Ignacy Radziejowski
Pamiętnik powstańca 1831 roku
Spis treści
I Dzieciństwo. Powstanie 1830—31 r. 3
II Służba w wojsku powstańczym 7
VI Nieudana próba przedostania się za granicę. Aresztowanie, więzienie, zesłanie 21
VIII Przyjazd i więzienie w Wilnie 44
IX Nowe zesłanie. Pobyt w Finlandii 54
X Awans na oficera. Udział w wojnie turecko-rosyjskiej 1853—1856 i powrót do kraju 62
Urodziłem się w domu szlacheckim, bardzo miernej zamożności, dnia 1 lutego 1815 r. w podlaskim wówczas województwie (w dzisiejszej guberni lubelskiej), we wsi Kobylnicy, bardzo blisko pamiętnego dla współrodaków miejsca, tj. o 1/4 mili od Maciejowie, a jeszcze bliżej od miejsca wzięcia Kościuszki.
Ojciec mój był naówczas posesorem trzech wiosek, powodziło mu się nieźle, ale wczesną śmiercią, bo w piątym roku po moim urodzeniu, zostawił nas w bardzo krytycznym położeniu. Matka, obarczona sześciorgiem drobnych dzieci, gospodarstwem zajmować się nie mogła, a może i nie wydołała. Zaufany ekonom i procesy po śmierci ojca wynikłe wycieńczyły fundusze do tego stopnia, że po spieniężeniu inwentarzy i po opłaceniu kosztów wygranego procesu, który zbyt wiele kosztował, matka z kilkoma tysiącami wyjechała na mieszkanie do Warszawy, a ekonom, daleko rządniejszy, kupił sobie cząstkę i na własnym kawałku gospodarował.
W Warszawie, za radą wuja Kazimierza Miecznikowskiego, kapitalik został ulokowany na procencie, a procederem życia miało być utrzymywanie studentów i akademików. Nieszczęście chciało, że dłużnik zbankrutował i wszystko straconym zostało. Akademicy częstokroć nie uiszczali się w opłatach, trzeba zatem było i to zarzucić i wziąć się do pracy ręcznej. Położenie było okropne, biedna matka szyciem musiała wyżywić nas z sześciorgiem małoletnich, z których dwie siostry starsze słabą tylko mogły być pomocą. Ja najwcześniej przestałem być ciężarem rodzeństwa. Staraniem życzliwych przyjaciół matki w dziesiątym roku życia zostałem umieszczony w szkole lubelskiej na koszt funduszów Gompersa. Każdy komu zdarzyło się opuszczać rodzeństwo, łatwo pojmie, z jaką boleścią serca pożegnałem matkę, siostry i brata.
Długo nie mogłem się oswoić z obcymi ludźmi, którzy matkę zastąpić mieli. Smutny, zdałem egzamin i przyjęty zostałem do drugiej klasy. Odtąd raz na rok, tylko w czasie wakacji, robiłem uszczerbek matce. Przyjazd mój i odjazd zawsze kosztował kilka złotych ciężko zapracowanych, oprócz tego przez półtora miesiąca przybywała jedna gęba do nakarmienia, dla której parę godzin więcej pracować trzeba było. Radość z przybycia mego zawsze krótką bywała, troskliwość matki o byt codzienny odbierał jej wszelkie chwile nawet dostatecznego spoczynku. Smutne to wspomnienie lat dziecinnych dziś serce ściska. Dzieci nigdy nie są w stanie wywdzięczyć się troskliwości rodziców!
Starszy brat mój, Michał, bardzo młodo, bo w szesnastym roku życia, poszedł do służby wojskowej do 5 pułku piechoty. Bieda była przyczyną, że także musiał ustąpić z domu, żeby nie być ciężarem matce. Pozostałe cztery siostry uczyły się i pracowały podług możności. Najstarsza Anna poszła za mąż w siedemnastym roku za doktora Krauze. Zmarła w dwudziestym szóstym roku życia, pozostawiła dwóch synów, Stanisława i Tadeusza, i córkę Annę. Druga siostra, Eleonora, zmarła w dwudziestym pierwszym roku życia panną (w roku 1833). Narzeczony jej, Żukowski, zmarł pierwej - w 1831 roku. Trzecia siostra, Józefa, zmarła w 1831 roku, w czternastym roku życia. Czwarta Zofia, mając lat osiemnaście, poszła za mąż za wdowca po Annie! Rok tylko żyła z mężem i po urodzeniu dziecka razem z nim zmarła w 1839 roku. Nieszczęśliwa matka moja przeżyła wszystkie córki, które na jej rękach konały. Pozostała przy wnukach u doktora Krauzego, gdzie w roku 1841 dnia 8 lutego w Krasnymstawie życie zakończyła.
Rewolucja nasza 1830 roku zastała mnie w 5 klasie. Któż ze starszych nie wie, jaki zapał panował wśród ówczesnej młodzieży szkolnej (nie mającej rozwiniętych jeszcze władz umysłowych i sił fizycznych) i ja pragnąłem do czegoś być pożytecznym krajowi. Z jakaż zazdrością patrzyłem na doroślej szych kolegów, którzy gotowali się do broni! Dla zbyt młodego wieku pomijano mnie i o książce myśleć kazano. Generał Weyssenhoff, dowiedziawszy się, że młodzież klas wyższych udała się na cmentarz dla złożenia przysięgi na grobach ojców, że będzie bronić kraju do ostatniej kropli krwi, zaprosił ją do swego mieszkania, gdzie miał przemowę do starszych, dziękując im za zapał oraz zachęcając do wytrwania w chwalebnym przedsięwzięciu. Młodszych zaś starał się przekonać, że nie tylko bronią, ale i głową można być krajowi pożytecznym, kto zatem nie jest jeszcze w stanie dzielić trudów wojennych, powrócić ma do szkół, które podczas ogólnego uniesienia uczęszczane nie były. Przemowa ta nie trafiła do przekonania mego. Być użytecznym krajowi kiedyś, po ukończeniu nauk (do których chęci wiele nigdy niestety nie miałem), podczas gdy koledzy dziś już są mu dzielną pomocą - ta myśl taką gorącą chęcią mnie napełniła, że nie pojmując trudności, zaledwie z kilku groszami w kieszeni, sam jeden, piechotą wybrałem się do Warszawy w nadziei zobaczenia się z bratem, który by dopomógł mi wejść do wojska. Szczera chęć wszystko przezwycięża i rodzi siły do pokonania największych trudności. Pierwszego dnia po wyjściu z Lublina, grudniową porą o kilku obwarzankach, z białą kokardką u czapki, wieczorem stanąłem za Puławami. Książę Konstanty właśnie nocował po drugiej stronie Wisły w Abramowiczach. Awangardę minąłem już w Końskowoli, a na szosie około Puław spotkany przez oddział “konopolców", za kokardę przez oficera napastowany byłem - ten kokardę zerwał mi, a czapkę rzucił na pole. Nic to nie ostudziło mojej energii, podniosłem czapkę z ziemi, a nasunąwszy ją na bakier, przeszedłem Puławy, dążąc ku Wiśle, aby jeszcze za dnia przeprawić się na drugą stronę. Jakoż trafiłem szczęśliwie, powracający prom po piechotę oczekującą na przeciwnym brzegu zabrał mnie za parę groszy, ale gdy przyszło wysiąść już na groblę, do której prom przybijał, to było tak pełno żołnierzy, że chcąc przejść po samym brzegu, obsunąłem się i wpadłem w wodę, na szczęście płytką. Przemoczenie nóg nic mi nie zaszkodziło, ale noc i zmordowanie kazały myśleć o noclegu, tym bardziej że porozkładane ogniska, przy których żołnierze nocowali, napełniały mnie obawą, ażebym nie był obdarty. W karczmie zaraz za Wisłą miałem zamiar odpocząć, posilić się i na nocleg zdążyć do Abramowicz, bardzo blisko leżących. Jakiś pułkownik polskiej gwardii, zdziwiony mym studenckim mundurkiem, zapytał, skąd się tu wziąłem. Opowiedziałem mu otwarcie, że idę z Lublina do Warszawy w celu wejścia do wojska. Zdziwienie pułkownika było wielkie, widzącego mnie samego jednego wśród tylu nieprzyjaciół, tak naiwnie opowiadającego, przyznającego się do chęci wejścia do wojska rewolucyjnego. Dał mi przestrogę, a wskazując na Abramowicze powiedział: “Tam nocuje wielki książę, niechby cię zobaczył, pewnie cię zabrałby ze sobą, a wtedy będziesz w wojsku, ale nie polskim". Zrozumiałem całe niebezpieczeństwo mego położenia. Wszedłem do karczmy, która nie tylko że kawałka chleba nie miała, ale nabita była żołnierzami, z tym wszystkim wyjść z niej już obawiałem się. Karczmarz przerażony takimi gośćmi rad mi był bardzo, pomieścił mnie na ławce za szynkwasem, na której po tak silnym znużeniu zasnąłem jak na piernacie i zaledwie przede dniem gwarem sołdatów rozbudzony byłem.
Opisanie spotkania mego z pułkownikiem gwardii Turno, który odprowadzał w. księcia do granicy, było umieszczone w “Nowej Polsce", piśmie wtedy wychodzącym, którego współredaktorem był Żukowski, narzeczony siostry mojej Eleonory. Dla rozbudzenia większej energii w narodzie wprowadzono na scenę samego w. księcia, a ja czytając ten artykuł o studencie z Lublina, nie poznałem w nim siebie.
Chcąc przede dniem wyminąć w. księcia, wysunąłem się z karczmy, a nie zważając na ruch wojska gościńcem, zgłodniały szybko szedłem dalej. W pierwszej wiosce za Abramowiczami dowiedziałem się, że już wojska przeszły. Uradowany tą wiadomością, chciałem się trochę posilić, a zarazem, gdyby się udało, u dziedzica wyprosić furmankę choć na parę mil. Z tą myślą udałem się do dworu, gdzie tylko pan rządca mieszkał. Ten przyjął mnie bardzo gościnnie, obiecał podwodę i chciał poczęstować śniadaniem. Podano już na stół doskonały bigos z kiełbasą, wtem wpada oddział huzarów na podwórze, a dowódca ich, wywoławszy rządcę, dał mu rozkaz dostawy furażów i mięsa. Zakłopotany rządca wybiegł dać dyspozycję, a ja niecierpliwy, nie mogąc się go doczekać, nie skosztowawszy nawet bigosu i nie tracąc czasu na nadzieję spełnienia obietnicy, ruszyłem w dalszą drogę ku Kozienicom. W karczmie posiliłem się trochę, wziąłem ze sobą nieco obwarzanków i o takim pokarmie szedłem, ledwie czując nogi pod sobą. O małą milę od Kozienic, przed wieczorem, minęły mnie cztery bryczki z młodzieżą uzbrojoną. Prędko pędziły, nie śmiałem ich zatrzymać prośbą o zabranie mnie ze sobą, ale domyślałem się, że będą popasać w Kozienicach. To mi sił dodało, prawie biegłem, żeby ich jeszcze zastać. Jakoż łatwo znalazłem popasających, a dowiedziawszy się od służących, że w liczbie jadącej młodzieży są także Radziejowscy z Lublina, że wszyscy jadą do Warszawy do wojska, zaszedłem do nich i zarekomendowawszy się i oświadczywszy, w jakich zamiarach idę, zostałem z uprzejmością przyjęty do ich towarzystwa. Ukontentowanie moje było nie do opisania. Na całą noc wyruszyliśmy do Warszawy. Zmordowany, nie czując nóg, drzemałem na koźle najtyczanki, szczęściem droga nadzwyczajnie piaszczysta i daleka podróż nie dozwalały prędkiej jazdy, a za to ja mogłem drzemać bezpieczniej.
Nad ranem, gdy byliśmy na szosie około Pilicy, mijał nas jakiś powóz zafordeklowany, ktoś z naszych poznał, że był to powóz Rożnieckiego, tak wówczas poszukiwanego. W nadziei znalezienia w nim niecnego generała, kazano zawrócić najtyczankę i gonić za powozem. Zatrzymaliśmy go wkrótce, a na zapytanie nasze, służący odpowiedział, że rzeczywiście to powóz Rożnieckiego. Otrzeźwiony tym wypadkiem, wyskoczyłem z bryczki. Z pistoletami w rękach protektorowie moi otworzyli, a raczej oderwali fordekel, a zamiast generała znaleźli jakąś przestraszoną damę ze służącą. Na pytanie: “kto jesteś", odpowiedziała: “Ledóchowska" i że o generale żadnych wiadomości nie ma. Jeden z towarzyszy powiedział właściwy jej powołaniu komplement, a wsiadłszy na bryczkę znowuż popędziliśmy ku Warszawie.
Zobaczywszy wieże warszawskie poczułem, że serce bije mi gwałtownie, miałem uściskać matkę i siostry, które serdecznie kochałem. Spodziewałem się rozpocząć nowe życie, już męskie, według własnej woli, ale co na to powie matka? Czy i tu, mimo spodziewanej protekcji brata, nie zarzucą mi zbyt młodego wieku? Przyjęty byłem ze łzami radości, ale musiałem się tłomaczyć, dla czego w niewłaściwym czasie opuściłem szkoły. Biedna matka trwożyła się o mnie, prosiła na wszystko, żebym powrócił do szkół, a przy pomocy Żukówskiego i Józefa Ostrowskiego, ludzi poczciwych, światłych i w rewolucji bardzo czynnych, wymogła na mnie, że po świętach Bożego Narodzenia miałem powrócić do Lublina.
Przez cały czas pobytu w Warszawie starałem się dowiedzieć o piątym pułku piechoty w nadziei zobaczenia brata, przez którego mógłbym prosić u matki pozwolenia wejścia do wojska. Wszystko na próżno. Pułk poszedł do Raszyna, brat był przeznaczony na instruktora do 3 batalionu, formującego się w Radomiu. Nie widząc się z bratem, musiałem powrócić do Lublina żydowską karetą. Było nas kilku pasażerów, tłumoków wprawdzie żadnych nie miałem, ale za to broni mnóstwo w Warszawie od znajomych nadostawałem: pistoletów, pałaszy, z arsenału zaś karabinek kirasjerski. W drodze zginął mi prześliczny rapier, złotem nabijany, pewnie stał się łupem któregoś z pasażerów. Po przybyciu do Lublina znalazłem tam wielką zmianę. Pułk krakusów lubelskich już prawie był sformowany, w którym niemal wszyscy moi koledzy służyli. Klasy wyższe, z powodu braku uczniów, były puste. Kilku młodszych kolegów, równie jak ja zapalonych, nie myślało o książkach, jedynie wola rodziców lub słabe siły wstrzymywały nas od zaciągnięcia się do pułku. Broń, którą przywiozłem z Warszawy, częścią rozdałem kolegom krakusom, część sprzedałem za małą cenę. Zebrałem sto kilkadziesiąt złotych. Z tą sumą w innym czasie ileż to planów by się uroiło! Przejeżdżając przez Siedlce, słyszałem, że tam formują pułk strzelców pod dowództwem Kuszla, do którego nawet malców przyjmują, byle tylko strzelać umieli dobrze. Opowiedziałem o tym kolegom. Zapaleńsi przyjęli tę wiadomość z radością, snując projekty udania się tam. I tak Marceli Głuski i Paweł Stryjeński, równego wieku i wzrostu ze mną, powodowani tymi samymi chęciami, zmówili się ze mną, jako już z praktykantem pierwszej podróży, aby niezwłocznie do Siedlec powędrować! Wystarczyło rzucić projekt, na chęciach i pieniądzach nie zbywało, a więc raniutko w początkach stycznia wymaszerowaliśmy we trzech, z pistoletami za pasem i kokardami u czapek. Do Lewartowa ledwo moi koledzy doszli, tak trudna pokazała się im droga, dalej gdzieniegdzie najmowaliśmy furmanki, chociaż głównym zadaniem miało być przyzwyczajanie się do pieszej podróży, ale cóż było robić, gdy siły na to nie pozwalały. W Siedlcach okazało się, że nie umiejących strzelać nie przyjmowano. Co było robić z nową trudnością? Powracać do Lublina - wstyd przed kolegami, trzeba było zatem rzucić się na nowe plany. Miałem znajomego adiutanta pułkowego 4 pułku strzelców pieszych, Skrobańskiego, więc nie tracąc czasu i nadziei puściliśmy się do Kałuszyna, gdzie wtedy pułk stacjonował. Skrobański przedstawił nas wprawdzie pułkownikowi Zawidzkiemu, ale ten z pewnym politowaniem spoglądał na nas, a w końcu powiedział: “Miałbym was na sumieniu, gdybym takich dzieciaków przyjął". Tu zmartwienie nasze było bardzo wielkie. Co ze sobą robić? Kiedy tu nie przyjęli nas, pewnie i w innych pułkach nie przyjmą! Zmartwieni, nic jeszcze nie przedsięwziąwszy, poszliśmy na obiad do oberży, gdzie wszyscy oficerowie wraz z generałem brygady Czyżewskim i pułkownikiem stołowali się. W czasie obiadu pułkownik, wskazując na nas, powiedział do generała: “Oto mamy trzech ochotników, ale czy podobna ich przyjąć?" Generał ruszył ramionami i rzekł: “Trudy wojenne ciężkie do zniesienia dla ludzi dojrzałych i silnych, a cóż dopiero dla młodzieńców nie mających pojęcia o jakichkolwiek niewygodach". Oczy wszystkich oficerów zwróciły się na nas. To mnie trochę zaniepokoiło i niejako obraziło, a więc nie spodziewając się już żadnego skutku dla naszych dobrych chęci, odpowiedziałem generałowi: “Co tam, panie generale, o tym mówić, kto ma chęć, to dla niego nic trudnego znosić biedę w obronie ojczyzny." Generał coś na to odpowiedział, ale nie uważałem, co, gdyż jeden z oficerów blisko siedzących zagadnął mnie, kto ja jestem; zrobił to z tak przyjazną miną, że od razu pozyskał moje zaufanie. Gdy dowiedział się, że nazywam się Radziejowski i że w 5 pułku służy mój brat, tak był z tego uradowany, że natychmiast zwrócił się do generała z prośbą, aby mnie przyjął do pułku, dodając przy tym, że w 5 pułku w jego plutonie służył, równie jak ja młodo przyjęty, mój rodzony brat i najdzielniejszy był z niego kadet, tak że w bardzo krótkim czasie posłano go na ordynansa do w. księcia, a książę nie mógł się nim nacieszyć. Kilku starszych oficerów dołączyło swe prośby, przytaczając przykłady na to, jak z młodzieńców wychodzą najdzielniejsi żołnierze. Generał nie mógł się oprzeć ogólnemu naleganiu oficerów i wszystkich trzech kazał przyjąć do pułku.
Oficerowie dobijali się o nas, każdy rad by mieć w swojej kompanii choćby jednego. Dziewiątego stycznia 1831 roku zapisano nas do kontroli pułkowych i pomieszczono w 1 batalionie, dowodzonym przez starego żołnierza, szanowanego, poczciwego i mężnego majora Piweckiego. Ja, rozumie się, dostałem się do mego protektora, porucznika Domagalskiego, do 2 kompanii strzeleckiej, dowodzonej przez kapitana Wolfa. Głuski dostał się do 3 kompanii, a Stryjeński do 1 karabinierów. Radość nasza była niewypowiedziana, gdy z naszych mundurów i płaszczy studenckich natychmiast kazano zrobić mundury wojskowe. Musztry uczyliśmy się z zapałem, ale karabin dwunastofuntowy niełatwo dał się podnosić na ramię, a przy celowaniu zawsze bagnet uciekał mi do ziemi, co mnie gniewało, innych zaś śmieszyło.
Niedługo potrwały nasze musztry, gdyż 7 lutego w nocy otrzymaliśmy rozkaz w sztabie kompanii w Chwatowicach, byśmy się udali do sztabu pułkowego w Kałuszynie, skąd pułk miał wystąpić w pole przeciw zbliżającemu się nieprzyjacielowi. Na placu Kałuszyńskim jeszcze o zmroku pułkownik Zawidzki miał energiczną przemowę do zebranego pułku i po wzniesieniu okrzyków “Niech żyje Polska!" ruszyliśmy ku Siedlcom. Pierwszy marsz ze stu ładunkami w pakunku i z karabinem, pomimo niewygasłej energii i najszczerszej chęci, okazał się dla mnie bardzo uciążliwym. Dla Głuskiego jeszcze bardziej, bo nie był w stanie dojść do miejsca, a Stryjeńskiego już w pułku nie było. Familia bojąc się o niego, jako o jedynego sukcesora znacznego majątku, podstępem zabrała go z pułku. Szwagier wyprosił dla niego urlop na dni 10, na który Pawełek dopóty jechać nie chciał, dopóki szwagier nie dał mu słowa honoru, że go z powrotem przywiezie. Pod tym warunkiem opuścił pułk, ale biedak musiał ulec przemocy, gdyż więcej się nie pokazał. My zaś byliśmy przekonani, że to było nawet zgodne z wolą pułkownika.
W Siedlcach pierwsze biwaki na mrozie trudne były do zniesienia, ale wszystko znosiłem mężnie, pamiętając, żeby nie tylko któremuś z nas, ale nawet i protektorowi nie przyszło być zawstydzonym z powodu okazanej niewytrwałości. Do 16 lutego byliśmy w ciągłym ruchu między Siedlcami a Kałuszynem. Pod Boimiami staliśmy na posterunku 3 dni, a w nocy 15 na 16 przeszliśmy do Kałuszyna i oczekiwaliśmy zbliżającego się nieprzyjaciela. Tu w pewnym momencie konie artyleryjskie rozbiegały się z wózkiem na amunicję. Zleciawszy z szosy w rów głęboki, jeden koń połamał sobie nogi i z tego powodu został zastrzelony. Kapitan Wolf, doświadczony stary żołnierz, kazał wykroić najlepszy kawał mięsa z niego, naszpikować słoniną i należycie przygotowawszy, zaprosił nas na końską pieczeń. Zajadaliśmy ze smakiem, ale jeszcze nie skończyliśmy naszego śniadania, gdy pierwszy wystrzał armatni nieprzyjaciela powołał nas do broni. Dojadając porcję pieczeni, stanąłem na swoim miejscu. Poprowadzono nas na lewą stronę szosy i postawiono dla asekuracji dwóch dział. Kule nieprzyjacielskie przelatywały nad naszymi głowami, robiąc na wszystkich wielkie wrażenie. Będący pierwszy raz w ogniu pochylali się, słysząc świst kuli lub granatu. Nic nie pomogły napomnienia starych, doświadczonych oficerów, dopóki nie przekonaliśmy się sami, że nie tylko nie każda kula trafia, ale nawet bardzo rzadko która. Pierwszy ten dzień był najlepszym tego dowodem, nieprzyjaciel tak źle celował, że nawet ani jednego ranionego nie mieliśmy. Według rozkazu wojska nasze cofały się pod Mińsk, gdzie przenocowawszy, raniutko znowuż były atakowane i odeszły ku Miłosnej. Przed wieczorem pułkownik Zawidzki pozostał w lesie za łańcuchem naszych tyralier i na oczach wszystkich dał się wziąć kozakom, wcale się nie broniąc. Czy było to zdarzenie zamierzone, czy też przypadek, dotąd nie wiem. Kiedy człowiek przypomni jego energiczną przemowę przy wyruszeniu z Kałuszyna, zdaje się, że to była nieostrożność. Prawie zaprzestano działań z obu stron. Sformowani, sekcjami maszerowaliśmy spokojnie szosą, gdy zaczęły nas niepokoić wystrzały ręcznej broni nieprzyjacielskiej. Jadący na przedzie generał Czyżewski krótką a węzłowatą przemową i w końcu okrzykiem "hura!" “hura!" wlał w nas ducha męstwa. Rzuciliśmy się wszyscy bez porządku, jednakże nieprzyjaciel odparty cofał się, już ku Mińskowi. Uderzono w bębny dla wstrzymania nieporządku, a po sformowaniu się zaczęliśmy znów spokojnie posuwać się ku Miłosnej.
W tej bitwie zdobyliśmy kilku jeńców, ale też kilku naszych zginęło. Odznaczył się szczególnie w naszej kompanii Nieprzecki. W Miłosnej czy też gdzieś blisko Miłosnej, gdyż ciemność nie pozwalała rozpoznać pozycji, pod laskiem kazano nam rozebrać jakiś drewniany pałacyk bardzo pięknie umeblowany. Fortepian, lustra, pyszne kanapy i krzesła - wszystko poszło w ogień bez żalu. Raczono się winem z piwnicy, a mnie dostało się trochę białej kwaszonej kapusty, która po całodziennym głodzie niezrównanie dobrą mi się wydała. Później dowiedziałem się, że pałacyk ten był własnością księcia Lubeckiego, owego posła do Petersburga wysłanego z początkiem rewolucji, który więcej do kraju nie powrócił. Na drugi dzień, tj. 18 lutego, jeszcze się nie rozwidniło, gdy wojska nasze zaczęły koncentrować się pod Wawrem. Tam miały nas zmienić w pierwszej linii bojowej inne pułki, lecz nieprzyjaciel natarł na nas przy wyjściu z lasu na pole. Bitwa, rozpoczęta o świcie 19 lutego, trwała uporczywie cały dzień. Nie ustąpiliśmy ani kroku z miejsca, pomimo znacznie przeważającej siły nieprzyjacielskiej. Szeregi nasze znacznie się przerzedziły, ja wyniosłem kulę w boku tornistra. Na drugi dzień już z drugiej linii patrzyliśmy na krwawą znów bitwę, gdzie używano rakiet kongrewskich. Plac boju pozostał jak poprzednio nie ustąpionym, a że z obu stron straty były wielkie, nastąpiło więc zawieszenie broni, które trwało od 23 do 25 lutego. Przez ten czas pikiety, placówki i patrole, nękane mrozem i głodem, dokuczały nam niepospolicie. Wojska nasze rozlokowały się pod Grochowem. Dnia 24 lutego otrzymałem rozkaz odprowadzić chorych i lekko rannych, którym na mrozie pogarszać się zaczęły rany, do Warszawy i tam pozostawić ich w jakimkolwiek szpitalu, a sam natomiast miałem powracać jak najprędzej do pułku. Poczciwy Skrobański, adiutant pułkowy, pamiętał o mnie, wiedział, że miałem matkę w Warszawie, że się tam ogrzeję i posilę należycie. Na ulicy Bednarskiej zaraz pozabierano moich chorych do domów, tak że nie miałem kogo do szpitala prowadzić. Poszedłem więc na Nowy Świat, wprost do mieszkania matki. Nim tam doszedłem, każdy widząc mnie wracającego z pola bitwy, rad był o wszystkich znajomych się dowiedzieć, nie pytając, znałem ich czy nie. Pytano wciąż, czy ten lub ów żyje jeszcze. Ale któż zdoła opisać zdumienie matki i jej boleść, która wyobrażała sobie, że ja spokojnie w Lublinie się uczę. Pokrytego sadzami i kurzem łzami prawie obmyła, a później nakarmiwszy, pogodziła się z myślą, że już inaczej być nie może. Obdarzając mnie błogosławieństwem, wypełniwszy tornister mój chlebem i serdelkami, wieczorem matka i siostry odprowadziły mnie do mostu, gdyż dalej warta wzbraniała przechodzić, i tu pożegnaliśmy się.
Już po ciemku przybyłem do ognisk pułkowych, wprost Olszynki Grochowskiej rozłożonych. Skrobański zdziwił się, zobaczywszy mnie, powiedział, iż pewny był, że chociaż zanocuję u matki, ale ja rozkaz, ażeby spiesznie wracać, święcie wypełniłem. Najdotkliwsze były nasze zmiany pozycji w celu zmylenia nieprzyjaciela. Zwykle nad ranem odchodziliśmy od ogniska i gdzieś na roli lub na łące staliśmy po kilka godzin na grudzie pod bronią w szyku bojowym. Zimno było przeraźliwe, a sen trapił niezmiennie. Gdy już miało się rozwidniać, w brzasku jutrzenki wracaliśmy do ognisk i zaczynaliśmy gotować kaszę lub groch. Tak też było i 25 lutego. Zaledwie postawiono na ogniskach kociołki, gdy wystrzał armatni zmusił nas do wylania strawy i stawania pod broń. Rozwijaliśmy się na lodzie, kartacze dochodziły do nas, rykoszetując, jeden trafił w kolbę mego karabinu, nie robiąc mi żadnej krzywdy. W pierwszym ataku nasz pułk odebrał nieprzyjacielowi za rowami dwa działa, ale niepodobna było ich zabrać, pozostały więc tu zagwożdżone. Tu widziałem oficera Malkowa z 2 pułku strzelców z chorągiewką nieprzyjacielską w ręku, którą nazywano sztandarem. Trzykrotnie atakowaliśmy Olszynkę i trzykrotnie musieliśmy ustępować przeciągającej sile, ale ostatni raz odstępując, kapitan Wolf, nie mogąc przejść przez rów dosyć szeroki, jako że był otyły, musiał się bronić, i tu raniony w nogę, z dziesięcioma żołnierzami wzięty został do niewoli. Ja, szukając miejsca do przeskoczenia, dostałem cięcie w głowę. Widać, że oficer rąbiący miał albo zły pałasz, albo niewprawną rękę, gdyż stłukł mi tylko głowę, nawet krwi nie dobył, czym dopomógł mi do przeskoczenia rowu, bo strach ma duże oczy. Po południu mała garstka nas pozostała. W liczbie zabitych policzony był Skrobański, ugodzony kulą w udo. Gdy niepodobna było mu amputować nogi, musiał pożegnać się z tym światem.
Po sformowaniu się, postąpiliśmy w drugą bojową linię, ale i tu jeszcze niekiedy kule armatnie rwały szeregi. Kiedy staliśmy z batalionem na jednym miejscu, zaczęło przeraźliwie dokuczać zimno. Chcąc się trochę ogrzać, rozdmuchałem tlejące się ognisko, a korzystając z czasu, zdjąłem tornister i dobyłem chleba, ażeby i głód uśmierzyć. Chleb był zmarznięty, trzeba go było pałaszem odciąć. Gdy mozoliłem się nad tym, kula armatnia jak gdyby dla żartu ugodziła w sam środek ogniska. Obsypany węglem i popiołem, zmieszany, porzuciwszy tornister i chleb pośpieszyłem na swoje miejsce! Śmiech ogólny batalionu przywrócił mi przytomność, zmiarkowałem, że druga kula nie tak łatwo w to samo miejsce trafi, powróciłem więc i zabrałem się do śniadania, a zarazem do obiadu. Wieczorem sławny atak kirasjerów rosyjskich księcia Alberta i naszą kolumnę zmusił do sformowania czworoboku przeciw kawalerii.
Kolumna nasza przerzedziła do reszty tę garść zuchwałych pijanych żołnierzy, z których podobno żaden nie wrócił do swoich. Za wałem, u rogatek grochowskich, wieczorem straciliśmy jeszcze kilku ludzi, między innymi żołnierza Gadają, o którym ówczesne gazety pisały. Dnia 26 lutego maszerowaliśmy do Warszawy na plac broni; tu był zbiór naszych mężnych niedobitków. Wieczorem poszliśmy do obozu na Powązkach, gdzie rozlokowano nas w szopach. Nie mieliśmy w korpusie żadnego oficera, wszyscy wyginęli, a Domagalski był translokowany do 3 batalionu. Nie miałem nikogo, żeby prosić o pozwolenie odwiedzenia matki, tak upłynęły trzy dni, dopiero kiedy otrzymaliśmy dowódcę kompanii, porucznika Mrożka, od niego dostałem pozwolenie wyjścia na parę godzin. W domu już byłem opłakany, bo po takiej bitwie nie mając przez kogo zawiadomić matki, że żyję, gdy każdy, kto został żywy, już pośpieszył do rodziny, smutne domysły wzbudziłem. Cieszyliśmy się sobą bardzo krótko, bo urlop był bardzo ograniczony. W kilka dni potem dowództwo armii objął Skrzynecki. Do każdego batalionu miał zwięzłą przemowę, pełną zapału. Jeden z żołnierzy naszej kompanii, nazwiskiem Kwiecień, wykrzyknął: “Będziem bić Moskali!" Skrzynecki nie zrozumiał i zapytał, co ten mówi. Kwiecień powtórzył i dodał: “A w ogóle wiwat! Niech żyje Polska i Naczelny Wódz!" Zadowolniło to generała. Wkrótce wyszliśmy z obozu na kwatery do Warszawy. Zajęliśmy naszym pułkiem Nowe Miasto, ulicę Franciszkańską. Wtedy dopełniono pułk nowym żołnierzem. Co trzy dni chodziliśmy na posterunki na Pragę, gdzie obozując przy ogniskach na dworze, odbywaliśmy służbę na pikietach, placówkach, patrolach. Raz byliśmy na rekonesansie za Grochowem, tu dała się widzieć różnica między ostrzelanym żołnierzem i młodym rekrutem; my nie kłanialiśmy się już kulom nieprzyjacielskim i żartowaliśmy z młodych, pierwszy raz w ogniu będących, nie pomnąc, jakie wrażenie na nas na początku ten ogień sprawił.
W Wielki Czwartek po usłanych słomą ulicach i moście wyszliśmy na Pragę, gdzie cała armia koncentrowała się. Spostrzegliśmy, że coś ważniejszego niż pikiety tu nas sprowadziło. Z rozświtem zaczęła się sławna bitwa (31.III.1831), w której nieprzyjaciel ogromną klęskę poniósł. Nasz pułk do wieczora był w drugiej linii, aż dopiero pod Dębem wprowadzono nas w ogień. Tu wytrzymaliśmy sławną szarżę trzech kolumn kawalerii rosyjskiej, po odparciu której na błotach zanocować mieliśmy.
