Jarosław IWaszkiewicz
KOŚCIÓŁ W SKARYSZEWIE
Szymonowi Piotrowskiemu
Ile razy jadę do Ostrowca Świętokrzyskiego, skąd jestem
posłem, do Sandomierza, Tarnobrzega, Łańcuta czy Rze-
szowa, mijam ze szczególnym wzruszeniem odcinek drogi
wiodący z Radomia przez Iłżę aż do doliny Kamiennej. Nie
wiem nawet, dlaczego droga ta ma dla mnie szczególną
wymowę. Tak daleko położona od wszelkiej centralnej
cywilizacji, do niedawna ozdobiona starymi drzewami,
które obecnie padły pod siekierą prostowaczy dróg pań-
skich, wiedzie częściowo przez lasy starachowickie obok
ruin zamku w Iłży, przez ubogie wioski, gdzie jeszcze tkwią
przy niej resztki starych zajazdów, karczmy, młyny, pu-
stacie i wykrocie. Są też przy tej drodze i kościoły. W Krzy-
żanowicach renesansowy, otoczony wysokimi klonami, nie-
co na stronie położony, zupełnie jak z obrazu Pankiewicza;
w Alojzowie drewniany, niestary, ale pełen uroku, i wresz-
cie kościół w Skaryszewie, do którego specjalnie jakoś
przylgnęło moje serce. Przed kościołem tym rozchodzą się
dwie drogi, jedna na Odechów, a druga na Iłżę, a sam
gmach kościelny, wysokim murem ogrodzony, niczym spe-
cjalnym się nie odznacza. Kościół jak kościół, dość stary,
wewnątrz ma sklepienie barokowe, niski jest i ciemny, pełen
chorągwi i wiejskich ozdób papierowych, girland i kwiatów,
ale nie ma żadnych dzieł sztuki. Odczuwam jednak jakiś
specjalny niepokój na widok tego kościoła — i zawsze
staram się odwiedzić jego progi. Przy tej okazji zawarłem
parę znajomości, ze starym kościelnym, młodym organistą,
jakąś pobożną staruszką. Niewiele mi umieli powiedzieć
o tym kościele — z czasem przekonałem się, że nie chcieli.
Na razie dowiedziałem się, że dawniej na ołtarzu, gdzie
widnieje dziwny napis: „Mors malis, vita bonis", stał
drewniany posąg Chrystusa Frasobliwego, taki sam jak
w kościele Mariackim w Krakowie, dość duży, czysto
ludowy, okryty piękną pelerynką z czerwonego aksamitu,
ze złotymi haftami, aby zataić jego bolesną, ludzką nagość.
Teraz zamiast tego Chrystusa stoi tania odpustowa figura
Serca Jezusowego, brzydka wyjątkowo. W samym kościele
i w jego ogrodzeniu — dawnym cmentarzu grzebalnym —
mieszka jak gdyby w specjalnej kondensacji cała atmosfera
tych okolic. Rozmów moich nie ograniczałem tylko do
ludzi związanych ze świętym przybytkiem. Rozmawiałem
także z mieszkańcami niskich parterowych domków stoją-
cych po obu stronach drogi prowadzącej do Iłży. Są to
domy zaopatrzone w wielkie bramy wjazdowe, gdyż miesz-
kali tu ongi żydowscy rzemieślnicy, stelmachowie, którzy tu
wyrabiali słynne bryczki skaryszewskie, które wrotami tymi
wytaczano. Dziś po rzemieślnikach tych, jak i po bryczkach
nie ma śladu. Zostały tylko opowiadania o nich, których
zresztą obecni mieszkańcy tych domów nie powtarzają
chętnie. Toteż powoli, słowo po słowie, zdanie po zdaniu,
wydobyłem z nich tę treść, która stanowi przedmiot niniej-
szego opowiadania. Jest to w całym tego słowa znaczeniu
legenda, chociaż od wypadków w niej opowiedzianych nie
minęło jeszcze ćwierć wieku. Co dziwniejsze, że do tych
wspomnień, nie tylko u bardzo starych osób, ale i u młod-
szych, zakradły się reminiscencje z lat dawniejszych, prawie
sprzed lat stu. Dla opowiadających „chłopcy z lasu" są
zarówno powstańcami z roku 1863, których tu pod Iłżą
było wcale niemało, jak i partyzantami z czasów ostatniej
wojny. Otacza ich czar tajemnicy, tego, że podówczas się
o nich nie mówiło, że zjawiali się i znikali nie wiadomo jak
i kiedy i że właściwie nic pewnego się o nich nie wiedziało.
Byli cieniami, symbolami drzew, lasu, pewnych sił przyro-
dy, elementem ziemi —i jej dobrych sił. Pomagali i o pomoc
prosili. Czasami zaś przybierali kształty rzeczy zupełnie
niewytłumaczalnych. Mozaika tych wyciąganych przeze
mnie fragmentów ułożyła się we fresk mniej więcej takiej
treści:
II
Oczywiście daty mojej opowieści nie da się określić.
Powiadali, że za Niemca — i koniec. Niektórzy przenosili te
fakty właśnie w epokę walk powstania styczniowego. Moż-
liwe, że były to jakieś bardzo dawne zdarzenia przeniesione
w czasy bliższe. Na myśl tę naprowadza nas fakt, że
żadnych zapisów o bohaterach niniejszej opowieści ani
w księgach kościelnych, ani w księgach miejskich nie znala-
złem. Musiała to być jakaś opowieść wędrująca i słyszałem
ją kiedyś dawno, bo zaraz po wojnie napisałem dramat, nie
grany i nie drukowany, o bardzo podobnej treści. Oczywiś-
cie więc za autentyczność ani nawet za prawdopodobieńst-
wo opisywanych spraw nie biorę najmniejszej odpowiedzia-
lności. Zresztą w zbieranych przez lata gawędach nie
znalazłem jednolitości, musiałem je więc łączyć tworzywem
własnej kompozycji.
Powiedzmy więc, że było to za Niemców. Chyba pod
koniec okupacji, bo wszystkich Żydów z miasteczka wywie-
ziono już do getta w Radomiu, a ich mieszkania stały
prawie wszystkie puste. Jedyny stelmach Aryjczyk, jasno-
włosy Alojz, wprowadził się do jednego z opuszczonych
domów, co mu niektórzy mieli za złe. Miasteczko prze-
trzebione stało więc prawie puste. Poszedł do Oświęcimia
i proboszcz miejscowy, pozostał na miejscu jedynie wikary,
pobożny i serdeczny ksiądz Konrad R. Był to człowiek
prosty, ale świątobliwy. Z niemałym żalem patrzył na nędzę
wywożonych Żydów, niemałym dla niego zmartwieniem
byli i pozostali przy życiu mieszkańcy Skaryszewa. Paru
porządniejszych, którzy ukrywali jakichś Żydów, Niemcy
rozstrzelali pod murem kościoła, ślady kuł widnieją tam do
dziś dnia. Młodzież wywieziono do robót, reszta poszła do
lasu, a pozostali pędzili bimber, handlowali, dostarczali
słoninę do Radomia i kłócili się między sobą. A po pijaku
dochodziło nieraz i do bójki. Ksiądz wikary gromił te
obyczaje na kazaniach, a potem wracał na plebanię, martwił
się bardzo i smucił także swoją bezczynnością. Czuł się
młodym i smutno mu było, że nie może jakoś czynnie
współdziałać z tymi, którzy byli w lesie. Jak to dawniej
ksiądz Brzóska nie tak daleko stąd, w Lubelskiem, wojo-
wał. Czasami pod wieczór chadzał do kościoła, siadał
w pustym konfesjonale albo zgoła kładł się krzyżem przed
ołtarzem, przed figurą Chrystusa Frasobliwego, i rozmyślał
nad strasznymi rzeczami, które działy się wkoło niego.
Pewnego jesiennego wieczoru, było to w październiku,
wszedł do kościoła nie przez zakrystię, ale głównymi
drzwiami, i pozostawił je otwarte. Ciepły wiatr wiał na pola
i wpędzał przez te drzwi zeschnięte liście grabów i klonów.
Ksiądz Konrad usiadł w konfesjonale, zamyślił się i nie-
świadomie przybrał pozę frasobliwą, tak naturalną u chło-
pa. A ksiądz Konrad był chłopem.
Wtedy właśnie wszedł przez te drzwi szeroko otwarte,
razem z ciepłym powiewem, szczupły i niepozorny czło-
wiek. Miał na sobie długą i szeroką pelerynę, która okrywa-
ła całą jego postać. Zbliżył się do konfesjonału i ukląkł.
Ksiądz Konrad nieco zdziwiony podniósł głowę i ujrzał, że
spod tej peleryny wyjrzały chłopcu gołe kolana i coś jak
mundur harcerski. To go jeszcze bardziej zaniepokoiło.
