionowe ściany z betonu i szyby okienne są idealnym wprost miejscem dla jaszczurek. Umiejętność przywierania do podłoża pozwala im biegać na wszystkie strony po gładkich liściach i pionowych pniach. Obecnie mało jest w tropikalnych miastach Dalekiego Wschodu takich domów, które nie miałyby „swoich” gekonów, pilnie chwytających owady, zwabione do wnętrza.

Niektórzy imigranci znajdują w miastach olbrzymie skupiska właśnie takiego po­karmu, jaki najbardziej lubią. Larwy moli „tyją”, chrupiąc sterty wełnianych ubrań. Ryjkowce niszczą magazyny zbożowe; jeśli dostaną się do wnętrza - jedzą i mnożą się tak długo, póki nie skonsumują i nie zanieczyszczą całego ziarna. Termity i larwy chrząszczy żerują w drewnie belek i mebli. Niektóre termity upodobały sobie plastikową izolację kabli i przegryzając ją powodują poważne awarie elektryczne. Trudno zresztą zrozumieć, co je do tego skłania, bo plastik, który tak pracowicie przeżuwają, w ogóle nie ma żadnej wartości odżywczej. Być może, niczym amatorzy gumy do żucia, termity znajdują przyjemność w samym przeżuwaniu...

Do dużych metropolii najsilniej przyciąga zwierzęta bogate źródło żywności, jakim jest... ludzkie marnotrawstwo. Wyrzucone resztki jedzenia, rozsypane okruchy, pu­szki, odpadki, resztki produktów żywnościowych - one właśnie stają się miejskim odpowiednikiem planktonu w oceanach i trawy na sawannie. Na tej żywnościowej bazie oparte są całe łańcuchy pokarmowe, w których jedno zwierzę staje się pokarmem dla drugiego. Wśród konsumentów resztek prym wiodą gryzonie.

Mysz domowa nie jest tym samym gatunkiem co mysz polna, która prawie nigdy nie ryzykuje przybycia do miasta. Trudno jednak stwierdzić, skąd pochodzi mysz do­mowa. Być może zamieszkiwała ona jakieś półpustynne tereny Środkowego Wscho-

o stepy centralnej Azji. Dołączyła do człowieka, gdy tylko zbudował pierwsze Żyjąc przy nim od tego czasu, podąża za człowiekiem przez świat. Właściwie :ie domowe myszy, gdziekolwiek by mieszkały, należą do tego samego gatun­ki można wśród nich wyróżnić kilka ras. Populacje żyjące w miastach stwo- cębne społeczności, odcięte od innych miast barierami rozległej przestrzeni, ja przebiegająca na owych „miejskich wyspach” I podobnie jak w jeziorach i pach naturalnych - w indywidualnie zróżnicowanym tempie, utrwala drobne e w budowie anatomicznej, a nawet przy okazji tworzą się specjalne przysto- iia. Kilka wielkich miast Ameryki Południowej ma „swoje", charakterystyczne myszy domowej, a parę dawno zbudowanych magazynów-chłodni rozwinęło le mysie dynastie noszące grube futra, które w tych prawdziwie arktycznych warunkach pozwalają im zatrzymać ciepło.

Bardzo wcześnie przyłączył się do człowieka szczur śniady. Żył on na drzewach gdzieś w południowo-wschodniej Azji i nigdy nie pozbył się swego upodobania do wspinania się. Jak u siebie czuje się więc na statkach, szczególnie na tych, na któ­rych żagle rozpięte są na drewnianych masztach. Z wielką zręcznością biega w górę i w dół po takielunku. To upodobanie do statków pozwoliło mu opanować świat. Na kontynencie europejskim już w XII wieku żyła duża populacja szczurów śniadych, wkrótce dotarły do Anglii na statkach korsarskich. W połowie XVI wieku odbyły podróż przez Atlantyk i właśnie wtedy pojawiły się w miastach Ameryki Południowej.