W Wielki Piątek my rozpoczynaliśmy bitwę (1.IV.1831). Po lewej stronie szosy dostało nam się w ręce z łatwością 6 dział nieprzyjacielskich. Nieprzyjaciel spiesznie rejterował za Kałuszyn. Stąd armia nasza rozeszła się za nieprzyjacielem w różne strony. 4 pułk wraz z innymi poszedł na Cegłów, gdzie zatrzymał się kilka dni bez bitwy. Stamtąd robiliśmy poruszenia w rozmaitych kierunkach. W jednym z takich poruszeń, czyli rekonesansów, byłem posłany z nocnej placówki na patrol awangardowy, zwany szpicą. Mieliśmy dotrzeć do jakiegoś miasteczka, zdaje się do Siennicy. Przechodząc przez las, spostrzegliśmy poprzywiązywane do drzew siwe konie. Nie wiedzieliśmy, że nasza kawaleria idąca z innego traktu mogła być przed nami, zatem przypuszczaliśmy, że jakiś oddział nieprzyjacielskiej kawalerii odpoczywa. Wtem spostrzegamy naszego szasera z pułku; rzecz się natychmiast wyjaśniła, a ponieważ miałem w tym pułku wuja Franciszka Miecznikowskiego i brata ciotecznego Titenbruna, zaraz zapytałem żołnierza o nich. Wskazał drzewo, pod którym wuj przygotowywał śniadanie. Titenbruna nie było z nimi. Posiliłem się naprędce, bo nie było czasu do stracenia, a przy czułym pożegnaniu wuj obdarzył mnie czterema złotymi polskimi, które wcale mi nie zawadzały. Tego samego dnia powróciliśmy do Cegłowa.
W kilka dni znowu wypadła na mnie placówka. Było już dosyć ciepło, dniem nawet już słońce grzało, pozwoliłem więc bez wyższego rozkazu zdjąć żołnierzom tornistry. Nadjechał nasz dyżurny, pułkownik Majkowski, aresztował mnie za to. Po odbyciu placówki zameldowałem się do ariergardy i tam pozostałem jako aresztowany. Wtem pułk otrzymał rozkaz wymarszu dla zajęcia posterunku w Kuflewie. W marszu, pułkownik nie widząc mnie jak zwykle zgiętego pod tornistrem i bronią na przodzie batalionu, zapytał dowódcę batalionu, majora Piweckiego: - Gdzie się podział “Mały? (tym przydomkiem zwykle mnie nazywano) - a gdy major odpowiedział, że jeszcze jestem aresztowany, kazał natychmiast mnie zwolnić i przepraszał, że zapomniał o mnie. Wszyscy też żartowali sobie z mego wypadku, winszując mi tego, że już jestem prawdziwym żołnierzem, bo w kozie siedziałem.
Pod Kuflewem był z nami 5 pułk ułanów Zamoyskiego. Któregoś dnia napadli na nich nie przygotowanych kozacy i zabrali 80 ludzi wraz z końmi. Alarm był powszechny. Z naszej kompanii podporucznik Wiśniewski, z plutonem stojący na lewym skrzydle wsi, otrzymał rozkaz, ażeby wysłał patrol złożony z podoficera i sześciu ludzi na groblę za wsią, gdzie były pastwiska włościańskie i olszynka na bagnach, dla przekonania się, czy stamtąd nieprzyjaciel się nie zbliża. Wiśniewski chciał komenderować Sługockiego, lecz ten wymawiał się, że niedawno był na patrolu i że nie na niego kolej. Wiśniewski próbował go zawstydzić, ale gdy Sługocki zuchwale mu odpowiadał i pójść nie chciał, przymuszony był aresztować go, a na patrol wezwać ochotnika. Mnie czasami oszczędzano jako bardzo młodego, chcąc więc to powetować, wystąpiłem naprzód, prosząc, żeby mnie na patrol posłano. Podporucznik chętnie zezwolił na to, kazał wybrać sześciu ludzi i ruszyć na miejsce wskazane, a Sługockiego tym bardziej upokarzał, że najmłodszy go zastąpił.
Przechodząc z patrolem przez wieś, spotkałem jadącego ułana 5 pułku. Był to mój kolega szkolny, Ignacy Gumowski. Stękał biedak, był cały zbroczony krwią i pokłuty przez kozaków. Nie mogłem mu dać pomocy, ale doradziłem, żeby jechał do księdza proboszcza w Kuflewie, gdzie rzeczywiście znalazł pomoc, jak o tym dowiedziałem się w 26 lat później. Poszedłszy dalej na groblę między olszynę, spotkaliśmy oddział kozaków, jadących ku nam. Niestraszna nam była kawaleria, choć w znacznie przemagającej sile, gdyż byliśmy zupełnie bezpieczni, mając za sobą płoty, rowy i błota. Przyczajeni, oczekiwaliśmy ich zbliżenia na strzał karabinowy. Kozacy, nie przewidując zasadzki, zbliżyli się na strzał karabinowy, a spotkawszy raptowny ogień, zmuszeni byli jak najspieszniej cofać się, uprowadzając ranionych. Kilka dni później znajdowałem się na placówce z prawej strony wsi pod wiatrakiem. Nad ranem przyszedł do nas jakiś poczciwy wieśniak, z uwiadomieniem, że Dybicz z 40 tysięcami ciągnie na Kuflew i niedługo pokażą się jego awangardy. Wedle zwykłego porządku odesłałem go pod strażą do dowódcy pułku. W związku z jego doniesieniami na wzmocnienie pikiety przybył podporucznik Wiśniewski z resztą plutonu. Szwadron jazdy mazowieckiej stanął daleko przed nami w zaroślach, zaś szwadron 4 pułku ułanów zakrywał naszą pikietę pod samym wiatrakiem. Równo ze wschodem słońca pokazali się kozacy. Zaczęły się pojedyncze zaczepki pikiet Mazurów, lecz gdy awangarda w paręset kozaków zaczęła się formować do ataku, Mazury rzucili się na nich i zaczęła. się rąbanina. Ułani widząc przybywających kozaków, pośpieszyli swoim na pomoc, ale i oni nie mogli poradzić coraz wzrastającej sile i całą masą zaczęli się cofać ku nam. Piękny to, choć smutny widok szarżującej na siebie kawalerii, przy pysznym wschodzie słońca. Serce się ściskało, kiedy patrzyliśmy na współrodaków, padających z ręki najeźdźcy. Jakżeby się chciało dać im pomoc, podźwignąć z ziemi, usadzić na nowo na koniu, lecz powinność zatrzymywała nas na miejscu w oczekiwaniu dalszych rozkazów. Mieliśmy rozkaz, ażeby przed kawalerią cofać się ku pułkowi do wsi. Kiedy już zaczęliśmy odstępować, przybył do nas z nowym rozkazem adiutant, ażeby rozsypać się w tyraliery dla odstraszenia kozaków, którzy z regularną piechotą nie lubili mieć do czynienia. Wiśniewski posłał mnie w łańcuch, a sam pozostał w rezerwie jako główny komendant. Kawaleria nasza chciała nam ustąpić miejsca do działania, ale nie miała tej przezorności, żeby nas ominąć na skrzydłach naszych, nie rozdzielając tyraliery. Kozacy obcesowo następowali za nimi, tym sposobem przecięli nas na pojedyncze części, nie byliśmy w stanie sformować grup zwróconych przeciw kawalerii nieprzyjacielskiej, każdy musiał się bronić jak mógł lub razem z kawalerią biec ku swoim. Ja byłem jednym z ostatnich, a uczepiwszy się strzemienia ułana, biegłem, nie zważając na jego wołanie, że mogę go z konia ściągnąć. Tak dotarliśmy do płotów, gdzie już ocalony byłem, tu śmiało mogłem brać na cel kozaka, gdyż nie mogłem poprzednio strzelać w kupę, gdzie byli swoi. Za płotami znalazł się też dzielny nasz porucznik Mrozek z drugim plutonem naszej kompanii, który nie zważając na swoich, kazał z tyłu dać ognia. Kozacy spostrzegłszy niebezpieczeństwo grożące im z tyłu, rzucili się w bok i oczyścili plac boju, na którym z mego łańcucha tyraliery pozostało czternastu ludzi.
Złączywszy się z pułkiem, maszerowaliśmy przez wieś w kierunku Cegłowa, ale jeszcze nie wyszliśmy zupełnie ze wsi, kiedy kozacy już zajechali na podwórze pana Trzcińskiego, dziedzica czy też posesora Kuflewa, i zaczęli zsiadać z koni. Przejęty żalem nad losem współbraci, którzy trafiali w ręce wrogów, prosiłem majora Piweckiego, żeby mi pozwolił dla postrachu strzelić do najeźdźców. Roześmiał się poczciwy major i rzekł: “Pal! ale pal dobrze!". Wycelowałem zza płotu i wypaliłem. Nie wiem, czy trafiłem którego, ale zaraz rozproszyli się za zabudowania. Tegoż dnia ciągle odpierając natarczywość nieprzyjaciela, przybyliśmy wieczorem do Cegłowa, gdzie znaleźliśmy znaczną część naszego wojska. W nocy odstępowaliśmy wszyscy do Mińska bez walki. Na drugi dzień była walna bitwa, w której zginął nasz mężny Nieprzecki, nie doczekawszy się munduru oficerskiego, bo był już rozkaz o jego awansie. Tu pewien kozak na swym koniu podstępem chciał zabić kapitana Fausta, komenderującego tyralierami. Wyjechał zza karczmy, wołająć i, prosząc, aby do niego nie strzelać, zsiadł z konia i oparłszy karabin na koniu wystrzelił do Fausta, szczęściem nie trafił, ale sam prędko i zręcznie skrył się za karczmę. Potem, gdy się kiedy pokazał kozak na siwym koniu, to póty strzelano do niego wołając: “Pal do Marcina!", póki nie zapłacił życiem za zdradę swego towarzysza.
Spod Mińska w bitwie cofaliśmy się do Dębego. Plan Skrzyneckiego nie udał się, nieprzyjaciel pod Dębe Wielkie nie przyszedł, przewąchał niebezpieczeństwo i znów za Mińsk Mazowiecki odstąpił. Kilka dni staliśmy pod Mińskiem, tu sprawiliśmy pogrzeb Nieprzeckiemu, tutaj straciliśmy pułkownika Majkowskiego. Cholera była przyczyną jego śmierci. Dowództwo objął pułkownik Brzeski z 2 pułku strzelców pieszych i ten już do końca kampanii pozostał dowódcą naszego pułku. W ciągu tego czasu pewnego dnia przyszedł po mnie podporucznik Wiśniewski, obudził mnie, kazał się oczyścić i ubrać jak najprędzej, mówiąc, że generał mnie wzywa. Wiarusy pomogli mi oczyścić amunicję, a ja myjąc się, zapytywałem Wiśniewskiego, po co jestem wzywany, Wiśniewski uśmiechał się tylko i mówił: “Pośpiesz się, to się dowiesz". Pewny byłem, że mnie odkomenderują do Warszawy z jakim poleceniem, dusza się aż rwała do rodzeństwa, ale gdyśmy przyszli na plac, zastaliśmy tam generała Giełguda, generała Czyżewskiego i cały sztab oraz kilkunastu żołnierzy. Wiśniewski przystąpił do generała Giełguda i przedstawił mnie. Generałowie całowali mnie, jak się całuje pacholęta, i tu otrzymałem podziękowanie za ów patrol pod Kuflewem, obiecano przy tym przedstawić mnie do krzyża. Krzyża nie otrzymałem, bo też nie takie czyny powinny być nagradzane Orderem Virtuti Militari.
Po niejakim czasie otrzymaliśmy rozkaz maszerować jak najspieszniej pod Ostrołękę. Była to wyprawa na gwardię rosyjską. Maszerowaliśmy też dzień i noc lasami, wąskimi drożynami. Znużenie było ogromne, sen morzył nas do tego stopnia, że idąc drzemaliśmy i nieraz stuknąwszy nogą o korzeń, rozciągałem się jak długi, co na krótki czas otrzeźwiało, bo wkrótce znowu sen ogarniał.
W Ostrołęce awangarda naszego pułku, pod dowództwem majora Ostrowskiego, zabrała na Narwi 5 berlinek z żywnością i kompanię eskortującą je. Dostało się nam sucharków i po czarce wódki. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy szosą ku Łomży. Prawie z płaczem maszerowałem, tak mi sił brakło. Stanęliśmy w lasku o milę od Łomży. Jak kamień padłem na ziemię i zasnąłem, nie myśląc o posiłku, nóg prawie nie czując. Raniutko podnieśli nas do broni. Sformowani w porządek bojowy, polami postępowaliśmy pod Łomżę. Usypane baterie kazały się spodziewać silnego oporu nieprzyjaciela. Rozsypaliśmy się w tyraliery; pierwszy raz miałem brać udział w ataku baterii. Nieprzyjaciela nie było widać, była niewiadoma jego liczba, toteż i strachu było więcej. Cichość w baterii wzbudzała podejrzenie, że nieprzyjaciel ma zamiar jak najbliżej nas dopuścić, aby tym pewniejszy cios zadać. Próżne jednak były nasze obawy i domysły, w bateriach już nikogo nie było. Gwardia rosyjska nie oczekiwała starcia z nami. Rosjanie opuścili Łomżę, spaliwszy za sobą mosty na Narwi, pozostawiwszy wszystkie bagaże i furaż bez jednego strzału. Kiedy już most stał w płomieniach, mieszkańcy Łomży wyszli nam na spotkanie, gościnnie nas przyjmując. Kto co mógł, wynosił na nasze spotkanie, radość ich była niewypowiedziana, za to i my też wynagrodziliśmy ich, czym mogliśmy. Trzy stodoły ogromne naładowane były rozmaitymi bagażami. Gwardia, szykując się do przyszłej ostentacji przy wejściu do Warszawy, miała ze sobą rozmaite zbytkowne rzeczy. Z zimy zaś złożone tu już było ciepłe odzienie żołnierskie jako obciążające żołnierzy. Niejeden z mieszczan łomżyńskich naładował wóz moskiewskich kożuszków albo nowiutkich mundurów gwardyjskich i zawiózł do domu, nikomu za to nie potrzebując dziękować. Z oficerskich tłumoków żołnierze zaopatrywali się w prześliczną bieliznę, fularowe chustki, często nawet znajdowano srebra, które za bezcen łomżanom sprzedawano. Powozy, dywany i inne kosztowne rzeczy porozbierali oficerowie, słowem, co kto mógł, zabierał. Byli i tacy, co naładowane powozy odsyłali do domów. Parę dni oczekiwaliśmy rozkazu, a kiedy odebraliśmy go, na całą noc wyruszyliśmy pod Tykocin. Szliśmy forsownym marszem, w ciemności ciągle błyskały wystrzały pod Tykocinem i huk ręcznej broni, za naszym zbliżeniem się, uporczywie w jednym miejscu był słyszany. Pospieszyliśmy w tę stronę, ale smutny widok nas oczekiwał. Przybyliśmy już za dnia, wszędzie było cicho, mnóstwo leżało zabitych i ranionych, a wszystko tylko nasi, nieprzyjacielskiego trupa ani jednego. Pokazało się, że dwa nasze pułki Inwalidzki i 16 pułk liniowy po ciemku napadły na siebie, a nim spostrzeżono pomyłkę, ofiar padło bardzo wiele. Nieprzyjaciel tymczasem zrejterował i pomoc nasza była już niepotrzebna. Powróciliśmy ze wszystkim do Łomży. Rozkaz marszu pod Ostrołękę był spóźniony, z tego powodu nasz korpus pod dowództwem generała Giełguda pozostał w Łomży, oczekując dyspozycji Naczelnego Wodza. Jakoż wkrótce przywiózł ją nam jakiś sztabsoficer, na skutek której ruszyliśmy na Litwę. Rzucono pontony przez Narew i po przejściu całego korpusu, co trwało cały tydzień, przeszliśmy do Szczuczyna na nocleg.
W tym marszu ja byłem dyżurnym w swojej kompanii. Kiedy stanęliśmy już na miejscu w nocy, nim zawołano dyżurnych dla oddania rozkazów względem rozporządzania ogniem, słomą, woda i gotowaniem strawy, położyłem się odpocząć, nie zdejmując nawet tornistra, bo zobaczywszy leżący jakiś bez właściciela, położyłem na nim głowę i mocno zasnąłem. Nie wiem, jak długo spałem, ale obudzony byłem silnym kopnięciem w nogę z wykrzyknikiem: “Jaki tu gałgan leży na moim tornistrze!" Zerwałem się na równe nogi, a poznawszy Sługockiego, zacząłem mu robić ostre wymówki, że tak niebacznie ze mną postąpił, dodając, iż wiem, że mu chodzi o całość bogactw w łomżyńskim rabunku szop zdobytych, których wcale nie miałem zamiaru wykradać. Sługocki zamiast przeprosić mnie, przynajmniej uniewinnić się niepoznaniem, burknął mi, mówiąc: “Cicho, smarkaczu, bo jeszcze po uszach dostaniesz!" To mnie wprowadziło w gniew najgwałtowniejszy, wiedziałem, że był podszyty tchórzem, porwawszy za karabin, krzyknąłem: “Broń się, tchórzu! bo nim dostaniesz się do moich uszu, zakole cię jak bydlę!" Sługocki wyciągnął naprzód ręce i tak się w tył cofał, a ja chcąc go nastraszyć, zrobiłem pchnięcie w powietrzu, ale wyciągnięta ręka jakoś trafiła na koniec bagnetu, poczułem zaraz, że go gdzieś ukłułem. Nie wiedząc nawet, jaka jest rana, i dosyć mając satysfakcji, postawiłem karabin. Sługocki wolał iść na skargę niż odemścić krzywdę, więc walka bez pośredników się skończyła. Wkrótce zawołano dyżurnych, wydano rozkazy, których spełnieniem natychmiast się zająłem, nic nie wiedząc, co Sługocki przedsięwziął, gdy wtem głos porucznika Mrożka, wołający mnie po nazwisku, uprzedził, że sprawa się wytoczyła. Zastałem przy ognisku oficerów i Sługockiego z okrwawioną ręką. Mrozek zapytał mnie groźnie: “Co to znaczy?" Z pokorą opowiedziałem moją krzywdę, dodając, że nie miałem wcale zamiaru zakłuć Sługockiego, chciałem tylko go przekonać, że do moich uszu niełatwo się dostać. Oficerowie, zawsze przychylni dla mnie, uśmiechali się, a Mrozek zaczął nas obydwóch łajać, wymawiając nam, że zły przykład dajemy żołnierzom, a za karę rozkazał mi pozostać następnego dnia dyżurnym, co w czasie marszu było dosyć uciążliwe. Sługocki, wcale z tego niezadowolony, dosyć zuchwale powiedział porucznikowi, że on sam wymierzy sprawiedliwość. Z tego powodu Mrozek, obrażony, złajał Sługockiego, a gdy ten nie przestawał zuchwale odpowiadać, skończyło się na tym, że z raną dostał się do kozy. Rana była bardzo mała, koniec bagnetu trafił między palce i skórę rozdrapał. Na drugi dzień Mrozek opowiedział ten wypadek pułkownikowi. Ja pozostałem dyżurnym, a Sługocki jako aresztowany musiał jeszcze dźwigać dwa karabiny za zuchwalstwo przeciwko dowódcy kompanii, a najbardziej go bolało to, że pułkownik kazał mu nieść mój karabin, przez co tytn bardziej był upokorzonym.
Przybyliśmy pod Rajgród. Tu stoczona była bitwa (29.V.31 r.) z korpusem Sackena, rozbitego na wszystkich punktach. Do niewoli wzięto 2 sztabsoficerów, 7 oberoficerów i 1200 żołnierzy. Tu dostałem lekką ranę w prawą nogę kulą, skutkiem czego kilka dni jechałem z lazaretem. Sacken z resztą swego korpusu odstępował z największym pośpiechem za Niemen, ze wszystkich wsi okolicznych zabierał podwody, magazyny za sobą palił, od których niezmiennie wzmagały się pożary. Giełgud wysłał parlamentarza z ostrzeżeniem, że jeżeli jeszcze gdzie pożar zastanie, to na pogorzelisku każe rozstrzelać stu jeńców. To poskutkowało, pożarów do samego Niemna więcej nie spotkaliśmy. Nasz pułk i część kawalerii w awangardzie ścigały niedobitków do Niemna. Tu zastaliśmy już most spalony i tu parę dni odbywaliśmy posterunek. Korpus zaś udał się wprost pod Giełgudyszki. Gdy staliśmy na posterunku, przybyło do nas kilkudziesięciu akademików wileńskich. Rozdzielono ich na pewien czas po kompaniach. Do mego 8 sierżanctwa byli przeznaczeni dwaj bracia Borowscy, lecz po przejściu za Niemen otrzymali oni inne zadanie i dopiero w Prusach byliśmy razem. Od młodszego otrzymałem na pamiątkę chustkę fularową, którą w późniejszych nieszczęściach utraciłem.
Spod Kowna w ciągu jednego dnia przeszliśmy pod Giełgudyszki, gdzie była już urządzona przeprawa przez Niemen. W tym przemarszu znowuż na mnie przypadł dyżur. Zmęczony po tak znacznym marszu, kiedy stanęliśmy w lasku pod Giełgudyszkami, bez sił prawie wsunąłem się pod krzak jałowcowy z tornistrem i jak kamień zasnąłem. Kiedym się obudził, był już dzień, ale jakież było moje zdziwienie, gdy zamiast piechoty spostrzegłem się otoczony kawalerią. Dwa szwadrony 3 pułku ułanów stały na miejscu naszego batalionu. Dzielono furaż właśnie blisko krzaku, pod którym spałem, hałas mnie obudził, a gdym się pytał, gdzie się nasz pułk podział, ułani odpowiedzieli tysiącem żartów, że jeszcze w nocy wyruszył, nie wiadomo w którą stronę. Broń moja była zabrana, poszedłem jej szukać niezmiernie strapiony, gdyż jako dyżurny zamiast drugich budzić, sam tak fatalnie zaspałem. Spodziewałem się porządnej bury od Mrożka, toteż mnie nie minęła. Pułk oczekiwał pod laskiem na przeprawę, w mojej nieobecności kto inny podjął dyżur, musiałem się zameldować porucznikowi, z pokorą przyznając się do winy najserdeczniej. Wyburczał, co wlazło, a co gorsza, kazał odszukiwać swoich bagaży, które powinny były razem z ariergardą przybyć pod moim dozorem, i rzeczywiście przybyły, ale gdzie się podział z nimi służący, nie wiedziałem. Ledwo włócząc nogi poszedłem go szukać, ale na szczęście sam przybył, nie dał mi więc daleko chodzić. Za karę pozostałem na drugi dzień dyżurnym, na szczęście w dniu tym marsz był bardzo krótki, gdyż przeprawiwszy się przez Niemen zaraz na drugiej stronie pułk stanął na dziedzińcu jakiegoś starego zamku.
Powstańcy przybywali do nas znacznymi oddziałami, pieszo i konno, wszędzie witani okrzykami: “Niech żyje Polska!" Po długim krążeniu w różnych kierunkach po Litwie przybyliśmy nareszcie pod Wilno. Pełniłem wówczas obowiązek oficera, broń oddałem, pozostałem tylko z pałaszem, co na moje siły było w marszach daleko lżejsze. Smutnie skończyła się dla nas bitwa pod Wilnem. Powracaliśmy przez zapalone lasy nad Wilejką, gdzie w czasie przeprawy pułkownik inżynierów Walentyn, instruktor niegdyś pływaków, kąpiąc się utonął. W kilka dni później staliśmy pod jakimś spalonym miasteczkiem. Wszystko upadało na duchu. Generał Giełgud nie miał głowy do tak ważnych poczynań, jakim był nasz pobyt na Litwie, albo też nie obawiając się już władzy nad sobą, nie chciał działać tak, jak powinien był działać każdy dobry Polak. Wszyscy to widzieli, ale nikt się nie sprzeciwiał, nikt złemu zaradzić nie umiał. Później w nocy Litwini, którymi nasz pułk dopełniono, wszyscy opuścili nas. Widząc, że źle wszystko idzie, nie chcieli doczekać się smutnego końca kampanii.
Nareszcie rozpoczęła się bitwa pod Szawlami (2.VII.31 r.), gdzie poległ nasz szanowny Piwecki, dowodząc. 19 pułkiem piechoty. I tu również szło jakoś dziwnie, bez porządku i ładu, to każdy żołnierz mógł spostrzec, a cóż dopiero generałowie! Jak oni na to pozwolili, trudno pojąć, nie można tego tłomaczyć subordynacją wojskową, gdy się widziało oczywistą zgubę. Żal serce ściska, kiedy się wspomni rolę starszych! Armia nie opłacana była od maja, choć kasa była pełna. Powstańcy więc opuścili nas, udając się do domów. Niejeden padł ofiarą za przywiązanie do kraju, a wszystko przez niechęć zwierzchników! Pewnego dnia Giełgud kazał spalić zapasowe furgony i prochowe jaszczyki, nawet proch zatopić, i temu nikt się nie sprzeciwił! Chorych i ranionych wieziono na 300 przeszło podwodach, kilka furgonów wypróżniono prawie z żywności i pod przykryciem jechało 50 ludzi z i pułku strzelców pieszych, odciętych w bitwie pod Tykocinem i połączonych z naszym korpusem. Ludzie ci dostali się pod komendą jednego z oddziałów do naszego pułku, do którego i ja należałem. Byliśmy wysłani do jakiegoś miasteczka, którego nazwy nie pamiętam. Między lasami zostaliśmy napadnięci przez kozaków. Podwody były rozciągnięte niezmiernie daleko, za pierwszym wystrzałem powstał ogromny nieład, każdy z gościńca wjeżdżał w zboże, potykał się, a często przewracał, stawiając w ten sposób tamę wszelkiemu porządkowi. Bronić takiej masy podwód było niepodobieństwem. Konwój zatem odstąpił tę smutną zdobycz nieprzyjacielowi. Powróciliśmy do korpusu, który maszerował zupełnie inną drogą ku granicy pruskiej. Oficer, dowodzący tą nieszczęsną zbieraniną (ciężar armii w czasie kampanii), zdał sprawę z tego, co się stało. W sztabie przyjęto to obojętnie, co nas przekonało, że był to manewr w celu pozbycia się ciężaru i oszukania nieprzyjaciela co do poruszeń armii. Przybyliśmy wreszcie na granicę z Prusami. Uzgadniano umowę z generałem pruskim o złożenie broni i wpuszczenie nas za granicę. Grupa złożona z naszych generałów, oficerów, wyższych i sztabowych, pruskiego generała i adiutantów stała radząc, gdy wtem wciska się pomiędzy nich konno z pistoletem w ręku kapitan Skulski, adiutant 7 pułku, wzywa o zrobienie mu miejsca dla pomówienia z generałem Giełgudem. Krótko coś przemówił, strzelił z pistoletu i Giełgud padł na ziemię. Skulski groził drugim pistoletem generałowi Chłapowskiemu, jako szefowi sztabu Giełguda. Grupa rozbiegła się na wszystkie strony, wszyscy pospieszyli do swoich komend, zaś Prusacy odjechali za kordon. Nieprzyjaciel zaczął atakować, wszczął się ogólny nieład. Jedni pod dowództwem generała Rolanda odstrzeliwali się i nad granicą ciągnęli do Tylży, drudzy składali broń, z powodu braku ładunków, i pod komendą generała Chłapowskiego weszli do Prus pod Memlem. W tej komendzie zostawał I pułk ułanów, 4 pułk strzelców, 4 batalion 19 pułku liniowego i zbieranina chorych lub rannych z różnych pułków. Generał Roland także, dla braku ładunków, wszedł z resztą korpusu pod Tylżą o 7 mil od nas. Sądny był dzień przy składaniu broni, żołnierze płacząc przeklinali dowódców. Smutek niewypowiedziany przenikal każdego, kiedy się widziało, że tyle trudów, tyle poświęceń, tyle krwi przelanej spełzło na niczym, w nagrodę dostała się niewola i tryumf wrogów, a co gorsza, biedny kraj pozbawiony został tylu rąk, i bez tego mając mało na obronę swobody swojej. Rozpacz prawdziwa brała każdego, a przecież ulegało się przemocy i konieczności. Ładunków bojowych już nie było, żywność także nie dochodziła do nas w swoim czasie, słowem bieda w naszym korpusie kompletna. Zjawili się też i pocieszyciele (których nie wiem, z jakiej strony nasyłano), że przez Prusy, bez broni tylko, przejdziemy do Królestwa, a tam broń będzie nam oddana. Tym smutnym fałszem uspokojono żołnierzy i do posłuszeństwa przywiedziono.
Stanęliśmy o milę od Memla, gdzie odbywaliśmy przez 48 godzin kwarantannę. Jak zawsze “poczciwi" sąsiedzi-Prusacy uciemiężali nas jak tylko mogli. Ustawili nas na wydmie piaszczystej, nad rzeczką i bagnem, otoczyli sznurami, za którymi stał łańcuch ich piechoty, strzegącej przejścia przez sznur. Konie nie miały co jeść, sprzedawano je po talarze, byle nie zdychały z głodu. Godne upamiętnienia wypadki zachodziły w tym obozie! Ułani I pułku, zniecierpliwieni długą kwarantanną, powstali przeciw swym dowódcom, rozrzucili barak swego pułkownika Borkowskiego i tamże chcieli go powiesić. Prusacy wdali się w tę sprawę i wzięli go pod swoją opiekę, a następnie cały korpus oficerski przenieśli o 1/2 mili od obozu żołnierskiego. W obozie oficerskim znaleziono zgubioną korespondencję porucznika 7 pułku - Szletyńskiego. Znajdowały się w niej podziękowania od rosyjskich generałów za doniesienia Szletyńskiego. Za to ordynansi obdarli Szletyńskiego z munduru oficerskiego, bili po twarzy, a następnie wyrzucili z obozu. Prusacy przyjęli go i ubrali w swój mundur. Ten sam Szletyński dziś jest komisarzem policji w Warszawie. Wypadek ten świadczył o tym, że mieliśmy nieprzyjaciół między sobą.
Żywiliśmy się szczupłą racją, póki zimno nie zmusiło naszych argusów do przewiezienia nas na półwysep między Królewcem a Piławą, gdzie pomieszczono nas na kwaterach. Ja kwaterowałem u barona Walhaia niedaleko miasteczka Fischhausen. Tu otrzymaliśmy bardzo bolesną wiadomość o poddaniu się Warszawy, a około Nowego Roku 1832 rozkaz powrotu do biednego kraju.
W początku stycznia 1832 roku powróciłem do Warszawy. Każdy łatwo odgadnie, jakie było przywitanie z rodziną, a szczególniej z matką, która od Wielkiego Czwartku roku poprzedniego nic o mnie nie wiedziała. Siostry Józefy już nie zastałem żywej. Umarła w dzień wejścia wojsk rosyjskich do Warszawy, jednocześnie prawie z poczciwym Żukowskim, narzeczonym siostry Eleonory. Znowu dla matki nowy kłopot, nowa boleść, co ze mną zrobić. Do biur rządowych wstępu nie miałem, jak ci wszyscy, którzy służyli w wojsku rewolucyjnym. Położenie było bardzo smutne, któremu przecież się wreszcie zaradziło. Z początku pan Kropiwnicki, kuzyn, przyjął mnie jako aplikanta, dając mi u siebie stół. W parę miesięcy znalazłem sobie miejsce u pana Ewalda Doplera, który kantor loterii klasycznej na ulicy Miodowej utrzymywał, z wynagrodzeniem - 1200 zł rocznie i z pomieszkaniem.
Wkrótce matka wraz z siostrami Eleonorą i Zofią wyjechała zupełnie z Warszawy na mieszkanie do swego krewnego, który był lekarzem w dobrach ks. Jabłonowskiego w Lubelskiem we wsi Wysokie.
Rok prawie byłem u pana Dóplera, ale nie widząc żadnych dla siebie widoków na przyszłość, przykrzyłem sobie bardzo. Tymczasem odnowiłem znajomość z Kalikstem Potockim, z którym spotykaliśmy się w wojsku. Po częstych naradach i rozmyślaniach umówiliśmy się z nim, że na Wielkanoc 1833 roku przyjadę do niego do wsi Cisza, w bliskości Siedlec leżącej, stąd zaraz po świętach mieliśmy się puścić w dalszą drogę za granicę, a tam, gdzie oczy poniosą. W oznaczonym czasie, pożegnawszy pana Doplera, punktualnie według umowy przyjechałem do Potockich, ale spostrzegłem, że matka ich coś bardzo zasmucona moim przybyciem, a Kalikst po kilku dniach mego pobytu ani wspomina o umówionej podróży. Gdy zacząłem na niego nalegać, żeby czasu nie tracić, biedna matka ze łzami prosiła nas, ażebyśmy tego zamiaru zaniechali, przedstawiając całą trudność wykonania go, który gdyby się nie udał, groziło nam niebezpieczeństwo zsyłki lub osadzenia w kazamacie. Widząc, że Kalikst się waha, nie chciałem go namawiać, aby nie ściągnąć na siebie żalu matki albo w razie nieszczęścia - jego wymówek. Znalazłem się w smutnym położeniu. Wracać .do Warszawy nie było po co, nie pozostawało nic innego, jak tylko samemu puścić się w dalszą drogę. Pojechałem zatem w Lubelskie do matki, skąd było 4 mile do granicy austriackiej. Stamtąd łatwiej było upatrzyć dogodną porę lub wynaleźć jakiego obywatela z pogranicza, który by ułatwił niebezpieczną przeprawę. Lecz wszystko wzięło nieprzewidzianie zupełnie inny obrót. W tym właśnie czasie w całej Polsce, we wszystkich guberniach, pojawili się emisariusze, gerylasami nazywani. W Lubelskiem było ich siedemnastu, między nimi był i brat cioteczny, Edward Lange, były oficer 4 pułku liniowego, który utracił w bitwie pod Grochowem trzy palce lewej ręki. Za głowę każdego z nich była przeznaczona nagroda 500 złotych polskich. Obostrzenia z tego powodu w całym kraju były wprost nie do uwierzenia. Nie wolno było nikomu ze wsi przejechać ani przejść bez formalnego paszportu. Z tego powodu były tysiące nadużyć ze strony, złych urzędników. Na wszystką młodzież obywatelską zwrócono szczególną baczność i za byle jakie podejrzenie aresztowano.
