Umrzesz o północy Wydrzynski Andrzej jako Morena Artur

Andrzej Wydrzyński

jako ARTUR MORENA




Umrzesz o północy




Ta niezwykła zbrodnia miała najzwyklejszą przyczynę, podobnie jak większość zbrodni popełnianych przez ludzi. Morderstwa dokonano w sposób wymyślny i wręcz nieprawdopodobny, jednak (jak dowiadujemy się chociażby z gazet i kronik filmowych) w naszej epoce morduje się tysiące ludzi bez żadnej przyczyny i na oczach całego świata – w sposób stokroć wymyślniejszy.

Zgodnie z klasyczną formułą tak zwanej „powieści kryminalnej”, powinienem zacząć od momentu, w którym otworzono drzwi pokoju, gdzie z zachowaniem wszelkich możliwych środków ostrożności ukryto i zabezpieczono przed grożącą mu śmiercią – Marcina Koriola, prezesa spółdzielni INTERPOLEX. A więc należałoby zacząć od opisania tego, co ujrzeliśmy o północy w tym pokoju z zamurowanym oknem, nie posiadającym najmniejszej nawet szczeliny.

Muszę jednak zignorować regułę żądającą, by autor powieści kryminalnej zaczynał od końcowego wydarzenia, od finału zawiłej intrygi, którym jest zabójstwo, i dopiero później odtwarzał kolejno (przy pomocy detektywa lub oficera śledczego) przebieg wydarzeń, które doprowadziły do zbrodni i zakończyły się znalezieniem zwłok; o tym fakcie autor powinien poinformować Czytelnika już na wstępie.

Rezygnuję z tej ponętnej metody, bo w mojej opowieści nie przyda się ona na nic i niczego nie wyjaśni, nie ułatwi też prowadzenia dochodzenia. Toteż przyjmuję, jako bardziej przydatną, formułę powieści nie kryminalnej, ale sensacyjnej, przygodowej, streszczającą się w tym, by całą rzecz opisać od jej intrygującego, lecz błahego początku, aż do tragicznego końca – a nie w porządku odwrotnym.

Tak więc zacznę tę opowieść czternastego maja o czternastej godzinie, by zakończyć ją o trzynastej godzinie piętnastego maja. Wszystko, co może nas zainteresować, wydarzyło się w tych dwudziestu czterech godzinach. Powodowany szczerą sympatią dla Czytelnika, który sięgnie po tę książkę, nie chcę zatajać, że proces się nie odbył i że sprawę odłożono ad acta.


Czternasta


O czternastej zapukałem do drzwi pokrytych białym lakierem. Nikt nie odpowiadał. Spojrzałem na emaliowaną tabliczkę z napisem Sekretariat, i na większą, wykonaną z grubego szkła, ze złoconym napisem INTERPOLEX. Nie mogłem się pomylić, to musiało być tutaj. Zapukałem więc ponownie, lecz nadal nikt się nie odzywał. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do sekretariatu.

Na wprost małego biurka i stojącego ukosem stolika z maszyną do pisania znajdowała się kanapa w stylu Chippendale, z płaskim ażurowym oparciem, na nóżkach zakończonych szponami; stolik i biureczko były w tym samym stylu, podobnie jak i krzesła stojące po obu stronach okna ozdobionego drewnianą kratą z powtarzającym się motywem wstęgowym, charakterystycznym dla urządzenia tęgo chippendalowskiego wnętrza.

Usiadłem na kanapce i położyłem obok siebie kapelusz. Wpatrywałem się w drzwi następnego pokoju, obite czarną skórą lub dermą imitującą skórę.

Usłyszałem od strony korytarza szum wody spadającej do umywalki, szum przerywany i nieregularny, jakby ktoś mył ręce pod silnym strumieniem. Ten ktoś zakręcił kurek i trzasnął drzwiami prawdopodobnie wiodącymi do ubikacji, które minąłem idąc do sekretariatu. Rozległy się lekkie kroki; słyszałem stukot szpilkowych obcasów na terakotowych płytkach posadzki.

Kiedy ta kobieta weszła do sekretariatu i kiedy zobaczyłem ją tuż przed sobą, pomyślałem, że jest piękna. W następnej sekundzie, kiedy już stałem przed nią, przypomniałem sobie, że nazywa się Beata, i że przed dwoma laty poznałem ją na jakimś przyjęciu. Miała czarne włosy, połyskliwie czarne, aż oczy bolały od tej czerni. Nie widziałem nigdy nic bardziej czarnego.To miło, że pan mnie jeszcze pamięta.

Chciałem jej powiedzieć, że takich kobiet jak ona nigdy się nie zapomina, nawet, jeśli widziało się je przez moment w przejeżdżającym tramwaju, za witryną kawiarni, w przejściu z jednej strony ulicy na drugą. Coś w tym stylu chciałem powiedzieć.

Chciał pan coś powiedzieć?

Nie. Myślałem o czymś innym.

Zauważyłem, że Beata chce usiąść obok mnie, na kanapce, jednak cofnęła się szybko i usiadła za chippendalowskim biureczkiem. Uśmiechała się i nic nie mówiła. To nie powinno mnie było zdziwić, bo przecież ja przyszedłem do niej, do tego wytwornego sekretariatu, a nie ona do mnie.

Ktoś telefonował, żebym zgłosił się o czternastej.

U prezesa Koriola? – zdziwiła się. – Kto?

Nie wiem. Powiedziano mi, że to pilna sprawa, i że ktoś chce kogoś zabić. Tylko tyle.

To dziwne. Prezes na pewno nie telefonował. Wszystkie telefony sama przełączam.

Może pan Koriol coś wie? Proszę powiedzieć, że czekam.

Prezes nie przyjmuje nikogo, kto nie był zamówiony.

A jeśli ktoś nie zamówiony ma sprawę do prezesa?

Załatwia to za moim pośrednictwem.

Wzięła jedną z kopert leżących na biurku. Od kilku innych odróżniało ją to, że była podłużna i kremowa. Tak popatrzyła na tę zaklejoną kopertę, jakby wiedziała, co zawiera ukryty w niej list. Nim jeszcze ją odłożyła, spojrzała na mnie: może podejrzewała, że znam treść listu?

To nieuzasadnione posądzenie wzbudziło we mnie równie nieuzasadnioną myśl, że od tego momentu każdy gest tej kobiety i mój gest, i gesty ludzi, których jeszcze dziś zobaczę – będą miały utajone znaczenie, tak samo ważne, jak wszystkie, nawet najobojętniejsze słowa, które usłyszę i sam powiem.

Pan pracuje w milicji, prawda?

Nie.

Nie zaskoczyła jej odpowiedź. Pomyślałem: dowiedziała się, że już nie pracuję w milicji. Dlaczego więc zapytała o to w trybie zmuszającym do potwierdzenia, z tym końcowym „prawda”?

Kiedy pana poznałam, był pan w mundurze. Porucznik z doskonałą opinią i nadzieją rychłego awansu. Dlaczego pan zrezygnował z tak świetnej kariery?

Nie miałem zamiaru tłumaczyć tej kobiecie, że dla mnie to nie była sprawa kariery, ale pracy, bez której nie umiałem już później żyć, której brak w jakimś najistotniejszym sensie okaleczył moje życie.

Wylali mnie – powiedziałem z tak zwaną „rozbrajającą prostotą”.

Lekko uniosła brwi, co miało pozorować nie istniejące zdziwienie. Spodziewała się, że opowiem, dlaczego zwolniono mnie z milicji. Ludzie uwielbiają takie historyjki.

I teraz, po pańskim... odejściu z milicji – tak to delikatnie określiła – napisał pan kilka świetnych powieści sensacyjnych.

Świetne na pewno nie są – powiedziałem – ale napisałem kilka takich bajeczek. Czy pani zamelduje mnie prezesowi?

Postaram się. Jednak prezes nikogo nie przyjmuje... od pewnego czasu. Pan chyba wie, że nasza spółdzielnia pracuje wyłącznie na eksport. Ozdoby choinkowe i różne inne rzeczy z wielobarwnego szkła topionego ze sztucznym tworzywem. To wynalazek prezesa, wie pan?

Nie wiedziałem, że prezes jest wynalazcą. Zastanawiałem się, dlaczego „od pewnego czasu” nie przyjmuje interesantów. Skojarzyłem ten fakt z lakoniczną rozmową telefoniczną, w której ktoś prosił, żebym zgłosił się o czternastej w INTERPCLEX– ie.

Jeśli pani nie chce mnie zameldować prezesowi, zaczekam, aż on sam wyjdzie.

Włączyła mały mikrofon, ale natychmiast go zamknęła.

Proszę się nie gniewać, ale pomyślałam,, że pan przyszedł z własnej inicjatywy... jako milicjant. Naprawdę.

Proszę się nie gniewać zacząłem podobnie jak ona – ale przypuszczałem, że pani wiedziała o moim zwolnieniu z milicji. Naprawdę.

Uśmiechnęła się.

Sądziłam, że to plotki. Ludzie dzisiaj okropnie plotkują. Z nudów, z zawiści albo chcą jakoś wypełnić własne życie, w którym nic się nie dzieje.

Coś stuknęło w głośniku stojącym na biureczku. Usłyszałem chrapliwy głos, mężczyzny: – Przynieś pocztę.

Wstała. Wzięła kilka listów i plik zapisanych arkuszy. Podłużną, kremową kopertę wsunęła pod te papiery.

Gdyby prezes pana przyjął – powiedziała – proszę mu nie mówić, że znaliśmy się kiedyś.

Nikomu nie opowiadam o kobietach, które kiedyś poznałem.

Otworzyła drzwi obite czarną skórą – sprawdziłem po jej wyjściu, że to jednak skóra, a nie derma – i weszła do gabinetu.

To była satysfakcja, kiedy widziało się jej sylwetkę w ruchu, jej chód. Nie było w urodzie Beaty niczego banalnego; miała delikatną i dziką zarazem twarz. Wyraz dzikości nadawały jej rysom skośnie wykrojone powieki oraz delikatne i ruchome nozdrza. Wyglądała na dziewiętnastoletnią dziewczynę, a miała dwadzieścia sześć lat, domyślałem jeszcze, że czarna skóra drzwi jest jaśniejsza od czerni jej włosów. Może Koriol wynalazł tę doskonałą czerń?


Czternasta trzydzieści

Spojrzałem na ebonitowy głośnik stojący na biurku. Za okrągłą szybką paliło się wciąż czerwone światełko, jak w momencie, kiedy Beata nacisnęła małą dźwignię i usłyszała chrapliwy głos prezesa. Chyba prezes nie wyłączył mikrofonu. Zapewne był zdenerwowany.

Nacisnąłem dźwignię głośnika i usłyszałem głos Beaty:

Marcin, trzeba coś zrobić, koniecznie!

Mówiła do szefa po imieniu. Domyśliłem się, że łączy ich coś, kiedy Beata chciała usiąść obok mnie i nagle, spojrzawszy na drzwi, zrezygnowała z tego i usiadła za biurkiem.

Rozległ się gardłowy baryton Koriola: – Co zrobić?

Beata: – Przecież nie można siedzieć i czekać

Koriol: – Dlaczego dopiero teraz przynosisz?

Beata: – Nie miałam odwagi, chciałam wyrzucić. Chcesz? Podrę ten list i nie będziemy już myśleć...

Koriol: – Zostaw!

Beata: – I nie powiesz mi, o co chodzi?

Koriol: – O co chodzi komu? O kim myślisz!

Głos Koriola zabrzmiał ostro i zaczepnie. W głosie Beaty usłyszałem zmęczenie i lekką irytację:

Boże mój, Marcin, przecież ja nic nie wiem i o nikim nie myślę. Od miesiąca chodzisz jak struty. W nocy patrzyłam na twoją twarz. To nie był sen, to wyglądało jak agonia, bo ty nawet we śnie myślisz o tych listach.

Koriol: – Może jeszcze powiesz, że także chcesz umrzeć?

Usłyszałem drwiący śmiech Koriola i spokojny głos Beaty:

Nie wskoczyłabym za tobą do grobu, ale nie chcę żebyś umarł. Nie mogę tego słuchać.

Zapewne chciała odejść, bo Koriol zawołał:

Zostań! Chodź tutaj. Siadaj... Siadaj, powiedziałem.

Beata: – Marcin, jeżeli zechcę odejść, nie jest mi potrzebna twoja śmierć. Chyba nie wyglądam na taką, która będzie szukać adresów w książce telefonicznej, żeby się z kimś umówić... Obiecywałeś, że będziemy podróżować... – tu załamał się głos Beaty – a teraz pilnujesz tylko swoich interesów, a ja pilnuję mojej własnej nudy; Marcin, gdybyś ty wiedział, jak ja się nudzę, tutaj i w domu, i wszędzie... Czy ty w ogóle mnie słuchasz? O czym myślisz?

Koriol: – Po co sztylet, trucizna i rewolwer? Chyba wystarczą takie listy, przysyłane codziennie... I wreszcie któryś z tych listów zabije... Bo to może być i tak pomyślane.

Beata: – Więc na co czekasz? Na ten ostatni list, który zabije?

Koriol: – Mówiłem, że nie lubię, kiedy siadasz na biurku. Dla człowieka interesu biurko jest jak ołtarz.

Beata: – Przepraszam. Zapomniałam, że muszę robić tylko to, co ty lubisz, nic więcej... Marcin, zrozum, że chcą ciebie zabić! A ty tylko czekasz, żeby przyszli i zabili. To twoja jedyna odpowiedź – ta rezygnacja, to czekanie na śmierć.

Koriol: – Nawet zamknięci w celi skazańców nie czekają na śmierć, ale na cud. Może im wystarczy mój strach? Może to, że ze strachu nie zawiadamiam milicji?

Przez chwilę było cicho. Pomyślałem, że ktoś wyłączył mikrofon, ale nie, światełko wciąż migotało w szklanym oczku.

I znowu zmęczony głos Koriola, zmęczony i chrapliwy, jakim mówią niekiedy ludzie chorzy na serce:

Głupstwa. Skazańcy na krześle elektrycznym myślą tak samo jak ja. I także czekają na cudowne ocalenie.

Beata: – Może w tym liście coś znajdziesz. Proszę cię.

Koriol: – Otwierałem te listy natychmiast, ale to chyba ostatni list. Tego się boję, że to już ostatni... Pamiętasz? Śmiałem się z kilku pierwszych listów, bo to było bez sensu, żeby uprzedzać kogoś o zamierzonym morderstwie. Ani szantaż, ani wyłudzanie pieniędzy, lecz bezinteresowne morderstwo. Kto dzisiaj zabija bezinteresownie? Śmiałem się. Ale po dziesiątym liście już nie mogłem zasnąć. Po piętnastym zaniedbałem interesy, po dwudziestym już nic nie mogłem przełknąć... Potem już tylko czekałem na ten ostatni list. A teraz pocieszam się, że to jeszcze nie ostatni, że jeszcze jutro i pojutrze...

Lęk zdławił ostatnie słowa Koriola.

Było w tej sytuacji coś niepojętego. Oni tam, we dwoje, za dźwiękoszczelnymi drzwiami, a ja, tu, rzucony nagle w zagadkowy dramat, którego istnienia nawet się nie domyślałem. I ten telefon, żebym przyszedł o czternastej! Telefon, o którym nie wiedziała Beata, i o którym Marcin Koriol zapewne także nie wiedział.

Ale dlaczego Beata nie powiedziała mu, że czekam?

Opuściłem dźwignię głośnika.

Pomyślałem, że Koriol naumyślnie włączył mikrofon, żebym usłyszał, o czym rozmawia z Beatą.


Piętnasta

Gabinet Marcina Koriola był urządzony w stylu Ludwika XIV, przeładowany złoconymi ozdobami i nadmiarem szyldkretowych i brązowych inkrustacji. Nie był to oryginalny Boulle, lecz solidna dziewiętnastowieczna kopia tych mebli, wykonana z hebanu ze wszystkimi zawiłościami barokowej ornamentyki.

Koriol siedział za przysadzistym stołem z bogato rzeźbionymi wiązaniami łączącymi poprzecznie nogi tego mebla, zastępującego biurko w nieznośnie reprezentacyjnym gabinecie.

Kiedy zniecierpliwiony przedłużającym się czekaniem otworzyłem drzwi, przestraszony Koriol skulił się cofnął do tyłu wraz z fotelem. Miał zmęczoną twarz i podkrążone oczy. Spojrzał na Beatę.

– Czy o nim mówiłaś? Że on czeka?

Tak – odparła Beata. – To właśnie ten pan.

Czego? – rzucił opryskliwie. – Co to za historia? Przestałem się uśmiechać. Miałem awersję do dygnitarzy, nadrabiających brak autorytetu nadmiarem gburowatości.

Czy pan Marcin Koriol? – zapytałem.

Nie widzi pan, że to ja?

Nazywam się Artur Morena. Dzisiaj koś telefonował... Przerwał mi niecierpliwym ruchem ręki.

Beata mówiła, że ktoś telefonował. No więc, co to za historia?

Zabawna – powiedziałem, przysuwając bliżej ciężkie, również gobelinem obite krzesło. – Czy można usiąść? Usiadłem.

To naprawdę bardzo zabawna historia – powtórzyłem.

Ktoś musiał telefonować, bo inaczej nie zjawiłbym się u pana.

Do nikogo nie telefonowałem. Chyba wiem, co mówię, panie Moreno, czy jak tam panu.

Morena – poprawiłem. – Na końcu „a”. To polskie słowo, oznaczające materiał skalny transportowany i osadzany przez lodowiec. Zapamięta pan? A teraz druga sprawa: jeżeli
pan sam nie telefonował ani nikomu nie polecił...

Nikomu. Chyba jakieś nieporozumienie... albo głupi kawał – niepewnie powiedział Koriol.

Właśnie tak pomyślałem. Przykro mi, że pana niepokoiłem.

Beata dotknęła dłoni Koriola.

Marcin, proszę cię. Pan Morena poradzi...

Koriol otworzył srebrną szkatułkę z papierosami, inkrustowaną złotym, delikatnym ornamentem. Nie częstując mnie, sam wyjął papierosa. Beata podała mu zapalniczkę.

Może to jednak nie był głupi kawał? – zapytałem.

Proszę się zastanowić.

Co pan chce przez to powiedzieć?

Tylko to – wyjaśniłem – że to jednak nie był kawał.

Może – zachrypiał Koriol.

Był tęgi, szeroki w ramionach i na pewno wysoki, choć jeszcze wciąż kulił się na fotelu.

Może. Ale ja pana nie wzywałem. – Zwrócił się do Beaty: – Mam chyba rację?

Och, Marcin! Skąd mogę wiedzieć? Zawsze masz rację, jak wszyscy mężczyźni! A to? – sięgnęła po podłużną kopertę i prawie dotknęła nią jego twarzy. – Co z tym zrobisz? Koriol odtrącił rękę Beaty. Koperta upadła na biurko. Wstałem.

Niech pan zaczeka. Niech pan siada. Pan chyba jest specjalistą od różnych takich... Niech pan czyta – Koriol podał mi kopertę. – Wiem, co tam jest, nie muszę czytać. Sięgnąłem po antyczny sztylet leżący na stole i rozciąłem kopertę. Wyjąłem list pisany na maszynie.

To jest trzydziesty pierwszy list – czytałem w którym przypominam Ci, że zginiesz czternastego maja o północy.

Nie zawiadamiaj milicji. Jeżeli to zrobisz, fakt ten nie opóźni Twojej śmierci ani o sekundę. Mam nadzieję, że dobrze rozumiesz, dlaczego musisz zginąć. Dostaniesz jeszcze jeden list, w którym wyjaśnię wszystko, co mogłoby być wątpliwe. Chyba załatwiłeś Swoje sprawy, dałem Ci na to miesiąc czasu. Na odroczenie wyroku nie licz. Pamiętaj: zginiesz czternastego maja o północy.

Podałem list Koriolowi. Ujął go, lecz ręka tak mu dygotała, że położył list na stole i przytrzymał palcem margines. Tak czytał. Kiedy skończył:

Sądząc po panu – powiedziałem – nie zawiadamiają o spadku?

Jaki dzień dzisiaj? – zapytał.

Piątek.

Piątek! – krzyknął. – Ale którego? Data!

Czternasty maja.

Koriol sięgnął po kieszonkowy zegarek, leżący dotychczas na biurku, lecz nie znalazł go na właściwym miejscu; bawiła się nim Beata.

Powiedziałem ci już, że nie cierpię, jak bawisz się zegarkiem.

Beata podała mi zegarek. Był to staroświecki złoty schaffhausen o podwójnej kopercie chroniącej tarczę.

Marcin nigdy nie rozstaje się z tym zegarkiem – wyjaśniła Beata. – Gdyby pan widział, z jaką czułością nakręca go codziennie o dwunastej! A kiedy kładzie się spać, to zegarek musi mu tykać pod poduszeczką...

Przestań – powiedział Marcin. – Zawsze masz coś do powiedzenia. Moja żona – zwrócił się do mnie – jeszcze nie wie, że nie warto mówić, kiedy nic się na tym mówieniu nie zarobi.

Żona? – zapytałem.

Niech pan będzie szczery. Nie lubię pochlebców. Wtedy Beata:

Niech pan nie myśli... – zaczęła i urwała w połowie zdania.

O czym nie myśleć? Że została jego żoną z miłości, z namiętności, z szaleństwa? Był starszy co najmniej o trzydzieści lat.

Kiedy byłem młody, nie mogłem sobie pozwolić na taką żonę.

Beata uśmiechnęła się niewyraźnie, jakby nie rozumiała, o co chodzi. A przecież rozumiała. Spojrzała w okno, mówiąc:

Marcin jest bardzo dobry.

Ja też jestem bardzo dobry – powiedziałem. Bo co mnie obchodziło, że Marcin jest dobry?

Co to ma do rzeczy? – zachrypiał Marcin.

Nic – powiedziałem. – Po prostu pan jest dobry i ja jestem dobry. To wszystko. Może wrócimy do ważniejszych problemów?

Na stole leżał list zawiadamiający Marcina Koriola, że zginie on czternastego maja o dwudziestej czwartej. Właśnie był czternasty maja. Ile godzin życia miał jeszcze przed sobą ten tęgi i silnie zbudowany mężczyzna? Nie chciało mi się liczyć.

Patrzyłem na Beatę, na jej długie nogi i wąskie dłonie o delikatnych i smukłych palcach, na jej włosy najczarniejsze ze wszystkiego, co jest na tym świecie czarne.


Piętnasta trzydzieści

Czy pan nie przypuszcza – zapytałem – że telefonował do mnie ten sam człowiek, który przysyła panu listy z pogróżkami?

Koriol wciąż trzymał w ręce trzydziesty pierwszy list.

Po co? – zapytał. – Żeby mu pan przeszkodził? Nonsens. Dlaczego miałby utrudniać sobie... – zawahał się – no, wie pan co.

Bo on wie, że nie przeszkodzi mu moja interwencja ani żadna inna. Chciałby pana o tym przekonać i obezwładnić...

Nonsens, panie Morena. Przecież ostrzegał mnie w listach, żebym nie zawiadamiał milicji. Czy nie mam racji, Beato?

Chyba masz – powiedziała Beata. – Chyba tak.

Co tak, co tak? – denerwował się Koriol. Sięgnął po teczkę z zielonej kozłowej skóry. – Tam znajdzie pan trzydzieści takich listów, jak ten ostatni. Niech pan czyta.

Pchnął teczkę po płycie stołu.

Wiedziałem, że te listy nic nie wyjaśnią, i że ten trzydziesty pierwszy zawiera kwintesencję wszystkich poprzednich. Zapytałem, czy znajdę w nich uzasadnienie wyroku.

Niech pan czyta, do diabła! Później będziemy gadać.

Przeglądnąłem listy. Były do siebie podobne. Ich nadawca mógł je właściwie pisać przez kalkę lub powielić na hektografie, a później wysyłać codziennie jeden z nich. Jednak każdy list był pisany oddzielnie, na tej samej maszynie. W czcionce pochylonego „ó” górny znak był ledwo widoczny, litera „ł” miała poprzeczną kreskę tylko z lewej strony, a litera „o” była zabrudzona wewnątrz.

No i co? – zapytał Koriol. – Co pan tam znalazł? Chyba to samo, co ja: czternastego maja umrzesz o północy.

Zginiesz o północy – poprawiłem.

Co za różnica?

Dość subtelna. Ale na razie bez znaczenia.

I co pan myśli? Potrafi pan chyba coś wymyśleć!

I to się zdarza – odparłem.
Może to było złudzenie, ale wydało mi się, że widzę dziwny błysk w oczach Beaty. Pomyślałem, że warto porozmawiać z nią o tych listach. I o telefonie zapraszającym mnie do INTERPOLEX– u. Lecz to nie miało sensu. Jeżeli tymi listami chciała spowodować śmierć męża, to dlaczego w ostatniej chwili wplątała w to kogoś, kto mógł jej przeszkodzić?

Nadawca listów „grał w ciemno”, na chybił trafił, albo nie obawiał się żadnego przeciwnika ani żadnych przeszkód.

Jak widzę – mruknął Koriol – pan uwierzył, że umrę.