— Czego chcesz, moje dziecko? — zapytał.
— Spowiedzi — odpowiedział tamten, a głos jego
brzmiał dziwnie łagodnie i dźwięcznie.
— O tej porze? — spytał ksiądz Konrad.
— Ja idę z daleka — powiedział chłopiec — ze skarżys-
kich borów.
Spowiedź brzmiała wprost niewiarygodnie. Został przy-
słany do Skaryszewa przez organizację — ksiądz Konrad
nie pytał nawet jaką — aby wykonać tu wyrok śmierci na
jednym z mieszkańców Skaryszewa, który był zdrajcą
narodu. Odczuwa lęk przed tym czynem, a musi go wyko-
nać, przyszedł więc raczej po radę niż do spowiedzi. Czy
będzie potępiony, jeżeli zastrzeli tego kogoś?
Księdzu Konradowi włosy zjeżyły się na głowie. Jak
deski ratunku chwycił się myśli, jaki sprawdzian ma ów
młodzieniec, że człowiek, którego ma zabić, jest zdrajcą
narodu.
— Nie mam żadnego sprawdzianu, mam rozkaz —
powiedział młodzieniec.
Ksiądz Konrad wyszedł z konfesjonału, zrobił parę za-
maszystych kroków tam i z powrotem, wreszcie wziął
młodzieńca za rękę i pociągnął go za sobą. Posadził go
w ławce i siadł obok niego. Nie puszczając jego ręki spojrzał
mu w oczy. Wzrok młody człowiek miał mętny, niewielkie
jasne i przejrzyste oczy chowały się w cieniu dużych rzęs
i niezmiernie obfitych, czarnych, zrośniętych nad nosem
brwi. We wzroku tym czaiła się jakaś tępota, która trochę
zaniepokoiła księdza. Nie puszczał jego ręki ze swojej. Dłoń
chłopca wydała mu się chłodna.
— To już nie jest spowiedź — powiedział — to rozmowa.
Na miły Bóg, nie spiesz się, powiedz mi, kto jest ten
człowiek, który ma zginąć.
Chłopak wyrwał swą rękę z dłoni księdza. Oczy błysnęły
mu przy tym nieprzytomnie. W miejscu, w którym siedzieli,
było trochę więcej światła. Ksiądz naumyślnie posadził tak
chłopca, aby go lepiej obserwować.
— Jak ci na imię? — spytał.
— W oddziale mam pseudonim Ryś — powiedział tam-
ten.
Uśmiechnął się z lekceważeniem. Zęby błysnęły mu przy
tym, miał je drobne i bardzo białe.
— Przecież nie mogę powiedzieć księdzu, kogo mam
zastrzelić — dodał.
— Dlaczego?
—.— To musi być tajemnica. Ksiądz mógłby mnie zdradzić.
— Ja? Zdradzić? — obruszał się wikary. — Jak ty się
o mnie wyrażasz?
— Ja przyszedłem, aby ksiądz dał mi rozgrzeszenie —
powiedział Ryś.
— Rozgrzeszenie z góry? — spytał wikary. — Co za
nonsens!
— Więc ksiądz nie chce mnie rozgrzeszyć z tego, że zabiję
zdrajcę?
— Skąd ja wiem, że to jest zdrajca?
— A jeśli ja księdzu dowiodę, że to zdrajca? Ksiądz mnie
rozgrzeszy z morderstwa?
— Jak ty możesz mi dowieść? Ja nawet nie wiem, co to za
człowiek.
— Zły człowiek.
Ryś wyciągnął rękę spod peleryny. Był w harcerskim
mundurku, na rękawie miał lilijkę. Wskazał napis nad
ołtarzem.
— Mors malis — powiedział — vita bonis.
Napis zabłysł nagle, jakby biała dłoń Rysia oświetlała go
przelotnie. Ale to był jakiś promień zachodzącego, paź-
dziernikowego słońca.
— Mors malis — powtórzył ksiądz Konrad — ale ja nie
wiem, czy ten człowiek jest malus...
— To ja księdzu powiem. To jest Alojz, stelmach —
wyszeptał z trudem młody człowiek.
Ksiądz przeżegnał się.
— W imię Ojca i Syna — powiedział — chłopcze, co ty
pleciesz.
— Ja nic nie wiem, ja mam rozkaz — bronił się tamten.
Głos jego brzmiał mniej pewnie. Księdzu wydało się
nawet, że brzmią w nim żałosne tony rozbrajającej naiwno-
ści. Zrobiło mu się chłopca żal.
Ta żałość wzbierała w księdzu jak wiew ciepłego, je-
siennego wiatru. I wyraziła się w głębokim westchnie-
niu.
— Cóż ci ludzie sobie myślą, żeby ciebie na takie rzeczy
wysyłać.
Chłopiec oburzył się.
— To nie są wcale „takie rzeczy" — powiedział z pewną
goryczą — to są bardzo ważne rzeczy. To jest terror. To na
nich działa.
— Na kogo? — spytał ksiądz z roztargnieniem. Myślał
teraz o innych rzeczach.
— Na kogo? — zdziwił się Rysio. — Na Niemców, na
zdrajców, na wszystkich. Nam samym pokazuje, że mamy
jakąś siłę...
— Siłę? — westchnął ksiądz. — Łudzisz się. Rysiu —
dodał ze smutkiem.
Rysio się żachnął.
— Ja nie po to przyszedłem — powiedział.
— Przyszedłeś, aby ze mną porozmawiać. Tak zrozumia-
łem.
Na twarzy Rysia dziwna odmiana. Tak jakby oczy zgasły
całkiem i ukryły się w tych olbrzymich rzęsach i krzaczas-
tych brwiach. Jakby się cały cofnął w siebie. Księdzu
Konradowi zrobiło się go bardzo żal.
— Takie chuchro — powiedział — i kazali ci ludzi
zabijać. Kto mógł to zrobić?
— Wszyscy teraz walczą — szepnął Ryś.
Ksiądz wzruszył ramionami.
— Takie rzeczy — mruknął.
Potem znowu zaczął chodzić po kościele.
Zatrzymał się przed Rysiem.
— Kiedy chcesz to zrobić? — spytał.
I nagle zrobiło mu się straszno. Ten mały, wątły chłopiec
chce zabić człowieka. W dodatku Alojz był ogromnym
człowiekiem, wyglądał jak niedźwiedź.
— Chyba dziś — powiedział Ryś.
A potem dodał:
— Tylko nie wiem, gdzie on mieszka.
— W trzecim domu po lewej od kościoła — powiedział
ksiądz.
A potem porwał się za głowę. „Jezus, Maria, co ja
robię, ułatwiam dokonanie morderstwa." I powiedział Ry-
siowi:
— Jestem przekonany, że Alojz jest niewinnym człowie-
kiem.
— Nie mogę się wahać — stanowczo powiedział Ryś —
nie mogę także rozumować, im prędzej, tym lepiej.
— Doprawdy, chłopcze, dajże się przekonać.
Ksiądz Konrad usiadł znowu koło Rysia i chciał go wziąć
za rękę.
— Poczekaj. Poczekaj do jutra — powiedział.
— A ksiądz mi da rozgrzeszenie? Bo ja się boję grzechu.
— Poczekaj, błagam cię.
— Dobrze, poczekam. A co to zmieni?
Ksiądz Konrad zaczął mówić pośpiesznie:
— Poczekaj. Ja się dowiem, ja wywącham. Pójdę do
Alojza, zobaczę, jak on mi spojrzy w oczy, zobaczę, co się
z nim dzieje, spróbuję przekonać się, czy on jest naprawdę
winien, poczekaj chociażby do jutra...
— Chociażby do jutra — tym razem Ryś zerwał się
z ławki — a ksiądz go tymczasem przestrzeże. Wyroku nie
wykonam i dostanę kulą w łeb.
— Kulą w łeb?
— A co ksiądz myślał? Jeżeli ja go nie zastrzelę, to
dostanę w czapę.
— Jezu miłosierny.
Ksiądz spojrzał ku ołtarzowi, ku Frasobliwemu.
31 Opowiadania
— No, proszę — powiedział Rysio — niech ksiądz
usiądzie do konfesjonału, aby wszystko odbyło się for-
malnie.
— Formalnie — westchnął wikary.
Ale podniósł się z ławki i usiadł w konfesjonale, który stał
tuż obok. Zdjął stułę zawieszoną na gwoździu, pocałował ją
i nałożył na ramiona. Gdy odwrócił się. Ryś już klęczał przy
kratkach.
— Czy chcesz wyspowiadać się, synu mój, ze wszystkich
twoich grzechów? — zapytał ksiądz Konrad fachowym
szeptem.
