Iwaszkiewicz Jarosław MARTWA PASIEKA PSYCHE

IWASZKIEWICZ JAROSŁAW

Martwa Pasieka

Psyche

.Kiedyś, przed wielu, wielu laty Igor Strawiń­ski, który jeszcze nie był wtedy taką gwiazdą hollywoodzką jak potem, pokazywał nam, mnie i mojej żonie, swoją sonatę na fortepian solo. Był to utwór nieduży, ale boski Igor tłumaczył nam, że każdy interwał, ba, każda nuta jest osobno pomyślana i ma swoje specyficzne zna­czenie. Kazał nam podziwiać, że w momencie, kiedy nasze ucho oczekuje tonu e, przychodzi ton es — co nie było żadną osobliwością, jako że sonata była napisana w tonacji C-dur i było to po prostu użycie trój dźwięku minorowego za­miast majoru. Rzeczywiście sonata była kom­ponowana przez oddzielne dźwięki, podczas gdy u Beethovena podstawą myśli muzycznej jest takt, a u Schuberta czy Chopina nawet cały frazes.

Myślę, że tak samo skomponowana jest Martwa Pasieka. Tu mają znaczenie elementów kompozycyjnych nie poszczególne opisy lub okresy, ale każde zdanie, każde słowo nawet ma obmyśloną specjalną pozycję w utworze. Tym samym to moje opowiadanie, jak wiele innych, ma pewną formę muzyczną.

Ważne jest, aby czytelnik zwrócił właśnie na

to uwagę, nie zaś na samą fabułę, która jest absurdalna i nie ma wielkiego sensu.

Chciałem dodać przy tym, że sonata fortepia­nowa Strawińskiego nie odgrywa specjalnie znacznej roli w jego dorobku muzycznym.

Osoby tej powieści, topografia jej i przebieg zdarzeń są zupełną fikcją i nie miały żadnych odpowiedników w rzeczywistości.

Również urzędy, organizacje, zakłady pracy i procesy technologiczne są umyślnie utrzyma­ne przez autora w konturach niejasnych i nie odpowiadających prawdziwym stosunkom dzi- siejszości.

Motto:

Jeżeli udają mądrość, to właśnie to jest filozofia.

Diogenes z Synopy

1

Chata w lesie na długo przed czasem, kiedy zamieszkała w niej Karolina — a potem Lud­wik — już miała swoją skomplikowaną, choć nie bardzo osobliwą historię. Przed laty las otaczający ją stanowił część olbrzymich laty- fundiów, zrazu będących własnością polskiego szlachcica, a potem przekształconych w tak zwa­ny „majątek donacyjny”, czyli ofiarowany wy­sokiemu rosyjskiemu urzędnikowi za zasługi położone w pracy rządowej w Królestwie Pol­skim. Wtedy to, w tej donacji, rozgraniczono lasy będące we władaniu rosyjskiego właścicie­la | częścią, na której były chłopskie serwituty, wzmożone po roku 1861. Lasy donacyjne po­dzielono na względnie nieduże rewiry i w każ­dym takim rewirze zbudowano leśniczówkę. W jednym rewirze, najbliżej położonym przy szosie z Prójca do Parki, nie zdołano zbudować porządnego domku, czy to z powodu braku śro­dków, czy też po prostu przez zaniedbanie.

'fi ptj ">’v*

Sklecono tu dużą, czteroizbową chatę, gdzie I mieszkiwali podrzędni lasowi urzędnicy. I W epoce między wojnami, kiedy majątki do- nacyjne przeszły na skarb państwa, chatę po prostu przydzielono pewnemu mieszkańcowi sąsiedniej wsi Granie i administracyjnie podle­gała ona wójtowi tychże Grań. Nie bez tego, aby były właściciel skonfiskowanego majątku, magnat polski, nie wytoczył państwu polskiemu procesu o zwrot skonfiskowanych dóbr. Dobra były ogromne i bardzo wartościowe dzięki pusz­czy, która pokrywała prawie całą ich powierz­chnię, tak ze jakaś tam chata nie odgrywała w tym procesie żadnej roli. Zresztą magnat procesu nie wygrał i las bez zbytnich zawikłań przeszedł w roku 1945 na rzecz Polski Ludo­wej. Tyle tylko, że mieszkańcy Chaty, chłop Wójcik z rodziną, wynieśli się na Zachód, a Chatę Karolina nabyła za bardzo skromną gotówkę.

Nabyła? Od kogo? Właśnie nie było to do­statecznie jasne: albo sprzedał ją sołtys wsi Granie, albo Wójcikowie — a właściwie po­winno było sprzedać państwo, na rzecz którego Chata wraz z całym lasem przeszła. Od tej nie­pewności zaczęły się kłopoty Karoliny. Ale to dopiero potem i nie będzie to nas zajmowało. Tymczasem znalazła ona spokój w tym domu, kiedy zamieszkała w nim wraz ze swoją szwa- gierką Marią, z którą wspólnie odbywała trud­ną podróż do Kazachstanu.

Dwie starzejące się kobiety (dzisiaj zupełnie stare) zamieszkały tam w roku 1948.

Umieszczając się w tej „Chacie w lesie” Ka­rolina miała jeszcze inne zamiary. Do owego majątku donacyjnego przytykał inny majątek, także leśny, Wyrwidęby, który nie został skon­fiskowany po powstaniu i do roku 1945 znajdo­wał się przez te wiele lat w rękach jednej ro­dziny, Mastai-Domaniewskich. Przodek ostat­niego dziedzica tego imienia, ów Domaniewski,

0 którym Odyniec pisze w swoich listach z po­dróży, że widywał się z Mickiewiczem w Rzy­mie, przebywał długi czas we Włoszech ze względu na wątłe zdrowie swojej żony. W owych czasach uważano, że klimat połud­niowy jest korzystny dla osób chorych na płuca,

1 lekarze wysyłali swoich zamożnych pacjen­tów do kraju, gdzie jeszcze dzisiaj wilgoć, chłód w mieszkaniach, wieczne rzymskie deszcze mo­gą zabić najzdrowszego człowieka. Poczciwy Domaniewski siedział w tym Rzymie, aż mu żona umarła, i został tam też i po śmierci swo­jej małżonki, i doczekał się roku 1848. Podczas ucieczki Piusa IX do Gaety nie przyłączył się do rodaków walczących pod Garibaldim, prze­ciwnie, bronił papieża, towarzyszył mu na wy­gnaniu i wzbudził taką wdzięczność ojca świę­tego, że obdarzył go on niebywałym przywile­jem. Nie tylko nadał mu tytuł hrabiowski, ale niejako włączył go do swojej rodziny, nepoty- zował i dodał własne nazwisko do zwyczajnego miana polskiego szlachcica. Nazywał się odtąd

i cała jego rodzina — Mastai-Domaniewski, co w kraju wywoływało tysiączne żarty i ironi­czne dowcipy. Po pewnym czasie ożenił sig po raz wtóry, już nie pamiętam z kim, i wróciwszy do Wyrwidębów założył tam niewielki, ale zna­komicie wyposażony szpital, pragnąc uczcić pa­mięć zmarłej na obczyźnie żony. Przez wiele pokoleń przetrwał ten szpitalik i spełniał ważną rolę w tej zaniedbanej dzielnicy, i dotrwał tak do czasów Polski Ludowej. Leśny majątek Wyrwidęby w całości przeszedł do administra­cji państwowej, która nadal utrzymywała szpi­tal. Karolina osiedlając się w leśnej Chacie, oddalonej od szpitala o parę kilometrów, ży­wiła nadzieję, że będzie mogła pracować jako pielęgniarka w szpitalu. Nauczyła się tego pięk­nego zawodu w czasiś wojny i okupacji, miała dużą praktykę i bardzo się przywiązała do myś­li, że będzie pełniła funkcję „siostry"’ w Wyrwi­dębach.

Tymczasem Ministerstwo Zdrowia zmieniło przeznaczenie tego szpitala. W Parce powstał duży szpital ogólny, więc szpitalik w Wyrwidę­bach przeznaczono na szpital dla nieuleczalnie chorych. Zwożono tu tych biedaków z War­szawy i z całego kraju, ale praca w takiej umieralni nie uśmiechała się Karolinie. Kogo przywożono do Wyrwidębów, wiadomo już było

0 nim, że nie wyjdzie żywy z tego przytułku. Atmosfera w szpitalu była przygnębiająca

1 Ministerstwo zgodziło się nawet na pozosta­wienie w nim zakonnic szarytek, bo cywilne

pielęgniarki w Wyrwidębach nie wytrzymy­wały. W ten sposób nadzieje Karoliny na pracę w pobliżu domu rozwiały się zupełnie.

Jednak pomiędzy „Chatą w lesie” a szpita­lem istniał pewien łącznik. Była to młoda dziewczyna, Jadwiga, która pomagała w domu Karolinie, a której matka, pani Parczewska, była zarządzającą szpitala. Szpital prowadził własne gospodarstwo, miał konie (które głównie były zajęte przy pogrzebach), hodował świnie i kury, pilnował wyrębów drzew — i wszystkim tym zajmowała się pani Parczewska. A Jadwi­ga, jak to młoda koza, śmigała co dzień z Chaty do szpitala i potem wracała z powrotem, zresztą pełna rozdzierających serce opowiadań.

Jeszcze jedną myśl miała Karolina osiedla­jąc się tutaj. Może podświadomie — ale miała. Czasami budziła się w niej nadzieja — która, jak się okazało, nie była złudna — że Ludwik powróci do niej. A tutaj ta bliskość szpitala może mu znowu mogła nasunąć pragnienie za­jęcia się z powrotem medycyną, którą w tak głupi i nieuzasadniony sposób porzucił po woj­nie. W ogóle powojenne dzieje Ludwika były dla Karoliny czymś zupełnie niewytłumaczo­nym. Nie mogła zrozumieć tego miotania się i tej szarpaniny poważnego, zdawałoby się, człowieka. To, że się nie mogli pogodzić, było całkiem jasne. Musieli prowadzić życie oddziel­ne, kiedy zabrakło tego zasadniczego łącznika, którym był Janek.

Stosunek każdego z nich do śmierci Janka

był zupełnie inny. Karolina, chociaż matka, by­ła w ogóle spokojniejsza. Zadbała o pomnik Janka w grobie rodzinnym na Powązkach

i chodziła tam nawet, chociaż ciało Janka tam nie spoczywało. Nie wiadomo nawet, gdzie spo­częło. Mówiła z ludźmi o Janku, o jego nieo­kreślonej śmierci, Niemcy gdzieś go wywieźli, rozstrzelali, mówiono, że pod Skierniewicami, ale to nie było pewne. A Ludwik nigdy nawet nie wymieniał imienia syna, nawet nie wspomi­nał jego dzieciństwa i zabaw wspólnych, kiedy to sam ganiał z synem jak drugie dziecko. I kie­dy Karolina albo Maria powiedziały coś o zmar­łym chłopcu, wzruszał tylko ramionami i wy­chodził do drugiego pokoju — o ile wtedy ist­niał drugi pokój.

Urządzając więc Chatę, chociaż głównie zaj­mowała się tym Maria, jedną z czterech izb przeznaczyła dla Ludwika, choć nawet nie wiedziała, gdzie się on obraca. Zaraz po wojnie, wróciwszy z Wilna, grał w którymś z prowin­cjonalnych teatrów (te amatorskie zabawy za­czął jeszcze przed wojną), ale ponieważ nie miał za sobą żadnej szkoły dramatycznej, kazano mu zdawać egzaminy. Zbuntował .się, powiedział, że żadnych egzaminów zdawać nie będzie, ja­kiś czas zajmował stanowiska administracyjne, coś jakby starszy woźny — w którymś teatrze krakowskim, a później gdzieś znikł i ani Maria, ani Karolina żadnych wiadomości o nim nie miały.

Z tego wszystkiego i Maria, i Karolina mu*

siały się utrzymywać z rent, które otrzymywa­ły. Renty te były, jak wiadomo, groszowe, więc się w tej leśnej Chacie nie przelewało. Maria chciała jedną z izb wynająć, ale kto by to tam chciał mieszkać na takim pustkowiu. Karolina temu pomysłowi stanowczo się przeciwstawi­ła — i właśnie powiedziała Marii:

Ten pokój chowam na wszelki wypadek dla Ludwika!

Maria przeżegnała się na te słowa, jak gdyby szwagierka wspomniała nieboszczyka. Ale nie powiedziała nic.

Choć może by się i znalazł amator na tę izbę. W puszczy miały te panie jeszcze innych, dość tajemniczych sąsiadów. Wśród licznych idei Centralnego Okręgu Przemysłowego, które nam się dzisiaj zdają szczytem naiwności, panowała także tendencja do „ukrywania” fabryk prze­mysłu zbrojeniowego głęboko w lasach, aby by­ło trudno do nich dotrzeć i aby las (o naiwnoś­ci!) ukrywał je przed okiem bombardujących lotników. Zbudowano wtedy w owej puszczy donacyjnej dużą fabrykę prochu, której hitle­rowcy nie zniszczyli. Lotnictwo widomie o- szczędzało tę fabrykę, rachowano na jej nie­chybną przydatność.

W czasie wojny jednak przy przejściu frontu przez tę okolicę fabryka mimo wszystko uległa zniszczeniu, chociaż, o dziwo, prochu w niej nie było. Po wojnie budynki odbudowano i zaczęto produkować tu płyty gramofonowe, na razie jeszcze z surowców importowanych. Obszerne

laboratoria jednak przygotowywały doświad­czenia potrzebne do produkcji masy, którą się płyty pokrywa i w której się żłobi utwór muzy­czny. Masa ta jednak ani rusz nie udawała się

i w dalszym ciągu produkcja szła na masie spro­wadzanej z zagranicy. Inżynierów po fabryce kręciło się mnóstwo, zakład pracy się rozra­stał — chyba tam jeszcze coś robiono — a mie­szkań było mało i chociaż budowane tuż przed wojną, a więc w najlepszym okresie budowla­nym, były jednak szczupłe i niejeden pracow­nik fabryki zamieszkałby chętnie u Karoliny. Na razie jednak mowy o tym nie było. Zresztą zakład leżał w sąsiedztwie Chaty, ale odle­głość jednak była spora, droga łącząca także nie istniała, trzeba było dość daleko objeżdżać (o ile się nie szło piechotą), więc zamieszkanie in­żyniera w Chacie było także bardzo niereal­ne. Do szpitala w Wyrwidębach było o wiele bliżej.

Wszystkie te „sąsiedzkie” elementy oddzia­ływały na życie kobiet zgrupowanych w Chacie. W Graniach było wójtostwo (jeszcze naówczas), w Graniach była parafia. Malutki kościółek

i jeszcze mniejsza plebania skromnym otocze­niem obejmowały wielkie serce księdza Duda- rza, który w czasie okupacji czynnie współ­działał z partyzantami ukrywającymi się w pu­szczy. Ani Karolina, ani Maria nie chodziły do kościoła, ale ksiądz Dudarz, ksiądz Andrzej, jak go nazywano powszechnie, nie miał im tego za złe i uprzejmie z nimi rozmawiał, ilekroć spot-

kał je na swojej drodze, a raz nawet latem za­szedł do Chaty, napił się herbaty i trochę poplo­tkował o swoich niesfornych parafianach.

Wszystkie te osoby, o których wspominam, żyją do dziś dnia, częściowo mieszkają w Cha­cie, bardzo się jednak postarzały. Maria ma już osiemdziesiąt dwa lata. Nie lubią one mówić

o przeszłości i zdarzenia, które stanowią przed­miot niniejszego opowiadania, zapadły jak ka­mień w wodę, dowiedzieć się czegoś o nich bardzo jest trudno.

Ludwik zjawił się zaraz po październiku 1956 roku. Wyszedł wówczas z więzienia, gdzie przebywał wtedy tylko trzy lata, ale absolutnie nie miał gdzie się podziać. Nawet nie miał gdzie przenocować w Warszawie. Wsiadł więc do ciu­chci na stacji Warszawa Południowa i późnym wieczorem, bardzo późnym jak na stosunki pa­nujące w Chacie — zjawił się w mieszkaniu siostry i żony. Gdy po długim pukaniu otwarły się drzwi i zza progu wyjrzała Maria, Ludwik się roześmiał, tak sytuacja wydawała mu się ‘niezwykła i niewyobrażalna.

Maria stała w drzwiach bez słowa.

Karolina odezwała się ze swego sypialnego:

Mario, kto to przyszedł? Czy to Wójcik?

Maria odpowiedziała ostro:

To Ludwik.

Ludwik roześmiał się po raz drugi.

Nie wpuścicie mnie?

Karolina w szlafroku ukazała się w sieni.

Bój się Boga, Ludwik! Skąd się wziąłeś?

Wpuśćcie mnie i nie wzywajcie boskiego' imienia nadaremno. Wszystko opowiem.

Tak się to zaczęło.

Ale pożycie szło kulawo. I to, o dziwo, nie z Karoliną, ale z Marią. Karolina była spokojna, wysłuchała wszystkiego, co miał do powiedze-J nia Ludwik, i zauważyła:

Dobrześ zrobił, żeś przyjechał. Gdzie mia-; łeś się udać, jak nie do żony?

Te powojenne lata mają to do siebie — przy-l najmniej tak mawiała Karolina — że mijały niepostrzeżenie. I nawet nie było takich zda-| rzeń, które by jeden rok odróżniały od drugie-? go. Minęły trzy albo cztery lata tego skąpego życia (Ludwik nie miał żadnych dochodów)

i dopiero odznaczył się ten rok, w którym pojawił się Staś, a z jego wizytą zaczęła się seria spraw, jakie zakłóciły codzienny bieg rze­czy w Chacie.

Staś był najmłodszym, znacznie młodszym bratem Marii i Ludwika. Starali się o nim nie pamiętać, nie mówić i zupełnie nie utrzymywa­li z nim kontaktu. Stach chodził zawsze swoimi drogami i także nie kwapił się na łono rodziny. Ale kiedy przyjechał wreszcie, kiedyś na po­czątku lata, przyjęto to w Chacie jako rzecz normalną. Posłano mu na kanapce w pokoju Ludwika i jakoś się tam przespał. Dopiero na drugi dzień począł kaprysić.

Jak tu u was ubogo — zaczął przy rannym śniadaniu — jak wy możecie tak mieszkać?

I do tego w takim zapadłym kącie...

«Ml

HHi

ns

MHH MHH ■Hnnj^HI

aaBM

HH

¡m HH .

Nikt ci nie proponuje, abyś zamieszkał z nami — rzucił Ludwik znad szklanki herbaty.

Niech Bóg broni — zauważyła Maria. Jadwiga przyniosła jajecznicę. Było to wiel­kie wystąpienie na cześć gościa, ale on to uwa­żał za zupełnie naturalne.

Lata mijały i Jadwiga się postarzała, nie by­ła wciąż tą dziewuchą, która śmigała do Wy­rwidębów. Ale była jeszcze bardzo przystojna.

Cóż to za dziewczyna? — zapytał Staś.

Ot, taka tam — odpowiedziała Karoli­na — pracuje u nas od samego początku.

Że też się jej tak chce — zauważył Staś. — Nie wychodzi za mąż?

A gdzież jej męża znaleźć na takim odlu­dziu, chciałabym bardzo, żeby wyszła — wes­tchnęła Karolina.

Nie każda dziewucha spieszy się tak za mąż. Wielkie mi szczęście — powiedziała Ma­ria.

Ludwik się zaśmiał.

One tak stale. Karolina chce, żeby Jadwi­ga szła za mąż, a Maria twierdzi, że to nic oso­bliwego.

Pewnie — uśmiechnął się Staś — sama męża nie miała.

Maria obrzuciła brata ostrym spojrzeniem.

Wiedziałam, co robię — powiedziała.

Miała kiedyś tam jakiegoś narzeczonego

w niepamiętnych czasach, ale sama zerwała to narzeczeństwo.

Po śniadaniu Ludwik wziął brata do swojego

flHHj

rai

sag

mi

pokoju. Usiedli przy stole na dwóch twardych krzesłach. Łóżka stały rozbebeszone.

No — powiedział Ludwik — kładź nóżki na stół. Nie przyjechałeś przecie dla naszych pięknych oczu.

Stanisław zmieszał się i pogładził wąsa.

Nie przypuszczasz więc, że chciałem zo­baczyć, jak mieszkają moi najbliżsi krewni?

I rozczarowałeś się. Ha! Groszem nie śmierdzimy.

Też pomysł. Nigdy od was nic nie brałem

i nie wziąłbym teraz. Chociaż znajduję się w ciężkich warunkach.

Wiem, wiem — powiedział Ludwik — sie­działeś ostatnio.

O tym braciszek wiedział.

W gazetach o tym pisano.

Tylko w jednej.

I ta akurat dostała się do moich rąk.

Ty też siedziałeś — powiedział Stanisław.

Z trochę innych powodów — zeźlił się Ludwik.

Czy te powody są aż tak różne? — spytał słodkim głosem młodszy brat. Ludwik wstał od stołu i przeszedł się po izbie.

Czy kpisz, czy o drogę pytasz? — spytał po chwili groźnie.

Nie chciałem cię urazić — w dalszym cią­gu słodko mówił Staś.

No, jazda. Z czym przychodzisz?,

Ludwik znowu usiadł przy stole.

Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, jaka

jest moja sytuacja rodzinna.

Nie mam pojęcia — dość brutalnie żach­nął się Ludwik.

O tym gazety nie pisały — ironicznie po­wiedział Stanisław. — Klocia mnie porzuciła.

Co znaczy porzuciła? Jak mam to rozu­mieć?

Wyjechała za granicę, do NRF. No i nie chce stamtąd wracać. Rozstaliśmy się w najlep­szej przyjaźni. Obiecała mi przysłać samochód.

Z NRF?

Właśnie. Ale pisze, że już nie wróci, że mogę się uważać za wolnego, żebym się nie krępował jej losem, sama sobie poradzi.

Ma tam kogoś?

A diabli wiedzą. Chyba ma. Sama by na niepewny los nie została.

A, Niemkini...

Jej niemieckie pochodzenie takie dalekie. W czasie okupacji uważała się za Polkę.

Ona? Przecie była jeszcze dzieckiem.

Ale jej rodzice folkslisty nie podpisali.

Odezwała się w niej krew przodków.

Mniejsza z tym. Zostałem sam. Biorę te­raz dzierżawę, mały folwarczek pod Mszczo­nowem.

Dałbyś sobie już spokój z tymi gospodar­stwami, znowu wszystko rozprzedasz i...

Ludwiku, ja się ciebie o radę nie pytam.

I nigdy nie pytałem. Mam zresztą solidnych wspólników.

Wspólników? Może wspólniczki?...

Może. W każdym razie musiałem się zająć umieszczeniem gdzieś Tola.

Aha — domyślił się Ludwik.

Mój dobry znajomy, inżynier Gustaw Liń­ski, ma go zatrudnić tu na fabryce.

Tu, u nas?

Tak, właśnie tu. Jak to zabawnie się skła­da. Chciałem was właśnie prosić, żeby mógł u was zamieszkać.

U nas? Tutaj? Na tym pustkowiu? Prze­cie się jeszcze musi uczyć. Ile on ma lat?

Szesnaście.

Ludwik uważnie popatrzył na Stanisława. Coś się mu nie zgadzało.

No, może trochę więcej — dodał pośpie­sznie Staś.

I co on tam będzie robił?

Coś w rodzaju praktykanta czy starszego robotnika. Chciałbym, aby się przyuczył. Będzie miał ciekawy fach w ręku. Pali się do tych

płyt-

Pewnie myśli, że będzie grał przez cały dzień. A cóż ze szkołą?

Ze szkołami mu nie szło.

Idzie śladami tatusia.

To bardzo dobry chłopak, tylko ogromnie nieszczęśliwy. Nie ma szczęścia.

Prawdziwy członek naszej rodziny. No, może więc w tym zakładzie zdobędzie magiste­rium. Co?

Jakieś głupie aluzje.

22

Zaraz spytam moich bab. Taki chłopak by się tu nam przydał. Ale to daleko. Jak on będzie tam chodził.

Tolo ma motocykl.

Już? No, no, wcześnie zaczyna. Zresztą

i na piechty doszedłby codziennie. Zdrowo by mu było.

Ale oczywiście ja będę płacił za jego utrzymanie.

Z tej twojej dzierżawy?

Zapewniam cię. To złote jabłko. Szpara­gi, pomidory.

Abyś tylko znowu nie zaczął koni hodo­wać.

Konie? Teraz? To już jest sprawa moich wspólników.

Znowu dostaniesz grabiami po głowie.

Ludwik śmiał się na całego.

Zmiłuj się, Ludwiku.

Weszła Karolina.

Czego się tu tak śmiejecie? Wesoło wam.

A wesoło — powiedział Ludwik — weso­ło. Staś znowu bierze dzierżawę... ze wspólni­kami. I Tolo mu będzie przeszkadzał! A co, ład­ny z niego chłopak?

Bardzo ładny.

No i chce Tola wpakować nam.

Zlituj się, Stanisławie. A co on będzie ro­bił?

Już go umieścił w fabryce. Znakomicie się urządził.

A ty wiesz o Kloci? — spytał Stanisław.

Wiem — odpowiedziała Karolina — już my mamy swoje babskie wiadomości.

Chodźcie do tamtego pokoju — powie­działa wchodząc Maria — mam tam coś dla was.

Na stole stała ćwiartka wyborowej i półmi­sek, na nim śledź z posiekaną cebulką.

Bądź co bądź jesteś gościem — zwróciła się Maria do Stanisława.

Bądź co bądź!

I to rzadkim gościem — dodała Karolina. Maria nalała kieliszki.

Powiedz mi, Karolciu, jak ty doszłaś do tej Chaty? — spytał Stanisław znowu słodkim tonem.

Ach, to cała historia. I właśnie że nie do­szłam, bo mi teraz rada narodowa kwestionuje moje prawo własności. A ja wpłaciłam dwa razy, wprawdzie nieduże sumy, ale zapłaciłam, jak zawsze mówię: „wójtowi i Wójcikowi”. Bp wtedy był jeszcze wójt w Graniach, a Wójcik był niby to właścicielem Chaty. Ale wyniósł się na Zachód.

Wziąwszy twoje pieniądze — powiedział z ubolewaniem Stanisław. — A dużo tego było?

Właśnie bardzo niedużo. I to jeszcze za stare pieniądze. Dobrze, że wpakowałam w tę Chatę. Inaczej by mi przepadły.

No, nie przepadłyby, przecież wymienia­li — gorliwie zauważył Stanisław.

Ocalały mi te perły po babci Lewkowiczo- wej — powiedziała Karolina — oddałam je na przechowanie Wandzie. Wiesz, doktorowej. Ona

\

zakopała je w ogródku na Żoliborzu i po woj­nie się znalazły. Rzadki wypadek.

I kto to taką rzecz kupił? — troszczył się Stanisław.

A ktoś tam kupił. Za psie pieniądze. To były bardzo wartościowe perły. Pięć sznurków

i fermuar z szafirem. Babcia była strojnisia.

I wszystko wpakowałaś w tę chatę? — pytał Stanisław.

Wszystko, wszystko — pośpiesznie zapew- ^ nił Ludwik i podniósł w górę kieliszek — to za

zdrowie twojego Tola. W gruncie rzeczy się cie­szę, że ktoś młody tu będzie.

Ludwik przelotnie spojrzał na Karolinę, ale ona odwróciła oczy.

No, tak — powiedziała Maria, która już wiedziała o projekcie — zamieszkam na stałe z Karoliną.

Bo wiesz — powiedział Ludwik — Maria mieszka w zimie z Karoliną, ja w drugim poko­ju, Jadwiga w kuchni, a tego czwartego w zimie nie opalamy. Dla oszczędności. Mam nadzieję, że na jesieni przyślesz Tolowi trochę pieniędzy, to kupi sobie drew i będzie opalał ten czwarty pokój. Ciasne to, ale dla niego wystarczy.

2

No i po paru dniach przyjechał Tolo. Na mo­tocyklu. Chłopiec rzeczywiście nie był podob­ny do ojca, rysy miał ładne, tylko twarz miał jakby szczurzą.

Z początku był jakiś ponury.

To mu przejdzie — mówiła Karolina — jak się trochę z nami oswoi. Przecież my dla niego obcy ludzie.

Oswoi albo nie oswoi — powiedziała Ma­ria — trochę mu wilkiem z oczu patrzy.

