Iwaszkiewicz Jarosław KSIĘŻYC WSCHODZI

Iwaszkiewicz Jarosław

KSIĘŻYC WSCHODZI



Dziwna sprawa ta młodość. Dziwna sprawa ta twórczość mło­dości. Kiedy sobie odczytuję tę powieść napisaną czterdzieści lat temu, dziw mnie bierze, że można było tak tworzyć. Instynktem bardziej niż obmyślaniem, improwizacją niż staraniem. Dziś bym już tak nie potrafił. Pisało się jak szło, jak dyktowało za­chcenie, wspomnienie — ¡i wiara. Bo przede wszystkim piszący młody człowiek głęboko wierzy, że czynność jego jest potrzebna i ważna, a czuje, że jest konieczna. Nie zmieniłem w tej książce ani literki od chwili, kiedy była napisana. Ale przecież jedno skreślenie, jedna kropka nad i — dopowiedziałaby wszystko to, co nie jest w niej dopowiedziane. Co jest w niej niedokończone, co jest w niej po młodzieńczemu puszczone.

Jest to książka bez sceptycyzmu. Jeżeli na samym końcu tej powieści odnajduję zadanie ostateczne pisarza: poznać, zrozumieć i wyrazić, to wszystkie te trzy czasowniki potraktowane tam są z głębokim przekonaniem i z całkowitą powagą. Treści ich nie kwestionuję ani razu w ciągu całego przebiegu swojego utworu. I do głowy mi nawet nie przychodzi, że świata poznać niepo­dobna, a cóż dopiero zrozumieć! A wyrazić można tylko wła­śnie to, że się nie rozumie. Ta młodzieńcza naiwność jest może właśnie całą siłą tej książki. Zapewne dlatego jestem do ni ej bardzo przywiązany — i przez te całe czterdzieści lat przywiązy­wałem się do niej coraz bardziej.

Dlatego cieszy mnie jej wznowienie na siedemdziesiątą rocz­

nicę moich urodzin *. Oglądając się za siebie trochę się uśmiecham patrząc na tego pełnego zapału młodego człowieka, żal mi go się robi. Ale cieszę się, że byłem taki, i cieszy mnie, że czytelnik mój — który już zna moje ostatnie opowiadania i trudne zma­gania się „Sławy i chwały” — dostanie do ręki rzeoe tę, jak młodzieńczą moją fotografię. Trudno, taki byłem.

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ

Stawisko, 27 listopada 1963


Przedmowa do wydania z toku 1964.

Antoni siedział na werandzie willi Knąbego, na letnisku pod Ki­jowem. Przyjaciela nie zastał w domu. Przyjechał w samo połu­dnie. Było bardzo gorąco. Mimo gorąca czuł w sobie wciąż tę chłodną pustkę, jaka się w nim zaraz po skończeniu szkoły stwo­rzyła. Nigdy jeszcze tak boleśnie nie odczuwał ¿raku zaintereso­wania życiem. .Na pozór myśli jego były zajęte zewnefaznośrtą. Ileż to razy, przeciągając przed oczami smugę zieloną Kijowa na pierwoleciu — tak jak widział przed chwilą — ten szal hafto­wany zielenią i kwiatami, konstatował, że właściwe pejzaże, które wyobraża sobie, są tylko grą na powierzchni rozmyślania bardzo ubogiego w barwy, a co za tym idzie, smutnego. Patrząc na ga- piowatą minę deńszczyka, który mu podawał wodę sodową, za­stanawiał się nad nieokreślonoidą swoje] pozycji w świecie. Wła-' ściwie interesowało go wszystko — nic nie absorbowało zupeł­nie, i w tej bezcelowości swego istnienia widział jakoby jego tragiczność. Machinalnie głaskał psa, wielkiego jasnego doga, który miał oczy niebieskie. A jednak wciąż wiedział, po co tu przyjechał. Właśnie chciał rozmawiać z Knabem, a nie z Izydo­rem, który tutaj też mieszkał, szukał opozycji, a nie potakiwania. W tej obcości, jaką odczuwał dla zjawisk żyda, nie potrzebował modnego podówczas klasztornego estetyzmu. W tę pustkę — a i w lęk, jaki w chwili tej gorącej pory odczuwał, pragnął wchłonąć nieco tego wciągnięcia w przepych życia — rys wybit­nymi prawie całkowicie wyczerpujący charakter Knabego. Prze­szedł do -pokojów. Na werandzie upał był zbyt wielki. Dog, błękknooki olbrzym, uciekał przed nim trwożliwie. W drewnia­nej willi było nie mniej duszno. W pokoju Knabego panował nieporządek. Łóżko nie sprzątnięte. Na krzesłach, pomieszane z plamami słońca, oficerskie mundury, białe kitle, czerwone spo­dnie. I ten specjalny zapach męskiej sypialni, złożony z woni

butów, wody kolońskiej, zjełczałych dymów tytoniowych; w otwartej szafie na półce jakaś zawrotna masa koronek. Antoni siadł znowu bezradnie na małej kanapce. Ordynans stał w pro­gu. Antoni nie chciał się przyznać, że go ten pokój onieśmiela. Na toalecie spostrzegł odkorkowaną butelkę rumu. Antoni wziął ją do ręki i wchłonął sporą dozę przenikliwego zapachu, niesa­mowicie brzmiącego w to zdrowo pachnące sosnami południe. Wreszcie rozmówił się z ordynansem. Dowiedział się, że pan porucznik pojechał do miasta nowym samochodem, kremowym nowym samochodem, którego Antoni nie znał, że zabawi tam zapewne, jak zwykle, do wieczora. „Migdałowy samochód” — pomyślał Antoni i wstał. Znalazł się znowu w drzwiach na po­dwórze. Spojrzał i zmrużył oczy: słońce zmieniało piaszczystą po­lanę w szmat blasku. Otrząsanie się z zajęć i zdarzeń potocz­nych, zajmujących mu czas w gwarze miasta, przychodziło nie­spodziewanie, ale w odstępach nazbyt odległych od siebie. Bar­dzo rzadkie bywały takie chwile skupienia. Pracowity nieporzą­dek życia dorastającego młodzieńca jak najmniej pozostawiał mu czasu do zamyślania się nad tym, jak ma właściwie życie poj­mować. Gdy przychodziła jednak taka chwila, cały świat odsu­wał się głęboko wstecz — odpływał po .prostu i zdawał się czymś nieskończenie odległym i nie związanym z nim pozornie żadną nicią zainteresowań. Jednak w pustce, która powstawała na miejsce oddalonego świata, nie działo się nic. Nie umiał po prostu jej zapełnić — może właśnie dlatego nie unikał młodzieńczego rozproszenia. Nie wiedział, co ma zrobić z tą chwilą skupienia. Metafizyczne odczucie istnienia zawisało jak gdyby w próżni. I już zaraz w lukę tę — jak woda morska w przebitą ścianę okrętu — poczynały się wlewać znowu spię­trzone obrazy zewnętrzności.

Mimo to lubił te chwile. Tęsknił do nich nawet, choć nie starał się o nie. Zatrzymywał je — jak fotografie ptaków w przelocie, i odczuwał orzeźwiającą siłę, gdy wracał już zwy­czajny tryb żyda. Właśnie w minucie tej, kiedy blask słoneczny przykrym skurczem stulił mu powieki, odczuł najwyższe naprę-

zenie pustki. Jednocześnie, gdy odwróciwszy się na pokój, mig- nieniem źrenicy zatrzymywał w pamięci obrazy obojętnych przed­miotów, myślał, że jednak wreszcie kiedyś musi sobie na te py­tania odpowiedzieć, że musi to pojmowanie rzeczy wypracować 1 już go poniósł galop szybkich asocjacyj: myślał o przyjemnym p chłodzie kościoła, schodząc na rozpalony piasek. „Powiedz po­rucznikowi, że wyjeżdżam dopiero jutro wieczorem albo poju­trze rano. Może do mnie przyjechać...“ Zdanie to kończył już dla siebie. Dog z niebieskimi oczami teraz dopiero przypomniał sobie o swoim psim obowiązku. Siadł na opuszczonej werandzie i począł z rzadka, obojętnie naszczekiwać.

Izydor mieszkał na tym letnisku stale. Dwa pokoje w drewnia­nej ubogiej willi pękały od ciężaru nut i książek. Wszystko to — gromady papierowych ochłapów usianych maczkiem we­sołych nutek (każda z podniesioną łapką!), stosy opraw spło­wiałych i różowe gromadki Biblioteki Reklama — pokryte było warstwą kurzu. Sytuację ratowały tylko rozstawione w gli­nianych wazonach olbrzymie snopy kwiatów. Był to właśnie okres, kiedy zamiast konwalii w lasach podkijowskich poczynają roz­kwitać w nieprzebranej ilości białe wiotkie anemony. Anemo­nów tych całe bukiety pomieszane z resztkami konwalii zapełni­ły malutką półeczkę, zamienioną na domowy ołtarz, poświęcony bogom manom Oskara Wilde'a. Okiennice były zamknięte. Szpa­ry w nich zdawały się być pociągnięte żółtym srebrem. Brzęcze­nie much wytworzyło nastrój par excellence letni. Izydor — jak zwykle — postawił przed Antonim butelkę ciemnego wina. Mó­wił sam, a mówił bardzo dużo. Antoni był mu za to wdzięczny. Myśli zresztą w tej chwili o stawie szerokim, w południe, jak go widywał w dzieciństwie. Na grzbiecie każdej fali odbija się słońce i olśniewa oczy. Po chwili dopiero dostrzega, iż obraz tego stawu jest w ścisłym związku z tym, co mówi Izydor. Po­winniśmy dążyć — taka jest mniej więcej treść mowy Izydora — do tego, aby stworzyć jak najwięcej iskierek, jak najwięcej odbić jedynej prawdy pozaziemskiej, wiecznego piękna. Izydor mówi

cały czas o pięknie, które zresztą pojmuje w myśl klasycznych ka­nonowi róża, puchar wina, muzyka, elegia, piękny rytm, pięk­ne rymy. To wszystko odsuwa nas w należyty sposób od tego, co nazywamy ,życiem, a ca w rzeczywistości jest tylko uosobie­niem. brzydoty. Bowiem życie prawdziwe jest zamknione jak iskra boża w pięknie, przedmiotów. Żyć -— to znaczy obcować przez piękno z nieskończonością. Żyją — obcują z nieskończo­nością — sonety Heredii, kwiaty, kryształy, zwierciadła. A resz­ta? Wszystko więc ma być podkładem dla stworzenia cieplarnia­nych kwiatów? Antoni niecierpliwi się w tym miejscu, choć upał i wino go rozleniwiają. „W imię czego śmiesz potępiać życie — myśli rzucając leniwym wzrokiem na to bóstwo ze sztucznego marmuru, Wilde‘a. — Wytworzyć sobie pojęcie jakieś, najbar­dziej może sztuczne ze wszystkich, jakie człowiek w pochodzie wieków wytworzył, i w imię tego pojęcia, równie nierealnego jak przyszła szczęśliwość, tylko o wiele bardziej poza naturą ludzką leżącego, potępiać to, co jest najbardziej człowieczego — wszystek pot i krew jego. Jakim prawem? Dlaczego?“ Buntuje się w nim prostota. Jak to, więc to, czym wszyscy ludzie poza tą garstką, która stoi twarz przeciw twarzy z pięknem, nie jest warta nic? Knabe nie pojmuje obrazów, nie czyta poezyj, nie bardzo lubi muzykę, czasami Czajkowskiego (!) — więc niewart jest nic? A d tłumnie przemierzający ulice miast robotnicy, chło­pi, żołnierze, urzędnicy — matka moja! — nie są niczym, tylko gnojem, nawozem? Dobrze, przyjmuję piękno, czyż prócz niego nie ma nic? Czyż to harmonię, czyż to kompozycję, czyż to bar­wę podziwiamy w krajobrazach ziemi? Czyż to one wzruszają mnie do łez na stepie pustym, odludnym i bezbarwnym?

Gorąco szalone. Antoni dodaje, że u Izydora ma zawsze wra­żenie cieplarni. Otworzył okiennice i patrzył na drzewa drzemią­ce w skwarze. Ładne przydrożne drzewa. Ale nie ma w nich owego piękna.

Drzewa były bezduszne i, kto wie? może zupełnie obojętne. Gdy się przez chwilę nad tym zastanawiał, uderzyła go obojęt­ność przyrody.

W

Przeraził się po prostu samotności człowieka — swojej samot­ności — gdy wyszedł od Izydora, gdy stał na piaszczystej dro­dze. Samotność człowieka, rzuconego pomiędzy drzewa i kamie­nie! Samotność człowieka pomiędzy ludźmij Nie miał ani żalu nad sobą, ani nie miał żalu do innych — może tylko lęk przez chwilę opętał mu serce. Odczucie osobności i niemożności wyj­ścia w nim poza samotność. Coś takiego, jak fala, która nigdy nie może przełamać wybrzeża. Coś takiego, jak ta fala właśnie.

A potem przyjdzie śmierć“ — odpowiedział sobie. Używał właśnie tego zdania jako otrzeźwienia — niby zimnej kąpieli. Uważał, że jest to dobry sposób i na ataki pesymizmu, jak rów­nież na niewytłumaczony niczym pęd radości, który go czasem chwytał i dusił za gardło wzruszeniem, jak zapach wiosennego deszczu. A potem przyjdzie śmierć: wszystko rozwiązując, niczego nie wyjaśni. Odejdziemy tak, jakeśmy żyli: osobno. Świat nasz własny i jedyny musi nam wystarczyć do śmierci i po śmierci. Byle tylko nie zgłębiać tej myśli do końca, byle tylko nie prze­myśleć tego fizycznie. Obumieranie rąk, mącenie się myśli, sen wieczysty przeżyty naprawdę: wtedy chwyta paroksyzm piekielne­go, kurczowego strachu. Odejdziemy tak, jakeśmy naprawdę żyli: osobno. Zawsze pomiędzy potwornie wielkim światem i potwor­nie wielkim niebem, samotni. Czuł, jak gdyby tramwaj, zamiast go wieźć w stronę miasta, mógł się oddzielić od tej planety peł­nej drzew i ponieść go w bezprzestrzenne drogi pomiędzy Orio­ny i Wegi.

W domu okna przysłonięte nie gasiły przemożnego upału. W przedpokoju zatchnęło go rozpalone powietrze, mające w so­bie zapach kurzu i rozgrzanej farby. Tak czasem w dzieciństwie podczas upału, gdy się w ogrodzie położysz na ławce lub schy­lisz nad stołem, czujesz ten zapach rozgrzanej farby i spieczonej ziemi. Tylko w mieście, w ubogim mieszkaniu nie przychodził ten lekki powiew, muśnięcie, które i upał łagodniejszym czyni, i woń odmienia, i oddech ułatwia. Nawet w łazience, gdzie mył

ręce, powiewał duszny smród rozpalonej blachy i zwiędła woń mydlin. Woda sączyła się letnia i mdła i bardzo powoli stawała się chłodniejsza. Nie zastał nikogo w domu. W jadalnym poko­ju, który służył jednocześnie za sypialnię matki, na bufecie zna­lazł szklankę mleka, wstawioną ku ochłodzie do emaliowanej miski z wodą, i parę rzodkiewek. Nie chciał jednak spożywać podwieczorku. Rzodkiewka, którą wpakował do ust nie obiera­jąc, była nieco przywiędła; pachniała raczej pieczarkami czy świeżą ziemią. W dużym sąsiednim pokoju (zajmował go wraz z uczniem, który u nich mieszkał na stancji) upał wydął na olej­no malowanej podłodze wielkie bąble. Farba rozgrzana odsta- wała i łuszczyła się jak skóra. Na oknie sterczały zakurzone li­ście wazonowych roślin. Nie wiedział, co począć. Łóżko miał że­lazne, powyginane, na nim koc myszaty, w czerwone pasy i czar­ne desenie. Zrzucił kurtkę i położył się na łóżku. Właśnie teraz należałoby pomyśleć o sobie — przeszło mu przez głowę. — jest cisza i spokój, nastrój do rozmyślań. I właśnie teraz zamiast roz­myślania przyszło marzenie. Rozpoczął wyobrażać sobie swój po­byt na wsi, jakieś naprawdę nadzwyczajne przygody, na przy­kład jakąś olbrzymią miłość, która ogarnie go i poniesie naprzód. Biernie odda się jej — naprawdę, lękał się czynu — a ona go wydźwignie ku nieznanym szczytom. Co to jest miłość? Niepo­jęte jakieś prawo najwyższe, nad wszystkimi prawami prawo, zginające dęby jak trzciny i trzciny zmieniające w mocne dęby. Czuł się jak trzcina wsłuchana w szelest wiatru i pragnąca wia­trowi nadawać imiona. Czyż to nie olbrzymie jakie uczucie zmie­ni go na moc dębu, czyż to nie gonitwa rycerska po stepie jak stół przetworzy niby alchemik w retorcie zbolałą pustkę na pełny treści miąższ? Cóż może go jeszcze zmienić, a przecie musi na­dejść coś, aby go uzdolnić do życia, aby pustkę przetworzyć w pełnię. Zdawało mu się, że to coś musi nadejść z zewnątrz i nieraz już oczekiwał zdarzeń — na próżno. Każde przyjście do domu, uczucie ulgi, dublowane było uczuciem oczekiwania, uczu­ciem zawodu, gdyż owe zdarzenia nie nadchodziły. Z każdą wiosną, przed wakacjami, owo uczucie oczekiwania wzrastało.

Oczekiwał lata, myślał, że będzie pełne zdarzeń, tymczasem ono nigdy nie ziszczało nic. Było zawsze równie nic warte jak zima, a ludzie, których spotykał, mierzili go bardziej, im więcej na nich czekał. Książki tylko nowe, coraz nowsze, coraz bogatsze, córaz rozmaitsze, były jedynymi spotkaniami, które urzeczywist­niały cokolwiek bądź. Zeszłe lato spędził w zapadłym kącie, gdzie nie było ani koni, ani gospodarstwa, ani ludzi — był tylko głup­kowaty uczeń, który kuł przez dzień cały słówka łacińskie, ogró­dek pełen złośliwych pszczół, które go straszyły żądłem, małe były, czarne, niezwykle złe i zgryźliwe — i lasek sosnowy na piaszczystej górce, gdzie rosło trochę dzikich goździków. A jed­nak nawet tam, czasami w nocy, gdy otwierał okno, słyszał śpie­wanie kogutów i szmer lasu, jak dyszał, jak wzdychał co chwila w ciemności niby rycerz zasmucony bardzo.

Zniecierpliwiło go chrząkanie za drzwiami. Jeszcze jeden po­koik zajmował stryj jego matki, stryj Hipolit. Był bardzo stary, miał siwą brodę, należał do powstania 63 roku, siedział osiem­naście lat na Syberii, potem kończył medycynę w Paryżu. Dziś był bezdomny, ubogi, nędzny, pełen namiętnych zapędów ideali­stycznych, które do pasji doprowadzały Antoniego, jak to uparte, nigdy nie schodzące z ust stryja Hipolita słowo, pełne dla niego treści, dla Antoniego wyblakłe, wysuszone, wyszargane po wszystkich mdłych, po wszystkich marnych wierszach, po wszyst­kich nowelkach, które nieudolność formy chciały okupić szlachet­nością intencyj. Stryj Hipolit chciał powinszować Antoniemu ma­tury, wycałował go i usiadł przy nim na trzeszczącym łóżku. Po­wiedział coś o gorącu i zamilkli obaj na chwilę. Antoni wiedział, że pan Hipolit przygotowuje się do powiedzenia mu nauki na całe przyszłe życie, i to, że wiedział już od razu, jaką formę ta nauka przybierze, złościło go jeszcze bardziej. „Nie rozumie sta­ry iJI myślał z pasją — że ja jestem inny, że jestem inne poko­lenie i że to, co stanowi żywą wartość dla niego, dia mnie już nie istnieje. On nie rozumie problematów mojego życia — po­daje mi do wierzenia to, w co sam święcie wierzy, i do głowy mu nawet nie przychodzi myśl, że są inne, większe, ogólnoludz­

kie smutki, że istnieją tęsknoty szersze od świata, że są bóle ma­jące swe źródło jedynie w samym istnieniu. Ograniczanie się do oficyny i do budowania z tej oficyny, pełnej kuchennej woni i piekarnianych żartów, jakiejś podniebnej kaplicy — oto, co mnie głównie irytuje. Czymże są nasze cierpienia w porównaniu do cierpień ogólnoludzkich?” Chciał to nawet powiedzieć panu Hipolitowi, ale stary milczał wciąż, upał trwał i Antoni nie chciał przerywać sennego milczenia.

Jednak stryj Hipolit nie powiedział przygotowanej nauki. An­toni czuł, że miał ją przygotowaną i że się zląkł jego niechęci.

Machnął tylko ręką staruszek. Si Co tam — powiedział — gadasz po polsku, piszesz po polsku... a reszta, sam wiesz, co masz robić, co ja ci tam będę gadał! Czyn... — znowu machnął ręką, podniósł się z łóżka, przeszedł dwa razy po pokoju, sapnął:

Gorąco! — zapytał Antosia, czy idzie na uniwersytet, poszedł.

Jakiego czynu żąda od niego ten stary i w imię czego ? Zapew­ne czynu wewnętrznego potrzebuje najbardziej, ale stary o tym nie wie. Potrzebuje czynu wyboru, najważniejszej wewnętrznej decyzji, która przełamie jego bierność. Wybrać skrzynkę zawie­rającą klucz do jego duszy, oto zadanie. A reszta? Pragnął swo­body, ciszy, wiedział, że nie zazna ich jeszcze długo, czuł instynk­townie, że szczęście i młodość wykluczają tamte dwa. Swoboda! spokój — spojrzenie na świat taki, jakim jest naprawdę, chęć odetchnięcia szerokim, spokojnym oddechem zrozumienia. Lecz on nie rozumie, nie rozumie nie tylko problematów Izydora czy westchnienia starego powstańca, nie rozumie po prostu siebie i siebie nie może odnaleźć pośród złomisk, które zasłały dno je­go pojmowania świata. Przejmowało go od niedawna przeraże­nie i lęk człowieka samotnego wśród przyrody, samotnego wśród ludzi, teraz jeszcze bardziej przejmował go lęk pustki, jaką od­czuwał, stanąwszy sam na sam z sobą.

W tym stanie ducha zastał go Knabe. Antoni ocenił bardzo wartość jego wizyty. Wiedział, że to z jego strony poświęcenie nie lada. Opóźniło się już i upał zelżał. Witając gościa za

drzwiami przedpokoju, w oknie klatki schodowej widział już gra­nat nadchodzącej nocy. Podając rękę Knabemu poczuł, że w tym zmaganiu się z rzeczami niezmierzonymi zetknął się z czymś pew­nym i realnym. Wyczuwał dokładnie realność zaprzeczenia. Po­rucznik Knabe był ubrany po cywilnemu, co już samo dowodzi­ło niesłychanej śmiałości. Po cywilnemu, i to nawet dość dzi­wacznie: wielki szary kapelusz, wielka szara peleryna. Zanim zrzucił to z siebie i powiesił na dość prymitywnym wieszaku w przedpokoju, Antoni myślał o rosyjskim romantyzmie i deka­brystach. Nawet przypomniał sobie drewniany okrąglak w Ka­mionce, przez którą w dzieciństwie przejeżdżał, okrąglak dziś przytłoczony ogromnym tłem cukrowni, a który ongi służył za miejsce zebrań południowego oddziału dekabrystów. Coś z tej prawdziwej szlachty rosyjskiej, wygubionej w długoletniej poli­tyce carów i biurokracji moskiewskiej, było w tej twarzy. W ustach małych i zmysłowych, w krótkim nosie — wiele kon­kretnego poczucia rzeczywistości, wiele siły. Natomiast wielkie siwe oczy po prostu były basenem szaleństwa; przesłonięte mgli- stością, topiły się w tych oczach wszystkie wiary i wszystka kon­kretność w jakiś tuman smutku i bezsensu. Jeszcze jedna iskra, a byłyby to oczy szaleńca. Chwilami jednak morze w tych oczach uspokajało się i nabierały blasku, zimna, chłodu; stawały się bar­dziej niebieskie; przypominały wielkie oczy Aleksandra Drugiego.

Odkąd spotkali się, a przyjaźnili się od paru lat, zawsze pierw­szy moment rozmowy był omroczony nieokreślonym oczekiwa­niem i pewnym niezharmonizowaniem. Była to zarówno kwe­stia dwóch odmiennych gatunków psychiki, jak różnorodność ra­sowa; na razie brzmieli jak dwa fortepiany nastrojone o ćwierć tonu wyżej: musieli zawsze pierwszych parę chwil zużywać na temperowanie. Knabe otrząsając się z żyda, na które składała się musztra i męczące towarzystwo pułkowe, musiał sobie przypomi­nać swoje zainteresowania-intelektualne. JTym silniej — od tego zaczął rozmowę — odczuwał to dziś, kiedy przez całą drogę za­jęty myślą o swej nowej chorobie, nie zdążył się przygotować do atmosfery pokoju Antoniego. Antoni znał tę przykrość, gdy za-

myślenie czy przypadek usuwa nam możność przygotowania się do atmosfery, do jakiej mamy wejść niebawem. Również nie oczekiwał przybycia Knabego; przeglądał bieliznę przyniesioną z prania i układał białe, miłe w dotyku sztuki do skromnego ku­ferka. Trudno mu było przenieść się od razu na płaszczyznę kwestii ontologicznych, które nieodmiennie wkraczały do jego po­koju wraz z Knabem. Po prostu światy zewnętrzne, w których się obracali, były całkowicie odmienne i zbyt mało im nawzajem znane. Antoni niejednokrotnie odczuwał całą literackość tej przy­jaźni. Pocieszał się tym, ze przyjaźń, jak miłość, ma tysiące od­cieni. Tutaj łączył ich apetyt do pogrążania umysłów w zjadli­wym ocenianiu wszelkich wartości. Z patosem Antoni — sam nie wiedział dlaczego, bo nie wierzył w to, co mówił —.bronił jedynie wartości religijnych. Chwilami przypominał sobie Izydo­ra i bronił sztuki, jednak tutaj Knabe wytaczał tyle mocnych argumentów, że w końcu zawsze musiał się poddać i rozumowo stwierdzał nicość swego artyzmu, chociaż mu serce może co in­nego mówiło. Słowa Knabego stawały się dlań jakąś ewangelią, aczkolwiek jej egzegeza stawała w sprzeczności ze wszystkim, co było Antoniego własnością. Ani stary weteran, ani ubóstwo do­mu, ani aspiracje estetyczne, ani wreszcie ambicje Antoniego nie dawały się pogodzić z nihilizmem Knabego; nihilizm ten zresztą pomieszany był z hedonizmem i stanowił jakiś dziwny amalgamat mocnych zapędów życiowych, które co chwila mro­ziło proste „nie warto“. Zasadniczy pesymizm, przypominają­cy pesymizm skandynawskich wierzeń, że właściwie nie warto walczyć, bo i tak świat cały spłonie, jak jesion Iggdrassil — był podkładem, obok którego JCnabe znajdował wyższość prostego, codziennego życia i jedyną może. wartość ludzi prostych.

Antoniego czasami żenowały drobiazgi; teraz widział przez okno przed domem parokonną dorożkę; jeden koń był łysy. Do­rożką tą przyjechał Knabe i teraz czekała na niego. Przeszkadzało mu w spokojnej rozmowie uczucie, że jakiemuś człowiekowi dłu­ży się czas niepomiernie, a nie śmiał prosić Knabego, żeby odda­lił konie. Knabe był w dobrym humorze i aby wreszcie mówić

o czymś konkretnym, żartował z jego nowej studenckiej czapki; Antoniemu zaś po prostu było smutno, że nie jest już gimnazi­stą, czuł pewien żal i strach przed rozpoczynającym się odmien­nym życiem. Zaczęli więc określać pojęcie „życia“. Antoni prote­stował przeciwko całej zewnętrzności sposobu bytu Knabego, przeciwko tym wszystkim samochodom, dorożkom, koniom, ho­telom i restauracjom, oficerskim szerokim sposobom. Uważał, iż w tym aparacie codziennego życia leży powód, który czyni ich przyjaźń do tego stopnia abstrakcyjną. Knabe tłumaczył Anto­niemu, że po prostu powinien ów sposób życia przejąć. Antoni wybuchnął śmiechem, takie to mu się wydało niemożliwe.

A wiesz — dodał — jednak zewnętrzny sposób życia od­bija się na wszystkim, co myślimy. I jednak, czy my się czasem nie łudzimy, nazywając się przyjaciółmi? Ty zwyczajnie imponu­jesz mi, ni mniej, ni więcej, a ja... jaki interes może mieć ta przy­jaźń? Imponujesz mi pewnością siebie, z jaką kręcenie się w kół­ko za własnym ogonem nazywasz dążeniem naprzód.

Nie! — zaprzeczył Knabe — nie ma mowy o dążeniu, je­stem w słodkim porcie niewiary, już od dawna tu stoję i raczej zasypiam, niż się kręcę w kółko. To, co mnie otacza, to szaleń­stwo, ale zrozum, że tego nie widzę zupełnie, to jest jakaś złoci­sta mgła, która zasłania istotę rzeczy — nicość.

Wobec tego Knabe absolutnie nie godził się na przypisywanie pewnych chociażby wartości tym wszystkim indywidualnym unie­sieniom, które stanowiły zasadniczą treść życia wewnętrznego An­toniego.

- Po co tb indywidualizowanie — oburzał się nawet — co ci z tego przyjdzie, jaki to ma sens? Po prostu płyń sobie rzeką, jak płyną tysiące twych braci, i czekaj — na jaki brzeg wyrzucą cię fale. Nawet nie czekaj, bo to jest wszystko jedno. Na przy­kład ludzie; wszyscy są warci tyle samo.

I Knabe opowiadał Antoniemu o swej przyjaźni ze swoim szo­ferem albo o przyjaźni, tak, p r ź n i ze swoji kochanką jak odwiedzał jej matkę staruszkę, mieszkającą na Łukianówce, jak obserwował ją, pielęgnującą brata w chorobie, jaki to stano­

wiło kontrast z jej występami w kabarecie i tęL_ Antoni posunął niezależność sądów do tego, że nazywał to po prostu sentymen­talizmem, jże ostatecznie tak żyć nie można, że w każdym razie musi się mieć jakąś treść przemyślenia za coś najistotniejszego. Te wszystkie wartości nie mogą być równe, a jedna wartość musi być najwyższa"'“'?

Jak ludzie prości u nas — powiedział Knabe — mówią, że każdy powinien mieć swoją prawdę. Sumienne powiedzenie.

Sumienne — zaoponował Antoni — ale ile kryje w sobie treści istotnej. Naturalnie, trzeba wreszcie w coś wierzyć — jak będziesz żył, tak, z tym przekonaniem, że wszystko nic niewarte?

Toteż ja może nie będę żył — uśmiechnął się Knabe. — Dlaczego mam żyć? Dla kogo? Niania gospodaruje na roli, sio­stra w Anglii w klasztorze, a ja?

Głupstwa gadasz — powiedział Antoni %— potrzebny je­steś przede wszystkim dla mnie, nie masz pojęcia, jak mi świet­nie robi twój nihilizm; natychmiast odczuwam w sobie mnóstwo rzeczy, które mają dla mnie swą wagę, i to każda inną, i znowu patrzę inaczej na świat. Przed chwilą właśnie myślałem, że się powieszę, a teraz myślę, że mam jeszcze dużo pięknych rzeczy do przeżycia. Naprawdę! Cudownych rzeczy... Pomyśl, teraz jadę na wieś, trzy miesiące młodości... Wiesz, pewnie będę pisał mnó­stwo wierszy.

Knabe zazdrości Antoniemu, że może się wypowiedzieć. Anto­ni pisuje wiersze, jak twierdzi Izydor, bardzo liche, bo nie są podobne ani do Heredii, ani do Wilde‘a i nie mówią nic o hia­cyntach i purpurze. Knabe naturalnie nie czytał ich nigdy, bo nie znosi wierszy, ale sam fakt, że Antoni może wyładować swój miąższ w jakimś czynie, chociażby czynie literackim, wzbu­dza w nim smutne refleksje. Twierdzi stanowczo, że on mógłby się wypowiedzieć tylko w walce. Ocenia z moralnego punktu wi­dzenia wojnę i powoli, zaginając palec na palec, wylicza wszyst­kie argumenty, przez które wojna staje się czymś świętym i oczyszczającym.

Czuję, że cały mój nihilizm umiałbym umyć w tym ogniu

i zamienić na jakąś świętą wiarę, wiarę w Odyna i Walhalię czy coś w tym rodzaju, ale tęsknię po prostu do czegoś, co by mnie wzięło w kleszcze. Pomyśl sobie, wojna! — zapalił się — jakby w jednej chwili zmiotła ona wszystkie małostki ludzkie i obna­żyła człowieka, prawdziwego człowieka. Stanąłbym twarzą w twarz ze sobą i może bym wreszcie zobaczył, czym jestem!

Antoni próbował protestować, ale już pierwszy jego argument

o miłości bliźniego spotkał się z furią i z zapałem Knabego, tak że ledwie nie zaraz wycofał się ze swojej pozycji.

Coś bardziej obcego ludzkiej naturze, jak miłość dla każ­dego innego człowieka, nie może po prostu istnieć; nienawiść, nienawiść — oto owo najwyższe kryterium etyczne, które pozwa­la wreszcie ocenić wielki czyn ludziki, własny i cudzy. Tylko nie­nawiść da prawdę porównania i będzie ostrogą dźgającą do zwy­cięstwa, do siły, do mocy. Pamiętaj, zdobądź się na nienawiść, zdobędziesz się na siłę, zrozumiesz, czym jest życie!

Antoni, niestety, nie miał ani wiary, ani nienawiści!

Jedziesz teraz na wieś — mówił Knabe — pokochaj albo znienawidź. Masz pole przygotowane, serce masz przygotowane tą wielotomową literaturą, z jakiej właściwie mówiąc składa się twoje życie. Dokąd jedziesz?

Ku końcowi rozmowy obaj czuli, że wreszcie muszą zejść na konkretny temat, aby ich rozstanie nie było ostatecznym rozdiwię- kiem. Antoni począł opowiadać o ciotce Zosi, do której jechał,

o jej pasierbicy, starszej pannie („to się nie liczy" — zauważył Knabe), o jej córce, która być może jest za młoda.

Spotkasz tam pewnie tak zwanego kuzyna Jerzego — po­wiedział Knabe — nazywa się tak, parce qu'ii est cousin de tout le monde — powiedz mu, żeby przyjechał do mnie na wieś. Wiesz, że pewnie niedługo wytrzymam tu w mieście, a właściwie mówiąc pod miastem.

Już było późno i dosyć mieli rozmowy. Antoni wciąż widział tego łysego konia przed domem. Teraz zobaczył, jak Knabe wsia­da w swej dziwacznej obszernej pelerynie i każe podnieść budę. Szła wielka rudawa chmura, chowająca jeszcze w sobie resztki

blasku słonecznego; niebawem przeszła w ciemny szafir. Antoni otworzył okno i wychylił się. Słyszał, jak konie, wiozące Knabego, prędkim kłusem rozbijały popsuty bruk bocznej uliczki. Lecz za­raz nadjeżdżająca pusta węglarka niepomiernym hałasem zabiła wszystkie inne dźwięki, nawet wzrastający warkot grzmotu zbli­żającej się burzy.

Ataki samotności zdarzały się Antoniemu w chwilach najmniej odpowiednich. Na przykład, nazajutrz na dworcu. W tłumie na ulicy, kiedy obdarty dorożkarz dźwigał ubogą jego walizkę, w poczekalni pełnej studentów i żołnierzy, na peronie, w wa­gonie — nawet nie rozumiał wcale istoty tego, co się obok działo. Odczuwał przez cały czas fizyczny ból ogromnej samot­ności i potrzebę ciszy. Zdawało mu się, oczywiście zdawało się tylko — bo tak nie mogło być w istocie; zdawało się, że gdyby w tej chwili nastała cisza, mógłby pojąć bardzo wiele niepo­jętych dotąd rzeczy. Dookolny gwar i słowa urywane rozbijały owe pewne dojścia wewnętrzne. Miał wrażenie, że okutymi butami zdeptano mu ową ciszę, jak zimny zielony jedwab. W nim samym zaś działy się rzeczy nieprawdopodobne; odcięty od świata przepaścią, która mu się nigdy jeszcze nie wydawała tak ogromna, nie mógł znaleźć połączenia telegraficznego z żadną stacją idei. Siedząc w ciasnym, przepełnionym preedzia- le wagonu, szukał po omacku raz jeszcze kontaktu z wiecznością. Odczuwał stan swój duchowy jak katastrofę. I patrzał bezmyśl­nie na tragarza, który mu nad głową ustawiał walizy i kuferki. Po prostu błagał tych ludzi o ciszę, aby mógł usłyszeć we­wnętrzne radio, skierowane na odbiór fal — czy on wiedział jakich? — fal, które przecie przyjść musiały, które go otaczały niby stado ruchliwych złotych rybek, które jak rybki rozbijały się o ten dzwon z lodu, jakim dusza jego była pokryta. Chwy­tała go rozpacz telegrafisty nie mogącego przyjąć śmiertelnie ważnej depeszy. Szarpnięcie pociągu zbudziło go do rzeczywi­stości. Uśmiechnął się żałośnie.

Naprzeciw niego siedziała ciotka, osoba lat czterdziestu, o zwię­dłej twarzy. Blondyna, która chce jeszcze uchodzić za młodą. Ona również uśmiechnęła się do niego parokrotnie. Nie wiadomo skąd, właśnie zapewne dzięki uśmiechowi, miała opinię bardzo dobrej osoby. Obok niej dwunastoletni Marek, uczeń Antoniego, gapił się przez okno. Czasami w oczach dziecka przelatywały niespokojne błyski, na ogół jednak wyglądał sennie. Za oknem przesuwały się dopiero podmiejskie ogrody. Antoni, nieprak­tyczny pedagog, nie odczuł w tym wzroku Mareczka ciężaru przy­szłych lekcji. Jednak pierwszym uczuciem, jakie po oprzytomnie­niu w sobie odnalazł, była odraza do tego właśnie chłopaka. Zastanowiła go psychologia takiego małego gapia. Co sobie toto myśli? Chciał przypomnieć swój własny świat w tym wieku i aż przeraził się: ogrom! Ogrom jakichś najniezwyklejszych snów, oddalonych od rzeczywistości o całe mile, mile dalekie. Nie do opowiedzenia sen tych lat od ośmiu do czternastu, całe wymy­ślone światy, olbrzymie inne życie, wobec którego codzienność stawała się mdłym -okrawkiem. Istnienie tamtych, wymyślonych światów nie ulegało wątpliwości. Zupełnie prawdziwe wycieczki do krainy krasnoludków na czarnym koniu i w złotej koronie, wówczas kiedy jako malec w szarym płaszczyku i z tornistrem źa plecami zdążał do szkoły, mijając domy z czerwonej cegły. Dziś jeszcze widzi wyraźnie kombinacje szarych i czerwonych domów i siebie na czarnym kucyku i w czarnym płaszczu, cwałującego. A przecie nigdy nie miał konia. W kącie kanapy pod chustką w kratę, szarą, wypłowiałą — a były to jesienne wieczory rozkwitały nie znane nikomu na świede rozkosze miłosne. Ma­rzenia o deptaniu nagich jakichś ciał, złote kraty, czarne konary na tle jasnego nieba i chwianie się przeraźliwie zielonych kopuł cerkwi w jakiejś fantastycznej wiosce. Obudził go wreszcie głos ciotki, pytającej po raz trzeci o zdrowie jego matki.— Zawsze, biedaczka, taka przygnębiona — westchnęła ciotka. Poczęła opowiadać Antoniemu, jaka to radość dla jego matki, że on .mo­że wyjechać na wieś, i to na tak długo — bo dopiero w paździer­niku rozpoczynają się wykłady na uniwersytecie. To,. że Marę-

czek musi wrócić wcześniej do szkoły, nie zmienia w niczym sy­tuacji, bo przecie Antoni może siedzieć u krewnych, jak długo mu się podoba. Przy tym ciotka wyraziła nadzieję, że mu będzie dobrze, co musiał skwapliwie potwierdzić. Ciotka obszernie i z niepotrzebnymi szczegółami poczęła mu opowiadać o towa­rzystwie, które go czekało na wsi. Podobno miało tam być bardzo wesoło. Koci — pasierbicy swojej, ciotka do młodzieży nie zali­czała, przebywała zawsze w swoim pokoju, bardzo dużo czytała i w ogóle trzymała się z daleka. Za to będzie mógł Antoni brać od niej książki do czytania. Ma ich bardzo dużo: francuskie, pol­skie, rozmaite. Największą przyjemność obiecywała ciotka Anto­niemu z towarzystwa Jadźki, Cyryla i Michała. Dwoje młodszych po całych dniach jeździło konno — czy Antoni jeździ konno? Jeżeli nie, to się nauczy. Mają też przyjechać Koczorowscy, a u wuja Augusta bawi kuzyn Jerzy. Ciotka uśmiechnęła się raz jeszcze, wyraźniej, a Mateczek, usłyszawszy ostatnie słowa, od­wrócił się od okna i spojrzał na matkę z takim samym uśmie­chem. Antoniego zaniepokoiła owa radość. Rozpoczął się dopy­tywać o kuzyna Jerzego, o którym wiedział dotąd tyle, że matka jego była Rosjanką. Wychowywał się w Anglii, skąd niedawno powrócił. Wszyscy po prostu przepadali za nim. Spędza wakacje u wuja Augusta, ale często przyjeżdża do ciotki. Antoni stworzy! sobie obraz krzykliwego sportsmena zabierającego głos przy lada okazji. Widział już po prostu te cienkie nóżki w popielatych kratkowanych pończochach. Gdy przyjeżdża, przewraca cały dom do góry nogami — tak, znał już ten rodzaj ludzi, bał się ich jak ognia, irytowali go, onieśmielali. Trochę mu popsuła ten obraz wiadomość, że Jerzy prześlicznie śpiewa. Zazwyczaj w stylu ta­kich panów leżało raczej hałaśliwe wygrywanie na rozstrojonych wiejskich fortepianach. Młody człowiek z tej sfery pięknie śpie­wający, to go trochę zaniepokoiło. To już nie jest takie prze­ciętne.

Tak — Odpowiedziała ciotka — kuzyn Jerzy jest zachwy­cającym młodzieńcem.

Do stacji mieli niedaleko. Wieczór jednak już się zbliżał, gdy

wysiadali. Antoni ze strachem spoglądał, jak tragarz wynosił na ganek jego ubogą walizkę. W rudym blasku pogodnego zachodu stała przed stacją czwórka siwych koni. Zajechał powóz o czy­stym granatowym wnętrzu. Uśmiechał się pod wielkim sumia­stym wąsem stangret w granatowej kozackiej liberii. Rozpoczęła się jazda, jak spacer, olbrzymiej szerokości drogą, naprzód przez ulice miasteczka. Domy o szybach czerwonych od zachodu cho­wały się w ogródkach. Później młyn ceglasty, jasnoróżowy, cały we mgle mąki i wieczoru, nad Rosią, szumiącą w podwodnych kamieniach: jeszcze parę domów i oddech szerszy od drogi, dal­szy od horyzontów zapach dojrzewającego zboża. Antoni siedział obok ciotki w zupełnym milczeniu, raczej zbożnym skupieniu. Jednak obcował z rzeczywistością. Patrzał: na lewo miał gładkie pole buraczane, rzędami równymi pasma zielonej naci biegły w różowym półświetle; za burakami widniało bielejące morze żyta i biały wschodni horyzont. Bliżej, tuż po drodze, biegł wy­dłużony cień powozu, stawał się coraz dłuższy, przeskoczył wre­szcie rów zarośnięty zakurzoną trawą i wybiegł, trzęsąc się, na pole. Na prawo za czarnym kapeluszem ciotki takaż bezbrzeżna równina, tylko że zaczerwieniona ogniem zachodu; każde źdźbło ciemnej pszenicy paliło się odblaskiem czerwonym i błyszczało. Mimo iż wieczór był i w wieczornym śnie wiatru każdy kłos ster­czał nieruchomo, polem walił dobrze Antoniemu znany zapach stepu. Gdy zamknął oczy, zapach ten opanował go zupełnie i stworzył mu złudzenie nie istniejących wspomnień. Zdawało mu się, że się nie wychował w mieście, w małej ciasnej uliczce, ale właśnie na jakimś folwarku, gdzie ojciec jego chadzał latem w ubraniu z białego żaglowego płótna. I skoro wychodził z ogro­du, spod władzy zapachu nikotiany czy matioli, wdychał co wie­czora, co błękitnego wieczora to powietrze stepowe i ten zapach dojrzewającego zboża.

Ocknął się. Furman pochylił się z kozła i pokazał batem przed siebie. — Panienki naprzeciwko wyjechali kucami. — Mareczek wychylił się z przedniego siedzenia w kurz czerwony od zacho­du. Piszczał z radości, ale nim coś zdołał powiedzieć, z powozem

zrównał się jadący w przeciwnym kierunku wolant zaprzężony w irchowe kucyki. Wolant stanął. Siedziały w nim, powożąc sa­me, dwie damy w obszernych pudermantlach, w woalkach zielo- noiiliowych dookoła głowy. Powóz stał również. Wśród pisku, wyplątywania ust spod gęstych welonów, zapytań o zdrowie i strachu, czy konie nie ruszą, odbyło się powitanie. Onieśmielo­ny Antoni wysiadł i trzymał lejce kuców, stojąc pomiędzy pojaz­dami. Machinalnie notował jamki kurzu i kolor szarawy sprosz­kowanej ziemi, w której zagłębiały się koła powozu. Ciotka po pewnym czasie dopiero przypomniała sobie o nim i przedstawiła dziewczynom. Nie znali się, aczkolwiek byli krewnymi. Antoni uścisnął małą rączkę starszej panny. Była to panna Konstancja, owa pasierbica ciotki. Prześliznęła się po nim obojętnym, bardzo błękitnym wzrokiem. — Zostawię mamusi Jadźkę, a sama po­jadę z panem Antonim — powiedziała, a głos jej się wydał An­toniemu niski, chropowaty i nieprzyjemny, ale bardzo skoncen­trowany. Odrzuciła w tył woal ciemnozielony. Wsiedli do wo­lanta. Chciał zatrzymać lejce, ale mu je odebrała. Gdy powóz w czwórkę już znikał w tumanach kurzu, powoli zawracała ku­ce. — Jeszcze się pan u nas dosyć napowozi — rzuciła na pocie­szenie. — Lubię powozić, a wyjeżdżam bardzo rzadko — do­dała po chwili. Były to jedyne słowa, jaskie wypowiedziała pod­czas jazdy. Mógł ją obserwować, ale się żenował. Miała lat dwa­dzieścia sześć, bardzo białą matową cerę i duże niebieskie oczy. Sprawiło mu to przyjemność, że nie zakryła twarzy woalem. Czerwień nieba zgasła wprędce. Siność opadała, potem już było ciemno. Pewne zmęczenie ogarnęło Antoniego, wjeżdżali do wsi, zjeżdżali w dół drogą, zza białych chat błysnął błękitny mimo wieczoru staw; zatrzymali się przed białą marmurową bramą. Stróż otworzył wrota i kłaniał się nisko. Antoni prawie już drze­mał. Liście parku zwieszały się ciemne, mocno ciemne. Raz tylko na tle nieba rozróżnił pięciopalc kasztana; nad liściem stała wiel­ka gwiazda. Ale już byli przed gankiem i panna Konstancją od­dawała lejce w ręce małego kozaczka, ubranego w letnią, białą w błękitne paski, liberię.

W przedpokoju uderzył go blask lamp i głosy wielu osób. Hall był brązowy, połyskliwy, dębem wyłożony. Chłopców znał już dawniej. Cyryl był starszy, blondyn, spokojny, o rozleniwionym spojrzeniu. Michał do Jadźki podobny, w wieku Antoniego, ha­łaśliwy i czerwony, włosy czarne miał starannie przedzielone przez środek, co nadawało mu wygląd podmiejskiego alfonsa. Przedpokój był pełen myśliwskich emblematów. Wieszaki zapeł­nione wszelakim wiejskim odzieniem: burnusami, bałachonami, pudermantlami, sławuckimi burkami, serdakami, których obfi­tość świadczyła o zamożności domu. Służba zabrała mu z rąk tłumoczki, pled cioci Zosi, który miał jeszcze w ręku, zdjęła zeń wysłany na dworzec płaszcz od pyłu i własne mizerne, acz nowe paletko. Stary zasuszony służący wieszał je na sterczący róg kozła. Jakaś czerwona dziewczyna w niebieskiej bluzce i białym ob­szernym fartuchu, szlareczki jak skrzydełka sterczały jej na ra­mionach, pochyliła się do ręki ciotki.

Jak się masz, Horpynko — całowała ją w głowę ciotka — cóż tam słychać?

Wszystko dobrze, proszu pani — usunęła się Horpynka, dając miejsce Wasylkowi z kredensu.

Był on tak samo w liberii niebiesko paskowanej, w długich, bufiastych granatowych spodniach, po kozacku. Zażenowanie An­toniego wzmogło się jeszcze, kiedy kędyś od głębi, długim oświe­tlonym korytarzem, w towarzystwie pani do towarzystwa, po­przedzana przez Jadźkę, zaczęła nadchodzić staruszka bratowa cioci Zosi — tak zwana ciocia Walercia. Była niewidoma.

W rozgwarze, powitaniach, hałasie psów, które tu i ówdzie rozweselone ocierały się o ludzi lub igrały między sobą, roz­pierzchło się wszystko. O Antonim zapomniano. Sterczał przez chwilę pośrodku przedpokoju i rozejrzał się po szaragach, wie­szadłach, łbach dziczych, niedźwiedzich i łosich, po rozstawio­nych pakunkach. Wszystko zdawało mu się obce i nieprzyjemne. Szczególnie wieczysta sztywność wypchanych ptaków i zwierząt raczej gasiła w nim sympatię do mieszkańców tego domu. W ogó­le nie miał zaufania do myśliwych. Pozory miłości do zwierząt,

kryjące mordercze instynkty, aż nadto ludzkie i brutalne, zawsze zdawały mu się czymś nieprzyjemnym i szorstkim. „Nie chciał­bym być myśliwym” — myślał gładząc głowę wypchanego niedź­wiedzia.

W tej chwili wrócił Cyryl. Przeprosił go roztargnionym tonem i zaprowadził do jego pokoju. Weszli na szerokie dębowe scho­dy, wiodące z sieni na pierwsze piętro. Schody rozgałęziały się.

Tu, na prawo — powiedział Cyryl — na lewo jest dam­ska połowa.

Malutki pokoik, pachnący wilgocią i zamknieniem. Parę schludnych mebli.

To dla ciebie — powiedział Cyryl i zapalił świecę — a tu­taj obok pokój Mareczka.

Antoni zobaczył, że w kubłach nie ma wody, i prosił Cyryla, aby mu kogo przysłał ze służby. Cyryl oświadczył, że służbę tu pełni Mały Wasyl i Horpynka. — Zaraz ci jedno z nich przy­ślę — mówił z pewną nutką languide w głosie, czego Antoni nie mógł zupełnie znieść. Zresztą nie zastanawiał się nad tym. Gdy Cyryl wyszedł, stanął w oknie i patrzył na szeroką noc w parku, wierzchołki drzew zlewały się w czarną gąszcz, a nad tym podnosiło się niebo nie szafirowe, lecz jeszcze bladozielone. Gwiazdy nie były duże. Wasyl przyniósł mu wody. Wydał mu się rówieśnikiem. Z wolna wylewał wodę do miski. Antoni spy­tał go o Mareczka.

Pan Mareczek uże deś pobihły — powiedział Wasyl z uśmiechem — pewnie do królików.

Jeżeli go zobaczysz, powiedz, że go wołam.

Wasyl nic nie mówiąc odszedł, stukając podkutymi butami. Zrobiła się względna cisza. Antoni usiadł na łóżku. Nic nie mó­wił sobie, w myśli tylko sumował wrażenia, wdzierał się siłą w realną rzeczywistość; ale fala życia odnosiła go wciąż na brzeg zamknięcia się, jak coś niepotrzebnego. Czuł, że nie istnieje nic poza nim i że w zamknięciu swego ja musi stanąć wreszcie sam na sam z kimś. Z kim?

Przyszedł Mareczek. Kazał mu umyć ręce przed kolacją i roz­

pakować książki. Mateczek rozlał naturalnie wodę i zanosił się ze śmiechu. Antoni na próżno chciał się tym na serio przejąć i maczał machinalnie dłonie w letniej wodzie. Myślał o tym, jak bardzo mycie się jest odbiciem stanu psychicznego. Nic lepiej nie odkrywa nam naszego stanu ducha, jak stosunek do wody. Ta ciepława ciecz, pomieszana z mydlinami, wydała mu się podobna do jego mętnych myśli, w których nie mógł określić ani swojego stosunku do świata, ani nawet stosunku do samego siebie. Zmiął świeży nakrochmalony ręcznik i, starannie wycierając paznokcie, patrzył w ogród. Czym jestem ja i skąd się tu znalazłem? Co mam zrobić, aby być naprawdę sobą? Czy mam uciec od życia i dokąd? I po co?

Wtedy odezwał się na dole głuchy i dzwięczny ton gongu: kolacja. Antoni, nie śpiesząc się, wytarł ręce i szedł powoli po schodach, wysłanych czerwonym suknem, do pokoi, w których pachniało dywanami i wazonowymi roślinami. Mareczek przele­ciał obok niego jak bomba.

W jadalni, olbrzymiej, ponurej, oświetlonej dwoma żyrando­lami podejrzanego gustu, stał stół na dwanaście osób. Dwaj ko­zacy — jeden zasuszony, którego Antoni widział w przedpokoju, drugi młody, czerwony na twarzy, stali wyprostowani z półmi­skami. Antoni był jednym z pierwszych; wspaniały aparat do- gniótł go do reszty; przeraził się jednak, gdy ujrzał, jak weszła panna Konstancja, Jadźka, obie w białych wieczorowych toale­tach. Zarumieniony stał za krzesłem, które mu wskazał czerwony na twarzy fagas, i czekał, aż poczęto się schodzić. Wreszcie we­szła ciotka w liliowych jedwabiach. Zasiadła na pierwszym miej­scu, za nią wszyscy. A więc, na prawo od ciotki panna Konstan­cja, Cyryl, panna Klementyna, dame de compagnie cioci Walerci, pan Kozłowski, administrator, panna Julia, gospodyni; po lewej młody Henryk Koczorowski, Jadzia, Antoni, mademoiselle Mérise; naprzeciwko ciotki na szarym końcu siedział Mareczek; jed­no miejsce było puste. Ciocia Walercia jadała u siebie. Po pew­nej pauzie, gdy kozacy odeszli z półmiskami, ciocia zwróciła się do Antoniego:

Mój drogi — powiedziała — bądź łaskaw przypominać Mareczkowi, ie ma kłaść do kolacji białe marynarskie ubranie. U nas się wszyscy przebierają do obiadu. Bo to i czyściej, i dla oka przyjemniej.

Antoni zobaczył, że Cyryl, który siedział prawie naprzeciwko, jest w smokingu. Henryk miał biały studencki kitel. „No to do­brze — pomyślał sobie Antoni — to przynajmniej mam, będę się i ja pokazywał na biało".

Dla kogo zostawiono miejsce przy stole? Czy spodziewali­ście się gościa? — zapytała znowu ciotka.

Kuzyn Jerzy miał dziś przyjechać konno od wuja Augusta.

Konno, taki świat!

Cóż to znaczy dla Jerzego — uśmiechnął się smutnie Cyryl.

Może nawet nie smutnie, lecz pogardliwie. Pogardliwie w sto­sunku do samego siebie raczej, o ile to można uśmiechem wy­razić. Jednocześnie Antoni dostrzegł na wszystkich innych ustach podobny uśmiech radości, wesela. Spojrzał na pannę Konstancję. W ustach nie tyle, w oczach ileż miała uśmiechu!

Jerzy całą Ukrainę zjeździł konno, wszerz i wzdłuż — po­wiedziała, gdy zgasły uśmiechy.

Podobno miał nadzwyczajne przygody•»— dodał Cyryl. Coś się kryło widać za tym powiedzeniem, bo ciotka znów się zwró­ciła do Antoniego w sprawach Mareczka. Czy dość będzie, gdy będzie pracował dwie godziny dziennie? A może to za mało? może wystarczy? Antek z trudnością wymawiał wyrazy. Wszyst­ko, co się działo przy stole, nawet jego zażenowanie, działo się obok niego; w nim nie było nic.

Całkowite pogodzenie z rzeczywistością nastąpiło dopiero na­zajutrz rano, kiedy Wasyl podniósł roletę i postawił śniadanie przy łóżku. Za oknem odkrył się widok zielonych, jędrnych drzew; nie zlewały się one w morze, jak w nocy, i owszem, dzie­liły się na piękne różnolite okazy: rozróżniałeś kasztany, biało* drzewy, lipy. Pomiędzy nimi zawisła siatka plam słonecznych, żwir trotuaru zdawał się być miękkim i powiewnym materiałem.

A za szczytami drzew pasmo żółtego zboża, przymglone i faliste, podnosiło się; kontrast tego skrawka horyzontu z zielenią ogrodu przykuł na długo uwagę Antosia.

Dzień ten upłynął prawdziwie rozkosznie. To, co było jasnym niebem, obłokiem, okiem stawu, odbijało się w sercu Antonie­go jak w wodzie. Było w nim jasnym niebem, obłokiem, okiem stawu. Przedmioty małe i duże, ważne i zupełnie znikome spra­wiały równorzędną przyjemność. Kuce, trawka w ogrodzie, gdy leżał na trawniku, pewien pająk w czarnym kącie sadzawki pod wierzbą, który śmiesznie biegał po płytkiej wodzie, różowe kwiaty, towarzystwo Jadzi... wszystko...

Michał gdzieś hałasował, to znowu szedł na tenisa, promeno- wał swą pięknie rozczesaną czuprynę, pokazywał się rzędom panienek z miasteczka, przechadzającym się po wielkiej lipowej alei, biegnącej wzdłuż parku. Cyryl, znudzony i rozleniwiony, w pięknym migdałowym ubraniu i koszuli z czesuczy, przecho­dził, trzymając książkę w ręku, z zielonego salonu do cieftnej jadalni i z powrotem. Mareczek od rana bawił się wędką: więc naprzód wydostał ze strychu olbrzymie bambusowe wędzisko, za czym przymocował wędkę, pływak, haczyk, wszystko, co przy­wiózł ze sobą, potem odnalazł małego Sydora, syna furmana, potem poszli razem odszukać miejsce z robakami pod krza­kiem starego bzu za domem, nie znaleźli robaków, wleźli w zie­lone truskawki, skąd ich wygnał ogrodnik — na tym zeszedł czas do południa. Po obiedzie odkryli nad stawem miejsce z ro­bakami i poczęli się kłócić o to, jak należy zarzucać wędkę.

Antosiem zaopiekowała się Jadwiga. Zrobiła to prosto i bardzo serdecznie; wzięła go ze sobą od rana do ogrodu, gdzie miała przystrzygać maliny. Ogród był duży. Naprzód przed domem trawniki ocienione soczystym białodrzewem, gąszcz jaśminów i bzów, dopiero zgasłych, a za nim, za ścieżką złotą żwiru, szare zagonki pietruszki, marchwi, kopru, wszystkich drobnych zielo­nych listeczków, a potem kapustniki, gdzie młodociane, dwulist-

ne zaledwie roślinki wyglądały z ziemi jak różki olbrzymich, zie- lonoturkusowych motyli; za tym było zarosłe; maliny tworzyły zagłuszony gąszcz, tuż za malinami był płot, zwyczajny chruśniak omszony w takim z malinami sąsiedztwie, że ledwie było tu miej­sce na ścieżkę, na poły ukrytą między burzanami; rosły tu łopia­ny, miały gałki niby zwierzątka kolczaste, hładeczniki o żółtych kwiatach, piołun, który Antoni tak lubił dla jego zapachu, a zresz­tą pokrzywy, głuche i ostre; za plecionym płotem zaczynały się drzewka owocowe, gęsto w górze rozrosłe, u dołu zostawiały jaśń i przestrzeń, oświetloną białością wyglinionych pni. Nim Jadwisia przeszła, zbrojna w zardzewiałe nożyce, ponad wybu­jałymi ostrolistnymi malinami — każdy liść, jasny od spodu, błyszcząco-zielony z wierzchu, zachwycał Antosia i wywoływał w nim wciąż jeszcze radość — nim się Jadzia wybrała na nisz­czenie tych liści, oparli się na płocie i patrzyli na drzewa w sa­dzie, na białe ich pnie, na niebo, na białe obłoki. Mówili dużo; Antoni opowiadał powoli Jadzi o wszystkim; małe czasami słów­ko niebacznie wyskakiwało mu z ust, chowało się za krzakami, śmiało się zeń zza drzew: bo już go nie mógł cofnąć i, biegnąc za nim, odkrywał mimo woli pannie Jadwidze te rzeczy, które nie to, że trzeba było zataić, ale które wolałby jej powiedzieć później, po zmontowaniu całej tej przyjaźni. Słowa jednak nic sobie nie robiły z jego woli. Płot zatem, a i te drzewa w sadzie były świadkami, jak Antoni aż nadto począł przesadzać w swej doli, roztkliwiać się: dowiedziała się panna Jadzia, że nie miał przyjaciół, że jednak jest mu czasem ciężko, że bardzo potrzebuje dobroci, że chciałby się zawsze komuś zwierzać. Mówiąc to wszystko, Antoni przecie doskonale zdawał sobie sprawę z nie- , użyteczności swych słów i z tego, że poniekąd komponuje; bo i przyjaciół miał, i zwierzał się bardziej Izydorowi i Knabemu; co prawda każdemu mówił co innego, ależ tyle stron miał w swej duszy. Więc może to właśnie jedna strona tylko, to, cg. mówił Jadzi? Zatrzymał się przez chwilę, i gdy ona mówiła coś o so­bie, słowa bardzo proste, Antoni myślał, że nie jest to tylko pew­na strona jego duszy, ale albo zgoła blaga, albo prawda naga,

stanowiąca fundament jego stanu duchowego ostatnich miesięcy: potrzeba czułej słuchaczki, potrzeba kobiecej przyjaźni. Jadzia też powiedziała parę słów o sobie, o obcości, jaką odczuwa wzglę­dem Konstancji. Tamta jest zawsze jednak zamknięta w sobie i bardzo niedostępna. Konstancja nie ma żadnych przyjaciół ani przyjaciółek, rzadko pisuje listy do znajomych, nigdy się nie ko* chała. Michałowi próbowała się zwierzać, ale on jej nie rozumie: grywa z nią w tenisa i jeździ konno. Cyryl zajęty swoim splee­nem. Bardzo się ucieszyła, kiedy usłyszała, że Antoni przyjeżdża do nich na całe lato. Tym bardziej że tak wszyscy mówią o An­tonim jako o człowieku subtelnym i bardzo rozumnym. — Pan podobno pisze wiersze? — Skończyło się wreszcie na tym! Jed­nak Antoni jakby czekał na coś jeszcze, mimo to Jadzia przystą­piła do obcinania wilków u malink i do przystrzygania wszelkiej ich wybujałości. Wszystko okazało się w porządku. Antoni usiadł na płocie i patrząc, jak wielki płócienny kapelusz Jadwisi i jej czarniawa kosa nurzają się w liściach — srebrnych od spodu, z wierzchu błyszcząco-zielonych — myślał o wszystkim, co wy­powiedział tej dziewczynie. Zresztą te myśli niezbyt obciążały po­godę. Bardzo prosto powiedział sobie: „E, co tam, będę miał w niej na pewno przyjaciela. To tak miło być w przyjaźni z do­rastającą panienką“.

Za malinami, gdy tak siedział na płocie, widział spodnie list­ki, nie srebrne już, a białe, jak wapnem pomazane, listki biało- drzewów, a tam dach czerwony domu, a za dachem gąszcz drzew parku. Niebo — szafir, bławat, jasne, pogodne, szerokie; ko­chane niebo. I wpatrzył się w nie, aż zobaczył jego nieskończo­ność. Wiadomo, trzeba się dość długo wpatrywać w niebo, aby zobaczyć jego nieskończoność. Wtedy napełnia serce takie uczu­cie: spokojna radość, tak głęboka, aż przemienia się w smutek; smutek ten po chwili dopiero znowu zamienia się na bardzo wielką, niepojętą, niezgłębioną radość.

Do domu wracali już w przyjaźni. Antoni niósł Jadźce nożyce; odrapywali buty i błoto na ostrzu żelaznym, wbitym w ziemię przy drzwiach wejściowych. Śmieli się i patrzyli na drogę wjaz-

32 -- Powieśęj

dową, gdzie w słońcu szedł Marek z ogromnym wędziskiem w dłoni. Do blasku południa, zielonych świateł od drzew odbi­tych, do śmiechu, do uśmiechu myśli domieszał się dźwięk gon­gu, wieść obiadu, jako ton zupełnie konieczny. Idąc na górę, by umyć ręce, trzymał się za dłonie z Mareczkiem, jak on wesołym i obudzonym z ospałości. Wody znowu nie było w dzbanku. Kazał Mareczkowi zawołać Wasyla, a sam patrzał na wierzchołki drzew w ogrodzie. Teraz patrzał zupełnie innym wzrokiem niż wczoraj wieczór, niż dziś rano: wiedział, jak wyglądają od dołu.