Szczur wędrowny przyłączył się do człowieka nieco później. On także pochodził z Azji, ale nad wspinanie się po drzewach przedkładał iycie nor i podobnie jak szczur śniady zachował swoje upodobania. Kiedy więc wędrowne i śniade szczury opanowu­ją ten sam budynek, śniade zajmują góme piętra i biegają wzdłuż przewodów i kro­kwi, podczas gdy wędrowne wygryzają dziury w boazerii, uciekają między belkami pod podłogą i zajmują piwnice oraz kanały ściekowe. Szczur wędrowny ma znacznie większy apetyt i zjada nie tylko warzywa, będące ulubionym pożywieniem szczura śniadego, ale również mięso. Dziś to właśnie on dominuje w przeważającej części dużych miast, zaś szczur śniady szuka schronienia w dokach portowych, gdzie jego szeregi systematycznie rosną za sprawą nowych imigrantów z kolonii, którzy wciąż bujnie mnożą się na morskich statkach.

Niezależnie od tego jak udana jest miejska egzystencja szczurów i gołębi, termi- tów i gekonów, liczba zwierząt, które poradziły sobie z problemami życia w miastach jest mała w porównaniu z olbrzymią liczbą gatunków żyjących w różnych środowis­kach naturalnych. Jednak aprowizacja trwa w mieście przez cały rok. W rezultacie owej obfitości pokarmu gatunki żyjące w miastach często rozmnażają się niezwykle szybko. Miasta są często nawiedzane przez plagi. Szczury, któiym wnętrza budyn­ków zapewniają ochronę przed sezonowymi zmianami pogody, mnożą się przez cały rok, dając co osiem tygodni mioty liczące do dwunastu młodych. Gołębiom, mimo iż żyją na zewnątrz, udaje się składać jaja kilka razy w roku, a pisklęta mogą wylęgać się w każdym miesiącu, zarówno zimą jak i latem.

Nieograniczona rozrodczość owych zwierząt stwarza wielkie problemy tym, którzy zbudowali miasta dla siebie. Szczuty i mysty nachodzą magazyny żywności i raczej zanieczyszczają je niż wyjadają zapasy. Odchody gołębi niszczą kamienie i murarkę oraz szpecą i uszkadzają budynki. Miejskie zwierzęta są zresztą poważniejszym pro­blemem. Ponieważ ani szczury, ani gołębie nie mają żadnych znaczących wrogów, jednostki kalekie bądź dotknięte chorobą nie są zabijane ani zjadane, ale przeżywają

długi czas, rozsiewając rozmaite infekcje. Tak więc plagom owych zwierząt towa­rzyszą choroby. Szczuiy noszą na sobie pchły, które gryzą nie tylko (e zwierzęta, ale i ludzi. WXIV wieku takie właśnie pchły przeniosły na ludzi zarazę i w n '¡Macie owej epidemii zmarła jedna czwarta wszystkich mieszkańców Europy. Jesz» upłynę­

ło sto lat od chwili, gdy podobna przenoszona przez szczury choroba tciła je­denaście milionów mieszkańców Indii. Gołębie, choć nie ponoszą odp alności za tak przerażające pandemie, również są nosicielami chorób. Cierpią atyfus i na gołębią kiłę, która pokrywa ich nogi paraliżującymi naroślami, i parszy- wiałych, zdziczałych psów, będących potomkami udomowionych nieg* . ierząt i owe stada, które włóczą się ulicami wielkich miast i mogą być nosiciel najokro­pniejszej choroby: wścieklizny. Człowiek musi więc dla swego własnego bezpie­czeństwa kontrolować zamieszkującą w miastach populację zwierząt.

Niewielu ludzi sprzeciwia się tępieniu moli i uśmiercaniu karaluchów. Nieliczni są

przekonani, że moralnie naganne jest zabijanie szczurów i myszy, które dokonują in­wazji na nasze domy i okradają nam spiżarnie. Wielu porusza wyłapywanie i zabija­nie gołębi, choćby nawet uważali je za niemal tak samo szkodliwe i niebezpieczne jak szczury. Niemniej obecnie większość z nas zgadza się, że musimy utrzymywać rów­nowagę populacji zwierząt w miastach, a także zdaje sobie sprawę, iż może to wyma­gać przetrzebiania ich i selekcjonowania.

Szczęśliwie jednak ów nadzór może też oznaczać zachęcanie innych do życia. W naszym sztucznym świecie pragniemy przecież mieć wokół siebie bogactwo różnych form życia. Tworzymy więc parki, sadzimy drzewa, wieszamy karmniki, hodujemy specjalne kwiaty przywabiające motyle i tak projektujemy nasze ogrody, by stały się schronieniem dla tych żyjących na swobodzie stworzeń, którymi jesteśmy za­interesowani. Zarządy wielu miast świadome są odpowiedzialności spoczywającej na nich jako na kontrolerach różnych pozaludzkich populacji mieszkających w granicach owych metropolii.