— Aż jakich? — powiedział Ryś. — Ja nie mam żadnych
grzechów.
— Jak to? Nie klniesz, nie upijasz się?
— W tym piekle, w jakim ja żyję, nie ma żadnych
grzechów.
Ksiądz przestraszył Się jakby i spojrzał uważnie na
penitenta.
— Żyjesz w piekle? — spytał.
— A gdzie? Czyż teraz nie jest piekło? Zabijają się,
mordują, żrą żywcem. Nie ma teraz ludzi na świecie.
Ksiądz Konrad pomyślał o wszystkich mieszkańcach
Skaryszewa, którzy zostali w miasteczku, i poczuł coś jakby
przyświadczenie wewnętrzne słowom chłopca.
— Tak — szepnął — ludzie są straszni.
— A najgorszy ten Alojz — szepnął Ryś — który niby to
jest najlepszy, a zdradza nas jak Judasz.
— Nie masz prawa tak mówić. Rób swoje, ale nie
sądź.
— Ale ksiądz rozgrzeszy mnie! To straszny grzech,
morderstwo.
— Sam mówisz, że wszyscy mordują.
— I co? Ksiądz się z tymi morderstwami tak oswoił —
Ryś stawał się coraz agresywniejszy — że dla księdza to
wszystko mucha?
Ksiądz Konrad cofnął się nieco w konfesjonale i popa-
trzył uważnie na chłopca. Ale przez kratkę nie widział jego
twarzy ani oczu, tonęły one w cieniu. Widział tylko jego
wątłe, jasne włosy. Ryś pochylił się widać cały. Poczuł coś
w rodzaju rozczulenia. Strasznie mu było żal ludzkiej istoty,
która tak bardzo błądzi.
„Właściwie mówiąc, on tego wszystkiego się boi" — po-
myślał. I wikarego także ogarnął lęk. Jak gdyby ujrzał nagle
jakieś dwa olbrzymie promienie — drogę tego chłopca
i drogę własną — które się przecinały właśnie w tym
punkcie: w konfesjonale.
Ale lęk ten był jakby czymś przyjemnym. Uczuł, że w jego
zwyczajnym życiu nastąpił moment ważny, że nagle z nim
samym i naokoło niego zaczęło się coś dziać.
Zauważył, że milczenie trwa już dosyć długo i że powi-
nien powiedzieć temu człowiekowi jakieś zdecydowane
słowo. Ale nie umiał wybrać wyrazów tak, aby były stosow-
ne do tych dziwnych okoliczności.
„Trzeba tu słów jak najprostszych" — pomyślał.
Ryś podniósł głowę i patrzył na niego przez kratkę.
Trochę niepokoiły wikarego te jasne oczy.
— Co będziesz robił, jeśli ci nie dam rozgrzeszenia? —
powiedział nagle. Przyszła mu w tej chwili do głowy jakaś
myśl, która go olśniła i przeraziła zarazem jak błyskawica.
— Wrócę do lasu.
— Zmiłuj się, to daleko.
— Pójdę do Iłży, zanocuję w ruinach. Tam w baszcie jest
taki pokoik.
— A tamci?
— Mam trzy dni czasu, wrócę jutro.
Ksiądz Konrad wstał gwałtownie i trzasnął drzwiczkami
konfesjonału.
— Wróć jutro — powiedział.
Schwycił się za głowę, która pękała mu od tej nowej
myśli. Gdy odjął ręce od twarzy, chłopca już w kościele nie
31*
było. Ściemniło się już zupełnie. Ksiądz wikary zamknął
wrota kościelne i stąpając powoli (a ciepły wiatr na dworze
nie ustawał) kierował się ku plebanii.
III
Tego wieczoru zaniedbał brewiarza. Usiadł w sypialni
przy oknie i patrzył na cienie drzew w ogrodzie. Jeszcze się
trzymały na nich liście.
Myślał o Rysiu. Wyobrażał sobie teraz, jak idzie on
drogą, jak dochodzi do lasu. Las jesienny, zmieszany
z zielonych jodeł i zrudziałych buków, był tak tajemniczy
i tak piękny o tej porze. Patroli niemieckich nie ma teraz na
drogach: boją się, bardzo się boją. Ach, żeby ten koszmar
się skończył. Przy drodze w lesie stoi drewniana kapliczka,
a raczej święty Antoni. Gdyby mógł, poszedłby tam teraz
i pomodlił się przed tą kapliczką. Może by święty Antoni
oddalił od księdza tę straszną myśl, która powstała mu
w głowie, tam, w konfesjonale. Chciał zapomnieć o tej
myśli, może by o niej zapomniał w tym lesie.
I pomyślał sobie, jak by to dobrze było.
Iść sobie tak lasem, w cieniu wieczoru, razem w krok
z tym młodym, chorowitym człowiekiem. W cieniu trudno
by było rozróżniać drzewa, ale ta rudość buków pomiesza-
na z czarnym zachmurzeniem świerków dawałaby się
uchwycić. Porywy ciepłego wiatru szeleściłyby w bukowych
gałęziach blaszanym szelestem, a gałęzie świerkowe na tle
jaśniejszego nieba krążyłyby jak tancerki przywiązane do
pni sznurem. Szłoby się i byłby spokój. Żadnych zagadnień
ani pytań. Droga długa na piechotę, ale określona, nie
czekałoby się na żadne niespodzianki.
A potem, za miasteczkiem, góra porośnięta berberysem.
Wspinać się trudno i zasapaliby się obaj. Najpierw natknęli-
by się na mur, na resztki muru, a potem wzdłuż ściany
doszliby do resztek zamkowych sal. A za zamkiem, zupełnie
już w górze, gdzie byłoby już jaśniej od zupełnie otwartego
nieba — wieża. W wieży, na dole, jest taki mały pokoik, zupeł-
nie jak ptasie gniazdo. Tam siedzieliby cicho — i nie byłoby
już ani Niemców, ani Żydów, ani tych wszystkich niepokojów,
które tak nękają — już nie fizycznie nawet, lecz moralnie.
.Wikary westchnął.
— Że też mnie się takie głupie myśli trzymają — powie-
dział do siebie półgłosem. — Teraz trzeba decydować, i to
w ważnych rzeczach, a ja myślę o lesie.
Ten las zmieniał mu się w tych rozmyślaniach w tamten
las, z tamtego powstania, o tym powstaniu opowiadał mu
dziadek na wsi. Urodził się nie tak daleko stąd, gdzieś pod
Sandomierzem. Ojciec nie był pewien jego pochodzenia, nie
był widocznie pewien i ksiądz proboszcz, skoro nadał mu
takie dziwaczne imię. Takimi imionami piętnował zawsze
dzieci pochodzące z niepewnych czy też nie błogosławio-
nych związków. Ojciec go bił, matka chroniła, a dziadek
opowiadał historie o lasach. To dziadek go wykształcił za
swoje i dał go uczyć na księdza. Dziadek mówił, że chłopi
nie chcieli iść z panami, ale dziadek poszedł.
W lesie palili ognie i ustawiali w kozły prymitywne
dwururki. Może i ta wojna wtedy była jakaś lepsza?
Niejeden wtedy zdradził. Ale nie zabijano go za to
natychmiast, nawet gdyby zdrada była dowiedziona.
Zabić człowieka, i to nie w ogniu walki, ale tak na spokoj-
no, wywabić go z domu i ustrzelić jak psa, to straszny grzech.
Powtórzył: straszny grzech.
I zaraz mu się przypomniał ten wątły chłopczyna, jak
idzie drogą i waży w duszy ten czyn, za który chciał mieć
z góry odpuszczenie.
Musi to być przerażające, ciążyć jak wielki kamień na
barki włożony. On nie miał nigdy takich zadań, w ogóle nie
miał żadnych zadań. I młodość, i całe życie było bez
żadnych radości, on też niczego nigdy nie umiał dokonać.
Został księdzem bez żadnego przymusu, nie łamał się, to
było całkiem naturalne. Może to i dobrze? Oczywiście było
to zupełnie dobrze, tylko że może chciałby dokonać czegoś,
mieć określone, trudne i niebezpieczne zadanie. Teraz
zresztą wszystko jest niebezpieczne. Czy porwanie probosz-
cza do Oświęcimia nie było jak piorun z jasnego nieba?
I kiedy myślał tak o tej drobnej postaci chłopca, który
idzie tam gdzieś, w ciemnej nocy, po drodze, zabłąkany jak
szczeniak na szosie, poczuł coś jak ukłucie zazdrości w ser-
cu. Ma tutaj na plebanii, w parafii życie uporządkowane,
zastępuje proboszcza, ma jakieś tam jedzenie, spanie. Para-
fianie, którzy zostali w Skaryszewie, są bardzo źli, gromi ich
na kazaniach, wskazuje napis nad ołtarzem, ale wie, że to
nie ma żadnego znaczenia. Gdyby mieć jakieś jedno zada-
nie. Zabić człowieka? Wszyscy teraz zabijają.