Raczej szczurem — zaśmiał się Ludwik.

Et, dajcie chłopcu spokój — wstawiła się Karolina.

Tolo był nudnawy w tej swojej ponurości.

I trochę niepokojący.

Jakoś to mu jednak przeszło. Po paru ty­godniach był znacznie swobodniejszy. Wygląda­ło na to, że zobaczył, iż stryj ostwo to zacni ludzie, nie dokuczali mu, do niczego się nie wtrącali. Jak gdyby cenił sobie ich stosunek. Jeździł na siódmą do zakładu pracy, koło trze­ciej—czwartej wracał, Jadwiga dawała mu obiad w kuchni, bo tamci jadali wcześniej, zjadał

i szedł do swojego pokoju. Motocykl stał w ko­mórce za Chatą, komórka była spora, mieściła kury i kaczki, czasami gęsi. Dla świniaka było osobne ogrodzenie.

Co robił Tolo w swoim pokoju, tego nikt nie wiedział. Trochę coś pisał, czytał, Ludwik go czasami zapytywał o te lektury, ale jakoś nic z niego nie mógł wyciągnąć. Zresztą lato było tego roku ładne, pod wieczór wychodzili na spacer, raczej każde z osobna, jak żyli. Tolo zabierał na przechadzkę Kruczka, żółtego psa podwórzowego, który w dzień uwiązany był na łańcuchu.

Pod jesień przyjechał Kazio Wójcik.

Był to najmłodszy syn dawnego właścicie­la Chaty. Karolina trochę się zaniepokoiła tym przyjazdem. Ale Kazio jej wytłumaczył: stę­sknił się do Grań, na Zachodzie mu się nie po­dobało, obco tak, jakby między Niemcami. Za­czął pracować w Graniach u gospodarza, potem w Wyrwidębach za pomocnika stróża i dobrze. Zamieszkał w jednym pokoju z Tolem.

Dla Karoliny było to trochę trudne. Mimo woli myślała o Janku. Wyrzucała sobie, że jest niedobra dla młodych, że ma do nich żal o to, że żyją, że śmieją się, pracują. A jej Janek? Zresztą on nie byłby już młody, miałby może dzieci. Robiła te swoje serwetki, którymi dora­biała do emerytury, ale teraz, latem, szło to jej niesporo. Zamyślała się. Maria ją poganiała.

Karolino, nie myśl, nic nie wymyślisz.

Ja wiem, Marysiu.

Tylko w tych wypadkach Karolina mówiła do szwagierki „Marysiu”.

Pewnej niedzieli przyszedł inżynier Liński zapytać panią Karolinę, jak się sprawuje jego pupil.

A jak na zakładzie? — spytała Maria.

Bardzo, bardzo dobrze. Tylko trzyma się tak na uboczu. Jak gdyby nie chciał i nikim rozmawiać.

W domu jest taki sam.

Taki smutny.

Za matką może tęskni — powiedziała Ka­rolina — takie dziecko.

No, tutaj ma przecie drugi dom — zauwa­żył inżynier.

Tak — bąknęła Karolina — ale on nas przedtem nie znał.

Jeszcze w pełni lata, zanim Kazio przyjechał do Grań, o letnim pogodnym zmroku Karoli­na, idąc spacerkiem na wiejskiej drodze, już poza lasem spotkała księdza Dudarza.

Sama nie wiedziała, dlaczego ucieszyła się z tego spotkania.

Taki piękny wieczór — powiedziała — trudno usiedzieć w domu.

Ksiądz zawrócił i poszedł razem z Karo­liną.

A tam u was coraz ciaśniej — powie­dział.

O, bratanek mego męża wiele miejsca nie zajmuje — tłumaczyła się Karolina — takie ciche dziecko. Chociaż...

Ma pani jakieś zastrzeżenia? — spytał ksiądz.

Nie, żadnych zastrzeżeń. Nawet sama to przed sobą ukrywam. Trochę mi jest ciężko pa­trzeć na niego. Straciliśmy w czasie wojny sy­na.

Ta, wiem, wiem.

I to w taki głupi sposób. Ja byłam daleko, ale i tak bym nic nie pomogła. Penicyliny jesz­cze nie było.

A on nie zginął w partyzantce? — ksiądz jakby się zdziwił.

Nie, proszę księdza. W czasie wojny zda­rzały się i śmierci naturalne. Miał zapalenie wyrostka robaczkowego, operacja przyszła za późno. No i tak...

Nie może go pani nawet nazwać bohate­rem — uśmiechnął się dość dziwnie ksiądz Du- darz.

Ach, to już mi jest wszystko jedno — powiedziała Karolina. — Śmierć dziecka to zawsze śmierć.

I co? Teraz to w pani odżywa?

Nawet nie mam żadnych powodów. Tolo jest zupełnie inny od Janka. I o wiele młodszy, wiele młodszy...

Pewnie...

To znaczy młodszy, mniej rozwinięty, niż był Janek w tym wieku. Ale zaczynam się do niego przywiązywać. Jak go w domu nie ma, to mi go brak. Takie ma człowiek różne, mieszane uczucia — uśmiechnęła się Karolina sama nad sobą.

Ksiądz zatrgymał się chwilkę i uważnie po­patrzył na Karolinę. Zmieszało ją to spojrze­nie.

Droga pani — zaczął ksiądz jakby jakąś dłuższą przemowę, ale potem nagle się zatrzy­mał i powiedział prędzej — droga pani, miłości człowiek nie powinien nigdy skąpić.

Och, ja już mam takie wyschnięte serce — zwierzyła się nagle Karolina.

•— Cóż można mieć w życiu — mówił ksiądz

jakby sam do siebie — nic, tylko te trochę mi­łości. A i na to trudno się zdobyć.

Stanął na drodze, odwrócił się do Karoliny i podniósł brwi wysoko do góry, kiedy powtó­rzył, już teraz i do niej skierowując te słowa:

A i na to trudno się zdobyć.

Powtarzała sobie te słowa, odkąd zjawił się

Kazik, a z nim w Chacie powstało jakieś nowe życie. Chłopcy śmieli się, rozmawiali głośno i Tolo zupełnie się odmienił.

Ten nowy nastrój w domu był dla Karoliny nie do zniesienia. Chciała opanować się, chodzi­ła do pokoju chłopców, rozmawiała z nimi, ale potem wracała do siebie, gdzie spotykał ją py­tający i surowy wzrok Marii, i powtarzała w kółko:

A i na to trudno się zdobyć! Jak trudno się zdobyć.

Kiedyś przy stole spytała Ludwika:

Czy ty znałeś takich Druckich ze Lwowa?

Druckich-Lubeckich czy Druckich-Sokol- nickich? — zapytał.

Nie, zwyczajnych Druckich. Podobno z Kołomyi.

Wiesz przecie, że nie miałem tam żad­nych znajomości. Tak rzadko bywałem we Lwo­wie.

Właśnie. Ty zawsze ciągnąłeś do Wilna.

Chyba tak. Ale dlaczego pytasz?

Ta pani Drucka to była z nami w Kazach­stanie. Umarła tam przy nas.

Czy chodzi ci o Emilką? — spytała Ma­ria. — Jest zawsze w Warszawie.

Mam wyrzuty sumienia — powiedziała Karolina. — Obiecałam pani Druckiej, że będę się opiekowała Emilką.

Nie na wiele byś się jej przydała — z przekąsem powiedziała Maria.

A może? Muszę do niej napisać...

Napisać? — zdziwiła się Maria. Rzeczywiście napisanie listu było wielkim

zdarzeniem w Chacie. Szukano pióra, papieru. Utrzymywano tylko oficjalne stosunki, z Radą Narodową, najwyżej z powiatem. Nie miało się już ani krewnych, ani znajomych. Nawet na święta przychodziła minimalna ilość pocztówek.

A jaka ona jest, ta Emilka? — spytał Tolo, który tym razem wyjątkowo jadł ze wszy­stkimi. Była niedziela.

Hm. Trudno powiedzieć — zastanowiła się Karolina — to bardzo dziwna dziewczyna. Zre­sztą nie chciała mojej opieki. Nie mam sobie nic do wyrzucenia.

A jednak coś cię gryzie — uśmiechnęła się Maria — mogłaś się z nią widywać, choć ona tego nie chciała.

Bardzo uparta. I swawolna...

Co to znaczy „swawolna”? — spytał Lu­dwik, uprzedzając pytanie Tola.

Źle się wyraziłam. Chciałam powiedzieć: „niezależna”.

Ta niedziela była wyjątkowo pogodna i cie­pła. W marcu rzadko się takie dni zdarzają. Las wyglądał pięknie, graby puszczały pierw­sze liście, modrzewie okrywały się różową mgiełką, a brzozy już były zielone — wszy­stko to na tle czarnego gąszczu sosen i wyso­kich świerków. Wszyscy spacerowali po lesie. Każdy oddzielnie.

Tolo z Kaziem też się wybrali na przechadzkę zaraz po obiedzie.

Wyobraź sobie — powiedział Tolo — że oni przy stole mówili o Emilce.

O Emilce? Musiałeś się z czymś wyga­dać — zniecierpliwił się Kazio.

Daję słowo, że nie. „Sama” zna ją skądś jeszcze z Turkiestanu.

Niemożliwe.

Ależ tak. Niektóre Sprawy krążą w po­wietrzu. Oni przeczuwają, że ona tu przyje- dzie.

A może po prostu wiedzą.

E, skądże. Nic jeszcze nie wiadomo o lik­widacji szarytek w Wyrwidębach.

Tak. Ja pierwszy to wywąchałem. Zre­sztą to będzie stopniowa likwidacja, na razie przyjadą tylko trzy cywilne — podskoczył tu­taj wyrównując „w nogę” z Tolem.

Ale skąd Emilka wiedziała? Jak ona to zrobiła?

To już nie nasza sprawa. Ona wszystko

wie.

Ręce mnie już swędzą.

Tak ci się tylko wydaje.

A wiesz, że może i tak.

Jak ci idzie u tego księdza?

Klawo. Ale słuchaj, on ma naprawdę cu­dną bibliotekę. Naszabrował się tego, jak toto z dworów wywozili.

Tylko ty nie zaczynaj na serio zajmować się czytaniem. Nic dobrego z czytania nie wy­niknie.

No nie, muszę przecie coś przeczytać. Jak biorę książkę, to muszę katabasowi potem coś

o niej opowiedzieć. I czasem czytam z wielką przyjemnością. I czego tam tylko nie ma...

Ostrożnie z książkami. Ty już w popraw­czaku miałeś te złe skłonności. Podlizywałeś się kwiczołom. I cóż? Jeszcze nic nie wywąchałeś?

Nic. Klecha skryty. No, rozkład plebanii znam na pamięć jak własny dom.

Rozkład to mało.

Ksiądz mnie lubi. Zaczyna' ze mną rozmó­wki. O tych książkach właśnie. Wreszcie puści farbę.

A dużaż ta plebania?

Maluśka. I cała zawalona książkami,

Skrzynie mają?

Nie zauważyłem.

Szafy?

Szafy są. Ale co w szafach, to jeszcze nie wiem.

A odpusty?

Jeden już był. A drugi na świętego Bar­tłomieja.

To wiem. 24 sierpnia.

A ten pierwszy to był w marcu.

No to akurat na sierpnia.

Czy ja już będę co wiedział na sierpień?

Zmiłuj się, człowieku. To przecież za czte­ry miesiące.

To tak prędko minie!

Słuchaj, Tolo! Ty się nie daj zmiękczać. Tym cholerom. Ty się robisz sentymentalny. A psa mają?

Mają, ale na zewnątrz.

To lepiej. „

Już go znam. Łasi się do mnie. Bawi się z Kruczkiem. Czasem tylko warczy.

Nie ma nic gorszego niż pies w środku. A ta gosposia?

Stara jak świat. Ledwie na nogach się trzymie.

W staryćh czasem twarde życie aż strach.

Taki wyga jesteś. Na wszystkim się znasz. Dusiłeś już kiedy taką starą?

Ja nie. Ale chłopaki mnie mówili.

A ty znowu nie słuchaj chłopaków. Buja­ją tylko dla picu. Najczęściej.

Oj, Tolek, Tolek. Oni już ciebie przekaba­cili.

Podeszli tak pod szpital. Kazik szedł narą- bać drew na jutro.

No to cześć — powiedział i podbiegł parę kroków.

Tak ci to pilno — westchnął Tolek i za­wrócił do domu.

Ale potem namyślił się i ruszył w stronę ple­banii. Nie brał sobie do serca planów Kazia. Ale z księdzem Andrzejem bardzo lubił rozmawiać. Taki się czuł dorosły w tych rozmowach. Poru­szali tylko poważne tematy.

Tymczasem nie dane mu było dzisiaj dotrzeć do proboszcza i do jego biblioteki. Gdy zbliżał się już szosą do miejsca, gdzie w bok odchodziła ścieżka prowadząca do plebanii, spostrzegł, że idzie przed nim w tę samą stronę jaldś gość. Zastanowiła go powierzchowność tego faceta. Szedł dość szybko, ale widać było, że jest zmę­czony. Stare i rozklepane jego buty pokryte by­ły grubą warstwą kurzu. Na głowie miał krat­kowaną cyklistówlcę, jaką się dzisiaj tylko w komiksach widuje, a w ręku niósł malutką skórzaną walizeczkę, która mieniła się wszy­stkimi kolorami przytwierdzonych do niej nale­pek.

Zdziwił się, kiedy spostrzegł, że osobliwy gość skręcił na ścieżkę i pewnym krokiem zdą­żał w stronę plebanii czy kościoła. Poczekał, zo­baczył, że nieznajomy wstąpił na schody pro­wadzące do mieszkania księdza.

Nic tu po mnie — powiedział do siebie i zawrócił na pięcie.

Przybyły zadzwonił do drzwi. Sam proboszcz mu otworzył i stanął zbaraniały w progu. Przez chwilę milczeli.

Jezus Maria — powiedział ksiądz — to ty? Pius?

Wysoki facet zaśmiał się przymuszonym śmiechem.

Może zaprosisz mnie do środka — po­wiedział.

Ksiądz cofnął się, odebrał przybyłemu dzi­waczny i staromodny kuferek i wprowadził go do swego pokoju.

Obcy obejrzał się po ścianach zastawionych półkami z biblioteką i nie proszony usiadł na ce­ratowym fotelu.

Zmęczyłem się — powiedział zdejmując kraciasty kaszkiet — na piechotę idę od stacji.

Trzeba było wziąć taksówkę czy furman­kę.

Aha — znowu zaśmiał się tym swoim przykrym śmiechem Pius — ale nie wiedziałem, czy mi zafundujesz.

A co?

Nie mam ani grosza przy duszy. Z War­szawy jechałem na gapę.

Nie miałeś żadnych mocodawców i pie- niędzodawców?

Zerwałem wszystko...

A to ładnie, panie dziedzicu.

Możesz nawet powiedzieć, panie hrabio.

Ksiądz usiadł naprzeciwko.

Co masz zamiar robić?

Nie wiem. Coś ze mną źle.

Ba — powiedział proboszcz — ja myślę. Zamilkli na chwilę.

Dawno z Ameryki?

Przed tygodniem.

Rzeczy jakie masz?,

Tę walizkę.

No i co?

Wywalili mnie w Ameryce.

Przecież ciebie zapraszali?

Tak. Ale chcieli, żebym pracował.

I nie chciałeś?

Nie mogłem.

• — Nie mogłeś. Nie zawracaj głowy.

Błagam ciebie, Andrzej, tylko nie szukaj swoich dawnych preceptorskich tonów.

Trudno by mi było je odnaleźć. Zapo­mniałem.

Zapomniałeś z kretesem. Ksiądz-patriota.

Lepiej użyj tych wyrazów osobno: ksiądz i patriota.

Czy aby na pewno?.

Na pewno.

I jedno? I drugie?

I jedno, i drugie.

Rozmowa jak z gęsią na moście.

Zawsze jesteś rogaty.

O, zmiękły mi rogi. Bardzo zmiękły,

Zobaczymy.

Będę musiał zostać u ciebie parę dni. Nie będziesz miał przykrości?

Jakich? Pokój jest. Jedzenie jest. Nie tak wykwintne jak w Wyrwidębach za dawnych czasów, ale jest. Kwaśne mleko na kolację.

Masz krowy?

Jedną.

No to świetnie. Zaprowadź mnie do po­koju, bo padam z nóg.

Chodź. I przynieść ci jakieś żarcie?

Tak. Przynieś.

Gdy ksiądz z herbatą zaszedł do pokoju Piu­sa, na strychu, ten już spał. Ksiądz postawił tacę przy łóżku. Popatrzył przez chwilę na śpią­cego. Wyglądał jeszcze młodo, chociaż miał... zaraz, ile to on ma lat? Koło pięćdziesiątki? Nieduża różnica była między nami, dziesięć, je­denaście lat.

Pius otworzył oczy.

Co tak na mnie patrzysz?

Zmarniałeś.

Pewnie. Takie psie życie. Ganiaj jak zając po polu.

Po coś ty wracał do tej Polski?

No a co miałem robić. Tu przynajmniej wiedzą, kto zacz. No i kazali.

Właśnie dlatego, że wiedzą.

Masz jakieś dziwne wyobrażenia.

Nie, to ty masz dziwne wyobrażenia — powiedział ksiądz Andrzej i przysiadł na fote­lu przy łóżku Piusa. — Żle ukształtował się w tobie obraz dzisiejszej Polski. Wydaje ci się

ona jak ciasna rama, do której nie możesz się dopasować. Wszędzie ci jest niemożliwie, nie możesz sobie znaleźć miejsca. Co ja mówię: „Polski”, nie możesz urobić - w sobie stosunku do całego dzisiejszego świata. Byłeś w Amery­ce... raz i drugi. Ale to już jest inna Ameryka. Nie taka, jaką znałeś przed wojną. Polowałeś wtedy na Alasce. Wam, wielkim panom, już Afryka nie wystarczała, pojechałeś na Alaskę strzelać do niedźwiedzi. Teraz najwyżej mo­żesz strzelić do niedźwiedzia z zielonym ocz­kiem na karku w jakiejś jarmarcznej strzelni­cy. I brak ci owych niedźwiedzi. Zmiłuj się, Pius, teraz nie jest czas na strzelanie do niedź­wiedzi. Toteż nie strzelałeś.

Może trzeba strzelać do czegoś innego.

O totototo. Tylko tego brakowało. Nie mo­żesz znaleźć innego zajęcia, tylko strzelanie? Nie możesz znaleźć innego punktu widzenia tylko ten wzrok przymierzania się ze sztuce- ra. A do ludzi strzelać nie umiesz i nie chcesz. A może nauczyłeś się? Została ci praca. A pra­cować? Nie wiesz, jak się wziąć do takiej rze­czy...

Nie męcz mnie, Andrzej. Prosiłem cię. Nie lubię, jak ¿ni przypominają, że jestem skończo­nym człowiekiem.

Ksiądz wstał i popatrzył na Piusa z góry.

Skończonym? — powiedział. — Ale ty się nigdy nie zaczynałeś. Znam cię od dzieciństwa.

Mogłeś mnie zacząć.

Ciebie? Jak kto nie chce domu budować,

to żebyś mu sto pociągów cegieł przywiózł —■ nie zbuduje. Ale dosyć. Dawno już nie miałem tak długiego kazania.

A co w szpitalu? — ożywił się nagle Do­maniewski.

Właśnie są w trakcie wymiany obsługi klasztornej na cywilną.

A tutaj? Załatwisz mi to jakoś?

Co mianowicie!

Ten pobyt. Przecież mi nie wolno. W tym samym powiecie, w którym był majątek.

Nawet prawie w samym majątku. No trudno, muszę ci to jakoś załatwić. Tu jest taki facet. Przewodniczący Rady Narodowej. Par- tyjny, ale bardzo porządny człowiek. Ja już się z nim dogadam

No dobra.

Ale po co ci to? Przecież nie będziesz tu siedział bez końca? A tak na parę dni...

Wolałbym mieć tę możność. Muszę się skupić.

No to skupiaj się. Czyli śpij. Ja idę na dół. Muzyka nie będzie ci przeszkadzać?

Co, zawsze to samo?

Co mam robić? Moja słabość. Spij, przyj­dę za dwie godziny.

Na dole stało pianino i na pulpicie rozłożony wyciąg fortepianowy Wesołej wdówki. Na pia­ninie stała fotografia Messalki. Wolno było księdzu. Umarła nagle, w dzień spowiedzi. Jesz­cze wtedy nie były modne codzienne komunie.

Umarła coś jakby in odore sanctitatis. Magda­lena. I miała taki uśmiech.

Ksiądz przegrał sobie cichutko arię Hanny z drugiego aktu. Cudowna melodia. Najpięk­niejsza, jaką znał.

To musi być wspaniałe — powiedział do siebie.

Pianino było zawalone fortepianowymi par­tyturami operetek. To była pasja księdza An­drzeja, ale w teatrze nigdy nie był. Na operetce oczywiście. Bo tak to parę razy był, na drama­tach klasycznych. Trochę go nudziły. Ale nie śmiał się przyznawać do tego przed sobą. Sa­muela Zborowskiego Słowackiego wcale nie ro­zumiał.

Zresztą nie mógł długo grać Wesołej wdówki, bo zaraz musiał iść na niedzielne nieszpory.

5

Tymczasem Tolo nie wiedział, co robić. Nie chciało mu się wracać do domu. Poszedł więc prosto przed siebie, przez las, zostawiając po lewej ręce ostatnie domki Grani. Nigdy nie chodził w te strony i nieznajomy las wydał mu się dość dziki, chociaż poszycie szybko zniknę­ło i szedł między wysokimi sosnami. Od czasu do czasu trafiał się pojedynczy bardzo stary dąb, pozostałość puszczy, jaka tu rosła przed so­snowym lasem. A sosny także były stare. Szedł sobie spokojnie gwiżdżąc (nie zdając sobie na-

wet sprawy z tego, że gwizdał melodie z opere­tek księdza Andrzeja) i rozmyślając o swoim losie. Raczej nawet nie o swoim losie — ale

o losie ojca — który dość dziwacznie splatał się z jego losem. Te trzy lata poprawczaka po­krywały się mniej więcej z tymi trzema latami, które ojciec spędził w więzieniu, w Jędrzejo­wie. Tolo myślał, że obu ich spotkał ten los niezasłużenie. Ale spotkał, no trudno, trzeba było się z tym pogodzić.

Powoli znowu zaczynało się poszycie, graby i leszczyna, jakieś inne krzewy. Po chwili za­rośla stały się tak gęste, że musiał się przez nie przedzierać. Grunt wznosił się wyraźnie i na­gle spostrzegł przed sobą piaszczyste urwisko. Był to wąwóz, dość wąski, na drugim jego brze­gu rosły znowu krzaki leszczyny i wznosiły się wysokie czerwone pnie sosen. Dnem wąwozu szła zarośnięta ścieżka.

Ach — powiedział sobie Tolo — to jest uroczysko Jar. Mówiła mi o nim Jadwiga”.

Zaczął schodzić w dół, ale zatrzymał się w po­łowie spadziny.

Doleciało go gwizdanie wychodzące z zarośli po przeciwnej stronie wąwozu. Tolo stanął i na­słuchiwał. Ktoś gwizdał walca z Wesołej wdó­wki.

Ostrożnie rozgarnął gałęzie leszczyn okryte małymi listeczkami. Spojrzał w stronę, skąd dolatywało gwizdanie. Nic nie zobaczył, posu­nął się więc trochę dalej. Gwizdanie umilkło.

Po chwili zrobił jeszcze krok. I wtedy zoba­

czył stojącego po przeciwnej stronie akurat na­przeciw chłopaka. Widział go wyraźnie. Tam­ten go nie dostrzegał, miał bowiem głowę wy­chyloną w bok i śledził jak gdyby dno wąwozu i ścieżkę, która tym dnem biegła.

Chłopak był dziwacznie ubrany, a właściwie nie ubrany, bo był nagi do pasa, od pasa miał stare poszargane dżinsy, a na głowie dźwigał jak ptasie gniazdo ogromną czapkę futrzaną.

Po chwili znowu zaczął gwizdać. Tym razem było to tango z Balu w Savoyu. Tolo przepadał za tą melodią.

Uważał, że nie potrzebuje pokazywać się chłopcu. Wycofał się pod osłonę leszczynowych gałęzi, widział poprzez nie gościa, który mu jed­nak kogoś przypominał.

W twarzy gwiżdżącego, choć znajdowała się ona daleko od Tola, zauważył jakieś napręże­nie. Po chwili zrozumiał, że facet nie gwiżdże ot tak sobie. Ze sygnalizuje. Że czeka na kogoś.

W tym momencie spostrzegł, że młodzieniec ześliznął się gwałtownie zboczem pomiędzy za­roślami.

Ależ się podrapie” — pomyślał Tolo.

A potem wychylił się znowu i spojrzał na dno. Ktoś przyszedł ścieżką. Chłopak witał się z kimś w tym wąwozie. Tolo zbaraniał. Był to inżynier Liński.

Kiedy się wycofywał na powrotną ścieżkę do domu, zatrzymawszy się na szczycie urwiska spostrzegł, że za załomem wąwozu struży się w górę wąskie pasemko dymu.

Skąd się tam wziął ten wigwam? — po­wiedział sam do siebie. — Czy to dymi Martwa Pasieka?

6

Ksiądz Dudarz wróciwszy po nieszporach do plebanii skonstatował, że jego gość śpi twardo. Skierował się więc do Rady Narodowej, do' Grań.

Przewodniczący Dyła siedział jeszcze samot­nie nad stosem papierów w swoim pokoju. Był to człowiek niewysoki, o spokojnych rysach twarzy i pewnym, niezmąconym spojrzeniu szarych oczu.

Przywitali się.

Co słychać, księże proboszczu? Coś was do mnie sprowadza?

Ano, wolałbym przychodzić bez intere­sów.

Ja bym też to wolał.

Ale widzieliście kiedy w naszych czasach odwiedziny bez interesu?

Tak. Interesowne czasy.

A co w ogóle słychać?

Z tym rzepakiem mamy kłopoty.

Wymarzł?

Taka głupia była jesień — i zima nawet — mróz, a bez śniegu. Wszystko powymarzało.

U mnie truskawki zmarzły.

Ostatecznie truskawki. U nas takich wiel­

kich gospodarstw truskawkowych nie ma. Ale rzepak! W naszym pegeerze musieli wszystko zaorać.

I cóż teraz będzie?

Zasieli zielonką. Ale kiepsko idzie. Susza znowu.

Tak już jest. Albo mokro. Albo susza. I za­wsze źle.

No, nie zawsze.

Słuchajcie, panie przewodniczący. Mam gościa.

No?

Takiego, wiecie, gościa.

A cóż mnie to może obchodzić?

Właśnie o to chodzi, żeby was to nie ob­chodziło.

O! A cóż to za gość?

Nie wiem, czy pan zna szczegóły mojej biografii? — spytał ksiądz Andrzej.

Przewodniczący wzruszył ramionami.

W każdym razie nie oficjalnie — powie­dział.

-Wffaki sam jestem inteligent jak i pan prze­wodniczący — powiedział ksiądz Andrzej. — Ale tułałem się po wielkich domach jako kore­petytor.

A niby to wiem — powiedział Dyła.

Byłem i tu, w Wyrwidębach, jak jeszcze stary hrabia gospodarował.

Przewodniczący ziewnął lekko i powiedział nagle zupełnie innym tonem niż ten, w którym prowadził dotychczasową rozmowę:

No i co mi się śniło, księże proboszczu! Całą noc mną miotało, że niby to my na froncie, ja, moja nieboszczka matka i moja siostra, i że niby to wszystko dobrze, że mamy przejść front i że tam zaraz będzie coś ważnego, nie wiem co. I tu — niech sobie ksiądz wyobrazi — przy­chodzi rozkaz ewakuacji. Jak? Czym? Jak ja tę moją starą matkę wywiozę? Idę do siostry na naradę, a siostra cała zawinięta w przeście­radło, tylko głowę widać... I mówię, Janinko, musimy jechać, ewakuacja... No, niech sobie ksiądz wyobrazi, co to się człowiekowi nie wy­śni...

A był pan kiedy na jakim froncie? — spy­tał ksiądz.

No a kto z nas, w naszym wieku, nie był na jakim froncie. Tylko że fronty były różne. No nie?