To, że miał kogoś życzliwego przy stole, ułatwiło sytuację An­toniemu; czuł się znacznie swobodniej i mówił dość dużo. Po obiedzie poszedł z Mareczkiem nad staw. Marek zaczął łapać ry­by, a Antoni siedział pod wierzbą. Przed sobą miał dużą, ciemną powierzchnię wody, która stopniowo zmieniała się w jasną płach­tę aż do przeciwległych pojmów i zalewów, gdzie między olcha­mi zaczynały się jasne kapuścieńce, niebieskie z daleka; bokiem, groblą szła droga, wspinając się ponad stawem w górę, między domy, chaty białe, słomą kryte, drzewami otoczone; za wsią, w górze, tam gdzie już tylko przebłyski szerokiej jasnej drogi widziałeś, stały cztery wiatraki. Jeden z nich lekko obracał wiel­kimi skrzydłami, inne stały nieruchomo w poobiednim słońcu. Upał dosięgnął szczytu. Woda klaskała o brzeg. Później przyszła znowu Jadzia, tym razem z Cyrylem. Siedli do łódki. Antoni uczył się wiosłować, Jadźka sterowała. Biały płócienny kape­lusz upuściła do stawu, potem rzuciła na dno białej łódki. Antoni wiosłował, Cyryl siedział za nim, więc go nie wi­dział. Widział przed sobą Jadźkę, czarne jej warkocze, ser­deczne oczy; odchylała się na prawo i lewo: sterowała wio­słem. Antoni widział jej twarz najprzód na tle grobli, wierzb nad groblą, potem wypłynęli na wodę daleko, grobla była wraz z wierzbami małą gąsieniczką; widział twarz Jadźki na tle nieba i obłoku. Wszystko razem stanowiło ciszę i har­monię. Przedwieczorny czas ślizgał się wraz z nimi po po­wierzchni zielona we j wody. Wiosła poczęły mu ciążyć i wy­ciągał na ich piórkach całe masy ciemnozielonych wodoro-

stów, podobnych do przegotowanych liści szczawiowych, i wje­chali w szuwary, potem minęli wielki płat wody, porośniętej ko­żuchem rzęsy, pokrywało to wodę zielonym pancerzem; wreszcie wjechali w szuwary, tataraki, trzciny; Jadźka zręcznie wyszuki­wała drogę i łódka szła wąskim pasem wody pomiędzy zarośla­mi. W zaroślach stały kity trzcin brązowe i obłe, przypominają­ce zawsze Antoniemu święte obrazki z dzieciństwa, na których Chrystus trzymał w dłoni takie właśnie pędy trzcin. Czasami wy­pływali na większe oka wody pomiędzy poroślą: zrywały się tu kaczki, chowały kurki wodne. W trzcinach mignął im raz błę­kitny zimorodek. Wtedy Jadźka schylała się i wyciągała z wody wielkie, białe lilie wodne, o długiej, niby gumowej łodydze. Wkrótce pełno było na łódce kwiatów, przybyły i żółte. Wresz­cie zajechali w takie gąszcze, że nie sposób było przebrnąć. Wio­słami opierając się o dno, Cyryl pomagał — wypchnięto łódkę na powrotną drogę. Gdy wyjechali z szuwarów, słońce się schy­liło jakby na godzinę piątą po południu.

Spóźniliśmy się na podwieczorek — powiedziała Jadzia.

Na ogół mówili mało. Po podwieczorku przed domem stały już konie zaprzęgnięte do wolanta. Jechano na spacer. Cyryl zo­stał w domu. Michał i Jadzia byli konno. Mareczek siadł na ko­źle przy furmanie. Antoniemu wypadło towarzyszyć pannie Kon­stancji. Pojechali przez wieś drogą, którą widział znad stawu. Był to okres, kiedy w polu nie było prac żadnych i przed cha­tami siedziały gospodynie i gospodarze; czasem już jedli wcze* sną wieczerzę; przed przyzbami stały ławki, na nich miski. Je­dzący siedzieli w kucki lub na niskich zydlach przy ławkach. Dzieci biegły za powozem i coś tam krzyczały; częstokroć rzeczy nieprzyzwoite. Psy wybiegły zza chruścianych płotów i ujadały zawzięcie, zwłaszcza na konnych. Konie się straszyły. Antoni bał się, aby nie pospadali. Wiatraki stały wszystkie nieruchomo. Nie­bo było pomarańczowe. Wyjechali ze wsi, minęli cmentarz, niski, bezdrzewny, z niebieskimi krzyżami, wyjechali w pole. Niedale­ko był las. Nie rozmawiali z panną Konstancją prawie zupełnie. Raz jeden, właśnie kiedy byli w polu, Antoni spojrzał na nią

i zobaczył bardzo smutny, bardzo błękitny wzrok posłany w step. Tyle tylko zauważył ze spaceru. W lesie wysiedli i poszli się przejść. Dęby były stare, między dębami murawa świeża, miękka i mocno zielona. Drzewa stały nader rzadko. Przeszli z Michałem przez dębinę na przestrzał; za lasem, za polem, za wąskim pa­skiem czegoś niebieskiego na horyzoncie schylało się słońce. Michał mu mówił coś o izbie czeladnej w domu, czego nie mógł zrozumieć. Wszystko znowu odeszło daleko jak to słońce i zno­wu od tak dawna po raz pierwszy odczuł kontakt wewnętrzny z lasem, z polem, z trawą. Wszystko, co widział przed sobą, prze­strzeń przede wszystkim stepowa napełniała go wielkim nabożeń­stwem. Znowu się ujrzał sam na sam ze sobą, ale w tłumie wier­nych i młodych przyjaciół -— drzew. Na zachodzie, pod. słoń­cem, zgromadziło się wiele różowych chmurek i słały niby łoże dla zachodzącego słońca.

Tylko nie wygadaj się przed Mareczkiem albo Jadźką — powiadał mu Michał — boby nam dopiero mamusia zadała bo­bu. — Ale nie wiedział, o co chodzi. Wracali z panną Kon­stancją znowu w zupełnym milczeniu; nie chciał go przerywać niedyskretnym pytaniem czy niepotrzebną uwagą. Cmentarz ściemniał przez ten czas, wieś zrobiła się pustsza, kurz na drodze bielszy. Panna Konstancja kazała jechać wolniej, ludziom prze­chodzącym kłaniała się bardzo poważnie, we wszystkim znać było majestat wieczoru. Nad stawem spostrzegł Antoni, że nigdy się tak drzewa nie odbijają gładko w wodzie jak o zachodzie. W stawie stały drzewa, wierzby grobli, wierzby i graby parku, olchy chłopskiej lewady, pogłębiając go bardzo. Nad drzewami na niebie i w wodzie malutki sierp księżyca. Gdy jechali stępa groblą, słyszał, jak klaskała spokojna fala o próg, o śluzę, o gać. Dopiero w parku Mateczek uprosił Konstancję i woźnica zaciął konie. Zajechali przed dom, gdy zapalano lampy.

Dopiero nazajutrz po lekcjach z Mareczkiem, które już rozpo­czął, poszli z Michałem na „podwórze". Był to olbrzymi dzie­dziniec opodal domu mieszkalnego, za parkiem. Z trzech stron

otaczały go stodoły i stajnie murowane, wielkie, dachami przy­pominające arki przymierza. Zaczęto już kosić siano, a koni­czyny były już ukończone. Przygotowywano do zwózki i wielkie wrota stodół otwarto na ścieżaj. Czerniły się i wabiły chłodem i zapachem. Z początku ogólna woń podwórza, w której do­piero brała górę woń gnoju, gdyś był bliżej stajni, zaduch ku­rzu i zboża, gdyś był bliżej spichrza. W stodole też odróżniać należało całą skalę. Inaczej pachnie siano, inaczej koniczyna, inaczej słoma żytnia, pszenna, zupełnie inaczej gryka. Kukury­dza ma też swój odcień, niczym nie zastąpiony, który przypo­mina basztany na stepach rozsiadłe. W stajni możesz odznaczyć woń potu i moczu końskiego, miłą, rześką, pobudliwą; u krów w oborze pachnie mdlisto cielęciem i mlekiem. Nowego siana jeszcze nie zwieziono, dopieroż i stare rozgarniano i skupiano po jednej stronie w przymałą kolumnę, aż pod dach. Pracowały tu podzienne dziewczęta, przywożone z dalekiej wsi, która więcej miała rąk do pracy niż sąsiednie. Niektóre zaś nawet spały tutaj w stodole na klepisku, podłożywszy na „toku“ pod głową trochę siana. Obok stodoły stała szopa — dach tylko na mocnych słu­pach sosnowych oparty — służący na przytulisko wozom, pługom, bronom. Maszyny, jak żniwiarki, wiązałki, wiałki, młynki, w oso­bnym stały budynku. Pośrodku podwórza wielki żłób przy stud­ni, a studnia z wielkim żurawiem zaopatrywała ów żłób w wo­dę, tryskając naokół i tworząc olbrzymią kałużę, pełną zielonej jak farba wilgoci. Spotkali przy studni pana Kalinowskiego, eko­noma, właśnie w płóciennym kitlu i w spodniach płóciennych, wpuszczanych w długie buty. Pojono jakieś krowy. Z niewiado­mego powodu pozostały one w domu, nie wypuszczono ich na pastwisko. Pan Kalinowski, stojąc przy jednej z nich, prowadził obszerną dyskusję z czarniawym chłopem, nabierającym wody. Woda z wiadra tryskała białym strumieniem, Antom nachylił się nad studnią, ujrzał na dnie błękitny kwadracik, swoją zaczerwie­nioną twarz niby plamkę na nim różową. Michał go ciągnął w stronę stodoły. Począł się tam przekomarzać z dziewczyną zgra­biającą 2 klepiska resztki przeszłorocznego sianu. Nazywała się

Salymona. Począł jej zgrabione siano rozrzucać, ona mu groziła grabiami, wołała towarzyszek na pomoc. Antoni uważał to za bardzo niestosowne. Czuł, że się czerwieni. Nie mógł wykrztusić ani słowa, gdy przyszedł pan Kalinowski i wypędził ich ze sto­doły, mówiąc, że tym paniczom tylko zbytki w głowie, aczkol­wiek liczba mnoga go dotknęła. Poszli do kuźni. Znowu Antoni stanął tylko w progu, obrzucony nieufnym spojrzeniem kowala, a Michał wesoło przywitał się ze wszystkimi, zapytał, gdzie jego podkowa, obejrzał podany kawał żelaziwa, rozgrzał na ogniu i puknął weń parę razy młotkiem. Potem powiedział, że dokoń­czy kucia innym razem, i znowu poszli gdzie indziej. W szopie bawiły się dzieciaki przy wozach. Wyciągały jeden z wozów i wsuwały go z powrotem pod strzechę. Michał przepędził dzie­ciaki.

Jeszcze sobie co które zrobi — powiedział, jakby się bronił. Salymona przyszła do szopy i grzebała coś w jednym z wozów: miała tam swoje rzeczy. Michał podszedł do niej i rozmawiali. Antoni patrzył na nich z daleka. Czarnowłosy Michał stał z jed­ną ręką w kieszeni, drugą wsparty o kłonicę wozu, pewny siebie, wesoły. Antosiem zawładnęła taka szalona zazdrość. Właśnie to jest ta prostota w stosunku do ludzi, na którą się nie może zdo­być. Salymona śmiała się również, wstydziła się, zakrywała się ręką i odwracała gwałtownie. Widocznie Michał mówił rzeczy jurne. Antoni odwrócił się i poszedł w stronę stajni. Michał go dogonił, gdy oglądał cugowe faworyty. Wieczorem tegoż dnia Antoni poszedł na spacer po kolacji do parku, aby skupić się choć trochę i rozeznać w rzeczywistości tego olbrzymiego spoko­ju, jaki spłynął nań na wsi. Przeszedł parą ścieżek pod klonami, przez zagony; sam nie wiedział, jak to się stało, i był w podwó­rzu. Podwórze wieczorem. Wyglądało tak zupełnie, zupełnie ina­czej. Po prostu wzruszył się. W środku wałów, czynionych przez wielkie budynki, drzemał siny cień. Wymieciona przed wieczo­rem ziemia wyglądała jak podłoga w święto. Niebo obejmowała potrójna linia dachów sinymi horyzontami. Drzemiące olbrzymie stodoły niby nawy na mglistej przystani. Sierp księżyca, jak wczo­

raj, był jedyną ozdobą tego wieczornego stroju, podobnego do akordu majorowego, wziętego cichutko na rozstrojonym fortepia­nie. Studnia była jak mocniejszy cień, na niebie cienie obłoków fioletowych jeszcze, bo wieczór był wczesny. Ktoś niewidoczny z wolna poruszył żurawiem, żuraw zajęczał żałośnie, acz krótko. I zaraz potem zajęczała świstawka stróża i rozległy się kroki da­lekie, chrzęszczące po rozsypanej w tamtej stronie słomie. Antoni myślał: „Jak wszystko na świecie zależy od oświetlenia, ono to stwarza światy, ono zabija i rodzi. Budynki krzykliwe i wulgarne

o południu stały się wieczorem sennymi korabiami, wypoczynek po pracy nadał tej ciszy znaczenie osobliwe. Tak samo może we mnie dałoby się niejedno wyjaśnić efektami, południem, wieczo­rem, nocą; tylko co jest we mnie naprawdę, jakie rzeczy realne drzemią tam i stosownie do oświetlenia stają się pracowitymi sto­dołami lub okrętami z żaglami nastawionymi na nieskończoność? Co jest we mnie naprawdę? Jakaż to jest ta jedyna realność, czu­wająca, czyhająca na światło? Jaką lampą oświetlić mam swoje wnętrze, abym wreszcie ujrzał, co tam się naprawdę dzieje?“ W owej chwili od studni przez dziedziniec szedł pan Kali­nowski w płóciennym ubraniu, przygarbiony znojem roboczego dnia. Podszedł ku bramie, gdzie stał Antoni, i minął go, powie­dziawszy mu „dobry wieczór“. Antoniemu po chwili wydało się, że pan Kalinowski obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem. Ocuci­ło go to z paskudnych rozmyślań. Poszedł za ekonomem, dogo­nił go, zaczepił. Spytał, gdzie mieszka i czy jest żonaty. Pan Ka­linowski okazał się skorym do rozmowy i zaprowadził Antonie­go do swego mieszkania. Był to budynek osobny, obrócony jed­ną stroną na olbrzymie podwórze, na studnię i na stodoły, drugą na ogród warzywny i na park. W skromnym, bardziej niż w skromnym otoczeniu Antoni poczuł się od razu swobodniej. Przede wszystkim już ta żółta popękana cerata, ozdobiona archi­pelagami odłupanych wysp — jedna, zauważył Antoni, podobna była do Sycylii — a na tle tej ceraty szklana muchołapka, do po­łowy napełniona serwatką, nadały ton swoistości pokojowi pana Kalinowskiego. Nie wiem, czy są gdzie jeszcze teraz takie mu­

chołapki, Antoni od dzieciństwa przyzwyczaił się do tych klo­szów; biedne muchy wchodziły od spodu i później już nie mogły znaleźć wyjścia. Pan Kalinowski zabierał się właśnie do kolacji, udał się przeto przez wyłożoną cegłami sień do przeciwległej kuchni, Antoni zaś mógł się nacieszyć widokiem zwyczajnych oleodruków, królowej Jadwigi, Skargi, Kraszewskiego, a obok — rzecz prosta „Skazaną“, pokutującą po wszystkich dworkach i dworach Podola, Ukrainy lewo- i prawobrzeżnej, gdzie tylko jaki ślad polskości pozostawał. Za chwilę pan Kalinowski powró­cił w towarzystwie grubej Sawety; przyniósł dwie serwetki, hafto­wane krzyżykami czerwoną i granatową bawełną; pośród obfitej frędzli widziałeś tam trzmiele, motyle, pszczoły i inne owadz- two, wyobrażone, rzec dzisiaj można, niejako symbolicznie owy­mi granatowymi i ciemnoczerwonymi krzyżykami. Obok serwe­tek stanęły dwa kieliszki z grubego szkła, dwa talerzyki — „Bryonia, kochana Bryonia w brązowe desenie" — pomyślał An­toni, obejrzał dokładnie brązowe wzorki winogronowych liści i odwrócił talerzyk, aby odczytać miłą nazwę angielskiej fabryki; kieliszki napełniły się nagle, bo przedtem jeszcze pan Kalinow­ski zajrzał do czarniawej szafki, której oszklenia przesłonięto ciemnozieloną firanką, i wydobył stamtąd buteleczkę. Antoniemu trudno się było przyznać w tak dostałym wieku do tego, że nie pił nigdy czystej wódki, musiał wychylić i zakąsić rajskimi pie­rogami z serem; były one ciemne, „modo ucrainico“ wielkie

i smakowały, jakby były gotowane nie w piecu glinianym, lecz na letnim słońcu w czasie żniwa pieczone. Dopiero przy tych pierogach, kiedy pan Kalinowski odszedł do kuchni po śmieta­nę, spostrzegł Antoni, że gospodarz przez cały czas bawił go roz­mową i opowiadał jakąś długą historię. Gdy pan Kalinowski przyniósł białej, czystej śmietany w białym, nad szczerbionym kub­ku, okazało się, iż opowiadał niemal od urodzenia historię swego syna, Kazimierza, obecnie studenta medycyny, praktykującego w szpitalu w pobliskim miasteczku.

Koniecznie trzeba, aby się panowie poznali dowodził pan Kalinowski, polewając pierogi na talerzu Antoniego białą

śmietaną, na której natychmiast zaznaczyły się złote oczka topio­nej słoniny — na pewno się zaprzyjaźnicie. On już taki jest, złota dusza, złote serce, z każdym przyjaciel.

Antoniemu serce Kazimierza wyobraziło się w postaci złotej plamki topionej słoniny na bieli śmietany i chciał swoim zwycza­jem uogólnień wszystkie serca i wszystkie ludzkie uczucia upo­dobnić do tych ok złotawych.

A myśliwy! zamiłowany strzelec, co on tu ma różnej bro­ni, zaraz panu pokażę.

I zaprowadził go do sąsiedniego pokoiku. Nad prostym żelaz­nym łóżkiem, na dywanie, który przedstawiał w jaskrawych bar­wach hożą dziewoję z koromysłem i wiadrami na ramieniu, wi­siały sztucery, kindżały, szable, nawet jakaś stara polska karabe­la, którą młody Kalinowski dostał w prezencie od ciotki Zofii.

Jak grat była taka nieużyta, gdzieś się u nich poniewierała na górze, a on odczyścił, odnowił, oddrapał, odskubał... Stara szabla, kto wie, gdzie to ona tam walczyła, z poganami, z Ko­zakami. Jak tylko Kazio przyjedzie, on w niedzielę czasami przy­jeżdża, zaraz po pana do dworu poślę Sawetę. Musi się pan z nim zaprzyjaźnić. A to moja kolekcyjka — dodał z dumą, wskazując na przeciwległą ścianę.

Tam już na dywanie (tym razem był to wzór przedstawiający potężnego psa o czerwonych podżarach i z karminową cętką czerwieni w oku) rozwieszony był olbrzymi zbiór batów i naha- jek. Baty, batogi, bicze ściegienne, biczyska, rzemienie kręcone, moczone i ciągnięte, harapy, harapniki, nahaje, szpicruty, steki. Poczynając od olbrzymich berdyczowskich bałagulskich, na szóst­kę albo ósemkę koni przeznaczonych, znalazłeś tu barskie giętkie baty, znane ze swej elegancji, obodowskie mocne, acz nieco nie­zgrabne, stawiskie kręcone przez tamecznego znanego rymarza Moszka, nahajki z kopytkiem (wołyńskie) albo z „wolego ko­rzenia“, mocno bijące i z Rumunii sprowadzane, albo znów z prostej skóry nie farbowanej a strzyżonej w frędzle, na obsa­dzie nabijane miedzianymi gwoździkami i drucikami, które zdra­dzały niechybnie jej wschodnie pochodzenie, albo proste zaporo*

skie, dziegciem smarowane. Z dumą niesłychaną pokazywał pan Kalinowski Antoniemu, zwracając uwagę na najdrobniejsze szcze­góły, obróbkę skóry, specjalne farby lub garbowanie. „Ekonom- skie zamiłowania, powiedziałaby ciotka Zofia” — pomyślał An­toni i począł się żegnać. Raz jeszcze jednak przysiedli na chwilkę przy stole w jadalnym pokoju. Pan Kalinowski chciał coś powie­dzieć, mówił o tym, ale mu trudno było wykrzesać cokolwiek więcej słów.

Antoni nie domyślał się, o co panu Kalinowskiemu chodzi, nie domyślał się nawet później, gdy u siebie w pokoju rozważał tych parę nikłych słów, jakie się udało ekonomowi wykrztusić z gar­dła. Było tam coś o was, o młodym pokoleniu, o tym, co z wami będzie, gdzie droga, jak trzeba iść. I wreszcie to samo słowo, które go rozdrażniło w ustach powstańca. Jak to, znowu to ? Dla­czegóż nikt nie zapyta po prostu, co będzie z waszym duchem, zagubionym pośród tysiąca drobiazgów; na spacerach, obiadach, pracach dla pieniądza zagubiła się treść wszystkich najważniej­szych spraw.

To nie sprawa Polski, do licha, to sprawa mego ducha! Co się oni wtrącają? To ja sam, sam muszę zdecydować się, dokąd iść. Najgorsza rzecz nie móc zdecydować się, co czuć. A przecie ja­kąś treścią tę olbrzymią wybujałą bańkę mydlaną życia wewnętrz­nego tfż#5a^wypełnić. TrescPfej^Esolutnie nie miał i nie miał skąd jej zaczerpnąc.'„Straszliwy jest stan oschłości duchowej“ — pouczała go niegdyś stara książka matczyna, książka do nabo­żeństwa „Bądź wola Twoja“. Dzisiaj może najbardziej stan ten go przejmował; nie mógł spać i myśleć, co trzeba począć, na co się zdecydować, dokąd zmierzać. Bo przecież nie można tak z dnia na dzień, z godziny na godzinę żyć, jeść i pić. Ostatecz­nie zdecydował, że wypił zbyt wiele wódki. Siadł w oknie. Noc­ne powietrze ogrodu pełne było cichej siności i wchodziło do pokoju jak szept: klony cicho stały, to znów przechodził po nidi dreszcz bardzo subtelny i czysty; nagłe zamieszanie, jak na kla- wicymbale uderzona nuta, przerywał gwizdek — krótki, to dłu­gi — nocnego stróża. „Ach, nocy — myślał Antoni — po tyle-

kroć mówiono o tobie, a nikt cię naprawdę nie nazwał właści­wym imieniem. Poszukiwania właściwego imienia dla nocy, to dzieje poezji, tak jak dzieje filozofii, to poszukiwanie właściwej nazwy dla j a. Ach, nocy” — myślał Antoni. A ona obszerna, jak płaszcz wielka, spokojna, surowa, cicha stała nad światem, żagiel okrętu płynącego w bezmiar. Ciepłym oddechem uderzała

0 twarz Antoniego i głaskała gałęzie wysokich drzew, od czego drzewa drżały. W cieniu klomby świeciły białymi gwiazdami kwia­tów i dyszały ciężką ich wonią. Ktoś przechadzał się w ogrodzie

1 raz szczeknął pies. Poza tym była cisza. Bałagulski dzwoneczek jęczał od traktu. Żydzi wieźli jakichś z miasteczka, zajęczał dzwo­nek, zbliżył się, oddalił — długo to trwało, wiecie, jak wolno chodzą bałagulskie konie — a Antoni wciąż jeszcze siedział na oknie i patrzył w noc nad parkiem.

Nazajutrz było Boże Ciało. Już od rana w powietrzu unosiła się woń święta.. Coś z umiecionego koła podjazdu, gdzie wątły deseń miotelnych witek powtarzał się jak wzór obicia, z gazonu przystrzyżonego, z nawoływań, które dochodziły od stajni — dyszało odświętną barwą. Takie nieuchwytne odcienie czasami napełniają letnie powietrze właśnie barwą; czuć przez nią świę­to, nadchodzącą burzę, czasami śmierć we wsi. Kiedy jest bu­rza, to ćwierkanie ptaków. Kiedy śmierć, to tych ściszonych pa­rę odgłosów: raz kosa brzęknie, potem stukają gwoździe w drzewo niekoniecznie trumienne wbijane, a może tylko dzięcioł w parku mocniej niż zazwyczaj puka. W święto zaś w poszumie drzew mieni się jakiś głos nowy i niepowszedni, a potem wy­raźniej słychać dzwony, powietrze bowiem jest czystsze, a potem z pola nie przelatuje okrzyk pracy, tylko cztery wesołe nuty świątecznej pieśni, która podobno nawet jest nieprzystojna, ale ma w sobie dużo, dużo słońca. Mimo że Boże Ciało — święto katolickie, ale i część bab na wsi nie poszła do roboty, tylko w czarnych spódnicach, spod których łyskały mereżkowe koszule,

i w czerwonych butach uradzały po rynku, w alei wiodącej ode

dwora do kościoła, a także przy bramie do parku. Wodę do my­cia przyniósł Antoniemu Wasyl w koszuli, której przód cały olśniewał czarno-czerwonym haftem. Mimo to, gdy Antoni roz­począł z nim rozmowę — on jeden w tym zielonożółtym blasku słonecznego święta, lejącym się przez okno, wydał się spłoszony

i smutny. Nie wiedział dlaczego, ale stan humoru tego chłopca poczynał go interesować. Począł obserwować wyraz jego szarych oczu. Na razie nie doszedł do żadnych wniosków, jednak gra polegająca na zgadywaniu prymitywnych stanów duchowych na pół ludzkiej tylko, jak się zdawało Antoniemu, istotki, wciągała go coraz bardziej. Dziś w kilku słowach przychwycił go na fał­szu. Mówił, że to on wczoraj chodził po ogrodzie wieczorem, potem zaś znowu mówił o tym, że spał w swoim pokoju od dziewiątej wieczór zamknięty na kluczyk. Antoni nie konstato­wał głośno spostrzeżonej nieścisłości, aby nie mącić zaufania. W misce pokrytej błękitną emalią odbijał się prostokącik malut­ki okna i zielone drzewa, i niebo pełne blasku. Któż by tam się zajmował choćby najbardziej nieuchwytną tajemnicą, kiedy słoń­ce wszystko wyjaśnia. Ujął w ręce jędrny kawał różowego my­dła, pachnącego piżmem, i zbudził wesołą pianę; opłukał ją i za­mydlił się znowu, tym razem puchem o wielkich okach, cały, twarz, oczy, rzęsy, szyję, pachy, piersi, zamknął oczy, oblał się wodą i wycierając całą głowę ręcznikiem, nie widząc światła, słyszał, jak za oknem gęga leciutko makolągwa, maluśki, wesoły ptaszek. Zrobiło mu się jasno, mimo iż oczy miał zakryte i sam nie wiedział, dlaczego zabrzmiało mu w uszach parę nut z bar­dzo smutnego mazurka Szopena. A potem przyszedł mu na myśl zupełnie luźny pejzaż; nie związany żadną nicią asocjacyjną, wy­płynął mu on z podświadomości zupełnie zwyczajnie, podczas czynności całkiem obojętnej. Zdarzało mu się to często, ale ni­gdy w tak natrętnej formie; widział znad wysokiego urwiska wachlarz łąk i szlak niebieskiej mgły na horyzoncie, jak o świta­niu. Szorstki ręcznik natarł mu skórę na różowo, aż do bólu,

i czuł, jak — mimo wszystko, mimo wszystko — wesoło pogań­ska krew krąży pod skórą. Po schodach zbiegł za chwilę pra­

wie tak samo jak Mareczek. Lecz w jadalni zmroził go widok cioci Walera.

Dama do towarzystwa ślepej cioci Walerci była to osoba w średnim wieku, podobna do sennej kury, której nieprzewidzia­ne przeszkody, mimo iż mrok już zapadł, nie pozwoliły zająć miejsca na grzędzie. Mówiono o niej, że była zakonnicą, z czym się, oczywista rzecz, w Rosji musiała ukrywać. Antoni zastał owe damy w trakcie rozmowy o dzisiejszym święcie. Przywitał się z nimi i słuchał. Panna Klementyna mówiła o Bożym Ciele z wyraźną niechęcią, potępiała, ganiła; mówiła, że ludzie zmie­nili to święto na pogańską po prostu uroczystość; święcą zielska jak w dawnych gontynach, a poświęcanymi wianuszkami karmią krowy, aby się zdrowo chowały przez cały rok. Święte wyobra­żenia krwi Chrystusowej na ołtarzach giną po prostu pod po­włoką kwiatów, welonów, świecideł; podobno nawet panna Klementyna widziała na dywanie perskim na jednym z takich ołtarzy zawieszoną wypchaną papugę. Na wszystkie zastrzeżenia cioci Walerci miała odpowiedź, nawet na wzmiankę o biskupie powiedziała, iż biskupi są też ludźmi. Ciocia Walercia w zgor­szeniu musiała się odwołać do Ojca Świętego. Po czym zwróciła się do Antoniego, pragnąc go wyciągnąć na słówka; spytała go, co o tym sądzi. Antoni bez namysłu przyznał rację pannie Kle­mentynie.

A co, a widzi pan? — syczała z zadowoleniem zakonnica.

Tylko że nie widzę w tym nic złego — ciągnął Antoni. — Przeciwnie, cudowny jest dla mnie ten sposób, jakim prastare pogańskie obyczaje ukrywają się pod płaszczem nowych religii — to wrośnięcie obyczaju świętego zielska w olbrzymie święto Cia­ła, to cudowne! Cudowne jest to, że święcimy w dniu tym pa­miątkę boskiego ucieleśnienia. Przypominamy sobie, że najbar­dziej abstrakcyjne bóstwo miało jednak dało, to ludzkie piękne dało ze wszystkimi dolegliwościami i bólami, ze wszystkimi unie­sieniami | upadkami.

Naturalnie, tylko myślał w ten sposób Antoni — wyraził swą myśl słowem znacznie prostszym.

Toteż nic dziwnego, że wszystko, co z pogaństwa nam je­szcze zostało, przyrosło do tego najbardziej bujnego, najbardziej : łacińskiego święta!

Czy ty znasz kuzyna Jerzego? — zapytała ciotka Waleria ze zgorszeniem. — Czy ty go znasz? Mówisz zupełnie jak on. To bardzo niedobry chłopiec. Bardzo niedobry.

Ślepa głowa staruszki kiwnęła się ze strachem i z miłosier­dziem w wyrazie fałd przy ustach. Panna Klementyna pomogła staruszce wstać i oddaliły się korytarzem. Antoni spojrzał za ni­mi i ciemny, wydłużony korytarz wydał mu się nieporównanie zimny w stosunku do upału letniego za zielonymi oknami. Obło­ki były krągłe i przelatywały spokojnymi gromadami, jak boskie łabędzie.

Owe wyrzekania zakonnicy i cała rozmowa podnieciły go, nie mógł doczekać się czasu, kiedy miano iść do kościoła, i poszedł sam, nie czekając na resztę towarzystwa. Kościół był nader cias­ny, choć schludny, i w dniu tym nie mógł pomieścić zebranej publiczności. Zatkało oddech Antoniemu, gdy przez zniecierpli­wiony tłum prezbiterium przecisnął się ku czerwonym chorąg­wiom z trzema zwisającymi językami, stojącym przy wytartych, ongi kanarkowego koloru ławach. W pierwszej ławce, zamkniętej drzwiczkami, zobaczył Konstancję, w szarej skromnej sukni i bia­łej woalce. Siedziała bardzo spokojnie, mimo iż msza się jeszcze nie rozpoczęła i chudy, zatabaczony, siwy z czarnymi wąsami ko­ścielny nie zdjął jeszcze z ołtarza pstrego pokrycia. Zwykł był on odwlekać tę chwilę, jako że pokrycie to było chlubą i dumą całej okolicy, wyhaftowane jedwabiami w złotą siatkę i malinowe róże przez młodociane szlachcianki z pobliskiego zaścianka. Te same może, które właśnie teraz w białych spódnicach i bluzkach (ko­niecznie z baskiną!) szykowały się do noszenia feretronów i oł­tarzyków. Na jednym z nich był święty Antoni Padewski w żół­tej sukni, na drugim wniebowzięcie Matki Najświętszej, całe różowe z niebieskim.

Zjechała się cała okolica i zeszli się wszyscy oficjaliści olbrzy­miego majątku; nie brakło też rezydentek i rozmaitych starowi-

nek i staruszków od wiecznych czasów tulących się w omszonych dworkach, podobnych do chłopskich chat. Majątek bowiem cioci Zosi był z dawien dawna kolokacją i tylko zręcznym jej zabie­gom zawdzięczał nieboszczyk mąż, świeć, Panie, nad jego duszą, scalenie tych gruntów i połączenie w jednym doświadczonym ręku. Jak powiadano, nie obeszło się tam bez ludzkiej krzywdy, ale to takie starowiny zawsze skłonne są w najsprawiedliwszych zarządzeniach dopatrywać różnych rzeczy. Niedużo już zresztą te­go zostało, i to w nędzy zupełnej, na łaskawym chlebie. Przecież od święta powyciągało to te doroczne szaty przedwiekowe, resztki lepszych czasów, i nikt nigdzie nie zobaczył tak cudacznych na- czosów, napięć koronkowych, fanszonów, budek i fanszoników. Jakieś korony nie koronki, noszące z sobą zaduch zbutwiałych kufrów; właśnie przed sobą miał Antoni okaz gruby i tęgi w cia­snej, jedwabnej, „materialnej” sukni szaropopielatego, prawie srebrnego koloru, w cudownym czepku z czarnej blondyny na głowie, a obok „dziewczątko“ lat czterdziestu w prześlicznej budce słomianej z gronem zielonych szklanych jagód winogradu. Za sobą czuł Anoni zwarty tłum młodych dziewcząt, przybyłych ze wszystkich stron piechotą, spoconych więc, mocnym zaduchem ciała wionących. W ręku ich więdły owe wianuszki pogańskie, osobliwą modą z bożego drzewka, ruty, cząbru, macierzanki, dzięglu, mięty, maruny i innych ziół wite, a które więdnąc cierp­ką wonią przeciążały duszne powietrze. Mężczyźni — starzy w brązowych czamarach i młodzi w granatowych sukiennych ubraniach z kaszkietami w ręku — usunęli się na kościelne opole, gdzie spod przydeptanego żwiru widniały lekkie listki zielonej runi, które się miały niebawem okryć poszarpanymi płatkami ja­śminów | bławatków, znaczącymi drogę świętej procesji. Antoni umieścił się tak, że widział profil panny Konstancji. Gdy za chwilę — organista zasapał na zdartych organach, zakalikowała hałaśliwie jakaś pobożna baba — dzwonek dał znać rozpoczęcie mszy, Konstancja powolnym ruchem jednej ręki (w drugiej trzymała książkę do nabożeństwa) podniosła białą i gęstą woalkę.

Najprzyjemniejszą częścią mszy jest jej początek. Odprawiał tym razem jakiś obcy, nietutejszy ksiądz, młodzieniec o świeżym bardzo głosie. Miał na sobie bardzo ładny ornat biały, gregoriań­ski, opadający na ręce, podbity malinową materią, rzucającą go­rące refleksy na biel alby i starannie wyszczotkowanych rąk. W kroku księdza, gdy wstąpił na schody, gdy z nich zstępował, nie było ani nadmiernej powagi, ani pośpiechu. Antoni przy­gotował się na mszę ładną i wzruszającą. Dwugłos pokutny — iudica me Deus — który się rozpoczął pomiędzy kapłanem a lu­dem, uosobionym w postaci bardzo wiejskiego niedorostka w czerwonej pelerynce, był dla Antoniego zawsze najmilszym wstępem do modlitwy. „Quare me repulisti, Deus, Deus meus?" powtarzał sobie zawsze i mówił teraz, podnosząc oczy, gdzie po­nad monstrancją, w złoconym blaskiem świec welonie, widniała postać Chrystusa i gołębica ponad nią, spływająca w promieniu, takim, jakie czasem, zwłaszcza na Podolu, o zachodzie słońca wi­dywał. „Quare me repulisti, Deus, Deus meus?" Dlaczegoś od­trącił mnie na mętny ocean nieokreślonych pragnień, zamiast mi dać maszt jeden i nawę jedną, i kotwicę jedną? Stosunek Anto­niego do odprawianej ofiary nie dał się nigdy określić stale; nie­raz go msza nudziła, nieraz zawdzięczał jej momenty uniesienia. Dziś dominującym uczuciem była w nim ciekawość, a przy tym począł go męczyć upał i woń potu. Zwracał uwagę na sposób, w jaki modliła się panna Konstancja. Siedziała. Nie przyklękła nawet na początku mszy i mimo że trzymała ozdobioną- srebrny­mi skuwkami książkę w ręku, nie zazierała do niej. Na razie w otwartym jej, bardzo błękitnym oku, nieruchomo wlepionym w złotą gwiazdę monstrancji, zdawało się Antoniemu, że po­strzega po prostu przerażenie. Jednak po chwili odwrócił uwagę. Począł powtarzać słowa litanii: Kyrie eleison, Christe eleison, Kyrie eleison. Brzęczały one jak pszczoły w tym upale. Ukląkł. Z wolna przestał odczuwać unoszące się wokoło wonie. Przyzwy­czaił się do nich. Patrzał na biały, szlachetny w linii ornat, a po­nad nim na olbrzymią wieżę złoconej monstrancji. Blady mie­siąc hostii tkwił w półkolistym melchizedeku jak wschodzący nad

chmurą księżyc. Po chwili jak ogromny księżyc napełnił wyobraź­nię Antoniego. „To jest Bóg" — pomyślał sobie i zamknął oczy. I wydawało mu się, jak zawsze w gorącej modlitwie, iż ktoś stoi tak blisko przed nim, jak gdyby go dotykał. Że kolana stojącej postaci są na wysokości jego głowy. Czując to i przedstawiając Chrystusowi swą bezdomność duchową, prosząc o natchnienie, co ma robić w życiu, drugą połową świadomości oczekiwał wyższe­go momentu modlitwy, kiedy uczuwał położenie ręki na głowie. „Czy dotknie mię ręką? Czy dotknie mię ręką?" — myślał, a jed­nocześnie- gdzieś flażoletami duszy przedkładał: „Panie, co mam czynić? Panie, co mam czynić? Quare me repulisti, Deus, Deus meus?"

Obudził go rumor. Ludzie ruszyli po Podniesieniu. Każdy musiał odchrząknąć. Wstał i Antoni. Spojrzał na ławkę dziedzi­ców. Ujrzał, że panna Konstancja przed chwilą miała łzy w oczach, teraz otarła je drobną chusteczką — o batys­towa szmatko! drgnęło w nim nagle — i spojrzała znów z lę­kiem na ołtarz. Wydała mu się — drobna i mała — podobna do ptaszka.

Ale już w kościele, mimo że msza nie skończona, robił się ha­łas, klaskały drewniane lance chorągwi, wkładano z hałasem kije' w otwory ołtarzyków, przeznaczonych do noszenia, i szlachcianki, czerwone od upału i od wyciśnięcia się, stawały po cztery, dość nawet zgodnie, przyjętym systemem, przy obwieszonych srebr­nymi sercami feretronach. Zanim to wszystko stanęło w ordynku, msza paru akordami kadencji dociągała końca, otwarto szeroko drzwi wejściowe, stare drewniane odrzwia, i Antoni stanął pro­filem do ołtarza. Odwrócił się ku drzwiom otwartym i ponad głowami tłumu zobaczył niebo. Niebieski kwadrat! Jak gdyby po raz pierwszy w życiu spojrzał na ten niebieski kwadrat ponad głowami ludzi. Uczuł, że jest to jeszcze głębsza, jeszcze wyższa modlitwa to jedno spojrzenie.

Ksiądz, prowadzony przez dwóch dostojnych panów, szedł od ołtarza z wielkim brząkaniem dzwonków, twarz mając zakrytą fontanną złotej monstrancji, spowinięty w welony. Ruszyło przed

nim wszystko ze śpiewem i nagle w progu zielonego podwórza zmalał ten śpiew, zanikły dzwonki i stały się jak ćwierkanie ptactwa, a głosy ludzkie ścichły, ludzie się rozsypali luźno i tylko lipy przed kościołem i niebo ogromne nad nimi. Świece płonące w rękach różańcowych braci w świetle słonecznym stały się mdłe i niebieskawe. Tłum się rozluźnił, a dzwoneczki szczękały coraz słabiej. Wśród dziesięciu chłopców w czerwonych pelerynkach bardzo zażenowany jedenasty, dla którego nie starczyło stroju i którego odziano w niebieską, z kolekcji przeznaczonej na świę­ta Matki Bożej, ze łzami w oczach niósł w ręku łódeczkę, odchy­lając się od dymu, unoszącego się z miarowym ruchem hoj da­nego trybularza. Wokoło kościoła postępował tłum, Antoni dał się wyprzedzić, pośród coraz luźniejszego ścisku zatrzymał się, poczekał. Widział, jak panna Konstancja boczną furtką przeszła do parku. Wysłuchał tylko pierwszej ewangelii i także wrócił do domu.

Jakoś pod ten czas właśnie, gdy przyjechali młodzi Koczorow­scy i napełnili nieprzyjemnym hałasem, piszczeniem skrzypiec, i tupaniem cały dom, miano odesłać wujowi Augustowi jakieś specjalne baryłki na ogórki. Antoniemu kazano te baryłki od­wieźć, dostał trzy dni urlopu od rzeczywiście nieznośnych lek- cyj z Mareczkiem. Lekcje te odbywały się w jasnym pokoju, ranek był pełen słonecznego światła, które na białych staro­świeckich firankach kładło żółte jak wosk plamy. Antoni wył z nudów, musiał jednak dyktować małemu leniuchowi z żółtych książeczek Boguckiej i Niewiadomskiej i zaopatrywał go w licz­ne przepisywania, aby przez ten czas móc patrzeć na zielone li­ście klonów. Czytywali też razem głośno. Antoni wybierał książ­ki, które sam w młodości łykał z szalonym napięciem, ale Ma­teczka nudziło wszystko, co nie było w ścisłym związku z kon­kretnym światem wiejskiego gospodarstwa. Toteż godziny spę­dzone z uczniem musiał uważać za zepsute, dla siebie i dla ucz­nia, a konwenans nie pozwalał mu na sprawienie i jemu, i sobie

tej największej uciechy: zwolnienia od lekcyj. Z ulgą wielką na chwilę porzucił dom ciotki, który się teraz pomnożył o dwie osoby, dwóch Koczorowskich. Jeden z nich to był muzyk, który drapał smykiem po skrzypcach, aż przypominało się przysłowie: „wesołe drzewo wesoło śpiewa, koń po baranie ogonem kiwa”; drugi, dość dystyngowany, taki sobie po prostu pan z dobrego towarzystwa, zupełnie bez fizjonomii. Nic bardziej nie dolegało Antoniemu, jak towarzystwo osób, które nic nie znaczyły dla niego, a które dla siebie były całym horyzontem. Niewątpliwie egoizm młodości, zwłaszcza młodego mężczyzny, nigdy bardziej go nie denerwował, jak teraz, kiedy cisza wsi poczęła w specjal­ny sposób preparować jego stan psychiczny. Pasjami lubił, gdy robił się mrok, spacerować alejkami parku albo nawet ścieżką w ogrodzie warzywnym, trawą poprzerastaną, ujętą w szpaler porzeczek, pomiędzy drzewami, na których błyszczały malutkie, rozwijające się jąderka jabłek; patrzeć na obłoki bladoliliowe pod wieczór, na bladawe niebo, na wszystko przed sobą, dopóki nie zabłysła pierwsza zielona gwiazda. Nie dlatego, aby te go­dziny pełne były jakiejś głębokiej myśli lub jakiejś decyzji we­wnętrznej, ale po prostu dlatego, że otaczały go przedmioty bar­dzo miłe i bardzo zwyczajne, które uczył się poznawać; odnajdy­wał nowe barwy w obłokach, w harmonii nieba z żółtą, szarze­jącą w miarę zmroku słomą mat, przykrywających cieplarnię, i za­pach inspektów przypominał mu zapach rzodkiewek i dom jak wspomnienie snu. Zakochiwał się w źdźbłach trawy na drodze, w kształcie porzeczkowych gron, i porzeczki, choć jeszcze zielo­ne, umieją się układać w gronka bardzo piękne; na takim gron­ku czasami znajdował małego czerwonego pajączka; bardzo go to bawiło. Wczoraj — wśród bladych liliowych barw obłoków — ukazał się ogromny, okrągły biały księżyc. Dzisiaj jechał, wyje­chał | rana, bo było daleko, dzień jak stworzony do podróży, i o świcie, gdy się zbudził, niebo było gładkie i błękitne, potem jednak nadbiegły drobne chmurki, zawijcowate, szarawe, skupiły się, zasłały niebo i przykryły świat miłym chłodem. Bryka za­przężona w cztery konie tłukła się jakimiś bocznymi drogami, po­

śród niezmierzonych przestrzeni stepu wełnistego od żyt, od pszenic, od jęczmion, od pros. Szarość nieba kłóciła się z ziele­nią, horyzont rozległy mglił się, pachniało wszystko, kołysało — na pół przytomny, z muzyką rozpierzchłych myśli w głowie je­chał Antoni, baryłki dudniły lekko jak bęben słyszany z daleka, furman pokrzykiwał na konie, zboże kwitnące albo ledwo prze­kwitłe pachniało. W jakiejś wsi zjechali w dół, znowu w górę, po czym Antoni zobaczył, że jadą brzegiem piaszczystego, przepaścistego urwiska. W dole widział drzewa, łąkę i drobną rzeczułkę na łące bielejącą. Furman mu powiedział, że to tu spadł niegdyś pan Saroczyóski z czwórką koni i zabił się na śmierć. Pejzaż był jednak bardzo łagodny, po prawej ręce, na­przeciw urwiska, stał przy drodze krzyż wysoki, prosty, stary, bez ozdób.

Stąd już do wuja Augusta podobno niedaleko. Gt, już nawet dach widać, biały, blaszany, ponad kępą. Jednak, zanim doje­chali, przeszło jeszcze trochę czasu. Długo potem pamiętał Anto­ni ten dojazd. Zmrok się zrobił przedwczesny, bo niebo było po­chmurne. A przy tym niebieski. Rozkołysana bryczka wjechała pomiędzy płoty, minęła kościół i plebanię i potoczyła się szero­kim piaszczystym traktem wzdłuż przytykającego do drogi ogro­du; piaszczysto było, więc zmęczone konie szły stępa, po chwili Antoni zauważył, że w ogrodzie, ścieżką wzdłuż płotu, równole­gle do ociężałej bryki idzie młody chłopiec. Był bez kapelusza, w płóciennych spodniach, w butach, w płóciennej koszuli, twarzy Antoni w niebieskawym mroku nie umiał rozeznać, ale spo­strzegł, że chłopak miał nie nadto obcięte włosy koloru ciemnej miedzi. Patrzyli na siebie z ciekawością, podczas gdy bryka su­nęła wzdłuż chruścianego płotu; gdy zatrzymała się przed furt­ką, Antoni wysiadł nie czekając, aż bramę otworzą. Tuż za furt­ką stał chłopak w oczekującej postawie, przywitali się w milcze­niu. Był to kuzyn Jerzy.

W przedpokoju Antoni zrzucał pudermantel. Jerzy zapewnił go, że jeszcze nie ma kolacji, wuj August zajęty, wyciągnął więc go znowu do ogrodu. Przed domem zaniedbany klomb otoczony

był brzozowym płotkiem. Pełno tu było wiecznotrwałych floksów, białawych o zmroku i wonnych wiesiołków. Antoni zauważył nad nimi mnóstwo szarej ćmy. Nie, to nie była ćma, to były zmierzchnice, furcące lekko niewidzialnymi skrzydełkami. Odry­wały się nerwowym krągłym ruchem od kwiatów i krążyły nad ich głowami. Niższe miejsca ścieżki, otaczającej gazon, porośnię­te były gęstą trawą. Ogród od dawna zapewne nie znał pieczo­łowitej ręki. Niedaleko gazonu stała beczka z wodą; Antoni po­chylił się nad nią, wody było niewiele na dnie. Chrząknął i becz­ka wydała dudniący, mokry odgłos, niby nutka oboju. Mostek nad kanałem o kilka kroków dalej był spróchniały. W milczeniu weszli na ścieżki bardzo stare. Las buzyny, berberysu i czeremchy porastał obie strony nie strzyżonych dróżek; na razie był to ciemnoniebieski gąszcz i Antoni poznawał rośliny po zapachu liści, jakie machinalnie zrywał, przechodząc; Jerzy rozpytywał się

o dom ciotki Zosi, zadał parę pytań, na które Antoni nie mógł nawet odpowiedzieć, kuzyn snadź orientował się znacznie lepiej w sytuacji. Grabowym szpalerem poczęli schodzić w dół; ciemno tu było zupełnie i kuzyn Jerzy wziął Antoniego pod rękę. Ścieżka zarośnięta była bodiakami, szczerzycą — nie wiadomo było, po co właściwie idą tędy. Gdy minęli szpaler, wyszli na gazon ob­szernej łąki, na której tu i owdzie widniały olbrzymie, stare dę­by. Jerzy usiadł pod jednym z nich i powiedział Antoniemu:

Spójrz na niebo.

A niebo rzeczywiście rozpływało się jak skorupka lodu, chmu­ry znikały i wynurzała się seledynowa zieleń, zwyczajnie jak w zimny letni wieczór; Antoni usiadł przy Jerzym.

Zimno — powiedział tamten i narzucił nań skraj własnej peleryny.

Patrzyli bez słowa w to miejsce, gdzie za rzadkimi dębami widać było, jak łąka obniża się ku lewadzie, widać było płasz­czyznę pól. Obłoki uciekły, tylko nad horyzontem unosiła się szara mgła. W niej to właśnie rozpoczął się jakiś ruch świateł, przemiana barw. Nie mówiąc nic do siebie, przycisnęli się moc­niej do pnia, jakby zatrwożeni. Chmurki na niebie 1 lotnych,

lekkich, stały się konkretniejsze, kontury ich zabarwiły się moc­niej, wreszcie odcięły od zielonawego tła. Ogromna tarcza księ­życa zarysowała się wśród nich zrazu niewyraźnie, potem nabra­ła i blasku, i chmurki odepchnęła, wznosząc się z wolna. Anto­niemu przypomniała się blada hostia, tkwiąca w złotym melchi- zedeku, a Jerzy podniósł rękę i powiedział:

Widzisz, księżyc wschodzi.

Wuj August ledwie miał czas przywitać się z Antonim. W sto­łowym pokoju, poważnym i słabo oświetlonym, siedziało już kilku panów. Był tu doktor z sąsiedniego miasteczka, pan sta­rannie przyodziany w coś w rodzaju świtki, student, który, jak się okazało, był właśnie młodym Kalinowskim, oraz ksiądz, sta­ruszek, ale czerstwy. Wuj August, wygolony, spokojny mężczy­zna o staroświeckim wyglądzie, usadowił Antoniego i poszedł się naradzić nad kolacją, kuzyn Jerzy stał pod piecem, tak że twa- rzy jego wciąż nie widno było w cieniu. Doktor stał w środku pokoju, rozkraczył szeroko nogi i, gestykulując mocno, mocno coś dowodził. O doktorze słyszał Antoni już uprzednio, nazy­wano go „chłopomanem“.

Wy — zwracał się nie wiadomo do kogo — wy, pano­wie — podnosił, nie zginając wyciągniętej ręki, wskazujący pa­lec ku górze — i coście wy zrobili dla nich? Czy zdobyliście się choć na krok jeden ku porozumieniu? Czy nie staraliście się w każdy sposób, godziwy i niegodziwy, kopać przepaści między nimi i wami? W jednakowej doli, uciskani przez wspólnego wroga, czy kiedykolwiek zobaczyliście w nich braci, młodszych, starszych, po co te targi — braci, po prostu braci, a nie chamów, czubaryków, hadów? Kto kiedykolwiek dał im do zrozumienia, że mamy wspólnego wroga? Kto im pokazał carskiego urzędni­ka... (—Tsss — rzucił tu ksiądz proboszcz i zamachał ręką przed oczami kiwającej się z wyrazem żalu głowy.) — Co tsss? co tsss? Właśnie zawsze to samo, aby ciszej, aby nic nie mówić, aby się pogodzić; ziemskie urządzenia, pogodziliście się, tam serwitut)', pogodzili się, ze wszystkim się zgodzić nie sposób. A tak bez ko­rzeni żyć nie można, pływać po wierzchu jak rodzynki w so­sie — ani rusz! Jeszcze my tego pożałujemy — zrobił kilka kro­ków i stanął w podobnej pozie po innej stronie stołu, tak że go

ksiądz proboszcz mógł widzieć naprzeciw siebie, bo przedtem siedział bokiem — jeszcze my tego pożałujemy. Przyjdzie coś, hen, hej, nie wiadomo co — jakaś ruchawka. I co? na kim się oprzemy, do kogo pójdziemy... wy tłuką nas „hady“ jak Szela, bo tak, bo słusznie...

Mój drogi gospodarzu — ceremonialnie wysłowił się do wchodzącego wuja Augusta ksiądz proboszcz — mój gospoda­rzu, a nie dajże ty się tak unosić doktorowi, bo jeszcze jaką bie­dę na twój dom sprowadzi. Już nam tu o ruchawce mówi, po­wstaniem straszy. Praca, mości doktorze, praca — zwrócił się znowu do fukającego w nos interlokutora.

Za wujem Augustem weszła panna Szumlańska, wujowa go­spodyni, za nią obfita niewiasta z hładuszczykiem mleka kwaś­nego, za nią kredencerz z samowarem, który szumiał na zdrowie. Panna Szumlańska z rzezanego w drzewie sepecika zaparzała her­batę, z daleka czuł Antoni wyobraźnią raczej niż nosem zapach tego pudełka, zapach drzewa i suchej herbaty. Przez ten czas rozmowa umilkła, bo służba kręciła się po pokoju.

Proszę, siadajcie — mówił wuj August ¡¡§ siadaj, Antoni, koło Jerzego. 1 proszę mi jeść i nie dawać się prosić, bo ja i pa­ni Szumlańska na to jesteśmy za starzy. Nie będzie powstania — niech się ksiądz uspokoi! Nie taki teraz naród...

Kto wie — dorzucił młody Kalinowski, krając sobie party- kę razowego chleba.

Jerzy uśmiechnął się do Antoniego: „Oni tak cały dzień" — zdawał się mówić uśmiech, ale Antoni zrozumiał co innego. Oni jeszcze mówią o powstaniu — mój Boże!

Stanowczo — upierał się doktor — myśmy nic dla nich nie zrobili.

Bo nie mogliśmy — oponował ksiądz.

Bo nie chcieliśmy — grzmotnął w stół doktor — bo nie chcieliśmy, bo my jaśnie państwo, bo my grosza żałujemy na wszystko, tylko na Monte Carlo nie! Co! Zawsze gardzimy tu­tejszym chłopem, a to i wasza wina, księże dobrodzieju. To ty nie chcesz się pogodzić z tutejszym popem, to ty wytłumaczyłeś

panu Augustowi, żeby nie dawał na prawosławną szkołę... Czy to nie wszystko jedno? Prawosławna, katolicka, byleby była szkoła!

O, o, o... — oponował nieartykułowanymi dźwiękami ksiądz, który w najlepsze zajadał kwaśne mleko.

Oni tam — doktor pokazał palcem w górę, zupełnie nie określając kierunku — wiedzą o tym dobrze! Chętnie by tak do reszty nas wykupili, puścili z licytacji... a z ludem wąchać się nie dadzą; nie! Panu Branickiemu wolno w chłopskiej sier­międze po chrzcinach się włóczyć i wracać chłopskimi wozami, bo Branicki... ale niech no doktor spróbuje pogadać z chłopem, wytłumaczyć mu to i owo, zaraz pan prystaw przyjdzie, rozpyta się: „A czto eto wy, Wikientij Wiaczesławowicz, naszim mużycz- kam razkazywajetie ?”

A któż to doktora wydaje, jak nie ci sami chłopi? I mamy im ufać, co? I do powstania sposobić? Rusznice przeciw nam sa­mym w ręce wetknąć? Nie? — puszył się ksiądz proboszcz, ocie­rając niebieskawą serwetką zatłuszczone usta.

Ja o rusznicach nie mówię — niecierpliwił się doktor — ja jeszcze o rusznicach nie mówię, słyszy ksiądz!

Mój doktorze — zabrał głos po raz pierwszy wuj Au­gust — unosicie się zanadto; tak było, tak jest, tak będzie. Nie porozumiemy się z tym ludem, zresztą nie mam zamiaru się po­rozumiewać. Dawniej trzymał ich w karbach kańczug ekonom- ski, dzisiaj trzymają ich w karbach strażnicy i prystawi, policja czy tam co... państwo, jednym słowem, państwo. Jakie jest pań­stwo, to jest, ale za pysk tych gałganów trzyma; wobec tego staram się to państwo szanować, o ile tylko mogę.

Otóż to, to jest szlachta polska! — doktor porwał się od kolacji i gestykulując, stojąc: — prystaw! — wołał — szanuj prystawa! tych gałganów! kańczug! cudowne, cudowne... i tak wszyscy; pan August jeszcze słynie za światłego obywatela — a wy tam na Polskę się nie oglądajcie, ale patrzcie, jak jest tu, na miejscu. Co wy sobie myślicie? Toż niech przyjdzie jeden po­wiew... jeden dech rewolucji...

E! doktorze, jeszcze się, niestety, stary świat mocno trzy­ma! — dodał wuj August.

No tak, ale nie wiecznie — młody Kalinowski zawsze mó­wił bardzo spokojnie i dobitnie, spod nosa, bardzo niskim ba­sem i nie patrząc na nikogo. — Wszystko się może skończyć prędzej czy później — i zostaniemy z kwitkiem.

Jesteśmy kompletnie nie przygotowani — doktor znowu usiadł i wziął się do wieczerzy — kompletnie; nie potrafimy nic sami, a pomocników chętnych nie znajdziemy. Żadnej pracy — tak sobie z dnia na dzień, jak to za dawnych dobrych czasów... Jak przed rzezią humańską, kiedy to pan Stępkowski komisa- rzował.

Och, broń nas, Panie Boże, paskudne mówi pan rzeczy — przeżegnała się panna Szumlańska —- mnie to jeszcze mój dzia­dek nieboszczyk, bywało, wieczorami o tych okropnościach opo­wiadał, jego matka była Gruszczyńska z domu, z tych, co to ich tak pomordowali...

Niech pani opowie, jak to było? — zainteresował się ku­zyn Jerzy.

Innym razem — powiedziała panna Szumlańska, bardzo zaniepokojona torami, na które zeszła rozmowa.

Antoni już więcej nie słuchał; nudziło go to po trosze, nawet niezupełnie zdawał sobie sprawę, o czym mówiono, parę godzin drogi końmi zmęczyło go bardzo, chciało mu się nawet spać. W samowarze, szumiącym cieniutko przed nim, widział wydłu­żone odbicie swojej twarzy, panna Szumlańska ładowała w niego doskonałe wiejskie jedzenie, aż mu w uszach szumiało jak w sa­mowarze, a Jerzy uśmiechał się. Zaraz po kolacji zabrał go na górę, gdzie mieli spać. Zapach sienników, zimnych prześcieradeł napoił go niezwykłym rozmarzeniem. Jerzy siedział długo w ok­nie, wychodziło ono na zabudowania folwarczne i nie miało ład­nego widoku. Antoni, budząc się kilkakrotnie, widział go w tej samej pozie. Dopiero po północy, kiedy znowu otworzył ocży, zobaczył ciemność i jasny kwadrat okna oblanego światłem mie­sięcznym. Światło księżyca padało na przeciwległe łóżko. Antoni

spojrzał w tamtą stronę. Blask oświetlał w pełni śpiącego. Anto­ni po raz pierwszy miał możność przypatrzenia się jego twarzy. Jerzy spał z głową w tył odrzuconą, z rozsypanymi włosami, któ­re w świetle księżyca nie zdawały się miedziane, lecz ciemne, gdzieniegdzie przetykane iskrami blasku. Odrzucona kołdra od­słaniała głęboko dyszącą szyję, piersi, uniesione w jakimś tanecz­nym ruchu ręce. Ręce te wydały się Antoniemu bardzo wydłużo­ne i delikatne, drobne blaski mieniły się na paznokciach i na pierścionku, który Jerzy snadź zapomniał zdjąć przed zaśnię­ciem. Twarz sama w połowie była w cieniu przez moment; wi­dział tylko bardzo mocno zarysowany profil nosa o cienkich nozdrzach; potem, po małej chwili Jerzy się poruszył, kopnął kołdrę, ręce w inny ruch, równie rytmiczny, ułożył i głowę prze­chylił w stronę Antoniego. Teraz mógł zobaczyć czoło piękne, choć niskie, sklepione dwiema wypukłościami, przecięte poprzecz­ną lekką zmarszczką, brwi czarne, mocne, podobne do dwóch ptasich skrzydeł i cienkość powiek, które zamknięte przypomi­nały w kształcie subtelnie rzeźbione pateny. Usta tylko kuzyn Jerzy miał brzydkie, tak się przynajmniej Antoniemu zdawało. Pomyślał, że czai się w nich coś rosyjskiego, w kształde-li, w kolorze czy linii, nie umiał tego określić — wypukłe były, bardzo czerwone, tak czerwone, że kolor ich dawał się znać na­wet w oświetleniu miesięcznym; linia dolnej wargi miała łuk do- mierny, natomiast górna warga wydymała się tak, iż określała jakoby połogi pagórek, bez miłego przegięcia się w środku. Pomiędzy czerwonymi wargami błyszczały białe zęby, właściwie dwa tylko przednie zęby, ostre i osobne, którymi Jerzy przy­gryzł dolną wargę. Podbródek miał bardzo okrągły, owal bar­dzo dokładny, szyja oddychała równo, okryta skórą jasną i gład­ką. Blask księżyca specjalnie opromieniał obojczyk i właśnie szy­ję, tak że Antoni doskonale mógł zobaczyć, że skórę miał kuzyn Jerzy bardzo jasną i gładką.

Sam Antoni nie wiedział, czemu twarz śpiącego człowieka — zresztą jak zwyczajnie — napełniła go strachem. Jednak lęk ten był silniejszy niż zazwyczaj: był to ten specjalny rodzaj niepoko­

ju, jakiego doznajemy, budząc się w nocy. Uczucia nasze, zwy­czajne dzienne uczucia nabierają innej barwy, stają się jakby przerysowane, myślimy zupełnie inaczej i inne robimy projek­ty — odważniejsze — niż za dnia. Tak samo lęk ten wydał się Antoniemu niewytłumaczonym, a jednak jakby powiększeniem, karykaturą tego, czego doznawał z wieczora, czując obecność Je­rzego. Dwa błyszczące zęby, świecące w sennym rozchyleniu warg, przypominały mu grozę dziecinnych snów. Okrył głowę kołdrą i długo nie mógł zasnąć.

Jeszcze przez sen słyszał nad ranem zgrzytanie zaszczepki przy otwartym oknie. Widać wiatr nim poruszał; lekkie uczucie chło­du i wilgoci ociężało mu głowę i oczy, że nie chciał ich otwie­rać. Zgrzytanie — gdy baczniej się przysłuchał, a tym samym rozbudził — mieszało się z lekkim pukaniem kropli o blachę parapetu; „deszcz!“ — pomyślał sobie, poruszył się niecierpliwie na łóżku. Ociężał zriowu na czas pewien, raczej już drzemał tyl­ko, aby za chwilę, nie otwierając oczu, począć się wsłuchiwać w tę muzykę letniej kapaniny; szelest równomierny był bardzo muzykalny; poza szmerliwym tłem, jakie wydawało spadanie mnóstwa perełek na rozpięte liście kasztanów, rozróżnić można było inne leitmotivy, jak cmokające staczanie się dużych kropli zebranej wody z liści i opadanie ich z wyższych płatków na niż­sze, aż na sam dół drzewa i jak stukanie po blasze parapetu kro­pel spadających z okiennego gzymsu, jak leciutkie pukanie desz­czu, wprost z nieba bijącego w dach przybudówki, a wreszcie akompaniament strugi wody, lecącej z wysoka, z rynny, do pod­stawionej beczki, która wydawała głuche gulgotanie; akompa­niament ten przerywał się, jak tylko wiatr strugę wody odchy­lił — rozpylała się ona na chwilę, jak gdyby nagłe glissando harfy, aby po chwili wpaść znowu w monotonne koryto ryt­mu bulgotania i złoszczenia się deszczówki nagromadzonej w beczce.

Dżdżyste dnie na wsi zawsze napełniają dało lubą sennością, aż nie można się zorientować, gdzie kończy się senność, gdzie zaczyna lubieżność. W przedpokoju pachniało mokrym suknem,

mokrym kożuchem, psami, gdy otwierano drzwi od podwórza — to mokrą ziemią i świeżą zielenią wielkich omytych liści, które się teraz właśnie znajdowały w epoce najjędrniejszego rozrostu. Antoni po ciepłym, smacznym śniadaniu, którym ich częstowała spowita w świeżo nakrochmalone szafirowe fartuchy panna Szumlańska, chodził od okna do okna i spoglądał na rytmiczne batogi, siekące zapamiętale drzewa i ziemię; widział to krzak róży, otrzepujący się jak wróbel z kropel kąpieli, podparty zielo­ną, wymytą do czysta tyczką, to znowuż malutkie drzewko dere­niowe, dygocące zmysłowo pod beznamiętnym szelestem dżdżu. Jerzy troszeczkę brząkał na fortepianie, schrypniętym nieco od wilgoci; rozsypane tony starego pożółkłego grata odpowiadały świetnie leciutkiemu pukaniu kropel w szyby. Wreszcie znaleźli się wszyscy trzej — młody Kalinowski, Jerzy, Antoni — w ga­binecie wuja. Niedziela wlokła się z wolna, na końcu korytarza słychać było głuchy stuk (to w kuchni tłuczono w miedzianym moździerzu korzenie do potraw) albo znowuż kołatanie trzepacz- ki bijącej pianę; przygotowywano wystawny obiad i panna Szum­lańska, ilekroć wchodziła, przynosiła w fałdach fartucha zapach kardemonu i dymek smażonych kartofli. Stukanie dźwięcznego tłuczka (ktoś nim rytmicznie pukał i co pewien czas, wykręca­jąc, odldejał cząstki migdałów, które przywarły do dna, z okrąg­łym, miłym zgrzytem) dopełniło tej gamy szmerów, w jaką od rana wsłuchiwał się Antoni. A jednak począł też słuchać rozmo­wy dwóch młodzieńców, którzy, znudzeni oglądaniem floweru i bezkurkówki wuja Augusta, wreszcie zaczęli mówić prawie

o tych samych sprawach, które poruszano wczoraj przy kolacji. Młody Kalinowski powoli, ale mocno się zapalając, miotał \w drwiący nieco uśmiech kuzyna Jerzego cios za ciosem, argu­ment za argumentem.

Życie musi mieć jakiś cel, jakiś sens — tak mówił mniej i więcej, przydając znaczenia słowom głównie akcentem, wyrazem | i gestykulacją — coś trzeba ostatecznie z nim zrobić... o to wła­śnie chodzi: zrobić... wymaga od nas przede wszystkim czy­nu. Czyn! to wielkie, zaniedbane słowo... minęły już martwe po­

kolenia, które, wymagając od nas pracy, wymagały właściwie za­śnięcia... to się nazywało pracą, a było lenistwem.