Ale to wielki grzech, czyn przerażający. Jak mogli włożyć
na barki tego chłopczyny tak ciężki kamień? Jak on to
udźwignie? A potem będzie musiał dźwigać przez całe życie
pamięć o swoim czynie.
Taki młody. Ocalić go, ocalić. Jak go ocalić? Przestrzec
Alojza? Alojz niczego się nie domyśla, siedzi w swoim
warsztacie i coś tam knuje. Może i knuje. Ale nie na pewno.
Na pewno nawet nie. Alojz uczciwy człowiek, do kościoła
nie chodzi, ale na pewno nie zasłużył na tak straszną śmierć.
Wywabić go z pracowni na ulicę, a potem zastrzelić. I uciec.
Jak on ucieknie? Na strzał w miasteczku wszystko się
porwie, oni nie będą chcieli go ocalić. Zabiją go także,
kijami, kłonicami, zdepczą butami. On taki drobny, roz-
gniotą go jak robaka, nikt nie będzie chciał go ocalić.
A jeżeli przestrzegę Alojza? Co się wtedy zmieni? Alojz
ucieknie, wyrok nie zostanie wykonany i Ryś dostanie
w „czapę". Dostanie albo nie dostanie. Kto ich tam wie?
Albo Alojz zasadzi się i w obronie własnej zabije Rysia.
Jeżeli on kombinuje z Niemcami, to może ma i broń?
I znowu ten las i zamek w Iłży. Musiał się zdrzemnąć, to
mu się chyba wyśniło to ptasie gniazdo w wieży. I ciepły,
jesienny powiew niosący zapach opadających liści, i blasza-
ny szelest spadłych łup kasztanowych.
— Ciemno, księżyca dziś nie ma — powiedział na pół
przez sen i znowu wytrzeźwiał.
— Jestem już stary. No, jeszcze nie stary, ale o wiele
starszy od Rysia. Ryś musiałby czekać wiele lat, aby być tak
stary jak ja. I długo, długo iść w ciemności tą drogą, która
go prowadzi do zatracenia ciała i duszy.
Do zatracenia ciała. Do zatracenia duszy? A jeżeli duszy
nie ma? To okropne. Musi stracić wszystko, co ma. Ale
dusza jest. Więc co? Męki wieczne?
Porwał się z krzesła i stanął pośrodku pokoju.
Ocalić go, ocalić. Za jaką cenę?
— Za cenę ofiary — odpowiedział sam sobie.
Wiatr jesienny wzmógł się teraz i zatrząsł szybami w ok-
nie. Wikary podszedł i oparł czoło o szybę. Zimna była jak
lód, to znaczy czoło miał gorące. Starał się ujrzeć coś za
oknem, ale widział tylko białawą mgłę, a we mgle cienie pni.
Nagie gałęzie wynurzały się czasem z mgły, kiedy wiatr je
naginał i przybliżał do okna. Poza tym nie widział nic.
W tej mgle zamajaczyło coś niby cień peleryny. Przez
chwilę wstrzymał oddech. Ale nie, to była budka słomiana,
szałas w ogrodzie owocowym.
Ocalić człowieka to dużo, ale ocalić duszę ludzką to
jeszcze więcej. Ocalić za cenę własnej duszy — to rzadko się
zdarza człowiekowi.
— Rysiu — powiedział szeptem — nie będziesz po-
trzebował strzelać.
IV
Szyby pobladły, zbliżał się świt, późny jesienny świt. Na
chwilę położył się na łóżku nie zdejmując odzienia. Gdy
otworzył powieki, było już zupełnie jasno. Nastał piękny,
słoneczny dzień.
Ksiądz wikary przeciągnął ręką po nie ogolonym policz-
ku, spojrzał w lustro. Zobaczył swoje oczy, które nabrały
szalonego wyrazu.
— Pewnie — powiedział do siebie — bo jestem szalony.
— Zaraz wrócę — powiedział do gospodyni (która mi to
potem opowiadała) i wyszedł przez podwórze kościelne na
ulicę. Skręcił w lewo i poszedł kawałek trotuarem. Domy
stały tu opuszczone, z powybijanymi wrotami i połamanymi
oknami. Cała ulica leżała w jesiennym słońcu pusta.
Trzeci dom od początku to był ten, w którym mieszkał
Alojz. On jeden tylko odważył się zamieszkać w opusz-
czonym żydowskim domu. Obszerne wrota były poprawio-
ne i zawarte. Ksiądz zakołatał w te drzwi, aż echo poszło po
pustej ulicy. Kołatał raz i drugi, a nikt nie wychodził.
Wreszcie posłyszał kroki, odsunięto zasuwę i powoli
otworzyły się małe drzwiczki wybite w obszernych wrotach.
Alojz stał w cieniu i bez słowa patrzył na księdza.
Wikary też nic nie mówił. Stali tak przez chwilę.
Alojz był wysoki, jasny, w koszuli. Całą odzież obsypaną
miał drobnymi strużkami i drzazgami. W ręku miał siekierę.
— O! — powiedział wreszcie wikary patrząc na siekierę.
— Cóż ksiądz tak kołata? — spytał powoli Alojz.
— Można wejść? — spytał ksiądz.
— Proszę. Ale ja pracuję na podwórku — powiedział
Alojz i usunął się z przejścia. Wikary wstąpił. Poczuł w głębi
podwórza, w pustej oficynie coś jakby powiew wiatru, jakby
przelot ptaków. Nie zastanawiał się nad tym, ale spytał:
— Sam jesteś?
— Aż kim mam niby być? — mruknął Alojz.
Pośrodku ciemnego podwórka stała bryczka skaryszews-
ka. Miała odjęte jedno koło — i Alojz pracował widać koło
osi, która świeciła jasnym drzewem.
— Zmiłuj się, Alojz — powiedział bezmyślnie ksiądz —
dla kogo tę bryczkę szykujesz? W takich czasach?
Alojz uśmiechnął się po raz pierwszy.
— Może się przydać, proszę dobrodzieja.
Uśmiech jego był również jasny, ale jakby prześwietlony.
W uśmiechu tym zmieniła się cała twarz stelmacha.
— A chociażby, żeby z szykiem odjechać do lasu —
powiedział po chwili.
Stali na podwórzu, jakby nie wiedzieli, co robić. Alojz nie
prosił księdza dalej. Patrzył na niego uważnie z nieco
pochyloną głową, jak gdyby czekał, aż mu ksiądz coś
ważnego powie. Coś, co go tu sprowadza. Ale ksiądz
milczał.
Wreszcie powiedział:
— Nie boisz się to, Alojz, w żydowskim domu mieszkać?
— A co mi tam — odpowiedział — tam miałem ciasno.
Tu wygodniej.
— Jeszcze cię kiedy stąd wypędzą.
— A kto mnie wypędzi?
— Wiesz, jacy tu u nas ludzie są.
— Ludzie jak ludzie.
— Oj, niedobrzy ludzie. Naprawdę niedobrzy.
Mówił to wszystko, byle mówić. Oczami wybierał miejsca
na olbrzymim ciele Alojza, gdzie by mógł on dostać śmier-
telną ranę. Myślał tylko o tym. Ale czuł się w jakiś sposób
połączony z tym człowiekiem, niby dwaj bracia. Chciało mu
się wziąć go za rękę.
Alojz znowu uśmiechnął się i rozświetlił tym uśmiechem
swoje surowe i pospolite rysy. Był jasny, ale twarz miał
szarawą. Spod koszuli wyglądał mu niebieski podkoszulek.
— Ksiądz by chciał, aby wszyscy ludzie do kościoła
chodzili. Nie każdy zły, co do kościoła nie chodzi. Nie
każdy dobry, co przed ołtarzem klęczy.
— Tak mi się serce kraje, jak na tych ludzi patrzę. Złe to,
kłótliwe, chciwe. Jeden drugiego chciałby w łyżce wody
utopić. Smutno mi.
— Jak księdzu smutno, niech się ksiądz do lasu przeje-
dzie.
Ksiądz się poruszył.
— Jak to rozumiesz?
— Zwyczajnie, na spacer. Na partyzantkę to się ksiądz
nie nada. Nawet pewnie ksiądz strzelać nie umie.
— E, strzelać to umiem. Prosta rzecz, kurek nacisnąć.
Alojz się zaśmiał.
— Ale wycelować?
Ksiądz się przepłoszył.
— Rzeczywiście. Trzeba umieć wycelować. Ale z bliska
potrafię — dodał.
— Nieprzyjaciel tak blisko nie podchodzi — z naciskiem
powiedział Alojz.
