Jarosław
Iwaszkiewicz
Dawniej (dawno, dawno temu), gdy się szło prawym trotuarem Alei Ujazdowskiej, za zwartą zabudową mijało się pusty plac, na którym czasem latem urządzano kawiarnię z lodami, a nawet czasem grała orkiestra, i zaczynały pałacyki „możnych”, stojące w ogródkach, a nawet ogrodach. Mijało się pałacyk Dziewulskich, gdzie dzisiaj jot ambasada bułgarska, potem dwie wille tak głupio i nieopatrznie zburzone, aby dać miejsce niewydarzonej ambasadzie amerykańskiej, wille Wemickich i Lilpopów, potem narożną willę Rauów, potem
Radziwiłłów, a za Piękną siedzibę Aignera, dom ( ) i potem
jeszcze kilka pałaców. Aż wreszcie dochodząc do pustegp placu przed Koszykową i do równie barbarzyńsko zburzonej karczmy na rozdrożu, miejsca spotkań króla Stasia z panią Grabowską. Tam leżała obszerna posiadłość z ogrodem wychodzącym na Koszykową i na Mokotowską, z ładnym i dość skromnym pałacykiem zbudowanym chyba przez Marconiego, z pięknym posągiem Donatella stojącym przed gankiem. W stronę Koszykowej ciągnęła się w ogrodzie tym piękna aleja kasztanowa.
Była to posiadłość podolskich magnatów Sobańskich. W stronę Koszykowej ciągnęła się spora aleja powstała w ten sposób, że przyjaciele Sobańskich, odwiedzający ich w tym warszawskim pałacu, sadzili każdy po drzewku. I dlatego aleję tę nazwano „aleją przyjaciół”.. Gdy przyszły ciężkie czasy, podolskie włości poszły w diabły,
ówczesny właściciel pałacyku i ogrodu począł parcelować te place, leżące w bardzo korzystnym dla zabudowy miejscu. Parcelacja zaczęła się od „alei przyjaciół”, i parkowa tętnica zmieniła się w miejską żyłę, obudowaną ściśle mieszkalnymi domami. Ulica tak powstała nosi do dziś nazwę Aleja Przyjaciół, ale już nikt nie zna pochodzenia tej nazwy.
Ile razy przechodzę tamtędy, przypominają mi się dzieje rodu Sobańskich i tym samym losy jednego z tej rodziny, Antoniego, który był moim bardzo bliskim przyjacielem.
Poznałem go dosyć późno, nie na kresach, ale jako wyrzuconego już na bruk wygnańca z kresów.
Już byłem żonaty, kiedy kiedyś byliśmy z moją żoną na fajfie u pani Marylki Sobańskiej, znanej w Warszawie opiekunki młodych pisarzy, snobujących się malarzy, pisarzy i muzyków, i bardzo dużo przyjmującej w swoim świetnym mieszkaniu położonym przy ul. Kredytowej w domu gazowni miejskiej.
U pani Sobańskiej poznałem Marię Dąbrowską, widywałem tam Zofię Nałkowską, Jerzego Lieberta. Nie brakło też malarzy, jak Tadeusz Pruszkowski albo kuzynka pani domu Pia Górska, uczennica i przyjaciółka Chełmońskiego. Przychodzili też utytułowani przedstawiciele „wielkiego świata”, jak pani Helena Potocka, książę Włodzimierz Czetwertyński i inni. Kiedyś pani Sobańska ostro mnie zaatakowała, że nie znam jej bratanka, Antoniego. Powiedziałem, że nie miałem okazji poznać go, a nawet nie wiem, jak wygląda.
Posły szał tę rozmowę znany konsul angielski, przemiły pan Frank Savery, który bardzo wrósł w polskie społeczeństwo. Powiedział mi: - Już ja tak zrobię, że pan pozna Antoniego Sobańskiego. To jeden z najbardziej interesujących ludzi w Warszawie. Zaproszę was razem na śniadanie.
„Śniadania” u Savery’ego to była jedna z najciekawszych instytucji przedwojennej Warszawy. Oczywiście służyła ona konsulowi do całkowitego ogarnięcia nastrojów społeczeństwa: Savery długo był w Warszawie, biegle mówił po polsku, i był bardzo inteligentny. Interesował się naprawdę polskim życiem kulturalnym, miał poważne zbiory polskiej sztuki ludowej i bywał w wielu domach polskich. Był
człowiekiem bardzo miłym i bardzo gładkim. Przy tym bardzo uprzejmym; z jego poręki poznałem przewodnika Julena, który mi towarzyszył w Zermatt i w nieudanej wyprawie na Matterhnhorn, ułożył mi też całą marszrutę wycieczki do Szwajcarii, gdy się tam wybierałem w roku 1929.
W bardzo krótkim czasie po spotkaniu u pani Marylki otrzymaliśmy więc zaproszenie do Savery>ego na śniadanie, na którym poznaliśmy Tonią. Nie bardzo pamiętam to śniadanie, ani kogo wtedy Savery zebrał w swoim mieszkaniu przy alei Róż pod numerem szóstym. Chyba ślad tego zebrania został w „Journal de Pologne”, gdzie panna Czosnowska w dziale „Mondanitćos” skrzętnie notowała wszystkie przyjęcia towarzyskie. Bywaliśmy dosyć często u Savery*ego, ale nic mi nie zostało w pamięci z tych przyjęć. Widocznie kuchnia była taka sobie, jedno tylko zapamiętałem i spróbowałem naśladować u siebie w Kopenhadze, bo wytwarzało to świetny nastrój: do zupy (były to „śniadania obiadowe”) podawano stare angielskie sherry, a potem już do wszystkich potraw i do końca tego repas -tylko szampan. Był to zwyczaj dość osobliwy, ale nie odosobniony w angielskim życiu towarzyskim.
Z obiadów tych wyłowiłem tylko to jedno wspomnienie i poznanie Tonią Sobańskiego. Był zachwycający.
Brzydki, o przykrej ziemistej cerze, ale wysoki, dobrze zbudowany i bardzo elegancki (specjalna elegancja, którą nazywaliśmy Je style Tonio”), trochę zanadto perorujący i zabierający głos na cały stół, ale bardzo dowcipny, kulturalny, zainteresowany we wszystkim, zorientowany we wszystkim, zarówno w polityce jak w dziedzinie kultury, wyrobiony towarzysko, nigdy nie mówiący źle o nikim i jeżeli czasem złośliwy, to dla lekkiego dowcipu-był ideałem dżentelmena, a zarazem znakomitym materiałem na dziennikarza.
Miał już duze doświadczenie życiowe. Młody syn magnackiego rodu w młodości przeżył wielkie bunty rodzinne, uciekał z rodzinnej Obodówki do Kijowa z ukochaną wiejską dziewczyną, walczył z despotą dziadkiem,2 który miał niezmiernie staroświeckie i zacofane
pojęcia (o czym świadczyły jego horrendalne felietony w „Dzienniku Kijowskim”) - wyrzucony z siodła znalazł się w Warszawie w dość osobliwej sytuacji rodzinnej.
Starszy jego brat stracił gros majątku na Podolu, został mu tylko pałacyk w Warszawie i ośmioro dzieci, sześć bardzo pięknych córek i dwóch synów.3 Tonio po stryju swoim Kazimierzu, mężu pani Marylki, odziedziczył piękny majątek Guzów w Sochaczewskiem ze wspaniałą, choć starą cukrownią — no i mnóstwo obowiązków rodzinnych i finansowych, które ( ) człowiekowi, którego interesowały
zupełnie inne sprawy, niezmiernie ciążyły. Ciekawe było, że całkowicie rozdzielał te dwie sfery swego życia i o ile kontaktowaliśmy się z nim na de tych interesujących gp spraw, o tyle wcale nas nie wtajemniczał w te sprawy gospodarcze i codziennego życia, które go jednak bardzo absorbowały.
Dopiero znacznie później, kiedy i ja po śmierci mego teścia zostałem wciągnięty w podobne interesy, zorientowałem się, jak trudna była pozycja Antoniego Sobańskiego. A trzeba pamiętać, że dotyczy to lat 1929—1932, lat ciężkiegp europejskiego kryzysu, który bardzo zaciążył nad polskimi sprawami gospodarczymi.
Nie pamiętam już, czy to przez nas, czy innymi drogami Tonio wciągnięty został w towarzystwo kręcące się wokół „Wiadomości Literackich”.
Zaprzyjaźnił się zdawało się bez reszty z naszym towarzystwem, poznał się z Grydzewskim, nie rozstawał się ze Słonimskim i był jednym z satelitów Franca Fiszera.
Wszystko to jednak było tylko pozorem, bo miał on drugie środowisko, zastrzeżone dla siebie, do którego nas nie dopuszczał. Miał swoją rodzinę, o której sporo mówił, ale do której nikogo z nas
nie dopuszczał, miał swój Londyn, do którego jeździł w każdej wolnej chwili, i swoich angielskich przyjaciół
Był on „zbuntowanym hrabią”, ale nie wprowadzał nikogo w zaczarowany arystokratyczny krąg swoich. Do tego stopnia, że kiedyś znaleźliśmy się z moją żoną w teatrze „Reduta” razem z nim i jego matką. Tak się złożyło, że mieliśmy miejsca tuż za nimi, a w „Reducie” widownia siedziała jedni u drugich na głowie. W czasie przedstawienia i w antraktach rozmawialiśmy z Toniem, ale nie przedstawił nas swojej matce!
Tym łatwiej mógł to zrobić, że między Sobańskimi a Lilpopami istniał ślad dawnej znajomości Ojciec Tonią Michał w młodości kochał się w ciotce mojej żony, „pięknej Anielci Lilpop”, jak pisał Sienkiewicz, która mojej żonie zastępowała matkę. Było kiedyś takie przedstawienie „Ślubów panieńskich”, gdzie Anielę grała Modrzejewska, a Klarę Popielka (nawiasem ciotka powiadała, że Popielka była lepsza od Modrzejewskiej), kiedy w loży-siedziała piękna Aniela Lilpop z matką i siostrami, a w parterze nie spuszczali z nich lornetek Román Taube i Michał Sobański. Ale oczywiście to były „panie z miasta” i mowy o tym nie było, aby hrabia Sobański mógł starać się o jej rękę.
Byłem raz jeden w pałacyku Sobańskich, kiedy Tonio leżał chory w jednej z przybramnych oficynek pałacu. Raz jeden byłem u niego w kawalerskim jego mieszkaniu, które odnajmował w domu Kościel- ¿kich (tam gdzie teraz jest Pałac Ślubów)5. W Guzowie nigdy nie
byłem. Natomiast miałem zupełnie nieoczekiwane ( ) z Guzowa.
W marcu, zdaje się 1929, roku Teatr Nowy, następca „Reduty” wystawił moją sztukę „Kochankowie z Werony”. Zawistowski, który
był wtedy kierownikiem literackim tego teatru, przeforsował ten mój utwór, ale zarówno on, jak i ja bardzo zawiedliśmy. Ten rozgadany utwór dramatyczny interpretujący po swojemu finał Szekspirowskiego „Romea i Julii” nie znalazł zupełnie oddźwięku u warszawskiej publiczności. Była to klapa nie z tej ziemi, której czym prędzej przyklasnęli Boy i Słonimski. Obsada dramatu liczyła tylko cztery osoby, co zachęciło na pewno do grania tego utworu.
Rola Julii była obsadzona przez Smosarską, a Romea grał Janusz Wamecki, za stary i za brzydki na tę rolę.
Był wtedy w Teatrze Narodowym młodziutki aktor Zygmunt Modzelewski, bardzo uzdolniony, obdarzony fantastyczną pamięcią i bardzo ładny. On się zapalił do roli Romea, ponieważ sztuka padła, grał ją tylko raz jeden. Bardzo mi go było żal, poszedłem na to przedstawienie, omawialiśmy jego grę — jednym słowem zaprzyjaźniliśmy się.
Mój teść był wtedy w Afryce czy na Syćylii, jego mieszkanko w hotelu Polonia było wolne. Zygmunt miał bardzo ciężkie warunki domowe. Pozwoliłem mu tam mieszkać przez parę dni. Zachodziłem tam do niego i rozmowy nasze ciągnęły się do późnej nocy.
Okazało się, że był on czy to korepetytorem, czy mieszkał w Guzowie i przyjaźnił się bardzo z pięknymi pannami Sobańskimi, bratanicami Tonią. Od Zygmunta też uzyskałem wiadomości o całym trybie życia Sobańskich. I wiedziałem może więcej, niż sobie Tonio życzył. Zygmunt w czasie wojny wyjechał do Ameryki i miał fabrykę bielizny w Los Angeles. Przyjeżdżał jakoś do kraju i mam od niego dziwaczną piżamę, którą nazywam piżamą Sobańskich.
Tonio był częstym gościem w Stawisku, pamiętam wielokrotne jego tam odwiedziny. Był na weselu mojego długoletniego szofera i służącego, miłego Władysława Kuświka. Był świadkiem na jego ślubie. W księgach parafialnych widnieje akt tego ślubu, poświadczony przez dwóch świadków. Kochany pan Jarzyna, organista i kościelny
brwinowski, zapisał: świadkowie: Jarosław Iwaszkiewicz, literat, i Antoni Sobański, hrabia. Zapis ten i dzisiaj można jeszcze odczytać.
Bardzo śmieszne mi się wydaje dzisiaj, że Tonio miał mnie niejako za snoba i za parvenu, coś w rodzaju „mieszczanina szlachcicem". Pamiętam, że kiedyś, na jakimś balu publicznym w Teatrze Wielkim, zwrócił mi uwagę, że niepotrzebnie włożyłem do koszuli frakowej przepiękne rubinowe spinki, które mi zapisał w testamencie mój teśd „Takie rzeczy nosi się tylko na wieczorach prywatnych” — powiedział.
Tą zabawą w snobizmy objaśnia się też tzw. „carton” - zaproszenie na wieczór, które wysłałem do Tonią w Warszawie z Kopenhagi, po francusku, ż oficjalną formułką, że „Mn le sécrètaire de la légation de Pologne et Madame Iwaszkiewicz prient le comte Antoine Sobański de venir diner chez eux”, na co odpisał słynnym listem powtarzającym te wszystkie formuły i stwierdzającym „qu’il ne pourra s’y rendre sa chemise empesée étant à la lessive” (że nie będzie mógł się udać na ów obiad, ponieważ jego sztywna koszula znajduje się w praniu).
Zabawny styl tego listu i kontrast francuskiej pompy z treścią, wyjątkowo polską, był przez długi czas przedmiotem naszej wesołości.
Już kiedy dobrze się znaliśmy, odbyło się u nas to historyczne „śniadanie”, pierwsze po naszym przeniesieniu się na Stawisko, kiedy przy jednym stole zebraliśmy siostry Kossakówny, Madzię i Lilkę, braci Brezów, Achillesa i Tadeusza, oraz Antoniego Sobańskiego. Tonio nie znał jeszcze Achillesa ani obu Kossakówien i z tego spotkania wynikły wielkie przyjaźnie. Achilles był wtedy w rozkwicie swej wyjątkowej urody i jakoś tak przystał do Tonią, że ciągle widywano ich razem, jak lorda Douglasa i Oskara Wilde*a. Dziwactwa i egzotyka Kossakówien, zwłaszcza Lilki (poparta jej wielkim talentem poetyckim), zrobiły na Toniu duże wrażenie. Kossakówny mieszkały wtedy w hotelu „BristoF, gdzie Wojdech Kossak miał pracownię w strychu, i nosiły się wtedy z nieznośnym stworzeniem, z lemurem, którego Lilka dostała od któregoś ze swoich egzotycznych wielbicieli i
z którym woziła się i nosiła między Krakowem a Warszawą. Lemur był nieznośny, skakał po wszystkich meblach i wszystkim na głowy, drapał pazurkami i był bardzo nieporządny. Trzeba jednak przyznać, że był bardzo ładny, ze świecącymi oczkami i ostrymi uszkami. Ale był bardzo głupi i nie było z niego wielkiej pociechy.
Szczególniej nienawidził go Słonimski, któremu skakał na łysinę i zrywał pince-nez z nosa.
Pracowałem wtedy w MSZ-cie, a mieszkałem już w Stawisku, jadałem więc obiady po restauracjach, w „Polonii”, „Pod Bukietem”, w „Oazie”, jeszcze „Simon i Stecki” nie stał się wtedy modny. Było też kilku innych przyjaciół bezdomnych, którzy jjie mieli obiadów w domu Wyznaczyliśmy sobie tedy czwartki na wspólne obiady w „Oazie”, na placu Teatralnym. Przychodził tam Światopełk Karpiński, Antoni Słonimski, ja i kilku innych. Przychodził też Antoni Sobański. Bywał i Franc Fiszer, kiedy przyjeżdżał do Warszawy. Bywał i Grydzewski.
Obiady były bardzo przyjemne. „Oaza” była tłumnie zaludniona wieczorami, ale w dzień było pusto. Obiady wydawano po cenach zniżonych, a kuchnia była doskonała.
Rozmowa była zawsze bardzo interesująca. Światek, choć mówił wyłącznie o sobie, bywał zabawny. Słonimski opowiadał nowe i stare dowcipy (już wtedy zaczął się powtarzać), a Tonio był zawsze wspaniały i dowcipny, umiejący prowadzić rozmowę, poruszający aktualne tematy, bardzo oswojony z zagadnieniami polskimi i europejskimi, umiejący świetnie opowiadać. Jego opowiadania, żywe obserwacje ludzi, żyją jeszcze do dziś dnia w rodzinie i moje córki z lubością je powtarzają, jak opowiadania Antka Michalaka. A Fiszer także nie zawsze był błaznem i czasami prowadził ciekawe rozmowy, czasem zresztą zabawne i cyniczne, jak np. z Arturem Rubinsteinem w tejże „Oazie”.
Uczestniczył także Tonio w innych zebraniach towarzyskich, które urządzałem, a mianowicie przychodził na poniedziałkowy jour fixe u mnie w moim mieszkaniu na Kredytowej. ’
Historia mojego mieszkania na Kredytowej, które wówczas zdawało się rzeczą zwyczajną, dziś wygląda jak bajka o żelaznym wilku.
Kiedy zamieszkaliśmy na Stawisku (jesień 1928 ¡§j połączenie z Warszawą było jeszcze niedogodne, musiało się mieć jakieś pied- -à-terre w mieście. Po śmierci mojego teścia zlikwidowałem jego dwa pokoje w hotelu „Polonia”, miejsce, gdzie się zastrzelił, a natomiast kupiłem od lokatorów dwa pokoje w domu na Kredytowej 8; pokoje te położone w podwórzu na pierwszym piętrze były w stanie ruiny, ale kosztowały mnie nieludzkie pieniądze. A w dodatku trzeba je było odnowić, a właściwie odbudować całe wnętrze. Pokoje te były niezwykle wysokie, poprosiłem o zaprojektowanie całej budowy, całego wnętrza mojego dobrego znajomego, krewnego Świerczyriskie- go, podówczas jeszcze ucznia Politechniki Warszawskiej, dziś emerytowanego już profesora, J erzego Hryniewieckiego. Stworzył on z tych pokoików niezwykłą całość, oryginalną i pełną wdzięku. Pierwszy mały pokoik zamurował od strony przedpokoju, stwarzając zaciszną niewielką alkowę, do połowy zapełnioną olbrzymim tapczanem mojego teścia, nad wejściem i przedpokojem tworząc wewnętrzne drugie piętro, czyli pawlacz, miejsce na łazienkę i klozecik. Wchodziło się do tej łazienki po żelaznej okrętowej drabince. Roman Jasiński stwierdził, że jest to łazienka dla małp.
W drugi duży pokój Hryniewiecki wstawił w połowie wysokości duży balkon drewniany. Na tym balkonie stało moje biurko i szafy z najcenniejszymi moimi książkami, które odziedziczyłem po Natalce Dzierżek, mojej kuzynce, po dziadku mojej żony i po Auguście Iwańskim. Sam sobie kupiłem bardzo tanio Encyklopedię Francuską XVm wieku.
W tym pokoju stały meble stołowe kompozycji Hryniewieckiego, z których ocalały dwa krzesła stojące w Stawisku, oraz wisiały trzy najlepsze martwe natury Kamila Witkowskiego. Tam też był ceglany kominek z dużą czarną niszą nad nim.
Marzyłem, by w tej niszy postawić jakąś piękną nowoczesną rzeźbę, ale nie dokonałem tego zamiaru.
Tonio, który mi pomagał przy urządzaniu tego mieszkania, doradzał, aby tam postawić wielki „makartowski” bukiet. Po tej radzie zwątpiłem o jego zdolnościach plastycznych. Przedpokój był wąski i pełen rur. Rury wzięliśmy za rogi, to znaczy pomalowali błyszczącą
karminową farbą olejną, co dawało piękny efekt na granatowym tle ściany.
Tam też wisiały najosobliwsze fotografie: Kiepura śpiewający w browarze Karlsberg w Kopenhadze, moja żona ze słynną śpiewaczką Conchitą Supervia w salonie poselstwa, i jedno z moich arcydzieł fotograficznych, portret mojego kopenhaskiego przyjaciela Johna Fenneberga wiosłującego na tratwie po Kattegacie.
W tym to dziwacznym mieszkaniu urządzałem moje cotygodniowe five o’clocki, na które schodziło się czasem dużo, a czasem bardzo mało osób. Dostawali tylko herbatę i suche ciasteczka, a jak się zasiedzieli, to przynoszono z położonego naprzeciw „Klubu Myśliwskiego” różne gorące rondelki: parówki w sosie pomidorowym,
pieczarki w śmietanie, ( ) zapiekane. Władysław zaprzyjaźnił się z
kucharzem z „Klubu” i nie sprawiało to wielkich trudności.
Zebrania były poufne, małe, bracia Brezowie, Witold Conti, skamandryci, oczywiście Ksawery Pruszyński, który właśnie się wtedy ożenił, a ona w początkach była całkiem jadalna, no i oczywiście Tonio. Czasami robiło się więcej osób i nawet tańczono. Widzę przed oczami Józia Czechowicza tańczącego ze Stasią Horzycową, która miała do niego specjalnego feblika.
Po premierze „Maskarady” odbyło się wielkie przyjęcie z szampanem, gdzie królowała Jadwiga Smosarska. Widać uważała, że mieszkanie jest nie dość jasno oświetlone, bo postawiła swoje krzesło pod lampą, przesiedziała na nim nie ruszając się z miejsca dwie godziny i poszła. Była to osoba bardzo dbająca o swoją opinię.
Tonk) dzielił ze mną wszystkie imprezy towarzyskie, a oprócz tego miał bardzo dużo własnych, do których ja nie miałem wglądu. Bywał bardzo częstym gościem na Stawisku, choć Hania go specjalnie nie lubiła. Nie należał do jej „gadaczy” jak Franek Domański, a później, w czasie wojny, Roman Kołoniecki. Mówiła, że ją brzydził; choć nie był ładny, ale nie miał w sobie nic budzącego wstręt. Właściwie to Sobański najbardziej się przyjaźnił ze Słonimskim. Z Antonim łączył gp ów feblik angielski, który u Słonimskiego był chyba bardziej powierzchowny. Przed wojną nie znał dobrze angielskiego języka, małpował tylko angielski akcent.
Znajomość języka angielskiego u Tonią była poważniejsza i nie służyła tylko do popisu.
Zdaje mi się, że wzorami dla jego dziennikarstwa były wzory angielskie, toteż to, co pisał w swoich reportażach, było głębokie i uzasadnione. Najbardziej błysnął cyklem felietonów z Niemiec hitlerowskich wydanych potem w tomie „Cywil w Berlinie”. Był to wielki głos ostrzeżenia, ale jak wiadomo, w tamtych latach żadnych ostrzeżeń nie brano na poważno. Na dobitkę nie zgadzał* się z Ksawerym Pruszyi!skim (a tym bardziej z Borejszą) w ocenie wojny hiszpańskiej i tym sobie bardzo zaszkodził O Sobańskim jako „przedburzowcu” nie mówi się u nas zupełnie i po prawdzie o nim jako pisarzu zapomniano zupełnie.
A był on mądrym i spostrzegawczym obserwatorem zdarzeń politycznych i społecznych i rozumowania jego stały zawsze na bardzo wysokim poziomie.
Nie mógł się oddać całkowicie pracy dziennikarskiej, bo był słabego zdrowia i ostatecznie usunął się z oczu świata skromnie i cicho w czasie strasznych lat wojny. „Był taki dobrze wychowany — mówiła Janka Słonimska—i tak grzecznie i cicho umarł w jakimś szpitalu w Londynie”. A gdzie jest pochowany? Nie wiem.
Pamiętam za to z drobnymi szczegółami jego ostatnią wizytę na Stawisku. Było to jednocześnie nasze ostatnie spotkanie.
Ostatnia niedziela sierpnia 1939 była pogodna, ale niebo było przykryte obłokami. W powietrzu wiała jakaś melancholia kończących się spraw i wszyscy byli przybici. Zebrało się u nas dużo osób, nas dwoje, Wanda Telakowska, Staś Baliński, Czesław Miłosz i Tonio. Po obiedzie zebraliśmy się w dużym salonie i Staś siadł do fortepianu. Brząkał z początku tak sobie, a potem zagrał po kolei wszystkie szlagiery dwudziestolecia. I, Ja się boję sama spać”, i „Co pani ma tam pod sukienką”, a umiał, szelma, z tych banalnych melodii wydobyć cały wdzięk, jak z wyblakłych makatek, jak z przypomnień „tego oo już nie ma”. I tak przegrywał jedno shimmi po drugim, jedno tango po drugim, a myśmy słuchali tak, jakbyśmy wiedzieli, że to minęło na zawsze.
I w pewnym momencie Tonio poprosił do tańca Wandę Telako-
wską i zatańczyli tak, jak tańczyła Messalka z Redo, jak tańczyła Kawecka i Krzewiński. Wszystkie tańce, jeden po drugim, przynajmniej przez godzinę.
Przerwał nam nasze zasłuchanie i zapatrzenie, nasz cały sentymentalny ( ) turkot zajeżdżającej bryczki. To Tonio prosił, aby go
odwieźć na dworzec do Brwinowa, bo jechał dużą koleją do Skierniewic czy Żyrardowa, wracał do Guzora. Pożegnał się z nami i wsiadł. Bryczka zaturkotała, psy podbiegły szczekając, ja uczepiłem się tylnej osi bryczki i tak to jechałem do bramy.
Tonio odwrócił się ku mnie. Miał na sobie różową koszulę i zielony krawat, na to jakąś kusą kurteczkę, na głowie miękki malutki kapelusik: cały w swoim stylu.
Istniała wtedy tylko brama od sttony Turczynka. Kasztanka i siwek (mój wierzchowiec) żwawo ciągnęły bryczkę nic nie przeczuwając, że już za tydzień znikną mi z oczu w jakimś tłoku pod Siedlcami, siwek jak zwykle przestraszył się kamienia w bramie, zawróciły w prawo, Tonio machnął mi ręką — i już na zawsze odjechał z mojego żywota.
Dobry i mądry był przyjaciel.
Tuwima widywałem po wojnie. Nie była to już przyjaźń sprzed dawnych lat, raczej obojętne konstatowanie, żeśmy się ogromnie zmienili. Tuwim uniósł za granicę w roku 1939 obraz poczciwego „Jarosia” (on jeden mnie tak nazywał) i tam jeszcze sobie ten obraz wyidealizował. Po powrocie miał wielką ochotę do poklepywania mnie po ramieniu i powiadania: no dobrze, dobrze, mój Jarosławie! A ja już byłem ten powojenny, kanciasty, trochę niesforny, trochę rzucający się, a trochę już poważniejszy, poważniejszy niż Tuwim mógł oczekiwać! I dlatego po wojnie jużeśmy nie. żyli z sobą tak blisko, jak przed wojną.
Nie żyliśmy przecie i przed wojną w specjalnie zażyłych stosunkach. W moich przedwojennych notatkach nie znajduję żadnych specjalnych wzmianek o Tuwimie. Był —jak było powietrze, słońce, wiatr, odwieczne zmiany dnia i nocy, pór roku - istniał, gadało się z nim o poezji, żartowało, czasem zamyślało razem, ale do głowy mi nie przychodziło, że to przecież Tuwim.
Po pierwszym zachłyśnięciu się jego poezją, którą w roku 1918 przyjmowałem całkiem bezkrytycznie, człowiek się oswoił z jego wierszami — i nawet nie zawsze myślał o sobie, Tuwimie, Słonimskim, Lechoniu słowami Lilki Pawlikowskiej „my z Bagdadu”. Uważaliśmy się za zwyczajnych ludzi i do głowy mi nie przychodziło, że słowa Julka trzeba zapisać, że ten gest trzeba zanotować, to powiedzonko utrwalić. Tym bardziej że posiadał on cechy nie zawsze sympatyczne, a raczej nie zawsze „pierwszego gatunku”. Czasami zbytnio pachniał „parweniu- szem”., Julek się puszy” - mawiało się między przyjaciółmi, Lechoń to dobrze opisywał w swoim pośmiertnym wspomnieniu...
Charakter mojej wieloletniej przyjaźni z Julianem Tuwimem nie miał nic z koturnów i woskowych tabliczek. Byliśmy — i do koilca zostaliśmy - czymś' w rodzaju kolegów z uniwersytetu. Trzymały się nas żarty - czasami nawet dość głupie-a jeśli zamyślaliśmy się nad naszymi słowami, nad naszymi losami nawet i nad zadaniami naszych żywotów, to staraliśmy się udawać przed sobą, że (się) „nie przejmujemy” gromkimi słowami i że to wszystko nie jest „na poważno”.
Bo przecie, kiedy spotykaliśmy się, mówiliśmy o rzeczach postronnych i przełomych. O plotkach, żartach, ludziach — wreszcie o wierszach. I nie przypatrywałem mu się, aby zanotować w pamięci niepowtarzalny kształt jego indywidualności. Widzę go jeszcze dzisiaj „oczami duszy” — jak mówił Hamlet — ale jednym z najprzykrzejszych dla mnie lapsusów było, gdy ktoś pisząc o nim porównywał go do ptaka. To porównanie czysto zewnętrzne, konturowe — nic nie daje z istoty sprawy. Bo przecie najważniejsze było to, co uderzało w Tuwimie — to właśnie jego ludzkość. Człowiek, piękny człowiek, z całą swoją nerwowością, z całym swoim zacięciem, z całą pozą, jaka niewątpliwie uderza nas w nim. Na co pozował Tuwim? Nie na poetę, nie na artystę —na człowieka. Odwracał się do rozmówcy swoim ludzkim-nie ptasim! — profilem, wypełniał pokój smugą jasności. Tak, był jasny, oczy, siwe włosy, uśmiech — były jasne. W oczach ogieri jasności i zapału, błysk żartu i ukrywane starannie uczucie, które co i raz wyzierało z tych oczu. Śmiał się z Makuszyńskiego i z jego niezliczone razy powtarzanego wyrazu „serce” — a w sobie taił przede wszystkim miłość. Miłość do człowieka i do jego tworu — do poezji. Gdy się przestawało z Tuwimem, wiedziało się, że się spala w uczuciach, w słowach. Zdania —nawet najprostsze — wyrzucał jak fajerwerki.
O ileż lepiej się rozumie pochodzenie jego poezji — gdy się wie, jak płonął ich autor, gdy się słyszy głos, którym je wypowiadał. Bo przecie Tuwim stwierdził całą swą osobowością to, co napisał Gałczyński, że:
... na to właśnie jest serce i mózg,
żeby życie było jak płomień.
Słowa jego rodziły się jak wiersze z impulsów gwałtownych; wyrywały się jak para przez ulegające potężnemu ciśnieniu klapy. Takie były także jego listy, krótkie jak okrzyki, patetyczne, powiedziałbym — „ogromne”.
„Kochany jarosławku!
W tych paru słowach jest najgorętsza miłość dla przyjaciela i poety, który napisał Modlitwę. Jest i zazdrość, czego nie będę ukrywał. Ależe się do niej przyznaję, więc Bóg mi wybaczy.
Ściskam Cię i całuję Julek
| te dedykacje, gdzie w jeszcze mniejszej ilości słów zawarte wybuchy uczucia. Zawsze „z miłością”, czasami „z zaciętą przyjaźnią”—dla odmiany „z przyjaźnią i miłością”. Aż wreszcie uczucie przemaga nawet w Tuwimie wyrazistość słów i pozostawia mu już tylko westchnienie:
„Ach, mój Poeto! Ach, mój Jarosławie, z wielką miłością Julek 20 X 36”
tak jak kreśli na egzemplarzu „Treści gorejącej”. A przecie nie łączyła nas gorąca, młodzieńcza przyjaźń. Były całe miesiące - prawie lata, kiedyśmy się nie widywali. Ale pozostało to braterstwo w poezji, które dla Tuwima było najświętszym braterstwem. Wyraz temu dal przepisując na egzemplarzu „Lutni Puszkina” kawałek wiersza Puszkina do Jazykowa:
Rabka 12 VIII 36
Iztlruwle slacłostnyj spjuz Poetów mież solx>j su ia/ujet:
()ni żrccy jwllinych muz, Icilynyj plamieri ich wolnujet; Drag clrugu czużcly po sutfhic, C )ni rotiinn po wikichniwiwiju Klianus ()\viilijcwoju ticnju: POliTO; Mlizok ja tiebici
To odszukiwanie braterstwa w poezji — chociaż tak prawdziwie byliśmy „czużdy po sud'bie” — to może najcharakterystyczniejsza strona stosunku Tuwima do przyjaciół. Bo wszystko inne było dekoracją, życiem, drobiazgiem życia. Naprawdę Tuwima obchodziła tylko poezja.
