IWASZKIEWICZ JAROSŁAW
Martwa Pasieka
Psyche
.Kiedyś, przed wielu, wielu laty Igor Strawiński, który jeszcze nie był wtedy taką gwiazdą hollywoodzką jak potem, pokazywał nam, mnie i mojej żonie, swoją sonatę na fortepian solo. Był to utwór nieduży, ale boski Igor tłumaczył nam, że każdy interwał, ba, każda nuta jest osobno pomyślana i ma swoje specyficzne znaczenie. Kazał nam podziwiać, że w momencie, kiedy nasze ucho oczekuje tonu e, przychodzi ton es — co nie było żadną osobliwością, jako że sonata była napisana w tonacji C-dur i było to po prostu użycie trój dźwięku minorowego zamiast majoru. Rzeczywiście sonata była komponowana przez oddzielne dźwięki, podczas gdy u Beethovena podstawą myśli muzycznej jest takt, a u Schuberta czy Chopina nawet cały frazes.
Myślę, że tak samo skomponowana jest Martwa Pasieka. Tu mają znaczenie elementów kompozycyjnych nie poszczególne opisy lub okresy, ale każde zdanie, każde słowo nawet ma obmyśloną specjalną pozycję w utworze. Tym samym to moje opowiadanie, jak wiele innych, ma pewną formę muzyczną.
Ważne jest, aby czytelnik zwrócił właśnie na
to uwagę, nie zaś na samą fabułę, która jest absurdalna i nie ma wielkiego sensu.
Chciałem dodać przy tym, że sonata fortepianowa Strawińskiego nie odgrywa specjalnie znacznej roli w jego dorobku muzycznym.
Osoby tej powieści, topografia jej i przebieg zdarzeń są zupełną fikcją i nie miały żadnych odpowiedników w rzeczywistości.
Również urzędy, organizacje, zakłady pracy i procesy technologiczne są umyślnie utrzymane przez autora w konturach niejasnych i nie odpowiadających prawdziwym stosunkom dzi- siejszości.
Motto:
Jeżeli udają mądrość, to właśnie to jest filozofia.
Diogenes z Synopy
Chata w lesie na długo przed czasem, kiedy zamieszkała w niej Karolina — a potem Ludwik — już miała swoją skomplikowaną, choć nie bardzo osobliwą historię. Przed laty las otaczający ją stanowił część olbrzymich laty- fundiów, zrazu będących własnością polskiego szlachcica, a potem przekształconych w tak zwany „majątek donacyjny”, czyli ofiarowany wysokiemu rosyjskiemu urzędnikowi za zasługi położone w pracy rządowej w Królestwie Polskim. Wtedy to, w tej donacji, rozgraniczono lasy będące we władaniu rosyjskiego właściciela | częścią, na której były chłopskie serwituty, wzmożone po roku 1861. Lasy donacyjne podzielono na względnie nieduże rewiry i w każdym takim rewirze zbudowano leśniczówkę. W jednym rewirze, najbliżej położonym przy szosie z Prójca do Parki, nie zdołano zbudować porządnego domku, czy to z powodu braku środków, czy też po prostu przez zaniedbanie.
'fi ptj ">’v*
Sklecono tu dużą, czteroizbową chatę, gdzie I mieszkiwali podrzędni lasowi urzędnicy. I W epoce między wojnami, kiedy majątki do- nacyjne przeszły na skarb państwa, chatę po prostu przydzielono pewnemu mieszkańcowi sąsiedniej wsi Granie i administracyjnie podlegała ona wójtowi tychże Grań. Nie bez tego, aby były właściciel skonfiskowanego majątku, magnat polski, nie wytoczył państwu polskiemu procesu o zwrot skonfiskowanych dóbr. Dobra były ogromne i bardzo wartościowe dzięki puszczy, która pokrywała prawie całą ich powierzchnię, tak ze jakaś tam chata nie odgrywała w tym procesie żadnej roli. Zresztą magnat procesu nie wygrał i las bez zbytnich zawikłań przeszedł w roku 1945 na rzecz Polski Ludowej. Tyle tylko, że mieszkańcy Chaty, chłop Wójcik z rodziną, wynieśli się na Zachód, a Chatę Karolina nabyła za bardzo skromną gotówkę.
Nabyła? Od kogo? Właśnie nie było to dostatecznie jasne: albo sprzedał ją sołtys wsi Granie, albo Wójcikowie — a właściwie powinno było sprzedać państwo, na rzecz którego Chata wraz z całym lasem przeszła. Od tej niepewności zaczęły się kłopoty Karoliny. Ale to dopiero potem i nie będzie to nas zajmowało. Tymczasem znalazła ona spokój w tym domu, kiedy zamieszkała w nim wraz ze swoją szwa- gierką Marią, z którą wspólnie odbywała trudną podróż do Kazachstanu.
Dwie starzejące się kobiety (dzisiaj zupełnie stare) zamieszkały tam w roku 1948.
Umieszczając się w tej „Chacie w lesie” Karolina miała jeszcze inne zamiary. Do owego majątku donacyjnego przytykał inny majątek, także leśny, Wyrwidęby, który nie został skonfiskowany po powstaniu i do roku 1945 znajdował się przez te wiele lat w rękach jednej rodziny, Mastai-Domaniewskich. Przodek ostatniego dziedzica tego imienia, ów Domaniewski,
0 którym Odyniec pisze w swoich listach z podróży, że widywał się z Mickiewiczem w Rzymie, przebywał długi czas we Włoszech ze względu na wątłe zdrowie swojej żony. W owych czasach uważano, że klimat południowy jest korzystny dla osób chorych na płuca,
1 lekarze wysyłali swoich zamożnych pacjentów do kraju, gdzie jeszcze dzisiaj wilgoć, chłód w mieszkaniach, wieczne rzymskie deszcze mogą zabić najzdrowszego człowieka. Poczciwy Domaniewski siedział w tym Rzymie, aż mu żona umarła, i został tam też i po śmierci swojej małżonki, i doczekał się roku 1848. Podczas ucieczki Piusa IX do Gaety nie przyłączył się do rodaków walczących pod Garibaldim, przeciwnie, bronił papieża, towarzyszył mu na wygnaniu i wzbudził taką wdzięczność ojca świętego, że obdarzył go on niebywałym przywilejem. Nie tylko nadał mu tytuł hrabiowski, ale niejako włączył go do swojej rodziny, nepoty- zował i dodał własne nazwisko do zwyczajnego miana polskiego szlachcica. Nazywał się odtąd
i cała jego rodzina — Mastai-Domaniewski, co w kraju wywoływało tysiączne żarty i ironiczne dowcipy. Po pewnym czasie ożenił sig po raz wtóry, już nie pamiętam z kim, i wróciwszy do Wyrwidębów założył tam niewielki, ale znakomicie wyposażony szpital, pragnąc uczcić pamięć zmarłej na obczyźnie żony. Przez wiele pokoleń przetrwał ten szpitalik i spełniał ważną rolę w tej zaniedbanej dzielnicy, i dotrwał tak do czasów Polski Ludowej. Leśny majątek Wyrwidęby w całości przeszedł do administracji państwowej, która nadal utrzymywała szpital. Karolina osiedlając się w leśnej Chacie, oddalonej od szpitala o parę kilometrów, żywiła nadzieję, że będzie mogła pracować jako pielęgniarka w szpitalu. Nauczyła się tego pięknego zawodu w czasiś wojny i okupacji, miała dużą praktykę i bardzo się przywiązała do myśli, że będzie pełniła funkcję „siostry"’ w Wyrwidębach.
Tymczasem Ministerstwo Zdrowia zmieniło przeznaczenie tego szpitala. W Parce powstał duży szpital ogólny, więc szpitalik w Wyrwidębach przeznaczono na szpital dla nieuleczalnie chorych. Zwożono tu tych biedaków z Warszawy i z całego kraju, ale praca w takiej umieralni nie uśmiechała się Karolinie. Kogo przywożono do Wyrwidębów, wiadomo już było
0 nim, że nie wyjdzie żywy z tego przytułku. Atmosfera w szpitalu była przygnębiająca
1 Ministerstwo zgodziło się nawet na pozostawienie w nim zakonnic szarytek, bo cywilne
pielęgniarki w Wyrwidębach nie wytrzymywały. W ten sposób nadzieje Karoliny na pracę w pobliżu domu rozwiały się zupełnie.
Jednak pomiędzy „Chatą w lesie” a szpitalem istniał pewien łącznik. Była to młoda dziewczyna, Jadwiga, która pomagała w domu Karolinie, a której matka, pani Parczewska, była zarządzającą szpitala. Szpital prowadził własne gospodarstwo, miał konie (które głównie były zajęte przy pogrzebach), hodował świnie i kury, pilnował wyrębów drzew — i wszystkim tym zajmowała się pani Parczewska. A Jadwiga, jak to młoda koza, śmigała co dzień z Chaty do szpitala i potem wracała z powrotem, zresztą pełna rozdzierających serce opowiadań.
Jeszcze jedną myśl miała Karolina osiedlając się tutaj. Może podświadomie — ale miała. Czasami budziła się w niej nadzieja — która, jak się okazało, nie była złudna — że Ludwik powróci do niej. A tutaj ta bliskość szpitala może mu znowu mogła nasunąć pragnienie zajęcia się z powrotem medycyną, którą w tak głupi i nieuzasadniony sposób porzucił po wojnie. W ogóle powojenne dzieje Ludwika były dla Karoliny czymś zupełnie niewytłumaczonym. Nie mogła zrozumieć tego miotania się i tej szarpaniny poważnego, zdawałoby się, człowieka. To, że się nie mogli pogodzić, było całkiem jasne. Musieli prowadzić życie oddzielne, kiedy zabrakło tego zasadniczego łącznika, którym był Janek.
Stosunek każdego z nich do śmierci Janka
był zupełnie inny. Karolina, chociaż matka, była w ogóle spokojniejsza. Zadbała o pomnik Janka w grobie rodzinnym na Powązkach
i chodziła tam nawet, chociaż ciało Janka tam nie spoczywało. Nie wiadomo nawet, gdzie spoczęło. Mówiła z ludźmi o Janku, o jego nieokreślonej śmierci, Niemcy gdzieś go wywieźli, rozstrzelali, mówiono, że pod Skierniewicami, ale to nie było pewne. A Ludwik nigdy nawet nie wymieniał imienia syna, nawet nie wspominał jego dzieciństwa i zabaw wspólnych, kiedy to sam ganiał z synem jak drugie dziecko. I kiedy Karolina albo Maria powiedziały coś o zmarłym chłopcu, wzruszał tylko ramionami i wychodził do drugiego pokoju — o ile wtedy istniał drugi pokój.
Urządzając więc Chatę, chociaż głównie zajmowała się tym Maria, jedną z czterech izb przeznaczyła dla Ludwika, choć nawet nie wiedziała, gdzie się on obraca. Zaraz po wojnie, wróciwszy z Wilna, grał w którymś z prowincjonalnych teatrów (te amatorskie zabawy zaczął jeszcze przed wojną), ale ponieważ nie miał za sobą żadnej szkoły dramatycznej, kazano mu zdawać egzaminy. Zbuntował .się, powiedział, że żadnych egzaminów zdawać nie będzie, jakiś czas zajmował stanowiska administracyjne, coś jakby starszy woźny — w którymś teatrze krakowskim, a później gdzieś znikł i ani Maria, ani Karolina żadnych wiadomości o nim nie miały.
Z tego wszystkiego i Maria, i Karolina mu*
siały się utrzymywać z rent, które otrzymywały. Renty te były, jak wiadomo, groszowe, więc się w tej leśnej Chacie nie przelewało. Maria chciała jedną z izb wynająć, ale kto by to tam chciał mieszkać na takim pustkowiu. Karolina temu pomysłowi stanowczo się przeciwstawiła — i właśnie powiedziała Marii:
— Ten pokój chowam na wszelki wypadek dla Ludwika!
Maria przeżegnała się na te słowa, jak gdyby szwagierka wspomniała nieboszczyka. Ale nie powiedziała nic.
Choć może by się i znalazł amator na tę izbę. W puszczy miały te panie jeszcze innych, dość tajemniczych sąsiadów. Wśród licznych idei Centralnego Okręgu Przemysłowego, które nam się dzisiaj zdają szczytem naiwności, panowała także tendencja do „ukrywania” fabryk przemysłu zbrojeniowego głęboko w lasach, aby było trudno do nich dotrzeć i aby las (o naiwności!) ukrywał je przed okiem bombardujących lotników. Zbudowano wtedy w owej puszczy donacyjnej dużą fabrykę prochu, której hitlerowcy nie zniszczyli. Lotnictwo widomie o- szczędzało tę fabrykę, rachowano na jej niechybną przydatność.
W czasie wojny jednak przy przejściu frontu przez tę okolicę fabryka mimo wszystko uległa zniszczeniu, chociaż, o dziwo, prochu w niej nie było. Po wojnie budynki odbudowano i zaczęto produkować tu płyty gramofonowe, na razie jeszcze z surowców importowanych. Obszerne
laboratoria jednak przygotowywały doświadczenia potrzebne do produkcji masy, którą się płyty pokrywa i w której się żłobi utwór muzyczny. Masa ta jednak ani rusz nie udawała się
i w dalszym ciągu produkcja szła na masie sprowadzanej z zagranicy. Inżynierów po fabryce kręciło się mnóstwo, zakład pracy się rozrastał — chyba tam jeszcze coś robiono — a mieszkań było mało i chociaż budowane tuż przed wojną, a więc w najlepszym okresie budowlanym, były jednak szczupłe i niejeden pracownik fabryki zamieszkałby chętnie u Karoliny. Na razie jednak mowy o tym nie było. Zresztą zakład leżał w sąsiedztwie Chaty, ale odległość jednak była spora, droga łącząca także nie istniała, trzeba było dość daleko objeżdżać (o ile się nie szło piechotą), więc zamieszkanie inżyniera w Chacie było także bardzo nierealne. Do szpitala w Wyrwidębach było o wiele bliżej.
Wszystkie te „sąsiedzkie” elementy oddziaływały na życie kobiet zgrupowanych w Chacie. W Graniach było wójtostwo (jeszcze naówczas), w Graniach była parafia. Malutki kościółek
i jeszcze mniejsza plebania skromnym otoczeniem obejmowały wielkie serce księdza Duda- rza, który w czasie okupacji czynnie współdziałał z partyzantami ukrywającymi się w puszczy. Ani Karolina, ani Maria nie chodziły do kościoła, ale ksiądz Dudarz, ksiądz Andrzej, jak go nazywano powszechnie, nie miał im tego za złe i uprzejmie z nimi rozmawiał, ilekroć spot-
kał je na swojej drodze, a raz nawet latem zaszedł do Chaty, napił się herbaty i trochę poplotkował o swoich niesfornych parafianach.
Wszystkie te osoby, o których wspominam, żyją do dziś dnia, częściowo mieszkają w Chacie, bardzo się jednak postarzały. Maria ma już osiemdziesiąt dwa lata. Nie lubią one mówić
o przeszłości i zdarzenia, które stanowią przedmiot niniejszego opowiadania, zapadły jak kamień w wodę, dowiedzieć się czegoś o nich bardzo jest trudno.
Ludwik zjawił się zaraz po październiku 1956 roku. Wyszedł wówczas z więzienia, gdzie przebywał wtedy tylko trzy lata, ale absolutnie nie miał gdzie się podziać. Nawet nie miał gdzie przenocować w Warszawie. Wsiadł więc do ciuchci na stacji Warszawa Południowa i późnym wieczorem, bardzo późnym jak na stosunki panujące w Chacie — zjawił się w mieszkaniu siostry i żony. Gdy po długim pukaniu otwarły się drzwi i zza progu wyjrzała Maria, Ludwik się roześmiał, tak sytuacja wydawała mu się ‘niezwykła i niewyobrażalna.
Maria stała w drzwiach bez słowa.
Karolina odezwała się ze swego sypialnego:
— Mario, kto to przyszedł? Czy to Wójcik?
Maria odpowiedziała ostro:
— To Ludwik.
Ludwik roześmiał się po raz drugi.
— Nie wpuścicie mnie?
Karolina w szlafroku ukazała się w sieni.
— Bój się Boga, Ludwik! Skąd się wziąłeś?
— Wpuśćcie mnie i nie wzywajcie boskiego' imienia nadaremno. Wszystko opowiem.
Tak się to zaczęło.
Ale pożycie szło kulawo. I to, o dziwo, nie z Karoliną, ale z Marią. Karolina była spokojna, wysłuchała wszystkiego, co miał do powiedze-J nia Ludwik, i zauważyła:
— Dobrześ zrobił, żeś przyjechał. Gdzie mia-; łeś się udać, jak nie do żony?
Te powojenne lata mają to do siebie — przy-l najmniej tak mawiała Karolina — że mijały niepostrzeżenie. I nawet nie było takich zda-| rzeń, które by jeden rok odróżniały od drugie-? go. Minęły trzy albo cztery lata tego skąpego życia (Ludwik nie miał żadnych dochodów)
i dopiero odznaczył się ten rok, w którym pojawił się Staś, a z jego wizytą zaczęła się seria spraw, jakie zakłóciły codzienny bieg rzeczy w Chacie.
Staś był najmłodszym, znacznie młodszym bratem Marii i Ludwika. Starali się o nim nie pamiętać, nie mówić i zupełnie nie utrzymywali z nim kontaktu. Stach chodził zawsze swoimi drogami i także nie kwapił się na łono rodziny. Ale kiedy przyjechał wreszcie, kiedyś na początku lata, przyjęto to w Chacie jako rzecz normalną. Posłano mu na kanapce w pokoju Ludwika i jakoś się tam przespał. Dopiero na drugi dzień począł kaprysić.
— Jak tu u was ubogo — zaczął przy rannym śniadaniu — jak wy możecie tak mieszkać?
I do tego w takim zapadłym kącie...
«Ml
HHi
ns
MHH MHH ■Hnnj^HI
aaBM
— Nikt ci nie proponuje, abyś zamieszkał z nami — rzucił Ludwik znad szklanki herbaty.
— Niech Bóg broni — zauważyła Maria. Jadwiga przyniosła jajecznicę. Było to wielkie wystąpienie na cześć gościa, ale on to uważał za zupełnie naturalne.
Lata mijały i Jadwiga się postarzała, nie była wciąż tą dziewuchą, która śmigała do Wyrwidębów. Ale była jeszcze bardzo przystojna.
— Cóż to za dziewczyna? — zapytał Staś.
— Ot, taka tam — odpowiedziała Karolina — pracuje u nas od samego początku.
— Że też się jej tak chce — zauważył Staś. — Nie wychodzi za mąż?
— A gdzież jej męża znaleźć na takim odludziu, chciałabym bardzo, żeby wyszła — westchnęła Karolina.
— Nie każda dziewucha spieszy się tak za mąż. Wielkie mi szczęście — powiedziała Maria.
Ludwik się zaśmiał.
— One tak stale. Karolina chce, żeby Jadwiga szła za mąż, a Maria twierdzi, że to nic osobliwego.
— Pewnie — uśmiechnął się Staś — sama męża nie miała.
Maria obrzuciła brata ostrym spojrzeniem.
— Wiedziałam, co robię — powiedziała.
Miała kiedyś tam jakiegoś narzeczonego
w niepamiętnych czasach, ale sama zerwała to narzeczeństwo.
Po śniadaniu Ludwik wziął brata do swojego
flHHj
rai
sag
mi
pokoju. Usiedli przy stole na dwóch twardych krzesłach. Łóżka stały rozbebeszone.
— No — powiedział Ludwik — kładź nóżki na stół. Nie przyjechałeś przecie dla naszych pięknych oczu.
Stanisław zmieszał się i pogładził wąsa.
— Nie przypuszczasz więc, że chciałem zobaczyć, jak mieszkają moi najbliżsi krewni?
— I rozczarowałeś się. Ha! Groszem nie śmierdzimy.
— Też pomysł. Nigdy od was nic nie brałem
i nie wziąłbym teraz. Chociaż znajduję się w ciężkich warunkach.
— Wiem, wiem — powiedział Ludwik — siedziałeś ostatnio.
— O tym braciszek wiedział.
— W gazetach o tym pisano.
— Tylko w jednej.
— I ta akurat dostała się do moich rąk.
— Ty też siedziałeś — powiedział Stanisław.
— Z trochę innych powodów — zeźlił się Ludwik.
— Czy te powody są aż tak różne? — spytał słodkim głosem młodszy brat. Ludwik wstał od stołu i przeszedł się po izbie.
— Czy kpisz, czy o drogę pytasz? — spytał po chwili groźnie.
— Nie chciałem cię urazić — w dalszym ciągu słodko mówił Staś.
— No, jazda. Z czym przychodzisz?,
Ludwik znowu usiadł przy stole.
Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, jaka
jest moja sytuacja rodzinna.
— Nie mam pojęcia — dość brutalnie żachnął się Ludwik.
— O tym gazety nie pisały — ironicznie powiedział Stanisław. — Klocia mnie porzuciła.
— Co znaczy porzuciła? Jak mam to rozumieć?
— Wyjechała za granicę, do NRF. No i nie chce stamtąd wracać. Rozstaliśmy się w najlepszej przyjaźni. Obiecała mi przysłać samochód.
— Z NRF?
— Właśnie. Ale pisze, że już nie wróci, że mogę się uważać za wolnego, żebym się nie krępował jej losem, sama sobie poradzi.
— Ma tam kogoś?
— A diabli wiedzą. Chyba ma. Sama by na niepewny los nie została.
— A, Niemkini...
— Jej niemieckie pochodzenie takie dalekie. W czasie okupacji uważała się za Polkę.
— Ona? Przecie była jeszcze dzieckiem.
— Ale jej rodzice folkslisty nie podpisali.
— Odezwała się w niej krew przodków.
— Mniejsza z tym. Zostałem sam. Biorę teraz dzierżawę, mały folwarczek pod Mszczonowem.
— Dałbyś sobie już spokój z tymi gospodarstwami, znowu wszystko rozprzedasz i...
— Ludwiku, ja się ciebie o radę nie pytam.
I nigdy nie pytałem. Mam zresztą solidnych wspólników.
— Wspólników? Może wspólniczki?...
— Może. W każdym razie musiałem się zająć umieszczeniem gdzieś Tola.
— Aha — domyślił się Ludwik.
— Mój dobry znajomy, inżynier Gustaw Liński, ma go zatrudnić tu na fabryce.
— Tu, u nas?
— Tak, właśnie tu. Jak to zabawnie się składa. Chciałem was właśnie prosić, żeby mógł u was zamieszkać.
— U nas? Tutaj? Na tym pustkowiu? Przecie się jeszcze musi uczyć. Ile on ma lat?
— Szesnaście.
Ludwik uważnie popatrzył na Stanisława. Coś się mu nie zgadzało.
— No, może trochę więcej — dodał pośpiesznie Staś.
— I co on tam będzie robił?
— Coś w rodzaju praktykanta czy starszego robotnika. Chciałbym, aby się przyuczył. Będzie miał ciekawy fach w ręku. Pali się do tych
płyt-
— Pewnie myśli, że będzie grał przez cały dzień. A cóż ze szkołą?
— Ze szkołami mu nie szło.
— Idzie śladami tatusia.
To bardzo dobry chłopak, tylko ogromnie nieszczęśliwy. Nie ma szczęścia.
— Prawdziwy członek naszej rodziny. No, może więc w tym zakładzie zdobędzie magisterium. Co?
— Jakieś głupie aluzje.
22
— Zaraz spytam moich bab. Taki chłopak by się tu nam przydał. Ale to daleko. Jak on będzie tam chodził.
— Tolo ma motocykl.
— Już? No, no, wcześnie zaczyna. Zresztą
i na piechty doszedłby codziennie. Zdrowo by mu było.
— Ale oczywiście ja będę płacił za jego utrzymanie.
— Z tej twojej dzierżawy?
— Zapewniam cię. To złote jabłko. Szparagi, pomidory.
— Abyś tylko znowu nie zaczął koni hodować.
— Konie? Teraz? To już jest sprawa moich wspólników.
— Znowu dostaniesz grabiami po głowie.
Ludwik śmiał się na całego.
— Zmiłuj się, Ludwiku.
Weszła Karolina.
— Czego się tu tak śmiejecie? Wesoło wam.
— A wesoło — powiedział Ludwik — wesoło. Staś znowu bierze dzierżawę... ze wspólnikami. I Tolo mu będzie przeszkadzał! A co, ładny z niego chłopak?
— Bardzo ładny.
— No i chce Tola wpakować nam.
— Zlituj się, Stanisławie. A co on będzie robił?
— Już go umieścił w fabryce. Znakomicie się urządził.
— A ty wiesz o Kloci? — spytał Stanisław.
— Wiem — odpowiedziała Karolina — już my mamy swoje babskie wiadomości.
— Chodźcie do tamtego pokoju — powiedziała wchodząc Maria — mam tam coś dla was.
Na stole stała ćwiartka wyborowej i półmisek, na nim śledź z posiekaną cebulką.
— Bądź co bądź jesteś gościem — zwróciła się Maria do Stanisława.
— Bądź co bądź!
— I to rzadkim gościem — dodała Karolina. Maria nalała kieliszki.
— Powiedz mi, Karolciu, jak ty doszłaś do tej Chaty? — spytał Stanisław znowu słodkim tonem.
— Ach, to cała historia. I właśnie że nie doszłam, bo mi teraz rada narodowa kwestionuje moje prawo własności. A ja wpłaciłam dwa razy, wprawdzie nieduże sumy, ale zapłaciłam, jak zawsze mówię: „wójtowi i Wójcikowi”. Bp wtedy był jeszcze wójt w Graniach, a Wójcik był niby to właścicielem Chaty. Ale wyniósł się na Zachód.
— Wziąwszy twoje pieniądze — powiedział z ubolewaniem Stanisław. — A dużo tego było?
— Właśnie bardzo niedużo. I to jeszcze za stare pieniądze. Dobrze, że wpakowałam w tę Chatę. Inaczej by mi przepadły.
— No, nie przepadłyby, przecież wymieniali — gorliwie zauważył Stanisław.
— Ocalały mi te perły po babci Lewkowiczo- wej — powiedziała Karolina — oddałam je na przechowanie Wandzie. Wiesz, doktorowej. Ona
\
zakopała je w ogródku na Żoliborzu i po wojnie się znalazły. Rzadki wypadek.
— I kto to taką rzecz kupił? — troszczył się Stanisław.
— A ktoś tam kupił. Za psie pieniądze. To były bardzo wartościowe perły. Pięć sznurków
i fermuar z szafirem. Babcia była strojnisia.
— I wszystko wpakowałaś w tę chatę? — pytał Stanisław.
— Wszystko, wszystko — pośpiesznie zapew- ^ nił Ludwik i podniósł w górę kieliszek — to za
zdrowie twojego Tola. W gruncie rzeczy się cieszę, że ktoś młody tu będzie.
Ludwik przelotnie spojrzał na Karolinę, ale ona odwróciła oczy.
— No, tak — powiedziała Maria, która już wiedziała o projekcie — zamieszkam na stałe z Karoliną.
— Bo wiesz — powiedział Ludwik — Maria mieszka w zimie z Karoliną, ja w drugim pokoju, Jadwiga w kuchni, a tego czwartego w zimie nie opalamy. Dla oszczędności. Mam nadzieję, że na jesieni przyślesz Tolowi trochę pieniędzy, to kupi sobie drew i będzie opalał ten czwarty pokój. Ciasne to, ale dla niego wystarczy.
No i po paru dniach przyjechał Tolo. Na motocyklu. Chłopiec rzeczywiście nie był podobny do ojca, rysy miał ładne, tylko twarz miał jakby szczurzą.
Z początku był jakiś ponury.
— To mu przejdzie — mówiła Karolina — jak się trochę z nami oswoi. Przecież my dla niego obcy ludzie.
— Oswoi albo nie oswoi — powiedziała Maria — trochę mu wilkiem z oczu patrzy.
— Raczej szczurem — zaśmiał się Ludwik.
— Et, dajcie chłopcu spokój — wstawiła się Karolina.