Wikary się zreflektował.
— To prawda. Ale nauczyłbym się.
— Najbliższy wróg to szatan — powiedział nagle Alojz —
ten czasami potrafi i do środka wleźć.
Wikary popatrzył uważnie w oczy Alojzowi.
— Czujesz coś takiego? — spytał cicho.
Alojz wzruszył ramionami.
— Czy ja wiem? Może i czuję.
— To niedobrze.
— Teraz w niejednym człowieku diabeł siedzi.
— Tak, to prawda. Dobrze mówisz.
Alojz stał teraz koło bryczki i objął rękami kłonicę.
Znowu uważnie popatrzył na księdza.
— Jak zrobię tę bryczkę, zaprzężemy księżego konia
i pojedziemy na spacer. Do lasu. W stronę Iłży.
— Tam niebezpiecznie — zawahał się ksiądz.
— liii — powiedział stelmach — księdzu to wszędzie
bezpiecznie.
— Strzelać mogą i z daleka.
— A po co im strzelać do księdza? I komu?
— To prawda. Ale czasem trzeba strzelić.
Alojz odwrócił się ku obnażonej osi i począł postukiwać
w nią siekierą.
— Ksiądz jest dzisiaj jakiś dziwny — powiedział nie
odwracając się.
W tej chwili z poprzecznej oficyny wybiegło jakieś dziec-
ko. Miało może ze sześć lat i było całe czarno ubrane.
Zawołało: „Wujku, wujku!", a zobaczywszy, że Alojz nie
jest sam przy bryczce, szybko uciekło, skąd przyszło.
Ksiądz wikary otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
Alojz wyprostował się nagle i wyprężył, jakby nasłuchi-
wał czegoś. A potem zwrócił się do księdza i bez słowa
położył palec na ustach. I trzymał ten palec dość długo, bez
przerwy patrząc księdzu Konradowi w oczy.
Ksiądz się przepłoszył.
— Ja nic, ja nic — począł mówić pośpiesznie i zaraz
zabrał się do odejścia.
Alojz mocnymi krokami szedł za nim do bramy. Ot-
worzył drzwiczki.
— Nie radziłbym księdzu mówić komu o tym — powie-
dział trzymając za klamkę i nie patrząc na księdza.
Wikary zająknął się.
— Ależ Alojz... — powiedział — co ty mówisz?
— Co mówię, to mówię. Już ja wiem.
Ksiądz przelotnie spojrzał na siekierę, której stelmach
z rąk nie puszczał, i pośpiesznie zagadał:
— Już idę, już idę. Jeszcze dziś mszy nie odprawiłem.
I gdy już był za progiem, posłyszał głos Alojza:
— A czego ksiądz tu chciał, ciekaw bym był wiedzieć.
Zatrzymał się i nie odwracając się, z trudem wysze-
ptał:
— Chciałem przekonać się, czyś poczciwy.
— I co? — dość groźnie powiedział Alojz.
— W każdym razie na spacer do lasu z tobą nie poja-
dę — powiedział ksiądz i szybko, nie obzierając się, poszedł
w stronę kościoła.
Słyszał, jak furtka zapadła za nim i jak stelmach mocnym
posunięciem zamknął na wrotach zasuwę.
v
Ten cały dzień był jedną modlitwą. Ksiądz Konrad
wiedział, co ma nastąpić wieczorem, ale chciał, aby stał
się jakiś cud. Aby Ryś nie przyszedł już więcej, aby
z ciepłym wiatrem pogodnej jesieni sfrunął anioł z nieba,
anioł Abrahama, anioł Ogrodu Oliwnego, i zabrał z jego
rąk ten oręż. Aby nie potrzebował wychylać tego kie-
licha, w którym pieniła się nie mistyczna, ale prawdziwa
krew.
Modlitwa ta nie była modlitwą słowną. Było to wzmo-
żenie wszystkich uczuć i przeniesienie ich na wyższą,
bardziej intensywną płaszczyznę. I rzecz dziwna, wśród
tych uczuć plątały się jakieś obrazy dzisiejszego ranka:
wysoki Alojz z palcem położonym na ustach lub to
dziecko w czarnej sukience, które niespodziewanie wy-
biegło na podwórze. Myśl wikarego czepiała się tych
obrazów i wielu innych, codziennych znaków rzeczywis-
tości, pni, liści, odgłosów zamykanych drzwi. Nasłuchiwał
i wpatrywał się, jakby za chwilę miał się z tymi obrazami
i dźwiękami rozstać.
Po południu znowu przyjechali żandarmi i chodzili od
domu do domu. Na miasteczko spadla osłupiała cisza,
słońce zachodziło pogodnie. Ludzie nie wychodzili na
ulicę i nawet trzymali się z daleka od okien.
Ale tym razem Niemcy nikogo nie zabrali. Mówiła
księdza gospodyni, że się zatrzymali przy domu, który
zajmował stelmach Alojz, ale postali tam tylko przez chwilę
i nie weszli, nawet nie zastukali we wrota. Zdawali się być
jacyś speszeni.
Wieści te jakoś nie przenikały do środka, ksiądz Konrad
nie zdawał sobie sprawy z przyczyn swej obojętności.
Myślał, że pomiędzy nim a światem wyrastała przesłona
modlitwy.
Już całkiem o zachodzie poszedł do kościoła, ale nie
otworzył drzwi głównych, wszedł bokiem przez zakrystię.
Usiadł w ławce i czekał.
Przed sobą miał wielki ołtarz, ów napis nad ołtarzem,
który zawsze zagarniał ostatnie promienie słońca i figurę
Chrystusa Frasobliwego, większą niż zwykle się ją rzeźbi;
okrytą purpurowym aksamitnym płaszczem.
Mimo woli usiadł w tej samej pozie i patrząc na figurę
porównywał jej byt ze swoim istnieniem. Cierpi, a nic
nie czuje — powiedział sobie — i ja nic nie czuję. Mart-
wotę swojego wnętrza odczuwał jak spokój, jak ciszę
przed burzą. Do pewnego stopnia cieszył się z tego,
co miało nastąpić: był dumny z tego, na co miał się
zdobyć.
Nie zauważył, kiedy Ryś przyszedł. Zobaczył go, kiedy
ten już siedział obok niego.
— Jesteś — powiedział tylko i bokiem spojrzał na
niego.
— Przyszedłem — powiedział Ryś i głos jego wydał
się księdzu bardziej głęboki i bardziej zmęczony niż
wczoraj.
— Zmęczyłeś się? — zapytał.
— Nie więcej niż dobrodziej — powiedział Ryś i w głosie
jego — tak sobie wikary pomyślał — zabrzmiała jakaś inna
nuta, ni to smutku, ni to szyderstwa.
Milczeli przez chwilę.
— No i jakże będzie? — spytał wreszcie chłopiec.
Wikary doznawał dziwnego uczucia. Miał wrażenie, że
chłopiec dominuje nad nim, tak jakby miał jakąś władzę.
Po prostu był silniejszy od niego. Postanowił otrząsnąć się
z tego uczucia.
— Widzisz, chłopcze — zaczął jak gdyby z góry — muszę
ci powiedzieć...
Urwał i popatrzył na Rysia.
W jego jasnych oczach, tak bardzo schowanych za
rzęsami, i jeśli tak można powiedzieć, za puszystymi
brwiami, znowu ujrzał ów niebezpieczny błysk. Tym razem
błysk ów był wyraźniejszy, zabarwiony drwiną. Speszyło go
to i urwał. Wreszcie zdecydował zdążać prosto do faktu
najważniej szego.
— Nie potrzebujesz zabijać Alojza.
Chłopak się zniecierpliwił.
— Ale ja wcale o to ojca nie pytam. Co ja zrobię, to
zrobię. Każdy ma swoją funkcję do spełnienia. Ojciec ma
funkcję kościelną.
— Kiedy właśnie o to chodzi, że nie potrzebuję spełniać
względem ciebie żadnych funkcji kościelnych.
— Jak to!
— Ja to zrobię za ciebie.
Chłopak się wyprostował i powiedział nieznośnym ofic-
jalnym tonem:
— Jak ja to mam rozumieć?
Ksiądz się zniecierpliwił.
— Daj mi tę maszynkę. A reszta już ciebie nie ob-
chodzi.
Chłopak wzruszył ramionami.
— Powoli, powoli, księże wikary. Po pierwsze, nie
mam żadnej maszynki przy sobie, a po drugie, jaką ja
mam gwarancję, że ksiądz wykona wyrok?
Wikary odsunął się w ławce i patrzył uważnie na smar-
kacza.
— Obiecuję ci to.
Ryś zaśmiał się. Ksiądz znowu zobaczył jego zęby,
były ostre i drobne jak u wilka. I bardzo białe. Wątła
twarz chłopca zmieniła się w tym uśmiechu do niepozna-
nia.