Ależ ja nie bronię wcale pracy! — odezwał się Jerzy, któ­ry dotychczas w miejscach wielokropków mruczał pogardliwie i wykrzywiał z lekceważącym podziwem usta, głaskał sobie śpiącego Gałgana (był to ulubiony piesek wuja Augusta, a co za tym idzie i panny Szumlańskiej, która na stare lata swoje w wuju widziała wcielenie bóstwa). — Ależ ja nie bronię wcale hasła pracy! praca fizyczna nie pomnaża bynajmniej naszego doświadczenia; jest to zasklepianie się w kółku materialnych zainteresowań, kiedy świat jest czymś olbrzymim... nie do po­jęcia... nie do ogarnięcia... jeżeli cośkolwiek warte jest życie, to właśnie wgryzanie się w ów świat — jak robak, jak robak, co się wgryza w górę sera — poznawanie świata zewnętrznego! Cóż poza tym istnieje? Wasze nieznośne hasła czynu idą w pro­stej linii od owego okropnego zagłębiania się we własnych wnętrznościach... jakieś moralne nakazy... jakieś prawa etyki... Cóż to jest? narzucacie olbrzymiemu kosmosowi zadania wysnu­te w waszych smutnych móżdżkach i nazywacie to prawami dzie­jów... nie ma żadnych praw, jest tylko straszliwy chaos...

Oho! — zawołał Kalinowski — a to może nie jest leni­stwo, co?! Traktować świat jako niezgłębiony chaos i z góry wy­rzekać się jakiegokolwiek zrozumienia go... To właśnie jest bo­skie, że ja, robak, mogę, mogę podług praw swego mikrokosmo- su zbudować prawa całego świata. I jak we mnie zmienia się, we mnie, człowieku, zmieniają się prawa, którymi się rządzę, że sta­ję się dzieckiem, chłopcem, młodzieńcem, mężem... tak samo prawa świata muszą się zmieniać; w życiu każdego społeczeń­stwa te okresy są koniecznością, koniecznością po prostu, jak starzenie się, lecz rozstrzygają się przez wolny ludzki czyn! naj­szczytniejszy moment, do jakiego zdolny jest człowiek z wolne­go wyboru — czyn!

Mieszanina — drwił Jerzy — to pan jest przekonany, że prawa świata istnieją raz na zawsze, to znowu, że zmiany w świe- cie zależne są od „wolnego czynu“ człowieka — to zbiorowość,

to indywidualizm; przeczy pan sobie. Zmiany? Dobrze! Przyj­muję świat takim, jaki jest, i gotów jestem przyjąć wszelkie zmiany, jakie w nim nastąpią. Chcę go poznać przede wszyst­kim, wchłonąć w siebie, ogarnąć — a skoro nie potrafię go ogar­nąć, połknąć, to może on mnie połknie; roztapiam się w nim jak łyżka soli w oceanie — płynę w nim — i to mi wystarcza!

To bardzo mało — oburzył się Kalinowski.

To bardzo dużo — stwierdził Jerzy. — To bardzo dużo — mówił po pauzie i ciągnął dalej, ale Antoni patrzył teraz na drobne kropelki, jak się na matowym od oparu oknie zbierały w gromadki, pęczniały i nie mogąc wytrzymać własnego ciężaru, staczały się po szybie jak łzy po twarzy. Gałgan przeszedł teraz pod jego głaskanie; czuł ręką miękką wełnistość psiej sierści pomieszanej z kurzem.

To bardzo dużo — to przede wszystkim zdecydowana sy- tuacja, proszę pana — to jest stanowisko, które naprawdę coś decyduje, umożliwia przyjęcie życia, umożliwia w ogóle życie. Ja z waszym światopoglądem, z tym mieczem Damoklesa czynu nad głową, zwariowałbym; po prostu zwariowałbym! Nie wie­działbym, co mam począć, wiecznie bałbym się i szukał ważnych decyzji przed pójściem spać czy przed obiadem! Nie, stanowczo nie...

Antoni nie słuchał tego, co mówili, ale począł się im przypa­trywać — specjalnie Kalinowskiemu. Irytował go ten mały kwa­dratowy łeb, nisko ostrzyżony, to czoło uparte, ten wzrok spode łba czasami, czasami prosto w oczy patrzący i nawet bardzo śmia­ły, ten karykaturalny dziecinny wąsik nad małymi ustami; zgar­biony, w wytartej kurtce studenckiej, chodził tam i z powrotem po ciasnym gabinecie — a jednak od postaci tej biła nieprze­parta, nieprzemożona siła jakichś — czy on wie czego? — idea­łów, naturalnie. Zabawne słowo! Ideały! przypomniał sobie, jak z tego słowa szydzili i Izydor, i Knabe, i oto szydzi Jerzy! każ­dy na swój sposób; a oto chodzi człowiek, który wierzy, fana­tycznie wierzy w coś i jest tak bardzo, bardzo pewny, co za tym idzie, tak bardzo, bardzo szczęśliwy. Toteż niecierpliwił go ten

ton ironii, zabijającej ironii, tak niewłaściwy w ustach rudego kuzyna. Powiedział tylko Kalinowskiemu: — Zazdroszczę wam wiary! — więcej się do sporu nie wtrącił. Wstał, znowu spojrzał przez okno, znowu ten sam deszcz, ten sam krzak róży, to samo dereniowe drzewo.

Zaraz po obiedzie doktor z Kalinowskim wyjechali do mia­steczka. Kalinowski obiecał przyjechać w przyszłą niedzielę do ciotki Zosi i pożegnał się z Antonim bardzo przyjaźnie. Bryka, osłonięta mokrą skórą fartuchów, furknęła raptownie sprzed gan­ku, rozpryskując kawałki sklejonego piasku i tylko mokry żółty tył jej zabłysnął między drzewami, a nad nim zgarbione postacie doktora w świtce i Kalinowskiego w mokrym zielonym płaszczu gumowym. Chłopcy wrócili do gabinetu: szaro od razu się robi­ło i mokry blask popołudnia przepełniał pokój. Jerzy położył się na kanapie, gdzie przed chwilą drzemał Gałgan trzęsąc się przez sen drobnym dreszczem, Antoni siedział na bujającym się fotelu i, przechylając się, widział płat szarego nieba, bladego, niżej pędziły postrzępione, prawie ¿ielonawe puchy podartych obłoków. Sam nie wiedział Antoni, jak mógł opowiadać Jerzemu swoje życie; tym razem nie były to, teraz to widział, te popisowe frazesy, jakimi pragnął roztkliwić Jadźkę przy postrzyganiu ma­lin, mówił po prostu, jak było, i w miarę, jak mówił, począł ro­zumieć treść dni niezwykle szarych i niezwykle ciężkich, jakie całym pasmem zwaliły się na niego od chwili jakiego takiego uświadomienia. Istnieć! Ale jak? Oto jest pytanie, które przewi­jało się, nużyło go, męczyło i wracało zawsze! Jak rozstrzygnąć najbliższe drogi, przy pomocy jakiego kompasu nakierować się i dokąd! Co robić! Dobrze — przed chwilą mówił Jerzy: poznać świat — ale jak? Poznać, po prostu poznać... i to wszystko? Poza tym nic? Wszak brakuje tu jeszcze czegoś, jakiegoś dalsze­go ogniwa, jakiejś konsekwencji. No tak, jest teraz zwyczajnym studentem (nie wiadomo jeszcze czego) i co dalej ? Jest bardzo ubogi, ale nie tylko zewnętrznie — ubogi wewnętrznie, nie ma w sobie żadnej treści, żadnej „materii wiary", jak to nazywał. Czymże mógł napełnić dotąd swoje życie? W dwudziestej wio­

śnie inni byli już bohaterami albo wchłonęli ze świata tyle, ile tylko mogli wchłonąć. On, pomiędzy bezduszną szkołą a kore­petycjami, cóż mógł znaleźć? W smrodnych izdebkach marnych zakamarków uczył najgłupszych rzeczy; ale najprostszej rzeczy/ nie mógł się nauczyć sam: powiedzenia sobie po prostu „tak jest; i tak musi być“, najzwyklejszej decyzji, której nie odpowiedzia­łaby wątpliwość.

Ach, Jerzy — ja bym tak wierzyć chciał jak Kalinowski!

Jerzy słuchał Antoniego bez słowa, ale z uśmiechem. Czasami

pytał go o szczegóły pewnych spraw. Rozpytywał się go o bar­dzo głupiego ucznia, syna popa, któremu Antoni udzielał kore­petycji w malutkim i cuchnącym naftową lampką pokoju, albo

o przelotny romansik, jaki Antoni miał z siostrą tego małego, popówną Margaritą. — Też imię! — zauważył. Poza tym istot­nych kwestyj nie poruszał ani słowem, dał się Antoniemu wy­gadać do dna:

No, a teraz co? Cóż tam u ciotki Zofii? Kto? Jadźka czy może... Konstancja?

Zupełnie nie rozumiem twojego pytania — powiedział na to Antoni i zakołysał się na krześle.

To prawda, a jemu nawet do głowy nie przyszło, Jadźka czy panna Konstancja? Zabawny jest ten Jerzy. Jerzy też opowiadał

o sobie, o swoim dzieciństwie, o matce Rosjance, która go po­rzuciła bardzo małym chłopcem, o śmierci ojca, bardzo zresztą pobieżnie. Opowiadał to już wieczorem, kiedy siedzieli w swoim pokoju, a w otwartym oknie szeptał deszcz, spokojnie i pewniej już, z całodzienną wprawą. Pasjami lubił Antoni takie wieczorne rozmowy; kołdra grzeje ciepło, od okna wieje miły chłód letniej nocy, tak, aż gęsią skórką pokrywają się odkryte barki, w ciem­ności twarz towarzysza od czasu do czasu oświetla się ognikiem pociągniętego papierosa: widać skupione brwi, oczy i kawałeczek czoła; rozmowę całą prowadzi się gorącym szeptem, żeby to niby nie słyszeli sąsiedzi — wtedy zdolny był do najintymniejszych zwierzeń, zwłaszcza że cień nocy, nocy przyjacielskiej rozmowy, w zupełnie innym świetle ukazywał całe umeblowanie uczucio­

we. Wszystko w takich rozmowach wydawało się znowu zupeł­nie inne i gdyby miał zdawać Jerzemu sprawę ze swojego ży­cia, kto wie, czyby tak samo je przedstawił, jak przed kilkoma godzinami. Teraz jednak, patrząc na jaśniejszą plamę okna, słu­chał z uwagą słów Jerzego. Jerzy mówił o życiu, które mu się wydawało tak samo nierealne i nierzeczywiste, jak lekki blask księżyca, przesłoniętego zawałą chmurzysk. Zdawało mu się, że śni, że nie może istnieć z nim, smutnym nędzarzem, w jednym pokoju ten królewicz wychowany w Anglii, dziedzic wielkiej fortuny i wielkich zdrożności rodzica, śmiesznego ukraińskiego półpanka. Miał nawet wrażenie, że Jerzy zmyśla; rzeczywiście, Jerzy opowiadał mu zupełnie nieprawdopodobną przygodę na Tamizie w jakiejś pływającej willi z niezwykłą kobietą i w to­warzystwie niezwykłych, choć nieco podejrzanych mężczyzn. W ogóle dla niego w zimnym pokoju zapadłego dworu, o sto mil od kolei, samo pojęcie Tamizy było czymś na pozór nie do ogarnięcia i nie do zrozumienia. Istnienie owej rzeki, owej przy­gody Jerzego, wreszcie samo istnienie tego kuzyna stawało się nierzeczywiste i po prostu absurdalne. Kontury pomiędzy Tami­zą, kobietą, Jerzym i dżdżystą ukraińską nocą zacierały się coraz bardziej, aż mu się wreszcie przyśniło, że płynął z Kalinowskim i z panną Konstancją tratwą po morzu i że Kalinowski w moź­dzierzu miedzianym tłukł ogromne kraby na miazgę, kraby nie mieściły się już w naczyniu i Kalinowski tłuczkiem, wielkim jak makohon, bił je po głowach, mówiąc im o czynie, a kraby pę­kały jak pluskwy i krew ich szumiała i szeleściła jak krople desz­czowej wody za oknem.

Nazajutrz dopiero zaczęli rozmawiać o Knabem. Jerzy znał go jeszcze z dawnych angielskich czasów, kiedy Knabe był przez parę lat w szkole w Hight, a nawet był z nim spokrewniony przez matkę. Odwiedzał go również tutaj — na wsi; majątek Knabego leżał o jakie dwanaście mil od wuja Augusta. Jerzy dopiero powiedział Antoniemu, że Knabe dostał urlop z pułku na trzy miesiące i siedzi u siebie na wsi, gdzie ma spędzić całe lato, bo przeprowadza radykalną kurację. Poczęli mówić o jego

filozofii, nihilistycznej i mili tary stycznej zarazem, cudacznie wy­rosłej na jego rosyjskiej kulturze. Antoni opowiadał Jerzemu

o tym wybitnym wpływie, jaki wywierało naó wszystko, co mó­wił Knabe, i jak, być może, jemu zawdzięcza swój brak określo­nych poglądów na rzeczy. Przesadzał nawet, mówiąc o tym wpły­wie. Jerzy spokojnie zapewniał Antoniego, że to nieprawda, co Knabe mówi.

Nie wierz mu, nie wierz — mówił z pogardliwym uśmie­chem, tak jakby słowo honoru mogło być ostatecznym rozwiąza­niem. — Świat jest wielki, nieogarnięty, warto go kochać, bar­dziej niż Boga; i jest, przede wszystkim jest naprawdę. Bez świa­ta żyć nie można, trzeba go albo przyjąć całkowicie, albo odrzu­cić całkowicie. Ja ci mówię — uśmiechnął się — on źle skończy, ten Knabe, tak żyć nie można.

Antoniemu przypomniało się, jak często Jura mówił o samo­bójstwie. Pomyślał, że szkoda byłoby tego młodego człowieka, naprawdę jednak trzeba może walczyć z tym jego światopoglą­dem? Nigdy bardziej niż teraz nie czuł, jak powierzchowny był cały wpływ przyjaciela na niego. Wbrew wszystkiemu, co mówił tamten i czemu Antoni potakiwał, byłoby mu w tej chwili tak nieskończenie żal odejść od świata, a przede wszyst­kim od tych drzew i nieba. Stali właśnie w ogrodzie i Antek patrzył z bliska na ciemny, mocny, zwięzły pień kasztana i pomy­ślał, że samo istnienie tego pnia kasztanowego nadaje sens życiu ludzkiemu. Po prostu nie miał siły dialektycznej, aby się przeciw­stawić Knabemu, ale uczuciem przerósł to wszystko.

Zanadto tylko rozróżniasz najrozmaitsze strony żyda, za­miast je brać jako całość — powiedział w ciągu rozmowy Jerzy, który jednak wciąż traktował Antoniego jak sztubaka.

Może zresztą zasługiwał na takie klepanie po ramieniu, przy­chodziło mu do głowy wielokrotnie. Odróżniał szczegóły, mówił

o czarnym i białym, mówił o dobrym i złym — być może.

Nie czujesz jedności — powtarzał mu Jerzy.

Antoni wracał nad wieczorem i późno już zmęczone koniska wuja Augusta dowiozły go do domu. Nikt go nie witał na ganku, nikogo nie spotkał w przedpokoju, bryka zawróciła przed domem i odjeżdżała w cień, było już widać po kolacji, bo z kredensu dochodziło szczękanie mytych talerzy, zajrzał tam i dosłyszał zwyczajną wieczorną rozmowę służby, która czuje, I że się wszyscy w domu rozeszli i że może zupełnie się nie krę­pować; Horpynka ze ścierką przerzuconą przez ramię i wycie­rająca błyszczący talerz głośno doskwierała śmiejącej się towa­rzyszce. Antoni cofnął się i zajrzał do jadalni; nakrycie przy­gotowane dla niego błyszczało samotnie na obszernej połaci le­dwie oświetlonego stołu; połowa lamp zgaszona (we dworze była elektryczność) i pokój zdawał mu się bardzo pusty, dom cały wydawał się pusty; skierował się do siebie. Na schodach spotkał pannę Konstancję. Sam nie wiedział, dlaczego ucieszył się, że wreszcie kogoś zobaczył. Panna Konstancja była w domo­wej zwyczajnej sukni, widocznie na kolację nie schodziła. Ona też się jakby ucieszyła i przywitali się jak dobrzy znajomi.

Z pewnym odcieniem przyjaźni, jaki czasami brzmi w głosie starszej panny wobec młodego smarkacza, zaleciła mu pójście na górę, umycie się; ona zaś miała rozporządzić, aby mu po­dano kolację.

Zobaczy pan, doskonała kolacja!

W trzy skoki był u siebie, nawet nie zajrzał do Mateczka, błotniste ślady, wiodące do sypialni ucznia, wymownie świad­czyły o obecności w domu łobuza. Wody znowu w dzbanku nie było. Ledwo odrobinę nalał na dno miednicy i umył ręce po ciemku. Stan przygnębienia, z jakim przyjechał, nagle się zmie­nił na wesołość bez żadnej przyczyny. Na schodach pośliznął się i narobił hałasu, z trzaskiem zamknął drzwi od jadalni i po­czął przepraszać pannę Konstancję za swój temperament. Pan­na Konstancja pozwoliła mu na hałasowanie, bo w domu niko­go nie było, rzecz prosta, z wyjątkiem cioci Walerci i panny Klementyny. Został także jeden Koczorowski, ale jest w parku. Pojechali wszyscy na podwieczorek w sąsiedztwo i dotąd nie

wrócili. Panna Konstancja uskarżała się, że miała kłopot z Ma- reczkiem, który za nic w świecie nie chciał iść spać, to sprowa­dziło rozmowę na tory pedagogii i Antoni sam nie wiedział, kiedy począł się zwierzać pannie Konstancji, jak bardzo go nu­dzą udzielane lekcje. Horpynka podała jedzenie. Rzeczywiście kolacja była doskonała — to tak zawsze, bp nikogo w domu nie ma — dodała panna Konstancja. Namawiała Antoniego do jedzenia i wcale nie wydała się taka sztywna i niesympatyczna, nawet głos, który na początku brzmiał (pamiętał to dobrze An­toni) nisko i nieprzyjemnie, zmienił się. A może po prostu przyzwyczaił się do niego. Jednak na pewno nie widział panny Konstancji w tak dobrym humorze. Rozpytywała się o wuja Augusta, który na ogół wydał się Antoniemu sztywny i suchy, protestowała przeciwko takiemu sądowi i dowodziła stanowczo, że się Antoni nie poznał na wujaszku, że jest on dobry, pocz­ciwy, rozumny i jeden z niewielu obywateli na Ukrainie kupuje i czytuje książki. Poczęli mówić o książkach, panna Konstancja miała klucze od biblioteki, poszli więc razem wybierać książki dla Antoniego. Przeglądali stare ilustrowane pisma francuskie, opisy pierwszych wizyt cara w Paryżu i jakieś zabawne relacje z wielkopańskich ślubów i pogrzebów. Zamiast zatrzymać wy­bór wreszcie na jakimś tomie, rozrzucali wszystko, to czerwone złocone foliały jakichś francuskich wydawnictw z potwornymi wizerunkami Kolumba czy Vasco da Gamy albo znowu grube dzieła Russa, ozdobione prześlicznymi miedziorytami, wreszcie w dziesięciu tomach Niesieckiego poczęli odnajdywać swoje i swoich znajomych nazwiska. Właśnie doszli do Koczorow­skich, kiedy na dole w salonie Koczorowski zaczął grać na skrzypcach; zostawili otworem wspaniałe odrzwia biblioteki i zeszli na dół; Koczorowski grał Bacha przy jednej świeczce, zapalonej w lichtarzu na fortepianie. Siedli w milczeniu w ciem­nym dużym salonie, na zielonych pasiastych mebelkach, słuchali niezwykłej muzyki; Koczorowski był zazwyczaj nieznośnym i or­dynarnym chłopakiem, nic też straszniejszego od jego ćwiczeń na skrzypcach Antoni nie słyszał w swoim życiu, chyba jeszcze

ćwiczenia na wiolonczeli, którym się oddawał sąsiad w willi Izydora; nie słyszał nigdy jego muzyki; teraz dopiero zrozumiał, nie, nie zrozumiał nawet, a odczuł, ze Koczorowski jest artystą. Może nawet to nie Koczorowski tak dobrze grał, miał jednak trochę ciężką prawą rękę i skrzypiał smykiem, tylko Antoni przyjechał z wizyty u wuja pełen takiego nadmiernego rozma­rzenia, sama podróż końmi po wilgotnej drodze usposabiała usypiająco, tętniąco; w uszach jeszcze miał szmer wilgotnego piasku, przesypującego się przez szprychy kół szarabana, albo turkot bryczki w tych miejscach, gdzie podeschnięta droga była co się zowie rzemienna, a koła zostawiały na niej błyskotliwy ślad. Muzyka Koczorowskiego, aczkolwiek była zupełnie inna, przywodziła mu na myśl pasażami swymi właśnie owe przesy­pywanie się piasku albo furkotanie bryki, a mimo tak niewspół­miernych asocjacyj poruszyła go do głębi. Nieraz to zauważył, że muzyka przypominała mu konkretne, realne przedmioty, nie tracąc, a może nawet zyskując na abstrakcyjności, zawsze czarując go, zawsze zaklinając go w ten specjalny świat, dostępny tylko dla prawdziwych słuchaczy. Zamykała go muzyka w kryształo­wym sześcianie, który był zarazem rezonatorem powiększającym wszystkie odczuwania danej chwili. Była dla niego mikroskopem, przez który oglądał składniki swego stanu duchowego. Nawet nie zadziwił się, ale gra Koczorowskiego odsłoniła w nim nagle szereg uczuć, o których nie wiedział; było tam pewne uspokoje­nie, jak gdyby dopłynięcie do portu w pierwszym etapie podró­ży, osypane to wszystko złotym rojem iskier, embrionami rado­ści, które jak rybki kolorowe śmigały w kryształowym sześcianie,

rozpiętym muzyką skrzypiec. Pomiędzy nim, panną Konstancją a Koczorowskim owa godzina muzyki rozsnuła jakieś porozu­mienie, uczuli się nagle w czymś, nie wiadomo czym, solidarni, j W pewnej chwili Antoni spojrzał na pannę Konstancję, siedziała do niego profilem. Profil oświetlony był światłem zza okna i bla­dym echem światła świeczki, zakrytej rozchwianą postacią Ko­czorowskiego. Panna Konstancja zwróciła powoli głowę i przez chwilę popatrzyła na Antoniego bardzo poważnie oczami, o któ- -

rych tylko wiedział, że są niebieskie. Właśnie wtedy uświadomił sobie owo uczucie solidarności, które łączyło ich jak spiskowców. I kiedy przed ganek zajechał powóz naładowany młodzieżą i Michał tubalnym głosem wołał stajennego, świat, w którym przebywali, aczkolwiek zmącił się nieco wejściem elementów po­stronnych, lecz nie znikł. Antoni po raz pierwszy uczuł się swo­bodny w całym gwarnym gronie i bardzo zabawnie i wesoło opowiadał o swojej wizycie u wuja Augusta. Jadźka pełna śmie­chu, zdyszana od konnej jazdy, wydała mu się bardzo ładna, z Michałem się uściskał na przywitanie i bardzo był wdzięczny cioci Zosi, że na dobranoc pocałowała go w głowę, czym, jak mu się zdawało, ostatecznie przyjmowała go do rodziny.

Wieś rozłożona naokoło stawu była pełna puszystych drzew, które łączyły się bratnio z parkiem dworskim. Mnóstwo w niej było białych, niebieskawych chat. Na sposób raczej podolski drzewa rosły przy każdej zagrodzie, były to może ślady owej kolokacji, po której pozostawało kilka odpustowych typów i legendy o cioci Zosi. Pierwszy raz przejechał Antoni przez ca­łą wieś, kiedy się wybrali z Cyrylem na spacer wolantem. Tego dnia z rana okazało się, że małego Wasyla nie ma już w domu. Wodę przyniosła Antoniemu Horpynka i powiedziała, że Wa­syl porzucił służbę, bo się pokłócił z panem Cyrylem. Że chło­piec uciekł do siebie na wieś. Cyryl właśnie chciał poszukać Wasyla, przynajmniej tak powiedział Antoniemu, gdy jechali z wolna — bo upał był jeszcze. Droga była wyboista, lecz uroz­maicona; wciąż mieli po lewej stronie niskie łąki, przytykające do stawu, lewady z wysokimi topolami; po prawej gliniaste urwiska, gdzie piętrzyły się chatynki niby drobne nadbudowy żółtych ścian wąwozu; szczekały stamtąd kundle małe i bure, wygrzewające się pod szarymi starymi wierzbami. Zatrzymali się przed chatą niską i w niskim miejscu położoną; Cyryl odsu­nął wrota ozdobione krzyżem, wypiłowanym z górnej deski, i zajrzał do malutkiego podwórka, zarosłego gładką, jakby strzy­

żoną lebiodą; zawołał na jakiegoś malca, który się bawił w kącie podwórza pod cieniem wątłych kilku śliw; mały (Cyryl nań za­wołał: Hnat!) odebrał lejce z rąk Antoniego; chłopcy weszli na podwórko, potem do chaty przez bardzo wysoki próg. W sieni drzemał mały piesek) biały w czarne łatki, kudłaty i złośliwy — nad sienią widać było strych; panowało tam lekkie światło, są­czące się jak przez sito przez stare słomiane poszycie; na drabi­nie, na górę wiodącej, siedziało parę kur. Drzwi do izby były tak niskie, że musieli się dobrze zgiąć wchodząc. Cyryl wszedł pierwszy i pozdrowił obecnych. Przez małe kwadratowe okna wpadało dosyć światła, lecz pierwsze, co uderzyło Antosia, to był mocny zapach zakiśniętego ciasta, panujący w izbie. Za czy­stym stołem w rogu pod obrazami siedziała staruszka nad ol­brzymim rzeszotem pełnym pierza, skubała drobne piórka, i od­rzucała szypułki do mniejszego sitka. Obok niej siedział młody mężczyzna w kacapskiej rubaszce.

A! Aleksander — powiedział do niego Cyryl i podał mu rękę. — Jesteś już tutaj?

W kącie między oknem a piecem, na olbrzymim łożu, zasła­nym stosem poduszek aż pod sam sufit, siedział Wasyl. Antoni spostrzegł na jego twarzy pomieszanie. Cyryl zupełnie swobodnie rozmawiał naprzód z Aleksandrem; był to starszy brat Wasyla, seminarzysta z Tywrowa, przyjechał na wakacje, mówił z rosyj­ska i zresztą bardzo nieufnie. Staruszka, do której Cyryl mówił „nianiu“, prawie się nie wtrącała do rozmowy. Cyryl mówił z Aleksandrem o rzeczach i osobach zupełnie nie znanych, paro­krotnie wspominał o Marusi, zdaje się, nauczycielce wiejskiej. Antoni tymczasem obserwował święte obrazy, uszeregowane na ścianie; były tam oleodruki przedstawiające Peczerską Ławrę, | wysoką niebieską wieżą, Poczajowską Matkę Bożą i inne; było parę ikon w srebrnych szatach i jedno Ukrzyżowanie, malowane olejno na poczerniałej tabliczce. Gdy Cyryl wyszedł na chwilę, wywołując Wasyla, aby się z nim dogadać — Antoni zapytał niani, skąd ma ten obraz. Staruszka ucieszyła się i opowiedziała mu długą historię o swoim ojcu. Antoni rad był z tego, bo nie

potrzebował myśleć o rozmowie, zanim Cyryl wróci. Ojciec niani był z pochodzenia szlachcic, ale unita, i brał udział po polskiej stronie w bitwie pod Daszowem. Po bitwie ukrywał się jakiś czas w lasach z jej matką; a obraz znalazł zaraz po bitwie pod figurą, która stoi na drodze z Daszowa do Kalnika, zaraz za kołowro­tem. Obraz to polski, napis na nim podobno polski. Antoni wstał i zbliżył się do obrazu; na dole sczerniałej deski mógł wyczytać wyrazy: „Te Deum laudamus“, a z boku prawie zatarte: „Jezu móy, miłosierdzie moie“. Antoni popatrzył w twarz nianiusi, nie znalazł zresztą w niej nic szczególnego prócz zadumy starczej, ale pełnej jakiejś troski. W kątach opuszczonych ust zmarszczki narysowane niby czarnym tuszem poruszyły się.

Polski obraz, polski obraz -— powtórzyła nianiusia i poki­wała głową, jak gdyby z żalem.

Cóż tam? — pomyślał Antoni. — Gdzie nasze nie przepa­dało? śladów pełno wszędzie, a wszędzie zapuszczone, jak ka­mień w trzęsawisku“. — Powiedział staruszce:

Przepadło jak kamień w wodzie!

E, panyczu — staruszka machnęła ręką. Ile to rzeczy mi­nęło już od tego czasu, ile spraw, ile zawiłych rzeczy stało się prostymi, ile prostych porosło w zawiłość. Aleksander był nie­zadowolony z tej całej rozmowy i gwizdał rosyjską piosenkę

o kanarkach, patrzył w okno, za oknem zaś widać było tylko sękaty kij do suszenia garnków i gładyszy. Po chwili Wasyl wrócił i wziął się do wkładania butów, a Cyryl zawołał Antonie­go z podwórza. Zaczęli mówić o rzeczach obojętnych, nadszedł z pola młody jeszcze ojciec Aleksandra i Wasyla, więc mówili

o sianie, o polowaniach. Oni zresztą tylko mówili, bo Antoni ani umiał takiego dyskursu prowadzić, ani też mógł w tej chwi­li. Obudziły się w nim jakieś zupełnie nie znane uczucia i pod jakimś prostym pretekstem wrócił do chaty, aby raz jeszcze pa­trzeć na sczerniały obraz. „Jezu móy, miłosierdzie moie...“ Wasyl obuty stał pośrodku chaty. Spytał go, czy jedzie z nimi do dworu.

Cóż robić, jadę — odpowiedział Wasyl. Ale w głosie jego było wiele niechęci i przykrości.

Nie lubisz służby, co? — spytał Antoni.

Pewnie, ze takiej służby nie lubię — powiedział ponuro Wasyl.

Wracali już o zachodzie, bo nadrobili duży łuk przez wieś i poza wieś, przez nawet dość niewygodne drogi. Cyryl ze wzglę­du na Wasyla mówił z Antonim po francusku, na co zresztą An­toni odpowiadał monosylabami. Za polem owsa zachodziło słoń­ce, powoli zatoczyli koło po szarej, pełnej kurzu drodze; promie­nie słońca odbijały na bokach konia i załamywały się na świe- cidłach uprzęży i na błyszczku sierści. Cyryl opowiadał o rusy- fikatorskiej działalności tutejszej nauczycielki ludowej, panny Marusi, narzeczonej Aleksandra, i jak do pracy swej ta kobieta wciąga zakochanego seminarzystę. Antoni myślał tylko o tym, jak zabawnie brzmią we francuskiej mowie słowa „seminariste“ i „mademoiselle Marousia". Zbliżali się z daleka do wsi, a nie ma nic rozkoszniejszego nad wieś podolsko-ukrainską, rozsiadłą wśród zielonych wzgórz i jarów, zawsze nad zwierciadłem sta­wu, wśród zieleni nieprzeliczonych sadów i ogrodów. Antoni pa­trzył na te domki, rozrzucone bez wszelkiego porządku po sto­kach i załomach wzgórz, rozsiadające się podług swego widzimi­się, i myślał o treści tego poetyckiego wdzięku, którego te dom­ki przydawały siołu. Myślał, że mógłby cały dzień z rozkoszą przepędzić, usiadłszy na jednym z bardziej wyniosłych pagór­ków — o, tym, na przykład, na prawo — mając przed sobą roz­taczający się landszaft uroków wiejskiego życia pośród tak roz­kosznej natury. I jak niejeden może z tak zwanej inteligencji, lecz tułacz światowy... Tu zrozumiał, że myśli jego pomieszały się ze słowami jakiejś staroświeckiej powieści ukraińskiej, i wes­tchnął, że jednak nadto żyje literaturą. Tymczasem dojechali do domu i Wasyl odwiózł konie do stajni. Był bardzo przyjemny zachód słońca, przed domem spotkali pannę Konstancję. Poszli się przejść po ogrodzie we trójkę i zaszli na ulubioną warzywną ścieżkę Antoniego. Antoni opowiadał pannie Konstancji o sczer­niałym obrazie u nianiusi.

W parę dni potem Antoni otrzymał jednocześnie dwa listy. Jeden był od Izydora, drugi od Knabego. Przeczytał je chciwie. Izydor pisał, co następuje:

Kochany Antoni! Jak idą twoje prace literackie, chyba mia­łeś czas poświęcić się im podczas wakacyj — albo jesteś tak po­grążony w bezdni scholastycznej mądrości, której udzielać masz swemu uczniowi, iż nie miałeś czasu nie tylko na poezje, ale na­wet na Beethovena ? A wciąż myślę o «Dorianie Grayu» i marzę

0 tym czasie, kiedy ujrzymy na scenie jeden z największych utworów XIX stulecia; powiadam «największy utwór», bowiem powieść «Dorian Gray» stoi na równi z «Faustem», z dziewią­tą symfonią, z «Madonną» Rafaela, marmurem Praksytelesa. W pewnym nawet znaczeniu przewyższa encyklopedię «ostatni e- go Greka» — ale niestety literatura o Wildzie czeka jeszcze na opracowanie — jeszcze nie jest ani oceniony, ani należycie zro­zumiany i trzeba sądzić, że jeszcze się nie urodzili ci, którzy ob­jaśnią światu tego prawdziwego ostatniego Greka, albo lepiej rzec, tę pierwszą jaskółkę rodzącego się hellenizmu. A pojąć Oskara Wilde‘a tym bardziej jest trudno, że «oddał on swój ge­niusz życiu, a sztuce zostawił tylko talent» — i biografii jego prawdziwej nikt jeszcze nie napisał — w czym zresztą nie ma nic dziwnego — przecież w tym jeszcze sezonie podczas pierwszego przedstawienia w Londynie «Salome» Straussa (która już uszami berlińczykom wyłazi) ledwie nie doszło do skandalu i policja musiała sobie zadać sporo trudu, aby powstrzymać tych cerberów moralności od tego, żeby nie zarzucili sceny zepsutymi jajami

1 zgniłymi jabłkami i nie zmienili jej <na stajnie króla Augiasza. Próżne starania — teatr, a zwłaszcza angielski, od dawna się zmienił w augiaszowe stajnie — nie wiem tylko, gdzie jest ten nowy Herkules, który je oczyści — na Bernarda Shawa mało mam nadziei. «Dorian Gray», jak wiadomo, był napisany w dzie­więćdziesiątych latach przeszłego wieku — lecz widać w nim całkowicie już wiek dwudziesty, w dziele tym jest juź przeczu­cie, raczej powiedziałbym obraz przyszłego nadczłowieka. To, czym był Nietzsche w sferze myśli i rozumu, tym był Wilde

w sferze uczucia i estetyki. On pierwszy nie fałszował sam siebie i śledził w najdrobniejszych, w najzawilszych ścieżkach drogi współczesnej, wyrafinowanej przez cywilizację, skomplikowanej i wielożyciowej duszy ludzkiej. Emerson gdzieś powiada, że ży­cie ludzkie jest poematem — ale biedaczek nie wiedział, że poe­maty mogą być artystyczne, nieartystyczne i antyartystyczne (coś w rodzaju malowanych posągów) — i oto Wilde pierwszy po­czął twierdzić, że głównym obowiązkiem człowieka współczesne­go jest być w swym życiu jak najbardziej artystą — i sam dał tego przykład. Czyż jego życie nie jest artystyczne?! Wszystko w nim przepełnione jest Tajemnicą — i czas jego wielkości, i czas upadku. On, którego Geniusz podniósł powyżej śnieżnych himalajskich szczytów, strącony był przez stado o tysiącu łbów do największej przepaści, która poniżej jest dziewiątego okręgu dantejskiego piekła. Ileż tu tragizmu. Te białe jak śnieg ręce, które pieściły chłodny marmur bóstw, które ściskały purpurowe granaty i wonne róże, musiały strzępić i szarpać konopie na li­ny — i atłasowa ich skóra pękała, i rubinowa krew spływała na przyszłe sznury. Ta falista neronowska grzywa, którą pieściło słońce życia, padła pod nie znającymi litości nożycami więzienne­go stróża. Nie! Oskar Wilde i Neron — nie są zrozumiani i nie mogą być określeni słowami. Można ich pojąć tylko intuicyjnie. Rzecz dziwna. Anglia nigdy nie sprzyjała geniuszom — nie ma nawet w sobie gościnności. Należy tylko przypomnieć sobie — Maria Stuart, Napoleon, Byron, a teraz Wilde. Raz jeden tylko przyjęto przychylnie — a to Szekspira — i nic w tym dziwne­go, bo przecież żadnego Szekspira nigdy nie było, był tylko zna­komity uczony Bacon, syn Dziewicy... Przepraszam cię. Zagada­łem się. Wybacz mi moje ulotne myśli, które zdała na łaskę Uczucia bogini Logiki. Zapewne zasnęła, bo teraz jest gorąco, trzmiel melodyjnie huczy i z wolna, z wolna spadają płatki ja­błoni...

Izydor B.“

Skąd on teraz, w połowie czerwca, wziął te płatki jabłoni“ — oburzył się Antoni, zan'im się wziął do czytania drugiego listu — ach, i te „przyszłe sznury“! Pismo Knabego musiało być zupeł­nie inne:

Mój drogi! Z twego ostatniego listu wnoszę, że musiałeś dużo mówić z twoim kuzynem Jerzym; widziałem go niedawno: przyleciał jak wariat, konno, w nocy, podczas deszczu czy bu­rzy; jak zawsze pełen uśmiechów, pełen niby to tajemnicy a, mię­dzy nami niech to zostanie, i pozy... Mówił mi mniej więcej to samo, .tylko w bardzo roztrzepany sposób i przyznam ci się, że jego traktowanie życia tylko umocniło mnie w moim pesymiz­mie. Cóż to znaczy poznawać świat — to, co on mi wciąż po­wtarza ? Poznawać — a dlaczego nie łudzić się. Łudzić! Dlaczegóż wybierać spośród przedmiotów świata? On twierdzi, że wszystko ma jednakową wartość, dlatego że istnieje. Ja twierdzę, że wszyst­ko ma jednakową wartość, bo nic nie istnieje. Nie mówię tu o ist­nieniu rzeczy samych w sobie, czort z nimi, ale o istnieniu wła­śnie jakichkolwiek wartości. Przebieraliśmy, dobieraliśmy, prze- wartościowywaliśmy wszystko — aż dobrnęliśmy do pustki kom­pletnej, do przewartościowania wszystkiego na nic, do zaprze­czenia — głębokiego, wewnętrznego zaprzeczenia wszelkiej war­tości. I to, co twój kuzyn Jerzy nazywa wartością, jest właśnie pojęciem bezwartościowośd; bo skoro wszystko — życie muszki, blask promienia, dźwięki jakichś tam waszych kompozytorów, wreszcie «prawa moralne» mojego j a posiadają wartość zupeł­nie jednakową — to wszystko to razem, pomieszane na jednej płaszczyźnie, staje się szarą masą, nie dającą mi żadnego roz- strzygnięda. Sądzę, że takie pojmowanie Boga — a tak Go chce pojmować Jerzy, prowadzi do największych absurdów, bo bezce­lowo przywiązuje do życia, a nie daje najmniejszego lekarstwa na rozwiązanie najdęższych tego życia pytań. Ja — co innego; doszedłem do ostatecznych rozwiązań wewnętrznych zupełnie in­ną drogą. Moje etyczne wartościowania (ongi) zjawisk świata doprowadziły mnie z wolna do zaprzeczenia wszelkiej wartości — wtedy, rzecz prosta, wszystko znowu zjeżdża, że tak powiem, na

jedną płaszczyznę i staje się szarą masą — ale nie nazywam tej bezładnej masy zjawisk Bogiem, nie opieram na niej ani istnie­nia, ani, co najważniejsze, przywiązania mego do życia. Nazy­wam to światem, czymś, co nie ma żadnych wartości, to znaczy czymś, co nie istnieje. Zresztą nie myśl, że to jest jakaś sztuczna konstrukcja, dobry pomysł: ja to po prostu odczuwam każdym fibrem, każdą myślą, każdym czynem... Czynem to może jesz­cze nie. Ostatecznie, gdybym przejął się tym odczuwaniem do głębi, nie potrzebowałbym niczego, nie należałbym do pułku, nie bawiłbym się w kupowanie samochodów, nie leczyłbym się, siedząc teraz na wsi, nie targowałbym się z Żydami, którzy przy­chodzą tutaj do mnie z całą kupą moich weksli, podpisanych, co prawda, dość dawno temu. Gdybym chciał to moje wewnętrz­ne uczucie, głębokie przeświadczenie (a więc wiarę?!) przypie­czętować czynem, miałbym dwie drogi. Albo roztopienie się w tym zaprzeczeniu, wierne poddanie się fali życiowej, która by mnie niosła, jak muszlę pustą — poniekąd jest to to, co dotąd robię, ale okropne! okropne! albo czyn jeden jedyny, naprawdę konsekwentny w swoim pojmowaniu — jak to powiada Nie­tzsche: «jesteśmy dojrzali do tego, by nie być». I wstrętem mnie przejmuje niekonsekwencja kuzyna Jerzego, która jest niekonse­kwencją wszystkich religii. Niechże sobie powie, że jest młodym, zdrowym parobczakiem i że ma dość sił na to, by w nocy przy­jeżdżać do mnie o sto mil, podpić sobie u mnie i znowu gdzieś lecieć na jakiś futor, gdzie ma podobno kochankę — zresztą ja w to nie wierzę. Ale niech mi nie opowiada tych wszystkich hi­storii o świecie, wszechświecie, Bogu i przeczuwaniu Boga — tylko po to, aby wydumaczyć przed samym sobą swą cielęcą, młodocianą radość. Mierzi mnie to, jak niekonsekwencja wszyst­kich pesymistów, którzy zawsze na końcu zamiast samobójstwa wstawiają jakiś kruczek, w rodzaju niesprzeciwiania się złu — bo zawsze im szkoda zielonych drzew i lokajów w liberiach. Gdybym chciał żyć, to może tylko w epoce pradawnej, epoce straszliwych bojów północy; wtedy, kiedy w krwawej walce brat gubił brata, krwawi krewniacy rżnęli się nawzajem, kiedy zlo

się mnożyło — mówi Woluspa — i pełen był świat okropno­ści — wiek siekier, wiek mieczów, wiek porąbanych tarcz, wiek zamieci, wiek wilczy — jak przed końcem świata... Jedyna rzecz, która by mię w tej chwili mogła natchnąć odrobiną wiary w rze­czywistą wartość spraw, które nas otaczają — to wojna! Tęsknię po prostu do tej atmosfery oczyszczania, którą niewątpliwie wprowadziłoby w koło to wielkie, szlachetne zjawisko ludzkie. Ta jedynie atmosfera mogłaby mię może pogodzić z czymś, uwypuklić w szarym tle codzienności, wreszcie dać jakąś war­tość, za którą oglądam się nadaremno. Zmogła mnie już moja •własna melancholia — i, powiem ci na ucho, moja własna po­garda dla ludzi. Chciałbym wreszcie, aby mi ktoś zaimponował, a może na wojnie znalazłbym niejednego. Mówiliśmy o tym już tyle razy — nawet podczas ostatniej naszej rozmowy; wiem, co o tym myślisz, ty «chrześcijaninie»!, a jednak siłą się wstrzy­muję, aby tego olbrzymiego listu nie zrobić całkiem już niezdat­nym do czytania (nieudoboczytajemym) przez powiększenie go

o hymn na cześć wojny, jedynego zjawiska, zdolnego pogodzić mię ze światem.

Mówił mi Jerzy, że się wybieracie do mnie. Mam urlop trzy­miesięczny i cały czas będę siedział bez wyjazdu w Malinie. Możecie przyjechać, kiedy chcecie, nawet tak jak Jerzy, w nocy; psy będą szczekać, ale nie są złe, a przy tym, jak wszystkie psy, boją się Jerzego.

/. Knabe |

Antoni po kilku dniach znowu się spotkał z panną Konstan- cją przed szafą w bibliotece. Przystawił drabinę do najwyższej półki i wyciągał"tom p> tomie zmurszałe dzieła, podczas kiedy panna Konstancja, stojąc na dole, przeglądała je i mówiła mu, iż z tych najwyższych półek nigdy nikt nie wyciągał, że ich nie znała zupełnie; nigdy, nawet w dzieciństwie ich nie oglądała. Szafy biblioteczne na wsi mają zawsze zapach wilgoci i pleśni, na nie czytanych od całych dziesiątków lat kartach znajdują się zasuszone kwiatki (niezapominajki albo fiołki), oprawy źle się

rozginają i w wielkich foliałach gubią się, sklejają ilustracje, miedzioryty, których się szuka tam jedynie. Treść bowiem już skazana jest na wieczne nieczytanie; smutne, samotne książki w domu, gdzie już ich nikt nie uważa za nic innego, jak za konieczny jakiś mebel, dopełnienie tego świata sprzętów zasta­rzałych i służących od dawna gustowi i smakom całych poko­leń. Biblioteka leżała na piętrze, w sąsiedztwie wszystkich sy­pialni; nazbierali całe naręcze interesujących książek i poszli do pokoju panny Konstancji, gdzie im było najwygodniej oglądać obrazki i odczytywać po stronie z tych wszystkich zapomnia­nych i nudnych w gruncie rzeczy foliałów. Antoni siadł na ni­skim fotelu i przywarł do jakiejś rycerskiej historii, opiewającej przygody, walki, igrzyska i porwania. Po chwili dopiero rozej­rzał się po pokoju i uprzytomnił sobie, że jest tu po raz pierw- czy. Pokoik był niewielki, cały bielony i oddychał miłą i świeżą atmosferą, którą zazwyczaj przepojone są pokoje młodych pa­nien na wsi. Biel ścian, muślinowych firanek, parę sprzętów, wszystko zresztą niedobrane, przypadkowe, i na ścianie wielki kilim z słonecznikami, dyszało pewną świeżością i czystością. Właściwie był to pokój podlotka i Antoni pomyślał sobie, że panna Konstancja nie musi być tak stara, jak mu się zdawało. Jest od niego starsza nie o osiem lat, a najwyżej może o pięć. Popatrzył na nią. Siedziała przy biurku, pod oknem; oderwała oczy od książki i patrzyła przez okno, światło przebijało się między włosami nad czołem i wokół skroni, przez co włosy zdawały się jaśniejsze, nawet złociste. Oczy miała poważne i smutne, patrzyła po prostu w pfzestrzeń, zamyśliła się. Antoni szybko zwrócił się do książki i miał uczucie, jak gdyby popełnił jakąś niedyskrecję. Uczuł nawet niestosowność swego pobytu w tym miejscu i cały spokój, jaki nań powiał od białych mu­ślinowych firanek, nagle pierzchł. Panna Konstancja, nie od­wracając się od okna, zagadnęła go coś o literaturze. Dopiero później, bardzo później przyszło do głowy Antoniemu, że owo pytanie panny Konstancji mogło mieć jakieś znaczenie we­wnętrzne, że pytanie to mogło zawierać, jak sen w wykładni

Freuda, treść pewnych dążeń woli panny Konstancji. Po prostu zależało od poprzedniego jej rozmyślania. Na próżno sobie jed­nak przypominał, pytanie panny Konstancji zatonęło w niepa­mięci; dotyczyło to jakiejś książki dziecinnej i miało tylko zna­czenie jako początek pierwszej ich rozmowy. Rozmowa ta rozwi­nęła się bardzo szybko. Nic na pozór nie mówiąc o sobie, bo mówili tylko o pisarzach, konstatowali nagłe zbliżenie na tle tych samych zamiłowań, upodobań, na tle tych samych książek. Sto­sunek Antoniego do literatury był bardzo intymny. Rzadko mó­wił o niej, jak rzadko myślał o swoim dzieciństwie. Jednak była to dla niego dziedzina niesłychanie skomplikowanych stosunków wewnętrznych, po prostu osobna kraina, mająca swoją geografię i swoją geologię. Zastąpiła mu ona właśnie ową imaginacyjną krainę, inną ziemię czy kraj krasnoludków, jaki zawsze imagi- nował sobie w dzieciństwie. Przy tym imaginacyjna krama dzie­cinnych fantazyj tak stopniowo przekształciła się w ową ziemię, którą wyobrażał sobie teraz przy słowie „literatura", że niektóre słoje przerastały owe dziedziny i o niektórych rzeczach myślał, nie wiedząc, czy istnieją one w marzeniach dzieciństwa, czy w li­teraturze. Być może nawet, że przeżycia książkowe częstokroć były dlań realniejsze i bardziej frapujące niż prawdziwe życie, a w każdym razie to, co nazywał wspomnieniami, było na poły tylko życiem, na poły literaturą. Powiedział Konstancji, że wła­ściwie przeczytane książki stanowią dla niego specjalną krainę, gdzie w lasach Dygasińskiego i Kiplinga mieszkają Słowackiego rycerze, którzy z przyziemnych Fafnerów przeanielają się w ja­kichś zaziemskich i nadziemskich aniołów — 1 wtedy przenoszą się na mieszkanie w góry Klonowe i w Sandomierskie, takie, jak je opisał Żeromski.

Panna Konstancja, niestety, zdradzała obfite braki w oczyta­niu. Zwłaszcza literatura polska była jej obca. Zdawkowo zazna­jomiono ją niegdyś z Mickiewiczem. Czytała głośno z nauczyciel­ką „Pana Tadeusza"... To zdaje się wszystko. Jednak we fran- cuszczyźnie obracała się znacznie swobodniej i opowiadała An­toniemu o niejedhym nie znanym mu dziele. Opowiedziała mu,

na przykład, całą historię „Rouge et Noir“ z obu pięknymi po­staciami kobiecymi i niesłychanie dziwacznym zakończeniem, ów strzał w kościele zainteresował Antoniego, jak i sytuacja Sorela w domu paryskiego bogacza. Nasunęły mu się pewne analogie z własną pozycją w domu ciotki i przyszło mu do głowy to sa-l mo pytanie, które mu zadał niedawno kuzyn Jerzy. Oczywiście\ musi się zakochać w jednej z córek domu, tylko w której ? Kon-1 stancja czy Jadźka ? Uśmiechnął się raz jeszcze do tej myśli, tak mu się wydała niedorzeczna. Właśnie ta sytuacja, tak zazwyczaj nadużywana w romansach i powieściach, stwarzała niemożliwość zakochania się. To postanowione od razu, że „korepetytor” musi się zakochać w siostrze swego ucznia, sprawiało w nim baczne uważanie na siebie i wycofanie się ocł razu na z góry uplanowa* ne pozycje. Zresztą Jadźka mu się nie podobała — choć ją lu­bił — a panna Konstancja dotychczas była czymś tak chłodnym i obcym, że nawet uważał ją za niesympatyczną. Ta pierwsza roz­mowa, do tego w jej pokoju, rozwiała do pewnego stopnia uprzedzenie. Ale zawsze na dnie zostawała pewna pogarda do tej starszej panny, która nie znała poezji polskiej, a opowiadała mu szczegółowo powieści Stendhala i Flauberta. Nazbyt mu się wydawała i pretensjonalna, i nienaturalna, kiedy w rozmowie z nim, we własnym pokoju, gdzie już naprawdę nie potrzebowała nikogo udawać, wtrącała w polską mowę francuskie frazesy, i to wcale zwyczajne i dające się z łatwością zastąpić polskimi: „Coś już za bardzo robi tę damę wobec mnie, przecie mnie już nie olśni. Widzę najprymitywniejsze braki jej wykształcenia i słyszę, że ma wyniosły i antypatyczny głos. Tylko oczy ma jak gdyby zmęczone. Zmęczone od patrzenia na klonowe aleje za oknami, które w jesieni zapewne stają się purpurowe."

Bez pukania weszła ciocia Zosia i ze zdziwieniem popatrzyła na Antoniego.

Czy nie wiesz, gdzie jest Mareczek, szukam go od godzi- ny — spytała się nie jego, oczywiście, ale panny Konstancji.

Mareczek pojechał z panem Kalinowskim linijką w pole i wróci dopiero na podwieczorek — objaśnił ciocię Zosię.

Ciotka dowiedziała się, o co jej chodziło, ale nie opuszczała pokoju. Zatrzymała się przy biurku Konstancja i, przechylając głowę, odczytywała tytuły na grzbietach nagromadzonych książek.

Tylko nie bardzo rozrzucajcie bibliotekę, choć 1 tak od dziesięciu lat nikt jej nie układał — westchnęła na odchodnym.

Uwaga tak sobie, aby Coś tylko powiedzieć, zaprawiona uśmie­chem dobroci. Zaraz zawołano ich na podwieczorek i nie skoń­czyli swojej rozmowy. Choć, co prawda, rozmowy o literaturze mają tę dobrą stronę, że można je przerwać w byle którym punkcie.

W parę dni .potem przy podwieczorku panna Konstancja po­wiedziała do ciotki Zofii:

*— Mamusiu, jadę na spacer sama wolantem, niech mamusia pozwoli Markowi pojechać ze mną! Może by i pan miał ocho­tę się przejechać? — zwróciła się do Antoniego.

A ty czym jedziesz? — zapytał nagle Cyryl, chociaż go rozmowa nie dotyczyła.

Wolantem — powtórzyła Konstancja. — Mareczek usią­dzie z tyłu, a pan Antoni obok mnie.

Mareczek zakurzy sobie nogi odpowiednio.

Mamusiu, mamusiu, niech mi mamusia pozwoli pojechać z ciocią Kocią.

On jeden w rodzinie nazywał Konstancję ,.ciocią Kocią", uwa­żano bowiem, że jest już nazbyt wielka różnica w ich wieku, aby mogli się uważać za rodzeństwo.

Ależ doskonale — odpowiedziała ciotka Zosia ze swym do­brotliwym uśmiechem — skoro cię Kocia zaprasza do swego wo­lanta !

Panna Konstancja popatrzyła przez chwilę na ciotkę z dziw­nym wyrazem* którego Antoni zupełnie nie rozumiał. Cyryl wy­szedł, gwiżdżąc, na taras, a właśnie przed dom zajeżdżał już wo­lant. Panna Konstancja poszła przebrać się na górę. Mareczek od razu wgramolił się na tylne siedzenie 1 skakał po nim z ra­

dości. Antoni został sam w cieniu brązowego przedpokoju. Cie­szył się ze spaceru z panną Konstancją, choć się poprzednio umówił z Jadźką na tenisa. W ostatnich czasach coraz mniej gu­stował w towarzystwie rozhukanej dziewczyny. Jeździli czasem konno, huśtali się czasem, ale nigdy nie przychodziło im do gło­wy rozpocząć na nowo zwierzenia, od których zaczęła się cała ich przyjaźń. Rozmawiając z nią, czuł brak jakiejś swobody, któ­rą teraz odczuwał tylko w obecności panny Konstancji. Swoboda ta polegała raczej na łatwości ruszania się niż na łatwości wysło­wienia. Po prostu inaczej chodził, gdy roztoawiał z nią, gdy szedł do niej, gdy zanosił jej książki na górę. Przeciwnie, jeżeli z nią mówił, to uważał, że mówił bardzo głupio.

Panna Konstancja była w wyjątkowo dobrym humorze, gdy odbierała lejce z rąk Mateczka. Machnęła wesoło batem i odaięła kilka liści z pochylonego nad drogą drzewa. Potem zacięła konie

i wolant potoczył się bystro. Odwróciła się i z drwiącym wyra­zem skinęła w stronę Cyryla. Droga była cała w słońcu, las na horyzoncie czerniał i błękitniał. Przez długi czas nie rozmawiali, panna Konstancja z trudnością wymijała fury wiozące siano, gru­dę na drodze, dopiero za krzyżem wolant nabrał całego rozpędu. Nie wiadomo jak, rozmowa stoczyła się na wspomnienia dzie­ciństwa; a prawda, z daleka widać było dwór nad stawem i An­toni począł się zachwycać jego białym wyglądem. Konstancja po­wiedziała coś o wspomnieniach, coś o tym, jak ten dom wyglą­dał dawniej, za życia ojca; Antoni opowiadał o swoim domu dzieciństwa. Właściwie to, co mówił o wspomnieniach dzieciń­stwa, było tylko streszczeniem przeżyć teraźniejszości. W każdym zdaniu, które dotyczyło dawno minionego okresu, odbijała się cała ohyda i niemoc okresu przeżywanego obecnie. Dopiero po chwili uprzytomnił sobie Antoni, że to już trzecia spowiedź w stosunkowo krótkim czasie. Po raz pierwszy spowiadał się Jadźce, defigurując zwierzenia tak, aby były zajmujące i wzru­szające; były to zwierzenia natury poetyckiej. Kuzynowi Jerze­mu opowiadał o sobie po męsku, zwyczajnie i spokojnie. Mógł być z nim i szczerszy, i bardziej bezpośredni. Zwierzenia natury

historycznej. Pannie Konstancji mówił o sobie symbolicznie. Mówił, że wtedy było tak, znaczyło to, ze dzisiaj jest inaczej. Dom dzieciństwa stawał się tylko figurą jego teraźniejszych ma­rzeń. Sam spostrzegł, jak bardzo to, co mówił, było dalekie od rzeczywistości — od podwójnej rzeczywistości: rzeczywistości re­alnej, istniejącej, i rzeczywistości jego wspomnień; wszystko, co mówił, najprostsze zdanie, to na przykład, że przed starym domem rosła duża akacja, która na wiosnę kwitła nader obficie i zasypy­wała białymi kwiatami niski dach, było już intymnym zwierzeniem.

To, jak wyglądało mu w tej chwili1 dzieciństwo, nadawało te­raźniejszości nieco nowych barw. Po raz pierwszy może odczuł tak głęboką już przepaść między sobą dzisiejszym a sobą wczo­rajszym. Starannie odgraniczał krainę dzieciństwa, aby panna Konstancja nie wpadła na myśl, iż kraina ta obfitymi przesmy­kami wdziera się w dfcień dzisiejszy i że jeszcze aż nazbyt wiele z dzieciństwa tego zostało w przełamującej się duszy Antoniego. Spojrzał z daleka na ub'iegłe lata i przyszło mu do głowy nagle: więc to teraz jest ta młodość, do której tęsknią starsi panowie

i o której piszą książki. Więc to szarpanie się, nieokreślona wal­ka ze wszystkim i z sobą samym, to jest młodość, myślał, mó­wiąc Konstancji, iż w dzieciństwie to jest chyba najważniejszym, iż się nie stacza żadnych walk z sobą samym; po prostu nie przeczuwa się złożoności naszego j a, jest ono jeszcze zupełnie całkowite i jedyne, podane na wszelkie pobudki woli i kierujące się, jak słonecznik, zawsze w jedną stronę. Chciał przez to dać do zrozumienia pannie Konstancji, iż obecnie składa się ze skomplikowanej kolekcji charakterów, które prowadzą między sobą zaciętą walkę o zwycięstwo. Chciał jej powiedzieć o sobie jak najwięcej. Rozumiał bowiem, że to stałe dążenie do zrobie­nia rachunku sumienia i wyspowiadania się jest po prostu bilan­sowaniem pewnej zamykającej się części życia. Spieszno mu było zostać młodym mężczyzną, a nie dziecinnym chłopcem. Nawet tak powiedział pannie Konstancji:

Nie znam zupełnie życia... cóż?... dotąd byłem tylko dzie­cinnym chłopcem.

Panna Konstancja uśmiechnęła się.

Słuchała zresztą uważnie jego opowiadania. Wesołość jej po­mału zaczęła się chmurzyć, a niebieskie oczy stawały się ziąlona- we i dymne jak woal, pamiętny woal, który otaczał jej głowę. Kiedy Antoni skończył, milczała chwilkę. Wjechali właśnie do lasu i wolant raz w raz postukiwał o korzenie. Potem poczęła mówić. Antoniemu dopiero po chwili przyszła do głowy myśl, że są to zwierzenia, te bezładne zdania, które na próżno starał się zrozumieć. Panna Konstancja mówiła urywanie, widać, że cisnęły się jej na usta wyrazy, których po prostu nie można wypowiedzieć. To, co mówiła, jakieś ogólniki treści moralno-* -filozoficznej, przeplatała frazesami francuskimi i maksymami & la Larochefoucauld. Powiedziała naprzód kilka komplemen­tów pod adresem Antoniego, a potem parę rzeczy o domu, któ­ry tylko co opuścili.

Ten dom... ten dom... — powtórzyła parę razy.

To, co mówiła dalej, miało też pozory wspomnień z dzieciń­stwa, mówiła o ojcu, znowu o domu, jak wyglądał dawniej, ja­ka była różnica z teraźniejszością. Potem mówiła o brudzie. Każdy frazes przerywała pytaniem: „Pan rozumie? Pan rozu­mie?", na co Antoni odpowiadał oczywiście, że wszystko rozu­mie, choć siedział zatumaniony, nawet rozczulony, ale zupełnie niezorientowany, o co chodzi pannfe Konstancji. Wiedział to tylko, iż chciała mu powiedzieć to, czego nie mówiła nigdy nikomu. W tym domu spotkały ją najgorsze rzeczy, jakie mo­gą spotkać młodą dziewczynę. („Ho! ho! — pomyślał Anto­ni. — I co to może być?“) Zresztą może nie zrozumiał, po­wiedziała to po francusku. Później znowu powróciła do wspo­mnień. Ze szkicowych zdań nagle wyłaniać się poczęła piękna po­stać jej ojca. Nie wiadomo, czy to wspomnienie, czy to braki teraźniejszości wyszlachetniły tę postać w jej pamięci. Antoni słyszał o nim dotąd jako o człowieku wcale drugorzędnym, zu­pełnie biernym i niczym się nie odznaczającym pośród szlachty ukraińskiej. Tak samo grywał w karty, sprzedawał pszenicę Ży­dom i tak samo zapewne zadłużyłby i sprzedałby majątek, gdyby

nie mocna ręka jego drugiej żony, 'która ocaliła go od ruiny, po­dobno nawet z krzywdą ludzką. Ze słów panny Konstancji wyło­nił się szlachetny, samotny, opuszczany człowiek. Kto wie, jak tam było. Panna Konstancja umilkła, jak gdyby zawstydzona. Dopiero teraz Antoni zaczął rozumieć, ile taki wybuch musiał kosztować. Uważał ją wszak za nader dumną.

Przepraszam pana za te konfidencje — dodała po chwili z odcieniem pogardy w głosie — ale naprawdę... po prostu mu­siałam kiedyś komuś coś powiedzieć... pan mi się wydał najbar­dziej neutralny... i nieszkodliwy...

To ostatnie to niby nie jest specjalny komplement" — pomy­ślał sobie Antoni, widocznie co innego chciała wyrazić, dodał dla uspokojenia, bo po prostu nie mógł przypuścić myśli, że pan­na Konstancja jak najściślej, choć niezręcznym zdaniem, określiła swoją myśl. Nieszkodliwy, to znaczy człowiek, który absolutnie ze zwierzeń jej skorzystać nie może. „Patrzcie państwo — znowu mówił Antek w myśli — to jednak tu nie wszystko jest w po­rządku". I po raz pierwszy uprzytomnił sobie, że w tym domu dzieją się rozmaite rzeczy poza nim i że ostatecznie nie we wszystko jest wtajemniczony. Że to niefrasobliwe żyde, ogród pełen letnich kwiatów, spacery, wizyty, podwieczorki i odwiedzi­ny to tylko powierzchowność, za którą ukrywają się prawdziwe przeżycia tych osób. Nie wiadomo dlaczego przyszedł mu na myśl Cyryl; przecież oni muszą coś poza tym, co ja widzę, robić, mó­wić między sobą, przeprowadzać pewne zamiary i dążyć do pew­nych celów. Ostatecznie Cyryl to dorosły człowiek, tak samo jak Konstancja. O co tu, właściwie mówiąc, chodzi w tym całym do­mu? Jaka jest jego treść najistotniejsza?

Podziękował Konstancji za zaufanie jak najśpieszniej i jak najserdeczniej. Mimo iż znał siebie tak mało, wiedział, iż potrafi się zdobyć czasami na niezwykle serdeczny ton głosu. Czuł, że właśnie teraz ton ten mu się przydał i ostatecznie przekonał Kon­stancję, że się nie omyliła, czyniąc nieokreślone zwierzenia wła­śnie jemu. Toteż Antoni zauważył, że zawstydzenie znikło; zni­kła też sztywność wielkiej damy, której mimo wszystko nie mo­

gła się pozbyć w stosunku do chłopca. Pozostała natomiast ser­deczność Machając batem ucięła lekko Antoniego. Gdy zapy­tała go, czy nie uderzyła go mocno, w głosie odezwała się na­wet tkliwość, za którą Antoni był bardzo wdzięczny. Odburknął na czułe pytanie z szorstkością, z którą zawsze mężczyzna od­dala troskliwość kobiety. Jednak był to już stosunek mężczyzny do kobiety.

Cyryl przywitał ich pized gankiem i dość ostro zapytał Kon­stancję, dlaczego jeździ sama bez furmana. Powinna była wżiąć z sobą przynajmniej Wasyla. Konie nierówno prowadzone i je­den jest zgrzany. Konstancja nie odpowiedziała ani słowa. Po­dała rękę Antoniemu i powiedziała zdawkowe „dziękuję“. An­toni pocałował ją w rękę. Trzymał lejce i nie miał ich komu od­dać, zauważył tylko, że Konstancja odeszła spokojnym i pewnym siebie krokiem, nucąc coś. Na schodach odwijała z twarzy brązo- wo-zielony woal. Nawet nie spojrzała na Cyryla. Ten odszedł w stronę gazonów, okrytych czerwonymi begoniami i błękitnymi lobeliami. Mareczek pobiegł za nim. Antoni został sam z koń­mi, już zawrócił je nawet, gdy ukazał się z zarośli buzynowych nachmurzony Wasyl. Antoni żartami zupełnie zapytał go, cze­mu taki zapłakany. Wasyl spojrzał na niego, zdziwiony obceso- wością pytania, i wtedy Antoni przekonał się, że żart jego był prawdą.

Pan Cyryl mnie pobił — powiedział Wasyl — bo nie po­jechałem ze starszą parfienką.

Żeś nie pojechał z nami? — zdziwił się Antoni i wstrzy­mał na chwilę lejce. — Czy on zwariował! Nic już nie rozu­miem.

