Ignacy Radziejowski
"Pamiętnik powstańca 1831 roku"
I
Dzieciństwo. Powstanie
1830—31 r.
Urodziłem się w domu szlachec-
kim, bardzo miernej zamożności,
dnia i lutego 1815 r. w pod-
laskim wówczas województwie
(w dzisiejszej guberni lubelskiej), we wsi Kobyl-
nicy, bardzo blisko pamiętnego dla współrodaków
miejsca, tj. o 1/4 mili od Maciejowie, a jeszcze
bliżej od miejsca wzięcia Kościuszki.
Ojciec mój był naówczas posesorem trzech
wiosek, powodziło mu się nieźle, ale wczesną
ś
miercią, bo w piątym roku po moim urodzeniu,
zostawił nas w bardzo krytycznym położeniu. Mat-
ka, obarczona sześciorgiem drobnych dzieci, go-
spodarstwem zajmować się nie mogła, a może
i nie wydołała. Zaufany ekonom i procesy po
ś
mierci ojca wynikłe wycieńczyły fundusze do te-
go stopnia, że po spieniężeniu inwentarzy i po
opłaceniu kosztów wygranego procesu, który zbyt
wiele kosztował, matka z kilkoma tysiącami wy-
jechała na mieszkanie do Warszawy, a ekonom,
daleko rządniejszy, kupił sobie cząstkę i na włas-
nym kawałku gospodarował.
W Warszawie, za radą wuja Kazimierza Miecz-
nikowskiego, kapitalik został ulokowany na pro-
cencie, a procederem życia miało być utrzymy-
wanie studentów i akademików. Nieszczęście
chciało, że dłużnik zbankrutował i wszystko stra-
conym zostało. Akademicy częstokroć nie uiszczali
się w opłatach, trzeba zatem było i to zarzucić
i wziąć się do pracy ręcznej. Położenie było
okropne, biedna matka szyciem musiała wyżywić
nas z sześciorgiem małoletnich, z których dwie
siostry starsze słabą tylko mogły być pomocą. Ja
najwcześniej przestałem być ciężarem rodzeństwa.
Staraniem życzliwych przyjaciół matki w dziesią-
tym roku życia zostałem umieszczony w szkole
lubelskiej na koszt funduszów Gompersa. Każdy
komu zdarzyło się opuszczać rodzeństwo, łatwo
pojmie, z jaką boleścią serca pożegnałem matkę,
siostry i brata.
Długo nie mogłem się oswoić z obcymi ludźmi,
którzy matkę zastąpić mieli. Smutny, zdałem egza-
min i przyjęty zostałem do drugiej klasy. Odtąd
raz na rok, tylko w czasie wakacji, robiłem
uszczerbek matce. Przyjazd mój i odjazd zawsze
kosztował kilka złotych ciężko zapracowanych,
oprócz tego przez półtora miesiąca przybywała
jedna gęba do nakarmienia, dla której parę go-
dzin więcej pracować trzeba było. Radość z przy-
bycia mego zawsze krótką bywała, troskliwość
matki o byt codzienny odbierał jej wszelkie chwile
nawet dostatecznego spoczynku. Smutne to wspo-
mnienie lat dziecinnych dziś serce ściska. Dzieci
nigdy nie są w stanie wywdzięczyć się troskli-
wości rodziców!
Starszy brat mój, Michał, bardzo młodo, bo
w szesnastym roku życia, poszedł do służby woj-
skowej do 5 pułku piechoty. Bieda była przyczy-
ną, że także musiał ustąpić z domu, żeby nie być
ciężarem matce. Pozostałe cztery siostry uczyły
się i pracowały podług możności. Najstarsza Anna
poszła za mąż w siedemnastym roku za doktora
Krauze. Zmarła w dwudziestym szóstym roku
ż
ycia, pozostawiła dwóch synów, Stanisława i Ta-
deusza, i córkę Annę. Druga siostra, Eleonora,
zmarła w dwudziestym pierwszym roku życia pan-
ną (w roku 1833). Narzeczony jej, śukowski,
zmarł pierwej - w 1831 roku. Trzecia siostra, Jó-
zefa, zmarła w 1831 roku, w czternastym roku
ż
ycia. Czwarta Zofia, mając lat osiemnaście, po-
szła za mąż za wdowca po Annie! Rok tylko ży-
ła z mężem i po urodzeniu dziecka razem z nim
zmarła w 1839 roku. Nieszczęśliwa matka moja
przeżyła wszystkie córki, które na jej rękach ko-
nały. Pozostała przy wnukach u doktora Krauze-
go, gdzie w roku 1841 dnia 8 lutego w Krasnym-
stawie życie zakończyła.