W pewnym stopniu zaniepokoiło to księdza Konrada.
— Niech ksiądz nie zawraca głowy. Sam to wykonam.
— Zrozumże, głupcze — powiedział wikary — że zrobię
to za ciebie. Na pewno zrobię. Już wybrałem miejsce,
w które strzelę.
— Widział go ksiądz?
— Byłem u niego dziś rano.
— I co?
— To porządny człowiek. Szkoda go.
Ryś odrzucił poły peleryny. Miał opuszczone rękawy
harcerskiej bluzy.
— Ach, rozumiem. Ksiądz go chce ocalić. A ja? Jak ja
będę wyglądał?
— Powiadam ci — zaczął ksiądz — to nie jego, to ciebie
chcę ocalić. Żebyś nie potrzebował przez całe życie dźwigać
tego kamienia.
— Jakiego kamienia?
— Tego ciężaru. Wspomnienia zbrodni. Wystrzelisz,
on upadnie. Będzie krew, będzie ta twarz — i potem
nieruchome oczy. Przez całe życie będziesz widział te nie-
ruchome oczy. Co mówię, przez całe życie? Przez całą
wieczność. Czy ty możesz to sobie wyobrazić? Przez całą
wieczność.
Chłopiec się znowu skulił, był mały, czarny, prawie
niewidoczny w mroku wieczornym kościoła. Księdzu
Konradowi zdawało się chwilami, że go wcale nie ma.
— Właśnie dlatego chciałem, aby ksiądz uwolnił mnie od
tej wieczności. Od takiej wieczności.
— Więc wierzysz w nieśmiertelność duszy? — skwa-
pliwie spytał ksiądz, bo jednocześnie ogarniał go strach
przed zamierzonym czynem, przed karą zań, doczesną
i wieczną, i strach — choć nie chciał się do tego przy-
znać — przed tym czarnym cieniem, kulącym się na
ławce.
— Ba — powiedział Ryś bardzo głębokim głosem —
ja nie wierzę, ja wiem, że dusza ludzka jest nieśmiertelna.
Ton tego powiedzenia przeniknął księdza Konrada zim-
nym dreszczem.
— Więc ja wezmę na siebie ten twój straszny grzech.
I będę go dźwigał w nieskończoność.
— Nie boi się ksiądz?
— Bóg mi przebaczy.
Mały poruszył się na ławce i jak gdyby uwyraźnił się,
bardziej się skonkretyzował w tym zimnym cieniu. Ksiądz
dokładniej odczuł jego obecność. Rozmowa z cieniem
napełniała go drżeniem, jakby rozmawiał z samym sobą.
Teraz było mu lżej.
Głos chłopca nabierał tonów groźnych:
— Niech ksiądz nie będzie taki pewny. Bóg jest spra-
wiedliwy. Ale ponadto jest mściwy. Niełatwo się zgodzi
na to, aby jego sługa uczynił taki straszny występek.
Będzie się mścił, jak my mścimy się za zdradę.
— Ależ to będzie czyn popełniony z miłości.
— Z miłości do człowieka? Aby zdjąć ze mnie ten
straszny obowiązek, ten rozkaz piekielny, ksiądz zabije
innego człowieka.
— Zabiję jego ciało, ale duszy nie skażę na wieczne
potępienie.
— Ksiądz także wierzy w istnienie duszy?
Na to pytanie wszystko zakołowało przed oczami wika-
rego. Ołtarz i chorągwie, ławki i pulpity, kazalnica i miska
z wodą święconą zatańczyły raptem, jakby były uczynione
z przezroczystej gazy, z mgły. Gdyby nie wierzył w nieśmier-
telność duszy, to wszystko byłoby pozbawione sensu. Żad-
nego nie miałoby znaczenia.
— Muszę wierzyć — powiedział — jakże mógłbym nie
wierzyć? Wiara to jedyny ratunek, to jedyna broń.
— Cóż to za wiara? Z musu — wyrzekł chłopiec i znowu
odsunął się w cień.
— Nie odchodź — zawołał ksiądz — zostań. Zgódź się.
— Nie odchodzę — powiedział poważnie Ryś — jestem
przy tobie.
— Zgadzasz się? — spytał ksiądz.
— Zgadzam.
— Daj broń.
I ksiądz posunął się nagle w ławce i sięgnął pod pele-
rynę Rysia. Natrafił na jego dłoń zimną i rozwartą. Ude-
rzyło go to, że wyczuł na tej dłoni zbyt długie paznokcie,
coś jak pazury lwa czy orła. Cofnął się szybko.
Ale Ryś najspokojniej powiedział, i to swoim normal-
nym, skromnym, przyciszonym głosem, jak wczoraj:
— Nie mam broni przy sobie. Schowałem ją w ruinach
zamku.
— No to jakże to będzie?
— Przyniosę maszynkę jutro.
— To jeszcze darujemy jeden dzień Alojzowi?
— Jeden dzień to niewiele — powiedział Ryś jakby
w zamyśleniu.
— To kiedy znowu będziesz?
Ksiądz powiedział to zniecierpliwiony. Spieszył się.
Im prędzej, tym lepiej. Żeby już nie czekać na ten straszny
fakt.
— Jutro o tej samej porze. Tylko proszę otworzyć
główne drzwi. Ja nie lubię skradać się przez zakrystię.
Wikary zdziwił się.
— Co za różnica?
— Dla mnie różnica — powiedział Ryś.
Wstał z ławki, ogarnął się peleryną i już znikł w cieniu.
Już go nie było. Ksiądz jeszcze długo siedział w ławce.
Potem wstał i poszedł do plebanii.
Kiedy usiadł w oknie, jak wczoraj, powoli przypomi-
nał sobie wszystko po kolei. Najbardziej go dziwiło to,
że w czasie całej rozmowy z Rysiem, tam, w cieniu koś-
cioła, popełnienie zbrodniczego czynu wydawało mu się
czymś zwyczajnym i obojętnym. Nigdy w życiu nawet mu
na myśl nie przychodziło, że mógłby popełnić coś tak
gwałtownego i przeciwnego swojej naturze. A tu tym-
czasem nie tylko mówił o tym zupełnie na zimno, ale
i myślał jak o czymś zwyczajnym. Mówił do Rysia, że
Alojz upadnie i będzie dużo krwi, wyobrażał sobie to
32 Opowiadania
przerażająco dokładnie, ale nie przejmowało go to nale-
żytą zgrozą. Przypomniał sobie, że czasami we śnie zda-
wało mu się, że morduje człowieka: zawsze siekierą, taką,
jaką widział w ręku stelmacha. Ale tak strzelać do kogoś,
i do tego z bliska, patrząc w jego spokojne oczy, widząc
jego życzliwy uśmiech, to przecież okropność. A on nie
odczuwał wcale owej okropności. Przeciwnie, żałował,
że Ryś nie dał mu broni i że wszystko się jeszcze odwleka.
Odwleka w nieskończoność, zdawało mu się. Jak on prze-
żyje dwadzieścia cztery godziny z perspektywą czynu,
na który powinno mu być trudno się zdobyć. A który
w jakiś sposób zaczynał go już nęcić. Starał się otrząsnąć
z tej obojętności wobec swojego postanowienia i znaleźć,
skąd ona pochodzi. Ale nie był wprawny w rozpatrywa-
niu swoich myśli i uczuć, wiedział przecie, że nie był do-
brym spowiednikiem. Lecz odczuwał to na pewno, i spraw-
dzał wielokrotnie, że był zupełnie innym człowiekiem tam,
w kościele, w obecności Rysia, a zupełnie kim innym tu,
wobec gładkiej powierzchni swojej szyby, za którą chwiały
się bezlistne drzewa. To, co tutaj w pokoju wydawało
mu się straszne i wielkie, co było w jego oczach niebo-
tyczną ofiarą, tam wydawało się grą, zabawą i jak gdyby
zapomniał tam, iż stawką, o którą tu chodziło, były ciała
i dusze kilku ludzi. Zastanawiała go także łatwość zgody
na czyn zbrodniczy i ofiarny, jaką uzyskał u tamtego
chłopca. Gdy tak myślał tu o tym przy oknie, wyobrażał
sobie, że natrafi na zdecydowany opór wykonawcy wyroku.
Powinien był się wzbraniać i nawet nie rozmawiać z nim
o tej dziwacznej zamianie. A tymczasem Ryś zgodził się bez
dłuższej namowy, aby on, obcy mu człowiek i jeszcze ksiądz
w dodatku, przejął od niego wykonanie wyroku śmierci.
