Kesey Lot nad Kukułczym Gniazdem

KEN KESEY

Lot nad kukułczym gniazdem

CZĘŚĆ I

Są na korytarzu.

Czarni sanitariusze w białych uniformach, którzy wstali prze­de mną, żeby odwalić sztosa i uprzątnąć ślady, zanim ich przyłapię.

Szorują posadzkę, kiedy wychodzę z sypialni, wszyscy trzej ponurzy i do wszystkiego ziejący nienawiścią: do wczesnej pory, szpitala i pacjentów, którymi muszą się zajmować. Wolę się im nie pokazywać, kiedy żre ich tak silna nienawiść jak teraz. Jestem w tenisówkach, więc cicho niby mysz skradam się pod ścianą, ale ich czułe detektory rejestrują mój strach i sanitariu­sze - wszyscy trzej naraz - unoszą głowy. Z czarnych twarzy patrzą na mnie oczy połyskujące metalicznym blaskiem lamp radiowych w starym odbiorniku.

- Chłopaki, idzie Wódz! Potężny Wódz. Stary Wódz Szczota. Łapaj, Wodzu...

Wtykają mi w garść zmywak i pokazują, gdzie mam dziś sprzątać. Kiedy ich mijam, któryś wali mnie kijem od szczotki po łydkach, żebym się pospieszył.

- Ha, ha! Patrzcie go, ale posuwa! Chłop wielki jak drabina, a posłuszny jak dziecko!

Śmieją się, a potem schylają głowy i mruczą coś za moimi plecami. Szum czarnych automatów, szemrzących nienawiścią, śmiercią i innymi szpitalnymi tajemnicami. Bez obaw mówią przy mnie o swojej skrywanej nienawiści, bo myślą, że jestem głuchoniemy. Wszyscy tak myślą. Jestem dość przebiegły, żeby się nie zdradzić. I jeśli na tym parszywym świecie cokolwiek zawdzięczam temu, że jestem półkrwi Indianinem, to właśnie tę odrobinę przebiegłości, która pozwala mi udawać głuchoniemego przez te wszystkie lata.

Myję posadzkę przy drzwiach wejściowych, gdy nagle ktoś wsuwa klucz do zamka; poznaję natychmiast, że to Wielka Od­działowa, obyta z zamkami jak nikt, bo zasuwa odskakuje szyb­ko i bez zgrzytu. Ogarnia mnie lodowaty powiew, kiedy oddzia­łowa wślizguje się do środka i przekręca za sobą klucz, widzę jej palce muskające gładkie stalowe drzwi - paznokcie ma tej samej barwy co usta. Dziwny pomarańczowy odcień jak koniec lutownicy. Tak gorący, a zarazem tak zimny, że nikt nie umiałby powiedzieć, czy dotyk oddziałowej mrozi go, czy parzy.

W jednej ręce Wielka Oddziałowa trzyma za konopne ucho wiklinowy koszyk w kształcie skrzynki na narzędzia, taki sam jak te, które Indianie z plemienia Umpqua sprzedają przy szosie w upalne sierpniowe dni. Miała go już, kiedy tu trafiłem. Jest rzadko pleciony, więc widzę, co znajduje się w środku - nie ma tam puderniczki, szminki czy innych kobiecych drobiazgów; koszyk wypełniają po brzegi tysiące zapasowych części, które oddziałowa zamierza użyć w ciągu dnia - zębatki i kółka, wypo­lerowane, połyskujące złowrogo tryby, a obok nich lśniące jak porcelana pigułki oraz igły, kleszcze, pincetki, zwoje miedzia­nego drutu...

Mijając mnie, oddziałowa kiwa głową. Cofam się, ciągnąc za sobą zmywak aż pod samą ścianę, uśmiecham i zaciskam po­wieki, żeby utrudnić aparaturze siostry dokonanie pomiaru - jeśli ktoś ma zamknięte oczy, niełatwo jest przejrzeć go na wylot.

Słyszę w mroku stukot gumowych obcasów i chrzęst żelastwa w koszyku, który kołysze się w rytm oddalających się, sztyw­nych kroków oddziałowej. Kiedy otwieram oczy, skręca ona właśnie z korytarza do oszklonej dyżurki, w której spędzi naj­bliższe osiem godzin, siedząc za biurkiem przy oknie wycho­dzącym na świetlicę, obserwując i notując wszystko, co się bę­dzie działo. Cieszy się z góry - z jej twarzy bije spokój i zado­wolenie.

Wtem... dostrzega czarnych sanitariuszy. Wciąż stoją zbici w gromadkę i mruczą coś do siebie. Nie słyszeli, jak wchodzi na oddział. Teraz czują na sobie jej gniewny wzrok, ale jest już za późno. Trzeba być ostatnim głupcem, żeby tak stać i szeptać, kiedy oddziałowa może wejść lada moment. Spłoszeni odskakują od siebie. Ona zaś zniża głowę jak byk i rusza w ich stronę - są na końcu korytarza, nie mają odwrotu. Słyszała, co szeptali, i jest taka wściekła, że nie panuje nad sobą. Taka wściekła, że poukręca skurwysynom łby. Nadyma się, aż biały kitel pęka jej na plecach, i wysuwając kolejne człony, wydłuża ramiona, aż mogłaby nimi otoczyć czarnych pięć albo sześć razy. Obraca na osi potężną głowę i rozgląda się wkoło. Nie ma żadnych świad­ków, jedynie ten mieszaniec, stary Szczota Bromden, kuli się przy drzwiach ze swoim zmywakiem, ale to niemowa, nie będzie wzywał pomocy. Nic już jej nie powstrzymuje, więc wykrzywia w ohydnym grymasie wyszminkowane, uśmiechnięte usta i na­dyma się, nadyma, jest już tak wielka jak walec drogowy, tak wielka, że dolatuje mnie zapach jej rozedrganych cylindrów, podobny do woni silnika pracującego pod zbytnim obciążeniem. Wstrzymuję oddech i myślę: Boże, tym razem naprawdę wezmą się za czuby! Tym razem zbyt długo tłumili nienawiść, rozszarpią się na kawałki, nim się zorientują, co robią!

Ale akurat gdy oddziałowa zaczyna opasywać sanitariuszy wydłużonymi ramionami, a oni rzucają się, by wypruć z niej flaki kijami od szczotek, z sypialni wyłaniają się pacjenci zain­trygowani hałasem; oddziałowa musi więc przybrać swoją zwy­kłą postać, żeby nikt się nie dowiedział, jak ohydne jest jej prawdziwe oblicze. I nim pacjenci na tyle przetrą rozespane oczy, by zrozumieć, co się dzieje, oddziałowa, jak zwykle spo­kojna i opanowana, z uśmiechem poucza czarnych, że nie po­winni tak stać i rozprawiać o niczym, bo dziś jest poniedziałek, a właśnie w poniedziałki jest zawsze najwięcej pracy...

- ...poniedziałki są najgorsze, sami wiecie, chłopcy...

- Tak, siostro Ratched...

- ...czekają na nas liczne obowiązki, więc gdybyście mogli odłożyć pogawędki na później...

- Dobrze, siostro Ratched...

Oddziałowa kończy rozmowę i wita się z pacjentami, którzy stanęli obok i wpatrują się w nią zaczerwienionymi, podpuchniętymi od snu oczyma. Każdemu posyła jedno skinienie głowy. Precyzyjny, automatyczny ruch. Twarz oddziałowej jest gładka, proporcjonalna i precyzyjnie wykonana, jak buzia kosztownej lalki: kremowobiała skóra przypominająca emalię cielistej barwy, błękitne oczka, mały nosek o różowych chrapkach – wszystko pasuje do siebie idealnie oprócz pomarańczowego odcienia ust i paznokci siostry oraz rozmiaru jej biustu. Musiano się pomylić na taśmie montażowej i wyposażono ten skądinąd doskonały wyrób w ogromne niewieście piersi - widać, jak bardzo się tym gryzie.

Pacjenci wciąż stoją, ciekawi, czego chciała od czarnych, a to jej przypomina, że byłem świadkiem całego zajścia.

- Skoro mamy dziś właśnie poniedziałek - mówi - co wy na to, chłopcy, gdyby tak na dobry początek od razu ogolić biednego pana Bromdena, nim po śniadaniu wszyscy pognają do umywal­ni, i uniknąć... hm... poruszenia, które zwykle wywołuje?

Zanim czarni zaczną się za mną rozglądać, gramolę się szybko do schowka na szczotki, zatrzaskuję drzwi i wstrzymuję oddech. Golenie przed śniadaniem jest najgorsze. Człowiek jest silniejszy i bardziej rozbudzony, kiedy coś przekąsi, a wtedy trudniej jest skurwysynom z Kombinatu zamienić maszynkę do golenia na jedno z ich urządzeń. Ale gdy golą człowieka przed śniadaniem, tak jak czasami mnie na polecenie oddziałowej - o wpół do siódmej, w pomieszczeniu, gdzie wszystko jest białe, ściany, umywalki i długie jarzeniówki na suficie, w których świetle nie padają cienie, a za taflami luster wyją uwięzione twarze - to w obliczu ich urządzeń jest zupełnie bezradny!

Stoję ukryty w schowku i nasłuchuję, serce wali mi w ciem­nościach, staram się opanować strach, zająć czymś umysł, sięg­nąć pamięcią do życia w wiosce nad wielką rzeką Kolumbia, przypomnieć sobie, jak... aha... pewnego razu tata i ja polowa­liśmy na ptactwo w cedrowym gaju w pobliżu The Dalles... Ale tak jak zawsze, kiedy chcę uciec myślami w przeszłość i się w niej schować, strach, który jest pod ręką, przenika przez war­stwę wspomnień. Czuję, że najmniejszy sanitariusz nadchodzi korytarzem, węsząc za moim lękiem. Rozchyla nozdrza jak czar­ne leje, wysuwa w lewo i w prawo nienaturalnie wielką głowę i wciąga w płuca woń lęku z całego oddziału. Poczuł mnie, słyszę, jak parska. Jeszcze nie wie, gdzie się ukryłem, ale już złapał mój trop i szuka dalej. Zastygam w bezruchu...

(Tata ostrzega, żebym się nie ruszał, bo pies zwęszył ptaka gdzieś bardzo blisko. Pożyczyliśmy pointera od jednego faceta w The Dalles. “Wioskowe psy to nic niewarte kundle - mówi tata - żrą rybie bebechy i są do niczego: ten pies ma instynkt!” Nie odpowiadam, ale dostrzegłem już ptaka, który siedzi na gałęzi karłowatego cedru - skulona kępka szarych piór. Pies czuje zapach tak silnie, że biega dookoła, nie mogąc się zorien­tować, skąd płynie. Ptak jest bezpieczny, dopóki się nie poruszy. Całkiem nieźle się trzyma, ale pies węszy, krąży, coraz głośniej, coraz bliżej, aż wreszcie ptak się podrywa, rozpościera skrzydła, wyskakuje spomiędzy gałęzi prosto w strumień śrutu z dubel­tówki taty).

Nim oddalam się dziesięć kroków od schowka, najmniejszy czarny wraz z jednym z dwóch większych chwytają mnie pod ręce i zaciągają do umywalni. Nie stawiam oporu, nie wydaję żadnego dźwięku. Jeżeli ktoś krzyczy, to bardziej go męczą. Duszę w sobie krzyk. Duszę krzyk, dopóki maszynka nie dotknie moich skroni. Do tego momentu nie jestem pewien, czy to jedno z ich urządzeń, czy zwykła golarka, ale gdy dotknie skroni, dłużej nie mogę się powstrzymać. Gdy dotknie skroni, siła woli nie zdaje mi się na nic. Tak jakby ktoś... włączył mnie niczym syrenę przeciwlotniczą, Alarm, Alarm, wyję tak głośno, że żaden dźwięk nie może się z tym równać, ci za lustrzaną taflą wrze­szczą na mnie, zakrywając rękami uszy, poruszają ustami, ale ich krzyki do mnie nie dochodzą. Mój ryk pochłania wszystkie inne dźwięki. Naraz czarni włączają mgielnicę i spowija mnie zimna biała mgła, gęsta jak śmietana, mógłbym się w niej ukryć, gdyby mnie nie trzymali. Ledwo widzę czubek własnego nosa, a jedyne, co słyszę ponad moim rykiem, to bojowy okrzyk Wiel­kiej Oddziałowej, która pędzi korytarzem, roztrącając wiklino­wym koszykiem na boki pacjentów. Słyszę ją, ale i tak nie mogę się powstrzymać. Wciąż wyję, kiedy oddziałowa wpada do umywalni. Czarni trzymają mnie mocno, a ona wtłacza mi w usta koszyk z całą zawartością i popycha końcem szczotki.

(Nakrapiany ogar ujada gdzieś we mgle, przerażony miota się bez celu, bo nic nie widzi. Żadnych śladów na ziemi oprócz tych, które sam pozostawia, więc węszy na boki zimnym, czer­wonym, gumowatym nosem, ale wdycha tylko zapach własnego strachu, który pali mu wnętrzności jak gorąca para). I mnie będzie tak paliło, kiedy będę wam to wszystko opowiadał, o szpi­talu, o niej, o chłopakach - i o McMurphym. Milczałem tak długo, że wypłynie to ze mnie z hukiem wezbranej wody, a wy pewnie pomyślicie, że facet, który to opowiada, bredzi, cholera, i majaczy; pomyślicie, że to wszystko jest zbyt straszne, żeby mogło się wydarzyć naprawdę, zbyt potworne, żeby było pra­wdziwe! Zrozumcie, proszę, że trudno mi jest zachować jasność myśli, kiedy do tego wracam. Ale to wszystko prawda, nawet jeśli nie miało miejsca.

Kiedy mgła opada i znów zaczynam widzieć, okazuje się, że jestem w świetlicy. Tym razem nie wzięli mnie do wstrząsówki. Pamiętam, że wyprowadzili mnie z umywalni i zamknęli w izo­latce. Nie pamiętam, czy dali mi śniadanie. Pewno nie. Czasami, gdy siedzę rano zamknięty w izolatce, czarni biegają po dokład­ki - niby dla mnie - aż wszyscy trzej najedzą się do syta, a ja leżę na cuchnącym moczem materacu i patrzę, jak opychają się moim śniadaniem. Czuję zapach tłuszczu od jaj na bekonie i sły­szę, jak grzanki chrupią czarnym w zębach. W inne dni przy­noszą i wmuszają we mnie zimną nie posoloną papkę kuku­rydzianą.

Ale dzisiejszego ranka nie pamiętam. Tak mnie nafaszerowali różnymi świństwami uchodzącymi tu za lekarstwa, że pierwsze, co do mnie dociera, to odgłos otwierających się drzwi. Drzwi wejściowe otwierają się najwcześniej o ósmej, więc co najmniej półtorej godziny przeleżałem bez czucia w izolatce - w tym czasie technicy mogli mi wmontować na polecenie Wielkiej Oddziałowej całe mnóstwo licho wie jakich urządzeń.

Słyszę hałas przy drzwiach wejściowych na samym końcu korytarza, poza moim polem widzenia. Kiedy już raz otworzą się o ósmej, to potem łup! łup! otwierają się i zamykają przy­najmniej tysiąc razy w ciągu dnia. Każdego ranka po śniadaniu siadamy w świetlicy pod ścianami, mieszamy łamigłówki i na­słuchujemy zgrzytu zamka, ciekawi, kto wejdzie. Nie mamy nic innego do roboty. Czasami wpada jakiś młody stażysta, żeby zobaczyć, jak się zachowujemy Przed Podaniem Leków. Nazy­wają to w skrócie “pepeelem”. Innym razem to żona któregoś z pacjentów - stukocze wysokimi obcasami, przyciskając do brzucha torebkę. Kiedy indziej to stadko nauczycielek ze szkoły podstawowej, oprowadzane po szpitalu przez tego idiotę rzecz­nika prasowego, który wciąż pociera spocone łapska i mówi, jak to dobrze, że w szpitalach dla umysłowo chorych nie ma już tego okrucieństwa co dawniej: “Ale tu przyjemnie, prawda?” Krąży wokół nauczycielek, które dla bezpieczeństwa zbijają się w gromadkę, i trze łapę o łapę. “Kiedy pomyślę, jak to dawniej wyglądało, brud, złe jedzenie, a nawet brutalne traktowanie, do­piero wtedy, szanowne panie, zdaję sobie sprawę, jak wielki osiągnęliśmy postęp!” Zwykle nie przychodzi tu nikt interesu­jący, ale wciąż liczymy na to, że następnym razem będzie ina­czej, więc ilekroć słychać klucz wsuwający się do zamka, wszyst­kie głowy podrywają się gwałtownie, jakby kto szarpnął za sznurek.

Tego ranka zamek zgrzyta inaczej; najwyraźniej to nikt z na­szych stałych gości. To konwojent, bo zaraz dobiega nas zde­nerwowany, niecierpliwy głos: - Przyprowadziłem nowego pa­cjenta, niech mi ktoś pokwituje odbiór! - i czarni pędzą.

Nowy pacjent. Wszyscy przerywają grę w karty albo w mo­nopol i spoglądają na drzwi do świetlicy. Normalnie sprzątałbym teraz korytarz i zobaczył, co to za jeden, ten nowy, ale dziś, jak już mówiłem, Wielka Oddziałowa wepchnęła mi do brzucha tonę żelastwa i nie mogę wstać z krzesła. Zwykle pierwszy oglądam każdego nowego, widzę, jak wślizguje się bojaźliwie do środka, stawia krok czy dwa i zatrzymuje się spłoszony przy ścianie, czekając, aż czarni odbiorą go od konwojenta i zaprowadzą pod prysznic, gdzie ściągają mu ubranie i zostawiają go drżącego z zimna przy otwartych drzwiach, a sami wylatują uśmiechnięci na korytarz szukać wazeliny.

- Potrzebujemy wazeliny - mówią Wielkiej Oddziałowej - żeby nasmarować termometr.

Oddziałowa patrzy po ich twarzach.

- Nie wątpię, chłopcy - odpowiada, wręczając im co najmniej czterolitrowy słój. - Tylko przypadkiem nie wchodźcie tam wszyscy.

Potem widzę dwóch, a może wszystkich trzech sanitariuszy, jak wchodzą do umywalni, gdzie czeka nowy pacjent, i cały czas mrucząc: “spokojnie, maleńki, spokojnie”, obracają termo­metr w wazelinie, aż pokryje się nią na grubość palca, po czym zamykają drzwi i odkręcają wszystkie kurki pryszniców, tak że nie słychać nic oprócz gniewnego syku wody na zielonych ka­flach. Zwykle jestem na korytarzu, więc wiem, jak to się odbywa. Ale tego ranka siedzę na krześle i tylko słyszę, że prowadzą nowego. Chociaż go nie widzę, wiem, że nie jest to zwyczajny pacjent. Ani nie przemyka się bojaźliwie pod ścianą, ani też nie przytakuje sanitariuszom słabym szeptem, kiedy mówią mu o prysznicu, lecz śmiałym, donośnym głosem odpowiada, że nie, dziękuje, chromoli prysznic, jest czysty jak rzadko!

- Musiałem brać prysznic dziś rano w sądzie i wczoraj wie­czorem w kiciu. A w taksówce, kiedyśmy tu jechali, wymyliby mi uszy, gdyby tylko mieli czym. Rany, ilekroć mnie gdzieś wysyłają, muszę się szorować przed, po i w trakcie podróży. Tak mi to już weszło w krew, że gdy tylko słyszę plusk wody, od razu zaczynam pakować manatki. Uciekaj z tym termometrem, kochasiu, daj mi się rozejrzeć po mojej nowej chacie; w klinice psychiatrycznej jestem pierwszy raz!

Pacjenci patrzą po sobie ze zdumieniem, a potem zerkają na drzwi, zza których dobiega głos. Nowy mówi o wiele głośniej, niżby potrzebował, gdyby czarni stali koło niego. Mówi tak, jakby znajdował się gdzieś nad nimi, płynął pięćdziesiąt metrów nad ziemią i krzyczał do ludzi czekających w dole. Musi być ogromny. Słyszę, jak idzie korytarzem, i poznaję po jego kro­kach, że jest ogromny; wcale nie przemyka się pod ścianą - ma podkute żelazem obcasy, które dzwonią o posadzkę niczym koń­skie podkowy. Staje w drzwiach, zahacza kciuki o kieszenie i stoi tak w szerokim rozkroku, a wszyscy gapią się na niego.

- Czołem, chłopaki.

Podnosi rękę i lekkim uderzeniem wprawia w ruch papiero­wego nietoperza, który wisi na sznurku w drzwiach od czasu zabawy w wigilię Wszystkich Świętych.

- Fajna dziś pogoda, no nie?

Głos ma podobny do głosu taty, dziarski i tubalny, ale sam nie jest do taty podobny; tata był czystej krwi Indianinem, wo­dzem, twardym i lśniącym jak kolba karabinu. Natomiast nowy to rudzielec - ma długie ryże baki i widoczne spod czapki zmierzwione płomienne kędziory, które dawno nie widziały no­życzek - równie szeroki, jak wysoki był tata: ma szerokie bary, szczękę i klatkę piersiową, szeroki zuchwały uśmiech, i też jest twardy, ale inaczej niż tata - twardy jak piłka baseballowa pod wytartą skórą. Nos i policzek przecina mu blizna, z której jesz­cze nie zdjęto szwów - ktoś go musiał porządnie zdzielić w ja­kiejś niedawnej bójce. Nowy stoi i czeka, a że nikt mu nie odpowiada, wybucha śmiechem. Nie wiadomo, dlaczego mu tak wesoło; przecież nie dzieje się nic zabawnego. Śmieje się inaczej niż rzecznik prasowy; śmieje się głośno i swobodnie, śmiech wypływa z jego rozchylonych ust i zataczając coraz większe kręgi, tłucze o ściany oddziału. Różni się od śmiechu tłustego rzecznika. Jest szczery. Nagle zdaję sobie sprawę, że takiego śmiechu nie słyszałem od lat.

Nowy przypatruje się nam, kołysząc się na piętach i zanosi od śmiechu. Splata ręce na brzuchu, nie wyjmując kciuków z kieszeni - widzę, jakie ma wielkie i pokancerowane dłonie. Wszyscy na oddziale, zarówno pacjenci, jak i personel, oniemieli na dźwięk jego śmiechu. Nikt go nie ucisza, nikt się nie odzywa. Nowy przestaje się wreszcie śmiać i wchodzi do świetlicy. Ale śmiech wciąż rozbrzmiewa wokół niego, tak jak wokół wieży dźwięk dzwonu, który dopiero co przestał bić - jest w jego oczach, uśmiechu, ruchach i mowie.

- Nazywam się McMurphy, chłopaki, Randle Patrick McMurphy, jestem karciarz i błazen! - mruga, śpiewa urywek piosenki - „...jak ktoś przy mnie w karty rypie, ja też forsę na stół sypię...” - i znów parska śmiechem.

Podchodzi do stolika, przy którym grają Okresowi, grubym paluchem przegina jednemu karty, zerka w nie i kręci głową.

- Tak, po to tu przybyłem, koledzy, żeby was trochę rozerwać przy zielonym stoliku. Na farmie penitencjarnej w Pendleton orżnąłem wszystkich i nie miałem już nic do roboty, więc wy­stąpiłem o przeniesienie, kapujecie? Brakło mi świeżej krwi. Kurczę, patrzcie, jak ten gość trzyma karty, wszyscy widzą, co ma; rany! W mig was oskubię!

Cheswick zakrywa karty. Rudzielec podaje mu rękę.

- Cześć, stary. W co gracie? W bezika?! Chryste, nic dziw­nego, że nie pilnujesz kart. Nie macie pełnej talii? Zresztą mniejsza, na wszelki wypadek wziąłem własną, lepszą od normal­nych - spójrz na te obrazki. Każda inna. Pięćdziesiąt dwie po­zycje,

Cheswick i tak ma wyłupiaste oczy, ale to, co widzi, sprawia, że wychodzą mu z orbit.

- Spokojnie, tylko ich nie pobrudź, czasu mamy mnóstwo, mnó­stwo gier przed nami. Lubię grać własną talią, bo zwykle mija przynajmniej tydzień, zanim inni zaczynają rozróżniać kolory...

Nowy ubrany jest w robocze drelichy tak spłowiałe od słońca, że mają barwę rozwodnionego mleka. Jego twarz, szyja i ręce są czerwonobrązowe od długich godzin pracy w polu. Na ramie­niu trzyma skórzaną kurtkę, na głowie ma czarną cyklistówkę, a na nogach szare, zakurzone buciory - ten, którego by nimi kopnął, rozpadłby się na kawałki. Odchodzi od Cheswicka, zdej­muje cyklistówkę i wali się nią o udo, wzbijając tumany kurzu. Jeden z czarnych chce go zajść od tyłu z termometrem, ale nowy jest za szybki; wchodzi między Okresowych i zaczyna im ści­skać graby, zanim czarny zdąży wycelować. Odzywki, mrugnięcia, donośny głos i butny krok nowego przywodzą mi na myśl sprzedawcę samochodów albo licytatora na aukcji bydła, albo może nawoływacza w pasiastej bluzie ze złotymi guzikami, któ­ry stoi przed jarmarczną budą pod łopoczącymi transparentami i przyciąga ludzi jak magnes.

- Opowiem wam szczerze, jak to było: otóż wdałem się na farmie w parę bójek i sąd orzekł, że jestem psychopatą. I co, miałem się spierać z sądem? Ani mi było w głowie! Mogli mnie nazywać, jak chcieli, psychopatą, wściekłym psem czy wilkołakiem, bylebym tylko wykpił się od pielenia groszku i więcej na oczy nie oglądał gracy. Powiedzieli mi, że psychopata to taki gość, który za często wdaje się w bójki i za często pieprzy babki, ale to chyba im się coś popieprzyło, no nie? Bo czy słyszał kto kiedy, żeby facet był syty dymania? Cześć, stary, jak się nazy­wasz? Ja jestem McMurphy i z miejsca stawiam dwa dolary, że nie wiesz, ile masz punktów w kartach, które trzymasz. Nie patrz! Dwa dolary, co ty na to? Niech cię cholera, kochasiu, nie możesz zaczekać? Musisz mnie dźgać tym termometrem?

*

Nowy stoi przez chwilę i rozgląda się po świetlicy, żeby zorientować się w sytuacji.

Po jednej stronie młodsi pacjenci, zwani Okresowymi, bo lekarze sądzą, że z czasem uda się ich jeszcze wyciągnąć z cho­roby, mocują się na ręce i ćwiczą karciane sztuczki, przy których, jeżeli ileś się tam doda, odejmie i policzy, wyjdzie taka to a taka karta. Billy Bibbit uczy się robić skręty, a Martini krąży po sali, zagląda pod stoły, krzesła i odkrywa cuda. Okresowi wciąż wę­drują po sali. Opowiadają kawały i chichoczą, zasłaniając dłońmi usta (nikt nie ma odwagi głośno się roześmiać, bo zaraz zleciałby się cały personel, żeby zadawać pytania i sporządzać notatki), piszą listy żółtymi ogryzkami ołówków.

Szpiegują się nawzajem. Od czasu do czasu któryś nieopatrz­nie powie coś o sobie, a wtedy jeden z siedzących przy tym samym stoliku ziewa, wstaje i niby od niechcenia podchodzi do wielkiego dziennika przy oknie dyżurki, żeby zapisać, co usły­szał. Wielka Oddziałowa mówi, że ma to terapeutyczne znacze­nie dla całego oddziału, ale ja wiem, że idzie jej tylko o zebranie w dzienniku dostatecznych danych, aby odesłać któregoś z pacjentów na remont generalny do głównego budynku, gdzie roz­montują mu głowę i naprawią, co trzeba.

Ten, kto wpisze donos do dziennika, dostaje gwiazdkę przy nazwisku i nazajutrz może spać do późna.

Po drugiej stronie sali, naprzeciwko Okresowych, siedzą Chronicy, wybrakowane produkty Kombinatu. Nie po to są w szpitalu, by poskładano ich do kupy, ale żeby nie chodzili po świecie i nie psuli dobrej marki Kombinatu. Personel nie ukrywa, że Chronicy są tu na stałe. Dzieli się ich na chodzących jak ja, którzy poruszają się o własnych siłach, dopóki dostają jeść, na Wózkarzy i na Rośliny. My, Chronicy - a w każdym razie więk­szość z nas - jesteśmy maszynami, które mają defekty nie do naprawienia, defekty wrodzone lub spowodowane przez kolizje, czołowe zderzenia z tysiącami nieustępliwych przeszkód w cią­gu lat; gdy zabierano nas do szpitala, byliśmy wrakami krwa­wiącymi rdzą gdzieś na złomowisku.

Ale są pośród nas Chronicy, w stosunku do których personel popełnił niegdyś błędy, chorzy, którzy trafili do szpitala jako Okresowi i zostali przeformowani na miejscu. Ellis jest Chronikiem, który najpierw był Okresowym, ale zupełnie się rozregu­lował, gdy przeciążono go prądem w tej potwornej rzeźni móz­gów zwanej przez sanitariuszy “wstrząsówką”. Teraz wisi przy­bity do ściany w tym samym stanie, w jakim zdjęli go wówczas ze stołu, i w tej samej pozycji: ramiona wyciągnięte na boki, zaciśnięte dłonie, przestrach na twarzy. Wisi przybity do ściany niczym trofeum myśliwskie. Czarni wyciągają gwoździe w porze posiłków i wieczorem, kiedy zaganiają go do łóżka, a także wtedy, gdy muszą go przesunąć, żebym wytarł kałużę, w której stoi. W starym szpitalu stał w jednym miejscu tak długo, że jego mocz przeżarł podłogę i strop; Ellis wciąż spadał na oddział poniżej - mieli z nim wieczną udrękę, bo nigdy się im nie zgadzał stan liczbowy.

Ruckly to kolejny Chronik, który trafił tu przed kilkoma laty jako Okresowy, ale jego przejustowali inaczej: popełnili błąd przy wmontowywaniu mu do głowy jakiejś instalacji. Rozrabiał bez przerwy, kopał sanitariuszy i gryzł po nogach praktykantki ze szkoły pielęgniarskiej, więc w końcu wzięli go do warsztatu. Przymocowali go paskami do stołu i wtedy, zanim zatrzasnęli drzwi i na pewien czas straciliśmy go z oczu, mrugnął do nas, po czym krzyknął za odchodzącymi sanitariuszami:

- Zapłacicie mi za to, przeklęte czarnuchy!

Kiedy dwa tygodnie później przyprowadzili go na oddział, był ogolony na zero, jego twarz wyglądała jak rozogniony, fio­letowy siniec, a w czoło miał wszyte wtyczki wielkości małych guziczków. Widać po jego oczach, że zupełnie wypalono go w środku; są przydymione, szare i puste jak zepsute korki. Ca­łymi dniami nic nie robi, trzyma tylko przy wypalonej twarzy starą fotografię i wciąż obraca ją w zimnych palcach - od tego miętoszenia zdjęcie jest wytarte i po obu stronach szare jak jego oczy; nie wiadomo nawet, co kiedyś przedstawiało.

Personel uważa zabieg na Rucklym za niewypał, ale ja nie sądzę, by żyło mu się gorzej, niż gdyby instalacje działały bez zarzutu. Instalacje wmontowywane obecnie funkcjonują zazwy­czaj doskonale. Technicy nabrali wprawy i doświadczenia. Ani nie potrzebują wiercić dziurek w czole, ani nic ciąć - dostają się do mózgu poprzez oczodoły. Bywa, że pacjent idący na zabieg ma zły, podły i kłótliwy charakter, kiedy opuszcza oddział, a gdy wraca po kilku tygodniach z sińcami wokół oczu, jakby oberwał w bójce, jest miły, układny i łagodny jak baranek. Niekiedy zdarza się nawet, że po paru miesiącach wraca do domu, w ka­peluszu zsuniętym nisko na twarz lunatyka wędrującego po świe­cie w błogim, nieskomplikowanym śnie. Personel nazywa to sukcesem, ale dla mnie taki człowiek jest po prostu kolejnym robotem Kombinatu - lepiej by mu się wiodło, gdyby był nie­wypałem jak Ruckly, który ślini się i międli fotografię. Niewiele robi poza tym. Czasami tylko czarnemu karłowi udaje się wy­wołać reakcję, kiedy nachyla się nad nim i pyta:

- Jak sądzisz, Ruckly, gdzie twoja żona baluje dziś wie­czorem?

Ruckly unosi wzrok. Gdzieś pośród zdezelowanej maszynerii tyka pamięć. Krew uderza mu do głowy, żyły tężeją. Wtedy jego twarz nabrzmiewa straszliwie i chory z trudem rzęzi coś w głębi krtani. Tak bardzo stara się wydobyć z siebie głos, że szczęka dygocze mu z wysiłku, a w kącikach ust gromadzą się pęche­rzyki śliny. Kiedy wreszcie coś wykrztusza, jest to niski, zdu­szony szept, na którego dźwięk wszystkim cierpnie skóra: - Pppppppierdolę żonę! Pppppppierdolę żonę! - i Ruckly mdleje z wysiłku.

Ellis i Ruckly to najmłodsi Chronicy. Najstarszym jest puł­kownik Matterson, stary, zasuszony kawalerzysta z pierwszej wojny światowej, który z upodobaniem zadziera laską fartuchy pielęgniarek albo czytając z lewej dłoni, naucza swoistej historii każdego, kto gotów jest słuchać. Pułkownik to najstarszy pacjent na oddziale, chociaż bynajmniej nie jest tu najdłużej - żona oddała go do szpitala zaledwie przed kilku laty, kiedy sama nie miała już sił nim się opiekować.

To ja jestem na oddziale najdłużej ze wszystkich, od końca drugiej wojny światowej. Nikt nie jest tu dłużej. Żaden z pa­cjentów. Tylko Wielka Oddziałowa jest tu dłużej ode mnie.

Na ogół Chronicy i Okresowi zachowują wobec siebie dys­tans. Tak jak sobie życzą czarni, i jedni, i drudzy trzymają się swojej części świetlicy. Czarni twierdzą, że dzięki temu panuje przynajmniej porządek, i dają nam poznać, że są przeciwni zmia­nom. Przyprowadzają nas po śniadaniu do świetlicy, patrzą, gdzie stajemy, i kiwają głowami.

- Słusznie, panowie, grunt to porządek! Porządek musi być!

Prawdę mówiąc, nie potrzebują nas pouczać, gdyż oprócz mnie mało który Chronik się porusza, a Okresowi wolą pozo­stawać po swojej stronie, bo - jak mówią - nasza cuchnie gorzej niż zafajdana pielucha. Ale ja wiem, że to nie tyle smród po­wstrzymuje ich od zbliżania się do Chroników, ile obawa, że i oni mogą kiedyś tak wyglądać. Wielka Oddziałowa zna te obawy i wie, jak je wykorzystać: jeżeli jakiś Okresowy zaczyna się dąsać, mówi mu, że jeśli nie chce skończyć po tamtej stronie, powinien być zdyscyplinowanym pacjentem i współpra­cować z personelem, który chce go przecież wyleczyć.

(Współpraca pacjentów jest dumą całego oddziału. Mamy nawet przybitą do klonowej deseczki mosiężną tabliczkę z na­pisem: W DOWÓD UZNANIA ZA DOBRĄ WSPÓŁPRACĘ Z NAJMNIEJ LICZNYM PERSONELEM W CAŁYM SZPITA­LU. To nasza nagroda. Wisi na ścianie nad dziennikiem, dokład­nie pośrodku między Chronikami a Okresowymi).

Nowy rudzielec, McMurphy, od razu wie, że nie jest Chronikiem. Rozgląda się przez chwilę po świetlicy, a widząc, że należy do Okresowych, szybko przechodzi na ich stronę i uśmie­chnięty od ucha do ucha ściska ręce wszystkim po kolei. Z po­czątku krępują ich jego dowcipy, żarty i gromki głos, kiedy pokrzykuje na czarnego, który wciąż depcze mu po piętach trzymając termometr, a już najbardziej krępuje ich jego tubalny śmiech. Na ten dźwięk wirują igły na pulpicie sterowniczym. Okresowi mają niewyraźne i wystraszone miny, tak jak dzieciaki w szkole, kiedy któryś uczniak za bardzo rozrabia, gdy nauczy­cielka wyjdzie z klasy, a one się boją, że wróci lada moment i za karę zatrzyma ich wszystkich po lekcjach. Kręcą się i wier­cą, reagując na ruch igieł na pulpicie - wreszcie McMurphy’emu zaczyna świtać, że peszy ich swoim zachowaniem, ale mimo to nie spuszcza z tonu.

- Rany, co za banda ponuraków. Wcale mi nie wyglądacie na takich znowu stukniętych. - Stara się ich rozkręcić niczym licytator, który przed aukcją sypie dowcipami. - No, który z was ma się za największego świra? Komu brak najwięcej klepek? Komu podlega szulerka? To mój pierwszy dzień, więc chciałbym od razu zrobić dobre wrażenie na szefie, jeśli mi udowodni, że jest większym pomyleńcem ode mnie. No, który tu jest królem wariatkowa?

Mówiąc to, patrzy na Billy’ego Bibbita. Nachyla się i wpa­truje w niego tak natarczywie, że Billy czuje się zmuszony wy­jąkać, że nie jest jeszcze kró-kró-kró-królem wariatkowa, choć jest następny w ko-ko-kolejce do tego tytułu.

McMurphy podtyka mu pod nos swoje łapsko i Billy, chcąc nie chcąc, musi je uścisnąć.

- No, stary - mówi rudy do Billy’ego - cieszę się, że jesteś następny w ko-kolejce, ale ponieważ sam chcę przejąć cały ten interes jak leci, muszę gadać bezpośrednio z szefem.

Patrzy w stronę stołu, przy którym kilku Okresowych prze­rwało grę w karty, nakrywa jedną rękę drugą i z głośnym trza­skiem wyłamuje sobie palce.

- Widzisz, stary - ciągnie - zamierzam zostać karcianym hersztem oddziału i rżnąć w oko od rana do nocy. Lepiej z mety prowadź mnie do szefa; raz na zawsze ustalimy, kto tu teraz rządzi.

Nikt nie jest do końca pewien, czy ten barczysty facet z blizną i szalonym uśmiechem tylko się zgrywa, czy też rzeczywiście jest aż tak pomylony, że cały czas gada serio, czy może jedno i drugie, ale wszyscy zaczynają się dobrze bawić. Patrzą, jak kładzie czerwone łapsko na szczupłym ramieniu Billy’ego, i cze­kają na jego odpowiedź. Billy widząc, że się nie wymiga, roz­gląda się po świetlicy i zatrzymuje wzrok na jednym z grających w bezika.

- Harding - mówi - chyba cho-cho-chodzi o ciebie. Jesteś p-przewodniczącym sa-sa-samorządu pacjentów. T-ten człowiek chce z tobą mówić.

Okresowi nie są już skrępowani, uśmiechają się teraz, radzi, że nareszcie się coś dzieje. Żartują sobie z Hardinga, pytając, czy naprawdę jest królem wariatkowa. Harding odkłada karty.

Jest to szczupły, nerwowy mężczyzna o twarzy, która sprawia wrażenie, że widziało się ją na filmie, bo jest za ładna, żeby należeć do zwykłego śmiertelnika. Harding wtula głowę w sze­rokie, chude ramiona, kiedy ma ochotę skryć się w sobie. Jego dłonie są długie, białe i tak delikatne, jakby jedna drugą wyrzeźbiła z mydła - czasami wymykają się i fruwają mu przed twarzą niby dwa białe ptaki, dopóki tego nie zauważy i nie uwięzi ich między kolanami; wstydzi się, że ma takie ładne ręce.

Jest przewodniczącym samorządu pacjentów, ponieważ ma dyplom wyższej uczelni. Dyplom ten, oprawiony w ramki, stoi na nocnym stoliku Hardinga obok fotografii kobiety w kostiumie kąpielowym, która również sprawia wrażenie, że się ją widziało na filmie — ma bardzo duże piersi i podtrzymując nad nimi kostium koniuszkami palców, patrzy w bok do obiektywu. Za nią widać siedzącego na ręczniku Hardinga: w kąpielówkach wygląda na cherlaka, do którego zaraz podejdzie jakiś umięś­niony drągal i sypnie mu piaskiem w oczy. Harding lubi się przechwalać, jaką to on ma żonę, mówi, że jest najbardziej seksowną babką na świecie, a w nocy nigdy nie ma go dosyć.

Kiedy Billy wskazuje na niego, Harding odchyla się na krze­śle, przybiera ważną minę i nie patrząc ani na Billy’ego, ani na McMurphy’ego, pyta wyniośle:

- Słuchajcie, Bibbit, czy ten... interesant ma umówione spot­kanie?

- Czy jest pan umówiony, panie McMurphy? Pan Harding to bardzo zajęty człowiek, trzeba mieć z góry wyznaczone spotka­nie, żeby się z nim zo-zobaczyć.

- A czy ten bardzo zajęty człowiek, pan Harding, jest królem wariatkowa? - McMurphy patrzy spod oka na Billy’ego i Billy zaczyna szybko kiwać głową, szczęśliwy, że tyle mu się poświę­ca uwagi.

- Proszę więc powiedzieć królowi wariatkowa, panu Hardingowi, że Randle Patrick McMurphy chce się z nim zobaczyć i że ten szpital jest za mały, by pomieścić nas obu. Przywykłem kroczyć na czele. Byłem królem traktorzystów przy wyrębie lasu na cały Oregon i sąsiednie stany, a królem szulerów od powrotu z Korei i nawet królem opielaczy groszku na farmie w Pendleton - więc pomyślałem, że skoro już mam być wariatem, to też muszę być pierwszym i najlepszym! Powiedz temu Hardingowi, że albo się spotka ze mną twarzą w twarz, albo jest śmierdzącym tchórzem i ma się wynieść z miasta przed zachodem słońca.

Harding opiera się wygodniej i zakłada kciuki za klapy ma­rynarki.

- Bibbit, powiedzcie temu młokosowi McMurphy’emu, że spotkam się z nim na korytarzu w samo południe. Zobaczymy, co jego ogniste libido jest naprawdę warte! - Harding usiłuje cedzić słowa jak McMurphy, ale w jego wykonaniu brzmi to śmiesznie, bo głos ma urywany i piskliwy. - Uprzedźcie go też, by wiedział, na kogo się porywa, że od blisko dwóch lat jestem niepodzielnym władcą tego wariatkowa i najbardziej szalonym człowiekiem na świecie!

- Panie Bibbit, proszę uprzedzić pana Hardinga, że jestem tak szalony, że głosowałem na Eisenhowera i wcale tego nie ukrywam!

- Bibbit! Powiedzcie panu McMurphy’emu, że w moim sza­leństwie głosowałem na Eisenhowera dwukrotnie!

- Proszę odpowiedzieć panu Hardingowi - McMurphy wspie­ra się rękami o stół, pochyla i zniża głos - że ja w swoim szaleństwie zamierzam w listopadzie znów głosować na Eisen­howera.

- Chylę czoło - mówi Harding, skłania głowę i podaje McMurphy’emu rękę. Jest jasne, że McMurphy wygrał, choć nie bardzo wiem, co.

Pozostali Okresowi przerywają swoje zajęcia i podchodzą przyjrzeć się z bliska nowemu facetowi. Nikogo takiego jak on nie było jeszcze na oddziale. I pierwszy raz widzę, żeby Okre­sowi kogoś tak wypytywali o to, skąd pochodzi i czym się zaj­muje. Odpowiada, że jest człowiekiem z powołaniem. Mówi, że tułał się bez celu, pracując dorywczo przy wyrębie lasów, do­póki nie zgarnęło go wojsko i nie pokazało mu, do czego ma dryg: tak jak jedni nauczyli się w woju oszukiwać, a drudzy obijać, tak on nauczył się grać w pokera. Od tego czasu ustatkował się i poświęcił wyłącznie hazardowi. Pragnie tylko grać w pokera, nadal być kawalerem, żyć, gdzie chce i jak mu się podoba. I jeszcze tego, żeby mu dano spokój.

- Ale sami wiecie - mówi - jak społeczeństwo prześladuje ludzi z powołaniem. Odkąd zająłem się szulerką, siedziałem w tylu prowincjonalnych kiciach, że mógłbym napisać przewod­nik. Wciąż słyszę, że jestem niepoprawnym zabijaką. Że niby ciągle wdaję się w bójki. Gówno prawda. Kiedy wdawałem się w bójki, będąc prostym drwalem, przymykali oczy i mówili, że to zrozumiałe; gość, który tak ciężko tyra, ma prawo się wyszumieć. Ale jeżeli się jest szulerem i w dodatku wiadomo, że czasami organizuje się prywatne partyjki, wystarczy krzywo splunąć i już zamykają cię jako kryminalistę. Kurczę, w jednej dziurze samo wożenie mnie do mamra solidnie nadwerężyło budżet miejscowej policji!

Potrząsa głową i nadyma policzki.

- Ale trwało to krótko. Scwaniłem się. Trzeba wam wiedzieć, że ten wyrok za pobicie, który odsiadywałem w Pendleton, był pierwszym od prawie roku. Dlatego właśnie trafiłem do kicia. Wyszedłem z wprawy: facet miał jeszcze dość sił, żeby się pod­nieść z podłogi i zawiadomić gliny, nim prysnąłem z miasta. Twardy gość...

Znów się śmieje, funduje grabulę, a ilekroć czarny z termo­metrem podchodzi zbyt blisko, siada, żeby się mocować na ręce - i wkrótce zna już wszystkich Okresowych. Przywitawszy się z ostatnim z nich, wali prosto na stronę Chroników, tak jakby­śmy wcale nie byli gorsi. Nie wiadomo, czy zawsze jest taki serdeczny, czy też ma swoje szulerskie powody, by ściskać łap­ska facetom tak chorym, że często nie wiedzą nawet, jak się nazywają.

Odrywa od ściany dłoń Ellisa i potrząsa nią zamaszyście, jakby był politykiem kandydującym w wyborach, a głos Ellisa był równie dobry jak inne.

- Stary - mówi do niego z powagą - nazywam się Randle Patrick McMurphy i nie podoba mi się widok dorosłego face­ta stojącego po kostki we własnych sikach. Może byś się wy­tarł, co?

Ellis spogląda w dół ze szczerym zdumieniem, jakby widział kałużę po raz pierwszy.

- Ojej, dziękuję! - woła i nawet robi kilka kroków w stronę toalety, ale gwoździe przyciągają go do ściany.

McMurphy przesuwa się wzdłuż szeregu Chroników, ściskając ręce pułkownikowi Mattersonowi, Ruckly’emu i staremu Pete’owi. Ściska ręce Wózkarzy, Chodzących i Roślin, ściska ręce, które musi podnosić chorym z kolan niby martwe ptaki, cuda maleńkich kostek i drucików, nakręcane ptaki, które spadły, bo odkształciły się sprężyny. Ściska ręce wszystkim z wyjątkiem George’a, maniaka czystości, który uśmiecha się i cofa przed niehigieniczną dłonią; jego więc McMurphy tylko pozdrawia gestem, a odchodząc, mruczy do swojej ręki:

- Jak ci się zdaje, łapo, skąd ten stary wiedział, w jakim maczałaś się gównie?

Nikt nie rozumie, do czego on zmierza, po co tak zabiega, żeby ze wszystkimi nawiązać znajomość, ale to stokroć lepsze od mieszania łamigłówek. Wciąż powtarza, jakie to istotne dla szulera, żeby poznał wszystkich, z którymi ma mieć do czynie­nia. Ale chyba zdaje sobie sprawę, że niewiele będzie miał do czynienia z osiemdziesięcioletnim niemowlakiem, który nie­chybnie wsadziłby kartę do gęby i zaczął żuć bezzębnymi dzią­słami. Mimo to wygląda, jakby dobrze się bawił, jakby zadawa­nie się z ludźmi po prostu sprawiało mu frajdę.

Ja jestem ostatni. Nadal siedzę w kącie przywiązany do krzes­ła. McMurphy przystaje przede mną, zahacza kciuki o kieszenie spodni, odchyla głowę i wybucha śmiechem, jakbym był najbar­dziej zabawny ze wszystkich.

Przeraził mnie wtedy ten śmiech, bo wydało mi się, że McMurphy mnie rozszyfrował, odgadł, że to moje siedzenie z rękami wokół podkurczonych kolan i patrzenie przed siebie, jakbym nic nie słyszał, to jedna wielka lipa.

- Ho, ho, ho! - zawołał. - Patrzcie, kogo tu mamy!

Pamiętam tę scenę bardzo wyraźnie. Pamiętam, że zmrużył jedno oko, odchylił głowę i - nie przestając się śmiać - spojrzał na mnie znad nie zagojonej wiśniowej szramy na nosie. Pomy­ślałem, że śmieszy go moja indiańska twarz i czarne, lśniące włosy Indianina. Pomyślałem, że może śmieszy go mój bezsilny wygląd. Ale potem przypomniałem sobie, co najpierw przyszło mi do głowy: że się śmieje, bo ani na sekundę nie nabrał się na moje udawanie - mniejsza, jak byłem przebiegły, on i tak prze­jrzał mnie na wylot; śmiał się i mrugał, żeby mi to dać do zrozumienia.

- Co z tobą, Wielki Wodzu? Wyglądasz jak kwoka wysiadu­jąca jaja.

Zerknął na Okresowych, żeby sprawdzić, czy się śmieją z do­wcipu, ale ponieważ tylko zachichotali niemrawo, znów spojrzał na mnie i mrugnął porozumiewawczo.

- Jak ci na imię, Wodzu?

Z przeciwnej strony świetlicy dobiegł mnie głos Billy’ego:

- N-n-nazywa się Bromden. Wódz Bromden. Ale wszyscy przezywają go Wodzem Sz-szczotą, bo sanitariusze wciąż zaga­niają go do s-s-sprzątania. Chyba niewiele poza tym umiałby robić. Jest głuchy. - Billy podparł ręką brodę. - Gdybym ja był g-g-głuchy - rzekł z westchnieniem - tobym się zabił.

McMurphy nie spuszczał ze mnie wzroku.

- Gdyby tak stanął prosto, to byłby z niego kawał chłopa, co? Nie wiecie, ile ma wzrostu?

- Chyba raz ktoś go z-z-zmierzył i wyszło, że ma równo d-dwa metry, ale co z tego, skoro boi się własnego cie-cie-cienia. Wie-wielki, głuchy Indianin.

- Od razu pomyślałem, że to Indianin. Bromden, tak? Dziw­nie się nazywa jak na Indianina. Z jakiego jest plemienia?

- Nie wiem - odparł Billy. - Był tu, k-kiedy mnie p-przyjęli.

- Słyszałem od lekarza - włączył się do rozmowy Harding - że jest tylko półkrwi Indianinem i pochodzi z jakiegoś wymar­łego plemienia, które żyło nad brzegiem Kolumbii. Lekarz po­wiedział, że jego ojciec był wodzem, więc i jego wszyscy tak nazywają. Ale dlaczego akurat “Bromden”, tego nie wiem; moja znajomość dziejów indiańskich nie sięga, niestety, tak daleko.

McMurphy przysunął twarz tak blisko mojej, że chcąc nie chcąc, musiałem na niego spojrzeć.

- To prawda? Jesteś głuchy, Wodzu?

- Jest g-g-głuchoniemy.

McMurphy wydął wargi i przez dłuższą chwilę patrzył mi w oczy. Potem wyprostował się i podsunął mi pod nos prawicę.

- Co za różnica, przywitać się chyba potrafi, nie? Do licha, Wodzu, może i rosłe z ciebie chłopisko, ale jeśli się ze mną nie przywitasz, uznam to za obrazę! Dobrze się zastanów, czy chcesz się narazić nowemu władcy wariatkowa!

Po tych słowach puścił oko do Hardinga i Billy’ego, ale ręki, szerokiej jak talerz, nie cofnął.

Dokładnie pamiętam, jak wyglądała: pamiętam karbid pod paznokciami świadczący o tym, że McMurphy pracował kiedyś w warsztacie blacharskim, kotwicę wytatuowaną na jej wierzchu i brudny plaster na środkowym palcu, odklejający się na brze­gach. Na kłykciach widniały stare i nowe blizny oraz zadrapania. Sama dłoń była twarda jak kość i gładka od ściskania drewnia­nych trzonków siekier i gracy - nigdy bym nie uwierzył, że to dłoń szulera. Pokrywały ją spękane odciski, w które wżarł się brud, znacząc na niej szlak wędrówek McMurphy’ego po całym Zachodzie. Kiedy dotknęła mojej, rozległ się szelest jak przy tarciu szmerglem. Pamiętam, że palce, które zacisnęły się na moich, były grube i silne - nagle poczułem, że coś dziwnego dzieje się z moim patyczkowatym ramieniem; dłoń zaczyna mi pęcznieć, jakby McMurphy pompował w nią swoją krew. Krew i moc zagrały mi w ręce. Stała się niemal tak ogromna jak jego, pamiętam...

- Panie McMurry.

To Wielka Oddziałowa.

- Panie McMurry, pozwoli pan na chwilkę?

To Wielka Oddziałowa. Sprowadził ją czarny, który uganiał się za McMurphym z termometrem. Teraz oddziałowa postukuje tym samym termometrem o zegarek i żeby wziąć pomiar nowe­go pacjenta, świdruje go oczami jak bory. Usta, ściągnięte w trój­kąt, przypominają czekające na smoczek usta lalki.

- Sanitariusz Williams powiadomił mnie, panie McMurry, że sprawia pan pewne trudności w kwestii prysznicu. Czy to pra­wda? Proszę mnie źle nie zrozumieć: cieszę się, że chce pan poznać innych chorych przebywających na oddziale, wszystko jednak we właściwym czasie. Przykro mi, że odrywam pana od pacjenta Bromdena, ale sam pan rozumie: przepisy obowiązują wszystkich!

Nowy przechyla głowę i mruga do oddziałowej, jakby chciał powiedzieć, że go nie nabierze, bo się poznał na niej równie szybko jak na mnie. Patrzy na nią długo jednym okiem.

- Wie pani - mówi - wie pani co? Dokładnie to samo słyszę o przepisach...

Uśmiecha się szeroko. Oboje uśmiechają się do siebie i mierzą się wzrokiem.

- ...ile razy komuś się wydaje, że nie mam najmniejszej ocho­ty się podporządkować.

Po czym puszcza moją dłoń.

*

Za szybą dyżurki Wielka Oddziałowa otworzyła paczkę od zagranicznego nadawcy, wyjęła buteleczki i wysysa z nich strzy­kawkami trawiastomleczny płyn. Pielęgniarka - której jedno oko zezuje zatroskane do tyłu, a drugie patrzy posłusznie przed sie­bie - podnosi tacę z napełnionymi strzykawkami, ale nie od­chodzi.

- Co siostra sądzi o nowym pacjencie, siostro Ratched? Jest przystojny, sympatyczny i w ogóle, ale moim skromnym zda­niem za bardzo przedsiębiorczy.

Wielka Oddziałowa sprawdza palcem ostrość igły.

- Wyjątkowo przedsiębiorczy - poprawia pielęgniarkę, prze­kłuwając igłą gumowy korek buteleczki i pociągając za tłok. - Zamierza zawładnąć oddziałem. To manipulant, siostro Flinn, człowiek gotów posłużyć się wszystkimi i wszystkim, żeby tylko osiągnąć cel.

- Ojejku! Ale co by taki robił w klinice psychiatrycznej? Czego by tu szukał?

- Wielu rzeczy. - Spokojna, uśmiechnięta, dalej napełnia strzykawki. - Może łatwego, wygodnego życia, może władzy, szacunku albo zysku, a może i tego, i tego. Czasami wprowa­dzenie na oddziale zamętu jest dla manipulanta celem samym w sobie. Są tacy ludzie. Manipulant potrafi podporządkować sobie pozostałych pacjentów i tak zamącić im w głowach, że trzeba potem miesięcy, by znów zapanował ład. Modna obecnie w klinikach psychiatrycznych polityka pobłażliwości ułatwia ta­kim typom działanie, ale jeszcze przed kilkoma laty było zupeł­nie inaczej. Parę lat temu trafił tu pan Taber, niemożliwy manipulant. Do czasu. - Odrywa wzrok od częściowo napełnio­nej strzykawki, którą trzyma przy twarzy niby czarodziejską różdżkę. Oczy zachodzą jej mgłą, jakby wspominała coś wyjąt­kowo przyjemnego. - Pan Ta-ber - powtarza.

- Ale dlaczego - dziwi się pielęgniarka - komuś miałoby zależeć na wprowadzaniu zamętu na oddziale, siostro Ratched? Co by mu to...?

Milknie widząc, jak oddziałowa gniewnie wbija strzykawkę w gumowy korek, napełnia, wyciąga i kładzie na tacy. Patrzę, jak sięga po następną pustą strzykawkę, obserwuję jej rękę, jak przesuwa się w bok, zawisa, opuszcza.

- Siostro Flinn, chyba zapomina siostra, że to zakład dla umysłowo chorych.

Wielka Oddziałowa okropnie się irytuje, jeżeli jej oddział przestaje funkcjonować jak sprawny, precyzyjny mechanizm. Wystarczy najmniejszy bałagan, usterka czy zator, żeby zamie­niła się w biały kłębek furii. Nadal obnosi ten swój uśmiech porcelanowej lalki wciśnięty między nos a podbródek i z tym samym spokojem świdruje oczami, ale głęboko w środku jest napięta jak struna. Wiem, czuję to. Nie pozwala sobie na chwilę oddechu, dopóki nie zlikwiduje zawady czy - jak sama mówi - nie wyreguluje sytuacji.

Pod jej rządami życie oddziału jest znakomicie wyregulowa­ne. Kłopot polega na tym, że siostra nie może wciąż przebywać na oddziale. Czasem musi wyjść na zewnątrz. Robi więc, co może, żeby świat zewnętrzny wyregulować również. Pracuje ramię w ramię z podobnymi jej osobami wchodzącymi w skład ogromnej organizacji, którą ja nazywam Kombinatem, a która dąży do wyregulowania całego świata zewnętrznego, tak jak ona wyregulowała oddział. Jest weteranem regulacji. Kiedy wiele lat temu trafiłem ze świata zewnętrznego do starego szpitala, była już Wielką Oddziałową i od Bóg wie jak dawna z oddaniem poświęcała się regulowaniu.

Obserwowałem ją przez wiele lat i widziałem, jak nabiera wprawy. Ciągła praktyka utrwaliła i udoskonaliła jej umiejętno­ści - teraz jej władza jest nieograniczona i dociera wszędzie, biegnąc po drutach cieńszych od włosów i niewidocznych dla nikogo prócz mnie; widzę Wielką Oddziałową, jak siedzi po­środku pajęczyny drutów niczym czujny robot i dozoruje sieci ze skrupulatnością mechanicznego owada; dokładnie wie, dokąd biegnie który drut oraz jakiej mocy ładunek należy posłać, żeby osiągnąć pożądany skutek. W wojsku, nim wysłano mnie do Niemiec, byłem młodszym elektrykiem w obozie szkoleniowym, a wcześniej przez rok studiów liznąłem nieco elektroniki, więc znam się na tego rodzaju instalacjach.

Wielka Oddziałowa siedzi pośrodku pajęczyny drutów, marząc o świecie sprawnym, precyzyjnym, podobnym do zegarka kieszonkowego z przezroczystą kopertą, o świecie, w którym wszyst­ko dzieje się zgodnie z rozkładem, a jedyni pacjenci, którzy nie chodzą po świecie zewnętrznym sterowani jej drutami, to przy­kuci do wózków Chronicy z cewnikami biegnącymi im z noga­wek prosto do otworów w posadzce. Latami dobiera idealny zespół: przez oddział przewijają się dziesiątki lekarzy, w róż­nym wieku, w różnym typie i z różnymi wyobrażeniami o tym, jak należy prowadzić oddział, niekiedy nawet dość odważnych, żeby się jej stawiać - wtedy świdruje ich od rana do nocy oczami z suchego lodu, aż wycofują się wstrząsani dziwnymi dreszczami.

- Nie wiem, co mi dolega - mówi każdy z nich personal­nemu - ale odkąd zacząłem pracować z tą babą, zimno mi, jakby w moich żyłach płynął amoniak. Dygoczę bez przerwy, dzieci nie chcą mi siadać na kolanach, żona nie wpuszcza mnie do łóżka. Żądam przeniesienia: do furiatów, do alkoholików, na pediatrię, gdziekolwiek!

Ciągnie się to latami. Lekarze wytrzymują trzy tygodnie, cza­sem trzy miesiące. Aż wreszcie oddziałowa decyduje się na małego człowieczka o szerokim, wysokim czole, szerokich, ob­wisłych policzkach i twarzy wciętej na wysokości maleńkich oczek, jakby długo nosił zbyt ciasne okulary, które wpijały mu się w głowę; pewnie dlatego teraz nosi binokle przywiązane tasiemką do górnego guzika koszuli - chwieją się na sinym grzbiecie małego noska lekarza i osuwają to na jedną, to na drugą stronę, więc kiedy rozmawia, musi wciąż przekrzywiać głowę, żeby mu nie spadły. Wybraniec oddziałowej.

Trzech czarnych pracujących na dziennej zmianie dobiera po latach prób, w trakcie których odrzuca tysiące. Przedefilowuje przed nią długi szereg ponurych, szerokonosych, czarnych ma­sek, od pierwszego wejrzenia nienawidzących jej i jej lalkowatej, kredowej białości. Taksuje uważnie ich i tę nienawiść przez okres miesiąca, po czym zwalnia kandydatów, bo nienawidzą za mało. Kiedy wreszcie znajduje trzech, o jakich jej idzie - wyławia ich w kilkuletnich odstępach czasu i wplata w swój plan i układ sieci - od razu poznaje po ich fanatycznej nienawiści, że nadają się na pewno.

Pierwszy, którego wybiera w pięć lat po tym, jak trafiam na oddział, to poskręcany, żylasty karzeł barwy zimnego asfaltu. W stanie Georgia zgwałcono mu matkę, podczas gdy jego tatuś stał przywiązany do gorącego pieca postronkami od pługa, a krew spływała mu po nogach do butów. Dzieciak obserwował wszystko z szafy - miał pięć lat i mrużył oczy, żeby dobrze widzieć przez szparę w nie domkniętych drzwiach, i od tego czasu nie urósł nawet o centymetr. Teraz powieki zwisają mu luźno na oczach, jakby nietoperz przycupnął mu u nasady nosa. Powieki niby cienkie, popielate skrzydełka, które unosi na mi­limetr, kiedy na oddział trafia nowy biały; przypatruje mu się uważnie i kiwa głową - aha, aha - jakby się właśnie potwierdziło coś, czego i tak był pewien. Na początku chciał zabierać do pracy skarpetę wypełnioną śrutem i tłuc nią pacjentów, żeby ich ustawić, ale oddziałowa mu wytłumaczyła, że tego się już nie praktykuje; kazała zostawić skarpetę w domu i nauczyła go własnych metod: nauczyła go kryć nienawiść i spokojnie czekać, czekać na drobną przewagę, nieco luzu, a potem mocniej zaci­skać pętlę i nie popuszczać. Nigdy nie popuszczać. Tak najlepiej ich ustawisz, powiedziała.

Pozostali dwaj czarni zjawili się dwa lata później, w odstępie niespełna miesiąca: są tak podobni do siebie, że moim zdaniem oddziałowa po prostu zamówiła kopię tego, który zgłosił się pierwszy. Obaj są wysocy, chudzi i kościści, a ich wyciosane z kamienia twarze nigdy nie zmieniają wyrazu, niczym kamienne groty. Ich oczy zwężają się w dwa punkciki, a włosy są tak ostre, że gdyby przejechać po nich ręką, można by zedrzeć sobie skórę.

Wszyscy trzej sanitariusze są czarni jak telefony. Im są czarniejsi, tym chętniej - jak oddziałowa zorientowała się po tych, którzy w czarnym szeregu przewinęli się przed nimi - czyszczą, szorują i dbają o porządek. Choćby ich uniformy: zawsze są białe jak śnieg. Tak samo białe, zimne i sztywne jak fartuch oddziałowej.

Wszyscy trzej noszą wykrochmalone, nieskazitelnie białe spodnie, białe bluzy zapinane z boku na zatrzaski i wyczyszczo­ne, lśniące jak lód białe buty na czerwonej gumie, w których mogą poruszać się bezgłośnie po korytarzu. Nigdy nie słychać, kiedy nadchodzą. Pojawiają się niespodziewanie w różnych punktach oddziału, ilekroć któryś pacjent chce sprawdzić bez świadków, czy wszystko ma na miejscu, albo szepnąć coś na ucho drugiemu. Stoi sobie taki pacjent zupełnie sam w kącie, kiedy nagle słyszy skrzypnięcie i szron osiada mu na policzku, więc odwraca głowę i widzi zimną kamienną maskę unoszącą się nad nim na tle ściany. Widzi tylko czarną twarz. Nie widzi ciała. Ściany bowiem są równie białe jak uniformy sanitariuszy, lśnią czystością niczym drzwi lodówki, a czarne twarze i dłonie fruwają na ich tle, jakby należały do duchów.

Lata treningu i czarni przestrajają się na częstotliwość Wiel­kiej Oddziałowej. Jeden po drugim odłączają druty i przechodzą na bezprzewodowe sterowanie. Oddziałowa nie wydaje im głoś­no poleceń ani nie zostawia pisemnych instrukcji, które mogłyby wpaść w ręce żon odwiedzających pacjentów czy wizytujących szpital nauczycielek. Już nie potrzebuje. Porozumiewają się na falach nienawiści - czarni spełniają polecenia siostry, nim sama nawet zdąży je pomyśleć.

Kiedy wreszcie kompletuje odpowiedni zespół, oddział za­czyna chodzić jak w zegarku. Wszystko, co pacjenci myślą, mówią i robią, jest zaprogramowane na kilka miesięcy naprzód na podstawie notatek, które oddziałowa sporządza w ciągu dnia. Po przepisaniu na maszynie notatki są wprowadzane do machiny, której buczenie słyszę za stalowymi drzwiami na zapleczu dy­żurki. Machina zwraca kartoniki z porządkiem dziennym zapi­sanym w postaci kwadratowych otworków. Pierwsza rzecz rano, oddziałowa wsuwa kartonik z właściwą datą do otworu w sta­lowych drzwiach i ściany zaczynają szumieć. O szóstej trzydzie­ści zapalają się światła na oddziale: wtedy czarni błyskawicznie zrzucają Okresowych z łóżek i zaganiają ich do szorowania po­sadzki, opróżniania popielniczek i zdrapywania śladów ze ścia­ny, pod którą przepalił się jeden stary piernik - w kłębach dymu osunął się na ziemię, wypełniając cały oddział wonią palonej gumy. Wózkarze spuszczają z łóżek nogi niby martwe kłody i -podobni do posągów - czekają bez ruchu, aż ktoś im przytoczy wózki. Rośliny szczają pod siebie, uruchamiając urządzenie, któ­re dzwoni i kopie ich prądem: spadają z posłania na posadzkę, a wtedy czarni obmywają ich pod szlauchem i ubierają w czystą odzież szpitalną...

Szósta czterdzieści pięć - włączają się elektryczne golarki. Okresowi ustawiają się w porządku alfabetycznym przed lustra­mi: A, B, C, D... Po nich wchodzą Chronicy, którzy jak ja poruszają się o własnych siłach, a na końcu czarni wwożą Wózkarzy. Golenie trzech starców, którym sflaczałą skórę pod brodą pokrywa żółtawa pleśń, odbywa się w świetlicy - czoła opasuje się im rzemieniem, żeby nie rzucali głowami na boki.

Czasem rano - najczęściej w poniedziałki - chowam się, żeby zakłócić porządek. Kiedy indziej wydaje mi się, że postąpię bardziej przebiegle, jeśli zajmę swoje miejsce w kolejce między A i C, po czym odbędę tę samą trasę co wszyscy - nie muszę nawet podnosić nóg: potężne magnesy w posadzce przesuwają nas po oddziale niczym marionetki...

Siódma - otwierają się drzwi stołówki i wchodzimy do środka w odwrotnym szyku niż do umywalni: najpierw Wózkarze, po­tem Chodzący, a na końcu Okresowi. Bierzemy tace, stawiamy na nich płatki kukurydziane, jajka na bekonie, kładziemy grzan­ki - i dziś rano konserwową brzoskwinię na postrzępionym liściu sałaty. Kilku Okresowych przynosi tace Wózkarzom. W wię­kszości są to po prostu Chronicy, którzy mają coś nie w porządku z nogami - jedzą jednak samodzielnie; natomiast trzej z nich są całkowicie sparaliżowani od szyi w dół, a i głowami ledwo mogą ruszać. Ci trzej to Rośliny. Kiedy już wszyscy usiądą, czarni wtaczają ich na wózkach, ustawiają pod ścianą i przynoszą im identyczne tace z jakąś błotnistą papką, do których doczepione są kartki z wyszczególnieniem diety. “Zmiękczone mechanicz­nie” - brzmi dieta bezzębnej trójki: jajka, szynka, grzanki, bekon, wszystko przeżute w kuchni trzydzieści dwa razy przez urzą­dzenie z nierdzewnej stali. Wyobrażam sobie, jak wydyma gu­mowe wargi podobne do kawałka rury od odkurzacza i z cichym pierdnięciem wypluwa na talerz kulkę przeżutej szynki.

Czarni ciut za szybko ładują papkę w różowe, rozciumkane usta Roślin; inwalidzi nie nadążają z przełykaniem i mechanicz­ny miękisz spływa im na ubrania po zapadłych podbródkach. Czarni klną na czym świat stoi i rozwierają im szerzej usta, kręcąc łyżkami, jakby wydłubywali ogryzki z nadgniłych jabłek.

- Ten stary pierdoła Blastic rozpada się na moich oczach! Już sam nie wiem, czy karmię drania mielonym bekonem, czy kawałkami jego własnego jęzora...

Siódma trzydzieści - przenosimy się do świetlicy. Wielka Oddziałowa wygląda przez swoją ukochaną szybkę, tak wypu­cowaną, że jej w ogóle nie widać, kiwa głową, podnosi rękę i zrywa kartkę z kalendarza: jest o jeden dzień bliżej celu. Na­ciska guzik i wszystko się zaczyna. Słyszę łoskot, jakby potrzą­sano arkuszem blachy. Cisza! Okresowi: siadać po swojej stronie świetlicy i czekać, aż dostaniecie karty i zestawy do gry w mo­nopol. Chronicy: siadać po swojej stronie i czekać na łamigłów­ki. Ellis: stań pod ścianą, rozłóż ręce, żeby przybito je gwoź­dziami, i sikaj po nodze. Pete: kiwaj głową jak kukiełka. Scanlon: ruszaj nad stołem grubymi rękami, jakbyś konstruował nie istniejącą bombę, żeby wysadzić nie istniejący świat. Harding: mów, wymachuj w powietrzu dłońmi jak synogarlice, a potem schowaj je pod pachy, bo prawdziwi mężczyźni ani nie gesty­kulują, ani nie mają takich ładnych rączek. Sefelt: jęcz, że bolą cię zęby i wypadają włosy. Wszyscy razem: wciągnąć powie­trze... wypuścić powietrze... oddychać rytmicznie; serca mają bić wszystkim z szybkością podaną na kartoniku z porządkiem dziennym. Równo jak zsynchronizowane cylindry.

Wszystko jak w rysunkowym świecie: płaskie postacie o czar­nych konturach odgrywające wariacką historyjkę, która na pew­no byłaby bardzo zabawna, gdyby nie to, że tymi postaciami są prawdziwi faceci...

Siódma czterdzieści pięć - czarni suną wzdłuż szeregu Chroników i zakładają cewniki tym, którzy potrafią trwać bez ruchu. Cewniki to stare prezerwatywy o obciętych końcach, przymoco­wane gumkami do rurek biegnących przez nogawki do plasty­kowych torebek zaopatrzonych w napis: WYŁĄCZNIE DO JEDNORAZOWEGO UŻYTKU, które mam obowiązek myć pod koniec dnia. Czarni przyklejają prezerwatywy plastrem do wło­sów łonowych: starzy Chronicy mają krocza łyse jak niemowlaki od ciągłego odrywania plastra...

Ósma - ściany buczą i terkoczą pełną mocą. “Podawanie leków” - oznajmia megafon na suficie głosem Wielkiej Oddzia­łowej. Zaglądamy do jej oszklonej klatki i widzimy, że nie ma jej przy mikrofonie; stoi o trzy metry od niego i poucza pielęg­niarkę, jak należy układać lekarstwa na tacy, żeby leżały w nie­nagannym porządku. Okresowi ustawiają się przy szklanych drzwiach w porządku alfabetycznym, A, B, C, D; za nimi Chro­nicy, a na końcu Wózkarze (Rośliny dostają proszki później, rozpuszczone w łyżeczce kompotu z jabłek). Każdy otrzymuje papierowy kubeczek z kapsułkami, które jednym zamaszystym ruchem wrzuca głęboko do gardła, i podsuwa kubek pielęgniarce do napełnienia wodą, żeby popić lek. Zdarza się, że jakiś dureń pyta, co to za proszki każą mu brać.

- Nie tak szybko, aniołeczku; co to za dwie czerwone ka­psułki obok mojej witaminki?

Znam go. Tęgi, wiecznie gderający Okresowy, który już zdą­żył sobie wyrobić opinię rozrabiaki.

- To zwykłe proszki, panie Taber. Dla pańskiego dobra. Mu­simy je szybko połknąć.

- Ale jakie proszki? Rany, przecież sam widzę, że to proszki...

- Połknijmy je szybciutko, dobrze? Takie ładne proszeczki. Niech pan to zrobi dla mnie.

Pielęgniarka zerka na Wielką Oddziałową, żeby zobaczyć, czy ta kokieteryjna metoda znajdzie uznanie w jej oczach, po czym spogląda na Tabera. Facet w dalszym ciągu, nawet dla niej, nie zamierza łykać proszków, o których nic nie wie.

- Nie lubię się awanturować, ale nic nie połknę, dopóki się nie dowiem, co jest w środku. Kto mi zagwarantuje, że to nie jakieś świństwo, po którym z człowiekiem dzieją się dziwne rzeczy?

- Panie Taber, proszę się nie denerwować...

- Nie denerwować? Na miłość boską, chcę się tylko dowie­dzieć...

Wielka Oddziałowa podkradła się cicho i ścisnęła go za ło­kieć, paraliżując mu całe ramię.

- W porządku, siostro Flinn - mówi. - Skoro pan Taber upiera się jak dziecko, będziemy go traktować odpowiednio. Staraliśmy się być dla niego mili i uprzejmi. Najwyraźniej nie jest to właściwa metoda. Ani słowa podzięki: tylko wrogość i wrogość. Może pan odejść, panie Taber, jeżeli nie chce pan przyjąć leków doustnie.

- Na miłość boską, chciałem się tylko...

- Może pan odejść.

Odchodzi, mrucząc pod nosem, gdy tylko oddziałowa puszcza jego łokieć, idzie do toalety i siedzi tam cały ranek, dumając o czerwonych kapsułkach. Raz ukryłem jedną pod językiem; udałem, że ją połykam, a potem rozgniotłem ją w schowku. Przez ułamek sekundy, zanim wszystko obróciło się w biały pył, widziałem zminiaturyzowany zespół elektroniczny podobny do tych, jakich używaliśmy w wojsku w Korpusie Radiolokacyj­nym, złożony z mikroskopijnych drucików, oporników i tranzy­storów, specjalnie zaprojektowany, żeby rozsypać się przy ze­tknięciu z powietrzem...

Ósma dwadzieścia - czarni wydają karty i łamigłówki...

Ósma dwadzieścia pięć - któryś Okresowy wspomina, że podglądał swoją siostrę w kąpieli; trzej pacjenci siedzący przy tym samym stoliku omal nóg nie połamią, tak im spieszno, żeby wpisać to do dziennika...

Ósma trzydzieści - otwierają się drzwi i na oddział wbiega truchcikiem dwóch cuchnących winem techników; technicy za­wsze chodzą szybko albo biegają truchcikiem, bo tak bardzo pochylają się do przodu, że upadliby, gdyby poruszali się wolno. Zawsze pochylają się do przodu i zawsze cuchną winem, jakby sterylizowali w nim narzędzia. Wbiegają do pracowni i zamy­kają za sobą drzwi, zaczynam więc zmywać koło nich posadzkę i staram się uchwycić głosy ponad zgrzytem stali o kamień szli­fierski: zzzt-zzzt-zzzt.

- Przeklęta pora; mamy już co do roboty?

- Musimy zainstalować wyłącznik ciekawości w jakimś do­ciekliwym draniu. Oddziałowa mówi, że to pilne, a ja nawet nie wiem, czy mamy taki wichajster na składzie.

- Może trzeba będzie zadzwonić do IBM, żeby nam dostar­czyli galopem; sprawdzę tylko w magazynie...

- Dobra, a przy okazji przynieś butelkę spirytusu; nie wiem, co się ze mną dzieje, ale na trzeźwo nie jestem w stanie zamontować najmniejszego gówna. Ech, do diabła, to i tak lżejsza praca niż w warsztacie samochodowym...

Ich głosy są sztuczne, a wymiana zdań za szybka jak na prawdziwą rozmowę - tak gdakają postacie na filmach rysun­kowych. Odsuwam się ze zmywakiem, nim mnie ktoś przyłapie na podsłuchiwaniu.

Dwaj wysocy czarni dopadają Tabera w toalecie i ciągną siłą do izolatki. Jednego udaje mu się kopnąć w kostkę. Taber drze się wniebogłosy. Dziwi mnie, że kiedy go trzymają, wygląda tak bezradnie, jakby go skuwały czarne stalowe obręcze.

Sanitariusze rzucają go twarzą na materac. Jeden siada mu na głowie, a drugi rozpruwa z tyłu trawiaste portki i szarpie materiał, aż brzoskwiniowy tyłek Tabera wyłania się z zieleni. Materac zagłusza przekleństwa pacjenta, a czarnuch siedzący mu na głowie powtarza:

- Spokojnie, panie Taber, spokojnie...

Korytarzem nadchodzi oddziałowa, smarując wazeliną długą igłę; skręca do izolatki i zatrzaskuje za sobą drzwi, a kiedy wyłania się po sekundzie, wyciera igłę o strzęp spodni Tabera. Słoik wazeliny zostawiła w środku. Zanim drugi czarny domknie drzwi, widzę przez szparę, że ten, który siedzi Taberowi na głowie, natłuszcza go zanurzoną w słoiku ligninową chustką. Dopiero po dłuższym czasie drzwi się znów otwierają i ukazują się w nich sanitariusze, którzy przenoszą Tabera do pracowni. Ubranie zdarli z niego do reszty: jest teraz owinięty w mokre prześcieradło...

Dziewiąta - młodzi stażyści w marynarkach ze skórzanymi łatami na łokciach przychodzą na pięćdziesiąt minut, żeby wy­pytywać Okresowych o ich dzieciństwo. Wielka Oddziałowa nie ma zaufania do tych ostrzyżonych na jeża młodzików i ich pięćdziesięciominutowy pobyt na oddziale jest dla niej ciężką próbą. W ich obecności zaczyna nawalać cała maszyneria, więc oddzia­łowa marszczy gniewnie brwi i zapisuje sobie, żeby sprawdzić w aktach, czy stażyści nie mają za sobą wykroczeń drogowych albo czegoś podobnego...

Dziewiąta pięćdziesiąt - stażyści wychodzą i maszyneria znów buczy miarowo. Oddziałowa obserwuje ze szklanej klatki świetlicę: obraz za szybą odzyskuje stalowoniebieską wyrazistość, a pacjenci jednoznaczne, zdyscyplinowane ruchy rysun­kowych postaci.

Z pracowni wyjeżdża wózek szpitalny, na którym leży Taber.

- Musieliśmy mu zrobić jeszcze jeden zastrzyk, bo przy na­kłuwaniu kanału kręgowego zaczął się budzić - mówi technik do oddziałowej. - Co siostra na to, gdybyśmy go tak wzięli teraz do głównego budynku na elektrowstrząsy, żeby nie marnować drugiego seconalu?

- Świetna myśl. A potem proszę go jeszcze wziąć na encefalograf; może się okaże, że trzeba mu zoperować mózg.

Technicy wybiegają truchcikiem, pchając wózek z pacjentem, podobni do postaci z kreskówki albo do kukiełek w przedsta­wieniu, które ma śmieszyć, gdy lalka zostaje pobita przez diabła lub pożarta przez uśmiechniętego krokodyla...

Dziesiąta - przynoszą pocztę. Czasem dają ci rozdartą ko­pertę...

Dziesiąta trzydzieści - zjawia się rzecznik prasowy na czele grupy członkiń klubu kobiecego. W drzwiach świetlicy klaszcze w pulchne dłonie.

- Czołem, panowie, głowa do góry, głowa do góry... Roze­jrzyjcie się, drogie panie, prawda, jak tu czysto, jak przyjemnie? To jest siostra Ratched. Wybrałem ten oddział właśnie ze wzglę­du na nią. Siostra Ratched jest jak matka. Nie chodzi mi oczy­wiście o wiek, same panie rozumieją...

Rzecznik ma tak ciasny kołnierzyk koszuli, że kiedy się śmie­je, puchnie mu twarz - śmieje się zaś niemal bez przerwy, choć zupełnie nie wiem z czego, śmieje się piskliwie i szybko, jakby chciał przestać, ale nie potrafił. Jego czerwona, nabrzmiała, okrągła twarz przypomina balon, na którym ktoś namalował rysy ludzkie. Rzecznik nie ma zarostu na twarzy, a na głowie zale­dwie kilka włosów: wygląda to tak, jakby kiedyś przykleił ich sobie całą garść, ale nie chciały się trzymać, wciąż się zsuwały i wpadały mu do mankietów, do kieszonki koszuli i za kołnierz. Może dlatego nosi tak ciasny kołnierzyk, żeby nie dostawały mu się za koszulę.

I może dlatego tyle się śmieje, że łaskoczą go te, których nie udało mu się zatrzymać.

Oprowadza po szpitalu poważne kobiety w żakietach – kiwają głowami, kiedy pokazuje im zmiany, jakie zaszły z biegiem lat. Pokazuje telewizor, ogromne klubowe fotele i zbiornik z pitną wodą, a potem prowadzi je na kawę do dyżurki. Czasem przy­chodzi sam, staje pośrodku świetlicy i klaszcze w dłonie (sły­chać, że są mokre od potu), klaszcze dwa lub trzy razy, aż mu się sklejają, a wtedy podnosi je, złożone jak do modlitwy, przy­tyka do jednego z licznych podbródków i zaczyna się obracać. Kręci się tak i kręci na środku świetlicy, omiatając szalonym, przerażonym wzrokiem telewizor, nowe obrazki na ścianach i zbiornik z pitną wodą. I się śmieje.

Nigdy nam nie zdradza, co go tak bawi, ale dla mnie najkomiczniejszy jest on sam, gdy się kręci i kręci jak bąk - gdyby go pchnąć, natychmiast odzyskałby równowagę i kręcił się dalej, bo jest obciążony ołowiem. Nigdy, ale to nigdy nie patrzy na twarze pacjentów...

Dziesiąta czterdzieści, dziesiąta czterdzieści pięć, dziesiąta pięćdziesiąt - pacjenci ruszają na terapię reedukacyjną, na terapię zajęciową lub na fizjoterapię, albo do dziwacznych małych gabinecików, w których ściany są różnej wysokości, a podłoga jest nierówna. Szum maszynerii osiąga stałą prędkość.

Oddział szumi jak przędzalnia, w której kiedyś byłem, gdy nasza drużyna futbolowa rozgrywała w Kalifornii mecz między­szkolny. Po udanym sezonie dumni i rozentuzjazmowani kibice zafundowali nam przelot do Kalifornii na mecz z najlepszą tamtejszą drużyną szkolną. Ilekroć graliśmy na wyjeździe, musieli­śmy zwiedzać jakiś miejscowy zakład lub fabrykę. Nasz trener lubił dowodzić, że sport ma wartości poznawcze, bo w trakcie wyjazdów uczymy się czegoś nowego, toteż gdziekolwiek byśmy jechali, zawsze przed meczem prowadził nas do mleczarni, ra­finerii lub fabryki konserw. W Kalifornii wypadło nam zaliczyć przędzalnię. Moim kolegom z drużyny wystarczył jeden rzut oka i wrócili do autokaru, żeby grać w pokera na walizkach, ale ja zostałem w środku i stanąłem w kącie, by nie kręcić się pod nogami młodym Murzynkom, które biegały tam i z powrotem między rzędami maszyn. Cały ten szum, stukotanie i klekot ludzi oraz urządzeń, wiecznie te same automatyczne ruchy - to wszyst­ko wprawiło mnie w dziwny letarg. Dlatego zostałem, kiedy inni wychodzili, jak również dlatego, że to, co widziałem, przypomniało mi członków mojego plemienia, którzy pod koniec opu­ścili wioskę, żeby pracować przy kruszarce na budowie tamy. Te same szaleńcze, automatyczne ruchy, twarz zahipnotyzowana monotonią... Chciałem wyjść z kolegami, ale nie mogłem się ruszyć.

Był ranek i początek zimy, więc miałem na sobie kurtkę, jakie otrzymaliśmy wszyscy po wywalczeniu mistrzostwa - czerwono-zieloną kurtkę ze skórzanymi rękawami, a na plecach z na­szywką w kształcie piłki, upamiętniającą nasz sukces - i wiele młodych Murzynek się na nią gapiło. Zdjąłem kurtkę, ale dziew­czyny nie przestały się gapić. W tamtych czasach byłem dużo większy niż teraz.

Jedna dziewczyna odsunęła się od przędzarki, rozejrzała się, czy nie idzie brygadzista, i podeszła do mnie. Zapytała, czy gramy wieczorem z drużyną miejscowej szkoły, i powiedziała, że jej brat jest w tej drużynie obrońcą. Gdy tak gadaliśmy o fut­bolu i podobnych sprawach, zorientowałem się, że widzę twarz dziewczyny bardzo niewyraźnie, jakby między nami unosiła się mgła. To kłaczki bawełny fruwały w powietrzu.

Powiedziałem jej o tym. Wywróciła do góry oczy i zachicho­tała, zakrywając usta, kiedy usłyszała, że patrząc na nią, czuję się tak, jakbyśmy w mglisty poranek polowali razem na kaczki.

- A co bym to niby miała robić sam na sam z tobą w my­śliwskiej kryjówce? - zapytała.

Odparłem, że mogłaby się zaopiekować moją długą strzelbą, na co wszystkie pracownice przędzalni zaczęły chichotać, za­krywając dłońmi usta. Ja też się roześmiałem, zadowolony ze swojego dowcipu. Rozmawialiśmy i śmialiśmy się, gdy nagle chwyciła mnie za nadgarstki i wpiła się w nie palcami. Rysy jej twarzy nabrały nagle niebywałej ostrości: poznałem, że się cze­goś okropnie boi.

- Zabierz mnie - szepnęła - zabierz mnie stąd, wielkoludzie. Zabierz mnie z tej przędzalni, z tego miasta, z tego życia. Za­bierz mnie do myśliwskiej kryjówki. Byleby daleko. Dobrze, wielkoludzie! Dobrze?

Widziałem przed sobą jej ciemną, ładną, lśniącą twarz. Stałem z otwartymi ustami i nie wiedziałem, co powiedzieć. Trwaliśmy tak złączeni przez kilka sekund, a potem szum przędzalni wzmógł się nagle i coś zaczęło odciągać dziewczynę ode mnie. Niewidzialny sznur przyczepiony do jej czerwonej, kwiecistej spódnicy szarpał ją do tyłu. Z chwilą gdy palce Murzynki ze­śliznęły się z moich nadgarstków, jej twarz straciła ostrość; za mgłą wirującej bawełny jej rysy znów były miękkie i płynne jak topniejąca czekolada. Dziewczyna zaśmiała się, okręciła na pię­cie i tylko mignęły mi jej brązowe uda, gdy spódnica podfrunęła do góry. Mrugnęła do mnie przez ramię i poleciała do swojej przędzarki, z której zwały włókna spadały na ziemię; zgarnęła je i przebiegłszy lekko między rzędami maszyn wrzuciła do zbiornika, po czym skręciła i znikła mi z oczu.

Wirujące, roztańczone wrzeciona, skaczące czółenka, szpule miotające nićmi, bielone wapnem ściany, stalowoszare maszyny i zwijające się jak w ukropie dziewczyny w kwiecistych spód­nicach, a wszystko pokryte pajęczyną rozpędzonych białych nici trzymających do kupy przędzalnię - obraz ten został mi na zawsze w pamięci i od czasu do czasu coś na oddziale sprawia, że znów jawi mi się przed oczyma.

Tak. To wiem na pewno. Nasz oddział jest warsztatem na­prawczym Kombinatu. Tu, w szpitalu, usuwa się usterki nabyte w miastach, w kościołach i w szkołach. Kiedy naprawiony wy­rób powraca do społeczeństwa - zupełnie jak nowy, a czasami lepszy od nowego - szczęście rozsadza serce Wielkiej Oddzia­łowej; to, co do niej trafiło jako bryła szmelcu, jest teraz spraw­ną, wyregulowaną cząstką, chlubą całego zakładu i radością dla oka. Patrzcie, jak kroczy taki wyrób po świecie: z tym przyspawanym uśmiechem pasuje jak ulał do niewielkiej, przytulnej dzielnicy, w której właśnie rozkopano ulice, żeby przeprowadzić rury kanalizacyjne. W niczym mu tu nie wadzi. Nareszcie jest dostrojony do otoczenia...

- Aż się wierzyć nie chce, jak ten Maxwell Taber zmienił się od wyjścia ze szpitala; ciut siny pod oczami, ciut szczuplejszy, ale to zupełnie inny człowiek! Amerykańska technologia...

Tymczasem światło w oknie sutereny pali się dzień w dzień długo po północy, a instalacje o opóźnionym działaniu dodają zręczności jego palcom, gdy pochyliwszy się nad zamroczoną proszkami nasennymi żoną, dwiema córeczkami w wieku lat czterech i sześciu oraz sąsiadem, z którym w poniedziałki grywa w kręgle - reguluje ich tak samo, jak wyregulowano jego. W ten sposób moc Kombinatu sięga coraz dalej.

Kiedy wreszcie po zaprogramowanej liczbie lat wyczerpie mu się bateria, cale miasteczko wspomina go serdecznie, w miej­scowej gazecie ukazuje się zdjęcie sprzed roku, przedstawiające go, jak pomaga skautom w Dniu Porządkowania Cmentarzy, a dyrektor szkoły przysyła jego żonie list, w którym pisze, że Maxwell Wilson Taber służył za wzór młodzieży ich wspaniałej społeczności.

Nawet dwóm przedsiębiorcom pogrzebowym, zazwyczaj chci­wym skąpcom, miękną serca.

- Spójrz na niego - mówi jeden - stary Max Taber to był złoty człowiek. Co ty na to, żeby mu tak dać solidną, elegancką trumnę, nie licząc rodzinie nic ekstra? No, raz kozie śmierć, niech będzie na koszt firmy.

Każde takie wyleczenie powoduje, że szczęście rozsadza serce Wielkiej Oddziałowej, każda udana naprawa jest bowiem zna­komitą reklamą jej metod i całego przemysłu medycznego. Wy­pisany pacjent to radość dla wszystkich.

Ale z nowymi to zupełnie inna historia. Nawet najbardziej układni nowi wymagają sporo pracy, nim się ich wdroży do porządku, a co więcej, nigdy nie wiadomo, kiedy trafi się pośród nich ten jeden nieposkromiony, który będzie siał zamęt na prawo i lewo, zniszczy, co może, i zakłóci sprawne funkcjonowanie oddziału. A jak już mówiłem, Wielka Oddziałowa okropnie się irytuje, gdy jej oddział przestaje sprawnie funkcjonować.