Aresztowanych we wszystkich miastach było mnóstwo, między innymi aresztowano szwagra Krauzego, bawiącego za interesami w Lublinie, a do Wysokiego, gdzie on mieszkał, nasłano urzędnika, oficera żandarmów, oficera od huzarów z 12 żołnierzami, 40 kozakami i kilku jeszcze żandarmów dla zrewidowania domu i zabrania papierów, gdyby jakie były. Mnie oddano pod obserwację. Szwagra przysłano z Lublina za poręczeniem dwóch obywateli. Dodano nam oficera od huzarów i żołnierza od żandarmów, którzy każdy nasz krok śledzili, a zarazem obserwowali, z kim byliśmy w jakimkolwiek kontakcie. W takim położeniu byliśmy trzy i pół miesiąca. Mnie na koniec powołano do Lublina, gdzie dostawił mnie oficer znajdujący się przy nas, Józef Zieliński, z pułku huzarów. Przedstawiony byłem generałowi Rudigerowi, który oświadczył mi, że łaską najjaśniejszego pana dozwolono wszystkim byłym wojskowym wchodzić do służby rządowej, z warunkiem, żeby dwa lata służyli bezpłatnie. Na moje żądanie kazał wydać paszport do Warszawy, dokąd też powróciłem. Pan Kropiwnicki znowuż dał mi. u siebie obiady, a sypiałem u Aleksandra Miecznikowskiego, brata mego wujecznego, ale bez łóżka, na gołym sienniku na ziemi, który na dzień sprzątało się i wynosiło na poddasze, które w ciepłej porze służyło mnie za mieszkanie. O przejściu za granicę nie myślałem już z dwóch przyczyn, po pierwsze wiązała mnie prośba matki, ażeby nie ryzykować, a po drugie wrażenie, jakie na mnie zrobiły wdzięki panny Eudoksji Sobolewskiej w Wysokiem. Zmieniło to zupełnie moje projekty na przyszłość. Uczucie to było pierwsze i nadzwyczajnie silne, a wzajemność jej kazała zapominać o wszystkich poprzednich zamiarach, a raczej kazała wziąć się szczerze do pracy, aby los sobie zapewnić. Przy pomocy wuja Miecznikowskiego, jako naczelnika wydziału kas w Urzędzie Municypalnym, byłem tam umieszczony na aplikacji. Miłość uczyniła mnie pracowitym i bardzo pilnym, ale gdy panna Sobolewska przybyła do Warszawy, stała się wielka przerwa w zatrudnieniach moich. Ciągle u niej, zawsze z nią, opuszczało się pracę, ściągając tym samym na siebie niezadowolenie naczelników. Miałem wówczas 4 zł dziennie diety, później zredukowano ją do 3 zł. Główną przyczyną tego poniżenia była kłótnia z panem sekretarzem generalnym Jahołkowskim, miał on zwyczaj niegrzecznie, a nawet po grubiańsku obchodzić się z podwładnymi, nie zależałem od niego, lecz będąc przeznaczonym na zastępstwo głównego dziennikarza, pana Bagieńskiego, miałem z nim ciągłe styczności. Usłyszawszy od niego impertynencję nie zasłużoną, rzuciłem za nim dziennikiem w przytomności całej kancelarii i złajałem na cały głos. Przygotowany byłem na to, że otrzymam dymisję, szczęściem wszyscy naczelnicy wydziału, oprócz sprawiedliwego wuja, trzymali moją stronę. Skończyło się na ostrym upomnieniu pana prezydenta Łaszczyńskiego i na przeniesieniu mnie do Kasy Skarbowej przy Urzędzie Municypalnym na 3 zł diet.
Z panną Sobolewska byłem w kontakcie do 1836 r. W tym czasie oświadczył się o nią p. Rozwadowski, urzędnik z Dyrekcji Loterii, i została jego żoną. Jako panna odznaczała się płochością charakteru, ale też i złą była żoną. Marceli Brochocki, człowiek poczciwy i zacny, także był jednym z adoratorów panny Sobolewskiej, znał ją jeszcze dzieckiem, i to w trudnej porze swego życia. W czasie rewolucji służył w 3 pułku strzelców pieszych, w bitwie pod Kockiem był niebezpiecznie zraniony kulą w prawe ramię, która przebiła je na wylot. Z placu bitwy dostał się do niewoli. Ranny został odesłany do szpitala lubelskiego, gdzie naszym paniom dozwolone było mieć pieczę nad rannymi współziomkami. Tam doznawał wiele współczucia od matki panny Eudoksji, która z nią razem odwiedzała go, dostarczała wygodniejszej pościeli, pokarmów smaczniejszych oraz książek do czytania. Marceli, mając się już lepiej, zdołał się wyswobodzić z niewoli i pozostał w kraju. W Warszawie widywał mnie zawsze razem z panną Eudoksją, a że i jego serduszko silnie do niej biło, chcąc się mnie pozbyć, pewnego dnia zaprosił mnie do cukierni, do osobnego pokoju, dla bliższych objaśnień. Najpierw zadał mi pytanie, w jakich zamiarach tak często przebywam u Sobolewskiej, a gdy mu otwarcie odpowiedziałem, że na przyszłość żadnych widoków w tym nie mam, on przyznał mi się, że chce stanowczo oświadczyć się o jej rękę, widzi tylko mnie na przeszkodzie, wymaga, abym przestał u niej bywać. Szanując bardzo Brochockiego i znając już zbyt dobrze lekkomyślność Sobolewskiej, żałowałem jego dobrych zamiarów i czystych uczuć dla nieczułej istoty, a chcąc w nim przytłumić gorącą miłość, czułem się w obowiązku powiedzieć mu, że ona wcale niewarta jego poczciwych uczuć. Brochocki zażądał bliższego objaśnienia, a zarazem dowodów przekonywających. Naturalnie, nie wierzył mi, a co gorsze, posądzał o fatalną obmowę panienki w celu odstręczenia go od kroku tak stanowczego. W drażliwym znalazłem się położeniu, a gdy wymawiałem się od dania dowodów potwierdzających, Marceli powiedział mi, że jeżeli w przeciągu dwóch tygodni nie przekonam go o prawdzie słów moich i nie przestanę bywać u niej, w takim razie muszę się z nim strzelać, i to na śmierć, to jest tak: mieliśmy wyjechać łódką na Wisłę i z przeciwnych końców łódki wystrzelić, a kto by był raniony, miał wpaść w wodę i koniec wszystkiemu. Sekundantów żadnych nie miało być, ażeby nikogo nie wplątać w odpowiedzialność. Ton, jaki przyjął Brochocki, nie podobał mi się, uważałem, że chce działać na mnie postrachem, to mnie oburzyło. Odpowiedziałem zatem, że com powiedział z życzliwością dla niego, jest świętą prawdą, ale dowodów na to nigdy ode mnie nie doczeka się i bywać jeszcze częściej postanawiam, a jeżeli chce się strzelać, to nie potrzeba zwlekać do dwóch tygodni, może mieć tę satysfakcję nawet natychmiast. Brochocki wyszedł, a ja na złość jemu powróciłem do panny. Nie przeszło dwóch tygodni, kiedy otworzono Brochockiemu oczy. Spotykał się ze mną codziennie, rozumie się zawsze tylko u Sobolewskiej, ale dopilnował czasu, kiedy tam nie byłem, i wystąpił z oświadczeniem się, najpierw przed panią Pakajzerową, u której mieszkała Sobolewska. Pakajzerowa znała mnie i całą moją familię od dziecka, Brochockiego bardzo szanowała i ceniła dla poczciwości charakteru, stosunki moje z panną Eudoksją bardzo jej się nie podobały, ale poczciwa kobieta nie umiała temu zapobiec, uważała je za zbyt daleko posunięte, do czego lekkomyślność panny upoważniała. Żona z podobnej kokietki dla poczciwego człowieka żadna, nie mogła zapewnić szczęścia, a Pakajzerowa, wiedząc więcej, niż my obaj mniemaliśmy, bez ceremonii powiedziała Marcelemu wszystko najotwarciej. Wtedy Marceli, przekonawszy się o prawdzie słów moich i życzliwości dla niego, podał mi rękę do zgody i odtąd żyliśmy w przyjaźni. Niedługo też znalazł się trzeci adorator, Rozwadowski, do którego ja czułem nawet antypatię, nie przeszkadzałem więc jego zamiarom, owszem, okazywałem obojętność pannie, a że Rozwadowski był przystojny i chciał się żenić, zatem związek wkrótce przyszedł do skutku. W późniejszym czasie żałowałem Rozwadowskiego. Był on wart lepszej żony. W najkrytyczniejszym położeniu za granicą, gdzie oboje wyemigrowali, opuściła go i poleciała za jakimś amantem, a następnie w Warszawie, nieprzystojne życie prowadząc, starała się na próżno o rozwód, gdyż uzyskać go bez pozwolenia męża nie mogła. W końcu znowu wyjechała za granicę, a co się z nią dalej stało, tego już nie wiem. Rozwadowskiego za komunę rozstrzelano w Paryżu.
Służba moja w Kasie Skarbowej przy Urzędzie "Municypalnym nie przedstawiała żadnych widoków. Aplikantów i dietariuszów było mnóstwo. Wuj zniechęcony do mnie, nie obiecywał najmniejszej protekcji, a najlepszej, zasłużonej gorliwością i pracą, wskutek opuszczenia się byłem pozbawiony. Wypadki polityczne również trwogę na młodzież polską rzucały. Aresztowania i zesłania za byle co były bardzo częste, a szczególniej tych, którzy brali czynny udział w rewolucji.
Trzeba było wystrzegać się własnego cienia, tyle było szpiegostwa i prześladowań. Przykrzyło mi się to wszystko, aż wyczytałem w gazetach, że rząd austriacki ogłosił termin dla wszystkich chcących emigrować do dnia 5 czerwca 1837 roku, że kto by przed tym terminem dobrowolnie zgłosił się do władzy miejscowej, będzie według jego woli odesłany na koszt rządów Francji lub Ameryki. Dawniejsza chęć emigracji zajęła wszystkie moje myśli. Był to łatwy sposób podróżowania dla tych, co nie mieli na to funduszów, prócz tego tym sposobem mogłem się złączyć z bratem moim rodzonym, Michałem, albo w Ameryce z Władysławem Lange, bratem ciotecznym. Zdeterminowany zupełnie, chcąc porzucić wszystko i dostać się do Galicji, zwierzyłem się z tą myślą Brochockiemu, Luborackiemu, Stanisławowi Niemojewskiemu, Arentowi i Arkuszewskiemu. Brochocki prosił, abym go na parę dni przed wyjazdem uwiadomił, mówił to nawet z pewną tajemnicą, co mnie w ciekawość wprawiało. Nie zaniedbałem więc przyjścia do niego z zawiadomieniem, ale nie zastałem go parę razy w domu, a mając już wszystko gotowe do drogi, dnia 4 maja 1837 roku wyruszyłem z Warszawy na Radom do Sandomierza. Arent i Arkuszewski odprowadzili mnie do rogatek jerozolimskich i tam serdecznie pożegnali. W Sandomierzu spostrzegłem trudność przeprawienia się przez Wisłę, trzeba było próbować szczęścia na suchej granicy. Pojechałem zatem do Zawichostu, a przeprawiwszy się przez Wisłę, w pierwszej wiosce znalazłem człowieka, który za dukata podjął się przeprowadzić mnie przez granicę, tam dostać furmankę, która by mnie o parę mil dalej odwiozła, gdzie mógłbym być już bezpiecznym. Ileż to potów uderzało na mnie, kiedy czołgałem się nocą około samych mieszkań strażników pogranicznych. Nieraz zdawało mi się, że najemnik zdradzić mnie zamierzył. Tymczasem doświadczony przewodnik naumyślnie wybierał drogę najbliższej straży, utrzymując, że tu czujność jest najmniej baczna, i rzeczywiście tak było. Objazd przejechał koło nas nie zauważywszy leżących w bruździe, wtedy to zatrzymywałem oddech i śmiertelne poty uderzały na mnie. Przewodnik uspokajał mnie, nawet przykładał ucho do ziemi, śledząc ruch straży i kierując się doskonale znajomą mu drogą. Przybyłem nareszcie do Galicji, zmęczony nie tyle podróżą, ile obawą, aby nie być złapanym. Na nieszczęście moje przybyłem szczęśliwie.
O trzy mile od granicy bawiłem kilka dni w dobrach Dolańskiego u pana Huberta, który pełnił jakiś urząd na kształt naszego wójta gminy. Ten zapewniał mnie, że jeżeli sam się zamelduję w cyrkule, to bez żadnej kwestii będę odesłany do Francji albo do Ameryki. W tej nadziei dnia 22 maja 1837 roku przybyłem do Rzeszowa i zameldowałem się panu staroście. Pan starosta przywołał urzędnika Konarskiego, a dawszy mu sekretną dyspozycję, rozkazał spisać ze mnie protokół. Konarski ku wielkiemu mojemu zdziwieniu nieustannie robił przy protokóle rozmaite domysły i stawiał zarzuty, chciał koniecznie, żebym się przyznał do jakiego występku, jeżeli nie do zbrodni, słowem, postępował ze mną bardzo ostro, wcale nie jak z tym, który sam się zameldował, ale jak z podejrzanym o jakąś zbrodnię. Jakież było moje zdziwienie, gdy po protokóle pokazali się żołnierze, którzy otrzymali rozkaz odprowadzenia mnie do więzienia. W więzieniu najostrzej mnie zrewidowano, odebrano pieniądze, których miałem bardzo niewiele, i papiery nic nie znaczące. Postawiono wartę za drzwiami i oknem i bez litości porzucono mnie na sienniku, kazano rozmyślać o smutnej przyszłości. Straszne to położenie młodzieńca być zamkniętym, bez żadnego zajęcia, bez najmniejszej wygody. Dzień był znośniejszym, można było przynajmniej oknem wyglądać, ale wieczorem tęsknota pożerała mnie, gorączka trawiła i niecierpliwość, a przemoc bezlitośnie gnębiła. W budynku Szpitala Miejskiego przesiedziałem trzy i pół miesiąca, widocznie zdawało się wtedy, że tam nie dosyć byłem bezpiecznym, przeniesiono mnie więc do klasztoru Bernardynów.
Cela była dosyć ciemna, z małym okratowanym okienkiem, wychodzącym na ogródek wcale nie oczyszczany. Obiecywano mi, że decyzja z Wiednia wkrótce nadejdzie i niezawodnie będę wysłany za granicę, nie wyjaśniono jedynie, za którą. Z nudów pisałem węglem po ścianach wiersze, jakie pamiętałem. Na środku sklepienia narysowałem szubienicę, nad nią armaturę z kos, pik, karabinów, pałaszy, armat i bębnów, uwieńczoną krakowską czapką z piórkiem. Pod tym smutnym herbem napisałem wiersz, który kiedyś czytałem, nie pamiętam gdzie:
Szubienica wzniesiona wolnym na mogile
Nie ulega czasu sile!
Przetrwa pomnik tyranów z marmuru i spiżu.
Jej - niepamięć nie pochłonie,
Oni wielcy w każdym skonie
Jak ten, co cierpial i umarł na krzyżu...
Na ścianach starannie napisałem wyjątek z Ody do miłości wygnańca - Glos tułacza rozmaite śpiewki patriotyczne, a między nimi Bitwę pod Stoczkiem. Ściany wyglądały tak, jak gdyby były wyklejone najozdobniejszymi obiciami. Ale niestety, niedługo cieszyłem się swą pracą. Pewnego razu odwiedził mnie jakiś niemiecki urzędnik, a spojrzawszy na ściany, rozgniewał się niezmiernie, niektóre wiersze przeczytywał, trafił także na Bitwę pod Stoczkiem, a “St.", czytał jak “H", śmiałem mu się w oczy, gdy się rzucał, krzyczał, a kiedy wydał rozkaz, aby wszystko pościerać, oświadczyłem mu moje zadowolenie z tego, obiecując na przyszłość jeszcze staranniej pracą tą się zająć. Przeklęty Niemiec kazał mnie za nogę przykuć do łóżka tak, żebym do ścian dostać się nie mógł, a ścieranie ze ścian i sklepienia pokryło mnie sadzą, której część połknąć musiałem. Serce się krajało, krew się burzyła na takie tyraństwo, ale trzeba było ulec przemocy, tyle tylko było mojej zemsty, że każdemu odwiedzającemu mnie Niemcowi wymyślałem jak zbrodniarzowi. Po dziesięciu miesiącach tego ciężkiego życia w więzieniu przyszedł kapral z rozkazem zabrania mnie w drogę. Było to w końcu marca, zima jeszcze trwała, ciepłego odzienia żadnego nie miałem, a zamiast odziać mnie czymś ciepłym, włożono na mnie żelaza na krzyż od ręki do nogi, tak jak na zbrodniarza, co dziesięć wsi spalił. Wpakowano mnie w towarzystwie czterech żołnierzy do bryczki i kapral kazał jechać do Przemyśla. Ten rozkaz upewnił mnie, że będę wydany do Rosji. We Lwowie wskutek sprzeciwu, jaki robiłem przeciw wydaniu mnie do Rosji, zatrzymano mnie na kilka dni, ale nie pomogły moje reklamy, znowuż zamknęli kłódki u ręki i w żelazach zawieźli do Tomaszowa. Tu znowu naczelnik etapu na nowo protokół ze mnie spisał, brodę nie goloną przez dziesięć miesięcy kazał ogolić i oddał mnie w ręce kozaków. Po rusku nie umiałem ani słowa, grubiaństwa kozaków znośniejsze mi jednak były niż obrzydliwych Niemców. Na drugi dzień byłem odwieziony do Zamościa. Placmajor Zamościa, p. Freiman, bardzo łaskawie mnie przyjął, mówił bardzo mało, ale grzecznie, wydał dyspozycje, aby mnie pomieścić w Szczebrzeszyńskiej Bramie, w pokoju oficera warty. Oficer ze zdziwieniem ten rozkaz spełnił. Kazał mi przynieść trochę słomy na wolny tapczan, a towarzystwo jakiekolwiek więzienie moje już lżejszym zrobiło. Obiady, kawę, herbatę, a nawet książki do czytania przynoszono mi od placmajora, wszystko bardzo było smaczne, czyste, słowem wcale nie po więziennemu mnie traktowano. W parę dni zaciągnął na wartę jakiś oficer tamtejszego garnizonu, który po polsku mówił bardzo dobrze. Dziwił się niezmiernie łasce placmajora, mówiąc, że jeszcze żadnego więźnia tak nie utrzymywano, wnosił z tego, że sprawa moja musi być mało znacząca i robił mi nadzieję, że zapewne zostanę uwolniony. Po obiedzie dano znać, że przyjechały jakieś damy w powozie placmajora i proszą oficera warty do siebie. Oficer powróciwszy od nich kazał mi się pośpiesznie ubierać i wyjść do dam, mówiąc z uśmiechem, że będę miał przyjemną niespodziankę. Zdziwiłem się niezmiernie, zobaczywszy w powozie dawne znajome z lat dziecinnych pannę Justynę Gislausoni i Marię Srótowską, która była żoną placmajora. Jej to wpływowi winien byłem ulgę w moim położeniu. Przywitały się ze mną, mając łzy w oczach, a po krótkiej rozmowie prosiły oficera, aby po capstrzyku wieczornym pozwolił mi przyjść do mieszkania doktora Srótowskiego, brata placmajorowej. Oficer bał się niezmiernie, ażeby w mojej nieobecności nie przyszedł placmajor, ale p. Freiman zapewniła go, że mąż jej wieczorem będzie brał kąpiel, po której ma zakaz doktora wychodzenia z domu, oprócz tego obiecał zachować wszelkie środki ostrożności, aby nie narazić oficera na odpowiedzialność, a także zachować sekret najściślejszy, więc oficer zdecydował się pozwolić. Jakoż po dziewiątej odprowadził mnie do Srótowskich. Tu znów było czułe przywitanie, płacz, ubolewanie, rady, gawędy, słowem wszelka pociecha dobrych i życzliwych przyjaciół, to wszystko trwało krótko, około godziny dwunastej pożegnaliśmy się i pozostała tęsknota, która jeszcze mocniej mnie ogarnęła po chwilowym rozdrażnieniu.
W Zamościu siedziałem tylko dziesięć dni. Przyszedł rozkaz odstawienia mnie do Warszawy wraz z drugim współtowarzyszem, również wygnanym z Galicji, gdzie bawił od czasu rewolucji. Był to oficer 2 pułku strzelców konnych, i, Andrzej Chrucki. Przywieziono nas na nocleg do Krasnegostawu, gdzie pomieszczono obu w pokoju oficera warty. Na warcie znajdował się młody oficer huzarów, Pankratiew. Poczciwe miał serce, ubolewał bardzo nad naszym położeniem, a dowiedziawszy się, że mam znajomych w Krasnymstawie, puścił mnie do nich na słowo honoru. Wkrótce jednak przybiegł po mnie kozak, mówiąc, że dyżurny wart, kontrolując odwach, bardzo się gniewa na oficera, że mnie wypuścił, prosi zatem, bym jak najspieszniej wracał. Naturalnie, nie tracąc czasu, pobiegłem, ale po drodze obstalowałem wazę ponczu dla ufetowania poczciwego Pankratiewa i aresztowanego. Kiedy wróciłem, dyżurny, już uspokojony, pożegnał nas, a my zabraliśmy się do przyniesionego ponczu, i tak część nocy wesoło nam przeszła, słowem, zaprzyjaźniliśmy się.
Następny nocleg wypadł w Lublinie, ale bardzo przykry. Pomieszczono nas na odwachu, razem z dezerterami i zbrodniarzami. W Lublinie mieszkała wówczas moja biedna matka, to był cios dla niej. Niedawno straciła najstarszą córkę, najmłodsza często chorowała, a moje położenie, prawie równe śmierci, do rozpaczy ją doprowadzało. Chwilkę tylko pozwolono nam się widzieć, i to było już ostatnie nasze widzenie się. Wszelkie późniejsze zabiegi, starania i prośby bolejącej matki nie znalazły współczucia w sercach prześladowców. Niech im Bóg przebaczy zawziętość, jak im przebaczyła bolejąca, pełna uczuć religijnych, biedna moja matka I Na Wielkanoc przewieziono nas do Cytadeli warszawskiej. Przykra ceremonia przyjęcia więźniów, rewizja najściślejsza, wszystko miętoszą, psują, szukając papierów. Nareszcie zamykają każdego osobno, zostawiając na pastwę bezczynności, żalu i tęsknoty. Pomieszczono mnie pod nr 23, a Chruckiego pod 22, obok komisji indagacyjnej. W kilka dni przywołano mnie przed komisję. Zapytywano, robiono zarzuty, jakie tylko złośliwość wymyślić zdoła, straszono, kopano, kułak pod nos podstawiano, słowem rzucano się na mnie, jak się rzucają dzikie zwierzęta na niewinną ofiarę. Nareszcie dali mi zapytania na piśmie. Jak się nazywam? Czy byłem u spowiedzi? Co robiłem w czasie rewolucji? Na to ostatnie pytanie odpisałem, że w gazetach był ogłoszony manifest z 1834 r., w którym powiedziano, że sprawy rewolucyjne wszystkie ukończone i że nikt już za nie badanym nie będzie, a zatem komisja nie ma prawa zapytania tego robić. Książę Golicyn przeczytawszy to, rozgniewał się okropnie, przyskoczył do mnie z kułakami, groził, używał najszkaradniejszych obelg, słowem zmuszony byłem odpowiadać ustnie na to pytanie. Powiedziałem, że ponieważ wyższe szkoły były zamknięte, nie mając nic do roboty, poszedłem do służby wojskowej. Na to mój szkolny kolega, Władysław Bosakiewicz, protokolista komisji, odezwał się: “Łże, kto chciał, chodził do szkół". Golicyn tryumfował, zarzucał mnie obelgami, mówiąc: “Oto twój kolega szkolny! On będzie człowiekiem, a ty sołdatem!" Na to bąknąłem: “Przecież i sołdat człowiek." Prawie wściekły Golicyn wygnał mnie z komisji, gotując na później nowe męki. Na piśmie więcej pytań mi nie dawano, często przywoływano do komisji, dręcząc rozmaitymi podejrzeniami niesłusznymi i grożąc, dając czas do namysłu i przyznania się bez rózeg. Główne pytanie było, kto wiedział o moim oddaleniu się za granicę. Wyraźnie potrzeba im było jeszcze więcej ofiar, a gdy utrzymywałem stanowczo, że nikomu z tym nie zwierzałem się, miałem być zmuszony głodem do przyznania się. Kilka dni byłem już o chlebie i wodzie, gdy na nowo wezwano mnie przed komisję. Otrzymałem zapytanie, pod jakim nazwiskiem brat mój Michał przebywa w Galicji. Odpowiedziałem szczerze, że brat jest we Francji w Albi, w departamencie du Tarn, ale Golicyn z największą pasją powiedział: “Wiemy dobrze, gdzie kto był i gdzie dziś się włóczy, gadaj! albo ja ci dobędę języka!" Tu krzyknął na żandarmów, ażeby przynieśli rózeg, a kiedy kilka pęków położono na ziemi, rozpacz prawdziwa mnie ogarnęła, nie ufałem sobie na tyle, ażebym w chłostach z bólu nie wydał niewinnych, poczciwych chłopców, którzy wiedzieli o mym wychodzeniu za granicę. Tu raptownie powziąłem zamiar rozbicia głowy o ścianę, rozpędziłem się więc i z całą mocą uderzyłem o mur, tracąc przytomność, nie na długo co prawda. Wyprowadzono mnie z komisji i już nieprędko wzywano. Przechorowałem też ciężko tę rozpacz, apetyt zupełnie straciłem, a szczególnie na mięso patrzeć nie byłem w stanie. Więzienia nasze często zmieniane były, przenoszono nas z numeru do numeru, zapewne z ostrożności, ażeby kto, siedząc na jednym miejscu, nie zrobił sobie drogi do ucieczki. W końcu lipca siedziałem pod nr 2, do celi mojej przyszli Tański, Leichte i Bosakiewicz z papierami i zasiedli znów, aby spisywać protokół, już nie tak gwałtownie, wymyślając, ale zawsze z szyderczą złośliwością. W tym czasie aresztowano mnóstwo młodzieży, między którą bardzo wielu było moich kolegów szkolnych. Później dowiedziałem się, że siedzą za Towarzystwo Demokratyczne. Rozmawialiśmy ze sobą za pomocą stukania, dowiedziałem się od sąsiada Rabcewicza, że siedzi Brochocki, Michał Gruszecki, Luberacki, Morozowicz, Ambroziewicz, Wężyk i wielu innych, dobrze mi znajomych. Więzienia były zapełnione tak, że już nie było miejsc dla nowych ofiar, trzeba je było powiększać. W tym celu przyprowadzono budowniczego miasta Kropiwnickiego dla obejrzenia wnętrz. Ten, chodząc w towarzystwie członków komisji od numeru do numeru, natrafił na moje schronienie. Zdziwił się niezmiernie, zobaczywszy mnie zarośniętego i wynędzniałego, obrócił się do towarzyszących mu argusów z prośbą o pozwolenie pomówienia ze mną. Rozmowa była krótka, zapytał mnie tylko, czy czego mi nie potrzeba, oraz obiecał zrobić w mojej sprawie możliwe starania. W kilka dni znowuż odwiedził mnie p. Kropiwnicki. Powiedział, że generał Storożenko oświadczył mu, że dla mnie nie ma innego ratunku, jak tylko prosić komisję, żeby przyjęła prośbę moją o przyjęcie mnie na służbę do wojska. Dowiódłbym tym sposobem, że żałuję swego postępku. Bolesna dla mnie była ta propozycja. Odpowiedziałem więc, że do wojska wcale nie mam ochoty i nic też nie popełniłem takiego, za co miałbym być tak okrutnie ukarany. Jeżeli chciałem podróżować kosztem rządu austriackiego, to za to już jestem okropnie ukarany. Pan Kropiwnicki był niezadowolony z mojej odpowiedzi, powiedział mi: “Kiedy dobrych rad nie słuchasz, rób, jak ci się podoba".
Więcej nie miałem już żadnych odwiedzin, później dowiedziałem się, że moją biedną matkę długo zwodzono, łudząc obietnicami widzenia się ze mną, w końcu wyłajano bezbożnie, dodając, że wychowała dwóch synów łotrów, a na koniec kazano wyjechać z Warszawy. Siostrę Zofię, która bawiła dla kuracji jakiś czas w Warszawie, także zbywano obietnicami, w końcu impertynencjami. W październiku wezwany byłem do generała Borusznikowa, komendanta Cytadeli. Gdym przybył, generał winszował mi wolności, kazał pójść do placmajora, obrachówać się z odebranych pieniędzy. Dziwił mnie konwój tak mocny, tj. żandarm i dwóch żołnierzy z karabinami. Zdawało mi się zbytecznym z taką ostrożnością kogoś na wolność wyprowadzać. Z placmajorem obrachunek był krótki, ten oświadczył mi, że mam się udać do Ratusza, skąd mam być uwolniony. Byłem bardzo osłabiony i pieszo do Ratusza nie zaszedłbym, na moją prośbę sprowadzono dorożkę. Do dorożki wsiadł ze mną żandarm, a jednego żołnierza pomieścił za dorożką. Zabawna była karykatura wyprawy na wolność. Po przybyciu do Ratusza przyprowadzony zostałem do policmajstra Storożenki, gdzie odczytano mi dekret ks. Paskiewicza, że za tajne przejście granicy i związek z wychodźcami skazany jestem w sołdaty na Kaukaz z wysługą. Wtedy dopiero zmiarkowałem, jaką mnie wolnością obdarzają. Więzienie chwilowe zamienili na nieograniczoną niewolę. Smutny koniec po tylu okropnych cierpieniach, ale cóż było robić, trzeba było ulec okrutnej przemocy. Zaprowadzono mnie do komisji poboru wojskowego dla zmierzenia i sformułowania stanu służby. Jakiś doktor (podobno Szturmer) z szyderstwem po rusku mówił: “Dwie nogi, dwie ręce, dwa oczy, nos, uszy, głowa, chorosz sołdat budet". Stan służby sformułowano i odesłano mnie do więzienia na Ratuszu. Tu odwiedziło mnie kilku dawnych znajomych. Między nimi był Arent z Konstantym Arkuszewskim, który chciał mi dać jakieś wsparcie, ale ja spodziewając się coś otrzymać od krewnych na drogę, nie przyjąłem nic, poprosiłem, aby wspomógł towarzysza mej niedoli, niejakiego Bbnawenturę Kozłowskiego z Krakowa, aresztowanego za wiefsze, który nikogo znajomego w Warszawie nie miał i pieszo miał być wysłany do Krakowa. Aniela Lange, siostra moja cioteczna, odwiedzając mnie dała mi 80 złotych polskich, nazbieranych między krewnymi i znajomymi, i to był jedyny fundusz na drogę na Kaukaz. Wreszcie któregoś dnia znowuż zaprowadzono mnie do Cytadeli i osadzono w dziedzińcu tymże samym, gdzie dawniej były koszary, przeznaczone dla rekrutów. Stąd dnia 18 listopada 1838 roku wyprawiono nas na Pragę, a stamtąd w ubiorze żołnierskim, w towarzystwie kilku rekrutów i kilku zbiegów i zbrodniarzy, wysłano nas pieszo ku Brześciowi Litewskiemu.
Co się wówczas działo we mnie, jakie czułem ściśnięcie serca, jakie tęskne i rozpaczliwe myśli mnie ogarniały, ten tylko jest w stanie dokładnie pojąć, kto sam czegoś podobnego doświadczył. Krewni opuścili mnie w chwili najgodniejszej współczucia i pocieszenia, spodziewałem się od nich więcej serca. Wtedy to najbardziej potrzebowałem choć jednego serca, czującego mą niedolę,- które przyjęłoby łzę uronioną nad okropnym losem. Nie było nikogo! Trzeba było przywołać na pomoc całą moc duszy, żeby nie upaść pod brzemieniem nieszczęścia, żeby objawami słabości nie ucieszyć naigrawającego się wroga, trzeba było w milczeniu połknąć łzę, doświadczając zupełnej goryczy życia.
Noclegi na gołej ziemi albo na gołych deskach wśród nieczystości, w towarzystwie ludzi zakorzenionych w zbrodniach, naigrawających się z ojczystej mowy, czyż nie dostateczną są katuszą? Dodać do tego należy grubiaństwo konwojujących, ich nieczułość i znęcanie się. Wówczas odczułem ciężar życia, żałowałem nieraz, że nie popełniłem zbrodni na śmierć zasługującej, która by oszczędziła cierpień tak ciężkich. Początek to był dopiero, czekały mnie jeszcze większe cierpienia, o których nie miałem żadnego pojęcia.
Do Brześcia Litewskiego szliśmy pod ścisłym konwojem, zakuci byli tylko zbrodniarze, którzy dawno sumienie stracili. Jeden z nich, młody Rosjanin lat około dwudziestu czterech, pokazywał koło Siedlec miejsce, gdzie zamordował Żyda, opowiadał o tym z tryumfem. “Tu - mówił oderżnąłem mu głowę, jak kapustę, zwlokłem z wozu i oto w tamte krzaki rzuciłem, ale cóż kiedy miał za mało pieniędzy, bo tylko 500 złotych polskich, a po koniu i wózku poznali mnie i złapali." Tacy to byli po większej części towarzysze mej podróży. W Brześciu po tygodniowym niby odpoczynku w brudnym wiezieniu, na gołych deskach o chłodzie i głodzie, wyprawiono nas w dalszą drogę, ale już bez różnicy: zbrodniarz, zbieg czy rekrut - wszyscy okuci. Żadne moje prośby nic nie pomogły, przyjęte były nawet z szyderstwem. Do jednego drąga żelaznego przymocowano nas za ręce żelaznymi obręczami po dziesięciu. Jest to łatwy sposób pilnowania ludzi, ale okrutny. Nierówny wzrost i chód przykutych skazańców męczy rękę okropnie, a szczególnie na mrozie. Nocleg w kurnej chacie, gdzie pozostawaliśmy nie rozkuci. Kładliśmy się na ziemi z wyciągniętymi rękami, opierając głowę jeden na drugim. Męczarnia to straszna, zimno, każdy według możności ciepło ubrany, rozebrać się nie może, chyba buty zrzuci dla ulżenia nogom zmęczonym całodziennym marszem i z jednego rękawa zdejmie kożuch wraz z żołnierskim płaszczem. W chatach zwykle gorąco, powiększone natłokiem ludzi śpiących, do potu każdego rozgrzeje, wtem ktoś z przykutych prosi o pozwolenie wyjścia na dwór, wtedy podnoszą się wszyscy i, jak kto ubrany, wychodzą na śnieg, nieraz bosymi nogami. Trzeba kamiennego zdrowia, żeby nie zachorować. Ale cóż to naówczas mnie obchodziło - zdrowie! Dziś lub jutro wszystko mi było jedno, rad bym był jak najprędzej skończyć to nędzne życie. Nie tak się jednak dzieje, jak byśmy sobie życzyli. Bóg łaskawy daje olbrzymie siły i zdrowie do wycierpienia krzywd ludziom przez ludzi zadawanych - na zawstydzenie tyranów ludzkości.