Czasem tylko z pozoru różne, proszę prze­wodniczącego — znacząco powiedział ksiądz Andrzej.

O, totototo — żywo potwierdził pj^p.vod- niczący. — Odróżnić było trudno. Fronr za oj­czyznę i koniec.

Jakoś to nie bardzo prawowiernie brzmi — zauważył proboszcz — jak na przewod­niczącego Rady Narodowej...

A co? Czy ja z innej gliny niż ksiądz?

Tak, przewodniczący tak — ale temu mo­jemu gościowi zdawało się kiedyś, że on z in­nej gliny lepiony.

Aha — domyślił się Dyła — ja to wiem, kto tu przyjechał.

Już wiecie?

Tak. Babskie plotki. Kuzynka z Warsza­wy jechała, a ona tutejsza od dawna. No i po­wiedziała.

Szczęście, żem nie ukrywał — westchnął ksiądz.

Już nawet komendantowi mówiłem, żeby oczy przymknął. Cóż on tu będzie robił? Po­siedzi parę dni i pojedzie.

I ja tak myślę. Zajechał do mnie. Bo mnie jednego znał. Byłem kiedyś tu u nich nauczy­cielem. Bardzo młody byłem...

I niewiele go ksiądz nauczył.

Chyba tak.

No, ale w ogóle co on będzie robił?

Właśnie tego nie wiem. Dwa lata temu był za tłumacza na Targach Poznańskich. Od­nowił amerykańskie znajomości. Pan wie, jak to tam teraz na to patrzą...

No, może i niepotrzebnie.

Co niepotrzebnie?

Po tych Targach się kręcił. A co on umie?

Niewiele. Oni się dobrze przystosowują i nawet z nich jest pociecha, kiedy są dobrze wychowani. Niestety mój Pius nigdy nie był dobrze wychowany.

Co ksiądz mówi? Taki wielki pan?

Nigdy nie był dobrze wychowany. Roz­puszczony jak cygański bicz. Mamusia już taka

była... no i teraz już mowy nie ma. O jakimś przystosowaniu.

Dlaczego ksiądz z tym do mnie? Ja go wychowywał nie będę.

Ale właśnie. Żeby go nie wzięli do jakiego zakładu wychowawczego. On już za stary.

E, jeszcze by go niejednego nauczyli. Ale ja rozumiem. Na razie ja oczy zamykam i ko­mendantowi też tak przykazałem. A on mnie słucha i wierzy we mnie jak w Pana Boga.

Ksiądz uśmiechnął się.

Ale on pewnie w Pana Boga nie wierzy.

W Pank Boga nie, ale we mnie wierzy.

O, panie przewodniczący, tylko proszę nie zawieść jego wiary. To byłoby smutne.

Zresztą wiary komendanta milicji nie po­winny nas interesować. Powinny interesować nas jego działania.

Działania zawsze opierają się na wierze.

Tak. To jest pewnik jednakowy dla nas dwóch.

O ile jest to pewnik.

No a co? A ten, jak mu tam, Pius czy Be­nedykt ma jakieś powiązania?... Jakieś znajo­mości tutaj? Czy się widział z kim?

Przyjechał przed paru godzinami.

Czy inżynier Liński nie był u księdza?

Inżynier Liński? Ten z fabryki? A cóż on ma z tym wspólnego? Dlaczego pan się py­ta?

Nie, nie, ja nie pytam o nic. Ale Liński to był jego kolega.

Kolega? Skąd?

Razem w kiciu siedzieli.

O, na ten temat to ja nic nie wiem.

No chyba.

Ale jestem o niego trochę niespokojny. I o siebie. On tu nie ma nikogo. A ja jestem ten jego dawny nauczyciel. Jak gdyby. Był on moim uczniem. Taki to i uczeń. Ale zawsze.'On nie ma nikogo, kto by był za niego odpowie­dzialny.

Może on potrzebuje kogoś, za kogo by sam był odpowiedzialny.

Ależ oczywiście. Ale tak na poczekaniu to nie znajdziemy nikogo. A on nie miał. Całe ży­cie nie miał.

Biedny.

Teraz to trudno tak... pokochać?

Myśli ksiądz? Kogóż by on mógł poko­chać?

Co by mógł pokochać? — z naciskiem po­wiedział ksiądz.

Choć tyle, co my z księdzem kochamy.

O, to, co my kochamy, to jest bardzo dużo. Nie każdy się na to zdobędzie.

Co ksiądz gada. Nie święci lepią garnki. A co to trudnego: ten kawałek ziemi, ten kawa­łek lasu... ta szosa, ten zakręt za domem. Czy to tak trudno?

Miłość jako wytłumaczenie egzystencji?

Ja tego nie rozumiem. Ale tak myślę, że można żyć, jeżeli się kocha. A jeżeli się nie ko­cha...

Boże drogi — szepnął ksiądz Andrzej — to bardzo dziwne, co my sobie mówimy. A cho­dzi tylko o to, aby on...

Nikt go zaczepiać nie będzie.

Dziękuję. Ale kiedy się tak zastanawiam nad wszystkim, co mi pan, panie przewodni­czący, powiedział, to jakoś widzę mało mate­riału do otuchy. Mało materiału w nim widzę. Ja tam jeszcze otuchy nie straciłem.

A to dobrze, to dobrze — powiedział prze­wodniczący i nagle spojrzał nieruchomym wzrokiem gdzieś za ramię księdza — tak, to bardzo dobrze — dodał bezmyślnie i wstał, że­by siępożegnać.

n

Tolo wrócił do domu. Chata była cicha i pu­sta. Tolo stał przez chwilę zamyślony na ganku, dopiero potem zobaczył przez okno, że Karoli­na była w jego pokoju, zaraz się lojalnie po­prawił: Karolina była w ich pokoju.

Co ona tam robi?” — pytał sam siebie.

Wszedł.

Karolina zwyczajnie siedziała przy stole. Rę­ce miała ułożone na blacie i o czymś myślała.

Nie byłeś na plebanii? — spytała.

Tam ktoś do księdza przyjechał — po­wiedział Tolo. Karolina nie zareagowała. Tolo stanął przed stołem.

Cóż tak siedzisz i myślisz? — powiedział.

Chciałam ci przeprać... bieliznę — powie­działa Karolina — szukam i nie mogę znaleźć.

Slipy przeprałem sobie sam — powiedział Tolo — czyli, jak ty mówisz, gacie. Koszule są w worku.

Karolina nic nie powiedziała.

Czy zawsze prałaś bieliznę Janka? — spy­tał Tolo.

Janka? Nie, nigdy. Oddawało się do pral­ni.

Ciociu, dlaczego ty zawsze inaczej mó­wisz o Janku? Jak umarł. Tak jakbyś chciała ukryć, że Niemcy go zabili.

Tak. Bo nie wiem, czy Niemcy go zabili. Wiem, że go wywieźli. Na wyrostek robaczko­wy to umarł Wacek, syn mojej przyjaciółki.

No więc dlaczego?

Tak mi trudno o tym mówić, Tolu — po­wiedziała Karolina jak gdyby przepraszając.

Przepraszam, że zacząłem.

Nie, nie, dlaczego? Nawet chciałam ci

o tym powiedzieć. Tak opowiadać, że Niemcy go zabili, to takie banalne, takie pospolite. A nie chcę się skarżyć. Po prostu łatwiej jest mi po­wiedzieć, że umarł na zapalenie ślepej kiszki.

To jakieś zrozumialsze. I dla mnie zrozumial- sze... A tak, że go wywieziono... kto to wie?

Karolina wzruszyła ramionami.

Ale przecie ktoś dał znać?

Przyjeżdżał taki jeden spod Skierniewic. Mówił, że Janka i innych wysadzono z wagonów i rozstrzelano. To jest... zastrzelono. To takie

trudne do wyobrażenia. A na Powązkach na naszym grobie postawiliśmy tablicę dla Janka... i nawet datę mu wymyśliłam... Czy Ludwik wy­myślił... ale data fikcyjna, jak cala ta śmierć fikcyjna...

Niestety.

Taka nieprawdziwa, niedotykalna. Czy to można ludziom wytłumaczyć? Daleko prościej powiedzieć, że umarł w szpitalu. I przy tym ludzie nie tak bardzo starają się okazywać współczucie. To zabawńe. Przecież śmierć jest śmiercią. Ale jak mówię, że umarł w szpitalu, to nie starają się mi nic „okazywać”. A to „oka­zywanie”, mój Tolu, to okropne. To okropne.

Nie bardzo rozumiem, ciociu.

Oczywiście. Skąd ty do takich rzeczy. To daleko lepiej, że nie rozumiesz.

Karolina wstała.

Ale mów zawsze, że Janek umarł w szpi­talu, myśl zawsze, że Janek umarł w szpita­lu. — Chciała wyjść. I nagle zatrzymała się.

Wiesz — powiedziała — jak jestem taka zdenerwowana, to mi się takie różne obrazy z dzieciństwa przypominają, przesuwają przed oczami. Moja ciocia miała taki mały ogródek w małym miasteczku, przyj eżdżaliśmy tam z mamą. W tym ogródku było mnóstwo agrestu. To było jeszcze przed chorobą agrestową i agrest był taki wspaniały. Krzaki rosły przy ścieżkach w ogródku. A w ogródku dzięcioły tak stukały, stukały...

Tolo ze zdziwieniem spojrzał na Karoliną. W jej oczach pokazały się łzy.

Duszno dzisiaj i gorąco — powiedziała Karolina i wyszła.

Tolo stał dość długo nieruchomo na jednym miejscu i patrzył na wypolerowany blat stołu.

Jutro mają przysłać nigrozynę do masy” — pomyślał. I zaraz mu się przypomniał inżynier Liński i gwizd tego chłopca: tango z Balu w Sa- voyu._

8

Przewodniczący Dyła miał tegoż popołudnia rozmowę z komendantem Paligórą. Rozmawiali

o księdzu Andrzeju.

Przewodniczący powiedział:

On mówił, że szczegóły jego biografii po­winny nam być znane. Otóż chodzi o to, że cho­ciaż nie dałem tego poznać po sobie, nie wszy­stkie szczegóły jego biografii są mi znane.

A o czym on myślał? — spytał komendant.

On myślał i nawet mówił o tym, że kiedyś tam był domowym nauczycielem u tych Mastai- -Domaniewskich. O tym ja oczywiście wiedzia­łem.

A o czym nie wiesz?

A ty znasz cały jego życiorys?

Pisał ze trzjr razy, ale zawsze mi paru lat brakuje.

O, totototo! — zaperzył się przewodniczą­cy. — Paru lat mi brakuje.

I to, zdaje się, z czasów okupacji.

Był ciągle tutaj.

Z wyjątkiem lat 1944 i 1945, wrócił pod koniec roku 46.

Jak to wrócił? Sam, z własnej woli prze­cie nie podróżował?

Miał stosunki i dostawał mianowania, ja­kie chciał.

To znaczy i w tamtych dwóch latach miał jakieś nominacje. Był wikarym albo już i pro­boszczem...

Ale gdzie?

Chciałbym tó wiedzieć?

Może ten Pius powie.

Pytać go? Czy to nie zbyteczne?

Ja go pytać nie będę. Raczej trzeba uni­kać rozmowy z tym panem.

Tak. Bo to albo wszystko, albo nic.

Na razie nic. j

A potem? Wszystko?

Wszystko.

• — Może nam przeszkadzać.

Nie taka to wielka ryba!

Paligóra popatrzył uważnie na przewodni­czącego.

A dlaczego byś chciał wiedzieć wszystko

o tych dwóch latach księdza Andrzeja? — spy­tał.

Z czystej ciekawości.

O! Tylko?

Tylko.

Myślę, że chciałbyś wiedzieć coś takiego, aby mieć w ręku księdza Andrzeja, i

Zlituj się. A co by mi z tego przyszło? A zresztą jak można mieć w ręku takiego czło­wieka jak nasz proboszcz. To on raczej ma za dużo nici w ręku. Ale on pomoże nam swoją dobrocią. Dobroć także prowadzi prosto do pie­kła. A jego samego przecie nie poprowadzisz.

I nawet nie wiadomo, dokąd go prowadzić.

No, jeszcze by się jakieś miejsce znalazło. Ale ja mówię o celu. Cóż byś z nim robił. Nie dla nas on. •

Ani dla siebie.

Masz rację — powiedział Dyła i znowu się zamyślił patrząc ponad głową swojego rozmó­wcy — i nie dla siebie. Podziwiam czasami, jak tacy ludzie potrafią żyć, żyć dla siebie.

Może żyją dla innych.

Tak, zapewne. Ale mnie się zdaje, że taki, co nie umie żyć dla siebie, nie umie żyć i dla innych.

Ba, jakiś ty naiwny — powiedział Pali- góra — gdzieżeś ty się taki uchował?

Chcesz szczegółów mojej biografii — za­śmiał się Dyła — nie zadowala cię kartoteka?

Jakaś ona taka szczupła, ta twoja karto- teczka. A może ty razem z ojcem Andrzejem zawieruszyłeś się w te lata? ,

Jeśli się zawieruszyłem, to nie w te lata, tylko w trochę inne. To dziwne, jak każdy z obywateli Polski Ludowej ma takie dwa lata

w swoim życiu, do których wolałby się nie przyznawać...

Dwa lata tak. Ale czasem więcej. Znacznie więcej.

Ale przynajmniej dwa lata.

No właśnie.

I ty masz takie dwa lata, Paligóra?

No, ja jestem chwalebnym wyjątkiem. Ja mam tylko takie dwa dni, do których wolał­bym się nie przyznawać. Ale dwa dni to prawie się nie liczy.

Nie tylko prawie. To się nie liczy.

Ty wiesz, o jakich dwóch dniach ja mó­wię?

Chyba wiem. Ale może nie.

Może?

Może,

9

Kazio nie zastał prawie nikogo ze służby szpi­talnej w Wyrwidębach. Minął pawilon szpital­ny i były dwór zamieniony na mieszkania dla personelu. Poszedł do składu drzewa, bo miał narąbać polan na podpałkę do kuchni. Po dro­dze spotkał panią Parczewską.

Wytrzymania w tym szpitalu nie ma — powiedział — śmierdzi jak diabli.

Nie? Dlaczego? — naiwnie powiedziała pani Parczewska. — Na dworze nie śmierdzi. I w korytarzach powietrze możliwe.

Możliwe? To chyba dla pani. Ale ja przy­chodzę z lasu. To przecie straszne.

Na salach ciężko. Mamy teraz po osiem chorych na pokój.

Kobiety szczególnie cuchną.

Tak. Mają te nowotwory w takich różnycK miejscach. No, gniją całe — powiedziała ze smutkiem pani Parczewska.

Kazio posunął się dalej.

Dokąd idziesz? — spytała pani Parczew­ska.

Do drwalni. Muszę drew narąbać.

Zdążysz. Chodź do mnie.

Machnę parę razy siekierą i przyjdę do pani. Mam się o coś spytać.

Kiedy siedział na drugim piętrze w strycho­wym pokoiku Parczewskiej, starsza pani po­wiedziała:

No i co chciałeś zapytać?

To potem, potem, pani Parczesiu.

Widać było, że Kazio przyszedł tutaj nie tyle na rozmowę, ile przywabiony perspektywą kie­liszka nalewki na czarnych porzeczkach. Jakoż nalewka wyjechała z szafki.

Pani Parczewska chciała jednak poplotko­wać.

Powiadają — użyła teraz dramatycznego szeptu — że likwidują nam szarytki. W tym ty­godniu przyjadą trzy cywilne siostry.

Kazio chciał podniecić zapał pani Parczew­skiej.

To już tak od dawna gadają — powie­dział — a jakoś nic nie widać.

Pani Parczewska popróbowała nalewki.

Z tej flaszki lepsza — powiedziała. — Nie, teraz to już tak naprawdę będzie zmiana. Na pewno.

A kto przyjedzie?

Diabli tam wiedzą. Tó jest wszyscy świę­ci... Jakaś Emilia Drucka, jedna jest Anna...

A czy pani tam nie wie, co się dzieje w Martwej Pasiece? — spytał Kazio i zaraz poża­łował swoich słów. Pani Parczewska zmarszczy­ła swoją mysią twarzyczkę i cała odmieniła się w słuch.

Na Martwej Pasiece? A co się tam dzie­je? — odpowiedziała pytaniem.

A nie wiem. Tylko widać dym z budy. Mówił mi Tolo. Ktoś tam mieszka czy co? — zbagatelizował własne doniesienie Kazio i wy­pił drugi kieliszek.

Golisz jak stary — zauważyła Parczew­ska — a kto by tam mieszkał na takim pustko­wiu Tam straszy na tym uroczysku.

Duchy ogniska nie rozpaliły — zirytował się Kazio — a Tolo widział dym. I ja widzia­łem. Szedł prosto do góry.

Pogoda będzie — uśmiechnęła się Par­czewska.

Kazio ucieszył się w gruncie rzeczy, że stara nie wzięła do serca tej wiadomości. Sądził, że jest to poważna wiadomość. Uważał, że to

jest wysoce niepokojące. Naradzali się z To- lem. Wypadało iść i przekonać się. Ale się bali.

A kiedy ta Emilka przyjedzie? — spytał.

Parczesia spojrzała na niego podejrzliwie.

Ty ją znasz? — spytała.

Weselej tu będzie z dziewczynkami — powiedział Kazio wymijająco.

Wstydziłbyś się — powiedziała Parczew­ska — pomyślałbyś o chorych.

Im to już żadne myślenie nie pomoże.

Kochany. Jak człowiek umiera, to wszy­stko dla niego znaczy. Każde słowo, każde spoj­rzenie. A te cywilne lafiryndy to nawet popa­trzeć na chorego nie potrafią.

E, kobiece spojrzenie zawsze mężczyznę na nogi postawi.

O, tatata! Taki z ciebie mężczyzna, smar­kacz jesteś. Jeszcze kobiety nie potrafisz jak się należy za hals wziąć, a już tam mówisz o spoj­rzeniu.

Sióstr zakonnych za hals brać nie będę — powiedział Kazio — sam habit mnie mierzi. Nim się tam człowiek do czego dobierze...

Nie lubię, jak robisz takiego doświadczo­nego — powiedziała pani Parczewska przy trze­cim kieliszku — są takie siostrzyczki, co habit na gołym ciele noszą.

Mnie tam baj bardziej.

Kazio wychylił trzecią porcję i odsunął od siebie kieliszek stanowczym gestem.

Mierzi mnie ten cały szpital — powiedział.

Niespodziewanie wszedł doktor Szastny.

Proszę pani — zwrócił się do Parczew­skiej — nie mogę nikogo znaleźć, a trzeba tej Mileckiej dać morfiny.

Znowu? Przecie już dziś miała. A morfi­na przy uremii...

Trzeba, trzeba. No, i trzeba na nią uważać, dziś chyba będzie koniec.

Parawan już zastawiłam.

Ale tam same takie na wykończeniu. Ją trzeba było ze zdrowszymi położyć.

Czy to nie wszystko jedno, panie dokto­rze?

Chciałoby się — Szastny się uśmie­chnął — aby ludzie umierali z najlepszymi wra­żeniami.

To może im róże kupować? — spytał Ka­zio, na którego podziałały kieliszki nalew­ki. — Albo wodą kolońską polewać, bo śmier­dzą?

Coś ty, coś ty — powiedziała pani Par­czewska, a doktor tylko popatrzył na Kazia.

Strasznie śmierdzi, panie doktorze — po­wiedział Kazio — nawet w korytarzu.

Milewska prosiła o księdza — nieśmiało powiedziała Parczewska.

Pani wie, jaki jest mój stosunek do tej sprawy. To działa deprymująco na inne chore.

Ale jej to pomoże.

Pomoże, pomoże. Jej już nic nie pomoże.

Ja nie o tym — powiedziała Parczew­ska — ale jej pomoże przejść przez ten próg.

Jest na pół przytomna — zauważył dok­tor.

Ale strasznie się boi — powiedziała Par­czewska.

Kazio wstrząsnął się. Chyba pod wpływem wódki.

To nie tak łatwo, panie doktorze — po­wiedział.

Co pan tam wie — oburzył się doktór.

Widziałem umierających — powiedział Kazio.

To niech pani może kogo pośle po księdza Andrzeja — powiedział niecierpliwie doktor.

A kogo ja tam poślę? — spytała Parczew­ska. -

Ja pojadę — powiedział z fantazją Ka­zio — wezmę motor Tola i pojadę. Przywiozę księdza Andrzeja na motorze.

10

Ale motoru nie było w Chacie. Tolo poje­chał do fabryki.

Do fabryki jechało się drogą przez las. Wła­ściwie mówiąc wyrębem — w pewnym miejscu I drogi tej odchodziła aleja lipowa, dość długa. Drzewa były przeszło czterdziestoletnie, więc się rozrosły okazale i tworzyły jak gdyby szereg zielonych namiotów. Można było pod nimi się ukryć, można było nawet mieszkać.

Aleja doprowadzała do pierwszego „pawiło-

nu” właściwej fabryki płyt. Był to ciężki asy­ryjski budynek, ustawiony w poprzek alei li­powej. W znacznej odległości za nim stały czte­ry duże budynki, na pół ukryte w gęstym le- sie. Tam się odbywała „prawdziwa” fabrykacja,

0 której Tolo nic nie wiedział. Chyba i inżynier Liński niewiele więcej.

Tolo chciał się wykantopić. Postawił motor przed wejściem, którego strzegła stróżówka,

1 poszedł do latryny. Budynek fabryki dysków był ciężki, nowoczesny, czysty. Latryna stała obok, drewniana, prymitywna, brudna. Tolo wszedł do jednej z kabin, która wydała mu się najczystsza, niedawno bielona, i zamknął się na haczyk.

Podczas gdy się załatwiał, mimo woli oglą­dał rysunki na ścianach. Jeden był wprawny i dobrze narysowany: przedstawiał narządy płciowe, żeński i męski, dwa inne na ten sam temat były niezdarne i prymitywne.

Jeden był nieprzyzwoitszy od drugiego. Na­prawdę nie bawiło go to, ale czytał.

Tu się robi ser...” albo „chętnie się spot“ kam...” Parę z tych napisów zwróciło jego specjalną uwagę. Nigdy tu nie bywał, teraz zaczynał żałować. Można się było niejednego dowiedzieć o wewnętrznym życiu fabryki. Przeczytał uważnie: lat 18, długość 24...

Na przeciwległej ścianie przeczytał: „w czwa­rtek wieczorem pod szóstą lipą z prawej idąc od fabryki”. Nad dziurą wielkimi literami wi­

dniało: „Inżynier Liński będziesz wisiał”, i mniejszymi — dopisek: „i twój szczeniak też!”

W samym kącie normalnym ołówkiem i nor­malnym, wyrobionym pismem przeczytał: „w sobotę o szóstej jak zawsze na uroczysku, ważne”.

Dziwił go ten napis. Pismo zdawało się jak gdyby znajome.

Nad wszystkimi bazgraninami duże czerwo­ne litery: „Niech żyje...” A jeszcze wyżej dwie wielkie swastyki. Zaśmiał się. A potem spoważ­niał.

Załatwiwszy się wyszedł do głównego kor­pusu zakładu. Zastanawiał się, czy można przemknąć się obok stróżówki z latryny tak, żeby nie być zauważonym. Chyba tak.

Wszedł ostatecznie głównym wejściem do pa­wilonu. Było tu czysto i pusto. W powietrzu unosił się zapach chlorku winylu. Dwóch czy trzech robotników pilnowało zautomatyzowa­nej bez reszty produkcji. Tolo z przyjemnością patrzył, jak krągły dysk zawierający odbitą płytę unosił się, uderzał w czarny dysk pokry­ty nigrozyną („Przysłała Bydgoszcz!” — po­myślał) i gotową płytę odrzucały metalowe pal­ce na stos, skąd zabierała je metalowa ręka do drukarni. Tolo wiedział, że miano dziś od­bijać utwór bardzo młodego kompozytora, ja­kąś prawosławną modlitwę cerkiewną.

Z radością spostrzegł, że pośrodku sali stoi inżynier Liński. Przywitał go serdecznie.

Ależ chuligany u nas — powiedział.

Gdzie? — spytał inżynier.

Niech pan przeczyta, co tam powypisy­wali w latrynie.

Liński spojrzał uważnie na Tola.

Ja tam — połapał się — do latryny nie chodzę. Zawsze tam piszą takie rzeczy. Co się dziwisz?

1 Ale nieprzyjemnie — stwierdził Tolo — w takim zakładzie.

Przez chwilę przypatrywał się działaniu ma­szyny.

Jakoś odbija — powiedział.

Odbijać odbija — westchnął inżynier.

Ale nie gra?

Gra, gra. Zaraz ci nastawię.

Nie, dziękuję. Tyle razy słyszałem: hospo- dy pomyłuj! hospody pomyłuj!

Tak, to nie jest zabawne — stwierdził in­żynier.

Iw dalszym ciągu tak samo odbija? — spytał Tolo.

Trochę lepiej. Trzy, cztery razy można za­grać bez zarzutu. Potem się dopiero zaczyna...

Co to jest, u cholery? — spytał Tolo.

Dojdziemy, dojdziemy.

Taka fabryka — westchnął Tolo.

11

Maria się trochę niepokoiła o Tola. Rozma­wiała o nim z Ludwikiem. Ale Ludwik się nie przejmował.

Moja droga — mówił — mną sią nikt nie zajmował, gdy miałem szesnaście lat.

Pracowałeś z Rymwidem w teatrze.

Taka to była i praca. Klaskałem za borem w Balladynie jako Grabiec, ale roli mi nie dali.

I zamyślił się.

Godzinami siedziałem za kulisami. Potem wszyscy wychodzili z teatru i zostawałem sam. Bardzo dużo wtedy myślałem. Przestawiałem meble, dekoracje. Myślałem o nowych insceni­zacjach. Ale w gruncie rzeczy to nie było o in­scenizacjach. To miało jakiś charakter ni to re­wolucyjny, ni to erotyczny.

Bój się Boga, Ludwiku.

Właśnie. Trochę się bałem wtedy kate­chizmu. Ale czasami ponosiło mnie. Pamiętam, jak przeżywałem inscenizację tej... jak ona się nazywała? Tej księżniczki Yeatsa... Ofiarowała ona swoje wieczne potępienie, żeby ocalić kogoś tam... Jednym słowem zgadzała się na wieczne potępienie. To było wstrząsające...

Nigdy mi o tym nie mówiłeś.

Mario, siostro. Kiedyż ci mogłem o tym mówić? W czasie okupacji? Gdy nas prześlado­wano, rozstrzeliwano, bito... nie można było wtedy mówić o dramatach Yeatsa...

Tak. Ale o swojej literaturze mówiliśmy, choć to była tylko literatura.

Polska literatura nigdy nie jest tylko li­teraturą. Myślałem o Sędziach Wyspiańskiego.

Pamiętasz, jak chciałeś, żebym ja grała Jewdochę?

Fascynował mnie wtedy Jukli. Bo Jukli

kochał się w urlopniku. Urlopnika próbował ru­dy Felek i miał prawdziwy rewolwer w kiesze­ni.

Trzeba było czymś zabić Jewdochę.

Ale Jukli nie chciał zabijać. On marzył. On marzył o raju, gdzie wszystkie anioły były w mundurach urlopników.

Tego to u Wyspiańskiego nie ma.

Zawsze tak sobie wyobrażam.

Fascynował cię teatr.

Nawet dziś mnie fascynuje teatr. Nawet dziś, kiedy to takie niemodne.

Co niemodne?

Teatr, ból, strzelanie do kochanki...

Ale strzelałeś.

Maria powtórzyła z roli:

„...z tobą, z tobą zwiążą...”

To dziwne — powiedział po chwili — nie czuję się wcale związany.

Powiedz — powiedziała Maria — ty sie­działeś za sprawy osobiste czy za polityczne?

Jakież sprawy polityczne nie są teraz sprawami osobistymi?

Nie lękasz się Tola? — spytała nagle Ma- ria.

Dlaczego mam się go lękać? — spytał Ludwik. Chociaż czasami rzeczywiście napeł­nia mnie nieoczekiwanym przesadnym lękiem. Skąd ty o tym wiesz?

Domyślałam się tego. Tolo jest taki ład-

w®]

ny — powiedziała Maria jak gdyby bez związ­ku.

To Karolina mówi, że taki piękny — po­wiedział.

