PS-59 JÓZEF BURNY
PAN SAMOCHODZIK
I...
RODZINNY TALIZMAN
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ODPORNY NA LEKARZY * WSZĘDZIE AMULETY I TALIZMANY * WIZYTA STARYCH I NOWYCH PRZYJACIÓŁ * CO PRZECHOWAŁ DZIADEK WIEWIÓRKI * TAJEMNICA DO WYJAŚNIENIA * LEGENDA PRZEKAZANA PRZEZ DZIADKA WIEWIÓRKI SENIORA * KIM BYLI BRACIA UCIEKINIERÓW I SUDAWOWIE * PORAŻAJĄCA WNIKLIWOŚĆ WILHELMA TELLA JUNIORA * KAPSUŁA CZASU * POWRÓT PANA SAMOCHODZIKA * WEHIKUŁ * ROZWAŻANIA NAD ATLASEM * ROZSUPŁAĆ SUPEŁEK * CO KRYŁA POD SOBĄ WYTARTA SKÓRKA * ZALEDWIE PARĘ GODZIN PO PÓŁNOCY * KTO, KIEDY I DLACZEGO PODZIELIŁ RĘKOPIS * CO TO ZA JĘZYK? * GDZIE SĄ POZOSTAŁE KAWAŁKI DOKUMENTU * DROGA DO UKRYTEGO SKARBU LUB DO INNEGO CELU
Dziadek Wiewiórki był zawsze zdrowy i pogodny. Jeżeli nawet zachorował, to na krótko. Zaraz zdrowiał. Nie potrzebował do tego lekarza, recept i medykamentów. Nosił na szyi talizman, przekazywany w rodzinie od niepamiętnych czasów. Żartował, że pochodzi z kresów, a ludzie stamtąd - jak powszechnie wiadomo - są odporni na wszystkie choroby i na lekarzy.
Rzeczywiście, pochodził z kresów, zza Bugu. Zdążyliśmy między sobą wymienić wiele serdecznych uścisków dłoni, pożytecznych uwag i żartów z codzienności. Pewnego dnia odszedł, zostawiając talizman i związaną z nim legendę najstarszemu synowi.
Od niepamiętnych czasów człowiek przypisuje niektórym przedmiotom moc tajemną. O jednych mówi, że są amuletami przynoszącymi szczęście i chroniącymi przed niebezpieczeństwem, o innych, że ściągają na ludzi same nieszczęścia i niebezpieczeństwa. Może, dla zrównoważenia dobrych i złych mocy, dobrze mieć jedne i drugie pod ręką? Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nigdy też nie miałem takich przedmiotów, bo nie jestem przesądny. Dziadek Wiewiórki też nie sprawiał wrażenia człowieka przesądnego. A jednak.
Jakby było mało mocy amuletów, ludzie wymyślili kiedyś i produkują talizmany. Ich obowiązkiem jest, oczywiście, przynoszenie posiadaczowi szczęścia i ochrona przed złą przygodą. Są to magiczne figury lub tajemnicze słowa wyryte w metalu albo kamieniu. Mogą też być zapisane na pergaminie, papierze i na czymkolwiek innym. W dawnej Polsce, na przykład, zapisywano modlitwy i zaklęcia, zwane charakterami, na cudownym pasie, którym się okręcano.
Okazało się, że talizman dziadka Wiewiórki jest czymś więcej. Kim, jednak, jest Wiewiórka? Zaraz to wyjaśnię, zachowując właściwą kolejność zdarzeń.
***
Poprawiałem przed lustrem moją srebrzystą czuprynę, gdy zadzwonił telefon. Telefon jest pożytecznym wynalazkiem pod warunkiem, że nie odzywa się wówczas, gdy ktoś dzwoni przez omyłkę do kogoś, kto usiłuje właśnie przyczesać to, co kiedyś z dumą nazywał szopą. Spojrzałem na zegarek. „Do mnie o tej porze? Niemożliwe. Niech dzwoni... Wolę bez przedziałka. Chociaż... gdyby dać go trochę niżej... Oho! Jeszcze jeden sygnał i włączy się sekretarka... Niech się włączy. Albo nie! Sam odbiorę! Przecież to do mnie, nie do niej...”
- Słucham?
- Dzień dobry! Pan Tomasz?
- Kogóż to mam zaszczyt gościć na linii, bo głos wydaje mi się obcy?
- Nie dziwię się, że pan nie rozpoznaje mojego głosu! Nie pamiętam już, kiedy przeszedłem mutację. Przeszli ją też Wilhelm Tell i Sokole Oko...
- Wiewiórka!?
- Wiewiórka!
Wszystkim, którzy nie pamiętają Wilhelma Tella, Sokolego Oka i Wiewiórki, przypominam, że przydomki takie nosili trzej zaprzyjaźnieni ze mną młodzi harcerze. Trafnie oddawały one ich umiejętności, możliwości i ulubione zajęcia. W przeszłości rozwiązaliśmy razem wiele tajemnic i przeżyliśmy liczne, mrożące krew w żyłach, przygody. Opowiadałem o nich już wielokrotnie.
Wiewiórka powiedział, że powinniśmy się spotkać we czwórkę, jak kiedyś. Powodów jest kilka. I wszystkie są bardzo ważne. Ucieszyłem się, bo lubię niespodziewane spotkania ze starymi kompanami z bardzo ważnych powodów. Bez ważnych powodów też chętnie powitałbym ich w moich progach.
W drzwiach ujrzałem Wilhelma Tella, Sokole Oko i Wiewiórkę. Nastoletni chłopcy stali uśmiechnięci od ucha do ucha. Zdębiałem. Coś mi nie pasowało z Wiewiórką. Przecież parę godzin temu rozmawiał ze mną męskim głosem. Widocznie musiałem się zdrzemnąć w fotelu i teraz śnię. Szybko przymknąłem drzwi, przetarłem oczy. Po chwili ostrożnie wyjrzałem na klatkę schodową. Za drzwiami stali trzej rośli, szeroko uśmiechnięci mężczyźni. To byli moi przyjaciele z odległej przeszłości. A tamci chłopcy? Coś mi się przywidziało.
- Czuwaj, druhowie!
- Czuwaj, druhu Tomaszu! - odkrzyknęli gromko i radośnie, ożywiając psy sąsiadów, które zaczęły nagle ujadać, początkowo na obcych, później, zapewne z rozpędu i dla wprawy, wzajemnie na siebie.
Po wymianie grzeczności, przerywanej łyczkami herbaty i kawy, przeszliśmy do rzeczy.
- Przed śmiercią dziadek przekazał mojemu ojcu swój talizman - zagaił Wiewiórka, wyciągając z szarej koperty lśniący rzemyk, do którego był przymocowany skórzany, obszyty ściegiem z jelita baraniego, wytarty prostokącik. - Pamiętam, że nosił to zawsze na szyi, mówiąc, że tak robił jego ojciec i jego dziadek, naśladując męskich przodków. Mój ojciec, człowiek daleki od przesądów, zamknął talizman w szufladzie swojego biurka i na wiele lat o nim zapomnieliśmy. Dopiero Wiewiórka junior, który jest pana fanem...
- Chwileczkę! - przerwałem Wiewiórce. - Czy to oznacza, że towarzyszą ci juniorzy Wilhelm Tell i Sokole Oko?
Moi goście przytaknęli radośnie głowami.
Chłopcy, chociaż wychowani w zupełnie innej już Polsce, zachowywali się jak ojcowie, gdy ci byli w ich wieku. Widziałem ich zapał do uczestniczenia w wyjaśnianiu wielkiej tajemnicy, która przyszła wraz z nimi do mnie.
- To był przypadek - mówił szybko Wiewiórka junior. - Myszkowałem po chacie w poszukiwaniu jakiejś wolnej kasety magnetofonowej. Znalazłem wreszcie jedną wśród rzeczy, które zostały na pamiątkę po pradziadku. Włączyłem, żeby sprawdzić, czy jest czysta. I usłyszałem głos pradziadka. Mówił dziwnie. Jakby czytał jakąś legendę. Na zakończenie przypomniał dziadkowi, że talizman, we właściwym czasie i z odpowiednim pouczeniem, ma obowiązek przekazać najstarszemu synowi, czyli mojemu ojcu, jak największą świętość.
- Rozmawiałem o tym z ojcem - wtrącił Wiewiórka senior. - Powiedział, że dziadek wielokrotnie opowiadał mu starą legendę rodzinną. Dzięki temu znają na pamięć. Wolę dziadka spełni. Talizman przekaże. Może to zrobić nawet teraz. I przekazał, pouczając, że moim obowiązkiem jest jego przechowanie i przekazanie najstarszemu męskiemu następcy wraz z legendą.
- Czyli mnie! - wykrzyknął rozpromieniony Wiewiórka junior. - A ja...
Wiewiórka junior zawiesił głos i rozejrzał się po obecnych.
- Jak myślicie? Co zrobię?
- Spełnisz wolę przodków! - odkrzyknął Wilhelm Tell junior.
- Na twoim miejscu zastanowiłbym się, czy ten sposób spełniania woli przodków jest tym, co stanowi sedno ich woli - zauważył odkrywczo Sokole Oko junior. - To przekazywanie z pokolenia na pokolenie nie wygląda mi na ostateczny cel misji talizmanu i legendy w czasie.
Pamiętam, że tata Sokolego Oka juniora też potrafił być osobą dociekliwą i bezwzględnie logiczną.
- No właśnie! - wykrzyknął uradowany Wiewiórka junior. - Czas najwyższy ustalić, o co w tym wszystkim chodzi! I z tego powodu pojawiliśmy się u pana...
Wiewiórka junior przerwał, bo poprosiłem o talizman.
Sięgnąłem po lupę. Goście pochylili się w moją stronę. Na wytartym, skórzanym prostokąciku nie zauważyłem żadnych magicznych znaków lub napisów. Może się wytarły? A może ich na nim nigdy nie było?
- Nic tu nie ma - mruknąłem rozczarowany.
Oba pokolenia moich przyjaciół zgodnie przytaknęły.
- Może to oznaczać, że ten skórzany wisiorek nigdy nie był i nie jest talizmanem.
Mówiąc te słowa miałem wrażenie, że słyszę głos dziadka Wiewiórki seniora: „Jest czymś więcej”.
Powtórzyłem: - Jest czymś więcej.
- Czym? - zaciekawił się Wiewiórka senior.
- Jeszcze nie wiem. Musimy nad tym popracować. Może legenda coś nam podpowie?
Włączyłem magnetofon. Po kilku nieśmiałych, wyciszonych chrząknięciach usłyszeliśmy znajomy, ciepły, spokojny głos.
Gdy bezwzględny, chytry wróg napada, by wymordować ludzi i zagarnąć ziemią uprawianą setki lat przez ojców, waleczni wojownicy chwytają za broń i bez ociągania się stają do walki w obronie dziedzictwa. Jest to walka na śmierć i życie. Zbrojnych napastników nie chroni święty obowiązek gościnności. Oni muszą zginąć, by ziemia żywicielka została przy tych, do których prawowicie należy. Lud bez swojej ziemi jest niczym.
Dawno temu, daleko stąd, dzielni mężowie stanęli pamiętnej nocy do walki w obronie życia swoich żon i dzieci. Bronili ziemi ojców. Powstrzymali krwiożerczy pościg za kobietami uchodzącymi z dziećmi do braci siedzących za Sudawami.
Mężowie polegli w heroicznym boju. Ich święte obowiązki wobec ziemi najeźdźców przeszły na synów.
Gdy synowie dojrzeli, zebrali innych synów i - wspierani przez goszczących ich braci - ruszali wielekroć na wroga, by odzyskać zagrabioną ziemię i na nią powrócić. Wielu z nich poległo bohaterską śmiercią wojownika, utoczywszy wcześniej krwi nieprzyjaciół. Przetrwali nieliczni.
Synowie dzielnych wojowników którzy pamiętnej nocy polegli w boju - chroniąc kobiety uciekające z dziećmi przed zbrodniczym pościgiem - u kresu swoich żywotów zdali się na pergamin i umiejętności skryby. Gdy nadejdzie właściwy czas, pergamin złożony w jedno przekaże potomnym wieść o ich świętych obowiązkach. I oni obowiązki te wypełnią.
Dziadek Wiewiórki seniora skończył. Po krótkiej chwili z głośnika magnetofonu usłyszeliśmy westchnięcie, chrząknięcie i ponownie jego głos:
- Nie wiem, czy to się dobrze nagrało i czy ty pamiętasz dokładnie, co ci kiedyś tyle razy opowiadałem...
- Pamiętam, dziadku - wyrwało się wzruszonemu Wiewiórce seniorowi, chociaż dziadek, którego nie było wśród nas, zwracał się nie do niego, a do jego nieobecnego ojca, swojego najstarszego syna.
- Na wszelki wypadek opowiem jeszcze raz. Nie zaszkodzi.
I dziadek powtórzył wszystko z niezwykłą dokładnością. Po zakończeniu dodał, że talizman i legenda mają być przekazywane - zgodnie z wolą przodków - najstarszym synom. Po czym wyłączył magnetofon. Zapadła cisza, którą uciąłem, zanim zaczęła się przedłużać:
- Opowieść dziadka Wiewiórki, jak sądzę, jest wiarygodna, bo nie ma w niej bałamutnych zmyśleń o jakichś objawieniach, cudach lub smokach...
- Brzmi prawie jak żołnierski meldunek i zarazem rozkaz - zauważył Wilhelm Tell junior. - Składa się z czterech wyraźnie zaznaczonych części. Z pierwszej dowiadujemy się jak postępują mężczyźni, gdy ktoś napada na ich terytorium. W drugiej części mowa jest o tym, że ileś wieków temu, daleko od miejsca, gdzie powstała legenda, toczyły się okrutne walki w obronie ziemi i życia rodzin. Kobiety z dziećmi umknęły do braci. Mężczyźni polegli w boju. Ziemia ich ojców została zagrabiona. Część trzecia zawiera informację o dorosłych już synach poległych mężczyzn. Spełniając swój obowiązek, walczyli oni o odzyskanie ziemi, która jednak pozostała w rękach zaborców. Z naszego punktu widzenia najistotniejsza wydaje się część ostatnia. Dowiadujemy się z niej, że u schyłku swojego życia synowie podyktowali skrybie coś w rodzaju testamentu, adresowanego do przyszłych pokoleń ich ludu. Był zatem, a może nawet jest, manuskrypt, bez którego nie wyjaśnimy, o co w tym wszystkim chodzi.
- To znaczy? - podtrzymałem coraz bardziej frapujący wywód chłopca.
- Legenda, chociaż jest ogólnikowa, zawiera ciekawe informacje. Wspomniani są, na przykład, Sudawowie. To wskazówka co do czasu i miejsca części zdarzeń. Trzeba tylko ustalić, co dziś o nich wiadomo. Interesująca jest też wzmianka o braciach. Musimy dociec, kim byli i gdzie leżało ich terytorium. W legendzie brakuje jednak informacji umożliwiających dokładne określenie chronologii i miejsca zdarzeń oraz stron walczących.
Wilhelm Tell junior przerwał i spojrzał niepewnie w moją stronę.
- Śmiało, chłopcze, kontynuuj! - wygrzebałem się na chwilę z zasłuchania i zamyślenia.
Ośmielony chłopiec nabrał powietrza w płuca i wyrecytował:
- Sądzę, że legenda miała spełniać i spełnia do tej pory rolę nośnika informacji o istnieniu czegoś w rodzaju, jakby to dziś powiedziano, kapsuły czasu, gwarantującej przetrwanie najistotniejszych treści w niezmienionym kształcie. Mam na myśli, oczywiście, istnienie spisanego testamentu. Dowodzi tego umiejscowienie tejże informacji w czwartej, ostatniej sekwencji legendy.
Wilhelm Tell senior spojrzał z uznaniem i dumą na syna. Pozostali seniorzy i juniorzy, zaskoczeni błyskotliwym wystąpieniem chłopca, osłupieli z wrażenia i podziwu. Siedzieli nieruchomo, czekając na ciąg dalszy wywodów. Zdziwiony Wilhelm Tell junior rozglądał się po obecnych. W końcu wydukał:
- Co jest? Palnąłem jakieś głupstwo?
- Ależ skąd - wysapał ciepło Wiewiórka senior. - Mów dalej.
- Uważam, że Wiewiórka junior ma rację. Wyjaśnienie tajemnicy z przeszłości jego rodziny wymaga powrotu Pana Samochodzika.
Ten chłopiec wiedział dokładnie, co mówi. Wytworzył sytuację, w której nie było potrzeby proszenia mnie o powrót, jednocześnie ja nie musiałem swojego powrotu proponować lub zapowiadać. Miał, po prostu, nastąpić bez żadnych ceregieli i umizgów. I fakt ten postanowiłem tak właśnie potraktować. Pan Samochodzik powrócił w tej chwili. I już. Szkoda tylko, że mój słynny wehikuł nie doczekał. No cóż. Nie można mieć jeszcze raz wszystkiego, co się kiedyś miało.
Nagle odezwała się komórka Sokolego Oka seniora.
- Tak?... Świetnie!... Pan Samochodzik się ucieszy! Wszyscy się cieszymy! Dzięki! Jesteśmy właśnie u pana Tomasza.
Sokole Oko senior, na którym skupiła się nasza uwaga, schował telefon do kieszeni i spojrzał wesoło w stronę okien. Po chwili dobiegł nas warkot silnika samochodowego i pisk opon.
„Czyżby? To niemożliwe!” - machnąłem zrezygnowany ręką. Podbiegłem jednak, wraz z innymi, do okna. Na jezdni przy krawężniku stał mój wehikuł. Przypominał żabę z zadartym tyłkiem. Rozejrzałem się po rozpromienionych twarzach gości.
- Pan Samochodzik musi mieć swój słynny atrybut - usłyszałem głos Sokolego Oka juniora. - To wierna kopia pamiętnej przeróbki wyścigowego ferrari po kraksie, dzieła pana wuja sprzed lat. Ma nawet śrubę! Samochód przeszedł wszystkie testy. Użyte części i materiały mają wymagane atesty i certyfikaty. Na tej podstawie wehikuł został dopuszczony do ruchu drogowego i zarejestrowany. Jest, oczywiście, ubezpieczony.
- Mieliśmy początkowo trudności - dodał Wiewiórka senior. - Okazało się jednak, że fani Pana Samochodzika są wszędzie. Nawet na bardzo poważnych stanowiskach. Wehikuł jest ich darem na rzecz fundacji imienia Pana Samochodzika.
- Tę fundację wymyślili nasi synowie - odezwał się Wilhelm Tell senior. - Początkowo wehikuł miał być tylko atrapą, bo był rekonstruowany jako eksponat muzealny. Aha! Małe wyjaśnienie. Nasza fundacja realizuje projekt pod nazwą: „Muzeum Pana Samochodzika”. Poszukując oryginalnego podwozia do wehikułu, trafiliśmy nieoczekiwanie na właściciela sprawnego silnika ferrari. Gdy dowiedział się w czym rzecz, podarował ten silnik naszej fundacji. Fani i przyjaciele zadbali, by wehikuł miał osiągi swego pierwowzoru, przy zachowaniu identycznej techniki obsługi...
Wszystko to zwaliło się na mnie nieoczekiwanie. Wiedziałem, że muszę się jakoś pozbierać, zachować... Niestety. Zablokowało mnie? Przecież w każdej sytuacji potrafiłem sobie ze sobą poradzić. Widocznie nie tym razem... „A może powiedzieć coś mądrego, dowcipnego?” - szukałem w myślach jakiegoś wyjścia z sytuacji. „Na przykład zażartować, że nie czuję się jeszcze eksponatem muzealnym?”.
Moje wewnętrzne zmagania, o dziwo, przerwał mój głos:
- Przyjaciele! Cieszę się z naszego spotkania po latach, poznania juniorów i z tego wszystkiego, co się tu stało! Chwilowo jednak brak mi właściwych słów, powróćmy zatem do rzeczy. Rozwiązywanie tajemnicy legendy i nieznanego, wspomnianego w niej rękopisu, może okazać się fascynującą przygodą z nieoczekiwanym finałem. Pozwólcie, że do jutra zatrzymam u siebie taśmę z nagraniem i wisiorek. Jutro o tej porze zapraszam was wszystkich do siebie. Być może już wówczas będę miał coś interesującego do zakomunikowania.
Zostałem sam na sam z wisiorkiem Wiewiórki seniora. Zrobiło się jakoś pusto. Spojrzałem przez okno na wehikuł. Posłusznie czekał. Na biurku połyskiwały kusząco kluczyki.
Ponownie uruchomiłem magnetofon.
Wiedziałem, kim byli wspomniani przez dziadka Wiewiórki juniora Sudawowie, zwani też Jaćwingami. Już w II wieku naszej ery wymienił ich z nazwy geograf aleksandryjski Ptolomeusz Klaudiusz. Wymienił też sąsiadujących z nimi od wschodu Galindów, zamieszkujących na obszarze dzisiejszego Pojezierza Mazurskiego.
Lud Jaćwingów, zwanych też Sudawami, istniał do końca XIII wieku. Został rozproszony i wyniszczony. Skoro w legendzie jest wymieniona nazwa ludu, nie terytorium, to dramatyczna ucieczka kobiet z dziećmi „do braci siedzących za Sudawami” musiała mieć miejsce, gdy lud ten istniał, czyli między początkiem naszej ery a końcem XIII wieku.
Datę ucieczki można, na szczęście, nieco uściślić. Pod koniec legendy jej bohaterowie „zdali się na pergamin i umiejętności skryby”. Oznacza to, że nie potrafili pisać, doceniali jednak wagę słowa pisanego i znali kogoś zaufanego, kto opanował sztukę pisania. U kresu swojego życia, czując własną bezsilność wobec rzeczywistości, podyktowali temu osobnikowi coś w rodzaju testamentu, dokumentu bardzo ważnego, adresowanego do męskich potomków ich rodzin. Mogło się to wydarzyć dopiero po pojawieniu się i upowszechnieniu piśmiennictwa w tej części Europy, czyli w XIII wieku.
Z legendy wynika, że dyktujący swój testament starcy uczestniczyli w ucieczce, której datę próbuję uściślić. Byli wówczas dziećmi. Wydarzenia, o których mówi legenda, następowały z ich udziałem, a zatem w ciągu ich życia. Jest więc prawdopodobne, że ucieczka miała miejsce w pierwszej połowie XIII wieku. Oznaczałoby to, że jej powodem była zbrojna agresja krzyżacka, początkująca podbój i okupację Prus.
Znając już prawdopodobną datę i przyczynę ucieczki, postanowiłem dociec: skąd wyruszyła. Ktoś może tu powiedzieć, że przecież wyruszyła z Prus. To prawda. Ale ówczesne Prusy - jeżeli pominąć Jaćwież jako terytorium, przez które przechodzili się uciekinierzy - to obszar podzielony na niezależne od siebie państewka plemienne: Skalowię, Nadrowię, Sambię, Natangię, Barcję, Warmię, Pogezanię, Pomezanię, Ziemię Sasinów i Galindię. Ustalenie, z którego państewka wyszła ucieczka pozwoliłoby, oczywiście, określić pochodzenie plemienne uciekinierów.
W „Atlasie historycznym Polski” odszukałem mapkę Polski pierwszych Piastów. Jaćwież rozciągała się na wschód od dzisiejszej Krainy Wielkich Jezior Mazurskich i dalej na północ. Zamieszkiwali ją Jaćwingowie, znani też jako Sudawowie, czyli lud Bałtów prusko-litewskich. Nazwa tego ludu pochodziła od włóczni lub broni. Może to oznaczać, że Sudawowie cieszyli się opinią ludzi walecznych. W pierwszej połowie XIII wieku kobiety z dziećmi uciekły przez Jaćwież do braci, czyli do ludu z nimi spokrewnionego. Ludami spokrewnionymi były plemiona Prusów - siedzące w swoich niezależnych państewkach na zachód od Jaćwieży - oraz plemiona Litwinów i Żmudzinów na północ i wschód od niej. Do spokrewnionych należało też, oczywiście, plemię Sudawów.
Jeżeli przyczyną ucieczki był barbarzyński najazd krzyżacki, to uciekinierzy musieli poruszać się z zachodu na wschód, do Litwinów lub Żmudzinów. Przez chwilę wyobraziłem sobie garstkę przerażonych, zmęczonych, spragnionych, wygłodniałych kobiet i dzieci idących w nieznane, bez większych szans na przetrwanie. One, po prostu, musiały sobie poradzić. Tych - wystawionych na ciężką próbę, uciekających przez dziką i niedostępną Puszczę Galindzką - garstek kobiet z dziećmi było zapewne więcej.
Podbój Prus rozpoczęli Krzyżacy napaścią na najdalej wysuniętą w kierunku zachodnim Pomezanię. Ziemię tę opanowali w latach 1233-1236. Może wówczas, stamtąd właśnie, ruszyły na wschód pierwsze grupy uciekinierów? Niektóre z nich, zostawiając po drodze zmarłych, dotarły szczęśliwie do braci siedzących za Jaćwieżą. Oznaczałoby to, że przebyły one długi i nieznany sobie szlak od Wisły do Litwy. Czy byli wśród nich uciekinierzy z legendy? Nie znałem odpowiedzi na to pytanie. Jednego mogłem być jednak pewien: legenda, opowiedziana przez dziadka Wiewiórki seniora, liczyła sobie ponad siedemset lat.
Do 1283 roku Krzyżacy, przy walnej pomocy rycerstwa z Czech i zza Odry, podbili całe Prusy. Moi legendarni uciekinierzy mogli zatem pochodzić z każdego terytorium plemiennego, oczywiście, poza Jaćwieżą.
Nagle uświadomiłem sobie, że skórzany wisiorek, uchodzący w rodzinie Wiewiórki za talizman, jest rówieśnikiem legendy. Jeżeli tak, to liczy sobie ponad siedemset lat i może być rzeczywiście swoistą kapsułą czasu, jak zauważył Wilhelm Tell junior.
Ponownie obejrzałem tajemniczy, skórzany prostokącik o wielkości męskiej dłoni. W miejscu umocowania rzemyka, wytartego do połysku od noszenia na kolejnych szyjach, zauważyłem niewielki, mocno zaciągnięty supełek, łączący końce baraniego jelita, którym ktoś kiedyś obszył starannie krawędzie wisiorka.
Sięgnąłem po lupę i przyjrzałem się uważnie krawędziom. Liczyłem na to, że ujrzę przylegające do siebie dwie warstwy skóry. Przeliczyłem się. Ujrzałem jedną warstwę. A jeżeli krawędzie się zatarły? Na przestrzeni siedmiuset lat, trzymane mocnym ściegiem z jelita baraniego, mogły się przecież wytrzeć i scalić. Musiałem usunąć ścieg.
Wziąłem szpikulec i delikatnie zacząłem dłubać przy supełku. Szło opornie. Nie potrafiłem powstrzymać drżenia rąk, bo - chociaż w swoim życiu rozwiązałem już wiele zagadek - tak leciwego supełka jeszcze nie rozwiązywałem. Otuchy dodawała mi świadomość, że osobnik, który siedem wieków temu supełek ten zawiązywał, robił to z nadzieją na jego przyszłe rozsupłanie. Spełniałem tę nadzieję. Supełek wreszcie puścił. Otarłem pot z czoła. Przetarłem szkła okularów i zabrałem się do usuwania ściegu. Wielokrotnie zapętlone, zastygłe jelito baranie nie chciało ustąpić. Podważałem je ostrożnie szpikulcem i wyciągałem, centymetr po centymetrze, tak, by nie spowodować żadnych uszkodzeń. Muszę przyznać, że szycie było solidne i bardzo skomplikowane.
Po jakimś czasie udało mi się wreszcie rozszyfrować i usunąć ścieg z jednej krawędzi. Gdy zgiąłem wisiorek, okazało się, że jest on złożony z dwóch przylegających do siebie, dokładnie dopasowanych płatów skóry. Włożyłem szpikulec w szczelinę, rozchyliłem płaty i zajrzałem do środka. „Jest!” - w wisiorku tkwił sprasowany, złożony arkusik pergaminu.
- Panie Tomaszu - usłyszałem w słuchawce telefonicznej głos zaspanego Pawła Dańca. - Czy pan wie, która godzina?
Nie wiedziałem. Zerknąłem na zegarek. Było zaledwie parę godzin po północy.
- Wiem! - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Mam jednak nadzieję, że nie obudziłem ciebie na tyle, by rozbudzić zupełnie. Przepraszam. Dobranoc. Nieznany dokument, którego oryginał mam właśnie przed sobą, czekał w ukryciu ponad siedemset lat. Może poczekać jeszcze kilka godzin. Do jutra, Pawełku.
Szybko odłożyłem słuchawkę. O tej porze Paweł i ja wypijamy zazwyczaj morze kawy. Wstawiłem czajnik, wypełniony do granic objętości wodą. Wyjrzałem na wehikuł. Czekał.
Obudziła mnie kakofonia wywołana gwizdem czajnika i brzękiem domofonu. Wrzątek i Paweł postawili mnie błyskawicznie na nogi.
- Na szczęście jutro jest niedziela - ziewnąłem, witając się z moim gościem.
- Jutro jest poniedziałek - odziewnął Paweł. - Gdzie jest ten manuskrypt?
Zanim wydobyliśmy, jak się okazało, skrawek pergaminu, Paweł musiał wysłuchać nagrania legendy oraz mojego opowiadania o dziadku Wiewiórki seniora i o domniemanym talizmanie. Własne wnioski i uwagi zachowałem na później.
Okazało się, że konkluzje Pawła pokrywają się, co do joty, z moimi. „Moja szkoła!” - pomyślałem z dumą. Gość uruchomił kamerę i zaczął filmować operację wydobywania znaleziska. Arkusik pergaminu był starannie złożony krzyżowo, czyli raz przez środek pionowo i raz przez środek poziomo. Po delikatnym rozłożeniu, zauważyliśmy od razu, że jest to zaledwie część większego dokumentu; jego dolny, prawy fragment, bo z marginesem u dołu i po prawej stronie. Mierzył około 15 na 18 centymetrów. Tekst, złożony z czterech wierszy w bloku i oddzielnego wiersza pod spodem, był fragmentem odciętym mechanicznie od całości. Wiersze zaczynały się od lewej krawędzi, przeciętymi wyrazami i literami. Pierwszy wiersz przycięty był poziomo przez środek po górnej krawędzi pergaminu. Na przestrzeni, dzielącej wiersze zblokowane od wiersza oddzielnego, widniał prawy fragment jakiejś ryciny, jakby bardzo uproszczonej mapki lub planu. Rozłożony pergamin przykryłem szkłem, by nie uszkodzić tego, co przetrwało ponad siedemset lat.
- Kto, kiedy i dlaczego podzielił rękopis? - zastanowił się głośno Paweł, oglądając z rosnącym zaciekawieniem dokument. - Panie Tomaszu! Poproszę o końcówkę legendy.
Uruchomiłem magnetofon i odszukałem właściwy fragment. Po raz kolejny pokój wypełnił się łagodnym głosem dziadka Wiewiórki seniora:
- Gdy nadejdzie właściwy czas, pergamin złożony w jedno przekaże potomnym wieść o ich świętych obowiązkach.
- Mowa jest o spodziewanym złożeniu pergaminu w jedno, co oznacza, że dokument sporządzono w jednym egzemplarzu z zamiarem jego podzielenia na ileś części - dedukował Paweł. - Podział manuskryptu nastąpił zatem zaraz po jego spisaniu. Dokonali tego sami sygnatariusze dokumentu. Bez odpowiedzi pozostaje jednak podstawowe pytanie: dlaczego?
- Każdy z nich, po prostu, chciał mieć własny kawałek tego ważnego pergaminu - wtrąciłem żartem.
- Dlaczego? - mruknął Paweł i sięgnął po lupę.
- Co wypatrzyłeś? - pochyliłem się nad manuskryptem.
- Wypatrzyłem, że pismo jest staranne.
- Co to za język? - zgarbiłem się jeszcze bardziej.
-Nie mam pojęcia - zmartwił się Paweł. - Jakiś archaiczny.
- Poszukam kogoś, kto to odczyta.
- Domyślam się za to, dlaczego ten dokument został pocięty.
Zamieniłem się w słuch.
- Sygnatariusze tego testamentu podzielili się w ten sposób odpowiedzialnością. Biorąc po kawałku dokumentu, brali na siebie i na następne pokolenia męskich potomków swoich rodzin współodpowiedzialność za przyszłe spełnienie świętych obowiązków wobec przodków i ziemi ojców. Może zabieg ten miał też być czynnikiem mobilizującym ileś rodzin do współdziałania w celu odzyskania utraconej ziemi i wypełnienia obowiązku zemsty na Krzyżakach. W legendzie mowa jest przecież, że dopiero „pergamin złożony w jedno przekaże potomnym wieść o ich świętych obowiązkach”.
- „I oni obowiązki te wypełnią” - zacytowałem ostatnie zdanie legendy. - Zrobią to jednak jedynie wówczas, gdy złożone zostaną wszystkie kawałki dokumentu.
- Ciekawe, gdzie się one zapodziały i ile ich było? - postawił sobie pytanie Paweł, oglądający fragment rysunku sprzed siedmiuset lat, umieszczonego pod tekstem. Po chwili uśmiechnął się: - To może być końcowy fragment nieporadnie naszkicowanej drogi do ukrytego skarbu lub innego celu.
Żart mojego młodego kolegi o drodze do ukrytego skarbu był nie na miejscu. Prusowie nie gromadzili cennych przedmiotów. Byłoby to niezgodne z ich systemem wartości, którego przestrzeganie sprawiło, że ubierali się i żyli skromnie, byli praktyczni, a wyszukanych ozdób nie nosili. Pogroziłem żartobliwie palcem:
- Żeby nie było nieporozumień, ustalmy już teraz, że jest to fragment drogi do innego celu. Nie wiemy jednak, czy jest to w ogóle strzęp szkicu jakiejkolwiek drogi.
- Szef ma zawsze rację! - zaśmiał się Paweł. Zaraz jednak spoważniał: - Mówiąc serio, przydałby się jeszcze kawałeczek tego rysunku. Może byłaby tam jakaś nazwa lub inna wskazówka, która ułatwiłaby lokalizację. Na naszym kawałku pergaminu mamy niewiele mówiący fragment. Być może jest to szkic miejsca, do którego prowadzi jakaś droga, zaznaczona na innym kawałku. Nie wiadomo, niestety, jak się ono nazywa i gdzie leży. A szkoda! Jestem przeświadczony, że dla sygnatariuszy testamentu było to miejsce bardzo ważne.
- Związane z legendą - rzuciłem jakby od niechcenia, naprowadzając Pawła na prawdopodobny trop.
- Otóż to! Starcy, dyktujący skrybie testament, rozumieli, że zbrojne wyprawy potomnych, których celem będzie upuszczenie krwi krzyżackiej i odzyskanie ziemi przodków, będą musiały wiedzieć, którędy i gdzie mają dotrzeć. Skryba mógł zatem narysować kilka cech charakterystycznych miejsca, z którego w pierwszej połowie XIII wieku ruszyła ucieczka. Może też narysował jakieś charakterystyczne punkty orientacyjne, na przykład rzeki i jeziora, znajdujące się na szlaku do ziemi przodków? Były to tylko domysły, oparte na znajomości legendy i bardzo powierzchownej wiedzy o znanej oraz domniemanej zawartości i roli sędziwego pergaminu. Obaj wiedzieliśmy, że prawda mogła być zupełnie inna. Należało odnaleźć brakujące części dokumentu.
ROZDZIAŁ DRUGI
ORBITUJĄCE OCZY * EKSPONAT W EKSPONACIE * OKO W OKO Z POLICJANTEM * PRZYDROŻNE ATRAPY * ROZKLEJONE NOSY * ZBIERACZ DOWCIPÓW * STRATOWANY POLICJANT * TAJEMNICZY MAGNETYZM WYCHOWAWCZYNI * NAGI TORS KIEROWCY AUTOKARU * POŚCIG * UCZYNNY POLICJANT * FIGLE ZŁUDZEŃ * SAM NA SAM Z KAMĄ * KOMPROMITUJĄCA POMYŁKA * PLEMIĘ NATANGÓW W TESTAMENCIE * PROJEKT KRZYŚKA * POMYŁKI NIE BYŁO
Po nocnym spotkaniu z Pawłem i kilku godzinach snu, pomknąłem wehikułem - jak za dawnych lat - na niedzielną przejażdżkę za miasto. Nie potrafiłem odmówić sobie tej przyjemności. Dyskretnie obserwowałem reakcje kierowców i pasażerów, szczególnie pasażerek, mijanych samochodów.
Wehikuł robił wrażenie. Orbitujące oczy zdziwionych mężczyzn i otwarte usta pań, zachwyconych naszym widokiem, mówiły wszystko. „Eksponat w eksponacie” - parsknąłem śmiechem, pozdrawiając skinieniem ręki salutującego, uśmiechniętego policjanta z drogówki. „Mój fan w mundurze” - pomyślałem.
Pomyliłem się. Po chwili stałem na poboczu, przepraszając i tłumacząc się gęsto młodemu funkcjonariuszowi w błękitnej koszulce i białej czapce, że śmiałem się z siebie samego, a jego zauważyłem dopiero wówczas, gdy salutował. Odwzajemniłem to pozdrowienie w dobrej wierze, bo często, gdy kiedyś jeździłem podobnym wehikułem, byłem pozdrawiany. O nie! Nie byłem kimś ważnym. Nie! Nie zlekceważyłem funkcjonariusza, chociaż mogło to tak wyglądać. Nie zauważyłem, po prostu, że wcześniej dał mi lizakiem sygnał do zatrzymania się. Jest mi z tego powodu bardzo przykro.
- Następnym razem, już z daleka, będę się uważnie przyglądał każdemu dostrzeżonemu przy drodze policjantowi w białej czapce - złożyłem żartobliwą obietnicę.
- Będzie pan czasem zdziwiony.
- Czym?
- W sezonie urlopowym, zamiast nas, przy drogach wystawia się niekiedy tekturowe atrapy policjantów.
- Rozumiem. To taka podmianka, gdy jesteście na urlopach? - udałem głupiego.
Policjant uśmiechnął się, wyjął gruby notatnik, coś w nim szybko zanotował i powiedział:
- Nie, proszę pana. To sposób na zwiększenie liczby policjantów bez zwiększania liczby etatów.
- Aha! Taka tekturowa gwarancja bezpieczeństwa na drogach, będąca skutkiem pomylenia piratów drogowych z wróblami?
Rozbawiony policjant znów coś szybko zanotował. I to mnie zaniepokoiło.
- Przepraszam, co pan zapisuje w tym kapowniku?
- E! Takie tam drobiazgi - policjant zamknął i schował notatnik.
Obaj nie wiedzieliśmy, że nasze drogi jeszcze dziś się przetną. Papiery okazały się w porządku. Nie przekroczyłem dopuszczalnej prędkości. Byłem trzeźwy. Pomigałem czym trzeba. Świeciło jak należy. Policjant, nie kryjąc zaciekawienia, obejrzał dokładnie samochód. Jego oczy orbitowały na widok silnika ferrari. Gwizdnął pod nosem z zachwytu. Zamknął maskę. Podziękował. Zasalutował z uśmiechem. Pomknąłem przed siebie.
Dogonił mnie autokar, wiozący w stronę Mazur roześmianą dzieciarnię. Dzieciaki, na szybach po mojej stronie, rozkleiły swoje nosy. Nie potrafiłem powstrzymać się od szerokiego uśmiechu. Nagle, przez uchylone w autokarze okienko, usłyszałem donośny głos uradowanego dziecka:
- Pan Samochodzik! Poznaję! To Pan Samochodzik i jego wehikuł!
Na szybach autokaru natychmiast przybyło placków z nosów, małych dłoni i oczu okrągłych, jak guziki, z zachwytu. Rozległ się radosny pisk.
Przyhamowałem. Autokar pomknął dalej. W lusterku zauważyłem doganiający mnie radiowóz policyjnej drogówki. Zwolniłem jeszcze bardziej i zacząłem zjeżdżać na pobocze, dając tym do zrozumienia, że nie musi mnie ścigać. Zatrzymałem się. Spojrzałem w stronę nadjeżdżającego radiowozu. Ten przemknął obok. Siedzący w środku, poznany przed chwilą, uśmiechający się policjant pozdrowił mnie gestem ręki.
Po przejechaniu kilkunastu kilometrów, daleko przed sobą, zobaczyłem nieruchomą sylwetkę stojącego przy radiowozie policjanta. „Pewnie urlopowa atrapa” - pomyślałem.
Pomyliłem się. Domniemana atrapa okazała się funkcjonariuszem, który niedawno mnie kontrolował. Teraz sygnalizował lizakiem, że powinienem się zatrzymać. Zjechałem na pobocze.
- Przepraszam, że znów pana zatrzymuję - policjant był najwyraźniej zmieszany. -Przeprowadziliśmy z kolegą rutynową kontrolę autokaru wiozącego dzieci na obóz. Autokar stoi za krzakami na tym parkingu. Jest w porządku. Kierowca również...
-A co ja mam z tym wspólnego? - zapytałem, nie kryjąc rozbawienia. - To nie jest mój autokar, a ja nie jestem pana przełożonym.
- Wszystko się zgadza. Powstał jednak problem. Koło autokaru stoją rozkapryszone dzieciaki...
- To problem ich rodziców i wychowawców.
- Ma pan rację - policjant najwyraźniej szedł na ugodę. - Jednak ich rodzice są daleko stąd, a wychowawczyni okazała się bezsilna. Dzieci widziały pana po drodze. Powiedziały, że nie wsiądą do autokaru, jeżeli... No! Rozumie pan. One nie mogą przepuścić okazji spotkania się z Panem Samochodzikiem. Ich wychowawczyni poprosiła mnie o pomoc...
- Nie ma problemu - uśmiechnąłem się. - Mam wolną chwilę.
- To pan rzeczywiście jest...
- Od dawna - wyprzedziłem oczywiste sedno pytania policjanta. - Chętnie pomogę dogadać się z dzieciakami na zasadzie: coś za coś. W tym wypadku będzie to moja pomoc za udzielenie mi odpowiedzi na pytanie: co pan zapisał w swoim grubym notatniku podczas naszej poprzedniej rozmowy?
Młody policjant zmieszał się. Odchrząknął i wysapał:
- Zostanie między nami?
- Oczywiście.
- Zbieram dowcipy o policjantach.
Obaj parsknęliśmy śmiechem.
Mojemu wjazdowi na parking towarzyszył niesamowity pisk sympatycznych dzieciaków. Na widok wpatrzonych we mnie magnetycznych, kocich oczu wychowawczyni postanowiłem dynamicznie i zręcznie wyskoczyć z wehikułu. Nie zdążyłem. Dzieciarnia była szybsza.
Mimo zdecydowanej reakcji ze strony wychowawczyni i opiekunów, sprytniejsze dzieci obsiadły mnie i wehikuł. Pozostałe, niemal tratując policjanta, otoczyły nas ciasnym wianuszkiem. Mówiły i krzyczały wszystkie na raz.
Zdjąłem delikatnie z moich pleców dwunastoletniego piegusa o wyjątkowo kanciastych kolanach. Jego miejsce natychmiast zajął dzieciak, który zdążył wbić się pazurami w moje uszy i nie zamierzał ich puścić. Zebrałem siły i wstałem z uśmiechem na ustach jak heros. Bardziej niż herosa musiałem przypominać choinkę obwieszoną zbyt dużymi ozdobami. Podniosłem rękę w powitalnym geście i zawołałem:
- Witajcie!
Gdy radosny wrzask, będący odpowiedzią na moje powitanie, ucichł, usłyszałem donośny głos piegusa, którego kanciaste kolana posiniaczyły zapewne moje plecy:
- Ja tam wolę Pawła Dańca, bo ma lepszy pojazd, jest młody i bardziej nowoczesny.
Zapadła niezręczna cisza, którą przerwała wychowawczyni o niezwykłych oczach:
- Podziękujemy teraz ładnie Panu Samochodzikowi za to, że zechciał poświęcić nam swój cenny czas. I grzecznie, zgodnie z umową, wsiadamy do autokaru.
Dzieci niechętnie zeszły ze mnie i z wehikułu. Ruszyły do autokaru. Mogłem wreszcie wyprostować się i poprawić okulary na nosie. Przez chwilę miałem wrażenie, że wychowawczyni zerka w moim kierunku.
Wprawnym gestem włożyłem kluczyk do stacyjki i... usłyszałem tuż koło ucha:
- Chciałam pana przeprosić za to zajście i podziękować.
Mówiąca te słowa wychowawczyni stała oparta palcami dłoni o karoserię wehikułu.
- Nie ma za co - stwierdziłem.
- Ludzie pogodni, jak pan, mają pewną szczególną cechę - oczy i usta wychowawczyni uśmiechnęły się tylko do mnie. - Oni zawsze wzajemnie się przyciągają. Jakby stanowili pasujące do siebie fragmenty większej, rozproszonej wcześniej całości, która ponownie chce być jednym. To jest piękne i tajemnicze zjawisko.
Prawdziwie pięknym i tajemniczym zjawiskiem była, oczywiście, moja rozmówczyni. Tą rozproszoną całością, która znów chce być jednym, poruszyła moją wyobraźnię. Co ona chciała przez to powiedzieć?
Siedziała teraz uśmiechnięta koło kierowcy odjeżdżającego autokaru. Pozdrowiłem ją gestem ręki, który odwzajemniła. „Szczęściarz z tego wąsatego młodzieńca w koszuli rozpiętej do pasa, z torsem gladiatora” - pomyślałem z odrobiną zazdrości. „Ma czym i przed kim się pochwalić”. Pozdrowiłem jeszcze przesuwające się przede mną, przyklejone do szyb nosy dzieciaków. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i ruszyłem w drogę powrotną.
Za prawie pięć godzin miałem umówione spotkanie z moimi wczorajszymi gośćmi na temat legendy i talizmanu dziadka Wiewiórki seniora. Tylko godzina drogi dzieliła mnie od domu. „Będę miał kilka godzin wolnego” - pomyślałem niezadowolony, że w niedzielę myślę o czasie wolnym.
- Nie wszyscy w niedzielę próżnują - powiedziałem głośno do siebie. - Na przykład ta wychowawczyni i kierowca z nagim torsem...
Zaraz! Przecież na tym nagim torsie mignęło mi coś bardzo znajomego. Dlatego właśnie zauważyłem to kątem oka i mimowolnie zapamiętałem, chociaż wzrok miałem wówczas skoncentrowany na wychowawczyni. E! Pewnie widziałem cień rzucany przez wycieraczkę do szyb. Nie! To coś rzucało własny cień na tors. Nie mogło zatem być cieniem. Mogło być jednak złudzeniem.
Złudzenia, jak wiadomo, płatają figle ludzkim zmysłom. W wypadku zmysłu wzroku polegają one na tym, że człowiek widzi to, co bardzo chce zobaczyć, chociaż w rzeczywistości tego czegoś nie ma. Jest przy tym całkowicie przekonany, że ma do czynienia z rzeczywistością materialną, nie ze złudzeniem. Ten skórzany wisiorek, na tle rzeczywiście nagiego torsu kierowcy, był więc na pewno...
