Iwaszkiewicz Jaroslaw Opowiadanie szwajcarskie

Jarosław Iwaszkiewicz



Opowiadanie szwajcarskie



Dziwi się pan, że usiadłem plecami do tego widoku? Jest to najpiękniejszy widok na Jezioro Lemańskie, jaki istnieje, znikąd nie ma tak obszernej panoramy, od samego Villeneuve aż do Genewy - wprawdzie dzisiaj Genewy nie widać, ale to tylko z powodu jesiennej mgiełki, która oznacza długotrwałą pogodę - ale naprawdę mam czasem dosyć tych piękności. Patrzę nań - a raczej patrzyłem przez tyle lat, i w dzień, i w nocy, i o wszystkich porach roku, aż wreszcie przestałem widzieć jego piękno, a zauważyłem wszystkie słodkawe kolory, których nie powstydziłby się Anzelm Feuerbach czy Bócklin, a których wstydziłby się Hodler... Bo ja Hodlera uważam za bardzo dobrego malarza, zwłaszcza jak na Szwajcara. Odwracam się więc tyłem do tego widoku, który pan, panie Stanisławie, przed chwilą podziwiał w takich poetyckich słowach. Ja wiem, wy się zawsze zachwycacie tymi widokami, i to zawsze w taki poetycki sposób. Jeżeli wyciągnę teraz prawą rękę, to wskażę miejsce, gdzie powstała przepiękna wasza elegia:

Pomiędzy nami lata blady gołąb smutku...”, czy jak tam, a jeżeli wyciągnę lewą, to wskażę miejsce, gdzie napisano te niezapomniane i dla was także ważne słowa: „Polały się łzy me czyste, rzęsiste.” Dziwi się pan, że jeszcze pamiętam te wyrazy i że je wymawiam, jak potrafię, po polsku?

Zamknięta w nich jest dla mnie niezapomniana muzyka, zadziwiający ton waszego języka. Nie należę do cudzoziemców, którzy narzekają na brzydkie brzmienia polszczyzny, przeciwnie, zawsze znajduję w polskich wyrazach jakieś tony, które przypominają mi... Co mi przypominają, to oczywiście mniejsza o to. Pan przecie pamięta moje odwiedziny w Polsce. Przyczyniły się one do tego także, że siedzę teraz plecami do tych wspaniałych Gór Sabaudzkich, z prawdziwą radością spoglądam na oblicze pańskie, jak i na oblicze mojej żony, która z przedziwną cierpliwością od tylu lat wysłuchuje wszystkich moich dywagacji.

Widzi pan, ja zawsze pozostałem wierny moim polskim przyjaźniom i dlatego tak się ucieszyłem z pańskich odwiedzin. Ja zupełnie zapomniałem, a przynajmniej staram się zapomnieć, że z Polski wróciłem z tak zwanym „strzaskanym sercem”. Kiedy człowiek jest młody, to mu się śnią jakieś takie dziwne przywidzenia, zdaje mu się, że będzie poetą czy muzykiem, że będzie pisał zadziwiające książki - a między innymi także i to, że będzie przeżywał jakieś niesłychane zdarzenia miłosne. Dopiero kiedy dochodzi do czterdziestki i widzi, że nic z tego, że nie napisał żadnej dobrej książki, że nie skomponował dwóch taktów, co tam skomponować! - nie zagra dwóch taktów etiudy Chopina tak, jak to należy uczynić - to ma jakieś takie głupie przekonanie, pan wie, jak to bywa w rosyjskich powieściach czy dramatach. Zwłaszcza u Czechowa, który jest tak bardzo teraz w modzie - uczucie zmarnowanego życia. Czy pan kiedy miewał takie uczucie? Nie? My z moją żoną miewamy je bardzo często, a jeszcze częściej miewaliśmy je dawniej, kiedy jeszcze mogliśmy coś z tym życiem uczynić. Bo pan wie, moja żona jest córką rosyjskiego generała, generał był lewicowych przekonań i przystał do rewolucji, ale mimo to rozstrzelano go. Chyba nie bez przyczyny - bo jakże to, generał carskiej armii i żeby był rewolucjonistą? Podobno byli tacy, ale ojciec mojej żony nie wzbudził zaufania swoimi przekonaniami. I moja żona musiała uciekać - na szczęście znalazła się w Szwajcarii.

Co, kochana? Nudzi cię ten kraj? Oczywiście, mnie także nudzi. A ja przecie jestem obywatelem Szwajcarii - cóż dopiero ty, córka rosyjskiego generała, przyzwyczajona do innych ludzi. Bo przyzna pan chyba, że ludzie w Rosji są nadzwyczajni. Można tęsknić do nich i żona moja tęskni!... Do koni? No właśnie, i do koni. Trójki i czwórki zaprzężone do powozów, a tutaj auta liczone w tysiące przemykają się szosami. Ale tutaj nie słychać ich klaksonów. Jedną z najważniejszych przyczyn, dla której zamieszkaliśmy w tym szałasie, jest to, że nie dolatują tutaj wołania klaksonów; do szosy głównej jest dosyć daleko - a ta nasza boczna szosa nie jest tak ruchliwa, żeby trzeba było na niej trąbić. Nie uważa pan naszego domu za szałas? Oczywiście, jest to wcale solidny, zbudowany z mocnych kamieni dom, a mimo wszystko był to kiedyś szałas pasterski. Mieszkiwali tutaj przed dwustu laty pasterze wypasający owce ponad Veytoux, a może jeszcze i w czasach, kiedy ten wasz szalony Julek... Skąd pan to wie? Skąd ja to wiem: być może, że dla krainy, gdzie się przeżywało pewne uczucia, ma się tak daleko idący sentyment, że się nawet poznaje jego zwariowaną literaturę. Ale nie mówmy o mojej żonie, ona, jako prawdziwa Rosjanka, nie czytała nigdy Słowackiego, a na Mickiewicza spogląda oczyma Puszkina, to znaczy, bez zbytecznej serdeczności. Tak jak zawsze prawdziwy przyjaciel patrzy na prawdziwego przyjaciela. Nie, nie, ja nie żartuję - i ma rację moja żona, kiedy mnie przywołuje do porządku, zaczynam mówić tak, jak dawniej mówiłem, kiedy jeszcze tak myślałem. Dzisiaj myślę inaczej... Może nie całkiem inaczej, ale trochę inaczej. Przynajmniej tak mi się wydaje. Wydaje się nam, i mnie, i mojej żonie, że w życiu naszym nastąpił przełom.

Niech pan mi powie, ale tak szczerze, czy pan wierzy w przełomy w życiach ludzkich? Jak ja to rozumiem? No, że pewnego dnia człowiek wyrzuca z głowy wszystkie te myśli i uczucia, które tam hodował dotychczas, i wpuszcza zupełnie inne. Tak jakby ci pasterze, którzy tu niegdyś mieszkali, wpuścili do tego szałasu zupełnie inne zwierzęta, wygnawszy uprzednio dawniej pieczołowicie pielęgnowane owce. Na miejsce owiec wpuścili, na przykład, hipopotamy albo nie, to jest zbyt brzydkie zwierzę, wpuścili tapiry... Śmieje się pan? Moja Liii, i ty się śmiejesz? A przecież doskonale wiesz, co ja chciałem przez to powiedzieć! No, więc jak? Czy wierzy pan w takie gwałtowne, a może nawet nie gwałtowne, lecz stopniowe, ale radykalne przełomy? Nie wie pan? Nigdy pan nic podobnego nie przeżywał... To bardzo dobrze, to bardzo szczęśliwie dla pana. A myśmy taki przełom przeżyli. Tak, ale aby pan zrozumiał, jak to było, trzeba panu opowiedzieć całą naszą historię, historię całego naszego małżeństwa.

Masz rację, może nawet nie całego, chodzi tylko o pewne jego szczegóły, pewne epizody, które kazały nam się tutaj osiedlić, zbudować ten składzik, obok kamiennego szałasu, i w ogóle zacząć żyć „innym życiem”.

Jeżeli mam być ścisły i opowiadać panu wszystko po porządku, a właśnie mam ten zamiar z powodów, które panu staną się jasne dopiero pod koniec tego opowiadania, to muszę zaznaczyć, że właściwie w naszym życiu, moim i mojej żony, były dwa przełomy. Musimy je ponumerować dla jasności obrazu i sytuacji: przełom numer pierwszy i przełom numer drugi. Otóż przełom numer pierwszy nastąpił w moim życiu w roku 1935, zaraz po powrocie z Polski. Nie wypada mi opowiadać panu jako Polakowi ani też mojej żonie jako mojej żonie, dlaczego taki przełom nastąpił. Nie był to może nawet przełom, tylko takie wielkie zniechęcenie. O ile mogę się zorientować z biografii wielu wielkich ludzi, wielu pisarzy, psychologów, a nawet zwyczajnych ludzi, moich znajomych czy przyjaciół, gdzieś około roku czterdziestego ich życia następuje takie zniechęcenie. Nie chce się walczyć z tym światem i wszystko wydaje się złe, niedobrze urządzone, a zarysowujący się na horyzoncie brzask wschodzącej śmierci rzuca ponure światło na wszystkie nasze poczynania. Oczywiście, większość ludzi w tym momencie bierze swoje losy w ręce, nadrabia charakterem i nie daje się owemu taedium vitae, które dla nich ostatecznie nie staje się groźnym zjawiskiem.

Ludzie się na ogół trzymają. Pan nawet nie wie, jak są silne ludzkie charaktery, jak ludzie nie dają się swoim strachom i fobiom, jak walczą o zachowanie swej równowagi. Ja to trochę wiedziałem, gdy studiowałem medycynę, bo i trochę medycyny liznąłem. A potem socjologia także mi odkryła wielkie horyzonty sił ludzkich charakterów, przywiązań, opanowań. Bo przecie gdyby nie ta siła charakteru, toby wszyscy się już dawno powiesili albo gremialnie wstąpili w fale Jeziora Genewskiego. Przy okazji, ciekawy jestem wyliczenia, ilu ludzi by to jezioro mogło przyjąć w swoje głębie nie występując gwałtownie z brzegów?

No, jednym słowem, ludzie jakoś przechodzą te lata, tę „smugę cienia”, jak nazywa to pański rodak, który tutaj, w Genewie, umieścił akcję jednej ze swych najnadzwyczajniej szych powieści...

Ale inni przeżywają tę smugę cienia bardziej głęboko, bardziej przerażająco. Zwłaszcza jeżeli doznali nie tylko zawodów, ale nawet upokorzeń. Bo niech mi pan wierzy, najtrudniej jest przezwyciężyć upokorzenia. One najsilniejsze ślady zostawiają w duszach ludzkich, one jak najbardziej sprzyjają jaskrawości najrozmaitszych „przełomów”.

Zazdroszczę mojej żonie: ona po prostu przestraszyła się rewolucji rosyjskiej i trzeba przyznać jej rację, że miała powody do przestrachu. Kiedy jej ojca rozstrzelano, zabito kilku kuzynów, kiedy jej siostra wyszła za mąż za rewolucyjnego marynarza, wszystko to, czym żyła dotychczas na spokojnej wsi, nabrało innego charakteru. Z tym nie mogła się ona pogodzić, w tym nie mogła ona żyć. Musiała przejść do innych form życia, do innych form pojmowania życia.