Maria popatrzyła na niego uważnie,

12

W pogodny letni wieczór (księżyc wschodził nad rzekę) Pius Mastai-Domaniewski zapukał do sypialni księdza Andrzeja. Ksiądz coś czy­tał, odłożył papiery i książkę i spojrzał na swego gościa spod świecy, która była jedynym oświe­tleniem pokoju. Wskazał krzesło Piusowi. Pius usiadł. Przez chwilę milczeli.

Wiesz, muszę już iść — powiedział Pius potem.

Dopiero co przyszedłeś i już musisz iść?

Ja w ogóle chcę iść.

Jak to w ogóle?

Ja nie mogę tu mieszkać — westchnął Do­maniewski, nerwowo gładząc się po włosach.

Dlaczego? — spytał ksiądz. — Ja tu wszy­stkich uładziłem. Przypuszczam, że wszystkich. Niebezpieczeństwo żadne ci tutaj nie grozi. Ja każdemu coś powiedziałem. Każdy w Polsce ma taką swoją małą tajemnicę. Paligóra na przy­kład pertraktował z Ogniem. Z polecenia swoich władz i zwierzchników.

I co?

Przesiedział za to trzy lata.

Co tam Ogień. Są straszniejsze rzeczy.

Czujesz się w potrzasku?

Właśnie. A ja nie chcę czekać na koniec

świata.

U mnie masz gwarancję zbawienia wiecz­nego — powiedział ksiądz z uśmiechem.

Wolę zbawienie doczesne.

Koniec świata zaczął się w roku 1917 i nieprędko się skończy. I tak się nie doczekasz, gdybyś nawet chciał czekać na koniec świata. Powiedzmy koniec Ziemi. Bo Księżyc będzie na­dal krążył.

Za dużo tego dla mnie. Ja nie zniosę.

Tak tylko ci się zdaje.

A twoja tajemnica?

Moja tajemnica malutka. Nie to co twoja.

Co ty tam wiesz.

Czy to tak wiele? Dwa lata na Wołyniu. Organizacja obrony polskiej ludności przeciw Ukraińcom. To było głupstwo. Trzymaliśmy się dwa lata.

Nie mogę ciebie słuchać, jak mówisz z tym uśmiechem. To przecie wszystko nie ma sensu.

Dla mnie ma sens.

Ja broniłem Żydów w Parce, to mi wy­starczy na całe życie. Ty wiesz, co to było ta­kie getto... Amerykanie tego nie rozumieją.

Pluń na Amerykanów.

Plunąłem, ale mi się jeszcze chce żyć.

I co? Dokąd pójdziesz? Ostrożnie.

Jeszcze nie wiem. Ale mnie goni. Musisz

mi trochę dać grosza.

A może byś tak popracował?

Po co? To mi już nic zupełnie nie da.

Da ci trochę pieniędzy, utrzymanie...

Może. Ale ja tego nie potrzebuję. Daj mi na bilet do Warszawy.

Tylko? Nie dalej?

Może dalej... W Warszawie mam ciotkę.

Ksiądz Andrzej wyjął z szuflady trzysta zło­tych.

Ależ to za dużo, kochanie. Ja tyle nie po­trzebuję. No, ale jak dajesz... kupię sobie wódki.

Wódka tańsza.

Dużo wódki — zaśmiał się Pius — i może nie dla mnie jednego. Ty jednak jesteś zacna dusza. Ty jeden mną nie gardzisz.

Zmiłuj się, Pius! Dlaczego mam gardzić?

Wszyscy mną gardzą. Hrabia, co psy obra­bia.

Zdaje się, że już dziś zaglądałeś do kieli­szka.

Andrzej, jak ty się wyrażasz, comme une douairière. Piłem, piłem dzisiaj cały dzień,

i—i A teraz co?

Wszystko do dupy.

Właściwie mówiąc — mówił ksiądz An­drzej jak gdyby szykując się do dłuższego dys­kursu — trzeba ci kobiety. Nie tak fizycznie. Ale żebyś kogo pokochał. Znaleźć jakąś siłę. Czy zastanawiałeś się — w czasie wojny i po wojnie- — że istotną siłą, która pomaga nam przetrwać to wszystko, tę storturowaną, skom­plikowaną i torturującą apokalipsę, może być

tylko miłość. Jakieś rozwiązanie tego świata musi być. Tylko miłość nam rozwiązuje. Media- tyzuje wszystkie paradoksy. Niekoniecznie mi­łość do kobiety — miłość w ogóle.

Nie rozumiem.

Cóż tu jest do rozumienia? Czy ty kiedy kochałeś?

Andrzeju, co za pytania...

To prawda. Jestem naiwny, ale zdaje mi się, że mam rację, tylko to trzeba wyrazić filo­zoficznie, bardziej filozoficznie, bardziej ucze­nie. Ale ja już nic nie potrafię. Zgrubiałem i umysł mój staje się ociężały.

Tak, zdaje mi się.

Jesteś uprzejmy.

Nie, nie chodzi tutaj o jakąś uprzejmość. Ale mówisz mi o rzeczach nieprawdopodobnych i nieosiągalnych. W moim położeniu zgonionego zwierza nie ma co myśleć o miłości. Jeleń, któ­rego psy gonią, nie ogląda się za samicą.

Znowu to samo. Przecież ci wyraźnie po­wiadam. Nie chodzi tutaj o żadną samicę.

Drogi proboszczu — powiedział Pius z pe­wnym uporem zdradzającym jego zamrocze­nie — drogi proboszczu! Ja służyłem i służę nienawiści. Dla mnie zbawienie jest w piekle.

Pleciesz, słuchać hadko.

'i0 ipfir słuchaj. Sam zacząłeś tak górnie. Ja uciekam. Rozumiesz, uciekam. A może sam idę w paszczę lwa. Zobaczysz jutro.

Gdzie idziesz?

Teraz pójdę na spacer. Do lasu.

Taki piękny wieczór.

Właśnie. Księżyc w lesie. To fajnie.

Wstał i chciał wyjść. Zatrzymał się

w drzwiach.

A po spacerze chciałbym zasnąć.

Spacer ci dobrze zrobi. Więc jeszcze wró­cisz po spacerze?

A myślisz, że nie wrócę?

Nie, myślałem, że chcesz jechać nocnym pociągiem.

Nie, chciałem zasnąć. Porządnie zasnąć. Andrzej, ty masz jakieś proszki nasenne.

Proszki nasenne? Źle sypiasz?

Bardzo źle. Chciałbym się nareszcie do­brze wyspać.

Są w łazience. Na dole. Będziesz przecho­dził, to sobie weź. Ale tylko jeden! Są bardzo silne.

Dobrze. Dziękuję.

Pius wyszedł. Ksiądz słuchał uważnie, jak zeszedł ze schodów. Potem wszedł do łazienki. Wyszedł po małej chwili.

Ksiądz przeżegnał się szerokim krzyżem.

Panie, bądź miłościw jego duszy! — powie­dział do siebie. — I zmiłuj się nad moją duszą.

13

Tolo i Kazio znaleźli się tego wieczora w swoim pokoju już dość późno. Było już po dzie­siątej. Księżyc świecił. Siedzieli na łóżku Kazia i nie zapalali światła. I gadali półszeptem.

_ Wiesz, to wszystko takie dziwne — mówił Tolo — ja tego zupełnie nie rozumiem i nie i wiem, co mam o tym myśleć.

Jak to, co masz myśleć? — zirytował się

Kazio.

No bo to wygląda dziwnie.

Dziwnie? Podejrzanie?

Podejrzanie. Amerykanie sprzedali do­kumentację fabryki, a nie sprzedali technologii, Liński mówi, że to nic nie znaczy, że się sami technologii dopracujemy.

I co?

A tymczasem wszystko się wali. Płyty nie nadają się do użytku. Grają dwa, trzy razy, a potem się psują.

Masa niedobra?

Rozmiękcza się. Mamy przecież stabiliza­tor termiczny specjalnie sprowadzony. Ergo- term się toto nazywa, ale widocznie nie skut­kuje.

Cholera.

Żebyś zobaczył, jak to działa, maszynka jak zabawka. Odbija, u nas w poprawczaku by* ły takie ruchome patelnie do naleśników...

A główna masa? Produkujecie na miejs­cu?

Tak, do cholery śmierdzi tym octanem i chlorkiem winylu, wytrzymać nie można...

Powąchałbyś w szpitalu — wtrącił Kazio.

Wszędzie teraz śmierdzi. Chemia organi­czna i nieorganiczna — zaśmiał się Tolo, —

Czy wszystko na świecie musi tak śmierdzieć?

Bo człowiek śmierdzi — rzeczowo stwier­dził Kazio — na zdrowo śmierdzi, a cóż dopiero na umieraj ąco. Miałem dla Mileckiej sprowa­dzić księdza. Gdzieś zabrał motor?

Motorem pojechałem do fabryki. Tak się przyzwyćzaiłem, że i w niedzielę. Rzucić okiem.

No i jak?

Zastałem robotę w niedzielę i Lińskiego. I znowu nie powiedział, że robi próby z winy­lem i z nową nigrozyną. Czort wie, co za dia­beł! I ksiądz nie przyszedł?

Przyszedł piechotą.

Właśnie w takim czasie można by ude­rzyć, jak ksiądz do chorego idzie...

Ja też tak myślałem...

Słuchaj, Kaziu — Tolo wziął Kazia za rękę — czy ty tak naprawdę myślisz, żeby ro­bić ten skok? Co? I wywiejemy stąd? I dokąd? Mnie tu dobrze.

Oswoiłeś się.

Nie chciałbym robić przykrości Karolinie. To fajna babka.

Kto? Karolina? Stara.

No, wiesz. Oczywiście, że stara. To moja ciotka. Dziewczyna mojego wujka, ale dobra

i taka smutna. Jeszcze by ją to dobiło.

Księdza trźeba dobić. Klecha na pie­niądzach siedzi.

Jeszcze nie wiemy nic o pieniądzach. A to już będzie koniec z nami.

Koniec, koniec. Nie tak łatwo zrobią ko­niec z nami.

Mam wrażenie, że tu się ważniejsze rze­czy dzieją.

Co może być dla nas ważniejsze?

A wiesz, co mi Ludwik mówił? Że on po­dobnież przez dwa lata organizował jakieś mia­steczko na Wołyniu, już nie pamiętam, jak się nazywa, gdzie mieszkańcy bronili się przed bandami UPA.

Upa — dupa.

Głupiś. Nic nie rozumiesz. Ksiądz był ca­łym dowódcą.

Co ty powiesz? To on strzelać umie?,

Chcesz się przekonać?

Nie bardzo w to wierzę.

Wszyscy ci starzy, co przeżyli, to musieli umieć strzelać — i to do ludzi.

No to fajnie. Damy mu okazję do strzela­nia.

14

Ksiądz Andrzej zaszedł do pani Parczewskiej.

I jego częstowała nalewką.

Tej Mileckiej to niewiele pomogłem — powiedział.

Tak, ale chciała. Tak się bała, tak się ba­ła. No i niech ksiądz powie, stara, nikogo nie ma na świecie, nawet pies, co go miała czter­naście lat, to zdechł. I tak się jej żyć chciało.

Harowała, harowała, a jak przyszło umierać, to ojej!

Ksiądz się uśmiechnął.

Moja pani Parczewska. Z każdym stwo­rzeniem to samo. Broni się pazurami i zębami.

Jak to też Pan Bóg urządził,' że wszyscy muszą umierać.

A pani by chciała, żeby tylko niektórzy?

To nie. Ale że my wszyscy tak się tej śmierci boimy, a ona na nic nie uważa. Do każ­dego przychodzi.

Do każdego przychodzi.

Ksiądz westchnął.

Wszedł doktor Szastny.

Pani to tak wszystkich tą wódką poi. I sta­rych, i młodych — powiedział. — Milecka umar­ła.

O, tom księdza proboszcza w samą porę sprowadziła. — Parczewska się przeżegnała.— Świeć, Panie, nad jej duszą. Pobożna była nie­wiasta.

Wyspowiadał ją ksiądz proboszcz? — spy­tał doktor Szastny.

Już nie mogłem. Pobłogosławiłem. Abso- lutio completa in articulo mortis.

Pewnie, że completa — powiedział doktor

i niespodziewanie usiadł przy stole. — Odeszła od życia zupełnie.

Kto wie. Może jakie związki pomiędzy nią a światem pozostały.

Tyle śmierci widuję — powiedział dok­tor — a ta jakaś taka nieprzyjemna.

Każda śmierć jest nieprzyjemna — po­wiedział ksiądz Andrzej.

Kazika nie ma — powiedziała Parczew­ska — późno. Trzeba by się tym pogrzebem za­jąć.

Przechodząc może zajdę do Chaty. Po­wiem mu.

Dobrze. Ale już niech dziś nie przychodzi, tylko jutro wcześnie rano. Ja już sama załat­wię z siostrami. Zresztą jest zastawiona para­wanem.

Ta nowa cywilna siostra jest tam przy niej — powiedział doktor.

Już przyjechała? — spytała Parczewska.

Macie już cywilne siostry? — zaintereso­wał się ksiądz.

Właśnie zaczynają przyjeżdżać — powie­dział doktor. — Taka młoda przyjechała teraz...

Nie nadadzą się one do tutejszego szpita­la — z przekonaniem powiedział ksiądz An­drzej — to ciężki szpital.

Doktor Szastny ruszył ramionami.

Nie ma lekkich szpitali — powiedział — czy to tylko siostrzyczki zakonne potrafią koło chorych chodzić?

Ksiądz popatrzył uważnie na doktora.

Doktoi się irytuje. A właśnie o to chodzi, że takiego chorego, jacy tu są, takiego żywego umarlaka, to cywilna siostra nie przypilnuje. Nie da rady.

Pani Parczewska chciała jakoś się wmieszać, żeby nie dopuścić do dysputy.

Iw cywilnej kobiecie znajdzie się dość siły. Żeby tylko chciała pomóc.

A co to takiej lafiryndzie, czy kto żyje, czy umiera — rozzłościł się ksiądz Andrzej.

Ale na szczęście dr Szastny zaraz poszedł sobie, nie podtrzymując konwersacji. Ksiądz zastanawiał się przez chwilę, po czym bardzo spokojnie spytał panią Parczewską:

Czy to pod pani opieką jest cała bielizna szpitalna?

Oczywiście,

Przypuszczam, że nie wszystko z tej bie­lizny przydaje się wam na co dzień — znowu z pewną deliberacją powiedział ksiądz Dudarz.

To znaczy?

Wasi chorzy są raczej spokojni. Prawda?

No, tak. Przeważnie umierający.

Kaftany bezpieczeństwa leżą na dnie sza­fy?

Czasami takiego umierającego trzeba przywiązać do łóżka na noc. Wtedy potrzebny kaftan bezpieczeństwa. Bardzo się rzucają.

Ale teraz nie macie takich niespokojnych chorych?

Pani Parczewska popatrzyła na księdza.

Chce ksiądz kaftan bezpieczeństwa? A po co?

Może mi się przydać.

Ksiądz spuścił oczy na pusty kieliszek'.

Inżynier Liński zabawił do późna w fabryce, a potem nie zachodząc do siebie ruszył w stronę lasu.

Ciemno już było, ale księżyc świecił i grube pnie drzew rzucały mocne, czarne cienie. Od­czuł kłucie w boku, gdy zbliżał się do zakrętu.

Serce nawala — pomyślał.

Gdy doszedł do lipowej alei, zatrzymał się przez chwilę i wciągnął powietrze. Czuć było dymem tytoniowym. Odliczył po kolei drzewa

i przy szóstym zatrzymał się. W cieniu rozłożys­tych gałęzi, gdzieś u spodu, widać było czerwo­ny punkcik papierosa.

Więc jesteś! — powiedział. — Siedzisz tu cały wieczór?

Ale nikt mu nie odpowiedział.

Liński skurczył się, stanął na czworakach

i wlazł pod gałęzie rozłożystej lipy, które roz­kładały się prawie po ziemi.

Natknął się na nagie ciało.

Co, jeszcześ nie włożył koszuli? Przezię­bisz się i będziesz kaszlał, a tu trzeba cicho.

Cicho, panie inżynierze, cicho — zasze- mrał głos chłopca koło samego ucha — bardzo cicho, prawda?... »

Palisz co?

Na razie jeszcze nie marihuanę. Masz?

Ale! Skąd...

Została nam poczciwa siwucha...

Ile ty masz lat...

Jeżeli mamy wierzyć reklamie w kloze­cie, to osiemnaście.

Za duże mam doświadczenie, żebym wie­rzył w reklamy. Ile?

Co ci do moich lat? Jestem młody. I silny.

Co masz w ręku?

Papierosa.

To papieros tak błyszczy?,

Błyszczy blacha.

Jaka blacha?

Nóż.

Skąd masz nóż? 1

Ostry. Chcesz spróbować?!

Po co ci?

Wiesz, że lubię rżnąć chłopaków... nożem.

Oj, Grzesiu, Grzesiu, ty się doigrasz.

Pan inżynier mnie obroni.

Nie bądź taki pewien.

Jak nie, to i pan inżynier będzie się mart­wił.

Czego tu sterczysz?

Pod lipą? Umówiłem się z jednym...

Nie pod lipą. W ogóle.

W Martwej Pasiece? Pan inżynier wie. Mówiliśmy już o tym.

O co ci chodzi?

Muszę tu ściągnąć tego pijusa,

Co cię pijus obchodzi?

Kazali.

Kto ci kazał?,

Stary z gór.

To święte.

I jak ty go ściągniesz? Sam chlać nie mo­żesz?

To, co ja chlam, to zawsze w towarzystwie.

Głupie żarty.

Głupie, ale nie żarty. W towarzystwie zawsze lepiej.

Zwłaszcza pić krew.

O to, to nie. A Pius przyjdzie. Jemu także kazali. Jemu ksiądz kazał.

Pleciesz.

A może i plotę. Tylko tak mi się zdaje.

Toś ty te swastyki narysował?

Właśnie! Nie ja. I tak się zastanawiam, kto to zrobił.

Koleżka.

Alboż ja tu mam koleżków? Same baby, psiakrew. I z kutasami także baby.

Nie bój się, daliby ci rady.

Oni? Niedoczekanie. A inżynier tu się nie włócz. Nic tu po inżynierze.

Czy ty o Piusie co wiesz?

Skądże. Co kazali, to robię.

I masz co dla niego?

To samo co dla inżyniera: milczeć.

Tak. Ale jak ty go nauczysz milczeć?

To już moja rzecz. Nie będę ći się spo­wiadał.

O czym milczeć?.

Skąd forsa i ile.

He, forsa. To nieważne.

Nie dobieraj się do mnie, bo pchnę.

Cóż ty taki dzisiaj? Chcę się przekonać, czy rzeczywiście dwadzieścia cztery centyme­try...

Ty idioto. To przecie cyfra.

Jaka cyfra?

Cyfra do klucza. Zaszyfrowane.

Ach, ty głupi szczeniaku. To ty myślisz, że ja się tego nie domyśliłem. Ale gdzie twój szyfrant?

Właśnie.

Zgubiłeś się?

Nie bój się o mnie. No, inżynier, zjeż­dżaj.

Dwadzieścia cztery i osiemnaście.

Nie bądź taki domyślny. Nie uchowasz się.

No to cześć.

Cześć. I uwaga.

Tq ja tobie mówię: uwaga. Dziś jeszcze zobaczysz.

Liński wycofał się spod lipowych gałęzi.

Czy mu się zdawało, że ktoś jeszcze stal w alei? Księżyc prześwietlał las na przestrzał, ale tym ciemniej było w cieniu. Chyba mu się coś przywidziało.

I uważaj, inżynier — powiedział jeszcze Grześ prawie zupełnie głośno — ten diabelski księżyc świeci. Widać cię ze wszystkich stron.

A co mi tam — powiedział Liński.

Ksiądz Andrzej nazajutrz zaraz po mszy za­szedł na górkę do Domaniewskiego. Jeszcze le­żał w łóżku, ale nie spał.

Jakoś jeszcze jesteś — powiedział ksiądz.

Nie mam po prostu siły, żeby się zdecy­dować.

Czy się boisz?

Nie, tylko taki jestem słaby.

Zejdź teraz do mnie na śniadanie. Kawy się napijesz z mlekiem, zaraz ci sił przybędzie.

Pius poruszył się na łóżku.

Jaki ty jesteś szczęśliwy — powiedział — kawa na śniadanie, z mlekiem. I wszystkie pro­blemy rozwiązane.

No, tego nie powiedziałem. To nie rozwią­zuje nawet moich problemów, a cóż dopiero twoje.

Tak. Ale to szczęście. Masz krowę, krowa wydojona. Będziesz robił remont kościoła.

A właśnie będę robił remont.

Czy to w sprawie remontu byli dzisiaj u ciebie ci dwaj ludzie?

Tak. To w sprawie remontu, właściwie mówiąc odnowienia. Kościół trzeba co jakiś czas odnawiać, to bardzo kłopotliwe.

Ach, co za kłopot. To właśnie takie cudo­wne, takie związane ze światem, ze wszystkim, co trzeba robić, co trzeba wykonać. Takie za- pro-gra-mo-wa-ne. Czyż ty nie czujesz, że tak jest najlepiej?.

Właściwie mówiąc nie bardzo ciebie ro­zumiem, ale skoro uważasz, że tak jest dobrze, niech tak będzie.

Tak, ale to jest dobrze dla ciebie. Nie dla mnie. Dla mnie nie wiem, co jest dobrze...

Jak spałeś dzisiaj? — spytał ksiądz.

Jak zwykle, bardzo niedobrze.

Ale nie brałeś więcej pastylek ode mnie?

■— Nie bój się, nie bój. Nie brałem.

Bo wydawało mi się, że wczoraj grozisz mi jakoś.

Jakże ja mogę ci grozić? Dla ciebie moja śmierć byłaby czymś najbardziej pożądanym.

Najbardziej pożądanym? Mylisz się, Piu­sie, nie myślę nawet o tym. Cóż ja bym mógł odnieść z tego za korzyść?

Korzyści na pewno żadnej, ale trochę byś się uspokoił.

•— Dlaczego?

Pomyślałbyś sobie: no, to już i po wszy­stkim.

Ja zawsze mówię po chłopsku: po wszy­stkiemu.

Więc powiedziałbyś: po wszystkiemu.

Ksiądz Andrzej wzruszył ramionami.

Pewnie, że twoje życie wydaje mi się tro­chę bezcelowe. Ale od skonstatowania tego do podsunięcia luminalu to jeszcze daleko.

Nie- bardzo mi się chce zasypiać. Chciał­bym umrzeć z całą świadomością.

Nigdy się nie ma świadomości, że się już umarło.

To właśnie jest najstraszliwszym koszma­rem. To jest dla mnie dowodem, że Bóg nie istnieje. Nie może być aż tak okrutny.

Nie znasz wszystkich atrybutów Boga. Może właśnie jest tym, co niemądrzy ludzie na­zywają okrucieństwem.

Okrucieństwo jest jednoznaczne.

Tak myślisz? I to po ostatniej wojnie?

Księże Andrzeju! Demony cię opętałyl

Nie żartuj, Pius! — powiedział poważnie ksiądz Andrzej. — A nuż raptem coś wy wró­żysz takiego.

Nie obawiam się o ciebie — powiedział Pius — i tak zostaniesz świętym.

Tssss — syknął ksiądz Andrzej i zakrył dłonią usta Domaniewskiemu.

Ten zaczął się ubierać.

No chodź, czekam ze śniadąniem — po­wiedział ksiądz wychodząc.

Daj mi święty spokój ze śniadaniem. Ja pójdę teraz do lasu, chciałbym pooddychać czy­stym powietrzem. U ciebie duszno na plebanii.

Możliwe — powiedział ksiądz — i mnie chwilami jest trudno oddychać,

I wyszedł.

17

Pius Mastai-Domaniewski bynajmniej nie skierował się w stronę lasu. Miał on inną ścież­kę wydeptaną od pewnego czasut która omijała

kościół i plebanię, tyłami przechodziła za Radą Narodową i posterunkiem i całkiem z boku wprowadzała w sam środek miasteczka. Nie tak dawno otwarto tu Empik z kawiarnią i czytel­nią, którego kierowniczką była Elżbieta. Przy­chodził do niej wymieniać książki, bo cóż miał robić po całych dniach: czytał. Przemykał się zazwyczaj wieczorem. Teraz przyszedł tutaj w biały dzień. Piękny letni dzień. Nie bał się w tej chwili, że ktoś tam go zobaczy, nie my­ślał o tym. Przyzwyczaił się, że nikt na niego nie zwracał uwagi.

Elżbieta miała mądre, wierne oczy. Lubił, kiedy na niego tak patrzyła.

Chce pan kawy? — spytała.

Chcę.

Iw dalszym ciągu nie ma pan czym za nią zapłacić?

Może bym i mógł dzisiaj, ale mi się nie chce.

I nie wstyd panu, że dziewczyna panu tę kawę stawia?

A dlaczego miałbym się wstydzić?. Taka dobra dziewczyna...

Jaka dobra dziewczyna,

Co miesiąc przypomina..;

Ach, co do tego nie łudzę się. Zniknę pani sprzed oczu i nie przypomni pani sobie aż na sądzie ostatecznym.

Dlaczego na sądzie ostatecznym?.

Bo się wtedy przypomnę wszystkim ko­bietom, które kochałem.

Postawiła przed nim filiżankę kawy.

Nie lubię głupich żartów — powiedzia­ła — dlaczego się pan nie weźmie do jakiej pracy? Niech mi pan pomoże w bibliotece.

Nie wolno mi pracować w tym powiecie.

Niech pan zmieni nazwisko.

Próbowałem. Ale nie mogę. Nie mogę na­zywać się Rak, Lis czy Ptaszyna.

Co za różnica. Domaniewski także brzmi brzydko.

Niech pani mnie przyjmie do swojego.

Także coś. To trzeba wziąć ślub.

Taki tam ślub. Dyła nas pobłogosławi. Elżbieta położyła dłoń na ręce Domaniew­skiego.

O nie, Piusie, niech pan posłucha. Niech pan się nie wygłupia, bo takie wygłupy to jesz­cze gorsze niż skargi. Musi pan znowu zacząć wszystko od początku.

Panno Elżbieto, ile pani ma lat? Ja mam już przeszło czterdzieści...

Nie wygląda pan na to.

Ale mam. Przeszło czterdzieści. Czy ja mogę cokolwiek zaczynać od początku?

A czy pan kiedy w ogóle zaczynał od po­czątku?

Wam się zdaje, że jak kto się urodził w majątku, to już potem nigdy nic nie robił, nic nie rozumiał, nie męczył się... nie pracował.

Pracować to pan nie pracował.

Próbowałem.

Dlaczego pana z tej Ameryki przegnali? Nie umiał pan pracować?

Sterczenie przy telefonie i dyktowanie głupawej maszynistce lub jeszcze głupszemu dyktafonowi uważa pani za pracą? Zresztą nie mówmy o moim pobycie w Ameryce.

Możemy nie mówić.

Pani nic nie wie.

Ale ja nie pracuję tak bezmyślnie.

Myślnie czy bezmyślnie. Bidę pani kle­pie.

Wszyscy klepiemy bidę.

I to ma być takie zajmujące?

Co panu dać do czytania?

Odniosłem pani Conrada.— wyjął z kie­szeni książkę — może to kiedyś było piękne. Ale to takie nieprawdziwe...

Nieprawdziwe?

Nie odpowiada naszej rzeczywistości. To się robi zupełnie inaczej.

Co się robi? Dać panu coś bardziej praw­dziwego?

Nie. Dziękuję. Mnie nic już nie potrzeba.

Ach, tak. Wybiera się pan w drogę...

Jak pani zgadła?

Nie tak trudno zgadnąć. Wybiera się pan więc w podróż?

Tak, w podróż, z której nikt nie wraca.

Niech pan nie mówi takich głupstw. Nie wyobrażam sobie, żeby pan mógł do mnie nie przychodzić.

Więc dlatego, że pani sobie nie wyobra­ża... Cóż za egoizm tych kobiet.

Elżbieta nagle powiedziała poważnym, nieco zdławionym głosem:

Ja wiem. Panu jest bardzo trudno.

Pius zastanowił się.

Pani nawet nie może wiedzieć, jak trud­no.

I nic nie można pomóc?

Nie to jest trudno, że trudno, ale że już żadnej rady nie ma. Muszę iść, gdzie mnie wzy­wają.