Tolo był nudnawy w tej swojej ponurości.
I trochę niepokojący.
Jakoś to mu jednak przeszło. Po paru tygodniach był znacznie swobodniejszy. Wyglądało na to, że zobaczył, iż stryj ostwo to zacni ludzie, nie dokuczali mu, do niczego się nie wtrącali. Jak gdyby cenił sobie ich stosunek. Jeździł na siódmą do zakładu pracy, koło trzeciej—czwartej wracał, Jadwiga dawała mu obiad w kuchni, bo tamci jadali wcześniej, zjadał
i szedł do swojego pokoju. Motocykl stał w komórce za Chatą, komórka była spora, mieściła kury i kaczki, czasami gęsi. Dla świniaka było osobne ogrodzenie.
Co robił Tolo w swoim pokoju, tego nikt nie wiedział. Trochę coś pisał, czytał, Ludwik go czasami zapytywał o te lektury, ale jakoś nic z niego nie mógł wyciągnąć. Zresztą lato było tego roku ładne, pod wieczór wychodzili na spacer, raczej każde z osobna, jak żyli. Tolo zabierał na przechadzkę Kruczka, żółtego psa podwórzowego, który w dzień uwiązany był na łańcuchu.
Pod jesień przyjechał Kazio Wójcik.
Był to najmłodszy syn dawnego właściciela Chaty. Karolina trochę się zaniepokoiła tym przyjazdem. Ale Kazio jej wytłumaczył: stęsknił się do Grań, na Zachodzie mu się nie podobało, obco tak, jakby między Niemcami. Zaczął pracować w Graniach u gospodarza, potem w Wyrwidębach za pomocnika stróża i dobrze. Zamieszkał w jednym pokoju z Tolem.
Dla Karoliny było to trochę trudne. Mimo woli myślała o Janku. Wyrzucała sobie, że jest niedobra dla młodych, że ma do nich żal o to, że żyją, że śmieją się, pracują. A jej Janek? Zresztą on nie byłby już młody, miałby może dzieci. Robiła te swoje serwetki, którymi dorabiała do emerytury, ale teraz, latem, szło to jej niesporo. Zamyślała się. Maria ją poganiała.
— Karolino, nie myśl, nic nie wymyślisz.
— Ja wiem, Marysiu.
Tylko w tych wypadkach Karolina mówiła do szwagierki „Marysiu”.
Pewnej niedzieli przyszedł inżynier Liński zapytać panią Karolinę, jak się sprawuje jego pupil.
— A jak na zakładzie? — spytała Maria.
— Bardzo, bardzo dobrze. Tylko trzyma się tak na uboczu. Jak gdyby nie chciał i nikim rozmawiać.
— W domu jest taki sam.
— Taki smutny.
— Za matką może tęskni — powiedziała Karolina — takie dziecko.
— No, tutaj ma przecie drugi dom — zauważył inżynier.
— Tak — bąknęła Karolina — ale on nas przedtem nie znał.
Jeszcze w pełni lata, zanim Kazio przyjechał do Grań, o letnim pogodnym zmroku Karolina, idąc spacerkiem na wiejskiej drodze, już poza lasem spotkała księdza Dudarza.
Sama nie wiedziała, dlaczego ucieszyła się z tego spotkania.
— Taki piękny wieczór — powiedziała — trudno usiedzieć w domu.
Ksiądz zawrócił i poszedł razem z Karoliną.
— A tam u was coraz ciaśniej — powiedział.
— O, bratanek mego męża wiele miejsca nie zajmuje — tłumaczyła się Karolina — takie ciche dziecko. Chociaż...
— Ma pani jakieś zastrzeżenia? — spytał ksiądz.
— Nie, żadnych zastrzeżeń. Nawet sama to przed sobą ukrywam. Trochę mi jest ciężko patrzeć na niego. Straciliśmy w czasie wojny syna.
— Ta, wiem, wiem.
— I to w taki głupi sposób. Ja byłam daleko, ale i tak bym nic nie pomogła. Penicyliny jeszcze nie było.
— A on nie zginął w partyzantce? — ksiądz jakby się zdziwił.
— Nie, proszę księdza. W czasie wojny zdarzały się i śmierci naturalne. Miał zapalenie wyrostka robaczkowego, operacja przyszła za późno. No i tak...
— Nie może go pani nawet nazwać bohaterem — uśmiechnął się dość dziwnie ksiądz Du- darz.
— Ach, to już mi jest wszystko jedno — powiedziała Karolina. — Śmierć dziecka to zawsze śmierć.
— I co? Teraz to w pani odżywa?
— Nawet nie mam żadnych powodów. Tolo jest zupełnie inny od Janka. I o wiele młodszy, wiele młodszy...
— Pewnie...
— To znaczy młodszy, mniej rozwinięty, niż był Janek w tym wieku. Ale zaczynam się do niego przywiązywać. Jak go w domu nie ma, to mi go brak. Takie ma człowiek różne, mieszane uczucia — uśmiechnęła się Karolina sama nad sobą.
Ksiądz zatrgymał się chwilkę i uważnie popatrzył na Karolinę. Zmieszało ją to spojrzenie.
— Droga pani — zaczął ksiądz jakby jakąś dłuższą przemowę, ale potem nagle się zatrzymał i powiedział prędzej — droga pani, miłości człowiek nie powinien nigdy skąpić.
— Och, ja już mam takie wyschnięte serce — zwierzyła się nagle Karolina.
•— Cóż można mieć w życiu — mówił ksiądz
jakby sam do siebie — nic, tylko te trochę miłości. A i na to trudno się zdobyć.
Stanął na drodze, odwrócił się do Karoliny i podniósł brwi wysoko do góry, kiedy powtórzył, już teraz i do niej skierowując te słowa:
— A i na to trudno się zdobyć.
Powtarzała sobie te słowa, odkąd zjawił się
Kazik, a z nim w Chacie powstało jakieś nowe życie. Chłopcy śmieli się, rozmawiali głośno i Tolo zupełnie się odmienił.
Ten nowy nastrój w domu był dla Karoliny nie do zniesienia. Chciała opanować się, chodziła do pokoju chłopców, rozmawiała z nimi, ale potem wracała do siebie, gdzie spotykał ją pytający i surowy wzrok Marii, i powtarzała w kółko:
— A i na to trudno się zdobyć! Jak trudno się zdobyć.
Kiedyś przy stole spytała Ludwika:
— Czy ty znałeś takich Druckich ze Lwowa?
— Druckich-Lubeckich czy Druckich-Sokol- nickich? — zapytał.
— Nie, zwyczajnych Druckich. Podobno z Kołomyi.
— Wiesz przecie, że nie miałem tam żadnych znajomości. Tak rzadko bywałem we Lwowie.
— Właśnie. Ty zawsze ciągnąłeś do Wilna.
— Chyba tak. Ale dlaczego pytasz?
— Ta pani Drucka to była z nami w Kazachstanie. Umarła tam przy nas.
— Czy chodzi ci o Emilką? — spytała Maria. — Jest zawsze w Warszawie.
— Mam wyrzuty sumienia — powiedziała Karolina. — Obiecałam pani Druckiej, że będę się opiekowała Emilką.
— Nie na wiele byś się jej przydała — z przekąsem powiedziała Maria.
— A może? Muszę do niej napisać...
— Napisać? — zdziwiła się Maria. Rzeczywiście napisanie listu było wielkim
zdarzeniem w Chacie. Szukano pióra, papieru. Utrzymywano tylko oficjalne stosunki, z Radą Narodową, najwyżej z powiatem. Nie miało się już ani krewnych, ani znajomych. Nawet na święta przychodziła minimalna ilość pocztówek.
— A jaka ona jest, ta Emilka? — spytał Tolo, który tym razem wyjątkowo jadł ze wszystkimi. Była niedziela.
— Hm. Trudno powiedzieć — zastanowiła się Karolina — to bardzo dziwna dziewczyna. Zresztą nie chciała mojej opieki. Nie mam sobie nic do wyrzucenia.
— A jednak coś cię gryzie — uśmiechnęła się Maria — mogłaś się z nią widywać, choć ona tego nie chciała.
— Bardzo uparta. I swawolna...
— Co to znaczy „swawolna”? — spytał Ludwik, uprzedzając pytanie Tola.
— Źle się wyraziłam. Chciałam powiedzieć: „niezależna”.
Ta niedziela była wyjątkowo pogodna i ciepła. W marcu rzadko się takie dni zdarzają. Las wyglądał pięknie, graby puszczały pierwsze liście, modrzewie okrywały się różową mgiełką, a brzozy już były zielone — wszystko to na tle czarnego gąszczu sosen i wysokich świerków. Wszyscy spacerowali po lesie. Każdy oddzielnie.
Tolo z Kaziem też się wybrali na przechadzkę zaraz po obiedzie.
— Wyobraź sobie — powiedział Tolo — że oni przy stole mówili o Emilce.
— O Emilce? Musiałeś się z czymś wygadać — zniecierpliwił się Kazio.
— Daję słowo, że nie. „Sama” zna ją skądś jeszcze z Turkiestanu.
— Niemożliwe.
— Ależ tak. Niektóre Sprawy krążą w powietrzu. Oni przeczuwają, że ona tu przyje- dzie.
— A może po prostu wiedzą.
— E, skądże. Nic jeszcze nie wiadomo o likwidacji szarytek w Wyrwidębach.
— Tak. Ja pierwszy to wywąchałem. Zresztą to będzie stopniowa likwidacja, na razie przyjadą tylko trzy cywilne — podskoczył tutaj wyrównując „w nogę” z Tolem.
— Ale skąd Emilka wiedziała? Jak ona to zrobiła?
To już nie nasza sprawa. Ona wszystko
wie.
— Ręce mnie już swędzą.
— Tak ci się tylko wydaje.
— A wiesz, że może i tak.
— Jak ci idzie u tego księdza?
— Klawo. Ale słuchaj, on ma naprawdę cudną bibliotekę. Naszabrował się tego, jak toto z dworów wywozili.
— Tylko ty nie zaczynaj na serio zajmować się czytaniem. Nic dobrego z czytania nie wyniknie.
— No nie, muszę przecie coś przeczytać. Jak biorę książkę, to muszę katabasowi potem coś
o niej opowiedzieć. I czasem czytam z wielką przyjemnością. I czego tam tylko nie ma...
— Ostrożnie z książkami. Ty już w poprawczaku miałeś te złe skłonności. Podlizywałeś się kwiczołom. I cóż? Jeszcze nic nie wywąchałeś?
— Nic. Klecha skryty. No, rozkład plebanii znam na pamięć jak własny dom.
— Rozkład to mało.
— Ksiądz mnie lubi. Zaczyna' ze mną rozmówki. O tych książkach właśnie. Wreszcie puści farbę.
— A dużaż ta plebania?
— Maluśka. I cała zawalona książkami,
— Skrzynie mają?
— Nie zauważyłem.
— Szafy?
— Szafy są. Ale co w szafach, to jeszcze nie wiem.
— A odpusty?
— Jeden już był. A drugi na świętego Bartłomieja.
— To wiem. 24 sierpnia.
— A ten pierwszy to był w marcu.
— No to akurat na sierpnia.
— Czy ja już będę co wiedział na sierpień?
— Zmiłuj się, człowieku. To przecież za cztery miesiące.
— To tak prędko minie!
— Słuchaj, Tolo! Ty się nie daj zmiękczać. Tym cholerom. Ty się robisz sentymentalny. A psa mają?
— Mają, ale na zewnątrz.
— To lepiej. „
— Już go znam. Łasi się do mnie. Bawi się z Kruczkiem. Czasem tylko warczy.
— Nie ma nic gorszego niż pies w środku. A ta gosposia?
— Stara jak świat. Ledwie na nogach się trzymie.
— W staryćh czasem twarde życie aż strach.
— Taki wyga jesteś. Na wszystkim się znasz. Dusiłeś już kiedy taką starą?
— Ja nie. Ale chłopaki mnie mówili.
— A ty znowu nie słuchaj chłopaków. Bujają tylko dla picu. Najczęściej.
Oj, Tolek, Tolek. Oni już ciebie przekabacili.
Podeszli tak pod szpital. Kazik szedł narą- bać drew na jutro.
— No to cześć — powiedział i podbiegł parę kroków.
— Tak ci to pilno — westchnął Tolek i zawrócił do domu.
Ale potem namyślił się i ruszył w stronę plebanii. Nie brał sobie do serca planów Kazia. Ale z księdzem Andrzejem bardzo lubił rozmawiać. Taki się czuł dorosły w tych rozmowach. Poruszali tylko poważne tematy.
Tymczasem nie dane mu było dzisiaj dotrzeć do proboszcza i do jego biblioteki. Gdy zbliżał się już szosą do miejsca, gdzie w bok odchodziła ścieżka prowadząca do plebanii, spostrzegł, że idzie przed nim w tę samą stronę jaldś gość. Zastanowiła go powierzchowność tego faceta. Szedł dość szybko, ale widać było, że jest zmęczony. Stare i rozklepane jego buty pokryte były grubą warstwą kurzu. Na głowie miał kratkowaną cyklistówlcę, jaką się dzisiaj tylko w komiksach widuje, a w ręku niósł malutką skórzaną walizeczkę, która mieniła się wszystkimi kolorami przytwierdzonych do niej nalepek.
Zdziwił się, kiedy spostrzegł, że osobliwy gość skręcił na ścieżkę i pewnym krokiem zdążał w stronę plebanii czy kościoła. Poczekał, zobaczył, że nieznajomy wstąpił na schody prowadzące do mieszkania księdza.
— Nic tu po mnie — powiedział do siebie i zawrócił na pięcie.
Przybyły zadzwonił do drzwi. Sam proboszcz mu otworzył i stanął zbaraniały w progu. Przez chwilę milczeli.
— Jezus Maria — powiedział ksiądz — to ty? Pius?
Wysoki facet zaśmiał się przymuszonym śmiechem.
— Może zaprosisz mnie do środka — powiedział.
Ksiądz cofnął się, odebrał przybyłemu dziwaczny i staromodny kuferek i wprowadził go do swego pokoju.
Obcy obejrzał się po ścianach zastawionych półkami z biblioteką i nie proszony usiadł na ceratowym fotelu.
— Zmęczyłem się — powiedział zdejmując kraciasty kaszkiet — na piechotę idę od stacji.
— Trzeba było wziąć taksówkę czy furmankę.
— Aha — znowu zaśmiał się tym swoim przykrym śmiechem Pius — ale nie wiedziałem, czy mi zafundujesz.
— A co?
— Nie mam ani grosza przy duszy. Z Warszawy jechałem na gapę.
— Nie miałeś żadnych mocodawców i pie- niędzodawców?
— Zerwałem wszystko...
— A to ładnie, panie dziedzicu.
— Możesz nawet powiedzieć, panie hrabio.
Ksiądz usiadł naprzeciwko.
— Co masz zamiar robić?
— Nie wiem. Coś ze mną źle.
— Ba — powiedział proboszcz — ja myślę. Zamilkli na chwilę.
— Dawno z Ameryki?
— Przed tygodniem.
— Rzeczy jakie masz?,
— Tę walizkę.
— No i co?
— Wywalili mnie w Ameryce.
— Przecież ciebie zapraszali?
— Tak. Ale chcieli, żebym pracował.
— I nie chciałeś?
— Nie mogłem.
• — Nie mogłeś. Nie zawracaj głowy.
— Błagam ciebie, Andrzej, tylko nie szukaj swoich dawnych preceptorskich tonów.
— Trudno by mi było je odnaleźć. Zapomniałem.
— Zapomniałeś z kretesem. Ksiądz-patriota.
— Lepiej użyj tych wyrazów osobno: ksiądz i patriota.
— Czy aby na pewno?.
— Na pewno.
— I jedno? I drugie?
— I jedno, i drugie.
— Rozmowa jak z gęsią na moście.
— Zawsze jesteś rogaty.
— O, zmiękły mi rogi. Bardzo zmiękły,
— Zobaczymy.
— Będę musiał zostać u ciebie parę dni. Nie będziesz miał przykrości?
— Jakich? Pokój jest. Jedzenie jest. Nie tak wykwintne jak w Wyrwidębach za dawnych czasów, ale jest. Kwaśne mleko na kolację.
— Masz krowy?
— Jedną.
— No to świetnie. Zaprowadź mnie do pokoju, bo padam z nóg.
— Chodź. I przynieść ci jakieś żarcie?
— Tak. Przynieś.
Gdy ksiądz z herbatą zaszedł do pokoju Piusa, na strychu, ten już spał. Ksiądz postawił tacę przy łóżku. Popatrzył przez chwilę na śpiącego. Wyglądał jeszcze młodo, chociaż miał... zaraz, ile to on ma lat? Koło pięćdziesiątki? Nieduża różnica była między nami, dziesięć, jedenaście lat.
Pius otworzył oczy.
— Co tak na mnie patrzysz?
— Zmarniałeś.
— Pewnie. Takie psie życie. Ganiaj jak zając po polu.
— Po coś ty wracał do tej Polski?
— No a co miałem robić. Tu przynajmniej wiedzą, kto zacz. No i kazali.
— Właśnie dlatego, że wiedzą.
— Masz jakieś dziwne wyobrażenia.
— Nie, to ty masz dziwne wyobrażenia — powiedział ksiądz Andrzej i przysiadł na fotelu przy łóżku Piusa. — Żle ukształtował się w tobie obraz dzisiejszej Polski. Wydaje ci się
ona jak ciasna rama, do której nie możesz się dopasować. Wszędzie ci jest niemożliwie, nie możesz sobie znaleźć miejsca. Co ja mówię: „Polski”, nie możesz urobić - w sobie stosunku do całego dzisiejszego świata. Byłeś w Ameryce... raz i drugi. Ale to już jest inna Ameryka. Nie taka, jaką znałeś przed wojną. Polowałeś wtedy na Alasce. Wam, wielkim panom, już Afryka nie wystarczała, pojechałeś na Alaskę strzelać do niedźwiedzi. Teraz najwyżej możesz strzelić do niedźwiedzia z zielonym oczkiem na karku w jakiejś jarmarcznej strzelnicy. I brak ci owych niedźwiedzi. Zmiłuj się, Pius, teraz nie jest czas na strzelanie do niedźwiedzi. Toteż nie strzelałeś.
— Może trzeba strzelać do czegoś innego.
— O totototo. Tylko tego brakowało. Nie możesz znaleźć innego zajęcia, tylko strzelanie? Nie możesz znaleźć innego punktu widzenia tylko ten wzrok przymierzania się ze sztuce- ra. A do ludzi strzelać nie umiesz i nie chcesz. A może nauczyłeś się? Została ci praca. A pracować? Nie wiesz, jak się wziąć do takiej rzeczy...
— Nie męcz mnie, Andrzej. Prosiłem cię. Nie lubię, jak ¿ni przypominają, że jestem skończonym człowiekiem.
Ksiądz wstał i popatrzył na Piusa z góry.
— Skończonym? — powiedział. — Ale ty się nigdy nie zaczynałeś. Znam cię od dzieciństwa.
— Mogłeś mnie zacząć.
— Ciebie? Jak kto nie chce domu budować,
to żebyś mu sto pociągów cegieł przywiózł —■ nie zbuduje. Ale dosyć. Dawno już nie miałem tak długiego kazania.
— A co w szpitalu? — ożywił się nagle Domaniewski.
— Właśnie są w trakcie wymiany obsługi klasztornej na cywilną.
— A tutaj? Załatwisz mi to jakoś?
— Co mianowicie!
— Ten pobyt. Przecież mi nie wolno. W tym samym powiecie, w którym był majątek.
— Nawet prawie w samym majątku. No trudno, muszę ci to jakoś załatwić. Tu jest taki facet. Przewodniczący Rady Narodowej. Par- tyjny, ale bardzo porządny człowiek. Ja już się z nim dogadam
— No dobra.
— Ale po co ci to? Przecież nie będziesz tu siedział bez końca? A tak na parę dni...
— Wolałbym mieć tę możność. Muszę się skupić.
— No to skupiaj się. Czyli śpij. Ja idę na dół. Muzyka nie będzie ci przeszkadzać?
— Co, zawsze to samo?
— Co mam robić? Moja słabość. Spij, przyjdę za dwie godziny.
Na dole stało pianino i na pulpicie rozłożony wyciąg fortepianowy Wesołej wdówki. Na pianinie stała fotografia Messalki. Wolno było księdzu. Umarła nagle, w dzień spowiedzi. Jeszcze wtedy nie były modne codzienne komunie.
Umarła coś jakby in odore sanctitatis. Magdalena. I miała taki uśmiech.
Ksiądz przegrał sobie cichutko arię Hanny z drugiego aktu. Cudowna melodia. Najpiękniejsza, jaką znał.
— To musi być wspaniałe — powiedział do siebie.
Pianino było zawalone fortepianowymi partyturami operetek. To była pasja księdza Andrzeja, ale w teatrze nigdy nie był. Na operetce oczywiście. Bo tak to parę razy był, na dramatach klasycznych. Trochę go nudziły. Ale nie śmiał się przyznawać do tego przed sobą. Samuela Zborowskiego Słowackiego wcale nie rozumiał.
Zresztą nie mógł długo grać Wesołej wdówki, bo zaraz musiał iść na niedzielne nieszpory.
Tymczasem Tolo nie wiedział, co robić. Nie chciało mu się wracać do domu. Poszedł więc prosto przed siebie, przez las, zostawiając po lewej ręce ostatnie domki Grani. Nigdy nie chodził w te strony i nieznajomy las wydał mu się dość dziki, chociaż poszycie szybko zniknęło i szedł między wysokimi sosnami. Od czasu do czasu trafiał się pojedynczy bardzo stary dąb, pozostałość puszczy, jaka tu rosła przed sosnowym lasem. A sosny także były stare. Szedł sobie spokojnie gwiżdżąc (nie zdając sobie na-
wet sprawy z tego, że gwizdał melodie z operetek księdza Andrzeja) i rozmyślając o swoim losie. Raczej nawet nie o swoim losie — ale
o losie ojca — który dość dziwacznie splatał się z jego losem. Te trzy lata poprawczaka pokrywały się mniej więcej z tymi trzema latami, które ojciec spędził w więzieniu, w Jędrzejowie. Tolo myślał, że obu ich spotkał ten los niezasłużenie. Ale spotkał, no trudno, trzeba było się z tym pogodzić.
Powoli znowu zaczynało się poszycie, graby i leszczyna, jakieś inne krzewy. Po chwili zarośla stały się tak gęste, że musiał się przez nie przedzierać. Grunt wznosił się wyraźnie i nagle spostrzegł przed sobą piaszczyste urwisko. Był to wąwóz, dość wąski, na drugim jego brzegu rosły znowu krzaki leszczyny i wznosiły się wysokie czerwone pnie sosen. Dnem wąwozu szła zarośnięta ścieżka.
„Ach — powiedział sobie Tolo — to jest uroczysko Jar. Mówiła mi o nim Jadwiga”.
Zaczął schodzić w dół, ale zatrzymał się w połowie spadziny.
Doleciało go gwizdanie wychodzące z zarośli po przeciwnej stronie wąwozu. Tolo stanął i nasłuchiwał. Ktoś gwizdał walca z Wesołej wdówki.
Ostrożnie rozgarnął gałęzie leszczyn okryte małymi listeczkami. Spojrzał w stronę, skąd dolatywało gwizdanie. Nic nie zobaczył, posunął się więc trochę dalej. Gwizdanie umilkło.
Po chwili zrobił jeszcze krok. I wtedy zoba
czył stojącego po przeciwnej stronie akurat naprzeciw chłopaka. Widział go wyraźnie. Tamten go nie dostrzegał, miał bowiem głowę wychyloną w bok i śledził jak gdyby dno wąwozu i ścieżkę, która tym dnem biegła.
Chłopak był dziwacznie ubrany, a właściwie nie ubrany, bo był nagi do pasa, od pasa miał stare poszargane dżinsy, a na głowie dźwigał jak ptasie gniazdo ogromną czapkę futrzaną.
Po chwili znowu zaczął gwizdać. Tym razem było to tango z Balu w Savoyu. Tolo przepadał za tą melodią.
Uważał, że nie potrzebuje pokazywać się chłopcu. Wycofał się pod osłonę leszczynowych gałęzi, widział poprzez nie gościa, który mu jednak kogoś przypominał.
W twarzy gwiżdżącego, choć znajdowała się ona daleko od Tola, zauważył jakieś naprężenie. Po chwili zrozumiał, że facet nie gwiżdże ot tak sobie. Ze sygnalizuje. Że czeka na kogoś.
W tym momencie spostrzegł, że młodzieniec ześliznął się gwałtownie zboczem pomiędzy zaroślami.
„Ależ się podrapie” — pomyślał Tolo.
A potem wychylił się znowu i spojrzał na dno. Ktoś przyszedł ścieżką. Chłopak witał się z kimś w tym wąwozie. Tolo zbaraniał. Był to inżynier Liński.
Kiedy się wycofywał na powrotną ścieżkę do domu, zatrzymawszy się na szczycie urwiska spostrzegł, że za załomem wąwozu struży się w górę wąskie pasemko dymu.
— Skąd się tam wziął ten wigwam? — powiedział sam do siebie. — Czy to dymi Martwa Pasieka?
Ksiądz Dudarz wróciwszy po nieszporach do plebanii skonstatował, że jego gość śpi twardo. Skierował się więc do Rady Narodowej, do' Grań.
Przewodniczący Dyła siedział jeszcze samotnie nad stosem papierów w swoim pokoju. Był to człowiek niewysoki, o spokojnych rysach twarzy i pewnym, niezmąconym spojrzeniu szarych oczu.
Przywitali się.
— Co słychać, księże proboszczu? Coś was do mnie sprowadza?
— Ano, wolałbym przychodzić bez interesów.
— Ja bym też to wolał.
— Ale widzieliście kiedy w naszych czasach odwiedziny bez interesu?
— Tak. Interesowne czasy.
— A co w ogóle słychać?
— Z tym rzepakiem mamy kłopoty.
— Wymarzł?
— Taka głupia była jesień — i zima nawet — mróz, a bez śniegu. Wszystko powymarzało.
— Ostatecznie truskawki. U nas takich wiel
kich gospodarstw truskawkowych nie ma. Ale rzepak! W naszym pegeerze musieli wszystko zaorać.
— I cóż teraz będzie?
— Zasieli zielonką. Ale kiepsko idzie. Susza znowu.
— Tak już jest. Albo mokro. Albo susza. I zawsze źle.
— No, nie zawsze.
— Słuchajcie, panie przewodniczący. Mam gościa.
— No?
— Takiego, wiecie, gościa.
— A cóż mnie to może obchodzić?
— Właśnie o to chodzi, żeby was to nie obchodziło.
— O! A cóż to za gość?
— Nie wiem, czy pan zna szczegóły mojej biografii? — spytał ksiądz Andrzej.
Przewodniczący wzruszył ramionami.
— W każdym razie nie oficjalnie — powiedział.
-Wffaki sam jestem inteligent jak i pan przewodniczący — powiedział ksiądz Andrzej. — Ale tułałem się po wielkich domach jako korepetytor.
— A niby to wiem — powiedział Dyła.
— Byłem i tu, w Wyrwidębach, jak jeszcze stary hrabia gospodarował.
Przewodniczący ziewnął lekko i powiedział nagle zupełnie innym tonem niż ten, w którym prowadził dotychczasową rozmowę:
— No i co mi się śniło, księże proboszczu! Całą noc mną miotało, że niby to my na froncie, ja, moja nieboszczka matka i moja siostra, i że niby to wszystko dobrze, że mamy przejść front i że tam zaraz będzie coś ważnego, nie wiem co. I tu — niech sobie ksiądz wyobrazi — przychodzi rozkaz ewakuacji. Jak? Czym? Jak ja tę moją starą matkę wywiozę? Idę do siostry na naradę, a siostra cała zawinięta w prześcieradło, tylko głowę widać... I mówię, Janinko, musimy jechać, ewakuacja... No, niech sobie ksiądz wyobrazi, co to się człowiekowi nie wyśni...