Zatrzymałem wehikuł. Nie miałem pewności.
Obok mnie, w stronę Mazur, przemknęły trzy autokary z piszczącą dzieciarnią w środku. Zostałem rozpoznany. Odpowiedziałem na pozdrowienia.
Spoglądając za oddalającymi się szybko pojazdami, zobaczyłem znów ten tors z bujającym się, skórzanym wisiorkiem. „A jeżeli to nie było złudzenie?” - pomyślałem. „Jeżeli było, to przynajmniej się go pozbędę”.
***
Pomknąłem w kierunku Mazur. Musiałem dogonić znajomy autokar, by móc sprawdzić, czy rzeczywiście na torsie kierowcy widziałem skórzany wisiorek, podobny do talizmanu dziadka Wiewiórki seniora. Jeżeli tak, to może okazać się, że kryje on w sobie inną część dokumentu sprzed siedmiuset lat. Będziemy bliżsi wyjaśnienia tajemnicy.
- Znajomy autokar? - zagadałem do siebie ironicznie. - Znajomy? To jaką ma rejestrację? Nie wiesz? A może wiesz, co na nim jest wymalowane? Tego też nie wiesz? Kiepsko z tobą... Aha! Rozumiem. Gdy zobaczysz, to sobie przypomnisz i rozpoznasz? Oczywiście! Wiem nawet, po czym... Po torsie kierowcy!
Dodałem gazu.
„Policjant czy tekturowa atrapa?” - pomyślałem na widok stojącej daleko przy drodze, obok radiowozu, sylwetki mężczyzny ubranego w błękitną koszulę i białą czapkę z daszkiem. Na wszelki wypadek zwolniłem.
To nie była atrapa. Rozpoznałem policjanta, którego prawie stratowały dzieciaki na przydrożnym parkingu. Dał mi znak ręką, że mnie zobaczył. Udałem, że nie widzę. Kilkaset metrów przed nim zjechałem na pobocze. Stanąłem. Rozejrzałem się, czy nie ma w pobliżu jakiegoś objazdu lub jakiejkolwiek drogi w bok. Tuż za funkcjonariuszem był kolejny parking. Na nim mógł stać następny skontrolowany autokar, do którego nie wsiadły dzieciaki, bo chcą się spotkać z rozpoznanym na szosie Panem Samochodzikiem. Nie chciałem powtórki.
Nagle policjant wsiadł do radiowozu. Odetchnąłem z ulgą. Droga wolna.
Moja radość okazała się przedwczesna. Po chwili radiowóz zatrzymał się przy wehikule.
- Czy mogę w czymś pomóc? - zapytał troskliwie, wychylony przez okienko, zbieracz dowcipów o policjantach.
- Nie! Wszystko w porządku - odkrzyknąłem, uśmiechając się, przez szosę. - Dzięki za troskę.
Policjant uśmiechnął się i zagadnął:
- Przed chwilą skontrolowaliśmy autokary wiozące dzieci na...
- O nie! - podniosłem obie ręce do góry. - Tylko nie to!
- Domyśliłem się! Gdy usłyszałem, że dzieciaki żądają od opiekunów spotkania z panem, powiedziałem krótko: „Wykluczone! Pan Samochodzik wypełnia właśnie bardzo ważną misję i nie wolno mu w tym przeszkadzać”. Łyknęły to. Odjechały bez protestów. Wiem, że głupio tak kłamać dzieciakom, ale...
W tym momencie uświadomiłem sobie, że policjant może mi pomóc.
- Nikogo pan nie okłamał! - wykrzyknąłem, wyskakując z wehikułu.
W kilku zdaniach, po żołniersku, opowiedziałem o moim pościgu za nagim torsem. Potem zapytałem:
- Dokąd pojechał ten nagi tors?
Zdumiony policjant popatrzył na mnie spod daszka:
- Jaki tors?
- No! Ten z bujającym się, skórzanym wisiorkiem.
- Proszę pana! My się zajmujemy bezpieczeństwem ruchu drogowego, nie anatomią i skórzanymi wisiorkami - w głosie policjanta zabrzmiała dezaprobata. - Za czym się pan ugania...
- Gonię za autokarem z dzieciarnią - tu połapałem się, że po raz pierwszy wspomniałem policjantowi o autokarze - kierowanym przez faceta ubranego w koszulę rozpiętą do pasa.
- A już myślałem... - funkcjonariusz machnął ręką, odetchnął z ulgą i zajrzał do notatek. - Ten autokar pojechał do Marózka w gminie Olsztynek. To gdzieś nad jeziorem Maróz. Dziwne nazwy - policjant wyjął i rozłożył mapę samochodową województwa warmińsko-mazurskiego. - Widzi pan ten charakterystyczny układ czterech jezior? Leżą parami, blisko siebie, na granicy południowej Warmii i środkowych Mazur. Jedno z nich, zachodnie w dolnej parze, nazywa się Maróz.
Wiedziałem, gdzie to jest. Zaraz po wojnie, zamieszkał w Marózku dziadek Wiewiórki seniora. Był repatriantem z Wileńszczyzny. Gdy przedwcześnie zmarła jego żona, a dzieci rozsypały się po świecie, rodzina zabrała go do Warszawy. Nie przyzwyczaił się do życia w stolicy. Ciągnęło go zawsze do wioski nad jeziorem.
Z szosy skręciłem w wyłożoną betonowymi płytami drogę, biegnącą przez gęsty brzozowy zagajnik i w końcu przez wieś Marózek, schodzącą malowniczo do brzegu Maróza. Jezioro rozciągało się leniwie wśród iglasto-liściastego, prawie dziewiczego, grzybnego lasu.
- Coś mi mówiło, że się wkrótce zobaczymy - ucieszyła się na mój widok wychowawczyni, odnaleziona wśród domków letniskowych przez mojego starego przyjaciela Krzysztofa, właściciela ośrodka wypoczynkowego. - Czy coś się stało?
Wiedziałem już od pana Krzyśka, że autokar z nagim torsem pojechał do Olsztyna, skąd ma zabrać młodzież, powracającą po turnusie do Warszawy. Zdążyłem też telefonicznie przełożyć na poniedziałek spotkanie z Wiewiórką seniorem i całą kompanią. Miałem więc trochę czasu na niewielkie śledztwo.
- Stało się - odpowiedziałem uśmiechem. - Możemy chwilę porozmawiać przy kawie? To pilne i bardzo ważne - dodałem, siląc się na poważny wyraz twarzy.
Po chwili siedzieliśmy sam na sam, w gabinecie Krzyśka, przy aromatycznej kawie.
- Pani... - spojrzałem na młody, śmiały, opalony dekolt mojej rozmówczyni i krew zeszła mi do pięt. Na jej szyi zobaczyłem skórzany wisiorek z wytłoczonym imieniem: „Kama”. Jasny gwint! Musiałem pomylić dekolt z gołym torsem kierowcy. Ja?
- Pani ma na imię Kama?
- Od chrztu.
- Piękne imię - brnąłem w ślepy zaułek czegoś, co pani Kama mogłaby wziąć za zalążek flirtu. - Mam na imię Samocho... Przepraszam - wziąłem dyskretnie głębszy oddech. - Mam na imię Tomasz.
Kama spojrzała uważnie w moje oczy, uśmiechnęła się przyjaźnie i uprościła sytuację:
- Miałeś do mnie coś pilnego i bardzo ważnego.
Omal nie parsknąłem śmiechem z siebie samego. „Oczywiście, że miałem” - pomyślałem, szukając gorączkowo wyjścia z głupiej sytuacji. „Było to pilne i bardzo ważne do momentu mojego spojrzenia na jej dekolt”.
Wtedy odezwał się mój telefon.
Dzwonił Paweł.
- Szefie! Rewelacja! W ostatnim wierszu odczytałem wyraz pochodzący od nazwy plemienia Natangów.
- Jesteś pewien?
- Mogę się mylić. Jutro zweryfikuję ze specjalistami od języka staro-germańskiego, bo to chyba ten język. Oj, przydałby się jeszcze jeden kawałek dokumentu.
- Przed chwilą byłem przekonany, że jestem na jego tropie.
- Okazał się fałszywy?
- Sympatyczny.
- Jaki?
- Tak mi się wyrwało. Do jutra!
Rozmowa z Pawłem postawiła mnie na nogi. Zamiast kluczyć i zmyślać, z Kamą postanowiłem być szczerym. Przepraszając za nieoczekiwany telefon i nie oszczędzając siebie, opowiedziałem w czym rzecz. Po chwili oboje zanosiliśmy się zdrowym śmiechem.
Podładowany pozytywną energią, pomknąłem do szarej Warszawy. Błogosławiłem własną, komiczną pomyłkę. „Będę musiał znaleźć jakiś rozsądny pretekst, by w najbliższym czasie zajrzeć do Marózka” - pomyślałem. „Wiem! Wpadnę do Krzyśka, porozmawiać o jego projekcie”.
Krzysiek realizuje w Marózku projekt „Wioska filmowa”. Przygotowuje właśnie rozwiązania logistyczne, które umożliwią kręcenie tam filmów kinowych i telewizyjnych. Niepotrzebną, ogromną stołówkę i kuchnię przebudowuje na studio filmowe. Na piętrze, nad przyszłym studiem, są już wyposażone apartamenty dla filmowców. Ośrodek ma własną plażę, przystań i kilkadziesiąt sztuk różnorodnego sprzętu pływającego. Do tego dochodzą niepowtarzalne walory krajobrazowe najbliższej okolicy. Krzysiek mówi, że jest to jego sposób na włączenie regionu warmińsko-mazurskiego do elity uczestniczącej w procesie globalizacji. Środowisko filmowców, z którego wywodzi się Krzysiek, jest żywo zainteresowane tym projektem. Z rozmyślań nad projektem Krzyśka wyrwał mnie telefon. Dzwoniła Kama. Długo myślała nad tym, co mówiłem jej o legendzie dziadka Wiewiórki seniora, jego talizmanie i tajemniczym testamencie. Przypomniała sobie, że kierowca rzeczywiście miał na szyi skórzany, dokładnie obszyty wisiorek wielkości męskiej dłoni. Dzieci też to widziały. Nie ma żadnych namiarów na tego człowieka. Zdobędzie je jutro od organizatorów obozu.
ROZDZIAŁ TRZECI
PORZĄDKOWANIE FAKTÓW * ZAPOBIEGLIWI PRUSOWIE * RĘKOPIS W SZEŚCIU KAWAŁKACH? * ZAPROSZENIE OD KRZYŚKA * TO BYŁABY SENSACJA * JAKIEŚ ZGROMADZENIE * CZŁOWIEK Z KUBKIEM * „WIELKI POWRÓT PANA SAMOCHODZIKA” * WYKASTINGOWANY NA AUT * ZNOWU KAMA * DZIECIAKI W AKCJI * SYKSTUS * GUSTOWNY PIERŚCIONEK * Z IGĄ NA TY * JEST DRUGI WISIOREK * TAJEMNICZY RYWAL * PROŚBA KAMY I IGI
Legenda okazała się klasycznym przykładem przekazu ustnego, przenoszącego w czasie i przestrzeni wiedzę o wydarzeniach sprzed siedmiuset lat. W ten sposób Prusowie, od niepamiętnych czasów, utrwalali i zaszczepiali kolejnym pokoleniom swoje tradycje i dzieje, sławili plemiennych herosów.
Mimo burzliwych dziejów tego skrawka Europy, legenda przetrwała w tradycji rodzinnej, w którejś już wersji językowej, jako źródło informacji o spisaniu czegoś w rodzaju testamentu. Jednocześnie zabezpieczyła skutecznie losy jego fragmentu, którego istnienie stało się materialnym potwierdzeniem prawdziwości treści przekazu ustnego.
Byłem pełen podziwu dla zapobiegliwości i pomysłowości sygnatariuszy tego dokumentu. Wiedzieli, co należy zrobić, by potomni, bez względu na czas i przestrzeń, poznali wolę przodków.
W rodzinie Wiewiórki seniora legenda spełniła już, jak się zdaje, swoją rolę do końca. Ustąpiła miejsca odnalezionemu fragmentowi rękopisu, sporządzonego prawdopodobnie w języku starogermańskim. Była to jego prawa, dolna część o kształcie poziomego prostokąta, zawierająca zakończenia kilku wierszy tekstu w bloku od górnej i lewej krawędzi, fragment jakiegoś szkicu u dołu i kawałek podpisu, będącego przypuszczalnie opisowym datowaniem dokumentu, pod rysunkiem. W podpisie dał się odczytać wyraz pochodzący od nazwy plemienia Natangów.
Przemknęło mi przez głowę, że sygnatariuszami tego testamentu mogli być waleczni Natangowie.
„Czemu nie?” - pomyślałem. „Po śmierci swojego wodza Herkusa Monte i czesko-krzyżackiej, nadzwyczaj skutecznej akcji wyniszczania Prusów, zrozumieli zapewne, że ich lud, zanim stanie ponownie do walki z Krzyżakami o ziemię ojców, musi się odrodzić i urosnąć w siłę. A to wymaga czasu”.
Mogli być ostatnimi mężczyznami z plemienia, którzy w dzieciństwie, wraz z kobietami, uciekli przed Krzyżakami. Jeżeli tak, to tylko oni byli naocznymi świadkami wielkiego dramatu plemienia. I tylko oni znali drogę do ziemi, którą należało odzyskać. Z wszystkich tych powodów postanowili zadbać o to, by ich wiedza o tym, co się kiedyś wydarzyło, przetrwała jak najdłużej wśród Natangów.
- I to się im udało z naddatkiem! - ucieszyłem się głośno. - Wiedza przetrwała ponad siedemset lat. Z punktu widzenia oczekiwań sygnatariuszy testamentu, nie została jednak wykorzystana i jest już bezużyteczna.
Zadzwoniłem natychmiast do Pawła.
- Ustalmy, ilu kawałków szukamy. Jeżeli dokument podzielono na cztery części, to brakuje nam jeszcze trzech.
- Dokumentu nie podzielono na cztery części. Brakuje nam pięciu lub ośmiu kawałków. Obstaję przy podziale na sześć.
- Podział na cztery wydaje się bardziej oczywisty. Arkusz papieru składamy przecież odruchowo na pół pionowo i jeszcze raz na pół poziomo.
-To my tak składamy. Prusowie nie mieli ukształtowanych odruchów w dziedzinie składania arkuszy, bo żadnych arkuszy nie składali.
- Tak? Widocznie zapomniałeś, że kawałek dokumentu, który mamy, został przez nich złożony na cztery, zgodnie z naszym odruchem - powiedziałem.
- Prusowie przywiązywali dużą wagę do magii cyfr. Najwyższa, wśród gwarantujących szczęście, pozycja należała do cyfry trzy i jej wielokrotności. To był ich szczęśliwy numerek. Tyle z wierzeń Prusów. Mogli się nimi kierować sygnatariusze dzielący dokument, którego przetrwanie zależało, w znacznym stopniu, od szczęścia. A teraz niech pan spojrzy na nasz kawałek dokumentu i wyobrazi sobie jego całość, złożoną z czterech podobnych części. Jak długi tekst, pismem tej wielkości, można na nim zmieścić?
Spojrzałem na arkusik pergaminu, leżący na biurku pod szkłem. No tak! Dlaczego sam tego nie zauważyłem? Paweł miał rację.
- Myślę, że byłby to tekst zbyt krótki na zmieszczenie w nim wystarczająco wyczerpującego, zrozumiałego przesłania, adresowanego do przyszłych pokoleń - oddałem zagadnienie podziału testamentu walkowerem.
- Z tego powodu optymalnym arkuszem pergaminu, ze względu na wierzenia Prusów i konieczną zawartość merytoryczną rękopisu, jest odpowiednik sześciu kawałków. Jeden już mamy. Poszukujemy pięciu.
- Przekonałeś mnie - przyznałem szczerze. - A teraz posłuchaj dobrej nowiny: widziałem, bardzo przelotnie, drugi skórzany wisiorek. Wydawało mi się, że jest podobny. Okazało się, że może być identyczny z tym, który mamy. Kama widziała go z bliska. Spodziewam się, że jutro da mi namiary na właściciela.
- Kama? Jaka Kama?
Ugryzłem się w język.
- Szefie...
- Muszę kończyć.
- Od jutra zaczynam urlop...
Zaledwie zdążyłem schować telefon, gdy zadzwonił Krzysiek, właściciel ośrodka wypoczynkowego w Marózku, z którego właśnie wróciłem. „Nawet sobie nie pogadaliśmy”- pomyślałem ze wstydem.
- Nawet sobie nie pogadaliśmy - usłyszałem wyrzut w jego głosie. - Udzielam ci za to nagany ustnej z nawiązką w postaci zaproszenia do Marózka na jutro. O nic nie pytaj, bo mam słabą baterię. Powiem krótko: to, co u mnie jutro zobaczysz i usłyszysz powinno ciebie bardzo, bardzo zainteresować.
- Dzięki! Przybędę w samo południe. I tak wybierałem się do ciebie, bo musimy porozmawiać o projekcie „Wioska filmowa”.
- Dzwonię jakby w tej sprawie. Filmowcy zamierzają kręcić u mnie i w okolicy...
Rozmowa się urwała.
Rozwalony wygodnie w fotelu, przymknąłem oczy, by w spokoju przewertować i uporządkować wydarzenia kończącej się niedzieli. Odtwarzałem scenę po scenie, postać po postaci, dialog po dialogu.
Tym razem to wertowanie szło mi wyjątkowo opornie. Miałem zakłócenia. Jakby moja podświadomość sygnalizowała, że coś lub kogoś istotnego dziś przeoczyłem. „Trzęsące się ręce zawiązują zawiązane sznurowadło. Kim jest ten facet?”
Gdy zadałem sobie to pytanie, sceny przestały się odrealniać i same się uporządkowały zgodnie z chronologią. Mojej podświadomości szło widocznie o zapamiętanie faceta, zawiązującego zawiązane sznurowadło.
Zacznę od początku. Od rana... Ten facet w lustrze, to ja - nie ma wątpliwości. Nie wiem, do kogo należy wypięty tyłek, wciśnięty w spodnie pęknięte na szwie i dlaczego ten ktoś zawiązuje zawiązane sznurowadło. A to już policjant, może nawet tekturowa atrapa. Atrapy nie salutują. One dbają o bezpieczeństwo ruchu drogowego. Nadjeżdża autokar, wypchany dzieciakami. Atrapy czuwają. Koło kierowcy z nagim torsem siedzi Kama ze śmiałym dekoltem. Jeszcze raz widzę śmiały dekolt. Dekolt jest coraz śmielszy. Dzieciaki są coraz śmielsze. Siedzą na mnie i na wehikule. Jestem coraz mniejszy...
***
- Filmowcy poszukują kandydata do roli Pana Samochodzika - przywitał mnie w Marózku Krzysiek. - Zaraz pomyślałem o tobie: Rzeczywisty Pan Samochodzik grający w filmie siebie samego? To byłaby sensacja! Tłumy w kinach!
- Raczej wolałbym rolę konsultanta przy kręceniu filmu.
Przyjaciel spojrzał na mnie:
- Rzeczywiście! Lepiej czuwać nad całością. Pan Samochodzik w roli konsultanta filmu o sobie. To też byłaby sensacja. Może nawet większa. Szef produkcji ucieszy się z niespodzianki.
Krzysiek poszedł szukać szefa produkcji i organizować nasze spotkanie z filmowcami. Nie ciągnął mnie ze sobą, bo domyślał się rzeczywistego powodu mojego przyjazdu.
Rozglądając się dyskretnie za Kamą, która nie spodziewała się mojej obecności, trafiłem na jakieś zgromadzenie nad brzegiem jeziora Maróz.
Na pobliskich ławeczkach i na trawie siedzieli sami mężczyźni w różnym wieku i różnej postury. Przed nimi zasiadł właśnie, w plastykowym fotelu, jakiś człowiek z kubkiem zawieszonym uchem na zgiętym palcu wskazującym prawej dłoni. Zaciekawiony podszedłem bliżej. Ten facet z fotela przedstawił się wszystkim jako Marek, szef kastingu do filmu „Wielki powrót Pana Samochodzika”. Nadstawiłem uszu.
Po kilku marnych kawałach, rzuconych gawiedzi na rozgrzewkę, pan Marek zagaił:
- Najgorzej byłoby, oczywiście, gdyby rolę Pana Samochodzika zagrał Pan Samochodzik. Z pewnością chciałby, ale...
- Nie chcę - odezwałem się spokojnie, sądząc, że pan Marek powiedział tę złośliwość, bo zobaczył mnie.
Szef kastingu przerwał, siorbnął trochę kawy z kubka i rozejrzał się po zebranych w poszukiwaniu śmiałka.
Byłem w błędzie. Pan Marek nie wiedział o mojej obecności. Na dodatek zgubił przeze mnie wątek.
- Nie pytają o zdanie, to siedź cicho, baranie! - pouczył mnie ktoś z tłumu, wzbudzając huraganowy śmiech.
Tymczasem pan Marek odczepił się już od Pana Samochodzika i opowiadał o filmie:
- Rzecz dzieje się zaraz po wejściu Polski do Unii Europejskiej. Otwarcie granic państwa wykorzystują zorganizowane grupy przestępcze, zajmujące się kradzieżą naszych zabytków. Fanty znikają gdzieś w Europie i na świecie. Gdy okazuje się, że odpowiedzialne służby państwowe nie radzą sobie z tym zjawiskiem, do akcji wkracza zapomniany Pan Samochodzik.
- Przepraszam pana! - nie wytrzymałem. - Mam dwie istotne uwagi. Po pierwsze: Pan Samochodzik nie jest zapomniany. Po drugie: wymyślona dla filmu teza, że służby państwowe nie radzą sobie ze zjawiskiem kradzieży zabytków i z tego powodu do akcji przystępuje Pan Samochodzik, jest zupełnie bałamutna, wręcz fałszywa. Bohater tytułowy jest przecież w Ministerstwie Kultury i Sztuki dyrektorem departamentu odpowiedzialnego za ochronę zabytków. Z tego, co pan powiedział, wynika, że najpierw departament, którym kieruje bohater filmu, sobie nie poradzi. Później do akcji wkroczy Pan Samochodzik, szef tego departamentu. Ten funkcjonariusz państwowy, postępując, jak zwykle, w sposób niekonwencjonalny, będzie wypełniać przecież swoje obowiązki służbowe. Na dodatek, co można przewidzieć, wypełni je bezwzględnie skutecznie. W sumie, zjawisko kradzieży zabytków zwalczą więc odpowiedzialne służby państwowe.
Nadymając wargi i policzki, szef kastingu podkreślił moje uwagi głośnym siorbnięciem gorącej kawy z kubka.
- O jednego konkurenta do roli Pana Samochodzika mniej - ucieszył się ktoś z tyłu, wsparty chichotem kilkunastu innych.
Chwilowy decydent pan Marek popatrzył na mnie z zupełnym lekceważeniem i powiedział:
- Do roli Pana Samochodzika poszukujemy osoby najbardziej podobnej, pod względem fizycznym i psychicznym, do oryginału. Pan - tu spojrzał w moim kierunku - już się wykastingował na aut, jako kandydat w niczym nie przypominający wizerunku bohatera naszego filmu.
Rozległ się radosny, usłużny wobec wszechmocnego pana Marka, rechot zgromadzonej konkurencji. Rozochocony tym szef kastingu, na odchodne, rzucił mi w plecy: - A pamiętasz, człowieczku, drogę powrotną do domu?
Radosny rechot facetów z ławeczek i z trawy poszedł echem po pobliskim lesie.
„Dobrze, że Kama tego nie widziała i nie słyszała” - rozejrzałem się ukradkiem. Niestety. Ona wszystko słyszała i widziała. Była tuż, tuż. Uśmiechnięta, szła z grupą dzieci w moim kierunku. Któreś krzyknęło piskliwie i radośnie: - O! Zobaczcie! Pan Samochodzik!
Na ławeczkach i na trawie zapadła cisza. Wszystkie głowy odwróciły się w moim kierunku. Wygadany pan Marek zaniemówił i zaczął polewać swoje białe spodnie gorącą kawą z kubka. Chyba się nieco skurczył.
Wyprostowany, wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu, skierowanym do nadbiegających z piskiem małolatów.
- Cześć, młodzieży!
W odpowiedzi podniósł się straszliwy rwetes. Uradowana dzieciarnia rzuciła się na mnie jak na starego znajomego. Przybijałem ochoczo piątkę za piątką. Z Kamą również.
Przez chwilę przypominałem choinkę obwieszoną zbyt dużymi, ruszającymi się ozdobami.
Dzieciaki pobiegły przygotować się do obiadu.
- Masz tu namiary na moją przyjaciółkę - Kama podała mi karteczkę. - Iga chce poznać ciebie bliżej. Spotkanie z nią jest najkrótszą drogą do kierowcy z wisiorkiem.
Zatkało mnie. Nigdy bym się po niej tego nie spodziewał. Z wyrzutem i rozczarowaniem spojrzałem w jej mądre i piękne oczy.
- Co się stało? - zapytała lekko zmieszana. Zerknęła na karteczkę, pokręciła głową i uśmiechnęła się: - Nic z tych rzeczy. Nie swatam. Iga jest właścicielką firmy transportowej, w której pracuje poszukiwany przez ciebie kierowca. To jej mąż. Ktoś przed tobą zaczął się bardzo interesować przeszłością jego rodziny...
- Kto?
- Jakiś namolny facet. Kręci się przy ich firmie. Mówi, że zbiera folklor kresowy, przywieziony po wojnie do Polski przez repatriantów zza Bugu. Przypuszczamy, że penetruje środowisko repatriantów. W tej sytuacji ostrożne zachowanie Igi wobec każdego obcego, zainteresowanego Igorem, jest przejawem zwykłej troski o męża. Jesteś przecież obcy. Wczoraj zadzwoniłam do ciebie dopiero po uzgodnieniu z nią, że mogę was skontaktować. Zadzwoń do niej. Ona czeka.
Zadzwoniłem w obecności Kamy.
- Jestem w drodze do Marózka - usłyszałem zamiast propozycji terminu i miejsca spotkania. - Będę za kilkanaście minut.
„Co za kobiety!” - pomyślałem ze zdumieniem pomieszanym z zachwytem.
Kama ściągnęła mnie na ziemię:
- Zejdź z obłoków i przyjmij delegację.
Za moimi plecami stał uśmiechnięty Krzysiek w towarzystwie rozpromienionego szefa produkcji filmu.
Rozmowę, rozpoczętą gorącym powitaniem, oziębiałem z każdym słowem, bo ten facet o imieniu Sykstus, mówiąc do mnie, spod krzaczastych brwi łypał pożądliwie oczkami w stronę Kamy. Zauważyłem jednak z satysfakcją, że na Karnie nie robi to żadnego wrażenia. Poza tym, na jego miejscu też bym tak łypał, bo jest na kogo.
Pochłonięty obserwacją Sykstusa, zgodziłem się przejrzeć do jutra scenariusz filmu i nanieść na marginesach uwagi. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie, że Kama w trakcie całej rozmowy nie spuszczała ze mnie oczu.
- Jasny gwint! - mruknąłem do siebie. - Pewnie zauważyła, że jestem o nią zazdrosny.
- Co tam mruczysz? - usłyszałem jej ciepły głos tuż przy moim uchu.
- Nie spodobał mi się ten Sykstus.
- Zauważyłam - uśmiechnęła się tajemniczo Kama.
Na widok Igi zaniemówiłem z wrażenia.
Kamie jakoś dziwnie nie śpieszyło się do obowiązków wychowawczyni grupy. Tymczasem ja nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie zostanę sam na sam z jej uroczą przyjaciółką, by dać się jej bliżej poznać.
- Nie musisz iść do dzieci? - zwróciłem się z troską w głosie do Kamy, gdy we troje rozsiadaliśmy się wygodnie w gabinecie Krzyśka.
- Już nie muszę - pogroziła mi żartobliwie palcem. - Zastępowałam spóźnioną koleżankę, która właśnie przyjechała z Igą.
„Jasny gwint!”
Kama przysunęła swój fotel bliżej mojego. „Czyżby w ten sposób dawała przyjaciółce do zrozumienia, że jestem jej zdobyczą na wyłączność?” - przemknęło mi przez myśl. „Nie mam nic przeciwko”.
Spróbowałem przysunąć swój fotel bliżej Kamy. Ani drgnął. Pewnie się o coś zaczepił. Spojrzałem dyskretnie w dół. Mój fotel przytrzymywała nogą Kama. Nawet nie spojrzała w stronę podłogi. Podniosłem wzrok. Kama patrzyła na mnie uśmiechając się oczami.
Wcześniej nie zwróciłem uwagi na jej dłonie. Były wysmukłe i zadbane. Palców nie zdobiło nic, poza perlącymi się paznokciami i srebrnym, prostym pierścionkiem z zielonym kamieniem. Odniosłem wrażenie, że z tych dłoni, mimo ich kobiecej delikatności, bije niezwykła siła.
- Gustowny pierścionek - palnąłem komplement.
Iga i Kama, jak dwa zgrane chochliki, wymieniły porozumiewawcze uśmiechy.
- Mamy niewiele czasu - przystąpiła do rzeczy przyjaciółka Kamy. Miała łagodny głos, który skojarzył mi się z aksamitem.
Okazało się, że Igor z wisiorkiem jest w drodze do kanału La Manche, skąd odbiera grupę młodzieży powracającej z Londynu do Warszawy. Zaraz po wojnie jego rodzice i dziadkowie byli repatriowani z Wilna. Osiedlili się w Olsztynie, gdzie ojciec, przedwojenny kolejarz, znalazł pracę w kolejnictwie.
- Dziadek znał wiele kresowych legend. Z dzieciństwa Igor pamięta, że opowiadał je w różnych językach.
- Starsi ludzie stamtąd byli często poliglotami z konieczności - pochwaliłem się wiedzą. - To życie w kresowej mieszaninie narodowej i burzliwe dzieje tamtego obszaru spowodowały, że poza językiem polskim, potrafili posługiwać się litewskim, niemieckim, rosyjskim i białoruskim.
- Dziadek znał te języki - potwierdziła Iga. - Opowiadał wnukom legendy w języku oryginału, przekładając zaraz fragmentami na polski. Tylko jedną legendę, intonując jak modlitwę, dziadek opowiadał w bardzo dziwnym języku, trochę podobnym do litewskiego. W języku polskim nigdy jej wnukom nie powtórzył. Mówił tylko, że dawno temu tajemnica tej legendy została zaklęta przez jego przodków w skórzanym talizmanie, który nosił stale na szyi. Domyślasz się, Tomaszu, że w rodzinie Igora nikt nie traktował poważnie niezrozumiałej paplaniny dziadka i jej zaklęcia w talizmanie.
Iga wyjęła stare fotografie.
- To zdjęcia wykonane przez Igora podczas przekazania talizmanu przez dziadka jego ojcu.
- Jest! - wykrzyknąłem uradowany, jak harcerz po podchodach na widok obozowej stołówki.
Na pożółkłych fotografiach zobaczyłem wąsatego, pogodnego staruszka ze skórzanym wisiorkiem na szyi. Wisiorek był identyczny z tym, który otrzymałem na przechowanie od Wiewiórki seniora.
Poczułem ożywcze mrowienie w krzyżu i wilgoć na dłoniach. Pochyliłem się nad zdjęciami. Nie było żadnej wątpliwości. Widziałem już to samo w oryginale. Wiedziałem, że we wnętrzu wisiorka musi kryć się drugi kawałek wiekowego dokumentu. Nagle moją uwagę przykuł trzymany przez dziadka równo zapisany arkusik papieru.
- A co to za kartka?
- Dziadek przekazał ją, razem z talizmanem, ojcu Igora. Mówił, że dziadek jego dziadka zapisał na niej legendę. Tę samą, którą on, jak kiedyś jego dziadek i ojciec, opowiadał w dziwnym języku swoim dzieciom i wnukom. Zapisanego tekstu legendy nie udało się przetłumaczyć na polski.
- To jest do nadrobienia! - ucieszyłem się na myśl, że można będzie porównać wersję polską legendy dziadka Wiewiórki seniora z przekładem współczesnym jej wcześniejszej wersji.
- Niestety - szczerze zmartwiła się Iga. - Kartka gdzieś się zawieruszyła zaraz po śmierci teścia. Podejrzewamy, że zawłaszczył ją daleki kuzyn męża. Ale on zaprzecza.
- Na szczęście Igor zna tę legendę na pamięć - odezwała się Kama, dotykając delikatnie mojego przedramienia.
- Zna, chociaż jej nie rozumie - mówiąc to, dobrze zorganizowana Iga rozłożyła na stoliku kilka kolorowych zdjęć mężczyzn.
- Muszę utrwalić jego wersję legendy na taśmie i porozmawiać z nim o talizmanie - ogłosiłem pośpiesznie swoje zamiary wobec Igora.
- Załatwione - zapewniła mnie Iga i wskazała ręką zdjęcia: - Może przypadkiem widziałeś któregoś z nich ostatnio?
Przyjrzałem się uważnie fotografiom. „Dlaczego zostały zrobione z ukrycia?” - pomyślałem.
Na widok skupionego faceta, sfotografowanego w trakcie siusiania pod drzewem, parsknąłem śmiechem.
- To był jedyny dobry moment do złapania jego twarzy - uśmiechnęła się przepraszająco Kama.
Nie przypominałem sobie widoku żadnego z nich. Zaskoczona, wyraźnie zmartwiona moją odpowiedzią, Iga zebrała zdjęcia ze stolika. Przyjaciółki spojrzały na siebie, jak ptaki szykujące się do odlotu.
- Zaraz, zaraz! - wykrzyknąłem. - Pokaż mi fotkę tego faceta pod drzewem.
Przyjrzałem się uważnie. Tym razem skupiłem wzrok na jego twarzy.
- No tak! - klepnąłem się dłonią w czoło. - Widziałem go dziś rano w Warszawie. Kręcił się koło mego domu. Nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby na mój widok nie zaczął nagle zawiązywać zawiązanego sznurowadła. Wypiął się aż tak mocno, że z trzaskiem puściły jego spodnie w szwach. Właśnie ten trzask zwrócił moją uwagę na niego i na to, co robi.
Zauważyłem, że Kama i Iga porozumiały się ze sobą wzrokiem, jak pumy przed wykonaniem skoku. Bez słów, w ułamku sekundy, dogadały się w jakiejś sprawie, gdy tylko rozpoznałem tego faceta. Z ich zachowania wynikało, że za chwilę usłyszę ciepły głos Kamy. Zgadłem!
- Posłuchaj - ponownie musnęła ręką moje przedramię. - To on podaje się za zbieracza folkloru kresowego. Jego portret psychologiczny nie odpowiada jednak zupełnie temu zajęciu. Mówi śmiesznie i z dziwnym akcentem. Niewierny, czy jest sam. Dotarł również do ciebie. Oznacza to, że wie, kim jesteś i domyśla się, nad czym teraz pracujesz. Wynika z tego, że prawdopodobnie obaj pracujecie nad tym samym. Robicie to jednak z różnych pobudek. Jego pobudek nie znamy. Przed chwilą pomogłeś nam wyeliminować go z kręgu interesujących nas osób jako człowieka obecnego zupełnie przypadkowo w miejscu i czasie wydarzeń z nim niezwiązanych. Obecna sytuacja Igi i Igora nie pozwala, by ten człowiek plątał się teraz przy nich i ich firmie. Jesteśmy pewne, że jest w Marózku. Przyjechał za tobą z Warszawy. Wie, że się spotkaliśmy. Jednocześnie nie wie, że my wiemy o jego obecności. Fakt ten musimy tu i teraz wykorzystać. W związku z tym potrzebna jest nam twoja pomoc.
Spojrzałem ukradkiem w oczy Igi. Odniosłem wrażenie, że wpatruje się we mnie jak w obrazek.
- Jasne! - wyraziłem zgodę w ciemno, po męsku.
ROZDZIAŁ CZWARTY
SAM NA SAM Z IGĄ * PAWEŁ NIE W PORĘ * CZMYCHAJĄCY OBIEKT * KIM JEST KAMA? * FILMOWA PROPOZYCJA SYKSTUSA * PAN MAREK LEGŁ NIEPRZYTOMNY * KRZYSIEK W ROLI WYSŁANNIKA DO KAMY I IGI * LIST OD KAMY * ZADANIE DLA WIEWIÓRKI, WILHELMA TELLA I SOKOLEGO OKA * CZESKI OGON W POLU * JOLA * TROP DO TRZECIEGO WISIORKA * ZNAKOMITY NUMER Z MUCHĄ * TAJEMNICA SOLONYCH ŚLEDZI * POŚCIG NIEMIECKIEGO OPLA ZA...POWIETRZEM
Iga i ja, jak para zażyłych przyjaciół, udaliśmy się na spacer po Marózku. Byliśmy przynętą pilnowaną uważnie przez Kamę. Nie przeszkadzało nam to w sypaniu anegdotami, zabawnymi plotkami i zmyśleniami. Wykorzystując nieobecność swojej przyjaciółki Iga wyraźnie uwodziła mnie spojrzeniami, słowami, głosem i gestami. Sprawdzała się tylko, bo przecież była mężatką. Sprawdzała się po mistrzowsku. Rewanżowałem się tym samym. Czułem, że w ten sposób sprawiam jej najgłębszą przyjemność. Od chwili poznania się oboje czekaliśmy na to bezpieczne, niezobowiązujące do niczego, sam na sam w letnie, słoneczne popołudnie.
Idyllę przerwał sygnał mojej komórki. „Akcja!” - pomyślałem. Szerokim, widocznym gestem wydobyłem błyskawicznie aparat i przyłożyłem do policzka.
- Słucham?
- Szefie! - usłyszałem głos Pawła. - Mam...
- Nie teraz - mruknąłem konfidencjonalnie. - Za chwilę przedzwonię.
Paweł się wyłączył. Telefon natychmiast odezwał się ponownie. Usłyszałem oczekiwany głos Kamy:
- Gdy odbierałeś poprzedni telefon, obiekt przyspieszył i jest teraz za krzakiem tuż koło was. Nie rozglądaj się. Mów!
- Nie! - zacząłem łgać do telefonu. - Też tak myślałem - potwierdziłem własne zmyślenie i udałem, że słucham. - Przed chwilą zbadałem ten wisiorek. To był zupełnie fałszywy trop - połgałem do mikrofonu i znów udałem, że słucham. - Coś ty? Który kawałek dokumentu znalazłeś w tym wisiorku? - udawanie słuchania wychodziło mi coraz lepiej. - Dolny prawy? - jeszcze raz dałem pogadać mojemu rozmówcy. - Stop! To nie jest na telefon - przerwałem drugiej stronie, żeby podnieść wagę treści rozmowy, której nie było. - Dzięki za dobrą wiadomość! Do jutra! - zakończyłem radosnym tonem.
- Dziękuję, kłamczuszku - ze słuchawki popłynął głos Kamy. - Obiekt właśnie czmycha... Aha! Iga wraca ze mną. Pa!
Kama błyskawicznie wyłączyła komórkę.
- Pa! - zaskoczony odpowiedziałem głuchemu telefonowi.
- To wszystko? - uśmiechnąłem się do Igi.
Przytaknęła głową:
- Bardzo nam pomogłeś - uniosła rękę w stronę mojej szyi i poprawiła mi kołnierzyk. - Dziękuję. Wracam z Kamą.
- Dzięki za poprawienie mi kołnierzyka - podjąłem rozpaczliwą próbę przedłużenia rozmowy.
Iga uśmiechnęła się błyszczącymi oczami.
- Pamiętasz, że miałeś do kogo przedzwonić - zapytała.
- Oczywiście! - odpowiedziałem i natychmiast przy niej zadzwoniłem do Pawła, żebym nie myślała, że dzwonię do koleżanki.
Nagle za plecami usłyszałem pisk opon, dźwięk klaksonu i spokojny głos Kamy wychylonej z samochodu przez otwarte drzwi:
- Iga, wsiadaj! Musimy zdążyć - nawet na mnie nie spojrzała.
Po chwili samochód z Kamą i Igą zniknął za zakrętem. Ogarnęło mnie uczucie pustki. „One po prostu odjechały! Opuściły mnie w pośpiechu... Porzuciły jak zużytą zabawkę!” - w tym momencie zauważyłem, że myślami zboczyłem w stronę niezdrowego egocentryzmu. Pakowałem się w ślepą uliczkę. Zaraz, zaraz... Ich pośpiech był czymś wymuszony, bo musiały, z jakiegoś powodu, gdzieś zdążyć. Zdążyłyby bez pośpiechu, gdyby nie spotkanie ze mną, które wyskoczyło im nieoczekiwanie, za sprawą wczorajszego przypadku na przydrożnym parkingu. Tak znalazłem się w ciągu zdarzeń niezwiązanych z moją osobą. Z tego ciągu zostałem jednak sprawnie i całkowicie wyizolowany przez obie dziewczyny.
Przedzwoniłem do Pawła:
- Przepraszam, że przerwałem naszą rozmowę. Czekałem, po prostu, na bardzo pilny telefon...
- Szefie! - Pawła nie interesowało, co mam do powiedzenia. - Wiem, co należy zrobić, żeby odnaleźć brakujące kawałki dokumentu.
- Mów!
- To nie jest rozmowa na telefon.
- Przyznaję. Możesz dzisiaj zajrzeć do mnie? Będę w domu.
- Może... Dam znać.
O osiemnastej czekało mnie, przełożone wczoraj, spotkanie z Wiewiórką seniorem i dwupokoleniową paczką. Miałem im sporo do zakomunikowania.
***
Mogłem wreszcie porozmawiać z Krzyśkiem o jego projekcie pod nazwą „Wioska filmowa”.
- Skąd wytrzasnąłeś takie dziewczyny? - usłyszałem głos przepełniony szczerym podziwem, zanim rozsiedliśmy się wygodnie w jego gabinecie.
- Nie uwierzysz - w pomieszczeniu, wokół stolika i nad nim. unosiły się jeszcze delikatne zapachy Kamy i Igi. - Same się znalazły - odpowiedziałem, siląc się na obojętność i przenosząc się na fotel, w którym wcześniej siedziała Kama.
- Nie wierzę! - zaśmiał się Krzysiek.
- Pozdrów Izę - przypomniałem przyjacielowi, że ma uroczą żonę. Poznali się podczas studiów. Iza była studentką nadzwyczaj dobrze skomponowaną z urody, intelektu, pracowitości, energii, uczynności, koleżeńskości, przyzwoitości, radości życia, poczucia humoru, kobiecości... Nie potrafię dziś wyliczyć pełnej kompozycji tego niezwykłego zjawiska w życiu akademickim. Otaczało ją wielu wielbicieli i cichych adoratorów... Z nikim się nie wiązała. Ale... Jak to się stało, że Iza i Krzysiek odnaleźli się? Myślałem, że wiem... Nie wiem! No cóż, życie par zakochanych kryje wiele tajemnic.
- Pozdrowię - Krzysiek spoważniał. - Kama wpadła w oko szefowi produkcji filmu.
- Sykstusowi? - przypomniał mi się facet łypiący oczami w stronę Kamy.
- Tak.
- Nie dziwi mnie to.
- Mnie też - uśmiechnął się Krzysiek. - Później Sykstus zobaczył ciebie w towarzystwie Igi... Obie zrobiły na nim piorunujące wrażenie. Czy mógłbyś z nimi porozmawiać? Idzie o to, że Sykstus tak właśnie wyobrażał sobie odtwórczynie dwóch głównych ról kobiecych w „Wielkim powrocie Pana Samochodzika”. Pokazywał mi swoje szkice postaci. Tu nie ma żadnej lipy. Zupełnie oniemiał na widok Kamy, bo przecież zobaczył swoje wyobrażenie na żywo. Wówczas ty, ze zrozumiałych względów, zrobiłeś wszystko, żeby on z nią nie mógł zamienić ani słowa. Kama... Zauważyłem, że ona jest znakomitą partnerką w nieoczekiwanych sytuacjach, wielkim graczem. Bez pudła zrozumiała i przyjęła twoje zasady i intencje. Pamiętasz, jak się zachowała? Później Sykstus zobaczył Igę i... zgłupiał do reszty.
- Zobaczę, co da się zrobić - uderzyłem stereotypem, który zawsze mnie rozbawia. -Oczywiście, że pomogę! Pozwolisz jednak, że przedtem przeczytam mój egzemplarz scenariusza filmu.
Krzysiek przytaknął. - Nie mogę podpowiadać im udziału w czymś, czego sam nie znam - dodałem, usprawiedliwiając się, bo naprawdę chciałem pomóc. - Obiecałem Sykstusowi, że do jutra naniosę swoje uwagi na scenariusz. Jutro, wspólnie, porozmawiamy z Kamą i Igą.
- Dobrze - ucieszył się moją odpowiedzią i spojrzał na zegarek.
- Teraz dostaniesz premię - uśmiechając się tajemniczo, Krzysiek wyjął z kieszeni białą, zaklejoną kopertę. - To dla ciebie. Obiecałem Kamie, że ten list przekażę ci osobiście, dokładnie o tej godzinie.
Drżącymi palcami wyjąłem i rozłożyłem kartkę.
Tomaszu!
Właśnie przerwałam rozmowę telefoniczną z Tobą. Przepraszam. Za chwilę szybko wyjedziemy z Marózka. Musimy. Pod żadnym pozorem nie jedź za nami.
Zauważyłam paru facetów, których widziałeś na fotografiach. Sprawdzamy ich od jakiegoś czasu. Domyślamy się, że oni sprawdzają nas i nasze otoczenie.
Ci faceci nie wiedzą jeszcze, że ich rozpoznałyśmy. Może to oznaczać, że nie popełniłyśmy jeszcze żadnego błędu. Błędem byłoby ujawnienie naszej świeżej znajomości z Tobą. Oni potraktowaliby jej nawiązanie jako jedną z naszych reakcji obronnych, wywołanych ich rozpoznaniem. Wiedzieliby, że zostali rozpoznani. Straciłybyśmy wówczas niewielką przewagę nad nimi. Z tego powodu nie mogą teraz nawet podejrzewać, że się znamy.
Nie interesuj się nimi! To, przynajmniej na razie, tylko nasz problem. Nie pożegnam się, bo przecież zaraz się spotkamy. Pa!
Kama
- Dziewczyna z klasą - zauważył Krzysiek, siedząc dyskretnie w fotelu. - Wie, że napisanie listu jest najwłaściwszą formą kontaktu zaocznego, gdy ma się coś szczególnego do zakomunikowania drugiemu człowiekowi.
Przytaknąłem.
- Muszę pędzić do domu, poczytać w spokoju scenariusz i nanieść uwagi - spojrzałem w okno. - Przypominam, że jutro rano, wspólnie, pogadamy z Kamą i Igą o ich rolach w filmie... Kto wie? Może dadzą się skusić na „Wielki powrót Pana Samochodzika”?
- A zatem, do jutra! - Krzysiek wstał z fotela i podszedł do okna.
Zauważyłem, że wcześniej podchodził tam kilka razy. - Aha! Pytali o ciebie jacyś trzej harcerze z ZHP. Mówili, że są juniorami.