Przeszłość wyrzuciła ją z siebie jak niepotrzebną ingrediencję. Nie było tutaj żadnego „przełomu” właściwie mówiąc. Była tylko zupełna zmiana wszystkich okoliczności życia, było przerażenie potwornością i nieoczekiwanymi skokami losu. Przestraszyła się lwa, bo myślała dotychczas, że to jest zwyczajny domowy kotek.

I może pan sobie wyobrazić spotkanie tych dwojga ludzi? Jak oni ucieszyli się do siebie, jak im było dobrze razem, jak słodko przeżywali oni wspólny strach przed życiem i przed wszystkim, co jest w nim takie nieoczekiwane i powiedzmy to słowo: takie okropne.

Nie chmurz się. Liii, to tak wszystko wyglądało. Byliśmy zniechęceni. I wie pan, co jeszcze sprzyjało temu nastrojowi - to klimat naszej ojczyzny. Nie mówię tu o klimacie w sensie temperatury, opadów i wiatrów... Nie, mówię o klimacie moralnym, który może zniechęcić takich ludzi jak my. Szwajcaria to piękny kraj, nie ma co do tego wątpliwości. Jest przy tym mądrym krajem, i jakim gospodarnym. Ale... Zawsze jest jakieś „ale”, wszędzie jest to jakieś „ale”. A zwłaszcza dla nas, którzy urodziliśmy się pod innym klimatem - nie tylko moralnym, ale i pod innym niebem, i pod innym słońcem. Dla Liii, na przykład, jest w tych najpiękniejszych górach, do których odwróciłem się w tej chwili tyłem, w tych niebieskich, pan widzi, jakie one są niebieskie, szafirowe i im dalsze, tym bardziej szafirowe... otóż Liii jest w tych górach ciasno. Urodziła się na stepie na południu Rosji i cóż dziwnego, że tutaj inaczej oddycha? Mój ojciec był bałtyckim baronem, a moja matka Szwajcarką. Ja też nie tutaj ujrzałem światło dzienne. Ale to ostatecznie nic nie znaczy, chodzi tylko o to, że jakoś nie bardzo pasujemy do tej naszej ojczyzny. Nudzimy się w niej, ot co! Niech wreszcie padnie to słowo, tyle razy zresztą wymawiane przez cudzoziemców w naszym kraju: nuda. Na czym polega ta nuda, na przesycie dobrobytem, na spokoju, na tej wspanialej szwajcarskiej organizacji? Czy ja wiem?

Ale nuda. To jest najwłaściwsze słowo, które działało na nas, co do którego porozumieliśmy się natychmiast i od którego chcieliśmy uciec. Może nawet nie od nudy chcieliśmy uciec, ale od nas samych, rozumie pan to rozczarowanie światem: kiedy świat staje się jak gdyby przejrzysty a niedostępny, jakiś jakby opowiadany tylko w bajce, a nie rzeczywisty, jakiś jakby śniony w koszmarnym śnie, w przywidzeniu sennym, które nie jest ani piękne, ani dostatecznie dramatyczne.

I ostatecznie wszystko jest jedno, czy jej rodzina została wystrzelana podczas wielkiej rewolucji, czy to, że moja wymarła na chorobę cywilizacji: na raka. Byliśmy sami i strasznie do świata zniechęceni. A już najbardziej do ludzi. Do najzwyczajniejszych, do codziennych ludzi. Do tych, których spotykaliśmy w biurze, w pensjonacie, w redakcji, w konserwatorium, na ulicy, w Genewie, w Lozannie, w Zurychu... Ach, panie, jak mi się wydawali ci ludzie nieznośni, obrzydliwi, a przede wszystkim strasznie, ale to okropnie głupi. Dlaczego głupi? Bo o coś im chodziło, do czegoś dążyli, czymś się przejmowali i działali tak, jak gdyby mieli żyć nie te sześćdziesiąt czy pięćdziesiąt lat, ale jak gdyby mieli żyć wiecznie. Znieść nie mogłem tego ich zuchwalstwa, z którym projektowali to, co zrobią za tydzień, za miesiąc, za dwa miesiące czy za dziesięć lat. Nie, nie, nawet może nie ta pewność życia i trwania, ale to pragnienie przedłużania swojej działalności jak najdalej, jak najdłużej, jak najbardziej zwyczajnie, byle tylko mówiło się, że byli. I po co byli? Po jakiego licha pracowali, zbierali pieniądze, budowali, zakładali linie kolejowe i wyciągi na wszystkie szczyty tych nieszczęsnych Alp?

Na szczęście nasi przodkowie także zajmowali się składaniem pieniędzy i budowaniem kolei, bardzo rentownych kolei, jak wszystkie koleje szwajcarskie, i dzięki temu mogliśmy z całą swobodą wzgardzić tym światem, jaki się nam nie podobał, i odwrócić się do niego jak pies siedzący przed budą, odwrócić się do świata ogonem.

27 Opowiadania Rozumie pan? Zostaliśmy pustelnikami. Kupiliśmy tę posiadłość. Była to chata pasterza, który tu kiedyś wypasał swoje owce, już panu mówiłem. Chciałem dobudować tutaj jeszcze parę pokoi i stąd pochodzi ów stos kamieni, złożony u wejścia do posiadłości, ale nie zbudowałem. Odechciało mi się, nie było mi potrzeba więcej pomieszczeń niż to, co mamy. Tylko zbudowałem ten mały składzik na drzewo, zaraz za domem, niech się pan obejrzy, zobaczy pan czerwoną dachówkę jego pokrycia. Dolatuje stamtąd odgłos rąbanego drzewa. Co mówisz, Liii? Nie dolatuje? Nie ma tam nikogo? A prawda, nie ma nikogo, ale mnie się zdawało, że ktoś tam rąbie drzewo... często miewam to złudzenie, które może nie jest złudzeniem. Może się tak zdarzyć i na pewno już się tak zdarzało, że ja słyszałem prawdziwy odgłos rąbania drew, a Liii go nie słyszała. Prawda? Nieprawda? To nie będę się spierał...

Otóż, kochany nasz gościu z dalekiej ukrytej we mgłach i niedostępnej dla nas krainy, zamieszkaliśmy tutaj. Jest to miejsce słynne w całym świecie, turyści specjalnie przychodzą do nas, aby spojrzeć na jezioro z tarasów naszej winnicy, ale ja ich tutaj do nas nie puszczałem. I teraz jeszcze nie puszczam, jeżeli jesteśmy w naszym domku, chociaż coraz rzadziej tutaj przyjeżdżamy. Otóż zamieszkaliśmy tutaj na dwa lata przed wojną. Może i to nas trochę do tego zmusiło, że nie chcieliśmy nic wiedzieć o morderczych, haniebnych, przerażających przygotowaniach do tej rzezi, jaka potem nastąpiła. Nie chcieliśmy widzieć wielkiego narodu, jak poddał się sugestiom garści szarlatanów i jak ta szarlataneria pomału przemieniała się w zbrodnię.

Odwracaliśmy się od tego, ku czemu szła ludzkość, i nie widzieliśmy innego sposobu zareagowania na to, jak to zamieszkanie tutaj. Nie mieliśmy tutaj ani telefonu, ani radia, a do poczty jest, jak na stosunki szwajcarskie, bardzo daleko, i nie mieliśmy samochodu. Po sprawunki schodziłem dwa razy na tydzień, ja sam, do tego miasteczka, co leży trochę niżej i trochę mniej obszerny ma widok - gotowałem ja także, a niewiele nam było potrzeba, nauczyliśmy się obchodzić byle czym, odrobiną jarzyn, chleba, owoców... Jednym słowem żyliśmy jak najskromniej. Niech pan się zresztą nie obawia o naszą dzisiejszą kolację, teraz to się już poniekąd zmieniło - a jeszcze w dodatku, kiedy mamy takiego rzadkiego gościa, który nam tyle opowiadał i któremu chcieliśmy tyle opowiedzieć.

Właściwie chcemy panu opowiedzieć jedną tylko historię, historię pańskiego rodaka. Ale to jest zarazem nasza historia i bardzo ciekawa historia... Kiedyśmy tutaj siedzieli przez dwa lata przed wojną, tośmy sobie, nic nie mając lepszego do roboty - rozmyślali trochę. Bo ostatecznie jak długo można czytać głośno Szekspira albo grać Chopina? Można bardzo długo - ale wreszcie nadchodzi koniec, ma się tego dosyć, chciałoby się czego innego. No więc się czyta głośno Agatę Christie i nastawia płyty z Edith Piaff... aż kiedy i to obrzydnie, to się czyta Heinego i słucha, jak Elisabeth Schwarzkopf śpiewa Schuberta i Schumanna. I potem znowu wszystko od początku. Ale ostatecznie człowiek się nasłuchał tych pięknych rzeczy, do syta napatrzył na ten nieprawdopodobny pejzaż i już wiedział, jak wygląda droga na Simplon i dolina Rodanu o każdej porze dnia i nocy, o każdej porze roku, co prawda nigdy one nie wyglądają jednakowo, zawsze inaczej, ale już mniej więcej człowiek wiedział, jak wyglądają, napracował się w winnicy, nazbierał czarnych czereśni na kirsch, pokręcił się po piwnicy, narąbał drew... przyznam się panu, że najmniej lubiłem to zajęcie, które niektórzy tak bardzo chwalą - rąbanie drew... no i nasapał się człowiek, a potem przyszedł okres bezsenności i nocnych rozmyślań. Jak pan wie z własnego doświadczenia, takie nocne rozmyślania nigdy do niczego nie doprowadziły. Wobec tego zaczęły się wspomnienia... I nie najmniejszy udział w tych wspomnieniach miała pańska ojczyzna...

No, tak się jakoś złożyło. Nie będziemy więcej o tym mówić.

Ale myślami zawsze wracałem do pewnego dworu niedaleko Opatowa, wspaniałego starego dworu, który, jak mi pan to dzisiaj powiedział, nie istnieje już od dziesięciu lat... I chciałem jakoś utrzymać kontakt z pańską ojczyzną, ale ponieważ z nikim wówczas nie utrzymywałem kontaktu, więc nie bardzo mi się to udawało. Utrzymywałem tylko kontakt z jednym człowiekiem, z doktorem L. z Genewy. Jeżeli czasami, raz na trzy miesiące, zdarzało mi się jechać do tego miasta - a musiałem odwiedzać je z tego względu, że tam mieliśmy swojego bankiera i te różne połączone z pieniędzmi afery i trudności - ile razy bywałem w Genewie, zawsze zachodziłem do niego, do jego cichego mieszkania na pierwszym piętrze naprzeciwko spokojnego gmachu uniwersytetu. Staruszek mnie zawsze witał rozpromieniony i opowiadał zaraz o listach, które otrzymywał od swoich sióstr zamieszkałych w Polsce. Siedziałem u niego godzinkę lub trzy kwadranse, częstował mnie herbatą i wiadomościami (ostatnio nie bywały one dobre) i żegnał mnie serdecznie, odbierając obietnicę, że odwiedzę go koniecznie w następnym miesiącu. Ale zazwyczaj upływało znacznie więcej czasu, zanim się znowu zjawiłem pomiędzy jego staroświeckimi gierydonami i fotelami.