— A był pan kiedy na jakim froncie? — spytał ksiądz.
— No a kto z nas, w naszym wieku, nie był na jakim froncie. Tylko że fronty były różne. No nie?
— Czasem tylko z pozoru różne, proszę przewodniczącego — znacząco powiedział ksiądz Andrzej.
— O, totototo — żywo potwierdził pj^p.vod- niczący. — Odróżnić było trudno. Fronr za ojczyznę i koniec.
— Jakoś to nie bardzo prawowiernie brzmi — zauważył proboszcz — jak na przewodniczącego Rady Narodowej...
— A co? Czy ja z innej gliny niż ksiądz?
— Tak, przewodniczący tak — ale temu mojemu gościowi zdawało się kiedyś, że on z innej gliny lepiony.
— Aha — domyślił się Dyła — ja to wiem, kto tu przyjechał.
— Już wiecie?
— Tak. Babskie plotki. Kuzynka z Warszawy jechała, a ona tutejsza od dawna. No i powiedziała.
— Szczęście, żem nie ukrywał — westchnął ksiądz.
— Już nawet komendantowi mówiłem, żeby oczy przymknął. Cóż on tu będzie robił? Posiedzi parę dni i pojedzie.
— I ja tak myślę. Zajechał do mnie. Bo mnie jednego znał. Byłem kiedyś tu u nich nauczycielem. Bardzo młody byłem...
— I niewiele go ksiądz nauczył.
— Chyba tak.
— No, ale w ogóle co on będzie robił?
— Właśnie tego nie wiem. Dwa lata temu był za tłumacza na Targach Poznańskich. Odnowił amerykańskie znajomości. Pan wie, jak to tam teraz na to patrzą...
— No, może i niepotrzebnie.
— Co niepotrzebnie?
— Po tych Targach się kręcił. A co on umie?
— Niewiele. Oni się dobrze przystosowują i nawet z nich jest pociecha, kiedy są dobrze wychowani. Niestety mój Pius nigdy nie był dobrze wychowany.
— Co ksiądz mówi? Taki wielki pan?
— Nigdy nie był dobrze wychowany. Rozpuszczony jak cygański bicz. Mamusia już taka
była... no i teraz już mowy nie ma. O jakimś przystosowaniu.
— Dlaczego ksiądz z tym do mnie? Ja go wychowywał nie będę.
— Ale właśnie. Żeby go nie wzięli do jakiego zakładu wychowawczego. On już za stary.
— E, jeszcze by go niejednego nauczyli. Ale ja rozumiem. Na razie ja oczy zamykam i komendantowi też tak przykazałem. A on mnie słucha i wierzy we mnie jak w Pana Boga.
Ksiądz uśmiechnął się.
— Ale on pewnie w Pana Boga nie wierzy.
— W Pank Boga nie, ale we mnie wierzy.
— O, panie przewodniczący, tylko proszę nie zawieść jego wiary. To byłoby smutne.
— Zresztą wiary komendanta milicji nie powinny nas interesować. Powinny interesować nas jego działania.
— Działania zawsze opierają się na wierze.
— Tak. To jest pewnik jednakowy dla nas dwóch.
— O ile jest to pewnik.
— No a co? A ten, jak mu tam, Pius czy Benedykt ma jakieś powiązania?... Jakieś znajomości tutaj? Czy się widział z kim?
— Przyjechał przed paru godzinami.
— Czy inżynier Liński nie był u księdza?
— Inżynier Liński? Ten z fabryki? A cóż on ma z tym wspólnego? Dlaczego pan się pyta?
— Nie, nie, ja nie pytam o nic. Ale Liński to był jego kolega.
— Kolega? Skąd?
— Razem w kiciu siedzieli.
— O, na ten temat to ja nic nie wiem.
— No chyba.
— Ale jestem o niego trochę niespokojny. I o siebie. On tu nie ma nikogo. A ja jestem ten jego dawny nauczyciel. Jak gdyby. Był on moim uczniem. Taki to i uczeń. Ale zawsze.'On nie ma nikogo, kto by był za niego odpowiedzialny.
— Może on potrzebuje kogoś, za kogo by sam był odpowiedzialny.
— Ależ oczywiście. Ale tak na poczekaniu to nie znajdziemy nikogo. A on nie miał. Całe życie nie miał.
— Biedny.
— Teraz to trudno tak... pokochać?
— Myśli ksiądz? Kogóż by on mógł pokochać?
— Co by mógł pokochać? — z naciskiem powiedział ksiądz.
— Choć tyle, co my z księdzem kochamy.
— O, to, co my kochamy, to jest bardzo dużo. Nie każdy się na to zdobędzie.
— Co ksiądz gada. Nie święci lepią garnki. A co to trudnego: ten kawałek ziemi, ten kawałek lasu... ta szosa, ten zakręt za domem. Czy to tak trudno?
— Miłość jako wytłumaczenie egzystencji?
— Ja tego nie rozumiem. Ale tak myślę, że można żyć, jeżeli się kocha. A jeżeli się nie kocha...
— Boże drogi — szepnął ksiądz Andrzej — to bardzo dziwne, co my sobie mówimy. A chodzi tylko o to, aby on...
— Nikt go zaczepiać nie będzie.
— Dziękuję. Ale kiedy się tak zastanawiam nad wszystkim, co mi pan, panie przewodniczący, powiedział, to jakoś widzę mało materiału do otuchy. Mało materiału w nim widzę. Ja tam jeszcze otuchy nie straciłem.
— A to dobrze, to dobrze — powiedział przewodniczący i nagle spojrzał nieruchomym wzrokiem gdzieś za ramię księdza — tak, to bardzo dobrze — dodał bezmyślnie i wstał, żeby siępożegnać.
n
Tolo wrócił do domu. Chata była cicha i pusta. Tolo stał przez chwilę zamyślony na ganku, dopiero potem zobaczył przez okno, że Karolina była w jego pokoju, zaraz się lojalnie poprawił: Karolina była w ich pokoju.
„Co ona tam robi?” — pytał sam siebie.
Wszedł.
Karolina zwyczajnie siedziała przy stole. Ręce miała ułożone na blacie i o czymś myślała.
— Nie byłeś na plebanii? — spytała.
— Tam ktoś do księdza przyjechał — powiedział Tolo. Karolina nie zareagowała. Tolo stanął przed stołem.
— Cóż tak siedzisz i myślisz? — powiedział.
— Chciałam ci przeprać... bieliznę — powiedziała Karolina — szukam i nie mogę znaleźć.
— Slipy przeprałem sobie sam — powiedział Tolo — czyli, jak ty mówisz, gacie. Koszule są w worku.
Karolina nic nie powiedziała.
— Czy zawsze prałaś bieliznę Janka? — spytał Tolo.
— Janka? Nie, nigdy. Oddawało się do pralni.
— Ciociu, dlaczego ty zawsze inaczej mówisz o Janku? Jak umarł. Tak jakbyś chciała ukryć, że Niemcy go zabili.
— Tak. Bo nie wiem, czy Niemcy go zabili. Wiem, że go wywieźli. Na wyrostek robaczkowy to umarł Wacek, syn mojej przyjaciółki.
— No więc dlaczego?
— Tak mi trudno o tym mówić, Tolu — powiedziała Karolina jak gdyby przepraszając.
— Przepraszam, że zacząłem.
— Nie, nie, dlaczego? Nawet chciałam ci
o tym powiedzieć. Tak opowiadać, że Niemcy go zabili, to takie banalne, takie pospolite. A nie chcę się skarżyć. Po prostu łatwiej jest mi powiedzieć, że umarł na zapalenie ślepej kiszki.
To jakieś zrozumialsze. I dla mnie zrozumial- sze... A tak, że go wywieziono... kto to wie?
Karolina wzruszyła ramionami.
— Ale przecie ktoś dał znać?
— Przyjeżdżał taki jeden spod Skierniewic. Mówił, że Janka i innych wysadzono z wagonów i rozstrzelano. To jest... zastrzelono. To takie
trudne do wyobrażenia. A na Powązkach na naszym grobie postawiliśmy tablicę dla Janka... i nawet datę mu wymyśliłam... Czy Ludwik wymyślił... ale data fikcyjna, jak cala ta śmierć fikcyjna...
— Niestety.
— Taka nieprawdziwa, niedotykalna. Czy to można ludziom wytłumaczyć? Daleko prościej powiedzieć, że umarł w szpitalu. I przy tym ludzie nie tak bardzo starają się okazywać współczucie. To zabawńe. Przecież śmierć jest śmiercią. Ale jak mówię, że umarł w szpitalu, to nie starają się mi nic „okazywać”. A to „okazywanie”, mój Tolu, to okropne. To okropne.
— Nie bardzo rozumiem, ciociu.
— Oczywiście. Skąd ty do takich rzeczy. To daleko lepiej, że nie rozumiesz.
Karolina wstała.
— Ale mów zawsze, że Janek umarł w szpitalu, myśl zawsze, że Janek umarł w szpitalu. — Chciała wyjść. I nagle zatrzymała się.
— Wiesz — powiedziała — jak jestem taka zdenerwowana, to mi się takie różne obrazy z dzieciństwa przypominają, przesuwają przed oczami. Moja ciocia miała taki mały ogródek w małym miasteczku, przyj eżdżaliśmy tam z mamą. W tym ogródku było mnóstwo agrestu. To było jeszcze przed chorobą agrestową i agrest był taki wspaniały. Krzaki rosły przy ścieżkach w ogródku. A w ogródku dzięcioły tak stukały, stukały...
Tolo ze zdziwieniem spojrzał na Karoliną. W jej oczach pokazały się łzy.
— Duszno dzisiaj i gorąco — powiedziała Karolina i wyszła.
Tolo stał dość długo nieruchomo na jednym miejscu i patrzył na wypolerowany blat stołu.
„Jutro mają przysłać nigrozynę do masy” — pomyślał. I zaraz mu się przypomniał inżynier Liński i gwizd tego chłopca: tango z Balu w Sa- voyu._
8
Przewodniczący Dyła miał tegoż popołudnia rozmowę z komendantem Paligórą. Rozmawiali
o księdzu Andrzeju.
Przewodniczący powiedział:
— On mówił, że szczegóły jego biografii powinny nam być znane. Otóż chodzi o to, że chociaż nie dałem tego poznać po sobie, nie wszystkie szczegóły jego biografii są mi znane.
— A o czym on myślał? — spytał komendant.
— On myślał i nawet mówił o tym, że kiedyś tam był domowym nauczycielem u tych Mastai- -Domaniewskich. O tym ja oczywiście wiedziałem.
— A o czym nie wiesz?
— A ty znasz cały jego życiorys?
— Pisał ze trzjr razy, ale zawsze mi paru lat brakuje.
— O, totototo! — zaperzył się przewodniczący. — Paru lat mi brakuje.
— I to, zdaje się, z czasów okupacji.
— Był ciągle tutaj.
— Z wyjątkiem lat 1944 i 1945, wrócił pod koniec roku 46.
— Jak to wrócił? Sam, z własnej woli przecie nie podróżował?
— Miał stosunki i dostawał mianowania, jakie chciał.
— To znaczy i w tamtych dwóch latach miał jakieś nominacje. Był wikarym albo już i proboszczem...
— Ale gdzie?
— Chciałbym tó wiedzieć?
— Może ten Pius powie.
— Pytać go? Czy to nie zbyteczne?
— Ja go pytać nie będę. Raczej trzeba unikać rozmowy z tym panem.
— Tak. Bo to albo wszystko, albo nic.
— Na razie nic. j
— A potem? Wszystko?
— Wszystko.
• — Może nam przeszkadzać.
— Nie taka to wielka ryba!
Paligóra popatrzył uważnie na przewodniczącego.
— A dlaczego byś chciał wiedzieć wszystko
o tych dwóch latach księdza Andrzeja? — spytał.
— Z czystej ciekawości.
— Tylko.
— Myślę, że chciałbyś wiedzieć coś takiego, aby mieć w ręku księdza Andrzeja, i
— Zlituj się. A co by mi z tego przyszło? A zresztą jak można mieć w ręku takiego człowieka jak nasz proboszcz. To on raczej ma za dużo nici w ręku. Ale on pomoże nam swoją dobrocią. Dobroć także prowadzi prosto do piekła. A jego samego przecie nie poprowadzisz.
— I nawet nie wiadomo, dokąd go prowadzić.
— No, jeszcze by się jakieś miejsce znalazło. Ale ja mówię o celu. Cóż byś z nim robił. Nie dla nas on. •
— Ani dla siebie.
— Masz rację — powiedział Dyła i znowu się zamyślił patrząc ponad głową swojego rozmówcy — i nie dla siebie. Podziwiam czasami, jak tacy ludzie potrafią żyć, żyć dla siebie.
— Może żyją dla innych.
— Tak, zapewne. Ale mnie się zdaje, że taki, co nie umie żyć dla siebie, nie umie żyć i dla innych.
— Ba, jakiś ty naiwny — powiedział Pali- góra — gdzieżeś ty się taki uchował?
— Chcesz szczegółów mojej biografii — zaśmiał się Dyła — nie zadowala cię kartoteka?
— Jakaś ona taka szczupła, ta twoja karto- teczka. A może ty razem z ojcem Andrzejem zawieruszyłeś się w te lata? ,
— Jeśli się zawieruszyłem, to nie w te lata, tylko w trochę inne. To dziwne, jak każdy z obywateli Polski Ludowej ma takie dwa lata
w swoim życiu, do których wolałby się nie przyznawać...
— Dwa lata tak. Ale czasem więcej. Znacznie więcej.
— Ale przynajmniej dwa lata.
— No właśnie.
— I ty masz takie dwa lata, Paligóra?
— No, ja jestem chwalebnym wyjątkiem. Ja mam tylko takie dwa dni, do których wolałbym się nie przyznawać. Ale dwa dni to prawie się nie liczy.
— Nie tylko prawie. To się nie liczy.
— Ty wiesz, o jakich dwóch dniach ja mówię?
— Chyba wiem. Ale może nie.
— Może?
Kazio nie zastał prawie nikogo ze służby szpitalnej w Wyrwidębach. Minął pawilon szpitalny i były dwór zamieniony na mieszkania dla personelu. Poszedł do składu drzewa, bo miał narąbać polan na podpałkę do kuchni. Po drodze spotkał panią Parczewską.
— Wytrzymania w tym szpitalu nie ma — powiedział — śmierdzi jak diabli.
— Nie? Dlaczego? — naiwnie powiedziała pani Parczewska. — Na dworze nie śmierdzi. I w korytarzach powietrze możliwe.
— Możliwe? To chyba dla pani. Ale ja przychodzę z lasu. To przecie straszne.
— Na salach ciężko. Mamy teraz po osiem chorych na pokój.
— Kobiety szczególnie cuchną.
— Tak. Mają te nowotwory w takich różnycK miejscach. No, gniją całe — powiedziała ze smutkiem pani Parczewska.
Kazio posunął się dalej.
— Dokąd idziesz? — spytała pani Parczewska.
— Do drwalni. Muszę drew narąbać.
— Zdążysz. Chodź do mnie.
— Machnę parę razy siekierą i przyjdę do pani. Mam się o coś spytać.
Kiedy siedział na drugim piętrze w strychowym pokoiku Parczewskiej, starsza pani powiedziała:
— No i co chciałeś zapytać?
— To potem, potem, pani Parczesiu.
Widać było, że Kazio przyszedł tutaj nie tyle na rozmowę, ile przywabiony perspektywą kieliszka nalewki na czarnych porzeczkach. Jakoż nalewka wyjechała z szafki.
Pani Parczewska chciała jednak poplotkować.
— Powiadają — użyła teraz dramatycznego szeptu — że likwidują nam szarytki. W tym tygodniu przyjadą trzy cywilne siostry.
Kazio chciał podniecić zapał pani Parczewskiej.
— To już tak od dawna gadają — powiedział — a jakoś nic nie widać.
Pani Parczewska popróbowała nalewki.
— Z tej flaszki lepsza — powiedziała. — Nie, teraz to już tak naprawdę będzie zmiana. Na pewno.
— A kto przyjedzie?
— Diabli tam wiedzą. Tó jest wszyscy święci... Jakaś Emilia Drucka, jedna jest Anna...
— A czy pani tam nie wie, co się dzieje w Martwej Pasiece? — spytał Kazio i zaraz pożałował swoich słów. Pani Parczewska zmarszczyła swoją mysią twarzyczkę i cała odmieniła się w słuch.
— Na Martwej Pasiece? A co się tam dzieje? — odpowiedziała pytaniem.
— A nie wiem. Tylko widać dym z budy. Mówił mi Tolo. Ktoś tam mieszka czy co? — zbagatelizował własne doniesienie Kazio i wypił drugi kieliszek.
— Golisz jak stary — zauważyła Parczewska — a kto by tam mieszkał na takim pustkowiu Tam straszy na tym uroczysku.
— Duchy ogniska nie rozpaliły — zirytował się Kazio — a Tolo widział dym. I ja widziałem. Szedł prosto do góry.
— Pogoda będzie — uśmiechnęła się Parczewska.
Kazio ucieszył się w gruncie rzeczy, że stara nie wzięła do serca tej wiadomości. Sądził, że jest to poważna wiadomość. Uważał, że to
jest wysoce niepokojące. Naradzali się z To- lem. Wypadało iść i przekonać się. Ale się bali.
— A kiedy ta Emilka przyjedzie? — spytał.
Parczesia spojrzała na niego podejrzliwie.
— Ty ją znasz? — spytała.
— Weselej tu będzie z dziewczynkami — powiedział Kazio wymijająco.
— Wstydziłbyś się — powiedziała Parczewska — pomyślałbyś o chorych.
— Im to już żadne myślenie nie pomoże.
— Kochany. Jak człowiek umiera, to wszystko dla niego znaczy. Każde słowo, każde spojrzenie. A te cywilne lafiryndy to nawet popatrzeć na chorego nie potrafią.
— E, kobiece spojrzenie zawsze mężczyznę na nogi postawi.
— O, tatata! Taki z ciebie mężczyzna, smarkacz jesteś. Jeszcze kobiety nie potrafisz jak się należy za hals wziąć, a już tam mówisz o spojrzeniu.
— Sióstr zakonnych za hals brać nie będę — powiedział Kazio — sam habit mnie mierzi. Nim się tam człowiek do czego dobierze...
— Nie lubię, jak robisz takiego doświadczonego — powiedziała pani Parczewska przy trzecim kieliszku — są takie siostrzyczki, co habit na gołym ciele noszą.
— Mnie tam baj bardziej.
Kazio wychylił trzecią porcję i odsunął od siebie kieliszek stanowczym gestem.
— Mierzi mnie ten cały szpital — powiedział.
Niespodziewanie wszedł doktor Szastny.
— Proszę pani — zwrócił się do Parczewskiej — nie mogę nikogo znaleźć, a trzeba tej Mileckiej dać morfiny.
— Znowu? Przecie już dziś miała. A morfina przy uremii...
— Trzeba, trzeba. No, i trzeba na nią uważać, dziś chyba będzie koniec.
— Parawan już zastawiłam.
— Ale tam same takie na wykończeniu. Ją trzeba było ze zdrowszymi położyć.
— Czy to nie wszystko jedno, panie doktorze?
— Chciałoby się — Szastny się uśmiechnął — aby ludzie umierali z najlepszymi wrażeniami.
— To może im róże kupować? — spytał Kazio, na którego podziałały kieliszki nalewki. — Albo wodą kolońską polewać, bo śmierdzą?
— Coś ty, coś ty — powiedziała pani Parczewska, a doktor tylko popatrzył na Kazia.
— Strasznie śmierdzi, panie doktorze — powiedział Kazio — nawet w korytarzu.
— Milewska prosiła o księdza — nieśmiało powiedziała Parczewska.
— Pani wie, jaki jest mój stosunek do tej sprawy. To działa deprymująco na inne chore.
— Ale jej to pomoże.
— Pomoże, pomoże. Jej już nic nie pomoże.
— Ja nie o tym — powiedziała Parczewska — ale jej pomoże przejść przez ten próg.
— Jest na pół przytomna — zauważył doktor.
— Ale strasznie się boi — powiedziała Parczewska.
Kazio wstrząsnął się. Chyba pod wpływem wódki.
— To nie tak łatwo, panie doktorze — powiedział.
— Co pan tam wie — oburzył się doktór.
— Widziałem umierających — powiedział Kazio.
— To niech pani może kogo pośle po księdza Andrzeja — powiedział niecierpliwie doktor.
— A kogo ja tam poślę? — spytała Parczewska. -
— Ja pojadę — powiedział z fantazją Kazio — wezmę motor Tola i pojadę. Przywiozę księdza Andrzeja na motorze.
Ale motoru nie było w Chacie. Tolo pojechał do fabryki.
Do fabryki jechało się drogą przez las. Właściwie mówiąc wyrębem — w pewnym miejscu I drogi tej odchodziła aleja lipowa, dość długa. Drzewa były przeszło czterdziestoletnie, więc się rozrosły okazale i tworzyły jak gdyby szereg zielonych namiotów. Można było pod nimi się ukryć, można było nawet mieszkać.
Aleja doprowadzała do pierwszego „pawiło-
nu” właściwej fabryki płyt. Był to ciężki asyryjski budynek, ustawiony w poprzek alei lipowej. W znacznej odległości za nim stały cztery duże budynki, na pół ukryte w gęstym le- sie. Tam się odbywała „prawdziwa” fabrykacja,
0 której Tolo nic nie wiedział. Chyba i inżynier Liński niewiele więcej.
Tolo chciał się wykantopić. Postawił motor przed wejściem, którego strzegła stróżówka,
1 poszedł do latryny. Budynek fabryki dysków był ciężki, nowoczesny, czysty. Latryna stała obok, drewniana, prymitywna, brudna. Tolo wszedł do jednej z kabin, która wydała mu się najczystsza, niedawno bielona, i zamknął się na haczyk.
Podczas gdy się załatwiał, mimo woli oglądał rysunki na ścianach. Jeden był wprawny i dobrze narysowany: przedstawiał narządy płciowe, żeński i męski, dwa inne na ten sam temat były niezdarne i prymitywne.
Jeden był nieprzyzwoitszy od drugiego. Naprawdę nie bawiło go to, ale czytał.
„Tu się robi ser...” albo „chętnie się spot“ kam...” Parę z tych napisów zwróciło jego specjalną uwagę. Nigdy tu nie bywał, teraz zaczynał żałować. Można się było niejednego dowiedzieć o wewnętrznym życiu fabryki. Przeczytał uważnie: lat 18, długość 24...
Na przeciwległej ścianie przeczytał: „w czwartek wieczorem pod szóstą lipą z prawej idąc od fabryki”. Nad dziurą wielkimi literami wi
dniało: „Inżynier Liński będziesz wisiał”, i mniejszymi — dopisek: „i twój szczeniak też!”
W samym kącie normalnym ołówkiem i normalnym, wyrobionym pismem przeczytał: „w sobotę o szóstej jak zawsze na uroczysku, ważne”.
Dziwił go ten napis. Pismo zdawało się jak gdyby znajome.
Nad wszystkimi bazgraninami duże czerwone litery: „Niech żyje...” A jeszcze wyżej dwie wielkie swastyki. Zaśmiał się. A potem spoważniał.
Załatwiwszy się wyszedł do głównego korpusu zakładu. Zastanawiał się, czy można przemknąć się obok stróżówki z latryny tak, żeby nie być zauważonym. Chyba tak.
Wszedł ostatecznie głównym wejściem do pawilonu. Było tu czysto i pusto. W powietrzu unosił się zapach chlorku winylu. Dwóch czy trzech robotników pilnowało zautomatyzowanej bez reszty produkcji. Tolo z przyjemnością patrzył, jak krągły dysk zawierający odbitą płytę unosił się, uderzał w czarny dysk pokryty nigrozyną („Przysłała Bydgoszcz!” — pomyślał) i gotową płytę odrzucały metalowe palce na stos, skąd zabierała je metalowa ręka do drukarni. Tolo wiedział, że miano dziś odbijać utwór bardzo młodego kompozytora, jakąś prawosławną modlitwę cerkiewną.
Z radością spostrzegł, że pośrodku sali stoi inżynier Liński. Przywitał go serdecznie.
— Ależ chuligany u nas — powiedział.
— Gdzie? — spytał inżynier.
— Niech pan przeczyta, co tam powypisywali w latrynie.
Liński spojrzał uważnie na Tola.
— Ja tam — połapał się — do latryny nie chodzę. Zawsze tam piszą takie rzeczy. Co się dziwisz?
—1 Ale nieprzyjemnie — stwierdził Tolo — w takim zakładzie.
Przez chwilę przypatrywał się działaniu maszyny.
— Jakoś odbija — powiedział.
— Odbijać odbija — westchnął inżynier.
— Ale nie gra?
— Gra, gra. Zaraz ci nastawię.
— Nie, dziękuję. Tyle razy słyszałem: hospo- dy pomyłuj! hospody pomyłuj!
— Tak, to nie jest zabawne — stwierdził inżynier.
— Iw dalszym ciągu tak samo odbija? — spytał Tolo.
— Trochę lepiej. Trzy, cztery razy można zagrać bez zarzutu. Potem się dopiero zaczyna...
— Co to jest, u cholery? — spytał Tolo.
— Dojdziemy, dojdziemy.
— Taka fabryka — westchnął Tolo.
Maria się trochę niepokoiła o Tola. Rozmawiała o nim z Ludwikiem. Ale Ludwik się nie przejmował.
— Moja droga — mówił — mną sią nikt nie zajmował, gdy miałem szesnaście lat.
— Pracowałeś z Rymwidem w teatrze.
— Taka to była i praca. Klaskałem za borem w Balladynie jako Grabiec, ale roli mi nie dali.
I zamyślił się.
— Godzinami siedziałem za kulisami. Potem wszyscy wychodzili z teatru i zostawałem sam. Bardzo dużo wtedy myślałem. Przestawiałem meble, dekoracje. Myślałem o nowych inscenizacjach. Ale w gruncie rzeczy to nie było o inscenizacjach. To miało jakiś charakter ni to rewolucyjny, ni to erotyczny.
— Bój się Boga, Ludwiku.
— Właśnie. Trochę się bałem wtedy katechizmu. Ale czasami ponosiło mnie. Pamiętam, jak przeżywałem inscenizację tej... jak ona się nazywała? Tej księżniczki Yeatsa... Ofiarowała ona swoje wieczne potępienie, żeby ocalić kogoś tam... Jednym słowem zgadzała się na wieczne potępienie. To było wstrząsające...
— Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
— Mario, siostro. Kiedyż ci mogłem o tym mówić? W czasie okupacji? Gdy nas prześladowano, rozstrzeliwano, bito... nie można było wtedy mówić o dramatach Yeatsa...
— Tak. Ale o swojej literaturze mówiliśmy, choć to była tylko literatura.
— Polska literatura nigdy nie jest tylko literaturą. Myślałem o Sędziach Wyspiańskiego.
— Pamiętasz, jak chciałeś, żebym ja grała Jewdochę?
Fascynował mnie wtedy Jukli. Bo Jukli
kochał się w urlopniku. Urlopnika próbował rudy Felek i miał prawdziwy rewolwer w kieszeni.
— Trzeba było czymś zabić Jewdochę.
— Ale Jukli nie chciał zabijać. On marzył. On marzył o raju, gdzie wszystkie anioły były w mundurach urlopników.
— Tego to u Wyspiańskiego nie ma.
— Zawsze tak sobie wyobrażam.
— Fascynował cię teatr.
— Nawet dziś mnie fascynuje teatr. Nawet dziś, kiedy to takie niemodne.
— Co niemodne?
— Teatr, ból, strzelanie do kochanki...
— Ale strzelałeś.
Maria powtórzyła z roli:
— „...z tobą, z tobą zwiążą...”
— To dziwne — powiedział po chwili — nie czuję się wcale związany.
— Powiedz — powiedziała Maria — ty siedziałeś za sprawy osobiste czy za polityczne?
— Jakież sprawy polityczne nie są teraz sprawami osobistymi?