Czwartego dnia stanęliśmy w Kowlu, gdzie była stacja etapu, i tu dopiero zdjęto nam tyrańskie drągł. Po dniówce odpoczynku znowuż na jeden pręt po dziesięciu lub dwunastu i znowuż aż do etapu cztery lub pięć dni podobnej męczarni. Tak przechodziliśmy przez Łuck, gdzie dniówka nowego rodzaju była męczarnią. Izba, choć obszerna, napakowaną była przeszło stu ludźmi, nie mieściła nas do tego stopnia, że nie tylko położyć się, ale nawet w kucki nie było można siedzieć. W nocy, ażeby przejść od przeciwnej ściany do drzwi, trzeba było przedzierać się po głowach albo ramionach drzemiących, co ściągało przekleństwa uciśnionych na uciemiężycieli, którym niech Bóg nie pamięta, ale w nich serca nie było!
W Dubnie w wieży kat miał dozór nad spokojnością aresztantów warszawskich. Na kata w miastach rosyjskich wybierają zbrodniarzy, którzy po otrzymaniu kary cielesnej za popełnioną zbrodnię, zamiast zsyłki na Syberię lub do ciężkich robót, z ich własnej woli są zatrzymywani w wiecznym więzieniu pod warunkiem, że wyrzekną się wszelkich uczuć ludzkości dla pełnienia obowiązków kata. Taki to gospodarz więzienia ma zabezpieczone posłuszeństwo czasowych aresztantów i pilnuje porządku. On wysyła z cebrem po wodę lub dla wyrzucenia nieczystości, rozkazuje zamiatać, a wszelkie nieposłuszeństwo ściągnęłoby surową karę.
Z różnymi dolegliwościami przemierzałem Ostróg, Żytomierz, Radomyśl, aż do Kijowa, w Kijowie upadłego na siłach i chorego do szpitala odesłano. Choroba była łatwa do wyleczenia, potrzebowałem wygodniejszego wypoczynku i pozbycia się kataru. Po dziesięciu dniach doktor już mnie uznał za zdrowego i wysłał wprost do więzienia, ale tu zastałem chorego bardzo Atanazego Henela, także z Cytadeli równie jak ja wysłanego.
Postanowiliśmy użyć wszelkich sposobów, ażeby dalszą podróż już razem odbywać. Jego doktor nie wypuszczał, a mnie wyganiał, trzeba było w więzieniu udać chorego, ażeby wrócić do szpitala. Doktor zobaczywszy mnie, gniewał się bardzo, przepisał mi ścisłą dietę, a oprócz tego kazał bezpotrzebnie postawić bańki. Z jego pewnie instrukcji tępym lancetem drapał mi felczer skórę aż do krwi, ale dla towarzystwa Hencla chętnie cierpiałem głód i bańki, ciągle udając chorego, do czasu gdy Henel uzyskał pozwolenie wyjścia ze szpitala. We dwóch daleko łatwiej się biedę znosi, jest przynajmniej ktoś, kto rozumie człowieka, wtedy reszta towarzystwa nie działa tak przykro na nas.
Z Kijowa, już nie okutych, wyprawiono nas w dalszą drogę, zawsze jednak pod ścisłą strażą, zamykając nas na noclegach w ogólnej izbie, przeznaczonej na areszt, powszechnie pełnej nieczystości. Henel, po niedawnej chorobie jeszcze bardzo osłabiony, nie był w stanie iść pieszo, trzeba było wyżebrać albo wykłócić pozwolenie posadzenia go na podwodzie, która zwykle dla ulgi komendy była brana od obywateli. Burze wiosenne, a później roztopy utrudniały naszą drogę i bez tego uciążliwą i przykrą. Tak doszliśmy do Połtawy. Tu spotkaliśmy się z byłym junkrem huzarskim Żelwertem, znajomym moim z Krasnegostawu, dziś zdegradowanym na prostego żołnierza, i to bez wysługi. Był również jak my na Kaukaz wysłany, ta jednak była między nami różnica, że Żelwert szedł wolny, a my pod ścisłą strażą. Od niego dowiedziałem się, że oficer Pankratiew w Krasnymstawie również znajduje się pod sądem za uderzenie w twarz dowódcy pułku i dziś oczekuje go los podobny naszemu. Żelwert powiększył naszą kompanię, był to człowiek z dobrym wychowaniem, ale na nieszczęście ze złymi skłonnościami. Póki trzeźwy, towarzystwo jego prawdziwą było przyjemnością, ale z pijanym trudno było poradzić, wszystkich bił, nikomu nie pardonując. Ta też była przyczyna jego nieszczęścia, po pijanemu w Krasnymstawie wybił przejeżdżającego gubernatora lubelskiego i tamtejszego burmistrza Kossakowskiego, człowieka orderowego, który za jakieś tajemnicze zasługi ozdobiony był Orderem Św. Stanisława drugiej klasy na szyję. Ozdoba ta, jako dowód podłej zasługi popartej krzywdą bliźnich, zwiększała ogólną pogardę. Dostojny braciszek jego, prezydent lubelski, bez nogi, jeszcze więcej dał dowodów swej nikczemności, ozdobiony był gwiazdą, ale skończył wygnaniem ze służby i pozbawieniem wszelkich dostojeństw. Żelwert po trzeźwemu pogardzał burmistrzem, bo także był dobrze świadomy jego różnych podłości, nic też dziwnego, że po pijanemu wykropił go harapnikiem, rozgrzany przed chwilą awanturą z gubernatorem. W oczach ludzi niewielkie to było przestępstwo, raczej zasługą mogło się było nazwać - pobicie dwóch łotrów. W oczach prawa w zbrodnię zostało zamienione.
W Ekaterynosławiu odpoczywaliśmy tydzień, na gołych deskach bez tornistrów pod głową i kożuszków, które za posłanie służyły, a te odebrano nam, ażeby nic do wygody najmniejszej nie posłużyło. Tu zachorowałem na oczy tak, że prawie przez trzy dni nic nie widziałem, ale nie chciałem meldować się jako chory, żeby nas z Henelem nie rozłączyli. Bóg łaskaw, przed wymarszem miałem się lepiej, a w drodze zupełnie ozdrowiałem, używając tylko czystej wody. Tu dogonił nas transport akademików wileńskich za Towarzystwo Demokratyczne na Kaukaz zesłanych, ale nie tak jak my, lecz wygodnie pocztą po dwóch na kibitce jechali, mając jeszcze na każdą kibitkę po jednym żandarmie. Nie pozwolono nam zbliżyć się do nich, później dopiero na Kaukazie poznaliśmy się i zaprzyjaźnili prawie ze wszystkimi. Wszyscy oni byli szlachetni, poczciwi, poświęcający się dla ludzkości, słowem ze wszech miar godni szacunku.
Wiosenną porą pozostawiono nas w szpitalu w Rostowie nad Donem, gdyż obaj meldowaliśmy się jako chorzy. Żelwert ze względu na naszą przyjaźń pozostał także. Trafiliśmy bardzo szczęśliwie, zwierzchnicy szpitalni byli bardzo ludzcy, mieli dla nas względy, nawet pokój zupełnie oddzielny dla nas trzech przeznaczyli i o wygodniejszym i lepszym utrzymaniu pamiętali. Odpoczywaliśmy tam miesiąc, a stamtąd uwolniono nas spod aresztu. Poczciwi doktorzy dzięki swym wpływom wyrobili nam wolność. Niechże im Bóg wynagrodzi za to ich współczucie! Pozostawiono nas na kwaterach jako rekonwalescentów, dając kilka dni zupełnej wolności. Używaliśmy też jej 2 prawdziwą rozkoszą, ja - po 23 przeszło miesiącach, Henel - prawie po takiejże ciężkiej niewoli. Spacerowaliśmy po mieście, kąpaliśmy się w Donie, zwiedziliśmy jarmark w Nachiczewani (miasto ormiańskie), oddalone od Rostowa tylko o trzy wiorsty, słowem wolność, choć ze smutną przyszłością, smakowała nam bardzo i na zdrowie służyła. Pewnego dnia przyprowadzono siedmiu więźniów w sołdackich płaszczach, jak my niegdyś pokutych. Z powierzchowności poznaliśmy zaraz, że to nie zbrodniarze, i nie omyliliśmy się. Byli to znowu akademicy wileńscy i kijowscy, za Towarzystwo Demokratyczne na Kaukaz konwojowani. Cudze nieszczęście bolało nas niewypowiedzianie, chwilkę tylko mogliśmy z nimi rozmawiać, na drugi dzień zaraz ich wysłano, ale pamięć o tych ludziach pozostała na zawsze w mym sercu. W Stawropolu dopiero złączyliśmy się z nimi i jeszcze bardziej zbliżyli, bo nic tak ludzi nie wiąże węzłem przyjaźni jak wspólna niedola.
Z Wilna pochodzili Kazimierz Rabczyński, Jan Zahorski i Jan Sawicz. Wszyscy trzej z wydziału medycznego, teraz już jako lekarze, a z Kijowa akademik Andrzejkowicz i były oficer artylerii Orda, biedak bardzo upadły na duchu i zdesperowany, gdyż zostawił młodą żonę i dwoje malutkich dzieci. Było także dwóch młodych księży, których nazwisk nie pamiętam. Wszyscy oni (siedmiu) skazani byli bez wysługi (bez terminu). Kijowianom jednak po roku zwrócono szlachectwo i dano pozwolenie dosługi.
W Sewastopolu ani ja, ani Henel nie mieliśmy już nawet grosza. Umieszczono nas w pustym folwarku, trzy wiorsty od Stawropola, na kwaterach, dano nam mąki i krup na kilka dni i kazano sobie chleba upiec i kaszę gotować, ale ani soli, ani drzewa dostać bez pieniędzy nie było można. Leżało tam widocznie w zwyczaju, że żołnierze w podobnym położeniu zostawiani byli własnemu przemysłowi i albo uczciwie szli na zarobek, albo po prostu kradli, co pod ręką było. Po drzewo trzeba było iść kilka wiorst i tam ukraść, bo nie było sprzedaży, a chleb był koniecznie potrzebny, zatem komendami wyruszano na łowy z potrzeby, my jednak z Henelem w podobnych wyprawach brać udziału nie chcieliśmy, ale też przez trzy dni musieliśmy się żywić mąką rozmieszaną w zimnej wodzie, a wszystko dla zaspokojenia głodu. Dłużej musielibyśmy nawet podobnym sposobem opędzać dokuczliwy głód, gdyby nie wileńscy koledzy, których udało nam się odszukać w Stawropolu i oni nieraz nas podkarmili, pokrzepiając jeszcze przyjacielskim słowem. Po kilku tygodniach wszystkich nas przeznaczono do pułków lub batalionów kaukaskich. I tak mnie przeznaczono do 7 kaukaskiego batalionu, znajdującego się wtedy na służbie w Stawropolu. Henela do nowogińskiego pułku, Żelwerta do tengińskiego, Rabczyńskiego już z Tyflisu zawrócono do 7 batalionu do mnie, tam spotkaliśmy Boczkowskiego, akademika kijowskiego. Smutne było pożegnanie z kolegami, na szczęście trzech nas pozostało w batalionie, była to wielka ulga w cierpieniu. Biedak Boczkowski ciągle chorował na oczy, a gdy wyzdrowiał, translokowano go do nowogińskiego pułku. Z poczciwym Rabczyńskim pozostawaliśmy razem jak bracia rodzeni aż do nowej katastrofy, bo wciąż nie przestawał nas prześladować jakiś fatalizm. Wkrótce też przybył i Chrucki, przeznaczony do i batalionu kaukaskiego, także w Stawropolu stacjonującego. Chrucki miał ze sobą w butelce garść ziemi polskiej. Wziął ją z tą myślą, że gdy umrze na obcej ziemi, przynajmniej mu zwłoki trochę posypią ziemią ojczystą; otóż tę,przysługę wyświadczył on współziomkom, którzy tam pomarli.
Między przysłanymi z Kijowa był obywatel Wilhelm Michalski z Podola, człowiek z wyższym wykształceniem, o wzorowym wychowaniu. Skazany, wysłany jako żołnierz do artylerii za to, że w domu jego przebywał sławny Konarski. Jego siostra, Emilia Michalska, była narzeczoną tego męczennika, rozstrzelanego w Wilnie dnia 13 lutego 1839 roku. Majątek Michalskiego był zasekwestrowany, ale ten mając dostatek po żonie hr. Kopczyńskiej, łatwiej mógł znosić poniżenie, gdyż nie doświadczał biedy. Za nim przyjechała żona z córką, dworno, z trzema służebnicami, dwoma lokajami i stangretem, z powozami, końmi wierzchowymi i pieniędzmi. Łatwo mu było pod pozorem słabości uniknąć wszelkiej służby. Panowie naczelnicy bywali u niego z wizytami, umiał ich zręcznie i ze znajomością rzeczy zbywać etykietą. Najmował cały domek na Worobiówce, na przedmieściu stawropolskim, tam najspokojniej przyjmował nas serdecznie i z całą gościnnością. Z pozostałymi było inaczej, wszystkich nas kazano natychmiast obmundurować i do wszelkich służb razem z żołnierzami używać, nie czekając nawet na nauczenie musztry. Z oficerami, prócz adiutanta, długi czas nie znaliśmy się, a prawdę mówiąc trudna była znajomość z ludźmi po większej części złego prowadzenia. Od samego początku Rabczyński i ja nie doświadczaliśmy żadnych względów, na wartę byliśmy zaciągani co dwa dni, a na dwa pozostałe zostawiano nas zwykle gdzieś w kącie albo u aresztantów, a tak niedawno pilnowani z największą srogością, teraz sami innych pilnować musieliśmy. Na odwachu spotkałem młodego współziomka, znajdującego się pod sądem, Juliana Konickiego. Znałem go jeszcze dzieckiem w Warszawie, mieszkaliśmy w jednym domu, ojciec jego był oficerem Wojska Polskiego, uczył wtedy tańca, gdzie i moje siostry uczyły się po sąsiedzku, bez wynagrodzenia. Biedak, niezmiernie wynędzniały, siedział w areszcie razem ze zbrodniarzami. Serce bolało patrzeć na niego, obawiałem się przy tym, żeby na młodociany umysł źle nie wpłynęło tak zgubne towarzystwo. Starałem się rozmawiać z nim i z radością przekonałem się, że serce było najpoczciwsze. Michalski, Rabczyński i zamożniejsi koledzy, a między nimi także doktorzy, przybyli na służbę do Stawropola, robili składki na mego biedaka, a ja oddawałem mu to bieliznę, to tytoń, to obiady przesyłałem, słowem mieliśmy o nim staranie, ażeby osłodzić nieszczęsne położenie. Wkrótce też staraniem naszym był przeniesiony do oficerskiego pokoju, gdzie już czystym powietrzem oddychał, więcej też mógł mieć wolności, a co najważniejsza, wydostał się z towarzystwa łotrów. W więzieniu, przy aresztanckiej rocie, trzymano ludzi po jednemu w kazamatach książąt czerkieskich; tam stawiano mnie często bez broni dla obserwowania więźnia. Jeden taki więzień, niezwykle urodziwy, kolosalnej budowy, bardzo mnie polubił, a dowiedziawszy się z rozmowy, że jestem Polakiem niedawno zesłanym, ściskał mnie ze łzami w oczach, opowiadając swoją historię. Mścił się on za swoje krzywdy i krzywdy swych współziomków, zręcznie napadając na swych prześladowców, aż go złapano i osadzono w więzieniu, teraz oczekiwał go Sybir. Nazwiska jego nie pamiętam, nazywaliśmy go Ibrahimem baszą, bo postawa jego była prawdziwie baszowską. Wiele mógłbym o nim napisać, ale tu łączy się tajemnica wielu osób, która nigdy na jaw nie wyszła i wyjść nie powinna. Muszę zatem poprzestać na tym wspomnieniu, dodam tylko, że z drogi na Sybir udało mu się uciec, o czym zawiadomił mnie w grudniu 1840 roku.
Zdarzyło mi się też pilnować kolegów z Wilna, w parę miesięcy po nas przybyłych, Jana Wierzbickiego, doktora I-szej klasy, Józefa Czarnockiego i Jana Wernera - akademików osądzonych bez wysługi. Oficerowie znali mnie wtenczas już lepiej, a że droga tu się kończyła, nie pilnowano więc ich z poprzednią srogością, pozwalano ze mną jako konwojentem wychodzić do miasta, a my, korzystając z tego pozwolenia, przesiadywaliśmy po całych dniach u kolegów lub doktorów, opowiadając i wspominając wycierpiane katusze.
W trzy miesiące po moim przybyciu, będąc na warcie, spacerowałem po platformie, obok której przechodził właśnie etap świeżo przybyły do miasta. Między aresztantami wielu było w polskich rekruckich płaszczach. Był to dla mnie smutny widok. Przyglądając się im, spytałem, skąd są rodem, z jakich okolic polskich maszerują, wtem jeden w płaszczu ułańskim, bardzo młody, opalony i wybiedzony zbliża się do mnie z uśmiechem i powiada, że jedzie z Krasnegostawu, ale nie jest Polakiem. Zapytałem, kogo tam zna, odpowiedział, że wszystkich, a nawet znał Radziejowskiego, tylko przez jedną noc. Jakież było moje zdumienie, gdy w tym sołdacie poznałem biednego Pankratiewa, ale zmieniony był nie do poznania. Przybył na prostego żołnierza bez wysługi. Zawdzięczając mu dawniejsze współczucie, poznajomiłem go z innymi poczciwymi kolegami, których serdecznie pokochał i szanował. Dzięki staraniom został przeznaczony do jednego pułku z Żelwertem, na nieszczęście dla obydwóch.
Później dowiedziałem się, że prowadzenie ich było nie najlepsze, pili za wiele i obaj nie mieli dosyć sił do zniesienia poniżenia, jakie ich spotykało. Jednego dnia znaleziono obydwóch zastrzelonych, każdy sam sobie życie odebrał.
W pułkach i batalionach kaukaskich zastaliśmy bardzo wielu starych żołnierzy polskich, którzy odznaczali się schludnością i znajomością służby, przez co mieli przewagę nad Rosjanami. Nasze polskie święta obchodzone wtedy były oddzielnie, czego w całej ruskiej armii nie było, a dziś i na Kaukazie nie ma. Poczciwe wiarusy ubolewały nad naszym nieszczęściem, ciesząc się z naszego towarzystwa. Umieliśmy ich częstokroć pocieszyć jakąś nadzieją na polepszenie losu lub powrót do ojczyzny. Bogatsi hojnością przywiązywali do siebie, kochali też nas i słuchali jak wyroczni. Niestety, ich przywiązanie do nas i skupianie się w jednym przyjacielskim kółku wkrótce wzbudziło podejrzenie i następujący wypadek sprowadził na wielu z nas nowe nieszczęście. Latem 1840 roku przywieziono do Piatigorska jakiegoś Polaka, nazwiskiem Hipolit Czosnowski. Nasi żołnierze, przyzwyczajeni spotykać współziomków w podobnym położeniu, rozmawiali z nim ze współczuciem, a że był gadatliwy, nagadał im o sobie rzeczy, w które tylko prostaczek mógł uwierzyć. Podawał się też za emisariusza. Posadzono go razem z Konickim, który wtedy siedział w oficerskim pokoju, tam gdzie Ibrahim. U Konickiego wolno mi było bywać, poznałem więc Czosnowskiego, a że gadał niestworzone rzeczy o podróżach swoich po Turcji i Persji w celach politycznych, nie podobał mi się bardzo, uważałem go za bezczelnego kłamcę, chcącego sobie zjednać współczucie, ale niezręcznie. Utrzymywał, że zgubił paszport i dlatego został aresztowany w Piatigorsku, skąd przysłano go na śledztwo do Stawropola. Obojętnie słuchałem jego opowiadań, nie wierząc ani słowu. Ubrany był biednie, miał czerkieskę na sobie, zatrącał ruszczyzną, co tym bardziej było dowodem, że długo z Ruskimi przebywał. Konicki z początku rad był byle jakiemu towarzystwu, opowiadał mu też o nas, wychwalając wszystkich przez wdzięczność za starania, jakie mieliśmy o nim, ale wkrótce uprzykrzył sobie kłamcę, pełnego projektów i jakiegoś gorączkowego bredzenia bez sensu. Czosnowski uplanował sobie korzystać, równie jak Konicki, z dobrodziejstw moich kolegów, wystąpił więc do mnie z przemową, że i on z powodu poświęcenia się dla ludzkości cierpiącej znajduje się w krytycznym położeniu, oczekuje więc współczucia rodaków i spodziewa się, że mu nie odmówią wsparcia, którego dziś koniecznie potrzebuje. W tonie jego było coś tak bezczelnego, że zamiast współczucia obudziło we mnie wzgardę. Odpowiedziałem mu więc, że kto mógł takie podróże odbywać jak on, ten pewnie ma więcej niż my, biedni sołdaci, a chcąc mu dać zrozumieć, że poznałem się na jego kłamstwach, dodałem: “my prawdę wyznajemy i prawdą żyjemy". To go bynajmniej nie zmieszało, prosił tak natarczywie, że aby się go pozbyć, obiecałem mu przysłać funt tytoniu, ale nic więcej. Zgodnie z obietnicą posłałem mu tytoń z karteczką: “obiecany tytoń posyłam". Poczciwy wiarus, umiejący czytać, odniósł i oddał po kryjomu kartkę. Później, gdy odwiedzałem Konickiego, z Czosnowskim prawie nie gadałem, a udając, że mam jakąś tajemnicę, rozmawiałem z Konickim po cichu. Czosnowski wyraźnie starał się podsłuchać naszą rozmowę. Rozmawialiśmy o Ibrahimie, z którym już dawno nie mogłem się zobaczyć, gdyż naczelnicy widząc naszą uległość i dobre prowadzenie się, odmienili dawny rozkaz i na żadne służby więcej używać nie kazali. Konickłemu bardzo przykrzyło się towarzystwo Czosnowskiego, skarżył mi się, że wszystko mu plądruje i dzieli się jak swoim. Czytuje karteczki, które odbiera od kolegów, słowem naprzykrza mu się niewypowiedzianie. Pewnego razu Konicki ostrzegł mnie, że Czosnowski coś złego przeciw mnie zamierza. Odgrażał mi się za to, że koledzy niasi nie mają dla niego żadnego współczucia, a to skutkiem pewnie mojego zarekomendowania. Odgadł najzupełniej, ale odgrażania wcale się nie bałem, jako że nie miałem wówczas wyobrażenia o strasznej złościwości ludzkiej, o czym przekonałem się później. W tym czasie Michalski kupił na licytacji sztukę sukna szaraczkowego, a że jako chory nie powinien był często pokazywać się na mieście, prosił mnie, żebym kazał poszyć dla jego trzech służących jednakowe surduty, kamizelki i spodnie. Aresztanci szyli tanio i dobrze, kazałem więc wziąć miarę i szyć najspieszniej, a to dlatego, że Michalska miała jechać do Petersburga po odbiór przysądzonego jej wniosku za skonfiskowany majątek, wynoszącego milion dwakroć sto tysięcy złotych polskich. Po ukończeniu przez aresztantów tej krawieckiej roboty, Michalska pojechała do Petersburga z dwoma ludźmi. Mąż odprowadził ją kilkanaście mil drogi, aż do granicy dońskiej. Kilku z nas uczestniczyło w pożegnaniu, z przejeżdżających przez Stawropol był: Załęski, były obywatel z Podola, żołnierz z kabardyńskiego pułku - Kurella 2 Królestwa, żołnierz z tegińskiego pułku - Gąsiorowski, również z Królestwa, i miejscowi: Rabczyński, Chrucki i ja. Na czas wyjazdu Michalski oddał zarząd domu Załęskiemu. Siedzieliśmy przy śniadaniu, gdy wtem wchodzi placadiutant z zapytaniem, który z nas nazywa się Radziejowski. Przedstawiłem się, ale jakże zdziwiony byłem, gdy zapytał, gdzie są ubrania, które kazałem szyć u aresztantów i dla kogo były przeznaczone? Mogłem mu pokazać tylko jeden garnitur, bo dwa właśnie zabrano w drogę, o czym mu powiedziałem. Adiutant zupełnie uwierzył naszym zeznaniom, zapytał jednak o Michalskiego. Chciałem powiedzieć rzetelną prawdę, ale Załęski, pamiętając, że Michalski jako chory nie miał prawa oddalać się z miasta, ubiegł mnie z odpowiedzią i powiedział, że poszedł do szpitala po lekarstwo dla siebie i miał poradzić się doktora. Adiutant w dobrej wierze powiedział, że będzie na niego czekać. Zasiadł z nami do śniadania, szła ogólna gawęda o różnych obojętnych rzeczach i tak zeszło parę godzin, aż nareszcie nasz oficer zaczyna się niecierpliwić i na nowo zapytuje, do którego szpitala chory jest naznaczony. Zdziwiony był naszą odpowiedzią, żaden z nas nie wiedział. Szpitali wtedy w Stawropolu było jedenaście. Zdecydował się więc pojechać do kantoru głównego i tam dowiedzieć się, do którego Michalski jest naznaczony. Późno spostrzegliśmy się, że kłamstwo się wyda. Z pokorą więc Załęski zmuszony był powiedzieć całą prawdę, prosząc o pobłażanie tak dla kłamstwa, jak też i dla Michalskiego, który wcale nie spodziewał się, że będzie potrzebny. Adiutant był dobrym człowiekiem, roześmiał się ku wielkiemu naszemu zadowoleniu i powiedział: “Zyskałem na tym, bo tylu panów poznałem, interes rozumiem bardzo dobrze i tak go też przedstawię". Do mnie zaś powiedział: “Pana mam rozkaz aresztować, ale nie zrobię tego, zabiorę z sobą suknie, o godzinie 4 po obiedzie przyjdziesz pan do ordonanshauzu, jeżeli nie zdołam pana wytłumaczyć, to zostaniesz aresztowany i będziesz się sam usprawiedliwiał, a w przeciwnym razie zabierzesz suknie, które zapewne więcej do śledztwa potrzebne nie będą". Stawiłem się o oznaczonej godzinie. Adiutant zawołał posylnego, kazał suknie związać w serwetę i odnieść za mną do domu, mówiąc uprzejmie: “Wolny pan jesteś". Podziękowałem mu serdecznie i udałem się do oczekujących kolegów.
Wszyscy zastanawiali się, co by to wszystko znaczyło. Trudno było się domyślić, lecz pamiętając przestrogi Konickiego, podejrzewałem Czosnowskiego. Nie przypuszczaliśmy jednak, że może być coś więcej niż rzucenie na nas podejrzenia, że w cywilnych sukniach mamy zamiar uciec, gdy tymczasem czas odkrył daleko ważniejsze denuncjacje. Konicki zawiadomił mnie, że Czosnowski na własne żądanie był zaprowadzony do komendanta.
Wkrótce potem batalion nasz wyszedł na łabińską linię, tam zbierała się ekspedycja przeciw “gorcom" (góralom). Pożegnaliśmy się wszyscy jak najczulej, każdy dążył do swojej komendy oddzielnie. Załęski i Gąsiorowski razem wyjechali, Kurella oddzielnie, Rabczyński razem ze mną z batalionem pieszo; z wypakowanymi tornistrami, w upał okropny doświadczyliśmy nowej próby, ciężkiej dla obydwóch. Michalski przybył później z wszelkimi wygodami zamożnego człowieka. Na czas ekspedycji obydwaj z Rabczyńskim byliśmy przykomenderowani do kabardyńskiego pułku, gdzie prócz Załęskiego i Gąsiorowskiego znaleźliśmy poczciwych kolegów, takich jak Wermiński, Szaniawski, Zaleski i inni.
Po przybyciu Michalskiego zbieraliśmy się zwykle u niego. Miał on własny namiot, wygodny, mogący pomieścić nas wszystkich, a bywało nas po kilkunastu. Główną naszą rozrywką bywały szachy, nigdy nie grywano w karty w naszym towarzystwie. Często też robiliśmy wycieczki, chodziliśmy na polowania, a mnóstwo bażantów, cietraewi i dzikich gołębi zapewniały łatwą zdobycz. Ekspedycja na “gorców" miała się rozpocząć w pierwszych dniach września. Poczciwy. Rabczyński kazał dla nas obydwóch uszyć kożuszki i buty za kolana, w których mogliśmy czołgać się po górach. Robota była obstalowana w naszej kompanii, która zajmowała forteczkę nad Czamłykiem, położoną 23 wiorsty od naszego obozu.
Pojechałem z okazją po odbiór tego obstalunku, a że nie był gotowy, musiałem się tam parę dni zatrzymać. Nocowałem zwykle w szałasie, który sam sobie z Rabczyńskim wybudowałem, tam też postawiłem nasz kuferek z rzeczami zbędnymi w czasie marszów po górach. W nocy z dnia 29 na 30 sierpnia 1840 roku zostałem rozbudzony przez dziwnych gości. Weszli do szałasu - major naszego batalionu, kapitan dowodzący kompanią, zarazem komendant forteczki, jakiś nieznajomy oficer, kilku kozaków, a u drzwi stanęli żołnierze z bronią na krzyż, latarnia odsłoniła się i oświeciła całą tę grupę. Tak dziwnie obudzony, ze zdziwieniem spoglądałem na moich gości, gdy major odezwał się: “Wstańcie, Radziejowski, was powołują do sztabu łabińskiej linii, dokąd natychmiast macie jechać". Zerwałem się natychmiast i po żołniersku ubierałem się, nie mogąc pojąć, jaki to interes może czekać na sołdata w sztabie, wymagający takiego pośpiechu. Wtem przybyły oficer przystąpił do mnie, pytając o papiery, jakie tylko mam. Zdziwiony spojrzałem na niego, a domyślając się, że to znowuż aresztowanie, otworzyłem kuferek i wspólne nasze listy, moje i Rabczyńskiego, oddałem bez najmniejszej obawy. Oficer opieczętował całą podaną sobie paczkę, ale rozejrzawszy się po szałasie, zobaczył na półce pod strzechą mnóstwo akt komendanckich, które dla zabezpieczenia przed przemoczeniem na prośbę komendanta u nas pomieściliśmy. “Co to za masa papierów? - zawołał - czy wszystko muszę zabierać?" Na te słowa komendant powiedział, że to z 1817 roku stare akta, w których nic naszego nie ma, jednak ostrożny oficer, podejrzewając, że tam mogłem coś schować, przetrząsał je po jednemu, ale nic nie wytrząsł. Z rzeczy moich nic mi ze sobą nie pozwolono wziąć, nawet drugiej koszuli, odebrano mi pieniądze, przeliczono je i schowano, tam też był paryski medalik z Matką Boską, kiedyś przerwał mi się na szyi sznurek, więc schowałem go do woreczka z pieniędzmi. Oficer, który przybył do mnie, bardzo narzekał na znużenie i głód, przez omyłkę jeździł do fortecy zasowskiej, gdzie także kompania naszego batalionu konsystowała, tym sposobem zrobił przeszło 45 wiorst niepotrzebnie, a ponieważ czas nagli, musi znowuż 23 wiorsty przejechać, nie posiliwszy się. Major tedy zabrał go do siebie na herbatę, co z godzinę nam zajęło, potem zaraz ruszyliśmy konno ku Łabie, gdzie równo ze świtem stanęliśmy u namiotu naczelnika sztabu. Jechaliśmy bardzo prędko, ciągle galopem, a dla wytchnienia koni - czasem tylko kłusem. Konie pomordowane były niezmiernie, a kozacy przeklinali pośpiech oficera, żałowali swych biednych koni. Słyszałem, jak oficer oddawał obudzonemu naczelnikowi sztabu zabrane u mnie papiery oraz raportował o złym poinformowaniu go co do fortecy, w której znajdowałem się, tłumacząc przez to opóźnienie w dostawieniu mnie. Naczelnik sztabu rozkazał pomieścić mnie pod strażą i nie dozwolić z nikim rozmawiać oraz odkomenderować innego oficera z 20 kozakami dla odwiezienia mnie do Procznego Okopu nad Kubań. Z Laby do Kubania było przeszło 80 wiorst, w tym kilka niebezpiecznych miejsc, dlatego tak silny konwój przeznaczono.