Elżbieta popatrzyła na niego nieco przechy­lając głowę, popatrzyła w oczy.

A czy nie myśli pan, że przecież jakaś rada by się znalazła?

Może. Ale nie na szczeblu gminnej rady narodowej.

18

Kiedyś, ale to już dobry kawał czasu temu, w piękny letni poranek Paligóra zaszedł przez drogę do Dyły,

Cześć.

Cześć.

Wiesz, przewodniczący kochany, mamy tu dość dziwną historię i trzeba będzie pouważać.

Chyba sam uważasz. Nie trzeba cię za­chęcać. A co? Coś z naszym półhrabią?

Z nim także są kłopoty. Ale może się roz­

wiążą. Ale to zupełnie co innego. Z niespodzie­wanej strony. Czy ty wiesz, że ci dwaj smarka­cze razem w poprawczaku siedzieli?

Którzy? Jacy?

No, Tolo i Kazik. Tola ojciec tu do fabry­ki przywiózł, Kazik tu wrócił do swojej Chaty. Cniło mu się niby to u rodziców na Zachodzie. A oni razem w poprawczaku siedzieli.

No i co? Uciekli?

Nie. Odsiedzieli swoje i wypuścili ich. Ru­szać ich nie mamy najmniejszego powodu.

A za co oni siedzieli?

Gang taki robili. Napadali. Było ich kil­ku i jedna dziewucha, która im przewodziła.

No to co, odsiedzieli, wypuścili. Nie ma

o co się targać.

Tylko że ta dziewucha także tu przyje­chała.

Niemożliwe. Jak to?

Przyjechała. Jako cywilna siostra do szpi­tala. Ty tylko zauważ. Po co oni wszyscy w jed­nym miejscu się zebrali? Już cała trójka. Tam ich było niewiele więcej w tym gangu. I wszy­scy tu wylądowali.

Myślisz, że coś w tym jest?

Może. Trzeba na palce patrzeć.

Przypuszczasz, że ten Domaniewski też coś z nimi kombinuje?

A kto jego tam wie? To figura podejrza­na.

Dyła się uśmiechnął.

Wszyscyśmy figury podejrzane. Mnie też chcieli rozstrzelać.

Pewnie nie raz.

Nie. Raz tylko, ale sielnie. Siedemnastu chłopa ze mną i przeze mnie aresztowali. Czło­wiek był młody, to był głupi.

Te, uważaj — powiedział Paligóra, który nie był skłonny do wysłuchania opowiadania Dyły. Wiedział, o czym ten chciał opowiedzieć, a nie chciał brać na swoje barki ciężaru tego zwierzenia. — Uważaj, oni tam w Chacie chyba nic nie wiedzą.

Ale, ale — przypomniał sobie Dyła — ten cały Staś to był u mnie dwa dni temu. On chce robić wodę sodową w Parce.

I chce tu mieszkać?

Właśnie. Najął pół domu u MarchwiczaTia drodze z Grań do Parki.

To także podejrzane. Może ten tata im wszystko urządza? Przejdź się do Chaty i po­gadaj | Ludwikiem albo i z babami. Te baby to nie są głupie. Tylko nie tak od razu.

Już ty mnie nie pouczaj.

19

Elżbieta odwiedzała od czasu do czasu Karo­linę. Ludwik brał u niej książki, czasami musia­ła mu je odbierać, bo przetrzymywał za długo,

i to te książki, o które się wszyscy dopominali. Pani Karolina nie wypożyczała książek, mówiła,

że nie ma czasu na czytanie. Elżbieta się z tego śmiała.

Ot i teraz, zaniepokojona trochę dziwną wizy­tą Domaniewskiego, skoczyła na chwilę do Cha­ty. Nie potrzebowała się przekradać jak Pius. Szła zwyczajnie drogą, potem szosą. Zmęczyła się trochę, bo szła bardzo szybko. Sama wy­wnioskowała z tego, że się denerwuje. Dla­czego?

Zresztą w Chacie Piusa i jego spraw, zdaje się, nie znano. Elżbieta zastała wszystkich przy sto­le. I przed nią postawiono szklankę herbaty. Tola nie było.

Tak bym chciała częściej do pani przy­chodzić — powiedziała Elżbieta — pani mnie zawsze tak uspokaja.

Karolina się uśmiechnęła.

| — Potrzebujesz uspokojenia, moje dziec­ko? — spytała.

Wie pani, że tak — powiedziała Elżbie­ta — jestem czasami taka naiwna. Przejmuję się byle czym.

Cży coś się stało? — surowo spytała Ma­ria.

Nic się nie stało — zmieszała się Elżbie­ta — ale był dzisiaj rano u mnie pan Domanie­wski. Bardzo był pomieszany.

Czy opadły mu podwiązki? — spytał Lu­dwik.

Nie rozumiem.

To jak Hamlet przychodzi do Ofelii.

O, pan Domaniewski niepodobny do Ha­mleta.

A czego się tutaj kręci? — spytała znowu surowo Maria. — Czy to ten z Wyrwidębów?

Tak. Wrócił niedawno z Ameryki i zamie­szkał u księdza proboszcza.

Ludwik gwizdnął.

Co się za rzeczy dzieją u nas w Graniach. Kto by się to spodziewał.

I co on czytuje, jakie książki bierze, moja Elżbieto? — powiedziała Karolina.

Odniósł dziś Conrada. I powiedział, że to takie nieprawdziwe.

A ty myślisz, że to prawdziwe?

Elżbieta zająknęła się i zarumieniła.

To takie piękne.

A piękne to już i prawdziwe — powiedział Ludwik. — Moja panno Elżbieto, to jakoś nie tak.

A czy pan wie — powiedziała Elżbieta — że do szpitala przyjechały już cywilne siostry?

Pani Karolina wzruszyła ramionami.

Czy to takie ważne — powiedziała — na­wet znam jedną z tych sióstr. Emilkę.

Ja o niej tylko słyszałam — powiedziała Elżbieta i znów się zarumieniła.

Słyszałaś? O Emilce?

Zdaje się, panie mi opowiadały. Ze w Ka­zachstanie umarła jej matka... i jeszcze...

W tej chwili weszła Jadwiga i powiedziała, że przewodniczący Dyła przyszedł i chce porozma­wiać.

Dyła? O tej porze? — spytał Ludwik. — Czego on chce?

No to ja uciekam — powiedziała Elżbietka i znikła za Jadwigą. W progu minęła się z Dy- łą.

20

Zatrzymała Jadwigę.

Co słychać u twojej mamy? — spytała.

A właśnie zaraz do niej idę. Chodź ze mną. Ja szmyrgam przez las, to bardzo blisko.

Nie znam tej drogi.

Właśnie. Ja ci pokażę. Nie trzeba schodzić na szosę. W dziesięć minut zajdziem.

To doskonale. Właśnie chciałam zobaczyć twoją mamę. Jak się czuje?

Jak się może czuć między tymi umarlaka- mi? Tak bym ją chciała gdzie indziej umieścić.

Tylko że tu ma ciebie niedaleko — po­wiedziała Elżbieta — i ty masz matkę pod ręką. To trzeba cenić.

Aha — obojętnie powiedziała Jadwiga — tam już przyjechały te cywilne siostry.

Wiem. O jednej już słyszałam.

Podobno taka ładna. Jak z francuskiego filmu.

Tak? I przyjechała na pielęgniarkę?

Może ma jakie zamiary?

Elżbietka zaraz się mogła przekonać. Emilka akurat była u pani Parczewskiej. Rzeczywiście

była piękna i elegancka jak z francuskiego fil­mu. Tylko oczy jej jakoś nieprzyjemnie latały.

Nie boisz się tej pracy tutaj? — spytała ją Elżbietka.

Emilka popatrzyła dość dziwnie i nic nie odpo­wiedziała. Dopiero po chwili.

Mam tutaj trochę znajomych.

Jakich znajomych?

Znajomych chłopców: znam Kazia, To- la...

Jeszcze z Warszawy?

Jeszcze z Warszawy. Aha, z Warszawy. Znam Grzesia.

A kto to jest Grzesio? — spytała pani Parczewska.

Ach, to takie dziwadło. Pustelnik. Chodzi goły i nigdy się nie myje. Nazywa siebie dziec­kiem kwiatów.

Gdzieś tu jest, w okolicy. Pewnie się na­zywa dzieckiem kwiatów, bo innych rodziców nie zna.

A twoi? — spytała pani Parczewska.

Emilia się skrzywiła.

Moja matka umarła w Kazachstanie. By­ła tam z panią Karoliną i z Marią...

No to i te panie z Chaty znasz także.

Tak, znam. Ale one takie niemiłe...

Niemiłe? — zdziwiła się Elżbieta i pani Parczewska.

®ne myślą tylko o sobie. Jak to stare oso- by. Tylko o sobie.

Km — zamyśliła się pani Parczewska — a ty myślisz o innych?

Tak. Inaczej nie zostałabym pielęgniarką.

Elżbieta chrząknęła.

Ja się też tobie trochę dziwię — powie­działa — mnie się zdaje, że ty zupełnie nie na­dajesz się na pielęgniarkę.

No a na co ja się nadaję?

Czy ja wiem? Taka jesteś ładna i jak gdyby z innych czasów. Ty wyglądasz jak z po­wieści, z powieści Nałkowskiej czy może Goja­wiczyńskiej...

Widać, że jesteś bibliotekarką — powie­działa Emilka, którą to porównanie czemuś zi­rytowało — ja nie czytałam tych powieści.

No, ja muszę wracać — zerwała się El­żbieta — mam taki kawał do biblioteki. A te­raz muszę iść przez szosę. Tamtej drogi nie odnajdę sama.

To takie proste — powiedziała Jadzia.

Poczekaj, ja cię odprowadzę kawałek — powiedziała Emilka — muszę przejść się przed nocą.

Wyszły. Emilka wzięła Elżbietę pod rękę.

Trochę bym się bała chodzić tutaj sama.

Elżbieta się zaśmiała.

Zobaczysz w jesieni albo w zimie.

Pewnie nie zobaczę — w zamyśleniu po­wiedziała Emilka.

W lesie, i daleka ktoś gwizdał tango z Balu w Savoyu. Elżbieta zaśmiała się.

Może to ksiądz Dudarz włóczy się po le- sie? To jest coś z jego operetki.

Z jego operetki?

Ksiądz Dudarz jest amatorem operetek. Nie masz pojęcia, ile ich ma i ciągle wygrywa na fortepianie.

Dziwne zajęcie dla księdza.

Ksiądz Andrzej to w ogóle dziwna postać.

Tak. Wiem — powiedziała Emilka. — Już mi ktoś o nim mówił bardzo dziwne rzeczy.

Elżbieta zatrzymała się.

-*- Możesz już wracać! Tu zaraz szosa.

Tak. Wracam. Do widzenia, kochanie. Miałam ci coś powiedzieć, ale to już innym ra­zem.

I Emilka szybko odeszła. Elżbieta ze zdzi­wieniem spostrzegła, że nie poszła drogą do szpi­tala.

21

Szanowny przewodniczący — zawołał nie bez ironii Ludwik na widok wchodzącego Dy- ły — czemu zawdzięczają nasze progi tę nie­zwykłą wizytę?

Dyła przyjął spokojnie to powitanie.

Niech się pan nie śmieje, panie Ludwi­ku — powiedział i usiadł przed nie dopitą przez Elżbietę szklanką herbaty. — Ja tu do państwa. A pana Tola nie ma?

Nie, nie ma.

A to może i dobrze. Państwo wiedzą, że jego ojciec, pan Stanisław, zakłada fabryką wo­dy sodowej w Parce?

Nic o tym nie wiemy — powiedział Lud­wik.

I cóż ta jego dzierżawa pod Mszczono­wem? — zjadliwie spytała Maria.

Spaliła na panewce zapewne — powie­dział Dyła. — Ale może teraz weźmie pana Tola do siebie.

Szkoda by nam było — westchnęła Karo­lina — już się do niego przyzwyczaiłam. Bar­dzo przyzwyczaiłam.

Zawsze lepiej takiemu chłopcu pod opieką ojca — sentencjonalnie powiedział Dyła.

Czy myśli pan, że nasza opieka była nie­wystarczająca? — powiedział Ludwik. — A mo­że pan ma i rację.

Czy coś przeskrobał? — spytała Maria.

Teraz nie — powiedział Dyła.

Oj, panie przewodniczący — zniecierpli­wił się Ludwik — jak ja nie lubię takiego gada­nia. Z czym pan przychodzi? Niech pan opowia­da wyraźnie.

Dyła się trochę uraził.

Pan w gorącej wodzie kąpany, panie Lu­dwiku — powiedział. — Już jak przyszedłem, to swoje przecież powiem.

O co panu chodzi? — ze ściśniętym gard­łem powiedziała Karolina.

Bo ja mam takie wrażenie, że pański brat,

pan Stanisław, nie uprzedził państwa o bardzo ważnej sprawie.

Na przykład? — nie powstrzymując swej ciągłej ironii powiedział Ludwik.

Nie uprzedził państwa. Chyba nie uprze­dził? Że Tolo, kiedy tu przyjechał, wyszedł właśnie z poprawczaka.

Skąd? — spytała Karolina, jak gdyby nie dosłyszała.

Z Domu Poprawy, w Chmurzach pod Zie­loną Górą. Siedział tam trzy lata. Zresztą spra­wował się nienagannie.

No więc co? — Ludwik był w dalszym ciągu zirytowany.

No nic. Myślałem, że państwo o tym nie wiedzieli — ciągnął Dyła — a Kazio... — i za­trzymał się.

Co Kazio? — spytała Karolina takim to­nem, jakby się już wszystkiego domyśliła.

Kazio co prawda jest rzeczywiście synem Wójcików, ale nie mieszkał u rodziców... Kazio jest kolegą Tola z tego, tego... domu.

Zapanowało milczenie.

I co to było? Wie pan, panie przewodni­czący? — spokorniał Ludwik.

Gang. Napady, rozboje. Dowodziła tym wszystkim dziewczyna. Trochę starsza od tych chłopaków.

To straszne — powiedziała Maria.

I ta dziewczyna także tu jest.

Tutaj?

W szpitalu. Wczoraj przyjechała jako cy­wilna pielęgniarka. Emilia...

Emilka? Boże święty — Karolina trzyma­ła się za skronie.

Oni nas tu powyrzynają — powiedziała Maria.

No, chyba nie ma po temu powodów — uspokajał Dyła.

Tolo się bardzo do nas przywiązał, a Ka­zik zachowuje się całkiem przyzwoicie — po­wiedział Ludwik — nie widzę powodów do nie­pokoju.

Tak będzie najlepiej — powiedział Dyła sapiąc — uważałem za swój obowiązek powie­dzieć państwu o tym. Ale przecie wiem, że to nic nie znaczy.

22

W tym samym mniej więcej czasie ksiądz odwiedził komendanta Paligórę. Ten się trochę zdziwił.

Niech będzie pochwalony — powiedział ksiądz Andrzej.

Niech będzie — zgodził się komendant.

No i co, księże proboszczu — powiedział Paligóra po chwili milczenia — ta milicja cza­sami potrzebna?

Jak to czasami? — zdziwił się ksiądz. — Zawsze potrzebna. Co chwila coś jest.

No, dzisiaj było SDokoinie — westchnął Paligóra.

Tak, dzisiaj. Chociaż to wieczór. A jesz­cze nie koniec doby. Noce bywają niebezpiecz­ne.

Co ksiądz mówi! A księdzu coś zagraża?

A choćby i tak. Ale ja się nie boję. Skar­bonka w kościele pełna guzików.

Zaglądał ksiądz?

A zaglądałem.

I rzeczywiście ksiądz myśli, że coś go cze­ka?

Rzeczywiście.

I po to ksiądz przyszedł?

Ksiądz rozsiadł się wygodnie w krześle.

Nie, nie po to, obywatelu komendancie.

A po co?

Właściwie chciałem was przestrzec, abyś­cie nie nadawali tej sprawie zbytniego znacze­nia. Tak dziecinne rzeczy. Dlaczego posłaliście dzisiaj Dyłę do Chaty?

Wcale go nie posyłałem.

No to sam poszedł. Niepotrzebnie.

Może rzeczywiście niepotrzebnie.

Te chłopaki to dzieci. Zresztą Tolo to zna­komity materiał. Czytaliście kiedy powieść Ki­plinga Kim? Nie? To nie ma nic do rzeczy. Mo­żecie mi wierzyć. Ja się na czymś takim znam. Pracowałem z takimi młodzikami.

1 Kiedy?

Kiedyś tam. Bierzecie książki u Elżbie­ty? Przeczytajcie sobie tego Kima. Chociaż te­go po wojnie już nie wydali.

A ten drugi?

Ten drugi gorszy. Ale najgorsza ta la- firynda, co się wkradła do szpitala.

Tak ją ksiądz nazywa, bo konkurencja dla siostrzyczek.

Może. Zobaczymy.

Ksiądz jeszcze raz poruszył się w krześle.

Obywatelu komendancie, czy wy macie oko na fabrykę?

Na fabrykę? A bo co?

A bo nic.

Oni mają tam swoje straże, opieki, orga­nizacje podstawowe. Mnie nawet nie bardzo wolno wkładać swoje palce...

Tak, rozumiem. A płyty nie wychodzą.

Szkoda księdzu? Puszczałby ksiądz swoje operetki? • : "/I?

Ksiądz Andrzej zaśmiał się.

Właśnie. Jedyna płyta, jaka się udała, jeszcze jak byli eksperci amerykańscy, to aria Hanny Glavary z Wesołej wdówki.

To ksiądz miał szczęście.

Ale oni niewielkie.

A dlaczego mi ksiądz mówi o fabryce? — zaniepokoił się nagle Witold Paligóra.

Co mam wam mówić, sami powinniście wiedzieć.

Na spowiedzi coś ksiądz wywąchał?

Po pierwsze ja tajemnic spowiedzi nie zdradzam, a po drugie nikt z całej fabryki, ani jedna osoba, nie spowiada się u mnie.

No to fajno. Mają swoje przekonania.

Mają, czy nie mają, ale tak jest.

A co ksiądz chciałby, żebym w fabryce zo­baczył?

Czy ja wiem? Może byście poszli za swoją potrzebą?

Księże dobrodzieju, co ksiądz opowiada!

Bo wy, obywatelu komendancie, jesteś­cie zacny człowiek, tylko nie bardzo widzicie, co się wokół was dzieje.

A co się dzieje?

Poszlibyście kiedy do Empiku. Pożyczy­libyście książeczkę...

Obywatelu proboszczu, nie orientujecie się w moim rozkładzie godzin. Przecież ja nie mam jednej wolnej chwili.

To właśnie jest niedobrze. W wolnym cza­sie można się zamyślić, można pogadać.

Ja gadanie z ludźmi uważam za stracony czas.

Ach tak. Bardzo przepraszam. Ja chciałem tylko was uprzedzić. Tu mogą się zacząć złe rzeczy. Polityka polityką, a tu może chodzić

o ludzkie życie.

Co mi tu ksiądz kracze jak wrona nad trumną.

Bo może ja wiem trochę więcej od was. Żle mówię — wiem. Ja się tylko domyślam, nie mam żadnej wiedzy. I dlatego nie mogę wam nic powiedzieć.

Ostatecznie...

Już mnie dzisiaj jeden straszył lumina­lem.

Jak straszył, to już dobrze.

Cóż wam będę mówił. O moich snach?

O cieniach w lesie? Od tego las jest, żeby drze­wa dawały cień. Prawda, komendancie? Sami pamiętacie?

A pamiętam, pamiętam.

Więc uwaga... Widzicie, przedwczoraj znalazłem na ołtarzu tę kartkę...

Położył przed komendantem mały kartelu- szek kratkowanego papieru, jak gdyby wyrwa­ny z notesu:

Dvadzieścia cztery chleby i osiemnaście ryb nie nakarmią twojej ludzkości” — przeczytał Witold. — Co to znaczy?

Nie wiem. Ale to coś znaczy. Nic wam to nie mówi?

Nic.

Nie odnosi się to do Pisma świętego. To nie jest cytata.

Oj, robi mi tylko ksiądz mętlik w głowie.

Ja sam mam też mętlik. Przepraszam. Już cisza.

Ksiądz położył palec na ustach i wyszedł. Pa- ligóra wzruszył ramionami.

23

Księżycowa noc w lesie była bardzo osobli­wa. Prześwity między czarnymi pniami jaśnia­ły jak oblane reflektorami, a same pnie i gąsz-

cze zarośli były czarne. Tolo miał dziś dużą roz­mowę z księdzem proboszczem i bardzo się zamyślił idąc Jasem. Kruczek szedł obok niego. Nagle pies rzucił się w krzaki i mocno z lek­kim wyciem zaszczekał. Tolo zwrócił się w tam­tą stronę.

Zabierz psa, bo go zastrzelę — rozległ się glos, który Tolo zaraz poznał. Chwycił Kruczka za obrożę.

Ostrożnie, panie inżynierze, niech pan nié strzela, bo jeszcze i mnie pan postrzeli.

W głosie Tola brzmiała nuta tryumfu, tak jakby górował nad Lińskim.

Zdaje się, że na to zasługujesz.

Tak się panu zdaje, panie inżynierze?

Odszedł wraz z Kruczkiem parę kroków. Wo­la! być w cieniu. Inżynier został w gąszczu.

Mam wrażenie, że mnie szpiegujesz — rzucił.

Chciałbym. Ale to raczej ja powinienem się bać szpiegów. Inżynier podobno wszystko wie.

Co mam wiedzieć?

Może i jest co do wiedzenia.

Zabrałeś się do szantażu?

Nie ja, panie inżynierze.

Co to ma znaczyć?

To ma znaczyć, że inżynier powinien zwiewać. Już czas. Dziś w nocy wszystko się rozstrzygnie.

Co ma się rozstrzygnąć?

Inżynier zrobił parę kroków w ciemności.

Proszę się nie zbliżać, bo puszczę psa.

Zastrzelę go.

Ja też mam rewolwer — powiedział Tolo z tryumfem — i widzę pana jak na dłoni.

Lińskiego zatkało.

Zwąchałeś się z tamtym, z Martwej Pa­sieki?

To nie ja chodziłem na Martwą Pasiekę.

Inżyniera ogarnął bezsilny gniew.

I pod szóstą lipę nie ja chodziłem.

Milcz, szczeniaku.

Już milczę. Tylko powtarzam, niech inży­nier zwiewa, i to natychmiast.

Dlaczego?

Złożyłem tylko co zeznania przed Pali- górą. On wie teraz wszystko.

Co ma wiedzieć? — spokojniej już powie­dział inżynier.

A czy ja wiem, co? Ja powiedziałem tylko to, co zauważyłem.

Smarkaczu.

A to było bardzo dużo, panie inżynierze. I ten tlen dwubutylocyny, i olej epoksydowa­ny... To wszystko brzmi jak wiersz z „Twór­czości”. A zakład w Boryszewie? A zakłady w Bydgoszczy? Kogo pan nabiera, panie inży­nierze?

I tu, ukrywszy się dobrze w cieniu, zagwizdał piosenkę Hanny Glavary. A potem roześmiał się wesoło.

Jedyna płyta, która się nie rozpadła. Na cześć księdza Andrzeja.

A potem przywarował do ziemi i zagwizdał tango z Balu w Savoyu.

Milcz, smarkaczu, nie trzeba — zawołał

Liński.

Niech się pan nie boi, panie inżynierze — powiedział w ciemności głos Tola — on nie przyjdzie. On już nigdy nie przyjdzie.

Inżyniera znowu zatkało.

Co, co, co? — spytał.

Ale w krzakach tylko zaszeleściło i Tolo z Kruczkiem przepadli w cienistych zaroślach.

Inżynier strzelił trzy razy. W ciszy księżyco­wej nocy strzały zabrzmiały przeciągle, wywo­łały pogłos i były jak gdyby sygnałem dla złych sił, które się rozpętały nad Martwą Pasieką.

24

Jeszcze zanim zabrzmiały, Grześ wyplątał się w gąszczach na zboczu urwiska z ramion Emil­ki. Oboje byli nadzy. Emilka chciała go zatrzy­mać.

Dokąd idziesz? Noc jeszcze długa.

Chcę sobie pognać. Do pasieki.

Dlaczego nie zabrałeś mnie tam?

Nie chcę. Nie chcę, aby ktokolwiek za­glądał do mojej budy. Zresztą w. zamknięciu ogarnia mnie lęk. Boję się.

Czego się boisz?

Tylko siebie.

Mnie się nie boisz?

Ciebie? Takiej marnej kobiety? Zosta­wiam cię dla Kazia. Dla Kaziutka.

Co pleciesz? Chodź tu bliżej. Nie gadaj tak głośno. Może ktoś iść wąwozem.

Otoczyła go ramionami.

Śmierdzisz — powiedziała.

Spociłem się.

Co ci dzisiaj poszło jakoś trudno?

Ostatnio przyzwyczaiłem się do innej ro­boty.

Lubisz tamto?

I tego, i tego nienawidzę. Wolałbym cie­bie zamordować.

Nie masz czym.

Może i mam. Ale ostatnio duszę.

Nie gadaj, Grześ.

Takiego małego kurczaka udusiłem. Dla­tego musiałem wiać. I przyjemnie mi było, i żal go bardzo. Chciałbym, aby ksiądz Andrzej za niego się pomodlił.

Nie rozumiem.

Ja już byłem u księdza Andrzeja. On za mnie też już się modli.

No wiesz. Chodzi ci o takie rzeczy.

Gówno chodzi. Ale zawsze przyjemnie po­myśleć, że ktoś się za mnie modli.

Dziwne masz przyjemności.

A dziwne. Słuchaj, Emilko. Dajcie spokój z tym gangiem. To dziecinne zabawy.

I ja tak myślę.

Tu są poważniejsze sprawy.

I ja tak myślę.

No i już pójdę. Dam ci znać do szpitala,

kiedy się spotkamy.

Jak dasz?

To już zobaczysz. Ja tu wszędzie się kręcę.

Aż cię nakryją.

Prędzej, później. Co za różnica?

Zawsze lepiej później.

A mnie się zdaje, że najlepiej w sam czas. W dziesiątkę.

I właśnie wtedy zabrzmiały trzy strzały in­żyniera.

Krótkie i suche, na razie zagubiły się w prze­strzeni leśnej, a potem plątało się ich echo mię­dzy drzewami i rozchodziło się długo.

Grzegorz uważnie nasłuchiwał naciągając spodnie.

Muszę już iść — powiedział — coś się w lesie dzieje.

No to cześć — szepnęła Emilka, nie wsta­jąc jeszcze z mchów i z podesłanej sukienki.

Metalowy blask księżyca stawał się coraz intensywniejszy. Cienie drzew zdawały się po­ruszać na dnie wąwozu.

Emilka nasłuchiwała, jak pod szybkimi kro­kami ciężkich stóp Grzegorza osypywało się igliwie i glina na zboczu.

25

Pius pewnie szedł lasem. Znał tu każdą ścież­kę. Nawet nie myślał o tym, czy zna, nie zasta­nawiał się — szedł. W stronę Martwej Pasieki.

Co prawda sama pasieka powstała (i zamarła) już po wojnie. To już było przedsięwzięcie po- parcelacyjne. Ale Pius wiedział, gdzie stoi owa wielka stara lipa, która wznosiła się nad lasem i którą widać było i z szosy, i ze wsi, i nawet od Parki. Wiedział, że rośnie ona nad uroczyskiem „Jar”, a teraz jeszcze przybyła nazwa „Martwa Pasieka”, którą wielokrotnie słyszał u księdza Andrzeja.

Księżyc świecił bardzo jasno, noc była cicha, czasami tylko przechodził liśćmi dreszcz, jakby drzewa się wzdrygały. Ale poszum ten przery­wał bardzo rzadko ciszę nocną. Kroki Piusa mocno rozlegały się na ścieżce.

Bardzo prędko zszedł do wąwozu, potem wspiął się w górę i już był przy uroczysku. Cha­ta pośrodku pasieki — właściwie buda — stała pusta i nie oświetlona. Otaczały ją ule. Chociaż była noc i gdyby pszczoły w nich żyły, toby spały, a jednak odcżuwało się, że ule, domki, nie są zamieszkałe. Że pszczoły wymarły. Ulom tym towarzyszyła grobowa cisza, było tak jak na cmentarzu. Pius słyszał, że zaraza wydusi­ła pszczoły trzy lata temu i tak już wszystko zostało. Osobiście myślał, że pszczoły zatruły się środkami owadobójczymi, zabiła je cywiliza­cja.