Rewolucja nasza 1830 roku zastała mnie w
5 klasie. Któż ze starszych nie wie, jaki zapał
panował wśród ówczesnej młodzieży szkolnej (nie
mającej rozwiniętych jeszcze władz umysłowych
i sił fizycznych) i ja pragnąłem do czegoś być po-
ż
ytecznym krajowi. Z jakaż zazdrością patrzyłem
na doroślej szych kolegów, którzy gotowali się do
broni! Dla zbyt młodego wieku pomijano mnie
i o książce myśleć kazano. Generał Weyssenhoff,
dowiedziawszy się, że młodzież klas wyższych
udała się na cmentarz dla złożenia przysięgi na
grobach ojców, że będzie bronić kraju do ostat-
niej kropli krwi, zaprosił ją do swego mieszkania,
gdzie miał przemowę do starszych, dziękując im
za zapał oraz zachęcając do wytrwania w chwa-
lebnym przedsięwzięciu. Młodszych zaś starał się
przekonać, że nie tylko bronią, ale i głową można
być krajowi pożytecznym, kto zatem nie jest jesz-
cze w stanie dzielić trudów wojennych, powrócić
ma do szkół, które podczas ogólnego uniesienia
uczęszczane nie były. Przemowa ta nie trafiła do
przekonania mego. Być użytecznym krajowi kie-
dyś, po ukończeniu nauk (do których chęci wiele
nigdy niestety nie miałem), podczas gdy koledzy
dziś już są mu dzielną pomocą - ta myśl taką
gorącą chęcią mnie napełniła, że nie pojmując
trudności, zaledwie z kilku groszami w kieszeni,
sam jeden, piechotą wybrałem się do Warszawy
w nadziei zobaczenia się z bratem, który by do-
pomógł mi wejść do wojska. Szczera chęć wszyst-
ko przezwycięża i rodzi siły do pokonania naj-
większych trudności. Pierwszego dnia po wyjściu
z Lublina, grudniową porą o kilku obwarzan-
kach, z białą kokardką u czapki, wieczorem sta-
nąłem za Puławami. Książę Konstanty właśnie
nocował po drugiej stronie Wisły w Abramowi-
czach. Awangardę minąłem już w Końskowoli,
a na szosie około Puław spotkany przez oddział
„konopolców", za kokardę przez oficera napasto-
wany byłem - ten kokardę zerwał mi, a czapkę
rzucił na pole. Nic to nie ostudziło mojej energii,
podniosłem czapkę z ziemi, a nasunąwszy ją na
bakier, przeszedłem Puławy, dążąc ku Wiśle, aby
jeszcze za dnia przeprawić się na drugą stronę.
Jakoż trafiłem szczęśliwie, powracający prom po
piechotę oczekującą na przeciwnym brzegu zabrał
mnie za parę groszy, ale gdy przyszło wysiąść już
na groblę, do której prom przybijał, to było tak
pełno żołnierzy, że chcąc przejść po samym brze-
gu, obsunąłem się i wpadłem w wodę, na szczęś-
cie płytką. Przemoczenie nóg nic mi nie zaszko-
dziło, ale noc i zmordowanie kazały myśleć o noc-
legu, tym bardziej że porozkładane ogniska, przy
których żołnierze nocowali, napełniały mnie oba-
wą, ażebym nie był obdarty. W karczmie zaraz
za Wisłą miałem zamiar odpocząć, posilić się i na
nocleg zdążyć do Abramowicz, bardzo blisko le-
żą
cych. Jakiś pułkownik polskiej gwardii, zdzi-
wiony mym studenckim mundurkiem, zapytał,
skąd się tu wziąłem. Opowiedziałem mu otwarcie,
ż
e idę z Lublina do Warszawy w celu wejścia do
wojska. Zdziwienie pułkownika było wielkie, wi-
dzącego mnie samego jednego wśród tylu nie-
przyjaciół, tak naiwnie opowiadającego, przyzna-
jącego się do chęci wejścia do wojska rewolu-
cyjnego. Dał mi przestrogę, a wskazując na Abra-
mowicze powiedział: „Tam nocuje wielki książę,
niechby cię zobaczył, pewnie cię zabrałby ze sobą,
a wtedy będziesz w wojsku, ale nie polskim".
Zrozumiałem całe niebezpieczeństwo mego poło-
ż
enia. Wszedłem do karczmy, która nie tylko że
kawałka chleba nie miała, ale nabita była żoł-
nierzami, z tym wszystkim wyjść z niej już oba-
wiałem się. Karczmarz przerażony takimi gośćmi
rad mi był bardzo, pomieścił mnie na ławce za
szynkwasem, na której po tak silnym znużeniu
zasnąłem jak na piernacie i zaledwie przede
dniem gwarem sołdatów rozbudzony byłem.