Jednym z zadań stojących przed człowiekiem jest kreowanie otoczenia. Ono musi być także kierowane. Przez stulecia decyzje o tym, co powinno żyć, podejmowane by­ły oddzielnie przez różnych ludzi, którzy nie mieli jasnej wizji długoterminowych efektów swoich działań. Dopiero teraz - bardzo późno! i staramy się w politykę pań­stwa włączyć sugestie przyrodników, dysponujących wiedzą o dynamice i wzajem­nych związkach roślin i zwierząt z tymi przedsięwzięciami, które będą uwzględniać potrzeby wszystkich mieszkańców danego obszaru.

Jednak nawet najdonioślejsze decyzje, by były rzeczywiście skuteczne, nie mogą być podejmowane przez poszczególne państwa w izolacji, bez porozumienia z innymi. Jeden kraj może bowiem skutecznie ochraniać tereny lęgowe ptactwa wędrownego, ale te same ptaki mogą być nadal tępione, jeśli inny kraj pozwoli, by na nie polowa­no, gdy przylecą na zimę. Jeziora nie będą pełne ryb, choćby nawet ludzie miesz­kający wokół nich podejmowali największe wysiłki, by zapobiegać skażeniom, jeśli fabryki w innym kraju emitują trujące dymy tak wysoko, że zanieczyszczają chmury, a deszcz, który dzień później spada w odległości setek mil - zamieniają w kwas.

Ponadto ciągle jeszcze - mimo iż znany jest łańcuch przyczyn i skutków 1 utrzy­muje się przekonanie, że poza miastami, poza ujarzmionym światem uprzemys­łowionym, istnieje świat natury, który jest tak bogaty, że zniesie każdą grabież, i tak odporny, że wyleczy każdą ranę. Wciąż na nowo przekonujemy się o tym, jak fał­szywe są podobne przekonania.

Nowe światy

bardziej zasobnymi wodami świata są te, które płynąc wzdłuż brzegów Peru,

-i dwa archipelagi 1 Chinchans i Sangallas. Prąd oceaniczny wynosi tu k i pokarmowe z głębi morskiego dna na powierzchnię w taki sam sposób i z a mym rezultatem jak w Wielkiej Ławicy Nowofundlandzkiej. Bujnie roz- się plankton daje pożywienie wielkim ławicom ryb. Najważniejszymi lentami tego planktonu są małe, gromadzące się w ławice rybki zwane mi. One z kolei zjadane są przez większe gatunki 1 takie jak morskie okonie i ki, a także przez ptaki, które gniazdują i wylęgają się na nagich skałach wysp. .wy, mewy, pelikany i głuptaki tłoczą się w wielkich stadach. Przed pięć- ięciu laty najliczniejszym gatunkiem był tu kormoran peruwiański. W tym miejscu gniazdowało pięć i pół miliona owych ptaków. W odróżnieniu od głuptaków i pelikanów, kormoran peruwiański nie musiał daleko szukać jedzenia ani głęboko po nie nurkować. Wszystko, czego potrzebował, zapewniały mu ławice sardeli przepływające w pobliżu skał tuż pod powierzchnią wody.

Układ trawienny tego ptaka jest osobliwy i chyba nie bardzo skuteczny, ponieważ wchłania stosunkowo niewielką część schwytanych i zjedzonych sardeli, a resztę wy­dala. Duża część jego odchodów spada do morza, użyźniając wodę i przyczyniając się do dalszego wzrostu planktonu. Jednak blisko połowa odchodów spada na skały. W tej części Peru deszcz pada rzadko, więc ptasie odchody nie są zmywane, lecz tworzą osady dochodzące do pięćdziesięciu metrów grubości. Indianie w czasach prekolum­bijskich dobrze wiedzieli, że to wspaniały nawóz, i używali go na swoich plantacjach. Jednak inni dopiero w XIX wieku dokonali tego odkrycia. Guano, jak nazywano ów ptasi nawóz, okazało się trzydzieści razy bogatsze w azot od zwykłego nawozu natu­ralnego i zawierało wiele innych ważnych składników. Eksportowano je na cały świat. Odległe kraje oparły na tym nawozie całe swoje rolnictwo. Jego ceny wciąż szły w górę. Zyski z eksportu tego artykułu stanowiły ponad połowę dochodu narodowego Peru. Trudno byłoby gdzieś znaleźć cenniejsze bogactwo naturalne.