Spróbujemy to rozegrać. Proszę mi tylko wyjaśnić, a od tego wyjaśnienia dużo zależy, dlaczego pan nie zawiadomił milicji?

Koriol zwrócił się do Beaty:

Czy telefonowałaś do Moreny, żeby przyszedł?

Ależ nie! Byłam pewna, że to ty.

Jeżeli tak zrobiłaś – odparł Koriol – to teraz spójrz na człowieka, któremu od pół godziny tłumaczę, o co chodzi, a który nawet nie potrafi poruszyć głową, żeby mi cokolwiek wyjaśnić. Bo nie trzeba poruszać głową, żeby mi powiedzieć o milicji. Nie chcę – nagle krzyknął – zawiadamiać milicji! Nie chcę!

Pierwszy list był podpisany Madryt. Następne nie miały żadnego podpisu. Nie zwracając uwagi na okrzyk Koriola, pokazałem Beacie ten podpis Madryt.

Marcin – powiedziała – chyba miałeś wrogów w Madrycie.

Zastanów się – powiedział Koriol – co mi pomoże, jeżeli ci powiem, że miałem tam wrogów? Nie zadawaj głupich pytań.

Koriol końcami palców lekko nacisnął powieki.

Umrzeć. Pan to rozumie? Kiedy wydawało się, że już nic mi nie zagraża i kiedy osiągnąłem...

Jego ochrypły głos nabrał lirycznych tonów, lekko zadrżał.

Nie bój się – powiedziała Beata. – Będę przy tobie.

Położyła dłoń na jego ramieniu.

Koriol uchylił ramię. Może chciał ukryć wzruszenie pod pozorem tej brutalności.

Wydało mi się, że oglądam w teatrze dwuosobową sztukę, w której obie postacie są tak sztucznie i bez przekonania grane przez aktorów, że sama sztuka traci wszelki sens. Było w zachowaniu się Koriola i Beaty coś wymuszonego, dwuznacznego, jakby odtwarzali mechanicznie wyuczone na pamięć role i ukrywali przede mną to, co najważniejsze.

Postanowiłem: wycofam się z tej gry. Z jakiej racji wzywano mnie tutaj? Bo piszę sensacyjne powieści i poluję na tematy? Znałem o wiele lepsze niż ten „temat”, w którym niespodzianie zacząłem uczestniczyć.

Panie Koriol – powiedziałem – milicja mogłaby sprawdzić, na jakiej maszynie pisano listy, skąd je wysyłano, w której dzielnicy wrzucano do skrzynki. Mogą odnaleźć właściciela maszyny. Niech pan się zastanowi nad moją radą.

Tępo wpatrywał się w moją twarz, jego oczy były pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Nie słyszał mnie albo nie rozumiał.

Będę przy tobie – odezwała się Beata – o północy.

Jeżeli oni nie kłamią – stuknął palcem w kremową kopertę – komuś muszę wszystko zostawić. Nie będziesz przy mnie.

Pomyślałem: teraz Beata powie Marcinowi, że zależy jej tylko na nim, na Marcinie, i że bez niego całe życie straci urok i sens, i tak dalej. Na szczęście zaoszczędziła mi tego, zostawiając to chyba na później, kiedy będą sami.

Zabrzęczał jeden z trzech telefonów stojących na biurku. Zabrzęczał delikatnie, lecz Koriol wzdrygnął się, prawie podskoczył, jakby to nie było tylko to cichutkie brzęczenie, ale ogłuszający dźwięk spiżowych dzwonów.


Szesnasta

 

Telefon wciąż brzęczał. Koriol odwrócił się ode mnie.

Czy istnieje taka możliwość, panie Morena, żeby zabić kogoś poprzez słuchawkę telefonu, kiedy się ją podniesie?

Do północy mamy trochę czasu.

Pytałem pana, czy to jest możliwe?

Tak. Ale niech pan o tym nie myśli i przyjmie telefon.

Ty weź – Koriol powiedział do Beaty.

Beata, do słuchawki:

Ach, to ty! – I do Koriola, podając mu słuchawkę: – Twój brat.

Koriol słuchał, później sprzeciwiał się jakiejś propozycji:

Nie, wykluczone... Nie, skąd, wcale nie jestem chory, dlaczego miałbym być chory? Dzisiaj nie mogę wyjść... Co, do diabła, ma to wspólnego z chorobą... A, tak! No to czemu nic nie mówisz, niemożliwe, chwileczkę, dobrze, zaczekaj.

Dłonią przysłonił mikrotelefon.

Morena... Mój brat, Robert, wie o tych listach.

Kto mu powiedział?

Ja. Robert chce mnie dzisiaj skontaktować z kimś, kto może to załatwić. Co pan mi radzi?

Nim zdążyłem odpowiedzieć, Beata zawołała:

Marcin, nie! Ten ktoś może właśnie w ten sposób chce cię wywabić z domu, Marcin, mówię ci, nie możesz tam iść. Prawda, panie Morena, że on nie może?

Pójdziemy tam – powiedziałem.

A jeżeli pan jest w zmowie z tym, człowiekiem? – zapytał.

A jeżeli – odpowiedziałem – pańska żona jest w zmowie z kimś, kto właśnie tutaj ma pana zabić i dlatego odradza panu wyjście? A jeżeli ten facet działający za pośrednictwem pańskiego brata jest przekonany, że pan nie odważy się wyjść dzisiaj z domu i telefonując teraz, chce się w tym upewnić, bo właśnie tutaj ma pana zabić? Panie Koriol, w ten sposób możemy bawić się do północy. Proszę powiedzieć bratu, że przyjdziemy.

Koriol przyłożył słuchawkę do policzka.

Robert? Będę u ciebie. Nie, wcale nie jestem zdenerwowany, nie ma powodu. Wciąż mi coś wmawiasz. No, dosyć, dosyć – odłożył słuchawkę.

Nie wiem, czy pan Morena słusznie... – zaczęła Beata.

Proszę pani – przerwałem jej – musimy poznać człowieka, który może załatwić sprawę listów. Czy pani nie rozumie?

Może pan Morena sam pójdzie do Roberta? – zaproponowała.

Głupstwa mówisz. Wciąż mówisz głupstwa. Ten człowiek nie będzie rozmawiać z Moreną ani z milicją. Chce rozmawiać ze mną. To nie jest filantrop ani anioł stróż, ale ktoś, kto chce u mnie zarobić, jeżeli mi pomoże. Czy nie mam racji?

Koriol włożył do zielonej teczki trzydziesty pierwszy list. Teczkę wsunął do szuflady i zamknął ją na klucz. Klucz podał Beacie.

Na wszelki wypadek – powiedział. – Morena, czy pan nadaje się do takiej historii?

Przekonamy się o północy – powiedziałem. – Ale dlaczego właśnie czternastego maja, a nie piątego. Skąd ta data?

Koriol wzruszył ramionami – i to był znowu gest aktora grającego rolę bez „przekonania.

Nadawca listów wybrał ten dzień. Równie dobrze mógł wybrać jakiś inny. Co to ma do rzeczy?

Co działo się czternastego maja, kiedyś, obojętne w którym roku?

Więc pan sądzi... – szepnął Koriol.

Że tego dnia pan Koriol popełnił... powiedzmy, że dobry uczynek, o którym ktoś nie może zapomnieć.

Morena, pan chciał powiedzieć, że kiedyś, czternastego maja, popełniłem łajdactwo albo zbrodnię?

Nie chciałem, lecz pan mi to podsunął. – Wstałem, zbliżyłem się do okna. – Co działo się w Madrycie czternastego maja?

Koriol wzniósł dłoń ponad hebanową politurowaną płytę stołu, w której odbiła się ta dłoń jak w lustrze.

Tego się bałem, niczego więcej. Ani bomb, ani wojny, ani choroby. Tylko tego. Tak, to było czternastego maja.

Może zostaniemy sami i wtedy pan powie.

Morena – Koriol podniósł głos – nie zostaniemy sami i nic więcej panu nie powiem. Niech pan siada. Ani pan, ani Beata, ani cała wasza milicja, ani nikt inny na świecie nie wyciągnie ze mnie, co stało się czternastego maja któregoś tam roku w Madrycie. Jeżeli jestem w Polsce, to tylko dlatego, że tutaj czuję się najbezpieczniej. Gdybym został na Zachodzie, już dawno stałoby się to, co ma się stać dzisiaj. Dobrze pracuję, dobrze zarabiam, ale państwo także dobrze zarabia na mojej pracy. Mogę w sprawach INTERPOLEX– u jeździć po całym świecie, mam paszport na wszystkie kraje. Nigdzie nie jeżdżę. Wysyłam moich zastępców, a władze dziwią się, że sam nie wyjeżdżam... Morena, nie potrzebuję amatora detektywa ani pocieszyciela, który podtrzyma mnie na duchu. Jeżeli pan sam się nawinął, a sądzę, że to sprawka Beaty...

Marcin, nie! – zawołała Beata. – Dlaczego mi nie wierzysz?

Ty siedź cicho – te słowa zabrzmiały jak warknięcie złego psa – a Morena niech słucha. Za dobrą robotę potrafię dobrze zapłacić. Jeżeli o północy nic mi się nie stanie, jutro dam panu przedmiot wartości dziesięciu tysięcy dolarów. Beata, otwórz safes.

Koriol podał Beacie pęk kluczy. Podeszła do stojącej w rogu gabinetu trójkątnej serwantki i otworzyła oszklone drzwi. Na najwyższej półce odstawiła kilka przedmiotów wykonanych przez INTERPOLEX z tajemniczego stopu szklanych włókien i sztucznego tworzywa – i odsunąwszy boczną ścianę serwantki otworzyła ukryte poza nią stalowe drzwi safesu. Wyjęła z głębi skrytki zamszowy woreczek, przypominający wytarty kapciuch na tytoń fajkowy. Położyła go na stole.

Koriol rozsupłał wiązanie woreczka i wysypał na stół siedem olbrzymich kilkunastokaratowych brylantów. Były to piękne kamienie o błękitnawym połysku ukrytym w ich niewidzialnej głębi, w przecięciu się załamanego na szlifowanych krawędziach światła, i o zwielokrotnionym przez ten szlif blasku.

Jeden z tych kamieni będzie jutro pańską własnością.

Spojrzałem na Beatę wpatrzoną pożądliwie w brylanty. Ich blask odbijał się w jej źrenicach. Pomyślałem, że już wiem, dlaczego została z Koriolem; tak w tym momencie pomyślałem.

Skąd mam te szkiełka, o to panu chodzi? Z Brazylii. Z dwoma garimpeiros przez kilka lat poszukiwałem diamentów w Mato Grosso. Potem było nas tylko dwóch, ale to inna historia. Zebrałem kilka garści kamyków. Były warte więcej niż te, które pan widzi. Ale wymieniłem je za te siedem, bo zawsze kochałem przedmioty wyjątkowe i fascynujące...

Spojrzał na Beatę, bo chyba także o niej pomyślał, mówiąc, jakie rzeczy kocha: wyjątkowe i fascynujące.

Niech pan pokaże kamień, który pan chce dostać.

Czy pan nie obiecuje zbyt wiele? Jeżeli nawet dzisiaj pana ocalę, to może pan zginąć jutro lub pojutrze.

Nie o to chodzi, Morena. Jeżeli dzisiaj nic się nie stanie, mogą o rok odroczyć ten wyrok, znowu na czternastego maja. Wówczas sam zacznę działać. Uprzedzę ich. Powiem panu więcej: jutro albo pojutrze mogą mnie zabić. Ale nie dzisiaj. Nie zgadzam się, żeby ktoś wybierał za mnie dzień mojej śmierci. Pan chyba rozumie, Morena. Nie czternastego maja. I właśnie za to dostanie pan dziesięć tysięcy dolarów. Tyle pan zarobi w ciągu jednej nocy, właściwie w ciągu jednej godziny czy minuty. Jeżeli jednak oni mnie... – przełknął ślinę – wtedy moja żona nie da panu ani złamanego grosza.

Wielką dłonią zgarnął połyskujące kamienie i wrzucał je do skórzanego woreczka. Głośno liczył: – jeden, dwa, cztery...

Beata włożyła do safesu woreczek z brylantami, zamknęła stalowe drzwiczki, zasunęła drewnianą ściankę serwantki, ustawiła fantastyczne fabrykaty INTERPOLEX– u i oddała klucze Koriolowi.

Panie Koriol – powiedziałem – nie mogę spełniać usług prywatnego detektywa, taki zawód u nas nie istnieje. Nie mogę przyjmować honorarium za coś, czego nie wolno mi wykonywać. Zajmuję się tą sprawą, żeby dociec, kto do mnie telefonował i dlaczego wplątano mnie w pańską sprawę, w sprawę tej złowieszczej pogróżki: „zginiesz o północy”.

Pochylił głowę i chusteczką ocierał pot z karku i ze skroni.

Panie Morena.

Słucham pana.

Morena...

Proszę mówić.

Wtedy zaczął mówić, o czym myślał przez cały czas i o tym, co dręczyło go od wielu dni.

Morena, niech pan mnie ratuje niech mi pan pomoże, niech pan im nie pozwoli... Dobili mnie tymi listami, sparaliżowali. Jakby dzień w dzień kto strzelał do mnie i trafiał obok serca, na umyślnie o b o k serca... trzydzieści razy, żeby tylko serce zachować na ostatni dzień, na czternastego maja, na dzisiaj. Błagam, niech pan coś zrobi, niech pan im przeszkodzi, nie pozwoli...


Szesnasta trzydzieści

Robert Koriol mieszkał na przedmieściu, w parterowej willi. Z wejściowych drzwi mały korytarz wiódł do obszernego hallu, w którym skupiało się za dnia życie rodzinne, i z którego czworo drzwi wiodło do oddzielnych pokoi, piąte drzwi do wspomnianego korytarza, a szóste do kuchni, ubikacji i łazienki.

Na środku hallu stał stół, secesyjna kanapa i cztery krzesełka obite, podobnie jak ta kanapa i wygodny fotel, czerwonym wypłowiałym pluszem.

W momencie, od którego ta historia może nas interesować, łysy osiemdziesięcio kilkuletni staruszek, o twarzy zwiędłej i przebiegłej, siedział przy stole z lupą zegarmistrzowską w oku, pochylony nad podróżnym budzikiem ułożonym na skrawku płótna. Budzik oraz kilka innych zegarków oświetlała biurowa lampa z elastycznym ramieniem. Starzec nazywał się Arkadiusz Koriol, był ojcem Roberta i Marcina.

Robert siedział na kanapce obok swej żony Pauliny, kobiety już niemłodej, ale jeszcze interesującej i zapewne przesadnie dbającej o siebie. Miała duży temperament ujawniający się w ruchach niespokojnych i w sposobie mówienia. Nosiła krótką spódniczkę odsłaniającą połowę uda. Kiedy siedziała z nogą założoną na nogę, starała się pokazać jak najwięcej tego uda; drażniło to Roberta, bo od czasu do czasu pociągał on za spódniczkę Pauliny, starając się przysłonić odsłonięte miejsce ponad zapięciem podwiązki przytrzymującej pończochę.

Nim zjawiłem się w domu Roberta, rozegrała się tam scena, którą pragnę odtworzyć na podstawie zebranych później informacji.

– Jeżeli w gwiazdach stoi – powiedział Arkadiusz – że Marcin dzisiaj umrze, to znaczy, że umrze. Przed przeznaczeniem nikt nie uciekł.

Arkadiuszu – powiedział Robert – mówisz głupstwa. Stary już jesteś i dlatego mówisz głupstwa.

Głupcy – Arkadiusz spojrzał na Paulinę – nie zauważą nigdy mądrości.... Przyjdzie dzisiaj ten twój Franio?

Dziadku – zdenerwowała się Paulina – dlaczego mój? Robert, powiedz ojcu...

Przyjdzie – powiedział Robert. – Umówiłem go z Marcinem.

I wymyśliłeś, że Franio może coś załatwić?

Robert zbliżył się do Arkadiusza.

Nie, staruszku. Chcemy wydusić trochę forsy od Marcina. Franio uważa, że te listy, to zwykłe pogróżki bez pokrycia.

Wiedziałem, że Franio nic tu nie poradzi.

Ale jutro powiemy Marcinowi, że to Franio go uratował, za naszym pośrednictwem. I Marcin odpali trochę grosza.

Masz ty główkę do takich rzeczy, niezłą główkę. Ale co wam z tego, jeżeli oni Marcina zakatrupią?

Pieniądze weźmiemy od Marcina dzisiaj. Do północy czasu niewiele, a powiemy Marcinowi, że Franio musi pochodzić za tym i mieć gotówkę przy sobie, żeby komuś do ręki pogadać, o tych listach. Jak Marcin nie zginie, to pieniążki nasze. Jeżeli zginie, to także nasze, bo umarli nie odbierają pieniędzy.

Paulina przenosiła wzrok z siwego starca na swego męża, z chytrych i okrągłych oczu dziadka na podłużne i złe oczy Roberta.

Boże, jak wy rozmawiacie! Przecież chodzi o życie człowieka. A wy tak na zimno i z takim spokojem, jakbyście naradzali się, czy zarżnąć koguta na obiad, czy nie.

Wstała i otworzyła okno.

Paula – powiedział Arkadiusz – co ma się stać, zawsze się stanie. I nic nie pomoże, czy będziemy mówić na zimno, czy na gorąco. Czasem myślę, że to ty piszesz listy do Marcina. Może razem z Beatą? Znam kobiety i wiem...

Dziadkowi pomieszało się na strychu – Paulina stuknęła się palcem w czoło. – To raczej do dziadka podobne.

Dobrze, Robert – Arkadiusz zachichotał – żeś powiedział, co obmyśliliście z Franiem. Dobrze wiedzieć o czymś takim.

Paulina podeszła do Roberta.

Dziadek to straszny gaduła, wszystko może zepsuć. Niepotrzebnie powiedziałeś.

Ech, Paula, Paula – zaśmiał się Arkadiusz. – Czy potrzebnie, czy nie, o tym tylko gwiazdy wiedzą. A ty, Robert, daj sobie spokój z Franiem. Temu łazikowi twoja żona za bardzo się podoba i dlatego Franio tak się koło ciebie kręci.

Jesteś... – krzyknęła w uniesieniu Paula i nagle urwała, bo rozległ się głośny dzwonek, natarczywy i przerywany.

Otwórz, Paula – odezwał się zaniepokojony Arkadiusz.

Drzwi są otwarte – powiedział Robert.

Przenikliwy dźwięk dzwonka nagle ucichł.

Ktoś powoli otwierał ciężkie wejściowe drzwi.


Siedemnasta

Do hallu weszli dwaj mężczyźni: jeden w szarym garniturze, drugi w mundurze kaprala milicji, z teczką w ręku.

– I po co ten hałas? – zapytał Arkadiusz wkładając do oka zegarmistrzowską lupę. – Po co dzwonić, kiedy drzwi otwarte?

Niespodzianka – powiedział kapral, patrząc z zainteresowaniem na wstającą z kanapki Paulinę. – Kto ma czyste sumienie, nie boi się nagłego dzwonka. A to jest – wskazał mężczyznę w szarym ubraniu – sam inspektor Anioł.

Inspektor skłonił głowę.

Ja jestem kapral Filipek. Na imię Ludwik, tak rodzice wymyślili. A to – wskazał inspektorowi obecnych – Arkadiusz Koriol, Robert Koriol oraz Paulina, żona wyżej wymienionego.

No dobrze – odezwał się Robert – jest nam bardzo miło, ale może pan inspektor wyjaśni, co to ma znaczyć?

Czy można usiąść? – zapytał inspektor Anioł.

Ależ tak – zawołała Paulina – oczywiście, proszę bardzo, naturalnie, istotnie, niech pan!
Inspektor usiadł na pluszowym krześle. Dotknął frędzli, którymi obity był spód siedzenia.

Po mojej matce – powiedziała Paulina – te krzesła. Nie lubimy fabrycznych mebli, wszystkie jednakowe, to straszne.

Paula – mruknął Arkadiusz – ty i tak nic mądrego nie powiesz. Niech lepiej mówi pan inspektor. On jest jakby widomym znakiem przeznaczenia i na ogół działa w jego imieniu.

Proszę państwa – powiedział inspektor – tak niefortunnie się złożyło, że od tej chwili każdy może wejść do tego przytulnego mieszkania, lecz nikt nie może stąd wyjść.

Ale – zapytał Robert – dlaczego?

Chciałbym obejrzeć pokoje – odezwał się kapral naciskając klamkę pierwszych drzwi. Uchylił je i zajrzał do środka.

Czy panowie kogoś szukają? – zapytała Paulina.

Nieuczciwego obywatela, który jest wmieszany w przemyt platyny – wyjaśnił Anioł. – Mogę jeszcze dodać nie uchybiając tajemnicy służbowej, że celnicy znaleźli u pewnego turysty rzekomo srebrny łańcuch. Był wykonany zapewne z tej przemyconej platyny w jakiejś firmie zegarmistrzowsko– jubilerskiej. Tak zeznał pechowy turysta.

Arkadiusz utkwił małe okrągłe oczy w twarzy inspektora.

Naprawiałem kiedyś łańcuch platynowy do zegarka, a jakże. Ze starego zatrzasku, który był cechowany, zrobiłem nowy, bo tamten się złamał.

Jeśli tak – uśmiechnął się inspektor – to bądźmy dobrej myśli, bo ta historia zakończy się pogodnie.

Panowie są bardzo weseli – powiedział Robert.

Inspektor przestał się uśmiechać.

Panie Robercie, nasza służba jest piękna, ale ciężka, przykra i niekiedy smutna. Musimy się więc ratować dobrym humorem. Ufamy pewnym ludziom, a nagle okazuje się, że nie byli godni zaufania. Wierzymy bezgranicznie zeznaniom świadka, i nagle stwierdzamy, że nas okłamał. Liczymy na czyjąś nieskazitelną uczciwość, a oto dowiadujemy się, że ten najuczciwszy ukradł coś lub kogoś oszukał. Seria rozczarowań, które mogłyby osłabić w nas wiarę w człowieka, gdyby nie...

Wszystko w porządku – powiedział kapral Filipek, zamykając ostatnie drzwi znajdujące się w hallu.

Nikogo pan nie znalazł? – zapytał drwiąco Robert.

Bo też nikogo nie szukałem – odparł kapral. – Ten, na kogo pan inspektor czeka, dopiero przyjdzie.

Kto? – zawołali Robert i Paulina, a Arkadiusz wypuścił z małego imadełka zwijaną sprężynę, która podskoczyła z wizgotem, odbiła się od oparcia kanapki i upadła na dywan, tuż u jego stóp. Pochylił się, podniósł ją i powiedział:

Cały towar zakupuję legalnie i tylko z przydziałów.

A więc wszystko skończy się pomyślnie – powiedział inspektor. – Jestem najszczęśliwszy, kiedy jakieś podejrzenie okazuje się niesłuszne. Jednak z ubolewaniem stwierdzam, że przestępcy postępują w momencie zaskoczenia tak samo jak niewinni: przysięgają, że są niewinni.

Arkadiusz włożył sprężynę do naczynia z naftą.

Paulina przechyliła się na kanapce i podciągnęła kolana.

Inspektorze – powiedziała – protestuję przeciw najściu na nasz dom. Czy można gdzieś interweniować?

Oczywiście – odparł Anioł – lecz nie może pani wyjść stąd ani skorzystać z telefonu. Na podstawie wiarygodnego doniesienia i wstępnego dochodzenia otrzymaliśmy zezwolenie prokuratora. Przebywamy więc pod dachem państwa legalnie i praworządnie.

Kto doniósł? – wtrącił się Robert obciągając zbyt wysoko podwiniętą spódniczkę Pauliny. – Żądamy wyjaśnienia. Nazwiska!

Szef słyszał? – zapytał kapral.

Inspektor rozłożył ręce.

Ale na jakiej podstawie? – denerwował się Robert. – To godzi w nasz honor. Nie możemy sobie pozwolić na takie...

Tak – podjęła Paulina – mąż nie może sobie pozwolić.

Proszę państwa – odparł spokojnie Anioł – stwierdzam z ubolewaniem, że nasi ludzie są omylni. Jednak do omylności w sprawach ziemskich przyznaje się nawet Ojciec Święty.

To nie jest argument – rzekł Robert. – Co to za argument?

Mąż – dodała Paulina – nie uznaje papieża i uważa, że kardynałowie powinni chodzić boso i w łachmanach, jak apostołowie.

Apostołowie chodzili w sandałach – wyjaśnił Arkadiusz.

Słusznie – potwierdził Anioł. – Nie znalazłem też w Piśmie wzmianki o łachmanach. Nadmiar religijnej wyobraźni podsuwa wiernym wzruszające, ale i naiwne pomysły. Cieszy mnie, panie Arkadiuszu, pańskie teologiczne wykształcenie. Uwaga o sandałach apostołów była słuszna. Spodziewam się, że z pożytkiem spędzimy czas, który nam pozostał do jutra rana.

To jest nieuniknione? – zapytał Robert.