Drzwi budy zamknięte były na zaszczepkę, przetkniętą kołkiem. Widać, nikogo tu nie było. Obszedł budę dwa razy, a potem kręcił się między ulami. Były różnego rodzaju, nowocze­

sne domki i parę starych pni przykrytych sło­mianym stryszkiem.

Pius chciał się przekonać, czy już nic nie ma w tych ulach, i otworzył jeden z nich. W świetle księżyca ujrzał pusty plaster i resztki małych trupków na dnie. Drugi ul był zupełnie pusty. Dopiero gdy otworzył trzeci, odskoczył prze­straszony, jakby ujrzał węża.

We wnętrzu ula leżała czapka. W świetle księżyca wydawała się całkiem czarna. Ale pro­mienie wydobywały z tej czerni srebrną gapę wyhaftowaną nad otokiem i na otoku samym srebrną trupią głowę, malutką czaszkę, która błyszczała jak oko.

Po chwili opanował się. Wrócił do ula i sięg­nął po czapkę, chciał ją wydobyć.

W tej chwili usłyszał za sobą niski głos.

Nie rusz tego, to moje!

Obejrzał się gwałtownie. Przed nim stał pół­nagi chłopiec z olbrzymią kopą czarnych wło­sów na głowie.

Odejdź od ula — powiedział.

Skąd ty to masz? — spytał mimo woli Pius, choć w tej chwili nie to go najbardziej interesowało.

Nie twoja rzecz — warknął tamten — idź do chaty.

Pius zawahał się.

Idź przodem — powiedział chłopak i pchnął go lekko.

Pius zrobił parę kroków w stronę domku

i poczuł, że tamten dotyka jego pleców ostrzem.

Rzuć ten nóż — powiedział cicho.

Tak będzie lepiej — powiedział Grześ.

Otworzył drzwi z zaszczepki. W środku było

ciemno. Grześ wydobył z kieszeni zapałki i za­palił trzy świece w lichtarzu.

Świece powoli się rozpalały i rozświetlały wnętrze. Był tam tylko drewniany tapczan-pry- cza i przy tapczanie krzesło. Stół stał pod ok­nem.

Siadaj — powiedział Grześ.

Pius posłusznie usiadł na krześle.

Nad tapczanem wisiał dziwny obraz. Przed­stawiał banalne popiersie Chrystusa, takie czerwone z niebieskim monidło, jakie noszą wę­drowni handlarze. Ale obraz nie był oleodru­kiem, był malowany na płótnie. Wyraz twarzy Chrystusa był cukierkowo słodki, ale na ramie­niu dźwigał on zwyczajny wojskowy karabin.

Co za dziwny obraz — powiedział Pius — Chrystus z karabinem?

To nie Chrystus. To Che Guevara.

Pleciesz. Oczywiście to Chrystus.

Może. Nie pamiętam, jak Chrystus wyglą­dał. Ale sam to malowałem. Myślałem, że Che Guevara...

Usiadł na tapczanie, przysunął do siebie drewnianą skrzynkę i wyjmował z niej jakieś brzęczące żelastwo. Nóż położył obok siebie.

Dlaczego się tak późno zgłaszasz? Jesteś tu już przeszło trzy tygodnie.

' — Nie chciałem — odpowiedział Pius.

Jak to nie chciałeś? Musiałeś być u mnie zaraz po przyj eździe.

Musiałem — powtórzył Pius — wcale nie musiałem. Jeszcze u takiego szczeniaka.

Milcz! — krzyknął Grześ.

Zerwał się i łańcuchami, które trzymał w rę­ku. uderzył Piusa po głowie. Ten schwycił się za czoło.

Czyś ty oszalał?

Masz mnie słuchać! Czyż nie wzywałem ciebie? Czy nie wiedziałeś, co znaczy dwadzie­ścia cztery osiemnaście?

Pius trzymał się za głowę-

Dlaczego mnie bijesz? — powtarzał żało­snym głosem.

Położy się.

Grześ wstał z pryczy i pomógł Piusowi uło­żyć się na niej. Zamoczył ręcznik w wiadrze z wodą i przyłożył do pobitego czoła.

Trzymaj ścierkę przy oczach — powie­dział — nie będzie tu sińca.

Pius trzymał mokrą szmatę. Ale poczuł, że Grześ złapał kajdankami jego nogi.

Co robisz? — zawołał, zdarł szmatę z oczu, ale się nie mógł podnieść.

Cisza! — powiedział Grześ. — Dawaj łapy.

Czyżeś ty zwariował? Co ty robisz?

Do cholery, dawaj łapy, no! -

Grzegorz schwycił niezwykle silną ręką obie dłonie Piusa, drugą ręką nałożył i zatrzasnął kajdany.

Teraz ciebie mam — powiedział półgło­sem.

Przywarł całym ciałem do leżącego na pry­czy i szukał poza nim pozostawionego na tap­czanie noża. Pius czuł, że śmierdzi kozłem, mo­krym psem, zwierzęciem.

I Tak was wszystkich wyłapię — powie­dział zdzierając z Piusa koszulę. Obnażyło się ciało starszego mężczyzny pokryte szarym pu­chem zarostu. — Wszystkich wyłapię, co do jednego. Mam was wszystkich dosyć.

Piusowi zrobiło się niedobrze.

Kogo masz dosyć, kogo?

Kogo? Ludzi. Po co to wszystko ma ist­nieć? Fabryki, biblioteki, szkoły, kościoły. Wszystko wyzdycha jak te tu pszczoły i im prędzej, tym lepiej.

Przyjemnie ci? — spytał w pewnej chwili.

Pius mdlał.

Widzisz, moje dziecko, mój staruszku, nic już z ciebie nie będzie ani dla świata, ani dla ludzi, ani dla naszej organizacji. Za stary jesteś dla świata, a świat za stary jest dla mnie. Daj mi główkę.

Objął ramieniem głowę Piusa. Pius widział, jak błyszczy nóż w jego ręku.

Widzisz, kochanie — powiedział — leż cicho, nie ruszaj się, widzisz, kochanie, tu masz z tyłu głowy taki dołek. Tu poprzez cistercia magna moje ostrze dostanie się do medulla ob- longata, gdzie się koncentrują wszystkie twoje cholerne centra życiowe. Myślałeś, że coś zro-

bisz na tym świecie. Nic nie zrobisz na tym święcie.

Nie myślałem, że coś zrobię na tym świe­cie. Nie taki to świat.

To po cóż się mieszałeś do wielkich spraw?

Ty — i wielkie sprawy. Łżesz jak pies.

Milcz.

Grześ zatkał usta Piusowi brudną skarpetką, którą ściągnął z tapczanu. Pius się dławił.

Grześ szybkim ruchem przeciął arterię na szyi Piusa i przystawił do niej usta.

Ależ pulsujesz — powiedział odrywając się na chwilę — jakbyś się spuszczał.

Pius ryczał coraz słabiej. Grześ jeszcze silniej ujął Piusa za głowę i uczynił drobny ruch no­żem po karku. Pius nie wydał głosu.

Krew powoli przestała tryskać. Drgawki rąk i stóp ustały. Grześ zlazł z trupa.

Przed chatą rozległy się głosy. Grześ wy­skoczył na próg. W świetle księżyca stali przed nim Kazio i Tolo.

Cześć, chłopaki — powiedział — w samą porę przychodzicie.

I zwracając się do Tola dodał:

Potrzymaj to na chwilkę.

I wsunął Tolowi w rękę okrwawiony nóż. Sam podskoczył do ula, wyrwał stamtąd gestapow­ską czapkę, kiwnął ręką chłopcom.

Do widzyska. Teraz sobie pohulam po le- sie — powiedział.

Chłopcy przestraszeni weszli do chaty. To, co

114

Ki

tam ujrzeli, odjęło im myśli i mowę. Tak że ldedy Paligóra z dwoma milicjantami przyszedł do Martwej Pasieki, zastał Tola stojącego na środku opuszczonej izby z nożem w ręce. Świe­ce się dopalały.

Za późno pan przyszedł, panie komendan­cie — powiedział Kazio.

Może tak lepiej — powiedział Paligóra.

26

Noc była bardzo głęboka i nachylała się już ku świtaniu, kiedy ksiądz Andrzej stanął nad schodami wiodącymi do krypty Domaniewskich pod wielkim ołtarzem. W głębi, w dole paliłd się tylko jedno elektryczne światełko.

Kto tam? — spytał.

W dole było cicho, choć czuć było czyjąś obe­cność.

Kto tam? — powtórzył.

Usłyszał tylko przytłumione szlochanie.

Czy tam kto jest? — jeszcze raz spytał ksiądz Dudarz.

Dobiegł go głos, trochę jęk, trochę westchnie­nie.

Człowiek.

Człowiek — z ironią powtórzył ksiądz Andrzej.

Przekręcił kontakt i cała krypta wypełniła się światłem.

W samym kącie pod dolnym ołtarzem czaiła się skulona postać. Grzegorz płakał.

Zaiste, człowiek — powiedział jeszcze ksiądz.

Zrobił parę kroków po schodach i przyjrzał się chłopcu. Nie miał czapki na głowie, tylko zarośla własnych kudłów. Na gołym torsie wid­niała rozmazana krew, usta były zakrwawione i tak ułożone, jak gdyby jeszcze wewnątrz trzy­mał cały łyk krwi. Patrzyły na księdza wielkie, czarne, szalone oczy.

Co tu robisz? — zapytał ksiądz stając mu nad głową.

Jęknął tylko niewyraźnie.

No powiedz, czego chcesz?

Ja tu zostanę — chrapliwym głosem po­wiedział Grześ i przytulił się całym bokiem do ołtarza — stąd mnie nie wezmą. Ogłaszam gło­dówkę.

Trząsł się na całym ciele.

A to z jakiego powodu? Zresztą w tej kry­pcie jutro będzie pogrzeb.

Pogrzeb? Jaki pogrzeb?

Pogrzeb ostatniego z Domaniewskich. Jest już tylko jedno miejsce w murze. To jest krypta rodziny Domaniewskich.

Grześ zaskomlił jak pies.

Ksiądz pochylił się nad nim.

Chłopcze, coś ty z sobą zrobił?

Niech mnie ksiądz nie rusza. Ja mam jesz­cze nóż przy sobie.

Ksiądz wyprostował się.

Nie masz noża. Twój nóż jest u Paligóry.

I potem powtórzył:

Coś ty z sobą zrobił?

Tylko proszę bez moralnych uwag. Mo­żesz sobie robić kazania dla Tola i Emilki. Ja twoich słów słuchać nie będę. Dosyć się ich na­słuchałem.

Ja myślę, że za mało. I żadnego z tych słów nie zapamiętałeś. No wstań i wyjdź.

Dokąd mam iść?

A czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, co ty robisz?

Przestań gadać, przestań. Zdaję sobie spra­wę, doskonale zdaję sobie sprawę — tu zmienił głos — tylko tego małego to mi trochę żal.

Jakiego małego?

Niby nie wiesz. Tego ostatniego. Ale dla­czego się opierał? Czy ja chciałem takich wiel­kich rzeczy? Ładny był, najładniejszy ze wszy­stkich. I co ja chciałem? A on nie i nie.

Co z nim zrobiłeś?

Nie pytaj po próżnicy.

Co z nim zrobiłeś?

Udusiłem. Szkoda mi go było, bo to jak kurczę. Takie to było małe. Ale oporny chole­ra. Podrapał mnie. Dostał za swoje.

No, dosyć gadałeś. Idź już stąd. Jedź stąd, gdzie chcesz.

A gdzie mam jechać? Nie mam ani ojca, ani... matki. Nie mam domu, nie mam pracy, nie chcę pracować. Co? Pracować na wasze parszy­we społeczeństwo?

A jakiego ty chcesz społeczeństwa, dwa­dzieścia cztery — osiemnaście?

Sprawiedliwego.

Sprawiedliwe społeczeństwo karze zbro­dnie.

Sprawiedliwe społeczeństwo nie wie, co to zbrodnia. Sprawiedliwe społeczeństwo ro­zumie, dlaczego się popełnia zbrodnie. Spra­wiedliwe społeczeństwo powie mi, dlaczego ja morduję — a potem dodał sycząc — dlaczego piję krew.

Kara cię nie minie.

A ciebie, klecho? — wrzasnął Grzegorz. — Dwa lata mordowałeś tych, co chcieli mordo­wać, przez dwa lata ilu zabiłeś, ile krwi wyla­łeś, powiedz?

Ta krew na twoją głowę nie spadała. Uro­dziłeś się po wojnie. Szczęśliwy!

Ale na nową wojnę — ryczał chłopak — na nową wojnę, która was wszystkich w diabły puści.

A potem dodał ciszej i spokojniej, obracając się za siebie:

Gdzie ja miałem moją czapkę, gdzie się moja czapka potoczyła?

I z ciemnego kąta za ołtarzem wyciągnął ów ciemny kaszkiet z trupią główką. Próbował go włożyć na głowę.

Nie waż mi się wkładać tego tu, w koś­ciele! krzyknął ksiądz Andrzej i sięgnął po czapkę.

Grześ skoczył jak kot na równe nogi. Chciał schwycić księdza za gardło.

Ten jednak porwał go za ręce i skrzyżował je na pokrwawionych piersiach. Czapka spadła znowu za ołtarz.

Grześ dyszał ciężko.

Uspokój się — powiedział ksiądz — nie rzucaj się, ja cię ocalę.

Wtedy- w chłopcu zaszła przemiana. Zmiękł i stał się płynny jak szmata. Przytulił się całym ciałem do księdza.

Ksiądz Andrzej przytulił go w półcieniu i gła­skał po skudłaczonej głowie.

Uspokój się, dziecko, uspokój — powta­rzał — zimno ci tu w tym podziemiu. Jesteś

goły-

Grześ chlipał jak mały.

Nie, nie zimno. Ale straszno.

O, tototo! Straszno, wciągnij tę koszulę.

Ksiądz Andrzej ściągnął z ołtarza przygoto­waną szmatę.

Włóż to, dziecko, włóż — powtarzał wcią­gając mu rękawy, zawiązując tasiemki^ tyłu.

. Potem jednym ruchem schwycił za rękawy i związał je na plecach. Grześ zrozumiał.

Co robisz — warknął — co robisz? Puść, puść.

Księdzu Andrzejowi przyszła na myśl sakra­mentalna formułka. Wciąż jeszcze trzymał w ręku zawiązany węzeł rękawów, ale potem po­głaskał Grzesia po wypukłych ramionach, po piersiach straszliwego kaftana i powiedział jak przy chrzcie:

Accipe vestem candidam...

Ale w górze (w kościele już było jasno) u po­czątku schodów zjawiło się dwóch mocnych mężczyzn w białych fartuchach. Byli jaśni i piękni jak dwaj aniołowie.

Puść — krzyczał Grześ, usiłując kopnąć księdza — puść, ty czarny kutasie, puść, klnę się diabłem, puść!!!

I widocznie miał jeszcze w ustach trochę krwi, bo splunął, plamiąc czerwienią albę księ­dza Andrzeja, swój okropny, ale biały kaftan i obrus ołtarza.

Dwaj pielęgniarze zeszli wolno schodami i chwycili Grzesia mocno za zawiązane ramiona.

Ksiądz Andrzej zatopił dłoń w jego gęstej, potarganej czuprynie i powiedział spokojnie, patrząc w miotane szaleństwem oczy:

Jakże ja mogę inaczej ciebie ocalić? I du­szę twoją... i ciało?

Pielęgniarze mocnym krokiem i zapierając się poprowadzili Grzesia do karetki, która stała przed kościołem.

Nie chcę, nie chcę, nie chcęęęę! — wrze­szczał z całych sił, echo rozbijało się pod niskim sklepieniem.

2?

Ludwik nabrał zwyczaju chodzenia do biblio­teki. Zmieniał książki do czytania, to prawda, i czytał je sumiennie, jednak treścią tych wy­cieczek było spotykanie Elżbiety. Bardzo się w ostatnich czasach zaprzyjaźnili. Spokój i cie­

pło tej dziewczyny działały na Ludwika kojąco. A w tych czasach potrzebował jakiegoś opar­cia. Maria i Karolina zamknęły się w niedo­stępnym milczeniu i czasem go strach ogar­niał, gdy tak milcząco tkwiły przy obiedzie, jak dwa wypchane stare ptaki.

I teraz także odnosił jakąś książkę Conrada. Tę samą zresztą, którą Pius Mastai-Domaniew- ski odniósł w dzień swojej śmierci i mówił

o niej z takim rozczarowaniem. Ludwik nie miał określonego zdania o tej książce, przeczy­tał ją, to prawda, ale jej piękno wydało mu się wymyślone i jak gdyby operowe. Teraz ina­czej wyobrażał sobie potrzebę ocalenia. Ocale­nia dzieci i tego lasu, który go otaczał, i tej chaty, która się po trosze waliła.

Przy wejściu do Grań spotkał przewodniczą­cego Dyłę. Przywitali się i stanęli koło siebie. Na razie nie wiedzieli, co sobie powiedzieć.

No dobrze, panie Ludwiku — powiedział Dyla — czego oni od nas chcą?

Oni nie chcą od nas. Oni chcą w ogóle.

Tak jakoś mi trudno to zrozumieć. Pana bratanek tak dobrze został przyjęty w tej fa­bryce.

Tak. Ale przyjmował go inżynier Liński, którego już nie ma. Podobno były tam jakieś nadużycia — z głupia frant dodał Ludwik.

Tak, ale to tylko w płytach. Tam w głębi wszystko jest w porządku. Tam Lińskiego na­wet nie wpuszczali. Ostrożność nigdy nie za­wadzi.

Tak. Tylko szkoda tego Domaniewskiego. Marnie zginął... To było jakieś tajne sprzysięże- nie... czy co?

A czort ich tam wie, panie Ludwiku. My, zwykli śmiertelnicy, ani wiedzieć tego nie bę­dziemy, ani nigdy tego nie zrozumiemy. Świat się tak kręci jak pies koło swego ogona, a cza­sem tak coś wyskoczy.

Świat jest światem i światem będzie, pa­nie przewodniczący. A może nam się tylko tak wydaje, że się kręci jak pies naokoło swego ogona. Czasem tak sobie myślę, że my wszy­scy mamy taką zbyt bliską perspektywę. Nie sądzi pan, panie przewodniczący?

Nie tylko świat, ale i ludzie robią nam czasem niespodzianki. Taki ksiądz Dudarz. Od­ważny, panie, i rozumny. Wszystko z góry prze­widział.

Czy nie za chytry, panie przewodniczący?

Niech pan tak nie mówi, panie Ludwiku!

Wiedział o takich rzeczach, o których my nawet pojęcia nie mamy.

Pan, tak. Siedzi pan w tej swojej Chacie. Szkoda pańskich sił na to siedzenie. Ale ja też jak tabaka w rogu...

Czasami się tak siedzi i siedzi. I nagle oka­zuje się, że właśnie tak było trzeba. Nie za bar­dzo się miotać, panie przewodniczący, może to i ważne.

Tak pan myśli? Ano, może. Ale niech pan kiedyś do mnie zajdzie. Może będę mógł panu coś zaproponować.

Mnie? Skądże znowu! Ja skończony czło­wiek.

Tych parę lat więzienia tak pana wykoń­czyło?

Mnie nie samo siedzenie, ale że trzeba było siedzieć za to, za co raczej spodziewałbym się odznaczenia.

Niech pan nie fantazjuje, panie Ludwiku.

Chciałbym, aby istniała jakaś możność ocalenia. Ocalenia godności ludzkiej.

Skąd panu to do głowy przychodzi?

Ludwik pokazał Dyle książkę, którą trzymał

w ręku.

Widzi pan, to ten tytuł: Ocalenie. Ale ocalenie w końcu XIX wieku tak jakoś inaczej wyglądało. Zdawało się łatwiejsze niż teraz. I prostsze. A teraz to bardzo skomplikowane. I widzi pan, oni może tego od nas chcą. Pokazać im drogę ocalenia. A my nie potrafimy. To oni nas rżną.

Dyła popatrzył na Ludwika z wyrazem prze­rażenia w oczach. Pewnego przerażenia.

Ależ my wszyscy ludzie, na miły Bóg — powiedział prawie z rozpaczą.

Właśnie dlatego. Bo my ludzie. I nie potra­fimy innego świata budować, tylko ludzki. Nie anielski i nie małpi, tylko zwyczajny, ludzki.

Smutny to świat, panie Ludwiku.

A smutny. Cóż robić?

No to do widzenia.

I poszli. Każdy w swoją stronę.

W dobrych parę dni po pogrzebie Piusa Do­maniewskiego, dla którego jeszcze się jedno miejsce znalazło w krypcie kościelnej, Karoli­na już wieczorem weszła do pokoju chłopców. Tolo leżał w łóżku. Wątłej jego postaci nie było znać pod kołdrą, a mysia twarzyczka wyciągała się do Karoliny z ciekawością.

Przyszłaś mi powiedzieć dobranoc? — spytał.

Karolina siadła na krześle przy łóżku gniotąc klamoty Tola. Przez chwilę milczała.

Chciałam z tobą pomówić — powiedziała.

Ale Tolo sam zaczął mówić.

Wiesz, że już' z tej całej fabryki wody so­dowej, co ojciec miał prowadzić — nici. Okazało się, że ma tyle długów, że dłużnicy zmówili się na ojca, no i PSS nie zgodziła się brać tej wo­dy. Jednym słowem, znowu jakieś interesy w stylu ojcowym.

To może lepiej — powiedziała Karolina — nie będzie chciał cię zabrać od nas. A ja bym bardzo nie chciała, abyś ty akurat teraz od nas odszedł.

I ja bym nie chciał — cichutko powiedział Tolo.

Dobrze ci u nas? — spytała Karolina.

Jak ci powiedzieć? — zaczął Tolo. — Ty jesteś taka wielka, że ja się czuję przy tobie jak dzieciak. I mówię jak dziecko. Ale mi z tym do­brze.

No więc niech tak będzie.

Teraz mi się lepiej ułożyły stosunki w fa­bryce, ten Liński to mi dokuczał.

Karolina milczała przez chwilę, a potem za­częła jakby wszystko od nowa.

Mój drogi, dlaczego ty nic nie jesz?

Jak to nie jem? Chleb, masło, wszystko, co jest z rana.

Ale nie jesz obiadów. Dlaczego?

Ciocia na tym oszczędzi. Prawda?

Głupstwa pleciesz. Powiedz mi dokładnie,

o co ci chodzi.

Ja nie mogę jeść mięsa.

Dlaczego? Co się stało?

Nic się nie stało. Ale jak się je to mięso, bez przerwy się myśli o tym, skąd to mięso jest.

Jak to skąd? Od rzeźnika.

Tak, od rzeźnika. Ale jak rzeźnik je robi? Zabija zwierzęta. Czy ciocia widziała kiedy, jak zabijają zwierzęta?

Oczywiście widziałam.

Kazik w tym szpitalu to zawsze zabija wieprza, jak trzeba. On to bardzo wprawnie robi. Pokazał mi kiedyś.

Po cóż on ci takie rzeczy pokazuje?

Bo on powiada: może się przydać.

Przydać? Na co?

Bo myśmy chcieli księdza Andrzeja... mo­że nie zabić, ale ogłuszyć. Waśnie tak jak Ka­zik głuszy wieprze przed zarżnięciem. Ale my byśmy go potem nie zarżnęli. Po co? Ja bym zresztą nie dał.

Chcieliście zabić księdza Andrzeja? Kto?

No, my. Nasza gromada. Myśmy się nazy­wali „pszczółki” kiedyś tam, jeszcze przed do­mem poprawczym. Emilka, Kazik, ja, jeszcze tam paru. To taka ładna nazwa. Prawda? Pszczółki.

Mówisz, Tolu, jak dziecko. Zupełnie jak­byś nie rozumiał tego, co g§dasz.

A jakoś nie rozumiem. Tak przed snem, to mi tak w głowie głupio. Wszystko się mąci. Mama mi się przypomina, ty mi się teraz zawsze śnisz razem z mamą. Bo mama mi się śni co noc.

Karolina poruszyła się niespokojnie.

Biedna mama pewnie by była zadowolo­na, gdyby się dowiedziała.

Mama wiedziała o wszystkim, ale wyje­chała do Niemiec. Gdybyśmy zrobili ten napad na plebanię, to może by gazety tam o nas pisa­ły. Mama by się dowiedziała. Ale Grześ mówił Emilce, że nie. On to naprawdę był ważny. On ludzi zabijał.

Ach, znów pleciesz.

Emilka opowiadała nam, że ten Grzesio to pracował u rzeźnika. Pił krew szklankami.

Obrzydliwe.

Kazio też pije. Jak zarżnie wieprza, to pi­je. I mięso je surowe. Jeszcze ciepłe.

Co wam do głowy przychodzi.

Tolo poruszył się i usiadł w łóżku.

A wam to nic nigdy do głowy nie przy­chodzi?

Co ma nam przychodzić?

Wam, starym? Żrecie mięso i jak gdyby nigdy nic. Tam w szpitalu niedawno takiego ślicznego cielaka zabili. Zamordowali!

Tak się tym przejmujesz, Tolu. To takie zwyczajne. Takie jest życie.

Takie życie, że trzeba zabijać? Pić krew? Ja nie chcę takiego życia.

No dobrze, już dobrze, kochanie — powie­działa Karolina — będę odtąd robiła dla eiebie kluski, kluski z serem, z marchewką, z jajecz­nicą. Nie będziesz jadał mięsa, dobrze!

Taki ksiądz Andrzej na pewno jada co dzień mięso. Może w piątki pości. A ryby to nie trzeba zamordować? Ale i tak nie wiadomo, bo papież od wszystkich postów zwolnił. No nie?

Ksiądz Andrzej to bardzo dobry człowiek!

Podobno. Ale tych Ukraińców to mordo­wał.

Kto ci to mówił?

Wszyscy to mówią. Pani Parczewska.

On bronił Polaków przed bandami UPA.

Tak, to były bandy. Ich trzeba było zabi­jać! Ale ty byłaś w powstaniu, i Ludwik był, i tylu innych było. I jak to Niemcy nazywali po­wstańców? Die polnische Banditen — polscy bandyci.

Spij już lepiej, nie podniecaj się gada­niem.

Ja teraz prawie wcale nie sypiam. Tak sa­mo jak w poprawczaku. Budzę się w nocy i ta­ki strach mnie ogarnia. Straszno mi, ciociu, ok­ropnie mi straszno. Co na to robić?

Nie myśleć lepiej. Pracować. Zajmować

się jak człowiek...

Hm. Zwyczajnie.

Tak, Tolu, staraj się być najzwyczajniej­szym w świecie.

Pójdzie człowiek do latryny i dowie się wszystkiego. Ja wszystko wiedziałem z latryny.

Pleciesz, Tolu.

Potem mi dopiero Kazio wytłumaczył. Ale ja i tak wiedziałem. Dlatego Liński strzelał do mnie.

Liński strzelał do ciebie?

Tak. Ciocia nie wie? I ten nóż z krwią od Grzesia dostałem. Bo ja byłem wtajemni­czony.

Pleciesz, Tolu — Karolina miała łzy w glosie — przestań już naprawdę.

Dlaczego ten świat jest taki okropny?

Tolo zapłakał.

Widzisz tylko jedną stronę tego świata: okropną. Ale świat ma inną stronę — piękną. Popatrz, jaki las jest piękny. A człowiek jest po to człowiekiem, aby przyjąć i jedną, i drugą.

A jak nie chce przyjąć?

Musi. Po to jest człowiekiem. A jak nie chce przyjąć, to go wsadzają do domu wariatów.

Jak Grzesia?

Jak Grzesia.

L'

Psyche

Psyche

Psyche wychowała się w Arkadii. Arkadia był to kraj dziki, odległy od wszelkich centrów cywilizacji, zarośnięty lasami, a właściwie ni­skimi chaszczami, gdzie chowały się dzikie zwierzęta: wilki i dziki. Pomiędzy tymi chasz­czami leżały obszerne polany, na których pasły się krowy i owce, pilnowane przez pastuchów okrytych baranimi kożuchami. Pasterze ci trzy­mali zazwyczaj w rękach kije, prawie maczugi, bo to nigdy nie było wiadomo, kiedy z lasu ja­ki zwierz wypadnie i w stadzie krzywdę zrobi.