Wszystko to dla mnie było zadziwiającą zagadką nie do rozwiązania, gubiłem się w domysłach, co może być powodem aresztowania mnie przed samą ekspedycją. Major Pawłow, dowódca naszego batalionu, wydał rozkaz pomieszczenia mnie w bezpiecznym miejscu, dopóki konwój nie będzie gotów do odjazdu. Ubrał się prędko i powiedział: “Żal mi pana, ale muszę wypełnić rozkaz ściśle, nie wolno panu z nikim mówić, zostawiam go więc w moim baraku, a sam przez ten czas pójdę na spacer, samowar zaraz podadzą, niech się pan napije herbaty przed podróżą". Poczciwy człowiek zostawił mnie z dwoma żołnierzami, stojącymi u drzwi z bronią na krzyż. Przyniesiono mi herbatę i bułkę i od tego czasu już go więcej nie widziałem. Ledwo skończyłem herbatę i trochę wypocząłem, nowy konwój był już gotów. Oficer od kozaków liniowych wszedł po mnie, wsiedliśmy na konie i znowuż galopem lub kłusem - lecieliśmy do następnej forteczki. Zmiana koni trwała bardzo krótko, wszędzie konie były posiodłane, jak zwykle w miejscach niebezpiecznych, konia pode mnie dawano co stacja świeżego, ale jeżeli oficer zauważył, że ciężko niesie, to był tak wyrozumiały, iż zlustrowawszy kozaków i stwierdziwszy, który koń niesie najlepiej, rozkazywał kozakowi przesiąść się na mego konia, byle mi lżej było. Wdzięczny mu byłem za to, bo nie przyzwyczajony do długiej jazdy wierzchem, byłem niezmiernie zmordowany. Nie można było zaspokoić głodu, wszędzie pustka, czysty step, a w fortecy kozacy tylko dla siebie mieli chleb, nie mogli więc podzielić się ze mną. Około godziny pierwszej po południu stanęliśmy w Procznym Okopie. Pomimo wielkiego pośpiechu konwojującego mnie oficera, kozacy, ażeby dać wypoczynek swym koniom, umieli robić rozmaite mitręgi, na każdej stacji zdarzało się, że kozak spadał z konia, koń uciekał, a inni go gonili, a tymczasem trzeba było jechać powoli albo oczekiwać, póki kozak nie złapie konia, nie można było porzucić go w miejscu niebezpiecznym, ciążyła odpowiedzialność na oficerze w razie jakiegoś wypadku.
Zajechaliśmy przed kwaterę generała Zassa, dowodzącego całą ekspedycją na Łabie. Generał ten był człowiekiem dobrym, względnym dla zdegradowanych, ale gospodarstwo jego było na stopie wojennej, dawał środki dla odznaczenia się. W domu bardzo gościnny, ale czasem było za dużo wszystkiego, a czasem nie było nic. Główna kwatera była w Procznym Okopie, ale rzadko tu przebywał. Jego obecność była potrzebna na całej linii łabińskiej. Zagospodarowania nigdzie żadnego nie miał. Gdym zsiadł z konia, upadłem na ziemię, gdyż nie byłem w stanie utrzymać się na nogach. Nie przyzwyczajony do konnej jazdy, straciłem zupełnie władzę w nogach. Generał wyszedł do nas, kazał kozakom wziąć mnie pod ręce i przyprowadzić do mieszkania, też z jego rozkazu położyłem się na kanapie. “Żal mi, bracie, was wszystkich - odezwał się generał - ciebie szóstego wiozą, nie wiem, co tam narobiliście, ale podług mnie to lepiej przyznać się do winy, a drugich nie mieszać, po co innym robić biedę, kiedy tym się nie usprawiedliwisz". “Nie wiem co to znaczy, że nas aresztują - odpowiedziałem ale upewniam pana generała, że nic nie jesteśmy winni i spodziewam się, że jeszcze będę miał zaszczyt służyć pod jego dowództwem". “Byłbym bardzo rad temu - odpowiedział - ale bardzo wątpię, zresztą ja się nie wypytuję, za co was aresztują, radzę tylko innych nie mieszać, bo to zawikła tłumaczenie się". Z wdzięcznością słuchałem tych rad z ust poczciwego naczelnika, to mnie ośmieliło, że powiedziałem: “Panie generale, jeszcze dziś nic nie jadłem, a z górą sto wiorst przejechałem wierzchem, niech pan generał każe mi dać jeść, bo tracę siły". “Przepraszam cię, bracie - zawołał generał - ja już jestem po obiedzie, żyję po obozowemu, nie mam żadnego zapasu, ale herbatę, bułkę każę ci dać, bo to tylko mam." Podziękowałem i za to, zjadłem ilka kawałków jakiejś bułki i parę szklanek herbaty wypiłem. Generał rozkazał oficerowi konwojującemu, aby stawił się po mnie za trzy godziny, dodając, że potrzebuję koniecznie odpocząć. Rzeczywiście przez ten czas zdrzemnąłem się trochę i nabrałem sił. Oficer zajechał po mnie około godziny czwartej, ale już pocztową trójką. Położyłem się w kibitce, rozbity jazdą konną. Oficer kazał jechać bardzo prędko, a że stacji było dużo - jeden koń przypłacił życie, nie dobiegł do stacji i padł nieżywy. Trzęsąca kibitka wytrzęsła ze mnie generalską herbatę, głodny byłem strasznie. Z Procznego Okopu do Stawropola przejechaliśmy 80 wiorst w ciągu pięciu godzin, o 9 wieczór byłem już na miejscu, gdzie komisja śledcza odbywała swe posiedzenia.
Ledwo żywy ze znużenia i głodu, drzemałem na jakiejś ławce, gdy dano znać, że członkowie komisji już się zebrali i oczekują na mnie. W niewielkiej sali zastałem czterech wojskowych pod prezydencją żandarmskiego pułkownika - Juriewa. Przyjęto mnie bardzo łagodnie, dano krzesło ze względu na zmordowanie i najgrzeczniej zapytano zwykłym porządkiem o nazwisko, a następnie ku największemu memu zdziwieniu, czy wiedziałem o korespondencji “gorców" z konsulem francuskim i Ibrahimem paszą. Domyśliłem się, że to jest jakaś kalumnia Czosnowskiego, on słyszał moją rozmowę z Konickim, ale nie wiedział, o jakim Ibrahimłe była mowa. Świeżo to było po wypadkach politycznych owego Ibrahima paszy, który prowadził wojnę z Turcją, z tego Czosnowski coś sobie zmyślił i doniósł, ale w jakim celu taką denuncjację sformułował, trudno było się domyślić. Odpowiedziałem na to pytanie najspokojniej, przekonany byłem, że komisja widzi w tym fałsz, dlatego tak łagodnie ze mną postępuje. Później dano mi zapytanie, czy wiedziałem o tym, że Michalski przyjmował u siebie emisariusza, którego później gdzieś wysłał, a poprzednio kazał w tym celu szyć suknie cywilne. Z tego łatwo się było wytłomaczyć. Komisja poprzestała zupełnie na moim zeznaniu, bez żadnych zarzutów i podejść. Na koniec pokazano mi kartkę półćwiartkową, moim nazwiskiem podpisaną, z zapytaniem, czy znam ją? Pierwszy raz widziałem taką bezczelność, żeby cudzą rękę fałszować dla udowodnienia występku, o którym się nic nie wiedziało. Czosnowski przedstawił ową kartkę, twierdząc, że ją ode mnie otrzymał przez żołnierza. Treść tej kartki wyrażona była niezręcznie, nawet z wtrącaniem ruskich wyrazów. Było to niby wezwanie do Czosnowskiego od tajnego towarzystwa “wyznawców prawdy". Odpowiedziałem komisji, że podobnej kartki nigdy nie pisałem i żadnego towarzystwa tajemnego nie znałem, nawet nazwy “wyznawcy prawdy" między kolegami nie słyszałem. Przytoczyłem tylko wyrazy powiedziane kiedyś Czosnowskiemu, że my prawdą żyjemy i prawdę wyznajemy, z czego pewnie on nadał nazwę urojonemu towarzystwu. Komisja kazała mi dla porównania charakteru pisma przepisać kartkę, z czego przekonała się, że ręka nie ta sama. W treści przedstawionej na karteczce widać było dążenie do naśladowania, nie było jednak jednolitości charakteru i jeden wyraz był czysto ruski, którego ja, nie znając dobrze tego języka, użyć nie mogłem. Komisja widocznie uznała słuszność mego tłomaczenia, ale pomimo to zmuszona była wyższym rozkazem prowadzić śledztwo, łagodnością tylko starała się osłodzić mi chwilowy areszt. Późno już w nocy kazano mnie odprowadzić do więzienia, umyślnie urządzonego dla mnie w prywatnym domu. Pokoik miał kraty na oknach, a w przedpokoju była już warta złożona z podoficera i siedmiu żołnierzy. Goły tapczan za pościel mi służył, a że okropnie byłem zmordowany, położyłem się i choć zgłodniały, zasnąłem w najlepsze. Na drugi dzień rano obudził mnie głód, ale wiedziałem z doświadczenia, że aresztantom dają strawę dopiero koło godziny jedenastej, nie upominałem się więc, znosząc cierpliwie dokuczanie żołądka. Około godziny jedenastej zmieniła się warta, nowy podoficer obejrzał mnie i znowu zamknął, nic nie odpowiadając na zapytania moje, czy prędko dostanę jeść. Po godzinie, nie doczekawszy się jedzenia, zacząłem wołać, aby posłali dla mnie po obiad, zaczęły się szepty, nareszcie podoficer posłał kogoś do placmajora.
Długo jeszcze czekałem, a usłyszawszy jakiś ruch, znowuż zapytałem, czy dostanę jeść? Jakiś głos odpowiedział: “Tobie nic się nie należy" (tiebie nie sliedujet niczego). Na wszelkie wołania moje więcej już nie odpowiadano. Rozkaz nierozmawiania był dokładnie wykonywany. Przyszło mi na myśl, że chociaż komisja na pozór grzeczna, pewnie jednak głodem chce mnie zmusić do przyznania się. Rozpacz mnie ogarniała, głód strasznie męczył, ale na próżno wołania do warty. Postanowiłem poddać się losowi i czekać końca męczarni. Jęczałem z głodu, trawiła mnie gorączka, ale już nie wzywałem litości, będąc pewnym, że to wszystko naumyślnie. Noc była okropna, na drugi dzień około godziny dziesiątej siły mnie zupełnie odstąpiły, głosu nawet wydobyć nie mogłem. Kiedy zawołano mnie przed komisję, nie byłem w stanie podnieść się, dwóch żołnierzy ujęło mnie silnie pod ręce i tak zawlokło na komisję. Gdym się tylko ukazał, wszyscy wykrzyknęli: “Co panu jest? l Pan jest bardzo chory?" Nie mogąc prawie głosu wydobyć, odpowiedziałem po cichu: “Nic dziwnego, trzeci dzień nic nie jadłem". Pułkownik Juriew zawołał do adiutanta: “Co to znaczy?" Adiutant zmieszany odpowiedział: “Moja wina, zapomniałem dać znać placmajorowi, ażeby mu jedzenie posłał". Wydała się więc przyczyna mego okropnego położenia, placmajor tylko tych karmi, których mu każą, na każdego powinien mieć atestat, podług którego odbiera chleb, kaszę, a że względem mnie tej formalności nie zachowano, nic dziwnego, że tak się stało.
Juriew, człowiek ludzki, kazał mi się położyć na kanapie, zadysponował od siebie, aby przyniesiono mi herbatę z bułką, i tak znów herbatą mnie posilili. Kazał także, ażeby mi oddano pieniądze, a warta była obowiązana przynieść mi, co zadysponuję, do jedzenia. Zadano mi parę pytań, zapisano odpowiedzi i kazano odprowadzić mnie do więzienia. Korzystając z pozwolenia kazałem sobie kupić arbuz i melon, które w tym czasie są na Kaukazie najdoskonalsze i nadzwyczaj tanie, a nim mi przyniesiono mięso, zjadłem arbuz z bułką! Mięso już mi nie smakowało, bolała mnie okropnie głowa, do wieczora dostałem takiej gorączki, że zapomniałem o całym świecie i nic nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Po kilku dniach spostrzegłem, że jestem w szpitalu na oddziale aresztanckim. Na czczy żołądek widać bardzo źle podziałał arbuz, chorowałem więc ciężko. Po upływie miesiąca byłem już znacznie zdrowszy, powiedziano mi, że jestem wolny, nie czekając więc zupełnego wyzdrowienia, naprzykrzałem się ciągle, prosząc o wypuszczenie mnie ze szpitala. Chciałem jak najprędzej dowiedzieć się, co się dzieje z kolegami. Nie widywałem znajomych, a gdyby ktoś chciał mnie odwiedzić, to nie wiedział, gdzie jestem. Uprosiłem doktorów, że uwolnili mnie ze szpitala jeszcze słabego.
Puszczono mnie samego bez konwoju do kantoru szpitalnego, skąd po odebraniu potrzebnych papierów zgłosiłem się do ordonanshausu w celu uzyskania kwatery, gdzie mógłbym odzyskać siły przed powrotem do batalionu. Tu zaśpiewano mi z innego tonu, oświadczono naprzód, że nie jestem zupełnie wolnym i zamiast szukać kwatery, mam się udać na odwach. Dodano mi natychmiast wartę i odesłano na odwach. Na szczęście posadzono mnie w pokoju oficerskim. Ucieszyłem się bardzo, kiedy znalazłem tam Rabczyńskiego. Od niego dowiedziałem się, że Michalski z lokajem, Kurella, Załęski, Gąsiorowski i dwóch żołnierzy z naszego batalionu zostali aresztowani, ale już się wytłomaczyli i wszyscy są wolni, nas tylko dwóch zatrzymano, a dlaczego, nie wiadomo. Konicki także był zamieszany w tę sprawę, szczęściem usprawiedliwił się nie tylko z tej, ale i z poprzedniej, policzono mu za karę czas aresztu, przeszło rok, i odesłano do nowogińskiego pułku.
Wykryło się przy tym, że nasz denuncjator Czosnowski był junkrem w erywańskim pułku, okradł feldfebla i uciekł, a złapany w Piatigorsku, rozmaite przybierał na siebie role, prócz właściwej. Z aresztu w Stawropolu udało mu się także uciec, ale wkrótce został złapany, okuty w kajdany, na ręce i nogi, i osadzony w kazamacie. Tu oświadczył, że ma ważną tajemnicę do odkrycia. Dano mu papier, atrament i pióro, denuncjację przeczytano, ale nie uwierzono jej. Czosnowski powtórnie przemyślał sprawę swego oswobodzenia i przyznać należy, że śmiały pomysł udał mu się najpomyślniej, a że to lepiej da go poznać, podaję szczegóły jego trzeciej ucieczki. Mając okute ręce i nogi, jak wyżej wspomniałem, był osadzony w kazamacie gromadzkiej tiurmy, zwanej Ostróg. W Stawropolu nie wpuszczono nie należącego do warty na odwach bez dozwolenia oficera warty, a gdy kogo z więźniów do indagacji wzywano, przysyłano z kartką kozaka lub innego żołnierza. Szyldwach frontowy wzywał podoficera, ten odbierał kartki i podawał je oficerowi, następnie oficer wydawał rozkaz kogo, gdzie i z jakim konwojem wysłać. Czosnowski po napisaniu na nas denuncjacji miał, jak się pokazało, u siebie papier i atrament, napisał więc w imieniu komendanta do oficera warty kartkę, kładąc fałszywy podpis i wzywając siebie samego na indagację. Po napisaniu kartki prosił żołnierza stojącego na warcie u jego okienka, ażeby oddał ją gefreiterowi, gdy przyjdzie ze zmianą. Niewinne to na pozór żądanie poczciwy żołnierz spełnił, kartka adresowana do oficera warty została doręczona. Oficer był pewnym, że kartkę, jak wiele jej podobnych, przyniesiono od komendanta, rozkazał więc dwom konwojowym zaprowadzić Czosnowskiego do komendanta. Żołnierze przybywszy tam i widząc któregoś z urzędników, wpuścili do pokoju aresztanta, a sami pozostali za drzwiami, pilnując wyjścia. Czosnowski długo z kimś rozmawiał, o coś prosił, i jak zeznawali żołnierze, przy wyjściu głośno powtarzał: “Pokorniejsze błagodariu", tj. naj pokorniej dziękuję. Skoro drzwi się zamknęły, oddał żołnierzom dwie kartki, jedną do dozorcy więzienia, drugą dla oficera warty. W pierwszej było polecenie, ażeby Czosnowskiego rozkuć, a kajdany zapisać do księgi regestrowej, w drugiej zaś polecało się Czosnowskiego, jako uznanego za zupełnie niewinnego, natychmiast uwolnić. Żołnierze przyniesione kartki oddali według adresów i rozkaz był natych-, miast spełniony. Dozorca, choć ze zdziwieniem, kazał go rozkuć, a oficer winszując wolności dał mu stosownie do jego prośby żołnierza, ażeby za nim odniósł rzeczy na kwaterę. Jeśli chodzi o rzeczy, to były tam jedynie koszula i kaftan, ale żołnierz z bandoletem zabezpieczał go od napaści w razie spotkania z kimś, kto by wiedział, co to za ptaszek. Pomysł Czosnowskiego udał się najdoskonalej, wypuszczony na brzegu miasta, pożegnał żołnierza i zapewne udał się w zupełnie przeciwną stronę.
Dozorca więzienia nie mógł ochłonąć ze zdziwienia, że taki przestępca tak raptownie został uwolniony. Poszedł więc do oficera warty, robiąc różne domysły i prosząc, aby oficer dał znać o uwolnieniu Czosnowskiego, stosownie do rozkazu komendanta. Oficer posłał z raportem do ordonanshausu, ale zaledwo się o tym dowiedziano, natychmiast przybiegli na odwach komendant, placmajor i naczelnik sztabu kaukaskiego. Hałas zrobił się niezmierny, oficera aresztowano, dozorcę także, okazało się, że wszystkie kartki były jedną ręką pisane, wszystkie były fałszywe. Zarządzono natychmiast poszukiwania zbiega, kazano całemu batalionowi wyruszyć rozmaitymi drogami i drożynami do wszystkich zakątków, a że nie wszyscy znali Czosnowskiego, zatem ten, co go znał, przybierał sobie pięciu lub sześciu ludzi do pomocy i wyruszał w okolice Stawropola. Było to w sierpniu 1840 roku, czas był prześliczny, właśnie dojrzewały melony, arbuzy, ogórki, żołnierze woleli sobie spacerować niż siedzieć w koszarach, tym bardziej że w podobnych poszukiwaniach wolno plądrować ogrody, gdzie przecież można było coś sobie uskubać. Jeden z takich oddziałów na trzeci dzień poszukiwania powracał przez ogrody do domu, rozsypany dla łatwiejszego obejrzenia całej przestrzeni. Wtem z bruzdy podnosi się jakiś człowiek i zwraca się do nadchodzącego podoficera z łajaniem, mówiąc, jak ten ośmielił się traktować jego zasiewy, a tym bardziej zrywać ogórki l Podoficer zaczął mu się tłomaczyć, że spełnia rozkaz wyższej władzy, poszukuje zbiegłego aresztanta i przymuszony jest przeglądać ogrody, nie czyniąc w nich żadnej szkody. Gdyby na tym ów gospodarz poprzestał, byłoby się wszystko pięknie skończyło, ale zuchwałość jego przebrała miarę do tego stopnia, że uderzył podoficera i próbował usunąć go z ogrodu. Podoficer zaczął coś odburkiwać, wszczął się hałas, zwróciło to uwagę innych żołnierzy, którzy zaczęli się tam schodzić. Jeden z nich znał poszukiwanego, z krzykiem rzucił się więc ku mniemanemu gospodarzowi, poznając w nim Czosnowskiego. Drogo przypłacił on zuchwałość swoją. Nie żałowano kolb dla pomszczenia krzywdy podoficera. Związanego i zbitego, przywleczono Czosnowskiego z powrotem do więzienia, a gdy go zapytywano podczas indagacji, dlaczego powtórnie chciał uciec, odpowiedział, że ponieważ jego denuncjacja pozostała bez skutku i że przeciw rządowi uknuty zamach wkrótce może dojrzeć, przeto on starał się z narażeniem własnej osoby uciec, aby się dostać do Petersburga i tam całą rzecz przedstawić.
Właśnie w tym czasie przybył na Kaukaz ze szczególnymi poruczeniami najjaśniejszego pana fligeladiutant Nazimow. Kiedy przedstawiano mu tę sprawę, kazał nas aresztować i wyindagować bez względu na źródło, z którego pochodziło doniesienie. Oto przyczyna naszego aresztowania, którego ja o mało życiem nie przypłaciłem. Do wydania rozkazu przez Nazimowa przyczyniła się też opinia naczelników. Uważali oni, że zaskarbiliśmy sobie miłość żołnierzy, którzy w razie wyprawy na “gorców" mogliby posłuchać głosu naszego i tym wprowadzić niepożądany ferment w obozach rosyjskich. Szczęście nasze, że Czosnowski co moment wydawał się z kłamstwami, przekonującymi o naszej niewinności, a przytoczony powyżej wypadek dostatecznie świadczył o jego bezczelności i kłamstwie. Między rozmaitymi doniesieniami na Michalskiego było i takie, że w czasie swej podróży po świecie Czosnowski przechowywany był u niego przez trzy dni i wtedy Michalski odkrył mu zamiar wysłania emisariusza, którego bez wątpienia już wysłał. Michalski nigdy nie widział Czosnowskiego, komisja więc, nie ufając zapieraniem się Michalskiego, postanowiła przeprowadzić konfrontację. Michalski, zawsze nadzwyczaj przytomny, zrobił uwagę komisji, że tak bezczelny człowiek jak Czosnowski może mu to samo gadać w oczy, łatwo go jednak pozna po artyleryjskiej szyneli, gdyż wie, że on w artylerii służy, zaproponował więc, ażeby komisja pozwoliła zamienić się szynelem z miejscowym pisarzem, znajdującym się w komisji, którego Czosnowski nigdy nie widział. Podobało się to podejście indagującym członkom komisji. Wprowadzono Czosnowskiego, a wskazując na stojącego w miejsce delikwenta pisarza w artyleryjskiej szyneli powiedzieli: “Oto Michalski, zapiera się, że cię kiedykolwiek widział". Czosnowski z bezczelną efronterią rzuca się na szyję pisarzowi, przepraszając, że zmuszony był wszystko już zeznać i prosząc, aby się nie zapierał, gdyż to przedłuży tylko wspólne cierpienia. Członkowie komisji zdumieli się śmiałością i efronterią Czosnowskiego, a Michalski śmiał się do rozpuku. Czosnowski spostrzegł fatalną omyłkę, musiał się zatem przyznać, że wszystkiego tylko się domyślał, jednak nie przestawał utrzymywać, że stworzyliśmy związek pod nazwą “wyznawców prawdy", do którego jakoby ja ową karteczką go zapraszałem. Zdecydowano nas wszystkich natychmiast uwolnić, ale kiedy przedstawiono wszystko Nazimowi, po rozpatrzeniu papierów u nas zabranych, mnie i Rabczyńskiego kazano zatrzymać do dalszej decyzji. Pokazało się, że między papierami, które zabrano przy aresztowaniu mnie, od akademików wileńskich - kolegów Rabczyńskiego - znajdował się list i wiersze na cześć Towarzystwa Demokratycznego i modlitwa do Bogurodzicy o wybawienie Polski spod tyrańskiego jarzma. List ten był przywieziony jeszcze w 1839 roku przez doktorów Malinowskiego i Pileckiego z Akademii Wileńskiej, wysłanych na służbę do Gruzji i na Kaukaz. Wszyscy zesłani czytali go, chodził z rąk do rąk, kiedy zaś powrócił do Rabczyńskiego, nic o tym nie wiedziałem, a nawet zapomnieliśmy o nim zupełnie. Gubiliśmy się w domysłach, dlaczego nas zatrzymano w więzieniu, tym bardziej że komisja w Stawropolu ani wzmianki o tym nie zrobiła. Siedzieliśmy w zimnej izbie odwachu w towarzystwie dwóch oficerów znajdujących się pod sądem za różne występki, ale często towarzystwo nasze powiększało się, niekiedy dochodziło aż do piętnastu osób, tak że wówczas było i ciepło, i ciasno, ale dla nas bardzo niewygodnie, bo na gołej podłodze trzeba było nocować. Na początku byłem bardzo słaby, całe ciało mi puchło, a wygody najmniejszej nie miałem, ale towarzystwo poczciwego Rabczyńskiego dodawało mi sił i wytrwałości do zniesienia wszystkiego. Tak przesiedzieliśmy do 4 stycznia, wtedy dowiedzieliśmy się od dyżurnego oficera, że Czosnowskiego wywieziono gdzieś z feldjegrem, obutego na ręce i nogi. Ucieszyło nas to, że pozbyliśmy się naszego denuncjatora, ale tegoż dnia wieczorem Rabczyńskiego przeniesiono na odwach przy aresztanckich rotach. Byłem w desperacji z powodu tego, prosiłem, żeby i mnie tam przeniesiono, ale pozostawiono to do decyzji komendanta. Dopiero na drugi dzień wieczorem przyszedł rozkaz o przeniesieniu mnie. Jakież było moje zdziwienie, gdy Rabczyńskiego już tam nie zastałem, powiedziano mi tylko, że został gdzieś wysłany, podobnie jak Czosnowski.
Dnia 6 stycznia rano, nie zważając na wielkie święto Jordanu, dyżurny oficer kazał mi iść za sobą do składu mundurów aresztanckiej roty. Tu zaczęli dobierać na mnie mundur i dopasowywać szynel na mundur. Oficer z prawdziwą boleścią rzekł do mnie: “Teraz muszę wypełnić najprzykrzejszy rozkaz, muszę pana okuć". Dotknęło mnie to okropnie, ale cóż było robić, trudno okazać się słabym, trzeba było przypomnieć sobie dawne przejścia, równię nie zasłużone, i mężnie znieść nową zniewagę. “Nie mam do pana najmniejszego żalu - rzekłem - rób pan, co każą".
Przywieziono ciężkie i grube kajdany po 15 funtów na ręce i 15 na nogi, takich używają tylko wobec wielkich zbrodniarzy. Kowale w obecności całej kompanii aresztanckiej natychmiast okuli mnie jakby na wieki. Gdy już odstąpili ode mnie, powstałem, brzękłem żelazami i nabrawszy ducha zawołałem: “Daj Boże, żeby wszyscy, co noszą kajdany w Rosji, nie więcej na nie zasłużyli niż ja!" Wyszedłem z oficerem, czterech konwojentów oczekiwało na nas u drzwi, poszliśmy ku ordonanshausowi. Było to właśnie w czasie wielkiej procesji, wszyscy oglądali się za mną, któż odgadnie, jakie uczucia wzbudzałem? Niejeden może, przejęty zgrozą na myśl o zbrodni, odwracał ze wzgardą oczy ode mnie. Ale pewnie byli i tacy, co pomyśleli: Może też ten młodzieniec jest niewinny?
Dla wyminięcia tłumów zboczyliśmy w wąską uliczkę, ale zaledwie przeszliśmy kilka kroków, dopędziło nas kilku żołnierzy Polaków z I batalionu kaukaskiego, z nimi także poczciwy Chrucki. Nie zważając na oficera, rzucili się do mnie z rzewnymi łzami, tak szczerze żegnali, ściskali, że oficer również nie mógł się wstrzymać od łez, zasłaniał oczy i prosił tylko, zamiast rozkazywać, ażebyśmy się prędzej rozstali, gdyż na nim odpowiedzialność ciąży. Chrucki ryczał wprost z boleści, ja przejęty uczuciem współrodaków również płakałem, cały żal serca musiałem wylać na łono życzliwych osób. Dziś gdy to piszę, tak żywo przedstawia mi się ta scena, że od łez wstrzymać się nie mogę. Poczciwego Chruckiego i innych więcej już nie widziałem. W ordonanshausie czekał na mnie żandarm z depeszami na piersiach, odbierał pieniądze od placmajora na daleką drogę. Oburzenie przywróciło mi twardość charakteru, oczy obeschły, a spojrzawszy na placmajora, zapytałem go, dlaczego ze mną tak okrutnie postępują. Placmajor widać w tym zapytaniu wyczytał boleść, a czuł, że na nią nie zasłużyłem, przystąpił do mnie i z prawdziwym żalem przemówił: “Radziejowski, przebaczcie nam, to nie są nasze rozkazy, my jesteśmy przekonani o waszej niewinności, bolejemy nad wami, ale rozkazu wyższej władzy osłabić w niczym nie możemy. Wszystko to ten przeklęty Czosnowski zrobił, wy cierpicie niewinnie, ale z zawstydzeniem kogoś wolni będziecie (przez “kogoś" rozumiał pewnie fligeladiutanta Nazimowa, gdyż to jego rozkaz był wypełniany). Odpowiedziałem na to: “Lżejsze mi są te żelaza, kiedy przy tylu świadkach pan przyznajesz, że niezasłużenie ciążą na mnie". Po ukończeniu obrachunku z żandarmem, wręczono mi 25 rubli srebrem, które przysłane mi były przez Arenta, ale list jego pozostał w komisji, oświadczono mi przy tym, że na drogę żandarm ma dla mnie diety, 15 kopiejek srebrem dziennie, a że ekspedycje z głównego sztabu jeszcze nie były dane żandarmowi, kazano mnie odprowadzić na odwach, na moją dawną siedzibę. Gdy przybyłem pod odwach, ponowiła się rzewna scena, znajdowało się tu kilku znajomych oficerów, aresztowani także wybiegli z nimi na platformę i pochwycili mnie na ręce, nie zważając na znak hańby, jaki ciążył na mnie. Ze łzami współczucia wnieśli mnie do oficerskiego pokoju. Wszyscy starali się pocieszyć, każdy rad przynieść ulgę, przekonany o mojej niewinności, nikt jednak nie wiedział, za co, po co i dokąd mają mnie zawieźć. Ja jeszcze mniej mogłem się domyślić, co zamierzają z nami zrobić. Zresztą już wszystko dla mnie było jedno, czy służyć na Kaukazie, czy na Syberii ziemię kopać. Wszystko zdawało się na zawsze stracone.
Zmierzchem przyjechał po mnie żandarm, odebrał mi pieniądze, a odziawszy mnie w tułub i włożywszy berlacze na nogi, kazał ruszyć w drogę. Na szczęście, chociaż padał deszcz, było dosyć dużo jeszcze śniegu i podróż można było odbywać saniami, co przy prędkiej jeździe robiło wielką różnicę.
Na stacjach nigdzie nie było najmniejszej mitręgi, podróżna kurierka pędziła wichrem. W ciągu pierwszych 24 godzin przejechaliśmy od Stawropola do Nowoczerkaska z górą 300 wiorst. Za Donem chwyciły tęgie mrozy, mój mokry tułub stwardniał od mrozu jak skorupa, ogrzać się nie było czasu, na stacjach zaledwo zdążyłem fajkę zapalić, konie już były gotowe. W Małorosji na pierwszą stację za Bachmutem (dziś Artiemowsk) przyjechaliśmy po zachodzie słońca, zziębłem niewypowiedzianie, wchodząc do pokoju tułub jak zwykle postawiłem w sieni, aby nie mógł .odtajać w cieple, drżałem okropnie i zaledwo mogłem przemówić. Prosiłem żandarma, żeby dla rozgrzania się pozwolił mi napić się herbaty. Surowy i zawsze milczący żandarm lakonicznie odpowiedział: “Nielzia", to znaczy nie można, a na nalegania moje i zapewnienie, że niezawodnie zamarznę, jeżeli się nie rozgrzeję, odpowiedział: “Dziś mało przejechaliśmy". Pokój sąsiedni był zajęty przez kogoś przejeżdżającego, słychać było głosy rozmawiające przez niski piec wspólny dla obu pokojów, komunikacja była tylko z sieni. Wyszedł stamtąd lokaj wojskowy z czerwonymi lampasami u peleryny płaszcza, a obróciwszy się do żandarma powiada: “Pułkownik żandarmów Szawelski każe, żebyś dał się ogrzać aresztantowi". Żandarm na to powiada: “Nie znam pułkownika Szawelskiego". Lokaj wyszedł, a wkrótce wszedł sam pułkownik, odkrył szlify pułkownikowskie i zapytał żandarma głosem nakazującym: “Widzisz, kto ja jestem?" “Widzę", pokornie odpowiedział mój konwojent. “Zatem nakazuję ci, żebyś kazał dać aresztantowi herbaty, bo powinieneś go dowieźć żywcem, a nie zamrożonym, a żebyś nie stracił czasu, to idź z nim do mego pokoju, tam jest samowar gotowy, może się napić i ogrzać należycie". Posłuszny żandarm poszedł ze mną do drugiego pokoju. Tu sam pułkownik nalewał herbatę, a widząc, że tak mocno drżałem, że aż żelaza brząkały, zapytał mnie, czy nie mam cieplejszej odzieży. “Mam - odpowiedziałem - tułub, ale tylko zasłaniam się nim od wiatru, a na stacjach zostawiam go w sieni, jak skorupę". Pułkownik sam przekonał się o stanie mego kożucha, a zapytawszy żandarma o pieniądze, rozkazującym tonem zawołał: “Kupisz natychmiast z jego pieniędzy kożuch!" Całą odpowiedzią mego cerbera było “Słuszajuś!", ale ja potrząsając skutymi rękoma, zrobiłem uwagę, że żaden kożuch nie ogrzeje mnie należycie, bo go na rękawy włożyć nie mogę. “Rozkuć!" zawołał pułkownik. “Nie mogę", odezwał się żandarm. “Ty durak! Rozkuć, ubrać i znów zakuć". “Słuszajuś", była odpowiedź. W ten moment przywołano kowala, a pisarz stacyjny sprzedał porządny kożuch nankinem pokryty za pół imperiała. Rozkuty z jednej ręki, ubrałem się ciepło, i znów mnie okuto, jakby nic nie było. Gotów byłem do drogi. Ludzki pułkownik zdjął z siebie włóczkowy szalik i sam obwiązał mnie, życząc szczęśliwego ukończenia śledztwa i dodając, iż wie, o co idzie, i nie wątpi, że wszystko dobrze się skończy. Podziękowałem mu serdecznie za wszystko, życząc wzajemnie szczęśliwej podróży. Przy wsiadaniu pułkownik powiedział do żandarma: “Nie każ, bracie, zbyt prędko jechać, żebym mógł za tobą zdążyć, bo w tutejszych stepach jest mnóstwo wilków, jeżeli nas napadną, razem będziemy się bronili". Żandarm jak zwykle odpowiedział: “Słuszajuś", i rzeczywiście dotrzymał słowa. Całe stado wilków u samej drogi przestraszyło nam konie, które poniosły nas w step, zręczny woźnica umiał kierować, a natrafiwszy znowu na trakt, pędził ani myśląc o pułkowniku. Wyjeżdżając z następnej stacji, ledwo usłyszeliśmy zdążający powóz jego.