Jak ludzkie zbrodnie – powiedział inspektor Anioł. – Czy pan zastanawiał się kiedyś nad tym, że nasza praca sprowadza się w myśl najstarszych wierzeń ludzkości, do istoty walki dobra ze złem, Ormuzda z Arymanem, do starcia elementów równowagi i ładu – z elementem chaosu i dezorganizacji? Odwieczny i nieunikniony antagonizm tych sił utrzymuje nasz świat w równowadze. Kiedy ktoś popełnia zbrodnię, równowaga ta, na której wspiera się świat, zostaje zachwiana. I wtedy zjawia się oficer śledczy lub detektyw, mściciel reprezentujący prawo, który uparcie i z nieubłaganą cierpliwością zdąża od zwłok ofiary do ujęcia mordercy. Zwłok? – tylko tyle podchwycił zaskoczony Robert.

Kiedy wstaję rano, nigdy nie spodziewam się, że zobaczę trupa. A jednak każdego dnia znajdujemy trupa, przynajmniej na szosie lub w rozbitym samochodzie, już nie mówiąc o umyślnych morderstwach. Należy dodać, panie Robercie, że czasem ten wysłannik ładu zjawia się po to, by przeszkodzić morderstwu.

Widzisz, Robert – odezwał się spoza stołu Arkadiusz – że nie warto zadawać się z takimi łobuzami jak Franio.

Wtedy Paulina:

Arkadiusz plecie głupstwa. Franio jest przyzwoitym młodym człowiekiem i nie ma nic wspólnego z interesami męża!

Wynika stąd – podjął Anioł – że gdyby Franio miał coś wspólnego z interesami męża, wówczas byłby nieprzyzwoitym młodym człowiekiem?

Żona wcale tak nie myślała – powiedział Robert. – Ona chciała tylko powiedzieć... – w tym momencie spojrzał na odsłonięte uda Pauliny: – Jak ty siedzisz? Popraw to zaraz!

O Boże! – jęknęła Paulina, obciągając lekko spódniczkę.

Pan inspektor wcale się nie patrzył. Teraz jest taka moda.

Czekałaś, aż popatrzy, tak?

Robert – Paulina zmieniła temat – zadzwoń do Marcina. Powiedz mu, żeby nie przychodził.

Szef słyszał? – zapytał kapral.

Ale mąż musi odwołać... – zaczęła Paulina.

Inspektor wzniósł dłoń.

Już niczego nie można odwołać. Jeżeli rzuciliście jeden kamyk, potoczy się lawina. Nie przewiduje się w podobnych okolicznościach odwoływania umówionych spotkań za pośrednictwem telefonu, ani w żaden inny z możliwych sposobów dostępnych człowiekowi. Mam na myśli również gołębie pocztowe, sygnały dymne i wystrzeliwanie sygnalizacyjnych rakiet. Jest to zgodne nie tylko z przepisami, ale również ze zdrowym rozsądkiem.

To jednak jest oburzające – powiedziała Paulina.

I nieuniknione – uzupełnił inspektor Anioł.

Paula – odezwał się Arkadiusz – przyrządź panu kawę.

Podoba mi się pański sposób wysławiania – powiedział Anioł. – Wszyscy dziś mówią „zrób kawę”. A przecież kawę trzeba przyrządzić. To słowo precyzyjniej oddaje istotę zabiegu.

Więc zrobić – Paulina podkreśliła ostentacyjnie to słowo – kawę czy nie?

Dziękujemy – odparł Anioł. – Mamy w termosie. I zaopatrzyliśmy się w odpowiednią ilość kanapek.

No to zrobię kawę dla nas. Chyba można?

Kapral Filipek zerwał się ochoczo z miejsca.

Pomogę pani przygotować i przynieść.

Uprzejmie dziękuję. Sama udźwignę trzy filiżanki.

Znowu sytuacja – powiedział inspektor – której przepisy nie przewidują. Kapral musi pani towarzyszyć.

Paulina żachnęła się:

No to może do ubikacji pan kapral także będzie ze mną chodzić? Jak pan to sobie wyobraża, inspektorze?

Szef słyszał? – zaśmiał się kapral.

W takim wypadku – uprzejmie wyjaśnił Anioł – raczej wyjątkowym i nagłym, kapral zaczeka pod drzwiami. To przykre.

Jak dla kogo. Co pan w ogóle wie o miłości?

Drogie dziecko – zaśmiał się inspektor – niech panią nie myli niebiańskie brzmienie mego nazwiska. Istnieją również upadłe anioły. Ale to nie temat do rozmowy w takim gronie.

Możemy porozmawiać na osobności.

Nie możemy – zaprzeczył Anioł. – Wolno mi rozmawiać tylko w obecności świadków. Wspomniałem już, jak wiele kolców ma nasz zawód. Nazwałbym to powołaniem, zmuszającym do rezygnacji z wielu przyjemności dostępnych innym ludziom.

Arkadiusz chichotał. Paulina odwróciła się w jego stronę.

Z czego dziadek się śmieje? Nie wstyd dziadkowi?

Paula – wykrztusił – a niech was... Zawsze mówiłem, że jest przeznaczenie. Chcieliście rozmawiać z Marcinem o tych listach, ale inaczej było w gwiazdach pisane.

Arkadiuszu! – krzyknął Robert.

Inspektor wstał.

O to chodzi. Porozmawiamy teraz o listach.


Siedemnasta trzydzieści

Beata załatwiała bieżące sprawy w sekretariacie INTERPOLEX– u.

Zostaliśmy sami: wystraszony Koriol – i ja, przypadkowy świadek, właściwie już uczestnik tego zdarzenia. Patrzyłem na zniszczoną twarz Koriola; której wyraz brutalności nadawała silnie rozwinięta dolna szczęka i mięsisty nos.

Milicja zna tysiące kawałów z anonimowymi listami – mówiłem – począwszy od naiwnych i złośliwych, a skończywszy na nikczemnych i groźnych. Na ogół jednak, kiedy ktoś chce kogoś zabić, wówczas nie uprzedza go, lecz zabija.

Wiem – powiedział Koriol sięgając po szkatułkę z papierosami; tym razem również mnie poczęstował.

Widziałem takie rzeczy w kinie i czytałem. Ale – Koriol zdusił w popielniczce papierosa, którym zaledwie raz się zaciągnął – ale, Morena, czy mój wypadek nie jest nadzwyczajny?

Byłby takim – powiedziałem – gdyby pan sam pisał te listy.

Więc pan jednak przypuszcza, że to historia najzwyczajniejsza w świecie? Jak wtedy, kiedy takie listy wysyła rodzina czyhająca na spadek albo na ubezpieczenie?

Pan jest ubezpieczony na życie?

Na dwieście tysięcy złotych. Dzisiaj rano telefonowałem do agenta ubezpieczeniowego. Prosiłem, żeby natychmiast przyszedł.

Przyszedł?

Nie miał czasu. Przyjdzie po siedemnastej. Przed trzema laty powierzyłem mu ubezpieczenie moje i Beaty, od wypadku, śmierci i tak dalej. Nazywa się Cyprian Ursyn.

Czy jest spokrewniony albo związany z kimś...

Nonsens! Morena, nie zależy mi wcale, żeby pan znalazł nadawcę listów.

Gdybym znalazł tego człowieka przed północą, nie mógłby pana zabić o północy. To chyba logiczne.

Do diabła! Jeśli chce pan tracić czas, to niech pan szuka! Ale pan go nie znajdzie. Bo on nie chce spadku ani nie podejmie z Beatą mego ubezpieczenia, ani nie chce moich kamieni, ani mego stanowiska. On nie chce zarobić na mojej śmierci. Pragnie tylko, żebym umarł o północy, dzisiaj, czternastego maja. A ja nie chcę umierać – nagle krzyknął przez gardło ściśnięte spazmem lęku – Morena, nie chcę!

Czekałem, aż Koriol się uspokoi. Paroksyzmy strachu przychodziły gwałtownie i szybko mijały. W momencie takiego napadu Koriol zatelefonował do agenta ubezpieczeniowego. Sądził, że w trosce o interesy PZU agent chroni go przed śmiercią, a swoją instytucję przed wypłatą dwustu tysięcy złotych.

I co – zapytał po chwili Koriol – co pan zrobi?

Postaram się przeszkodzić temu człowiekowi. Ale nie wolno panu podjąć żadnej decyzji bez porozumienia się ze mną. Jeżeli zechce pan wejść do ubikacji, wtedy dokładnie ją obejrzę, a później dopiero pan tam wejdzie i zrobi siusiu. Ani kroku beze mnie, panie Koriol, ani kropli wody bez mojej zgody, ani kęsa chleba bez mojej wiedzy. Rozumie pan?

Skinął głową. I powiedział niespodziewanie:

Zauważyłem, jak pan patrzy na Beatę. Nie życzę sobie, żeby pan z nią flirtował. Nie cierpię, kiedy ktoś ma ochotę na to, co jest moją własnością.

W porządku, panie Koriol. Trudno jednak nie odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech kobiety. Chociażby z grzeczności.

Wobec mojej żony – powiedział gniewnie – może pan być niegrzeczny. Pozwalam. Niech pan będzie dla niej niegrzeczny.

W porządku, postaram się o to.

Żona człowieka interesu nie powinna flirtować. Człowiek nie może robić dobrych interesów, jeśli żona go zdradza.

Są kobiety, które zamysł zdrady noszą w sobie, w swojej psychice, w swojej naturze. I te zawsze zdradzą, bez względu na to, jak postępuje mężczyzna, z którym żyją.

Ale co do Beaty...

Załatwione. Mamy chyba ważniejsze sprawy.

Beata weszła do gabinetu.

Przyszedł pan Cyprian Ursyn.

Niech wejdzie – powiedziałem. – Albo nie! Proszę tu zostać. Porozmawiam z panem Ursynem.

Niech pan robi, co pan chce – jęknął Koriol. – Dzisiaj. Jutro pana wyrzucę.
Wyszedłem do sekretariatu. Na mój widok wstał z kanapki młody mężczyzna o ciemnych oczach i zabawnych wąsach.

Cyprian Ursyn, pan pozwoli.

Morena – powiedziałem podając mu rękę. – Czy Koriol zawiadomił pana, że otrzymuje listy z pogróżkami?

Mówił o listach z wyrokiem śmierci.

I co pan na to?

To nie wszystko... nie wiem, jak mam pana tytułować? Ktoś jeszcze telefonował, żebym zgłosił się u pana Koriola, bo grozi mu śmierć. Nie wspomniałem o tym panu Koriolowi, żeby go nie denerwować. Może to ktoś od was?

Dlaczego pan nie przyszedł do Koriola?

Nie rozumiem. Przecież przyszedłem. Jestem.

Powiedział pan, że przyjdzie dopiero o siedemnastej.

Chyba panu nie muszę tego tłumaczyć. Musiałem skontaktować się z komendą...

Z kim?

Rozmawiałem z kapitanem Aniołem. Przepraszam, pan jest z milicji, prawda?

Nie.

Więc jakim prawem pan mnie indaguje? Kim pan jest?

Czymś w rodzaju prywatnej ochrony pana Koriola. Cieszę się, że pan przyszedł. I cieszę się, że pana poznałem.

Ja także bardzo się cieszę – powiedział bez entuzjazmu.

Poprosiłem Ursyna, żeby zaczekał. Wróciłem do gabinetu.

Beata i Koriol szeptali. To chyba nie było takie ważne, bo każde małżeństwo ma sprawy, o których tylko szepce między sobą, i o których nikt się nie dowie, nigdy.I co panowie ustalili? – zapytała Beata.

Ten młody człowiek – powiedziałem – może się przydać. Czy pan nadal upiera się, żeby nie zawiadamiać milicji?

Już powiedziałem – warknął Koriol. Sposób, w jaki wypowiedział te dwa słowa, odsłonięte przy tym zęby i zdławiony głos – naprawdę przypominały warknięcie brytana. To był jeden z tych ludzi, których można się bać. Chyba pod wpływem tej myśli i jakichś niezupełnie świadomych skojarzeń, zapytałem:

Co by pan zrobił, gdyby Beata odeszła?

Zmusiłbym ją do powrotu.

A gdyby odeszła z kimś?

Koriol zaśmiał się. Śmiał się po raz pierwszy od momentu, w którym go poznałem.

Nonsens. To nie jest możliwe.

A gdyby jednak? Każdy z nas musi pamiętać, że są jednak bardziej interesujący mężczyźni niż pan i ja.

Jeśli idzie o pana, nie mam złudzeń. O siebie jestem spokojny.

A gdyby tak się stało? Że odejdzie z kimś?

Zabiłbym go – powiedział jak człowiek, który już zabijał, i który nie przecenia wartości ludzkiego życia. Mówił o tym bez śladu jakiejkolwiek emocji.

Sądziłem, że zabiłby pan żonę.

Kobiety są predestynowane do popełniania głupstw. Jednak od mężczyzn wymagam charakteru i działania z pełną świadomością i odpowiedzialnością. Zabiłbym tego człowieka, już panu powiedziałem. Wtedy Beata wróciłaby do mnie. Ukarałbym ją i byłaby...

Czy chciał powiedzieć „szczęśliwa”? To było do niego podobne. Sposób, w jaki traktował Beatę, wykluczył nie tylko możliwość, ale i nadzieję, że potrafi on zrozumieć kobietę.

Jeszcze jedno: czy wyklucza pan, że ktoś starający się kiedyś o Beatę, chciałby się zemścić za to, że pan ją zabrał, porwał, uwiódł... obojętnie, jak to nazwiemy.

Chciałem dodać „kupił”, lecz powstrzymałem się.

To idiotyczne, co pan mówi. Nigdy z nikim nie rywalizuje, zwłaszcza o kobiety. Zawsze biorę to, co chcę mieć. Po prostu biorę. Zrozumiał pan?

Zrozumiałem.

Osiemnasta

Kiedy dowiedziałem się, że Ursyn zawiadomił już milicję, poczułem się nieco spokojniejszy. Odpadła jednak ta wymarzona szansa, że sam ocalę Koriola. Jeżeli kapitan Anioł zapyta, dlaczego nie zawiadomiłem go o tej sprawie, powiem, że zrobił to Ursyn, więc ja nie zawracałem mu głowy. Znając kapitana Anioła, wiedziałem, że przedsięwziął jakieś kroki, i że już działa. Może wiedział, że jestem u Koriola? Może nawet wiedział...

Siedziałem w gabinecie obok Ursyna, który ze znawstwem oglądał schaffhausena. Beata stała obok swego męża, wsparta o oparcie fotela. Stamtąd mogła bezkarnie uśmiechać się do mnie.. Nie odpowiadałem na te uśmiechy.

– Już czas – powiedziałem. – Chciałbym zobaczyć tego spryciarza, który może załatwić sprawę listów. Ma pan wóz?

Tak – odparł Koriol. – Ale nie ufam kierowcy. To nowy człowiek, pracuje u mnie dopiero trzy miesiące.

Nawet gdyby pracował trzy lata, musiałby pan go zostawić. Poprowadzę pański wóz. A co z poprzednim kierowcą?

Morena, pan znowu idzie złym tropem. Pomyślał pan chyba, że kierowca chce się zemścić, bo go zwolniłem?

Muszę wiedzieć jak najwięcej. Muszę wszystko rozpatrzyć.

Na mnie szykuje się ktoś inny. Już mówiłem.

Ten człowiek może posłużyć się kimś z pańskiego otoczenia.

To możliwe, Morena – zgodził się Koriol. – Poprzedni kierowca rozbił wóz i kogoś przejechał. Dostał wyrok i siedzi. Dbam o to, żeby jego rodzina nie głodowała. Umiem dbać o moich ludzi. Pan sam się przekona, jeżeli o północy...

Zorientowałem się, że o brylancie nie trzeba wspominać przy Ursynie. Co do mnie, nie interesowałem się brylantem. Ambicja zawodowa i pragnienie udowodnienia Aniołowi, jak dużo stracił zwalniając mnie z pracy – to było najważniejsze.

Koriol dotknął laski wspartej o poręcz fotela. Przed chwilą dokładnie ją obejrzałem. Jak wszystko, co Koriol posiadał, laska również była bezcennej wartości. Wykonana z czarnego bambusa, miała ciężką, srebrną rączkę, misternie rzeźbioną w kształcie chińskiego smoka wysadzanego turkusami i rubinami.

Koriol wsparł się na lasce i dźwignął swe olbrzymie ciało. Kiedy odsunął fotel i zrobił kilka kroków, zorientowałem się, że utyka na prawą nogę i lekko nią powłóczy. Powiedział:

Muszę wydać jeszcze kilka poleceń różnym ludziom.

Gdzie oni są? – zapytałem.

Na tym piętrze – odparł – w przeciwległym skrzydle.

Pan Ursyn pójdzie z panem. A ja porozmawiam z pańską żoną.

Przez chwilę wpatrywał się we mnie. Później, bez słowa, skierował się ku drzwiom, przepuszczając przed sobą Ursyna.

On panu ufa – powiedziała Beata.

Wciąż stała wsparta o poręcz fotela. Teraz usiadła i przechyliła głowę do tyłu, patrząc spod opuszczonych powiek.

Czy pan sądzi – zapytała – że człowiek, z którym Marcin ma się spotkać... że chce go zabić? Że on wysyła listy?

To byłoby naiwne, chociaż istnieje taka możliwość.

Pochyliła się nad stołem i spojrzała na swą twarz odbitą w wypolerowanej płycie.

Może ukartował całą historię z bratem Marcina – zapytała i resztę rodziny? Oni uważają, że Marcin jest skąpy.

Czy może pani powiedzieć coś więcej o jego rodzinie?

Zazdroszczą mu. Ojciec ma żal, że w jakiejś trudnej sytuacji Marcin mu nie pomógł – powiedziała. I nagle:

Zainteresowałam się kiedyś panem, pan wie? Na pewno pan wie. Za co pana zwolniono z milicji? Może pan powiedzieć?

Mogłem jej o tym powiedzieć.

Osiemnasta trzydzieści

Opowiedziałem Beacie, dlaczego nie pracuję w milicji. Opowiedziałem, bo nie chciałem być posądzony o szczególny rodzaj nieuczciwości, o jaki podejrzewa się każdego człowieka, którego skądś wyrzucono lub zwolniono.

...Dwaj mężczyźni wybrali się w góry: pewien agronom z notorycznym pijakiem, nie pracującym od kilku lat technikiem budowlanym A. N. Otrzymaliśmy wiadomość, że jeden z nich, A. N., runął w przepaść, ześliznąwszy się z wąskiej ścieżki górskiej. Właśnie wtedy przebywałem w Zakopanem w związku z inną sprawą więc, jak to często bywa, dorzucono mi jeszcze tę jedną, żeby już nikogo innego nie wysyłać na miejsce wypadku.

U człowieka, który spadł w przepaść, stwierdzono silne stężenie alkoholu we krwi. „Zalał się w trupa i zleciał na mordę – powiedziano mi – zwyczajna rzecz”.

Ofiara wypadku miała liczne ślady potłuczeń i złamany kręgosłup, ale skóra głowy była prawie nietknięta. Na szyi A. N., w zagłębieniu karku, znalazłem ślad silnego uderzenia. Mógł uderzyć się o ostry kamień albo o sterczący z ziemi korzeń. Jednak ten ślad pasował idealnie do kształtu okutej laski, którą miał ze sobą ów agronom, współtowarzysz górskiej wycieczki. Agronom był trzeźwy, nie pił tego dnia; właściwie w ogóle nie pił.

Kiedy już udowodniliśmy, że znaleziony przeze mnie ślad na karku ofiary pochodził niewątpliwie od uderzenia okutą rękojeścią laski – agronom oświadczył, że gdy A. N, zatoczył się nagle i pośliznął, on, pragnąc ocalić go przed upadkiem, chciał zahaczyć laską o kołnierz wiatrówki A. N, i w ten sposób powstrzymać ześlizgującego się ze stoku mężczyznę.

To nie mogło być prawdą, bo ślad na karku miał kształt podłużny, a nie poprzeczny. Mężczyznę uderzono od tyłu, prostopadle, i tylko po to, żeby go zepchnąć.

– Dlaczego z pijanym udał się pan w góry? – pytałem agronoma. – Zataczanie się na jezdni jest niebezpieczne, a co dopiero na górskiej ścieżce.

Agronom odparł, że A. N. przed wycieczką pił tylko piwo, natomiast już w górach wypił ćwiartkę czystej.

Znaleźliśmy butelkę po wódce, a na niej ślady palców nie tylko ofiary, ale i agronoma. Agronom nie pił, co sprawdziliśmy natychmiast po wypadku; więc jeśli ćwiartkę przyniósł A. N., to skąd na butelce odciski linii papilarnych agronoma?

Agronom początkowo nie umiał tego wytłumaczyć. Później powiedział, że A. N. podał mu ćwiartkę, lecz on zwrócił ją, ponieważ nie pije. Podejrzewałem, że agronom przyniósł wódkę ze sobą znając nałóg A. N., i że podał mu butelkę w górach.

A motywy? Szukając ich, zorientowałem się, że cała ta sprawa traci wszelki sens. A. N, był mężem siostry agronoma, Marii N. W przeciągu pięciu lat agronom widział go zaledwie trzy razy: na ślubie swej siostry, na swoim własnym ślubie, i z okazji jakichś świąt. Nic ich nie łączyło prócz wzajemnej obojętności.

Musiałem szukać motywów tego zabójstwa gdzie indziej. I znalazłem je gdzie indziej. A. N, był notorycznym alkoholikiem, wyrzuconym z pracy za pijaństwo. W przeciągu kilku lat zniszczył życie Marii, doprowadził ją do ciężkich schorzeń nerwowych i prawie do kalectwa, ponieważ kilkakrotnie brutalnie ją pobił.

Znaleźliśmy też akta sprawy sądowej wytoczonej przez Marię jej mężowi za ciężkie pobicie. Jako niekarany, otrzymał wyrok z zawieszeniem. Nim doszło do tej rozprawy, pobił Marię i zagroził jej, że jeśli na rozprawie będzie świadczyć przeciwko niemu, to ją zabije.

Nie mogłem patrzeć – mówił później agronom – jak ten bydlak ją traktuje. W przeciągu kilku lat Maria postarzała się o dwadzieścia lat. Musiała zarabiać na jego pijaństwa, żyła w nędzy, odbierał jej całą wypłatę, chciał ją zmusić do nierządu...

Beata słuchała mojej opowieści z niezwyczajnym zainteresowaniem i w takim skupieniu, jakby widziała w tym właśnie momencie człowieka kroczącego wąską ścieżką górską, którego idący za nim mężczyzna uderza nagle w kark rękojeścią laski, i wtedy ten uderzony, nie mogąc uchwycić równowagi, krzyczy, pochyla się do przodu i spada w przepaść... Jego ostry krzyk, zwielokrotniony echem, jeszcze długo wibruje w powietrzu...

To wszystko, co z konieczności musiałem na razie opowiedzieć Beacie, jeszcze nie tłumaczyło mego odejścia z milicji.

Ponieważ jedynym prawdopodobnym motywem zabójstwa mogła być tylko chęć zemsty na A. N, za krzywdy doznane przez siostrę agronoma i zamiar uwolnienia jej od zmory tego nieszczęsnego pożycia – oficer prowadzący śledztwo, przed przekazaniem sprawy prokuratorowi, musiał sprawdzić jeszcze jedną okoliczność: czy Maria brała pośredni udział w tym zabójstwie, czy istotnie była zainteresowana w pozbyciu się swego męża nawet za cenę zbrodni, i czy namówiła swego brata...

Namówiła – powiedziała Beata. – Więc pan udowodnił, że jednak Maria go namówiła?

Mogłem to udowodnić. Znalazłem list, mniejsza o to w jaki sposób znalazłem ten list, w którym Maria błaga swego brata o pomoc. Wspomina tam o planowanym wyjeździe w góry i zaprasza brata na ten wyjazd. Koleżanka odstąpiła jej letniskowy pokój z kuchnią, a ponieważ brat Marii miał urlop, mógł do nich przyjechać i spać w kuchni. Maria wspominała jeszcze w tym liście, że jej mąż rozpoczyna każdy dzień od opróżnienia butelki piwa, jeszcze na czczo. Do następnej butelki piwa dolewa wódkę, żeby było „taniej i skuteczniej”. W stanie tego nieustannego zamroczenia nie trudno o wypadek w górach, i chyba on, jej brat, zrozumiał, co chciała przez to powiedzieć...

Taki był ten rozpaczliwy list Marii, stanowiący jedyny dowód jej oczywistego współudziału w morderstwie i nawet obciążający ją za sam zamysł tej zbrodni. To był istotnie jedyny dowód – bo jej brat zaprzeczył w śledztwie, że Maria ma jakikolwiek związek z tą sprawą. Powiedział nawet, że nic nie wiedział o jej okropnej sytuacji, bo ona, Maria, nigdy się nie skarżyła, a nawet twierdziła, że jest szczęśliwa z tym A. N.

I co pan zrobił, z tym jedynym dowodem, z listem Marii?

Proszę mnie dobrze zrozumieć – powiedziałem.