To dobrze, że pan nie rozumie, panie nauczycielu — tak go tytułował zawsze Wasyl. — Co pan ma rozumieć? Tu nie ma nic do rozumienia. Drań jest, to bije.

Tss, Wasyl!... — powiedział Antoni, choć sam nie wie­dział dlaczego.

Oburzony i obruszony był do głębi. A jednak bunt obudził w nim solidarność kasty.

Nie mów tak na pana Cyryla — powiedział. — Widocz­nie zasłużyłeś. — Oddał lejce i odszedł, nie słuchając pomruki­wań Wasyla, wśród których zdołał odróżnić coś, jak „wszyscy oni jednakowi".

W niedzielę ciocia Drzedrzewińska przyjechała na jarmark. Łandara pełna piesków, garnczków, doniczek z roślinami zaje­chała przed ganeik. Przywiozła dla cioci Zosi cztery wazoniki z najpiękniejszymi begoniami, dla panny Koci sześć ręczników z grubego płótna, obszytych z obu stron deseniami na dwie dło­nie szerokimi, dla „małych", jak nazywała inne dzieci cioci Zo­si, prześlicznego miodu w plastrach. Wyładowywała to wszyst­ko własnoręcznie z licznych koszyków, rozstawionych po całym pokoju, nie wypuszczając z ręki łańcuszka, na którym się szar­pał .tłusty mops. Były tu znowu gruszki sapieżanki dla cioci Wa- lerci oraz okazy najlepszych śliwek francuskich, ale to tylko próbki, bo jeszcze niedojrzałe.

Patrz, moja droga — mówiła do cioci Zosi, rozwijając fioletową kulę, wielkości piąstki dziecinnej, z zielonych powi­jaków.

W innym pudełku była taka sama śliwa, tylko biała, tak sa­mo zawinięta w kasztanowe liście, w wielkiej, czarnej skórzanej torbie papierówki dla Mareczka, tamże w blaszanym pudełku po landrynkach najlepsze rożenki i śliwki karmione, przecho­wane od zeszłego roku. Antoniego powitała bardzo serdecznie, choć się zaplątał o smyczę i potrącił mopsa. Ciocia Drzedrze­wińska zdjęła wielką budkę słomianą z głowy, wytarła pot i za­wołała całą służbę, aby jej pomogła zapakować do kocza, tak nazywała starą landarę, zakupione na jarmarku garnki i donice. Okrywali to sianem, nosili siano ze stodoły, naśmiedli przed domem, narobili hałasu. Ofocia Zosia pokrywała dobrotliwym uśmiechem wściekły humor, ale ciocia Waiercia wraz z panną Klementyną zjawiły się na ganku i były, zdaje się, bardzo za­dowolone z przyjazdu ciotki Drzedrzewińskiej. W końcu oka­

zało się, że ciotka zapomniała kupić najważniejszej rzeczy na jarmarku, mianowicie niecek, kazała więc iść z sobą zaraz Anto­niemu, aby pomógł jej przynieść niezbędny instrument. Napięła budkę na rozczochraną głowę, a już opowiadała Antoniemu, że przyjechała z nią popadia z Rososiółki, bo popowskie konie oku­lały, i że zabiera z sobą na wieś młodego Kalinowskiego.

Coś on tam do mnie do wsi często zagląda — powiada — widać się kocha w której szlachciance. Bo to u mnie na wsi, ro­zumiesz, sama szlachta siedzi. A ja tam nikomu przystępu do mego domu nie bronię.

Jarmark zaczynał się tuż za aleją, gdzie spacerowały wieczo­rami miasteczkowe panienki; wpakowali się niebawem w ciżbę ludzi i koni, naprzód w tej części targu, gdzie sprzedawano wieprze i trzodę, a dalej krowy. Gotka opowiadała Antoniemu

o swojej wsi i namawiała go koniecznie, aby do niej przyjechał.

Zobaczysz, u mnie dobrze! — wołała mu nad uchem i cze­piała się jego ramion, lękała się bowiem przejeżdżających w diż- bie wozów. — Osób zawsze dużo, wymysłów żadnych nie ma, a jeść jest co, panny przyjeżdżają śliczne. Piesków mam, ile tyl­ko chcesz — zakończyła obiecująco, jak gdyby to miało naj­bardziej zaważyć na szali zamiarów Antoniego.

Mijali właśnie nieprzellictectoe zwoje korali, paciorków i krzy­żyków, błyszczących w słońcu i drżących w południowym skwa­rze; gwar ciżby tłoczył się ze wszystkich stron. W kramach dzie­ciaki dmuchały glinianym kogutkom w ogony.

Gdzież to moja popadia? — wołała ciotka do ucha Anto­niemu, jak gdyby mógł ją w tej mierze poinformować. — Przyjechała na jakieś zebranie. A gdzie tu jest szkoła?

Bu*łyn«!k szkoły bielał opodal cerkwi, zaszli tam, a gwar jar­marku powoli się od nich odsuwał. Antoni dźwigał niecki i miną wściekłą. Wydało mu się, że jest niesłychanie śmieszny, przypcfr.niał sobie, że Jadźka i Konstancja pojechały konno na spacer, i bał się, żeby ich nie spotkać. Jak on będzie wyglądał. Przed szkołą wisiał mały różowy afisz, zapowiadający, że w dniu jarmarku w szkole odbędzie się organizacyjne zebranie Zwiąż-

ku Prawdziwie Rosyjskich Ludzi, na które zaprasza się jak naj­liczniej wszystkich parafian. Ani ciotką, arii Antoni nie rozu­mieli, o co >tu chodzi.

Cóż to za towarzystwo? — zagadnęła pand Drzedrzewiń- ska Antoniego, na co on oczywiście nie odpowiedział.

W sieni zatrzymali się, słyszeli, że w sąsiednim pokoju ktoś przemawia, Antoniemu głos wydał się znajomy. Strażnik wyjrzał z tej sali i przez szparę Antoni zobaczył, że na katedrze wiej­skiej szkoły siedzi Aleksander, seminarzysta, brat Wasyla. Mó­wił starannie po rosyjsku, nie mogąc jednak pokonać swego fe­nomenalnego akcentu. Zdradzał swoje pochodzenie, ale wciąż powracał do stereotypowego frazesu o „Żydach i Liachach". Antoni odstawił niecki i zajrzał do środka; w pierwszym rzę­dzie przed katedrą zobaczył prystawa w białym kitlu, wołost- nego pisarza, jakąś wypimpiszoną habę z różowymi kwiatami na kapeluszu (to pewnie popadia ciotki Drzedrzewińskiej) oraz młodą nauczycielkę Marusię. „To przez miłość do niej ten idiota gada te bzdury“ — pomyślał, ale już ciotka wepchnęła go na salę i sama przez szparę poczęła machać rękoma do popadii z różami na głowie. W tej chwili Antoni zauważył przez okno, że przejechały konno w amazonkach Konstancja i Jadźka. Je­chały sporego kłusa i wydały mu się niezmiernie dystyngowa­ne. Za nimi unosiły się zielone woale i tumany kurzu. Wychylił się i zauważył, iż większość publiczności zebranej na sali zwró­ciła s5ę za biegiem ich koni po jasnożółtej od słońca drodze. Nawet sam wykładający zawiesił przez chwilę głos na słowie „i tak” i patrzył na tumany kurzu, jakie zostawiły za sobą pan­ny ze dworu.

Ciotka Drzedrzewińska tymczasem rozmówiła się ze swoją po- padią i zniknęła. Antoni leciał za nią z ciężkimi niecułkami pod pachą, ledwie mogąc nadążyć. Jarmark w tumanie kurzu zdawał się być jakimś szatańskim obozem, zwłaszcza że natknię­to się na uciekającą świnię, która, wyrwawszy się z rąk handla­rzy, hiegła na oślep, postronkiem roztrząsając misy i garncar­stwo. Młody Kalinowski stal, przysłuchując się śpiewom śle*

pego lirnika Pafnutja; ślepy śpiewał naturalnie dolę Marusi, pokręcając korbą zepsutego instrumentu. Oczy zapłynięte biel­mem wpatrzone były w przestrzeń, a twarz skupiona. Nie sły­szał ryczącego wokoło gwaru.

Jedzie pan ze mną do Rososiółki? — pytała ciotka Drze- drzewińska Kalinowskiego, puszczając na ziemię mopsa, które­go dotąd piastowała na ręku. — Popadia zostaje tutaj na noc u popa, mam miejsca w powozie dosyć. Może i ty, Antoni, po- jedziesz ze mną, co? Zabawisz się z panem Kalinowskim u tych szlachcianeczek. Ładne dziewczęta, co? — zagadnęła wprost Kalinowskiego.

Ten zresztą, jak zwykle, odburknął:

Aha, niebrzydkie.

Z trudnością przecisnęli się. Jakaś kura rozwścieczona wypa­dła spomiędzy sprzętu siciarsikiego na mopsa ciotki, ledwie go można było ukryć na jej obfitym łonie w granatowych falba- nach szerokiego kaftana. Do Antoniego przystąpił chłop z pre­tensją, że mu panienka, przejeżdżając konno, rozbiła misę.

Kto rozbił, panienka?

Nie panienka, koń panienki stuknął kopytem — miska w kawałki — pokazywał czerepy.

Antoni zażenował się, powiedział, że nic nie wie, kazał mu przyjść do dworu. Ciotka poczęła wymyślać chłopu.

Co tam, jedna miska się rozbiła, to zaraz pretensje, a co by wy jedli, gdyby nie było dworu, gdzie byście wy zarabiali? Cóż to za podłe stworzenia — zwróciła się do Kalinowskie­go — żadnego pojęcia nie mają, co my znaczymy dla nich; chciałabym tak, aby nas kiedy zabrakło, toby nas dopiero w rę­ce całowali. W gębę nie mieliby co włożyć.

No, już by tam coś znaleźli — powiedział ponuro Ka­linowski — chociażby na tej ziemi, którą byśmy im zostawili, odchodząc.

A niedoczekanic tych szelmów! — westchnęła ciotka Drzedrzewińska, ale spoważniała.

W progu paiku spotkali pannę Klementynę. Młody Kali-

nowski przywitał się z nią bardzo serdecznie i z wielkim sza­cunkiem.

Dzień dobry panu! — powiedziała panna Klementyna z wiecznym swoim klasztornym uśmiechem. — Czekam na pa­na od kilku dni, a pan się nie zjawia. Mam dla pana bardzo dobre nowiny.

Poszli naprzód we dwójkę. Antoni w tyle za sapiącą od upa­łu, ocierającą się z potu i kurzu ciotką. Ciekawy był, co tamci mogą z sobą mieć wspólnego — wolnomyślny student medy­cyny, ponury i nieśmiały, z tą panną do towarzystwa ślepej ciotki, zahukaną, arcypobożną, prawdziwie pokorną mniszką. Widział przed sobą w żółciźnie ścieżki na brzegu zielonego ga­zonu jej szarą skromną sukienkę i prunelowe bucika, które drep­tały szybko, niosąc jej zgarbioną postać. Obok niej zaś biały ki­tel młodego medyka schylał się w rozmowie z uwagą, z szacun­kiem, z respektem. r

jCiedyś popłynęli łódką. Zazwyczaj wieczorem pływali po sta­wie. Dużą łódkę zajęło~całe towarzystwo, w małej zmieściła się tylko panna Konstancja, Koczorowski, który się podobno w niej kochał, ten skrzypek, X Antoni. Na zacHodzTe'sine chmu­ry obrzeżone były fioletem i różem zachodu, ale zmierzchało się szybko, chmury rosły i podniosły się niebawem. Zajęły trze­cią część nieba pasem ponurym i ciemnym, aż woda nierucho­ma i senna wydała się wykuta ze stali. Chmury zatrzymały się

i reszta nieba, z początku blada i seledynowa, zmalała nagle, oddaliła się i powoli zszarzała, zrobiła się sina, aż gwiazdy po­częły błyszczeć dalekie, niezbyt wyraźne, jako że z wody, z szu­warów i trzcin poczęły się wznosić opary. Koczorowski wiosło­wał, Antoni siedział z tyłu łodzi i miał przed sobą na tle nieba jL obłoków.- twarz. Konstancji. Nie patrzył nawet na nią, ale wciąż widział, ¿¿ją ma przed sobą. Usiadł niżej, na dnie łódki, oparł głowę o siedzenie i spojrzał w niebo. Wysoko chwiały się blade światła. W pewnej chwili począł prowadzić linię od

siebie, od swego serca, aż hen, tam, do błyszczącej gwiazdy

i pojął jej nieskończoną odległość. Równało się to dreszczowi rozkoszy i przerażenia; doznawał tych uczuć zawsze, skoro pa­trzał w wieczorne niebo. Łódź chwiała się, Koczorowski położył wiosła, drobne falki bełkotały lekko o dno i już na tyle zbli­żyli się do szuwarów, że odczuwali mocny zapach tataraku. Antoni nie odrywał oczu od nieba, nawet wówczas, kiedy panna Konstancja poczęła mówić. Mówiła znowu urywanymi frazesa­mi. Widocznie inaczej nie potrafiła uzewnętrzniać myśli, które przepełniały jej głowę. Antoni zaś znowu nie chciał, ani mógł jej zrozumieć. Mówiła uczenie, streszczała, zdaje się, „Rozprawę

o metodzie", ale Antoni słuchał tylko melodii jej głosu. Chro­pawy jego ton i urywane zdania, pomieszane z chlupaniem sta­wu, sprawiały, iż muzyka ta podobna była do jakiegoś synko- powanego tańca. Pomyślał, iż tylko osoba bardzo pretensjonalna może mącić ciszę wieczoru rozmową o filozofii. Ze najmędrsze zdanie będzie martwe i głupie wobec tego firmamentu, w jednej trzeciej pokrytego chmurami, na których poczęło się właśnie błyskać. „Ach, ta Konstancja — myślał sobie — zawsze jest w roli uczonej damy z dobrego towarzystwa.“ Nie mógł się po­wstrzymać od uwagi w tym kierunku. Powiedział coś, iż żadna myśl nie wyrówna temu niebu, było to może nie tyle głupie, ile źle sformułowane. Potem nastąpiła długotrwała cisza. Koczo­rowski siedział spokojnie, trzymając ręce na nieruchomych wio­słach. jak na skrzypcach; Antoni podniósł głowę i widział zno­wu profil panny Konstancji, jak wówczas, kiedy Koczorowski grał; łódka lekko i boczkiem doszła do szuwarów i poczęła z ci­chutkim syczeniem ocierać się o trzciny. Trzciny grały piękniej, wydało się Antoniemu, niżeli skrzypce zakochanego muzykanta. Znowu odwrócił się ku niebu i patrzał nieprzerwanie w jego sine rozwarcie.

Niebo jest niedosiężne — powiedział po chwili. — Niech pani popatrzy, panno Konstancjo, i niech pani pomyśli, jakie wszystko jest w tej chwili malutkie.

Niezmiernie malutkie — potwierdziła posłusznie, nie pod-

nosząc głowy na niebo. — Czym napełnić życie, żeby nie było malutkie?

' — Właśnie niebem — odpowiedział na to. — Patrzeć ciągle w niebo, wysoko i szeroko.

I co z tego? Niebo nie zejdzie się z ziemią.

Przyjdź królestwo Twoje — powiedział Antoni. — Niebo napełni życie bogactwem, a życie przede wszystkim musi być bogate.

Zwłaszcza materialnie — dodał głupawym tonem Koczo­rowski, rozbijając nastrój.

Parę zdań, banalnych nawet, które do siebie wypowiedzieli w ciemności, kryły swą wagę w tonie, któremu nadawali oboje niezwykle uroczyste brzmienie. Antoni pomyślał, iż tym tonem składałby przysięgę, gdyby ją składał kiedykolwiek. Odezwanie się Koczorowskiego zmąciło ten muzykalny ton, nawet nie mo­gli sobie przypomnieć, o czym właściwie mówili. „Przyjdź kró­lestwo Twoje” — powtórzył sobie w myśli Antoni, rozgryzając wreszcie tę formułę, którą wymawiał tylokrotnie, a ona rozpry- slcała się mu w ustach jak najgorętszy alkohol i upoiła go. Tak, upoiła go, jak ta noc, jak chwianie się łódki, jak chropawy głos panny Konstancji.

Przyjdź, przyjdź królestwo Twoje! Co znaczy owo żądanie nie­zmiernie pełne i dzwoniące w tej ciszy, aby spełniły się nieogar­nione tęsknoty ich wszystkich, tych tu i tam, i ówdzie. Opano­wała go taka tęsknota, jakiej wyrazić nie był w stanie. Tęsknota do nieba bezkresnego, do gwiazd nad nimi, do wód bezbrzeż­nych, do duszy swojej, którą nagle uGZuł olbrzymią jak wszech­świat. Miewał czasami ataki takiej tęsknoty samotnej, zwłaszcza wiosną. Ale nigdy nie urastała ona w nim do tych olbrzymich, obezwładniających rozmiarów. Czuł, że mu nogi mdleją, ramio­na opadają jak martwe, głowa wsparta o ławkę dąży ku doło­wi; tylko oczy mu wybiegły w przestrzeń bezdenną, ku czerwo­no mrugającym planetom i słońcom zielonym, w przestrzeń, z której spływała owa tęsknota, anioł, który wyjął mu serce z piersi i trzymał je w dłoni, ni to gorejący węgiel. Tłoczyła go

wielka miłość do wszechświata i opanowała go na chwilę, odbie­rając świadomość. Zdawało mu się, ze pod nim i nad nim nie ma nic, tylko ta granatowa przestrzeń nocy, gdzie miciady gwiazd mijają się ze sobą. Myślał, iż spada z wielkim szumem skrzydeł od zenitu aż w nadir i że drodze tej jego towarzyszy wielki duch, godzący weń strzałą olbrzymią, płonącą jak rozpalone że- laziwo, źe przebija mu nią serce i wlewa w nie to uczucie nie- zmożonego pragnienia odnalezienia... Czego? Nie wiedział nigdy

i chyba już nie miał wiedzieć. Budząc się tylko z zachwycenia, miał powiedzieć do panny Konstancji:

Mój Boże, nie wiedziałem, że niebo jest taką przejmującą tęsknotą!

Pewnej nocy zbudziło go gwałtowne wejście kuzyna Jerzego.

Musimy jutro rano jechać do Knabego — powiedział, sto­jąc ze świecą nad łóżkiem Antoniego.

Co się stało? — zapytał.

Mam list, ale sądzę, że już będzie za późno.

Antoni zerwał się.

Co to znaczy?

Po prostu — masz tu, czytaj — podał mu depeszę: „Po­rucznik Knabe zastrzelił się dziś w południe. Niania“.

Antoni nie rozumiał i spozierał na kuzyna Jerzego spode łba.

Przyprowadziłem konia dla ciebie od wuja Augusta, bo tu­taj ta skąpicą nie dałaby. Jutro w południe wyjedziemy stąd kon­no. Pojutrze rano musimy być na miejscu. Depeszowałem, aby zaczekano na nas z pogrzebem. Już mówiłem o twoim wyjeździe z ciotką Zofią. Mam się tu u ciebie położyć na kanapie.

- Ale po co my mamy tam jechać? — jeszcze sennie zapy­tał Antoni. — Po co, zwyczajne samobójstwo, wszystko prze­padło i my tam? Po co?

Nie myślałem, że jesteś taki — powiedział kuzyn Jeny, siadając na kanapie i z hałasem zrzucając buty — czy masz spodnie do konnej jazdy? Nie? To pożyczysz od Cyryla, jest on mniej więcej tego samego wzrostu.

Od tej chwili Antoni spostrzegł, że kuzyn Jerzy uważa ich jazdę na pogrzeb biedaka Knabego raczej za niezwykle przy­jemną eskapadę, wyprawę na jakiś szczyt czy coś takiego. Nie dał mu zasnąć bardzo długo swoimi przygotowaniami, a naza­jutrz od świtu zbudził cały dom.

Antoni na wpół przez sen, czując jeszcze chłód rosistego ran­ka na oknie pokoju, słyszał, jak domostwo napełniło się rado­snym szmerem, hałasami bliżej nieokreślonymi. Potem Mare-

czek piszczał w przyległym pokoju z radości, że kuzyn Jerzy przyjechał. Wasyl przedwcześnie przyniósł wody, żeby zoba­czyć pana Jerzego i rozpytać się, po co jest ten drugi koń, Jadź­ka wołała pod oknem z zapytaniem, co znaczą te przygotowa­nia, a Jerzy, jak stał nagi przy umywalni, wychylił się przez okno i z góry posłał jej całusa. W ogóle nowina o samobój­stwie Knabego stała się czymś niezwykle radosnym dla dworu, w którym huczało jak w ulu, zwłaszcza od chwili, kiedy Je­rzy umyty i wyświeżony w swoim płóciennym ubraniu zbiegł na dół. Antoni niewyspany, zgorączkowany, strwożony, rów­nież wahać się począł pomiędzy uczuciem radości z powodu wyprawy (tyle wiorst konno!) a straszliwej myśli o śmierci przyjaciela. Wszystko mu zresztą zdawało się niezupełnie rze­czywiste. Jerzy przyszedł na górę i potrząsał nad nim szpicrutą.

Wstawaj, wstawaj! masz tu ubranie sportowe Cyryla, po- jedziemy dopiero po obiedzie, bo teraz za gorąco.

Antoni podniósł powieki i ujrzał w słońcu białą postać ku­zyna z miedzianymi kędziorkami i dalekim spojrzeniem. Nie, naprawdę, on się po prostu cieszy ze śmierci tamtego biedaka.

Ale ty przecież nie znasz Knabego, pojęcia nie masz, ja­kie to jest konsekwentne to jego samobójstwo, po co my ma­my tam jechać na ten pogrzeb, wcale nie mam ochoty — tym szeregiem zdań bronił się Antoni przed agresywnością kuzyna podczas ubierania się.

Nie zdawał sobie sprawy, w jak powolnym tempie, ale jak zupełnie opanowała go radość, radość z wyjazdu i z wyciecz­ki. Gdy ubrał się, nie czuł już senności, poszli z Jerzym do stajni. W czarniawym mroku, gdzie błyszczały tylko żółte dysz­le ze świeżego drzewa, dzielące klatki końskie, pachniało tak trzeźwo i tak uroczo. Wasyl stał już przy żłobie i rozmawiał ze stajennym Mykitą; dwa siodła leżały na tapczanie, kędy sta­jenny sypiał w nocy. Siodła były porządne, ale nie nadzwy­czajne. Konie za to prześliczne. Nie były to konie wuja Augu­sta, w takich on nie gustował; sprowadzono je z majątku kuzy­na Jerzego, leżącego gdzieś na drodze, którędy mieli jechać.

Koniki były bystre, strzygły uszami, miały cienkie pęciny. To wszystko, co umiał powiedzieć o nich Antoni. Zapach końskie­go potu najbardziej go uradował, czuł w nim jakąś rzeżwiącą siłę, która porywała do wyprawy. Wiedział, że zgrabnie wy­gląda w doskonałym garniturze Cyryla, chciał zaraz wsiadać, nawet zaraz jechać, choć słońce prażyło niewypowiedzianie. Z sepiowego cienia stajni rzucił okiem na podwórze, wydało mu się pociągnięte złocistą poświatą.

Jaką cudowną pogodę sprowadzasz z sobą, Jerzy! — po­wiedział do kuzyna i uśmiechnął się.

Stajenny dodał:

Ja zauszu każu, że jak pan Jerzy przyjeżdża, to bude po- hoda.

Antoni raz jeszcze powiódł wzrokiem po pozłocistym dwo­rze. W stajni pachniało świeżym sianem, pełno tego było na strychu. Zapach to bardzo rzeźwiący. I tylko raz myślał: „Ten głupi chłopak nie może w tej chwili zobaczyć tej złocistej po­gody, poczuć tego siana — i nigdy!“ Ale mu Jerzy przerwał, pokazał mu znowu Michała w szopie, w cieniu błękitnym, jak rozmawiał, stojąc przy wozie, z tą samą Salymoną.

Jest wierniejszy w swych upodobaniach, niż przypuszcza­łem — powiedział Jerzy.

Antoni dodał, że i on zazwyczaj widuje go na rozmowach z tą dziewczyną.

Podoba ci się? — zapytał kuzyn Jerzy.

r- Kto? ona? — zdziwił się Antoni — ależ niech mnie Pan Bóg broni.

Oburzył się, nie wiadomo czemu, bo przecież nikt inny nie podobał mu się, mogła mu się podobać także Salymona, prosta, dobra pewnie dziewczyna. Mareczek był przy studni; u wszyst­kich na wargach zauważył Antoni ten sam uśmiech dzisiaj, jaki czuł na swojej twarzy. „To pogoda letnia ubiera wszystkich w jednakowe uśmiechy“ —i pomyślał. Ciekawy był, czy panna Konstancja jest dziś tak samo uśmiechnięta. Czy on się też uśmiecha w trumnie? To była ostatnia jego myśl o Knabem;

niebawem gong zadzwonił na nabożeństwo obiadu. Zapomniał

o wszystkim, tak było wesoło. Panna Konstancja uśmiechała się również. Inaczej trochę, to pewne, ale się uśmiechała. Je­rzy bawił wszystkich przy stole, i to w sposób spokojny i nie- absorbujący, po prostu wprawiał w dobry humor. Lody i kawę podano w gabinecie, Antoni popędzał Jerzego, ale ten się nie śpieszył. Siedział nad mapą i pokazywał palcem drogę, którą mieli przebyć. Tu jest po drodze jego majątek, Szabelna, po­tem tu jest karczma, w której zanocują, z rana będą w Malinie,

0 ile wyjadą z karczmy o świtaniu.

Ciociu, ciociu! — wołał już w korytarzu Jerzy — czy cio­cia nie wie, czy teraz księżyc wschodzi? Czy będzie jasny w nocy?

Zanim się wybrali, cienie się przedłużyły. Prawie już miano podawać podwieczorek. Antoni tylko zauważył, jak w lipach rozkwitających brzęczą pszczoły. Zdawało mu się, że w głowie jego brzęczą pszczoły. Siedział na koniu niezgrabnie i niepew­nie, ledwie trzymając lejce; tarły go w lewą rękę. Dw.ór biały

1 jego mieszkańcy zebrani na tarasie zaraz zostali za nimi. Przez wieś jechali stępa, kuzyn Jerzy wciąż coś poprawiał to w sio­dłach, to w czapraku, to w trokach, to w olstrach. Przedłużał strzemiona Antoniemu, narzekał na stare puśliska. Powoli robił się wieczór i Antoni nagle domyślił się, że Jerzy przewleka po­dróż. Nie zgniewało go to bynajmniej. Jechali stępa polną dro­gą, Antoni położył lejce kantarka na łęku siodła i patrzał, jak z wolna niebieskim niebem przeciągały przedzachodoie chmury, pierzaste i obfite. Cienie ich ślizgały się po zbożu. Bystra bestyj- ka pod nim strzygła uszami, parskała raz po raz, czuł pod sobą żywy i mocny organizm, drżący z niecierpliwości i nieuzasadnio­nego zdenerwowania. Z początku poczęło go to drażnić, nazbyt szybko przeszło podniecenie i szmer ula pszczół w głowie prze­jął całe ciało lekkimi dreszczami, czuł z wolna napełniające go zmęczenie i zupełnie nie rozumiał kuzyna Jerzego. Jerzy odla­tywał w galopie, kopytami wzbijając trochę kurzu, niby to szu­kał drogi, zawracał, podjeżdżał do Antoniego, kazał mu jechać za sobą. Mijali pola i lewady, gdzie już poczynały się rumienić

kaliny. W małych wąwozikach, kędy się przemykali, ogarniała ich wilgoć; nagle Jerzy, który jechał przodem, począł śpiewać. Antoni drgnął na dźwięk tego głosu, potem począł się wsłuchi­wać. Jerzy rozpoczął jakąś szeroką, dobrze opracowaną frazą, uczenie rozstawiając oddechy, ale zaraz z włoszczyzny przeszedł na ton jakiś intymniejszy, bardziej surowy. Zdawało się Antonie­mu, że pieśń ta przypomina mu ową dumkę o doli Marusi, jaką niedawno słyszał na jarmarku, więcej tylko tu było kościelnych, a raczej cerkiewnych akcentów. Świeży głos kuzyna Jerzego wyciągnął górną nutę przez długą fermatę, w końcu urywał, ob­niżając ton o sekundę; w ogóle interwał sekundy odgrywał wiel­ką rolę w tej jego melopei, niekiedy, podwyższając i zniżając ciągnioną nutę przez czas dłuższy, robił coś w rodzaju dzikiego trelu; zdawało się Antoniemu, że tak musieli śpiewać mołojcy zaporoscy, tonąc w burzanach stepów od dawna dziś zaoranych.

To czumacka pieśń — powiedział w przerwie kuzyn Jerzy

i z pełnej piersi wyrzucił garść srebrnych tonów, przeciągnął je, związał w bukiet i urwał z jękiem; w pieśni tej było kwilenie czajek i nocnego czuwania przy zrudziałym nad ranem księżycu, coś z owych smołą smarowanych osi, które skrzypiały nieraz na stepie, aż słychać je było daleko. „Cóż za cudowna ziemia“ — pomyślał Antoni, patrząc przez przejrzyste dęby na skraj nieba

i pola. Ale musieli się zatrzymać, ze skrzypem nadchodził pociąg, nawet nie wiedzieli, że tu ma być tor kolejowy. Dziwiło ich owo dalekie poskrzypywanie pociągu, z oddali wziąć to można było za smutny, nieprzerwany jęk. „Zupełnie człowiek" — szepnął Antoni. Zmierzchało się już na dobre, torem nadchodził pociąg, olbrzymi, powolny, złożony z samych pustych platform; z sześć­dziesiąt sztuk tego było, a kilka z nich piszczało żałośnie, nie­ustannie. Pisk się zbliżył, nadszedł, oddalił, pociąg się długo nie kończył, wreszcie minął ich, a wołanie jęczących osi żelaznych nadlatywało z oddali. Choć tor był wolny, nie ruszali, kuzyn Je­rzy stał i nasłuchiwał długo. Wreszcie wrzasnął po kozacku, moc­no, aż konie się spięły i szarpnęły ich, i polecieli galopem z po­czątku, potem mocnym kłusem.

Już niebiesko było, gdy zajechali przed stary, zapuszczony ogród do domu, w którym się niegdyś urodził kuzyn Jerzy. Dwór w Szabelnej duży, drewniany, piętrowy, wymalowany na żółto, ale zielonawy od starości; okiennice, żaluzje miał poza- puszczane, ale gdzieniegdzie, zwłaszcza na parterze, okna poza­bijane były po prostu deskami. Drzewa, szerokie klony, tak bli­sko podstąpiły do domu, że zakrywały go prawie, czyniły go po­dobnym do ich pni, zielonawym, ciemnym. Na ścianach mchem obrosłych i liszajem geograficznym grał marmurek plam sło­necznych. Młody lokaj, który tu sam mieszkał, otworzył okna w sieni i w stołowym pokoju, wyglądało to jak czarne jamy. Wewnątrz była pustka i nieporządek. W salonie stały lambreki­ny i miedziane kroksztyny, leżały stosy materaców w szerokie czerwone pasy, jakieś resztki firanek i mebli, zwalone jedne na drugie; w przyległej sypialni porozbierane i zakurzone łóżka, przybory fotograficzne, wywołane klisze, kołyska. Antoni usiadł na zydelku i patrzył przez okno sąsiedniej jadalni na ogród; płaski gazon zbiegał ku drodze, widać było miasteczko czy wieś, senne słomiane dachy i pięciowieżyczkową prześliczną cerkiew­kę; szerokie ramię olbrzymiego stawu ogarniało to wszystko, czerwone od zachodu słońca. Jerzy wraz z tamtym młodym loka­jem, który nie wiadomo czemu ubrany był w ruską rubachę ko­loru malinowego i sznurkiem podpasany, przygotowywali wie­czerzę. Nie było ani noży, ani widelców, Jerzy odbijał jakąś pakę z wielkim hałasem i, rozwijając ze słomy i papierów porcelanę, ustawiał ją ze zgrzytem na marmurowym stole. Antoni przy­mknął oczy i zobaczył na nowo przed chwilą minięty step, zbo­żem okryty, a gładki jak stół, i usłyszał gardłową melodię czu- mackiej pieśni.

Przed ostatecznym ściemnieniem się minęli miasteczko, ciągle ostrym kłusem. Za miasteczkiem o wiorstę stała duża biała karczma z gankiem na kolumnach wspartych, słomą kryta, obszer­na na tyłach, otoczona zabudowaniami. W karczmie było ciemno

i wszyscy już spali. Antoni czekał, senny i znużony, twarz zaku­rzona piekła go od wiatru i słońca. Kuzyn Jerzy zszedł z konia

i zastukał rękojeścią szpicruty w okiennicę z sercowatym otwo­rem pośrodku. Długo nikt się nie odzywał, Jerzy raz jeszcze za­stukał, poruszono się w sieni, zaspany Żyd wyjrzał między ko­lumny.

To panicz? — zapytał bez zdziwienia. — Zaraz wszystko przygotuję.

Zawołał parobka, ten zabrał lejce z rąk zmęczonego Antonie­go; Antoni ze zdziwieniem posłyszał, jak Jerzy kazał nie zdejmo­wać siodła ze swego wierzchowca. Wprowadzono ich do małego pokoiku, klonowe łóżko nakryte było kretonem w wielkie czer­wone i zielone kwiaty. Jerzy siadł przy stole i kazał sobie przy­nieść wody. Antoni siedział na łóżku i patrzał na okno; za oknem kawałek wozu, jakiś dach, wieczorne niebo, ledwie okryte odbla­skiem. Jerzy odrzucił pelerynę i bielał w cieniu pokoju swoim ubraniem.

Panów dwóch? — zapytała Żydówka i przyniosła dwie szklanki herbaty i jajecznicę.

Dwóch nas, a łóżko jedno — zauważył Antoni.

Położą mi materac na podłodze — powiedział niedbale kuzyn Jerzy.

Antoni czuł się bardzo zmęczony i, co najważniejsze, przygnę­biony. Jerzy zjadł coś niecoś, umył się i kazał sobie podać konia. Zaraz wróci, za jaką godzinę, powiedział, i wyszedł, uderzając się szpicrutą po bucie. Antoniemu Żydówka rozesłała łóżko

i przyniosła niby to czyste prześcieradło i powłoczkę. Dla Je­rzego przygotowano materac na podłodze. Mimo że był niewy­spany i zmęczony, Antoni postanowił czekać na kuzyna Jerzego. Domyślał się, że tu gdzieś w tych okolicach znajduje się futor,

o którym pisał w ostatnim liście Knabe. „...i znowu gdzieś le­cieć na jakiś futor, gdzie ma podobno kochankę — zresztą ja w to nie wierzę“, przypominał sobie słowa, już leżąc w łóżku, już ugasiwszy świeczkę. Nie mógł zasnąć długo, każdy szmer, zdawało mu się, jest znakiem powrotu Jerzego, budził się co

chwila, kiedy zapadł w drzemkę. Nie rozumiał, dlaczego nie mógł usnąć, a jednak nie usypiał. Obudził się bardzo późno w 'nocy, prawie nad ranem. Zapalił ogarek i rzucił okiem na materac. Jerzego nie było. Chciał się odświeżyć. Wstał, narzucił ubranie i boso wyszedł przed karczmę. Na wschodzie bladawe światło, ale to za karczmą. Przed nim stał jeszcze na niebie czer- niawy granat; księżyc zachodził. Połówka miesiąca, uciekająca od wschodu, ogorzała, nabrała blasku rudego i ponurego, chyliła się posępnie ku chmurom nad widnokręgiem. Przenikliwe zim­no. Pochylił się, trawa przed karczmą bielała od rosy. Uczuł zim­ne krople na palcach, kiedy począł czesać te długie i jedwabiste włosy ziemi. Nie wiedział, gdzie jest, przed karczmą stała nie­bieska i gęsta pustka, zrobił parę kroków, wyszedł na gościniec, przeszedł troszkę gościńcem. Zupełnie zatracił orientację, tylko nad sobą widział noc umierającą, olbrzymią i niepojętą.

Oto deń, jakim olbrzymi glob ziemski okryty był do połowy, odągał się. Noc odchodziła w inne miejsca. Wyobraził sobie ów płaszcz olbrzymi, okrywający zawsze pół ziemi. Wyobraził sobie skrzydła tego przeraźliwego wiatraka dni i nocy, który wszystko tłamsi swym wirem. Ujrzał nagle nad sobą niebo bez końca, wo­koło ziemię bez końca, która otaczała go cieniem nieufnym

i straszliwym. Drzewa, wielkie i niezrozumiałe stworzenia, stały czarne przy drodze, miażdżąco duże, nieme, na zawsze obojętne, nie widząc jego. Cóż on tu robi, po co wplątał się w zdarzenie tak potężne i takie obce, jak koniec nocy? Noc owa wydała mu się ścianą ogromną, niebotyczną, która go odgrodziła i skazywała na wieczną samotność. Usiadł na kamieniu. Na zawsze sam i na zawsze zbłąkany pomiędzy obojętnością żywiołów, wielkich jak potwory. I teraz dopiero odczuł fakt śmierci Knabego, odczuł ja­sno i precyzyjnie. Wiedział, że zrozumiał ten fakt już na zawsze. Cóż miał z tym wszystkim robić? Wszystko, co go otaczało, przerastało go niebotycznie: noc, ziemia, śmierć. Czuł się jak w olbrzymim i dzikim wąwozie. A wszystko to ponad nim, poza nim, naokoło niego podawało sobie ręce, nawet nie przeciw nie­mu, pomimo niego. On jest niczym dla świata, niczym dla ziemi,

niczym dla śmierci. Znowuż myślał o chuci, która wiała od ku­zyna Jerzego, jak wiatr stepowy, jak oddech nocy. Wszystko to sprzysięgło się i splotło w wirze życia, a on stał poza tym mały

i bezradny. Czyż mógł wstrzymać Jerzego od wyprawy na futor, czyż mógł wstrzymać Knabego od samobójstwa, czyż mógł za­trzymać zachodzący księżyc i otrzeć go z tej przerażającej radej barwy? Strach wobec wielkości świata wydał mu się zrozumiały, ale przytłaczający. Przejął go i napełnił mu płuca wraz z powie­trzem nocy, napełnił nozdrza wraz z zapachem rosy. Świat cały po.prostu napełnił się granatowym strachem. Chłód bezmiarów rozbijał mu się o serce. Uczuł, że wszystko, co istniało, oddaliło się od niego niezmiernie, niby szafirowa wyspa na rozległym morzu. Sam sobie wydał się i śmieszny, i obojętny. Cóż znaczy moje niesprawdzone istnienie wobec olbrzymiej konkretności przerażających przedmiotów, które mię otaczają: miłości, śmier­ci, wszechświata?

Choć mu było chłodno, leżał na rosistej trawie i patrzył wy­soko w niebo. Niedawno jeszcze ten sam wzrok, wówczas na łodzi, z panną Konstancją, skierowany ku bezmiarom zenitu, napełnił go żarem i nieskończonością pragnienia. Ekstaza ówcze­sna, która nakarmiła go tęsknotą jak płomiennym chlebem i na­pełniła wielkim oddechem, wydała mu się w tej chwili śmiesz­ną. Pożywał teraz przestrzeń jak lód bezmierny, który mroził mu wszelką myśl o sobie. Ścieranie się straszliwych elementów, wir lejowaty — a cóż ja, cóż ja? — powtarzał; mgławica, ko­mety, uczucia, urzeczywistnienia, bywajcie mi, bywajcie. Jętka,^ która umrze za chwilę, ogląda was twarzą w twarz. I oto rzeczy­wiście wydało mu się, że niebo napełnia się wielką, surową twa­rzą, obliczem, jakie zazwyczaj malują na kopułach cerkwi, i że twarz ta olbrzymia i groźna poczyna uśmiechać się, rosnąć, roz­wierać i zapełniać sobą cały firmament niebieski, niebo całe, zie­mię całą i morze. On zaś, pyszałek, leżący krzyżem, podnosi oczy ku temu obliczu i spogląda w nie przerażony, osłupiały, malutki; porywa się i chce uciec, ale nie może ruszyć, i wie zresztą, że nie ujdzie nigdzie, nie ucieknie przed owym obliczem, że wszędzie

ono jest, wszędzie jednako wielkie, jednako dalekie, jednako su­rowe. Więc zaczął wpatrywać się w te oczy, jak dwa morza ol­brzymie, jasne i przezroczyste, i począł błagać je, aby się stały zwyczajne, małe ludzkie oczy, ręce chciał wyciągnąć do nich i pro­sić, i błagać, i modlić się — ale nie mógł, bo miał je jak przy­kute do ziemi kamieniami wielkimi. I nagle w oczach tych po­twornie surowych, wielkich jak oceany, rozpoznał, jak poczyna błyszczeć coś, niby żart. Błysk ten czy uśmiech stał się jeszcze przeraźliwszy, jeszcze okropniejszy, miażdżący w nim wszystko, co ludzkie, a twarz ogromna poczęła się przybliżać do niego, przybliżać, przybliżać. Zatrzepotał całym ciałem i począł krzy­czeć.

Nad sobą ujrzał uśmiechniętą twarz Jerzego.

Cóż to, śpisz w polu? przeziębisz się — zapytał miękkim głosem; rzucił się obok niego na trawę.

Antoni czuł się bardzo zmęczony i, co najważniejsze, przygnę- pomiędzy zieloną linią pola a ciemnoszafirową chmurką stało słońce tak łagodne i tak uśmiechnięte, źe zdawało się słońcem zachodzącym. Zieloność wydała mu się po wizjach kiru i granatu czymś niesamowitym, długie płaskie płomienie pełne złota, które sięgały przez step ku mglistym lasom, natchnione były jakąś wiel­ką szczęśliwością.

Mój Boże — powiedział do Jerzego — jak to dobrze, że przynajmniej my żyjemy; a tamten biedak nic już z tych cudów nie zobaczy.

jjfljj — Nareszcie masz się lepiej — uśmiechnął się Jerzy — a mia­łem cię za niepoprawnego pesymistę.

Okazało się, że Malin był zupełnie niedaleko i Antoni zasta­nawiał się, dlaczego kuzyn Jerzy w planie podróży uwzględnił nocleg w karczmie, kiedy mogli byli w godzinę lub półtorej po­tem stanąć na miejscu przeznaczenia. Gdy dojechali do czerwonej ceglastej bramy, otwartej na oścież, Antoni przestraszył się, że to już. Kuzyn Jerzy zwrócił się do niego i prosił, aby nikomu

nie mówił o owej depeszy, którą mu wczoraj pokazał. Antoni bardzo się zdziwił, ale musiał dać słowo honoru kuzynowi Je­rzemu. Cóż znaczyła ta depesza? Przez chwilę przemknęło mu przez głowę, że to żart, niemożliwy żart kuzyna. Ale gdy za­trzymali konie przed gankiem, z twarzy lokaja, który im na zsia­daniu przytrzymał strzemiona, przekonał się, że Jerzy nie żar­tował. Dom w Malinie stał pośrodku dużego młodego parku, dalej dopiero rozpościerały się stare drzewa. Był to wysoki sze­ścian dwupiętrowy z czerwonej cegły, nie pobielany, przykryty błyszczącym blaszanym dachem. Jeszcze smutniejszy zdawał się przez to swoje otoczenie: małe cherlawe drzewka i zapuszczone szerokie gazony, na których żółkła nie koszona trawa. Mimo po­rannego gorąca wewnątrz domu panował chłód; przejął ich za­pach nowo wybielonych, olbrzymiej wysokości pokojów, gdy stanęli na progu. Rzeczywiście z sieni widać było komnaty po­dobne raczej do stodół, wysokie, bielone, rozległe i prawie puste. Drzwi, futryny, ramy okien, schody na górne piętro, wszystko to było z surowego dębu. W pośrodku salonu czekała na nich niania. W czerwonym szlafroku, ogromna, mocno wyprostowa­na, ze szklanym okiem, stała nieruchomo. Ona to od lat wielu niepodzielnie rządziła całym dworem, całym majątkiem Knabego, była jego opiekunką, opiekunką jego siostry; miała w sobie su­rowość owego domu i jego chłód w oczach. Stała na środku sa­lonu, nie drgnęła, gdy weszli, kuzyn Jerzy pocałował ją w rękę.

Pan wie? — spytała Jerzego głośno i nie zmieniając gło­su, jak to się czyni zazwyczaj w domu, gdzie jest umarły. Jerzy skinął głową. — Dzisiaj nad ranem — dodała — jeszcze nawet^ policja nie zdążyła się zjawić. Dał do siebie dwa strzały!

Antoni osłupiał. Skąd się więc wzięła depesza i dlaczego od dwóch dni uważał za umarłego człowieka, który się zastrzelił do­piero przed dwiema godzinami?

Panowie pewnie głodni — powiedziała niania i zrobiła pa­rę kroków w obszernym pustym pokoju. — O, to jest jego biur­ko "— powiedziała nagle, pokazując otwarte szuflady, skąd wysypywały się jakieś papiery.

Antoni zobaczył swoje pismo na kopertach.

Czy pani depeszowała do pułku? — zapytał kuzyn Jerzy.

Tak — odpowiedziała niania i przeszli do jadalni, również pustej, jak pokój poprzedni.

Wystraszony lokaj podał im kawę. Kawa okazała się zimna

i niania kazała ją odgrzać. Antoni z przerażeniem spoglądał, jak kuzyn Jerzy ukrajał sobie olbrzymi kawał chleba i smarował ma­słem. Niania nie jadła nic. Piła tylko uważnie z filiżanki kawę. W sposobie podnoszenia spodka, w manierze sznurowania ust

i wycierania ich serwetką poznać można było jej chłopskie wiel- korosyjskie pochodzenie. Ojciec Jury, generał, który kupił Malin za psie pieniądze od jakiegoś skompromitowanego w powstaniu szlachcica, sprowadził ją z głębi Rosji, aby mu dzieci hodowała na moskiewski manier. Nigdy nie dowierzał Ukrainkom i zawsze uważał, że są tak samo jak ich język zanadto przeniknięte „pol­skim duchem“. Kuzyn Jerzy nie zdradzał niepokoju. Trawnik przed domem zżółkły i zapuszczony nie ogarniał horyzontu, dal­sze drzewa też były jak gdyby poschnięte i oskubane. Niania nie mówiła nic, dopiero podniosła się, kiedy jej dano znać, że pry- staw się zjawił. Stanęła, kierując się w tę stronę, gdzie we wschodnim kącie pokoju paliła się czerwona lampka przed złotą ikoną, i po trzykroć przykryła sobie piersi szerokim, dokładnym przeżegnaniem, po trzykroć pochylała głowę. Prystaw był to nie­stary jeszcze mężczyzna z szeroką jasną brodą, mocno zażeno­wany swoją rolą, głośno wycierał nos i chrząkał w przedpokoju. ^pZa nim stał strażnik z papierami, wysoki jak tyka. Niania bez słowa poszła schodami na górę. Za nią szedł prystaw, dalej ku­zyn Jerzy i Antoni. Na końcu człapał strażnik o twarzy Don Kiszota. Pokój, do którego weszli, miał widok daleko przyjem­niejszy, park stąd wydawał się bliższy; na rozgmeranym łóżku, przykryty prześcieradłem, leżał trup Knabego, na prześcieradle wystąpiły krwawe plamy, pod łóżkiem i na skórze lamparciej przed nim Antoni spostrzegł dużo czarniawej lepkiej cieczy. Nia­nia odsunęła prześcieradło. Antoni patrzył na jej twarz, nie od­rywając wzroku. Surowy wyraz oczu nabrał jeszcze więcej chło­

du, a usta zacisnęły się, jeszcze cieńsze i mocniejsze, nos ściąg­nął się ku dołowi. Przez dobrą chwilę patrzyła na białą jak pa­pier twarz trupa. Prystaw zamachał dłonią i wymamrotał parę niezrozumiałych słów. Antoni w ostatniej chwili dopiero spoj­rzał na Knabego. Zauważył tylko dziwny wyraz rozchylonych ust: był to jak gdyby okrutny uśmiech. Widywał go czasami na ustach mieszkańców Kaukazu i wyobrażał sobie, że tak się uśmie­chają ludzie mordując. Tymczasem teraz ten kwiat okrucieństwa zakwitł na wybladłych wargach samobójcy, obnażając biały błysk zdrowych zębów. Niania zakryła go prześcieradłem. Antoni od­wrócił się i spojrzał na kuzyna. Na ustach Jerzego jaśniał ten sam uśmiech, okrutnie podnoszący ku górze kąciki warg — jak uśmiecha się lampart. Zęby Jerzego zabłysły jak zęby zwierzęcia. Przygryzł dwoma przednimi, ostrymi jak u upiora, dolną wargę. Nie odrywał wzroku od twarzy samobójcy, choć już przykryło go białe płótno.

Czy pani nie przypuszcza innych możliwości, jak samobój­stwo? — zapytał szeptem prystaw.

Niania wskazała ¡na stół stojący pośrodku pokoju i powiedzia­ła jedno słowo: „listy“. Prystaw skinął głową na znak, że zrozu­miał, przeżegnał się pobożnie i, cofając się ku drzwiom, odszedł na palcach. Niania podeszła ku stołowi, wzięła jedną białą ko­pertę i podała ją Jerzemu. Dał znak, że zostanie tu sam; niania wyszła za prystawem, Jerzy cofnął się ku framudze okna, rozdarł kopertę i przeczytał, było tam zaledwie parę słów. Antoni został sam pośrodku obszernego pokoju, pusto tu było jak w całym do-, mu, narożny pokój w dwu ścianach miał cały szereg okien; łóż­ko Knabego było zabawnie ubogie, żelazne, z wąskim matera­cem — odróżniało się od innych mebli tego pokoju, solidnych, drewnianych; szczególniej szafa stojąca opodal miała monumen­talną budowę katedry. Trup Knabego leżał na łóżku skurczony, obie nogi miał szeroko rozrzucone, ręce też — gdy go odkryła niania, spostrzegł, że był zupełnie nagi. Antoni obejrzał się na kuzyna Jerzego: siedział na framudze okna w swym białym ubra­niu, odcinający się na tle paricu i nieba — na ustach ani śladu

uśmiechu, tylko wzrok, którym obrzucał widok, był jak zwykle daleki, wybladły nieco i trochę błędny. Antoni podszedł do nie­go i zażądał wyjaśnienia tej sprawy. Kuzyn drgnął, jak gdyby przebudzony ze snu, i położył palec na ustach.

Lokaj się zjawił i powiedział, że przyszły baby, aby obmyć i ubrać panicza, że już posłano po stolarza na trumnę i do cer­kwi po popa. Lokaj nie krępował się i mówił zupełnie głośno. Kuzyn Jerzy powiedział, że zostanie tutaj. Że przecie musi ktoś bliski asystować przy tych sprawach, ostatnich sprawach. Zdecy­dowanym krokiem podszedł do łóżka i obnażył trupa. Antoni wy­szedł gwałtownie, na schodach rozminął się z dwiema staruszka­mi w pobożnych czarnych chusteczkach. Szły, niosąc wielką mied­nicę parującej wody, z czerniawą, zużytą gąbką w środku. W ja­dalni prystaw kończył spisywanie protokołu, ciężko chrząkając, przed nim stała butelczyna wódki na złocistej tacy i parę kwa­szonych ogórków, ciemnych, oślizłych. Antoni skierował się do parku i nie pamiętał zupełnie, jak zaszył się w najciemniejszy kąt gdzieś nad stawkiem, w liściach. Ułożył się tam w cieniu i przymknął oczy; południe grzało; wszystko mu się zmieszało w głowie w niezrozumiały splot, ten straszliwy trup i jeszcze straszliwsze w swoim bezwstydzie kwaszone ogórki. Zamknął oczy i zdało mu się, że kilim tkany w wielkie słoneczniki jest przybytkiem nieosiągalnego zacisza. Zasnął.

Zbudziło go hukanie kuzyna Jerzego. Szukał go po parku. Antoni odezwał się mimo woli, choć zaraz potem żałował tego. Mógłby tu w ukryciu przesiedzieć przecie do wieczora, nie po­trzebując przeżywać w dalszym ciągu tego straszliwego dnia. Ale kuzyn Jerzy posłyszał jego odezwanie i przyszedł do niego pomiędzy gałęzie leszczyny.

Gdzieżeś ty się schował, chodź do pałacu, zaraz przyje- dzie żona Knabego, już posłano konie, trzeba, żebyś był przy tym.

Co? — zdziwienie Antoniego graniczyło po prostu z prze­

rażeniem, zdawało mu się, że się nie może zbudzić z jakiegoś koszmarnego snu. „Co jeszcze będę musiał przeżyć?“ — pytał się sam siebie. — Żona? Skąd żona?

Nie wiesz? Ja sam do niedawna nie wiedziałem, ożenił się przed rokiem, może dawniej, z jakąś Gruzinką z szantanu. Niania depeszowała do niej, niania jedna wiedziała o tym wszystkim. Małżeństwo to zresztą tajne i bez pozwolenia pułku może być bardzo łatwo unieważnione, mam nadzieję, że niania to przeprowadzi, aby nie obciążać Malina ani siostry Knabego wypłatą niepotrzebnych alimentów. Zresztą nawet nie mam po­jęcia, jakie tu prawo obowiązuje i w jakiej mierze żona dziedzi­czy po mężu; nie wiem też, czy Malin jest uważany za rodowy majątek Knabów, czy też za dobra nabyte. Bo to też różnica.

Antoni słuchał prawnych rozważań kuzyna Jerzego i jedno­cześnie obserwował lekkie przyginanie się gałązek leszczyny na wietrze. +

Patrz, tu masz dopisek do ciebie — pokazał mu przed­śmiertny list Knabego — zauważ na końcu: „Powiedz Antonie­mu, że bardzo go kochałem i uważałem za bardzo wiernego przyjaciela“.

Jak to przykro, że po rosyjsku nie ma różnicy pomiędzy sło­wem kochać i lubić, pomyślał, bo oto już do końca żyda nie będę wiedział, jaki był charakter uczuć Knabego. Zresztą, gdyby mnie kochał jak przyjaciela, toby napisał do mnie inny list. A tak mam tylko dopisek.“ Rzucił okiem na treść samego listu, skiero­wanego do kuzyna Jerzego. Stało tam: „Kochany Jerzy! Możesz uważać naszą rozmowę za niebyłą, do widzenia. Juryj von Knabe“.

Z niechęcią, z wolna podążył za Jerzym do domu, słońce już zeszło z zenitu i było takie łagodne, letnie popołudnie; obłoki jasne, wielkie jak okręty, wesołe, co odczuwał Antoni jak bo­leść, wesołe obłoki szły niebem, poruszając się leniwie, niby ospałe, południowe stworzenia. Podeszli do ganku obrośniętego winem; prawie równocześnie przed domem zatrzymał się po­wóz, ruskim zwyczajem w trójkę zaprzężony. Konie wryły się

i zaraz poczęły grzebać kopytem, gdy z powozu wyskoczył mały, ale zwinny komet w czerwonych obcisłych spodniach i, wysta­wiwszy kilka koszów, w których były kwiaty owinięte w białą bibułkę, na wpół wyniósł, na wpół wyprowadził smukłą kobie­tę w czerni, osłoniętą szerokim welonem. Niania zeszła ze scho­dów, młoda kobieta odsłoniła welon i ze szlochaniem rzuciła się w objęcia niani; w krótkiej tej chwili Antoni zdołał zauwa­żyć, iż miała ściągłą, bardzo wschodnią twarz i olbrzymie ciem­ne oczy; teraz mógł tylko zobaczyć, że była w balowej sukni, jedynej widocznie czarnej, jaką miała, tylko, aby ukryć jej spo­ry dekolt i krótkie rękawy, wdziała pod nią batystową bluzeczkę białą w czarne paski; wyglądało to niepokojąco. Za tą kobietą wysunął się z powozu Izydor, potem znowuż kosze z kwiatami. Malutki białowąsy komet witał się z kuzynem Jerzym, tytułując go, nie wiadomo z jakiej przyczyny, „grafem”, i mówił, że puł­kownik dopiero wyjedzie nocnym pociągiem wraz^ sztabs-ka- pitanem Naryszkinem. Antoniego zmierził w tej atmosferze wi­dok Izydora.

Wiesz — mówił ten do niego — nie mogłem jej puścić samej, mdlała co chwila; to teraz moja sąsiadka, mieszkała od kilku tygodni w willi Knabego, obok mnie, wiesz... Zaprzyjaź­niłem się z nią bardzo, ma taki prosty, bez wykrętasów stosu­nek do sztuki i zawsze wyczuje naprawdę piękny wiersz. Nie da się wziąć na blagę — ciągnął, gdy wchodzili do domu, a potem na schody, głośnym szeptem na ucho Antoniemu — a to naj­ważniejsza rzecz. Kobiety nieraz mają taki świeży i najpraw­dziwszy stosunek do sztuki. Prostym instynktem odróżniają — to jest tak, a tamto jest nie. Są znacznie bardziej niezależne od nas, choć nie odróżniają jambu od choreusa, a sonetu od oktawy.

Pokój Knabego zmienił się przez te parę godzin. Całe ściany wyłożone były wielkimi gałęziami dębu i leszczyny, okna zasło­nięte ich liśćmi, co przydawało całej komnacie zapachu surowej więdnącej zieleni, bardzo mdłego i dokuczliwego, tak pachną czasami, w słabszej naturalnie mierze, orzechy laskowe, gdy ich się nazbiera całe kosze i rozłoży na 9tole. Na środku pokoju stał

stół przykryty dywanem, na którym ułożono Knabego w galo­wym huzarskim mundurze; świece palące się wokół katafalku rzucały mu na czerwone obciągnięte spodnie i zieloną kurtkę rdzawe refleksy. Uśmiech okrutny prawie znikł z warg umarłe­go, tylko bladość powiększyła się jeszcze. Antoniego specjalnie raziła zmysłowość szczelnie obciśniętych amarantowych spodni, pod którymi rysowały się muskularne młode nogi porucznika. Wdowa z szelestem jedwabnej sukni, która prawdopodobnie pamiętała niejeden występ sceniczny, przeszła przez cały obszer­ny salon i uklękła przy katafalku; suknia spadała jedwabnymi fałdami, haftowanymi w pajęczaste wzory błyszczącymi pajetami, ponad wąskimi biodrami i przedziwnie smukłymi nogami. Póź­niej podniosła się, wstała z trudnością, podeszła do trupa i uca­łowała złożone na krzyż jego ręce. W rogu pokoju stał już pop w złotoliliowych szatach, wielki jak olbrzym, w fioletowej skufiei na głowie. Przy drzwiach kornet Wiktorów, kuzyn Jerzy i jeden z lokai czynili wiele zamieszania, wyładowując z olbrzymich ko­szy wieńce różane i odwijając czerwone i białe kwiaty z bibułek; komet z kuzynem Jerzym spierali się o coś głośno, mania suro­wa, czarna, równie wielka jak pop, nieruchomo stała w kącie pod piecem. Pop posunął się ku przodowi, diak postawił przed nim mały stoliczek i zadzwonił w kadzielnicę; pop pokłonił się wschodowi, potem odwrócił się ku obecnym i skłonił się w trzy strony. Szeroko się przeżegnał i niskim dźwięcznym basem, jak gdyby z surdyną, rozpoczął:

W imię Ojca i Syna, i Ducha świętego.

Amen —- dokończył diak, a zebrane za przeciwległymi drzwiami chłopczyki rozsypały owo „amiń, amiń, amiń“, jak dzwoneczki aż do najwyższych nut.

Antoni, który nie spostrzegł chóru, przestraszył się, a pochy­lone plecy wdowy zadrgały konwulsyjnie. Kornet malutki pod ogromnym wianem róż zjawił się przed popem, który był wi­docznie niezadowolony z takiej przeszkody w nabożeństwie i z ukosa, podnosząc brew, spozierał na diaka, kiedy komet opierał wieniec u stóp. zmarłego. Malutki oficer podszedł na­

stępnie do damy i podniósł ją z klęczek, odprowadził na stronę, po czym wrócił po resztę kwiatów.

Obiad był dla Antoniego zupełną męką. Rozpoczął się, wy­stawny i niemy, w uroczystej ciszy. Wdowa zachowywała słuszną pozę milczenia, ale jadła z apetytem. Toteż pod koniec zawią­zała się rozmowa, co prawda jeszcze spokojna i bardzo obojętna, ale która Antoniego uwolniła nieco od przeraźliwego koszmaru. Już sam fakt, że rozmawiano o obojętnych przedmiotach, roz­praszał atmosferę intensywnego, ale gorączkowego śnienia. Izy­dor wpadł na jakiś swój ulubiony temat i mówił nawet dosyć długo. Pani Knabowa — Antoni nie wiedział, czy ją tak może w myśli nazywać — ożywiła się nieco. Miała olbrzymie i bardzo czarne oczy. Małżeństwo to oczywiście było nonsensem. Pani Kna­bowa uchodziła za Cygankę, była jednak czystej krwi Rosjanką. Antoni nieraz zastanawiał się, co skłania czasami ludzi do skła­dania ślubów małżeńskich bez żadnych oczywistych ku temu po­wodów. Że młoda „Cyganka" zgodziła się zostać żoną przystoj­nego i bogatego oficera, to nie budziło żadnych wątpliwości, ale jakim sposobem Knabe zaplątał się w to małżeństwo? Czy zdało mu się, że pokochał tę kobietę, czy po prostu chciał przejść przez ten obrządek, jak przez tajemniczy Rubikon, oddzielający co­dzienne życie od pewnych tajemnic związania? Mógł rozumieć, że Knabemu w pewnym momencie życia chciało się zostać mę­żem — (rozumiał to o tyle o ile) — ale nie mógł wyobrazić sobie swego zmarłego przyjaciela spełniającego wszystkie liczne obrządki, związane z tym sakramentem. Przysięga! Jak on przy­sięgał w tym momencie i czy przez chwilę nie zadrżał mu głos, gdy wymawiał słowa, święte dla tylu ludzi. Wyobraził sobie całe skomplikowanie prawosławnego ślubu i Knabego pośród tego, z nieodzowną koroną z pozłacanej blachy, którą unosił nad nim jakiś z kolegów, przeklinając w myśli zwyczaj, od którego ręka bolała. Kto wie, może na dnie pesymizmu, który dowiódł Kna­bego do samobójstwa, można się było dogrzebać wstydu, że prze­szedł przez te wszystkie poniżenia. Niechybnie tak traktował swoje małżeństwo Knabe. Było, musiało być dla niego straszli­

wym poniżeniem. Rosjanie często — myślał sobie Antoni kate­goriami rosyjskiej powieści — przyjmują poniżenie jako ekspia­cję. Nie tylko przyjmują je, szukają poniżenia. Właśnie tak podobno Knabe odnalazł swoją żonę, jako poniżenie, jako jesz­cze jeden krok, wiodący do zabicia w nim wszystkiego, co rwało się do życia. Jednym słowem to małżeństwo było pierwszym samobójstwem — zakonkludował. Tymczasem „Cyganka“ roz­mawiała z małym kornetem nawet uśmiechając się; pokazywała w uśmiechu olbrzymie, zdrowe, ładne zęby. Okazało się, że „wdowa“ zna cały pułk Knabego; do jakiego stopnia sięgała ta znajomość, Antoni bał się pomyśleć. Niepokoił go również wy­raz, z którym Jerzy patrzył na młodą kobietę. Antoni zauważył, że kuzyn jadł za trzech, pił także, ale nie mówił prawie nic przez cały czas obiadu. Był zdaje się bardzo zadowolony ze świata, z siebie, z „życia“. Po obiedzie kazał osiodłać sobie jakiegoś ko­nia ze stajni Knabego i pojechał. Antoni poszedł do pokoju dla nich przeznaczonego, był to olbrzymi salon z dwiema otomanami i bilardem pośrodku; przylegał do pokoju, w którym leżał trup; dolatywał stamtąd pomruk odczytywanych przez psałterznika modlitw. Antoni trącił kijem parę kul na bilardzie; z suchym łoskotem rozbiegły się po zielonym suknie. Ułożył się na jednej z otoman i niebawem wpadł w sen ciężki, ponury i przepełniony niesamowitymi widziadłami. Zbudził się na pół przytomny, jak zwykle, kiedy spał w dzień. Okna pokoju zdawały mu się bled­sze, niby jeszcze przez sen widziane, bo już się zmierzchało. W ogóle wszystko, co się potem działo, zdawało mu się snem. Wyjrzał przez okno, widział, jak zajechał przed ganek Jerzy, jak wszedł do domu; stajenny odprowadzał zmęczonego konia; Jerzy gdzieś daleko jeździł. Wpadł później do pokoju wściekły, zmęczony, zakurzony. Wpakował się na otomanę i zasnął z na pół przymkniętymi powiekami, co przerażało Antoniego. Spał nawet wówczas, kiedy przyszedł Izydor i półgłosem, mocnym półszeptem mędlił Antoniemu coś niecoś. Antoni słuchał jednym uchem, a wypuszczał drugim. Izydor opowiadał o swym dziele, które opracowywał obecnie, a które miało nosić nazwę: „O po-

cieszeniu w sztukach pięknych”. Przeprowadzał w nim ideę, że jedynym trwałym istnieniem w świecie jest piękno. Że ono jest jedyną autonomiczną wartością, a nie Sokratesowe dobro, które jest płynne, nieokreślone i zawiera w sobie sprzeczność. Jak Izy­dor zamierzał określić ideę piękna, aby określenie to nie było płynne, miało ściśle określone granice, a przy tym nie zawierało sprzeczności, tego już Antoni nie mógł się dowiedzieć. Nawet nie chciał. Jedynie zauważył, że Sokratesowe sprzeczności dowo­dzą rzeczy najważniejszej, to znaczy tego, że Sokrates wierzył, a potem dopiero starał się dowieść swej wiary; stąd sprzeczność w dowodach zawsze jest dowodem prawdziwości twierdzenia. Izydor roześmiał się na taką lekkomyślność Antoniego i począł mu coś mówić o Heglu. Zresztą zaraz zawołano ich na kolację.

Na tej wsi to się żyje od jedzenia do jedzenia —* powie­dział Izydor.