- Wiewiórka, Wilhelm Tell i Sokole Oko? - ożywiłem się. - Co z nimi?
Spojrzał na mnie zdumiony:
- Jakoś tak się przedstawili. Ich drużyna rozbiła dziś obóz nad Marózem, na południe od Marózka. Powiedzieli, że dostali od komendanta obozu zadanie do wykonania. Mają skutecznie zaprosić ciebie, w roli gawędziarza, na jutrzejsze ognisko. Mnie już zaprosili. Zaproszenie przyjąłem.
Wyjrzałem przez okno. Na trawie, pod płaczącą wierzbą, siedzieli dwaj rozbawieni, znajomi harcerze. Wilhelm Tell przygrywał na organkach. Sokole Oko strugał laskę z leszczynowego drąga. Trzeci wspinał się po drzewie. Pierwszy zauważył mnie Sokole Oko. Pomachał w moją stronę dłonią. Wiewiórka też chyba mnie zauważył, bo spadł z wierzby na Wilhelma Tella.
- Oni tu są! - pomachałem do druhów.
- Kto? - zaniepokoił się Krzysiek.
- Znajomi harcerze.
***
Pędziłem wehikułem w stronę Warszawy. Za mną, od Marózka, jechał mercedes z czeskimi tablicami rejestracyjnymi. Nie chciałem jechać z ogonem. Zwolniłem: „Niech leci pierwszy” - pomyślałem. Czekał mnie pracowity, długi wieczór nad scenariuszem. Przełożone z wczoraj na dziś spotkanie, przepraszając seniorów, przełożyłem na pojutrze, bo na jutro umówiłem się z harcerzami przy ognisku.
„Harcerzom opowiem gawędę o zapomnianym, wielkim herosie Herkusie Monte, wodzu plemienia Natangów” - pomyślałem. „Niech poznają kawałek zupełnie im nieznanej, fascynującej historii ziemi, na której rozbili swój obóz... A co to?”
Spojrzałem w lusterko. Jadący za mną mercedes też zwolnił. Szybko zjechałem na pobocze i zatrzymałem się bez wyłączania silnika. Kierowca mercedesa, zachowując bezpieczny dystans, zrobił to samo. Wrzuciłem wsteczny. Wehikuł wyrwał, z popisowym piskiem opon, w stronę Czecha. Mercedes natychmiast ruszył do przodu, odbił w lewo, wjechał w polną drogę i zaczął szybko uciekać, podskakując na wybojach w kłębiącym się pyle. Znałem tę drogę. Po kilometrze kończyła się nagle podmokłą łąką, na której ugrzęzło już wiele samochodów.
Byłem ciekaw, kto i dlaczego mnie śledzi. Nie miałem jednak czasu, by to sprawdzić. Odjeżdżając od drogi-pułapki obejrzałem się za siebie. Mercedes utknął. „Sam się nie wygrzebie. Jutro dopadnę tego Czecha” - postanowiłem.
Kątem oka, po prawej, zauważyłem atrapę policjanta z drogówki, stojącą przy atrapie samochodu. Zdjąłem nogę z gazu. „Patrz przed siebie, gamoniu - uśmiechnąłem się - bo kierowca tej ogromnej ciężarówki z przeciwka może być zmęczony i nie zauważy wehikułu”. Zauważył! Wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Jego partner również.
Obok mnie, bardzo szybko, przemknęło kilkadziesiąt ton na kilkunastu kołach. Za nimi pomknęły następne dziesiątki ton. I następne. „Z takimi nigdy nic nie wiadomo” - równie szybko przeleciało mi przez myśl. „Pędzą z nogami na pedałach i opadającymi powiekami. Nic, tylko zmykać na pobocze wąskiej i dziurawej jezdni. Panowie szos! Przynajmniej tak im się wydaje. Im niestraszne są nawet przydrożne atrapy policjantów”.
„Krzysiek był czymś zaniepokojony” - przypomniałem sobie jego reakcję, gdy, widząc za oknem harcerzy, powiedziałem: Oni tu są. „Przedłużał nasze spotkanie. Może rzeczywiście w Marózku dzieje się coś, o czym nie wiem. Muszę pogadać o tym z Krzyśkiem. Jeżeli ma kłopoty...”
Odezwała się komórka. Paweł.
- Szefie! Dzwonię zgodnie z umową.
- Mów!
- Nie mogę dziś do pana zajrzeć, bo...
- W porządku! - nie chciałem wyjaśnień. Dziś nie miałem czasu na spotkanie z Pawłem.
- Jak to? - zdziwił się. - Nie muszę się tłumaczyć?
- Przecież jestem na urlopie.
- No tak, ale...
- Pawle! Nie musisz niczego wyjaśniać. To, że nie możesz, jest mi dzisiaj na rękę, bo do rana muszę przeczytać opasły scenariusz filmowy. Mało tego! Muszę na nim powypisywać uwagi.
- Scenariusz filmowy? Uwagi? - zdziwił się Paweł.
- Jutro się z tobą skomunikuję. Pa!
- Pa? - usłyszałem zdziwiony głos Pawła, wyłączającego komórkę.
„W ten sam sposób Kama zakończyła naszą ostatnią rozmowę telefoniczną i swój list” - złapałem się na naśladownictwie. I zaraz pomyślałem: „A cóż to szkodzi?”
Dobrze jest rzucić lekkie „pa!”, zamiast ciężkiego „żegnam”, bezsensownego „cześć”, czy czegoś w tym rodzaju? „Pa!” brzmi pozytywnie, motywująco, optymistycznie...
Pamięć o liście Kamy nie dawała mi spokoju. Znając siebie, wiedziałem, że nie powinienem teraz o nim myśleć. Powrót do absorbującej, odważnej i wyważonej treści listu mógł zakończyć się moim całkowitym zaangażowaniem w wydarzenia, o których istocie nie miałem zielonego pojęcia. Nie potrafiłbym się powstrzymać przed wejściem w to, w czym uczestniczyły Kama i Iga. One tego nie chciały. Zauważyłem, że, bez mojego udziału i bez paniki, panowały całkowicie nad sytuacją. Potrafiły przewidywać i doskonale wiedziały, co i jak trzeba robić, by wszystko mieć pod kontrolą. Z zimną konsekwencją realizowały własną strategię. To, czego oczekiwały ode mnie, już osiągnęły. Rozpoznałem faceta spod drzewa. Nie chciały mnie, przynajmniej na razie, wtajemniczać. Tak wynikało z listu Kamy. Teraz, dla dobra sprawy, nie mogły kontaktować się ze mną. Ja z nimi również. Jednak pamięć o liście Kamy powracała do mnie pod byle pretekstem.
Postanowiłem zadzwonić do Kamy.
- Dlaczego tak późno? - usłyszałem jej głos. - Już się niepokoiłam... Nieważne... Dobrze, że zadzwoniłeś.
- Dzięki za list! Co się dzieje?
- Musimy o tym porozmawiać.
- Gdzie mam dojechać?
- Pamiętasz jeszcze, gdzie mieszkasz?
- Oczywiście! Warszawa, Stare Miasto...
- To wiesz, gdzie masz dojechać.
- U mnie? - ucieszyłem się.
- Co: u ciebie?
Nagle straciłem pewność siebie: - No, porozmawiamy... Mówiłaś, że musimy porozmawiać.
- Oczywiście, że musimy. Nie mówiłam jednak, że dzisiaj i u ciebie... Oj, Tomasz! Nie jesteś pępkiem świata. Muszę kończyć. Pa!
- Pa! - rzuciłem do głuchego telefonu.
Wygłupiłem się i natychmiast dostałem od Kamy lekcję pokory.
***
Minęła mi ochota do naciskania pedału gazu i trzymania kierownicy. Skruszony, skręciłem do najbliższego zajazdu. Z trudem wcisnąłem wehikuł między dwa lśniące ople. Z jeszcze większym trudem znalazłem wolny stolik pod oknem. Zamówiłem specjalność kuchni. Rozłożyłem scenariusz.
- Przepraszam, czy to miejsce jest wolne? - usłyszałem pogodny głos młodej kobiety.
„Jasny gwint! Tylko nie to! Świat jest przecież taki wielki! Dlaczego wszyscy ludzie uwzięli się dziś na ten zajazd?” Chciałem, żeby przy tym stoliku, do mojego wyjścia, było zajęte tylko jedno miejsce. Właśnie tu i teraz potrzebowałem chwili samotności, jak śledź soli! „Nie! Śledź soli nie potrzebuje” - uśmiechnąłem się do siebie i od razu poczułem się lepiej. „Śledzia soli człowiek, bo lubi solone śledzie. Człowiek potrzebuje miejsca, gdzie mógłby go skonsumować na siedząco.”
- Nie jestem pewien - odpowiedziałem uprzejmie. - Zaraz to sprawdzę, ale nie wiem, czy dziś serwują tu solone śledzie - dodałem, nie odrywając oczu od tekstu, żeby dać do zrozumienia, że jestem bardzo zajęty czytaniem. Zagrałem zgreda. „Może zrozumie i sobie pójdzie?”
Nie poszła. „Znaczy: nie zrozumiała. Trzeba inaczej... Na pajaca!”. Wstałem, zajrzałem aktorsko nad stolikiem na siedzenie wskazanego krzesła:
- Niestety, jest ono zajęte przez muchę, ale chętnie ją spędzę dla pani - z fałszywą rycerskością zobowiązałem się na widok owada, spacerującego po oparciu.
Machnąłem dłonią i mucha odleciała. Scenariusz pacnął na podłogę. Ona, niestety, została.
Rozejrzałem się po podłodze za scenariuszem, ale ten przepadł.
- Tego pan szuka?
Podniosłem wzrok. I zdębiałem.
- O! - unosząc lekko zgrabnie ukształtowane brwi, dziewczyna zrobiła okrągłe oczy i rozchyliła perłowe, pełne wargi, zza których wyjrzały nieskazitelnie białe, równe ząbki. - To scenariusz filmowy?
„Najpiękniejsza, najbardziej reprezentacyjna dziewczyna wybrała moje towarzystwo, chociaż mogła usiąść gdzie indziej, a ja ją zniechęcam”.
Ucieszony aż takim wyróżnieniem, rozejrzałem się dumnym wzrokiem po sali. Niestety. Jedyne wolne miejsca były przy moim stoliku. „Po prostu, nie miała wyboru.”
- Tak - duknąłem przez suche gardło.
- Dziękuję - wyciągnąłem rękę po scenariusz.
- Gruby.
- Właśnie nad nim pracuję - ucieszyłem się, że mogę powiedzieć prawdę. - To znaczy, przed chwilą przerwałem czytanie - dodałem pospiesznie, szczerząc do niej zęby w uśmiechu.
- Domyślam się, że panu przeszkodziłam. Proszę nie zwracać na mnie uwagi - powiedziała przyjaźnie i zajęła się przeglądaniem jadłospisu.
„Nie zwracać na nią uwagi?” - zapytałem siebie w myślach.
Odezwała się jej komórka. Kątem oka widziałem, że gapią się na nią wszyscy faceci w sali. Nawet nadzorowani przez rodziny zerkali ukradkiem w stronę naszego stolika. Dziewczyna wyłączyła komórkę i uśmiechnęła się. Już chciałem zagadać, ale podszedł kelner. Podał mi zamówioną specjalność i przyjął zamówienie od mojej stolikowej towarzyszki. Pochyliłem się nad talerzem i... Obok mojej prawej dłoni, trzymającej nóż stołowy, zobaczyłem opartą palcami o stolik, znajomą dłoń, ozdobioną srebrnym pierścionkiem z zielonym kamieniem. Palce trzymały równiutko złożoną karteczkę.
- To dla ciebie - usłyszałem głos Kamy. - Namiary na człowieka, który zna tę samą legendę co Igor.
Moje wdzięczne oczy pomknęły ku górze: - Dzięki! Jak go znalazłaś?
Odpowiedziała uśmiechem.
- Jak ci się podoba twój anioł stróż? - zapytała, przysiadając się do stolika.
Nie wiedziałem, że mam jakiegoś anioła stróża.
- Mój anioł stróż? Bardzo! Ale nie zauważyłem - wyciąłem świadomie głupka i dyskretnie rozejrzałem się po zatłoczonej sali. „W naszą stronę znów łypią wszyscy faceci” - skonstatowałem z satysfakcją.
- Zauważyłeś - uśmiechnęła się ciepło. - Jolu! - Kama zwróciła się do mojej przygodnej towarzyszki. - Poznaj Tomasza. Tomaszu! To jest Jola, moja przyjaciółka.
- Wszystkie przyjaciółki Kamy są moimi przyjaciółkami - palnąłem uprzejmość, jak marny konferansjer przed anonimową publicznością.
Kama wymieniła porozumiewawcze, wesołe spojrzenie z Jolą:
- Mam nadzieję, że Tomasz zachował się wobec ciebie powściągliwie i z dystansem, jak prawdziwy mężczyzna.
„No pewnie! A jak miałem się zachować wobec pięknej kobiety?” - pomyślałem, uradowany, że, pod nieobecność Kamy, o której pojawieniu się nie zostałem uprzedzony, nie strzeliłem żadnej gafy i nie złożyłem jakiejś niefortunnej propozycji.
- O, tak! - przytaknęła, komplementując mnie, Jola i spojrzała w moim kierunku. - Ten twój numer z muchą, Tomaszu, był znakomity.
- Z jaką muchą? - wtrąciła Kama.
- Tomasz zmusił ją do ustąpienia mi miejsca.
Żywe zainteresowanie Kamy zainspirowało mnie natychmiast. Rozejrzałem się uważnie po suficie:
- Ona tu gdzieś jeszcze lata - uniesionym palcem wskazującym zwróciłem uwagę obu dziewczyn i wszystkich obecnych facetów, na muchy, szybujące bezkarnie po zajeździe.
- Do tej pory zastanawiam się, Tomaszu: o co ci chodziło z tymi solonymi śledziami? - zapytała Jola. Licząc na pojawienie się innego tematu konwersacji, nafaszerowałem usta stygnącą specjalnością zajazdu. Przeżułem ją bez pośpiechu i przełknąłem.
Inny temat się nie pojawił.
- To było tak - spojrzałem Karnie w oczy. - Po rozmowie z tobą, potrzebowałem chwili samotności. Wpadłem więc tutaj. Usiadłem w kąciku. I nikt mi nie przeszkadzał. Gdy nagle pojawiła się jakaś...
- Jola - podpowiedziała Kama.
- No właśnie! Wtedy pomyślałem, że potrzebuję tej samotności, jak śledź potrzebuje soli.
- Przecież śledź nie potrzebuje soli - zauważyła trafnie Jola, słuchająca mnie uważnie. - Śledzia soli człowiek, bo lubi solone śledzie.
- Otóż to! Dostrzegłem własny błąd i... - z udawanym wyrzutem spojrzałem w oczy Joli. - No nie! Powiedziałaś to, co wtedy pomyślałem, a teraz miałem zamiar ujawnić.
- Przepraszam! Nie wiedziałam, co wtedy pomyślałeś - usprawiedliwiła się Jola.
Skłoniłem wyrozumiale głowę:
- Przyjąłem... Po usunięciu błędu o zamiłowaniu śledzia do soli, coś mi strzeliło do łba, że ta...
- Jola - cierpliwie podpowiedziała Kama.
- No właśnie! - przytaknąłem. - Coś mi strzeliło do głowy, że ona szuka teraz miejsca, żeby zjeść tego swojego ulubionego, solonego śledzia na siedząco.
W tym momencie podszedł kelner. Na stoliku spoczęły dwa półmiski. Zrobiłem okrągłe oczy ze zdumienia.
Na półmiskach leżały płaty solonych śledzi w towarzystwie ziemniaków z wody i czegoś tam jeszcze. Dziewczyny złapały sztućce. Jola uśmiechnęła się do mnie:
- Kama uprzedziła, że jesteś mistrzem w wyjaśnianiu tajemnic i rozwiązywaniu najbardziej zawikłanych zagadek. Dzięki temu, w przeciwieństwie do ciebie, wiedziałam, z kim rozmawiam. Mogłam się spodziewać po tobie jakiejś niespodzianki. Aż tu nagle, zupełnie zaskoczona, usłyszałam od ciebie o solonych śledziach. Wiesz, jak się poczułam?
- Wiem! Jak podglądana przez obcego faceta - spiekłem raka na czubkach uszu.
- No właśnie! Ale sympatycznego - zarumieniła się na policzkach. - To ostatnie, oczywiście, niczego nie zmienia - dodała szybko. - Pomyślałam: skoro bez zadawania pytań, nawet bez podnoszenia oczu znad scenariusza, wiesz, że zamierzam zamówić solone śledzie, za którymi rzeczywiście przepadam, to możesz wiedzieć o mnie wszystko. Teraz już wiem, iż nie wiedziałeś nic - uśmiechnęła się zadowolona, że potrafiła ukryć przede mną swoją tożsamość i że nie naruszyłem jej intymności.
***
Dowiedziałem się, że Jola jechała za mną od Marózka. Obserwowała moje „ogony” na szosie. Widziałem tylko jeden, który utknął w polu. Okazało się, że miałem dwa. Ten drugi, opel z niemieckimi tablicami rejestracyjnymi, śledził mnie dłużej, bo do zajazdu. Skręcił za mną na parking, chociaż jego pasażerowie, kobieta i mężczyzna, nie mogli widzieć, że tam wcześniej skręciłem. Zanim ludzie ci zauważyli zaparkowany wehikuł, mężczyzna zobaczył na parkingu Jolę. Jego spodziewana reakcja na widok pięknej, samotnej dziewczyny, nie spodobała się partnerce. Była przekonana, że skręcił z szosy w ślepej pogoni za Jolą, która wyprzedziła ich tuż przed zajazdem i widziała, jak skręcam. Za to został przez nią spoliczkowany, zrugany i wepchnięty do samochodu. Po czym opel odjechał w stronę Warszawy, w pościgu za mną. Kama przyjechała do zajazdu dopiero wówczas, gdy Jola upewniła się, że w lokalu nie ma osób niepożądanych. Nasze spotkanie nie było planowane.
***
Tuż przed pożegnaniem, wykorzystując chwilę nieuwagi Joli, Kama zawadziła palcami o grzbiet mojej dłoni, zajrzała w oczy i szepnęła coś do ucha.
Wiedziałem, że oczekuje mojej szybkiej, równie dyskretnej reakcji. Nie mogłem przytaknąć, bo może miałem zaprzeczyć. Nie zaprzeczyłem, bo może właściwsze było przytaknięcie. Jednocześnie, nie chciałem, żeby się zorientowała, że nie dosłyszałem i przez to nie wiem, o co jej chodzi.
Musiałem jakoś zareagować. Na myśl o tym uśmiechnąłem się bezradnie, jak niewinne dziecko do kochającej mamusi i niechcący dotknąłem przedramienia Kamy, bo było w zasięgu mojej zgiętej ręki.
Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że tym sposobem dałem jej oczekiwaną przez nią odpowiedź. Zrozumiała mnie bez słów. Za to ja siebie nie zrozumiałem.
„Jasny gwint! Nie wiem nawet, co jej odpowiedziałem” - pomyślałem, wsiadając do wehikułu.
ROZDZIAŁ PIĄTY
MISJA JEST WIĘKSZA, NIŻ MYŚLISZ * KOLEKCJONER Z OPOLA * CZECH U ALKA * KIM JEST IGA? * BANDYCKI NAPAD * GORĄCZKOWE OBRADY FILMOWCÓW * NIEMCY U ALKA * KTO NAPADŁ NA CZECHA * SAM NA SAM Z KAMĄ NA MARÓZIE * KOSTROPATY BANDZIOR * SYKSTUS NIE DAJE ZA WYGRANĄ
Dzień zacząłem od porannego spotkania z Krzyśkiem i Sykstusem.
- Nie wiem, jak pisze się scenariusze - przyznałem szczerze i ziewnąłem. - Przepraszam, ale spędziłem noc na dokładnym czytaniu i analizowaniu „Wielkiego powrotu Pana Samochodzika” i jeszcze się nie kładłem.
- Podziwiam pana zaangażowanie i wytrwałość - podlizał się Sykstus, przestawiając nerwowo nogi pod fotelem.
Skłoniłem głowę, dziękując za podziw.
- Produkcja tego filmu zbiegła się, przypadkowo, z moim rzeczywistym powrotem - powiedziałem i ziewnąłem aż do łez, kończąc przeprosinami i oświadczeniem: - W dalszym ciągu będę ziewał bez przepraszania, żeby nie tracić czasu na głupie konwenanse.
Sprzeciwu nie zauważyłem, bo opadły mi powieki. Śnił mi się dziadek Wiewiórki seniora. Uśmiechnął się dobrotliwie, podkręcił srebrzystego wąsa:
- Przyszłością wszystkich jest przeszłość - powiedział tajemniczo i zniknął. Za chwilę pojawił się na krótko ponownie i dodał: - Aha! Miałem przypomnieć ci, żebyś dziś zadzwonił do Opola.
- Zadzwonię! - obiecałem.
Dziadek uśmiechnął się, podniósł palec wskazujący do góry, jak prorok:
- Pamiętaj! Masz wielką misję do spełnienia. Jest większa, niż myślisz...
Gdy się obudziłem, słońce stało nieco wyżej. Zrobiło się cieplej i jaśniej. Krzysiek i Sykstus siedzieli cierpliwie bez zmian. Mogłem zatem spokojnie kontynuować:
- Pod względem formy i treści, mój rzeczywisty powrót wydaje się bardziej interesujący od scenariusza filmu „Wielki powrót Pana Samochodzika”.
Krzysiek przytaknął, patrząc w stronę Sykstusa, bo czytał scenariusz i jednocześnie był osobą wtajemniczoną, faktycznie uczestniczącą w mojej misji. Miał więc możliwość porównania obu powrotów.
Zaintrygowała mnie tajemnica pewnego dokumentu, czekająca setki lat na wyjaśnienie. Z pewnością jednak nie powróciłbym z powodów wymyślonych przez scenarzystę. Zapomniał on, bo nie zauważyłem w scenariuszu, że oficjalnie jestem dyrektorem Departamentu Ochrony Zabytków w Ministerstwie Kultury i Sztuki.
- Według scenariusza, powróciłem, bo służby odpowiedzialne, po wejściu Polski do Unii Europejskiej, nie radzą sobie z rosnącym rozkradaniem i przemytem zabytków za granicę. Oznacza to, że powracam, bo podległe mi służby, na czele ze mną, dyrektorem odpowiedzialnego departamentu, są nieudolne... - zawiesiłem głos. - Kiedy moi przyjaciele przedstawili mi przedwczoraj nieznaną historię tajemniczego testamentu sprzed ponad siedmiuset lat...
Opowiedziałem pokrótce, omijając informacje zaliczone przeze mnie, do poufnych, jakie były motywy mojego powrotu i co do tej pory z tego wynikło.
Sykstus słuchał bardzo uważnie. Nie przeszkadzał. Nawet coś szybko notował. Gdy skończyłem, powiedział:
- W porównaniu z tym, co tu usłyszałem, scenariusz jest bardzo kiepski pod względem formy i treści. Z jednej strony jest mi wstyd, z drugiej jednak się cieszę, że to coś ośmieliłem się dać panu do czytania. Dzięki temu wiem, na czym stoję. Filmowy powrót Pana Samochodzika powinien być wielki nie tylko z tytułu.
Muszę przyznać, że nie doceniałem Sykstusa.
Przeszliśmy na „ty”. Postanowiliśmy nie zawracać na razie głowy Kamie i Idze pokusą zrobienia kariery na srebrnym ekranie.
***
Miałem wreszcie czas zająć się swoją misją.
„Ciekawe, co się dzieje z Kamą?” - pomyślałem, wyciskając numer komórki, który dostałem od niej w zajeździe. Przedstawiłem się.
- Panie Tomaszu! Pan się nie musi przedstawiać aż tak szczegółowo - usłyszałem czysty baryton. - Wiem, o czym mamy rozmawiać i nad czym pan pracuje.
- A czy jest o czym rozmawiać? - zażartowałem pod wpływem dobrego samopoczucia.
- Oczywiście!
- Czym pan dysponuje?
- Oryginałem rękopisu, który widział pan na zdjęciu dziadka Igora. Alek, bo tak miał na imię mój rozmówca z Opola, daleki kuzyn Igora, był kolekcjonerem zabytków piśmiennictwa. Rodzina trafnie podejrzewała go, że w dniu pogrzebu ojca Igora wzbogacił swoją kolekcję o rękopis dziadka. Przyznał się do tego dopiero wczoraj, gdy zadzwoniła do niego Iga i powiedziała, że rękopis może bardzo pomóc pewnemu przyjacielowi w wyjaśnieniu czegoś. Zainteresowało go, oczywiście, kim jest ten przyjaciel i co wyjaśnia. Wówczas usłyszał, że zbyt wiele osób postronnych interesuje się ostatnio uzyskaniem tych informacji, a ona nie jest upoważniona do ich udzielania. Powiedziała tylko, że ten przyjaciel przedzwoni osobiście.
Chcąc zdobyć kolejnego partnera, potencjalnie pomocnego w wypełnieniu mojej misji, w kilku zdaniach powiedziałem, o co chodzi.
- Nie powiedział pan nic o losach poszukiwanego dokumentu - usłyszałem.
- Tylko dlatego, żeby przypadkiem nie skusić pana do rozpoczęcia poszukiwań na własną rękę - odpowiedziałem.
- Podejrzewam siebie, że dałbym się skusić - szczerze wyznał mój nowy sprzymierzeniec. - Czy historia testamentu zawiera jakieś informacje, mogące podpowiedzieć coś o losach manuskryptu?
Obawiałem się, że opolski kolekcjoner przetłumaczył już dawno rękopis dziadka Igora i rozpoczął własne poszukiwania. Okazało się, że prawdopodobnie nie zrobił tego. Musiałem to sprawdzić i wykorzystać.
- Przecież historię testamentu trzyma pan od lat w swojej kolekcji - podpowiedziałem.
- Manuskrypt dziadka Igora?
- Oczywiście! - i zdziwiłem się: - To pan go jeszcze nie przetłumaczył?
- Próbowałem. Przyzna pan, że rozpoznanie znaczenia kilku wyrazów, to zbyt mało na poznanie treści dokumentu.
- Przyznaję.
- Z tego, co wiem, wynika, że może to być fonetyczny, sporządzony polskim alfabetem, współczesny nam zapis jakiegoś archaicznego, zanikłego przed wiekami języka mówionego, używanego prawdopodobnie gdzieś na obszarze od dzisiejszych Kaszub po Litwę. Przeszliśmy na „ty”. Umówiliśmy się, że Alek pilnie przefaksuje mi rękopis dziadka. Ja zrewanżuję się przesłaniem jego przekładu. Replikę testamentu, wraz z tłumaczeniem, dam dopiero po zakończeniu prac nad wyjaśnianiem jego tajemnicy.
- I jeszcze jedno! - kończyłem rozmowę. - Muszę ciebie prosić o zachowanie, aż do odwołania, całkowitej dyskrecji. Nie znamy się. Naszej rozmowy nie było. Nie wiesz nic o testamencie i o rękopisie dziadka Igora.
W słuchawce zapadła cisza.
- Halo!
- Słucham, słucham - odezwał się Alek.
- Umowa stoi?
- No... niby tak.
- Dlaczego „niby tak”?
- Kilka dni temu odwiedził mnie jakiś Czech. Od Igi wiem już, że depcze ci po piętach swoim mercedesem. Ten gość parę tygodni temu w Pradze widział wystawę moich zbiorów. Mówił, że jest zbieraczem zabytków folkloru kresowego. Przyjechał do mnie, bo zainteresował się treścią i językiem rękopisu dziadka. Pytał, czy przypadkiem nie dysponuję jego polskojęzycznym przekładem. Z katalogu wystawy dowiedział się, że ten manuskrypt zawiera jakąś starą legendę, przywiezioną po wojnie do Polski z Wileńszczyzny...
- Mam nadzieję, że nie dałeś mu kopii.
- W tym jest cały problem. Katalog praskiej wystawy zawierał czytelną replikę tego dokumentu.
- Jasny gwint! - skomentowałem informację Alka.
Iga była niesamowita. Po rozmowie ze mną dotarła do Alka i wydusiła z niego przyznanie się, że to jednak on gwizdnął rękopis w dniu pogrzebu ojca Igora i trzyma go w swojej kolekcji. Nie ujawniła kuzynowi Igora żadnych szczegółów. Najistotniejsze jednak było to, że Alek nie wiedział nic o znaczeniu skórzanego wisiorka, który od dawna był w zasięgu jego ręki. „Kim jest Iga?” - pomyślałem.
***
Spacerując po przycupniętym nad jeziorem Maróz malowniczym Marózku, pozdrawiałem mieszkańców i dyskretnie rozglądałem się w poszukiwaniu mercedesa oraz opla z obcymi tablicami rejestracyjnymi. W pobliskim lesie krzątali się pracowicie harcerze. Zbierali chrust na wieczorne ognisko, przy którym miałem odegrać rolę gawędziarza. „Po spalonym chruście zostanie tylko zwiewny popiół” - uśmiechnąłem się do harcerskich wspomnień z odległych lat. „Po spotkaniu przy ognisku pozostaną niezapomniane wspomnienia.” Postanowiłem, że do ich obozu przypłynę moim wehikułem: „Niech mają frajdę!”
- Druhu Tomaszu! - usłyszałem za plecami zdyszanego Wiewiórkę.
Obejrzałem się:
- Czuwaj, druhu Wiewiórko juniorze! Widzę, że harcerstwo to nie przelewki. Trzeba się czasem zdrowo nabiegać...
Druhowi nie było ani do żartów, ani do śmiechu. Zdjął rogatywkę, otarł pot rękawem, złapał mnie mocno dłonią za przedramię i bez słowa, bo mu zaschło w gardle i z tego powodu zaniemówił, pociągnął za sobą do lasu.
Pod naszymi nogami trzaskały sucho stare gałęzie i badyle. Po chwili pojawił się Sokole Oko:
- Pst! - przyłożył palec do ust i ponaglił nas gestem ręki.
Nagle usłyszeliśmy warkot silnika.
- Jasny gwint! - szepnął Sokole Oko. - Już uciekli!
Leśną drogą, biegnącą kilkanaście metrów od nas, pomiędzy brzozami pomknął w stronę szosy granatowy opel.
- Wilhelm Tell został na czatach - Wiewiórka odzyskał w biegu mowę. - To tamten pewnie jeszcze jest.
Biegłem z harcerzami... No! Może trochę za nimi. Oni przecież znali drogę, więc musiałem puścić ich przodem. Skakali przez maliniaki, krzaki i pokrzywy jak rącze jelenie.
Nagle Sokole Oko wykrzyknął:
- Jest! Obaj są! Ten facet i Wilhelm Tell!
Przyśpieszyliśmy. To znaczy... oni pobiegli znacznie szybciej, ja zachowałem umiar, utrzymując cały czas równe tempo.
Na przydrożnej, leśnej polanie stał pootwierany ze wszystkich stron mercedes z czeskimi tablicami rejestracyjnymi. Wokół niego walały się powyrzucane z samochodu przedmioty, latały jakieś papiery. Pod pobliskim drzewem zobaczyłem przerażonego, zakneblowanego człowieka, obróconego twarzą do pnia. Jego ręce obejmowały drzewo i były skute kajdankami. Koło tego drzewa siedział w trawie „po turecku” Wilhelm Tell i przygrywał na organkach skoczną polkę.
Udając, że nie kojarzę sobie przykutego faceta, sięgnąłem po komórkę i powiadomiłem policję.
***
Poprzedniego dnia Wiewiórka, Wilhelm Tell i Sokole Oko przyszli do Marózka zaprosić Krzyśka i mnie na ognisko. Widząc, że jestem chwilowo pochłonięty uwodzeniem Igi, postanowili nie przeszkadzać i cierpliwie poczekać w pobliżu, żebym niepostrzeżenie nie umknął do Warszawy. Wówczas zauważyli śledzącego nas mężczyznę. Zaczęli go bacznie obserwować. Słyszeli moją rozmowę telefoniczną, po której podsłuchaniu obiekt czmychnął. Pobiegli za nim i widzieli jego odjazd mercedesem z czeskimi tablicami rejestracyjnymi.
Dzisiaj, zupełnie przypadkowo, natknęli się na ten samochód w lesie, podczas zbierania chrustu. Mercedes jechał leśną drogą w stronę polany. W pewnej odległości za nim poruszał się granatowy opel.
Gdy mercedes zatrzymał się na polanie, harcerze rozstawili się wokół na czatach. Sokole Oko zauważył, że opel zatrzymał się w pobliżu, w miejscu dla właściciela mercedesa niewidocznym. Ten wysiadł z samochodu, rozejrzał się, podszedł drobnym, szybkim kroczkiem do drzewa, rozpiął spodnie...
W tym momencie na polanę wbiegły cicho dwie osoby w czarnych kominiarkach na twarzach i w rękawiczkach. Wiewiórka natychmiast pobiegł po mnie. Jedna z zamaskowanych osób była mężczyzną. To właśnie ona, z dużą wprawą, przykuła ofiarę napaści kajdankami do drzewa. W tym czasie druga osoba zakleiła pojmanemu usta, używając do tego szerokiej taśmy samoprzylepnej. Facet nie zdążył nawet krzyknąć.
Napastnicy bez słowa przeszukali szybko i dokładnie jego samochód. Interesowały ich tylko papiery. Prawdopodobnie nie znaleźli tego, co było im potrzebne, bo zdenerwowani podbiegli do uwięzionego i grożąc mu pięściami, zaczęli go o coś wypytywać. Przerażona ofiara, prawdopodobnie, chciała spełnić ich żądania, gdyż jeden z napastników rozpoczął odklejanie taśmy. Nie zdążył. W tym momencie doszły do nich zbliżające się odgłosy naszej odsieczy. Rozglądając się niepewnie po lesie, bandyci uciekli do opla i odjechali.
***
Poklepałem przykutego uspokajająco po plecach i z uśmiechem na ustach powiedziałem:
- Spokojnie, stary! Zaraz przyjadą policjanci, to cię rozkują i odkneblują. Pogadacie sobie... Aha! Nie bój się. U nas nie biją i są bardzo uprzejmi.
„Niech mu się wydaje, że nie wiem o jego zainteresowaniu moją osobą” - pomyślałem. „W stosownym czasie odbędę z nim męską rozmowę.”
Facet wył coś przez taśmę i wytrzeszczał oczy.
„O nie!” - domyśliłem się. „Jeżeli ciebie teraz rozkujemy, to zwiejesz, zanim przyjedzie policja. Knebelka też nie zdejmiemy, bo uszkodzimy naskórek i będzie na nas.”
Wiewiórka, Wilhelm Tell i Sokole Oko, przejęci rolą bezpośrednich świadków bandyckiego napadu, zostali pilnować ofiary napadu. Policjantom mieli opowiedzieć tylko to, co widzieli w lesie, bez kojarzenia jego osoby i zdarzenia z moją misją.
***
W Marózku nic jeszcze nie wiedziano o leśnym zajściu.
- O! Jesteś - ucieszył się na mój widok Sykstus. - Kierownictwo naszej ekipy nie zrezygnowało z kręcenia „Wielkiego powrotu Pana Samochodzika”.
- Decyzja należy do was - mruknąłem pochylony nad nogawkami spodni, z których wydłubywałem setki kolców, kłujących mnie boleśnie w łydki i uda.
- Odrzuciliśmy tamten scenariusz w całości - poinformował mnie Sykstus.
- I co? - odkryłem, że w skarpetkach jest więcej kawałków pokrzywy.
- Myślimy indywidualnie, co dalej - odpowiedział Sykstus. - Za godzinę znów się zbieramy - dorzucił pospiesznie i szybko się oddalił.
- Muszę ściągnąć skarpetki... - mruknąłem do siebie.
Z lewą poszło łatwo. Gdy sięgnąłem do prawej, której zdejmowanie idzie mi zawsze jakoś oporniej, zauważyłem przed sobą parę kobiecych, wysmukłych nóg.
- Gorąco? - usłyszałem głos Kamy.
Były to jej nogi. Nigdy wcześniej nie zwróciłem na nie uwagi. A powinienem!
Szybko wciągnąłem lewą skarpetkę i opuściłem nogawki:
- Nie jest gorąco! Po prostu wyjąłem pokrzywę ze skarpetki.
Siadając koło mnie na ławeczce, otworzyła torebkę i wyjęła z niej jakąś fotografię.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że Kama, w podobnych sytuacjach, zawsze wykonuje wiele czynności na raz. Robi to bez pośpiechu, nie tracąc jednocześnie czasu.
Jeszcze nie siadła dobrze na ławce, a już trzymałem to zdjęcie i wiedziałem, że jest na nim niemiecka para z opla, która wczoraj śledziła mnie do zajazdu.
- Musisz wiedzieć, jak wyglądają ci, którzy ciebie śledzą.
Przeniosłem szybko wzrok z fotografii, przez jej nogi, na oczy:
- Już nie muszę.
Moje tajemnicze spojrzenie odniosło skutek.
- Wiesz coś o nich, czego ja jeszcze nie wiem? - była serio zainteresowana.
Siląc się na solidne odtworzenie realiów opowiedziałem jej o tym, co przed chwilą zaszło w lesie.
Kama wpatrywała się w moje usta i cierpliwie słuchała.
- Zdjęcie pomoże teraz policji w ich ujęciu - zakończyłem niezbyt pewnie, bo na twarzy Kamy nie zauważyłem oczekiwanego uśmiechu aprobaty.
- Widziałaś tablice rejestracyjne tego zielonego opla w lesie? - spytała.
- Przecież mówiłem, że był granatowy. A tablic rejestracyjnych nie widziałem. Chłopcy również.
- Pamiętasz, ile osób uciekało oplem z miejsca zdarzenia?
- Dwie!... No, nie! Nie mogę pamiętać czegoś, czego nie widziałem.
Chłopcy powiedzieli, że dwie osoby napadły właściciela mercedesa i potem uciekły oplem.
- Przez jakiś czas obserwowałeś jednak ten samochód z odległości kilkunastu metrów?
- Przejechał przed nami leśną drogą, biegnącą między brzozami.
- Ile osób siedziało z przodu?
- Tyle, ile wsiadło do samochodu, czyli dwie.
- Jesteś pewien?
Wysiliłem pamięć.
„Drogą jedzie granatowy opel. Po prawej stronie kierowcy widnieje jasny prześwit, w którym przesuwają się pnie brzóz, rosnących po drugiej stronie drogi”.
Jedno miejsce z przodu było więc wolne, a z tyłu siedziało ramię w ramię dwoje uciekających napastników.
- Tak myślałam - powiedziała Kama. - Pojawili się następni zainteresowani twoją misją. Tym razem jest to co najmniej trzyosobowa grupa rodaków. Umiesz wiosłować?
Wynajętą łodzią uciekliśmy na jezioro przed w porę zauważonymi przez Kamę dwoma policjantami, którzy szli w naszym kierunku, ponieważ chcieli mnie przesłuchać w związku z napadem w lesie.
- Niech poczekają - skwitowała naszą ucieczkę. - A my spokojnie dokończymy rozmowę.
***
Okazało się, że w tym samym czasie, gdy biegłem z harcerzami przez las na ratunek napadniętemu, do Igi zadzwonił Alek z Opola. Powiedział, że przed chwilą byli u niego Niemcy, kobieta i mężczyzna, ze zdjęcia przefaksowanego przez Igę. Pytali o możliwość nabycia kopii zabytków rękopiśmiennictwa kresowego. Odjechali z niczym.
Gdy opowiadałem o tym, jak niemiecka para napadła faceta w lesie, Kama przez chwilę zwątpiła w wiarygodność Alka. Stać go było przecież na zabranie, w dniu pogrzebu ojca Igora, rękopisu dziadka i na ukrywanie tego faktu przez wiele lat przed rodziną. Mógł więc się teraz sprzedać Niemcom i dać im alibi, bo jeżeli byli u niego w Opolu, w tym samym czasie nie mogli napaść nikogo w Marózku na Mazurach. Wspomniałem jednak, że napastnicy przyjechali granatowym oplem. Niemiecka para jeździła zielonym. Więc to nie Niemcy napadli Czecha. Jadąc tu, Kania minęła pędzącego w stronę Olsztyna, granatowego opla z polskimi tablicami rejestracyjnymi. Wyjechał na szosę z leśnej drogi od strony Marózka.
Nie zwróciła uwagi na numer. Zapamiętała jednak twarz kierowcy, bo widziała ją już wcześniej. Była charakterystycznie dziobata i prawie pozbawiona brwi nad świńskimi oczkami, osadzonymi blisko bulwiastego, dużego nosa, zwisającego trochę nad wystającą do przodu, górną wargą, rzucającą cień na cofnięty podbródek. Kama popracuje nad portretem pamięciowym. Miejsce obok kierowcy było puste. Tylne siedzenie zajmowały dwie osoby, kobieta i mężczyzna.
***
- Czech nie przyjechał do Polski z powodu twojej misji - zauważyła Kama wiosłując do brzegu. - Był tu, zanim ją rozpocząłeś. Nie wiemy, co już osiągnął ani od kiedy i z kim się spotykał przed trafieniem do Igi i Igora. Wiemy, że krzywdy nikomu nie zrobił.
- Dzisiaj widziałem go z bliska - przyłączyłem się do rozważań. - Ten człowiek nie wygląda na drania. Myślę, że znalazł się w sytuacji, która okazała się bardziej skomplikowana, niż to sobie wyobrażał. Znalazł się sam na obcej ziemi, z jakimś problemem do rozwiązania. Może potrzebować życzliwej pomocy.
- Trafiłeś! Powinniśmy z nim o tym pilnie porozmawiać. Może przy okazji dowiemy się, kim są i czego od niego chcą ci Niemcy.
- A nasi rodacy?
- Ich powinna wyeliminować policja, zanim dopadną Niemców lub ciebie gdzieś na odludziu.
Po przybiciu do brzegu, Kama oddała mnie w ręce czekających na przystani funkcjonariuszy policji. Jak oni za nią patrzyli...
- Panowie! - wyrwałem ich z marzeń. - Do roboty!
Nie miałem im wiele do powiedzenia w sprawie. Oni to zauważyli i mówili więcej. Dowiedziałem się, że Czech jest u nas turystycznie od dwóch tygodni. Jest rencistą. Nie wie, jacy ludzie i dlaczego go napadli. Nie podał rysopisów napastników, bo byli w kominiarkach. Nie odniósł żadnych obrażeń poza uszkodzeniem naskórka przy zrywaniu taśmy z ust. Nic nie zginęło. Samochód nie został poważnie uszkodzony. Jest wdzięczny harcerzom i mnie za interwencję, bo nie wiadomo, co by się tam mogło jeszcze wydarzyć.
Zeznania złożone przez Wiewiórkę, Wilhelma Tella i Sokole Oko pokrywały się z zeznaniami złożonymi przez ofiarę. Tylko Sokole Oko zauważył, że w napadzie uczestniczyły trzy osoby. Nikt nie zauważył tablic rejestracyjnych opla. Nikt też nie ujawnił istnienia prawdopodobnego związku napadu z moją misją. Przemilczał to nawet Czech. Miał widocznie coś do ukrycia.
Wiedzę policjantów uzupełniłem o to, co mogło pomóc w szybkim ujęciu sprawców: w napadzie uczestniczyli dwaj mężczyźni i jedna kobieta; jeden napastnik pełnił rolę kierowcy i siedział w samochodzie; opel był granatowy i miał polskie tablice rejestracyjne; twarz kierowcy zapamiętałem i spróbuję przygotować własnoręcznie portret pamięciowy.
***
Mimo natłoku zdarzeń, nie zapomniałem o Pawle, który znalazł sposób na dotarcie, bez robienia większego zamieszania i wywoływania zbędnej sensacji, do posiadaczy pozostałych części tajemniczego testamentu sprzed ponad siedmiuset lat.
- Szefie! - Paweł ucieszył się z mojego telefonu. - Dziadkowie opowiadają interesującą nas legendę swoim dzieciom i wnukom. Oznacza to, że jest ona znana w kilku rodzinach przynajmniej trzem pokoleniom jednocześnie. Obawiam się, że z dziadkami się nie dogadamy. Z ich dorosłymi już dziećmi też niczego nie wskóramy, bo mają wiele innych problemów na głowie. Pozostają więc wnuki w różnym wieku. Możemy do nich trafić, ogłaszając nasz wakacyjny konkurs, polegający na dopisaniu oryginalnego lub najbliższego oryginałowi zakończenia legendy dziadka Wiewiórki seniora. W organizację konkursu wciągniemy prasę dziecięcą i młodzieżową i takież programy telewizyjne i radiowe. Redakcje opublikują tekst legendy bez zakończenia. To oczywiste, że w konkursie wygrają wnuki znające legendę. Podając nam swoje adresy, bo przecież nagrody będą wysyłane pocztą, wskażą automatycznie, gdzie należy szukać brakujących części testamentu... Aha! Jeszcze jedno! Konkurs trzeba będzie tak zorganizować, żeby nikt się nie połapał, że ma jakikolwiek związek z pańską misją. Musi wydarzyć się coś, co odwróci od niego uwagę.
- Niezłe!... Pomyślę nad tym. Pa!
***
Przerwałem interesującą rozmowę z Pawłem, bo w oddali zobaczyłem biegnącego do mnie Sykstusa. Sykstus wymachiwał ręką, żebym go zauważył i poczekał.
- No! Nareszcie cię złapałem! - krzyknął uradowany.
- A co? Chciałeś się pożegnać, bo już wyjeżdżacie? - zażartowałem.
- To już upadło! - wykrzyknął entuzjastycznie z daleka. - Zostajemy! Pędzę powiedzieć ci, że zaczynamy pisanie nowego scenariusza. Uwzględniliśmy wszystkie twoje uwagi! Mamy na to tydzień! Już zaczęliśmy gromadzenie materiału!
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ŁADNA RODZINKA * LICZY SIĘ TYLKO PAWEŁ DANIEC * CZECH MA NA IMIĘ KAROL * KIM JEST JOLA? * LUBIMY DRUHA TAJNIAKA! * BRAĆ JEŃCA! * MACHNIOM? * GAWĘDA O WALECZNYM HERKUSIE MONTE
- Ładne cacko - usłyszałem od głowy mijającej mnie, szczęśliwej rodziny „dwa plus mieszane dwa”, podążającej z parkingu ośrodka Krzyśka do recepcji.
- Też tak uważam - wyszczerzyłem górną szczękę w uprzejmym uśmiechu, wskoczyłem do wehikułu i odwzajemniłem komplement: - Ładna rodzina!
Gdzieś zapodziałem kluczyki.
- Tato! Kup mi taki samochodzik! - poprosił piegowaty blondynek, tupiący grzecznie koło głowy rodziny.
Tata obejrzał się na wehikuł.
- Kubusiu - odezwała się cieplutko mama - to nie jest samochód na pedały.
- Mamo - chłopczyk zatrzymał się - wiem, że nie jest na pedały. Przecież to wehikuł Pana Samochodzika.
Ładna rodzina stanęła zaciekawiona i obróciła się w moją stronę.