Prowadziłem mnóstwo spraw i zawsze byłem po stronie ofiary, nigdy po stronie zabójcy. Ścigałem ludzi, którzy uzurpowali sobie prawo do wymierzania sprawiedliwości, którzy samowolnie stosowali wobec innych ten najwyższy wymiar kary, jakim jest śmierć, najwyższy i najbardziej bezwzględny, najbardziej okrutny, bo uniemożliwiający już na wieki wszelką skruchę, poprawę, wewnętrzną przemianę...

I kiedy poznał pan życie Marii – powiedziała Beata – zlitował się pan nad nią...

Nie tylko to. Poczułem obrzydzenie, nawet nienawiść do człowieka, który zrujnował życie młodej i uczciwej kobiety. W liście do brata napisała, że jeśli nie uwolni się od swego męża, to sama popełni samobójstwo, i że jest na to zdecydowana. Gdyby miała wrócić po dwóch tygodniach z tej wycieczki razem z mężem, to woli sama skoczyć w przepaść.

Uwierzyłem Marii i później przekonałem się, że ta kobieta nie umiała kłamać, że pisała prawdę.

Jednak się zabiła?

Nie. Ale w trakcie rozprawy sądowej, ona, która błagała mnie płacząc, żebym zniszczył ten list, opowiedziała jego treść sędziemu i prokuratorowi. Jej brat wziął całą winę na siebie, chociaż upierał się przy tej wersji, że nagłym ruchem laski chciał powstrzymać A. N. przed upadkiem w przepaść. Sam obaliłem tę wersję i poparłem to innymi dowodami: przy ofierze nie znaleziono pieniędzy, bo w ogóle ich nie miał, natomiast ja znalazłem restaurację, w której wcześnie rano, tuż po jej otwarciu, rozpoznany przez kelnera agronom kupił ćwiartkę wódki dla człowieka, którego nienawidził za opilstwo. I stąd odciski palców agronoma na butelce.

Dlaczego Maria opowiedziała w sądzie o tym liście, to panią intryguje? Prawda? Już pani powiedziałem: bo Maria nie umiała kłamać. Bo wzruszył ją spokój brata, ten spokój, z którym przyjął na siebie całą winę, i z którym odrzucał wszelkie podejrzenia dotyczące współudziału Marii w zabójstwie jej męża. Przeraziła się, słysząc, jakiego wyroku domaga się prokurator. Podbiegła do stołu sędziowskiego i z płaczem opowiedziała, że to ona namówiła brata i że nawet groziła samobójstwem, jeśli brat jej nie wysłucha.

To była nowa okoliczność, jak najbardziej prawdopodobna, jednak nie poparta żadnym konkretnym dowodem. Zdarzały się przecież wypadki, w których ktoś przyznawał się do nie popełnionego przestępstwa, byle tylko ocalić przed więzieniem bliską mu osobę.

Może świadek składa takie zeznanie ze szlachetnych pobudek – zapytał sędzia – chcąc ratować brata? Niech świadek się zastanowi”.

Nie kłamię – powiedziała Maria. – Namówiłam brata”.

Czy świadek może to udowodnić?” – zapytał prokurator.

Tak – powiedziała Maria odwracając się w moją stronę i wskazując na mnie – pan porucznik czytał ten list i zniszczył go, bo prosiłam, bo płakałam...”

Nie zniszczyłem listu. Nie miałem odwagi, żeby posunąć się aż tak daleko w swoim fatalnym wykroczeniu. Miałem ten list przy sobie. Byłem zdemaskowany, poniżony na zawsze w oczach kolegów i sądu, i wszystkich innych ludzi. Wstałem, wyjąłem z kieszeni list Marii i podałem go sędziemu. W milczeniu, bez żadnych wyjaśnień. Ten fakt i mój czyn wyjaśniały wszystko, nic nie miałem do dodania.

Dlaczego – wszyscy pytali – dlaczego tak zrobiłeś?”

Nie odpowiedziałem na to pytanie innym ani nawet moim przełożonym. Oni mieli rację, nie ja. Niczego nie miałem na moją obronę. W naszym państwie – a ja właśnie byłem jednym z wybranych do strzeżenia porządku i prawa w tym państwie – sąd orzeka o czyjejś winie, sąd decyduje o jej stopniu i o karze, a nie poszczególny obywatel.

– Czy pani wie – powiedziałem po chwili do Beaty – że kiedy zrozumiałem, jak fatalnie ułożyło się życie Marii, poczułem nienawiść do człowieka, który zniszczył nie tylko siebie samego, ale również swoją żonę. Pomyślałem nawet, że ten notoryczny pijak i pasożyt nie powinien żyć, i że spadając w przepaść spadł tam, gdzie już od dawna leżał, lecz przynajmniej w tej przepaści, o której mówię bez przenośni, nie był już niebezpieczny dla innych ludzi. To brzmi naiwnie i sentymentalnie, prawie melodramatycznie, ale...

Nie – powiedziała Beata. – To brzmi zupełnie inaczej. Pan nie mógł pogodzić się z myślą, żeby ta nieszczęśliwa kobieta...

Tak – powiedziałem – z tym' nie mogłem się pogodzić, żeby ona, która w przeciągu pięciu lat przeżyła już swoje piekło, została jeszcze skazana przez sąd. Z takimi prywatnymi poglądami, raczej prywatnymi działaniami (bo poglądy mogłem mieć inne niż sędziowie, nikt mi tego nie zabraniał) więc z takimi prywatnymi działaniami w sprawach, które powierzało mi państwo, nie miałem nic do roboty w milicji. Po prostu ta jedna rysa, to jedno potknięcie, pierwsze w mojej całej praktyce, ujawniło moją słabość. Wyobraźcie sobie chirurga, który boi się widoku krwi! To było coś w tym rodzaju.

„To najbardziej niebezpieczny precedens – powiedział mi później szef – kiedy milicja sama feruje wyroki, kiedy wkracza w kompetencje sądu. Czy przypuszczasz – tak mówił kapitan Anioł – że innych oficerów czy podoficerów milicji nie wzruszają tragiczne niekiedy losy przestępców? Kradzież bochenka chleba popełniona z głodu? Sytuacja najuczciwszego pod słońcem człowieka, który z zazdrości i z szaleństwa do jakiego może doprowadzić miłość, zabija w porywie gniewu zwykłą dziwkę, którą naprawdę kochał, dziwkę wielokrotnie u nas notowaną? Czy sądzisz, że ty jeden przeżywasz takie wątpliwości, że ty jeden dostąpiłeś łaski doznawania rozterki w zetknięciu się z rozpaczliwym czynem jakiegoś człowieka?”

– Chyba nie muszę pani tłumaczyć – dodałem – że szef miał rację, nie ja. Dlatego nie broniłem się i nie usprawiedliwiałem, dlatego wszystko, co na mnie spadło za ukrycie tego listu, przyjąłem jako rzecz sprawiedliwą, na którą zasłużyłem.

– Jednak postąpił pan szlachetnie ratując Marię... i że stanął pan po jej stronie, a nie po stronie prawa.

Uśmiechnąłem się. Bo Beata nie zrozumiała tego, co powiedziałem. Ona także nie rozumiała, podobnie, jak ja, kiedy znalazłem ten list – że złamałem przysięgę złożoną wobec wszystkich innych ludzi, których miałem chronić przed samowolą, jaką sam popełniłem.


Dziewiętnasta

Czekaliśmy w gabinecie na powrót Koriola, który wyszedł z Ursynem. Beata zapytała:

Czy pan wierzy, że uda się przeszkodzić temu człowiekowi?

Gdybym był prywatnym detektywem, powiedziałbym: dziesięć tysięcy dolarów to ładny pieniądz. Warto więc uniemożliwić zbrodnię.

A ponieważ nie jest pan prywatnym detektywem?

Lepiej udaremnić zbrodnię niż później ścigać zbrodniarza. Gdybym miał dopłacić z własnej kieszeni, także przeszkodziłbym w popełnieniu morderstwa.

Panie Arturze – Beata po raz pierwszy powiedziała mi po imieniu – a gdyby ktoś dał panu dwa brylanty, a więc dwadzieścia tysięcy dolarów, żeby pan nie przeszkadzał?

Chyba pani żartuje?

A pan?

Nie rozumiem.

Powiedziałam tak sobie. Czy znalazłby pan czas, żebyśmy poszli zatańczyć, albo do kina, może do kawiarni, albo ja wiem co...

Albo co?

Zaśmiała się.

To zależy od pana.

Nudzi się pani?

Okropnie. Umieram z nudów, chociaż Marcin jest interesujący. Pan widział go dzisiaj w najgorszej formie. Ma niezwykłą indywidualność, potrafi nią fascynować. I jest zepsuty, a to także pociąga kobiety. Jednak on przytłacza tą swoją osobowością, po prostu nudzi. Zgadza się pan?

Czy pani umawia się ze mną jako ewentualna wdowa czy jako mężatka?

To drugie. Nie wierzę, że Marcin zginie. Pan będzie przy nim. I ja. Zabezpieczyłam go także w inny sposób.

W jaki sposób?

Nie chcę, żeby go zabili, naprawdę.

A ja naprawdę muszę się dowiedzieć...

Co pan musi, Morena? – usłyszałem głos Koriola.

Stał w drzwiach wsparty o laskę z czarnego bambusu. Chyba dlatego tak cicho otworzył drzwi, żeby nas zaskoczyć. Był zadowolony, że zastał mnie na tym miejscu, i że Beata siedziała na fotelu, oddzielona ode mnie ciężkim stołem. Za Koriolem, w otwartych drzwiach, stał agent ubezpieczeniowy.

No więc? Co pan musi, Morena?

Dowiedzieć się jak najwięcej, żeby pana ocalić.

I pan w to wierzy?

W ogóle w nic nie wierzę, panie Koriol. Przede wszystkim nie wierzę w cuda. I niczego panu nie obiecuję prócz tego, że o północy nikt do pana nie strzeli, nikt pana nie otruje i nikt nie otworzy pod panem zapadni ani nie opuści sufitu na pańską głowę. I jeszcze tyle mogę obiecać, że pokój, w którym będzie pan spać, nie wyleci w powietrze.

Nie będę spać. W łóżku jest się najbardziej bezbronnym. Morena, czy gwarantuje pan...

Tylko to, że nikt z zewnątrz nie będzie mieć do pana dostępu. Za resztę nie odpowiadam.

Co pan przez to rozumie? Jaka jest ta reszta?

Dowiemy się o północy.

Chciał pan powiedzieć, że to wykaże sekcja zwłok?

Jeżeli ze strachu umrze pan na angina pectoris. Jest pan gotów? Jedziemy do pańskiego brata. I do tego specjalisty od listów. Pan zaczeka w bramie z panem Ursynem, a ja wyprowadzę wóz z garażu. Pani Beata zostanie tutaj.

Musicie tam jechać? – zapytała Beata.

Już wcześniej wyjaśniłem jej, że musimy, więc nie odpowiedziałem. Nie lubię rozmawiać o niczym.


Dziewiętnasta trzydzieści

Siedzieliśmy w hallu willi Roberta Koriola: Robert i Marcin na kanapce obitej wypłowiałym pluszem, inspektor na fotelu, a ja przy stole, obok Arkadiusza pochylonego nad budzikiem. Kapral stał przy oknie. Paulina chodziła niespokojnie z kąta w kąt; kiedy podchodziła do lustra zawieszonego na ścianie, patrzyła na siebie ukradkiem, jak na obcą osobę.

Inspektorze – odezwał się zdenerwowany Koriol – ile razy mam powtarzać, że wstąpiłem na chwilę do brata?

Nie trzeba powtarzać – odparł Anioł. – Pańska prawdomówność nie wzbudza wątpliwości.

Więc to chyba wyklucza mój współudział w tej idiotycznej historii z platyną! To nonsens!

Podzielam pańską opinię. Jednak nikt nie może stąd wyjść.

Moja żona została sama! – denerwował się Koriol; irytował go uprzejmy ton i niewzruszony spokój kapitana Anioła. – Martwi się o mnie.

Koriol wstał i szybkim krokiem, niespodziewanie szybkim jak na człowieka utykającego, zbliżył się do telefonu.

Anioł wyprzedził go i położył dłoń na dłoni Koriola, zaciskającej się na słuchawce.

Czy pan wie – ostro zapytał Koriol – jak mógłbym panu zaszkodzić? Gdybym tylko chciał? Ostrzegam!

Kiedy wykonam moje zadanie, złoży pan zażalenie.

Arkadiusz odsunął budzik i wyjął z oczodołu lupę.

Marcin – powiedział – nie walcz z przeznaczeniem. Na tym ono polega, że człowiek nie wie, co go czeka. A czeka na niego nieuniknione i nieodwracalne.

Pan nie docenia roli przypadku w przyrodzie – wtrącił Anioł wciąż przytrzymując dłoń Koriola. – Ani roli świadomego wyboru. I nie uwzględnia pan, że o losie człowieka decyduje najczęściej jego charakter i temperament.

Koriol rozkurczył palce zaciśnięte na słuchawce i wysunął je spod dłoni inspektora.

Muszę stąd wyjść!

Panie Koriol – powiedziałem – znalazł się pan w idealnie strzeżonym pomieszczeniu. Wyjście na dach zabezpieczono, pod oknami są ludzie inspektora. Jest tu kapitan i kapral. Ja jestem przy panu i cała rodzina. Jeśli pan podejrzewał rodzinę, już nic panu z jej strony nie zagraża. Nic lepszego nie można wymyślić.

Dobrze mówi pan Morena – odezwał się Robert. – Gdyby nie moje zaproszenie, to kto wie, co stałoby się o północy.

To najszczęśliwszy zbieg okoliczności – dodał Ursyn.

Powiedzmy – mruknął sceptycznie Anioł – że to tylko zbieg okoliczności.

Koriol usiadł na kanapie. Oparł laskę o brzeg stołu i wyjął zegarek.

Jeszcze cztery godziny – mruknął.

Pokaż no – Arkadiusz wyciągnął kościstą dłoń po zegarek. – Sam go naprawiałem, pamiętasz?

Od tego czasu doskonale chodzi. Ojciec ma złote ręce.

Jeżeli nakręcasz zegarek codziennie o tej samej godzinie, to sto lat będzie tak chodzić.

Robert oglądał rzeźbiony uchwyt laski Marcina. Podał ją Arkadiuszowi i wziął od niego zegarek. Po chwili Paulina gładziła srebrną rzeźbę laski, którą podał jej Arkadiusz.

Chyba od spodu ma także dwie koperty? – zapytał Robert.

Ma, ale nie otwieraj zegarka. Zawsze się zakurzy.

Robert podał zegarek Paulinie. Przyjęła go, oddając laskę Marcinowi.

Dukatowe złoto – powiedziała, patrząc na wytartą próbę.

Kapral stał za Paulina i spoglądał przez jej ramię.

Pani pokaże – powiedział.

Podała mu zegarek. Nacisnął sprężynkę otwierającą kopertę i przypatrywał się starej tarczy o ozdobnych cyfrach.

Piękna sztuka – powiedział do Ursyna. – Zobacz pan.

Rozległo się ciche brzęczenie dzwonka, jakby dzwonił ktoś nieśmiały lub wystraszony.

Robert wstał. Był wyraźnie zaniepokojony.

Chyba Franio Glindas. Ale do Frania nic nie macie?

Chciał podejść do drzwi, lecz uprzedził go kapral. Po chwili wprowadził do hallu Frania Glindasa. Przesunął dłońmi wzdłuż jego ciała.

Nie ma broni, obywatelu inspektorze.


Dwudziesta

Kłaniam się – powiedział zaskoczony Franio, z wściekłością patrząc na Roberta.

Franio, nie gniewaj się, słowo honoru – tłumaczył się Robert. – Inspektor sam przyszedł, nawet nie wiedziałem...

Po co się tak zwijasz? Czy ja coś powiedziałem?

Ty nie, ale dziadek powiedział wszystko inspektorowi.

Jakie wszystko? Nic nie było do mówienia.

Wiesz, Franio, o tych listach, że miałeś załatwić.

Jak pragnę zakwitnąć – zawołał Franio. – Jakie listy? Co załatwić? Ludzie, nie wrabiajcie mnie. Dziadek ma fioła.

Co wiesz o listach? Co chciałeś załatwić? W jaki sposób? Za czyim pośrednictwem? – pytał Anioł.

Ludzie, zleźcie ze mnie! Nic nie obiecywałem. Co może załatwić taki szary człowiek jak ja?

Kapral Filipek położył dłoń na ramieniu Glindasa.

Franio, jak Boga kocham, ty mi tu nie podskakuj. Mieszkasz w mojej dzielnicy i tylko wstyd przynosisz.

Koriol, wspierając się na lasce, zbliżył się do Glindasa.

Brat zapewnił mnie, że pan to załatwi. Propozycja wyszła nie ode mnie, ale od pana.

Franio, daj spokój – wtrącił się Robert – oni już wiedzą.

Ponieważ pan obiecał – mówił Koriol – przyjechałem tutaj. Tylko dlatego i tylko po to tu jestem. Musi pan pomóc.

Prezes ma już władzę do pomocy. Jak pomaga władza, to ja odpadam. Z taką konkurencją nikt nie wytrzyma.

Chyba miałeś konkretny plan? – zapytał Anioł.

Franio – zawołał kapral – nie wyprowadzaj mnie z nerwów!

Paulina pospieszyła na pomoc osaczonemu Glindasowi.

Ależ panowie! Franio chciał, żeby Marcin opowiedział całą historię. I dopiero później miał się zastanowić.

Właśnie! – zawołał Franio. – Miałem się zastanowić. Trochę połazić, popytać, zajrzeć do knajpki, obciągnąć z kimś ćwiartkę, poczęstować papierosem... Zawsze trafi się na kogoś, kto coś wie i zechce pogadać.

Nonsens! – Koriol podszedł do Roberta. – I po to ściągnąłeś mnie tutaj? Mnie?

Robert podrapał się w głowę, później w kolano, później w policzek.

Marcin, czego się czepiasz? Chciałem ci pomóc. Jutro będziesz nas po rękach całować. Przeczekasz tu północ, a u ciebie w domu wybuchnie bomba. Masz szczęście, że Franio wpadł na taki pomysł. Bo gdyby nie Franio...

Franio skorzystał z obrotu sprawy i podjął tyradę Roberta:

A jutro prezes zbudzi się wypoczęty i rześki, przytuli mnie do serca i powie: „Dziękuje panu, panie Franio. Zasłużył pan sobie na nagrodę, kochany panie Franio. Dzięki panu jestem teraz do przodu. Nie wiedziałem nawet, że pan Franio ma taką głowę”. Kto wie, prezesie, co się tam u pana w domu szykuje? Lepiej nie myśleć.

Franio odsapnął i mrugnął do Roberta.

Robcio, a znajdą się tu jakieś nie ujawnione rezerwy?

Jest pół litra – powiedział Robert.

Sam nie mogę iść do lodówki, muszę z panem kapralem.

We dwójkę! – zarechotał Franio.

Warto było przeżyć wojnę, żeby zobaczyć, jak dwóch facetów dźwiga pół litra czystej. No to wam powiem...

Gdzie zegarek? – zawołał Koriol.

Paulina spojrzała na Anioła.

Przed chwilą pan inspektor oglądał. Widziałam.

Arkadiusz podniósł rękę. Trzymał w niej zegarek Marcina.

Leżał za budzikiem. Nie róbcie hałasu, jak nie ma o co.

To mój talizman – powiedział Koriol chowając zegarek.

Przeraziłem się, że zginął, i pomyślałem, że jednak dzisiaj...

Zabrzęczał telefon. Anioł podniósł słuchawkę. Nie powiedział „hallo”, ani nie zapytał kto mówi. Zapewne wiedział, kto mówi. Przez chwilę słuchał, po czym odłożył słuchawkę ostrożnie, jakby była wykonana z najbardziej kruchego materiału.

Podszedłem do Anioła.

Nie domyślasz się, kto? – zapytał.

Beata?

Tak. I wiesz chyba, dlaczego się nie zgłosiłem?

Bo chcesz, żeby tu przyjechała. Żeby wszystkich zgromadzić w jednym miejscu. Wszystkich podejrzanych.

Koriol stuknął laską o brzeg stołu.

Może dowiem się, kto dzwonił? Jak pan myśli, inspektorze? A może pan zapomniał o moim ostrzeżeniu?

Zapomniałem – odparł inspektor. – Dobrze, że był pan tak uprzejmy i przypomniał.

Przypomnę panu w odpowiednim czasie, inspektorze.

Po północy, panie Koriol, jeśli można o to prosić.


Dwudziesta pierwsza

Paulina przyrządzała kolację. Asystował przy tym kapral Filipek. Robert stał w otwartych drzwiach kuchni i obserwował każdy ruch Pauliny i kaprala. Kapitan Anioł wyjął z teczki kanapki opakowane w serwetki i poukładane starannie w nylonowym woreczku.

Dobrze, że tu jestem czy źle? – zapytał Koriol.

Zaczekamy do północy – powiedziałem. – Niech pan o tym nie myśli.

Arkadiusz, siorbiąc z łyżeczki herbatę, zapytał:

Boisz się? Chciałbyś żyć wiecznie. Ale to...

Rozległ się przeciągły dzwonek u drzwi.

Kapral wyszedł, żeby je otworzyć. Po chwili wbiegła do hallu Beata – niepokojąca piękna i wzburzona.

Marcin! – krzyknęła. – Co tu się dzieje? Dlaczego nikt nie odebrał telefonu? Nie mogłam złapać taksówki. Czemu nie wracasz? Po co tu siedzicie, na co czekacie? Mój Boże!

Siadaj – powiedział Robert. – Niepotrzebnie przyszłaś. Gdyby Marcinowi coś się stało, będziesz jedną z podejrzanych. Nie trzeba było przychodzić.

Podejrzanym jest przede wszystkim ten – odparła – kto zaprosił Marcina. O ile coś się stanie właśnie tutaj.

Ja nie zapraszałem – odezwał się Franio. – Mówię, żeby później ktoś się nie czepiał. Sam jestem zaproszony.

Do diabła! – krzyknął Marcin – czy nie możecie gadać o czymś innym? Znajdziecie czas na gadanie, jak mnie już wykończą. Wtedy sobie ulżycie.

Czułem, że Koriol czeka, by ktoś zaprzeczył jego słowom, by ktoś powiedział, że nic mu nie grozi, i że nikt go nie wykończy. Jednak nikt się nie odezwał.

Koriol spojrzał na mnie. Jeszcze wciąż oczekiwał pocieszenia. Także milczałem. Bo skąd mogłem wiedzieć, czy go wykończą, czy nie? Do północy było jeszcze trzy godziny.


Dwudziesta druga

Koriol – jeśli dać wiarę listom – miał przed sobą dwie godziny życia.

Beata denerwowała się coraz bardziej. Z jej twarzy i wymownych oczu można było odczytać, co przeżywa. Nie powiedziała mi o wszystkim. Ale co zataiła i dlaczego? Czy była tylko bezradnym świadkiem tego zdarzenia, jak my wszyscy?

Proszę pana, będę spać z moim mężem – powiedziała Beata.

Pan Marcin będzie sam spać.

Morena – zachrypiał Koriol – panu nic do tego, z kim śpię!

W takim razie nic mnie nie obchodzi, czy pana sprzątną ci ludzie z Madrytu, czy nie. Może się pan wycofać.

Beata podeszła do Marcina. Usiadła przy nim na kanapie i przytuliła twarz do jego policzka.

Nie bądź uparty, proszę cię.

Więc gdzie będzie spać moja żona?

W innym pokoju. Miejsca jest dość dla wszystkich.

A pan? – zapytał Koriol. – Gdzie pan będzie spać?

Pod pańskimi drzwiami – powiedziałem – jak wierny pies.

Inspektor Anioł zbliżył się do Koriola i jego żony. Pochylił się i wsparł dłonie na ich ramionach. Przynajmniej w taki sposób mógł dotknąć Beaty. Miała tak przedziwnie gładką skórę, że chyba każdy mężczyzna chciałby ją dotknąć, by sprawdzić tę gładkość – przynajmniej tak delikatnie dotknąć, jak to uczynił Anioł.

Bądźcie dobrej myśli – powiedział.

Koriol spoglądał na dłoń dotykającą ramienia Beaty.

Dla pana – ciągnął Anioł – przeznaczyliśmy pokój o grubych murach, bez okien. Pan Robert wyjaśnił, że kiedyś zamurowano tam okno, żeby z tego pokoju zrobić magazyn.

Spiżarnię – wtrącił Robert – na wypadek wojny, pan wie.

Żeby odpryski bomby atomowej – powiedziałem – nie rozbiły szyby. To niezły pomysł.

Ale wojna, na szczęście, nie wybuchła – mówił Anioł – i został pusty pokój, wymarzony na schronienie dla pana.

Obok tego pokoju stał kapral Filipek, przy nim Ursyn.

Podaj pan coś do opukania ścian – powiedział kapral.

Ursyn podał laskę Koriola. Kapral opukał mur przy futrynie i zajrzał do pokoju. Wrócił i oparł laskę o stół.

Anioł zauważył, że Marcin patrzy na jego dłoń opartą o ramię Beaty. Opuścił ręce i zwrócił się do Ursyna:

A jak oględziny z punktu widzenia Zakładu Ubezpieczeń?