— Nie lękasz się Tola? — spytała nagle Ma- ria.
Dlaczego mam się go lękać? — spytał Ludwik. Chociaż czasami rzeczywiście napełnia mnie nieoczekiwanym przesadnym lękiem. Skąd ty o tym wiesz?
— Domyślałam się tego. Tolo jest taki ład-
ny — powiedziała Maria jak gdyby bez związku.
— To Karolina mówi, że taki piękny — powiedział.
Maria popatrzyła na niego uważnie,
W pogodny letni wieczór (księżyc wschodził nad rzekę) Pius Mastai-Domaniewski zapukał do sypialni księdza Andrzeja. Ksiądz coś czytał, odłożył papiery i książkę i spojrzał na swego gościa spod świecy, która była jedynym oświetleniem pokoju. Wskazał krzesło Piusowi. Pius usiadł. Przez chwilę milczeli.
— Wiesz, muszę już iść — powiedział Pius potem.
— Dopiero co przyszedłeś i już musisz iść?
— Ja w ogóle chcę iść.
— Jak to w ogóle?
— Ja nie mogę tu mieszkać — westchnął Domaniewski, nerwowo gładząc się po włosach.
— Dlaczego? — spytał ksiądz. — Ja tu wszystkich uładziłem. Przypuszczam, że wszystkich. Niebezpieczeństwo żadne ci tutaj nie grozi. Ja każdemu coś powiedziałem. Każdy w Polsce ma taką swoją małą tajemnicę. Paligóra na przykład pertraktował z Ogniem. Z polecenia swoich władz i zwierzchników.
— I co?
— Przesiedział za to trzy lata.
— Co tam Ogień. Są straszniejsze rzeczy.
— Czujesz się w potrzasku?
Właśnie. A ja nie chcę czekać na koniec
świata.
U mnie masz gwarancję zbawienia wiecznego — powiedział ksiądz z uśmiechem.
— Wolę zbawienie doczesne.
— Koniec świata zaczął się w roku 1917 i nieprędko się skończy. I tak się nie doczekasz, gdybyś nawet chciał czekać na koniec świata. Powiedzmy koniec Ziemi. Bo Księżyc będzie nadal krążył.
— Za dużo tego dla mnie. Ja nie zniosę.
— Tak tylko ci się zdaje.
— A twoja tajemnica?
— Moja tajemnica malutka. Nie to co twoja.
— Co ty tam wiesz.
— Czy to tak wiele? Dwa lata na Wołyniu. Organizacja obrony polskiej ludności przeciw Ukraińcom. To było głupstwo. Trzymaliśmy się dwa lata.
— Nie mogę ciebie słuchać, jak mówisz z tym uśmiechem. To przecie wszystko nie ma sensu.
— Dla mnie ma sens.
— Ja broniłem Żydów w Parce, to mi wystarczy na całe życie. Ty wiesz, co to było takie getto... Amerykanie tego nie rozumieją.
— Pluń na Amerykanów.
— Plunąłem, ale mi się jeszcze chce żyć.
— I co? Dokąd pójdziesz? Ostrożnie.
Jeszcze nie wiem. Ale mnie goni. Musisz
mi trochę dać grosza.
— A może byś tak popracował?
— Po co? To mi już nic zupełnie nie da.
— Da ci trochę pieniędzy, utrzymanie...
— Może. Ale ja tego nie potrzebuję. Daj mi na bilet do Warszawy.
— Tylko? Nie dalej?
— Może dalej... W Warszawie mam ciotkę.
Ksiądz Andrzej wyjął z szuflady trzysta złotych.
— Ależ to za dużo, kochanie. Ja tyle nie potrzebuję. No, ale jak dajesz... kupię sobie wódki.
— Wódka tańsza.
— Dużo wódki — zaśmiał się Pius — i może nie dla mnie jednego. Ty jednak jesteś zacna dusza. Ty jeden mną nie gardzisz.
— Zmiłuj się, Pius! Dlaczego mam gardzić?
— Wszyscy mną gardzą. Hrabia, co psy obrabia.
— Zdaje się, że już dziś zaglądałeś do kieliszka.
— Andrzej, jak ty się wyrażasz, comme une douairière. Piłem, piłem dzisiaj cały dzień,
i—i A teraz co?
— Wszystko do dupy.
— Właściwie mówiąc — mówił ksiądz Andrzej jak gdyby szykując się do dłuższego dyskursu — trzeba ci kobiety. Nie tak fizycznie. Ale żebyś kogo pokochał. Znaleźć jakąś siłę. Czy zastanawiałeś się — w czasie wojny i po wojnie- — że istotną siłą, która pomaga nam przetrwać to wszystko, tę storturowaną, skomplikowaną i torturującą apokalipsę, może być
tylko miłość. Jakieś rozwiązanie tego świata musi być. Tylko miłość nam rozwiązuje. Media- tyzuje wszystkie paradoksy. Niekoniecznie miłość do kobiety — miłość w ogóle.
— Nie rozumiem.
— Cóż tu jest do rozumienia? Czy ty kiedy kochałeś?
— Andrzeju, co za pytania...
— To prawda. Jestem naiwny, ale zdaje mi się, że mam rację, tylko to trzeba wyrazić filozoficznie, bardziej filozoficznie, bardziej uczenie. Ale ja już nic nie potrafię. Zgrubiałem i umysł mój staje się ociężały.
— Tak, zdaje mi się.
— Jesteś uprzejmy.
— Nie, nie chodzi tutaj o jakąś uprzejmość. Ale mówisz mi o rzeczach nieprawdopodobnych i nieosiągalnych. W moim położeniu zgonionego zwierza nie ma co myśleć o miłości. Jeleń, którego psy gonią, nie ogląda się za samicą.
— Znowu to samo. Przecież ci wyraźnie powiadam. Nie chodzi tutaj o żadną samicę.
— Drogi proboszczu — powiedział Pius z pewnym uporem zdradzającym jego zamroczenie — drogi proboszczu! Ja służyłem i służę nienawiści. Dla mnie zbawienie jest w piekle.
— Pleciesz, słuchać hadko.
'i0 ipfir słuchaj. Sam zacząłeś tak górnie. Ja uciekam. Rozumiesz, uciekam. A może sam idę w paszczę lwa. Zobaczysz jutro.
— Teraz pójdę na spacer. Do lasu.
— Taki piękny wieczór.
— Właśnie. Księżyc w lesie. To fajnie.
Wstał i chciał wyjść. Zatrzymał się
w drzwiach.
— A po spacerze chciałbym zasnąć.
— Spacer ci dobrze zrobi. Więc jeszcze wrócisz po spacerze?
— A myślisz, że nie wrócę?
— Nie, myślałem, że chcesz jechać nocnym pociągiem.
— Nie, chciałem zasnąć. Porządnie zasnąć. Andrzej, ty masz jakieś proszki nasenne.
— Proszki nasenne? Źle sypiasz?
— Bardzo źle. Chciałbym się nareszcie dobrze wyspać.
— Są w łazience. Na dole. Będziesz przechodził, to sobie weź. Ale tylko jeden! Są bardzo silne.
— Dobrze. Dziękuję.
Pius wyszedł. Ksiądz słuchał uważnie, jak zeszedł ze schodów. Potem wszedł do łazienki. Wyszedł po małej chwili.
Ksiądz przeżegnał się szerokim krzyżem.
— Panie, bądź miłościw jego duszy! — powiedział do siebie. — I zmiłuj się nad moją duszą.
Tolo i Kazio znaleźli się tego wieczora w swoim pokoju już dość późno. Było już po dziesiątej. Księżyc świecił. Siedzieli na łóżku Kazia i nie zapalali światła. I gadali półszeptem.
_ Wiesz, to wszystko takie dziwne — mówił Tolo — ja tego zupełnie nie rozumiem i nie i wiem, co mam o tym myśleć.
— Jak to, co masz myśleć? — zirytował się
Kazio.
— No bo to wygląda dziwnie.
— Dziwnie? Podejrzanie?
Podejrzanie. Amerykanie sprzedali dokumentację fabryki, a nie sprzedali technologii, Liński mówi, że to nic nie znaczy, że się sami technologii dopracujemy.
— I co?
— A tymczasem wszystko się wali. Płyty nie nadają się do użytku. Grają dwa, trzy razy, a potem się psują.
— Masa niedobra?
— Rozmiękcza się. Mamy przecież stabilizator termiczny specjalnie sprowadzony. Ergo- term się toto nazywa, ale widocznie nie skutkuje.
— Cholera.
— Żebyś zobaczył, jak to działa, maszynka jak zabawka. Odbija, u nas w poprawczaku by* ły takie ruchome patelnie do naleśników...
— A główna masa? Produkujecie na miejscu?
— Tak, do cholery śmierdzi tym octanem i chlorkiem winylu, wytrzymać nie można...
— Powąchałbyś w szpitalu — wtrącił Kazio.
— Wszędzie teraz śmierdzi. Chemia organiczna i nieorganiczna — zaśmiał się Tolo, —
Czy wszystko na świecie musi tak śmierdzieć?
— Bo człowiek śmierdzi — rzeczowo stwierdził Kazio — na zdrowo śmierdzi, a cóż dopiero na umieraj ąco. Miałem dla Mileckiej sprowadzić księdza. Gdzieś zabrał motor?
— Motorem pojechałem do fabryki. Tak się przyzwyćzaiłem, że i w niedzielę. Rzucić okiem.
— No i jak?
— Zastałem robotę w niedzielę i Lińskiego. I znowu nie powiedział, że robi próby z winylem i z nową nigrozyną. Czort wie, co za diabeł! I ksiądz nie przyszedł?
— Przyszedł piechotą.
— Właśnie w takim czasie można by uderzyć, jak ksiądz do chorego idzie...
— Ja też tak myślałem...
— Słuchaj, Kaziu — Tolo wziął Kazia za rękę — czy ty tak naprawdę myślisz, żeby robić ten skok? Co? I wywiejemy stąd? I dokąd? Mnie tu dobrze.
— Oswoiłeś się.
— Nie chciałbym robić przykrości Karolinie. To fajna babka.
— Kto? Karolina? Stara.
— No, wiesz. Oczywiście, że stara. To moja ciotka. Dziewczyna mojego wujka, ale dobra
i taka smutna. Jeszcze by ją to dobiło.
— Księdza trźeba dobić. Klecha na pieniądzach siedzi.
— Jeszcze nie wiemy nic o pieniądzach. A to już będzie koniec z nami.
Koniec, koniec. Nie tak łatwo zrobią koniec z nami.
Mam wrażenie, że tu się ważniejsze rzeczy dzieją.
— Co może być dla nas ważniejsze?
A wiesz, co mi Ludwik mówił? Że on podobnież przez dwa lata organizował jakieś miasteczko na Wołyniu, już nie pamiętam, jak się nazywa, gdzie mieszkańcy bronili się przed bandami UPA.
— Upa — dupa.
— Głupiś. Nic nie rozumiesz. Ksiądz był całym dowódcą.
— Co ty powiesz? To on strzelać umie?,
— Chcesz się przekonać?
— Nie bardzo w to wierzę.
— Wszyscy ci starzy, co przeżyli, to musieli umieć strzelać — i to do ludzi.
— No to fajnie. Damy mu okazję do strzelania.
Ksiądz Andrzej zaszedł do pani Parczewskiej.
I jego częstowała nalewką.
— Tej Mileckiej to niewiele pomogłem — powiedział.
— Tak, ale chciała. Tak się bała, tak się bała. No i niech ksiądz powie, stara, nikogo nie ma na świecie, nawet pies, co go miała czternaście lat, to zdechł. I tak się jej żyć chciało.
Harowała, harowała, a jak przyszło umierać, to ojej!
Ksiądz się uśmiechnął.
— Moja pani Parczewska. Z każdym stworzeniem to samo. Broni się pazurami i zębami.
— Jak to też Pan Bóg urządził,' że wszyscy muszą umierać.
— A pani by chciała, żeby tylko niektórzy?
— To nie. Ale że my wszyscy tak się tej śmierci boimy, a ona na nic nie uważa. Do każdego przychodzi.
— Do każdego przychodzi.
Ksiądz westchnął.
Wszedł doktor Szastny.
— Pani to tak wszystkich tą wódką poi. I starych, i młodych — powiedział. — Milecka umarła.
— O, tom księdza proboszcza w samą porę sprowadziła. — Parczewska się przeżegnała.— Świeć, Panie, nad jej duszą. Pobożna była niewiasta.
— Wyspowiadał ją ksiądz proboszcz? — spytał doktor Szastny.
— Już nie mogłem. Pobłogosławiłem. Abso- lutio completa in articulo mortis.
— Pewnie, że completa — powiedział doktor
i niespodziewanie usiadł przy stole. — Odeszła od życia zupełnie.
— Kto wie. Może jakie związki pomiędzy nią a światem pozostały.
— Tyle śmierci widuję — powiedział doktor — a ta jakaś taka nieprzyjemna.
— Każda śmierć jest nieprzyjemna — powiedział ksiądz Andrzej.
— Kazika nie ma — powiedziała Parczewska — późno. Trzeba by się tym pogrzebem zająć.
— Przechodząc może zajdę do Chaty. Powiem mu.
— Dobrze. Ale już niech dziś nie przychodzi, tylko jutro wcześnie rano. Ja już sama załatwię z siostrami. Zresztą jest zastawiona parawanem.
— Ta nowa cywilna siostra jest tam przy niej — powiedział doktor.
— Już przyjechała? — spytała Parczewska.
— Macie już cywilne siostry? — zainteresował się ksiądz.
— Właśnie zaczynają przyjeżdżać — powiedział doktor. — Taka młoda przyjechała teraz...
— Nie nadadzą się one do tutejszego szpitala — z przekonaniem powiedział ksiądz Andrzej — to ciężki szpital.
Doktor Szastny ruszył ramionami.
— Nie ma lekkich szpitali — powiedział — czy to tylko siostrzyczki zakonne potrafią koło chorych chodzić?
Ksiądz popatrzył uważnie na doktora.
— Doktoi się irytuje. A właśnie o to chodzi, że takiego chorego, jacy tu są, takiego żywego umarlaka, to cywilna siostra nie przypilnuje. Nie da rady.
Pani Parczewska chciała jakoś się wmieszać, żeby nie dopuścić do dysputy.
— Iw cywilnej kobiecie znajdzie się dość siły. Żeby tylko chciała pomóc.
— A co to takiej lafiryndzie, czy kto żyje, czy umiera — rozzłościł się ksiądz Andrzej.
Ale na szczęście dr Szastny zaraz poszedł sobie, nie podtrzymując konwersacji. Ksiądz zastanawiał się przez chwilę, po czym bardzo spokojnie spytał panią Parczewską:
— Czy to pod pani opieką jest cała bielizna szpitalna?
— Oczywiście,
— Przypuszczam, że nie wszystko z tej bielizny przydaje się wam na co dzień — znowu z pewną deliberacją powiedział ksiądz Dudarz.
— To znaczy?
— Wasi chorzy są raczej spokojni. Prawda?
— No, tak. Przeważnie umierający.
— Kaftany bezpieczeństwa leżą na dnie szafy?
— Czasami takiego umierającego trzeba przywiązać do łóżka na noc. Wtedy potrzebny kaftan bezpieczeństwa. Bardzo się rzucają.
— Ale teraz nie macie takich niespokojnych chorych?
Pani Parczewska popatrzyła na księdza.
— Chce ksiądz kaftan bezpieczeństwa? A po co?
— Może mi się przydać.
Ksiądz spuścił oczy na pusty kieliszek'.
Inżynier Liński zabawił do późna w fabryce, a potem nie zachodząc do siebie ruszył w stronę lasu.
Ciemno już było, ale księżyc świecił i grube pnie drzew rzucały mocne, czarne cienie. Odczuł kłucie w boku, gdy zbliżał się do zakrętu.
— Serce nawala — pomyślał.
Gdy doszedł do lipowej alei, zatrzymał się przez chwilę i wciągnął powietrze. Czuć było dymem tytoniowym. Odliczył po kolei drzewa
i przy szóstym zatrzymał się. W cieniu rozłożystych gałęzi, gdzieś u spodu, widać było czerwony punkcik papierosa.
— Więc jesteś! — powiedział. — Siedzisz tu cały wieczór?
Ale nikt mu nie odpowiedział.
Liński skurczył się, stanął na czworakach
i wlazł pod gałęzie rozłożystej lipy, które rozkładały się prawie po ziemi.
Natknął się na nagie ciało.
— Co, jeszcześ nie włożył koszuli? Przeziębisz się i będziesz kaszlał, a tu trzeba cicho.
— Cicho, panie inżynierze, cicho — zasze- mrał głos chłopca koło samego ucha — bardzo cicho, prawda?... »
— Palisz co?
— Na razie jeszcze nie marihuanę. Masz?
— Ale! Skąd...
Została nam poczciwa siwucha...
— Ile ty masz lat...
— Jeżeli mamy wierzyć reklamie w klozecie, to osiemnaście.
— Za duże mam doświadczenie, żebym wierzył w reklamy. Ile?
— Co ci do moich lat? Jestem młody. I silny.
— Co masz w ręku?
— Papierosa.
— To papieros tak błyszczy?,
— Błyszczy blacha.
— Jaka blacha?
— Skąd masz nóż? 1
— Ostry. Chcesz spróbować?!
— Po co ci?
— Wiesz, że lubię rżnąć chłopaków... nożem.
— Oj, Grzesiu, Grzesiu, ty się doigrasz.
— Pan inżynier mnie obroni.
— Nie bądź taki pewien.
— Jak nie, to i pan inżynier będzie się martwił.
— Czego tu sterczysz?
— Pod lipą? Umówiłem się z jednym...
— Nie pod lipą. W ogóle.
— W Martwej Pasiece? Pan inżynier wie. Mówiliśmy już o tym.
— O co ci chodzi?
— Muszę tu ściągnąć tego pijusa,
— Co cię pijus obchodzi?
— Kazali.
— Kto ci kazał?,
— Stary z gór.
— To święte.
— I jak ty go ściągniesz? Sam chlać nie możesz?
— To, co ja chlam, to zawsze w towarzystwie.
— Głupie żarty.
— Głupie, ale nie żarty. W towarzystwie zawsze lepiej.
— Zwłaszcza pić krew.
— O to, to nie. A Pius przyjdzie. Jemu także kazali. Jemu ksiądz kazał.
— Pleciesz.
— A może i plotę. Tylko tak mi się zdaje.
— Toś ty te swastyki narysował?
— Właśnie! Nie ja. I tak się zastanawiam, kto to zrobił.
— Koleżka.
— Alboż ja tu mam koleżków? Same baby, psiakrew. I z kutasami także baby.
— Nie bój się, daliby ci rady.
— Oni? Niedoczekanie. A inżynier tu się nie włócz. Nic tu po inżynierze.
— Czy ty o Piusie co wiesz?
— Skądże. Co kazali, to robię.
— I masz co dla niego?
— To samo co dla inżyniera: milczeć.
— Tak. Ale jak ty go nauczysz milczeć?
— To już moja rzecz. Nie będę ći się spowiadał.
— O czym milczeć?.
— Nie dobieraj się do mnie, bo pchnę.
— Cóż ty taki dzisiaj? Chcę się przekonać, czy rzeczywiście dwadzieścia cztery centymetry...
— Ty idioto. To przecie cyfra.
— Jaka cyfra?
— Cyfra do klucza. Zaszyfrowane.
— Ach, ty głupi szczeniaku. To ty myślisz, że ja się tego nie domyśliłem. Ale gdzie twój szyfrant?
— Właśnie.
— Zgubiłeś się?
— Nie bój się o mnie. No, inżynier, zjeżdżaj.
— Dwadzieścia cztery i osiemnaście.
— Nie bądź taki domyślny. Nie uchowasz się.
— No to cześć.
— Cześć. I uwaga.
— Tq ja tobie mówię: uwaga. Dziś jeszcze zobaczysz.
Liński wycofał się spod lipowych gałęzi.
Czy mu się zdawało, że ktoś jeszcze stal w alei? Księżyc prześwietlał las na przestrzał, ale tym ciemniej było w cieniu. Chyba mu się coś przywidziało.
— I uważaj, inżynier — powiedział jeszcze Grześ prawie zupełnie głośno — ten diabelski księżyc świeci. Widać cię ze wszystkich stron.
— A co mi tam — powiedział Liński.
Ksiądz Andrzej nazajutrz zaraz po mszy zaszedł na górkę do Domaniewskiego. Jeszcze leżał w łóżku, ale nie spał.
— Jakoś jeszcze jesteś — powiedział ksiądz.
— Nie mam po prostu siły, żeby się zdecydować.
— Czy się boisz?
— Nie, tylko taki jestem słaby.
— Zejdź teraz do mnie na śniadanie. Kawy się napijesz z mlekiem, zaraz ci sił przybędzie.
Pius poruszył się na łóżku.
— Jaki ty jesteś szczęśliwy — powiedział — kawa na śniadanie, z mlekiem. I wszystkie problemy rozwiązane.
— No, tego nie powiedziałem. To nie rozwiązuje nawet moich problemów, a cóż dopiero twoje.
— Tak. Ale to szczęście. Masz krowę, krowa wydojona. Będziesz robił remont kościoła.
— A właśnie będę robił remont.
— Czy to w sprawie remontu byli dzisiaj u ciebie ci dwaj ludzie?
— Tak. To w sprawie remontu, właściwie mówiąc odnowienia. Kościół trzeba co jakiś czas odnawiać, to bardzo kłopotliwe.
Ach, co za kłopot. To właśnie takie cudowne, takie związane ze światem, ze wszystkim, co trzeba robić, co trzeba wykonać. Takie za- pro-gra-mo-wa-ne. Czyż ty nie czujesz, że tak jest najlepiej?.
— Właściwie mówiąc nie bardzo ciebie rozumiem, ale skoro uważasz, że tak jest dobrze, niech tak będzie.
— Tak, ale to jest dobrze dla ciebie. Nie dla mnie. Dla mnie nie wiem, co jest dobrze...
— Jak spałeś dzisiaj? — spytał ksiądz.
— Jak zwykle, bardzo niedobrze.
— Ale nie brałeś więcej pastylek ode mnie?
■— Nie bój się, nie bój. Nie brałem.
— Bo wydawało mi się, że wczoraj grozisz mi jakoś.
— Jakże ja mogę ci grozić? Dla ciebie moja śmierć byłaby czymś najbardziej pożądanym.
— Najbardziej pożądanym? Mylisz się, Piusie, nie myślę nawet o tym. Cóż ja bym mógł odnieść z tego za korzyść?
— Korzyści na pewno żadnej, ale trochę byś się uspokoił.
•— Dlaczego?
— Pomyślałbyś sobie: no, to już i po wszystkim.
— Ja zawsze mówię po chłopsku: po wszystkiemu.
— Więc powiedziałbyś: po wszystkiemu.
Ksiądz Andrzej wzruszył ramionami.
— Pewnie, że twoje życie wydaje mi się trochę bezcelowe. Ale od skonstatowania tego do podsunięcia luminalu to jeszcze daleko.
— Nie- bardzo mi się chce zasypiać. Chciałbym umrzeć z całą świadomością.
— Nigdy się nie ma świadomości, że się już umarło.
— To właśnie jest najstraszliwszym koszmarem. To jest dla mnie dowodem, że Bóg nie istnieje. Nie może być aż tak okrutny.
— Nie znasz wszystkich atrybutów Boga. Może właśnie jest tym, co niemądrzy ludzie nazywają okrucieństwem.
— Okrucieństwo jest jednoznaczne.
— Tak myślisz? I to po ostatniej wojnie?
— Księże Andrzeju! Demony cię opętałyl
— Nie żartuj, Pius! — powiedział poważnie ksiądz Andrzej. — A nuż raptem coś wy wróżysz takiego.
— Nie obawiam się o ciebie — powiedział Pius — i tak zostaniesz świętym.
— Tssss — syknął ksiądz Andrzej i zakrył dłonią usta Domaniewskiemu.
Ten zaczął się ubierać.
— No chodź, czekam ze śniadąniem — powiedział ksiądz wychodząc.
— Daj mi święty spokój ze śniadaniem. Ja pójdę teraz do lasu, chciałbym pooddychać czystym powietrzem. U ciebie duszno na plebanii.
— Możliwe — powiedział ksiądz — i mnie chwilami jest trudno oddychać,
I wyszedł.
Pius Mastai-Domaniewski bynajmniej nie skierował się w stronę lasu. Miał on inną ścieżkę wydeptaną od pewnego czasut która omijała
kościół i plebanię, tyłami przechodziła za Radą Narodową i posterunkiem i całkiem z boku wprowadzała w sam środek miasteczka. Nie tak dawno otwarto tu Empik z kawiarnią i czytelnią, którego kierowniczką była Elżbieta. Przychodził do niej wymieniać książki, bo cóż miał robić po całych dniach: czytał. Przemykał się zazwyczaj wieczorem. Teraz przyszedł tutaj w biały dzień. Piękny letni dzień. Nie bał się w tej chwili, że ktoś tam go zobaczy, nie myślał o tym. Przyzwyczaił się, że nikt na niego nie zwracał uwagi.
Elżbieta miała mądre, wierne oczy. Lubił, kiedy na niego tak patrzyła.
— Chce pan kawy? — spytała.
— Chcę.
— Iw dalszym ciągu nie ma pan czym za nią zapłacić?
— Może bym i mógł dzisiaj, ale mi się nie chce.
— I nie wstyd panu, że dziewczyna panu tę kawę stawia?
— A dlaczego miałbym się wstydzić?. Taka dobra dziewczyna...
Jaka dobra dziewczyna,
Co miesiąc przypomina..;
— Ach, co do tego nie łudzę się. Zniknę pani sprzed oczu i nie przypomni pani sobie aż na sądzie ostatecznym.
— Dlaczego na sądzie ostatecznym?.
— Bo się wtedy przypomnę wszystkim kobietom, które kochałem.
Postawiła przed nim filiżankę kawy.
— Nie lubię głupich żartów — powiedziała — dlaczego się pan nie weźmie do jakiej pracy? Niech mi pan pomoże w bibliotece.
— Nie wolno mi pracować w tym powiecie.
— Niech pan zmieni nazwisko.
— Próbowałem. Ale nie mogę. Nie mogę nazywać się Rak, Lis czy Ptaszyna.
— Co za różnica. Domaniewski także brzmi brzydko.
— Niech pani mnie przyjmie do swojego.
— Także coś. To trzeba wziąć ślub.
— Taki tam ślub. Dyła nas pobłogosławi. Elżbieta położyła dłoń na ręce Domaniewskiego.
— O nie, Piusie, niech pan posłucha. Niech pan się nie wygłupia, bo takie wygłupy to jeszcze gorsze niż skargi. Musi pan znowu zacząć wszystko od początku.
— Panno Elżbieto, ile pani ma lat? Ja mam już przeszło czterdzieści...
— Nie wygląda pan na to.
— Ale mam. Przeszło czterdzieści. Czy ja mogę cokolwiek zaczynać od początku?
— A czy pan kiedy w ogóle zaczynał od początku?
— Wam się zdaje, że jak kto się urodził w majątku, to już potem nigdy nic nie robił, nic nie rozumiał, nie męczył się... nie pracował.
— Pracować to pan nie pracował.
— Próbowałem.
— Dlaczego pana z tej Ameryki przegnali? Nie umiał pan pracować?
— Sterczenie przy telefonie i dyktowanie głupawej maszynistce lub jeszcze głupszemu dyktafonowi uważa pani za pracą? Zresztą nie mówmy o moim pobycie w Ameryce.
— Możemy nie mówić.
— Pani nic nie wie.
— Ale ja nie pracuję tak bezmyślnie.
— Myślnie czy bezmyślnie. Bidę pani klepie.
— Wszyscy klepiemy bidę.
— I to ma być takie zajmujące?
— Co panu dać do czytania?
— Odniosłem pani Conrada.— wyjął z kieszeni książkę — może to kiedyś było piękne. Ale to takie nieprawdziwe...
— Nieprawdziwe?
— Nie odpowiada naszej rzeczywistości. To się robi zupełnie inaczej.