- E! - odezwała się miniaturka mamy, mała blondyneczka z rozwianą grzywką. - To jakaś podróbka. Teraz wszystko podrabiają. Wehikułu już nie ma, a Pan Samochodzik od dawna siedzi za biurkiem w Warszawie. Teraz liczy się tylko Paweł Daniec. Wszyscy to wiedzą!
- No! Nie wiem, Kasiu - zastanowił się tata. - Przepraszam za moją wścibskość - zwrócił się do mnie. - Czy to oryginalny wehikuł Pana Samochodzika?
- Oczywiście! - ucieszyłem się, że zostałem rozpoznany przez Kubusia.
- A widzisz!? - wykrzyknął uradowany Kubuś do Kasi. - Mam rację! Szkoda tylko, że nie wiadomo, co się dzieje z Panem Samochodzikiem.
- Uspokójcie się, dzieci - wtrąciła się mama. - Proszę pana - mrużąc zabawnie oczy, śmiało odezwała się do mnie: - Czy zna pan Pana Samochodzika?
Chciałem powiedzieć, że znam jak siebie samego, ale zrezygnowałem, bo nagle usłyszałem dziecięcy okrzyk:
- O! Znowu Pan Samochodzik!
- Pan Tomasz ma ważne zadanie do wykonania - odezwała się wychowawczyni. - Zamiast przeszkadzać, pomachajcie z daleka łapkami.
Podniósł się straszny rwetes. Znajoma dzieciarnia rzuciła się na mnie i na wehikuł. Po chwili, szczęśliwi ze spotkania, przybijaliśmy piątkę za piątką. Między klepnięciami zdejmowałem z siebie kolejnych zdobywców moich pleców i chroniłem uszy przed chwytnymi palcami.
Zauważyłem, że mama Kasi podeszła do wychowawczyni i zapytała zdumiona:
- To jest Pan Samochodzik?
- A jak pani myśli? - uśmiechając się porozumiewawczo do mnie, odpowiedziała zagadkowo wychowawczyni, którą na początku zastępowała przy dzieciach Kama.
„Skąd ona bierze takie przyjaciółki?” Przerwałem tę idyllę krótkim:
- Muszę jechać.
Dzieci odeszły grzecznie od wehikułu. Włożyłem kluczyk do stacyjki i z efektownym „paleniem gumy” ruszyłem do pobliskiego Olsztyna.
***
Przed wieczornym ogniskiem mieliśmy wreszcie z Krzyśkiem porozmawiać o jego projekcie „Wioska filmowa”. Niestety! Krzysiek gdzieś zniknął. Od rana był nieuchwytny nawet pod komórką, bo tę zostawił w swoim gabinecie, chociaż zawsze nosił ją przy sobie.
„Chce mieć trochę spokoju” - pomyślałem ze zrozumieniem. „Nasza rozmowa nie ucieknie.”
Latem w niewielkim Marózku ma miejsce wypoczynkowo-turystyczne urwanie głowy, które nie omija ośrodka Krzyśka. Cieszy ono miejscowych, bo sezonowa turystyka stała się jednym z ich podstawowych źródeł utrzymania. Zapyziała kiedyś wioska mazurska zaczyna przypominać coraz bardziej niewielki, kameralny kurort.
***
Tuż przed Olsztynem skręciłem na Bartąg.
Kiedyś, poszukując chwili spokoju i anonimowej samotności, wpadałem tu do przydrożnego, drewnianego zajazdu na specjalność kuchni. „Może padł w boju z silniejszą konkurencją o chudnące portfele?” Okazało się, że nie padł.
W uchylonych drzwiach salki po lewej, na parterze, zauważyłem zastawiony stół, przy którym siedziało kilku mężczyzn, zajętych konsumpcją i dyskretną konwersacją. Przez ułamek sekundy mignął mi profil jednego z nich, z ustami otwierającymi się łapczywie przed kawałkiem ociekającej tłuszczem golonki na widelcu. Twarz wydała mi się skądś znajoma.
„Jak najdalej od znajomych” - pomyślałem i spokojnie wszedłem na piętro.
Usiadłem w rogu pod okienkiem, przy dwuosobowym stoliku, koło schodów. Otaczali mnie sami obcy. Otworzyłem jadłospis.
- Czy mogę się dosiąść? - usłyszałem obcy, męski głos.
„Jasny gwint!” - pomyślałem i podniosłem wzrok znad jadłospisu. Przy moim stoliku stał skupiony właściciel mercedesa. Uśmiechnąłem się jak do starego znajomego:
- Myślę, że pan nawet powinien się dosiąść, bo musimy porozmawiać.
Czech miał na imię Karol. Już przy wymianie zdań o pogodzie byliśmy ze sobą po imieniu. Uczył historii w jednej z praskich szkół. Po wielu latach pracy siadły mu struny głosowe. Musiał więc przejść na rentę.
- I wtedy zająłem się tym, co miałem odłożone na czas emerytury: badaniem historii mojej rodziny.
Burzliwa historia czeskiego kawałka Europy nie ominęła rodziny Karola. Jego szlachetnie urodzeni przodkowie ze strony ojca i matki, związani w różny sposób z kolejnymi czeskimi dworami królewskimi, zostali odnotowani w zachowanych dokumentach i publikacjach na przestrzeni setek lat.
- Zauważyłem, że byli po prostu produktem swoich czasów - Karol się ożywił. - Gdy przychodziło im pełnić zaszczytne urzędy, to je sumiennie pełnili. Uczestniczyli w spiskach i intrygach, oddając za to własne głowy, majątki i przywileje. Niejeden przehulał wszystko i zszedł na psy. Zdarzały się mezalianse i zdrady, wyklęcia z rodziny i nadużycia, a nawet obłożenia klątwami. Gdy jednak trzeba było walczyć w obronie ziemi ojców, walczyli do upadłego.
Szperając po średniowiecznych manuskryptach Karol natrafił kilka lat temu na krótką informację o powrocie Jana, niezbyt wysokiej rangi dworzanina króla Przemysła Ottokara II, cudownie ocalałego z rąk pogan.
- W innym miejscu znalazłem nieco późniejszą notatkę, że temuż Janowi pobyt wśród pogan zmącił umysł...
Z żalem musiałem przerwać Karolowi jego fascynującą opowieść.
Nadchodził czas harcerskiego ogniska, na które nie mogłem się spóźnić. Umówiliśmy się na następny dzień w tym samym miejscu.
Wstając od stolika zauważyłem siedzącą niedaleko Jolę, zajętą pałaszowaniem solonego śledzia. Co ona tu robi? Nie zauważyłem, kiedy się pojawiła.
Zobaczyła, że wstaję. Wycierając serwetką swoje kształtne usta, dała mi dyskretnie do zrozumienia, żebym odszedł, udając, że się nie znamy. „Kim jest Jola?” - zastanowiłem się.
Przyznaję, miałem trochę pietra, gdy płynąłem wehikułem po jeziorze Maróz, głębokim miejscami nawet na ponad czterdzieści metrów, do obozu harcerskiego na ognisko. Przy każdym większym bujnięciu wykrzykiwałem soczyście przez zęby: „Jasny gwint!”, bo wypłynąłem bez próby i nie wiedziałem, jak się zachowa mój pojazd.
Dotarłem szczęśliwie. Na brzegu płonęło ogromne, widoczne z daleka ognisko, otoczone wiankiem harcerzy i świetlistą chmurą na nocnym niebie. Z ogniska co chwilę strzelały w górę snopy iskier i mniejsze iskierki. Zaleciało zapachem dymu z jałowca.
Wyjechałem z wody na twardy grunt porośnięty trawą.
- Czuwaj, druhny i druhowie! - wykrzyknąłem radośnie i zasiadłem w kręgu jak za dawnych lat.
- Czuwaj, druhu! - odkrzyknął krąg.
Przy ognisku zapadła cisza. „Czy to oznacza, że mam od razu zacząć gawędę?” - pomyślałem.
Wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu i rozejrzałem się za Wiewiórką, Wilhelmem Tellem i Sokolim Okiem. W jedną stronę. I w drugą.
Wokół ogniska zobaczyłem same harcerki. Uśmiechały się do mnie ładniutko i przyjaźnie. Siedzące po moich bokach druhny wzięły mnie, harcerskim zwyczajem, pod ręce.
- Wiewiórka!? - zawołałem niepewnie przed siebie.
- W dziupli! - odkrzyknął radosnym chórem krąg.
- Druh się chyba pomylił - szepnęła ciepło ta z prawego boku, uśmiechając się do mnie jak do starego znajomego. - Ale spoko! Zaraz z tego wybrniemy.
„Ma dziewczyna refleks”- pomyślałem z uznaniem i ucieszyłem się, że oto rośnie następczyni Kamy, Igi i Joli.
Druhna zaczerpnęła powietrza i krzyknęła do kręgu:
- Zgadnijcie, kogo udało mi się namówić, by zawitał dziś, po drodze, na nasze ognisko?
- Druhna Tenia namówiła druha tajniaka! - zaśmiały się harcerki.
- Jestem druhem tajniakiem! - potwierdziłem, łapiąc klimat zabawy.
- Lubimy druha tajniaka! - zakrzyknęły harcerki.
- Z wzajemnością! - odkrzyknąłem szczerząc się w uśmiechu.
Zauważyłem, że z drugiej strony kręgu, zza ogniska, wychyla się zdumiona buźka harcerki, ozdobiona okularami zatkniętymi na perkatym nosku. Wychyliła się jeszcze bardziej... Nagle jej brwi znikły pod blond grzywką, a oczy upodobniły się do błękitnych guzików:
- O rany! Przecież to Pan Samochodzik!
Ratująca moją reputację, dzielna druhna z prawego boku, oniemiała.
Szybko jednak przypomniała sobie, że przecież wzięła na siebie rolę mojej znajomej. I złapała mnie jeszcze mocniej pod rękę, jak swoją własność.
Spojrzałem na nią porozumiewawczo. „Zgoda!” Zrozumiała. Byłem wdzięczną własnością Teni.
Ta z lewego boku zrobiła dokładnie to samo, patrząc w stronę mojej chwilowej właścicielki z błyskiem, budzącej się w niej dopiero, kobiecej zazdrości w oczach. „Już wie, że kobiety nie lubią się dzielić.”
Zostałem odtajniony.
Harcerski krąg się zacieśnił, zostawiając ognisko na boku.
Nagle usłyszałem podniesiony głos Wiewiórki juniora, usiłującego przekrzyczeć panującą wokół mnie radosną wrzawę:
- Druhu Tomaszu! Czekamy!
- Pamiętam! - odkrzyknąłem zrywając się na nogi.
- Niech druh zostanie jeszcze trochę! - zakrzyczały prosząco harcerki.
- Chciałbym! - oświadczenie to było zupełnie szczere. - Ale nie mogę - to też było szczere. - Muszę...
Kątem oka zauważyłem, że kilkanaście uśmiechniętych figlarnie harcerek niepostrzeżenie zaczyna otaczać Wiewiórkę. „Wpadł im w oko” - pomyślałem bez uczucia zazdrości. „I słusznie! Rówieśnik to rówieśnik.”
Byłem w błędzie.
Z okrzykiem: „Brać jeńca!”, druhny rzuciły się jak kocice na Wiewiórkę.
W tym momencie obok Wiewiórki wyłonili się z ciemności Wilhelm Tell i Sokole Oko. Harcerki stanęły:
- Ooo!
„Przestraszyły się i zrezygnowały” - odetchnąłem z ulgą.
Był to jednak okrzyk zachwytu. Z okrzykiem: „Brać jeńców”, druhny rzuciły się do przodu. Zakotłowało się. W blasku ognia, wysoko nad ziemią, mignęły w dużym nieładzie trzy pary zelówek prawie męskiego obuwia. Usłyszałem: „Jasny gwint!”, autorstwa Wilhelma Tella, nieskutecznie usiłującego złapać szybujące w powietrzu, lśniące organki, które w ferworze walki wypadły z jego dłoni. Wiewiórka i Sokole Oko nie zdążyli nawet jęknąć.
- Gotowe! - wypełzając z kłębowiska krzyknęła z zadowoleniem błękitnooka blondyneczka w okularkach zatkniętych na perkatym nosku. I poprawiła grzywkę.
Na trawie siedzieli rozczochrani, wyraźnie zawstydzeni, skrępowani chłopcy. Przed chwilą, w bolesny sposób, odebrali pierwszą w życiu lekcję na temat: „Kto rzeczywiście rządzi i będzie rządził na tym świecie”.
Chciałem już interweniować, ale Wiewiórka nie dał za wygraną. Uśmiechnął się, błyskając bielą przednich zębów do harcerek i zapytał, jak Gregorij Gustlika na „Rudym”:
- Machniom?
- Co machniom? - zapytała lekceważąco perkata blondyneczka.
Wiewiórka, Wilhelm Tell i Sokole Oko uśmiechali się wesoło i trochę tajemniczo.
- Uwolnicie nas, a my zwrócimy wam wasz sztandar i uwolnimy wartowniczki - złożył propozycję Wiewiórka.
„Moja szkoła, odziedziczona po seniorach” - ucieszyłem się w duchu. „Juniorzy przewidzieli rozwój wydarzeń i zabezpieczyli sobie wyjście awaryjne na wypadek kłopotów.”
- Nie machniom! - perkata wydobyła z kieszeni mundurka gwizdek harcerski z lilijką wytłoczoną na ustniku i zagwizdała przeciągle, odwracając głowę w stronę pobliskiego obozowiska.
Po chwili w ciemnościach zamajaczyły sylwetki kilku osób zbliżających się do ogniska. Dwie szły normalnie. Cztery sylwetki śmiesznie kicały przed tymi idącymi.
- Nasza warta jest coś warta! - usłyszałem gromki, radosny okrzyk harcerek.
Okrzyk ten okazał się jednak przedwczesny.
Śmiesznie kicające sylwetki okazały się spętanymi wartowniczkami, prowadzonymi przez dwóch, zadowolonych z siebie i z widocznych efektów zaskoczenia, harcerzy.
- No to jak? - odezwał się triumfująco Wiewiórka, poszukując wzrokiem perkatej blondyneczki. - Machniom?
Perkata gdzieś się zapodziała.
Zamiast grobowej ciszy, która zazwyczaj zapada w podobnych sytuacjach, usłyszałem: „Brać jeńców!”.
I znów się zakotłowało.
Po chwili trawę grzało już pięciu skrępowanych druhów. „Gapy i niedorajdy!” - pomyślałem. W tej smutnej dla rodzaju męskiego sytuacji pocieszało mnie jedno: sztandar harcerek w dalszym ciągu pozostawał jednak w rękach harcerzy.
- I jak? Machniom? - spokojnie, chociaż z pozycji gleby, obstawał przy swoim Wiewiórka. - Nie chcecie odzyskać swojego sztandaru, waszej dumy i obiektu czci? - zdziwił się.
Harcerki uśmiechnęły się lekceważąco.
- Daliśmy wam szansę, z której nie chciałyście skorzystać - oznajmił Wiewiórka. - A teraz rozejrzyjcie się dokoła.
Wokół nas, jak spod ziemi, pojawili się bojowo nastawieni, liczni druhowie Wiewiórki, Wilhelma Tella, Sokolego Oka i dwóch pochwyconych ostatnio jeńców.
Tenia i jej rywalka z lewego boku mocniej przycisnęły mnie do siebie. Z ich młodych piersi wyrwał się jęk zawodu. Z satysfakcją, powodowaną przez męską solidarność, stwierdziłem, że straciły pewność siebie.
Druhowie uwolnili spętanych druhów i przejęli kontrolę nad sytuacją. Na środek wyszedł brodaty komendant ich obozu, wypiął okazały brzuszek i despotycznie ogłosił:
- Drogie druhny! Od jutra w naszym obozie obieracie nam na obiad ziemniaki. Po tygodniu solidnego wykonywania tej, bardzo ulubionej przez kobiety, czynności odzyskacie swój sztandar. Innej możliwości nie macie...
Komendant nieoczekiwanie przerwał, bo podbiegł do niego zgrzany i przejęty harcerz:
- Druhu komendancie! Ktoś buchnął nasz sztandar!
- Jasny gwint! - zaklął druh komendant.
Nagle koło niego pojawiła się perkata blondyneczka i z niewinnym uśmiechem na ustach i w oczach, za szkłami okularów, zapytała:
- No to jak? Machniom?
- Machniom! - krzyknął Wiewiórka, bo wiedział, o co chodzi. Druh komendant machnął zrezygnowany ręką.
Później było wspólne ognisko u harcerek, wypełnione śpiewem, pląsami, skeczami, okrzykami, śmiechem i trzaskiem płonącego chrustu.
***
Okazało się, że płynąc wehikułem na ognisko zachowałem się jak ćma lecąca do ognia. Tak trafiłem do harcerek zamiast do harcerzy, których ognisko jeszcze nie płonęło. Ono czekało na przybycie gościa specjalnego, czyli na mnie. Wehikuł na jeziorze wypatrzył Sokole Oko. Zdziwił się, że sto metrów od obozu harcerzy skręciłem nagle do obozu harcerek. Wszystko, co później nastąpiło, było skutkiem tego, że zapomniałem już o starym harcerskim zwyczaju, który nakazuje, by ognisko zapalał gość specjalny.
Moja reputacja, na szczęście, na tym nie ucierpiała, bo wersja oficjalna powodu przybycia Pana Samochodzika do harcerek, wymyślona od ręki przez druhnę Tenię, komendantkę obozu, nie została zmieniona.
Nadszedł czas gawędy o Herkusie Monte.
Nabrałem powietrza w płuca:
- Czy wiecie, kim był Herkus Monte?
- Nie wiemy! - wydał okrzyk harcerski krąg.
- Od dziś, jeżeli nie zmorzy was sen po trudach dnia i z powodu późnej pory, należeć będziecie do nielicznych wiedzących, kim był Herkus Monte, człowiek, który swymi czynami i życiem zasłużył na poczesne miejsce wśród największych herosów w dziejach ludzkości. Posłuchajcie! Opowiem o największym herosie w dziejach tego regionu, o kimś z ziemi położonej kilkadziesiąt kilometrów na północ od dzisiejszego Marózka, nazywanej od niepamiętnych czasów Natangią. Według niektórych literaturoznawców, ta historyczna postać była pierwowzorem tytułowego bohatera powieści poetyckiej Adama Mickiewicza, zatytułowanej „Konrad Wallenrod”! W pierwszej połowie XIII wieku między ujściem Wisły na zachodzie a dolnym Niemnem na wschodzie, wybrzeżem Bałtyku na północy a południowymi krańcami Pojezierza Mazurskiego na południu rozciągała się kraina zwana przez ludy ościenne Prusami. Kraina ta była podzielona na Pomezanię, Pogezanię, Barcję, Nadrowię, Skalowię, Natangię, Warmię, Sambię i Galindię.
Herkus Monte był synem rodu książęcego Natangów, władającego państewkiem graniczącym z wybrzeżem Bałtyku i Sambią od północy, Warmią od zachodu i południowego zachodu oraz Barcją na południowym wschodzie, oddzieloną korytem rzeki Łyny. W dzieciństwie i wczesnej młodości doświadczył trudów dramatycznej walki z bezwzględnym, podstępnym i okrutnym najeźdźcą - zakonem krzyżackim - w obronie ziemi i tradycji ojców, ludzkiej godności i życia.
Krzyżacy najechali Prusy z jednego, prozaicznego powodu: chcieli zdobyć terytorium, na którym mogliby założyć własne państwo. Zbyt słabi, by pokonać walecznych Prusów, wspierani byli przez potężne zastępy krzyżowców z Niemiec, Polski, Czech, Moraw, Austrii i Brandenburgii. Prusowie, skazani przez chrześcijańską Europę na zagładę, stawiali czoła w osamotnieniu. Nazywano ich pogardliwie poganami.
Młody Herkus był świadkiem zwycięstw i porażek rodaków oraz triumfu krzyżowców i początków krzyżackiej okupacji Natangii w 1252 roku. Później pod przymusem, jak wszyscy zniewoleni Prusowie, został ochrzczony. Dano mu na imię Henryk i wzięto do szkoły krzyżackiej wraz z synami innych pruskich możnych.
Branie synów z książęcych rodów pruskich do szkoły krzyżackiej nie było dobrodziejstwem. Tacy uczniowie w rzeczywistości byli zakładnikami w rękach Krzyżaków, przygotowywanymi do karnej służby zbrojnej na rzecz Zakonu.
W szkole Herkus opanował sztukę pisania i czytania, poznał kulturę chrześcijańską i zakonne rzemiosło wojenne. Późniejsze wydarzenia dowodzą, że był pilnym uczniem, a zdobytą wiedzę potrafił dobrze spożytkować.
Skutkiem nauki w krzyżackiej szkole miało być wynarodowienie szlachetnie urodzonej młodzieży pruskiej. Herkusa nie udało się wynarodowić. Wiadomo, na przykład, że wystąpił, nieoczekiwanie dla jego nauczycieli, w obronie Prusów. Napisał list z prośbą do papieża, by ten nakazał Krzyżakom przestrzeganie obowiązujących, określonych w pismach praw jego rodaków. Prosił, by głowa Kościoła ukróciła ich samowolę oraz barbarzyńskie występki wobec podbitych ludów pruskich, tak samo już chrześcijańskich jak reszta Europy.
Herkus pisał ten list zapewne z wiarą w papieskie poczucie sprawiedliwości i w zgodność czynów z głoszonymi naukami.
List nie doczekał się reakcji ze strony papieża.
Być może Herkus zaczął postrzegać wówczas położenie Prusów jako pozostawienie ich całkowicie na łasce i niełasce krzyżackich okupantów, którym nawet papież nie chce się przeciwstawić.
W lipcu 1260 roku Krzyżacy ponieśli na Żmudzi straszliwą klęskę. Wieść o tym rozeszła się lotem błyskawicy po Prusach.
Prusowie nie ukrywali swej radości z krzyżackiej przegranej. Okupant był osłabiony i można go było teraz pokonać wzniecając kolejne powstanie.
Położenie Krzyżaków był rzeczywiście trudne. Byli słabi, zdziesiątkowani przez Żmudzinów. Wielu leczyło rany. Wszystko sprzyjało odzyskaniu przez Prusów niepodległości. Zagrożenie wybuchem antykrzyżackiego, zwycięskiego powstania było całkiem realne, gdyż Prusowie nie pogodzili się nigdy z utratą wolności, a walczyć potrafili jak mało kto.
Przerażeni sytuacją Krzyżacy postanowili osłabić Prusów. Krzyżacki wójt Volrad Mirabilis zaprosił możnych pruskich z Natangii i Warmii w gościnę.
W prastarej, pogańskiej tradycji Prusów gość był osobą nietykalną. Krzyżacy hołdowali innym tradycjom. Nieprzypadkowo zaproszeni zostali możni z plemion znanych Krzyżakom jako najbitniejsze. Wiadomo było, że plemionom w powstaniu przewodzić będą możni.
Przybyłych gości z Natangii i Warmii krzyżacki wójt kazał zamordować.
Na wieść o tej haniebnej zdradzie Herkus Monte porzucił szkołę krzyżacką, powrócił do wiary przodków i dawnego imienia. Przedarł się do ojczystej Natangii i stanął na czele swego plemienia w powstaniu Prusów przeciw Krzyżakom, które wybuchło 20 września 1260 roku i objęło również Pogezanię, Warmię, Barcję i Sambię.
Było to największe powstanie antykrzyżackie. Trwało dwanaście lat. Przez tyle lat walczył Herkus Monte na czele Natangów, dając Prusom nadzieję na wyzwolenie i budząc wśród Krzyżaków paniczny strach oraz podziw.
Jego powstańcze czyny nie byłyby znane, gdyby nie krzyżacka kronika podboju Prus, spisana kilkadziesiąt lat później. Dowiadujemy się z niej, że Herkus Monte wraz z walecznymi Natangami budził wśród Krzyżaków największy respekt. I był to respekt uzasadniony, pozbawiony kurtuazji, wstydliwy, bo wynikający z poniesionych klęsk.
Herkus Monte okazał się nieprzeciętnym wodzem i strategiem. Potrafił umiejętnie wykorzystać wiedzę wyniesioną ze szkoły krzyżackiej, przeznaczoną tylko dla rycerstwa zakonnego.
Oto w 1261 roku, w bitwie pod Pokarwis, dowodzeni przez niego Natangowie rozbili i zdziesiątkowali doborowe oddziały krzyżackie, wspierane przez rycerstwo z Niemiec. Skutek był taki, że podjęta przez Krzyżaków próba spacyfikowania Sambii zakończyła się całkowitą klęską. Sambia znów była wolna.
Trzy lata później Herkus Monte na czele swych oddziałów wtargnął do ziemi chełmińskiej i w bitwie pod Lubawą, na południe od dzisiejszego Marózka, pokonał wojska krzyżackie. Dzięki temu przez wiele miesięcy Natangowie mogli bezkarnie pustoszyć ziemie najszybciej zdobyte przez Krzyżaków i najlepiej zagospodarowane przez niemieckich kolonistów. Po ich spustoszeniu w drodze powrotnej Herkus Monte rozgromił oddziały krzyżackie, dowodzone przez mistrza krajowego Henryka von Reichenberga.
Gdy losy zdziesiątkowanych Krzyżaków, ledwie broniących się w nielicznych ocalałych warowniach, wydawały się już przesądzone, rozpoczął się ogromny napływ żądnych sławy i krwi ochotników z Niemiec i Czech. To dzięki nim krzyżaccy okupanci po 1268 roku powoli zaczęli odzyskiwać przewagę w polu nad Prusami.
W 1272 roku nowy mistrz krajowy Ditrich z Miśni zdobył i straszliwie spustoszył Warmię oraz Natangię. Herkus Monte z niedobitkami swych oddziałów zaszył się w lasach, by przez kilka miesięcy jeszcze nękać Krzyżaków wojną podjazdową. W końcu został ujęty i powieszony.
Dziś waleczny Herkus Monte, wódz plemienia Natangów i największy heros w dziejach tego regionu, jest przemilczany i zapomniany.
***
Wokół dogasającego ogniska zapadła cisza.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
POOGNISKOWIEC BEZ SPODNI * RZADKI FASON FIZJONOMII * CO TAM ROBIŁA JOLA? * WYCIĄGANIE TWARZY ŁYSEGO * WISIOREK OD IGORA * KSYWA „PODSOŁTYS” ALBO „KOSTROPATY” * KSYWA „GLACA” ALBO „SMRODZIK” * „GLACA” PRZYSWOIŁ FANTY „BALONA” * CZY KAROL TO „BALON”? * CO KNUJE KAROL? * „GLACA” I „BALON” ZAPUSZKOWANI * KAMA GADA GŁUPSTWA * KTO I PO CO ZAŁOŻYŁ PODSŁUCH? * MAPKA ZE SKRYTKAMI * DRUGI KAWAŁEK TAJEMNICZEGO TESTAMENTU * TELEFON SYKSTUSA
- Musimy się spotkać! Natychmiast! - dzwoniąc nieludzko wcześnie obudziła mnie Kama.
- A co jest? - ziewnąłem przeciągle.
- Południe!
Oprzytomniałem. Po ciężkiej nocy spędzonej przy zakończonym wczesnym rankiem, ognisku harcerskim, taka pobudka była mi potrzebna. Kama nie dzwoniła nigdy bez powodu. A szkoda! Niekiedy pojawiała się bez dzwonienia.
- Jak ty wyglądasz! ? - powitała mnie niezbyt głośno z lekko zaakcentowanym zdziwieniem i oburzeniem.
Z wieloletnich, harcerskich doświadczeń wyniosłem obszerną wiedzę na temat wyglądu półprzytomnego, wypełzającego z namiotu poogniskowca. Byłem właśnie takim poogniskowcem.
- Czuwaj, druhno! - tłumiąc ziewanie stanąłem na rozchwianych nogach.
- Czuwaj, druhu! I włóż spodnie! - zaśmiała się Kama. - Możesz się też przyczesać.
- No tak - wpełzłem do namiotu.
„Jestem teraz u harcerek czy u harcerzy?” - zastanowiłem się.
Postanowiłem nie wysilać półprzytomnego jeszcze umysłu. Przecież rozwiązanie zagadki było tuż za namiotem. Wyjrzałem ostrożnie przez szparkę. Wychodziła na brzeg jeziora.
Nagle usłyszałem wesoły głos Teni. Rozmawiała z Kamą. Chichotały cicho co jakiś czas jak zżyte przyjaciółki.
„No nie! A więc jestem u harcerek!?” Wypełzłem z namiotu przygotowany na najgorsze.
- Czuwaj, druhno komendantko - przywitałem radośnie Tenię i nie czekając na odpowiedź, pomknąłem do wehikułu po przybory toaletowe.
Wehikułu nie zastałem.
- Został w naszym obozie! - krzyknęła Tenia widząc z daleka moje zaniepokojenie.
To była dobra wiadomość.
- Sporządziłam portret pamięciowy kierowcy granatowego opla - przeszła do rzeczy Kama siadając przy dwuosobowym stoliku na piętrze zajazdu koło Bartążka.
Przyjrzałem się rysunkowi. Byłem przekonany, że widziałem tę twarz wcześniej, ale z profilu. Takich kostropatych z nochalem i bez brwi się nie zapomina.
- Wiem! - przypomniałem sobie nagle. - Tłusta golonka!
- Zamów coś lżejszego - doradziła życzliwie Kama.
- Nie o to chodzi - rzuciłem okiem na rysunek. - Ten facet był tu wczoraj późnym popołudniem w małej sali na parterze.
- Jakieś szczegóły? - moja przyjaciółka nieznacznie pochyliła się nad stolikiem w moją stronę.
- Jadł ociekającą tłuszczem golonkę.
- Coś jeszcze?
- No, nie wiem! Może kapustę?
- Interesuje mnie jego wygląd...
- Mnie z pewnością nie widział, bo skoncentrował się właśnie na trafieniu porcją mięsa do ust. Poza tym, to był zaledwie ułamek sekundy. Mignął mi w uchylonych drzwiach. I tyle. Pomyślałem sobie, że skądś go znam. Teraz przypominam sobie, że to ten typek kierował granatowym oplem...
- Szkoda, że miałeś tylko tyle czasu na obserwację - zmartwiła się Kama. - Gdy Jola szła na piętro zajazdu, drzwi do salki na parterze były już zamknięte.
„Co tam robiła Jola?” - zapytałem siebie samego i postanowiłem przemilczeć, że ją wtedy widziałem.
- Zaobserwowałem trochę więcej!
- Mów!
- Mignęła mi część stołu. Z ustawienia tego, co na nim zauważyłem, wynika, że wszystkie krzesła były wykorzystane. Od szczytu pod ścianą, twarzą do drzwi, siedział mężczyzna wycierający serwetką klapę marynarki. Mówił coś do osoby siedzącej naprzeciwko. Był ostrzyżony na łyso, miał krzaczaste brwi i opaloną, gładko ogoloną twarz. Miejsce przy stole sugeruje najwyższą pozycję w hierarchii grupy. Po lewej, widocznej w drzwiach, zajęte były wszystkie trzy krzesła. Siedzieli na nich mężczyźni. Kierowca umiejscowił się najbliżej drzwi. Jest więc pewnie najniżej w hierarchii tej paczki. Zasłaniał pozostałych dwóch. Prawej strony nie widziałem tak dobrze...
- Masz fotograficzną pamięć - wzmocniła moją motywację Kama.
- Kobiece dłonie! Widziałem kobiece dłonie sięgające z prawej strony stołu po jakąś butelkę... Nie! Po dzbanek... I jeszcze jedno! Oni czuli się jak u siebie, zupełnie swobodnie.
- No to mamy, jak się zdaje, ośmioosobową grupę przestępczą zauważoną w trakcie okolicznościowego przyjęcia, zainteresowaną tym, czym interesuje się Czech.
- Karol.
Myślałem, że teraz zapyta mnie o przebieg wczorajszej rozmowy z Karolem. Myliłem się. Wzięła serwetkę i wyciągnęła długopis:
- Spróbuję narysować portret pamięciowy tego łysego. Będzie potrzebny policji. Nam też się przyda, bo z grupami przestępczymi nigdy nic nie wiadomo.
- Nie pamiętam dobrze jego facjaty - wyznałem szczerze.
- Pamiętasz, pamiętasz... - pogłaskała mnie po grzbiecie dłoni. - Zaraz się o tym przekonasz.
Miała rację. Cierpliwie, bez pośpiechu wyciągała ze mnie twarz łysego, szczegół po szczególe. Z podziwem obserwowałem powstawanie czytelnego rysunku, nanoszonego lekką, pewną ręką na delikatnej serwetce. To był dokładnie ten facet.
„Co ona jeszcze potrafi?” - rozpłynąłem się w niemym zachwycie.
- Zrobię szybko odbitki - powiedziała chowając zarysowaną serwetkę i coś wyjmując jednocześnie: - Tu masz wisiorek od Igora. Jest do zwrotu po wykorzystaniu, bo to pamiątka rodzinna. Prosił też o przekazanie taśmy z nagraniem legendy w jego wykonaniu. Przeprasza, że nie może osobiście, ale w sezonie jest ciągle w drodze.
***
Z Marózka przedzwoniłem do policjanta prowadzącego sprawę napadu na Karola. Przyjechał niezwłocznie. Ucieszył się na widok portretu pamięciowego kostropatego kierowcy.
- Ksywa „Podsołtys” albo „Kostropaty”! - powiedział podekscytowany i wyjął policyjny album z fotografiami. - Widzi pan? To ten! Pasuje, jak ulał! - popatrzył na mnie z podziwem i dodał: - Ma pan wyjątkowy talent do rysunku!
Uśmiechnąłem się skromnie:
- Dziękuję.
- Teraz szybko wyłuskamy całą trójkę.
- Ósemkę!
Policjant zbystrzał:
- Ósemkę?
Opowiedziałem policjantowi, co poprzedniego dnia widziałem w zajeździe. Podzieliłem się swoimi uwagami. Opisałem twarz łysego.
- Pasuje do kilku - zmartwił się. - Jakoś dojdziemy po „Podsołtysie”... A może pan rozpozna na zdjęciach?
Zobaczyłem wiele zupełnie obcych i znanych mi przelotnie twarzy. Fotografii łysego z zajazdu nie było.
- To pewnie jakaś nowa figura - doszedł do wniosku policjant.
- Możliwe - przyznałem. - Ale machnąłem sobie, dla wprawy, jego portret pamięciowy.
Podałem osłupiałemu funkcjonariuszowi odbitkę rysunku Kamy.
Ucieszył się. Spojrzał uważnie na rysunek.
- Niemożliwe!
- A jednak! - rzuciłem dyplomatycznie, bo uznałem, że w tym momencie muszę powiedzieć coś zgrabnego.
Policjant spojrzał na mnie:
- Ksywa „Glaca” albo „Smrodzik”. Będą problemy. „Podsołtys” nie sypnie, bo to jest „Glaca” spod Pisza. Po nim nie dojdziemy. Trzeba będzie inaczej, sposobem. Ten facet, jeszcze jako niski w hierarchii „Smrodzik”, występował wielokrotnie w roli podejrzanego w sprawach o narkotyki. Chociaż zawsze się wykręcił, wypadł z interesu jako trefny i po jakimś czasie zniknął bez śladu. Później podobno padł w porachunkach gdzieś na południu kraju. Ciała nie odnaleziono. Parę miesięcy temu w Opolu wypłynął średni w hierarchii „Glaca”. Wcześniej wykręcił się na czysto z roli podejrzanego w kilku sprawach. Nie był karany. Dotarł tam kiedyś z regionu warmińsko-mazurskiego jako trefny odrzutek. Zaraz po wypłynięciu „Glaca” został w środowisku rozpoznany jako trefny „Smrodzik” i zdegradowany do szeregowego. Natychmiast zniknął, podobno z wartościowymi fantami wysokiego w hierarchii „Balona”, niebezpiecznego mistyfikatora o wielu wcieleniach. Ostatnio ten „Balon” wcielił się podobno w niezaradnego, niepozornego Czecha, kręcącego się po Polsce. Parę dni temu dało się słyszeć, że „Glaca” ma coś do załatwienia w swoim starym regionie lub chce się po prostu przyczaić. Jego pojawienie się w Bartążku oznaczało, że wkrótce na Warmię i Mazury ściągną ludzie „Balona”. Sam „Balon”, zdaniem policjanta, powinien już tu być.
- Zobaczę, co da się zrobić - powiedział policjant i odjechał.
***
„Och, Karol!” - pomyślałem o Czechu. „Robisz mnie w balona? No, to poczekaj!”
Po rozmowie z policjantem zrozumiałem, dlaczego przepłoszony Czech nie wspomniał w zeznaniach o niczym, co mogłoby naprowadzić na trop napastników i na cokolwiek poza faktem, że napad na niego miał miejsce. Zrezygnował też ze złożenia skargi w swojej ambasadzie.
„Nie chciał się zdemaskować” - zaświtało mi w głowie.
Do całości nie pasowało śledzenie mnie w Marózku i na szosie. Z tego powodu nie wspomniałem policjantowi, że znam „Balona” i jeszcze dziś z nim się spotkam na ciąg dalszy rozmowy. Zapowiadało się ciekawie! Nasze poprzednie spotkanie w zajeździe na piętrze, gdy na parterze biesiadował „Glaca” z całą resztą, dało się dopasować. „Balon” mógł przecież pojawić się w Bartążku za „Glacą”, żeby sprawdzić, z kim się kontaktuje. Mógł to zrobić tylko wchodząc na piętro. Wszedł więc jak każdy normalny klient. Tam zobaczył mnie, już znajomego, no to się przysiadł i porozmawialiśmy. Gdyby mnie tam nie było, też by został, żeby nie zwracać na siebie uwagi schodzeniem zaraz po wejściu.
„No tak! Ale dlaczego mnie śledził?” - zastanowiłem się.
Nie miałem czasu na długie rozważania nad „Balonem”, bo przespałem pierwszą połowę dnia, który bezlitośnie zmierzał ku zachodowi słońca. Pośpiesznie zadzwoniłem do Pawła.
- Mam drugi wisiorek, ten od Igora! - zameldowałem ucieszony.
- Od jakiego znowu Igora? - zdziwił się.
Informacje drugorzędne zachowywałem dla siebie, żeby nie zaśmiecać pamięci Pawła. Nie był więc, z mojej winy, doinformowany.
- Właściciela wisiorka! - zdobyłem się na cierpliwość. - Jego żona Iga jest przyjaciółką Kamy, o której ci już mówiłem. Kama...
- Szefie! Ten trójkąt to ich prywatna sprawa. Zostawmy! Ważny jest wisiorek i co w nim siedzi.
- Jaki trójkąt?
- A co? Czworokąt? - zażartował Paweł. - Oj, szefie!
- Proponuję wspólne otwarcie wisiorka dziś wieczorem u mnie. Aha! Mam też taśmę z nagraniem innej wersji językowej legendy dziadka Wiewiórki seniora. W wykonaniu Igora...
- Znowu Igor?
- Ten sam, co na początku!
- No to dzisiaj odsłuchamy! Pa!
- Pa!? - odpowiedziałem zaskoczony tym „pa!”.
Dopiero teraz zauważyłem, że jestem obserwowany przez przechodzącą obok znajomą rodzinkę „dwa plus mieszane dwa”. Wyszczerzyłem w uśmiechu uzębienie.
- Co słychać? - zakrzyknąłem.
- Dzieciaki chciały się nacieszyć pana widokiem - odkrzyknęła głowa rodziny. - Dlatego tak się przyglądają!
- Możemy przybić z panem piątkę, jak wczoraj tamte dzieci? - zapytała Kasia.
- Oczywiście!
Kuba, Kasia i ja przybiliśmy po piątce. Dzieciaki promieniały szczęściem.
- Pamiętajcie! Macie słuchać taty - grożąc żartobliwie palcem doradziłem biegnącym do rodziców, uradowanym maluchom.
Zatrzymały się.
- Jasne! - odpowiedział uśmiechnięty Kuba. - Tata jest w porządku!
Kasia zmarszczyła nosek i brwi:
- Słuchać taty? - zaszczebiotała zdziwiona i pokręciła przecząco główką. - U nas rządzi mama!
- No tak! - odezwałem się ugodowo. - Ale taty też należy słuchać.
I dzieci pobiegły do rodziców.
***
Drzwi do salki, po lewej od schodów, na parterze zajazdu koło Bartążka były przymknięte. Na piętrze, zgodnie z umową, czekał na mnie Karol. „Co on knuje?”
- Słuchaj! - uśmiechając się zacząłem prosto po przywitaniu. - Co ty właściwie knujesz?
Spojrzał na mnie szczerze zdumiony.
„Potrafi udawać!” - pomyślałem z uznaniem. „Ale przyprę go do muru.”
- A co mam knuć? - odpowiedział przebiegle.
- Wiesz to najlepiej! - zareagowałem równie sprytnie.
Karol zrobił minę jak pokerzysta, któremu podejrzano karty. Zauważyłem, że dłonie ułożone majak przy grze przy zielonym stoliku. Jakby za chwilę miał zacząć rozdawanie kart.
„Niedoczekanie twoje! To ja rozdaję karty!” - ostrzegłem Karola w myślach i upewniłem siebie w roli rozdającego.
- Niczego nie knuję, bo knuć nie muszę - uśmiechnął się z wyrazem szczerej niewinności w oczach. - Po prostu...
W tym momencie na dole rozległ się straszliwe okrzyki i niespotykany łoskot. Karol podskoczył z wrażenia i spadł na podłogę. Zerwałem się i... Opadłem na krzesło, bo ktoś niepostrzeżenie przytrzymał mnie z tyłu za kołnierz. Obejrzałem się wściekły.
To była Jola. Oczami dała mi znać, żebym spojrzał w stronę schodów i zachował spokój.
Dostęp do schodów blokowany był przez dwóch rosłych młodzieńców z odznakami policyjnymi w dłoniach. Uspokajali zaniepokojonych i przestraszonych. Na parter nie puszczali jednak nikogo.
Harmider trwał krótko.
Gdy zapanował spokój, pokazując legitymację służbową, zapytałem jednego nich, co się stało?
- O ile wiem, zatrzymaliśmy właśnie „Glacę”, „Balona” i paru innych. Przepraszamy za utrudnienia.
Spojrzałem w stronę stolika, spod którego gramolił się niezdarnie Karol. Zauważyłam, że Jola gdzieś się zawieruszyła. Czułem jednak jej bliską obecność.
***
Przy otwieraniu mieszkania dostrzegłem rysy na zamkach i w pobliżu na drzwiach.
„Muszę zmniejszyć liczbę zamków, bo przy tylu, gdy człowiek się śpieszy, trzeba się mozolnie napracować i niszczą się...”
Przerwałem głupi pomysł. Porysowane były drzwi, o których stan zawsze dbałem, bo to wizytówka mieszkania. „Jeżeli teraz są porysowane, to nie przeze mnie! Oznacza to, że ktoś usiłował włamać się do mojego mieszkania!” Zaryglowałem odruchowo wszystkie zamki.
- Bez przesady! - uspokoiłem się po chwili. - Wystarczy jeden zamknięty.
W mieszkaniu wszystko było na swoim miejscu. Na biurku pod szkłem leżał kawałek testamentu sprzed ponad siedmiuset lat. Nikt za mnie nie posprzątał ani nie naśmiecił. Ktoś jednak, korzystając z mojej nieobecności, usiłował otworzyć drzwi. Kto i po co!? Zadzwoniłem do Kamy.
- Co z Karolem? - zaskoczyła mnie na powitanie.
- W porządku! Okazało się, że nie jest „Balonem”! - odpowiedziałem natychmiast, bo chciałem szybko przejść do próby włamania. - Mam inny problem...
- Jakim „Balonem”?
- Razem przeżyliśmy zatrzymanie „Balona”, „Glacy” i kilku innych przez policję.
- Jakiego „Glacy”?
- Z twojego rysunku! Bardzo się przydał - podlizałem się. - Niestety, wśród zatrzymanych nie było „Podsołtysa” i żadnej kobiety. Grupa, która ma coś do załatwienia z Karolem, jest zatem na wolności.
- Posłuchaj, Tomaszu! Z Karolem nie jest w porządku. On zniknął. Myślałam, że coś o tym wiesz.
Nie wiedziałem, że Karol zniknął. Po zatrzymaniu „Balona”, „Glacy” i innych przez policję wymknęliśmy się chyłkiem z zajazdu, bo zleciały się ciekawskie media. Przełożyliśmy rozmowę na jutro.
- Mówiłeś przed chwilą, że masz inny problem.
- Zauważyłem, że w czasie mojej nieobecności ktoś usiłował włamać się do mojego mieszkania.
- Nie włamał się?
- Wszystko, łącznie z bałaganem, jest na swoim miejscu. Gdyby się włamał...
- Musiałeś otworzyć wszystkie zamki w drzwiach?
- Oczywiście!
- Wiesz co? Zawracasz mi tylko głowę! Już zapomniałeś, że cierpisz na manię prześladowczą? Za karę zaproś mnie teraz na kawę. W tej chwili! I nie do domu, tym razem, bo nie chcę znów oglądać twojego bałaganu... Zrozumiałeś? - zażądała rozkapryszonym głosem.
- Zrozumiałem - odpowiedziałem wyrozumiale, niezgodnie z prawdą.
Wiedziała, że nie cierpię na manię prześladowczą. I ukarała mnie, całkiem serio, zaproszeniem jej na kawę. Nie zdziwiłbym się, gdyby o takiej karze wspomniała żartem. Domyślała się przecież, że na spotkanie z nią jestem gotów umówić się zawsze i wszędzie. Poza tym nie mogła widzieć mojego bałaganu, bo w moim domu nigdy jej nie było.
***
W kawiarni Kama była wyraźnie podekscytowana.
- Podczas twojej nieobecności ktoś był w twoim mieszkaniu.
- To niemożliwe...
- Możliwe! Wyobraź sobie, że jesteś włamywaczem. Otworzyłeś już kilka zamków w drzwiach do mieszkania, z którego masz pobrać fanty. Jednak jednego zamka, mimo prób, odryglować nie potrafisz. Co wtedy robisz?
- Niepocieszony oddalam się szybko i niepostrzeżenie od drzwi.
- A co robisz z tymi zamkami, które udało ci się odryglować?
- Jak to co? Nic!
- Nie zamykasz ich?
-A po co miałbym je zamykać? Żeby dać się nakryć na gorącym uczynku pod drzwiami? Musiałbym być skrajnym idiotą!
- Jesteś pewien, że musiałeś dzisiaj otworzyć wszystkie zamki?
- Tak! Wszystkie były zaryglowane.
- No widzisz?
Miała rację. Ślady grzebania przy wszystkich zamkach były oczywiste. Ktoś chciał je otworzyć lub otworzył. Marny włamywacz nie porywa się na drzwi o tylu skomplikowanych zamknięciach różnych generacji i z różnych firm. To musiał być fachowiec, który szybko sobie z nimi poradził. Nic nie zginęło. Nie było żadnych śladów pobytu kogoś obcego, nie mówiąc o śladach przeszukania. Włamywacz niczego nie szukał. Po wyjściu z mieszkania, zamknął wszystkie zamki, żebym niczego nie zauważył. „Muszę wymienić zamki!” - pomyślałem.