Następnie, mniej więcej trzydzieści lat temu, rozwinięto produkcję nawozów sztucznych i handel nimi. Choć nie były tak dobre jak nawóz ptasi, cena guana zaczęła spadać. Niektórzy mieszkańcy peruwiańskiego wybrzeża stwierdzili, że bardziej opłacalne mogą okazać się połowy sardeli. Nie były one co prawda daniem odpowiednim na nasz stół, ale można było je przerabiać na paszę dla drobiu i bydła oraz dla psów, kotów, kanarków i rybek akwariowych. Odławianie gigantycznych ławic okazało się jednak zbyt łatwe, a połowów nie kontrolowano. W ciągu roku wydobywano z tych wód czternaście milionów ton sardeli. W ciągu kilku lat ławice tych rybek zniknęły. Kormorany peruwiańskie głodowały i ginęły. W przybrzeżnych wodach Peru pływały miliony ptasich ciał. Tych zaś, które przeżyły, było tak mało, że ilość wyprodukowanego przez nie guana nie zapewniała opłacalności zbioru i handel tym nawozem załamał się zupełnie. Pozostałych przy życiu ptaków było za mało rów­nież na to, by użyźnić morze i utrzymać podstawowy poziom planktonu, i mimo że nie łowi się już ławic sardeli, bynajmniej nie zapewniono odbudowania ich zasobów. Z pewnością nie odrodzą się one szybko. Ludzie, nie przyjmując tej odpowiedzial­ności, odpowiadają za uczynienie szkody nie tylko kormoranom, sardelom i tuńczykom, ale także sobie samym.

Innym wielkim bogactwem naturalnym świata, ustępującym jedynie oceanom, jest dżungla tropikalna. Ona także jest plądrowana w podobnie lekkomyślny sposób. Wiemy, że dżungla odgrywa kluczową rolę w utrzymaniu na świecie równowagi

biolo , mej, wchłaniając obfite deszcze równikowe i stale zasilając nimi rzeki, które nav. ilają niżej położone urodzajne doliny. Tropikalny las daje nam niezmierne bog; a. Około czterdziestu procent wszystkich leków zawiera naturalne składniki, większość pochodzi właśnie z tego lasu. Drewno rosnących tu drzew jest ejsze. Przez stulecia leśnicy pozyskiwali je, wyszukując poszczególne ga- ozostawiając resztę owej leśnej wspólnoty niewiele uszkodzoną. Planowali zedsięwzięcia bardzo rozważnie, nie wracając na ten sam teren przez kilka lat ając dżungli czas na naturalną odnowę.

dnak obecnie eksploatacja lasów tropikalnych nasiliła się. Wzrost liczby ludności zamieszkującej okoliczne tereny doprowadził, co zrozumiałe, do coraz in­tensywniejszego wycinania dżungli w celu pozyskiwania ziem pod uprawę i hodowlę.

Jak jednak wiemy, zasobność dżungli tkwi przede wszystkim w bogactwie roś­linności, nie zaś w zasobach gleby, i wykarczowany teren po kilku latach staje się wyjałowiony i nieurodzajny. Ludzie wycinają więc następną połać lasu. Trzeba też dodać, że za sprawą nowoczesnych maszyn zamiana drzew na gotówkę staje się obecnie łatwiejsza niż kiedykolwiek przedtem. Drzewo, któremu do osiągnięcia jego wielkości potrzeba było aż dwóch stuleci, może teraz być powalone w ciągu godziny.

Potężne traktory z łatwością wyciągają powalone pnie przez gęstwinę tropikalnego lasu, choćby nawet miały przy tym zniszczyć wiele innych drzew, nie mających żad­nej wartości finansowej. Dżungla znika dziś znacznie szybciej niż kiedyś. Każdego roku wycina się jej tyle, ile wynosi obszar Szwajcarii. Wycinanie dżungli sprawia, że korzenie nie spajają już gleby, a zacinające deszcze wypłukują ją. Rzeki zamieniają się więc w huczące brunatne potoki, a ziemia staje się jałowa. Najbogatsza w świecie skarbnica roślin i zwierząt ginie.