Opisanie spotkania mego z pułkownikiem
gwardii Turno, który odprowadzał w. księcia do
granicy, było umieszczone w „Nowej Polsce",
piśmie wtedy wychodzącym, którego współredak-
torem był śukowski, narzeczony siostry mojej
Eleonory. Dla rozbudzenia większej energii w na-
rodzie wprowadzono na scenę samego w. księcia,
a ja czytając ten artykuł o studencie z Lublina,
nie poznałem w nim siebie.
Chcąc przede dniem wyminąć w. księcia, wy-
sunąłem się z karczmy, a nie zważając na ruch
wojska gościńcem, zgłodniały szybko szedłem da-
lej. W pierwszej wiosce za Abramowiczami do-
wiedziałem się, że już wojska przeszły. Uradowa-
ny tą wiadomością, chciałem się trochę posilić,
a zarazem, gdyby się udało, u dziedzica wypro-
sić furmankę choć na parę mil. Z tą myślą uda-
łem się do dworu, gdzie tylko pan rządca miesz-
kał. Ten przyjął mnie bardzo gościnnie, obiecał
podwodę i chciał poczęstować śniadaniem. Po-
dano już na stół doskonały bigos z kiełbasą, wtem
wpada oddział huzarów na podwórze, a dowódca
ich, wywoławszy rządcę, dał mu rozkaz dostawy
furażów i mięsa. Zakłopotany rządca wybiegł dać
dyspozycję, a ja niecierpliwy, nie mogąc się go
doczekać, nie skosztowawszy nawet bigosu i nie
tracąc czasu na nadzieję spełnienia obietnicy, ru-
szyłem w dalszą drogę ku Kozienicom. W karcz-
mie posiliłem się trochę, wziąłem ze sobą nieco
obwarzanków i o takim pokarmie szedłem, ledwie
czując nogi pod sobą. O małą milę od Kozienic,
przed wieczorem, minęły mnie cztery bryczki
z młodzieżą uzbrojoną. Prędko pędziły, nie śmia-
łem ich zatrzymać prośbą o zabranie mnie ze so-
bą, ale domyślałem się, że będą popasać w Ko-
zienicach. To mi sił dodało, prawie biegłem, żeby
ich jeszcze zastać. Jakoż łatwo znalazłem popasa-
jących, a dowiedziawszy się od służących, że
w liczbie jadącej młodzieży są także Radziejowscy
z Lublina, że wszyscy jadą do Warszawy do woj-
ska, zaszedłem do nich i zarekomendowawszy się
i oświadczywszy, w jakich zamiarach idę, zosta-
łem z uprzejmością przyjęty do ich towarzystwa.
Ukontentowanie moje było nie do opisania. Na
całą noc wyruszyliśmy do Warszawy. Zmordo-
wany, nie czując nóg, drzemałem na koźle najty-
czanki, szczęściem droga nadzwyczajnie piaszczy-
sta i daleka podróż nie dozwalały prędkiej jazdy,
a za to ja mogłem drzemać bezpieczniej.
Nad ranem, gdy byliśmy na szosie około Pilicy,
mijał nas jakiś powóz zafordeklowany, ktoś z na-
szych poznał, że był to powóz Rożnieckiego, tak
wówczas poszukiwanego. W nadziei znalezienia
w nim niecnego generała, kazano zawrócić naj-
tyczankę i gonić za powozem. Zatrzymaliśmy go
wkrótce, a na zapytanie nasze, służący odpowie-
dział, że rzeczywiście to powóz Rożnieckiego.
Otrzeźwiony tym wypadkiem, wyskoczyłem
z bryczki. Z pistoletami w rękach protektorowie
moi otworzyli, a raczej oderwali fordekel, a za-
miast generała znaleźli jakąś przestraszoną damę
ze służącą. Na pytanie: „kto jesteś", odpowiedzia-
ła: „Ledóchowska" i że o generale żadnych wia-
domości nie ma. Jeden z towarzyszy powiedział
właściwy jej powołaniu komplement, a wsiadłszy
na bryczkę znowuż popędziliśmy ku Warszawie.
Zobaczywszy wieże warszawskie poczułem, że
serce bije mi gwałtownie, miałem uściskać matkę
i siostry, które serdecznie kochałem. Spodziewa-
łem się rozpocząć nowe życie, już męskie, według
własnej woli, ale co na to powie matka? Czy i tu,
mimo spodziewanej protekcji brata, nie zarzucą
mi zbyt młodego wieku? Przyjęty byłem ze łzami
radości, ale musiałem się tłomaczyć, dla czego
w niewłaściwym czasie opuściłem szkoły. Biedna
matka trwożyła się o mnie, prosiła na wszystko,
ż
ebym powrócił do szkół, a przy pomocy śuków-
skiego i Józefa Ostrowskiego, ludzi poczciwych,
ś
wiatłych i w rewolucji bardzo czynnych, wymo-
gła na mnie, że po świętach Bożego Narodzenia
miałem powrócić do Lublina.