Po kolacji było znowu nabożeństwo w żałobnej komnacie. Przyjechał pułkownik i rotmistrz; certowali się z nianią, bo chcieli koniecznie zabrać ciało Knabego do pułku i tam je po­chować. Ostatecznie ustąpili niezłomnej woli starej, która z iskrą w suchym oku powiedziała swoje stanowcze: nie! Po kolacji wszyscy prócz niani zgromadzili się w bocznym gabinecie; drzwi z gabinetu wiodły na werandę i na ogród. Otworzono je na śde- żaj i gorące, chłodzące się powoli powietrze wieczoru wchodziło do pokoju bez przeszkody. Antoni zadziwił się, kiedy przynie­siono parę butelek starego wina. Wino było słodkie, ciężkie i mocne, ale nikt nie odmówił kieliszka. Pani Knabowa przyjęła ofiarowany sobie z pewną radością. Siedziała w rogu małej tu­reckiej kanapki, wsunięta tak głęboko, że jej malutkie kościste nóżki sterczały w powietrzu. Antoni, zażenowany tym wszystkim, szukał towarzystwa kuzyna Jerzego, jedynej osoby, którą tu znał. Kuzyn Jerzy usiadł przed kanapką, potem położył się na wiel­kim niedźwiedzim futrze. Antoni trzymał się przy nim, słuchał rozmowy ze zdziwieniem i cieszył się, że trzej oficerowie, zajęci pułkowymi sprawami, siedzą na werandzie, nawet poszli do ogrodu i zostawili ich w samotności. Pierwszym pytaniem, jakie

skierował Jerzy do wdowy, było, czy bardzo kochała swego mę­ża. Antoni przestraszył się tego pytania. Oczywiście jednak uwzględniwszy osobliwość całego małżeństwa, pytanie to nie by­ło takie bafdzo śmiałe. To przynajmniej można było wywnio­skować z odpowiedzi „Cyganki". Zaczęła po prostu opowiadać całą tę historię. Ot tak, zwyczajnie, nerwowym, przyśpieszonym tonem, gdzie go poznała, z kim wtedy jadła kolację, dokąd po­jechali na spacer i jakim rysakiem. Opowiadała tak, jak gdyby oni musieli znać wszystkie jamy, spelunki i nocne restauracje, wszystkich rysaków miasta. Antoni zauważył, że kuzyn Jerzy dolewał wdowie raz po raz do szklanki. Ona brała do ręki wino i spoglądała pod światło. (Paliły się dwie niskie lampy.) Wino miało kolor starych granatów. Opowiadała wciąż, opowiadała całą historię swojego małżeństwa. Zresztą jej zwierzenia doty­czyły zupełnie zewnętrznych zdarzeń. Osobny rozdział (zajął całą szklankę wina — Antoni zaczął czas mierzyć na szklanki) poświęciła sprawozdaniu z perypetyj związanych z tajemnicą tego ślubu i jego, właściwie mówiąc, nielegalnością. Ze wszystkiego jednak widać było, że „Cyganka" nie zdaje sobie zupełnie spra­wy z tego, kim był jej mąż; uważała go za najzwyczajniejszego oficera, takiego, jak tysiące innych, i pojęcia nie miała, dlaczego mógł odebrać sobie życie. Podejrzewała ciągle, że wchodziły tu w grę jakieś sprawy materialne.

Kuzyn Jerzy przesiadł się na kanapę; ona podkurczyła nogi i, chwytając się wciąż za głowę, roztrzepując puszyste krucze wło­sy powtarzała:

Niania mi nic nie chce powiedzieć, ale ona na pewno wie, to musiały być jakieś długi, jakaś sprawa honorowa, rozmawiałam z pułkownikiem, on mi też nic nie mówi, niania na pewno wie.

Antoni chciał jej mniej więcej zdać sprawę z tego, co się działo z biedakiem. Mówił, że miał od niego niedawno list, gdzie ten po prostu wyraźnie wskazywał na samobójstwo, jako na kon­sekwencję wypływającą z jego światopoglądu. „Cyganka" nie ro­zumiała go. Mówiła, że także miała list. Nic w nim nie było ponad parę słów. Myślała widocznie o liście przedśmiertnym.

Przebacz mi, Olu! — i to prawie wszystko.

To pani na imię Ola? — zapytał z głupim uśmiechem kuzyn Jerzy.

Antoni spojrzał na niego. Uśmiech Jerzego był rzeczywiście niemądry, choć okrutny. Twarz cała nabrała tępego wyrazu, szczególniej oczy, białawe, przesadnie jasne, i rudawe płomyki włosów. „Jednak on jest bardzo brzydki“ — pomyślał Antoni. „Cyganka“ tymczasem powtarzała znowu:

Niania wie, tylko nie chce powiedzieć; na pewno długi, on robił straszne długi, niedawno jeszcze kupił u jubilera jakiś szmaragd i nie miał czym zapłacić. Bo on mnie zdradzał, trzeba wam wiedzieć, zdradzał.

Skąd pani wie o tym? — zapytał nagle poważnie Jerzy.

Sam mi o tym mówił; myśmy się właściwie mieli rozwo­dzić. Ale czyż ja przypuszczałam, że to się tak skończy! Ot taki nasz rozwód! Ot i rozwód!

Nagle wstrząsnął nią dreszcz od stóp do głowy, skręciła się, jakby dostała kulą w brzuch i, ukrywając twarz w wałku oto­many, zaczęła szlochać, nie, ryczeć przeraźliwie. Antoni chciał pobiec po wodę, po walerianę, ale kuzyn Jerzy go powstrzymał. Rzucił mu twardo:

Siedź!

Wziął panią Olę za rękę i mówił bez przerwy:

Niech się pani uspokoi, niech się pani uspokoi.

Trzymał ją za rękę, nie za dłoń, lecz powyżej kostki i, zdaje

się, ściskał mocno. Pani Ola po chwili uspokoiła się. Podniosła twarz zapłakaną, odgarnęła zwisające przez oczy, czarne, puszy­ste i długie kosmyki. Znowu zaczęła opowiadać mnóstwo nie­potrzebnych rzeczy, szczegółów żałosnych, w tym miejscu nie­właściwych. Jedna droga do powrotu to było jej małżeństwo i cóż ona teraz pocznie? Znowu to samo! Była kiedyś gimna­zistką, jej ojciec był też oficerem czy intendentem; wtedy to jesz­cze tego tak nie rozróżniano (?). Teraz znowu kabaret, już od pół roku, to jest nie od pół roku, od czterech miesięcy nie wy­stępuje... Brat w korpusie kadetów, matka mieszka w Rosji,

w małym miasteczku nad Donem; brat w korpusie, bardzo miły, taki dobry.

Pan nawet nie ma pojęcia, jaki dobry, bardzo dobry. — Za­wsze kiedy przyjedzie do niej, to tak jej żałuje, mówi: Ola, kakaja ty biednaja, i prawie płacze, jak to mówi. — I teraz takie szczęście, wesele; brat był na ślubie, tak wszystko było ładnie, zapowiadało się dobrze, tyle szczęścia; a teraz znowu jestem „Cyganką"; będę tańczyła; ot tak! — zerwała się z kanapy i stanęła w pozie z uniesioną w górę ręką, jak do tamburyna.— Tak, tak, „Cyganka“ — znowu rzuciła się na kanapę i prawdzi­wy płacz, gdzieś z głębi gardła, gdzieś z. głębi piersi uniósł ją, podrzucił i odbił się straszliwym echem o ściany.

Kuzyn Jerzy zdecydowanym ruchem podszedł do drzwi weran­dy. Antoni był pewien, że chce zawołać oficerów. Tymczasem Jerzy zamknął drzwi na klucz od ogrodu i zapuścił portierę. Okna już były przysłonięte. Gdy kuzyn Jerzy zawrócił do turec­kiej otomany, pani Ola ocierała znowu oczy malutką chusteczką. Bardzo zabawnie teraz wyglądała jej balowa suknia w kontraście z ubogą bluzeczką, która ją dopełniała.

-f/e— Niech pani zrzuci tę bluzkę — powiedział dość brutalnie Jerzy jjj| niech pani zostanie w tej sukni; musi być pani w niej do twarzy.

Antoni cofał się w kąt pokoju: pani Ola bez słowa rozpięła na piersi guziczki pasiastej bluzki, wyciągnęła ją spod sukni, uniosła się, zdjęła! Wstała z kanapy. Teraz dopiero widać było, że była piękna; ramiona, ręce, chude jak węże, wyciągnęła przed siebie, jak gdyby zrzucała z dłoni najcięższe więzy świata. Roz­chyliła usta w uśmiechu i Antoni ujrzał znowu te cudowne zdro­we zęby. Ręce, białe, szczupłe ręce, wykonały jakiś taneczny gest. Antoni bał się spojrzeć na Jerzego, gdy tylko ujrzał ten uśmiech na jej wargach. Uśmiech taki, jaki zawsze towarzyszył Jerzemu. Bał się spojrzeć na kuzyna, aby nie zobaczyć znowu tego okrut­nego, zwierzęcego wyrazu. Czuł, że musiał ów wyraz triumfować na jego ustach; że musiał się odbić na jego rękach, na jego pal­cach, zaokrąglonych drapieżnie, na jego paznokciach. Pani Ola

postąpiła parę kroków z podniesionymi ramionami, po czym ręce jej opadły jak jedwabne, miękkie pasma, załamując się w łok­ciach, otarły wierzchem dłoni czoło, na którym błyszczały krople potu, włosy rozrzucone, oczy, gdzie widział blask iskier; opadły bezwładnie wzdłuż żałobnej czerni, haftowanej pajetami. „Cy­ganka" wpatrzyła się długim spojrzeniem w płomień naftowej lampy i powtórzyła parę razy. półgłosem:

Czym ja się stałam! czym ja się stałam!

Po czym z uśmiechem już odwróciła się do chłopców. Nie spostrzegła ich i ze zdziwieniem obejrzała się po pokoju; Jerzy leżał rozrzucony na niedźwiedzim futrze i patrzył na nią bez przerwy. Gdy usiadła znowu na kanapie, wziął ją za rękę, już wyżej, za łokieć. Drugą ręką podniósł z tacy szklankę z winem i zbliżał jej do ust. Ona z uśmiechem, ze śmiechem odwracała głowę, zachodziła się chichotem krótkim, ściszonym. Jerzy od­stawił szklankę i wpił się ustami w jej usta, spadł na ramiona i ręce.

Antoni jak nieprzytomny wypadł z pokoju i leciał na górę. Zabrać czym prędzej co miał swoich rzeczy i jechać, jechać stąd, z tego przeklętego miejsca. W korytarzu na górze drzwi od po­koju umarłego były otwarte na oścież. Knabego wkładano do trumny, świeżo przygotowanej z własnego, parkowego drzewa. Był przy tym tylko stolarz, lokaj i niania. Antoni stanął w drzwiach, oparł się bokiem o futrynę i patrzył, jak ze skupio­nym wyrazem brwi i oczu dwaj prości ludzie trzymali oficera w cudownym mundurze, z cudownym spokojem na twarzy. Lokaj ujął panicza pod pachy, stolarz za nogi, za lakierowane botforty i z wolna wkładali go do drewnianego, pachnącego świeżymi de­skami pudełka. Migotliwe światło woskowych wielkich gromnic padało na wyblakłą twarz samobójcy. Niania jak czarny posąg stała przy katafalku, wysoko trzymając pięcioramienny, migocący świecznik. Przytulił się tak Antoni do futryny i chciał, aby to była ziemia jakaś miękka albo liść gładki, albo trawa, aby objęła go jak ramię, któremu można by było zaufać.

Do widzenia — powiedział pięknemu oficerowi, leżące­

mu w trumnie — do widzenia! „On z nas wszystkich najrozsąd­niejszy" — myślał, pakując drobiazgi już w tamtym pokoju.

Gdy się wymykał, na schodach spotkał Izydora.

Jak się tu idzie do stacji? — zapytał go i już żałował. Izy­dor zasypał go pytaniami:

Uciekasz? dlaczego? to prawda, tu jest nie do zniesienia, ja też pojadę z tobą; chodź, każemy zajechać koniom.

Ledwo mu Antoni wyperswadował, gotów był poruszyć cały dom; jednak nie dało się pozbyć jego towarzystwa. Poszli razem w nocy na stację i czekali na późny pociąg, wpakowali się do przeładowanej trzeciej klasy, siedli jako tako naprzeciwko siebie i szeptem prowadzili rozmowę.

Rzecz prosta, że zaczęli mówić o „pocieszeniu w sztuce" czy pocieszeniu w pięknie. Antoni, stale jeszcze niedawno i nieofi­cjalnie protestujący przeciwko poglądom Izydora, zdecydował się na śmiałą opozycję. Chwytał się tego tematu na gwałt, aby tylko zasłonić przed sobą widok dopiero co przeżytego dnia, który go postarzał o nie wiadomo ile lat. Czuł, że obrazy tych przeżyć, zamknięte na dnie, czyhają tylko na odpowiedni moment, aby wypłynąć i zarzucić go straszliwymi wspomnieniami. Chwytał się każdego słowa, które go mogło odwrócić w inną stronę, zaj­mował się nim, badał; były to jakby ciężary, którymi starał się przytłoczyć tamte myśli, ruszające się jak raki w czarnym kotle. Przede wszystkim więc zarzucił Izydorowi, że jego szukanie po-* cieszenia w pięknie jest ucieczką od życia. Izydor zresztą nie bronił się przed tym zarzutem, przyjmował go w całej rozciągło­ści. Naturalnie, ucieczka, to bardzo proste. W każdym razie uwa­ża taką ucieczkę od życia za lepszą niż ucieczka Knabego. Anto­niemu po raz pierwszy przyszło do głowy, że światopoglądy dwóch jego przyjaciół, których uważał za stojących na przeciw- ległych biegunach, bynajmniej nie były takie sobie dalekie.

Właściwie mówiąc — powiedział do Izydora — estetyzm wydaje mi się tylko pewnym rodzajem nihilizmu. Tak samo roz­

ciąga na całość życia nieodwołalną anatemę, wyłączając z niej jakąś drobną cząstkę.

To wyłączenie pewnej drobnej ilości „przedmiotów" — i to tylko „przedmiotów" — spod klątwy potępienia wiecznego przy­pomniało mu kalwinizm, który tylko małą garstkę zbawionych widzi przed tronem Przedwiecznego.

Iw imię czego potępiasz cały świat? — pytał Izydora. — Wszak świat nic nie ma wspólnego z estetyką. W imię jakiegoś absurdu, abstrakcji podobnej do luterańskiego Boga ? Hic est fidei summus gradus, credere ilium esse elementem, qui tam paucos salvat, tam multos damnat... Naprawdę jakiejś wiary średnio­wiecznej trzeba, aby wierzyć w to bóstwo estetyzmu, qui tam paucos salvat, tam multos damnat. Wszystko potępia prócz paru słabiuchnych dzieł rąk ludzkich. Kwiaty? Cóż są kwiaty wobec gwiazd i planet. Ich odbiciem, ich figurą? Gwiazdy i słońce są jak girlandy kwiatów. Planeta nasza więc jest jednym z kwiatów.

O pocieszeniu w sztuce! Taka sama fikcja, jak pocieszenie w filo­zofii. Pocieszenie może być tylko w czasie, w zapomnieniu.

Więc cóż prawda?

Nie wiem — odpowiada Antoni — nie, nawet nie prawda. Życie 1 może to właśnie, co powiada kuzyn Jerzy; tak, życie.

Przyszło mu do głowy, że jednak jest to bardzo podejrzany trunek, to, co kuzyn Jerzy nazywa życiem.

W wagonie paliła się w latami mała gruba świeczka. Nie oświetlała ona twarzy jadących, osłoniętych cieniem podniesio­nych półek. Na światło wystawione były tylko nogi — Antoni wiedział po nogach, że ma za sąsiada żołnierza, jakąś babę wiej­ską, Żyda i paru chłopów. Gdy przerwał rozmowę, z której Izy­dor zdawał się być niezadowolony, słuchał, co mówią sąsiedzi ustami, których nie widział. Toczyła się ogólna rozmowa i po­woli nabierała coraz szerszego znaczenia. Zaczęło się od urodza­jów, kończyło się na wyższej polityce. Antoniego zajęło prymi­tywne stanowisko ludzi wobec zjawisk życia i proste pojmowa­nie spraw; drobiazgi tu odgrywały rolę nieszczęść, a jednocze­śnie wiadomo było, że i te nieszczęścia, i te bóle, i te zagadnienia

są czymś zewnętrznym i narzuconym. Są po prostu jakimiś nędz­nymi roślinkami, wyrosłymi na podłożu skały. Pierwotność, nie­ruchomość, niezmienność tej skały, oto co zachwycało Antoniego.

O pocieszeniu w prostocie, taki będzie tytuł mojego dzie­ła — powiedział do Izydora.

Ten się roześmiał.

Jeszcze jedno złudzenie — powiedział. — Ty i prostota! nie możesz się zdobyć na napisanie jednego prostego wiersza, po­dobny jesteś do barokowego wnętrza polskiego kościoła ze złoce­niami, z patetycznie pokręconymi figurami aniołów i upadłych aniołów; do prostoty masz jeszcze daleką drogę, o ile w ogóle do niej kiedy dojdziesz.

Mylisz się — powiedział na to Antoni — nie jest to ba­rok; są to właśnie fragmenty prostoty, brak jeszcze ułożenia w ca­łość, ale jużt coś niecoś się zapowiada. Chociażby to, że mnie in­teresuje ta rozmowa.

Rozmowa sąsiadów zeszła na tory polityki, tory nawet śliskie. Żołnierz tłumaczył, że — car to jest car, i że jego słuchat'sia na- do — ale paru chłopów, starszych, odnosiło się do tej myśli z niechęcią, ile że słuchanie się cara redukowało się do mordo- bicia, popełnianego regularnie przez uriadnika czy prystawa. Żyd tylko cmokał. — Nu, nu — mówił — ajajaj! A czy to car każe Żydów prześladować? — dodawał sobie w myśli, nawet raz powiedział, ale go w ogólnym ferworze nie słuchano.

Lekki blask począł się rozlewać po niebie, mijała krótka, naj­krótsza noc letnia i Antoni uprzytomnił sobie szaleństwo swego postępku. Dzień przynosił z sobą trzeźwe spojrzenie na zdarze­nia ostatnich czterdziestu ośmiu godzin, i nawet koszmar „wdo­wy“ począł ustępować miejsca zmęczeniu. Cóż to on narobił! Nie był na pogrzebie przyjaciela, wyjechał po wariacku, bez pożegna­nia, naraził Jerzego na głupią sytuację, przyjedzie teraz na stację, gdzie nie ma koni, na wynajęcie brak mu pieniędzy. Stek non­sensów. Pociąg zatrzymał się na jego stacji. Pożegnał się czym prędzej z Izydorem, pociąg stał krótko, ledwie wysiadł, rozległ się trzeci, metaliczny dzwonek. Izydor jechał do Kijowa, stał

w oknie, blady po nie przespanej nocy, i powiewał chustką. „Ohydny niemiecki zwyczaj — pomyślał sobie, odwracając się ku wyjściu. — Co ja teraz będę robił? Trzeba się przespać gdzie, a potem piechotą." — Nagle twarzą w twarz zetknął się z dok­torem, którego poznał u wuja Augusta.

Jak się masz, kawalerze? — krzyczał doktor, ściskał go za rękę. — Cóż to, skąd to, dokąd?

Antoni wyłożył mu, że jedzie z pogrzebu kolegi i że nie ma koni.

A to siadaj do mojej bryczki, pojedziemy inną drogą, wy­sadzę cię w tym miejscu koło figury, za wsią, będziesz miał trzy wiorsty na piechotę do ciotki i wszystko będzie w porządku!

Antoni automatycznie udał się za doktorem na ganek i patrzał, jak zajeżdżała ta sama para koni, zaprzężonych w tę samą brycz­kę, z żółto pomalowanym kadłubem i czarnymi kołami.

A ja tutaj z sąsiedztwa (doktor wymienił nazwisko), od chorego, z konsylium. Nic mu nie będzie, wyliże się, głupstwo. A dobry pan, rozumny. Wiesz, co ci powiem, że tego twojego wuja Augusta to ja bardzo lubię. I mądry, i rozumny, i światły człowiek. Tylko lojalny! mój Boże, jak lojalny. Ancien régime, ancien régime... to trudno. Ale nie można swej lojalności za da­leko posuwać, to już prawda. Teraz znów gubernator robi lu­strację guberni i jutro ma być u niego na śniadaniu. Pfu, guber­natora ugaszczać! Naprawdę, że to nie warto. Po prostu, co mu za korzyść z tego? Co on z tego ma? Wiesz co — doktor nie przerywał swej gadaniny — wiesz co, powiadam, że jednak oni tutaj to nie rozumieją swojej roli. Pomyśl sobie, tu nie można tak: łabędź, rak i szczuka. Tutaj z jednej strony chłop, panie, biedny i ciemny, z dawien dawna osiadły, co tylko o tym myśli, aby mu trochę ziemi, trochę, trochę, albo i więcej, nigdy dosyć, i nigdy nic innego. Tu, panie, my z mieczem przyszli, niby to walczyli, Tatary, Turki, czort wie co, ale nam tu już o co innego chodzi, kultura kulturą, a interes interesem! A tu tamte dranie z północy jak nie sypną się na Konstantynopol, na Carogród, psiakrew, od samego Ruryka wciąż na ten Carogród dybią, przy-

dybać nie mogą. Ładne polowanie! Trzymają, panie, w garści i nas, i ich, i swoich! Jak tu można tak, luzem, komunikiem! Tu trzeba mocno, ścisnąć się! Albo dwóch, albo dwóch. Każdy na dwie strony, to się nie dowojujemy. Hej, ramię do ramienia! Ale, że to już teraz zapomnieli Mickiewicza. Za moich młodych lat — ciągnął bez przerwy doktor, a słońce wschodziło, malino­we — to przejść nie można było, z dworku do dworku papierki wozili, w nich wiersze przepisywane, to Mickiewicz, to Słowac­ki, to Krasiński... dla mojej pierwszej narzeczonej kiedyś całą noc siedziałem, dalibóg, jak nie medyk, i „Przedświt“ przepi­sywałem. Accurate, na pięknym papierze, jeszcze gęsim piórem, bo to zawsze ładniej gęsim piórem wychodzi. A dziś, sza! jeśli kto jeszcze Mickiewicza przepisuje, to chyba po miasteczkach pa­nienki, gimnaziści, a po dworach... No, trudno, inne czasy, teraz już możesz sobie Mickiewicza niecenzurowanego kupić, oni ku­pują, ale czy czytają, czy czytają? To pytanie! Ba, ale to praca, mój drogi, nie poezja, nie o poezję tu chodzi! Robić, robić trze­ba, robi się, robi się powoli, ale jak powoli! A tu zanim słońce wzejdzie, rosa oczy wypije...

A właśnie słońce wzeszło — powiedział Antoni i uśmiech­nął się do rosy, która srebrem posypała trawiaste boki drogi. Doktor zamilkł na chwilę, para szła koniom z nozdrzy, i prychały często, kurz ranny, przybity, opadął zaraz. Dzień miał być prześliczny. „Ach, czy to nie wszystko jedno! ostatecznie — pomyślał Antoni — ludzie ludźmi zostaną“ — symplifikacja sta­nowiła dla jego bierności parawanik wyborny. Jechali długo; wia­domo, konie doktorskie. A doktor nie przestawał torturować An­tosia najbardziej skomplikowanymi zagadnieniami polityki naro­dowościowej/ wreszcie zauważył, że Antoniego to nic nie obcho­dzi, ale mówić nie przestał, tylko ton zmienił, mówił sam do siebie. Już miało się na południe, kiedy dobrnęli do rozstajnego miejsca.

Nie przespane noce otoczyły Antoniego rozdrażnieniem. Połu­dnie zdawało mu się scenicznym przedstawieniem, światło sło­neczne sztucznym światłem. Droga, na którą wszedł, zwiodła go

w dolinkę, gdzie stał zagajnik, malutki lasek; skąd się tu wziął, nie wiadomo. Jakiś tu był obcy i zupełnie nieukraiński, parę mło­dych drzewek otaczało jeden stary dąb; podobno dąb ten był zasadzony na kozackiej mogile, kto wie, czy pod korzeniami nie ukrywał skrzynki z dukatami, skrzynki z czasów Czajki czy So­roki, pochowanej na wieczne nieodnalezienie. Dość, że miejsce to uważano za nie nadto bezpieczne. Było jednak południe, tro­chę po południu. Antoni usiadł pod młodym dębem, opadł na wznak. Gałązki dębowe na niebie tworzyły arabeskę. Śledził de­senie tej arabeski, rad, że nie potrzebuje o niczym innym my­śleć. Przed zaśnięciem widział, jak droga migdałowego koloru, co się rozciągała przed nim, wyprostowała się, podniosła gdzieś ku niebu, jak wstążka, jak żagiel. A później już nawet nie było majaczenia, tylko ta twarda i tajemnicza pustka, o której nie wiemy nic, a którą nazywamy snem. Są tacy, którzy oddają się jej z przerażeniem.

Zbudził się, cienie drzew leżały długie, musiał spać parę go­dzin, słońce już zachodziło. Nie żałował, że zaspał, przeciwnie, wolałby jeszcze spać, spać jak najdłużej. Nie umiał określić w so­bie tego rozklekotania, był jak beczka w przededniu rozeschnię- cia się, klepki, skute niepewną obręczą, rozpadały się. Dosłownie miał wrażenie rozluźnienia się jakiejś obręczy. Nie rozumiał, czy to rozluźniło się pojmowanie świata, czy zrozumiał wreszcie uśmiech zamordowanego przyjaciela. Usiłował sobie uprzytom­nić, narzucić na twarz ten uśmiech, przygryzał dwoma zębami dolną wargę, patrzył nieokreślonym wzrokiem na zachód. Ale nie pojmował nic więcej nad to, że może nigdy bardziej nie czuł się bez steru. „Przeżyć, przeżyć wreszcie coś naprawdę! Zagłębić się w życie, Jerzy mówi." — Uśmiechnął się do swej myśli. Czuł, że powtarza coraz częściej słowa Jerzego. Na miejscu umarłych przyjaciół (Izydora od dawna uważał za umarłego) ro­sła nowa rzeczywistość, głoszona ustami tego chłopca. Ale zno­wu przypomniał sobie wczorajszy wieczór, batystową bluzkę „Cyganki" i triumfalny ruch jej ramion. To było naprawdę straszliwe.

Kiedy wszedł do domu, już było ciemno na dworze. Dom ca­ły jaśniał światłami, ale było cicho. Antoni w przedpokoju rzucił czapkę i płaszcz, otarł zakurzone nogi, dopiero teraz poczuł, jak szalenie jest zmęczony. Od nóg rozeszło się zmęczenie po całym ciele, ogarniało głowę, kłoniło ją na spoczynek. Wlókł się po prostu przez hall i z niechęcią otworzył drzwi od jadalni. Onie­miał. W wodzie a giorno oświetlonej komnaty ujrzał przy stole blask mundurów i toalet najświetniejszych; prawie zderzył się w drzwiach ze starym Andrzejem.

Niech panicz ucieka, to gubernator — powiedział mu za­suszony fagas.

Na szczęście przy wspaniałym stole zdaje się nikt nie zauwa­żył jego wejścia. Usunął się natychmiast i poszedł na górę. Za­palił lampę i już się chciał rozbierać, kiedy posłyszał pukanie. Weszła panna Konstancja.

Zauważyłam pana od stołu — powiedziała spokojnie. — Pewnie pan głodny i zmęczony. Zaraz tu panu przyniosę kolację, już kazałam Horpynce przygotować.

Stała przy drzwiach, ręką dotykając odrzwi, była w miękkiej liliowej sukni. Antoni od okna odwrócony ku niej nie mógł zro­zumieć, skąd ona tutaj przyszła. Kto to jest. Milczał.

Czemuż się pan ze mną nie wita? — spytała panna Kon­stancja i postąpiła krok na środek pokoju. — Co panu jest? Jakże się odbył pogrzeb Knabego?

Drgnęła, przelękniona, Antoni, jak stał, upadł na kolana, tuż przy niej, uchwycił ją ręką, ukrył oczy w jej dłoni i zaniósł się dziecinnym, rozżalonym płaczem. Panna Konstancja cofnęła rę­kę; podniosła Antosia, odprowadziła do łóżka.

Niech się pan położy — powiedziała — niech się pan po­łoży — i lekko go zmusiła do tego. Antoni nie przestawał pła­kać. — Zaraz panu każę przynieść wody — powiedziała panna Konstancja.

Przystanęła nieco zakłopotana u jego wezgłowia. Patrzyła nań uważnie, potem z fałdą zaciśniętych ust odeszła. Antoni nie czuł nic próc2 straszliwej potrzeby wypłakania się. Poduszka była mokra.

Po chwili zjawił się Cyryl we fraku, zakłopotany, niezgrabny. Niósł szklankę wody sodowej. Dalej Wasyl przyniósł na tacy wspaniałe resztki wystawnego stołu.

Wyobraź sobie — mówił Cyryl — gubernator wprosił się do matki na obiad. Niepodobna było odmówić, a co za kłopot. Nikt nie chciał przyjechać na obiad z gubernatorem. Naturalnie, nikt z takich, których by matka chciała u siebie widzieć. Bo in­nych, to aż za dużo. No, dajże spokój, nerwy, nerwy! Zjedz. Znakomite paszteciki. Gubernator dwa razy dobierał! Co za chamstwo!

Antoni odwrócił się ku drzwiom. Podniósłszy się na łokciu, spoglądał zapłakaną i zaczerwienioną twarzą w czarny ich otwór. Wargi mu jeszcze drgały. Na schodach słychać było kroki. W drzwiach stanął kuzyn Jerzy w pelerynie i kapeluszu Knabego.

Ty, idioto — roześmiał się do Antoniego -g— cóż za hece wyprawiasz — odrzucił śmiałym gestem połę szarej peleryny z ramienia.

Boże drogi, Jerzy, jak ty jesteś ubrany — powiedział ze zdumieniem Cyryl.

Odziedziczyłem to po Knabem — roześmiał się kuzyn Je­rzy, unosząc w ręku pelerynę i potrząsając nią jak płachtą. — Musiałem twego konia, Antoni, prowadzić luzem. Ledwie zdą­żyłem przed nocą.

Już nazajutrz wszystkie te przejścia wydały się Antoniemu po­dobne do długiego snu. W parę dni potem nie pamiętał na po­zór o niczym. Kuzyn Jerzy stał się zwyczajnym towarzyszem spa­cerów i konnej jazdy, tak samo jak Jadźka, jak Michał. Zapo­mniał czy może udawał, że zapomniał — nawet o całej sprawie depeszy i związku z nią samobójstwa Knabego. Letnie dni poto­czyły się trybem normalnym, pełne przesianych przez liście promie­ni, obłoków, przejażdżek i czytania książek. Czytywali teraz po południu głośno. Z początku gromadzili się prawie wszyscy do­mowi: Antoni ładnie i wyraźnie czytał. Po kilku dniach grupa miłośników literatury ograniczyła się do panny Konstancji, ku­zyna Jerzego i Antoniego. Kuzyn Jerzy teraz stale mieszkał u ciotki Zosi. Antoni coraz bardziej wybaczał mu rozmaite ekstra­wagancje za poczciwość, za dowcip, za ciekawe rozmowy. Impo­nował Antoniemu łatwy styl tej postaci; już samo ubranie bardzo proste, prostackie nawet, a mające w sobie jakąś bliżej nie okre­śloną wykwintność. Proste połączenie płótna i skóry, płócienny kapelusz, który kuzyn Jerzy nakładał „do podwórza", obcy kształtem zwyczajom ukraińskim, wszystko to tchnęło jakąś nie­frasobliwą swobodą. Oczywiście tajemnica kryła się w ruchach Jerzego. Sposób bycia ten sam: spokojny, swobodny, nie narzu­cający się. A jednocześnie widziało się tę łatwość w obcowaniu z ludźmi, jaką częstokroć mają rasowi gospodarze. Ostatecznie nawet wydało się Antoniemu, że to, co obaj z Knabem uważali za pozę, wypływało właśnie z owego charakteru swobodnego gospodarza, którym kuzyn Jerzy władał od urodzenia. Umiejęt­ność rozkazywania czy narzucenia zdania, nie wychodząc poza ramy dobrego wychowania, to także jest sztuka. Tą sztuką wpra­wiał kuzyn Jerzy w podziw. Nie widać go było w domu, nie

wtrącał się do niczego, a po kilku dniach można było zauważyć, że na wszystkim położył już swe piętno.

Antoni codziennie spoglądał przez okno w tę stronę, gdzie ponad klonami ogrodu widniał jasny pasek pola. Nasamprzód pole owo było zielonawe i miękkie jak jedwab. Teraz stawało się coraz jaśniejsze, coraz bielsze, nabierało połysku metalicz­nego. Co rana wstając spoglądał w tamtą stronę i myślał, że to jest modlitwa, takie spojrzenia na drzewa i pola. Gdy patrzał na nie z owej dębiny, gdzie jeździli pierwszego dnia, widział prawie, jak zboża rosły w górę i traciły zielonawy odcień. „Bia- łozłote pasma“ — myślał i patrzał na nie z nabożeństwem. Te­raz (było to w pewne upalne południe) spostrzegł, że żyto jest już dojrzałe. I zaraz później zobaczył, jak cztery konie ciągnęły na pole czerwonego drewnianego pająka, pająk począł wymachi­wać łapami, na polach rozległ się terkocący warkot, pokotem kła­dły się pokosy: żniwa. Ludzie wracali późnymi wieczorami spo­ceni i zmęczeni, mijał ich, gdy wychodził na spacer o zachodzie. Mieli w twarzach coś z uroczystej wesołości, która zwykle towa­rzyszy obrządkom. Z Mareczkiem chodził do żniwiarzy i wzru­szał się złotawą szczotką ścierniska. Pomiędzy źdźbłami tej szczot­ki bożej widniały drobne roślinki, kwiatki, bławatki ostatnie, po których spacerowały różne żuczki, zielone, szare, brązowe. A podnosząc oczy, miał przed sobą widnokrąg szeroki, ku któ­remu rozlewał się zbożem przepełniony, wezbrany step, pachnący najgorętszym zapachem dojrzałego żyta. Słońce wstawało czerwo­ne, kładło się, po niezmiernie długim dniu, czerwone. A teraz stało nad nimi upalne, jak gdyby nieruchome, zlewało na barki pochylonych robotnic, na zmęczone rytmicznymi zakosami ciała kosiarzy sok swój — upał, dojrzały jak to zboże. Z rozkoszą obserwował pięciorakie gromadki kóp, misternie układanych do­świadczoną ręką. Robota, straszliwa praca, dokonywała się przed nim, a on wciąż był tylko obserwatorem. Kopy zaczęto zbierać w wysokie stogi. Nie dano im popaść w zwyczajnie jesienne za­myślenie. Zaraz woły parami sprzęgnięte przywiozły olbrzymią maszynę i rozpoczęła się młocka. Już od rana słyszał teraz Antoni

z daleka miły huk, niby brzęczenie wielkiego bąka, zmęczonego upałem. Huk ten unosił się nad wystrzyżonymi polami długo; czasami, kiedy świecił księżyc, lokomobila huczała nawet w nocy i Antoni, wstając z łóżka, na którym spał, mógł widzieć na po­lach nad klonami światełka i pióropusz dymu. Pola wydęły się i wygładziły jak żagle, skoro w nie wiatr uderzy, równe i smutne, ciągnęły się aż do horyzontu. Antoni mógł teraz jeździć konno na przełaj, przez ściernie, przez rżyska.

Wraz ze żniwami wpływy kuzyna Jerzego przybrały określony charakter. System domowy począł psuć się. Obiad się spóźniał, bo chłopcy pojechali do żniwiarzy, podwieczorek jadali przy ma­szynie, po kolacji przy księżycu wyruszali na pilnowanie kóp pszenicy, które wciąż ktoś podkradał. Wszystkim planom prze­wodził kuzyn Jerzy, on to mówił do ciotki: — Ciociu, dziś bie­rzemy podwieczorek do maszyny — albo: Dziś Mareczka po­łożymy spać trochę później — albo: — Ciocia każe drzwi na noc otworzyć, bo my późno wrócimy. — Rozruszał nawet Cy­ryla, Wasyl biegał co chwila do stajni, aby wydawać rozkazy: zaprząc wolant, siodłać konie, zaprzęgać czwórkę do wozu. Służ­ba jednak nie szemrała, na wszystkim leżało złociste światło żniw. Kończyły się one, zaczynały na nowo: żyto, pszenica, owies, proso brało swoją kolej. Najmilsze były podwieczorki przy ma­szynie. Mareczek zaprzągł muła do beczki z wodą, Wasyl wiózł parą koni cały wóz ogórków i czarnego chleba dla robotników. Jerzy, Antoni, Cyryl, Michał, Jadźka pakowali się na wóz; za­jadali zielone twarde ogórki lub wyszukiwali brązowe, łuską okryte nasienniki i robili z nich świnki: cztery patyczki zamiast nóg, jeden patyk zamiast ogona, dwa kawałki słomy zamiast oczu. Śmieli się jak dzieci. Zajeżdżali przed maszynę i wnet ich było pełno wszędzie; Michał trzymał worki, do których z różo­wego pudła sypało się wymłócone ziarno, kuzyn Jerzy z Marecz- kiem czepiali się olbrzymich zwojów kłującej słomy; specjalna para wołów wywoziła na długiej linie słomę na olbrzymią stertę. Jerzy z Mareczkiem wnet byli gdzieś w górze, zsuwali się, zapa­dali, nikli. Antoni, Cyryl trzymali się na boku. Stary Kalinowski

przysiadał się do nich. Gawędzili o urodzajach, powietrze furko­tało od pędu transmisyj, od dygotu sit przesiewających ziarno, od stukotu zębów, młócących pełne kłosy. Wasyl rozkładał pod­wieczorek, unosił się zapach kurzu, zapach słomy, zapach świeże­go ziarna. Pan Kalinowski rozpraszał swoje obawy i nieukonten- towanie spowodowane licznymi i częstymi odwiedzinami przy pracy. Jadźka brała się wraz z dziewczętami do podawania sno­pów, ciężkich snopów widłami ze sterty na wozy, które je dowo­ziły do maszyny. Na maszynie królował maszynista, w białym bałachonie, w olbrzymich czarnych okularach. Wyglądał jak upiór. Jadźka zakurzona, zmęczona, spotniała, z włosami pełny­mi plewy, przypadała do nich i wyciągała ręce do jedzenia; za­raz przyganiał kuzyn Jerzy, zziajany jak pies, prosty, wesoły, za­bawny. Trząsł Cyryla za ramiona:

Cyryl, hrabio, do roboty, cóż to tak sobie spoczywasz? — mówił.

Panna Konstancja, o ile przyjeżdżała, przyjeżdżała osobno, małym, ślicznym wózkiem, nie wysiadała, przypatrywała się mło­dym z pewną dozą niezrozumienia i w ogóle jakichś wątpliwo­ści. Zawracała obojętnie kuca i odjeżdżała w pole ścierniskiem. Cyryl szedł za nią, Antom długo śledził wzrokiem mały wózek. Kuzyn Jerzy śmiał się.

Cyryl jest zakochany w „cioci Koci“ powiedział i za­śmiał się wesoło.

Pleciesz głupstwa — zarumieniła się Jadźka i uderzyła Jerzego po łapach. Zaczęli biegać wokół maszyny, potem wokół stogu, potem gdzieś zniknęli. Antoni widział, jak wdrapywali się na wysoką stertę i później zjeżdżali po słomie z wielkim krzykiem. Został sam. Leżał na niewielkiej kupie plewy na wznak i patrzył na niebo, zastanawiał się nad tym, skąd przy­szedł nań ten wielki spokój. Zupełnie nie czuł dawnych trosk. Po prostu spokój. Zadziwiała go własna bezmyślność. Leżeć i wdychać zapach stepu i słomy. Patrzeć z bliska na żółte źdźbła, gładkie i połyskliwe, przerywane ciemniejszymi kolankami. Czy wiecie, jak pachnie słoma? — jest to pomieszanie ambry i za-

pachu ziemi. Ambra oczywiście w minimalnej ilości, ale jest, ale pachnie. Gdy zapalisz słomkę, aż ci dziwno, że nie kadzidlana wonność, lecz niebieski, wysoki dym ulatuje z ognia. Antoni mó­wił Jerzemu o swoim spokoju. Jerzemu widać się to nie spodo­bało. Co wieczora teraz odbywali długie rozmowy. Antoni nazy­wał kuzyna Jerzego swoim spowiednikiem. Kuzyn Jerzy tak mó­wił Antoniemu o tym spokoju, co jak fala letniego powietrza wygładził w nim nierówności:

Nie może to być jednak długie, wydaje mi się to raczej chwilową ciszą. Już zaraz się przekonamy... A więc nie możesz mówić o spokoju, to raczej bezmyślność. To nie jest życie. Gdy się obudzą w tobie te różne takie historie, no, to poczujesz, co to jest spokój! Mam wrażenie, że teraz dopiero czekają cię istot­ne przeżyaia.

Przypomniał sobie teraz te słowa Jerzego i jednak myślał, że tamten się myli. Naturalnie, nie jest to jakieś zapamiętanie się na wieki, ale kto wie? Może to jest właśnie stanowisko, z któ­rego można wreszcie ocenić samego siebie. Bo ostatecznie to jest najważniejsze. Stary Kalinowski znowu się przysiadł i zapytał, czy dawno Antoni widział się z jego synem.

Czy nic panu nie mówił?

Antoni się zdziwiił.

Cóż mi miał mówić? Zresztą, on gadać nie lubi, to uparty idealista.

On nie lubi gadać — powiedział stary ekonom — ale do roboty jedyny. On nie baraszkuje po całych dniach.

Antoni zrozumiał aluzję, ale nic to go nie obchodziło. Sam pracował. Nie chodzi tu o lekcje z Mareczkiem, ale o serce pra­cujące nad rozstrzygnięciem. Zająć jakąś pozycję wobec świata, B czyż to nie praca? Praca młodego Kalinowskiego jest raczej czymś biernym.

Tego samego wieczora przyszedł Jerzy na rozmowę. Powie­dział Antoniemu, że to on wysłał ową depeszę o śmierci Knabe- go; spodziewał się, że ten tak skończy. Wnosił tak z ostatniego listu. Że kiedy dojechali do karczmy przed Malinem, Jerzy po-

jechał do Knabego i miał jeszcze z nim rozmowę, w nocy, w tym samym pokoju, gdzie się tamten zastrzelił. Antoni prze­raził się tej sprawy i nawet nie chciał o nic pytać. Jednak Jerzy mu powiedział: po prostu namówił do tego Knabego. Wykazał mu logiką swojej wymowy, że nie ma dla niego innej drogi. Użył do tego wszystkich argumentów, chciał się przekonać, czy jest dostatecznie silny, aby namówić człowieka do samobójstwa. Aby odciąć sobie drogę, wysłał depeszę i zabrał z sobą Antoniego. Byłby się okrył śmiesznością, gdyby się Knabe nie zabił. Na szczęście, zabił się. List, który zostawił, właściwie już nie miał znaczenia. Knabe opierał się argumentom kuzyna Jerzego. Roz­mowa trwała trzy godziny. Ostatecznie kuzyn Jerzy odjechał, kiedy zmuszony do tego Knabe przyznał się, że jest zanadto przywiązany do żyda. Kuzyn Jerzy roześmiał się na to i powie­dział, że wobec tego cała dotychczasowa filozofia jego była pozą. Kuzynowi Jerzemu tylko o to chodziło: chciał wiedzieć, czy pe­wien światopogląd, jako taki, może doprowadzić do śmierci. Kuzyn Jerzy uważał to za stwierdzenie swojej siły:

Pomyśl sobie, jak Bóg igram życiem ludzkim.

Antoni nie wiedział, czy igranie życiem ludzkim jest jednym z atrybutów bóstwa. Ale cynizm kuzyna Jerzego przerażał go.

Mój drogi, właśdwie powinieneś pójść do kryminału — powiedział.

Podług sądów ludzkich, tak. Ale czyż pewni ludzie nie mogą stanąć ponad sądami ludzkimi, czyż stwierdzenie tak szalo­nego faktu, że pesymizm, jako światopogląd szczery, nieuniknie- nie prowadzi do samobójstwa, nie jest wart tego, co księża na­zywają grzechem?

Tego, co księża nazywają? Czyż nie istnieje w tobie po- czude winy? Żadne uczude, które by odpowiadało właśnie te­mu, „co księża nazywają grzechem"? Nic z gatunku pojęć etycz­nych?

Bawię się ludźmi — powiada Jerzy — to jest jedyne moje zajęde. Igram nimi, bo mi się tak podoba; być może zresztą, że ta sprawa inaczej się przedstawia. Czy myślisz, że nie rnam

w tej chwili cioci Zosi w ręku? Ani piśnie przeciwko mnie, bo ją każdej chwili mogę zmiażdżyć.

Antoni się roześmiał.

Jesteś zabawny chłopak, kuzynie Jerzy; co prawda, nie brak ci megalomanii. Rozumiem, że mogłeś doprowadzić do sa­mobójstwa Knabego, który i bez ciebie byłby się zastrzelił. Ale nie mów mi, że tak zrównoważona osoba, jak ciotka... Przynaj­mniej mnie nie masz w ręku. Jednak historia depeszy i śmierć Knabego nie przestaje być dla mnie zagadką.

Tak — odpowiedział kuzyn Jerzy — ja często kłamię. Jak sobie chcesz. — I wyszedł.

Mętne wpływy kuzyna Jerzego rozciągały się i na wieczór, An­toni długo zazwyczaj musiał szukać Mareczka, aby go zapędzić do łóżka. W ogrodzie, w parku, na podwórzu, w alejach lipo­wych, wiodących z parku do kościoła, wszędzie można ich było znaleźć: Jerzego, Michała, Koczorowskich; Mareczka trzeba było odrywać od tego towarzystwa. Dnie były piękne, nie bardzo upal­ne, jak gdyby chłodnawe i wiosenne, a noce łagodne, świecące jakąś poświatą, która nie była księżycem, pełne letnich zapachów i jak gdyby srebrnego jakiegoś dźwięku. A za chłopcami rozbie­gało się po ogrodzie i po podwórzu mnóstwo chłopaków sta­jennych, podwórzowych, kredensowych, wreszcie dziewczęta. Pan­na Merise, Francuzka, pierwsza uganiała się za nimi, Horpynka, panna Zenobia, szwaczka, panna Eufrozyna, pomocnica kluczni­cy, wszystkie wciągnięte zostały przez kuzyna Jerzego w wir nie kończących się zabaw. Jednego dnia były to wyścigi wkoło domu z prosięciem na sznurku, na drugi dzień gonitwy konno po par­ku, gry biegane, w chowanego po całym ogrodzie aż po staw, jazda do lasu wozem zaprzęgniętym w czwórkę. Pewnej bardzo upalnej nocy kuzyn Jerzy wymyślił wspólną kąpiel w stawie — w największej tajemnicy oczywiście przed ciocią Zosią. Do póź­na huczał dom i ogród odgłosem harców, tupotem po ciemnych ścieżkach, okrzykami przerażenia.

Dziewczęta, pracujące na burakach, częstokroc latały po parku, ku straszliwemu zgorszeniu pana Kalinowskiego. W srebrzystym

cieniu nocy raz kuzyn Jerzy urządził jakąś tajemniczą zabawę, do której nie przypuścił Antoniego; mógł się o tym dowiedzieć tylko z półsłówek, wymienianych między chłopcami, z półuśmie­chów. Wasyl nic nie chciał mówić, ale także wiedział. Antoni nie myślał już o niczym. Chciał się bawić wraz z innymi; gdy zmrok zapadał, zaczynały się pierwsze gry ruchowe, np. „ostat­nia para naprzód“, z początku przed domem, potem się odbie­gało dalej, ku gazonowi, chowało za zaroślami bzu, a gdy było ciemno już, wszyscy krążyli nad stawem w bezmyślnie weso­łych gonitwach.

Antoniego to oszołomiło, nagle wyrwało mu się z piersi serce i z oddaniem się hasał, biegał, jeździł. Tylko panna Konstancja sama jedna nie brała w tych hałaśliwych uciechach udziału. Zresztą ciocia Zosia, pamiętał to, uprzedzała go (no i Jadźka też mówiła), że panna Konstancja do młodzieży się nie zalicza. Kiedy przychodził po burzliwej nocy ranek, przytomniał, gdy schodził na śniadanie, spotykał zazwyczaj pannę Konstancję. W skromnej czarnej sukni szła z książką w ręku czytać w ogro­dzie. Wpływ kuzyna Jerzego skrócił do minimum czysto formal­ne lekcje Antoniego z Mareczkiem. Potem, odrobiwszy tę godzi­nę czy półtorej, lubił iść także do parku. Ranek był spokojny i nocne zabawy zdawały się jak dym; drzewa letnie stały w po­wietrzu niby odbite w wodzie. Myślał wówczas, że nie powi­nien był tak gwałtownie gonić wczoraj po lesie mademoiselle Mćrise, jak to mu kazał Jerzy. Biegał za nią i czuł za sobą lekki krok kuzyna Jerzego i jego cichy, podjudzający głos: — Taiaut! taiaut! taiaut! — jak gdyby był psem, goniącym sarnę.

Słońce i spokój letnich kwiatów. Przychodził do nich po pro­stu i brał je jak dzieci za ręce. Kręcił się między zawijcowatymi ścieżkami, pomiędzy bzy i berberysy na trawniki, gdzie rosły żółte heliantusy, zaglądał, aż wreszcie gdzieś przed jakąś wierzbą, nad jakąś wodą, na skale jakiejś spostrzegał małą postać z książką w ręku. Choć panna Konstancja rzadko czytała. Siedziała z książ­ką, ale zamyślona. Brał od niej tom, przeglądał, patrzył, co czyta. Zauważył, że nieraz to były polskie książki. Zaczynał czy­

tać głośno. Bardzo lubił te czytania. Kończył, gdy trzeba było iść na obiad. Zamykał książkę, panna Konstancja mówiła „dzię­kuję“ i szli do domu, nie zamieniwszy z sobą nawet słowa. Za­uważył, że był to okres, kiedy panna Konstancja przeżywała trwogę czy zmartwienie. Patrzyła niechętnym okiem na gwarem rozbrzmiewające zabawy, na werwę kuzyna Jerzego, na Antonie­go niezgrabne podrygi w kierunku wesołości. Antoni nie wie­dział, co jej jest; zresztą nie zastanawiał się nad tym długo. I w ogóle, co go może interesować panna Konstancja? Czasami nie czytali; panna Konstancja opowiadała Antoniemu, nieraz ca­łymi godzinami, treść najrozmaitszych nowel i powieści francu­skich; wypadki i zdarzenia, co prawda, zniekształcała swoim ury­wanym stylem, ale dla Antoniego opowiadania te miały swój nieokreślony urok. Zwłaszcza o zmroku lubił siąść na górze, w przejściu nad schodami, pomiędzy biblioteką a pokojem panny Konstancji, i słuchać jej opowiadania. Dziwiło go to, że znowu poza literaturą nie dotykali żadnego innego przedmiotu, że pono zapomniała o spacerze i wyznaniach, jak gdyby nigdy nie było między nimi rozmowy intymniejszej. Antoni zauważył nawet, że panna Konstancja starała się ukryć wobec niego swe niezadowo­lenie z nastroju, w jakim cały dom trwał od przyjazdu kuzyna Jerzego. Pewnego wieczora zjechała się liczna gromada sąsiedz­twa, kuzyn Jerzy po prostu szalał, zajął się zorganizowaniem improwizowanego kabaretu, porozrzucał cały dom, powyciągał z szaf, z kufrów, ze strychów wszystkie suknie, wszystkie graty. Wydobył komplet toalet doci Zosi, chciał to samo zrobić z suk­niami panny Konstancji, lecz .ta stanowczo zaprotestowała. Prze­mówili się o to, Jerzy powiedział coś śmiałego, panna Konstan­cja nagle zapłonęła, cisnęła w niego kilkoma ostrymi wyrazami. Antoni obserwował to wszystko z daleka, słów więc nie słyszał; widział tylko, jak udekła na schody, i słyszał, jak zatrzasnęła drzwi swojego pokoju. Kuzyn Jerzy odwródł się na pięcie i zno­wu cały był uśmiechem.

Antoni! — powiedział — chodź, będziemy się bawić!

I co za koncepty przychodziły mu do głowy. Michał, Jadźka

1 panna Rościszewska z sąsiedztwa w białych sukniach i czer­wonych czapkach tworzyli szalone trio neapoli tańskie, z zaciętą miną śpiewali: „Mai, mai, nie pijcie senza pagare, ach, bo i was może spotkać tam questo destino amare!“ Koczorowski był mistrzem, grającym na jednej strunie, przewracał oczami, rozkraczał się, udawał Kubelika. W salonie było mnóstwo osób i śmieli się. Ale Antoniemu było niewymownie przykro. Nie słuchał i nie rozumiał nic. Uważał tylko, że mademoiselle Merise w krótkiej spódniczce diseusey czuła się nadto w swoim żywiole i że piosenka, jaką wybrała, mogłaby być dowcipniejsza. Na ko­niec Jerzy rozhulał się do reszty w jakichś dziwacznych tryko­tach, w jakimś na wpół wschodnim stroju, spowinięty w szale, welony, zasłony, muśliny i czafcze, roztańczył się jak derwisz. Miał to być niby to taniec Salome, był zaś jakiś nieskoordyno­wany szereg gwałtownych ruchów, niezgrabnych posunięć, nie­zręcznych gestów rękami, zaplątanymi w welony i znieruchomia­łymi. Publiczność przez chwilę śmiała się, potem wszystkim zro­biło się nieco przykro, jakieś milczenie przypadło na salę; światła były pogaszone, korzystając z tego ten i ów wykradł się do ja­dalnego pokoju, gdzie czekała przekąska. Kuzyn Jerzy, zmęczo­ny i rozczarowany, odrzucał szale pośród ogólnego przygnębie­nia. Są chwile przesilenia wesołości, kiedy niezbyt rozbawieni ludzie nagle umiŁkają i jeżeli przed chwilą śmieli się z byle głupstwa, teraz nie chcą się śmiać nawet z rzeczy zupełnie za­bawnych. Światła zajaśniały, na zaimprowizowanej scenie leżały w chaosie wszystkie akcesoria zabawy, niby strzępy potarganych kwiatów, kuzyn Jerzy z obnażonymi ramionami siedział na sto­sie tych barw i wachlował się uśmiechnięty. Towarzystwo się roz­proszyło. Panna Konstancja, słysząc ciszę w salonie, zeszła ze swego pokoju. Była poważna i spokojna. Panowie zebrali się w salonie na karty, kuzyn Jerzy po małej przerwie zabrał mło­dzież na staw na łódkę. Antoni po chwili obliczył, że znajduje się w centrum trzynastu dam, sam jeden. Jednak wytrzymał atak i z jedną z obecnych, miłą blondynką, młodą mężatką rozpoczął jakąś dyskusję. Z początku, zazwyczaj jak w salonie, gadał o byle

czym, niespecjalnie się interesując treścią swych słów, raczej for­mą: aby żywo i zręcznie. — Pan jest złośliwy — doczekał się tego momentu rozmowy z łatwością, a po tym momencie mógł już mówić o byle czym. Mówiono (oczywiście) o kobiecie i męż­czyźnie. Po chwili jednak Antoni uczuł obok siebie, z boku, wzrok panny Konstancji, zapalił się i zaczął dowodzić swej prze­ciwniczce, że w miłości subtelniejszy jest zawsze mężczyzna. Ucztacie to zresztą odmalował z plastyką, w której tylko ktoś bardzo doświadczony mógł dostrzec blagę, i to blagę zupełną. Antoni był w miłości kompletnym nowicjuszem. Trochę książek, trochę intuicji — i obraz gotowy. Roztrzepał go pierzem nie­uchwytnych słówek, zatarł ostrość konturów barwami, ale powie­dział między słowami, w pauzach, powiedział miłej blondynce, że zna się na „uczuciu“.

Cóż może być subtelniejszego od subtelnego mężczyzny? — zapytał w pewnej chwili. Jego przeciwniczka miała bardzo przy­jemny, z lekka go z góry traktujący ton. Wieczorem, kiedy za­sypiał, miał I całej tej rozmowy wrażenie jakiegoś ciepła. Na­wet nie wiedział, kto była ta blondynka, ale pomyślał sobie: „Chciałbym się w niej zakochać. To dopiero byłoby to, co na­zywa szalony Jerzy przeżyciem“.

Nazajutrz Antoniemu zdało się, że nawet panna Konstancja poddała się czarowi atmosfery, stworzonej przez kuzyna Jerze­go. Czekali w przedpokoju na konie. Było popołudnie, mieli je­chać na sąsiedni folwark, na przedstawienie dzieci z kolonii let­niej. Panna Konstancja zabawnie wyglądała w lekkim liliowym płaszczu od kurzu i małym białym kapelusiku. Wtedy dopiero małe kapelusiki zaczęły wchodzić w modę. Antoni siedział w ką­cie pod lustrem i patrzył, jak schodziła z góry, jak wkładała przed lustrem gęstą białą woalkę. W stołowym pokoju dzieci, tak nazywano Jerzego, Jadźkę i Michasia, nakręciły gramofon. Panna Konstancja wkładała woalkę, nucąc ową piosenkę. Prze­stała nucić, gdy przytrzymała woalkę wargami, rozciągając ją gładko po całej twarzy. Konie jeszcze nie zajechały, ciocia Zosia

ubierała się, musieli czekać. Panna Konstancja odwróciła się od lustra i, nucąc, chodziła po przedpokoju. Z początku chodziła w .takt piosenki, potem krok jej nabrał taneczności, wreszcie po­częła wykonywać jakieś pas, kołysząc się na boki, i wciąż nucąc, nucąc ten murzyński taniec. Uśmiechała się jakoś tak dobrze i szeroko, a patrzyła uśmiechniętymi oczami hen, w przestrzeń. Antoni nie mógł oderwać oczu od tego uśmiechu. Po tylu dniach pochmurnych, znowu pogoda. Cieszył się, że panna Kon­stancja nie jest smutna. Po chwili, kołysząc się wciąż i unosząc, spojrzała na niego i już nie odrywała od niego oczu. Kołysała głową w takt tańca, w takt poruszeń nóg i śpiewała malutkich parę nutek murzyńskiej piosenki. Zajechały konie, ciocia Zosia wypłynęła w majestatycznym kapeluszu ze strusimi piórami. Za­jęły miejsca w olbrzymim landzie: miał być wielki zjazd, więc trzeba się było pokazać. Naprzeciw dam usiadła Jadźka, Antoni umieścił się na koźle; wystrojony furman zaciął białą jak mleko czwórkę i pojechali. Przedstawienie odbywało się w starym do­mu, w którym od dawna już nikt nie mieszkał. Ciooia Walercia uprosiła siostrzenicę, aby oddała ten dom na kolonie letnie, zre- perowano tu i ówdzie okna, załatano dziiury na dachu, sprowa­dzono dzieciska, latały sobie tutaj po całym ogromnym, zapusz­czonym ogrodzie. Antoni także oglądał zjeżdżające się tłumy gości, sąsiadów, oficjalistów, dzierżawców. Wysadzili się, para­dowali, czym kto mógł lepiej. Czwórka gniadoszów, chowa­nych od wielkiego dzwonu, przywiozła wuja Augusta. Był z nim doktor i ksiądz. Damy oglądały się nawzajem, lornetowały, sztyw­no podawały ręce. Zgromadzili się wszyscy na na wpół zrujno­wanym ganku, na schodach poobtłukiwanych, gdzie wyłaziły czerwone i nagie cegły. Naprzód w sald opuszczonego pałacu wyszedł przed kurtynę, urządzoną z dwóch koców, jakiś bosy malec i palnął panegiryk na cześć doci Zosi, oczywiście ad hoc przez „panią“ od dzieci skomponowany. Ciocia uśmiechnęła się dobrotliwie i ucałowała deklamatora. Była to jedyna część przed­stawienia, jaką oglądał Antoni. Wycisnął się z natłoczonej sali i uciekł do parku. Zapuszczonymi drożynami, pomiędzy niebo­

tycznymi grabami, skierował się w tę stronę, gdzie płynęła jakaś odrobina wody. Była to kwadratowa mała sadzawka, podobna raczej do basenu, pełna zakwitłej, zielonej wody, otoczona ze wszystkich stron gęstymi zaroślami. Spośród tych zarośli wyła­niała się wywrócona brzoza i kładła na poprzek zielonej sadzaw­ki. Biały jej pień odbijał się w zielonej wodzie, jak w starym lustrze. Antoni wszedł na łuk priia, pochylony nad sadzawką, usiadł na brzozie i patrzył w dół, w wodę. Myślał o spokoju i ciszy, jak gdyby wiedział, że to ostatni raz na długie czasy da­ny mu jest moment wypoczynku i zagłębienia się w sobie. Układał po kolei, jak kartki kalendarza, dnie przeżyte na wsi i myślał o wszystkich uniesieniach, jakie tu prZeżył, z pewną nie­chęcią. Chciał zrozumieć, co 'kuzyn Jerzy nazywa życiem napraw­dę. Niedawno mu Wasyl powiedział, że widział, jak kuzyn Je­rzy w nocy schodził do pokoju mademoiselle Merise. Podobne wiadomości przyprawiały Antoniego o rodzaj bólu. Miał wraże­nie zupełnie fizyczne jakiegoś uczucia, że go dotyka. Mimo wszystko jednak nie ozuł w sobie antypatii do kuzyna Jerzego. Miał może antypaitię, ale była ona tylko mieszaniną zazdrości i podziwu. Nie .rozumiał, że można być takim, ale chciałby być takim. Uważał, że kuzyn Jerzy żył, on zaś wegetował. Obejrzał się i zobaczył na lipie gałąź, okrytą całą bladocytrynowymi liść­mi, jak rojem motyli. Pod koniec lata często wewnątrz lipowych drzew znajdziesz takie zwiędłe więzie liści. Antoni pomyślał, że to jest pierwszy sygnał jesieni, zarodek, mdlejące hallali odwro­tu. Ze strachem pomyślał o powfocie do Kijowa, o tym, że dnie, najlepsze dnie, mijają bezpowrotnie i, właściwie mówiąc, bezce­lowo. Z chaosu przeżyć wewnętrznych nie wyłania się żadna nić przewodnia. Myślał, że właściwie powinien zdać się na sąd Jerzego we wszystkich sprawach, tyczących się życia. Kto wie, czy nie wyszedłby na tym najlepiej. Nie chciał się sobie przy­znać, ale nawet pod względem materialnym do pewnego stopnia poczynał liczyć na bogatego kuzyna. Ten wszak mu może dopo­móc, a sam zyska na tym. „Będziemy razem spędzali wakacje“, pomyślał naiwnie, jak gdyby po uczniowskich i studenckich la­

tach wciąż miały wracać „wakacje”, aż do końca życia. Zawrócił przed dom. Przedstawienie jeszcze trwało, ale znudzeni widzo­wie widocznie usuwali się na ganek, na schody, pod wielkie świerki, gdzie ustawiono podłużne stoły z owocami i herbatą. Było bardzo wesoło. Antoni czuł się jednak samotny i stanął opodal. Stał pod jednym ze świerków i obserwował towarzy­stwo. Dzisiaj dopiero dowiedział się od kuzyna Jerzego, że cały majątek, dom, jednym słowem wszystko, co uważał za własność doci Zosi, należało do panny Konstancji, było bowiem własno­ścią jej matki, zamożnej jedynaczki, która wyszła za podupadłe­go szlachcica. Ciocia Zosia, aczkolwiek od lat wielu administro­wała i zarządzała majątkiem, nie miała n i c. Ani ona, ani jej dżied. Nie dziwił się też teraz, że na takiego rodzaju zebraniach panna Konstancja bywała otoczona przez mnóstwo różnego ro­dzaju i gatunku paniczyków, którzy jej nadskakiwali. Gniewało go to dzisiaj. Widział ją. Stała właśnie w połowie ceglanych schodów w swym liliowym, mieniącym się płaszczyku. Podniosła białą woalkę i słuchając, co jej gadało kilku otaczających męż­czyzn, patrzyła niebieskim wzrokiem w dal. Ani śladu uśmiechu i radości, którą Antoni niedawno jeszcze obserwował. I nagle d!os. Sztych w samo serce. Zabrakło mu tchu, taka ta myśl była prosta i olśniewająca. „Ja ją przecie kocham!“ Przez chwilę stał, nie śmiejąc spojrzeć. Później dopiero podniósł oczy na nią, zo­baczył inną osobę. „Moja jedyna“ — pomyślał sobie i chciał już biec, ledeć do niej, upaść do nóg, powiedzieć. A jeszcze nawet sam dobrze nie uświadomił tego sobie i wciąż powtarzał te parę słów.

Ja ją przecie kocham.“ Znane, tylekroć czytane, wymawiane nawet słowa, nabrały jakiejś nowej w ogóle treści, o ile można by było treśdą nazwać to szampańskie musowanie, jakie odczu­wał w mózgu, w sercu, w oczach, w ustach. Znowu patrzał, i znowu jak gdyby panna Konstancja zmieniała mu się w oczach, stawała inną osobą, coraz to inną osobą, inną za każdym spojrze­niem. JeszćZe niedawno, przed kilkoma godzinami, ktoś obcy tańczył w liliowym płaszczyku murzyńską piosenkę — i uśmie­chał się do niego, a teraz ten ktoś najbliższy, najrodzeńszy, stoi

obojętnie, daleko, i słucha, co mu prawią te nieznośne postro- jone lale. Potem Antoni zrozumiał beznadziejność swojej sy­tuacji, swoją brzydotę, swój ubogi ubiór, swój mizerny wygląd, brak siły. Zacisnął pięści i stał wyprostowany, z zawartymi zęba­mi, ż zapuszczonymi powiekami, nie przeczuwając nawet, że w tej chwili był i piękny, i mocny. Uciekł, czym prędzej uciekł znowu nad sadzawkę, na zwaloną brzozę; przywarł głową do kory chropawej i białej i przesuwał przed oczami wszystkie chwile, w których ją widywał, od spotkania na drodze do dzi­siejszego czekania na konie w brązowym przedpokoju. Ten róża­niec zdarzeń, przewleczony z nabożeństwem, ukoił go i uspokoił. Odwrócił twarz ku górze i patrzył, jak się odcinały liście lip na niebie, które już ściemniać się zaczynało. Powtarzał melodię mu­rzyńskiej piosenki i razem z nutami tej piosenki spływało mu do serca ciepło i radość, spokojna radość napełniła go całkiem. Oto jest wreszcie to, czego się bał i czego pragnął. Stało się. Spokój ten był zupełnie inny. niż ten, który go zastanawiał do­tąd. Pełen był jakiegoś wewnętrznego dygotania, porywu, polo­tu, coś jakby radosna tęsknota, o ile te dwa pojęcia dadzą się skojarzyć. Ostatni raz myślał o swojej sytuacji, odrzucił niepo­trzebne skrupuły. Nie mógł odrzucić drżenia, z którym się zbli­żył teraz do panny Konstancji. Jak najstaranniej unikał spotka­nia, a kiedy lando zajechało, niepostrzeżenie wdrapał się na ko­zioł. Było już ciemno. Noc była gwiaździsta. Granatowym ste­pem szedł ciepły dech, pełen zapachu zboża i traw, i bodiaków. Antoni patrzał w gwiazdy z nowym uczuciem, jak gdyby je ujrzał po raz pierwszy. Gwiazdy spadały. Wiedział, że trzeba wymówić życzenie, zanim meteor przeleci, a spełni się ono. Ale nie mógł nic innego pomyśleć; powtarzał tylko, ilekioć spostrzegł lot świetlisty: „Żebym ją tylko mógł kochać, mógł bardzo kochać!”