Tak bez szczególnych wypadków odbywaliśmy z największym pośpiechem dalszą podróż do Wilna, o czym dowiedziałem się na stacjach podróży naszej, gdzie czytano, że tam mają mnie dostawić. Domyśliłem się, że będzie prowadzone śledztwo na nowo. Słyszałem od kolegów, jakie tam tyraństwa wyrabiał książę Trubeckoj przy indagacjach. Więc skóra na mnie cierpła, chociaż byłem niewinny, jakiś fatalizm znowu mnie wtrącał w przepaść cierpień. Bóg wie za co, ale pocieszało mnie to, że zbliżam się do rodzinnej ziemi. Przez Charków przejeżdżaliśmy w samo południe, wtedy właśnie akademicy wychodzili z Uniwersytetu. Dostrzeżono mnie, kiedy wysiadałem na poczcie z sanek. Nienowy to był dla nich widok, z ich grona porwano już niejednego, wiedzieli zatem, kogo żandarmi wożą w kajdanach. Dwóch akademików przyszło na stację, dowiadując się o listy, jeden zaczął coś mówić do żandarma, drugi raptem zapytał mnie o nazwisko i dokąd mnie wiozą. Odpowiedziałem mu, ale nie uszło to żandarmskiej baczności. Zawołał więc groźnie: “Proszę bardzo nie być ciekawym i natychmiast stąd odejść". Akademicy odeszli, uśmiechając się, ale gdy żandarm posłał dla nas po obiad, oni przysłali wyśmienity z butelką wina, którego żandarm w żaden sposób nie dał mi nawet dotknąć. Obawiał się zapewne trutki na niego, chociaż pewnie prócz dobrych chęci i poczciwego współczucia nic więcej nie było. Wsiadając, odebrałem ukłony od zgromadzonych akademików. Żegnali mnie czapkami i chustkami. Podobnego współczucia doznałem od dwóch Żydów w Czernihowie. Prócz obiadu, tak czule i serdecznie przemawiali do mnie, nie zważając na groźby żandarma, że mi łzę wycisnęli. Ostatnia stacja przed Wilnem, pamiętna z ujęcia sławnego Konarskiego z obywatelem Rodziewiczem, przypomniała mi opowiadanie szczegółowe o tym wypadku Rabczyńskiego. Wchodziłem na stację po tych samych schodach, gdzie biedny męczennik rzucił jakieś papiery, które stały się zdobyczą czatujących na niego i posłużyły później do skompromitowania bardzo wielu osób. O całym odkryciu Towarzystwa Demokratycznego, czyli Stowarzyszenia Ludu, opowiadali mi szczegółowo Sawicz, Rabczyński i Zahorski, którzy byli pierwszymi członkami i najbliżsi Konarskiego, a że to najpewniejsze źródło tej smutnej wiadomości, przeto umieszczam tu ten wypadek, który nie w jednej familii pozostawił zbyt smutne wspomnienia.
Emigracja nasza we Francji, przemyśliwując ciągle nad środkami, które choć w oddalonej przyszłości mogły zbawić Ojczyznę naszą i uwolnić od jarzma, postanowiła zawiązać Stowarzyszenie Ludu Polskiego. Wybrała na działaczy ludzi zdolnych, umiejących pracować z poświęceniem i dzielnym charakterem. Zaczęto jednocześnie działać w Galicji i w Poznańskiem, na Litwie, Wołyniu, Podolu i w Królestwie. Każdy z wysłanych działał według swego zdania najostrożniej. Niektórzy wprowadzili w Towarzystwie podział na sołtysostwa i tylko sołtys mógł przyjmować do Związku i wiedzieć tylko o liczbie swoich związkowych, tak było w Królestwie. Inni przyjmowali każdego, którego sądzili godnym należenia i wtajemniczenia, z warunkiem jednak uwiadomienia o tym naczelnika Związku, broń Boże, nie wyjawiając nikomu innemu, nawet już należącemu, tak aby tylko przyjmujący wiedział o przyjętym. Jednak naczelnicy potrzebowali kilku pomocników, z którymi by mogli prowadzić wspólnie ważniejsze narady, i ci musieli już o sobie wiedzieć. Parę lat pracy powiększyło Związek na wszystkich terenach. Rząd austriacki odkrył istnienie Towarzystwa w Galicji w 1837 roku i z całą właściwą sobie surowością i tyranią prześladował związkowych. W kilka lat później użył tej broni na zgubę obywateli, skutkiem czego wynikła owa nieszczęsna rzeź galicyjska. Na innych terenach tedy nigdzie Towarzystwo nie było wykryte, co świadczyło, że indagowani byli ludźmi silnego charakteru. Na Litwę, Wołyń i Podole był wysłany Konarski, człowiek najzdolniejszy i niezłomnego charakteru oraz działający z największym poświęceniem. Przy wyjeździe z Francji generał Dembiński rekomendował mu kupca wileńskiego, Żyda Rozenbluma czy Rozentala, nazwiska dobrze nie pamiętam, w czasie rewolucji okazał on wiele przychylności sprawie polskiej, w wielu też sprawach był pomocnym generałowi w czasie bytności jego na Litwie z wojskiem polskim. Gdy Konarski zawiązał Towarzystwo na Wołyniu i Podolu, udał się do Wilna z obywatelem Rodziewiczem, z którym głównie przebywał i tam najprzód między młodzieżą akademicką uformował Związek. Najpierwsi przyjęci byli do Związku Sawicz, Zahorski i Rabczyński, w nich Konarski położył zupełne zaufanie, na czym się nigdy nie zawiódł, im też zwierzał się ze swymi zamiarami, zasięgając ich rady. Opowiedział im o zaleceniu generała Dembińskiego, a potrzebując sprowadzenia drukarni dla drukowania odezw, umyślił korzystać z przychylności Rozentala jako kupca. Sawicz, Zahorski i Rabczyński nie mieli do niego zaufania i wszelkimi siłami starali się odwieść Konarskiego od tej znajomości i bliższych z nim stosunków. Konarski obiecał im jak największą ostrożność, jednak nie odstąpił od zamiaru poznania owego Żyda, za którym przemawiała dawniejsza przychylność sprawie polskiej. Postanowił zatem dokładnie go wyrozumieć, zanimby cośkolwiek miał mu proponować. Poszedł do Rozentala niby na wino, a pomówiwszy z nim o różnych obojętnych rzeczach, jak gdyby przypomniał sobie jakąś rozmowę z generałem Dembińskim za granicą, zapytał go, czy to on jest tym dawnym znajomym generała, o którym ten tak przyjaźnie wspominał. Rozental nadzwyczajnie uradowany, nie wiedział, jak miał przyjąć Konarskiego, częstował go najdoskonalszym winem, wiele mówił, bardzo ubolewał nad nieszczęściami, jakie kraj ugniatały, słowem prawie przekonał go o niezmienionej swej życzliwości. Konarski powrócił do akademików bardzo zadowolony, a potrzebując koniecznie drukarni, zamierzył nie poprzestać na tej jednej wizycie. Nieszczęście chciało, że wszelkie prośby akademików, aby nie ujawniał się przed Rozentalem, nic nie pomogły. Otumaniony zmyślonym patriotyzmem jego, po kilku odwiedzinach przystąpił do otwartej umowy o dostarczenie mu drukarni. Żyd upewniał, że nie tylko ją z łatwością dostawi, ale gdyby potrzeba było armaty, sprowadzić ją też może. Konarski zaliczył mu 10 000 złotych polskich zadatku.
Skończywszy tak ważny interes, gdy już zamierzał z Rodziewiczem opuścić Wilno, jeden ze związkowców z biura wojennego generała gubernatora ostrzegł Konarskiego, że wydano niezwykłe polecenie, aby bez wyraźnego pozwolenia gubernatora nikomu z poczty nic nie wydawano, na rogatkach zaś mieli ściśle przeglądać i sprawdzać paszporty, czy zostały poświadczone w kancelarii gubernatora. Zatrwożyło to związkowych, ale że z Wilna można było wyjechać omijając rogatki, więc od pierwszej stacji mieli wyruszyć najemnymi końmi, lecz jakże okropnie się zawiedli, spotkali tam bowiem całą zgraję urzędników i żandarmów. Porwano biedaków, a jak było do przewidzenia, znaleziono przy nich papiery, których Konarski nie był w stanie ukryć. Posłużyły te papiery do skompromitowania wielu osób. W związku z tym wypadkiem Sawicz, Zahorski i Rabczyński byli najpierwszymi więźniami. Dzielni to byli ludzie, raczej gotowi śmierć męczeńską ponieść, niż kogoś wplątać. Wściekłość i okrucieństwo wicegubernatora wileńskiego i prezesa komisji śledczej ks. Trubeckiego nic nie zdołały z nich wymordować, jak również z Konarskiego i Rodziewicza, lecz zamieszany przez papiery obywatel Orzeszko okazał się bardzo słabym, opowiadał wszystko, co tylko wiedział, a nawet i to, czego się tylko domyślał, kompromitując ogromną ilość osób z całego zabranego kraju. Więzienia w Wilnie i Kijowie napełniły się obywatelami i akademikami, a nawet kobietami. Kijowska komisja, nie tylko okrutna przy indagacjach, sądziła też ostrzej niż wileńska. Trubeckoj jak dziki zwierz tyranizował więźniów, nie do uwierzenia. Ale lepiej zamilczę o szczegółach tych okrucieństw, na wspomnienie których serce krwią się oblewa i o pomstę do nieba woła.
Pokazało się, że Rozental o pierwszej już wizycie Konarskiego zaraz doniósł gubernatorowi Dołgorukiemu, z domysłem, że to musi być emisariusz. Gubernator chcąc się lepiej o wszystkim przekonać, kazał z daleka śledzić, aby tym pewniejszy cios zadać, co się też stało. Przeszło 250 rodzin opłakiwało stratę ojców, mężów, braci i synów. Konarski dnia 13 * lutego 1839 roku
Historycy podają jako datę rozstrzelania Szymona Konarskiego - 27.II.1839 r.
został rozstrzelany. Współczucie, jakie nie tylko w ziomkach, ale i w rosyjskich oficerach i żołnierzach obudził, stało się przyczyną nowych ofiar i nowych ciężkich katuszy dla wielkiej liczby zacnych ludzi.
Wracam teraz do opowiadania mnie dotyczącego, a mającego związek z losem bardzo wielu ludzi, których po większej części nigdy nie widziałem i zapewne widzieć nie będę.
Po wyjeździe ze Stawropola ósmego dnia wieczorem stanęliśmy w Wilnie. Podług marszruty danej żandarmowi było to 2195 wiorst odległości. Zajechaliśmy wprost do biura gubernatora wojennego, stąd odwieziony zostałem do jakiegoś klasztoru zapełnionego więźniami stanu. Nie było nowością dla mnie przechodzić korytarzami, gdzie z największą cichością wierni stróże pilnują drzwi nieszczęśliwych ofiar. Brzęk moich kajdan rozlegał się przeraźliwie i zamącał tę smutną ciszę. Wprowadzono mnie najprzód na piętro, gdzie nastąpiła ścisła rewizja moich rzeczy, których było bardzo mało. Tu rozkuto mnie i pozwolono się wykąpać, przez czas kąpieli zrewidowano odzienie i popruto kołnierze, następnie już ubranego w kożuszek, kupiony w drodze, okuto i odprowadzono na dół pod numer. Byłem okropnie zmęczony podróżą, padłem więc na siennik i zasnąłem jak martwy. Jak długo spałem, sam nie wiem, ciągle zdawało mi się, że jeszcze jadę, nieustannie brzmiał mi w uszach dzwonek pocztowy. Po wyspaniu się zacząłem przypatrywać się mej celi, przysłuchiwałem się też wszystkim odgłosom. W różnych celach słychać było daleki brzęk kajdan, a obok ciche stąpania wartowników naszych. Wreszcie zacząłem próbować pukać do sąsiadów, żeby się dowiedzieć, gdzie się znajduję, w jakim klasztorze. Po jednej stronie była izba, gdzie przebywali posługacze więzienni, miałem z nimi wspólny piec, przez którego cienkie ścianki słychać było głosy gwarliwej gawiedzi. Nie żałowali dla siebie drzewa, w piecu palili okropnie, na czym ja cierpiałem bardzo, bo nie mogąc się rozebrać, prażyłem się w kożuchu niezmiernie. Po drugiej stronie mojej celi siedział więzień, który chętnie odpowiadał na moje pytania. Dowiedziałem się więc, że siedzimy w klasztorze Wszystkich Świętych, że sąsiad mój, akademik wileński, nazwiskiem Owsiany, siedzi niewinnie, że zawdzięczał to jedynie fałszywym zeznaniom więźnia Pawłowskiego, który przez słabość charakteru, kiedy został złapany na granicy wraz z dwoma uzbrojonymi kolegami, podyktował komisji paręset nazwisk osób najniewinniejszych i który najniesłuszniej utrzymuje, że istniało ogromne Towarzystwo, które postanowiło jakoby zabić cesarza, gdy miał przejeżdżać traktem kowieńskim, wysłało więc w tym celu trzech uzbrojonych. Towarzyszami Pawłowskiego byli: Woźniakowski i Rokicki, również akademicy wileńscy. Ten fałsz komisja sama podsunęła Pawłowskiemu, a okrutnym obchodzeniem się zmusiła do potwierdzenia i przyznania się do zbrodni, o której nikomu się nie śniło. Cała zaś rzecz tak się miała. Akademik Woźniakowski, człowiek ponoć genialny, napisał ogromny poemat pod tytułem Wilianinki. Pisany w wolnym duchu, nie mógł być publicznie wydanym, zaufanym tylko kolegom można było go odczytać. Spotykał się z powszechną pochwałą, radzono mu porzucić medycynę, na którą autor tylko z niedostatku, nie z powołania, na koszt rządowy uczęszczał. Namawiano go, by udał się za granicę i tam na koszt emigracji korzystne i z pożytkiem dla kraju zdobył wykształcenie. Podobał się Woźniakowskiemu ten projekt, znalazł też dobrego towarzysza o wielkich zdolnościach w przyjacielu swym Rokickim. Obaj postanowili porzucić medycynę i udać się potajemnie za granicę. Pawłowski widząc ich przygotowania i nie mając chęci do nauki ani żadnych szczególnych zdolności, prosił, żeby i jego do swej kompanii przyjęli, co też chętnie dla powiększenia towarzystwa uczynili. Mając przed sobą perspektywę podróży lasami, zaopatrzyli się w pistolety i kindżały, a na nieszczęście w dzień przejazdu cesarza przez Wilno wyszli z miasta, kierując się ku granicy. Zostali złapani w lasach już na samej granicy pruskiej. Ponieważ byli uzbrojeni, okuto ich i odesłano do Wilna. Niegodziwa komisja śledcza, która sądziła wówczas 36 oficerów i korpusu oraz innych więźniów za współczucie dla Konarskiego, rada była, że nowe pole dla niej się otworzyło, zaczęła więc z całą gwałtownością indagować trzech biedaków, a nie wierząc prawdzie, którą najszczerzej zeznali, zaczęła robić różne domysły i wysuwać zarzuty, najważniejsze zaś było posądzenie o wyjście w zamiarze dokonania zabójstwa na osobie cesarza, gdy przejeżdżał kowieńskim traktem ku Petersburgowi. Katusze, jakich ci biedacy doznawali, sprawiły to, że słaby Pawłowski przyznał się do nieprawdy, co pociągnęło za sobą nowy domysł komisji, że istnieje jakiś związek. Pawłowski potwierdził i to, a zacząwszy raz kłamać, dla uniknienia tyraństwa przyznawał wszystko, czego chcieli. I tak jeśli tylko komisja kogoś chciała widzieć w więzieniu dla własnych korzyści, podsuwała tę myśl Pawłowskiemu, a ten potwierdzał, mieniąc go członkiem domniemanego związku. Takim sposobem pięć klasztorów napełniło się niewinnymi więźniami. Na mojej bieliźnie napisany był nr - 261, z tego mogłem wnosić o liczbie więźniów, ale po mnie jeszcze bardzo wielu przybyło. W kilka lat później dowiedziałem się, że przeszło 500 osób było uwięzionych. Ciężko było siedzieć w kajdanach w ogromnym cieple za zamarzłymi oknami, ale co najbardziej dokuczało, to nieznośne lampy, które dymiły okropnie, pokrywając kopciem sklepienia i ściany, rano zaś służba wiechciami osadzonymi na kijach wycierała ten kopeć, a nakurzywszy tym sposobem najniegodziwiej, zamykała drzwi, ja zaś wszystko musiałem połykać. Przez dwa tygodnie cierpiałem znosząc ten obrzydły porządek, ale gdy zaczął mi dokuczać ból w piersiach, postanowiłem nie dać go więcej robić. Gdy przyszli podług zwyczaju do mego numeru, krzyknąłem na posługaczy: “Precz stąd! Ja nie chcę waszej czystości!" Spojrzeli na mnie, ale nie zważając na groźny mój głos, zaczęli swoje robić. Złożyłem ręce uzbrojone kajdanami i najbliżej stojącego tak grzmotnąłem w kark, że przerażona reszta zaczęła uciekać, krzycząc: “Zwariował!" Oficer dozorujący zapytał mnie przez drzwi, co to znaczy? Odpowiedziałem mu, że jeżeli tym sposobem mają zamiar życie mi skrócić, to ja wolę się bronić do ostatka i nie dam więcej takiej głupiej czystości robić. Dozorujący oficer raportował o tym placmajorowi, a ten wypytawszy mnie jak najgrzeczniej, jak było, kazał mnie przenieść do innego numeru, daleko czyściejszego, ale zostałem przez to pozbawiony sąsiada, umiejącego rozmawiać, gdyż obecni sąsiedzi moi wcale nie rozumieli pukania. Z nudów musiałem chodzić po celi, grzmiąc kajdanami i obcierając sobie nogi do krwi. Tak znowuż przeszło dwa tygodnie, a do tłomaczenia się nie powoływano. Nareszcie pewnego dnia usłyszałem jakiś niezwykły ruch na korytarzu i wkrótce otworzono moje drzwi i octem wykadzono celę. Domyśliłem się, że jakiś dygnitarz wizytuje więzienie, jakoż wkrótce wszedł jakiś pułkownik, fligeladiutant cesarski, w towarzystwie placmajora, reszta pozostała za drzwiami.
Zapytał mnie o nazwisko, a następnie, za co dostałem się na Kaukaz. Kiedy opowiedziałem, chciał mnie pożegnać, ale ja pospieszyłem z zapytaniem, dlaczego pierwej jestem karany, nim wiadomo, czy jestem winny? To mówiąc, wstrząsnąłem kajdanami. “O tym, że jest grzeszek, wiemy - odpowiedział - a że pana tak przysłali, to nie nasza wina". “Nie dziwiłem się - rzekłem że mnie na drogę okuto, jednemu żandarmowi konwojującemu mógłbym może uciec bez tej ostrożności, ale tu kraty grube, warta dostateczna, te kajdany poczytuję za karę przedwczesną i upewniam pana, że nie zasłużoną". “To nie zależy ode mnie - odpowiedział, ale postaram się, ażeby pana rozkuto". Rzeczywiście, w trzy dni po tej rozmowie przyszedł placmajor z kowalem i zdjął ze mnie ten dokuczliwy ciężar. Słyszałem nawet i w innych numerach podobną operację. Od tego czasu już nie było słychać brzęku kajdan. W parę dni potem wszedł do mnie o północy placmajor, kazał się ubierać j przygotować do podróży. Ubrałem się jak najspieszniej. Wyprowadził mnie z klasztoru, wsadził do karety, konwojowanej z obu stron przez żandarmów z gołymi pałaszami, i wiózł na drugi koniec miasta. Przyjechaliśmy znowuż pod jakiś klasztor ogromny, warta, równie jak poprzednio czujna, przyjęła mnie i osadziła pod numerem 8. Na drugi dzień zaraz z rana zacząłem próbować pukania, z jednej strony odpowiedziano mi, ale jakżem się zmartwił, gdy sąsiad wypukał mi swoje nazwisko - Pawłowski! Zgroza mnie przejęła na samą myśl, że siedzę obok tego, który tyle niewinnych ofiar oddał w ręce oprawców. Odpowiedziałem mu więc, że z takimi łotrami nie chcę gadać. Dotknęło go to niezmiernie, zaczął mi się usprawiedliwiać, mówiąc, że gdyby .nie przyznał tego, czego wymagała komisja, pewnie dotychczas już by nie żył, tak jest osłabiony męczarniami, jakie mu zadawali. Odpowiedziałem mu na to, że lepiej by umarł, jak uczciwy człowiek, niż ma być teraz pogardzany od wszystkich i wlec nędzne życie, które skończyć się musi na szubienicy, bo sam przyznał się do zbrodni, chęci zabicia cesarza, czego się nigdy nie wybacza. Od Owsianego już wiedziałem, że poprzednia komisja została zmieniona i że nowa pod prezydencją pułkownika Nazimowa nie stosowała dotychczas środków gwałtownych. Chciałem więc namówić Pawłowskiego, żeby skorzystał z tego i poprzednie zeznania odwołał; usprawiedliwiając się gwałtownym postępowaniem poprzedniej komisji, która zmusiła go do złożenia zeznań fałszywych. Usiłowania moje pozostawały przez jakiś czas nadaremne, Pawłowski opowiedział, że zaraz po zmianie komisji powtórzono wszystkie zapytania, na które odpowiedział potwierdzająco, obawiając się nowych męczarni, dziś więc odwołanie na nic by się nie przydało, gdyż oprócz niego zeznał aresztowany oficer Deluzyne, że wiedział o istnieniu związku, o którym donosi komisja, w nadziei, że zostanie ułaskawiony i że zostanie mu wybaczone poprzednie przewinienie. Deluzyne dowiedział się zapewne jak ja przez ścianę od kogoś z sąsiadów, o co go komisja obwinia, a chcąc się jakimkolwiek sposobem wydostać z więzienia, wplątał w tę sprawę na nieszczęście niewinnych.
Między aresztowanymi był także profesor Akademii Wileńskiej Józef Mianowski. Jego służący, przez złość na pana, także zeznał wiele fałszu, rzucając na pana podejrzenie, że był głową jakiegoś tajemniczego związku. Tym sposobem komisja, mając zeznania trzech osób, poczytywała innych za zakorzeniałych przestępców, którzy nie chcieli przyznać się do winy. Znalazłem przecież stosowną okoliczność, która przyszła w pomoc moim usiłowaniom, aby skłonić Pawłowskiego do stanowczego odwołania wszystkiego.
Pod moją celą na dole siedział akademik Dębicki, z którym rozmawiałem, pukając przy oknie. Biedak ten dostał pomieszania zmysłów. W takim stanie zaczął pewnego razu najprzeraźliwiej krzyczeć. Krzyk ten przeraźliwym echem rozlegał się w naszych celach. Zapukałem do Pawłowskiego i powiedziałem: “Słuchaj tego jęku, to jedna z twych ofiar woła o pomstę do Boga." Pawłowski zaklinał mnie na wszystko, żebym go przestał dręczyć, przysięgając, że wszystko odwoła, jak tylko stosowne okoliczności do tego mu posłużą. Jakoż niedługo oczekiwaliśmy tej okoliczności.
Postawiono mu na piśmie zapytanie: Czy prawdą jest, że junkier artylerii Hurczyn był na Wielkanoc u Mianowskiego w czasie posiedzenia tajnego towarzystwa? Tym razem Pawłowski, według obietnicy i mojego życzenia, napisał zupełną prawdę. Nie szczędził teraz członków poprzedniej komisji, opisał wszystkie męczarnie i zniewagi, jakich od nich doznał, odwołał poprzednie zeznania, uczynione jedynie dla uniknięcia mąk. Komisja odebrawszy taką energiczną odpowiedź, znając słabość Pawłowskiego, domyślała się, że ktoś musiał mu dodać odwagi, wiedziała bowiem o możności porozumiewania się za pomocą pukania, chodziło im tylko o przekonanie się, kto z nim rozmawia. Jeden z członków komisji, pułkownik sztabu generalnego Nowicki, zamknął się w jego celi i wkrótce przekonał się o słuszności podejrzenia. Kiedy usłyszałem, że numer Pawłowskiego otworzono, myślałem, że powrócił on z komisji, kilkakrotnie więc próbowałem pukać. Dziwiło mnie to niezmiernie, że zamiast odpowiedzi odbierałem bez żadnego związku pukania. Myślałem, że Pawłowski nie może zebrać przytomności po nowym zajściu w komisji. Ale nareszcie zostałem wyprowadzony z błędu. Nagle otworzono drzwi u Pawłowskiego i u mnie i do mojej celi wszedł szanowny pułkownik z ironicznym uśmiechem i zapytaniem: “Czy mi wesoło?" Na to odpowiedziałem: “Widzisz pan, jak tu wesoło". “Więc dla rozrywki rozmawiasz z sąsiadami?"
“Chętnie rozmawiałbym - odpowiedziałem - ale na nieszczęście ściany tak grube, że prędzej słyszeliby na korytarzu, niż w sąsiedniej celi". “Jednak rozmawiasz", powiedział znowu. Zmiarkowałem, że już wie dokładnie, ale chcąc Pawłowskiemu dać przykład wytrwałości, postanowiłem nie przyznać się, odpowiedziałem więc, że nie rozmawiam. “Ani z prawej, ani z lewej?" “Nigdzie", odpowiedziałem. “Jak jesteś szlachetny Polak, tak nie rozmawiasz?!" “Nie rozmawiam", odpowiedziałem. Wtem mój inkwizytor przyskoczył do mnie z pięścią, z wybuchem zelżywych ruskich wyrażeń, ale ja odskoczyłem w tył i z determinacją podniósłszy także pięść, zawołałem: “Siły równe na teraz, ale myślę, honor panu droższy niż mnie życie". Odskoczył ode mnie ku drzwiom i grożąc powiedział: “Poczekaj! ty już, sołdat, umiesz się tłomaczyć, ale nie dla tego cię tu przywieźli, żebyś innych uczył, jak się mają wykręcać. Żyły z ciebie pociągną, powiesz całą prawdę". To powiedziawszy, otworzył drzwi w mojej celi i kazał postawić sołdata, żeby mi nie pozwalał zbliżyć się do ściany.
Łatwo każdy odgadnie, co się ze mną działo po takiej obietnicy. Pewny byłem teraz zemsty komisji za wydzieranie jej ofiar, których im więcej było, tym większe nagrody sypały się na nią. Jeszcze nie zdążyłem uporządkować swych myśli, gdy znowu otworzyły się drzwi i dozorca więzienny grzecznie, ale szyderczo zapraszał mnie na komisję. Skóra na mnie ścierpła na myśl o niezasłużonych męczarniach. Wszedłem przed komisję, nie mogąc w żaden sposób powstrzymać się od drżenia.
Dziewięciu inkwizytorów otaczało wielki stół. Nazimow, który siedział na wielkim fotelu, wskazał mi miejsce, gdzie mam stanąć, a że było przykryte dywanem, pewny byłem, że za moim stąpnięciem połowa mojej osoby zapadnie się pod podłogę. Ostrożnie więc wchodziłem, próbując nogą, co się znajduje pod dywanem. Nazimow spostrzegł moje drżenie, a wskazując to członkom komisji, powiedział: “Patrzcie, panowie, on drży, to dowód, że przestępcę przyprowadzili". To mi dodało trochę ducha i energii, a czując się zgubionym, najniewinniej odpowiedziałem: “Nic dziwnego, że po obietnicy, jaką mi ten pułkownik dał (wskazując na Nowickiego), że żyły mają ze mnie ciągnąć, abym mówił prawdę, gdy nawet nie mam powodu kłamać, zgroza mnie przejmuje i sprawia drżenie". Nowicki podskoczył na swym krześle i zawołał: “A to niegodziwiec! Ja nic podobnego nie powiedziałem!" To jeszcze bardziej przywróciło mi przytomność, zrozumiałem, że mam do czynienia ze złym człowiekiem, powiedziałem więc: “Teraz wiem, z kim mam do czynienia. Panowie będą wierzyć nie mnie, bo ja delikwent, teraz tym bardziej jestem przekonany, że tu potrzebują ofiar, a nie przestępców, a im więcej ich będzie, tym więcej nagród odbierzecie". Na to Nazimow zmienił się na twarzy, pobladł i ze zdumieniem zawołał: “Jak śmiesz coś podobnego powiedzieć mnie, cesarskiemu oku! Mnie, który tu przybyłem wybadać prawdę! To niesłychana zuchwałość, ukarzę cię po sołdacku!" To mówiąc, zadzwonił i powiedział do wchodzącego dozorcy więzienia: “Gefreiter! Pałek i rózeg!" Dreszcz mnie przeszedł, ale rzekłem na to: “Zapominasz pan, że prawo zabrania szlachcica podobnym sposobem karać!". “Bądź ty księciem czy grafem, to dla mnie wszystko jedno - powiedział Nazimow - w komisji tajnej mam prawo użyć środków, jakich mi się podoba". “Wiem o tym - odpowiedziałem, ale to tylko przy indagacji, lecz jeżelim zawinił zuchwałością, to masz pan prawo wciągnąć to do protokołu i powiększyć karę sądownie, ale nie karać mnie niewłaściwie". “Ja ci się tłomaczyć nie myślę z mych postępków, dam w skórę, ile wlezie, żebyś nie był zuchwałym." Wtem dozorca dał znać, że gefreiterowie już gotowi. Nazimow krzyknął: “Marsz"! Rzeczywiście byłem w rozpaczy, wiedziałem, że muszę ulec przemocy, nie byłem nigdy bity, nie wiedziałem, do czego mnie ból doprowadzi, ale zaciąłem zęby i miałem już pójść, wcale nie prosząc o przebaczenie. Nazimow miał rodzonego brata na Kaukazie, który był również jak ja żołnierzem, z Syberii na Kaukaz do dosługi translokowany. Był on jeszcze z 1825 roku jako dekabrysta zesłany. Przypomniałem sobie o tym i z rozpaczy rzekłem: “Pamiętaj pan, że masz brata w takim położeniu jak moje, jego również może kto skrzywdzić, jak mnie pan krzywdzi". To powiedziawszy, szedłem już do drzwi, ale Nazimow raptem zawołał: “Dla tej szyneli przebaczam ci i przez wzgląd na to, że już dosyć cierpiałeś". Tu jakby się opamiętał i poprawił, mówiąc: “Dla tego czerwonego kołnierza, który ja noszę i który najjaśniejszy pan nosi". Rozumiałem jego słowa o moich cierpieniach, który sam Nazimow był przyczyną i świadkiem, widział bowiem w więzieniu poobcierane do krwi od kajdan moje nogi. W uniesieniu nie mogłem powstrzymać się od wyliczenia mych niezasłużonych cierpień. Nazimow kilkakrotnie wołał: “Dosyć! dosyć!", ale ja ciągle wyrzucałem ich niesprawiedliwość. Wreszcie nieoczekiwanie zagadnął mnie: “Co znaczą słowa powiedziane Pawłowskiemu, lepiej byś umarł, jak uczciwy człowiek, niż masz żyć tak, jak teraz żyjesz pogardzany przez wszystkich"? Z tego pytania mogłem wnosić, że Pawłowski już opowiedział komisji o naszych rozmowach, zatem i ja mogłem przyznać się, że pukałem i rozumiałem, co pukam, ale nie rozmawiałem, jak się o to dopytywał pułkownik Nowicki. Wykręt niegładki, niby wzięty dosłownie, ale tonący brzytwy się chwyta. Odpowiedziałem więc na zapytanie, że przecież każdy uczciwy człowiek zgodziłby się raczej umrzeć niż żyć w pogardzie. “Tak, to prawda - zawołał Nazimow - ale w jakim to sensie powiedziałeś? Czy to patriotyzm? patriotyzm?" “Dziś jestem tak wzburzony tym, co zaszło, odpowiedziałem, że nie jestem w stanie myśli zebrać, aby się tłomaczyć, ani pamiętać, co i dlaczego mówiłem, proszę odłożyć indagację do jutra, a zapewniam panów, że przekonacie się również o prawdzie, jak i o niewinności mojej". Jeden z członków, chcąc wykazać się gorliwością, odezwał się taki “Ty, durak, gadaj prawdę, bo Pawłowski już wszystko powiedział". Oburzyło mnie to niezmiernie, obróciłem się raptem do niego i powiedziałem: “Mój panie, radzę ci być grzeczniejszym, bo durnia nie przyzwyczajony jestem z zimną krwią słyszeć". Niechcący zrobiłem kalambur, z czego, jak spostrzegłem, Nazimow był zadowolony, spojrzał z wyrzutem na niegrzecznego członka, jak gdyby chciał powiedzieć: dobrze ci tak. Ale w tym momencie przybrał minę serio, mówiąc: “Nie dlatego tu pana przyprowadzili, żebyś się kłócił z członkami komisji, ale żebyś odpowiadał na pytania, ale że dziś jest już późno, zostawimy to do jutra, tylko ostrzegam, trzeba mówić prawdę, bo źle będzie". Z tym poszedłem do mojej ciupy, w której obok , drzwi stał sołdat bez karabinu i amunicji, niby posąg, oddech prawie tamując, przyczyniając się nieźle do zgęszczenia i bez tego już ciężkiego powietrza.
W następnych dniach codziennie byłem wołany do komisji, musiałem szczegółowo opowiadać, o czym z Pawłowskim rozmawiałem, nawet o rzeczach obojętnych, wcale nie dotyczących polityki. Jedno i to samo pytanie zadawano mi po kilka razy, widać dla konfrontacji, czy zawsze jednakowo mówić będę. Jeden z członków zrobił mi zarzut, że zaledwo przybyłem do Wilna, a już wiedziałem, co się tu dzieje, z czego wyprowadził wniosek, że na Kaukazie mieliśmy obszerne wiadomości uzyskiwane przez korespondencję z Wilnem. Na to odpowiedziałem, że jeszcze w klasztorze Wszystkich Świętych dowiedziałem się od sąsiada o kłamstwach Pawłowskiego. Na zapytanie komisji, kto był tym sąsiadem, nie chcąc kompromitować Owsianego, odpowiedziałem - Kasperski. Nazimow zaraz zaczął wyszukiwać na liście uwięzionych podobnego nazwiska, a nie mogąc znaleźć, przeczytał mi ich wiele, żebym sobie przypomniał, lecz ja stale obstawałem przy wmówionym, dodając, że zapewne przez nieufność nie powiedział mi prawdziwego. Na ten raz komisja zarzuciła poszukiwania, ale w parę tygodni znalazła winnego. Przyprowadzono mnie do komisji, gdzie zastałem już jakiegoś więźnia. Nazimow tak zaczął do mnie przemawiać: “Oto pan Owsiany, dawny sąsiad pański u Wszystkich Świętych, proszę tylko słuchać pilnie i nic się nie odzywać, dopóki pana nie zapytają. On się wypiera, że mówił o całym związku, tak jak pan to zeznałeś". Owsiany, biedak, zdesperowany obraca się do mnie: “Czyż ją mówiłem, że jest jakiś związek?"