I to się odczuwało w każdej rozmowie. Palił się ogniem wewnętrznym, ilekroć zgadało się o poezji —a włas'ciwie mówiąc, tak jak zostało mi to w pamięci, tośmy rozmawiali tylko o poezji, od tego pierwszego wieczora „Pod Picadorem” — 29 listopada 1918 roku — do ostatniego, po moim odczycie o Tołstoju i Związku Literatów — 10 listopada 1953 roku —przez równe prawie 35 lat! Długa, nieobowią- zująca, jedyna rozmowa o wierszach — a raczej zachwyt nad istnieniem wierszy i poetów.
Wydaje się to może zbyt patetyczne i nieszczere, ale tak było w istocie. Taki to był człowiek. Nic też dziwnego, że obijał się o kanty życia bardzo boleśnie. Tym bardziej że udawał życiowo zahartowanego. Ale dość jest przeczytać jego list z Ameryki do Janiny Broniewskiej skierowany, aby zrozumieć, co ta natura musiała wycierpieć w „czasach pogardy” — przedwojennych i wojennych. „...Tyle we mnie kompleksów” — pisał do mnie z Nowego Jorku — „kompleksy nieu- czestniczenia, nieobecności, bezpieczeństwa, sytości — jeden wielki kompleks ocalenia ...Myślę, że z tego się otrząsnę po powrocie do kraju.” Otrząsnął się, lecz ślady przeżyć zostały.
Stąd płynęła nerwowość i niepokój, stąd owo zdrowie stale szwankujące. Stąd owo gorączkowe słowo — tak dla Tuwima charakterystyczne. Stąd owo spalenie się w jednym momencie — zniknienie sprzed oczu. „Ogniu rówien prędkiemu” — odleciał. Zostawił nam swoje słowo, będziemy nad nim trwać w kontemplacji. Ale obraz człowieka, cudownego, trudnego i czarującego człowieka zaciera się stopniowo w naszych oczach, aż zniknie.
Tuwim zawsze wyglądał, jak gdyby pokazywał sztuki magiczne, nawet w kawiarni, nawet na ulicy. Myślę, że zawsze chciał olśniewać. Nawet w owej „Mordowni”, dokąd nas zaprosił na poślubną ucztę. Dotąd bywaliśmy u niego tylko w jego kawalerskim studenckim mieszkaniu, u wuja jego, dra Krukowskiego, na Królewskiej. (Tuwim
mawiał zawsze; „matka moja Krukowska, babka hapowska, prababka Dillon, a dopiero praprababka Goldberg...”) W tym locum Tuwim mieszkał niedługo; byliśmy tam raz czy dwa na ogadywaniu jakichś wspólnych zamierzeń. Kręcił się tam wówczas jego kuzyn, chudy, wyrośnięty chłopak, Kazio Krukowski — i nikt z nas nie przeczuwał, że ma do czynienia z przyszłym Lopkiem. Kazik uczył się śpiewu, miał piękny głos tenorowy i raczył nas na wety arią z „Fausta”!
Widocznie za pomocą sztuk magicznych Tuwim ściągnął na ową ucztę weselną Staffa. Kto orientuje się w tym, że Staff nigdy nigdzie nie bywał —nawet na własnych wieczorach autorskich—ten się domyśla, co to było za osiągnięcie. „¿Mordownia" na Siennej przypominała zapewne mu nieco „Atlasa” lub jaką inną knajpę we Lwowie. Ale przyszedł, sankcjonując tym jakby ów patronat nad pikadorczykami, o którym Tuwim i ja głosiliśmy otwarcie - a któremu sprzeciwiał się Słonimski, nie mający nigdy do Staffa specjalnego nabożeństwa. Tuwim nie wahał się wprowadzić swej młodej żony, która w całym rozkwicie swej niezwykłej urody wyglądała rzeczywiście jak oblubienica. Byliśmy jeszcze chyba bardziej onieśmieleni niż ona i milczkiem, żwawo, zajadaliśmy zrazy po nelsońsku w obfitym śmietanowym sosie.
Właśnie tak, przy zrazach po nelsońsku i przy wódce widzę naszych poetów — a przecie w tej „Mordowni" grono się zebrało nieliche. Staff, Tuwim, Słonimski, Wierzyński, Horzyca (który wtedy wcale ładne wiersze pisywał i „Pod Picadorem” swoją „Litanię” czytywał)-a może jeszcze i paru innych, nie licząc piszącego te słowa.
Nowi poeci przybywali do „Skamandra”. Pamiętam zawsze, z jakim entuzjazmem-czasami nawet przesadnym - witał ich Julek. Kiedyś na posiedzeniu komitetu redakcyjnego „Skamandra”, który się zebrał w nowym mieszkaniu Tuwimów na Chłodnej, czytaliśmy wiersze dwóch młodych poetów, kolegów z jednej ławy gimnazjalnej, Romana Kołonieckiego i Lucjana Szenwalda. Nie zapomnę tej radości Tuwima; jak gdyby on sam te wiersze napisał, cieszył się z nich i przesadnie chwalił. Może dlatego, że w gruncie rzeczy nie bał się żadnej konkurencji?
Pamiętam także gremialne „odkrycie” Lilki Pawłikowkskiej. Czy
taliśmy razem „Niebieskie migdały”-jak on się z tego cieszył i jak prędko stał się entuzjastycznym wielbicielem „staroświeckiej pani z Krakowa”-która bynajmniej nie była taka staroświecka.
Ogromnie lubię powtarzać uroczy wiersz Julka, który on sam z takim przejęciem czytywał, ten wiersz o Kutnie i Łęczycy.
Rzuciłbym to wszystko, rzuciłbym od razu,
()siadłbym jesienią w Kutnie lub Sieradzu.
W kumie lub Sieradzu, Rawie lub I.ęczycy,
W parterowym domku, przy cichej ulicy.
Byłoby tam ciepło, ciasno, ale milo Dużo by się spało, często by się piło.
Tam koguty rankiem na opłotkach pieją, l am sąsiedzi dobrzy tyją i głupieją.
Poszedłbym do karczmy, usiadłbym w kąciku,
Po tym, co nie wróci, popłakał |xj cichu.
Pogadałbym z Tobą przy ampułce wina:
„No i cóż, kochana? (lóż, moja jedyna?
Żal ci zabaw, gwaru, tęskno do stolicy?
Nudzisz się tu pewno w Kutnie lub Łęczycy?”
Nic byś nie odrzekła, nic, moja kochana,
Słuchałabyś wichru w kominie do rana...
I dumała długo w łęku i tęsknicy:
— Czego on tu szuka w Kutnie lub w I .ęczvcv?
Odpowiada on mi bardzo i często przywołuję go w pamięci, kiedy naprawdę chce mi się porzucić „to wszystko”... nie czekając, aż trzeba będzie z konieczności porzucić. Ale ci wszyscy, którzy znali dobrze Tuwima, wiedzą, że ten wiersz nie odpowiadał żadnej jego rzeczywistości-był wyrazem chwilowego kaprysu czy tęsknoty do Lodzi.
Julian Tuwim był człowiekiem wielkiego miasta, a już zupełnie nie można go sobie wyobrazić na tle dzikiej przyrody, w przygodach, na polowaniu... Był to może największy kontrast między nami
Pamiętam, jak w roku 1921 zrobiliśmy z Rytardem wielki „spacer” kilkudniowy od Kominów Tyłkowych grzbietem Tatr aż do przełęczy Krzyżne (przypominam, że jeszcze wtedy nie było kolejki na Kasprowy); nocowaliśmy w schroniskach i kolebach, żywiliśmy się ryżem gotowanym przy ogniskach — potem poszliśmy do Morskiego Oka, na Rysy — i pewnego pięknego popołudnia zeszliśmy w dolinę Zakopanego, spaleni na Murzynów i w strzępach naszych sportowych koszul, które jakoś nie chciały nam służyć w górach. Zastanawialiśmy się, co będzie z noclegami, gdyż nie mieliśmy wiele pieniędzy, a Zakopane było pełne. Na Krupówkach, tam w górze, spotkaliśmy Tuwima z żoną. Ona była w różowej sukni jak obłoczek, on w jasnym ubraniu, tacy modni i świeżutcy. Zaczął się z nas śmiać na głos, pokazując palcem i wołając: „Dzicy ludzie! Dzicy ludzie!” Okazało się, że mieszkał w jednym z najwykwintniejszych pensjonatów (nie pamiętam już w jakim, bo w tej epoce nawe „Cieszynianki” nie było i Droga do Białego była naprawdę pustą drogą). Wtedy właśnie zaczął dobrze zarabiać w „Qui pro Quo”. W porównaniu z tymi zarobkami inni skamandryd byli nędzarzami.
Byłem także razem z Tuwimem w Paryżu w 1925 roku. Mieszkał dość elegancko na Boulevard Montparnasse-ja w malutkim pensjo- naciku (jak z Balzaka) gdzieś w Passy. Spotykaliśmy się dość często. Byliśmy kiedyś na śniadaniu z Frederikiem Lefévre i Markiem Eigerem na rue Daunou. Marzyliśmy o tym, aby Lefévre zrobił z nami i wywiad, ale oczywiście mowy o tym nie było. Widywałem Tuwima u Marcoussisa, u Leopolda Zborowskiego, w tej epoce bywały też w Paryżu „Maria i Magdalena”. Ale Julek zadziwiająco woził z sobą po świecie swój obyczaj, swoją manierę, był zawsze tym, co mówi „hokus-pokus” nawa koło kościoła Madeleine, przy kramach z kwiatami, gdzie poznajomił mnie z Erenburgiem. Zawsze się trochę wyprężał, dokładnie mówił, nie chdał, aby się wydawało, że cokolwiek mu imponuje. W owej epoce jeszcze żartowaliśmy z tego i Słonimski mu porządnie dokuczał...
Oczywiście te wszystkie rzeczy, które stały się potem, stały się naprawdę i nie było miejsca do wygłupiali. Naprawdę napisaliśmy parę wierszy czy trochę prozy, a potem była naprawdę wojna i te straszliwe rzeczy, z którymi Tuwim nie mógł sobie dać rady. Tragedia żydowska w Polsce, nieogarniona w swojej objętości, nie dawała mu spokoju do końca, ona zapewne też pogorszyła stan jego zdrowia. W listach przed przyjazdem prosił, aby mu nie mówiono o matce, że on i tak wie. Matka jego zabita została przez oprawców niemieckich w Otwocku. Ale mimo woli powracał wciąż do tego tematu, myśleć musiał o tym bez przerwy. Trochę za mało się zastanawiamy, ile musiała go kosztować decyzja powrotu do Polski po wojnie i rekonstruowanie życia tutaj, jak go każdy krok w Warszawie, każdy wyjazd z Warszawy musiał boleć.
Znałem w swoim czasie całą rodzinę Tuwimów, bywałem u nich w Lodzi. Lodź była chciwa na wieczory autorskie i czytanie poezji. Julek często organizował takie wieczory dla swoich przyjaciół, zachował się ślad tego w naszej korespondencji. Oczywiście podczas pobytu w Lodzi chodziliśmy na Andrzeja do mieszkania Tuwimów. Oboje rodzice Julka sprawiali wrażenie uroczych ludzi, matka była kiedyś piękna. Julek był podobny do ojca, który zapewne w dawnych czasach był eleganckim, postawnym mężczyzną, może nawet przystojniejszym od syna. Kiedy go znałem, był już trochę pomylonym małym urzędnikiem z jakiegoś biura, trochę z Kafki czy z jakich rosyjskich nowelek, może nawet z E.T.A. Hoffmanna. W każdym razie robił bardzo nierzeczywiste wrażenie człowieka z bajki! Pamiętam, że mnie *to bardzo uderzało i jednocześnie niezmiernie interesowało. Stary pan Tuwim starał się jak gdyby zamierać, znikać wobec pięknej małżonki i dwojga wspaniałych, inteligentnych i nieco narzucających się dzieci. Czułem niezmierną sympatię dla jego delikatności i subtelnego, jakby nieco wstydliwego uśmiechu. Przypuszczam, że dla niego poezja Julka była ekshibicją i ciesząc się z niej bardzo, wstydził się jej w głębi swego gołębiego serca. Dom rodzinny Tuwima nie był banalnym domem, był prawdziwym domem poety. Odczuwaliśmy to wszyscy i obserwowaliśmy domowników z ulicy Andrzeja jak gdyby jakichś aktorów,
grających uroczą, subtelną sztukę. Można sobie wyobrazić, czym dla tych pięknych i ostrożnych ludzi, całych jak gdyby okrytych motylim pyłkiem, były przejawy antysemityzmu. Te wszystkie plugastwa, które wypisywały endeckie piśmidła, ludzie typu Adolfa Nowaczyńskiego czy Stanisława Pieńkowskiego, na biednego poetę. Nawet poważni krytycy, jak Zygmunt Wasilewski, odmawiali Tuwimowi prawa uważania się za polskiego poetę. Ą przecież żaden inny naród nie mógł wydać poety pochodzenia żydowskiego tak głęboko związanego ze swoją „ojczyzną-polszczyzną”. Cała radość rodziców z jego powodzenia, z jego wspaniałych osiągnięć poetyckich zmącona była coraz bardziej wzrastającą falą antysemityzmu. Julek też cierpiał nad tym i i wreszcie począł wszystkie sprawy oglądać pod tym kątem. Sprawa antysemityzmu niechybnie spowodowała pewne skrzywienie jego psychiki. Myślał ciągle o tym.
Kiedy po powrocie z Ameryki spotkał po raz pierwszy moją żonę, uściskał ją i zawołał po swojemu z patosem:
— Dziękuję ci, Haniu, że ty moich Żydków broniłaś.
Na co moja żona z całym spokojem odpowiedziała:
— Mój Julku, przecież to były moje Źydki.
Julek był zawsze bardzo chorowity. Nawet nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, takie zdrowe byki, jak Wierzyński, Słonimski czy ja. Nie rozumieliśmy tych chorób i pamiętam, jak mnie zaskoczyło kiedyś, gdy dowiedziawszy się, że Julek gwałtownie zachorował, pobiegłem do jakiejś lecznicy i natknąłem się na korytarzu na moment, kiedy Julka wieziono na operację. Leżał nieprzytomny na wózku, a za nim kroczyła blada jak trup Stefcia. Była to perforacja żołądka. Podówczas jeszcze nie miałem pojęcia, że można tak chorować. Zdrowy nigdy w choroby nie wierzy. I widok nieprzytomnego przyjaciela prawdziwie mnie przeraził.
Ostatni raz przed wojną widziałem Tuwima na Kalatówkach, w hotelu, do którego zaszedłem, chcąc mu przedstawić moje obie córki. Przy stoliku, gdzie piliśmy herbatę, roztoczył cały swój repertuar gwałtownych okrzyków, min, celebrujących gestów i uroczych rozjaśnień. Dla mnie było znane to nieco teatralne widowisko, ów
„Tieatr dla siebia”, jaki Tuwim lubił urządzać stale —ale moje dziewczynki były zafascynowane. „Cóż to za nadzwyczajny człowiek!”- powtarzały, gdyśmy wracali w stronę Zakopanego.
Po wojnie z Ameryki powrócił, właściwie mówiąc, człowiek złamany. Nie umiał zapomnieć - i\rudno mu się dziwić! Cieszyliśmy się z siebie, ale byliśmy sobie obcy. Na pogrzebie Gałczyńskiego staliśmy we dwóch, ostatni, na warcie. Cywilny, zimny i niepogodny pogrzeb Gałczyńskiego był trudnym przeżyciem. Julek czuł się już źle i na warcie nie mógł stać długo. Umówiliśmy się z Andrzejewskim, że zastąpi go po paru minutach. Staliśmy twarzami do siebie i widziałem, że Tuwim jest blady jak trup. Gdy Andrzejewski miał go zastąpić, zerwał laurowy listek z wieńca leżącego na trumnie i schował go sobie na sercu.
Parę dni przedtem miałem w Związku Literatów odczyt o Tołstoju. Z wielkim zdziwieniem ujrzałem Tuwima przed sobą w pierwszym rzędzie. Nie bywał na tego rodzaju imprezach — nie miał na to cierpliwości. Wziął udział w nagłej polemice na temat wymowy nazwiska drugiego bohatera „Anny Kareniny” —Lewin czy Ljo- win — która wybuchała niespodziewanie podczas samego odczytu. Po odczycie ja z żoną, córką i zięciem poszliśmy na kolację do „Bristolu”. W pierwszej sali ujrzeliśmy Tuwima z żoną. Przysiadł się później do naszego stolika, wypiliśmy razem parę kieliszków i wspominaliśmy nieobecnych przyjaciół, dawne czasy, moje poślubne „śniadanie”, które się odbyło w tymże samym „Bristolu” i na którym byli Tuwimowie, Wierzyńscy, Breiterowie, Lechoń, Słonimski... Oczywiście powinienem był zapisać zaraz po powrocie do domu tę rozmowę. Ba, gdybym był wiedział, że to była nasza ostatnia rozmowa.
Odejście Julka było niespodziewane — i jak gdyby niezasłużone. Śmierć nie w porę. Ale nie była to śmierć człowieka, który używał życia, aby go poszarpało, aby go potargało jak żagiel na wietrze. Myślę, że Tuwim raczej żył schowany od wiatrów, życie jego nie było ani gwałtowne, ani bogate. Cały spalał się w słowach. 1 bynajmniej nie stał we „wszechświatowym przeciągu”. To słowa jego wiały i wyły. On sam, suchy, smutny pan —tak jak zapewne leżał w trumnie —miał w
— <>
twarzy wyraz zdziwienia i niezrozumienia, tego co Rosjanie nazywają Lniedoumienje”... I jego wielka ciekawość wydaje się nam w tej chwili pozą. Raczej był to lęk przed światem. Jego Bóg-na którego „czyhał” - przychodził w ciszy.
Nieciekaw jestem świata,
C )gromnych pięknych miast: Nie więcej one powiedzą. Jak ten przydrożny chwast.
Nieciekaw jestem ludzi.
Co nauk zgłębili sto: Wystarczy mi pierwszy lepszy, Wystarczy mi byle kto.
I ksiąg nie jestem ciekaw,
— Możecie ze mnie drwić — Wiem ja bez ksiąg niemało I wiem, co znaczy żyć.
Usiadłem sobie poił dr/ewem, Spokojny jestem i sam - O, Boże! O, szczęście moje! Jakże dziękować Ci mam?
Przypadkiem otworzyłem radio dziś rano o godzinie 8 i trafiłem na rozgłośnię „Kraj”. Eichlerówna mówiła wiersze Jana Lechonia przy muzyce Karola Szymanowskiego. Ktoś bardzo dobrze grał preludia i etiudy, Eichlerówna cudownie mówiła wiersze (zachowując — o dziwo! —rytm i respektując przecinki i kropki). Była to jedna z najpiękniejszych audycji, jakie słyszałem. Wiersze Lechonia nabrały innej barwy, innego znaczenia w chwili spełnienia się jego tragicznego, żałosnego losu. I tak to współbrzmiało doskonale z muzyką Szymanowskiego — tego najstarszego skamandryty... Przypomniałem sobie emigracyjny wiersz Lechonia pt. „Niebo”:
Śniło mi się dziś niebo: zaraz je poznałem Po zapachu koniczyn i śpiewie skowronka.
Cykały w trawie świerszcze, falowała łąka,
1 wiem, że był tam Pan Bóg, choć Go nie widziałem.
Nie widziałem aniołów, ale nad ugory,
Z szumem białe swe skrzydła podniosły bociany,
1 były jeszcze jakieś buki i jawory,
Które w wiatru poszumie grały jak organy.
A później niby wielki robak świętojański Srebrny księżyc rozświetlił Akropolu gruzy,
Nad którymi wysoko stał Paweł Kochański 1 grał w tej boskiej ciszy ,.Źródło Aretuzy”.
I kiedy tak słuchałem tej audycji, ujrzałem wyraźnie namacalne pokrewieństwo pomiędzy tą muzyką i tą poezją. Coś nieoczekiwanie wspólnego.
... Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczy główną. Powiem ci: śmierć i miłość - obydwie zarówno...
Istnieje wspólne im obu zamiłowanie do rzeczy ostatecznych, miłości i śmierci, owo natężenie muzyki i poezji, jak naprężonej wstęgi jedwabnej, co łączy ich twórczość wspólnym pomostem; stąd tak trafnie ilustrowała „srebrne i czarne” wiersze pozłocista muzyka. Myślałem sobie: tak oni w tej chwili wyglądają, już zawarci w wielkim ogólnym nurcie polskiej kultury, tak wyglądają z perspektywy śmierci, która ich otoczyła tumanem wieczności — potargawszy wprzódy „jak żagle rozpięte”.
Ale w mojej pamięci istnieją oni zupełnie inaczej. Właśnie tak, jak ich ostatni raz razem widziałem, w zacisznym, choć położonym niedaleko Pól Elizejskich hoteliku „Atala”, kiedy śmiali się i żartowali, gadali o przygotowywanym w Operze Paryskiej przedstawieniu „Harnasiów”, to powtarzali paryskie plotki lub opowiadali kawały, popijając porto. Byli nadzwyczajniejszymi ludźmi. Działo się to w listopadzie czy grudniu 1935 roku. Tak widzę ich jeszcze dzisiaj na brązowych aksamitnych fotelach „rezydencji” (broił Boże słowa „hotel”!) „Atala”, dwóch najosobliwszych ludzi, z jakimi mnie los zetknął.
Bo indywidualność Jana Lechonia nie wyczerpywała się w wierszach. Przeciwnie—wydaje mi się-w wierszach zawarła się mniej wartościowa czy może mniej osobliwa część jego istoty. Lepsza część byk dla życia - a raczej dla myślenia, a przede wszystkim dla mówienia
o życiu i wszelkich jego przejawach. Lechori był najświetniejszym „rozmawiaczem”, jakiego znałem, rozmawiaczem na wielką, wszechświatową miarę: jak o Wildzie można o nim powiedzieć, że talent swój oddał sztuce, a geniusz... rozmowie.
Nie mogę określić-jak Słonimski-że Lechoń był „przyjacielem mojej młodości”. Trzeba bowiem chyba tak to określić. Od opisanej już przeze mnie pierwszej chwili, od owego momentu, kiedy Grydzewski wymienił sakramentalne słowa „koledzy się jeszcze nie znają” na trójkątnym placyku, dziś nie istniejącym, który łączył Szpitalną ulicę z placem Wareckim, i kiedy podaliśmy sobie dłori, połączyło nas dziwne
uczucie: coś jakby niechęć, coś jakby rywalizacja, coś jakby zniecierpliwienie wzajemne naszymi mankamentami, coś jakby wzajemny szacunek, którego nie chcieliśmy sobie okazać, pokrywając go drwinami, wyśmiewaniem wzajemnym - i bardzo pokazową, młodzieńczą „nieprzyjaźnią”.
Bo też po prawdzie wszystko nas w owej epoce dzieliło. Ja byłem przybyszem z dalekiej Ukrainy, niewątpliwie przyzwyczajonym do szerszego oddechu zagadnień i większego rozmachu życiowego. Lechoń był prawdziwym, nieodrodnym dzieckiem Warszawy, obdarzonym przy tym niezwykłą, błyszczącą inteligencją, rozświetlaną błyskawicami humoru, który co prawda nie zawsze odznaczał się wykwintem.
Mimo wszystkie zastrzeżenia jednak trzeba powiedzieć, że dowcip Lechonia bywał znakomity w chwilach, kiedy był pozbawiony wysiłku, by bawić za wszelką cenę. Rzadko był czystosłowny. Pamiętam: kiedyś Lechoń i Słonimski byli u nas na obiedzie w Podkowie Leśnej. Podano na jednym półmisku dwa pieczone ptaki. Moja żona powiedziała, że jeden to kura, a drugi cietrzew, którego mój teść przywiózł właśnie z polowania. Na co Lechoń, nie namyślając się: „To znaczy, że kura jest zacietrzewiona, a cietrzew zakurzony”. Ale raczej humor jego był głębszy, sięgający bardziej istotnych spraw — jako redaktor „Cyrulika Sewilskiego”, czy jak mówili złośliwi, „Cyrulika Serwilskiego”, wykazał, że nawet w oficjalnym piśmie sanacyjnym można od czasu do czasu zabłysnąć znakomitym powiedzonkiem czy żartem. Co się zaś tyczy Lechoniowych piosenek w „Szopkach Picadora” — odróżniały się one swoim wybitnie poetyckim charakterem i znacznie głębszym humorem niż piosenki Tuwima czy Słonimskiego, które zresztą nie tak bardzo różniły się między sobą.
Trzeba jednak przyznać, że Lechoń gotów był dla żartu zrobić bardzo wiele, zaryzykować wszystko, a nawet poświęcić najserdeczniejszą przyjaźń. Zresztą miał zbyt wielu „przyjaciół”, aby naprawdę cenić sobie przyjaźń. Ostrym dowcipem zrażał sobie wszystkich — a nie było dla niego nie świętego. Gdy podczas mojego ślubu w kościele brwinowskim podszedłem po obrzędzie do grupy moich kolegów wskazując pierścionek na palcu i mówiąc: „No, klamka zapadła!” - po
wiedział mi: „Nie martw się —to tylko iu sześć tygodni”. Chwalić Boga, w tych dniach obchodziłem trzydziestą piątą rocznicę ślubu.
Mówiąc jednak o Lechoniu, przekonuję się coraz bardziej, że istota tego człowieka wymyka się z wszelkiej próby określenia. Trudno mi jest opisać go komuś, kto go nie znal. Był to naprawdę bardzo nieuchwytny gość — i czar jego umysłu także nie daje się uchwycić. Nie zawarł się on ani w jego wierszach, ani w satyrach — ani we wspanialej prozie oratorskiej.
Na ogół był nieporównany. Takiego drugiego nie bv!o. Nic miał w sobie nic z dobroduszności Tuwima, który w gruncie rzeczy był przede wszystkim bardzo dobrym człowiekiem. Nie miał też owej oschłości intelektualnej, która charakteryzowała Słonimskiego. W momencie kiedy go poznałem, był to mimo wszystko umysł prowincjonalny. Imponowało mu zbyt wiele rzeczy' — a po uszy tkwił w atmosferze tak zwanego „towarzystwa warszawskiego”, co się odbijało i na jego twórczości, zwłaszcza satyrycznej. Ale miał coś z Lucjana de Rubempre.
Niektóre partie „Rzeczypospolitej Babińskiej” już od razu wymagały komentarza. Trzeba było być do nich dobrze przygotowanym przez atmosferę warszawską! W Krakowie były one już niezrozumiałe. A dzisiaj są one porządnie zwietrzałe —o ile nie chodzi oczywiście o takie arcydzieło, nawiązujące bezpośrednio do satyr Krasickiego, jak „Pani Paderewska”.
Nic też dziwnego, że przybyły z daleka, najzupełniej olxrv atmosferze Warszawy, której nie zakosztowałem od dziecinnych lat, zupełnie nie orientowałem się w większości przedmiotów poruszanych przez Leszka w jego żartach, rozmowach i aluzjach, w jego satyrycznych prozach, czytanych na pierwszych wieczorach „Picadora” Dla ocenienia ich i całkowitego pojmowania trzeba było wiedzieć, kto to jest „Hermanka”, a przynajmniej pani Buba Grossmanowa, i znać się na wszystkich tak licznych rozgałęzieniach rodziny Natansonów. Oczywiście gubiłem się pośród tych finezji i aluzji-nawet nie wiedziałem, kto to byłJentys i na czym polegał dowcip nazwania go „burgrabią Paderewskiego” (Tadeusz Jentys-zresztą krewny mojej przyszłej żony —był administratorem hotelu „Bristol", który w
głównej swej części należał do Paderewskiego; dzisiaj znowu trzeba objaśniać te efemeryczne dowcipy!) Nie mogłem uczestniczyć na równych prawach w tych pełnych lekkości i persyflażu rozmowach, jakie prowadzili warszawscy pikadorczycy — i od razu odbiło się to ujemnie na opinii o moich zdolnościach orientacyjnych, która zapanowała w tym środowisku.
Niestety spostrzegłem, że pragnąc mówić o Lechoniu ciągle powracam do mojej osoby i powtarzam zaimek „ja”, „mnie” i „dla mnie” nieskończoną ilość razy. Bardzo jest trudno pisać wspomnienia
o kimś w takiej formie, aby się ustrzec nadmiernego mówienia w pierwszej osobie. To przekleństwo wszystkich wspomnień osobistych jest ostatecznie zrozumiałe. Wspomnienie jest właśnie mówieniem o tym, jak wspominany był związany z osobą wspominającego, jak się odbijał w jego pojmowaniu, jak działał na niego. W samym założeniu wspominanie jest mówieniem o sobie — nie można więc stawiać tego typu zapiskom czy gawędom zarzutu egocentryzmu, jak to się nieraz spotyka. Mnie się to wydaje nieuniknione.
Ten egotyzm tym bardziej jaskrawo występować musi w moich wspomnieniach o Lechoniu, z którym sprzęga mnie owa zadziwiająca przyjaźń — pełna niechęci i rywalizacji. Miała ona swoje bardzo głębokie podstawy. Lechonia bardzo interesowała łatwość (bardzo względna) i obfitość mojego tworzenia, podczas gdy jego pisanie spotykało się z ciężkimi do przezwyciężenia oporami wewnętrznymi. Dość obejrzeć jakikolwiek rękopis Lechonia, nawet karty jego listów — gdzie co krok spotykane poprawki i bardzo charakterystyczne staranne wymazywanie słów świadczą o trudnościach porodu w najprostszym nawet zdaniu.
Z drugiej strony trzeba przyznać, że nie byłem entuzjastycznym zwolennikiem wierszy Lechonia. Raził mnie tradycyjny „patriotyczny” ton pikadorskich jego wierszy. Wszyscy wówczas za przykładem Antoniego Słonimskiego łudziliśmy się, że odrzuciliśmy z ramion „płaszcz Konrada”. Lechoń bynajmniej tego Konradowskiego płaszcza nie odrzucał, przeciwnie, zdawał się go jeszcze piękniej na swych plecach drapować. Jego poetyka nie mieściła się w tej epoce, którą przeżywaliśmy w latach 1918—1921. Nie mieściła się i w późniejszych.
Tej poezji potrzebna była emigracja i tragiczna sytuacja powrześnio- wa.
Wtedy, w kraju, w niezwykłym momencie jesieni 1918 roku nie pasowała ona do powszechnego entuzjazmu, powszechnego krzyku. Słonimski zachłystywał się swoją potężną „Czarną wiosną” i śpiewał rewolucyjną „Karmaniolę”. Tuwim ogłaszał się „pierwszym w Polsce futurystą”, Wierzyński upajał się codziennością. Nawet moja poezja, pozornie chłodna i abstrakcyjna, była jakimś wysiłkiem stworzenia czegoś nowego, upojenia się „poezją czystą”, o której nikt nic jeszcze nie wiedział — a którą ja wysnuwałem po prostu z poezji Staffa i Midńskiego.
Lechoń był temu wszystkiemu obcy. Nie chciał ani nowości, ani radości. Tworzył podług bardzo znanych wzorów - dzisiaj dopiero widzimy, ile w nim było Słowackiego, ile Wyspiańskiego, a ile po prostu Or-Ota... Jego strofy, jegp chłodne aleksandryny, nie wzburzone, zdawałoby się, żadnym gwałtowniejszym poruszeniem, chciały być smutne, najwyżej cyniczne.
Z tym właśnie najtrudniej nam się było pogodzić: z cynizmem Lechonia, tak bardzo afiszowanym, tak bardzo podkreślanym przez niego. Za bardzo podkreślał on ten cynizm — aby mógł on być szczery. Ale w momencie powszechnego entuzjazmu jak zgrzyt po szkle brzmiały takie wiersze, jak „Rozmowa z weteranem” - nie włączona przez Lechonia do żadnego tomiku wierszy i ogłoszona dopiero w „Wierszach zebranych”, które się ukazały za granicą niedługo przed śmiercią poety. Czytywał on nam ją często:
ROZMOWA Z WETERANEM
Z sześćdziesiątego roku siwym weteranem,
Kiedy w świetle się lampy blask dzienny rozpłynie I głośniej cyka zegar w nakryciu swym szkłanem,
Rozmawiać lubię czasem o szarej godzinie.
Ma dla mnie jakiś urok rozkosznie leniwy Poduszek białych sterta na łóżku w izdebce,
Kot szary cicho mruczy lub mleko wy chłepce,
Figurki z porcelany gadają mi dziwy.
Weteran mój powiada, że liczne brał rany,
Że w bitwie pa dl pod konia pokłuty lancami,
A wtenczas, jak mgłą, oczy zachodzą mu łzami;
Wiem, że w czasie tej bitwy spał w karczmie pijany.
I cieszę się, że jeśli w nim także się zbudzi Nieufność dla tych cudów, co co dzień mu kłamią,
Pozwoli, bym mu łzy swe wypłakał na ramię A jutro znów w niezwykłych za baw im się ludzi.
Zasiądziem. Stół włóczkową przykryty serwetą,
Raz po raz cyka zegar w nakryciu swym szklanem,
I czujem się: staruszek — prawdziwym ułanem,
Ja, biedny, głupi kłamca — prawdziwym poetą.