Nazajutrz obudził się jak zwykle. Ale już przy myciu przy­pomniał sobie wczorajszy wieczór, ogarnęło go uczucie zmie­szania. Szukał pretekstu, jak by zwolnić Mareczka od lekcji,

nic mu do głowy nie przychodziło. Wreszcie wymyślił: uda, iż na dziś przypadają jego urodziny i wobec tego dał rekreację zlisionemu dzieciakowi. Przy śniadaniu nie widniał panny Kon­stancji. Nie śmiał o nią zapytać ani Wasyla, ani Horpynki, ani tym bardziej Jerzego, który już po kawie siedział na ceratowej kanapie w rogu pokoju i bawił rozmową wuja Augusta; wuj August spokojnie sobie pykał z fajeczki i niebieskie kółka dymu na tle letniego pejzażu, rozścielającego się za oknem, przepły­wały jak obłoki. Rozmawiali o koniach, które wuj August nie­dawno za namową Jerzego kupił sobie i którymi właśnie przy­jechał. I Antoni z coraz większym zachwytem słuchał tego,

o czym mówili: o pęoinach, o grzywach, o cenie, o powozach. I Zachwycało go wszystko, szczególniej złote, płynne powietrze. Ręce chciał wyciągnąć, aby mu je przemyło to przezroczyste zło­to. Nie pytał Jerzego, czy panna Konstancja już poszła do par­ku, ale z uśmiechem patrzył na okna.

Coś ty taki ucieszony? — spytał go niedbale Jerzy, od­wracając się od wuja Augusta i zara'z znowu powracając do przerwanej rozmowy.

Przez tę krótką chwilę Antoniemu wydawało się, że obrzucił go aż nadto przenikliwym spojrzeniem.

Gdzież twój pupil? — zaipytał go wuj August, wyjmując fajeczkę.

Dziś ma rekreację — uśmiechnął się Antoni do wuja.

To pysznie! — wołał Jerzy — jedziemy do lasu — zerwał się i pobiegł do pokoju Cyryla.

Wuj August patrzył za nim z uśmiechem.

Szalony chłopak, co? — zagadnął Antoniego. — Nie to, co ty! Cicha woda. Cicha woda. Ale cicha woda brzegi rwie.

Antoni drgnął, gdyż na ostatnie słowa weszła panna Kon­stancja. Czuł jej kroki za sobą, a bał się wstać i przywitać.

Kogo to wuj tak posądza o rwanie brzegów? — spytała chropawym swym głosem.

Jak zwykle, nie podali sobie ręki na dzień dobry, ale skłonili się. Antoni zrazu nie mógł przełknąć kawałka bułki, ale to za-

raz przeszło. Panna Konstancja usiadła na miejscu Jerzego i roz­pętała całą serię indagacji z powodu domniemanej rocznicy uro­dzin Antoniego, rozpytując się o szczegóły i okoliczności. Anto­ni lat swych ukryć nie mógł, bo wuj August dobrze pamiętał terminy i nawet co do daty począł się z nim spierać. Na szczęś­cie — gwałtowne wejście kuzyna Jerzego zażegnało niebezpie­czeństwo, wynikające z tej rozmowy.

Jedziemy do lasu, kazałem zaprzęgać; gotujemy obiad w lesie, zabieramy zapasy...

Antoni z niechęcią odwrócił się ku pannie Konstancji. Sie­działa z przymkniętymi oczami. Patrzył na nią przez krótką chwi­lę, chciał przeniknąć na wylot; nie mógł o niej wiedzieć nic nad to, że ma ciężkie, pięknie zarysowane powieki. Opanował się już zupełnie. Ani myśli jechać do lasu, spokojnie zje obiad w domu, zdziwiła się jego śmiałością, popatrzyła na niego i jak gdyby coś przeczuła. Powieki jej drgnęły.

Antoniego opanowała szalona radość -i czuł wielką prostotę w sobie. Na dworze chciał skakać, nawet skoczył parę razy, upewniwszy się, że nikt nie widzi. Potem przeszedł się po parku i odnalazł znowu pannę Konstancję, siedzącą na jednej z ławek z książką. „W głowie mu się mąciło" — przypomniał sobie fra­zesy z opowieści i śmiał się z tego. Przeciwnie, odczuwał jak ni­gdy słodką konkretność wszystkiego, co go otaczało. Czuł cały dystans między sobą a panną Konstancją, a jednak, o ile wczo­raj sprawiło mu to chwilowy, choć dojmujący ból, dzisiaj znaj­dował w sobie jakąś specjalną przyjemność, rozważając ten cały stosunek. „Ja cham — myślał sobie — ordynarny łobuziak, sztu­bak, i ta cudowna, cudowna, cudowna panna!" W dzisiejszej rozmowie Antoni znowu odnajdywał najsubtelniejsze tony głosu i pewne zakamarki życia wewnętrznego, które mógł jej odsło­nić. Mówili o uczuciach religijnych (panna Konstancja trzymała na kolanach angielski egzemplarz „Psychologii" Jamesa). Antoni twierdził, że w uczuciu religijnym, przynajmniej tak, jak on to rozumiał, najprzykrzejszą rzeczą jest konkretyzowanie twier­dzeń, ograniczanie wiary za pomocą pytań. Najbardziej wierzą­

cego człowieka można onieśmielić, zadając mu po prostu kon­kretne pytanie, czy jest Bóg? Jakże odmienną jest twierdząca od­powiedź na to pytanie od chmary odczuwań połączonych z mo­dlitwą. Modlitewny stan duchowy nie 2nosi mózgowego wyszcze­gólnienia, jest jakby momentem przelewania się naszej treści we­wnętrznej w pewną olbrzymią formę, obejmującą wszystko, ów najbardziej wierzący człowiek nie powie po prostu: Bóg jest, gdyż znaczy to całkiem co innego. Panna Konstancja miała inne zdanie, drzewa, światło, dzień letni miały inne zdanie. Antoni nie zdawał sobie może sprawy z tego, jak odmienny stosunek łączył go dzisiaj z wszystkimi otaczającymi przedmiotami. Nie była to tylko owa specjalna konkretność, było jednocześnie zro­zumienie. Rozumiał, jak każda rzecz jest piękna. Gdy spojrzał na drzewa, na niebo, na trawnik zbiegający ku wodzie, z za­chwytu tracił oddech. Teraz, gdy siedział przy pannie Konstan­cji, patrzył na błyski i światła na wodzie i myślał: „Nie, to zu­pełnie nie jest miłość, to jest tylko zachwyt wobec całego świata“.

Potem sobie poszedł; błąkał się, aby choć z daleka patrzeć na pannę Konstancję: siedziała wciąż z książką na kolanach, zapa­trzona. Widział tak ją z grabowego szpaleru i z alei kasztanów, i z zarośli łopianu nad brzegiem; zresztą nie potrzebował jej wi­dzieć tam na wzgórzu, na ławce; schodząc ku wodzie, odczuwał ją w każdym źdźble; zrywał kwiaty i nigdy jeszcze nie wydały mu się tak piękne; i to wszystkie kwiaty, kwiaty ziół polnych drobne, zielonawe; przypatrzył się białym kwiatkom krwawnika i zdumiał się, tak była cudowna ich konstrukcja; zamyślił się nad wodą, wsparty o pień wierzby. Pomyślał wreszcie, że miłość jest uczuciem panteistycznym.

Sama nowość tego uczucia wzbudzała w nim podziw i zachwyt. Przez ody dzień włóczył się po ogrodzie i po domu, uśmiechał się sam do siebie i kręcił głową z podziwem: — No, no — po­wtarzał — jestem zakochany. — W obecności panny Konstancji uczucie zakochania nie przedstawiało mu się dość jasno. Znajdo­wał po prostu przyjemność w rozmowie z nią. Nie wysilał po­mysłowości i nie wymuszał z siebie tematu; słowa o byle czym

przychodziły z łatwością. Zastanawiał się nad tym i tego dnia, i następnych, czy czasem nie jest to po prostu przyjaźń? Ale w wędrówkach samotnych po ogrodzie nadpływała nagle ta twarz i te bardzo błękitne oczy, przysłonięte ciężkimi powieka­mi. Moment, kiedy tak przez zarośla wszystkich myśli przezie­rała we wzroku wyobraźni jej twarz, upewniał go zawsze, że jednak to jest miłość. I zaraz napełniał mu piersi ten bezmiar zachwytu, choć sam nie wiedział, co go bardziej cieszy, czy ist­nienie tej błękitnookiej istoty, która jak soczewka skupiła całą radość dnia letniego w sobie, czy istnienie tego rozbłękitnione- go uczucia, które pił jak wino, czy skroplone słoneczne pro­mienie.

Przeprowadził stopniowo system podawania ręki na „dzień dobry“ i na „dobranoc“. Była to krótka chwila, bowiem nie śmiał przetrzymać jej dłoni. Napełniła go jednak radością. Pan­na Konstancja zresztą nie miała ładnej ręki. Była za mała i pulch­na. Uśmiechał się do niej, do siebie, do światła. Uśmiechał się wciąż, aż wreszcie wydało mu się, że w tym uśmiechu właśnie zawiera się miłość.

Pewnego wieczora —— były to imieniny cioci Zofii; dlaczego ciotka Zofia obchodziła swoje imieniny na świętą Annę, trudno jest dociec, nie to jest wszakże przedmiotem naszego opowiada­nia. Pewnego wieczora, a wieczór był ciepły i zaczynał się tuż-tuż za pootwieranymi oknami, dom napełnił się znowu postrojony- mi kobietami. Antoni znowu włóczył się bez celu po całym domu. Naprzód zajrzał do kredensu, tam Horpynka z Wasylem ustawiali na wielkiej tacy błyszczące naczynia. Panna Konstan­cja układała kwiaty w małych porcelanowych wazkach do przy­brania stołu. Pomagał jej przy tym zajęciu, mówili o gatunkach kwiatów, które astry pasują do siebie lepiej, czy różowe z bia­łymi, czy liliowe z białymi. Antoni sam zrobił bukiet z astrów liliowych w białe paski, podobnych do saratowskich sarpinek lub perkaliku. Bardzo im było miło układać wilgotne i zimne łodygi. Ręce mieli wilgotne. Antoni trzymał ogromny ręcznik, panna Konstancja wycierała dłonie pulchne i różowe w środku

jak muszle morskie. Potem poszli do kuchni. Kucharz w ogrom­nej szlafmycy, białej jak śnieg, kręcił się przy olbrzymim piecu, ściskając warząchew jak berło. Kuchnia była wielka i pusta jak hall. Jadźka przyrządzała tutaj kanapki na bocznym stoliku. Za­częli jej pomagać, ale ta pomoc skończyła się na zjadaniu naj­lepszych kawałków, rakowych szyjek i różowego łososia. Jadźka ich wypędziła i śmieli się bardzo. Wreszcie wyszli za dom, gdzie pod przyzbą szumiały olbrzymie samowary, a za ich szmerem zaczynała się noc cichutka. Weszli w arkady lipowej alei i na­gle przestali się śmiać, przycichli, przystanęli. Antoni czuł, jak mu serce przepełnia czułość wobec tej ciepłej nocy. Zeszli powoli aleją aż nad sam staw. Lekki blask pokrywał łuski wody i szme­rem leciutkim klaskała fala przy brzegu. Antoni uśmiechnął się milcząco.

Wrócili bez słowa przed ganek i weszli na jasne pokoje, w źrenicach mając jeszcze ciemne ciepło nocy, aż wyglądali jak ludzie, co się nagle obudzą. Antoni nie mógł wytrzymać w atmo­sferze wytwornego przyjęcia. Nudził się, słuchając Koczorow­skiego, który grał jakieś kawałki „dla pań“, nudził się, słucha­jąc rozmów. Mimo woli śledził pannę Konstancję i za nią prze­ślizgiwał się z pokoju do pokoju. Widocznie ona również nu­dziła się, nigdzie nie została dłużej; w salonie rozmawiała z matką, w buduarku przez chwilę tylko siedziała na białych me­belkach, przemknęła przez jadalnię, w gabinecie zamieniła parę słów z Cyrylem, który rozkładał karty na zielonym stole; ledwie Antoni zdążył stanąć w progu gabinetu, już panna Konstancja była w hallu. Oparła się o jakieś rude lisiury i w swej niebie­skiej sukni wyglądała prześlicznie. Rozmawiała z Koczorowskim, skrzypkiem. Antoni podszedł wreszcie do nich, znów był przy niej i znowu nie znajdował w sobie żadnych słów.

Wiecie co — zaproponował — jedźmy sobie na spacer we trójkę; tak nudno jest siedzieć w domu!

Zgodzili się, panna Konstancja zarzuciła płócienny płaszcz Cy­ryla, jak widma wyszli przed dom, gdzie stał akurat czyjś po­wóz, któregoś z sąsiadów. Kazali jechać i przez park, przez bra­

mę, przez aleję w miasteczku przemknęli cichaczem. Wieś spała, na polach za wiatrakami leżała mgła. Antoni siedział naprzeciw Konstancji i Koczorowskiego. Księżyc oświecał jej twarz i oczy, patrzące ze smutkiem w dalekie przestrzenie. Nie mówili nic Raz tylko Antoni zadał pytanie, dlaczego każde prawdziwe pięk­no jest okryte powłoką smutku, ale nie zareagowano na to powie­dzenie obszernie. Parę banalnych powiedzeń o Venus z Milo albo

o roli majoru w utworach Bacha (to oczywiście mówił Koczorow­ski). Antoni nagle poczuł się obcy i niepotrzebny w tej trójce.

Moi drodzy — powiedział — wiecie, ja wysiądę, a wy so­bie jedźcie dalej. i

Kazał zatrzymać konie, wysiadł, zanim tamci mogli zoriento­wać się w dziwaczności tego zamiaru, wypadł z powozu i usiadł na lesistym brzegu rowu. Konie ruszyły, pojechały dalej. Antoni uczuł w sercu straszliwy kurcz zazdrości. Sam chciał wysiąść, ale oni przecież mogli go zatrzymać. Dopiero teraz zrozumiał, fak bardzo kocha Konstancję — i że nie będzie mógł tego jej nigdy powiedzieć. Po chwili konie zawróciły i nadjechały nagle z nocy, stanęły tuz przed nim. Ale jemu się zdawało, że przeżył całe wieki rozstania, rozłąki, zdrad, nieszczęść. Usiadł z powro­tem do powozu z miną grobową, aż panna Konstancja się ro­ześmiała i śmieli się już potem obaj chłopcy, zaraziwszy się od niej, śmieli przez całą drogę powrotną, i to zupełnie bez po­wodu.

Świetny miałeś pomysł z tym spacerem — powiedział Ko­czorowski, gdy z białej, księżycowej, kredą posypanej drogi wje­chali w czerń łapatego parku. — Wynudziliśmy się przed kola­cją, a teraz, zdaje się, przyjechaliśmy wprost na dobre wino.

Rzeczywiście ruszano już do jadalni. Antoni, zamknięty na „folwarku" pomiędzy Jadźką a jakąś pannicą z sąsiedztwa, żył przez cały czas wieczerzy tym, co się działo u góry, naokoło panny Konstancji. Widział, że jest ożywiona, złośliwa, że się podoba tym dwu panom, którzy z nią rozmawiali. Lecz parę spojrzeń, rzuconych bezwiednie w jego stronę, stało się zdarze­niem! Raz nawet się uśmiechnęła. Po prostu, przyjaźnie, jak

matka do dziecka, może nawet nieco oficjalnie i demonstracyj­nie. „To szalenie miła osoba“ — powtarzał sobie, nie spostrze­gając, że Michał, który ściągnął na „folwark" dwie butelki wi­na, aż nadto mu dolewał do kieliszka.

Czytanie wspólne w dni pogody zielonej przeniosło się z do­mu na podwórze, do ogrodu; kuzyn Jerzy wyjechał do siebie i do wuja Augusta, czytania więc odbywały się nieregularnie. Czasem tylko Antoni mógł przychwycić chwilę, kiedy południe zarzucało złotą siatkę oczu na całuski ogród i w chwili tej, na kładce przy strumyku, niedaleko stawu, między zaroślami ka­lin, przeczytać pannie Konstancji parę polskich wierszy. Wie­dział, że ta kraina poezji, równie słoneczna, jak dzionek, który ich swoim zielonym złotem otaczał, była rewelacją dla panny Konstancji i głos jego, równy i bardzo ładny, nabierał najład­niejszego timbre’u, gdy widział u stóp swoich na wodzie odbi­cie jej jasnej płóciennej sukienki. O południu robiła się letnia cisza nad całym stawem, który migotał opodal za drzewami; trawy się nie ruszały i panna Konstancja tonęła w nich na sen­nym brzeżku strumienia jak w puchu. Wielki biały kapelusz, odrzucony niedbale, podobny był do motyla albo zdawało się, że wszystkie białe motyle, które jedne tylko nie czują upału, latały z cząbru na cząber, były malutkimi modelami kapelusza panny Konstancji. Antoni siedział na kładce i ilekroć odrywał oczy od białej karty książki, widział u spodu płaszczyk wody, równy i naciągnięty jak atłas na krosnach, kaliny nad panną Kocią, już się rumieniące, dalej staw, białą łódkę i niebo błę­kitne. Cały ten obraz odbijał się w wierszach jak w wodzie:

Znudzeni wonią kwiatów zmieszaną, stokrotną,

Wynaleźli woń tęskną, dziką i ulotną:

Była to woń wierzbami opłakanej wody;

Z cichej fali wstawała każdego wieczora Tajemnicze w powietrzu rozlewając chłody.

Przeciwnie — powiedziała panna Konstancja — zapach wody jest najintensywniejszy w południe.

To prawda — powiedział Antoni i wygodniej się rozciąg­nął na kładce — ale tu nie ma wierzb.

Owszem, czuję ich zapach, ale kaliny je przykryły. Niech pan popatrzy wyżej.

Ale Antoni nie patrzył w górę, woda i woń jej subtelna, czy­sta i rzeźwa zaczarowały go. Z kładki spoglądał ku wodzie i słu­chał jej szmeru, jakby mu mówiła to samo, co wiersze.

Nieraz z dziewicą bory przelatywał ciemne;

Gdy pod ich końmi iskry sypały się z głazów,

Mówili wzajem myśli głębokie, tajemne,

Jak do snu kołysani, marzący jak we śnie.

A dziecię, bólem uczuć złamane przedwcześnie,

Po takich mowach ludzi chroniło się tłumu,

I biegło w ciemne lasy; tam na dzikie wrzosy Kładło się z bladą twarzą, sosn słuchając szumu;

Tam uśpionemu myślą wiatr rozwiewał włosy,

A myśli rosły wielkie, ciemne, tajemnicze,

Jak gwiazdy ogromnymi płynące obroty.

Lub w niebo kładł się twarzą; wtenczas na oblicze Padało światło lasów, promień słońca złoty,

Pocięty cieniem liści w marmurowe plamy.

Wie pani — odkładając książkę powiedział do panny Konstancji — dzisiaj jest cudowny dzień. W taki słoneczny upał — wiersze i miłość. To cudowne rzeczy! Ja bym się chciał zakochać jak poeta — dodał prowokacyjnie i zrobił dziw­ny grymas do nieba.

Miłość, panie Antoni — powiedziała Konstancja — to nie jest taka konieczna do szczęścia rzecz. Wie pan, że czasem wolałabym, aby nie istniała. Jest to ciężar.

To taki sam ciężar — oburzył się Antoni — jak dzisiej­szy upał: umęczy, a niechże sobie pani wyobrazi kto bez upału.

Doskonale sobie potrafię wyobrazić. Takie lato cytarej- skie. Wieczna wiosna, nigdy żar; delikatne powiewy od mo­rza. Tak jest na Północy, tak jest na Syberii. U nas jest za go­rąco. Miłość jest takim właśnie ciężarem.

Mówi pani, jakby po długim doświadczeniu — uśmiech­nął się Antoni. — A mam wrażenie, że pani nigdy nikogo nie kochała. Naprawdę? Niech mi pani powie?

Znalazł w głosie tony rozkapryszonego dziecka. Panna Kon­stancja poprawiała włosy ręką i patrzyła — za stawem, na po­lach drżało rozgrzane powietrze. Za szybką drgawek przejrzy­stych stały złociste dwie sterty zboża, poważne i uśmiechnięte pod letnim niebem, jasnym i jakby białawym od gorąca. Na stawie widziało się kąpiące się bez liku dzieci, od przeciwnej strony dolatywał ich jazgot, jedyny dźwięk natury w tym upale.

Wkrótce potem, pamiętam, o księżyca wschodzie

Drugie dziecię wśród ciemnej dębowej ulicy

Siedziało pochylone przy stopach dziewicy;

Z drzew opadały liście i w całym ogrodzie

Zaledwo kilka kwiatów szronami srebrzystych...

Panna Konstancja nie uważała już od kilku chwil na słowa Antoniego. Przerwała mu:

Księżyc płynął samotny, to banalne! — potem zmarszczy­ła brwi i słuchała okrzyków kąpiących się. -r— Czy Cyryl dzi­siaj nie chodził do kąpieli? — zapytała nagle Antoniego.

Nie wiem, a dlaczego się pani o to pyta? Czy pani nie wszystko jedno?

Zupełnie — uśmiechnęła się panna Konstancja — ale lu­bię wiedzieć, co oni robią. I Cyryl, i Michał, i Jadźka.

Taki upał, pewnie wszyscy siedzą w domu.

I nie czytają wierszy — dodała patina Konśtaricja.

A więc pani ma coś przeciwko czytaniu wierszy?

Antoni przewrócił się leniwie na wznak na rozgrzanej des­ce kładki. Czuł, że słowa poezji są tylko jeszcze jednym tonem

w nieprzebranej harmonii słoneczno-księżycowego dnia, blade- go od gorąca, jak w jasną, miesięczną noc. W zlewaniu się świateł i obszernym oddechu, który miarowo poruszał żaglami drzew, rozlegał się śpiew słonecznych, białych słów lata — niezmiernie podobne one były do słów poematu jak lato gorą­cych i dźwięcznych jak okrzyki kąpiących się dzieci.

Panno Konstancjo — powiedział — wszak miłość była­by dzisiaj dopełnieniem najsłodszego z dni lata. Dlaczego się pani nie zakocha?

Nie odpowiedziała mu na to, po chwili dopiero spadła mu na nos gałązka mięty, roztarta w palcach i pachnąca wodą i let­nimi dniami.

Dzieciak z pana — powiedziała wtedy.

Właśnie doleciał dźwięk obiadowego gongu.

Lato to jest dobra pora roku — powiedział Antoni, aby tylko coś powiedzieć i przedłużyć rozmowę.

Bardzo mu się nie chciało schodzić ze słońca i pogrążać się w cień domostwa. Leniwie się uśmiechnął, gdy go napędzała Konstancja.

Z krzaków tuż spoza niej wynurzył się Wasyl.

'¡¡¿¿¿z Pani prosi na obiad — powiedział, skromnie spuszcza­jąc oczy.

¡=0 Och, Wasylu — Antoni poklepał go po ramieniu — w ta­kie śliczne dnie nie powinno się jadać obiadu.

Szli aleją słoneczną, panna Konstancja naprzód, a za nią An­toni, /patrząc, jak się siatka plam słonecznych, jasna i przejrzy­sta, ześlizgiwała z białej postaci. W ogrodzie pachniało połu­dniem, letnie kwiaty przywiędły nieco i rozgrzana ziemia wy­syłała najmocniejszy zapach. W powietrzu kratka rozgrzanej at­mosfery robiła aureolę nad horyzontem i nad drzewami za sta­wem. Antoni obejrzał się: Wasyl patrzył na niego z dziwnym wyrazem niepokoju w Oczach. Słychać było z daleka huk maszy­ny, podobny dó brzęczenia trzmiela. W trawie pszczoły; w pola ludzie pracują. Słońce pachnie, ziemia pachnie, cudowny, cu­downy jest świat A w sercu wiersze jak pszczoły brzęczą, słowa

gromadzą się w pachnące miętą równianki i nieskończenie wy­sokie nuty kwilenia jaskółek są jak porywy serca zakochanego. Konary drzew szeleszczą pieśnią pachnącą, wiatr od pól kołysze ledwie, ledwie wierzchołki przekwitłych lip, a dołem, ścieżkami wiodącymi do stawu, gdzie cień najgłębszy, płynie woń wody wierzbami ocienionej, najsłodszy zapach lata i poezji. Panna Kon­stancja stawia kroki powoli, uważnie, jak ostrożna sarna. Nie odrywa oczu od tych kroków, od stóp ujętych w ciasny bucik i od kostek cienkich i wypukłych, które miarowo się mieniają, następują jedna za drugą, z wolna się wznosząc ku domowi. No­gi te, w kostce wąskie, piękną linią wznoszące się ku łydce, zda­ją się sprężyste i pachnące jak lato. Tak bowiem latem pachnie rozgrzany bucik, jak obicie powozu, pończocha i skóra miękka i ciepła pachnie tak, jak kiedy zrzuca się koszulę do zimnej ką­pieli — cząbrem i ciałem. Siatka świateł jest niby kobierzec przed tymi ukochanymi nogami, nurzają się one w światło i w cień jak w wodę, w wierzbami wonnymi opłakaną wodę. Antoni podnosi oczy, puszysty kark panny Konstancji ma zapach, zapewne, lip przekwitłych albo roztartej gałązki mięty, a włosy, włosy pachną rumiankiem, takim samym, jaki zasypał białymi oczkami całe po­dwórze, od bramy począwszy, aż do klepiska stodoły. Rumianek, mięta, wierzba to są zapachy lata, omyły one jasną postać, która przed nim postępuje, że zastanawia się Antoni, gdzie się kończy słoneczność, gdzie zaczyna panna Konstancja.

Nocami teraz często chłopcy wyjeżdżali w pole, aby pilnować snopków, które kradziono, korzystając z ciemności, w ilościach prawdziwie zastraszających. Nastrój drżenia słonecznego i pew­nego niepokoju, który o wieczorze tak umiał rozpętać kuzyn Jerzy, podczas tych nocy rozszerzał się ogromnie i napełniał serca młodzieńców nieokreślonymi pożądaniami, i spędzał śen z powiek. Wałęsali się nieraz po polu do świtu, a o świcie ci, co wracali z pola, spotykali bezsennych tych, którzy zostali w domu. Od folwarku, od podwórza przekradał się Michał albo

który Koczorowski, a pan Kalinowski twierdził, że przychodzili doń ze skargami dozorcy, którzy rady sobie nie mogli dać z dziewczętami. Antoni przeżywał trudne dnie z Mareczkiem, którego nie można było wieczorami ułożyć do snu, rozlatał się tak chłopaczysko, a pewnego razu Antoni, powróciwszy w nocy z objazdu, z przerażeniem zobaczył go w stajni, śpiącego na barłogu z furmanami. Ledwie go się mógł dobudzić i do domu sprowadzić. Za pokutę go nazajutrz przez pół dnia nie wy­puszczał z pokoju, ale jak go wypuścił, to pół dnia nie widział. Pewnej nocy pojechał Antoni, kuzyn Jerzy i Koczorowski na wzgórza za młynami. Stały tam kopy pszenicy, opodal zaś dwie sterty słomy z wymłóconego już żyta. Antoni z kuzynem Jerzym wysforowali się naprzód, gdyż rozmawiali o rzeczach intym­nych. Antoni raz jeszcze powrócił do kwestii Knabego, osta­tecznie pragnąc ją wyjaśnić. Kuzyn Jerzy znowu z ustami pełny­mi zagadkowych słów rozglądał się po polach. W świetle księ­życa leżały one sztywne i wyprostowane, ciche, jak umarłe. Sta­nęli na wzgórzu i patrzyli w dół, na staw, na park, na dom bie­lutki i bez świateł. W chatach już się nigdzie nie paliło. Tylko w szkole.

Złodzieje — powiedział Koczorowski — pospali się, psia­krew, a zaraz wypłoszymy spomiędzy kóp niejednego. Co?

Dziwny naród — powiedział Antoni z namysłem; a kuzyn Jerzy wciągnął pełnymi piersiami ciepłe powietrze, dolatujące z dołu.

Mieszka w nich niesłychana ilość pokus — powiedział Je­rzy po chwili — aż nas bezustannie do grzechu pociągają. Strasz-' liwe, niezrozumiałe instynkty drzemią w tej rozleniwionej ma­sie! I straszliwe okrucieństwo! Nikt nie potrafi wytrzymać ich wzroku, mają wszyscy takie oczy, jest w nich żądza, złość i wszyst­kie rzeczy, które tak lubię — dodał jeszcze.

: — Ty jesteś ładny ananas — zauważył Koczorowski i począł zjeżdżać z góry.

Ale Antoni to rozumiał. On to nazywa życiem, nie, nawet życie naprawdę jest takie: żądża, złość i wszystkie rzeczy, które

tak lubi kuzyn Jerzy. Siła i moc tworzenia drzemią w tej rozle­niwionej masie. I straszliwe okrucieństwo!

Nikt nie jest tak okrutny, jak oni — powiedział głośno, a kuzyn Jerzy spojrzał na niego zdziwiony. — Jak oni straszli­wie męczą zwierzęta.

Jak oni męczyli ludzi, pomyśl sobie, ile krwi polało się tu­taj, w tej nawet dolinie. Koliszczyzna, rzeź humańska, wojny chłopskie za Jana Kazimierza, wszystko to kończyło się strumie­niem krwi. Spływała tu do tego pogodnego stawu rzeką, tu, pod tym młynem wbito na pal czterech kozaków Gonty, a tam przed dworem mordowano starszyznę buntowniczą ręką, a tam na fu­torze wymordowano całą rodzinę przez podpalenie...

Skąd ty to wiesz? — zapytał Antoni Jerzego.

Nie wiem, oczywiście, nie wiem, ta ziemia prawie nie ma historii, ale tak przede musiało być. A kto wie, jak jeszcze będzie.

Pole w nocy podobne było do śpiącego stawu. Z lekkiego oparu wynurzyły się tylko kopy jak czółna. Patrzyli na ową przestrzeń bez granic — morze, pole, wszystko to jedno zda­wało się w tej chwili — polami, stepem wiał szmer i zapach: szmer dchy i nieustanny kołyszących się bezsennie ździebełek, kwiatuszków, trawek, zapach zboża mocny i kwitnących bura­ków, i miodny zapach bodiaków. Antoni spojrzał i u stóp ko­nia zobaczył, jak niespokojnie ruszają się małe pasma trawy, i odczuł nagle z przykrością, że przyroda nie zna snu. Nie­uchwytne drobne ruchy roślin, wieczna bezsenność drzew, za­pachy krążące w powietrzu, powiewy niespokojne, pełne niegi i wonności, depłe i nagle zimne, wieczny ruch, nawet w tej dszy, nawet w tej demności. Niepokój przyrody, gdy sobie

o nim pomyślał, nagle i w jego duszy stał się niepokojem. Pa­trzał na uśpioną wioskę i myślał: „To tak się tylko wydaje, trzeba się tylko przypatrzeć, tam nie wszyscy śpią, nie mogą wszyscy spać, jak ździebełka trawy w stepie czuwają tam ja­cyś". I podniecenie letniej nocy uderzyło mu jeszcze bardziej w nozdrza swą wonią, pełną kurzów i piołunów.

Antoni spojrzał ku stertom słomy. U stóp jednej z nich za­uważył iskierkę ognika, po chwili słaby płomyk.

Jerzy! — wrzasnął na towarzysza i zaciął konia, ale już było za późno, słup ognia buchnął i objął gwałtownie cały na­rożnik sterty.

Chłopcy pędzili co koń wyskoczy i Antoni widział, jak Jerzy, wyprzedziwszy go, pognał za jakimś małym, czarnym cieniem, mknącym przez pola.

Stój! — krzyczał wraz z Jerzym — stój, bo strzelam!

Gdy dopadł, Jerzy trzymał już kogoś za ramiona i potrząsał

nim jak ścierką. Antoni z przerażeniem począł wpatrywać się w rozwarte oczy przyłapanego przestępcy. Za nim wstająca łu­na pożaru stopniowo rozświetlała twarz na różowo; Antoni po­znał Aleksandra, starszego brata Wasyla. Kuzyn Jerzy zdzielił przestępcę w twarz i mocno odepchnął, aż ten stęknął, jak zie­mia uderzona kopytem, i upadł na kupę pszenicy.

Nie bij, nie bij go, Jerzy! — zaskowyczał po prostu An­toni, nie mogąc opanować nerwów nagle rozbrykanych.

Straszno mu było po prostu i nie wiedział, co począć. Tu właś­nie czyhały nań decyzje i czyny, których nie miał odwagi spełnić.

A ścierwo, a kanalia — syczał Jerzy — podpali? mu się zachciało.

Po chwili rzucił się ku Aleksandrowi, który gotował się do powstania z kopy, i przydusił go rękami do ziemi, kolanem w brzuch. Ściskał go za szyję prawą ręką, a lewą zdzierał w pasy koszulę kacapską Aleksandra. Koszula była czerwona, strzępy w rękach Jerzego zabłysły jak strumienie krwi. Antoni stał nad walczącymi, nie wiedząc, co począć, oczu nie mogąc oderwać od przerażonej twarzy Aleksandra. Grupa wyraźna była jak we dnie, miarkował, że stóg zajął się cały. W oczach chłopa, wywalo­nych z orbit, błyszczało odbicie wysokiego płomienia. Kuzyn Je­rzy popuścił go wreszcie.

Ubyw Liach podłyj — szepnął tamten.

Psiakrew, to podpalać ci się zachciało, co? — wracał bez przerwy kuzyn Jerzy do swego pytania.

Antoni zaś machinalnie i bezdźwięcznie powtarzał:

Puść go, puść go.

Wreszcie Jerzy odskoczył jak żbik z piersi Aleksandra. Odgar­nął płonącą odbiciem ognia miedź włosów i obaj obejrzeli się na stogi. Płonęły już oba, wielkie sterty światła; snopy złocistych iskier rzucały się jak race ku niebu, które od światła tego nagle pociemniało, zsiniało i tylko u szczytu gdzieś dawało różowe ich odbicie. Kuzyn Jerzy po chwili odwrócił się ku Aleksandrowi:

Uciekaj, póki pora, bo zaraz tu będą.

Antoni schwycił kuzyna za ramię:

Jerzy, ty go wypuszczasz?

Jerzy nic nie odpowiedział, z uśmiechem spoglądał na ogień.

Złap no tam nasze konie — powiedział po chwili — wi­dzisz, jak się rzucają.

Antoni obejrzał się na Aleksandra; półnagi mocny człowiek zwlekał się z ziemi, opierał się o snopki. Na twarzy miał niena­wiść, pogardę.

Poszoł won! — powiedział kuzyn Jerzy, nie odwracając się — bo inaczej cię przyłapią; rozumiesz!

Antoni zdrętwiał.

Liach prokliatyj! — szepnął Aleksander — bodajście się wszyscy spalili jak te stogi, jakeście się już tyle razy palili!

Paliliśmy się, palili, ale zawsze jakoś potem znowu tutaj do was przychodzili, pięty nam lizaliście, będziecie jeszcze li­zać — powiedział kuzyn Jerzy nie odrywając oczu od płomienia, co jak olbrzymi złoty wodotrysk wznosił się ku niebu.

Poszoł won! — odwrócił się nagle i kopnął Aleksandra. Antoni ledwie trzymał szarpiące się konie. — Po coś ty go

wypuścił? — zapytał tylko Jerzego.

Już ja mam w tym swój interes — odpowiedział kuzyn Jerzy — wierz mi, że nie z dobrego serca.

Wskoczył czym prędzej na konia i leciał do wsi, Antoni za nim. W pół drogi spotkali pędzącego Koczorowskiego.

Jezus! Maria! Co się stało? — zawołał — czyście to nie wy podpalili?

Tak, my — zaśmiał się kuzyn Jerzy w przelocie i już jego galop mieszał psy wyjące na pożar we wsi.

Antoni przetupotał za nim po parku i stanął przed gankiem w chwili, kiedy w drzwiach wejściowych zjawiła się przerażona Jadźka. Łuna dogoniła ich aż tu i kładła podłużne cienie im do nóg, czerwonym kwiatem zapaliła się w rozszerzonych źrenicach Jadźki.

Mój Boże, jaki straszny pożar — zawołała. Dzwony w cer­kwi zaczęły dzwonić i gwizdek na młocarni, młócącej w innej części majątku, przeraźliwie ryczeć. Antoni patrzał przez chwil parę na czerwone tło, na którym nagle stanęły wiatraki za sta­wem na górze. Z płomieni raz w raz wylatywały snopy płonącej słomy i unosiły się w powietrze, porwane rozpalonym wirem.

Chodźmy spać — powiedział kuzyn Jerzy — zabawa na dzisiaj skończona.

Antoni powoli wstępował na schody do siebie. Elektryczność po północy się nie paliła, więc było zupełnie ciemno. U siebie ledwie namacał pudełko i niecierpliwie potarł zapałkę. Wydało mu się, że ktoś poruszył się na łóżku. Zapalił świecę i spojrzał przerażony: w łóżku, w jego łóżku leżała dziewczyna. Była w ko­szuli, niczym nie przykryta, zgrzebne fałdy otwierały się na opa­lonych piersiach, pięknych i młodych. Głowa w cieniu, nie mógł rozpoznać jej twarzy, poruszyła się niespokojnie, gdy naprowa­dził na nią światło. Poznał, była to Salymona, przyjaciółka Mi­chała. Przeraził się i nie wiedział, co robić. Pierwszą myślą było zejść na dół i porozumieć się z kuzynem Jerzym. Skąd ona się tu mogła znaleźć? Już się tam kierował, kiedy drzwi się otwarły i stanęła w nich ciocia Zosia. W nocnym czepku i w białej noc­nej sukni ze świecą w ręku, podobna raczej do białej damy, bez słowa stanęła na progu. Zrobiła parę kroków. Antoni zamarł ze strachu, zdrętwiał i nie mógł wymówić ani słowa. Ciotka zoba­czyła dziewczynę i wydała lekki okrzyk. Zawróciła w miejscu, pędem uciekła. Antoni słyszał, jak na schodach wyleciała jej świeca z lichtarza i z hałasem zsunęła się przez wszystkie stop­nie. Słyszał, jak ciotka wołała na dole: — Horpynko, Horpyn-

ko — i wreszcie skądsiś z głębi już domu doleciały go echa hi­sterycznego krzyku, a on stał jeszcze wciąż nieporuszony, nie wie­dząc, co począć. Dzwony biły na trwogę i łuna coraz szersza na niebie zaglądała do okna.

Co powie na to panna Konstancja?" — pomyślał sobie. Michał wołał go z dołu:

Antoni, Antom! Chodź na pożar, trzeba ratować snopki, bo się spalą!

Ale on stał bez ruchu, nie rozumiejąc, co się stało, co począć, co przedsięwziąć. Zszedł na dół i szukał Jerzego, chciał mu opo­wiedzieć całą sprawę, ale nie mógł go znaleźć. Jerzy poleciał znowu na pożar z parobkami. W przedpokoju stała panna Kon­stancja sama. Serce mu zabiło w piersiach i odczuł straszliwy ból: tak, niechybnie, teraz wszystko przepadło!

Wybiegł do parku i przez godzinę latał wzburzony. „Co to może być? Co to może być? — myślał sobie bez przerwy — kto to mógł zrobić i czym się to skończy?" — Park różowy od łuny, wierzchołki drzew oświetlone były na czerwono, śliczne; woda rumiana jak o świcie podpływała do brzegu; wiatraki na wzgó­rzu obracały szybko czarnymi śmigłami. „Żywioły świata strasz­ne są, ale piękne" — pomyślał. Wrócił do siebie. Ze strachem spojrzał na łóżko: Salymony nie było. Ze wstrętem odrzucił prze­ścieradło i poduszkę. Położył się na gołym materacu i z niechę­cią przymknął oczy. Zgasił świecę po chwili, ale w pokoju było różowo; stopniowo dopiero zamierała łuna pożaru i zaraz już zieleniał świt. Już się zdrzemnął, kiedy poczuł, że ktoś go ciąg­nie za rękę. Przed nim stał Wasyl w koszuli i zgrzebnych kale­sonach. Nachylił .się do uszu Antoniego i szeptał jakieś niezro­zumiałe wyrazy. Antoni siadł na łóżku i przetarł gwałtownie oczy.

Czego chcesz? — zapytał głośno.

Wasyl położył palec na ustach i obejrzał się na drzwi.

Cicho, panyczu! — powiedział stłumionym głosem — ja chciałem powiedzieć: to pan Cyryl przyprowadził Salymonę do tego pokoju. Niech pan nie mówi nikomu, że to ja powiedzia­łem, ale to pan Cyryl. — Antoni machnął ręką. —- Ja paniczo­

wi dam zaraz świeże prześcieradło — powiedział znowu Wa­syl — bo mnie pan Cyryl pobije.

Antoni z przerażeniem spojrzał na Wasyla:

■— Dajże ty mnie zasnąć, psiakrew, czy mi nie wszystko jed­no, wszystko już jedno? To mi noc urządzili, spać nie mogę — powiedział do Wasyla.

Odwrócił się do ściany. Widział, że Wasyl stał jeszcze jakiś czas pośrodku pokoju w świetle brzasku, potem posłyszał pierw­sze piśnięcie makolągwy pod oknem, wreszcie zasnął.

Zbudziło go bardzo późno gwałtowne wejście Cyryla. Cyryl wszedł tak głośno, że Antoni aż podskoczył na łóżku, serce mu gwałtownie zabiło. Cyryl bez wszelkich wstępów zaczął na Anto­niego z góry:

A ty co tu wyprawiasz? Mama całą noc miała spazmy. Nie możesz to gdzie indziej dziewczyny zaprowadzić?

Antoni osłupiał i nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Cyryl popatrzył na niego chwilę, potem się roześmiał i spuścił o kwintę niżej z tonu.

No, nie rób takiej przerażonej miny! To są zwyczajne rzeczy, to dla mnie nie nowina.^— Usiadł na łóżku Antoniego. — Ale wiesz — to dla mamy strasznie przykra historia. Jak to ko­biety, im się wydaje... czy ja wiem, co im się wydaje?

Antoni wyjąknął:

Ale, Cyrylu, ty wiesz przecie, że to nie ja.

Nie ty? — zapytał Cyryl — no, wiesz, to już wszystko jedno! Mama widziała, co widziała, i twierdzi, że nie będzie mo­gła spojrzeć na ciebie bez wstrętu. Musisz wyjechać.

Antoniemu serce nagle opadło w dół, zupełnie nisko, a potem podeszło do gardła. Czuł, że się może rozpłakać.

\— Musisz wyjechać natychmiast. Właśnie z tym przychodzę. Przecie mnie rozumiesz, to dla mnie nieprzyjemna misja, tym bardziej że nie mogę, jako mężczyzna, podzielić oburzenia mamy. Mój Boże, zwyczajne rzeczy. Mama chciała się przekonać, czy Mareczek nie poleciał na pożar, no, i wpadła!... Kto by to mógł pomyśleć! Musisz wyjechać, no, ale ponieważ do końca wakacyj

jeszcze sporo czasu, obmyśliliśmy, abyś po prostu pojechał do wuja Augusta. Mama napisze do niego list. I wszystko będzie dobrze. Tu są należne ci pieniądze za lekcje z Mareczkiem. — Położył kopertę na stoliku. — Mama twierdzi, że Marek dużo korzystał; nawet z tego względu żałuje... Wiesz, ale trzeba unik­nąć skandalu. Zaraz po obiedzie zajadą konie. Mama na obiad nie wyjdzie. A po obiedzie, nie żegnając się z nikim, mama bar­dzo prosi, abyś się z nikim nie żegnał, siądziesz do powozu i od- jedziesz. U wuja będzie ci bardzo dobrze, wuj jest bardzo po­czciwy, trochę ci będzie nudno, ale Jerzy tam często bywa.

A gdzie jest teraz Jerzy? — zagadnął Antoni, byle tylko mówić o czym innym.

Spi po pożarze! To dopiero był pożar! Czy widziałeś? — uśmiechnął się Cyryl — może byłeś zajęty czym innym.

Antoni czuł, że już dłużej nie wytrzyma.

Proszę cię, Cyrylu, wyjdź! — powiedział zimnym tonem i zacisnął zęby. <

Cyryl podniósł się zdziwiony:

Co się stało?

Ty wiesz dobrze, co się stało, i dlatego ci mówię: wyjdź! Wyjdź z tego pokoju! wyjdź natychmiast!

Zacisnął pięści i zrobił taki gest, jakby się chciał wprost z łóż­ka rzucić Cyrylowi na piersi.

Won! — pokazał mu drzwi.

Cyryl pobladł, ale wyszedł bez słowa.

W Antonim gniew, oburzenie, wściekłość pomieszały się w jakąś nieokreśloną masę, która mroczyła jasność spojrzenia na świat. Czuł się po prostu jak pijany. Ledwie się ubrał, już był gong na obiad. Znowu więc siedział przy stole, jak co dzień, jak co dzień opodal czuł obecność panny Konstancji i nawet nie mógł mówić o tym strachu przed rozstaniem, który nagle rósł w nim bez granic, bez określonej miary. Przy stole wszyscy byli milczący. Puste miejsce cioci Zosi zwracało niemą uwagę wszyst­kich. Tylko panna Merise wyglądała czarująco: ona jedna spała

dziś noc całą i nawet nie widziała pożaru. Jadźka była zaniepo­kojona tym, co się w domu dzieje, i pytająco patrzyła na Cyryla. Panna Klementyna odwracała zachmurzony wzrok od Antoniego. „Wszyscy wiedzą — myślał Antoni — wszyscy wiedzą! I ona nic — patrzył na pannę Konstancję. — Co ona sobie może my­śleć?" — Ale panna Konstancja widać nic złego nie myślała, bo raz po raz zadawała Antoniemu jakieś pytanie, zresztą bez naj­mniejszego znaczenia. Tylko te pytania brzmiały w gorącym po­wietrzu. Poza tym panowała upalna cisza niewyspania; po letnim balu taka cisza pełna jest jakiegoś roześmiania, śmieją się wszy­scy za lada pretekstem, a cisza dzisiejsza, omroczona klęską po­żaru, miała w sobie gniotący ciężar. Jakieś rozleniwienie dźwię­czało jak struny nadto naciągnięte nad jadalnym stołem. Talerze tylko stukały i od czasu do czasu ktoś mówił: — Andrzeju, pro­szę o musztardę! Andrzeju, gdzie są ogórki?

Po jarzynie nastąpiła długa pauza. Wszyscy się niecierpliwili. Wreszcie panna Konstancja zaproponowała przejście do salonu na kawę. Tam ich dopiero dogoniły owe spóźniające się lody. Antoni stał w oknie obok panny Konstancji z filiżanką lodów w ręku. Nie mówili nic. Antoni widział, jak powoli stąpając, za­jechały konie. Panna Konstancja spojrzała na nie i podniosła py­tający wzrok na Antoniego.

Pani wie, ja wyjeżdżam — powiedział Antoni. Ona nie odpowiadała. — Zupełnie wyjeżdżam — powtórzył Antoni.

Oboje patrzyli teraz przez okno na park i na najbliższe drzewa srebrzystej nadwiślańskiej topoli.

|jjp Niech pan o nas źle nie myśli — powiedziała panna Kon­stancja.

Antoni odwrócił się ku niej. Wdzięczność za te słowa przepeł­niła go.

To przecież pani mogłaby o mnie źle myśleć — powiedział.

Konstancja nie odrzekła nic, uśmiechnęła się tylko przelotnie.

Może się już nigdy nie zobaczymy — po chwili powie­dział z dziecinnym smutkiem Antoni.

Nigdy! Sądzę, że pan posiedzi długo u wuja Augusta —

powiedziała na to panna Konstancja. — Spotkamy się gdzieś w sąsiedztwie. Na pewno się spotkamy...

O! ja nie będę bywał!

Niech mi pan obieca, że się spotkamy, jak tylko się pan dowie, że gdzieś będę, niech pan przyjedzie. Pogadamy sobie, bo przecież jesteśmy przyjaciółmi ?

Wasyl wyniósł walizkę Antoniego.

No, do widzenia — powiedział Antoni, odstawiając fili­żankę — w myśl rozkazu ciotki, nie mam się z nikim żegnać, aby nie było „skandalu" — uśmiechnął się wesoło prawie. — Tych parę słów pani zmieniło mi zupełnie humor. Doprawdy! Dziękuję pani bardzo — szepnął cichutko i odszedł od okna, nawet jej ręki nie dotknął.

Wyszedł do przedpokoju, przyjął płaszcz z rąk starego An­drzeja, narzucił płócienny kitel.

Ależ to dzisiaj gorąco — wesołym tonem powiedział, gdy wyszedł przed ganek, na słońce.

Nikt nie zjawił się przed domem. Konie zajechały leciutko. Wsiadł do powozu i już się nie oglądał. Niebawem minął park, lipową aleję, miasteczko. Rozgrzanym stepem jechał w kierunku urwiska, gdzie się zabił pan Saroszyński. Przypomniał sobie pierwszą drogę do wuja Augusta i przymknął oczy. Jak wiele, wiele zmieniło się od tego czasu.

Dni teraz zaczynały się bez początku i gubiły bez sensu, kiedy się ściemniało; noc i dzień, jednakowe i bezmyślne, zmieniały się i zmieniały, wstawał, jadł, chodził, a wszystko było jak gdyby bez barwy, bez brzmienia, dalekie jakby i zupełnie niepotrzebne. Długo siadywał w ogrodzie, wychodził daleko w pole, opierał się o pień na dębaku i patrzył na niebo, przymykał oczy — ale to było wszystko jedno i wszystko jednakowe. Uczucie wydętej pustki, której nie mógł zapełnić niepotrzebnym błąkaniem się; czytał dużo, ale bezmyślnie, spływało z niego wszystko bez naj­mniejszego wzruszenia. Kuzyn Jerzy został u ciotki i nie przy­jeżdżał, choć go wuj August z dnia na dzień wyglądał. Antoni zupełnie szczerze rozmówił się z wujem Augustem, opowiedział mu dzieje tragicznej nocy i całą fałszywą grę Cyryla. Wuj August był jedynym towarzyszem tych dni — rozmawiali dość dużo, chociaż Antoni miał wrażenie, że wszystkie słowa zgoła nic nie wyrażają. Nigdy mu się bardziej bezcelową nie wydała cała oby­czajowość ludzka, ubieranie się, przebieranie, skomplikowane na­krycie stołu, owe adamaszkowe obrusy, serwety, sztućce, szklane podstawki, talerzyki, spodki, sosjerki, półmiski, wazy, łyżki; ume­blowanie, nikomu na nic, chyba pająkom i muchom przydatne, firanki, portiery i kronsztajny, czy „kopsztyki“, jak je nazywała panna Szumlańska. Skomplikowane preparaty obiadów dla nich dwóch, dla niego i dla wuja. Nie brał prawie nic do ust i nie­cierpliwił się pozorną bezcelowością tych gospodarskich zarzą­dzeń.

Okrążał ogród, wychodził na dębak, za dębakiem był cmen­tarz. Stąd zaczynały się już urwiska, sam cmentarz był na górze, która z jednej strony opadała stromośdą żółtą i piaszczystą. W tej stromości wygrzebał sobie norę pustelnik, jakich się czę­sto na Ukrainie spotyka. Wszyscy niedawno go jeszcze znali,

brat jego był karbowym wuja Augusta, a teraz wygrzebał sobie norę pod cmentarzem, mieszkał tam, modlił się długimi nocami. Antoni spotkał go raz na drodze. Przeraźliwa istota, o mdłym, fanatycznym spojrzeniu, w burnusie ze zgrzebnego płótna, pod którym grzmiały ciężkie łańcuchy. Nazywał się Żmijowiec.

Stał się jedyną rzeczą na świecie, która Antoniego interesowa­ła. Gdy zajrzał razu pewnego do jego nory przed cmentarzem, gdzie pachniało ziemią i kadzidłem, szaleniec zakrzyczał gwał­townie, wypędził go, wołał za nim:

Precz, precz stąd, dajcie mi się modlić.

Następnym razem Antoni przyniósł mu trochę chleba z dwo­ru. Żmijowiec nie mówił ani słowa, siedział w progu jamy, trzy­mając drewnianą miskę w ręku. Położył mu kawał chleba do miski, Żmijowiec nie drgnął nawet, popatrzył na niego tylko uważnie i rozsądnie. Odtąd codziennie przynosił mu pożywie­nie. A dnie były cudowne, owoce dojrzewały, ciepło było i jak gdyby miód pachniał w powietrzu; ku końcowi lata cząbry roz­grzewały się i wyrastały żółte rozchodniki po dołkach i mogił­kach cmentarza, upstrzonego czerwonymi i sinymi krzyżami. Si­we połacie stepu pokrywały się błękitnymi mikołajkami i drob­nymi nieśmiertelnikami, koloru słomy. One też pachniały miodem i mrówkami.

Pewnego razu Żmijowiec zapytał Antoniego:

Za koho molitsia? — Za kogo ma się modlić.

Antoni ze wzruszenia oniemiał, powiedział, a w gardle mu zaschło, gdy wymawiał te słowa:

Za Konstancju!

Nie odszedł tym razem, stał długo, oparty o wilgotne, żółte ubocze i nasłuchiwał. Pustelnik mamrotał jakieś zaklęcia i mo­dlitwy, wszystko tu się stawało mieszaniną, cerkiewne prześlicz­ne wersety i nazwy ziół i ptaków, pachnące jak stepy; a jak re­fren po każdym tajemniczym wierszu na pół śpiewane powra­cało imię: raby bożej Konstancji.

Zazwyczaj teraz o zachodzie słońca, kiedy zza cmentarza, od trzech opodal stojących topoli, którymi to jeszcze Szczęsny Po­

tocki znaczył mile szlaków, od dalekiej jak rozlana rzeka drogi szedł zapach więdnących ziół, podobny do zapachów piołunu, stawał przy wejściu do nory Żmijowca; pustelnik snadź nań cze­kał, zastawał go zawsze na progu, z miską w ręce. Po czym wsłuchiwał się w ową melodię, która odrywała się od ziemi, wsłuchiwał się w natarczywe słowo, z jakim dybał pustelnik na swego Boga, jak z podniesionym mieczem.

Hospodi, hospodi, koj jesi na Syjonie, Panie, Panie, który jesteś na Syjonie, idę na ciebie z dziewanną, z marzanną, z ma­cierzanką, z dzięgielnicą, z rutą, melissą, miętą płakalnicą, idę na ciebie z oddechem ognia, z oddechem trawy, z oddechem lwa, róży sarońskiej i hiacyntu, a ty, Panie Boże, na wysokim Syjo­nie, pomiłuj rabę bożą Konstancję.

Bez końca trwały te wyliczenia, te zaklinania, te modlitwy, a Antoni wsłuchiwał się w nie z sercem tak ściśniętym, że ledwie oddychał, patrząc, jak za trzema topolami słońce coraz niżej, co­raz niżej schylało się do czarnego horyzontu stepów. Myśl jedna, myśl jedna nie opuszczała go — czasami tylko wszystko to, na­tchnienie modlitwy i urok głosu czarownika, przerywała nagła

i brutalna melodia murzyńskiej piosenki, którą kiedyś, dnia spo­między wszystkich najbardziej pamiętnego, tańczyła panna Kon­stancja. Odchodził wtedy gwiżdżąc ową piosenkę i znowu wplą­tywał się w labirynt zapuszczonego ogrodu i pokojów, nikomu na nic niepotrzebnych, gdzie już się rozpoczynało przygotowanie do obrządku kolacji, za kuchnią w niebieskim zmroku szaro dy­mił czerwonooki samowar i panna Szumlańska dzwoniła klu­czykami.

Wizyty u Żmijowca po dwu tygodniach zmieniły się w nałóg; zdarzyło się raz, że pojechał na dalekie stawy i przed samym za­chodem nie mógł wrócić, na płachcie wody zastał go zmierzch; z nałogu począł się modlić, jak pustelnik, mówiąc do Boga, że idzie nań ze światem wody, ryb, roślin, czyha nań, błaga go — pomyłuj rabę bożą Konstancję. Woda równa pachniała, jak wtedy, kiedy czytali razem wiersze; tylko w tym miejscu, osłoniętym pod rzęsą zieloną, woda miała woń mocniejszą. Zachód czerwię-

nił wodę i chmura wstawała na różowym tle sina, na jutro zapo­wiadał się deszcz. Kaczki, spłoszone szmerem czółenka w szuwa­rach, mknęły niebem z lekkim pokrzykiem. Zimorodek usnął już był pomiędzy podłużnymi trzcinami, ale zerwał się i przemknął w głębi gęstwiny oczeretów, jak gdyby za zasłonę, i schował się gdzieś za wodnymi kulisami. Antoni miał wrażenie, że dusza mu się rozwija z zawinięcia, jak podłużny japoński kakew, na bia­łym jego jedwabiu odbijały się piórkowe rysunki trzcin, łódki, kaczek i zimorodka. Tęsknota uspokajała się, zacichała. Zupeł­nie stawała się podobna do płaskiej i zielonej wody, śpiącej w owym zapachu wierzb i tataraku. Siedział w łódce, na szkle wody, rozparty, i zdawało mu się, że jednym jest ze Żmijowcem, że sam się stał pustelnikiem, że sam jest trawą, rybą, trzciną

i modli się wraz z całym światem — pomyłuj rabę bożą Kon­stancję.

Codziennie chodził do tego człowieka, który go nauczył się modlić, i co dzień wespół z nim błagał niebiosa pełne chwały purpurowego zachodu o najwyższe sprawy. Powoli formuła „po­myłuj rabę bożą Konstancję" oznaczać poczęła modlitwę i za sie­bie, gdyż jednym zdawała się jego dusza z jej duszą; a potem, gdy świat cały począł utożsamiać z duszą własną, duszą panny Konstancji, stała się formuła ta modlitwą za świat cały. Za wszystkich skrzywdzonych, szczęśliwych, ubogich, bogatych, bli­skich, dalekich, za trawy, zioła, za obłoki, za owoce, za drzewa, za niebo, za gwiazdy, za ptaki — modlił się o zachodzie tą świę­tą formułą: „pomyłuj rabę bożą Konstancję“.

Świat zewnętrzny stawać się począł jakąś abstrakcją, nic go z nim nie wiązało w owych chwilach modlitwy, raczej go uwa­żał za jakiegoś klienta — a dusza świata stawała się jego duszą. Począł wynajdywać dwie natury we wszystkim, co go otaczało. Jedną obcą, cudzą, zewnętrzną — drugą środkową, własną, naj­bliższą jego duszy, zlewającą się z jego duszą. Powoli ból i tęsk­nota rozłąki rozmiękczyły się, roztajały w nowym uczuciu —I które już nawet nie było panteistycznym. Właściwie mówiąc, tęsk­nota stała się esencją przepajającą byt cały i Konstancja z osoby

urosła do symbolu, jakoby była światem, duszą, Bogiem. I juź, kiedy mówił w ekstazie, słuchając improwizacji Żmijowca: „zmi­łuj się nad niewolnicą bożą Konstancją“, sądził, że mówi: „Boże, Boże, ulituj się nad duszą twą, Boże“.

Popołudnia całe zmieniały jsię w wielką ekstazę, tęsknił do nich przez ranek i przez wieczór, i przez noc. Promienie zachodu zle­wały się ze światłem wewnętrznej modlitwy i cała ziemia stawała się barokowym ołtarzem, z obłoków, promieni, aniołów i eksta­zy. Szerz i dal stepu za topolami zdawała się rozszerzać te uczu­cia do granic nieskończonych i chciało mu się iść, lecieć tymi ste­pami, coraz więcej wciągać świata w płuca i coraz bardziej do­głębnie odczuwać istnienie tych rzeczy tysiąca, które dotychczas przywalały go swoją odrębnością, ową niezliczoną mnogością, a teraz z wolna stawały się jedną, najsłodszą i upajającą swym ogromem rzeczą.

Kiedyś w takie popołudnie odnalazł go na cmentarzu kuzyn Jerzy. Zatrzymał konia przed urwiskiem i Żmijowiec zniknął w głębi jamy, gdzie paliła się tylko lampka przed obrazem bo­skim; zsiadł, zarzucił lejce na kark konia i podszedł do Anto­niego. Płócienne ubranie, rude włosy i jasne oczy wydały się Antoniemu czymś zupełnie obcym. Bez słowa podał mu kartkę papieru. Antoni osłupiał i bał się wziąć to do ręki. Miał rację: świat cały zapadł się nagle w przepaść bez dna i począł się ro­dzić nowy, krzyczący, czerwony, hałaśliwy, pełen niepokoju i bez­sensu. Na małej kartce papieru widniało szerokim i zamaszystym pismem nakreślone: „Będę w niedzielę u ciotki Drzedrzewiń- skiej, niech pan przyjedzie. Konstancja P.“ Popatrzył uważnie na kuzyna Jerzego i zaraz spostrzegł, że jednak to jest ten ko­chany, pełen czaru, mocny i zabawny kuzyn Jerzy; że ma prze­śliczne oczy i że te płócienne ubrania są pełnym wdzięku pomy­słem. Nawet się nie odwrócił do pustelnika, poszedł, nie oglą­dając się, za Jerzym, przez dębak, przez ogród, do domu. Wuj August był w dobrym humorze, kolacja doskonała i dobrze by­ło, że była taka skomplikowana, i serce biło, i świat się znowu rozbił na tysiące cudownych, dobrych okruchów, i spało się zno­

wu w objęciach poduszki, a nie w objęciach wszechświata. I tak bardzo dobrze było znowu powrócić na ziemię, znowu się za­chwycać, upajać światem i ryczeć, ryczeć po prostu z radości, z te­go niewytłumaczalnego listu.

Dom ciotki Drzedrzewińskiej w Rososiółce był to długi, pła­ski, biały budynek, otoczony niezliczoną ilością przybudówek

i budyneczków; do kuchni szło się po schodach szerokich jak „schody olbrzymów", sklepione izby czeladne świadczyły

o prastarej proweniencji domu, tuż obok miałeś pokoiki, w któ­rych się gnieździli stali goście i rezydenci ciotki; salon był za­mknięty na klucz i nikt tam nie wchodził, całe życie koncentro­wało się na ganku i w stołowym pokoju, skąd właśnie owe scho­dy ceglane spadały do miejsc zamieszkanych przez istotne sprę­żyny życia tego dworu. Kuchnia bowiem ta była dla domowni­ków pępkiem świata. Tam ciotka królowała pomiędzy garnkami, maku tram i, dekami, blachami, zawsze rumiana, zawsze z kopyst- ką w ręku. Stąd to wychodziły owe konfitury z róży, z moreli z migdałami, z jabłek z melonami lub z kawonowej skórki, zwa­biające gości i rezydentów; tu pieczono papatacze podług prze­pisu popadii z Parfomówki, paschy serowe, jak to żona prystawa z Lipowca nauczyła, albo staroszlacheckie pakowańce; stąd to w słojach i pudłach wydobywały się na światło dzienne pikle, niby różnobarwne drewniane kardynałki, śliwki w occie, nastro­szone goździkami jak jeże, rożenki, pachnące kminkiem, śliwki karmione, jak atłasowe poduszeczki, gruszki w miodzie, złociste

i kształtem podobne do mandolin, sorbety malinowe i różane, słodkie i wonne jak ambra, pastiła jabłeczna i jarzębinowa, wre­szcie przeróżne likwory, nalewki, alembiki. Cały dwór służących, dziewek, panien służących, starych kum, ciotek, rezydentek po całych dniach krążył po stołowym pokoju; to się wszystko z szaf wyjmowało i ustawiało na ceracie koloru miodu w srebrnych cu- kiemiczkach, na szklanych talerzykach, to znowuż chowało, aby znowu zjawić się za przyjazdem gościa; przed gankiem zawsze

stały czyjeś konie, bywali tu wszyscy, począwszy od księżnej Szachmatowej z Zielonej Krynicy poprzez sędzinę, starą i grubą Rosjankę, skończywszy na najróżnorodniejszych pobożnych paniu­siach, wdowach po powstańcach i po ugodowcach. Każdego go­ścia witało szczekanie dwóch dziesiątków piesków, hodowanych w wielkim respekcie, bateria słodyczy, herbata, widok niezmie­rzonej jadalni, płacz kanarków bez liku i stękanie turkawek, po­wtarzających swoje bezustanne „cukru". Spokój rozmowy przy konfiturach mieszało tupotanie bosych dziewcząt, których kręciło się mnóstwo; nie wiadomo po co i nie wiadomo na co, wciąż od­rywano ciotkę od gości; albo maślankę wylano z maśnicy, albo Świnia (ta najważniejsza) nie chciała pić serwatki, lub jakieś straszliwej wagi zdarzenia rozgrywały się gdzieś tuż obok, w nie­dalekim pobliżu. Obok bosonogich, obdartych częstokroć dziewek plątały się złociste, białe koty, pełno ich było na staroświeckiej, śliwkowym suknem obitej kanapie, na oknie spały między pelar­goniami i woskowcami, a psy pod stołem chrapały i kłapały zę­bami na muchy, które jak do raju dobijały się do obszernej szafy oszklonej, zawieszonej od wewnątrz ciemnozielonymi firanecz­kami. Pieski owe, morengowate, pasiate, srokate, siodłate i jed­nokolorowe, to była kwintensencja domu. Za przedpokojem ogrom­na staroświecka ubikacja, tzw. „przygrubnik", skąd się paliło we wszystkich piecach, przepełniona była pieskimi koszami, legowi­skami i materacami. Na półkach były gniazda kotów, które zresz­tą rzadko tu przebywały i zjawiały się tylko na połogi lub w chwilach przedśmiertnej choroby i słabości. Z rzadka w tej całej menażerii trafił się okaz gatunkowy, natomiast kto by chciał badać obyczajowość danych zwierzątek, poznać by mógł różnorodności ich charakterów i usposobień. Rudy mały Żaba był melancholikiem i tył z niewiadomej przyczyny do zastraszają­cych rozmiarów, Medor stary, podobny do szakala, zazwyczaj kąsał w bruzdach stare rezydentki, gdy mu się coś nie podobało, mała czarna Poża nie znosiła ciotki Drzedrzewińskiej, natomiast była ślepo przywiązana do aptekarza, który zjawiał się w domu tylko raz na tydzień. Reksio kochał się beznadziejnie w malut­

kiej Zimuni i przeżywał najstraszliwsze tragedie, kiedy ta od­dawała się dwa razy do roku coraz to innemu kundlowi, nigdy zaś jemu.