— Co się robi? Dać panu coś bardziej prawdziwego?
— Nie. Dziękuję. Mnie nic już nie potrzeba.
— Ach, tak. Wybiera się pan w drogę...
— Jak pani zgadła?
— Nie tak trudno zgadnąć. Wybiera się pan więc w podróż?
— Tak, w podróż, z której nikt nie wraca.
— Niech pan nie mówi takich głupstw. Nie wyobrażam sobie, żeby pan mógł do mnie nie przychodzić.
Więc dlatego, że pani sobie nie wyobraża... Cóż za egoizm tych kobiet.
Elżbieta nagle powiedziała poważnym, nieco zdławionym głosem:
— Ja wiem. Panu jest bardzo trudno.
Pius zastanowił się.
— Pani nawet nie może wiedzieć, jak trudno.
— I nic nie można pomóc?
— Nie to jest trudno, że trudno, ale że już żadnej rady nie ma. Muszę iść, gdzie mnie wzywają.
Elżbieta popatrzyła na niego nieco przechylając głowę, popatrzyła w oczy.
— A czy nie myśli pan, że przecież jakaś rada by się znalazła?
— Może. Ale nie na szczeblu gminnej rady narodowej.
Kiedyś, ale to już dobry kawał czasu temu, w piękny letni poranek Paligóra zaszedł przez drogę do Dyły,
— Cześć.
— Cześć.
Wiesz, przewodniczący kochany, mamy tu dość dziwną historię i trzeba będzie pouważać.
Chyba sam uważasz. Nie trzeba cię zachęcać. A co? Coś z naszym półhrabią?
Z nim także są kłopoty. Ale może się roz
wiążą. Ale to zupełnie co innego. Z niespodziewanej strony. Czy ty wiesz, że ci dwaj smarkacze razem w poprawczaku siedzieli?
— Którzy? Jacy?
— No, Tolo i Kazik. Tola ojciec tu do fabryki przywiózł, Kazik tu wrócił do swojej Chaty. Cniło mu się niby to u rodziców na Zachodzie. A oni razem w poprawczaku siedzieli.
— No i co? Uciekli?
— Nie. Odsiedzieli swoje i wypuścili ich. Ruszać ich nie mamy najmniejszego powodu.
— A za co oni siedzieli?
— Gang taki robili. Napadali. Było ich kilku i jedna dziewucha, która im przewodziła.
— No to co, odsiedzieli, wypuścili. Nie ma
o co się targać.
— Tylko że ta dziewucha także tu przyjechała.
— Niemożliwe. Jak to?
— Przyjechała. Jako cywilna siostra do szpitala. Ty tylko zauważ. Po co oni wszyscy w jednym miejscu się zebrali? Już cała trójka. Tam ich było niewiele więcej w tym gangu. I wszyscy tu wylądowali.
— Myślisz, że coś w tym jest?
— Może. Trzeba na palce patrzeć.
— Przypuszczasz, że ten Domaniewski też coś z nimi kombinuje?
— A kto jego tam wie? To figura podejrzana.
Dyła się uśmiechnął.
— Wszyscyśmy figury podejrzane. Mnie też chcieli rozstrzelać.
— Pewnie nie raz.
— Nie. Raz tylko, ale sielnie. Siedemnastu chłopa ze mną i przeze mnie aresztowali. Człowiek był młody, to był głupi.
— Te, uważaj — powiedział Paligóra, który nie był skłonny do wysłuchania opowiadania Dyły. Wiedział, o czym ten chciał opowiedzieć, a nie chciał brać na swoje barki ciężaru tego zwierzenia. — Uważaj, oni tam w Chacie chyba nic nie wiedzą.
— Ale, ale — przypomniał sobie Dyła — ten cały Staś to był u mnie dwa dni temu. On chce robić wodę sodową w Parce.
— I chce tu mieszkać?
— Właśnie. Najął pół domu u MarchwiczaTia drodze z Grań do Parki.
— To także podejrzane. Może ten tata im wszystko urządza? Przejdź się do Chaty i pogadaj | Ludwikiem albo i z babami. Te baby to nie są głupie. Tylko nie tak od razu.
— Już ty mnie nie pouczaj.
Elżbieta odwiedzała od czasu do czasu Karolinę. Ludwik brał u niej książki, czasami musiała mu je odbierać, bo przetrzymywał za długo,
i to te książki, o które się wszyscy dopominali. Pani Karolina nie wypożyczała książek, mówiła,
że nie ma czasu na czytanie. Elżbieta się z tego śmiała.
Ot i teraz, zaniepokojona trochę dziwną wizytą Domaniewskiego, skoczyła na chwilę do Chaty. Nie potrzebowała się przekradać jak Pius. Szła zwyczajnie drogą, potem szosą. Zmęczyła się trochę, bo szła bardzo szybko. Sama wywnioskowała z tego, że się denerwuje. Dlaczego?
Zresztą w Chacie Piusa i jego spraw, zdaje się, nie znano. Elżbieta zastała wszystkich przy stole. I przed nią postawiono szklankę herbaty. Tola nie było.
— Tak bym chciała częściej do pani przychodzić — powiedziała Elżbieta — pani mnie zawsze tak uspokaja.
Karolina się uśmiechnęła.
| — Potrzebujesz uspokojenia, moje dziecko? — spytała.
— Wie pani, że tak — powiedziała Elżbieta — jestem czasami taka naiwna. Przejmuję się byle czym.
— Cży coś się stało? — surowo spytała Maria.
— Nic się nie stało — zmieszała się Elżbieta — ale był dzisiaj rano u mnie pan Domaniewski. Bardzo był pomieszany.
— Czy opadły mu podwiązki? — spytał Ludwik.
— Nie rozumiem.
— To jak Hamlet przychodzi do Ofelii.
— O, pan Domaniewski niepodobny do Hamleta.
— A czego się tutaj kręci? — spytała znowu surowo Maria. — Czy to ten z Wyrwidębów?
— Tak. Wrócił niedawno z Ameryki i zamieszkał u księdza proboszcza.
Ludwik gwizdnął.
— Co się za rzeczy dzieją u nas w Graniach. Kto by się to spodziewał.
— I co on czytuje, jakie książki bierze, moja Elżbieto? — powiedziała Karolina.
— Odniósł dziś Conrada. I powiedział, że to takie nieprawdziwe.
— A ty myślisz, że to prawdziwe?
Elżbieta zająknęła się i zarumieniła.
— To takie piękne.
— A piękne to już i prawdziwe — powiedział Ludwik. — Moja panno Elżbieto, to jakoś nie tak.
— A czy pan wie — powiedziała Elżbieta — że do szpitala przyjechały już cywilne siostry?
Pani Karolina wzruszyła ramionami.
— Czy to takie ważne — powiedziała — nawet znam jedną z tych sióstr. Emilkę.
— Ja o niej tylko słyszałam — powiedziała Elżbieta i znów się zarumieniła.
— Słyszałaś? O Emilce?
— Zdaje się, panie mi opowiadały. Ze w Kazachstanie umarła jej matka... i jeszcze...
W tej chwili weszła Jadwiga i powiedziała, że przewodniczący Dyła przyszedł i chce porozmawiać.
— Dyła? O tej porze? — spytał Ludwik. — Czego on chce?
— No to ja uciekam — powiedziała Elżbietka i znikła za Jadwigą. W progu minęła się z Dy- łą.
Zatrzymała Jadwigę.
— Co słychać u twojej mamy? — spytała.
— A właśnie zaraz do niej idę. Chodź ze mną. Ja szmyrgam przez las, to bardzo blisko.
— Nie znam tej drogi.
— Właśnie. Ja ci pokażę. Nie trzeba schodzić na szosę. W dziesięć minut zajdziem.
— To doskonale. Właśnie chciałam zobaczyć twoją mamę. Jak się czuje?
— Jak się może czuć między tymi umarlaka- mi? Tak bym ją chciała gdzie indziej umieścić.
— Tylko że tu ma ciebie niedaleko — powiedziała Elżbieta — i ty masz matkę pod ręką. To trzeba cenić.
— Aha — obojętnie powiedziała Jadwiga — tam już przyjechały te cywilne siostry.
— Wiem. O jednej już słyszałam.
— Podobno taka ładna. Jak z francuskiego filmu.
— Tak? I przyjechała na pielęgniarkę?
— Może ma jakie zamiary?
Elżbietka zaraz się mogła przekonać. Emilka akurat była u pani Parczewskiej. Rzeczywiście
była piękna i elegancka jak z francuskiego filmu. Tylko oczy jej jakoś nieprzyjemnie latały.
— Nie boisz się tej pracy tutaj? — spytała ją Elżbietka.
Emilka popatrzyła dość dziwnie i nic nie odpowiedziała. Dopiero po chwili.
— Mam tutaj trochę znajomych.
— Jakich znajomych?
— Znajomych chłopców: znam Kazia, To- la...
— Jeszcze z Warszawy?
— Jeszcze z Warszawy. Aha, z Warszawy. Znam Grzesia.
— A kto to jest Grzesio? — spytała pani Parczewska.
— Ach, to takie dziwadło. Pustelnik. Chodzi goły i nigdy się nie myje. Nazywa siebie dzieckiem kwiatów.
— Gdzieś tu jest, w okolicy. Pewnie się nazywa dzieckiem kwiatów, bo innych rodziców nie zna.
— A twoi? — spytała pani Parczewska.
Emilia się skrzywiła.
— Moja matka umarła w Kazachstanie. Była tam z panią Karoliną i z Marią...
No to i te panie z Chaty znasz także.
Tak, znam. Ale one takie niemiłe...
Niemiłe? — zdziwiła się Elżbieta i pani Parczewska.
®ne myślą tylko o sobie. Jak to stare oso- by. Tylko o sobie.
— Km — zamyśliła się pani Parczewska — a ty myślisz o innych?
— Tak. Inaczej nie zostałabym pielęgniarką.
Elżbieta chrząknęła.
— Ja się też tobie trochę dziwię — powiedziała — mnie się zdaje, że ty zupełnie nie nadajesz się na pielęgniarkę.
— No a na co ja się nadaję?
— Czy ja wiem? Taka jesteś ładna i jak gdyby z innych czasów. Ty wyglądasz jak z powieści, z powieści Nałkowskiej czy może Gojawiczyńskiej...
— Widać, że jesteś bibliotekarką — powiedziała Emilka, którą to porównanie czemuś zirytowało — ja nie czytałam tych powieści.
— No, ja muszę wracać — zerwała się Elżbieta — mam taki kawał do biblioteki. A teraz muszę iść przez szosę. Tamtej drogi nie odnajdę sama.
— To takie proste — powiedziała Jadzia.
— Poczekaj, ja cię odprowadzę kawałek — powiedziała Emilka — muszę przejść się przed nocą.
Wyszły. Emilka wzięła Elżbietę pod rękę.
— Trochę bym się bała chodzić tutaj sama.
Elżbieta się zaśmiała.
— Zobaczysz w jesieni albo w zimie.
— Pewnie nie zobaczę — w zamyśleniu powiedziała Emilka.
W lesie, i daleka ktoś gwizdał tango z Balu w Savoyu. Elżbieta zaśmiała się.
— Może to ksiądz Dudarz włóczy się po le- sie? To jest coś z jego operetki.
— Z jego operetki?
— Ksiądz Dudarz jest amatorem operetek. Nie masz pojęcia, ile ich ma i ciągle wygrywa na fortepianie.
— Dziwne zajęcie dla księdza.
— Ksiądz Andrzej to w ogóle dziwna postać.
— Tak. Wiem — powiedziała Emilka. — Już mi ktoś o nim mówił bardzo dziwne rzeczy.
Elżbieta zatrzymała się.
-*- Możesz już wracać! Tu zaraz szosa.
— Tak. Wracam. Do widzenia, kochanie. Miałam ci coś powiedzieć, ale to już innym razem.
I Emilka szybko odeszła. Elżbieta ze zdziwieniem spostrzegła, że nie poszła drogą do szpitala.
— Szanowny przewodniczący — zawołał nie bez ironii Ludwik na widok wchodzącego Dy- ły — czemu zawdzięczają nasze progi tę niezwykłą wizytę?
Dyła przyjął spokojnie to powitanie.
— Niech się pan nie śmieje, panie Ludwiku — powiedział i usiadł przed nie dopitą przez Elżbietę szklanką herbaty. — Ja tu do państwa. A pana Tola nie ma?
— A to może i dobrze. Państwo wiedzą, że jego ojciec, pan Stanisław, zakłada fabryką wody sodowej w Parce?
— Nic o tym nie wiemy — powiedział Ludwik.
— I cóż ta jego dzierżawa pod Mszczonowem? — zjadliwie spytała Maria.
— Spaliła na panewce zapewne — powiedział Dyła. — Ale może teraz weźmie pana Tola do siebie.
— Szkoda by nam było — westchnęła Karolina — już się do niego przyzwyczaiłam. Bardzo przyzwyczaiłam.
— Zawsze lepiej takiemu chłopcu pod opieką ojca — sentencjonalnie powiedział Dyła.
— Czy myśli pan, że nasza opieka była niewystarczająca? — powiedział Ludwik. — A może pan ma i rację.
— Czy coś przeskrobał? — spytała Maria.
— Teraz nie — powiedział Dyła.
— Oj, panie przewodniczący — zniecierpliwił się Ludwik — jak ja nie lubię takiego gadania. Z czym pan przychodzi? Niech pan opowiada wyraźnie.
Dyła się trochę uraził.
— Pan w gorącej wodzie kąpany, panie Ludwiku — powiedział. — Już jak przyszedłem, to swoje przecież powiem.
— O co panu chodzi? — ze ściśniętym gardłem powiedziała Karolina.
— Bo ja mam takie wrażenie, że pański brat,
pan Stanisław, nie uprzedził państwa o bardzo ważnej sprawie.
— Na przykład? — nie powstrzymując swej ciągłej ironii powiedział Ludwik.
— Nie uprzedził państwa. Chyba nie uprzedził? Że Tolo, kiedy tu przyjechał, wyszedł właśnie z poprawczaka.
— Skąd? — spytała Karolina, jak gdyby nie dosłyszała.
— Z Domu Poprawy, w Chmurzach pod Zieloną Górą. Siedział tam trzy lata. Zresztą sprawował się nienagannie.
— No więc co? — Ludwik był w dalszym ciągu zirytowany.
— No nic. Myślałem, że państwo o tym nie wiedzieli — ciągnął Dyła — a Kazio... — i zatrzymał się.
— Co Kazio? — spytała Karolina takim tonem, jakby się już wszystkiego domyśliła.
— Kazio co prawda jest rzeczywiście synem Wójcików, ale nie mieszkał u rodziców... Kazio jest kolegą Tola z tego, tego... domu.
Zapanowało milczenie.
— I co to było? Wie pan, panie przewodniczący? — spokorniał Ludwik.
— Gang. Napady, rozboje. Dowodziła tym wszystkim dziewczyna. Trochę starsza od tych chłopaków.
— To straszne — powiedziała Maria.
— I ta dziewczyna także tu jest.
— Tutaj?
— W szpitalu. Wczoraj przyjechała jako cywilna pielęgniarka. Emilia...
— Emilka? Boże święty — Karolina trzymała się za skronie.
— Oni nas tu powyrzynają — powiedziała Maria.
— No, chyba nie ma po temu powodów — uspokajał Dyła.
— Tolo się bardzo do nas przywiązał, a Kazik zachowuje się całkiem przyzwoicie — powiedział Ludwik — nie widzę powodów do niepokoju.
— Tak będzie najlepiej — powiedział Dyła sapiąc — uważałem za swój obowiązek powiedzieć państwu o tym. Ale przecie wiem, że to nic nie znaczy.
W tym samym mniej więcej czasie ksiądz odwiedził komendanta Paligórę. Ten się trochę zdziwił.
— Niech będzie pochwalony — powiedział ksiądz Andrzej.
— Niech będzie — zgodził się komendant.
— No i co, księże proboszczu — powiedział Paligóra po chwili milczenia — ta milicja czasami potrzebna?
— Jak to czasami? — zdziwił się ksiądz. — Zawsze potrzebna. Co chwila coś jest.
— No, dzisiaj było SDokoinie — westchnął Paligóra.
— Tak, dzisiaj. Chociaż to wieczór. A jeszcze nie koniec doby. Noce bywają niebezpieczne.
Co ksiądz mówi! A księdzu coś zagraża?
— A choćby i tak. Ale ja się nie boję. Skarbonka w kościele pełna guzików.
— Zaglądał ksiądz?
— A zaglądałem.
— I rzeczywiście ksiądz myśli, że coś go czeka?
— Rzeczywiście.
— I po to ksiądz przyszedł?
Ksiądz rozsiadł się wygodnie w krześle.
— Nie, nie po to, obywatelu komendancie.
— A po co?
— Właściwie chciałem was przestrzec, abyście nie nadawali tej sprawie zbytniego znaczenia. Tak dziecinne rzeczy. Dlaczego posłaliście dzisiaj Dyłę do Chaty?
— Wcale go nie posyłałem.
— No to sam poszedł. Niepotrzebnie.
— Może rzeczywiście niepotrzebnie.
— Te chłopaki to dzieci. Zresztą Tolo to znakomity materiał. Czytaliście kiedy powieść Kiplinga Kim? Nie? To nie ma nic do rzeczy. Możecie mi wierzyć. Ja się na czymś takim znam. Pracowałem z takimi młodzikami.
—1 Kiedy?
— Kiedyś tam. Bierzecie książki u Elżbiety? Przeczytajcie sobie tego Kima. Chociaż tego po wojnie już nie wydali.
— A ten drugi?
— Ten drugi gorszy. Ale najgorsza ta la- firynda, co się wkradła do szpitala.
— Tak ją ksiądz nazywa, bo konkurencja dla siostrzyczek.
— Może. Zobaczymy.
Ksiądz jeszcze raz poruszył się w krześle.
— Obywatelu komendancie, czy wy macie oko na fabrykę?
— Na fabrykę? A bo co?
— A bo nic.
— Oni mają tam swoje straże, opieki, organizacje podstawowe. Mnie nawet nie bardzo wolno wkładać swoje palce...
— Tak, rozumiem. A płyty nie wychodzą.
— Szkoda księdzu? Puszczałby ksiądz swoje operetki? • : "/I?
Ksiądz Andrzej zaśmiał się.
— Właśnie. Jedyna płyta, jaka się udała, jeszcze jak byli eksperci amerykańscy, to aria Hanny Glavary z Wesołej wdówki.
— To ksiądz miał szczęście.
— Ale oni niewielkie.
— A dlaczego mi ksiądz mówi o fabryce? — zaniepokoił się nagle Witold Paligóra.
— Co mam wam mówić, sami powinniście wiedzieć.
— Na spowiedzi coś ksiądz wywąchał?
— Po pierwsze ja tajemnic spowiedzi nie zdradzam, a po drugie nikt z całej fabryki, ani jedna osoba, nie spowiada się u mnie.
No to fajno. Mają swoje przekonania.
Mają, czy nie mają, ale tak jest.
— A co ksiądz chciałby, żebym w fabryce zobaczył?
— Czy ja wiem? Może byście poszli za swoją potrzebą?
— Księże dobrodzieju, co ksiądz opowiada!
— Bo wy, obywatelu komendancie, jesteście zacny człowiek, tylko nie bardzo widzicie, co się wokół was dzieje.
— A co się dzieje?
— Poszlibyście kiedy do Empiku. Pożyczylibyście książeczkę...
— Obywatelu proboszczu, nie orientujecie się w moim rozkładzie godzin. Przecież ja nie mam jednej wolnej chwili.
— To właśnie jest niedobrze. W wolnym czasie można się zamyślić, można pogadać.
— Ja gadanie z ludźmi uważam za stracony czas.
— Ach tak. Bardzo przepraszam. Ja chciałem tylko was uprzedzić. Tu mogą się zacząć złe rzeczy. Polityka polityką, a tu może chodzić
o ludzkie życie.
— Co mi tu ksiądz kracze jak wrona nad trumną.
— Bo może ja wiem trochę więcej od was. Żle mówię — wiem. Ja się tylko domyślam, nie mam żadnej wiedzy. I dlatego nie mogę wam nic powiedzieć.
— Ostatecznie...
— Już mnie dzisiaj jeden straszył luminalem.
— Jak straszył, to już dobrze.
— Cóż wam będę mówił. O moich snach?
O cieniach w lesie? Od tego las jest, żeby drzewa dawały cień. Prawda, komendancie? Sami pamiętacie?
— A pamiętam, pamiętam.
— Więc uwaga... Widzicie, przedwczoraj znalazłem na ołtarzu tę kartkę...
Położył przed komendantem mały kartelu- szek kratkowanego papieru, jak gdyby wyrwany z notesu:
„Dvadzieścia cztery chleby i osiemnaście ryb nie nakarmią twojej ludzkości” — przeczytał Witold. — Co to znaczy?
— Nie wiem. Ale to coś znaczy. Nic wam to nie mówi?
— Nic.
— Nie odnosi się to do Pisma świętego. To nie jest cytata.
— Oj, robi mi tylko ksiądz mętlik w głowie.
— Ja sam mam też mętlik. Przepraszam. Już cisza.
Ksiądz położył palec na ustach i wyszedł. Pa- ligóra wzruszył ramionami.
Księżycowa noc w lesie była bardzo osobliwa. Prześwity między czarnymi pniami jaśniały jak oblane reflektorami, a same pnie i gąsz-
cze zarośli były czarne. Tolo miał dziś dużą rozmowę z księdzem proboszczem i bardzo się zamyślił idąc Jasem. Kruczek szedł obok niego. Nagle pies rzucił się w krzaki i mocno z lekkim wyciem zaszczekał. Tolo zwrócił się w tamtą stronę.
— Zabierz psa, bo go zastrzelę — rozległ się glos, który Tolo zaraz poznał. Chwycił Kruczka za obrożę.
— Ostrożnie, panie inżynierze, niech pan nié strzela, bo jeszcze i mnie pan postrzeli.
W głosie Tola brzmiała nuta tryumfu, tak jakby górował nad Lińskim.
— Zdaje się, że na to zasługujesz.
— Tak się panu zdaje, panie inżynierze?
Odszedł wraz z Kruczkiem parę kroków. Wola! być w cieniu. Inżynier został w gąszczu.
— Mam wrażenie, że mnie szpiegujesz — rzucił.
— Chciałbym. Ale to raczej ja powinienem się bać szpiegów. Inżynier podobno wszystko wie.
— Co mam wiedzieć?
— Może i jest co do wiedzenia.
— Zabrałeś się do szantażu?
— Nie ja, panie inżynierze.
— Co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć, że inżynier powinien zwiewać. Już czas. Dziś w nocy wszystko się rozstrzygnie.
— Co ma się rozstrzygnąć?
Inżynier zrobił parę kroków w ciemności.
— Proszę się nie zbliżać, bo puszczę psa.
— Zastrzelę go.
— Ja też mam rewolwer — powiedział Tolo z tryumfem — i widzę pana jak na dłoni.
Lińskiego zatkało.
— Zwąchałeś się z tamtym, z Martwej Pasieki?
— To nie ja chodziłem na Martwą Pasiekę.
Inżyniera ogarnął bezsilny gniew.
— I pod szóstą lipę nie ja chodziłem.
— Milcz, szczeniaku.
— Już milczę. Tylko powtarzam, niech inżynier zwiewa, i to natychmiast.
— Dlaczego?
— Złożyłem tylko co zeznania przed Pali- górą. On wie teraz wszystko.
— Co ma wiedzieć? — spokojniej już powiedział inżynier.
— A czy ja wiem, co? Ja powiedziałem tylko to, co zauważyłem.
— Smarkaczu.
— A to było bardzo dużo, panie inżynierze. I ten tlen dwubutylocyny, i olej epoksydowany... To wszystko brzmi jak wiersz z „Twórczości”. A zakład w Boryszewie? A zakłady w Bydgoszczy? Kogo pan nabiera, panie inżynierze?
I tu, ukrywszy się dobrze w cieniu, zagwizdał piosenkę Hanny Glavary. A potem roześmiał się wesoło.
— Jedyna płyta, która się nie rozpadła. Na cześć księdza Andrzeja.
A potem przywarował do ziemi i zagwizdał tango z Balu w Savoyu.
Milcz, smarkaczu, nie trzeba — zawołał
Liński.
— Niech się pan nie boi, panie inżynierze — powiedział w ciemności głos Tola — on nie przyjdzie. On już nigdy nie przyjdzie.
Inżyniera znowu zatkało.
— Co, co, co? — spytał.
Ale w krzakach tylko zaszeleściło i Tolo z Kruczkiem przepadli w cienistych zaroślach.
Inżynier strzelił trzy razy. W ciszy księżycowej nocy strzały zabrzmiały przeciągle, wywołały pogłos i były jak gdyby sygnałem dla złych sił, które się rozpętały nad Martwą Pasieką.
Jeszcze zanim zabrzmiały, Grześ wyplątał się w gąszczach na zboczu urwiska z ramion Emilki. Oboje byli nadzy. Emilka chciała go zatrzymać.
— Dokąd idziesz? Noc jeszcze długa.
— Chcę sobie pognać. Do pasieki.
— Dlaczego nie zabrałeś mnie tam?
— Nie chcę. Nie chcę, aby ktokolwiek zaglądał do mojej budy. Zresztą w. zamknięciu ogarnia mnie lęk. Boję się.
— Czego się boisz?
— Tylko siebie.
— Mnie się nie boisz?
— Ciebie? Takiej marnej kobiety? Zostawiam cię dla Kazia. Dla Kaziutka.
— Co pleciesz? Chodź tu bliżej. Nie gadaj tak głośno. Może ktoś iść wąwozem.
Otoczyła go ramionami.
— Śmierdzisz — powiedziała.
— Spociłem się.
— Co ci dzisiaj poszło jakoś trudno?
— Ostatnio przyzwyczaiłem się do innej roboty.
— Lubisz tamto?
— I tego, i tego nienawidzę. Wolałbym ciebie zamordować.
— Nie masz czym.
— Może i mam. Ale ostatnio duszę.
— Nie gadaj, Grześ.
— Takiego małego kurczaka udusiłem. Dlatego musiałem wiać. I przyjemnie mi było, i żal go bardzo. Chciałbym, aby ksiądz Andrzej za niego się pomodlił.
— Nie rozumiem.
— Ja już byłem u księdza Andrzeja. On za mnie też już się modli.
— No wiesz. Chodzi ci o takie rzeczy.
— Gówno chodzi. Ale zawsze przyjemnie pomyśleć, że ktoś się za mnie modli.
— Dziwne masz przyjemności.
— A dziwne. Słuchaj, Emilko. Dajcie spokój z tym gangiem. To dziecinne zabawy.
— I ja tak myślę.
— Tu są poważniejsze sprawy.
— I ja tak myślę.
No i już pójdę. Dam ci znać do szpitala,
kiedy się spotkamy.
— Jak dasz?
To już zobaczysz. Ja tu wszędzie się kręcę.
— Aż cię nakryją.
— Prędzej, później. Co za różnica?
— Zawsze lepiej później.
— A mnie się zdaje, że najlepiej w sam czas. W dziesiątkę.
I właśnie wtedy zabrzmiały trzy strzały inżyniera.
Krótkie i suche, na razie zagubiły się w przestrzeni leśnej, a potem plątało się ich echo między drzewami i rozchodziło się długo.
Grzegorz uważnie nasłuchiwał naciągając spodnie.
— Muszę już iść — powiedział — coś się w lesie dzieje.
— No to cześć — szepnęła Emilka, nie wstając jeszcze z mchów i z podesłanej sukienki.
Metalowy blask księżyca stawał się coraz intensywniejszy. Cienie drzew zdawały się poruszać na dnie wąwozu.
Emilka nasłuchiwała, jak pod szybkimi krokami ciężkich stóp Grzegorza osypywało się igliwie i glina na zboczu.
Pius pewnie szedł lasem. Znał tu każdą ścieżkę. Nawet nie myślał o tym, czy zna, nie zastanawiał się — szedł. W stronę Martwej Pasieki.