To był jedyny mój kontakt ze światem. Nie miałem więcej znajomości, a z rodziny miałem tylko dalekiego kuzyna, który był intendentem sanatorium w Leysin.

No, i wie pan, żeśmy się o wojnie dowiedzieli w trzy dni po jej wybuchu! Zaszedłem po sprawunki trzeciego września i sklepikarz mi powiedział: ładnie się urządziła ta pańska Polska! Na razie nie rozumiałem, o co mu chodzi, a potem zrozumiałem i przyznam się, że nie rozpytywałem więcej.

Wcale nie chodziło mi o szczegóły, wiedziałem, że to, co się stało, jest straszne, i nie chciałem o tym myśleć. Powiedziałem też do żony: Liii, nie mówmy o tej sprawie, to jest zbyt okrutne. No, i staraliśmy się nie mówić. To nie było takie łatwe. W miasteczku huczało z początku. Ale potem, gdy zaczęły się silne mrozy tamtorocznej zimy, przestali mówić na ten temat, mówili o chłodach, śniegach i zamarzłych ludziach.

Do Polski było daleko, prędko się o niej zapomniało. To znaczy oczywiście zapomnieli o niej moi rodacy, którzy mieli teraz na głowie ważniejsze, to znaczy bliższe kłopoty - ja nie zapomniałem. Kochałem bardzo wasz kraj i zawsze w nocnych wizjach przychodziły do mnie obrazy popalonych wsi i miast. A także bardzo niepokoił mnie los wszystkich i niektórych moich polskich znajomych - ale to było w czasie rozmyślań nocnych. W dzień dotrzymywaliśmy sobie słowa danego z moją żoną - nigdy nie rozmawialiśmy o wojnie. Wiedzieliśmy, że nie możemy nic pomóc w tej sprawie - a takie strzępienie sobie języków i psucie humoru rozpamiętywaniem strasznych perypetii tej klęski nie na wiele się przecie przydało.

Inna była sprawa, kiedy ta wojna przeniosła się w nasze najbliższe sąsiedztwo, kiedy zaczęła strzelać pociskami i krwawymi łunami się palić tam za tym szczytem, od którego odwróciłem się teraz. Niedaleko to od nas przecie, w naszym najbliższym sąsiedztwie, widzieliśmy prawie owe samoloty lecące z Niemiec do Francji, słyszeliśmy prawie strzały armatnie dochodzące zza tych gór... mówię prawie, gdyż słyszeliśmy je i widzieliśmy w naszej wyobraźni, ale dreszcz nas przejmował na samą myśl o wojnie. Moi krajanie z miasteczka na dole bardzo się niepokoili, łatwo przecie wojna mogła się przenieść i do nas i zanieczyścić swoim smrodem nasze wspaniałe i czyste od tylu wieków powietrze. Teraz i tam na dole, gdzie chodziłem po bułki, zaczęto rozmawiać o wojnie i coraz gorzej było z zaopatrywaniem się w te bułki... No, nigdy ich nie zabrakło, ale pan wie, jak to w czasie wojny...

Ale myśmy w dalszym ciągu z moją małżonką dotrzymywali przyrzeczenia. Nie rozmawialiśmy z sobą o wojnie. Wiedzieliśmy dobrze, że nie ruszymy się z naszego szaletu, cokolwiek by się stało, i obiecywaliśmy sobie wytrwanie. Obiecywaliśmy na milcząco, oczywiście. Nigdy nie padły jakieś takie słowa jak: Trzymaj się! Nie lękaj się! Francja jeszcze pokaże, co znaczy jej potęga, itd.

Zresztą co do tego ostatniego, to w bardzo prędkim czasie przekonaliśmy się, że nie można liczyć na wspaniałe niegdyś wojsko naszej wielkiej i umiłowanej sąsiadki, że nie ma co liczyć na jej heroizm czy na jej moralność. Pan wie dobrze, czym był dla nas wszystkich, przyjaciół Francji, czerwiec roku 1940. Myślę, że i wy przeżywaliście to w straszny sposób, tę klęskę, od której tyle w waszych losach zależało. Zresztą źle powiadam: „myślę”, wiem doskonale i zaraz się dowiedziałem, coście przeżywali. Dowiedziałem się jesienią tegoż roku i to w bardzo zadziwiających okolicznościach.

W październiku 1940 roku zrobiło się bardzo chłodno i spadły pierwsze śniegi, jeszcze zielono, a już naokoło naszego szaletu gromadziły się całe góry lodowe, bo to i rozmarzło, i zamarzło, jak to w jesieni. Pewnego dnia o zmroku zadzwonił ktoś do naszej furtki. Bardzo nas to zdziwiło. Nikt nigdy nie dzwonił do niej, nie pozwalaliśmy przychodzić nawet żadnemu dostawcy i okoliczni mieszkańcy od dawna wiedzieli, że dobijanie się do naszej bramy będzie bezskuteczne.

Tym razem jednak dzwonek przy furtce był do tego stopnia zastanawiający, rozległ się zresztą dosyć natarczywie trzy razy, że Lila powiedziała do mnie: Idź, otwórz, to może być coś ważnego. Przeżywamy przecież wojnę.

Od wielu dni po raz pierwszy groźne słowo padło między nami - i przekonałem się, że cały nasz zewnętrzny spokój i nieprzejmowanie się były zupełnie sztuczne i że naprawdę nie zażywaliśmy spokoju, tak upragnionego spokoju, w całym znaczeniu tego słowa.

Gdy poszedłem do oblodzonej furtki ścieżką przetartą przeze mnie tego rana, a już w części zasypaną nowymi opadami - ujrzałem za kratą stojącego niedużego i szczupłego młodego mężczyznę. Powiedział on mi skromnie „bonjour” i przez kratę w bramie wyciągnął do mnie list w dużej, staroświeckiej białej kopercie. Na kopercie był nadruk doktora L. z Genewy, wziąłem więc szybko list do ręki i nie czekając na jego przeczytanie otworzyłem furtkę chłopcu. Stanął przede mną i niemym gestem wskazał list.

Otworzyłem natychmiast, jeszcze na śniegu, ten list i odczytałem z pewną trudnością starcze pismo doktora.

Pisał mi, że oddawca niniejszego listu, młody Polak, Zygmunt Więcierzak, należy do tych żołnierzy, którzy walczyli we Francji i przeszli granicę szwajcarską. Że znajdował się on pod opieką polskiej kolonii w Genewie, że zaczął pracować, niestety jednak lekarze skonstatowali u niego zagrożenie gruźlicą i zalecili pobyt w jakiejś wysoko położonej miejscowości. Oczywiście polska kolonia Genewy nie miała najmniejszych możliwości umieszczenia tego żołnierza w sanatorium - zresztą stan jego zdrowia nie był alarmujący i leczenia sanatoryjnego nie wymagał - przeto doktor zwracał się do nas z prośbą, abyśmy Więcierzaka wzięli na jakiś czas do siebie i dali mu jakieś zajęcie u nas, w naszym szalecie, który odznaczał się swym świetnym położeniem i znakomitym powietrzem, które zapewne chłopcu w szybkim czasie wróci zdrowie i pozwoli na powrót do ojczyzny, jak tylko wojna (za dwa czy trzy miesiące) skończy się ostatecznie.

Poprosiłem młodego człowieka do mieszkania, zostawiłem go w hallu na dole, a sam poszedłem do żony, aby ją zawiadomić o niezwykłym fakcie, który mógł całkowicie zburzyć naszą wymarzoną samotność. Nie znaliśmy go, nie wiedzieliśmy, jaki on jest, jak się życie nasze z nim może ułożyć, jak będzie sprawował swoje obowiązki i czy nie okaże się natrętem, i czy nie zniszczy naszego spokoju i naszego odosobnienia.

Ja przyjąłem przybycie młodego człowieka jak prawdziwą katastrofę. Naruszało ono cały nasz porządek, do którego przywykliśmy, skazywało nas na codzienne przebywanie z nieznajomym. Przecież odzwyczailiśmy się już od rozmów z ludźmi, od przebywania w ich towarzystwie, od zwracania uwagi na ich potrzeby czy kaprysy - a tutaj spadał nam na głowę nieznajomy młodzieniec, żołnierz (rozumie pan, jak wyobrażaliśmy sobie żołnierzy i w dodatku polskich żołnierzy) - i to jeszcze z początkami gruźlicy, a więc chory i wymagający może starań. W dodatku po niemym zachowaniu młodzieńca - powiedział mi tylko nieśmiało „bonjour” - można było wywnioskować, że nie mówi ani po francusku, ani po niemiecku i że najmniejsze porozumienie z nim będzie bardzo utrudnione.

Moja żona była w rozpaczy - jednak w końcu to ona powiedziała:

- Cóż robić - nie możemy odmówić doktorowi L. Nie możemy nie przyjąć tego biedaka. Spróbujmy, może to nie będzie takie trudne, jak się to nam w tej chwili wydaje.

Uspokoiło mnie trochę to stanowisko mojej żony. W gruncie rzeczy zgadzałem się z nim zupełnie, tylko nie śmiałem powiedzieć głośno tego, co myślę, i zdecydować się ostatecznie na zgwałcenie naszej samotności, ciszy i spokoju. Obcy człowiek w naszym domu wydawał się nam nie do zniesienia.

Jednakże zszedłem z powrotem do tego chłopca. Siedział skromnie na krzesełku w przedpokoju. Zatrzymałem się na schodach nie zauważony przez niego i przypatrywałem się mu pierwszy raz dokładnie.

Przyznam się, że kiedy siedzę tak tutaj zwrócony ku wam, a odwrócony od szczytów i od jeziora, przed oczami mam jego postać, tak jak wtedy ją widziałem. Została mi ona w oczach jak żywa. Niech się pan nie dziwi, panie Stanisławie, był to bardzo osobliwy moment - może dlatego zapamiętałem go na zawsze.

Zygmunt siedział spokojnie, nie zanadto skromnie, ale nie rozglądał się na boki, nie obserwował moich trofeów, rozwieszonych po ścianach, ani obrazów, zdawał się być jakiś skupiony i na jego chudej twarzy widniał niezwykły, poważny i bardzo jasny uśmiech.

Dlatego mogę tak opisać ten uśmiech, że stał się on na parę lat jakby nicią przewodnią naszego życia i że do dziś dnia widzimy go - i ja, i, jestem tego pewien, moja żona - na twarzy tego chłopca, chociaż nie bardzo umiałbym wyłożyć znaczenie tego uśmiechu. Ten człowiek miał odegrać bardzo dużą rolę w naszym życiu. Najlepszym dowodem jest, że zapamiętaliśmy od razu jego nazwisko i potrafimy je wymówić, choć brzmi ono bardzo trudno dla naszego ucha. Zygmunt Więcierzak stał się dla nas kimś.

Siedział spokojnie i wstał bez pośpiechu, kiedy się do niego zbliżyłem. Okazało się na szczęście, że mówi wcale możliwie - oczywiście okropnym akcentem - po francusku, gdyż był jeszcze przed wojną przez dłuższy czas w Paryżu. Przynajmniej więc porozumienie się z nim nie przedstawiało dla nas większej trudności.