A przecież Ryś nie miał żadnej gwarancji, że ksiądz ten
wyrok rzeczywiście wykona. Wiedział o tym, zapytał nawet
go o to, ale bynajmniej nie nalegał i zadowolił się zwyczajną
obietnicą. Im dłużej rozmyślał nad tym, tym bardziej wyda-
wało mu się to podejrzane. Wszystko mogło być zwyczajną
prowokacją. Ale komu na tej prowokacji zależało?
Był zwyczajnym, prostym księdzem, nie należał do żadnej
roboty. Modlił się tylko o zwycięstwo dobrej sprawy i nawet
nie zastanawiał się nad tym, jaka sprawa jest dobra. „Mors
malis, vita bonis", powtarzał sobie napis znad ołtarza.
I chociaż wiedział, że może szafować przebaczeniem bożym,
to nie mógł sobie nawet wyobrazić, że może szafować
śmiercią.
Zastanawiał się także nad tym, co może oznaczać to, że
dłoń Rysia jest obrośnięta takimi pazurami. Może dlatego,
że wybrał sobie ten pseudonim, wyhodował sobie takie rysie
pazury. Ale z krótkiego dotyku wnioskował raczej, iż są to
jakieś sztuczne pazury i że człowiek takich wyhodować nie
może. Dokleja sobie może pazury zdarte ze skóry zabitego
zwierza, z jakichś trofeów myśliwskich. Po dworach okoli-
cznych dużo było takich trofeów, może więc gdzieś je sobie
zdobył. Niepokoiło go to zagadnienie i długo nie mógł
zasnąć, kiedy się już położył do łóżka. A potem, gdy już
zasnął, sny miał niewiarygodne i niespokojne. Gdy zbudził
się, czuł się jak skazaniec w dzień wykonania wyroku.
Gdy się przyodział, znowu poszedł, jak zeszłego rana, do
Alojza. Nie przestawał uważać go za swoją przyszłą ofiarę.
Spotkał Alojza przed wrotami jego domu. Wracał skądsiś
i wyglądał na bardzo zmęczonego.
— Skąd wracasz? — spytał ksiądz.
— A byłem tam... za jedną robotą.
Alojz odpowiadał niechętnie, na księdza spoglądał po-
dejrzliwie i widać było, że nie na rękę mu to spotkanie.
— Co to wszystko znaczy? — spytał ksiądz.
Alojz zniecierpliwił się.
— To ja powinienem spytać, co to wszystko znaczy.
Czego ksiądz chce ode mnie?
— Ja? chcieć? — cóż ja mogę chcieć?
— Dlaczego ksiądz mnie ciągle nachodzi?
32*
— Czy ja wiem? Ciągnie mnie coś do ciebie. Chciałbym
z tobą porozmawiać.
— Po co? Już i tak ksiądz wszystko wie.
Ksiądz oparł swą dłoń na ramieniu Alojza.
— Nie tylko nie wiem wszystkiego, ale nawet kawałeczka.
— Kawałeczek to już ksiądz wie. Widział już ksiądz to
czarne dziecko.
Księdza olśnił domysł.
— Żydów przechowujesz — powiedział.
— No, to co? Idź ksiądz do żandarmów i donieś.
— Jeśli ty to robisz za pieniądze...
:— Tacy bogacze byli Żydzi skaryszewscy, że ha! —
zaśmiał się Alojz i strząsnął rękę wikarego z ramienia.
— Bój się Boga, Alojz, to straszna odpowiedzialność.
A w duchu śmiał się sam z siebie: mówić o grzechu,
o odpowiedzialności. Jak on to może. Gadał tak z przy-
zwyczajenia, a w środku czuł, jak rośnie w nim monstrum.
Wzdrygnął się.
— Nigdzie ja nie pójdę, wiesz dobrze o tym, Alojz.
— No, pewnie, że wiem. Inaczej bym księdza od razu tą
siekierą klapnął. Jak to dziecko wyleciało na podwórze, to
miałem siekierę w ręku. Dobrze wyostrzoną. Chciałem
księdza od razu po ciemieniu. Ale potem pożałowałem. Za
dużo byłoby krwi.
Ksiądz cofnął się o dwa kroki.
— Za dużo krwi — powiedział.
A potem zastanowił się. Znowu podszedł blisko do
stelmacha.
— Słuchaj, Alojz — powiedział — tu o tobie ludzie
różnie mówią.
— Ludzie to potrafią, proszę księdza wikarego.
— Mówią, żeś zdrajca.
Alojz uśmiechnął się swoim jasnym uśmiechem.
— Niech sobie mówią, co mi po tym — powiedział.
— Ale to się może źle skończyć.
— O! — Alojz się zastanowił — czy ksiądz mi grozi?
— Ja? a jakże bym ja ci mógł grozić?
— Zwyczajnie. „Zdrajca jesteś, mój Alojz, i wiesz, co za to
takich czeka." Ale kogo ja bym mógł zdradzić? Najwyżej
Żydów, ale ja mam swoich. A tych ja nie zdradzę.
— Nie zdradzisz?
— Co ksiądz taki jakiś nieprzytomny? Pyta się ksiądz
i mówi takie rzeczy, jakby rozumu swojego nie miał. Chyba się
księdzu coś pomieszało.
„O, zuchwały" — pomyślał wikary, a głośno powiedział:
— Niedobrze nam tu obu, mój Alojzy.
— Pewnie, że niedobrze. Najlepiej byśmy oba pojechali...
na spacer.
— Co to znaczy?
— No, tak jak mówiłem. Nie pamięta ksiądz? Bryczka jest.
Jużem ją wczoraj wykończył.
— Dokąd?
— Za Iłżę. Tam takie lasy, nie przejdziesz, nie przebrniesz.
Można tam siedzieć do sądnego dnia. Byle nosa nie wychylać.
— Dziwnie jakoś mówisz, Alojzy.
— Ksiądz też.
— No, to ostań z Bogiem, ja idę do siebie.
— A ostańcie. Ale mi się tu nie kręćcie, księże wikary. Bo
wy mi jeszcze kogoś na kark sprowadzicie.
— A sprowadzę, sprowadzę, na pewno sprowadzę.
Ksiądz obejrzał Alojzego od stóp do głów i znowu z po-
wrotem. Patrzył na niego, jakby go chciał sobie na zawsze
zapamiętać. Żywego.
VI
Jeżeli cały poprzedni dzień był dla księdza wikarego jedną
modlitwą, to ten stał się lękiem, drżeniem, niepokojem.
Zresztą to kipienie jak fali morskiej podczas sztormu
odbywało się zupełnie we wnętrzu. Na zewnątrz był śmier-
telnie spokojny i ten właśnie spokój, tę kamienną twarz
zapamiętało całe jego otoczenie. Był to bowiem ostatni
dzień, w którym go widziano.
Z całym spokojem zjadł obiad. Nie jadł dużo, ale skosz-
tował wszystkich potraw, a co było zupełnie niesłychane
i sprzeciwiało się wszystkim jego zwyczajom, wypił do
obiadu dwa duże kieliszki nalewki. Czy była to śliwowica,
czy dereniak, świadkowie nie mogli się zgodzić.
Po obiedzie zamknął się w swoim pokoju. Może nawet
zasnął na chwilę. Ostatnią noc miał przecież bardzo złą.
Gdy słońce zniżyło się ku zachodowi, wcześnie już teraz,
wyszedł do kościoła.
Kasztany w podwórzu kościelnym stały prawie nagie.
Resztki miedzianych liści tkwiły nieruchomo, wiatr bowiem
ustał. Sam kształt podwórza kościelnego, jego profilowany
mur, ozdobiony płytkimi niszami, był bardzo prosty, ale
piękny w proporcjach. Harmonia tej architektury, dojrzały
i bardzo ukośny blask jesiennego słońca, cisza w powietrzu,
wszystko było tak bardzo spokojne. Na murze, nad konfes-
jonałem stojącym na świeżym powietrzu, siedziała biało-
-czama sroka. Nie skrzeczała. Tylko zdawało się księdzu
wikaremu, że patrzy na niego nieco bokiem i bardzo złośliwie.
Z pewnym trudem otworzył ciężkie wrota kościelne
i wszedł do środka.
W kościele było jaśniej, niż się tego spodziewał. Nie
wchodził do środka. Stanął w kruchcie. Tu chciał zaczekać
na grzesznika, któremu miał dać ocalenie. Patrzył w głąb
kościoła. Widział Chrystusa Frasobliwego nurzającego się
w cieniu. Pragnął ujrzeć ołtarz w całym blasku. Przeszedł
przez kościół i przekręcił kontakt znajdujący się w ołtarzu.
Zabłysły na mgnienie oka (obowiązywało zaciemnienie)
wszystkie świece, zapłonęła czerwona sukienka Chrystusa
i snop światła padł na litery: Mors malis — vita bonis —
i potem zaraz wszystko zgasło. Z obrazem tego oświet-
lonego ołtarza, do którego już nigdy (nigdy!) nie będzie
mógł przystąpić, cofnął się znowu do kruchty. Przeżegnał
się święconą wodą i oparłszy się o ścianę czekał.