Przed południem znów włączają mgielnicę, tym razem na mniejszą moc: mgła wciąż jest gęsta, ale widzę co nieco, jeśli wytężę wzrok. Pewnego dnia przestanę go wytężać, poddam się zupełnie i zgubię we mgle jak niektórzy Chronicy, teraz jednak ciekawi mnie nowy pacjent - chcę zobaczyć, jak się zachowa na zbliżającym się zebraniu grupy.

Za dziesięć pierwsza mgła się rozchodzi i czarni każą Okre­sowym uprzątnąć świetlicę. Pacjenci zaczynają wynosić stoły do gabinetu hydroterapii po drugiej stronie korytarza, zupełnie jakby się szykowała potańcówka, jak to komentuje McMurphy.

Wielka Oddziałowa obserwuje wszystko przez szybę. Od rów­no trzech godzin nie ruszyła się z miejsca, nie poszła nawet na drugie śniadanie. Punktualnie o pierwszej, kiedy ze świetlicy usunięto już stoły, lekarz opuszcza swój gabinet przy końcu korytarza, wchodzi, kłania się oddziałowej, mijając dyżurkę, i zasiada w fotelu odrobinę na lewo od drzwi. Dopiero wówczas pacjenci zajmują miejsca, a po chwili nadciągają pielęgniarki i stażyści. Kiedy wszyscy już siedzą, Wielka Oddziałowa wstaje od szyby, idzie na tyły dyżurki do stalowego pulpitu pokrytego tarczami i przyciskami, włącza urządzenie podobne do automatycznego pilota, żeby kierowało oddziałem podczas jej nie­obecności, a następnie wkracza do świetlicy, niosąc dziennik i koszyk wypełniony papierami. Choć spędziła już w szpitalu pół dnia, jej fartuch nadal jest tak sztywny od krochmalu, że nie układa się łagodnie, tylko łamie z trzaskiem, jakby ktoś składał zamarznięte płótno.

Oddziałowa siada odrobinę na prawo od drzwi.

Gdy tylko siada, stary Pete Bancini podnosi się chwiejnie, zaczyna kiwać głową i sapać.

- Jestem zmęczony. Uff. Och, mój Boże. Strasznie zmę­czony - powtarza jak zawsze, kiedy na oddział trafia nowy pacjent, który może będzie gotów go wysłuchać.

Wielka Oddziałowa nie patrzy w jego stronę. Przegląda pa­piery w koszyku.

- Niech ktoś usiądzie przy panu Bancinim - mówi - i postara się go uciszyć, żebyśmy mogli rozpocząć zebranie.

Billy Bibbit siada obok Pete’a, który wpatruje się w McMur­phy’ego i kołysze głową z boku na bok, jakby dawał sygnały na przejeździe kolejowym. Pracował na kolei przez trzydzieści lat i wreszcie zużył się zupełnie, a teraz powtarza zapamiętane czynności.

- Jestem zmęczooony - woła, wyciągając szyję w stronę McMurphy’ ego.

- Spokojnie, Pete - szepcze Billy, kładąc piegowatą dłoń na kolanie staruszka.

- Strasznie zmęczony...

- Wiem, Pete. - Billy poklepuje go po kościstym kolanie i Pete opuszcza głowę; rozumie, że dziś nikt nie wysłucha jego skargi.

Oddziałowa zdejmuje z ręki zegarek, nakręca go, spoglądając na zegar ścienny i kładzie tarczą do góry w koszyku. Następnie wyjmuje z koszyka tekturową teczkę.

- W porządku. Możemy zaczynać?

Obraca sztywno głowę i z uśmiechem rozgląda się po świet­licy, żeby sprawdzić, czy nikt nie zamierza oponować. Chłopaki boją się napotkać jej wzrok - spuszczają oczy i oglądają sobie paznokcie. Wszyscy z wyjątkiem McMurphy’ego. Zajął fotel w rogu świetlicy, rozsiadł się w nim wygodnie i obserwuje każ­dy ruch oddziałowej. Cyklistówkę ma wciśniętą głęboko na rude kędziory, jakby zaraz miał startować w zawodach, a na jego kolanach leży talia kart - przekłada ją, a następnie składa z głoś­nym trzaskiem zwielokrotnionym przez ciszę. Wzrok oddziało­wej zatrzymuje się przez moment na McMurphym. Miała go na oku, kiedy przez cały ranek grał w pokera, i choć nie zauważyła, by pieniądze przechodziły z ręki do ręki, podejrzewa, iż nie należy on do ludzi, którym w smak byłaby panująca na oddziale zasada, że gra się wyłącznie na zapałki. Przekładane karty znów szeleszczą, po czym rozlega się trzask i talia znika w potężnej dłoni McMurphy’ego.

Oddziałowa znów spogląda na zegarek, wyjmuje z tekturowej teczki kartkę papieru, zerka na nią i chowa ją z powrotem. Od­kłada teczkę i bierze dziennik. Czeka, aż przybity do ścian Ellis przestanie kasłać, po czym mówi:

- Zaczynamy. Pod koniec piątkowego zebrania... omawiali­śmy kłopoty pana Hardinga... z jego młodą żoną. Pan Harding poinformował nas, że jego żona ma wyjątkowo obfity biust, co jest dla niego krępujące, ponieważ wszyscy mężczyźni oglądają się za nią na ulicy.

Otwiera dziennik na stronach założonych paskami papieru.

- Według uwag poczynionych w dzienniku przez pacjentów pan Harding wygłosił opinię, że jego żona “sama prowokuje tych drani”. Słyszano też, jak mówił, że może to z jego winy żona stara się zainteresować sobą innych mężczyzn. Słyszano również, jak powiedział: “Dla mojej milutkiej, acz ograniczonej żony każde słowo czy gest, który nie kojarzy się automatycznie ze środowiskiem krzepkich, nieokrzesanych murarzy, stanowi dowód zniewieściałości”.

Oddziałowa jeszcze przez chwilę czyta po cichu dziennik, a następnie go zamyka.

- Pan Harding oświadczył ponadto, że obfity biust żony cza­sami wywołuje w nim poczucie niższości. Tyle informacji. Kto miałby ochotę dotknąć tej kwestii?

Harding zamyka oczy, pozostali milczą. McMurphy patrzy po chłopakach, a kiedy widzi, że żaden z nich nie zamierza się odezwać, podnosi rękę do góry i jak uczniak strzela palcami. Oddziałowa kiwa głową.

- Panie... hm... McMurry?

- Dotknąć czego?

- Słucham?

- Pytała siostra: „Kto ma ochotę dotknąć...?”

- Dotknąć... kwestii, panie McMurry, problemów pana Har­dinga z żoną.

- Aha. Myślałem, że możemy dotknąć jej... no, czego innego.

- A co innego...

Urywa. O mało nie zbił jej z tropu. Okresowi uśmiechają się ukradkiem, McMurphy zaś przeciąga się szeroko, ziewa, mru­ga do Hardinga. Po chwili oddziałowa, już całkiem opanowa­na, chowa dziennik do koszyka, wyjmuje inną teczkę i zaczyna czytać:

- McMurry, Randle Patrick. Skierowany do kliniki z peni­tencjarnej farmy w Pendleton. Na obserwację i ewentualne przy­musowe leczenie. Lat trzydzieści pięć. Kawaler. Odznaczony w Korei za zorganizowanie ucieczki z komunistycznego obozu jenieckiego. Usunięty z wojska za brak subordynacji. Dalej na­stępuje litania bójek ulicznych, awantur w lokalach oraz are­sztów za pijaństwo, pobicia, zakłócanie porządku i - najlicz­niej - za szulerstwo. Raz aresztowany... za nierząd.

- Za nierząd? - Lekarz podrywa głowę.

- Za nierząd z nieletnią...

- Hola! Nic mi nie udowodnili - mówi McMurphy do leka­rza. - Dziewczyna odmówiła zeznań.

- Z piętnastoletnim dzieckiem.

- Twierdziła, panie doktorze, że ma siedemnaście, i była chętna jak mało która.

- Jak wynika z protokołu, lekarz sądowy, który badał dziec­ko, stwierdził penetrację, wielokrotną penetracje...

- Tak chętna, że w końcu musiałem zaszyć sobie portki.

- Mimo wyniku obdukcji dziecko odmówiło złożenia zeznań. Powodem mogło być zastraszenie. Oskarżony wyjechał z miasta wkrótce po procesie.

- Rany, nie miałem innego wyjścia. Doktorze, niech pan posłucha - nachyla się, wspiera łokieć na kolanie i zniżając głos szepcze przez całą świetlicę do lekarza - ta mała kurewka wy­cisnęłaby ze mnie ostatnie soki, zanimby osiągnęła legalny wiek. Ledwo stawałem w drzwiach, przewracała mnie na podłogę i już była pode mną.

Oddziałowa zamyka teczkę i podaje lekarzowi siedzącemu po drugiej stronie drzwi.

- Oto nasz nowy pacjent, doktorze Spivey - mówi, jakby miała w teczce żywego człowieka i mogła go razem z nią prze­kazać do wglądu. - Zamierzałam później zapoznać pana z jego aktami, ale skoro sam tak natarczywie domaga się uwagi na zebraniu grupy, możemy załatwić tę sprawę od razu.

Lekarz ciągnie za tasiemkę, wyławia z kieszonki binokle i mocuje je sobie na nosie. Przekrzywiają się na prawo, więc przechyla głowę na lewo, żeby wróciły na miejsce. Przeglądając teczkę, uśmiecha się pod nosem, bo zuchowaty ton nowego faceta też go rozbawił, ale tak jak my pilnuje się, żeby się głośno nie roześmiać. Kiedy dochodzi do ostatniej strony, zamyka teczkę i chowa binokle do kieszonki. Patrzy na pochylonego wyczeku­jąco McMurphy’ego.

- Jak widzę, nie przechodził pan dotychczas leczenia psy­chiatrycznego, prawda, panie McMurry?

- McMurphy, doktorze.

- Słucham? Zdawało mi się... siostra mówiła...

Otwiera teczkę, wyławia binokle, patrzy przez moment w akta, po czym znów ją zamyka i znów chowa binokle.

- Rzeczywiście. McMurphy. Ma pan słuszność. Bardzo prze­praszam.

- W porządku, doktorze. To wina oddziałowej. Ona pierwsza zaczęła przekręcać moje nazwisko. Niektórzy ludzie mają ku temu skłonności. Mój wuj Hallahan chodził kiedyś z babką, która udawała, że nie potrafi zapamiętać jego nazwiska, i - by mu dokuczyć - zwała go Chuliganem. Ciągnęło się to miesiącami, ale w końcu ją oduczył. I to raz na zawsze.

- Naprawdę? W jaki sposób? - pyta lekarz.

McMurphy uśmiecha się szeroko i pociera nos kciukiem.

- O nie, tego panu nie zdradzę. Wolę, żeby metoda wuja Hallahana pozostała na razie tajemnicą, bo może sam będę zmu­szony z niej skorzystać.

Mówiąc to, patrzy wprost na oddziałową. Siedzi uśmiechnięta jakby nigdy nic, więc po chwili McMurphy przenosi wzrok na lekarza.

- Wracając do rzeczy, o co mnie pan pytał?

- A tak. Interesuje mnie, czy był pan kiedyś na leczeniu psychiatrycznym, przechodził psychoanalizę albo przebywał w zakładzie?

- No, jeśli policzyć wszystkie zakłady karne, zarówno stano­we, jak okręgowe...

- Mam na myśli zakłady psychiatryczne.

- Aha. Nie, w takim razie nie. To mój pierwszy raz. Ale jestem pomylony, doktorze. Daję słowo. Moment, zaraz panu pokażę. Wiem, że lekarz na farmie...

Wstaje, chowa talię kart do kieszeni kurtki, przechodzi przez salę, pochyla się nad lekarzem i zaczyna kartkować papiery w teczce, którą ten trzyma na kolanach.

- Wiem, że coś napisał, powinno być tu przy końcu...

- Tak? Musiałem to przeoczyć. Chwileczkę.

Znów wyławia binokle, zakłada na nos i patrzy, gdzie mu wskazuje McMurphy.

- Proszę. Oddziałowa opuściła ten ustęp, kiedy referowała moje akta. O tu: “Więzień McMurphy objawia nadmierną...”, chcę, żeby było jasne, doktorze, co ze mnie za człowiek, „...nad­mierną wybuchowość, prawdopodobnie na podłożu psychopaty­cznym”. Lekarz powiedział mi, że pewnie jestem psychopatą, bo lubię się bić i pieprz... panie wybaczą... bo, jak to ujął, jestem nadgorliwy we współżyciu z kobietami. Doktorze, czy to bardzo zły objaw?

Kiedy pyta, jego szeroka, męska twarz przybiera tak dziecin­nie zatroskany i zmartwiony wyraz, że lekarz schyla głowę, by stłumić kolejny chichot, a binokle zsuwają mu się z nosa i same wpadają do kieszonki. Uśmiechają się również wszyscy Okreso­wi, a nawet niektórzy Chronicy.

- Chodzi mi o tę nadgorliwość, doktorze. Czy pan miał kiedy podobne kłopoty?

Lekarz wyciera oczy.

- Nie, panie McMurphy, nie miałem, przyznaję. Intryguje mnie jednak następująca uwaga w pańskich aktach: “Nie można wykluczyć symulowania dysforii celem uniknięcia mozolnej pra­cy na farmie”. - Spogląda na McMurphy’ego. - I co pan na to?

- Doktorze - McMurphy prostuje się na całą wysokość, mar­szczy czoło i rozkłada szeroko ręce, jakby wzywał niebo na świadka - czy ja wyglądam na normalnego człowieka?

Lekarz tak bardzo się stara nie parsknąć śmiechem, że nie jest w stanie nic odpowiedzieć. McMurphy odrywa od niego wzrok i kieruje to samo pytanie do Wielkiej Oddziałowej:

- Wyglądam?

Zamiast odpowiedzi oddziałowa wstaje z miejsca, zabiera le­karzowi żółtą teczkę i kładzie w koszyku pod zegarkiem. Po czym znów siada.

- Doktorze, może należałoby zapoznać pana McMurry’ego z regulaminem zebrań grupy?

- Szanowna pani chce się dowiedzieć, jak to było z wujem Hallahanem i kobietą, która przekręcała jego nazwisko? - pyta McMurphy.

Przez dłuższą chwilę oddziałowa patrzy na niego z powagą. Potrafi dowolnie zmieniać układ rysów, żeby wywierać na pa­cjentach pożądany efekt, choć każdy wyraz jej twarzy jest równie skalkulowany i sztuczny jak uśmiech. Wreszcie mówi:

- Przepraszam. Mack-Mur-phy. - Odwraca się do lekarza. - A teraz, doktorze, gdyby zechciał pan wyjaśnić...

Lekarz krzyżuje ręce na piersi i odchyla się na oparcie fotela.

- Słusznie. A skoro już przy tym jesteśmy, warto chyba przedstawić całą teorię naszej społeczności terapeutycznej. Cho­ciaż zwykle zostawiam to na później. Tak. Świetny pomysł, siostro Ratched, wyśmienity.

- Na pewno warto, doktorze, ale przede wszystkim chodzi mi o przypomnienie zasady, że w trakcie zebrania pacjenci nie mogą wstawać z miejsc.

- Tak. Oczywiście. A potem wyjaśnię teorię. Panie McMur­phy, jedną z podstawowych zasad jest, że podczas spotkań pa­cjenci muszą siedzieć. Sam pan rozumie; tylko w ten sposób możemy zachować porządek.

- Już idę, doktorze. Wstałem tylko po to, żeby pokazać panu tę adnotację w moich aktach.

Wraca do swojego kąta, znów przeciąga się szeroko i ziewa, po czym siada w fotelu. Poprawia się parę razy niczym pies, który szykuje sobie legowisko, a kiedy już usadawia się wygod­nie, spogląda wyczekująco na lekarza.

- Co się tyczy teorii... - Doktor Spivey z rozkoszą bierze głęboki oddech.

- Ppppierdolę żonę - mówi Ruckly.

- Czyją żonę? - pyta teatralnym szeptem McMurphy, przy­słaniając wierzchem dłoni usta, na co Martini podrywa błyska­wicznie głowę i wodzi po świetlicy rozszerzonymi oczyma.

- Właśnie, czyją? - nalega. - Aha. Już widzę. Ją, tak?

- Wiele bym dał, żeby mieć oczy tego faceta - mówi McMurphy i już nie odzywa się do końca zebrania. Siedzi, przy­patruje się uważnie wszystkiemu i nie roni ani słowa. Lekarz omawia swoją teorię, dopóki Wielka Oddziałowa nie dochodzi do wniosku, że zajął dość czasu - przerywa mu, przypominając, że trzeba jeszcze wrócić do Hardinga, i do końca zebrania dys­kutują tylko o nim.

McMurphy kilkakrotnie pochyla się do przodu, jakby miał ochotę coś powiedzieć, ale za każdym razem zmienia zdanie i osuwa się z powrotem na oparcie fotela. Widać po jego minie, że nie wszystko pojmuje. Zorientował się już, że dzieje się tu coś dziwnego, choć jeszcze nie wie, co. Na przykład nikt się nie śmieje. Kiedy spytał Ruckly’ego: “Czyją żonę?”, był pewien, że odpowie mu salwa śmiechu, a tymczasem wszyscy milczeli. Ściany tak ciasno kompresują powietrze, że nie sposób się roze­śmiać. Bardzo dziwne to miejsce, w którym mężczyźni nie umie­ją się odprężyć, wybuchnąć śmiechem, bardzo dziwne jest też, że tak ulegają tej uśmiechniętej, umączonej jędzy o zbyt czerwonych ustach i zbyt wielkich cyckach. Więc McMurphy myśli sobie, że zaczeka i zobaczy, co tu jest właściwie grane, zanim zdecyduje się na cokolwiek. To naczelna zasada cwanego szulera: przyjrzeć się grze, nim się do niej samemu przyłączy.

Teorię społeczności terapeutycznej słyszałem już tyle razy, że mam ją w małym palcu: jak to człowiek musi się nauczyć współżyć w grupie, zanim będzie mógł funkcjonować w nor­malnym społeczeństwie; jak to grupa może pomóc, wytykając mu jego błędy; jak to właśnie społeczeństwo rozstrzyga, kto jest, a kto nie jest normalny, więc należy starać się sprostać powszechnym kryteriom. I tak dalej. Ilekroć na oddział trafia nowy pacjent, lekarz od razu dosiada swego konika - w zasadzie tylko wtedy przejmuje ster i kieruje zebraniem. Twierdzi, że celem społeczności terapeutycznej jest stworzenie demokratycz­nego oddziału kierowanego głosami samych pacjentów oraz wy­puszczanie na świat zewnętrzny pełnowartościowych obywateli.

- Nie tłamście w sobie - przekonuje lekarz - żadnych pre­tensji, bolączek, zgłaszajcie mi, jeżeli chcecie coś zmienić, za­wsze można wszystko przedyskutować w grupie. Powinniście się tu czuć dostatecznie swobodnie, by bez skrępowania mówić o swoich problemach emocjonalnych w obecności personelu i innych pacjentów. Mówcie, dyskutujcie, wszystko wyznajcie! A jak któryś z was w trakcie zwyczajnej rozmowy powie coś osobistego, zapiszcie w dzienniku, żeby personel również mógł się dowiedzieć. Nie jest to “donosicielstwo” jak na filmach kry­minalnych, ale pomoc okazywana kolegom. Wyciągajcie na wierzch stare grzechy, niech obmyją je oczy zebranych. Bierzcie udział w dyskusji. Pomagajcie sobie oraz przyjaciołom badać tajniki podświadomości. I pamiętajcie, że między przyjaciółmi nie powinno być żadnych sekretów.

- Chcemy - mówi zwykle na koniec - jak najbardziej upo­dobnić naszą mikrospołeczność do wolnej i demokratycznej spo­łeczności na zewnątrz, stworzyć tu na oddziale mały światek będący zmniejszonym modelem ogromnego świata zewnętrzne­go, w którym pewnego dnia znów zajmiecie swoje miejsca.

Może zamierza jeszcze coś dodać, ale w tym momencie Wielka Oddziałowa zwykle go ucisza. Wtedy wstaje z fotela stary Pete, kiwa głową powgniataną jak miedziany garnek i opowiada, jaki to on jest zmęczony. Oddziałowa każe uciszyć i jego, żeby można było kontynuować zebranie, więc ktoś go uspokaja i ze­branie znów toczy się gładko.

Raz i tylko raz jeden, cztery czy pięć lat temu, stało się inaczej. Gdy tylko lekarz skończył swoją stałą gadkę, oddziało­wa zapytała:

- Proszę. Kto zacznie? Wyzbądźcie się tajemnic.

Po czym, ponieważ nikt się nie odezwał, a chciała zmusić Okresowych do wyznań, sama milczała przez dwadzieścia minut niczym syrena alarmowa, która lada chwila może zawyć - i wszystkich wprawiła w trans. Jej oczy niby obrotowe reflekto­ry nieustannie omiatały zebranych. Przez dwadzieścia długich minut w świetlicy panowała głucha cisza, a pacjenci siedzieli bez ruchu jak oniemiali. Kiedy upłynęło dwadzieścia minut, oddziałowa spojrzała na zegarek i rzekła:

- Czyżby na sali nie było nikogo, kto ma na sumieniu czyny, do których się dotąd nie przyznał? - Sięgnęła do koszyka po dziennik. - Czy musimy powtarzać wszystko od początku?

I wtedy włączyły się jakieś aktywowane głosem urządzenia w ścianach, specjalnie zaprogramowane, by uruchomić się na dźwięk akurat tych słów oddziałowej. Okresowi zesztywnieli. Otworzyli jednocześnie usta. Wędrujący po sali wzrok oddziało­wej zatrzymał się na pierwszym pacjencie siedzącym przy ścianie.

Pacjent poruszył nerwowo ustami.

- Obrabowałem kasę na stacji benzynowej.

Spojrzała na następnego.

- Chciałem się przespać z moją siostrzyczką.

Jej wzrok przenosił się z pacjenta na pacjenta; każdy podska­kiwał jak trafiony rzutek.

- Chciałem... kiedyś... przespać się z moim bratem.

- Zabiłem moją kotkę, kiedy miałem sześć lat. Boże, daruj mi, zatłukłem ją kamieniami i zwaliłem winę na kolegę.

- Skłamałem, mówiąc, że tylko chciałem. Przespałem się z siostrzyczką!

- Ja też! Ja też!

- I ja! I ja!

Oddziałowa nawet nie marzyła, że odniesie taki sukces. Okre­sowi krzyczeli jeden przez drugiego, pogrążali się coraz głębiej i głębiej, nie mogli się powstrzymać, wyznawali sekrety, po których już nigdy nie mieliby odwagi spojrzeć sobie w oczy. Po każdym wyznaniu oddziałowa kiwała głową i powtarzała:

- Tak, tak, tak.

Nagle stary Pete poderwał się na nogi.

- Jestem zmęczony! - zawołał gniewnie mocnym, dźwięcz­nym głosem, jakiego nikt jeszcze u niego nie słyszał.

Wszyscy ucichli. Zrobiło się im wstyd, jakby to, co powie­dział, było autentyczne i istotne, tysiąc razy prawdziwsze i waż­niejsze od ich dziecinnej paplaniny. Wielka Oddziałowa była wściekła. Obróciła głowę i przeszyła Pete’a wzrokiem, a uśmiech spełzł jej z twarzy - przecież jeszcze chwilę temu wszystko szło tak sprawnie!

- Niech się ktoś zajmie biednym panem Bancinim - poleciła.

Trzech Okresowych wstało z miejsc. Starali się go uciszyć, klepali po plecach. Ale Pete nie zamierzał się uspokoić.

- Jestem zmęczony! Zmęczony! - powtarzał.

Wreszcie oddziałowa kazała jednemu z czarnych wyprowa­dzić go siłą ze świetlicy. Zapomniała, że sanitariusze nie mają żadnej władzy nad takimi ludźmi jak Pete.

Pete przez całe życie był Chronikiem. Choć trafił do szpitala dopiero, kiedy miał dobrze po pięćdziesiątce, Chronikiem był zawsze. Po obu stronach głowy ma głębokie dziury, ślady po kleszczach, którymi lekarz asystujący przy porodzie ścisnął mu głowę, kiedy go wyciągał. Pete bowiem wyjrzał na zewnątrz, zobaczył maszyny czekające na niego w izbie porodowej, zro­zumiał, w jakim to świecie przyjdzie mu żyć, i natychmiast uchwycił się, czego tylko mógł, tam w środku, by zapobiec swoim narodzinom. Lekarz złapał głowę Pete’a w kleszcze, ja­kich używa się do lodu, wyszarpnął go na zewnątrz i myślał, że już po kłopocie. Ale głowa Pete’a była wtedy jeszcze bardzo świeża i miękka jak glina, więc kiedy z czasem stwardniała, pozostały na niej wklęśnięcia. Pete zaś wyrósł na człowieka tak tępego, że najprostsza czynność, będąca drobnostką nawet dla sześcioletniego brzdąca, wymagała od niego żmudnych wysił­ków, wytężonej koncentracji i ogromnej siły woli.

Ale miało to i swoją dobrą stronę - dzięki tępocie Pete nie dostał się w szpony Kombinatu. Nie mogli go wpasować w tryby swej machiny. Pozwolili mu więc przyjąć najprostszą posadę na kolei - dostał zbitą z dykty budkę gdzieś na odludziu przy sa­motnej zwrotnicy i musiał machać czerwoną latarnią, jeśli roz­jazd przestawiony był w jedną stronę; zieloną, jeśli w drugą; a pomarańczową, jeśli inny pociąg był niedaleko. I Pete, sam jak palec, harował tak latami z niezłomną siłą i z uporem, któ­rego nie mogli wytrzebić mu z głowy. Nigdy też nie zamontowali mu zespołów sterowniczych.

Dlatego właśnie czarny nie miał nad nim żadnej władzy. Ale całkiem o tym zapomniał, podobnie jak i oddziałowa, kiedy mu poleciła wyprowadzić Pete’a ze świetlicy. Czarny podszedł do starca i szarpnął go za ramię w stronę drzwi, tak jak szarpie się lejce konia ciągnącego pług, żeby go zawrócić.

- No już, Pete. Wracamy do łóżka. Tylko wszystkim prze­szkadzasz.

Pete wyrwał ramię.

- Jestem zmęczony - powiedział ostrzegawczo.

- Chodź, staruszku, dość już narobiłeś zamętu. Chodź, poło­żysz się grzecznie do łóżka.

- Zmęczony...

- Powiedziałem, idziemy, stary!

Czarny znów szarpnął go za ramię i Pete przestał kołysać głową. Wyprostował się, stanął pewniej na nogach, a wzrok mu się wyostrzył. Zwykle oczy ma przymknięte i mętne, jakby po­wleczone mlekiem, tym razem jednak zabłysły jasno niczym błękitny neon. Dłoń na końcu ramienia, za które trzymał go czarny, zaczęła się nagle powiększać. Personel i prawie wszyscy pacjenci rozmawiali między sobą, nie zwracając uwagi na starca z tą jego wieczną śpiewką o zmęczeniu, pewni, że za chwilę da się go uspokoić i będzie można kontynuować zebranie. Nie wi­dzieli, jak dłoń na końcu ramienia starca powiększa się i powię­ksza za każdym razem, kiedy zaciska i rozwiera palce. Ja jeden widziałem. Widziałem, jak dłoń się powiększa, zaciska w pięść, zmienia kształt, staje się gładka i twarda. Wielka pordzewiała żelazna kula na końcu łańcucha. Utkwiłem w niej wzrok i czekałem, tymczasem zaś czarny znów szarpnął Pete’a w stronę drzwi.

- Mówiłem ci, stary...

Nagle zobaczył pięść. Usiłował się przed nią cofnąć, mówiąc “grzeczny Pete, grzeczny”, ale już nie zdążył. Pete zamachnął się żelazną kulą od dołu, aż od kolan. Czarny rąbnął plecami o ścianę, przykleił się na moment i - jakby była pokryta jakimś smarem - zjechał po niej na podłogę. Ze ściany dobiegł mnie huk trzaskających lamp, a tam, gdzie rąbnął w nią czarny, po­wstało pęknięcie w kształcie jego sylwetki.

Pozostali dwaj sanitariusze - najmniejszy i drugi duży - stali oniemiali ze zdumienia. Oddziałowa strzeliła palcami. Zareago­wali natychmiast - szybkie ruchy, ślizg po posadzce, mały czar­nuch obok dużego niczym odbicie w zmniejszającym lustrze... Już, już mieli się rzucić na Pete’a, gdy nagle uprzytomnili sobie to, o czym zapomniał ich kumpel: że Pete nie ma tych instalacji, co my pozostali, i nie wystarczy krzyknąć albo szarpnąć go za ramię, by zmusić do posłuszeństwa. Jeśli chcieli poskromić Pe­te’a, musieli go poskromić siłą, jak dzikiego niedźwiedzia czy buhaja, a skoro jeden z nich leżał bez czucia pod ścianą, czarni zwątpili w swoje szanse.

Obaj jednocześnie pomyśleli to samo i obaj, duży i jego zmniejszone odbicie, zamarli w identycznych pozach - lewa stopa wysunięta do przodu, prawa ręka w górze - równo w połowie drogi między Pete’em i Wielką Oddziałową. Dygotali i dymili, złapani między rozhuśtaną żelazną kulę a śnieżnobiałą furię, i słyszałem, jak zgrzytają im tryby. Drżeli niezdecydowani jak mechaniczne pojazdy, gdy wciska się gaz do dechy, a drugą nogę wciąż trzyma na sprzęgle.

Pete stał pośrodku świetlicy i huśtał żelazną kulę, przechylony w bok pod jej ciężarem. Teraz obserwowali go wszyscy. Pete spojrzał na dużego czarnucha, potem na małego, a kiedy zoba­czył, że nie zamierzają podejść bliżej, odwrócił się do pacjentów.

- Zrozumcie, to wszystko bzdury - rzekł - same bzdury.

Wielka Oddziałowa zsunęła się z fotela i zaczęła podkradać do swojego wiklinowego koszyka opartego o drzwi.

- Tak, tak, panie Bancini - zaszczebiotała słodko - niech się pan tylko nie denerwuje...

- Jeden stek bzdur. - Głos Pete’a stracił swoją dźwięczną moc, stał się urywany i natarczywy, jakby starzec miał niewiele czasu, żeby wygłosić to, co chciał nam przekazać. - Zrozumcie, nic na to nie poradzę, nic... Zrozumcie. Urodziłem się martwy. Z wami jest inaczej. Nie urodziliście się martwi. Ooooch, jak było ciężko...

Rozpłakał się. Mówienie szło mu coraz trudniej: otwierał i zamykał usta, ale nie był w stanie sklecić jednego zdania. Potrząsnął głową, żeby zebrać myśli, i mrugając oczami znów zwrócił się do Okresowych:

- Ooooch... mówię... wam... mówię wam.

Zgarbił się, a jego żelazna kula skurczyła się do rozmiarów ludzkiej dłoni. Wyciągnął ją, jakby podawał coś na niej pa­cjentom.

- Nic na to nie poradzę. Matka mnie poroniła. Wysłuchałem tylu obelg, że umarłem. Urodziłem się martwy. Nic na to nie poradzę. Jestem zmęczony. Poddaję się. Wy macie jeszcze szan­sę. Wysłuchałem tylu obelg, że urodziłem się martwy. Wam jest łatwo. Ja urodziłem się martwy i miałem ciężkie życie. Jestem zmęczony. Zmęczyło mnie mówienie i stanie. Jestem już martwy pięćdziesiąt pięć lat.

Wielka Oddziałowa dosięgła go z drugiego końca świetlicy przez ubranie szpitalne i odskoczyła, nie wyciągając nawet strzy­kawki - wisiała mu ze spodni jak mały ogonek ze szkła i stali, a stary Pete garbił się coraz bardziej i bardziej, nie przez ten zastrzyk, ale ze znużenia: ostatnie kilka minut wyczerpało go całkowicie i nieodwołalnie - wystarczyło na niego spojrzeć, by poznać, że był to jego ostatni zryw.

Zastrzyk wcale nie był potrzebny; głowa sama zaczęła się Pete’owi kołysać, oczy zaszły mgłą. Kiedy oddziałowa podeszła, żeby odzyskać strzykawkę, był już tak silnie zgarbiony, iż łzy nie spływały mu po twarzy, tylko kapały wprost na posadzkę - kołysał nieprzerwanie głową, rozrzucając je po świetlicy jak ziarna.

- Ooooch - westchnął, ale nawet nie drgnął, kiedy oddzia­łowa wyrwała igłę.

Dał z siebie wszystko, żeby ożyć na te kilka chwil i powie­dzieć nam coś, czego nikomu nie chciało się słuchać i czego nikt nie próbował zrozumieć. Trucizna wstrzyknięta mu w po­śladek zmarnowała się, zupełnie jakby wstrzyknięto ją zwło­kom - nie działało bowiem ani serce, które miało ją tłoczyć razem z krwią, ani żyły, którymi miała dotrzeć do głowy, ani mózg, który miała porazić. Oddziałowa równie dobrze mogła wbić strzykawkę w starego, wyschniętego trupa.

- Jestem... zmęczony...

- W porządku. Teraz, chłopcy, jeśli nie brak wam odwagi, pan Bancini da się spokojnie zaprowadzić do łóżka.

- ...straaasznie zmęczony.

- Panie doktorze, sanitariusz Williams już chyba przychodzi do siebie. Proszę się nim zająć, dobrze? Ma stłuczony zegarek i skaleczoną rękę.

Pete nigdy więcej nie próbował czegoś podobnego i już nigdy nie spróbuje. Teraz, ilekroć znów zaczyna na zebraniu swoje narzekania, zawsze pozwala się uciszyć. W dalszym ciągu wstaje czasem z miejsca, kołysze głową i mówi nam, jak bardzo jest zmęczony, ale to już nie skarga, usprawiedliwienie czy ostrze­żenie - ten etap Pete dawno ma za sobą; przypomina stary zegar, który wciąż chodzi, mimo że nie wskazuje prawidłowo godzin, wskazówki ma pogięte, tarczę pozbawioną cyfr, a mechanizm naśladujący głos kukułki zardzewiały i zepsuty - stary, zdeze­lowany zegar, który nadal tyka i z którego nadal wyskakuje kukułka, lecz to już nic nie znaczy.

Dochodzi druga, a wszyscy wciąż się pastwią nad biednym Hardingiem.

O drugiej lekarz zaczyna się wiercić w fotelu. Nie lubi zebrań, jeśli nie może mówić o swojej teorii; wolałby siedzieć u siebie w gabinecie i sporządzać wykresy. Wierci się i w końcu chrząka, więc oddziałowa spogląda na zegarek i oznajmia nam, że dyskusję dokończymy jutro, a teraz mamy przynieść stoły z ga­binetu hydroterapii. Okresowi wypadają z transu i zerkają na Hardinga. Twarze palą ich ze wstydu, jakby dopiero teraz zdali sobie sprawę, że oddziałowa znów przerobiła ich na szaro. Jedni ruszają po stoły, a drudzy podchodzą do półki z czasopismami i z wielką uwagą wertują stare numery miesięcznika “McCall’s” - wszystko po to, żeby uniknąć towarzystwa Hardinga. Znów dali się wrobić w oskarżanie przyjaciela, jakby on był przestępcą, a oni prokuratorami, sędzią i ławą przysięgłych. Przez czterdzie­ści pięć minut darli z niego pasy, jakby im to sprawiało przyjemność, i wiercili mu dziurę w brzuchu pytaniami: Jak mu się zdaje, czemu to nie potrafi dogodzić żoneczce? Dlaczego tak bardzo nie chce dopuścić do siebie myśli, że ona zadaje się z innymi mężczyznami? Jak może oczekiwać wyleczenia, skoro nie udziela szczerych odpowiedzi? Dręczyli go pytaniami i insynuacjami, a teraz mają wyrzuty sumienia i unikają jego towarzystwa, żeby nie czuć się jeszcze bardziej niezręcznie.

McMurphy śledzi ich wzrokiem. Nie wstaje z fotela. Znów ma taką minę, jakby nie wszystko pojmował. Siedzi jeszcze przez chwilę w fotelu, obserwując Okresowych i drapiąc się kar­tami po rudym zaroście, wreszcie wstaje, ziewa, przeciąga się, skrobie rogiem karty po pępku, następnie chowa talię do kiesze­ni i podchodzi do zlanego potem, przylepionego do fotela Har­dinga.

Przygląda mu się, a po chwili zahacza łapę o najbliższe krzes­ło i - przekręciwszy je oparciem w stronę Hardinga - siada na nim okrakiem jak na drobnym kucyku. Harding jeszcze go nie zauważył. McMurphy klepie się po kieszeniach, odnajduje pa­pierosy, wyciąga jednego, zapala, po czym wyjmuje go z ust i marszcząc brwi spogląda na rozżarzony czubek, a następnie ślini dwa palce i zwilża nimi z boku bibułkę, żeby papieros palił się równomiernie.

Żaden z mężczyzn nie zwraca uwagi na drugiego. Nie wiem, czy Harding w ogóle dostrzegł intruza. Wtulił głowę głęboko między szczupłe ramiona podobne do zielonych owadzich skrzy­dełek i siedzi sztywno na brzegu fotela, ściskając dłonie między kolanami. Patrzy prosto przed siebie i nuci coś pod nosem, uda­jąc, że jest zupełnie spokojny - zagryza jednak policzki, co upodabnia go do uśmiechniętego kościotrupa i bynajmniej nie ma ze spokojem nic wspólnego.

McMurphy znów bierze do ust papierosa, składa ręce na drewnianym oparciu krzesła i opiera na nich brodę, mrużąc jedno oko od dymu. Drugim okiem lustruje przez chwilę Hardinga.

- Słuchaj no, koleś, czy te wasze zebranka zawsze tak wyglądają? - pyta wreszcie, a papieros podskakuje mu w ustach przy każdym słowie.

- Czy zawsze? - Harding przestaje nucić, puszcza policzek, ale nadal patrzy prosto przed siebie, gdzieś ponad ramieniem McMurphy’ego.

- Czy takie numery odchodzą na każdym zebraniu grupy? Stado kur bawi się w dziobanego?

Harding odwraca gwałtownie głowę i spogląda na McMurphy’ego, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego obecności. Twarz przecina mu bruzda, kiedy znów zagryza policzki, i znów wygląda, jakby się szeroko uśmiechał. Prostuje ramiona i siada głębiej w fotelu, starając się ukryć zdenerwowanie.

- “Bawi się w dziobanego?” Próżny trud, przyjacielu. Twoje osobliwe, ludowe wyrażenia są dla mnie, niestety, zupełnie nie­zrozumiałe. Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

- Zaraz ci to wyjaśnię. - McMurphy podnosi nieco głos; choć nie patrzy na słuchających go z tyłu Okresowych, mówi przede wszystkim do nich. - Stado spostrzega plamkę krwi na jednej kurze i rzuca się na nią, dziobie i dziobie, aż zostaje z niej tylko garść okrwawionych piór i kości. Ale zwykle w czasie tej kot­łowaniny krew pstrzy kilka sztuk ze stada, a wtedy przychodzi kolej na nie. Potem krople krwi spadają na następne kury, a gdy pozostałe zadziobują je na śmierć, krew znaczy następne i na­stępne. O tak, stary, zabawa w dziobanego może wykończyć całe stado w ciągu kilku godzin, sam byłem tego świadkiem. Wyjąt­kowo nieprzyjemny widok. Jedyny sposób, żeby zapobiec tej rzezi - w przypadku kur - to założyć im klapki na oczy. Żeby się nie widziały.

Harding splata długie palce na kolanie, podciąga nogę do góry i osuwa się na oparcie fotela.

- Zabawa w dziobanego. Urocze porównanie, przyjacielu.

- Wierz mi, stary, to, co oglądałem, przypomina mi tę zabawę. Dziobanie rozjuszonych kur.

- A ja byłem kurą z plamką krwi, tak, przyjacielu?

- Właśnie, stary.

Wciąż uśmiechają się do siebie, ale mówią teraz tak cicho i z takim napięciem, że przesuwam się i sprzątam koło nich, żeby słyszeć rozmowę. Pozostali Okresowi też podchodzą bliżej.

- I chcesz jeszcze coś wiedzieć? Chcesz wiedzieć, kto roz­poczyna dziobanie?

Harding milczy wyczekująco.

- Ta stara oddziałowa, nikt inny.

Ciszę rozdziera pisk strachu. Słyszę, że maszyneria w ścianie gubi rytm, po chwili jednak znów dudni miarowo. Harding le­dwo panuje nad drżeniem rąk, ale nadal stara się ukryć zdener­wowanie.

- Więc to wszystko jest takie proste - mówi - takie infan­tylnie proste. Wystarczyło ci sześć godzin na oddziale, żeby podsumować wieloletnią pracę Freuda, Junga i Maxwella Jonesa i zawrzeć ją w trzech słowach: “Zabawa w dziobanego”.

- Gówno mnie obchodzą Fred Jung i ten drugi, chodzi mi o to wasze zafajdane zebranie, stary, o to, co wyczyniali z tobą oddziałowa i ta banda sukinsynów. Ale ci dali wycisk!

- Wycisk?

- A pewnie. Załatwiali cię, jak mogli. Jak nie z jednej mańki, to z drugiej. Nieźle musiałeś narozrabiać, stary, skoro tylu face­tów ma z tobą na pieńku.

- To niesłychane! Czy ty naprawdę nie rozumiesz, naprawdę się nie domyślasz, że to wszystko było dla mojego dobra? Że każde pytanie, każda sugestia siostry Ratched i reszty personelu ma wyłącznie terapeutyczne znaczenie? Albo wcale nie słucha­łeś, gdy doktor Spivey przedstawiał swoją teorię społeczności terapeutycznej, albo brak ci wykształcenia, żeby to zrozumieć. Zawiodłem się na tobie, przyjacielu, bardzo się zawiodłem! Po naszej porannej rozmowie miałem cię za inteligentniejszego - słusznie odgadłem, że jesteś ograniczonym, gruboskórnym, pro­wincjonalnym bufonem, nie wrażliwszym od gęsi, ale nie od­mawiałem ci pewnej dozy wrodzonej inteligencji. Aczkolwiek cechuje mnie na ogół spostrzegawczość i wnikliwość, nie jestem jednak nieomylny.

- Wypchaj się, koleś.

- A tak, zapomniałem wspomnieć, że już dziś rano zauwa­żyłem twoją prymitywną porywczość. Psychopata o wyraźnych skłonnościach sadystycznych, prawdopodobnie wynikłych ze skrajnego egocentryzmu. O tak. Wspaniałe predyspozycje do zawodu terapeuty, nic dziwnego, że czujesz się uprawniony do krytykowania sposobu, w jaki siostra Ratched prowadzi zebra­nia, choć jest ona wysoko kwalifikowaną pielęgniarką z dwu­dziestoletnim stażem pracy na oddziałach psychiatrycznych. Ktoś tak utalentowany jak ty, przyjacielu, na pewno umie dokonywać cudów z podświadomością, potrafi ukoić zbolałe id i udobruchać superego. Mógłbyś pewnie w niespełna pół roku wyleczyć cały oddział, nie wyłączając Roślin! Tędy, tędy, panie i panowie, a jak się nie uda, zwracamy gotówkę!

Zamiast się oburzyć, McMurphy tylko patrzy na Hardinga, a wreszcie pyta całkiem spokojnie:

- Czy ty naprawdę myślisz, że ta szopka na dzisiejszym zebraniu była dla twojego dobra? Że może cię wyleczyć?

- A czy w przeciwnym razie którykolwiek z nas by się na to godził, przyjacielu? Personel nie mniej od nas pragnie naszego wyleczenia. Nie są potworami. Siostra Ratched może i jest su­rową kobietą w średnim wieku, ale na pewno nie gigantycznym potworem z rzędu kuraków, zamierzającym z sadystyczną roz­koszą wydziobać nam oczy. Chyba jej o to nie posądzasz, co?

- Nie, koleś, bynajmniej. Ona wcale nie chce wydziobać wam oczu. Usiłuje pozbawić was czego innego.

Harding się wzdryga. Widzę, że dłonie wymykają mu się sa­mowolnie spomiędzy kolan, niby białe pająki spomiędzy omsza­łych gałęzi, i pełzną powoli do miejsca, w którym uda łączą się z tułowiem.

- Nie oczu? - pyta. - No to w takim razie czego, przyjacielu?

McMurphy uśmiecha się szeroko.

- Nie wiesz, koleś?

- Skądże mam wiedzieć? To znaczy, jeśli...

- Jąder, koleś, waszych cennych jąder!

Pająki dopełzają do rozwidlenia i przycupują w nim, drgając niepewnie. Harding z trudem zdobywa się na uśmiech, ale twarz i wargi tak mu zbladły, że uśmiech jest niedostrzegalny. Wpa­truje się w McMurphy’ego. Ten wyjmuje papierosa z ust i po­wtarza, co już raz powiedział.

- Właśnie jąder. Nie, koleś, oddziałowa nie jest żadną ogro­mną kurą, ale kleszczarą, specem od trzebienia. Widziałem ty­siące takich osób: starych i młodych, facetów i babki. Są wszę­dzie, i na wolności, i w pierdlach. Usiłują cię osłabić, żebyś się ugiął przed nimi, podporządkował ich prawom i żył, jak ci każą. A najprędzej cię złamią, dosięgając tam, gdzie boli najbardziej. Dostałeś kiedyś w bójce kopa w jaja, koleś? Kładzie cię od razu, co? Nie ma nic gorszego. Chce ci się rzygać, stajesz się słaby jak mucha. Jeśli bijesz się z facetem, który chce wygrać nie dzięki własnej sile, ale przez odebranie ci twojej, patrz mu na nogi, bo będzie usiłował rąbnąć cię kolanem, załatwić tak samo jak ta stara klępa.

Harding jest biały jak płótno, ale teraz przynajmniej wie, co się dzieje z jego rękami: wymachują w powietrzu, jakby chciały odeprzeć słowa McMurphy’ego.

- Nasza kochana siostra Ratched? Nasza łagodna, wiecznie uśmiechnięta i dobrotliwa mateczka Ratched, ten anioł miłosier­dzia, jest według ciebie kastratorką? Przyjacielu, to istny non­sens!

- Słuchaj, koleś, skończ lepiej te bzdury. Może dla kogoś tam i jest mateczką, ale to baba wielka jak stodoła i twarda jak skała. Jak tylko tu wszedłem, też w pierwszej chwili dałem się nabrać, że jest miła i kochana, ale nie na długo! Nie wierzę, żeby ktoś mógł tu tkwić pół roku albo rok i nie przejrzeć na oczy! Ho, ho, widziałem już niejedną wredną sukę, ale ta wszystkie bije na łeb!

- Siostra Ratched wredną suką? Przedtem klępą, kleszczarą i czym jeszcze... kurą? Wiedz, przyjacielu, że metafory należy stosować z umiarem.

- Gadaj zdrów! Jest suką, klępą i kleszczarą. Dobrze wiesz, o czym mówię, więc przestań się zgrywać!

Twarz i dłonie Hardinga są teraz bardziej ruchliwe niż kie­dykolwiek: różne gesty, uśmiechy, grymasy i miny następują po sobie tak błyskawicznie jak na przyspieszonym filmie. Usiłuje się opanować i tylko pogarsza sprawę. Kiedy nie stara się wpły­nąć ani na swoje gesty, ani na mimikę, miło jest patrzeć na jego niestrudzone dłonie i żywą twarz, ale gdy tylko uświadamia sobie, co robi, i stara się powstrzymać, zamienia się w oszalałą marionetkę podrygującą w zwariowanym tańcu. Krzywi się i ge­stykuluje w coraz bardziej zawrotnym tempie, jednocześnie mó­wiąc coraz szybciej i szybciej.

- Zrozum, przyjacielu, mój miły psychopato, siostra Ratched to prawdziwy anioł miłosierdzia; spytaj, kogo chcesz! Bezinte­resowna jak wiatr, dzień po dniu, przez pięć długich dni w tygo­dniu pełni dla dobra ogółu swoje niewdzięczne obowiązki. To wymaga poświęcenia, przyjacielu, prawdziwego poświęcenia. Wiem też od godnych zaufania osób, choć nic więcej nie mogę ci o nich wyjawić ponad to, że Martini pozostaje z nimi w bli­skich stosunkach, iż również w dni wolne od pracy siostra Ratched służy ludzkości, oddając się działalności charytatywnej. Przygotowuje kosze z takimi delicjami, jak konserwy i mydło, a dla urozmaicenia dorzuca kawałek sera, po czym obdarowuje nimi młode małżeństwa w tarapatach finansowych. - Dłonie Hardinga migają w powietrzu, kreśląc scenkę, którą opowiada. - Spójrz: oto nadchodzi nasza oddziałowa. Stuka lekko do drzwi. W ręce trzyma kosz ozdobiony wstążkami. Młodemu małżeń­stwu szczęście zapiera dech. Mąż stoi z otwartymi ustami, żona płacze, nie kryjąc łez. Oddziałowa lustruje ich domostwo. Obie­cuje przysłać im pieniądze na... proszek do czyszczenia, a jakże. Stawia kosz na środku podłogi. A kiedy stamtąd wychodzi - posyłając obojgu pocałunki i zwiewne uśmiechy - jest tak upo­jona słodkim mlekiem miłosierdzia, którym własny czyn wypeł­nił jej obfite piersi, że nie potrafi powściągnąć swojej szczodro­ści. Szczodrości, rozumiesz? Nasz anioł zatrzymuje się przy drzwiach, bierze na bok onieśmieloną młodą małżonkę, wręcza jej w podarku banknot dwudziestodolarowy i mówi: “Weź to, moje biedne, nieszczęsne, głodne dziecko, weź i kup sobie ładną sukienkę. Jak widzę, twojego męża nie stać na podobne luksusy, przyjmij więc to ode mnie specjalnie w tym celu”. I młodzi na całe życie zaciągają wobec niej dług wdzięczności.

Pod koniec Harding mówi tak szybko, że żyły występują mu na szyi. Kiedy milknie, zapada głucha cisza. Dobiega mnie tylko przytłumiony szum jakby obracającej się szpuli - pewnie ukryty magnetofon nagrywa rozmowę w świetlicy.

Harding się rozgląda, widzi, że wszyscy wpatrują się w niego i - choć nie przychodzi mu to łatwo - stara się roześmiać. Dźwięk, jaki wydaje, podobny jest do pisku, który towarzyszy wyciąganiu młotkiem gwoździ ze świeżej sosnowej deski: iii-iii--iii. Harding nie może się powstrzymać. Zaciska ręce i mruży oczy na ten okropny odgłos. Ale nie może się powstrzymać. Piszczy coraz cieńszym głosem, aż wreszcie, łapiąc ustami po­wietrze, opuszcza twarz w nastawione dłonie.

- Och, suka, suka, wredna suka - szepcze przez zaciśnięte zęby.

McMurphy zapala drugiego papierosa i podaje Hardingowi, a ten bierze go bez słowa. McMurphy wpatruje się w siedzącego naprzeciwko mężczyznę z tak wielkim zdumieniem, jakby nigdy dotąd nie widział człowieka. Gdy tak patrzy na niego, Harding przestaje podrygiwać i dygotać; podnosi głowę.

- Masz rację - mówi - wszystko się zgadza.

Spogląda na wpatrzonych w niego pacjentów.

- Nikt dotąd nie miał odwagi powiedzieć tego głośno, ale nie ma pośród nas nikogo, kto by myślał inaczej i w głębi swojej zastraszonej duszyczki nie przeklinał oddziałowej.

McMurphy marszczy brwi i pyta:

- A ten kurdupel lekarz? Może z pomyślunkiem u niego nie­tęgo, ale chyba nie jest aż tak głupi, by nie widzieć, że to babsko zawładnęło oddziałem i wyrabia, co mu się żywnie podoba.

Harding zaciąga się papierosem, po czym odpowiada, wypu­szczając ustami dym:

- Doktor Spivey, tak samo jak my wszyscy, jest w pełni świadom swojej bezradności. To wystraszony, zdesperowany, niedołężny króliczek, który doskonale się orientuje, że bez sio­stry Ratched nigdy by nie podołał kierowaniu oddziałem. A co gorsza, ona również wie, że on zdaje sobie z tego sprawę, i ani na moment nie pozwala mu o tym zapomnieć. Wystarczy, że lekarz pomyli się w aktach albo przy sporządzaniu wykresów, a wypomina mu to całymi tygodniami.

- To prawda - mówi Cheswick, podchodząc do McMurphy’ego - ona żadnej pomyłki nie puszcza w niepamięć.

- Dlaczego lekarz jej nie wyrzuci?

- W tym szpitalu - wyjaśnia Harding - nie leży to w gestii lekarzy. Zatrudniać lub usuwać pielęgniarki może wyłącznie per­sonalna, stara, serdeczna przyjaciółka siostry Ratched; w latach trzydziestych pracowały razem w szpitalu wojskowym. Jesteśmy tu, przyjacielu, ofiarami matriarchatu, a lekarz jest równie bez­silny jak my wszyscy. Wie, że wystarczy, aby Ratched sięgnęła do telefonu, który ma pod ręką, wykręciła numer personalnej i wspomniała jej, że pan doktor ostatnio bardzo zwiększył zapo­trzebowanie na demerol...

- Chwileczkę, Harding. Nie znam jeszcze waszego żargonu.

- Demerol, przyjacielu, to syntetyczny narkotyk wywołujący zależność znacznie łatwiej od heroiny. Nałogowe zażywanie demerolu jest wśród lekarzy dość pospolite.

- Poważnie? Ten kurdupel jest narkomanem?

- Tego naprawdę nie wiem.

- Więc co jej przyjdzie z tego, że go oskarży, skoro...

- Oj, nie słuchasz, przyjacielu. Ona nie oskarża. Wystarczy, że insynuuje, insynuuje cokolwiek, rozumiesz? Nie zorientowa­łeś się jeszcze? Woła na przykład faceta do drzwi dyżurki i pyta go o papierową chusteczkę znalezioną pod jego łóżkiem. Tylko pyta. A facet, bez względu na to, co odpowiada, czuje się, jakby kłamał. Jeśli mówi, że czyścił nią długopis, oddziałowa komen­tuje: “Rozumiem, czyścił pan długopis”, a jeśli mówi, że wy­cierał nos, oddziałowa komentuje: “Rozumiem, wycierał pan nos”, po czym kiwa mu ładnym siwym koczkiem, posyła mu ładny uśmieszek, obraca się na pięcie i znika w dyżurce, a on jeszcze długo stoi i duma, do czego naprawdę posłużył się chu­steczką.

Harding znów zaczyna dygotać i wtula głowę w ramiona.

- Nie. Nie potrzebuje oskarżać. Ma dar insynuowania. Czy podczas zebrania i dyskusji słyszałeś, żeby choć raz mnie o coś oskarżyła? A przecież czułem się, jakby mnie oskarżano o ty­siące rzeczy, o zazdrość, o paranoję, jak również o to, że w łóż­ku nie potrafię zadowolić żony, że łączą mnie intymne stosunki z innymi mężczyznami, że trzymam papierosa w afektowany sposób, a nawet - tak to przynajmniej odebrałem - że między nogami nie mam nic oprócz kępki włosków, w dodatku złocis­tych i miękkich jak puszek! Twierdzisz, że chce nam oddziobać jądra? Nie tylko! Nie tylko!

Nagle Harding milknie i pochylając się do przodu, ujmuje dłoń McMurphy’ego w obie ręce. Twarz ma dziwnie przekrzy­wioną, a przy tym wyszczerbioną i fioletowoszarą jak rozbita butelka po winie.

- Świat należy do silnych, przyjacielu! Nasza egzystencja oparta jest na zasadzie, że silni rosną w siłę, pożerając słabszych. Musimy się z tym pogodzić. To zupełnie normalne. Po­niekąd prawo przyrody. Króliki je akceptują i wiedzą, że rola silnych przypada wilkom. Same zaś są sprytne, płochliwe i zwin­ne, kopią nory i kryją się, gdy wilk jest w pobliżu. Jeżeli prze­trwają, gra toczy się dalej. Znają swoje miejsce. Na pewno żaden nie rzuci się na wilka. Bo to nie byłoby rozsądne, prawda?

Puszcza dłoń McMurphy’ego, siada głębiej w fotelu, zakłada nogę na nogę i zaciąga się mocno papierosem. Wyjmuje go z wąskiej szpary uśmiechniętych ust i znów zaczyna się piskli­wie śmiać - iii-iii-iii - jak gdyby wyciągano z deski gwóźdź.

- McMurphy... przyjacielu... nie jestem kurą, jestem króli­kiem. Lekarz jest królikiem. Cheswick jest królikiem. Billy Bibbit jest królikiem. Wszyscy tu jesteśmy królikami, w różnym wieku, w różnym stopniu, i kicamy sobie po świecie z disnejowskiej kreskówki. Och, nie zrozum mnie źle; nie jesteśmy tu dlatego, że jesteśmy królikami - bylibyśmy nimi wszędzie - ale dlatego, że nie umiemy się z tym pogodzić. Potrzebny jest nam taki wielki, silny wilk jak oddziałowa, żeby nauczyć nas moresu.

- Człowieku, sam nie wiesz, co pleciesz! Czy mam rozumieć, że gotów jesteś czekać bezczynnie, aż ten siwy babsztyl wmówi ci, że jesteś królikiem?

- Nie wmówi, nie. Ja urodziłem się królikiem. Wystarczy spojrzeć. Oddziałowa ma tylko sprawić, żebym czuł się szczę­śliwy w tej roli.

- Do licha, nie jesteś królikiem!

- Nie? A więc skąd te długie uszka, ruchliwy nosek i puszys­ty ogonek?

- Gadasz jak wariat!

- Jak wariat? Trafne spostrzeżenie.

- Niech cię diabli, Harding, nie to miałem na myśli. Nie jesteś wariatem. Chciałem tylko... Cholera jasna, aż sam się nie mogę nadziwić, że tacy jesteście normalni. Żaden z was nie jest bar­dziej szurnięty od pierwszego lepszego palanta z ulicy...

- A tak, od pierwszego lepszego palanta...

- Żaden nie jest taki jak wariaci pokazywani na filmach. Macie tylko jakieś zahamowania i... jesteście troszeczkę...

- Podobni do królików, tak?

- Odchromol się z tymi królikami! Niech cię licho, nie jeste­ście podobni do żadnych królików!

- Panie Bibbit, proszę pokicać po sali, żeby pan McMurphy mógł się sam przekonać. A pan, panie Cheswick, gdyby był pan tak łaskaw nastroszyć futerko...

Billy Bibbit i Cheswick przemieniają się na moich oczach w skulone białe króliki, ale za bardzo się wstydzą, by spełnić polecenie Hardinga.

- Jacy są nieśmiali! Czy to nie urocze? A może wstyd im, że się nie ujęli za przyjacielem? Może dręczą ich wyrzuty su­mienia, że znów dali się zastraszyć oddziałowej i prowadzili za nią przesłuchanie? Uszy do góry, przyjaciele, nie macie się czego wstydzić. Postąpiliście słusznie. Obrona przyjaciół nie leży w naturze królików. Byłoby to nierozsądne. Zachowaliście się mądrze; tchórzliwie, lecz mądrze.

- Słuchaj no! - woła Cheswick.

- Nie masz się o co złościć. To szczera prawda.

- Słuchaj no, Harding, nieraz mówiłem to samo o starej Ratched, co teraz McMurphy.

- Ale tylko szeptem, a potem i tak wszystko odwoływałeś. Przestań się oszukiwać, też jesteś królikiem. Dlatego nie mam ci za złe pytań, które zadawałeś mi podczas zebrania. Grałeś jedynie swoją rolę. Gdybyś to ty stał pod pręgierzem albo ty, Billy, czy ty, Fredrickson, dręczyłbym was tak samo jak wy mnie. My, bezbronne zwierzątka, nie powinnyśmy się wstydzić naszych obyczajów; natura sama je nam narzuciła.

McMurphy odwraca się do pozostałych Okresowych i mierzy ich wzrokiem.

- A właśnie, że powinni się wstydzić. Zachowali się po świń­sku, biorąc jej stronę przeciwko tobie. Przez chwilę zdawało mi się, że znów jestem w chińskim obozie...

- McMurphy, bo ci coś powiem, jak Boga kocham! - dener­wuje się Cheswick.

McMurphy spogląda na niego wyczekująco, ale Cheswick nic nie mówi. Zawsze szybko traci ochotę do awantur: to jeden z tych facetów, którzy robią wiele szumu i krzyczą: “Naprzód!”, jakby zaraz mieli poprowadzić szturm, po czym przez chwilę tupią w miejscu nogami, posuwają się dwa kroki do przodu i przystają. Milczy potulnie, choć początkowo przybrał tak buń­czuczną postawę, a McMurphy patrzy mu prosto w oczy i po­wtarza:

- W cholernym chińskim obozie.

Harding podnosi ręce pojednawczym gestem.

- Och nie, McMurphy, nie masz racji. Nie powinieneś nas potępiać, przyjacielu. Nie powinieneś. Bo w istocie...

Oczy błyszczą mu gorączkowo; podejrzewam, że znów zacz­nie piskliwie chichotać, ale tylko wyjmuje papierosa z ust i wskazuje nim na McMurphy’ego - w jego dłoni papieros wy­gląda jak dymiący biały palec.

- ...ty również, McMurphy, mimo twoich przechwałek i kow­bojskiej buty, ty również pod swoją krzepką powłoką kryjesz duszę królika równie miękką i puszystą jak nasze.

- Jakbyś zgadł. Kic, kic, jestem sobie króliczek. A to czemu, panie Harding? Bo mam skłonności psychopatyczne? Chodzi o skłonności do bójki czy do pierdolenia? Pewnie do pierdolenia, co? Pitu, pitu, pitu? Tak, pewnie dlatego jestem królik...

- Jedną chwilę: poruszyłeś ważką sprawę, nad którą warto się głębiej zastanowić. Króliki znane są z kochliwości, prawda? Ta ich cecha jest wręcz przysłowiowa. Tak. Hm. W każdym razie to, co powiedziałeś, świadczy jedynie o tym, że jesteś zdrowym, silnym i obrotnym królikiem, podczas gdy nam daleko do pełnej sprawności króliczej również i w dziedzinie seksu. Jesteśmy słabe, ułomne istotki bez żadnych szans w życiu. Kró­lik impotent, cóż za żałosny obraz!

- Poczekaj! Przekręcasz wszystko, co...

- Nie. Miałeś rację, mówiąc, czego chce nas pozbawić od­działowa. To prawda. Nie ma pośród nas ani jednego, który by się nie lękał, że traci albo że już stracił potencję. My, śmieszne małe istotki, tak bardzo jesteśmy słabe i kalekie, że nawet w świecie królików mamy problemy seksualne. Hi, hi, jesteśmy, że tak powiem, królikami króliczego świata!

Znów pochyla się do przodu i wymachuje rękami; twarz drga mu coraz gwałtowniej, a nerwowy, piskliwy chichot - którego od pewnego czasu się spodziewałem - zaczyna się wydobywać z jego gardła.

- Harding! Zamknij mordę, do cholery!

Okrzyk McMurphy’ego działa jak policzek. Chichot urywa się w połowie; Harding zamiera z ustami rozciągniętymi w ner­wowym uśmiechu, a rękami zawieszonymi w górze pośród błę­kitnego papierosowego dymu. Trwa w tej pozie przez moment, po czym oczy zwężają mu się w chytre szparki; zwraca je wolno na McMurphy’ego i szepcze tak cicho, że muszę przysunąć się ze szczotką do jego fotela, żeby cokolwiek słyszeć.

- Przyjacielu, może ty... jesteś wilkiem?

- Do licha, nie jestem żadnym wilkiem, a ty żadnym króli­kiem. Ech, nigdy nie słyszałem takich...

- Nie mów. To był ryk wilka.

McMurphy wciąga głośno powietrze i zwraca się do stojących obok Okresowych.

- Słuchajcie. Co z wami, u licha? Nie jesteście przecież aż tak szurnięci, żeby uważać się za zwierzaki!

- Ja nie jestem - mówi Cheswick i staje przy McMurphym. - Nie jestem. Jak pragnę skonać, nie jestem żadnym królikiem.

- Brawo, Cheswick. A wy, reszta, lepiej puknijcie się w gło­wę. Wmówiliście sobie te bzdury i trzęsiecie portkami przed jedną pięćdziesięcioletnią babą. Co wam takiego może zrobić?

- No właśnie, co? - powtarza Cheswick i spogląda gniewnie na pozostałych.

- Nie może kazać was wychłostać, przypalać rozgrzanym żelazem czy łamać na kole. To nie średniowiecze, te rzeczy reguluje prawo. Nie ma nic takiego, co by wam mogła...

- W-w-widziałeś, co-co potrafi! Na ze-ze-zebraniu. - To Billy przemienił się w człowieka. Pochyla się ku McMurphy’emu i usiłuje coś jeszcze powiedzieć: usta ma mokre od śliny, twarz mu purpurowieje. W końcu odwraca się i odchodzi. - Ech, t-to nie ma s-sensu. Powinienem się z-zabić.

- Na zebraniu? Co takiego widziałem na zebraniu? - woła za nim McMurphy. - Ja chromolę, zadawała tylko pytania, pro­ste, dziecinnie łatwe pytania. Od pytań jeszcze nikt nie umarł!

Billy zawraca.

- Ale spo-spo-sposób, w jaki je z-za...

- Musisz odpowiadać czy co?

- Jeśli się nie od-odpowie, uśmiecha się tylko i z-z-zapisuje w zeszycie, a potem... potem... O, w dupie!

Scanlon staje obok Billy’ego.

- Jeśli nie odpowiadasz na jej pytania, Mack, swoim milcze­niem przyznajesz jej rację. Tak samo załatwiają cię te skurwy­syny w rządzie. Nie ma na nich sposobu. Można jedynie wysa­dzić cały ten burdel w powietrze. Wysadzić w powietrze!

- Więc kiedy was o coś pyta, powiedzcie, żeby się odpier­doliła.

- Właśnie! - woła Cheswick, wymachując pięścią. - Każcie jej się odpierdolić!

- I wiesz, co będzie, Mack? Natychmiast zapyta: “Dlaczego akurat to pytanie tak pana zdenerwowało, panie McMurphy?”

- Więc znów powiem, żeby się odpierdoliła. Ona i cały per­sonel. Co mi mogą zrobić?

Okresowi cisną się coraz bliżej. Tym razem Fredrickson od­powiada McMurphy’emu:

- Co ci zrobią! Mogą ci przylepić etykietkę “potencjalnie groźny dla otoczenia” i wysłać piętro wyżej na oddział dla fu­riatów. Tak było ze mną. Trzy razy. Tych biednych bęcwałów na górze nie wypuszczają z oddziału nawet na sobotnie filmy. Nie mają nawet telewizora!

- A co więcej, przyjacielu, jeśli nadal będziesz objawiał agresywne skłonności i mówił im, żeby się odpierdolili, to wkrót­ce odwiedzisz wstrząsówkę, a później może i salę operacyjną albo...

- Do licha, Harding, mówiłem ci już, że nie jestem jeszcze oblatany w szpitalnym żargonie.

- Wstrząsówką, drogi McMurphy, nazywamy potocznie ga­binet z aparaturą elektrowstrząsową. Aparatura ta z powodze­niem zastępuje środki nasenne, krzesło elektryczne i narzędzia tortur. Zabieg jest chytrze pomyślany: prosty i tak szybki, że niemal bezbolesny, ale nikt mu się nie chce poddać po raz drugi. Za nic.

- Na czym to polega?

- Przywiązują cię do stołu zabiegowego, jak na ironię losu akurat w kształcie krzyża, a zamiast korony cierniowej oplata ci głowę pierścień iskier elektrycznych, kiedy technicy przykła­dają ci do skroni elektrody. Dawka prądu za pięć centów prze­pływa ci przez mózg i jest to za jednym zamachem zabieg leczniczy, jak również kara za twoje agresywne i wyzywające zachowanie, a ponadto na okres od sześciu godzin do trzech dni, zależnie od odporności twojego organizmu, mają cię absolutnie z głowy. Nawet po odzyskaniu przytomności jeszcze przez wiele dni chodzisz zupełnie otępiały. Nie możesz jasno myśleć. Masz luki w pamięci. Po długiej kuracji elektrowstrząsowej możesz skończyć jak Ellis, którego widzisz tam przy ścianie. W wieku trzydziestu pięciu lat jest śliniącym się, moczącym spodnie idio­tą. Albo możesz zamienić się w bezmyślny zlepek tkanek, który tylko je, wydala i wrzeszczy “pierdolę żonę”, jak Ruckly. Przyj­rzyj się też dobrze Wodzowi Szczocie, który stoi obok ciebie, ściskając swoją imienniczkę.

Harding wskazuje na mnie papierosem - za późno, żebym mógł uciec. Udaję, że nic nie rozumiem. Dalej zamiatam.

- Słyszałem, że przed laty, kiedy elektrowstrząsy były na­prawdę w modzie, Wódz otrzymał ich ponad dwieście. Wyobra­żasz sobie, jakie spustoszenia musiało to poczynić w jego i tak nadwątlonym mózgu? Spójrz na niego: ogromny dozorca. Zaiste, prawdziwy współczesny Indianin - ponad dwumetrowy automat do zamiatania, który boi się własnego cienia! Już wiesz, przy­jacielu, czym mogą nas straszyć.

McMurphy przypatruje mi się przez chwilę, a potem znów zwraca się do Hardinga.

- Więc dlaczego, u licha, nie protestujecie? Jak się ma do tego ta gadka o demokratycznym oddziale, którą zafundował mi lekarz? Dlaczego nie zrobicie głosowania?

Harding uśmiecha się i zaciąga wolno papierosem.

- A za czym mamy głosować? Za tym, żeby oddziałowej nie wolno było zadawać pytań na zebraniach grupy? Za tym, żeby nie patrzyła na nas po swojemu? No, powiedz, McMurphy, za czym mamy głosować?

- Kurwa, wszystko jedno! Głosujcie za czymkolwiek! Zro­zumcie, musicie pokazać, że nie brak wam śmiałości, nie mo­żecie pozwolić, żeby baba szarogęsiła się bezkarnie! Mówicie, że Wódz boi się własnego cienia, ale w życiu nie widziałem bandy większych tchórzy!

- Mnie nie wliczaj! - woła Cheswick.

- Dobra, koleś, może ty jesteś inny, ale pozostali boją się nawet roześmiać. Jak tylko wszedłem, od razu mnie uderzyło, że nikt się tu nie śmieje. Nie słyszałem prawdziwego śmiechu, odkąd przekroczyłem próg szpitala, rozumiecie? Do licha, prze­cież człowiek traci grunt pod nogami, kiedy traci ochotę do śmiechu! Jeśli daje się jakiejś babce tak zeszmacić, że nie potrafi się roześmiać, traci swój największy atut! Zanim się obejrzy, będzie myślał, że jest silniejsza od niego, a wtedy...

- Ha! Zdaje mi się, bracia króliki, że naszemu przyjacielowi zaczyna wreszcie coś świtać. Może więc zechce nam powiedzieć, jak inaczej niż śmiechem można pokonać kobietę? Jak poka­zać jej, kto jest szefem? Taki facet jak ty powinien to wiedzieć. Nie można jej chyba zbić, prawda? Nie, bo wtedy wezwie gli­ny. Nie można się zdenerwować i zrobić jej awantury, bo wygra, ugłaskując brzydkiego chłoptysia: “Misiaczek się gniewa? Ojo-jojoj!” Czy po takiej pocieszę umiałbyś długo zachować w sercu gniew i marsa na czole? A więc sam widzisz, przyjacielu, masz poniekąd rację: przeciwko molochowi współczesnego matriarchatu mężczyzna rzeczywiście posiada jedną broń naprawdę skuteczną, ale bynajmniej nie jest nią śmiech. Tylko jedną broń, a z każdym rokiem w tym naszym zachłannym, postępowym społeczeństwie coraz więcej i więcej ludzi odkrywa, jak pozba­wić ją mocy i pokonać dotychczasowych zwycięzców...

- Kurwa, Harding, gadać to ty umiesz! - wtrąca McMurphy.

- ...czy sądzisz więc, nie ujmując nic z twojej sławy psycho­paty, że mógłbyś użyć tej broni przeciwko naszej mistrzyni? Myślisz, że dałbyś radę posłużyć się nią przeciwko siostrze Ratched? Choć raz jeden?

Wskazuje dłonią na szklaną klatkę. Wszyscy odwracają głowy. Oddziałowa siedzi w dyżurce i patrzy przez szybę, a ukryty magnetofon nagrywa rozmowę w świetlicy - oddziałowa już się nawet zastanawia, jak to wykorzysta.

Spostrzega, że wszyscy się w nią wpatrują. Kiwa kokiem i pacjenci odwracają głowy. McMurphy ściąga cyklistówkę, za­nurza ręce w rudych włosach. Wie, że wszyscy go obserwują, czekając na odpowiedź, i czuje, że chyba dał się złapać. Wkłada cyklistówkę i drapie się po bliźnie na nosie.

- Hm... jeśli pytasz, czyby mi stanął dla tej starej wrony, to nie, nie da rady...

- McMurphy, ona wcale nie jest taka brzydka. Twarz ma ładną, dobrze zakonserwowaną. A piersi, choć stara się je ukryć pod tym aseksualnym strojem, ma wręcz imponujących rozmia­rów. Kiedyś musiała być wystrzałową dziewczyną. Ale... pozwól, że cię spytam ze zwykłej ciekawości, czy miałbyś na nią ochotę, gdyby była młoda i piękna jak Helena trojańska?

- Nie znam Heleny, ale wiem, o co ci chodzi. Cholera, masz rację. Ta bryła lodu nie mogłaby mnie podniecić, nawet gdyby miała kształty Marilyn Monroe.

- Sam widzisz. Wygrała.

O to mu szło. Znów osuwa się na oparcie fotela, a wszyscy czekają, co teraz powie McMurphy. Rudzielec widzi, że znalazł się w ślepym zaułku. Przez chwilę rozgląda się po obecnych, a następnie wzrusza ramionami i wstaje z krzesła.

- Ech, do licha, ani mnie to ziębi, ani grzeje.

- Słusznie, ani cię to ziębi, ani grzeje.

- I nie mam wcale ochoty podpaść tej szalonej babie i dostać w łeb trzy tysiące woltów. Przynajmniej nie dla samej draki.

- Tak. Masz rację.

Harding wygrał, ale nikogo to nie cieszy. McMurphy zahacza kciuki o kieszenie i próbuje się roześmiać.

- A jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś ofiarował dwadzieścia dolców nagrody za zrypanie starej gilotyny!

Wszyscy uśmiechają się razem z nim, choć bynajmniej nie jest im wesoło. Wprawdzie jestem zadowolony, że McMurphy poszedł po rozum do głowy i nie zamierza się pakować w bez­nadziejną sprawę, ale wiem, jak oni się czują; ja też nie pieję z radości. McMurphy zapala następnego papierosa. Nikt jeszcze nie odszedł. Okresowi stoją, jak stali, i uśmiechają się niepewnie. McMurphy znów pociera nos, odwraca wzrok od kręgu wpa­trzonych w niego twarzy, spogląda w stronę oddziałowej i przy­gryza wargę.

- Hm... Mówicie, że nie może posłać nikogo na ten drugi oddział, dopóki nie uda się jej wyprowadzić go z równowagi? Że najpierw musi faceta tak niemożebnie wkurwić, że ją zwy­myśla, rozwali okno albo coś w tym stylu?

- Tak, tylko wtedy.

- Jesteście tego pewni? Bo właśnie zaświtał mi pomysł, moje ptaszki, jak by was oskubać. Ale nie chcę się sfrajerować. Dość się namęczyłem, żeby wydostać się z pierdla, i nie mam ochoty ładować się z deszczu pod rynnę.

- Absolutnie. Nic ci nie może zrobić, chyba że naprawdę zasłużysz sobie na oddział dla furiatów albo na elektrowstrząsy. Jeśli nie dasz się wytrącić z równowagi, jest zupełnie bezsilna.

- Więc dopóki mnie krew nie zaleje i nie zwymyślam baby...

- Ani żadnego z sanitariuszy.

- ...ani żadnego z sanitariuszy i nie zacznę rozpierniczać sprzętów, guzik może mi zrobić?

- Takie są zasady gry, przyjacielu. Oczywiście oddziałowa zawsze, ale to zawsze zwycięża. To kobieta ze stali, a ponieważ czas działa na jej korzyść, w końcu z każdym umie się uporać. Dlatego kierownictwo szpitala uważają za najlepszą pielęgniarkę i okazuje jej tyle zaufania: oddziałowa jak nikt potrafi zmusić pacjenta do ujawnienia drżącego libido...

- To mi akurat wisi. Chcę tylko wiedzieć, czy rzeczywiście nic mi nie grozi, jeśli będę chciał ją pokonać jej własną bronią? Czy jak długo grzecznie i uprzejmie będę jej tylko in-sy-nu-o-wał różne świństwa, na pewno nie może wpaść w furię i posłać mnie na to szpitalne krzesło elektryczne?

- Jesteś zupełnie bezpieczny, dopóki nie dasz się ponieść nerwom. Bez tego nie ma podstaw, żeby wystąpić o przeniesie­nie cię na oddział dla furiatów albo o poddanie kuracji elektrowstrząsowej. Ale ta zabawa wymaga przede wszystkim opano­wania. A ty? Facet z ognistą czupryną i po kilku odsiadkach? Po co się oszukiwać?

- Dobra. W porządku. - McMurphy zaciera ręce. - Oto, co wymyśliłem. Twierdzicie, chłopaki, że macie tu u siebie nie lada zawodniczkę. Jak ją nazwałeś? A tak, kobietę ze stali. Ilu z was tak w nią wierzy, żeby iść o zakład?

- O zakład...?

- Jak mówię: czy któryś z was, cwaniaków, gotów jest się założyć o pięć dolców, że nim minie tydzień, usadzę babę zu­pełnie bezkarnie? Tylko tydzień, a jeśli w tym czasie nie usadzę jej tak, że nie będzie wiedziała, czy srać, czy sikać, forsa wasza.

- Chcesz się o to założyć? - Cheswick przeskakuje z nogi na nogę i zaciera ręce jak McMurphy.

- Jak słyszysz.

Harding i kilku innych wciąż nie rozumieją, o co chodzi.

- To proste. Nie ma w tym nic skomplikowanego ani bezin­teresownego. Lubię hazard. I lubię wygrywać. I wierzę, że uda mi się wygrać. Jasne? Pod koniec mojego pobytu w Pendleton faceci nie chcieli ze mną grać nawet w gazdę na jednocentówki, bo ciągle ich ogrywałem. Między innymi przeniosłem się tu dlatego, że potrzebowałem nowych jeleni. Nie będę krył, że wywiedziałem się paru rzeczy z góry. Prawie połowa z was dostaje co miesiąc odszkodowanie w wysokości trzystu lub czte­rystu dolców, które jest wam zupełnie na nic, tylko obrasta kurzem! Pomyślałem, że szkoda byłoby przepuścić taką okazję, a przecież i wam należy się trochę radości od życia. Chcę być z wami szczery. Szulerka to mój zawód; rzadko przegrywam. I jeszcze nigdy nie spotkałem babki, z którą nie mógłbym sobie poradzić, bez względu na to, czy potrafię ją przedmuchać, czy nie. Może i ma czas po swojej stronie, ale ja za to od dawna mam szczęśliwą passę.

Ściąga cyklistówkę, obraca ją na palcu, podrzuca wysoko i drugą ręką zgrabnie łapie za plecami.

- I jeszcze jedno: znalazłem się tu wyłącznie dlatego, że taką miałem fantazję, wolałem szpital od harówy na farmie. Nie jestem pomylony, a przynajmniej nigdy tego nie zauważyłem. Oddziałowa o tym nie wie i nawet się nie spodziewa, z jakim to lotnym umysłem przyjdzie się jej zmierzyć. Czyli mam nad nią przewagę, co mi dogadza, nie powiem. Pytam więc po raz wtóry, kto się chce założyć o pięć dolców, że w ciągu tygodnia tak babę załatwię, że mucha nie siada!

- Wciąż niezbyt rozumiem...

- Będzie się wić jak żmija na patyku i skręcać, jakby miała czyraki na dupie! Już ja ją usadzę! Tak jej będę załaził za skórę, że wreszcie zacznie pękać i sami się przekonacie, że wcale nie jest taka twarda, jak wam się wydaje. Wystarczy mi tydzień. I w dodatku wam pozwolę osądzić, komu przypada wygrana.

Harding wyjmuje ołówek i pisze coś na bloczku służącym do notowania wyników gry w bezika.

- Oto weksel na dziesięć dolarów z pieniędzy gromadzących kurz na moim koncie. I tak znacznie więcej bym zapłacił, przy­jacielu, żeby być świadkiem tego cudu.

McMurphy ogląda kartkę i składa ją na pół.

- A dla was, ptaszki, to też coś warte?

Pozostali Okresowi ustawiają się w kolejce i też wypisują weksle. McMurphy zbiera świstki i układa sobie na dłoni, przy­trzymując je szerokim, twardym kciukiem. Sterta świstków roś­nie w oczach. McMurphy przegląda je i mówi:

- Ufacie mi na tyle, żebym trzymał zakłady?

- Nic nie ryzykujemy - mówi Harding. - Daleko nie uciek­niesz.

Pewnego razu w Wigilię, jeszcze w starym szpitalu, punktu­alnie o północy drzwi oddziału z trzaskiem otwierają się na oścież i wtacza się przez nie gruby, brodaty jegomość z policz­kami zaróżowionymi od mrozu, a nosem barwy wiśni. Wyma­chując latarkami, czarni zapędzają jegomościa w róg korytarza. Widzę, że przybysz zaplątał się w paskach cynfolii, które rze­cznik prasowy porozwieszał na całym oddziale, i potyka się w ciemnościach. Osłania zaczerwienione oczy przed światłem i ssie koniec wąsa.

- Ho, ho, ho! - woła. - Chętnie bym został dłużej, ale muszę się spieszyć. Ani chwili do stracenia. Ho, ho! Komu w drogę...

Czarni podkradają się bliżej.

Trzymali go sześć lat, zanim go wypuścili ogolonego na zero i chudego jak patyk.

Manipulując pokrętłem na stalowych drzwiach, Wielka Od­działowa może nastawić zegar ścienny na dowolną prędkość - jeśli chce wszystko przyspieszyć, wystarczy, że je przesunie, a wskazówki natychmiast wirują wokół tarczy jak szprychy u ko­ła. Krajobraz za oknami - w rzeczywistości są to ekrany filmowe - błyskawicznie rozjaśnia się i ściemnia, znacząc pory dnia; pulsuje wściekle niczym lampa stroboskopowa, a wszyscy zwi­jają się jak w ukropie, żeby nadążyć za fikcyjnym czasem, pędzą jak opętani do umywalni, na śniadanie, na zabieg, na obiad, łykają leki i kładą się do łóżek, ledwo jednak zdążą zmrużyć oczy, światła na suficie podrywają ich na nogi: znów muszą włączyć się w kołowrót, gnać, jakby diabeł deptał im po piętach, powtarzać wszystkie codzienne zajęcia ze dwadzieścia razy w ciągu jednej godziny, dopóki oddziałowa nie spostrzeże, że słaniają się z wyczerpania, i nie zwolni tempa, przestawiając pokrętło niczym dzieciak, któremu znudziła się wreszcie zabawa projektorem filmowym i oglądanie filmu przy dziesięciokrotnie zwiększonej szybkości, znudziły się śmieszne podrygiwania oraz piskliwa mowa i przestawił urządzenie na normalną prędkość.

Oddziałowa najczęściej przyspiesza zegar wtedy, gdy któryś z pacjentów ma gościa albo gdy Związek Kombatantów ściąga dla nas z Portland jakiś bombowy film, a więc w takich chwi­lach, w których chciałoby się zatrzymać czas lub zwolnić. Wtedy właśnie go przyspiesza.

Na ogół jednak woli zwalniać tempo. Nastawia pokrętło na zero i unieruchamia słońce na ekranie, tak że przez długie tygo­dnie nie przesuwa się nawet o włos, a liście i źdźbła trawy nie drgają na wietrze. Zatrzymuje wskazówki zegara na za dwie trzecia i często trzyma je tak, dopóki nie pokryje nas rdza. Człowiek nie może wstać z miejsca ani się przejść, żeby rozprostować kości, nie może odetchnąć ani przełknąć śliny. Może jedynie poruszać oczami, ale w zasięgu wzroku ma tylko ska­mieniałych Okresowych przy stoliku po drugiej stronie świetlicy, którzy wciąż czekają, aż jeden z nich rzuci kartę. Siedzący obok mnie stary Chronik umarł sześć dni temu i zaczyna się rozkładać. Zamiast mgły oddziałowa wpuszcza czasem przez wentylatory bezbarwny sztuczny gaz, który z wolna zastyga, zatapiając cały oddział w przezroczystym plastyku.

Bóg jeden wie, jak długo tak trwamy.

Potem oddziałowa przesuwa tarczę o milimetr, co jest jeszcze gorsze. Wolę już ten martwy bezruch od patrzenia na Scanlona, któremu potrzeba trzech dni, żeby - jak w gęstym syropie - opuścić rękę i położyć kartę. Z trudem wciągam w płuca gęste plastykowe powietrze; mam wrażenie, że oddycham przez dziur­kę o przekroju szpilki. Muszę iść do toalety, ale czuję się, jakby przygniatała mnie tona piasku; miażdży mi pęcherz, przed ocza­mi widzę syczące zielone iskry.

Napinam wszystkie mięśnie, żeby wstać z fotela, wytężam je i wytężam, aż dygoczę jak osika i bolą mnie zaciśnięte zęby. Mimo ogromnego wysiłku podnoszę się zaledwie o centymetr. Opadam więc znów na skórzane obicie, poddaję się i siusiam pod siebie; ponieważ jednak na lewej nodze mam czujnik re­agujący na mocz, natychmiast rozlega się upokarzające wycie syren alarmowych, błyskają reflektory, wszyscy wrzeszczą, bie­gają, a dwaj rośli czarni roztrącają tłum na boki i pędzą do mnie, wymachując okropnymi mokrymi zmywakami z miedzianych drutów, które syczą i trzeszczą pod działaniem wody.

Jesteśmy wolni od manipulacji szybkością upływu czasu tylko wówczas, gdy oddziałowa i czarni włączają mgielnicę; wtedy czas nic nie znaczy. Znika we mgle, tak samo jak wszystko. (Ale przez cały dzień, odkąd przybył McMurphy, nie próbowali tak naprawdę napuścić mgły do świetlicy. Dopiero by im zrobił awanturę!).

Kiedy nic innego się nie dzieje, gnębią nas albo mgłą, albo zmianami czasu, ale dzisiaj coś się musiało stać: cały dzień, od rannego golenia, mieliśmy prawie zupełny spokój. Po południu też nie próbują żadnych numerów. Kiedy przychodzi pielęgniar­ka i czarni pracujący na wieczornej zmianie, zegar - tak jak powinien - wskazuje wpół do piątej. Wielka Oddziałowa puszcza do domu sanitariuszy i po raz ostatni rozgląda się po oddziale. Wyciąga z siwego koka długą srebrną szpilę, zdejmuje czepek i wkłada go ostrożnie do tekturowego pudełka z kulkami nafta­liny, po czym jednym silnym pchnięciem znów wbija szpilę we włosy.

Widzę, jak za szybą mówi personelowi dobranoc. Następ­nie wręcza kartkę papieru dyżurnej pielęgniarce z fioletowym znamieniem, dotyka tablicy kontrolnej na stalowych drzwiach i skrzeczy przez głośnik:

- Dobranoc, chłopcy. Bądźcie grzeczni.

I nastawia muzykę jeszcze głośniej, niż grała dotychczas. Na­stępnie pociera nadgarstkiem szybę. Czarny grubas, który właśnie stawił się na swoją zmianę, widzi wyraz niezadowolenia na twarzy oddziałowej i wie, że czym prędzej powinien się zabrać do mycia okna; nie tracąc czasu, zaczyna je pucować papierowym ręcznikiem, nim Wielka Oddziałowa zamknie za sobą drzwi.

Maszyneria w ścianach gwiżdże, sapie i zwalnia obroty.

My zaś idziemy na kolację, bierzemy prysznic i znów siadamy w świetlicy. Stary Blastic, najstarszy z Roślin, trzyma się za brzuch i jęczy. George, którego czarni przezywają Czyściochem, myje ręce pod strugą pitnej wody. Okresowi grają w karty albo starają się uzyskać obraz na telewizorze; przenoszą go z miejsca na miejsce, o ile im tylko pozwala na to sznur, i szukają nie zakłóconych fal.

Z głośników na suficie wciąż płynie muzyka. Nie mąci jej działanie maszynerii, gdyż nie jest to muzyka radiowa, lecz nagranie odtwarzane przez magnetofon w dyżurce. Znamy ją wszyscy na pamięć i właściwie już nikt jej nie słyszy, chyba że - jak McMurphy - jest tu od niedawna. Rudzielec jeszcze się nie przyzwyczaił. Gra w oczko na papierosy, a głośnik znajduje się akurat nad karcianym stolikiem. McMurphy naciągnął czapkę tak głęboko na oczy, że musi odchylać głowę, żeby widzieć karty. Trzyma w zębach papierosa i gada bez przerwy niczym licytator, którego kiedyś słyszałem na aukcji bydła w The Dalles.

- ...no jazda, jazda - powtarza szybko, wysokim tonem - jazda, jelenie moje, komu kartę, a kto zdrów. Kartę, mówisz? No, no, no, ma odkrytego króla i jeszcze mu mało. Kto by pomyślał? Już leci i niestety, baba do chłopa, czyli wlazł na mur i w drogę by ruszył, lecz spadł na łeb i się wykruszył. Twoja kolej, Scanlon. Kurwa, żeby tak pokręciło tę w dyżur­ce, czy nie może ściszyć tej pieprzonej muzyki?! Uff. Harding, czy to pudło gra dzień i noc? Jazgocze i jazgocze!

Harding spogląda na niego ze zdziwieniem.

- O jakim pudle mówisz, przyjacielu?

- O tym cholernym radiu. Jezu. Gra, odkąd wszedłem tu rano. Nie próbuj mi wmawiać, że nic nie słyszysz.

Harding przechyla głowę i nastawia ucha.

- Aha. Chodzi ci pewnie o tę tak zwaną muzykę? Owszem, słyszymy ją, ale tylko wtedy, gdy się skupimy. Jak się człowiek skupi, może usłyszeć nawet bicie własnego serca. - Uśmiecha się do McMurphy’ego. - Poza tym, przyjacielu, to tylko nagranie. Rzadko włączają radio. Wiadomości mogłyby się okazać szkod­liwe dla naszego zdrowia. A tę muzykę słyszeliśmy już tyle razy, że w ogóle nie wpada nam do ucha, podobnie jak huk wody ludziom mieszkającym w pobliżu wodospadu. Gdybyś mieszkał przy wodospadzie, wcale byś go nie słyszał.

(Nieprawda. Wciąż słyszę wodospad na rzece Kolumbia i zawsze, zawsze będę go słyszał. Słyszę okrzyk Charleya Niedźwiedzi Bebech, kiedy przebija ościeniem ogromnego łoso­sia, słyszę rybę miotającą się w wodzie, śmiech nagich dzieci na brzegu, krzątaninę kobiet przy rusztach do suszenia ryb... i inne dźwięki sprzed lat).