Wyliczanie podobnych katastrof ekologicznych mogłyby ciągnąć się bez końca. Nie chodzi jednak o to, by demonstrować rany, jakie zadajemy owym matecznikom świata. Znacznie ważniejsze jest to, byśmy rozważyli, co należy w tej sprawie zrobić.

Musimy przyznać, że dawny obraz świata, w którym ludzie grają stosunkowo małą rolę, jest przestarzały. Przekonanie, że nieustająco szczodra natura będzie zawsze dostarczać człowiekowi wszystkiego, czego on zapragnie - niezależnie od tego, ile z niej czerpie ani też jak ją maltretuje - jest fałszywe. Nie możemy już dłużej liczyć, że Opatrzność uchroni subtelną nić łączącą społeczności roślin i zwierząt, od których zależymy.

Jesteśmy teraz u szczytu powodzenia w tym ujarzmianiu środowiska, które rozpoczęliśmy przed dziesięcioma tysiącami lat na Środkowym Wschodzie. Obecnie, czy tego chcemy, czy nie, w istotny sposób wpływamy na każdą część globu.

Środowiska naturalne nie są ani nigdy nie były statyczne. Lasy zmieniały się w łąki lub pastwiska, sawanny stawały się pustyniami, ujścia rzek ulegały zamknięciu

i przekształcały się w moczary, a lodowe pokrywy posuwały się naprzód i cofały.

Jakkolwiek szybkie 1 patrząc z perspektywy historii naturalnej - byłyby te zmiany, zarówno zwierzęta jak rośliny niemal wszędzie potrafiły odpowiedzieć na nie

i zachować ciągłość istnienia swoich gatunków. Ale człowiek narzuca zmiany tak szybkie, że organizmy te rzadko mają dość czasu, by się do nich przystosować. Skała dokonywanych przez nas zmian jest obecnie wręcz gigantyczna. Jesteśmy tak sprawni w posługiwaniu się nowymi technikami i tak pełni inwencji w tworzeniu nowych związków chemicznych, że w ciągu kilku miesięcy możemy przekształcić nie tylko jakiś odcinek strumienia lub fragment lasu, ale bieg całej rzeki i cały las.

Jeśli mamy kierować światem mądrze i efektywnie, musimy się zdecydować, co ma być celem naszych przedsięwzięć. Trzy międzynarodowe organizacje: Mię­dzynarodowa Unia Ochrony Przyrody i Zasobów Naturalnych, Progi " )chrony Środowiska Narodów Zjednoczonych i Światowa Fundacja Ochrony Pr, - , muszą więc ze sobą współpracować. Ustanowiły one trzy podstawowe z które

powinny nami kierować.

Po pierwsze | nie wolno nam eksploatować zwierząt i roślin tak ii:' nie, by nie mogły się odrodzić i w rezultacie musiały wyginąć. Wydaje się, iż ta ma

tak oczywisty sens, że nie ma potrzeby jej wyjaśniania. Jednak w Peru Jowiono ławicę sardeli, a śledzie wypłoszono z ich odwiecznych siedzib w wodac; uropy i wciąż poluje się na liczne gatunki wielorybów, którym nieustannie zagraża całkowita eksterminacja.

Po drugie I nie wolno nam tak zmieniać oblicza ziemi, by owe zmiany zachwiały

podstawowymi procesami życiowymi - nie wolno zmieniać zawartości tlenu w atmosferze czy żyzności mórz 1 do czego może dojść, jeśli nadal będziemy niszczyć tę ziemską osłonę, jaką są lasy, i jeśli oceany będziemy traktować jako miejsce składowania trujących odpadów.

Po trzecie - musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by zachować bogactwo żyjących na ziemi zwierząt i roślin. Nie chodzi o to, że z ich mnogością wiąże się kwestia naszego wyżywienia - choć to także ma znaczenie, ani o to, że wciąż wiemy

o nich tak mało, bądź też, że praktyczną wartość będą dla nas miały w przyszłości - mimo że i to jest prawdą. Najważniejsze jest to, że nie mamy moralnego prawa eksterminacji istot, z którymi dzielimy tę ziemię.