Zadowalające – odparł Ursyn. – Mam zastrzeżenia tylko do drzwi, właściwie do zamka. Nie przyjąłbym ubezpieczenia na pokój z takim tandetnym zamkiem.

Nie zamkniemy drzwi na klucz – wyjaśnił Anioł.

Usiądziemy pod tymi drzwiami.

Czy pan nie sądzi, panie inspektorze – zapytał Ursyn – że jestem tu niepotrzebny? Nikogo nie uprzedziłem, że wrócę tak późno, a telefonu w domu nie mam.

Co o tym myślisz, Morena? – zapytał Anioł.

Że to nie zmieni biegu wypadków. Sam zadecyduj.

Może pan odejść. Kapral pana wyprowadzi.

Anioł zwrócił, się do pozostałych:

Państwo są na pewno zmęczeni?

Kładziemy się wcześnie spać – powiedziała Paulina.

Kobieta powinna dużo spać, to najlepsze lekarstwo na cerę. Nie sądzi pan?

Franio Glindas dopił resztę wódki z kieliszka.

Na mnie nie liczcie. O takiej młodej godzinie nie chodzi się spać.

Nie podskakuj, Franio – powiedział Filipek. – Pójdziesz spać, kiedy pan inspektor powie.

Dobra – zgodził się potulnie Franio – ja nic nie mówiłem, panie kapralu.

A więc – powiedział inspektor – wypada mi podziękować za waszą obywatelską postawę i przeprosić za niespodziewane najście. Lecz tam, gdzie idzie o ratowanie życia ludzkiego, nigdy nie zważam nawet na najprzykrzejsze okoliczności. Panie i panowie zechcą to uwzględnić w swojej opinii.

Ładnie pan inspektor to wyraził – powiedział Franio.

Ale gdzie ja mam spać?

Już ja wiem, Franio – zachichotał Arkadiusz – z kim chciałbyś spać. Już ja wiem, ty! Ej, ty! Franio! Ale nie takie twoje przeznaczenie.

Dziadku – Paulina aż podskoczyła na kanapce – tylko bez niesmacznych aluzji! Wypraszam sobie.

Aluzje do smacznych rzeczy zawsze są niesmaczne.

Okropne są te złote myśli ojca – powiedział Marcin.

Zobaczymy dzisiaj, synku – odparł Arkadiusz – co za okropność była ci w gwiazdach pisana.

Może pan obejrzy swój pokój – odezwał się Anioł.

Państwo Paulina i Robert śpią w swojej sypialni. W drugim pokoju, jak już mówiłem, pan Marcin Koriol. W trzecim pani Beata. W czwartym od prawej mieszka stale pan Arkadiusz, i tam dokwaterujemy Frania.

Czy będzie pan pod moimi drzwiami? – zapytał Koriol.

Przez całą noc będę pod pańskimi drzwiami.

Dobrze – mruknął Koriol – niech pan tyle nie mówi.

Jeszcze nie jest dobrze. Proszę oddać żonie wszystkie drobiazgi. Może pan położyć na stole. Tak. Portfel, notes, pióro, długopis... Chusteczkę może pan zabrać.

Zegarek także zabieram – powiedział Koriol. – Już panu mówiłem, że to mój talizman.

Że co to jest? – zapytał Franio wpatrzony hipnotycznie w pękaty portfel Koriola. – Że co?

Amulet, fetysz – powiedział Koriol. – Przedmiot, który przez wiele lat przynosił mi szczęście.

Mógł prezes od razu tak powiedzieć – odparł Franio.

Ale niech mnie prezes nie tyka. Tylko kumplom i milicji pozwalam, żeby mówili mi „ty”, chociaż co do milicji, to brudzia z nimi nie wychyliłem.

Marcin wyjął z kieszonki kamizelki srebrne pudełko.

A tabletki uspokajające? – zapytał. – Na sen. Od kiedy dostaję te listy, zasypiam tylko dzięki tabletkom.

Proszę ich dzisiaj nie zażywać. – powiedziałem.

Czy mogę przy was zażyć jedną?

Anioł delikatnie wyjął pudełko z dłoni Koriola.

Ktoś mógł wymienić te tabletki... Życzę spokojnej nocy.

Dobrej nocy, panie prezesie – powiedział Ursyn. – Chyba już pójdę. Jeśli pan sobie życzy, jutro wstąpię do biura.

Tak, dobrze – powiedział w roztargnieniu Koriol, nie zauważywszy wyciągniętej dłoni Ursyna. – Trzeba odnowić ubezpieczenia, pamiętam, panie Ursyn.

Cyprian Ursyn wszedł do korytarzyka oddzielającego hall od głównych drzwi. Za nim szedł kapral Filipek.

Marcin Koriol stał przed drzwiami swego pokoju, położywszy dłoń na klamce. Stał odwrócony tyłem.

Usłyszeliśmy trzask zamykanych drzwi. Do hallu wrócił kapral. Trzymał w ręku podłużną kremową kopertę.

W skrzynce był list do pana prezesa.

Zapytałem Anioła, czy sprawdzał skrzynkę, kiedy wchodził tu z kapralem. Powiedział, że nie. Również tam nie zajrzałem, kiedy przyjechałem z Koriolem i Ursynem. Beata także nie otwierała skrzynki. Nie orientowaliśmy się więc, kiedy ten list wrzucono.

Było jednak pewne, że zrobił to ktoś, kto wiedział, że Koriol tu przyjdzie, albo ktoś, kto dowiedział się, że Koriol już jest u Roberta. List wrzucono dopiero wtedy, kiedy Robert uzgodnił z Marcinem, że ten przyjdzie na spotkanie z Franiem. Kto wiedział o tym spotkaniu? Arkadiusz, Robert i Paulina – a więc ci, którzy czekali na Marcina. Także kapitan Anioł i kapral Filipek.
Jeżeli list wrzucono w momencie przyjazdu Marcina, to w rachubę wchodziły trzy osoby: Marcin, Ursyn i ja.

Jeśli wrzucono go później, mógł to uczynić Franio. Albo Beata, która przyszła najpóźniej. Przed jej przybyciem nikt listu nie zauważył... Ale też nikt do skrzynki nie zaglądał.

Koriol wyciągnął dłoń, wyraźnie drżała. W trzydziestym pierwszym liście nadawca obiecał mu, że otrzyma „uzasadnienie wyroku”. Dotrzymał słowa.

Anioł dokładnie obejrzał list pod silnym światłem zegarmistrzowskiej lampy Arkadiusza. Przycisnął go dłonią do stołu, później poprzecznie i podłużnie zwijał kopertę.

Oddasz mu? – cicho zapytałem.

Anioł uśmiechnął się.

Proszę – powiedział do Koriola podając mu kopertę.

Czy pan sądzi – zapytał Koriol cofając wyciągniętą dłoń – że koperta mogłaby także...

Może pan śmiało otworzyć.

Gdyby było coś ciekawego, to powiem panom. Dobranoc.

Dobrej nocy – odparł Anioł. – Proszę się położyć.

Mąż – odezwała się Beata – nigdy się nie kładzie, jeżeli jest zdenerwowany.

Pocałowała Marcina w policzek. Marcin dotknął włosów Beaty, odwrócił się i wszedł do pokoju.

Franio – powiedział kapral – zmów grzecznie paciorek. I do łóżeczka. Jacuś i Agatka już dawno powiedzieli dobranoc.

Jak już pan kapral coś powie – zapiszczał Franio – to można umrzeć ze śmiechu. Powinni pana wziąć do telewizji, mieliby weselszy program. Szanowanie.

Wszedł do pokoju Arkadiusza. Za nim podreptał Arkadiusz. Biegł zabawnym truchcikiem chichocząc i zacierając ręce.

Beata podała mi rękę przytrzymując ją nazbyt długo.

Dobranoc, panie Arturze – powiedziała. – Ufam panu.

Robert i Paulina weszli do swojej sypialni. W dużym hallu pozostaliśmy we trójkę: Anioł, Filipek i ja.

Znałeś Beatę wcześniej? – zapytał Anioł.

A bo co?

A bo nic – powiedział Anioł.

Właśnie tak pomyślałem.

Spojrzałem na zegarek: za piętnaście minut dwudziesta trzecia. Za godzinę i piętnaście minut Marcin Koriol powinien zginąć.


Dwudziesta trzecia

Na stole leżały zniszczone karty kaprala – graliśmy w „oczko”, czyli w „dwadzieścia jeden”. Obok, na podręcznym stoliku, stał termos z mocną kawą, szklanki i radio tranzystorowe, które przyniosła Paulina: „Żeby się panom nie nudziło”.

Nie nudziło się nam.

Stolik ustawiliśmy w pobliżu drzwi pokoju Marcina. Wciąż któryś z nas spoglądał na te drzwi. To nie było takie nudne zajęcie, jeśli dodać do tego nasze domysły i atmosferę tej nocy.

Przez radio nadawano piosenki z ostatniego festiwalu międzynarodowego w Sopocie; tylko niektóre z nich nadawały się do słuchania.

W drzwiach swego pokoju ukazał się nagle Koriol. Bez marynarki, rozluźniony krawat na szyi. Miał spocone czoło i silnie podkrążone oczy. Powiedział cicho:

Morena, pod podłogą coś się rusza. Jakby ktoś drapał albo skrobał...

Wykluczone. Sprawdzaliśmy strop w piwnicy.

Ale słyszałem... Co to może być?

Widziałem ślady szczurów. Proszę się uspokoić.

A wy tak tu sobie siedzicie i spokojnie gracie w karty?

Wszystko w porządku, panie Koriol – powiedziałem.

Gramy w „oczko”, bo nie chcemy zasnąć. Kamienia jeszcze nie przegrałem.

Spodziewam się, Morena. Nie jest jeszcze pana własnością.

Właśnie dlatego nie dałem go do puli. Czy pan przeczytał list?

Nie – odparł Koriol – nie mam odwagi. A radio musi grać?

Nie musi. Gra cichutko, żeby nam było łatwiej czuwać.

Ale ja wciąż...

Niech się pan nie obawia. Proszę się położyć i przeczytać list.

Nie mam odwagi – powiedział cicho Koriol. – Oni mnie już wykończyli. A radio niech gra, nic nie szkodzi.

W drzwiach swego pokoju stanęła Beata w przejrzystym nylonowym szlafroczku, który pożyczyła od Pauliny. Spod cieniutkiej tkaniny przeświecało jej ciało osłonięte tylko koronkowymi majteczkami i wąskim biustonoszem.

Stało się coś? – zapytała Beata. – Ach, Marcin!

Nic się nie stało – odezwał się inspektor. – Pan Koriol chciał nam tylko powiedzieć, że czuje się doskonale.

Koriol dostrzegł pewne szczegóły stroju Beaty.

Bądź rozsądna, Beato. Połóż się spać.

Beata zwróciła się do mnie:

Czy mogę odprowadzić męża do pokoju?

Szef słyszał? – zapytał kapral.

Pani mąż – powiedziałem – sam trafi do swego pokoju.

Pan wciąż myśli tylko o tym kamieniu – powiedział Koriol.

To piękny kamień, panie Koriol, rzadkiej urody, i jest o czym myśleć. Myślałem jednak o tym, żeby pan wreszcie położył się i przestał myśleć o tej całej cholernej historii. Niech pan o niej nie myśli. Myślenie o śmierci zabija jak sama śmierć.

Przestanę o tym myśleć, Morena, ale od jutra. Wyjdź stąd, Beato. Połóż się. Nie cierpię, kiedy pokazujesz się obcym w takim stroju. Idź już. Idź, powiedziałem!

I ty się połóż – powiedziała Beata.

Uśmiechnęła się do mnie. – Dobrej nocy, panie Morena.

Cofnęła się do pokoju i dopiero wtedy Koriol wrócił do swojej kamiennej groty pozbawionej okien. Trzasnął drzwiami.

Beata – powiedział Anioł – jest w beztroskim nastroju. Niektóre kobiety pozbawione są wyobraźni. Może nawet większość kobiet, kiedy myślą lub mówią o mężu.

Po co jej wyobraźnia – stwierdził lakonicznie kapral – jeżeli ma takie ciało. Z takim ciałem kobieta dalej zajdzie niż z wyobraźnią i inteligencją. Widział pan kiedy lepsze?

Nie mogę sobie przypomnieć – powiedziałem.

Trafnie pan to ujął – stwierdził kapral. – Niech mi kaktus wyrośnie, jeśli ta ślicznotka nie czuje do pana mięty.

Koriol za coś innego chce mi dać jeden ze swoich ślicznych kamyków. Anioł, jak myślisz, kto wezwał mnie do Koriola?

A ty jak myślisz? – zapytał Anioł.

Może ktoś z polecenia faceta, który chce go sprzątnąć.

Ani ten facet, ani nikt z polecenia faceta.

Nie chcesz powiedzieć, że wymyśliłem ten telefon? Skąd mógłbym wiedzieć o sprawie Koriola?

Anioł zaśmiał się.

Poleciłem komuś, żeby do ciebie zatelefonował i zaprosił do INTERPOLEX– u.

Stąd wynika – powiedziałem – że wiedziałeś o listach.

Przed dwoma tygodniami przyszła do nas Beata i opowiedziała o nich mojemu zastępcy. Prosiła, żebyśmy nie ujawniali przed jej mężem, że była u nas. Ale nie umiała wytłumaczyć, dlaczego Koriol nie szuka u nas pomocy.

Co tu ukrywać – odezwał się kapral – on się nas boi.

Domyślam się – powiedziałem – że byłeś w zmowie z Franiem i kazałeś mu ściągnąć Koriola. I stąd ten kocioł.

Rozmawiałem z dzielnicowym. Polecił mi kaprala Filipka. Przypomniał nam historię z platyną, w której to aferze Franio Glindas istotnie nam pomógł. Kapral wiedział też, że Franio często odwiedza Roberta.

Więc kocioł zrobiłeś dlatego, że Marcin miał tu przyjść?

Chciałem mieć w jednym miejscu ofiarę i jej domniemanego kata, i zarazem ocalić Koriola. Podejrzewałem, że listy wysyła ktoś z rodziny Koriola, względnie w porozumieniu z jego rodziną, może nawet z żoną? Franio, za pośrednictwem Roberta, obiecał Koriolowi, że załatwi sprawę listów. Jednak przy tej sposobności chciał z Robertem, jak dzisiaj się okazało, wyłudzić od Koriola trochę forsy.

On zawsze robi jakieś kawały – powiedział przygnębiony kapral. Na sam widok pracujących ludzi dostaje zawrotów głowy i robi mu się niedobrze.

Jak przypuszczasz, Anioł, kto chce zabić Koriola?

Pomysł z wysyłaniem listów dla wyłudzenia pieniędzy – to podobne do Frania. Albo jest z kimś w zmowie, albo nie ma z tym nic wspólnego. Na razie jestem zdezorientowany. A ty?


Dwudziesta trzecia dwadzieścia

Spojrzeliśmy na drzwi, bo właśnie zaskrzypiały. Ukazał się w nich, opierając jedną dłoń na lasce a drugą na klamce, wystraszony Koriol. Z dłoni zwisała wilgotna od potu chusteczka.

Morena, niech to szlag trafi. Mówię panu, że coś chrobocze pod podłogą i w ścianach.

W piwnicy jest dwóch moich ludzi – powiedział Anioł.

Niech pan zejdzie do piwnicy i sprawdzi tych ludzi.

Panie Koriol, są ludzie, których nie potrzeba sprawdzać. Pracują uczciwie i nie mają żadnych „boków”. Są w Polsce tacy ludzie.

Morena, a co pan powie?

Wszystko jest w porządku. Niech się pan nie denerwuje.

A ten typ, ten przeklęty Franio? Gdzie on jest?

W pokoju starszego pana – powiedział kapral.

Mógł wyjść przez okno.

Nie wyszedł przez okno.

Skąd pan wie? – zawołał Koriol.

Nim zdążyliśmy przeszkodzić, podbiegł do pokoju Arkadiusza i otworzył drzwi.

Proszę! – zawołał. – Gdzie on jest! Mówiłem!

Niech pan tam nie wchodzi! – powstrzymałem go.

Z ciemnego wnętrza wyskoczył Franio w kąpielowych spodenkach.

Jak pragnę zakwitnąć, pali się czy co?

Za Franiem ukazał się zaspany Arkadiusz w długiej koszuli nocnej ozdobionej koronkami. Spojrzał na Marcina.

Inspektor stanął przed tą malowniczą grupą.

Proszę natychmiast wrócić do pokoju!

I po co hałasujecie? – zachichotał Arkadiusz. – Tak czy inaczej na każdego spadnie, co mu jest przeznaczone.

No to cześć – powiedział Franio.

Cofnął się w głąb pokoju. Za nim Arkadiusz, jakby ani na moment nie chciał zostawić samego Frania w swoim pokoju.

Wtedy otworzyły się inne drzwi i do hallu weszła Beata.

Stało się coś? – zapytała.

Beata – powiedział Koriol – bądź rozsądna i nie pokazuj się w tym... obłoku. Wracaj do łóżka i śpij.

Nie mogę zasnąć, Marcin, przecież wiesz!

Anioł podprowadzał Koriola do jego pokoju.

Pan także powinien się położyć. Przeczytał pan list?

Zaraz przeczytam. Beato, nie stój tak. Idź stąd.

Koriol czekał, aż Beata zamknie za sobą drzwi.

I znowu cisza zaległa hall.

Usiedliśmy przy stoliku.

Kapral Filipek sięgnął po karty i rozdzieliwszy talię na dwie części, przetasował je z wprawą zawodowego gracza.

Obskoczymy rundkę? Co szef na jeszcze jedną rundkę?

Może po północy, Filipek, jeśli to ci odpowiada.

Jak szef uważa – powiedział kapral sięgając po termos z kawą. – Ładnie byśmy wyglądali, gdyby ta kawa była zatruta. Trzy trupki przy jednym stoliku.

Nie mów takich strasznych rzeczy – powiedział inspektor – bo dostaję gęsiej skórki.

Jak już szef coś powie – zaśmiał się kapral – to słowo honoru, lepiej nie można. Gęsiej skórki... To było dobre, szefie.

Anioł zmienił stację w odbiorniku. Usłyszeliśmy głośny przebój sezonu, o lalce z wosku czy coś w tym rodzaju.

Więc ty kazałeś telefonować – powiedziałem do Anioła.

Dlaczego do mnie?

Z różnych przyczyn – odparł Anioł. – Byłeś bardzo zdolnym oficerem śledczym. Kochałeś swoją pracę i teraz jest ci ciężko... Wciąż myślę, Morena, że kiedyś do nas wrócisz.

Dziękuję ci. Ale to nie są wszystkie powody, dla których kazałeś do mnie telefonować.

Nie wszystkie. Kiedy dowiedzieliśmy się przed dwoma tygodniami od Beaty, że Koriol otrzymuje listy z pogróżkami, posłaliśmy na rozeznanie zdolnego wywiadowcę, który miał go delikatnie wybadać. Koriol wyprosił go z gabinetu. Pomyślałem, że taki prywatny człowiek jak ty, wydobędzie z Koriola o wiele więcej niż ktoś z milicji.

Niezły pomysł. Ale jeszcze nie powiedziałeś o wszystkim.

Przeszłość Koriola i źródło jego majątku nie mniej nas interesują niż te listy i ich nadawca.

To już twoja sprawa. Ja mam uchronić Koriola przed śmiercią. A jak z tą platyną?

Pretekst, który podsunął nam Filipek. A co do platynowego łańcucha, to zapięcie istotnie naprawiał Arkadiusz. To się wiązało z aferą Frania. Musieliśmy zmylić autora listów co do istotnego celu naszego najazdu na willę Roberta. – Filipek – Anioł zwrócił się do kaprala – zajrzyj do pokoju Roberta i zobacz, czy oni tam są. Robert w ogóle nie wychodził z pokoju.

Jakbym był z Pauliną – mruknął kapral – to także bym nie wychodził z pokoju. Szef wyczuwa, co chciałem przez to wyrazić?

Twoja żona pieje z zachwytu nad twoją wiernością – powiedział Anioł – a ty wciąż gadasz o kobietach.

Gadać chyba wolno – powiedział markotnie kapral.

Przynajmniej tyle wolno żonatemu człowiekowi.

Koriol chodził po pokoju. Trzeszczały klepki wysuszone w niewietrzonym pomieszczeniu. Słyszałem, jak stawia lewą stopę, później lekki stuk laski, później powłóczenie prawą nogą.

Kapral uchylił drzwi sypialni Roberta i Pauliny.


Dwudziesta trzecia trzydzieści

Pokój Marcina Koriola był ponury. Pod jedną z bielonych ścian stały sięgające sufitu półki. Trzy pozostałe ściany były nagie, bez żadnej ozdoby; nie sterczał z nich nawet gwóźdź.

Na środku ustawiono polowe łóżko przykryte pościelą i kocami. Obok stał – taboret spełniający chwilowo rolę nocnego stolika; na nim lampka z seledynowym abażurem, popielniczka, mosiężny lichtarz z wetkniętą weń świecą i pudełko zapałek.

Marcin siedział na łóżku i miętosił w rozdygotanych dłoniach podłużną kremową kopertę. Wreszcie ją rozerwał – szybko, nerwowo, pod wpływem nagle powziętej decyzji. Spojrzał na podpis: Madryt:, i jakby go to zaskoczyło, włożył, list do rozdartej koperty. Kopertę położył na stoliku.

Po chwili opanował go strach. Wyjął z koperty list i zaczął czytać półgłosem:

Musisz umrzeć dzisiaj o północy. Mój ojciec, Federico Castro de Robles, wrócił z tobą z Brazylii, gdzie obaj przez kilka lat poszukiwaliście diamentów i złota. Przypłynęliście do Francji. Tylko jeden z siedmiu wielkich brylantów należał do ciebie, reszta była własnością mego ojca.

Kiedy przekradaliście się później przez hiszpańską granicę, francuscy strażnicy postrzelili cię w nogę, a mój ojciec dostał postrzał w płuco. Obawiając się, że wpadnie w ręce gwardzistów, już na hiszpańskiej ziemi wręczył ci swoje brylanty, żebyś oddał je w Madrycie mojej matce. Dla mnie miałem wtedy kilka lat przekazał złoty zegarek kieszonkowy, który zawsze nosisz przy sobie i nigdy się z nim nie rozstajesz. Ojciec dostał go od mego dziadka. Drugi, taki sam zegarek, dostał od dziadka brata mego ojca, mój wuj.

Marcin przez chwilę trzymał list w opuszczonej dłoni. Drugą ręką wspierał się na lasce. Odstawił laskę, oparł ją o brzeg łóżka i sięgnął po złoty zegarek. Otworzył kopertę. Sprawdził, która godzina. Otwarty zegarek położył na taborecie i znowu, opierając dłoń na lasce, pochylił głowę nad listem. Miał przekrwione i zmęczone oczy, zasnuła je mgła, przybliżył więc list do lampki.

Ojciec miał krwotok. Zostawiłeś go w pobliżu granicy w jakiejś małej wiosce. Kiedy po miesiącu w gorączce i z niewyleczoną raną postrzałową wrócił do Madrytu, gdzie ty również mieszkałeś ze swoją rodziną, nie chciałeś mu oddać jego sześciu kamieni ani zegarka. I złożyłeś doniesienie agentom z Gvardia Civil, że w czasie wojny domowej mój ojciec walczył po stronie Republiki przeciw dywersantom z madryckiej piątej kolumny.

Koriol przetarł oczy. Patrzył tępo przed siebie, w jakieś miejsce na ścianie, między pustymi półkami z nie heblowanego drzewa. I znowu podsunął list pod seledynowy abażur.

Gwardziści przyszli do nas czternastego maja, przed północą. Rozstrzelali mego ojca w samym środku nocy, kiedy na wieży pobliskiego kościoła zegar bił dwunastą godzinę. Powiedzieli mu, kto złożył doniesienie, i że to wystarczy, żeby kogoś rozstrzelać bez sądu. Matka słyszała.

Marcinie Koriol, byłem wtedy dzieckiem. Ale moja matka dobrze cię znała, bo przyjaźniłeś się kiedyś z nią i moim ojcem. Matka do końca życia pamiętała twoje nazwisko i powtarzała mi je po sto razy każdego roku czternastego maja o północy.

Koriol zmiął list w ręku, zamknął pięść. Chciał cisnąć listem o ścianę, ale poruszył tylko tą wielką pięścią w górę i w dół – i znowu ją otworzył i wygładził zmięty list i czytał dalej:

Pozdrawia cię dziś spoza grobu Federico Castro de Robles, za moim pośrednictwem, za pośrednictwem syna hiszpańskiego komunarda i polskiej kobiety; wiesz, że moja matka była Polką. Nie chcę, żebyś zwracał mi majątek mego ojca. Nauczyłem się żyć z własnej pracy i wszystko, co posiadam, zawdzięczam wyłącznie sobie. Ale nie mogę spokojnie chodzić po tej ziemi ani oddychać jej powietrzemjak długo chodzi po niej i oddycha tym samym powietrzem taki łajdak, jak ty.