- A gaszą kiedy tę muzykę, czy też ryczy bez przerwy jak wodospad? - pyta McMurphy.

- W nocy nie - odpowiada Cheswick - ale poza tym to przez cały czas!

- Niech to licho. Powiem tłustemu czarnuchowi, że tak go kopnę, jeśli nie wyłączy tego rzępolenia, że się nie pozbiera!

McMurphy zaczyna podnosić się z miejsca, ale Harding kła­dzie mu dłoń na ramieniu.

- Przyjacielu, właśnie za takie słowa możesz wylądować wśród furiatów. Czyżbyś chciał przegrać zakład?

McMurphy spogląda na niego.

- A więc to tak, co? Trzeba się wciąż mieć na baczności? Ani chwili wytchnienia?

- Właśnie tak.

McMurphy wolno osuwa się na fotel.

- Kurestwo - mówi.

Harding przenosi wzrok na pozostałych graczy.

- Panowie, nasz bohater odbiega coś od stereotypu. Gdzie ta sławetna zimna krew znana nam z westernów?

Uśmiecha się do McMurphy’ego. Ten kiwa głową, odchyla ją, mruga do Hardinga i ślini ogromny prawy kciuk.

- No, no, coś mi się zdaje, że profesor Harding zaczyna stroszyć piórka. Wygrał z raz czy dwa i już struga mądralę. Dobra jest. Siedzi cwaniak z odkrytą dwójką, ale zaraz strefi, kiedy dorzucę paczkę Marlboro... Ha, dodaje! Już się robi, profesorze, leci trójka, jeszcze karta, znowu dwójka, no i jak, pro­fesorze, chcemy piątą kartę i podwójną wygraną czy wolimy nie ryzykować? Stawiam jeszcze paczkę, że kiepski z ciebie ryzy­kant. No, no, no, profesor gra dalej, ta karta wyjaśni sprawę, niestety, druga baba i profesor oblewa egzamin...

Z megafonu na suficie płynie następna piosenka, skoczna i hałaśliwa, której akompaniuje akordeon. McMurphy spogląda w górę i podnosi głos, żeby nie dać się zagłuszyć:

- ...jazda, jazda, dobra, następny; niech to diabli, chcesz kartę czy nie... już się robi...

I tak aż do zgaszenia świateł o wpół do dziesiątej.

Mógłbym obserwować McMurphy’ego przy kartach przez ca­łą noc, patrzeć, jak rozdaje, słuchać, jak gada, kantuje, wciąga facetów coraz głębiej i ogrywa do momentu, kiedy mają dość i chcą się wycofać - wtedy pozwala im się nieco odegrać, żeby uwierzyli w swoje siły, po czym znów leje ich, jak chce. W pew­nej chwili robi przerwę na papierosa, odchyla się do tyłu razem z fotelem, zakłada ręce za głowę i mówi:

- Obrabianie jeleni to też sztuka: trzeba przede wszystkim umieć wyczuć, czego jeleń pragnie, a potem udawać, że się zaspokaja te potrzeby. Nauczyłem się tego, pracując jeden sezon przy kole fantowym w wesołym miasteczku. Wystarczy przeje­chać po frajerze wzrokiem i wie się od razu, że lubi, na przykład, odstawiać ważniaka. Więc jak tylko on do ciebie z pyskiem, że go wykiwałeś, ty bledniesz, trzęsiesz się ze strachu i mówisz: “Niech szanowny pan się nie denerwuje. Proszę spróbować je­szcze raz, na koszt firmy”. I tym sposobem obaj jesteście zado­woleni.

Prostuje się i nogi fotela z trzaskiem uderzają o posadzkę. Bierze ze stołu talię kart, przejeżdża po niej kciukiem, stuka nią o blat i ślini dwa palce.

- A coś czuję, moje jelenie, że wam potrzeba akurat dużej puli, żeby dać się skusić. Oto dziesięć paczek. No i leci, pra­wdziwa męska gra dopiero się zaczyna...

Odrzuca głowę i śmieje się głośno, widząc, jak wszyscy szyb­ko dokładają do puli.

Śmiech ten rozbrzmiewa w świetlicy przez cały wieczór; McMurphy rozdaje karty, żartuje, gada i usiłuje zarazić innych swoim śmiechem. Boją się jednak rozluźnić: za długo są na oddziale. W końcu się poddaje i na serio zabiera do gry. Raz czy drugi traci bank, lecz albo go odkupuje, albo szybko wy­walcza, a piramidy papierosów rosną nieustannie wokół niego.

A potem, tuż przed wpół do dziesiątej, pozwala przeciwnikom wygrywać, daje im się odkuć tak szybko, że zapominają o wszyst­kich porażkach. Zwraca ostatnie wygrane papierosy, odkłada talię, osuwa się z westchnieniem na oparcie fotela i spycha cyklistówkę z czoła - gra skończona.

- No, raz na wozie, raz pod wozem. - Potrząsa smutno gło­wą. - Nic z tego nie rozumiem. Zawsze myślałem, że w oko nie ma na mnie silnych, a tu tak umoczyłem. Macie, chłopcy, nieprawdopodobny fart, aż się boję grać z wami jutro na praw­dziwą forsę.

Dobrze wie, że nikt się nie nabierze na tę gadkę. Dał im wygrać - wiedzą o tym wszyscy, którzy się przyglądali. Sami hazardziści wiedzą również. Ale każdy facet zgarniający stos papierosów - i to nie wygranych, tylko odegranych, bo do niego przecież należały, uśmiecha się pod wąsem jak najtęższy szuler znad całej Missisipi.

Gruby sanitariusz i drugi czarny nazwiskiem Geever wyga­niają nas ze świetlicy i zaczynają gasić światła małym kluczy­kiem zawieszonym na łańcuszku; w miarę jak na oddziale robi się coraz ciemniej, oczy pielęgniarki ze znamieniem stają się coraz większe i bardziej błyszczące. Stoi w drzwiach dyżurki i wydaje wieczorne leki przesuwającym się przed nią w kolejce pacjentom, ale ledwo może spamiętać, komu przypada jaka tru­cizna. Nie patrzy nawet, gdzie leje wodę. Obserwuje rosłego rudzielca w ohydnej czapce i ze szpetną blizną na twarzy - to on tak rozprasza jej uwagę. Kiedy McMurphy odchodzi od sto­lika w świetlicy, szarpiąc zrogowaciałą dłonią rudy kosmyk ster­czący mu pod szyją z roboczej koszuli, i zbliża się do dyżurki, pielęgniarka odskakuje przerażona; domyślam się, że Wielka Oddziałowa musiała ją przed nim ostrzec. (“Och, i jeszcze jedno, siostro Pilbow, zanim zostawię oddział w jej rękach; widzi sio­stra tego nowego pacjenta siedzącego po tamtej stronie, tego z rudymi jak płomień baczkami i szarpaną raną na twarzy...? Mam podstawy do podejrzeń, że to zboczeniec seksualny”).

Widząc, że pielęgniarka trzęsie się ze strachu i wodzi za nim rozszerzonymi oczyma, McMurphy wtyka głowę w drzwi dyżur­ki i uśmiecha się przyjaźnie od ucha do ucha, chcąc pokazać, iż wcale nie jest taki groźny. Pielęgniarka z wrażenia upuszcza sobie na nogę dzbanek z wodą. Wydaje okrzyk bólu, skacze na jednej nodze i tak gwałtownie podrywa rękę z kubeczkiem, że wylatuje z niego pastylka, którą właśnie miała mi podać - wpada jej za dekolt, akurat tam, gdzie fioletowe znamię wpływa jak rzeka wina między dwa pagórki.

- Pozwoli siostra, że jej pomogę - mówi McMurphy i wsuwa do dyżurki pokrytą bliznami i tatuażami rękę, czerwoną jak su­rowe mięso.

- Cofnąć się! Jest ze mną na oddziale dwóch sanitariuszy!

Pielęgniarka szuka czarnych wzrokiem, ale poszli przywiązać do łóżek Chroników; w razie czego minie dłuższa chwila, nim przybiegną jej na ratunek. McMurphy uśmiecha się szeroko i po­kazuje jej pustą dłoń, żeby się przekonała, że nie trzyma noża. Światło odbija się od twardej, wyślizganej skóry.

- Słuchaj, panienko, chcę tylko...

- Cofnąć się! Pacjentom nie wolno wchodzić do... Och, nie, jestem katoliczką! - woła i ciągnie za złoty łańcuszek, który ma na szyi; spomiędzy piersi wylatuje jej krzyżyk, a razem z nim zagubiony proszek. Dłoń McMurphy’ego ze świstem tnie powie­trze tuż obok jej twarzy. Dziewczyna z piskiem wrzuca krzyżyk do ust, zaciska oczy, jakby miała dostać pięścią po głowie, i trupioblada zamiera w bezruchu - jedynie znamię jest teraz ciemniejsze niż kiedykolwiek, jak gdyby wessało wszystką krew z jej ciała. Kiedy pielęgniarka wreszcie otwiera oczy, znów ma przed sobą tę wyślizganą dłoń; leży na niej mój czerwony proszek.

- ...chciałem tylko podnieść konewkę, którą siostra upuści­ła. - McMurphy wyciąga drugą rękę, w której trzyma dzbanek.

Pielęgniarka z głośnym sykiem wypuszcza powietrze i bierze naczynie.

- Dziękuję. Dobranoc, dobranoc - mówi i zamyka drzwi przed nosem następnego w kolejce: koniec prochów na dzisiej­szy wieczór.

W sypialni McMurphy rzuca mi proszek na łóżko.

- Wodzu, chcesz swojego cukierka?

Kręcę głową, spoglądając na proszek, więc strąca go z pościeli niczym natrętnego owada. Proszek jak pasikonik skacze po po­sadzce. McMurphy zaczyna, się szykować do snu - ściąga dre­lichy i zostaje w czarnych atłasowych spodenkach w ogromne białe wieloryby o czerwonych oczach. Uśmiecha się, widząc, że się im przyglądam.

- To prezent, Wodzu, od studentki literatury z uniwersytetu stanowego. - Kciukiem odciąga i puszcza gumkę. - Powiedziała, że daje mi je, bo też jestem symbolem.

Twarz, ramiona i kark ma spalone od słońca i pokryte skrę­conymi pomarańczowymi włoskami, muskularne ramiona zaś zdobią tatuaże; na jednym widnieje napis: “Waleczna Piechota Morska”, i diabeł z czerwonymi rogami i czerwonym okiem, trzymający karabin, a na drugim pięć kart rozpostartych niby wachlarz - ful z asów i ósemek. McMurphy kładzie zwinięte drelichy na nocnym stoliku przy moim łóżku i zaczyna trzepać pięścią poduszkę. Przydzielono mu sąsiednie łóżko.

Wsuwa się pod koc i mówi mi, żebym też pakował się do wyra, bo zaraz wejdzie czarny, żeby zgasić światło. Oglądam się i widzę w drzwiach Geevera, więc czym prędzej zrzucam buty i wskakuję do pościeli, nim czarny zdąży do mnie podejść. Przy­wiązuje mnie do łóżka prześcieradłem, rozgląda się po sali, chichocze i gasi światło.

Zalega mrok - jedynie smuga światła padającego przez drzwi dyżurki na korytarz rozjaśnia nieco sypialnię. Ledwo widzę ciemny kształt McMurphy’ego; oddycha równo i głęboko, a koc, pod którym leży, unosi się i opada rytmicznie. Z czasem oddech staje się coraz wolniejszy; jestem pewien, że McMurphy zasnął, gdy nagle dobiega mnie cichy, gardłowy dźwięk, niby parsknię­cie konia - wciąż nie śpi i śmieje się z czegoś sam do siebie.

Przestaje się śmiać i szepcze:

- Rety, Wodzu, ale podskoczyłeś, jak powiedziałem, że idzie czarny. A podobno jesteś głuchy.

*

Pierwszy raz od długiego, długiego czasu nie połknąłem czer­wonej kapsułki przed pójściem do łóżka (jeśli się chowam, gdy nadchodzi pora brania leków, pielęgniarka ze znamieniem wy­syła Geevera, żeby mnie odnalazł i poraził światłem latarki, po czym robi mi zastrzyk), więc kiedy czarny zagląda do sypialni, udaję, że śpię.

Po wzięciu czerwonej kapsułki człowiek nie zasypia w nor­malny sposób; zostaje porażony snem i przez całą noc nie jest w stanie się zbudzić, bez względu na to, co się dzieje dokoła. Dlatego personel szpikuje mnie proszkami: w starym szpitalu budziłem się w nocy i widziałem, jakie bezeceństwa wyczynia się ze śpiącymi pacjentami.

Leżę bez ruchu, zwalniam oddech i czekam, żeby zobaczyć, co się teraz stanie. Boże, ale ciemno! Słyszę, jak skrzypią gu­mowe podeszwy - czarni dwukrotnie zaglądają do sali i omiatają łóżka latarkami. Zamykam oczy, ale nie zasypiam. Słyszę prze­ciągłe wycie z oddziału furiatów piętro wyżej - uuu uuu uuu - pewnie podłączyli faceta do prądu, żeby nadawał zakodowane sygnały.

- Warto strzelić po piwku, czeka nas długa noc. - Słyszę, jak jeden czarny szepce do drugiego. Gumowe podeszwy kierują się w stronę dyżurki, tam gdzie stoi lodówka. - Chcesz piwko, kociaczku ze skazą? Noc jest długa!

Facet piętro wyżej przestaje wyć. Urządzenia w ścianach bu­czą coraz słabiej i słabiej, aż wreszcie milkną zupełnie. W całym szpitalu zapada grobowa cisza - jedynie gdzieś z głębi, z samych trzewi budynku wydobywa się tępy, stłumiony pomruk, którego nigdy dotąd nie słyszałem, podobny do szumu, jaki rozbrzmiewa wkoło, gdy w środku nocy stanie się na szczycie wielkiej tamy hydroelektrycznej. Niski, nieubłagany, władczy...

Przez otwarte drzwi widzę stojącego na korytarzu czarnego grubasa, który rozgląda się, chichocze, po czym rusza wolno w stronę sypialni, wycierając wilgotne szare dłonie o pachy blu­zy. Światło z dyżurki rzuca na ścianę sypialni jego cień wielkości słonia, który zmniejsza się, gdy sanitariusz wsuwa głowę do środka. Znów chichocze, otwiera skrzynkę bezpiecznikową znaj­dującą się obok drzwi i wkłada do niej rękę.

- Śpijcie, aniołki. Śpijcie smacznie.

Obraca pokrętło i nagle podłoga zaczyna się obsuwać, zjeżdża w dół jak platforma windy towarowej, a czarny zostaje wysoko w górze.

Jedynie podłoga opada coraz prędzej w dół szybu - ściany, drzwi i okna pozostają na miejscu - ale razem z nią opadają łóżka, stoliki nocne i my wszyscy. Urządzenie - prawdopodob­nie złożone z podnośników zamontowanych w czterech rogach szybu - musi być doskonale naoliwione, bo pracuje bezgłośnie jak śmierć. Słyszę tylko oddechy śpiących chłopaków i pomruk w dole, który się wzmaga, im niżej zjeżdżamy. Pół kilometra nad nami prostokąt drzwi, z którego na ściany szybu sączy się nikły blask, jest teraz jasną plamką, coraz bledszą, a gdy nagle rozlega się i toczy echem odległy okrzyk: “Cofnąć się!” - niknie zupełnie.

Podłoga dotyka dna szybu głęboko pod ziemią i zatrzymuje się z łagodnym chrzęstem. Jest czarno jak w grobie. Ciasno przywiązane prześcieradło zaczyna mnie dusić; usiłuję je ściąg­nąć, gdy podłoga z lekkim szarpnięciem zaczyna się niespodzie­wanie posuwać do przodu. Pewnie jedzie na rolkach, choć nie słyszę żadnego hurkotu. Nie słyszę nawet oddechów śpiących kolegów - nagle uświadamiam sobie, że to szum tak przybrał na sile, że zagłusza inne dźwięki. Płynie ze wszystkich stron. Znów zaczynam ściągać to przeklęte prześcieradło i już niemal zrzucam je z siebie, gdy wtem ściana podnosi się do góry i uka­zuje ogromną halę z ciągnącymi się w nieskończoność rzędami maszyn, w której roi się od spoconych mężczyzn z obnażonymi torsami, biegających tam i z powrotem po żelaznych pomostach, mężczyzn o tępych, sennych twarzach lśniących w blasku ogni ze stu pieców hutniczych.

Hala - jak można się było domyślić po szumie - przypomina wnętrze gigantycznej hydroelektrowni. Grube mosiężne rury nik­ną w górze w ciemnościach. Do niewidocznych w głębi trans­formatorów biegną miedziane druty. A wszystko pokrywają sma­ry i popioły, barwiąc złączki, silniki oraz prądnice na czerwono i na czarno.

Wszyscy robotnicy biegają tym samym spokojnym, równo­miernym truchtem. Żaden się przesadnie nie śpieszy. Co rusz któryś zatrzymuje się na moment, obraca pokrętło, wciska guzik lub przerzuca wajchę - sprawiając, że snop iskier niczym bły­skawica rozjaśnia mu na biało połowę twarzy - a następnie gna dalej, wbiega po stalowych schodkach na kolejny pomost, mija wprawnie innego robotnika tak blisko, że ich mokre od potu boki plaskają o siebie, co brzmi tak, jakby łosoś bił ogonem o wodę, po czym znów przystaje, przerzuca sypiący iskrami przełącznik i biegnie dalej. Jak okiem sięgnąć, mrok wciąż prze­cinają te błyski iskier oświetlające na krótko senne, pozbawione wyrazu twarze robotników.

Nagle oczy jednego z nich zamykają się i facet w pełnym biegu wali się na pomost; natychmiast podlatuje dwóch jego kumpli, podnosi go i wrzuca do najbliższego pieca. Z paleniska bucha ogień i rozlega się trzask miliona pękających rurek, jakby ktoś deptał nogami dojrzałe strąki fasoli. Trzask zlewa się z szu­mem i warkotem pracujących maszyn.

W tych dźwiękach jest pewien rytm, grzmiące, miarowe tętno.

Podłoga sypialni wjeżdża z szybu na halę. Od razu spostrze­gam w górze przenośnik - szynę i haki na kółkach - taki, jakich używa się w rzeźni do wytaczania z chłodni połci mięsa. Dwaj faceci w spodniach, w białych koszulach z podwiniętymi ręka­wami i w wąskich czarnych krawatach stoją na pomoście nad nami, wsparci o poręcz; rozmawiają i wymachują papierosami w długich cygarniczkach, kreśląc w powietrzu czerwone pręgi. Nie słyszę, co mówią, bo rytmiczny huk zagłusza ich zupełnie. Jeden strzela palcami - najbliższy robotnik skręca gwałtownie i podbiega do niego. Facet wskazuje mu końcem cygarniczki któreś z łóżek; robotnik podlatuje truchtem do żelaznej drabinki, zbiega na nasz poziom i znika za dwoma transformatorami wiel­kimi jak spichrze.

Po chwili znów się wyłania; pędzi długimi susami, ciągnąc po szynie hak. Kiedy mija moje łóżko, płomień buchający z pie­ca rozświetla mu twarz; widzę ją tuż nad sobą - jest przystojna, brutalna i martwa jak maska; to twarz człowieka, który niczego nie pragnie. Widziałem miliony takich twarzy.

Robotnik podchodzi do łóżka, na którym leży stary Blastic, Roślina; jedną ręką chwyta go za nogę i podnosi, jakby Blastic ważył nie więcej niż dwa kilo, drugą wbija mu hak za ścięgno nad piętą - starzec zwisa głową w dół, pokryta pleśnią, przerażona twarz nabiega mu krwią, oczy mętnieją od niemego lęku. Wymachuje ramionami i kopie wolną nogą powietrze, ale spra­wia tylko tyle, że kurtka piżamy opada mu na głowę. Robotnik ściąga ją jeszcze niżej i zawiązuje na głowie jak worek, po czym rusza dalej, ciągnąc po szynie hak, a kiedy dochodzi do pomostu, spogląda na facetów w białych koszulach. Jeden z nich wyciąga z pochewki przy pasie przyspawany do łańcucha skalpel. Spusz­cza go robotnikowi, a koniec łańcucha przymocowuje do porę­czy, żeby robotnik nie mógł uciec z tym niebezpiecznym narzędziem.

Robotnik bierze skalpel i zgrabnym ruchem rozpruwa Blastica, który natychmiast przestaje się miotać. Boję się, że zaraz się porzygam, ale wbrew temu, czego oczekuję, Blastic ani nie krwawi, ani nie wypadają mu wnętrzności - sypią się z niego tylko rdza, popiół, pojedyncze druciki i odłamki szkła. Robotnik stoi w nich po kolana.

Piec w oddali znów otwiera paszczę i wsysa kogoś do środka.

Waham się, czy nie zerwać się z łóżka i nie zbudzić McMurphy’ego, Hardinga i kogo jeszcze zdążę, ale to nie miałoby sensu. Pierwszy wyrwany ze snu burknąłby: “Czego, ty zbzikowany durniu, co cię znowu gryzie?” - i wołając: “Chodź, zoba­czymy, jak wyglądają bebechy Indiańca!”, pomógłby robotniko­wi nadziać mnie na hak.

Słyszę przeciągły, zimny, wilgotny świst mgielnicy, widzę smugi mgły wydobywające się spod łóżka McMurphy’ego. Mam nadzieję, że będzie cwany i się w niej schowa.

Słyszę bełkotliwą paplaninę, a ponieważ głos wydaje mi się znajomy, obracam się i patrzę, skąd płynie. Widzę łysawego rzecznika o nabrzmiałej twarzy - jej obrzęk to stały temat dys­kusji wśród pacjentów.

- Jestem pewien - mówi jeden.

- Nie wierzę - mówi drugi. - Słyszałeś, żeby jakiś facet naprawdę to nosił?

- Nie, ale widziałeś kiedy takiego faceta jak on?

Drugi pacjent wzrusza ramionami i kiwa głową.

- Co racja, to racja - przyznaje.

Teraz rzecznik prasowy ma na sobie tylko długi podkoszulek ozdobiony z przodu i z tyłu wymyślnym monogramem wyhaftowanym czerwoną nicią. Kiedy rzecznik mnie mija, podkoszu­lek unosi mu się nieco i mogę raz na zawsze ustalić, że naprawdę ma na sobie gorset, i to zasznurowany tak ciasno, że może pęknąć lada moment.

U gorsetu zaś dyndają wysuszone trofea, przywiązane za wło­sy niczym skalpy.

Rzecznik trzyma niewielką butelkę, z której pociąga od czasu do czasu, żeby nie zaschło mu w gardle od mówienia, i nasyconą kamforą chusteczkę, którą co chwila przykłada do nosa, żeby zabić fetor. Za rzecznikiem podąża tłumek nauczycielek, studen­tek i tym podobnych facetek. Ubrane są w granatowe fartuchy, a na głowach mają lokówki. Wszystkie słuchają swojego prze­wodnika.

Akurat przypomina mu się coś tak śmiesznego, że musi prze­rwać wykład i łyknąć sobie z butelki, by opanować chichot. W tym czasie jedna ze studentek rozgląda się bezmyślnie po hali i spostrzega wybebeszonego Chronika wiszącego na haku. Wydaje okrzyk przestrachu i odskakuje do tyłu. Rzecznik od­wraca się, widzi zwłoki, podbiega do nich, chwyta zwisającą bezwładnie rękę i kręci trupem jak bakiem. Studentka podchodzi zafascynowana trochę bliżej, żeby się lepiej przyjrzeć.

- Podoba się? Podoba?

Rzecznik piszczy, przewraca oczami i tak się zaśmiewa, że wylewa płyn z butelki. Tak się zaśmiewa, że na pewno zaraz pęknie.

Wreszcie opanowuje śmiech i maszeruje dalej wzdłuż rzędu maszyn, objaśniając słuchaczki. Nagle zatrzymuje się, uderza dłonią w czoło - “Och, jakiż ja jestem roztrzepany!” - po czym wraca pędem do rozprutego Chronika, żeby oderwać następne trofeum i przywiązać je sobie do gorsetu.

Wszędzie dookoła dzieją się rzeczy równie straszne, szalone i ohydne: tak wariackie i nierealne, że trudno nad nimi płakać, a jednocześnie zbyt prawdziwe, żeby można się było śmiać. Na szczęście mgła gęstnieje i wszystko przysłania. Ktoś szarpie mnie za ramię. Wiem, co się teraz stanie: wyciągnie mnie z mgły i znów będziemy wszyscy na oddziale, a po tym, co się działo w nocy, nie będzie żadnego śladu. Gdybym zaś w swojej głu­pocie starał się to komuś opowiedzieć, zawołałby: “Idioto, męczyły cię zmory! Takie brednie jak maszynownia w środku tamy, w której robotnicy-automaty rozpruwają ludzi, po prostu nie istnieją!”

Ale skoro nie istnieją, to dlaczego je widziałem?

To pan Turkle wyciąga mnie za ramię z mgły i potrząsa mną, szczerząc zęby.

- Miał pan zły sen, panie Bromden - mówi.

Jest to sanitariusz pracujący na długiej, samotnej zmianie od jedenastej do siódmej rano - stary sennie uśmiechnięty Murzyn, któremu głowa kołysze się nieustannie na końcu nieprawdopo­dobnie długiej szyi. Po oddechu Murzyna czuć, że sobie golnął.

- Niech pan śpi dalej, panie Bromden.

Czasami w nocy rozluźnia krępujące mnie prześcieradło, jeśli jest tak ciasno związane, że miotam się niespokojnie. Nie robiłby tego, gdyby dzienny personel mógł poznać, iż to jego sprawka, boby go na pewno wylali, ale myślą, że to ja sam - Turkle dobrze o tym wie. Chce być uczynny, ale musi mieć pewność, że nic mu nie grozi.

Tym razem nie odwiązuje mi prześcieradła, tylko idzie pomóc młodemu lekarzowi i dwóm innym sanitariuszom, których nigdy nie widziałem na oczy, przenieść starego Blastica z łóżka na nosze i wynieść z sali przykrytego prześcieradłem - obchodzą się z nim bardziej delikatnie, niż kiedykolwiek obchodzono się z nim za życia.

McMurphy jest już na nogach. Pierwszy raz się zdarzyło, żeby ktoś wstał przede mną od czasów Wuja Julesa Ścianochoda. Był to przebiegły, siwy, stary Murzyn, który wierzył, że sani­tariusze w nocy przewracają świat na bok - wykradał się więc z sali skoro świt, żeby ich na tym nakryć. Ja też wstaję wcześnie, żeby zobaczyć, jakie maszyny sprowadzają cichcem na oddział albo instalują w umywalni, i zwykle przez kwadrans jestem na korytarzu sam na sam z czarnymi, zanim wyłoni się następny pacjent. Ale tego ranka słyszę McMurphy’ego w umywalni, gdy tylko wychylam głowę z pościeli. Słyszę, że śpiewa! Śpiewa, jakby był wolny od trosk i zmartwień. Jego dźwięczny, mocny głos tłucze o beton i stal.

- “Twe konie są głodne, tak mi powiedziała”. - Bawi go echo, które się toczy po całej umywalni. - “Usiadłbyś tu przy mnie, siana bym im dała!” - Nabiera tchu, jego głos wzbija się i tężeje, aż drżą druty w ścianach. - “Konie nie tkną siana, które byś im da-łaaaa!” - Rozciąga ostatnią sylabę i przez chwilę wyśpiewuje ją na różne tony, po czym raptownie zniża głos i kończy piosenkę: - “Muszę jechać dalej, żegnaj, moja mała”.

Prawdziwy śpiew! Wszyscy oniemieli. Czegoś podobnego nie słyszeli od lat, przynajmniej nie tu na oddziale. Okresowi w sy­pialni słuchają wsparci na łokciach i mrugają z niedowierza­niem. Spoglądają po sobie, unosząc pytająco brwi. Dlaczego czarni go jeszcze nie uciszyli? Dlaczego tego nowego gościa traktują inaczej? Nikomu innemu nie daliby podnieść takiego rabanu, a przecież McMurphy też jest tylko człowiekiem ze skóry i kości, który kiedyś opadnie z sił, zżółknie i umrze, jak my wszyscy. Podlega tym samym prawom: musi jeść i przezwy­ciężać podobne przeszkody, więc powinien być równie bezradny wobec Kombinatu jak wszyscy, no nie?

Ale nowy gość rzeczywiście jest inny - Okresowi to widzą; widzą, że jest inny od wszystkich, którzy przewinęli się przez oddział w ciągu ostatnich dziesięciu lat, inny od wszystkich, z którymi mieli do czynienia na zewnątrz szpitala. Może i jest tak samo bezsilny jak oni, ale Kombinat jeszcze go nie dostał.

- “Wozy pełne czekają, a bat dzierżę w dłoni...”

Jak mu się udało nie wpaść w ręce Kombinatu? Może tak jak i staremu Pete’owi nie wmontowali mu na czas zespołów steru­jących? Może chował się na dziko i tułał po całym kraju, raz był tu, raz tam, jako dzieciak nigdzie nie zagrzał miejsca dłużej niż kilka miesięcy, więc szkoła nie zdążyła go urobić, a potem pracował przy wyrębie lasu, grał w karty, obsługiwał koło for­tuny, wędrował chyżo, szybko, wciąż był w ruchu i dlatego Kombinat nie zdołał mu nic wmontować? Może to właśnie jest odpowiedź, może dlatego Kombinat nie miał z nim szans, tak jak wczoraj rano czarny usiłujący wsadzić mu termometr, bo w ruchomy cel trudno trafić?

Bez żony suszącej mu głowę o nowe linoleum. Bez krewnych wpatrzonych w niego prosząco łzawymi, starczymi oczyma. Bez nikogo, na kim by mu naprawdę zależało. Dzięki temu był wolny i mógł być dobrym oszustem. Może czarni dlatego nie pędzą go uciszyć; wiedzą, że nie mają nad nim żadnej władzy, pamiętają, co to było ze starym Pete’em i co może zrobić człowiek bez żadnych instalacji. Widzą również, że McMurphy jest sporo większy od starego Pete’a; gdyby chcieli go załatwić, musieliby się zabrać do tego we trzech, a i wtedy Wielka Oddziałowa musiałaby stać w pogotowiu ze swoją strzykawką. Okresowi kiwają do siebie głowami; tak, to dlatego czarni pozwalają mu śpiewać, choć każdemu z nas już dawno by zamknęli gębę.

Wychodzę z sypialni na korytarz, akurat gdy McMurphy wy­łania się z umywalni. Ma na sobie cyklistówkę i niewiele więcej; tylko ręcznik wokół bioder, który podtrzymuje jedną ręką. W drugiej niesie szczotkę do zębów. Przystaje i kołysząc się na palcach, żeby nie dotknąć piętami lodowatej posadzki, rozgląda się wkoło. Wybiera najmniejszego z czarnych, podchodzi do niego i rąbie go pięścią w plecy, jakby się znali od dziecka.

- Słuchaj, stary, gdzie mogę dostać pasty, żeby umyć sobie kłapacze?

Czarny karzeł odwraca szybko głowę i natyka się nosem na pięść, która go huknęła. Spogląda na nią gniewnie, zerka za siebie, aby na wszelki wypadek sprawdzić, gdzie są pozosta­li sanitariusze, po czym mówi McMurphy’emu, że dopiero o szóstej czterdzieści pięć otwiera się szafkę z przyborami to­aletowymi.

- Zgodnie z regulaminem - dodaje.

- Ach tak? Trzymacie pastę w szafce?

- Tak. W zamkniętej na klucz szafce.

Czarny chce wrócić do polerowania listwy przy posadzce, ale dłoń McMurphy’ego niby czerwone kleszcze wciąż ściska go za ramię.

- W zamkniętej szafce, tak? No, no, no, a czemu to trzymacie pastę do zębów pod kluczem? Nie jest przecież niebezpieczna, co? Nie można nią ani nikogo otruć, ani nikomu rozwalić tubką łba, prawda? Więc czemu to, kochasiu, zamykacie w szafce tę małą, niewinną tubkę, co?

- Tego wymaga regulamin oddziału, panie McMurphy - od­powiada karzeł, a ponieważ widzi, że słowa te nie wywierają na McMurphym żadnego wrażenia, zerka spod oka na rękę leżącą na jego ramieniu i dodaje: - Jak by to wyglądało, gdyby każdy mył zęby, kiedy mu przyjdzie ochota!

McMurphy puszcza ramię czarnego i zastanawia się nad tym przez chwilę, skubiąc palcami ryże włosy na piersi.

- Aha, aha, zaczynam kapować. Regulamin jest po to, żeby nikt nie ganiał myć zębów po każdym posiłku.

- Rety, nic pan...

- Nie, nie, już teraz pojąłem. Chodzi o to, że ludzie o róż­nych porach lataliby szorować zębiska.

- Właśnie, dlatego my...

- Co by się tu działo! Myliby zęby o wpół do siódmej, o szó­stej dwadzieścia, a nawet - Boże chroń - o szóstej! Taak, teraz rozumiem.

Dostrzega mnie przy ścianie i mruga w moją stronę nad głową czarnego.

- Muszę skończyć tę listwę, McMurphy.

- Ach, przepraszam, nie chciałem przeszkadzać.

McMurphy odsuwa się nieco, a czarny pochyla się nad listwą. Po chwili jednak McMurphy znów podchodzi bliżej, przegina głowę i zagląda do puszki stojącej obok czarnego.

- Co my tu mamy?

Czarny patrzy w dół.

- Gdzie?

- W tej starej puszce, bratku. Co to za świństwo?

- To... proszek mydlany.

- Cóż, zwykle używam pasty, ale... - McMurphy zanurza szczotkę w proszku, obraca, wyciąga i stuka nią o brzeg pusz­ki - ...ale to też się nada. Dziękuję. A do sprawy regulaminu wrócimy później.

Po czym wchodzi do umywalni, skąd po chwili znów dola­tuje mnie śpiew, zniekształcony trochę przez energiczne ruchy szczotki.

Czarny stoi i patrzy za nim, trzymając bezwładnie ścierkę w szarej dłoni. Po minucie mruga nagle i rozgląda się dookoła, a kiedy dostrzega mnie i odgaduje, że wszystko widziałem, łapie mnie za sznurek od spodni piżamy i ciągnie korytarzem na miejsce, które wyszorowałem akurat wczoraj.

- Tu! Tu, niech cię diabli! Masz pracować, a nie łazić i gapić się jak stara głupia krowa! Tu! Tu!

Odwracam się do czarnego plecami, żeby ukryć uśmiech, pochylam i biorę do roboty. Cieszę się, że McMurphy’emu udało się wkurzyć drania. Tata też umiał robić takie rzeczy - pamiętam, jak stał w szerokim rozkroku i mrużąc oczy spoglądał z kamien­ną twarzą w niebo, kiedy zjawili się przedstawiciele rządu, żeby odkupić naszą ziemię.

- Dzikie gęsi - rzekł tata, zezując do góry.

Przedstawiciele rządu zaszeleścili papierami i podnieśli głowy.

- Co...? W lipcu? To pora roku bez gęsi. W lipcu gęsi brak.

Mówili jak turyści ze wschodniego wybrzeża, przekonani, że właśnie w ten sposób należy rozmawiać z Indianami, jeśli się chce, aby rozumieli. Tata nie zważał na to, jak mówią. Wciąż patrzył w niebo.

- Gęsi na niebie, biały człowieku. Wiesz dobrze. Tego roku. Ubiegłego roku. I rok wcześniej, i jeszcze rok wcześniej.

Przedstawiciele spojrzeli po sobie, chrząkając.

- Tak. Może prawda, Wodzu Bromden. Ale teraz gęsi nie­ważne. Ważny kontrakt. Kontrakt dać wielkie korzyści wam i waszemu plemieniu. Kontrakt zmienić życie czerwonoskórego człowieka.

A tata swoje:

- ...i jeszcze rok wcześniej, i jeszcze rok wcześniej, i jeszcze rok wcześniej...

Zanim przybysze wreszcie zrozumieli, że się z nich nabija, wszyscy starsi plemienia - którzy siedzieli na progu naszego szałasu, to chowając fajki do kieszeni kraciastych, czerwono-czarnych wełnianych koszul, to znów je wyciągając, i szczerzyli zęby do siebie i taty - już się pokładali ze śmiechu. Stryj Ska­czący Wilk tarzał się po ziemi i rechocząc tak, że ledwo mógł oddychać, wołał:

- Wiesz dobrze, biały człowieku!

Przedstawiciele rządu wkurzyli się rzeczywiście: bez słowa obrócili się na pięcie i ruszyli w stronę szosy czerwoni jak buraki, my zaś wyliśmy z radości. Czasami zapominam, jak wiele może zdziałać śmiech.

Klucz Wielkiej Oddziałowej wsuwa się do zamka, a gdy tylko ona sama staje w drzwiach, czarny karzeł już tam na nią czeka, przestępując z nogi na nogę jak dzieciak, który chciałby się odlać. Jestem akurat niedaleko i słyszę, że nazwisko McMurphy’ego pada kilkakrotnie - widocznie czarny się skarży, że McMurphy umył już zęby, a to, że tej nocy zmarł stary Blastic, wyleciało mu zupełnie z głowy. Wymachuje rękami i opowiada, czego to ten pomylony rudzielec nie wyrabia z samego rana - przeszkadza w pracy, łamie regulamin; czy ona nie mogłaby temu zaradzić?

Oddziałowa wpatruje się w niego lodowatym wzrokiem, do­póki karzeł nie przestaje podrygiwać, a następnie spogląda w stronę otwartych drzwi umywalni, z których jeszcze głośniej niż przedtem grzmi śpiew McMurphy’ego.

- “Twa matka mnie nie chce, bo jestem ubooo-gi; mówi, żem niegodzien wejść w jej domu progi”.

Na twarzy oddziałowej maluje się zaskoczenie - baba podob­nie jak my od tak dawna nie słyszała śpiewu, że w pierwszej chwili w ogóle nie rozumie, co się dzieje.

- “Na los się nie skarżę, żyję tak, jak mooo-gę, a jak mnie gdzie nie chcą, ruszam w dalszą drogę!”

Strzyże uszami jeszcze przez kilka sekund, żeby się upewnić, czy się nie przesłyszała, po czym zaczyna się nadymać. Nozdrza rozszerzają się jej gwałtownie, a z każdym oddechem staje się coraz większa i potężniejsza; odkąd odszedł Taber, nigdy się tak nie nadymała z gniewu na pacjenta. Porusza rękami, żeby spraw­dzić zawiasy w łokciach i palcach. Rozlega się ciche skrzypnię­cie. Oddziałowa rusza z miejsca; odskakuję szybko pod ścianę, kiedy wielka jak ciężarówa przelatuje z hukiem, zamiast przy­czepy holując za sobą w obłoku spalin wiklinowy koszyk. Usta ma rozchylone, uśmiech wyprzedza ją niczym atrapa na masce. Czuję gorącą woń oleju i pracujących silników - oddziałowa z każdym krokiem robi się coraz większa, nadyma się i sapie, zmiażdży wszystko na swojej drodze jak ogromny walec! Lękam się, co będzie.

Nagle, gdy tak się toczy ogromna i wściekła, McMurphy wy­chodzi z umywalni, podtrzymując ręcznik na biodrach. Oddzia­łowa staje w pół kroku! Kurczy się, że ledwo sięga głową rę­cznika! McMurphy szczerzy do niej z góry zęby; uśmiech od­działowej zaczyna blednąc, ustępować, załamują się jej kąci­ki ust.

- Dzień dobry, siostro Srached! Co słychać w wielkim świecie?

- Nie wolno panu tu chodzić... w samym ręczniku!

- Nie? - McMurphy spogląda na środek mokrego, opinają­cego go ciasno ręcznika akurat na wysokości nosa oddziałowej.

- Ręczniki też są wbrew regulaminowi oddziału? A więc nie pozostaje mi nic innego jak...

- Nie! Niech się pan nie waży! Proszę natychmiast wró­cić na salę i włożyć ubranie!

Ponieważ przemawia do niego tonem nauczycielki strofującej ucznia, McMurphy niczym uczniak spuszcza głowę i mówi ża­łośnie, jakby się zaraz miał rozpłakać:

- Nie mogę, psze pani. Jakiś złodziej zwędził mi w nocy ubranie. Łóżko jest tak wygodne, że spałem jak zabity.

- Ktoś zwędził...?

- Gwizdnął. Sprzątnął. Rąbnął. Ukradł! - woła wesoło. - Do licha, ktoś zwinął moje łachy!

Tak się cieszy z własnych słów, że zaczyna podskakiwać z ra­dości.

- Ktoś ukradł panu ubranie?

- Na to wygląda.

- Ale ubranie więzienne? Po co?

McMurphy przestaje skakać i znów zwiesza głowę.

- Wiem tylko, że leżało przy łóżku, kiedy się kładłem spać, a kiedy się obudziłem, już go nie było. Znikło bez śladu. Och, dobrze wiem, że to tylko więzienne drelichy, szorstkie, wypło­wiałe i niezgrabne... Takie ubranie to może nic atrakcyjnego dla człowieka, który ma co włożyć. Ale dla nagiego...

- To ubranie - przerywa mu oddziałowa, uświadamiając sobie wreszcie, co się stało - zabrano panu zgodnie z przepisami. Otrzymał pan w zamian zieloną odzież szpitalną.

McMurphy potrząsa głową i wzdycha, ale wciąż nie podnosi wzroku.

- Nic podobnego. Rano nie było nic prócz czapki, którą mam na głowie, i...

- Williams! - krzyczy siostra Ratched do karła, który wciąż tkwi przy drzwiach oddziału, żeby w razie czego móc prysnąć. - Williams, pozwoli pan na moment?

Czołga się do niej jak pies, który spodziewa się kary.

- Williams, dlaczego temu pacjentowi nie wydano odzieży?

Karzeł oddycha z ulgą. Prostuje się i z uśmiechem wskazuje szarą dłonią jednego z dwóch większych sanitariuszy pracują­cych na końcu korytarza.

- To pan Washington ma dziś klucz do magazynu. Nie ja. Naprawdę.

- Panie Washington!!!

Krzyk przygważdża czarnego do miejsca; kamienieje ze zmy­wakiem wzniesionym nad kubłem.

- Proszę tu podejść!

Zmywak osuwa się bezgłośnie do kubła i czarny powoli, ostrożnie opiera go trzonkiem o ścianę. Potem się odwraca, pa­trzy na McMurphy’ego, na karła i na oddziałową, a następnie rozgląda się na prawo i lewo, jakby myślał, że wołała kogo innego.

- Proszę tutaj!

Sanitariusz chowa ręce do kieszeni i powłócząc nogami sunie wolno w jej stronę. Nigdy nie chodzi szybko, ale jeśli się teraz nie pospieszy, oddziałowa przemieni go wzrokiem w bryłę lodu i rozbije na miał, bo obróciła przeciwko niemu całą swoją nie­nawiść, wściekłość i frustrację, które zamierzała wyładować na McMurphym. Nienawiść omiata czarnego jak lodowaty pod­much - sanitariusz zwalnia kroku, czując jej siłę. Wtula głowę w ramiona i garbi się, jakby szedł pod wiatr. Włosy i brwi po­krywa mu szron. Czarny garbi się bardziej i bardziej, ale idzie coraz wolniej; nie dojdzie.

Lecz McMurphy zaczyna nagle gwizdać skoczną melodię i to ratuje czarnego, bo oddziałowa odrywa od niego wzrok. Jest wściekła, cała się gotuje, jeszcze jej takiej nie widziałem. Dawno straciła swój porcelanowy uśmiech; usta ma wąskie, zaciśnięte, podobne do kawałka rozgrzanego drutu. Gdyby inni pacjenci widzieli ją teraz, McMurphy mógłby od razu zacząć zbierać wygraną.

Czarny dociera wreszcie do celu - szedł ze dwie godziny. Oddziałowa wciąga głęboko powietrze.

- Panie Washington, dlaczego ten pacjent nie otrzymał dziś rano szpitalnej odzieży? Nie widział pan, że oprócz ręcznika nie ma nic na sobie?

- Mam jeszcze czapkę - szepcze McMurphy, pstrykając pal­cem w daszek cyklistówki.

- Słucham, panie Washington?

Duży sanitariusz spogląda na tego, który go wydał, i karzeł znów zaczyna podrygiwać nerwowo. Duży przypatruje mu się przez dłuższą chwilę oczami podobnymi do lamp radiowych, jakby mówił, że porachuje się z nim później; następnie odwraca głowę i mierzy wzrokiem McMurphy’ego: widzi szerokie, mu­skularne ramiona, łobuzerski uśmiech, bliznę na nosie i rękę podtrzymującą ręcznik. Na koniec zerka na oddziałową.

- Zdaje mi się... - zaczyna.

- Zdaje się panu? Nie ma się co panu zdawać! Jeśli pacjent natychmiast nie otrzyma odzieży, najbliższe dwa tygodnie spędzi pan na oddziale geriatrycznym! Tak jest! Może miesiąc poda­wania basenów i asystowania przy kąpielach błotnych pozwoli panu lepiej docenić, jak mało pracy jest na tym oddziale! Kto gdzie indziej szoruje przez cały dzień posadzki? Pan Bromden? O nie, dobrze pan wie, czyje to zadanie. Specjalnie zwalniamy was, sanitariuszy, z innych obowiązków, żebyście mogli więcej czasu poświęcić pacjentom. Co oznacza, że macie również dbać o to, by nie paradowali nadzy po oddziale. Co by się stało, gdyby któraś z młodszych pielęgniarek weszła tu rano i ujrzała pacjenta biegającego bez ubrania po korytarzu? Co by się stało?

Czarny nie bardzo wie, co by się takiego stało; pojął jednak, czego chce od niego oddziałowa, i rusza leniwym krokiem do magazynu po odzież dla McMurphy’ego - pewnie wybierze o dziesięć numerów za małą - wraca równie leniwie i podaje ją McMurphy’emu, obrzucając go tak nienawistnym spojrze­niem, jakiego dotąd nie widziałem. McMurphy waha się moment, jakby się zastanawiał, co robić, skoro obie ręce ma zajęte; w jednej ściska bowiem szczotkę, a drugą podtrzymuje ręcznik. Wre­szcie mruga do oddziałowej, wzrusza ramionami, odwija ręcznik i zarzuca go jej na ramię niczym na drewniany wieszak.

Widzę, że przez cały czas miał pod ręcznikiem spodenki. Mogę się założyć, że oddziałowa wolałaby, żeby był pod nim nagi. Wpatruje się w niemej, straszliwej furii w ogromne białe wieloryby baraszkujące na spodenkach. Tego już nie może stra­wić. Upływa pełna minuta, nim opanowuje się ostatecznie, by się odezwać do karła, ale głos wciąż drży jej z wściekłości.

- Williams... zdaje się... że mieliście wyszorować szybę dy­żurki przed moim przyjściem!

Williams zmyka niby czarno-biały chrabąszcz.

- A wy, Washington...

Washington niemal truchtem wraca do swojego kubła. Od­działowa rozgląda się dookoła, zastanawiając się, kogo by tu jeszcze zrugać. Spostrzega mnie, ale kilku pacjentów, ciekawych, co się dzieje na korytarzu, wyszło akurat z sypialni. Oddziałowa zamyka więc oczy, żeby się skupić. Nie może się pokazać pa­cjentom w takim stanie, z twarzą bladą i wykrzywioną ze złości. Ze wszystkich sił stara się opanować. Wreszcie ściąga wolno wargi pod białym noskiem; zlewają się, jakby rozgrzany do czerwoności drut zaczął się topić, migoczą przez ułamek sekun­dy, po czym - gdy metal zastyga - stają się twarde, dziwnie matowe i coraz zimniejsze. Oddziałowa rozchyla je i wysuwa język podobny do odłamka żużlu. Następnie otwiera oczy, tak samo teraz matowe, zimne i pozbawione wyrazu jak usta; nie przejmując się swoim odmienionym wyglądem, zaczyna się witać z pacjentami zgodnie z codzienną procedurą, pewna, że są je­szcze zbyt śpiący, by zauważyć różnicę.

- Dzień dobry, panie Sefelt, wciąż pana bolą zęby? Dzień dobry, panie Fredrickson. Jak się panom spało? Macie sąsiednie łóżka, prawda? A propos, poinformowano mnie, że weszliście w porozumienie co do brania leków - oddaje pan swoje pigułki koledze, prawda, panie Sefelt? Wrócimy do tego później. Dzień dobry, Billy. Rozmawiałam po drodze z twoją mamą, prosiła, by ci powtórzyć, że wciąż myśli o tobie i wierzy, że jej nie zawiedziesz. Dzień dobry, panie Harding... Ojej, ma pan paznok­cie poobgryzane do żywego mięsa! Znów pan to robi?

Zanim ktokolwiek zdąży jej odpowiedzieć, jeśli nawet wie co, oddziałowa zwraca się do McMurphy’ego stojącego przed nią nadal w samych tylko atłasowych spodenkach. Harding spo­strzega je i gwiżdże.

- A pan, panie McMurphy - mówi oddziałowa z uśmiechem jak cukierek - mógłby już przestać się afiszować swoją męską budową i krzykliwymi kalesonami, wrócić do sypialni i włożyć odzież szpitalną.

McMurphy kłania się cyklistówką jej oraz pacjentom, którzy gapią się na jego spodenki i podśmiewają z wielorybów, po czym bez słowa znika w drzwiach sypialni. Oddziałowa odwraca się i rusza w przeciwnym kierunku, niosąc przed sobą swój czer­wony, pozbawiony wyrazu uśmiech, ale nim znika w drzwiach dyżurki, śpiew McMurphy’ego znów płynie z sypialni na ko­rytarz.

- “Bierze mnie do salonu, chłodzi ruchem wachlarza - słyszę plaśnięcie, kiedy uderza się dłonią po gołym brzuchu - szepcze matce na ucho: koo-cham tego karciarza”.

Sprzątając pustą sypialnię, wymiatam kłaki kurzu spod łóżka McMurphy’ego, gdy nagle uderza mnie w nozdrza zapach, który uświadamia mi po raz pierwszy, odkąd przebywam w szpitalu, że w tej wielkiej sali pełnej łóżek, w której sypia czterdziestu dorosłych mężczyzn, zawsze unosiły się setki zapachów - zapach środków owadobójczych, maści cynkowej, talku, pożywki dla niemowląt, płynu do przemywania oczu; kwaśny smród moczu i starczych ekskrementów; zmurszały cuch kalesonów i skarpet, śmierdzących nawet zaraz po upraniu; intensywna woń wykrochmalonej pościeli; cierpki fetor nieświeżych oddechów; bana­nowy odór oleju maszynowego, czasem nawet swąd palonych włosów - ale nigdy przedtem, nim McMurphy zjawił się na oddziale, nie czuło się tu zapachu kurzu i ziemi z rozległych pól, męskiego zapachu potu i pracy.

*

Podczas śniadania McMurphy wciąż śmieje się i gada jak najęty. Po porannym sukcesie uważa, że z Wielką Oddziałową pójdzie mu jak z płatka. Nie wie, że tym razem zdołał ją za­skoczyć, ale od tej chwili będzie się miała na baczności.

McMurphy błaznuje bez przerwy, żeby wreszcie pobudzić kogoś do śmiechu. Nie daje mu spokoju, że pacjenci potrafią najwyżej słabo się uśmiechnąć lub zachichotać cicho. Bierze się za Billy’ego Bibbita, który siedzi naprzeciw niego, i szepcze poufnie:

- Ty, Billy, pamiętasz, jak wtedy w Seattle poderwaliśmy te dwie szproty? Dawno takich nie rypałem.

Billy unosi gwałtownie wzrok znad talerza. Otwiera usta, ale nie może wydobyć głosu. McMurphy zwraca się do Hardinga.

- Zresztą wcale by się nam nie udało tak łatwo ich poderwać, gdyby nie to, że słyszały już co nieco o Billym. W tamtych czasach znany był wszędzie jako Billy Maczuga. Dziewczyny już chciały wystawić nas do wiatru, gdy wtem jedna spojrzała na niego. “Czy to przypadkiem nie jest ten sławny Billy Bibbit Maczuga, o którym mówią, że ma trzydziestopięciocentymetrowego...?” Billy kiwnął głową, nie dając jej dokończyć, zaczerwienił się - zupełnie tak jak w tej chwili - i dalej wszyst­ko poszło gładko. Pamiętam jeszcze, że kiedy już wzięliśmy je do hotelu, z łóżka Billy’ego dobiegł mnie głos jego babki: “Panie Bibbit, jestem zawiedziona; słyszałam, że ma pan trzydziesto... trzydziesto... o mój Boże!”

McMurphy wybucha śmiechem, wali się po udzie, nachyla się przez stół i szturcha Billy’ego, który o mało nie mdleje, tak się czerwieni i chichocze.

McMurphy mówi, że naprawdę brakuje mu tu do szczęścia tylko dwóch takich fajnych babek jak tamte. W życiu nie spał w równie wygodnym łóżku, a żarcie palce lizać! Nie pojmuje, dlaczego wszyscy są tacy osowiali, że ich tu zamknięto.

- Spójrzcie no - woła podnosząc szklankę do światła - to moja pierwsza szklanka soku pomarańczowego od pół roku! Ha, to mi się podoba. Wiecie, co dostawałem na śniadanie na farmie? Czym nas tam karmili? Mogę wam opisać, jak to wyglądało, ale pojęcia nie mam, co to niby było; rano, w południe i wieczorem podawano to przypalone na czarno, znajdowały się w tym kar­tofle, a konsystencją przypominało lepik. Wiem jedno; nie był to sok pomarańczowy. A spójrzcie na mnie teraz: dostaję bekon, grzanki, masło, jajka, kawę - ta ślicznotka w kuchni jeszcze pyta, czy chcę czarną, czy z mlekiem, i mówi mi “dziękuję” - i olbrzymią, wspaniałą szklanicę zimnego soku pomarańczowe­go! Rany, za żadne skarby stąd bym nie wyszedł!

Wciąż lata po dokładki, obiecuje dziewczynie nalewającej kawę, że po wyjściu ze szpitala umówi się z nią na randkę, wychwala czarnego kucharza mówiąc, że tak smacznych jajek sadzonych jeszcze nigdzie nie jadł. Do płatków kukurydzianych można sobie wkrajać banany - McMurphy bierze ich całą kiść, proponuje czarnemu sanitariuszowi, że odpali mu jednego, bo wygląda nietęgo; czarny spogląda na koniec korytarza, gdzie w szklanej klatce widać oddziałową, i odpowiada, że persone­lowi nie wolno jadać z pacjentami.

- Regulamin oddziału?

- Właśnie.

- Twoja strata - oświadcza McMurphy, obiera i pałaszuje po kolei trzy banany pod nosem czarnego, po czym mówi, że gdyby ten miał kiedy ochotę, to wystarczy słowo, a wyniesie mu jed­nego ze stołówki.

Zjadłszy całą kiść, klepie się po brzuchu, wstaje i rusza do drzwi, ale duży sanitariusz zagradza mu drogę i tłumaczy, że zgodnie z regulaminem pacjenci wychodzą ze stołówki wszyscy razem o siódmej trzydzieści. McMurphy patrzy na niego, jakby nie był pewien, czy się nie przesłyszał, po czym zerka na Har­dinga. Harding kiwa głową, więc McMurphy wzrusza ramionami i wraca na miejsce.

- Niech to cholera, nie mam zamiaru łamać regulaminu!

Zegar na końcu sali wskazuje piętnaście po siódmej; to kłam­stwo, że jesteśmy tu dopiero kwadrans, bo nietrudno poznać, że tkwimy w stołówce przynajmniej godzinę. Wszyscy skończyli jeść i rozparli się wygodnie na krzesłach; obserwują dużą wska­zówkę, czekają, kiedy pokaże wpół do ósmej. Czarni odbierają zachlapane tace od Roślin i wywożą obu staruszków, żeby ich umyć szlauchem. Połowa chłopaków opiera głowy na rękach, żeby się zdrzemnąć, zanim wrócą czarni. Zupełnie nie wiadomo, co robić - nie ma kart, pism ani łamigłówek. Można tylko spać albo obserwować zegar.

McMurphy nie umie siedzieć bezczynnie - musi się czymś zająć. Zaczyna suwać łyżką po talerzu resztki jedzenia, ale już po dwóch minutach nudzi go ta zabawa. Zahacza kciuki o kie­szenie, odchyla się z krzesłem do tyłu i mrużąc jedno oko, spo­gląda na zegar. Potem pociera nos.

- Wiecie co? Ten zegar na ścianie przypomina mi tarcze na strzelnicy w Fort Riley. Dostałem tam mój pierwszy medal, od­znaczenie doborowego strzelca. McMurphy Sokole Oko. Kto się założy o nędznego dolca, że trafię krążkiem masła w sam środek zegara albo przynajmniej w tarczę?

Trzech facetów przyjmuje zakład. McMurphy kładzie krążek masła na nożu i zamachuje się nim lekko. Krążek ląduje dobre piętnaście centymetrów na lewo od zegara i Okresowi zaczynają się nabijać z McMurphy’ego, który płaci wygraną. Żartują, czy na pewno zwie się Sokole Oko, a nie przypadkiem Kurze Oko, ale akurat wtedy czarny karzeł wraca od mycia Roślin, więc wszyscy spuszczają oczy i milkną. Karzeł czuje, że coś się stało, ale nie wie, co. Pewnie sam by się nie połapał, gdyby stary pułkownik Matterson, rozglądając się po sali, nie dojrzał masła, natychmiast nie wskazał go palcem i nie rozpoczął wykładu, perorując tak pewnie swoim głębokim głosem, jakby to, co mówił, miało ręce i nogi.

- Mas-ło... to partia re-pu-bli-kań-ska...

Karzeł patrzy tam, gdzie wskazuje pułkownik, i dostrzega krążek masła, który wolno sunie w dół po ścianie niczym żółty ślimak. Mały sanitariusz mruga oczami, ale nic nie mówi - nawet nie ogląda się za siebie, bo i tak wie, czyja to sprawka.

McMurphy szepcze coś i szturcha siedzących przy nim Okre­sowych; po chwili kiwają głowami, więc kładzie na stole trzy dolary i opiera się wygodnie. Wszyscy odwracają się na krze­słach i obserwują zjeżdżające w dół masło, które przyspiesza, na moment staje, a dalej znów spływa równo, pozostawiając na ścianie błyszczący pas. Nikt się nie odzywa. Patrzą na masło, na zegar, znów na masło. Teraz wskazówki się ruszają.

Masło dotyka podłogi pół minuty przed siódmą trzydzieści i McMurphy odzyskuje pieniądze, które wcześniej przegrał.

Karzeł otrząsa się z letargu, odwraca głowę od tłustej pręgi i pozwala nam opuścić stołówkę. McMurphy chowa do kieszeni wygraną, obejmuje ramieniem czarnego i na pół wypycha, na pół wynosi go na korytarz, a później do świetlicy.

- Kawał dnia już za nami, stary, a ledwie wyszedłem na zero. Trzeba się pospieszyć, żeby nadrobić stracony czas. Otwórz szafę i dawaj karty, bratku, a już ja się postaram przekrzyczeć ten piekielny głośnik.

Przez prawie cały ranek śpieszy się rzeczywiście i gra szyb­ciej niż wczoraj: nadal w oko, ale teraz już na weksle, nie na papierosy. Przesuwa stolik karciany ze dwa czy trzy razy, byle dalej od głośnika. Widać, że muzyka działa mu na nerwy. Wresz­cie podchodzi do dyżurki i stuka w szybę, a gdy Wielka Od­działowa odwraca się z fotelem i otwiera drzwi, pyta ją, czy nie można by na pewien czas wyłączyć tego piekielnego jazgotu. Na swoim fotelu i za swoją szybą oddziałowa jest zupełnie spokojna - zresztą żaden dzikus nie lata teraz nago po oddziale, żeby ją wytrącić z równowagi. Metalowe usta zastygły jej w pewnym siebie uśmiechu. Mruży oczy, potrząsa głową i od­powiada McMurphy’emu uprzejmie, że nie można.

- A trochę ściszyć? Przecież chyba cały Oregon nie musi słuchać trzy razy na godzinę, od świtu do nocy, jak Lawrence Welk gra Herbatkę we dwoje! Gdyby siostra ściszyła to pudło, żeby nie trzeba się było wydzierać, ile kto stawia, moglibyśmy zagrać partyjkę pokera...

- Już panu mówiłam, panie McMurphy, że gry na pieniądze są wbrew regulaminowi oddziału...

- Dobra, więc niech siostra ściszy głośnik choć na tyle, żeby można było grać na zapałki czy guziki od rozporków... ale proszę natychmiast ściszyć to diabelstwo!

- Panie McMurphy... - zaczyna oddziałowa tonem nauczy­cielki i robi krótką pauzę, żeby podkreślić swój chłód i opano­wanie; wie, że wszyscy Okresowi chłoną każde słowo rozmo­wy. - Czy chciałby pan znać moje zdanie? Uważam, że pańskie żądania są szalenie egoistyczne. Przecież nie jest pan tu sam. Na naszym oddziale są ludzie starzy, którzy wcale nie słyszeliby muzyki, gdybym ją ściszyła, ludzie, którzy nie są już w stanie czytać, układać łamigłówek ani wygrywać w karty papierosów od kolegów. Dla Mattersona, Kittlinga i pozostałych starców ta muzyka jest jedyną radością. A pan chciałby ich jej pozbawić. Wszystkie sugestie i propozycje są zawsze mile widziane, ale zanim pan z nimi wystąpi, powinien pan najpierw pomyśleć o innych pacjentach.

McMurphy się odwraca, patrzy na Chroników siedzących po swojej stronie świetlicy i widzi, że to, co usłyszał, nie jest do końca pozbawione racji. Zdejmuje cyklistówkę, przejeżdża pal­cami po włosach i spogląda na oddziałową. Wie równie dobrze jak ona, że Okresowi przysłuchują się ich rozmowie.

- Hm... to mi nie przyszło do głowy.

- Tak też myślałam.

McMurphy szarpie kosmyk rudych włosów sterczący mu pod szyją ze szpitalnej bluzy.

- No dobrze - mówi - ale może moglibyśmy grać gdzie indziej? W innej sali? Na przykład w tej, do której przed zebra­niem wynosi się stoliki? Przez resztę dnia stoi pusta. Można by ją otworzyć i dać karciarzom, a staruszkowie zostaliby tutaj; tym sposobem wszyscy byliby zadowoleni.

Oddziałowa uśmiecha się, przymyka oczy i łagodnie potrząsa głową.

- Może pan oczywiście poruszyć przy okazji tę sprawę z re­sztą personelu, ale obawiam się, że wszyscy powiedzą panu to samo co ja: nie byłoby komu pilnować drugiej sali. Jest nas tu za mało. I bardzo proszę, żeby się pan nie opierał o szybę: ma pan brudne ręce i zostawia plamy. A to znaczy, że ktoś będzie miał przez pana więcej pracy.

McMurphy cofa gwałtownie rękę i widzę, że chce coś powie­dzieć; gryzie się jednak w język, bo nagle pojmuje, że po tym, co usłyszał, może tylko skląć babę albo zmilczeć. Rumieniec oblewa mu twarz i szyję. McMurphy bierze głęboki oddech i tak, jak ona dziś rano, opanowuje się siłą woli, przeprasza oddziałową, że zawracał jej głowę, i idzie do stolika.

Wszyscy czują, że wojna się zaczęła.

O jedenastej w drzwiach świetlicy staje lekarz i prosi McMurphy’ego, żeby przyszedł do jego gabinetu na rozmowę.

- Zawsze przeprowadzam wywiad z nowymi pacjentami dru­giego dnia ich pobytu - mówi.

McMurphy odkłada karty, wstaje i podchodzi do lekarza. Ten pyta, jak mu się spało, ale rudzielec tylko mamrocze coś pod nosem.

- Jest pan dziś bardzo zamyślony, panie McMurphy.

- O tak, lubię sobie czasem podumać - odpowiada McMurphy i ruszają razem korytarzem.

Kiedy wracają - mam wrażenie, że po upływie kilku dni - obaj uśmiechają się od ucha do ucha i rozprawiają o czymś wesoło. Lekarz wyciera wilgotne od łez binokle i wygląda, jakby naprawdę przed chwilą śmiał się do rozpuku, a McMurphy znów jest normalnym, hałaśliwym, buńczucznym sobą. Jest taki przez cały obiad, a gdy o trzynastej ma się rozpocząć zebranie, pierw­szy zajmuje miejsce i błyska zawadiacko niebieskimi oczami ze swojego fotela w rogu sali.

Wielka Oddziałowa, niosąc kosz notatek, wmaszerowuje do świetlicy na czele stadka pielęgniarek. Podnosi ze stołu dziennik i zagląda do niego, marszcząc gniewnie brwi (przez cały dzień nikt nie wpisał żadnego donosu), po czym siada po swojej stronie drzwi. Wyjmuje z koszyka wszystkie teczki, kładzie je sobie na kolanach i wyszukuje teczkę Hardinga.

- O ile pamiętam, posunęliśmy się wczoraj sporo naprzód, analizując problemy pana Hardinga...

- Hm... jeśli siostra pozwoli - przerywa jej lekarz - chciał­bym coś powiedzieć, zanim wrócimy do tamtej sprawy. Ma to związek z rozmową, jaką dziś rano odbyłem z panem McMurphym u siebie w gabinecie. Wspominaliśmy dawne czasy. Bo wyobraźcie sobie państwo, że pan McMurphy i ja mamy ze sobą wiele wspólnego: chodziliśmy do jednej szkoły.

Pielęgniarki spoglądają po sobie zdumione, co mu się stało. Pacjenci zerkają na uśmiechniętego McMurphy’ego i czekają, co lekarz jeszcze powie. Doktor Spivey kiwa głową.

- Tak, do jednej szkoły. A wspominając dawne czasy, przy­pomnieliśmy sobie potańcówki organizowane w naszej szkole... wspaniałe, huczne zabawy. Mnóstwo dekoracji, serpentyn, prze­różnych straganów i gier... było to zawsze największe wydarze­nie roku. Jak już mówiłem panu McMurphy’emu, przez dwa ostatnie lata byłem przewodniczącym komitetu organizacyjnego. Och, co to były za wspaniałe, beztroskie dni...

W świetlicy jest cicho jak makiem zasiał. Lekarz podnosi głowę i zerka po twarzach, żeby się przekonać, czy się nie wygłupił. Spojrzenie Wielkiej Oddziałowej nie powinno mu po­zostawić żadnych wątpliwości, ale lekarz nic nie zauważa, bo zapomniał włożyć binokle.

- No, dość już tych ckliwych wynurzeń, chciałem tylko po­wiedzieć, że pan McMurphy i ja zaczęliśmy się zastanawiać, czyby nie urządzić zabawy na naszym oddziale, i ciekawi mnie, co o tym sądzą pacjenci?

Wkłada binokle i rozgląda się po sali. Nikt nie skacze do góry z radości. Niektórzy z nas pamiętają, jak kilka lat temu Taber próbował zorganizować zabawę i co z tego wynikło. Lekarz cze­ka daremnie: od oddziałowej promieniuje cisza i spowija nas ciasno, gotowa zmiażdżyć śmiałka, który odważy się odezwać. McMurphy’emu jako współautorowi pomysłu nie za bardzo wy­pada zabierać głos i myślę sobie, że nikt z pacjentów nie będzie taki głupi, aby przerwać ciszę, kiedy nagle Cheswick, który siedzi obok McMurphy’ego, wydaje pisk i nie za bardzo wie­dząc, co się stało, łapie się za bok i zrywa z krzesła.

- Hm... ja... osobiście uważam - zerka na opartą na poręczy fotela pięść McMurphy’ego i potężny kciuk sterczący sztywno niczym szpikulec do rażenia prądem bydła - że to naprawdę doskonały pomysł. Zawsze jakaś odmiana.

- Właśnie, Charley! - woła lekarz, spoglądając na niego z wdzięcznością - i w dodatku nie pozbawiona wartości tera­peutycznych.

- Jasne - potwierdza Cheswick, bardziej już zadowolony ze swojej roli. - Oczywiście. Zabawa ma mnóstwo wartości tera­peutycznych. To bezsporny fakt!

- B-b-będzie fajnie - mówi Billy Bibbit.

- A pewnie - przyznaje Cheswick. - Zrobi się, panie dokto­rze, damy radę. Scanlon może udawać bombę, a ja na terapii zajęciowej zmajstruję kółka i będziemy rzucać nimi do celu.

- Ja będę przepowiadał przyszłość - oznajmia Martini, zezu­jąc na jakiś punkt nad głową.

- A ja mogę stawiać z ręki diagnozy psychiatryczne - zgłasza się Harding.

- Świetnie, świetnie! - cieszy się Cheswick, klaszcząc w dło­nie. Po raz pierwszy ktoś go poparł na zebraniu.

- A ja - rzecze McMurphy - z wielką chęcią zatrudnię się przy kole fortuny. Mam już pewne doświadczenie...

- Och, tyle przed nami możliwości! - woła ze szczerym zapałem lekarz, prostując się w fotelu. - Ja sam mam tysiące pomysłów...

I przez następne pięć minut gęba mu się nie zamyka. Łatwo poznać, że wiele z tych pomysłów obgadał już wcześniej z McMurphym. Mówi o grach, straganach, sprzedawaniu bile­tów, lecz nagle spostrzega wzrok oddziałowej i milknie, jakby zdzieliła go pięścią między oczy. Mruga i pyta:

- A co siostra o tym myśli, siostro Ratched, żebyśmy urzą­dzili zabawę? Tu, na oddziale?

- Zgadzam się, że to może mieć pewne wartości terapeuty­czne - odpowiada oddziałowa i urywa. Znów promieniuje od niej cisza i spowija nas ciasno. Siostra widzi, że nikt już nie odważy się odezwać, więc ponownie zabiera głos: - Ale uwa­żam, że zanim podejmiemy decyzję, powinniśmy przedyskuto­wać sprawę na zebraniu personelu. Chyba taki był pański zamiar, doktorze?

- Oczywiście. Chciałem tylko, sama siostra rozumie, po­znać opinię pacjentów. Ale ma siostra rację, najpierw omówimy projekt na zebraniu personelu. Przygotowaniami zajmiemy się później.

Wszyscy wiedzą, że to oznacza koniec planowanej zabawy.

Wielka Oddziałowa potrząsa teczką, żeby zaprowadzić po­rządek.

- Doskonale. Ponieważ nie ma więcej nowych spraw, powró­cimy do dyskusji, oczywiście jeśli pan Cheswick zechce usiąść. Mamy - wyjmuje z koszyka zegarek - jeszcze czterdzieści osiem minut. A więc, jak już...

- Aha. Hej, chwileczkę. Coś sobie przypomniałem.

McMurphy podniósł rękę i strzela palcami. Oddziałowa długo patrzy na nią bez słowa.

- Słucham, panie McMurphy? - pyta wreszcie.

- Nie mnie proszę słuchać, a pana doktora. Doktorze, niech pan powie, co pan zadecydował w sprawie pacjentów, którzy nie dosłyszą, i tego głośnika.

Oddziałowa podrywa nieznacznie głowę - jest to ruch ledwo dostrzegalny, ale ja go widzę i serce skacze mi z radości. Od­działowa spogląda na lekarza.

- Prawda - mówi doktor Spivey - zupełnie zapomniałem.

Odchyla się wygodnie, zakłada nogę na nogę i splata dło­nie; planowana zabawa najwyraźniej wprawiła go w wyśmienity humor.

- Rozmawiałem z panem McMurphym o odwiecznych trud­nościach wynikających z tego, że na jednym oddziale przeby­wają pacjenci zarówno młodzi, jak i w podeszłym wieku. Nie są to idealne warunki dla naszej grupy terapeutycznej, ale zda­niem kierownictwa szpitala nie ma na to rady, gdyż budynek geriatryczny jest już przepełniony. Doskonale rozumiem, że obecna sytuacja nie jest przyjemna dla obu stron. W trakcie rozmowy wpadliśmy na rozwiązanie, które powinno przynieść ulgę młod­szym i starszym pacjentom. Pan McMurphy wspomniał, że nie­którzy starsi Chronicy nie dosłyszą muzyki, i zaproponował, żeby puszczać ją głośniej. Uważam, że to bardzo humanitarna sugestia.

McMurphy skromnie macha dłonią, na co lekarz kiwa głową i ciągnie dalej:

- Odpowiedziałem mu, że młodsi pacjenci nieraz mi się skar­żyli, że muzyka już teraz jest zbyt głośna, przeszkadza w roz­mowach i czytaniu. McMurphy przyznał, iż to mu nie przyszło do głowy, choć jego zdaniem to wielka szkoda, że ci, którzy chcą czytać w spokoju, nie mogą się przenieść gdzie indziej i zostawić świetlicy melomanom. Zgodziłem się, że to istotnie wielka szkoda, i już byłem gotów zapomnieć o całej sprawie, kiedy nagle przypomniałem sobie o gabinecie hydroterapii, do którego na czas zebrań wstawia się stoły. Stoi pusty, bo odkąd wprowadzono nowe leki, nie używamy go do zabiegów. Co grupa na to, żebyśmy urządzili tam drugą świetlicę, powiedzmy, salon gier?

Grupa milczy. Wszyscy wiedzą, do kogo należy następne posunięcie. Oddziałowa zamyka teczkę Hardinga, kładzie na kolanach, opiera na niej ręce i rozgląda się po sali, żeby zobaczyć, kto się odważy zabrać głos. Widząc, że nikt nie zamierza tego uczynić przed nią, odwraca głowę do lekarza.

- Sam pomysł jest doskonały, panie doktorze; doceniam też troskę pana McMurphy’ego o pozostałych pacjentów, ale nieste­ty mamy za mały personel, żeby pozwolić sobie na prowadzenie dwóch świetlic.

Jest przekonana, że to załatwia sprawę, więc znów otwiera teczkę. Ale lekarz przemyślał wszystko głębiej, niż się spo­dziewała.

- Mnie to również przyszło do głowy. Ponieważ jednak w tej świetlicy pozostaną niemal wyłącznie Chronicy, z których wię­kszość porusza się z trudem albo w ogóle nie wstaje z wózków inwalidzkich, nie sądzi siostra, że jedna pielęgniarka i jeden sanitariusz wystarczą w zupełności, żeby opanować każdy bunt czy rewolucję?

Oddziałowa nie odpowiada. Wcale jej się nie podoba ten żart o buntach i rewolucjach, ale wyrazu twarzy nie zmienia. Nadal się uśmiecha.

- Tymczasem - ciągnie lekarz - pozostałe dwie pielęgniarki i dwaj sanitariusze mogą nadzorować pacjentów w gabinecie hydroterapii, i to skuteczniej niż w tej wielkiej sali. Co wy na to, panowie? Warto spróbować? Osobiście zapaliłem się do tego pomysłu, proponuję zobaczyć, jak to będzie przynajmniej przez kilka dni. Jeśli nam się nie spodoba, to zawsze możemy zamknąć gabinet z powrotem na klucz, prawda?

- Słusznie! - woła Cheswick, uderzając pięścią w otwartą dłoń. Wciąż stoi, jakby się bał, że gdy tylko usiądzie, McMur­phy znów dźgnie go kciukiem. - Słusznie, panie doktorze, w ra­zie czego możemy zamknąć gabinet z powrotem na klucz! A pewnie!

Lekarz rozgląda się po świetlicy, widzi, że wszyscy Okresowi kiwają uśmiechnięci głowami, najwyraźniej uradowani jego - jak mu się wydaje - pomysłem; rumieni się więc jak Billy Bibbit i dwa razy przeciera binokle, zanim może mówić dalej. Aż miło widzieć tego małego człowieczka tak zadowolonego z siebie. Patrzy na kiwających głowami chłopaków, sam kiwa głową, powtarza: “Świetnie, świetnie”, i wspiera się dłońmi o kolana.

- Bardzo dobrze. A teraz, skoro to już postanowione... Zu­pełnie zapomniałem, o czym to mieliśmy dziś mówić?

Oddziałowa znów podrywa lekko głowę, pochyla się nad ko­szykiem i wyjmuje następną teczkę. Mam wrażenie, że drżą jej ręce, kiedy przewraca kartki. Wreszcie wybiera jedną i już ma zacząć ją czytać, ale McMurphy ponownie wstaje z fotela, pod­nosi do góry dwa palce i przestępując z nogi na nogę, mówi zamyślony: “Przepraszam bardzo, ale...” Oddziałowa kamienieje na dźwięk jego głosu, podobnie jak rano czarny, na którego krzyknęła. Na ten widok robi mi się dziwnie lekko na duszy. Obserwuję pilnie oddziałową, słuchając McMurphy’ego.

- Przepraszam bardzo, doktorze, ale umieram z ciekawości, co może znaczyć sen, który miałem dziś w nocy. Widzi pan, to byłem ja w tym śnie, ale z drugiej strony to jakbym nie był ja... ktoś inny, tyle że do mnie podobny... jak... jak... jak mój tata! Tak, to był on. To na pewno był tata, bo chwilami, kiedy widziałem siebie... jego... widziałem tę żelazną szynę, którą miał w szczęce...

- Pański ojciec ma w szczęce żelazną szynę?

- Już nie ma, ale miał, jak byłem mały. Przez całe dziesięć miesięcy chodził z tą szyną, która wchodziła mu tędy, a wycho­dziła tędy! Boże, wyglądał niczym kumpel Frankensteina! Dostał siekierą po gębie, bo się posprzeczał z jednym orylem w tarta­ku... Rany, opowiem wam, jak do tego doszło...

Twarz oddziałowej nadal jest spokojna niczym odlew poma­lowany według jej życzenia. Pewna siebie, cierpliwa, niewzru­szona. Oddziałowa nie podrywa już nerwowo głowy, siedzi nie­ruchomo z tą straszną, lodowatą maską i wyciśniętym z czer­wonego plastyku spokojnym uśmiechem; na jej gładkim czole nie ma ani jednej zmarszczki świadczącej o zwątpieniu czy oba­wie, a płaskim, szerokim zielonym oczom już w odlewni nama­lowano spojrzenie, które mówi: mnie się nie śpieszy, może raz czy drugi pozostanę w tyle, ale mnie się nie śpieszy; jestem cierpliwa, spokojna, pewna siebie - wiem, że nie mogę naprawdę przegrać.

Przez chwilę wydawało mi się, że jest pokonana. Może tak jest w istocie. Teraz jednak widzę, że to nic nie zmienia. Pacjenci jeden po drugim zerkają na nią ukradkiem, żeby sprawdzić, czy jej nie drażni, że McMurphy stał się ośrodkiem zainteresowania, ale wszyscy widzą to samo co ja. Jest za potężna, żeby można ją było zniszczyć. Zajmuje całą ścianę niczym japońskie bóstwo. Samemu nie sposób jej nawet ruszyć z miejsca, a przecież znikąd nie można oczekiwać pomocy. Tę rundę przegrała, ale była to tylko mała potyczka w wielkiej wojnie, którą dotychczas wygry­wa i będzie wygrywać nadal. Nie możemy pozwolić McMurphy’emu, żeby rozbudził w nas fałszywe nadzieje, nie możemy dać się namówić na robienie głupstw. Oddziałowa nadal będzie zwyciężać tak jak Kombinat, którego potęgę ma za sobą. Nic nie traci, kiedy sama przegrywa, a zyskuje za każdym razem, gdy my przegrywamy. Żeby odnieść zwycięstwo, nie wystarczy jej pokonać w dwóch potyczkach z trzech albo w trzech potyczkach z pięciu; trzeba wygrać je wszystkie. A jak tylko opuści się gardę i raz przegra, ostateczny triumf będzie należał do niej. Dlatego w końcu wszyscy poniesiemy klęskę. Nie ma dla nas ratunku.

Oddziałowa włączyła mgielnicę i mgła napływa tak szybko, że oprócz twarzy siostry nie widzę nic; mgła staje się coraz gęstsza i gęstsza, a ja czuję się zupełnie bezradny, martwy, choć jeszcze niedawno byłem szczęśliwy, widząc, jak babsztyl pod­rywa nerwowo głowę - czuję się bardziej bezradny niż kiedy­kolwiek, bo wiem teraz na pewno, że nikt nie pokona jej i Kom­binatu. McMurphy nie ma większych szans ode mnie. Wszyscy jesteśmy bezsilni. A im więcej myślę o naszej bezsilności, tym szybciej napływa mgła.

Na szczęście jest wreszcie tak gęsta, że mogę się w niej ukryć, dać się jej porwać i znów być bezpiecznym.

W świetlicy odchodzi gra w monopol. McMurphy i Okresowi grają już trzeci dzień na dwóch stołach zsuniętych razem, żeby pomieścić akcje, stosy monopolowych banknotów oraz planszę, na której stoją teraz wszędzie domy i hotele. McMurphy prze­konał wszystkich, żeby wpłacali do banku centa za każdego monopolowego dolara, aby gra była bardziej emocjonująca; pu­dełko od gry jest teraz pełne drobnych.

- Twój rzut, Cheswick.

- Poczekaj chwilę. Co trzeba mieć, żeby kupić hotel?

- Po cztery domy, Martini, na każdym polu tej samej barwy. Na miłość boską, gramy!

- Nie, poczekaj.

Nagle czerwone, zielone i żółte banknoty sypią się na wszyst­kie strony.

- Co ty wyrabiasz, u diabła, kupujesz hotel czy świętujesz Nowy Rok?

- Cholera, Cheswick, twój rzut!

- Dwie jedynki! Ha, ha, Cheswick, powiedz, gdzie lądujesz? Czy przypadkiem nie u mnie na Marvin Gardens? I czy przy­padkiem nie należy mi się od ciebie, niech policzę, trzysta pięć­dziesiąt dolarów?

- Pieski los!

- Co to za dziwoląg? Chwileczkę. Co to za dziwolągi łażą po całej planszy?

- Do licha, Martini, od dwóch dni widzisz na planszy te swoje dziwolągi. Ciągle przez ciebie przegrywam! Nie wiem, McMurphy, jak ci to nie przeszkadza, że Martini majaczy sto razy na minutę!

- Cheswick, niech ciebie głowa o niego nie boli! Sam świet­nie sobie radzi. Lepiej dawaj mi te trzy pięćdziesiąt, a jego zostaw w spokoju; przecież płaci uczciwie, kiedy te dziwolągi lądują na naszych polach.

- Moment. Jest ich tyle...

- W porządku, Mart. Tylko mów nam, u kogo się zatrzymują. Cheswick, twoja kolej. Para; rzucasz jeszcze raz. Jazda. Trach! Posuwasz się o sześć.

- I staję na... “Szansa: Zostałeś wybrany prezesem zarządu: płacisz każdemu z graczy...” Pieski los, pieski los!

- Czyj to hotel, do cholery, stoi na polu kolei?

- Przyjacielu, przecież każdy widzi, że to nie hotel, tylko dworzec!

- Hej, bracie, w tej grze nie ma żadnych dworców...

McMurphy króluje po swojej stronie stołu; przesuwa akcje, układa banknoty, poprawia hotele. Z boku cyklistówki sterczy mu studolarowy banknot, który nazywa swoim zaskórniakiem.

- Scanlon? Czy to nie twoja kolej, stary?

- Dawaj kości. Wysadzę tę planszę! Martini, przesuń mnie o jedenaście!

- Dobra, już się robi.

- Nie tym, głupcze: to nie pionek, to dom.

- Są tego samego koloru.

- Co ten dom robi na polu Electric Company?

- To elektrownia.

- Martini, przecież ty trzęsiesz nie kośćmi, a...

- Daj mu spokój, co za różnica?

- On rzuca domami!

- Trach! I Martini wyrzuca, niech się przyjrzę, dziewiętna­ście. Świetnie, Mart, stajesz na... Gdzie twój pionek, bratku?

- Co? Tu.

- Miał go w ustach, McMurphy. Doskonale. A więc z przedtrzonowego na przedtrzonowy, potem cztery ruchy do planszy i ostatecznie lądujesz na... na Baltic Avenue, Martini. Na swoim jedynym polu. Niektórzy mają szczęście, przyjaciele! Martini już od trzech dni niemal za każdym razem staje na własnym polu.

- Harding, zamknij się i rzucaj. Twoja kolej.

Harding zgarnia kości i obmacuje szczupłymi palcami niczym ślepiec. Jego palce są tej samej barwy co kości i wyglądają, jakby je sam wyrzeźbił. Potrząsane kości grzechoczą mu w dło­ni, a rzucone zatrzymują się przed McMurphym.

- Bach. Pięć, sześć, siedem. Ciężki los, stary. Stanąłeś na moich włościach. Jesteś mi winien... o, dwieście dolarów powin­no wystarczyć.

- Pech.

Gra toczy się dalej, słychać grzechot kości i szelest bankno­tów monopolowych.

Bywają długie okresy - trwające kilka dni albo kilka lat - kiedy nic nie widzę, a orientuję się, gdzie jestem, wyłącznie po muzyce płynącej z głośnika, który zastępuje mi pławę dzwonową. Inni pacjenci, których czasami dostrzegam, poruszają się zupełnie normalnie, jakby w ogóle nie zauważali mgły. Pewnie działa im jakoś na mózg, choć na mnie nie ma takiego wpływu.

Nawet McMurphy nie wie, że się w niej porusza. A jeśli wie, niczym nie daje poznać, że mu to przeszkadza. Nie daje zresztą personelowi poznać, że mu to cokolwiek przeszkadza - nic bowiem tak nie irytuje ludzi, którzy chcą ci obrzydzić życie, jak to, że zachowujesz się, jak gdybyś tego nie zauważał.

Jest uprzejmy dla pielęgniarek i czarnych, bez względu na to, co do niego mówią i jakich chwytają się sztuczek, żeby wypro­wadzić go z równowagi. Zdarza się, że krew go zalewa, kiedy słyszy jakieś bzdurne zarządzenie, ale nic nie daje po sobie poznać, staje się jeszcze bardziej grzeczny i uprzejmy, aż wresz­cie dostrzega, jakie to wszystko jest śmieszne - zarówno sam regulamin, jak i potępiające spojrzenia, którymi personel zmusza nas do posłuchu, oraz nagany, których nam udziela, jakbyśmy mieli niespełna trzy lata. Wtedy zaczyna rechotać, a to drażni personel jak diabli. McMurphy wie, że nic mu nie grozi, dopóki potrafi się śmiać - i ma całkowitą słuszność. Tylko raz traci panowanie nad sobą i wybucha gniewem, ale nie na Wielką Oddziałową i czarnych za coś, co zrobili, lecz na Okresowych - i to za to, że nie zrobili nic.

Dzieje się to podczas jednego z zebrań. McMurphy wścieka się na chłopaków, że są przesadnie ostrożni, a raczej - jak to na­zywa - wyjątkowo tchórzliwi. Wcześniej przyjął od nich zakłady na to, która drużyna zdobędzie mistrzostwo w rozpoczynających się w piątek rozgrywkach baseballowych. Jest pewien, że personel pozwoli nam oglądać mecze, choć nie wypadają w czasie prze­widzianym w regulaminie na oglądanie telewizji. Kilka dni przed początkiem rozgrywek pyta na zebraniu, czy będzie można sprzą­tać po kolacji w czasie przeznaczonym na telewizję, a po połu­dniu oglądać mecze. Oddziałowa - co go zresztą nie dziwi - odpowiada, że nie, gdyż obecny rozkład zajęć został specjalnie tak ułożony, a jakakolwiek zmiana może wszystko zepsuć.

McMurphy nie jest zaskoczony, bo właśnie tego po niej ocze­kiwał; nie może jednak zrozumieć reakcji Okresowych, gdy pyta ich o zdanie. Nie mówią bowiem nic. Kryją się w oparach mgły. Ledwo ich widzę.

- Odezwij się który! - woła, ale żaden się nie odzywa. McMurphy liczył na poparcie, a tu wszyscy milczą, jakby go w ogóle nie słyszeli. - Hej, do diabła! - krzyczy, chcąc wyrwać ich z letargu. - Wiem, że dwunastu z was jest osobiście zain­teresowanych wynikiem rozgrywek. Nie chcecie zobaczyć me­czów czy co?

- Słuchaj, Mack - mówi wreszcie Scanlon - przyzwyczaiłem się do oglądania wieczornego dziennika. A skoro zmiana miałaby zepsuć cały rozkład zajęć, jak twierdzi siostra Ratched...

- Do diabła z rozkładem! Cholera, można przecież wrócić do niego w przyszłym tygodniu, po rozgrywkach. Co wy na to, koledzy? Zróbmy głosowanie, kto woli oglądać mecz, a kto dziennik. Kto jest za meczem?

- Ja! - woła Cheswick i wstaje z krzesła.

- Wystarczy podnieść rękę. Jeszcze raz: kto chce obejrzeć mistrzostwa?

Cheswick podnosi rękę. Niektórzy pacjenci rozglądają się po świetlicy, żeby zobaczyć, czy znajdzie się przynajmniej jeszcze jeden idiota. McMurphy nie wierzy własnym oczom.

- Co z wami, chłopaki, przestańcie się wygłupiać! Myślałem, że wolno wam głosować nad zmianami w regulaminie. Czyż nie tak, doktorze?

Lekarz kiwa głową, ale wzrok ma utkwiony w posadzce.

- Dobra; kto chce oglądać rozgrywki?

Cheswick pręży rękę w górze i spogląda gniewnie dookoła. Scanlon potrząsa głową, a następnie podnosi rękę, nie odrywając łokcia od poręczy fotela. Ale to już wszyscy. McMurphy’emu odejmuje mowę.

- Skoro to już załatwione - stwierdza oddziałowa - możemy wrócić do spraw bieżących.

- Tak - McMurphy osuwa się tak nisko w fotelu, że daszek cyklistówki niemal dotyka mu piersi - tak, kurwa, możemy wrócić do spraw bieżących.

- Tak - powtarza Cheswick i siada, spoglądając gniewnie na pozostałych Okresowych - tak, do licha, wracajmy do spraw bieżących.

Kiwa sztywno głową, spuszcza brodę i patrzy przed siebie spode łba. Jest zadowolony, że siedzi obok McMurphy’ego, i czuje się przy nim odważny. Wreszcie znalazł kompana, z któ­rym może wspólnie bronić przegranych spraw.

Po zebraniu McMurphy jest tak zagniewany i rozgoryczony, że do nikogo się nie odzywa. Billy Bibbit sam podchodzi do niego.

- Niektórzy z n-nas są tu już p-p-pięć lat, Randle - mówi, zwijając w ciasny rulon pismo, które trzyma w dłoniach pozna­czonych przez liczne ślady poparzeń papierosami. - I b-będą tu d-drugie ty-ty-tyle, gdy ty s-stąd odejdziesz, a ro-ro-rozgrywki dawno się skończą. Ech... Nie rozumiesz... Co to ma za sens?

Rzuca pismo na posadzkę i odchodzi.

McMurphy spogląda za nim zaskoczony i ściąga w zamyśle­niu wyblakłe od słońca brwi.

Do wieczora wypytuje innych Okresowych, dlaczego nie gło­sowali, ale nie chcą o tym mówić. W końcu daje za wygraną; ponownie porusza tę sprawę dopiero w przeddzień rozgrywek.

- Dziś mamy czwartek - oznajmia, smutno potrząsając głową.