Zresztą i Lechori — co tu dużo gadać — związany był z Młodą Polską. Ale może nie tak wyraźnie z literaturą, ile z muzyką i malarstwem. Przed chwilą mówiliśmy o wewnętrznych powiązaniach refleksyjnej liryki Lechonia („Srebrne i czarne”) z muzyką Karola Szymanowskiego. Głęboki związek istnieje także pomiędzy tą poezją a malarstwem Jacka Malczewskiego. Realizm i konkretne przedstawienie przedmiotów pomieszane z symbolizmem, gdzie symbole, choć są niejasne i nie tłumaczą się od razu, traktowane są jak najrealniejsze w świecie zjawiska - toż to przecie i Jacek Malczewski, i Lechoń. Lechori z „Pani Słowackiej”, z „Mochnackiego” i z „Matejki”... Zresztą o tym pokrewieństwie świadczy najlepiej wiersz poety poświęcony Malczewskiemu.
Srebrzyste mają skrzydła, kąpane w zórz tęczach,
Nabrzmiałe mlekiem piersi i jurną pogodą,
W południe ciche, letnie, po łąkach tam wiodą,
Wirują lekko, sennie w ogromnych obręczach.
Przychodzą do mnie latem przez okna otwarte,
Popsutych koła młynów ruszają z chichotem,
Muskają twarz mi skrzydłem i włosów swych złotem,
Z żołnierzy moich szydząc stawianych na wartę,
Parobków przewalają leniwych po łąkach,
Spętane karc konie roznoszą pastwiskiem:
Do dziewuch starych faunów rozumieją się pyskiem, Umilkną zasłuchane w podniebnych skowronkach...
To spokojne nawiązywanie do tradycji (bo przecież nie tylko Malczewskiego w przytoczonych dopiero co wierszach widzimy), to nawiązywanie świadome i bezpośrednie do swoich najbliższych poprzedników nie mogło się nam podobać, nam, którzyśmy chcieli być przede wszyskim „nowi”. Było to złudzenie, wiem dzisiaj dobrze. Jednak tak się nam wówczas wydawało.
Ale kiedy blady poeta w swoim dziwacznym ubraniu stawał na małym podium w położonej przy najruchliwszej ulicy Warszawy kawiarni i blednąc jeszcze bardziej, i trzęsącymi się ze wzruszenia rękami ściskając niepotrzebny rękopis zaczynał deklamować, zapominało się o „paseizmie” tych wierszy. Porywał i nas, poetów, nie mówiąc już o „młodszej młodzieży”, w której imieniu tak pięknie ostatnio pisał o Lechoniu Jan Alfred Szczepański.
Dopiero później, a może dopiero teraz, przyszła refleksja i myśląc o Lechoniu powiadaliśmy sobie: „Mój Boże! O cóż tu chodzi? Przecie tutaj nie ma nic nowego!” — jak gdyby można było naprawdę w poezji znaleźć coś „nowego”, tak „nowego” jak radio, telewizja czy helikopter.
Przypuszczam, że Lechoń, interesując się moim procesem tworzenia, bardzo nie lubił moich wierszy. Zresztą chyba dostatecznie dał mi to do zrozumienia, kładąc zawsze akcent na moją prozę, a lekceważąc poezję.
Lechonia raził „brak idei” w mojej poetyce. Za bardzo mu się wydawała ta poezja werbalną. Wprawdzie podobały mu się „Okto- stychy”, którymi debiutowałem w „Pro Arte” i w „Picadorze” - ale potem załamywał ręce nad dalszym moim pętaniem się i plątaniem w gmatwaninach niedojrzałości pisarskiej. Szczęśliwym trafem dochował się u mnie list Lechonia skierowany w roku 1923 z Krakowa do Warszawy, do Grydzewskiego. Ponieważ ten list zawierał pewne ostre słowa pod moim adresem, Grydzewski oczywiście, jak to czynią życzliwi przyjaciele, zaraz mi go pokazał, a nawet przekazał, i tym sposobem ocalał on z pożogi wojennej w moich archiwach. W liście
tym znajdujemy dużo ciekawych rzeczy, które Lechoń pisze o twórczości swoich kolegów. I oto co pisze z powodu mojej „powieści poetyckiej” - „Wieczór u Abdona” - drukowanej podówczas w „Ska- mandrze”.
„Jarosław — cztery kolumny zamazane, bez sensu — elemele-dupere- le-to znaczy mieć wielki talent i ani odrobiny krytyki”. (Nawiasem mówiąc słowo „duperele” było jeszcze czymś zupełnie, oszałamiająco nowym.)
Niestety nie zachował się mój list do Grydzewskiego, ukryta odpowiedź na te zarzuty. Było tego cztery strony strasznych wymysłów i insynuacji. Należy żałować, że się ten list spalił wraz z całym archiwum „Wiadomości Literackich”. Zresztą łatwo domyślić się, w jakie czułe strony Lechonia uderzyłem w mej diatrybie: w jego warszawskość w pejoratywnym znaczeniu —był typowym przecie „warszawistą”, w gruncie rzeczy młodszym bratem Stefana Krzywo- szewskiego i Wacia Grubińskiego — poza tym w snobizm, nieokiełznany i naprawdę piramidalny, a wreszcie w najboleśniejsze miejsce: w jego impotencję twórczą, która zaprowadziła go na wszelkie mielizny i dramaty tego świata, poczynając od pierwszego zamachu samobójczego w marcu roku 1921, a kończąc na ostatecznym, tragicznym rozwiązaniu zagmatwanej książki żywota.
Powiedziałem już, że Lechoń był specyficznie związany ze środowiskiem warszawskim. I to nie z tą burzącą się i sfermentowaną Warszawą, gdzie nasze pikadorskie wystąpienie tonęło w powszechnym oszołomieniu i powszechnej radości, jaka tak prędko okazała się zawodna, nie z tą Warszawą, która walczyła, ale z tą Warszawą trochę nie przewietrzaną z dawnych lat i umeblowaną wypłowiałymi meblami. Sam Lechoń mówi o tym w wierszu „Stara Warszawa”. I jeżeli wiersz ten może naprawdę wzruszyć, to najmniej przemawiają do nas w nim owe „meble pluszowe, jedwabne poduszki” mieszczańskiego mieszkania warszawskiego, do których wzdycha poeta:
STARA WARSZAWA
Dobra Puka raz jeszcze nawleka swą igłę,
1 jeszcze wci$ż nie wierzysz, że w końcu nić przetnie.
Nic jeszcze nie chcę żegnać, lecz już widzę świetnie To wszystko, co stracone i co niedościgłe.
jedną mgłą więc zachodzą: miłość nie dzielona,
Mnie tylko znane winy, śmieszna duda sławy,
I tylko złote słońce, co nade mną kona,
Żywym blaskiem oświeca dach starej Warszawy.
Czuję, płynie przez okno zapach dawnych kwietni,
Widzę meble pluszowe, jedwabne poduszki,
A ja, z Stasiem Balińskim, obaj siedmioletni,
Śpiewamy w chórze dzieci piosenkę Moniuszki.
Tak, Lechoń był związany z Warszawą całkiem specyficzną; jego „stara” Warszawa oznacza zupełnie co innego niż Warszawa Norwida czy chociażby Or-Ota. Tu właśnie zachodzi największa różnica pomiędzy Lechoniem a Słonimskim.
Słonimski nie uznawał żadnych autorytetów. Dla Lechonia każdy bardziej popularny na bruku warszawskim człowiek był autorytetem. Gotów był porzucić na środku ulicy przyjaciela, z którym szedł pod rękę rozprawiając o poezji, aby towarzyszyć - już nie Marysi Brydzirf- skiej, bo to była urocza kobieta — ale po prostu Owerlle czy Gierasiri- skiemu. Pani Lewentalowa z „Kuriera Warszawskiego” imponowała mu jak lady Macbeth. I, co gorsza, przed Olchowiczami, Wasilewskimi—wstydził się trochę swoich ubogo ubranych, nieco trącących cyganerią przyjaciół. Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy w parę dni po powrocie Lechonia ze szpitala odwiedziłem go w jego mieszkaniu. Byłem z moim przyjacielem Rytardem. Na nieszczęście zastaliśmy u niego Adolfa Nowaczyriskiego i piękną panią Helenę Sulimę (pierwsza Rachel z „Wesela”). Gorszego przyjęcia nie doznałem nigdy i nigdzie. Po kilku chwilach wstałem i wyszedłem. A było to po zamachu samobójczym Lechonia, kroku spowodowanym bardzo zawiłymi przyczynami natury moralnej i materialnej, po tym, kiedy wszyscy jego przyjaciele, i ja w tej liczbie, okazali mu bardzo wiele serca. A on jednak wstydził się nas wobec takich gwiazd, jak Nowaczyriski i Sulima/ Jednym słowem — chwilami był to bardzo mały człowiek. Wspominałem jednak, że mówiąc swoje wiersze przeobrażał się zupełnie
Stawał się piękny. A przecież znana była jego szpetota, powiększana jeszcze w początkowej epoce naszej znajomości przez dziwaczny i zaniedbany ubiór. Ojciec Lechonia był drobnym urzędnikiem, matka nauczycielką, żyli w bardzo trudnych warunkach materialnych. Na początku epoki „Picadora” Lechoń został posiadaczem jedynego stroju: czarnego żakietu (jaskółki) i szarych sztuczkowych spodni, znoszonych i wypchniętych na kolanach do ostatnich granic możliwości. Wszystko to często ozdobione czarno-szarym szalikiem w wężowe podłużne pasy, który to osobliwy szczegół został uwieczniony w znanym portrecie Romana Kramsztyka.
Twarz Lechonia, niezmiernie charakterystyczna, o dużym, nieco skrzywionym nosie, zapadniętych ustach i zaniedbanych zębach, była daleka od klasycznej urody. Głos miał głęboki, nieco jednak seplenił. W zimie stroju jego dopełniał czarny płaszcz i sztywny melonik lub - wynalazek Grydzewskiego — płaską czapka studencka, biała z malinową obwódką.
W momentach mówienia wierszy wszystko to się przeobrażało — i strój, i twarz, całość nabierała zupełnie innego charakteru. Chciał to wyrazić Kramsztyk w swoim portrecie, który nawet zatytułował „Poeta” —ale mu nie wyszło... Przede wszystkim dał Lechoniowi w rękę książkę, z której ten czyta. A przecież Lechoń nigdy nie czytał z książki. Pamięć miał zadziwiającą fenomenalną.
Toteż do moich najgłębszych przeżyć poetyckich na zawsze należeć będzie wspomnienie tych momentów, kiedy „Leszek mówił wiersze”. Czasami się go o to prosiło — i wtedy nic nie wychodziło. Ale czasami zaczynał sam i wtedy trwało to całymi godzinami, całymi nocami. W najrozmaitszych okazjach, w najdziwniejszych miejscach. Przy stoliku w „Ziemiańskiej”, na kanapce w „Astorii” podczas kolacji, chodząc Nowym Światem, placem Trzech Krzyży, Alejami w noc letnią aż do białego świtu, odprowadzając kolegów od bramy do bramy w czas listopadowej szarugi, z sylwetą Giewontu na horyzoncie, w Paryżu na ławce przy bulwarze St-Germain, wszędzie tak samo, z jednakowym zapałem. Kochanowski, Trembecki, Mickiewicz, Słowacki, Norwid - bez końca, całymi godzinami. 1 jakiekolwiek miewałem żale do Leszka, jakkolwiek twierdziłem, że go „nie lubię”, jak mnie złościł i
niecierpliwił-w takich momentach skoczyłbym za nim do piekła... „Jeszcze, Leszek, jeszcze” - mówiło się, gdy kończył jeden wiersz, a on zaczynał inny, zupełnie z innej dzielnicy, po Norwidzie Staff, po Wyspiańskim Słonimski. Umiał na pamięć wszystkie swoje wiersze i prawie wszystkie nasze. Przeobrażał się tak-stawał się innym człowiekiem, prawdziwym człowiekiem i dopiero w takich chwilach miało się wrażenie, że się chwyta istotę jegp charakteru, treść jego „bytu”.
Właśnie niedawno spostrzegłem, że „brzoza Jana Lechonia” uschła — i nawet nie wiem, kiedy zabrano jej sztywny, nie okryty liśćmi pień. Tak nazywaliśmy z moją żoną drzewo, które stojąc na skraju lasu w Podkowie Leśnej, schylało się pięknym lukiem nad drogą. Tutaj Lechoń, pozostawiwszy Stasia Balińskiego i Antoniego Słonimskiego przy krokiecie z Rytardami, siedział z nami i bardzo długo mówił swoje i cudze wiersze.
Ilekroć potem przez długie lata przechodziliśmy pod tym drzewem, które się przechylało nad coraz bardziej cywilizującą się drogą, otoczone coraz większą ilością domków, przypominaliśmy sobie ów koncert Lechonia. Było to na jesieni, bodaj że w ten sam dzień „zacietrzewionej kury”, i brzoza była żółtawa, listki poniektóre już opadały. Powiedziałem potem wieczorem do żony, już po wyjeździe przyjaciół: „Czy może być coś bardziej polskiego jak taki jesienny, pogodny wieczór, zachód słońca za lasem i u stóp lukiem schylonej brzozy i te wiersze mówione ustami bladego poety?”. Oczywiście powiedziałem to wszystko prościej. Ale czy mogło mi wtedy przyjść do głowy, że ten tak bardzo polski pisarz niedługo wyjedzie z kraju na zawsze i spędzi resztę życia w Paryżu i w Nowym Jorku — miejscach bardzo atrakcyjnych, ale jak najmniej stworzonych dla pisarza tego pokroju?
Powinien być pochowany pod taką brzozą-nie w dalekiej i jakże prawdopodobnie dla niego obcej Ameryce.
Niczym nie poskromiony snobizm Lechonia wyrażał się w tym, że musiał znać wszystkich i bywać wszędzie. Było w tym bardzo wiele pasji życia, głodu świata-ale także nerwowej chęci zagłuszenia najgorszych przeczuć bezpłodności. Chociaż Lechoń swoje pokazywa
nie się demonstracyjnie w teatrze i na ulicy, swoje bywanie „w świecie” uważał coś jak „stracony czas” Prousta i wszystkich łudził, że odnajdzie ten czas w jakimś' potężnym i wiekopomnym dziele —w gruncie rzeczy wiedział, że nigdy nie stworzy tego arcydzieła. Na tym polegał jego dramat, że rozpraszał swój wielki talent, że wygadywał całą swą treść wewnętrzną, wylewał ją w nie kończących się nocnych rozmowach, gdzie inteligencja jego (i intuicja —mam wrażenie, że połowy książek, o których mówił, nigdy nie czytał) błyskała tysiącem fajerwerków, porównań, skojarzeń, dowcipów —a dla twórczości pozostawało w nim już mało. Pisał niewiele — po pierwszym wybuchu „karmazynu” - raczej już nikłe wierszyki, w których drzemie dużo jeszcze głębokiej liryki, ale jest i mnóstwo teatralnego sztafażu, i pseudo romantycznej dekoracji.
Mimo ogromnego przywiązania do życia nie opuszczała go myśl o śmierci. Może to właśnie pod ową brzozą po raz pierwszy powiedział nam ten wiersz pamiętny, traktujący „o rzeczach ostatecznych”, który chyba najbardziej lubię z całej jego poezji:
NA „BOSKIEJ KOMEDII" DEDYKACJA
Im głębiej idziem w życie, coraz większa troska,
Coraz większa nas nęka obawa w tej chwili,
Gdy wreszcie się ostatnia zasłona rozchyli:
Biedna ludzka komedia — okaże się boska.
I serce zakochane raz po raz rozrywa Sieć złotą, którą samo splątało niebacznie,
I zanim dla wieczności jak gwiazdy drgać zacznie,
Dla książek, jak ta, mądrych, swe wnętrze odkrywa,
I radość w tym znajdzie, że bije w nim wściekła Ulewa Bożych przestróg, i modlitw dziecinnych Za siebie nie odmawia. Już tylko dla innych:
Chce, by weszli do raju, nie schodząc do piekła.
Niestety, biedny twórca „Karmazynowego poematu” przeszedł zapewne przez wszystkie piekła ziemi, zanim rozchyliła się przed nim ostatnia zasłona.
Nie odpowiada ściśle rzeczywistości, że Lechoń po wydaniu tomiku „Srebrne i czarne” zamilkł zupełnie. Od czasu do czasu pisał jakiś wierszyk-był to wielki ewenement. „Leszek napisał wiersz”-ta wieść biegła z telefonu na Złotej, od Grydzewskiego, pomiędzy przyjaciółmi. Pamiętam, jaka była heca, kiedy w roku 1929 czy 30 Lechoń wydrukował swój wiersz nie w „koncernie” Grydzewskiego, tylko w „Drodze” u Horzycy. Wiersz ten nosił tytuł „Czerwone wino” i był w kilkanaście lat potem ozdobą wydanego na emigracji tomu „Lutnia po Bekwarku”.
CZERWONE WINO
Bardzo wcześnie jest jesień. Coraz wcześniej słońce Za jezioro z ołowiu w drżące spada trzciny.
Dzieti jest po to, by sennie płynęły godziny A wieczór, by oglądać gwiazdy spadające.
Renoir chyba w sadzie pomalował śliwy,
Tak ich skórka zielona, a brzegiem liliowa,
I wszystko tu coś znaczy, tylko brak nam słowa.
Ach! Jak tu odpowiedzieć czy jestem szczęśliwy?
Jak nurek schodzi w mroki tajemniczych głębin,
Gdzie się przepych koralu bogato rozpina,
Tak ja wypijam wzrokiem czerwoność jarzębin Lub próbuję wargami czerwonego wina.
Jest to wiersz pisany w jakiejś przelotnej, szczęśliwq chwili, kiedy nerwy wrażliwego poety doznawały chwilowego odprężenia. Prawdopodobnie- powstał on w domu Tadeuszostwa Jackowskich, w Poznańskiem, gdzie Lechoń chętnie przebywał otoczony siostrzaną opieką pani Niusi (siostry Leona Schillera). Później uciekał do tych samych ludzi z Paryża do Brukseli.
Wiersz to typowy dla Lechonia. Rzec2ywiście sceneria cała tchnie rzeczami-znanymi i ogranymi. A jednak prawdziwy poeta potrafi jakoś tak zrobić, aby ograne słowa brzmiały niby coś nowego. Jak to powiada Słonimski?
... i bez tak pachniał jak bez, i słowo „pachnieć* pachniało,
I łzy były pełne łez...
Lechoń był rozpieszczony przez wszystkich: przez rodziców, przez kolegów, przez przyjaciół, przez kobiety. Zachowywał się zbyt często jak primadonna i niejedną przykrość sprawiał najbliższym dziwacz- nośdą swego zachowania. Zresztą był tak rozbrajający, że z przyjemnością wybaczało mu się wszystko. Nawet ten niemożliwy tryb życia. Myśmy wszyscy jakoś tam zarabiali: Tuwim w „Czarnym Kocie”, potem w „Qui pro Quo”, Słonimski w pismach satyrycznych (niedużo oczywiście), ja swoim belferowaniem po prywatnych domach. Lechoń nie miał ani grosza — i żył sobie jak ptaszek.
Oto treść pierwszego bileciku z paczki dość pokaźnej listów Leszka czy „Leszeczka”, jakeśmy go nazywali czasami, skierowanych do mnie. List jest bez daty na zmiętej kartce już wówczas pożółkłego papieru pisany, zapewne z maja 1919 roku. Od tego zaczyna się nasza korespondencja:
„Drogi Jarosławie!
(tu pewne wyrazy nieparlamentarne w sprawie pewnego sporu ortograficznego)... proszę Cię więc po raz x-owy, znów na tym samym papierze i znów o to samo. Jeżeli tylko możesz, to zrób mi tą prawdziwą przysługę, o którą b. b. mocno proszę i do dnia 1 czerwca pożycz w gotowiźnie mrk 100, a będę regularny jak kobieta, wdzięczny jak uczeń - proszę Cię b. b. mocno.
Bądź tak dobry i przed godz. 9 wieczór zostaw to, o co proszę, u swego stróża. Liczę na Ciebie bardzo, bardzo.
Całuję Cię mocno i jeszcze raz proszę Leszek
jeżeli nic masz sam, może Ci nie zrobi różnicy pożyczenia dla mnie na ten krótki termin. L.
Bardzo proszę.
Poufne! W sprawie krótkoterminowej pożyczki!!
Pilne!!'*
Nawiasem powiedziawszy suma 100 mrk była wówczas wcale pokaźna. Takie same liściki otrzymywali: Tuwim, Słonimski i inni zamożniejsi przyjaciele Lechonia. Wiedzieliśmy doskonale, że pieniądze te pójdą na jakąś niezwykle kosztowną książkę, którą Lechoń chce komuś ofiarować, na przepiękne róże, które posyłał za kulisy, na jakiś piękny krawat na imieniny dla innegp przyjaciela. Lechoń dawał tylko wspaniałe prezenty. Stawiał tylko wspaniałe kolacje. W „Hotelu Europejskim”, kiedy Tuwim np. nawet swoją poślubną kolację urządził w „Mordowni” na Zielnej. Wiedzieliśmy wszyscy, że to są pieniądze wyrzucone za okno, ale dawaliśmy mu zawsze. Tego dnia, kiedy otrzymałem powyższą kartkę, stróż pałacu Raczyńskich (Krakowskie Przedmieście 5) przed godziną 9 wieczorem otrzymał „to o co Lechoń prosił”.
Czasami Lechoniowi udawało się pożyczyć tyle pieniędzy, że urządzał u siebie przyjęcie. Oczywiście na przyjęcie to otrzymywali zaproszenie wszyscy, tylko nie ci, którzy dali ową forsę. Nic zabawniejszego jak te przyjęcia. Rodzice Jana Lechonia mieszkali wówczas (Lechoń wspomina w pierwszym z wierszy, że przedtem mieszkali przy ulicy Mokotowskiej 15) na ulicy Przyrynek, koło rynku Nowomiejskiego, naprzeciwko kościoła Panny Marii, w staroświeckiej kamieniczce, w mieszkaniu amfiladowym, jakich się już teraz nie widzi. W małych pokoikach na tych przyjęciach było bardzo tłoczno. Bufet sprowadzano z hotelu „Bristol” czy „Europejskiego”, usługiwali znajomi kelnerzy albo znowuż jacyś chłopcy w białych rękawiczkach. Lechoń podśmiewał się kiedyś ze śniadań u Aleksandra Lednickiego, że bywają tam: „arcybiskup i Arcybaszew,* Radziwiłł i Radziwiłowicz”. Ale u niego samego spotykało się jeszcze większą mieszaninę. Ci sami ludzie zebrani u Anieli Zagórskiej stawali się pod wpływem ciepła i dobroci tej niezwykłej kobiety jednym kręgiem wzajemnie życzliwych i uprzejmych przyjaciół. U Lechonia atmosfera była sztuczna i niezdrowa i raczej ludzie popatrywali na siebie wilkiem. Aleksander Skrzyński nie miał nic do powiedzenia Grydzewskiemu, a profesor
Szymon Askenazy — Marysi Brydzińskiej, która jeszcze nie stała się gospodynią Jabłonny po pani Tyszkiewiczowej, pani Vauban i rudej pani „Żenci” Potockiej. Ludzie się trochę podśmiewali, a sam gospodarz jeszcze po parysku nie obyty — myślę, że żałował, iż zadał sobie tyle trudu z urządzeniem tak kłopotliwego przyjęcia. Zebrania te były po większej części nieudane.
Mimo to Lechoń był mistrzem ceremonii wielkich przyjęć u jednego z księgarzy warszawskich, Ludwika Fiszera, które to przyjęcia cieszyły się w ówczesnej Warszawie wielką sławą. Niestety, nie mogę o nich nic powiedzieć, gdyż nie byłem do nich dopuszczony (tak samo jak do słynnych „tabardanów” u Ferdynanda Goetla). Wiedziałem o zbliżaniu się takiego przyjęcia dzięki temu, że Lechoń i Wierzyński zajmowali osobny stolik w „Astorii” i w nie kończących się „koncyljabulach” układali spisy zaproszonych i spisywali listy gości. Na listach tych nigdy nie widniały nazwiska Słonimskiego lub Iwaszkiewicza. Lechoń się trochę nas wstydził i nie uważał za salonfahbig.
Snobizm Lechonia odbił się nawet na jego języku. Używał wyszukanych i „dystyngowanych” zwrotów. Np. zamiast spytać mnie: „jak zdrowie twojej matki?” — powiadał: „jak się miewa pani Iwaszkiewicz© wa?” Głupiałem na takie pytanie, bo nie wiedziałem, o kogo chodzi?
Jednym z najpiękniejszych wierszy Lechonia jest wiersz pt. „Włosy Słowackiego”:
W gumowych rękawiczkach, jak trupie, rękami,
Profesor śrut wsypywał w puste oczodoły,
Ażeby mógł być z tego pożytek dla szkoły I pragnąc zmierzyć Gebie ziemskimi miarami.
Szuflami oto sypią w trumnę hebanową Gnidy ziemi francuskiej, co jest twym popiołem I tylko pukiel włosów nad kościanym czołem Ten sam jest, który Unił się nad twą żywą głową.
Patrzymy nart w milczeniu, bo żadna dę tkliwość jak za życia i teraz po włosach nie gładzi.
Lecz gdzie chciałeś, tam wracasz. Bierzemy cię bladzi I wiemy. Nie ma śmierci i jest sprawiedliwość.
Tę trumnę całą w kwiatach, tę drogę wspaniałą,
Bicie dzwonów i blask ten, co kościół rozjarzył,
Kiedyś sobie ubogi suchotnik zamarzył.
Padły paiistwa olbrzymie, aby tak się stało.
Jak większość dobrej poezji, jest to wiersz okolicznościowy, związany z pogrzebem Słowackiego, w którym Lechoń brał czynny udział. Został wyznaczony wraz z Or-Otem do asystowania przy ekshumacji zwłok autora „Mazepy” na cmentarzu Montmarte w Paryżu, a potem był konwojentem na kanonierce, która wiozła „trumnę hebanową” z Le Havre do Gdyni, Jak wiadomo, trumna została przełożona na statek wiślany, który płynął w górę rzeki z Gdańska do Warszawy.
Nigdy nie zapomnę tego momentu, kiedy statek wiozący trumnę Słowackiego podpłynął do wybrzeża przy moście Poniatowskiego. Na środku pokładu, na niewysokim wzniesieniu, jak gdyby wprost na deklu okrętu, stała mała trumna przykryta sztandarem. A przy niej na warcie mały Or-Ocik w swoim pułkownikowskim mundurze i blady jak trup, szalenie wysmukły, łamiący się jak pręt w tej wysmukłości Lechoń, we fraku i białym krawacie. W takich podniosłych momentach wzruszęnie malujące się na jego twarzy nadawało rysom jakiejś wewnętrznej szlachetności, zapominało się o jego brzydocie - a przede wszystkim widziało się, jak intensywnie ten człowiek przeżywał wszystko, co miało coś wspólnego z poezją. Pogrzeb Słowackiego nadszarpnął jego zdrowie.
Trumna Juliusza stała przez noc w Katedrze. Tłumy ludzi, Katedra pełna kwiatów, do trumny doszliśmy prawie o trzeciej w nocy i to po najpiękniejszym przedstawieniu schillerowskim po „Samuelu Zborowskim”. Odprowadzałem trumnę na dworzec i niespodziewanie ktoś mnie zaprosił do pociągu. Pojechałem do Krakowa w towarzystwie Lechonia i innych pisarzy. W Krakowie asystowałem przy całym
pogrzebie. Nieśliśmy z Lechoniem wieniec od pisarzy. (Na pogrzebie Żeromskiego nieśliśmy z nim i z Wierzyńskim ordery.) Bardzo długo staliśmy na deszczu, czekając na wyruszenie konduktu do Katedry. Tutaj mi Lechoń opowiadał wrażenia z otwarcia grobu Słowackiego. W trumnie była tylko czaszka pokryta nietkniętymi włosami. Poza tym znaleziono masę brązowego prochu, który szuflami przełożono do trumny-trumienki raczej, była bardzo mała-przewiezionej na Wawel. Widziałem potem fotografie tej czaszki z włosami. Robiła niesamowite wrażenie, zwłaszcza dzięki jamom niezmiernie głębokich oczodołów. Słowacki musiał mieć olbrzymie oczy. Z tego wszystkiego najpodobniejszy (do czaszki) jest rysunek Kurowskiego, który na ogół wydaje się nam przeszarżowany. Fotografie z otwarcia grobu Słowackiego, przechowywane w archiwum Ministerstwa Spraw Zagranicznych, nie były nigdy publikowane. Zapewne zaginęły.
Wieczorem zostaliśmy nieoczekiwanie (tylko my dwaj z pisarzy!!) zaproszeni na kolację do Starego Teatru; Ponieważ znalazłem się w Krakowie niespodziewanie, wprost z dworca, nie miałem fraka. Musiałem pożyczyć koszulę frakową u mojego byłego ucznia, inżyniera Jerzego Jaczewskiego, a frak od ówczesnego dyrektora Teatru im. Słowackiego, późniejszego emigracyjnego dziennikarza, który o mnie rozmaite tam rzeczy wypisywał, Zygmunta Nowakowskiego. Wysztafirowaliśmy się (Lechoń mieszkał u Morstinów, ja też gdzieś prywatnie) i stawiliśmy się na wieczerzę. Prezydował arcybiskup Sapieha i Piłsudski. Przed kolacją zakąski podano przy osobnym stole, na stojąco. Kiedyśmy spożywali boże dary owe (Lechoń odznaczał się wówczas ogromnym apetytem, w „Ziemiańskiej” zjadał po dwanaście ciastek!) zbliżył się do nas Piłsudski, przywitał się i powiedział do Lechonia: „Zasłużyłeś na dobrą kolację!” Było to podziękowanie za uciążliwą podróż do Paryża i z powrotem. Kanonierką podobno tak rzucało, że Or-Ot wysiadł w Antwerpii i dojechał do Gdyni lądem.
Do tego podziękowania się nie ograniczono. Lechoń od 1918 (i wcześniej jeszcze) był pod silnym wpływem piłsudczyzny. Co prawda nie pisał poetyckich panegiryków ku czci Piłsudskiego. W wierszu noszącym w tytule nazwisko dyktatora jest raczej opisany, odtworzony
przy pomocy luźnych obrazów nastrój jesieni 1918 roku, a jedyny wiersz poświęcony Piłsudskiemu („... a oh mówić nie może, mundur na nim szary”) nie może być uważany za jakieś specjalne kadzidło. Natomiast Lechori po przewrocie majowym został redaktorem - albo, jak to na jednym z listów jego do mnie widnieje z francuska wydrukowane, „dyrektorem” - pisma satyrycznego „Cyrulika Sewilskiego”, bardzo zresztą dobrze „dyrygpwanego”, ale całkowicie oddanego sanacyjnemu reżimowi. Rozwój myśli politycznej Lechonia-acz nie bez przerażających otrzeźwień-całkowicie układał się podług linii polityki sanacyjnej. Nie przerwała tego sposobu myślenia katastrofa wojenna; Lechoń do końca pozostał nieprzejednany i bardzo mało rozumiejący to, co się dzieje w kraju. A jego „płaszcz Konrada” stawał się czasami płaszczem Rydza-Smigłego. Niestety — bez guzików.
Tragedia Lechonia zaczęła się od dawna. Zaczynał ze zbyt wielkim rozpędem. Nie mówię tu o trzech tomikach wierszy wydanych, gdy miał lat trzynaście. Nie okazywał się w nich Minou Drouet ani Jagusią Błażejewską. Ale wiersze pikadorskie pisał mając lat osiemnaście, swe wielkie mowy o Sienkiewiczu i na śmierć rektora Brudzińskiego, które zwróciły na niego powszechną uwagę, tworzył jeszcze wcześniej. Oczekiwano po nim* „rzeczy wielkich” - i on sam się do nich sposobił. Tymczasem przyszła bezpłodność, bezsiła. Wielka kultura i wielka wrażliwość zawisły w próżni. Jeżeli mówiłem o tych rzeczach w moim liście do Grydzewskiego, to można to tylko tłumaczyć okrucieństwem młodości. Poruszałem bezlitośnie zbyt wielką tragedię.
Pierwszy znak, wielki alarm tej tragedii, to zamach samobójczy. Dawka weronalu była jednak zbyt silna, organizm nie zdołał jej absorbować i poetę odratowano. Było to na przedwiośniu roku 1921. Potem zaczęła się odyseja Lechonia po sanatoriach i szpitalach. Odwiedziłem go i w Rabce, dokąd go zabrali Kadenowie, i w Krakowie w sanatorium dra Piltza, gdzie spędził kilka sezonów; tam opiekował się nim uroczy i zacny dr Artwiński, którego poznałem przez niego. Ciągnęło się to dobrych parę lat. Wyleczył go „ostatecznie” dr Onufrowicz z Krakowa.
Leszek ciągle opowiadał o swoich zamiarach pisarskich, ale
wszystko pozostawało w sferze projektów. Olbrzymim przeżyciem było odkrycie Prousta (po śmierci tego pisarza), z którego życiem wciąż przeprowadzał paralelę swojego żywota. Pocieszał się, że po okresie obserwacji nastąpi „czas odnaleziony”. Niestety, ten wymarzony okres twórczości nie przychodził.