Marcin skulił się. Poczuł nagły chłód, ogarnęły go dreszcze. Chwyciwszy skrawek koca, narzucił go na siebie przysłaniając nim głowę i część twarzy. Spojrzał na ostatnie zdania listu.

Długo czekałem, by wykonać mój wyrok. Przygotowania trwały kilka lat. Jestem nareszcie gotów. Marcinie Koriol, od mego wyroku nie ma odwołania. Umrzesz czternastego maja o północy i nikt cię przed tą śmiercią nie ocali.

Marcin położył list na popielniczce i podpalił go zapałką. Papier, nasiąknięty potem z dłoni Marcina, tlił się zaledwie.

Umrzesz o północy – szepnął Koriol – umrzesz czternastego maja o północy... o północy... umrzesz.

Było cicho, przeraźliwie cicho – bo w tej ogromnej ciszy szeleścił na popielniczce podpalony list.

Morena! – krzyknął Koriol. – Morena!


Dwudziesta trzecia czterdzieści

Gwałtownie pchnięte drzwi tak silnie uderzyły o mur, że posypał się tynk. Przerażony Koriol, oparłszy się plecami o ścianę, krzyczał:

– Morena, Morena! Oni mnie zabiją! Zabiją mnie, mówię wam, zabiją! Róbcie coś, ratujcie mnie! Morena...

Podbiegłem do Koriola i podtrzymałem go. Rozejrzał się półprzytomnie po hallu. Zatrzymał wzrok na twarzy kaprala, później na twarzy kapitana. Tak patrzył, jakby ujrzał ich po raz pierwszy. Wreszcie oprzytomniał.

A oni... Tamci... Czy są w pokojach? I ten Glindas...

Prezesie – odezwał się kapral – dopiero co do nich zaglądałem. I do prezesa zajrzałem, ale głowę miał pan przykrytą kocem.

Głowę kocem, to niemożliwe, tak... A czy nic pan nie słyszał? Tego chrobotania?

Słyszałem tylko pański oddech, prezesie.

To tak cichutko chrobocze jakby w murze była ukryta maszyna piekielna... Chciałem powiedzieć, że bomba zegarowa.

Panie Koriol – powiedziałem – to tyka pański zegarek.
Koriol sięgnął do kieszonki i nie znalazł tam zegarka. Odwrócił się, ruszył w głąb pokoju. Chwycił otwarty zegarek i wrócił z nim do hallu.

Może on tak chrobocze. To mogło mnie zmylić, Morena.

Właśnie – powiedziałem. – Ale zbliża się północ. Wolałbym, żeby pan nie stał tutaj, w odsłoniętym miejscu.

Spłoszony wzrok Koriola prześliznął się po oknach i ścianach, po drzwiach i nawet po suficie.

Skąd mogliby strzelać? – szepnął.

Chyba nie będą strzelać – powiedziałem. – Proszę natychmiast wrócić do pokoju. Za chwilę będzie po wszystkim.

Jakoś niezręcznie, raczej dwuznacznie zabrzmiało to słowo, bo Koriol natychmiast je podchwycił.

Po wszystkim? – zawołał. – Cholera, takiego wszawego obrońcę musiałem sobie znaleźć! Takiego przeklętego głupca, który pozwoli mnie zabić! I milicja pozwoli mnie zabić!
Denerwował mnie ten przerażony wielki mężczyzna, który wyglądał teraz jak wystraszona mysz w potrzasku.

Po wszystkim – powiedziałem – to znaczy, że po całym strachu. Po pańskim tchórzliwym, obrzydliwym strachu, panie Koriol. Po strachu postrzelonego kujota, a nie mężczyzny, który zapewne sam umiał zabijać, i który do swoich brylantów nie doszedł niańczeniem dzieci w przedszkolu, ale na pewno jak najbardziej brutalnie, z całym okrucieństwem dla tych, którzy mogli mu przeszkodzić w zdobyciu tych kamieni! Niech pan się stąd wynosi i przestanie histeryzować, bo tu aż cuchnie od pańskiego cholernego tchórzostwa!

Koriol skulił się, skurczył, zmalał. Dotychczas nikt tak do niego nie mówił. Drżały mu wargi, trzepotały powieki.

Jeżeli pan sobie życzy – powiedziałem – możemy rozwiązać naszą umowę. Pański strach wzbudza obrzydzenie.

Nie, co pan – cicho mówił Koriol – niech pan pilnuje... Przy świadkach powiedziałem, że dam ten kamień. Inspektor słyszał i moja żona, i wszyscy... Dostanie pan jutro...

Chwileczkę – przerwał mu inspektor. I do mnie: – Weź zegarek pana Koriola. Lepiej będzie, jeśli zostanie tutaj.

Koriol podał mi zegarek.

Dlaczego tak będzie lepiej? – zapytał.

Z dwóch przyczyn – odparł Anioł. – Przestanie pan patrzeć na poruszające się wskazówki. I skończy się to chrobotanie... Morena, połóż gdzieś ten zegarek.

Położyłem zegarek na wysokim parapecie okna zasłoniętego drewnianą okiennicą. Koriol wzniósł laskę wskazując nią kapitana Anioła:

Niech pan nie pozwoli, żeby oni mnie zabili... Musicie mnie pilnować, od tego jest milicja.

Szef słyszał? – zapytał kapral. – Prezes trafnie to ujął.

Nie mówiłem do kaprala – chrapliwie powiedział Koriol:

Niech kapral nie tego...

Panie Koriol – powiedziałem – już pan nas ustawił. A teraz proszę wracać do pokoju.

I już nie muszę się bać?

Może się pan bać, ale niech pan o nas się nie martwi. Niech pan spokojnie czeka, aż wejdziemy do pokoju i powiemy panu, że wszystko jest w pierwszorzędnym porządku.

Będę czekać. A jutro...

I niech pan więcej nie wychodzi do hallu.

Dobrze – zgodził się potulnie Koriol. – Już nie wyjdę.


Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt

– Anioł – powiedziałem – za chwilę północ.

Wyjął rewolwer z kabury zawieszonej pod pachą.

Filipek, uważaj na okna. A ty – zwrócił się do mnie – obserwuj te drzwi. Ja biorę główne wejście.

Zsunęliśmy trzy krzesła zestawiając je oparciami tak, że utworzyły trójkąt. Usiedliśmy dotykając się ramionami.

Okiennice zamknąłem na skoble – powiedział kapral.

Kasy pancerne zamyka się na coś lepszego niż skoble – mruknął Anioł – a jednak są tacy, którzy je otwierają. Wszystko, co jest zamknięte, zawsze można w jakiś sposób otworzyć. O czym myślisz, Morena?

O Koriolu, który stoi pod drzwiami i boi się.

Wierzysz w to, że nic mu się nie stanie?

Nie wiem. Dlaczego odebrałeś mu zegarek?

Sam przestraszyłem się chrobotania, o którym Koriol tak sugestywnie mówił. Ale to nie ma znaczenia.

Dostrzegłem, że klamka w drzwiach pokoju Beaty opadła w dół. Nie powiedziałem o tym Aniołowi. Beata powoli otwierała drzwi.

Wracać – powiedziałem. – Natychmiast.

Końcami palców dotknęła ust i przesłała mi pocałunek. Powoli, jak przed tym otwierała drzwi, tak teraz je zamykała.

Spojrzałem na zegarek: za pięć minut dwudziesta czwarta.

Kapral poruszył się niespokojnie. Usłyszeliśmy cichy trzask.

Co to było? – zapytał Anioł.

Zapaliłem latarkę, szefie – wyjaśnił kapral. – Bo nagle może zgasnąć światło, a chciałbym mieć oświetlone okna.

I stąd ten trzask?

Tak, szefie, z latarki.

Znowu spojrzałem na zegarek. Sądziłem, że już północ, ale upłynęło zaledwie kilkanaście sekund.

Cicho jak na pustyni – odezwał się kapral. – Szef był na pustyni?

Filipek – powiedział Anioł – jak z oknami?

Bez zmian, szefie. W czasie wojny byłem na pustyni, w Afryce. W stopniu starszego strzelca, ale zawsze.

Co zawsze? – zapytałem.

Przynajmniej widziałem pustynię. W nocy była tam niemożebna cisza. Jakby nie wojna, to do końca życia znałbym pustynię tylko z obrazków... Szefie, jeszcze dwie minuty.

Nie patrz na zegarek, ale na okna.

Ja tylko na chwilę, szefie.

Jeszcze żadna minuta nie trwała tak długo jak ta następna, po ostatnich słowach kaprala. Panowała niesamowita cisza, nie zmącona żadnym szmerem. Nie słyszeliśmy nawet tykania naszych zegarków – jakbyśmy ogłuchli na wszystko inne, prócz tego odgłosu, na który podświadomie oczekiwaliśmy w napięciu wzrastającym z sekundy na sekundę. Na odgłos strzału albo wybuchu. Może na krzyk?

On się tam musi paskudnie bać – szepnął kapral.

Chyba tak – powiedział Anioł. – Ten człowiek umie się bać.

A co by szef zrobił, jakby on teraz wyszedł?

Tym zajmuje się Morena – odparł Anioł. – Już on coś zrobi.

Co by pan zrobił? – dopytywał się kapral.

Dałbym mu w zęby i wrzuciłbym go do pokoju.

Szef słyszał?

Słyszałem. O czym jeszcze myślisz, Morena?

Chciałbym, żeby to się już skończyło.

Rozmawialiśmy ściszonym szeptem, zaledwie poruszając ustami.

Żeby go zabili? O tym pomyślałeś?

Żeby już było po północy.

Sądzisz, że po północy nic się nie stanie?

Dałbym za to głowę – powiedziałem. – Oni go sprzątną albo o północy, albo za rok, również czternastego maja.

Zaskrzypiało krzesło kaprala.

Co to znowu? – zapytał Anioł.

Jeszcze minuta, szefie. Na okna uważam, niech szef nie martwi się o okna. Skoble są dobre, ręcznie kute.

Znowu cisza. Denerwująca i zabawna: trzech facetów obróconych do siebie plecami czeka nie wiadomo na co. Jak można w tej sytuacji zabić Koriola? Nic nie mogłem wymyśleć.

Mocna rzecz, szefie, taka pustynia.

Co cię napadło z tą pustynią? – zapytał Anioł.

Wspominam sobie. Znałem tam jedną Murzynkę.

Filipek – powiedziałem – nie podniecaj szefa.

Anioł, pstryknął palcami.

Skończcie z tym gadaniem!

Spojrzałem na zegarek. Do północy brakowało dwudziestu pięciu sekund. Nie ma takiej pustyni, na której czas wlókłby się tak powoli, jak tutaj – w domu Roberta Koriola i w oczekiwaniu na śmierć lub ocalenie Marcina Koriola.


Północ

Morena – powiedział Anioł – gratuluję kamyka. Dwunasta.

Twój zegarek spieszy o kilka sekund.

Tak – potwierdził kapral. – Jeszcze trzy sekundy, szefie.

To chyba nie ma znaczenia – odparł Anioł.

Może – powiedziałem – ale odłóżmy to do północy.

Już północ – odezwał się kapral. – Za pół sekundy. Jeszcze przez te pół sekundy siedzieliśmy w milczeniu. I wtedy dobiegł nas dziwny odgłos z pokoju Marcina Koriola: głuche i przytłumione uderzenie, jakby worek piasku zwalił się na trzeszczące klepki podłogi.

Skoczyliśmy w kierunku pokoju Koriola.

Nacisnąłem klamkę i próbowałem otworzyć drzwi. Natrafiały na jakąś przeszkodę.

Powoli i silnie popychałem je, czując, jak napierają na ciężkie i bezwładne, leżące wzdłuż progu, ciało Koriola. Do hallu wbiegli już mieszkańcy sąsiednich pokoi: Arkadiusz i Franio, Robert i Paulina, także Beata. Mieszały się ze sobą krótkie okrzyki:

Zabili! Umarł! Nie żyje? Naprawdę? Co się stało? O Boże!

Pozostawiliśmy ich w hallu pod opieką kaprala i przez wąską szczelinę między futryną a drzwiami przecisnęliśmy się – ja, i nieco tęższy ode mnie Anioł – do pokoju, w którym punktualnie o północy runął na podłogę Koriol.

Zamknęliśmy za sobą drzwi. Olbrzymie ciało Koriola leżało skośnie w stosunku do progu, stopami dotykając nisko umocowanego zawiasu. Rysy twarzy były spazmatycznie skurczone. Język wysunięty z ust przysłaniał dolną wargę. Chyba Koriol dławił się lub dusił. O wnętrze porażonej
silnym skurczem dłoni, wykrzywionej jak u człowieka chorującego na przewlekły gościec stawów – opierała się srebrna, kunsztownie rzeźbiona rączka laski z czarnego bambusu. Druga dłoń była tak samo skurczona, stopy skręcone do wewnątrz, a kolana lekko podkurczone. Oczy były otwarte i szklane, z nienormalnie poszerzonymi źrenicami, jakby w ostatniej sekundzie swego życia Koriol
ujrzał coś przerażającego. To nie mógł być atak serca ani wylew krwi do mózgu, ani nic z tego, co tak często widziałem u ludzi, których śmierć dopadła nagle i niespodziewanie.

Wszystko wskazuje na błyskawiczne działanie silnej trucizny, – powiedział Anioł – chociaż to jest mało prawdopodobne. Trzeba wezwać lekarza i ekipę śledczą. Koriol nie miał przy sobie żadnych tabletek, nie pił żadnych płynów, niczego nie jadł od kilku godzin.

Nie ma takiej trucizny – powiedziałem – która działałaby z zaleceniem zabicia kogoś o określonej godzinie.

Wygląda na to, że ktoś wydmuchał zatrutą strzałę z indiańskiej pucuny, przez dziurkę od klucza. Ale siedzieliśmy pod drzwiami. Nie musieliśmy badać ścian, czy jest w nich jakiś otwór. Zbadaliśmy je, nim Koriol wszedł do tego pokoju. Nie było w starannie otynkowanych murach żadnej szczeliny ani otworów po gwoździach, nie tkwił w nich ani jeden hak. Mury wzniesiono z pełnych cegieł, nie z pustaków. Opukaliśmy je centymetr po centymetrze. Zrzuciłem z lampki seledynowy abażur i wzniosłem ją w górę, by oświetlić sufit. Stuwatowa żarówka ujawniała każdą chropawość na fakturze sufitu; z małego otworu, umieszczonego na środku, sterczały krótkie przewody elektryczne okręcone plastrem, przewody, do których nie podłączono lampy. Przez ten wąski otwór, nie mający zresztą odsłoniętego ujścia, nikt i w żaden sposób nie mógł dosięgnąć Koriola.

Spojrzałem na gniazdko kontaktowe. Było dobrze umocowane w ścianie, a oba otwory zasłonięte wtyczką, od której biegł przewód do lampki. Przez masę lampki nie przepływał prąd.
Oświetliłem twarz Koriola. Na szyi wystąpiły sinobrunatne plamy, obejmowała szczękę i część policzka. Anioł rozchylił koszulę na piersi Koriola i wskazał takie same plamy.

Powiedziałem ci, że to silna trucizna. Szalony pomysł, ale nikt mi nie wmówi nic innego. Stężona, o piorunującym działaniu.

We wnętrzu prawej dłoni Koriola widniały dwie krople krzepnącej krwi. Z jednej wybiegła cieniutka smuga czerwieni kończąc się w niewidocznym dla nas miejscu, w zagłębieniu między palcem średnim, a wskazującym. Spoza drzwi wiodących do hallu dobiegały nas przytłumione głosy rozmowy; nad tym gwarem dominował cichy płacz: Beaty i histeryczny szloch Pauliny.


Siódma

Z kapitanem Aniołem spotkałem się następnego dnia – piętnastego maja – w gabinecie Koriola. Była siódma rano.

Usiadłem na tym krześle, na którym siedziałem poprzedniego dnia, o czternastej trzydzieści. Anioł siedział za antycznym stołem w stylu Ludwika XIV. Siedział na fotelu obitym gobelinem – z zatroskaną twarzą, niewyspany i zmęczony. Pomyślałem, że całą noc studiował życiorysy i dokumenty wszystkich członków rodziny Koriola. Ja także nie próżnowałem tej nocy.

Liczę na ciebie – powiedział Anioł. Musimy znaleźć zabójcę Marcina, i to szybko.

Wiem, Anioł, że jest ci trochę łyso. Pod nosem sprzątnęli ci gościa, którego tak strzegłeś, jakby to było całe złoto fortu Knox.

Razem z tobą, nie zapominaj. Użyj więc liczby mnogiej czasu przeszłego i, niestety, już dokonanego: „którego pilnowaliśmy”. Jednak ten czas nie był stracony, jeszcze to zrozumiesz. Czy wyłączyłbyś Beatę z kręgu podejrzanych?

Podejrzanych o zabójstwo czy o współudział?

Obojętne.

Mogła działać w zmowie z zabójcą, jednak...

Przypomniałem sobie, jak Beata zapytała: „a gdyby ktoś dał panu dwadzieścia tysięcy dolarów? Czy wtedy także przeszkodziłby pan w tej zbrodni?”

Mimo wszystko dokończyłem rozpoczętego zdania:

– …jednak wolałbym wykluczyć Beatę nawet spośród podejrzanych.

Czy nie sądzisz – zapytał Anioł – że była w tym zainteresowana, by Marcin nie umarł w jej sypialni? Ani w biurach INTERPOLEX– u, gdzie Beata stałaby się główną podejrzaną?

Anioł podał mi laskę Koriola. Z przyczepioną kartką i załączoną ekspertyzą, stanowiła teraz tak zwany „dowód rzeczowy”.

Kilka minut po północy zwróciłem uwagę kapitana na tę laskę. Dotykała dłoni Koriola, prawej dłoni, na której zauważyliśmy krople krzepnącej krwi i tę cieniutką smugę czerwieni zanikającą między palcami.

Ze srebrnej rączki, w tym miejscu, gdzie rzeźba smoka była inkrustowana turkusami, sterczał stalowy kolec z kroplą bursztynowego płynu na samym ostrzu; tam miało swe ujście wydrążenie wewnątrz kolca. Ten kolec tak umieszczono, by wbił się w nasadę wskazującego palca. Drugi kolec, lekko naznaczony krwią, wystawał z tej części uchwytu laski, która opierała się o śródręcze, blisko nasady małego palca.

Już wiedzieliśmy, jak porażono Koriola trucizną. Morderca, przewidując, że Koriol może opierać się przez moment na części rękojeści, wmontował w nią dwa kolce.

Teraz, w siedem godzin później, mogłem dokładnie obejrzeć laskę z czarnego bambusa. Wewnątrz rękojeści były wmontowane dwie silne sprężyny zakończone stalowymi igłami. Specjalny mechanizm wyzwalał sprężyny za pośrednictwem impulsu wysłanego z zewnątrz.

Srebrny uchwyt był osadzony w bambusowym drzewcu na trzech gwintach. Można go było wykręcić w ciągu kilku sekund i wkręcić do laski inny – ten, który znaleźliśmy przy martwym Koriolu, zawierający elektronowe urządzenie i truciznę umieszczoną w zbiornikach znajdujących się u nasady obu igieł, na których podstawę nacisnęły sprężyny w momencie ich odkształcenia. Kolce wypchnęły dwa malutkie turkusowe oczka i wbiły się w dłoń Koriola.

U podstawy uchwytu znajdował się dziesięciocentymetrowy drut miedziany; stanowił antenę, która odebrała impuls.

Jeszcze w nocy eksperci z Zakładu Kryminalistyki zbadali laskę. Stwierdzili, że wmontowano w rękojeść mechanizm stanowiący odbiornik dla przekazanego impulsu. Urządzenie było wymyślne i mikroskopijne, prawdopodobnie japońskiej konstrukcji. Nie posiadało jednak mechanizmu zegarowego, który punktualnie o północy zwolniłby sprężyny zakończone jadowitymi kolcami. Zacisk, który je przytrzymywał, musiał być zwolniony zdalnie, przez specjalny nadajnik; nie mógł sam działać, nawet gdyby gwoździe przybijano tą laską.

Eksperci założyli, że nadajnik miał większe rozmiary niż mechanizm ukryty w rękojeści laski, i dlatego nie wmontowano go razem ze sprężynami. Ale gdzie ukryto ten nadajnik i kto go uruchomił o północy?

Rewizja przeprowadzona w willi Roberta, nie przyniosła żadnych rezultatów, ani też rewizja osobista wszystkich obecnych. Może nadajnik znajdował się poza obrębem willi? Może działał automatycznie, ukryty gdzieś przez któregoś z członków rodziny lub przez tajemniczego Mściciela z Madrytu?

– Trzymajmy się tego – powiedział Anioł – co ustaliliśmy na pewno. Marcina zaproszono do brata, czy też wykorzystano tę okoliczność, żeby wymienić uchwyt laski i poszerzyć krąg podejrzanych. Do czasu, nim Koriol zjawił się u Roberta, kontaktował się tylko z tobą, Ursynem i Beatą, w biurze INTERPOLEX– U. Później z całą rodziną w domu Roberta.

Nie tylko. Także z tobą i kapralem.

To się zgadza – potwierdził Anioł. – Dalej: morderca wiedział, że kiedy Koriol jest zdenerwowany, nie kładzie się spać. Zresztą wiedział, że trzydzieści jeden listów nie pozwoli mu zasnąć, i że zdenerwowany Koriol będzie chodził tej nocy z kąta w kąt, zaciskając kurczowo uchwyt laski.

Do gabinetu Koriola wszedł młody porucznik, który nie zwracając na mnie uwagi położył na stole opieczętowaną kopertę.

Dziękuję – powiedział Anioł. – Wiem, co to jest. Porucznik wyszedł. Wtedy Anioł otworzył kopertę cieniutkim ostrzem zabytkowego sztyletu Koriola i wyjął z niej kilka arkuszy fotograficznego papieru. Znajdowała się na nich odbitka ręcznego pisma, zapewne listu. Przeczytał go i schował fotokopie do koperty.

– Domyślasz się, kto jest mordercą? – zapytał.

Chyba tak, ale jeszcze musiałbym sprawdzić kilka danych.

Masz jakichś przyjaciół z Brygady Międzynarodowej? Z Hiszpanii, z okresu wojny domowej?

Tak. Nawet krewnych.

Czy mówi ci coś nazwisko Castro de Robles?

Nic mi nie mówi.

Federico de Robles zginął, bo Marcin Koriol zadenuncjował go przed frankistowską policją polityczną. Jego syn jest mordercą Koriola, albo inicjatorem tego wymyślnego morderstwa. Federica de Robles rozstrzelano 14 maja o północy.

To potwierdza mój domysł, że Zakład Kryminalistyki odczytał spalony list, który Koriol zostawił na popielniczce. To fotokopie, prawda? Bo chyba stąd pochodzą twoje rewelacje.

Treść tego listu znałem wcześniej, nim Koriol go przeczytał.

Rozumiem. Czy jest tam jakiś szczegół, który...

Anioł zerwał się z fotela. Stojąc, wyjął z koperty fotokopie listu do Koriola. Odszukał jakiś fragment.

No tak, oczywiście! – zawołał. I wybiegł z gabinetu poruszając fotokopiami jak wachlarzem.


Ósma

Punktualnie o ósmej przyszli do biura pracownicy INTERPOLEX– u. Nie spóźnili się ani o minutę, lecz także nie przyszli ani o minutę przed ósmą, w nadmiarze gorliwości.

Powiedziałem Aniołowi, że muszę wyjść. Zgodził się pod warunkiem, że o dziewiąte] przyjdę do willi Roberta.

Jak dowiedziałem się później, przesłuchanie urzędników INTERPOLEX– u nie wniosło nic nowego. Prócz jednego szczegółu obciążającego Beatę i mnie. Koriol nie spoufalał się ze swymi współpracownikami i wbrew przyjętym u nas obyczajom, nie chodził z nimi na kawę ani na „drinka”, nie uczestniczył też w imieninach czy urodzinach swoich pracowników.

Po ostatnim, niezbędnym, ale i niepotrzebnym przesłuchaniu księgowego, Beata poprosiła Anioła o rozmowę.

Spodziewam się – powiedział Anioł – że powie mi pani to, na co czekam od wczoraj.

A na co pan czeka od wczoraj?

Pani najlepiej znała nawyki swego męża. Pani wiedziała, że kiedy jest zdenerwowany, to wędruje po pokoju ze swoją laską. Pani mogła najłatwiej wymienić rzeźbiony uchwyt laski.

Wymienić? Nic nie wiem o takiej wymianie. Chciałam tylko... bo jest jedna niezbyt jasna sprawa.

Czy ta, że nie jest pani nawet przygnębiona? Nie spotkałem jeszcze kobiety tak opanowanej po śmierci męża.

Panie inspektorze – powiedziała – nie kochałam Marcina. Był brutalny i grubiański, apodyktyczny i wymagający, chorobliwie zazdrosny i trochę... nienormalny. Interesują pana szczegóły tej anomalii?

Raczej inne szczegóły – odparł Anioł. – No więc?

Wciąż powtarzał, że mnie kupił. Obrażał mnie, zawsze, nawet przy obcych. W ogóle dla wszystkich był przykry.