Siedzi na jednym ze stołów w gabinecie hydroterapii, trzyma nogi na krześle i kręci czapkę na jednym palcu. Okresowi wa­łęsają się bezczynnie po sali i starają się nie zwracać na niego uwagi. Nie chcą już grać z nim w oko i w pokera na pieniądze - ze złości, że nie głosowali, ograł ich do cna i teraz boją się zadłużyć jeszcze bardziej - a na papierosy nie mogą, bo oddzia­łowa kazała im złożyć kartony w dyżurce i wydziela po paczce dziennie; niby z troski o ich zdrowie, choć wszyscy wiedzą, że to dlatego, żeby nie przegrywali ich do rudzielca. Bez kart panuje w gabinecie cisza przerywana dźwiękami muzyki płynącej ze świetlicy. Jest tak cicho, że z oddziału furiatów słychać szaleńca, który chodzi po ścianach, od czasu do czasu wyjąc przeciągle: uuu, uuu, uuuu - jest to jednostajny, monotonny dźwięk, niczym płacz dziecka, które w ten sposób stara się utulić do snu.

- Czwartek - powtarza McMurphy.

- Uuuu - wyje szaleniec na piętrze.

- To Rawler - stwierdza Scanlon, patrząc w sufit i udając, że nie słyszy McMurphy’ego. - Rawler Krzykacz. Kilka lat temu był na naszym oddziale. Nie chciał słuchać się siostry Ratched i siedzieć spokojnie. Pamiętasz, Billy? Tylko uuu, uuu, uuu, i tak bez przerwy, aż myślałem, że oszaleję. Wiem, co powinno się zrobić z tymi pomyleńcami na górze; wziąć parę granatów i wrzucić im na oddział. Nikt nie ma z nich żadnego...

- A jutro jest piątek - mówi McMurphy. Nie daje Scanlonowi zmienić tematu.

- Tak - mówi Cheswick, spoglądając na wszystkich spode łba - jutro jest piątek.

Harding przewraca stronę pisma, które czyta.

- Wkrótce będzie więc tydzień, odkąd przyjaciel McMurphy znalazł się między nami, a dotąd nie udało mu się obalić rządów oddziałowej. Czy to, Cheswick, miałeś na myśli? Boże, w jakąż apatię popadliśmy ostatnio... wstyd, naprawdę wstyd.

- Nie zawracaj głowy! - woła McMurphy. - Cheswickowi chodzi o to, że jutro będą transmitować pierwszy mecz, a my co? Znów będziemy szorowali ten przeklęty żłobek!

- Właśnie! - oświadcza Cheswick. - Terapeutyczny żłobek Matki Ratched!

Kiedy tak stoję oparty o ścianę, przychodzi mi nagle do gło­wy, że mogę być mimowolną wtyczką oddziałowej: trzonek mo­jej szczotki jest przecież metalowy, nie drewniany (metal jest lepszym przewodnikiem), i pusty w środku - dość w nim miej­sca, żeby ukryć miniaturowy mikrofon. Jeśli Wielka Oddziałowa słyszy tę rozmowę, na pewno załatwi Cheswicka. Wyjmuję z kie­szeni stwardniałą gumę do żucia, wycieram z kurzu i wsuwam do ust, żeby zmiękła.

- Chciałbym się jeszcze raz przekonać - mówi McMurphy - ilu z was, świrusów, głosowałoby za oglądaniem meczu, gdybym znów poruszył to na zebraniu.

Mniej więcej połowa Okresowych kiwa głowami, ale w rze­czywistości tylu by nie głosowało. McMurphy wkłada czapkę i podpiera rękami brodę.

- Słuchajcie, zupełnie tego nie rozumiem. Harding, co z tobą, u licha? Boisz się, że stara odgryzie ci łapę, jeśli ją podniesiesz?

Harding unosi jedną cienką brew.

- Może tak, może naprawdę się boję, że mi ją odgryzie.

- A ty, Billy? Też się tego boisz?

- Nie. Myślę, że nic n-nam nie z-z-zrobi, ale... - Billy wzru­sza ramionami, wzdycha, wspina się na wielką konsolę z kurka­mi do regulacji strumieni wody i kuca na niej jak małpa – ale g-g-głosowanie nic nie d-da. Nie na d-dłuższą metę. To nie ma sensu, M-Mack.

- Nic nie da? Ha! Nawet jeśli się pogimnastykujecie, podno­sząc łapska, to też jest coś!

- Zapominasz o ryzyku, przyjacielu. Oddziałowa może nam zatruć życie. Mecz baseballowy nie jest tego wart - stwierdza Harding.

- Jak dla kogo! Jezu, od lat nie przegapiłem ani jednego meczu. Nawet kiedy raz we wrześniu siedziałem w kiciu, to dali nam telewizor, żebyśmy mogli oglądać mistrzostwa. Inaczej był­by bunt. Chyba muszę po prostu wykopać te cholerne drzwi i razem z moim kumplem Cheswickiem iść obejrzeć mecz w naj­bliższej knajpie.

- Interesująca propozycja - mówi Harding, odkładając pis­mo. - Może by tak poddać ją jutro pod głosowanie? “Siostro Ratched, zgłaszam wniosek, żebyśmy się przenieśli en masse do baru Wolna Chwila na piwo i telewizję”.

- Ja bym był za! - woła Cheswick. - Pewnie!

- A ja mam gdzieś masę - oświadcza McMurphy. - Jesteście wszyscy nudne stare baby; przysięgam, że kiedy ja i Cheswick damy stąd drapaka, zabiję drzwi za nami na gwoździe! Zosta­niecie sobie w środku; mamuśka nie puściłaby was samych na­wet na drugą stronę ulicy.

- Mówisz? - Fredrickson stanął za McMurphym. - A ty co, uniesiesz nogę i jednym kopnięciem rozwalisz drzwi? Taki jesteś niby silny?

McMurphy nawet się nie ogląda; zorientował się już, że Fre­drickson lubi się czasem poawanturować, ale wystarczy jedno ostre słowo, żeby natychmiast spuścił z tonu.

- No więc jak, siłaczu? - nastaje Fredrickson. - Wykopiesz drzwi i pokażesz nam, jaki dziarski z ciebie chłop?

- Nie, Fred, chyba nie. Szkoda buta.

- Mówisz? Skoro jesteś taki pewny siebie, to którędy byś się stąd wydostał, co?

McMurphy rozgląda się po gabinecie.

- No, jak mi przyjdzie ochota dać nogę, wystarczy złapać krzesło i rozwalić nim siatkę w oknie...

- Pewien jesteś? Łatwo ją rozwalisz? No to lu, jeśli jesteś taki dobry. No już, siłaczu, stawiam dziesięć dolców, że nie dasz rady.

- Nawet nie próbuj, Mack - radzi Cheswick. - Fredrickson wie, że tylko połamiesz krzesło i wylądujesz u furiatów. W pierw­szym dniu naszego pobytu zademonstrowano nam, jakie te siatki są wytrzymałe. Specjalnie wzmocnione. Technik wziął krzesło jak to, na którym opierasz nogi, i tłukł nim o siatkę, aż rozpadło się w drzazgi. A siatki nawet nie wgniótł.

- Ach tak - mówi McMurphy i znów się rozgląda.

Widzę, że zaczyna się tym coraz bardziej interesować. Mani nadzieję, że Wielka Oddziałowa nie słyszy rozmowy, w prze­ciwnym razie pośle go piętro wyżej.

- Przydałoby się coś cięższego. Może stół?

- Nie lepszy niż krzesło. Też z drewna i też za lekki.

- Cholera, zastanówmy się, czym trzeba by rzucić, żeby roz­walić siatkę. A jeśli myślicie, cwaniaczki, że nie zrobię tego, jak mi przyjdzie ochota, to mnie jeszcze nie znacie. Dobra... Coś cięższego niż stół czy krzesło... Gdyby teraz był wieczór, mógłbym rzucić tym tłustym czarnuchem; waży dosyć.

- Ale jest o wiele za miękki - stwierdza Harding. - Przele­ciałby na drugą stronę poszatkowany jak bakłażan.

- Może łóżko?

- Łóżko jest za duże, nawet gdybyś zdołał je podnieść. Nie przeszłoby przez okno.

- Podniósłbym je bez trudu. Ale dobra, mam to, czego szu­kam: blok, na którym siedzi Billy. Ta wielka konsola z różnymi kranami. Chyba jest cholera dostatecznie solidna, co? I dość ciężka.

- Pewnie - przyznaje Fredrickson - ale to tak samo, jakbyś chciał wykopać stalowe drzwi oddziału.

- Dlaczego? Przecież nie jest przybita do posadzki?

- Nie, nie jest umocowana na stałe, trzymają ją pewnie tylko jakieś druty, ale przyjrzyj się jej, do licha!

Wszyscy spoglądają na konsolę. Jest to betonowy kloc ze stalową armaturą, o połowę mniejszy od stołu, ale waży ze dwie­ście kilo.

- Dobra, przyjrzałem się. Nie jest wiele większa od bel siana, które wrzucałem na ciężarówki.

- Obawiam się, przyjacielu, że waży znacznie więcej od tych bel siana.

- Pewnie ze ćwierć tony więcej - dodaje Fredrickson.

- Mack, on ma rację - oznajmia Cheswick. - Jest cholernie ciężka.

- Twierdzicie, cwaniaczki, że nie dam rady podnieść tego drobiazgu?

- Nie przeczę, że psychopaci to nadzwyczajne jednostki, ale nic mi nie wiadomo, jakoby posiadali dar poruszania gór.

- Dobra, mówicie, że nie dam rady. Zaraz się, cholera, prze­konacie...

Zeskakuje ze stołu i ściąga zieloną bluzę - grają mu mięśnie na ramionach ozdobionych tatuażami widocznymi do połowy spod krótkich rękawów podkoszulka.

- Kto się założy o pięć dolców? Nikt mi nie wmówi, że czegoś nie dam rady zrobić, póki nie spróbuję. O pięć dolców...

- McMurphy, to jest tak samo nieroztropne jak ten zakład o oddziałową.

- Kto chce stracić pięć dolców? Stawiacie czy czekacie...

Chłopaki rzucają się do wypisywania weksli. McMurphy tyle razy orżnął ich w pokera i w oko, że koniecznie chcą się ode­grać; tu zaś sukces jest murowany. Nie rozumiem, do czego rudzielec zmierza - wie doskonale, że choć jest duży i szeroki w barach, trzeba by trzech takich jak on, żeby konsolę ruszyć z miejsca. Wystarczy rzucić na nią okiem, by się zorientować, że nie da rady nawet jej przesunąć, a co dopiero dźwignąć z posadzki. Do tego trzeba by olbrzyma. Ale kiedy wszystkie weksle są gotowe, McMurphy podchodzi do konsoli, zsadza z niej Billy’ego Bibbita, spluwa w pokryte odciskami łapy, za­ciera je i porusza ramionami, żeby rozluźnić mięśnie.

- Dobra, odsuńcie się. Przy wysiłku zużywam całe powietrze i dorośli faceci mdleją z braku tlenu. Cofnijcie się. Beton będzie zaraz pryskał na boki, a stal fruwała dookoła. Zabierzcie kobiety i dzieci do schronów. Cofnijcie się...

- Rany, może mu się udać - bąka Cheswick.

- Pewnie, sama się uniesie, jak ładnie poprosi - mówi Fred­rickson.

- Bardziej prawdopodobne, że dorobi się pięknej przepukliny - rzecze Harding. - Daj spokój, McMurphy, nie rób z siebie durnia; wiesz dobrze, że nikt tego nie podniesie.

- Precz, maminsynki, zużywacie mi tylko powietrze.

Kilka razy przesuwa stopy, żeby się dobrze zaprzeć, wyciera dłonie o uda, schyla się i chwyta krany po obu stronach konsoli. Napręża mięśnie - chłopaki zaczynają gwizdać i podśmiewać się z niego. Puszcza konsolę, prostuje się i znów przesuwa stopy.

- Poddajesz się? - pyta z uśmiechem Fredrickson.

- Tylko się przymierzałem. Dopiero teraz wezmę się poważ­nie do roboty - odpowiada McMurphy i znów chwyta krany.

I nagle cichną gwizdy. Mięśnie mu nabrzmiewają, żyły pęcz­nieją. Zaciska powieki, grymas wykrzywia mu usta, odsłaniając zęby. McMurphy odchyla głowę maksymalnie do tyłu, a od roze­drganej szyi aż po dłonie wychodzą mu na wierzch ścięgna napięte jak struny. Drży cały z wysiłku, starając się podnieść konsolę, choć wie, że nie da rady, i choć wiedzą to wszyscy obecni.

Ale przez sekundę, kiedy beton zgrzyta o posadzkę, myślimy: O rany, może mu się uda!

A potem powietrze ucieka z niego z głośnym sykiem i McMurphy zatacza się bez sił na ścianę. Na kranach widać krew, bo rozharatał sobie ręce. Przez chwilę dyszy z zamkniętymi oczami, oparty o ścianę. Nie słychać nic oprócz jego świ­szczącego oddechu; nikt się nie odzywa.

McMurphy otwiera oczy i spogląda na nas. Spogląda na każ­dego po kolei - nawet na mnie - a potem wyciąga z kieszeni wszystkie weksle, które wygrał w karty przez ostatnie kilka dni. Pochyla się nad stołem, usiłując je posortować, ale okrwawione, wygięte na kształt szponów dłonie są zupełnie sztywne; nie może rozprostować palców.

W końcu rzuca weksle na posadzkę - a miał w nich po czter­dzieści, może nawet po pięćdziesiąt dolarów od każdego - odwraca się i rusza do wyjścia. W drzwiach przystaje i patrzy na nas.

- Przynajmniej się starałem - mówi. - Przynajmniej się sta­rałem, do diabła!

Po czym wychodzi, zostawiając na posadzce zbrukane krwią świstki tym, którym chce się w nich grzebać.

*

W pokoju lekarskim psychiatra o żółtej czaszce pokrytej sza­rą pajęczyną, który wizytuje szpital, prowadzi wykład dla sta­żystów.

Wchodzę i zaczynam sprzątać obok gościa.

- O, a to kto?

Patrzy na mnie, jakbym był karaluchem. Jeden ze stażystów wskazuje na uszy, dając do zrozumienia, że jestem głuchy, i psy­chiatra mówi dalej.

Podjeżdżam ze szczotką pod samą ścianę i staję nos w nos z olbrzymią fotografią, którą rzecznik prasowy powiesił tu kie­dyś, gdy mgła była tak gęsta, że go nie widziałem. Fotografia przedstawia faceta łowiącego na muszkę pstrągi w górskim po­toku; nad sosnami widać ośnieżone szczyty - są to chyba Ochocos niedaleko Paineville - a na brzegach porośniętych zielonymi płatami zajęczego szczawiu bielą się wysmukłe pnie osik. Facet zarzuca wędkę w rozlewisku za głazem. To nie miejsce, żeby łowić na muszkę, tu najlepsze byłoby jajko na haczyku numer sześć - muszkę powinien zarzucić w wartkiej wodzie nieco dalej.

Między osikami wije się ścieżka - wjeżdżam na nią ze szczot­ką, siadam na kamieniu i spoglądam z ram na psychiatrę prze­mawiającego do stażystów. Widzę, jak uderza palcem w otwartą dłoń, żeby podkreślić wagę swoich słów, ale zagłusza je szum lodowatej, spienionej wody wypływającej ze skał. Porywisty wiatr niesie od gór zapach śniegu. Spośród trawy i chwastów wyzierają garby kretowisk. Miły, zaciszny zakątek, w którym można rozprostować gnaty i odsapnąć.

Człowiek zapomina - chyba że usiądzie i spróbuje sobie przy­pomnieć - jak wyglądał stary szpital. Nie było tam na ścianach takich miłych zakątków, które można odwiedzić. Nie było tele­wizora, basenów kąpielowych i nie podawano na obiad kurcza­ków dwa razy w miesiącu. Tylko gołe ściany, twarde krzesła i kaftany bezpieczeństwa, z których godzinami nie można było się wyplątać. Od tego czasu wiele się nauczyli. “Prawdziwy postęp” - powtarza rzecznik prasowy o nabrzmiałej twarzy. Umilili nam życie farbą, obrazkami i niklowanymi bateriami w umywalni. ,Jest tu tak przyjemnie - mówi rzecznik - że tylko wariat mógłby chcieć stąd uciec!”

W pokoju lekarskim psychiatra wtula głowę w ramiona i drży z zimna, odpowiadając na pytania stażystów. Jest chudy jak szczapa; ubranie zwisa na nim luźno. Stoi tak z wtuloną głową i dygocze. Może i on czuje lodowaty wiatr wiejący ze szczytów.

Wieczorami coraz trudniej jest mi znaleźć moje łóżko; pełzam na czworakach i obmacuję sprężyny, aż natrafiam na kulki stwardniałej gumy do żucia. Nikt nie skarży się na mgłę. Już wiem dlaczego: jest ohydna, ale przynajmniej można się w niej skryć i czuć bezpiecznym. Tego właśnie McMurphy nie potrafi zrozumieć - tego, że chcemy być bezpieczni. Usiłuje wyciągnąć nas z mgły na otwartą przestrzeń, na której będziemy stanowić łatwy cel.

Przyszedł transport zamrożonych części - serc, nerek, móz­gów i tym podobnych. Słyszę, jak z łoskotem zjeżdżają rynną zsypową do chłodni. Ktoś poza zasięgiem mojego wzroku mówi, że na oddziale furiatów zabił się jeden gość. Stary Rawler. Obciął sobie oba jaja i siedząc na kiblu wykrwawił się na śmierć - oprócz niego była w toalecie jeszcze cała kupa facetów, ale nic nie zauważyli, dopóki nie osunął się martwy na posadzkę.

Nie rozumiem, dlaczego niektórym ludziom tak się spieszy; przecież wystarczyło jeszcze trochę poczekać.

Wiem, jak działa mgielnica. W wojsku mieliśmy oddzielny pluton specjalnie do obsługiwania mgielnic na lotniskach w Eu­ropie. Kiedy wywiad donosił o planowanych przez nieprzyja­ciela nalotach albo generałowie chcieli przeprowadzić tajną akcję tak skrycie i po cichu, żeby nawet szpiedzy w naszej bazie nie wiedzieli, co się święci, lotnisko okrywano mgłą.

Samo urządzenie jest proste: zwyczajna sprężarka wsysa wodę z jednego zbiornika, specjalny olej z drugiego, miesza je pod ciśnieniem i z czarnego komina zaczynają się wydobywać białe opary mgły, które w dziewięćdziesiąt sekund przysłaniają całe lotnisko. Pierwsze, co zobaczyłem po wylądowaniu w Europie, to właśnie mgłę wytworzoną przez te aparaty.

Niemieckie myśliwce goniły nasze transportowce, więc jak tylko wylądowaliśmy, obsługa mgielnic od razu puściła w ruch swoje urządzenia. Przez okrągłe, porysowane iluminatory obser­wowaliśmy dżipy, które podprowadzały pod samoloty mgielnice. Buchające z nich kłęby mgły wkrótce pokryły lotnisko i oblepiły szyby niczym mokra wata.

Po opuszczeniu samolotu szło się za przypominającym krzyk dzikiej gęsi głosem blaszanego gwizdka porucznika. Zeskoczy­wszy na ziemię człowiek nie widział dalej niż na krok. Czuł się zupełnie sam na lotnisku. Nic mu nie groziło ze strony wroga, ale był przeraźliwie samotny. Dźwięki rozpraszały się i ginęły kilka metrów dalej; nie słyszał pozostałych żołnierzy ani w ogóle nic prócz świstu gwizdka rozbrzmiewającego pośród miękkiej i puszystej bieli, tak gęstej, że zakrywała każdego do pasa - widział swoją brązową koszulę i mosiężną klamrę, ale poniżej już tylko tę biel, jakby rozpłynęła się w niej reszta jego ciała.

A potem tuż przed oczami wyrastał mu drugi facet podobnie jak on zagubiony we mgle, którego twarz wydawała się większa i wyrazistsza niż jakakolwiek twarz przedtem, tak bowiem trzeba było wytężać wzrok, by przebić mgłę, że gdy wreszcie coś pojawiało się przed oczami, dostrzegało się wszystkie najdrob­niejsze szczegóły dziesięć razy wyraźniej niż zazwyczaj. Z jed­nej strony obaj pragnęli wtedy odwrócić spojrzenie, żeby się nie oglądać, gdyż widok ich twarzy był aż bolesny przez swoją ostrość - zupełnie jakby żołnierze zaglądali sobie nawzajem w dusze - a z drugiej bali się stracić z oczu. Innego wyboru nie mieli: mogli albo wytężyć wzrok i mimo bólu wpatrywać się w to, co się wyłaniało z mgły, albo też poddać się i całkowicie w niej zagubić.

Kiedy personel zaczął używać kupionej z demobilu mgielnicy, którą ukryto za wentylatorami w nowym szpitalu, zanim nas tu przeniesiono, z początku wpatrywałem się we wszystko, co po­jawiało się we mgle, równie długo i natarczywie jak niegdyś na lotniskach w Europie, żeby nie stracić tego z oczu. Nikt nie dął w gwizdek, żeby wskazać mi drogę, nie było też liny, przy której mógłbym iść, więc jedyne, co mi pozostawało, jeśli nie chciałem się zgubić, to utkwić w czymś wzrok i nie spuszczać go ani na sekundę. Czasami i tak się gubiłem, zwłaszcza jeśli zagłębiłem się we mgle, żeby się w niej ukryć, i wtedy za każdym razem docierałem do tego samego miejsca: nie oznaczonych żadnym numerem stalowych drzwi, które pokrywały rzędy nitów przy­pominających oczy. Daremnie starałem się je omijać; stalowe drzwi przyciągały mnie do siebie, jakby pracujący za nimi pie­kielnicy wysyłali po mnie specjalną wiązkę promieni, która za­mieniała mnie w bezwolny automat. Całymi dniami wędrowałem we mgle przerażony, że już nigdy nic nie ujrzę, gdy nagle dostrzegałem te drzwi - kiedy otwierały się przede mną, widzia­łem wyciszające obicie po drugiej stronie i trupiobladych chło­paków z naszego oddziału, którzy stali jeden za drugim pośród lśniących zwoi drutów w pulsującym świetle lamp i jaskrawym blasku wyładowań łukowych. Przyłączałem się do szeregu, po czym czekałem na swoją kolejkę przy stole zabiegowym w kształcie krzyża i z wymalowaną sylwetką tysięcy pomordo­wanych, mającą przy nadgarstkach i kostkach nóg rzemienie zielone od potu, a przy głowie srebrną opaskę zakładaną pacjen­towi na czoło. Technik stojący obok stołu przy tablicy rozdziel­czej podnosił oczy znad czujników i pokręteł, spoglądał na nas i wskazywał mnie dłonią w gumowej rękawiczce:

- Czekajcie, znam tego wielkiego skurwysyna. Trzeba go walnąć w łeb albo wezwać kogoś do pomocy. Zawsze szamocze się niemiłosiernie.

Starałem się więc nie zagłębiać we mgle z obawy, że się w niej zgubię i znów wyląduję przed drzwiami wstrząsówki. Wczepiałem się wzrokiem, w co mogłem, i trwałem tak niczym człowiek uwieszony w czasie zawiei na płocie. Ale mgła gęst­niała bezustannie i mimo moich wysiłków dwa albo trzy razy w miesiącu trafiałem do stalowych drzwi, które natychmiast otwierały się przede mną i cierpki zapach iskier i ozonu uderzał mnie w nozdrza. Chociaż się starałem, trudno się było nie zgubić.

A potem odkryłem, że wcale nie muszę lądować przed tymi drzwiami; wystarczy się nie ruszać i milczeć, kiedy napływa mgła. Zrozumiałem, że to z własnej winy wciąż przed nimi stawałem, bo z przerażenia, że tak długo nic nie widzę, darłem się wniebogłosy: dzięki temu technicy mogli mnie bez trudu odnaleźć. Prawdę mówiąc, krzyczałem właśnie po to, żeby mnie odnaleźli, bo mi się zdawało, iż wszystko, nawet wstrząsówka, jest lepsze od zgubienia się we mgle na zawsze. Teraz nie mam już tej pewności. Wcale nie jest źle się zgubić.

Cały ranek czekam, kiedy personel włączy mgielnicę. Przez ostatnie kilka dni włączają ją coraz częściej. Uważam, że ma to związek z McMurphym. Dotychczas technicy nie zamontowali mu żadnych instalacji i pewnie chcą go zaskoczyć we mgle. Kombinat dobrze wie, że mogą z nim być kłopoty: już kilka razy udało mu się na tyle rozkręcić Cheswicka, Hardinga i paru innych, że mało brakowało, a postawiliby się sanitariuszom - ale zawsze, gdy byli już na dobrej drodze, napływała mgła, dokładnie jak teraz.

Zaledwie kilka minut temu, gdy chłopaki zaczęły wynosić przed zebraniem ze świetlicy stoły, usłyszałem, że za wentyla­torem włącza się sprężarka, a już tak gruba warstwa mgły za­legła posadzkę, że nogawki spodni mam mokre. Myję szybę w drzwiach dyżurki i słyszę, jak Wielka Oddziałowa podnosi słuchawkę, by powiedzieć lekarzowi, że jesteśmy prawie gotowi i że ma sobie zarezerwować po południu godzinę na zebranie personelu.

- Uważam - oświadcza - że najwyższy czas poważnie się zastanowić, czy należy trzymać dłużej pacjenta McMurphy’ego na oddziale, czy nie. - Słucha przez chwilę, a następnie dodaje: - Moim zdaniem nie można mu pozwolić, żeby dalej siał niepokój wśród pacjentów, jak przez ostatnie kilka dni.

Dlatego właśnie oddziałowa wpompowuje mgłę do świetlicy przed zebraniem. Normalnie tego nie robi. Ale dziś zamierza rozprawić się z McMurphym, może odesłać go do furiatów. Od­kładam ścierkę i idę usiąść w moim fotelu na końcu rzędu Chroników; ledwo widzę zajmujących miejsca pacjentów i leka­rza, który w drzwiach wyciera binokle, przekonany, że widzi niewyraźnie, bo ma zaparowane szkła - istnienia mgły nawet nie podejrzewa.

A tymczasem jest gęstsza niż kiedykolwiek.

Słyszę głosy obecnych w świetlicy; plotą różne bzdury o jąkaniu się Billy’ego Bibbita i o tym, skąd się wzięło. Mgła jest tak gęsta, że słowa docierają do mnie zniekształcone, jakbym był pod wodą. Wreszcie porywa mnie niczym woda i unosi ze sobą - pływam w niej, nie wiedząc, gdzie jest podłoga, a gdzie sufit. Od tego bujania robi mi się trochę niedobrze. Nic nie widzę. Pierwszy raz mgła jest aż tak gęsta, że muszę w niej pływać.

Głosy to cichną, to znów przybierają na sile, kiedy pływam po świetlicy, ale nawet gdy są donośne, czasami tak donośne, że nie mam wątpliwości, iż jestem tuż obok mówiącego, nadal nic nie widzę.

Poznaję głos Billy’ego; chłopak jest potwornie zdenerwowany i jąka się gorzej niż zwykle.

- ...wy-wy-wyrzucono mnie z uczelni, b-b-bo nie cho-cho-dziłem na wojsko. Nie m-m-mogłem. Kiedy o-oficer, sprawdza­jąc listę, wołał: “Bibbit”, nie po-potrafiłem odpowiedzieć. A na­leżało zawołać ob-b-b... - Krztusi się, jakby to słowo kością stanęło mu w gardle, wreszcie przełyka i zaczyna od nowa. - Trzeba było odpowiedzieć: “Obecny, panie kapitanie”, a ja nie m-m-mogłem.

Jego głos się oddala, po czym nagle z lewej słyszę Wielką Oddziałową:

- Czy pamiętasz, Billy, od kiedy masz kłopoty z dykcją? Kiedy zacząłeś się zacinać?

Nie wiem, czy Billy się śmieje, czy co.

- Od k-kiedy? Od kiedy? Jąkałem się już, mówiąc p-pie-pierwsze słowo: m-m-m-m-mama.

A potem głosy znikają zupełnie - jeszcze się to nigdy nie zdarzyło. Może Billy również ukrył się we mgle. Może w końcu wszyscy pacjenci pogrążyli się w niej na zawsze.

Obok mnie przepływa puste krzesło. To jedyna rzecz, którą widzę w mgle. Wyłania się z oparów po mojej prawej stronie i przez kilka sekund unosi się przy mojej twarzy tuż poza za­sięgiem dłoni. Nauczyłem się siedzieć spokojnie i nie dotykać ani nie chwytać niczego, co wyłania się z mgły. Ale tym razem boję się tak jak niegdyś. Ze wszystkich sił próbuję dotrzeć do krzesła i je złapać, ale nie mam się od czego odepchnąć nogami, więc tylko miotam się bezradnie i wpatruję w nie, gdy podpływa trochę bliżej - przez chwilę wisi tuż nade mną i widzę je wy­jątkowo wyraźnie, dostrzegam nawet odcisk palca, gdzie stolarz dotknął mokrej politury - ale potem oddala się i znika. Nigdy się nie zdarzało, żeby przedmioty pływały w ten sposób w po­wietrzu. Nigdy nie widziałem tak gęstej mgły, która by mnie unosiła w górze, nie pozwalając stanąć na posadzce. Dlatego się boję: wydaje mi się, że zaraz odpłynę i zniknę w niej na zawsze.

Jakiś Chronik ukazuje mi się w polu widzenia. To stary puł­kownik Matterson - jest trochę pode mną i czyta ze zmarszczek na swojej szczupłej, żółtej dłoni. Przyglądam mu się pilnie, pewien, że go już nigdy nie zobaczę. Twarz ma ogromną; ledwo mogę na nią patrzeć. Każdy włos i każda zmarszczka są wielkie, jakbym oglądał twarz starca pod mikroskopem. Jest tak wyraźna, że widzę wypisane na niej całe jego życie. Ta twarz to sześć­dziesiąt lat wojskowych obozów na południowym zachodzie Sta­nów, wyżłobiona jak te tereny żelaznymi obręczami kół jaszczy, starta do kości butami tysięcy maszerujących dniem i nocą żoł­nierzy.

Pułkownik unosi do oczu smukłą dłoń, wpatruje się w nią z natężeniem, a następnie drugą ręką podkreśla wypisane na niej słowa suchym jak drewno palcem, brązowym niczym kolba ka­rabinu, ale brązowym od nikotyny, nie od pokostu. Głos puł­kownika jest głęboki, niespieszny i cierpliwy - starzec czyta, a z jego wiotkich ust płyną brzemienne, tajemnicze słowa.

- Otóż... Flaga to... A-me-ry-ka. Ameryka to... śliwka. Brzo­skwinia. Ar-buz. Ameryka to... cukierek. Pes-tka dyni. Ameryka to... te-le-wizja.

To prawda. Wszystko jest wypisane na jego pożółkłej dłoni. Mogę czytać razem z nim.

- Otóż... Krzyż to... Mek-syk. - Pułkownik spogląda na mnie, żeby sprawdzić, czy słucham uważnie, a kiedy widzi, że tak, uśmiecha się i czyta dalej. - Meksyk to... orzech wło-ski. Orzech laskowy. Żo-łądź. Meksyk to... tę-cza. Tęcza to... drewno. Me­ksyk to... drew-no.

Wiem, o czym mówi. Powtarza to samo, odkąd tu trafił sześć lat temu, ale nigdy go nie słuchałem, miałem go za gadający po­sąg z połamanych artretyzmem kości, który mamrocze bez sensu i składu różne zbzikowane definicje. Teraz nareszcie wszystko pojmuję. Chcąc go zatrzymać przed sobą jeszcze na moment, żeby go dobrze zapamiętać, wpatrywałem się w niego tak usilnie, że pojąłem jego słowa. Pułkownik przerywa i spogląda na mnie, żeby się upewnić, czy rozumiem, a ja mam ochotę krzyknąć: tak, rozumiem, Meksyk jest jak orzech włoski, brązowy i twardy; obmacujesz go oczami i czujesz, że to orzech włoski! Mówisz do rzeczy, staruszku, na swój sposób do rzeczy. Wcale nie jesteś pomyleńcem, za jakiego cię tu mają. Tak... Rozumiem...

Ale mgła zatyka mi gardło i nie mogę się odezwać. Pułkownik odpływa ode mnie, wciąż pochylony nad ręką.

- Otóż... Zielona owca to... Ka-na-da. Kanada to... jodła. Pole pszenicy. Ka-len-darz...

Wytężam wzrok i patrzę, jak odpływa. Wytężam tak mocno, że pieką mnie oczy i muszę je zamknąć, a gdy je znów otwieram, pułkownika już nie ma. Jeszcze bardziej zagubiony, znów dryfuję samotnie we mgle.

Stało się, mówię do siebie. Zniknę w niej na zawsze.

Nagle spostrzegam starego Pete’a: twarz lśni mu niczym re­flektor. Pete jest z pięćdziesiąt metrów na lewo ode mnie, ale widzę go tak wyraźnie, jakby nie dzieliła nas mgła. A może jest tuż obok, tyle że maleńki? Nie mam pewności. Mówi, że jest bardzo zmęczony, a ja - słysząc jego głos - od razu widzę całe jego życie na kolei; widzę Pete’a, gdy usiłuje zrozumieć, jak można odczytać z zegarka godzinę; gdy poci się z wysiłku, pró­bując zapiąć właściwy guzik kombinezonu na właściwą dziurkę; gdy dwoi się i troi, by sprostać obowiązkom, które dla każdego innego są tak łatwe, że niemal przez cały dzień może siedzieć wygodnie na krześle, podetknąwszy sobie pod tyłek plik gazet, aby mu było miękko, i czytać kryminały albo oglądać pisma z gołymi babkami. Pete nigdy nie myślał, że kiedykolwiek dorówna innym ludziom - od początku wiedział, że to mu się nie uda - ale musiał się starać, bo inaczej by został hen w tyle. I dlatego mógł żyć przez te czterdzieści lat, jeśli nawet nie w świecie ludzi, to przynajmniej na jego skraju.

Boli mnie to wszystko podobnie jak rzeczy, które widziałem w wojsku i na wojnie. Podobnie jak bolało mnie to, co spotkało tatę i nasze plemię. Myślałem, że z czasem pogodzę się z tym i przestanę się przejmować. Bo dręczenie się nie ma sensu. Nic nie można poradzić.

- Jestem zmęczony - mówi Pete.

- Wiem, że jesteś zmęczony, Pete, ale wcale ci nie pomoże, że będę się tym dręczył. Wiesz, że to nic nie da.

Pete odpływa w ślad za pułkownikiem.

Teraz Billy Bibbit pojawia się z tej samej strony co Pete. Wszyscy przypływają, żeby spojrzeć na mnie po raz ostatni. Wiem, że Billy jest najwyżej metr ode mnie, ale jest tak maleńki, jakby dzielił nas kilometr. Twarz ma zwróconą do mnie - jest to twarz żebraka, który potrzebuje stokroć więcej, niż ktokolwiek może mu dać. Porusza ustami nie większymi od ust lalki.

- Po-popsułem wszystko, nawet kiedy o-oświadczałem się dziewczynie. Zapytałem: “Ko-kochanie, czy chcesz zo-zostać moją żo-żo-żo-żo-żo...”, a ona wy-wybuchnęła śmiechem.

Nie wiem skąd, ale dobiega mnie głos oddziałowej:

- Billy, twoja matka opowiadała mi o tej dziewczynie. Naj­wyraźniej była ze znacznie niższej sfery. Co twoim zdaniem tak cię w niej przerażało, Billy?

- Ko-kochałem ją.

Tobie też nie mogę pomóc, Billy. Wiesz o tym dobrze. Nikt z nas nie może ci pomóc. Musisz zrozumieć, że gdy tylko czło­wiek chce pomóc drugiemu, sam się odsłania. A przecież musi być ostrożny, Billy, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Cóż mogę zrobić? Nie wyleczę cię z jąkania. Nie zetrę ci z nadgarstków blizn po żyletce ani z wierzchów twoich dłoni śladów po ga­szonych papierosach. Nie dam ci nowej matki. A jeśli idzie o znęcanie się oddziałowej, która bezustannie wmawia ci, że jesteś słaby, aż w końcu tracisz godność i kurczysz się z upo­korzenia, na to też nic nie poradzę. Pod Anzio widziałem kumpla, z twarzą całą w pęcherzach od słońca, przywiązanego do drzewa pięćdziesiąt metrów ode mnie, który błagał o wodę. Inni chcieli, żebym poszedł mu pomóc. A przecież wróg ukryty na farmie przeciąłby mnie wpół serią z karabinu maszynowego.

Zabierz swoją twarz, Billy.

Przepływają po kolei.

Zupełnie jakby każda twarz była tabliczką podobną do tych z napisem: .Jestem niewidomy”, które w Portland ślepi makaroniarze z akordeonami noszą na szyi, tyle że te tabliczki mają napisy: “Jestem zmęczony”, “Boję się”, “Umieram na wątrobę”, albo: “Nie chcę już być popychadłem dla ludzi i maszyn”. Mogę je wszystkie odczytać, bez względu na to, jak małe są litery. Niektóre twarze patrzą po sobie; gdyby chciały, mogłyby się nawzajem przeczytać, ale co to miałoby za sens? Znikają szybko we mgle jak chmura confetti.

Jeszcze nigdy nie zapuściłem się tak daleko w mgłę jak teraz. Chyba tak właśnie jest po śmierci. Prawdopodobnie tak też jest z Roślinami - są zagubieni we mgle. Nie poruszają się. Dopóki nie przestaną jeść, sanitariusze karmią ich ciała; potem zostają spalone. We mgle jest w sumie nie najgorzej. Nic nie boli. Czuję tylko lekki chłód, ale i to z czasem przejdzie.

Widzę mojego dowódcę, który przypina do tablicy polecenie, jak mamy się ubrać na misję. Widzę kruszarkę, którą minister­stwo rolnictwa wysyła przeciwko naszemu małemu plemieniu.

Widzę tatę, jak wybiega z wąwozu: przystaje i składa się do strzału, celując w rosłego szóstaka mknącego przez cedry. Strze­la i strzela, ale tylko wzbija kurz wokół zwierzęcia. Wychodzę z wąwozu za tatą i drugim strzałem powalam jelenia, akurat gdy znika za skałą. Uśmiecham się szeroko do taty.

Tato, nigdy nie pudłowałeś z takiej odległości.

Nie te oczy, synu. Nie mogłem utrzymać go na muszce. Lufa drgała mi jak pies srający pestkami brzoskwiń.

Wierz mi, tato, postarzejesz się przed czasem, jeśli dalej bę­dziesz pił kaktusówkę pędzoną przez Sida.

Ten, kto pije samogon Sida, i tak jest przedwcześnie stary. Chodź, synu, oprawimy jelenia, zanim zlecą się muchy.

Przecież to się działo dawno temu. Widzicie? Nic nie można poradzić na wydarzenia z przeszłości.

- Ty, spójrz tylko...

Słyszę szepty czarnych.

- Spójrz na starego Bromdena; dureń usnął.

- Słusznie, Wodzu Szczoto, słusznie. Kimaj i nie rozrabiaj. Tak.

Już mi nie jest zimno. Chyba się udało. Dotarłem tam, gdzie chłód nie sięga. Mogę tu zostać na zawsze. Już się nie boję. Nikt mnie tu nie znajdzie. Tylko jeszcze słowa docierają do mnie; lecz i one cichną.

- Hm... Skoro Billy postanowił opuścić zebranie, czy ktoś inny chciałby przedstawić grupie swoje problemy?

- Właśnie proszę pani, mam jedną sprawę...

To McMurphy. Jest bardzo daleko. Wciąż usiłuje wyciągać ludzi z mgły. Dlaczego nie zostawi mnie w spokoju?

- ...pamięta siostra, że dzień czy dwa temu głosowaliśmy nad zmianą godzin oglądania telewizji? No, dziś jest akurat piątek, więc pomyślałem sobie, że warto do tego wrócić i się przekonać, czy wszyscy nadal trzęsą portkami.

- Panie McMurphy, celem tego zebrania jest terapia grupowa i nie sądzę, żeby te dziecinne kaprysy...

- Dobra, dobra, słyszeliśmy to już setki razy. Postanowiłem razem z kilkoma...

- Chwileczkę, panie McMurphy, chcę zadać grupie pytanie: czy żaden z pacjentów przypadkiem nie uważa, że pan McMur­phy próbuje wam narzucić swoją wolę? Pomyślałam sobie, że pewnie wolelibyście, aby go przeniesiono na inny oddział.

Przez moment nikt się nie odzywa. A potem słyszę:

- Niech zrobi głosowanie, wolno mu! Dlaczego chce go sio­stra wysłać za to do furiatów? Czemu nie można przesunąć godzin?

- Ależ, panie Scanlon, dobrze pamiętam, że to właśnie pan przez trzy dni odmawiał jedzenia, dopóki nie pozwoliliśmy panu włączać telewizora o szóstej zamiast o szóstej trzydzieści!

- Człowiek musi obejrzeć dziennik, no nie? Boże, przecież mogliby zbombardować Waszyngton, a my przez tydzień nic byśmy o tym nie wiedzieli.

- Tak? I jest pan gotów zrezygnować z dziennika, żeby zo­baczyć gromadkę mężczyzn wymachujących kijem i biegających za piłką?

- A nie możemy oglądać jednego i drugiego? Nie, pewno nie. Ech, do licha... Chyba nie zbombardują Waszyngtonu w cią­gu tych kilku dni.

- Siostro Ratched, proszę mu pozwolić na głosowanie.

- Dobrze. Ale uważam, że to najlepszy dowód, jaki ma ne­gatywny wpływ na innych pacjentów. Co pan proponuje, panie McMurphy?

- Jeszcze jedno głosowanie w sprawie zmiany godzin oglą­dania telewizji.

- Jest pan pewien, że jeszcze jedno głosowanie pana usatys­fakcjonuje? Mamy ważniejsze...

- Tak, w zupełności. Chcę się tylko przekonać, który z tych świrusów jest twardym facetem, a który rozlazłą babą.

- Właśnie takie wypowiedzi, panie doktorze, sprawiają, że zastanawiam się, czy pacjenci nie woleliby, abyśmy przenieśli stąd pana McMurphy’ego.

- Dajcie nam głosować!

- Dobrze, panie Cheswick. Wniosek wszyscy znają. Czy wy­starczy podniesienie rąk, panie McMurphy, czy też domaga się pan tajnego głosowania?

- Chcę zobaczyć ręce. I widzieć również, czyje się nie pod­niosą!

- Proszę więc, żeby ci, którzy chcą oglądać mecz, podnieśli ręce do góry.

Ręka McMurphy’ego podnosi się pierwsza. Poznaję ją po bandażu, którym jest obwiązana, odkąd rudzielec skaleczył się przy próbie dźwignięcia konsoli. A potem widzę na stoku wą­wozu inne ręce wyłaniające się z mgły. Zupełnie tak, jakby... jakby wielka czerwona łapa McMurphy’ego zanurzała się we mgle, chwytała za ręce pacjentów i wyciągała ich mrugających oczyma na otwartą przestrzeń. Najpierw jednego, potem drugie­go, i tak po kolei wyciąga z mgły wszystkich Okresowych. Cała dwudziestka trzyma ręce w górze, głosując nie tylko za meczem, ale i przeciw Wielkiej Oddziałowej; przeciwko temu, że chce posłać McMurphy’ego do furiatów, przeciwko temu, co robi, co mówi, przeciwko temu, że maltretuje ich od lat.

Nikt się nie odzywa. Wszyscy, zarówno pacjenci, jak i per­sonel, są oszołomieni. Oddziałowa nie rozumie, co się stało; wczoraj, zanim McMurphy spróbował podnieść konsolę, najwy­żej czterech czy pięciu chłopaków gotowych było go poprzeć. Ale kiedy wreszcie siostra Ratched przerywa milczenie, jej głos nie zdradza zdziwienia.

- Widzę tylko dwadzieścia rąk, panie McMurphy.

- Dwadzieścia? No, czemu nie? Jest nas tu przecież dwudziestu... - Urywa, zrozumiawszy nagle, o co jej chodzi. - Cho­lera, wolnego...

- Niestety, wniosek nie przeszedł.

- Cholera, wolnego!

- Na oddziale jest czterdziestu pacjentów, panie McMurphy. Czterdziestu pacjentów, a tylko dwudziestu z nich głosowało za meczem, podczas gdy regulamin oddziału można zmienić dopie­ro za zgodą większości. A więc głosowanie skończone.

W całej świetlicy opuszczają się ręce. Chłopcy wiedzą, że zostali pokonani, i usiłują się znów pogrążyć w bezpiecznej mgle. McMurphy zrywa się na nogi.

- A niech to szlag trafi! Więc taki chce nam siostra wyciąć numer? Liczyć również głosy tych staruchów?

- Doktorze, czy nie wyjaśnił pan McMurphy’emu zasad gło­sowania?

- Niestety, McMurphy, potrzebna jest zgoda większości. Sio­stra ma rację. Całkowitą rację.

- Zgoda większości, panie McMurphy; tego wymaga konsty­tucja oddziału.

- A pewnie tę przeklętą konstytucję też można zmienić jedy­nie większością głosów. Kurwa, słyszałem o różnych kantach, ale do tego żaden się nie umywa!

- Przykro mi, panie McMurphy, ale regulamin jest regulami­nem. Jeśli życzy pan sobie...

- Więc tak wygląda wasza zasrana demokracja! Kurwa!

- Bardzo się pan denerwuje, panie McMurphy. Prawda, że się bardzo denerwuje, doktorze? Proszę to dobrze zapamiętać.

- Kobieto, nie zawracaj głowy! Mam prawo się wściekać, gdy ktoś mnie robi w konia. A tu w konia zrobiono nas wszystkich!

- Panie doktorze, z uwagi na stan pacjenta powinniśmy dziś wcześniej zakończyć zebranie...

- Czekajcie! Jeszcze moment, dajcie mi pogadać ze sta­ruszkami.

- Głosowanie skończone, panie McMurphy.

- Dajcie mi z nimi pogadać!

Przechodzi na naszą stronę świetlicy. Robi się coraz większy, a twarz płonie mu z wściekłości. Zanurza rękę we mgle i usiłuje wyciągnąć z niej Ruckly’ego, bo Ruckly jest najmłodszy.

- Jak tam, kolego? Chcesz zobaczyć mecz? Mistrzostwa w baseballu? Rozgrywki? Podnieś tylko rękę...

- Pppppppierdolę żonę.

- Dobra, nieważne. A ty, stary, co ty na to? Jak ci tam... Ellis? No więc jak, Ellis, chcesz obejrzeć mecz w telewizji? Wystarczy, że podniesiesz rękę...

Ręce Ellisa są obie w górze, przybite do ściany, ale trudno to uznać za głos.

- Panie McMurphy, powiedziałam, że głosowanie skończone. Robi pan z siebie pośmiewisko, nic więcej.

McMurphy nie zwraca uwagi na oddziałową. Przesuwa się dalej wzdłuż rzędu Chroników.

- No, chłopaki, no, tylko jeden głos, niechże któryś podniesie grabę. Pokażcie, że jeszcze potraficie.

- Jestem zmęczony - mówi Pete i kołysze głową.

- Noc to... Ocean Spokojny. - Pułkownik czyta z ręki i nie ma czasu na nic innego.

- Jeden głos, na miłość boską! Nie rozumiecie, że tylko tak możemy zdobyć przewagę? Musimy ją zdobyć, bo inaczej leżymy! Czy żaden z was, ciołki, tego nie kapuje? Przynajmniej na tyle, żeby podnieść rękę? Gabriel? George? Nie? A ty, Wodzu, może ty?

Stoi nade mną we mgle. Dlaczego nie zostawi mnie w spo­koju?

- Wodzu, w tobie nasza ostatnia nadzieja!

Wielka Oddziałowa składa papiery; pielęgniarki już podniosły się z miejsc. Wreszcie i ona wstaje z fotela.

- Zebranie zakończone - mówi. - Oczekuję całego personelu za godzinę w pokoju lekarskim. Jeśli nie ma już więcej...

Już za późno. McMurphy zauroczył moją rękę pierwszego dnia, kiedy ją ściskał, i teraz nie mam nad nią żadnej władzy. Każdy głupi wie, że to nie ma sensu; z własnej woli nigdy bym tego nie zrobił. Widzę po oczach oddziałowej, która zaskoczona wpatruje się we mnie bez słowa, że napytam sobie biedy, ale i tak nie mogę powstrzymać ręki. McMurphy umocował do niej niewidzialne druty i podnosi ją wolno, wyciąga mnie z mgły na otwartą przestrzeń, gdzie będę zupełnie bezbronny. Zmusza mnie, ciągnie druty...

Nie. To nieprawda. Sam podniosłem rękę.

McMurphy wydaje okrzyk radości, podrywa mnie z krzesła i wali po plecach.

- Dwadzieścia jeden! Razem z Wodzem mamy dwadzieścia jeden głosów! Do licha, jeśli to nie większość, to ja jestem prawiczką!

- Hura! - wrzeszczy Cheswick. Inni Okresowi ruszają w mo­ją stronę.

- Zebranie było już zakończone - mówi oddziałowa. Wciąż się uśmiecha, ale gdy wychodzi ze świetlicy i idzie do dyżurki, kark ma czerwony i nabrzmiały, jakby zaraz miała wybuchnąć.

Mimo to nie wybucha; jeszcze nie teraz, a dopiero prawie godzinę później. Tam za szybą uśmiech ma krzywy i dziwaczny, jakiego dotąd jeszcze nikt nie widział. Nic tylko siedzi. Widzę jej ramiona podnoszące się i opadające przy każdym oddechu.

McMurphy spogląda na zegar i mówi, że już czas na mecz. Wraz z kilkoma Okresowymi klęczy przy zbiorniku z wodą pitną i szoruje listwę przy posadzce. Ja już po raz dziesiąty tego dnia wymiatam schowek. Scanlon i Harding jeżdżą po korytarzu fro­terką - na świeżo woskowanej posadzce powstają lśniące ósemki. McMurphy powtarza, że zaraz zacznie się mecz, po czym pod­nosi się z klęczek, a ścierkę zostawia na podłodze. Nikt inny nie przerywa pracy. Mijając szybę, zza której oddziałowa mierzy go gniewnym wzrokiem, McMurphy uśmiecha się szeroko, jak­by wiedział, że teraz rozłoży ją na łopatki. Puszcza do niej oko spod daszka czapki, na co oddziałowa podrywa gwałtownie głowę.

Wszyscy robią swoje, ale ukradkiem obserwują McMurphy’ego, który przysuwa sobie fotel, włącza telewizor i siada przed nim. Na ekranie pojawia się boisko baseballowe, a na jego tle śpiewająca papuga, która reklamuje żyletki. McMurphy wsta­je, nastawia głośniej telewizor, żeby zagłuszyć muzykę płynącą z megafonu na suficie, przysuwa sobie krzesło, na którym - rozsiadłszy się wygodnie w fotelu - kładzie skrzyżowane nogi, a następnie zapala papierosa. Drapie się po brzuchu i ziewa.

- Fajno jest! Przydałaby mi się jeszcze tylko puszka piwa i gorąca kiełbaska.

Widzimy, że twarz oddziałowej czerwienieje, a usta drgają jej nerwowo. Rozgląda się szybko i spostrzega, że wszyscy ją ob­serwują, ciekawi, co zrobi - nawet czarni i pielęgniarki spozie­rają na nią z ukosa, przypatrują się jej też stażyści schodzący się na spotkanie personelu. Zaciska mocno usta. Spogląda na McMurphy’ego i czeka, aż piosenka reklamowa dobiegnie koń­ca: wtedy wstaje, podchodzi do stalowych drzwi z tablicą roz­dzielczą, przekręca wyłącznik i gasi obraz. Na szarym ekranie pozostaje tylko mały świetlisty punkcik podobny do oka, wyce­lowany w siedzącego naprzeciwko McMurphy’ego.

Ale to jasne ślepie nie przeszkadza mu wcale. McMurphy zachowuje się tak, jakby w ogóle nie zauważył, że zgasł tele­wizor; wkłada w zęby zapalonego papierosa, nasuwa czapkę głęboko na rude kędziory i odchyla głowę, żeby daszek nie zasłaniał mu pola widzenia.

Siedzi tak, z rękami pod głową, z nogami na krześle, pali papierosa i wpatruje się w ekran.

Oddziałowa nie może tego dłużej znieść - podchodzi do drzwi dyżurki i woła do McMurphy’ego, żeby pomógł pozostałym pa­cjentom w sprzątaniu. Nie zwraca na nią uwagi.

- Powiedziałam, panie McMurphy, że ma pan wrócić do pra­cy! - Głos ma piskliwy jak piła elektryczna wrzynająca się w sosnę. - Panie McMurphy, ostrzegam pana!

Wszyscy przerywają pracę. Oddziałowa rozgląda się, a potem robi krok w stronę McMurphy’ego.

- Zdaje pan sobie sprawę, że przebywa pan tu na przymuso­wym leczeniu. Decyzja jest w moich... w naszych... rękach! - Podnosi pięść, czerwonopomarańczowe paznokcie wpijają się jej w dłoń. - Pański los jest w naszych...

Harding gasi froterkę, zostawia ją na korytarzu, przysuwa sobie fotel, siada obok McMurphy’ego i również zapala pa­pierosa.

- Panie Harding! Ma pan teraz sprzątać!

Przychodzi mi do głowy, że głos oddziałowej brzmi, jakby piła trafiła na gwóźdź; skojarzenie to wydaje mi się tak zabawne, że o mało nie parskam śmiechem.

- Panie Harding!

Z kolei Cheswick przestaje sprzątać i przysuwa sobie fotel, następnie Billy, po nim zaś Scanlon, potem Fredrickson i Sefelt, a w końcu wszyscy rzucamy zmywaki, szczotki, ścierki i siada­my w świetlicy.

- Co wy sobie... Przestańcie. Przestańcie!

Siedzimy w rzędach przed zgaszonym telewizorem, wpatrzeni w szary ekran, udając, że widzimy mecz wyraźnie jak na dłoni, a za nami oddziałowa szaleje i wrzeszczy.

Gdyby ktoś wszedł wtedy do świetlicy i zobaczył dorosłych facetów obserwujących pusty ekran, a za nimi rozwścieczoną pięćdziesięcioletnią kobietę krzyczącą o posłuszeństwie, porząd­ku i karach, pomyślałby, że ma przed sobą bandę kompletnych wariatów.

CZĘŚĆ II

Kątem oka widzę w dyżurce kołyszącą się nad biurkiem białą, porcelanową twarz oddziałowej - marszczy się, odkształca, a od­działowa daremnie stara się nad nią zapanować. Pozostali pa­cjenci też spoglądają dyskretnie w stronę dyżurki. Niby wciąż obserwują pusty ekran, ale - podobnie jak ja - co rusz zerkają na Wielką Oddziałową. Po raz pierwszy role zostały odwrócone; nareszcie ona poznaje na własnej skórze, co to znaczy być na widoku, kiedy człowiek najbardziej na świecie pragnie się od­grodzić nieprzeniknioną zasłoną od ciekawskich spojrzeń, a tym­czasem nie ma od nich ucieczki.

Stażyści, czarni i pielęgniarki też obserwują oddziałową, cze­kając, kiedy pójdzie do pokoju lekarskiego na zebranie, które sama zwołała, i zastanawiają się, jak się zachowa teraz, gdy już wiadomo, że ją też można wyprowadzić z równowagi. Oddzia­łowa czuje ich spojrzenia, ale nie rusza się z miejsca, nawet kiedy bez niej wychodzą na korytarz. Maszyny w ścianach prze­rwały pracę, jak gdyby też czekały, kiedy oddziałowa wstanie od biurka.

Nigdzie nie ma mgły.

Nagle przypominam sobie, że powinienem sprzątnąć pokój lekarski. Zawsze, od wielu lat, zamiatam go właśnie w trakcie zebrań personelu. Ale teraz za bardzo się boję, żeby wstać z fo­tela. Pozwalali mi tam sprzątać w przekonaniu, że jestem głuchy; czy się nie zorientowali, że to udawanie, kiedy na ich oczach usłuchałem McMurphy’ego i podniosłem rękę? Czy się nie do­myślili, że przez cały czas słuch miałem w porządku i znam wszystkie tajemnice przeznaczone wyłącznie dla ich uszu? Co ze mną zrobią w pokoju lekarskim, jeśli odgadli prawdę?

Jednakże spodziewają się, że przyjdę. A jeśli mnie nie będzie, czy to ich nie upewni, że wszystko słyszę, czy - chytrzejsi ode mnie - nie pomyślą: Widzicie? Nie przyszedł sprzątać, to naj­lepszy dowód! Wiadomo, co należy zrobić...

Dopiero teraz uzmysławiam sobie, na jakie straszliwe niebez­pieczeństwo się naraziliśmy, pozwalając McMurphy’emu wy­ciągnąć nas z mgły.

Przy drzwiach stoi oparty o ścianę czarny z rękami skrzyżo­wanymi na piersi. Oblizuje wargi i obserwuje nas siedzących przed telewizorem - czubek różowego języka biega mu tam i z powrotem. Oczy biegają podobnie jak język, aż wreszcie zatrzymują się na mnie. Widzę, że unosi błoniaste powieki. Przygląda mi się długo i pewnie się zastanawia nad moim zachowaniem na zebraniu. Potem odpycha się gwałtownie od ścia­ny, idzie do schowka na szczotki, wyjmuje kubeł mydlin i gąbkę, po czym podchodzi do mnie, zgina mi rękę w łokciu i zawiesza na niej wiadro jak kociołek na żelaznym drążku nad ogniskiem.

- No, Wodzu - mówi. - Wstawaj i bierz się do roboty!

Nie ruszam się. Kubeł kołysze mi się na ręce. Nie daję poznać, że słyszałem czarnego. Chciał mnie sprawdzić. Jeszcze raz mó­wi, żebym wstał, a ponieważ nie reaguję, podnosi z westchnie­niem oczy, chwyta mnie za kołnierz i ciągnie do góry - wtedy wstaję. Wpycha mi do kieszeni gąbkę i wskazuje palcem w stro­nę pokoju lekarskiego, więc wychodzę ze świetlicy.

Idę korytarzem, gdy wtem - szast-prast - wyprzedza mnie Wielka Oddziałowa sunąca w swoim dawnym szybkim tempie, znów opanowana i potężna, po czym skręca do pokoju lekar­skiego. Ta jej nagła odmiana wydaje mi się dziwna.

Sam na korytarzu, spostrzegam, że wszystko jest wyraźne - nigdzie ani śladu mgły. Czuć natomiast zimny powiew pozosta­wiony przez oddziałową, a w białych jarzeniówkach na suficie pulsuje zamarznięte światło - wyglądają jak lśniące sople lodu albo jak oszronione rury w lodówce, specjalnie spreparowane, żeby iskrzyły się bielą. Ciągną się przez cały korytarz aż do drzwi, za którymi przed chwilą znikła oddziałowa - są to ciężkie stalowe drzwi, podobne do drzwi wstrząsówki w głównym bu­dynku, tyle że z numerem i oszklonym judaszem, przez który personel może zobaczyć, kto puka. Z bliska widzę, że przez ten otworek wydobywa się zielony blask, gorzki jak żółć. Oznacza to, że ma się zacząć zebranie; nim minie jego połowa, zielona wydzielina pokryje ściany i okna - będę musiał ją zbierać gąbką i wyciskać do wiadra, a później szorować nią muszle klozetowe.

Sprzątanie pokoju lekarskiego jest zawsze nieprzyjemne. Nikt nie uwierzy, co musiałem tu sprzątać, jakie okropieństwa; jady wydzielane prosto z porów i przesycające powietrze kwasy dość silne, żeby rozpuścić człowieka. Sam to widziałem.

Byłem na zebraniach, w czasie których nogi stołów trzęsły się i gięły, krzesła zmieniały kształt, ściany tarły się o siebie tak długo, że z pokoju można by wyżymać pot. Byłem na zebra­niach, w czasie których obradujący tyle mówili o jakimś pacjen­cie, że wreszcie materializował się przed nimi na stoliku, zupeł­nie nagi i bezbronny wobec ich piekielnych zabiegów; kiedy z nim kończyli, cały był uwalany w cuchnących odchodach.

Dlatego wpuszczają mnie na zebrania, że wszystko zostaje ubabrane i ktoś musi posprzątać, a ponieważ pokój lekarski otwarty jest tylko w trakcie zebrań, musi to być ktoś, kto nie rozpowie, co się tu dzieje. Czyli właśnie ja. Już od tylu lat zmywam, zamiatam i odkurzam ten pokój, podobnie jak szoro­wałem ten w poprzednim, drewnianym szpitalu, że personel na­wet mnie nie zauważa; spełniam swoje czynności, a oni patrzą na mnie, w ogóle mnie nie widząc - gdybym się nie zjawił, spostrzegliby tylko brak gąbki i wiadra przemieszczających się samoistnie w powietrzu.

Kiedy jednak tym razem pukam do drzwi, Wielka Oddziałowa przypatruje mi się bacznie przez judasza i dopiero po chwili wpuszcza mnie do środka. Jej twarz znów przybrała dawny wyraz, jeszcze bardziej władczy niż kiedykolwiek. Pozostali jak zwykle słodzą kawę albo częstują się papierosami, ale atmosfera w pokoju jest napięta. Najpierw myślę, że to przeze mnie. A po­tem widzę, że Wielka Oddziałowa dotąd nie usiadła i nawet nie nalała sobie kawy.

Świdruje mnie oczami, kiedy ją mijam, po czym zamyka drzwi na zasuwę, odwraca się szybko i dalej mierzy mnie wzro­kiem. Wiem, że coś podejrzewa. Sądziłem, że będzie zbyt roz­trzęsiona starciem z McMurphym, żeby zawracać sobie mną głowę, lecz bynajmniej nie jest zdenerwowana, a zupełnie spokojna. Zastanawia się, jakim cudem pan Bromden usłyszał, że Okresowy McMurphy prosi go, by podniósł rękę. Zastanawia się, skąd wiedział, o co chodzi, kiedy odłożył szczotkę i usiadł z Okresowymi przed telewizorem. Żaden inny Chronik tego nie uczynił. Zastanawia się, czy przypadkiem nie należy zaintereso­wać się bliżej panem Wodzem Bromdenem.

Odwracam się do niej plecami i zaczynam szorować podłogę w kącie. Unoszę pokrytą zielonkawym szlamem gąbkę wysoko nad głowę, żeby wszyscy widzieli, jak ciężko pracuję; potem znów się nachylam i szoruję ze wszystkich sił. Ale choć tak się przykładam do pracy i staram nie dać w żaden sposób poznać, że czuję na sobie wzrok oddziałowej, ona nadal stoi przy drzwiach i wwierca mi się ślepiami w czaszkę - lada moment przebije się przez kość! Jeśli natychmiast nie oderwie ode mnie oczu, poddam się, zacznę krzyczeć i wyjawię wszystko!

Nagle siostra Ratched zdaje sobie sprawę, że spojrzenia całego personelu skierowane są na nią. Podczas gdy ona zastanawia się nade mną, oni zastanawiają się nad nią i nad tym, co zamierza zrobić z tym rudzielcem w świetlicy. Przypatrują się jej, ciekawi, co powie, a pomylony Indianin tkwiący na czworakach w kącie nic ich nie obchodzi. Czekają na nią, więc wreszcie odrywa ode mnie wzrok, odchodzi od drzwi, nalewa sobie kawę, siada, wsy­puje cukier i miesza tak ostrożnie, że łyżeczka ani razu nie dzwoni o filiżankę.

To lekarz otwiera zebranie.

- No więc jak, proszę państwa, możemy zaczynać?

Uśmiecha się do stażystów sączących wolno kawę. Usiłuje nie patrzeć na Wielką Oddziałową, która milczy jak grób, co sprawia, że lekarz zaczyna się denerwować i wiercić na krześle. Wyszarpuje z kieszonki i wkłada binokle, żeby zerknąć na ze­garek, po czym - nakręcając go - oświadcza:

- Kwadrans po. Już dawno powinniśmy byli zacząć. Otóż, jak państwu wiadomo, dzisiejsze zebranie zostało zwołane na życzenie siostry Ratched. Siostra zadzwoniła do mnie przed zebraniem grupy terapeutycznej i powiedziała, że jej zdaniem McMurphy zagraża porządkowi na oddziale. Doskonała intuicja, zważywszy, co się wydarzyło przed kilkoma minutami, prawda?

Przestaje nakręcać zegarek, bo sprężyna jest już zwinięta tak ciasno, że gdyby jeszcze choć odrobinę przekręcił śrubkę, me­chanizm wysadziłby tarczę i rozsypał się po całym pokoju, toteż lekarz tylko się uśmiecha wpatrzony we wskazówki i czeka, bębniąc w wierzch dłoni krótkimi różowymi palcami. Zwykle oddziałowa mniej więcej w tym czasie przejmuje kierowanie zebraniem, ale tym razem siedzi bez słowa.

- Po tym, co się stało - ciągnie więc lekarz - zapewne nikt nie powie, że mamy do czynienia ze zwyczajnym pacjentem. To chyba jasne. I jest ewidentne, że zagraża porządkowi. Więc... hm... wydaje mi się, że powinniśmy się zastanowić, co należy przedsięwziąć. Oddziałowa po to zwołała zebranie - proszę spro­stować, jeśli się mylę, siostro Ratched - żebyśmy omówili za­istniałą sytuację i podjęli jednomyślną decyzję w sprawie pana McMurphy’ego, prawda?

Spogląda błagalnie na oddziałową, ale ona wciąż milczy. Za­darła głowę, wpatruje się w sufit - sprawdza pewnie, czy jest czysty - i zachowuje się tak, jakby w ogóle nie słyszała lekarza.

Doktor Spivey zwraca się więc do stażystów siedzących w szeregu na końcu pokoju: wszyscy mają tę samą nogę założoną na drugą i trzymają filiżanki na tym samym kolanie.

- Jak tam, panowie, zdaję sobie sprawę, że mieliście za mało czasu, żeby postawić ostateczną diagnozę, ale widzieliście za­chowanie pacjenta. Co o nim sądzicie?

Stażyści podrywają głowy. Bardzo chytrze przekazał im pa­łeczkę. Spoglądają na Wielką Oddziałową. W ciągu kilku krót­kich minut udało się jej odzyskać całą dawną moc. Siedząc i uśmiechając się w stronę sufitu, nie odzywając się ani słowem, znów zawładnęła oddziałem i wszyscy wiedzą, że to z nią należy się liczyć. Ten, który jej podpadnie, będzie kończył staż na odwykówce w Portland. Zaczynają się wiercić równie niespo­kojnie jak lekarz.

- Rzeczywiście zagraża porządkowi. - Pierwszy młodzik wo­li być ostrożny.

Wszyscy trzej stażyści popijają kawę i zastanawiają się nad tym, co powiedział. Następny mówi:

- Może stanowić zagrożenie dla otoczenia.

- Słusznie, słusznie - przytakuje lekarz.

Młodzik sądzi, że jest na właściwym tropie, i ciągnie dalej:

- Nawet poważne zagrożenie - dodaje, przesuwając się na brzeg krzesła. - Musimy przecież pamiętać, że dopuszczał się aktów przemocy wyłącznie po to, aby zamienić pobyt na farmie penitencjarnej na pobyt w stosunkowo luksusowych warunkach szpitalnych.

- Świadomie dopuszczał się aktów przemocy - wtrąca pierwszy.

Trzeci natomiast mamrocze pod nosem:

- Oczywiście właśnie to może dowodzić, że pacjent jest tylko chytrym oszustem, zupełnie zdrowym na umyśle.

I zerka na oddziałową, żeby zobaczyć, jak zareaguje, ona jednak wciąż siedzi bez ruchu i nic nie daje po sobie poznać. Za to reszta personelu spogląda na niego gniewnie, jakby po­wiedział coś wyjątkowo nieprzyzwoitego. Widzi, że się wygłupił, i usiłuje obrócić wszystko w żart, dodając z chichotem: “Nigdy nie wiadomo, co komu w duszy gra”, ale jest już za późno. Pierwszy stażysta odstawia filiżankę, wyciąga z kieszeni fajkę o główce wielkiej jak pięść i rozpoczyna atak.

- Szczerze mówiąc, Alvin - rzecze do trzeciego - zawiodłem się na tobie. Nie trzeba znać historii choroby pacjenta McMurphy’ego, wystarczy samo jego zachowanie na oddziale, żeby widzieć, jak absurdalna jest twoja sugestia. To człowiek nie tylko bardzo poważnie chory, ale moim zdaniem również potencjalnie groźny dla otoczenia. Wydaje mi się, że podobnymi podejrze­niami kierowała się siostra Ratched, zwołując dzisiejsze zebra­nie. Nie rozpoznajesz typowych cech psychopatycznych? Nigdy nie zetknąłem się z bardziej oczywistym przypadkiem. Ten czło­wiek to Napoleon, Dżyngis-chan, Attyla.

Do dyskusji włącza się następny stażysta. Pamięta, że siostra Ratched pragnęła wysłać McMurphy’ego na oddział dla furiatów.

- Robert ma rację, Alvin. Czyżbyś nie widział, jak McMurphy się dziś zachowywał? Po odrzuceniu jego projektu natychmiast zerwał się z fotela, gotów do użycia siły. Czy mógłby nam pan przypomnieć, doktorze, co wiemy na temat jego awanturniczych skłonności?

- Z akt wynika, że pacjent ma lekceważący stosunek do dys­cypliny i przełożonych - mówi lekarz.

- Właśnie, Alvin. McMurphy niezliczoną ilość razy demonstrował wrogość wobec autorytetów; w szkole, w wojsku, nawet w więzieniu! Sądzę, że jego zachowanie po dzisiejszej awan­turze z głosowaniem jest doskonałą zapowiedzią tego, czego możemy oczekiwać po nim w przyszłości.

Urywa i marszcząc brwi zagląda do fajki, po czym bierze ją do ust, a następnie przykłada zapałkę i z głośnym cmoknięciem wciąga płomień do środka. Zapaliwszy fajkę zerka ukradkiem na Wielką Oddziałową zza chmury żółtego dymu - chyba uważa jej milczenie za poparcie, bo znów zaczyna mówić, z jeszcze większym ożywieniem i pewnością siebie.

- Alvin, zastanów się chwilę - radzi, wydmuchując kłaczki dymu. - Wyobraź sobie, co się może stać, kiedy będziesz sam na sam z panem McMurphym podczas terapii indywidualnej. Wyobraź sobie, że poruszasz ważne, choć bolesne dla niego sprawy, a on nagle dochodzi do wniosku, że ma już, jak by to ujął, “po uszy twojego wścibstwa”! Tłumaczysz mu, że to dla jego dobra, a on ci odpowiada, żebyś go pocałował gdzieś; mó­wisz mu więc, oczywiście autorytatywnym tonem, żeby się uspo­koił, a wtedy on rzuca się na ciebie przez biurko - wściekły, rudy psychopata, irlandzkiego pochodzenia, dziewięćdziesiąt pięć kilo żywej wagi! Czy ty albo w ogóle którykolwiek z nas czuje się na siłach poradzić sobie z panem McMurphym w takiej sytuacji?

Wkłada ogromną faję do kącika ust, rozpościera palce na kolanach i czeka. Wszyscy przypominają sobie grube czerwone ręce McMurphy’ego, pokryte bliznami dłonie i kark sterczący z podkoszulka niby rdzawy klin. Stażysta imieniem Alvin aż zbladł na tę myśl, zupełnie jakby jasny dym wydmuchiwany przez jego koleżkę osiadł mu na twarzy.

- Uważa pan więc, że należy odesłać go na oddział dla furiatów? - pyta lekarz.

- Przynajmniej nikomu by nie zagrażał - mówi fajczarz i przymyka oczy.

- Wycofuję moje poprzednie oświadczenie i przychylam się do zdania Roberta - oznajmia Alvin. - Choćby z obawy o włas­ną skórę.

Pozostali wybuchają śmiechem. Są teraz znacznie spokojniej­si, pewni, że zaproponowali to, czego oczekiwała od nich oddziałowa, i opijają kawą załatwienie sprawy. Jedynie Robert nie sięga po filiżankę, gdyż ma pełne ręce roboty z fajką, która wciąż mu gaśnie - stażysta zużywa dziesiątki zapałek, ssie, pyka i cmoka ustami. Kiedy wreszcie fajka znów pali mu się równo, oświadcza z niejaką dumą:

- Nie ma rady, naszego rudzielca czeka przeprowadzka na piętro. Wiecie, co mi przyszło do głowy, kiedy go obserwowałem przez te kilka dni?

- Reakcja schizofreniczna? - pyta Alvin.

Fajka potrząsa głową.

- Homoseksualizm ukryty z formowaniem reakcji przeciw­nych?

Fajka potrząsa głową i przymyka oczy.

- Nie - stwierdza i uśmiecha się do zebranych. - Negatywny kompleks Edypa.

Pozostali mu gratulują.

- Tak, wiele za tym przemawia - dodaje Fajka. - Ale bez względu na ostateczną diagnozę musimy pamiętać o jednym: mamy do czynienia z niezwykłym osobnikiem.

- Bardzo się pan myli, panie Gideon.

To Wielka Oddziałowa.

Głowy obecnych zwracają się w jej stronę - moja również, ale opamiętuję się w porę i udaję, że poruszyłem głową, bo dostrzegłem na ścianie plamę. Wszyscy są kompletnie zdezorientowani. Byli pewni, że proponują to, czego pragnęła i z czym sama zamierzała wystąpić. Ja też tak myślałem. Widziałem, jak posyłała do furiatów facetów o połowę mniejszych niż McMurphy, i to tylko dlatego, że mogliby na kogoś splunąć; natomiast teraz ma przeciwko sobie chłopa wielkiego jak dąb, który już raz dał w kość jej i całemu personelowi i którego wcześniej po południu sama chciała się pozbyć, a tu nagle zmienia zdanie.

- Nie. Nie zgadzam się. Bynajmniej. - Uśmiecha się do ze­branych. - Uważam, że nie należy odsyłać McMurphy’ego na oddział furiatów; jest to najprostsze rozwiązanie, ale polegające wyłącznie na przerzuceniu kłopotu na kogo innego. Ponadto wcale nie sądzę, że mamy do czynienia z człowiekiem wyjąt­kowym, jakimś superpsychopatą.

Robi pauzę, nikt jednak nie zamierza się z nią spierać. Oddziałowa po raz pierwszy pociąga łyk kawy; kiedy odejmuje filiżankę od ust, pozostaje na niej czerwonopomarańczowy ślad. Wpatruję się w niego wbrew sobie: niemożliwe, żeby oddziałowa używała szminki tej barwy! Brzeg filiżanki musiał zmienić kolor pod wpływem ciepła - zapewne dotyk warg oddziałowej rozgrzał go do czerwoności.

- Przyznaję, że kiedy zdałam sobie sprawę z awanturniczych skłonności pana McMurphy’ego, też pomyślałam, iż należy go koniecznie przenieść na oddział furiatów. Ale według mnie jest już na to za późno. Czy usunięcie go naprawi szkody wyrządzone na naszym oddziale? Moim zdaniem nie, zwłaszcza po tym, co się dziś wydarzyło. Jestem pewna, że gdybyśmy teraz wysłali go do furiatów, zrobilibyśmy akurat to, czego spodziewają się po nas pacjenci. W ich oczach McMurphy uchodziłby za mę­czennika. I nigdy nie mieliby okazji się przekonać, że bynajmniej nie jest on - jak go pan określił, panie Gideon - niezwykłym osobnikiem.

Pociąga jeszcze łyk kawy, a następnie stawia filiżankę na stoliku ze stukotem, który brzmi jak uderzenie sędziowskiego młotka - trzej stażyści prostują się natychmiast.

- Nie. Daleko mu do tego. Jest tylko człowiekiem i jak każdy człowiek ulega lękom, strachom, bywa tchórzliwy. Przeczucie mi mówi, że wkrótce się o tym przekonamy, a razem z nami również wszyscy pacjenci. Jestem pewna, że jeśli go tu zatrzy­mamy, nasz rudy bohater po kilku dniach spokornieje, przestanie się buntować i - oddziałowa uśmiecha się do swoich myśli - ukaże pacjentom swoje prawdziwe oblicze. Straci ich szacunek, kiedy się przekonają, że jest zwykłym chwalipiętą i pieniaczem, który chętnie wchodzi na mównicę i podburza innych, jak to nieraz robił pan Cheswick, ale czym prędzej się wycofuje, gdy tylko jemu zaczyna coś zagrażać.

- Pacjent McMurphy - młodzik z fajką uważa, że powinien bronić swojego stanowiska, aby przynajmniej częściowo zacho­wać twarz - nie wygląda mi na tchórza.

Oczekuję, że oddziałowa wpadnie w furię, ale nic podobnego się nie dzieje; spogląda tylko na stażystę, jakby mówiła: “Po­czekamy, zobaczymy”, i odpowiada:

- Wcale nie nazwałam go tchórzem, panie Gideon. Ale pan McMurphy bardzo kogoś kocha. Jako psychopata za bardzo mi­łuje niejakiego Randle’a Patricka McMurphy’ego, żeby niepo­trzebnie narażać go na niebezpieczeństwo. - Oddziałowa obdarza stażystę tak lodowatym uśmiechem, że fajka gaśnie mu na do­bre. - Wystarczy trochę poczekać, a nasz bohater - jak to mówią młodzi? - spuści z tonu, tak?

- Ależ to może się ciągnąć tygodniami... - protestuje stażysta.

- Mamy tygodnie - odpowiada, wstając, oddziałowa, po raz pierwszy tak zadowolona z siebie, odkąd tydzień temu przybył tu McMurphy i zaczęła się jej udręka. - Mamy tygodnie, mie­siące, a nawet lata, jeśli zajdzie potrzeba. Proszę pamiętać, pan McMurphy jest tu na przymusowym leczeniu i długość jego pobytu zależy wyłącznie od naszego uznania. A teraz, jeśli nie ma więcej spraw...

Przez pewien czas niepokoiłem się tym, że Wielka Oddzia­łowa była tak pewna siebie na zebraniu personelu, ale McMurphy w dalszym ciągu nic sobie z niej nie robił. Przez sobotę, nie­dzielę oraz cały następny tydzień dokuczał jej i czarnym, ile wlezie, a pacjenci nie posiadali się ze szczęścia. Wygrał zakład, bo zalazł babie za skórę, jak obiecał, ale choć zgarnął forsę, nie zmienił postępowania; nadal krzyczał na całe gardło, ganiając po korytarzu, śmiał się z czarnych i przeszkadzał całemu per­sonelowi, a raz nawet podszedł do Wielkiej Oddziałowej i za­pytał, czy byłaby łaskawa podać mu dokładnie, co do centymetra, wymiary swoich wielkich cyców, które stara się bezskutecznie ukryć. Minęła go, ignorując zupełnie tak samo, jak ignoruje te przerośnięte insygnia kobiecości przypięte jej przez naturę, uda­jąc, że jest ponad nim, ponad seksem, że jest wyższa ponad wszystko, co słabe i cielesne.

Kiedy wywiesiła na tablicy ogłoszeń podział zajęć i McMur­phy zobaczył, że wyznaczyła mu sprzątanie toalety, zapukał do jej szyby i podziękował za ten zaszczyt, dodając, że będzie o niej myślał, szorując pisuary. Odparła, że to zbyteczne: wystarczy, jeśli się będzie dobrze wywiązywał z obowiązków i kropka.

Ale on przejeżdżał każdą muszlę klozetową tylko dwa razy szczotką, śpiewając ile tchu w rytm jej ruchów, wsypywał trochę proszku dezynfekującego i już było po wszystkim.

- Bez przesady - rzekł czarnemu, gdy ten chciał go złajać, że się nie przykłada. - Może dla niektórych rzeczywiście są nie dość czyste, ale ja osobiście zamierzam do nich szczać, a nie jeść z nich obiad.

Wreszcie Wielka Oddziałowa uległa prośbom roztrzęsionego sanitariusza i sama przyszła na inspekcję; posługując się puderniczką z lusterkiem zaglądała pod brzegi muszli klozetowych.

Obejrzała wszystkie po kolei, potrząsając głową i powta­rzając:

- To skandal... skandal...

McMurphy chodził za nią krok w krok i uśmiechając się pod nosem, powtarzał w odpowiedzi:

- Nie, to muszla klozetowa... muszla klozetowa.

Ale oddziałowa nie traciła panowania nad sobą - widać było, że znów bez trudu trzyma nerwy na wodzy. Zamiast wybuch­nąć, wciąż go strofowała, stosując tę samą powolną, cierpliwą i straszną presję, pod którą uginaliśmy się wszyscy; McMurphy jednak tylko zwieszał głowę jak dzieciak przed nauczycielką, przydeptywał czubkiem jednego buta drugi i mówił:

- Staram się i staram, psze pani, ale chyba nie nadaję się na sraczowego.

Raz napisał coś na skrawku papieru - dziwnym pismem, jakby w obcym alfabecie - i przyczepił gumą do żucia pod krawędzią muszli: oddziałowa aż podskoczyła, kiedy przybliżyła lusterko i przeczytała w nim, co napisał McMurphy, a lusterko wysunęło się jej z dłoni i wpadło do klozetu. Nie dała się jednak zirytować. Opanowanie było wyryte na jej lalkowatej, lalkowato uśmiech­niętej twarzy. Oddziałowa podniosła się znad muszli, przeszyła rudzielca spojrzeniem, od którego tynk o mało nie posypał się ze ścian, i powiedziała, że jego zadaniem jest czyścić klozety, a nie świnić w nich jeszcze bardziej.

Prawdę mówiąc, niewiele czyszczenia odchodziło w tym cza­sie na oddziale. Gdy tylko zbliżało się popołudnie i pora prze­znaczona na sprzątanie, zaczynały się również mecze baseballo­we, a wtedy wszyscy ustawiali fotele przed telewizorem i siedzieli w nich aż do kolacji. Nie przeszkadzało nam, że oddzia­łowa odcina prąd i mamy przed sobą tylko pusty szary ekran, bo McMurphy potrafił zabawiać nas całymi godzinami, opowia­dając przeróżne historie o tym, jak niegdyś w ciągu miesiąca zarobił przy zwózce drewna tysiąc dolarów, a potem stracił wszystko do pewnego Kanadyjczyka, który był lepszy od niego w rzucaniu siekierą do celu, albo o tym, jak on i kumpel prze­konali jednego faceta, żeby na rodeo w Albany dosiadł byka z zawiązanymi oczami: “Znaczy się nie byk, a ten facet miał mieć zawiązane oczy”. Wmówili w niego, że wtedy nie będzie mu się kręciło w głowie, kiedy byk zacznie biegać w kółko, a gdy już przewiązali mu chustką oczy, posadzili go na byku twarzą do ogona. McMurphy opowiadał tę historię kilkakrotnie - za każdym razem bił się czapką po udzie i śmiał do rozpuku.

- Z zawiązanymi oczami i w dodatku tyłem... I niech mnie kule biją, jeśli facet nie utrzymał się najdłużej i nie zdobył nagrody! Byłem drugi: gdyby byk zrzucił tego frajera, dostałaby mi się całkiem pokaźna sumka. Przysięgam, że jeśli będę chciał powtórzyć ten numer, to zawiążę oczy bykowi!

Walił się po nodze, odrzucał głowę i zanosił się śmiechem, dźgając kciukiem w żebra najbliższego pacjenta, starając się pobudzić go do wesołości.

W ciągu tego tygodnia nieraz się zdarzało, że słysząc donośny śmiech McMurphy’ego i widząc, jak drapie się po brzuchu, prze­ciąga, ziewa i odchyliwszy głowę mruga do faceta, z którym dowcipkuje - a wszystko to przychodziło mu nie mniej natural­nie niż oddychanie - przestawałem się martwić Wielką Oddzia­łową i stojącym za nią Kombinatem. Wydawało mi się, że będąc taki, jaki jest, McMurphy jest zbyt twardy, żeby się ugiąć, jak tego oczekuje oddziałowa. Wyobrażałem sobie, że może rzeczy­wiście jest nadzwyczajnym człowiekiem. Po prostu jest sobą i basta. I może właśnie temu zawdzięcza swoją siłę. Skoro Kom­binatowi przez tyle lat nie udało się go poskromić, czemu mia­łoby się udać oddziałowej, i to jeszcze - jak sądzi - w kilka tygodni? McMurphy się nie ugnie, nie da się przerobić.

Później, schowawszy się w toalecie przed czarnymi, ogląda­łem się w lustrze i rozmyślałem nad tym, jak szalenie trudno jest być sobą. Widziałem w lustrze swoją śniadą, surową twarz, szerokie kości policzkowe - tak wydatne, jakby mięso pod nimi wyrąbano siekierą - czarne oczy, surowe i groźne niczym oczy taty lub oczy groźnych, bezlitosnych Indian pokazywanych w te­lewizji, i myślałem sobie: to nie ja, to nie moja twarz. Nie byłem sobą, kiedy starałem się z nią utożsamić. Nie, nie byłem - dopa­sowywałem tylko zachowanie do wyglądu, robiłem to, czego po mnie oczekiwali. Ale chyba nigdy nie byłem sobą. Jak to się udaje McMurphy’emu?

Postrzegałem go teraz inaczej, niż kiedy się tu zjawił, zaczy­nałem rozumieć, że grube ręce, rude baki, złamany nos i łobu­zerski uśmiech to jeszcze nie koniec. Potrafił robić rzeczy nie pasujące ani do jego twarzy, ani do jego rąk, jak na przykład malować obrazki na terapii zajęciowej prawdziwymi farbami na czystym papierze - a nie na takim z gotowym rysunkiem, który należy tylko pokolorować według instrukcji - albo kreślić listy pięknym, zamaszystym pismem. Jak to możliwe, żeby facet o je­go wyglądzie potrafił malować obrazki, pięknie pisać albo de­nerwować się i martwić po otrzymaniu listu, jak to raz się zda­rzyło? Mógłbym tego oczekiwać po Billym lub Hardingu. Ręce Hardinga wyglądały tak, jakby umiały posługiwać się pędzlem, choć Harding nigdy nie malował; poskramiał swoje ręce i zmu­szał je, żeby piłowały deski i zbijały z nich psie budy. McMur­phy był inny. Nie pozwolił, żeby wygląd narzucił mu styl życia; podobnie nie dał Kombinatowi, by obrobił go jak drewniany kołek i wpasował w określony otwór.

Wiele rzeczy postrzegałem teraz inaczej. Pewnie umieszczona w ścianie mgielnica zepsuła się podczas piątkowego zebrania, kiedy nastawili ją na pełny regulator, i obecnie mgła ani gazy nie utrudniały mi widoczności. Po raz pierwszy od lat widziałem ludzi bez czarnej obwódki, która dotąd otaczała ich sylwetki, a pewnej nocy udało mi się nawet wyjrzeć przez okno.

Jak już mówiłem, zwykle przed zagonieniem mnie do łóżka personel dawał mi proszek, po którym natychmiast traciłem przy­tomność i nie odzyskiwałem jej aż do rana. Jeśli dawka była za mała i budziłem się wcześniej, oczy miałem sklejone, sypial­nię wypełniał dym, a obciążone do granic wytrzymałości druty w ścianach gięły się i iskrzyły, nasycając powietrze wonią śmier­ci i nienawiści - nie mogąc tego znieść, chowałem głowę pod poduszkę i usiłowałem zasnąć. Ilekroć zaś wystawiałem głowę, czułem swąd palonych włosów i słyszałem syk, jakby ktoś rzucał kawałki mięsa na rozżarzony ruszt.

Ale kiedy się obudziłem którejś nocy w kilka dni po tamtym zebraniu, zobaczyłem sypialnię zupełnie wyraźnie, a pomijając równomierne oddechy pacjentów i grzechot narządów pod kru­chymi żebrami dwóch starych Roślin, panowała absolutna cisza. Okno pozostawiono otwarte, dzięki czemu powietrze było czyste i miało oszałamiający, upajający aromat; zapragnąłem nagle wstać z łóżka i coś zrobić.

Wyślizgnąłem się z pościeli i zacząłem iść boso między łóż­kami. Czując pod nogami zimną posadzkę, rozmyślałem, ile to razy, ile tysięcy razy szorowałem ją zmywakiem, a nigdy dotąd nie poznałem jej dotyku. Szorowanie wydało mi się snem, jak­bym nie mógł do końca uwierzyć, że już przez tyle lat sprzątam oddział. Jedynie chłodne płytki linoleum pod nogami były dla mnie teraz autentyczne, liczył się wyłącznie ten moment.

Ostrożnie, żeby nikogo nie potrącić, przeszedłem między chłopakami leżącymi na łóżkach w długich białych rzędach ni­czym zaspy śnieżne i dotarłem do ściany z oknami. Minąwszy zamknięte okna, zatrzymałem się przy tym, którego zasłona fa­lowała łagodnie na wietrze, i przycisnąłem czoło do siatki. Była zimna i twarda, a ja tuliłem do niej twarz, dotykając jej to jednym policzkiem, to drugim, i wdychałem woń wiatru. Idzie jesień, myślałem, czując kwaśno-słodkawy zapach kiszonki, tną­cy powietrze niby dźwięk dzwonu, oraz dym ze świeżych dębo­wych liści, które ktoś zostawił, żeby się tliły przez noc.

Idzie jesień, idzie jesień, myślałem, jakby to było najdziw­niejsze wydarzenie na świecie. Jesień. Na zewnątrz szpitala była niedawno wiosna, po niej lato, a teraz będzie jesień - jakież to niezwykłe.

Nagle zdałem sobie sprawę, że wciąż mam zamknięte oczy. Zamknąłem je, kiedy przykładałem twarz do siatki, bo bałem się wyjrzeć na zewnątrz. Teraz zmusiłem się, żeby je otworzyć. Wyjrzałem przez okno i ze zdumieniem stwierdziłem, że szpital położony jest poza miastem. Nisko nad murawą wisiał księżyc o tarczy podrapanej i porysowanej przez gałęzie widniejących na horyzoncie wrzosowców i karłowatych dębów, przez które musiał się przedzierać. Widoczne blisko niego gwiazdy były blade; pozostałe lśniły tym jaśniej i jakby odważniej, im się znajdowały dalej od roztaczanego przez olbrzyma świetlistego kręgu. Przypomniałem sobie, że to samo zauważyłem przed laty, gdy tata i stryjowie zabrali mnie na polowanie - leżałem wtedy owinięty w utkane przez babcię koce w pewnej odległości od ogniska, otoczonego przez mężczyzn, którzy w milczeniu sączyli kaktusową wódkę z litrowego dzbana, i wpatrywałem się w lśniący nad prerią ogromny oregoński księżyc, z którym nie mogły się równać żadne gwiazdy i ze wstydu blakły jeszcze bardziej. Nie zasypiałem, tylko leżałem, wpatrując się w księżyc, żeby się przekonać, czy z czasem zblednie albo gwiazdy roz­błysną jaśniej, aż wreszcie rosa zaczęła osiadać mi na policzkach i musiałem zakryć głowę kocem.

Coś poruszyło się pod oknem, przebiegło trawnik, rzucając długi, pająkowaty cień i znikło za żywopłotem. Kiedy wyłoniło się znowu, zobaczyłem, że to pies - młody, wyrośnięty kundel, który wyrwał się z domu, by zbadać, co się dzieje na świecie po zapadnięciu mroku. Obwąchiwał nory ziemnych wiewiórek, ale nawet nie próbował się do nich dokopać; po prostu był ciekaw, co robią o tej porze. Wsadzał do nory pysk, wypinał tyłek i merdał ogonem, a potem pędził do następnej. Mokra trawa wokół niego lśniła w blasku księżyca, a pies biegając tam i z powrotem zostawiał na niej ciemne odciski łap, zupełnie jakby ktoś chlapał ją czarną farbą. Kundel ganiał od jednej fascynującej nory do drugiej, tak oszołomiony całą sytuacją - księżycem, nocą i wiatrem przesyconym tysiącem szalonych zapachów, które działały na szczeniaka jak alkohol - że wreszcie przewrócił się na grzbiet i zaczął tarzać w trawie. Prężył się brzuchem do góry i miotał jak ryba, a gdy podniósł się i otrząs­nął z rosy, jej krople zalśniły w świetle księżyca niczym srebr­ne łuski.