Lechoń, jak powiedziałem, miał bardzo wielu przyjaciół. Opiekowali się nim oni i martwili. Ryszard Ordyński, który nie był wielkim artystą, ale niezwykle dobrym człowiekiem i uczynnym przyjacielem, pani Niusia Jackowska — kłopotali się losem poety, nie mówiąc już o przyjacielach , .reżimowych”, jak Wieniawa czy Beck, którzy chcieli i poecie pomóc, i dla siebie jakąś korzyść osiągnąć. Kiedy coraz jaśniejsze się stawało, że nie ma« co spodziewać się po Lechoniu samorodnej twórczości, zdecydowano pchnąć go na drogę dyplomatyczną. Wysłano go za stypendium (rządowym czy prywatnym, Bóg raczy wiedzieć!) na parę lat do Paryża, po czym został mianowany attaché kulturalnym (była to wielka nowość) przy ambasadzie.
Przy końcu wiosny roku 1931 otrzymałem w Stawisku taką kartę od Lechonia:
„Drogi Jarosławie! Mam zaszczyt notyfikować Ci objęcie przeze mnie roboty propagandowej w Paryżu w charakterze pomocnika Eksc. Muhlsteina zawiadującego tym działem. Aczkolwiek pobudką moją przy objęciu tej posady była chęć zarobku, który by umożliwił dłuższe zamieszkiwanie w Paryżu — ale oczywiście będę robił wszystko, aby mądrze się wywiązywać ze swego zadania i rokrocznie parę wartościowych rzeczy przygotować...” itd. itd.
Kiedyś wyznał mi Lechoń, że ostateczna decyzja wyjazdu na stałe za granicę nastąpiła po nie przespanej nocy, podczas której wyliczał osoby w całej Warszawie, z którymi jest na „ty”. Gdy doszedł do trzystu nazwisk, postanowił porzucić Warszawę. Si non è vero e ben txovato.
Chodziło mu prawdopodobnie o ucieczkę z miejsca, gdzie go wszyscy znali i wszyscy oczekiwali od niego niesłychanych rzeczy, a przynajmniej pięknych wierszy, których nie mógł z siebie wykrzesać. Męczył się w Warszawie i zdawało mu się, że w Paryżu będzie mu lżej.
Jednakże i w Paryżu działały jego snobizmy. Postawił sobie za punkt honoru, aby i tu poznawano jego obecność w teatrze po niezmiernie charakterystycznym, głośnym i nieco histerycznym śmiechu, jakim witał w teatrach warszawskich dowcipy, które mu się podobały na scenie, lub żarty powiedziane (najczęściej przez niegp samego) w antraktach. Po pewnym czasie — zdaje się — postawił na swoim: jego głośny śmiech znano i w „Comédie Française”, i w „Ambigu”.
Dostał także szoku snobistycznego na temat koronowanych głów. W licznej z owego czasu korespondencji ze mną rzuca się w oczy dość duża kolekcja pocztówek z różnymi królami, którymi mnie zasypywał. Była to zresztą niewinna słabość.
To są oczywiście sprawy błahe. Ale zaszły w nim i poważniejsze zmiany. Rolę swą w Paryżu zaczął traktować rzeczywiście na serio. Zdawał sobie sprawę, że stał się we Francji innym człowiekiem. Oto, jak koilczy jeden z ówczesnych listów do mnie: „bardzo często myślę o Tobie, o rozmowach z Panią Hanią i z Tobą; byłoby to piękne zobaczyć się niedługo w Paryżu. Mam wrażenie, że zmądrzałem i jestem wcale niezłym, choć nieładnym mężczyzną”.
Od tego momentu Lechoii zaczął żyć innym życiem. Była to chwila przełomowa. Teraz był radcą Lechoniem, ubranym jak z igły, w nowym kapeluszu, z wysztyftowanymi zębami. Nie zawsze był miły w tej roli, nawet dla dawnych przyjaciół—ale był niezwykle czynny. Po długich trudach ówczesnych — w momencie kiedy Francja zraziła się mocno do Polski przez pakt nasz z Niemcami — udało mu się wystawić „Harnasie” Szymanowskiego w Operze Paryskiej (1936). Uczynił to dla człowieka, którego uwielbiał—(„Jeżeli dotąd nie pisałem o Karolu-mówi w liście z 1938 roku-to dlatego, że jego śmierć po dwu latach niemal codziennego z nim obcowania była dla mnie przeżyciem, o którym trudno mówić publicznie.”) - ale także zdając sobie sprawę ze znaczenia tego spektaklu dla stosunków polsko-
- francuskich.
Zmienia się wówczas całkowicie zachowanie Lechonia w stosunku do mnie. Jest z pewną atencją, ale może mniej szczery. Podczas moich wizyt w Paryżu, moich i mojej żony, spotykamy się często i na długie rozmowy. Pamiętna rozmowa ,,pogodzęruowa” z moją żoną w „Café
du Rond Point” trwała do drugiej w nocy - bo przedtem porządnie się popsztykali. Kiedyś zaprosił nas na kolację i mimo że potem chciał go gdzieś wyciągnąć „sam” Ignacy Matuszewski z Haliną Konopacką—przyszedł na umówione miejsce. Zabrał nas co prawda do tej restauracji, gdzie miał nadzieję spotkać Matuszewskiego i bezskutecznie podczas całej rozmowy popatrywał na drzwi wejściowe — ale wytrwał wiernie przy nas. Stawiał wówczas na moją karierę.
Niepotrzebnie jestem złośliwy. Zrobił bardzo dużo dla mnie w Paryżu. Przede wszystkim wydał „Panny z Wilka” i „Brzezinę” po francusku w tłumaczeniu Pawła Cazin i z przedmową najbardziej wziętego krytyka ówczesnego — Edmond Jaloux. Poza tym zaaranżował całą sprawę przyjęcia „Lata w Nohant” do „Comédie Française”. W sprawie tej zachowała się obfita korespondencja. Ostatecznie dyrektor „Comédie Française” — Bourdet — zaakceptował moją sztukę. Czytał ją w przekładzie Teresy Koemer. Sztukę miał zaadaptować komediopisarz Stéve Passeur, a pójść miała w sezonie 1939—1940. Wojna, a potem rychła śmierć Bourdeta stanęła na przeszkodzie temu projektowi.
Lechoń załatwiał te wszystkie sprawy niesłychanie kosztownie i bardzo niebiurokratycznie. Słynna była historia rachunków jego za telefony; tylko przez telefon omawiał z Warszawą sprawy „Baletu Polskiego”, który Szyfman przygotowywał podówczas dla Paryża. Lechoń nie miał cierpliwości do pisania listów — wolał telefonować. Ale to kosztowało sumy bajońskie. Był też w gorącej wodzie kąpany i nie zawsze umiał dopilnować rozpoczętych spraw. Tak na przykład zgadzał się ze mną w ujemnej ocenie przedmowy Jaloux do „Panien z Wilka”-ale jednocześnie tłumaczył się, że „nie dopilnował” tego, ponieważ wyjeżdżał do Jackowskich do Brukseli.
Jego stosunek do mojej twórczości zmienił się także kardynalnie. O „Pannach z Wilka” pisał do mnie do Kopenhagi: „Jest to piękne, proste, mądre, nowe — a nie nowinkarskie, jest doskonałe, a mimo to wzruszające”.
Po „Czerwonych tarczach” przysłał mi entuzjastyczny list, w którym były rzeczy i słuszniejsze, i lepiej napisane niż w obszernym artykule, jaki drukował na ten sam temat w „Gazecie Polskiej”.
Najważniejszą częścią tego listu jest skonstatowanie powagi naszej, skamandryckiej literatury, tego, że to mimo wszystko nie są „duperele”, ale sprawa serio.
„Mam dziwne wrażenie — pisze Lechoń - że patrzę na coś, o czym niegdyś mówił Tomasz Mann — że nie może oto wyjść z podziwu, iż jest on tym samym niepoważnym i wesołym Tomaszem Mannem, który kiedyś był redaktorem «Simplicissimusa» i jednym z wielu, a jest oto dzisiaj jednym z królów życia... I kiedy myślę, że to napisałeś Ty, który zawsze będziesz częścią mej młodości - myślę z melancholią i jakimś metafizycznym zdziwieniem: Ach! więc to już takie ważne rzeczy się zrobiły z tego...” |
Znałem dwóch Lechoniów: Lechonia warszawskiego i Lechonia paryskiego. Nie wiem, jaki był Lechoń amerykański. Z emigracji nie zwrócił się do mnie ani jednym słowem. Ale chwyta mnie prawdziwe przerażenie, już nie „metafizyczne zdziwienie”, kiedy wyobrażam sobie, jak ten sam chłopiec, który dla kawału budził mnie późną nocą telegramem: „Czekam u Lija* sama. Mąż wyjechał. Loda.” - skacze z dwunastego piętra hotelu „Hudson” w Nowym Jorku. Musiał on przebyć daleką i straszliwą drogę, o której już nic nie wiem.
Wiłam Horzyca-(jeszcze w momencie kiedy go poznałem, miał zanotowane w papierach pierwotne swe nazwisko Wilhelm Hori- tza) - był jednym z najbliższych moich przyjaciół i kontaktowałem się z nim bez przerw od roku 1919 aż do jego śmierci, to znaczy przez lat czterdzieści. Nie był to jednak przyjaciel od intymnych zwierzeń, długich rozmów o zmierzchu, wtajemniczeń w osobiste przeżycia. Rozmowy nasze przez całe czterdzieści lat ograniczały się do tematów ogólnych, literackich i teatralnych, oczywiście także politycznych, ale to dopiero w czasie wojny. W epoce kiedy był redaktorem „Drogi”, kiedy ulegał wpływom Skwarczyńskiego, na tematy polityczne nie rozmawialiśmy; przejawiałem daleko idący sceptycyzm do ideałów i pomysłów, którym wówczas służył. Nie wtajemniczał mnie także w swoje przeżycia erotyczne, nawet nie pamiętam, czy mi opowiadał kiedy o najważniejszym romansie swego życia, o gwałtownej miłości do panny Stasi Gozdeckiej, którą porwał z domu rodzicielskiego i z którą potajemnie się ożenił. Opowiadali mi o tym jego przyjaciele Stanisław Vincenz i (Jerzy) Misiński. W ten sposób przyjaźń nasza w ciągu tych lat kilkudziesięciu miała nurt nad wszelki wyraz spokojny i przebiegała całkowicie bezkonfliktowo.
Nie pafniętam dokładnie momentu pierwszej z nim znajomości. Ale „wynurzyli się z nicości” (jak mawiał Witkacy) w „Picadorze” już chyba w drugim tygodniu naszych w tym kabarecie popisów, on i Wierzyński, w mundurach jeszcze austriackich, z tak zwanymi „trzepaczkami” na ramionach, szalenie obcy tej Warszawie, a właściwie „Warszawce”, z którą kontaktowałem się pod „P^cadorem”. Miałem do Galicji poważne uprzedzenie, które trzeba było długo
zwalczać, a on, Wierzyński i Horzyca, mieli na sobie wcale okazałą galicyjską skorupę.
Jeszcze wtedy nie chodziło się nawet do „Astorii”. Toteż pierwsze wspomnienie Wilama połączone jest z kawą u „Turka”, murek” mieścił się na Nowym Swiecie na piętrze w tym samym domu co „Astoria”. Tam też zachodziliśmy po występach w „Picadorze” na kawę po turecku. Widać nie samą kawę tam się dostawało, bo to pierwsze wspomnienie jest takie: Kazio i pan Wiłam (zawsze się mówiło „pan Wiłam”, choć był tylko o parę lat od nas starszy) siedzą przy okrągłym stole i uderzając dłońmi o biały obrus, śpiewają austriackie żołnierskie piosenki. Z czuba im się kurzy porządnie i ku wielkiemu mojemu zgorszeniu ryczą na całe gardło
„Maruszka, moja Maruszka, chodiże ze mną spać do łóżka...”
Nie znosiłem tego „stylu”. Uciekłem od „Turka”, napełniały mnie niechęcią ich „austriacki” mundur, ich śpiew, ich rubaszne zachowanie.
Jak z tego przeszło do czułej przyjaźni—już nie wiem i zupełnie się nie orientuję. Horzyca czytał w „Picadorze” swoją „Litanię”, wiersz wzruszający i zawsze wzbudzający we mnie żal, że Wil nie pisał więcej wierszy. Może te dwa lata germanistyki na uniwersytecie wiedeńskim poruszyły moje żądze erudycji, może jakie inne względy wzbudziły we mnie sympadę do tego dość groteskowego oficerka z baczkami, dość że zaprzyjaźniliśmy się.
Coraz częściej siadaliśmy przy stoliku to w „Picadorze”, to w „Ziemiańskiej”, coraz więcej znajdowaliśmy wspólnych tematów, które nas interesowały. Jego interesowało to „lewantyńskie powietrze”, którym dyszały moje pierwsze utwory, mnie interesowało to, co opowiadał o niemieckiej literaturze. E.T.A. Hoffmann, Kleist, Hölderlin —to były dla mnie odkrycia. Zaczął nas zastanawiać ekspresjonizm niemiecki.
Jak wiadomo, „Skamander” mi nie wystarczał, zwróciłem moje poszukiwania w stronę „Zdroju”. Umysł pana Wilama pasował jak ulał
do tego, co się działo w „Zdroju” - jednak tak się złozyło, że Horzyca w Zdroju nie zagustował, z Hulewiczami się nie poznał i moje wysiłki, aby ich połączyć, poszły na marne. Dzisiaj myślę, że jednak pojęcia Horzycy o literaturze były większe, pojemniejsze, obejmowały szersze horyzonty niż te, które panowały w „Zdroju”.
Horzyca miał jakąś tam posadę w wydawnictwach wojskowych, to samo Wierzyński. Zamieszkali na stałe w Warszawie, Horzyca był żonaty, miał bardzo ładną i interesującą żonę. Zaczęło się u niego bywać. Przypuszczam, że jeszcze ze Lwowa znał braci Pronaszków, ci także byli żonaci, złożyło się inne towarzystwo niż to, które bywało u Tuwimów na Chłodnej.
Po tylu latach nie pamiętam już, gdzie oni mieszkali, w jakiej kolejności następowały ich wynajęte pokoje. Jakiś czas mieszkali przy ulicy Bagatela — pamiętam tam u nich jakieś duże przyjęcie.
Najbardziej jednak wbiło mi się w pamięć ich mieszkanie na Nowym Zjeździe. Do tego domu wchodziło się powietrznym mostkiem z wiaduktu Pancera. Horzycowie wynajmowali dwa pokoje poniżej owego mostku; na najwyższym piętrze tego domu zamieszkał Jan Hempel. W końcu roku 1920, po powrocie z wojska, i na początku roku 1921 tułałem się po Warszawie bezdomny. O mieszkanie było bardzo trudno, na wynajęcie osobnego pokoju przy moich skromnych zarobkach (byłem wtedy pomocnikiem sekretarza w biurze Zachęty Sztuk Pięknych) nie mogłem nawet marzyć. Przemieszkiwałem to tu, to tam. Wreszcie Horzycowie wyjeżdżając na święta Wielkanocne do Lwowa pozwolili mi zamieszkać w swoich pokojach. Było mi tam bardzo dobrze. Odwiedzałem Hempla, którego już znałem i bardzo lubiłem. Przyjmowałem jak u siebie moje siostry.
Aż tu nagle dostałem bardzo silnej grypy, prawie zapalenia płuc. Poczułem moją samotność, leżałem w gorączce w pustych pokojach. Jeden poczciwy Bronisław Iwanowski (był taki niesamowity typek w międzywojennej Warszawie) odwiedzał mnie i przynosił sucharki i aspirynę.
Horzycowie wracając ze Lwowa zastali mnie jeszcze w łóżku. Poczciwie ściągnęli się do jednego pokoju i pozostawili mnie w tym pierwszym, abym już tam dochorował.
Mieszkałem tam jakiś tydzień i cały ten tydzień przegadałem z Wiłem Horzycą. Na dokładkę mieliśmy tylko Stanisława Vincenza, który akurat przyjechał do Warszawy ze Słobody Rungurskiej „za interesami”.
Temat naszych ęozmów był zawsze ten sam, kręcił się w kole niewielu zagadnień, które pozostały naszymi ukochanymi tematami przez wiele, wiele lat aż do samego końca. Wil był starszy ode mnie i o wiele bardziej wykształcony, o ile chodziło o literaturę polską i o filozofię. Bardzo dużo korzystałem z tego, co mi mówił, po prostu uczyłem się wielu rzeczy od niegp.
Wiedziałem od razu, że był naiwny i prostoduszny, ale bardzo nachylony ku spirytualizmowi. Czasami nawet w dosłownym, prymitywnym znaczeniu; od niego miałem wspaniałą angielską książkę noszącą tytuł „True gpest stories” i opowiadał mi ustnie nie jedną fabułę. Ale omawiał także z powagą, należną temu przedmiotowi, filozofię polską, dzieła Trentowskiego, Cieszkowskiego (posłyszałem po raz pierwszy szczegółowo chociaż mętnie o „Ojcze nasz”), niewyczerpalny temat —Towiański i wszystkie zagadki z jego osobą i jego nauką związane. Pamiętam straszną gafę, jaką popełniłem w rozmowie o Mickiewiczu, który także był wiecznym tematem naszych rozmów (ja byłem ten od Słowackiego!) Powiedziałem kiedyś: „Wiesz, Wilu, ja czegoś nie mogę zapamiętać, która to jest czwarta, a która trzecia część «Dziadów»”. Wywołało to jedyną burzę, jaką pamiętam w naszej przyjaźni. Wil się oburzył i bardzo mnie zwymyślał. Rzeczywiście była to może nie karygodna ignorancja, ale dowód pewnej lekkomyślności, z jaką traktowałem najpoważniejsze przedmioty.
Wil był dobry do naiwności. Nawet polityków podejrzewał o naiwność. Słynne było jego powiedzenie „Stalin to dziecko!” łnnym razem pisał z Paryża: „Paryż jest wielki. Jaki, opowiem po powrocie”.
Szczególniej Słonimski drwił z tego typu powiedzeń. Wytworzył się między Słonimskim a Horzycą szczególny antagonizm. Horzyca wielbił Tuwima, cenił Wierzyńskiego, nigdy nie lubił poezji Słonimskiego. A jeszcze kiedy Antoni na zjeździć poetów u Morstina w Pławowicach zasnął w salonie, |xxlczas odczytu Horzycy o poezji.
stosunek zmienił się w wyraźnie wrogi. Zawsze podejrzewałem, że Słonimski udawał, że śpi, ale on, zdaje się, zasnął naprawdę.
Wtedy na Nowym Zjeździe Wil uderzył w najwyższe tony: mistycyzm Mickiewicza, „Kleopatra” Norwida, „Bazylissa Teofanu” Miciiiskiego to były te ciągłe tematy. Dobrze, że byłem na nie odporny. Zresztą pewnego rodzaju odtrutką były opowieści huculskie Vincenza, które mnie fascynowały do tego stopnia, że dwukrotnie odbyłem podróż na Hucułszczyznę, w roku 1922 i w 1923.
Nie najmniej ważnym tematem naszych rozmów i sporów był teatr. Ja byłem świeżo po praktyce w „Studyach” Wysockiej i po wycofaniu się z Reduty, latem roku 1921 widziałem przedstawienie „Tumora Mózgowicza” w Krakowie, był to czas dość intensywnej przyjaźni z Witkacym i stałem na trochę innym stanowisku niż Horzyca, o ile chodzi o widowisko teatralne.
Teatr w moim pojęciu był teatrem zdarzeń, faktów, niesamowitych spięć i zderzeń. Zresztą zdawałem sobie słabo i mętnie sprawę z moich pojęć o teatrze. W każdym razie nie rozumiałem teatru jako misterium, nie jako misterium chrześcijańskie. Podczas kiedy dla Horzycy nawet teatr grecki był niejako prefiguracją teatru ofiary chrześcijańskiej.
Latem 1921 roku organizowałem teatr Elsynor z myślą o stworzeniu czegoś, co by nie było Redutą ani misterium w rozumieniu Wiła. Wciągnąłem co prawda Wiła do pracy i figuruje on wśród założycieli Elsynoru, ale pozostał obojętny dla teatru Stasia Witkiewicza i mały brał udział w przygotowaniu pierwszego (i jedynego) przedstawienia tego teatru. Byli nim „Pragmatyśd” Witkacego.
Trudno wyobrazić sobie większe przeciwności niż umysły Horzycy
i Witkacego. Toteż niepodobna było znaleźć platformę, na której by się mogli spotkać. W każdym razie w Elsynorze rozminęli się kompletnie. Myślę, że Horzyca kładł na karb mojego niedorozwinięda umysłowego moje przejęcie się sztukami Stanisława Ignacego.
Udało mi się częśaowo przekonać nawet Grydzewskiego, nawet Szyfmana (od strony snobizmu przynajmniej), Horzyca pozostał nie przekonany do końca.
No, i oczywiście zaczynając od tych pierwszych, najważniejszych rozmów omawialiśmy z Horzycą plany jego dzieł literackich. Opo
wiadał mi z wszelkimi szczegółami dramat „Wzniesienie księżniczki Salome”. Rozwijał gigantyczny plan powieści o Aleksandrze Wielkim.
Dzieła te nie zostały napisane nigdy.
Horzyca miał za to zasługi na innych polach.
I tak ciągnęła się ta przyjaźń przez wiele lat. Czasami się rozszczepiała, czasem zacieśniała, ale niezmiernie równa w życzliwości, wzajemnej sympatii i nawet współdziałaniu. Zachowała się z tej przyjaźni dość obfita korespondencja, głównie przedwojenna i powojenna. Zawiera ona trochę niespodzianek. Np. kartkę z pozdrowieniami z Mont-St.-Michel z podpisem obojga Horzyców i Józefa Czechowicza. Karta pochodzi z roku 1930. Skąd oni się tam wzięli? Nie wiem. Jest także przedwojenna kartka z Palermo, której daty odczytać niepodobna, jedynie znaczek pocztowy z Wiktorem Emanuelem świadczy o jej epoce W kartce też Horzyca narzeka na stolicę Sycylii i powiada, że przypomina mu dokładnie rodzinny Stryj!.
Bardzo intensywna i interesująca jest także korespondencja z czasów, kiedy Horzyca był dyrektorem w Toruniu, a ja kierownikiem literackim Teatru Polskiego w Warszawie i redaktorem „Nowin Literackich-’. I tu też możemy spotkać ciekawe niespodzianki. Np. 30 lipca 1947 roku Wil pisze:
„Przesyłam Ci obecnie artykuł o naszym przedstawieniu «Romea#, pióra bardzo młodego, ale bardzo zdolnego człowieka, niejakiego p. Konstantego Puzyny. Uważam, że jest on napisany obiektywnie i doskonałą polszczyzną... Zwracam Ci uwagę na owego młodego Puzynę, który jest naprawdę bardzo inteligentnym człowiekiem i jak na tak młodego człowieka, ma zdaje się siedemnaście lat, pisze wręcz doskonałą polszczyzną, nie mówiąc o dobrej treści.”
Kilkakrotnie Horzycowie mieszkali w naszym domu odpoczywając po tumulcie i grozie Warszawy. Parę tygodni spędzonych w Stawisku w roku 1941 latem były dla naszych przyjaciół prawdziwym wypoczynkiem.
Niestety siłą rzeczy nie zachował się ślad epoki, w której ta przyjaźń przechodziła najsilniejsze próby: z czasów wojny i okupacji. Jeszcze 21
sierpnia przesyłają nam Horzycowie „ukłony i pozdrowienia” z Morszyna. W dziesięć dni potem spadła na nas burza.
Nie pamiętam, jaki przebieg miało nasze spotkanie w okupowanej Warszawie. W pamięci mej odżywa już, i to bardzo plastycznie, czas okupacyjny, kiedy Horzycowie mieszkali w Warszawie, na Elektoralnej pod nr. 3, w domu gdzie ongi zamieszkiwał Antoni Malczewski — i kiedy w ciągu przepięknych letnich miesięcy wojennej epoki regularnie co dwa tygodnie przyjeżdżali do nas w niedzielę na obiad. Mieszkał u nas wtedy Roman Kołoniecki, którego z Horzycą wiązała przyjaźń zawarta na tle redakcyjnym. Stawisko zdawało się spokojnym azylem, czasy były pełne zagadek i wstrząsających zdarzeń, rozmowy nasze ciągnęły się długo, nigdy nie brakowało im tematów ani ożywienia. I o dziwo, tematy naszych rozmów najczęściej odrywały się od spraw politycznych i tragicznych okoliczności, od świata, który nas otaczał i uwierał zbyt ciasno —i bujały w przestworzach stworzonych przez naszą literaturę romantyczną, przez naszych pisarzy XIX wieku, przez poezję skamandrytów, którą Horzyca cenił tak wysoko. Oczywiście, gdybyśmy te rozmowy spisali czy nagrali na taśmy, łatwo pod tymi oderwanymi tematami wyczulibyśmy nutę tragicznego niepokoju, może nawet strachu.
W tym czasie przed Horzycą odsłoniły się wielkie freski wspaniałej literatury rosyjskiej. Tutaj już ja byłem górą, mówiłem o Gogolu, Turgieniewie, Dostojewskim. Ogólną lekturą całego społeczeństwa polskiego podczas wojny była, obok „Pana Tadeusza”, „Wojna i pokój”.
Często w tych sympozjach brali udział Jerzy Andrzejewski i Czesław Miłosz, którzy należeli do stałych niedzielnych gości, od czasu do czasu Krzyś Baczyński lub Staś Piętak. Wtedy przybywał do naszych rozważań nowy temat, temat poezji polskiej, jej doli współczesnej i jej przyszłości.
Z ust Wiła padały podniosłe słowa, takie jak w jego esejach o Tuwimie, o Lechoniu, takie trochę abstrakcyjne rozważania jak te, co ukołysały do snu Słonimskiego u Morstinów.
Bardzo dużo mówił Horzyca o Norwidzie. Wystrzegałem się przed
zabieraniem głosu o tym poecie, gdyż bałem się, że mnie Wil zbeszta jak wtedy przy „Dziadach”.
Wil nie miał w czasie wojny żadnegp zajęcia. Pisywał do prasy podziemnej, ale to dochodów nie dawało. Wypłacałem mu pewne sumy, które otrzymywałem na ten cel z delegatury, pomagał mi Andrzejewski, częściowo Horzyca wyprzedawał swoje wspaniałe zbiory, które zgromadził tuż przed wojną w swoim mieszkaniu na Elektoralnej. Miał tam meble i obrazy, które musiał teraz częściowo „upłynniać”.
Kupiłem od niego piękny obraz XVII-wieczny, szkoły niemieckiej, wyrzucony z muzeum Dzieduszyckich, a który on nabył we Lwowie. Wisi teraz ten „Pocałunek Judasza” naprzeciwko mojego łoża, w mojej sypialni i choć mimo odnowień stale pęka deska, na której jest malowany, wygląda bardzo okazale i stale mi przypomina mojego przyjaciela.
Już nie pamiętam, kiedy w tym tłumie ludzi, którzy zjawili się w naszym domu po takiej czy innej ucieczce z Pruszkowa, zjawili się Horzycowie. Byli wygnani z Warszawy jak wszyscy.
Jakoś tulili się nasi krewni i znajomi po łóżkach, kanapach, po słomie i materacach w całym domu. Ale do naszej sypialni nie wpuściliśmy nikogo. Chcieliśmy mieć choć jeden spokojny kąt dla siebie. Jedyny wyjątek zrobiliśmy dla Horzyców.
Pod ścianami z dwóch stron pokoju postawiliśmy nasze wielkie łóżka okute żelazem. Na jednym spaliśmy my we dwoje, na drugim Stasia i Wil.
Elektrownia w Pruszkowie, skąd pobieraliśmy prąd, była wysadzona w powietrze. Przy łóżkach stały świeczki, kiedy je gasiliśmy, nie zasypialiśmy prędko. A noce były długie.
Całymi godzinami opowiadaliśmy sobie nasze życie. Hania o szczęśliwych dniach spędzonych w Brwinowie, Stasia opowiadała o tajemniczych zjawiskach, jakie otaczały jej dzieciństwo nad Dniestrem, ja opowiadałem o Kalniku i o Ukrainie. Mówiliśmy także o okolicznościach naszego romantycznego małżeństwa. Wil nigdy nie mówił ani słówka o początkach swojego życia, nie mówił ani o matce,
ani o ojcu. Znaliśmy jego siostrę, zamężną z dość znanym wojskowym,
i jej córkę. Nic więcej nie wiedzieliśmy o tej rodzinie.
Zresztą Wilowie niedługo mieszkali w Stawisku, pojechali do Krakowa, gdzie udało się im umieścić w jednym pokoju jakiegoś znajomego malarza.
Tu mogli nam odpłacić za naszą gościnność: W lutym 1945 roku przyjęli do tej szczupłej kwatery moją córkę i zięcia wraz z malutkim Maćkiem, który dopiero co się urodził w Rabce. Wygodnie to tam nie było, ale oboje Horzycowie znosili ta ze spokojem i cierpliwością, byli to niezwykle dobrzy i uczynni ludzie. Dopiero po miesięcu córka moja mogła się udać w dalszą drogę na Stawisko.
Wkrótce potem Wil dostał dyrekturę w teatrze w Toruniu. Tu już zaczyna się bardziej udokumentowana nasza przyjaźń, a właściwie mówiąc współpraca.
Horzyca mający doskonały zespół, złożony z aktorów, którzy nie mogli grywać w Warszawie, mógł się porywać na wielkie rzeczy. Pracował jak wół, od rana — nie do nocy, ale do drugiego rana.
Byliśmy w stałym kontakcie, choć komunikacja z Toruniem była fatalna: tylko kolejowa, z przesiadkami we Włocławku. Jechało się niezmierzoną ilość godzin w tłoku i ścisku nieprawdopodobnym.
Wypróbowałem tę jazdę, gdy Wil dał prapremierę mojej sztuki „Stara cegielnia”, przerobionej z opowiadania.
Podróż nasza (jechałem z moim sekretarzem Janem Szulcem, który niebawem powiększył trupę Horzycy) była nieprawdopodobna i trzeba było wielkiego umiłowania teatru, przywiązania do Wiła Horzycy i zresztą zahartowania przez ciągłe ówczesne podróże do Poznania, do Katowic i do Krakowa, żeby to wytrzymać.
„Stara cegielnia” była doskonałym spektaklem, rolę Wacka grał Zbigniew Szymański, a małego Jasia Tadeusz Fijewski, który wówczas mógł jeszcze pozwolić sobie na „strip-tease” i wyglądać prawie na dziecko.
Oprócz „Starej cegielni” Horzyca dał także prapramierę mego „Gospodarstwa”. 1 bardzo się tym szczycił. Pisał do mnie: „mówisz, że ja się mało interesuję twoją twórczością, a ja dałem twoje dwie prapremiery.”
Z tym interesowaniem się twórczością to różnie bywało. Horzyca mało czytał, a już literatury współczesnej to nic
Kiedyś, kiedy przyjechał do mnie na parę dni, prosił mnie, abym mu dał do przeczytania którąś z moich książek.
„Którą?”-zapytałem. Odpowiedział: „A to wszystko jedno, bo ja nic twojego nie czytałem”.
To była dopiero prawdziwa przyjaźń. Wierzył w wartość mojej twórczości literackiej „na słowo honoru”.
Wybierał się także zagrać „Odbudowę Błędomierza”, ale jakoś nie wystawił tego. Ubiegła go Wiercińska we Wrocławiu. Ale o Wiercińskiej jako reżyserce miał najujemniejsze mniemanie. Zżymał się na jej „Lato w Nohant”, i to w takich wyrazach, że krępuję się powtórzyć słowa jego listu. Bardzo lubiłem jako ludzi i jako artystów oboje Wiercińskich.
A Horzyca potrafił być bezlitosny w swych sądach, gdy chodziło o materie teatralne. W tej dziedzinie nie uznawał kompromisów. Zwracał się do mnie o dostarczenie mu tekstów. Posyłałem mu z Teatru Polskiego „Hamleta” w tłumaczeniu Paszkowskiego, przez niego opracowanym, który to tekst znajdował się w bibliotece Szyfmana. Z jego to inicjatywy tłumaczyłem uroczy „Wachlarz” Goldoniego. Ale ani on, ani potem Szyfman nie wystawił tej komedii.
Byliśmy potem w Toruniu z moją żoną, już samochodem. Widzieliśmy piękny spektakl „Życie snem” Calderona z niezwykłym aktorem Gołębiowskim, który się tak zmarnował, i moją jednoaktówkę „Gospodarstwo”, która szła do pary z „Ożenkiem” Gogola.
Tych parę dni, cośmy z moją żoną spędzili w Toruniu, zostawiły nam trwałe wspomnienia. Żył jeszcze stary przyjaciel i mój, i Hani, Mieczysław Limanowski, któremu oboje wiele zawdzięczaliśmy, żył Tymon Nasiołowski, kochliwy malarz, który przez krótki czas obdarzał swoim uczuciem również moją żonę, było tak dobrze z nimi pogadać.
Ale przede wszystkim Horzycowie. Oni tak bardzo pasowali do tego cichego, mądrego miasta, do uniwersyteckiego nastroju, do akademickich rozmów w tak niezwykłym domu profesora Konrada
('»orskiego. Wil zapalony do swej roboty tworzył cuda i chciał tworzyć jeszcze, Stasia w swojej naiwności pasowała do miasta, do secesyjnego teatrzyku, do zapalonych ludzi. Tworzyło się wtedy w Toruniu nieprzeciętne środowisko.