Na pierwszy ogień kazałem mu narąbać drew. Mówiłem już panu, że nie miałem predylekcji do tej roboty i cieszyłem się, że ktoś potrafi mnie w niej zastąpić. Zygmunt zostawiwszy w małym pokoiku na dole, któryśmy przeznaczyli dla niego, swoją „teczkę” z kilkoma niezbędnymi przedmiotami, zaraz poszedł do składziku na dole.

Lila ugotowała właśnie herbatę i siedzieliśmy w jej pokoju popijając gorący płyn - w mieszkaniu było dosyć chłodno - kiedy doleciał nas z drewutni odgłos rąbania drzewa. Nie umiem panu opisać, co to było i na czym dokładnie polegało. Może na wybitnym poczuciu rytmu, jaki miał ten człowiek, który zapewne w swojej ojczyźnie tańczył nieraz te wasze niesłychane tańce, nie mające sobie równych w Europie.

Otóż to, co dobiegało nas z tego miejsca, gdzie Zygmunt Więcierzak rąbał drzewo, było podobne do muzyki, do koncertu, do jakiegoś dramatycznego tańca. To pukanie było rytmiczne i radosne, wesołe do niemożliwości i jakby opowiadające jakąś zabawną historyjkę. Zygmunt uderzał sobie spokojnie, raz, raz, raz, raz - a potem nagle, jak gdyby wybuchał śmiechem, jego uderzenia rozsypywały się drobnymi i szybkimi ciosami, jak gdyby jakimś niepowstrzymanym chichotem.

Uderzenia to zwalniały, to przyśpieszały swój rytm, zachowując stale to samo „tempo” - coś jak w mazurkach Chopina. No, mówię panu, to było niebywałe. Nieraz potem słuchaliśmy przecie tego z żoną - ale ten pierwszy raz to był koncert niezapomniany.

Odstawiliśmy nasze filiżanki z herbatą i popatrzyliśmy na siebie zdziwieni. Nigdy nic podobnego nie słyszałem ani ja, ani moja żona.

- Słyszysz? - spytałem tylko.

A ona odpowiedziała:

- Widzisz, ja od razu mówiłam, że będziemy mieli z niego pożytek.

I rzeczywiście mieliśmy z niego pożytek.

Przede wszystkim był uosobieniem wdzięku. Nie chciał za nic w świecie jadać z nami przy stole, jadał w kuchni, a przy tym chciał nam pomagać w gotowaniu, nie mając o tym najmniejszego pojęcia. Ruszał się zresztą po kuchni z wielką swobodą i chociaż raczej przeszkadzał, niż pomagał, nie chciało się go wypędzać. Jednakże niedługo pracował w kuchni, w krótkim czasie uciekał z domu do sąsiadów i do wioski na dole. Czasami wiedzieliśmy, gdzie przebywał rankami, zdradzało go rytmiczne pukanie przy rąbaniu drzewa - czasami znikał na wiele godzin i nigdy go nie można było nauczyć, żeby przychodził regularnie na posiłki. Podobno to u was powszechny zwyczaj, owa niepunktualność w jedzeniu. Przypisywałem to tylko temu domowi, który w Polsce znałem, ale Zygmunt okazał się i w tym prawdziwym Polakiem.

Kiedy mu się zadawało pytanie, gdzie był, nie chciał odpowiadać po prostu. Mówił, że chodził na wieś, do miasteczka. Czasami widać było, że wracał zmęczony. Gdy mu mówiłem, że powinien zwracać uwagę na swoje zdrowie, odpowiadał zawsze: „II fo tużur fer kiełk szoz pur lie żans.” Owo „pur lie żans” - to znaczy „dla ludzi” - stało się zupełnie przysłowiowe. Śmieliśmy się z tego okrutnie. A potem już nie śmieliśmy się i sami powtarzaliśmy owo „pour les gens” z pewnego rodzaju melancholią.

Krótko powiedziawszy, stopniowo przyzwyczailiśmy się do tego, że ktoś się kręcił po podwórzu, w składzie na drzewo, w pokoiku na dole i w kuchni, przyzwyczailiśmy się do tego uśmiechu, który nas niezmiennie spotykał, gdy tylko stykaliśmy się z jego szczupłą i drobną osobą. Nic o nim nie wiedzieliśmy i nic nam o sobie nigdy nie opowiadał, nie otrzymywał i nie wysyłał listów, słowem wyglądało tak, jakby nam ten chłopak spadł z nieba.

Nocami kaszlał w swoim pokoiku. Z początku przeszkadzało nam to spać. Cisza tu w górach panuje niebywała, w nocy Góry Sabaudzkie leżą jak wielkie zwierzęta naprzeciwko naszych okien i zdaje się, że kamieniem do nich dorzucisz przez jezioro. Fal przecie także nie słychać, statki w nocy nie chodzą, a jeżeli chodzą, to prześlizgują się tak cicho po lustrze wody, że po prostu się ich nie zauważa. To przecie jest bardzo nisko w dole. I cisza niczym nie naruszona zapada tu o zachodzie słońca, jak na szczytach. I w tym milczeniu kaszel tego małego brzmiał bardzo ostro, naruszał nie tylko nasze obyczaje, ale odwieczny sen tutejszych gór.

Ale i do tego kaszlu przyzwyczailiśmy się pomału, a może to i klimat działał na zdrowie żołnierza, może przestał kaszlać, i przyznam się, że czasem nie śpiąc w nocy, nasłuchiwałem, czy w pokoiku na dole nasz Zygmunt śpi spokojnie. Spał.

Czego to się nie przemyśli w takie ciemne, martwe noce. Życie prowadziliśmy tak spokojne - w dalszym ciągu nie rozmawiając o wojnie - było tak zupełnie dobrze nam dwojgu, że się nie chciało wierzyć, że jest komuś źle. I wyspani przez całe miesiące, wreszcie przestaliśmy sypiać. Ja zwłaszcza zacząłem cierpieć na bezsenność - i nawet poszedłem do aptekarza w miasteczku, żeby mi dał jakieś pigułki nasenne. Ofiarował mi nawet w podarku po znajomości całą puszkę kolorowych pastylek, trzeba było brać co dzień jedną zieloną, drugą różową, a raz na tydzień do tego białą. Miało to mnie uspokajać. I rzeczywiście przez pierwszy okres zażywania tych pastylek spałem jak suseł, przez drugi budziłem się około trzeciej i siedziałem do jakiej szóstej - jeszcze było ciemno - śledziłem przelot chmur nad tym lwim grzbietem szczytu Grammont - ale zasypiałem. Po niejakim jednak czasie budziłem się koło trzeciej godziny na dobre. Już nie zasypiałem do rana.

W te bezsenne noce myślałem Bóg wie o czym. Oczywiście wtedy już myślałem o wojnie. Zaczął się atak na Rosję, wyobrażałem sobie te krainy, zdewastowane, spalone, rozorane pociskami. Znałem tamte kraje. Znałem i Polskę.

I właśnie w owym czasie począłem nasłuchiwać kaszlu Więcierzaka. Z początku - jak powiadam - kaszlał.

Potem mu to przeszło. I gdzieś już zupełnie zimą, następnego roku, kiedy już przestały działać owe kolorowe pastylki, posłyszałem dolatujące z dołu, z pokoiku Zygmunta, bardzo dziwne dźwięki. Coś tam siorbało i chlipało, jakby woda wydobywała się z pękniętego kranu czy jakby w zamkniętym kranie gotowała się pod dużym ciśnieniem. Trochę się zaniepokoiłem, a kiedy dźwięki nie ustawały, włożyłem nocne pantofle, narzuciłem szlafrok i cichutko, aby nie obudzić żony, zeszedłem schodami na sam dół i stanąłem w ciemności przed drzwiami pokoju Zygmunta.

Z bliska dźwięki te nabrały i rytmu, i znaczenia. Zrozumiałem, co się działo w pokoju młodego żołnierza.

Płakał.

Płakał jak dziecko; szloch jego brzmiał zagłuszony, widocznie płakał w poduszkę. Nie śmiałem wejść do jego pokoju i poszedłem do siebie cichutko z powrotem. Gdy położyłem się znowu, płacz umilkł. Tym razem szybko zasnąłem. Ale nazajutrz znowu doleciał mnie ten sam dźwięk. Postanowiłem wejść do pokoju Zygmunta.

Drzwi nie były zamknięte, wszedłem więc z łatwością. Przy łóżku paliła się lampka, oświetlająca tylko czarne włosy chłopca rozrzucone w nieładzie. Twarz miał wtuloną w poduszkę i płakał. No, płakał po prostu jak dziecko. Na pierwsze moje pytanie nie odpowiedział ani słówka. Po chwili dopiero odwrócił do mnie zapłakaną twarz i zapytał dosyć opryskliwie:

- Czego pan chce?

Zacząłem mu wykładać, czego chcę: przede wszystkim nie chcę, aby płakał, on, dorosły mężczyzna, aby zachowywał się z godnością, jeżeli nawet odczuwa jakąś tęsknotę czy chęć powrotu do ojczyzny. Zygmunt wysłuchał mojego kazania z pewną uwagą i - o dziwo - na zakończenie uśmiechnął się. Wie pan, zupełnie już teraz podobny był do dziecka: spod łez na zarumienionej twarzy ukazał się z początku nieśmiały, potem coraz wyraźniej szy uśmiech.

Obruszyłem się i zadałem mu pytanie:

- Dlaczego się śmiejesz?

Odpowiedział mi swoim łamanym językiem, że on wcale nie płacze z tęsknoty. Do kogo ma tęsknić?

- A czy ja wiem, do kogo czy do czego? Przecież ja nic o tobie nie wiem.

- A bo nic nie ma do wiedzenia - odpowiedział mi. - Ja nie mam nikogo na świecie i do niczego nie mogę tęsknić.

Polski już prawie nie pamiętał, a Francję uważał za obcy sobie kraj. Więc dlaczego płakał?

Bardzo się zdziwił temu mojemu pytaniu. Jak to dlaczego? Czy nie ma powodów do płaczu, teraz kiedy na świecie szaleje ta straszna wojna, kiedy tysiące ludzi ginie od jednego razu i takie okrutne rzeczy dzieją się we wszystkich krajach.

Zaczął mi tłumaczyć, jaka to straszna rzecz jest wojna. Chociaż sam niewiele z niej widział, ale powtarzał ciągle, że to przerażające, kiedy ludzie do ludzi strzelają; a jeszcze straszniejsze, kiedy strzelają na niewidzialne i kiedy wielkie i ślepe pociski lecą, gdzie chcą, trafiają, w kogo chcą... To straszne - powtarzał - to straszne. I jakże ja nie mam płakać? Wyobrażał sobie swoją ojczyznę i całą Rosję, i Ukrainę - jego rodzice pochodzili gdzieś z tamtych dalekich okolic i tam mieszkali, nim wywędrowali do Francji - i uważał, że to jest nie do zniesienia. I co pan myśli, mówił także o Niemcach - i ich także żałował, i także powiadał, że dzieci niemieckie giną od pocisków, że całe rodziny zasypane gruzami domów tracą życie. I powiadał, że nie może się uspokoić, kiedy sobie wyobrazi te zniszczone miasta i te unicestwione istoty. I na zakończenie tej zadziwiającej diatryby - która, może to pan sobie wyobrazić, jak brzmiała w jego francuszczyźnie - powiedział do mnie:

- A panu nie jest straszno, kiedy pan myśli o wojnie? Wytłumaczyłem mu, że my mamy inny środek na uspokojenie, że staramy się nigdy nie mówić o wojnie, że myślimy o różnych pięknych i dobrych rzeczach, że gramy dlatego na fortepianie, że czytamy piękne książki, żeby być bardziej przekonanymi o wartości życia ludzkiego i wartości największej kultury świata, kultury europejskiej. Nareszcie dodałem na zakończenie, że moim zdaniem, za mało tych kilku lub kilkunastu bomb, które spadną na Europę, nie zniszczą one jej niezwykłych, starodawnych i tradycyjnych wartości.