- Na razie nie wymieniaj zamków - przestrzegła Kama. - Nie może domyślić się, że wiesz o włamaniu.
- Jasne!
- Nagadałam ci straszliwych głupot przez telefon - spojrzała przepraszająco. -Wiedziałam jednak, że jesteś dobrym graczem, błyskawicznie kojarzysz wszystkie okoliczności i nie popełnisz żadnego błędu. I tym razem nie zawiodłam się na tobie.
- Staram się nadążać - uśmiechnąłem się skromnie.
Z uśmiechem poszło mi łatwo. Gorzej było z kojarzeniem.
- Z podsłuchem, który założył ci ktoś w mieszkaniu, możemy postąpić różnie.
„Podsłuch? No to kojarzę! Kama domyśliła się natychmiast, że jestem podsłuchiwany. Cała reszta miała utrzymać podsłuchującego w przekonaniu, że moje mówienie o zauważeniu śladów włamania wynika z manii prześladowczej, na którą cierpię, a spotkanie poza moim mieszkaniem jest jej kaprysem spowodowanym niechęcią do panującego u mnie bałaganu, widzianego na własne oczy przez zakładającego podsłuch.”
- Oczywiście! - odpowiedziałem niedbale. - Musimy wybrać najlepsze rozwiązanie.
- Sami lub przy pomocy policji możemy namierzyć i zlikwidować „pluskwy”.
- No, nie wiem - mruknąłem dyplomatycznie, bo czułem, że Kama trzyma lepszą propozycję w zanadrzu.
- Zakładający podsłuch nie wie jednak, że my wiemy o jego zainstalowaniu. Mamy więc nad nim istotną przewagę, którą powinniśmy zachować i odpowiednio wykorzystać, podając wyłącznie informacje spreparowane zgodnie z naszymi potrzebami. Możemy go skutecznie dezinformować, a on wszystko łyknie jako informację wiarygodną. Jego przewaga polega tylko na tym, że nie wiemy, kim jest, jakie informacje go interesują i do czego są mu potrzebne.
Zauważyłem, że w tym momencie Kama grzecznościowo ustąpiła mi pola do popisu. Zachowałem się więc równie grzecznościowo wobec niej.
- Wiesz dobrze, że obecnie zajmuję się tylko próbą wyjaśnienia tajemnicy starego testamentu. Wiesz też, że moja misja, może tylko osoba, wzbudziła zainteresowanie Karola, prawdopodobnie niemieckiej pary z zielonego opla i mniej prawdopodobnie grupy przestępczej z „Podsołtysem” w roli kierowcy granatowego opla. Prawdopodobnie ci wszyscy nie wiedzą dokładnie, nad czym pracuję. Nie sądzę, by, poza Karolem, byli zainteresowani odnalezieniem kawałka starego pergaminu, chociaż ten w kręgu kolekcjonerów osiągnąłby wysoką cenę.
- Sugerujesz, że niemiecka para i grupa przestępcza mogą przypuszczać, że poszukujesz kolejnego skarbu? - trafiła w sedno Kama.
- To właśnie sugeruję. Za każdym razem, gdy podejmowałem misję, pojawiali się wokół mnie jacyś poszukiwacze skarbów i inni ludzie z Polski i krajów ościennych, żądni na pozór łatwej zdobyczy.
- Rozumiem, że w tej sytuacji możemy, ostrożnie, uznać Karola za osobę niezainteresowaną założeniem u ciebie podsłuchu?
- I niezdolną do tego! - dorzuciłem. - Szkoda, że nie widziałaś, jak wyłaził spod stolika...
- Mamy więc Niemców i grupę przestępczą.
- W krytyczną noc grupa przestępcza była zajęta „Glacą” w zajeździe koło Bartąga.
- Pozostaje więc niemiecka para.
- Tak! Nie sądzę jednak, by ci Niemcy znali mój prywatny adres.
- W takim razie twoją misją interesuje się ktoś jeszcze. Ale kto?
Odezwała się moja komórka.
Dzwonił Wiewiórka senior z pytaniem o umówione spotkanie. Przeprosiłem seniorów. Mieliśmy się spotkać jutro w jego mieszkaniu.
Kama spojrzała na zegarek:
- Muszę lecieć.
- Już? - rozczarowany sprawdziłem godzinę. - A gdzie masz miotłę? - wysiliłem się na żałosny żart.
***
Znalazłem właśnie trzecią „pluskwę”, gdy zadzwonił domofon. Wpuściłem Pawła.
- No! Nareszcie się widzimy, szefie! - zakrzyknął szczerze uradowany od drzwi. - Bierzemy się do...
Pokazałem palcem wskazującym, żeby natychmiast przestał nadawać. Zrozumiał i zamilkł.
- Dobrze, że jesteś, Pawle - ucieszyłem się. - Mieliśmy razem obejrzeć wehikuł, bo coś w nim zaczęło stukać. Pamiętasz?
- A tak, coś sobie przypominam!
Paweł zachował się bezbłędnie, chociaż miał zupełnie głupią minę.
Wyszliśmy na ulicę, do wehikułu. Otworzyłem maskę.
- Szefie! Co się dzieje? - Paweł pochylił się na silnikiem.
- Dziś w nocy ktoś założył podsłuch w moim mieszkaniu.
- Pewne? - spojrzał z niedowierzaniem.
- Przed twoim przyjściem znalazłem trzy „pluskwy”. Później ci pokażę.
- A ten ktoś nie wie, że pan wie o podsłuchu.
- Jeszcze nie wie. Teraz rozumiesz, dlaczego wyciągnąłem cię na ulicę?
- Pamięta pan maksymę: kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie? - Paweł zatrzasnął maskę wehikułu.
-A jakże!
- Pomyślałem, że powinniśmy wykorzystać podsłuch przeciwko intruzowi.
- Rozmawiałem o tym z Kamą...
- Tą z trójkąta?
- Z jakiego trójkąta? - przypomniałem sobie o czworokącie.
- Nieważne! Wycofuję, bo nie znam - spojrzał z chłopięcym uśmieszkiem. -1 co ustaliliście?
- To samo, co powiedziałeś. Rozegramy z nim gry dezinformacyjne, zakończone wpuszczeniem na jakąś rafę. Niech się utopi!
- I słusznie! Wpierw jednak musimy ustalić, z kim i o co gramy.
Obserwowałem z ukrywanym zadowoleniem, jak możliwość rozegrania tej gry wciąga Pawła.
- To dwie podstawowe niewiadome - zauważyłem.
- Otóż to! - angażował się coraz bardziej. - Żeby ustalić, z kim gramy, musimy wiedzieć, o co toczy się gra.
- Może toczyć się tylko o to, czego poszukuję.
- Właśnie! Przeciwnik wie, że pan się uaktywnił. Wie, że takiego asa, jak Pan Samochodzik, nie mógł uruchomić byle drobiazg. Wietrząc duży interes podjął ryzyko i trud założenia podsłuchu, by wyprzedzić widoczną wokół konkurencję, tak samo żądną osiągnięcia łatwej korzyści jak on. W dalszym ciągu jednak nie wie, co jest celem pańskich poszukiwań.
- Zmierzasz do tego, że powinniśmy z marszu wymyślić i podrzucić mu ten cel?
- Oczywiście! I zróbmy to zaraz. Wtedy szybciej dowiemy się, z kim gramy.
Ustaliliśmy, że podrzutek musi być wiarygodny na tyle, by przeciwnik łyknął go od razu. Tu odwołałem się do doświadczenia:
- Myślę, że będzie wiarygodny tylko wówczas, gdy się nam uda zmusić podsłuchującego do wysiłku przy docieraniu do spreparowanej informacji kluczowej.
- Szefie! To jest samo sedno wiarygodności konia trojańskiego, w którego wciągnięcie do środka Troi jej obrońcy musieli włożyć dużo energii.
Wróciliśmy do mieszkania.
- Dzięki za pomoc!
- Drobiazg. Pójdę umyć ręce.
Paweł poczłapał do łazienki. Po chwili wrzasnął:
- Szefie, udało mi się zweryfikować wszystkie punkty na tej mapce. Zaraz pokażę!
- Wypijesz kawę? Właśnie wstawiłem wodę - udałem, że nie dosłyszałem. - Mówiłeś coś?
Paweł skończył toaletę i wszedł do pokoju:
- Mówiłem, że mam ze sobą... Gdzie ona jest?... Aha!... - Paweł udawał, że szuka. - Mam! To na razie brudnopis mapki po weryfikacji obiektów. Nie może zginąć ani się zawieruszyć, bo nie odtworzę z pamięci.
- Pokaż to swoje arcydzieło! - zaszeleściłem arkuszem papieru maszynowego. - Wykorzystam w tym stanie. Czystopis do dokumentacji sporządzisz później.
- Pozostał już tylko jeden punkt. O! Tutaj! Sprawdziłem z mapą współczesną. Obiekt znajduje się po prawej stronie drogi z Olsztyna na Stary Olsztyn. W średniowieczu na tej drodze działy się różne rzeczy - mówiąc to dopił kawę. - Pozostałe punkty dały wynik negatywny, co oznacza, że ten jest miejscem poszukiwanym - Paweł improwizował jak wirtuoz bez nut. - O! Muszę pędzić!
- Mapka zostaje! - zastrzegłem.
- Życzenie szefa! - odezwał się podwładny. - Do jutra!
- Co, do jutra?
- Mapka do jutra - odpowiedział Paweł podchodząc do wyjścia.
- Oddam ci ją pojutrze.
***
W skórzanym wisiorku Igora znalazłem równo złożony arkusik starego pergaminu. Po jego rozłożeniu, okazało się, że jest to lewa dolna część poszukiwanego testamentu. Arkusik miał podobne rozmiary jak pierwszy, czyli prawy dolny. Od marginesu z lewej zaczynało się kilka uciętych po prawej stronie wierszy tekstu. Pierwszy od góry był przecięty poziomo po literach. Pod spodem, nad dolną krawędzią, widniał fragment jednowierszowego podpisu. W polu między ostatnim wierszem i podpisem zobaczyłem fragment rysunku. Był ucięty, jak tekst i podpis, po prawej stronie.
„Gdyby trafił się środkowy dolny fragment, możliwe byłoby przetłumaczenie końcowej części dokumentu” - pomyślałem, układając nabytek pod szkłem dokładnie w miejscu, gdzie byłby, gdybym dysponował wszystkimi częściami rękopisu. „Jeszcze cztery i wszystko będzie jasne.”
Siadłem przy biurku i zabrałem się do rysowania brudnopisu mapki regionu warmińsko-mazurskiego z wymyślonymi na poczekaniu, magicznymi znaczkami. Jeden z nich naniosłem na prawą stronę specjalnie wyeksponowanej drogi z Olsztyna do Starego Olsztyna, bez zapisywania żadnych nazw. Znaczek ten zamalowałem czerwonym flamastrem. Pozostałe skreśliłem niebieskim. Musiałem przecież mieć w mieszkaniu mapkę, którą przyniósł Paweł.
Spodziewałem się nieproszonych gości.
Chyba się zdrzemnąłem, bo obudził mnie dzwonek telefonu. „Niech się nagra na sekretarkę, a ja w tym czasie posłucham sobie, kto i po co dzwoni.”
- Tomaszu! - dzwonił Sykstus.
Zaciekawiony podniosłem słuchawkę. Dzwonił do mnie po raz pierwszy i od razu o tak niespotykanej porze. To się nie zdarza.
- Słucham?
- Jeżeli będziesz mógł, oddzwoń! Mój numer...
Zdziwiłem się:
- Po co mam oddzwaniać? Przecież rozmawiamy.
- Tomasz?
- We własnej osobie.
- No popatrz! - ucieszył się Sykstus. - A wydawało mi się przez chwilę, że zgłosiła się sekretarka i ucina ze mną pogawędkę.
- Współpracujemy ze sobą - odpowiedziałem żartem na żart. - Czasem mnie zastępuje. Jak zauważyłeś, udzieliłem jej nawet własnego głosu, żeby nie wprowadzała ludzi w błąd. Teraz rozmawiasz ze mną. Sekretarkę położyłem spać.
- To dobrze, bo z babami nigdy nic nie wiadomo. Chodzi o scenariusz „Wielkiego powrotu Pana Samochodzika”.
- Gotowy? - ucieszyłem się.
- Ależ skąd! - zaprzeczył z żalem w głosie. - Mieliśmy tydzień. Przez dwa dni zbieraliśmy pomysły. Z tym jest najtrudniej, bo najczęściej przychodzą do głowy pomysły już przez kogoś wykorzystane. Nam szło o pomysły oryginalne. I je zebraliśmy! Zostało teraz pięć dni na napisanie scenariusza. Piszemy! I żadnej godziny nie marnujemy.
Spojrzałem na zegarek:
- Zauważyłem! Dochodzi druga w nocy, a wy już na nogach...
- Już? - zdziwił się Sykstus. - Tomaszu, my nie śpimy już trzecią dobę!... No! Czasem kogoś zmorzy. Ale się zaraz budzi i bierze się do pisania.
- No cóż! - zastanowiłem się nad tym, co mam teraz powiedzieć. - Praca twórcza wymaga poświęceń i wyrzeczeń.
- Bez przesady, Tomaszu, bez przesady!... No widzisz? Popatrz!... Zapomniałem, w jakiej sprawie do ciebie dzwonię... Muszę sobie przypomnieć. .. Zaraz zadzwonię!
Czekałem. Nie zadzwonił. Pewnie zapomniał, że ma zadzwonić za chwilę lub nie mógł sobie przypomnieć, po co do mnie dzwonił. A może, po prostu, zmorzył go sen?
ROZDZIAŁ ÓSMY
ROZMOWA PRZY „PLUSKWIE” * CZERWONY PUNKT NA MAPCE ZE SKRYTKAMI * PO CO DZWONIŁ SYKSTUS * CO JUNIORZY MAJĄ W GENACH * „MŁODY PAN SAMOCHODZIK” * POMYSŁ SYKSTUSA * „BOBAS HULAJNOGA” I „OBYWATEL ROWER” * KRZYSIEK W LOCIE * OBURZONE DRUHNY * ZASADZKA NA SZOSIE * ŚWIŃSKIE OCZKA „PODSOŁTYSA” * KAROL SIĘ ODNALAZŁ * TAJNE SZCZEGÓŁY AKCJI
Podsłuchujący już na początku dnia miał utwierdzić się w przekonaniu, że szkic mapki ma fundamentalne znaczenie w prowadzonych przeze mnie poszukiwaniach. „Już ja go utwierdzę!” - ucieszyłem się. „Będzie miał żelazną pewność.” Musiał też otrzymać informację, że dzieło Pawła zostaje w domu, a mnie nie będzie do północy, może nawet dłużej.
„Włamał się raz, zrobi to po raz drugi, bo będzie miał po co. Dam mu nawet pół nocy na włamanie i dzień na szukanie obiektu w terenie.”
Stanąłem blisko jednej z wykrytych „pluskiew” i zadzwoniłem do Kamy, najwłaściwszej partnerki w grze dezinformacyjnej.
- Paweł dał mi wczoraj wieczorem szkic tej mapki ze skrytkami - głosem podekscytowanego entuzjasty udałem, że nawiązuję do tematu naszej wczorajszej rozmowy w kawiarni.
- To świetnie! - ucieszyła się Kama. - Już ją skopiowałeś?
Zrozumiałem, że Kama domyśliła się, iż zamierzam powiedzieć o zostawieniu dzieła Pawła w domu, na pastwę włamywacza. Swoim pytaniem wyprzedziła tę informację. Jej zdaniem, zabrzmiałaby ona niewiarygodnie, bo jak można zostawić szkic, którego treść zawiera nowe informacje, interesujące z pewnością moich partnerów już dziś. Zawarta w jej pytaniu informacja o skopiowaniu oryginału problem ten rozwiązywała.
- Skopiowałem! - zabrzmiało entuzjastycznie. - Już pojutrze zajmiemy się czerwonym punktem - dodałem tajemniczo, bo przypomniałem sobie, że „właściwą skrytkę” zamalowałem na szkicu mapki czerwonym flamastrem.
- Nie dziś? - grając zdziwioną Kama wyłuskała znaczenie tematu czasu potrzebnego podsłuchującemu na działanie. - Przestało ci się śpieszyć?
- No, niezupełnie! - zmartwiłem się. - Pośpiech jest wskazany, bo w każdej chwili ktoś może trafić na obiekt przez przypadek. Poza tym wiesz, że podobnych informacji nie da się długo zachować w tajemnicy. W miarę upływu czasu przeciek zdarzyć się może zawsze. I właśnie z tego powodu ściągnąłem doświadczonego specjalistę z wykrywaczem metali. Bez niego eksploracja tak obszernego stanowiska potrwałaby bardzo długo, może nawet kilka miesięcy - łgałem jak najęty. - Niestety, może przyjechać dopiero jutro późnym wieczorem. Stąd to przesunięcie poszukiwań na pojutrze. I już pojutrze obiekt będzie nasz!
- Widzę, że o wszystkim pomyślałeś! - z podziwem w głosie pochwaliła mnie Kama.
Ustaliliśmy, że wieczorem spotkamy się, by czcić przyszły sukces co najmniej do północy. - Pa! - odpowiedziałem Kamie, a „pluskwie” pokazałem język.
***
W trakcie rozmowy z Kamą zauważyłem, że coś się dzieje na moim biurku. Zobaczyłem faks od Alka z Opola z rękopisem legendy w nieznanym języku i równo rozłożone części tajemniczego testamentu. „Jeszcze cztery części! I wszystko będzie jasne!” Na szkle, obok planu Olsztyna i złożonej mapy regionu warmińsko-mazurskiego, leżał sporządzony przeze mnie w nocy szkic mapki Pawła... Nagle zauważyłem to, czego szukałem. „Jest!” Po prawej stronie w szkle odbijał się czerwony, migający punkcik światełka sekretarki, dającej znać, że ktoś się nagrał.
Uruchomiłem odtwarzanie. To był Sykstus.
- Sykstus jeszcze raz! Zauważyłem, że twoja uprzejma sekretarka już wstała... Tomaszu! Przypomniałem sobie, po co do ciebie dzwoniłem. Otóż, mamy anegdoty na twój temat. Przynajmniej część z nich chcemy wykorzystać w scenariuszu. Dostałem zadanie pilnego skonsultowania ich z tobą. Jeżeli możesz, przekręć.
***
„Anegdoty na mój temat?” To mogło być interesujące, zabawne i jednocześnie przydatne w grze dezinformacyjnej. „Zajmę się tymi anegdotami, bo przecież mam czas do przyjazdu specjalisty z wykrywaczem metali.”
Kontakt z Sykstusem przełożyłem jednak na później.
Zacząłem od strategicznie ważnego spotkania z Wiewiórką, Wilhelmem Tellem i Sokolim Okiem juniorami oraz z druhem Bolkiem, komendantem ich obozu.
- Domyślacie się, że wszystko, co wam powiedziałem, stanowi absolutną tajemnicę - zakończyłem opowiadanie o podsłuchu, grze dezinformacyjnej, jej celach i spodziewanych skutkach. - Przyszedłem z tym, bo potrzebuję teraz waszej pomocy w przygotowaniu i przeprowadzeniu gry dezinformacyjnej pod Olsztynem.
Zauważyłem błyski zapału w ich oczach.
- Druhowie! - druh Bolek zaczerpnął nieco więcej powietrza w płuca. - Co wy na to?
- Druhu komendancie! - odezwał się zdecydowanie Wiewiórka. - Mamy to w genach!
Bolek chyba nie dosłyszał, bo się obruszył:
- W czym!?
- W genach - powtórzył cierpliwie Wilhelm Tell.
- Aha! - powiedział druh komendant.
Oznaczało to, że tym razem dosłyszał, ale nie rozumie, co miał na myśli Wiewiórka. Nie mógł rozumieć, bo nie wiedział, kim dla mnie byli i są ojcowie tych harcerzy.
Wyjaśniłem Bolkowi wszystko. Zrobiłem przy tym porozumiewawcze oko do juniorów, bo przemilczałem trwające poszukiwania części tajemniczego testamentu sprzed ponad siedmiuset lat i towarzyszącą mu legendę, słusznie uznając, że gra dezinformacyjna była zdarzeniem odrębnym. Juniorzy uśmiechnęli się ukradkiem do mnie. „Załapali!”
Bolek natychmiast zrozumiał, że juniorzy odziedziczyli w genach, po seniorach, potrzebę współdziałania z druhem Tomaszem w sytuacjach wymagających ich uczestnictwa. Tym razem potrzebowałem pomocy całego obozu, oczywiście z wyjątkiem warty.
- To będzie wielka przygoda i pożyteczna, piękna akcja - podsumował druh komendant wspólne planowanie drugiej połowy zbliżającej się nocy i dnia jutrzejszego. - Druhowie będą mieli co wspominać do kresu swych dni!
- I tak nam nikt nie uwierzy - zauważył Sokole Oko. - Ale nie w tym rzecz! Najważniejsze jest dobre wykonanie zadania.
***
Z obozu harcerskiego pomknąłem do Marózka na spotkanie z Sykstusem. Czekał na mnie z plikiem wydruków komputerowych.
- Aż tyle!? - wydałem szczery okrzyk zdziwienia.
- Aż!? - spojrzał na mnie zadowolony. - To tylko niewielka część pozostała po wstępnej selekcji. Okazało się, że nie wszystkie anegdoty o tobie są cenzuralne. Zwłaszcza te, które ściągnęliśmy z Internetu. Wszystkie skrajne już odrzuciliśmy, żebyś sobie nimi głowy nie zawracał.
Mówiąc to Sykstus wskazał spory stosik kartek, wielokrotnie większy od tego, który podawał mi do przejrzenia.
Zmartwiło mnie trochę, że stałem się obiektem czyichś niewybrednych dowcipów i prób budowania mi pomnika za życia. Pomyślałem jednak, że dobrze przyjrzeć się sobie widzianemu przez innych, nawet przez pryzmat niewybrednych dowcipów inernautów.
Sykstus doszedł chyba do błędnego wniosku, że taka twórczość może mnie wzburzyć.
- Nie przejmuj się! - pocieszył. - Zawsze trafiają się jacyś złośliwcy szargający świętości.
- Bez przesady! Świętością nie jestem i być nie zamierzam... - powiedziałem patrząc na stosik kartek z odrzuconymi anegdotami. – Będę mógł je zabrać?
- Po co? - zdziwił się Sykstus. - Przecież to paskudztwo.
- Do poczytania - uśmiechnąłem się z zażenowaniem. - No wiesz, muszę zajrzeć do lustra - dodałem filozoficznie.
Sykstus rozejrzał się po gabinecie Krzyśka, znalazł na ścianie lustro, spojrzał na mnie ze zdziwieniem i powiedział:
- Dobra! Zajrzyj! I bierzemy się do pracy.
Nie zrozumiał, jakie lustro miałem na myśli.
Wyjaśniłem Sykstusowi, że anegdota mieści się w obrębie twórczości satyrycznej, porównywanej z lustrem odbijającym niedoskonałości wizerunku człowieka.
- Po co codziennie zaglądamy do lustra? - zapytałem.
- Żeby sprawdzić i doprowadzić do porządku nasz wygląd.
- Otóż to!... A zdarzyło ci się kiedykolwiek, że rozbiłeś lustro, bo zdenerwowałeś się, iż kiepsko w nim wyglądasz?
- Nigdy! Przecież na swój wygląd trzeba zapracować...
- No widzisz? Ja też zapracowałem na swój wygląd. Nie oznacza to jednak, że mój wizerunek jest pozbawiony wad. Dlatego z wdzięcznością zajrzę do lustra satyry, bo może dowiem się z niego, co muszę zrobić, by mój wizerunek poprawić.
Zakończyłem wywód i zebrałem kartki z odrzuconymi anegdotami.
Podzieliliśmy anegdoty chronologicznie na dwa działy. Anegdoty opowiadające o mnie w latach szkolnych i studenckich opatrzyliśmy wspólną nazwą „Młody Pan Samochodzik”, pozostałe zamieściliśmy w dziale „Pan Samochodzik”.
Sygnał mojej komórki ogłosił przerwę. Dzwonił Paweł.
- Szefie! Możemy rozmawiać otwartym tekstem?
- Mów!
- Sądzę, że rozpoczęcie gry dezinformacyjnej to najlepszy moment na ogłoszenie dziecięcego konkursu wakacyjnego na zakończenie legendy dziadka Wiewiórki seniora. Gra z pewnością skupi uwagę podsłuchującego na obszarze wokół drogi Olsztyn-Stary Olsztyn. Dzięki temu nie powinien on zauważyć, że ogłoszono jakiś konkurs dla dzieci, który mógłby wiązać się z pańską misją. Jeżeli podsłuchujący nie zauważy, to tym bardziej konkursu nie zauważą wszyscy ci, którzy obserwują ruchy podsłuchującego, bo są zainteresowani znalezieniem obiektu tak samo jak on. Nie wiemy, czy tacy są. Trzeba jednak przyjąć, że istnieją. To mały, znający się światek.
Paweł miał rację. Uruchomienie gry dezinformacyjnej pozwalało na bezpieczne podjęcie otwartego działania właściwego. Konkurs trzeba było ogłosić natychmiast, jako prostą, w wypadku zainteresowania nim, drogę do ujawnienia namiarów osób posiadających pozostałe części testamentu. Te namiary ujawnią nadesłane przez uczestników konkursu właściwe zakończenia legendy.
- To na co czekasz? - rzuciłem retorycznie.
- Szefie! Nie czekam! Kanałem urzędów marszałkowskich puściłem fax o naszym konkursie. Poprosiłem o włączenie się do jego organizacji i o rozpowszechnienie w mediach regionalnych, na koloniach i obozach. Mam już potwierdzenia z większości województw.
- Masz też pochwałę ode mnie! - powiedziałem.
- Dzięki! - ucieszył się Paweł. - Co poza tym?
Opowiedziałem pokrótce o porannej rozmowie z Kamą i spotkaniu z harcerzami.
- Przyda się nam ich pomoc - usłyszałem w słuchawce. - W nocy poobserwuję pańskie mieszkanie - uprzedził moją prośbę Paweł.
W tym czasie musiałem być obecny i zauważony w zupełnie innym miejscu z Kamą, podczas świętowania rychłego, pewnego odkrycia archeologicznego.
Podczas rozmowy z Pawłem zauważyłem, że Sykstus patrzy na mnie z podziwem i pilnie słucha. Coś nawet notował w kajecie.
Powróciliśmy do anegdot.
Wiedziałem, że Sykstusowi, po mojej rozmowie z Pawłem, przyszedł jakiś pomysł do głowy. Przemogłem jednak uporczywą ciekawość i udałem, że tego nie zauważyłem.
„Gdy pomysł dojrzeje dostatecznie, Sykstus zdradzi mi go z własnej inicjatywy.” - pomyślałem.
Anegdoty o młodym Panu Samochodziku były nasycone młodzieńczym, bezkompromisowym krytycyzmem. Ich autorzy, przywołując mnie, rozprawiali się ostro z belframi, asystentami i profesurą. Nie zostawili suchej nitki na aktywistach uczniowskich i studenckich organizacji. W sposób szczególny anegdociarze znęcali się nad milicjantami, policjantami, partyjniakami, politykami i prowadzącymi zajęcia z przysposobienia wojskowego.
Z anegdot tych dowiedziałem się, że w młodości miałem ksywy: „Bobas Hulajnoga” i „Obywatel Rower”.
Hulajnogi nie pamiętałem. Przypomniałem sobie jednak swój pierwszy rower: damkę z odzysku, nazywaną przeze mnie pieszczotliwie „Rowerzycą”. Wszystkie dziewczyny były o nią zazdrosne... No, może trochę przesadziłem!
***
Gdy zgodziłem się na wykorzystanie wszystkich, wyselekcjonowanych już przez ekipę filmową, anegdot, Sykstus uznał, że nadszedł właściwy moment na zgłoszenie mi jego pomysłu.
- Przed chwilą byłem przypadkowym świadkiem twojej rozmowy telefonicznej - wyznał ze skruchą. - I zauważyłem, że wasze działanie jest bardziej intrygujące niż intryga projektowana teraz w scenariuszu „Wielkiego powrotu Pana Samochodzika”...
- Domyślam się, że nie o tym chciałeś teraz mówić - ułatwiłem Sykstusowi przejście do sedna sprawy.
- Rzeczywiście - popatrzył na mnie zdziwionym wzrokiem. - Sądzę, że do tej harcerskiej akcji mogłaby się włączyć nasza ekipa techniczna z kamerami, mikrofonami i oświetleniem.
Gdy Sykstus skończył, obiecałem, że pomysł przedstawię partnerom, bo warto się nad nim zastanowić. Jego realizacja byłaby mocnym, niespodziewanym uderzeniem.
Na razie uzgodniliśmy, że filmowcy zabezpieczą transport harcerzy na miejsce i z miejsca akcji. Do gabinetu zajrzał Krzysiek.
- Można? - zapytał, jakby nie był tu gospodarzem. - Tomaszu! Nie mogę opędzić się od harcerek. Wiedzą, że jesteś, bo widziały wehikuł. Są wściekłe na ciebie jak osy. Nie wiem dlaczego! Porozmawiaj z nimi...
Stojący w drzwiach Krzysiek urwał w połowie zdania, zamachał rozpaczliwie ramionami, uniósł się do góry, wjechał na grupce harcerek do gabinetu, po czym opadł na podłogę.
- Czuwaj, druhu Tomaszu! - przywitał mnie oburzony perkaty nosek oprawiony w okulary, których właścicielka pamiętnej nocy buchnęła sztandar obozu harcerzy.
- Czuwaj, druhny! - uśmiechnąłem się. - Cóż was tu sprowadza? - jednocześnie próbowałem pomóc Krzyśkowi stanąć na nogach.
Zauważyłem, że przyszły bez Teni, komendantki obozu.
- Druhu! - z wyrzutem w głosie przemówił perkaty nosek. - My też chcemy wziąć udział w akcji, do której przygotowują się druhowie.
- To świetnie! - ucieszyłem się szczerze, przypominając sobie, jak te niepozorne harcerki szybko i sprawnie rozprawiły się z wyrośniętymi harcerzami, pętając nawet Wiewiórkę, Wilhelma Tella i Sokole Oko.
„Dlaczego o nich sam wcześniej nie pomyślałem? Mogą okazać się bardziej przydatne od harcerzy!”
- Poważnie!? - zdziwiły się zbiorowo druhny.
- Oczywiście! - potwierdziłem ukrywając zaniepokojenie.
Stało się oczywiste, że akcja przestała być tajemnicą. „Skoro one wiedzą, to wiedzieć mogą inni zainteresowani!... Skąd i co one o niej wiedzą? Mogły dowiedzieć się tylko od harcerzy! Pewnie któryś się pochwalił...”
- Druhu! - błękitne oczy perkatego noska spojrzały uważnie, zza szkieł okularów, w moje. - A co to za akcja?
Odetchnąłem.
- Jeszcze dzisiaj przyjadę do waszego obozu i wszystko omówimy - obiecałem.
Podekscytowane, całe w skowronkach druhny, przeprosiły druha Krzysia za najście i puszczenie na podłogę. Pożegnały się i szybko wyszły. Sykstus i Krzysiek spoglądali na mnie z niedowierzaniem.
- Te dziewczynki do tak trudnej akcji? - zdziwił się Sykstus.
- Są niesamowite! - wyraziłem podziw. - Widziałem, co one potrafią. ..
W ostatniej chwili ugryzłem się w język. „Przecież nie opowiem im, co one zrobiły z harcerzami.”
- A ja przed chwilą poczułem ich umiejętności na własnych kościach - zażartował Krzysiek rozcierając potłuczony bark.
Dźwięk mojej komórki uciszył rozmowę.
Dzwoniła Kama.
- Odnalazł się Karol! - powiedziała na powitanie. - Z parą niemiecką na piętach.
- Dzięki za wiadomość! Nareszcie dokończymy naszą fascynującą rozmowę o Janie z Czech - ucieszyłem się.
- Jakim Janie?
- Zanosi się na dłuższą, intrygującą historię...
- Innym razem! - ucięła temat. - Możesz rozmawiać?
- Jestem w Marózku! - podpowiedziałem, gdzie może mnie spotkać.
- Pamiętasz jeszcze o naszym wieczornym spotkaniu?
- Jasne!
- No to nie podpowiadaj, gdzie mogę spotkać ciebie teraz - zaśmiała się Kama. - Nic z tego!... Żarty na bok... - spoważniała. - Tomaszu! Dzwonię, żeby zapytać, czy mamy coś wspólnego z konkursem wakacyjnym dla dzieci, ogłoszonym dzisiaj przez Radio Olsztyn wspólnie z Warmińsko-Mazurskim Urzędem Marszałkowskim?
- To nasz konkurs! Wiem od Pawła, że właśnie ogłaszany jest w rozgłośniach regionalnych w całym kraju.
- Znakomity pomysł! - powiedziała z uznaniem w głosie.
- I w samą porę. Pa!
- Zaraz, zaraz!...- wykrzyknąłem pośpiesznie zamiast sakramentalnego „pa!”.
- Coś pilnego?
- Harcerki, harcerze i filmowcy chcą się włączyć...
- Przyjedź natychmiast do zajazdu koło Bartąga. Pa!
***
Naprzeciw wyjazdu z Marózka na szosę do Olsztynka stał autostopowicz. Odwrócił się tyłem do mnie, żeby obejrzeć krajobraz. „Gdzieś już widziałem tego faceta?” - przemknęło mi przez myśl. „E! Mania prześladowcza!” Zerknąłem w lusterko. Autostopowicz wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Przyłożył go do policzka. Z leśnej drogi wyjechał renault clio. Autostopowicz wskoczył szybko do środka. Samochód ruszył za mną. „Może tylko w tym samym kierunku?” - pomyślałem.
Przed Mierkami, przy szosie po prawej stronie zobaczyłem policjanta z drogówki z lizakiem. Na mój widok zasygnalizował, żebym zjechał na pobocze i stanął. Minąłem go bez żadnej reakcji, bo w pobliżu nie było policyjnego samochodu.
- Przebieraniec! - warknąłem przez zaciśnięte zęby. - Co się dzieje!?
Obserwując, na wszelki wypadek, wyloty dróg dojazdowych, minąłem Mierki. Nagle z leśnej drogi po prawej, przede mną, wyjechał granatowy opel, wymuszając na mnie gwałtowne hamowanie. Z krzaków po lewej wybiegło dwoje w kominiarkach. Tuż przed maską tarasującego szosę samochodu wykręciłem gwałtownie w lewo, odbiłem w prawo i „paląc opony” na gazie do dechy wyrwałem przed siebie. Przemknąłem między lecącą pokracznie, w dramatycznym odskoku, zamaskowaną parą i zderzakiem przednim opla. Przez moment mignęły mi przerażone, świńskie oczka „Podsołtysa”, siedzącego w czarnej kominiarce za kierownicą.
***
- To trzeba przemyśleć - zaproponowała Kama. - Napadli Karola. Wyglądało na to, że chcą od niego zdobyć jakiś papier lub informację na temat tego, czym się zajmuje. Karol w tym czasie zajmował się śledzeniem ciebie i czymś, o czym jeszcze nie wiemy.
- Wyciągnę to od niego przy najbliższej okazji - przydzieliłem sobie zadanie.
- Zrób to pilnie.
- Jasne! Przecież napad na niego mógł być związany z moją osobą lub misją.
- Mogła to być też zwykła omyłka - zauważyła. - Ktoś mógł wziąć Karola za „Balona”, który udaje Czecha. Spodziewano się przecież jego przybycia w ślad za „Glacą”, który przyswoił cenne fanty „Balona”. Spodziewano się też rychłego ściągnięcia jego ludzi z południa kraju.
- Może więc ktoś chciał po prostu wystraszyć „Balona”, zanim zjawią się jego ludzie? Chociażby sam „Glaca”. Dał zlecenie...
- To mi nie pasuje do dzisiejszej próby napadu na ciebie - zastanowiła się Kama. - Chyba że i w tym wypadku ta sama grupa przestępcza otrzymała od kogoś zlecenie. Musisz pilnie porozmawiać z Karolem - zamknęła temat Kama.
- Wcześniej dopadnę „Podsołtysa” - uznałem zamknięcie tematu za przedwczesne.
- Zapomnij!
W oczach Kamy było wszystko, co miało mnie powstrzymać od rozprawienia się z „Podsołtysem”.
- No dobrze - wycofałem się z pomysłu.
Miała rację. „Podsołtys” dowiedziałby się, że jest przez nas rozpoznany. Dopóki tego nie wiedział, dopóty mieliśmy przewagę nad nim i całą grupą przestępczą. Poza tym jakby to wyglądało, gdyby wysoki urzędnik państwowy był inicjatorem własnej, bezwzględnej konfrontacji z bandziorem.
Kama obejrzała uważnie kopię szkicu mapki Pawła ze skrytkami.
- Dobrze, że jest niezbyt czytelny - pochwaliła. - Dzięki temu zyskuje na wiarygodności. Jaki rozwój wypadków przewidujesz?
- Zacznie się włamaniem do mojego mieszkania po szkic mapki. Obserwatorem tego zdarzenia będzie Paweł...
- Tomaszu! - wtrąciła niewinnie Kama. - Co jakiś czas mówisz o Pawle. Dlaczego nas sobie jeszcze nie przedstawiłeś?
„Tego by brakowało! Nie po to nie dopuszczam do ich spotkania, by teraz ich swatać” - pomyślałem. „Nie ma głupich!”
- W tej chwili to niemożliwe - powiedziałem zgodnie z prawdą, bo Paweł był w Warszawie, a my siedzieliśmy w zajeździe koło Bartąga pod Olsztynem. - Wcześniej nie było okazji. Wiesz jak jest.
- Wiem - powiedziała jakoś dziwnie, jakby wiedziała też i to, czego nie powiedziałem.
- Paweł skomunikuje się z nami, gdy tylko się włamią. Szkic mapki leży w widocznym miejscu na biurku obok planu Olsztyna i złożonej mapy regionu warmińsko-mazurskiego. Na miejscu poszukiwań włamywacze pojawią się prawdopodobnie zaraz po północy. Zakładam, że zjawią się nie tylko oni. Ich można będzie rozpoznać po wykrywaczu metali. Będą pod specjalnym nadzorem, bo muszę wiedzieć, kto założył podsłuch i włamał się dwa razy do mojego mieszkania. Jeżeli nie będzie wśród nich nikogo z Olsztyna, mogą mieć problem z rozpoznaniem właściwej drogi, bo na szkicu umieściłem tylko nazwę miasta i poprowadziłem od niej drogę na Stary Olsztyn. Tę wieś zaznaczyłem kwadratem bez nazwy. Leży ona na południe od Olsztyna. Od tej części miasta blisko siebie idą trzy drogi na południe. Naniosłem tylko drogę, o której wspomniałem. Włamywacze będą mieli do wyboru jeszcze drogi do Butryn i Bartąga. Będzie to dodatkowe utrudnienie. Na każdej drodze problem ten pomoże im rozwiązać podstawiony „przypadkowy przechodzień”, chroniony dyskretnie przez obstawę. Po zobaczeniu szkicu, wskaże im drogę na Stary Olsztyn. Zakładam, że prawdopodobni inni zainteresowani poruszać się będą tropem włamywaczy. Nie mają innej możliwości odnalezienia właściwego miejsca. Okolice drogi na Stary Olsztyn już od północy będą pod ścisłą obserwacją harcerek i harcerzy. Transport zapewniają filmowcy. Oni też będą obecni od północy. Wysterowane przez „przypadkowego przechodnia” poszukiwanie obejmie teren po prawej części wylotu drogi z Olsztyna, bo tam umieściłem wyróżniony czerwonym kolorem punkt i tylko tam jest miejsce nadające się do kopania. Gdy tylko rozpocznie się penetracja stanowiska, padnie komenda „Akcja!” I wtedy wszystko się zacznie.
Przedstawiłem Kamie szczegółowo scenariusz tego, co zajdzie po komendzie „Akcja”. I zakończyłem:
- To wszystko powinno skutecznie i na długo przepłoszyć intruzów.
- Brakuje mi tu miejscowych mediów - zauważyła Kama. - Ich relacje ze zdarzenia zapobiegłyby, na jakiś czas, pojawieniu się kolejnych intruzów, zwabionych twoją obecnością i misją.
- Pogadasz z nimi?
- Nie ja! - pokręciła nieznacznie głową. - Mam kogoś, kto to załatwi bez związku ze mną. - Kama spojrzała na zegarek: - Muszę lecieć. Uważaj na siebie. Do wieczora. Pa!
Z gościnnego zajazdu koło Bartąga pomknąłem wehikułem do Marózka na umówione spotkanie z podopiecznymi druhny Teni w ich obozie.
Czekała mnie jeszcze odprawa sztabu akcji, złożonego z Sykstusa, pełniącego rolę koordynatora, oraz z Bolka i Teni. Wszystko musiało zagrać bez błędów i zagrożeń.
Podczas odprawy sztabu ustaliliśmy, że oficjalnie z akcją nie mam nic wspólnego. Miałem się o niej dowiedzieć dopiero w trakcie lub po fakcie, w zależności od rozwoju wypadków. I taka wersja miała być przedstawiona w mediach, gdybym przypadkiem został zauważony i rozpoznany.
Mój wyjazd w stronę miejsca zdarzenia mógł nastąpić dopiero po otrzymaniu od Sykstusa sygnału, że włamywacze już dojechali. Paweł miał przyjechać za włamywaczami. On i ja chcieliśmy i musieliśmy być obecni na wypadek, gdyby sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Wiedzieliśmy, że przy preparowaniu podobnych zdarzeń nie da się do końca przewidzieć rozwoju wypadków i uniknąć improwizacji.
Z powodu tego wszystkiego znów przełożyłem umówione spotkanie z Wiewiórką, Wilhelmem Tellem i Sokolim Okiem seniorami. Chyba coś już wiedzieli od juniorów.
Obok wehikułu przemknęła laweta z koparką, za nią druga, trzecia, czwarta... Pojechały w stronę Olsztyna.
„Jakieś większe wykopki? Widocznie drgnęło w budownictwie mieszkaniowym.”
Jutro czekała mnie proza życia: wymiana wszystkich zamków w drzwiach mojego mieszkania i usunięcie podsłuchu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
WEJŚCIE KAMY * GRA W CHOWANEGO NA ŻYWO * NIECENZURALNE ANEGDOTY * HARCERKI I HARCERZE CZATUJĄ * SYKSTUS CHCE COŚ POKAZAĆ * ZNIKNIĘCIE SZKICU MAPKI * NOCNY WYŚCIG DO SKARBU * CHUSTECZKA NA SZCZĘŚCIE * WŁAMYWACZE W CIEMNYM FORDZIE * ZASKAKUJĄCY TELEFON OD JOLI * NIE TA KOLUMNA, NIE TEN SAMOCHÓD * WIEWIÓRKA ZABŁĄDZIŁ * ZAPACH GROCHÓWKI * DANTEJSKIE SCENY Z KOŃCA ŚWIATA * WŁAMYWACZE W POTRZASKU * UCZESTNICY AKCJI ŁŻĄ JAK NAJĘCI * MGIEŁKA TAJEMNICY NIE ZASZKODZI
Gdy mężczyźni odwrócili głowy w stronę przedsionka i tak już zostali, wiedziałem, na kogo patrzą. Kama zjawiła się punktualnie. Wyglądała jakoś inaczej niż zwykle, uroczyściej.
Na jej widok wstałem wyprostowany, dumny ze swej partnerki.
Wszyscy odprowadzający ją wzrokiem zauważyli, że idąc między stolikami uśmiechnęła się radośnie na mój widok i niby dyskretnie pomachała do mnie dłonią.
Równie dyskretnie podniosłem dłoń i pozdrowiłem ją.
Wyjąłem zza pleców bukiet czerwonych róż. I jak kiedyś mnie nauczono, kwiatkami do góry wręczyłem go Karnie, pozbywając się wreszcie kolca wbitego w kciuk.
- O! - uniosła delikatnie do góry brwi i radośnie zajrzała w moje oczy. - Jeszcze nigdy nie otrzymałam tak pięknego bukietu od mężczyzny - powiedziała cicho, skłaniając się poufale do mojego ucha.
Gdy usiedliśmy, rozległy się oklaski.
Rozejrzałem się uśmiechnięty po sali, bo myślałem, że to dla nas. Niestety.
Na estradę wbiegł wyfraczony konferansjer. Przywitał anonimową widownię, wyszczerzył zęby i głosem wskazującym, że ostatnio od trunków nie stronił, puszczając porozumiewawcze oko przeprosił za niewielkie, godzinne opóźnienie występu z przyczyn niezależnych.
- Później zaczniemy, wcześniej skończymy i wszyscy będziemy zadowoleni! - wykrzyknął entuzjastycznie i zaśmiał się głośno.
Rozległy się niemrawe brawka.
- Psze państwa! - kontynuował konferansjer. - Zanim gwiazdy stołecznej estrady przypudrują noski, poprawią fryzurki i wbiją się w kostiumiki, proponuję wspólną zabawę! Niech ktoś z państwa podpowie, w co się pobawimy?
Na sali zaległa cisza.
- Śmiało, psze państwa! Jestem gotów na wszystko z wyjątkiem striptizu! No! W co się pobawimy?
Nikt nie przerwał ciszy.
- Psze państwa! Czas spędzony bez zabawy jest czasem zmarnowanym. Nie marnujmy życia! No! W co się pobawimy!?
Nie wytrzymałem:
- W chowanego!
Konferansjer wyszperał mnie przekrwionymi oczkami:
- To znaczy?
- Pan się schowa. A my nie będziemy pana szukać - odpowiedziałem spokojnym głosem.
Wykorzystałem bezczelnie pasującą do sytuacji anegdotę o Panu Samochodziku.
„Niech wie, że potrafię dowcipnie improwizować na fali sytuacji tworzonych nieoczekiwanie przez innych” - pomyślałem z satysfakcją.
W zajeździe huknęło gromkim, radosnym, zdrowym śmiechem.
Konferansjer się schował za kulisami. Zgodnie z regułą zabawy, nikt z widowni go nie szukał.
Śmiechom nie było końca. Co jakiś czas ktoś dostawał spazmów i wybuchał zdrowym rechotem ponownie. Za nim szli inni, bo śmiech jest zjawiskiem zaraźliwym.
Tego wieczoru śmiech, sprowokowany anegdotą o grze w chowanego, odegrał jeszcze jedną ważną rolę. Zwrócił uwagę na moją obecność w zajeździe.
Włamywacze wiedzieli z podsłuchu, gdzie i o której spotkam się z Kamą. Z pewnością umieścili w zajeździe swego obserwatora. Zobaczył, że jestem. Dał sygnał swoim, że mogą przystąpić do włamania.
Po chwili przy naszym stoliku pojawił się rozbawiony kelner.
Zapalił świeczkę stojącą na stoliku.
Wpatrzony głęboko w dekolt Kamy przyjął zamówienie, przeniósł nasycony wzrok na mnie i z wesołym błyskiem w oku powiedział:
- Pozdrowienia i gratulacje od szefa i obsługi. To było znakomite!