Bardzo żałowałem, że musiał odejść z tego miasta. Ale tak dobrze się stało, że teatrowi nadano jego nazwisko, że oto imię jego związało się na zawsze z miastem, które tak mu odpowiadało. Na tle Torunia wyglądał jak doktór Dapertutto z E.T.A. Hoffmanna. Istniała zadziwiająca harmonia między tym miastem a tym artystą.
* * *
W roku 1947 wypadało nasze srebrne wesele. Urządziliśmy w Stawisku wielkie zbiegowisko, ale najbliższych przyjaciół zaprosiliśmy do naszego domu na parę dni: byli Parandowscy, Jerzowie Andrzejewscy, Horzycowie i Paweł Hertz. (Antoni Słonimski był jeszcze w Londynie).
Był wrzesień, ładna pogoda, wielki urodzaj jabłek. Jeszcześmy rachowali nasze rany, ale robiliśmy i dalekosiężne plany na przyszłość. Było nam zgodnie i dobrze. Zaliczam tych parę dni do najszczęśliwych w życiu. Brał w nich udział i Wil Horzyca, stary, wierny i oddany przyjaciel
3 marca, 1978 r.
Szymanowski i Stryjeriski byli przede wszystkim poetami. To właśnie jest ich tajemnica. Tak samo August Zamoyski.
Jarosław Iwaszkiewicz: „Książka moich wspomnień"
Zawsze z podziwem i sentymentem oglądam sporządzoną przez Wydawnictwo Arkady księgę poświęconą Augustowi Zamoyskiemu. Sam nie wiem, jak to nazwać — monografią czy katalogiem dzieł? Jest to duży album, zawierający podobizny prawie wszystkich dzieł Zamoyskiego, poprzedzone zwięzłą monografią zmarłego w maju roku 1970 artysty. Monografia jest pióra Zofii Kossakowskiej- -Szanajca, a fotografie katalogu Eustachego Kossakowskiego.
Pani Helena Zamoyska przysłała mi z Francji piękną książkę wydaną po francusku w Szwajcarii, a zawierającą szereg esejów Augusta Zamoyskiego, znakomity jego wywiad z Witoldem Mieczy- sławskim, poprzedzone esejem pani Zamoyskiej, noszącym tytuł „Portret artysty”, a poświęcony życiu i twórczości wielkiego polskiego artysty.
Zarówno pisma samego Zamoyskiego, jak wywiad z Mieczysła- wskim prezentują nam Zamoyskiego w nieco innym świetle, niż myśmy go znali. Tak samo „portret” pani Heleny czyni z niego mistyka, przytacza jego myśli i słowa w stylu Pascala i ukazuje nam sylwetkę wielkiego rzeźbiarza in odore sanctitatis.
Niestety pamiętam go całkiem innego. I znajduję się trochę w sytuacji tego fryzjera, który mówił do Jana Lechonia: „Wszyscy mówią Żeromski, Żeromski! Powiadają, że wielki człowiek, a on golił się u mnie codziennie.”
Przypuszczam, że różnica w widzeniu osobowości Augusta Zamoyskiego polega na tym, że ja go znałem w młodości, pełnego młodzieńczego rozpędu i temperamentu prawdziwie porywającego, a portret jego w tej pięknej francuskiej książce przedstawia nam człowieka dojrzałego i w wieku podeszłym, który przeszedł już przez bardzo wiele doświadczeń, amerykańskie było chyba najsilniejsze. Słowem, z książki Heleny Zamoyskiej wyziera inny Gucio, Gucio z okresu mistycznego, który zaowocował niesłychanymi rzeźbami — ale Gucio taki, jakim go nie znałem.
Moje wspomnienia o nim sięgają dalekich czasów jego młodości—która była epoką mojego szczeniactwa — i tylko o takim Guciu mogę mówić. O Guciu, który klepał bidę w Zakopanem wraz z Ritą Sacchetto (do bidy dołączało się klasyczne skąpstwo Zamoyskich, no, powiedzmy, brak młodzieńczej rozrzutności), który rzeźbił dopiero swoje wprawki, ale który był bardzo pewien swojej sztuki i który dobrze wiedział, jaki materiał na bardzo wielkiego artystę tkwi w nim i ma wszelkie szanse rozwinąć się i olśnić zdumiony świat.
Gucio był starszy ode mnie o niecały rok, mogliśmy się więc uważać za przedstawicieli jednego pokolenia. Chociaż ja nie bardzo wierzyłem w te jego formistyczne rzeźby i malunki (okładki np. do numerów „Zdroju”) i czekałem, aż się naprawdę objawi. A w to, że się objawi, głęboko wierzyłem.
W momencie naszego spotkania —już nie pamiętam, gdzie —w Poznaniu, w Kościankach czy w Zakopanem—dawno już była zapomniana dziecinna jabłoń i zerwane wszelkie stosunki rodzinne zarówno z Jabłonią (dzisiejsze województwo zamojskie, w lasach parczewskich) jak i z mieszkaniem warszawskim (Wiejska 7), gdzie biedny pan Tomasz Zamoyski wylewał łzy nad postępowaniem marnotrawnego syna.
Ale tak się okoliczności złożyły, że potem poznałem zarówno Jabłoń, jak też i salony na Wiejskiej. Pani Kossakowska pisze o domu
Gucia: dom rodzinny był duży, już nie dwór, ale raczej pałac murowany. Ale to nie tak —wielki murowany pałac w Jabłoni, wybudowany dość późno przez pana Tomasza, ojca Gucia, chyba nigdy nie był zamieszkany. Był to obszerny, dziwny gmach o pałacowym zacięciu, z olbrzymim hallem, na którego ścianach wszystkich przodków pana Tomasza wymalował sam Wojciech Kossak; pałac ten, zdaje się, zawsze stał pustkami. Mieszkało się w oficynie, dawnym domu mieszkalnym, bardzo niewygodnym, mającym duże pokoje, ciągnące się w amfiladzie, ale bardzo uroczym, zamieszkanym, pełnym tradycji, który stał, jak piękna arka pełna ludzi i zwierząt, obok pustegp „sztucznego” pałacu. Była to mieszanina, kontrast prawdziwego życia i sztucznego, pretensjonalnego bytu, który zdaje się chciał stworzyć pan Tomasz. Oczywiście Gucio wybrał to prawdziwe.
Stąd ten kowal Bronikowski, stolarz Grzeszczuk i cała ta folwarczna gospodarka Jabłoni, o której z takim entuzjazmem potrafił opowiadać Zamoyski.
W Warszawie przy ulicy Wiejskiej do ostatniego przyjazdu Gucia (1964) zachowały się w głębi stajnie domu nr 7. Sam dom był spalony, zburzony, na jego miejscu zbudowano wysokościowiec, ale stajnie przytulone do oficyn domów na Matejki czy Alei Ujazdowskich stały, zatoczone pięknym łukiem. Gucio pokazywał mi te stajnie z wielkim wzruszeniem, opowiadając, jak wiele godzin spędzał tam na rozmowach z furmanami i chłopcami stajennymi i jak stały się one miejscem pierwszych erotycznych wtajemniczeń.
Gucio (w młodości) lubił mówić o tych sprawach i czynił długie rozważania na temat kobiet. Pozwalając się domyślać, jakie były to przedmioty jego triumfalnych zdobyczy. Może było to więcej gadania niż prawdy? Chociaż Gucio raczej nie lubił blagować.
Naiwny jak dziecko, zwierzał się z wielu afer miłosnych, a nawet z tego, że wynajął gdzieś pokój „za miastem” z przeznaczeniem na randki... Owo „za miastem” okazało się w gęsto zamieszkałym domu przy ulicy Polnej, gdzie mieszkała pani Swierczyńska ze swoimi licznymi synami, moimi kolegami. Idąc kiedyś do nich, natknąłem się na zawoalowaną damę, która wysiadła z konnej karety (!) i śpieszyła do
owego tajemniczego pokoju. Bez trudności rozpoznałem w tej damie jedną z bardzo znanych piękności z warszawskiego „towarzystwa”. Również łatwo, przyciśnięty do muru, Gucio przyznał się, że dama spieszyła do niego.
Poznałem Gucia gdzieś tam - ale zaraz spotkaliśmy się w Zakopanem. Mieszkał wtedy sam na Skibówkach i brał udział w licznych „orgiach” zakopiańskich (Boże, jakie to było niewinne w porównaniu z dzisiejszymi zabawami!) i urządzał takie orgie u siebie. Były to zabawy składkowe, nic więc to go nie kosztowało. A bawił się świetnie razem z Karolem Szymanowskim, Karolem Stryjeńskim, Rytardami (o których weselu czule wspomina w swoim wywiadzie z Mieczysła- wskim), Obrochtami, Wawrytkami, z nami i z Witkacym, którego także wspomina z wielkim sentymentem.
Nie wszczynałem wtedy z nim sporów teoretycznych o jego sztuce i
o sztuce w ogóle. Chyba ani on, ani ja nie byliśmy do tego przygotowani. Jak wiadomo, „Skamander” obywał się bez teorii. Dość ubogo przedstawił się w swym czasie repertuar filozoficzny Gucia. To, co mówił o formie, było powtarzaniem pacierza po Witkacym czy Chwistku. Słynny był jego zakopiański odczyt o formie. Kiedy stojąc na estradzie z notatnikiem w ręku i rżąc po swojemu (miał bardzo silny głos), powtarzał: „forma, forma, co to jest forma, każdy idiota wie, co to jest forma!”
Oczywiście później i nawet wtedy nie ograniczał się do prostackich wymysłów. Doszedł później do bardzo głębokiego pojmowanie sztuki. Ale mnie się zdało, że raczej wielkość jego wyraziła się w twórczości, w dokonaniach — w tworzeniu tak niesłychanych „przedmiotów”, jakimi są jego rzeźby, niż w jego dokonaniach i osiągnięciach myślowych. To były już sprawy późniejsze, wieku „pascalowskiegp”.
Oczywiście istniała zawsze nękająca go kwestia techniki rzeźby i sprawa obróbki materiału, kucia bezpośredniego w marmurze czy granicie. Sprawa ta była jego konikiem, wracał do niej zawsze i do śmierci był wiemy zasadzie Michała Anioła, tysiącznymi anatemami okładając ułatwienia Beminiego, które prowadziły do degeneracji monumentalizmu rzeźby.
Przyjaźniliśmy się z nim w Zakopanem, chociaż tam rzadko
udawało się nam rozmawiać sam na sam. Nasze pobyty w owej epoce w Zakopanem były pełne gwaru, szumu, zabaw, pijaństwa. Epoka to była bardzo młoda (1922-1925). Niektóre „orgje” odbywały się u Gucia-ja zresztą byłem bardziej związany z Warszawą przez moje prace i obowiązki, moja żona częściej bywała sama w Zakopanem. Umykała wcześniej z takich tańców i pijaństw, odprowadzali ją zazwyczaj albo Karol Stryjeński, albo Gucio Zamoyski Kiedyś wracali z Guciem z bardzo wesołej zabawy. Ze Skibówek do centrum daleka droga, Hania zaproponowała skrót górą. Ale Gucio nagle wziął ją za rękę i powiedział: „Nie, nie, chodźmy dołem, koło starego kościoła, koło starego cmentarza. Tam taki spokój, tam taki spokój!”
Najbliżej żyliśmy z Guciem w Paryżu, w roku 1925, kiedy mieszkałem przez pół roku nad Sekwaną. Gucio miał swoje atelier na avenue du Maine, koło dworca Montparnasse, i tu rzeźbił moją głowę, poświęcając na to parę seansów po kilka godzin.
Nie wystarczały nam te seanse, udzielaliśmy się sobie towarzysko, bywając razem (np. u Chłapowskich, w polskiej ambasadzie) i krążąc po Paryżu z kołem przyjaciół. Należeli do nich Karol Szymanowski, Roman Jasiński, Helena Cahn Casella, Godebscy i tak dalej.
Pozowanie do portretu odbywało się w pracowni Gucia na avenue du Maine. Przed przystąpieniem do pracy Gucio robił parę „zniekształconych” fotografii głowy, co mu później ułatwiało, jak mówił, „widzenie”. Dwie takie zniekształcone fotografie zachowały się u mnie. Tak samo fotografia gotowej głowy (gips), która była potem własnością redakcji „Wiadomości Literackich”, stała u Grydze- wskiego na szafie i poszła na dno razem z „Wiadomościami”, domem na Złotej 8 i całą epoką.
Te godziny pozowania były jednocześnie godzinami przyjacielskich rozmów. Gucio był niezwykle szczerą naturą i lubił na gorąco dzielić się wszystkimi myślami. Od przyjaciół zaś nie wymagał wzajemnej szczerości.
Myśli Gucia były często głębokie, często frapujące, ale także często bardzo naiwne, co widać w jego artykułach, esejach i wypowiedziach. Często wyważał otwarte drzwi, często odkrywał Ameryki, ale też często myśl jego bywała oryginalna, jego zdanie o sztuce, zwłaszcza o
rzeźbie, odznaczało się trafnością i dosadnością. W tej dziedzinie wiedział bardzo dużo i dużo na tych rozmowach korzystałem, chociaż przekornie próbowałem mu się przeciwstawiać. Skończyłem wtedy trzydzieści lat, on był o rok starszy ode mnie. Były to właściwie rozmowy młodzieńców. Gucio był strumieniem szczerości, siły witalnej, wiary w człowieka (pani Helena twierdzi, że i wiary w Boga - tego nie umiem potwierdzić) — był porywający w swych wybuchach energii, w swych dziwactwach, w swych odruchach serca i zdawał się być niewyczerpalnym źródłem siły twórczej. Jego poczucie formy, kształtu, rozmiaru było niebywałe. Rekompensowało w zupełności jego brak dla plastyka bardzo istotny: Gucio był daltonistą, nie rozróżniał kolorów. Chociaż próbował malować (okładki „Zdroju” np.), jednak to kalectwo było zasadniczą przeszkodą w malowaniu.
Zadziwiające zawsze były jego opisy wyglądu osób. Potrafił to tak znakomicie określać. Doskonale widział formy, kształty bliźnich.
Jego stosunek do literatury zawsze mnie trochę obruszał, ale po wielu latach przekonałem się, że właśnie taki powinien był być. Nie przywiązywał wagi do drobiazgów, nienawidził koterii literackich, w czym był posłuszny gustom a raczej smakowi, rozsądkowi i głębokiemu znawstwu Witkacego, który był jego przewodnikiem i najbliższym przyjacielem. Z Witkacym spędzał długie noce na niesamowitych, metafizycznych rozmowach. Niemało przy tym niszczyli alkoholu.
Zamoyski zawsze miał za złe skam an dry tom — Lechoniowi, Słonimskiemu-ich lekceważenie Witkacego. Może to nas zbliżało, że ja zawsze byłem wielbicielem umysłów ości Witkacego i składałem tego dowody: stworzenie teatru Elsynor, drukowanie pod moją presją esejów i sztuk Witkiewicza w „Skamandrze”.
Jednym słowem, tematów nam do rozmów, podczas tych seansów pozowania, nie brakowało. Toteż zostawiły one u mnie jasne wspomnienia.
Były i inne sceny w tym atelier na avenue du Maine. Pewnego majowego wieczora zebrało się tam duże towarzystwo i mocno sobie podpito. Byli Tuwimowie, Eigerowie (siostra Tuwima), Leopoldowie Zborowscy, przypuszczam, że Roman Kramsztyk, Lilka Pawlikowska
z mężem, Madzia Samozwaniec, jednym słowem mnóstwo ludzi i dużo picia. Mnie się bardzo zakręciło w głowie i zdawało mi się, że znalazłem w Jasiu Pawlikowskim materiał na serdeczngo przyjaciela i już rozpocząłem pijackie zwierzenia. Wtedy Gucio ostrzegł mnie przed Jasiem, mówiąc, że jest to człowiek lekkomyślny i fałszywy. Cała sprawa polegała na tym, że Jaś Pawlikowski „kombinował” już wtedy z młodziutką i śliczną Kończy ńską, uczennicą Rity Sacchetto, swoją późniejszą żoną, i Rita nie mogła mu tego darować. Gucio był już wtedy rozwiedziony z Ritą, ale opinie, jej zdania, ważyły na jego poczuciu rzeczywistości. Była to kobieta, którą głęboko kochał-i należy przypuszczać, że wiele jej zawdzięczał i pod względem przekonań artystycznych.
Wtedy w Paryżu widywaliśmy się prawie codziennie, jadaliśmy po tanich stołówkach, w towarzystwie Tola Hanickiego, Lolka Szpinal- skiego, Romana Jasińskiego.
Właśnie kiedyś z Romanem Jasińskim we trójkę spędziliśmy typową „paryską noc”, taką trochę z kiepskich ówczesnych powieści. Bo dzisiejsza powieść nie zadowoliłaby się „skromnością” tych przeżyć. Jednym słowem, pamiętam jedną z naszych tournée des grands ducs — jak się wówczas jeszcze mówiło.
Nie pamiętam, od czego się zaczęło, ale w środku nocy znaleźliśmy się w trójkę: Zamoyski, Jasiński i ja, w jakiejś specyficznej nocnej knajpie, w której widocznie nie było napisu „champagne obligatoire”, bo środki nasze były wówczas bardzo skromne.
Do naszego stolika przysiadł się prześliczny chłopiec, który powiedział, iż nazywa się Boris i że jest rosyjskim emigrantem, choć podejrzewałem gp, że jest czystej krwi Francuzem. Działał na sentyment. Opowiedział nam tragiczną historię swego życia, która potem weszła do „Zmowy mężczyzn” - jak i cała postać Borisa. Nie zabraliśmy go „na górę”, jak proponował, ale poczęstowaliśmy przy stoliku, czym tam chciał, i Gucio oddał mu resztę posiadanych franków. Widać nie był taki skąpy, jak się mówiło.
Wyprawa skończyła się klasycznie w halach. Gucio podziwiał - rechocząc — wprawne dzielenie byczych tusz i nieprawdopodobnie zręczny rozdział worków z rzeżuchą. Widok hal był dość dziwny. Ta
mieszanina ciężko i usilnie pracujących robotników z paniami w wieczorowych toaletach i panami w smokingach stanowiła widok niesamowity. Oczywiście bardzo wydziwialiśmy na to —ale zupy cebulowej zjedliśmy po dużym zapiekanym garnku. Kiedy wyszliśmy z hal, już świtało. Noc czerwcowa była krótka. Ranek był piękny. Gucio poszedł na swój Montparnasse, a ja szedłem jeszcze przez Champs Elysćes, a potem przez Trocadero do swego mieszkania w Passy. Po drodze odwiedziłem tarasy Trocadero, które bardzo lubiłem i które w dziesięć lat potem żegnałem już na dobre. Mój ulubiony pałac zburzono, aby na jego miejscu postawić ciężki i niezgrabny pałac Chaillot. Duże wieże Trocadero przestały wznosić się nad Sekwaną. Zawsze tego żałuję.
Rozmyślałem po trochu o Guciu, jego dobroci, serdeczności i wszystkim, co mówił o sztuce. To był ostatni czas bardzo intymnych kontaktów z wielkim rzeźbiarzem. Potem się nasze drogi jakoś rozeszły.
Owszem, widywaliśmy się w Warszawie. Kiedyś spędził u mnie
- żona była za granicą — razem z Romanem Jasińskim cały wieczór. Obaj moi przyjaciele gadali jeden przez drugiego, a ponieważ należeli do najwrzaskliwszych ludzi w Polsce, nie dawali spać moim domownikom do późnej nocy.
W tym czasie właśnie spotkałem Gucia na Wiejskiej 7, poznałem pana Tomasza, a kiedyś byliśmy na obiedzie całą gromadą artystyczną u Wielopolskich. Siostra Gucia, Wielopolska“, była bardzo miła, a siostrzeniec, którego potem spotkałem na Sycylii jako przewodnika wycieczki Orbisu, zupełnie uroczy. Zginął w roku 1939, przekradając się przez Tatry na Węgry, dążył do połączenia się z wojskiem polskim,, ale tego zamiaru nie dali mu urzeczywistnić hitlerowcy.
Potem przyszedł czas, kiedy ja wyjechałem na stałe za granicę i jakoś nie mieliśmy z Zamoyskim kontaktu. Aż dopiero przed samą wojną, w roku 1937 i 38, stosunki się znowu odnowiły. Czasy się zmieniły, Gucio spoważniał, nie jeździł już rowerem z Paryża do Warszawy, ani nawet motocyklem (na którym się kiedyś rozbił koło Morskiego Oka),
Piękny jej portret wyrzeźbił Gucio (przyp. autora).
miał swego „amilcara”, nie spędzał już wakacji w południowej Francji. Rozstał się ze swoją drugą żoną, czarującą Manetą Radwan i odziedziczył Jabłoń.
Gucio, jako dziedzic Jabłoni, to byłby osobny rozdział. Niestety byłem wtedy za bardzo zajęty własnymi kłopotami i zajęciami, aby się Zamoyskiemu przyglądać. Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że była to epoka, kiedy dochodził do pełnej świadomości jako artysta, czas, kiedy kuł w granicie swoje najlepsze, przedamerykańskie dzieła.
Ale widziałem go w tej Jabłoni. Wybrałem się tam na dożynki w roku 1938. Było to urocze i osobliwe widowisko.
Jak już mówiłem, pusty i głupi pałac stał w głębi, a życie koncentrowało się w stojącej pod kątem do pałacu „oficynie”, domostwie obszernym, pełnym mebli, trofeów myśliwskich i dzieł sztuki. Oczywiście pełnym także ludzi w tych żniwnych okolicznościach. Honory domu pełniła jego wiejska modelka, „gospodyni” Franka, miła, energiczna i zaradna osoba. Tu miał okazję okazać gospodarczą staropolską serdeczność, być naprawdę uroczym gospodarzem — pijącym na cześć swoich ,,ludzi”, którzy byli jegp prawdziwymi przyjaciółmi, i na cześć kamienia, którego szukał wszędzie i którego w wielkiej oficynie było mnóstwo, obrobionego i nie obrobionego. Była tam już owa wspaniała Wierka, która przysporzyła Zamoyskiemu wiele sławy —była kwintesencją tego uspokojenia, które po Rodinie, Maillolu-a głównie po Dunikowskim stanowiło największe osiągnięcie mojego wielkiego przyjaciela. Była już i wspaniała głowa Nastki.
Na te dożynki w Jabłoni wybrałem się w dziwny sposób. Była to jedna z moich „wypraw w Polskę”. Mieszkałem tego lata w Sandomierzu — nie chciało mi się jechać banalną drogą przez most w Puławach (most w Annopolu był „nieczynny”) i pojechałem w ten sposób: „Za rzekę” przejechałem w Sandomierzu, tam wkrótce znalazłem się nad Sanem. Przez San chodził tam prom, już nie pamiętam, w którym miejscu, przejechałem tym promem. Promy na Wiśle w Zawichoście, ten prom na Sanie to była czysta poezja. Przejechawszy San, znalazłem się już w Lubelszczyźnie.
Dojechałem do Lublina, gdzie zjadłem obiad. Z Lublina skierowałem się przez Parczew, a z Parczewa już niedaleko, lasami, do Jabłonia.
Gucio przyjmował mnie niezwykle serdecznie, choć w domu było wiele osób. Osobiście oprowadzał po lasach, łączących się z lasami parczewskimi, i nawet urządził coś w rodzaju polowania. Ja nie strzelam i nigdy nie strzelałem. Ale włóczyliśmy się parę godzin z Guciem i jego uzbrojonym strzelcem po lesie. W perspektywach nie kończących się przesiek widzieliśmy przechodzące dziki, a raz przelatujące samy. Gucio cieszył się jak dziecko, że mogłem widzieć tę zwierzynę.
Las był przepiękny. Chodzenie po nim sprawiało prawdziwą rozkosz —a zdawało się, że zarośla drzew ciągną się bez końca. Od czasu do czasu w lesie błyskało lustro stawu. W jednym z tych stawów Gucio zatopił swoje rzeźby, opuszczając dom w jesieni 1939 r., aby potem po wojnie przy pomocy dyr. Lorentza i miejscowych ludzi, którzy mu w tym zatopieniu pomagali, dzieła te wydobyć. Część ich ofiarował Muzeum Narodowemu w Warszawie.
Dożynki przeszły lege artis, było dużo wódki, orkiestra żydowska z Parczewa czy Lubartowa i tańce do białego rana, wszystko na gospodarskim podwórku Jabłoni.
Następnego roku już była dramatyczna ewakuacja. Gucio w ostatniej chwili przyjechał z Paryża i zaraz ruszył w drogę powrotną. W „oficynie” pełniła obowiązki gospodyni Franka, przyjmując we wrześniu 1939 licznych uciekinierów z Warszawy. Tak się złożyło, że miałem potem dwie szczegółowe relacje tego, co się działo w opuszczonej Jabłoni. Jedna była to relacja pana Tadeusza Skarżyńskiego, męża uczennicy mojej siostry Marynki Wącławowicz (gałąź rozrodzonej rodziny Zdziechowskich), druga od Antoniego Bormana, który stąd zawrócił do Warszawy.
W okolicach, w lasach jabłońskich, odbywały się bitwy. Tutaj poległ Jarosław Skarżyński (Orcio), słynny „playboy” lat przedwojennych w Warszawie, oraz Krzysztof Mieczysławski, malarz, syn poety Jana Mieczy sławskiego z Zakopanego, brat Witolda, tego, który w roku 1967 przeprowadził ten znakomity wywiad z Zamoyskim.
Od wojny (1939) do pierwszegp przyjazdu Zamoyskiego do Polski (1956) kontakt między nami ustal Ja miałem w tym czasie „objawienie” sztuki Zamoyskiego i poczucie najintymniejszego z nim kontaktu: było to spotkanie z pomnikiem Chopina, przez niego odlanym w Rio de Janeiro. Wielu pisarzy starało się oddać pejzaż tego miasta, ale jest to daremny wysiłek. Widok Rio de Janeiro z samolotu o świcie, widoki zatoki Guanabara, plaży Copocabana, plaży przed Teatrem Opery to są widoki „nie z tego świata”. Na tym tle postać Chopina nasłuchującego jak muszli tego, co mu szumi w dłoni, czyni bardzo duże wrażenie, wrasta w pejzaż, w morze, w poszarpane tło gór w oddali, w palmy, w całą tę rzeczywistość Rio do Janeiro, która chyba nie ma sobie równej na świecie. Zamoyski miał ten szczególny dar, dar największych rzeźbiarzy, zaklinania w kamień czy raczej wydobywania z kamienia utajonego życia niepozornych ludzi, wyczarowywania ich wewnętrznej istoty. Życia Wierki, Nastki, Franki-i to nie tylko z rysów twarzy, ale i z całej postaci. Jurek Szablewski-znałem go — który pozował do posągu Chopina, „przeanielił się” w tę rzeźbę, a jednak w tym zamyślonym ruchu pozostał także sobą. W pomniku Chopina — najpiękniejszym pomniku, jaki znam-Zamoyski osiągnął czarodziejską sztukę, pokazał zwykłego tancerza, pokazał życie wewnętrzne w jego ruchu i jednocześnie stworzył Chopina wyidealizowanego a prawdziwego. Zamoyski był poetą.
Oczywiście, kiedy Zamoyski przyjechał po wojnie do Warszawy, odwiedził nas w Stawisku. Widzieliśmy się z nim parę razy — tak samo jak spotykaliśmy się w Paryżu. Pamiętam kiedyś uroczą kolację u Alicji Halickiej, wdowy po Marcoussisie, gdzieśmy spędzili parę godzin, wspominając dawne czasy, mówiąc o bliskich nam artystach, jak mąż Alicji czy Albert Gleizes, ale Gucio już był zajęty myślą o wieczności, mieszkał w klasztorze-a potem po spotkaniu pani Heleny stał się równie zapalonym mistykiem, jak w młodości był formistą. Mówiliśmy o umarłych, jak o żywych, a o żywych, jak o umarłych.
A potem sam umarł. Nie wątpię, że był to jeden z największych plastyków, jacy obdarzali mnie przyjaźnią. Jego rzeźby dojrzałej epoki były wstrząsająco proste i głębokie. Jak napisał o głowie Wierki Stanisław Rogayski: „W cieniu wielkich zamaszystych rzeźb Duniko
wskiego stoi mała czarna Głowa Wierki... Jest ona zaprzeczeniem wszystkich porodinowskich niepokojów. Cicha, skupiona —powstała z głębokiego zapatrzenia się w naturę i mistrzowskiego odczucia materiału. Wykuta w granicie i jak on zwarta, w swej prostocie nieskończenie wyrafinowana”.
Tak, to był wielki artysta. Ale ja go widzę po swojemu na tle lubelskich lasów w Jabłoni albo na tle starego Trocadero w Paryżu, na rowerze, z gołymi muskularnymi nogami, w małym czerwonym amilkarze, owiniętego w domorosłe szale, z nieodłącznym psem na ręku, krzyczącego mocnym głosem: każdy idiota wie, co to jest forma.
Drogi Gucio. Wspaniały człowiek.
Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale kiedy zaczynam przypominać Słonimskiego, to nie stają mi w oczach pierwsze dnie naszej znajomości, kawiarnia „Pod Picadorem” i czytanie wierszy, ale czasy nieco późniejsze, pierwsze tygodnie owego sławnie brzydkiego lata 1919 roku. Chyba w czerwcu tego roku Antoni, Tolek, jak myśmy go wtedy nazywali, będąc u znajomych w Łomiankach, spadł z konia w bramie podwórza i niebezpiecznie rozbił sobie kolano o kamień stojący pośrodku wrót. Przywieziono go do Warszawy i przez parę tygodni leżał w mieszkaniu matki, chyba na Wspólnej. Tam też go odwiedzałem.
Tolek unieruchomiony złagodniał, był zwyczajny, nie stawiał się, mówiliśmy godzinami o wierszach i o poetach, niecierpliwiła go tylko matka. Zawsze mnie dziwił i raził jego stosunek do matki, jakiś nieżyczliwy, stojący w tak wyraźnym kontraście do stosunku, jaki miał do ojca.
Matka była ograniczona, bigotka; gdy przychodziłem do Tolka na Wspólną, to w przedpokoju, na klatce schodowej nawet, natykałem się na licznych księży. W głębi mieszkania, do którego nie zaglądałem, roiły się też cienie czarnych sutann. Myślę, że i matka nie okazywała Tolkowi wiele serca, była ograniczona i narwana Słynne było opowiadanie Antoniego o dziadku Słonimskim, do którego wysłano go w dzieciństwie, kiedy Piotr, starszy brat jego, dostał szkarlatyny, a potem zapomniano małego u dziadka i spędził on tam długie miesiące.
Ja tego lata 1919 roku zrobiłem znowu nieudaną próbę, aby pozbyć się mojej belferki i usamodzielnić się literacko. Otrzymałem od Jerzego
Hulewicza przedstawicielstwo poznańskiego „Zdroju” na Warszawę, wynająłem sobie pokój od rodziny, przy ulicy Wareckiej 14, i próbowałem trwać. Pokój był bardzo sympatyczny, w oficynie domu całego okrytego winobluszczem, w miłej i cichej rodzinie. Na drzwiach dałem wywieszkę „Zdroju” i jakoś sobie mieszkałem. Na obiady chodziłem do „Astorii”, gdzie spotykali się wszyscy bezdomni, a więc i Słonimski. Po południu zachodził do mnie na Warecką, a ponieważ wieczorem spotykaliśmy się w „Ziemiańskiej”, więc właściwie mówiąc spędzaliśmy razem cały dzień.
Na Wareckiej po południu, w godzinach, w których czekałem na interesantów „Zdroju”, robiło się coś w rodzaju rautu. Oprócz Słonimskiego przychodził bardzo miły malarz, karykaturzysta Edward Głowacki, również malarz Olek Grzybowski żonaty z Zosią Sygietyń- ską, siostrą Tadeusza, Felek Krassowski, przyjaźń jeszcze z Kijowa, i inni. Zebraniom tym towarzyszyły seanse malarskie. Na Wareckiej powstały znakomite karykatury Głowackiego. Szczególniej udała mu się karykatura Słonimskiego, która do dziś dnia wisi u mnie w gabinecie. Tutaj też, na Wareckiej, powstał mój portret rysowany przez Olka Grzybowskiego, bardzo efektowny i robiony pod Wyspiańskiego, którym organizatorzy wystaw poświęconych mojej osobie tak chętnie dekorują ściany.
Tego lata Antoni rysował okładkę do moich Oktostychów, które ukazały się w książce „nakładem Pro Arte”, a prawdę powiedziawszy za 500 złotych, które na ten cel złożył Stefan Spiess. Było to właśnie owo „Lato w Warszawie”, które tak wyobrażał Słonimski.
LATO W WARSZAWIE Pomiędzy felietonem a pójściem do kina,
W drodze między kawiarnią i znowu teatrem,
Jest czasem jedna chwila, a czasem godzina,
Kiedy ziemię czuć trawą, a niebo czuć wiatrem.
Wśród pudru, perfum, wstążek, w pachnącej bieliźnie, przepojeni mdłą wonią, przerwijmy tę złudę.
Spójrz mi w oczy, jak patrzy mężczyzna mężczyźnie,
To nie śmierć widzisz w oczach: gorzej, widzisz nudę.
Spieszymy się za tłumem - jak tłum niecierpliwi,
Wykrzyczeć chcemy wszystko, choć nikt się nie pyta.
Ach, jeszcze jeden dowcip, żart, uśmiech, wizyta,
Chyba śmierć się uśmiechnie, a życie się skrzywi
Ale wyjdź tylko ze mną za mury Warszawy,
Zamknij oczy i otwórz, i spojrzyj do góry.
Szumią lasy laurowe, rosną wieńce sławy.