Próbował mi jeszcze coś wyjaśnić, ale na razie nie mogłem go zrozumieć. Dopiero potem, kiedy wróciłem do swojego pokoju i powtarzałem sobie w myśli jego słowa - o spaniu oczywiście nie było mowy - potrafiłem sobie zrekonstruować szkielet jego myśli. Chodziło mu o to, że ludzie staną się, jak on powiadał, „niedobrzy”. „Lie żans sera mowę - powiadał - ii sera tużur mowę, ii aprandron kom a lekol.” I tego właśnie nie mogłem zrozumieć, co on mówił wciąż o tej szkole: „Mowez ekol” - powtarzał, a ja nie wiedziałem, co on przez to chce powiedzieć.

Trochę się irytował na mnie, bo chociaż mu tego wyraźnie nie powiedziałem, zorientował się, że go nie rozumiem. Taki wzburzony, z potarganymi włosami, nagi, bo sypiał nago, wydawał mi się nieco śmieszny i szalenie dziecinny. Widocznie wyczytał w moich oczach ironiczne myśli, spostrzegł iskierki szyderstwa, bo się zabawnie cisnął i kazał mi iść spać. Oczywiście było to najrozsądniejsze, co mogliśmy obaj zrobić, postarać się zasnąć. Tym bardziej, że obu nas czekała nazajutrz praca. Ja musiałem pojechać do Genewy, dokąd wzywał mnie mój przyjaciel dr L. - a Zygmunt miał iść na dół do wioski, do pewnej wdowy, która nie mogła sobie poradzić bez mężczyzny w gospodarstwie i u której często teraz bywał. Miał rąbać drzewo. Na tę robotę miał dużo zamówień w całej naszej okolicy, bo wszyscy podziwiali, jak prędko i ładnie ją wykonuje.

Wdowa ta nazywa się Rafaela i jeszcze o niej panu opowiem.

Porzuciłem więc Zygmunta na łożu, uspokoił się. W swoich retorycznych wysiłkach znalazł wyładowanie dla nerwów i myślę, że prędko zasnął. Chociaż słyszałem, że jeszcze mocno kaszlał.

Ze mną było zupełnie inaczej. Nie mogłem zasnąć do samego rana i przyznam się, że nagle z przerażeniem spostrzegłem o świcie ciemny i obojętny widok przed moimi oknami. Góry po przeciwnej stronie jeziora wznosiły się groźne. Wydawało mi się, że mają pewien wyraz twarzy, wyraz, jaki ma człowiek posiadający nie wyznaną tajemnicę. Jednym słowem, widzi pan, że taka jedna nocna rozmowa z pańskim rodakiem wzbudziła we mnie jakieś bardzo nieodpowiednie romantyczne myśli. Czułem się jakiś rozbity i stęskniony za dniem i przypomniał mi się Mickiewicz w Lozannie. Musiałent wstać i jechać.

Odzwyczaiłem się kompletnie od ludzi i bardzo nie lubiłem takich wyjazdów. Gdyby nie szacunek, jaki miałem dla doktora L., tobym nigdy w życiu nie odważył się na taką wycieczkę.

Moi krajanie, chociaż niby to nic o wojnie nie wiedzieli, wydawali mi się jacyś zaniepokojeni i bardzo nieprzyjemni. Chyba czekali na hitlerowski atak w kierunku Zurychu - czy na coś takiego. Zima była surowa i nawet nasze pociągi kursowały nie bardzo regularnie. Porządnie zmarzłem czekając na połączenie i dojechałem do Genewy w kształcie sopla lodu. Nie, nie, przesadzam, ale bardzo zmarzłem - i dlatego być może nie byłem tak uprzejmy dla doktora L., jak to miałem we zwyczaju. Po prostu zirytowała mnie jego propozycja. Namawiał mnie, abym stanął na czele genewskiego komitetu pomocy polskim żołnierzom. Ja?

Rozumie pan, panie Stanisławie, że mnie bardzo to obruszyło. Doktor pociągnął mnie na jakieś zebranie, które się odbywało w górnej części starego miasta na ulicy des Granges, i koniecznie, prezentując zebranym, chciał, abym zaraz wyraził zgodę na zajęcie się tymi żołnierzami. Przyznam się panu, że byłem oburzony.

Powiedziałem wszystko, co myślałem o wojnie. Powiedziałem, że najlepiej każdy z nas może rozstrzygnąć te sprawy w swoim własnym wnętrzu, że nasze doskonalenie się duchowe winno rozstrzygać takie sprawy, że to są rzeczy osobiste - i że w ogóle najlepiej będzie, jeżeli na razie wcale o wojnie nie będziemy rozmawiali.

Trochę się na mnie krzywiło to całe towarzystwo, składające się z dobroczynnych matron i bardzo surowych panów. Ale ostatecznie moje stanowisko ułatwiło sytuację wszystkim, którzy się nie chcieli angażować w niezmiernie absorbujące i niepewne sprawy - niektórzy panowie mnie podtrzymywali, niektórzy fukali na mnie groźnie, lecz ja postawiłem na swoim i wróciłem do siebie bardzo późnym wieczorem, przemarznięty całkowicie, ale zadowolony, że się nie dałem pociągnąć do akcji, która była całkowicie obca mojemu charakterowi.

Wracałem przez zaśnieżone wzgórza, przez zawianą śniegiem dróżkę, prowadzącą do naszego szaletu, i po drodze spotkałem Więcierzaka. Wracał od Rafaeli. Zdziwiłem się, że tak późno przychodzi do domu, ale powiedział mi, że było dużo drzewa do rąbania i że wdowa zatrzymała go na kolację. Jednak rachując i z kolacją - było bardzo późno. Popatrzyłem na niego nieco podejrzliwie. Wdowa zresztą była kobietą już w latach i cieszyła się bardzo solidną opinią - więc jednak odgoniłem nieprzystojne myśli, jakie mnie opanowały po spotkaniu z Zygmuntem.

Niestety, zauważyłem, że bardzo mu było trudno iść pod górę. Przyszedł pan do nas tą samą ścieżką - i nie widziałem, żeby panu sprawiło to jakąkolwiek trudność. Trzeba przyznać, że ścieżka jest bardzo stroma i na tej wysokości niektórzy już poczynają odczuwać rozrzedzenie powietrza - ale ani ja, ani pan nie zasapaliśmy się, gdyśmy szli od autobusu. Niestety, jak powiadam, Zygmunt uczynił na mnie wrażenie chorego, kaszlał nieco, tym nieprzyjemnym małym kaszelkiem wszystkich zagrożonych gruźlicą.

Ogromnie nie lubię tego kaszlu. Jest niby to chrząknięcie tylko, jakby poprawienie sobie stanu strun głosowych, ale zawsze wywołuje u mnie nieprzyjemne skojarzenia. Otóż biedny chłopak chrząkał raz po raz w ten sposób - a czasami kaszlał i raz nawet splunął z głębi piersi. Zaniepokoił mnie ten stan chłopca i spytałem go, jak się czuje. Od28 Opowiadania powiedział, że bardzo dobrze, tylko że się dzisiaj niepomiernie zmęczył przy rąbaniu drzewa. Były to twarde karpy i musiał się nad nimi porządnie nabiedzić.

Próbowałem go wtajemniczyć w cel dzisiejszej mojej podróży do Genewy i powiedziałem mu parę słów o doktorze L. Zainteresował się stanem zdrowia staruszka i mam wrażenie, że się rozczulił, kiedy mu powiedziałem, że się doktor o niego rozpytywał i że w ogóle interesuje się sytuacją polskich żołnierzy internowanych w Szwajcarii. Większość z nich miała już zajęcie, budowali szosy aż koło Chur - ale niektórzy chorowali i tęsknili do kraju. I właśnie tymi doktor chciał się zainteresować specjalnie i stworzyć towarzystwo, które by miało na celu roztoczenie opieki nad tymi biedakami. Powiedziałem Zygmuntowi, że doktor chciał, abym to ja został przewodniczącym tego towarzystwa, ale że szczęśliwie wykręciłem się od tego. Zygmunt spojrzał na mnie trochę zdziwiony. Spytał mnie „pourquoi” ale widać było, że niedostateczna znajomość naszego języka uniemożliwiła mu bardziej szczegółowe pytania.

Pokręcił tylko głową, jak gdyby był bardzo zdziwiony czy też zawiedziony. Przyznam się, że sprawiło mi to pewnego rodzaju przykrość, i chociaż już nie mówiliśmy więcej na ten temat, opowiedziałem wszystko żonie, która zaaprobowała moje stanowisko. W momencie kiedy tak bardzo oddaliliśmy się od spraw, które interesowały ludzi, i kiedy doznawaliśmy z tego powodu czegoś w rodzaju szczęścia, nie miałoby sensu branie na barki ciężaru zajęć, które mogły się stać uciążliwe i zabierać wiele czasu.

Przykro mi było tylko, że nie zyskałem potwierdzenia tej myśli u młodego żołnierza.

Zresztą zdawałem sobie sprawę, iż nie rozumie on nas zupełnie i w ogóle nie ma pojęcia, czym jest i czym było nasze życie. Cóż on mógł wiedzieć? Wiecznie zaganiany robociarz, żołnierz bijący się nie na swojej ziemi o sprawy, które niejasno pojmował, schronił się do miejscowości, której na pewno by nie umiał pokazać na mapie - cóż by miał do powiedzenia w naszych skomplikowanych sprawach ten mały Polaczek?

Przyznam się, że z pewnego rodzaju irytacją myślałem o jego powątpiewającym ruchu głowy. Rozmyślałem o tym, kiedy już leżałem w łóżku, i pomimo całego mojego zmęczenia podróżą i przemarznięcia na mroźnym powietrzu - nie mogłem, jak codziennie, zasnąć. Stawał mi ciągle przed oczami ten smarkacz wracający od wdowy Rafaeli i mający mi za złe, że nie chciałem zająć się sprawą jego pobratymców. Widocznie uważał, że to, co zrobiłem dla niego, było jeszcze mało. Ale nie... przecież zawsze mówił takie rzeczy...

A może uważał, że nie potrafiłem nic zrobić „pur lie żans”, jak powiadał?