Nie oczekiwałem zapytania komisji, sądziłem, żem w prawie na to pytanie odpowiedzieć, tym bardziej, żeby biednego Owsianego prędzej uspokoić, odezwałem się więc: “Mówiłeś, że przez fałszywe zeznania Pawłowskiego wszyscy niewinnie cierpicie". Nazimow zawołał: “Cyt!", ale już było za późno; tego, com powiedział, było dosyć dla uspokojenia Owsianego, który i tak miał mi za złe, żem się wygadał o naszej rozmowie, ale w dalszym śledztwie przekonał się o mojej zupełnej niewinności i dlatego później serdecznie spotykaliśmy się na Kaukazie, o czym później nadmienię. Jeszcze jeden zarzut zrobił mi jegomość z gwiazdką na wicemundurze, przyczepiając się do źle wymówionego wyrazu rosyjskiego; zamiast “posieszczenie" (odwiedziny) powiedziałem: “poswiaszczenie" (poświęcenie). Wnosił stąd, niby nie dostrzegając we mnie słabej znajomości języka, że nie tylko było towarzystwo, ale nawet miało miejsce poświęcenie go. Na to Nazimow dosyć cierpko powiedział: “Po co robić te niepotrzebne trudności w dojściu do prawdy, czyż pan nie widzi, że Radziejowski nie zna dobrze ruskiego języka i myli się w wymawianiu wyrazów?" Dziękowałem w duszy szlachetności i prawości Nazimowa i byłem wtedy przekonany, że cała sprawa dobry weźmie obrót. Jednak kiedy mi dano zapytania na piśmie o to wszystko, o czym już tylokrotnie opowiadałem ustnie, prosiłem, żeby mi wolno było odpisywać po polsku dla uniknięcia podobnej omyłki jak w wyrazie “posieszczenie". Nazimow zgodził się na to, ale dodał: “Próbuj pan napisać po rusku, tym uniknie się zwłoki czasu, jaki zajmie tłumaczenie, lecz jeżeliby miało być zbyt wiele pomyłek, w takim razie napiszesz po polsku". Odpowiedź zajęła mi przeszło dwa arkusze. Nazimow sam odczytywał je głośno. Znalazł tylko parę pomyłek ortograficznych, które poprawił, w końcu powiedział: “Wszystko bardzo dobrze, widzę, że tu pan prawdę szczerze napisał, możesz pan nawet sobie powinszować, że pańskie odpowiedzi podziałały na takiego człowieka jak Pawłowski, bo ile razy my namawialiśmy go do zeznania prawdy, zawsze było to usiłowanie nadaremne, teraz wyjaśniła się cała rzecz i proszę pana, kiedy ci dadzą pytania w twojej własnej sprawie, odpowiadaj z równą szczerością i prawdą". “Gotów jestem natychmiast odpowiadać - rzekłem - bo będąc zupełnie niewinnym, pewny jestem uwolnienia". Nazimow powiedział: “Są tam grzeszki, są, ale jeszcze nie czas o nie pytać, musimy pierwej jedno skończyć".
Jeszcze kilka tygodni w mojej celi stał żołnierz, przyczyniając się do zgęszczenia powietrza. Nareszcie nastąpiło ułaskawienie, przeniesiono mnie pod inny numer i żołnierza już nie stawiano. Raz przestraszony, bałem się już pukać w ścianę. Sąsiad kilka razy zaczepiał mnie, ale ja obawiając się zdrady, siedziałem cicho jak trusia. Po kilku dniach, przekonawszy się, że sąsiad jest także więźniem, zacząłem ostrożne porozumiewanie. Jakżem się ucieszył, gdy mi kazał stanąć u wspólnego w naszych obu celach pieca i gdy oznajmił mi, że przez dziurkę wyświdrowaną w murze można doskonale rozmawiać.To było niezwykłe szczęście w więzieniu. Sąsiadem był Adam Medeksza, akademik dorpacki, siedział już przeszło dwa lata za towarzystwo, które nie tylko nie zasługiwało na karę, ale, przeciwnie, warte było nagrody. Dwunastu majętnych akademików dorpackich zmówiło się potajemnie, aby swoim kosztem utrzymywać jednego biednego współrodaka, dobrze się uczącego. Starali się robić to potajemnie, aby nie kompromitować utrzymywanego. Kiedy wykryto w Wilnie Towarzystwo Demokratyczne i na Dorpat była zwrócona uwaga tajnej policji. Dowiedziano się jakoś o szlachetnym związku i podejrzewając, że pod tym pozorem może ukrywać się coś poważniejszego i politycznego, aresztowano wszystkich trzynastu. Przy aresztowaniu u wielu znaleziono zakazane książki. Wina gotowa, a że to była młodzież z najbogatszych rodzin Litwy, już samo to stało się przyczyną zatrzymania, i indagowania niewinnych. Niejeden z członków komisji dobrze się obłowił od ojców i matek poczciwych więźniów. Nazimow dopiero co ukończył tę sprawę, która wskutek okazanego współczucia przez oficerów warty nabrała pozoru przestępstwa. Wykryło się bowiem, że niektórzy z więźniów byli wypuszczani nocą z więzienia i mieli należeć nawet do grupy, która wykopała ciało Konarskiego i pogrzebała je w innym miejscu.
Wszyscy oni mieli pierścionki żelazne, zrobione z kajdan nieszczęśliwego męczennika. Wystarczyło tego, aby wszyscy byli osądzeni i zesłani w różne strony. Niektórzy dostali się do sybirskich kopalń, inni poszli w sołdaty, słowem nikt nie był wolnym. Medeksza zawiadomił mnie, że dwa numery za nim siedzi Rabczyński. Ucieszyłem się niezmiernie, że coś o nim będę wiedział, przesłałem mu jak najostrożniej przywitanie, musiałem przedtem upewnić się, że to on, a nie Czosnowski. Zapytałem go za pośrednictwem sąsiadów, rozdzielających nas, jak się nazywał nasz feldfebel, odpowiedź przekonała mnie, to rzeczywiście Rabczyński. Przesłaliśmy sobie wzajemne zapewnienie wytrwałości i cierpliwości. Niedługo cieszyłem się tym dobrym sąsiedztwem, wkrótce przewieziono nas wszystkich do innego więzienia. W gmachu poakademickim urządzono ogromne więzienie, gdzie przeniesiona była także komisja.
Żal mi było bardzo możliwości porozumiewania się z dobrym sąsiadem, lecz cóż było robić, trzeba było w nowym miejscu wyszukiwać nowe możliwości i zawierać nowe znajomości z sąsiadami. Pomieszczono mnie pod numerem 4. Pokój był ogromny, siedemnaście kroków długości, dziewięć szerokości, ale prawie zupełnie ciemny, Wielkie okna zabite były deskami aż do ostatnich szyb, które były odkryte, ale opatrzone grubymi dębowymi kratami. Światło z góry wpadające czyniło pokój ten raczej podobnym do lochu. Wkrótce porozumiałem się z sąsiadami, pod numerem 3 siedział akademik Dębski, ten sam, który chorował u Bernardynów. Pod numerem 5 staruszek, ksiądz unicki, za stałość w swej wierze.
Nad Dębskim oficer Bałatow, nade mną akademik dorpacki, Zaleski, przyjaciel Medekszy. Nad Zaleskim doktor Łowicki, który był wmieszany do naszej sprawy z Rabczyńskim, o czym wówczas nłc nie wiedziałem. Słowem dziewięciu nas mogło rozmawiać za pomocą pukania przy oknie, trzeba było tylko poprzednio porozumieć się, kto z kim życzy sobie rozmawiać, bo inaczej nastąpiłoby pomieszanie języków, czysta wieża Babel. Z tego wesołego numeru byłem przeniesiony pod numer 8, w kilka dni pod numer 35, nareszcie pod numer 45, gdzie znalazłem jakiegoś towarzysza. Ku mojemu zdziwieniu był to urzędnik z wileńskiego magistratu. Bardzo byłem niezadowolony z tej kompanii, gdyż po sposobie opowiadania i wypytywania dorozumiałem się w nim agenta komisji. Musiałem się mieć na baczności i przywdziać maskę obłudy. Cały tydzień tak byłem dręczony, ale za to zostałem zupełnie wynagrodzony. Zabrano pana urzędnika, a dano mi akademika dorpackiego, Zawiszę. Dzielny to byt młodzieniec, ale biedak miał bardzo nadwerężone zdrowie długim więzieniem. Wygląda! jak szkielet i chociaż ja lepiej nie wyglądałem, jednak zdawało mi się, że daleko więcej mam sił fizycznych i serdecznie nad nim ubolewałem.
Niedługo cieszyłem się tym przyjemnym towarzystwem, po tygodniu nie tylko że nas rozłączono, ale mnie przeniesiono znów do klasztoru Bernardynów. Tam zostałem osadzony na drugim piętrze, sąsiedztwa nie miałem żadnego, cela odosobniona była zupełnie. Na zakopconych ścianach dostrzegłem napis: “Tu siedział Woźniakowski po smutnym wypadku ucieczki z więzienia, która mu się nie udała". Później dowiedziałem się, że Woźniakowski, chcąc uciec z więzienia od Bernardynów, zrobił sobie sznur z prześcieradła i opuścił się z pierwszego piętra na dół, ale żołnierz stojący na warcie złapał go, za co osadzono go w zupełnie ciemnym pokoju. Okno było zabite deskami, pokój oświetlała tylko lampka, przy której biedny więzień pisał na ścianach wiersze. Była to ta sama cela, gdzie ja siedziałem, ale zamiast desek były teraz kraty, a okno od strony zewnętrznej było zamalowane. Kiedy się przyjrzałem ścianom, dostrzegłem tam wiele pozacieranych napisów, jeden wiersz udało mi się nawet odczytać i ten zamieszczam tutaj:
“Autorowie i poeci,
Malarze uczuć i wieku!
Myśl wasza gdzieś w niebo leci,
Nie znacie serca w człowieku.
Wielkich uczni serc i myśli
Obrazy wasze czytalem...
Nikt jednak, nikt z was nie skreśli,
Co w świecie i tu cierpiałem"'.
Prawdę napisał mój poprzednik. Któż z autorów jest w stanie opisać cierpienia, jakich biedny więzień doznaje i doświadcza, nękany niesprawiedliwością. Ciężkie dni przeżyłem w tej smutnej celi bez żadnej zmiany. Nareszcie przybył generał Kawelin, równie sprawiedliwy i szlachetny, jak Nazimow. Odwiedził mnie kilkakrotnie w więzieniu, wypytywał najłagodniej o wszystko, nareszcie pozwolił napisać list do rodziny. Kazał mnie znowu przenieść do gmachu podominikańskiego. W kilka tygodni otrzymałem przez komisję list od Kropiwnickich z okropną dla mnie wiadomością o śmierci matki i ostatniej siostry, Zofii. Że też ta wiadomość mnie nie dobiła, to rzecz zadziwiająca. Cierpienia wytrwalszym mnie zrobiły. Zostałem zupełnym sierotą. Żal i tęsknota okropnie ściskały mi serce. Skończyło się na gorączce i bólu w piersiach. Wkrótce otrzymałem z komisji zapytania na piśmie. Po zwykłych porządkowych zapytaniach - jak się nazywam, czy bywam u spowiedzi itp., zapytano mnie, czy znam lekarza Łowickiego albo czy kiedykolwiek z nim korespondowałem. Zląkłem się, czy znowu nie wydało się nasze porozumiewanie więzienne, ale cokolwiek bądź miało nastąpić, odpowiedziałem, że nigdy nie słyszałem tego nazwiska. Przypomniawszy sobie jednak, że z Kaukazu dopisywałem się do kogoś z kolegów Rabczyńskiego, a nie pamiętając do kogo, obawiałem się, że w listach do Łowickiego mógł być jakiś mój dopisek, wspomniałem więc tę okoliczność w odpowiedzi, dodając, że w tych dopiskach nigdy nic politycznego nie było.
Zrobiono wreszcie osobistą konfrontację z Czosnowskim, który nie przestawał utrzymywać, że przedstawiona przez niego karteczka z zaproszeniem do należenia do “towarzystwa wyznawców prawdy", pisana była moją ręką. Nazimow zapytał mnie, co mam na swoje usprawiedliwienie. Odpowiedziałem, że po pierwsze żadnego towarzystwa pod tą nazwą nie znałem, a po wtóre, że Czosnowski fałszował i inne karteczki, co ma dowiedzione. Gdyby zaś było nawet jakie towarzystwo, to nie mógłbym zapraszać do niego kogoś w więzieniu, zwłaszcza tak nieostrożnie. Czosnowski wybuchł obelgami, mówiąc, że nie chcemy się przyznać, a on tak długo musi znosić najniesłuszniej więzienie. Nazimow zważywszy dotychczasowe postępki Czosnowskiego i to, co ja powiedziałem, rzekł: “Dziwię się, jak mogli przyjąć za dobrą monetę doniesienie od takiego niegodziwca jak Czosnowski i w takich okolicznościach, w jakich on był wówczas, bo to jawny złodziej, oszust, tyle fałszu już mu dowiedziono, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że i to fałsz zupełny". Czosnowski odezwał się na to: “Proszę się nie zapominać! Ja jestem szlachcic". Nazimow to bladł, to czerwieniał z oburzenia, zadzwonił na dozorcę i wydał następujący rozkaz: “Radziejowskiemu dać książkę do czytania i fajkę z tytoniem, i herbatę, a i tego nikczemnika - tu wskazał na Czosnowskiego - okuć w kajdany, posadzić pod numerem 19 i przygotować rózgi. Ja mu dowiodę szlachectwa!" Dowiedziałem się później, że numer 19 był ciemnym lochem, ale czy rózgi były w robocie, tego. nie wiem. W kilka dni wezwano mnie znowuż na komisję, gdzie Nazimow pokazał mi list adresowany do Rabczyńskiego, pytając, czy widziałem go kiedy. Przyjrzawszy mu się, odpowiedziałem, że nie pamiętam, żebym ten charakter pisma kiedy widział. Kazano mi list głośno przeczytać. Kiedy przeczytałem, powiedziałem stanowczo, że pierwszy raz go widzę. Toż samo było z wierszami na cześć demokratów i modlitwą o wybawienie Polski spod jarzma moskiewskiego.
Nie mogłem się przyznać do znajomości tego wszystkiego, gdyż byłbym niechybnie karany za niedoniesienie, a polegając na charakterze Rabczyńskiego, wyparłem się stanowczo. Nazimow zresztą powiedział: “Nie wątpię, żeś pan to wszystko dawniej czytał, bo poprzednio zeznaleś sam, że Rabczyński żadnych tajemnic przed tobą nie miał, ale nie dziwię się, że nie przyznajesz się, bo wiesz, że odpowiadałbyś za niedoniesienie, ani się też nie dziwię, żeś nie doniósł, bo nie chciałbyś kolegów kompromitować. Zresztą nic tu tak ważnego nie ma, rzucić to wszystko do licha i śledztwo zakończyć!". Podziękowałem mu za tę decyzję ukłonem, ale o Rabczyńskiego byłem niespokojny, nie wiedziałem, co tego biedaka spotkać miało jako pozbawionego już poprzednio wszelkich praw szlacheckich; zesłanego na sołdata bez dosługi mogli cieleśnie ukarać. Westchnąłem do Boga o miłosierdzie dla niego. Więcej nigdy nie spotkaliśmy się z nim. Dowiedziałem się później, że zesłany został do orenburskich batalionów dla kontynuowania służby wojskowej, ale czy go ukarali prócz tego cieleśnie, tego nie wiem.
W końcu listopada 1841 roku generał Kawelin odwiedził mnie w więzieniu o godzinie jedenastej w nocy, oświadczając, że sprawa moja już została zupełnie zakończona i że, jako niewinny, będę odesłany na służbę jak poprzednio, nie na Kaukaz jednak, tylko do Finlandii, gdzie chociaż zimniej, ale za to weselej. Uradowany niezmiernie podziękowałem mu, dodając, że gotów jestem wszędzie, byle tylko z więzienia się wydobyć. Siedziałem wówczas z Aleksandrem Pietkiewiczem, akademikiem wileńskim, dzielny był to chłopak, pełen dowcipu i facecji, nawet więzienie nie zdołało pozbawić go humoru. Zawsze wesoły, płatał nieustannie figle wartom i komisji. Zapewne został uwolniony, gdyż winy żadnej w nim nie było. Zamieszany przez Pawłowskiego, musiał oczekiwać rozwiązania całej sprawy.
Wiadomość o uwolnieniu odpędziła od nas obydwóch sen, tysiąc projektów snuło się nam po głowach. Pietkiewicz zaraz sfabrykował z sadzy atrament i na malutkim kawałku papieru, zapałką zamiast pióra, napisał kilka słów do swej narzeczonej Pietkiewiczówny. Karteczkę tę miałem oddać zaraz po uwolnieniu mnie z więzienia, lecz nasze plany na nic się nie przydały. Komisja inaczej rozporządziła się moim uwolnieniem, nie tak jak domyślaliśmy się. Nazajutrz byłem wezwany na komisję, gdzie objawiono mi formalnie, że mam być odesłany pocztą do Finlandii i że o tym wszystkim, co zaszło od czasu aresztowania mnie, nigdy mówić nie mam prawa. Oprócz tego generał Kawelin oświadczył mi, że napisze do tamtejszej władzy wojskowej, ażeby miała wzgląd na mnie, jako niewinnego w ostatniej sprawie. Podziękowałem za tę łaskę i powróciłem do więzienia z niecierpliwym oczekiwaniem minuty mego wywiezienia z przykrej i nie zasłużonej klauzury. Tegoż wieczoru odwiedził mnie Nazimow, który oświadczył, że jest zadowolony ze szczęśliwego zakończenia procesu, dodając, że chce mi dać pewną radę, ale że nie jestem sam, zatem przy odsyłaniu mnie z ordonanshausu mam się upomnieć o zobaczenie się z nim. Cieszyłem się jakąś nadzieją, lecz i tu źli ludzie przeszkodzili temu widzeniu się. Żandarm z pocztowymi końmi przyjechał pod więzienie. Placmajor wyprawił poprzednio Pietkiewicza do kąpieli, bym się z nim nawet nie pożegnał. Później przyniesiono moje rzeczy i nie zważając na moje prośby o widzenie się z Nazimowem, żandarm wziął mnie jak swego i pognał w świat dla mnie obcy.
W tydzień stanąłem w Helsingforsie. Żandarm dostawił mnie wprost do głównodowodzącego wojskami w Finlandii, generała od infanterii Testlewa. Było to około godziny 3 po południu, generał ubierał się do obiadu, ale odczytawszy pismo podane sobie, przyjął mnie jak najuprzejmiej, zapraszając nawet do swego stołu, za co podziękowałem, gdyż już byłem po obiedzie. Wprowadził mnie do swego gabinetu, podał też gazety mówiąc: “Baw się pan tymczasem, póki generał dywizji, któremu potrzebujesz się przedstawić, wstanie, gdyż ma zwyczaj sypiać po obiedzie, a o tym uwiadomi nas ordynans". Po raz pierwszy po piętnastu miesiącach pozostałem bez warty. Patrzyłem na gazetę, ale nic zrozumieć nie mogłem, inne myśli krążyły po mojej głowie. Z łaskawego przyjęcia dowódcy korpusu wnosiłem o innych zwierzchnikach, pozory jednak nie zawsze mają wpływ na ich ludzkość. Generał był tak uprzejmy, że przysłał mi ze swego stołu przez własną córeczkę kieliszek wina i ciastek deserowych, co prawdziwie bardzo mnie ujęło, ale na dalszy mój los najmniejszego nie miało wpływu. Nareszcie ordynans dał znać, że naczelnik dywizji już wstał. Generał Testlew wraz z córeczkami odprowadził mnie do przedpokoju, gdzie podając mi rękę prosił, żebym w każdym razie udawał się wprost do niego. Podziękowawszy mu najserdeczniej, poszedłem za ordynansem do generała Etlera, naczelnika dywizji. W nim znalazłem zupełnie innego człowieka niż Testlew. Był to człowiek nadęty, chełpiący się swym stanowiskiem, które szczęściem, a nie zasługą osiągnął. Wypytywał mnie z całą surowością, głupiego naczelnika, jak i za co dostałem się do wojska. Wreszcie oznajmił mi, żebym listy do familii nie inaczej jak na jego ręce odsyłał, a odpowiedzi pod jego adresem odbierać będę. Ze smutkiem uświadomiłem sobie, że jeszcze niezupełnie wyszedłem spod gorliwej opieki tyranów, ale cóż było robić, trzeba było na nowo uzbrajać się w wytrwałość i cierpliwość. Oddał mnie porucznikowi, adiutantowi 4 batalionu finlandzkiego z jakąś sekretną instrukcją, ten zaś pomieścił mnie w koszarach z dwoma junkrami, Gusiewem i Winterem, którzy byli jego przyjaciółmi. Z początku byłem pewny, że to są dozorcy każdego mego kroku, ale wkrótce przekonałem się, że mam do czynienia z poczciwymi ludźmi, zaprzyjaźniliśmy się więc z nimi serdecznie.
Napisałem list pod adresem Kropiwnickich do wszystkich krewnych, nie mogłem wyraźnie pisać, ale w miarę możności dałem im poznać trudne moje położenie, przy tym wskazałem na potrzeby, jakie bez żadnej pomocy familii od czasu wyjazdu z Warszawy uciskają mnie. Dodałem w końcu, że naczelnicy są dla mnie bardzo łaskawi, a najlepszym tego dowodem jest to, iż generał dywizji Etler pozwolił im pod swoim adresem do mnie pisywać dla tym pewniejszego skomunikowania się. Generał przeczytawszy mój list, powiedział ku wielkiemu memu zdziwieniu, że tego listu odesłać nie może i że jakkolwiek wdzięczny mi jest, że go tak dobrze rekomenduję przed familią, jednak niektóre polityczne okoliczności wymagają, żebym nie pisał, kto jest dla mnie łaskaw, a ponieważ z rozkazu generała Testlewa mam być posłany na służbę do 2 batalionu finlandzkiego, konsystującego w Wyborgu, zatem korespondencję odbierać będę na imię batalionowego dowódcy. Musiałem więc zmienić treść listu i adres.
W parę tygodni potem byłem odesłany do Wyborga, dokąd w wigilię Bożego Narodzenia ruskiej daty przybyłem.
Znów nastąpiło przedstawienie się generałowi brygady. Przyjął mnie dosyć ozięble, jednak kazał mi dać kwaterę oficerską i nie wzywać na żadną służbę, oprócz musztry, której powinienem się był nauczyć, ażebym z czasem mógł awansować, z kwatery oficerskiej nie mogłem korzystać, gdyż pokój w zabudowaniu rządowym nie miał żadnych mebli i przy tym trzeba go było opalać, a na to funduszów żadnych nie miałem, musiałem zatem pomieścić się w koszarach razem z żołnierzami, dopóki nie zdobyłem się na meble, co zaledwo w pół roku nastąpiło.
Pierwszą rzeczą było dowiedzieć się o Polaków, którzy są w Wyborgu. Zainteresował mnie Andrzej Wolański, od czasów naszej rewolucji znajdował się w Finlandii, był wzięty do niewoli z bronią w ręku jako powstaniec w wołyńskiej guberni. Skazano go do aresztanckich rot na 3 lata do Sveaborgu. Po trzechletniej okropnej męczarni przeznaczony został jako człowiek już niemłody na sołdata inwalidnego. W przeciągu 11 lat i 4 miesięcy pobytu mego w Finlandii spędziłem z nim wiele chwil przyjemnych, wspólnie osładzaliśmy sobie nasz los, szczególnie na polowaniach, do których obydwaj byliśmy zapaleni. Poczciwy Wolański poratował mnie z samego początku koszulą i ręcznikiem, których nie miałem, wszystkie moje rzeczy pozostały na Kaukazie i tam przepadły na zawsze. Często bywaliśmy u księdza dominikanina Juchniewicza, który szczególnie Wolańskiego szacował, w najdelikatniejszy też sposób pomagał mu, często nawet tak, że ten nie wiedział, skąd i od kogo odbierał zasiłek pieniężny. Wart też był ten szanowny, zacny starzec wszelkiego współczucia i szacunku.
W kilka tygodni odebrałem odpowiedź na list pisany z Helsingforsu, ale nie od krewnych, tylko od zacnego Arenta, który przepraszaj mnie najmocniej, że nie jest w możności przysłania mi jakiegokolwiek zasiłku pieniężnego, krewni wymawiają się własnymi potrzebami. Zmartwiłem się niezmiernie tą odpowiedzią, raz, że potrzeby były naprawdę gwałtowne, po wtóre, że nie miałem u krewnych żadnego współczucia. Co tu było począć, jak zaradzić biedzie, koszula od Wolańskiego tylko jako tako się trzymała, wszystko było podarte, nie mówiąc już o głodzie, który przy sołdackim kapuśniaku nieraz kiszki nawiedzał. Trudny był ten początek, krewni odmówili zapomogi, rozpacz brała, a zaradzić złemu nie znajdowałem sposobu. Bóg miłosierny ulitował się nad niedolą moją, wkrótce znalazł się sposób na lepsze życie.
Budowniczy wyborski Lessing zachorował na rany w nogach i z tego powodu nie mógł nie tylko, chodzić, ale nawet z trudnością siedział, potrzebował koniecznie kogoś, kto by za niego robił plany z natury i przerysowywał projekty na czysto. Dowiedziawszy się o tym, udałem się do niego, proponując mu swoje usługi. Przyjął mnie z największą życzliwością. Nie zawierałem z nim żadnej umowy co do wynagrodzenia. Miałem bywać u niego w wolnym czasie od musztry, korzystać z jego stołu i robić, co potrzeba. Cieszyłem się, że będę miał przynajmniej dobry obiad, którego już dawno nie widziałem. Pracowałem szczerze, trudny był początek, a czego nie umiałem, zdobyłem usilnością i pracą. Wkrótce też stałem mu się niezbędnie potrzebnym, plany rysowałem według jego projektów, kopiując najdokładniej szwedzkie napisy. Dobry to był człowiek, polubił mnie bardzo, a kiedy odbierał honoraria, zawsze mi jakiejś części udzielał, co też wkrótce postawiło mnie na nogi. Doszedłem do bielizny i pościeli, nareszcie kwaterę umeblowałem porządnie i wygodniejsze życie zacząłem prowadzić. Tak pracując, bez umowy, obaj byliśmy z siebie zadowoleni. Trwało to dwa lata. Ale spotkała mnie nieprzyjemność, która na cały rok zrobiła przerwę w moich zajęciach. Przyczyną tej nieprzyjemności był sołdacki szynel.
Dowódcą kompanii, w której służyłem, był kapitan Seterborg, urodzony Szwed, który służąc długo w Rosji, zmienił religię na prawosławną i zapomniał albo też się wstydził ojczystego języka. Chcąc się okazać gorliwym synem Rosji, nie pojmując ludzkich uczuć, rządził się namiętnościami. Był to złośnik, tyran i despota do najwyższego stopnia. Pewnego razu na musztrze batalionowej wpadł w niepohamowaną pasję, miotając najszkaradniejsze wyrazy, bił żołnierzy na prawo i lewo pałaszem, w zapamiętałości swojej i mnie ugodził końcem w bok z dodatkiem: “Ty, Polak, naprzód!". U niego słowo Polak było wyrazem pogardy, co mnie bardziej zabolało niż uderzenie pałaszem, a że zawsze byłem gorącej krwi, nie ścierpiałem obelgi, ściągnąłem broń z ramienia do ataku i zawołałem: “Kapitanie, ostrożnie, bo cię jak psa wściekłego zakolę"! Odskoczył ode mnie, ale wybuchnął pogróżkami najokropniejszymi. Jednak okrążał mnie z daleka z niedowierzaniem. Przez czas defilady klął mnie ostatnimi wyrazami, ale i ja nie milczałem. Nie mogąc w tej chwili zemścić się na mnie, całą wściekłość skupiał na biednych żołnierzach, przywykłych cierpliwie znosić wszelkie niesprawiedliwości. Niejednego skaleczył, na koniec złamał pałasz o ich grzbiety. Na drugi dzień przysłał do mnie rozkaz, abym się stawił na musztrę kompanijną, od której byłem zwolniony przez dowódcę batalionowego. Odpowiedziałem, że jestem słaby i na musztrze być nie mogę. Otrzymałem powtórny rozkaz, ażebym jako słaby natychmiast stawił się do koszar dla zbadania mnie przez doktora. Od tego wymówić się nie mogłem, a zatem trzeba się było stawić. Po rozpuszczeniu ludzi z musztry pierwszą jego rzeczą było zawołać mnie i z największym grubiaństwem i surowością egzaminować o stanie zdrowia. Wreszcie mieliśmy obaj pójść do doktora dla sprawdzenia mej choroby, ale feldfebel zawiadomił nas, że doktor wyjechał gdzieś z miasta i tego dnia chorych nie będzie przyjmował. “Szkoda - zawołał kapitan bo pewny jestem, że ten gałgan zdrów, ale kiedy tak, to mi z koszar ani kroku nie wychodź bez mego pozwolenia". Opierając się na względach starszyzny, mając od nich oficerską kwaterę, a tym samym pozwolenie stołowania się w mieście, odpowiedziałem: .“Stół mam w mieście, zawczasu przeto opowiadam się panu kapitanowi, że będę chodził na obiad i kolację do miasta". “O, nic z tego - wykrzyknął kapitan - tu razem z sołdatami barszcz jeść będziesz!" Odpowiedziałem na to, że zdrowemu pozwolono mi mieć stół lepszy, słabemu zatem tym bardziej wyższa władza nie odmówi. Posypały się najbezecniejsze urągania, a na zakończenie powiedział: “Ja cię nauczę milczeć!". Przepisy wojskowe surowo zabraniały szykanować cudzoziemców, będących w szeregach rosyjskich. “Panie kapitanie rzekłem - pan nadużywasz swej władzy, a jako tylokrotnie znieważony przez pana, będę się skarżył przełożonym". Kapitan, nie posiadając się ze złości, że wobec prawie całej kompanii sprawiedliwą pogróżkę usłyszał, zaklął i wrzasnął: “Idź, gdzie chcesz! Ale spróbuj!" Tego rozkazu nie dałem sobie dwa razy powtarzać, natychmiast wyszedłem, udałem się do kapitana żandarmów Narbuta, jako do policji wojskowej, której obowiązkiem jest wszelkie nadużycie hamować. Narbuta dobrze znałem jako Polaka. Opowiedziałem mu całą krzywdę, nic nie tając. Powiedziałem, że jeżeli kapitan nadal nie zaprzestanie swego grubiaństwa, to mało dbając o życie, będę zmuszony chwycić się ostateczności, która może być złym przykładem dla drugich, gdyż jestem gotów kapitana pchnąć bagnetem, nie dbając wcale o to, co mnie może spotkać. Narbut odczuł zniewagę wyrządzoną współziomkowi, uspokoił mnie, mówiąc, że natychmiast pójdzie do generała brygady Mazilewa i opowie mu całą historię, a co on w tym względzie zdecyduje, nie omieszka mnie o tym zawiadomić. Skutek był najpomyślniejszy, generał przywołał kapitana i wyburczał należycie, dając mu rozkaz, aby na przyszłość w niczym nie wtrącał się do mnie, a tym bardziej ażeby słowa grubiańskiego nie ośmielił mi się powiedzieć, zaś w razie jakiej winy z mojej strony jemu zaraportował, a on sam tylko będzie wiedział, jak sobie ze mną postąpić. Od tego czasu kapitan omijał mnie z daleka, ale odgrażał się przed oficerami, że przy pierwszej sposobności odda mnie pod sąd wojenny. Dowiedział się o tym Narbut, a dla ochronienia mnie od mogących wyniknąć nieprzyjemności postarał się o przetranslokowanie mnie do innej kompanii. Skutkiem tego przeznaczony zostałem do 4 kompanii, dowodzonej przez kapitana Ugłę, Szweda, duszą i ciałem poczciwego i szlachetnego człowieka. Wkrótce poznaliśmy się bliżej, kochałem go, bo prawdziwie na to od wszystkich zasługiwał, postępował też ze mną jak przyjaciel, nie jak naczelnik. Niedługo otrzymaliśmy rozkaz wyjścia, aby podjąć służbę garnizonową w Nowej Finlandii, w forteczce na wyspie Roncesalen. Kompania Seterborga jako pierwsza pozostała w Wyborgu przy sztabie batalionu. Tym sposobem pozbawiłem się dochodów na życie potrzebnych. Zapasów żadnych prawie nie miałem, a po upływie paru miesięcy bieda zaczęła dokuczać niepospolicie. Pokój dano mi w zabudowaniu oficerskim, usługę także, ale bardzo trudno było znaleźć opał i wyżywienie. Musiałem żyć kaszą, którą sam sobie gotowałem w piecyku, czasem też na moim stole była zwierzyna, której zdobycie kosztowało niemało fatygi, za to niewiele pieniędzy. Trudno też było o kawałek chleba. Całymi dniami uganiałem się za zającami, kawkami lub cietrzewiami, na których tam nie zbywało.