Dom, w którym mieszkała Psyche, stał pośro­dku jednej z takich polan. Dom wygodny, ciepły i jak na taką dziką krainę, jaką była Arkadia, niespodziewanie miły i przytulny. W domu tym na dole mieściły się cztery pokoje, kuchnia, spi­żarnia i kredens, a na górze były dwie sypialnie. W jednej z nich sypiała Psyche, w drugiej ciotka Lucyna.

Ciotka Lucyna zastępowała biednej Psyche rodziców, gdyż oboje umarli, kiedy była jeszcze zupełnie maleńka. Ciotka Lucyna opiekowała się nią, dbała o nią, a potem, kiedy już Psyche

podrosła, zajmowała się jej wykształceniem. Ona to też urządziła dla młodej dziewczyny wspaniały bal w dniu, w którym Psyche koń­czyła osiemnaście lat.

Właściwie mówiąc w dniu tym Psyche sta­wała się pełnoletnia i mogła już swobodnie rozporządzać zarówno swoim majątkiem, jak i swoją osobą. Ale ciocia miała swoje zamiary urządzając to towarzyskie i rodzinne zebranie. Zanim bal się rozpoczął, odbyła wielką naradę z dotychczasowym prawnym opiekunem Psy­che, wujaszkiem Apollem Kosteckim, który był lekarzem w sąsiednim miasteczku. Z narady tej wynikało, że z majątku osobistego Psyche ni© zostało ani grosza i że trzeba się jak najprędzej rozejrzeć za bogatym mężem.

Miasteczko, w którym dr Kostecki był leka­rzem, nosiło nazwę Mały-Parnas. Doktor, cho­ciaż miał dziewięć córek, pięć z pierwszej żony, a cztery z drugiej, prowadził życie nieregular­ne i widocznie dlatego roztrwonił niewielki ka- pitalik Psyche. Ciocia Lucyna była oburzona.

Jak możesz tak mówić —I zawołała tak głośno, że pince-nez w czarnej oprawie spadło jej z nosa, kiedy doktor Kostecki chciał się usprawiedliwić — skrzywdziłeś biedną dziew-, czynę.

Kostecki uśmiechnął się pod wąsem i powie­dział:

Psyche jest zbyt ładna, aby życie nie mia­ło jej krzywdzić nieustannie. Piękno rzadko ze szczęściem w parze chodzi.

Ale ciocia Lucyna fuknęła tylko na to po­wiedzenie:

Wstydź się, Apollo. Bronisz się głupimi sofizmatami.

1 zaraz dodała:

Więc co? Zostaje jej tylko ten mizerny dom i te trzy tysiące owiec, co się pasą po wzgó­rzach?

Czy to mdło? — spytał Kostecki.

Tak, ale z czego ona będzie żyła?

Doktor wzruszył ramionami.

O to niech się troszczy jej przyszły mąż.

Ale w tej chwili zajechały pierwsze powozy

z gośćmi na bal. I ciocia Lucyna musiała wyjść na ganek.

Powoli zjechali się wszyscy zaproszeni. A więc dwie starsze siostry Psyche ze swoimi mężami, potem towarzystwo z Małego-Parna- su, sędzia, lekarz, aptekarz, z żonami i córka­mi. Wreszcie kilku kawalerów „do tańca”, a wśród nich jeden, którego nikt nie znał, ale na którego nikt nie zwracał uwagi. Wszyscy nato­miast otaczali starszego kawalera, wysokiego i tęgiego, który miał duży majątek w sąsiedz­twie. Powszechna opinia przeznaczała go na mę­ża dla Psyche, toteż zebrani bardzo byli zainte­resowani tym, jak odbędzie się ich pierwsze spotkanie.

Psyche zjawiła się w salonie dopiero wtedy, gdy wszyscy się już zgromadzili. Była ubrana w bladoniebieską, prawie białą sukienkę tar- latanową, która tworzyła naokoło niej obłok.

W jej twarzy, młodziutkiej i zdziwionej, był jakiś rys tak pociągający, że całe zebrane to­warzystwo musiało bez przerwy patrzeć na nią, zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Nie można było jej nazwać piękną, ale świeżość jej ry­sów, lekkość jej włosów skromnie w tył odgar­niętych, a wreszcie błysk jej oka, odznaczają­cego się niezwykłym blaskiem, czyniły z niej centrum powszechnej uwagi.

Ależ to zjawisko — powiedział jeden z pa­nów do owego nieznajomego, ale nieznajomy nic nie odpowiedział. W ogóle milczał przez ca­ły wieczór. Był bardzo młodziutki i widać także nieśmiały.

Doktor Kostecki zrobił parę szarmanckich kroków w stronę Psyche i złożył jej stosowne powinszowanie. Potem wziął pod rękę owego kawalera Natręckiego, bogatego sąsiada, i przedstawił go Psyche. Ukryta za sztucznie ustawionymi roślinami orkiestra z Małego-Par- nasu zagrała, panowie poprosili panie do tańca i ruszyli poważnie we wstępnym polonezie. Doktor Apollo wziął do tańca Psyche, a bogaty sąsiad ciocię Lucynę. Siostry Psyche, Wiara i Nadzieja, tańczyły ze swoimi mężami.

Był piękny wiosenny zachód słońca. Za ot­wartymi oknami ściemniało się powoli i lekki wietrzyk szeleścił w krzakach i trawach nao­koło domu, a na polanie przed domem zebrali się pasterze nie śmiejąc podejść pod okna, z da­leka przyglądali się tańczącym.

Psyche nie przysiadła ani chwili, była po pro­

stu rozrywana. Wiara i Nadzieja przypatrywa­ły się jej ze zdziwieniem. Dotychczas uważały najmłodszą siostrę za zupełne dziecko, teraz widziały w niej osobę, która miała na balu ta­kie powodzenie, jakiego one nigdy nie zaznały.

Z jednym tylko kawalerem Psyche wcale nie tańczyła: z tym nieznajomym. Parę razy rzu­ciła na niego nieprzytomnym wzrokiem, wi­działa, że patrzył na nią uparcie, i napełniło ją to pewnego rodzaju zdziwieniem. Zdawało się jej, że już tę twarz przelotnie widziała. Może jeden z pasterzy, którzy grywali na flecie, był do niego podobny. A Psyche lubiła chodzić na dalekie przechadzki naokoło domu i swojej po­lany, na wzgórzach i w krzakach spotykała swoje stada owiec — no i oczywiście starych i młodych pasterzy, którzy je pasali.

Powoli w tych tańcach mijała krótka noc. I nagle Psyche spojrzawszy przez okno ujrzała, że niebo okrywa się niebieską barwą, a potem jaśnieje.

Gdzieś zapodzieli się wszyscy. W kącie sie­działa ciotka Lucyna i wuj Apollo. Ale w sa­lonie nie było nikogo. Muzyka zagrała polkę- -mazurkę i wtedy podszedł do Psyche ten nie­znajomy i poprosił ją do tańca. Niechętnie po­dała nj,u ręce i wzięła go za szyję, ale głowę miała opuszczoną i nie patrzyła mu w oczy ani w ogóle nie widziała jego twarzy. W podsko­kach polki-mazurki kosmyk włosów opadł mu na czoło. Szkoda, że Psyche nie patrzyła na swojego tancerza. Był taki piękny.

Zrobiło się zupełnie jasno. Służba zaczęła roznosić barszcz z parówkami i muzyka zamil­kła.

Tancerz na chwilę zatrzymał ręce Psyche w swoich dziękując jej za taniec. A potem nagle powiedział:

Mój pan kazał ci powiedzieć, abyś się zgo­dziła na wszystko, co ci zaproponują. Wszyst­ko będzie dla ciebie dobrze.

Psyche przestraszyła się tych słów. Szybko porzuciła swego partnera i pobiegła do ciotki Lucyny, która siedziała na czerwonej kanapie z wyrazem tryumfu na twarzy.

Cieszę się, moje dziecko — powiedziała — kawaler Natręcki prosił o twoją rękę. Zarów­no wuj Kostecki, jak i ja, wyraziliśmy naszą zgodę.

Psyche zarumieniła się. Ale przypomniała sobie słowa swojego tancerza. Utkwiły one jej w pamięci.

To i ja się zgadzam — powiedziała.

Wniesiono szampana, pito zdrowie młodej pa­ry, Wiara i Nadzieja cieszyły się także, bo Na­tręcki był o wiele brzydszy od ich mężów. Psy­che oglądała się po sali, gdy pito jej zdrowie, ale swego kawalera już nie dostrzegła.

Jutro jedziemy do pana Natręckiego w odwiedziny — powiedziała ciotka Lucyna — będą to oficjalne zaręczyny.

Posłanie pierwsze

Widzisz więc, Psyche, jakie ci dałem dzieciń­stwo i jaką młodość. Sam nie wiem, jak ci wy­tłumaczyć, dlaczego tak zrobiłem. Dlatego mo­że, że jak Cezar Franek chciałem w twojej młodości zobaczyć coś z mojej, odbicie jak w krzywym zwierciadle. A przecież nic w tym opisie Arkadii, w której się urodziłaś, nie ma z mojej Arkadii. Raczej pomieszane wrażenia z niektórych obrazów Luwru i niektórych sek­wencji filmowych, o których nawet nie miała­byś pojęcia, gdybym ci i szczegółowo je opo­wiedział.

Wiem przecie dobrze, że wszystko było ina­czej — i kraj, i ludzie, i nazwiska były inne. Ale tak mi się wydawało, że zadowolona bę­dziesz, kiedy ci to wszystko opiszę tak, jak mi się w głowie układało, kiedy słuchałem opo­wieści o tobie.

Bo jakże mogę inaczej opisać i twoją mło­dość, i całą Arkadię?

Zapalałem dzisiaj zapałkę, ochraniając pło­myk od wiatru, i pomyślałem sobie, ile prakty­ki i doświadczenia życiowego składa się na tę drobną funkcję — ochronić płomyk od zgaś­nięcia. Tak samo i tutaj: na opisanie twojego pierwszego balu musiało się złożyć mnóstwo doświadczenia. Ale tylko mojego doświadcze­nia. Nikt nie potrafi opisać cudzego doświad­czenia. I dlatego może się komuś wydać dziwna twoja młodość; ależ to jest moja młodość. I tyl­

ko o sobie się pisze, kiedy się pisze czy podług Apuleusza, czy podług Cezara Francka, zawsze to będzie podług mnie i z tego zaczarowanego kręgu wyjść niepodobna.

Weszłaś, Psyche, w mój krąg. I kocham cię za to. Dziś złożyłem delikatny pocałunek na twoich wargach, bo jesteś jeszcze bardzo młoda. Ciało twoje świeże jest jak migdał wyjęty z zielonej skórki. I oto zapraszam cię do dalszej jazdy.

A raczej to ty mnie zapraszasz. Wyruszasz przecie karetą z ciotką Lucyną w twoją po­dróż, która tak pospolicie się zaczyna, a tak się dziwnie skończy. Pozwól mi, że siądę z tyłu za karetą na takiej małej, specjalnej platforemce. Gdybym umiał grać na flecie, jak tamten pa­sterz, to zadąłbym jakąś piękną piosenkę albo tylko jeden temat, ten temat, który mi się od ty­lu lat kręci po głowie — a którego nie mogę wyśpiewać.

Może go wyśpiewam właśnie w tej podróży?

II

Zefiry

Wszystko się miało zacząć od wizyty u ka­walera Nairęckiego. Jeszcze wczoraj Psyche za nic nie dałaby się namówić na tę wyprawę, ale teraz, pomna na słowa nieznajomego tancerza, zgadzała się na wszystko.

Musisz wszystko obejrzeć, moja Psysiu —

mówiła ciotka Lucyna z przejęciem, poprawia­jąc bezustannie pince-nez, które co chwila spa­dało jej z nosa — i dom, i ogród, i oranżerie, i owczarnie. Musisz wiedzieć, na czym będziesz gospodarowała. A cały ten Natręcki, stary ka­waler, na pewno zaniedbuje kobiece gospodar­stwo.

A potem połapawszy się, że nie można tak mówić o przyszłym małżonku, dodała pośpiesz­nie:

Ale cóż to za człowiek, moja Psysiu, czy uważałaś, jak on pięknie tańczy?

Z samego rana kareta zajechała przed dom i służba biegała układając poduszki, koszyczki z zapasami, puzderko na sole trzeźwiące, bo nuż nasza Psyche zacznie odczuwać mdłości. Psyche jak Psyche, ale ciotka Lucyna na pew­no zemdleje w podróży. Trzeba ją będzie cucić, bo nie zniesie zapewne widoku tej przepaści, nad którą trzeba przejeżdżać, w połowie drogi do majątku pana Natręckiego.

Gdy już wszystko było ułożone, góry paczu­szek i poduszek zaścielały siedzenia karety, wszyscy wyszli na ganek, aby się pożegnać z odjeżdżającymi. Wuj Apollo i Wiara, i Nadzie­ja nocowali po balu w domu Psyche, wszyscy też poczęli żegnać ją, jak gdyby odjeżdżała już na dobre na własne gospodarstwo.

A i ludzie folwarczni, wiedzeni czy to cie­kawością, czy to przeczuciem dobrych serc, zja­wili się przed domem. Pasterze podnosili w gó­rę swoje długie kije, psy owczarskie szczekały

i zrobił się naokoło karety pokaźny gwar. Wuj Apollo uciszył wszystkich i powiedział:

Żegnamy cię serdecznie, moja droga cór­ko. (Dlaczego nazwał Psyche córką, nie wiado­mo, chyba dlatego, że ją skrzywdził na mająt­ku). Myślimy, że powrócisz do nas jako narze­czona zacnego pana Natręckiego. A to już bę­dzie i ślub nie za górami.

Psyche, zmęczona jeszcze przeżyciami wczo­rajszego ranka, czuła się nie bardzo przytom­na. Lękała się tej podróży, chociaż zgodziła się na nią, i serce jej się ściskało bolesnym przeczu­ciem. Coś ją uderzyło w tym wyjeździe.

To raczej wyjazd na pogrzeb niż na wese­le — powiedziała do wuja Kosteckiego.

Drogie dziecko, pleciesz pod wpływem wzruszenia. Ale ja cię rozumiem,

I ciotka Lucyna objęła ją ramieniem i spro­wadzała powoli schodami, skierowując w stronę otwartych drzwiczek karety.

Prawdę powiedziawszy ciotka Lucyna nie bardzo wierzyła w zgodliwość przekornej Psy­che i trzymała ją mocno objętą wpół, gdyż bała się, że Psyche czmychnie jej w ostatniej chwili, wsiądzie na jakiego osiołka i zawieruszy się w kamienistych oliwkowych gajach Arka­dii, a ciotka zostanie jak głupia na schodach do­mu przed pustą karetą.

Ale nie, Psyche poddawała się prowadzeniu ciotki Lucyny i posłusznie zbliżyła się do kare­ty-

Cóż to? — zawołała ciotka Lucyna już

przy drzwiach wehikułu — czyż Bonońcio ma z nami jechać? Pan Natręcki ma na pewno złe myśliwskie psy, które go uduszą natychmiast.

Ale tu wstawiła się Psyche.

Ciociu — prosiła — niech Bonońcio jedzie z nami.

Był to jej ukochany mały, biały i puszysty piesek.

Ja go wezmę na kolana, a pan Natręcki, jak go tylko zobaczy, to na pewno każe zamknąć wszystkie tamte złośliwce myśliwskie. Zresztą Bonońcio nie bal się naszych owczarków, nie będzie się lękał i psów pana Natręckiego.

Niechętnie, ale zgodziła się ciotka Lucyna. I Bonońcio umieścił się na kolanach zapłakanej Psyche. Lokaj trzasnął schodkami i zamknął drzwi karety. Powóz ruszył. Widać było przez okno tylko rękę Psyche w różowej rękawiczce, którą kiwała w stronę krewnych, domowników i zebranych przed domem pasterzy.

Wkrótce cały ten widok zakrył się przed oczami jadących, a karetę otoczył tuman gęste­go kurzu. Bonońcio kichał zawzięcie, a Psyche ocierała oczy batystową chusteczką.

Moja droga — odezwała się ciotka Lucy­na — teraz zależy jedynie od ciebie nie tylko całe twoje szczęście, ale i całe moje szczęście. Wuj Kostecki stracił cały twój majątek i ja nie miałabym się gdzie przechować na starość. A moja starość już jest tuż, tuż...

Psyche się rozczuliła i chciała objąć ciotkę Lucynę, ale droga, jak to w Arkadii, była bar­

dzo wyboista, kareta podskoczyła na wyboju, podrzuciła Psyche, a ta uderzyła głową w nos ciotki Lucyny zbijając jej piękne pince-nez.

Co też ty robisz, droga Psysiu — zawo­łała ciotka Lucyna, ale słowa te dobiegły do uszu dziewczyny całkiem zniekształcone, bo ka­reta tak turkotała i hałasowała na kamienistej drodze, że rozmawiać było niepodobna.

W miarę jak słońce podnosiło się w górę, w karecie robiło się coraz goręcej i Bonońcio za­czął się kręcić niespokojnie. Ujechali już spory kawałek drogi.

Ciotka Lucyna sięgnęła niebawem po koszy­czek z zapasami. Ale Psyche podziękowała za kanapki z szynką i za jajka na twardo, nie chciała także ogórków. Natomiast nie odmówiła pięknego czerwonego jabłka arkadyjskiego i z radością zagłębiła w nim swoje zdrowe zęby.

W miarę jak podróż się dłużyła, serce Psyche uspokajało się, wstępowało w nie jakieś spokoj­ne i jasne uczucie. Chciała się podzielić z ciotką tymi wrażeniami, ale spostrzegła, że ciotka była coraz niespokojniej sza. W miarę jak się zbliżali do tej przepaści, lęk ogarniał ciotkę Lucynę coraz wyraźniejszy.

Który to furman jedzie z nami, moja Psy­siu — spytała wreszcie — bo ja nie każdemu dowierzam. Nie każdy umie powozić kwadry- gą, a myśl o tym przejeździe nad przepaścią nie daje mi spokoju.

Psyche się uśmiechnęła.

Przecież to Ludwik jedzie — powiedzia-

Ja — a jemu można powierzyć choć i dwanaście koni.

Ciotka się tak niepokoiła, że i Psyche poczęła wypatrywać tej drogi nad przepaścią. Ale jakoś nic wypatrzyć nie mogła, bo kurz wzbijający się spod kół karety stawał się coraz gęstszy i począł otaczać jadący wehikuł czymś*w ro­dzaju obłoku.

Ciotka zatrwożyła się na dobre.

Ludwiku — wołała — Ludwiku, czemu jest tak ciemno?

I rzeczywiście ów gęsty obłok stał się nie­przejrzysty i ogarniał jadących coraz gęstszym mrokiem.

Boże, Boże — wołała ciotka — co to się dzieje.

Psyche też się zlękła. Jeden tylko Bonońcio nie tracił kontenansu i machał ogonkiem, i cie­szył się, jak gdyby za oknem dostrzegał jakie­goś przyjaciela.

Wtem coś trzasnęło w karecie. Znajdowali się już nad przepaścią i Psyche ku swemu prze­rażeniu ujrzała przez gęstą mgłę, że konie i Lu­dwik gdzieś pozostali na drodze, a kareta ode­rwała się od dyszla i wznosiła się w powietrze unoszona jak balon.

Jednocześnie ogarnął jadące panie ciepły po­wiew, jak wonny oddech letniej nocy, napeł­niający jakimś dziwnym upojeniem.

Ciotka Lucyna chwyciła Psyche za rękę i za­wołała:

Psyche, co się ze mną dzieje?

A Psyche zauważyła, że głos ciotki dochodzi do niej jasno, kareta już nie turkotała, a wznió­słszy się nieco w górę, miękko opadała w dół. Psyche wyraźnie czuła podmuchy i powiewy ciepłego powietrza, które spowijały karetę jed­wabnymi wstęgami i opuszczały ją coraz niżej i niżej.'

Wreszcie kareta stanęła. Obłok otaczający ją znikał powoli i stopniowo powróciła zupełna jasność.

Psyche otworzyła gwałtownie drzwiczki i ze­skoczyła na ziemię.

Psysiu, gdzie my jesteśmy? — jęczała cio­tka.

Nie wiem — odpowiedziała Psyche — ale tu jest cudownie.

Kareta stała na pochyłości zielonej doliny, środkiem której płynął jasny strumyk. W doli­nie to tu, to ówdzie stały kępy wysokich drzew, a w oddali jaśniał pozłociście wspaniały pałac.

Z pałacu wybiegł orszak powabnych służeb­nic, niosących szaty, napoje i owoce. Orszak kierował się w stronę przybyłych.

Niech ciocia wysiada — zawołała Psy­che — przyjechałyśmy.

Posłanie drugie

Jakże mądra jesteś, moja Psyche, że zgodzi­łaś się na wszystko, co ci los proponował. To cię zaprowadziło do czarodziejskiego pałacu.

Tak samo i ja chcę się zgodzić na wszystko, co mi Muza — siostra twoja — dyktuje, i tak spisuję twoje dzieje, jak mi to się wydaje naj­snadniej. Nie wiem, co na to powiedzą moi czy­telnicy. „Stylizacja” — zapewne i skrzywią wargi, jakby czegoś nazbyt słodkiego próbowa­li. Stylizacja, zapewne, ależ ile w tej stylizacji materiału, ile śladów własnych i bardzo głębo­kich przeżyć. A że wyrażonych językiem, jakim się już teraz nie pisze, to jeden z kaprysów twórcy, artysty.

Czy nie myślisz „moja Psysiu”, jak mówi ciot­ka Lucyna, że artyście wolno dobierać na pale­cie tych farb, które w tej chwili spełniają w najskrytszy sposób jego zamiary, jego myśli? Że można odgadnąć właśnie po tych farbach znacznie więcej, niż powiedział, i że można się przywiązać właśnie do tych kolorów, może nie­co sztucznych, może za bardzo wygładzonych, ale pod których powierzchnią tai się, jak u wiel­kich malarzy włoskich, kipiąca burza doznań?

Więc myślę, że nie będziesz się gniewała na to, że całą twą podróż, która przecież inaczej wyglądała, namalowałem tak, jak na niektó­rych bywa obrazach. Ale także włożyłem w nią wiele własnych wspomnień, wspomnień o wła­snych podróżach, o własnych licznych moich ciotkach, z. których niejedna nosiła pince-nez w czarnej oprawie i na czarnym zwisające sznureczku. Powiesz może: po co ten pies? Nie możesz już bez psa? Zbyt często powraca u cie­bie ostatnio ten psi motyw. Ależ tak, to praw-

da. Zawsze na starość ludzie przywiązują się do psów. A i w podróżach mojego dzieciństwa psy dość ważną odgrywały rolę. A Bonońcio — zo­baczysz — ma swoje przeznaczenie i odegra w moim opowiadaniu i ważną, i żałosną rolę.

Jednym słowem nie myśl, iż wszystko, co pi­szę i jak piszę, jest zaimprowizowane, dowol­ne. Nie, z tych pozornie nieskoordynowanych cząstek myślę, że się w końcu złoży pewien ob­raz całości.

Usprawiedliwiam się przed tobą, bo chyba sam nie bardzo jestem pewien, Czy mam rację. Może w tym moim układaniu tej mozaiki coś mi się poplątało. Może tak nie jest, jak ja piszę. Może wszystko rodzi się aż tak głęboko, że ja sam sobie z tego nie zdaję sprawy. Dlatego też wykładam ci to pozornie jasno, a w gruncie rzeczy bardzo ciemno.

Niepotrzebnie ci to mówię, Psyche, bo wiem, że mnie rozumiesz. Jesteś dla mnie dobra i wszystkie moje zastrzeżenia rodzą się tylko w mojej imaginacji.

Ty zaś sama ufasz mi, moja Psyche. I z tej ufności rodzi się twoja wspaniałomyślność.

m

Zaczarowany pałac

Zanim jednak pełne wdzięku niewolnice do­tarły do zamarłych w podziwie Psyche i ciot­ki Lucyny, ogarnął je ponownie ciepły i miły

i

powiew, ogarnął on i karetę i uniósł ją w górę ku przerażeniu podróżnych. Kareta bujała przez chwilę w przestworzach, wahając się to w tę, to w tamtą stronę, wreszcie jak strzała uniosła się w górę i znikła sprzed oczu patrzą­cych.

Gdy odwróciły oczy ku ziemi, już służki były przy nich. Rozesłały piękny dywan, rozrzuci­ły po nim poduszki i gestami zapraszały obie kobiety, aby zajęły na nich miejsce. Starsza kobieta, widać przełożona nad sługami, pode­szła do Psyche, skłoniła się jej jak swej pani i powiedziała:

O piękna Psyche, jesteś tu u siebie. Roz­kazuj tylko, a każde twoje żądanie będzie speł­nione.

Doskonale — powiedziała ciotka Lucy­na — ale kareta uleciała w powietrze, a w niej były wszystkie nasze zapasy, nasze stroje

i przybory toaletowe.

Nie potrzebuje się pani o nie martwić. Na razie przygotowałyśmy tu lekki posiłek, a to, co czeka na was w pałacu, przechodzi swą pięknością wszystko, co można sobie wyobrazić.

Na razie więc podały na złotych talerzach lekkie przekąski, owoce, jakich Psyche w życiu nie widziała, i wina w wysmukłych flaszkach. Ciocia Lucyna zaraz sobie porządnie podpiła

i kiwała się sennie. Znalazła się i miseczka dla Bonońcia.

W powietrzu brzmiała bezustannie cudowna

muzyka fletów i harf. Psyche przysłuchiwała się pilnie tym cichym dźwiękom.

Co to tak brzęczy? — pytała ciotka Lucy­na niecierpliwie.

Ale dwie służki szybko przyniosły lektykę, usadziły w niej ciotkę, która zaraz zasnęła, i od­niosły w stronę pałacu. Już jej Psyche tego dnia nie widziała.

Sama postanowiła przejść się po pięknej doli­nie. Skierowała się wzdłuż strumyka ku pała­cowi. Muzyka wciąż jej towarzyszyła.

Łąki były piękne, trawa zielona usiana niezli­czonymi miriadami kwiatów.

Psyche wstąpiła po złoconych wschodach na ganek pałacu. Kolumny gmachu były z białego marmuru, nad kolumnami tkwił biały trójkąt tympanonu, a po rogach attyki pałacu-świąty- ni stały przepiękne metopy z wyobrażeniami prac Herkulesa. Muzyka zdawała się płynąć właśnie z tych metopów.

Psyche uczuła zmęczenie, prowadzona in­stynktem przeszła kilka sal i znalazła się w niedużej celi, której przejrzyste drzwi wy­chodziły na drugą stronę doliny, równie piękną jak ta, i której przyszła Psyche.

Pośrodku tego pokoju stało szerokie łoże za­słane poduszkami i futrami. Psyche poczuła nieprzepartą senność, ułożyła się więc na łóżku, które było miękkie i bardzo wygodne. Bonońcio wskoczył także na te puchy i ułożył sie koło swej pani.

Psyche zasnęła.

Kiedy zbudziła się, zmrok już zapadał. Za oknem było zupełnie niebiesko. W mroku tym zauważyła przy łóżku stolik, a na nim pięknie ułożone owoce i amforę wina. Zjadła jedno jabłko i napiła się trochę wina.

Po czym znowu zapadła w sen głęboki.

Zbudziło ją nagłe poruszenie Bonońcia.

Otworzyła oczy, ale nic nie ujrzała: otaczały ją zupełne ciemności. Przestraszyła się trochę. Bonońcio warczał cichutko, ale nie tak jak na wroga. Gdy zbliżał się ktoś, komu pies był ży­czliwy, jego cichutkie warczenie przypominało mruki kota.

Do uszu jej dobiegły ciche stąpania, zdawało się tak lekko i wonnie mogły stąpać tylko kwiaty. W serce jej wstąpiła radość.

I oto jakaś ręka ściągnęła z niej zasłonę i po­czuła na ramieniu czułe dotknięcie.

Nie bój się — posłyszała cichy głos. — To ja, twój małżonek. Dobrze zrobiłaś, że po­słuchałaś rady twojego tancerza. To był mój przyjaciel Marsjarz, to on cię sprowadził tutaj

i cały dzień, niewidzialny, grał dla ciebie na flecie.

Kto jesteś? — spytała Psyche zdławionym głosem.