No, i w ten sposób zaczęły się pojawiać dysonanse pomiędzy nami a naszym lokatorem. Dysonanse, niech mi pan wierzy, zupełnie niedostrzegalne i nie wyrażające się niczym na zewnątrz. Zawsze byliśmy w największej przyjaźni - tyle tylko, że ja zdawałem sobie sprawę z tego, iż Więcierzak gdzieś w głębi swego dziecinnego serca hodował coś w rodzaju niedowierzania. Niedowierzaniem tym obdarzał nie tylko nas dwoje, przenosił je i na całą naszą ojczyznę. Kiedyśmy mu mówili, że po wojnie Szwajcaria niechybnie pomoże jego ojczyźnie pod względem gospodarczym, pomoże jej się wydźwignąć z ruin, pomoże w dziedzinie medycyny - Zygmunt słuchał bardzo uważnie. Ale nic na to nigdy nie odpowiadał. Nie dziwiło to nas, bo w ogóle był niezwykle małomówny. Ale co było rzeczą dziwniejszą, że miał on swoje najrozmaitsze milczenia. Milczeniem swoim umiał wyrazić wiele uczuć. I właśnie wtedy w tym milczeniu, w wyrazie, jaki wykwitał mu koło ust, tak, koło ust, zjawiały mu się takie małe zmarszczki, jak zawsze u gruźlików, w tym wszystkim wyczytałem lekceważenie moich słów, niedowierzanie, które obejmowało znacznie więcej spraw niż to, co poruszyłem w swojej retoryce.

Oczywiście wystrzegałem się cytowania mu słów Andre Gide’a. Jak on to mówił? „Uczciwy naród szwajcarski! Nic to go nie kosztuje, że żyje jak należy... Nie ma zbrodni, nie ma historii, nie ma literatury, nie ma sztuki... Mocny krzew, róży bez kolców i bez kwiatów...” Myślę, że gdyby Zygmunt potrafił, mniej więcej tak sformułowałby swoje uczucia. Zresztą mam wrażenie, że chłopak coraz bardziej zżywał się z nami, tak samo i te przemiany odbywały się w milczeniu. Ale czasami spoglądał na moją żonę - a i na mnie także - z prawdziwą życzliwością. Trochę bawiliśmy go jak dzieci, nie brał nas na serio, ale zdaje się przywiązywał się z każdym dniem.

I tak przeszła nam jedna ciężka zima i druga, wiosna przychodziła, zwłaszcza do nas na górę, bardzo niechętnie. Ale zawsze wiosna jest wiosną, zjawiają się te niesłychane powiewy skądsiś, nawet nie od południa, ale gdzieś od jeziora, od wody, pachnie wodą, obłokami, zakwitają na polanach opuszczonych niedawno przez śniegi nasze słynne narcyzy. Tym razem nie było cudzoziemców, którzy nachalnie dzwonili do naszej furtki i prosili, aby im pokazać naszą łączkę narcyzową i widok w stronę Simplonu. Mimo wiosny na świecie było coraz smutniej.

Zygmunt zaczął nam się z wiosną „urywać”. Za bardzo już się przejmował swoimi robotami u ludzi i całymi dniami pracował dla innych. Zresztą nie mogłem się uskarżać - u mnie w ogródku także wszystko było zrobione, a jeżeli koło winnicy nie tak chodził, jak by tego wymagał dobry obyczaj uprawiaczy wina - to tylko dlatego, że uprawa tej rośliny była dla niego dziedziną zupełnie nie znaną.

Głównie pracował u Rafaeli, ale i dla innych sąsiadów znajdował czas czy to na rąbanie drzewa, czy na palenie w oranżeriach, czy po prostu na zaoranie lub skopanie działki. Wiecznie był w ruchu i bardzo schudł.

Słońce go jednak opaliło i przez to wydawał się zdrów jak ryba. Mieliśmy się przekonać bardzo szybko, że było to złudzenie.

Gdzieś w czerwcu dopiero nastały przepiękne, nie tyle letnie, ile wiosenne dnie. Od jakiegoś czasu zauważyłem, że Zygmunt z pewnego rodzaju trudnością wstaje co rano z łóżka. Spóźniał się z tym wstawaniem, a czasami słyszałem, jak wydawał rodzaj jakiegoś jęku, którego dawniej nie znałem, w momencie, kiedy trzeba było podnieść się ze snu. Moja żona także to zauważyła, dostrzegła pewną ociężałość chłopca i zwróciła mi na to uwagę z lekkim niepokojem. Nie przestawał on kaszlać - i na to już nie mogliśmy nic poradzić. Powiadał, że kaszle od palenia papierosów - i rzeczywiście wypalał ich bardzo dużo. Palił nerwowo i nie można go było przekonać, iż bardzo sobie szkodzi tym zwyczajem czy, powiedziałbym nawet, nałogiem. Bo u niego palenie papierosów stawało się nałogiem.

Czasami zastawałem go na dworze, dosyć późno w nocy. Siedział zazwyczaj - o, tu - niedaleko - przy tej małej ściance, która dzieliła winnicę od róż. W niebieskim cieniu letniego wieczora siedział i patrzył, a dolina Rodanu - pan widzi ją terazzawsze o tej porze jest napełniona kolorem.

Kolor ten jest za każdym razem inny, ale niezmiernie intensywny. W tym niebieskim cieniu widziałem tylko czerwony koniuszek jego papierosa; po tym znaku rozpoznawałem jego obecność - a po pewnej chwili dolatywał do mnie ów drobny kaszelek, raczej chrząkanie. Siedział czasami bardzo długo w nocy i widać było, że trudno mu jest zdecydować się na pójście spać. Mówiłem mu, żeby szedł do swojego pokoju, ale zawsze odpowiadał „encore un moment” - i siedział; czasem zasypiałem zostawiając go w tej kontemplacji niezwykłego widoku, zwłaszcza kiedy księżyc świecił. Coś go męczyło i niepokoiło - bo nawet kiedy udał się już do komórki, do późnej nocy słyszałem jego pokaszliwanie i nieraz długo czekałem na jego równy, spokojny oddech, który odczuwałem jak bicie zegara. Nie słysząc prawie wiedziałem, że zapanowało ono tam w tym pokoiku na dole i ja także zasypiałem - jak gdyby uspokojony.

No, i właśnie nastał bardzo piękny czerwiec. Kwitły koniczyny i zapach był przed domem duszący; już zaraz miało pachnąć siano. Teraz mało widywaliśmy Zygmunta, właściwie tylko wieczorami. Wstawał o świcie i obrządzał winnicę, tak jak go nauczyłem, oblewał czy spryskiwał liście niebieską cieczą, przebierał wapienne kamyki pod krzakami... Potem nie widzieliśmy go już cały dzień. Aż dopiero wieczorem wracał z dołu zasapany, opalony i bardzo wesoły. Siedział z nami przez chwilę i uśmiechając się słuchał naszej rozmowy. A nam było zawsze przyjemnie, gdy przychodził, i zaczynaliśmy mówić o rzeczach prostych, a przy tym jasno, tak, że na pewno musiał rozumieć, o czym mówimy. Raz tylko wmieszał się do naszej rozmowy, kiedy gawędziliśmy o urokach samotnego życia tutaj na górze. Powiedział parę słów tylko, ale dobitnie: „Ja bym nie mógł żyć bez ludzi!”

Ale kiedy to powiedział, zawstydził się swojej śmiałości, stał się zupełnie purpurowy i poczuwszy to usunął się w mrok, jaki rzucał ciennik lampy - i nawet na chwilę zamknął oczy z wielkiego onieśmielenia.

Przyznam się, że gest ten wydał mi się uroczy i że popatrzyłem na chłopca z zachwytem. I nawet, wie pan, pomyślałem sobie, może on ma rację? Może to my się mylimy? My, znudzeni i niezadowoleni?

Ale szybko odrzuciłem tę myśl. Oczywiście, był on bardzo ładny, ten Zygmunt, i miał jakiś swoisty wdzięk - ale brakło mu kultury. Pan się nie obrazi, panie Stanisławie, że mówię tak o pańskim rodaku - ale naprawdę, chyba pan mnie rozumie. Ja nie mówię, że w Polsce nie ma kultury, pan wie, jak się przywiązałem do tego kraju i jak bardzo wiele wywiozłem od was. No, ale oczywiście nie od rodziców czy nie od rodziny Więcierzaków. I niech się pan nie dziwi, że mówię o tym tak otwarcie - ale naprawdę Zygmuntowi brakowało trochę kultury. Prawda, Liii? Nie to ogłady, ale jakiejś głębszej kultury, on wcale nie rozumiał, o czym my zazwyczaj rozmawiamy. Tylko wtedy wieczorami, kiedy nas słuchał, dobieraliśmy jak najprostszych wyrazów, najjaśniejszych pojęć - aby zrozumiał. I on na to wszystko powiedział nam: ja bym nie mógł żyć bez ludzi.

To było trochę śmieszne. Ale powiedział to z takim wdziękiem, że nie mogliśmy mieć do niego najmniejszego żalu.

No, i nie mogę wciąż wybrnąć z tego czerwca, bo o tym przecie chcę najpilniej panu opowiedzieć.

Były takie ciężkie, pachnące wieczory. Któregoś z nich Więcierzak bardzo długo nie wracał i zaczynaliśmy się niepokoić. Siedzieliśmy tutaj na tym samym miejscu i spoglądaliśmy przed siebie. Na Grammont stały wielkie czarne chmury, a poza tym wszędzie było jasno i na jeziorze także. Światła w Evian płonęły, jak zawsze, jak dzisiaj, i statek cicho pruł wody, jak dzisiaj... Nagle przyleciał Zygmunt strasznie przepłoszony, powiadając, że on musi zaraz lecieć do miasteczka zatelefonować po weterynarza, gdyż krowa Rafaeli zachorowała i chce zdechnąć - „elle veut crever” - tak powiedział.

Bardzo byliśmy zdziwieni, że przyleciał z tym do nas. Tłumaczył się, że nie chciał nas niepokoić długą nieobecnością i przybiegł uprzedzić, że idzie do miasteczka. Nie bardzo rozumiałem, bo przecież do miasteczka miał od Rafaeli bliżej niż z naszego domu - ale tak sobie myślę, że on nie bardzo umiał telefonować. Nigdy nie używał tego środka komunikacyjnego w Szwajcarii i chciał się od nas dowiedzieć, jak to jest z tym automatem. Zdyszał się bardzo biegnąc pod tak stromą ścieżkę, wiodącą do naszego domu, i z trudnością chwytał powietrze. Pytał, czy mamy dwadzieścia centymów na połączenie, i jednocześnie widziałem (weszliśmy do pokoju), że blednie gwałtownie.

- Co ci jest? - spytałem go i w tej samej chwili ujrzałem ciemną strużkę wypływającą z jego ust. Chciałem go położyć na kanapie - widziałem, że ma krwotok, ale on nie chciał się poddać moim namowom, chciał jeszcze biec w sprawie tego weterynarza i dopiero kiedy moja żona zapewniła go, że sama pójdzie do miasteczka i zatelefonuje, uspokoił się i dał się ułożyć na swoim posłaniu. Przyniosłem mu czym prędzej lodu z frigidaire’a i okładałem mu usta i szyję, dawałem mu lód do łykania i tak byłem zajęty tą bardzo przykrą sprawą, że nawet nie pomyślałem o tym, jak moja żona po nocy zejdzie stromymi ścieżkami aż do automatu telefonicznego, który położony był dość daleko w dole.

Krwi uszło tego dnia z mojego Zygmunta mnóstwo i oczywiście mowy nie było nazajutrz ani o pracy, ani o wstaniu. Leżał blady jak trup i tylko się uśmiechał do mnie. Sprowadzony jednocześnie przez moją żonę lekarz zabronił mu mówić.