Co prawda sama pasieka powstała (i zamarła) już po wojnie. To już było przedsięwzięcie po- parcelacyjne. Ale Pius wiedział, gdzie stoi owa wielka stara lipa, która wznosiła się nad lasem i którą widać było i z szosy, i ze wsi, i nawet od Parki. Wiedział, że rośnie ona nad uroczyskiem „Jar”, a teraz jeszcze przybyła nazwa „Martwa Pasieka”, którą wielokrotnie słyszał u księdza Andrzeja.
Księżyc świecił bardzo jasno, noc była cicha, czasami tylko przechodził liśćmi dreszcz, jakby drzewa się wzdrygały. Ale poszum ten przerywał bardzo rzadko ciszę nocną. Kroki Piusa mocno rozlegały się na ścieżce.
Bardzo prędko zszedł do wąwozu, potem wspiął się w górę i już był przy uroczysku. Chata pośrodku pasieki — właściwie buda — stała pusta i nie oświetlona. Otaczały ją ule. Chociaż była noc i gdyby pszczoły w nich żyły, toby spały, a jednak odcżuwało się, że ule, domki, nie są zamieszkałe. Że pszczoły wymarły. Ulom tym towarzyszyła grobowa cisza, było tak jak na cmentarzu. Pius słyszał, że zaraza wydusiła pszczoły trzy lata temu i tak już wszystko zostało. Osobiście myślał, że pszczoły zatruły się środkami owadobójczymi, zabiła je cywilizacja.
Drzwi budy zamknięte były na zaszczepkę, przetkniętą kołkiem. Widać, nikogo tu nie było. Obszedł budę dwa razy, a potem kręcił się między ulami. Były różnego rodzaju, nowocze
sne domki i parę starych pni przykrytych słomianym stryszkiem.
Pius chciał się przekonać, czy już nic nie ma w tych ulach, i otworzył jeden z nich. W świetle księżyca ujrzał pusty plaster i resztki małych trupków na dnie. Drugi ul był zupełnie pusty. Dopiero gdy otworzył trzeci, odskoczył przestraszony, jakby ujrzał węża.
We wnętrzu ula leżała czapka. W świetle księżyca wydawała się całkiem czarna. Ale promienie wydobywały z tej czerni srebrną gapę wyhaftowaną nad otokiem i na otoku samym srebrną trupią głowę, malutką czaszkę, która błyszczała jak oko.
Po chwili opanował się. Wrócił do ula i sięgnął po czapkę, chciał ją wydobyć.
W tej chwili usłyszał za sobą niski głos.
— Nie rusz tego, to moje!
Obejrzał się gwałtownie. Przed nim stał półnagi chłopiec z olbrzymią kopą czarnych włosów na głowie.
— Odejdź od ula — powiedział.
— Skąd ty to masz? — spytał mimo woli Pius, choć w tej chwili nie to go najbardziej interesowało.
— Nie twoja rzecz — warknął tamten — idź do chaty.
Pius zawahał się.
— Idź przodem — powiedział chłopak i pchnął go lekko.
Pius zrobił parę kroków w stronę domku
i poczuł, że tamten dotyka jego pleców ostrzem.
— Rzuć ten nóż — powiedział cicho.
— Tak będzie lepiej — powiedział Grześ.
Otworzył drzwi z zaszczepki. W środku było
ciemno. Grześ wydobył z kieszeni zapałki i zapalił trzy świece w lichtarzu.
Świece powoli się rozpalały i rozświetlały wnętrze. Był tam tylko drewniany tapczan-pry- cza i przy tapczanie krzesło. Stół stał pod oknem.
— Siadaj — powiedział Grześ.
Pius posłusznie usiadł na krześle.
Nad tapczanem wisiał dziwny obraz. Przedstawiał banalne popiersie Chrystusa, takie czerwone z niebieskim monidło, jakie noszą wędrowni handlarze. Ale obraz nie był oleodrukiem, był malowany na płótnie. Wyraz twarzy Chrystusa był cukierkowo słodki, ale na ramieniu dźwigał on zwyczajny wojskowy karabin.
— Co za dziwny obraz — powiedział Pius — Chrystus z karabinem?
— To nie Chrystus. To Che Guevara.
— Pleciesz. Oczywiście to Chrystus.
— Może. Nie pamiętam, jak Chrystus wyglądał. Ale sam to malowałem. Myślałem, że Che Guevara...
Usiadł na tapczanie, przysunął do siebie drewnianą skrzynkę i wyjmował z niej jakieś brzęczące żelastwo. Nóż położył obok siebie.
— Dlaczego się tak późno zgłaszasz? Jesteś tu już przeszło trzy tygodnie.
' — Nie chciałem — odpowiedział Pius.
— Jak to nie chciałeś? Musiałeś być u mnie zaraz po przyj eździe.
— Musiałem — powtórzył Pius — wcale nie musiałem. Jeszcze u takiego szczeniaka.
— Milcz! — krzyknął Grześ.
Zerwał się i łańcuchami, które trzymał w ręku. uderzył Piusa po głowie. Ten schwycił się za czoło.
— Czyś ty oszalał?
— Masz mnie słuchać! Czyż nie wzywałem ciebie? Czy nie wiedziałeś, co znaczy dwadzieścia cztery osiemnaście?
Pius trzymał się za głowę-
— Dlaczego mnie bijesz? — powtarzał żałosnym głosem.
— Położy się.
Grześ wstał z pryczy i pomógł Piusowi ułożyć się na niej. Zamoczył ręcznik w wiadrze z wodą i przyłożył do pobitego czoła.
— Trzymaj ścierkę przy oczach — powiedział — nie będzie tu sińca.
Pius trzymał mokrą szmatę. Ale poczuł, że Grześ złapał kajdankami jego nogi.
— Co robisz? — zawołał, zdarł szmatę z oczu, ale się nie mógł podnieść.
— Cisza! — powiedział Grześ. — Dawaj łapy.
— Czyżeś ty zwariował? Co ty robisz?
— Do cholery, dawaj łapy, no! -
Grzegorz schwycił niezwykle silną ręką obie dłonie Piusa, drugą ręką nałożył i zatrzasnął kajdany.
— Teraz ciebie mam — powiedział półgłosem.
Przywarł całym ciałem do leżącego na pryczy i szukał poza nim pozostawionego na tapczanie noża. Pius czuł, że śmierdzi kozłem, mokrym psem, zwierzęciem.
—I Tak was wszystkich wyłapię — powiedział zdzierając z Piusa koszulę. Obnażyło się ciało starszego mężczyzny pokryte szarym puchem zarostu. — Wszystkich wyłapię, co do jednego. Mam was wszystkich dosyć.
Piusowi zrobiło się niedobrze.
— Kogo masz dosyć, kogo?
— Kogo? Ludzi. Po co to wszystko ma istnieć? Fabryki, biblioteki, szkoły, kościoły. Wszystko wyzdycha jak te tu pszczoły i im prędzej, tym lepiej.
— Przyjemnie ci? — spytał w pewnej chwili.
Pius mdlał.
— Widzisz, moje dziecko, mój staruszku, nic już z ciebie nie będzie ani dla świata, ani dla ludzi, ani dla naszej organizacji. Za stary jesteś dla świata, a świat za stary jest dla mnie. Daj mi główkę.
Objął ramieniem głowę Piusa. Pius widział, jak błyszczy nóż w jego ręku.
— Widzisz, kochanie — powiedział — leż cicho, nie ruszaj się, widzisz, kochanie, tu masz z tyłu głowy taki dołek. Tu poprzez cistercia magna moje ostrze dostanie się do medulla ob- longata, gdzie się koncentrują wszystkie twoje cholerne centra życiowe. Myślałeś, że coś zro-
bisz na tym świecie. Nic nie zrobisz na tym święcie.
— Nie myślałem, że coś zrobię na tym świecie. Nie taki to świat.
— To po cóż się mieszałeś do wielkich spraw?
— Ty — i wielkie sprawy. Łżesz jak pies.
— Milcz.
Grześ zatkał usta Piusowi brudną skarpetką, którą ściągnął z tapczanu. Pius się dławił.
Grześ szybkim ruchem przeciął arterię na szyi Piusa i przystawił do niej usta.
— Ależ pulsujesz — powiedział odrywając się na chwilę — jakbyś się spuszczał.
Pius ryczał coraz słabiej. Grześ jeszcze silniej ujął Piusa za głowę i uczynił drobny ruch nożem po karku. Pius nie wydał głosu.
Krew powoli przestała tryskać. Drgawki rąk i stóp ustały. Grześ zlazł z trupa.
Przed chatą rozległy się głosy. Grześ wyskoczył na próg. W świetle księżyca stali przed nim Kazio i Tolo.
— Cześć, chłopaki — powiedział — w samą porę przychodzicie.
I zwracając się do Tola dodał:
— Potrzymaj to na chwilkę.
I wsunął Tolowi w rękę okrwawiony nóż. Sam podskoczył do ula, wyrwał stamtąd gestapowską czapkę, kiwnął ręką chłopcom.
— Do widzyska. Teraz sobie pohulam po le- sie — powiedział.
Chłopcy przestraszeni weszli do chaty. To, co
114
tam ujrzeli, odjęło im myśli i mowę. Tak że ldedy Paligóra z dwoma milicjantami przyszedł do Martwej Pasieki, zastał Tola stojącego na środku opuszczonej izby z nożem w ręce. Świece się dopalały.
— Za późno pan przyszedł, panie komendancie — powiedział Kazio.
— Może tak lepiej — powiedział Paligóra.
Noc była bardzo głęboka i nachylała się już ku świtaniu, kiedy ksiądz Andrzej stanął nad schodami wiodącymi do krypty Domaniewskich pod wielkim ołtarzem. W głębi, w dole paliłd się tylko jedno elektryczne światełko.
— Kto tam? — spytał.
W dole było cicho, choć czuć było czyjąś obecność.
— Kto tam? — powtórzył.
Usłyszał tylko przytłumione szlochanie.
— Czy tam kto jest? — jeszcze raz spytał ksiądz Dudarz.
Dobiegł go głos, trochę jęk, trochę westchnienie.
— Człowiek.
— Człowiek — z ironią powtórzył ksiądz Andrzej.
Przekręcił kontakt i cała krypta wypełniła się światłem.
W samym kącie pod dolnym ołtarzem czaiła się skulona postać. Grzegorz płakał.
— Zaiste, człowiek — powiedział jeszcze ksiądz.
Zrobił parę kroków po schodach i przyjrzał się chłopcu. Nie miał czapki na głowie, tylko zarośla własnych kudłów. Na gołym torsie widniała rozmazana krew, usta były zakrwawione i tak ułożone, jak gdyby jeszcze wewnątrz trzymał cały łyk krwi. Patrzyły na księdza wielkie, czarne, szalone oczy.
— Co tu robisz? — zapytał ksiądz stając mu nad głową.
Jęknął tylko niewyraźnie.
— No powiedz, czego chcesz?
— Ja tu zostanę — chrapliwym głosem powiedział Grześ i przytulił się całym bokiem do ołtarza — stąd mnie nie wezmą. Ogłaszam głodówkę.
Trząsł się na całym ciele.
— A to z jakiego powodu? Zresztą w tej krypcie jutro będzie pogrzeb.
— Pogrzeb? Jaki pogrzeb?
— Pogrzeb ostatniego z Domaniewskich. Jest już tylko jedno miejsce w murze. To jest krypta rodziny Domaniewskich.
Grześ zaskomlił jak pies.
Ksiądz pochylił się nad nim.
— Chłopcze, coś ty z sobą zrobił?
— Niech mnie ksiądz nie rusza. Ja mam jeszcze nóż przy sobie.
Ksiądz wyprostował się.
— Nie masz noża. Twój nóż jest u Paligóry.
I potem powtórzył:
— Coś ty z sobą zrobił?
— Tylko proszę bez moralnych uwag. Możesz sobie robić kazania dla Tola i Emilki. Ja twoich słów słuchać nie będę. Dosyć się ich nasłuchałem.
— Ja myślę, że za mało. I żadnego z tych słów nie zapamiętałeś. No wstań i wyjdź.
— Dokąd mam iść?
— A czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, co ty robisz?
— Przestań gadać, przestań. Zdaję sobie sprawę, doskonale zdaję sobie sprawę — tu zmienił głos — tylko tego małego to mi trochę żal.
— Jakiego małego?
— Niby nie wiesz. Tego ostatniego. Ale dlaczego się opierał? Czy ja chciałem takich wielkich rzeczy? Ładny był, najładniejszy ze wszystkich. I co ja chciałem? A on nie i nie.
— Co z nim zrobiłeś?
— Nie pytaj po próżnicy.
— Co z nim zrobiłeś?
— Udusiłem. Szkoda mi go było, bo to jak kurczę. Takie to było małe. Ale oporny cholera. Podrapał mnie. Dostał za swoje.
— No, dosyć gadałeś. Idź już stąd. Jedź stąd, gdzie chcesz.
— A gdzie mam jechać? Nie mam ani ojca, ani... matki. Nie mam domu, nie mam pracy, nie chcę pracować. Co? Pracować na wasze parszywe społeczeństwo?
— A jakiego ty chcesz społeczeństwa, dwadzieścia cztery — osiemnaście?
— Sprawiedliwego.
— Sprawiedliwe społeczeństwo karze zbrodnie.
— Sprawiedliwe społeczeństwo nie wie, co to zbrodnia. Sprawiedliwe społeczeństwo rozumie, dlaczego się popełnia zbrodnie. Sprawiedliwe społeczeństwo powie mi, dlaczego ja morduję — a potem dodał sycząc — dlaczego piję krew.
— Kara cię nie minie.
— A ciebie, klecho? — wrzasnął Grzegorz. — Dwa lata mordowałeś tych, co chcieli mordować, przez dwa lata ilu zabiłeś, ile krwi wylałeś, powiedz?
— Ta krew na twoją głowę nie spadała. Urodziłeś się po wojnie. Szczęśliwy!
— Ale na nową wojnę — ryczał chłopak — na nową wojnę, która was wszystkich w diabły puści.
A potem dodał ciszej i spokojniej, obracając się za siebie:
— Gdzie ja miałem moją czapkę, gdzie się moja czapka potoczyła?
I z ciemnego kąta za ołtarzem wyciągnął ów ciemny kaszkiet z trupią główką. Próbował go włożyć na głowę.
— Nie waż mi się wkładać tego tu, w kościele! krzyknął ksiądz Andrzej i sięgnął po czapkę.
Grześ skoczył jak kot na równe nogi. Chciał schwycić księdza za gardło.
Ten jednak porwał go za ręce i skrzyżował je na pokrwawionych piersiach. Czapka spadła znowu za ołtarz.
Grześ dyszał ciężko.
— Uspokój się — powiedział ksiądz — nie rzucaj się, ja cię ocalę.
Wtedy- w chłopcu zaszła przemiana. Zmiękł i stał się płynny jak szmata. Przytulił się całym ciałem do księdza.
Ksiądz Andrzej przytulił go w półcieniu i głaskał po skudłaczonej głowie.
— Uspokój się, dziecko, uspokój — powtarzał — zimno ci tu w tym podziemiu. Jesteś
goły-
Grześ chlipał jak mały.
— Nie, nie zimno. Ale straszno.
— O, tototo! Straszno, wciągnij tę koszulę.
Ksiądz Andrzej ściągnął z ołtarza przygotowaną szmatę.
— Włóż to, dziecko, włóż — powtarzał wciągając mu rękawy, zawiązując tasiemki^ tyłu.
. Potem jednym ruchem schwycił za rękawy i związał je na plecach. Grześ zrozumiał.
— Co robisz — warknął — co robisz? Puść, puść.
Księdzu Andrzejowi przyszła na myśl sakramentalna formułka. Wciąż jeszcze trzymał w ręku zawiązany węzeł rękawów, ale potem pogłaskał Grzesia po wypukłych ramionach, po piersiach straszliwego kaftana i powiedział jak przy chrzcie:
— Accipe vestem candidam...
Ale w górze (w kościele już było jasno) u początku schodów zjawiło się dwóch mocnych mężczyzn w białych fartuchach. Byli jaśni i piękni jak dwaj aniołowie.
— Puść — krzyczał Grześ, usiłując kopnąć księdza — puść, ty czarny kutasie, puść, klnę się diabłem, puść!!!
I widocznie miał jeszcze w ustach trochę krwi, bo splunął, plamiąc czerwienią albę księdza Andrzeja, swój okropny, ale biały kaftan i obrus ołtarza.
Dwaj pielęgniarze zeszli wolno schodami i chwycili Grzesia mocno za zawiązane ramiona.
Ksiądz Andrzej zatopił dłoń w jego gęstej, potarganej czuprynie i powiedział spokojnie, patrząc w miotane szaleństwem oczy:
— Jakże ja mogę inaczej ciebie ocalić? I duszę twoją... i ciało?
Pielęgniarze mocnym krokiem i zapierając się poprowadzili Grzesia do karetki, która stała przed kościołem.
— Nie chcę, nie chcę, nie chcęęęę! — wrzeszczał z całych sił, echo rozbijało się pod niskim sklepieniem.
Ludwik nabrał zwyczaju chodzenia do biblioteki. Zmieniał książki do czytania, to prawda, i czytał je sumiennie, jednak treścią tych wycieczek było spotykanie Elżbiety. Bardzo się w ostatnich czasach zaprzyjaźnili. Spokój i cie
pło tej dziewczyny działały na Ludwika kojąco. A w tych czasach potrzebował jakiegoś oparcia. Maria i Karolina zamknęły się w niedostępnym milczeniu i czasem go strach ogarniał, gdy tak milcząco tkwiły przy obiedzie, jak dwa wypchane stare ptaki.
I teraz także odnosił jakąś książkę Conrada. Tę samą zresztą, którą Pius Mastai-Domaniew- ski odniósł w dzień swojej śmierci i mówił
o niej z takim rozczarowaniem. Ludwik nie miał określonego zdania o tej książce, przeczytał ją, to prawda, ale jej piękno wydało mu się wymyślone i jak gdyby operowe. Teraz inaczej wyobrażał sobie potrzebę ocalenia. Ocalenia dzieci i tego lasu, który go otaczał, i tej chaty, która się po trosze waliła.
Przy wejściu do Grań spotkał przewodniczącego Dyłę. Przywitali się i stanęli koło siebie. Na razie nie wiedzieli, co sobie powiedzieć.
— No dobrze, panie Ludwiku — powiedział Dyla — czego oni od nas chcą?
— Oni nie chcą od nas. Oni chcą w ogóle.
— Tak jakoś mi trudno to zrozumieć. Pana bratanek tak dobrze został przyjęty w tej fabryce.
— Tak. Ale przyjmował go inżynier Liński, którego już nie ma. Podobno były tam jakieś nadużycia — z głupia frant dodał Ludwik.
— Tak, ale to tylko w płytach. Tam w głębi wszystko jest w porządku. Tam Lińskiego nawet nie wpuszczali. Ostrożność nigdy nie zawadzi.
— Tak. Tylko szkoda tego Domaniewskiego. Marnie zginął... To było jakieś tajne sprzysięże- nie... czy co?
— A czort ich tam wie, panie Ludwiku. My, zwykli śmiertelnicy, ani wiedzieć tego nie będziemy, ani nigdy tego nie zrozumiemy. Świat się tak kręci jak pies koło swego ogona, a czasem tak coś wyskoczy.
— Świat jest światem i światem będzie, panie przewodniczący. A może nam się tylko tak wydaje, że się kręci jak pies naokoło swego ogona. Czasem tak sobie myślę, że my wszyscy mamy taką zbyt bliską perspektywę. Nie sądzi pan, panie przewodniczący?
— Nie tylko świat, ale i ludzie robią nam czasem niespodzianki. Taki ksiądz Dudarz. Odważny, panie, i rozumny. Wszystko z góry przewidział.
— Czy nie za chytry, panie przewodniczący?
— Niech pan tak nie mówi, panie Ludwiku!
— Wiedział o takich rzeczach, o których my nawet pojęcia nie mamy.
— Pan, tak. Siedzi pan w tej swojej Chacie. Szkoda pańskich sił na to siedzenie. Ale ja też jak tabaka w rogu...
— Czasami się tak siedzi i siedzi. I nagle okazuje się, że właśnie tak było trzeba. Nie za bardzo się miotać, panie przewodniczący, może to i ważne.
— Tak pan myśli? Ano, może. Ale niech pan kiedyś do mnie zajdzie. Może będę mógł panu coś zaproponować.
— Mnie? Skądże znowu! Ja skończony człowiek.
— Tych parę lat więzienia tak pana wykończyło?
— Mnie nie samo siedzenie, ale że trzeba było siedzieć za to, za co raczej spodziewałbym się odznaczenia.
— Niech pan nie fantazjuje, panie Ludwiku.
— Chciałbym, aby istniała jakaś możność ocalenia. Ocalenia godności ludzkiej.
— Skąd panu to do głowy przychodzi?
Ludwik pokazał Dyle książkę, którą trzymał
w ręku.
— Widzi pan, to ten tytuł: Ocalenie. Ale ocalenie w końcu XIX wieku tak jakoś inaczej wyglądało. Zdawało się łatwiejsze niż teraz. I prostsze. A teraz to bardzo skomplikowane. I widzi pan, oni może tego od nas chcą. Pokazać im drogę ocalenia. A my nie potrafimy. To oni nas rżną.
Dyła popatrzył na Ludwika z wyrazem przerażenia w oczach. Pewnego przerażenia.
— Ależ my wszyscy ludzie, na miły Bóg — powiedział prawie z rozpaczą.
— Właśnie dlatego. Bo my ludzie. I nie potrafimy innego świata budować, tylko ludzki. Nie anielski i nie małpi, tylko zwyczajny, ludzki.
— Smutny to świat, panie Ludwiku.
— A smutny. Cóż robić?
— No to do widzenia.
I poszli. Każdy w swoją stronę.
W dobrych parę dni po pogrzebie Piusa Domaniewskiego, dla którego jeszcze się jedno miejsce znalazło w krypcie kościelnej, Karolina już wieczorem weszła do pokoju chłopców. Tolo leżał w łóżku. Wątłej jego postaci nie było znać pod kołdrą, a mysia twarzyczka wyciągała się do Karoliny z ciekawością.
— Przyszłaś mi powiedzieć dobranoc? — spytał.
Karolina siadła na krześle przy łóżku gniotąc klamoty Tola. Przez chwilę milczała.
— Chciałam z tobą pomówić — powiedziała.
Ale Tolo sam zaczął mówić.
— Wiesz, że już' z tej całej fabryki wody sodowej, co ojciec miał prowadzić — nici. Okazało się, że ma tyle długów, że dłużnicy zmówili się na ojca, no i PSS nie zgodziła się brać tej wody. Jednym słowem, znowu jakieś interesy w stylu ojcowym.
— To może lepiej — powiedziała Karolina — nie będzie chciał cię zabrać od nas. A ja bym bardzo nie chciała, abyś ty akurat teraz od nas odszedł.
— I ja bym nie chciał — cichutko powiedział Tolo.
— Dobrze ci u nas? — spytała Karolina.
— Jak ci powiedzieć? — zaczął Tolo. — Ty jesteś taka wielka, że ja się czuję przy tobie jak dzieciak. I mówię jak dziecko. Ale mi z tym dobrze.
— No więc niech tak będzie.
— Teraz mi się lepiej ułożyły stosunki w fabryce, ten Liński to mi dokuczał.
Karolina milczała przez chwilę, a potem zaczęła jakby wszystko od nowa.
— Mój drogi, dlaczego ty nic nie jesz?
— Jak to nie jem? Chleb, masło, wszystko, co jest z rana.
— Ale nie jesz obiadów. Dlaczego?
— Ciocia na tym oszczędzi. Prawda?
— Głupstwa pleciesz. Powiedz mi dokładnie,
o co ci chodzi.
— Ja nie mogę jeść mięsa.
— Dlaczego? Co się stało?
— Nic się nie stało. Ale jak się je to mięso, bez przerwy się myśli o tym, skąd to mięso jest.
— Jak to skąd? Od rzeźnika.
— Tak, od rzeźnika. Ale jak rzeźnik je robi? Zabija zwierzęta. Czy ciocia widziała kiedy, jak zabijają zwierzęta?
— Oczywiście widziałam.
— Kazik w tym szpitalu to zawsze zabija wieprza, jak trzeba. On to bardzo wprawnie robi. Pokazał mi kiedyś.
— Po cóż on ci takie rzeczy pokazuje?
— Bo on powiada: może się przydać.
— Przydać? Na co?
— Bo myśmy chcieli księdza Andrzeja... może nie zabić, ale ogłuszyć. Waśnie tak jak Kazik głuszy wieprze przed zarżnięciem. Ale my byśmy go potem nie zarżnęli. Po co? Ja bym zresztą nie dał.
Chcieliście zabić księdza Andrzeja? Kto?
No, my. Nasza gromada. Myśmy się nazywali „pszczółki” kiedyś tam, jeszcze przed domem poprawczym. Emilka, Kazik, ja, jeszcze tam paru. To taka ładna nazwa. Prawda? Pszczółki.
— Mówisz, Tolu, jak dziecko. Zupełnie jakbyś nie rozumiał tego, co g§dasz.
— A jakoś nie rozumiem. Tak przed snem, to mi tak w głowie głupio. Wszystko się mąci. Mama mi się przypomina, ty mi się teraz zawsze śnisz razem z mamą. Bo mama mi się śni co noc.
Karolina poruszyła się niespokojnie.
— Biedna mama pewnie by była zadowolona, gdyby się dowiedziała.
— Mama wiedziała o wszystkim, ale wyjechała do Niemiec. Gdybyśmy zrobili ten napad na plebanię, to może by gazety tam o nas pisały. Mama by się dowiedziała. Ale Grześ mówił Emilce, że nie. On to naprawdę był ważny. On ludzi zabijał.
— Ach, znów pleciesz.
— Emilka opowiadała nam, że ten Grzesio to pracował u rzeźnika. Pił krew szklankami.
— Obrzydliwe.
— Kazio też pije. Jak zarżnie wieprza, to pije. I mięso je surowe. Jeszcze ciepłe.
— Co wam do głowy przychodzi.
Tolo poruszył się i usiadł w łóżku.
— A wam to nic nigdy do głowy nie przychodzi?
— Wam, starym? Żrecie mięso i jak gdyby nigdy nic. Tam w szpitalu niedawno takiego ślicznego cielaka zabili. Zamordowali!
— Tak się tym przejmujesz, Tolu. To takie zwyczajne. Takie jest życie.
— Takie życie, że trzeba zabijać? Pić krew? Ja nie chcę takiego życia.
— No dobrze, już dobrze, kochanie — powiedziała Karolina — będę odtąd robiła dla eiebie kluski, kluski z serem, z marchewką, z jajecznicą. Nie będziesz jadał mięsa, dobrze!
— Taki ksiądz Andrzej na pewno jada co dzień mięso. Może w piątki pości. A ryby to nie trzeba zamordować? Ale i tak nie wiadomo, bo papież od wszystkich postów zwolnił. No nie?
— Ksiądz Andrzej to bardzo dobry człowiek!
— Podobno. Ale tych Ukraińców to mordował.
— Kto ci to mówił?
— Wszyscy to mówią. Pani Parczewska.
— On bronił Polaków przed bandami UPA.
— Tak, to były bandy. Ich trzeba było zabijać! Ale ty byłaś w powstaniu, i Ludwik był, i tylu innych było. I jak to Niemcy nazywali powstańców? Die polnische Banditen — polscy bandyci.
— Spij już lepiej, nie podniecaj się gadaniem.
— Ja teraz prawie wcale nie sypiam. Tak samo jak w poprawczaku. Budzę się w nocy i taki strach mnie ogarnia. Straszno mi, ciociu, okropnie mi straszno. Co na to robić?
Nie myśleć lepiej. Pracować. Zajmować
się jak człowiek...
— Hm. Zwyczajnie.
— Tak, Tolu, staraj się być najzwyczajniejszym w świecie.
— Pójdzie człowiek do latryny i dowie się wszystkiego. Ja wszystko wiedziałem z latryny.