Twój mąż i kochanek. Nie bój się mnie, obejmij mnie twoimi ramionami.

Dlaczego tak ciemno? — spytała Psyche.

Nie mogłabyś znieść mojego widoku posłyszała cichy głos — ale obejmij mnie, po­

czujesz moje ciało. Ono jest teraz twoim cia­łem.

Psyche wyciągnęła ręce i poczuła pod nimi aksamit skóry, która okrywała najpiękniej­sze — jak się jej zdawało — kształty.

Mężu — powiedziała — kocham cię, cho­ciaż cię nie widzę.

To dobrze, droga moja Psyche.

Psyche zachłysnęła się szczęściem. To ciało, które teraz do niej ciasno przylegało, tłuma­czyło jej własne ciało. Pojęła w momencie, kiedy objęła swego małżonka za szyję, potem za. ramiona, potem stopniowo i łagodnie prze­chodząc na biodra, co znaczy jej szyja, jej. ra­miona, jej biodra.

Nic w tym ciele nie było podobne do jej cia­ła. A jednak w głaskaniach, którym się podda­wała i które stopniowo oddawać zaczęła, była jakaś wspólnota, współistnienie, coś, co ich łą­czyło w jedno.

Czuła rękę kochanka, która błądziła po jej piersiach. Ale czuła także wymowę ust, które były jak owoce. Coś w tym ciele, w tych us­tach, w tych członkach było tak wiotkiego, co kazało jej myśleć, że małżonek jest jeszcze bardzo młody.

Kto ty jesteś? — spytała.

Jestem bogiem.

Czy nigdy cię nie będę widziała?

Po cóż ci widzenie? Czujesz mnie przy

sobie, czujesz mnie w sobie. Najdroższa, czyż

to ci nie wystarczy?.

Słyszą ciebie i dotykam, pachniesz mi jak kwiat, czują językiem smak twego języka — powiedziała Psyche — chciałabym cię więc

i widzieć.

Żadne światło nie może nas dotknąć — mówił tajemniczy przybysz — bo kiedy nas choćby najdrobniejszy promień oświetli, matka moja nas postrzeże. A matka moja nienawidzi ciebie.

Och, a czymże sobie na nienawiść zasłu­żyłam? — szepnęła Psyche. — Ja bym ją tak kochała. Nie znałam własnej matki.

Niech cię Zeus broni, abyś miała stanąć oko w oko z moją matką. Dlatego musimy się spotykać w ciemnościach nocy. Ale to nie zmniejsza naszego szczęścia ani mojej dla ciebie miłości — powiedział młodzieniec.

Pewnie — przyznała Psyche.

Proś o wszystko, co chcesz. Wszystko spełnię, tego jednego nie mogę spełnić, abyś mnie oglądała.

Mam wszystko — powiedziała Psyche — czego bym mogła jeszcze chcieć? I pałac, i służ­ki, i tę cudowną dolinę. I ciebie — dodała na końcu obejmując go ze wszystkich sił.

Potem już nic nie mówili. Pieszczotom ich nie było końca. Psyche, chociaż nie miała żad­nego pod tym względem doświadczenia, zdzi­wiona jednak była potencją wiotkiego mło­dzieńca. No i uszczęśliwiona.

Wreszcie ustał szał miłosny. Psyche poczuła lube zmęczenie we wszystkich członkach, wy-

ciągnęła się, ułożyła głowę na piersiach miłego i zasnęła.

Kiedy się obudziła, było zupełnie jasno. Na dworze śpiewały ptaki. Ale jej kochanka już koło niej nie było. Odciśnięty ślad głowy na poduszce świadczył o tym, że nie było to senne przywidzenie. O nie, to nie było przywidzenie.

Posianie trzecie

O, moja Psyche, sięgnąłem tutaj do spraw bardzo osobistych i do takich, do których nie powinienem był raczej zaglądać. Miłość i szczę­ście, i ciepłe letnie noce — czyż mnie o nich mówić? Ale chciałem, aby to wszystko, co sta­nowiło samą istotę twojego przeznaczenia, było tu także opowiedziane. Oczywiście na opisanie tego znalazłem nieskładne słowa. Czyż można opisać, gdyby się nawet nie wiem jak chciało, miłość bóstwa?

Nie chcę ci nic mówić teraz, moja Psyche. Teraz ty wierzysz w potęgę miłości, napełnia ona ciebie do tego stopnia, że nie zostawia miej­sca na żadne pytania. I dobrze tak jest. Bo sko-. ro dopuścisz do jednego pytania, jednej wątpli­wości, pustka zacznie się wkradać do twojego uczucia. I zacznie ci je uciskać, wyganiać po trosze, za jednym pytaniem przyjdzie drugie i trzecie, wątpliwości zajmą w twoim sercu to miejsce, które miłość zapełniała. Nie, nie chcę ci mówić o tym wszystkim, bo chcę, abyś się

całkowicie oddała temu szczęściu, jakiemu rów­nych nie ma na świecie.

I chociaż nie dzielisz ze swoim ukochanym dziennych trosk i zabiegów, chociaż nie łączy was wspólna praca ani wspólne starania, nie chcę ci mówić, że miłość twoja jest przez to zubożona. Pewnie, szczęście jest wówczas peł­niejsze, kiedy światło poranku budzi was dwo­je do dnia pełnego wspólnych działań i rozmów. Pewnie, że brakuje ci tego drugiego, dziennego oblicza szczęścia, ale nie zdajesz sobie z tego sprawy. Nie myśl o tym. Wszystko jest dla cie­bie nowe, wszystko pogrąża cię w nowym życiu. Trwasz w miłości jak utopiona w miodzie i cień nocy kładzie na twój dzień najgłębsze tony.

Cudowna muzyka rozlega się w twoim pa­łacu. I ona jest częścią twojego dzisiejszego istnienia. Słuchasz jej w dzień, tak samo jak w nocy słuchasz szeptu twojego ukochanego. Zamyka się w niej część tego boskiego oddechu, który owiewa cię co wieczora. Słuchaj, słuchaj tych nieziemskich tonów, może już wkrótce nadejdzie czas, kiedy ich słuchać nie będziesz. Zamyśl się nad tymi akordami, które nagle uderzają i wznoszą się w górę, a potem jak gdyby pochylają się nad tobą i biorą cię w ra­miona, i kołyszą ciebie kołyską swych tonów, ciebie, dziecko szczęścia.

Te dźwięki przychodzą do ciebie ze światów, których nie znasz, których nie pojmujesz. Za­warte w nich są boskie liczby, o których i twój kochanek niewielkie ma pojęcie. Ale zawiera

się w nich istnienie wieczne i wieczne odradza­nie się liczb, światów i istnień. I pomyśl sobie, to twoje przebywanie w tym zaczarowanym pa­łacu wywołuje te dźwięki. Bez ciebie nie było­by ich, nie istniałyby, nie wznosiłyby się nad dachem twojego domu jak kolumny świateł. One się rodzą z twojej miłości i z miłości twoje­go boskiego kochanka.

I nie słuchaj, co ci mówi ciotka Lucyna. Ona tych dźwięków nie słyszy. A w każdym razie w jej uchu układają się one na inny sposób. Ona nigdy nie zaznała miłości.

Nie bądź też dumna z twojego szczęścia. Szczęście jest zawsze krótkotrwałe. Ale nurzaj się w tych chwilach dzisiejszych jak w chłod­nych falach wiecznych źródeł.

Żyj, moja Psyche, w miłości jest życie.

IV

Eros i Psyche

Ciotkę Lucynę spotkała Psyche dopiero przy rannym śniadaniu. Była wyraźnie zaniepokojo­na i chciała się czegoś wywiedzieć od Psyche.

Przy tym spotkaniu znowu rozległa się w powietrzu owa piękna muzyka.

Znowu to brzęczenie — powiedziała ciot­ka — nic nie słyszę, co mi opowiadasz.

Nie mam cioci nic do opowiadania — bro­niła się Psyche.

Spałam dzisiaj dziwnie twardym snem —

mówiła dalej ciotka — coś tu jest nie w porząd­ku. A ty, moja Psysiu?

I ja też twardo spałam — odpowiedziała Psyche.

W pałacu była piękna biblioteka. Pełno w niej było romansów, ale i poważniejszych ksią­żek. Psyche zagrzebała się w bibliotece na pół dnia. Nos miała utkwiony w obrazki książki, ale nie czytała. Myślała ciągle o wczorajszym goś­ciu. Czy przyjdzie dzisiaj?

I przyszedł w nocy. I przychodził codziennie. A Psyche doczekać się nie mogła chwili, kiedy Bonońcio zaczynał mruczeć, kiedy rozlegały się kroki, ciche jak opadanie płatków kwiatu, i na­stępowało lekkie dotknięcie czułej ręki.

Wreszcie po tygodniu Psyche nie wytrzy­mała i opowiedziała o wszystkim cioci Lucynie. Nie dziwmy się temu. Kto kocha, ten chce jak najwięcej mówić o swojej miłości, a komuż się mogła Psyche tutaj zwierzyć. Do towarzystwa miała tylko ciotkę.

Ciotka Lucyna przestraszyła się i uderzyła na alarm.

Słuchaj, moje dziecko, jak ty go nie wi­dzisz nigdy, to może to jest jakiś potwór.

Nie, ciociu, to nie jest potwór.

Tak. Ale co będzie dalej? Na dłuższą metę tak być nie może. Ty się na śmierć zanudzisz w tej zamkniętej dolinie.

Na razie się nie nudzę.

On trzyma ciebie tu w niewoli. To jakiś

czarnoksiężnik. Całe to jedzenie tutaj jakby z powietrza robione. Masła porządnego nie ma­ją ani czarnego chłeba. O kwaśnym mleku ani marzyć. Wciąż te sałatki, owoce. Może to jaki smok?

To bóg jest, moja ciociu.

Skąd wiesz?

Sam mówił.

O, ja też znam takich chłopców, co mówią

0 sobie, że są bogami. Kto by to takiemu wie­rzył, moje dziecko. Nie, musimy zacząć z innej beczki.

I tak nudziła i męczyła Psyche, aż ta jej obie­cała, że poprosi małżonka o sprowadzenie do czarodziejskiej doliny jej sióstr, Wiary i Na­dziei.

Ciotka Lucyna zaprzyjaźniła się bardzo z jed­ną ze służek, która była do niej przydzielona. Dziewczyna, która nazywała się Plocia, bardzo była przymilna. Całe szczęście, że ciotka Lucy­na miała towarzystwo; Psyche, zmęczona i stę­skniona do nocy, albo zadumana siedziała nad strumykiem, albo zamykała się w bibliotece, gdzie czytała najrozmaitsze księgi, stare i nowe, wielkie i małe.

Wreszcie Psyche uległa błaganiom ciotki

1 którejś nocy, nim zasnęła zmęczona pieszczo­tami, poprosiła tajemniczego małżonka, aby mogła sprowadzić do czarodziejskiej doliny sio­stry swoje — Wiarę i Nadzieję.

Ten z początku słyszeć o tym nie chciał. Ale

Psyche wróciła do swej prośby i następnej no- cy.

To może mieć bardzo złe skutki — powie­dział jej ukochany — ty nawet nie wiesz, jakie to są złe kobiety.

Wreszcie ustąpił. Powiedział:

No dobrze, jutro zjawią się twoje siostry. Ale żebyś potem tego nie żałowała.

Ciotka Lucyna w ręce klasnęła, gdy Psyche powtórzyła jej te słowa.

Ach, nareszcie coś się stanie — powie­działa ciotka — szalona nuda panuje w tej szczęśliwej dolinie.

A zwracając się do Płoci powiedziała:

Moja droga, przygotuj pokoje dla sióstr pani Psyche. One są bardzo wymagające i lu­bią wygodę.

Jakoż następnego dnia rano Psyche ujrzała, jak wiatry z wysokiego brzegu doliny łagodnie niosą jej siostry. Suknie ich rozwinęły się jak balony, wstążki i loki rozciągnęły się na po­wietrzu, aż wreszcie obie opadły tuż koło Psy­che i rzuciły się do niej, ściskając ją i całując.

I zaraz przy obiedzie złożyły naradę. Znały już mnóstwo szczegółów pobytu Psyche w uro­czej dolinie. Skąd o tym wiedziały, darmo łama­ła sobie głowę Psyche. Napadły na nią, że jest taka łatwowierna i nieostrożna, jak może nie oglądać swego męża, a może to smok okropny przylatuje co noc i wstępuje do jej łoża?

Nie, na pewno nie, smok nie ma takiej gładkiej skóry — zapewniała Psyche swoje sio­

stry, a one chichotały głupawo na to powiedze­nie.

Przywiozłyśmy ci gromnicę — powiedzia­ła Nadzieja.

A ja ci dam siarniki — dorzuciła Wiara.

Ukryjesz gromnicę koło łóżka — powie­działa ciotka Lucyna — a jak tylko małżonek twój zaśnie, zaświecisz siarniczek, zapalisz gro­mnicę i obejrzysz sobie kawalera. Zobaczysz, czy nie ma nietoperzych skrzydeł, na przy­kład, albo oślego ogona. Czy ma wszystkie palce u rąk i nóg — inne rzeczy też zobaczysz.

Ciekawe było to, że ciotka Lucyna mówiła całkiem szczerze w swej ciotkowskiej naiwnoś­ci. To ona przez Plocię uprzedziła Wiarę i Na­dzieję o tym, co tu się dzieje. Ale oczywiście siostry Psyche wiedziały, że taka zabawa źle się skończy, i naumyślnie tak gadały, z zazdrości pragnąc pozbawić Psyche boskiego męża.

Najdziwniejsze było jednak to, że Psyche po­czuła gwałtowną ciekawość. Wiedziała dobrze, że jej mąż nie ma ani ogona, ani nietoperzych skrzydeł, że ma parę skręconych włosków pod pachami i gdzie indziej, że skórę ma jak aksamit — ale wezbrała w niej chęć, aby to wszystko zobaczyć własnymi oczami, widzieć, jaki ta skóra ma kolor, jaki odcień włosy i czy ma naprawdę fiołkowe oczy, tak jak ją w noc­nych pieszczotach zapewniał. Bo gdyby Psyche sama nie chciała zgrzeszyć, toby żadne namowy tutaj nie pomogły.

Ostatecznie więc zdecydowała się wziąć gro­

mnicę i siarniki i ukryła je przy łóżku w fał­dach zasłony. Bonońcio widział, co czyniła, i począł na nią warczeć ostrzegawczo. Ale Psy­che biedna nie zwróciła na to uwagi, myślała, że Bonońcio ma kość, a psy wtedy warczą i na najbliższych.

Głupie i złe baby zataiły się w ogrodzie pod oknami, a Psyche z bijącym sercem leżała w swym łóżku. Zdawało się jej, że jej kochanek szczególnie długo tej nocy nie zjawia się, i już myślała, że wcale nie przyjdzie.

Ale oto w głębokiej ciszy usłyszała ciche stą­pania i czuła ręka dotknęła jej czoła i piersi.

Jesteś moja Psyche — powiedział niezna­ny bóg — jak to dobrze, że jesteś.

Pieszczoty ich były szczególnie gorące tej nocy i trwały bardzo długo. Wreszcie małżonek usnął zmęczony, a wtedy Psyche cichutko, by go nie obudzić, schyliła się, wzięła siarniki i gromnicę i zapaliła światło.

Boże, cóż za widok przedstawił się jej oczom. Młody bóg we śnie był tak piękny nieziemsko, kolor jego rozchylonych warg był malinowy, a barwa skóry przypominała kość słoniową. Złote włosy rozrzucone w nieładzie układały się w pierścienie. Rozwarte ramiona miały kształt marmuru.

To Eros, Eros — bóg prawdziwy — szep­nęła Psyche do siebie.

Ale tylko przez krótką chwilkę przepełniona zachwytem Psyche oglądała ten widok. Bonoń­cio rozgniewał się na swą panią, że przełamuje

zakaz małżonka, i rozpoczął gniewnie ujadać na zapaloną świecę starając się ją zgasić: świeca przechyliła się i gorący wosk wylał się na bos­kie ramię.

To zbudziło Erosa. Jednym kopnięciem, przy czym ze stopy jego wyleciała iskra, strącił nie­żywego pieska z łóżka, a sam spoglądając na dziewczynę ze świecą tak do niej powiedział:

Złamałaś mój zakaz, Psyche. Sparzyłaś mnie swoim światłem. Zabiłem twego psa, a te de baby zmienione w ropuchy siedzą pod na­szym oknem. Czynu jednak twojego to nie zma- że, ta kropla wosku do końca świata zostanie na moim ramieniu. A my się już nigdy nie zoba­czymy. Żegnaj, moja Psyche, na wieki.

Gdy to mówił, wyrastały mu u ramion tęczo­we skrzydła, jak u motyla, poruszył nimi, wzniósł się pod ufit i uleciał w noc.

W tej chwili zerwała się burza, nadleciały zimne i gwałtowne wiatry, Psyche uczuła, że cały pałac zapadł się pod ziemię, a ją Boreasz chwycił w ramiona, uniósł w górę i postawił na skalistej drodze raz po raz oświetlanej pioruna­mi.

Psyche przypadła do ziemi. A wtem zza za­łomu wyszła ogromna, wspaniała i nader pięk­na niewiasta. Była ona prawie naga i świeciła własnym światłem. Od oblicza jej zaś rozcho­dziły się promienie.

Psyche zrozumiała, że to sama Wenus.

Córko ziemi — powiedziała bogini grom­kim głosem — za to, że śmiałaś się w urodzie

równać mojemu majestatowi i sięgnęłaś po nie­winność mojego syna, który jest jeszcze chło­paczkiem, skazuję cię na wędrówkę po dro­gach i ulicach miast, aż urodzisz dziecię, któ­rego nasienie od dziś dnia nosisz w sobie. Czy to będzie bóg, czy człowiek, sama zdecydujesz. Jeżeli przez dziewięć miesięcy nikomu nie po­wiesz, że jesteś w ciąży i kto jest ojcem twojego dziecięcia, urodzisz boga, a jeżeli nie wytrzy­masz i zdradzisz twoją tajemnicę, urodzisz tyl­ko człowieka.

To powiedziawszy skinęła na swoje gołębie i skryła się na rydwanie w głębiach przepaści­stej nocy, a Psyche została sama w podartej sukni na kamienistej drodze.

Posianie czwarte

I widzisz, moja Psyche, kiedy bogini wypo­wiedziała te słowa, skazała cię na ciężką wę­drówkę przez miasta podczas całych dziewięciu miesięcy twojej ciąży. Nie' sama ta jednak węd­rówka była ciężką próbą, ale ten dylemat, któ­ry przed tobą Wenus swoim wyrokiem posta­wiła: opowiedzieć wszystko i urodzić tylko czło­wieka, milczeć przez tak długi czas i męczyć się — ale za to urodzić boga?

Na próżno będziesz szukała odpowiedzi na to w tłumie ludzi, z którym się zmieszasz. Nawet gdybyś im opowiedziała o sobie i o swoim

losie, trudno by im byio ciebie zrozumieć, na­wet trudno o tobie pomyśleć.

Bo jak to myśleć o tobie w tłoku, w biegu schodami metra, w zaduchu, który spada na głowy jak ciężki kamień, wśród tak samo spie­szących, gdzie i po co — nie wiadomo. Byle prędzej, byle dalej, byle jeszcze parę kroków zrobić na tym tłocznym świecie, kroków, które nie zbliżają do żadnego celu.

Może zajrzysz do jadłodajni, gdzie spiesznie spożywa się obiad, byle jak, aby tylko nasycić głód, który nie jest prawdziwym głodem, bo nie ma w nim powiewu pola czy morza, czy lasu, czegoś, co pozwala poznać głód prawdziwy, głód szczęśliwy.

W zakamarkach teatrów zobaczysz nieszczę­śliwych, którzy nakładają na siebie suknie i pe­ruki, malują twarze i przyklejają rzęsy — bo nie chcą być sobą. Chcą być kim innym, a co to znaczy być kim innym? Czy można, moja Psy­che, przestać być sobą? I ci nieszczęśliwi wy­chodzą przed ludzi, mówią cudze słowa, robią cudze gesty, ukazują swoje malowane twarze, ale oczy i głosy mają własne. I męczą się może bardziej od ciebie, samotnej, opuszczonej, ale od której nikt nic nie wymaga, o której nikt nic nie wie.

A oto jest poczta. Chciałaś wysłać depeszę do matki twojego kochanka, ale nie znasz adresu. Chcesz zadepeszować: zmiłuj się nade mną. Ale nie wiesz dokąd. Mieszka ona na Cyprze. Ale poczty na całym świecie są jednakowe. Urzęd-

nłczka w okienku albo rozmawia z kolegą, albo jej wcale nie ma. A kiedy przyjdzie, odwróci się jak Sybilla Michała Anioła po taką olbrzy­mią księgę i zacznie szukać. Cypr — to Kypros czy Kipr, czy Szypr. Zmiłuj się, ona Brwinowa nigdy nie może znaleźć, a cóż dopiero Cypru. A ty nie umiesz jej pokazać. Zresztą może to i lepiej, bo nie będziesz potrzebowała żywić na­dziei, że matka twojego kochanka odpowie ci na depeszę. Na takie depesze nigdy nie ma odpo­wiedzi. Nikt nie zmiłuje się na tobą.

I nie szukaj przyjaciół. Nigdzie. Bo oni tyle mają do załatwienia. Takich ważnych rzeczy. Siadają do obiadu czy kolacji, muszą wiedzieć, co jedzą, muszą lubić to, co jedzą, a to nie zawsze da się lubić. Krajane ramiona ośmiornicy pole­wają cytrynowym sokiem: i w każdej ssawce martwego ramienia zostaje kropla soku świeże­go, żółtego owocu. Takie piękne są cytryny po­krajane na talarki. Ale trzeba je kupić, pokra­jać, wycisnąć. Ci ludzie nie będą współczuli z tobą, moja Psyche.

' Ludzie muszą zarobić. Ty wiesz, jak oni za­rabiają: kradną sobie czas i innym czas, i z tego szyją woreczki. To trudno uszyć taki worek z czasu i przechować w nim wszystko: dawne kwity, znaczki pocztowe, zasuszone kwiaty dawnych wiosen, paciorki różańców, na któ­rych nikt nigdy się nie modlił, obierki owoców. To bardzo ważne, moja Psyche, aby to wszy­stko dało się przechować, przechować aż do końca, aż do grobu, i poza grobem, aż do końca

świata. No bo świat się skończy, musi się skoń­czyć, ale ty przedtem musisz urodzić. Boga czy człowieka?

Powiadasz, że młodzi śpiewają wesoło, że może można im zaufać. Prawda, śpiewają, ale to dlatego, że nie mają o czym mówić pomiędzy so­bą, nie mają innego porozumienia prócz głupich słów piosenki. Więc się wydzierają, ale, moja Psyche, nie myśl, że są weseli.

A starzy, chociaż są starzy, pragną miłości. Ale jakże ją zdobędą na starość, kiedy nie za­znali jej w młodości? A może jaki starzec, roz­czulony twoją młodością, przemówi do ciebie jak do dziecka i poprosi ciebie, abyś zrzuciła odzienie. Chyba nie uwierzysz w jego dobroć- i nie zadasz mu żadnego pytania? -

Czarny filozof siedzi wsparty o księgi: mówi, że nie ma nic prawdziwego w życiu i że życie całe nie ma sensu. Wzruszona jego rozpaczą nie mów, że nosisz w swoim łonie boga. Może by to jego zbawiło, ale ciebie zgubi, bo w takim razie urodzisz człowieka. Weź go za rękę, tego filozofa, i poproś, niech pójdzie z tobą przez ulicę. Zaprowadź go do gaju, gdzie kwitną drze­wa pomarańczowe i między drzewami krąży taki odurzający zapach. Może ten zapach nau­czy go na nowo cenić dar życia? Ale nie, on z tobą nie pójdzie. Jego czarne książki są dla niego ważniejsze niż zapach kwiatu pomarań­czowego.

I nie płacz, kiedy usłyszysz pomiędzy kolum­nami greckiej świątyni, która ci przypomni oj­

czyznę twoją, Arkadię, zgrzytliwe tony radia tranzystorowego, które hucząc grubym śmie­chem włóczą ze sobą junacy, wcale nie podobni do pewnego pasterza owiec, któregoś znała w młodości i który tańczył z tobą o świcie tego dnia, gdy skończyłaś osiemnaście lat. Nie płacz, na Boga, bo jeszcze cię zapytają, dlaczego pła­czesz.

Nie bój się, nie zapytają. Możesz spokojna i samotna chodzić ulicami miast, w piekle war­kotu i zgrzytu samochodów, które spieszą nie wiadomo dokąd i nie wiadomo po co. Jak to nie wiadomo? Wiadomo — do śmierci.

Jeżeli ci kto poda szklankę wody, to wylej mu ją w twarz, jeżeli ktoś poda jabłko, to ugryź je i rzuć mu pod nogi — bo on będzie chciał przekupić cię tą wodą i tym jabłkiem, a ty się kusić nie dawaj.

I nie wierz tym dwom starym babom, które siedzą przy stoliku w kawiarni i spoglądają na ciebie tak litościwie. Domyślają się, że jesteś w poważnym stanie. Nie wierz im i nie uśmie­chaj się do nich. Bo może to twoje złe siostry, Wiara i Nadzieja, przybrały taką postać i będą cię namawiały, tak jak wtedy w zaczarowanym pałacu, abyś zapaliła świecę. Nigdy już nie za­palaj świecy, moja Psyche, bo patrz, co twoje światło narobiło. Nie tylko obudziłaś, ale i opa­rzyłaś Erosa. A on miał taką piękną skórę. Mo­że dlatego tak się rozgniewał, że go bardzo bolało to miejsce, na które kapnęła kropla z twojej gromnicy, zapalonej za radą Wiary

i Nadziei. A przecież to one podały ci ogień cichaczem. A teraz siedzą na tarasie kawiarni w wielkim mieście — i niechybnie mają wyraz triumfu na twarzy, choć patrzą na ciebie z li­tością i politowaniem.

I na koncerty nie chodź, moja Psyche, bo już Platon powiedział, że muzyka działa demorali­zująco. Nagle posłuchasz jakiej symfonii i wszystko ci się zda zrozumiałe i jasne. A nie ma większego grzechu, moja Psyche, jak uwa­żać wszystko za zrozumiałe i jasne. Jest to grzech dumy i zaufania do siebie, który chciała popełnić Ewa, gdy pragnęła być bogom równa. Ty nie popełnisz tego grzechu, będziesz milczała i widziała naokoło siebie ciemności i będziesz przerażona ciemnością, ale będziesz milczała. Zatniesz się w swoim milczeniu, a potem jak poczwarka — wydasz z siebie boga. A bóg po­frunie nad tobą jak motyl, jak tamten twój ko­chanek, który miał motyle skrzydła.

A może lepiej wyznaj od razu wszystko pierwszemu żebrakowi, którego spotkasz pod kościołem. I wtedy na pewno, jak ci powiedziała bogini, urodzisz człowieka. Czyż nie lepiej, że tak się stanie? Przecież człowieka urodzić

o wiele jest trudniej niż boga.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
biografie, IWASZKIEWICZ JAROSŁAW
biografie, IWASZKIEWICZ JAROSŁAW
Literatura współczesna - stresazczenia, opracowania1, Jarosław Iwaszkiewicz, Jarosław Iwaszkiewicz -
Iwaszkiewicz Jarosław CHOPIN
Iwaszkiewicz Jaroslaw Czerwone tarcze
Iwaszkiewicz Jarosław zbiór wierszy
Iwaszkiewicz jarosław JAZDA DO SANDOMIERZA
Iwaszkiewicz Jaroslaw Wzlot
Iwaszkiewicz Jarosław Kościół w Skaryszewie
Iwaszkiewicz Jarosław Wzlot
Iwaszkiewicz Jarosław Wiersze
Iwaszkiewicz Jarosław opowiadania biografia
Iwaszkiewicz Jarosław Ikar
Iwaszkiewicz Jaroslaw Stara cegielnia
Iwaszkiewicz Jarosław GOSPODARSTWO
Iwaszkiewicz Jarosław Sława i chwała t 03
Iwaszkiewicz Jaroslaw Tatarak
Iwaszkiewicz Jarosław KSIĘŻYC WSCHODZI
Iwaszkiewicz Jarosław ALEJA PRZYJACIÓŁ

więcej podobnych podstron