Zakaz ten był niepotrzebny, gdyż Zygmunt nie zdradzał najmniejszej ochoty do rozmowy i tylko jego jasny uśmiech wskazywał na to, że rozumie, co się wokoło niego dzieje. Zawiesiliśmy firankę na oknie, aby czerwcowe słońce go nie raziło. Jak doszło do takiej sytuacji w piękny letni dzień? Takie krwotoki to raczej sprawa marcowa albo listopadowa. Ale widocznie wielka emocja w sprawie konającej krowy i szybki bieg pod górę wyczerpały jego siły i naruszyły coś w tych nie bardzo dobrze trzymających się płucach. Od tej chwili nie można było wątpić, że to jest poważna choroba i że nasz dotychczasowy lekceważący stosunek do niej był dużą pomyłką.

Ponieważ nie mógł i nie chciał mówić, leżał w ciemnawym pokoju zdany na całkowitą naszą łaskę i niełaskę; mogliśmy gadać do niego, ile tylko wlezie. Nie żałowaliśmy mu moralnych nauk. Jak to, w tym czasie, kiedy na świecie dzieją się takie straszne rzeczy (słowa „wojna” w dalszym ciągu staraliśmy się nie wymawiać), kiedy ludzie giną jak muchy, kiedy hitlerowcy wybijają całymi gromadami Żydów i Polaków, kiedy pod Stalingradem padają tysiączne ludzkie hekatomby - tak się przejmować losem jednej krowy? Jak można, to już jest nie lekkomyślność - a po prostu dzieciństwo. Widocznie pasanie krów w młodości (tego już mu nie powiedzieliśmy) wytworzyło u niego takie kompleksy, że musiał z narażeniem życia ratować to bydlę.

Krowa Rafaeli rzeczywiście była bardzo chora i doszła do dobrej formy mniej więcej w tym samym czasie co i Zygmunt. Tyle tylko, że ja wziąłem Zygmunta, zaraz jak tylko mógł chodzić, i powiozłem go do mojego krewnego do Leysin.

Przedtem jednak założyliśmy u siebie telefon, żeby już moja żona nie potrzebowała biegać w nocy na dół stromymi ścieżkami. Telefon stał się przyczyną naszej udręki. Przychodzili teraz do nas nieustannie sąsiedzi, aby wzywać pomocy dla krów i dla ludzi.

Z Leysin wróciłem sam i dosyć zaniepokojony. Lekarz z sanatorium zatrzymał Więcierzaka u siebie i powiedział, że jakiś czas go przetrzyma, może parę tygodni, potem go wypuści do nas na koniec lata, a na jesień i zimę stanowczo zabiera go do sanatorium. O zapłatę mieliśmy się nie troszczyć - lekarz obiecał wpisać Więcierzaka na jakąś tam zapomogę czy stypendium i zająć się całkowitym doprowadzeniem go do porządku.

Przyjechałem do domu w nie bardzo dobrym humorze. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zastałem moją żonę w rozmowie z wdową Rafaela. Okazało się, że przyszła mojej żonie podziękować za ofiarny spacer po ciemku do miasteczka, do telefonu, i zawiadomienie weterynarza o zachorowaniu krowy.

Rafaela musiała mieć już lat pod pięćdziesiąt, ale miała na twarzy ślady wielkiej urody. Takiej, oczywiście, wie pan, wieśniackiej urody. Była naszą najbliższą sąsiadką i widywaliśmy ją często, ale nigdy do nas nie zachodziła. Męża jej nie pamiętaliśmy, a może w ogóle nie znaliśmy. Rafaela była wdową „od zawsze”. Dzielna kobieta świetnie gospodarowała, potomstwo swoje dość liczne poumieszczała po różnych hotelach na szwajcarskiej i na francuskiej stronie - i o każdym dziecku mogła opowiadać godzinami. Dowiedzieliśmy się tego - i przekonaliśmy się - dopiero podczas tej wizyty. Przedtem nigdyśmy obszerniej z Rafaela nie rozmawiali.

Przypatrując się teraz tej naszej sąsiadce poczynałem żałować, żeśmy od niej stronili. Dyszała wprost zrównoważeniem i rozsądkiem - i być może w niejednym mogła nam była dawniej pomóc i poradzić. Przygoda z krową i telefonem zbliżyła ją do nas jeszcze bardziej, tym bardziej że moja żona z pewnego rodzaju triumfem zawiadomiła wdowę, że odtąd we wszystkich nagłych sprawach swojego gospodarstwa będzie mogła używać naszego nowo założonego telefonu.

Rafaela zdawała się być bardzo tą sprawą przejęta, ale zachowywała się z wielką godnością.

Zjawiła się u nas „en grandę toilette”, co się wyrażało głównie w nałożeniu wielkiego kapelusza z potężnie spiętrzoną kokardą. Wydała mi się trochę śmieszna w swojej pretensjonalnej przyprawie i nie bardzo uważałem na to, o czym mówiła. Byłem bardzo zajęty i zaniepokojony stanem zdrowia naszego młodego przyjaciela. Rozczarowałem się trochę do rozsądku Rafaeli słuchając, jak mówiła o Zygmuncie. Ze słów jej wynikało, że jest on jej bardzo oddany, że pomaga jej w gospodarstwie, i raczej wyglądało, że jest on pod jej, a nie pod naszą opieką.

Zirytowała mnie wreszcie ta bezceremonialność, z jaką wdowa zabierała nam naszego wychowanka. Zresztą była bardzo dyskretna i niczym nie zdradziła tych spraw, o których dowiedzieliśmy się potem, już po śmierci naszego Zygmunta. Domyśla się pan przecie, że jego kuracja w Leysin nie skończyła się pomyślnie.

Nie mogłem się doczekać momentu, kiedy wdowa nas pożegna. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu moja małżonka wysłuchiwała wszystkich jej słów z nadzwyczajną cierpliwością i nawet po odejściu tej kobiety wyraziła żal, że mnie jej obecność nieco zniecierpliwiła.

Nie krzyw się, Lilu, na pewno tak było. Powiedziałaś mi nawet, że Rafaela jest uroczą niewiastą i że chętnie będziesz do niej zachodziła po drodze wracając z miasteczka. Jednym słowem rację miał pan Perrichon, który pokochał nie tego człowieka, który mu ocalił życie, ale tego, komu on życie ocalił. Pasjami lubimy tych ludzi, którym wyświadczyliśmy jakąś przysługę czy dobrodziejstwo.

Po paru tygodniach nasz wychowanek wrócił z sanatorium. Nie wyglądał wcale lepiej niż przedtem, ale też i nie widać było na jego twarzy jakichś oznak pogorszenia. Poza tym był tak zachwycony powrotem do naszego domu, że to już jedno mogło rozczulić. Twierdził, że czuje się, jak gdyby się na nowo na świat narodził od chwili, kiedy przekroczył naszą furtkę.

Przyznam się panu, panie Stanisławie, że mimo trwania okrutnej wojny, o której niewiele wiedzieliśmy, ani nie mając radia, ani nie czytając gazet, to lato wydało mi się pełne uroku. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułem pewnego rodzaju radość życia i, co ważniejsze, moja żona także jak gdyby się odmieniła. Oczywiście, mój stan umysłu odbijał się na jej samopoczuciu. Zaprzyjaźniliśmy się ostatecznie z Rafaela, chodziliśmy od czasu do czasu do niej na świeży ser a la russe, który nauczyliśmy ją robić. Twaróg ze śmietaną przypominał nam dawne czasy, a wesołe pogwizdywanie Zygmunta akompaniowało tym letnim miesiącom i początkom jesieni, jak jakaś muzyka zapowiadająca nowe rzeczy. Zresztą i prawdziwa muzyka odzywała się teraz w naszej pustelni, przywiozłem bowiem z Genewy doskonałe radio. Otwieraliśmy je bardzo rzadko, tylko dla wysłuchania dzieł wielkich klasyków. We wspomnieniu mam raczej gwizdanie Zygmunta. Czy pan uwierzy, że począłem wtedy mieć nadzieję... Nadzieję w ogóle, czy mnie pan rozumie? Przede wszystkim nadzieję na wyzdrowienie Zygmunta, potem nadzieję, że wojna skończy się prędko i pomyślnie, potem nadzieję... czyja wiem, na co? Na coś, co się jeszcze stanie w naszym życiu, na jakieś pomnożenie wewnętrzne, jednym słowem na sprawy, o których tak dawno już zapomniałem, że po prostu nawet nazwać ich nie umiałem.

Jak zwykle i o tych przemianach nie mówiliśmy ani słowa z moją żoną, chociaż i ona je odczuwała w takim samym co ja stopniu. Nie wywnętrzaliśmy się z tego, co w nas zachodzi, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że jednak jakiś tam proces dokonuje się w nas, gdyż od czasu do czasu łapałem uważne spojrzenia Liii spoczywające na mnie. Łapałem się także na tym, że nagle siadałem twarzą - nie tak jak dzisiaj plecami - do tego wspaniałego widoku i patrzyłem na góry i na jezioro, i to w ten sposób, jak gdybym po raz pierwszy je widział...

Już się miało pod jesień, kiedy pewnego razu przysiadł się do mnie tak siedzącego - nasz Zygmunt. Nigdy tego nie czynił, chociaż zachowywał się z nami bardzo swobodnie, trzymał się jednak w pewnego rodzaju dystansie, zresztą zupełnie zrozumiałym i ze względu na jego wiek, i na pozycję jego w naszym domu.

Zaczęliśmy rozmowę, która zdaje się była najdłuższą z rozmów, jakie w ogóle kiedykolwiek prowadziliśmy. Przy tym trzeba zauważyć, że była to nasza ostatnia rozmowa.

- Ładnie, co? - spytałem go pokazując na jezioro i na dolinę Rodanu, która zaczęła tonąć w gęstej granatowej farbie, jakby kto napuścił do niej rozrobionej akwareli.

- Jesień - powiedział Zygmunt i westchnął.

- No, jeszcze nie jesień, lato w pełni.

- Widziałem dzisiaj żółte liście. Trzeba będzie jutro zebrać jabłka.

- Można jeszcze poczekać - zauważyłem.

- Nie bardzo. Ja muszę wracać do Leysin - powiedział bardzo spokojnie, choć była to decyzja dla mnie niespodziewana - a jak mnie tu nie będzie, to kto jabłka zbierze?

- Myślisz, że ja nie potrafię?

- Potrafi pan, pewnie, ale ciężko panu będzie - tu popatrzył na mój okazały brzuch - a mnie to łatwiej. Raz dwa i zbiorę. I co to za jabłka... U nas to był dopiero sad.

Pierwszy raz wspomniał mi o czymkolwiek, co było „u nas”. Nawet nie wiedziałem, gdzie to jest. Spytałem go:

- A gdzie to jest „u was”?

- A gdzie ma być? - powiedział. - Pod Grójcem. Pierwszy raz posłyszałem nazwę tej miejscowości, ale ją zapamiętałem do dziś, tak jak całą rozmowę. Odbiła mi się jak na płycie gramofonowej, jak na magnetofonowej taśmie. Zapamiętałem, choć i do dziś dnia nie wiem, gdzie to jest „Grójec”. Szukałem nieraz na mapie, ale nie znalazłem. Czy to koło Rzeszowa? Koło Warszawy? Nie myślałem, a on mi tego wtedy nie powiedział.