Chce pani powiedzieć, że ta śmierć uszczęśliwiła panią.

Nie. Bardzo mi go żal, naprawdę.

Jego śmierć uczyniła panią najbogatszą kobietą w Polsce. Pani jedna zyskała na tej śmierci.

Beata potrząsnęła głową.

Rozmawiałam przed chwilą z jego adwokatem, telefonicznie. Marcin zostawił testament. Jedną trzecią majątku zapisał mnie, drugą zostawił ojcu, a trzecią Paulinie. Tylko Roberta pominął. Gdyby Marcin żył, nakłoniłabym go, żeby wszystko mnie zapisał. Jego śmierć uniemożliwia zmianę testamentu. Dostanę dwa brylanty, dwa dostanie Paulina, dwa Arkadiusz. Ten siódmy kamień muszę także im oddać, jeżeli chcę zatrzymać samochód, kosztowne urządzenie mieszkania i sporo innych rzeczy. Straciłam najwięcej na śmierci Marcina.

Dlaczego Koriol wyróżnił w swoim zapisie Paulinę?

Była jego kochanką. Później przedstawił ją swemu bratu. Dał jej samochód i sporo pieniędzy. I Robert ożenił się z Pauliną. Ale on nie wie, że Paulina żyła z Marcinem.

Co panią łączy z panem Moreną?

Nie rozumiem, dlaczego...

Znaliście się dawniej.

Pan wie o tym? Skąd?

Nie ujawniam źródła moich informacji.

Poznałam Morenę, kiedy pracował w milicji. Spotkaliśmy się kilka razy. To wszystko. Miał jakieś kłopoty, pan je chyba zna, i wtedy przestał się ze mną widywać.Jakim cudem Morena znalazł się tu wczoraj?

Telefonowałam do niego. Żeby pomógł memu mężowi. To świetny fachowiec, a mąż nie chciał rozmawiać z milicją. Nie wiem, czego Marcin się bał. Byłam pewna, że Morenie powie, o co tu chodzi, i że w ten sposób ja także się dowiem.

Oczy Anioła zabłysły i zwęziły się nieco.

Proszę pani, to ja telefonowałem do Moreny. Właściwie moja sekretarka. Żeby wstąpił do Koriola, po czternastej godzinie. Wiedziałem o listach z pogróżkami i potrzebny był mi ktoś, kto dowie się od Koriola, kim jest nadawca listów.

Przed dwoma tygodniami byłam w komendzie. Mówiłam o listach.

Wiem. Skąd pani telefonowała do Moreny?

Skąd telefonowałam? Z biura.

To nieprawda.

Skąd pan wie?

Podtrzymuję,, co powiedziałem o nie ujawnianiu źródeł moich informacji. Skąd pani telefonowała?

Telefonowałam – uśmiechnęła się Beata – z baru mlecznego, naprzeciw biura, zapomniałam. Nie chciałam, żeby mąż...

Dlaczego pani z takim samozaparciem osłania Morenę?

Uśmiechnęła się, nic nie powiedziała.

Kogo pani podejrzewa o zamordowanie swego męża?

Czy ja wiem? Arkadiusz mówił, że zabiłby Marcina, gdyby takie było jego przeznaczenie. Nie wiem kto... Może Paulina dowiedziała się o testamencie Marcina i bała się, że mogę go zmienić na jej niekorzyść? Może ten okropny Franio? Nie, chyba nie. To był tylko tragiczny epilog madryckiej historii.

Albo ktoś, kto znał szczegóły tej historii? Wykorzystał ją dla swoich celów i dla zmylenia śladów. Pani mogła ją znać. Może Paulina? Jest pani podejrzana o współudział. Czynię to niechętnie, ale nie mogę inaczej.

Nie wiem, jak mam pana przekonać, doprawdy, nie wiem – mówiła Beata niespokojna, lekko przestraszona. – Nie byłabym zdolna do czegoś takiego, nawet nie znam szczegółów śmierci... Musi pan porozmawiać z Arkadiuszem, z Franiem, z Pauliną...

Wiem, że muszę – powiedział inspektor. – Z panią także.

Powiedziała urażonym tonem, oschle i wyniośle.

Jak pan uważa, inspektorze. Jasiem do dyspozycji.


Dziewiąta

Dla dokładniejszego odtworzenia pewnych sytuacji, przesłuchanie świadków – każdy ze świadków był na razie podejrzany i zarazem „podejrzanym świadkiem”, a więc budzącym nieufność – odbyło się w willi Roberta Koriola. Asystowałem przy tym.

Zeznanie Pauliny Koriol:

Panie inspektorze, strasznie mnie złościło, kiedy oni tak spokojnie rozmawiali o śmierci Marcina, to był przemiły człowiek, ale nikt go nie rozumiał tak naprawdę, tak jest, panie inspektorze, tylko ja jedna... Co nas łączyło, to łączyło, lepiej nie wspominać, dla kobiet to nie jest takie łatwe jak dla mężczyzn, przeżywamy takie rozstanie, długo cierpimy...

...Nie, już nie płaczę... Robert nie powiedział, że umawia Marcina z Franiem, dopiero w ostatniej chwili, to mnie zaskoczyło. Nie chcieli naciągać Marcina, ale żeby dał im jakąś gratyfikację, pan rozumie, inspektorze, nagrodę za ich starania... Mnie z Franiem nic nie łączy, chociaż nie jestem szczęśliwa z Robertem, bo Robert to małżeństwo z rozsądku, Marcin tak chciał. Ale Robert nie wie, że byłam z Marcinem. Jeśli pyta pan o moje zdanie, to u nas tylko dziadek mógł wymyśleć ten mechanizm w lasce, ale on go nie zabił, nie wierzę.

Zeznanie Arkadiusza Koriola:

Panie Morena, takie było przeznaczenie Marcina. Inspektor nie wierzy w przeznaczenie, uwzględnia rolę przypadku i wolnej woli. Ale czymże jest przypadek i wolna wola, jeśli nie przewrotną postacią przeznaczenia, łudzącą nas jeszcze bardziej, że możemy przeciwstawić się losowi?

...Gdyby mój Marcin miał inne przeznaczenie, to pożyłby jeszcze ze trzydzieści lat. W naszej rodzinie mężczyźni długo żyli. Kto wie, może i Robert maczał w tym palce? Bo on i Franio coś tam zamyślali z tymi listami... Kto zabił Marcina? Przeznaczenie, inspektorze, zrządzenie losu, fatum, Nemezis! Wy, w milicji i we wszystkich policjach świata, lubicie się babrać w takich sprawach. Ale nie wiecie, że człowiek wtedy umiera, kiedy śmierć jest mu pisana. Zabójca jest tylko bezwolnym narzędziem losu... Co? Nie, ja takich lasek nie umiem robić. Nie wymieniałem tej rączki w lasce. A że stała obok mnie, przy stole, to dlatego, że postawił ją tam pan inspektor... Nauczcie się czytać w gwiazdach, co komu sądzone, bo już astronomowie chaldejscy posiedli tajemnicę...

I tak dalej. Nie mogliśmy się pozbyć Arkadiusza. Błagaliśmy go, żeby wreszcie ustąpił miejsca Robertowi.

Zeznanie Roberta Koriola:

Co działo się w Madrycie, o tym nic nie wiem. Każdy ma jakiś haczyk w życiorysie. Dogadałem się z Franiem co do tych listów, bo kochałem Marcina. Chciałem mu jakoś pomóc... Nie, laski w ogóle nie dotykałem, no bo kiedy?

...A na Frania nie dam złego słowa powiedzieć. Takich ludzi mało jest na świecie. On jeszcze nigdy nie pracował, od urodzenia nie pracował, a zawsze ma trochę pieniędzy. To wzbudza szacunek i podziw... Kto wie, może Beata zabiła Marcina? Nikt nic nie wie.

...Niech się panowie nie krępują, możemy i o Pauli mówić. Wiem, że ona żyła z Marcinem. Dał jej samochód i forsę, mogliśmy domek kupić. Beata i Paulina nic nie wiedzą, że ja wiem, co łączyło Paulę z Marcinem. Ale niech tam. Która dziewczyna ma dzisiaj posag? A co do Beaty, to nic dobrego nie mogę o niej powiedzieć ani także nic złego, panie inspektorze.

Zeznanie Franciszka Glindasa:

No niech pan tylko sam ruszy głową, panie kapitanie: jeżeli można żyć bez pracy, to po co człowiek miałby pracować? Bóg dba o każde stworzenie i nie da mu marnie zginąć... No, jak pragnę zakwitnąć, dobrze pan mówi, że jednak Bóg dał zginąć Marcinowi. Ale czy pan myśli, że Bóg opiekuje się wszystkimi jednakowo? Niech pan tak nie myśli.

...Co do laski, to w ogóle jej nie dotykałem, bo po co dotykać coś, co i tak nie będzie moje? Chcieliśmy postraszyć trochę Marcina i zarobić, bo nie wierzyliśmy w jego śmierć. A on by na drugi dzień coś nam odpalił. A czy mnie posadzą za to czy nie, o tym wysoki sąd będzie mówić, a nie pan. Znam się na kodeksach, bo już w sądzie bywało się w różnym charakterze...

Zeznania Beaty Koriol:

Inspektorze, wczoraj wieczorem wzięłam od mego męża różne rzeczy na przechowanie, tak kazał pan Morena... Panie Morena, gdyby pan kazał zabrać także laskę, wówczas ocalałby Marcin. Ale ja bym zginęła, bo trzymałabym laskę przy sobie. Lubiłam dotykać srebrnego smoka z turkusami i rubinami. No tak, ktoś musiał wymienić laskę, ale naprawdę nie wiem... Może od dawna jadowite zęby były ukryte w rękojeści laski i Marcin wiedział o tym? I nagle ktoś uruchomił mechanizm, ktoś, kto wiedział o tych kolcach. Ale kto?...Marcin dostał laskę od Pauliny, kiedy jeszcze ją kochał. Jeśli on w ogóle umiał kochać... Chyba zawsze kochał tylko siebie i po to były mu potrzebne ładne kobiety...

Spojrzałem na Anioła, Anioł popatrzył na mnie. Bo tak istotnie mogło być, że rękojeści nie wymieniono, i że Koriol znał jej tajemnicę. Może laska miała służyć do samoobrony? Może Koriol, gdyby ktoś odebrał mu tę laskę, umiał przy pomocy jakiegoś aparatu wyzwalać sprężyny z jadowitymi kolcami? Może uruchomiła je Paulina, zazdrosna o Beatę i zawiedziona w swej miłości do Koriola?

Może.


Dziesiąta

Z willi Roberta pojechaliśmy do Zakładu Kryminalistyki.

Czy możesz pokazać fotokopię listu do Koriola? Anioł wyjął z teczki odtworzony tekst tego spalonego listu, przepisany na maszynie. Opuścił szybę radiowozu i obserwował ruch uliczny.

Chodziło ci o zegarek, prawda? – podałem mu maszynopis.

Domyślałem się, dlaczego Anioł po przeczytaniu tego listu wybiegł tak nagle z gabinetu.

Jak wiesz – powiedział – zegarek Koriola był nakręcony. Kiedy wyszliśmy z pokoju martwego Koriola, podszedłem do okna, żeby zabrać zegarek. Położyłeś go na parapecie, pamiętasz? Zauważyłem wtedy, że wciąż wskazywał dwunastą godzinę.

Przypuszczasz, że aparat wyzwalający sprężynę w rękojeści laski, był ukryty w zegarku?

Chyba tak. Nigdy nie wierzyłem, że zegarki zatrzymują się o tej godzinie, w której ktoś umiera. A ten się zatrzymał.

W Zakładzie Kryminalistyki Anioł zostawił mnie na korytarzu, a sam wszedł do laboratorium. Po chwili wyszła stamtąd asystentka kierownika tej pracowni. Przywitała się ze mną.

Kapitan mówił, że pan tu czeka i umiera z ciekawości – powiedziała. – Otóż z kieszonkowego zegarka wyjęto oryginalny mechanizm, a na jego miejsce wmontowano malutki, z damskiego zegarka. W uzyskanej w ten sposób przestrzeni, we wnętrzu elektronowo– tranzystorowe przekaźnik impulsu do laski, którą badaliśmy dzisiejszej nocy. Kiedy obie wskazówki zatrzymały się na dwunastej...

Kapitan Anioł wyszedł z laboratorium.

...impuls wzbudzony w półprzewodnikach mikroskopijnego aparatu sprzężonego z mechanizmem zegarka – mówiła dalej asystentka – został przekazany do mechanizmu ukrytego w rękojeści laski. W uproszczony sposób można to tak przedstawić.

Ale powiedzieliście rano, że aparat nadający impuls musiał być nieco większy.

Musiałby być większy – wyjaśniła asystentka – gdyby ktoś nadawał impuls z większej odległości. Przypuszczamy jednak, że mechanizm ukryty w lasce i antena o małym koperty, zainstalowano urządzenie, stanowiące zasięgu nie odebrałyby sygnału z większej odległości niż powiedzmy, osiem metrów.

Czy wiesz – zapytał Anioł – że gdybyśmy wyrzucili zegarek do ogrodu, to impuls byłby zbyt nikły, żeby zwolnić sprężyny w lasce?

Morderca wiedział – odezwała się asystentka – że ofiara nie rozstawała się z zegarkiem ani z laską. Dlaczego nie odebraliście mu laski?

Utykał – odparł Anioł – nie umiał się bez niej poruszać. A zegarek traktował jak fetysz, który chroni go od nieszczęść. Oddał mi go w momencie panicznego lęku, kiedy trochę obce tykanie zegarka, obce, bo mechanizm był zmieniony, nasunęło mu podejrzenie, że w pokoju „coś chrobocze”.

Jeżeli mechanizm był nastawiony na dwunastą – powiedziałem – to wmontowano go dopiero po dwunastej w południe. Bo nie wysłałby impulsu o północy, ale o dwanaście godzin wcześniej.

Asystentka uśmiechnęła się.

Jeżeli ofiara nie rozstawała się z zegarkiem, to pańskie przypuszczenie, że to urządzenie umieszczono w zegarku dopiero po dwunastej w południe, jest jedynym możliwym i prawdziwym domysłem, ale i nieprawdopodobnym. Zainstalowanie tak skomplikowanej mikro aparatury i wymiana oryginalnego mechanizmu zegarka na mechanizm wyjęty z zegarka damskiego, dopasowanie do nowej osi oryginalnych wskazówek i osadzenie ich na niej, precyzyjne podłączenie mikro aparatu do mechanizmu zegarka, sprawdzenie działania i tak dalej, i tak dalej – asystentka głęboko odetchnęła po tym wyliczeniu – taki zabieg u najzdolniejszego mechanika – elektronika musiałby trwać przynajmniej trzy godziny.

Po dwunastej – powiedziałem – ktoś wymienił cały zegarek.

Beata twierdzi, że to na pewno zegarek Koriola. Codziennie go oglądała. Zresztą to stary model schaffhausena. Okazowy, prawie muzealny unikat. Nie do podrobienia.

A jednak zegarek wymieniła jedna z tych osób, z którymi Marcin zetknął się po dwunastej.

Proszę pamiętać – ostrzegła nas asystentka – że ofiara nosiła ten zegarek kilkadziesiąt lat. Łatwo mogła poznać, że ktoś go wymienił.

A więc był to identyczny zegarek, z tej samej serii – powiedziałem. – Mamy na to dowód.

Myślisz o wzmiance w liście do Koriola? – Anioł wyjął maszynopis i wskazał asystentce odpowiedni fragment:

Dla mnie miałem wtedy kilka lat przekazał złoty zegarek kieszonkowy, który zawsze nosisz przy sobie i nigdy się z nim nie rozstajesz. Ojciec dostał go od mego dziadka. Drugi, taki sam zegarek, dostał od dziadka brat mego ojca, mój wuj.

A od wuja – powiedziałem – przejął go syn Federica. Ktoś zainstalował w jego zegarku urządzenie, o którym pani mówiła. Syn Federica nosił go przez wiele lat, aż trafiła się dobrze przygotowana okazja wymiany tego zegarka na zegarek Koriola.

Właśnie – powiedział Anioł. – Dobrze przygotowana okazja.

Asystentka zgadzała się z moją wersją, jako jedynym logicznym wyjaśnieniem uzasadniającym możliwość wymiany zegarka.

A przy nakręcaniu? – zapytała. – Sprężyna damskiego zegarka ma zupełnie inny opór. Istnieje jeszcze specyficzna pamięć dotyku i wrażliwość opuszka...

Z podziwem przysłuchiwałem się wywodom młodej dziewczyny.

Jak to wyjaśnisz? – zapytał Anioł.

Koriol nakręcał zegarek o dwunastej w południe.

I tylko ktoś, kto o tym wiedział – powiedziała asystentka – mógł wczoraj wymienić zegarek.

Anioł przypatrywał mi się nadal. Zapytał:

Kto o tym wiedział? Że nakręca o dwunastej?

Beata – powiedziałem. – I Arkadiusz. Mogli o tym wiedzieć Robert i Paulina. Robert mógł powiedzieć Franiowi.

A więc cała rodzina – stwierdziła asystentka. – Jednak żona ofiary nie mogła skonstruować ani wmontować...

Arkadiusz to świetny zegarmistrz – wtrącił Anioł – z zagraniczną praktyką w wielkich firmach zachodnich. Jeżeli działał w porozumieniu z Beatą, ona mogła wymienić zegarek. Ale w domu Roberta zegarek przechodził z rąk do rąk. Wszyscy go oglądali. Nawet ja.

Tylko ja nie oglądałem.

Tak, Morena, ty nie oglądałeś. Więc przyjmijmy, że Robert zaprosił Marcina, żeby zamienić zegarek.

Nie zgadzałem się z tym, co powiedział Anioł.

Albo ktoś inny, wiedząc, że Marcin ma być u Roberta, wykorzystał to dla zamiany zegarka.

I to możliwe – zgodził się Anioł. – Ale Beata najlepiej wiedziała, że Marcin nie rozstaje się z zegarkiem, i że nakręca go codziennie o dwunastej. Wiedziała też, że kiedy Marcin jest zdenerwowany, wówczas nie śpi, lecz chodzi po pokoju z laską.

Gdyby Franio nie umówił się z Koriolem, to Koriol nie zjawiłby się u Roberta. Nie pozwoliłbym na to.

I wtedy – powiedział Anioł – wskazówki tego samego zegarka pokryłyby się o północy w biurze lub w mieszkaniu Marcina chodzącego z kąta w kąt. A kolce wypełnione trucizną paraliżującą układ krążeniowy i oddechowy, wbiłyby się w dłoń Marcina.

Może – powiedziałem – wykorzystano jego pobyt u Roberta, żeby dopiero tam wymienić zegarek i uchwyt laski!

Uchwyt mógł być wkręcony wcześniej – wyjaśniła asystentka – bo wszystko zależało od działania zegarka.

Uchwyt laski mógł być wkręcony wcześniej lub później, w mieszkaniu Koriola, w biurze INTERPOLEX– u lub w willi Roberta. Mógł go wkręcić ktoś z jego rodziny albo człowiek, którego nie znaliśmy. Wszystko stawało się możliwe i niemożliwe, a sprawa zamordowania Koriola – mimo wciąż nowych odkryć w toku dochodzenia – stawała się coraz bardziej skomplikowana i zagmatwana.

Mogliśmy ją w nieskończoność roztrząsać. Jednak wbrew temu, co mówił Anioł, łączyłem zaproszenie Koriola na spotkanie z Franiem, względnie jego obecność w willi Roberta – z faktem morderstwa. Ten, kto chciał wykonać zapowiadany od miesiąca wyrok śmierci, mógł go spełnić tylko dzięki obecności Marcina w willi Roberta.


Jedenasta

Z Zakładu Kryminalistyki pojechaliśmy do komendy. Co najmniej od godziny kapitan Anioł wciąż mi, się przypatrywał. W radiowozie rozsiadł się wygodnie – był zmęczony – i nadal na mnie patrzył.

Czułem się nieswojo. Nie lubię, kiedy ktoś tak mnie ogląda, jakbym był wypchanym dinozaurem.

Mówiłeś – odezwał się – że w domu Roberta nie dotykałeś zegarka Koriola. Dzieje zegarka od dwunastej w południe do dwudziestej czwartej w nocy najbardziej mnie interesują. Bo laska mogła być wcześniej zamieniona. Beata twierdzi – ciągnął Anioł – że obejrzałeś zegarek Koriola w biurze.

Tak było – powiedziałem. – W biurze.

Beata skłamała, że telefonowała do ciebie.

Nie wiem, dlaczego skłamała.

Czy sam odbierałeś telefon, w którym proszono cię, żebyś przyjechał do Koriola?

Tak. Kazałeś komuś zatelefonować.

O której byłeś w INTERPOLEX– ie?

Punktualnie o czternastej.

To dziwne. Właśnie o czternastej telefonowała moja sekretarka. Zjawiłeś się w biurze Koriola, więc sądziłem, że to ona załatwiła. Ale dowiedziałem się przed chwilą, że jej telefon odebrała kobieta, która u ciebie sprząta. Powiedziała, że wyszedłeś o trzynastej czterdzieści.

Widocznie wcześniej telefonował ktoś inny.

Chcesz powiedzieć, że Beata? Z baru mlecznego, w którym w ogóle nie była?

To nie był głos kobiety. Telefonował mężczyzna.

Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu. Kierowca zręcznie manewrował wozem na zatłoczonych ulicach.

Szefie – odezwał się – czy później przywieźć Ursyna?

Tak – odparł Anioł. I do mnie: – Może on zna jakieś sprawy Koriola? Dla porządku muszę go przesłuchać. – I niespodziewanie: – Morena, są poszlaki, które przemawiają przeciw tobie. Zjawiasz się nieproszony w biurze Koriola, gdzie znasz osobę najmocniej związaną z Koriolem: Beatę.

Spojrzałem na Anioła.

I w tym obcym biurze – podjąłem – w obecności kobiety, którą kiedyś poznałem, biorę zegarek leżący na biurku, unikalnego schaffhausena. Kiedy małżonkowie zajęci są jakimś sporem, wymieniam go na identyczny. To chciałeś powiedzieć.

Mógłbym tak powiedzieć. Bo to świetna okazja do zamiany zegarka. Natomiast w domu Roberta celowo nie oglądasz zegarka. Bo i po co, jeśli jest już wymieniony? Nie biorąc go do ręki, odsuwasz od siebie wszelkie podejrzenia. W biurze Koriola oglądasz jego laskę. Manipulując nią pod poziomem stołu, możesz w sekundzie wymienić rączkę oryginalną na tę z jadowitymi kolcami.

Musiałbym naprzód dokładnie skopiować rzeźbę uchwytu. Kiedy mogłem to zrobić? Jak myślisz?

Beata mogła ci dostarczyć dwustronny odcisk z wosku i fotografie rzeźbionej rączki. Później celowo nie spotykałeś się z Beatą przez rok, żeby odsunąć podejrzenia od siebie i od niej. Przychodząc do Koriola, może działasz w porozumieniu z Beatą? Ale na pewno chcesz tam być, chcesz chronić ją przed podejrzeniami, przed popełnieniem błędu.

Wtedy Beata – podsunąłem Aniołowi – obawiając się, że mnie podejrzewasz, składa fałszywe zeznanie, że mnie wezwała.

Przeprowadzasz cały plan bezbłędnie – ciągnął Anioł. – W domu Roberta polecasz Koriolowi, żeby oddał żonie wszystkie przedmioty, ale nie wspominasz o lasce i zegarku.

Byłeś przy tym i mogłeś wydać inne polecenie.

Zabrałem mu zegarek. To mogło ocalić Koriola. Ale położyłeś go na najbliższym parapecie okiennym, a nie na tym najdalszym, bo wiedziałeś, że impuls wyzwolony o północy w mechanizmie zegarka, nie dotrze z większej odległości do wyzwalacza sprężyn z jadowitymi kolcami, ukrytego w rękojeści laski.

I zażądałem – uzupełniłem wywód Anioła – żeby Marcin spał osobno. Bo mógłbyś podejrzewać Beatę, że sama pilnowała, by Marcin o północy trzymał laskę w dłoni.

Tak pomyślałem – odparł Anioł. – Wrzucasz do skrzynki ostatni list do Koriola, kiedy z nim wchodzisz. Właśnie dlatego pytasz mnie później, czy zajrzałem do skrzynki, wchodząc do willi. Urzędnik INTERPOLEX– U, który przez chwilę czekał w sekretariacie na Koriola, usłyszał, jak w jego gabinecie umawiałeś się z Beatą do kawiarni albo na dansing. Zapytałeś, czy umawia się jako mężatka, czy już jako wdowa. Zgadza się?

To się zgadza, Anioł. Urzędnicy INTERPOLEX– u mają pierwszorzędne uszy.


Jedenasta trzydzieści

Dalsza część tej rozmowy odbyła się w komendzie.

Dużą wypijesz czy małą? – zapytał Anioł.

Małą. Wypiłem dzisiaj siedem filiżanek kawy.

Może wolisz coś innego?

Wolę, żebyś opowiedział do końca historię, którą zacząłeś w samochodzie. To ładna i pouczająca historia.