Jeszcze raz powąchał szybko wszystkie nory, żeby dobrze zapamiętać ich woń, po czym nagle zamarł, nasłuchując z jedną łapą w górze i z głową przekrzywioną na bok. Ja też zacząłem nasłuchiwać, ale oprócz szelestu zasłony nie dobiegł mnie żaden odgłos. Czekałem długo. Wreszcie usłyszałem wysokie, podobne do śmiechu gęganie, zrazu odległe, potem coraz bliższe. Dzikie gęsi lecące zimować na południu. Ile to razy skradałem się i czołgałem, chcąc na nie zapolować, ale ani jednej nie udało mi się ustrzelić.

Starałem się patrzeć tam gdzie pies, żeby je dojrzeć, ale było za ciemno. Gęganie stawało się coraz bliższe; miałem wrażenie, że gęsi lecą przez sypialnię i zaraz przefruną mi nad głową. A potem ujrzałem je na tle księżyca - czarny, ruchomy naszyjnik w kształcie litery V lecący za gąsiorem przewodnikiem. Przez sekundę przewodnik znajdował się na samym środku tarczy, większy od innych ptaków, czarny krzyż zamykający i rozpo­ścierający ramiona, a potem znów znikł w mroku razem z całym kluczem.

Wreszcie krzyk gęsi ucichł w oddali i słyszałem go już tylko w pamięci. Pies słyszał ptaki znacznie dłużej ode mnie. Nadal stał z łapą w górze - nawet gdy przelatywały nad nami, nie drgnął ani nie zaszczekał. Kiedy przestał je słyszeć, zaczai biec za nimi w podskokach przez trawnik w stronę szosy, równo i pewnie, jakby miał wyznaczone spotkanie. Wstrzymałem od­dech i słyszałem miarowy tętent jego szerokich łap, a potem dobiegł mnie warkot samochodu przyspieszającego po wyj­ściu z zakrętu. Reflektory rozbłysły nad wzniesieniem i spojrza­ły w dół szosy. Patrzyłem, jak samochód i pies zdążają do tego samego punktu.

Pies dobiegał akurat do barierki okalającej teren szpitala, kiedy poczułem, że ktoś staje obok mnie. Dwie osoby. Nie odwracając się, poznałem, że to czarny nazwiskiem Geever i pie­lęgniarka ze znamieniem i krzyżykiem na szyi. Zaczęło mi wi­rować w głowie ze strachu...

Czarny chwyta mnie za ramię i odwraca twarzą do siebie.

- Odprowadzę go - mówi.

- Panie Bromden, przy oknie jest chłodno - oświadcza pie­lęgniarka. - Wrócimy grzecznie do miłego, ciepłego łóżeczka, prawda?

- On nic nie słyszy - stwierdza czarny. - Odprowadzę go. Ciągle się odwiązuje i łazi po oddziale.

Poruszam się - wtedy pielęgniarka cofa się o krok i mówi do czarnego:

- Jeśli byłby pan tak dobry...

Cały czas obraca w palcach łańcuszek na szyi. W domu za­myka się w łazience, żeby jej nikt nie widział, rozbiera do naga i pociera krzyżykiem znamię biegnące od kącika ust przez ra­miona aż do piersi. Trze znamię ile sił, klepiąc jednocześnie zdrowaśki, lecz to nic nie pomaga. Spogląda do lustra; znamię jest jeszcze ciemniejsze, niż było. Wtedy pielęgniarka bierze drucianą szczotkę używaną do zeskrobywania farby z łódek, zdrapuje nią znamię, naciąga koszulę nocną na krwawiącą ranę i kładzie się do łóżka.

Ale za dużo ma w sobie tego świństwa. W nocy podchodzi jej do gardła, wylewa się kącikiem ust i ścieka po podbródku na ramiona i piersi. Rano pielęgniarka widzi, że znów ma zna­mię, nie przychodzi jej jednak do głowy, iż wypłynęło z niej samej - niby dlaczego? Jest przecież dobrą katoliczką! - i winą obarcza mnie oraz pozostałych pacjentów, którymi musi się opie­kować. To nasza wina i pielęgniarka zemści się na nas, choćby miała skonać. Och, żeby McMurphy się obudził i mi pomógł!

- Niech go pan przy wiąże do łóżka, panie Geever, a ja przy­gotuję zastrzyk.

Na zebraniach grupy wywlekano urazy tak dawne, że często ich przyczyny zostały już usunięte. Teraz, gdy mieli za sobą McMurphy’ego, chłopcy krytykowali wszystko, co im się nie podobało na oddziale.

- Dlaczego w soboty i niedziele zamyka się rano sypialnie? - pytał Cheswick albo któryś inny. - Czy człowiek nie może mieć ani chwili dla siebie?

- Właśnie, siostro Ratched - wtrącał McMurphy. - Dlaczego?

- Gdybyśmy nie zamykali sypialni, to jak wiemy z doświad­czenia, większość pacjentów wracałaby do łóżka prosto po śnia­daniu.

- Co w tym złego? Przecież nawet normalni ludzie lubią dłużej pospać w wolne dni.

- Panowie dlatego znaleźli się w szpitalu - mówiła oddzia­łowa takim tonem, jakby powtarzała to po raz setny - że nie potrafili się dostosować do życia w społeczeństwie. Doktor Spivey i ja uważamy, że każda chwila spędzona w towarzystwie kolegów - co prawda nie wszystkich - ma znaczenie terapeu­tyczne, podczas gdy każda chwila spędzona na samotnych roz­myślaniach tylko powiększa waszą alienację.

- Czy dlatego musi być przynajmniej ośmiu chętnych, zanim można iść na terapię zajęciową czy fizjoterapię?

- Właśnie.

- A więc jeśli ktoś chce być sam, to znaczy, że jest cho­ry, tak?

- Tego nie powiedziałam...

- Czyli idąc się załatwić, też powinienem brać siedmiu kum­pli, żebym przypadkiem nie rozmyślał, siedząc na kiblu?

Zanim oddziałowa miała czas odpowiedzieć, Cheswick zrywał się z krzesła i krzyczał:

- Tak siostra uważa, tak?

- Właśnie tak? Właśnie tak? - dopytywali się inni Okresowi siedzący w świetlicy.

Oddziałowa czekała, aż zamilkną i znów zapanuje cisza, po czym mówiła spokojnie:

- Jeśli panowie się opanują i będą się zachowywać jak do­rośli, a nie jak banda rozwrzeszczanych dzieci, zapytamy dokto­ra, czy jego zdaniem zmiana regulaminu byłaby obecnie wska­zana. Panie doktorze?

Wszyscy wiedzieli, co orzeknie lekarz, więc zamiast go do­puścić do głosu, Cheswick zgłaszał szybko następną pretensję.

- Co z naszymi papierosami, siostro Ratched?

- Właśnie, właśnie - mruczeli pacjenci.

Tym razem, nim oddziałowa się namyśliła, co odpowiedzieć, McMurphy zwrócił się wprost do lekarza:

- A więc co z naszymi papierosami, doktorze? Jakim pra­wem ona trzyma nasze papierosy u siebie na biurku, jakby sama je kupiła, i wydziela nam po paczce, kiedy jej przyjdzie ochota? Nie po to kupuję karton szlugów, żeby ktoś mi dyktował, kiedy mogę je palić!

Lekarz odchylił głowę i spojrzał na oddziałową przez binokle. Nie mówiła mu, że zabrała wszystkim papierosy, aby ukrócić hazard.

- O co tu chodzi, siostro Ratched? Nic mi nie wiadomo...

- Uważam, panie doktorze, że trzy, cztery, a czasem nawet i pięć paczek papierosów dziennie to stanowczo za dużo. A tyle właśnie zaczęli palić pacjenci, odkąd zjawił się na oddziale pan McMurphy. Dlatego uznałam, że najlepiej będzie rekwirować pacjentom papierosy kupowane w bufecie i wydzielać je im po paczce dziennie.

McMurphy pochylił się do przodu i szepnął głośno do Cheswicka:

- Słyszałem, że jej najnowsze rozporządzenie dotyczy cho­dzenia do sracza: mało, że każdy musi zabierać ze sobą siedmiu kumpli, to wolno mu chodzić tylko dwa razy dziennie i jedynie wtedy, kiedy ona się zgodzi!

Po czym osunął się na oparcie i śmiał tak głośno, że przez okrągłą minutę nikt nie mógł nic powiedzieć.

McMurphy setnie się bawił, wszczynając cały ten rejwach, choć nie mógł zrozumieć, dlaczego personel nie stara się go ukrócić, a zwłaszcza dlaczego Wielka Oddziałowa schodzi mu z drogi.

- Myślałem, że twardsza z niej sztuka - rzekł do Hardinga po kolejnym zebraniu. - A wystarczyła jedna awantura, żeby nauczyć babę moresu. Co prawda zachowuje się tak - zmarszczył brwi - jakby miała asy ukryte w rękawie białego fartucha.

Ale bawił się tylko do następnej środy. Wtedy dowiedział się, dlaczego Wielka Oddziałowa jest taka pewna siebie. W środy czarni zbierają wszystkich, którzy nie mają grzybicy albo innego syfa, i prowadzą na basen, nie pytając, czy kto ma na to ochotę, czy nie. Kiedy oddział zalegała mgła, kryłem się w niej, żeby nie iść. Bałem się basenu; przerażało mnie, że wejdę na głęboką wodę i utonę, że wessie mnie rura odpływowa i wyrzuci dopiero na środku oceanu. Kiedy byłem mały i mieszkałem nad rzeką Kolumbia, nie brakło mi odwagi: wraz z mężczyznami piąłem się po rusztowaniach wzniesionych przy wodospadach, biegałem w tęczowej mgiełce po śliskich deskach nad ryczącą, spienioną wodą - i to nawet bez podkutych ćwiekami butów, które wkła­dali mężczyźni. Ale gdy zobaczyłem, że tata zaczyna ulegać różnym lękom, mnie również ogarnęły strachy; w końcu bałem się nawet kałuży.

Wyszliśmy z przebieralni prosto na rozkołysany basen, pełen chlapiących się mężczyzn, których wrzaski i krzyki odbijały się od sufitu, jak zawsze na krytych pływalniach. Czarni zagonili nas do wody. Była przyjemna i ciepła, ale nie miałem ochoty oddalać się od brzegu; ponieważ zaś czarni chodzą wzdłuż ba­senu z długimi bambusowymi drągami i wypychają wszystkich na środek, postanowiłem trzymać się blisko McMurphy’ego -wiedziałem, że nikt nie będzie go zmuszał wbrew jego woli do wypłynięcia na głęboką wodę.

Rozmawiał z ratownikiem, a ja znajdowałem się o kilka kro­ków od niego. Musiała być pod nim jakaś dziura, bo przebierał nogami, żeby utrzymać się na wodzie, podczas gdy ja bez trudu dotykałem stopami dna. Ratownik stał na brzegu basenu; miał gwizdek i podkoszulek z numerem swojego oddziału. Porówny­wali warunki w szpitalu i w więzieniu; McMurphy wychwalał szpital, ale jego racje nie przekonywały ratownika. Usłyszałem, jak mówił McMurphy’emu, że na przykład skierowanie na przy­musowe leczenie jest znacznie gorsze od wyroku.

- Przy wyroku wiesz przynajmniej z góry, kiedy skończysz odsiadkę - rzekł.

McMurphy przestał przebierać nogami. Podpłynął wolno do brzegu, uczepił się poręczy i spojrzał uważnie na ratownika.

- A jak jesteś na przymusowym leczeniu? - zapytał po chwili.

Ratownik wzruszył muskularnymi ramionami i szarpnął dło­nią gwizdek wiszący mu na szyi. Był to stary futbolista z czołem poznaczonym przez piłkarskie korki, któremu często - gdy był poza swoim oddziałem - coś nagle przeskakiwało w mózgu, zaczynał wtedy mamrotać wyliczankę, opadał na czworaki jak do młyna, a następnie gnał za przechodzącą pielęgniarką i walił ją barkiem w nerki, żeby zrobić miejsce dla zawodnika z piłką. Dlatego właśnie przebywał na oddziale furiatów: kiedy nie pil­nował kąpiących się w basenie, mógł w każdej chwili rzucić się na kogoś.

Znów w odpowiedzi wzruszył ramionami i upewniwszy się, że w pobliżu nie ma czarnych, ukląkł na brzegu basenu. Podsu­nął McMurphy’emu pod nos zgiętą rękę.

- Widzisz ten gips?

McMurphy spojrzał na nią i rzekł:

- Nie masz żadnego gipsu, stary.

Ratownik tylko się uśmiechnął.

- No więc mam go dlatego, że w ostatnim meczu z Browns odniosłem skomplikowane złamanie. Nie mogę wrócić na boisko, dopóki kość się nie zrośnie i nie zdejmą mi gipsu. Siostra z mo­jego oddziału mówi, że potajemnie leczy mi rękę. Twierdzi, że jeśli będę uważał i nie będę jej zbytnio forsował, zdejmie mi gips i będę mógł wrócić do klubu.

Zgiął nogi i wsparł się pięścią o mokre kafle, żeby sprawdzić, czy ręka dobrze się zrasta. McMurphy przyglądał mu się przez chwilę, po czym spytał, jak długo już czeka, żeby ręka mu wy dobrzała i by mógł wyjść ze szpitala. Ratownik wyprostował się wolno i potarł ramię. Wyglądało na to, że poczuł się dotknięty pytaniem McMurphy’ego, zupełnie jakby ten zarzucił mu, że cacka się ze sobą jak baba.

- Jestem na przymusowym leczeniu - oświadczył. - Gdyby to ode mnie zależało, już dawno bym się stąd wyniósł. Może z tą niesprawną ręką nie byłbym pierwszą gwiazdą, ale przynaj­mniej mógłbym składać w szatni ręczniki, no nie? Coś mógłbym robić. Ale pielęgniarka na oddziale wciąż mówi lekarzowi, że jeszcze nie jestem gotów. Nawet do tego, żeby składać w szatni głupie ręczniki, nawet do tego!

Odwrócił się, podszedł do swojego stanowiska, wspiął się na górę po drabince niczym otumaniony narkotykiem goryl i spo­jrzał na nas, wysuwając dolną wargę.

- Zatrzymano mnie za awanturowanie się po pijaku, a siedzę tu już osiem lat i osiem miesięcy - wyznał.

McMurphy odepchnął się od brzegu i znów przebierając no­gami, żeby utrzymać się na wodzie, zaczął rozmyślać nad tym, co usłyszał. W sądzie dostał pół roku, z czego dwa miesiące odsiedział na farmie, natomiast cztery miał jeszcze przed sobą - ale więcej niż cztery miechy nigdzie nie zamierzał kiblować. Już prawie miesiąc spędził w tym domu wariatów, a choć żyło mu się tu znacznie lepiej niż na farmie - miał wygodne łóżko i sok pomarańczowy na śniadanie - to jednak nie o tyle lepiej, żeby chciał tu tkwić latami.

Dopłynął do schodków po płytkiej stronie basenu i przesie­dział na nich do końca pory kąpieli, szarpiąc kępkę włosów na piersi i marszcząc brwi. Obserwując go, gdy tak siedział zafra­sowany, przypomniałem sobie, co powiedziała Wielka Oddzia­łowa na zebraniu w pokoju lekarskim, i ogarnął mnie lęk.

Kiedy rozległ się gwizdek oznajmiający, że czas już wyjść z wody i udać się do przebieralni, pacjenci z innego oddziału wchodzili właśnie na basen. W brodziku z prysznicem, pod któ­rym trzeba było przejść, leżał jeden z nich - otyły w biodrach chłopak z grubymi nogami i wielką, gąbczastą, różową głową, przypominający ściśnięty w połowie balon pełen wody - leżał na boku i mruczał jak śpiąca foka. Cheswick i Harding postawili go na nogi, ale zaraz położył się z powrotem. Głowa kołysała mu się na wodzie przesyconej chlorem. McMurphy spojrzał na Okresowych, którzy znów podnosili chłopaka.

- A temu co jest, do diabła? - zapytał.

- Wodogłowie - odparł Harding. - O ile wiem, to zaburzenie węzłów chłonnych. Głowa wypełnia się płynem. Pomóż nam go podnieść.

Kiedy go puścili, chłopak z cierpliwym, bezradnym, a jedno­cześnie upartym wyrazem twarzy jeszcze raz położył się w bro­dziku, zaczął prychać i puszczać ustami bańki w mlecznobiałej wodzie. Harding ponownie poprosił McMurphy’ego, żeby im pomógł, i wraz z Cheswickiem pochylił się nad chłopakiem. McMurphy przepchnął się obok nich, przeszedł nad leżącym i stanął pod prysznicem.

- Zostawcie go - powiedział, obmywając się dokładnie. - Może nie lubi głębokiej wody.

Wiedziałem, co się święci. Nazajutrz McMurphy zadziwił cały oddział; wstał wcześnie i wyszorował toaletę, aż lśniła, po czym, gdy tylko czarni polecili mu umyć korytarz, od razu zabrał się do roboty. Zadziwił wszystkich oprócz Wielkiej Oddziałowej; ona jedna zachowywała się tak, jakby nie zdarzyło się nic nad­zwyczajnego.

A tego samego dnia po południu, kiedy Cheswick oświadczył na zebraniu, że zdaniem wszystkich należy raz na zawsze wy­jaśnić sprawę papierosów - “Nie jestem małym dzieckiem, żeby chowano przede mną papierosy jak herbatniki! Uważamy, że trzeba coś z tym zrobić, prawda, Mack?” - i czekał, aż rudzielec go poprze, odpowiedziało mu tylko głuche milczenie.

Spojrzał na siedzącego w kącie McMurphy’ego. Wszyscy na niego spojrzeli. Rudzielec wpatrywał się w talię kart, która to jawiła się, to nikła mu w dłoni. Nawet nie podniósł wzroku. Było niesamowicie cicho; słyszałem jedynie szelest zatłuszczonych kart i ciężki oddech Cheswicka.

- Trzeba coś zrobić! - krzyknął znów Cheswick. - Nie jestem dzieckiem!

Tupnął nogą i rozejrzał się dookoła, jakby nie wiedział, co począć, i miał się zaraz rozpłakać. Zacisnął obie pięści i przy­łożył je do okrągłej, pulchnej piersi. Na tle zielonego ubrania wyglądały jak małe różowe piłeczki; Cheswick zaciskał je tak mocno, że cały dygotał.

Był niski, gruby, z tyłu głowy miał różową łysinę wielkości dolara i nigdy nie sprawiał wrażenia dużego mężczyzny, ale stojąc samotnie pośrodku świetlicy wydawał się wręcz maleńki. Patrzył na McMurphy’ego, a ponieważ ten go ignorował, zaczął się rozglądać po innych Okresowych, szukając u nich pomocy. Wszyscy po kolei odwracali wzrok i odmawiali mu poparcia; na twarzy Cheswicka malowało się coraz większe przerażenie. Wreszcie zatrzymał oczy na Wielkiej Oddziałowej i znów tu­pnął nogą.

- Trzeba coś zrobić! Słyszycie? Trzeba coś zrobić! Trzeba! Trzeba! Trze...

Dwaj rośli czarni otoczyli go od tyłu ramionami, a najniższy okręcił paskiem. Cheswick zwisł bezwładnie jak przedziurawio­na piłka, a wtedy dwaj czarni zaczęli go ciągnąć na piętro do furiatów; słychać było głuche dudnienie, z jakim odbijał się od schodów. Kiedy sanitariusze wrócili do świetlicy i zajęli swoje miejsca, Wielka Oddziałowa popatrzyła na siedzących naprzeciw niej Okresowych. Od chwili wyprowadzenia Cheswicka nie pad­ło ani jedno słowo.

- Czy może jeszcze ktoś chciałby zabrać głos w sprawie racjonowania papierosów? - spytała.

Spojrzałem na rząd załamanych twarzy pod przeciwległą ścia­ną, a następnie na McMurphy’ego, który wciąż siedział w rogu świetlicy i ze skupieniem ćwiczył przekładanie kart... Wtem bia­łe jarzeniówki na suficie znów zaczęły pompować lodowate światło... czuję je, promienie dochodzą mi do brzucha, mrożą wnętrzności...

Choć McMurphy przestał się za nami wstawiać, niektórzy Okresowi gadają, że nadal chce przechytrzyć Wielką Oddziało­wą; dowiedział się, że zamierza posłać go do furiatów, i posta­nowił uspokoić się na pewien czas, aby jej nie dać pretekstu. Inni mówią, że chce uśpić jej czujność, a potem nagle wyciąć ja­kiś nowy numer, bardziej szalony i zmyślny od wszystkich do­tychczasowych. Ciągle zastanawiają się i dyskutują tylko o tym.

Ale ja wiem, dlaczego McMurphy się zmienił. Słyszałem jego rozmowę z ratownikiem. Po prostu stał się przebiegły. Tak samo jak tata, kiedy w końcu zrozumiał, że nie wygra z miesz­kańcami The Dalles, którzy chcieli, żeby rząd postawił tamę, bo oznaczało to pieniądze, pracę i likwidację naszej wioski: niech ci parszywi Indianie biorą dwieście tysięcy dolarów, które rząd im daje, i wynoszą się w cholerę! Tata słusznie zrobił, podpisu­jąc akt sprzedaży; nic by nie zyskał, gdyby się im stawiał. Rząd i tak prędzej czy później zabrałby nam ziemię, a tym sposobem plemię dostało przynajmniej niezły kawał forsy. Tata mądrze postąpił. Teraz McMurphy również postępował mądrze. Rozu­miałem go. Ustąpił nie z powodów, które wymyślali Okresowi, ale ponieważ było to najmądrzejsze, co mógł zrobić. Wiedziałem o tym, choć sam tego nie mówił, i powtarzałem sobie, że po­stępuje mądrze. Powtarzałem sobie w kółko, że rozwiązanie, które wybrał, jest bezpieczne. Jak chowanie się we mgle. Postę­puje rozsądnie; każdy musi się z tym zgodzić. Wiem, co robi.

A potem pewnego ranka wiedzą to również wszyscy Okreso­wi, rozumieją, dlaczego ugiął się przed Wielką Oddziałową, i pojmują, że dopatrując się innych przyczyn, chcieli sami siebie oszukać. McMurphy nic im nie mówił o rozmowie z ratowni­kiem, ale oni i tak wiedzą. Moim zdaniem oddziałowa musiała przetransmitować w nocy tę wieść przewodami w podłodze, bo nagle po przebudzeniu pacjenci wiedzą o wszystkim. Widzę to po spojrzeniach, którymi obrzucają McMurphy’ego, kiedy wcho­dzi rano do świetlicy. Nie patrzą na niego, jakby byli źli czy jakby zawiedli się na nim, gdyż rozumieją nie gorzej ode mnie, że jedynie słuchając Wielkiej Oddziałowej może się doczekać zwolnienia ze szpitala; niemniej ich spojrzenia mówią wyraźnie, że wiele by dali, by sprawy potoczyły się inaczej.

Nawet Cheswick rozumiał McMurphy’ego i nie miał do niego żalu o to, że go nie poparł i nie zrobił awantury o racjonowanie papierosów. Cheswick wrócił z oddziału dla furiatów po tym, jak siostra Ratched nadała do wszystkich łóżek swój komunikat, i powiedział McMurphy’emu, iż nie dziwi się, że właśnie tak postąpił, było to naprawdę najmądrzejsze, co mógł zrobić, i gdy­by sam pamiętał o tym, że Mack jest na przymusowym leczeniu, nigdy by go nie stawiał w podobnie kłopotliwej sytuacji. Powie­dział to McMurphy’emu w drodze na basen. A gdy doszliśmy na miejsce, dodał, że jednak żałuje, iż nikt wtedy nic nie zrobił, i skoczył do wody. I tak mocno zacisnął palce na okratowaniu rury odpływowej na dnie, że ani rosły ratownik, ani McMurphy, ani dwaj czarni nie mogli go oderwać, a nim przynieśli śrubokręt, odkręcili kratę i wyciągnęli Cheswicka na brzeg - wciąż wcze­pionego w nią zsiniałymi, pulchnymi palcami - on już nie żył.

Stojąc w kolejce po obiad widzę, jak gdzieś przede mną wy­latuje w powietrze taca - zielona, plastykowa chmura kropiąca mlekiem, groszkiem i zupą jarzynową. Sefelt wyskakuje na jed­nej nodze z szeregu pacjentów i z rękami wysoko w powietrzu, wygięty w sztywny łuk, pada do tyłu tuż przy mnie, błyskając wywróconymi białkami. Wali głową w posadzkę z głuchym trzas­kiem, jakby ktoś uderzył pod wodą kamieniem o kamień, i leży na niej wyprężony w pałąk niby dygocący, rozedrgany most. Fredrickson i Scanlon rzucają mu się na pomoc, ale duży czarny odpycha ich, wyciąga z tylnej kieszeni spodni płaski patyk owi­nięty poplamionym na brązowo plastrem, siłą rozwiera Sefeltowi usta i wpycha mu patyk między zęby. Słyszę, jak patyk pęka, kiedy Sefelt zaciska szczęki. Sam czuję na języku smak drewna. Drgawki Sefelta stają się rzadsze, ale za to przybierają na sile; potężne skurcze podnoszą go do góry wygiętego w łuk, żeby po chwili znów go rozpłaszczyć na posadzce - unosi się i opada, coraz wolniej i wolniej, aż wreszcie, kiedy staje nad nim Wielka Oddziałowa, rozpływa się u jej stóp niczym szara kałuża.

Oddziałowa składa dłonie na brzuchu, jakby trzymała w nich świecę, i przypatruje się mazi wyciekającej z nogawek, kołnierza i rękawów szpitalnej odzieży.

- Pan Sefelt? - pyta czarnego.

- Tak. Uhm! - Czarny ciągnie patyk, usiłując go odzyskać. - Pan Sefelt.

- No proszę, a twierdził, że nie potrzebuje brać le­ków! - Oddziałowa kiwa głową i cofa się o krok, żeby maź na posadzce nie poplamiła jej białych butów. Podnosi wzrok i spo­gląda po Okresowych, którzy przypatrują się Sefeltowi otoczy­wszy go kołem. Znów kiwa głową i powtarza: - ...nie potrze­buję brać leków!

Uśmiecha się cierpliwie, ze współczuciem, a zarazem obrzy­dzeniem - pewnie długo pracowała nad tą miną.

McMurphy pierwszy raz jest świadkiem podobnego zdarzenia.

- Co mu się stało? - pyta.

Oddziałowa wciąż wpatruje się w kałużę; odpowiada McMurphy’emu, nie podnosząc oczu.

- Pan Sefelt jest epileptykiem, panie McMurphy. To znaczy, że jeśli nie będzie się stosował do zaleceń lekarskich, może w każdej chwili mieć napad. Ale pan Sefelt woli się kierować własnym rozumem. Ostrzegaliśmy go, że to się właśnie tak skończy, jeśli nie będzie brał leków. Ale na upór nie ma le­karstwa.

Fredrickson z gniewnie najeżonymi brwiami robi krok do przodu. Jest to żylasty, bezkrwisty blondyn z jasnymi, krzacza­stymi brwiami i końską szczęką, który czasami lubi się stawiać podobnie jak Cheswick - wścieka się, wrzeszczy, ruga pielęg­niarki i odgraża się, że pójdzie precz z tego parszywego szpitala. Pielęgniarki pozwalają mu krzyczeć i wymachiwać pięścią, a kiedy się uspokoi, mówią: “W porządku, panie Fredrickson, zaraz wypiszemy zwolnienie”, po czym zakładają się między sobą, ile czasu upłynie, zanim z miną winowajcy zastuka do dyżurki i będzie je prosił, żeby się nie gniewały, puściły w nie­pamięć bzdury, które wygadywał ze zdenerwowania, i schowały na razie formularz z powrotem do szuflady, dobrze?

Teraz podchodzi do oddziałowej, wygrażając jej pięścią.

- A więc to tak, co? To tak? Będzie się siostra znęcać nad biedakiem, jakby miał atak jej na złość?

Oddziałowa pocieszycielskim gestem kładzie mu rękę na ra­mieniu i Fredrickson natychmiast opuszcza pięść.

- Nie przejmuj się, Bruce. Twojemu przyjacielowi nic nie będzie. Zapewne nie łykał dilantiny. Nie mam pojęcia, co robi z pastylkami.

Wie równie dobrze jak my; Sefelt chowa pastylki pod język, a potem oddaje Fredricksonowi. Nie chce ich brać, bo twierdzi, że mają wręcz katastrofalne działanie uboczne, natomiast Fred­rickson - panicznie bojący się ataków - chętnie łyka podwójną dawkę. Oddziałowa doskonale zdaje sobie z tego sprawę, prze­bija to nawet z jej tonu, ale patrząc na nią, gdy tak stoi z do­brotliwym, współczującym uśmiechem na ustach, nikt by się nie domyślił, jak świetnie jest zorientowana w sytuacji.

- Taaak - mówi Fredrickson, ale już nie potrafi wzniecić w sobie gniewu. - Tylko że siostra wszystko upraszcza. Decyzja, czy brać leki, czy nie, wcale nie jest łatwa. Siostra wie, jak Sefelt martwi się o swój wygląd, powtarza, że nie podoba się kobietom, i wini dilantinę...

- Wiem - odpowiada oddziałowa i znów dotyka jego ramie­nia. - Wini lek za to, że wypadają mu włosy. Biedny starowina...

- Wcale nie jest stary!

- Wiem, Bruce. Dlaczego się denerwujesz? Nie mogę zrozu­mieć, co was takiego łączy, że go ciągle bronisz?

- Ech, do licha! - woła Fredrickson i wpycha pięści do kieszeni.

Oddziałowa schyla się, wyciera kawałek posadzki, klęka na jednym kolanie i zaczyna ugniatać Sefelta jak ciasto, by nadać mu ludzki kształt. Mówi czarnemu, że ma pozostać przy biednym starowinie, a ona pójdzie sprowadzić dla niego wózek; niech zawiozą Sefelta do sypialni i pozwolą mu spać przez resztę dnia. Prostując się, znów klepie Fredricksona po ramieniu, na co ten mruczy:

- Ja przecież też muszę brać dilantinę. Stąd wiem, jak Sefel­towi ciężko się zdecydować. Dlatego właśnie... Ech, do licha...

- Rozumiem, Bruce, że obu wam nie jest łatwo, ale chyba już wszystko jest lepsze niż to!

Fredrickson patrzy w kierunku wskazanym przez oddziałową. Sefelt po części wrócił już do siebie; jego klatka piersiowa unosi się i opada, gdy epileptyk parskając śliną wciąga z charkotem powietrze. Na głowie, tam gdzie uderzył nią o posadzkę, wyrósł guz wielkości kurzego jaja, a choć patyk sterczący mu z ust nadal otacza czerwona piana, jego oczy obracają się powoli i białka ustępują miejsca źrenicom. Sefelt to zaciska kurczowo, to znów rozwiera palce rozkrzyżowanych rąk, podobnie jak pacjenci przy­wiązywani pasami do stołu zabiegowego we wstrząsówce, którym dym idzie z dłoni, gdy technicy włączają prąd. Sefelt i Fredrick­son nigdy nie byli we wstrząsówce. Są tak zbudowani, że sami wytwarzają elektryczność i magazynują ją w kręgosłupie. Ilekroć podpadną oddziałowej, wystarczy, że wciśnie guzik na tablicy rozdzielczej w dyżurce - obaj bowiem są podłączeni pod zdalne sterowanie - a wtedy, choćby byli akurat w połowie pysznego świńskiego dowcipu, sztywnieją natychmiast, zupełnie jakby pio­run trafił ich między nerki. Oddziałowa nie musi zadawać sobie trudu, żeby odsyłać ich na elektrowstrząsy.

Teraz szarpie Fredricksona za ramię, jakby go chciała wyrwać z drzemki, i mówi:

- Jeśli nawet przyjmiemy, że lek ma szkodliwe działanie uboczne, czy może być coś gorszego od tego?

Fredrickson wpatruje się w Sefelta i unosi jasne brwi, jakby dopiero teraz dotarło do niego, że i on tak wygląda przynajmniej raz w miesiącu. Oddziałowa uśmiecha się, klepie go po ramieniu i idzie w stronę drzwi, obrzucając gniewnym spojrzeniem pozo­stałych Okresowych, bo chce ich zawstydzić, że się tłoczą, by obejrzeć to nieprzyjemne zajście. Po jej wyjściu z jadalni Fred­rickson otrząsa się i uśmiecha z przymusem.

- Sam nie wiem, czemu się zezłościłem na siostrę... Przecież nie zrobiła chyba nic takiego, co by usprawiedliwiało mój wy­buch, prawda?

Nie oczekuje odpowiedzi; po prostu nagle zdał sobie sprawę, że nie pamięta przyczyny swojego wybuchu. Znów się otrząsa i wolno odsuwa od grupy. McMurphy podchodzi do niego i pyta cicho, jaki lek muszą brać on i Sefelt.

- Dilantinę. Jest to środek przeciwdrgawkowy, choć nie wiem, co ci do tego.

- Nie skutkuje czy co?

- Skutkuje, jeśli się go bierze.

- Więc o co wam idzie? Bierzcie go i koniec.

- Nic ci do tego, ale dobra! Pokażę ci, o co nam idzie!

Fredrickson podnosi rękę, chwyta palcami dolną wargę i od­ciąga ją w dół, ukazując poszarpane, bezkrwiste dziąsła i długie, lśniące zęby.

- Dziązła - wyjaśnia, nie puszczając wargi. - Od dilantiny niją dziązła. A podczas napadu łamiesz zęby, bo...

Z posadzki rozlega się trzask. Przenoszą wzrok na rzężącego, charczącego Sefelta, akurat gdy czarny wyciąga mu z ust owi­nięty plastrem patyk, a razem z nim dwa wyłamane zęby.

Scanlon bierze tacę i odłącza się od pozostałych, mrucząc:

- Pieskie życie. I tak źle, i tak niedobrze. Nie wiadomo, co począć.

- Wiem, co masz na myśli - mówi McMurphy, ale nie odrywa oczu od twarzy przychodzącego wolno do siebie Sefelta. Jego własna twarz ma teraz ten sam napięty, zaszczuty i zdumiony wyraz co ta na podłodze.

Zlikwidowali usterki i znów wszystko funkcjonuje prawidło­wo; wróciły równe, precyzyjne ruchy marionetek. Szósta trzy­dzieści - pobudka; siódma - śniadanie, ósma - Chronicy dostają łamigłówki, Okresowi karty... za szybą dyżurki widzę białe dło­nie Wielkiej Oddziałowej fruwające nad pokrętłami.

Czasem czarni zabierają mnie z Okresowymi, a czasem nie. Pewnego dnia biorą mnie z nimi do biblioteki; podchodzę do działu literatury technicznej i czytam tytuły podręczników elek­troniki, z których korzystałem, studiując przez rok na wyższej uczelni - pamiętam, że wypełniają je schematy, równania i teo­rie: trwałe, pewne, bezpieczne.

Chcę obejrzeć jedną z książek, ale się boję. Boję się nawet poruszyć. Mam wrażenie, że unoszę się w żółtym, zakurzonym powietrzu biblioteki, mniej więcej w połowie drogi między pod­łogą a sufitem. Nade mną chwieją się półki ze stosami książek, biegnące szalonymi zygzakami po ścianach i ustawione do siebie pod wszelkimi możliwymi kątami. Ta przegina się na lewo, tamta na prawo. Niektóre są pochylone; nie wiem, dlaczego nie spadają z nich książki. Półki piętrzą się jedne na drugich i znikają gdzieś w górze; znajduję się w środku tej chwiejnej konstrukcji, pod­partej drągami, wzmocnionej przez listwy i deski, podtrzymy­wanej przez drabinki. Bóg raczy wiedzieć, co by się stało, gdy­bym wyciągnął z półki książkę.

Słyszę, że ktoś wchodzi do biblioteki: to czarny z naszego oddziału i żona Hardinga. Rozmawiają i uśmiechają się do siebie.

- Hej, panie Dale! - woła czarny do Hardinga czytającego książkę. - Spójrz pan tylko, kto przyszedł! Mówiłem jej, że to nie pora odwiedzin, ale tak ładnie prosiła, że nie mogłem od­mówić. - Pozostawia ją przed Hardingiem i wraca do drzwi, szepcząc do niej zagadkowo: - Tylko nie zapomnij, słyszysz?

Żona Hardinga posyła czarnemu całusa, po czym - kołysząc biodrami - odwraca się do męża.

- Cześć, Dale.

- Cześć, kochanie - odpowiada Harding, ale nie podchodzi do żony. Ogląda się tylko na obserwujących ich Okresowych.

Żona Hardinga dorównuje mu wzrostem. Ma buty na wyso­kich obcasach i czarną torebkę, której nie trzyma za pasek, lecz tak, jak trzyma się książkę. Na tle lakierowanej czarnej skóry pomalowane paznokcie wyglądają jak krople krwi.

- Hej, Mack! - woła Harding do McMurphy’ego, który siedzi w drugim końcu biblioteki i przegląda komiks. - Jeśli zechcesz przerwać na chwilę ową pasjonującą lekturę, przedstawię cię mojej małżonce i mojej Nemezis; nie zawahałbym się nawet przed określeniem jej jako mojej lepszej połowy, gdyby nie to, że ten banalny zwrot zakłada równy podział, prawda?

Uśmiecha się z przymusem i wsuwa do kieszeni koszuli dwa smukłe palce barwy kości słoniowej, żeby wziąć papierosa; ma­nipulują przez moment przy paczce i wyciągają ostatniego. Pa­pieros drży, kiedy Harding wkłada go do ust. Dotychczas ani on, ani jego żona nie zrobili kroku w swoją stronę.

McMurphy wstaje ciężko z fotela i podchodzi do nich, ścią­gając cyklistówkę. Kobieta spogląda na niego i z uśmiechem podnosi jedną brew.

- Dzień dobry pani - mówi McMurphy.

Żona Hardinga uśmiecha się jeszcze szerzej i oznajmia:

- Nie znoszę, jak ktoś mi mówi per pani, Mack. Mów mi Vera, dobrze?

Siadają w trójkę na kanapie, którą przedtem zajmował Har­ding, po czym Harding zaczyna opowiadać żonie o McMurphym i o tym, jak rudzielcowi udało się wyprowadzić z równowagi oddziałową, Vera zaś uśmiecha się i oświadcza, że wcale jej to nie dziwi. Przejęty opowieścią Harding zapomina o swoich rę­kach, które zaczynają kreślić w powietrzu to, o czym mówi, tańcząc w takt jego głosu niczym dwie piękne baletnice odziane na biało. Ręce Hardinga potrafią czynić cuda. Ale gdy historia dobiega końca, on zaś spostrzega, że McMurphy i Vera obser­wują jego dłonie, wciska je między kolana. Śmieje się przy tym z zakłopotaniem, a wtedy żona mówi do niego:

- Kiedy się wreszcie nauczysz śmiać, Dale, zamiast piszczeć jak mysz?

McMurphy podobnie się wyraził o śmiechu Hardinga pierw­szego dnia swojego pobytu w szpitalu, ale było to trochę co innego, i o ile słowa McMurphy’ego uspokoiły Hardinga, o tyle słowa żony denerwują go jeszcze bardziej.

Vera prosi o papierosa, więc Harding znów sięga do kieszeni; paczka jest jednak pusta.

- Racjonują nam papierosy po paczce dziennie - mówi, wy­suwając do przodu chude ramiona, jakby chciał ukryć wypalo­nego do połowy papierosa, którego trzyma w ręce. - W tej sytuacji, najdroższa, trudno być rycerskim wobec dam.

- Och, Dale, zawsze ci mało, co?

Harding spogląda na nią i uśmiecha się, a w oczach zapalają mu się gorączkowe, figlarne ogniki.

- Czy to miała być aluzja, czy też nadal rozmawiamy tylko o papierosach? Zresztą wszystko jedno; zapewne i tak znasz odpowiedź na swoje pytanie, bez względu na to, co sobie imaginowałaś.

- Niczego sobie nie imarginowałam, Dale...

- Nic sobie nie imaginowałaś, najdroższa. Słownictwo Very, McMurphy, jest niemal tak ograniczone jak twoje. Posłuchaj, kochanie; mówi się imaginacja, imagizm...

- Dość! Wystarczy! Rozum to sobie, jak chcesz. Zawsze ci mało. Imarginowałam sobie wszystko!

- Imaginowałaś sobie, mój geniuszku.

Vera przez sekundę wpatruje się w niego gniewnie, po czym odwraca się do McMurphy’ego.

- A ty, Mack? Chyba poczęstowanie kobiety papierosem nie jest zadaniem ponad twoje siły?

McMurphy trzyma paczkę na kolanach. Spogląda na nią, jakby wolał, żeby jej nie było, i mówi:

- Pewnie, zawsze mam szlugi. Palę cudze, kiedy tylko mogę, i dlatego paczka starcza mi na dłużej niż Hardingowi. On pali tylko własne. Przez to szybciej mu się...

- Nie usprawiedliwiaj mnie, przyjacielu. Do ciebie to nie pasuje, a mnie nie pomoże.

- Słusznie - wtrąca kobieta. - Lepiej zapal mi papierosa.

I pochyla się nad zapałką tak nisko, że z drugiego końca biblioteki mogę zajrzeć jej w dekolt.

Potem wspomina o przyjaciołach Hardinga, mówiąc, że prag­nie, by przestali ją nachodzić i pytać o niego.

- Wiesz, jakie to typki, Mack? Lalusiowaci chłopcy ze sta­rannie ufryzowanymi, ładnymi, długimi włosami i wiotkimi dłoń­mi, którymi tak ślicznie wymachują w powietrzu.

Harding dopytuje się, czy jego przyjaciele rzeczywiście wpa­dają tylko dlatego, że chcą się z nim zobaczyć, na co Vera odpowiada, że faceci, którzy przychodzą do niej, potrafią wy­machiwać czymś więcej niż wiotkimi dłońmi.

Nagle wstaje i oświadcza, że musi już iść. Podaje rękę McMurphy’emu, mówiąc, że ma nadzieję jeszcze się z nim zo­baczyć, i wychodzi z biblioteki. McMurphy nie odzywa się sło­wem. Słysząc stukot obcasów, wszyscy podnoszą oczy i obser­wują Verę, gdy idzie korytarzem, dopóki nie zniknie za rogiem.

- Co o niej myślisz? - pyta Harding.

McMurphy raptownie podrywa głowę.

- Ale ma bufory! - To jedyne, co mu przychodzi na myśl. - Nie gorsze niż stara Ratched.

- Nie chodzi mi o jej wygląd, przyjacielu, lecz...

- Do diabła, Harding! - woła nagle McMurphy. - Nie wiem, co mam myśleć! Czego ode mnie chcesz? Nie jestem poradnią matrymonialną. Wiem tylko, że choć wszyscy mają swoje braki, nic im nie sprawia takiej frajdy jak wyśmiewanie i poniżanie innych. Mam ci współczuć, powiedzieć, że ożeniłeś się z wredną suką. A przecież ona też nie czuła się jak królowa, kiedy jej docinałeś! Mam gdzieś ciebie i twoje “co myślisz?” Mam dość własnych zmartwień i nie zamierzam brać twoich na kark! Od­pieprz się! - Rozgląda się po sali, mierząc gniewnym wzrokiem Okresowych. - To się tyczy was wszystkich! Odpieprzcie się, do cholery, przestańcie się mnie wreszcie czepiać!

Wsadza czapkę na głowę, przechodzi przez bibliotekę i znów bierze komiks. Okresowi spoglądają po sobie z otwartymi usta­mi. O co się na nich wścieka? Przecież nikt się go nie czepia. Odkąd się dowiedzieli, że musi słuchać oddziałowej, aby uzyskać zwolnienie, nikt go nawet o nic nie prosił. Dziwią się, że tak się wkurzył na Hardinga, i nie mogą pojąć, dlaczego złapał z furią komiks i wetknął nos w kartki, jakby nie chciał, żeby ktokolwiek go widział, lub sam nie chciał patrzeć na nikogo.

Wieczorem przy kolacji przeprasza Hardinga; mówi, że nie wie, co go napadło. Harding oświadcza, że to na pewno wina jego żony; często działa tak na ludzi. McMurphy siedzi ze wzro­kiem utkwionym w filiżance.

- Nie wiem, stary. Do licha, poznałem ją dopiero dziś po południu, a już od tygodnia męczą mnie po nocach zmory.

- Ojej, panie McMurphy! - woła Harding, naśladując małego stażystę, który przychodzi na zebrania. - Musi mi pan o nich koniecznie opowiedzieć. Chwileczkę, wezmę tylko notes i ołó­wek. - Błaznuje, żeby rozładować napięcie wywołane przepro­sinami McMurphy’ego. Bierze serwetkę, łyżkę i udaje, że szy­kuje się do notowania. - Słucham. Co dokładnie widzi pan w tych... snach?

McMurphy nawet się nie uśmiecha.

- Nie wiem, stary. Chyba tylko twarze... same twarze.

*

Nazajutrz rano w gabinecie hydroterapii Martini staje za kon­solą i zaczyna udawać pilota odrzutowca. Pokerzyści przerywają grę, żeby pośmiać się z jego wygłupów.

- liiiiiaahHUUuumrrrr. Ziemia wzywa pilota, ziemia wzywa pilota; zlokalizowano nieznany obiekt, czterdzieści szesnaście na sto; prawdopodobnie pocisk nieprzyjacielski. Zbadać natych­miast! liiahhUUUmmmm.

Martini przekręca gałkę, przerzuca dźwignię i pochyla się, kiedy samolot wchodzi w zakręt. Przesuwa do oporu pałąk z bo­ku konsoli, ale choć igła na tarczy wychyla się do końca, z kra­nów umieszczonych wewnątrz wyłożonej kaflami budki stojącej po drugiej stronie gabinetu nie tryska woda. Urządzenie nie jest podłączone do sieci, bo hydroterapia dawno wyszła z mody. Fabrycznie nowy chromowany sprzęt i stalowa konsola nigdy nie były w użyciu. Gdyby nie warstwa lśniącego chromu, urzą­dzenie wyglądałoby zupełnie tak samo jak to, którym posługi­wano się w starym szpitalu przed piętnastu laty: budka z kranami mogącymi pod dowolnym kątem polewać pacjenta strumieniami wody, a naprzeciw niej konsola, za którą stał technik w gumo­wym fartuchu i manipulował pokrętłami, ustalając, gdzie skie­rować strumień, jakiej mocy i jakiej temperatury - początkowo na przykład łagodny i kojący, potem nagle ostry jak igła - pacjent wisiał bezwładnie w płóciennych szelkach między wy­lotami kranów, cały mokry, ze skórą pomarszczoną od wody, a technik cieszył się swoją zabawką.

- liiaauuu Uuummm... Pilot do wieży, pilot do wieży; pocisk w polu widzenia, biorę go na celownik...

Martini pochyla się nad konsolą i celuje w budkę. Przymyka jedno oko, mierząc w sam jej środek.

- Gotuj broń, cel, p...

Nagle odrywa ręce od konsoli, prostuje się tak szybko, że włosy stają mu dęba, i wybałuszając oczy, wpatruje się z prze­rażeniem w budkę. Gracze obracają się na krzesłach i spoglądają tam gdzie on, widzą jednak tylko metalowe sprzączki kołyszące się na sztywnych, nowych parcianych szelkach między wylotami kranów.

Martini odwraca się i patrzy prosto na McMurphy’ego. Tylko na niego.

- Widzisz ich? Widzisz?

- Gdzie, Mart? Nikogo nie widzę.

- W tych szelkach. Nie widzisz?

McMurphy uważnie przygląda się budce.

- Nie. Absolutnie nic.

- Zaczekaj. Chcą, żebyś ich zobaczył - nalega Martini.

- Cholera, Martini, mówię ci, że nic nie widzę! Rozumiesz? Absolutnie nic!

- Ha! - woła Martini i kiwa głową. - Ja też nic nie widzę. Tylko żartowałem.

McMurphy dzieli talię na dwie części i z głośnym szelestem tasuje karty.

- Hm... Nie lubię takich żartów, Mart. - Znów dzieli karty, żeby je przetasować, ale nagle rozsypują się na wszystkie strony, jakby talia wybuchnęła z siłą bomby w jego drżących dłoniach.

Pamiętam, że w piątek w trzy tygodnie po głosowaniu nad zmianą godzin oglądania telewizji zapędzono tych z nas, którzy ruszali się o własnych siłach, do głównego budynku na - jak nam usiłowali wmówić - kontrolne prześwietlenia klatki pier­siowej, choć ja wiedziałem, iż właśnie w ten sposób sprawdza­ją, czy wszystkie wmontowane nam instalacje funkcjonują na­leżycie.

Siedzimy obok siebie na długiej ławce w korytarzu przy drzwiach z napisem RENTGEN. Za następnymi drzwiami urzę­duje laryngolog, który w zimie ogląda nam gardła. Po przeciwnej stronie korytarza stoi druga ławka; za nią są stalowe drzwi. Te z rzędami nitów. I bez numeru. Drzemią na niej dwaj faceci pilnowani przez dwóch czarnych, a trzeci przechodzi właśnie zabieg - słyszę, jak krzyczy. Nagle drzwi otwierają się z chrzę­stem do wewnątrz - widzę migoczące w środku lampy - i sa­nitariusze wywożą na wózku wciąż jeszcze dymiącego nieszczęś­nika. Z całej siły chwytam się rękami ławki, żeby mnie nie wessało do gabinetu elektrowstrząsów. Dwóch sanitariuszy, czar­ny i biały, podnosi na nogi jednego z czekających na ławce; zatacza się otumaniony przez leki - idący do wstrząsówki zawsze dostają czerwone kapsułki - i leci im przez ręce. Wpychają go do gabinetu, a tam już technicy biorą go pod pachy. Widzę go jeszcze przez ułamek sekundy, akurat kiedy facet zdaje sobie sprawę, gdzie trafił, i zapiera się nogami o betonową posadzkę, żeby nie dać się zaciągnąć na stół zabiegowy - a potem drzwi obite z drugiej strony skórą uderzają z sykiem o stalową ramę, zatrzaskują się i nic więcej nie widzę.

- Ty, co się tam dzieje? - pyta McMurphy Hardinga.

- Tam? Ach, prawda. Nie miałeś tej przyjemności. Szkoda. Każdy człowiek powinien tego doświadczyć. - Harding zakłada ręce na kark i odchyla się na ławce, wpatrując się w drzwi. -To wstrząsówka, przyjacielu, o której ci kiedyś opowiadałem, gabinet terapii elektrowstrząsowej. Szczęśliwcy, którzy tam tra­fiają, odbywają darmowy lot na Księżyc. No, może niezupełnie darmowy. Płacą szarymi komórkami. Mają ich jednak miliardy, więc spokojnie mogą sobie na to pozwolić.

Marszczy brwi i spogląda na samotnego pacjenta czekającego na ławce.

- Mało dziś klientów, nie to co przed laty! Ale c’est la vie, moda szybko się zmienia. Jesteśmy, niestety, świadkami zmierz­chu elektrowstrząsów. Nasza kochana oddziałowa jest jedną z niewielu osób gotowych bronić tej chwalebnej tradycji leczenia wyrzutków społeczeństwa przez palenie mózgów. Płoną raźniej niż Faulknerowska stodoła.

Drzwi się otwierają. Wylatuje z nich nie pchane przez nikogo łóżko - bierze na dwóch rolkach zakręt i dymiąc znika nam z oczu. McMurphy patrzy, jak sanitariusze wprowadzają do środ­ka ostatniego pacjenta i zamykają za nim drzwi.

- Chcesz powiedzieć - mówi i nasłuchuje przez moment - że biorą tam faceta i puszczają mu prąd przez czaszkę?

- Trafnie ujęte.

- Po jakie licho?

- Dla jego dobra, oczywiście. To wszystko robi się dla dobra pacjentów. Przebywając wyłącznie na naszym oddziale, można odnieść wrażenie, że szpital to ogromny, precyzyjny mechanizm, który funkcjonowałby bez zarzutu, gdyby usunięto z niego pa­cjentów; prawda jednak wygląda inaczej. Elektrowstrząsy też nie są zamierzone jako środek represyjny - choć tak właśnie posługuje się nimi nasza oddziałowa - i zwykle personel nie stosuje ich z pobudek wyłącznie sadystycznych. Pewna liczba pacjentów uznanych za nieuleczalnie chorych odzyskała zmysły właśnie dzięki elektrowstrząsom; lobotomia też pomogła niejed­nemu. Kuracja wstrząsowa ma swoje zalety: jest tania, szybka i zupełnie bezbolesna. Wywołuje po prostu napad padaczkowy.

- Co za życie! - biadoli Sefelt. - Jednym dają prochy, żeby nie mieli napadów, a innym elektrowstrząsy, żeby je wywołać!

Harding nachyla się do McMurphy’ego.

- Opowiem ci, jak się to wszystko zaczęło: dwaj psychiatrzy zwiedzający rzeźnię - Bóg wie, z jakich zboczonych powodów - przyglądali się rzeźnikowi, który zabijał bydło, waląc je młotem między oczy. Zobaczyli, że nie wszystkie sztuki umierają od razu, niektóre najpierw padają na ziemię w drgawkach podob­nych do skurczy występujących przy napadzie epileptycznym. “To jest to! - krzyknął pierwszy psychiatra. - Tego właśnie trzeba naszym pacjentom, sztucznie wywołanych napadów!” Drugi się oczywiście zgodził. Było rzeczą ogólnie wiadomą, że przez pewien czas po napadzie chorzy są znacznie spokojniejsi, bardziej łagodni i nawet z furiatami, z którymi normalnie nie ma żadnego kontaktu, można swobodnie prowadzić rozmowę. Nikt nie wiedział, dlaczego tak się dzieje, i dotąd nikt nie wie. Ale jasne było, że wywoływanie napadów u nieepileptyków mo­że dać doskonałe wyniki. Tu zaś psychiatrzy mieli przed sobą człowieka, który bez trudu wywoływał bombowe napady.

Scanlon wtrąca, że o ile mu wiadomo, rzeźnik używał młota, nie bomby; Harding jednak nie wdaje się z nim w dyskusję, tylko wraca do swojej opowieści.

- Rzeźnik istotnie posługiwał się młotem. I właśnie dlatego drugi psychiatra miał pewne zastrzeżenia. No bo przecież czło­wiek to nie krowa. Młot mógł się ześliznąć i złamać pacjentowi nos albo nawet powybijać zęby. Ładnie by wtedy wyglądali psychiatrzy, gdyby musieli pokrywać koszty robót dentystycz­nych! Jeżeli już mieli walić pacjentów po głowie, potrzebowali czegoś pewniejszego i bardziej precyzyjnego od młota; tak więc zdecydowali się na prąd.

- Jezu! Czy nie pomyśleli o szkodach, jakie mogą wyrządzić? Co na to opinia publiczna? Nikt nie podniósł wrzasku?

- Nie rozumiesz jednego, przyjacielu; w Ameryce, jeśli coś się psuje, to najszybszy sposób usunięcia usterek uchodzi za najlepszy.

McMurphy potrząsa głową.

- Kurwa! Prąd przez głowę! Zupełnie jak krzesło elektryczne dla mordercy!

- Te dwie metody są jeszcze bliżej spokrewnione, niż my­ślisz; w obu przypadkach celem jest kuracja.

- I mówisz, że to nie boli?

- Masz moje słowo. Cały zabieg jest zupełnie bezbolesny. Jeden błysk i natychmiast tracisz przytomność. Bez narkozy, zastrzyku czy młota. Nic cię nie boli. Tylko że nikt nie ma na to po raz drugi ochoty. Bo... bo człowiek się zmienia. Zapomina różne rzeczy. Zupełnie jakby... - Harding przyciska dłonie do skroni i zamyka oczy - ... jakby wstrząs puszczał w ruch osza­lałe koło fortuny złożone z obrazów, uczuć i wspomnień. Znasz te koła; naganiacz przyjmuje od ciebie forsę i naciska guzik. Trach! Błyska, dzwoni, migają zamazane numery i albo wygry­wasz, albo przegrywasz i musisz grać dalej. Szybciej, szybciej, obstawiamy następną kolejkę!

- Spokojnie, Harding.

Drzwi się otwierają i wyjeżdża z nich łóżko na rolkach z fa­cetem przykrytym prześcieradłem; technicy wychodzą i idą na kawę. McMurphy przebiega dłonią po włosach.

- Nie mieści mi się to wszystko w głowie.

- Co? Chodzi ci o wstrząsy?

- Tak. Nie, nie tylko. O wszystko... - Zatacza ręką krąg. - Wszystko, co się tu dzieje.

Harding dotyka jego kolana.

- Nie przejmuj się, przyjacielu. Według wszelkiego prawdo­podobieństwa nie masz się co obawiać elektrowstrząsów. Już niemal zupełnie wyszły z mody; stosowane są tylko w ostatecz­ności, jeśli inne środki nie dają rezultatu, podobnie jak lobotomia.

- Lobotomia to odcinanie kawałka mózgu, tak?

- Znów trafiłeś w dziesiątkę. Twoja znajomość żargonu jest coraz lepsza. Tak, lobotomia to odcinanie kawałka mózgu. Ka­stracja czołowego płata. Jeśli nie może przejechać ci nożem po kroczu, chętnie przejedzie ci nim po oczach!

- Mówisz o Ratched?

- Zgadłeś.

- Nie wiedziałem, że ona ma coś do gadania w tych spra­wach.

- Ma, i to dużo.

Widać, że McMurphy ma już dość słuchania o elektrowstrzą­sach i lobotomii, jest zadowolony, że rozmowa zeszła na Wielką Oddziałową. Pyta Hardinga, co jego zdaniem jest z babą nie w porządku. Harding, Scanlon i jeszcze kilku mają podzielone opinie. Przez chwilę dyskutują o tym, czy to ona jest źródłem wszelkiego zła na oddziale; Harding uważa, że winna jest niemal wszystkiemu. Inni zgadzają się z nim - jedynie McMurphy nie jest tego pewien. Mówi, że początkowo też tak myślał, ale teraz sam nie wie. Sądzi, że pozbycie się oddziałowej niewiele by dało; coś większego od niej jest przyczyną całego zła - zaraz postara się im to lepiej wytłumaczyć. Ale nie potrafi i wreszcie milknie.

Nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy, ale najwyraźniej za­czyna przeczuwać, co ja pojąłem już dawno: to nie Wielka Oddziałowa jest główną siłą zła, lecz ogromny, obejmujący cały kraj Kombinat, w którym oddziałowa jest tylko jednym z wyż­szych funkcjonariuszy.

Inni pacjenci nie zgadzają się z McMurphym. Krzyczą, że dobrze wiedzą, co jest przyczyną zła, i w końcu zaczynają się sprzeczać o to między sobą. Kłócą się, aż McMurphy im przerywa.

- Rzygać mi się chce od tego waszego gadania! - woła. - Wciąż tylko narzekacie, narzekacie i narzekacie! Na oddziałową, na personel, na cały szpital. Scanlon chce wysadzić oddział w powietrze. Sefelt wini leki. Fredrickson wini swoją rodzinę. Przecież to same wykręty!

Mówi, że Wielka Oddziałowa jest tylko zgorzkniałą starą kobietą, zaś podjudzanie go, żeby brał się z nią za łby, było od początku kretyńskim pomysłem - nikomu by to nie wyszło na dobre, zwłaszcza jemu. Zresztą usadzenie oddziałowej niewiele by dało; ich zaćwok i narzekania mają o wiele rozleglejsze i głębsze podłoże.

- Tak sądzisz? - pyta Harding. - Więc bądź łaskaw nas objaśnić, skoro nagle stałeś się taki biegły w sprawach psychia­trii, co to za podłoże? Skąd się bierze - jak to zgrabnie ująłeś -nasz zaćwok?

- Nie wiem, stary, wierz mi. Nic podobnego w życiu nie widziałem. - Przez chwilę siedzi bez ruchu, wsłuchując się w szum płynący z gabinetu radiologicznego, po czym dodaje: - Ale gdyby tu szło o starą oddziałową i jej brak wyżycia, wy­starczyłoby ją przedmuchać, żeby rozwiązać wszystkie wasze problemy, tak?

Scanlon klaszcze w dłonie.

- Niech mnie licho! To jest pomysł. Robota akurat dla ciebie, Mack; taki jurny chłop jak ty najlepiej to załatwi.

- Nigdy w życiu. Znajdź sobie innego frajera.

- Dlaczego? Myślałem, że to ty właśnie jesteś tu największy kogut.

- Nie, stary. Mam zamiar trzymać się od tej jędzy z daleka.

- Zauważyłem, że już dłuższy czas to robisz - wtrąca z uśmiechem Harding. - Co między wami zaszło? Miałeś ją już na linach, gdy nagle spauzowałeś. Zrobiło ci się żal naszego anioła miłosierdzia?

- Nie, po prostu dowiedziałem się paru rzeczy. Zacząłem się rozpytywać i zrozumiałem, dlaczego wy wszyscy włazicie jej w dupę, płaszczycie się przed nią, pozwalacie, żeby wam cho­dziła po głowie. Zorientowałem się, do czego chcieliście się mną posłużyć.

- Tak? To ciekawe.

- Pewnie, kurwa, że ciekawe. Ciekawe, że żaden z was, łaj­daków, nie uprzedził mnie, co ryzykuję, stając jej okoniem. To, że baba nie przypadła mi do serca, bynajmniej nie znaczy, że gotów jestem przykręcać jej śrubę, aż dorzuci mi rok do odsiadki. Trzeba wiedzieć, z kim nie zadzierać, i umieć schować dumę do kieszeni.

- Czyżby pogłoska, że pan McMurphy podporządkował się regulaminowi w nadziei uzyskania wcześniejszego zwolnienia, nie była całkowicie bezpodstawna, przyjaciele?

- Nie zawracaj głowy, Harding. Dlaczego mi nie powiedzia­łeś, że baba może mnie tu trzymać, jak długo zechce?

- Na śmierć zapomniałem, że jesteś tu przymusowo. - Uśmiech przepołowił twarz Hardinga. - Tak. Stałeś się wyracho­wany. Jak my wszyscy.

- Pewnie, że stałem się wyrachowany. Dlaczego to ja mam się ciągle wykłócać na zebraniach o te różne głupstwa, jak niezamykanie na dzień drzwi sypialni czy zwrot papierosów trzy­manych w dyżurce? Z początku nie mogłem zrozumieć, dlacze­go przylatujecie do mnie ze wszystkim, jakbyście mieli mnie za swojego zbawcę. Ale później dowiedziałem się przypadkiem, jak bardzo liczy się jej opinia przy wypisywaniu ze szpitala. Natych­miast przejrzałem na oczy. A to numer, pomyślałem sobie, ale mnie skurwysyny zrobiły na szaro! Dałem się wykiwać jak pierwszy naiwny! - Odchyla głowę i uśmiecha się do nas. - Nie czujcie się urażeni, moi drodzy, ale pieprzę taką zabawę. Nie mniej od was pragnę się stąd wydostać. A przecież włażąc w dro­gę tej jędzy, ryzykuję tyle samo co ty, Harding.

Uśmiecha się, mruży oko i dźga go kciukiem w żebra, jakby chciał powiedzieć, że sprawa załatwiona i do nikogo nie żywi urazy, ale Harding odzywa się znowu:

- Nie, przyjacielu. Ryzykujesz znacznie więcej ode mnie.

Uśmiecha się, podrywając nerwowo głowę jak płochliwa klacz, ucieka oczami w bok. Wszyscy przesuwamy się o jedno miejsce; Martini wraca z prześwietlenia, zapinając koszulę i mrucząc pod nosem: - Nigdy bym w to nie uwierzył, gdybym tego nie widział - a Billy Bibbit wchodzi do środka i staje za czarnym ekranem.

- Ryzykujesz znacznie więcej ode mnie - powtarza Har­ding. - Ja jestem tu dobrowolnie. Nie przymusowo.

McMurphy nic nie mówi. Na jego twarzy maluje się zdumie­nie i niepewność; wie, że coś jest nie w porządku, ale niezupeł­nie wie, co. Wpatruje się w Hardinga; patrzy na niego tak na­tarczywie, że ten przestaje się płochliwie uśmiechać i zaczyna wiercić się niespokojnie, a w końcu przełyka ślinę i powiada:

- Prawdę mówiąc, niewielu z nas jest tu przymusowo. Tylko Scanlon... i chyba jeszcze kilku Chroników. I ty. W całym szpi­talu mało kto jest na przymusowym leczeniu. Poważnie.

Milknie pod spojrzeniem McMurphy’ego, głos zamiera mu w gardle. Zapada cisza, którą dopiero po chwili przerywa szept McMurphy’ego:

- Czy to ma być żart?

Wystraszony Harding potrząsa głową. Wtedy McMurphy wstaje z ławki i krzyczy:

- To ma być żart?

Nikt się nie odzywa. McMurphy przechadza się wzdłuż ławki, przebiegając dłonią po gęstych włosach. Idzie na sam koniec, a następnie cofa się na początek i wchodzi do gabinetu radio­logicznego. Urządzenie syczy na niego i pluje.

- Hej, Billy... cholera, przecież ty na pewno jesteś tu przy­musowo!

Billy stoi na palcach, plecami do nas, wsparty brodą o górną krawędź czarnego ekranu.

- Nie - mówi w stronę urządzenia.

- W takim razie dlaczego? Dlaczego? Facet w twoim wieku! Powinieneś rozbijać się kabrioletem i podrywać babki! Dlaczego godzisz się na to wszystko? - pyta, wskazując dookoła ręką.

Billy nie odpowiada, więc McMurphy zostawia go i wraca do siedzących na ławce.

- Wytłumaczcie mi. Wciąż narzekacie na szpital i wieszacie psy na oddziałowej, a przecież nic was tu nie trzyma! Rozu­miem, jak to jest z tymi starcami. To wariaci! Ale wy, nawet jeśli różnicie się trochę od przeciętnych ludzi, nie jesteście sza­leńcami !

Dwaj pierwsi milczą. McMurphy przesuwa się do Sefelta.

- A ty, Sefelt? Miewasz napady, ale poza tym jesteś zupełnie zdrów. Kurczę, mój wuj nie tylko miewał ataki dwa razy gorsze od twoich, ale na dodatek jeszcze widzenia diabła, a siłą by się nie dał wpakować do czubków. Mógłbyś żyć na zewnątrz, gdyby starczyło ci odwagi...

- Właśnie! - Billy odwrócił się od ekranu, łzy ciekną mu po twarzy. - Właśnie! - krzyczy. - Gdyby s-starczyło nam o-ddwa-gi! Gdyby starczyło mi o-odwagi, jeszcze dziś m-mógłbym o-opuścić szpital! Moja m-m-matka jest p-przyjaciółką siostry Rat-ched, więc g-gdyby mi starczyło odwagi, jeszcze dziś mógłbym się wypisać!

Chwyta z ławki koszulę i usiłuje ją włożyć, ale jest zbyt roztrzęsiony. Wreszcie rzuca ją w kąt i woła do McMurphy’ego:

- Myślisz, że ch-ch-ch-chcę tu być? Że nie wolałbym mieć ka-kabrioletu i dziew-czy-czy-czy-ny? Ale czy z ciebie ludzie się k-k-kiedy śmiali? Nie, bo jesteś d-duży i silny! Ja nie je­stem. Ani Harding. Ani F-Fredrickson. Ani Se-Sefelt. Ech... ech... Mówisz, jakbyśmy b-byli tu z własnej woli! Ech, po c-co to wszystko...

Nie może mówić dalej, jąka się i szlocha, w końcu ociera wierzchem dłoni oczy, żeby widzieć. Ściąga z niej przy tym strup, a ponieważ dalej trze oczy, rozmazuje sobie krew po całej twarzy i widzi jeszcze gorzej. Wreszcie, czerwony od krwi, za­czyna biec na oślep korytarzem, zataczając się od ściany do ściany. Czarny rzuca się w pościg.

McMurphy zwraca się do pozostałych chłopaków i otwiera usta, żeby ich jeszcze o coś zapytać, ale spostrzegłszy, jak na niego patrzą, daje spokój. Przez chwilę stoi nieruchomo przed rzędem wymierzonych w niego oczu, przypominających meta­lowe nity, a potem - trochę jakby bez przekonania - mówi “zawracanie głowy”, wkłada czapkę, naciąga ją głęboko na oczy i siada z powrotem na ławce. Dwaj technicy wracają z kawy i wchodzą do gabinetu po drugiej stronie korytarza - kiedy stalowe drzwi otwierają się z sykiem, dolatuje mnie zapach kwa­su, zupełnie jak przy ładowaniu akumulatora. McMurphy wpa­truje się w te drzwi.

- Jakoś nie mieści mi się to w głowie...

W drodze na oddział McMurphy wlókł się na końcu - za­dumany, z rękami w kieszeniach, czapką zsuniętą nisko na czoło i wygasłym papierosem w ustach. Wszyscy zachowywali się ci­cho. Billy dał się uspokoić - szedł teraz na czele grupy pomiędzy czarnym z naszego oddziału i białym sanitariuszem ze wstrząsówki.

Zwolniłem kroku i zrównałem się z McMurphym; chciałem mu powiedzieć, żeby się nie martwił, bo i tak nic nie poradzi. Widziałem, że jakaś myśl nie daje mu spokoju; przypominał psa nad nieznaną norą, któremu jeden głos radzi: “Psie, zostaw w spokoju tę norę! Jest wielka i mroczna, a tropy wkoło niej należą do niedźwiedzia albo do równie groźnego zwierza!”, lecz drugi - ostry, stary jak psia rasa, ale głupi i nieostrożny - rozkazuje: “Szukaj, psie, szukaj!”

Chciałem powiedzieć McMurphy’emu, żeby się nie przejmo­wał, i już nawet otwierałem usta, gdy nagle podniósł głowę, zsunął z czoła czapkę, dogonił najmniejszego czarnego, klepnął go w ramię i rzekł:

- Słuchaj, mały, wstąpmy na moment do bufetu, dobra? Chcę kupić dwa kartony papierosów.

Podbiegłem kilka kroków, żeby przyłączyć się do gromadki, i poczułem, że serce bije mi szybko, a krew szumi z podniecenia w głowie. W bufecie, choć puls miałem już normalny, nadal słyszałem szum i dzwoniło mi w uszach, zupełnie jak przed laty w chłodne, jesienne piątkowe wieczory, kiedy po wyjściu na boisko czekałem na wykopanie piłki i początek gry. Dzwonienie stawało się coraz głośniejsze; myślałem, że dłużej tego nie znio­sę, ale wreszcie wykopywali piłkę, dzwonienie cichło i zaczy­nała się gra. Teraz słyszałem to samo dzwonienie co w tamte piątkowe wieczory i czułem tę samą dziką niecierpliwość, która ledwie pozwalała mi ustać w miejscu. A co więcej, widziałem wszystko ostro i wyraźnie, tak jak zawsze przed meczem albo jak wtedy, gdy wyjrzałem w nocy z okna sypialni; wszystko było wyraźne, jasne i nieruchome - nie pamiętałem, że świat może tak wyglądać. Widziałem pęczki sznurowadeł, rzędy tubek z pastą do zębów, okularów słonecznych i długopisów - z wy­bitą na nich gwarancją, że będą pisać przez całą wieczność, i to nawet pod wodą na maśle - a na półce nad ladą pluton wielko­okich misiów strzegących pilnie tych bogactw przed złodziejami.

McMurphy podszedł do lady zdecydowanym krokiem, stanął obok mnie, zaczepił kciuki o kieszenie i poprosił sprzedawczy­nię o dwa kartony Marlboro.

- Niech będą trzy - dodał z szerokim uśmiechem. - Mam ochotę dymić jak komin.

Dzwoniło mi w głowie aż do popołudniowego zebrania. Słu­chałem właśnie jednym uchem, jak personel piłuje Sefelta, przekonując go, żeby wyjawił, co jest przyczyną jego nieprzystoso­wania (“Dilantina!” - krzyczy wreszcie Sefelt. “Ależ, panie Sefelt, jeśli mamy panu pomóc, musimy znać prawdę” - powiada oddziałowa. “To musi być dilantina; od czego innego miękłyby mi dziąsła?” Oddziałowa uśmiecha się. “Jim, ma pan czterdzieści pięć lat...”), gdy wtem wzrok mój padł na McMurphy’ego sie­dzącego jak zwykle w kącie. Nie bawił się talią kart ani nie drzemał nad rozłożonym pismem jak podczas wszystkich zebrań w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Nawet się nie garbił. Siedział zupełnie prosto i z zuchwałą miną na zaczerwienionej twarzy patrzył to na Sefelta, to na Wielką Oddziałową. Obserwowałem go, a dzwonienie stawało się coraz bardziej przenikliwe. Oczy McMurphy’ego biegały teraz równie szybko jak przy pokerze; zamiast tęczówek widziałem pod bladymi brwiami dwa niebie­skie paski. Byłem pewien, że lada moment zrobi coś szalonego, czym na pewno zasłuży na oddział furiatów. Tak właśnie wy­glądali pacjenci, którzy chwilę później rzucali się na czarnych. Zacisnąłem palce na poręczy fotela i czekałem przerażony tym, co się zaraz stanie i - jak zdałem sobie sprawę - również tym, że nie stanie się nic.

McMurphy siedział bez słowa i tylko się przyglądał, dopóki oddziałowa nie skończyła z Sefeltem; potem obrócił się w fotelu i obserwował Fredricksona, który - chcąc się odegrać na niej za to, że tak dręczyła jego przyjaciela - przez dobre kilka minut narzekał podniesionym głosem, że papierosy trzymają w dyżur­ce. Wreszcie wyczerpał wszystko, co miał do powiedzenia, oblał się rumieńcem, przeprosił jak zawsze za swoje wystąpienie i usiadł. McMurphy dotąd nie uczynił nic. Rozluźniłem nieco palce na poręczy, podejrzewając, że się jednak omyliłem.

Do końca zebrania zostało zaledwie kilka minut. Wielka Od­działowa pochowała papiery do koszyka, zestawiła go z kolan na ziemię i zerknęła na McMurphy’ego, żeby sprawdzić, czy nie śpi i czy słucha uważnie. Następnie splotła ręce na brzuchu, spojrzała na swoje palce, westchnęła głęboko i potrząsnęła głową.

- Długo rozważałam, panowie, to, co wam teraz powiem. Zastanawiałam się nad tym z doktorem Spiveyem i z resztą per­sonelu; choć nie było to dla nas przyjemne, uznaliśmy wspólnie, że musicie zostać ukarani za swoje niedopuszczalne zachowanie w porze sprzątania trzy tygodnie temu. - Uniosła rękę i roze­jrzała się po świetlicy. - Specjalnie czekaliśmy tak długo, bo łudziliśmy się, że sami uznacie za stosowne przeprosić nas za te buntownicze ekscesy. Ale dotychczas ani jeden z was nie okazał skruchy.

Znów podniosła rękę gestem mechanicznego wróżbity, żeby zapobiec protestom.

- Postarajcie się zrozumieć, że wszystkie reguły i ogranicze­nia, które wam narzucamy, są dokładnie przemyślane pod kątem wartości terapeutycznych. Wielu z was trafiło tu dlatego, że nie umieliście się dostosować do życia w społeczeństwie, nie chcie­liście uznać rządzących nim praw, staraliście się spod nich wy­łamać lub je obejść. Niegdyś - może w dzieciństwie - lekcewa­żenie praw społecznych uchodziło wam na sucho. Dobrze wiedzieliście, że łamiecie prawo, i oczekiwaliście, a nawet potrze­bowaliście kary; tymczasem nikt jej wam nie wymierzał. Ta nierozsądna pobłażliwość rodziców mogła się stać zalążkiem waszej obecnej choroby. Mówię to w nadziei, że zrozumiecie, iż narzucamy wam dyscyplinę i zmuszamy was do posłuchu wyłącznie dla waszego dobra.

Wolno obróciła głowę. Niechęć do czekającego ją obowiązku miała wyraźnie wypisaną na twarzy. W świetlicy panowała ab­solutna cisza - tylko dzwonek w mojej głowie brzęczał go­rączkowo.

- Sami chyba zdajecie sobie sprawę, jak trudno jest egze­kwować dyscyplinę w warunkach szpitalnych. Bo cóż możemy wam zrobić? Nie możemy was aresztować. Nie możemy zamk­nąć was o chlebie i wodzie. Jak widzicie, znaleźliśmy się w kło­potliwej sytuacji: co mamy zrobić?

Ruckly miał pewną sugestię, ale oddziałowa nie dopuściła go do głosu. Twarz jej zaczęła się zmieniać, tykając jak zegar, aż wreszcie zastygła w nowy wyraz. Wtedy oddziałowa sama udzie­liła sobie odpowiedzi.

- Musimy wam odebrać jeden z przywilejów. Po dokładnym rozważeniu okoliczności buntu doszliśmy do wniosku, że najsprawiedliwiej będzie pozbawić was przywileju korzystania z gabinetu hydroterapii, w którym grywacie w karty. Chyba nie uważacie, że jest to krzywdzące?

Nie poruszyła głową. Nie podniosła oczu. Ale oprócz niej wszyscy, jeden po drugim, kierowali spojrzenia na siedzącego w kącie rudzielca. Nawet starzy Chronicy, którzy nie rozumieli, dlaczego wszyscy patrzą akurat w tę stronę, wyciągali chude ptasie szyje i gapili się na McMurphy’ego - dziesiątki nagich, zalęknionych twarzy zwróconych ku niemu z nadzieją.

Pojedynczy ton w mojej głowie był tak wysoki jak pisk opon pędzącego samochodu.

McMurphy siedział sztywno w fotelu i czerwonym paluchem drapał się leniwie po bliźnie na nosie. Uśmiechnął się szeroko do wpatrzonych w niego pacjentów, ujął czapkę za daszek i ukłonił się im grzecznie, a następnie przeniósł wzrok na od­działową.

- Jeśli więc nikt nie chce zabrać głosu w sprawie naszej decyzji, myślę, że czas zakończyć zebranie...

Przerwała i wreszcie sama spojrzała na McMurphy’ego. Ru­dzielec wzruszył ramionami, westchnął głośno, klepnął się po kolanach i wstał wolno z fotela. Wyprostował się, ziewnął, znów podrapał po nosie i podciągając kciukiem spodnie ruszył przez świetlicę w stronę siedzącej przy dyżurce oddziałowej. Wiedzia­łem, że już za późno, żeby go powstrzymać od jakiegoś szaleń­stwa, i tylko patrzyłem na niego, podobnie jak wszyscy. Szedł stawiając długie, przesadnie długie kroki, a kciuki zatknął za kieszenie spodni. Podkute żelazem obcasy krzesały iskry z po­sadzki. Znów był drwalem, chełpliwym szulerem, wielkim, sko­rym do bitki rudym Irlandczykiem oraz kowbojem z ekranu telewizyjnego, kroczącym środkiem ulicy, żeby przyjąć rzucone wyzwanie.

Kiedy się zbliżył, oczy wyszły Wielkiej Oddziałowej z orbit. Nie spodziewała się, że McMurphy cokolwiek zrobi. Odebranie nam gabinetu miało być jej ostatecznym zwycięstwem, miało raz na zawsze potwierdzić jej władzę. A tu nagle rudzielec idzie prosto na nią i jest wielki jak dom!

Śmiertelnie przerażona otworzyła usta i zaczęła się rozglądać za sanitariuszami, gdy wtem McMurphy zatrzymał się, nie do­chodząc do niej. Stanął przed oknem dyżurki i powiedział, ce­dząc wolno słowa, że ma ochotę zapalić jedną z fajek, które kupił rano, a następnie przebił ręką szybę.

Szkło bryznęło na boki jak woda, a oddziałowa zakryła dłoń­mi uszy. McMurphy wziął jeden z kartonów ze swoim nazwi­skiem, wyjął z niego paczkę papierosów i odłożył go na miejsce. Następnie odwrócił się do Wielkiej Oddziałowej siedzącej bez ruchu jak kredowy posąg i bardzo delikatnie zaczął strzepywać jej z czepka i z ramion odłamki szkła.

- Strasznie mi przykro - rzekł - jak Boga kocham. Ale ta szyba była tak czysta, że na śmierć o niej zapomniałem.

Całe zajście trwało zaledwie parę sekund. McMurphy zostawił oddziałową z rozdygotaną, terkoczącą twarzą i zapaliwszy pa­pierosa, wrócił na swoje miejsce.

A mnie przestało dzwonić w głowie.

CZĘŚĆ III

Po tym zajściu McMurphy długo był panem oddziału. Siostra Ratched czekała, aż przyjdzie jej do głowy jakiś nowy pomysł, dzięki któremu odzyska przewagę. Wiedziała, że przegrała jedną ważną rundę, a teraz przegrywa drugą, ale bynajmniej jej się nie spieszyło. Nie zamierzała przecież zalecić wypisania; mogła więc przeciągać walkę tak długo, jak chciała, a więc dopóki McMurphy nie popełni błędu, nie podda się wyczerpany lub dopóki ona nie obmyśli nowej taktyki, która przyniesie jej pełne zwycięstwo.

Ale niejedno wydarzyło się na oddziale, zanim ta nowa ta­ktyka przyszła jej do głowy. Odkąd McMurphy dał się znów wciągnąć do walki i stłuczeniem szyby w prywatnym oknie sio­stry Ratched obwieścił powrót na ring, życie na oddziale nabra­ło kolorów. Rudzielec był obecny na wszystkich zebraniach i uczestniczył we wszystkich dyskusjach. Cedził słowa, mrugał i sypał dowcipami, żeby wydobyć blade uśmiechy z facetów, którzy bali się roześmiać, odkąd skończyli dwanaście lat. Zebrał dość chętnych, żeby utworzyć drużynę koszykówki, i przekonał doktora, by pozwolił im zabrać piłkę z sali gimnastycznej i ćwi­czyć na oddziale. Siostra sprzeciwiała się, mówiąc, że wkrótce zechcą grać w piłkę nożną w świetlicy albo w polo na korytarzu, ale przynajmniej tym razem lekarz postawił na swoim.

- Niektórzy pacjenci, siostro, wykazują ogromną poprawę zdrowia od chwili powstania drużyny; uważam, że to najlepiej dowodzi jej wartości terapeutycznych - oświadczył.

Oddziałowa przez moment przyglądała mu się ze zdumieniem. A więc i on zaczynał podskakiwać. Zapamiętała ton jego głosu, żeby porachować się z lekarzem, kiedy odzyska władzę, skinęła głową i wróciła do dyżurki bawić się tarczami na tablicy roz­dzielczej. Nowa szyba nie była jeszcze gotowa, więc portierzy wstawili tymczasem tekturę w okno nad biurkiem oddziałowej; siedziała za nią dzień w dzień, jakby jej tam nie było albo jakby widziała przez nią wszystko, co się dzieje w świetlicy. Schowana za prostokątem tektury przypominała obrazek odwrócony przo­dem do ściany.

Czekała i nie mówiła ani słowa, kiedy rano McMurphy latał w szortach w białe wieloryby po oddziale, grał w gazdę jednocentówkami lub ganiał po korytarzu, dmuchając w blaszany sę­dziowski gwizdek i uczył Okresowych poruszania się z piłką - biegali od drzwi oddziału do drzwi izolatki, kozłując piłkę z dud­nieniem głośnym jak salwy armatnie, a on darł się na nich ni­czym sierżant na musztrze:

- Szybciej, takie syny, szybciej!

W tym czasie McMurphy i oddziałowa odnosili się do siebie z największą kurtuazją. McMurphy prosił ją na przykład uprzej­mie o wieczne pióro, żeby machnąć podanie o przepustkę na samodzielne wyjście ze szpitala, pisał je na biurku oddziałowej, wręczał jej, zwracał pióro i mówił grzecznie: “Dziękuję”, ona zaś spoglądała na kartkę i równie grzecznie mówiła, że musi poradzić się personelu - wracała mniej więcej po trzech minutach i oświadczała, że bardzo jej przykro, ale nie uważa się, aby wydanie mu przepustki było aktualnie wskazane ze względów terapeutycznych. McMurphy znów jej dziękował, wychodził z dyżurki i dął w gwizdek tak głośno, że w całej okolicy drża­ły szyby.

- Ćwiczymy, takie syny! Łapać piłkę, lenie, nie bójcie się zmęczenia! - wrzeszczał.

Był już na oddziale miesiąc, a więc dostatecznie długo, żeby się wpisać na wywieszoną na tablicy ogłoszeń listę pacjentów ubiegających się o przepustkę na wyjście pod opieką. Podszedł z wiecznym piórem oddziałowej do tablicy i w rubryce OSOBA TOWARZYSZĄCA napisał: “Candy Starr, znajoma dziwka z Portland”, po czym z taką siłą postawił kropkę, że wygiął stalówkę. Sprawę jego przepustki rozpatrzono na zebraniu kilka dni później, akurat tego dnia, w którym szklarze wstawili nową szybę w oknie dyżurki. Gdy więc McMurphy usłyszał, że jego prośba spotkała się z odmową, co umotywowano tym, że panna Starr nie wydaje się najwłaściwszą osobą do opieki nad pacjen­tem, wzruszył ramionami, mówiąc “takie buty”, wstał z fotela, podszedł do nowej szyby, na której wciąż widniała w rogu na­lepka firmy szklarskiej, i przebił ją pięścią - po czym, stojąc z zakrwawioną ręką, zaczął tłumaczyć się oddziałowej, że był przekonany, iż po prostu wyjęto z okna tekturę.

- Kiedy, do licha, wstawiono tę cholerną szybę? Tylko po­woduje wypadki!

Oddziałowa założyła mu w dyżurce opatrunek, a Scanlon i Harding wyciągnęli ze śmieci tekturę i przylepili z powrotem do ramy okiennej plastrem z tej samej rolki, z której brała go oddziałowa, żeby zamocować opatrunek na ręce McMurphy’ego. Kiedy dezynfekowała mu skaleczenie, posadziwszy go na stołku, krzywił się straszliwie i mrugał nad jej głową do Scanlona i Hardinga. Twarz oddziałowej nadal była spokojna i gładka niby porcelana, ale jej nerwy dawały znać o sobie. Po tym, jak szar­pała plaster, owijając nim ciasno rękę McMurphy’ego, widać było, że nie panuje nad sobą jak dawniej.

Pewnego dnia nasza drużyna - Harding, Billy Bibbit, Scanlon, Fredrickson, Martini i McMurphy, który włączał się do akcji, gdy tylko ręka przestawała mu krwawić - zagrała w sali gimna­stycznej mecz z drużyną sanitariuszy. W jej skład wchodzili obaj rośli czarni z naszego oddziału i byli najlepszymi zawodnikami na sali - biegali obok siebie po boisku, podobni do cieni w czer­wonych spodenkach, strzelając kosz po koszu z precyzją auto­matów. Nasi reprezentanci byli za niscy i za wolni, a na dodatek Martini przekazywał piłkę graczom, których nie widział nikt prócz niego, tak że w końcu przeciwnicy pobili nas o dwadzie­ścia punktów. Ale wydarzyło się coś, co mimo wszystko pozwo­liło nam odejść z pewnym poczuciem zwycięstwa: w trakcie walki o piłkę czarny nazwiskiem Washington oberwał łokciem w twarz i cała drużyna sanitariuszy musiała go trzymać, żeby nie rzucił się na McMurphy’ego, który usiadł spokojnie na piłce i nie zwracał najmniejszej uwagi na czarnucha, gdy ten - z krwią cieknącą mu z wielkiego nosa i spływającą po klatce piersiowej niczym czerwona farba po szkolnej tablicy - wyrywał się kum­plom i wrzeszczał:

- Puszczajcie! Ten skurwiel sam się o to prosi!

McMurphy znów zaczął przyklejać do muszli klozetowych kartki przeznaczone dla oddziałowej. Wypisywał o sobie w dzienniku różne niestworzone historie i sygnował je “Życzliwy”. Czasami spał do ósmej. Siostra karciła go za to bez złości, a on czekał, aż skończy, po czym psuł cały efekt jej słów, pytając na przykład, czy nosi dwójkę, trójkę, czy też może w ogóle chodzi bez stanika?

Inni Okresowi poszli w jego ślady. Harding zaczął się zalecać do młodych pielęgniarek, Billy Bibbit przestał wpisywać do dziennika swoje - jak je nazywał - “obserwacje”, a kiedy w ok­no dyżurki wstawiono szybę z namalowanym na niej wielkim iksem, by McMurphy nie mógł w razie czego twierdzić, że jej nie zauważył, Scanlon stłukł ją niechcący piłką, zanim farba zdążyła wyschnąć. Piłka się przedziurawiła, więc Martini wziął ją z posadzki niby martwego ptaka i zaniósł oddziałowej, która siedziała nieruchomo w dyżurce wpatrzona w odłamki szkła za­legające jej biurko, i zapytał, czy nie mogłaby jej skleić plastrem albo jakoś inaczej naprawić? Tak, żeby znów była cała? Oddzia­łowa, nic nie mówiąc, wyrwała mu ją z ręki i wepchnęła głęboko do kosza na śmieci.

Sezon koszykówki najwyraźniej skończył się na dobre, więc McMurphy postanowił przerzucić się na wędkarstwo. Znów wy­stąpił o przepustkę, mówiąc zawczasu lekarzowi, że we Florence nad zatoką Siuslaw ma przyjaciół, którzy - jeśli personel nie miałby nic przeciwko temu - chętnie zabraliby na ryby ośmiu czy dziewięciu pacjentów, po czym napisał na liście wywieszonej na korytarzu, że tym razem zaopiekują się nim “dwie przemiłe ciotunie mieszkające w małym miasteczku niedaleko Oregon City”. Na zebraniu udzielono mu przepustki na najbliższą sobotę. Oddziałowa zanotowała to oficjalnie w dzienniku, po czym sięg­nęła do koszyka stojącego przy jej krześle, wyjęła artykuł wy­cięty z porannej gazety i przeczytała, że aczkolwiek połowy na przybrzeżnych wodach Oregonu są w tym roku wyjątkowo ob­fite, to jednak łososie pojawiły się niezwykle późno i ocean jest już burzliwy i niebezpieczny. Radziła wszystkim dobrze się za­stanowić.

- Świetny pomysł! - zawołał McMurphy, przymknął oczy i ze świstem wciągnął przez zęby powietrze. - Tak jest! Słony zapach rozhukanej wody, fale bijące o dziób, stawianie czoła żywiołom tam, gdzie najlepiej widać, co wart jest człek i co warta łódź... Przekonała mnie siostra! Jeszcze dziś zadzwonię i wynajmę łajbę. Może siostrę też zapisać?

Oddziałowa w milczeniu podeszła do tablicy ogłoszeń i przy­pięła artykuł.

Nazajutrz McMurphy zaczął zapisywać chętnych na wyprawę i zbierać od nich po dziesięć dolców na wynajęcie łodzi, a od­działowa zaczęła systematycznie znosić wycinki prasowe o roz­bitych łodziach i nagłych sztormach. McMurphy wyśmiewał ją razem z jej wycinkami, mówiąc, że jego ciotki, które większą część życia spędziły w portach, bujając na falach z różnymi marynarzami, przysięgają, że uczestnicy wyprawy będą bezpie­czni jak u mamy pod pierzyną i mają się niczym nie przejmo­wać. Oddziałowa jednak dobrze znała swoich pacjentów. Wy­cinki przeraziły ich bardziej, niż McMurphy się spodziewał. Sądził, że wszyscy będą chcieli jechać, a tymczasem musiał namawiać i przekonywać. W przeddzień wyjazdu wciąż było o dwóch chętnych za mało, żeby zapłacić za wynajęcie łodzi.