— Pleciesz, Tolu.
— Potem mi dopiero Kazio wytłumaczył. Ale ja i tak wiedziałem. Dlatego Liński strzelał do mnie.
— Liński strzelał do ciebie?
— Tak. Ciocia nie wie? I ten nóż z krwią od Grzesia dostałem. Bo ja byłem wtajemniczony.
— Pleciesz, Tolu — Karolina miała łzy w glosie — przestań już naprawdę.
— Dlaczego ten świat jest taki okropny?
Tolo zapłakał.
— Widzisz tylko jedną stronę tego świata: okropną. Ale świat ma inną stronę — piękną. Popatrz, jaki las jest piękny. A człowiek jest po to człowiekiem, aby przyjąć i jedną, i drugą.
— A jak nie chce przyjąć?
— Musi. Po to jest człowiekiem. A jak nie chce przyjąć, to go wsadzają do domu wariatów.
L'
Psyche
Psyche wychowała się w Arkadii. Arkadia był to kraj dziki, odległy od wszelkich centrów cywilizacji, zarośnięty lasami, a właściwie niskimi chaszczami, gdzie chowały się dzikie zwierzęta: wilki i dziki. Pomiędzy tymi chaszczami leżały obszerne polany, na których pasły się krowy i owce, pilnowane przez pastuchów okrytych baranimi kożuchami. Pasterze ci trzymali zazwyczaj w rękach kije, prawie maczugi, bo to nigdy nie było wiadomo, kiedy z lasu jaki zwierz wypadnie i w stadzie krzywdę zrobi.
Dom, w którym mieszkała Psyche, stał pośrodku jednej z takich polan. Dom wygodny, ciepły i jak na taką dziką krainę, jaką była Arkadia, niespodziewanie miły i przytulny. W domu tym na dole mieściły się cztery pokoje, kuchnia, spiżarnia i kredens, a na górze były dwie sypialnie. W jednej z nich sypiała Psyche, w drugiej ciotka Lucyna.
Ciotka Lucyna zastępowała biednej Psyche rodziców, gdyż oboje umarli, kiedy była jeszcze zupełnie maleńka. Ciotka Lucyna opiekowała się nią, dbała o nią, a potem, kiedy już Psyche
podrosła, zajmowała się jej wykształceniem. Ona to też urządziła dla młodej dziewczyny wspaniały bal w dniu, w którym Psyche kończyła osiemnaście lat.
Właściwie mówiąc w dniu tym Psyche stawała się pełnoletnia i mogła już swobodnie rozporządzać zarówno swoim majątkiem, jak i swoją osobą. Ale ciocia miała swoje zamiary urządzając to towarzyskie i rodzinne zebranie. Zanim bal się rozpoczął, odbyła wielką naradę z dotychczasowym prawnym opiekunem Psyche, wujaszkiem Apollem Kosteckim, który był lekarzem w sąsiednim miasteczku. Z narady tej wynikało, że z majątku osobistego Psyche ni© zostało ani grosza i że trzeba się jak najprędzej rozejrzeć za bogatym mężem.
Miasteczko, w którym dr Kostecki był lekarzem, nosiło nazwę Mały-Parnas. Doktor, chociaż miał dziewięć córek, pięć z pierwszej żony, a cztery z drugiej, prowadził życie nieregularne i widocznie dlatego roztrwonił niewielki ka- pitalik Psyche. Ciocia Lucyna była oburzona.
— Jak możesz tak mówić —I zawołała tak głośno, że pince-nez w czarnej oprawie spadło jej z nosa, kiedy doktor Kostecki chciał się usprawiedliwić — skrzywdziłeś biedną dziew-, czynę.
Kostecki uśmiechnął się pod wąsem i powiedział:
— Psyche jest zbyt ładna, aby życie nie miało jej krzywdzić nieustannie. Piękno rzadko ze szczęściem w parze chodzi.
Ale ciocia Lucyna fuknęła tylko na to powiedzenie:
— Wstydź się, Apollo. Bronisz się głupimi sofizmatami.
1 zaraz dodała:
— Więc co? Zostaje jej tylko ten mizerny dom i te trzy tysiące owiec, co się pasą po wzgórzach?
— Czy to mdło? — spytał Kostecki.
— Tak, ale z czego ona będzie żyła?
Doktor wzruszył ramionami.
— O to niech się troszczy jej przyszły mąż.
Ale w tej chwili zajechały pierwsze powozy
z gośćmi na bal. I ciocia Lucyna musiała wyjść na ganek.
Powoli zjechali się wszyscy zaproszeni. A więc dwie starsze siostry Psyche ze swoimi mężami, potem towarzystwo z Małego-Parna- su, sędzia, lekarz, aptekarz, z żonami i córkami. Wreszcie kilku kawalerów „do tańca”, a wśród nich jeden, którego nikt nie znał, ale na którego nikt nie zwracał uwagi. Wszyscy natomiast otaczali starszego kawalera, wysokiego i tęgiego, który miał duży majątek w sąsiedztwie. Powszechna opinia przeznaczała go na męża dla Psyche, toteż zebrani bardzo byli zainteresowani tym, jak odbędzie się ich pierwsze spotkanie.
Psyche zjawiła się w salonie dopiero wtedy, gdy wszyscy się już zgromadzili. Była ubrana w bladoniebieską, prawie białą sukienkę tar- latanową, która tworzyła naokoło niej obłok.
W jej twarzy, młodziutkiej i zdziwionej, był jakiś rys tak pociągający, że całe zebrane towarzystwo musiało bez przerwy patrzeć na nią, zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Nie można było jej nazwać piękną, ale świeżość jej rysów, lekkość jej włosów skromnie w tył odgarniętych, a wreszcie błysk jej oka, odznaczającego się niezwykłym blaskiem, czyniły z niej centrum powszechnej uwagi.
— Ależ to zjawisko — powiedział jeden z panów do owego nieznajomego, ale nieznajomy nic nie odpowiedział. W ogóle milczał przez cały wieczór. Był bardzo młodziutki i widać także nieśmiały.
Doktor Kostecki zrobił parę szarmanckich kroków w stronę Psyche i złożył jej stosowne powinszowanie. Potem wziął pod rękę owego kawalera Natręckiego, bogatego sąsiada, i przedstawił go Psyche. Ukryta za sztucznie ustawionymi roślinami orkiestra z Małego-Par- nasu zagrała, panowie poprosili panie do tańca i ruszyli poważnie we wstępnym polonezie. Doktor Apollo wziął do tańca Psyche, a bogaty sąsiad ciocię Lucynę. Siostry Psyche, Wiara i Nadzieja, tańczyły ze swoimi mężami.
Był piękny wiosenny zachód słońca. Za otwartymi oknami ściemniało się powoli i lekki wietrzyk szeleścił w krzakach i trawach naokoło domu, a na polanie przed domem zebrali się pasterze nie śmiejąc podejść pod okna, z daleka przyglądali się tańczącym.
Psyche nie przysiadła ani chwili, była po pro
stu rozrywana. Wiara i Nadzieja przypatrywały się jej ze zdziwieniem. Dotychczas uważały najmłodszą siostrę za zupełne dziecko, teraz widziały w niej osobę, która miała na balu takie powodzenie, jakiego one nigdy nie zaznały.
Z jednym tylko kawalerem Psyche wcale nie tańczyła: z tym nieznajomym. Parę razy rzuciła na niego nieprzytomnym wzrokiem, widziała, że patrzył na nią uparcie, i napełniło ją to pewnego rodzaju zdziwieniem. Zdawało się jej, że już tę twarz przelotnie widziała. Może jeden z pasterzy, którzy grywali na flecie, był do niego podobny. A Psyche lubiła chodzić na dalekie przechadzki naokoło domu i swojej polany, na wzgórzach i w krzakach spotykała swoje stada owiec — no i oczywiście starych i młodych pasterzy, którzy je pasali.
Powoli w tych tańcach mijała krótka noc. I nagle Psyche spojrzawszy przez okno ujrzała, że niebo okrywa się niebieską barwą, a potem jaśnieje.
Gdzieś zapodzieli się wszyscy. W kącie siedziała ciotka Lucyna i wuj Apollo. Ale w salonie nie było nikogo. Muzyka zagrała polkę- -mazurkę i wtedy podszedł do Psyche ten nieznajomy i poprosił ją do tańca. Niechętnie podała nj,u ręce i wzięła go za szyję, ale głowę miała opuszczoną i nie patrzyła mu w oczy ani w ogóle nie widziała jego twarzy. W podskokach polki-mazurki kosmyk włosów opadł mu na czoło. Szkoda, że Psyche nie patrzyła na swojego tancerza. Był taki piękny.
Zrobiło się zupełnie jasno. Służba zaczęła roznosić barszcz z parówkami i muzyka zamilkła.
Tancerz na chwilę zatrzymał ręce Psyche w swoich dziękując jej za taniec. A potem nagle powiedział:
— Mój pan kazał ci powiedzieć, abyś się zgodziła na wszystko, co ci zaproponują. Wszystko będzie dla ciebie dobrze.
Psyche przestraszyła się tych słów. Szybko porzuciła swego partnera i pobiegła do ciotki Lucyny, która siedziała na czerwonej kanapie z wyrazem tryumfu na twarzy.
— Cieszę się, moje dziecko — powiedziała — kawaler Natręcki prosił o twoją rękę. Zarówno wuj Kostecki, jak i ja, wyraziliśmy naszą zgodę.
Psyche zarumieniła się. Ale przypomniała sobie słowa swojego tancerza. Utkwiły one jej w pamięci.
— To i ja się zgadzam — powiedziała.
Wniesiono szampana, pito zdrowie młodej pary, Wiara i Nadzieja cieszyły się także, bo Natręcki był o wiele brzydszy od ich mężów. Psyche oglądała się po sali, gdy pito jej zdrowie, ale swego kawalera już nie dostrzegła.
— Jutro jedziemy do pana Natręckiego w odwiedziny — powiedziała ciotka Lucyna — będą to oficjalne zaręczyny.
Posłanie pierwsze
Widzisz więc, Psyche, jakie ci dałem dzieciństwo i jaką młodość. Sam nie wiem, jak ci wytłumaczyć, dlaczego tak zrobiłem. Dlatego może, że jak Cezar Franek chciałem w twojej młodości zobaczyć coś z mojej, odbicie jak w krzywym zwierciadle. A przecież nic w tym opisie Arkadii, w której się urodziłaś, nie ma z mojej Arkadii. Raczej pomieszane wrażenia z niektórych obrazów Luwru i niektórych sekwencji filmowych, o których nawet nie miałabyś pojęcia, gdybym ci i szczegółowo je opowiedział.
Wiem przecie dobrze, że wszystko było inaczej — i kraj, i ludzie, i nazwiska były inne. Ale tak mi się wydawało, że zadowolona będziesz, kiedy ci to wszystko opiszę tak, jak mi się w głowie układało, kiedy słuchałem opowieści o tobie.
Bo jakże mogę inaczej opisać i twoją młodość, i całą Arkadię?
Zapalałem dzisiaj zapałkę, ochraniając płomyk od wiatru, i pomyślałem sobie, ile praktyki i doświadczenia życiowego składa się na tę drobną funkcję — ochronić płomyk od zgaśnięcia. Tak samo i tutaj: na opisanie twojego pierwszego balu musiało się złożyć mnóstwo doświadczenia. Ale tylko mojego doświadczenia. Nikt nie potrafi opisać cudzego doświadczenia. I dlatego może się komuś wydać dziwna twoja młodość; ależ to jest moja młodość. I tyl
ko o sobie się pisze, kiedy się pisze czy podług Apuleusza, czy podług Cezara Francka, zawsze to będzie podług mnie i z tego zaczarowanego kręgu wyjść niepodobna.
Weszłaś, Psyche, w mój krąg. I kocham cię za to. Dziś złożyłem delikatny pocałunek na twoich wargach, bo jesteś jeszcze bardzo młoda. Ciało twoje świeże jest jak migdał wyjęty z zielonej skórki. I oto zapraszam cię do dalszej jazdy.
A raczej to ty mnie zapraszasz. Wyruszasz przecie karetą z ciotką Lucyną w twoją podróż, która tak pospolicie się zaczyna, a tak się dziwnie skończy. Pozwól mi, że siądę z tyłu za karetą na takiej małej, specjalnej platforemce. Gdybym umiał grać na flecie, jak tamten pasterz, to zadąłbym jakąś piękną piosenkę albo tylko jeden temat, ten temat, który mi się od tylu lat kręci po głowie — a którego nie mogę wyśpiewać.
Może go wyśpiewam właśnie w tej podróży?
Wszystko się miało zacząć od wizyty u kawalera Nairęckiego. Jeszcze wczoraj Psyche za nic nie dałaby się namówić na tę wyprawę, ale teraz, pomna na słowa nieznajomego tancerza, zgadzała się na wszystko.
— Musisz wszystko obejrzeć, moja Psysiu —
mówiła ciotka Lucyna z przejęciem, poprawiając bezustannie pince-nez, które co chwila spadało jej z nosa — i dom, i ogród, i oranżerie, i owczarnie. Musisz wiedzieć, na czym będziesz gospodarowała. A cały ten Natręcki, stary kawaler, na pewno zaniedbuje kobiece gospodarstwo.
A potem połapawszy się, że nie można tak mówić o przyszłym małżonku, dodała pośpiesznie:
— Ale cóż to za człowiek, moja Psysiu, czy uważałaś, jak on pięknie tańczy?
Z samego rana kareta zajechała przed dom i służba biegała układając poduszki, koszyczki z zapasami, puzderko na sole trzeźwiące, bo nuż nasza Psyche zacznie odczuwać mdłości. Psyche jak Psyche, ale ciotka Lucyna na pewno zemdleje w podróży. Trzeba ją będzie cucić, bo nie zniesie zapewne widoku tej przepaści, nad którą trzeba przejeżdżać, w połowie drogi do majątku pana Natręckiego.
Gdy już wszystko było ułożone, góry paczuszek i poduszek zaścielały siedzenia karety, wszyscy wyszli na ganek, aby się pożegnać z odjeżdżającymi. Wuj Apollo i Wiara, i Nadzieja nocowali po balu w domu Psyche, wszyscy też poczęli żegnać ją, jak gdyby odjeżdżała już na dobre na własne gospodarstwo.
A i ludzie folwarczni, wiedzeni czy to ciekawością, czy to przeczuciem dobrych serc, zjawili się przed domem. Pasterze podnosili w górę swoje długie kije, psy owczarskie szczekały
i zrobił się naokoło karety pokaźny gwar. Wuj Apollo uciszył wszystkich i powiedział:
— Żegnamy cię serdecznie, moja droga córko. (Dlaczego nazwał Psyche córką, nie wiadomo, chyba dlatego, że ją skrzywdził na majątku). Myślimy, że powrócisz do nas jako narzeczona zacnego pana Natręckiego. A to już będzie i ślub nie za górami.
Psyche, zmęczona jeszcze przeżyciami wczorajszego ranka, czuła się nie bardzo przytomna. Lękała się tej podróży, chociaż zgodziła się na nią, i serce jej się ściskało bolesnym przeczuciem. Coś ją uderzyło w tym wyjeździe.
— To raczej wyjazd na pogrzeb niż na wesele — powiedziała do wuja Kosteckiego.
— Drogie dziecko, pleciesz pod wpływem wzruszenia. Ale ja cię rozumiem,
I ciotka Lucyna objęła ją ramieniem i sprowadzała powoli schodami, skierowując w stronę otwartych drzwiczek karety.
Prawdę powiedziawszy ciotka Lucyna nie bardzo wierzyła w zgodliwość przekornej Psyche i trzymała ją mocno objętą wpół, gdyż bała się, że Psyche czmychnie jej w ostatniej chwili, wsiądzie na jakiego osiołka i zawieruszy się w kamienistych oliwkowych gajach Arkadii, a ciotka zostanie jak głupia na schodach domu przed pustą karetą.
Ale nie, Psyche poddawała się prowadzeniu ciotki Lucyny i posłusznie zbliżyła się do karety-
— Cóż to? — zawołała ciotka Lucyna już
przy drzwiach wehikułu — czyż Bonońcio ma z nami jechać? Pan Natręcki ma na pewno złe myśliwskie psy, które go uduszą natychmiast.
Ale tu wstawiła się Psyche.
— Ciociu — prosiła — niech Bonońcio jedzie z nami.
Był to jej ukochany mały, biały i puszysty piesek.
— Ja go wezmę na kolana, a pan Natręcki, jak go tylko zobaczy, to na pewno każe zamknąć wszystkie tamte złośliwce myśliwskie. Zresztą Bonońcio nie bal się naszych owczarków, nie będzie się lękał i psów pana Natręckiego.
Niechętnie, ale zgodziła się ciotka Lucyna. I Bonońcio umieścił się na kolanach zapłakanej Psyche. Lokaj trzasnął schodkami i zamknął drzwi karety. Powóz ruszył. Widać było przez okno tylko rękę Psyche w różowej rękawiczce, którą kiwała w stronę krewnych, domowników i zebranych przed domem pasterzy.
Wkrótce cały ten widok zakrył się przed oczami jadących, a karetę otoczył tuman gęstego kurzu. Bonońcio kichał zawzięcie, a Psyche ocierała oczy batystową chusteczką.
— Moja droga — odezwała się ciotka Lucyna — teraz zależy jedynie od ciebie nie tylko całe twoje szczęście, ale i całe moje szczęście. Wuj Kostecki stracił cały twój majątek i ja nie miałabym się gdzie przechować na starość. A moja starość już jest tuż, tuż...
Psyche się rozczuliła i chciała objąć ciotkę Lucynę, ale droga, jak to w Arkadii, była bar
dzo wyboista, kareta podskoczyła na wyboju, podrzuciła Psyche, a ta uderzyła głową w nos ciotki Lucyny zbijając jej piękne pince-nez.
— Co też ty robisz, droga Psysiu — zawołała ciotka Lucyna, ale słowa te dobiegły do uszu dziewczyny całkiem zniekształcone, bo kareta tak turkotała i hałasowała na kamienistej drodze, że rozmawiać było niepodobna.
W miarę jak słońce podnosiło się w górę, w karecie robiło się coraz goręcej i Bonońcio zaczął się kręcić niespokojnie. Ujechali już spory kawałek drogi.
Ciotka Lucyna sięgnęła niebawem po koszyczek z zapasami. Ale Psyche podziękowała za kanapki z szynką i za jajka na twardo, nie chciała także ogórków. Natomiast nie odmówiła pięknego czerwonego jabłka arkadyjskiego i z radością zagłębiła w nim swoje zdrowe zęby.
W miarę jak podróż się dłużyła, serce Psyche uspokajało się, wstępowało w nie jakieś spokojne i jasne uczucie. Chciała się podzielić z ciotką tymi wrażeniami, ale spostrzegła, że ciotka była coraz niespokojniej sza. W miarę jak się zbliżali do tej przepaści, lęk ogarniał ciotkę Lucynę coraz wyraźniejszy.
— Który to furman jedzie z nami, moja Psysiu — spytała wreszcie — bo ja nie każdemu dowierzam. Nie każdy umie powozić kwadry- gą, a myśl o tym przejeździe nad przepaścią nie daje mi spokoju.
Psyche się uśmiechnęła.
— Przecież to Ludwik jedzie — powiedzia-
Ja — a jemu można powierzyć choć i dwanaście koni.
Ciotka się tak niepokoiła, że i Psyche poczęła wypatrywać tej drogi nad przepaścią. Ale jakoś nic wypatrzyć nie mogła, bo kurz wzbijający się spod kół karety stawał się coraz gęstszy i począł otaczać jadący wehikuł czymś*w rodzaju obłoku.
Ciotka zatrwożyła się na dobre.
— Ludwiku — wołała — Ludwiku, czemu jest tak ciemno?
I rzeczywiście ów gęsty obłok stał się nieprzejrzysty i ogarniał jadących coraz gęstszym mrokiem.
— Boże, Boże — wołała ciotka — co to się dzieje.
Psyche też się zlękła. Jeden tylko Bonońcio nie tracił kontenansu i machał ogonkiem, i cieszył się, jak gdyby za oknem dostrzegał jakiegoś przyjaciela.
Wtem coś trzasnęło w karecie. Znajdowali się już nad przepaścią i Psyche ku swemu przerażeniu ujrzała przez gęstą mgłę, że konie i Ludwik gdzieś pozostali na drodze, a kareta oderwała się od dyszla i wznosiła się w powietrze unoszona jak balon.
Jednocześnie ogarnął jadące panie ciepły powiew, jak wonny oddech letniej nocy, napełniający jakimś dziwnym upojeniem.
Ciotka Lucyna chwyciła Psyche za rękę i zawołała:
— Psyche, co się ze mną dzieje?
A Psyche zauważyła, że głos ciotki dochodzi do niej jasno, kareta już nie turkotała, a wzniósłszy się nieco w górę, miękko opadała w dół. Psyche wyraźnie czuła podmuchy i powiewy ciepłego powietrza, które spowijały karetę jedwabnymi wstęgami i opuszczały ją coraz niżej i niżej.'
Wreszcie kareta stanęła. Obłok otaczający ją znikał powoli i stopniowo powróciła zupełna jasność.
Psyche otworzyła gwałtownie drzwiczki i zeskoczyła na ziemię.
— Psysiu, gdzie my jesteśmy? — jęczała ciotka.
— Nie wiem — odpowiedziała Psyche — ale tu jest cudownie.
Kareta stała na pochyłości zielonej doliny, środkiem której płynął jasny strumyk. W dolinie to tu, to ówdzie stały kępy wysokich drzew, a w oddali jaśniał pozłociście wspaniały pałac.
Z pałacu wybiegł orszak powabnych służebnic, niosących szaty, napoje i owoce. Orszak kierował się w stronę przybyłych.
— Niech ciocia wysiada — zawołała Psyche — przyjechałyśmy.
Posłanie drugie
Jakże mądra jesteś, moja Psyche, że zgodziłaś się na wszystko, co ci los proponował. To cię zaprowadziło do czarodziejskiego pałacu.
Tak samo i ja chcę się zgodzić na wszystko, co mi Muza — siostra twoja — dyktuje, i tak spisuję twoje dzieje, jak mi to się wydaje najsnadniej. Nie wiem, co na to powiedzą moi czytelnicy. „Stylizacja” — zapewne i skrzywią wargi, jakby czegoś nazbyt słodkiego próbowali. Stylizacja, zapewne, ależ ile w tej stylizacji materiału, ile śladów własnych i bardzo głębokich przeżyć. A że wyrażonych językiem, jakim się już teraz nie pisze, to jeden z kaprysów twórcy, artysty.
Czy nie myślisz „moja Psysiu”, jak mówi ciotka Lucyna, że artyście wolno dobierać na palecie tych farb, które w tej chwili spełniają w najskrytszy sposób jego zamiary, jego myśli? Że można odgadnąć właśnie po tych farbach znacznie więcej, niż powiedział, i że można się przywiązać właśnie do tych kolorów, może nieco sztucznych, może za bardzo wygładzonych, ale pod których powierzchnią tai się, jak u wielkich malarzy włoskich, kipiąca burza doznań?
Więc myślę, że nie będziesz się gniewała na to, że całą twą podróż, która przecież inaczej wyglądała, namalowałem tak, jak na niektórych bywa obrazach. Ale także włożyłem w nią wiele własnych wspomnień, wspomnień o własnych podróżach, o własnych licznych moich ciotkach, z. których niejedna nosiła pince-nez w czarnej oprawie i na czarnym zwisające sznureczku. Powiesz może: po co ten pies? Nie możesz już bez psa? Zbyt często powraca u ciebie ostatnio ten psi motyw. Ależ tak, to praw-
da. Zawsze na starość ludzie przywiązują się do psów. A i w podróżach mojego dzieciństwa psy dość ważną odgrywały rolę. A Bonońcio — zobaczysz — ma swoje przeznaczenie i odegra w moim opowiadaniu i ważną, i żałosną rolę.
Jednym słowem nie myśl, iż wszystko, co piszę i jak piszę, jest zaimprowizowane, dowolne. Nie, z tych pozornie nieskoordynowanych cząstek myślę, że się w końcu złoży pewien obraz całości.
Usprawiedliwiam się przed tobą, bo chyba sam nie bardzo jestem pewien, Czy mam rację. Może w tym moim układaniu tej mozaiki coś mi się poplątało. Może tak nie jest, jak ja piszę. Może wszystko rodzi się aż tak głęboko, że ja sam sobie z tego nie zdaję sprawy. Dlatego też wykładam ci to pozornie jasno, a w gruncie rzeczy bardzo ciemno.
Niepotrzebnie ci to mówię, Psyche, bo wiem, że mnie rozumiesz. Jesteś dla mnie dobra i wszystkie moje zastrzeżenia rodzą się tylko w mojej imaginacji.
Ty zaś sama ufasz mi, moja Psyche. I z tej ufności rodzi się twoja wspaniałomyślność.
m
Zaczarowany pałac
Zanim jednak pełne wdzięku niewolnice dotarły do zamarłych w podziwie Psyche i ciotki Lucyny, ogarnął je ponownie ciepły i miły
i
powiew, ogarnął on i karetę i uniósł ją w górę ku przerażeniu podróżnych. Kareta bujała przez chwilę w przestworzach, wahając się to w tę, to w tamtą stronę, wreszcie jak strzała uniosła się w górę i znikła sprzed oczu patrzących.
Gdy odwróciły oczy ku ziemi, już służki były przy nich. Rozesłały piękny dywan, rozrzuciły po nim poduszki i gestami zapraszały obie kobiety, aby zajęły na nich miejsce. Starsza kobieta, widać przełożona nad sługami, podeszła do Psyche, skłoniła się jej jak swej pani i powiedziała:
— O piękna Psyche, jesteś tu u siebie. Rozkazuj tylko, a każde twoje żądanie będzie spełnione.
— Doskonale — powiedziała ciotka Lucyna — ale kareta uleciała w powietrze, a w niej były wszystkie nasze zapasy, nasze stroje
i przybory toaletowe.
— Nie potrzebuje się pani o nie martwić. Na razie przygotowałyśmy tu lekki posiłek, a to, co czeka na was w pałacu, przechodzi swą pięknością wszystko, co można sobie wyobrazić.
Na razie więc podały na złotych talerzach lekkie przekąski, owoce, jakich Psyche w życiu nie widziała, i wina w wysmukłych flaszkach. Ciocia Lucyna zaraz sobie porządnie podpiła
i kiwała się sennie. Znalazła się i miseczka dla Bonońcia.
W powietrzu brzmiała bezustannie cudowna
muzyka fletów i harf. Psyche przysłuchiwała się pilnie tym cichym dźwiękom.
— Co to tak brzęczy? — pytała ciotka Lucyna niecierpliwie.
Ale dwie służki szybko przyniosły lektykę, usadziły w niej ciotkę, która zaraz zasnęła, i odniosły w stronę pałacu. Już jej Psyche tego dnia nie widziała.
Sama postanowiła przejść się po pięknej dolinie. Skierowała się wzdłuż strumyka ku pałacowi. Muzyka wciąż jej towarzyszyła.
Łąki były piękne, trawa zielona usiana niezliczonymi miriadami kwiatów.
Psyche wstąpiła po złoconych wschodach na ganek pałacu. Kolumny gmachu były z białego marmuru, nad kolumnami tkwił biały trójkąt tympanonu, a po rogach attyki pałacu-świąty- ni stały przepiękne metopy z wyobrażeniami prac Herkulesa. Muzyka zdawała się płynąć właśnie z tych metopów.
Psyche uczuła zmęczenie, prowadzona instynktem przeszła kilka sal i znalazła się w niedużej celi, której przejrzyste drzwi wychodziły na drugą stronę doliny, równie piękną jak ta, i której przyszła Psyche.
Pośrodku tego pokoju stało szerokie łoże zasłane poduszkami i futrami. Psyche poczuła nieprzepartą senność, ułożyła się więc na łóżku, które było miękkie i bardzo wygodne. Bonońcio wskoczył także na te puchy i ułożył sie koło swej pani.