Ziemia czeka piorunów, a niebo — wichury.
Gdy dzisiaj wspominam te czasy, zastanawiam się chwilami, o czym rozmawialiśmy tak całymi godzinami, całymi dniami Nie opowiadaliśmy sobie naszych żywotów, nie zwierzaliśmy się z naszych przeżyć. Najwyżej czasami dzieliliśmy się swoimi projektami literackimi - i to ja raczej nie lubiłem opowiadać o swojej twórczości. Antoni wprawdzie opowiadał: zawsze omawiał treść swoich przyszłych felietonów - przy czym uderzające było jedno. Opowiadał wszystko. Gdy realizował zapowiedziany kawałek, nie było w nim nic więcej prócz tego, o czym mówił. Nie zostawiał sobie, opowiadając, żadnego marginesu.
Nie mieliśmy też żadnych przygód do zreferowania. Co prawda ja byłem już po przeżyciach wojennych - a Lechoń zawsze twierdził, że łączy mnie z Rytardem tajemnica jakiejś zbrodni, popełnionej wspólnie na Ukrainie, ale oczywiście tymi sprawami nie próbowałem bawić Tolka, który był od razu, od młodości, przekonanym pacyfistą i na pewno poradziłby mi jak Tuwimowi: „Rżnij karabinem o ziemię!”
Raczej poprzedniej zimy bywaliśmy u pani Morskiej. Ta piękna kobieta, tak bardzo podobna do sztucznego kwiatu, onieśmielała mnie zawsze atmosferą wytwarzaną wokół siebie, przesyconą orientalnym zapachem cynamonu i mirry, pełną fanatycznego uwielbienia dla wierszy, które ja nie bardzo lubiłem. To my z Tuwimem odsłoniliśmy przed nią fascynujące piękno „Statku pijanego” Rimbauda w przekładzie Miriama. Ona wolała Leśmiana i Teodora dc Bainville’a.
Tamtej zimy pani Morska próbowała nam dawać lekcji angielskiego. Odbyliśmy z nią parę lekcji, ja, Lechoń i Słonimski. Nic nam do głowy nie wchodziło. Owszem, wbiła mi do głowy angielski sposób
wymawiania samogłoski „o”, który mi potem długo usiłował wybić Tonio Sobański, którego angielszczyzna była nieposzlakowana.
Może dlatego właśnie tak dobrze pamiętam Tolka z tych letnich miesięcy 1919 roku, że był wtedy przez swoje leżenie w łóżku czy też przez wyjazd Morskiej jak gdyby odizolowany od niej, osobny. A przedtem, we wcześniejszym okresie naszej znajomości, istniał jak gdyby tylko w świetle tej kobiety, poruszał się w orbicie zakreślającej łuk tylko wkoło niej, był echem jej zdań, gustów, powiedzeń i przekonań.
Antoni miał bardzo małe wykształcenie.'Gorzej, miał bardzo małą kulturę - dopiero z wiekiem mu przybywało wiedzy, umiejętności i jasności spojrzenia. Za to odznaczał się bardzo dużą kulturą charakteru. Połączone to było niewątpliwie z wielkim kultem ojca, którego uważał za doskonały wzór. „Byłeś lepszym niż ja człowiekiem” — pisał w wierszu poświęconym pamięci ojca. Wewnętrzna uczciwość, integralność charakteru, nieprzekupność w każdym rozumieniu tego słowa to były cechy, które w sobie wyrabiał i którym został wiemy do samego końca. Stąd pochodziła wielka czystość Słonimskiego, która utrudniała, ale i ułatwiała obcowanie z nim. Miał w sobie bardzo wiele fanatyzmu, który mu przekazywała Morska. Ona chyba zarazem podtrzymywała w nim te szlachetne strony charakteru.
Sytuacja była dziwna. Morska była od paru lat żoną .Bronisława Kn astra, bardzo zdolnego studenta matematyki. Bronek razem ze swym kolegą Kaziem Kuratowskim stanowili ozdobę Warszawskiego Uniwersytetu. Dowiedli swoich możliwości późniejszym swoim rozwojem. Knastrowie stanowili wzorowe małżeństwo. Antoni był skromny i biedny, i pętał się koło nich w sposób żałosny. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że spalało go głębokie, nie odwzajemnione uczucie w stosunku do pani Marii. Był oddany całym sercem, słuchał jej słów jak wyroczni Morska locuta - causa finita - powiadał Gry- dzewski.
W ciągu długich lat naszej przyjaźni, gdzie mieliśmy niejedną okazję do szczerej rozmowy (przy wódce!) — nigdy ani słowem, ani jedną aluzją nie poruszyliśmy z nim sprawy jego uczucia do Marii Morskiej. Mówiliśmy o pani Antoniewiczowej, mówiliśmy o Irenie Baruch,
omawialiśmy historię jego małżeństwa - o Marii nie powiedzieliśmy sobie nigdy nic. Czy była to sprawa dla niego za wielka, czy zbyt bolesna, czy zbyt upokarzająca, ta ślepa, bezsensowna i tragiczna miłość — z której za jego plecami podrwiwał tylko Grydzewski; nawet cyniczny Lechoń, o ile pamiętam, nigdy o niej nie mówił, a przecież zabarwiała ona całą jego młodość; powiedziałbym nawet, całą naszą młodość, gdyż tak często wszystko, o czym się mówiło, wszystkie zainteresowania, wszystkie mody literackie pochodziły od „pani Marii”.
Była bardzo inteligentna. Była bardzo oczytana. Grydzewski twierdził, iż wszystkie książki, które podobno miał czytać Tolek, streszczała mu Morska, i to w dodatku przez telefon.
„Nic jeszcze nie wiemy—powiadał w tej czy w innej sprawie.-Morska się jeszcze nie wypowiedziała. Ma telefon zepsuty.”
Kn astro wie mieszkali wówczas na ulicy Żurawiej 24a. Starsza siostra .pani Marii była zamężna z bardzo znanym architektem Eberem. Eber właśnie był budowniczym tego domu przy Żurawiej, typowego pięknego domu tej epoki 1907—1908. Eberowie byli bezdzietni i zamieszkiwali ostatnie piętro tej „nowoczesnej” kamienicy. W mieszkaniu tym istniała mansarda, do której się wchodziło po wewnętrznych schodach. Tam właśnie mieszkała Maria Morska z mężem.
W 1918 Maria zachowywała jeszcze związek z teatrem. Zaliczała się do personelu Teatru Polskiego. Istnieje piękna fotografia Wandy Osterwiny w roli Feniksany w „Księdu Niezłomnym”. Osterwina otoczona jest na tej fotografii tłumem pięknych niewolnic, w jednej z nich łatwo rozpoznać niezwykłą urodę, wystraszone, wielkie oczy (były szafirowe) Marii Morskiej.
Oczy twe są ogromne, czyste i żarliwe,
jak dwie wieże podniebne strzelistych kościołów...
— pisał Tolek. Następnie ten związek z teatrem się rozluźnił i Maria pracowała sama jako deklamatorka. Trzeba przyznać, że szło jej coraz gorzej.
W*tej mansardzie odbywały się wszystkie dziwaczne imprezy Marii, owe lekcje angielskiego, niespodziewane gotowanie „lanych kluseczek”, które kazano nam uważać za coś bardzo niezwykłego, albo i jakiś bal maskowy, na którym się okazało, że nie umiem tańczyć i nie mam najmniejszych zdolności do tego sportu...
Z tej też mansardy wywoływał Antoni Morską do telefonu na nie kończące się rozmowy, które zaczynały się od sakramentalnego zlecenia służącej: „Antosiu, proszę poprosić panią młodą”. Określenie „pani młoda”, które potem przez lata służyło mojej żonie, wówczas bardzo mnie dziwiło i poniekąd śmieszyło archaiczną formą. „Pani starsza” to była oczywiście Eberowa.
Antoni pisał przepiękne wiersze dla Marii. Takie na przykład, jak ten „Poemat”, który często przytaczaliśmy sobie w „Aidzie” i który wywołuje we mnie nastrój letniego wieczoru w lesie:
Każdą myśl przeniknęliśmy wzajem do głębi,
Już mi nigdy nie będziesz daleka ni obca,
Znam twą wieczną przemyślność i twój lęk gołębi,
Gdy cię pieszczę po męsku, a kocham jak chłopca.
Zastanawiając się dzisiaj nad powodami, skąd brała się nasza prawdziwa i rzeczywista przyjaźń, dlaczego Tolek w gruncie rzeczy trudno objawiający swoją prawdziwą treść, swoją dobroduszność i dziecinną w gruncie rzeczy naiwność okazał mi tyle łaskawości i przezwyciężał wszystkie opory, które dzieliły tego prawdziwego i rzeczywistego warszawiaka od mojej nieco nieokrzesanej i nieopanowanej kresowej natury, i zdobył się na życzliwość i wyrozumiałość — oraz prawdziwe zainteresowanie dla mojej prozatorskiej twórczości - to myślę, że były po temu dwie przyczyny.
Po pierwsze wzbudziłem zainteresowanie moją osobą (bardzo!), jak i moją twórczością w Marii Morskiej i to ona przekazała swojemu cicisbeo ten poważny stosunek. Czasami Tolek ulegał swoim przekornym chęciom i to i owo mi począł zarzucać, przypinał łatki i nieraz się zżymał jak Lechoń, który moje próby formalne zbywał lekceważącym ccic-pccic. Ale przypuszczam, że Morska przywoływała go zaraz do porządku i nie pozwalała na żadne hocki-k locki. Miała w
estymie moją kulturę, znajomość literatury francuskiej, moje przekłady Claudela i Crommelyncka i pewną-mimo dzikości - znajomość świata.
Po drugie był to zapewne mój prawdziwy, niezafałszowany stosunek entuzjastyczny do jego nowych wierszy. Była to epoka, kiedy Słonimski wyzwalał się z więzów klasycystycznej formy swych sonetów i szukał nowych dróg. Wstępował na te drogi z wielkim aplombem, ale zapewne czuł jakiś wewnętrzny niepokój, czuł się nie bardzo mocno na tej nowej drodze, tym bardziej że to, co zaczął tworzyć, było zupełnie inne od zimnej retoryki tego, co pisał dotychczas.
Już „Czarna wiosna”, skonfiskowana przez cenzurę, ale która miała swe wielkie momenty w „Picadorze”, zapowiadała te zasadnicze przemiany. Miało to być zupełnie co innego niż urozmaicona i bardzo nierówna poezja Tuwima, oczywiście nie było tu ani śladu cielęcego zachwytu, od którego pękały w szwach wiersze Wierzyńskiego, i najmniejszego echa namaszczonego aleksandrynu Lechoniowego, który wypowiadał zupełnie inne mimo wszystko patriotyczno- społeczne treści. Wiersze Tuwima spotykały się z powszechnym entuzjazmem, słuchając Wierzyńskiego pensjonarki sikały, Lechonia widzieli wszyscy z harfą Dawida - Antoni czuł się trochę osamotniony. A mój zachwyt dla jego owoczesnych wierszy nie był wcale robiony, witałem w nim z całego serca prawdziwego poetę, przyjaciela, i bardzo czekałem, co wieczorem pokaże, co przyniesie do mnie na Warecką czy też do „Ziemiańskiej”.
Trzeba przyznać, że wiersze, które wówczas zaczął pisać, były bardzo piękne. Nieposzlakowane formalnie, piętrzyły frapujące metafory, mnożyły obrazy, które jeszcze dziś wydają się niesamowite („i wielkie białe ćmy, co klaszczą jak słowiki”), i zawsze były świadectwem poruszenia duchowego, jakiegoś metafizycznego zwycięstwa. Zawsze nad lękami jego poetyckich godzin wznosiły się tryumfy zwycięstw. Do dziś dnia jego tomy „Parada”, „Godzina poezji” uważam za bardzo wysokie osiągnięcia polskiej poezji, a wtedy leżałem plackiem przed tymi wierszami.
Niby to nam poetom nie chodzi o poklask. A jednak łapczywi
jesteśmy na rozumiejących słuchaczy, na entuzjastycznych wielbicieli. Słonimski miał we mnie nie podrabianego entuzjastę swej muzy — u- bóstwiałem jego wiersz „Muza”, który jakoś w tym czasie skomponował do nowego swego tomu. Wiersz ten mówiła Solska w „Towarzystwie Higienicznym” i powtarzaliśmy go tyle razy sobie w samotności i razem. Lechoń oczywiście umiał go na pamięć, a ja i dzisiaj powtarzam go sobie w pogodne czerwcowe dni.
W samym środku trawnika, w białym pawilonie Grzmiały trąby miedziane i piszczały fletnie,
Lśnił się lakier wolanta i parskały konie,
Gdyś sunęła owiana w białe tiule letnie.
Na przekór pięknym panom, chwalącym twe wdzięki,
Ja, mały chłopak z nasuniętą czapką,
Dostałem jak najtkliwsze muśnięcie twej ręki 1 słodki podarunek, wielkie słodkie jabłko.
I myślę, że to muza na złotym rydwanie Przecięła mi dzieciństwo pachnącym przelotem,
Bo czemu miłość moja, cokolwiek się stanie, jak gołąb sponad wody wraca cichym lotem.
Kocham to, co mi nigdy się nie odwzajemnia I strzegę, by mój płomień nie spotkał się z żarem:
Jeno w twoich ramionach goreję jak ciemnia Rozszarpana wichrami i zżarta pożarem.
W tym ciągłym z nim kontakcie było się jak gdyby przy narodzinach tych wierszy, czasami znało się je w formie szkicowej, ale na ogół wylewały się one Słonimskiemu od ręki. Przypuszczam, że takie wierne oddanie jego sztuce usposabiało go bardzo serdecznie w stosunku do mnie.
Przyjaźń nasza trwała tak samo i w następnych latach. Oczywiście przy Wareckiej się nie utrzymałem, musiałem objąć jakąś posadę, byłem nauczycielem u księstwa Woronieckich, gdzie miałem sporo
roboty-nie było już miłych seansów w moim pokoju. Tolek usamodzielnił się i zamieszkał w Hotelu Wiedeńskim na rogu ul. Widok i Marszałkowskiej, naprzeciwko Dworca Wiedeńskiegp. Z pokojów hotelowych widać było peron dworca.
Od tego czasu aż do ożenku zawsze już mieszkał w hotelu, tym samym, Wiedeńskim. Skromne zarobki w pismach humorystycznych, w dziennikach i w teatrzykach, do których pisywał bardzo śmieszne monologi, pozwalały mu na to mieszkanie w hotelu, na stołowanie się po skromnych knajpach, jak „Astoria”. Aż dziw brał, że nigdy nie chorował i nigdy się nie leczył. A pamiętam, jak zamawiał kiedyś obiad: pół porcji bigosu, pół porcji flaków i małe piwo. Wytrzymywał ten tryb życia i starczało mu nawet na drobne pożyczki dla kolegów i utrzymywanie rachunków Lechonia w „Ziemiańskiej”.
Potem przyszły dochody z „Wiadomości Literackich”, też bardzo ograniczone. Ale Antoni miał skromne potrzeby.
Minęło parę lat, ożeniłem się. Moja żona była także wielką wielbicielką muzy Słonimskiego. Lata 1924,25,26, do 28 spędzaliśmy w Podkowie Leśnej w willi „Aida”. Ustaliło się wtedy to towarzystwo w „Aidzie”, które miało swój ceremoniał i swoje obyczaje.
Częsty nasz gość z owych lat, Jerzy Liebert, w swoich tak wartościowych „Listach do Agnieszki” opisuje mniej więcej te czasy. W listach tych bardzo dużo pisze o Słonimskim. Tolek w listach tych wygląda całkiem osobliwie, młody, łagodny, przyjazny, wyrozumiały dla młodego poety i interesujący się jego pracą, z kart korespondencji wyziera zupełnie inaczej - niż znaliśmy go w innych latach. Pamiętam, mówiliśmy wiersze, graliśmy w krokieta, dnie były łagodne, choć nie zawsze pogodne.
Pod pozorami tej łagodności i zamyślonej poezji, jak w tym ukochanym przeze mnie „Hamaku”, o wyblakłej egzotyce, której dopiero później mogłem się domyślać:
W hamaku śpiąca blada Luiza Budzi się, patrzy między parowy,
Widzi na wzgórzu, w blasku księżyca Jeźdźca bez głowy.
kryją się obrazy gwałtownych uczuć. W tej dziwnej duszy niespokojnego poety trzepotały namiętności jak czarne ptaki. Czy to była wciąż namiętna miłość do Marii?
Gdy przyjeżdżał do nas do „Aidy”, gdy spędzał tu parę dni, w towarzystwie Lieberta, Olka Landaua, Karola Szymanowskiego, Stasia Piławitza, Stasia Balińskiego - przyzwyczajał się do spokojnego, szczęśliwego życia. Czasami bawił naszą córeczkę Marysię. Lampa naftowa, która paliła się w jego pokoju, przypominała mu dzieciństwo, dom dziadka. Przyniósł nam kiedyś wiersz „Lampa”, który napisał czy wykończył w naszym domu. Wiersz jakiś przełamany w środku, niejasny i bardzo bolesny.
...jak lampa zapalona nocą,
Gdy ktoś puka do okna, gdy do drzwi łomocą,
Gdy w pobliżu ktoś krzyknie cierpiący lub chory —
Zapalam się i gasnę, nim przyjdzie świat skory.
I tylko czasem — w letnie, pachnące wieczory —
Blade ćmy o me serce skrzydłami trzepocą.
Owe sielanki z Podkowy Leśnej przesłaniają w mej pamięci inne wspomnienia o Tolku, a przecież było ich dużo. W roku 1925 Słonimski wracający z Rio de Janeiro skrzyżował się ze mną w Paryżu. Tym sposobem ja byłem pierwszy, który otrzymał w darze jeszcze nie zdrewniałe przez ciągłe powtarzanie opowiadania o przygodach i przeżyciach brazylijskich. W tym roku Staś Baliński i Tolek dostali posady na statkach emigracyjnych do Brazylii, wiozących uchodźców polskich. Rola ich polegała na eskortowaniu odpowiedniej partii emigrantów — przeważnie Żydów —z Havre’u do Rio de Janeiro. Jechali więc w tamtą stronę na oddzielnych parowcach, wracali na jednym.
Obaj moi przyjaciele byli jeszcze bardzo młodzi i mało jeszcze podróżowali, tak że ta podróż mogła być przez nich przyjmowana na świeżo, z niesłychaną wrażliwością i werwą. Odbiło się to tak wyraźnie w ich opowiadaniach, najpierw w Paryżu, potem w Podkowie Leśnej, dokąd tego lata szczególnie często zaglądali. Było to
jedno z najintensywniejszych lat mojego żyda, zabierałem się do „Panien z Wilka” i do „Brzeziny”. Liebert na górce, w „pokoju cudów”, pisał „Litanię”. Antoni przyniósł nam któregoś dnia „Lampę”. Blade ćmy tłukły skrzydłami w jego serce — ale serce mu się chyba odmieniało, wysychało, pustoszało. Odsunęliśmy się trochę od siebie —ale i tak zwierzeń nigdy nie było. Domyślam się tylko, że płomienne uczucie do Marii Morskiej przygasło. Żarzyło się tylko w głębi.
W żydu Tolka zjawiły się inne kobiety.
Najprzód chyba była piękna pani Bołoz-Antoniewiczową. Skąd się ona wzięła, skąd wypłynęła, nie mam pojęda. Wiem tylko, że kombinowała na hinduskim tle z Heniusią Plater, teozofką polską, po której też ślad prędko zaginął. Antoniewiczową, zdaje się, wymyśliła Lilka Pawlikowska, przynajmniej tak wyglądało, że Lilka warzyła lubczyk w Krakowie, a Antoniewiczową nasięźrzał w Warszawie. Zupełnie nie znam przebiegu tej znajomości, tej gwałtownej miłoś- d —która była chyba tylko pozorem, bo przecież zdaje mi się, najbardziej brakowało Antoniemu tego, co opiewał w swym wierszu „Ślub”:
... Lecz pomyślałem, że na to Trzeba mieć dużo pieniędzy.
I trzeba mieć dużo szczęścia,
By znaleźć taką dzieweczkę,
I trzeba mieć piękność ową.
Co serce ku sercu skłania,
I trzeba mieć jeszcze troszeczkę Choćby — zdolności do pokochania.
Czy brakło mu „zdolnośd do pokochania”? Może. Nie pamiętam szczegółów, ale wbiła mi się w pamięć taka jedna scena. Było to na herbatce u Anieli Zagórskiej. Bardzo szczególne były te zebrania towarzyskie u tłumaczki i kuzynki Conrada. Miała ona bardzo ograniczone dochody, dopiero potem miała własne mieszkanie na Górnośląskiej, w którym umarła. Zazwyczaj—i te czasy najlepiej z żoną pamiętamy — wynajmowała przy jakiejś warszawskiej rodzinie
pojedynczy pokój. W dzień zaś przyjęcia u niej, dwa albo trzy razy do roku, na mocy specjalnego układu zaproszone grono rozlewało się po całym mieszkaniu. Nic osobliwszego jak całe to towarzystwo — stanowiące naprawdę to, co było w Warszawie najlepszego — zebrane w pospolitych pokojach mieszczańskiego mieszkania, z kredensem z trofeami rzeźbionymi nieudolnie na drzwiczkach bufetu, z otomaną ozdobioną galeryjką, dębowym stołem jadalnym, na którym coś tam stało, z pluszowymi mebelkami w „saloniku”. Anielcia zbierała w tym otoczeniu literatów, muzyków, malarzy, dyplomatów, najpiękniejsze panie Warszawy i najmodniejszych poetów. Zawsze był minister spraw zagranicznych August Zaleski ze swą bajecznie elegancką żoną, bo był kuzynem Zagórskiej. Była i pani Marylka Sobańska, i konsul Savery, i pani Buba Grossmanowa, i pani Helena Potocka, i profesor Askenazy, i prof. Tadeusz Zieliński, i olbrzymiego wzrostu rodzeństwo Czapskich, i bardzo mało figur oficjalnych, które widywało się u Nałkowskiej.
Mniej więcej to samo towarzystwo bywało u Nałki, na Marszałkowskiej, ale u niej bywało piekielnie sztywno i nudno, może dlatego, że gospodyni się tak mądrzyła, a tutaj u Anielci było rozkosznie, milo, wesoło, naprawdę elegancko, pomimo straszliwych mebli i niedużej ilości suchych ciasteczek. Oczywiście bywali tu Tuwim ze swą prześliczną żoną, Wierzyński ze swoją okazałą Brysią, ja z Hanią, Lechoń zawsze z jakimś efektownym młodym człowiekiem.
Tym razem Tolek długo nie przychodził. Krzywicka się niepokoiła.
1 nagle w pełni brzęczących konwersacji weszła para, Antoniewiczowa z Totkiem. Mam jeszcze dzisiaj w oczach. Ona nieduża, z kształtną głową pięknie uczesaną w czarne fale i w czarnej, bardzo eleganckiej sukni, i on — brzydki niezmiernie, ale tak jaśniejący szczęściem, pogodą, rozjaśniony, napełniony, wiosenny, że aż wydawał się piękny. Raz tylko widziałem go takim.
Nie wiem, jak się to skończyło, jak się rozeszło po kościach. W parę lat potem doszedł do nas karton z Benares czy z Delhi zawiadamiający przyjaciół, iż pani Antoniewiczowa umarła i znalazła wieczny odpoczynek „w słonecznej ziemi Indii”.
Byty to dla mnie trudne lata. Kolejna próba utrzymania się zarobkami literackimi znowu się nie powiodła. W roku 1927 w maju wstąpiłem do Wydziału Prasowego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Pracowałem razem ze Stanisławem Balińskim i Tadeuszem Brezą. W roku 1930 spadł na mnie olbrzymi i bardzo nieuporządkowany majątek — przez ten czas Tolek nie opuszczał Hotelu Wiedeńskiego, „Ziemiańskiej”, Simona i Steckiego - no, i oczywiście „Wiadomości Literackich”. Jakoś w tych latach mieścił się epizod niezwykle zdolnej rzeźbiarki, uczennicy profesora Breyera, Ireny Baruch.
Irena Baruch była bardzo ładną, interesującą panną z bogatego żydowskiego domu (hurtowy handel herbatą). Już kiedy Antoni wyjeżdżał do Brazylii w 1925 roku, mój przyjaciel Olek Landau przychodził z wiadomością, że na podwórku domu Foksal 17 (Baruchowie bowiem mieszkali tam, gdzie się dziś mieści Państwowy Instytut Wydawniczy) suszą się prześcieradła przemoczone łzami Ireny, wylanymi z powodu wyjazdu Antoniego.
Dopiero jednak później, w parę lat, poznałem bliżej Irenę i wysoko oceniłem jej inteligencję. Okazała się dobrą i mądrą dziewczyną. Kiedy kończyła Szkołę Sztuk Pięknych, zaczęła rzeźbić moją głowę. Najpierw zrobiła ją w glinie, potem przeniosła ją na kloc czarnego dębu, wydobytego I Wisły. Rzeźba wyszła okazała—za pośrednictwem Tolka kupiłem ją od Ireny i do dziś dnia stoi ona u mnie. Bardzo ją lubię, a jest jednocześnie pamiątką po Irenie i po Antonim.
Irena wyszła za mąż za radcę ambasady amerykańskiej Wileya i już jako pani Wiley mieszkała w Wiedniu i w Rydze. Umarła w Ameryce.
Czy i tu brakło „zdolności do pokochania”?
Przez te lata odeszliśmy trochę od siebie. Nastąpił wtedy okres naszych polemik, pacyfizm Antoniego niecierpliwił mnie nieco, żałowałem czasów, kiedy na Wareckiej czytał mi swoje wiersze, w których paliła się miłość do Marii, do Konstancina, do Łomianek, do podwarszawskiego pejzażu. Napisałem artykuł: „Słonimski, jaki nam nie wróci”.
Nic mógł mi tego darować. Byliśmy nadal szczerymi przyjaciółmi, ale rozdźwięki były bardzo głębokie i bardzo głęboko ukryte.
W dzień, kiedy wróciliśmy z podróży poślubnej z Zakopanego, oczywiście popędziłem do „Ziemiańskiej”. Nie było jeszcze wtedy piętra nad główną salę, a więc i nie było słynnego później półpiętra. Cisnęliśmy się wszyscy na dole-i my „skamandryci” mieliśmy większy od innych krągły stół przy samych drzwiach od podwórza (latem „ogródka”). Nie pamiętam już, kto siedział przy stoliku. Przywitałem się z kolegami, Słonimski był wśród nich, i zacząłem opowiadać, ze Słonimskim wspominać, wrześniowy pobyt w Zakopanem. Było zresztą o czym gadać.
Ale po chwili zwróciła moją uwagę siedząca przy stoliku opodal w wesołym towarzystwie młoda, dotychczas nie znana mi osoba. Jasna blondyna, z dużą głową, z pięknymi jasnymi oczami i piękną cerą, wydała mi się bardzo ładna.
„Kto to jest? — spytałem zdziwiony, na ogół bowiem znało się wszystkie panny bywające w «Ziemiańskiej». — Jaka ładna! Ona ładniejsza jest od mojej żony!”
Wszyscy się śmieli z takiego powiedzenia młodego małżonka. I objaśniono mnie, że jest to młoda uczennica Szkoły Sztuk Pięknych, Janka Konarska. Wszyscy mówią, że bardzo zdolna.
Oczywiście nie minęło dużo czasu, a już znaliśmy Jankę. Była miła, wrażliwa na komplementy i rzeczywiście bardzo zdolna. Ja specjalnie się z nią przyjaźniłem, poznałem jej obrazki i drzeworyty, które od razu zdradzały ten specyficzny charakter i charme, jaki posiadały późniejsze prace znakomitej graficzki Janiny Konarskiej.
Osoby jej wcale nie łączyłem z osobą Tolka. I trwało tak bardzo długo, przecież przeszło dziesięć lat. Czasami zachodziłem do Janki, mieszkała z rodzicami i bratem przy ulicy Wareckiej. Śledziłem rozwój jej talentu, na Olimpiadzie w Amsterdamie (?) jej drzeworyty sportowe dostały odznaczenie. Jako biuro prasowe MSZ zakupowaliśmy je dla poselstw polskich za granicą. Do dziś zdobią ściany mojego gabinetu.
Pewnego razu przyszedł mi do głowy szalony pomysł pójścia na bal
kostiumowy do Szkoły Sztuk Pięknych. Obmyśliłem sobie kostium „poławiacza pereł”. Wanda Telakowska opowiada, że byłem całkiem nagi, ale to jest nieprawda, miałem tylko obnażone ramiona. A zresztą wszystko było przykryte gęstą siatką sztucznych pereł.
To Janka mi poradziła, gdzie szukać tych pereł. Na Nalewkach w jednym z tych słynnych głębokich podwórek, wilgotnych i ciemnych, w trzeciej bramie przytulił się mały sklepik ze szklanymi paciorkami Skarbów tych strzegł stary brodaty Żyd, który brzęczał sznurami szklanych różańców i przebierał w kolorowych kulkach jak w kwiatach. Za tanie pieniądze dostarczył mi wielkiej ilości pereł, które zwisały mi od pasa na spodniach koloru morskiej wody i jak morze szerokich i zakrywały mi cały gors i ramiona. No, ale miałem wyglądać „egzotycznie”. Poszedłem więc na Warecką do Janki i ona mnie umalowała na brązowo.
Bal był wspaniały, Antek Michalak był w słomkowym stroju, moja żona w wielkim zielonym pióropuszu ze strusich piór, Janka w białej sukni. Nie pamiętam Tolka na tym balu, ale chyba musiał być.
Ostatni to był beztroski moment w naszym życiu. Zaraz potem nastąpiła choroba i śmierć mojego teścia, spadły na mnie poważne i skomplikowane obowiązki. Właściwie mówiąc zupełnie straciłem orientację w tym, co się działo ze Słonimskim.
Nie bardzo długo potem zostałem mianowany sekretarzem poselstwa w Kopenhadze i wpadałem do Warszawy jak po ogień. Wymieniałem lakoniczne kartki z Grydzewskim, z Lechoniem. Prześmiewaliśmy się z Toniem Sobańskim - z Tolkiem nie prowadziliśmy korespondencji.
Nie orientowałem się w tym, co się dzieje w „światku literackim”, i zupełnie byłem nieświadomy spraw erotycznych czy małżeńskich moich przyjaciół. Wiedziałem, że Kazio rozwiódł się z Brysią. O Antonim nic nie wiedziałem.
Jakąś tam drogą dowiedziałem się, że żeni się z Janką, ale depesza była dla mnie niespodzianką:
„Przyjeżdżamy zjanką «Kościuszką» tego a tego dnia na trzy dni do Kopenhagi pozdrowienia Antoni”.
Była to wielkanocna wycieczka „Kościuszki”, do której przyłączyli się Antoniowie na podróż poślubną. I skierowali się do nas. Ucieszyliśmy się ogromnie z tego ewenementu.
Słonimscy mieszkali na statku, ale cały dzień spędzaliśmy razem, zwiedzając Kopenhagę i Zelandię, jedząG obiady po rozmaitych „Krog”-przy czym niemałą rolę odgrywała oczywiście „Fiskekrog” położona naprzeciwko Christianborgu i Muzeum Thorwaldsena, nad kanałem, na którym wówczas jeszcze stały łodzie rybackie z rybami, krewetkami, langustami i wszelakimi płodami morskimi.
Oczywiście pojechaliśmy do zamku Hamleta, do Kronborga. Sam zamek nie robi nadzwyczajnego wrażenia, bardzo jest odnowiony i wygładzony. W pewnym miejscu pod murem pokazują grób Hamleta. Tu się zatrzymał Antoni i powiedział nam swój ukochany monolog „być albo nie być” swoim aksamitnym, głębokim, niezwykle pięknym głosem, który chyba spełniał zasadniczą rolę przy uwodzeniu przez niego kobiet. Sfotografowałem ten moment.
Właściwie pobyt Tolka i Janki w Kopenhadze, to kilkudniowe obcowanie na co dzień —jak w „Aidzie” — jest ostatnim wspomnieniem bliskiego kontaktu z kochanym i rozumiejącym przyjacielem. Potem już były katastrofy i zderzenia, które nami targały, zbliżały nas i oddalały, ale już nie dawały uczucia intymności, wielkiego zrozumienia i wyrozumiałości. Owszem, Tolek był bardzo dobry dla mnie i miał niejedną okazję wyświadczenia mi serdeczności. Bywały chwile, gdyśmy się rozumieli jak dawniej — ale także chwile zupełnej obcości.
Był jeszcze jeden wieczór pamiętny mi zawsze — tylko wypadła mi z głowy data tego wieczoru. To było w 1945 roku, ale czy to była wiosna czy lato, czy może nawet jesień? Kroniki łatwo wykażą datę tego wieczoru.
Antoni wrócił do Warszawy z Londynu, przyjechał razem z Ksawerym Pruszyńskim. Mieliśmy się spotkać na kolacji w hotelu „Polonia”, który sterczał sam jeden wśród ruin, otoczony rozziewem paszcz poburzonych domów i tym lekkim wyziewem spalenizny i rożkladająych się ciał, jakim oddychała wtedy Warszawa. Przyjechaliśmy wtedy z Podkowy, ja z żoną i Irena Krzywicka, w „Polonii” na
kolacji było dużo osób. Niewiele z tego pamiętam, byłem jak w tumanie. Pamiętam tylko, jak Ksawery, wsparty o jakieś drzwi w korytarzu, gorzko płakał.
Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy. Oczywiście o naszych umarłych, o Toniu Sobańskim, o Anieli Zagórskiej, o Boyu, potem o sprawach naukowych, o Flemmingu i o penicylinie, która wtedy dopiero wchodziła w zastosowanie.
Ale co unosiło nas, cieszyło, uskrzydlało— to poczucie możności rozmawiania bez przymusu, o wszystkim, prowadzenie rozmowy towarzyskiej, nieobowiązującej. Czasami tylko były pewne zgrzyty w pytaniach Antoniego i innych, co tutaj nie byli. Owo: dlaczego? za co?, na które nie było odpowiedzi, a które świadczyły o zasadniczym nierozumieniu.
Stasia Krzywo szewskiego zabrali do Oświęcimia. Za co? Rafała Bliitha zastrzelili: dlaczego? Rodzinę Horodyriskich wymordowali: z jakiego powodu?
Z trudnością wchodziło do głowy nowo przybyłych, że nie było żadnych powodów popełniania tych morderstw, a raczej był tylko jeden: głęboko zatajony.
Kolacja zaciągnęła się, wiedziałem o tym, że tak będzie, i z góry zamówiłem noclegi w Hotelu Polskim. Hotel Polski to było jedno piętro w również ocalałym domu na rogu Alej Jerozolimskich i Pankiewicza. W pokojach stały duże prycze, na nich leżały sienniki z kocami, i to były te noclegi. Na pryczach leżało dużo ludzi, pele-mele. My z moją żoną i z Ireną Krzywicką wybraliśmy miejsce na pryczy bliżej okna.
Rozmowy ciągnęły się długo i na owych pryczach znaleźliśmy się bardzo późno. Ale byliśmy mocno podnieceni tym spotkaniem po wielu takich latach i przyjaciółmi i nie mogliśmy zasnąć. Leżałem z otwartymi oczami pomiędzy moją żoną a Krzywicką na niewygodnym posłaniu. Zaczęliśmy rozmawiać szeptem.
— Mam wrażenie — powiedziałem — że to, iż przeszliśmy przez okupację, powstanie warszawskie, miesiące popowstaniowe, miesiące pustej Warszawy, to się położyło na naszych usposobieniach, charakterach, na tym, co się nazywa duszą, ciężarem nie do obalenia. Jest to
pieczęć charyzmatyczna, która odróżnia nas od wszystkich innych. I że zawsze ten moment różnicy pozostanie nieważkim, ale istotnym elementem pomiędzy nami i nimi. My jesteśmy naznaczeni już na wieki.
- Ja się boję, że to bardzo wielka różnica — powiedziała Krzywicka.
- Chyba się to kiedyś zrównoważy — pocieszała moja żona.
- Może — powiedziałem.
I
Zupełnie nie pamiętam, jak zaczęła się moja znajomość, a potem długoletnia zażyłość z Arnoldem Szyfmanem. Gdy przyjechałem w 1918 roku do Warszawy, wiedziałem już o nim dużo—z pism, z gazet — widziałem już począwszy od maja 1913 roku kilka przedstawień w Teatrze Polskim.
Teatr Polski była to sensacja dla inteligencji polskiej-ale nie dla szerokiej publiczności. Toteż począł on zaraz od samego początku odczuwać bolączkę braku frekwencji, co mogło być zmartwieniem dla jego dyrektora — cieszyło jednak mnie ze względu na łatwość dostania biletów — a później tak zwanych „kartek”.
Na dwie godziny przed początkiem przedstawienia dostałem bilety na „Burzę” Szekspira (z Jaraczem i Zelwerowiczem), na której byłem w końcu lata 1913 roku w towarzystwie Heleny Mniszek, siostry mojej Heleny i Zosi Kurkiewiczówny, późniejszej Swierczyńskiej.
Tegoż lata jednak na francuskiej komedii „Panny” siedziałem już w loży dyrektora. Jakim sposobem? Nie wiem. Dostarczycielem „kartek” na razie był Feliks Zbyszewski, cioteczny brat Karola Szymanowskiego, który pracował jako aktor na scenie Teatru Polskiego.
To było przed wojną. Po wojnie (I światowej) stosunki ułożyły się całkiem inaczej. Znałem już w Teatrze mnóstwo ludzi, tak zapewne dobrnąłem i do znajomości z Arnoldem.
Znałem z Kijowa Osterwę, Jaracza i Drabika, miałem i inne „wejście” do Teatru. Z Kijowa znałem Bronisławę Koyałfowicz, która
w lat parę potem została Kazimierzową Wierzyńską; jedynaczka „Picadora” Maria Morska grała jedną z dam orszaku Feniksany w „Księciu Niezłomnym”.
Nadeszła wkrótce chwila, kiedy „Picador” gremialnie demonstrował przeciw sztuce Krzywoszewskiego „Pani Chorążyna”. Demonstracja skończyła się na spisaniu protokołu w najbliższym „cyrkule”, a potem wszystko rozeszło się po kościach.
Szyfman odegrał w tym szczególną rolę. Bo właściwie mówiąc demonstracja nasza pochlebiała mu, a poza tym był zbyt dobrym znawcą koniunktur, aby nie poczuć nosem w pikadorczykach, przyszłym „Skamandrze”, rodzącej się siły.
Dość, że był bardzo łaskawy na nas. I w bardzo krótkim czasie zaprzągł nas do usług dla siebie. Lechoń pisał piosenki do sztuki Krzywoszewskiego, Słonimski dostawał zaliczki na przyszłe komedie - a ja otrzymałem od Szyfmana szereg zamówień na tłumaczenie różnych sztuk, z francuskiego, z niemieckiego, z włoskiego.
Już nie pamiętam kolejności tych przekładów, co się da łatwo sprawdzić, ale tłumaczyłem „Samum” Lenormanda, „Gałganek” Niccodoniego, „Od poranka do północy” Kaisera — były tu i bardzo poważne tłumaczenia, jak „Rogacz wspaniały” Crommelyncka czy „Zamiana” Claudela.
Te roboty już miały charakter współpracy z Teatrem Polskim (i Kameralnym) i dawały mi możność stałych kontaktów zarówno z samym Szyfmanem, jak z jego „kierownikami literackimi”, z początku Leonem Schillerem (bardzo krótko), a potem z Bolesławem Gorczyńskim.
Z Schillerem było bardzo zabawnie. Stefan Spiess, przyjaciel Karola Szymanowskiego, opiekował się moimi pierwszymi krokami w Warszawie. Za jego 500 marek wyszły „Oktostychy”, na których okładce widnieje dumny napis nakładem redakcji „Pro Arte”. Był on jednym z akcjonariuszy Teatru Polskiego i miał swoje stałe miejsce w teatrze, w loży po prawej stronie, pragnąc mi pomóc, zamyślił sobie umieścić mnie jako stałego pracownika literackiego Teatru Polskiego. Więc zaprosił nas do siebie na herbatkę. Lulka Schillera i mnie. Herbatkę tę pamiętam doskonale, wbiło mi się to w pamięć, Lulek
jeszcze z fajną czupryną, w granatowej jaskółce, ogromnie nam imponował. Olśniewał nas znajomością z Gordon Craigiem, opowiadał o Paryżu, o Hellerau i Claudelu. Tu zresztą i ja mogłem coś powiedzieć, bo miałem „w tece” gotowy przekład „Zwiastowania” Claudela, który zrobiłem już w 1917 roku i wiedziałem o przedstawieniu tego dramatu w Hellerau w 1913 r., nie siedziałem więc w kącie „jak mysz”, ten kijowski prowincjał, który niedawno przybył na stołeczne bruki!
Schiller bardzo wtedy, jak mówią Rosjanie, „rysował się przed nami”, po czym wstał, pożegnał się i nic nie wyszło z oczekiwań Stefana. Zresztą Schiller był krótko u Szyfmana-zastąpił go miły i skromny Bolesław Gorczyński, który miał w sobie więcej miękkości i godził się we wszystkim z kapryśnym i apodyktycznym Arnoldem. Schiller był zbyt wybitną indywidualnością i o wiele przewyższał Arnolda, jeżeli nie charakterem, to umysłem i kulturą.
Ja poprzestawałem na doraźnych zamówieniach Szyfmana. Na ogół wszystko między nami przechodziło zgodnie. Nigdy nie byliśmy na stopie towarzyskiej — jak Lechoń na przykład, który bywał u Przybyłko i Szyfmana na Smolnej — ale nie zachodziły między nami żadne spory. I tak z wolna przyzwyczajaliśmy się do siebie i wywiązywała się nasza nie specjalnie serdeczna—ale prawdziwa i trwała przyjaźń.
Latem 1920 roku Teatr Polski wystawił w reżyserii Ryszarda Bolesławskiego „Mieszczanina szlachcicem” Moliera. Zakończenie tej sztuki, pantomimę, Szyfman powierzył Karolowi Szymanowskiemu.
Karol wrócił wtedy z Rosji i po sukcesach w Moskwie i Petersburgu był bardzo chłodno przyjęty w Warszawie. Na pierwszym jego koncercie kompozytorskim w stolicy nie było pełno. Kompozytor bardzo gorzko odczuł tę obojętność. Był bardzo wrażliwy na sukcesy.
Szyfman — chociaż mało rozumiał się na muzyce — w lot pojął, co to znaczy Karol Szymanowski, i zaraz powierzył mu skomponowanie tego finalnego baletu, który nazwał „Mandragorą”.
Karol Szymanowski mieszkał wtedy u Stefana Spiessa przy ulicy Foksal. Tam też komponował ten balet. Zachodziłem tym latem do
niego i widziałem, czym był dła niego ten obstalunek. Obudził go do życia i pobudził jego kompozytorskie wysiłki.
Libretto baletu wymyślił Leon Schiller, sam Karol, trochę Felo Zbyszewski, bo trzeba wam wiedzieć, że ta „Mandragora” była po części realizacją amatorskich przedstawień, improwizowanych burlesek, jakie urządzała młodzież w domach Szymanowskich, Tymo- szówce i Elisawetgradzie.
W 1902 roku moje siostry brały udział w takiej karnawałowej zabawie w Elisawetgradzie i po powrocie do domu musiały mi szczegółowo opowiedzieć o tej pantomimie.
Odnajduję teraz elementy tej pantomimy Szymanowskich w „Mandragorze”.
To komponowanie odbywało się jakby od niechcenia. Karol zaśmiewał się nad swoimi pomysłami. Feliks Zbyszewski podsuwał Schillerowi coraz nowe gagi, a jednocześnie ożywiała się w Szymanowskim chęć do kompozycji, którą zaniechał w ciągu ostatnich paru
Pamiętam premierę ,»Mieszczanina szlachcicem”, wspaniałego Jaracza i na zakończenie „Mandragorę” ze Stasią Umińską i Felem Zbyszewskim w tych rolach, które pamiętam.
Szyfman dziękował Szymanowskiemu, a Szymanowski Szyfmanowi za ten pomysł i za realizację.
W ten sposób podeszliśmy do czasów ściślejszej współpracy z Amokiem, mianowicie do czasu organizacji, a potem eksploatacji teatru „Elsynor”.
Jeszcze kiedy wróciłem z Kijowa do Warszawy, a nawet w ostatnim roku pobytu w Kijowie, nosiłem się z myślą stworzenia teatru eksperymentalnego. Asystowałem też przy tworzeniu Reduty przez Osterwę, ale chociaż mnie pociągały pewne rzeczy w wykładach Limanowskiego, Reduta mnie rozczarowała od pierwszych swych kroków. Powiedziawszy, Bogiem a prawdą, Reduta zrealizowała jeden
lat.
II
tylko wspaniały spektakl, „W małym domku” Rittnera. Reszta to były dobre spektakle innego typu, jak ,Judasz” Tetmajera, albo przedstawienia wręcz zmanierowane i słabe, jak wszystkie sztuki Szaniawskiego, który stał się podstawowym autorem tego teatru.
Zacząłem myśleć o innym typie teatru i oczywiście natknąłem się na Witkacego, który moim zdaniem realizował ten teatr współczesny w sposób możliwy do przyjęcia. Witkacego znałem osobiście od paru lat i niezwykle wysoko ceniłem jego talent dramaturgiczny, lekceważąc sobie jego teorie. Marzeniem moim było zrealizowanie dramatów Witkacego, a czytałem je wszystkie, w miarę jak powstawały.
Niestety mało spotkałem zrozumienia u moich kolegów i rówieśników, nie mówiąc już o ludziach starszych ode mnie. Mój kolega ze „Studyów” Wysockiej, Julian Wołoszynowski, myślał teatrem naszej mistrzyni, Rytard gotów był wszystko zrobić dla Witkacego, ale był bardzo młody i nie miał wiele autorytetu, Horzyca raczej widział wtedy teatr jako świątynię, Zawistowski nic nie rozumiał, a Emil Breiter chciał zapewne przy tej okazji upiec własną pieczeń. A właśnie tylko tych kolegów pozyskałem dla idei nowego teatru i razem z nimi stworzyłem grupę Elsy nor, która w roku 1921 raźno przystąpiła do pracy.
Jakim sposobem pozyskałem dla tej idei Szyfmana, już dzisiaj nie mam pojęcia. I do dziś dnia nie bardzo rozumiem, czym się kierował dyrektór Teatru Polskiego> zapewniając grupie Elsynor bazę materialną, dając do rozporządzenia swoich aktorów, umożliwiając próby w Teatrze Małym i doprowadzając do realizacji jedynego przedstawienia, którym byli „Pragmatyści” Stanisława Ignacego Witkiewicza.
Coś mu w tym Witkiewiczu imponowało, choć sztuki jego zupełnie nie rozumiał. Chciał może coś zrobić nowego, innego, spróbować, czy to nie „weźmie”. W każdym razie zachował się w tej całej imprezie—choć zrobiła ona kapitalną plajtę finansową — bardzo godnie, szlachetnie i robił doskonałą minę do złej gry.
Myślę, że pewną rolę odgrywało tu to, że Witkacy był „z Krakowa”, że przeciwstawiał się Warszawie, a Szyfman sam wychowany w atmosferze Przybyszewskiego i Wyspiańskiego, cenił to, co się działo w Krakowie. Choć „Wesela” także nie rozumiał. Ani może nawet
„Irydiona”, który był tak świetnym początkiem Teatru Polskiego. Do „Towarzystwa pracy nad nową formą teatralną Elsy nor” należeli następujący koledzy:
Stanisław Baliński, Emil Breiter, Wiłam Horzyca, Jarosław Iwaszkiewicz, Jerzy Mieczysław Rytard, Julian Wołoszynowski, Władysław Zawistowski.
Prace zainaugurowano 15 września 1921 r. i uchwalono dość obszerny program. Po wielu próbach doszło do przedstawienia „Pragmatystów” Witkiewicza dn. 30 stycznia. Przedstawienia odbywały się w Teatrze Małym, w nocy po przedstawieniach normalnych. Na premierę przyszło trochę osób. Potem sala świeciła pustkami. Odbyło się w ogóle 6 przedstawień.
Zabawa była kosztowna. Wszystko finansował Szyfman. Ile to kosztowało, trudno się zorientować, gdyż była to epoka inflacji i marka polska spadała gwałtownie.
Jak widać ze spisu osób — zgrupowali się w Elsynorze ludzie, którzy mieli bardzo różny pogląd na „nową formę teatralną” i trudno by było pogodzić np. Horzycę z Breiterem. ja nie miałem określonego poglądu, nie wierzyłem teoriom Witkacego, który wygłosił wstępny odczyt „O czystej formie na scenie” dn. 29 grudnia o godz 6 pp. Wierzyłem natomiast w zabójczy ładunek dramatu zawarty w sztukach Witkacego. Latem tego roku widziałem „Tumora Mózgowicza” w Krakowie i przedstawienie to, chociaż niedoskonałe, podtrzymało we mnie tę wiarę.
Widocznie zaraziłem nią Szyfmana, skoro się zgodził na finansowanie tej imprezy. Ale publiczność warszawska, zupełnie zdezorientowana przez prasę mieszczańską, zawiodła na całej linii. Szyfman, dla którego „frekwencja” była bóstwem i najwyższym kryterium, wycofał się z kapitałami i po paru przedstawieniach „Pragmatystów” Elsynor rozsypał się całkowicie.
Został jednak ślad po Elsynorze; niebawem Szyfman włączył do normalnego repertuaru „Nowe wyzwolenie” Witkacego, którą to sztukę zagrał w Teatrze Małym razem z efektowną sztuką tegoż „Wariat i zakonnica”. Tym razem powodzenie było nieco większe — ale zarówno prasa, jak i publiczność w dalszym ciągu wykazywali
kompletną dezorientację. Przyzwyczajenie do naturalistycznych, mieszczańskich sztuk było zbyt wielkie.
Po epoce Elsynoru nastało jak gdyby rozluźnienie moich kontaktów z Arnoldem. Były to czasy mojego ekstrawaganckiego małżeństwa, mniej się interesowałem teatrem.
Jedno jednak pozostało, za co żywię wdzięczność do Szyfmana do dziś dnia: dostawałem zaproszenia do obu teatrów na wszystkie premiery i wszystkie te premiery odrobiłem sumiennie. Był to dla mnie ciąg dalszy mojego wykształcenia teatralnego.
Za każdym spotkaniem jednak, a spotykaliśmy się także na gruncie towarzyskim, nie przestawał mnie Arnold namawiać do napisania sztuki. Podsuwał mi tematy, koniecznie współczesne i wskazywał wzory. Oczywiście francuskie.
Gorczyński także mówił ze mną o tym, a i Zelwerowicz, który a- systował początkom Elsynoru, chciał we mnie widzieć dramaturga.
Latem 1921 roku Ordyński, który wtedy działał z ramienia rozpoczętej z niebywałem rozmachem imprezy teatralnej Hellera, zamówił u mnie przekład „Jedermanna” Hofmannsthala z uzupełnieniami, które polski reżyser dodał do tego misterium po wojnie. Ośmielony dodatkami Ordyńskiego, przejęty przekładem „Zwiastowania” Claudela, którego dokonałem znacznie wcześniej, potraktowałem tego „Jedermanna” dość swobodnie. I w lipcu, przysiadłszy fałd w Ojcowie, skończyłem tę pracę. Uważa się ten mój wyczyn za początek mojej dramaturgii.
Ale wreszcie ustępując prośbom Arnolda w roku 1923 spłodziłem komedię na wzór francuski, z wielką rolą dla Przybyłko, pt. „Złodziej idealny”. Szyfmanowi się sztuka podobała (o ile ją sam czytał), szczególnie zaaprobował ją Gorczyński. Sztukę przepisano i przekazano do biblioteki Teatru Polskiego, gdzie przeleżała kilkanaście czy kilkadziesiąt lat, aż znikła definitywnie.
Już nawet nie pamiętam szczegółów jej treści.
Ale na wiosnę roku 1924, już po urodzeniu się mej córki, wypłacił mi Szyfman sporą zaliczkę a conto tego „Złodzieja idealnego”, co mi umożliwiło moją pierwszą podróż do Włoch, która miała w moim życiu tak zasadnicze znaczenie.
m
Powoli dochodzimy w tych wspomnieniach do momentu, który nas związał prawdziwą przyjaźnią. Były to czasy „Lata w Nohant”.
Już dawno przemyśliwałem o napisaniu sztuki o Chopinie. Pierwszy spis osób mojej przyszłej komedii skreśliłem na tomie monografii Ferdynanda Hoesicka jeszcze latem roku 1925, po powrocie z pierwszego pobytu w Paryżu. Ten spis osób — zachował się do dziś dnia—już jest zupełnie taki sam jak w gotowej sztuce.
Ale przeszło wiele lat, kiedy ten pomysł tkwił mi w głowie i nie rozwijał się, i nie realizował. Od roku 1925 przeszło wiele rzeczy, urzeczywistniły się konkursy chopinowskie, poznawałem coraz lepiej Karola Szymanowskiego, z którym nieraz omawialiśmy fascynującą osobowość Fryderyka Chopina, no i wspominaliśmy Tymoszówkę, która była takim właśnie polskim Nohant, pełnym naelektryzowanej atmosfery. Gdy wróciłem do Polski po wielu próbach „dyplomatycznych”, które były w gruncie rzeczy nieudane, musiałem szukać zarobków literackich. Przyszło mi do głowy napisanie słuchowiska do radia, do czego mnie bardzo namawiał owoczesny kierownik literacki radia (były to zupełne tego początki) Jan Parandowski, a jeszcze bardziej jego pomocnik, wielki mój przyjaciel, młodziutki Bolek Micirtski. Przyszedł mi wtedy do głowy temat chopinowski i napisałem słuchowisko pt. „Wakacje w Nohant”. Na słuchowisko to złożyło się to, co jest obecnie wielką sceną drugiego aktu „Lata w Nohant”, decydująca rozmowa matki z córką, przy dolatującej z drugiego pokoju muzyce Chopina. Słuchowisko zostało zrealizowane. Pancewiczowi czytała George Sand, Lindorfówna — Solange, a Szpi- nalski grał za kulisami sonatę h-moll pana Fryderyka. Oczywiście wszystko szło „na żywo”.
Pamiętam, że słuchałem tej rzeczy z mieszanymi uczuciami. Dwie heroiny miały głosy zbyt podobne, co trochę zmieszało odbiór, a Szpinalski — świetny pianista odstawiał fortepian tak, jak gdyby to był Liszt, a nie Chopin.
Słuchowisko to doszło i do Szyfmana. Przypuszczam, że przez panią Marię Przybyłko-Potocką, która od razu wyczuła tu rolę dla siebie.
Szyfman też węszył tu rolę dla ukochanej żony, interes teatralny, i zapalił się do sprawy. Począł mnie męczyć, aby z tego słuchowiska zrobić sztukę. Nie potrzebował mnie bardzo namawiać, bo moja pierwotna myśl właśnie wyobrażała sobie teatralną komedię, ostatecznie zdecydowałem się. Było lato roku 1936, w jedenaście lat po pierwszym pomyśle!
W Stawisku nie miałem odpowiednich warunków do pisania, dom był ludny i szumny, ale moje mieszkanko w Sandomierzu wybitnie się do takiego skupienia nadawało. Więc właśnie tam w cieniu sandomierskiej katedry powstała ta sztuka, splątana ze wspomnień lata w Tymoszówce, mojej miłości do Chopina i reminiscencji francuskich sztuk XIX wieku, które naśladowałem w budowie.
Jeszcze przed urlopem Szyfmana przedstawiłem mu szkice, a potem już i opracowaną całość. Był pełen entuzjazmu i zaraz chciał przystąpić do roboty. Nie pamiętam, żeby się kiedy tak palił do jakiejś sztuki i tak się nią zajmował. Przede wszystkim sam przeczytał ten dramat, co mu się rzadko zdarzało, i począł mnie zanudzać uwagami, wskazówkami i poprawkami.
Wierzyłem mu jako człowiekowi teatru i większość poprawek i uwag uwzględniłem. Tak na przykład zwrócił mi uwa^, że zakończenie II aktu ma Solange, całość kończy Chopin, pierwszy akt musi przeto kończyć George Sand. Na te uwagi dopisałem ostatnią kwestię George Sand w I akcie „Znowu kaszlałeś dziś w nocy”. Przybyłko mówiła tę kwestię w sposób tak .przejmujący, że widza dreszcz przechodził.
Natomiast nie podobało mu się to, że trzymam Chopina w ukryciu do końca drugiego aktu. Radził mi pokazać go przedtem, ale ja uparłem się przy swoim i dobrze na tym wyszedłem. Przez jakie sto przedstawień byłem za kulisami i nigdy nie zapomnę momentu tej śmiertelnej ciszy, jaka zapadała na sali w momencie wejścia Chopina. Z biciem serca czekałem na tę chwilę za każdym razem i byłem tak samo poruszony jak widzowie.
Pani Przybyłko też dużo poprawiła w tekście sztuki w czasie prób. Chodziło jej o łatwość frazy scenicznej i wszystkie jej poprawki przyjmowałem z wdzięcznością.
No, i nareszcie przyszedł sukces. Myślę, że urosłem o dwie głowy w oczach Szyfmana, ale i on sam urósł, bo postawił na dobrą kartę. „Lato w Nohant” miało powodzenie nieporównane z żadną inną polską sztuką.
Dla mnie to było wielkim zaskoczeniem, bo „Lato w Nohant” uważałem (i uważam) za sztukę spreparowaną podług francuskich zasad, z wielką sceną zasadniczą w drugim akcie, z wyważonym efektem pojawienia się Szopena, z efektownym zakończeniem, które systematycznie ruszczą reżyserzy współcześni — ale które zyskało tak zwany poklask.
Odtąd byłem dla Szyfmana nie tylko przyjacielem, ale przyjacielem, który robi kasę. Bardzo to cenił.
Zaraz chciał kuć żelazo, póki gorące, i męczył mnie o następną sztukę. Właśnie przeczytałem biografię Puszkina ułożoną przez Weresajewa z głosów współczesnych mu ludzi. Jak wiadomo, Weresajew nie gardził i plotką-i starannie pozbierał wszystko, co o Puszkinie pisano.
Tym razem nie namyślałem się tak długo. Parandowski męczył o słuchowisko. Walnąłem raz dwa wielką scenę między Puszkinem a jego żoną. Tym razem, wbrew radom Sardou, umieściłem tę scenę od razu w pierwszym akcie. Dla drugiego aktu zachowałem scenę „polityczną” — rozmowę Puszkina z carem. Aczkolwiek nie było w tej sztuce roli dla pani Przybyłko, Szyfman rzucił się na nią jak lew, węsząc drugi sukces. I nie omylił się. W tej sztuce również polowałem na efekty, dla Smosarskiej wymyśliłem 5 toalet! Ale scena rozmowy cara z Puszkinem jeszcze i dziś robi wrażenie, zwłaszcza gdy grają ją tacy aktorzy, jak Chamiec i Gogolewski.
„Maskarada” szła w dużym teatrze. Zabawne, bo dochód z 84 jej przedstawień równał się całkowicie, nawet z groszami, dochodowi z „Lata w Nohant”. Premiera odbyła się 3 grudnia 1938 r.
Jeszcze nie skończyły się próby z „Maskaradą”, a już mnie Szyfman męczył nowym pomysłem. Chodziło mu o nowy przekład „Hamleta”. Poprzednio grał go w starym przekładzie Paszkowskiego, zmodernizowanym nieco przez Horzycę. Teraz chciał nowego tłumaczenia. Wierzył w moją dobrą gwiazdę teatralną (pomimo straszliwej klapy
„Kochanków z Werony”) — a jak przystało na prawdziwego dyrektora teatru, był bardzo przesądny i myślał, że moja osoba czy też moje fluidy nadadzą temu przekładowi osobliwy charakter. I tym razem się nie omylił.
Tym razem zadał mi bardzo trudne zadanie, w którym nie mógł mi być pomocnym. Praca moja nad przekładem „Hamleta” trwała długo i miała różne perypetie. Męczyłem się nad nim w Taorminie, męczyłem w Sandomierzu, gdy awaria elektrowni wygasiła wszystkie światła i siedziałem w swoich pokoikach paląc całe wiązki świec Topiąca się stearyna tych świec poplamiła mi stronice rękopisu w sposób niemiłosierny. Ale przekład był gotów w terminie. Spierałem się i tutaj
o parę rzeczy. „To be or not to be” — przetłumaczyłem na „być czy też nie być” —on kazał wrócić do „albo”. Ja zostawiłem przekład Paszkowskiego: „niech ryczy z bólu ranny łoś” - on tu chciał nowego przekładu.
Cały ostatni sezon stykałem się z Szyfmanem w Teatrze Polskim. Szło tylko parę sztuk — wszystko miało wielkie powodzenie. Asystowałem na próbach „Maskarady” i „Hamleta” i tak się dociągnęło do lata 1939.
1 września wybuchła wojna. Szyfman grał wtedy „Genewę” Shawa. Zdążył ją zagrać 41 razy.
IV
Wybuchła wojna.
W Warszawie zjawiłem się w samym końcu października lub na początku listopada. Już nie pamiętam, czy za pierwszym przyjazdem, czy za drugim poszedłem do Teatru Polskiego.
Już wiedziałem, że gmach stoi, lekko tylko naruszony. Natomiast mieszkanie Szyfmana na Smolnej zostało zniszczone kompletnie. Z mojego na Kredytowej 8 nie pozostał także kamień na kamieniu.
Już wiedziałem, że podczas bombardowania Szyfman mieszkał w teatrze i wraz z personelem technicznym i młodszymi aktorami dyżurował na dachu i gasił pożary. W ten sposób teatr uniknął zniszczenia i wyszedł z oblężenia Warszawy względnie obronną ręką.
Lotnik niemiecki, któremu powierzono zniszczenie teatru, przychodzi! oglądać swoje dzieło i nie mógł wyjść z podziwu, że gmach stoi nienaruszony.
W portierni teatru powitał mnie odźwierny pan Stanisław. Złożyliśmy sobie wzajemne powinszowanie, że żyjemy, i powiedział mi, że dyrektor Szyfman z panią Przybyłko mieszkają w garderobie na pierwszym piętrze.
Wizyta moja u Szyfmanów pełna była wzruszeń, opowiadań i liczenia strat, które nam wtedy wydawały się jeszcze bardzo wielkie. Amold kpił z niemieckich rozporządzeń nazistowskich i powiedział, że ani myśli się do nich stosować.
Aktorzy już od razu zorganizowali na dole stołówkę i bufet, piliśmy więc kawę przyniesioną z bufetu i nadrabialiśmy miną. To, że teatr wraz ze składem dekoracji i biblioteką stał cały, napełniało nas jednak otuchą. Na razie nie zdawaliśmy sobie w pełni sprawy z wartości strat naszych mieszkań. Cieszyliśmy się życiem.
Odwiedziłem także moich przyjaciół Antoniego Bormana i Emila Breitera. Antoni włożył opaskę z gwiazdą, Breiter nie wychodził z domu.
To, że Amold nie podporządkował się rozkazom gubernatora i nie włożył opaski z gwiazdą, zemściło się na nim. Aresztowany na ulicy został skazany na pół roku więzienia i osadzony w turmie mokotowskiej. jeszcze były czasy idylliczne: po pół roku wypuszczono go z więzienia. Ale juz wówczas nie miał gdzie się podziać. Pani Maria przeniosła się na Żoliborz. Teatr zajęli Niemcy na swoje cele, a mieszkanie dawno nie istniało. Mimo że mój kontakt ze środowiskami teatralnymi nie osłabł w czasie okupacji, przeciwnie, umocnił się przez kontakty z Jaraczem, Schillerem, Korzeniewskim, a przede wszystkim z Edmundem Wiercińskim, reżyserem i „Lata w Nohant”, i „Maskarady", z którym w tym czasie prawdziwie się zaprzyjaźniłem, mimo że bywałem częstym gościem u Tadcuszostwa Ochlewskich, siłą rzeczy mój kontakt z Szyfmanem nieco się wtedy rozluźnił.
Gdy jednak po wyjściu z więzienia nie miał się gdzie podziać, poradziłem, aby się schował w Podkowie Leśnej. Znaleźliśmy mu na chybcika piękny pokój w willi pani Olechowskiej, skąd jednak po paru
dniach musiał się ulotnić. Zamieszkał wtedy na Stawisku. Zrobiłem mu piękny pokój w moim gabinecie, gdzie wstawiliśmy obok biurka wygodne łóżko, zadomowił się na dobre. Staraliśmy się wszystko zrobić, aby się czuł dobrze. Miał wszystkie wygody, książki, biurko. Mam wrażenie, że chciał rozpocząć jakąś pracę.
Ale ta- idylla trwała dwa dni. Nazajutrz po jego przyjeździe wyszliśmy na spacer, poza obręb Stawiska. Z daleka widzieliśmy wtedy handlarza bydłem Feldmanna, który, aczkolwiek był Żydem, wszedł w najlepszą komitywę z gestapo w Grodzisku i wysługiwał się Niemcom. Spotkanie to nie podobało mi się, ale nic nie pokazałem po sobie.
Tegoż dnia po południu poproszono mnie do telefonu. Był to Feldmana, który mnie zapytał, czy nie może rozmawiać z dyrektorem Szyfmanem. Oczywiście zaprzeczyłem gwałtownie, jakoby dyrektor Szyfman był u mnie, ale zrozumiałem, że jest to ostrzeżenie ze strony konfidenta, że Szyfman natychmiast musi uciekać z mego domu. Doczekaliśmy zmroku i po ciemku Arnold doszedł do kolejki. Pojechał do Warszawy, na Żoliborz do swojej siostry Ewy, a stamtąd zmył się do Krakowa i dalej do Proszowic i do Pławowic, do Morstinów, gdzie przebył całą wojnę w charakterze młynarza, Adama.
Cały ten czas nie miałem z nim żadnego kontaktu.
V
Rok 1945 był tak pełen wypadków i zdarzeri, tyle na mnie spadło obowiązków, że zupełnie nie wiem, jakim sposobem zostałem kierownikiem literackim Teatru Polskiego w Warszawie. Wspomnienie rozmów czy pertraktacji zupełnie uciekło mi z głowy, żadna korespondencja w tej sprawie u mnie się nie zachowała i nic z układów z Szyfmanem w głowie mi nie pozostało. Zresztą był to naturalny dąg czasów przedwojennych, w ostatnim sezonie „Maskarada” i „Hamlet”, które zapełniły przecież pół roku, przyzwyczaiły mnie do kontaktu z Teatrem Polskim i przywiązały do tej instytucji Moje mianowanie współpracownikiem Szyfmana w odbudowie tego teatru
uważałem za rzecz-bardzo przyjemną oczy wiście — ale naturalną.