Byłem bez pieniędzy, ale miałem ochotę zapisać się na wy­prawę. Im więcej McMurphy mówił o łowieniu łososi, tym bar­dziej chciałem jechać. Wiedziałem, że to kretyński pomysł; wpi­sanie się na listę było przecież równoznaczne z ogłoszeniem wszem i wobec, że nie jestem głuchy. Jeśli usłyszałem dyskusję o łodziach i rybach, to musiałem także słyszeć wszystkie poufne rozmowy, które prowadzono przy mnie w ciągu ostatnich dzie­sięciu lat. Gdyby Wielka Oddziałowa się dowiedziała, że znam jej zdradzieckie knowania, rzuciłaby się na mnie z piłą elektrycz­ną i pastwiła nade mną, dopóki nie nabrałaby absolutnej pew­ności, że jestem głuchoniemy. A więc jeśli chciałem słyszeć, musiałem dalej udawać głuchego; mimo że tak bardzo pragnąłem jechać, uśmiechnąłem się na tę myśl.

Wieczorem w przeddzień wyprawy leżałem w łóżku, rozmy­ślając o mojej głuchocie, o latach udawania, że nie słyszę ani słowa, i zastanawiałem się, czy potrafiłbym się zachowywać inaczej. A potem przypomniałem sobie, że to nie ja zacząłem udawać głuchego; to ludzie zaczęli traktować mnie jak durnia, który nie słyszy, nie widzi i nie potrafi wydusić z siebie słowa.

Co więcej, traktowali mnie tak nie tylko tuż przed moim przyjściem do szpitala, ale również wiele lat wcześniej. W woj­sku odnosili się do mnie w ten sposób wszyscy starsi rangą. Pewnie im się wydawało, że tak właśnie należy postępować wobec kogoś o moim wyglądzie. Już nawet w szkole ludzie mówili, że chyba nie słucham, co mówią, i sami przestawali mnie słuchać. Leżąc na łóżku, usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy. Chyba mieszkaliśmy wtedy jeszcze w naszej wiosce nad brzegiem Kolumbii. Było lato...

...mam z dziesięć lat i solę przed chatą łososie przed ułoże­niem ich na ruszcie, gdy wtem spostrzegam samochód, który skręca z autostrady i kołysząc się na wybojach, wjeżdża między krzaki szałwi, ciągnąc za sobą niczym przyczepy tumany czer­wonego pyłu.

Obserwuję samochód, kiedy wjeżdża na wzgórze i zatrzymuje się w pewnej odległości od naszego podwórka; nadciągające za nim tumany pyłu rozbijają się o bagażnik i osiadają wolno na krzakach szałwi i mydlnicy, upodabniając je do czerwonych, dymiących szczątków ocalałych z pożaru. Pasażerowie czekają, dopóki migocący w słońcu pył nie opadnie zupełnie. Wiem, że to nie turyści z aparatami fotograficznymi, bo turyści nigdy nie podjeżdżają tak blisko wioski. Jeśli chcą ryb, kupują je na au­tostradzie; wolą trzymać się z dala od naszych siedzib, bo się boją, że ich oskalpujemy albo przywiążemy do pala i spalimy na stosie. Nie wiedzą, że niektórzy członkowie naszego plemie­nia są prawnikami w Portland; zresztą nie uwierzyliby mi, gdy­bym im powiedział. A przecież jeden z moich stryjów został najprawdziwszym na świecie prawnikiem - jak twierdzi tata, wyłącznie po to, by udowodnić ludziom, że potrafi tego dokonać, choć wolałby polować z ościeniem na ryby przy wodospadzie. Tata mówi, że jeśli człowiek nie ma się na baczności, ludzie zmuszą go do robienia tego, czego chcą, albo - jeśli jest uparty - do robienia czegoś wręcz odwrotnego, po prostu im na złość.

Drzwiczki samochodu otwierają się nagle i wysiadają z niego trzy osoby, z których dwie siedziały z przodu, a jedna z tyłu. Zaczynają się wspinać po zboczu w stronę wioski; widzę, że dwie pierwsze osoby to mężczyźni w granatowych garniturach, natomiast trzecią, która siedziała z tyłu, jest stara, siwa kobieta w stroju tak sztywnym i ciężkim, jakby był zrobiony z blachy pancernej. Przedarłszy się wreszcie przez krzaki szałwi, wcho­dzą na nasze podwórze spoceni i zasapani.

Pierwszy mężczyzna przystaje i rozgląda się po wiosce. Jest niski i gruby, a na głowie ma biały kowbojski kapelusz. Kiwa głową, widząc chwiejne ruszty do suszenia ryb, stare samochody, kurniki, motocykle i psy.

- Widzieliście kiedy coś podobnego? Co? Przynajmniej raz w życiu?

Zdejmuje kapelusz i przykłada złożoną chusteczkę do głowy przypominającej czerwoną gumową piłkę - ociera ją tak ostroż­nie, jakby się bał, że pogniecie chusteczkę albo rozczochra kępkę zlepionych potem strączkowatych włosów.

- Jak ludzie mogą żyć w ten sposób? Jak myślisz, John?

Mówi bardzo głośno, bo nie jest przyzwyczajony do ryku wodospadu.

John unosi wysoko gęste siwe wąsy, żeby zapach solonych przeze mnie łososi nie wpadał mu w nozdrza. Szyję i policzki ma zroszone potem, a granatowy garnitur zupełnie przemoczony na plecach. Sporządza notatki, obracając się w miejscu i obej­mując wzrokiem chatę, ogródek oraz czerwone, zielone i żółte wyjściowe sukienki mamy suszące się na sznurze za chatą - wykonawszy pełny obrót, znów staje twarzą do mnie i przygląda mi się, jakby dopiero teraz mnie zauważył, choć cały czas byłem dwa kroki od niego. Nachyla się nade mną, mruży oczy i unosi wąsy, żeby zatkać nos, jakbym to ja cuchnął, a nie ryby.

- Jak myślisz, gdzie są jego rodzice? - pyta. - W lepiance czy nad wodospadem? Skoro już tu jesteśmy, powinniśmy po­gadać z tym facetem.

- Za nic nie wejdę do tej nory - mówi grubas.

- Ta nora, Brickenridge - oznajmia John spoza wąsów - to domostwo wodza; faceta, do którego mamy interes, szlachetnego przywódcy tego plemienia.

- Interes? Mów o sobie, ja nie mam do niego żadnego inte­resu. Rząd płaci mi za wycenianie, a nie za gadanie.

Słysząc to, John wybucha śmiechem.

- Racja. Ale ktoś powinien ich powiadomić o planach rzą­dowych.

- Jeśli jeszcze nie wiedzą, to dowiedzą się wkrótce.

- Przecież to proste, wystarczy wejść i pogadać.

- Do tej brudnej dziury? Idę o zakład, że roi się tam od pająków. Podobno w tych ruderach z suszonej gliny gnieżdżą się w ścianach miliony robactwa. A gorąco, że pojęcia nie masz. Spójrz na małego Hajawatę; widzisz, jak ładnie się przypiekł? Ho. Cały jest czerwony.

Śmieje się i znów przykłada chustkę do głowy, lecz milknie, kiedy spogląda na niego kobieta. Odchrząkuje, spluwa na ziemię, a następnie podchodzi do huśtawki, którą tata zawiesił dla mnie na gałęzi jałowca, siada na niej i zaczyna się łagodnie bujać, wachlując się jednocześnie kapeluszem.

Myślę nad tym, co powiedział, i narasta we mnie gniew. Ponieważ grubas i John - bynajmniej się mną nie krępując - dalej rozprawiają o chacie, o wiosce, o ziemi i obliczają, ile co jest warte, zaczynam podejrzewać, iż chyba nie wiedzą, że ro­zumiem każde słowo. Pewnie przyjechali ze Wschodu, gdzie ludzie znają Indian tylko z filmów. Wyobrażam sobie, jak będzie im wstyd, kiedy odkryją, że wiem, co wygadywali.

Czekam jeszcze chwilę, podczas gdy oni mówią o upale i na­szym domu, a potem wstaję z kolan i wyjaśniam grubasowi, najpoprawniej, jak się nauczyłem w szkole, że nasza gliniana chata jest znacznie, ale to znacznie chłodniejsza od wszystkich domów w miasteczku.

- Jest o wiele chłodniejsza od mojej szkoły i nawet od ki­na w The Dalles, którego szyld z oszronionych liter głosi, że w środku jest “chłodno i przyjemnie”!

Zamierzam im jeszcze powiedzieć, że jeśli zechcą wejść do środka, to pobiegnę nad wodospad i przyprowadzę tatę, ale oni zachowują się tak, jakby mnie w ogóle nie słyszeli. Nawet na mnie nie patrzą. Grubas buja się wolno na huśtawce i zerka w dół pokrytego lawą urwiska na mężczyzn, którzy stoją na rusztowaniach tuż przy wodospadzie - z tej odległości są tylko spowitymi mgiełką niewyraźnymi kształtami w kraciastych ko­szulach. Od czasu do czasu robią krok do przodu i niczym szermierze wyrzucają ręce, a następnie podnoszą do góry czterometrowe rozwidlone ościenie, żeby ci wyżej zdjęli z nich mio­tające się łososie. Wpatrzony w mężczyzn widocznych na tle piętnastometrowego welonu wody, grubas mruży oczy i chrząka, ilekroć któryś z nich wychyla się, żeby nadziać na oścień rybę.

Tamci, John i kobieta, nadal stoją, jak stali. Żadne z trojga nie daje poznać, że mnie słyszało; nie patrzą w moją stronę, jakby woleli, żebym był nieobecny.

Nagle wszystko zamiera i trwa tak przez całą minutę.

Spostrzegam ze zdumieniem, że słońce świeci teraz na nich jakoś znacznie jaśniej. Wszystko inne wygląda zupełnie normal­nie - zarówno kury grzebiące pazurami w trawie na dachach lepianek, jak i skaczące po krzakach koniki polne i chmary much nad suszącymi się rybami, odganiane przez dzieci miotełkami z szałwi; ot, zwyczajny letni dzień. Ale trójkę przybyszów słoń­ce oświetla z dziesięć razy jaśniej niż dotychczas i widzę... widzę szwy, gdzie ich zespawano z kawałków. I widzę niemal, jak wbudowane w nich urządzenia biorą moje słowa i usiłują je wpasować to tu, to tam, w ten otwór i w tamten, a kiedy się okazuje, że nie ma dla nich żadnego gotowego otworu, po prostu je kasują, jakby ich w ogóle nie było.

Przez cały ten czas trójka przybyszów trwa w zupełnym bez­ruchu. Nawet huśtawka się zatrzymała, unieruchomiona pod pewnym kątem przez słońce; skamieniały grubas przypomina gumową lalkę. A potem budzi się perliczka taty śpiąca pośród gałęzi jałowca i na widok obcych zaczyna szczekać jak pies - wtedy czar pryska.

Grubas z krzykiem zeskakuje z huśtawki, odbiega kilka me­trów od drzewa i osłaniając kapeluszem oczy od słońca, patrzy w górę, żeby zobaczyć, co tak piekielnie jazgocze. Spostrzega, że to tylko perliczka, więc spluwa na ziemię i wkłada kapelusz.

- Osobiście jestem głęboko przekonany - mówi - że bez względu na to, ile zaproponujemy za... za tę metropolię, będzie to i tak aż nadto.

- Możliwe. Ale uważam, że powinniśmy spróbować poroz­mawiać z wodzem...

Stara kobieta przerywa mu, wysuwając z chrzęstem nogę do przodu.

- Nie. - To pierwsze słowo, jakie wypowiedziała od chwili przyjazdu. - Nie - powtarza w sposób przywodzący na myśl Wielką Oddziałową. Unosi brwi i rozgląda się dokoła. Oczy skaczą jej jak cyfry wybijane przez kasę; patrzy na sukienki mamy rozwieszone równo na sznurze i kiwa głową. - Nie. Dziś nie będziemy rozmawiać z wodzem. Jeszcze nie teraz. Uważam... wyjątkowo zgadzam się z Brickenridge’em. Tyle że z in­nego powodu. Pamiętacie, że według naszych informacji żona wodza jest nie Indianką, lecz białą kobietą? Białą kobietą z mia­steczka. Nazywa się Bromden. Wódz przyjął jej nazwisko, nie ona jego. Tak jest; wydaje mi się, że jeśli wrócimy do miasteczka i opowiemy mieszkańcom o planach rządowych, podkreślając korzyści płynące z posiadania tamy i sztucznego jeziora w miej­scu skupiska lepianek, a dopiero później wypiszemy ofertę i niby przez pomyłkę, rozumiecie, zaadresujemy ją do żony, to wtedy nasze zadanie będzie znacznie łatwiejsze.

Spogląda w dal na mężczyzn stojących na starych, rozkleko­tanych, zygzakowatych rusztowaniach, które w ciągu setek lat pokryły gęsto skały wokół wodospadu.

- Gdybyśmy natomiast spotkali się z wodzem teraz i złożyli mu ofertę bez uprzedniego przygotowania gruntu, moglibyśmy napotkać u tego Nawaha zażarty upór wynikający z przywiąza­nia do... domu, chyba tak trzeba nazwać tę ruderę.

Już mam im powiedzieć, że nie jesteśmy Nawahami, ale co to ma za sens, skoro oni i tak nie chcą słuchać? Wszystko im jedno, do jakiego należymy plemienia.

Kobieta uśmiecha się, kiwa mężczyznom głową, podsumowu­je ich oczami jak kasa i rusza sztywno w stronę samochodu, wołając lekkim, młodzieńczym głosem:

- Jak wciąż podkreślał mój wykładowca socjologii: “W każ­dej sytuacji jest zawsze jedna osoba, której władzy nie wolno lekceważyć!”

Wsiadają do samochodu i odjeżdżają, a ja stoję i zastanawiam się, czy mnie w ogóle widzieli.

Bardzo mnie zdziwiło, że sobie to przypomniałem. Chyba pierwszy raz od wieków przypomniałem sobie coś z dzieciństwa. Zdumiało mnie, że w ogóle cokolwiek pamiętam. Leżałem na posłaniu niby w półśnie, wspominając inne wydarzenia, gdy nagle dobiegł mnie spod łóżka chrobot, jakby mysz gryzła orzech włoski. Wychyliłem się z pościeli i ujrzałem błysk metalu tną­cego moje ukochane kawałki gumy do żucia. To czarny sani­tariusz Geever odkrył, gdzie chowam gumę, i zeskrobywał ją prosto do papierowej torby długimi, cienkimi nożyczkami o ostrzach rozwartych jak szczęki.

Cofnąłem szybko głowę, żeby mnie nie zauważył. Bałem się jednak, że mnie spostrzegł, i krew zaczęła walić mi w uszach. Chciałem mu powiedzieć, żeby odczepił się od mojej gumy i poszedł się zająć własnymi sprawami, ale przecież nie mogłem się nawet zdradzić z tym, iż go słyszałem. Leżałem bez ruchu, by się upewnić, czy rzeczywiście nie widział, jak wyglądam z łóżka, czarny jednak nie przerywał pracy - słyszałem tylko zzzt-zzzt nożyczek i grzechot wpadających do torby kawałków gumy, zbliżony do bębnienia gradu o dach kryty papą. Geever mlasnął językiem i zachichotał pod nosem.

- He, he. O mój Boże. He, he. Ileż razy ten skurwiel prze­żuwał je w japie? Twarde jak kamień!

Jego szept zbudził McMurphy’ego, który wsparł się na łokciu ciekaw, co też czarny wyrabia na kolanach pod moim łóżkiem o tak dziwnej porze. Obserwował go przez chwilę, przecierając oczy jak dzieciak, który chce się przekonać, czy go wzrok nie myli, a następnie usiadł na łóżku.

- Niech mnie licho, czego ten łobuz szuka tu z nożyczkami i z papierową torbą o wpół do dwunastej w nocy?

Czarny zerwał się na nogi i zaświecił mu latarką prosto w oczy.

- Gadaj, stary, co tam wydłubujesz, u diabła, pod osłoną nocy?

- Idź spać, McMurphy. Nic ci do tego.

McMurphy rozciągnął wolno usta w szerokim uśmiechu i pa­trzył prosto w latarkę. Czarny oświetlał mu twarz jeszcze przez kilka chwil, a potem zrobiło mu się nagle nieswojo od gapienia się na świeżą bliznę połyskującą na nosie McMurphy’ego, od wpatrywania się w jego zęby i tatuaż pantery na przedramieniu, więc skierował latarkę w bok. Schylił się i wrócił do pracy, sapiąc i prychając, jakby zdrapywanie zeschłej gumy wymagało wielkiego wysiłku.

- Obowiązkiem sanitariusza pracującego na wieczornej zmia­nie - powiedział między jednym prychnięciem a drugim, usiłując nadać głosowi przyjazne brzmienie - jest dbanie o czystość sypialni.

- W środku nocy?

- Mamy wyraźnie powiedziane, że o czystość należy dbać przez okrągłą dobę!

- Wystarczyłoby, gdybyś o nią zadbał, nim położyliśmy się spać, zamiast do wpół do jedenastej gapić się w telewizor. Czy stara Ratched wie, że ty i ten drugi prawie przez całą zmianę oglądacie telewizję? Jak myślisz, co by zrobiła, gdyby się do­wiedziała?

Czarny wstał z kolan i usiadł na moim łóżku. Uśmiechając się i chichocząc, zaczął się stukać latarką w zęby. W jej blasku twarz jego wyglądała jak podświetlona czaszka.

- Słuchaj, opowiem ci o tej gumie - rzekł i nachylił się nad McMurphym jak nad najlepszym kumplem. - Widzisz, całe lata się zastanawiam, skąd Wódz Szczota bierze gumę do żucia. Nigdy nie miał ani centa, więc nie mógł jej kupować w bu­fecie, nikt mu jej nie dawał, nigdy nie prosił o nią kobiety z Czerwonego Krzyża; obserwowałem go i czekałem. No i spójrz.

Znów ukląkł, podniósł brzeg mojej pościeli i poświecił la­tarką.

- I co ty na to? Założę się, że wszystkie te kawałki są prze­żute co najmniej z tysiąc razy!

McMurphy zaczął chichotać ubawiony. Czarny potrząsnął pa­pierową torbą; słysząc grzechotanie, obaj parsknęli śmiechem. Potem czarny powiedział McMurphy’emu dobranoc, zawinął brzeg torby, jakby miał w niej drugie śniadanie, i poszedł scho­wać ją sobie na później.

- Wodzu! - szepnął McMurphy. - Powiedz mi coś!

I zaczął śpiewać piosenkę popularną bardzo dawno temu:

- “Czy gdy wyjmiesz ją z ust na noc, guma traci mięty smak?”

W pierwszej chwili ogarnęła mnie złość. Myślałem, że McMurphy wyśmiewa się ze mnie tak samo jak inni.

- “Czy gdy znów ją bierzesz rano, cała twarda jest jak lak?” - śpiewał szeptem.

Ale im dłużej się zastanawiałem, tym bardziej zaczynało mnie to bawić. Musiałem panować nad sobą, żeby się nie roześmiać - nie tyle z piosenki McMurphy’ego, ile z samego siebie.

- “To nie daje mi spokoju, chcę usłyszeć nie lub tak; czy gdy wyjmiesz ją z ust na noc, guma traci mięty smaaaaaaak?”

Ciągnął ostatnią zgłoskę i łachotał mnie nią jak piórkiem. Nie mogłem się dłużej powstrzymać i parsknąłem cicho; bałem się, że za chwilę zacznę się śmiać i nie będę mógł przestać. Ale akurat w tym momencie McMurphy wyskoczył z łóżka i zaczął grzebać w nocnej szafce, więc jakoś się uciszyłem. Zacisnąłem zęby nie wiedząc, co robić. Od lat ograniczałem się tylko do pochrząkiwań i ryków. Usłyszałem, jak drzwiczki szafki - niby stalowa klapa - zatrzaskują się z głuchym łoskotem. Usłyszałem, jak McMurphy woła: “łap”, i coś upadło na moje łóżko. Coś małego. Wielkości jaszczurki lub węża...

- W tej chwili, Wodzu, mam tylko owocową. Wygrałem paczkę od Scanlona - oznajmił, kładąc się z powrotem do łóżka.

A ja, nim zdałem sobie sprawę z tego, co robię, powiedziałem mu “dziękuję”.

W pierwszej chwili nie rzekł nic. Wsparty na łokciu, obser­wując mnie tak, jak przedtem obserwował czarnego, czekał, aż jeszcze coś powiem. Podniosłem z pościeli paczkę gumy i trzy­mając ją w dłoni, powtórzyłem:

- Dziękuję.

Wypadło to dość mizernie, bo gardło miałem zardzewiałe i język mi skrzypiał. McMurphy powiedział, że wyraźnie wy­szedłem z wprawy, i wybuchnął śmiechem. Ja też spróbowałem się roześmiać, ale pisnąłem tylko jak kurczę, które uczy się piać. Było to bardziej zbliżone do płaczu niż do śmiechu.

McMurphy poradził mi, żebym się nie spieszył, bo jeśli chcę poćwiczyć mówienie, gotów jest mnie słuchać do szóstej trzy­dzieści. Stwierdził, że człowiek, który milczał tak długo jak ja, musi mieć wiele do opowiadania, a następnie położył głowę na poduszce i czekał, aż zacznę mówić. Przez chwilę zastanawiałem się, co by mu powiedzieć, ale jedyne, co mi przychodziło do głowy, to takie rzeczy, których żaden mężczyzna nie mówi dru­giemu, bo nie sposób ująć ich w słowa. Kiedy McMurphy zo­baczył, że nie potrafię nic z siebie wydusić, założył ręce za głowę i zaczął opowiadać o sobie.

- Pamiętam, jak kiedyś zrywałem fasolę pod Eugene w do­linie Willamette i cholernie byłem rad, że mam tę robotę. Było to na początku lat trzydziestych, a wtedy rzadko który dzieciak mógł załapać pracę. Dostałem ją, bo udowodniłem nadzorcy, że potrafię zbierać strąki równie szybko i starannie jak dorośli. No, w każdym razie byłem tam jedynym dzieciakiem. Ja jeden i sami dorośli. Na początku próbowałem z nimi gadać, ale zobaczyłem, że mnie w ogóle nie słuchają; gówno ich obchodzi, co ten rudy mały obdartus ma do powiedzenia. Więc zamknąłem gębę. By­łem na nich wściekły za to, że nie chcieli mnie słuchać, no i zamknąłem gębę na bite cztery tygodnie, które tam pracowa­łem. A oni mełli jęzorami, obgadując wujów, stryjów i krewnych albo, gdy ktoś się nie stawił do roboty, to jego. I tak przez cztery tygodnie; ja tymczasem milczałem jak zaklęty. Aż pewnie w ogóle zapomniały, tępe pierdoły, że umiem mówić! Czekałem na odpowiednią chwilę. I wreszcie ostatniego dnia wygarnąłem im wszystko, żeby wiedzieli, jaka z nich nędzna banda skurwysynów. Opowiedziałem każdemu po kolei, jak go obsmarowywali kumple pod jego nieobecność. Rany, ale wtedy nastawiali uszu! W końcu zaczęli się awanturować między sobą, a ja straciłem dodatek wysokości pół centa od każdego zebranego kilograma, który mi się należał za to, że nie opuściłem ani dnia pracy. Nadzorca podejrzewał, że ta burda to moja sprawka, a choć nie mógł mi nic udowodnić, wystarczyło mu, że miałem w mieście złą opinię. Więc jego też zbluzgałem. Mój niewyparzony język kosztował mnie wtedy ze dwadzieścia dolarów, ale nie żałowa­łem ani centa.

Przez chwilę rechotał na to wspomnienie, a potem przekręcił głowę na poduszce i spojrzał na mnie.

- Powiedz, Wodzu, czy ty też czekasz na odpowiednią chwilę, żeby wszystko wygarnąć?

- Nie - odparłem. - Nie dałbym rady.

- Nie dałbyś rady? To łatwiejsze, niż myślisz.

- Jesteś... większy, silniejszy niż ja - wymamrotałem.

- Co takiego? Nie słyszę cię, Wodzu.

Zebrałem w gardle trochę śliny.

- Jesteś większy i silniejszy ode mnie. Dlatego tobie łatwo.

- Ja? Żartujesz chyba! Jak pragnę zdrowia, spójrz w lustro; przerastasz o głowę wszystkich na oddziale! Mógłbyś każdego z nas rozłożyć jedną ręką!

- Nie. Jestem dużo za mały. Kiedyś byłem większy, ale to było dawno temu. Teraz jestem o połowę mniejszy od ciebie.

- Ho, ho, rety, ty chyba naprawdę jesteś stuknięty! Od razu zwróciłem na ciebie uwagę, kiedy wszedłem na oddział; siedzia­łeś na krześle ogromny jak góra. Mówię ci, znam dobrze okręg Klamath, cały Teksas, Oklahomę i okolice Gallup, ale większego Indianina w życiu nie widziałem.

- Urodziłem się w wiosce nad Kolumbią - oznajmiłem, a on czekał, co powiem dalej. - Mój tata był prawdziwym wodzem i nazywał się Tee Ah Millatoo, Sosna Stojąca Najwyżej Na Górze, choć wcale nie mieszkaliśmy na szczycie góry. Pamiętam z dzieciństwa, że był naprawdę ogromny. A potem matka stała się dwa razy większa od niego.

- Musiała być postawną babką. Ile miała wzrostu!

- Oj, duża była, duża...

- Ale ile mierzyła?

- Ile mierzyła? Facet na jarmarku obejrzał ją i powiedział, że ma metr siedemdziesiąt pięć i waży pięćdziesiąt dziewięć kilo, ale on jej nie znał. Stawała się coraz większa!

- To znaczy?

- W końcu była większa niż tata i ja razem wzięci.

- Mówisz, że pewnego dnia po prostu zaczęła sobie rosnąć? Ładna historia; nigdy dotąd nie słyszałem, żeby Indianki robiły coś takiego.

- Nie była Indianką. Była białą kobietą. Z The Dalles.

- Jak się nazywała? Bromden? Poczekaj, teraz zaczynam ro­zumieć. - Zastanawiał się przez chwilę, po czym rzekł: - Jeśli biała kobieta wychodzi za Indianina, to popełnia mezalians, tak? Dobra, już chyba rozumiem.

- Ale to nie tylko przez nią tata tak zmalał. Wszyscy go zadręczali, bo był wielki, nie zamierzał się ugiąć i robił, co chciał. Dręczyli go tak samo, jak teraz dręczą ciebie.

- Kto, Wodzu, kto? - zapytał cicho, poważniejąc nagle.

- Ludzie Kombinatu. Dręczyli go latami. Przez pewien czas był dość silny, żeby z nimi walczyć. Chcieli, żebyśmy żyli w inspekcjonowanych domach. Chcieli odebrać nam wodospad. Nawet niektórzy członkowie plemienia przyłączyli się do Kom­binatu i też zaczęli dręczyć tatę. Pobito go kilkakrotnie w mia­steczku, a raz obcięto mu włosy. Och, Kombinat jest potężny... potężny. Tata walczył z nim uparcie, ale w końcu tak zmalał przez matkę, że dalej już nie mógł i musiał się poddać.

McMurphy długo milczał. Potem podniósł się na łokciu, spoj­rzał na mnie i zapytał, dlaczego pobito tatę. Wyjaśniłem, że miała to być zapowiedź tego, co go czeka, jeśli nie podpisze papierów i nie odda wszystkiego rządowi.

- Co miał oddać rządowi?

- Wszystko. Plemię, wioskę, wodospady...

- Aha, teraz sobie przypominam; mówisz o wodospadach, przy których Indianie łowili łososie... Dawno, dawno temu. No tak. Ale o ile pamiętam, Indianie dostali wtedy kupę forsy.

- Forsa; to był ich argument. Tata pytał: Jak można sprzedać swoje życie? Jak można sprzedać to, czym się jest? Nie rozu­mieli. Nawet członkowie plemienia. Później gromadzili się przed naszymi drzwiami z czekami w rękach i pytali tatę, co mają dalej robić. Chcieli, żeby im powiedział, w co mają inwestować, gdzie iść i czy kupować farmy. Ale był już wtedy za mały, a w dodatku za bardzo pijany. Kombinat go pokonał. Bo Kom­binat wygrywa z każdym. Z tobą też wygra. Nie mogli pozwolić, żeby ktoś taki silny jak tata chodził swobodnie po świecie, jeśli nie był jednym z nich. Chyba to rozumiesz.

- Tak, chyba tak.

- Dlatego źle zrobiłeś, że stłukłeś szybę. Teraz wiedzą, że jesteś silny. Teraz muszą cię okiełznać.

- Jak dzikiego mustanga, tak?

- Nie, nie. Posłuchaj. Mają inne metody; takie, z którymi nie można walczyć! Wsadzają ci różne rzeczy! Wmontowują do głowy! Biorą się do roboty, ledwie zobaczą, że będziesz silny; już jako dziecku instalują ci różne parszywe maszynki, instalują i instalują, aż jesteś załatwiony!

- Spokojnie, stary, sza!

- A jeśli usiłujesz walczyć, zamykają cię...

- Spokojnie, Wodzu, spokojnie. Bądź cicho. Chyba cię usłyszeli.

Opadł na poduszkę i leżał bez ruchu. Spostrzegłem, że moja pościel jest mokra od potu. Usłyszałem skrzypnięcie gumowych podeszew - to czarny z latarką przyszedł sprawdzić, czy wszyst­ko jest w porządku. Udawaliśmy, że śpimy, i wreszcie wyszedł.

- W końcu tata zaczął pić - szepnąłem. Nie mogłem przestać mówić, dopóki nie opowiedziałem wszystkiego. - Pamiętam, jak leżał pod cedrami oślepły od wódki i podnosił butelkę do ust, ale to nie on z niej pił, tylko ona z niego. Wreszcie tak się skurczył, zmarszczył i zżółkł, że nawet psy przestały go pozna­wać i musieliśmy zawieźć go furgonetką do zakładu w Portland. Tam umarł. Nie, oni nie zabijają. Taty nie zabili. Ale to, co zrobili, było znacznie gorsze.

Nagle poczułem się strasznie śpiący. Nie miałem ochoty dłu­żej rozmawiać. Zacząłem się zastanawiać nad tym, co mówi­łem, i zdałem sobie sprawę, że nie powiedziałem tego, co za­mierzałem.

- Gadałem jak wariat, co?

- Tak, Wodzu. - McMurphy przekręcił się na łóżku. - Gadałeś jak wariat.

- To wszystko nie było to, co chciałem powiedzieć. Ale inaczej nie umiałem. Plotłem bzdury.

- Wcale tak nie uważam. Gadałeś jak wariat, ale to nie były bzdury.

Potem milczał tak długo, że myślałem, iż zasnął. Żałowałem, że nie powiedziałem mu dobranoc. Spojrzałem na niego: leżał zwrócony do mnie plecami. Na odkrytym ramieniu majaczył niewyraźnie tatuaż asów i ósemek. Ale ma grube ramię, pomy­ślałem - moje też było takie, kiedy grałem w piłkę. Chciałem wyciągnąć rękę i dotknąć tatuażu, żeby się przekonać, czy McMurphy żyje. Leży bardzo cicho, rzekłem do siebie, powi­nienem dotknąć go i sprawdzić, czy żyje...

To też kłamstwo. Wiem, że żyje. Nie dlatego chcę go dotknąć.

Chcę go dotknąć, bo jest mężczyzną.

To też kłamstwo. Dookoła są sami mężczyźni. Mógłbym do­tknąć któregoś z nich.

Chcę go dotknąć, bo jestem pederastą!

To też kłamstwo. Jeden lęk kryje się pod drugim. Gdybym był pederastą, chciałbym robić z nim inne rzeczy. Chcę go do­tknąć dlatego, że jest, kim jest.

Już miałem wyciągnąć rękę, kiedy McMurphy nagle się ode­zwał.

- Słuchaj, Wodzu! - zawołał, odwracając się do mnie gwał­townie. - Słuchaj, może pojechałbyś jutro z nami na ryby?

Nie odpowiedziałem.

- No jak? Szykuje się morowa zabawa. Wiesz pewnie, że mają przyjechać po nas moje dwie ciotki? Więc słuchaj, to nie żadne ciotki, tylko zawodowe tancerki, znajome kurwy z Portland. Co ty na to?

Powiedziałem mu, że jestem w szpitalu na koszt państwa.

- Co to ma wspólnego?

- Nie mam ani centa.

- Aha - mruknął. - O tym nie pomyślałem.

Znów milczał długo, pocierając palcem bliznę na nosie. Nagle przestał ją pocierać. Podniósł się na łokciu i spojrzał na mnie.

- Wodzu - rzekł wolno, taksując mnie wzrokiem - czy kiedy byłeś duży, to znaczy kiedy miałeś dwa metry wzrostu i ważyłeś ze sto dwadzieścia kilo, potrafiłeś podnosić takie ciężary jak na przykład konsola w gabinecie hydroterapii?

Zastanawiałem się chwilę. Konsola nie mogła ważyć więcej od blaszanych beczek z ropą, które dźwigałem w wojsku. Od­parłem, że kiedyś pewnie tak.

- A dźwignąłbyś ją, gdybyś znów stał się duży?

Powiedziałem, że tak mi się zdaje.

- Nie obchodzi mnie, co ci się zdaje! Czy gotów jesteś obie­cać, że ją podniesiesz, jeśli pomogę ci odzyskać siły? Jeśli mi obiecasz, to mało, że przejdziesz pod moim okiem kurs kultury­styczny, ale na dokładkę pojedziesz za frajer na ryby! - Oblizał wargi i upadł na posłanie. - A ja i tak coś na tym zarobię.

Leżał rechocząc z czegoś, co mu przyszło do głowy. Kiedy zapytałem, jak sprawi, że znów będę duży, przyłożył tylko palec do ust.

- Tajemnica, stary. Nie mogę ci wyjawić, jak to zrobię. Tego zresztą nie obiecywałem. Ho, ho, nadmuchanie olbrzyma do dawnych rozmiarów to tajemnica, której trzeba strzec pilnie, bo w rękach wroga mogłaby się stać niebezpieczną bronią. Sam nawet nie będziesz wiedział, kiedy się powiększasz. Ale daję ci słowo, że jak przejdziesz mój kurs, wszystko się nagle zmieni. Posłuchaj.

Spuścił nogi na posadzkę, usiadł na brzegu łóżka i położył ręce na kolanach. Przyćmione światło sączące się przez drzwi z dyżurki padało mu bokiem na twarz, wydobywając z ciemno­ści blask zębów i wpatrzone we mnie oczy. Magiczny głos McMurphy’ego zaczął cicho snuć się po sypialni.

- Oto nadchodzisz aleją, ty, Wielki Wódz Bromden, a męż­czyźni, kobiety i dzieci zadzierają głowy, żeby ci się przyjrzeć. “Hej, hej, co to za olbrzym sadzi trzymetrowymi susami i musi się schylać, żeby nie zawadzić głową o druty telegraficzne?” Przelatujesz przez miasto jak wicher, zatrzymując się tylko dla dziewic; wy, dziwki, nawet się nie pchajcie, chyba że macie cycki jak melony i mocne, zgrabne, białe nogi dostatecznie dłu­gie, żeby owinąć nimi jego potężne plecy, a cipy gorące, soczy­ste i słodkie jak miód...

Snuł w mroku opowieść i mówił o przyszłości, obiecując, że wszyscy faceci będą się mnie bali, a wszystkie babki będą za mną ganiać. Potem powiedział, że natychmiast idzie wpisać mnie na listę jadących na ryby. Wstał, wziął z szafki ręcznik, zawiązał go sobie wokół bioder, włożył czapkę i stanął nade mną.

- Mówię ci, stary, wierz mi, babki same będą cię przewracać na ziemię, żeby tylko znaleźć się pod tobą.

Nagle wysunął rękę, szybkim ruchem odwiązał krępujące mnie prześcieradło i ściągnął koc, zostawiając mnie nagiego.

- Spójrz sam, Wodzu. Ha, ha. Nie mówiłem? Już urosłeś z piętnaście centymetrów!

Śmiejąc się, ruszył wzdłuż łóżek w stronę drzwi.

*

Dwie kurwy przyjadą z Portland i zabiorą nas na ryby!

Ledwo mogłem się doczekać, aż o szóstej trzydzieści zapalą światło.

Wstałem z łóżka pierwszy i natychmiast pognałem sprawdzić, czy moje nazwisko rzeczywiście znajduje się na liście wywie­szonej przy dyżurce na tablicy ogłoszeń. LISTA OSÓB JA­DĄCYCH NA RYBY - oznajmiał nagłówek u góry kartki; po­niżej wpisał się McMurphy, a zaraz pod nim - przy jedynce - Billy Bibbit. Przy dwójce figurował Harding, przy trójce Fredrickson i tak kolejno do numeru dziesiątego, przy którym wid­niało puste miejsce. Ja byłem wpisany jako ostatni; dziewiąty, nie licząc McMurphy’ego. Więc naprawdę miałem się wyrwać ze szpitala i pływać kutrem z kurwami! Musiałem to sobie w kółko powtarzać, żeby uwierzyć.

Trzej czarni sanitariusze wepchnęli się przede mnie i zaczęli czytać listę, wodząc szarymi paluchami po papierze. Kiedy doszli do mojego nazwiska, odwrócili się do mnie, szczerząc zęby.

- Też coś, kto zapisał Wodza Bromdena na tę kretyńską wy­prawę? Przecież Indiany nie umią pisać.

- A co, myślisz, że czytać umią?

Przy każdym ich ruchu świeżo wykrochmalone, sztywne rę­kawy białych bluz szeleściły niczym papierowe skrzydła. Uda­łem, że nie słyszę ich drwin i nie wiem, o co chodzi, ale kiedy mi chcieli wetknąć do ręki szczotkę, żebym pozamiatał za nich korytarz, pomyślałem, że mam to gdzieś, obróciłem się na pięcie i poszedłem z powrotem w kierunku sypialni. Byle kto nie bę­dzie rozkazywał facetowi, który jedzie z kurwami na ryby.

Trochę się bałem, bo dotąd zawsze słuchałem czarnych. Obe­jrzałem się i zobaczyłem, że idą za mną, niosąc szczotkę. Na pewno wleźliby za mną na salę i zapędzili mnie do roboty, gdyby nie McMurphy, który latał między łóżkami, walił ręcznikiem chłopaków jadących na wycieczkę i wzniecał taki rwetes, że czarni uznali sypialnię za teren raczej niebezpieczny, na który nie warto się zapuszczać tylko po to, żeby wyciągnąć kogoś do posprzątania skrawka korytarza.

McMurphy, chcąc wyglądać na kapitana statku, naciągnął cyklistówkę głęboko na rude kędziory, a tatuaże na ramionach, widoczne spod krótkich rękawów podkoszulka, obnosił tak dumnie, jakby je przywiózł prosto z Singapuru. Przemierzał z buń­czuczną miną sypialnię, udając, że to statek, i gwizdał na palcach jak na bosmańskim gwizdku.

- Wszyscy na pokład, tylko żwawo, bo całą bandę poprzeciągam pod kilem!

Zastukał w blat nocnego stolika przy łóżku Hardinga.

- Raz, dwa, trzy, odpływamy! Trzymać kurs. Wszyscy na pokład! Kończyć branzlowanie, pora na wstawanie!

Kiedy zobaczył mnie w drzwiach, podleciał szybko i zabębnił mi pięścią po plecach.

- Bierzcie przykład z Wielkiego Wodza! To dopiero marynarz i rybak, zerwał się przed świtem i pognał kopać robaki na przy­nętę. Jak wam nie wstyd, nędzne szczury lądowe! Wszyscy na pokład! Dziś jest wielki dzień! Z wyra i do wody!

Okresowi narzekali, klęli McMurphy’ego i jego ręcznik, a Chronicy budzili się z twarzami sinymi z niedokrwienia - cias­no wiązane prześcieradła hamowały im krążenie - rozglądali się po sali i w końcu zatrzymywali na mnie słabe, załzawione oczy wyglądające ze smętnych, choć zaciekawionych twarzy. Leżeli i przypatrywali się, jak wkładam ciepłe ubranie, a ja czułem się nieswojo, jakbym miał nieczyste sumienie. Wiedzieli, że jestem jedynym Chronikiem dopuszczonym do wyprawy. Obserwowali mnie - starzy faceci od lat przyspawani do wózków, z cewnikami oplatającymi im nogi niczym pędy dzikiego wina i na resztę życia przytwierdzającymi ich do szpitala; obserwowali mnie, wiedząc instynktownie, że jadę, i wciąż jeszcze potrafili odczu­wać zazdrość, że to ja jadę, a nie oni. Wiedzieli, bo ludzkie cechy zostały w nich stłumione i górę wzięły dawne zwierzęce instynkty (starzy Chronicy budzą się czasem w nocy, kiedy je­szcze nikt inny nie wie, że na sali ktoś umarł, odrzucają głowy do tyłu i wyją), a potrafili zazdrościć, gdyż mieli jeszcze dość ludzkich cech, żeby pamiętać, jak to było kiedyś.

McMurphy wyszedł rzucić okiem na listę, wrócił i chciał namówić jeszcze jednego z Okresowych; chodził po sypialni, kopiąc łóżka, w których kilku nadal leżało z kocami naciągnię­tymi na głowy, i opowiadał, jak to wspaniale jest przeciwsta­wić się wichurze, rozszalałym falom i pokrzykując “jo-ho-ho”, opróżniać butelkę rumu.

- No już, lenie, brakuje mi jednego majtka, żeby skompleto­wać załogę, do jasnej cholery, jednego ochotnika...

Ale nie mógł namówić nikogo - pozostali Okresowi dali się zastraszyć wycinkami Wielkiej Oddziałowej o szalejących ostat­nio burzach i zatopionych łodziach. Już wyglądało na to, że nie znajdziemy dziesiątego członka załogi, ale pół godziny później, kiedy staliśmy w kolejce, czekając na otwarcie jadalni, do McMurphy’ego podszedł George Sorensen.

Duży, bezzębny, żylasty stary Szwed, którego czarni przezy­wali Czyściochem, bo miał szmergla na punkcie higieny, nad­szedł, szurając nogami, z tułowiem odchylonym do tyłu (zawsze się w ten sposób przeginał, żeby trzymać twarz jak najdalej od osoby, z którą rozmawiał), stanął przed McMurphym i wymam­rotał coś, zasłaniając dłonią usta. George był okropnie nieśmiały. Oczy miał tak głęboko osadzone, że nie można było ich dojrzeć, a wielką łapą zakrywał resztę twarzy. Głowa kołysała mu się jak bocianie gniazdo na szczycie masztu. Mruczał coś przez palce, ale nic nie można było zrozumieć, dopóki McMurphy nie wy­ciągnął ręki i nie oderwał mu dłoni od ust.

- Co tam mamroczesz, George?

- Robaki - powtórzył George. - Wcale się wam nie przyda­dzą. Nie na łososie.

- Hm - mruknął McMurphy. - Robaki? Może i masz rację, George, ale musisz mi powiedzieć, o jakie robaki ci chodzi.

- Przed chwilą słyszałem, jak mówiłeś, że pan Bromden po­szedł kopać robaki na przynętę.

- Owszem, dziadku, pamiętam.

- Więc wiedz, że na nic się wam nie zdadzą. Teraz jest najlepsza pora na łososie. Pewno. Ale potrzeba wam śledzi. Pewno. Nałapcie śledzi i będziecie mieli przynętę, jak się patrzy. Nałowicie pełno ryb.

Jego głos wznosił się przy końcu każdego zdania - ry-b - jakby George o coś pytał. Pokiwał parę razy wystającą szczęką, którą tak wyszorował przed śniadaniem, że zdrapał z niej skórę, po czym ruszył na koniec kolejki.

- Hej, George, zaczekaj, gadasz, jakbyś się znał na tych spra­wach! - zawołał za nim McMurphy.

George zawrócił i znów przyczłapał do McMurphy’ego, odchylając się tak bardzo do tyłu, że wyglądał, jakby nie mógł nadążyć za swoimi stopami.

- Pewno, że się znam. Dwadzieścia pięć lat łowiłem na troling łososie od Half Moon Bay do Puget Sound. Dwadzieścia pięć lat łowiłem ryby... zanim się tak ubrudziłem.

Wyciągnął ręce, żebyśmy mogli zobaczyć, jakie są brudne. Wszyscy wokół nachylili się i patrzyli. Nie widziałem brudu, ale widziałem głębokie bruzdy wyżłobione od wyciągania z mo­rza tysięcy mil linki. Przez chwilę pozwolił nam się przyglądać, a potem zwinął dłonie w pięści i schował pod kurtkę piżamy, jakby się bał, że zabrudzimy je wzrokiem, i dalej stał, uśmie­chając się do McMurphy’ego dziąsłami białymi jak solona wie­przowina.

- Moja łódź miała tylko dwanaście metrów długości, ale za to trzy i pół zanurzenia i była zbudowana z najlepszego teku i dębu. - Kołysał się w przód i w tył; mieliśmy wrażenie, że stoimy na chybotliwym pokładzie. - Jak Boga kocham, to była łódź!

Znów chciał odejść, ale McMurphy go zatrzymał.

- Do licha, George, dlaczego nie mówiłeś wcześniej, że jesteś rybakiem? Ja tu nawijam o wyprawie, jakbym był starym czło­wiekiem znad morza, a tak mówiąc między nami, jedyna łajba, na której płynąłem, to okręt “Missouri”; o rybach wiem tylko tyle, że wolę je jadać niż patroszyć.

- Patroszenie jest łatwe, jeśli się wie, jak to robić.

- Do diabła, George, będziesz naszym kapitanem, a my twoją załogą.

George odchylił się do tyłu i potrząsnął głową.

- Łodzie są teraz okropnie brudne - rzekł. - Wszystko jest teraz strasznie brudne.

- Nic podobnego. Mamy łódź specjalnie wysterylizowaną od dziobu do rufy, mucha nie siada. Nie ubrudzisz się, George, bo będziesz kapitanem. Jako kapitan nie będziesz musiał nawet nakładać przynęty na haczyk, tylko wydawać rozkazy nam, szczurom lądowym. No, co ty na to?

Widziałem, iż George się waha, bo wyłamywał sobie palce pod połą kurtki, wciąż jednak powtarzał, że boi się zabrudzić. McMurphy namawiał go, jak potrafił, ale George ciągle kręcił głową, gdy wtem w drzwiach na końcu korytarza zazgrzy­tał klucz: wparowała z niego Wielka Oddziałowa ze swoim ko­szykiem niespodzianek i stukocząc obcasami przemaszerowała wzdłuż kolejki, każdemu z nas posyłając na powitanie swój automatyczny uśmiech. McMurphy zauważył, że George cofnął się i zmarszczył brwi, kiedy go mijała. Zaczekał więc, aż od­działowa sobie pójdzie, po czym przechylił głowę i popatrzył spod oka na swojego rozmówcę.

- Powiedz, George, ile twoim zdaniem jest prawdy w tym, co oddziałowa mówiła o burzliwym morzu i grożących nam nie­bezpieczeństwach?

- Morze bywa burzliwe. Pewno. Strasznie burzliwe.

McMurphy obejrzał się na oddziałową znikającą właśnie w drzwiach dyżurki i znów wbił wzrok w George’a, który wy­łamywał sobie palce jeszcze gwałtowniej niż przedtem i wodził oczami po otaczających go twarzach.

- Jak Boga kocham! - zawołał nagle. - Myślisz, że się prze­straszyłem tego jej gadania? Naprawdę tak myślisz?

- Nie, George. Nie. Ale myślę, jeżeli z nami nie pojedziesz, a zerwie się okropny sztorm, to wszyscy pewnie utoniemy. Mó­wiłem ci już, że nie mam pojęcia o żegludze, teraz powiem coś więcej. Słyszałeś o tych dwóch babkach, które po nas przyjadą? Oświadczyłem lekarzowi, że to moje ciotki, wdowy po maryna­rzach. Ale choć w łóżku są niezastąpione, na morzu nie przy­dadzą się bardziej ode mnie. Bez ciebie nie damy rady, George. - McMurphy zaciągnął się papierosem i spytał: - Masz dziesięć dolców?

George potrząsnął głową.

- Tak też myślałem. Ech, do diabła, i tak nie zbiję forsy na tej wyprawie. Trzymaj. - Wyjął ołówek z kieszeni, wytarł o połę koszuli i podał George’owi. - Bądź naszym kapitanem, to po­jedziesz za piątala.

George znów spojrzał na nas, z niezdecydowaniem marszcząc czoło. Wreszcie wyszczerzył dziąsła w wyblakłym uśmiechu i sięgnął po ołówek.

- Jak Boga kocham! - powiedział i z ołówkiem w ręce pod­reptał wciągnąć się jako ostatni na listę. Po śniadaniu McMurphy zatrzymał się przy tablicy i drukowanymi literami dopisał przy nazwisku George’a KPT.

Kurwy spóźniały się. Już myśleliśmy, że w ogóle nie przyjadą, kiedy nagle McMurphy wrzasnął do nas od okna i wszyscy polecieliśmy popatrzeć. Oświadczył, że to one, ale zamiast dwóch samochodów zobaczyliśmy tylko jeden i tylko jedną dziewczynę. Kiedy zatrzymała się na parkingu, McMurphy za­wołał ją przez siatkę w oknie i dziewczyna pobiegła przez traw­nik prosto w stronę naszego oddziału.

Była młodsza i ładniejsza, niżeśmy się spodziewali. Wszyscy już wiedzieli, że dziewczyny to kurwy, a nie żadne tam ciotki, i oczekiwali nie wiadomo czego. Niektórzy wierzący nie byli zbyt zadowoleni. Ale wpatrzeni w tę zielonooką dziewczynę o włosach błyszczących w słońcu niby miedziane sprężyny, związanych w koński ogon, który podskakiwał, gdy biegła do nas lekko przez trawnik, myśleliśmy jedynie o tym, że nareszcie widzimy kobietę, która nie jest ubrana od góry do dołu w biel, jakby ją okrył szron, a jej sposób zarabiania na życie nie miał żadnego znaczenia.

Podbiegła do siatki, wczepiła się w nią palcami i podciągnęła do góry. Dyszała po krótkim biegu i z każdym oddechem wy­glądało na to, że zaraz przeniknie na drugą stronę. Miała łzy w oczach.

- McMurphy, McMurphy, niech cię licho...

- Dobra, dobra, gdzie Sandra?

- Coś jej wypadło, stary, nie mogła przyjechać. Ale ty, co z tobą, u licha?

- Coś jej wypadło!

- Tak naprawdę - dziewczyna wytarła nos i zaczęła chicho­tać - to Sandrunia wyszła za mąż. Pamiętasz Artiego Gilfilliana z Beaverton? Zawsze przychodził na zabawy z jakimś pasku­dztwem w kieszeni, z zaskrońcem, białą myszką czy czymś ta­kim. Kompletny wariat...

- Rany boskie! - jęknął McMurphy. - Cholera, Candy, jak mam upchać dziesięciu facetów do jednego forda? Jak Sandra i ten jej zaskroniec z Beaverton wyobrażają to sobie?

Dziewczyna szykowała się, żeby coś odpowiedzieć, kiedy nagle zagdakał megafon na suficie i rozległ się głos Wielkiej Oddziałowej informujący McMurphy’ego, że jeżeli jego przyja­ciółka chce z nim rozmawiać, to powinna się zgłosić przy głów­nym wejściu i nie zakłócać spokoju w całym szpitalu. Dziew­czyna odeszła od siatki i ruszyła do wejścia, McMurphy zaś odsunął się od okna, klapnął na krzesło w kącie i zwiesił głowę.

- Cholera! - zawołał.

Najmniejszy czarny wpuścił dziewczynę na oddział i zapo­mniał zamknąć drzwi (na pewno później dobrze za to oberwał), a ona minęła w podskokach dyżurkę, nic sobie nie robiąc z lo­dowatych spojrzeń pielęgniarek, i skręciła do świetlicy przed nosem lekarza, który właśnie szedł do dyżurki z jakimiś papie­rami. Lekarz spojrzał na nią, potem na papiery, potem znów na nią i obiema rękami zaczął szukać binokli.

Zatrzymała się dopiero na środku świetlicy, kiedy zobaczyła, że otacza ją czterdziestu wpatrzonych w nią mężczyzn w zielo­nych ubraniach - było tak cicho, że słyszeliśmy, jak nam burczy w brzuchach i jak strzelają cewniki spadające Chronikom.

Stała tak z dobrą minutę, szukając wzrokiem McMurphy’ego, więc wszyscy zdążyliśmy się jej należycie przyjrzeć. Chmura błękitnego dymu unosiła się jej nad głową - moim zdaniem, to przepalały się urządzenia szpitalne, które chciały się dostroić do jej wkroczenia na salę; wzięły pomiary elektroniczne, obliczyły, że nie są zaprojektowane na kogoś takiego jak ona, i z miejsca się poprzepalały, na swój sposób popełniając samobójstwo.

Dziewczyna miała na sobie taki sam biały podkoszulek jak McMurphy, tyle że dużo mniejszy, białe tenisówki i levisy ucięte nad kolanami dla lepszego krążenia - ledwie tego starczyło, by zakryć jej kształty. Na pewno wielu mężczyzn widziało ją zna­cznie skąpiej odzianą, ale teraz zarumieniła się speszona jak uczennica na scenie. Wszyscy wpatrywali się w nią bez słowa. Jedynie Martini szepnął, że widać daty na monetach, które ma w kieszeniach - tak obcisłe były jej dżinsy - ale stał najbliżej i najlepiej widział.

Billy Bibbit odezwał się pierwszy, choć w zasadzie nic nie powiedział, tylko wydał niski, prawie bolesny gwizd, który lepiej opisał dziewczynę niż słowa. Roześmiała się i podziękowała mu gorąco, a gdy się zaczerwienił, również spąsowiała i znów wybuchnęła śmiechem. I to przełamało lody. Wszyscy Okresowi rzucili się do niej, mówiąc jeden przez drugiego, a lekarz ciągnął Hardinga za poły kurtki i dopytywał się, kto to jest. McMurphy wstał z krzesła i przecisnął się do niej przez tłum; gdy go ujrzała, zarzuciła mu ręce na szyję, zawołała: “McMurphy, niech cię licho” - po czym zawstydziła się nagle i znów oblała rumieńcem. Przysięgam, że kiedy się rumieniła, wyglądała najwyżej na szes­naście, siedemnaście lat.

McMurphy przedstawił ją zebranym, a ona każdemu podała rękę. Kiedy doszła do Billy’ego, jeszcze raz podziękowała mu za gwizdnięcie. Chwilę później wślizgnęła się na salę Wielka Oddziałowa i cała w uśmiechach zapytała McMurphy’ego, jak zamierza zmieścić naszą dziesiątkę w jednym samochodzie, a gdy on z kolei zapytał, czy nie mógłby pożyczyć samochodu od kogoś z personelu i sam prowadzić, odpowiedziała, że nie, to zabronione, i wyrecytowała z pamięci odpowiednie zarządze­nie, tak jakeśmy się tego spodziewali. Skoro nie ma drugiego kierowcy, który podpisałby oświadczenie, że bierze na siebie odpowiedzialność, połowa załogi musi zostać w szpitalu. McMurphy zaczął protestować, bo musiałby wtedy wybulić pięć­dziesiąt dolców z własnej kieszeni, aby zwrócić forsę facetom, którzy nie pojadą.

- Może w takim razie należy odwołać wycieczkę - powie­działa oddziałowa - i zwrócić pieniądze wszystkim.

- Przecież już wynająłem łódź, dałem właścicielowi siedem­dziesiąt zielonych!

- Siedemdziesiąt dolarów? Tak? O ile się nie mylę, mówił pan pacjentom, że musi pan zebrać sto dolarów i jeszcze dołożyć dziesięć od siebie, żeby pokryć koszty wycieczki.

- Wliczałem koszty benzyny w obie strony.

- Trzydzieści dolarów to chyba za dużo na benzynę?

Uśmiechnęła się do niego bardzo mile i czekała, co powie. McMurphy podniósł do góry ręce i spojrzał w sufit.

- Jezu, nic pani nie przepuści, pani prokurator. Pewnie, że chciałem zatrzymać nadwyżkę dla siebie. Wątpię, żeby chłopcy o tym nie wiedzieli. Uważałem, że coś mi się należy za te wszystkie kłopoty, jakie...

- Ale nadzieje spełzły na niczym - przerwała. Nadal uśmie­chała się do niego bardzo, bardzo serdecznie. - Nie wszystkie drobne spekulacje finansowe muszą przynosić ci zyski, Randle, i skoro już o tym mowa, moim zdaniem i tak za wiele ci się udawało. - Umilkła na chwilę, ale jasne było, że w przyszłości coś jeszcze usłyszymy na ten temat. - Tak jest. Otrzymałeś weksle od wszystkich Okresowych za ten lub tamten “interesik”, więc chyba potrafisz znieść to jedno niepowodzenie?

Nagle ucichła. Spostrzegła, że McMurphy już jej nie słucha. Obserwował lekarza. A lekarz wpatrywał się w podkoszulek dziewczyny, jakby nic innego nie istniało na świecie. Kiedy McMurphy zobaczył, że lekarz gapi się na dziewczynę jak zahip­notyzowany, szeroki uśmiech rozjaśnił mu twarz. Zsunął czapkę na tył głowy, podszedł do medyka i położył mu rękę na ramieniu, wyrywając go z transu.

- Kurczę, czy widział pan kiedy, doktorze, jak łosoś rzuca się na przynętę? To jeden z najwspanialszych widoków na wszyst­kich morzach świata. Candy, kochanie, opowiedz doktorowi o ło­wieniu ryb i podobnych sprawach...

Pracując we dwoje, McMurphy i dziewczyna w niecałe dwie minuty przekonali lekarza; pobiegł tylko zamknąć gabinet i zaraz wrócił, wpychając papiery do teczki.

- Tę papierkową robotę mogę dokończyć na łodzi - wyjaśnił oddziałowej i przemknął obok niej tak szybko, że nie zdążyła odpowiedzieć. Za nim, bardziej dystyngowanym krokiem, wymaszerowała - szczerząc do niej zęby - reszta załogi.

Okresowi, którzy nie jechali na wycieczkę, stanęli w drzwiach świetlicy i przykazali nam, żebyśmy nie przywozili nie wypa­troszonych ryb, a Ellis zdjął ręce z gwoździ w ścianie, uścisnął dłoń Billy’ego i powiedział mu, żeby został rybitwą mężów i niewiast.

Billy, wpatrzony w mrugające do niego miedziane sztyfty na levisach dziewczyny, która właśnie wychodziła z sali, odpowie­dział Ellisowi, że mężów to niech sam sobie łowi. Dopędził nas przy drzwiach; gdy tylkośmy przez nie przeszli, najmniejszy czarny zaraz zamknął je na klucz. Nareszcie byliśmy na ze­wnątrz.

Promienie słońca wymykały się spod chmur i rozjaśniały ceglastą fasadę szpitala na kolor pąsowej róży. Lekki wiaterek strącał z drzew resztki liści i układał je schludnie przy drucianej siatce, na której gdzieniegdzie siedziały małe brązowe ptaszki; kiedy deszcz liści uderzał o siatkę, podrywały się do lotu. Od­nosiło się wrażenie, że to liście spadają na siatkę, zamieniają się w ptaki i odlatują.

Był piękny, aromatyczny, jesienny dzień rozbrzmiewający głosami dzieciaków kopiących piłkę i warkotem awionetek; na­leżało się cieszyć, że w taki dzień jest się na powietrzu. Ale kiedy lekarz poszedł po samochód, powtykaliśmy ręce do kie­szeni i zbiliśmy się w ciasną, milczącą gromadkę. Staliśmy tak bez słowa i przypatrywaliśmy się ludziom jadącym do pracy, którzy specjalnie zwalniali, żeby się lepiej przyjrzeć wariatom w zielonych ubraniach. Widząc nasze smętne miny, McMurphy zaczął żartować i przekomarzać się z dziewczyną, żeby popra­wić nam humor, ale to tylko jeszcze bardziej nas przygnębiło. Mieliśmy ochotę wrócić do szpitala i powiedzieć oddziałowej, że miała rację; przy takim wietrze morze jest zbyt niebezpieczne.

Podjechał doktor Spivey; wsiedliśmy i ruszyliśmy, ja, George, Harding i Billy Bibbit w samochodzie z McMurphym i dziew­czyną, a Fredrickson, Sefelt, Scanlon, Martini, Tadem i Gregory za nami, w aucie lekarza. Nikt się nie odzywał. Niecałe dwa kilometry od szpitala zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Lekarz wysiadł pierwszy; zaraz podleciał do niego, wycierając ręce o szmatę, uśmiechnięty mechanik. Nagle przestał się uśmie­chać - minął lekarza i podszedł do samochodu przyjrzeć się pasażerom. Potem cofnął się kilka kroków i marszcząc brwi, dalej tarł ręce poplamionym gałganem. Lekarz złapał go nerwo­wo za mankiet, wyjął banknot dziesięciodolarowy i wetknął mu do ręki niczym pestkę w ziemię.

- Mógłby pan napełnić oba baki zwyczajną? - poprosił. Poza szpitalem czuł się tak samo nieswojo jak my wszyscy. - Dobrze?

- Te ubrania... - zaczął mechanik. - Jesteście z tego szpitala przy szosie, no nie? - Rozglądał się za kluczem francuskim albo czymś równie poręcznym. W końcu stanął przy skrzynce z pu­stymi butelkami po oranżadzie. - Jesteście z domu wariatów!

Lekarz zaczął szukać binokli i spojrzał na nas, jakby dopiero w tej chwili zauważył nasze ubrania.

- Tak. Nie, chciałem powiedzieć: nie. My, raczej oni, są ze szpitala, ale to robotnicy, nie pacjenci. W żadnym razie nie pacjenci. Robotnicy.

Mechanik zmrużył oczy, spojrzał na lekarza, a potem na nas i poszedł pogadać ze swoim kumplem, który stał przy pompie. Szeptali przez chwilę, po czym ten drugi gość zawołał do leka­rza, co my za jedni, a gdy lekarz odparł, że jesteśmy robotni­kami, obaj faceci zaczęli się śmiać. Poznałem po ich śmiechu, że zdecydowali się sprzedać nam benzynę - na pewno słabą, brudną, rozwodnioną i za podwójną cenę - ale bynajmniej nie podniosło mnie to na duchu. Wszyscy czuliśmy się podle. Kłam­stwo doktora tylko bardziej nas przybiło - nie tyle zresztą samo kłamstwo, ile prawda, która się za nim kryła.

Drugi facet podszedł do lekarza, uśmiechając się szeroko.

- Powiedział pan, że chce pan specjalnej? Masz pan rację. No i może jeszcze sprawdzimy filtry oleju i wycieraczki? - Był większy od swojego kumpla. Pochylił się nad lekarzem, jakby chciał mu wyjawić jakąś tajemnicę. - Czy uwierzy pan, że osiemdziesiąt osiem procent samochodów potrzebuje nowych filtrów i nowych wycieraczek?

Jego uśmiech był czarny od wyciągania zębami świec samo­chodowych. Mechanik stał pochylony nad lekarzem, wprawiając go w zakłopotanie swoim uśmieszkiem, i czekał, aż ten zrozu­mie, że nie ma wyboru.

- A poza tym czy ci pańscy robotnicy mają okulary przeciw­słoneczne? U nas można kupić bardzo dobre.

Lekarz czuł, że się nie wybroni. Ale kiedy już miał otworzyć usta i powiedzieć “tak”, poddać się, zgodzić na wszystko, rozległ się głośny furkot i dach naszego samochodu zaczął podjeżdżać w górę. McMurphy klął, walcząc z fałdującym się powoli wierz­chem i usiłował zwinąć go prędzej, niż to robił automat. Po tym, jak grzmocił pięścią w podnoszący się dach, widać było, że jest wściekły; gdy wreszcie sklął go i wcisnął na miejsce, przelazł nad dziewczyną, zeskoczył na ziemię, stanął między lekarzem i mechanikiem i spojrzał facetowi prosto w rozdziawioną gębę.

- Słuchaj, Hank, bierzemy zwyczajną, tak jak ci pan doktor powiedział. Dwa baki zwyczajnej. To wszystko. Zapomnij o tych innych cudach. A za benzynę płacimy po cencie mniej od litra, bo jesteśmy, cholera, wyprawą subsydiowaną przez rząd.

Gość ani drgnął.

- Tak! A profesor powiedział, że nie jesteście pacjentami?

- Słuchaj, Hank, nie rozumiesz, że powiedział to z dobroci serca, żeby was nie przestraszyć. Cholera, pan doktor nie kłamałby tak o pierwszych lepszych pacjentach, ale my nie je­steśmy zwykli pomyleńcy; wszyscy co do jednego siedzieliśmy na oddziale obłąkanych przestępców, a teraz jedziemy do San Quentin, gdzie lepiej potrafią sobie z nami poradzić. Widzisz tego piegusa? Może i wygląda jak z okładki “Saturday Evening Post”, ale to szalony nożownik, artysta w tym fachu; wykończył trzech facetów. Gość obok niego znany jest jako Herszt Wariat­kowa, nieobliczalny jak dzika świnia. A widzisz tego drągala? To Indianin, zatłukł sześciu białych na śmierć trzonkiem od kilofa, kiedy go chcieli oszukać na skórkach piżmaków. Wstań, Wodzu, żeby cię mogli lepiej zobaczyć.

Harding dźgnął mnie kciukiem - wstałem, nie wychodząc z samochodu. Gość przysłonił ręką oczy, spojrzał do góry na mnie i nic nie powiedział.

- Paskudna banda - oświadczył McMurphy - ale to zaplano­wana, zatwierdzona wyprawa, mamy poparcie rządu i prawo do zniżki, podobnie jak FBI.

Gość przeniósł wzrok na McMurphy’ego; rudzielec zahaczył kciuki o kieszenie spodni i zaczął się kołysać na piętach, przy­patrując mu się znad blizny na nosie. Mechanik obejrzał się za siebie, żeby sprawdzić, czy jego koleś wciąż tkwi przy skrzy­ni z pustymi butelkami, a potem znów wyszczerzył zęby do McMurphy’ego.

- Mówisz, rudy, że twardzi z was goście, co? Mamy stulić uszy i robić, co nam każesz, tak? A powiedz mi, rudy, za co ciebie przymknęli? Chciałeś zamordować prezydenta?

- Tego mi nie udowodnili, Hank. Siedzę, bo mnie wrobiły gliny. Kiedyś zabiłem człowieka na ringu i już w tym zasma­kowałem.

- Jeden z tych morderców w bokserskich rękawicach, co, rudy?

- Tego nie powiedziałem. Nigdy jakoś nie mogłem przywyknąć do poduszek na łapach. Nie, to nie było żadne z tych spotkań w Cow Palace, które można obejrzeć w telewizji, je­stem, że tak powiem, bokserem ulicznym.

Facet zahaczył kciuki o kieszenie, naśladując McMurphy’ego.

- Powiedz raczej: ulicznym zalewajłą.

- Słuchaj, koleś, zalewać też potrafię, ale przyjrzyj się do­brze. - Podsunął ręce pod nos facetowi i zaczął nimi powoli obracać. - Widziałeś kiedy, żeby ktoś sobie tak pokiereszował graby tylko od zalewania? Widziałeś?

Przez dłuższą chwilę trzymał mu ręce pod nosem i czekał, co facet powie. Mechanik spojrzał na ręce, potem na mnie i znowu na ręce. Kiedy było już całkiem jasne, że stracił ochotę do dalszej rozmowy, McMurphy zostawił go i podszedł do jego kumpla czekającego przy pustych butelkach, wyjął mu z garści dziesięciodolarowy banknot lekarza i ruszył w kierunku sklepu spo­żywczego znajdującego się obok stacji.

- Podliczcie, ile się należy za benzynę, i wyślijcie rachunek do szpitala! - zawołał przez ramię. - Za tę forsę idę kupić coś do picia dla ludzi. To lepsze od wycieraczek i osiemdziesięcioośmioprocentowych filtrów.

Poczuliśmy się odważni jak tresowane koguty i do jego po­wrotu wykrzykiwaliśmy rozkazy mechanikom. Kazaliśmy im sprawdzić ciśnienie w zapasowym kole, powycierać szyby i ze­skrobać ptasie łajno z maski, zupełnie jakby do nas należał cały ten majdan. Kiedy większy facet wytarł szybę za mało starannie jak na gust Billy’ego, chłopak przywołał go z powrotem.

- Nie wytarłeś t-t-tego miejsca, gdzie p-pacnął owad.

- Żaden owad - warknął facet, zdrapując plamę paznok­ciem. - Ptak.

Martini krzyknął z drugiego samochodu, że to nie mógł być ptak.

- Gdyby pacnął ptak, byłyby pióra i kości!

Jakiś człowiek przejeżdżający na rowerze zatrzymał się i za­pytał, skąd te zielone ubrania; czy to jakiś klub? Harding od razu się zerwał, żeby mu odpowiedzieć.

- Nie, przyjacielu. Jesteśmy szaleńcami z tego szpitala przy szosie, psychoceramikami, stukniętymi garnkami ludzkości. Roz­szyfrować panu tekst Rorschacha? Nie? Spieszy się pan! Ha, już go nie ma. Szkoda. Nigdy przedtem - zwrócił się do McMur­phy’ego - nie zdawałem sobie sprawy, że z chorobą umysłową wiąże się władza. Władza! Pomyśl; im bardziej człowiek jest pomylony, tym więcej może mieć władzy! Na przykład Hitler. Aż się w głowie kręci, nie? Warto się nad tym zastanowić.

Billy otworzył puszkę piwa, wręczył ją dziewczynie i ocza­rowany jej promiennym uśmiechem i słowami: “Dziękuję, Bil­ly”, zaczął otwierać puszki dla nas wszystkich.

A tymczasem gołębie z rękami założonymi na plecach drep­tały niespokojnie tam i z powrotem po chodniku.

Siedziałem zadowolony i popijałem piwo, słysząc, jak spływa mi do brzucha z głośnym sykiem - zzt zzt. Nie pamiętałem, że mogą być dobre dźwięki i smaki, takie właśnie jak dźwięk i smak spływającego piwa. Pociągnąłem kolejny porządny łyk i zacząłem się rozglądać, żeby sprawdzić, co jeszcze zapomnia­łem przez te dwadzieścia lat.

- Rany! - zawołał McMurphy, siadając za kierownicą i spy­chając dziewczynę na Billy’ego. - Zobaczcie tylko, jak Wielki Wódz żłopie wodę ognistą!

Po czym wyjechał na szosę w takim pędzie, że lekarz musiał z piskiem opon ruszyć w pościg, żeby nie zostać w tyle.

McMurphy pokazał nam, co może zdziałać odrobina odwagi i brawury, my zaś myśleliśmy, że już nas tego nauczył. Przez całą drogę nad morze mieliśmy kupę frajdy, udając odważnych; kiedy na czerwonych światłach ludzie gapili się na nas i na nasze ubrania, naśladowaliśmy McMurphy’ego; prostowaliśmy plecy, żeby wyglądać na silnych i twardych, szczerzyliśmy zęby i też wybałuszaliśmy na nich oczy, aż im gasły silniki, na szybach powstawały pręgi i zostawali z tyłu, gdy zmieniały się światła, zdenerwowani, że taka groźna banda zielonych drabów siedziała przed chwilą o niecały metr od nich, a oni znikąd nie mogli oczekiwać pomocy.

Tak to McMurphy wiódł naszą dwunastkę w kierunku oceanu.

Myślę, że lepiej od nas zdawał sobie sprawę, jak bardzo nasze butne miny są tylko na pokaz, bo dotychczas nie zdołał z żad­nego z nas wydobyć porządnej salwy śmiechu. Może nie mógł zrozumieć, dlaczego wciąż jesteśmy tacy sztywni, ale wiedział, że nikt nie jest naprawdę mocny, dopóki nie widzi, jak wszystko może być zabawne. I tak bardzo starał się nas tego nauczyć, że zacząłem podejrzewać, iż nie dostrzega tego, co tłumi nam śmiech w trzewiach. Może inni też tego nie widzieli, może tylko czuli ze wszystkich stron napór różnych promieni i fal, które starały się popchnąć lub złamać każdego; może czuli, że Kombinat pracuje - ale ja widziałem.

Widziałem to tak samo, jak się dostrzega zmiany w osobie, której się dawno nie oglądało, chociaż ktoś, kto z nią obcuje na co dzień, nie zauważa ich, bo zachodzą stopniowo. Na całym wybrzeżu widziałem dowody tego, co Kombinat zdziałał od czasu, kiedy ostatni raz tędy przejeżdżałem. Ujrzałem na przy­kład pociąg, który zatrzymał się na stacji i wyrzucił z siebie - niczym wylęg bliźniaczych owadów - rząd dorosłych mężczyzn w identycznych garniturach i seryjnych kapeluszach, pac-pac-pac; wypluł te półżywe istoty z ostatniego wagonu, po czym zagwizdał i pojechał dalej po zdewastowanej ziemi złożyć na­stępny wylęg.

Ujrzałem też pięć tysięcy identycznych domów wytłoczonych przez jedną maszynę i rozrzuconych po wzgórzach pod miastem, domów prosto z fabryki, złączonych jeszcze razem jak świeże serdelki, a przy nich tablicę z napisem: OSIEDLAJCIE SIĘ U NAS - WETERANI ZWOLNIENI OD PRZEDPŁATY, u stóp wzgórza zaś plac zabaw okolony drucianą siatką i następną tab­licę: MĘSKA SZKOŁA IM. ŚWIĘTEGO ŁUKASZA, i pięć ty­sięcy dzieciaków ubranych w zielone sztruksowe spodnie, białe koszulki i zielone pulowery, bawiących się w strzelanie z bicza na żwirowanym boisku. Rzemień zwijał się i podrygiwał, tańczył niby wąż, po czym z głośnym strzałem uderzał jednego chłop­czyka, przewracał go i jak piłką ciskał nim o siatkę. Zawsze, przy każdym strzale, był to ten sam chłopczyk; ten sam, wciąż ten sam.

Te pięć tysięcy dzieciaków mieszkało w tych pięciu tysiącach domów należących do facetów, którzy wysiedli z pociągu. Domy były tak podobne, że dzieciaki myliły się co pewien czas i szły do innych domów i do innych rodzin. Nikt tego nie zauważał. Jadły i kładły się spać. Jedynym dzieciakiem, którego zawsze dostrzegano, był ten chłopczyk wciąż trafiany biczem. Podrapany i posiniaczony, wszędzie rzucał się w oczy. Podobnie jak my, nie umiał się odprężyć i roześmiać. Trudno się śmiać, jeżeli się czuje napór promieni, które płyną z każdego przejeżdżającego samochodu i z każdego mijanego domu.

- Możemy nawet mieć lobby w Waszyngtonie - mówi Harding. - Organizację. ZChP. Związek Chorych Psychicznie. Grupy nacisku. Wielkie tablice wzdłuż szosy, a na nich bełkotliwy schizofrenik na buldożerze i duży, czerwono-zielony napis: “Zatrud­niajcie obłąkanych”. Czeka nas różowa przyszłość, panowie.

Przejechaliśmy przez most na rzece Siuslaw. W powietrzu unosiła się lekka mgiełka - wystawiając język pod wiatr, czułem smak oceanu, zanim nam się ukazał. Wszyscy wiedzieliśmy, że zbliżamy się do celu, i nikt nic nie mówił przez resztę drogi do przystani.

Kapitan, który obiecał nas zabrać, miał łysą, metalowo szarą głowę osadzoną w czarnym golfie jak wieżyczka armatnia na niemieckiej łodzi podwodnej, a w ustach trzymał wygasłe cyga­ro - skierował je na nas. Stał obok McMurphy’ego na drewnia­nym pomoście i mówił, patrząc w morze. Z tyłu za nim, na podwyższeniu, sześciu czy ośmiu mężczyzn w wiatrówkach sie­działo bezczynnie na ławce przed sklepikiem wędkarskim. Do­nośne słowa kapitana padały jak pociski równo w środek między McMurphym a tamtymi na ławce.

- Nic mnie to nie obchodzi. Napisałem w liście. Jeśli nie macie zaświadczenia od władz, że za was nie odpowiadam, to nie płynę. - Okrągła głowa przekręciła się w wieżyczce swetra i wycelowała cygaro prosto w nas. - Słuchaj pan, taka ferajna na morzu, mogą powyskakiwać za burtę jak szczury. Rodziny podadzą mnie do sądu i do końca życia ich nie pospłacam. Nie będę ryzykował.

McMurphy tłumaczył, że druga dziewczyna miała pozałatwiać wszystko w Portland. Jeden z facetów opartych plecami o ścianę sklepiku krzyknął:

- Jaka druga dziewczyna? Blondyna nie może was wszystkich obskoczyć?

McMurphy nie zwracał na niego uwagi, tylko dalej dyskuto­wał z kapitanem, ale widać było, że Candy przejęła się tym, co gość powiedział. Faceci przy sklepiku wciąż łypali na nią lu­bieżnie i pochyleni szeptali między sobą. Widzieliśmy to i całej naszej załodze, nawet lekarzowi, było wstyd, że nic nie robimy. Nie byliśmy już tacy pewni siebie jak na stacji benzynowej.

McMurphy rozumiejąc, że i tak nic nie zdziała, przestał prze­konywać kapitana, obrócił się w miejscu parę razy i przejechał ręką po włosach.

- Która to nasza łódź?

- Tamta. “Skowronek”. Ale dopóki nie będę miał tego za­świadczenia, żaden z was nie postawi na niej nogi. Żaden.

- Nie po to wynajmowałem łódź, żeby tu siedzieć przez cały dzień i patrzeć, jak się buja na wodzie - odparł McMurphy. - Ma pan chyba telefon w tej budzie? Chodźmy, zaraz wyjaśnimy sprawę.

Wspięli się po schodach na podwyższenie i weszli do sklepi­ku, zostawiając nas samych, zbitych w ciasną gromadę; próż­niacy przyglądali się nam, robili jakieś uwagi i zanosili się śmie­chem, kuksając w żebra. Kołysane wiatrem łodzie na przystani ocierały się o opony przybite do pomostu, wydając taki dźwięk, jakby też się z nas śmiały. Topiel chichotała pod deskami po­mostu, a nad drzwiami sklepiku tablica z napisem USŁUGI ŻEGLARSKIE - KPT. BLOCK piszczała i zgrzytała na zardze­wiałych hakach, huśtana przez wiatr. Znaczące linię przyboju małże, przyssane do pali na metr od powierzchni wody, pogwiz­dywały i kłapały na słońcu.

Wiatr dął coraz ostrzej i było coraz zimniej, więc Billy zdjął zieloną kurtkę i podał dziewczynie, żeby włożyła ją na cienki podkoszulek. Jeden z facetów ciągle się darł:

- Hej, blondyna, co widzisz w tych pomyleńcach? - Wargi miał barwy nerek, a wokół oczu wystąpiły mu pod smagnięciami wiatru fioletowe żyłki. - Hej, blondyna - wołał w kółko wyso­kim, zmęczonym głosem. - Hej, blondyna... hej, blondyna... hej, blondyna...

Przysunęliśmy się bliżej siebie, żeby zasłonić się od wiatru.

- Powiedz, blondyna, za co trafiłaś do czubków?

- Ona nie jest stuknięta, Perce, ona należy do kuracji!

- Czy tak, blondyna? Wynajęli cię, żebyś ich kurowała? Hej, blondyna!

Podniosła głowę i zapytała nas wzrokiem, gdzie się podziali ci twardzi faceci, których niedawno widziała, dlaczego żaden z nas jej nie broni. Nie mogliśmy spojrzeć jej w oczy. Cała nasza odwaga poszła do sklepiku z ręką na barku łysego ka­pitana.

Dziewczyna postawiła kołnierz kurtki, wtuliła głowę w ra­miona i odsunęła się od nas najdalej, jak mogła, na koniec pomostu. Żaden z chłopaków nie poszedł za nią. Billy Bibbit trząsł się z zimna i zagryzał wargi. Faceci przy budzie znów zaczęli szeptać i gruchnęli śmiechem.

- Zapytaj ją, Perce, zapytaj!

- Hej, blondyna, czy masz zaświadczenie od władz, że za nich nie odpowiadasz? Kumple mówią, że jeśli któryś z tych gości wpadnie do wody i się utopi, jego rodzina może cię za­skarżyć. Nie bądź głupia. Lepiej zostań z nami.

- Tak, tak, blondyna. Moja rodzina nie będzie cię ciągać po sądach. Daję słowo. Zostań z nami.

Zdawało mi się, że pomost zapada się ze wstydu do zatoki i woda obmywa mi stopy. Byliśmy chorzy; nie powinniśmy byli wychodzić między ludzi. Pragnąłem, żeby McMurphy wrócił, sklął porządnie tych typów i odwiózł nas tam, gdzie nasze miej­sce: do szpitala.

Facet z ustami barwy nerek zamknął nóż, którym coś strugał, wstał, strzepnął wiórki ze spodni i ruszył w stronę schodów.

- Poważnie, blondyna, daj sobie spokój z tymi półgłówkami!

Dziewczyna odwróciła się i spojrzała z końca pomostu na faceta, a potem na nas; widać było, że się zastanawia nad jego radą, kiedy nagle otworzyły się drzwi sklepiku, McMurphy prze­pchnął się przez podnoszących się z ławki facetów i zbiegł po schodach.

- Właźcie, nie ma na co czekać. Baki pełne, przynęta i piwo na pokładzie.

Strzelił Billy’ego w tyłek, podskoczył z radości i rzucił się odwiązywać cumy od pachołków.

- Kapitan Block tkwi przy telefonie, odpływamy, jak tylko skończy rozmowę. No, George, zapalaj silnik, pokaż, co potrafisz. Scanlon, ty i Harding odwiążcie tę linę. Candy! Co ty tam robisz? Rusz się, skarbie, odbijamy.

Wgramoliliśmy się na łódkę, gotowi na wszystko, byleby tylko uciec od tych drabów przy ławce. Billy podał rękę dziewczynie i pomógł jej wejść na pokład. George stanął nad tablicą roz­dzielczą na mostku kapitańskim i, mrucząc, zaczął pokazywać McMurphy’emu, które guziki należy nacisnąć albo przekręcić.

- Te łodzie prychają i bekają, jakby się miały porzygać - rzekł - ale dają się prowadzić łatwiej niż samochód.

Jeden lekarz niezdecydowany, czy opuścić pomost, zerkał w stronę sklepiku i próżniaków, którzy tłoczyli się na szczycie schodów.

- Może... Może byśmy zaczekali... Kapitan...

Nie wychodząc z łodzi, McMurphy chwycił go za klapy ma­rynarki, podniósł do góry i postawił na pokładzie jak małego chłopca.

- Zaczekali, doktorze? Niby na co? - spytał i śmiejąc się jak pijany, ciągnął nerwowym, podnieconym tonem: - Mamy cze­kać, aż kapitan wróci i powie, że numer, który mu dałem, to nu­mer domu noclegowego w Portland? Jeszcze czego. George, niech cię diabli, weź się wreszcie do roboty i wyprowadź łódź z przystani! Sefelt! Rusz się, odplącz tę linę. George, po­spiesz się!

Silnik zaterkotał i zgasł, chrząknął, jakby sobie czyścił gardło, i zawarczał całą mocą.

- Hurrra! Nareszcie. Cała naprzód, George, a załoga do mnie! Może trzeba będzie odeprzeć abordaż!

Białe strugi dymu i wody tryskały już z rufy, kiedy drzwi sklepiku otworzyły się z trzaskiem i ukazała się w nich głowa kapitana. Ruszyła po schodach, ciągnąc za sobą nie tylko tułów i członki właściciela, ale jeszcze tych ośmiu facetów. Zbiegli z tupotem i zatrzymali się na samym skraju pomostu, a spienio­na fala oblała im nogi - George zdążył zawrócić łódź i przed nami było już tylko morze.

Gwałtowny skręt rzucił Candy na kolana: Billy pomógł dziew­czynie wstać, jednocześnie przepraszając ją za to, że na pomoście nie stanął w jej obronie. McMurphy zszedł z mostka i zapytał ich, czy nie chcieliby pogadać w cztery oczy o dawnych czasach; Candy spojrzała na Billy’ego, ale chłopak tylko pokręcił głową i zaczął się jąkać. McMurphy powiedział, że w takim razie on i Candy zejdą pod pokład sprawdzić, czy łódź nie przecieka, a my chyba damy sobie jakoś radę. Podszedł do drzwi kajuty, zasalutował, mrugnął, mianował George’a kapitanem, a Hardinga pierwszym oficerem, po czym zawołał: “Na razie, chłopcy”, i znikł wraz z dziewczyną.

Wiatr opadł, słońce wspięło się wyżej, srebrząc od wschodu boki zielonych spiętrzonych fal. George skierował łódź na pełne morze i zwiększył szybkość, zostawiając pomost i sklepik dale­ko w tyle. Kiedy minęliśmy cypel osłaniającego przystań falo­chronu z czarnych skał, poczułem, że ogarnia mnie głęboki spo­kój, który rośnie w miarę oddalania się od brzegu.

Przez ostatnie kilka minut chłopcy rozprawiali w podnieceniu o porwaniu łodzi, ale teraz umilkli. Drzwi kajuty uchyliły się na moment i czerwona ręka wysunęła skrzynkę z piwem. Billy zna­lazł otwieracz w pudle z przyborami wędkarskimi i otworzył każdemu po puszce. Piliśmy piwo i patrzyliśmy, jak za nami ląd osuwa się w morze.

Mniej więcej o milę od brzegu George zmniejszył szybkość do - jak to nazwał - “trolingowej” i zapędził czterech chłopaków do wędek na rufie; my pozostali porozkładaliśmy się w słońcu na dachu kabiny i na dziobie łodzi, zdjęliśmy koszule i przyglądaliśmy się, jak tamtym idzie oporządzanie wędzisk. Harding ustalił, że każdy będzie trzymał wędkę, dopóki nie złapie ryby albo nie straci przynęty, po czym odda ją następnemu. George stał przy sterze, spozierał przez szybę oblepioną solą i wykrzy­kiwał przez ramię wskazówki, jak zakładać kołowrotki i linki, jak mocować śledzie i w jakiej odległości za łodzią je ciągnąć.

- Na czwartą wędkę dajcie dwunastouncjowy ciężarek na lince z zabezpieczeniem, zaraz wam pokażę jak, i wyciągniemy największą rybę, z samego dna, jak Boga kocham!

Martini podbiegł do burty, wychylił się i spojrzał w wodę w ślad za swoją linką.

- O! O Jezu! - zawołał, ale to, co tam dostrzegł, było za głęboko, żebyśmy też mogli zobaczyć.

Inne łodzie pływały wzdłuż brzegu, ale George nie próbował nawet do nich dołączyć. Ciągle tylko je wymijał i parł naprzód, na otwarte morze.

- Pewno - oświadczył. - Płyniemy tam, gdzie kutry rybackie. Tam są prawdziwe ryby!

Pruliśmy spiętrzone fale, srebrne z jednej, a zielone z drugiej strony. Słychać było tylko miarowy terkot i - na zmianę - pry­chanie silnika, kiedy łódź opadała w dół i woda zalewała rurę wydechową, oraz śmieszne, żałosne krzyki obszarpanych czar­nych ptaków, które pływały dookoła, pytając się nawzajem o drogę. Poza tym było cicho. Niektórzy z chłopaków spali, inni patrzyli na morze. Trolingowaliśmy blisko godzinę, kiedy nagle czubek wędki Sefelta zgiął się w pałąk i zanurzył w wodzie.

- George! Jezu, George, pomóż!

George nie miał zamiaru dotykać wędki, uśmiechnął się tylko i polecił Sefeltowi, żeby zwolnił nieco blokadę na kołowrotku i trzymał wędkę do góry, do góry, aż zmęczy drania.

- A jak będę miał napad? - wrzasnął Sefelt.

- Nadziejemy cię na haczyk i użyjemy jako przynęty! - za­wołał Harding. - A teraz rób, co ci kazał kapitan, i nie martw się o napad.

Trzydzieści metrów za łodzią ryba wyskoczyła z wody w fon­tannie srebrnych łusek. Sefeltowi oczy wyszły na wierzch; pod­niecony widokiem ryby opuścił wędkę i linka pękła jak gumka.

- Mówiłem ci do góry, a ty pozwoliłeś jej ciągnąć pozio­mo! Trzeba trzymać wędkę do góry! Jak Boga kocham, ale miałeś rybę!

Sefelt był blady i trzęsła mu się szczęka, kiedy przekazywał wędkę Fredricksonowi.

- Masz, ale jak wyciągniesz rybę z haczykiem w paszczy, będzie to moja cholerna ryba!

Byłem nie mniej podniecony niż inni. Z początku nie miałem zamiaru łowić, ale kiedy zobaczyłem, z jaką siłą łosoś miota się na końcu żyłki, podniosłem się z dachu kabiny, włożyłem ko­szulę i ustawiłem się w kolejce do wędek.

Scanlon zaczął zbierać po pół dolara na nagrodę za największą i za pierwszą wyciągniętą rybę, a ledwo schował forsę do kie­szeni, Billy wyciągnął jakieś paskudztwo podobne do ogromnej kolczastej ropuchy.

- To nie ryba - zawyrokował Scanlon. - Z takim czymś nie możesz wygrać.

- A-a-ale i nie p-p-ptak.

- To molwa - wyjaśnił George. - Całkiem smaczna ryba, jak jej poobcinać brodawki.

- Widzisz? Jednak ryba. P-p-płać!

Billy oddał mi wędkę, a sam wziął forsę i spoglądając ze smutkiem na zamknięte drzwi, usiadł pod kajutą, do której wszedł McMurphy z dziewczyną.

- Sz-sz-szkoda, że nie ma wędek dla wszystkich - powie­dział, opierając się o drewnianą ściankę.

Siedziałem, trzymając wędkę i wpatrywałem się w żyłkę za­nurzoną w wodzie. Oddychałem głęboko i czułem, jak cztery wypite przeze mnie puszki piwa powodują spięcia dziesiątków przewodów w moim ciele, a dookoła srebrne stoki fal migotały i iskrzyły się w słońcu.

George krzyknął, żebyśmy spojrzeli do przodu; jest to, cze­gośmy szukali. Odwróciłem głowę, ale zobaczyłem tylko ogrom­ny dryfujący pień otoczony przez czarne ptaki, które krążyły i nurkowały wokół niego, podobne do czarnych liści wirujących na wietrze. George zwiększył szybkość, kierując łódź w stronę ptaków - pęd łodzi tak napiął moją żyłkę, że zacząłem się zastanawiać, po czym poznam, kiedy złapię rybę.

- Te ptaszyska to kormorany, lecą za ławicą ryb świeco­wych - wyjaśnił nam George, sterując. - To takie małe, białe rybki wielkości palca. Po wysuszeniu palą się jak świece. Są jadalne i świetne na wabia. Stanowią żer dla łososi, które zawsze towarzyszą dużym ławicom. Pewno!

Ominął pień i wpłynął między kormorany; nagle gładkie stoki fal dookoła nas zaroiły się od nurkujących ptaków, kotłujących się drobnych rybek i srebrzystoniebieskich grzbietów łososi, tną­cych jak torpedy wodę. Jeden z nich się zatrzymał, zawrócił i wycelował w punkt oddalony równo o trzydzieści metrów od czubka mojej wędki, gdzie powinien się znajdować śledź. Wpar­łem się nogami w pokład, serce tłukło mi w piersi; nagle po­czułem szarpnięcie, jakby ktoś rąbnął w wędzisko kijem base­ballowym, i żyłka zaczęła się odwijać z kołowrotka tak szybko, że mi skwierczała pod kciukiem czerwona niczym krew.