- Dziękuję i przepraszam - uśmiechnąłem się z wysiloną skromnością. - Więcej nie będę.
- Szkoda! - powiedział z żalem w głosie. I dodał: - Przepraszam! To nie jest moja sprawa. Dosłyszałem, że niektórzy goście rozpytują innych, kim pan jest.
- A jak pan myśli, kim jestem?
- No, nie wiem...
- Ja też.
Zarechotaliśmy radośnie.
Dopiero teraz zauważyłem, skąd wziął się ten inny, uroczysty wygląd Kamy. Była ubrana w elegancką, stonowaną doborem tkaniny do kroju, kolorem do cery i oczu wieczorową kreację. Komponowała się ona harmonijnie z jej fryzurą, makijażem i sylwetką.
- Cudownie wyglądasz - wyrwało mi się.
Spojrzała z żartobliwą podejrzliwością: - Oj! Bo pomyślę, że i inne, krążące o tobie anegdoty też są prawdziwe.
„Dlaczego nigdy wcześniej nie dała mi poznać po sobie, że zna jakieś anegdoty, których jestem bohaterem?”
- Jakie anegdoty? - maskując zaniepokojenie, udałem zdziwienie pomieszane z zainteresowaniem.
- Zwłaszcza te niecenzuralne - uśmiechnęła się figlarnie i musnęła palcami moje przedramię, spędzając natrętną muchę. - Nie przejmuj się - uśmiechając się tajemniczo pocieszyła mnie Kama. - Wiesz dobrze, że nie było i nie ma ludzi nieskazitelnie przyzwoitych. A ci, którzy takich udają, rozpylając wokół siebie fałszywą aurę nieskazitelnej przyzwoitości, są po prostu śmieszni, niewiarygodni i przez to szczególnie nieprzyzwoici.
Po chwili patrząc sobie w oczy zapomnieliśmy o całym świecie, poszukiwaniu testamentu sprzed ponad siedmiuset lat i o naszej grze dezinformacyjnej.
Do rzeczywistości przywołał nas dzwonek mojego telefonu komórkowego.
- Jesteśmy na miejscu - meldował Sykstus. - Zmontowaliśmy i sprawdziliśmy technikę. Harcerki i harcerze czatują, „przypadkowi przechodnie” wałęsają się po drogach. Cisza przed burzą. Cześć!
Po chwili przedzwonił Paweł:
- Szefie! Od godziny obserwuję dom. Nic się nie dzieje. Pozdrowienia dla Kamy.
Kama spojrzała na mnie pytająco. Uśmiechnąłem się do niej:
- Wszystko zgodnie z planem.
Znowu Sykstus:
- Przypomniałem sobie! Przypomnij mi jutro, żebym ci coś pokazał. Zdziwisz się... He! He! He! Burzy jeszcze nie ma. Na razie!
- Sykstus ma mi coś jutro pokazać - zameldowałem Karnie.
Teraz Paweł:
- Szefie! Są czterej faceci, niby oddzielnie i nieznajomi. Jeden zatrzymał się i grzebie przy drzwiach frontowych. Już jest w środku! Za nim wchodzi drugi. Trzeci zostaje w pobliżu drzwi. Czwarty obstawia ulicę. Szef pozdrowił Kamę?
- Tak!
Zauważyła, że jestem spięty:
- Zaczęło się? - zapytała.
Skinąłem głową: - Włamują się do mojego mieszkania.
Kama delikatnie dotknęła grzbietu mojej dłoni.
Znowu Paweł:
- Szefie! Koniec włamania. Sprawdziłem mieszkanie. Szkic mapki zniknął. Reszta bez zmian. Aha! „Pluskwy” też zniknęły! Ruszam za nimi na Olsztyn. Złapię ich na szosie!
- Dołączę do ciebie za godzinę w miejscu spotkania z Kamą. Będę za tobą.
Zadzwoniłem do Sykstusa.
- To ja! Między pierwszą i drugą na naszych drogach pojawią się goście. Paweł i ja przyjedziemy tuż za nimi. Powodzenia.
- Dzięki! - ucieszył się Sykstus. - Tomaszu! Nie zapomnij przypomnieć mi jutro, że mam ci coś pokazać. To ważne! Cześć!... Poczekaj!... Otrzymałem meldunek, że na naszych drogach pojawiły się lawety z koparkami... Jedenaście... Nie! Już szesnaście! Mają tablice rejestracyjne z kilku województw. „Przypadkowi przechodnie” skierowali wszystkie na drogę Olsztyn-Stary Olsztyn. Będzie tłok i zamieszanie! Na razie!
Zadzwoniłem do Pawła.
- Na miejscu jest już szesnaście lawet z koparkami, z różnych województw - zameldowałem.
- O rany! - wyrwało się Pawłowi. - Szefie! Jadę w środku kolumny samochodów osobowych. Nie wiem, w którym jadą włamywacze...
- Ile ich jest?
- Przed sobą widzę światła co najmniej dziewięciu. Z tyłu jest ich więcej! Jedziemy średnio nieco ponad sto na godzinę. Widziałem kilka zagranicznych tablic rejestracyjnych, nawet brytyjską i parę skandynawskich.
- Za dwadzieścia minut przejedziesz koło mnie. Dołączę na koniec kolumny!
Zadzwoniłem do Sykstusa.
- Sykstus? W kierunku miejsca akcji zmierza kolumna ponad dwudziestu samochodów osobowych. Niektóre z nich mogą być przypadkowe. Zauważono obce rejestracje, między innymi brytyjską i kilka skandynawskich. W jej środku jedzie Paweł. Ja będę na końcu. Co u ciebie?
- Doszło jeszcze siedem lawet z ciężkim sprzętem. Harcerze i harcerki trzymają się dzielnie. Laweciarze zachowują się spokojnie. Widocznie czekają na dyspozycje.
Zadzwonił Paweł.
- Kolumna przyspieszyła o dwadzieścia kilometrów. Jazda bez sensacji. Co nowego, szefie?
- Doszło siedem lawet. Jest spokój i pełna gotowość...
- Szefie! - przerwał mi Paweł. - Z kolumny przede mną wyrwał się granatowy ford. Ucieka! To może być samochód włamywaczy. Pędzę za nim!
Przypomniałem sobie o Karnie:
- Coś się zaczyna dziać w kolumnie. Przyspieszyła. Paweł podjął pościg za uciekającym fordem, w którym mogą jechać włamywacze.
- Nie szalej za kierownicą - poprosiła ciepłym, troskliwym głosem. - Za pół godziny na miejscu akcji pojawią się media. Skomunikują się z Sykstusem. Na jego sygnał rozpoczną pracę.
***
- Poczekaj! - Kama powstrzymała mnie przy wehikule.
Wyjęła coś z torebki. Rozłożyła. To była czworokątna, biała chusteczka z wyhaftowanym, kolorowym ornamentem wzdłuż krawędzi i wehikułem pośrodku. Złożyła ją po przekątnej i zawiązała na mojej szyi.
- To na szczęście! - uśmiechnęła się błyszczącymi oczami. - Wyhaftowałam specjalnie dla ciebie - dodała popychając mnie delikatnie w stronę wehikułu.
Przed zajazdem przemknął ciemny ford. Pięćdziesiąt metrów za nim sunął Rosynant prowadzony przez Pawła. Kilkaset metrów za Rosynantem pędziła kawalkada samochodów.
Wskoczyłem do wehikułu. Pomachałem Karnie dłonią i pomknąłem w pościgu.
***
Zadzwoniłem do Pawła.
- Słucham, szefie!
- Świetnie prowadzisz!
- Wiem! Co jeszcze?
- Zacznij nieznacznie zwalniać. Wtedy grupa pościgowa też zwolni. Ułatwi to Sykstusowi rozpoznanie i da czas na przejęcie forda włamywaczy.
- Zrozumiałem! Zaczynam zwalniać!
Zadzwoniłem do Sykstusa.
- Mamy chyba ze trzydzieści lawet z koparkami i innym ciężkim sprzętem! - krzyknął. - Nie mogę się już doczekać tego, co się tu za chwilę będzie działo. Laweciarze niczego nie przeczuwają! Są już media! Radio Olsztyn da relację na żywo. Ci z publicznej telewizji lokalnej klną, że nie mogą zrobić tego samego. Są zależni od centrali. Nakręcą reportaż. Fotoreporterzy i dziennikarze prasowi obstawili cały teren... Co nowego?
- Pierwszy powinien dotrzeć ciemny ford. Jadą nim włamywacze. Chcą uzyskać przewagę nad pościgiem. Widocznie mają jakiś pomysł. Paweł robi wszystko, by pościg opóźnić. Zacznijcie, gdy włamywacze znajdą się na polu ze sprzętem. Po kilku minutach dotrą inni goście.
- Zrozumiałem! Na razie!... Aha! Nie zapomnij przypomnieć mi, że mam ci coś bardzo ważnego do pokazania! No to na razie!
Natychmiast zadzwonił Paweł.
- Szefie! Ciemny ford odskoczył o ponad kilometr i powiększa przewagę. Reszta do tej pory się nie zorientowała! Cały czas redukuję prędkość! Zszedłem już do około stu na godzinę! Przed samym Olsztynem odskoczę od reszty i dołączę do forda!
***
Znaną mi dobrze szosą jechałem na końcu kawalkady uczestniczącej w nocnym wyścigu do skarbu, którego nie było. Licznik pokazywał sto na godzinę. Nagle odezwała się komórka. To znów dzwonił Paweł.
- Szefie! Pomyłka! Ford skręcił na Gdańsk. Teraz ja prowadzę całą kolumnę. Włamywacze jadą gdzieś za mną.
- Tylko się nie oglądaj za siebie. Zwolnij. Wyskoczą do przodu, bo muszą urwać się pozostałym przed Olsztynem. Mają na to niecałe pół godziny!
- Zwalniam!
Kolumna zwolniła do dziewięćdziesięciu na godzinę. Ja również.
Znowu odezwała się komórka.
- Tomasz? - zaskoczył mnie głos Joli. - Za trzy, może cztery minuty wyprzedzi ciebie ciemny ford z włamywaczami, ścigany przez ponad dwadzieścia samochodów osobowych. Włamywacze mają kilometr przewagi. Jadą z prędkością dochodzącą do stu siedemdziesięciu na godzinę. Jedziecie nie w tej kolumnie...
- Gdzie jesteś?
- W środku nocy! Pa!
Zadzwoniłem natychmiast do Pawła.
- Paweł? Jedziemy w przypadkowej kolumnie. Za chwilę wyprzedzi cię właściwy ford z włamywaczami. Kilometr później jedzie kolumna samochodów ścigająca forda.
- Siądę fordowi na ogonie.
Obok mnie mignął ciemny ford w stronę Olsztyna. Po chwili przemknęła grupa pościgowa. Ruszyłem za nią.
Szkic mapki Pawła narzucał włamywaczom okrężny dojazd do drogi na Stary Olsztyn przez Olsztyn od północy. Sobie zostawiłem skrót do Starego Olsztyna od lasu Windunga.
Tuż przed Olsztynem odbiłem na wschód, przemknąłem śpiącym Bartągiem w stronę szosy na Butryny. Przeciąłem ją i pojechałem na Szczęsne. Stąd dałem znać Sykstusowi, że za chwilę przybędą goście od północy i ja od południa.
Przez Stary Olsztyn wjechałem na drogę do Olsztyna. Kilkadziesiąt metrów dalej znajdowało się miejsce naszej akcji.
Gdy ukrywałem wehikuł pod ogrodzeniem ogródków działkowych, usłyszałem podejrzany szelest. Przyjąłem postawę obronną.
Wtem w nocnej ciszy rozległ się szept Wiewiórki juniora:
- Druh Tomasz?
- Nie znam hasła - zażartowałem cichutko.
- Nie szkodzi! - zaśmiał się konspiracyjnie junior. - Przysłał mnie druh Sykstus. Mam być przewodnikiem.
Przez pofałdowane, porośnięte chaszczami pole brnęliśmy do punktu dowodzenia. Z podziwem obserwowałem jak junior kluczy, zawraca, krąży, zatrzymuje się co jakiś czas i nasłuchuje. „Sprytnie, druhu!” - pomyślałem. „W ten sposób przeciwnik nigdy nie odnajdzie drogi do punktu dowodzenia.”
Gdy po raz któryś wpakowaliśmy się w tę samą kępę kłujących ostów, junior zatrzymał się, machnął zrezygnowany ręką i szepnął do mnie: - Chyba nie trafię!
Okazało się, że junior, chociaż znał drogę, miał trudności z trafieniem, bo punkt dowodzenia został znakomicie zamaskowany. W pewnym momencie sądził nawet, że przezorny Sykstus zdążył go już przenieść w inne miejsce.
Spojrzałem na zmęczonego i zawstydzonego druha. Wciągnąłem głęboko przez nos powietrze, by palnąć jakieś pocieszenie i... Poczułem znajomy zapach obozowej grochówki na wędzonym boczku.
Wskazując kierunek powiedziałem: - Idziemy za zapachem grochówki.
Po chwili byliśmy przy kuchni polowej, ustawionej na zapleczu celu naszej wędrówki. Junior odetchnął z ulgą.
***
Punkt dowodzenia był doskonale usytuowany i wyposażony. Nie ruszając się z niego, można było obserwować miejsce akcji. Sykstus znał się narzeczy:
- Mam tu wszystko, żeby z tego miejsca skutecznie sterować akcją - powiedział z dumą. - I kuchnię polową, żeby przetrwać - uśmiechnął się. - Przetrwamy, bo przed godziną wszyscy wrąbaliśmy po menażce grochówki z wkładką.
Sykstus przerwał, bo odezwał się jeden z kilku telefonów komórkowych. Odebrał meldunek i spojrzał na mnie:
- Zaczyna się! Do drogi dojeżdża ciemny ford włamywaczy. Za nim jedzie coś dziwnego.
- To Rosynant Pawła! - wyjaśniłem.
Zagrała druga komórka.
Sykstus słuchał i powtarzał fragmentami meldunek:
- Ford się zatrzymał... Wysiadło czterech facetów... Rozglądają się.
Jeden trzyma wykrywacz metali... Wchodzą na miejsce akcji... Są na samym środku!
Sykstus błyskawicznie uruchomił mikrofon i krzyknął:
-Akcja!
Zabłysły oślepiające reflektory, zainstalowane nad drogą i jej okolicami. Potężne głośniki ryknęły charkotem o ogromnym natężeniu.
Czterej włamywacze osłupieli. Oświetleni operatorzy koparek i kierowcy rzucili się biegiem w krzaki, na pola i do lawet. Powstało straszliwe zamieszanie. Warknęły silniki. Kolumna nawet nie drgnęła, bo nadjechały właśnie samochody osobowe, z których powyskakiwali jacyś ludzie, by zobaczyć, co się dzieje. Puste samochody zablokowały wyjazd z drogi.
Wokół tego wszystkiego i w środku zaroiło się od operatorów kamer, akustyków i reporterów z mikrofonami, fotoreporterów błyskających fleszami, harcerek i harcerzy spisujących numery rejestracyjne pojazdów.
Ogłuszający charkot ucichł. Z głośników rozległ się spokojny, pogodny głos Sykstusa:
- Dobry wieczór państwu! Stajecie się właśnie gwiazdami filmowymi i bohaterami publikacji dziennikarskich. Macie dziś swoje „pięć minut”. Filmują was najlepsi operatorzy kinematografii polskiej i telewizji publicznej! Radio Olsztyn relacjonuje to zdarzenie na żywo. Reporterzy prasowi i fotoreporterzy gromadzą materiał dziennikarski do gazet. Możecie udzielać wywiadów oraz pozować do ujęć filmowych, telewizyjnych i fotograficznych. To nic nie kosztuje! Życzymy miłego spędzenia czasu z nami i dobrej zabawy. Prosimy o zachowanie spokoju i porządku. Nikomu nic złego nie zagraża. Dziękujemy, że przybyliście tu z własnej woli. Nie jesteście otoczeni. Szczęśliwego powrotu do domu.
Ponownie rozległ się ogłuszający charkot.
Zaskoczeni poszukiwacze skarbów nie palili się do roli gwiazd filmowych i bohaterów relacji dziennikarskich. Zastosowali zasadę: ratuj się kto może. Biegając potykali się, przewracali i wpadali na siebie, chociaż było zupełnie jasno. Pochyleni osłaniali podniesionymi ramionami opuszczone głowy. A przecież nie padało. Jak oni wiali!... Czmychali skuleni na północ w stronę Starego Olsztyna, zamiast na południe w stronę Olsztyna, gdzie stały ich samochody. Między nimi, jak grupki aniołów i archaniołów, poruszały się majestatycznie patrole rozpromienionych, roześmianych harcerek i harcerzy w mundurkach i pelerynach.
- Tak właśnie może wyglądać zachowanie tłumu podczas końca świata, oglądanego w skali mikro - skomentował Sykstus rozgrywające się na dole dantejskie sceny. I dodał, patrząc na chustkę od Kamy: - Ładna chusta, druhu!... Aha! Nie to chciałem powiedzieć. Pamiętaj! Masz mi przypomnieć, żebym nie zapomniał, że mam ci jutro coś ważnego pokazać!
- To już dzisiaj, druhu Sykstusie - poprawiłem koordynatora akcji. - Dobrze, że mi o tym przypomniałeś.
***
Pierwsze umknęły samochody osobowe. Za nimi ruszyły lawety z koparkami i innym ciężkim sprzętem. Na miejscu akcji pozostał ciemny ford i czwórka włamywaczy usiłujących dostać się do środka samochodu. Otoczył ich ciasno wesoły, rozbawiony tłum uczestników akcji.
Odezwała się moja komórka. Dzwonił Paweł.
- Szefie! Zakosiłem ich kluczyki z samochodu i zatrzasnąłem drzwi! - zameldował.
- Bardzo dobrze. Właśnie wezwałem policję. Niech włamywacze poczekają. Włamanie do mojego mieszkania będzie łatwe do udowodnienia. W fordzie policja znajdzie komplet kluczy, którymi otworzyli moje mieszkanie.
- Jasne!
- Pamiętasz, że po zauważeniu włamania do mojego mieszkania pojechaliśmy od razu za nimi i dojechaliśmy aż tutaj?
- Jasne!
- I jesteśmy tu tylko z tego powodu!
- Jasne!
- Zostaliśmy całkowicie zaskoczeni tym, co tu się stało!
- Jasne!
- Jesteśmy wdzięczni harcerkom, harcerzom i filmowcom za przypadkową pomoc w ujęciu włamywaczy.
- Jasne!
- Ani słowa o podsłuchu!
- Jasne!
- Dopilnuj teraz, żeby nasi ludzie nie pozwolili czmychnąć włamywaczom. Zaraz do was dotrę.
Zanim doszedłem, przyjechała policja.
***
Po drodze natknąłem się na Wiewiórkę juniora i Elę z okularami na perkatym nosku. Oboje, rozpierani radością i dumą z udanej akcji, udzielali odpowiedzi na pytania dziennikarzy.
Łgali jak najęci o nocnej grze terenowej harcerek i harcerzy z udziałem techników filmowych, przygotowujących się do nakręcenia podobnego zdarzenia, przewidzianego w scenariuszu filmu „Wielki powrót Pana Samochodzika”. Oczywiście, tych, co tu się zjechali lawetami i samochodami, spotkali i przepłoszyli zupełnie przypadkowo. Początkowo sądzili, że to jacyś wynajęci statyści. Okazało się jednak, że nie mają nic wspólnego z grą. A w ogóle to licho wie, co oni tu robili lub chcieli robić i dlaczego się przestraszyli i uciekli. I nie warto nimi zawracać sobie głowy. Kogo oni mogą obchodzić?
Uradowana moim widokiem Ela uśmiechnęła się i pomachała do mnie dłonią.
- Ładna chusta! - krzyknęła, bo zauważyła moją chustkę od Kamy. Dziennikarze obejrzeli się za mną. Zauważyli, że odwzajemniłem jej uśmiech. Któryś dociekliwie zapytał:
- Kim jest ten człowiek?
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała bez chwili namysłu. - To jakiś sympatyczny, uśmiechający się do mnie facet z chustą na szyi.
- Pewnie też był kiedyś harcerzem - dodał poważnie junior i puścił do mnie porozumiewawczo oko. - To widać!
Do Wiewiórki i Eli dołączyła druhna Tenia. Za nią pojawił się druh Bolek. Komendanci obozów uwiarygodnili wypowiedzi podopiecznych. Wszystko poszło zgodnie z planem.
Pojawienie się nocnych intruzów w miejscu harcerskich i filmowych ćwiczeń miało pozostać i zostało okryte mgiełką tajemnicy. Żeby można było snuć nieszkodliwe, nawet bardzo fantastyczne domysły i przypuszczenia.
Nad Olsztynem i Starym Olsztynem wstawał pogodny świt, gdy spakowani ruszyliśmy z miejsca akcji do Marózka.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
SEKRETNY DZIENNIK PANA SAMOCHODZIKA * SCENY NAKRĘCONE PRZEZ SYKSTUSA * ULA STANĘŁA JAK WRYTA * ZBAWIENNE PĘKNIĘCIE DRĄGA * SEKRETNY DZIENNIK KAROLA * KAMA JEST NIEZAWODNA * UZASADNIONE OBAWY PAWŁA * KRZYŻACKI SKARB * KAROL ODKRYWA KARTY * KUSZĄCY KAJET * CO SIĘ ROBI MAJĄC DOKTORAT Z FIZYKI NUKLEARNEJ
Nocne wydarzenia zawiodły czwórkę włamywaczy-recydywistów do aresztu. Pozostali anonimowi zainteresowani przejęciem rzekomego skarbu i ich najemnicy, po nieoczekiwanym ujawnieniu się przy drodze Olsztyn-Stary Olsztyn, rozpierzchli się na jakiś czas po kraju.
Przed ogłoszeniem wyników konkursu na zakończenie legendy dziadka Wiewiórki seniora, musiałem dociec, czy i jakie role, wśród dyskretnie czekających obserwatorów mojej misji, pełnią Karol, niemiecka para i grupa przestępcza z „Podsołtysem” za kierownicą opla.
- Wcześniejsze ustalenie ich ról pozwoli uniknąć przykrych niespodzianek - mruknąłem do siebie.
- Co tam mruczysz Tomaszu? - zaciekawił się Sykstus, który ściągnął mnie w Marózku prosto do siedziby filmowców, by pokazać coś ważnego.
Okazało się, że Sykstus wymyślił sekretny dziennik Pana Samochodzika. Miałbym w nim zapisywać swoje uwagi, spostrzeżenia, wnioski i zbierane informacje o przebiegu mojej misji.
- Myślę, że powinienem prowadzić coś takiego - powiedziałem, bo faktów przybywało z każdym dniem i mogłem coś istotnego zapomnieć. - Pamięć ludzka bywa zawodna.
Sykstus spojrzał na mnie uważnie spod opadających śmiesznie powiek:
- To też - przytaknął. - Miałem jednak na myśli coś innego... Tomaszu! Jesteś jedynym źródłem kompletnych informacji o celach i przebiegu twojej misji. Tylko ty znasz swoje spostrzeżenia, wnioski i uwagi na jej temat. Nikt, poza tobą, nie wie, jakie posunięcia planujesz. Mówiąc o sekretnym dzienniku Pana Samochodzika miałem na myśli dziennik zawierający logiczny zbiór wiarygodnych, ale fałszywych informacji o celach, postępach, spostrzeżeniach, uwagach i zamiarach odnoszących się do twojej misji. Ten fałszywy dziennik sekretny co jakiś czas, na skutek różnych zbiegów okoliczności, powinien trafiać w ręce osób z drugiej strony.
- Od razu ukradną!
- Nie sądzę! - Sykstus wzniósł wyprostowany palec prawej ręki. - Druga strona będzie przecież bardzo zainteresowana utrzymaniem szansy na ponowne zajrzenie do sekretnego dziennika. Co więcej, oni sami dopilnują, by do tego dziennika nie dotarł ktoś przypadkowy - zaśmiał się Sykstus. - To będzie najpilniej strzeżony kajet w kraju!
- Pomyślę nad tym - odpowiedziałem ostrożnie.
- Teraz chcę ci pokazać kawałki, które nakręciliśmy.
- Chętnie je obejrzę - powiedziałem.
Sykstus włożył kasetę i uruchomił sprzęt.
Na ekranie zobaczyłem siebie wyjeżdżającego wehikułem od Marózka na szosę w kierunku Olsztyna. Na poboczu po prawej pojawił się „przebieraniec” z drogówki. Pomachał lizakiem i niczego nie wskórał. Tuż za nim z leśnej drogi po prawej, przed samym wehikułem, wyjechał opel prowadzony przez „Podsołtysa”. Wehikuł skręcił w lewo, później w prawo pomiędzy opla i parę osobników w kominiarkach, wybiegającą z lasu po lewej stronie szosy. Zamaskowana para wykonała skok rozpaczy do rowu, ratując się przed kołami rozpędzonego wehikułu, odjeżdżającego w stronę Olsztyna. Przy oplu zatrzymał się renault clio. W uchylonym okienku pojawiła się ręka, która gestem nakazała pościg za wehikułem. Zamaskowana para wskoczyła na tylne siedzenie. Opel ruszył. Kierujący renówką skręcił w leśną drogę po prawej. Nagle w kadrze pojawił się błękitny ford, wyprzedził opla i wykonał, tuż przed jego nosem, poślizg kontrolowany. Zmusiło to „Podsołtysa” do gwałtownego hamowania i skrętu w prawo. Opel zarył maską w rowie, wypinając tylne podwozie w niebo. Ford wykonał manewr powrotu do pierwotnego kierunku jazdy. Nie zdążył ruszyć. Przed jego maską stanął rozkraczony „Podsołtys” w kominiarce z lewarkiem uniesionym do góry. Sygnalizował zamiar rozbicia przedniej szyby. Do zatrzymanego samochodu, od strony kierowcy, podbiegła zamaskowana para. Z forda wysiadła szczupła, zgrabna dziewczyna. Uspokajająco podniosła dłonie do góry. Wyciągniętą lewą ręką oddawała kluczyki. Trójka napastników zbliżyła się do niej. Nagle dziewczyna przyjęła postawę ofensywną, wykonała kilka zdecydowanych, błyskawicznych ruchów ramionami, powalając jednocześnie „Podsołtysa”. Puszczony lewarek upadł na asfalt. „Podsołtys” zawył i padł obok. Zamaskowana para, robiąc dziwne wygibasy w powietrzu, przeleciała nad zwijającym się z bólu „Podsołtysem” i walnęła o asfalt. W tym samym momencie błękitny ford odjechał w kierunku Olsztyna. Kamera wykonała zbliżenie twarzy napastników, którzy w złości pościągali kominiarki...
***
- Oprócz tych kilku kawałków, które obejrzałeś, mamy parę innych - obudził mnie głos Sykstusa. - Co ty na to?
Nie wiedziałem, co przespałem. Nie byłem nawet pewien, czy zajście na szosie z walczącą dziewczyną widziałem na ekranie monitora czy we śnie. Wyglądało to raczej na sen.
- Niesamowite! - powiedziałem dyplomatycznie przeciągając się i ziewając jak widz w kinie po obejrzeniu długiego, wciągającego filmu.
- Wiedziałem, że tak zareagujesz! - ucieszył się Sykstus. - Te wszystkie sytuacje można przenieść żywcem do „Wielkiego powrotu Pana Samochodzika”, zastępując uczestniczące w nich osoby aktorami i kaskaderami oczywiście.
Musiałem dowiedzieć się, na co tak trafnie zareagowałem:
- Mógłbyś mi to przegrać na VHS i pożyczyć? Chciałbym obejrzeć jeszcze raz, może nawet dwa.
- Wiedziałem, że to cię wciągnie! - ponownie ucieszył się Sykstus, podając mi dwie kasety VHS. - Na pamiątkę od Sykstusa i zespołu - powiedział i natychmiast zasnął w fotelu.
***
Przy wyjściu z siedziby filmowców natknąłem się na dzieci z ładnej rodzinki.
- Cześć, dzieciaki! - przywitałem je radośnie jak starych znajomych.
- Cześć - odkrzyknęli Kasia i Kuba.
Przybiliśmy po piątce.
- O, idzie mama - Kasia obejrzała się i my też spojrzeliśmy w tamtym kierunku.
Mama znajomego duetu zbliżała się szybkim krokiem. Nagle stanęła jak wryta.
- Tomasz? - jej oczy zrobiły się bardzo okrągłe.
- Czy my się znamy?
- Pamiętasz „Rowerzycę”? - zapytała.
- Tak. To był mój pierwszy i ostatni damski rower.
- A pamiętasz, jak do tego roweru przywiązałeś pewnego dnia drąg w miejscu, gdzie inne rowery miały ramy?
- Oczywiście!
- To musisz też pamiętać, jak ten drąg trzasnął w czasie jazdy pod dziewczyną...
- O! Pamiętam to doskonale!
- Ten drąg trzasnął wtedy pode mną! - ucieszyła się głośno.
- Ula? - udałem wielką radość.
- We własnej osobie!
Oczy dzieciaków były okrągłe ze zdziwienia. Wymieniając czułe „niedźwiadki” z Ulą, dziękowałem w duchu losowi za pęknięcie tego drąga w odległej przeszłości.
- Wiesz! Bardzo mi się podobałeś - szepnęła wilgotnym głosem do mojego ucha i spojrzała, jak dawniej rozbrajająco, głęboko w oczy. - Skąd masz taką ładną chustę? Co u ciebie? - zapytała z ciekawością.
- U mnie?...
Na szczęścia odezwała się moja komórka. Przeprosiłem Ulę:
- Spotkamy się, żeby powspominać.
Pożegnałem dzieciaki. Dzwoniła Kama.
- Musimy się spotkać.
- Przepadam za spotkaniami z tobą - powiedziałem ciepło.
- Nie przepadaj, bo przepadniesz - ostrzegła mnie żartobliwie. - Pa!
Coraz mocniej dręczyło mnie pytanie: „Kim jest Kama?”.
***
Przy wyjeździe z Marózka natknąłem się na Karola. Obaj ucieszyliśmy się na swój widok, bo mieliśmy do pogadania o jakimś Czechu Janie, dworzaninie cudem ocalałym z rąk pogan w XIII wieku. Umówiliśmy się nieodwołalnie na dziś.
Zauważyłem, że Karol ściska pod pachą opasły kajet w czarnej okładce.
„Pewnie sekretny dziennik Karola” - zaśmiałem się do siebie.
***
- Musisz tego posłuchać - powiedziała Kama włączając magnetofon. - To fragment relacji radiowej z miejsca naszej nocnej akcji.
- Jest druga w nocy. Obok drogi Olsztyn-Stary Olsztyn trwają próbne zdjęcia do filmu „Wielki powrót Pana Samochodzika„. Muszę przekrzykiwać specjalne efekty akustyczne, towarzyszące w tej scenie filmowcom. Jest potwornie jasno! Ktoś biegnie w moją stronę! Potyka się, przewraca!
Pędząca za nim grupka wpada na niego! Wszyscy zrywają się błyskawicznie... Podbiegam do aktora, wsiadającego do szoferki lawety! Kogo pan gra w tym filmie?
- A idź pan do diabła!
- Słyszeli państwo? Mój rozmówca jest piekielnie zapracowany...
- Zapracowany? Panie! Ja nic nie wiem! Jestem turystą! Przyjechałem na letni wypoczynek...
- Lawetą z koparką?
- Nająłem się, bo potrzebowali operatora koparki...
- Do filmu?
- Do jakiego filmu? Daj pan skończyć! Niemcy, baba z chłopem, najęli mnie do wykopania czegoś koło tej drogi w miejscu, które mieli mi pokazać. Pomyślałem, że chodzi o jakieś dobra zakopane kiedyś przez ich rodziny, jak stąd wiały do swoich przed ruskim wojskiem. I oni chcą je teraz odzyskać. No to się zgodziłem! Jak przyjechałem wieczorkiem, aż z Opola, to kazali czekać. Przyszła noc. I nic! Później zaczęły się zjeżdżać inne lawety z koparkami...
- A to już końcówka - Kama przewinęła taśmę.
- I wszystko się wyjaśniło! Zaślepieni chęcią szybkiego wzbogacenia się łowcy skarbów dowiedzieli się przypadkiem, że na tym terenie dziś w nocy wydarzy się coś, co ma związek z powrotem Pana Samochodzika. I to im wystarczyło jako powód zmasowanego przyjazdu na drogę Olsztyn-Stary Olsztyn z myślą o przejęciu inicjatywy, bo Pan Samochodzik kojarzy im się tylko z sukcesami w poszukiwaniu drogocennych zabytków. Tymczasem tu, na tym polu miały być kręcone próbne zdjęcia nocne do filmu „Wielki powrót Pana Samochodzika”, czego byliśmy świadkami. Na skutek tego nieporozumienia doszło do nieoczekiwanego spotkania łowców skarbów z filmowcami. Łowcy skarbów przegrali i odjechali w mroki nocy. Podczas rozmowy z harcerzami grającymi w filmie dostrzegliśmy ku naszemu zaskoczeniu, przechodzącego niedaleko Pana Samochodzika z piękną chustą zawiązaną pod szyją. Jak wyjaśnił nam producent filmu, był to tylko aktor odtwarzający rolę pana Tomasza...
- Resztę możemy sobie darować - powiedziała Kama wyłączając magnetofon. - Zwróciłeś uwagę na wątek dotyczący pary Niemców?
- Okazali się jednymi z łowców skarbów - uśmiechnąłem się na myśl, że jadą teraz, jak niepyszni, w stronę Odry i klną. - Są już pewnie na granicy.
- Tego ostatniego nie jestem pewna. Wynajęta przez nich laweta z koparką przyjechała aż z Opola. Na miejscu akcji pojawiła się przed innymi... Jak myślisz, ile czasu trwa dojazd tak obciążonej lawety z Opola do Olsztyna? I dlaczego Niemcy wynajęli koparkę tam, chociaż można było to zrobić w Olsztynie lub gdzieś w pobliżu?
„Że też sam na to nie wpadłem!” - zawstydziłem się w duchu.
- Przypuszczam, że było tak - kontynuowała Kama. - Niemiecka para przyjechała do Olsztyna dokładnie zorientowana, gdzie są ukryte cenne przedmioty zabytkowe. Zaraz potem w środowisku łowców złota rozeszła się błyskawicznie wiadomość, że Pan Samochodzik powrócił i rozpoczął kolejną misję. Twój powrót Niemcy mogli powiązać z celem swojego przyjazdu. Stałeś się ich problemem. Wiedzieli, kim jesteś i czym się zajmujesz. Nie chcieli, by przy wydobywaniu przez nich skarbu pojawił się nagle Pan Samochodzik i wszystko zarekwirował. Woleliby tego uniknąć. Prawdopodobnie próbowali dowiedzieć się, dlaczego powróciłeś. Pewnie nie dowiedzieli się. I postanowili ciebie pozyskać. Nie wiem, jak to się stało, że nie doszło między wami do żadnego kontaktu. Raz z pewnością jechali za tobą. Może w tym celu? Może częściej deptali ci po piętach, żeby dobić interesu, ale nie było okazji się zejść? Być może pojawił się koło ciebie ich pośrednik. Jeżeli tak, to pośrednictwo nie wypaliło. Musiało wydarzyć się coś, co spowodowało, że Niemcy podjęli desperacką decyzję o wydobyciu skarbu w tę noc bez oglądania się na ciebie. Ich decyzja nie miała żadnego związku z przeciekiem uzyskanym przez innych z podsłuchu w twoim mieszkaniu. Koparkę wynajęli aż w Opolu, by nie zwróciło to niczyjej uwagi. Byli pewni, że będą sami... Tomaszu! Oni stąd nie wyjechali.
- Może to oznaczać, że dziś wieczorem wykopią to, co mają wykopać. I znikną.
- Nie będą czekać do jutra, bo czują twój oddech na plecach.
Wyobraziłem ich plecy przed sobą i ręce machające przed nimi łopatami z kęsami ziemi.
- Zobaczą moje! - dodałem fonię do wizji pleców niemieckiej pary.
Kama spojrzała na mnie zdumiona:
- Co twoje?
- Plecy!
- Nie rozumiem - zmieszała się.
- Oni zobaczą teraz moje plecy przed sobą...
- Rozumiem! - Kama zaśmiała się. - A już myślałam, że niepotrzebnie wzięłam ze sobą wykrywacz metali - klepnęła mnie delikatnie w grzbiet dłoni. - Jedziemy!
- Zrobimy pobudkę harcerkom, harcerzom i filmowcom!
- Filmowcom! Druhny i druhowie już czekają na transport! - powiedziała patrząc przepraszająco w oczy.
***
Podczas jazdy do Starego Olsztyna zadzwoniłem do Pawła.
- Co nowego?
- Szefie, ten kawałek drogi pod Olsztynem jest pozostałością po bardzo starym szlaku komunikacyjnym, uczęszczanym co najmniej od XIII wieku. Biegł od Sambii na Bałtyku na południowy zachód do Wisły i dalej na południe...
- Później łączył Królewiec z Olsztynem, Szczytnem?...
- No właśnie! I ja się trochę obawiałem, że podrzucając ten niby szkic mojej mapki ze skrytkami, daliśmy szperaczom przypadkowo właściwą wskazówkę...
- Bierz naszego archeologa, najlepiej Edka i śmigajcie do Olsztyna. Zaraz rozpoczynamy wykopki! Pa!
***
Wykopaliśmy wiele dołów, bo wykrywacz metali okazał się urządzeniem bardzo pracowitym i piszczał prawie co krok, wskazując każdy kawałek żelastwa pod ziemią.
Przy dwudziestym którymś dole Wiewiórka krzyknął:
- Druhu Tomaszu! Coś zadudniło pod łopatą!
Podbiegłem:
- E! Fałszywy alarm! Za płytko na skarb...
- To tylko kamień - rozczarował się Sokole Oko, wyrzucając głaz z płytkiego dołka.
- Nie tylko! - wrzasnął Wiewiórka rozgarniając łopatą ziemię na dnie. Z ziemi wystawało zaokrąglone, okute w mosiądz wieko kuferka.
- Zostawcie! - krzyknąłem. - Trzeba zrobić dokumentację.
Po sfilmowaniu znaleziska, wydobyliśmy uroczyście kuferek na powierzchnię.
- Taki mały? - zdziwiła się druhna Ela z perkatym noskiem podpierającym okulary.
Kuferek był wielkości dwóch pudełek na buty. Ostrożnie oczyściłem jego powierzchnię z ziemi. Miał proste, solidne okucia i zawiasy, takiż uchwyt i skobel mocujący wieko.
- Wielkość kufra nie jest ważna - zauważył trafnie Wilhelm Tell. - Ważna jest jego zawartość.
- Z otwarciem poczekajmy na moich kolegów - uspokoiłem druhny i druhów, chociaż sam paliłem się, by zajrzeć do środka. - Już tu jadą...
- Druhu Tomaszu! - ryknął nagle zapomniany w dole Wiewiórka. - Tu coś jeszcze dudni!
- Nie żartuj! - krzyknąłem śmiejąc się od ucha do ucha. - Dudni, dudni woda w studni!
- Nie żartuję - z dołu wyjrzał rozczochrany, umorusany Wiewiórka.
Nie żartował. Okazało się, że ten mały kuferek ustawiony był na kuferku ze trzy razy większym, podobnie wykonanym, jakby oba były obstalowane u jednego rzemieślnika z myślą o długiej podróży ich właściciela.
***
Paweł i Edek sporządzili dokumentację znaleziska i zinwentaryzowali zawartość kuferków. Naliczyliśmy kilkadziesiąt pozycji, datowanych wstępnie na XV i XVI wiek. Niektóre, zwłaszcza część złotych naczyń liturgicznych, mogły być nieco starsze. Dominowały drogocenne przedmioty zbytku, pochodzące z różnych kręgów kulturowych od południa po daleką północ i zachód Europy. Znaleźliśmy też przedmioty przywiezione z Azji i basenu Morza Śródziemnego. Druhnom spodobały się złote diademy wysadzane turkusami i rubinami, ozdobne bransolety, naszyjniki i spinki do szat. Na druhach zrobił wrażenie sztylet w pochwie obłożonej kością słoniową, inkrustowaną złotem i drogimi kamieniami. Jego ozdobna rękojeść przypominała głowę złotej kobry o zielonych oczach. Siedem wypchanych, skórzanych sakiewek zawierało srebrne i złote monety, bite w XV wieku w kilku krajach ówczesnej Europy. Na srebrnych monetach znalazłem symbolikę charakterystyczną dla pieniądza krzyżackiego. W ósmej sakiewce były same kamienie szlachetne i złote sygnety, ściągnięte zapewne kiedyś z palców rycerzy poległych w boju.
W czasie przedłużającej się inwentaryzacji zauważyłem zielonego opla z niemieckimi tablicami rejestracyjnymi. Przejeżdżał wolno od Olsztyna na Stary Olsztyn i z powrotem. Wezwałem policję i demonstracyjnie, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu, pokazałem Niemcom figę. Zaskoczyłem tym gestem harcerzy. Opel przyspieszył i zniknął pomiędzy drzewami.
Paweł i Edek, pod eskortą policji, pomknęli ze znaleziskiem do Warszawy. Sykstus, Tenia i Bolek załadowali rozszczebiotane druhny i rozradowanych druhów na samochody. Ruszyli do Marózka.
Kama pożegnała mnie i innych tuż przed przyjazdem Pawła i otwarciem kuferków, chociaż była bardzo zainteresowana ich zawartością. Pierwszy raz uczestniczyła w odnalezieniu prawdziwego skarbu. I bardzo to przeżyła. Ktoś jednak do niej zadzwonił i musiała nas opuścić.
Wskoczyłem do wehikułu i pojechałem na spotkanie z Karolem.
***
- Niemieckiej pary już nie ma i w tym sezonie pewnie nie będzie, Karolu - zakomunikowałem Czechowi radosną nowinę.
Spojrzał z niedowierzaniem:
- E! Nie znasz tych ludzi. Są straszliwie namolni. Zwłaszcza ona. Jak rzep! Albo jeszcze gorzej... - machnął ręką kładąc swój opasły kajet w czarnej okładce na stoliku.
- Znasz ich? - udałem zdziwienie.
- Czy znam? - obruszył się Karol. - Jestem przez nich zaczepiany. I tyle. Gdy zauważyli, że interesuję się tym, co robisz, zaproponowali interes. Miałem się dowiedzieć, nad czym teraz pracujesz. Sami nie chcieli przed tobą się ujawnić.
- Jestem prawie przekonany, że wiesz lub przynajmniej się domyślasz celu mojej misji.
- Oczywiście - uśmiechnął się po raz pierwszy Karol. - Zapytałem wtedy, co ich mogą obchodzić poczynania wysokiego urzędnika państwowego.
- Odpowiedzieli, że obchodzą i to bardzo?
- Nie! Odpowiedzieli, że guzik mnie to obchodzi - zdenerwował się Karol. - Udałem, że nie zrozumiałem, bo postanowiłem się odegrać... Aha! Miałem też wybadać, czy byłbyś skłonny wejść z nimi w obustronnie korzystny układ. Ja też miałem mieć z tego jakąś korzyść za pośrednictwo.
- Jaki układ?
- Wiedziałbym, gdybym się zgodził na rolę pośrednika - zmartwił się Karol. - Żałuję teraz, że się nie zgodziłem, bo nie wiem, co oni knują.
- Nie masz czego żałować.
- Zdaje ci się! Przycisnęli mnie wczoraj w nocy, w Opolu. Na odczepnego dałem im do zrozumienia, że gotów jestem się zgodzić. Ale nie wiem, o co chodzi, więc się zastanawiam. Wówczas ten Niemiec wyklepał, że jest do wzięcia spory majątek krzyżacki, zakopany w średniowieczu pod Olsztynem. I że oni wiedzą dokładnie, gdzie, bo kupili dokładne informacje od Rosjan z Kaliningradu. Wtedy się odegrałem. Powiedziałem im, że dziś ci o tym powiem. I wyszedłem. Nie wiem, co postanowili. Pewnie wykopali, co mieli wykopać i uciekli do domu. To właśnie chciałem ci powiedzieć, gdy wyjeżdżałeś z Marózka - spojrzał zmartwiony.
- Niczego nie wykopali! - poklepałem Karola przyjacielsko po ramieniu. - Wyprzedziłem ich. Dwa pokaźne kuferki zabytkowych kosztowności są już bezpieczne w Warszawie.
- Tak? - rozradowany Karol zerwał się z krzesła.
- Siadaj! - roześmiałem się.
- Za chwilę! Muszę do toalety...
Karol podreptał do toalety. Jego opasły kajet w czarnej okładce został na stoliku do mojej dyspozycji.
„Sekretny dziennika Karola!” - pomyślałem, bo przypomniałem sobie pomysł Sykstusa.
Wbiłem wzrok w okładkę kajetu. Kusiło mnie, żeby do niego zajrzeć. Nie musiałbym nawet za bardzo wyciągać ręki, bo leżał tuż przy mojej prawej dłoni. Karol nie śpieszył się z powrotem. A kajet leżał. Nie ma co! Pomysł Sykstusa, żebym prowadził fałszywy sekretny dziennik, był rzeczywiście dobry. Obrona przed pokusą kosztowała mnie dużo wysiłku.
Karol pospiesznie wrócił do stolika:
- Przepraszam, Tomaszu! - zafrasowany podrapał się w czoło. - Zadzwonił do mnie ktoś, z kim muszę spotkać się natychmiast. Spotkajmy się jutro, bo mam ci coś bardzo ważnego do przekazania, a nie chciałbym robić tego w biegu.
- A więc do jutra! - uśmiechnąłem się namyśl, że jednak czarny kajet mnie nie skusił.
- Aha! - zatrzymał się Karol. - Byłbym zapomniał. Pożyczam ci moje notatki. Przeczytaj. Mogą cię zainteresować - zakończył podając opasły kajet w czarnej okładce.
***
Ślusarz, sprowadzony do wymiany zamków w drzwiach mojego mieszkania, stawił się punktualnie. Zaparzyłem dla nas kawę, wlałem po lampce koniaku i dałem upust swojej ciekawości. Zajrzałem do kajetu Karola.
- Panie Tomaszu! - obudził mnie ślusarz. - Skończyłem!
Po opłaceniu usługi zasiedliśmy przy letniej kawie i lampkach koniaku.
- Teraz się już do mnie nikt nie włamie! - powiedziałem przekonany o dobrym zabezpieczeniu mieszkania w zamki.
- No pewnie, że nie! Bo po co? - zdziwił się ślusarz. - Przecież tu nie ma nic dla włamywaczy. Widać od razu, że jest pan człowiekiem inteligentnym i wykształconym.
- Przez przypadek włamać się można nawet do żebraka - zmieniłem niezręczny w rozmowie ze ślusarzem temat inteligencji i wykształcenia.
- Przez przypadek? To się nie zdarza - stwierdził ślusarz. - Skok musi być opłacalny odpowiednio do ponoszonego ryzyka...
Odezwał się telefon mojego gościa.