Kompania nasza stała tam jeden rok. I tam otrzymałem przyzwolenie “najjaśniejszego pana" na awansowanie mnie na podoficera, co z wielką radością nie tylko moją, ale i moich znajomych przyjęte było. Wszyscy szczerze mi winszowali, robiąc nadzieję, że za rok zaawansuję na oficera, co jednak nie tak łatwo nastąpiło, nawet pomimo życzliwości i przedstawień naczelników, bo zaledwo po 9 latach z górą, w 1846 roku. Brak dokumentów szlacheckich był główną przyczyną odmawiania mi awansu. Odznaczenia się w służbie w Finlandii nie przyjmowano za podstawę do awansu. Musiałem zatem szukać środków wylegitymowania się, z niewielką nadzieją dopięcia pożądanego celu. Posiadałem papiery przysłane mi przez Kropiwnickiego z listem, że pomimo najszczerszej jego chęci genealogii mojej wydobyć nie mógł, dlatego przysyła mi dokumenty choć niedostateczne, ale mogące mi się przydać. Bardzo mnie to zmartwiło, a nawet zwątpienie i prawie rozpacz mnie ogarnęła. Bez odpowiednich funduszów cóż mogłem zrobić, prowadzić kosztowną korespondencję z tak daleka, kiedy pan Kropiwnicki, mając tak znakomite stosunki i wszelkie środki, nie był w stanie jakże zbawiennego dla mnie dzieła uskutecznić? Nie wątpiłem bynajmniej w to, ażeby nie użyto wszelkich środków dla wydobycia mnie z prawdziwej nędzy. Myliłem się jednak bardzo, tylko rodzony ojciec lub matka szczerze zajmują się losem swego dziecka, ale na pomoc krewnych nie ma co rachować.
Kiedy powróciliśmy, z Roncesalen do Wyborga z kompanią, ja na nowo zacząłem pracować u budowniczego, który dotąd zdrowym nie był. Pan Lessing miał brata w Petersburgu, komisanta kupieckiego, ten w 1846 roku zmarł, pozostawiając sukcesję jedynemu bratu, tj. budowniczemu wyborskiemu. Tym sposobem niespodziewanie pan Lessing otrzymał trzydzieści kilka tysięcy rubli schedy. Ukończyłem właśnie jakiś nieznaczny planik, należało mi się też coś jeszcze za poprzednie roboty. Pan Lessing obliczał dosyć długo, a nareszcie odezwał się w te słowa: “Umowy żadnej między nami nie było, ja płaciłem panu podług możności, nie podług jego pracy, dziś, kiedy mogę, powinienem i za przeszłe lata pana wynagrodzić, zatem podług mego sumiennego obliczenia należy się panu 750 rubli, które racz pan przyjąć i przebaczyć mi, że dawniej byle jak płaciłem. Upewniam, że nadal będę podług pańskiej pracy obliczał, nie podług moich potrzeb". Wzruszyła mnie ta poczciwość i szlachetność, podziękowałem mu najserdeczniej, przyrzekając zawsze być gotowym na jego skinienie. Od tego czasu w moim mieszkaniu zaszła wielka różnica, sprawiłem sobie meble, dubeltówkę z Liege wypisałem doskonałą, torby, rogi, pulwersaki, flaszki myśliwskie, słowem rozmaite elegancje do myślistwa nabyłem, wszystko praktyczne i w najlepszym gatunku. Od księdza Juchniewicza, naszego proboszcza, nabyłem przy jego odjeździe zegar stojący i fortepian z organami (fisharmonię), słowem pomieszkanie moje wcale porządnie wyglądało.
Wtedy zacząłem korespondencję dotyczącą wylegitymowania się. Wiedziałem, że w Kamieńcu Podolskim są także Radziejowscy, herbu Junosza, napisałem więc do nich, posyłając papiery i swoją prośbę, że jeżeli są w możności, niechże mi dopomogą wylegitymować się. W kilka miesięcy odebrałem papiery z odpowiedzią, że może by się udało wylegitymować, ale koszta będą wielkie. Widząc niepewną sprawę, nie chciałem się pozbawiać wszystkiego, co miałem. Teraz byłem ciągle komenderowanym na służbę zamiast oficerów, nie mogłem już tyle pracować, na koniec śmierć poczciwego Lessinga zupełnie pozbawiła mnie dochodów. Inny budowniczy nie potrzebował pomocnika. W 1850 roku byłem na nowo przedstawiony do awansu na oficera, podobno po raz piąty czy szósty, i znowu bez skutku. Wtedy straciwszy już zupełnie nadzieję, postanowiłem wyrobić sobie urlop sześciomiesięczny, pojechać do Warszawy i tam postarać się dla słabości zdrowia pozostać czas nieograniczony. Jako politycznie skompromitowany napotkałem wielkie trudności w uzyskaniu urlopu. Bez zezwolenia ks. Paskiewicza do Polski przyjechać nie było wolno, prosiłem zatem o przedstawienie całej sprawy, z uwagi na to, że już przeszło 10 lat przesłużyłem i uzyskałem szewron, co mogło świadczyć w pewnym względzie o mej “poprawie". Naczelnicy z przychylnością przedstawili moją sprawę. Korespondencja wlokła się 10 miesięcy, a gdy już zaprzestałem myśleć o szczęściu powrotu do ojczyzny, choćby na czas krótki, generał brygady przysłał swego ordynansa około godziny 11 wieczór z powinszowaniem, że urlop uzyskałem. Można sobie wyobrazić moją radość. Uściskałem zwiastuna tak wielkiego szczęścia i uczęstowawszy go, całą noc spędziłem bezsennie na projektach podróży. Z największą niecierpliwością oczekiwałem rana, aby odebrać pozwolenie wyjazdu na tak długo oczekiwany urlop. Znowu spotkałem się z dowodem ogólnej sympatii mych naczelników. Zaczynając od generała, pułkowników, adiutantów, aż do pisarza, wszyscy z najserdeczniejszą życzliwością śpieszyli się z wykończeniem długich, niezbędnych formalności, i o godzinie 2 po południu już miałem paszport w ręku, a około godziny 4 razem z kasjerem batalionowym, który miał jechać do Petersburga i naumyślnie dla mnie przyspieszył swój wyjazd, wyruszyliśmy w drogę. Finanse moje były szczupłe, zaledwie 20 rubli miałem na drogę. Nie wiedziałem, jak wyruszę z Petersburga, na piechotę czy w karecie. Czuwał Bóg miłosierny! Wszystko poszło jak najlepiej. Na drugi dzień po przyjeździe do Petersburga wyruszyłem do Warszawy w karecie pocztowej. Przepytując o okazję przy trakcie warszawskim, wstąpiłem z wizytą do szanownego doktora Malinowskiego, który po zwolnieniu z wileńskiego wiezienia był profesorem w Akademii Petersburskiej, oprócz tego zjednał sobie niezmierną wziętość i uznanie nawet u dworu carskiego. Zwierzyłem mu się, że jeżeli nie znajdę okazji za kilka rubli, będę zmuszony wyruszyć na piechotę. Poczciwy Malinowski obiecał mi dzięki swemu wpływowi wyrobić bezpłatne miejsce w dyliżansie, ale gdy go zawiodła nadzieja, kupił mi miejsce za własne 38 rubli. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko podziękować szanownemu doktorowi i wieczorem o godzinie 7 wyruszyć do Warszawy. Pasażerów było tylko pięciu, tyle tylko było miejsc w karecie. Jechał jakiś dygnitarz z żoną, nazwiskiem Chlebowski, ten znaczeniem swoim utrzymywał konduktora w należytym porządku, co też miało wielki wpływ na pośpiech w podróży. Piątego dnia stanęliśmy na wieczór w Warszawie i tak równo w tydzień po otrzymaniu urlopu byłem już u celu swych marzeń. Niepodobna opisać uczuć, jakie mną wtedy miotały. Jeszcze w drodze dźwięk ojczystej mowy rozrzewnił mnie serdecznie. Już widok Żyda polskiego, zwykle brudnego, ale dawno nie widzianego, sprawił mi radość niepospolitą, a cóż dopiero przyjazd do Warszawy, gdzie czekało tyle wspomnień drogich sercu, gdzie miałem powitać krewnych, którzy listownie zapewniali mnie o swej życzliwości.
Przyjechaliśmy o godzinie 7 wieczór w poniedziałek. Był to dzień przeznaczony przez państwa Kropiwnickich na przyjęcia. Oczekiwano znajomych, którzy zgromadzili się niedługo po moim przybyciu. Byli to dawni znajomi, poznawałem ich, ale nikt nie był w stanie mnie poznać. Nic dziwnego, tyle cierpień i trudów zmieniły byłego młodzieńca, jeżeli nie w starca, to przynajmniej w starszego już biedaka. Samo wejście do domu Kropiwnickich przekonało mnie, że czas i cierpienia wywarły na mnie swój wpływ niepospolicie. Wszedłem z tłumokiem przez kuchnię, w wojskowym szynelu i z pałaszem u boku, z zarzuconym futrem na ramiona. Nie chcąc robić przykrego wrażenia, zwłaszcza na młodej generacji, zrzuciłem w przedpokoju szynel i włożyłem tużurek, ponieważ miałem ze sobą cywilne rzeczy. Właśnie wtedy pani Radwańska przechodziła przez kuchnię, idąc na wieczór do Kropiwnickich. Została ostrzeżona przez służbę, że jakiś żołnierz w przedpokoju przebiera się. Wchodzi do kuchni i spoglądając na mnie ze zdziwieniem, zapytuje: “Cóż to znaczy?" Poznałem ją natychmiast, a witając radośnie, zapytałem, czy mnie nie poznaje? Ta odstąpiła ode mnie zdumiona, mówiąc: “Ale skądże znajomość?" Musiałem jej powiedzieć moje nazwisko, żeby sobie przypomniała brata ciotecznego, którego doskonale znała. Okrzykami zatem oznajmiła moje przybycie. Wszyscy obstąpili mnie i witali serdecznie, starsi dziwili się zmianie, jaką we mnie widzieli, młodsi przyglądali mi się z ciekawością. Liczne młode pokolenie w mej nieobecności już w części do młodzieńczych lat doszło. Kropiwniccy mieli teraz ośmioro dzieci, z których najstarszy miał zaledwie cztery lata, kiedy byłem wytransportowany na Kaukaz, Opowiedziane przeze mnie koleje losu niejednego rozrzewniły, na młodych zrobiły najsilniejsze wrażenie i zjednały serca wszystkich.
Na drugi dzień musiałem załatwić sprawę urzędową, to jest przedstawić się władzom. Po należytym wypoczynku wziąłem się zaraz do wylegitymowania się ze szlachectwa. Trudna to była sprawa. Gdyby nie wuj, major byłych wojsk polskich, Franciszek Miecznikowski, który zapoznał mnie z byłym członkiem heroldii, a ten przez wzgląd na moje położenie bez żadnego wynagrodzenia przyjął na siebie obowiązek wylegitymowania mnie, i rzeczywiście bardzo łatwo wszystko poszło. W starym archiwum Królestwa znalazły się akta, skopiowanie których bardzo mało mnie kosztowało, legalizacja zaś metryk dziada i ojca, z Poznańskiego pochodzących, przez konsula pruskiego dla wojskowego bezpłatnie dopełnioną była, tak więc interes mój był na najlepszej drodze. Na Nowy Rok (1852) pojechałem tymczasem do Krasnegostawu, do najbliższych krewnych, gdzie wtedy mieszkał szwagier doktor Krauze, wdowiec po dwóch moich zmarłych siostrach, po Annie, która pozostawiła dwóch synów - Stanisława i Tadeusza - i córeczkę Annę oraz po drugiej żonie Zofii, która po roku zmarła, obydwie rodzone moje siostry. Przez szwagra nie byłem poznany, siostrzeńcy widzieli mnie, kiedy byli małymi jeszcze dziećmi w czasie eskortowania mnie z Zamościa przez Lublin do Warszawy. Anna widziała mnie dopiero pierwszy raz. Czułe to były przywitania, siostrzeńcy i siostrzenica okazali mi prawdziwe przywiązanie. Nazajutrz po moim przyjeździe udaliśmy się na cmentarz w celu odwiedzenia grobów matki i trzech sióstr. Z boleścią serca stwierdziłem, że Krauze na grobach ich najmniejszego znaku nie położył, jedynie dzieci i dziady kościelne tylko przybliżone miejsce wskazywali. Ta obojętność szwagra bardzo mnie zmartwiła, a nie mogąc złemu zaradzić, kończąc poszukiwania zamówiłem wotywę, i nie robiłem żadnych wymówek. Bawiłem tam dwa tygodnie, spieszyłem się do Warszawy dla dalszego prowadzenia zaczętej sprawy legitymacji. Podczas tego wyjazdu z Warszawy przekonałem się, że czujna policja na każdy mój krok baczną zwraca uwagę. W Krasnymstawie naczelnik żandarmów był uwiadomiony o moim przybyciu i zaraz się dowiadywał, jak długo mam zabawić. Powróciwszy do Warszawy, otrzymałem wezwanie komisarza 7 cyrkułu, ażebym się do niego stawił, co gdy uczyniłem, oznajmił mi, że o każdym wyjeździe moim mam mu meldować, jeżeli nie chcę, aby policjant codziennie o mnie się dowiadywał. Kiedy mu powiedziałem, że jako wojskowy tylko swojej władzy jestem obowiązany meldować się, pokazał mi sekretny rozkaz, polecający mu o każdym moim kroku donosić. Dla uniknięcia wizyt policjanta przyrzekłem dawać znać o każdym mym wyjeździe z Warszawy, choćby na czas krótki. Pięć miesięcy minęło jak jeden dzień wśród dzieci Kropiwnickich, z którymi bardzośmy się pokochali. Nastąpiło wreszcie smutne pożegnanie, albowiem będąc już pewnym legitymacji, nie myślałem robić starań o pozostanie na czas nieograniczony. Ile boleści było przy rozstaniu się, Bogu tylko wiadomo. Trzy dni przed moim wyjazdem dzieci i kobiety już płakały, co i mnie rozrzewniało. Przez lat piętnaście serce moje nie doznawało rodzinnej czułości. Tu przez pięć miesięcy byłem otoczony najtkliwszymi dowodami serdeczności starszych i młodszych i raptem musiałem znów powrócić do ludzi nieczułych, którzy może nigdy w życiu nie tęsknili do rodzinnej ziemi i pieszczot rodzinnych, a tym samym nie mogli pojąć mojej tęsknoty... Serce pękało z boleści, ale powinność zmuszała do powrotu. Wszystkie dzieci napisały mi po kilka słów na pamiątkę, ja również wpisywałem się do albumów, jeśli ktoś tylko je posiadał. Jadwiga Kropiwnicka, dzisiejsza Żychlińska, trzynastoletnia wówczas panienka, obdarzona czułym i poczciwym serduszkiem, była przykładem dla młodszych w okazywaniu mi czułości. Napisałem jej następujące słowa: “Przez wiele lat znękane serce moje tęskniło i rwało się do rodzinnej ziemi, w której oczekiwałem tylko smutnych wspomnień przeszłości! Nie miałem już zobaczyć matki ani sióstr, one znikły dla mnie na zawsze, spodziewałem się znaleźć tylko obojętnych krewnych. Wróciłem na krótki czas, znalazłem czułych krewnych, a tkliwe i niewinne Wasze pieszczoty były prawdziwie Boską nagrodą za długoletnie cierpienia. Miła Jadziu! Ty byłaś moim starszym aniołem pocieszycielem, Ty z siostrzyczkami swoimi nagrodziłaś ciężką przeszłość moją. Błogosławieństwo Boże niech spływa na Was, Z serdecznym żalem znowu Was muszę opuścić, lecz z nowym życiem i z nadzieją, że wkrótce Bóg miłosierny położy kres cierpieniom i pozwoli powrócić do Was, najmilszych". Kazia Miecznikowska narysowała mi na pamiątkę kapliczkę Wilhelma Tella ze stosownym napisem. Nawzajem napisałem jej: “Często myśl moja błądzić będzie w krainie, gdzie doznałem szczęścia dla wielu niepojętego. Często jęknie pierś zmęczona przeciągłym westchnieniem i na łodzi wspomnień po łez potoku duszę młodą, odartą z wolności uroku, poszlę do kraju, gdzie żyła krótkotrwałym szczęściem".
Przyszła nareszcie chwila smutnego pożegnania. W pierwszych dniach kwietnia 1852 roku musiałem wyruszyć z Warszawy. Pan Kropiwnicki i Oleś Miecznikowski dali mi na drogę 60 rubli, bez których musiałbym chyba piechotą wracać do Finlandii. Nająłem dyliżans, a wszyscy krewni i wielu znajomych odprowadzili mnie na pocztę. Tu szczery płacz odprowadzających mnie pomnożył liczbę ciekawych przechodniów tak dalece, że wkrótce w bramie zrobiło się ciasno, wszyscy przejęci byli serdecznym współczuciem, domyślając się po moim szynelu, że gdzieś daleko odjeżdżam i zapewne na długo. Tym razem podobno i przekupki, czułe zazwyczaj tylko na zysk, rozrzewniły się. Głośne było w Warszawie to pożegnanie, a w parę lat później pani Kropiwnickiej opowiadano za granicą u wód, że jakaś familia opłakiwała świeżo zesłanego na Syberię, nie podejrzewając, że ją samą w liczbie żegnających wygnańca widziano.
Wkrótce po moim powrocie do Finlandii pan Kropiwnicki przysłał mi dyplom szlachecki, który, gdyby był przyszedł kilka lat wcześniej, oszczędziłby mi wielu zmartwień i poniżeń. Po zatwierdzeniu dyplomu w heroldii petersburskiej, co trwało pół roku, zaraz zostałem awansowany na junkra, a następnie przedstawiony do awansu na oficera. Pragnąc przybliżyć się do ojczyzny, podałem się do ochockiego pułku strzelców 4 korpusu, który miał na wiosnę 1853 roku wyruszyć do Polski. Dnia 4 marca 1853 roku byłem awansowany na oficera i skierowany podług mego życzenia do ochockiego pułku. Pożegnanie przyjaciół, naczelników i żołnierzy było bardzo serdeczne i tkliwe, ale już innego rodzaju, nie tak jak z krewnymi.
Poczciwy ksiądz Lutkiewicz zebrał dziesięciu najżyczliwszych naczelników i moich przyjaciół i tytułem obiadu pożegnalnego fetował nas po staropolsku. Po obiedzie miałem natychmiast wyjechać, ale niepodobna było odmówić szczerym i serdecznym zaproszeniom innych. Kupiec Heino, także jeden z życzliwych moich przyjaciół, zaprosił do siebie i wprost od niego mieli mnie wszyscy odprowadzić kilka wiorst. 24 marca, tj. w wigilię Zwiastowania Panny Marii o godzinie i w nocy opuściłem Wyborg. Kilkanaście sań odprowadzało mnie ze 7 wiorst. Po dobrym ponczu i kilku butelkach szampana niektórzy powrócili do miasta, a pozostali pojechali ze mną do pierwszej stacji. W liczbie tych ostatnich, rozumie się, był najpierwszy Wolański i żołnierz Mitrofanow, który zawsze okazywał mi wiele przychylności.
Dalej kupiec Filipow, adiutant Nikonic, kapitan Simberg i dwóch młodszych oficerów. Tu pożegnałem na zawsze Finlandię, najbardziej żałując zacnego Wolańskiego, który niezmiernie odczuł mój odjazd. Biedny starzec płakał jak dziecko, utyskując, że najlepszego przyjaciela we mnie traci i że odtąd jego wygnanie daleko mu będzie dotkliwszym. Rozrzewniony wyrwałem się z jego objęcia i ruszyłem ku Petersburgowi, pocieszając się tą myślą, że jako oficer będę mógł choć z daleka przynieść czasem ulgę biednemu starcowi.
W Petersburgu obowiązany byłem zatrzymać się dla urzędowych przedstawień w departamencie Ministerstwa Wojny i dla uzyskania stamtąd pieniędzy na koszta podróży do pułku, który kwaterował na Podolu w Proskurowie. (Płoskirów.) Tu wyrobiłem sobie urlop i mogłem pojechać na 28 dni do Warszawy. Nie potrzeba mówić, że przyjęty byłem w Warszawie bardzo serdecznie, a wyjeżdżając i mając w sercu nadzieję szybkiego powrotu, już nie odczuwałem tak boleśnie rozłączenia, tym bardziej że moja pozycja materialna znacznie się polepszyła.
Kampania wschodnia pchnęła nasz pułk w miesiąc po moim przybyciu do księstw naddunajskich. Była to wojna z Turcją. Nikt nie wątpił o zwycięstwie i każdy myślał, że jak Bóg pozwoli pozostać żywym, może być pewnym awansów i nagród honorowych. Co do mnie, to nie zważając na politykę, która nie miała związku z losem Polski, lecz mając na celu osobiste widokipowrót do Polski dla powetowania tylu strasznych lat - postanowiłem z narażeniem życia dobijać się awansów, ażeby po skończeniu kampanii korzystniejsze miejsce w Polsce otrzymać.
Parę razy szczęśliwie wyszedłem z wielkiego niebezpieczeństwa, raz uniknąłem śmierci albo niewoli wobec całego pułku, gdy w czasie przemarszu spod Oltenity ku Sylistrii, odjechawszy o trzy wiorsty od pułku konno, sam jeden zostałem napadnięty przez podjazd turecki, którego nikt się tam nie spodziewał. Pistolety miałem nie nabite, za całą obronę służył mi pałasz, więcej dla formy niż dla obrony przy boku wiszący. Turcy najniespodziewaniej wystrzelili do mnie ze wszystkich pistoletów naraz, szczęściem, żaden z nich nie trafł ani mnie, ani konia. Wkrótce usłyszałem doganiającego mnie nieprzyjaciela. Jeden z nieprzyjaciół krzyczał coś po turecku, zapewne wzywał, abym się poddał, równał się już z koniem z mojej prawej strony, gdy moje rozpaczliwe machnięcie pałaszem osadziło jego konia, a ja nie ścigany, przypędziłem do pułku. Innym razem, a było to 4 marca 1854 roku, poszedłem do reduty, leżącej nad Dunajem, gdzie miałem poprzednio nadzór nad sypaniem okopów i gdzie pozostawał jeszcze pod moim nadzorem instrument szańcowy, gdy tymczasem zajęty byłem pomniejszą budową umocnień przy pikiecie kozackiej. W reducie byt wówczas mój brat, junkier Fortunat Miecznikowski. Pełnił on tam służbę ze swą kompanią, którą żołnierze objęli jak zwykle nocą dla uniknięcia wystrzałów nieprzyjacielskich. Chciałem Miecznikowskiemu zanieść kotletów i porcję wódki i pomimo nakazu, ażeby bez polecenia nikt nie ważył się wchodzić do reduty, mając za wymówkę szańcowy instrument, doręczyłem bratu śniadanie. W reducie urządzone były zimą koszary, w których ogrzewali się oficerowie i żołnierze, powracający z pikiet. Kiedy tani wszedłem, oficerowie zajadali jakieś mięsiwo po tęgim hauście gorzały, wypitym sobie dla rozgrzania się i dodania odwagi, Moje przybycie ożywiło towarzystwo, ponowiły się kielichy, a raczej piliśmy bez nich, wprost z butelki, z przymówkami: “Dusza zna miarę", gawędziliśmy, żartowaliśmy. Na koniec kapitan Jurjew, dowódca kompanii i całej reduty, widząc bladość Miecznikowskiego, wystąpił z przymówkami, że tchórzy, ale ten już do swych żartobliwości powrócić nie mógł i blady był nadzwyczajnie. Tłomaczyłem Miecznikowskiego, mówiłem, jest słaby, dlatego blady, a chcąc odsunąć wszelkie podejrzenia i będąc pewnym, że za ukazaniem się naszym na wałach nieprzyjaciel nie omieszka strzelać ze sztucerów, zawołałem: “Pójdziemy na wały, obejdziemy redutę naokoło, a dowiedziemy, żeś nie tchórz". Miecznikowski przyjął wezwanie, ale gdy podeszliśmy do wału, zreflektował się i zaczął mi tłomaczyć, że niepotrzebne narażanie się jest nierozsądkiem, a nie męstwem. Słowem, odmówił mi towarzyszenia po wałach naokoło reduty. Słowo się wymówiło przy oficerach i żołnierzach, cofać się było niepodobna. Wyszedłem zatem na wał, a ponieważ pośpiech w oczach wszystkich zdradzałyby obawę, zatem wolnym krokiem obszedłem wały. Czternaście pojedynczych kul przeleciało koło mnie, ale gdym już schodził z wału, żołnierze spostrzegli, że Turcy znacznym oddziałem wbiegli na wały, szykując broń na mnie. Słysząc o tym, artyleryjski oficer Nikoforow dał rozkaz swym żołnierzom, ażeby jednoróg wytoczyli na barbak i wymierzyli w nieprzyjaciela. Kapitan Jurjew, nie nazbyt odważny, wzbraniał mu tego, mówiąc, że ma rozkaz, ażeby nieprzyjaciela nie zaczepiać, tylko w razie ataku na wystrzały armatnie armatami odpowiadać. Nikoforow pragnąc postawić na swoim i nie chcąc uchodzić za podkomendnego oficera piechoty, utrzymywał, że odebrał rozkaz, ażeby w razie skupienia się nieprzyjaciela na drugim brzegu przyległej wyspy lub w razie zaobserwowania jakichś ziemnych robót rozpędzić nieprzyjaciela wystrzałami armatnimi. Co gdy powiedział, wydał komendę: “Pal"! Granat pękł nad głowami nieprzyjaciela, ale w odpowiedzi na ten zręczny wystrzał Turcy zaczęli z sześciu armat silnie bombardować naszą redutę. Nikoforow widząc, że to nie żarty i mając tylko dwie armaty i nieduży zapas amunicji, rzadko im odpowiadał wystrzałami. Jurjew zaś zebrawszy kompanię, pomieścił się w fosie za wałem dla ochronienia ludzi. Mnie, jako nie należącemu do załogi, nie wypadało pozostawać przy obcej komendzie, a swoją miałem pozostawioną nad brzegiem Ardżyselu na kozaczej pikiecie. Dla uniknięcia więc tłomaczeń w razie przybycia kogoś z naczelników, zmuszony byłem wyjść z reduty, narażając się na wystrzały, które często przenosiły redutę i padały, jeżeli nie z polotu, to rykoszetowały na drodze, którą przebyć musiałem. Nic to nie pomogło, musiałem biec do swej komendy, zszedłem więc do fosy, ażeby pożegnać kapitana i oficerów, lecz gdy już miałem wyjść na płaszczyznę, nad głowami naszymi pękł granat i odłamek ośmiofuntowy ugodził w feldfebla, rozorując nieborakowi rękę do kości i bok do żeber, tak że skurczył się biedak w kucki. Zatamowaliśmy mu krew, jak mogliśmy, przewiązaliśmy rany chustkami od nosów, innego środka nie było, gdyż ani bandaży, ani felczera do reduty nie odkomenderowano. Zaledwo opuściłem redutę, idąc po brzegu Ardżyselu, gdy nieprzyjaciel spostrzegł idącego oficera, zaczął mnie brać na cel, strzelając z ręcznej broni. Była to kompania, która w nocy przeprawiła się na przyległą do Ardżyselu wyspę do lasku i tam obserwacje swe robiła, o czym reduta nie wiedziała. Wystrzały szły nadzwyczajnie gęsto, kule świstały koło uszu albo prawie ziemię spod nóg wyrywały. Pewny byłem, że me wyjdę cało, ale widać inaczej było sądzone. Nieprzyjaciel, strzelając do mnie z odległości może 400 kroków, nie zdołał trafić, w pewnej chwili droga się zmieniła, jar zasłonił mnie od niebezpieczeństwa, szczęśliwie przybyłem więc do pikiety, gdzie jednocześnie przybył pułkownik Bibikow z czterema adiutantami, a widząc, że od strony reduty przybywam, zapytał, czy byłem tam bliżej. Opowiedziałem zatem bez ukrywania, że chodziłem dla policzenia narzędzi i że nieprzyjaciel przy mnie zaczął bombardować redutę, skutkiem czego został ranny niebezpiecznie feldfebel.
Ukryłem jednakże zaczepkę Nikoforowa, domyślając się, że rozkazu takiego, jak utrzymywał, nie miał. Pułkownik zafrasował się, że felczera w reducie nie ma i nie może transportować rannych z powodu gęstych wystrzałów. Chodziło mu też o życie feldfebla, zwrócił się więc do oficerów i powiedział: “Kto by z panów chciał jechać moimi saniami w cztery konie w poręcz zaprzężonymi po błocie (gdyż droga była niezmiernie błotnista i grząska), aby oddać rozkaz oficerowi artyleryjskiemu, aby rzadko strzelał oraz żeby kapitan ochraniał ludzi, a z powrotem zabrał ze sobą ranionego feldfebla?" Oficerowie spojrzeli po sobie, nikt się jakoś nie zgłosił z chęcią wypełnienia tego rozkazu. Chcąc zyskać względy pułkownika, który Polakom nie bardzo sprzyjał, wziąłem na siebie spełnienie rozkazu.
Do reduty można było podjechać dla uniknięcia strzałów od strony przeciwnej Ardżyselu, ale uniknąć armat było niepodobieństwem. Stangretem był dzielny młody człowiek, odważny, na żołnierza, a nie na stangreta stworzony, wystrzały armatnie przeskakujące koło nas i przez nas cieszyły go zamiast strachem przejmować, wykrzykiwał tylko: “Nie trafisz! nie! dalibóg nie trafisz!", a stojąc w sankach konie podcinał, żeby prędzej szły, żeby szybciej stanąć za wałem i nie służyć za cel nieprzyjacielowi. Jakoś stanęliśmy szczęśliwie za wałami, tu już ja sam wszedłem za bramę redutową do oficera artyleryjskiego, rozkaz oddałem, a od niego wdzięczne oświadczenie otrzymałem za ukrycie rozpoczęcia niepotrzebnej walki. Ranionych, na szczęście, więcej nie było, biednego feldfebla, osłabionego z powodu utraty krwi i drżącego od zimna, położyłem w saniach, okryłem swym płaszczem, a siedząc przy nim, przy czym byliśmy znowu wystawieni na cel i nawet kilku kulami odprowadzeni, powróciliśmy do pikiety, gdzie już znajdowali się felczer z bandażami i doktór z instrumentami.
Rana była niebezpieczna, jednak biedak wykurował się z niej, ale po to, żeby drugi raz lepiej oberwać, albowiem pod Inkermanem zabitym został. Pułkownik podziękował mi grzecznie. Dwa razy jeszcze byłem z własnej ochoty w bitwie. 12 marca (1854 roku) już nie jako ochotnik, ale w ogólnym ataku pułkowym na wyspy dunajskie między Oltenitą i Turtukajem. Wieczorem otrzymałem kontuzję w lewą nogę, skutkiem czego nie tylko że karierę wojskową zakończyć musiałem, ale i kaleką bodaj czy nie do śmierci pozostać muszę. Z powodu tej kontuzji musiałem jechać do Bukaresztu na kurację, gdzie po czterech miesiącach okazało się, że wyleczenie się jest niepodobieństwem. Skierowano mnie zatem na urlop do wód mineralnych, według mego życzenia, rozumie się, do Polski. Wróciłem zatem do miłych krewnych, a szczęście widzenia ich, choć okupione kalectwem, wprawiło mnie w zachwyt.
Przejechałem granicę 26 lipca 1854 roku. Był to dzień imienin Anny Krauze, kochanej mej siostrzenicy. Z Chełma pojechałem na Krasnystaw, ażeby jej w tym dniu zrobić niespodziankę. Zabrałem ze sobą ojca jej macochy, Bokiewicza, tam zamieszkałego. Wieczorem, zaledwie wyruszyliśmy, spotkał nas ulewny deszcz z grzmotami, musieliśmy przeczekać ten deszcz w karczmie już blisko Krasnegostawu, ale dojeżdżając, spostrzegliśmy łunę niezmierną, właśnie nad miastem. Przybyliśmy około pierwszej godziny w nocy pod mieszkanie doktora Krauze. Było ono oświetlone, goście w najlepsze zajadali kolację po tańcach wyprawianych z powodu imienin. Przyjęto nas radośnie, chociaż moje kule rozrzewniły wszystkich. Młodzieży, zastaliśmy mało, a to z powodu pożaru, wszyscy pobiegli ratować pogorzelców od pioruna, w ich liczbie był i Tadeusz Krauze. Zaziębił się wtedy, skutkiem czego zachorował śmiertelnie i po kilku miesiącach choroby umarł.
Po kilkodniowym goszczeniu musiałem spieszyć do Warszawy, gdyż mijał czas na kurację do wód mineralnych. W Warszawie również, gdy mnie zobaczono o kulach, nie bez łez przyjęty byłem. Dwiema musiałem się podpierać, z wielką trudnością chodziłem. Stanąłem znów u Kropiwnickich, gdzie prawdziwie macierzyńskiej doznawałem opieki.
W parę tygodni pojechałem do Buska. Wziąłem tam czterdzieści kąpieli, ale żadnej ulgi nie doznałem. Porobiłem w Busku mnóstwo bardzo przyjemnych znajomości i chociaż byłem pewny, że żadne wody nic memu kalectwu nie pomogą, mimo to postanowiłem i na drugie lato tam pojechać, co też z łatwością się dało uskutecznić.
Przez cały rok 1855 i początek roku 1856 mieszkałem w Warszawie, doznałem tu bardzo wielu przykrości z powodu nieporozumień familijnych. Rzucam jednak zasłonę na ten bolesny rok życia mego, gdzie najserdeczniejsza życzliwość była źle tłomaczoną i źle przyjętą, przez co ostygło we mnie najczystsze me przywiązanie do krewnych. Przywiązanie takie mógł czuć tylko ten, kto przechodził jak ja bolesne koleje losu z daleka od rodziny, między wrogami. Ale tego nikt zrozumieć nie umiał i ocenić nie zdołał.
Wśród tego wszystkiego zapragnąłem spokojnego życia, gdziekolwiek bądź, byle w kraju. Próbowałem jeszcze raz wykurować się, pojechałem na Kaukaz do wód mineralnych, do Piatigorska (na koszt rządowy). Doznałem rzeczywiście ulgi i powróciłem do Warszawy. Otrzymawszy dymisję z wojska w 1857 roku, dołożyłem starań i udało mi się otrzymać posadę rządową w Płocku, gdzie też nowe życie dla mnie zabłysło.
KONIEC