- Zatrzymaj linkę! - krzyknął do mnie George, ponieważ jednak nie wiedziałem, gdzie na kołowrotku znajduje się bloka­da, mocniej przycisnąłem kciuk: żyłka znów stała się żółta, zwolniła i wreszcie się zatrzymała. Obejrzałem się; wszystkie wędki drgały tak jak moja. Widząc, co się dzieje, ci z dachu kajuty pozeskakiwali na pokład i zaczęli się nam plątać pod nogami, zupełnie jakby ich kto o to prosił.

- Do góry! Do góry! Do góry wędy! - darł się George.

- McMurphy! Wyłaź, chodź popatrzeć!

- Cholera, Fred, masz moją cholerną rybę!

- McMurphy, pomóż nam!

Usłyszałem śmiech McMurphy’ego i kątem oka dostrzegłem go w drzwiach kajuty; stał bezczynnie i bynajmniej nie spieszył nam na ratunek, a ja byłem zbyt zajęty wciąganiem linki, żeby go o to prosić. Wszyscy go wołali, ale on ani myślał się ruszyć. Nawet lekarz, który trzymał wędę głębinową, wzywał go na pomoc. A McMurphy tylko się śmiał. Do Hardinga w końcu dotarło, że McMurphy nie zamierza nawet kiwnąć palcem, więc sam porwał za osęk i wciągnął moją rybę na pokład tak zręcznym i płynnym ruchem, jakby to robił od dziecka.

Jest grubsza niż moja noga, pomyślałem, grubsza niż pień! Większa od ryb, które łowiliśmy przy wodospadzie. Skacze po dnie łodzi jak oszalała tęcza! Znaczy je krwią i rozsiewa sre­brzyste łuski wielkości dziesięciocentówek; boję się, że odbije się od pokładu i wyleci za burtę. McMurphy ani się ruszy, żeby pomóc. Scanlon rzuca się na rybę i przygważdża ją do desek, żeby nie wyskoczyła z łodzi. Z kajuty wybiega dziewczyna, krzyczy, że teraz jej kolej, do diabła, chwyta moją wędkę i kiedy przyczepiam śledzia, ze trzy razy wbija we mnie haczyk.

- Wodzu, niech cię licho, co się tak grzebiesz! O! Palec ci krwawi. Czy ten potwór cię ugryzł? Niech ktoś opatrzy Wodzowi palec! Szybko!

- Znów na nie wpływamy! - wrzeszczy George, więc prze­rzucam żyłkę przez rufę; widzę szarżę błękitnoszarego łososia, śledź znika, żyłka ze świstem pogrąża się w wodzie. Dziewczyna przytula do siebie wędkę obiema rękami i zaciska zęby.

- Mam cię, niech cię licho! Mam!

Korbka kołowrotka ociera się o nią, obracana przez odwijającą się linkę, a ona stoi z wędką wetkniętą między skrzyżowane uda, obejmuje ją poniżej kołowrotka i wrzeszczy do ryby:

- Mam cię!

Wciąż jest w zielonej kurtce Billy’ego, lecz teraz kołowrotek rozsunął jej poły i wszyscy widzą, że dziewczyna nie ma pod­koszulka - gapią się, mocując się ze swoimi rybami i unikając ciosów mojej, która miota się jeszcze po pokładzie, ale korbka kołowrotka obija się o pierś dziewczyny z taką szybkością, że zamiast sutka widzą tylko czerwoną zamazaną plamę.

Billy skacze dziewczynie na pomoc. Jedyne, co mu przycho­dzi do głowy, to sięgnąć od tyłu i wcisnąć jej wędkę mocniej między piersi, aż w końcu sam napór ciała zatrzymuje koło­wrotek. Candy jest tak wyprężona, jej piersi zaś są tak jędrne, że gdyby nawet oboje odjęli ręce od wędki, ta by chyba nie zmieniła pozycji.

Zamieszanie na morzu trwa przez jakiś czas: faceci wrzeszczą, ciągną i klną, starając się jednocześnie pilnować wędek i patrzeć na dziewczynę; pod nogami toczy się krwawa, zażarta walka Scanlona z moją rybą; żyłki plączą się i pędzą we wszystkie strony; binokle lekarza wkręciły się w linkę i dyndają dobre trzy metry za rufą, ryby wyskakują z wody do lśniących szkieł, dziewczyna klnie, na czym świat stoi, i ogląda swoje gołe piersi, jedną białą, drugą czerwoną i piekącą, George nie patrzy, gdzie płynie - łódź wpada na pień, silnik gaśnie.

A McMurphy pokłada się ze śmiechu. Zatacza się coraz bar­dziej do tyłu i osuwa na dach kajuty, zanosząc się gromkim śmiechem, który się toczy daleko po wodzie. Śmieje się z dziew­czyny, z chłopaków, z George’a, ze mnie ssącego zakrwawiony palec, z kapitana na pomoście, z faceta na rowerze, z mecha­ników, z pięciu tysięcy domów, z Wielkiej Oddziałowej i ze wszystkiego. Bo wie, że trzeba się śmiać ze wszystkiego, co boli, aby zachować równowagę i nie dać się zwariować. Wie, że nie ma nic bez bólu; wie, że mnie piecze kciuk, dziewczyna ma obtartą pierś, a lekarz stracił binokle, lecz nie pozwala, by zawarty w tym komizm został przysłonięty przez ból, tak samo jak nigdy by nie pozwolił, żeby ból został przysłonięty przez komizm.

Widzę, że Harding osunął się obok McMurphy’ego i też się śmieje. I Scanlon z dna łodzi. Śmieją się z siebie i z nas. Dziew­czyna z wilgotnymi z bólu oczyma patrzy to na białą pierś, to na czerwoną i też wybucha śmiechem. A za nią Sefelt, lekarz i wszyscy.

Śmiech rósł i przybierał na sile, a mężczyźni stawali się coraz więksi i więksi. Przyglądałem się im; byłem pośród nich i śmia­łem się z nimi, lecz także nie z nimi. Nie byłem już na łodzi, ale wysoko nad wodą; ślizgałem się z wiatrem wśród czarnych ptaków hen nad sobą, patrzyłem w dół na siebie i resztę załogi, na łódź rozkołysaną między nurkującymi ptakami, na McMurphy’ego w otoczeniu swojej dwunastki, i obserwowałem ich, nas; widziałem, jak wzmaga się nasz śmiech i niesie się po wodzie, zataczając coraz szersze kręgi, dochodzi coraz dalej i dalej, aż w końcu wali się na plaże wzdłuż brzegu, na plaże wzdłuż wszystkich brzegów, fala za falą, fala za falą.

Lekarz złapał coś na wędę głębinową, lecz wszyscy z wyjąt­kiem George’a mieli już na swoim koncie po rybie, zanim na tyle wywindował łup, że można go było dostrzec - przez sekundę widzieliśmy białawy kształt, zaraz jednak zanurzył się znów mimo szalonych wysiłków medyka, który nie pozwalał sobie pomóc. Ile razy podciągał ją do góry, pomagając sobie krótkimi, upartymi chrząknięciami, szarpiąc wędkę i wybierając linkę, ry­ba na widok światła rzucała się z powrotem w głąb morza.

George nie zapalał już silnika, tylko zszedł z mostku pokazać nam, jak się patroszy ryby za burtą i wyrywa skrzela, żeby mięso było słodkie. McMurphy przywiązał dwa kawałki mięsa do koń­ców metrowej linki i cisnął ją do góry, żeniąc dwa skrzeczące ptaki “na śmierć i życie”.

Cała rufa i większość załogi była upstrzona na czerwono i srebrno. Niektórzy pościągali koszule i moczyli za burtą usi­łując je wyprać. Wałkoniliśmy się tak przez całe popołudnie, trochę łowiąc, pijąc piwo z drugiej skrzynki i karmiąc ptaki. Łódź kołysała się leniwie na falach, a lekarz siłował się z głę­binowym potworem. Zerwał się wiatr i porozbijał taflę morza na zielone i srebrne odłamki, upodabniając je do mozaiki z me­talu i szkła, a łódź zaczęła się mocniej bujać i chybotać. George oznajmił lekarzowi, że musi albo wciągnąć rybę, albo ją odciąć, bo idzie sztorm. Lekarz nic nie odpowiedział, tylko mocniej targnął wędziskiem, po czym zgiął się do przodu, wybrał linkę i znów nim targnął.

Billy i dziewczyna przeszli na dziób i rozmawiali, spogląda­jąc w fale. Nagle Billy wrzasnął, że coś widzi; rzuciliśmy się wszyscy w jego stronę i zobaczyliśmy jakiś szeroki, biały przed­miot nabierający kształtów cztery czy pięć metrów pod wodą. Patrzyliśmy - było to niesamowite uczucie: najpierw widzieli­śmy tylko niewyraźne zarysy, potem biały obłok, jakby podwod­ną mgłę, która gęstniała, nabierała życia...

- Jezu! - krzyknął Scanlon. - To ryba doktora!

Była co prawda po przeciwnej stronie łodzi niż lekarz, ale widzieliśmy, że jego żyłka prowadzi prosto do tej podwodnej bryły.

- Nie damy rady wciągnąć jej do łodzi - oświadczył Sefelt. -Wiatr jest coraz silniejszy.

- To ogromny halibut - powiedział George. - Czasami ważą sto albo i sto pięćdziesiąt kilo. Trzeba je wciągać dźwigiem.

- Musimy ją odciąć. - Sefelt położył dłoń na ramieniu leka­rza, ale ten milczał. Marynarkę miał przepoconą na plecach, a oczy zaczerwienione od patrzenia bez binokli. Nie przestawał zwijać żyłki i wreszcie ryba ukazała się po jego stronie łodzi. Jeszcze przez kilka minut obserwowaliśmy ją tuż pod powierz­chnią, a potem zaczęliśmy szykować osęk i linę.

Nawet po wbiciu osęka męczyliśmy się dalszą godzinę, zanimśmy ją wciągnęli. Zaczepiliśmy o nią pozostałe wędki, a McMurphy wychyliwszy się za burtę chwycił ją ręką za skrze­la, i w końcu udało się nam ją unieść - biała, niemal przezro­czysta i płaska, wślizgnęła się do łodzi i klapnęła na pokład razem z lekarzem.

- Twarda sztuka - wyjąkał tak zmachany, że nie miał nawet siły jej z siebie zrzucić. - Naprawdę... twarda sztuka.

Łódź trzeszczała i kołysała się gwałtownie przez całą drogę do brzegu, McMurphy zaś snuł ponure opowieści o katastrofach i rekinach. Fale rosły w miarę zbliżania się do przystani, a wiatr porywał z grzebieni strzępy białej piany i ciskał je mewom. Fale przy wejściu do przystani były wyższe od łodzi i George kazał nam włożyć kapoki. Zobaczyłem, że wszystkie inne łodzie zdą­żyły już wrócić.

Mieliśmy o trzy kapoki za mało, więc rozpoczęła się dyskusja, którzy z nas mają ryzykować przebycie bez nich ławicy przy falochronie. Na ochotnika zgłosili się Billy Bibbit, Harding i George, który i tak nie włożyłby kapoka z obawy przed bru­dem. Wszystkich zaskoczył Billy, bo widząc, że nam trzech brakuje, zdjął swój i pomógł go włożyć dziewczynie, ale jeszcze bardziej zdziwiło nas, że McMurphy wcale nie pragnie być bohaterem - podczas całego zamieszania stał oparty o kajutę, żeby nie stracić równowagi, i bez słowa przyglądał się chłopa­kom. Nic, tylko patrzył uśmiechnięty.

Wpłynęliśmy na ławicę i wpadliśmy w kanion wody, z dzio­bem na grzbiecie fali idącej przed nami, a rufą w cieniu fali depczącej nam po piętach. Wisieliśmy na koszu rufowym i pa­trzyliśmy to na pędzącą za nami górę wody, to na przelatujące dwanaście metrów w lewo od łodzi czarne skały falochronu, to na George’a przy sterze. Stał wyprostowany jak maszt. Obracał głowę do tyłu i do przodu, przyspieszał, zwalniał, znów przy­spieszał i ciągle utrzymywał łódź na wyprzedzającej nas fali. Powiedział nam wcześniej, że jeżeli tylko miniemy jej grzbiet, to straci panowanie nad łodzią, bo śruba i ster wynurzą się z wody, jeśli zaś dogoni nas fala idąca za nami, to zwali się nam na rufę dziesięć ton wody. Nikt nie żartował ani nie śmiał się z tego, że tak dziwnie kręci głową tam i z powrotem, jakby miał ją umocowaną na gwincie.

Woda w przystani była spokojna. Na pomoście przy sklepiku czekał na nas kapitan z dwoma gliniarzami, a za nimi zgroma­dzili się wszyscy próżniacy. George ruszył prosto na nich; ka­pitan zaczął krzyczeć i wymachiwać rękami, po czym zwiał po schodach na górę, a gliniarze i próżniacy za nim. Już, już dziób łodzi miał rozpruć pomost, kiedy George dał całą wstecz i z głośnym rykiem silnika podprowadził łódź do gumowych opon tak łagodnie, jakby ją układał do snu. Nim dogoniła nas fala, byliśmy już na drewnianym nabrzeżu i cumowaliśmy łódź - fala zakołysała wszystkimi łodziami i rozeszła się po przystani -wyglądało to tak, jakbyśmy przywieźli ze sobą morze.

Kapitan, gliny i próżniacy zbiegli z powrotem po schodach. Lekarz od razu na nich wsiadł, mówiąc glinom, że nic im do nas, bo jesteśmy oficjalną wyprawą subsydiowaną przez rząd i jeżeli w ogóle komuś podlegamy, to wyłącznie władzom fede­ralnym. A oprócz tego, jeżeli kapitan chce się awanturować, warto by policzyć kamizelki ratunkowe na łodzi. Czy wedle przepisów nie powinno być tyle kamizelek, ile osób na pokła­dzie? Kapitan nic nie odpowiedział, więc gliniarze spisali tylko kilka nazwisk i poszli, mamrocząc coś i niezupełnie rozumiejąc, co się dzieje, a ledwo znikli z oczu, McMurphy i kapitan zaczęli się kłócić i popychać. McMurphy był tak pijany, że ciągle jesz­cze starał się kołysać w rytm fal; dwa razy poślizgnął się na mokrym pomoście i dwa razy wpadł do wody, zanim w końcu na tyle odzyskał równowagę, że zdzielił kapitana po łysym łbie i załatwił sprawę. Wszyscy odetchnęli z ulgą, że mamy to już za sobą, po czym kapitan poszedł z McMurphym przynieść jeszcze piwa, a my zaczęliśmy wyciągać ryby z ładowni. Próżniacy stali na górnym pomoście i przyglądali się nam, paląc własnoręcznie wystrugane fajki. Czekaliśmy, kiedy powiedzą coś o dziewczy­nie, i prawdę mówiąc, pragnęliśmy tego, ale gdy w końcu jeden z nich się odezwał, jego słowa nie dotyczyły dziewczyny, lecz ryby lekarza; oświadczył, że nie widział jeszcze tak wielkiej płastugi złowionej na wodach oregońskich. Pozostali potwier­dzili, że to szczera prawda. Zeszli na dół, żeby lepiej obejrzeć ryby. Zapytali George’a, gdzie się nauczył tak manewrować ło­dzią, a wtedy wyszło na jaw, że George pływał nie tylko na kutrach rybackich, ale również dowodził torpedowcem na Pacy­fiku i ma Krzyż Marynarski.

- Dlaczego nie objął pan jakiejś rządowej posady? - zapytał George’a jeden z facetów.

- Bo są brudne - wyjaśnił George.

Wyczuwali w nas zmianę, której istnienie myśmy tylko po­dejrzewali. To już nie była ta sama gromada tchórzy z domu wariatów, którą rano mogli bezkarnie poniewierać. I choć wła­ściwie nie przeprosili dziewczyny za ranne docinki, to jednak prosząc ją, by im pokazała rybę, którą sama złapała, byli grzeczni aż miło. Gdy zaś McMurphy i kapitan wrócili ze sklepiku, wy­piliśmy wszyscy zgodnie po piwie przed wyruszeniem w drogę powrotną.

Był już późny wieczór, kiedy dojechaliśmy do szpitala.

Dziewczyna spała oparta o pierś Billy’ego; gdy się podniosła, całe ramię miał zdrętwiałe od tego, że ją przytrzymywał, więc mu je rozmasowała. Billy powiedział, że chętnie by się z nią umówił, gdyby miał wolne soboty i niedziele; odparła, że może go odwiedzić za dwa tygodnie, jeżeli tylko powie, o której go­dzinie. Billy zapytał wzrokiem McMurphy’ego. Ten otoczył ich ramionami i rzekł:

- Niech będzie punkt druga.

- W sobotę po południu? - zapytała Candy.

McMurphy mrugnął do Billy’ego i ścisnął ramieniem głowę dziewczyny.

- Nie. W sobotę o drugiej w nocy. Wejdź cicho i zapukaj do tego samego okna, do którego podeszłaś dzisiaj. Przekonam nocnego sanitariusza, żeby cię wpuścił.

Dziewczyna zachichotała i kiwnęła głową.

- McMurphy, niech cię licho! - zawołała.

Niektórzy Okresowi jeszcze nie spali; zebrali się przy toalecie i czekali, żeby się przekonać, czyśmy się nie potopili. Patrzyli, jak maszerujemy korytarzem, dźwigając łososie, niczym boha­terowie po zwycięskiej bitwie, opaleni, zbryzgani krwią, cuch­nący piwem i rybami. Lekarz zapytał, kto chce wyjść zobaczyć jego halibuta leżącego w bagażniku, i wszyscy ruszyli z powro­tem do wyjścia; jeden McMurphy oświadczył, że jest zmęczony i woli walnąć się spać. Kiedy odszedł, ktoś się zainteresował, dlaczego McMurphy jest zmęczony i wyczerpany, a my wszyscy tacy rumiani i pełni energii. Zdaniem Hardinga McMurphy stra­cił po prostu opaleniznę.

- Pamiętacie chyba, że kiedy tu przyjechał, pełen sił, z twarzą czerstwą i tryskającą zdrowiem, był świeżo po długim okresie pracy na wolnym powietrzu. Teraz zeszła mu wspaniała opale­nizna psychopaty. Ot i odpowiedź. A dziś spędził kilka wyczer­pujących godzin w mroku kabiny, podczas gdy my chłonęliśmy na zewnątrz witaminę D. Na pewno tam pod pokładem porządnie się nagimnastykował, ale sami zastanówcie się, co lepsze. Jeśli chodzi o mnie, z radością zamieniłbym swoją witaminę D na jego rodzaj zmęczenia. Chętnie bym się pomęczył, zwłaszcza mając małą Candy za musztrownika. Może nie mam racji?

Nic nie powiedziałem, ale pomyślałem sobie, że może rze­czywiście się nie myli. Już wcześniej, w drodze powrotnej, za­uważyłem znużenie McMurphy’ego, zaraz po tym, jak postano­wił, że wrócimy przez miasteczko, w którym niegdyś mieszkał. Właśnie wypiliśmy do spółki ostatnie piwo i wyrzuciwszy na czerwonym świetle pustą puszkę przez okno, siedzieliśmy wy­godnie rozparci, rozkoszując się minionym dniem i czując, że ogarnia nas przyjemna, leniwa senność, która nachodzi człowie­ka, gdy cały dzień robił coś, co naprawdę lubi. Byliśmy na wpół przypieczeni przez słońce, na wpół pijani i walczyliśmy ze snem tylko po to, żeby jak najdłużej rozkoszować się tym, co się wydarzyło. Niewyraźnie zdałem sobie sprawę, że zaczynam do­strzegać dobre strony tego, co się dzieje dookoła. Uczyłem się od McMurphy’ego. Czułem się lepiej niż kiedykolwiek od czasu, gdy byłem brzdącem i wszystko było dobre, a ziemia śpiewała mi dziecinne rymy.

Zamiast dalej jechać wzdłuż brzegu, skręciliśmy z szosy w bok i zjechaliśmy w dół przez stok wzgórza, by przejechać przez miasteczko, w którym - jako dziecko - McMurphy mie­szkał dłużej niż gdzie indziej. Już myślałem, żeśmy zabłądzili, gdy wtem... nagleśmy zobaczyli domy nędznej mieściny - cztery ulice na krzyż porośnięte kępami trzciny. Słońce przysłonił aku­rat wzbijany przez wicher pył, gdy McMurphy zatrzymał wóz przy jednej z nich i wskazał dom, w którym niegdyś żył.

- Tam. Tak, tamten. Wygląda, jakby wyrósł wśród tych chwa­stów; uboga siedziba mej zmarnowanej młodości.

Dochodziła szósta, zmierzchało już i ulica była pusta; wzdłuż całej jej długości widziałem tylko bezlistne drzewa sterczące niczym drewniane błyskawice ze spękanego bruku, jakby wbiła je tam ulewa pośród huku. Za nimi wznosiły się żelazne sztachety obiegające bandą zapuszczone podwórko, na którym widać było obszerny dom z werandą, rachitycznym ramieniem opierający się podmuchom wiatru, żeby nie porwał go niczym puste pudełko z tektury, nie poturlał i nie cisnął gdzieś do dziury. Wtem pierw­sze krople deszczu, wielkie jak grudy, posypały się z przygna­nej wiatrem chmury; ujrzałem, że dom ma zamknięte oczy, a na łańcuchach u drzwi łomoczą ciężkie kłody strzegące go jak banku.

Na ganku tej starej budy wisiało takie coś, co to Japońce robią z drutów i z kawałków barwionego szkła - drga, dzwoni i brzęczy przy najlżejszym podmuchu - i miało już tylko cztery szkiełka, wszystkie w ruchu. Kołysały się i huśtały, a dziesiątki sypiących się z nich okruchów brzęczały o deski werandy.

McMurphy włączył bieg.

- Przyjechałem tu raz do rodziny - rzekł. - Dawno już, w odwiedziny. Akurat po tym bigosie w Korei, gdyśmy się wy­cofali stamtąd i wrócili. Starzy jeszcze żyli. To był dobry dom.

Puścił sprzęgło i jużeśmy ruszyli, ale raptem wrzucił luz i znów zatrzymał wóz.

- Rany! - krzyknął. - Spójrzcie tam, widzicie tę sukienkę?

Podniósł rękę i wskazał za siebie.

- Widzicie tę szmatę na gałęzi drzewa?

Ujrzałem żółto-czarną łatę łopoczącą jak chorągiew wysoko na drzewie rosnącym przy jakiejś stodole czy chlewie.

- Nosiła tę sukienkę pierwsza dziewuszka, która - gdy mia­łem dziesiątą wiosenkę, a ona chyba mniej - zaciągnęła mnie do łóżka. Przespanie się z kimś wydawało mi się czymś tak ważnym, że zapytałem ją głosem niezwykle poważnym, czy nie sądzi, czy nie jest zdania, że powinniśmy to ogłosić bez większego wahania? Wystarczyłoby na przykład rzec samo: ,Judy i ja zaręczyliśmy się dziś, mamo”. Może to i dziwne, ale wtedy nie myślałem, że to, co mówię, jest takie naiwne; sądzi­łem, że gdy się kogoś przeleci, to tak, jakby się wzięło ślub, i czy się tego chce, czy nie, trzeba być razem aż po grób. A ta mała kurewka, choć szedł jej dopiero ósmy czy dziewiąty rok, taka była krewka, że sięgnęła w bok, podniosła z podłogi su­kienkę i powiedziała: “Mój drogi, weź, powieś ją gdzieś na dworze, a ja wrócę do domu w majtkach, tak im oznajmię tę wieść; powinni się skapować”. Boże, miała dziewięć lat, a nawet ty mogłabyś u niej terminować! - zawołał i uszczypnął Candy w nos.

Dziewczyna roześmiała się w głos i ugryzła go w rękę, a on spojrzał na czerwony ślad.

- Więc kiedy poszła w majtkach do domu, czekałem, aż się ściemni, rad nierad, żeby po kryjomu wyrzucić ten jej łach przez okno - ale czujecie siłę wiatru? Bach! Porwał sukienkę jak latawca wysoko nad dach, a następnego ranka wisiała cholera na tamtej gałęzi, żeby - jak wtedy myślałem - całe miasto odgadło wszystko, widząc ją na uwięzi.

Zaczął ssać dłoń z miną tak żałosną, że Candy się roześmiała i pocałowała go w rękę.

- Tak to wtedy, wiosną, wywiesiłem jak na swoją udrękę ten sztandar niestrudzonego kochanka, ale przysięgam, że wszystkie­mu jest winna ta dziewięcioletnia smarkula z czasów mojego dzieciństwa; pierwsza moja wybranka.

Ruszyliśmy, pozostawiając dom i jego zamknięte wrota. McMurphy ziewnął i zmrużył oko.

- Nauczyła mnie kochać, moja dupcia złota!

Akurat wtedy, gdy to mówił, tylne światła wyprzedzającego nas samochodu oświetliły mu twarz i w szybie odbił się grymas, na który sobie pozwolił jedynie dlatego, że nie sądził, byśmy w tej ciemności mogli cokolwiek zobaczyć; grymas zmęczenia, napięty i pełen rozpaczy, jakby McMurphy nie miał już czasu na coś, co powinien zrobić...

Jednocześnie spokojnym, dobrotliwym głosem opowiadał nam o swoim życiu, żebyśmy mogli sami je przeżyć, wśnić się w barwną przeszłość dziecięcych zabaw, kumpli od pijatyk, za­kochanych kobiet i karczemnych bójek o nędzne laury.

CZĘŚĆ IV

Nazajutrz po wyprawie Wielka Oddziałowa rozpoczęła kontr­atak. Pomysł przyszedł jej do głowy, gdy poprzedniego dnia rozmawiała z McMurphym o tym, ile zarabia na wyprawie i po­dobnych przedsięwzięciach. W nocy rozważyła wszystko do­kładnie i upewniwszy się, że obrana przez nią taktyka jest cał­kowicie niezawodna, od samego rana zaczęła robić różne aluzje, by - nie krytykując McMurphy’ego wprost - zasiać ziarno niezgody między nim a pacjentami i patrzeć, jak kiełkuje.

Dobrze wiedziała, że ludzie, jak to ludzie, prędzej czy później odsuwają się od jednostek dających z siebie więcej, niż muszą, od świętych Mikołajów, misjonarzy, filantropów, i zaczynają py­tać: Co im to daje? Uśmiechają się pod nosem, widząc, jak młody prawnik obdarowuje orzeszkami dzieci ze szkoły w swo­im okręgu - i to tuż przed wyborami do senatu stanowego, cwaniaczek - i mówią do siebie: Nie w ciemię bity!

Wiedziała, że nie trzeba wiele, by pacjenci - gdy raz skieruje ich na właściwy trop - sami zaczęli się zastanawiać, czemu to McMurphy włożył tyle czasu i wysiłku w zorganizowanie wy­prawy rybackiej, przeprowadzenie rozgrywek bingo czy treno­wanie drużyny koszykówki. Co sprawiało, że ustawicznie pruł całą parą naprzód, podczas gdy innym pacjentom wystarczało leniwe dryfowanie, gra w bezika i przeglądanie starych czasopism? Dlaczego właśnie on, awanturnik irlandzkiego pochodze­nia, przysłany tu z farmy penitencjarnej, na której odpracowywał karę za szulerstwo i pobicie, wiązał sobie na głowie chustkę, mizdrzył się jak dzierlatka i przez bite dwie godziny uczył Billy’ego Bibbita tańczyć, podczas gdy wszyscy Okresowi wyli z radości? Co się kryło za tym, że ten stary wyjadacz, zawodowy kostera i cwaniak, jakich mało, umiejący bez pudła przewidzieć szansę powodzenia każdej swojej imprezy, ryzykował przedłu­żenie pobytu w domu wariatów, robiąc sobie coraz większego wroga z kobiety, której głos w sprawie zwolnienia był decy­dujący?

Oddziałowa dała początek tym i podobnym rozważaniom, kiedy wywiesiła na tablicy ogłoszeń obszerny wyciąg z kont pacjentów, ukazujący wszelkie operacje finansowe przeprowa­dzone przez nich w ciągu ostatnich miesięcy; żeby go sporzą­dzić, musiała ładne kilka godzin grzebać w kartotekach. Zesta­wienie dowodziło stałego odpływu funduszy z kont wszystkich Okresowych prócz jednego. Fundusze rudzielca rosły od dnia, w którym przybył do szpitala.

Okresowi żartowali z McMurphy’ego, że chce ich oskubać do cna, a on ani myślał się wypierać. Skądże znowu. Przechwalał się nawet, że gdyby mu przyszło spędzić tu jeszcze roczek, to zbiłby kupę forsy i uniezależnił się finansowo, a po wyjściu ze szpitala osiadł na Florydzie. Przekomarzali się wesoło, dopóki był razem z nimi, ale pochmurnieli natychmiast, gdy tylko się oddalał i szedł na terapię zajęciową, reedukacyjną czy na fizjo­terapię albo do dyżurki, żeby oberwać kolejną burę od Wielkiej Oddziałowej i przeciwstawić swój szeroki, bezczelny uśmiech jej nieruchomemu grymasowi odlanemu z plastyku.

Pytali jeden drugiego, czemu to ostatnio zrobił się tak uczynny i załatwia im różne sprawy, jak na przykład zniesienie obowiąz­ku chodzenia wszędzie w ośmioosobowych grupach terapeuty­cznych (“Billy znów przebąkuje, że chce podciąć sobie żyły - powiedział na zebraniu, występując przeciwko tej zasadzie. - Czy jeśli znajdzie jeszcze siedmiu ochotników, będzie to ozna­czać, że podcinanie żył stanowi terapię?”) lub przekonanie le­karza, znacznie życzliwszego pacjentom od czasu wyprawy na ryby, by zaprenumerował “Playboya”, “Nuggeta” i “Mana”, wy­rzucił zaś plik starych numerów miesięcznika “McCall’s” znoszonych na oddział przez rzecznika o nabrzmiałej twarzy, który zaznaczał w nich zielonym atramentem artykuły mogące nas - jego zdaniem - szczególnie interesować. McMurphy wysłał na­wet petycję do Waszyngtonu, aby właściwa komisja zbadała pożyteczność stosowania lobotomii i elektrowstrząsów w szpi­talach państwowych.

- Co on z tego ma? - coraz częściej zachodzili w głowę Okresowi.

Minął tydzień, odkąd zaczęli stawiać sobie to pytanie, gdy Wielka Oddziałowa zdecydowała się włączyć do akcji. Jej pierw­sza próba skończyła się jednak sromotną porażką; obecny na zebraniu McMurphy pokonał ją tak szybko, że nawet nie miała czasu dobrze się rozkręcić. (Na wstępie oznajmiła pacjentom, że jest wstrząśnięta i przerażona ich upadkiem moralnym - “Na miłość boską, wystarczy się rozejrzeć; choćby te świńskie zdję­cia wycięte z pism pornograficznych i porozwieszane na ścia­nach!” - i zamierza dopilnować, żeby władze szpitalne zaintere­sowały się tymi brudami. Oparła się wygodnie, gotowa mówić dalej i wyjawić, kto jest odpowiedzialny za ten opłakany stan rzeczy, ale gdy tak siedziała na swoim tronie, rozkoszując się ciszą, która zapadła po jej groźbie, McMurphy poradził, by przypomniała władzom, że idąc na inspekcję, mają wziąć puderniczki z lusterkami, i wszyscy gruchnęli śmiechem). Dlatego też, kiedy znów wystąpiła publicznie, postarała się to zrobić pod jego nieobecność.

Wcześniej tego dnia rozmawiał już z Portland, teraz zaś po­szedł z czarnym czekać przy kabinach telefonicznych, aż znów zadzwoni międzymiastowa. Kiedy o punkt pierwszej zaczęliśmy wynosić ze świetlicy stoły, najmniejszy czarny spytał oddziało­wą, czy ma iść po McMurphy’ego i Washingtona. Odparła, że nie potrzeba, obejdzie się bez nich - może zresztą pacjenci zechcą skorzystać z tego, że pan Randle Patrick McMurphy nie będzie ich przytłaczał swoją obecnością, aby o nim poroz­mawiać?

Z początku Okresowi opowiadali o McMurphym zabawne anegdotki i wynosili pod niebiosa jego zalety - oddziałowa sie­działa cicho, czekając, aż nachwalą się go do syta. W końcu doszły do głosu nurtujące ich wątpliwości. Jaki on właściwie jest? Co go pcha do działania? Niektórzy zaczęli się zastanawiać, czy jego opowieści o tym, jak na farmie specjalnie wdawał się w bójki, żeby trafić do szpitala, nie są przypadkiem zwykłym mydleniem oczu, a on sam większym szaleńcem, niż się wszyst­kim wydaje. Słysząc to Wielka Oddziałowa uśmiechnęła się i podniosła rękę.

- Jest szalony jak lis - oświadczyła. - Czy to chcieliście powiedzieć?

- Co sio-siostra ma na m-m-myśli? - zapytał Billy. Słowa oddziałowej wydały mu się niezbyt przychylne dla człowieka, którego uważał za swojego przyjaciela i stawiał sobie za wzór. -Co z-z-znaczy “jak lis”?

- To zwykłe stwierdzenie faktu, Billy - odparła pogodnie oddziałowa. - Zaraz poprosimy kogoś z obecnych, żeby ci to wyjaśnił. Może pan, panie Scanlon?

- Siostra jest zdania, że McMurphy bynajmniej nie jest głupi.

- Nikt nie twierdzi, że je-je-je-jest! - zawołał Billy, przy ostatnim słowie uderzając pięścią w poręcz fotela, żeby je z sie­bie wydusić. - Ale siostra in-insynuowała...

- Nie, Billy, nic nie insynuowałam. Po prostu sądzę, że McMurphy nie należy do ludzi, którzy cokolwiek ryzykują bez potrzeby. Zgadzacie się z tym, prawda? Zgadzacie się wszyscy?

Nikt się nie odezwał.

- Jednakże to, co robi - ciągnęła oddziałowa - wydaje się całkowicie bezinteresowne, zupełnie jakby był świętym lub mę­czennikiem. A przecież żaden z was nie uważa go chyba za świętego?

Wiedziała, że rozglądając się po świetlicy może sobie pozwo­lić na uśmiech.

- Nie. Nie jest ani świętym, ani męczennikiem. Proszę. Może przyjrzymy się wspólnie jego działalności filantropijnej. - Wy­jęła z koszyka żółtą kartkę. - Jakież to były te “dary” McMur­phy’ego, jak je nazywają jego zwolennicy? Jednym z darów był na przykład gabinet hydroterapii. Ale czy ten gabinet należał do niego? Czy McMurphy cokolwiek stracił, zakładając kasyno gry? Jak wam się wydaje, ile zarobił przez ten krótki czas, gdy był krupierem na naszym oddziale? Ile przegrałeś, Bruce? A pano­wie Sefelt i Scanlon? Na pewno każdy z was wie, ile mniej więcej przegrał, ale czy się orientujecie, jak bardzo wzbogacił się McMurphy? Wpłacił na swoje konto prawie trzysta dolarów!

Scanlon gwizdnął cicho; pozostali Okresowi milczeli.

- Poza tym, gdyby ktoś chciał zobaczyć, mam tu również listę poczynionych przez niego zakładów, z których jeden doty­czy świadomego drażnienia personelu. A przecież zarówno gry hazardowe, jak i zakłady były i są wbrew regulaminowi oddzia­łu; wiedzieliście o tym dobrze i niepotrzebnie dawaliście się na nie namówić!

Znów spojrzała na kartkę, po czym schowała ją do koszyka.

- Z kolei wyprawa na ryby. Jak sądzicie, ile McMurphy za­robił na tym przedsięwzięciu? Nie tylko skorzystał z samochodu doktora, ale jeszcze wziął od niego pieniądze na benzynę i - jak słyszałam - na inne zakupy. Sam nie wydał ani centa. Prawdziwy z niego lis, nie da się ukryć.

Podniosła rękę, nie dając Billy’emu dojść do słowa.

- Chwileczkę, Billy, postaraj się mnie zrozumieć; daleka je­stem od krytykowania tego rodzaju działalności jako takiej; uwa­żam tylko, że powinniśmy się pozbyć wszelkich złudzeń co do motywów jego postępowania. Nie chciałabym jednak mówić o nim źle pod jego nieobecność. Wróćmy więc do spraw oma­wianych na wczorajszym zebraniu... co to było? - Zaczęła szpe­rać w koszyku. - Może pan pamięta, doktorze?

Lekarz poderwał gwałtownie głowę.

- Nie... chwileczkę... wydaje mi się...

Oddziałowa wyciągnęła kartę z jednej z tekturowych teczek.

- Już mam. Rozmawialiśmy z panem Scanlonem o tym, co sądzi o środkach wybuchowych. Doskonale. Teraz znów się tym zajmiemy, a do pana McMurphy’ego wrócimy innym razem, kiedy będzie z nami. Radzę wam jednak dobrze przemyśleć moje słowa. A teraz, panie Scanlon...

Kilka godzin później, gdy czekaliśmy w ośmio- czy dziesię­cioosobowej grupie przed drzwiami sklepiku, aż czarni ukradną z półki brylantynę, sprawa McMurphy’ego sama wypłynęła w rozmowie. Chłopcy się zarzekali, że nie zgadzają się z tym, co mówiła Wielka Oddziałowa, choć... choć, kurczę, staruszka ma sporo racji! A przecież, niech to diabli, Mack to równy gość... mimo wszystko.

Harding pierwszy powiedział, co myśli, bez owijania w ba­wełnę.

- Za bardzo się zaklinacie, przyjaciele, żeby można było dać wiarę waszym zaklęciom. W głębi waszych sknerowatych ser­duszek jesteście zupełnie pewni, że siostra Ratched, nasz anioł miłosierdzia, wcale się nie myli w ocenie McMurphy’ego. Ocenia go słusznie; wiecie o tym równie dobrze jak ja. Dlaczego mamy się oszukiwać? Bądźmy ze sobą szczerzy i raczej za­zdrośćmy mu kapitalistycznych talentów zamiast je potajemnie krytykować. Co w tym złego, że się trochę obłowił? Przecież bawiliśmy się setnie, ilekroć łupił nas ze skóry! To cwany osob­nik szukający łatwego zarobku, ale musicie chyba przyznać, że nigdy się z tym nie krył, prawda? Więc dlaczego my mielibyśmy udawać? Fakt, McMurphy jest naciągaczem, ale ma przynajmniej zdrowy, uczciwy stosunek do własnych matactw; podoba mi się jego zuchwała, uparta bezczelność, moi drodzy; jest mi równie bliski jak kochany system kapitalistyczny, zasada wolnej kon­kurencji, flaga amerykańska, niech Bóg ma ją w swej opiece, Mauzoleum Lincolna i cała reszta; pomszczenie okrętu “Maine”, cyrk Barnuma i święto Czwartego Lipca. Muszę bronić honoru mojego przyjaciela jako dobrego, stuprocentowego amerykań­skiego oszusta w paski i gwiazdy. Filantrop. Cóż za bzdura! McMurphy rozpłakałby się ze wstydu, gdyby się dowiedział, jakie prostoduszne motywy przypisują mu niektórzy. Dla zawo­dowego krętacza to dotkliwa obelga!

Sięgnął do kieszeni po papierosy, a gdy ich nie znalazł, wziął jednego od Fredricksona i przytknąwszy teatralnym gestem za­pałkę, ciągnął dalej:

- Przyznaję, że na początku i mnie zmyliły jego czyny. Kiedy stłukł szybę w dyżurce, pomyślałem sobie: “Boże, ten człowiek poświęca się dla kumpli, ryzykując zatrzymanie w szpitalu!” Dopiero potem zrozumiałem, że dopóki może nas doić, wcale nie zależy mu na zwolnieniu. Nie dajcie się zwieść jego pro­stackim stylem bycia; to cwaniak jakich mało i ma łeb na karku. Zastanówcie się; wszystko, co robi, ma swoje uzasadnienie.

Billy jednak nie zamierzał ustąpić bez walki.

- Mówisz? Więc dlaczego uczy mnie t-tańczyć? - spytał, zaciskając spuszczone wzdłuż boków dłonie. Zobaczyłem, że oparzenia papierosowe zagoiły mu się już niemal zupełnie; na ich miejscu widniały teraz tatuaże wyrysowane poślinionym ko­piowym ołówkiem. - Dlaczego, Harding? Jak mu się opłaci fi-fi-finansowo dawanie mi le-lekcji tańca?

- Nie denerwuj się, William - odparł Harding. - Trochę cierpliwości. Niedługo się przekonamy.

Tylko Billy i ja nadal wierzyliśmy w McMurphy’ego. Ale jeszcze tego wieczoru chłopak musiał przyznać rację Hardingowi, bo McMurphy wrócił na oddział po kolejnej rozmowie tele­fonicznej i oznajmił, że randka z Candy jest murowana, ale zapisując mu adres dodał, iż warto by jej podesłać trochę szmalu na drogę.

- Szma-szmalu? Fo-fo-forsy? Ile? - zapytał Billy, spoglądając na Hardinga, który uśmiechał się do niego.

- Bo ja wiem, stary... może dziesięć dolców dla niej i dzie­sięć...

- Dwadzieścia dolarów! Przecież bilet z Po-Po-Portland tyle nie kosztuje!

McMurphy spojrzał na Billy’go spod daszka cyklistówki, uśmiechnął się wolno i wysuwając spierzchnięty język, stuknął się kantem dłoni w szyję.

- Rety, rety, ale mi zaschło w gardle! A w przyszłą sobotę będzie ze mną jeszcze gorzej. Chyba nie poskąpisz mi jednej butelczyny na przepłukanie gardziołka, co, Billy?

I spojrzał na Billy’ego tak niewinnie, że ten się roześmiał i potrząsnął głową, że nie, skądże znowu, po czym zaszyty w kąt z człowiekiem, którego pewnie miał za alfonsa, zaczął w pod­nieceniu omawiać plany na przyszłą sobotę.

Ja nadal uważałem McMurphy’ego za olbrzyma, który zstąpił z nieba, żeby wybawić nas od Kombinatu pokrywającego świat siecią z krystalitu i miedzianego drutu, za istotę zbyt potężną, żeby się połakomić na coś tak niskiego jak pieniądze - ale w końcu i ja zacząłem się przychylać do opinii innych, przynaj­mniej częściowo. A było to tak: McMurphy pomógł wynieść stoły przed zebraniem, po czym, gdy inni wyszli z gabinetu hydroterapii, zerknął na mnie stojącego przy konsoli.

- O rany, Wodzu! - zawołał. - Jeśli mnie wzrok nie myli, od wyprawy na ryby urosłeś ze ćwierć metra! Boże miłosierny, spójrz tylko na swoje stopy; są wielkie jak drezyny!

Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że stopy rzeczywiście mam ogromne, zupełnie jakby na dźwięk głosu McMurphy’ego po­większyły się dwukrotnie...

- A twoje łapy! Prawdziwe łapy siłacza. Mam pomysł. Chwyć za konsolę i spróbuj ją podnieść; zobaczymy, czy robisz postępy.

Nie chciałem się zgodzić i potrząsnąłem głową, ale przypo­mniał mi naszą umowę i powiedział, że będzie to dobry spraw­dzian jego terapii wzrostowej. Nie wiedziałem, jak się z tego wykręcić, więc podszedłem do konsoli, żeby się przymierzyć i udowodnić mu, że nie jestem w stanie jej dźwignąć. Schyliłem się i ująłem krany w obie ręce.

- Pysznie, Wodzu. Teraz do góry. Zaprzyj się nogami, opuść tyłek... o właśnie, właśnie. Spokojnie teraz... wolno i do góry. Hurrra! Dobra, postaw ją z powrotem.

Myślałem, że McMurphy będzie zawiedziony, ale kiedy się wyprostowałem, uśmiechnął się od ucha do ucha, wskazując na podstawę konsoli. Urządzenie stało kilkanaście centymetrów da­lej niż przedtem.

- Lepiej postaw ją tam, gdzie była, stary, żeby nikt się nie skapował. Niech to na razie pozostanie tajemnicą.

Po zebraniu przysiadł się do Okresowych grających w bezika i sprowadził rozmowę na temat siły, mięśni i konsoli do hydro­terapii. Myślałem, że powie im, jak pomógł mi odzyskać dawną moc; niech wiedzą, że nie wszystko robi dla pieniędzy.

Ale nie wspomniał o mnie ani słowem. Gadał i gadał, aż wreszcie Harding go spytał, czy ma ochotę znów się do niej przymierzyć; McMurphy odparł, że dla niego jest za ciężka, ale to wcale nie znaczy, że nikt by jej nie podniósł. Scanlon oświad­czył, że pewnie da się ją unieść za pomocą dźwigu, lecz dotąd nie urodził się siłacz, który sam by jej podołał. McMurphy pokiwał głową i powiedział, że może tak, może nie, nigdy nic nie wiadomo.

Obserwowałem go, jak nimi manewrował, dopóki nie zaczęli wołać, że żaden człowiek nie udźwignie konsoli, i sami nie wpadli na pomysł zakładu. Widziałem, jak bardzo się ociągał, a oni brnęli coraz głębiej; choć szedł na pewniaka, uległ im dopiero, gdy zaproponowali stosunek pięć do jednego. Niektórzy stawiali nawet i po dwadzieścia dolarów. Nie przyznał się wcale, że widział, jak podnosiłem konsolę.

Przez całą noc modliłem się, żeby zrezygnował. A kiedy na­zajutrz na zebraniu oddziałowa oznajmiła, że wszystkich uczestników wyprawy rybackiej czeka dodatkowa kąpiel pod pryszni­cem, bo prawdopodobnie wrócili zawszeni, miałem nadzieję, że uwolni mnie od podnoszenia konsoli - na przykład każąc nam bezzwłocznie iść do umywalni.

Niestety. Zaraz po zebraniu, nim sanitariusze zamknęli gabinet hydroterapii, McMurphy wprowadził mnie i chłopaków do środ­ka i kazał mi podnieść konsolę. Usłuchałem wbrew sobie; nie miałem innego wyjścia. Wstyd mi było, że pomagam mu oskubać chłopaków. Choć wypłacając mu wygraną, nadal odnosili się do niego przyjaźnie, wiedziałem, co czują: pustkę, jakby nagle stra­cili grunt pod nogami. Gdy tylko postawiłem konsolę z powro­tem, wyleciałem z gabinetu, nie patrząc na McMurphy’ego i po­biegłem do toalety. Chciałem być sam. Spojrzałem w lustro. McMurphy spełnił daną mi obietnicę: ręce miałem znów tak umięśnione jak wtedy, gdy mieszkałem w naszej wiosce i grałem w szkolnej drużynie, klatkę piersiową potężną, bary szerokie. Stałem wpatrzony w swoje odbicie, kiedy wszedł McMurphy. Trzymał w ręce banknot pięciodolarowy.

- Masz, Wodzu, będziesz miał na gumę do żucia.

Potrząsnąłem głową i ruszyłem do drzwi. McMurphy chwycił mnie za łokieć.

- Wodzu, chciałem ci w ten sposób podziękować za pomoc. Jeśli liczyłeś na większą dolę...

- Nie! Nie chcę twoich pieniędzy!

Cofnął się o krok, zahaczył kciuki o kieszenie i odchylił gło­wę, żeby na mnie spojrzeć. Przyglądał mi się przez chwilę.

- Jak sobie chcesz - rzekł. - Ale o co ci chodzi? Czemu nagle wszyscy patrzą na mnie wilkiem?

Nie odpowiedziałem.

- Zrobiłem, co obiecałem, nie? Znów jesteś duży. Co wam się nagle przestało we mnie podobać? Boczycie się na mnie, jakbym zdradził ojczyznę.

- Wciąż... wciąż wygrywasz!

- Wciąż wygrywam?! Ty durna pało, co ci znów odbiło? Dotrzymuję tylko warunków zakładu. Cholera, co w tym...

- Ale myśmy wierzyli, że nie chodzi ci o wygrywanie...

Czułem, że broda drży mi gwałtownie, jak zawsze, kiedy zaczynam płakać, ale łzy nie popłynęły mi z oczu. Jedynie drgania brody nie mogłem opanować. McMurphy otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął. Puścił kieszenie, podniósł rękę i złapał się dwoma palcami za nasadę nosa, tak jak człowiek, który nosi uciskające go okulary, po czym zacisnął powieki.

- Wygrywam, mówisz? Jezu! - Westchnął, nie otwierając oczu. - Ha, ha, ale wygrywam!

Dlatego uważam, że to, co wydarzyło się tego popołudnia w umywalni, stało się głównie z mojej winy. I dlatego właśnie, aby ją choć po części okupić, postąpiłem akurat tak, jak postą­piłem, przynajmniej raz nie myśląc o bezpieczeństwie, ostroż­ności czy następstwach, nie zaprzątając sobie głowy niczym prócz tego, co należało zrobić.

Gdy tylko wyszliśmy z toalety, trzej czarni zaczęli zgarniać wszystkich uczestników wyprawy na dodatkowy prysznic. Naj­mniejszy czarny, który sunął korytarzem z wyciągniętą przed siebie, zgiętą, zimną jak łom ręką i odrywał od ściany opartych o nią pacjentów, powiedział, że Wielka Oddziałowa nazwała ten prysznic kąpielą profilaktyczną. Musimy się jej poddać ze wzglę­du na towarzystwo, w jakim przebywaliśmy na wyprawie, że­byśmy nie roznieśli po szpitalu jakiegoś paskudztwa.

Kiedy ustawiliśmy się nadzy w szeregu, sanitariusze ruszyli do akcji, wyciskając z czarnych plastykowych tubek cuchnącą maź, gęstą i kleistą jak białko. Najpierw smarowali nam nią włosy, potem padła komenda: Odwrócić się, zrobić skłon i roz­chylić pośladki!

Chłopcy narzekali, żartowali i dowcipkowali między sobą, starając się nie patrzeć ani na siebie, ani na bazaltowe maski unoszące się na tle białych kafli jak twarze w negatywie, twarze z koszmarnego snu, spozierające znad miękkich czarnych luf. Podśmiewali się z czarnych, pytając na przykład: “Powiedz nam, Washington, czym się zabawiacie przez pozostałe szesnaście godzin?”, albo: “Hej, Williams, widzisz, co jadłem dziś na śnia­danie?”

Wszystkim było wesoło. Jedynie czarni zaciskali zęby i nie odzywali się słowem - inaczej działo się na oddziale, nim się tu zjawił ten przeklęty rudzielec.

Kiedy Fredrickson rozchylił pośladki, rozległ się głośny grzmot; myślałem, że podmuch przewróci najmniejszego z czarnych.

- Cisza! - rozkazał Harding, przykładając dłoń do ucha. - Może znów usłyszymy cudny głos anioła!

Wszyscy wyli, zanosili się śmiechem i sypali żartami, dopóki czarny nie przesunął się dalej i nie zatrzymał się przed następ­nym facetem; wtedy zapadła głucha cisza. Następny bowiem był George. I w tej sekundzie, w której ucichły śmiechy, żarty i na­rzekania, gdy Fredrickson prostował się i odwracał, a duży czar­nuch kazał stojącemu obok George’owi nastawić głowę i pod­niósł tubkę, żeby wycisnąć mu na włosy cuchnącą maź - w tej sekundzie wszyscy już wiedzieliśmy, co się teraz wydarzy, dla­czego nie może być inaczej, i zrozumieliśmy, jak bardzo myli­liśmy się co do McMurphy’ego.

George nie używał mydła, kiedy brał prysznic. Nigdy też nie chciał przyjąć od nikogo ręcznika, żeby się wytrzeć. Nauczeni doświadczeniem czarni z wieczornej zmiany, którzy pilnowali nas przy regulaminowych prysznicach we wtorki i czwartki, nie zmuszali go do niczego, żeby uniknąć kłopotów. Tak było od lat - trzej sanitariusze obecni w umywalni również o tym wie­dzieli. Ale teraz pojęliśmy wszyscy, zrozumiał to nawet George, który stał przechylony do tyłu, potrząsał głową i zasłaniał się dłońmi wielkimi jak dębowe liście, że ten rozjuszony naszy­mi docinkami czarny z rozkwaszonym nosem, mający za sobą dwóch kumpli, ciekawych, co zrobi, za nic w świecie nie prze­puści podobnej okazji.

- No, George, nachyl makówę.

Chłopcy spojrzeli na McMurphy’ego, który stał nieco dalej w kolejce.

- No już, George...

Martini i Sefelt trwali nieruchomo pod włączonym pryszni­cem. Otwór ściekowy pod ich nogami zachłystywał się spienioną, mydlastą wodą, puszczając pęcherzyki powietrza; starzec przy­glądał mu się przez chwilę, jakby uciekająca woda mówiła coś do niego. Słuchał, jak bulgocze i syczy. Potem znów spojrzał na tubkę w wyciągniętej do niego czarnej dłoni, zobaczył maź wyciekającą wolno z dziurki i spływającą po żelaznych palcach. Czarny przysunął tubkę bliżej; George odchylił się jeszcze bar­dziej do tyłu, potrząsając głową.

- Nie... nie chcę.

- Nie masz wyboru, Czyściochu - powiedział czarny jakby ze smutkiem w głosie. - Nie masz wyboru. Nie możemy po­zwolić, żeby robactwo rozpleniło się po całym szpitalu, prawda? A przecież możesz mieć robaki głęboko pod skórą!

- Nie! - krzyknął George.

- Ach, George, ty nic nie wiesz. Te robaki są małe, maleń­kie... nie większe od łebka szpilki. A kiedy cię dopadną, George, zaczynają się wkręcać w ciebie coraz głębiej i głębiej.

- Żadnych robaków! - zawył George.

- Posłuchaj mnie, George. Widziałem takie wypadki, kiedy te ohydne robaki...

- Zostaw go, Washington - powiedział McMurphy.

Szrama na nosie czarnego lśniła jak czerwony neon. Sanita­riusz wiedział, kto się do niego odezwał, ale się nie odwrócił; tylko po tym, że zamilkł na moment i długim popielatym palcem dotknął tej pamiątki po meczu koszykówki, poznaliśmy, iż w ogóle usłyszał słowa McMurphy’ego. Potarłszy nos, zbliżył dłoń do twarzy George’a i rozczapierzając palce, zaczął nimi przebierać.

- Krab, George, krab. Widzisz? Chyba wiesz, jak wygląda krab, co? Pewnie na łodzi rybackiej musiało być pełno krabów. Nie możemy pozwolić, żeby kraby wwierciły się w ciebie, praw­da, George?

- Żadnych krabów! - wrzasnął George. - Nie!

Wyprostował się i podniósł głowę; po raz pierwszy ujrzeliśmy jego oczy. Czarny cofnął się o krok. Dwaj pozostali parsknęli śmiechem.

- Co z tobą, kolego? - zapytał większy. - Masz jakieś kło­poty?

Czarny znów przysunął się do George’a.

- Nachyl się, George! Albo się nachylisz, żebym mógł ci wycisnąć pastę, albo cię dotknę! - Podniósł rękę; była wielka i czarna jak bagno. - Przejadę ci tą czarną, ohydną, cuchnącą ręką po całym ciele!!!

- Nie! - ryknął George, wznosząc pięść nad głową, gotów roztrzaskać na kawałki szary czerep i rozsypać na wszystkie strony tkwiące w nim zębatki, nakrętki i śrubki. Wystarczyło jednak, że czarny przyłożył mu tubkę do pępka i nacisnął ją, a George zgiął się wpół, wypuszczając z sykiem powietrze. Wte­dy czarny siknął mu strugą mazi w rzadkie siwe włosy i począł ją wcierać, rozsmarowując czerń ze swojej dłoni po głowie George’a. George skulił się jeszcze bardziej, obejmując się rę­kami w pasie.

- Nie! Nie! - krzyknął.

- A teraz odwróć się, George...

- Powiedziałem, żebyś go zostawił.

Tym razem coś w głosie McMurphy’ego sprawiło, że czarny odwrócił się w jego stronę. Uśmiechnął się, gdy zobaczył go zupełnie nagiego, z gołą głową, bez kowbojskich butów i spod­ni, za których kieszenie mógłby zahaczyć kciuki. Wyszczerzył zęby, lustrując go wzrokiem od góry do dołu.

- Ha! - zawołał i potrząsnął głową. - A już myślałem, McMurphy, że nie znajdziemy okazji.

- Ty nędzny smoluchu - rzekł McMurphy tonem bardziej znużonym niż gniewnym. Czarny nic nie odpowiedział. McMur­phy podniósł głos: - Ty zafajdany chuju!

Czarny potrząsnął głową i rechocząc spojrzał na swoich ko­leżków.

- Jak myślicie, do czego pan McMurphy zmierza? Może chce mnie sprowokować? Ha, ha, ha. Czyżby nie wiedział, że uczą nas nie reagować na najgorsze obelgi wariatów?

- Washington! Ty w mordę jebany...

Washington odwrócił się plecami do McMurphy’ego i znów zajął się George’em, który od chwili, gdy maź dotknęła jego brzucha, wciąż stał zgięty wpół, dysząc ciężko. Czarny chwycił George’a za ramię i przekręcił go twarzą do ściany.

- Dobra, George, teraz rozchyl pośladki.

- Nie-e-e!

- Washington - powiedział McMurphy. Wziął głęboki od­dech, podszedł do czarnego i odepchnął go od George’a. - Niech będzie, niech będzie...

Wszyscy słyszeli bezsilną rezygnację w jego głosie.

- McMurphy, zmuszasz mnie, żebym się bronił. Prawda, ko­ledzy?

Pozostali dwaj czarni skinęli głowami, więc położył ostrożnie tubkę na ławce obok George’a, po czym odwinął się niespodzie­wanie i strzelił McMurphy’ego pięścią w szczękę. McMurphy o mało nie upadł. Potoczył się na rząd nagich mężczyzn, którzy złapali go pod ramiona i pchnęli w stronę uśmiechniętej bazal­towej twarzy. Znów dostał, tym razem w szyję, ale wreszcie pogodził się z myślą, że bójka się zaczęła i jedyne, co mu po­zostaje, to walić, ile wlezie. Kiedy czarny znów się zamachnął, chwycił go za rękę i potrząsnął głową, żeby oprzytomnieć po poprzednim ciosie.

Kołysali się przez chwilę, dysząc w rytm bulgoczącej wody; potem McMurphy odepchnął czarnego, zgiął nogi w kolanach, wtulił głowę w ramiona, żeby chronić podbródek, podniósł pięści po obu stronach głowy i ruszył na przeciwnika.

Wtedy cichy, równy rząd nagich mężczyzn przemienił się w rozszalałe koło, w ring zbity z ludzkich ciał.

Czarne pięści trafiały w zniżoną rudą głowę i szeroki kark, znacząc McMurphy’emu na czerwono skronie i policzki. Sani­tariusz odskakiwał po każdym ciosie. Wyższy, z rękami dłuż­szymi od grubych, czerwonych łap McMurphy’ego, bił go szyb­kimi seriami po ramionach i głowie, nie dopuszczając do zwar­cia. McMurphy parł naprzód z twarzą pochyloną w dół, ciężki­mi, płaskimi krokami, zerkając co pewien czas na czarnego spomiędzy pokrytych tatuażami pięści, aż wreszcie zepchnął go na ścianę nagich mężczyzn i strzelił pięścią prosto w środek białej, wykrochmalonej bluzy. Bazaltowa twarz pękła wpół; z ró­żowej szczeliny wysunął się język barwy lodów truskawkowych. Ale Washington uciekł spod czołgowej szarży McMurphy’ego; zdążył go stuknąć kilka razy, zanim sam znów dostał czerwoną pięścią. Tym razem otworzył usta znacznie szerzej - niezdrowa różowa plama na czarnym tle.

McMurphy miał czerwone ślady na głowie i ramionach, ale nic mu nie było. Wciąż napierał, inkasując po dziesięć ciosów za każdy własny, a czarny wciąż się cofał. Okrążyli tak kilka razy całą umywalnię; w końcu Washington zaczął dyszeć, poty­kać się i już tylko starał się unikać razów czerwonych cepów. Chłopcy wołali do McMurphy’ego, żeby go wykończył. Ale rudzielcowi wcale się nie spieszyło.

Czarny odskoczył po ciosie w ramię i spojrzał szybko na przypatrujących się walce sanitariuszy.

- Williams... Warren... niech was cholera!

Drugi rosły czarny przedarł się przez tłum i chwycił McMurphy’ego od tyłu za ramiona. McMurphy strząsnął go jak buhaj małpę, ale czarny znów wskoczył mu na plecy.

Zdjąłem go więc z McMurphy’ego i cisnąłem pod prysznic. W środku musiał mieć same rurki: nie ważył więcej niż cztery, pięć kilo.

Najmniejszy czarny rozejrzał się na boki, odwrócił się i rzucił do drzwi. Kiedy patrzyłem, jak ucieka, ten drugi wyszedł spod prysznicu i założył mi chwyt zapaśniczy, wsuwając ręce pod pachy i zaciskając na karku. Wbiegłem z nim tyłem pod prysznic i rozgniotłem go o kafle. Ale kiedy osunąłem się razem z nim na posadzkę, żeby dalej spokojnie obserwować, jak Washingtonowi trzaskają żebra pod ciosami McMurphy’ego, czarnuch za­czął gryźć mnie w kark; wtedy złamałem ten jego uchwyt. Czar­ny przestał się ruszać, a krochmal z jego uniformu zaczął spły­wać z wodą do otworu ściekowego.

Kiedy najmniejszy czarny przybiegł z powrotem do umywalni wraz z czterema sanitariuszami z oddziału furiatów, niosąc rze­mienie, mankiety i koce, Okresowi wkładali właśnie ubrania i ściskali prawice mnie i McMurphy’emu, mówiąc, że czarnym od dawna należało się lanie, że walka była wspaniała i skończyła się wielkim, zasłużonym zwycięstwem. Gadali tak, żeby nas pocieszyć i podnieść na duchu, a podczas gdy oni rozwodzili się nad naszym triumfem, Wielka Oddziałowa pomagała sanita­riuszom zakładać nam miękkie skórzane mankiety.

Na oddziale furiatów dudni nieprzerwanie jak w hali fabrycz­nej czy w więziennej tłoczni tablic rejestracyjnych. Czas mie­rzony jest tutaj stukotem piłeczki pingpongowej: pyk-pyk, pyk-pyk. Pacjenci spacerują każdy własną trasą, chodząc małymi, szybkimi krokami od ściany do ściany, tam i z powrotem niczym zwierzęta w klatce, wydeptując w posadzce krzyżujące się ścież­ki. W powietrzu unosi się przykra, podobna do spalenizny woń lęku, wydzielana przez chorych oszalałych ze strachu, a pod stołem do ping-ponga i po kątach czają się, zgrzytając zębami, skulone kształty, których lekarze i pielęgniarki nie widzą, sani­tariusze zaś nie są w stanie wytruć środkami dezynfekującymi. Gdy tylko otworzyły się przed nami drzwi oddziału furiatów i sanitariusze wprowadzili nas do środka, od razu poczułem tę woń spalenizny i usłyszałem zgrzytanie zębów.

Tuż za drzwiami powitał nas wysoki, kościsty staruch dyn­dający na drucie przeciągniętym między jego łopatkami. Obe­jrzał nas żółtymi, zaropiałymi oczyma i potrząsnął głową.

- Umywam od tego ręce - oświadczył czarnym, nim drut pociągnął go za sobą korytarzem.

Ruszyliśmy za nim w stronę świetlicy. McMurphy stanął w drzwiach w szerokim rozkroku i odchylił głowę, żeby się roze­jrzeć; chciał też zahaczyć kciuki o kieszenie, ale skórzane man­kiety były zbyt blisko siebie.

- Ale cyrk - mruknął do mnie kątem ust.

Skinąłem głową. Byłem tu nie po raz pierwszy.

Kilku facetów przestało spacerować, żeby się nam przyjrzeć, a kościsty staruch znów minął nas na swoim drucie, umywając ręce. Z początku nikt nie zwracał na nas specjalnej uwagi. Sa­nitariusze weszli do dyżurki, pozostawiając nas w drzwiach świetlicy. McMurphy miał jedno oko spuchnięte, jakby je ciągle mrużył, a usta tak pokiereszowane, że uśmiechanie się sprawia­ło mu ból. Podniósł skrępowane dłonie, wpatrując się w prze­chadzających się dudniącymi krokami furiatów, i odetchnął głę­boko.

- McMurphy, do usług - przedstawił się, przeciągając słowa niczym kowboj na filmie. - Który z was, dzięcioły, grywa tu w pokera?

Pingpongowy zegar zatykał szybko o podłogę i ucichł.

- Ze związanymi łapami trudno mi rżnąć w oko, ale w pokera mogę was jeszcze wykosić.

Ziewnął, zakrywając ramieniem usta, a następnie pochylił się, odchrząknął i wypluł coś do kosza na śmieci znajdującego się o parę kroków dalej; rozległ się głośny brzęk. McMurphy wy­prostował się, uśmiechnął i przejechał językiem po krwawej szparze między zębami.

- Mieliśmy na dole małą bijatykę. Ja i Wódz wzięliśmy się za bary z dwoma smoluchami.

Fabryczne dudnienie ucichło i wszyscy patrzyli w naszą stro­nę. McMurphy przyciągał uwagę jak zawodowy naganiacz. Po­nieważ stałem obok niego, furiaci przypatrywali się również i mnie; czując na sobie ich spojrzenia, wyprostowałem się jak struna i podniosłem do góry głowę. Choć plecy bolały mnie jeszcze od tego, jak wbiegłem tyłem w ścianę, żeby rozgnieść czarnucha, nic nie dałem po sobie poznać. Jakiś facet o wyglą­dzie głodomora, z ogromną strzechą czarnych włosów, podszedł do mnie i nadstawił rękę, jakby myślał, że coś dostanie. Starałem się nie zwracać na niego uwagi, ale gdziekolwiek się obróciłem, on już tam biegł z wyciągniętą dłonią, natarczywy jak dziecko.

McMurphy opowiadał o bójce, a mnie coraz bardziej bolały plecy; tyle lat siedziałem zgarbiony w kącie świetlicy, że teraz trudno mi było stać dłuższy czas prosto. Odetchnąłem z ulgą, kiedy mała skośnooka pielęgniarka zabrała nas do dyżurki i mo­głem wreszcie usiąść i odpocząć.

Zapytała, czy jesteśmy już dość spokojni, by mogła nam zdjąć mankiety; McMurphy skinął brodą. Zupełnie wyczerpany, sie­dział ze zwieszoną głową i łokciami spuszczonymi między ko­lana - przedtem nie przyszło mi na myśl, że jemu również niełatwo jest prężyć się jak na defiladzie.

Pielęgniarka - nie większa niż dobrze zatemperowany koniec niczego, jak ją później określił McMurphy - zdjęła nam man­kiety, po czym dała McMurphy’emu papierosa, a mnie gumę do żucia. Pamiętała, że lubię gumę. Ja natomiast nie pamiętałem jej wcale. Zanurzyła w słoiczku z maścią różowe palce wielkości świeczek na urodzinowym torcie i zaczęła smarować nią skale­czenia McMurphy’ego, wzdrygając się i przepraszając, ilekroć on się wzdrygał. Ujęła jego dłoń w obie ręce i przekręciła wierz­chem do góry, żeby posmarować mu kłykcie.

- Który to był? - spytała, patrząc na jego rękę. - Washington czy Warren?

McMurphy spojrzał na pielęgniarkę.

- Washington - odparł i uśmiechnął się szeroko. - Warrena załatwił Wódz.

Puściła jego dłoń i odwróciła się do mnie. Widziałem nawet najmniejsze kostki w jej twarzy.

- Czy coś pana boli? - zapytała.

Potrząsnąłem głową.

- A co z Warrenem i Washingtonem?

McMurphy powiedział jej, że pewnie będą dźwigać na sobie trochę gipsu, kiedy ich znów zobaczy. Skinęła głową i spuściła wzrok.

- Nie wszędzie jest tak jak na waszym oddziale - oświad­czyła. - Niektóre są podobne, ale nie wszystkie. To wina tych wojskowych pielęgniarek usiłujących zaprowadzić tutaj wojsko­wy rygor. Same są niezupełnie normalne. Czasem wydaje mi się, że kiedy niezamężne pielęgniarki kończą trzydzieści pięć lat, powinno się je zwalniać z pracy!

- Przynajmniej wszystkie niezamężne pielęgniarki wojsko­we - rzekł McMurphy i spytał, jak długo jeszcze będziemy mieli przyjemność korzystać z jej gościnności.

- Niestety niedługo.

- “Niestety” niedługo? - zdziwił się.

- Tak. Czasem chętnie zatrzymałabym niektórych pacjentów zamiast ich jej odsyłać, ale ona ma starszeństwo. Nie, chyba nie pozostaniecie tu długo...

Łóżka na oddziale furiatów są niewygodne; mają albo zbyt mocno, albo zbyt luźno naciągnięte sprężyny. McMurphy i ja dostaliśmy dwa obok siebie. Nie przywiązano mnie prześcierad­łem, tylko pozostawiono na stoliku przyćmioną lampkę. W środ­ku nocy zbudził mnie krzyk:

- Indianinie, zaczynam się kręcić jak bąk! Spójrz na mnie! Spójrz! - Otworzyłem oczy i zobaczyłem tuż nad sobą długie, połyskujące, żółte zęby. Należały do tego głodomora ze świet­licy. - Indianinie, zaczynam się kręcić jak bąk! Spójrz na mnie, proszę cię!

Dwaj sanitariusze złapali go od tyłu za ręce i zaczęli wywle­kać z sypialni, a on śmiał się i krzyczał:

- Indianinie, zaczynam się kręcić!

I znów wybuchał śmiechem. Powtarzał te same słowa i śmiał się przez całą drogę, kiedy go ciągnęli korytarzem; wreszcie znów zapadła cisza i wtedy usłyszałem głos kościstego starucha:

- Hm... ja umywam od tego ręce.

- Przez chwilę miałeś nowego przyjaciela - szepnął McMurphy i przekręcił się na drugi bok.

Źle spałem przez resztę nocy, wciąż miałem przed oczyma żółte zęby i twarz głodomora; ciągle też słyszałem, jak prosi: “Spójrz na mnie! Spójrz na mnie!” Ucichł, kiedy wreszcie za­snąłem, ale nadal wpatrywał się we mnie błagalnym wzrokiem. Widziałem jego twarz, żółtą, wygłodzoną, spragnioną; wyłaniała się przede mną z mroku i prosiła... błagała. Nie wiedziałem, jak McMurphy może spać gnębiony przez sto, dwieście czy tysiąc takich twarzy.

U furiatów dzwonek budzi rano pacjentów. Personel nie włą­cza samych świateł jak na naszym oddziale. Dzwonek terkocze tak przeraźliwie, jakby ktoś szlifował coś na ogromnej tokarce. McMurphy i ja równocześnie poderwaliśmy się na ten dźwięk; zamierzaliśmy się położyć z powrotem, kiedy przez megafon polecono nam zgłosić się do dyżurki. Wstałem z łóżka; plecy tak mi zesztywniały przez noc, że ledwo mogłem się zgiąć. Widząc, jak McMurphy kuleje, poznałem, że on również jest cały sztywny.

- Co nas teraz czeka, Wodzu? - zapytał. - Wyrywanie pa­znokci czy łamanie kołem? Mam nadzieję, że nie będą to ciężkie tortury, bo i tak jestem obolały!

Powiedziałem mu, że nie powinny być ciężkie, ale nic więcej, bo sam nie byłem pewien, co nas czeka, dopóki nie stanęliśmy w drzwiach dyżurki.

- Panowie McMurphy i Bromden? - zapytała pielęgniarka, inna niż wczoraj, wręczając nam po papierowym kubeczku. Zajrzałem do mojego i zobaczyłem trzy czerwone kapsułki. Wiruje mi w głowie, brzęczy, nie mogę tego powstrzymać!

- Chwileczkę - woła McMurphy. - Czy to są prochy stępia­jące zmysły?

Pielęgniarka kiwa głową i ogląda się za siebie; w głębi dy­żurki stoi ramię w ramię dwóch sprężonych do skoku facetów ze szczypcami do lodu.

McMurphy oddaje jej kubeczek ze słowami:

- Dziękuję, ale obejdę się bez opaski na oczy. Za to chętnie bym zapalił papierosa.

Ja też zwracam kubek. Wtedy pielęgniarka oświadcza, że musi zatelefonować, zasuwa szybko szklane drzwi, nie dając nam dojść do słowa, i wykręca numer.

- Przykro mi, Wodzu, że cię w to wrobiłem - mówi McMur­phy, ledwie go jednak słyszę poprzez gwizd drutów telefonicz­nych jazgoczących w ścianach. Czuję, jak przerażone myśli od­pływają mi z głowy.

Siedzimy w świetlicy, otoczeni kręgiem twarzy, gdy przez drzwi wchodzi Wielka Oddziałowa w asyście obu rosłych czar­nych maszerujących krok za nią. Najchętniej zapadłbym się pod ziemię, uciekł jak najdalej, ale nie jestem w stanie się poruszyć. Zbyt wiele osób mi się przypatruje; ich oczy przykuwają mnie do krzesła.

- Dzień dobry - rzecze oddziałowa, uśmiechając się jak dawniej.

McMurphy odpowiada, lecz ja milczę, choć siostra, podnosząc głos, mnie również mówi dzień dobry. Przyglądam się czarnym; jeden ma plaster na nosie i rękę na temblaku - szara dłoń zwisa bezwładnie jak wyciągnięty z wody martwy pająk - a po sztyw­nych ruchach drugiego łatwo poznać, że ma na sobie gipsowy gorset. Obaj uśmiechają się pod wąsem. Mogli zostać w domu, żeby lizać się z ran, ale za nic nie chcieli przepuścić takiej okazji. Ja też się uśmiecham; niech sobie nie myślą!

Wielka Oddziałowa łagodnie i cierpliwie tłumaczy McMurphy’emu, że jego zachowanie było nieodpowiedzialne i dziecin­ne; wpadł w złość jak mały chłopiec - czy mu nie wstyd? McMurphy na to, że mu nie wstyd; niech przechodzi do sedna.

Oddziałowa opowiada, jak to wczoraj po południu na specjal­nym zebraniu pacjenci z naszego oddziału zgodzili się z perso­nelem, że wskazane byłoby poddanie McMurphy’ego kuracji wstrząsowej - chyba że uzna swoje błędy. Jeśli przyzna, że postąpił niesłusznie, pokaże, iż potrafi być rozsądny, tym razem kuracja zostanie odwołana.

Krąg twarzy patrzy wyczekująco. Oddziałowa mówi McMurphy’emu, że wszystko zależy od niego.

- Tak? - pyta rudzielec. - A przygotowała siostra papier, który mam podpisać?

- Nie, ale jeśli pana zdaniem to koniecz...

- Niech siostra doda jeszcze parę rzeczy, to załatwimy wszyst­ko za jednym zamachem. No, na przykład, że należę do spisku zmierzającego do obalenia rządu, że uważam oddział siostry za najwspanialszy po Hawajach zakątek na ziemi i tym podobne bzdety.

- Nie sądzę, żeby...

- A kiedy już wszystko podpiszę, przyniesie mi siostra koc i paczkę papierosów z Czerwonego Krzyża. Rany, nawet chińscy komuniści niejednego by się mogli od siostry nauczyć!

- Staramy ci się pomóc, Randle.

Ale on zrywa się na nogi, drapie po brzuchu i mijając od­działową i czarnych, którzy w przestrachu odskakują do tyłu, idzie w stronę stolików karcianych.

- Dobra, koledzy, powiedzcie, przy którym to grywacie w pokera?

Oddziałowa patrzy na niego przez chwilę, a potem wchodzi do dyżurki i podnosi słuchawkę telefonu.

Dwóch czarnych sanitariuszy i jeden biały z jasnymi, kręco­nymi włosami prowadzą nas do głównego budynku. McMurphy przez całą drogę rozprawia wesoło z białym sanitariuszem, jakby nie miał żadnych zmartwień.

Trawę pokrywa gruba warstwa szronu, a idący przodem czarni wydmuchują kłęby pary niczym dwie lokomotywy. Słońce wbija się klinem między chmury, rozsuwa je i zalewa blaskiem traw­nik, który zaczyna lśnić, jakby ktoś rozsypał na nim iskry. Wróble z nastroszonymi z zimna piórkami grzebią pośród iskier w po­szukiwaniu nasion. Trawa trzeszczy nam pod nogami, mijamy nory wiewiórek ziemnych, przy których widziałem psa. Jak głę­boko sięgam okiem, wiewiórcze nory wypełnia szron. Lodowa­te iskry.

Czuję szron w brzuchu.

Podchodzimy do znanych mi drzwi, zza których rozlega się szum podobny do brzęczenia rozgniewanych pszczół. Przed nami czeka dwóch pacjentów; zataczają się odurzeni czerwonymi kapsułkami, a jeden beczy jak dziecko i powtarza:

- To mój krzyż, dzięki ci, Panie; to wszystko, co mam, dzięki ci, Panie...

- Męska gra! Męska gra! - mamrocze drugi.

Poznaję w nim ratownika z basenu. On również popłakuje z cicha.

Ale ja nie będę płakał ani krzyczał. Jestem przecież z McMurphym.

Technik każe nam zdjąć buty; McMurphy pyta, czy rozetną nam też portki i ogolą głowy. Technik odpowiada, że tak dobrze nie ma.

Nity na metalowych drzwiach wpatrują się w nas jak oczy.

Drzwi otwierają się i wsysają do wewnątrz pierwszego pa­cjenta. Ratownik zapiera się nogami. Z czarnego pulpitu wy­strzela snop neonowego światła, wbija się w jego poznaczone korkami czoło i wciąga do środka niby psa na smyczy. Następ­nie, nim zamkną się drzwi, obraca go trzy razy. Z twarzy ratow­nika bije przerażenie.

- Rzut raz - mruczy. - Rzut dwa! Rzut trzy!

Słyszę, jak technicy podważają mu wieko czaszki niczym klapę włazu, słyszę chrzęst i zgrzyt zakleszczonych zębatek.

Dym bucha, gdy drzwi się znów uchylają i wytacza się przez nie wózek z pierwszym pacjentem; jego oczy prześlizgują się po mnie. Ta twarz. Wózek wraca do środka i wywozi ratownika. Słyszę tłum kibiców skandujący jego imię.

- Następna para - mówi technik.

Posadzka jest zimna, pokrywa ją trzeszczący szron. Nad nami zawodzi smętnie jarzeniówka - długa, biała, lodowata rura. Czuję zapach smaru grafitowego, jakbym był w garażu. Czuję kwaśną woń strachu. Jest tu tylko jedno okno, małe i wysoko nad ziemią; widzę przez nie siedzące na drucie nastroszone wróble, podobne do nanizanych na sznurek brunatnych paciorków. Głowy mają wtulone w pióra dla ochrony przed chłodem. Nagle zrywa się wiatr, świszcze mi po żebrach coraz cieniej i cieniej, alarm! alarm!

- Nie wrzeszcz, Wodzu.

Alarm!

- Spokojnie. Pójdę pierwszy. Czerep mam tak gruby, że nic mi nie zrobią. A jeśli mnie nic nie zrobią, to tobie też nie.

Gramoli się na stół bez niczyjej pomocy i wyciąga ramiona wzdłuż konturów namalowanej na nim sylwetki. Technik obraca przełącznik: na przegubach rąk i na kostkach McMurphy’ego zatrzaskują się uchwyty i przyciskają go mocniej do stołu. Czyjaś ręka zdejmuje mu zegarek, który wygrał od Scanlona, i rzuca obok pulpitu - koperta się otwiera; wypadają zębatki, śrubki, a także długi, zwinięty włos, który się rozkręca, podskakuje i wbija się w pulpit.

McMurphy wcale się nie boi. Wciąż się do mnie uśmiecha.

Wcierają mu w skronie grafitowy smar.

- Co to? - pyta.

- Przewodnik - odpowiada technik.

- Namaszczasz mi głowę przewodnikiem. A czy koronę cier­niową też dostanę?

Smarują dalej. A on śpiewa, aż ręce zaczynają im się trząść.

- “Wildroot to najlepsza brylantyna...”

Nakładają mu na pokryte smarem skronie obręcz podobną do słuchawek: koronę ze srebrzystych cierni. Następnie wsadzają mu w zęby kawałek gumowej rury, żeby go uciszyć.

- “W zgład jej wchodzi czyzda lanolina!”

Przekręcają tarczę, wprawiając maszynę w ruch; dwie mecha­niczne ręce podnoszą gorące lutownice i opuszczają się nad McMurphym. Mruga do mnie i mamrocze coś niewyraźnie, gry­ząc zębami gumową rurę, stara mi się coś powiedzieć, lecz akurat wtedy lutownice dotykają srebrnej obręczy na jego skroniach - łuk światła przebiega od jednej do drugiej, McMurphy sztyw­nieje, wygina się jak most, jedynie nadgarstkami i piętami na­dal dotyka stołu, z zaciśniętych wokół rury ust wydobywa się “Auuu!” i ciało rudzielca okrywają lśniące jak szron iskry.

Za oknem dymiące trupy wróbli spadają z drutu na ziemię.

Technicy wytaczają McMurphy’ego na wózku; wciąż dygo­cze, a twarz pokrywa mu biały szron. Korozja. Kwas akumula­torowy. Technik odwraca się do mnie.

Pilnuj tego draba. Ja go znam. Trzymaj go!

To już nie jest sprawa woli.

Trzymaj go! Cholera. Muszą brać seconal i koniec.

Uchwyty wpijają mi się w przeguby.

Grafitowy smar zawiera opiłki żelaza, drapią mi skronie.

Powiedział coś, kiedy mrugnął. Coś mi powiedział.

Ktoś nachyla się i przysuwa dwie lutownice do obręczy na mojej głowie.

Urządzenie zniża się nade mną.

ALARM.

Przyspieszasz kroku, zbiegasz po stoku. Nie możesz się ruszyć ni w przód, ni w tył, spójrz prosto w lufę i módl się, byś żył, żył, żył.

Wyłaniamy się z kępy trzciny przy torze kolejowym. Przy­kładam ucho do szyny; parzy mnie w policzek.

- Cisza - mówię - nic w zasięgu stu pięćdziesięciu kilo­metrów...

- Hm - mruczy tata.

- Czyż nasi przodkowie nie wbijali noża w ziemię i nie brali rękojeści w zęby, żeby usłyszeć z daleka stado bizonów?

- Hm - mruczy znów tata, ale jest zadowolony.

Po drugiej stronie torów sterczą suche badyle pszenicy. Myszy tam siedzą, pokazuje pies.

- Idziemy w lewo czy w prawo, synu?

- Przejdziemy na drugą stronę, jak nam radzi pies.

- Ten pies nie umie tropić.

- Nie jest zły. Posłuchajmy psa i chodźmy na drugą stronę; tam na pewno są bażanty.

- Posłuchaj starego; lepiej nam się będzie polowało wzdłuż toru.

- Najlepiej w pszenicy, posłuchajmy psa.

Przechodzimy na drugą stronę - zanim mogę się zorientować, co się dzieje, na tory wypada chmara myśliwych; strzelają do bażantów, aż pierze leci. To nasz pies wbiegł za daleko w psze­nicę i wypłoszył wszystkie ptaki na tory.

Pies złapał trzy myszy.

...prawdziwy mężczyzna, Mężczyzna, MĘŻCZYZNA, MĘŻ­CZYZNA... szeroki, wielki i mruga jak gwiazda.

O Jezu, mrówki, ale mnie oblazły, cięte skurwysyny. Pamię­tasz te mrówki, które smakowały jak korniszony? He, he? Twier­dziłeś, że to nie są korniszony, a ja wmawiałem w ciebie, że tak. Twoja matka zrobiła mi piekło, kiedy się o tym dowiedziała: jak możesz uczyć dziecko jeść robaki!

Uch. Dobry Indianin powinien umieć się wyżywić, jedząc wszystko, co nie zje go pierwsze.

Nie jesteśmy Indianami. Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi. Zapamiętaj to sobie.

Prosiłeś mnie, tato: Kiedy umrę, przypnij mnie do nieba.

Mama nazywała się Bromden. Nadal nazywa się Bromden. Tata powiedział, że urodził się tylko z jednym imieniem, wpadł w nie jak cielę w rozpostarty koc, kiedy krowa koniecznie chce rodzić na stojąco. Tee Ah Millatoona, Sosna Stojąca Najwyżej Na Górze, i do licha, jestem największym Indianinem w całym Oregonie, a pewnie również w Kalifornii i Idaho. Urodziłem się z tym imieniem.

Do diabła, jesteś chyba największym durniem na świecie, jeśli myślisz, że chrześcijanka zgodzi się nazywać Tee Ah Millatoona. Urodziłeś się z tym imieniem, w porządku; ale ja urodziłam się ze swoim. Bromden. Mary Louise Bromden.

A kiedy przeprowadzimy się do miasta, mówi tata, to z twoim nazwiskiem łatwiej nam będzie otrzymać ubezpieczenie.

Jakiś facet z młotkiem do nitowania goni drugiego, załatwi go, jeśli go dopadnie. Znów migają mi szybko przed oczami barwne błyski.

Ene due like fake, ona dobrym jest rybakiem, łapie kurczaki i wsadza do paki... kosz klosz, kłódkę kładzie, trzy gąsiorki w stadzie... jeden poleciał tam, drugi śmignął siam, trzeci wzbił się nad kukułcze gniazdo... Gę, gę, gę... potem sfrunął, wlazł do... i wyciągnął cię.

Nuciła mi to moja stara babcia, bawiliśmy się tak przez długie godziny, siedząc przy rusztach z rybami i odpędzając muchy. Dziecięca wyliczanka. Nucąc, babcia wystukiwała po kolei sy­laby na palcach moich nadstawionych rąk.

E-ne, du-e, li-ke, fa-ke (osiem palców), ona dobrym jest ry­bakiem (szesnaście palców; wybija mi rytm na palcach czarną, szponiastą dłonią; każdy mój paznokieć jest zwrócony do niej maleńką twarzyczką proszącą, żeby to właśnie ją wyciągnął gąsiorek, kiedy sfrunie).

Lubię tę zabawę i lubię babcię. Nie lubię tej, która łapie kurczaki. Nienawidzę. Lubię gąsiorka, który wzbił się nad kukułcze gniazdo. Lubię go i lubię babcię z kurzem wrośniętym w zmarszczki.

Kiedy ją znów ujrzałem, leżała martwa na chodniku w samym środku The Dalles, otoczona przez krąg mężczyzn w kraciastych koszulach, Indian, hodowców i farmerów. Zawieźli ją na wózku na cmentarz, zasypali jej oczy czerwoną gliną.

Pamiętam gorące, duszne popołudnia przed burzą z pioruna­mi, kiedy zające same wbiegały pod koła ciężarówek.

Joey Ryba W Beczce ma po podpisaniu kontraktu dwadzie­ścia tysięcy dolarów i trzy cadillaki. I ani jednego nie umie prowadzić.

Widzę kość do gry.

Widzę ją od wewnątrz, leżę na jej dnie. Jestem ciężarkiem zatopionym w kości. Kółko nade mną to jedynka. Kość jest tak spreparowana, żeby jedynka wypadała za każdym razem. Leżę na sześciu wybrzuszeniach jak na białych poduszkach: kiedy gracz rzuca kość, szóstka zawsze ląduje na spodzie. A jak jest obciążona druga kość? Pewnie też tak, żeby wypadała jedynka. Para jedynek. Grają z nim oszukanymi kośćmi, a ja jestem cię­żarkiem.

Uwaga, kolejny rzut. Tak jest, proszę pani, wędzarnia jest pusta, a dzieciak potrzebuje nowych kapci. Raz, dwa, trzy... Trach!

Przegrał.

Woda. Leżę w kałuży.

Para jedynek. Znów przegra. Widzę nad sobą jedno oczko: nie ma szans przeciwko lewym kościom w grze prowadzonej w zaułku za sklepem z paszą... w Portland.

Zaułek jest tunelem, jest zimno, bo słońce jest... jest późne popołudnie. Pozwól mi... pójść do babci. Proszę cię, mamo.

Co powiedział, kiedy mrugnął?

Jeden poleciał tam, drugi śmignął siam.

Zejdź mi z drogi.

Do diabła, siostro, zejdź mi z drogi Drogi DROGI!

Mój rzut. Trach. Cholera. Znów się przekręciły. Para jedynek.

Synu, nauczycielka powiedziała, że masz łeb na karku, po­staraj się zostać kimś...

Kim, tato? Tkaczem jak stryj Skaczący Wilk? Wyplataczem koszyków? Czy pijakiem jak większość Indian?

Hej, pompiarzu, jesteście Indianinem, prawda?

Tak, zgadza się.

No, no, świetnieście się nauczyli mówić po naszemu.

Tak.

No, no... zwyczajnej za trzy dolary.

Nie byliby tacy pewni siebie, gdyby wiedzieli o moim przy­mierzu z księżycem. Do diabła, nie jestem żaden zwyczajny Indianin...

Nigdy... jak to idzie... nigdy nie wiadomo, co komu w duszy gra.

Znów jedynki. Rany, ależ te kości są zimne.

Po pogrzebie babki ja, tata i stryj Skaczący Wilk wykopaliśmy ją z powrotem. Mama nie chciała iść z nami; powiedziała, że to największa bzdura, jaką w życiu słyszała. Wieszać zwłoki na drzewie! Na samą myśl normalnemu człowiekowi robi się niedobrze.

Stryj Skaczący Wilk i tata spędzili - grając w remi - dwa­dzieścia dni wśród pijaków w więzieniu w The Dalles za zbez­czeszczenie zwłok.

Ale, do licha, przecież to nasza matka!

Żadna różnica, chłopcy. Nie trzeba było jej wykopywać. Kie­dy wy, durni Indianie, wreszcie zmądrzejecie? No, coście z nią zrobili? Radzę się przyznać.

Ach, odpierdol się, blada twarzy, powiedział stryj Skaczący Wilk, skręcając papierosa. Nie mam zamiaru.

Wysoko, wysoko, wysoko nad wzgórzami, wysoko w kona­rach sosny wytycza starczą dłonią kierunek wiatru i liczy chmury szepcząc: ...trzy gąsiorki w stadzie...

Co mi powiedziałeś, kiedy zmrużyłeś oko?

Gra orkiestra. Podnieś głowę... dziś jest święto lipcowe.

Kości spoczęły.

Znów mnie dopadli z maszyną... chciałbym wiedzieć...

Co powiedział?

...chciałbym wiedzieć, jak McMurphy przywrócił mi dawny wzrost.

Powiedział: Męska gra.

Są na korytarzu. Czarni sanitariusze w białych uniformach - sikają na mnie przez szparę pod drzwiami, a potem wejdą i oskarżą mnie o to, że zmoczyłem sześć poduszek, na których leżę! Szóstka. Zdawało mi się, że izolatka jest kością do gry. Jedynka, oczko w górze nade mną, białe kółko... to przecież lampa na suficie... to ją wciąż widziałem... w tym kwadratowym pokoiku... już musi być wieczór. Ile godzin leżałem nieprzytom­ny? Otacza mnie rzadka mgła; nie będę się jednak w niej krył. Nie... już nigdy...

Wstaję.