I gdy tak czekał z tym przelotnym światłem w oczach,
zbudziły się w nim nagle wszystkie podejrzenia, wszystko,
co mu mówił ostatnio ten chłopiec, powróciło jakieś wyol-
brzymione i przerażające, przypieczętowane ręką o rysich
pazurach. Wzbierało to w nim jak gniew i obrona, i lęk
przed popełnieniem czegoś nieodwracalnego i zupełnie nie-
potrzebnego. Czegoś groźnego.
Rysio wszedł i widać go nie spostrzegł stojącego pod
ścianą, bo przeszedł szybko i zatrzymał się pośrodku nawy.
Wikary podszedł do niego od tyłu na palcach. Ale Ryś
wiedział. Nie odwracając głowy, powiedział:
— Jesteś więc tutaj. Czaisz się w cieniu.
Nie zwracając uwagi na dziwny zwrot chłopca ksiądz
powiedział szybko:
— Masz maszynkę? Dawaj.
Ryś odwrócił się. Ksiądz spostrzegł w cieniu, że chłopiec
jak gdyby trochę urósł, stał przed nim wyprostowany
i patrzył na niego. Jasne oczy wydawały się białe w mroku.
A nawet jak gdyby fosforyzowały, jak u zwierzęcia.
— Więc się nie rozmyśliłeś? — spytał młody człowiek.
I już nie wydawał się księdzu taki wątły i zbiedzonyjak za
pierwszym razem, gdy go ujrzał.
— Nie rozmyśliłem — powiedział.
— A może Alojz jest uczciwym człowiekiem?
— O co ci chodzi? Na pewno jest uczciwy.
— I chcesz go zabić.
— Aby odjąć od ciebie ten straszny grzech — powiedział
wikary te słowa, jakby wymawiając jakąś sakramentalną
formułkę.
Wtedy Ryś jednym gestem odrzucił pelerynę i gdzieś
z tyłu wydostał jakiś twardy, ciemny i ciężki przedmiot. Ujął
to obiema rękami. Ksiądz położył swoje ręce na jego
dłoniach i poczuł wyraźnie, że obie dłonie są normalne,
ludzkie, że nie ma na nich żadnych pazurów. Wyłuskał z tych
dłoni zimny pistolet. Ryś opuścił ręce i już ksiądz Konrad
trzymał mocno w zaciśniętej garści śmiercionośny przedmiot.
— Masz? — spytał tamten.
— Mam — odpowiedział wikary.
Chłopiec zaczął się śmiać. Z początku cichym śmiechem,
potem coraz głośniejszym, nareszcie przechodząc w bardzo
głośny chichot. Zerwał się nagły powiew wichru i zatrzasnął
jedną połowę kościelnych wrót.
— Oszalałeś — powiedział wikary — przestań zaraz.
Zdrętwiał cały.
A chłopiec zaczął mówić pełnym głosem:
— Masz, to trzymaj. Nie puścisz już go. Przyrósł ci do
ręki. Przyrósł do całego twojego życia. Już zabiłeś niewin-
nego człowieka, zabiłeś w twoim zamiarze. Nic już cię od
tego nie uwolni — aż do końca twojego życia, aż do końca
nieskończoności, w którą wstąpisz. Na zawsze zostaniesz
z pistoletem w ręce i z przerażeniem w sercu. Do samego
końca. A końca nigdy nie będzie. Nigdy, nigdy, nigdy.
W miarę jak mówił te słowa, rósł w górę i w szerokość,
poły jego czarnej peleryny zapełniały powoli, powoli jak we
śnie cały kościół, wznosiły się aż pod niskie sklepienie,
powiewając jak tysiąc czarnych chorągwi.
Ksiądz Konrad usuwał się z wolna od tych skrzydeł i od
tego głosu, który wzmagał się i huczał jak basowe nuty
organów. Powoli, krok za krokiem cofał się ksiądz aż do
kościelnych wrót. Stanął tam i spojrzał, cały kościół był
pełen jakiejś czarnej masy, jak dymu gęstego i nieprzejrzys-
tego. A w dymie tym huczał głos: „Nigdy, nigdy, nigdy" —
i patrzyły na niego wciąż te same jasne oczy.
Podniósł wtedy rękę z pistoletem i wymierzył, jak po-
trafił, w te oczy.
Wtedy usłyszał najsilniejszy okrzyk:
— Nie zabijaj!
Nacisnął kurek. Strzał rozległ się w głuchym kościele jak
grom, zadrżały szyby i coś się zwaliło w głębi. Ksiądz
podniósł rękę z rewolwerem do czoła: kościół stał przed nim
pusty, nie było w nim ani czarnego dymu, ani nawet
skulonej, drobnej postaci Rysia.
Jak szalony przebiegł przez całą nawę i natknął się
w ciemności na wielki ołtarz. Chciał zapalić światło, ale
poczuł pod palcami ułamki spróchniałego drzewa splątane
ze szmatami aksamitu. Roztrzaskany Chrystus Frasobliwy
rozsypał się po całej mensie.
Ksiądz się cofnął, potknął się na schodach ołtarza i upadł
przed siebie, jakby spadał w głęboką, czarną przepaść.
Musiał leżeć nieprzytomny bardzo długo. Kiedy obudził
się, szary jesienny świt obrysowywał niepewnie wszystkie
kościelne przedmioty.
Ktoś go szarpnął za ramię.
— Proszę księdza, proszę księdza — posłyszał głos.
Nad nim stał Alojz w jakiejś obszernej burce i ciągnął go
za rękę.
—— Niech się ksiądz obudzi, nie mamy tutaj nic do roboty.
Wikary podniósł się na kolana.
— Trzeba wiać.
Ksiądz obrócił twarz na stelmacha. Widział mu się
ogromny, ale naturalny w swojej pątniczej burce. Nie
rozumiał, co ten chce od niego.
— Musimy wiać po tym wszystkim, co tu było. Byłem
całą noc w lesie, ja tam robiłem bunkier dla moich.
Przychodzę teraz, a moich Żydów nie ma. Niemcy w nocy
ich zabrali. Nie mam co czekać, aż wrócą po mnie.
Ksiądz nic nie rozumiał.
— A ten? — spytał.
Ale Alojz nie słuchał, nie chciał słuchać.
— Pojedziemy oba do partyzantki — powiedział — ja
bryczkę przygotowałem, zaprzężemy księżego konia. Przy-
damy się chłopakom, ja jeszcze siłę mam jak trzeba, a ksiądz
wikary też galancie strzela, jak widać na ołtarzu. Tego
Chrystusika to musiał ksiądz utrafić w sam środek!
Wikary ujrzał sczerniałe kawałki drewna rozrzucone po
ołtarzu i podniósł się na nogi.
— A maszynka? — spytał ksiądz.
— Podniosłem i schowałem. Ta kulka to chyba była dla
kogo innego przeznaczona.
— Dla kogo innego — powiedział ksiądz potakująco.
Wyszli, zaprzęgli do bryczki i pojechali zostawiając wszy-
stko otwarte. Jeszcze przed południem dojechali za Iłżę, do
lasów, które stały w jesiennym słońcu. Miedziane buki
mieszały się z ciemną zielenią świerków.
Nie powiedzieli do siebie w drodze ani słowa. Przystali do
partyzantki. W jakiś czas potem zginęli obaj w lasach
świętokrzyskich.
VII
Oczywiście autorowi najtrudniej było uzyskać szczegóły
tego ostatniego rozdziału. Musiał go bardzo dopełnić swoimi
domysłami. Gospodyni księdza, owa pobożna staruszka,
która niechętnie odpowiadała na moje pytania, powiedziała
tylko, że słyszała w nocy strzał w kościele i była pewna, że to
Niemcy, którzy przyjeżdżali po Żydów, schowanych u stel-
macha, zastrzelili księdza. Ale z rana księdza nigdzie nie było,
'ani jego ciała, tylko na ołtarzu leżała roztrzaskana figura.
O strzaskaniu tej figury najmniej mówili opowiadacze tej
legendy, omijali to zdarzenie, choć zajmowało ono centralne
miejsce w całej historii. To jedno chyba nie było skompono-
wane, bo ułamki figury leżą do dziś dnia na strychu plebanii.
Widziano także o świcie, jak z wrót domu zajmowanego
przez Alojza wyjechała bryczka zaprzężona w księżego
konia, siedzieli na niej wikary (bez kapelusza) i Alojz
w brązowej burce. Pojechali w stronę Iłży. Powoził Alojz.
Potem już ich nikt w Skaryszewie nie widział.
7967