Nie podsłuchiwałem. Ale słyszałem, co mówił i jak mówił. Bez notowania czegokolwiek, pomógł komuś rozwiązać jakieś skomplikowane, wielopoziomowe, złożone równania, wymagające znajomości kilkunastu obszernych wzorów o symbolice, której nie pojmowałem.
- Przepraszam - ślusarz schował komórkę. - Znajomy ma mały problem. Chyba za szybko dyktowałem - spojrzał na mnie. - Widzę, że jest pan zdziwiony... Nie znalazłem pracy w swoim zawodzie. Mój kwitek ukończenia kursu ślusarzy dla aktywizowanych zawodowo bezrobotnych znaczy więcej niż mój doktorat z fizyki nuklearnej, bo daje mi zatrudnienie. Muszę lecieć, pomóc znajomemu... - uśmiechnął się optymistycznie podając mi rękę na pożegnanie. - Aha! Żaden zamek nie oprze się włamywaczowi. Do widzenia!
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ZAGADKA MANUSKRYPTU JANA Z PRAGI * SKRYBA JAN I UROCZA BLANKA * MĘCZEŃSKA ŚMIERĆ JANA? * BLANKA W KLASZTORZE * NIESPODZIEWANY POWRÓT JANA * CZY KRZYŻACY OGRALI CZECHÓW W KOŚCI * NIEPOKOJĄCE MILCZENIE JANA * CZEGO POSZUKUJE KAROL * CO ZAWIERAŁY KASETY VHS * NIEUDANA ZEMSTA BATURY * DWIE WIADOMOŚCI OD PAWŁA
Po wyjściu ślusarza jeszcze raz zabrałem się do lektury kajetu Karola.
Z notatek wynikało, że ten czeski nauczyciel historii na rencie znał starosłowiański, starogermański, łacinę, niemiecki, rosyjski, polski i litewski.
Przepisywane w tych językach fragmenty źródeł przekładał obok na czeski. Jak kiedyś wspominał, prowadził nadzwyczaj skrupulatne badania nad przeszłością swojej rodziny, związanej od wielu wieków po mieczu i kądzieli z Pragą.
Z chronologii i stanu zapisów wynikało, że ostatnio Karol stara się rozwikłać zagadkę rękopisu sporządzonego przez żyjącego w XIII wieku Jana, dworzanina królewskiego, uczestnika wyprawy krzyżowej czeskich wojsk na zbuntowanych przeciw Krzyżakom pogan nadbałtyckich.
- A teraz Karol wybrał się jego śladami na Warmię i Mazury - mruknąłem do siebie. - To dlatego zaczął mi opowiadać o Janie już podczas naszego pierwszego spotkania w zajeździe koło Bartążka.
Nie skończył wówczas, bo zjawiła się policja, która zatrzymała tam kilku bandziorów. Umknęliśmy zaraz obaj z zajazdu, bo pojawiły się media, których ciekawość nie była nam na rękę.
Dowiedziałem się wtedy tylko tyle, że uznany już za zabitego i symbolicznie pogrzebany Jan powrócił po latach, podobno cudem ocalony z rąk pogańskich Prusów. Później stało się z nim coś złego.
Postać ta zaczęła mnie frapować. Na pierwszy rzut oka mogła to być jakaś legenda opowiadana od niepamiętnych czasów w rodzinie Karola po mieczu. Chociaż mój czeski nie jest najlepszy, spróbowałem ją przełożyć.
Z niektórymi fragmentami poradziłem sobie dobrze. Niektóre tylko streściłem, bo nie wnosiły nowych informacji o Janie z Pragi.
Opowiem ci o Janie z Pragi, człowieku powszechnie szanowanym, który stracił wszystko i nie stracił niczego.
Dawno temu, w śród potomków dzikich pogan, którzy zagrażali kiedyś państwom ościennym, ujarzmione pogaństwo znów podniosło swoje rogi przeciw zakonowi krzyżackiemu...
Początkowo żachnąłem się na tak bałamutny i tendencyjny wstęp, bo w X wieku ci „dzicy” nie byli wcale dzicy. Wystarczy sięgnąć do ówczesnych źródeł pisanych z obszaru basenu Morza Bałtyckiego i poczytać wzmianki na ich temat. Wynika z nich niezbicie, że na miarę rozwoju cywilizacyjnego ludów ościennych, byli ludźmi cywilizowanym i żadnemu państwu ościennemu nie zagrażali. W niektórych dziedzinach świadczących o poziomie rozwoju cywilizacji, na przykład w poszanowaniu gości, niesieniu pomocy potrzebującym, dbałości o higienę osobistą i zachowanie ciągłości kulturowej, „dzicy” poganie przewyższali znacznie swoich sąsiadów.
To początkowe żachnięcie się uznałem jednak za bezpodstawne, gdy poznałem ciąg dalszy tekstu, z którego wynikało, że tak sformułowany wstęp odgrywał w zamierzeniach autora określoną rolę.
W towarzyszącym królowi orszaku cieszono się z roztropnej decyzji monarchy. Mówiono, że uratowanie Krzyżaków przed ich przepędzeniem jest konieczne, bo lepiej, by ci awanturnicy siedzieli tam, gdzie wleźli nieproszeni, niż wałęsali się po Europie w poszukiwaniu jakiejś ziemi, aby utworzyć własne państwo. Tak więc pomagając Krzyżakom, Czesi mieli pomóc sobie i wielu innym.
Na wyprawę udał się też młody i zacny, powszechnie szanowany dworzanin Jan z Pragi, któremu urocza żona Blanka powiła właśnie siódme dziecko, czwartą córeczkę. Był skrybą w królewskiej kancelarii, solidnym i zaufanym. Ruszył na tę wyprawę w zastępstwie, za królewskiego kronikarza, który nagle zachorował, bo potrzebny był ktoś do opisania na żywo chwalebnych czynów uczestników krucjaty.
Zaabsorbowany narodzinami kolejnego dziecka Jan był przekonany że wyjeżdża z królem na tradycyjne polowanie, z którego zaraz powróci. Wychodząc z domu, powiedział Blance: ,,Zaraz wracam”.
Gdy krzyżowcy odjechali, kronikarz królewski nagle cudownie ozdrawiał, na tyle jednak późno, by dogonienie zastępów rycerskich wydawało się niemożliwe.
Zaraz później zachorował raz jeszcze, nagle i ciężko, bo do Blanki na chwilę powrócił Jan, żeby się pożegnać solidnie przed długim rozstaniem, o którym dowiedział się dopiero w drodze. Musiał też zaopatrzyć się w potrzebne rzeczy. Gdy Jan wyjechał co koń wyskoczy za krzyżowcami, kronikarz królewski cudownie ozdrowiał raz jeszcze...
Nie znalazłem w legendzie ani słowa o przebiegu krucjaty, co wskazywałoby na to, że jej autor w wyprawie nie uczestniczył.
Kolejny akapit legendy zawierał już początek opisu powrotu krzyżowców do Pragi. Opis ten streściłem jako nieistotny: „Ci, którzy przeżyli, wrócili w glorii chwały z łupami, ściąganymi ukradkiem z poległego rycerstwa czeskiego, niemieckiego i polskiego. Innych łupów nie było, bo okazało się, że poganie żyli skromnie, przedmiotów zbytku nigdy nie posiadali i żadnych dóbr nie gromadzili. W przeciwieństwie do Krzyżaków i innych awanturników, nie gonili nigdy za błyskotkami, co krzyżowcom czeskim bardzo się nie spodobało. Na cześć króla czeskiego Krzyżacy wznieśli miasto Królewiec, który stał się stolicą ich awanturniczego państwa”.
Dalej autor legendy opowiada rozwlekle o samotności kobiet, mrożących krew w żyłach wspomnieniach niektórych weteranów krucjaty i o dramacie Blanki. Wybrałem najistotniejszy fragment.
Wiele matek, żon i kochanek długo jeszcze oczekiwało powrotu spóźnionych rycerzy z wyprawy na północ do pogan. Niektóre oczekiwały z cichą nadzieją, że ich rycerze nie wrócą. Inne tęskniły rzeczywiście, bały się o los mężczyzn.
Dowlokło się jeszcze kilkunastu okaleczonych, obszarpanych i brudnych maruderów, złupionych i bez łupów.
Opowiadali oni o nieprzebytych puszczach, w których za każdym drzewem czaił się tchórzliwy poganin, o bezdennych bagnach, wsysających rycerzy, zanim zdążyli dobyć broni na podstępnego wroga, zaganiającego przebiegle konie na grzęzawiska.
Nie szczędzili słów w opowiadaniu o makabrycznych, okrutnych zbrodniach popełnianych na szlachetnych rycerzach przez ponurych i strasznych, żyjących jak zwierzęta pogan. Mówili też o cudownych objawieniach, które pozwalały im uniknąć zasadzki i wyjść cało z opresji.
Urocza Blanka nie doczekała powrotu męża. A czekała najdłużej ze wszystkich. Wkrótce odbył się uroczysty, symboliczny pogrzeb Jana, oddanego królowi skryby, który odszedł w glorii chwały, zamęczony i poćwiartowany przez nieludzkich, wąsatych, rosłych pogan o jasnych włosach i oczach, co widzieli i potwierdzili naoczni świadkowie.
Pod wpływem tych opowieści o męczarniach i katuszach, przez które musiał przejść Jan, Blankę ogarnęła czarna rozpacz. Pomstując na okrutnych zabójców męża oddała dzieci na dwór królewski i poszła do klasztoru. I wszystko było już dobrze ułożone na długie lata. Jana czczono jako wielkiego męczennika i bohatera, który walnie i chwalebnie przyczynił się do rozgromienia pogan i wdeptania pogaństwa w ziemię po wszystkie czasy.
Jego bliższą i dalszą rodzinę otaczał za to powszechny szacunek. Blanka siedziała w klasztorze i nikt wreszcie o niej nie plotkował, bo inne kobiety nie musiały już zazdrościć jej urody i zainteresowania ze strony mężczyzn. Dzieciaki przebywały pod królewską kuratelą i rosły w glorii słynnego ojca, który jako męczennik wyzionął ducha.
Dobrze powodziło się również naocznym świadkom jego męczeńskiej śmierci. Traktowani byli prawie jak męczennicy, bo przecież o męczeńską śmierć Jana się otarli i ledwie uszli z życiem, by móc wszystko zaświadczyć.
Aż tu nagle Jan powrócił!
Był cały i zdrowy, ale jakiś odmieniony, niepokorny. Kazał zwrócić, co było jego i zostało zawłaszczone przez bliższą i dalszą rodzinę. Krewniacy się wściekli, że ożył, ale oddali wszystko, bo Jan był nadzwyczaj skrupulatny i niczego nie przepuścił.
Odnalazł i wyciągnął Blankę z klasztoru; czarna rozpacz opuściła ją od razu. Pozbierał dzieciaki.
Powrót Jana uznano za skutek cudownego ocalenia z rąk nieludzkich, zezwierzęconych pogan. Innego racjonalnego wytłumaczenia tej sytuacji nie było i być nie mogło. Bo jak inaczej, jeżeli nie cudem mógł ocaleć uczestnik krucjaty, który mieczem wojować nie potrafił, a i sztyletu nie używał? Przecież dzicy poganie honoru rycerskiego nie znali i mordowali bezbronnych...
Odezwała się komórka.
- Szefie! - zakrzyknął Paweł. - Te sygnety pochodzą w większości nie z XV, jak wstępnie datowaliśmy, ale aż z XIII wieku!
- Jakie sygnety?
- Znalezione dzisiaj pod Olsztynem.
- Jesteś pewien?
- Jasne! - przytaknął. - Na większości, a będzie tego ze sto pięćdziesiąt sygnetów, znajdują się herby czeskiej szlachty! Z sygnatury na okuciu kuferków wynika, że wykonano je w Królewcu na początku XVI wieku. Zatem cały mająteczek ukryli Krzyżacy. W jaki sposób czeskie sygnety z XIII wieku trafiły do krzyżackiego kuferka?
- Widocznie po rozgromieniu pogan Krzyżacy spoili Czechów i ograli ich w kości! - zażartowałem.
- Szefie! To nie tak! Krzyżacy najzwyczajniej w świecie ograbiali z kosztowności czeskich rycerzy, poległych w walce za nich!
Powróciłem do legendy.
Uczestników wyprawy krzyżowej na pogan niepokoiło, że Jan nie opowiada nic o krucjacie i o tym, co się z nim działo, kiedy go tak długo nie było.
Pytany, uśmiechał się z politowaniem do czekającego na odpowiedź i milczał.
W końcu zostawiono go w spokoju jako pomyleńca.
Jan dożył szczęśliwie późnej starości. Od jego powrotu Blanka była najwierniejszą żoną w Pradze, a może nawet w całych Czechach. Dbała o dom, rodzinę i męża jak żadna inna. Jan dbał o szczęście Blanki. Na dwór królewski nigdy nie powrócił.
Były skryba królewski odszedł pewnego pogodnego dnia, żegnany przez Blankę z dziećmi, wnukami i prawnukami, liczny tłum żałobników i przez tych, którzy gromadnie przyszli, by wspólnie odetchnąć z ulgą, że całą prawdę o wyprawie krzyżowej i o poganach Jan zabrał ze sobą do grobu.
Ci ostatni zapomnieli, że Jan potrafił pisać.
To wszystko o Janie z Pragi, o którym mówimy, że jest najstarszym znanym przodkiem w naszej rodzinie. Żył tak dawno, że już nikt nie wie, czy to prawda, czy rzeczywiście tylko legenda.
Przypomniałem sobie, że Karol wspominał o odnotowanym na marginesie jakiegoś średniowiecznego dokumentu z XIII wieku fakcie powrotu Jana cudownie ocalałego z pogańskiej niewoli.
Gdyby autor legendy wiedział o istnieniu tego zapisu, wspomniałby o nim, by uwiarygodnić swoje słowa. Oznacza to, że autor mógł był naocznym świadkiem opisywanych wydarzeń.
Dwa ostatnie zdania zostały, oczywiście, dodane całe wieki później przez opowiadających o Janie z Pragi. Oryginalny tekst legendy... Zaraz, zaraz! Jakiej legendy. Słowo „legenda” pojawia się po raz pierwszy i ostatni zarazem w zdaniu dodanym po wiekach przez kogoś opowiadającego. Ten ktoś sygnalizuje swoje wątpliwości. Nie wie, czy to prawda, czy legenda, bo tekst mówi o przodku żyjącym w bardzo odległych czasach.
Tak więc tekst oryginalny, który nie powstał jako legenda, kończy się zdaniem: „Ci ostatni zapomnieli, że Jan potrafił pisać”.
- Oznacza to, że Jan zabrał ze sobą do grobu tylko to, co mógłby powiedzieć? - zastanowiłem się głośno. - Jeżeli tak, to ostatnie zdanie wyjaśnia, co kryło się za jego pobłażliwym uśmiechem i milczeniem. On po prostu milczał, bo pisał, zamiast paplać na lewo i prawo o krucjacie i swoich losach u Prusów. A ukończony manuskrypt zostawił, by długo jeszcze dzielić się prawdą z żywymi.
Najprawdopodobniej Jan nigdy by swego dzieła nie ukończył, gdyby opowiadał.
- Kto ułożył opowieść o Janie? - zapytałem sam siebie.
Jej autor nie wspomina ani słowem o przyczynach milczenia Jana. Nie snuje też żadnych domysłów na ich temat. Może to oznaczać, że znał te przyczyny. Mógł zatem znać dobrze Jana za jego życia.
Bohatera opowieści znała najlepiej i najdłużej Blanka. Tylko ona mogła wiedzieć, że mąż pisze zamiast mówić. Wiedziała zatem, jaką rolę przypisał Jan manuskryptowi. Miała dopilnować, by wcześniej czy później ten rękopis odegrał swoją rolę zgodnie z ostatnią wolą męża.
- Autorem opowieści o Janie może być tylko Blanka - odpowiedziałem sobie po namyśle.
Byłem przekonany, że manuskryptu jeszcze nie odnaleziono. W przeciwnym razie opowieść miałaby dodany ciąg dalszy z omówieniem jego treści i pewnie z morałem podsumowującym ten fascynujący przypadek.
W notatkach, zamieszczonych na marginesie tekstu opowieści, znalazłem potwierdzenie. Okazało się, że Karol poszukuje rękopisu Jana. Sprawdził już kilkadziesiąt tropów. Wszystkie okazały się fałszywe. Którymś z tych tropów dotarł do jakiegoś rękopisu.
Nie był to jednak poszukiwany manuskrypt. Zrobił z niego odbitkę, a oryginał oddał do muzeum. Solidny Karol!
Po jego przetłumaczeniu ze starosłowiańskiego doczytał się jednak, że ten rękopis może mieć coś wspólnego z dziełem Jana.
Domyślając się, że nasza jutrzejsza rozmowa będzie nawiązaniem do opowieści o żywocie Jana z Pragi, zamknąłem kajet w czarnych okładkach i zabrałem się do przeglądania prezentu od filmowców.
Okazało się, że od jakiegoś czasu filmowano mnie namiętnie, ale bez naruszania mojej prywatności. Stałem się, zapewne dla celów warsztatowych związanych z „Wielkim powrotem Pana Samochodzika”, nieświadomym bohaterem kilku etiud filmowych. Niektóre kawałki wyglądały nawet na montaże obrazów z paru kamer. Filmowcy nagrywali też oryginalny dźwięk.
Jeszcze raz obejrzałem scenę pościgu i walki na szosie. Cofnąłem do kadru z renówką przy szarym tym razem oplu z „Podsołtysem” za kierownicą. Spisałem numer rejestracyjny renówki. „Już jutro będziesz się tłumaczył, bandziorze” - pomyślałem. Zastanowiło mnie przez chwilę, kim jest ten facet i dlaczego napuścił na mnie przestępców. Musiał mieć powód. A ja miałem całą trójkę napastników w akcji i później, już bez kominiarek, na zbliżeniu.
Numer błękitnego forda był niewidoczny. Nie widziałem też twarzy dzielnej dziewczyny, powalającej „Podsołtysa”.
- Ale się zwinął! - krzyknąłem z podziwem. „Kim jest ta dziewczyna?”
Filmowcy nakręcili też parę scen z Karolem. Zobaczyłem, jak w Marózku pobiegł w stronę krzaków, żeby mnie podsłuchać. Rzeczywiście, stanowiliśmy z Igą sympatyczną, bardzo sobą pochłoniętą, malowniczą parę. Moja rozmowa telefoniczna z nieistniejącym rozmówcą wyglądała przekonująco. Nie! Ja bym się nie dał nabrać. Karol jednak uwierzył i śmiesznie potruchtał w stronę swojego mercedesa, nie oglądając się za siebie.
- Muszę zapytać Kamę, co się dzieje z Igą! - postanowiłem.
Na ekranie znów zobaczyłem siebie. Tym razem biegłem przez las w towarzystwie Wiewiórki juniora. Dołączył do nas Sokole Oko. Chłopcy skakali, jak kangury, pędząc w stronę polany, gdzie czatował Wilhelm Tell. Ja... Ależ ja kluczyłem po tych maliniakach i pokrzywach!... Może i śmiesznie, ale zwinnie!
Operator drugiej kamery zdążył nakręcić to, co stało się na polanie przy leśnej drodze od wyjścia Karola z samochodu do ucieczki zamaskowanej pary w stronę ukrytego opla.
Już chciałem przewinąć taśmę dalej, ale nagle zobaczyłem szosę na Olsztyn. Przy wylocie drogi na Marózek stało czerwone, lśniące BMW z „Glacą” w środku.
Z pobliskiej leśnej drogi, prowadzącej do polany, na której został Karol przykuty do drzewa, wyjechał pospiesznie ciemny opel prowadzony przez „Podsołtysa”.
„Glaca” wychylił się z samochodu. Najwidoczniej czekał na nich. Wyraźnie spanikowany „Podsołtys” machnął do niego ręką i krzyknął: „Zjeżdżaj!”.
Opel skręcił na Olsztyn. „Glaca” zatrzasnął drzwi i odjechał w stronę przeciwną. Nie wiedział jeszcze, że Karol został pomylony z „Balonem”.
Zmieniłem taśmę.
Rozpoznałem wnętrze zajazdu. Wejście Kamy w wieczorowej kreacji było imponujące. Wyobraziłem sobie wielki ekran kinowy, a na nim nas w roli bohaterów wyświetlanego właśnie romansu wyciskającego łzy. Wypadłem nieźle z tymi różami zza pleców. Oho! Jedno wtedy przegapiłem. Kama wyraźnie wystawiła, na powitanie, policzek w stronę moich ust, a ja zająłem się odsuwaniem jej krzesła od stołu.
Zatrzymałem i cofnąłem taśmę, bo mignęła mi niepokojąca scena. Paru facetów od jednego stolika wezwało kelnera. Pytali go o mnie, pokazując w moją stronę. On z uśmiechem uprzejmie zaprzeczył głową i odszedł.
Oni co jakiś czas patrzyli dyskretnie w moją stronę. Ich twarze już kiedyś widziałem.
Dopiero teraz zauważyłem, że Kama obserwowała cały czas tych facetów. Jakby wiedziała, kim są. W pobliżu ręki położyła komórkę. Gdy wychodziliśmy, jeden z nich rozmawiał przez komórkę nie spuszczając z nas oka.
Ogromne wrażenie wywarła na mnie prawdziwie romantyczna scena nocna przed zajazdem. Kama zawiązała mi chustkę na szyi. A ja, jak ułan... No! Może trochę niezdarnie wskoczyłem do wehikułu... I odjechałem w ciemną dal za sznurem pędzących samochodów. Za mną spod zajazdu ruszył błękitny ford.
***
Następnego dnia dowiedziałem się, że właścicielem renault clio z szosy jest Jerzy Batura.
Zatrzymany Batura wszystkiemu zdecydowanie zaprzeczył. Nawet podczas konfrontacji ze mną nie przyznał się do niczego. Korzystając z okazji przypiął mi łatkę mitomana i człowieka chorego na manię prześladowczą.
Podobnie zachowała się trójka bandziorów wynajętych przez Baturę.
Poza tym nie widzieli oni swojego rzekomego zleceniodawcy nigdy w życiu, co ten skwapliwie potwierdził.
Wtedy policjant puścił im wszystkim film.
- To tylko montaż elektroniczny - orzekł ze znawstwem Batura. - Żaden dowód! Teraz można stworzyć dowolną rzeczywistość wirtualną...
Batura zamilkł, gdy na ekranie zobaczył swoje auto i własną dłoń z sygnetem, który miał właśnie na palcu, nakazującą „Podsołtysowi” pościg za wehikułem.
- Oj! - jęknęli mężczyźni na widok kopniaka zaserwowanego przez dziewczynę „Podsołtysowi”. Ten ostatni w tym momencie skulił się na krześle i ciężko stęknął, jakby znów oberwał. Oglądanie kasety przerwał dźwięk komórki. Wszyscy obecni odruchowo sięgnęli do kieszeni. Okazało się, że odezwał się mój aparat. Dzwonił Paweł.
- Szefie! Mam dwie wiadomości, mądrą i głupią!
- Zacznij od mądrej, a o głupiej zapomnij...
- Tak myślałem - zaśmiał się Paweł. - Zacznę od głupiej!
- Skoro się uparłeś...
- Zdawało mi się wczoraj, że w samochodzie przed moim domem siedzi Jerzy Batura i dyskretnie pokazuje mnie komuś ręką.
- Czy mógłbyś powtórzyć to jeszcze raz?
- Jasne! - zdziwił się Paweł.
Uśmiechając się do Batury przekazałem natychmiast komórkę policjantowi.
***
Mądra wiadomość od Pawła była dobrą wiadomością.
Przed chwilą dostał informację, że regionalni organizatorzy konkursu na dokończenie legendy dziadka Wiewiórki seniora otrzymali już kilka zupełnie poprawnych odpowiedzi. Paweł niezwłocznie zwrócił się do właściwych urzędów marszałkowskich o pomoc w odszukaniu seniorów rodzin, z których wywodzili się autorzy właściwych zakończeń i o podanie ich namiarów telefonicznych jeszcze dzisiaj.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
TESTAMENT SKŁADA SIĘ Z DZIEWIĘCIU CZĘŚCI * SZEŚĆ CZĘŚCI W REGIONIE I SIÓDMA W DRODZE * TEOFILA I IZYDOR * KOMPLET FRAGMENTÓW UKŁADANKI * ZAGADKOWY UŚMIECH KAROLA * GDZIE JEST SKRYTKA * POWODY SPOTKAŃ Z KAMĄ * FINAŁ ZACZYNA SIĘ KOMPLIKOWAĆ * CO PRZEKAZAŁA KAROLOWI CIOTKA OLINKA * ZASKAKUJĄCA TREŚĆ TESTAMENTU * POŻEGNANIE KAMY
Okazało się, że tajemniczy testament sprzed ponad siedmiuset lat składał się z dziewięciu kawałków, nie z sześciu, jak prognozował Paweł.
- No to co? - uśmiechnął się mój podwładny. - Przyzna pan, szefie, że i tak miałem rację. Mówiłem, że liczba jego części, ze względu na wierzenia Prusów, nie może być parzysta. Postawiłem na wielokrotność trzech... Dziewięć to dziewięć. Cieszę się, bo większy dokument oznacza więcej tekstu do tłumaczenia i więcej informacji, które poznamy.
- Przyznaję - przytaknąłem przypominając sobie, że moim zdaniem miały być tylko cztery kawałki. - Byłeś bliżej prawdy o dwa.
- Jasne! - Paweł spoważniał. - Na obszarze regionu warmińsko-mazurskiego znajduje się sześć części testamentu, do których trzeba dotrzeć. Znam adresy.
- A co z siódmym?
- Jego kopia jedzie już pocztą kurierską z Łodzi. Kilka lat temu właściciel oprawił ten kawałek pergaminu w ramkę i powiesił na ścianie w swoim mieszkaniu. Powiedział, że to dolna cząstka z kawałkiem jakiegoś rysunku. Jest bardzo zainteresowany otrzymaniem kopii całości.
- Kolekcjoner!
- Jest rzeczywiście kolekcjonerem. Zbiera i opracowuje starodruki. Z rozmowy z nim wywnioskowałem, że dokładnie wie, co robi. Jest erudytą. Tu mam jego dane - Paweł podał fiszkę z namiarami. - Kiedyś może się przydać.
- A co z pozostałymi sześcioma?
- Tu mam wszystkie adresy...
- Domyślam się, że tłumaczenie ze starogermańskiego nie stanowi problemu.
- Jasne! Specjalista czeka w pełnej gotowości i ciekawości, bo zaintrygował go dokument ze względu na pochodzenie, wiek i sposób jego przechowania - zameldował Paweł.
Dałem popis błyskotliwości i bardzo szybko znalazłem najprostsze, najlepsze i słuszne rozwiązanie.
Mój podwładny nie był z niego zadowolony. Zrozumiał jednak, że ktoś musi poczekać na przesyłkę kurierską z Łodzi.
***
Na mapie regionu nakreśliliśmy najdogodniejszą marszrutę od adresu do adresu. Zaczynała się od niewielkiej wsi Łyna, położonej parę kilometrów od źródeł rzeki Łyny, nazywanej dawno temu przez Prusów Łanią. Biegła przez Marózek, Olsztyn, Kabikiejmy Dolne i Bukwałd. Kończyła się w Braniewie.
***
Z mapą pod pachą wsiadłem do wehikułu. Właśnie w tym momencie nadjechała poczta kurierska. Gdybym odjechał, to bym jej nie zauważył.
Zaciekawiony zawartością przesyłki nie wytrzymałem i pobiegłem do Pawła.
Paweł biegł właśnie do mnie, bo nie usłyszał silnika wehikułu, co oznaczało, że jeszcze nie odjechałem.
- Szefie! Będzie szybciej, jeżeli podzielimy trasę na pół, po trzy adresy na głowę -nagle uniósł brwi. - Magiczna trójka Prusów!? To dobry omen!
- A co z przesyłką z Łodzi?
- Mam w torbie! - uśmiechnął się zadowolony z siebie.
„Przejął inicjatywę!?” - pomyślałem.
Z marszruty przydzieliłem sobie Łynę, Marózek i Olsztyn. Paweł, jako młodszy, wziął pozostałe, bardziej odległe adresy.
***
Bez komplikacji dojechałem do Garbu Lubawskiego, gdzie przycupnęła licząca kilkuset mieszkańców wieś Łyna. Była młodsza o ponad sto lat od tajemniczego testamentu.
Gospodarz, do którego jechałem, pan Stanisław, czekał przed chatą, żebym nie pomylił obejść. W konkursie wzięła udział jego wnuczka Bogusia. Od urodzenia mieszkała z rodzicami w Olsztynie.
- Żona poszła na pogaduchy do sąsiadki - zaśmiał się porozumiewawczo pod wąsem. - Spokój w chałupie i na podwórku.
Opowiedziałem panu Stanisławowi o tajemnicy testamentu, którego fragment przechowała jego rodzina. Wysłuchał uważnie i wyznał:
- My się tu tak domyślaliśmy, że to ważne, bo ta legenda jest taka mocna w słowach i stara.
Skórzany wisiorek z jego rąk trafił w moje.
- Do zwrotu, oczywiście - powiedziałem na pożegnanie i pomknąłem do Marózka, gdzie już czekała na mnie dawna sąsiadka dziadka Wiewiórki seniora, pani Teofila. Znaliśmy się już wcześniej.
Piliśmy herbatę. Wspominaliśmy jej męża, Izydora, który w długie zimowe wieczory z dziadkiem Wiewiórki, z różnym powodzeniem, grywał namiętnie w szachy i warcaby. On też, jak każdy kresowiak, był odporny na lekarzy i na wszelkie paskudztwa.
To pani Teofila napisała zakończenie legendy na konkurs, „ot tak, z nudów”, bo radia słucha i ma już niewiele do roboty. Ucieszyła się, że została laureatką.
- Pierwszy raz w życiu się odważyłam konkurować - uśmiechnęła się. - A ten wisiorek po mężu to panu dam, bo nie mamy męskiego potomka. Izydor powtarzał, że do niego potrzebny jest syn. Ale przyszły same córki. Wszystkie powyjeżdżały do miast. Może to i dobrze?
Pomknąłem do Olsztyna. Posiadacz skórzanego wisiorka z interesującą mnie zawartością mieszkał od urodzenia na Zatorzu, dzielnicy legendarnej w olsztyńskim folklorze, jak Powiśle w folklorze warszawskim.
Zesłane tu po wojnie niedobitki stołecznej inteligencji od razu dostrzegły to podobieństwo. I często się słyszało z ust Antków, jak nazywano tu warszawiaków: „Idę na Powiśle”, zamiast: „Idę na Zatorze”.
Oczywiście, wieczorem na Zatorze raczej nie chadzano.
Ta robotnicza, zapyziała dzielnica, ciesząca się początkowo złą sławą wśród mieszkańców lepszej reszty Olsztyna, ku zaskoczeniu wszystkich wydała później, z powojennych, budzących kiedyś grozę roczników, wielu znanych w kraju i na świecie twórców.
- O Olsztynie, mojej dzielnicy i urodzonych tu zaraz po wojnie, jak ja, mógłbym opowiadać bez końca - uśmiechnął się pan Józef, jeden z czterech synów repatriantów z Wilna. - Ale przejdźmy do rzeczy.
Cel mojej misji zainteresował pana Józefa, dziennikarza jednej z ogólnopolskich gazet.
- Dobry temat na cykl reportaży - zauważył. - Historia tej ziemi, poprzedzająca najazd krzyżacki, jest prawie nieznana. I zaskoczy historyków jeszcze wielokrotnie, jak tegoroczne odkrycie pod Korszami. Okazało się tam, że rolnictwo i hodowla były tu znane już sześć tysięcy lat temu. Do tej pory twierdzono, że dawniej wpadały tu, tylko na chwilę, jakieś grupy koczownicze na polowanie w bezludnej puszczy.
Pan Józef obiecał, że do czasu wyjaśnienia tajemnicy testamentu niczego o mojej misji nie napisze.
Nie ukrywał zdziwienia, że jego córka Anka wzięła udział w naszym konkursie. Ucieszył się jednak, że tak się stało.
- Obiecywałem sobie z roku na rok, że zajmę się tą legendą. Zawsze jednak brakowało mi na to czasu - powiedział ciepło na pożegnanie. - Życzę panu z całego serca, żeby misja zakończyła się pełnym sukcesem. Jestem bardzo ciekaw tego zakończenia.
***
W drodze z Olsztyna na spotkanie z Karolem zadzwoniłem do Pawła.
- Mam już trzy brakujące kawałki układanki! Co u ciebie?
- Komplet! - zameldował entuzjastycznie Paweł. - Wyjeżdżam właśnie z Braniewa.
Przez ułamek sekundy poczułem mrowienie na całym ciele.
Dzięki nam, po ponad siedmiuset latach, spełni się przeznaczenie tajemniczego testamentu. Dokument ten stanie się jednością, by przekazać potomnym wolę przodków. Tego oczekiwali jego sygnatariusze.
- Szefie! - zaniepokoił się Paweł. - Czy coś się stało?
- Wszystko gra! - uspokoiłem podwładnego. - Zastanawiałem się, jak rozegrać ciąg dalszy.
- I co?
- Za chwilę mam ważne spotkanie w zajeździe koło Bartążka.
- Znam!
- Wpadnij tam po wisiorki. Jeszcze dziś rozpakuj je i daj całość tłumaczowi. Mam nadzieję, że wieczorem porozmawiamy o treści testamentu.
- Jasne!
Zatelefonowałem do Kamy, by powiedzieć jej, że moja misja dobiega szczęśliwego końca.
- Przepraszam! Nie mogę teraz rozmawiać - usłyszałem znajomy, ściszony głos. - Przedzwonię. Pa!
- Pa! - szepnąłem, żeby jej nie przeszkadzać.
Karol czekał na mnie przy naszym ulubionym stoliku.
- Ta opowieść o żywocie Jana z Pragi jest fascynująca - powiedziałem szczerze, zwracając opasły kajet w czarnej okładce. - Mądry i dzielny facet. No i Blanka nie od parady.
Karol spojrzał na mnie z uśmiechem, zaokrąglającym jego policzki:
- To dzieło Blanki.
Rzuciłem okiem na rozłożony na stoliku, zarysowany papier:
- Ten szkic?
- Nie! Ta opowieść - twarz Karola spoważniała. - Muszę prosić cię o pomoc.
- Wal śmiało! - zaproponowałem przyjacielsko.
Popatrzył na mnie zdziwiony.
- Co śmiało? - zapytał. - Co to jest „wal”? Nie chwytam tego po czesku.
- Mów śmiało! - poprawiłem się.
-Ano!... Dobrze! Przyjechałem tu z Czech w poszukiwaniu śladów Jana.
- Domyślam się. Nie wiem tylko, czy dobrze trafiłeś.
- Dobrze...
- Przecież wówczas było tu państwo krzyżackie.
- Wiem.
- Wiesz również, że właśnie wtedy Jan był w pruskiej niewoli.
- Oczywiście!
- Taka niewola na terenie państwa krzyżackiego była niemożliwa!
- A czy ja powiedziałem, że Jan po czeskiej krucjacie żył na terenie państwa krzyżackiego?
Zastanowiłem się:
- Nie!... Ale przyznasz, że śladów jego życia w pruskiej niewoli należy poszukiwać tam, gdzie Prusowie się schronili przed wpływami Krzyżaków, na Litwie.
- Zgadza się! - uśmiechnął się Karol. - Szukałem i tam. Może zrobiłem to zbyt późno, bo okazało się, że ślady te były, ale zaczęły zanikać po drugiej wojnie światowej wraz z repatriacją Polaków. Wniosek prosty: albo wraz z folklorem dotarły w postaci szczątkowej tam, gdzie osiedlili się repatrianci, czyli między innymi tutaj, albo zanikły całkowicie. Z tego powodu jestem, gdzie jestem... Ale odbiegamy od tematu...
- W czym ci mogę pomóc?
- W odnalezieniu tego, co napisał Jan po powrocie do Pragi.
- Na Warmii i Mazurach tego nie znajdziesz - zażartowałem.
- Wiem! To musi być w Pradze. A było z pewnością w 1940 roku.
- Chętnie tam pojadę - powiedziałem otwarcie. - Ale dopiero po zakończeniu mojej misji. To niedługo.
- Nie musisz jechać do Pragi - uśmiechał się nieustannie Karol. - Możesz mi pomóc dokładnie tu w tym zajeździe. Masz ogromne doświadczenie w odnajdywaniu skrytek.
- Chyba trochę przeceniasz moje możliwości - zastrzegłem się.
- Nie przeceniam - Karol ponownie spoważniał. - W listach mojej rodziny z 1940 roku znalazłem wzmianki, z których wynikało, że rozważano sposób na ukrycie tuby zawierającej pożółkłe pergaminy, szczególnie cennej pamiątki rodzinnej, zapisanej gęsto w niezrozumiałym, może starosłowiańskim języku.
- Czy wiesz, gdzie wówczas była przechowywana?
- W mieszkaniu samotnej, starszej siostry mojego ojca, Heleny. Przypuszczam, że to ona musiała ukryć tubę przed Niemcami. Myślę, że w domu, bo poza nim mogła ulec zniszczeniu. Ona, ta siostra ojca, zginęła w czasie wojny.
- To jest ten dom? - domyśliłem się spoglądając na precyzyjnie wykonany szkic przekroju poziomego i pionowego secesyjnej kamienicy.
Karol przytaknął głową.
- Szczęśliwie się zachował. Ciotka Helena mieszkała na pierwszym piętrze po prawej stronie. Gdzie, twoim zdaniem, w secesyjnym budynku najdogodniej można by ukryć coś tak cennego i niewielkiego?
- Nie wiem - odpowiedziałem szczerze. - Jak dobrze znasz to mieszkanie?
- Ja w nim mieszkam.
- A dom?
- Chyba dobrze, bo cały już przeszukałem. Mieszkanie również.
- Piwnica?
- Nie przepuściłem.
- Domyślam się, że szukałeś bardzo dokładnie i wielokrotnie.
- Oczywiście! I gotów jestem ponowić...
- Ile rodzeństwa miał ojciec oprócz starszej siostry?
- Młodszą o parę lat siostrę, Olinkę.
- Co stało się z mieszkaniem twojego ojca z tamtego okresu?
- Zachowało się! Też secesja.
- Czy znasz to mieszkanie?
- Nieźle, bo mieszka w nim ciotka Olinka.
- Bardzo przerobione?
- To zabytek!
Karol z pewnością znalazłby już dawno skrytkę z tubą, gdyby ta była w domu czy mieszkaniu, w którym on mieszka. Obejrzał tam zapewne i opukał wielokrotnie każdy centymetr powierzchni ścian, podłóg i sufitów, zajrzał w każdą dziurę i szczelinę.
- A szukałeś w mieszkaniu po ojcu?
- Po co? - zdziwił się Karol. - Przecież ostatnia wiadomość o tubie wskazuje na mieszkanie, w którym mieszkam po ciotce Helenie.
W trakcie rozmowy Karol nie wspomniał o znalezieniu jakiejkolwiek, nawet pustej skrytki w swoim mieszkaniu lub w domu, w którym ono się mieści. Gdyby znalazł, powiedziałby o tym z pewnością.
Oznaczało to, że skrytkę na cenną pamiątkę rodzinną wykonał w swoim mieszkaniu jedyny mężczyzna z rodzeństwa, ojciec Karola. I tam należało jej poszukiwać.
Złożyłem leżący na stoliku arkusz ze szkicem secesyjnej kamienicy:
- Karolu! W tym domu niczego nie znajdziesz. Tuba jest w mieszkaniu ciotki Olinki...
Nie dokończyłem, bo odezwała się moja komórka. Dzwonił Paweł.
- Szefie! Jestem pod zajazdem!
- Chodź na górę!
Zdyszany Paweł pojawił się na schodach:
- Co to za facet? - zapytał konfidencjonalnie o Karola.
- Taki tam znajomy - odpowiedziałem obojętnie i wręczyłem Pawłowi wisiorki. - Szanuj czas!
- Jasne!
Wróciłem do stolika.
Karol się zbierał:
- Tomaszu! Pomogłeś mi. Dzięki tobie skojarzyłem coś. Dzięki!
- Co?
- Pamiętasz, że wczoraj musiałem nieoczekiwanie zakończyć nasze spotkanie?
- Mam niezłą pamięć.
- Wiem! - przytaknął Karol. - Ciotka Olinka przysłała mi, przez swojego znajomego, odbitkę pergaminowego dokumentu, który przypadkiem znalazła w jakimś starym słowniku u siebie w biblioteczce. To ten znajomy wyciągnął mnie wtedy z zajazdu. Powiedział mi, że zdaniem ciotki ten dokument może przydać mi się właśnie teraz. Okazało się, że jest to arkusz z tekstem w języku starosłowiańskim. Zacząłem tłumaczyć. Już z pobieżnego czytania wynika, że może być innym, wcześniejszym rękopisem Jana. Tego nie jestem pewien, bo jeszcze nie rozumiem wystarczająco treści. Pozostaje jednak w jakimś związku z tym, co Jan napisał po powrocie z pruskiej niewoli. Jest w nim coś na ten temat... Może z tą niewolą było inaczej?... Jutro będę mądrzejszy. Jeżeli ten dokument był w mieszkaniu ciotki Olinki, a twoim zdaniem w moim mieszkaniu z pewnością nie ma tuby, to... Wracam natychmiast do Pragi.
Dałem Karolowi swoje namiary.
Przeszkodziła moja komórka. Dzwoniła Kama.
- Przepraszam! Nie mogę teraz rozmawiać. Za chwilę przedzwonię. Pa! - powiedziałem.
Karol zapowiedział, że w ciągu doby będzie z powrotem i zbiegł po schodach.
Rozmawiałem już z Kamą, gdy Karol ponownie pojawił się przy moim stoliku:
- Zapomniałem ci zostawić - rzekł lekko zasapany. - To odbitka dokumentu od ciotki Olinki dla ciebie! - powiedział i pobiegł.
- Co tam się dzieje?
- To Karol wraca do Pragi, by jutro powrócić! Ma powody!
- Tomaszu!...
- Musimy porozmawiać...
- Chciałam właśnie to powiedzieć.
***
Popędziłem na spotkanie z Kamą.
Skręcało mnie na myśl, że gdzieś w Warszawie, beze mnie Paweł scala tajemniczy testament. Tłumacz starogermańskiego czeka obok, jak sęp, z długopisem, słownikami i papierem. Nie potrafiłem przestać myśleć o tak ważnym momencie końcowego etapu mojej misji, w którym uczestniczyć nie będę.
Nagle odezwała się komórka. Dzwonił Paweł.
- Szefie! Coś tu nie gra!
- Co się stało?
- Scalanie się powiodło! Pasuje!
- A co nie gra?
- Język! Na podstawie pierwszego kawałka dokumentu ustaliłem kiedyś wstępnie, że jest to starogermański. Pomyliłem się...
-Nie szkodzi! Mylenie się jest stałą przypadłością ludzi wykształconych.
- Jestem i tak niepocieszony - stwierdził ambitny Paweł. - Według tłumacza testament został spisany w starosłowiańskim, nie starogermańskim. Poluję teraz telefonicznie na starosłowiańca! O tej porze trudno kogoś trafić.
- Kiepska sprawa - zareagowałem odpowiednio do sytuacji ciesząc się w duchu, że jednak też będę obecny przy tłumaczeniu dokumentu. - Poluj do skutku. I informuj mnie!
Znów kontrolowałem przebieg mojej misji.
***
- Bardzo nam pomogłeś - przywitała mnie pogodnie Kama.
Siadając wyjęła z torebki telefon i położyła go przy sobie na stoliku.
Spojrzałem na nią zdumiony:
- Jakoś nie mogę sobie przypomnieć mojej pomocy.
- Wiem - uśmiechnęła się przepraszająco.
- Nie wiedziałeś, że pomagasz.
- Gdybym wiedział, też bym pomógł - poczułem się niepewnie, bo rzeczywiście nie wiedziałem, w czym uczestniczyłem.
- Nie wątpię. Pamiętasz nasze spotkanie z Igą i zdjęcia facetów?
- Mam niezłą pamięć - uśmiechnąłem się na wspomnienie Igi. - Nagle przypomniałem sobie sfilmowanych facetów pytających kelnera o mnie. To byli faceci ze zdjęć, które pokazywała mi Iga.
- Ci faceci ze zdjęć obserwowali nas tu w zajeździe! - klepnąłem się w czoło.
- Nie wiedziałam, że tu będą - Kama spoważniała. - Oni znikli nam z pola widzenia. Sądziłyśmy, że unikają nas, bo się dowiedzieli, że kontrolujemy sytuację i wiemy, kim są. Szukałyśmy ich. Obawiałyśmy się, że teraz nas zaskoczą. Wiem już, że zaskoczyliby. I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, przyszedłeś nam z pomocą. Umówiłeś się ze mną na wieczór właśnie tutaj. Zauważyłam tych facetów, gdy weszłam. Z ich zachowania wywnioskowałam, że nie wiedzieli, kim jestem.
- Kim oni są? - zapytałem wojowniczo.
- Już są niegroźni. Zostali zatrzymani na gorącym uczynku, bo kontrolowałyśmy ich ruchy, Iga może spokojnie prowadzić i rozwijać swoją firmę. Kilka innych firm transportowych też odetchnęło. Ja zakończyłam właśnie swoją misję...
- To znaczy, że moja pomoc polegała tylko na tym, że się z tobą umówiłem w tym zajeździe? - byłem rozczarowany mizernym udziałem własnym.
- Skuteczna pomoc ma różne oblicza - Kama uśmiechnęła się. - Umówmy się, że twoja pomoc polegała tylko na tym, chociaż oboje wiemy, że to nieprawda. Początkowo obawiałyśmy się, że zechcesz nam pomóc z własnej inicjatywy. Wiem, że zmagałeś się z pędem do zaspokojenia potrzeby wspomagania nas. Musiałam pomóc ci w tych zmaganiach. Dlatego napisałam do ciebie liścik, który otrzymałeś od Krzysztofa po naszym spotkaniu z Igą. To nie był twój problem.
- Mógł się jednak stać moim w każdej chwili.
- Tomaszu! Byłeś naszym jedynym odwodem, gotowym do niesienia nam pomocy. Świadomość twojej gotowości dawała wyjątkowe poczucie bezpieczeństwa.
- Czy mam przez to rozumieć, że spotykałaś się ze mną nie po to, żeby mnie odciągać od tego, czym się zajmowałyście?
- Tak! - przytaknęła. - Szybko zrozumiałam, że możemy ci całkowicie zaufać. Wiedziałam, że twoja pomoc nastąpi tylko wówczas, gdy otrzymasz od nas czytelny sygnał, iż jej potrzebujemy. Byłam też pewna, że pomoc tę wcześniej uzgodnisz z nami, by nie wyrządzić nam szkody. Od niczego nie musiałam ciebie odciągać. Spotykałam się z tobą z zupełnie innych powodów - spojrzała ciepło w moje oczy i uśmiechnęła się przyjaźnie rysując coś delikatnie palcem wskazującym na grzbiecie mojej dłoni.