Antoni po przyjeździe wynudził się w towarzystwie ciotek, spożył odpowiednią ilość owoców i „kandyzowanych fruktów", wreszcie szalał z radości, bawiąc się z pieskami. Poleciał na da­lekie podwórze, zaznajomił się z kundlami na łańcuchu i tak się nagawronił po wonnych stodołach i stajniach, aż wrócił do domu już podczas obiadu. Na szczęście do stołu siadał kto chciał i kiedy chciał, jedni wstawali, drudzy siadali, potrawy stygły na stole, kto chciał gorącej, kazał sobie z kuchni przynieść świeży półmisek, czasem i sam zajrzał na dół, gdzie w wielkiej czeladni siedzieli przy stole furmani i parobcy, tak samo jedząc i bawiąc się jak państwo.

Tak się tu kotłowało w dnie świąteczne; mnóstwo domowych, których ilość, rzec można, pomnażały szaty odświętne, obszerne i stosowne ruchy, do tego mnóstwo gości: Rosjanie, Polacy, gru- baste panie w niebieskich i liliowych szlafrokach jedwabnych, ksiądz proboszcz, staruszek, ale żwawy, stara jak świat panna Julia w niebieskiej przepasce na włosach, raczej na peruce, stary quasi-powstaniec Korczak-Stecki, który zajadając pierogi z czere­śniami na werandzie (w stołowym nie było już miejsca), opo­wiadał każdemu i bez przerwy, jak to miał na powstaniu nogę złamaną — pokazywał — raz tu, a raz w kuprze.

Ciocia rozentuzjazmowana sapała wśród gości, nie czyniąc róż­nicy; psy szczekały wciąż na przejeżdżające bryczki, a furmani upili się i za kuchnią grali mocno na harmonii już od wczesnego południa; dolatywały śpiewy i okrzyki, i ciotka Drzedrzewińska, która bardzo się bała jeździć końmi, wzdychała po cichu:

Mój Boże, jak oni pojadą z pijanymi furmanami! — i już w pokoikach, komórkach, sypialniach przygotowywano noclegi dla tych /gości, którzy będą bali się puszczać na noc z niepew­nym człowiekiem. Antoni potykał się z kąta w kąt. Przed domem kwitły nagietki i nasturcje o wesołych żółtych kolorach. Ogród był mały i podłużny, za ogrodem łąka, a słynął on z tego mię­

dzy okolicznymi dziećmi, że rosły w nim krzaki żółtego, słod­kiego agrestu.

Tej niedzieli było tak pełno u ciotki, że nawet salon otworzo­no z klucza. Był to pokój zimny i wilgotny, o szklącej się czy­stością posadzce, z rzędami martwych fikusów pod oknami. Tu właśnie Antoni zobaczył pannę Konstancję. Stanął w progu, onie­śmielony. Ona siedziała w kącie na kanapie, bardzo ożywiona. „Ani śladu znużenia — pomyślał Antoni — to dziwne“. Obok niej siedziała madame Artemjew, żona akcyźnika, wychowana w Instytucie i dlatego w polskich domach posługująca się fran­cuszczyzną, Jadźka, starszawa panna Irena z apteki i różne po­dobne paniutki. Jadźka się bardzo ucieszyła widząc Antoniego, skoczyła, przywitała się i, nie dając mu nawet spojrzeć w tam­tą stronę, wyciągnęła go do ogrodu. Z rozgwaru weszli w ciszę. Żółte kwiaty błyszczały pomiędzy trawą i burzanami, odeszli daleko, aż prawie do łąki, ale wciąż jeszcze słychać było harmo­nijkę grającą kozaka. Jadźka mówiła bezustannie, ciągle o na­głym wyjeździe Antoniego; ona nic z tego wszystkiego nie ro­zumie, dziwi się matce, nic nie wie, co to było, przeczuwa tu jakąś machinację Cyryla.

To mój brat — mówiła do Antoniego — ale ty nie masz pojęcia, jak ja go nienawidzę.

Antoni próbuje bronić Cyryla:

Wiesz, Jadziu, on naprawdę nic tu nie zawinił, trudno, była taka sprawa, że musiał albo wziąć na siebie odpowiedzial­ność, albo ją zwalić na mnie. Rzecz prosta, że wolał to drugie.

Rzecz prosta! Jadźka się oburzyła, ale Antoni ją uspo­kajał.

Chcesz, aby każdy był Mucjuszem ScaevoIą, to niemożliwe, zrozum to raz!

Jadźka opowiada jeszcze coś, ale potem patrzy w oczy Anto- niego, obojętne, ale niespokojne, palące się żarem; milknie i już nic nie mówią, chodzą po ogrodzie, przystają przy krzaku agre­stu i poczynają zrywać dojrzałe, żółte jak wosk ziarna.

Antoni nie widzi, ale czuje, że nadchodzi panna Konstancja;

dostrzega niespokojny wzrok Jadźki, domyśla się, że Jadźka wie wszystko i wie, dlaczego tutaj przyjechały. Uśmiecha się jeszcze.

Dlaczego pan się nie przywitał? — pyta panna Konstan­cja i Antoniego ogarnia nagle rozczarowanie.

Nieziemska postać, która w ciągu tych paru tygodni zdążyła uróść do rozmiarów duszy wszechświata, jest teraz tuż obok nie­go, zwyczajną, małą kobietką. Patrzy w jej oczy niebieskie i nie widzi w nich nieba wszechrzeczy, tylko jakiś uśmiech i miód, cza­jący się na dnie. Jadźka odchodzi i straszno mu, że zostają we dwoje, sami w tym niedużym wirydarzu, pomiędzy żółtymi kwiatami. Ściska mu się serce. Idą parę kroków. Zdaje mu się, że nastąpią najwyższe hymny, słowa niewypowiedziane, ciśnie mu się do ust jakieś Magnificat najwyższego uwielbienia. Panna Konstancja przerywa to obojętnym pytaniem:

Jakże pan spędza czas u wuja Augusta?

Antoni chce coś odpowiedzieć, skleić jakiś frazes i już nawet zaczyna tradycyjną formułą: — Wie pani... — Ale nagle prze­rywa sobie machnięciem ręki i beznadziejnym et!, odwraca się, nie chce patrzeć na to, co jest treścią jego życia, myślą jedyną.

Panno Konstancjo — mówi — ja nawet nie myślałem, że może być tak źle.

Panna Konstancja nie niepokoi się. Trudno byś poznał, co się w niej dzieje.

Za ogrodem, za rowem jest krzyż stary, widać ktoś tu postra­dał życie albo był pochowany; krzyż drewniany, sczerniały, w ziemię zapadnięty i cały ogarnięty zarosłem piołunów. Obok krzyża — kamień. Siadają na tym kamieniu, przed nimi płatek łąki, a dalej pola, szerokie pola. Harmonijka wciąż huczy, ale daleko. Panna Konstancja bez najmniejszego słówka bierze An­toniego za rękę. Antoniemu robi się po prostu zimno, nie może się ruszyć, nie może się pochylić do tej ręki jedynej, tylko czuje w swojej tę miękkość i mięsistość, coś, co jest jakby dotykiem zaświata. Nie mówi nic, przyciska tylko mocniej ową dłoń naj­droższą, twardą, mocną, słodką: „No, tak, teraz to nie jest tak źle” — powiada z wielkim wysiłkiem, pochyla się wreszcie do

tej ręki i czuje wargami dotyk skóry. Ręka panny Konstancji łechce mu najdotkliwsze miejsca, w których naskórek warg zlewa się ze skórą policzków, czuje tymi wargami przez jeden moment tylko tę dłoń; czuje, jak mu się spod ust wymyka i macierzyń­skim gestem na głowie zatrzymuje; lekką pieszczotą włosów za­bawia się, spokojna. Antoni podnosi głowę i widzi, że panna Konstancja spogląda obojętnie na dalekie pola bez uśmiechu, z wyrazem przykrej martwoty na twarzy. To go doprowadza do wybuchu, zrywa się z kamienia i wymachuje rękami:

Tak, tak, pani jest wszystko jedno, pani na wszystko pa­trzy obojętnie tymi niebieskimi oczami, a ja, a ja...

Panna Konstancja uśmiecha się i odrywa wzrok od dalekiego widoku, spogląda z uśmiechem na Antoniego.

Niech pan usiądzie — mówi spokojnie.

Antoni nie siada, przypada do kamienia, głową do jej kolan, zamyka oczy, nic nie wie, dławi się materią jej sukni, czuje na włosach znowu jej rękę i powtarza bez sensu: „a ja, a ja...". A potem wyrzuca z siebie najtrudniejsze ze słów ziemi, zdławio­ne jeszcze i zmięte jak noworodek, zagłuszone żółtym muślinem sukni. „Kocham” — mówi, chce powiedzieć, ale wydaje jakiś dźwięk gardłowy. Lecz panna Konstancja domyśliła się, gdyż rę­ką jej drgnęła na włosach Antoniego.

Tak kocham, tak kocham — powtarza Antoni, wyraźniej, śmielej, ale nie odrywa twarzy od jej nóg; tylko ręka jej opada, mija włosy, kark, i zwisa bezwładnie.

Antoni nie mówi już nic, tylko wewnątrz siebie dławi nie wy­buchłe szlochy, nie nazwane słowa. Uspokaja się na chwilę, ale po chwili nieogarnione pragnienie wypowiedzenia całego świata mroczy znowu jego trzeźwość i nie znajduje żadnego słowa, prócz kalekiego szpargału: „kocham, kocham“ — powtarza znowu. Lecz po chwili nastaje cisza. Znów czuje szorstkość nakrochma­lonego muślinu i zapach piołunów. Siada na ziemi i podnosi oczy na pannę Konstancję. Qp& patrzy na niego uważnie, jak gdyby z macierzyńską radością w oczach. Antoni uśmiecha się przelot­nie, zażenowany; na twarzy ma czerwone ślady fałdów jej suk­

ni, oczy mu przebłyskają jak niebo po burzy. Panna Konstancja uśmiecha się również. Rozmowa uśmiechami.

Potargał się pan — mówi ona — czy nie ma pan grze­byka |

Antoni przygładza włosy dłonią i odwraca się ku łące, patrzy na przestrzeń z zadumą. Panna Konstancja podnosi się.

No, niech pan tutaj zostanie czas jakiś — mówi do Anto­niego — a ja już pójdę.

I odchodzi. Antoni nawet się nie odwraca. „Nic mi nie po­wiedziała, nic mi nie powiedziała“ — myśli; żal go ogarnia prze­raźliwy; opada przy kamieniu na wznak i patrzy, a tu na niebie obłoczki różowe już i żółte, zachód słońca przyszedł, a on go nie widział. Patrzy na niebo bezdennie cudowne i nagle uśmiecha się do nieba, jeszcze nowym, jeszcze innym uśmiechem. Jak gdy­by znalazł coś wypisanego, werset najszczytniejszy na kopule niebios, spływa na niego uspokojenie. „Nie powiedziała mi nic, nie powiedziała ani słowa — myśli sobie — ale cóż, to nic“. Co znaczy słowo? Przyjechała, przyszła, to przecie jest najważniej­sze. Cóż znaczyło to słowo, które powtarzał bezmyślnie, trzyma­jąc głowę na jej kolanach? Pusty dźwięk, chrapliwy dźwięk, niby zakrztuszenie się bytem; nie daje on się ująć w karby wyrazów. Czyż można coś tak olbrzymiego jak to niebo przed nim, wyso­kie, błękitne, nazwać jednym słowem? Słuchał, jak niebo to wiel­ką ciszą przykrywało się z wolna i cieniem, i cień, i dszę kładło na wszystko, co otaczało go: krzyż, piołuny, rów zarośnięty li- cjum, sad dotki Drzedrzewińskiej i miłość jego, co się ułożyła pod niebem niby wielki spokojny ptak do snu o wieczornej dobie.

Wieczorem już w to całe zbiorowisko przedpotopowych istot, w gwar kolacji obfitej i prymitywnej, wpadł kuzyn Jerzy. Jakby dla kontrastu ubrał się w niesłychany. garnitur sportowy z an­gielskiego kortu, w grube wełniane pończochy, co jeszcze wów­czas w tych zakątkach budziło śmiechy i szyderstwa, skóry ja­

kieś i jedwabie. Przyjechał jakąś najdziwaczniejszą kariolką, wznosząc tumany kurzu. Skąd wyrwał ten nowiutki żółty, wyso­ki wehikuł, nie wiadomo. Panna Konstancja i Jadźka już od­jechały.

Spotkałem je w drodze — powiedział kuzyn witając się z Antonim — no i cóż?

Antoni nieprzytomny, upojony niebem i miłością, na próżno starał się odzyskać władze umysłu pomiędzy konkretnymi i za­bawnymi przedmiotami, które go otaczały. Naczupirzone pa- strany z otoczenia ciotki Drzedrzewińskiej nie tylko nie przema­wiały do niego swym egzotyzmem, ale go mierziły. Wrzask ciot­ki drażnił go; włóczył się po całym domu, wreszcie wpakował się do jakiejś komórki przy schodach i zasnął na kwiecistej ka­napie. Jerzy, przeciwnie, szalał z radości i śmieszył wszystkie panienki, wreszcie, akompaniując sobie na prastarym pantalonie, śpiewał rozmaite czułe piosenki polskie. Stare babki nie mogły się nacieszyć, ciotka przylatywała raz w raz z kuchni czy z jadal­ni, aby hałaśliwymi wylewami uczucia przerwać „natchnienie“ kuzyna Jerzego. Wszystko zakończyło się walcem, wreszcie ga- lopką, ale z uderzeniem godziny dziewiątej gwar począł milk­nąć, powozy odjeżdżały i Antoniemu, leżącemu na czerwonej kanapce, wydało się, że słyszy finał z „Papillons“ Szumana. Po chwili kuzyn Jerzy gwałtownie wtargnął do jego schronienia.

No, jazda — powiedział — ściemniło się, zabieram ciebie z sobą.

Antoni wstał bez słowa i wyszedł za Jerzym przed dom. Ol­brzymie podwórze przed ogrodem było niebieskie, bowiem nie­zupełnie się jeszcze ściemniło i cienie białych psów goniły się po nim.

Furmana zostawiam z twoimi końmi — powiedział kuzyn Jerzy — pojedziemy sami.

Dokąd? — machinalnie zapytał Antoni — w świat?

W świat — uśmiechnął się Jerzy.

Antoni nie lubił tego uśmiechu. Kariolka zajechała, Jerzy już siedział na koźle.

Ale czekaj — zawołał Antoni — przecie ja się nie poże­gnałem z ciotką Drzedrzewińską!

Innym razem, zresztą ciotka jiiż śpi.

Antoni obejrzał się na dwór i zobaczył, że już pogasły światła we wszystkich oknach.

Czyż jest tak późno ? — zaniepokoił się.

Północ już blisko — komicznie tajemniczym głosem po­wiedział kuzyn Jerzy i roześmiał się: — Nie ma jeszcze dziewią­tej, a ja mam o pół do jedenastej termin. Siadaj!

Antoni wsiadł i polecieli.

Stepem przetupotali, aż się w głowie Antoniemu zakręciło.

Skąd ty wziąłeś takie konie? — zapytał Jerzego. Ściemniona ściana lasu stanęła przed nimi. Na samym brze­gu kuzyn Jerzy zatknął mu usta ręką.

Tu nie ma żartów — szepnął mu nad samym uchem — tutaj nas mogą przyłapać.

Co to wszystko znaczy? — zapytał Antoni rozbawiony.

Polowanie! — szepnął z entuzjazmem kuzyn Jerzy. An­toniego nic zresztą w tej chwili nie obchodziło to, co robił. Ślizgał się na paprociach i potykał o korzenie, wreszcie wydarł się na polankę i położył się na jej skraju obok kuzyna Jerzego. Była to zasadzka na sarny, które tamtędy przechodziły do wo­dy. Kuzyn Jerzy porozumiewał się szeptem z dwoma kłusow­nikami, rozłożonymi o parę kroków dalej. Antoni przewrócił się na plecy. Upał jeszcze drzemał pod zwisłymi liśćmi i potrą­cając gałęzie czułeś oddech lasu; wilgoci w powietrzu zrazu nie doznałeś, później dopiero rozpoczęła się wydzielać w postaci oparów, wonnych oddechów ziemi, nocnej muzyki. Antoni nie myślał o niczym, tylko ten zapach ziemi mieszał w wyobraźni z zapachem piołunów i nakrochmalonego muślinu; tamte dwa uczucia zamieszkiwały jego myśli i nieokreślone kontury ota­czających przedmiotów nie zacierały w nim myśli jedynych i prawdziwych. Nawet wówczas nie przestał myśleć o pannie Konstancji, kiedy kuzyn Jerzy kurczowo przycisnął go rękami do ziemi. Polanką przechodził strzelec, gajowy. Antoni zataił od­

dech, ale podświadomie; obok tysiąca innych przeżyć przyszła mu myśl nieoddychania, aby ich nie zobaczył ów stróż porządku i bezpieczeństwa. Ale zaraz potem zagłębił się w pół sen, pół ma­rzenie. Las pełen tonów zamierał w ciszę jak symfonia. Podobne do westchnień klarnetu odzywały się dalekie głosy derkaczy z bagnisk i każdy poryw wiatru rozsypywał się między liśćmi drzew, niby akordy z równoległymi kwintami, szybko i cichutko gasnące w górze klawiatury. Genie gałęzi, powiększone w ciem­ności, splatały się w dziwny rysunek, niby nuty jakiejś olbrzymiej partytury, poza którą przeświecało blade niebo, przepełnione nie­życzliwym chłodem. Antoni przypomniał sobie swój strach na drodze przy karczmie, gdy jechał do Knabego, ale tu wszystko straszne było bliższe, ciemniejsze, bardziej przypominające fanta­styczną bajkę, aniżeli nadnaturalny i straszny świat międzypla­netarny. Wszystko tu było bardziej do pojęcia: i czarne liście, i czarne gałęzie, i czarna muzyka nocnych drzew. Słuchał, jak grały; mimo śmiertelnej ciszy nocy jednak mówiły co sobie, naj­pierw listek listkowi słowo, potem witka witce; za witkami szep­nęły gałązki, za gałązkami konary, konary zakrzyknęły coś strasz­nego wszystkim liściom na drzewie, z jeżyły się, spiętrzyły one jak włosy na głowie i szum przeszył drzewo gwałtownie, wstrząs­nął nim i prędziutko gasł w swej gamie równoległych kwint, aby znowu dać miejsce drugiej fermacie. „Lunga“ — widział Anto­ni napis, nad znakiem, podobnym do oka opatrzności. I wydało mu się, że na niebie czuwa wielka fermata ciszy, nad światem, nad lasem i nad nim. Szept lasu kołysał go coraz ciszej, woń drzew i ziemi stawała się coraz wilgotniejsza, coraz natrętniej- sza. Ktoś przykrył go płaszczem: na nosie uczuł dotyk jedwabnej podszewki i męski zapach noszonego płaszcza; cała ta gama wo­ni zdawała mu się jakąś tęczą, niebo nagle odsłoniło się znowu, jak fom pod krzyżem, i rozpoczęły się najfantastyczniejsze sny. Zasnął.

Gdy odrzucił z siebie płaszcz Jerzego, drzewa nabierały do­piero koloru, niebieską polanką szedł uśmiechnięty kuzyn. Zda­wało mu się, że śni, a słońce już wschodziło.

Jak się masz, Antoni — powiedział kuzyn Jerzy — wy­obraź sobie, polowanie się nie udało, sarny nie przyszły.

Ładne historie — powiedział Antoni obojętnie — kłuso­wanie w cudzym lesie.

Ależ to jest mój las — oburzył się kuzyn Jerzy — przy­znasz, że kłusowanie we własnym lesie ma swoje dobre strony.

To jest twój las? — zdziwił się Antoni, dreszczem go przejmował chłód świtu, sen mu z powiek zejść nie chciał.

Na polankę wytaczała się znowu żółta bryka Jerzego, konie zmarznięte rwały się do biegu, ale je strzelec mocno trzymał w ręku.

A tamci? — zapytał Antoni.

Tamci to są zawodowi kłusownicy, zresztą moi najlepsi przyjaciele. Jeden z nich to szybkobiegacz, nosi mi listy do Ma- rusi.

Której Marusi? — zapytał machinalnie Antoni.

Do obu — ze zdziwieniem posłyszał odpowiedź.

Zupełnie się nie interesował sprawami erotycznymi kuzyna

Jerzego.

Wiesz — kuzyn Jerzy przykucnął przy nim — tamta Ma- rusia, ze szkoły, to cudna dziewczyna. Rozumiesz, jej się wyda­je, że ona zbawia Aleksandra. Bo ja jej powiedziałem, żem go przyłapał tam, koło sterty. No i jej się wydaje, że ja mam jego los w ręku; zgodziła się na wszystko; nie przyszło to jej z trud­nością, no, ale przynajmniej ma sumienie zaspokojone. Była dziś tutaj. Przywieźli ją do leśniczówki, ten sam Mantyka, szyb­kobiegacz, ją przywiózł i odwiózł. Wiesz, ona ma złe przeczucia i płacze, rozumiesz, przecie z nią można igrać jak z myszą! Niech tylko Aleksander się dowie o niej, niech ciotka Zosia do­wie się, kto podpalił sterty, no i masz, tragedia gotowa. Rzecz prosta, nic nikomu nie powiem, niech sobie korzysta na miłości Aleksander. A ja swoje zrobiłem, dwa tygodnie, i tak za wiele; ale mi się dziś w nocy zachciało jej straszliwie.

Antoni osłupiał. W niebieskim świetle świtu cała ta sprawa,

o której mu mówił kuzyn Jerzy, nabierała intensywnego koloru

nieprawdopodobieństwa. Kuzyn Jerzy mówił tak sucho, jakby niedbale uderzał w klawisze fortepianu.

Ty jeden zawsze jesteś moim powiernikiem, ty o mnie wszystko wiesz, no, może nie wszystko, ale dużo, mógłbyś, gdy­byś chciał, każdej chwili wpakować mnie do więzienia.

Antoni podniósł się z uczuciem obrzydzenia. Przemarzł i miał uczucie połamania kości. Zbyt wiele energii szło mu na zwal­czanie zmęczenia, aby mógł się nazbyt oburzać na Jerzego.

Widocznie wszystkich sądzisz po sobie — rzucił mu, pod­chodząc do karioli. Jerzy uśmiechnął się triumfująco. — Udajesz, źe masz mnóstwo uśmiechów — mówił Antoni — a naprawdę to masz tylko jeden.

*■ ■■— Ale dobry — odparł Jerzy, biorąc lejce do ręki. — Dokąd jedziemy? bo mi się strasznie chce spać — zapytał Antoniego.

Gdzie chcesz, nie wiem w ogóle, gdzie jestem.

Do ciotki Zosi najbliżej, ale ciebie to tam nie można wieźć.

Wiesz co, wrócimy do ciotki Drzedrzewińskiej, tam są na pewno przecudowne łóżka!

Zawrócili konie i znowu jechali we dwóch. Kuzyn Jerzy od­wrócił się i popatrzył Antoniemu w oczy. Źrenice miał głębo­kie, oczy mocno podkrążone po nieprzespanej nocy, wydały się zimne, jak grudki lodu na ciepłym kolorze ziemi. Antoni uśmiechnął się drwiąco:

Och, chciałbyś ty się mną także pobawić, co, kotku? Nic łatwiejszego, nic łatwiejszego — dodał, klepiąc go po ramieniu.

Wiesz, że jednak dosyć trudno — podjął na serio kuzyn Jerzy i machnął batem — ty masz jakieś swoje drogi myśli, których ja nie mogę przeniknąć. No, ale jakoś sobie dam radę. Mam cię prawie w ręku.

Wiesz, „prawie“ — na polowaniu, to nic nie znaczy. Sarny „prawie“ podeszły wczoraj do polany, ale ich tam nie było.

Polowanie, polowanie... ja na ciebie ani myślę polo­wać — wzruszył ramionami Jerzy — sam mi w ręce włazisz...

Jestem w ostatnich czasach zupełnie nieprzytomny — po­wiedział Antoni.

O, zdaje się — powiedział Jerzy — ale my gadamy w tej chwili jak dwaj aktorzy na scenie. Któż by pomyślał o strasz­liwych konfliktach. A przecie jesteśmy dwaj bardzo kochający się przyjaciele; zupełnie serio — powtórzył Jerzy — uważam ciebie za jednego z wyjątkowych moich przyjaciół.

Ach, Jerzy — westchnął Antoni — gdybyś miał inny charakter, to jest może nie tyle charakter, co usposobienie!

Do dworu dotki DrzedrzewiAskiej podjechali od tyłu. Prze­mknęli się przez sklepione czeladnie pogrążone w cichym mro­ku przedrannym. Gsza domu z rana, gdy już jest zupełnie ja­sno, a wszyscy jeszcze śpią, ma w sobie coś tajemniczego; tak jakbyś widziadło senne ujrzał w dziennym świetle. Zaczynał się już w domu słaby ruch, w „przygrubniku“ warczały i czochrały się psy, służąca otworzyła drzwi do salonu i zabierała się do froterowania posadzki, pokój był lśniący i zimny, kuzyn Jerzy zabrał służącą, aby im przygotowała łóżka. Antoni stanął sam w progu salonu. Podłoga lśniła od porannego słońca jak woda; myśl, która kiełkowała w nim przez całą drogę, dojrzała gwał­townie. Podszedł paru krokami do kanapki, na której siedziała panna Konstancja, ukląkł przy niej i przytulił głowę do kwie­cistego wzoru. „Kocham debie, rozumiesz, kocham ciebie“ — powtarzał. Przytulił się, przydchł, zasnął. Niewyspane powieki piekły go mocno.

W przyległym pokoju słyszał ćwierkanie kanarka, a potem dwa drżące głosy staruszek zaintonowały, jak za pradawnych czasów:

Zacznijde, wargi nasze, chwalić Pannę świętą,

Zacznijcie opowiadać cześć Jej niepojętą;

Antoni nasłuchiwał. Więc jeszcze jest taki zakątek na świe-

de, gdzie dzień rozpoczynają po bożemu. A wróble za oknem

szalały, ćwierkaniną poranną odpowiadając starowinom.

Witaj, zegarze, w którym cudownie cofnione

Słońce dziesięciu linii, gdy Słowo wcielone.

Straszne widzenie nocy roztajało, rozeszło się w sercu gdzieś do dna, zagłębiło, ciepłem przejęło aż do szpiku, aż do środka. Usiadł na kanapie i z uśmiechem słuchał modlitwy pomieszanej z ćwierkaniem kanarka, patrzył na fikusy, na staroświeckie obra­zy, na słońce, które białym brzegiem znaczyło parapet okna. Z daleka poczęły dolatywać odgłosy budzącego się domu, ktoś psy wypuszczał z komórki, a one gaworzyły po rannemu, przyja­źnie, mile.

Między cierniem liii ja kruszy łeb smokowi,

Piękna jak w pełni księżyc świeci człowiekowi.

Zacność i naiwność tej modlitwy wzruszyła go, pomyślał

0 bezbożności pustelnika, pod cmentarzem mieszkającego, który tyle własnych słów i tyle przedmiotów świata miesza w werse­ty, grożące Bogu raczej, niźli go chwalące. Pod wpływem tej polskiej zacności poczuł do siebie żal za to, że może źle oceniał kuzyna Jerzego. W gruncie rzeczy to poczciwy, choć szalony chłopak. Melodia, którą od wieków sławiono Panienkę, od cza­sów bardzo dawnych, zawsze z jednakową poczciwością w ser­cu, zawsze z jednakowym słowem na ustach.

Oni nie chcą tego zrozumieć — nie wiadomo o kim powie­dział do siebie Antoni — że osiedliliśmy się tutaj z dobrocią

1 poczciwością, i z naszą rodzimą głupotą. To dlatego nam tu­taj jest dobrze, ale i powinno być dobrze, tylko ta głupota i to serce otwarte dla wszystkich to żadna polityka, taki dom ciotki Drzedrzewińskiej. Popadia tu przysyła przepisy na papatacze, a tam zakłada wraz z podpalaczem Aleksandrem oddział Zjed­noczenia Prawdziwych Rosjan i grozi, że wypędzi stąd złośli­wych Lachów. Ale ten poczciwy Jerzy wziął się w mądry spo­sób do tego Aleksandra!“

Wszystko mu w tej chwili wydaje się mądre, poczciwe, za­cne, i świat cały, i wszystkie polityczne zagadnienia jego roz­wiązują się jak łatwy rebus. „Świat nie jest trudny, świat jest śliczny" — kończy konkluzje z modlitwami staruszek, a kuzyn Jerzy, wróciwszy, zastaje go śpiącego mocno. Przy pomocy służącej przeniósł go do komórki pod schodami, gdzie go umieścił w niezwykle wygodnym łóżku, podobnym do korabia. Przespali w nim do obiadu.

Zapomniał Antoni o pustelniku i nie przychodził na cmen­tarz, dnie jego teraz były podzielone na oczekiwanie i rozmo­wy z Jerzym. Kuzyn Jerzy kursował pomiędzy Antonim a pan­ną Konstancją, jak ów kłusownik Mantyka z kolei kursował pomiędzy kuzynem Jerzym a Marusią, nauczycielką ludową. Dni swoje Antoni spędzał nad wszelki wyraz bezmyślnie, aż się wuj August zaniepokoił, że to naprawdę nie jest dobrze dla młodego człowieka. Antoni po prostu powiedział wujowi, iż jest zako­chany, a wuj nie chciał nic więcej wiedzieć, z daleka tylko teraz patrzył na Antoniego, jak krążył po ogrodzie, czy aby się nie zechce utopić albo powiesić. Antoni uśmiechał się, nie: będzie żył, przede wszystkim żył. Rozmowy jego z kuzynem Jerzym, je­dyne momenty ożywienia, to zawsze były hymny na cześć życia. Romantycznie przepełnić je bogactwem przygód zupełnie niesły­chanych, jedyny cel. Układali sobie mnóstwo tych przygód i wy­praw, czasami w nocy kuzyn Jerzy przyjechał po Antoniego i je­chali do lasu na polowanie albo do leśniczówki, dokąd wierny Mantyka przywoził małą Marusię, w której oszalała miłość wal­czyła ze wstydem, okrywając ją cudownymi rumieńcami. Kuzyn Jerzy zrobił sobie specjalny sport z mówienia z nią szczerze

o wszystkich ich sprawach przy Antonim. Dziewczyna mdlała ze wstydu, a jednak była zakochana w kuzynie po uszy. Antoni my­ślał o Konstancji, patrząc na jej niezdarne gesty, na nieokrzesa­ne zachowanie się zakochanej Moskiewki. Chodził z papierosem po izbie leśniczego niskiej i nad wszelki wyraz gorącej, ściana przytykała do kuchni, a oni siedzieli na drewnianym łóżku, przy­krytym pasiastym samodziałem, i kuzyn Jerzy usiłował ją całować

przy Antonim. Antoni nie wiedział właściwie, co począć z sobą z szalonych nudów, dla tej jedynie przyczyny, że Konstancji nie było w pobliżu, że nie mógł jej widzieć, z nią rozmawiać, od niej słyszeć zdania o czymkolwiek bądź. Palił mnóstwo papiero­sów i pił wódkę, którą przywoził kuzyn Jerzy. Zresztą nie mógł znosić towarzystwa, które się zbierało u wuja Augusta, to zna­czy doktora, księdza i młodego Kalinowskiego. Kwestie społecz­ne doprowadzały go do szału i ciągle mówili z Jerzym o tym, jak urządzić sobie życie „poza społeczeństwem“ — układając so­bie w braku innego sposobu plan życia poza własnym społeczeń­stwem. Żył zupełnie jak w bezsensownym śnie, nie myśląc o naj­bliższych dniach, a tutaj nagle zaskoczyło go, że do podwieczor­ku podano kawona. Wieczór zbliżał się słodki, posyłając przed sobą gońców zmroku, spokój nieruchomy, który spadł na zaro­śla i drzewa; tak zwykle ku końcowi lata, gdy już zboże do sto­dół zwieziono, przychodzą te ciche wieczory bez powiewów: w nocy częstokroć potem wiatr wieje, ale przed zachodem słońca jest zawsze ten moment milczenia. Antoni wyobrażał sobie, że to jest właśnie chwila, kiedy dojrzewają owoce, ów moment, kie­dy stają się gotowe do spożycia i właśnie dlatego może lubił się w tych chwilach znaleźć w sadzie, wyciągać ręce po woskowożól- te jabłka lub morele koloru łososia. Spływał nań zawsze wtedy spokój i wiedział, że nic go zaskoczyć nie może, a żyć, to wła­ściwie znaczy płynąć w przejrzystej wodzie ku dojrzałości i ku śmierci, która powinna być podobna do śmierci owocu. Drażniło go wówczas wszystko szorstkie i z zadzierkami, a kwestie spo­łeczne zdawały mu się nieskończenie niższe w porównaniu z po­godą dnia.

Lato zaczynało dobiegać końca.

Trzeba myśleć o odwrocie. Tego dnia na podwieczorku zebra­ło się właśnie owo towarzystwo. Antoni — siedziano na gan­ku — patrzył przez winne latorośle na niebo, myślał o byle czym, myślał o Konstancji. 'Wiedział, że go kocha, a nie miał na to najmniejszego dowodu, wahanie ustawiczne, niepełność i nie­pewność drażniły go i, rozdrażniając, pobudzały do marzenia.

Doktor skakał po werandzie zrozpaczony, że nikt go nie słucha. Ksiądz bowiem zamyślił się pobożnie nad dopiero co wypitą filiżanką herbaty, wuj August pykał fajkę, a młody Kalinowski sam rad był dorwać się do słowa. Doktor mówił o pracy.

To się to u nas nazywa praca — machnął rękami — jak ktoś na parobków krzyczy, a dziewkom bachory robi — to się nazywa hreczkosiejstwem, to nie jest wcale praca, to każdy potra­fi... ale u nas, słyszy ksiądz, każdy chciałby zaraz być wojewodą, każdy chciałby być, przepraszam księdza, ale kardynałem. Cóż się tym jakimś takim zdaje, że to nie można tu na ziemi porząd­nie orać, zasiać jak należy i sprzedać jak potrzeba — i że to nie będzie praca? Bo u nas, proszę księdza, to albo ekonom, albo minister — bez teki oczywiście, co znakomicie ułatwia sytuację — taki Sienkiewicz! co?

Tylko pan Sienkiewiczowi daj spokój — spokojnie ode­zwał się wuj August — to jest pisarz, to żaden polityk, nie ma

o nim co gadać.

Ja nie gadam, ja nie tykam, ale łatwo jest być królem na wygnaniu — papieżem w zamknięciu. — Ksiądz proboszcz pod­niósł dłoń wysoko przed sobą, chciał machnąć ręką, ale wstrzy­mał gest i słuchał już pilniej. — Papież, nie papież — machał rękami doktor — ale tego, co tam w Warszawie nazywali pracą u podstaw, to u nas, z przeproszeniem, nie ma. U nas każdy jest hetmanem, jasny pan, psiakość, a do pracy nie łaska; a do szkoły też niezupełnie. Wiecie, co ja wam powiem, że u nas od bała- gulskich czasów to się niewiele zmieniło. Co mówię! — zawołał patetycznie i tak głośno, aż ksiądz proboszcz drgnął i .opuścił rękę — zmieniło się, zmieniło! Moskalom ziemięśmy posprze- dawali, i to w tak olbrzymiej ilości, że nasza ziemia to są już sa­me wyspy, same wyspy. Psiakrew, taki jeden z drugim to nie tylko porządnie pracować nie potrafi, ale nawet tej ziemi, co się powinien zębami i pazurami, nie może w garści utrzymać, do kupy wziąć. Ładni chłopcy, co!... Taki...

Tylko bez nazwisk, mój drogi — wstrzymał go wuj Au­gust — nomina sunt odiosa!

Niech tam, mogę nie gadać, każdy z nas wie, o kim myślę.

Ja nie wiem — wyrwał się nagle Antoni.

Wszyscy popatrzyli na niego ze zdziwieniem, aż spiekł raka. Ale doktor niebawem mówił dalej.

To dobrze, że nie wiesz. Zresztą naszej młodzieży co inne­go w głowie. Jak oni są wychowani? Taki Cyryl, który od dzie­ciństwa widzi, że matka przyjmuje czołobitnie gubernatora, taki „kuzyn Jerzy“ sam z Moskiewki zrodzony i w Anglii wycho­wany... Czy oni w ogóle coś myślą? Czy zdają sobie sprawę, co znaczy słowo Polska?... Nie, nie, konie, dziewczęta, podróże...

No, nie wszyscy, nie wszyscy —- wstawił się młody Kali­nowski.

Wszyscy!!! —■ zaperzył się doktor i doskoczył do biedaka księdza, wymachując mu rękami pod nosem — wszyscy, bo je­żeli są lepsi chłopcy, to z biedy, synowie ekonomów, różnych tam po fabrykach mechaników, nie mechaników, a te hrabiątka, to nic, nie myśli to o pracy ani o tym, że Polak to nie może być pe­wien dnia ani godziny. Lenistwo, rozumiecie, lenistwo to nasz główny grzech. A Kresy, panie, to są zawsze Kresy i Kresami być nie przestaną. Tu gruszek w popiele zasypiać nie można — tu trzeba, ot tak! — tu doktor wyprostował się, naciągnął wszyst­kie muskuły i mocno zacisnął pięści, zginając ręce w łokciach. — Tu, proszę ja was, jak się nie nauczą za mordę ludzi brać i sza­bli w ręku trzymać, to prochu z nich nie zostanie. Tu musi się nie tylko żyć, ale myśleć także, jak owo życie prowadzić Tu trzeba myśleć nad każdym krokiem, bo za każdy krok może po­kutować przez długi wiek cała klasa, kraj cały. Głów trzeba, a głów nie ma. Nikt nie rozumie nic. Nie wiedzą, co to Ukrai­na, nie wiedzą, czego trzeba chłopom, czego trzeba Moskalom. Ot, tak, z dnia na dzień, byle dzień do wieczora, a wieczór do ranka!

Doktor usiadł wreszcie i ze strapioną miną wycierał czoło ko­lorową chustką.

I o Bogu nie myślą — pobożnie wtrącił na to ksiądz pro­boszcz,

Doktor parsknął tylko nozdrzami na to powiedzenie jak żbik, ale już mówić nie miał sił ani chciał.

Moje ziarno — westchnął po chwili —r- zawsze na opokę! Tu przyjechał kuzyn Jerzy. Antoni poznał po tajemniczej mi­nie, że ma mu coś do powiedzenia. Musiał jednak doczekać, aż ten zje pół kawona, nagada się i nakpi z doktora, obróci w żart wszystkie biadania nad lenistwem młodego pokolenia. Wreszcie kuzyn Jerzy zabrał Antoniego do swego pokoju na górę i oddał mu znowu małą kartkę papieru. „Niech pan we wszystkim wie­rzy Jerzemu i niech pan się z nim naradzi. Konstancja“. Antoni przyjął słowa nakreślone ręką panny Konstancji z pewną nie da­jącą się wytłumaczyć rezerwą.

O co chodzi? — zapytał Antoni, z wielką uwagą składa­jąc we czworo bilecik.

Tak zaraz ci nie wytłumaczę — odburknął Jerzy, przewra­cając coś w szafie — musimy pogadać bardzo szczerze i długo.

Jestem zawsze szczery — powiedział Antoni i usiadł na oknie. — Ładnego masz konia — dodał, patrząc, jak stajenny prowadził po podwórzu zgnanego wierzchowca.

To moja Lutka z Jurkowej Szabelnej — powiedział Je­rzy. — No, ale z Konstancją jest niedobrze!

Jezus, Maria — odwrócił się z półszeptem Antoni; słowa wydarły mu się z ust bardzo blade, ale zaniepokojone.

Nic złego — uśmiechnął się kuzyn Jerzy.

Jezus, Maria — powtórzył spokojnie już Antoni, jak gdy­by modulując z molu w dur.

Po prostu chce uciec z domu, prosi, żebyś ty jej to ułatwił. Antoni uśmiechnął się gorzko, nie odrywając oczu od ślicznej

Lutki. Myślał, że kuzyn Jerzy żartuje.

Nie wierzysz? Przeczytaj raz jeszcze te parę słów, chyba nie darmo je Koda pisała, i to w ostatniej chwili, przed samym mo­im odjazdem. No, przeczytaj;

„Niech pan we wszystkim wierzy Jerzemu" — powtórzył Antoni — nie potrzebuję czytać, umiem to na pamięć. Ale to niemożliwe.

Kuzyn Jerzy zmieniał buty, ściągał skarpetki, nie przestając mówić, choć Antoni milczał.

Mnie się zdaje, że będzie lepiej, jeżeli ją zawieziesz do mnie, do Jurkowej Szabelnej. Możecie na przykład za tydzień, kiedy będzie ciemna noc, spotkać się gdziekolwiek, pojedziecie do Jurkowej Szabelnej, każę wszystko przygotować, no, a potem to się już pokaże, co macie robić. Wszystko będzie zależało od tego, jak się zachowa Konstancja. No — ciągnął, zdmuchując pył z nowej pary butów — jej tam musi być słodko w domu, kiedy się decyduje na taki krok, musi się też bać Cyryla. Przecie trzeba być szaloną, aby się zdecydować na ucieczkę. Zakochała się, wi­dać, w tobie jak furiatka, jak Maruśka we mnie; ty nie żartuj jednak z tą całą historią, bo możesz wpaść w straszliwy sposób. Ja bym ci radził odpisać Koci, że się nie godzisz na szaleństwo, que tu trouves cela trop romanesque... No, coś w tym rodzaju, to będzie najmądrzejsze i najrozsądniejsze, co zrobisz.

No, a życie?

Życie! tak! do tego trzeba siły; realizowanie marzeń to nie są żarty. Cóż się stanie potem? Porwiesz Konstancję, uciekniesz z nią. Skandal? pobrze. Ale cóż ty z nią zrobisz? Służę wam zawsze swoim domem, ale...

Antoni czuł, jak stygną mu ręce i nogi. Cały wymęczony tym kilkutygodniowym czekaniem i kilkutygodniowym myśleniem

o jednym tylko przedmiocie, nie mógł się skupić należycie przed decyzją. Rozumiał to tylko z obojętnej przemowy Jerzego, zaję­tego butami, że dzieje się coś niesłychanego, że otwiera się jakaś promienista przepaść, aby go pochłonąć.

Cóż ty tak milczysz? — zapytał kuzyn Jerzy, mocno nacią­gając sznurowadła i tupiąc obcasem — nie decydujesz się? A Ko­cia teraz bardzo wyładniała, miłość jej dobrze robi.

Antoni ze wstrętem spojrzał na Jerzego, porwał się i wyszedł z pokoju. Kuzyn Jerzy parsknął za nim parę razy ze śmiechu czy ze złości. Antoni wyleciał jak szalony na werandę do ogrodu. Zapuszczonym szpalerem chodził tam i z powrotem i nie mógł zrozumieć. Konstancja! Konstancja! Po prostu nie mógł sobie

wyobrazić, że unoszące go uczucia odnoszą się do zwyczajnej ko­biety małego wzrostu, ubranej skromnie w angielskie sukienko. Zdawała mu się rosnąć ponad drzewa, nie mógł jej sobie wy­obrazić inaczej jak w olbrzymiej postaci. Zdziwienie jego po­dobne było do zdziwienia dziewczyn ziemskich, do których zstę­powali synowie nieba. Zatrzymał się w pewnym momencie w wy­locie alei grabowej, nie niebo sine widział, ale słońce w postaci Konstancji, idącej naprzeciwko. „To szaleństwo, szaleństwo, to nie ma sensu!" — powtarzał w kółko. Przy czym nie miał na myśli szaleństwa porywania panny, ale tylko szaleństwo samego faktu, iż Konstancja raczyła, raczyła spojrzeć na niego, zauważyć go pomiędzy innymi. Kogo? jego, który oto poturbowany krąży krętą alejką wirydarza, jak ranny jeleń, i nie wie po prostu, gdzie się napoić ochłodą. Ściskanie serca powtarzało się za każdym ra­zem, gdy przez głowę przechodziła myśl o samym dźwięku imie­nia „Konstancja“. Słodkie to było ściskanie i napełniało usta smakiem pocukrzonego lodu. Uśmiech na twarzy tajał i zdawało mu się, że niebo tak się uśmiecha, gdy przychodzi wieczór, aby je zagarnąć na własność. I to szło, szło nieodmiennie, aby go po­siąść na własność. Poddawał się biernie wypadkom, tłumacząc sobie, że wchłania w siebie życie. Uśmiechnął się i myślał, że tak zapewne uśmiechała się do kata na szafocie Maria Antonina* przepraszając, że go potrąciła. Przepraszać chciał cały świat, że go czasami źle sądził, że się nie modlił doń, kiedy on dyszał cuda­mi. Rodził cuda, jak gdyby tysiącołona Diana, wydając co chwi­la, co minuta tyle, że ogarnąć ich nie sposób.

Przypomniał sobie Żmijowca i poszedł do pustelni. Siedział w progu jamy z zapadniętymi oczami i spojrzał na Antoniego bez słowa, ale żałośliwie do głębi. Antoni po raz pierwszy usiadł obok niego i razem patrzyli na zachodzące słońce. Przyszło mu do głowy, że ten człowiek go potępia, musi potępić. Że od spo­koju eremity czyni zasadniczy krok, rzucający go w wir straszli­wego świata, jaki się tylko cieniem przesuwa w snach pustelni­ków, stanowiąc ich najstraszliwszą pokusę.

*— Wiesz, że ja już sobie jadę — powiedział do Żmijowca,

ale ten go nie rozumiał snadź, bo uśmiechał się i patrzył na dro­gę na cmentarzem daleką' i obszerną. — No, jadę, zupełnie gdzie indziej, w inny świat. Odchodzę. Światów innych jest wiele, a każdy jest zupełnie, zupełnie inny.

Chwilę milczeli, Żmijowiec potem się poruszył i zapytał:

Pomolytysia?

Ale Antoni nie odpowiadał. Na cmentarzu kogoś chowano i widział, jak znoszono z wozu żółtą trumnę. „Nie ma sensu żyć — nie ma sensu umierać. Wszystko to są iluzje“. — I pra­wie się już zdecydował na natychmiastowy wyjazd. „Uciekaj, uciekaj od życia!“ |||g powiedział sam sobie. Żmijowiec jednak rozpoczął swoje zwyczajne modlitwy:

Idu na tia, hospodi... — powiadał i znowu wyliczał cudne i śmieszne przedmioty świata.

I znowu na końcu owo wyliczenie spiął imieniem najwięk­szym z rzeczy ziemi. „Konstancja — pomyślał Antoni — Kon­stancja.“ — Wstał, uciekł, odszedł bez słowa od cmentarza i zro­bił krok, dzielący go od decyzji, i znowu chodził aż do zmroku grabową aleją; w głowie miał pustkę kompletną, tylko ten dźwięk czczy, dźwięk imienia. O zmroku niepostrzeżenie zbliżył się ku­zyn Jerzy i wziął go za rękę.

Wyjeżdżam jutro z powrotem do cioci Zosi — powiedział bardzo spokojnie — a chciałbym, abyśmy przedtem omówili z to­bą wszystkie szczegóły.

Wieczór był bardzo gorący. Kuzyn Jerzy chodził szerokimi krokami po gabinecie i raz w raz powtarzał:

Byleby tylko się nam tu nie rozpadało. — Gałgan chrapał w kącie. Kolację już zjedzono, kiedyż ten wuj się spać położy? Antoni wgłębił się w róg kanapy i czekał spokojnie, noc jednak nadchodziła ogromnie powoli. Wczoraj odbył decydującą drogę, konno przekradł się aż do ogrodu ciotki i spotkał się tam z ku­zynem Jerzym. Omówili z nim ostateczne szczegóły. Był wieczór,

kiedy wracał do domu i za wsią juz spotkał Aleksandra z Wasy­lem. Aleksander spojrzał nań z taką nienawiścią. „Mój Boże, ty­le nienawiści potrafi budzić na swej drodze ten przemiły chło­pak — myślał o kuzynie. — Ależ, że jest on szaleńcem, to wię­cej jak pewne. Cała historia z Marusią zakrawa na nieprawdo­podobne zaawanturowanie się: napiszę o tym powieść'* — myśli bardzo spokojnie Antoni. Za oknami ściemnia się coraz bardziej. Konie z Jurkowej Szabelnej mają przyprowadzić na dziesiątą. Siwek i Lutka. Dmytro, ów młody lokaj, który sam jeden miesz­ka w zapuszczonym dworze, ma czekać pod trzema topolami, na drodze, zaraz za cmentarzem. Już od wczoraj wieczór Antoni czu­je chłód decyzji. Przez cały tydzień dręczył go demon niepokoju. Niejasność przyczyn, dla których Konstancja zdecydowała się na ten krok tak romantyczny, absorbowała go najbardziej. Rzecz prosta, zależność majątkowa i stosunki rodzinne w domu, gdzie ciotka zagarnęła rząd gospodarstwem, do pewnego stopnia uza­sadniały krok szalony. Dalej musiała już iść miłość mocna, a nie wyrażona żadnym znakiem prócz owej decyzji: ucieczki z nim. Całe noce, nie sypiał bowiem w tym czasie, spędzał na roztrzą- saniach, które, rzecz prosta, nie mogły go do niczego doprowa­dzić. Rozmawiał ledwie parę razy z kuzynem Jerzym, ale ten udawał czy rzeczywiście nie wiedział. Myśli swoje i walki z nimi odbywał podczas tradycyjnej już włóczęgi po zapuszczonym ogro­dzie albo po dębaku, skąd pierwszego wieczora znajomości z Je­rzym patrzyli na wschód księżyca. Do cmentarza nie dochodził i bał się wspomnienia pustelnika i jego mistyki. Myśląc o swoim przebywaniu w jego towarzystwie, czuł lęk przed opętaniem. Te­raz, wieczorem, gdy już ostatecznie miała zapaść furtka, na zaw­sze go zamykając w nowej części ogrodu życia — nagle odpły­nęły niepokoje i wątpliwości. Na sercu czuł zimną rękę spoko­ju. Przyszły mu po raz pierwszy do głowy pytania miażdżące po prostu trzeźwością, z którymi nie wiedział, co począć. Byłby ogromnie wdzięczny kuzynowi Jerzemu, gdyby zechciał zań roz­strzygnąć te sprawy, jak rozstrzygał tyle innych, ale tu panowa­nie kuzyna kończyło się. Na te pytania musiał sobie odpowie­

dzieć sam. Przede wszystkim pytanie, co potem? Jak rozwinąć dalej sytuację, która się za parę godzin wytworzy? I gdy poczy­nał sobie uprzytamniać niemożliwość tej sytuacji, zrozumiał, iż właściwie rozwiązaną ona być nie może. Zrozumiał, że popełnia szaleństwo (pełnia życia!... — uśmiechnął się), ale jak na to sza­leństwo i dlaczego zdecydowała się panna Konstancja? Co się stanie, gdy będą już w Szabelnej? Czy zostanie jego kochanką, czy „zaręczy 'się“ z nim? Dałby życie za to, aby się wyplątać z romantycznej i tragicznej sytuacji, a widział, że wyjścia nie ma albo że ostateczne wyjście zależy tylko od decyzji panny Kon­stancji. A więc nie od niego. Chciał o tym wszystkim pomówić z Jerzym, ale Jerzy unikał rozmowy na ten temat. Chodził wciąż z kąta w kąt i palił papierosa za papierosem.

Parno — powtarzał — byle tylko deszczu nie było.

Czy ciebie wczoraj nikt nie widział? — zapytał Antoniego po raz nie wiem który.

Wasyl mnie widział — nagle przypomniał sobie Anto­ni. — Wasyl mnie widział, ale to głupstwo.

Kuzyn Jerzy się przestraszył. — Wasyl cię widział, a ty mó­wisz, że to głupstwo.

Co za brednie! On nikomu nie powie.

Ty, jak widzę, kompletnie nie rozumiesz, kto jest ten Wa­syl. Przecież to szpieg!

Antoniego rozśmieszyło to polityczne słowo. Zaczął się śmiać serdecznie.

Szpieg. Kogo on szpieguje?

Kuzyn Jerzy stanął pośrodku pokoju z rękami w kieszeniach i uporczywie jął się wpatrywać w śmiejącego się Antoniego, choć to o zmroku już prawie wcale nie można było rozpoznać jego twarzy.

Antoni! — powiedział zimnym głosem i Antoni zaraz się przestał śmiać. — Ja widzę, że jesteś naiwny i ślepy, jak małe dziecko. Wasyl jest szpiegiem Cyryla, a pośrednio cioci Zosi, przy osobie Konstancji.

Antoni zastanowił się. Jeszcze nic nie rozumiał, ale poczuł ja­

kiś dotkliwy cios, wiszący w powietrzu. Kuzyn Jerzy wychylał się przez okno i patrzał na niebo.

Nieprawda! — wyszeptał Antoni po chwili.

Jednak z błyskawiczną szybkością przeprowadzone rekonstruk­cje paru zdań, których przedtem nie rozumiał, paru spojrzeń, ja­kie teraz dopiero stawały się dlań jasne, przekonały go, że to prawda. Jednocześnie poczuł strach przed rozszerzeniem tych wspomnień. Bał się, że się dowie rzeczy strasznych, przez to sa­mo już wiedział o nich, a jeszcze tę świadomość przed sobą sa­mym ukrywał.

Ty po prostu nie wiesz — ciągnął kuzyn Jerzy, znowu sta­jąc przed nim — że panna Konstancja jest kochanką Cyryla.

Antoni się nie poruszył, powiedział tylko cichutko: — Jerzy! — i siedział bezmyślnie. Kuzyn Jerzy znowu odszedł od okna i po­prawił się:

Była — teraz można powiedzieć.

Antoni śledził z uwagą jego ruchy, jak zapalał nowego papie­rosa, zapałka na chwilę oświetlała jego białawe oczy. W głowie panował chaos, jak gdyby rusztowanie jakiegoś gmachu zawaliło się. Trzeba było zbudować za chwilę zupełnie nową konstrukcję; sytuację, którą od trzech miesięcy ułożył w głowie, nagle trzeba było przegrupować.

Rzeczywiście byłem bardzo naiwny — powiedział spokoj­nie — ale skąd mogłem przypuścić, przecież to brat i siostra?

Przyrodnia, przyrodnia — poprawił kuzyn Jerzy nerwowo. Nawet zanadto nerwowo.

Ty się jakoś przejmujesz tą kwestią bardziej ode mnie — zauważył Antoni — a przecie ja jestem tu najbardziej zaintere­sowany.

Jerzy uśmiechnął się zagadkowo i w dalszym ciągu spacerował po pokoju. Spacerował, jak przed chwilą, a przez tę chwilę cały świat zmienił dla Antoniego swe znaczenie.

Wiem tylko — mówił kuzyn Jerzy -— że mam dosyć tej strasznej zabawy, na którą ciocia Zosia patrzy z dobrotliwym swo­im uśmiechem. Wszystko dobre, byle majątek został w ręku, co?

Ładna osoba! Śmiałeś się, kiedy mówiłem, że mogę zmiażdżyć ciotkę, a teraz widzisz...

Ależ co mnie ciotka obchodzi? — zniecierpliwił się Anto­ni. — Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, coś ty mi przed chwi­lą powiedział?

Cóż takiego, przecież ona zdecydowała się na ucieczkę z domu, rozumiesz, co to jest ucieczka z domu dla takiej panny?

No tak, ale teraz nie wiem, czy ucieka ze mną, czy... do ciebie.

Jerzy się uśmiechnął znowu.

Zawsze te twoje uśmiechy — zirytowała go w tej chwili drobnostka.

Oczywiście ucieka do mnie, bo ucieka do Szabelnej — wy­tłumaczył się kuzyn Jerzy.

Skąd ty wiesz o tamtej sprawie, tak gołosłownie mówisz? — czepiał się słów i myśli, choć wiedział na pewno, że tak jest, wie­dział z wszelką pewnością. — Zresztą na pewno maczałeś ręce w całej tej historii.

Cóż za gorzka ironia?:—uśmiechnął się kuzyn Jerzy, usiadł obok Antoniego, pogłaskał go po głowie.

Czyż mogłem przypuścić? — powtórzył bezradnie Antoni.

Kuzyn Jerzy rozparł się wygodnie na kanapie, aż mu się wło­sy miedziane rozrzuciły po poręczy.

Czy nie uważasz, że mi się włosy zanadto rozrosły — po­wiedział, przygładzając je — muszę kazać sprowadzić Judkę z miasteczka.

Antoni spojrzał na niego z przerażeniem.

Ale ona, powiedz, ona, jak mogła? Co za piekło musiała przeżyć! Straszne rzeczy, żeby się zdecydować na tę ucieczkę.

A ja jestem tylko pionkiem.

O, Cyryl jest bardzo sprytnym uwodzicielem, nie sądzę, aby brakowało jej momentów przyjemnych.

Antoni całą rękę wpakował w te rozrzucone włosy kuzyna Je­rzego, pociągnął za nie i odchylił mu w tył głowę. Powiedział mu; Tyj — tonem, jakim furman woła na konia: no! —■

tylko ze łzami w głosie. Nie spodziewał się nigdy, że rude wło­sy kuzyna są takie miękkie i jedwabiste, dotykał ich po raz pierwszy.

Naprawdę, wierz mi — spokojnie mówił kużyn Jerzy, nie zwracając uwagi na niewygodną pozycję — ona ponosi w tej sprawie minimalną winę.

Antoni puścił głowę Jerzego, podobną, zdawało mu się w tej chwili, do głowy Meduzy.

O) za głupie powiedzenie — zawołał — wina to wina, gdzie tu może być mowa o jakimś minimum. Czy nie rozumiesz, jakie to straszne? A ona mogła w tym wytrwać tyle czasu, jak długo to trwa? — dodał w nawiasie.

Czy ja wiem — kuzyn Jerzy wzruszył ramionami — wi­dać, że nie mogła wytrwać, skoro ucieka dzisiaj z domu, naraża­jąc się na straszliwy skandal. Zresztą to się podobno zaczęło od wielkiej miłości — zauważył Jerzy. — Minęło bez śladu.

Ale ty jesteś jednak szczegółowo w to wtajemniczony — zauważył z przekąsem Antoni.

No tak, to prawda, mam szczęście do zwierzeń. Zresztą, lubię dużo wiedzieć o ludziach. Na przykład, gdybym nie wie­dział, że to Aleksander podpalił stertę... To bardzo pożyteczne!

Jesteś zwyczajnym szantażystą! — rzucił się Antoni.

Szantażystą, może — niedbale uśmiechnął się Jerzy — ale zwyczajnym, to na pewno nie. Miałem wrażenie, żeś mnie już aż nadto dobrze poznał, aby mnie nie mieszać z innymi.

A cóż ty jesteś? Mój kochany, nie przesadzaj, proszę cie­bie, zwyczajny jesteś, zwyczajny — na złość kuzynowi powtarzał te słowa. — Szantażysta i... morderca! — syknął na koniec.

Kuzyn Jerzy zatkał mu usta jedną ręką, a drugą ścisnął za grdykę.

No! — powiedział — piśnij jeszcze słowo!

Antoni czuł w sobie potworną tęsknotę do momentu sprzed kilku minut, kiedy nie czuł w piersi tej przepaści. Usiadł znowu i oparł się o kanapę tak, iż głową dotykał głowy kuzyna Jerze­go. Tak chory czasami tęskni do dnia wczorajszego, kiedy był

jeszcze zdrowy. Zdawało mu się po prostu, że tonie; nie ma dla niego żadnego ratunku, Jerzy wydawał mu się jedyną istotą na kuli ziemskiej. — Ja nie pojadę — powiedział dziecinnym szeptem i nagle uprzytomnił sobie całą niedorzeczność tej eska­pady, jednocześnie zaś poczuł, że dostał się w matnię, skąd już nie ma wyjścia. Żadnego rozwiązania, ani tak, ani owak. Miłość zgruchotała go, porwanie go zawodzi, gdy uciekną razem, co da­lej? gdy nie pojedzie dziś na to romantyczne spotkanie, co da­lej? Zostawić ją w tym domu, gdzie ją otacza lubieżność przed­wcześnie. zwiędłego młodzieńca i dobrotliwe uśmiechy macochy, zabrać ją z sobą do domu kuzyna Jerzego i co? modlić się do niej nie będzie, kochać — lecz czyż będzie mógł ją kochać? I na­gle zobaczył, jak panna Konstancja prostym gestem unosi woalkę i odsłania niebieskie, bardzo niebieskie oczy...

Już czas, mój drogi, nie ma co się wahać. Za późno. Zde­cydowaliśmy się już od dawna.

Antoni wstał, jak we śnie. Włożył czapkę w przedpokoju i zdjął z sarnich rożków szpicrutę. Stał spokojnie i patrzył, jak Jerzy zarzuca na siebie szarą pelerynę Knabego. Myśl o koledze przyszła mu do głowy jak fragment modlitwy: „Ten przynaj­mniej nic już teraz nie wie i nie czuje“. Cisza. Wielkie pożąda­nie ciszy napełniło mu duszę i uczuł się bardzo, tak bardzo zmę­czony. „Zabawne — pomyślał, prostując ciało — młody jestem, zdrowy, sprężysty, wyprawiam się teraz na noc miłości najmoc­niejszą, muskuły mam pociągłe — wyciągnął ramiona w górę — a taki jestem zmęczony, straszliwie zmęczony." — I powtarzał te wyrazy, gdy szli przez ogród, przez dębak, ku cmentarzowi. — Tak mi się nie chce jechać — błagał kuzyna Jerzego.

Za cmentarzem droga szła szeroka, szlak dawny, wydeptany tysiącami kopyt, rozlewał się w granatowym powietrzu jak rze­ka. Tędy miał płynąć *A*ntoni na nieznaną wyprawę — nieznaną, bo cel jej nie znany mu był, ani powód, ani przyczyna. Stanął tak, patrząc na drogę, i nagle poczuł się źdźbłem puchu, igrała nim nie jakaś siła wyższa, ale ten chłopak, który teraz rzuciwszy kapelusz, podciągnął puśliska w strzemionach, i tamta kobieta.

Opadła j»o wściekłość: kto wie, czy oni się nie porozumiewali poza jego plecami, kto wie, czy nie są oni sprzysiężeni ze sobą na pohybel jego, ta Laszka i ten Kozak? Antoni stanął na dro­dze. Kuzyn Jerzy wskoczył na siodło, zastały koń szarpnął się, poniósł go naokoło trzech topoli, trzy razy je obiegł wielkim krę­giem, jak gdyby w jakimś czarnoksięskim rytuale.

Jerzy! — zawołał nagle Antoni dość mocno — nie jedź ze mną, nie jedź ze mną!

Dosiadł Lutki, dopędził kuzyna Jerzego, który na swym siwo- szu harcował już pod cmentarzem, i z nagłą nerwową pasją zatrzy­mał jego konia za surowy lejc, aż obtarł sobie skórę na pół dłoni.

Nie jedź ze mną, rozumiesz, nie jedź ze mną — szeptał w pasji, pochylając się ku przyjacielowi.

Jerzy chciał się wysforować i zaciął konia, ale Antoni schwycił go wpół prawą ręką, lewą wstrzymując oba konie. Szalona wściekłość ogarnęła go, aż łomotało mu w głowie.

Nie jedź ze mną, chcesz się nami bawić, chcesz igrać zno­wu z nami jak ze wszystkimi. Ale mnie nie zabijesz, rozumiesz, nie zabijesz.

Kuzyn Jerzy parsknął śmiechem i szamotał się, chcąc się wy­rwać z rąk Antoniego.

Kto wie — zawołał |— może cię namówię do samobój­stwa? Ależ ty szalejesz, Antoni. Sam sobie jesteś winien.

Antoni odepchnął nagle i gwałtownie Jerzego, Jerzy stracił równowagę i zsunął się z siodła, w momencie jednak stanął na nogi i mocno powstrzymywał gorączkującego się Siwka.

Szalony jesteś, sam sobie nawarzyłeś piwa, a teraz boisz się wypić. Tchórz! — Antoni poskoczył ku niemu na koniu z wy­ciągniętą szpicrutą, ale kuzyn Jerzy chwycił go za ramię, ściąg­nął go jednym zamachem z siodła na ziemię. Stanęli naprzeciw siebie, zwarci w bojowym uścisku,LmQcno-4yszełir^

No, już -—roześiftiał^się^pochwili kuzyn Jerzy — daj spo- kój.J}©brze, nie pojadę z tobą. Czekam na was na górze, koło urwiska; sądzę, że o świcie powinniście już tam być!

Antoni w milczeniu puścił Jerzego, poprawił przekrzywione

siodło i wsiadł na konia. Schwycił za uzdę luzaka i zaciął oba.

Do widzenia — wołał za nim kuzyn Jerzy, ale mu nic nie odpowiedział.