Psyche zasnęła.
Kiedy zbudziła się, zmrok już zapadał. Za oknem było zupełnie niebiesko. W mroku tym zauważyła przy łóżku stolik, a na nim pięknie ułożone owoce i amforę wina. Zjadła jedno jabłko i napiła się trochę wina.
Po czym znowu zapadła w sen głęboki.
Zbudziło ją nagłe poruszenie Bonońcia.
Otworzyła oczy, ale nic nie ujrzała: otaczały ją zupełne ciemności. Przestraszyła się trochę. Bonońcio warczał cichutko, ale nie tak jak na wroga. Gdy zbliżał się ktoś, komu pies był życzliwy, jego cichutkie warczenie przypominało mruki kota.
Do uszu jej dobiegły ciche stąpania, zdawało się tak lekko i wonnie mogły stąpać tylko kwiaty. W serce jej wstąpiła radość.
I oto jakaś ręka ściągnęła z niej zasłonę i poczuła na ramieniu czułe dotknięcie.
— Nie bój się — posłyszała cichy głos. — To ja, twój małżonek. Dobrze zrobiłaś, że posłuchałaś rady twojego tancerza. To był mój przyjaciel Marsjarz, to on cię sprowadził tutaj
i cały dzień, niewidzialny, grał dla ciebie na flecie.
— Kto jesteś? — spytała Psyche zdławionym głosem.
— Twój mąż i kochanek. Nie bój się mnie, obejmij mnie twoimi ramionami.
— Dlaczego tak ciemno? — spytała Psyche.
— Nie mogłabyś znieść mojego widoku posłyszała cichy głos — ale obejmij mnie, po
czujesz moje ciało. Ono jest teraz twoim ciałem.
Psyche wyciągnęła ręce i poczuła pod nimi aksamit skóry, która okrywała najpiękniejsze — jak się jej zdawało — kształty.
— Mężu — powiedziała — kocham cię, chociaż cię nie widzę.
— To dobrze, droga moja Psyche.
Psyche zachłysnęła się szczęściem. To ciało, które teraz do niej ciasno przylegało, tłumaczyło jej własne ciało. Pojęła w momencie, kiedy objęła swego małżonka za szyję, potem za. ramiona, potem stopniowo i łagodnie przechodząc na biodra, co znaczy jej szyja, jej. ramiona, jej biodra.
Nic w tym ciele nie było podobne do jej ciała. A jednak w głaskaniach, którym się poddawała i które stopniowo oddawać zaczęła, była jakaś wspólnota, współistnienie, coś, co ich łączyło w jedno.
Czuła rękę kochanka, która błądziła po jej piersiach. Ale czuła także wymowę ust, które były jak owoce. Coś w tym ciele, w tych ustach, w tych członkach było tak wiotkiego, co kazało jej myśleć, że małżonek jest jeszcze bardzo młody.
— Kto ty jesteś? — spytała.
— Jestem bogiem.
— Czy nigdy cię nie będę widziała?
— Po cóż ci widzenie? Czujesz mnie przy
sobie, czujesz mnie w sobie. Najdroższa, czyż
to ci nie wystarczy?.
— Słyszą ciebie i dotykam, pachniesz mi jak kwiat, czują językiem smak twego języka — powiedziała Psyche — chciałabym cię więc
i widzieć.
— Żadne światło nie może nas dotknąć — mówił tajemniczy przybysz — bo kiedy nas choćby najdrobniejszy promień oświetli, matka moja nas postrzeże. A matka moja nienawidzi ciebie.
— Och, a czymże sobie na nienawiść zasłużyłam? — szepnęła Psyche. — Ja bym ją tak kochała. Nie znałam własnej matki.
— Niech cię Zeus broni, abyś miała stanąć oko w oko z moją matką. Dlatego musimy się spotykać w ciemnościach nocy. Ale to nie zmniejsza naszego szczęścia ani mojej dla ciebie miłości — powiedział młodzieniec.
— Pewnie — przyznała Psyche.
— Proś o wszystko, co chcesz. Wszystko spełnię, tego jednego nie mogę spełnić, abyś mnie oglądała.
— Mam wszystko — powiedziała Psyche — czego bym mogła jeszcze chcieć? I pałac, i służki, i tę cudowną dolinę. I ciebie — dodała na końcu obejmując go ze wszystkich sił.
Potem już nic nie mówili. Pieszczotom ich nie było końca. Psyche, chociaż nie miała żadnego pod tym względem doświadczenia, zdziwiona jednak była potencją wiotkiego młodzieńca. No i uszczęśliwiona.
Wreszcie ustał szał miłosny. Psyche poczuła lube zmęczenie we wszystkich członkach, wy-
ciągnęła się, ułożyła głowę na piersiach miłego i zasnęła.
Kiedy się obudziła, było zupełnie jasno. Na dworze śpiewały ptaki. Ale jej kochanka już koło niej nie było. Odciśnięty ślad głowy na poduszce świadczył o tym, że nie było to senne przywidzenie. O nie, to nie było przywidzenie.
O, moja Psyche, sięgnąłem tutaj do spraw bardzo osobistych i do takich, do których nie powinienem był raczej zaglądać. Miłość i szczęście, i ciepłe letnie noce — czyż mnie o nich mówić? Ale chciałem, aby to wszystko, co stanowiło samą istotę twojego przeznaczenia, było tu także opowiedziane. Oczywiście na opisanie tego znalazłem nieskładne słowa. Czyż można opisać, gdyby się nawet nie wiem jak chciało, miłość bóstwa?
Nie chcę ci nic mówić teraz, moja Psyche. Teraz ty wierzysz w potęgę miłości, napełnia ona ciebie do tego stopnia, że nie zostawia miejsca na żadne pytania. I dobrze tak jest. Bo sko-. ro dopuścisz do jednego pytania, jednej wątpliwości, pustka zacznie się wkradać do twojego uczucia. I zacznie ci je uciskać, wyganiać po trosze, za jednym pytaniem przyjdzie drugie i trzecie, wątpliwości zajmą w twoim sercu to miejsce, które miłość zapełniała. Nie, nie chcę ci mówić o tym wszystkim, bo chcę, abyś się
całkowicie oddała temu szczęściu, jakiemu równych nie ma na świecie.
I chociaż nie dzielisz ze swoim ukochanym dziennych trosk i zabiegów, chociaż nie łączy was wspólna praca ani wspólne starania, nie chcę ci mówić, że miłość twoja jest przez to zubożona. Pewnie, szczęście jest wówczas pełniejsze, kiedy światło poranku budzi was dwoje do dnia pełnego wspólnych działań i rozmów. Pewnie, że brakuje ci tego drugiego, dziennego oblicza szczęścia, ale nie zdajesz sobie z tego sprawy. Nie myśl o tym. Wszystko jest dla ciebie nowe, wszystko pogrąża cię w nowym życiu. Trwasz w miłości jak utopiona w miodzie i cień nocy kładzie na twój dzień najgłębsze tony.
Cudowna muzyka rozlega się w twoim pałacu. I ona jest częścią twojego dzisiejszego istnienia. Słuchasz jej w dzień, tak samo jak w nocy słuchasz szeptu twojego ukochanego. Zamyka się w niej część tego boskiego oddechu, który owiewa cię co wieczora. Słuchaj, słuchaj tych nieziemskich tonów, może już wkrótce nadejdzie czas, kiedy ich słuchać nie będziesz. Zamyśl się nad tymi akordami, które nagle uderzają i wznoszą się w górę, a potem jak gdyby pochylają się nad tobą i biorą cię w ramiona, i kołyszą ciebie kołyską swych tonów, ciebie, dziecko szczęścia.
Te dźwięki przychodzą do ciebie ze światów, których nie znasz, których nie pojmujesz. Zawarte w nich są boskie liczby, o których i twój kochanek niewielkie ma pojęcie. Ale zawiera
się w nich istnienie wieczne i wieczne odradzanie się liczb, światów i istnień. I pomyśl sobie, to twoje przebywanie w tym zaczarowanym pałacu wywołuje te dźwięki. Bez ciebie nie byłoby ich, nie istniałyby, nie wznosiłyby się nad dachem twojego domu jak kolumny świateł. One się rodzą z twojej miłości i z miłości twojego boskiego kochanka.
I nie słuchaj, co ci mówi ciotka Lucyna. Ona tych dźwięków nie słyszy. A w każdym razie w jej uchu układają się one na inny sposób. Ona nigdy nie zaznała miłości.
Nie bądź też dumna z twojego szczęścia. Szczęście jest zawsze krótkotrwałe. Ale nurzaj się w tych chwilach dzisiejszych jak w chłodnych falach wiecznych źródeł.
Żyj, moja Psyche, w miłości jest życie.
Eros i Psyche
Ciotkę Lucynę spotkała Psyche dopiero przy rannym śniadaniu. Była wyraźnie zaniepokojona i chciała się czegoś wywiedzieć od Psyche.
Przy tym spotkaniu znowu rozległa się w powietrzu owa piękna muzyka.
— Znowu to brzęczenie — powiedziała ciotka — nic nie słyszę, co mi opowiadasz.
Nie mam cioci nic do opowiadania — broniła się Psyche.
Spałam dzisiaj dziwnie twardym snem —
mówiła dalej ciotka — coś tu jest nie w porządku. A ty, moja Psysiu?
— I ja też twardo spałam — odpowiedziała Psyche.
W pałacu była piękna biblioteka. Pełno w niej było romansów, ale i poważniejszych książek. Psyche zagrzebała się w bibliotece na pół dnia. Nos miała utkwiony w obrazki książki, ale nie czytała. Myślała ciągle o wczorajszym gościu. Czy przyjdzie dzisiaj?
I przyszedł w nocy. I przychodził codziennie. A Psyche doczekać się nie mogła chwili, kiedy Bonońcio zaczynał mruczeć, kiedy rozlegały się kroki, ciche jak opadanie płatków kwiatu, i następowało lekkie dotknięcie czułej ręki.
Wreszcie po tygodniu Psyche nie wytrzymała i opowiedziała o wszystkim cioci Lucynie. Nie dziwmy się temu. Kto kocha, ten chce jak najwięcej mówić o swojej miłości, a komuż się mogła Psyche tutaj zwierzyć. Do towarzystwa miała tylko ciotkę.
Ciotka Lucyna przestraszyła się i uderzyła na alarm.
— Słuchaj, moje dziecko, jak ty go nie widzisz nigdy, to może to jest jakiś potwór.
— Nie, ciociu, to nie jest potwór.
— Tak. Ale co będzie dalej? Na dłuższą metę tak być nie może. Ty się na śmierć zanudzisz w tej zamkniętej dolinie.
— Na razie się nie nudzę.
— On trzyma ciebie tu w niewoli. To jakiś
czarnoksiężnik. Całe to jedzenie tutaj jakby z powietrza robione. Masła porządnego nie mają ani czarnego chłeba. O kwaśnym mleku ani marzyć. Wciąż te sałatki, owoce. Może to jaki smok?
— To bóg jest, moja ciociu.
— Skąd wiesz?
— Sam mówił.
— O, ja też znam takich chłopców, co mówią
0 sobie, że są bogami. Kto by to takiemu wierzył, moje dziecko. Nie, musimy zacząć z innej beczki.
I tak nudziła i męczyła Psyche, aż ta jej obiecała, że poprosi małżonka o sprowadzenie do czarodziejskiej doliny jej sióstr, Wiary i Nadziei.
Ciotka Lucyna zaprzyjaźniła się bardzo z jedną ze służek, która była do niej przydzielona. Dziewczyna, która nazywała się Plocia, bardzo była przymilna. Całe szczęście, że ciotka Lucyna miała towarzystwo; Psyche, zmęczona i stęskniona do nocy, albo zadumana siedziała nad strumykiem, albo zamykała się w bibliotece, gdzie czytała najrozmaitsze księgi, stare i nowe, wielkie i małe.
Wreszcie Psyche uległa błaganiom ciotki
1 którejś nocy, nim zasnęła zmęczona pieszczotami, poprosiła tajemniczego małżonka, aby mogła sprowadzić do czarodziejskiej doliny siostry swoje — Wiarę i Nadzieję.
Ten z początku słyszeć o tym nie chciał. Ale
Psyche wróciła do swej prośby i następnej no- cy.
— To może mieć bardzo złe skutki — powiedział jej ukochany — ty nawet nie wiesz, jakie to są złe kobiety.
Wreszcie ustąpił. Powiedział:
— No dobrze, jutro zjawią się twoje siostry. Ale żebyś potem tego nie żałowała.
Ciotka Lucyna w ręce klasnęła, gdy Psyche powtórzyła jej te słowa.
— Ach, nareszcie coś się stanie — powiedziała ciotka — szalona nuda panuje w tej szczęśliwej dolinie.
A zwracając się do Płoci powiedziała:
— Moja droga, przygotuj pokoje dla sióstr pani Psyche. One są bardzo wymagające i lubią wygodę.
Jakoż następnego dnia rano Psyche ujrzała, jak wiatry z wysokiego brzegu doliny łagodnie niosą jej siostry. Suknie ich rozwinęły się jak balony, wstążki i loki rozciągnęły się na powietrzu, aż wreszcie obie opadły tuż koło Psyche i rzuciły się do niej, ściskając ją i całując.
I zaraz przy obiedzie złożyły naradę. Znały już mnóstwo szczegółów pobytu Psyche w uroczej dolinie. Skąd o tym wiedziały, darmo łamała sobie głowę Psyche. Napadły na nią, że jest taka łatwowierna i nieostrożna, jak może nie oglądać swego męża, a może to smok okropny przylatuje co noc i wstępuje do jej łoża?
— Nie, na pewno nie, smok nie ma takiej gładkiej skóry — zapewniała Psyche swoje sio
stry, a one chichotały głupawo na to powiedzenie.
— Przywiozłyśmy ci gromnicę — powiedziała Nadzieja.
— A ja ci dam siarniki — dorzuciła Wiara.
— Ukryjesz gromnicę koło łóżka — powiedziała ciotka Lucyna — a jak tylko małżonek twój zaśnie, zaświecisz siarniczek, zapalisz gromnicę i obejrzysz sobie kawalera. Zobaczysz, czy nie ma nietoperzych skrzydeł, na przykład, albo oślego ogona. Czy ma wszystkie palce u rąk i nóg — inne rzeczy też zobaczysz.
Ciekawe było to, że ciotka Lucyna mówiła całkiem szczerze w swej ciotkowskiej naiwności. To ona przez Plocię uprzedziła Wiarę i Nadzieję o tym, co tu się dzieje. Ale oczywiście siostry Psyche wiedziały, że taka zabawa źle się skończy, i naumyślnie tak gadały, z zazdrości pragnąc pozbawić Psyche boskiego męża.
Najdziwniejsze było jednak to, że Psyche poczuła gwałtowną ciekawość. Wiedziała dobrze, że jej mąż nie ma ani ogona, ani nietoperzych skrzydeł, że ma parę skręconych włosków pod pachami i gdzie indziej, że skórę ma jak aksamit — ale wezbrała w niej chęć, aby to wszystko zobaczyć własnymi oczami, widzieć, jaki ta skóra ma kolor, jaki odcień włosy i czy ma naprawdę fiołkowe oczy, tak jak ją w nocnych pieszczotach zapewniał. Bo gdyby Psyche sama nie chciała zgrzeszyć, toby żadne namowy tutaj nie pomogły.
Ostatecznie więc zdecydowała się wziąć gro
mnicę i siarniki i ukryła je przy łóżku w fałdach zasłony. Bonońcio widział, co czyniła, i począł na nią warczeć ostrzegawczo. Ale Psyche biedna nie zwróciła na to uwagi, myślała, że Bonońcio ma kość, a psy wtedy warczą i na najbliższych.
Głupie i złe baby zataiły się w ogrodzie pod oknami, a Psyche z bijącym sercem leżała w swym łóżku. Zdawało się jej, że jej kochanek szczególnie długo tej nocy nie zjawia się, i już myślała, że wcale nie przyjdzie.
Ale oto w głębokiej ciszy usłyszała ciche stąpania i czuła ręka dotknęła jej czoła i piersi.
— Jesteś moja Psyche — powiedział nieznany bóg — jak to dobrze, że jesteś.
Pieszczoty ich były szczególnie gorące tej nocy i trwały bardzo długo. Wreszcie małżonek usnął zmęczony, a wtedy Psyche cichutko, by go nie obudzić, schyliła się, wzięła siarniki i gromnicę i zapaliła światło.
Boże, cóż za widok przedstawił się jej oczom. Młody bóg we śnie był tak piękny nieziemsko, kolor jego rozchylonych warg był malinowy, a barwa skóry przypominała kość słoniową. Złote włosy rozrzucone w nieładzie układały się w pierścienie. Rozwarte ramiona miały kształt marmuru.
— To Eros, Eros — bóg prawdziwy — szepnęła Psyche do siebie.
Ale tylko przez krótką chwilkę przepełniona zachwytem Psyche oglądała ten widok. Bonońcio rozgniewał się na swą panią, że przełamuje
zakaz małżonka, i rozpoczął gniewnie ujadać na zapaloną świecę starając się ją zgasić: świeca przechyliła się i gorący wosk wylał się na boskie ramię.
To zbudziło Erosa. Jednym kopnięciem, przy czym ze stopy jego wyleciała iskra, strącił nieżywego pieska z łóżka, a sam spoglądając na dziewczynę ze świecą tak do niej powiedział:
— Złamałaś mój zakaz, Psyche. Sparzyłaś mnie swoim światłem. Zabiłem twego psa, a te de baby zmienione w ropuchy siedzą pod naszym oknem. Czynu jednak twojego to nie zma- że, ta kropla wosku do końca świata zostanie na moim ramieniu. A my się już nigdy nie zobaczymy. Żegnaj, moja Psyche, na wieki.
Gdy to mówił, wyrastały mu u ramion tęczowe skrzydła, jak u motyla, poruszył nimi, wzniósł się pod ufit i uleciał w noc.
W tej chwili zerwała się burza, nadleciały zimne i gwałtowne wiatry, Psyche uczuła, że cały pałac zapadł się pod ziemię, a ją Boreasz chwycił w ramiona, uniósł w górę i postawił na skalistej drodze raz po raz oświetlanej piorunami.
Psyche przypadła do ziemi. A wtem zza załomu wyszła ogromna, wspaniała i nader piękna niewiasta. Była ona prawie naga i świeciła własnym światłem. Od oblicza jej zaś rozchodziły się promienie.
Psyche zrozumiała, że to sama Wenus.
— Córko ziemi — powiedziała bogini gromkim głosem — za to, że śmiałaś się w urodzie
równać mojemu majestatowi i sięgnęłaś po niewinność mojego syna, który jest jeszcze chłopaczkiem, skazuję cię na wędrówkę po drogach i ulicach miast, aż urodzisz dziecię, którego nasienie od dziś dnia nosisz w sobie. Czy to będzie bóg, czy człowiek, sama zdecydujesz. Jeżeli przez dziewięć miesięcy nikomu nie powiesz, że jesteś w ciąży i kto jest ojcem twojego dziecięcia, urodzisz boga, a jeżeli nie wytrzymasz i zdradzisz twoją tajemnicę, urodzisz tylko człowieka.
To powiedziawszy skinęła na swoje gołębie i skryła się na rydwanie w głębiach przepaścistej nocy, a Psyche została sama w podartej sukni na kamienistej drodze.
Posianie czwarte
I widzisz, moja Psyche, kiedy bogini wypowiedziała te słowa, skazała cię na ciężką wędrówkę przez miasta podczas całych dziewięciu miesięcy twojej ciąży. Nie' sama ta jednak wędrówka była ciężką próbą, ale ten dylemat, który przed tobą Wenus swoim wyrokiem postawiła: opowiedzieć wszystko i urodzić tylko człowieka, milczeć przez tak długi czas i męczyć się — ale za to urodzić boga?
Na próżno będziesz szukała odpowiedzi na to w tłumie ludzi, z którym się zmieszasz. Nawet gdybyś im opowiedziała o sobie i o swoim
losie, trudno by im byio ciebie zrozumieć, nawet trudno o tobie pomyśleć.
Bo jak to myśleć o tobie w tłoku, w biegu schodami metra, w zaduchu, który spada na głowy jak ciężki kamień, wśród tak samo spieszących, gdzie i po co — nie wiadomo. Byle prędzej, byle dalej, byle jeszcze parę kroków zrobić na tym tłocznym świecie, kroków, które nie zbliżają do żadnego celu.
Może zajrzysz do jadłodajni, gdzie spiesznie spożywa się obiad, byle jak, aby tylko nasycić głód, który nie jest prawdziwym głodem, bo nie ma w nim powiewu pola czy morza, czy lasu, czegoś, co pozwala poznać głód prawdziwy, głód szczęśliwy.
W zakamarkach teatrów zobaczysz nieszczęśliwych, którzy nakładają na siebie suknie i peruki, malują twarze i przyklejają rzęsy — bo nie chcą być sobą. Chcą być kim innym, a co to znaczy być kim innym? Czy można, moja Psyche, przestać być sobą? I ci nieszczęśliwi wychodzą przed ludzi, mówią cudze słowa, robią cudze gesty, ukazują swoje malowane twarze, ale oczy i głosy mają własne. I męczą się może bardziej od ciebie, samotnej, opuszczonej, ale od której nikt nic nie wymaga, o której nikt nic nie wie.
A oto jest poczta. Chciałaś wysłać depeszę do matki twojego kochanka, ale nie znasz adresu. Chcesz zadepeszować: zmiłuj się nade mną. Ale nie wiesz dokąd. Mieszka ona na Cyprze. Ale poczty na całym świecie są jednakowe. Urzęd-
nłczka w okienku albo rozmawia z kolegą, albo jej wcale nie ma. A kiedy przyjdzie, odwróci się jak Sybilla Michała Anioła po taką olbrzymią księgę i zacznie szukać. Cypr — to Kypros czy Kipr, czy Szypr. Zmiłuj się, ona Brwinowa nigdy nie może znaleźć, a cóż dopiero Cypru. A ty nie umiesz jej pokazać. Zresztą może to i lepiej, bo nie będziesz potrzebowała żywić nadziei, że matka twojego kochanka odpowie ci na depeszę. Na takie depesze nigdy nie ma odpowiedzi. Nikt nie zmiłuje się na tobą.
I nie szukaj przyjaciół. Nigdzie. Bo oni tyle mają do załatwienia. Takich ważnych rzeczy. Siadają do obiadu czy kolacji, muszą wiedzieć, co jedzą, muszą lubić to, co jedzą, a to nie zawsze da się lubić. Krajane ramiona ośmiornicy polewają cytrynowym sokiem: i w każdej ssawce martwego ramienia zostaje kropla soku świeżego, żółtego owocu. Takie piękne są cytryny pokrajane na talarki. Ale trzeba je kupić, pokrajać, wycisnąć. Ci ludzie nie będą współczuli z tobą, moja Psyche.
' Ludzie muszą zarobić. Ty wiesz, jak oni zarabiają: kradną sobie czas i innym czas, i z tego szyją woreczki. To trudno uszyć taki worek z czasu i przechować w nim wszystko: dawne kwity, znaczki pocztowe, zasuszone kwiaty dawnych wiosen, paciorki różańców, na których nikt nigdy się nie modlił, obierki owoców. To bardzo ważne, moja Psyche, aby to wszystko dało się przechować, przechować aż do końca, aż do grobu, i poza grobem, aż do końca
świata. No bo świat się skończy, musi się skończyć, ale ty przedtem musisz urodzić. Boga czy człowieka?
Powiadasz, że młodzi śpiewają wesoło, że może można im zaufać. Prawda, śpiewają, ale to dlatego, że nie mają o czym mówić pomiędzy sobą, nie mają innego porozumienia prócz głupich słów piosenki. Więc się wydzierają, ale, moja Psyche, nie myśl, że są weseli.
A starzy, chociaż są starzy, pragną miłości. Ale jakże ją zdobędą na starość, kiedy nie zaznali jej w młodości? A może jaki starzec, rozczulony twoją młodością, przemówi do ciebie jak do dziecka i poprosi ciebie, abyś zrzuciła odzienie. Chyba nie uwierzysz w jego dobroć- i nie zadasz mu żadnego pytania? -
Czarny filozof siedzi wsparty o księgi: mówi, że nie ma nic prawdziwego w życiu i że życie całe nie ma sensu. Wzruszona jego rozpaczą nie mów, że nosisz w swoim łonie boga. Może by to jego zbawiło, ale ciebie zgubi, bo w takim razie urodzisz człowieka. Weź go za rękę, tego filozofa, i poproś, niech pójdzie z tobą przez ulicę. Zaprowadź go do gaju, gdzie kwitną drzewa pomarańczowe i między drzewami krąży taki odurzający zapach. Może ten zapach nauczy go na nowo cenić dar życia? Ale nie, on z tobą nie pójdzie. Jego czarne książki są dla niego ważniejsze niż zapach kwiatu pomarańczowego.
I nie płacz, kiedy usłyszysz pomiędzy kolumnami greckiej świątyni, która ci przypomni oj
czyznę twoją, Arkadię, zgrzytliwe tony radia tranzystorowego, które hucząc grubym śmiechem włóczą ze sobą junacy, wcale nie podobni do pewnego pasterza owiec, któregoś znała w młodości i który tańczył z tobą o świcie tego dnia, gdy skończyłaś osiemnaście lat. Nie płacz, na Boga, bo jeszcze cię zapytają, dlaczego płaczesz.
Nie bój się, nie zapytają. Możesz spokojna i samotna chodzić ulicami miast, w piekle warkotu i zgrzytu samochodów, które spieszą nie wiadomo dokąd i nie wiadomo po co. Jak to nie wiadomo? Wiadomo — do śmierci.
Jeżeli ci kto poda szklankę wody, to wylej mu ją w twarz, jeżeli ktoś poda jabłko, to ugryź je i rzuć mu pod nogi — bo on będzie chciał przekupić cię tą wodą i tym jabłkiem, a ty się kusić nie dawaj.
I nie wierz tym dwom starym babom, które siedzą przy stoliku w kawiarni i spoglądają na ciebie tak litościwie. Domyślają się, że jesteś w poważnym stanie. Nie wierz im i nie uśmiechaj się do nich. Bo może to twoje złe siostry, Wiara i Nadzieja, przybrały taką postać i będą cię namawiały, tak jak wtedy w zaczarowanym pałacu, abyś zapaliła świecę. Nigdy już nie zapalaj świecy, moja Psyche, bo patrz, co twoje światło narobiło. Nie tylko obudziłaś, ale i oparzyłaś Erosa. A on miał taką piękną skórę. Może dlatego tak się rozgniewał, że go bardzo bolało to miejsce, na które kapnęła kropla z twojej gromnicy, zapalonej za radą Wiary
i Nadziei. A przecież to one podały ci ogień cichaczem. A teraz siedzą na tarasie kawiarni w wielkim mieście — i niechybnie mają wyraz triumfu na twarzy, choć patrzą na ciebie z litością i politowaniem.
I na koncerty nie chodź, moja Psyche, bo już Platon powiedział, że muzyka działa demoralizująco. Nagle posłuchasz jakiej symfonii i wszystko ci się zda zrozumiałe i jasne. A nie ma większego grzechu, moja Psyche, jak uważać wszystko za zrozumiałe i jasne. Jest to grzech dumy i zaufania do siebie, który chciała popełnić Ewa, gdy pragnęła być bogom równa. Ty nie popełnisz tego grzechu, będziesz milczała i widziała naokoło siebie ciemności i będziesz przerażona ciemnością, ale będziesz milczała. Zatniesz się w swoim milczeniu, a potem jak poczwarka — wydasz z siebie boga. A bóg pofrunie nad tobą jak motyl, jak tamten twój kochanek, który miał motyle skrzydła.
A może lepiej wyznaj od razu wszystko pierwszemu żebrakowi, którego spotkasz pod kościołem. I wtedy na pewno, jak ci powiedziała bogini, urodzisz człowieka. Czyż nie lepiej, że tak się stanie? Przecież człowieka urodzić
o wiele jest trudniej niż boga.