Odwzajemniłem uśmiech w oczekiwaniu, że za chwilę poznam te powody. Gdy niczego więcej na ich temat jednak nie usłyszałem, domyśliłem się, że powinienem je znać jak Kama. Porozumiewawczym przymknięciem powiek odpowiedziałem więc, że wiem, o jakich powodach wspomina.
- A co u Karola? - ożywiła się raptem Kama.
Przedstawiłem sytuację i opowiedziałem, najbarwniej jak potrafiłem, o losach Jana z Pragi i jego pięknej żony Blanki.
W jej oczach i zachowaniu dostrzegłem skrywane wzruszenie.
Dźwięk komórki popsuł nastrój, którego zarodek zaczął się unosić w płomieniu świecy. Dzwonił niezmordowany Paweł.
- Szefie! Mam dobrą nowinę!
- Mów!
- Upolowałem starosłowiańca. Za chwilę będzie u mnie! To Stach... Jest dobrym specjalistą i poradzi sobie.
- To rzeczywiście dobra nowina! - ucieszyłem się szczerze. - Informuj o postępach! - Spojrzałem na Kamę: - Moja misja dobiega końca. Tajemniczy testament jest już złożony. Był pocięty na dziewięć kawałków, nie na sześć. Odnalezienie drugiego kawałka zawdzięczam tobie - mówiąc to uniosłem i pogłaskałem aksamitną dłoń Kamy. - Teraz Paweł czeka na tłumacza języka starosłowiańskiego, bo okazało się, że dokument nie został napisany w starogermańskim... Karno! - uszczęśliwiony trzymałem oburącz jej dłoń i patrzyłem głęboko w oczy.
- Słucham? - rozjaśniona spojrzała wyczekująco.
- Jeszcze dziś przemówią do nas ludzie, którzy w dramatycznych okolicznościach ponad siedemset lat temu postanowili przekazać potomnym wolę swoich ojców i własną- powiedziałem podniecony.
Myślę, że w tym momencie przegapiłem coś ważnego, bo Kama delikatnie ale zdecydowanie wycofała swoją dłoń z mojej:
- Tomaszu! Cieszę się z tego, że zostanie wyjaśniona jeszcze jedna z niezliczonych tajemnic przeszłości - jej oczy nie cieszyły się. - Ale przeszłość jest tylko odwieczną przyszłością wszystkich, czy tego chcą, czy nie. Nas tam jeszcze nie ma i długo, mam taką nadzieję, nie będzie. Jesteśmy tu i teraz - zakończyła z nutką wyrzutu w głosie.
Przypomniałem sobie z filmu policzek Kamy wystawiony w moją stronę na powitanie i siebie pochłoniętego właśnie odsuwaniem jej krzesła od stolika.
- Rozumiem - przytaknąłem dyplomatycznie, szukając rozpaczliwie w myślach odpowiedzi na pytanie: „Co przegapiłem tu i teraz?”.
Odpowiedzi nie zdążyłem znaleźć, bo odezwała się moja komórka.
- Szefie! - zameldował się Paweł. - Tu nic nie pasuje!
- Mów!
- Język się zgadza...
- No to wszystko pasuje!
- Otóż nie! Powiedziałem koledze o prawdopodobnych okolicznościach powstania i treści testamentu. On to przejrzał i stwierdził, że ten rękopis mógł rzeczywiście powstać w okolicznościach zbliżonych do tych, które określiliśmy...
- I bardzo dobrze! - ucieszyłem się. - W czym problem?
- W tym, że treść tego dokumentu odbiega zdecydowanie od naszych oczekiwań. Kolega przetłumaczył już prawie połowę tekstu. Na razie wiadomo, że jeżeli jest to w ogóle jakikolwiek testament, to dokument ten mówi o niejakim Janie z Pragi, autorze tekstu, jego żonie Blance i o ich dzieciach. Brzmi to zupełnie zaskakująco, bo gdzie są Prusy, a gdzie leży Praga?
- Jesteś pewien, że autorem dokumentu jest Jan z Pragi?
- Absolutnie! Przedstawił się w pierwszym zdaniu. Oznaczać to może, że sprytny skryba czeski okpił pruskich analfabetów i załatwił własny interes. A oni przez długi czas ten dokument przechowywali, traktując go jak relikwię. To tyle na razie!
Spojrzałem na Kamę: - Finał zaczyna się komplikować. To lubię!
- Masz tę odbitkę przy sobie? - zapytała Kama.
- Jaką odbitkę?
- Od Karola!
Miałem pewnie nieciekawą minę, bo wyjaśniła:
- Mówiłeś mi, że ciotka Olinka przesłała Karolowi kopię jakiegoś dokumentu, związanego z Janem z Pragi. Karol zostawił ci odbitkę tej kopii podczas naszej rozmowy telefonicznej. Słyszałam niechcący - usprawiedliwiła się.
Wyjąłem z kieszeni złożoną kartkę, rozłożyłem.
- Ładne pismo - Kama przyjrzała się tekstowi. - Ciekawe...
- Z pewnością - przytaknąłem. - Niestety! W języku starosłowiańskim.
- Zgadza się.
- Jutro będę miał tłumaczenie - ucieszyłem się na myśl o pretekście do spotkania z Kamą. - Dam ci je...
- Poczekaj - Kama przyglądała się uważnie odbitce. - To może być inny egzemplarz twojego tajemniczego testamentu.
- Niemożliwe! - zaprotestowałem jako bardziej wtajemniczony. - Powstał tylko jeden egzemplarz. Został podzielony...
- Przed sprawdzeniem wszystko jest możliwe - odpowiedziała Kama skoncentrowana na przyglądaniu się tekstowi. - Po chwili spojrzała na zegarek, jak łabędzica znająca termin nieuniknionego odlotu. - Zdążymy... Tomaszu! Weź papier, długopis i notuj. Przetłumaczę ci to.
Chwyciłem długopis i serwetki, bo nie miałem papieru.
Kama zaczęła płynnie dyktować polską wersję starosłowiańskich słów czeskiego skryby.
Jestem Jan z Pragi. Przybyłem nad Bałtyk z krucjatą pod naszym królem, przeciw dzikim i okrutnym poganom, zwanym Prusami. Miałem uwiecznić dla potomnych męstwo i czyny chwalebne naszego rycerstwa...
- Tomaszu! - Kama przerwała dyktowanie. - Widzę, że masz wątpliwości - uśmiechnęła się. - Przedzwoń do Pawła i porównaj oba początki.
Zadzwoniłem. Przeczytałem początek i zapytałem Pawła, czy to mu coś przypomina.
Pawia chyba zatkało, bo musiał odchrząknąć:
- Szefie! Nie wiedziałem, że szef posunie się aż tak daleko...
- Nie rozumiem!
- Kiedy szef zdążył założyć u mnie podsłuch? - zapytał z wściekłością.
- Pawle! - zaśmiałem się. - Jaki podsłuch? Bywaj!
Spojrzałem rozpromieniony na Kamę:
- Miałaś rację - przyznałem i zabrałem się do notowania.
...Jestem na wschód od Sudawów, zwanych niekiedy Jaćwingami, goszczony przez tych, przeciwko którym ruszyła krucjata, przez Prusów. To najbardziej ludzcy ludzie, jakich dane mi było poznać w swoim życiu. Nie wiem, czy ocalę swoją głowę, bo krzyżowcy są bezlitośni. Myślą pewnie, że oddałem ducha lub popadłem w okrutną niewolę. Jeżeli ocaleję, to wrócę do Pragi, by opiekować się moją najdroższą żoną Blanką i naszymi kochanym i dziećmi, jak Prus opiekuje się swoimi. A potomnym wszystko opiszę ku rozwadze i zachowaniu prawdy, bo widziałem męstwo i czyny chwalebne tych, przeciwko którym poszła krucjata oraz dzikość i bezprzykładne okrucieństwo tych, którzy przybyli tu zabijać, palić i grabić w obronie interesów awanturniczych, zbrodniczych Krzyżaków...
Kama przestała dyktować:
- Mówiłam ci już, że Iza i Jola są tobą zafascynowane?
- Mówiłaś.
- Kiedy? - spojrzała zaskoczona.
- Przed chwilą! - uśmiechnąłem się.
...Los sprawił, że byłem wyposażony w pergaminy z kancelarii króla i w inkaust z piórami, gdy ostrzegałem liczną grupę pogańskich kobiet z dziećmi, na którą ochoczo wyruszali krzyżowcy. Nie zdążyłem wrócić. Musiałem uciec z nimi.
Gdy dowiedziano się, że jestem skrybą, dziewięciu dzielnych mężów sędziwych, ocalałych niegdyś jako dzieci w ucieczce przed Krzyżakami z dalekiej Galindii, poprosiło mnie o spisanie woli ich ojców, by przetrwała, gdy oni polegną. Mężowie ci, jak i pozostali, pisać i czytać nie potrafią. Zaufali obcemu.
Potomni mają święty obowiązek zagrabioną im ziemię odzyskać. Na zabójcach ich rodzin zaś mają dokonać zemsty krwi, bo tego od nich oczekują duchy pomordowanych przodków, by zaznać spokoju.
Mężowie powiedzieli, że do ich ziemi, położonej u zbiegu początków dwóch rzek rozlewających się tam w jeziora, potomni dotrą konno w sześć nocy, jadąc prosto w stronę zapadającego słońca.
Życzę im, by wola ta została spełniona.
Spisano w 1272 roku, drugiego dnia po zamordowaniu Herkusa z Natangów.
Kama skończyła dyktowanie i złożyła odbitkę.
- To wszystko - odetchnęła.
- Jesteś niesamowita! - wyjąkałem wycierając chusteczką spocone z wrażenia dłonie. -Żebym wiedział, że znasz starosłowiański...
- Mogłeś zapytać nie tylko o to - uśmiechnęła się jakoś dziwnie i spojrzała na zegarek. - Niestety, na mnie już czas - powiedziała unikając moich oczu. - Znikam.
Wstając od stolika schowała komórkę do torebki.
- To pa! - zawołałem radośnie, bo byłem w dobrym nastroju.
- Pa! - odpowiedziała i poszła.
Zatrzymała się przy śmietniczce. Wyjęła z torebki komórkę. Odwróciła twarz w moją stronę.
- Tomaszu! Numer komórki, który ci dałam, jest już nieaktualny.
Mówiąc to wrzuciła demonstracyjnie aparat do śmietniczki i wyszła bez oglądania się za siebie.
- Zaraz, zaraz! - zawołałem za Kamą. I ciszej zapytałem siebie samego: - Czy to znaczy, że już się nie spotkamy?
Poczułem się nagle porzucony, opuszczony i samotny jak wcześniej w Marózku, gdy Kama zabrała mi Igę do samochodu i obie gdzieś popędziły. Wtedy jednak ona zostawiła u Krzyśka liścik do mnie. Wkrótce, szukając chwili samotności po zniknięciu Kamy, poznałem w zajeździe Jolę. Nie! To było odwrotnie! Jola poznała mnie jako zgreda od solonych śledzi i błazna goniącego muchę. Wówczas znów pojawiła się Kama. Wpadła do zajazdu, żeby sprawdzić, czy nie zalecam się zbytnio do jej przyjaciółki, Joli.
Z zamiarem pójścia do wehikułu zbierałem właśnie ze stolika serwetki zapisane przeze mnie treścią tłumaczenia rękopisu Jana z Pragi, gdy spod pochylonego czoła zobaczyłem nadchodzącą Kamę.
Wyszczerzyłem się w radosnym uśmiechu.
Ona jednak zatrzymała się koło śmietniczki. Pochyliła się nad nią. Pogrzebała w śmieciach. Spojrzała w moją stronę z błyskiem nadziei w oczach.
- Wyrzuciłam nie tę komórkę - powiedziała zmartwiona. -Tomaszu! - zajrzała mi w oczy. - Wyciągnąłeś stąd mój telefon?
Co miałem odpowiedzieć?
- Wyciągnąłem...
Uśmiechnęła się pogodnie:
- Zwrócisz dobrowolnie, czy mam cię stłuc na kwaśne jabłko?
- Stłucz! - udałem, że żartuję. - Ale nie odchodź...
Spojrzała zaskoczona i szczęśliwa, jak myśliwy, który strzelił i trafił. Niestety! W mojej kieszeni odezwała się jej komórka.
- Tak! - powiedziała Kama do kogoś po drugiej stronie. - Będę za chwilę. Pa! - Nie kryjąc wzruszenia spojrzała na mnie: - Odezwę się jutro. Na pewno. Pa!
- Pa! - odpowiedziałem wychodzącej Karnie.
- A co z nieaktualnym numerem?
Zatrzymała się przy śmietniczce, demonstracyjnie wrzuciła do niej właściwą komórkę i wyszła.
Co miałem zrobić?
Pobiegłem po raz drugi do śmietniczki.
***
Po powrocie do domu odsłuchałem wiadomość nagraną na sekretarkę.
- Sykstus się kłania! Cześć, Tomaszu! Jutro zamykamy scenariusz „Wielkiego powrotu Pana Samochodzika”. Nie opowiem. To trzeba przeczytać lub zobaczyć na ekranie! Będę miał egzemplarz dla ciebie. Cześć!
- Dzięki! Cześć! - ziewnąłem szeroko, bo niekiedy rozmawiam z nagraniami.
To był mój ostatni kontakt z minionym, burzliwym dniem.
Przyśnił mi się dziadek Wiewiórki seniora w otoczeniu dziewięciu długowłosych, zupełnie siwych, ale postawnych jeszcze mężczyzn. Na mój widok uśmiechnęli się pogodnie.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
KIEDY ODEZWIE SIĘ KAMA * WIELKIE PRZYGOTOWANIA DO OGNISKA * ZAGANIANY SYKSTUS * NOWY SCENARIUSZ FILMU * FAJECZKA CIOCI OLINKI * ODNALEZIENIE MANUSKRYPTU JANA * WYJAŚNIENIE TAJEMNICY TESTAMENTU * GALINDOWIE WRÓCILI DO SIEBIE
Od świtu czekałem niecierpliwie na obiecane odezwanie się Kamy. Chciałem zaprosić ją w towarzystwie Joli, Igi i Igora na wieczorne wyjaśnienie tajemnicy starego testamentu, którym miałem zakończyć swoją misję.
Swoją obecność zapowiedzieli już wszyscy zainteresowani. Nawet Alek z Opola i kolekcjoner z Łodzi obiecali, że przyjadą na to harcerskie ognisko, organizowane w obozie druhów.
Gdy dotarłem do Marózka, harcerze już buszowali po lasach w poszukiwaniu chrustu.
- Druhu Tomaszu! - wykrzyknął Wilhelm Tell junior. - Tym razem niech druh przybędzie drogą lądową!
- Zapowiedziano sztorm na jeziorze? - zażartowałem.
- Nie! - zaśmiał się junior. - Istnieje obawa, że płynąc do nas wehikułem po Marózie druh znowu wyląduje nie tam, gdzie trzeba!
Zobaczyłem Sykstusa pędzącego w moją stronę.
- Zaraz pogadamy! - powiedział na mój widok i pomknął gdzieś przed siebie.
Po chwili mignął mi z Krzyśkiem w biegu do siedziby filmowców.
Zza szpaleru ozdobnych, ukwieconych krzewów wynurzyła się nieoczekiwanie ładna rodzinka.
- Witaj, Tomaszu! - krzyknęła rozpromieniona Ula.
- Kłaniam się ładnej rodzince - odpowiedziałem przybijając piątki z maluchami.
- Tomaszu! Poznaj Kalasantego - Ula przedstawiła mi swojego męża. Po prezentacji zapytała z zaciekawieniem: - A co tu się dzisiaj takiego szykuje? Biegają ci ludzie i biegają tam i z powrotem, tam i w drugą stronę...
- Jeszcze nie wiem, bo dopiero przyjechałem - odpowiedziałem.
Na widok nadchodzącego szybko Sykstusa, przeprosiłem ładną rodzinkę.
- Za chwilę, Tomaszu, za chwilę - przelatując obok powiedział przepraszająco.
Krzysiek, machając do mnie ręką, poleciał gdzieś w stronę plaży, zawrócił w kierunku przystani i zniknął.
- Co się tutaj dzieje? - zapytałem Sykstusa, gdy ten dołączył wreszcie do mnie ze scenariuszem pod pachą.
- A co ma się dziać? - spojrzał na mnie spod krzaczastych, uniesionych brwi. - Aha! Już tak się zganiałem, że całkowicie zapomniałem, po co ganiałem - uśmiechnął się. - W obozie harcerzy montujemy technikę, żeby podczas ogniska pokazać materiał z naszej nocnej akcji pod Olsztynem i parę taśm z twoim udziałem...
- Potrwa do rana...
- Niech trwa! - Sykstusa rozpierał entuzjazm. - To tylko do rana! A dzieciaki będą miały co wspominać przez całe życie - uśmiechnął się. - My już mamy swoje wspomnienia...
- I kiedyś zostaniemy tylko wspomnieniem - złapałem klimat rozmowy.
- No właśnie! - przytaknął Sykstus. - To twój egzemplarz „Wielkiego powrotu Pana Samochodzika” - wręczył mi scenariusz. - Przejrzyj szybko i powiedz, co o tym sądzisz, tylko szczerze. To musi być dzieło godne tytułowego bohatera!... Gonię zobaczyć co z techniką. Na razie!
Sykstus popędził do obozu harcerzy tak szybko, że nie zdążyłem go zapytać, jak operatorom i akustykom udało się nakręcić, bez mojej wiedzy, taśmy ze zdarzeń, w których uczestniczyłem. Trzymając opasły, ciężki scenariusz poczułem ciężar odpowiedzialności za film.
Pojawił się Krzysiek.
- Nareszcie możemy spokojnie porozmawiać. - wysapał.
- O projekcie „Wioska filmowa”?
- Jasne! Tylko trochę odsapnę.
Rozsiedliśmy się wygodnie w ciszy jego gabinetu. Poleliśmy wody mineralnej.
- Może wpierw odsapnij - zaproponowałem. - A ja sobie pogadam.
- Rozumiem - zgodził się. Jednak nie wytrzymał, chociaż jeszcze nie odsapnął: - No i popatrz! Jak to się złożyło... Gdyby nie projekt „Wioska filmowa”, Sykstus nie spotkałby ciebie, bo „Wielki powrót Pana Samochodzika” byłby realizowany w innym miejscu. I co to byłby za film? - Krzysiek machnął ręką z lekceważeniem. - Szkoda gadać.
- Przyznaję, że twój projekt pojawił się w samą porę - spoważniałem. - Nie tylko ze względu na film Sykstusa o mnie... Krzysiu! - postanowiłem zmienić temat. - Któregoś dnia zauważyłem, że się niepokoisz. Później przepadłeś na parę dni bez wieści i nieodłącznej komórki.
Mój przyjaciel spoważniał:
- Miałem problem. On zdechł. Ja żyję.
- Rozwiązał się sam?
- Niezupełnie... Zaczął się rozwiązywać dopiero wówczas, gdy okazało się, że przyjeżdżasz tu stale. Liczyłem na taki skutek twojej obecności. Nie chciałem się z nikim szarpać i handryczyć...
- Przecież mogłeś mi o tym powiedzieć - spojrzałem z wyrzutem na Krzyśka. - Coś byśmy razem wykombinowali.
- To nie był twój problem - uśmiechnął się. - Nie mogłem nim zawracać ci głowy. I tak, chociaż nieświadomie, pomogłeś mu się rozwiązać, co oznacza, że udzieliłeś mi wielkiej pomocy.
- Rozumiem! - powiedziałem, chociaż nie bardzo rozumiałem. I powtórzyłem słowa Kamy: - Skuteczna pomoc ma różne oblicza.
- Trafnie to ująłeś - ożywił się Krzyś.
Dźwięk komórki przerwał mojemu przyjacielowi.
- Szefie! - zameldował się Paweł. - Ta mapka pod tekstem testamentu nie daje się do niczego dopasować na mapie regionu. Nie zgadza się nawet z opisem drogi, sporządzonym przez czeskiego skrybę w dokumencie.
- Przyjedź do Marózka przed ogniskiem, to sobie o tym porozmawiamy - zaproponowałem jedyne możliwe wyjście. - Może wspólnie rozwiążemy ten problem.
- Będę!
Zaledwie skończyliśmy rozmowę z Pawłem, gdy mój telefon zadzwonił ponownie. To była Kama.
- Kama? - ucieszyłem się. - Czekam od świtu...
Kątem oka zauważyłem, że Krzyś dyskretnie opuścił gabinet.
- Przepraszam, Tomaszu, ale nie mogę teraz długo rozmawiać - uprzedziła. - Wiem od Teni o dzisiejszym ognisku. Zaprosiła mnie. Przyjadę z Jolą, Igą i Igorem prosto do obozu, żeby się z wszystkimi pożegnać.
- Cieszę się i czekam - zdobyłem się na najcieplejsze brzmienie głosu.
- No to pa! - powiedziała. I nie czekając na odpowiedź błyskawicznie wyłączyła komórkę.
- Pa! - palnąłem spóźniony.
Komórka odezwała się ponownie.
- Tomasz? - usłyszałem podekscytowany głos Karola. - Tuba z manuskryptem Jana była tam, gdzie mówiłeś. Przeczytałem! To fascynująca lektura. Dużo wyjaśnia. Wiozę kopię. Za godzinę będziemy w zajeździe koło Bartążka. Bądź koniecznie! Cześć!
***
W zajeździe było tłoczno i gwarno. Na szczęście zdążyłem zarezerwować telefonicznie nasz ulubiony dwuosobowy stolik. Mój czeski przyjaciel pojawił się punktualnie. Nie był sam.
- Ciociu! To pan Tomasz, którego znasz z książek o Panu Samochodziku i z moich opowieści - powiedział bardzo uroczystym tonem. - Tomaszu! To moja ciocia Olinka, o której ci opowiadałem.
Ciocia Olinka, kobieta dystyngowana i urodziwa uśmiechnęła się do mnie jak do starego przyjaciela, podała dłoń do ucałowania i usiadła na krześle podstawionym przez Karola. Czas musiał przejść koło niej bokiem. Była prawdziwą, urodzoną damą.
- Mówmy sobie po imieniu - zaproponowała z błyskiem w oczach.
Zgodziłem się chętnie.
- Zaraz usiądę - uśmiechnąłem się do Olinki. - Muszę tylko znaleźć jakieś wolne krzesło, żeby dostawić...
- Nie przejmuj się - zaśmiała się Olinka. - Mamy te same problemy - dodała i wyjęła fajkę. - Pozwolisz, że pyknę fajeczkę?
- Oczywiście! -odpowiedziałem zdumiony, bo nigdy jeszcze nie spotkałem damy palącej fajkę.
Olinka zabrała się do nabijania fajeczki. Po chwili pyknęła wonnym dymem, który stopniowo zaczął wypełniać pięterko zajazdu.
Po kwadransie konwersacji wiedzieliśmy o sobie wystarczająco dużo, by móc przystąpić do celu spotkania.
Otrzymałem od Karola plik odbitek rękopisu w języku starosłowiańskim.
- Wiem! - spojrzał przepraszająco na mnie. - Nie znasz starosłowiańskiego.
- To moja pięta - zażartowałem.
- I Achillesa - zaśmiała się Olinka.
- No tak! - podtrzymałem klimat żartu. - Przecież Achilles też nie znał starosłowiańskiego.
Olinkę cieszyło moje poczucie humoru. Wyrażała to coraz intensywniejszym pykaniem z wiśniowego cybucha, połączonym z aksamitnym śmiechem.
- Tomaszu! - rozbawiony Karol wyjął z kieszeni ponumerowane kartki. - Zdążyłem przetłumaczyć na polski fragmenty potrzebne dosłownie na teraz, bo związane z historią dokumentu, którego kopię dałem ci ostatnio.
Karol opowiedział mi treść całego rękopisu Jana. Kończył, gdy odezwała się moja komórka.
- Szefie! - zameldował się Paweł. - Mieliśmy przed ogniskiem rozwiązać problem tej mapki z dokumentu. Wszyscy już są i czekają na pana. Chyba nie zdążymy...
- Pawle! Rozwiążemy z marszu - uspokoiłem podwładnego, chociaż nie wiedziałem jeszcze, o co chodzi i jak to zrobić. - Przeproś komendanta obozu i przekaż, że trochę się spóźnię. Niech zaczyna beze mnie. Ognisko powinien zapalić Wiewiórka senior, bo od niego się wszystko zaczęło. Filmowcy niech coś wyświetlą. Mamy ważnych gości z Czech. Przywieźli rewelacyjny materiał do tajemnicy testamentu.
- Ognisko? - ucieszyła się Olinka. - Dawno nie uczestniczyłam w takim wydarzeniu.
- Rozumiem zatem, że nie odrzucisz zaproszenia na harcerskie ognisko - uśmiechnąłem się do uroczej cioci Karola.
- Zaproś, to się przekonasz! - jej tajemnicze oczy zabłysły.
- Zapraszam - zaprosiłem krótko, gdyż czas nieubłaganie umykał.
- Przyjęłam - odpowiedziała wstając natychmiast od stolika, bo podsłuchała moją rozmowę z Pawłem i wiedziała, że nie mamy czasu na przekomarzanie się. - Karolku! Prowadzę, bo ty się ciągniesz jak ślimak - zmarszczyła zabawnie nosek. - Tomaszu, bądź moim przewodnikiem.
***
Gdy dotarliśmy do obozu, ognisko już trzaskało i strzelało iskrami pod rozgwieżdżone niebo.
Rozejrzałem się za Kamą. Nie zauważyłem jej. Pocieszyłem się myślą, że jednak jest gdzieś w ciemnościach i mnie zobaczy.
Przywitałem się z druhną Tenią i druhem Bolkiem. Usłyszałem od nich, że Kama była, czekała i musiała już odjechać. Dowiedziałem się też, że przed chwilą odbyła się projekcja filmu z nocnej akcji pod Olsztynem.
Nadszedł czas mojego wystąpienia.
- Druhny i druhowie! - odezwałem się, gdy wokół ogniska zaległa absolutna cisza. - Po przeszło siedmiuset latach wola sygnatariuszy tajemniczego testamentu, wyrażona w starej legendzie, przekazywanej ustnie w dziewięciu obecnych tu rodzinach, spełniła się. Dokument został złożony. Dziś poznacie jego treść - spojrzałem na Pawła. - Kolego! Do dzieła!
Paweł zabrał się do głośnego czytania tłumaczenia Stacha.
Już po chwili żałowałem, że wcześniej nie porównałem przekładów Kamy i Stacha. On źle przetłumaczył nieco zamazany wyraz „Jeziora”, bo w starosłowiańskim odczytał go jako zbliżony graficznie wyraz „kamienie”. A przecież uciekające przed Krzyżakami kobiety z dziećmi nie przechodziły koło wielkich kamieni, tylko koło wielkich jezior.
- Mamy jeszcze jeden przekład tego dokumentu! - ratując sytuację podałem zaskoczonemu Pawłowi tłumaczenie Kamy zanotowane moją ręką na serwetkach.
Odczytanie drugiej, właściwej wersji zatarło pamięć o pierwszej.
Zauważyłem Stacha, który patrząc na mnie, zacisnął pięść i uniósł ją z pochwalnie wyprostowanym kciukiem. Widocznie przy tłumaczeniu tego wyrazu miał wątpliwości.
- Z odczytanego tu dokumentu dowiedzieliśmy się kto, dla kogo, kiedy i w jakim celu go sporządził - kontynuowałem. - Poznaliśmy wolę jego sygnatariuszy skierowaną do potomnych, których świętym obowiązkiem było: powrócić na zagrabione ziemie ojców opisaną i narysowaną drogą; odzyskać je i dokonać zemsty krwi na zabójcach ich przodków...
Przerwałem, bo odezwała się moja komórka.
- Jesteś niepoprawny, Tomaszu - usłyszałem wyrzut w głosie Kamy. - Czekałam. A ty się spóźniłeś...
- Posłuchaj...
- Wiem! - nie dopuściła mnie do głosu. - Znów było coś ważniejszego... Dzwonię, bo chcę się pożegnać...
- Nie spotkamy się?
- Kto wie? Może gdzieś, kiedyś?
- Odnajdę ciebie...
- Wiesz, że to niemożliwe.
- No to powiedz chociaż, kim jesteś!
- Lepiej, żebyś tego nie wiedział. Pa! - pacnęła i błyskawicznie wyłączyła komórkę.
Ponad sto par oczu wbijało się we mnie. A ja stałem i nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem od Kamy.
Po chwili zdobyłem się na wysiłek związany z powrotem do rzeczywistości.
- Druhny i druhowie! Moi drodzy! - wróciłem do tematu. - Autorem tej swoistej kapsuły czasu był przodek naszych znakomitych gości z Czech, druhny Olinki i druha Karola! - ukłoniłem się w stronę moich przyjaciół.
- Lubimy druhnę Olinkę i druha Karola! - ryknął harcerski krąg.
- Mój bratanek Karol i ja też was lubimy! - odkrzyknęła uradowana Olinka i pyknęła kółkiem wonnego dymu z fajeczki, wzbudzając tym powszechne zainteresowanie pomieszane ze zdziwieniem i uznaniem.
Olinka pyknęła jeszcze kilka kółeczek.
- Uau! - ryknął z podziwem harcerski krąg.
- Ale harcerki i harcerze nie palą! - pogroziła zabawnie palcem ciocia Karola.
- Jasne! - odpowiedział Wilhelm Tell junior upychając coś dyskretnie w kieszeni tak, by nie było widać kantów opakowania.
- Co tam tak chowasz? - zapytałem prawie szeptem.
Junior spojrzał na mnie, ciężko westchnął i prawie szeptem odpowiedział:
- Nie chcę, by myślano, że noszę przy sobie papierosy.
Mówiąc to Wilhelm Tell wyciągnął z kieszeni i otworzył opakowanie kart do gry w „Piotrusia”.
Powiedziałem: - Przepraszam. - I powróciłem do tematu: - W rodzinie druhny Olinki i druha Karola przetrwała stara, fascynująca, pełna mądrości, dramatyczna opowieść o Janie z Pragi, uczestniku wyprawy krzyżowej poprowadzonej w drugiej połowie XIII wieku na te ziemie przez króla Czech.
- Mogę opowiedzieć? - zwróciła się Olinka do harcerskiego kręgu.
- Zamieniamy się w słuch! - wydał okrzyk krąg.
Z niezwykłym błyskiem w oczach ciocia Karola, pykając kółeczka dymu z fajeczki, opowiedziała swoim ciepłym, miłym głosem o Janie i Blance, kończąc zdaniem: „Ci ostatni zapomnieli, że Jan potrafił pisać”.
Opowieść wzruszyła słuchaczy, chociaż Olinka mówiła po czesku z akcentem, który nas raczej bawi.
Czekając, aż druhny wytrą ukradkiem kapiące łezki, spojrzałem na Pawła. Gapił się na mnie oniemiały. Miałem dla niego jeszcze większą niespodziankę.
- Długo sądzono, że opowieść o Janie i Blance to tylko legenda rodzinna, opowiadana w długie wieczory dzieciom na dobranoc. Sądzono by tak zapewne do dziś, gdyby nie historyk druh Karol i jego dociekliwość!
Druh Karol opowiedział o badaniach nad przeszłością rodziny, odkryciu notatek o Janie z Pragi i poszukiwaniu oraz znalezieniu tego, co skryba królewski napisał po powrocie od pogan.
- A oto kopie manuskryptu Jana z Pragi - pokazałem plik odbitek otrzymanych od Karola i spojrzałem ukradkiem na Pawła. - Jest to prawda o czeskiej wyprawie krzyżowej i o pobycie Jana wśród Prusów. W rękopisie są też fragmenty rejestrujące okoliczności, w jakich doszło do sporządzenia i pocięcia na dziewięć części testamentu, którego tajemnicę dzisiaj wyjaśniliśmy prawie do końca.
Wyjąłem kartki z przekładem.
- Pozwólcie, że odczytam tłumaczenie tych fragmentów.
- Pozwalamy i słuchamy! - ryknął harcerski krąg.
W odpowiedzi na to Olinka pyknęła z fajeczki aż pięć kółek dymu.
- Jak Jan znalazł się wśród Prusów:
...Pewnego dnia byłem świadkiem, jak krzyżaccy zwiadowcy donieśli, że w głębi puszczy ukrywa się setka kobiet z dzieciakami. Odpoczywają w drodze za Sudawów na wschód. Łup łatwy, bo mężczyzn przy nich nie uświadczysz.
Zwiadowcy wskazali, którędy tam jechać.
Szlachetne rycerstwo ochoczo ruszyło do koni.
Dosiadłem swojego i popędziłem bokiem, przed wszystkimi, żeby ostrzec kobiety o niebezpieczeństwie.
Nie godzi się przecież, żeby zbrojni, przeznaczeni do boju z uzbrojonym wrogiem, walczyli z bezbronnymi kobietami i dzieciakami.
Ostrzegłem je, ale do swoich wrócić już nie mogłem, bo byli w drodze, czyli mnie się doliczyli. Kobiety rzekły, żebym szedł z nimi. I z nimi zostałem.
Tak dotarłem za Sudawów na Litwę. Tam byłem goszczony przez miejscowych i innych uciekinierów.
Uważali, że choć jestem Czechem, to nie jestem wrogiem, bo ocaliłem życie kobiet i dzieci...
- Kilka ciekawych spostrzeżeń:
...Każdego dnia przybywały na Litwę uciekające kobiety z dziećmi, starcy i okaleczeni w walce. Zauważyłem, że kobiety z niepokojem oczekiwały przybycia mężów i synów, a dzieci ojców. Jak u nas w Pradze.
Początkowo nie rozumieliśmy się, bo mówiliśmy inaczej i inaczej myśleliśmy. Inne też mieliśmy zwyczaje. Dziwiłem się wszystkiemu. Najbardziej temu, że oni codziennie, zaraz po zachodzie słońca, wszyscy nago odbywają kąpiel, czy są czyści, czy też brudni. Uważałem takie zachowanie za naganne i nieobyczajne. I myłem się po swojemu.
Ale gdy zacząłem cuchnąć, wziąłem ich kąpiel raz i drugi. Później kąpałem się jak oni. Nauczyłem się od nich dbałości o czystość ciała. I nie lubię już cuchnących mieszczek i mieszczan, oblanych pachnidłami dla zabicia smrodu.
Wysłuchałem wiele pięknych opowieści i pieśni o ich bohaterach. Poznałem ich tańce i muzykę. Uczestniczyłem w najświętszych obrzędach. Zacząłem ich rozumieć i szanować. Dowiedziałem się od nich, że kobietom należy się szacunek bezgraniczny od mężczyzn jako rodzicielkom, matkom i żonom.
Lud ten walczył o swoją ziemię, wolność i godność. To oni byli ofiarami Krzyżaków, nie odwrotnie. A czeska krucjata przybyła krzyżackim awanturnikom z odsieczą...
- Okoliczności powstania tajemniczego testamentu:
...Po ujęciu przez Krzyżaków i powieszeniu Herkusa, wodza plemienia Natangów, niedobitki Prusów, ścigane przez szlachetne rycerstwo, ściągały na Litwę. Dowiedziałem się od nich, że Krzyżacy, dzięki pomocy Czechów i Niemców, uśmierzyli ich powstanie, wyniszczyli ludność i panoszą się na ich ziemi.
Tradycja Prusów nakładała na nich święty obowiązek odzyskania ziemi i dokonania zemsty krwi na zabójcach ich przodków. Od tego nie było żadnego odwołania.
Prusowie wiedzieli, że trzeba będzie wielu lat, by plemiona odzyskały dawną liczbę mężczyzn i siłę potrzebną do wypełnienia tego obowiązku.
Prusowie wiedzieli, że jestem skrybą. Dziewięciu mężów spośród starszyzny Galindów poprosiło mnie o spisanie tego, co oni chcą, jako swoją wolę, przekazać potomnym. Poprosili też o opisanie drogi do ich terytoriów. Zgodziłem się, bo miałem pergamin i potrzebne wyposażenie. Oni zgodzili się, żebym skreślił na tym kilka ważnych dla mnie zdań od siebie. Miałem napisać dziewięć egzemplarzy, każdemu po jednym. Miały być przekazywane, aż przyjdzie właściwy moment na spełnienie obowiązku w nich zapisanego.
Zdążyłem napisać jeden egzemplarz i prawie drugi, gdy na naszą osadę natarli Krzyżacy i Niemcy. Napisany egzemplarz oddałem jednemu ze starszyzny. Kazał mi uciekać w stronę południa, gdzie nie było awanturników. Usłuchałem jego rady. Więcej tych ze starszyzny i goszczącego mnie plemienia nie spotkałem. Dowiedziałem się, że prawie wszyscy zostali wybici. Ocalało kilka kobiet, które z dziećmi uciekły dalej na wschód. A egzemplarz prawie ukończony zachowałem i ukończyłem na pamiątkę...
- Druhny i druhowie! Prusowie, wspierani przez Sudawów lub, jak kto woli, Jaćwingów oraz Litwinów wielokrotnie najeżdżali Krzyżaków, by spełnić święty obowiązek. Pod wodzą wielkiego księcia litewskiego Witolda uczestniczyli w bitwie pod leżącym niedaleko stąd Grunwaldem, spuszczając Krzyżakom tęgie lanie.
- Moi drodzy! - dodałem. - Nie wiem, czy zauważyliście, że Galindowie wykonali w pewnym sensie wolę swoich przodków. A przyczyniły się do tego skutki drugiej wojny światowej. Po jej zakończeniu na tereny dawnych plemiennych państewek Prusów przyjechały setki tysięcy repatriantów z kresów. To właśnie z nimi przyjechała legenda o tajemniczym testamencie i sam testament podzielony na dziewięć części. Kto mógł go przechować, jeżeli nie potomkowie plemienia Galindów, o których mówiliśmy?
Przez chwilę panowała grobowa cisza. Zaraz jednak usłyszałem jakieś niepewne rozmowy.
Nagle zabrał głos Wiewiórka senior:
- Proponuję, żeby ci, w których rodzinach przechowywano ten dokument, wstali - mówiący dźwignął się z pieńka, na którym siedział.
Wstało kilkadziesiąt osób.
- Może jestem w błędzie - powiedział wzruszony senior. - Ale myślę, że w naszych żyłach płynie krew Galindów.
- W jakiejś części, oczywiście - wtrąciłem.
- Nasi rodzice i dziadkowie, wysiedleni po drugiej wojnie światowej z kresów do Polski nie wiedzieli nawet, że przybywając tu, powracają do korzeni - kontynuował Wiewiórka senior.
ZAKOŃCZENIE
W harcerskim obozie nad Marózem koło Marózka wstawał świt.
Jutro mój wehikuł stanie na honorowym miejscu w Muzeum Pana Samochodzika, w otoczeniu, gromadzonych skrzętnie przez druhów seniorów i juniorów, rekwizytów, półek z książkami i taśmami filmowymi. Przeszedł chrzest bojowy. I nie jest atrapą pojazdu. Zajmie tam swoje miejsce na krótko, na czas otwarcia placówki mieszczącej się w nieco poszerzonym garażu.
Po uroczystych wystąpieniach, przecięciu wstęgi i wypiciu szampana... No! Zobaczymy! W końcu powróciłem i jestem jedyną osobą uprawnioną do korzystania z wehikułu o każdej porze dnia i nocy. Taka jest umowa.
Olince i Karolowi obiecałem, że wkrótce odwiedzę ich w Pradze. Druhnom i druhom, że jeszcze do nich wpadnę.
Prostowałem właśnie obolałe gnaty, gdy podszedł do mnie Sykstus. Popatrzył spod śmiesznie opadających powiek i zapytał:
- Przeczytałeś już scenariusz „Wielkiego powrotu Pana Samochodzika”?
- No... Jeszcze nie - zrobiło mi się głupio. - Nie miałem kiedy... Ale misja dobiegła już szczęśliwie końca. I mam wreszcie czas. Zaraz siądę do czytania, bo to bardzo ważne...
- Właściwie to nie musisz się śpieszyć - krzaczaste brwi Sykstusa pojechały w górę.
- Jak to? - w głosie pomieszały mi się uczucia zaskoczenia i radości.
- Treść znasz - uśmiechnął się zagadkowo. - Chodzi tylko o to, żebyś sprawdził, czy niczego nie pomyliliśmy lub czy nie pominęliśmy istotnych scen, wątków i epizodów. Może zechcesz coś ująć lub dodać...
- Zaraz, zaraz!... - spojrzałem badawczo Sykstusowi w oczy schowane gdzieś pod powiekami. - To te ukryte kamery i mikrofony robiły dokumentację mojej misji po to, żeby...
- Oj! Nie dociekaj! - machnął ręką. - Dobrze wiesz, że nie mogliśmy przepuścić takiej okazji - uśmiechnął się rozbrajająco. - Lepszej fabuły na temat Pana Samochodzika nie wymyśliłby żaden scenarzysta. Aha! Wprowadziliśmy w pewnym momencie jeden wątek, którego nie mogło zabraknąć w filmie o tobie.
- Jaki wątek?
- Nie zauważyłeś? - zdziwił się Sykstus. - Myślałem, że się domyślasz i grasz. Według oceny całego zespołu zagrałeś znakomicie...
- Sykstusie! Nie namówisz mnie do zagrania siebie samego w „Wielkim powrocie Pana Samochodzika”.
- Szkoda - powiedział z żalem. - Ale do niczego ciebie nie zamierzam namawiać i nie namawiam. Daję słowo.
- W porządku! - przyjąłem wyjaśnienia. - W czym zagrałem tak znakomicie?
Sykstus podrapał się po czuprynie.
- Uczestniczyłeś w nagraniach kilku próbnych scen - spojrzał na mnie niepewnie. - Wątek ten, oczywiście, jest w scenariuszu bardziej rozbudowany, żeby nie marginalizować motywu rodziny...
Tego się zupełnie nie spodziewałem. Wolałem jednak sprawdzić.
- Nie masz chyba na myśli ładnej rodzinki? - zapytałem z przekąsem.
- Tomaszu! - ucieszył się Sykstus. - Domyślałem się, że wiesz! Właśnie o nią chodzi! Cała czwórka, chociaż rodziną nigdy nie była i nie jest, odegrała swoje role znakomicie! Musisz przyznać, że dzieciaki są świetne. Czują kamerę. Kamera wprost je uwielbia. Lgnie do nich.
Milczałem zaskoczony.
- A Ula? - zachwycił się Sykstus. - To prawdziwa gwiazda! Kobieta marzenie! Można się rozpłynąć przy takiej towarzyszce życia i nigdy na inną nie spojrzeć. To bogini! Bała się, że od razu ją rozpoznasz, bo kiedyś coś tam... A! Nieważne! Na szczęście nie rozpoznałeś! W odpowiednim momencie ona miała rozpoznać ciebie. I przekonująco rozpoznała! Oglądałem to na taśmie - spojrzał na mnie. - Nie słyszałem, co ci wtedy szepnęła do ucha. Mikrofony nie zebrały.
Czułem się oszukany i wykorzystany.
- A pamiętasz ten trzaśnięty drąg przy twoim damskim rowerze?
- Pamiętam.
- Ula do dziś wspomina to zdarzenie z rozrzewnieniem. Coś ważnego wtedy chyba przeoczyłeś. Ale nic straconego! Porozmawiaj z nią. Myślę, że powinieneś...
Ze zmęczenia na moment wyłączyły mi się receptory. Ocknąłem się po kilku sekundach.
- Znaleźliśmy znakomitą odtwórczynię roli Kamy - kontynuował Sykstus.
- Nie miałem przyjemności jej poznać.
- Ale znasz ją z widzenia - mój rozmówca robił wszystko, żebym nie zasnął. - Od najlepszej strony...
- Aha! - przytaknąłem dyplomatycznie, bo właśnie myślałem o Uli.
- Widziałeś ją w akcji...
- Możliwe - w dalszym ciągu byłem pod wrażeniem Uli i ładnej rodzinki. - Ale jakoś nie mogę sobie jej w tej chwili przypomnieć ani skojarzyć.
- Oj! Widziałeś! - żachnął się Sykstus. - To ta dziewczyna w błękitnym fordzie na szosie...
- Ona ma na imię Ala. Jest osobą wszechstronnie utalentowaną, bardzo inteligentną, odważną i urodziwą - zaczął rozwodzić się Sykstus.
- To typ współczesnego wojownika posługującego się z jednakową biegłością sprawnością intelektualną i fizyczną oraz urodą jak bronią defensywną lub ofensywną, w zależności od sytuacji i potrzeby.
- Nie idealizujesz przypadkiem tej Ali? - spojrzałem na Sykstusa. - Przecież takie kobiety nie istnieją.
- A Kama?
- Kama?... -zastanowiłem się.
Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się nad nią w ten sposób.
- No widzisz? - triumfował mój rozmówca. - Kama jest niedoścignionym wzorcem takiego wojownika... Tak powiedziała Ala, po obejrzeniu i przestudiowaniu taśm z Kamą, Igą i Jolą.
- Jakich taśm? - zdziwiłem się, bo ich nie widziałem.
- Filmowych! Niedawno, dla potrzeb filmu, dokumentowaliśmy z ukrytych kamer Kamę. Bezprawnie, ale i bez naruszania prywatności, oczywiście - zastrzegł Sykstus. - Żebyś ty widział, jak one spuściły lanie siedmiu bandziorom, którzy zaczepili je na terenie jakiejś firmy. Ci faceci mieli szczęście, że Iga tuż przed walką wezwała policję, a ta szybko przyjechała i sprowadziła pogotowie ratunkowe, które też przybyło na czas. Jeszcze chwila, a musiano by ich składać z kawałków w szpitalu. To była piękna i bardzo skomplikowana, szybka walka w obronie własnej. Nie jestem zwolennikiem mordobicia. Wręcz przeciwnie. Uważam jednak, że bronić się musimy bezwzględnie, by ocalić siebie. Widziałem wiele filmowych walk kaskaderów, doprowadzonych do perfekcji podczas treningów. A one musiały przecież improwizować... Tomaszu! Takich umiejętności i takiej skuteczności jeszcze nie widziałem! - Sykstus oburącz złapał się za głowę w geście podziwu. - Wirtuozeria! Oglądałem tę taśmę bez końca - spojrzał na mnie uważnie:
- Nie wiedziałeś o tym wszystkim?
Co miałem powiedzieć?
- Kama mówiła, że ci faceci wpadli na gorącym uczynku i zostali zatrzymani - powiedziałem.
- Tej sceny walki nie odtworzymy w „Wielkim powrocie Pana Samochodzika”, bo Ala powiedziała, że tego nie da się powtórzyć - Sykstus ziewnął ukradkiem. - To i dobrze!
- A macie już odpowiedniego kandydata do roli tytułowej? - rzuciłem jakby od niechcenia w trakcie prostowania kolan.
Sykstus spojrzał na wygaszone ognisko.
- Dzieciaki będą miały niezwykłe wspomnienia - powiedział jakby do siebie. - Nam też coś w pamięci pozostanie - uśmiechnął się do własnych myśli.
- Z pewnością - zawtórowałem.
I pomyślałem o Kamie.
®Darkman