Była to straszliwa noc. Mroczna, bezgwiezdna, bardzo upalna. Antoni mknął drogą galopa. Wiatr bił go w oczy, czasem gwi­zdał w uszach: Antoni patrzył na ciemność nieogarniętą otwar­tymi oczami. Straszliwe rzeczy, obrazy, gonitwy działy się w nim. Nie rozumiał już nic, opanowany gorączką przeżyć. Gorycz, go­rycz poczęła zalewać jego serce. Wstrzymał konia, przeszedł na stępa. Pustka zapanowała dookoła, pustka w nim. Step pachniał, to prawda, bodiaki odpowiadały tętentowi konia leciutkim sze­lestem suchych badyli, ale co mu po tym? Oto wszystko już te­raz zależało od niej. Kładł w jej ręce swój żywot, niby owoc jeszcze nawet nie dojrzały. „Pożyj go alboli odrzuć...“ — jak na dawnych napisach, mówił jej. Modlił się do niej w tej niezmier­nej samotności. Noc jak sęp czatowała na niego, chciała się rzu­cić, porwać, pogmatwać do ostatka spłoszone uczucia. Uciekały one, uciekały, niby rozproszone pardwy, i zostawiały bezmierne pole pustego bólu. Luzak za nim dopędzał go bez przerwy, jak gdyby nie mógł dopędzić. Czasem tylko dzwoniły strzemiona pu­stego siodła. Gdyby go nawet przyjęła Konstancja, to i cóż? Czyż może będzie mógł jej wybaczyć tę straszną historię, zapo­mnieć, kochać? Jak kochać? „Poślubić — roześmiał się — bez ślu­bu? a może ona takich ma więcej jak Cyryl? Może to po prostu jedna z jej przygód?“ Pochylił się, głowę przytulił do łęku i zda­wało mu się, że już go wszyscy opuścili, żs żywcem grzebią go i śpiewają nad nim. Noc tylko ciepłe podmuchy swoje zlewała na niego i wydymała topole, jak całunowe chorągwie. Drzewa te od czasu do czasu przychodziły z ciemności pełne niespokoj­nego szelestu, chociaż naokoło było cicho. Powoli dojechał Anto­ni do stawu i brzegiem jego aż do ustronnej i najbardziej odda­lonej części parku. Tu mieli się spotkać. Tu jeszcze przez pół godziny błagał wszystkimi fibrami Boga, aby nie przychodziła, aby nie przychodziła. Ale przyszła. Nadeszła nagle i dość szybko z głębi ogrodu, nawet nie zdążył się przestraszyć. Zimnymi jak lód

wargami dotknął jej rozpalonych rąk. Nie powiedział ani słowa.

Widziałam światło w oknie Cyryla, gdy wychodziłam — powiedziała panna Konstancja. — Boję się, żeby czego nie przeczuł.

Pomógł bez słowa wsiąść jej na konia. Miał przez chwilę okrutną chęć schwycenia jej, ściągnięcia z siodła i pobicia do utraty przytomności. „Dziewka — myślał — cholera, dziewka.“ Pogalopowali bardzo prędko, psy na wsi budziły się i znaczyły ich drogę szczekaniem. Panna Konstancja wciąż powtarzała: „Prędzej, prędzej!“ Dopiero za wiatrakami uspokoiła się, zje­chali na polne ścieżki, aby sobie drogę skrócić. Noc jak gdyby rozjaśniła się przed samym świtaniem, i Antoni, odwróciwszy się w siodle, mógł zobaczyć twarz panny Konstancji. Miał w spoj­rzeniu wiele pogardy. Ale natknął się na nieprzeparty moment dumy, białej, marmurowej nieprzeniknioności tej twarzy, na obcość i dalekość błękitnego spojrzenia. Cofnął nieco konia i schwycił pannę Konstancję za rękę powyżej kostki. Spojrzała na niego spokojnie. Widział, że zrozumiała wszystko. Że patrzy na niego jak na coś straszliwie obcego, co nie ma prawa zadawać jej żadnych pytań. Z dumą jej nic się w tej chwili nie dało porównać.

■— Czego pan chce? — zapytała wyraźnie.

W ciszy przedrannej ten głos nie zniżony do szeptu, wyraźny, mocny, choć chrapliwy, przeszył Antoniego dreszczem. Puścił jej rękę i nie powiedział nic. Ziemia zaczynała różowieć. Obłoki nagle odpłynęły, rozsiadły się, opadły rosą i niebo nabierało ja­sności, czyste jak wiao. Pamosć_przerodziła się w wilgoć i chłód. Antoni nabierał mocy do zarzucenia j ej pytaniami, d& postawie­nia jej w stan oskarżenia. Ale milczeli oboje. Stawało się coraz zimniej i jaśniej.

Niech pani powie, panno Konstancjo — zaczął Antoni — po co pani to zrobiła?

Nie odpowiadała nic. Przegalopowali parę taktów. Gdy zwol­nili biegu, wyjechali znowu na dużą drogę. Niedaleko było do krzyża nad urwiskiem. Już nawet widniał na coraz błękitniej- szym niebie.

Po co było to wszystko, ten skandal, ta moja miłość, to idiotyczne „porwanie“, przecie pani mnie nie kocha? Pani zde­cydowała się uciec z tego potwornego domu, ale dlaczego ja? Pani ze mną rozmawiała, co prawda o literaturze — trzymał teraz rękę na miękkim karku jej konia i nie śmiał spojrzeć na nią — pani chciała się ze mną widywać, gdy przez niecną intry­gę pani kochanka — czuł, jak przy tym słowie wyrwało się coś jakby chrapnięcie z jej ust, z półotwartych ust, to wiedział — zo­stałem wypędzony z domu, pozwalała pani na wyznanie moich uczuć, moich najgłębszych uczuć, odnosiła się pani do mnie, jak gdyby pani mnie kochała, co prawda nigdy mi pani tego nie po­wiedziała. A teraz zdecydowała się pani na ucieczkę ze mną... dlaczego, dlaczego pani to zrobiła?

Podniósł na nią oczy pełne łez od zorzy różowych. Panna Konstancja siedziała w siodle sztywna i blada jak trup. Czuł, że usta miała chłodne. Jakże pragnął dotknąć tych ust. Rozwarły się one surowe i dumne.

Zrobiłam to... z wyrachowania! — powiedziała surowym głosem.

Antoni bez słowa, jak ranny, zaciął konia i pogalopował pod górę, ku krzyżowi. W uszach wicher wczesnego ranka mieszał mu się ze słowami Konstancji, ale właściwie nie .czuł nic, tylko straszliwe oszołomienie. „Skończyć z tym wszystkim“ — powie­dział sobie. Koń niósł go wielkimi szczupakami, ale Antoni przy­pomniał sobie, że tą samą drogą przed nim, ku niemu, jedzie kuzyn Jerzy. Nawet zdawało mu się, że widzi sylwetki jego i Dmytra naprzeciw. Uczuł, że jest osaczony, za nim Konstancja, przed nim kuzyn Jerzy, straszliwe kleszcze. Mijał właśnie krzyż i urwisko pod nim. Machinalnie zawrócił konia i kazał mu sko­czyć do przepaści. Przez jeden odcinek sekundy widział jeszcze wachlarz łąk rozłożonych w dole, umalowany różowymi opara­mi, i przestrzeń nieskończoną horyzontu stepów, poczuł, że od­dzielił się od konia, ostatnie myśli i słowa wyleciały mu z gar­dła zmieszane z zimnym prądem i spadł na drzewa i zarośla, rosnące pod urwiskiem.

Skok Antoniego kosztował życie tylko biednej Lutki. Antonie­go z połamanymi nogami i silnie potłuczonego przewieziono do wuja Augusta. Pierwszym jego uczuciem po przebudzeniu była ulga, że wszystko się skończyło. Rozwiązanie całego nabrzmiałego niemożliwością toku zdarzeń w sposób ryzykowny, ale dosadny. Nie ma więc nic. I myśl o pannie Konstancji, która zlewała się z białością plam słonecznych na ścianie, z bielą bandażów, koł­der, fartuchów pielęgniarek, zakończyła się mdłym uśmiechem. Zresztą nic więcej nie czuł prócz owego błędnego ciepła, krążą­cego ciepła w postaci białych plam słonecznych, prócz rozkoszy, gdy usłyszał szelest nakrochmalonego fartucha pielęgniarki. Cię­żar bezwładnych nóg był jednocześnie ciężarem głowy, ciężarem białej szpitalnej atmosfery. „Bajka rozwiązana“ — pomyślał raz sobie, ale każda myśl przychodziła z wielkim wytężeniem i za­raz po niej następowała białość bezmyślnej przestrzeni. Widział, że przyjechała matka, i zrobiło mu się dziwnie. Przez całe lato nie myślał o matce, zupełnie o niej zapomniał, ale ona nie za­pomniała, skoro potrzebna jest — stawiła się, uśmiecha się nad nim niby tak spokojnie, że nic, że to wszystko głupstwo, że ska­kanie z koniem w przepaść to zwyczaj rozpowszechniony. Wła­śnie za to jest wdzięczny swej matce, że nie robi przerażonej miny i nie pyta go: — Jak mogłeś?!— Mógł, bo zrobił, ale dla­czego? Dlaczego na wiosnę pomiędzy źdźbłami traw rozkwitają także białe kwiatki, jakby umoczone w różu?

Matka była jeszcze młodą kobietą, pracowała w biurze, był jej jedynakiem. Czuł teraz, że jednak powinien był pomyśleć o niej, przynajmniej w tej sekundzie, kiedy widział u stóp swych rucho­my wachlarz łąk, który się zagiął jak brzegi papieru i przykrył go wiekiem ciemności. W tej jednej chwili mógł pomyśleć

o matce. Ale nie pomyślał. Zastanawiał się nad tym teraz (a my­

śli pełzły leniwie, niby czarniawe muchy po białym obrusie), dlaczego dzieci są niewdzięczne. I patrząc na krzątanie się matki po pokoju u wuja. Augusta, tu na górze, myślał o swej nie­wdzięczności i czułość napełniała mu serce. Matka jest zawsze przy dziecku, matka panny Konstancji umarła tak wcześnie i wuj ożenił się z ciocią Zosią.

Mamusiu —opowiada — jakim sposobem my jesteśmy krewni cioci Zosi?

A matka, jak gdyby nigdy nic, korkuje butelkę wody koloń- skiej i zaczyna mu wykładać długą genealogię, wplątując całe rozrośla rodzin ukraińskich do tej zawiłej kalkulacji, ale Antoni nie zdoła chwytać zmęczoną głową owych słów; usypia powoli i drzemie w stanie obezwładnienia, aż mu mamusia przyniesie filiżankę mocnego rosołu. Zwyczajne zdarzenia nabierały teraz jakiejś wagi mocnej jak napój, a najzwyklejsze myśli były jakby rewelacjami. Raczej jednak zmęczona głowa wolała przebywać w mdłej atmosferze najłagodniejszych wspomnień. Myślał więc

o dzieciństwie i przypominał choroby swych najwcześniejszych lat, krzątanie się matki po pokoju, zawsze, jak to, jednakowe, nocne nikłe światełko malutkiej lampki naftowej i bezwładność swoją, i bezwolność, i bezmyślność, podobną do tej, która go te­raz ogarniała. I zdawało mu się, gdy tak leżał sobie, spowinięty w bandaże, w gipsy, okryty kołdrami, przysłonięty światłem koń­czącego się lata, że tak łatwo jest powrócić do tych czasów dzie­ciństwa. Że łatwo jest pokochać znowu matkę naiwną, dziecin­ną miłością i rozpocząć nowe, odmienne życie. Nowe życie, w które miał wstąpić po uzdrowieniu, wyobrażał sobie inaczej. Nie wiedział nawet, jaka będzie ta inność, ale przecie czuł, że znowu tak samo być nie może. Całe dnie, jeżeli nie spał, myślał

o owym innym życiu i wydawało mu się po prostu długą sło­neczną drogą: bardzo łatwo mu było iść po niej i nikt nie po­trzebował go podtrzymywać. I znowu czuł w sercu specjalne uczucie ulgi; nie potrzebował myśleć o niczym, o niczym, a wszystko było takie proste i rozwiązane. Nie było już proble­matów, ale nie było i zahaczeń żadnych. W atmosferze jasnej

i przezroczystej, jak złoto roztopione w alkoholu, zapadała się zmęczona, rozchwiana głowa. Sen przychodził co chwila, czarny i mocny, pokrzepiał, dawał nową siłę do przezwyciężania cięża­rów myślowych. I znowu wydobywał się z powijaków słodki uśmiech dla matki: nagroda, na którą czekała przez lat tyle. Aż do chwili straszliwego wypadku. Cała ta epoka niezwyciężonym chłodem legła na wszystkie wybujałe myśli i powoli rodził się w nim sceptycyzm bardzo wyrachowany i upstrzony zimnymi uśmiechami i pogardą dla samego siebie. Doskonale rozumiał teraz podwójną grę i kuzyna Jerzego, i panny Konstancji i wstyd mu było własnej roli naiwnego kochanka, wystrychniętego na dudka. Własna naiwność budziła w nim serdeczny żal, ale i uśmiech humoru, jasnego — bo naokoło było jasno i złociście. Gotka Zofia, panna Konstancja, kuzyn — ta sama dynastia. Róż­nice czysto hierarchiczne. „Entuzjazm! —śmiał się sam z sie­bie — to dobre, ale na swoim miejscu." Każdy krok, najdrob­niejszy nawet, całej tej rewizji kosztował go wiele czasu i roz­myślań. Wydobywał się z pieluszek ukutych frazesów, których sam siebie nauczył. I miłość, i przyjaźń, i religia ulegały prze­mianom powolnym, lecz stanowczym, aby w końcu odejść gdzieś daleko, poza białą peryferię rekonwalescencji. Ostatecznie na placu pozostał tylko spokój, kołyszący, pieszczący, nieoczekiwany spokój.

Kiedyś obudził się przed wschodem słońca, bandaże gipsowe na nogach zawsze mu przeszkadzały i budził się wcześnie. Na oknie ledwie widniała różana obwódka i głowa, osłabiona i męt­na, pełna była różanego jakiegoś szmeru, jak gdyby ul w niej założyły pszczoły. Warczały lotne skrzydła jakichś drobnych my­śli, szemrały mistrzowskie zamiary i znowu z tych zagmatwań wyłoniła się myśl o nowym życiu. „Nowe życie — pomyślał so­bie — to nie znaczy nowe miasto i nowe otoczenie, i nowe obra­zy, i nowe kwiaty, ale to, co się musi zaczynać od tego ula brzę­czących pszczół, pełnych miodu, słodkich, obciążonych złocistym pyłkiem nowego plonu". — Nowość życia rozpoczynała się od środka, wyrastała z niego niby owo drzewo w legendarnych

snach matki Cyrusa, Mandany. Rozumiał, że wszystko zamknięte, co czuł do niedawna, i że literatura tych odczuwań przedzieliła się nagle przepaścią śmierci od chwili, która nastała obecnie, ów moment, kiedy to nad urwiskiem nagle ujrzał przez chwilę wa­chlarz pól przykryty różem takiego samego wschodu słońca, przy­chodził mu na myśl jak blask promienia w czarnej przepaści te­go, co nastąpiło potem, a co było już samą śmiercią. „Przeżyć śmierć a nie odrodzić się niepodobna" — powtarzał sobie i słu­chał. Poprzez szmer w głowie, huczący bez ustanku, przebijać się poczęły głosy świata, piski ptaków, których chóry zawodziły na kasztanie pod oknem, po czym niebawem zaskrzypiało wiadro u studni. „Mój Boże! — pomyślał Antoni — taka cudowna chwila!" — i rozczuliło go to ćwierkanie i ów skrzyp studni, potem otwierają nie nasmarowane wrota stajni, pachnie ciepłem krowiarni, potem wstaje słońce, czerwone, ładne cielęta brykają po podwórzu, ludzie poją konie, potem je zaprzęgają, jadą w po­le; słońce rumiane blednie i złotnieje, wznosi się ponad topole za ogrodem, ponad cmentarz, gdzie modli się pustelnik; potem jest wieczór, potem noc, codzienny pacierz dnia, praca ludzka bez końca, nieumęczona, trwa, jak praca morza, jak praca wiatru, jak praca roślin —- i góry, i niebo, i morze pełne są jej po brzegi, a ona rośnie, podnosi się wielka i mocna, tworzy nowe światy, stare podtrzymuje, przelewa się, rośnie, brzmi, weseli się... I to się właśnie nazywa życie. Przypomniał sobie srebrzyste tony księ­życa i zabawy w parku u cioci Zosi, i uśmiech perwersyjny, okrutny kuzyna Jerzego. Nie to, nie to jest życiem, co kuzyn Je­rzy nazywa, lecz to brzęczenie słoneczne wiadra, skrzyp studni.

I zdawało mu się, że to nie parobek stajenny, brzęcząc łańcu­chem, podnosi błyszczące wiadro ze studni, tylko że to gromada, praca ludzka na żurawiu świata unosi ku górze dobrotliwe, zło­ciste słońce; wschód się robił i żuraw nie przestawał skrzypieć, pszczoły nie przestawały warczeć w głowie osłabionej, ale myśl

o życiu, jako o najwyższym i codziennym cudzie, raz zdobyta, pozostała i oplotła go, niby dobroczynna żywicielka, winna jago­da, aż różowa rama okienna pozłociła się, zbladła i jasny dzień

jesienny dobijać się zaczął przez sztory. Podniesione firanki po­kazały niebo błękitne i drzewa żółte jak cytryna, z zielenią ledwie pomieszane. Powrócił do niego zapach światła, przeciwny zapa­chowi śmierci. „Odzyskałem świat — myślał w kółko —świat jest niesłychany, ciągle niesłychany, a ja zdaje się o tym nie wie­działem."

Był jeszcze bardzo osłabiony, gdy zdjęto gipsowe bandaże i mógł uczynić parę kroków. Pod koniec września dnie były ła­godne, fizycznie słodkie. Siadał czasami w oknie. Na razie nie czuł nic. Nie myślał. Siedział zapatrzony w świat, który odzy­skał. Nie myślał ani cieszył się. Po prostu patrzył. Drzewa po­woli rzedły, bledniały, żółkły. Słońce zawsze było jednakowo pro­mienne i kładło, zachodząc, takie same światło na zieloną trawę. Jest w zieleni trawy specjalny, ostry, jak gdyby wyzywający ko­lor, którym gazony i trawniki odziewają się w jesieni. Smutne zazwyczaj są dnie bezdźwięcznej jesieni, ale są także czasem ta­kie, gdy żal wstydliwie milczy i tylko grają barwy jaskrawe i wy­zywające. W purpurze umiera jesień, niczego już nie żałuje. An­toni w takie dnie jeszcze bardziej wchłaniał w siebie odczuwanie świata. Ale znowuż po pewnym czasie odczuwanie to męczyło go, odsunął się od zewnętrzności. Melancholia przymknęła mu oczy i gorycz nadto już przepełniła serce. Słuchał z łagodnym uśmiechem dziwnej pustki, jaka się nagle roztoczyła w nim, roz­winęła, zapanowała. Parę dni stanu takiej oschłości napełniło go potworną obojętnością. Nie myślał o niczym, a najmniej o ostat­nich wypadkach, o kuzynie i o Konstancji. Czasami tylko zasta­nawiał się nad tym, czym było jego życie religijne. Ten niespo­kojny szereg poszarpanych uczuć, raczej fragmentów uczuć, któ­rych nic nie łączyła Żadna wiara nie sprzęgła tych bezładnych obłoków w architektoniczną całość. Przypomniał sobie fragmenty owych uniesień, jak modlitwę na Boże Ciało lub moment pod krzyżem u ciotki Drzedrzewińskiej. Jeżeli co go w tej chwili interesowało, to psychologia modlitwy. Zastanawiał się wciąż i chciał uprzytomnić sobie swój stan duchowy podczas modlitwy

Żmijowca. Próbował się nawet modlić, ale stan oschłości nie po­zwalał mu na to. Żadne wewnętrzne „tak“, owo konieczne du­chowe przyświadczenie nie towarzyszyło temu aktowi.

Czekał. Tymczasem dnie słoneczne przysłoniły się. Chmurne czasy zasępiły barwy. Ale wciąż było ciepło. Antoni całe popo­łudnie siedział przy oknie. Był to ten sam pokój, w którym po raz pierwszy nocował u wuja Augusta i gdzie w pełnym blasku księżyca zobaczył prześliczną twarz Jerzego, z wargą przyciętą okrutnymi zębami. Za oknem nie było pięknego widoku — za­budowania, dziedziniec, parę drzew pojedynczych, dalej dopiero ogród. Ale Antoni z uwagą spoglądał na drobne przedmioty, na liście kasztana, rosnącego tuż przed oknem, na psy spaceru­jące po podwórzu, na prace jesienne w stodole opodal. Antoni trzymał w ręku jakąś książkę, chociaż nie czytał. Otworzył teraz na którejś tam stronie i przeczytał te słowa:

Pewnego razu, w parę tygodni po przybyciu do lasów, myśla­łem z godzinę nad tym, że obecność ludzi jest niezbędna do pro­wadzenia życia jasnego i zdrowego. Samotność była nieco nie­przyjemna. Atoli podczas łagodnego deszczu, gdy myśli te opa­nowały mię, nagle uświadomiłem sobie słodkie i dobroczynne towarzystwo Przyrody. W każdej kropli padającego deszczu i we wszystkim, com widział i słyszał dookoła, było tyle niewypowie­dzianej i nieskończonej przyjaźni, że poczułem się jakby otoczo­ny nią, była to jakby atmosfera, w której unosiłem się. Zbladły wówczas wszystkie korzyści obcowania z ludźmi i odtąd nigdy już o nich nie myślałem. Każda igła sosnowa przyjaźnie się wy­ciągała ku mnie i serdecznie mię pozdrawiała. Tak wyraźnie zdałem sobie sprawę z obecności czegoś przychylnego mi, że wyda­ło mi się, jakoby żadne miejsce nie mogło mi być odtąd obce".

Zastanowił się, jak bardzo fragment tej książki odpowiadał na­strojowi chwili. I nagle doznał uczucia nieopisanego, zalewają­cego go swą siłą, aż się pochylił, a nie mogąc z powodu chorych nóg uklęknąć, ukorzył się w sobie przed mocą, która nim wstrząs­

nęła. Było to tak dotkliwe i realne przekonanie o istnieniu Boga, jak myśl o istnieniu otaczających przedmiotów. Więcej, przeko­nanie bardziej rzeczywiste. Prawda ta stała się nagle niczym nie zachwianą wiarą. Przysłonił oczy rękami i nie zdawał się czuć czasu ani przestrzeni, tylko słodycz nie do opisania ogarnęła go i przepełniła. Powtarzał:

Panie mój, Boże mój, bądź ze mną! Panie mój, Boże mój, bądź ze mną!

I przyciskał zawarte powieki palcami.

Odtąd świat mu się zmienił zupełnie, oddalił się i zmalał wo­bec uzyskanej prawdy. Poznać, zrozumieć—dopełniły się w nim dwa konieczne żądania. Jeżeli kiedyś określał stan modlitwy ja­ko przelewanie się naszej duchowej treści do naczynia wszystko obejmującego, to teraz odczuwał stale akt obcowania bezpośred­niego z ową całością. Sam zresztą uważał się za całość i swoją świadomość za świadomość całości, która zlewała się z Bogiem, tak iż już rozpoznać nie można było, gdzie jest wszechświat, gdzie owa najwyższa, najbardziej przyjacielska Istota. Momenty, w których tracił owo poczucie związku z całością, kiedy między nim a Bogiem-Wszechświatem stawał mur nieprzenikniony ota­czających go rzeczy, napełniały go straszliwą grozą. Tęsknił za owym słodkim odczuwaniem, które wlewało się razem z zacho­dzącym słońcem do pokoju. I gdy wracało ono, miał uczucie, ja­kie się czasami w snach miewa, kiedy się lekko i bezpiecznie pły­wa po niezmierzonym morzu. Doznawał może przeczucia tych stanów wówczas, kiedy twierdził, że miłość jest uczuciem pantei- stycznym. Teraz coś jakby miłość in abstracto, nie posiadająca przedmiotu, wyzwolona z pęt ograniczoności, napełniała mu ser­ce. Czasem, osłabiony, dyszeć zaledwie mógł, tak mu to uczucie dech zapierało w gardle; do głowy mu wlewało tęgi odwar, aż przymykał oczy. Siadywał wciąż przy otwartym oknie i patrzał, jak z wolna z dniem każdym bardziej żółkną drzewa. Czuł jed­nakowy rytm w sobie i w ciszy jesiennej, która zstępowała na ogród i las. Patrzał na spokojne prace rolnicze na podwórzu i na ugorach, i fala ukochania wszystkiego i przyjaznej ze wszystkim

harmonii wzbierała w nim, jak przypływ do gardła, do ust, do oczu. Wiele teraz myślał o biednym Knabem. „Jak bym ci ja te­raz wszystko wytłumaczył“ — powiedział sobie, a potem dopie­ro przypomniał sobie, że żadnego uczucia nie można wytłuma­czyć. A kiedy myślał o pannie Konstancji i całą plecionkę tej mi­łości przypomniał, uśmiechał się najdalszym uśmiechem zdobytej mądrości. Zdawało mu się, że stoi na wysokiej górze i patrzy na ludzi z uśmiechem pobłażania.

Ale w miarę jak mu sił przybywało, coraz częściej mur przed­miotów oddzielał go od znalezionych prawd. Nagle budził się jak dziecko w ciemnościach i konkretność bólów powracała gwał­townie, mącąc odzyskaną równowagę. Czuł, jak krew, mocniej krążąc w żyłach pomiędzy nim a światem, na nowo wciąga go w grę wzgardzonej rzeczywistości. Postacie kuzyna Jerzego, pan­ny Konstancji, niedawno takie nierzeczywiste, jak wspomnienia sprzed wielu lat, poczęły się zabarwiać emocjonalnie. Znowu py­tania, które uważał za rozwiązane mocą najwyższego rozwiąza­nia, nabierały natarczywości i poczynały krążyć wokoło niego, jak te złote osy, które pod koniec lata wlatywały wciąż przez okno. Zapominał czasami tych spojrzeń, tych chwil, tych uśmiechów, jakich była pełna jego rekonwalescencja. Chwilami czuł się, jak gdyby przebudzony ze snu, w którym wszystko wydaje się roz­wiązalne, a cały szereg pomysłów życiowych czymś nieprawdopo­dobnie odpowiednim. Na jawie jednak owe pomysły i rozwią­zania okazują się bez sensu, bez praktycznego znaczenia.

Wreszcie po pewnym czasie odczuł, że wspomnienie panny Konstancji jest dla niego straszliwie bolesne. Myślał o niej ca­łymi godzinami i zastanawiał się nad okropnymi ostatnimi jej słowami. Z początku miał dla tych słów uśmiech, potem znowu dźgały go piekącą boleścią w sanr środek umęczonego ciała, pod piersiami czuł ich upał przeraźliwy. Pochylał zabandażowaną głowę tak, aby na białe szarpie padało jesienne słońce, i rozmy­ślania jego podobne były do żalu za utraconym rajem. Osłabie­nie zapewne było winą tego, że często nawet łzy spadały mu z oczu na kolana.

W opuszczonym ogrodzie wuja Augusta powoli zżółkłe liście opadły. „Zwyczajne zjawisko — myślał Antoni — tyle lat, za­wsze to samo, ten sam ogród, te same liście, ci sami ludzie. Po­woli ostyga wszystko, opadają czerwone i żółte płatki". — Deszcz od jakiegoś czasu padał codziennie i tylko przez tę niebieską siat­kę mógł spoglądać na uginające się drzewa. Czuł w sobie nie­zwykły spokój. Nie zdziwił się nawet, kiedy pewnego dnia, pod wieczór (wieczory nastawały wczesne) zjawił się kuzyn Jerzy. Był w szarej pelerynie i bandyckim kapeluszu, które „odziedzi­czył" po Knabem. Romantycznie zarzucił połę płaszcza na ramię; kto wie, czy nie układał fałdów za drzwiami, aby najefektow­niej wejść do Antoniego. Antoni zupełnie spokojnie spojrzał na niego i chciał mu zajrzeć w oczy, ale kuzyn Jerzy spoglądał da­leko, za okno, oczy miał wyblakłe, jasne, bez wyrazu, mętne.

Dzień dobry d — powiedział Antoni — tak cię dawno nie widziałem, dlaczego nie przyjeżdżałeś?

Nie gniewasz się? — zapytał kuzyn Jerzy niedbale — to dobrze! — odrzudł kapelusz na łóżko, zsunął dekoracyjny róg płaszcza z ramienia.

Siadaj — powiedział Antoni — taka smutna teraz jesień.

Jak się czujesz? — zapytał bez troskliwośd Jerzy.

Antoni mu wyłożył, że czuje się znacznie lepiej, że może już

wkrótce wyjedzie. Dokąd? Do domu, naturalnie; musi przystą­pić już do pracy, zapisał się już (listownie) na jakiś tam fakul­tet, ale to nie o to chodzi. Zupełnie nie o to.

Bo widzisz — mówił kuzyn Jerzy —| przyjechałem do cie­bie z propozycją. Nie wiem, wiesz, jak do tego przystąpić, tro­chę się żenuję po tym wszystkim. Pragnę wyjechać gdzieśr bar­dzo może daleko, i chciałem, abyś pojechał ze mną. Abyś był moim towarzyszem, moim przyjacielem. W ogóle, abyśmy się starali przeżywać razem to wszystko, co ja mam zamiar prze­żywać.

To bardzo ciekawe — powiedział Antoni — a cóż ty masz zamiar przeżywać? Jakie w ogóle masz plany życiowe?

Pamiętasz, mówiliśmy kiedyś z Konstancją — zawahał się

tutaj kuzyn Jerzy, zrozumiawszy, że dotknął niemiłego przed­miotu — mówiliśmy kiedyś o bogactwie życia. W ogóle o życiu. Otóż ja chcę wreszcie zrealizować swoje życiowe plany na wielką skalę. Na razie chcę wyjechać za granicę, pojechać do Włoch, chcę przejść piechotą kawałek Italii, .potem może pojadę do Po­łudniowej Ameryki, chciałbym, żebyś mi towarzyszył.

Powiedz mi, co się dzieje... tam? — przerwał mu Antoni, myśląc o domu cioci Zosi.

Panie wyjeżdżają w tych dniach do Paryża czy gdzieś; na jakiś czas... z kraju... Chłopcy zostają. Cyryl i Michał. Byłem tam przedwczoraj. Ale dlaczego nie mówisz mi nic o moich pro­jektach ?

Nie widziałem cię nigdy tak niepewnego i zaniepokojone­go, Jerzy — powiedział z uśmiechem Antoni. — Cóż ja mogę mieć przeciwko twoim projektom? — zapytał patrząc w okno. Znowu błękitna mgła przesłaniająca drzewa napoiła go spoko­jem rzeczy powracających zawsze jednakowo. — Cóż mogę mieć przeciwko twoim projektom? Jedź sobie do Ameryki, ale ja z tobą nie pojadę. Nie chcę i nie mogę, i nie potrafię. Zrozu­mieć cię, może nawet rozumiem, może zazdroszczę, ale jestem, nareszcie jestem inny.

Kuzyn Jerzy uśmiechnął się, naprawdę się zmieszał. Antoni po raz pierwszy pomyślał o swej wyższości i zaraz wydał mu się kuzyn tym samym,, co kiedyś biedakowi Knabemu, kiedy ten pi­sał: „pełen tajemnic i uśmiechów, a entre nous soit dit... i pozy“.

Ależ, Antoni, przecież wyobrażasz sobie, żę. taką posadę dame de compagnie musiałbym ci „wynagradzać odpowiednio. Rozumifiszy-co—tu-gadać, mówmy szczerze, że mam względem ciebie pewne obowiązki, obowiązki zupełnie wyraźne i zrozu­miałe. Ale przede wszystkim, taki człowiek jak ty nie może po­zostać sam jeden, na jakiejś głupiej posadzie czy w jakimś, ach, tam mizernym uniwersytecie. Co to znaczy uniwersytet wobec niesłychanej potęgi życia?

Antoni uśmiechnął się:

Znowu to samo, Jerzy; Jurku — dodał pobłażliwie. — Wy

wszyscy, filozofowie, tworzycie sobie abstrakcje i czcicie je; jak okropną rzeczą jest to, że ludzie uważają pojęcie za rzecz istnie­jącą, bo, prawda, wszak pojęcia nie istnieją i owe nie istniejące pojęcia czcicie jak bogów. Na przykład, ty stworzyłeś sobie po­jęcie życia. Powtarzasz: życie, życie! I ja za tobą powtarzałem: ży­cie, życie! Ale zastanów się, cóż to znaczy? Więc znowu nie ist­niejące „ideały"! Uganianie się za czymś abstrakcyjnym, nie­uchwytnym jak cień, zaborczym, a niewdzięcznym...

Cóż mam robić? uganiam się — westchnął Jerzy — w tym leży moja wiara.

Dlaczego mam kochać człowieka w ogóle, kiedy „człowiek w ogóle" nie istnieje? Kocham tego człowieka, którego spoty­kam, którego widzę w tej chwili, na przykład ciebie. Nie gnie­wam się na ciebie, jak mówią dzieci i jak przed chwilą powie­działeś ty do mnie. Nie gniewam się... Ale mówisz do mnie słowa, których obecnie nie rozumiem.

Dlaczego drwisz ze słowa „życie"? Tyle razy mówiliśmy

o tym, wiesz doskonale, że kocham życie. Rozumiesz, co przez to chcę powiedzieć.

Wiem, co chcesz powiedzieć, ale nie rozumiem. Jest to jakaś abstrakcja, w której imię owijasz wszystko, co na drodze spotykasz, bawisz się wszystkim, a nie przeżywasz nic. Mówisz, że kochasz żyde. Przepraszam cię, ale to nieprawda. Cóż to jest owo osławione żyde? Dziś, wczoraj, jutro: każdy moment. Dla­czego, jeżeli pojedziesz do Włoch, to będzie żyde, a jeżeli po- jedziesz do Kijowa, to nie? Dlaczego, jeżeli będziesz próżnował w Południowej Ameryce, to nie to samo żyde, co próżnowanie na Ukrainie? Widzisz, ja tak sobie tu siedzę przez parę tygodni w tym pokoju i myślę; pomyślałem sobie, ile przedmiotów, ile rzeczy przywaliło mnie w ciągu tego lata, ile widziałem ich, ile czułem, ile dni, ile godzin... I to wszystko zmarnowałem. Bo nie wiedziałem, że to jest właśnie żyde. Czekałem innych rzeczy, szukałem innych rzeczy, omijałem wszystko, co było pod ręką. Wierzyłem w wasze abstrakcje; dlaczego wasze? w twoje abstrak­cje, Jerzy. Ale teraz, popatrz przez okno, widzisz: deszcz, szaru­

ga, żółte liście, jeden liść, dwa liście, trzy liście, dużo liści, każdy inny; tu na parapecie leży mały liść klonu, żółty; ma czerwone żyłki i jeden kącik całkiem zielony; ten stół, to łóżko, ten pokój, ta nasza rozmowa, to jest żyde — owo dobro najwyższe. To jest naprawdę, to istnieje naprawdę. Chcę to chwytać, brać, starać się poznawać; wszystko, ten liść, ten stół, poznać, zrozumieć, za­chować w sercu... to są drobne rzeczy, ale to jest właśnie żyde. Trzeba chwytać, chwytać, chwytać... Bo to tylko naprawdę ist­nieje.

To jest realizm, pozytywizm, co chcesz, to jest wszystko, ale to nie jest żyde. — Jerzy wstał od stołu i począł chodzić po pokoju. — Jakież to dasne pojmowanie! To jest nonsens!

Antoni zaśmiał się:

Ciasne, być może! To trudno, trzeba się zgodzić z tym dasnym pojmowaniem tych spraw, ale wolę to aniżeli tak szero­kie horyzonty, że się już nic nie chwyta. Otworzysz ramiona jak dwie półkule szeroko... I co? zagarniesz pustkę. W Południowej Ameryce, mogę dę zapewnić, tak samo deszcze padają jak u nas. Naprawdę... Nie przeczę, że tam jest piękniej! kwiaty, cuda... Ale u nas także są astry. A kiep ten człowiek, kto nie dojrzał w najmniejszym kwiatku cudu! Nazywasz to realizmem, pozyty­wizmem, krytycyzmem — zupełnie nieprawdziwie, bo to, co ja myślę, co ja życiem nazywam, jest dągłym zachwytem. Wszystko, co mam, zachwyca mnie, wszystko, co przybędzie, bardziej mnie zachwyd; a że kocham realne, istniejące przedmioty, to jeszcze nie znaczy, że jestem realistą. To znaczy po prostu — znowu z uśmiechem patrzył na mglące się drzewa — znaczy to po pro­stu, że Bóg jest dla mnie realnym przedmiotem, istnieje dla mnie, oto wszystko. Nie jest jakąś abstrakcją, której istnienia można dowieść „modo geometrico“, nie jest czymś, czego existen- tiam naturali ratione posse probari — lecz jest naprawdę..

Jerzy zatrzymał się i patrzył na Antoniego nie bez pewnego zdziwienia. Z pokornego sługi nie zostało nic. Parę tygodni sa­motnych rozmyślań — i oto zupełnie obcy człowiek rozmawiał z nim w deniu jesiennego zmierzchu. Przez długą chwilę nie

mówili; ściemniło się znacznie, tak że za oknem była prawie jednostajna szarość i mgła.

Wiesz, ściemnia się — powiedział Jerzy — będę musiał uciekać, bo jestem konno.

Nie zostaniesz? — obojętnie zapytał Antoni, zadzwonił i kazał zapalić naftową lampę oraz zapuścić rolety, sam zaciąg­nął na oknie portierę.

Kuzyn Jerzy siedział przez cały ten czas z opuszczoną głową i uderzał szpicrutą w cholewę buta.

Cóż, ty jeszcze nie zrzuciłeś swego płóciennego ubrania? — zauważył przy świetle Antoni. — Zimno ci, nie?

No i cóż z tego wszystkiego ci przyjdzie? — po chwili, nie odpowiadając na pytanie, zagadnął kuzyn Jerzy.

Co mi przyjdzie? jeszcze nie wiem. Mam wrażenie, że te­raz będę naprawdę żył.

W Kijowie! — wzruszył ramionami kuzyn Jerzy.

Zdaje się, że ciebie nie przekonałem; może zresztą nie bę­dę w Kijowie, może pojadę do Warszawy; nic nie wiem o mo­ich czynach zewnętrznych. Po trosze to zależy od wuja Augusta. Prosił, abym uważał jego dom za mój dom. A tutaj mi jest może najlepiej.

I cóż ty będziesz robił? — zapytał kuzyn Jerzy z nie ukry­waną pogardą.

Tutaj też spojrzał prosto w oczy Antoniemu, nachylając twarz, aby wzrok mógł ominąć zapaloną lampę. Oczy te wydały się An­toniemu zupełnie bez źrenic, więc popatrzył w nie bardzo uważnie.

Co będę robić! Będę pracował, to także jest życie. Będę pracował, będę pewnie pisał, tak, pewnie będę pisał. Naturalnie, to będzie moja profesja. Będę pisał o wszystkich codziennych dobrych przedmiotach, o ranku, wieczorze, nocy...

O gwiazdach! — wtrącił kuzyn Jerzy — poeta! psiakrew! poeta! — rozzłościł się.

Nie o gwiazdach, o chlebie, o mleku, o owocach! To są strasznie miłe i kochane rzeczy.

. Poeta! — powtórzył Jerzy — mizdrzysz się ze swoimi my­ślami, zamiast się zdecydować po męsku.

Jestem jak najbardziej po męsku zdecydowany. Zdaje mi się, że zupełnie po męsku rozwiązałem sobie życie.

Więc uważasz swoje życie za rozwiązane — zagadnął ku­zyn Jerzy — aż tak?! No to rzeczywiście, zdaje mi się, że będę musiał sam jechać nad Amazonkę. Zresztą, może nigdzie nie pojadę, ale widzę, że jestem sam.

Zdaje mi się, że dawniej nadużywałeś trochę mego towa­rzystwa — powiedział Antoni.

No tak! oczywiście. No, to teraz do widzenia.

Do widzenia, Jerzy —| powiedział Antoni i ucałowali się serdecznie. — Chciałbym cię jeszcze — dodał Antoni — bardzo przeprosić za Lutkę! Biedaczka!...

Kuzyn Jerzy włożył bandycki kapelusz i wyszedł. Po chwili Antoni usłyszał tupot na podwórzu. Odchylił rolety i w rzęsi­stym świetle niebieskiego wieczoru ujrzał, jak kuzyn Jerzy do­siada płochliwego konia i odjeżdża na przełaj przez pola.

Właśnie w tych czasach Antoni miał sen taki: W parku wuja Augusta, który stał się obszerniejszy i większy, i gładszy, owie- szony liśćmi-talarami — tak zresztą, jak było naprawdę teraz, otu­manionym zmrokiem błękitnym, gdzie mgła nasuwała się jak szereg zasłon, jedne po drugich, jedne za drugimi, błękitne, zie- lonawe, seledynowe — w parku wuja Augusta kuzyn Jerzy urzą­dzał wielkie święto. Lampiony rozbłysły między drzewami (zło­tymi drzewami), pomiędzy niektórymi nagimi już gałęziami; ta mieszanina koloru drzew i świateł lampionów — były między nimi fioletowe, czerwone, żółte i jeden niebieski krągły, duży, z rysunkiem przedstawiającym czaplę — sprawiał, że sen ten był inny od zwyczajnych, gdzie barwy jakby są przytłumione. Par­kiem tym chodziło mnóstwo publiczności w ślicznych strojach; przesuwały mu się przed oczami różnobarwne suknie pań, zwłasz­cza wiele było liliowych, zielonych, niebieskich — wszystko ra­

zem stało się jakąś pstrą mieszaniną, barwnym korowodem. I oto nagle ulicami parku przebiegł dreszcz i krzyk, fale strojów po­ruszyły się i drzewa obnażyły konary — poza nimi zawiłą ścieżką jakiegoś labiryntu galopował na czarnym koniu kuzyn Jerzy. W pelerynie, która mu się rozwiewała jak płaszcz na pomnikach kondotierów, niósł się jak szalony i tupot wronego konia roz­legał się w skroniach Antoniego jak pukanie oszołomionej krwi. Kuzyn Jerzy wyjechał na szczyt jakiegoś urwiska, urwiska tak stromego, wysokiego, jakiego nie było w rzeczywistości ani w parku wuja, ani na całej Ukrainie i, spiąwszy konia ostrogami, skoczył w czarną noc, rozłożoną u stóp urwiska. Antoni krzyknął lekko i obudził się. Przed jego fotelem stała panna Konstancja.

Antoni nic nie powiedział, tylko szeroko otworzył oczy. Czuł, jak wszelka krew ucieka mu z serca do obolałych nóg. Patrzał na nią przez chwilę jak na zjawisko. Stała, zrobiwszy zaledwie dwa kroki, za nią otwarte drzwi ziały przepaścią ciemniejącego domu. Była w amazonce i w ręku ściskała szpicrutę.

Panie Antoni, ja bardzo żałuję. Chciałam pana koniecznie zobaczyć. Przyjechałam konno.

Po chwili śmiertelnego milczenia Antoni zdobył się na uśmiech.

Tak, to bardzo daleko. Niech pani usiądzie. -

Panna Konstancja usiadła na jakimś stołku tuż przy drzwiach. Nie oglądając się, siadła i milczała. Antoni też milczał. Patrzył, że oczy ma tak samo bardzo niebieskie jak dawniej.

Bo widzi pan — zaczęła panna Konstancja — to już wszystko minęło. Wszystko się wyjaśniło. Wyjaśniło jak najlepiej.

Jak najlepiej? — powtórzył Antoni i poczuł, że w tych słowach czai się jakaś treść straszliwa.

Jak najlepiej — powtórzyła panna Konstancja — mój cel został osiągnięty. Skandal mojej ucieczki nareszcie uprzytomnił. Uprzytomnił mojej macosze straszliwość ohydy. Tego, czym mnie otaczano. Udała, że się dopiero teraz dowiedziała. Pan wie.

O Cyrylu. Znowu były burzliwe sceny.

To panią musiało bardzo zmęczyć — przerwał jej miękko

Antoni. „Nie mów, nie mów, nie mów" — powtarzał w myśli,

i czuł, że kiwa się jak człowiek czujący straszliwy ból zębów.

Nawet pani trochę zmizerniała — dodał po chwili.

Znowu milczeli.

To się już teraz wyjaśniło. Powtarzam się — uśmiechnę­ła się.

Uśmiech ten dodał sił Antoniemu. Odpowiedział jej uśmie­chem i znowu nagle odczuł, że mówi z dalekim przybyszem z obojętnej, cudzej strony. „Żeby pani wiedziała, co się we mnie teraz dzieje“ —1 powtarzał w myśli. Jakby dla podkreślenia kon­trastu panna Konstancja poczęła mówić o materialnych sprawach.

Majątek teraz macocha — nigdy dawniej nie zauważył tego oschłego wyrażenia w ustach panny Konstancji — majątek teraz macocha bierze ode mnie w dzierżawę, Cyryl będzie go­spodarował. Tenutę dzierżawną będą nam płacili czterema rata­mi — panna Konstancja uśmiechnęła się bezradnie i Antoni z przestrachem spostrzegł, że oczy, te bardzo niebieskie oczy, spoglądające w dal, nabierają połysku i łzy poczynają je napeł­niać. — Wypadnie coś po tysiąc dwieście rubli kwartalnie — kończyła panna Konstancja, a łzy poczęły spływać po policzkach.

To bardzo dużo — powiedział Antoni — wystarczy na do­statnie życie — ze strachem patrzył na jej łzy. „Taka dumna, myślał sobie, zawsze obojętna, zawsze wyniosła. Jak jej musi być ciężko“ — i czuł, że mu obandażowana głowa ciąży kamieniem, leci ku kolanom. Ale pytał głosem na pozór spokojnym: — Czy pani wyjedzie za granicę?

Wychodzę za mąż — znowu uśmiechnęła się panna Kon­stancja jeszcze bezradniej.

Antoni nie słyszał, bo myślał: „Boże, wziąć tę głowę płaczącą na ramię, jak dziecko utulić, uspokoić“. Po chwili dopiero powtó­rzył sobie jej wyrazy, które ucho machinalnie zatrzymało: „Wy­chodzę za mąż“. Zimno wśliznęło mu się pod piersi, uderzyło go dreszczem. Naciągnął wyżej kołdrę, którą miał przykryte no­gi. Zduszonym głosem, jakimś zupełnie obcym tonem, obcym stylem powiedział:

A, powinszować!

Pannę Konstancję ten oschły głos oprzytomnił, mówiła już spokojniej, nie patrząc na Antoniego i nie tamując łez.

Henryk Koczorowski, ten skrzypek, oświadczył się o moją rękę. On pojedzie kształcić się do Berlina, ja z nim. Będzie bar­dzo dobrze.

To taki zdolny chłopak — powiedział Antoni, znowu pod­ciągając kołdrę. — Szkoda, gdyby zmarnował swój talent. Czy jest jeszcze teraz u państwa?

Nie, już wyjechał.

Znowu zapanowało milczenie. Nagle panna Konstancja poczę­ła mówić gwałtownie, zwyczajnym swym, przerywanym sposobem:

Ale ja chcę powiedzieć. Powiedzieć co innego. Bo pan so­bie myśli. Ja powiedziałam wtedy. Z wyrachowania. Wszystko z wyrachowania. Ale to niezupełnie prawda. Więc ja chcę te­raz powiedzieć. Proszę pana. Moje życie było takie straszne przedtem. Naturalnie, że było wyrachowanie. Ja rozumiałam, że to nie ma sensu. Nie ma, nie ma sensu. Ale naprawdę, to nie tylko z wyrachowania. To było takie głupie, panie Antoni, prawda, takie głupie? To nie była literatura. U pana wszystko jest literaturą... Ale ja...

Tak, to nie ma sensu, panno Kociu — mówi Antoni, a jed nak ta głowa, ten kamień, leci gdzieś, leci. Ku dołowi, nie po­wstrzymana, rozmętniona, rozsypuje się gdzieś, rozpływa jak mła­ka, wylewa się w łzach. Na samą myśl o tym, co panna Kon­stancja chciała powiedzieć, czuje w obojgu oczu jakby przybór gorących źródeł. Nagły i nieopanowany.

Ach, panno Kociu — co pani wyrabia? Płaczemy oboje.

I uśmiecha się takim bardzo szczęśliwym uśmiechem. Ale pan­ny Konstancji nie ma. Już wyszła.

Gdy się już prawie całkiem wylizał, Antoni nabrał pewnego rodzaju wstrętu do konnej jazdy. Po prostu bał się konia. Na spacery jeździł malutkim wózeczkiem, żółtym, zaprzężonym w ja­

kiegoś woziwodę, bo u wuja Augusta zbytków w stajni nie było. Całe ranki nieraz, te jesienne ranki, snuł się swoim wózeczkiem po opustoszałych polach i drogach. Kopano buraki, ale w innych częściach pól panowała niezmierna cisza. Wrony tylko krakały. Czasem wyjeżdżał zaraz po śniadaniu, bardzo wcześnie. Wszyst­ko tonęło w niebieskim tumanie, który całymi pasami rozkładał się tuż przy ziemi. Liście na ziemi na lewadzie, dokąd najczęściej lubił jeździć, leżały brązowe, jak ze skóry wycięte; zbierały się na nich krople rosy, srebrzyły się i błyszczały. Lubił dżdżyste dnie. Gdy wtedy zaglądał gdzieś w gęsty las czy na zapadłe łąki, dalekie i nikomu nie wiadome, było mu tak, jakby podglądał świat przy robocie. W słoneczne dnie i drzewa, i trawy, i pola są na pokaz. W dnie dżdżyste stoi nad nimi taka uroczysta cisza;

i zaraz Antoni czuł, że coś wkoło niego się robi wielkiego. Ale już nie bał się, jak wtedy, w ową noc w karczmie. Przeciwnie, im bardziej myślał o otaczającym go świecie, tym czuł się pew­niejszym. To prawda. Otaczał go ze wszystkich stron, tajemni­czy jak dawniej i nieprzenikniony. Tyle tylko, że teraz poczuł się wplątany w to koło nieskończone i wszystkie jego sprawy.

I myślał, że co prawda do brzozowego listka nie wród wiosna, a jednak wród do brzozowego drzewa. Cóż więc z tego, że listek zginie? Wiosna powracać będzie nieodmiennie. W polu, w ciszy stały stogi, żółte i samotne. Antoniemu zawsze zdawało się, że są zamyślone. Za stogami niedaleko zaczynał się las, pasmo brą­zowe teraz, tumanem błękitnym po pas przesłonięte, skąd dola­tywało tylko krakanie. Antoni zwyczajnie jechał sobie ścierni­skiem i nawet lejce czerwonawe uwiązał do koziołka. Konik szedł wolno i niechętnie, wrony krakały, polatując przed nimi, żółte stogi pochylały się nieco na bok. Ze ścierniska zjechał na szeroką drogę, z tej drogi na wątłą miedzę i posuwał się z wol­na. Niebo było wysokie, białe, przed nim rozpinały się szerokie płachty chmur i wydawał się sam sobie malutki i ubogi wobec tego nieba, gdy tak wlókł się noga za nogą ową zlaną nocnym deszczem drożyną. Pasjami lubił takie jesienne dnie i te swoje włóczęgi byle gdzie. Myślał wtedy o wszystkim lepiej i szerzej;

niebo, skąd od czasu do czasu zlewały się jeszcze strumienie kro­pel gęstych i drobnych, było mu niezmiernie, jak cisza, szerokie. Drożyna doprowadziła go do jakiegoś traktu. Konik stanął, trak­tem ktoś przejeżdżał, zagrodzoną miał drogę. Antoni otrząsał kro­ple deszczu z kaptura peleryny, osiadły mu one na rzęsach, prze­cierał więc oczy. Spojrzał na drogę. Ciężkim błotem wlokła się szóstka koni, zaprzężona do wielkiej karety. Serce Antoniego gwałtownie zapukało, poznał stangreta cioci Zosi. Konie z wolna wygrzebywały się z błota i kareta długo mijała boczną drożynę. Dwie damy, siedzące w karecie, nie spojrzały nawet w stronę, gdzie stał malutki wózek, zaprzężony w chudą chabetę. Konik Antoniego, zmarznięty, stulił uszy, spuścił głowę i ogon mocno podebrał pod siebie. Znowu teraz napłynęła wędrująca chmura

i deszcz począł zacinać; koń, jak umiał, tulił się od deszczu. Antoni oczu oderwać nie mógł od okienka karety. Wybornie za­uważył, że siedzą tam dwie damy. Jedna, zdawało mu się nawet, owinięta jest zielonobrązowym woalem, koloru dymu. Ale trwa­ło to chwilkę; kareta przejechała i, rzecz prosta, było to tylko złudzenie, doleciał do Antoniego lekki zapach znajomych per­fum wraz z echem francuskiego wyrazu. Za karetą jechała duża bryka, w czwórkę koni zaprzężona. Bryka wyładowana była po brzegi pakunkami; saki, worki, skrzynki, kuferki podróżne w ele­ganckich pokrowcach i futerałach, pełno tego było wszędzie. Trzymał to furman, miał na kolanach Wasyl, siedzący obok nie­go, miały na ręku i obie panie, które siedziały w szarabanie. By­ła to panna Klementyna i Jadźka. Panna Klementyna była za­jęta pakunkami i poprawiała coś w stosie kuferków, ułożonym na przednim siedzeniu; stos ten podskakiwał i chwiał się, bo droga była bardzo zła i wyboista. Jadźka tylko jedna spostrzegła mały wózek, stojący przy drodze, i mizernego konia. Poznała Antoniego. Antoni siedział nieporuszony, z wzrokiem wlepionym przed siebie i tylko uchem łowił kląskanie błota, jakie sprawiała ciężka, grzęznąca głęboko w czarnej ziemi kareta. Widział, że Jadźka go poznała, że patrzyła na niego po prostu z przeraże­niem, że odwróciła się za nim, gdy bryka go minęła. Widział jej

czarne oczy i brwi nad nimi ściągnięte w jakimś dziwnym wyra­zie; widział rozkręconą grzywkę sterczącą nad czołem spod grana­towego beretu. Ale nie odpowiedział jej nawet wzrokiem. Z oczy­ma utkwionymi w chmurę przed sobą, oddalającą się po olbrzy­mim białawym niebie, łowił uchem kląskanie karety w błocie.

Dopiero kiedy dobrze potem zobaczył nadjeżdżającą furę z wielkimi kuframi, na których królowała Horpynka, otrząsnął się z koszmaru i wziął lejce w ręce. Zaciął biedaka konia i, za­wracając w lepkim, czarnym błocie, jeszcze na horyzoncie zobaczył dwa pojazdy, z trudem wznoszące się na górkę, ginące wreszcie za nią, odjeżdżające w stronę stacji.

Podczas całej choroby, podczas rekonwalescencji najwierniej Antoniego odwiedzał młody Kalinowski. Godzinami całymi ga­dał z Antonim. Antoni lubił jego pewność siebie, wierzył mu; Kalinowski, wtajemniczył go w pracę tajnej organizacji, do któ­rej należał. Praca ta na razie ograniczała się do zbierania środ­ków na przyszłe wystąpienie zbrojne Polski; prowadzona była w najściślejszym kontakcie z panną Klementyną, zakonnicą, któ­ra przebywała w tych okolicach jako dama do towarzystwa i opie­kunka ślepej ciotki Walerci. Kalinowski porozumiewał się przez nią bezpośrednio z centralą, przez nią też przesyłał, w niewiel­kiej zresztą ilości, zebrane pieniądze. Antoni nie bez zdziwienia dowiedział się, że jednym z najhojniejszych ofiarodawców był wuj August. Ztesztą ten ostatni właśnie napierał na Kalinow­skiego, aby się nie ograniczać do skromnej akcji kwestowania

i przystąpić do organizowania bardziej zwartego zespołu ludzi gotowych na wszystko. Antoniemu wydało się to zupełnym sza­leństwem, zwłaszcza oburzało go, że wuj, taki zdaje się spokojny

i zacofany człowiek, należał do podobnej akcji. Zresztą przypo­mniał sobie, że panny Klementyny w żaden sposób nie można było nazwać postępową; ostatecznie jednak niezupełnie orientował się w różnicach, jakie istniały w zabarwieniu społecznym tam­tych osób; wystarczyło mu, że ukochane słowo wuja Hipolita,

mm

wracające raz po raz na jego usta, stawało się dla tych ludzi

i przez tych ludzi do pewnego stopnia czymś rzeczywistym. Z początku, kiedy Kalinowski mówił mu o tym, ze zbiera pie­niądze, nie mógł zrozumieć celu; jeszcze wówczas leżał w łóżku

i miał nie bardzo konkretne przekonanie o istnieniu rzeczywi­stości; kiedy mu Kalinowski odpowiedział jakimś frazesem, w którym było słowo „powstanie“, Antoni jeszcze bardziej po­czuł nierealność otaczających go przedmiotów. Znowu owa mara, która przygniotła tyle konkretnych spraw, abstrakcja, która uśmierciła tyle radości i przysporzyła tyle bólu wszystkim dooko­ła, wyrastała przed nim, budowana rękoma tych ludzi. Przestra­szył się po prostu. Ale w miarę, jak mu Kalinowski w coraz to szczerszych i bardziej szczegółowych rozmowach, jak zwykle ury­wanymi frazesami, chodząc po pokoju, wyłożył całą sprawę, zro­zumiał, że ta abstrakcja jest tylko abstrakcją dla niego, że dla nich ma dotykalne, konkretne dało; praca ich, to, co nazywali swoją pracą, była tym dałem. Zrozumiał, że sprawa ta była dla nich tym, czym jego sprawa z Bogiem. Dopóki Bóg był możli­wością, której istnienie uczenie wyprowadzał katechizm i apolo- getyka, był mu obcym i nierzeczywistym tak bardzo, jak trójkąt równoramienny, o którym mówi geometria. Gdy poczuł go w ser­cu, uważał go za realność najbardziej realną, niemal dotykalną. Dla nich dotykalna robota stawała się symbolem istnienia nie­znanych wartości, które zamierzali odkryć.

Po paru tygodniach postanowił zacząć pomagać młodemu Kalinowskiemu. Kalinowski przesiadywał teraz u niego bardzo długo, zapalał się i opowiadał, opowiadał i zapalał się. Antoni słuchał go, przyznawał to sobie, z uśmiechem i naprawdę nie umiał wykrzesać z siebie tego zapału i tej przysięgi na ofiarę. A to właśnie kryło się w każdym słowie Kalinowskiego. Ale słu­chał go, nie przeczył mu, nie znajdował sceptycznych wyrazów. Kalinowski, pod presją wuja Augusta, przystąpił do organizo­wania śdsłego kółka wtajemniczonych, którzy musieliby rozsze­rzyć organizację na ziemiach ruskich i powoli przez samokształ­cenie i wpływami na podwładnych stworzyć zalążki organizacji

zbrojnych. Pewnego dnia, już pod koniec listopada, Kalinowski zażądał od niego, aby wciągnął swym wpływem do organizacji Michała, a zwłaszcza Cyryla, który, jako zarządzający olbrzymim majątkiem swej przyrodniej siostry, mógł być dla sprawy nader cennym nabytkiem. Kalinowski tłumaczył się, że sam się nie mo­że z niczym zdradzić i że Antoni, jako człowiek kompletnie po­stronny, może doskonale wystąpić tu w roli pośrednika. Antoni a limine odrzucił tę propozycję.

Ja mam pojechać tam? — zapytał Kalinowskiego, który chodził po pokoju i spode łba oglądał się na ściany. — Po pro­stu zwariował pan. Wie pan przecie, że tam nie pojadę i z Cy­rylem nie będę gadał. Uważam go za drania.

Zresztą nie wdawał się w szczegóły, bo co miał młody Kali­nowski do tej całej sprawy?

Tam teraz nie ma nikogo — rzucił raz jeszcze Kalinow­ski, przeszedłszy się parę razy po pokoju.

Znaczyło to, że nie ma tam panny Konstancji. Antoni wie­dział o tym i pamiętał karetę na błotnistej drodze i kolorowy woal. Naturalnie, że nic mu ostatecznie nie stało na zawadzie. Pojechać tam i rozmawiać, ot tak, spokojnie rozmawiać sobie z Cyrylem! Ale myśl, rzucona przez Kalinowskiego, kiełkowała przez parę dni w głowie Antoniego. Powtarzał sobie: „I dla sprawy to trzeba zrobić, to jest konieczne dla tej ich realności, realność ta stanie się może już moją realnością, ich praca — moją pracą, trzeba schować ambicję do kieszeni, przebaczyć Cyrylo­wi.“ — Rzecz prosta, że były to frazesy, po prostu do Cyryla nie miał żadnego żalu i wszystko, co było między nimi, stało się czymś nieskończenie dalekim i przykrytym niebieskim tumanem, jak stogi na jesiennym polu. A jeżeli wmawiał sobie, że trzeba „dla sprawy“ jechać tam, do tego domu, to tylko dlatego, że go nieprzepartą siłą tam ciągnęło. Zobaczyć raz jeszcze i dom ten, werandę i park, i aleję kasztanową, i łąkę nad stawem, rozgrze­bać wszystko, co już przysłonięte mgłą odległości, nieznacznej w czasie, olbrzymiej w świecie jego wewnętrznych przeżyć. Jak zwierzę do rodzinnego barłogu, ciągnęło go coś, aby raz jeszcze

spojrzeć na wszystko. Może nawet na słoneczniki utkane na ki­limie.

Rozmówił się ostatecznie z Kalinowskim, jak ma sprawę przed­stawić, i pewnego popołudnia kazał zajechać koniom. Kalinow­ski wsadzał go do bryczki i traktował go per „wy", już jako ko- legę w pracy, co go mierziło do obrzydliwości. Patrzył w dżdży­stą zasłonę i powtarzał sobie słowa konspiratora, które go paso­wały niemal na bohatera. „Zapomniał prywatnych uraz dla spra­wy!" — A cóż go tam prowadziło, jak nie najprymitywniejsza tęsknota, uczucie wulgarne, acz opiewane przez poetów.

W tej chwili była to najrealniejsza potrzeba, jaką odczuwał. Odnowić zapomniane letnie widoki. Niedawno przemierzał tę drogę, a jednak wracał po niej, jak z bardzo dalekiej podróży. A że jesień zniekształciła okolicę, wydały mu się one inne, jak gdyby z innych dawniejszych czasów. Urwisko pod krzyżem zda­wało się mu niższe, choć przejeżdżał obok niego ze ściśniętym sercem, niby obok własnej mogiły.

Brama parku była zamknięta i Antoni nie mógł się nikogo dowołać. Konie, zmęczone ciężką drogą, wsparły łby po sobie. Poszedł przez park piechotą. Późno już było, zmierzchał się dzień pogodny. Błękitne jesienne niebo stawało się granatowe i zimne. Brał mróz i drobne kałuże na ścieżce pryskały pod nogą cien­kim lodem. Drzewa albo zupełnie już były nagie, albo zupełnie żółte. Klony, dawne klony, które widywał z okien swego poko­ju, stały się teraz przezroczyste i inne. Tak jesień odmieniła drze­wa. Błękitnawa mgiełka otaczała je. Przeszedł cały park. Wie­dział, że i ciotka, i panna Konstancja, i Jadźka wyjechały. W do­mu są tylko chłopcy. Na drodze znalazł świeże ślady końskich kopyt. Chłopcy zapewne co dzień jeżdżą konno. Zapomniał się w tym wszystkim i począł chodzić po ogrodzie. Czuł pod noga­mi zamarzłe błoto ścieżek. Zachodził tu i owdzie w zakątki do­brze znane, a teraz przez późną porę do niepoznaki oniemiałe. Oto altanka bzów, oto ścieżka kasztanów, która wiedzie do sta­wu — oto i woda już, i pewnie to miejsce, gdzie czytali z Kon­stancją; dziś żółte, mokre, zabłocone, w lecie takie miłe. Stanął

nad stawem i spojrzał na groblę, na wierzby, na wieś, na wia­traki. Na niebie dwie podłużne chmury rozwierały się blaskiem; z niebieskich — och, jak zimnoniebieskie było niebo — stały się szafirowe. Antoni czekał, aż powoli spomiędzy tych chmurek wzeszła nienaturalnie ogromna i bardzo biała tarcza. Księżyc wschodził.

Odwrócił się od majestatycznego obrazu. Ale już na wodzie zobaczył jasne kręgi i twarz miesiąca odbita podpłynęła ku nie­mu złotymi półksiężycami fal. Odszedł znowu w aleję kaszta­nów i szedł w stronę domu. Minione obrazy uniesień miłosnych

i mistycznych przesunęły mu się przez głowę — świat wydał mu się najpustszym ze światów, a potem najpiękniejszym ze światów. Zrozumiał też, że niczego mu już w świecie nie trzeba, ani mi­łości, ani pracy, ani może Boga, tylko te najpiękniejsze, codzien­ne chwile ujmować w dłonie, przytrzymywać. Poznać, zrozumieć

i wyrazić. Dawać im nowe życie, tym chwilom — i życie wiecz­ne. Na ganku odwrócił się raz jeszcze. Księżyc był już wyżej, pomiędzy nagimi gałęźmi drzew, mniejszy już, aczkolwiek jesz­cze bardzo duży. Nabrał nieco barwy. „Zatrzymywać momenty życia, zamyślać się nad nimi i dawać im trwanie, oto moje odna­lezione zadanie — myślał. — To już wszystko. Nic więcej“.

I tak się przejął tą sprawą swoją, że gdy stary Andrzej drzwi mu otworzył, chłopaka po konie do bramy posłał, Antoniemu po­wiedział, że panicze są w jadalni — nie mógł na razie uprzy­tomnić sobie, po co tu przyjechał.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
biografie, IWASZKIEWICZ JAROSŁAW
biografie, IWASZKIEWICZ JAROSŁAW
Literatura współczesna - stresazczenia, opracowania1, Jarosław Iwaszkiewicz, Jarosław Iwaszkiewicz -
Iwaszkiewicz Jarosław MARTWA PASIEKA PSYCHE
Iwaszkiewicz Jarosław CHOPIN
Iwaszkiewicz Jaroslaw Czerwone tarcze
Iwaszkiewicz Jarosław zbiór wierszy
Iwaszkiewicz jarosław JAZDA DO SANDOMIERZA
Iwaszkiewicz Jaroslaw Wzlot
Iwaszkiewicz Jarosław Kościół w Skaryszewie
Iwaszkiewicz Jarosław Wzlot
Iwaszkiewicz Jarosław Wiersze
Iwaszkiewicz Jarosław opowiadania biografia
Iwaszkiewicz Jarosław Ikar
Iwaszkiewicz Jaroslaw Stara cegielnia
Iwaszkiewicz Jarosław GOSPODARSTWO
Iwaszkiewicz Jarosław Sława i chwała t 03
Iwaszkiewicz Jaroslaw Tatarak
Iwaszkiewicz Jarosław ALEJA PRZYJACIÓŁ

więcej podobnych podstron