Wstałem wolno, czując sztywność między łopatkami. Białe poduszki na podłodze były mokre; nasiusiałem na nie, kiedy leżałem nieprzytomny. Nie wszystko potrafiłem sobie przypo­mnieć; zacząłem więc trzeć dłońmi oczy, żeby otrzeźwieć do reszty. Starałem się, jak mogłem. Przedtem nigdy nie starałem się otrząsnąć z zamroczenia.

Podszedłem chwiejnym krokiem do okrągłego, okratowanego okienka w drzwiach i zastukałem w nie palcami. Korytarzem nadchodził właśnie sanitariusz niosący dla mnie na tacy posiłek. Widząc go, zrozumiałem, że tym razem udało mi się ich pokonać.

Bywało, że po elektrowstrząsach chodziłem otępiały nawet przez dwa tygodnie, żyjąc niby na krawędzi snu w zamglonym, pogmatwanym, niewyraźnym świecie, w szarej strefie między światłem i ciemnością, snem i jawą, życiem i śmiercią. Wie­działem, że jestem już przytomny, ale nie miałem pojęcia, który to dzień tygodnia, kim jestem, czy warto mi wracać do rzeczy­wistości - i tak przez czternaście dni. Jeśli nie ma się powodu, żeby wychodzić z tej szarej, mglistej strefy, można długo wa­łęsać się po niej, ale jeśli ktoś rzeczywiście pragnie się wydo­stać i potrafi się przemóc, może to zrobić. Tym razem wyszed­łem z niej dosłownie w kilka godzin; szybciej niż kiedykolwiek przedtem.

Kiedy się otrząsnąłem z ostatnich oparów mgły, czułem się, jakbym długo przebywał pod wodą i wreszcie - po stu latach - wypłynął na powierzchnię.

Moja kuracja wstrząsowa skończyła się na tym jednym za­biegu, McMurphy’ego natomiast poddano jeszcze trzem tego samego tygodnia. Jak tylko wracał do siebie, a jego oczy odzy­skiwały dawny blask, zaraz zjawiała się siostra Ratched z leka­rzem i pytała, czy gotów jest uznać swój błąd i wrócić na jej oddział na dalsze leczenie. Wtedy McMurphy wypinał pierś, świadom, że wszyscy furiaci wpatrują się w niego wyczekująco, i mówił oddziałowej, że żal mu, iż może tylko jedno życie oddać za ojczyznę. Niech go pocałuje w dupę, różową i gładką; za nic nie podda statku. Kropka.

Wstawał, kłaniał się na lewo i prawo uśmiechającym się do niego pacjentom, a oddziałowa prowadziła lekarza do dyżurki, żeby zadzwonił do głównego budynku i udzielił zgody na ko­lejny zabieg.

Pewnego razu, nim oddziałowa zdążyła odejść, McMurphy uszczypnął ją przez fartuch w pośladek; zrobiła się czerwona jak włosy rudzielca i pewnie by mu wymierzyła policzek, gdyby nie było przy tym lekarza, który z trudem tłumił śmiech.

Usiłowałem przekonać McMurphy’ego, by dla uniknięcia dal­szych zabiegów przestał się stawiać oddziałowej, ale roześmiał się i powiedział, że ładują mu tylko za frajer akumulatory.

- Kiedy stąd wyjdę, pierwsza babka, która prześpi się ze starym McMurphym, dziesięciotysięcznowatowym psychopatą, zaświeci jak automat do gry i zacznie sypać srebrnymi dolarami! Do licha, nie boję się tej ich maszynki do ładowania akumu­latorów!

Twierdził, że wstrząsy wcale mu nie szkodzą. I dalej odma­wiał przyjmowania kapsułek. Ale ilekroć przez megafon rozległ się głos informujący go, że ma nic nie jeść, bo wkrótce zostanie zaprowadzony na zabieg do głównego budynku, rudzielec zaci­skał zęby i krew odpływała mu z twarzy, nagle mizernej i wy­straszonej jak podczas powrotu znad morza, kiedy ujrzałem jej odbicie w przedniej szybie samochodu.

Pod koniec tygodnia odesłano mnie z powrotem na nasz od­dział. Miałem sporo do powiedzenia McMurphy’emu przed roz­staniem, ale akurat wrócił z elektrowstrząsów i siedział, wodząc tępo oczami za piłeczką pingpongową, jakby były połączone z nią drutem. Dwaj sanitariusze, czarny i biały, sprowadzili mnie po schodach, wpuścili na nasz oddział i zamknęli za mną drzwi. Po pobycie u furiatów panująca tu cisza wydała mi się niesa­mowita. Doszedłem do świetlicy i sam nie wiem czemu, zatrzy­małem się w drzwiach, a wtedy wszystkie twarze obróciły się w moją stronę; Okresowi pierwszy raz patrzyli na mnie w ten sposób. Policzki jaśniały im, jakby odbijał się w nich blask jaskrawo oświetlonego podestu przed jarmarczną budą.

- Oto macie przed sobą dzikiego olbrzyma, który złamał rękę sanitariuszowi! - obwieścił Harding. - Patrzcie i podziwiajcie!

Uśmiechnąłem się do nich szeroko; teraz wiedziałem, co przez te wszystkie miesiące musiał czuć McMurphy, wciąż mając przed sobą ich złaknione twarze.

Podeszli do mnie i zaczęli o wszystko wypytywać: jak on się trzyma tam na górze? Co robi? Czy to prawda, jak szeptano na gimnastyce, że dzień w dzień posyłają go na elektrowstrząsy, a on tylko otrząsa się niczym pies po wyjściu z wody i zakłada się z technikami, jak długo utrzyma oczy otwarte po przyłożeniu mu elektrod?

Opowiedziałem im, co mogłem; nikogo nie dziwiło, że nagle z nimi rozmawiam, że ja, facet, którego zawsze uważali za głu­choniemego, gadam i słyszę. Potwierdziłem wszystkie plotki, które do nich dotarły, a potem dorzuciłem parę historyjek od siebie. Z niektórych odzywek McMurphy’ego do siostry Ratched śmiali się tak głośno, że dwie Rośliny, leżące pod mokrymi prześcieradłami po stronie Chroników, też zaczęły prychać i chi­chotać, jakby rozumiały każde słowo.

Kiedy zaś nazajutrz na zebraniu oddziałowa sama podniosła sprawę pacjenta McMurphy’ego, mówiąc, że nie wiedzieć czemu elektrowstrząsy nie dają pożądanego efektu i może trzeba się będzie uciec do bardziej drastycznych środków, aby pozytywnie zareagował na leczenie, Harding odpowiedział:

- Tak, to możliwe, tak... Ale z tego, co słyszałem o kontak­tach siostry z McMurphym na górze, wynika, że on nie ma podobnych trudności z wywoływaniem reakcji u siostry...

Wszyscy ryknęli śmiechem - zbiło ją tu z tropu i zmieszało tak bardzo, że już nic więcej nie mówiła na temat McMurphy’ego.

Zorientowała się, że przebywając na górze McMurphy staje się coraz potężniejszy, obrasta legendą, bo chłopaki nie widzą, na ile zdołała go osłabić. Trudno jest walczyć z nieobecnym; postanowiła wiec sprowadzić McMurphy’ego z powrotem na oddział. Niech zobaczą, że nie jest twardszy od innych. Jeśli całymi dniami będzie siedział bezczynnie, otępiały po wstrzą­sach, wkrótce przestaną go mieć za bohatera.

Chłopaki odgadły jej zamiary i wiedziały, że dopóki McMurphy pozostanie wśród nich, oddziałowa będzie go dzień w dzień posyłać na elektrowstrząsy, nie dając mu chwili wytchnienia. Tak wiec Harding, Scanlon, Fredrickson i ja postanowiliśmy go przekonać, że dla wszystkich zainteresowanych najlepiej będzie, jeśli ucieknie ze szpitala. I nim w sobotę wrócił na oddział - wtańcowując do świetlicy jak bokser na ring, ściskając ręce nad głową i wołając, że mistrz znów jest z nami - mieliśmy już obmyślony plan. Zaczekamy do zmroku i podpalimy materac, a kiedy do środka wpadną strażacy, McMurphy da nogę przez otwarte drzwi. Był to naszym zdaniem tak znakomity pomysł, że McMurphy nie mógł go nie zaakceptować.

Ale zapomnieliśmy, że właśnie na tę noc umówił Billy’ego z Candy i obiecał przemycić ją na oddział.

Sanitariusze przyprowadzili McMurphy’ego około dziesią­tej rano.

- Rozsadza mnie energia, chłopaki; docisnęli mi wtyczki, oczyścili styki, lśnię jak iskrownik od starego forda. Bawiliście się kiedy w dzieciństwie takimi iskrownikami? Pamiętam, że jak się kogoś dotknęło, skakał na metr w górę. Ubaw był po pachy!

Szalał po oddziale większy niż kiedykolwiek, rozlał kubeł brudnej wody pod drzwiami dyżurki, ulokował krążek masła na czubku białego zamszowego buta najmniejszego czarnucha, a gdy ten nic nie zauważył, chichotał w rękaw przez cały obiad, dopóki masło się nie roztopiło i nie pozostawiło na bucie plamy bardzo - zdaniem Hardinga - dwuznacznej barwy. Kiedy mijał na korytarzu którąś z młodych pielęgniarek, dziewczyna pisz­czała, wywracała oczami i czmychała, stukocząc obcasami i roz­cierając pośladek.

Wyjawiliśmy mu plan ucieczki, ale oświadczył, że nie ma gwałtu, i przypomniał nam o randce Billy’ego.

- Nie możemy mu przecież sprawić zawodu, koledzy, teraz, kiedy wreszcie Candy ma go rozprawiczyć. Jeśli wszystko pójdzie gładko, nieźle się tej nocy zabawimy; będzie to mój pożeg­nalny jubel.

W tę sobotę Wielka Oddziałowa nie miała wolnego - specjal­nie tak wszystko ułożyła, żeby być na miejscu, kiedy wróci rudzielec - i wkrótce po obiedzie zwołała zebranie, żeby od razu ustalić pewne sprawy. Znów wspomniała o koniecznym, jej zda­niem, zastosowaniu bardziej drastycznych środków wobec McMurphy’ego, usilnie prosząc lekarza, żeby się nad tym zasta­nowił, “nim będzie za późno, by pomóc pacjentowi”. Ale przez cały czas, kiedy mówiła, McMurphy mrugał, ziewał i bekał na wyścigi, a gdy wreszcie zamilkła, rozbawił do łez lekarza i wszystkich Okresowych, udzielając jej swojego poparcia.

- Chyba siostra ma rację, doktorze; sam pan widzi, ile mi dało tych marnych parę woltów. Może gdybyśmy podwoili napięcie, mógłbym leżąc w łóżku odbierać ósmy kanał, podobnie jak Martini; czwarty wyłazi mi już bokiem - w kółko nadają tylko komunikaty meteorologiczne i dziennik.

Oddziałowa chrząknęła, żeby zaprowadzić na sali porządek.

- Wcale nie mówiłam, że jestem za zwiększeniem napięcia, panie McMurphy...

- Słucham?

- Moim zdaniem należy się zastanowić nad zabiegiem chi­rurgicznym. To tylko drobny zabieg, ale z reguły następuje po nim zanik agresywnych skłonności u gwałtownych pacjentów...

- Gwałtownych? Ależ ja jestem łagodny jak baranek! Od dwóch tygodni nie przetrąciłem szczęki żadnemu sanitariuszowi. Nie ma więc chyba powodu, żeby mnie brać pod nóż, co?

Siostra uśmiechnęła się do McMurphy’ego, jakby prosząc, by zrozumiał, że ma na względzie wyłącznie jego dobro.

- Nie, Randle, tej operacji nie przeprowadza się skalpelem...

- A zresztą - ciągnął - obcięcie ich nic nie zmieni. W szafce mam zapasowe.

- Zapasowe?...

- Tak, doktorze. Jedno z nich jest wielkości piłki base­ballowej.

- Panie McMurphy!

Uśmiech oddziałowej pękł jak szyba, kiedy zrozumiała, że McMurphy się z niej nabija.

- Ale drugie jest nie mniejsze niż te, z którymi się urodziłem.

Żartował tak do późnego wieczora. Na oddziale zapanował wesoły, karnawałowy nastrój; wszyscy szeptali o tym, że czeka nas popijawa, jeśli dziewczyna zjawi się z trunkami. Próbowali przechwycić spojrzenie Billy’ego, a kiedy im się to udawało, puszczali do niego oko. Gdy zaś stanęliśmy w kolejce po leki, McMurphy poprosił pielęgniarkę z krzyżykiem i znamieniem o kilka witamin. Zdziwiła się, ale powiedziała, że oczywiście, i wręczyła mu parę proszków wielkości średnich jaj. Schował je do kieszeni.

- Nie połknie ich pan? - spytała.

- Ja? Skądże znowu, nie potrzebuję witamin. Wziąłem je dla tego oto kawalera. Kiepsko ostatnio wygląda... w ogóle jest słabowity.

- Więc... dlaczego mu ich pan nie da!

- Dam, dam, kochanie, ale zaczekam do północy, bo wtedy przydadzą mu się najbardziej.

I otoczywszy ramieniem poczerwieniały kark Billy’ego, od­szedł w stronę sypialni - po drodze puścił oko do Hardinga, a mnie dźgnął kciukiem w żebro - zostawiając pielęgniarkę w drzwiach dyżurki; stała z szeroko otwartymi ustami i lała so­bie na nogę wodę z dzbanka.

Muszę coś wyjaśnić, jeśli chodzi o Billy’ego Bibbita: choć miał zmarszczki na twarzy i gdzieniegdzie siwe włosy, wciąż wyglądał jak dzieciak z kalendarzowej reprodukcji - piegowaty dzieciak z krzywymi zębami i odstającymi uszami, który, po­gwizdując wesoło, ciągnie za sobą na sznurku kilka złowionych płotek - ale było to tylko złudzenie. Kiedy stawał przy innych pacjentach, wszyscy spostrzegali zdumieni, że dorównuje im wzrostem, a gdy mu się lepiej przyjrzeć, wcale nie ma piegów, odstających uszu czy krzywych zębów i nie jest dzieciakiem, lecz dorosłym mężczyzną.

Dowiedziałem się, ile ma lat, gdy niechcący podsłuchałem jego rozmowę z matką. Matka Billy’ego - masywna, korpulentna kobieta, której włosy co kilka miesięcy ze złocistych stawały się fioletowe, potem czarne, następnie znów złociste - była portierką w naszym szpitalu, a ponadto - jak wieść niosła - sąsiadką Wielkiej Oddziałowej i jej bliską, serdeczną przyjaciółką. Ilekroć szliśmy przez hall, Billy musiał podejść do jej biurka i nachylić szkarłatny policzek, żeby go mogła musnąć uszminkowanymi wargami. Ponieważ peszyło to nas na równi z nim, nikt mu z tego powodu nie dokuczał, nawet McMurphy.

Pewnego popołudnia około drugiej, nie pamiętam już, jak dawno temu, zatrzymaliśmy się w hallu w drodze na terapię, czekając, aż czarny skończy rozmawiać przez telefon ze swoim bukmacherem; część z nas porozsiadała się na wielkich, obitych plastykiem kanapach, część wyszła na słońce. Matka Billy’ego wstała od biurka, wzięła syna za rękę, wyprowadziła na zewnątrz i usiadła z nim na trawie niedaleko ode mnie. Siedziała sztywno wyprostowana, z wyciągniętymi przed siebie krótkimi, pulchny­mi nogami, które w pończochach wyglądały jak parówki obciąg­nięte skórką; Billy położył głowę na jej kolanach, a ona zaczęła łaskotać go w ucho suchym mleczem. Billy mówił jej właśnie o tym, że powinien się chyba ożenić i pomyśleć o studiach, matka jednak, wciąż kręcąc mleczem, roześmiała się i oświad­czyła, że wygaduje głupstwa.

- Kochaneczku, masz na to mnóstwo czasu. Całe życie jest jeszcze przed tobą.

- Mamo, mam trzy-trzy-trzydzieści jeden lat!

Parsknęła śmiechem i znów dotknęła chwastem ucha syna.

- Kochaneczku, czy ja wyglądam na matkę człowieka w śred­nim wieku?

Zmarszczyła nos, rozchyliła usta i z głośnym, wilgotnym cmoknięciem posłała mu całusa - musiałem przyznać, że nie wygląda na matkę, na niczyją matkę. Wprost nie mogłem uwie­rzyć, że Billy ma trzydzieści jeden lat, dopóki pewnego razu nie stanąłem przy nim dość blisko, by zobaczyć jego datę urodzenia wypisaną obok nazwiska na plastykowej bransoletce, jakie nosili wszyscy pacjenci.

O północy, kiedy pielęgniarka, Geever i drugi czarny skoń­czyli swoją zmianę, a na ich miejsce przyszedł stary Murzyn, pan Turkle, McMurphy i Billy już byli na nogach; pewnie łykali witaminy. Wstałem z łóżka, włożyłem szlafrok i wszedłem do świetlicy, w której rozmawiali z panem Turkle’em. Wkrótce przyłączyli się do nas Harding, Scanlon, Sefelt i jeszcze kilku. McMurphy mówił staremu, co ma robić, gdy zjawi się dziewczyna, a raczej tylko mu przypominał, bo obgadali wszystko dużo wcześniej. Powiedział, że należy wpuścić dziewczynę ok­nem; gdyby chciała wejść drzwiami, mogłaby ją zauważyć pie­lęgniarka dyżurująca w hallu. A potem trzeba otworzyć izolatkę. Wymarzone miejsce dla kochanków! Znakomicie odizolowane. (“Ech, McM-Murphy” - usiłował mu przerwać Billy). Świateł nie wolno zapalać, gdyż mogłaby je zobaczyć dyżurna. Drzwi od sypialni muszą być zamknięte, w przeciwnym razie pobudzą się ci zasmarkani Chronicy. Trzeba siedzieć cicho, żeby ich nie niepokoić.

- Ech, daj spokój, M-M-Mack - żachnął się Billy.

Głowa pana Turkle’a kiwała się i kołysała na wszystkie stro­ny, jakby Murzyn zaraz miał usnąć, ale gdy McMurphy powie­dział: “A więc sprawa załatwiona”, pan Turkle odparł: “Nie, niezupełnie”, i uśmiechnął się - jego żółta, łysa czaszka na długiej szyi, unosząca się wysoko nad białym uniformem, wy­glądała jak balon na drucie.

- No, Turkle, o co ci jeszcze idzie? Sam też skorzystasz. Dziewczyna ma przynieść parę butelek.

- Ciepło, ciepło - oświadczył pan Turkle. Głowa chwiała mu się bez przerwy i leciała na boki; miałem wrażenie, że Murzyn z trudem zachowuje przytomność. Podobno za dnia pracował na wyścigach. McMurphy zwrócił się do Billy’ego.

- Turkle chce, żeby go posmarować, Billy. Ile gotów jesteś dać za utratę dziewictwa?

Zanim Billy zdążył cokolwiek wyjąkać, pan Turkle potrząsnął głową.

- Nie, nie. Nie chodzi mi o forsę. Ta słodka lalunia przyniesie przecież coś więcej niż same butelki. Chyba nie tylko butelkami będziecie się dzielić, co? - Uśmiechnął się szeroko do otacza­jących go twarzy.

Billy o mało nie pękł, usiłując wydusić z siebie, że z nikim się nie będzie dzielił swoją dziewczyną! McMurphy wziął go na bok i wytłumaczył, że nie ma się co obawiać o cnotę swojej dziewczyny - zanim sam z nią skończy, ten stary śmierdziel, Turkle, będzie na pewno taki pijany i śpiący, że nie zdoła nawet trafić marchewką do wanny.

Dziewczyna znów się spóźniała. Siedzieliśmy w szlafrokach w świetlicy, słuchając żołnierskich wspomnień McMurphy’ego i pana Turkle’a, którzy podawali sobie papierosa wyciągniętego przez Murzyna i palili go na zmianę w dziwny sposób, zatrzy­mując dym w płucach, aż im oczy wychodziły na wierzch. Harding zapytał, co to za papieros, że tak intrygująco pachnie, a wtedy pan Turkle odpowiedział cienkim głosem, nie wypusz­czając powietrza:

- Ot, zwykły papierosik. He, he. Chcesz się sztachnąć?

Billy denerwował się coraz bardziej - bał się, że dziewczyna nawali; bał się też, że zaraz przyjdzie. Wciąż powtarzał, że powinniśmy wrócić do łóżek zamiast siedzieć w zimnie i po ciemku, czekając jak psy na ochłap, ale tylkośmy się z niego śmiali. Żaden z nas nie miał ochoty wracać do łóżka; po pierw­sze wcale nie było zimno, po drugie z przyjemnością siedzieli­śmy w półmroku, słuchając opowieści McMurphy’ego i pana Turkle’a. Nikomu nie chciało się spać i nikt się specjalnie nie martwił tym, że druga dawno minęła, a dziewczyny wciąż nie ma. Pan Turkle wymyślił, że pewnie dlatego się spóźnia, że wszystkie okna są ciemne i nie wie, do którego ma podejść; McMurphy krzyknął, że to święta prawda, i obaj zaczęli biegać po oddziale i zapalać światła. Gotowi byli nawet włączyć ogrom­ne lampy w sypialni, które budziły nas rano, ale Harding ich powstrzymał, mówiąc, że wtedy inni też się zerwą z łóżek i trze­ba będzie się z nimi dzielić. Przyznali mu rację i zamiast tego zapalili lampy w gabinecie lekarza.

Ledwie na oddziale zrobiło się widno jak w biały dzień, roz­legło się stukanie do okna. McMurphy natychmiast podbiegł do szyby i przycisnął do niej twarz, osłaniając oczy, żeby lepiej widzieć. Po chwili odwrócił się do nas i uśmiechnął szeroko.

- Idzie jak Piękność, w nocy - powiedział. Chwycił Billy’ego za ramię i pociągnął w stronę okna. - Wpuść ją, Turkle. Ten szalony ogier nie może się doczekać.

- Ale, McM-M-M-Murphy, zaczekaj! - Billy zapierał się jak muł.

- Billy, chłopie, daj spokój z tym mamamamurphy. Za późno, żeby się wycofać. Dasz sobie radę. Słuchaj, założę się o pięć dolców, że będzie się słaniać na nogach, kiedy z nią skończysz. Przyjmujesz? Otwieraj okno, Turkle!

W mroku stały dwie dziewczyny - Candy i ta, która nie pojechała z nami na ryby.

- O raju! - krzyknął Turkle, pomagając im wejść. - Dla nikogo nie zabraknie!

Wszyscy polecieliśmy pomagać; dziewczyny musiały podno­sić obcisłe spódnice wysoko nad kolana, żeby wejść do środka.

- McMurphy, niech cię licho! - zawołała Candy i z taką siłą zarzuciła rudzielcowi ręce na szyję, że o mało nie stłukła dwóch butelek, które trzymała w dłoniach. Porządnie się zataczała, a upięte na czubku głowy loki opadały jej na twarz. Wolałem ją, kiedy była uczesana w koński ogon, jak podczas wyprawy. Wskazała butelką na drugą dziewczynę, która właśnie wdrapy­wała się na parapet.

- Sandy też przyjechała. Nagle postanowiła rzucić tego wa­riata z Beaverton, za którego wyszła. Ale numer, co?

Sandy zeskoczyła z parapetu, pocałowała McMurphy’ego i powiedziała:

- Cześć, Mack. Przepraszam, że wtedy nie przyjechałam. Ale teraz skończyłam z tym głupkiem na dobre. Jak długo można znosić takie dowcipy, jak białe myszy w poszewce, robaki w kremie czy żaby w staniku? - Potrząsnęła głową i machnęła ręką, jakby chciała odsunąć od siebie wszelkie wspomnienia męża miłośnika zwierząt. - Jezu, co za wariat!

Obie bez butów, ubrane były w swetry, spódnice i pończochy, obie miały zaczerwienione policzki, obie chichotały.

- Musiałyśmy wstępować do każdego baru, żeby pytać o dro­gę - wyjaśniła Candy.

Sandy kręciła się na pięcie, wytrzeszczając oczy.

- Rety, Candy, w cośmy się wpakowały? Czy ja nie śnię? Naprawdę jesteśmy u czubków? To mi dopiero!

Była wyższa od Candy i jakieś pięć lat starsza. Kasztanowate włosy miała upięte w stylowy kok, ale teraz kosmyki spadały jej na szerokie, mlecznobiałe policzki i wyglądała jak dojarka strugająca damę. Ramiona, piersi i biodra miała zbyt wydatne, a uśmiech za szeroki i za otwarty, żeby mogła uchodzić za pięk­ność, lecz była ładna i zdrowa. Jednym palcem trzymała za ucho czterolitrową butlę czerwonego wina, która kołysała się u jej boku niczym torebka.

- Candy, Candy, Candy, dlaczego to właśnie nam przytrafiają się te dziwne przygody? - Jeszcze raz okręciła się dookoła, stanęła w szerokim rozkroku i zachichotała.

- Wcale się wam nie przytrafiają - oświadczył z powagą Harding. - To senne rojenia, które wymyślacie w nocy, a o któ­rych boicie się wspomnieć waszemu psychoanalitykowi. W rze­czywistości wcale was tu nie ma. To wino nie istnieje; nic z tego, co widzisz, nie istnieje naprawdę. Zobaczmy więc, co będzie dalej.

- Cześć, Billy - powiedziała Candy.

- Spójrzcie, co ona ma! - ucieszył się pan Turkle.

Candy ze skrępowaniem wyciągnęła sztywno rękę z butelką do Billy’ego.

- Przyniosłam ci prezent.

- Prześladują was halucynacje! - zawołał Harding.

- Rety! - krzyknęła Sandy. - W cośmy się wplątały!

- Szszsz - syknął Scanlon i spojrzał gniewnie na wszyst­kich. - Zbudzicie tamtych osłów, jak będziecie tak głośno gadać.

- Taki jesteś sknera? - Sandy zachichotała i znów zaczęła obracać się wkoło. - Boisz się, że dla ciebie zabraknie?

- Sandy, mogłem się spodziewać, że przytaszczysz to kiep­skie wińsko!

- Rety! - Dziewczyna przystanęła, żeby mi się przyjrzeć. - Spójrz na tego, Candy. Ale Goliat... Fiu, fiu!

Pan Turkle znów zawołał: “O raju!”, i zamknął siatkę, a San­dy powtórzyła: “Rety!” Czuliśmy się nieco speszeni, gdy tak staliśmy w gromadce pośrodku świetlicy i przestępując z nogi na nogę pletliśmy trzy po trzy, bo nie za bardzo wiedzieliśmy, co robić - wszyscy po raz pierwszy znaleźliśmy się w podobnej sytuacji; nie mam pojęcia, jak długo byśmy stali, wymieniając uwagi podnieconymi, nerwowymi głosami, chichocząc i szurając nogami, gdyby nagle w drzwiach oddziału nie zazgrzytał klucz. Podskoczyliśmy jak na dźwięk syreny alarmowej.

- O mój Boże! - jęknął pan Turkle, łapiąc się jedną ręką za łysinę. - To dyżurna. Dostanę kopa w czarny tyłek i wylecę z roboty!

Wbiegliśmy do toalety, zgasiliśmy światło i staliśmy tak po ciemku, wsłuchując się we własne oddechy. Dyżurna chodziła po oddziale, wołając pana Turkle’a donośnym, ale nieco zalęk­nionym szeptem. Głos jej, przyjemny, lecz zdenerwowany, wzno­sił się pytająco:

- Panie Tur-kle? Pa-nie Turkle?

- Gdzie on się podział, do diabła? - zapytał McMurphy. - Dlaczego jej nie odpowiada?

- Nic się nie martw - pocieszył go Scanlon. - Tu go nie będzie szukała.

- Ale czemu się nie odzywa? Pewnie tak się upalił, że nic do niego nie dociera.

- Człowieku, co ty wygadujesz? Ja miałbym się upalić jed­nym małym skrętem? - oburzył się pan Turkle z głębi mrocznej toalety.

- Jezu, Turkle, co ty tu robisz? - McMurphy usiłował nadać swojemu głosowi srogie brzmienie, ale jednocześnie ledwo po­wstrzymywał się od śmiechu. - Wyłaź natychmiast i zobacz, czego chce ta baba. Co sobie pomyśli, jak cię nie znajdzie?

- Nasz koniec się zbliża - oznajmił Harding i usiadł. - Niech Allah będzie nam litościwy.

Turkle otworzył drzwi, wysunął się na zewnątrz i podszedł do dyżurnej. Zjawiła się, żeby sprawdzić, po co palą się światła. Dlaczego zapalił wszystkie lampy na oddziale? Turkle odparł, że wcale nie zapalił wszystkich; w sypialni i w toalecie są zga­szone. Oświadczyła, że to wcale nie tłumaczy, dlaczego inne się palą; po co je włączył? Turkle nie wiedział, co odpowiedzieć - w ciszy, która zapadła, usłyszałem gdzieś w pobliżu brzęk po­dawanej butelki. Dyżurna powtórzyła pytanie, a wtedy Turkle odparł, że sprzątał. Czemu więc, skoro dbanie o czystość w toa­lecie należało do jego obowiązków, akurat tam było ciemno? Gdy czekaliśmy, co Turkle wymyśli tym razem, znów rozległ się brzęk butelki. Dotarła do mnie; pociągnąłem długi haust, żeby uspokoić nerwy. Słyszałem, jak Turkle przełyka na kory­tarzu ślinę, chrząka i wzdycha, szukając odpowiedzi.

- Zgłupiał do reszty - syknął McMurphy. - Jeden z nas musi iść mu pomóc.

Ktoś za mną spuścił wodę i drzwi się otworzyły; w świetle wpadającym z korytarza zobaczyłem Hardinga, który wychodził z toalety, podciągając spodnie od piżamy. Dyżurnej dech zaparło na jego widok, Harding zaś powiedział, że bardzo przeprasza, ale jej nie widział, bo jest ciemno.

- Wcale nie jest ciemno.

- Miałem na myśli toaletę. Zawsze gaszę światło, żeby mieć lepsze wypróżnienie. To przez te lustra; kiedy pali się światło, wydaje mi się, że siedzą za nimi sędziowie radzący nad tym, jak mnie ukarać, jeśli mi się nie powiedzie.

- Ale sanitariusz Turkle powiedział, że właśnie tam sprzątał...

- I mogę dodać od siebie, że robił to doskonale, jeśli wziąć pod uwagę, że niełatwo jest sprzątać w ciemnościach. Chce siostra zobaczyć?

Pchnął nieco drzwi; smuga światła przecięła posadzkę. W szparze mignęła mi sylwetka wycofującej się korytarzem dy­żurnej; mówiła, że dziękuje, ale nie skorzysta, bo czeka ją je­szcze obchód całego budynku. Usłyszałem, jak odryglowuje drzwi i wychodzi z naszego oddziału. Harding zawołał za nią, żeby wkrótce znów nas odwiedziła, po czym wszyscy wybiegli z toalety, zaczęli mu ściskać prawicę, walić go po plecach i gra­tulować, że tak świetnie sobie poradził.

Staliśmy na korytarzu, podając sobie butelkę wina. Sefelt powiedział, że wolałby się napić wódki, gdyby było ją z czym zmieszać. Spytał pana Turkle’a, czy na oddziale nie ma nic, co można by dolać, ale Turkle oświadczył, że nic oprócz wody. Fredrickson zawołał, że przecież jest syrop na kaszel!

- Dają mi czasem po łyżeczce z dwulitrowego dzbana, który trzymają w magazynie leków. Całkiem smaczny syrop. Masz klucz od magazynu, Turkle?

Turkle odparł, że w nocy tylko dyżurna ma klucz od maga­zynu leków, ale McMurphy zaczął go namawiać, żeby pozwolił nam spróbować otworzyć drzwi bez klucza. Turkle uśmiechnął się i skinął leniwie głową, a następnie zabrał się razem z ru­dzielcem do otwierania zamka spinaczami. Tymczasem dziew­czyny i my szaleliśmy w dyżurce; wyciągaliśmy teczki i czyta­liśmy różne papiery.

- Patrzcie! - zawołał Scanlon, wymachując teczką. - Ale mają pełne akta! Jest tu nawet moja cenzurka z pierwszej klasy! Oj, jakie słabe stopnie; oj, słabiutkie!

Billy i Candy przeglądali jego teczkę. W końcu dziewczyna cofnęła się o krok, żeby na niego spojrzeć.

- Aż tyle tego masz, Billy? Freni-to i pato-tamto? Wcale nie wyglądasz na takiego chorego.

Druga dziewczyna otworzyła szufladę ze sprzętem medycz­nym i dziwiła się, po co personelowi tyle termoforów, całe miliony, Harding zaś siedział na biurku Wielkiej Oddziałowej i przypatrywał się nam, potrząsając głową.

McMurphy i Turkle otworzyli magazyn leków, wyjęli z lo­dówki butlę gęstego, wiśniowego płynu i przynieśli ją do nas. McMurphy podniósł butlę do światła i przeczytał głośno nalepkę.

- Środek sztucznie barwiony z dodatkiem substancji smako­wych, w tym kwasku cytrynowego. Siedemdziesiąt procent składników obojętnych - pewnie woda - dwadzieścia procent alkoholu - doskonale - i dziesięć procent kodeiny. Ostrzeżenie: Nadużywanie leku może prowadzić do nałogu.

Otworzył butelkę i skosztował syropu, przymykając oczy. Przejechał językiem po zębach, pociągnął jeszcze jeden haust i znów przeczytał nalepkę.

- No - mruknął i kłapnął zębami, jakby je świeżo naostrzył. - Jeśli rozcieńczymy to odrobiną wódki, powinno być pyszne. Jak tam stoimy z lodem, Turkle, mój druhu?

Zmieszany z wódką i winem w papierowych kubeczkach słu­żących do podawania leków, syrop smakował jak napój dla dzieci, lecz miał moc kaktusowego wina, które kupowaliśmy w The Dalles; w przełyku czuło się tylko łagodny chłód, ale gdy dochodził do brzucha, wręcz palił wnętrzności. Pogasiliśmy światła w świetlicy i siedzieliśmy, sącząc trunek. Pierwsze parę kolejek wypiliśmy z powagą i w milczeniu, jakby to było lekar­stwo, patrząc po sobie, czy nikt się nie otruje. McMurphy i Tur­kle na zmianę popijali syrop i palili papierosy Murzyna; w pew­nym momencie zaczęli chichotać i zastanawiać się, jak by to było przelecieć tę pielęgniarkę ze znamieniem, która o północy skończyła dyżur.

- Bałbym się - oświadczył Turkle - że zacznie mnie walić po łbie tym krzyżem, który nosi na łańcuchu. Strach, no nie?

- A ja bym się bał - powiedział McMurphy - że kiedy będę sobie dokazywał na niej w najlepsze, wsadzi mi nagle w tyłek termometr, żeby zmierzyć temperaturę!

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Harding przestał się na chwi­lę śmiać, żeby dodać coś od siebie:

- Albo, co gorsze, będzie leżała pod tobą bez ruchu, strasznie skupiona, i... o Jezu, nie mogę... mówiła, jakie masz tętno!

- Nie mogę... o rety!

- Albo, co jeszcze gorsze, leżała i obliczała twoje tętno i temperaturę jednocześnie - sans instruments!

- Nie mogę, litości...

Śmialiśmy się tak, że o małośmy nie pospadali z kanap i fo­teli; krztusiliśmy się, łzy ciekły nam z oczu. Dziewczyny osłabły od śmiechu - dopiero za trzecią próbą udało im się stanąć na nogach.

- Muszę iść... zrobić psi-psi - oznajmiła większa, po czym zataczając się i chichocząc ruszyła w stronę toalety; pomyliła drzwi i wpadła do sypialni, my zaś czekaliśmy, co będzie dalej, przykładając palce do ust i uciszając się nawzajem. Usłyszeliśmy pisk dziewczyny, ryk starego pułkownika Mattersona: “Poduszka to... koń!”, i Sandy wybiegła z sypialni goniona przez pułkow­nika na wózku inwalidzkim.

Sefelt odwiózł staruszka z powrotem i osobiście wskazał dziewczynie toaletę; powiedział, że normalnie korzystają z niej wyłącznie mężczyźni, toteż stanie pod drzwiami i będzie pilno­wał, by żaden nie wszedł; do ostatniej kropli krwi będzie bronił im dostępu! Dziewczyna podziękowała mu uroczyście, podali sobie ręce i zasalutowali; gdy była w środku, z sypialni znów wyleciał na wózku pułkownik - Sefelt ledwo mógł go powstrzy­mać od wjechania do toalety. Kiedy dziewczyna wyszła na ko­rytarz, jej strażnik odpierał właśnie nogą szarżę wózka, podczas gdy my staliśmy na skraju pola bitwy, zagrzewając to jednego, to drugiego do walki. Dziewczyna pomogła Sefeltowi położyć pułkownika do łóżka, a następnie poszli na korytarz tańczyć walca przy muzyce, której nikt poza nimi nie słyszał.

Harding pił, rozglądał się i potrząsał głową.

- Nic z tego nie dzieje się naprawdę. To tylko wspólny wy­mysł Kafki, Marka Twaina i Martiniego.

McMurphy i Turkle zaniepokoili się nagle, że wciąż pali się zbyt wiele świateł; wstali i pogasili wszystko, co się świeciło, łącznie z małymi lampkami na korytarzu wmurowanymi na wy­sokości kolan. Oddział pogrążył się w egipskich ciemnościach, Turkle rozdał nam latarki i zaczęliśmy się ganiać na wózkach inwalidzkich, które wyciągnęliśmy z magazynu; bawiliśmy się znakomicie, gdy wtem rozległ się charakterystyczny okrzyk Sefelta i zobaczyliśmy, że leży w drgawkach na posadzce obok Sandy. Siedziała wpatrzona w niego i wygładzała spódnicę.

- Nigdy nie przeżyłam nic podobnego - szepnęła z prze­jęciem.

Fredrickson ukląkł przy przyjacielu, wsunął mu w zęby port­fel, żeby nie odgryzł sobie języka, i pomógł mu zapiąć spodnie.

- Nic ci nie jest? Sef, nic ci nie jest?

Sefelt podniósł leniwie rękę i nie otwierając oczu, wyjął z ust portfel. Uśmiechnął się zaślinionymi wargami.

- Nic mi nie jest - rzekł. - Dajcie mi tylko prochy; jak je łyknę, znów biorę się do dzieła.

- Naprawdę chcesz wziąć proszki, Sef?

- Dajcie prochy!

- Dajcie prochy! - powtórzył przez ramię Fredrickson, nie podnosząc się z klęczek.

- Prochy! Prochy! - zawołał Harding i świecąc sobie latarką, ruszył chwiejnym krokiem do magazynu leków.

Sandy, która wciąż siedziała przy Sefelcie i głaskała go w za­dumie po głowie, powiodła za Hardingiem szklistym wzrokiem.

- Może lepiej i mnie coś przynieś! - krzyknęła pijackim gło­sem. - Nigdy dotąd nie przeżyłam nic choćby trochę po­dobnego!

Z końca korytarza dobiegł brzęk tłuczonego szkła; Harding wrócił z dwiema garściami pigułek, którymi posypał Sefelta i dziewczynę, jakby kruszył do grobu grudki ziemi. Podniósł oczy na sufit.

- Najlitościwszy Boże, przyjmij na swoje łono tych biednych grzeszników. I nie zamykaj drzwi przed nami wszystkimi, zbliża się bowiem nasz koniec, nasz ostateczny, nieodwołalny, fanta­styczny koniec. Wreszcie pojąłem, co się dzieje. To nasze ostat­nie chwile radości. Potem czeka nas zagłada. Musimy zebrać się na odwagę, żeby z podniesionym czołem przyjąć zgotowany nam los. Rano wszyscy zginiemy. Zastrzyk trucizny. Sto mililitrów dla każdego. Albo siostra Ratched ustawi nas w szeregu pod ścianą naprzeciw strasznego, ładowanego przez lufę garłacza, który nabije zawczasu miltownami, thorazyną, stelazyną i librium! Następnie opuści szablę: pal! I uspokoi nas na wieki wieków!

Oparł się plecami o ścianę i osunął na posadzkę, a z rąk po­toczyły mu się na wszystkie strony pigułki podobne do czerwo­nych, zielonych i pomarańczowych owadów.

- Amen - rzekł i zamknął oczy.

Dziewczyna na posadzce obciągnęła spódnicę, zasłaniając długie, spracowane nogi, spojrzała na Sefelta, który leżał przy niej uśmiechnięty, drgając w świetle latarek, i powiedziała:

- Nigdy nie przeżyłam nic nawet w części zbliżonego!

Przemowa Hardinga, nawet jeśli nas nie otrzeźwiła, to jednak pomogła nam uświadomić sobie powagę tego, co robimy. Nad­ciągał świt i należało pomyśleć, co będzie, kiedy rano zjawi się personel. Billy Bibbit i jego dziewczyna powiedzieli, że już jest po czwartej, więc jeśli nikt nie weźmie im tego za złe, chcieliby, żeby pan Turkle otworzył izolatkę. Przeszli pod szpalerem sno­pów światła z latarek, my zaś przenieśliśmy się do świetlicy, żeby trochę posprzątać. Turkle wrócił z izolatki ledwo przytom­ny i musieliśmy zawieźć go do świetlicy w wózku inwalidzkim.

Idąc z tyłu za innymi, ze zdziwieniem stwierdziłem nagle, że jestem pijany, autentycznie pijany; zaróżowiony i uśmiechnięty, po raz pierwszy, odkąd wyszedłem z wojska, zataczam się po pijanemu, a ze mną jest kilku zalanych facetów i dwie wstawio­ne dziewczyny... i to na oddziale Wielkiej Oddziałowej! Pijany uganiam się, śmieję i zabawiam z kobietami w samym wnętrzu najsroższej twierdzy Kombinatu! Zacząłem sobie przypominać, cośmy wyprawiali tej nocy, i ledwo mogłem w to uwierzyć. Musiałem sobie powtarzać, że wszystko wydarzyło się na­prawdę i że to myśmy nadali temu bieg. Wystarczyło otworzyć okno, tak jak wtedy, kiedy się chce wpuścić świeże powietrze. Może Kombinat wcale nie był wszechpotężny? Co mogło nas powstrzymać od powtórzenia zabawy, skoro wiedzieliśmy już, jak się do tego zabrać? Albo od robienia innych rzeczy, na które mieliśmy ochotę? Myśląc o tym, poczułem się taki szczęśliwy, że krzyknąłem, skoczyłem do McMurphy’ego i Sandy idących przede mną, złapałem ich i podniosłem wysoko, po jednym w każdej ręce, a następnie pobiegłem z nimi do świetlicy, choć oboje darli się wniebogłosy i kopali jak małe dzieci. Taki byłem szczęśliwy.

Pułkownik Matterson znów się wyłonił z sypialni, świeżo wy­poczęty i gotów dalej nas pouczać, ale Scanlon zawiózł go z po­wrotem do łóżka. Sefelt, Martini i Fredrickson powiedzieli, że też gruchną się spać. McMurphy, ja, Harding, dziewczyna i pan Turkle zostaliśmy, żeby dopić syrop i zastanowić się, co począć z bałaganem na oddziale. Chyba jedynie ja i Harding przejmo­waliśmy się naprawdę; McMurphy i Sandy tylko popijali syrop, uśmiechali się do siebie i trzymali w mroku za ręce, a pan Turkle co rusz zapadał w drzemkę. Harding robił, co mógł, żeby się otrząsnęli.

- Nie zdajecie sobie sprawy z powagi sytuacji! - zawołał.

- Gówno - powiedział McMurphy.

Harding uderzył dłonią w stół.

- McMurphy, Turkle, czy do was nie dociera, co się tu działo tej nocy? Na oddziale szpitala psychiatrycznego! Na oddziale siostry Ratched! Następstwa będą... straszliwe!

McMurphy ugryzł dziewczynę w ucho. Turkle skinął głową, otworzył jedno oko i rzekł:

- To prawda. I co gorsza, oddziałowa przychodzi tej niedzieli.

- Mam jednak pewien plan - oświadczył Harding.

Wstał i powiedział, że skoro McMurphy jest najwyraźniej zbyt pijany, żeby cokolwiek przedsięwziąć, ktoś inny musi prze­jąć sprawy w swoje ręce. Wyłuszczając swój plan, chwiał się coraz mniej i powoli trzeźwiał. Przekonywał nas usilnie, a jego dłonie kreśliły w powietrzu to, co mówił. Cieszyłem się, że jest tu z nami, gotów wziąć sprawy w swoje ręce.

Otóż mieliśmy tak związać Turkle’a, jakby to McMurphy zaszedł go od tyłu i skrępował - no, na przykład podartym na pasy prześcieradłem - zabrał mu klucze, włamał się do magazynu i porozsypywał leki, następnie na złość oddziałowej - w to na pewno uwierzy - porozrzucał teczki, a w końcu otworzył siatkę i uciekł przez okno.

McMurphy stwierdził, że to brzmi jak scenariusz telewizyjny i jest tak beznadziejnie głupie, że musi się udać, po czym po­chwalił Hardinga za trzeźwe myślenie. Harding podkreślił zalety swojego planu: nikt nie będzie miał kłopotów z oddziałową, Turkle’a nie wyleją z pracy, a McMurphy będzie mógł uciec ze szpitala. Powiedział, że dziewczyny mogą zawieźć McMurphy’ego do Kanady, Tijuany czy też, jeśli woli, do Newady; nic mu nie grozi, bo policja nigdy się specjalnie nie wysila, żeby łapać uciekinierów ze szpitala, gdyż dziewięćdziesiąt procent i tak zawsze wraca po kilku dniach; pijani i bez centa przy duszy, wiedzą, że tylko tu mogą liczyć na darmowe łóżko i wikt. Rozmawialiśmy o tym przez chwilę, dopijając syrop. Wreszcie temat się wyczerpał; zamilkliśmy i Harding usiadł.

McMurphy zdjął rękę z pleców dziewczyny i spojrzał w za­myśleniu najpierw na mnie, potem na Hardinga; znów miał na twarzy ten dziwny, zmęczony wyraz. Zapytał, co z nami, dla­czego nie włożymy ciuchów i nie zwiejemy razem z nim?

- Jeszcze niezupełnie jestem gotów, Mack - odparł Harding.

- A myślisz, że ja jestem?

Harding przypatrywał mu się przez chwilę w milczeniu, po czym uśmiechnął się i rzekł:

- Nie, nie rozumiesz. Będę gotów za kilka tygodni. Ale chcę to zrobić sam i po swojemu, wyjść głównym wejściem, po za­łatwieniu wszystkich koniecznych formalności. Chcę, żeby żona przyjechała po mnie o określonej godzinie. Chcę, żeby wiedzieli, że potrafiłem wyjść stąd w ten sposób.

McMurphy skinął głową.

- A ty, Wodzu?

- Już mi nic nie jest. Nie wiem tylko, dokąd się udać. Zresztą ktoś powinien tu zostać jeszcze parę tygodni i dopilnować, żeby rzeczy nie zaczęły powracać do dawnego stanu.

- A co z Billym, Sefeltem, Fredricksonem i resztą?

- Nie mogę mówić za nich - rzekł Harding. - Wciąż mają swoje problemy, tak samo jak my wszyscy. Pod wieloma wzglę­dami są nadal chorymi ludźmi. Ale przynajmniej są chorymi ludźmi, a nie królikami, Mack. Może kiedyś będą zdrowi. Tego nie wiem.

McMurphy zastanawiał się nad tym przez chwilę, wpatrzony w wierzch swoich dłoni. Znów spojrzał na Hardinga.

- Harding, na czym to polega? Co się dzieje?

- Chodzi ci o nas?

McMurphy przytaknął.

Harding potrząsnął głową.

- Chyba nie umiem ci odpowiedzieć. Och, pewnie mógłbym ci wyłożyć całą freudowską teorię ozdobioną pięknymi słówkami i wyłuszczyć, co według niej może być powodem, ale to wcale nie zbliżyłoby nas do sedna. Chcesz znać przyczyny powodów, a tych nie umiem ci podać. W każdym razie nie za innych. A w moim przypadku? Poczucie winy. Wstyd. Lęk. Niedocenia­nie siebie. W młodym wieku odkryłem, że jestem... bądźmy wielkoduszni i powiedzmy “inny”. To lepsze, ogólniejsze słowo od tego, którym zwykle posługują się ludzie. Pozwalałem sobie na pewne praktyki, które społeczeństwo uważa za wstydliwe. I zachorowałem. Nie sądzę, żeby powodem były akurat te prak­tyki, raczej świadomość, że wskazuje na mnie potężny, ka­rzący palec społeczeństwa, a donośny głos milionów powtarza: “Wstyd. Wstyd. Wstyd”. Tak społeczeństwo postępuje z odmieńcami.

- Ja też jestem inny - rzekł McMurphy. - Dlaczego mnie nie przytrafiło się nic podobnego? Jak daleko sięgam pamięcią, lu­dzie czepiali się mnie o to czy o tamto, ale to nie od... ale nie zwariowałem od tego.

- Nie, masz rację. Nie od tego zwariowałeś. Powód mojej choroby nie jest jedynym powodem. Kiedyś, zaraz po studiach, byłem pewien, że potępienie społeczne jest jedyną siłą pchającą ku szaleństwu, ale ty sprawiłeś, że zrewidowałem moją teorię. Jest jeszcze coś, przyjacielu, co popycha ludzi, silnych ludzi jak ty, przyjacielu, na drogę szaleństwa.

- Tak? Nie żebym był na tej drodze, ale powiedz, co?

- My. - Harding zatoczył krąg białą, delikatną ręką i powtó­rzył: - My.

- Gówno - powiedział jakby bez przekonania McMurphy, uśmiechnął się i wstał, pociągając za sobą dziewczynę. Zmrużył oczy, żeby spojrzeć na niewyraźną tarczę zegara. - Dochodzi piąta. Przyda mi się krótka drzemka przed wielką ucieczką. Dzienna zmiana przychodzi dopiero za dwie godziny; niech Billy i Candy jeszcze sobie pośpią. Ruszamy koło szóstej. Sandy, koteczku, może godzinka w łóżku by nas otrzeźwiła. Co ty na to? Jutro czeka nas długa podróż, może do Kanady, może do Meksyku, a może jeszcze gdzie indziej.

Turkle, Harding i ja wstaliśmy również. Wszyscy nadal nieźleśmy się zataczali i wciąż byliśmy porządnie wstawieni, mimo to zaczął nas ogarniać rzewny, smutnawy nastrój. Turkle obiecał, że za godzinę wykopie McMurphy’ego i dziewczynę z łóżka.

- Mnie też obudź - poprosił Harding. - Chcę stać w oknie, ze srebrną kulą w dłoni, kiedy McMurphy zepnie konia ostro­gami i odjedzie w siną dal.

- Daj spokój. Idźcie obaj spać. Nie chcę was więcej oglądać. Jasne?

Harding uśmiechnął się i skinął głową, ale nic nie powiedział. McMurphy podał mu rękę; Harding ją uścisnął. Rudzielec zato­czył się do tyłu jak pijany kowboj w wahadłowych drzwiach baru i puścił oko.

- Kiedy się zmyję, stary, znów będziesz królem wariatkowa.

Odwrócił się do mnie i zmarszczył brwi.

- Nie wiem, Wodzu, kim ty możesz być. Musisz się rozejrzeć. Może mógłbyś grać czarne charaktery w westernach. No, trzy­maj się.

Uścisnąłem mu dłoń i wszyscy ruszyliśmy do sypialni. McMurphy powiedział Turkle’owi, żeby podarł parę prześciera­deł i zdecydował, jakimi węzłami chce być skrępowany. Turkle oświadczył, że zaraz weźmie się do dzieła. Położyłem się do łóż­ka w szarzejącej sypialni; słyszałem, jak McMurphy i dziewczy­na również się kładą. Czułem odrętwienie i przyjemne ciepło. Słyszałem, jak pan Turkle otwiera na korytarzu drzwi do maga­zynu z bielizną, po czym wzdycha głęboko i czka, zamykając je za sobą. Kiedy moje oczy przywykły do półmroku, zobaczy­łem, że McMurphy i dziewczyna przytulają się do siebie, ukła­dają wygodnie, bardziej jak dwoje zmęczonych dzieci niż jak dorosły mężczyzna i dorosła kobieta, którzy idą razem do łóżka, żeby się kochać.

I tak właśnie wyglądali, kiedy znaleźli ich czarni, którzy przy­szli włączyć światło w sypialni o szóstej trzydzieści.

Sporo rozmyślałem o tym, co się następnie stało, i dosze­dłem do wniosku, że było to nieuniknione i wydarzyłoby się prędzej czy później, nawet gdyby pan Turkle obudził McMurphy’ego i obie dziewczyny i wyprawił ich ze szpitala, jakeśmy zaplanowali. Wielka Oddziałowa i tak by odkryła, co się tu działo - może wystarczyłoby jej spojrzeć na twarz Billy’ego - i postąpiłaby tak, jak postąpiła, bez względu na to, czy McMurphy byłby na oddziale, czy nie. A wówczas Billy zrobiłby to, co zrobił. McMurphy zaś dowiedziałby się o tym i na pewno wrócił.

Musiałby wrócić, bo tak jak nie dopuścił do tego, żeby jej to uszło na sucho, kiedy był obecny, tak samo nie mógłby pozwolić, by Wielka Oddziałowa miała ostatnie słowo, gdyby przebywał z dala od szpitala, grał w pokera w Carson City czy w Reno. Zupełnie jakby podpisał kontrakt na całą walkę i w ża­den sposób nie mógł się wcześniej wycofać.

Ledwie wstaliśmy z łóżek i zaczęli krążyć po oddziale, prze­kazywana szeptem wieść o tym, co się wydarzyło w nocy, roz­niosła się równie szybko jak ogień po prerii.

- Co mieli w sypialni? - dopytywali ci, którzy nie brali udzia­łu w zabawie. - Kurwę? Jezu!

Nie tylko kurwę, odpowiadali inni, ale i popijawę. McMurphy zamierzał wyprowadzić dziewczynę przed nadejściem personelu, ale zaspał.

- Co za ciemnotę próbujecie nam wcisnąć?

- Żadną ciemnotę. To wszystko święta prawda. Sam brałem w tym udział.

Uczestnicy zabawy opowiadali o niej z dumą i z przejęciem, jak ludzie, którzy byli świadkami pożaru wielkiego hotelu lub zerwania tamy - pełni powagi i szacunku, bo liczba ofiar jeszcze nie jest znana - a im dłużej opowiadali, tym bardziej się nam robiło wesoło. Ilekroć Wielka Oddziałowa i krzątający się po salach czarni znajdowali coś nowego, jak pustą butlę po syropie na kaszel albo sznur wózków inwalidzkich stojących na końcu korytarza niby puste gokarty w lunaparku, balowiczom przypo­minały się nagle jasno i wyraźnie kolejne zdarzenia tej nocy; mogli je rozpamiętywać i relacjonować tym, którzy nie brali w nich udziału. Czarni spędzili wszystkich do świetlicy, zarówno Chroników, jak i Okresowych; kręciliśmy się bezładnie w ogól­nym podnieceniu. Dwie stare Rośliny siedziały zanurzone w po­ścieli, mrużąc oczy i kłapiąc bezzębnymi dziąsłami. Wszyscy oprócz McMurphy’ego i dziewczyny byli w piżamach i kap­ciach; rudzielec miał na sobie czarne spodenki w białe wielory­by, Sandy natomiast była całkiem ubrana, tyle że bez butów i bez pończoch - te przerzuciła przez ramię. Siedzieli obok siebie na kanapie, trzymając się za ręce. Dziewczyna drzemała, a McMurphy opierał się o nią z błogim, sennym uśmiechem.

Nasza powaga i zatroskanie mimo woli ustępowały miejsca radości i uciesze. Kiedy oddziałowa natknęła się na stos pigułek, którymi Harding posypał Sefelta i dziewczynę, dusiliśmy się i prychali, żeby powstrzymać się od śmiechu, lecz gdy czarni znaleźli i wyprowadzili z magazynu z bielizną pana Turkle’a, a my ujrzeliśmy, jak mruga oczami i jęczy poowijany setkami metrów podartych prześcieradeł niby skacowana mumia, ryknę­liśmy na cały głos. Wielka Oddziałowa przyjmowała nasz szam­pański humor bez cienia swojego sztucznego uśmiechu; dławiła się naszym śmiechem, wyglądało, że lada moment trzaśnie jak rybi pęcherz.

McMurphy przerzucił jedną gołą nogę przez oparcie kanapy i naciągnął czapkę nisko na czoło, żeby osłonić przed światłem zaczerwienione oczy. Co chwila oblizywał wargi językiem, który po piciu syropu wyglądał jak powleczony szelakiem. Rudzielec był blady i okrutnie zmęczony; wciąż przyciskał dłonie do skroni i ziewał, ale choć czuł się tak podle, bez przerwy się uśmiechał, a raz czy dwa nawet zarechotał na widok najnowszych odkryć oddziałowej.

Kiedy siostra Ratched weszła do dyżurki, żeby zadzwonić do głównego budynku i zawiadomić dyrekcję o rezygnacji pana Turkle’a - Sandy i Turkle skorzystali z okazji i otworzyli siatkę. Pomachali nam na pożegnanie i ruszyli biegiem przez trawnik, potykając się i ślizgając na mokrej, połyskującej w słońcu trawie.

- Nie zamknęli siatki! - krzyknął Harding do McMurphy’ego. - Prędko! Uciekaj za nimi!

McMurphy jęknął - spod powieki, niczym kurczę wykluwające się z jajka, wyjrzało przekrwione oko.

- Żartujesz chyba. Łeb mam taki spuchnięty, że w życiu by mi nie przelazł przez okno, a co dopiero ja cały!

- Przyjacielu, najwyraźniej nie rozumiesz jeszcze w pełni...

- Harding, idź do diabła z tym swoim gadaniem; jedyne, co rozumiem, to że nadal jestem na wpół pijany. I źle się czuję. Co więcej, ty chyba też jesteś pijany. A ty, Wodzu, jesteś pijany czy nie?

Odpowiedziałem, że wciąż nie czuję nosa i policzków, jeśli to o czymś świadczy.

McMurphy skinął głową, przymknął oczy, splótł ręce na brzu­chu i osunął się nisko w fotelu, opierając podbródek o pierś. Mlasnął ustami i uśmiechnął się jakby przez sen.

- Do licha - mruknął - wszyscy są jeszcze pijani.

Zatroskany Harding zaczął go namawiać, by się natychmiast ubrał, korzystając z tego, że nasz anioł miłosierdzia tkwi przy telefonie i wydzwania do lekarza, którego chce powiadomić o naszych ekscesach, ale rudzielec obstawał, iż nie ma się czym denerwować; przecież nie grozi mu nic gorszego niż przedtem, prawda?

- Co mogli, już mi zrobili - rzekł.

Harding podniósł ręce do nieba i odszedł, przepowiadając najgorsze.

Jeden z czarnych zobaczył, że siatka jest otwarta, zamknął ją więc i przyniósłszy z dyżurki wielki, cienki dziennik, zaczął czytać na głos listę obecności, przesuwając po niej palcem i odfajkowując paznokciem nazwiska osób, które widział w świetli­cy. Żeby ludzi zmylić, lista była ułożona w odwrotnym porządku alfabetycznym, toteż czarny dopiero przy końcu doszedł do li­tery B. Rozglądał się dookoła, nie odejmując palca od ostatniego nazwiska.

- Bibbit. Gdzie jest Billy Bibbit? - Oczy miał rozszerzone ze strachu; myślał, że Billy prysnął przez otwarte okno i bał się, że za to oberwie. - Który z was widział, jak Billy ucieka, przeklęte barany?

Wtedy chłopcy przypomnieli sobie, gdzie jest Billy; rozległy się szepty i znów gruchnął śmiech.

Czarny wszedł do dyżurki; widzieliśmy, jak przekazuje wia­domość oddziałowej. Rzuciła słuchawkę na widełki i wybiegła, a czarny za nią. Kosmyk siwych włosów wysunął się jej spod czepka i przykleił do twarzy jak mokry popiół. Między brwiami i pod nosem miała krople potu. Zażądała, żebyśmy natychmiast wyjawili, dokąd zbieg uciekł. Odpowiedział jej gromki śmiech, więc zaczęła się nam bacznie przyglądać.

- Ach tak? Czyli nie uciekł? Harding, on wciąż tu jest... na oddziale, tak? Proszę mi powiedzieć! Sefelt, słucham!

Przy każdym słowie wbijała w nas oczy jak zatrute sztylety, byliśmy jednak odporni na jej truciznę. Śmiało napotykaliśmy jej wzrok, a nasze szerokie uśmiechy drwiły z zadufanego uśmieszku, który utraciła.

- Washington! Warren! Sprawdzimy wszystkie sale!

Wstaliśmy i poszliśmy za nimi; przyglądaliśmy się, jak otwie­rają pracownię, gabinet hydroterapii, gabinet lekarza. Scanlon przysłonił żylastą dłonią uśmiechnięte usta i szepnął:

- Ale będą jaja, kiedy znajdą Billy’ego, co?

Skinęliśmy głowami.

- I nie tylko Billy’ego; pamiętacie chyba, kogo tam ma ze sobą?

Oddziałowa doszła do drzwi izolatki mieszczącej się na końcu korytarza. Przysunęliśmy się blisko, bo chcieliśmy dobrze wi­dzieć; tłoczyliśmy się i wyciągali szyje, żeby zajrzeć przez ramię czarnym i Wielkiej Oddziałowej, która otworzyła drzwi kluczem i pchnęła je do środka. W pozbawionej okien izolatce panował mrok. W ciemnościach rozległ się pisk i szmer, a gdy oddzia­łowa wyciągnęła rękę i zapaliła światło, ujrzeliśmy Billy’ego i dziewczynę - leżeli na materacu na podłodze i mrugali jak zbudzone sowy. Oddziałowa udała, że nie słyszy za sobą wybu­chu śmiechu.

- Williamie Bibbit! - Jej głos jeszcze nigdy nie brzmiał tak surowo i lodowato. - Williamie... Bibbit!

- Dzień dobry, siostro Ratched - przywitał ją Billy, nie usi­łując nawet wstać i zapiąć piżamy. Ujął dłoń dziewczyny i uśmiechnął się szeroko. - To jest Candy.

Oddziałowa cmoknęła językiem o kościste podniebienie.

- Och, Billy, Billy, Billy... tak mi za ciebie wstyd.

Billy nie był jeszcze na tyle rozbudzony, żeby dać się zawsty­dzić, a dziewczyna - ociężała i rozgrzana od snu - ospałymi ruchami usiłowała wyciągnąć pończochy spod materaca. Co rusz przerywała niezdarne próby, podnosiła głowę i uśmiechała się do lodowatej postaci oddziałowej, stojącej z rękami skrzyżowa­nymi na piersiach, po czym sprawdzała palcami, czy sweter ma zapięty, i znów zaczynała szarpać pończochy przyciśnięte ma­teracem do posadzki. Oboje poruszali się jak opasłe koty, opite ciepłym mlekiem i leniuchujące na słońcu; podejrzewałem, że też są jeszcze porządnie pijani.

- Och, Billy! - zawołała oddziałowa, jakby tak się na nim zawiodła, że gotowa była płakać. - Z taką kobietą! Nędzną, wulgarną, umalowaną...

- Kurtyzaną? - zaproponował Harding. - Messaliną?

Oddziałowa odwróciła się i spojrzała na niego, jakby go chciała zabić wzrokiem, ale on nie dał się uciszyć.

- Nie Messaliną? Nie? - Podrapał się z namysłem po gło­wie. - Może więc Salome? Też bardzo zła kobieta. A może “dziwka” jest słowem, którego siostra szuka? Cóż, staram się tylko pomóc!

Siostra przeniosła oczy na Billy’ego. Usiłował właśnie wstać. Przekręcił się na brzuch i ukląkł, wypinając tyłek niczym pod­nosząca się krowa, podparł się rękami, odepchnął, jakby robił pompkę, podciągnął jedną nogę, potem drugą i wreszcie wstał. Tak był rad ze swojego sukcesu, że nawet nie dostrzegł nas wszystkich tłoczących się w drzwiach, choć żartowaliśmy z nie­go i biliśmy mu brawo.

Nasze głosy i śmiech dudniły wokół oddziałowej. Spoglądała to na Billy’ego i dziewczynę, to do tyłu na naszą gromadkę. Jej twarz z emalii i plastyku zaczynała się giąć i wypaczać. Oddzia­łowa zacisnęła powieki i skupiła się w sobie, żeby opanować drżenie. Wiedziała, że koniec jest bliski, że przyparto ją do muru. Kiedy znów otworzyła oczy, były to wąskie, nieruchome szparki.

- Martwi mnie, Billy - oświadczyła (słyszałem zmianę w jej głosie) - jak to przyjmie twoja biedna matka.

Doczekała się spodziewanej reakcji. Billy wzdrygnął się i przyłożył dłoń do policzka, jakby oblała go kwasem.

- Pani Bibbit zawsze była taka dumna, że ma porządnego syna. Wiem, co mówię. To będzie dla niej straszny cios. Wiesz, jak bardzo przeżywa różne przykrości, Billy, wiesz, jak ciężko je odchorowuje, biedaczka. Jest bardzo wrażliwa. Szczególnie, gdy chodzi o jej dziecko. Zawsze mówi o tobie z taką dumą. Zaw...

- Nie! Nie! - Usta mu drgały i potrząsał błagalnie głową. -Siostra n-nie p-p-powie!

- Billy, Billy, Billy... - Westchnęła. - Twoja matka i ja je­steśmy przecież przyjaciółkami.

- Nie! - zawołał. Jego krzyk potoczył się po białych, nagich ścianach izolatki. Billy zadarł głowę i krzyczał prosto w dysk światła na suficie. - N-n-nie!

Przestaliśmy się śmiać. Patrzyliśmy, jak Billy znów się osuwa w dół, opada na kolana i odchyla do tyłu. Zaczął trzeć ręką nogawkę piżamy i kręcić głową przerażony jak dziecko, któremu obiecano lanie, gdy tylko wytnie się wierzbową rózgę. Oddzia­łowa dotknęła jego ramienia pocieszycielskim gestem. Zatrząsł się jak od ciosu.

- Billy, nie chcę, żeby twoja matka straciła wiarę w ciebie... ale sama nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.

- N-n-niech sio-siotra nie m-m-m-mówi. N-n-n...

- Muszę jej powiedzieć, Billy. Trudno mi uwierzyć, że mogłeś tak postąpić, ale cóż innego mi pozostaje? Znajduję cię sam na sam na materacu z kobietą tego pokroju!

- Nie! T-t-to nie ja. To... - Jego dłoń znów dotknęła policzka i przylgnęła do niego. - To ona.

- Billy, ta dziewczyna by cię tu siłą nie zaciągnęła. - Od­działowa potrząsnęła głową. - Zrozum, chciałabym wierzyć, że nie jesteś winien... dla dobra twojej biednej matki.

Ręka zjechała po policzku, pozostawiając drugie czerwone szramy.

- T-to ona. - Billy rozejrzał się dookoła. - I M-M-M-McMurphy! On i Harding! I r-r-reszta! D-d-drwili ze mnie, przezywali!

Utkwił wzrok w oddziałowej - nie patrzył na boki, tylko prosto przed siebie na jej twarz, jakby zamiast rysów widział tam spiralne światło, hipnotyczny, biało-niebiesko-pomarańczowy wir. Przełknął ślinę i czekał, co powie siostra Ratched, ale ona nie zamierzała nic mówić; jej doświadczenie i przeogromna, mechaniczna moc, którą znów w sobie czuła, analizowały dane i informowały ją, że ma teraz milczeć.

- Z-z-zmusili mnie! Przysięgam, siostro Ratched, zmu-zmu-ZMU...

Zgasiła wir i Billy spuścił głowę, łkając z ulgą. Oddziałowa położyła mu dłoń na szyi i przytuliła jego policzek do swojej wykrochmalonej piersi, gładząc go po ramieniu i jednocześnie wodząc po nas wolno spojrzeniem pełnym pogardy.

- Już dobrze, Billy. Już dobrze. Nie pozwolę cię więcej krzywdzić. Już dobrze. Wytłumaczę wszystko twojej matce.

Mówiąc to, wpatrywała się w nas z nienawiścią. Dziwne było, że ten głos, miękki, kojący i ciepły jak poduszka, wydobywa się z twarzy twardej jak porcelana.

- Już dobrze, Billy. Chodź ze mną. Zaczekasz w gabinecie doktora. Nie ma powodu narażać się dłużej na towarzystwo tych... twoich przyjaciół.

Zaprowadziła go do gabinetu lekarza, głaszcząc po spuszczo­nej głowie i powtarzając: “Biedne dziecko, biedne dziecko”, my zaś odeszliśmy cicho korytarzem i usiedliśmy w świetlicy, nie patrząc na siebie i nie odzywając się słowem. McMurphy usiadł ostatni.

Chronicy przestali się już kręcić i też zajmowali miejsca pod swoją ścianą. Kątem oka spojrzałem na McMurphy’ego, niby to niechcący. Siedział jak zawsze w kącie, odpoczywając chwilę przed następną rundą - jedną z wielu. Tego, z czym walczył, nie sposób było pokonać. Można było tylko bić i bić, aż w końcu opadało się z sił; wtedy ktoś inny musiał wkraczać na ring.

W dyżurce znów odchodziły rozmowy telefoniczne; zjawili się też przedstawiciele dyrekcji, żeby obejrzeć dowody rzeczowe. Kiedy wreszcie przybył lekarz, patrzyli na niego tak, jakby to on wszystko ukartował albo przynajmniej udzielił nam zgody i obiecał bezkarność. Zbladł i zachwiał się pod naporem ich spojrzeń. Widać było, że wie już, co się wydarzyło tu, na jego oddziale, lecz siostra Ratched zrelacjonowała mu wszystko jesz­cze raz, wolno, dokładnie i głośno, żebyśmy też słyszeli i wy­słuchali z należytą powagą, bez chichotów czy szeptów. Lekarz kiwał głową i obracał w palcach binokle, mrugając oczami, któ­re były tak załzawione, że na oddziałową na pewno padały krople. Na koniec opowiedziała mu o Billym i o straszliwej krzywdzie, jakąśmy mu wyrządzili.

- Zaprowadziłam go do pańskiego gabinetu. Z uwagi na jego obecny stan jestem zdania, że powinien pan pójść do niego jak najprędzej. Przeszedł straszną próbę. Drżę na samą myśl o tym, jak bardzo to mogło zaszkodzić biednemu dziecku.

Czekała, aż lekarz też zadrży.

- Uważam, że powinien pan z nim porozmawiać. Potrzeba mu ciepła i serdeczności. Jest w żałosnym stanie.

Lekarz skinął głową i ruszył do swojego gabinetu. Patrzyli­śmy, jak się oddala.

- Słuchaj, Mack - rzekł Scanlon - słuchaj... chyba nie są­dzisz, że daliśmy się nabrać na tę gadkę, co? To paskudna sprawa, ale dobrze wiemy, kto jest odpowiedzialny... nikt z nas nie wini ciebie.

- Nikt nie wini ciebie - powtórzyłem, lecz McMurphy tak na mnie spojrzał, że natychmiast pożałowałem, że nie odgryzłem sobie języka.

Zamknął oczy i odprężył się. Jak gdyby na coś czekał. Harding wstał, podszedł do niego i już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, gdy wtem z głębi korytarza dobiegł nas krzyk dok­tora; na naszych twarzach odmalowała się zgroza i świadomość tego, co się wydarzyło.

- Siostro! - wrzeszczał lekarz. - Boże, siostro!

Oddziałowa i trzej czarni pobiegli w stronę krzyczącego le­karza. Ale żaden z pacjentów nie wstał z miejsca. Czuliśmy, że teraz możemy tylko siedzieć nieruchomo i czekać, aż oddziałowa wróci do świetlicy i powie nam, że stało się to, co wszyscy uważaliśmy za nieuniknione.

Podeszła prosto do McMurphy’ego.

- Poderżnął sobie gardło - powiedziała. Czekała w nadziei, że się odezwie. Ale on nawet na nią nie spojrzał. - Otworzył biurko doktora, znalazł jakieś narzędzie chirurgiczne i poderżnął sobie gardło. Biedne, nieszczęsne i nie zrozumiane dziecko za­biło się. Leży teraz w fotelu lekarza z poderżniętym gardłem.

Znów zamilkła. Ale McMurphy nadal nie podnosił oczu.

- Najpierw Charles Cheswick, a teraz William Bibbit! Chy­ba jest pan wreszcie usatysfakcjonowany. Bawił się pan życiem ludzkim jak talią kart, igrał z życiem ludzkim, jakby się pan uważał za Boga!

Odwróciła się, weszła do dyżurki i zamknęła za sobą drzwi, a szum jarzeniówek nad naszymi głowami przeszedł w ostry, morderczy, lodowaty pisk.

Przemknęło mi przez głowę, że trzeba powstrzymać McMurphy’ego, przekonać, by zadowolił się dotychczasową wygraną i pozwolił oddziałowej zgarnąć ostatnią pulę, jednakże inna, głębsza myśl całkowicie wyparła tę pierwszą. Nagle zrozumia­łem z niebywałą jasnością, że ani ja, ani żaden z nas nie zdoła go powstrzymać. Pojąłem, że na nic się nie zdadzą argumenty Hardinga czy to, że ja złapię go od tyłu, a nauki starego puł­kownika Mattersona i narzekania Scanlona będą równie bez­skuteczne.

Nie mogliśmy go powstrzymać, bo to my zmuszaliśmy go do działania. To nie oddziałowa, ale nasza potrzeba sprawiła, że wstał wolno z fotela, odpychając się szerokimi dłońmi od obi­tych skórą poręczy; to ona kazała mu się podnieść i wyprosto­wać, jakby był automatem z fantastycznego filmu, wykonującym radiowe polecenia swoich czterdziestu panów. To my pchaliśmy go naprzód od wielu tygodni, utrzymywaliśmy go na nogach, choć dawno się pod nim ugięły, sprawialiśmy, że mrugał, uśmie­chał się, rechotał i grał rolę błazna jeszcze długo po tym, jak jego poczucie humoru wypaliło się do cna między dwiema elektrodami.

To my zmusiliśmy go do tego, żeby wstał, podciągnął czarne spodenki niby skórzane kowbojskie ochraniacze, jednym palcem zepchnął z czoła cyklistówkę, jakby to był szerokoskrzydły ka­pelusz - wszystko powolnymi, automatycznymi ruchami - i ru­szył przed siebie; kiedy szedł, jego bose stopy krzesały iskry z posadzki, jakby były podkute żelazem.

Dopiero pod koniec - kiedy stłukł szklane drzwi, a ona zwró­ciła ku niemu twarz, której przerażony grymas tak wrył się nam w pamięć, że już nigdy nie mieliśmy się bać żadnej ze srogich min oddziałowej, po czym krzyknęła, gdy chwycił i rozdarł jej fartuch aż po pępek, a następnie znów krzyknęła, gdy z rozdar­cia wychyliły się dwie kule zakończone sutkami, zaczęły pęcz­nieć i pęcznieć, większe, niż można się było spodziewać, ciepłe i różowe w świetle lamp - dopiero pod koniec, kiedy starszy personel pojął, że sam będzie musiał odciągnąć rudzielca, bez oglądania się na czarnych, którzy gapili się, ale nie zamierzali w ogóle się ruszyć, dopiero wtedy lekarze i pielęgniarki zaczęli odrywać grube czerwone paluchy od białego gardła, w które wpiły się tak mocno, jakby były w nie wrośnięte, i wreszcie ściągnęli go z niej, dysząc z wysiłku, dopiero wtedy zrobił coś, co wskazywało, że nie jest normalnym, świadomym swojego czynu człowiekiem, wypełniającym z pasją ciężki obowiązek, który chcąc nie chcąc należało wykonać.

Krzyknął. Dopiero pod koniec, gdy już padał do tyłu, a nam mignęła odwrócona do góry twarz, zanim zwalił się na niego stos ciał w białych kitlach i przydusił go do posadzki, dopiero wtedy pozwolił sobie na krzyk.

Krzyk zaszczutego zwierzęcia, pełen strachu, nienawiści, re­zygnacji i buntu, podobny do ostatniego ryku - zna go ten, kto polował na szopa, pumę czy rysia - jaki wydaje trafione, spa­dające z drzewa zwierzę, nim rozszarpią je psy, zwierzę, którego nie obchodzi już nic poza nim samym i jego śmiercią.

Zostałem na oddziale jeszcze kilka tygodni, żeby zobaczyć, co będzie dalej. Wszystko się zmieniało. Sefelt i Fredrickson wypisali się razem wbrew zaleceniom lekarskim, dwa dni później odeszło trzech następnych Okresowych, a jeszcze sześciu prze­niosło się na inny oddział. Odbyło się szczegółowe dochodzenie w sprawie zabawy na oddziale i śmierci Billy’ego, po czym powiadomiono lekarza, że jego rezygnacja zostanie przyjęta; odparł, że dyrekcja musi iść na całego i dać mu wymówienie, jeśli chce się go pozbyć.

Siostra Ratched przez tydzień leżała na urazówce i przez ten czas skośnooka pielęgniarka od furiatów kierowała oddziałem; dało to chłopakom okazję do dokonania znacznych zmian w regulaminie. Zanim wróciła Wielka Oddziałowa, Harding dopro­wadził nawet do ponownego otwarcia gabinetu hydroterapii i te­raz sam kierował tam grą w oko, starając się nadać swemu cienkiemu, słabemu głosowi tubalne brzmienie licytatorskiego ryku McMurphy’ego. Akurat tasował karty, gdy usłyszeliśmy, jak klucz oddziałowej zgrzyta w zamku.

Wyszliśmy wszyscy jej na spotkanie, żeby zapytać o McMurphy’ego. Kiedyśmy się zbliżyli, odskoczyła dwa kroki do tyłu i przez moment myślałem, że może ucieknie. Twarz miała nabrzmiałą, siną i z jednej strony tak zniekształconą, że oko było zupełnie zamknięte, szyję zaś obwiązaną szerokim ban­dażem. I nowy biały fartuch. Niektórzy faceci uśmiechali się, gapiąc na jej piersi; choć fartuch był mniejszy, ciaśniejszy i bar­dziej wykrochmalony od tych, które nosiła poprzednio, nie mógł ukryć faktu, że oddziałowa jest kobietą.

Harding podszedł do niej z uśmiechem i spytał, co się dzieje z McMurphym.

Wyjęła z kieszeni bloczek i ołówek, napisała “wróci” i poka­zała nam kartkę. Bloczek drżał jej w dłoni.

- Jest siostra pewna? - zapytał Harding po przeczytaniu kartki.

Dochodziły nas bowiem różne słuchy: że pobił dwóch sani­tariuszy na oddziale furiatów, zabrał im klucze i uciekł, że ode­słano go z powrotem na farmę penitencjarną, a nawet, że siostra Ratched, sprawująca wyłączną władzę nad oddziałem do chwili znalezienia nowego lekarza, poddaje rudzielca specjalnej terapii.

- Czy jest siostra zupełnie pewna? - powtórzył Harding.

Oddziałowa znów wyjęła bloczek. Miała zesztywniałe stawy, toteż bledsza niż kiedykolwiek dłoń skrobała ołówkiem po kartce jak ręka mechanicznego wróżbity, który wypisuje przepowiednie, gdy wrzuci się centa do automatu.

Tak, panie Harding - napisała. - Nie mówiłabym tego, gdy­bym nie była pewna. Wróci na oddział”.

Harding przeczytał kartkę, podarł na strzępy i rzucił w od­działową. Odskoczyła i podniosła rękę, by osłonić siną, znie­kształconą połowę twarzy przed spadającymi strzępami papieru.

- E tam, gówno pani wie! - oświadczył Harding.

Spojrzała na niego; jej dłoń zawisła niezdecydowanie nad bloczkiem, po chwili jednak oddziałowa odwróciła się i weszła do dyżurki, chowając do kieszeni ołówek i bloczek.

- Hm - mruknął Harding. - Nasza rozmowa urwała się dość nagle. Ale jak można pisemnie odeprzeć zarzut, że się gów­no wie?

Siostra Ratched usiłowała zaprowadzić na oddziale dawny porządek, ale szło jej to niesporo, wciąż bowiem czuło się tu obecność McMurphy’ego; miało się wrażenie, że biega po ko­rytarzach, śmieje się na zebraniach i śpiewa w toalecie. Oddzia­łowa nie mogła odzyskać dawnej władzy, wypisując polecenia na świstkach papieru. Traciła po kolei wszystkich pacjentów. Kiedy Harding wypisał się ze szpitala i odjechał z żoną, a George prze­niósł się na inny oddział, spośród uczestników wyprawy rybac­kiej pozostało nas tylko trzech - ja, Martini i Scanlon.

Nie chciałem jeszcze odchodzić, bo oddziałowa wydawała mi się zbyt pewna siebie, zupełnie jakby coś kryła w zanadrzu, więc wolałem być na miejscu, w razie gdyby do czegoś doszło. I pew­nego ranka, w trzy tygodnie po tym, jak zabrano McMurphy’ego, rzuciła na stół swoją ostatnią kartę.

Otworzyły się drzwi oddziału i czarni wtoczyli wózek szpi­talny z umocowaną do niego kartą choroby, na której było wy­pisane grubymi, drukowanymi literami: McMURPHY, RANDLE P. STAN: PO OPERACJI. A poniżej atramentem: LOBOTOMIA.

Wwieźli wózek do świetlicy i ustawili przy ścianie po stronie Chroników. Stanęliśmy przy nim, żeby przeczytać kartę, a potem spojrzeliśmy na głowę wciśniętą w poduszkę i zobaczyliśmy gę­stwinę rudych włosów nad mlecznobiałą twarzą z wielkimi fio­letowymi sińcami wokół oczu.

Po chwili milczenia Scanlon odwrócił się i splunął na po­sadzkę.

- Ejże, co za numer chce nam wyciąć ta suka, niech ją licho. To nie on.

- Zupełnie niepodobny - dodał Martini.

- Ma nas za naiwniaków, czy co?

- Odwalili jednak kawał porządnej roboty - powiedział Mar­tini, przysuwając się bliżej głowy i wskazując palcem. - Zobacz­cie, podrobili złamany nos, krzywą bliznę, nawet baki.

- Pewnie - warknął Scanlon. - Ale, kurwa, co z tego?

Przepchnąłem się przez innych pacjentów i stanąłem obok Martiniego.

- Pewnie, umieją kopiować blizny i złamane nosy - oświad­czyłem. - Ale nie umieli skopiować najważniejszego. Ta twarz jest pusta. Jak twarz manekina z wystawy, nie, Scanlon?

Scanlon znów splunął.

- Pewnie. To wszystko jest jakieś bez wyrazu. Każdy to widzi.

- Patrzcie, tatuaże! - zawołał któryś pacjent, unosząc prze­ścieradło.

- Pewnie - rzekłem. - Potrafią robić tatuaże. Ale spójrzcie na jego ręce! Rąk już nie potrafili. Miał przecież potężne łapy!

Przez resztę dnia Scanlon, Martini i ja natrząsaliśmy się z tej nędznej cyrkowej kukły, jak Scanlon ochrzcił postać leżącą w świetlicy, ale gdy wraz z upływem czasu opuchlizna wokół oczu nikła coraz bardziej, coraz więcej pacjentów podchodziło do wózka. Patrzyłem, jak - udając, że idą wziąć pismo z półki albo napić się wody - krążą w pobliżu, by jeszcze raz spojrzeć ukradkiem na twarz kukły. Obserwowałem ich i usiłowałem od­gadnąć, jak by w tej sytuacji postąpił McMurphy. Mogłem być pewien jednego: nie pozwoliłby, żeby coś takiego z kartą z jego nazwiskiem siedziało przez dwadzieścia czy trzydzieści lat w świetlicy, służąc Wielkiej Oddziałowej za przykład tego, jak kończą ci, którzy próbują walczyć z panującym porządkiem. Na pewno by nie pozwolił.

Czekałem wieczorem w sypialni, aż sanitariusze skończą ob­chód. Kiedy poznałem po odgłosach, że wszyscy już śpią, prze­kręciłem głowę, żeby widzieć sąsiednie łóżko. Oddech kukły dobiegał mnie już od kilku godzin, odkąd czarni wtoczyli wózek i przenieśli z niego nosze na łóżko; słuchałem, jak płuca gubią rytm, przestają pracować, po czym znów zaczynają, i pragnąłem, żeby przestały na zawsze - ale dopiero teraz spojrzałem po raz pierwszy.

Za oknem świecił księżyc; szarawy, chłodny blask sączył się do sypialni. Kiedy usiadłem w pościeli, mój cień padł na sąsied­nie łóżko i sięgającą od ramion po biodra czarną smugą przeciął na dwoje leżącą tam postać. Opuchlizna wokół oczu opadła już na tyle, że były otwarte; patrzyły prosto w jasny księżyc, roz­szerzone i widzące, a zarazem szkliste i zadymione jak przepa­lone korki od tak długiego wpatrywania się w jeden punkt bez mrużenia powiek. Przechyliłem się, żeby podnieść poduszkę, a wtedy oczy, pobudzone ruchem, zaczęły wodzić za mną, kie­dy wstawałem i pokonywałem niewielką przestrzeń między łóżkami.

Duże, muskularne ciało mocno trzymało się życia. Długo walczyło, żeby go nie utracić, ciskając się i miotając, aż wreszcie musiałem położyć się na nim całym ciężarem i ścisnąć kolanami jego nogi, które kopały, gdy wgniatałem mu poduszkę w twarz. Zdawało mi się, że leżę tak latami. W końcu przestało się miotać. W końcu uspokoiło się, zadrżało raz i znów znieruchomiało. Wtedy zsunąłem się z niego. Podniosłem poduszkę i w blasku księżyca zobaczyłem, że twarz jest tak samo pusta, martwa i bez wyrazu, jak była, nie zmieniło jej nawet uduszenie. Zamknąłem kciukami powieki i przytrzymałem je chwilę, żeby oczy się nie otworzyły. Potem wróciłem do swojego łóżka.

Leżałem przez jakiś czas z kocem naciągniętym na głowę, pewien, że tłumi mój oddech, ale syk Scanlona uprzytomnił mi, że tak nie jest.

- Spokojnie, Wodzu - powiedział Scanlon. - Spokojnie. Wszystko w porządku.

- Zamknij się! - szepnąłem. - Idź spać.

Zapadła cisza, ale po chwili Scanlon znów syknął i zapytał:

- Już po wszystkim?

Powiedziałem mu, że tak.

- Cholera - rzekł wtedy - ona to pozna. Wiesz chyba, praw­da? Pewnie, że nikt nie będzie mógł nic dowieść... wciąż się zdarza, że po operacji ktoś odwala kitę... ale ona będzie wie­działa.

Nic nie odpowiedziałem.

- Na twoim miejscu, Wodzu, zwiałbym stąd czym prędzej. Tak jest. Słuchaj. Uciekaj zaraz, a ja cię będę krył, powiem, że widziałem, jak się ruszał po twoim zniknięciu. Dobry pomysł, nie?

- Mam sobie tak po prostu wyjść, co? Wystarczy pewnie poprosić, żeby otworzyli drzwi i mnie wypuścili?

- Nie. Przypomnij sobie; McMurphy pokazał ci, jak się stąd wydostać. W pierwszym tygodniu swojego pobytu. Pamiętasz?

Nie odpowiedziałem. Scanlon też się więcej nie odezwał - sypialnię zaległa cisza. Leżałem jeszcze kilka minut, a po­tem wstałem i zacząłem się ubierać. Kiedy skończyłem, sięg­nąłem do szafki nocnej McMurphy’ego, wziąłem jego czapkę i przymierzyłem. Była za mała. Nagle zrobiło mi się wstyd, że chciałem ją nosić. Wychodząc z sali, rzuciłem czapkę na łóżko Scanlona.

- Trzymaj się, stary - szepnął za mną.

Księżyc wdzierający się przez siatkę w oknach gabinetu hy­droterapii oświetlał przygarbiony, zwalisty kształt konsoli; jego blask odbijający się od szybek przyrządów pomiarowych i chro­mowanych kranów był tak zimny, że rozlegało się ciche dźwięczenie, zupełnie jakby ktoś uderzał w nie soplem. Wziąłem głęboki oddech, schyliłem się i chwyciłem za krany. Wparłem się nogami w posadzkę i usłyszałem, jak ciężar przesuwa się z chrzęstem. Zaparłem się mocniej - rozległ się trzask pękają­cych drutów i rurek w posadzce. Podniosłem konsolę na wyso­kość kolan i objąłem jedną ręką, a drugą wsunąłem pod spód. Czułem zimny dotyk chromu na szyi i twarzy. Odwróciłem się tyłem do okna i okręciłem na pięcie: siła odśrodkowa wybiła siatkę i z głośnym hukiem wyrzuciła konsolę przez okno. Szyba rozprysła się w świetle księżyca niczym przejrzysta, zimna woda święcąca uśpioną ziemię. Przez chwilę stałem zdyszany i waha­łem się, czy nie cofnąć się po Scanlona i kilku innych chłopaków, ale na korytarzu rozległ się pisk butów nadbiegających sanita­riuszy, więc oparłem się ręką o parapet i wyskoczyłem w ślad za konsolą w księżycowy blask.

Pognałem przez trawnik w tę samą stronę, w którą wtedy pędził pies - w stronę szosy. Pamiętam, że sadziłem wielkimi susami, jakbym po każdym odbiciu długo płynął w powietrzu, nim znów dotykałem stopami ziemi. Miałem wrażenie, że frunę. Wolny. Wiedziałem, że nikt nie ściga uciekinierów, a Scanlon uwolni mnie od podejrzeń o zabójstwo - nie musiałem biec. Ale nie przestałem. Biegłem kilometrami, nim wreszcie zwolniłem i wszedłem po nasypie na szosę.

Podwiózł mnie ciężarówką Meksykanin jadący na północ z transportem owiec; tak go zabajerowałem, że jestem Indiani­nem i zawodowym zapaśnikiem, którego mafia usiłowała wpa­kować do czubków, że wysadził mnie czym prędzej, dając mi skórzaną kurtkę, bym zakrył odzież szpitalną, i dziesięć dolarów na jedzenie w drodze do Kanady. Wziąłem jego adres i obieca­łem odesłać forsę, jak tylko stanę na nogi.

Może i z czasem wybiorę się do Kanady, ale chyba najpierw zatrzymam się nad Kolumbią. Chcę się pokręcić w pobliżu Portland, Hood River i The Dalles, zobaczyć, czy są tam może ludzie z naszej wioski, którzy jeszcze nie zgłupieli od żłopania wódy. Chcę się przekonać, co porabiają, odkąd rząd usiłował odkupić od nich prawo do bycia Indianami. Słyszałem nawet, że niektórzy zaczęli po dawnemu wznosić chwiejne drewniane rusztowania wzdłuż tej wielkiej, miliondolarowej tamy i łowią ościeniem łososie w przepustach. Muszę to zobaczyć. Ale przede wszyst­kim chcę się rozejrzeć po okolicy, w której kiedyś mieszkałem, i odświeżyć wspomnienia.

Nie było mnie długo.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ken Kesey Lot nad kukulczym gniazdem
Kesey Lot nad kukulczym gniazdem
Kesey Ken Lot nad Kukułczym Gniazdem
Kesey Ken Lot nad kukulczym gniazdem
Lot nad kukułczym gniazdem, Lektury Szkolne - Teksty i Streszczenia
Lot nad kukulczym gniazdem
Boglar Krystyna Lot nad pawilonem X
Kukułcze gniazdo
Badania nad odbiorem liryki
Opieka nad pacjentem po znieczuleniu i operacji
model opieki nad pacjentem z rozpoznana nerwica

więcej podobnych podstron