O ile nam wiadomo, nasza planeta jest jedynym miejscem w czarnym bezmiarze wszechświata, na którym istnieje życie. Jesteśmy sami w kosmosie. Ciągłość życia na Ziemi spoczywa w naszych rękach.

OD AUTORA

Pisząc te strony zaciągnąłem liczne i poważne długi wdzięczności. Największe z nich - u przyjaciół z Telewizji BBC, z któiymi omawiałem wstępne scenariusze. To właśnie oni przy wielu okazjach podsuwali mi myśl, by nowymi, nie prezentowanymi dotychczas zwierzętami zastąpić przykłady wykorzystywane już przeze mnie uprzednio, a także zwracali mi uwagę na luki i mylne interpretacje zawarte w pierwszych szkicach. Ich nazwiska wymieniam na następnej stronie.

Wyrazy szczególnej wdzięczności kieruję ku tym, którzy wzięli na siebie główny ciężar odpowiedzialności za poszczególne programy. Są to Richard Brock, Ned Kelly

i Andrew Neal, ale szczerze wdzięczny jestem wszystkim i wszystkim serdecznie dziękuję.

Zarówno oni jak i oczywiście ja sam jesteśmy wdzięczni wielu uczonym, którzy przez całe życie trudzili się, by znaleźć logiczny związek łączący różne rodzaje zwierzęcych społeczności żyjących w odmiennych środowiskach i starannie wyjaśniali sposób ich funkcjonowania. O odkryciach uczonych dowiadywaliśmy się przede wszystkim z ich artykułów i rozpraw publikowanych w specjalistycznych czasopismach, ale w kilku szczęśliwych przypadkach mieliśmy przyjemność pracować z badaczami danej dziedziny. Wielokrotnie spotykaliśmy się z ich wielkoduszną 1 nieograniczoną pomocą, za którą im wszystkim jesteśmy głęboko wdzięczni. A oto ci, którym chciałbym złożyć szczególne podziękowania: dr Jim Stevenson z Aldabiy, dr Nigel Bonner i Peter Prince z Antarktyki, dr Norman Duke z Australii, dr Francis Howarth z Hawajów, dr Putra Sastrawan z Indonezji, Truman Young z Kenii, dr Mary Seely z Namibii, Dick Veitch z Nowej Zelandii, dr Felipe Benevides z Peru, a także Gary Alt oraz prof. prof. John Edwards, Charles Loewe 1 Robert Paine ze Stanów Zjednoczonych.

Dr Robert Attenborough, dr Humphrey Greenwood, Gren Lucas i dr L. Harrison Matthews byli tak uprzejmi, że przeczytawszy poszczególne rozdziały, ustrzegli mnie od błędów. Crispin Fisher z wydawnictwa Collins oraz Stephen Davies i Susan Kennedy z Wydawnictwa BBC odnieśli się do tego tekstu nie tylko z wielką skru­pulatnością, ale i ze zrozumieniem, a Jennifer Fry i Veronica Loveless dobrały ilustracje niezwykle starannie i z ogromnym wyczuciem.

Wszystkim jestem naprawdę bardzo wdzięczny.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
BIULETYN WWF ZYJACA PLANETA
Ziemia-żyjąca planeta, Scenariusze zajęć
Attenborough David PRYWATNE ŻYCIE PTAKÓW
Attenborough David ŻYCIE NA ZIEMI
Attenborough David NA ŚCIEŻKACH ŻYCIA
BIULETYN WWF ZYJACA PLANETA
Harrison, Harry & Bischoff, David Bill 4 Bill on the Planet of Tasteless Pleasure
Harry Harrison Bill 06 On The Planet Of The Hippies From Hell (David Bischoff)
Harry Harrison Bill 04 On the Planet of Tasteless Pleasures (David Bischoff)
Harrison, Harry & Bischoff, David Bill 6 Bill on the Planet of the Hippies From Hell
Gerrold, David Jumping Off the Planet
Gerrold, David Jumping Off the Planet
Jedna planeta jedna szansa
NARZĘDZIA POSZUKIWACZY PLANET
Planety wiersz, Pożegnanie przedszkola i obrazki, Kosmos
PLANETY SIĘ BRONIĄ, NAUKA, WIEDZA

więcej podobnych podstron