Po to cię zaprosiłem.

Z tym, co dotychczas powiedziałeś, można pójść do prokuratora. Ale nie mieszaj Beaty w tę ponurą historię. Szkoda takiej ładnej dziewczyny.

Interesujesz się Beatą?

Jest piękna, lecz to za mało, żeby się kimś interesować.

Według naszych informacji, była wierną żoną.

Wierność z wyrachowania gorsza jest od niewierności.

Morena, Beata zmięknie na przesłuchaniu. Przestraszy się, że możemy ją obciążyć współudziałem, jeśli nie inicjatywą. Pamiętasz chyba sprawę Marii i zabójstwo agronoma? I morderstwo popełnione przez brata Marii na jej mężu? I twoją rolę w tej przykrej sprawie? Beata, w trosce o własną skórę, powie nam, że trzydziesty pierwszy list z wyrokiem śmierci przetrzymała u siebie, żeby wejść z nim do gabinetu Koriola dopiero po twoim przybyciu do biura. Chciała w nastroju paniki i zagrożenia zmusić męża, by szukał pomocy u ciebie. Powie nam jeszcze ta piękna Beata, że tylko dlatego wzięła do ręki zegarek Koriola, by podać go tobie i ułatwić, wymianę na inny, zręcznie ukryty w twojej dłoni; właśnie ten, który później położyłeś na najbliższym parapecie, w odległości pięciu metrów od laski Koriola.

– Bardzo ładnie opowiadasz tę historyjkę i dobrze ją ułożyłeś. Powiedz jeszcze, dlaczego ją opowiadasz?

Jak myślisz?

Chcesz udowodnić, że można mnie w to w r o b i ć ?

Masz przyjaciół z wojny domowej w Hiszpanii. Pozostało od ustalenia, który z nich zlecił ci tę robotę. Czy jest w Polsce?

Sądzę, że już nie – powiedziałem. – Na jego miejscu także bym natychmiast wyjechał.

Jednak nie wyjechałeś.

Nie przypuszczasz chyba, że jestem synem Federica?

Zabić mógł ktoś inny. Albo ta madrycka sprawa była tylko efektownym pretekstem. Jeden szczegół zazębia się idealnie o drugi, drugi o następny. I można uzupełnić wszystkie luki. Klasyczna sprawa poszlakowa. Są jeszcze brylanty i jest do odebrania wysokie ubezpieczenie Koriola. Jest także twoja piękna znajoma, Beata. Potrafi skłamać, jeżeli wierzy, że kłamstwo może ci pomóc. Jak wiesz, nie kłamie się bezinteresownie.

Z kłamstwem różnie bywa. Dlaczego nie każesz spisywać protokołu z mego przesłuchania?

Człowiek, który przeczytałby taki protokół, uwierzy, że ty zamordowałeś.

Chcesz popełnić błąd, który ja kiedyś popełniłem. Chcesz mi pomóc, wbrew znakomicie skonstruowanym poszlakom?

Morena, ty zataiłeś wtedy fakty, a ja dziś zatajam tylko domniemania. Jeżeli chcesz oczyścić się, musisz wskazać mordercę.

Może mógłby nam pomóc Cyprian Ursyn...

Kierowca nie zastał go w biurze. Ursyn rozpoczął dzisiaj dwutygodniowy urlop, zaplanowany jeszcze w styczniu. Możemy go znaleźć za godzinę lub dwie.

No to spróbuj znaleźć Ursyna, a ja pójdę...

Wolałbym, żebyś sam nie wychodził. Jestem całym sercem po twojej stronie, jednak musi z tobą pójść jeden z naszych ludzi. Dobrze rozumiem, że syn człowieka wydanego na śmierć przez Koriola, nie miał żadnych konkretnych dowodów, na podstawie których sąd mógłby skazać Koriola za taką denuncjację.

Są więc wypadki – powiedziałem – w których prawo zawodzi, a sąd jest bezradny.

Całe szczęście, że sąd musi mieć konkretne dowody.

Co nie świadczy o tym, że prawo jest doskonałe.

Z tym mógłbym się zgodzić. Jednak świat zdziczałbyś do reszty, gdyby każdy uzurpował sobie przywilej wymierzania sprawiedliwości. Wybieramy najmniejsze zło, pozostawiając to sądom.

Marcin wydał na śmierć Federica Castrę, którego zamordowano bez wyroku trybunału. Ale żaden trybunał nie może skazać Marcina Koriola. Dlatego syn Federica tym się zajął.

Na jak długo chcesz wyjść?

Daj mi jeden z listów wysłanych do Koriola.

Anioł otworzył szufladę. Wyjął teczkę z zielonej kozłowej skóry i podał mi list.

Co chcesz z tym zrobić, Morena?

Wrócę z tym za pół godziny.


Dwunasta

Znalazłem maszynę Olimpia, na której pisano listy do Koriola. Miała zbitą poprzeczną kreskę z lewej strony czcionki litery „ł”. I prawie niewidoczną kreskę nad pochyłym „ó”. Litera „o”, pojawiająca się dwukrotnie w nazwisku Marcina, była zanieczyszczona tuszem z taśmy.

Na tej maszynie napisałem do Anioła, kto zabił Koriola i jak do tego doszło. Przepisałem także ten list do Koriola, żeby Anioł mógł porównać krój czcionek.

Kapitan czekał w swoim pokoju.  

Odszukaliście Ursyna? – zapytałem. – Wczoraj o dwudziestej trzeciej trzydzieści siedem wyjechał do Rzymu na dwutygodniową wycieczkę Orbisu. Wysłaliśmy telegram do kierownika wycieczki i zawiadomiliśmy naszą ambasadę. Taką zbrodnię powinien obmyślać w największej tajemnicy tylko jeden człowiek. Gdyby było ich dwóch, na przykład Ursyn i ty, zbrodnię można przygotować tak doskonale, jak była przygotowana. Od kiedy zacząłeś podejrzewać Ursyna?

Jeszcze wtedy, kiedy był on w wagonie sypialnym pociągu, który znajdował się w granicach Polski.

Mogliśmy zatelefonować na punkt graniczny, żeby zatrzymano Ursyna. Jak na to wpadłeś?

O pierwszej w nocy wróciłem do domu. Znalazłem nazwisko Ursyna w książce telefonicznej, chociaż Ursyn twierdził, że nie ma telefonu. Wykręciłem ten numer. Odezwał się zaspany kobiecy głos. Zapytałem o Ursyna. Wtedy dowiedziałem się, że od miesiąca numer ten jest przepisany na sąsiada Ursyna, bo Ursyn zrezygnował z aparatu telefonicznego. Pomyślałem, że zabezpieczył się także w ten sposób.

I na tym poprzestałeś?

Pojechałem do Ursyna? Adres znalazłem w książce telefonicznej. Pukałem, dzwoniłem – lecz nikt nie otwierał. No cóż, mógł mocno spać po tych przeżyciach. Może zażywał środki nasenne, może miał u siebie kobietę, może nie wrócił na noc? Zbudziłem dozorcę. Dowiedziałem się, że Ursyn przed dwudziestą trzecią wyszedł z walizką i wsiadł do czekającej taksówki. „Pan Cyprian ma od jutra urlop – zapewnił mnie dozorca – i pojechał na wczasy, chyba na dwa tygodnie”. To wszystko grało. A ja nie miałem żadnego dowodu, że Ursyn jest mordercą. Zresztą nie okłamał nas, twierdząc, że nie ma telefonu.

– Co robiłeś, po wyjściu z komendy, z listem do Koriola?

Byłem w PZU, w pokoju Ursyna. I na maszynie, której używał Ursyn, napisałem, kto jest mordercą Koriola.

Położyłem na biurku dwa listy: pisany do Koriola i odpis tego listu. Trzeci list, dla Anioła, trzymałem w kieszeni, Anioł wyjął z biurka prostokątną lupę i pobieżnie zbadał krój czcionek oraz ich charakterystyczne znamiona.

– Czy gdybyś wcześniej zdobył tak oczywisty dowód, powiedziałbyś mi, że Ursyn mógł zabić Koriola?

Nie wiem. Oceniłbym postępek Cypriana tak jak ty, uwzględniając, podobnie jak ty, wszystkie okoliczności łagodzące. Bo jednak czyn Marcina Koriola był wyjątkowo ohydny.

Czy jeszcze nie nauczyłeś się, że oceny ludzkich postępków i wymierzanie kar należy pozostawić sędziom?

Nigdy tego nie negowałem. Dlaczego uważałeś mnie, czy też nadal uważasz, za wspólnika Ursyna? Dlaczego pozwoliłeś Ursynowi wyjść!

Nie zrobiłem tego lekkomyślnie. Chcieliśmy się dowiedzieć, co Ursyn zrobi i dokąd pójdzie. Później otrzymałem wiadomość, że byłeś tej nocy u Ursyna w domu, o pierwszej trzydzieści. Nie miałem podstaw, by zatrzymywać ciebie lub Ursyna. Przez całą noc ślęczałem nad papierami dotyczącymi rodziny Koriola i sprawdzałem wszystkie życiorysy.

Oprócz jednego.

Tak, twojego życiorysu nie sprawdzałem. W nocy nie mogłem się dowiedzieć, dokąd Ursyn wyjeżdża, wszystkie biura były zamknięte. Dzisiaj rano sprawdziłem, że wyjechał do Rzymu i przypomniałem sobie różne szczegóły.

Że Ursyn w INTERPOLEX– ie towarzyszył Koriolowi, kiedy rozmawiałem z Beatą, i że mógł wtedy wymienić laskę?

Mogłeś tylko po to rozmawiać z Beatą, żeby Ursyn tę laskę wymienił. Ursyn bywał u Koriola, znał jego nawyki dotyczące zegarka i laski. Mógł wziąć odcisk laski, mógł je sfotografować. On mógł telefonować do ciebie, żebyś przyszedł do Koriola, bo chciał powiększyć krąg podejrzanych. Mógł skłamać, że prócz Koriola ktoś jeszcze telefonował do niego w sprawie planowanego zabójstwa. A dla obalenia podejrzeń, zgłosił się u nas przed pójściem do Koriola. Ty tego nie zrobiłeś. Dlaczego?

Po co? Przecież Ursyn był u was.

Powiedzmy, że dlatego. Zegarek mógł wymienić w domu Roberta lub w biurze. Taka manipulacja trwa ułamek sekundy.

Anioł – powiedziałem – to, co mówisz teraz o Ursynie i co przed tym opowiadałeś o mnie, można równie dobrze powiedzieć o Beacie albo o Arkadiuszu. Mógłbym także ułożyć śliczną historyjkę na temat twojego współudziału w tej zbrodni.

Punkt zaczepienia?

Ty sprowokowałeś zjazd rodzinny w willi Roberta i ściągnąłeś tam Marcina. A on tylko tam mógł zginąć.

Więc w innym miejscu nie doszłoby do morderstwa?

Nie. Bo jednak uchwyt laski wymieniono u Roberta. W biurze Ursyn tego nie zrobił. Bo Koriol rozmawiał z urzędnikami stojąc, wsparty o laskę. W domu Roberta Ursyn trzymał laskę przez moment i podał ją komuś. Więc kiedy ją wymienił? Przed czternastym maja nie widział Koriola przez pół roku. I chyba nie za pośrednictwem Beaty, chociaż i to jest możliwe.

W tej sprawie wszystko jest możliwe. Urok dochodzenia jest nieodparty. Wciąż nowe hipotezy, z wysiłkiem konstruowane i obalane przez następne, pozornie bardziej realne. Wciąż nowi podejrzani, których z żalem łub radością eliminujemy z kręgu tych, na których czeka szubienica. Anioł, pasjonujesz się tą grą tak jak ja. Wytłumaczyć, coś, co wydaje się niemożliwe do wyjaśnienia, co urąga doświadczeniu i zdrowemu rozsądkowi, co jest nie do przyjęcia – oto nasze zadanie. I chyba dlatego posądziłeś mnie o to morderstwo, dla samej gry.

Anioł uśmiechnął się.

Wobec każdego z obecnych u Roberta przeprowadziłem podobną operację. Zawsze stosuję taką metodę. Najefektowniejsze rozwiązanie i najbardziej prawdopodobne – ty dostarczyłeś.

I tylko dlatego, dla tej gry, tak mnie maglowałeś?

Zadecydowały również względy dydaktyczne. Wolałbym, żebyś nie interweniował w takich sprawach. Każda z nich może stać się pułapką. Zresztą wiesz, że nie lubimy konkurencji.

Powiedziałeś w nocy, że chciałeś dać mi szansę.

Jak ją wykorzystałeś?

Wyjąłem z kieszeni list, w którym pół godziny temu napisałem na maszynie Ursyna nazwisko mordercy. Wyjąłem notes, w którym tej nocy po powrocie do domu zanotowałem przebieg wydarzeń od czternastej do dwudziestej czwartej.


Trzynasta

Pokazałem Aniołowi mój notatnik. Anioł czytał:

Obok tego pokoju stal kapral Filipek, przy nim Ursyn.

Podaj pan coś do opukania ścian powiedział kapral. Ursyn podał laskę Koriola. Kapral opukał mur przy futrynie i zajrzał do pokoju. Wrócił i oparł laską o stół.

I jeszcze ten fragment przeczytaj – powiedziałem podsuwając notes. Anioł czytał:

Kapral stał za Pauliną i spoglądał przez jej ramię.

Pani pokaże – powiedział.

Podała mu zegarek. Nacisnął sprężynkę otwierającą kopertę i przypatrywał się starej tarczy o ozdobnych cyfrach.

Piękna sztuka – powiedział do Ursyna. – Zobacz pan. Rozległo się ciche brzęczenie dzwonka, jakby dzwonu ktoś nieśmiały lub wystraszony.

Robert wstał. Był wyraźnie zaniepokojony.

Chyba Franio Glindas? Ale do Frania nic nie macie?

Chciał podejść do drzwi, lecz uprzedził go kapral.

Anioł oddał mi notes.

Więc kapral podszedł do drzwi z zegarkiem?

Tak – powiedziałem. – I w przedpokoju go wymienił.

Później zegarek znalazł się obok budzika Arkadiusza. Twierdziłeś, że tylko ja, Ursyn lub ktoś z rodziny Koriola mogli zamienić zegarek. Powiedziałem ci wtedy: „Zapomniałeś o sobie i o kapralu”.

To nieprawdopodobne, co mówisz – odparł Anioł.

Kapral Filipek pracował bez zarzutu. Jest u nas trzy lata.

Na pewno pracował rzetelnie – powiedziałem. – Na pewno przywiązał się do was. Ale to nie wyklucza...

Anioł przerwał mi gwałtownym ruchem dłoni.

Potrzebujemy do naszej pracy najuczciwszych spośród uczciwych. Ale gdzie oni są, gdzie się ukryli? Mamy jednak sporo dobrych ludzi. Niektórzy dopiero u nas wyrabiają sobie, jak to się mówi, charakter. Ale to co powiedziałeś o Filipku...

Nazywał się inaczej. Musisz to sprawdzić.

Myślałem, że to jednak Ursyn. Obawiałem się, że odłączy się od tej wycieczki i wysiądzie w Wiedniu. Dostałem już wiadomość, że tak nie zrobił. Dlaczego wczoraj nie powiedział, że jedzie do Rzymu?

Anioł, zrozum, że taka wycieczka to wielkie wydarzenie w życiu Ursyna. To kosztuje masę forsy, masę starań... Gdyby powiedział, nie pozwoliłbyś mu wyjechać. Dla dobra śledztwa.

Nie można sobie z tymi ludźmi poradzić – mruknął Anioł. – Każdy ma jakieś tajemnice... A w jaki sposób kapral mógł pisać listy na biurowej maszynie Ursyna? Także nie wiesz? Jak myślisz, gdzie jest teraz kapral?

Jeżeli zabił Koriola, to na pewno wyjechał.

Trzeba to sprawdzić. Która godzina?

Trzynasta.

W tym momencie ktoś zapukał.

W dwudziestej czwartej godzinie od momentu, kiedy za sprawą tajemniczej informacji telefonicznej zjawiłem się po raz pierwszy w sekretariacie spółdzielni INTERPOLEX – a więc punktualnie o trzynastej, umyślny listonosz dostarczył do komendy przesyłkę „expres– polecony”, zaadresowaną do Anioła. Zawierała krążek plastykowy z taśmą magnetofonową.

Przyniesiono magnetofon do pokoju kapitana. Nałożył krążek, przesunął taśmę przez głowicę i zaczepił ją o nacięcie w bębnie drugiego krążka. Uruchomił magnetofon.

Usłyszeliśmy spokojny, monotonny głos:

Przykro mi, że muszę się z wami rozstać. Jeszcze bardziej przykro, że sprawiłem wam tyle kłopotów. Ale to, co się stało, musiało się stać. Tylko nieprzewidziany przypadek mógł temu przeszkodzić. Jestem pełen szczerego uznania dla waszej pracy i mam nadzieję, że szybko uporacie się z tą sprawą.

Zegarek wymieniłem otwierając drzwi Franiowi, a rączkę laski – kiedy opukiwałem ściany w tym pokoju bez okien. Mogłem to zrobić w inny sposób, jednak wykorzystałem ten moment.
Jak działał zamieniony zegarek i co w nim było – o tym chyba wiecie. Co było w liście do Koriola – także wiecie. Ta taśma chyba wiele wam wyjaśni, jakkolwiek z waszego punktu widzenia nie może mnie usprawiedliwić.

Jeszcze sprawa listów do Marcina Koriola. Wybrałem celowo maszynę w biurze Cypriana Ursyna. Wybrałem deszczowy dzień, kiedy po skończeniu służby wracałem w nocy z obchodu. Wstąpiłem do Zakładu i powiedziałem staremu portierowi, że może się zdrzemnąć, a ja popilnuję gmachu. Na maszynie w pokoju Ursyna napisałem tej nocy wszystkie listy, z kolejnymi datami dni, aż do czternastego maja. Nikt o tym nie wie, ani Ursyn, ani portier.

Rodzina Koriolów mieszkała w mojej dzielnicy. Obserwowałem ich przez trzy lata, obserwowałem zwłaszcza Marcina Koriola, jego przyzwyczajenia. Kilka razy, pod różnymi pretekstami, przychodziłem do spółdzielni INTERPOLEX. Wielokrotnie przechadzałem się pod tym gmachem. Pewnego dnia pomogłem Koriolowi wsiąść do samochodu. Zatrzasnąwszy drzwiczki, nie podałem mu laski. Był wtedy wyjątkowo roztargniony, nie zauważył. Kiedy się spostrzegł i kazał zawrócić do INTERPOLEX– u, dowiedział się, że laskę odniosłem do jego prywatnego mieszkania. Zaniosłem ja tam, lecz przed tym sporządziłem odlew uchwytu i zrobiłem kilkanaście fotografii w technicolorze. To było przed dwoma laty.

Wnętrze zegarka zmontował mój wuj zamieszkały w Japonii, wybitny konstruktor przemysłu elektronicznego. Z tym zegarkiem przybyłem do Polski przed czterema laty, z grupą repatriantów. Z językiem nie miałem kłopotów, bo po tragicznej śmierci mego ojca, matka rozmawiała ze mną tylko po polsku. Sporządzone przed dwoma laty odlewy uchwytu laski i fotografie przekazałem wujowi, który odwiedził: mnie w Polsce. W marcu bieżącego roku przywiózł mi odpowiednio skonstruowaną i bezbłędnie wykonaną imitację tej rączki. Po udanych próbach mogłem przystąpić do działania.

Nie chcę wyjaśniać, jak wiele różnych starań kosztowało mnie, by pracować właśnie w dzielnicy, w której mieszkali Koriolowie. Wszystko załatwiłem uczciwie i pracowałem tak solidnie, jak tylko potrafię. Dla zrealizowania mego planu nie mogłem liczyć na niczyją pomoc. Musiałem się jednak wszechstronnie zabezpieczyć i w tym celu utrudnić prowadzenie śledztwa. Co do uczestnictwa Frania Glindasa, to nie wtajemniczając go w mój plan, nawet bez pośrednictwa kapitana, mogłem ściągnąć przy jego pomocy Marcina Koriola do domu Roberta, i mogłem tego dnia wejść do tego domu. Byłem zabezpieczony nawet w tym wypadku, gdyby nie powiódł się mój plan oficjalnego zorganizowania ochrony Marcina Koriola.

Telefonowałem do pana Moreny, żeby zjawił się u Koriola o czternastej. Przed dwoma laty widziałem, jak odprowadzał Beatę do domu, więc jego udział w śledztwie mógł skomplikować dochodzenie. Telefonowałem także do Ursyna, nie wiedząc, że Koriol również go wzywał. Pisałem listy na jego maszynie, więc jego obecność jeszcze bardziej mogła utrudnić śledztwo i odwrócić uwagę ode mnie. Powiększyłem krąg podejrzanych przynajmniej na kilkanaście godzin. To mi wystarczy do przekroczenia granicy. Odlatuję samolotem SAS piętnastego maja o szóstej rano, dzięki paszportowi wystawionemu na moje prawdziwe nazwisko, przez państwo, którego jestem obywatelem. Przyjeżdżając do Polski jako repatriant, skorzystałem z papierów zmarłego w tym państwie przyjaciela.

Sądzę, że wszystko wyjaśniłem, przynajmniej pobieżnie. Proszę, wybaczcie mi mój postępek. Wiem, że popełniłem czyn godny potępienia. Ale gdyby ludzie wiedzieli, że za spowodowanie czyjejś śmierci trzeba z a w s z e zapłacić własnym życiem, popełniano by na świecie o wiele mniej morderstw. Czy pan wie, ilu wielokrotnych morderców z SS, gestapo i innych hitlerowskich formacji – żyje i chodzi po tej ziemi, mimo że wielu z nich stało przed sądem? Co najmniej kilkadziesiąt tysięcy. Nie mogę się z tym pogodzić. Mord z pobudek politycznych czy pod pretekstem sprawy politycznej, jest jednym z najohydniejszych postępków i najbardziej nieludzkich.

Dlatego też, a nie tylko z pobudek osobistych ani z chęci zemsty za śmierć mego ojca – Marcin Koriol musiał umrzeć czternastego maja o północy. Proszę mi wybaczyć, że do waszej trudnej i żmudnej pracy dorzuciłem sprawę mego samowolnego czynu. Jednak Marcin Koriol musiał umrzeć.”

Pomyśleliśmy, że to już koniec, ale usłyszeliśmy jeszcze jedno zdanie, wypowiedziane z wyczuwalnym wzruszeniem:

Kapral Ludwik Filipek odmeldowuje się... Szef słyszał?”

Taśma obracała się nie odtwarzając już spokojnego, beznamiętnego głosu. Słyszeliśmy monotonny i chropawy szum magnetycznych zakłóceń nie nagranej taśmy, szmer jej tarcia o głowicę, ledwo dosłyszalne brzęczenie motoru i szelest obracających się krążków.

Anioł wskazującym palcem nacisnął taster wyłącznika. Spojrzałem na niego, a on, po raz pierwszy od momentu uruchomienia magnetofonu, popatrzył na mnie.

Chyba nie powiesz – zapytałem – że ta taśma to moje doskonałe alibi? Głos kogoś podstawionego, ratujący mnie z opresji?

Wolałbym ci powiedzieć coś innego. Ale nie lubię ordynarnie kląć.

Anioł, nie przejmuj się. Im bardziej zaskakujące zakończenie, tym bardziej historia jest prawdziwa. Zebrałeś komplet dokumentów w dwadzieścia cztery godziny od uruchomienia mechanizmu tej zbrodni, i w dwanaście godzin od momentu zamordowania Marcina Koriola. To wyjątkowy sukces. Resztę zostaw w spokoju.

A nie masz do mnie żalu, Morena?

Nie, Anioł. Wszystko jest w porządku.

Prawie wszystko – powiedział kapitan Anioł.

KONIEC  



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ewa wzywa 07 015 Umrzesz o północy (Morena Artur)
Popiół i diament Jerzego Andrzejewskiego jako próba ujęcia d
Wydrzynski Andrzej Plama ciemnosci
Wydrzyński Andrzej Plama ciemności
Wydrzynski Andrzej Plama Ciemnosci
Wydrzyński Andrzej Plama ciemności
Motywacja jako funkcja zarządzania, st. Politologia podręczniki, Podstawy zarządzania dr Andrzej Sta
Filmy Andrzeja Wajdy jako interpretacje dzieł literatury polskiej
Andrzej Wydrzyński Kładka w ciemność świata (do korekty)
Andrzej Zybertowicz – Konstruktywizm jako orientacja metodologiczna w badaniach społecznych
Andrzej Kaleta Socjologia wsi jako nauka(1)
Andrzej Przyłębski herder jako pionier filozofii życia
Prof Andrzej Nowak Politykę ministra Sikorskiego oceniam jako żałosną
Artur Andrzejuk Elementarz filozofii
Andrzej Olak Zasoby ludzkie i wiedza jako determinanty w zarządzaniu nowoczesną organizacją
Andrzej Wydrzyński Plama ciemności
Andrzej Męskość jako droga do ojcostwa
Andrzej Męskość jako droga do ojcostwa

więcej podobnych podstron