Pozostanie dla mnie samego tajemnicą, jak godziłem wtedy te wszystkie obowiązki, mój dom pod Warszawą, redagowanie pisma w Poznaniu, centralę literacką w Łodzi, częste odwiedziny w Krakowie, pobyty w Katowicach i od jesieni przewodnictwo Związku Literatów Polskich. Nie byłem przecież taki młody, ale pełen zapału.
Włóczenie się po Polsce bardzo niedoskonałą komunikacją kolejową i tylko wyjątkowo samochodem lub autobusem było bardzo męczące. W tym wszystkim od razu widzę siebie w gmachu Teatru Polskiego, przy moim biurku, które ustawiono w podłużnej jak kiszka bibliotece teatralnej na drugim piętrze w najbliższym sąsiedztwie sekretariatu Szyfmana i jego gabinetu, do którego często mnie wzywał.
Lubiłem bardzo to moje biurko i podłużną bibliotekę, w której odbywały się zawsze próby czytane: zawsze interesowały mnie i rysowały przede mną obrazy, które najczęściej nie sprawdzały się w rzeczywistości.
Aby się dostać do teatru, przemierzałem piechotą przestrzeń od ulicy Nowogrodzkiej, Alejami Jerozolimskimi i całym Nowym Światem do pomnika Kopernika, który na razie był gołym cokołem. Był to spacer wśród ruin, które ożywały powoli, garnąc do siebie powstające sklepy, knajpy i nawet porządne restauracje. Po takiej przechadzce praca w pokoju normalnym, oszklonym, opalanym, praca nad realizacją zadań sztuki — była czymś dziwnym i pocieszającym.
W tym czasie widząc na codzień Szyfmana poznawałem go coraz lepiej, podziwiałem go i do szału mnie doprowadzał swoimi dziwacznymi albo i nie dziwacznymi słabostkami.
Pomimo niezwykłej nerwowości i niepokoju praca jego zadziwiała swoją systematycznością i umiejętnością rozłożenia ciężarów jej pomiędzy swych znakomicie dobieranych pomocników. Od niego nauczyłem się, jak ważną sprawą jest dobrać sobie pomocników, na których można polegać. Teatr Polski wspierał się na dyrektorze, ale także na niewidzialnych filarach, takich jakim był główny buchalter Berliński czy też główny maszynista elektryk czy doświadczone kasjerki.
Mam wrażenie, że mimo cały egoizm rozpieszczonego jedynaka z zamożnego izraelskiego domu, pomimo egocentryzmu i pewnej oschłości, zasadniczą zaletą Szyfmana była jego ludzkość. On znał człowieka, interesował się człowiekiem, sprzyjał człowiekowi i z zadziwiającą bezpośredniością umiał wyciągnąć z każdego człowieka to, czego potrzebował. Potrzebował nie dla siebie-ale dla idei nadrzędnej, dla idei ukochanego teatru.
Teatr, jaki ukochał Szyfman, był teatrem staroświeckim, dziewiętnastowiecznym. Ideałem Arnolda był teatr Reinharda, ale ta formuła już nie wystarczała w połowie wieku dwudziestego. Wielkie zadęcie, z którym zaczynał, rozmach początkowy roku 1913 i 1918 nie wytrzymywał najważniejszego dla Arnolda kryterium— powodzenia. Frekwencja była tym najwyższym miernikiem, którym mierzył swoje osiągnięcia. Inna rzecz, że pięknoduchy teatralne zarzucały mu tam błędy, gdzie on ustępował swoim pojęciom teatru jako zabawy. W tej dziedzinie Teatr Polski miał równie wielkie osiągnięcia co w teatrze szekspirowskim czy w polskim romantycznym — a takie przedstawienia, jak „Wesele Fonsia”, „Grube ryby” czy „Brat marnotrawny” osiągały w swej wartości ludyczriej bardzo wysoki poziom „czystego teatru”. Dlatego też może Szyfman był bliski zrozumienia teatru Witkacego i ciągle korcił go ten autor dramatyczny.
We współpracy był trudny. Chociaż rzetelny, dotrzymujący słowa, dający liczyć na siebie, był niezdecydowany, bał się własnego zdania - i sprawa ostatecznej decyli w wyborze repertuaru przyprawiała go o chorobę. A przy tym zawsze chciał, aby działo się tak, jak on chciał.
Nieprawdopodobnie dbały o swych pracowników biadał nad tym, że musiałem dojeżdżać z Podkowy Leśnej do teatru. W bardzo krótkim czasie przygotował dla mnie świetny pokój przy alei Szucha, w którym mogłem nocować, pracować, przyjmować kolegów. Ponieważ pokój ten znajdował się w najbliższym sąsiedztwie redakqi moich „Nowin Literackich”, był on dla mnie wielkim ułatwieniem.
Miesiące trwania odbudowy Teatru Polskiego, kiedy Arnold dwoił się i troił, były chyba miesiącami jego największego rozkwitu. Tryskał pomysłami, zapalał się i zapalał innych do pracy w teatrze, potrafił tą
odbudową zainteresować Bolesława Bieruta, który miał wtedy tysiące ważniejszych spraw na głowie, i wciągnąć gp w te dokonania, które Bierut jak i my wszyscy śledził z prawdziwym zdumieniem.
Z wielkim wzruszeniem dobrnęliśmy do dnia 17 stycznia 1946 roku, kiedy w pierwszą rocznicę wyzwolenia Warszawy wystawiliśmy na scenie odbudowanego gmachu „Lilię Wenedę”.
Gdy kurtyna w tym dniu szła w górę, wszyscy mieliśmy łzy w oczach. Obecny w loży honorowej Bierut także był wzruszony-
. Staraliśmy się być jak najbardziej uroczyści Powiedziałem w antrakcie do Arnolda: „Patrz, tylko dwóch ludzi dzisiaj w teatrze ma smokingi: Bierut i ja”. Odpowiedział od razu: „Tak, tylko smoking Bieruta jest dobrze skrojony”.
Tak, mój smoking, szyty zaraz po wojnie w Poznaniu, nie mógł mieć wielkich pretensji. Wprawne oko Szymfana zaraz to rozpoznało.
. VI
Zaczęła się dla mnie dość intensywna praca w Teatrze Polskim. Arnold mało miał czasu na czytanie, a tu sztuki napływały w wielkiej obfitości. Niewiele one były warte, ale nie można było zbyć byle czym autorów. Poza tym byli pisarze, których trzeba było grać —ale wybierając jeden utwór z obfitego materiału. Trzeba było wertować wiele tomów, t&k było z Józefem Korzeniewskim, Aleksandrem Ostrowskim, Goldonim. Trzeba było przeczytać całą ich twórczość, żeby się wreszcie zatrzymać na czymś odpowiednim. Odpowiednie sztuki trzeba było streszczać, a Szyfman czytał już tę ostatecznie wybraną. Z Korzeniewskiego ja proponowałem albo popularnych „Karpackich Górali”, albo aktualnych, choć ryzykownych „Żydów”. Szyfman ostatecznie zatrzymał się na komedii „Majątek albo imię”.
Miałem przy niej trochę pracy: musiałem dopisać jedną scenę na początku drugiego aktu. Wszyscy myśleli, że dopisałem wielki monolog Broniszówny, skierowany przeciw emigrantom, ale on naprawdę znajdował się u Korzeniewskiego. Ja dopisałem scenę
pozowania Anieli malarzowi Łęckiemu, która stanowiła bazę dla całej dość prymitywnej intrygi.
Obfity materiał recenzyjny, który pozostał po tym okresie mojej pracy w Teatrze Polskim, świadczy o tym, że nie byłem malowanym kierownikiem literackim i przy wyborze niektórych sztuk odgrywałem dość istotną rolę, to znaczy, że Szyfman do pewnego stopnia liczył się z moim zdaniem Zresztą byłem pełen umiaru i nie narzucałem swoich opinii — na nic by się to nie zdało.
W niektórych sprawach miałem decydującą przewagę. Tak, Arnold nie czytał ani po włosku, ani po rosyjsku—ze sztuk pisanych tymi językami musiałem sporządzać obszerne streszczenia - zachowało się takie streszczenie np. z „Wilków i owiec” Ostrowskiego. Nie tylko streszczam mu tam tę sztukę akt po akcie, ale już i inspiruję obsadę, która rzeczywiście zrealizowała się w proponowany przeze mnie sposób. Tak że i na tę dziedzinę, którą Szyfman zazdrośnie rezerwował dla siebie, miałem poniekąd wpływ, działając bardzo ostrożnie i jak gdyby cichaczem.
Mieliśmy zresztą znakomitych współpracowników, jak wicedyrektor Martyka, dyr. Pastuszko, wspomniany księgowy Berliński. Ja dobrałem sobie pomocnika w osobie kuzyna mojej żony Andrzeja Biernackiego, nieocenionego szperacza i znawcę druków.
Przy obu dymisjach dyrektora Szyfmana i ja natychmiast podawałem się do dymisji i uważałem się za ściśle z nim związanego w spółpraco wnika.
Szyfman mieszkał z razu przy alei Szucha, w domu, gdzie mieściliśmy się my wszyscy, potem dostał mieszkanie przy ulicy Prezydenckiej (koło Wawelskiej), w bardzo reprezentacyjnej willi. Parter w tej willi zajmowała Ewa Bandrowska-Turska. Dwa wyższe piętra przypadły Szyfmanowi
Było to urocze mieszkanie. Mógł tu urządzać przyjęcia na większą ilość osób. Najmilsze były tu jednak obiady w małym gronie. Brał w nich udział doktór Guttry, niektórzy aktorzy, pewne osoby oficjalne. Z zasady były to jednak sympozjony w ścisłym gronie związanych z teatrem osób i mających wspólne zainteresowania.
W tym to mieszkaniu zjawiła się u boku Arnolda jego nowa żona,
urocza osoba, młodsza od niego o czterdzieści lat Marysia Broniewska. Córka bardzo zamożnych i gospodarnych ziemian spod Lublina, właścicieli prześlicznego Garbowa, znakomicie prowadzonych laty- fundiów, była osobą bardzo nieprzeciętną. Bardzo ładna i bardzo wykształcona, mówiąca znakomicie po francusku, a jeszcze lepiej po angielsku, była bardzo ponętną atrakcją towarzyską.
Szyfman ożenił się z nią całkiem niespodziewanie i zupełnie nieoczekiwanie dla przyjaciół. Zwłaszcza zawiedzeni byli tutaj Ludwikowie Morstinowie, którzy przez cztery lata okupacji garnęli Arnolda u siebie w Pławowicach i uważali go już za coś w rodzaju swojej własności.
Cały teatr i wszyscy — cała Warszawa mocno wówczas przetrzebiona — interesowała się tym małżeństwem. Ale od pierwszej chwili nie mogliśmy wyjść z podziwu nad zachowaniem nowej pani Szyfmano- wej. Bez chwili wahania wzięła na siebie reprezentacyjną część, stała się prawdziwą, taktowną i bardzo miłą, choć trzymającą się godnie panią dyrektorową Szyfmanową. Powszechnie podziwiano jej niesłychanie dobre wychowanie, a także gospodarność, która sprawiła, że dom Arnolda był wzorowo prowadzony, kuchnia nie przesadnie wytworna, przyjęcia proste, ale serdeczne, i konwersacja na bardzo wysokim poziomie.
Słowem, w tych bardzo trudnych czasach i w bardzo trudnej sytuacji panna Marysia Broniewska pokazała, co to znaczy panna z dobrego polskiego domu. Arnold jak zwykle był bardzo zapracowany i zajęty przez cały dzień, Marysia nudziła się. Zaczęła się więc namiętnie uczyć. Zdała na Uniwersytet Warszawski i zaczęła bardzo forsownie pracować pod kierunkiem pani Mar gar et Schlauch i czyniła znakomite postępy. Poświęciła się tak trudnej specjalności, jak język staro angielski, i zaczęła przemyśliwać o karierze naukowej.
W zakamarkach mojej bezładnej biblioteki znalazły się nauczycielskie księgi Hansa Effenberg-Śliwińskiegp, który był anglistą. Znalazłem wśród nich gramatykę staroangielską, książkę do nauki tak samo języka staroangielskiego i jakieś uniwersyteckie duże wypisy — i byłem prawdziwie szczęśliwy mogąc je ofiarować Marysi. Bardzo mi była za to wdzięczna, a profesor Schlauch stwierdziła, że była to rzadkość nie
tylko u nas, również w Anglii były to książki wyczerpane i rzadkie.
jak się stosunki pomiędzy małżeństwem układały, nie dało się skonstatować. Na zewnątrz wyglądało to bardzo gładko, a i rodzina Broniewskich, którą się spotykało na przyjęciach na Prezydenckiej, wydawała się w najlepszych stosunkach z leciwym zięciem. Chyba tak też było, sytuacja Marysi Szyfmanowej była dostatecznie błyszcząca i w naszych dość ponurych stosunkach powojennych towarzyskich zupełnie zadowalająca.
Szyfmanowie wspólnie wyjeżdżali za granicę i wspólnie znaleźli się w Ameryce, gdzie Marysia nawiązała stosunki z uniwersytetem w Ann Arbor. Po powrocie do kraju uzyskała stypendium Ministerstwa (Oświaty? Spraw Zagranicznych?) i po pewnym czasie wyjechała na studia do Ann Arbor.
Arnold bardzo silnie odczuł podwójną dymisję, to znaczy tę z 1949 roku i z roku 1956.
Ostatnia dymisja była okraszona powierzeniem mu sprawy odbudowy Teatru Wielkiego. Arnold przejął się tą odbudową jak wszystkim, co robił, ale to mu już tak łatwo nie poszło. Teatr Polski zbudował —w co się dzisiaj wierzyć nie chce —w dziesięć miesięcy. Odbudował z ruin w 1945 w czas ciągnący się około roku. Teatr Wielki odbudowywał 15 lat.
Ja już mało wtedy stykałem się z tą robotą, ale ile razy przychodziłem do Arnolda do Teatru Wielkiego, przerażony byłem komplikacjami tej odbudowy, ilością spraw, którą Arnold musiał się zajmować, ilością instancji, od których zależał, i tą niezmierną ilością urzędników, która w tę przerażającą machinę była wplątana.
Ze smutkiem konstatowałem, że zajęcia te wyczerpywały gwałtownie jego siły, że się starzał, coraz bardziej stawał się maniakalny - ale jednocześnie w odbudowę Teatru Wielkiego wkładał cały zasób swej wiedzy, swego teatralnego doświadczenia i swych umiejętności organizacyjnych, które tym razem natykały się na przeszkody najeżone trudnościami jak drutami kolczastymi W roku 1963 Marysia wyjechała na dłuższy czas do Ameryki, Szyfman odczuwał swoją samotność, nie mógł się zdecydować na żadne letnisko czy wczasy.
Zaproponowałem wtedy, aby przyjechał do nas na Stawisko. Zgodził się chętnie — i nawet nie odbył swoich niejako obrzędowych wahań, które przeżywał przy każdej nawet mało ważnej decyzji.
Moja żona wyjechała do Zakopanego, w domu była tylko moja siostra Helena, której to były już ostatnie miesiące życia, zaprosiliśmy także kuzynkę mojej żony, Helenę z Marconich Męcińską, której wojna zadała wyjątkowo ciężkie ciosy, i tak przeszło nam to wspólne lato — które ja nazwałem ,,latem starców”. Młodzieży i dzieci nie było, wszystko to gdzieś szalało w górach i nad morzem.
Lato było bardzo piękne, schodziliśmy się na wspólne posiłki poświęcone spokojnym rozmowom i wspomnieniom. Męcińską opowiadała o swojej szczęśliwej młodośd, spędzonej w willi Marconich, o starej Warszawie, tej z Kostrzewskiego, który był bliskim przyjacielem rodziny (stąd mamy parę pięknych jego obrazów), my z siostrą wspominaliśmy czasy ukraińskie —i późniejsze — a Szyfman Kraków swojej młodości. Zresztą spotykał tutaj całkowite zrozumienie mojej siostry, z którą był prawie jednolatkiem — a do koleżanek siostry należały Helena Radlińska (Boguszewska), Jadwiga Mrozowska, Niusia Szyllerówna, która była na pensji „przychodną” i przyprowadzała często na pensję, aby pokazać koleżankom, swego małego braciszka Lulka Szyllera, który miał piękne niebieskie oczy i wielką bujną czuprynę i jak na swe lata był bardzo mądry.
Mam wrażenie, że Arnold czuł się dobrze u nas w domu, dużo czytał
i odpoczywał po rujnującej pracy w Teatrze Wielkim, gdzie wysiłek codziennego użerania się o każdą rzecz przewyższał już jego starcze możliwości.
Mówił mi: „Jaka ta twoja siostra jest miła. Ona nic nie mówi”. Rzeczywiście moja siostra była małomówna, Arnold zaś na pewno porównywał ją w myśli do swoich sióstr, które były sympatyczne, jednak agresywne i niezmiernie gadatliwe.
Tych parę tygodni starczej idylli wbiło mi się bardzo w pamięć i mam wrażenie, że zostały one także w pamięci Arnolda. Ten niebywale oschły człowiek okazywał mi wiele serdeczności i właściwie mówiąc odtąd datują się moje braterskie stosunki z nim. Znikło uczucie pewnego skrępowania, które zawsze było we mnie, gdy się
zwracałem do niego. Zbyt długo był on potężnym dyrektorem, od którego tak wiele zależało - zbyt dhigo on był tym „wielkim”, a ja skromnym wyrobnikiem zależnym od niego. Może zbyt często musiałem się do niego zwracać z prośbami o zaliczki na nie zrobione jeszcze przekłady i nie napisane sztuki, żeby to nie miało się odbić na całości stosunku do niego. Od czasów „Lata w Nohant” co prawda stosunek ten zmienił się zasadniczo, ale osad dawnych różnic pozostał na długo.
„Lato starców” niechybnie przyczyniło się do zniknięcia tego osadu
i staliśmy się prawdziwymi przyjaciółmi.
Jak przystało na prawdziwego przyjaciela popełniłem niegodną zdradę. Do dziś dnia nie mogę zrozumieć—jak się to mogło stać.
Nadszedł wreszcie długo oczekiwany i długo odkładany dzień otwarcia Teatru Wielkiego. Stosunki na górze tak się ułożyły, że usiłowano wtedy jak najbardziej zatrzeć zasługi Szyfmana, położone przy tej kolosalnej pracy i w tym kolosalnym osiągnięciu. Ze sceny przemawiał wtedy na tym otwarciu tylko Minister Kultury i Sztuki i ja w imieniu społeczeństwa. Przemówienie Arnolda umieszczono w bocznej sali i mało kto je zauważył, zwłaszcza że głośnik mikrofonu został w połowie mowy uszkodzony i właściwie nikt słów najbardziej zasłużonego przy odbudowie człowieka nie słyszał.
Mowę moją uzgadniałem w Ministerstwie Kultury, gdzie skreślono mi z niej wzmiankę o zasługach Szyfmana. Bezmyślnie przyjąłem to skreślenie, co było zaparciem się prawdy, długoletniej przyjaźni i zaniedbaniem prostego obowiązku.
Neli Rubinsteinowej przypadła w tym wypadku rola biblijnego koguta. W najbliższym antrakcie zapytała mnie wprost:
— Dlaczego ty nie powiedziałeś nic o Szyfmanie?
Po czym ja oddaliłem się i gorzko zapłakałem. („Und weinte bitterlich...”—najpiękniejsza fraza w Pasji podług św. Mateusza Jana Sebastiana Bacha.) Ale Arnold nie chował do mnie żalu. W parę miesięcy czy nawet w przeszło rok potem odbyła się nasza najdłuższa i najważniejsza rozmowa, która miała być naszą ostatnią rozmową.
Marysia nie wracała z Ameryki i dla wszystkich stawało się jasne, że puściła Arnolda w trąbę. Dla wszystkich, ale nie dla niego. Latem
1966 roku Amold wybrał się za granicę do Paryża i do Londynu i miał się z żoną spotkać w Rzymie. Już raz spotkali się tak poza krajem i Amold liczył, że i tym razem spotkanie dojdzie do skutku.
W porze najdokuczliwszych upałów Arnold czekał na nią w Rzymie. Ale Marysia w oznaczonej porze nie przyjechała. Nie przyjechała w ogóle.
Amold czekał długo i na próżna W dpść trudnych warunkach, bo w dewizy za granicą nie obfitował i musiał oszczędzać. Telegramy, które szły do Ameryki, kosztowały słono i pozostawały bezskuteczne.
Powrócił więc do Warszawy. Wydawało mu się, że jest jeszcze niezbędny w teatrze, ale już tam dawno zastąpili go inni.
W jakiś czas potem zaprosił mnie na Prezydencką na obiad. Pracował wtedy nad swoimi pamiętnikami, ale już się gubił w obszernym, bardzo obfitym materiale, czynił liczne notatki, ale notatki te stawały się gęstą puszczą, gdzie trudno było wyznaczyć ścieżki
Po obiedzie rozmawialiśmy o dalszym losie jego pamiętników, od wspomnienia przeszedł do teraźniejszóści, wtedy opowiedział mi o. swoim oczekiwaniu w rozprażonych murach Rzymu. Ale opowiadania mieszały mu się, wątki plątały, opowiadał o „pani Marii” Przybyłko, którą kochał przez całe życie, i zwierzenia przybrały charakter intymny, ale chaotyczny. Z boleścią spostrzegłem, że mu się te wspomnienia mieszały w głowie, że chciał, aby po nim została pamięć. Gorzko odczuwał starczą samotność i starcze czepianie się do „pamiątek” żyda.
- Arnoldzie — powiedziałem - zbudowałeś w Warszawie dwa teatry, przy czym jeden z nich budowałeś dwa razy, czy mogą być trwalsze pamiątki po tobie?
Obiecałem mu jednak, że zaopiekuję się jego papierami Po jego śmierci dostałem „cały wóz” tych papierów i u mnie zostały one uporządkowane (względnie), po czym przekazałem je do Instytutu Teatralnego.
O śmierci jego zawiadomił mnie ktoś (chyba nie Ewa Szyfman) i zaraz pojechałem do lecznicy rządowej. W hallu powiedziano mi od
razu, że zmarły już jest przeniesiony do kostnicy. Zapytałem, czy mogę go zobaczyć.
Portier w wielkim sekrecie dał mi klucz od kostnicy, która w lecznicy rządowej jest dosyć ukryta. Sam otworzyłem drzwi ponurego przybytku. Nikogo prócz Arnolda tam nie było. Leżał w rogu na stole, pod oknem, jeszcze w szpitalnej piżamie.
Oczy miał zamknięte, ale zastygł w tym jego charakterystycznym geście, z jednym ramieniem poderwanym do góry i zastygniętą w górze ręką. Tyle razy tak go widziałem podciągającego to ramię.
Dopiero stojąc tam zrozumiałem, jak bardzo kochałem tego człowieka, ile mu zawdzięczałem, ile spraw nas wiązało.
Pocałowałem go w czoło. Było zupełnie zimne.
Stawisko, 23 VIII79
Zrozumieć tego nie mogę, choć tyle rzeczy trzeba już było zrozumieć, że już nigdy nie przyjdzie do mnie jedna z moich córek z wiadomością, że Julek Krzyżewski przyszedł i że nie będzie się już nigdy śmiała z mojego westchnienia: „ach, Boże, znów ten Julek!” Z miną męczennika wychodziłem do niego, Julek zawsze przychodził nie w porę, ale już po chwili zapominałem o tym, zajmował mnie już swoimi sprawami, czytał wiersze, radził się... Nigdy właściwie nie wiadomo było, o co mu chodzi, obrażał się, znowu godził z moją osobą, częstokroć znosił dość cierpkie moje uwagi, słuszne czy niesłuszne, ale się człowiek za bardzo przyzwyczaił do tego, że Julek zawsze powróci, że przyjdzie znowu mętny i serdeczny, znowu przyniesie wiersz, czasem lepszy, czasem gorszy, na ogół bardzo nierówny, zawsze powie coś serdecznego swoim prześlicznym aksamitnym głosem, który w ciężkiej godzinie grzmiał nad całą Polską, Krzyżewski bowiem odczytywał przez radio orędzie prezydenta Rzeczypostpolitej w dniu 1 września 1939 roku...
A tymczasem tego już nie będzie. Już nie przyjdzie? Jak pogodzić się z tym zniknięciem młodego, pięknego stworzenia, które tyle uczuć skupiało w piersi, które umiało tak okazać, że kocha, wszystko kocha, kraj, matkę, wspomnienie ojca, przyjaciół i wiersze... i wszystko. To są wszystko meteory, przelotne kamienie, które świecą ocierając się o atmosferę i znikają; i zostaje po nich tylko świetlany ślad. Ileż tych meteorów przemknęło chociażby w moim życiu, ileż śladów znaczy tu
tylko poezja; płatki opadły z gałązek, które kwitły tak obficie, i zasuszyliśmy te płatki w księgach, płowieją w nich i wiotczeją, ale są relikwiami'jedynymi obumarłych żyć. Jurek Liebert, Światek Karpiński, a teraz Julek, to były przecież żywe istoty, ułomne istoty, które mogłem kochać i z których mogłem drwić, z którymi piłem wódkę i z którymi czytałem wiersze (zawsze woleli czytać własne niźli cudze) - a teraz oto w kształcie niemych aniołów ważą się nad moją głową. Nie powiedzą już więcej nic —a więc to, co powiedzieli, to już jest wszystko, całe ich życia zamknięte w tak niewiele słów. Jeszcze Jerzy lub Światopełk zostawili parę książek, trochę sławy, .o nich się już „wie”, że byli poetami —co się tyczy Julka, to trzeba dopiero wytłumaczyć, to trzeba dopiero pokazać, że to wiecznie duże dziecko, a raczej wieczny czternastoletni młodzieniec — to był naprawdę poeta, nie tylko w wierszach, których pisał tyle, ale i we wszystkich swoich cudacznych posunięciach krótkiego żywota...
Znajomość moja z nim poczęła się tak dawno, że prawie początka nie pamiętam. Zrosła się z pierwszymi latami, kiedy jeździłem codziennie kolejką EKD z Podkowy do Warszawy, a przecież to jest już niesłychanie dawno. Szesnaście lat temu Julek miał lat ze trzynaście
i wsiadał codziennie w Komorowie do tego wozu, którym ja jechałem. Kolejka wówczas to nie było to, co teraz, pasażerów było bardzo mało, w wagonach było luźno i wszyscy, którzy jeździli codziennie, zapoznawali się ze sobą. Tak też i ja poznałem się z Julkiem. Był to bardzo żywy chłopczyna, z czarnymi błyszczącymi oczami-nic oprócz tych czarnych bystrych oczów nie zapowiadało jego późniejszej wielkiej urody, był też niedużego wzrostu jak na swój wiek, dopiero później miał się puścić w górę jak śmigłe drzewo. Bardzo prędko począł mi się zwierzać ze swoich kłopotów, że jest na wychowaniu stryja, że ojciec jego zginął w wielkiej wojnie, po nieprawdopodobnych przygodach i że ani matka, ani stryj nie bardzo mogą sobie dać z nim rady i wobec tego zdecydowali go oddać do szkoły kadetów. Już wówczas żal mi było chłopca — bardzo często powracał do opowiadania o swoim ojcu, którego zresztą wcale nie znał i nie pamiętał, gdyż osierocił on go bardzo wcześnie. Powoli — z czasem — zrozumiałem, że zasadniczym kluczem poznania duszy Julka było rozwiązanie w nim
tego kompleksu ojcowskiego, a potem, domyśliłem się, że to całe przywiązanie, jakim potem przez całe lata mnie obdarzał, było prostym przeniesieniem na mnie tych wszystkich głębokich uczuć miłości synowskiej, jakie pozostały w nim nie zużyte i sublimowane przez idealizację postaci i śmierci ojca. Do końca motyw ojca, najważniejszy ton jego poezji, powracał w jego twórczości — a kiedy Julek dorósł, otwarcie mówiliśmy z nim o tym i nic go bardziej nie wzruszało, za nic nie był tak wdzięczny, jak kiedy w rozmowie obdarzyłem go nazwą „synku”. „Słuchaj, synku-” - powiadałem do niego, mienił się wtedy na twarzy i ze wzruszenia zaciskał szczęki. Z tym epitetem można go było besztać i robić najboleśniejsze uwagi — wystawiać mu najgorsze horoskopy (ach, Julek, synku, co z ciebie wyrośnie!) i trafiało się do jego serca i umysłu.
Przyjaźń kolejkowa była już tak zaawansowana, że kiedy Julka biednego wysłano oczywiście do Chełma, do korpusu kadetów, rozpoczęła -się nasza korespondencja, która trwała przez cały czas naszej znajomości. Niedawno, w ostatnich miesiącach przed powstaniem, mówił mi Julek o tych listach, jakie otrzymywał ode mnie w korpusie. Miał je wszystkie przechowane z wielkim pietyzmem w Warszawie, spłonęły teraz zapewne. Chciałbym je teraz przeczytać. Co mogłem pisać do trzynastoletniego malca, będąc wówczas już dorosłym, żonatym i mającym dzieci człowiekiem — nie tak jednak poważnym, aby potrafić uprawiać sztukę — „l’art détre grand père”? Nie wiem. Julek mi mówił, że dopiero teraz widzi, że były to mądre i ładne listy, i że niewart był wówczas tego, co w nich pisałem. Nie rozumiał ich wówczas, ale może właśnie z nich czerpał ochotę i doświadczenie do pisania tych wierszyków, które niebawem mi począł przysyłać? Z początku to były wiersze cudze, które trzeba było przyjmować jako jego pierwociny, potem jakieś kadeckie kuplety, wreszcie jakieś prymitywne, dziecinne poezje. Ale w tych ostatnich już od czasu do czasu przebłyskiwało jakieś słówko, jakiś obraz, który poczynał mnie interesować, zwracałem małemu uwagę na to, przychodziły nowe wiersze, tasiemce, wypociny, trzeba było wielkiej cierpliwości i dużej intuicji, aby nie stracić nadziei i spostrzegać w tych poezjach to wszystko, co się potem w dorosłym Julku odnajdowało:
humor, zadumę, liryczny chaos, z którego raz po raz wyłaniał się jak jakiś kwiat zwrot prawdziwej poezji, jedna rzecz przyszła bardzo prędko: doskonałe opanowanie formy wiersza, nadanie mu prawdziwie wirtuozowskiej zręczności, giętkości, zrozumienie istoty rytmu, szukanie niepospolitego a nie jaskrawego rymu, umiejętności zastosowania nowoczesnej techniki rymu niezupełnego, jednym słowem całokształtu nowoczesnej techniki wierszowania, już to było dużo, a niebawem przyszły inne dokonania.
Tymczasem nim się te sprawy kształtowały w ostrzyżonej na zero głowie, Julek przyjeżdżał na wakacje, na święta, był parę razy na Stawisku w swoim granatowym mundurze, ale i w korpusie niedługo popasał. Smukły kadet przemienił się w rosłego cywila, zawędrował gdzieś aż do pijarów w Krakowie, gdzie się opierały wszelkie nygusy z całej Polski, zrobiło się juz późno... Julek, co z ciebie, synku, wyrośnie, powtarzałem i ja, i jego matka, ale Julek nie słuchał i wciąż pisał wiersze. Trzeba przyznać, że z każdym rokiem stawały się lepsze.
Ale czas minął prędko. Oto i Julek jest żonaty, pochylony nad kołyską swojej małej córeczki. Miałem być ojcem chrzestnym tej córki, ale znowuż (...) Julek się pogniewał. Kto inny trzymał ją do chrztu. Ale wiersze coraz piękniejsze, coraz bardziej związane przychodzą w listach, doręcza mi osobiście. W czasie wojny Julek pracuje jako robotnik w fabryce Baty w Chrzanowie (Krenau, Oberschlesien — tak trzeba adresować) i.wtedy ze wspomnieli wojny 1939 roku, z tęsknoty, z biedy — powstaje szereg najpiękniejszych wierszy Krzyżewskiego, wierszy o Warszawie. Urodzony na kresach, wychowany na prowincji poeta ten staje się jednak poetą Warszawy. O niej myśli, do niej tęskni — i przeczuwa, że ona będzie jego grobem. Zadziwiające, jak się odnajduje ex post w wierszach młodo zmarłych poetów te przeczucia i niedopowiedzenia, które pomijało się za ich życia jak jakieś niezrozumiałe gesty. Śmierć ich tyle rzeczy poczyna dopiero tłumaczyć.
Na parę dni przed powstaniem odwiedził mię Krzyżewski z żoną i córką. W letni, piękny dzieri. Siedzieliśmy w cieniu zielonych liści, wszystko dokoła było bujnym życiem i blaskiem. Deklamował swój wiersz:
•• A ty czy powiesz,
Czy znak dasz jaki?
- O to się pytaj
nie mnie, lecz ptaka, gdy lecąc górą dnem nieba szklanym upuści pióro w oczy zmaczane...
Nie dał mi żadnego znaku. Zostawił tylko garść wierszy, w których zamknął te swoje pogmatwane dnie, w których kochał i walczył.
... A mnie, kiedy powieki,
Śmierć mi woskiem zaklei, mówcie słowa pociechy, nawet słowa nadziei; że odszedłem po męsku cień unosząc zwycięstwa, że tak chciałem i mogłem, że nikogo nie zwiodłem, że nic z tego nie zginie, co serdecznie kochałem...
^ Ul % li li i ^ n» «.c’ *ł,: nT