I jeszcze dodał:

- Ja sobie zawsze myślę, jak ja pojadę do tego Leysin i w ogóle jak mnie tu nie będzie, to kto wam będzie drzewo rąbał?

Uśmiechnąłem się w zmroku.

- Jakoś sobie damy radę - powiedziałem niedbale. Zygmunt pomilczał chwilę i powiedział potem bardzo powoli:

- Ano, zawsze można sobie dać radę.

W głosie jego zabrzmiał taki smutek, że się przejąłem, iż powiedziałem coś niepotrzebnego. Ale nie. Teraz nawet, kiedy odtwarzam z pamięci tę rozmowę, nie myślę, aby w niej było cokolwiek niestosownego z mojej strony. Musiałem tak mówić i inaczej mówić nie mogłem. Przecież ja wtedy nie wiedziałem, że to jest nasza ostatnia rozmowa.

I rzeczywiście w owych dniach jakoś Zygmunt rzadziej rąbał drzewo i cała ta muzyka w składziku nie była już taka wesoła, nie brzmiała jak jakieś opowiadanie, jak aria Rossiniego. Zauważyłem po prostu, że Więcierzakowi jest coraz trudniej spełniać fizyczne prace, że ma coraz mniej sił. Skonstatowałem to nie tylko ja, ale moja żona także. Co prawda zauważyła z właściwą kobietom perfidią, że to zapewne wina starej Rafaeli. Więcierzak, podług mojej żony, miał tracić siły przez wdowę.

Niestety, nie życie zabierało już siły, ale wzrastająca choroba. Pomimo naszych sprzeciwów oberwał nazajutrz wszystkie jabłka z drzew i poznosił je do piwnicy; było stanowczo za wcześnie na to i jabłka o mało się nie pomarnowały. Ale się nie pomarnowały, a zbiór w tym roku był wyjątkowo obfity. Jednego dnia zerwał te wszystkie jabłka, od samego rana zamknął się w drewutni i szalał po prostu z rąbaniem drewienek, znowu robota huczała, grała, tańczyła.

Przypomniały się nam z moją żoną pierwsze czasy pobytu Zygmunta u nas i mówiliśmy o tym. Siekiera jego stukała jak dawniej. A może rzeczywiście ma on jeszcze siły nienaruszone i cała ta choroba jest wymysłem? Niestety, nie był wymysłem krwotok, który znowu go dotknął pod koniec tego dnia, już zupełnie ku wieczorowi.

Przeleżał tylko trzy dni i o własnych siłach i z własnej woli pojechał do Leysin, do doktora, który obiecał go wyleczyć.

- II va me guerir - powiadał z jakimś naiwnym tonem wiary w głosie.

Uwierzyliśmy jemu i doktorowi. Nie odprowadzałem go tym razem do Leysin. Nie jest to daleko od nas i tylko jedna przesiadka w Aigle. Trafił doskonale i napisał najśmieszniejszy list, jaki w życiu otrzymałem, taką zabawną francuszczyzną i taką nieprawdopodobną ortografią. Treść listu nie była jednak zabawna. Widać, że chociaż nie mówił tego wyraźnie, list to był pożegnalny. Jakoś tak wspominał i nasz dom, i jabłka, i drwa, i krowę Rafaeli. Kiedy mój krewny wezwał mnie do Leysin, moja żona miała grypę, był brzydki jesienny dzień - pojechałem więc sam. Na stacji spotkałem Rafaelę w wielkim kapeluszu z kokardą, jechała w tę samą stronę co i ja. Jechała do umierającego Więcierzaka i dopiero w tej drodze dowiedziałem się, że Zygmunt obiecał się z nią ożenić.

Okropnie narzekała na swój los, że jest samotną kobietą i że kiedy znalazł się pracowity i wesoły chłopak, to akurat musiał umierać i mowy nie ma o tym, aby można było go z tego Leysin wywieźć i zaprowadzić do ołtarza w naszym małym kościółku.

- I niech pan sobie wyobrazi - powiadała Rafaela - w dodatku to katolik. Nie byłoby między nami różnicy wiary, jak między mną a moim nieboszczykiem mężem.

Sceny w Leysin były smutne i groteskowe. Może pan sobie wyobrazić, panie Stanisławie, jak wygląda takie konanie przytomnego chłopca, który, jak to zawsze gruźlicy, do ostatniej chwili ma nadzieję, a obok niego ta stara kobieta w pretensjonalnym kapeluszu, bardzo oddany i bardzo dobry doktor, który jakoś pokochał naszego Zygmunta (któż by go nie pokochał?), i ja nie wiedzący, co mówić.

Pan wie, ja jestem bardzo nieśmiały. A właściwie nie nieśmiały, tylko nie wiem, co ludziom mówić w jakich okolicznościach. Jednym słowem, nie oswojony z życiem. Nie umiejący się znaleźć w tak trudnych sytuacjach, jak przy umierającym przytomnie człowieku. On patrzył na mnie i czekał na to, co ja powiem, a ja nie wiedziałem, co mam powiedzieć.

Na całe szczęście udało się nam jakoś pozbyć Rafaeli i na sam moment krytyczny ułożyliśmy ją do snu w gościnnym pokoju, zapewniając, że Więcierzak czuje się znacznie lepiej.

Rzeczywiście czuł się lepiej i chociaż oddychał ciężko, to się uśmiechał trzymając mnie za rękę. Powiedział mi, że nie będzie się tak bał, jeżeli potrzyma mnie za rękę. I trzymał mnie dość mocno i jeszcze na parę chwil przed zgonem coś mówił.

Nachyliłem się nad nim. Uścisk jego stał się silniejszy przez chwilę, jak gdyby chwytał moją dłoń w przepaścistych wodach, w których się zanurzał. Słyszałem, że coś mówił, ale nie wiedziałem co, może mówił po polsku i dlatego nie rozumiałem. Ale ostatnie trzy słowa zrozumiałem dokładnie. Powiedział: „Pur lie żans.” I sam się z tych słów uśmiechnął. Uśmiechnął zupełnie tak samo, jak wtedy, kiedy siedział u nas w przedpokoju, tak uważnie, dostojnie i nie rozglądając się na boki, uśmiechnął się tak intensywnie, jak gdyby całe jego życie streszczało się w tym uśmiechu.

Tylko, powiem panu, miałem - i mam - do tego uśmiechu dziwny stosunek. Jak do utworu muzycznego, którego nie rozumiem. Właściwie nie wiedziałem i nie wiem, co ten uśmiech znaczył. Nie umiałem go wytłumaczyć. Czy tak samo uśmiechał się do wszystkich?

Widocznie z dobroci obiecał Rafaeli małżeństwo, bo się potem okazało, że we wsi jest parę dziewczyn, które otrzymały od niego tę samą obietnicę. Dowiedzieliśmy się o tym, kiedy sprowadziliśmy ciało Zygmunta do naszej wsi i kiedy przyłapaliśmy kilka młodych naszych wiejskich panien gorzko płaczących przy jego trumnie. Umiał widocznie pocieszać osamotnione dziewczęta. Rafaela także płakała.

No widzi pan, i to jest cała nasza historia. Nic w niej nie ma poza tym, co panu powiedziałem. Jeżeli pan zechce, pójdziemy jutro z rana na grób naszego przyjaciela. Rafaela dba o ten grób równie pilnie, jak o grób swojego pierwszego męża, chociaż tamten był kalwinem. Ale pójdziemy tam wcześnie z rana, bo zaraz po południu musimy jechać do Genewy. My mamy teraz bardzo dużo zajęcia w tych najrozmaitszych instytucjach, w których pracujemy. Tutaj wracamy zawsze z wielką radością chociaż na parę godzin odpoczynku, bo w Genewie, wie pan, mamy takie małe mieszkanie i nigdy nie jesteśmy sami. Zawsze ktoś u nas siedzi, ktoś czegoś chce, dokuczają nam i nie dają wytchnienia. A prawdziwe wytchnienie to jest jedynie tutaj, w tym pięknym zakątku, tak pięknym, że nam nawet jego piękność trochę zbrzydła. Jutro musimy wysłać dwie paczki do was, do Polski, ja tam mam starych przyjaciół, przesyłam im, co mogę, bo wiem, że to dla nich i pomoc, i przyjemność. W ogóle jest przyjemnie pomyśleć, że ktoś inny o nas pamięta.

Prawda, jak tutaj cicho? Jak pięknie. No, wreszcie odwrócę się do tego widoku, który mnie kusił przez cały czas, co panu opowiadałem o Zygmuncie. Kusiło mnie spojrzenie na niebieskie jezioro i na szafirowe doliny, i na białe szczyty Dent du Midi. Widzi pan, księżyc stamtąd wychodzi. To jest najpiękniejszy pejzaż w Szwajcarii, a to chyba niemało. Prawda?

Ale co to? Słyszy pan? Coś stuka. Ktoś rąbie drzewo. Ależ tak, wyraźnie słyszę rąbanie drzewa. Pukpuk, pukpuk, pukpuk - a teraz powinno być: stuk, stuk, stuk! I nic nie słychać...

Ale słychać znowu i jak wyraźnie. Któż to może być? Przecież tam nikogo nie ma. Prawda, Liii, tam nikogo nie ma. Co? I nic nie słychać? Może wy nie słyszycie, ale ja najwyraźniej słyszę, dolatuje do mnie ten dźwięk. Może to nie siekiera? Dzięcioł? O tej porze, w nocy? Chwilami milknie, ale odzywa się znowu. Nie, to nie radio.

Tak, tak, to na pewno u Rafaeli, tam w dole, ona ma jakiegoś nowego parobka. Chodźmy już do pokoju. Czas na kolację...

Chodźmy”, a nie ruszamy się. Zaczarował nas ten pejzaż. Zaczarował ten dźwięk siekiery.

Ale chodźmy naprawdę. Nie warto nasłuchiwać. Przecież tam na pewno nikogo nie ma.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Iwaszkiewicz Jarosław opowiadania biografia
biografie, IWASZKIEWICZ JAROSŁAW
biografie, IWASZKIEWICZ JAROSŁAW
Literatura współczesna - stresazczenia, opracowania1, Jarosław Iwaszkiewicz, Jarosław Iwaszkiewicz -
Iwaszkiewicz Jarosław MARTWA PASIEKA PSYCHE
Iwaszkiewicz Jarosław CHOPIN
Iwaszkiewicz Jaroslaw Czerwone tarcze
Iwaszkiewicz Jarosław zbiór wierszy
Iwaszkiewicz jarosław JAZDA
Iwaszkiewicz Jarosław Wzlot
Iwaszkiewicz Jarosław Wiersze
Iwaszkiewicz Jarosław Ikar
Iwaszkiewicz Jaroslaw Stara cegielnia
Iwaszkiewicz Jarosław GOSPODARSTWO
Iwaszkiewicz Jarosław Sława i chwała t 03
Iwaszkiewicz Jaroslaw Tatarak
Iwaszkiewicz Jarosław KSIĘŻYC WSCHODZI

więcej podobnych podstron