Przez cały czas pobytu w Warszawie starałem
się dowiedzieć o piątym pułku piechoty w na-
dziei zobaczenia brata, przez którego mógłbym
prosić u matki pozwolenia wejścia do wojska.
Wszystko na próżno. Pułk poszedł do Raszyna,
brat był przeznaczony na instruktora do 3 bata-
lionu, formującego się w Radomiu. Nie widząc
się z bratem, musiałem powrócić do Lublina ży-
dowską karetą. Było nas kilku pasażerów, tłumo-
ków wprawdzie żadnych nie miałem, ale za to
broni mnóstwo w Warszawie od znajomych nado-
stawałem: pistoletów, pałaszy, z arsenału zaś ka-
rabinek kirasjerski. W drodze zginął mi prze-
ś
liczny rapier, złotem nabijany, pewnie stał się
łupem któregoś z pasażerów. Po przybyciu do Lu-
blina znalazłem tam wielką zmianę. Pułk kraku-
sów lubelskich już prawie był sformowany, w któ-
rym niemal wszyscy moi koledzy służyli. Klasy
wyższe, z powodu braku uczniów, były puste.
Kilku młodszych kolegów, równie jak ja zapalo-
nych, nie myślało o książkach, jedynie wola ro-
dziców lub słabe siły wstrzymywały nas od za-
ciągnięcia się do pułku. Broń, którą przywiozłem
z Warszawy, częścią rozdałem kolegom kraku-
som, część sprzedałem za małą cenę. Zebrałem sto
kilkadziesiąt złotych. Z tą sumą w innym czasie
ileż to planów by się uroiło! Przejeżdżając przez
Siedlce, słyszałem, że tam formują pułk strzelców
pod dowództwem Kuszla, do którego nawet mal-
ców przyjmują, byle tylko strzelać umieli dobrze.
Opowiedziałem o tym kolegom. Zapaleńsi przy-
jęli tę wiadomość z radością, snując projekty uda-
nia się tam. I tak Marceli Głuski i Paweł Stry-
jeński, równego wieku i wzrostu ze mną, powo-
dowani tymi samymi chęciami, zmówili się ze
mną, jako już z praktykantem pierwszej podróży,
aby niezwłocznie do Siedlec powędrować! Wy-
starczyło rzucić projekt, na chęciach i pieniądzach
nie zbywało, a więc raniutko w początkach stycz-
nia wymaszerowaliśmy we trzech, z pistoletami
za pasem i kokardami u czapek. Do Lewartowa
ledwo moi koledzy doszli, tak trudna pokazała się
im droga, dalej gdzieniegdzie najmowaliśmy fur-
manki, chociaż głównym zadaniem miało być
przyzwyczajanie się do pieszej podróży, ale cóż
było robić, gdy siły na to nie pozwalały. W Siedl-
cach okazało się, że nie umiejących strzelać nie
przyjmowano. Co było robić z nową trudnością?
Powracać do Lublina - wstyd przed kolegami,
trzeba było zatem rzucić się na nowe plany. Mia-
łem znajomego adiutanta pułkowego 4 pułku
strzelców pieszych, Skrobańskiego, więc nie tra-
cąc czasu i nadziei puściliśmy się do Kałuszyna,
gdzie wtedy pułk stacjonował. Skrobański przed-
stawił nas wprawdzie pułkownikowi Zawidzkie-
mu, ale ten z pewnym politowaniem spoglądał na
nas, a w końcu powiedział: „Miałbym was na su-
mieniu, gdybym takich dzieciaków przyjął". Tu
zmartwienie nasze było bardzo wielkie. Co ze
sobą robić? Kiedy tu nie przyjęli nas, pewnie
i w innych pułkach nie przyjmą! Zmartwieni, nic
jeszcze nie przedsięwziąwszy, poszliśmy na obiad
do oberży, gdzie wszyscy oficerowie wraz z ge-
nerałem brygady Czyżewskim i pułkownikiem
stołowali się. W czasie obiadu pułkownik, wska-
zując na nas, powiedział do generała: „Oto mamy
trzech ochotników, ale czy podobna ich przyjąć?"
Generał ruszył ramionami i rzekł: „Trudy wo-
jenne ciężkie do zniesienia dla ludzi dojrzałych
i silnych, a cóż dopiero dla młodzieńców nie ma-
jących pojęcia o jakichkolwiek niewygodach".
Oczy wszystkich oficerów zwróciły się na nas. To
mnie trochę zaniepokoiło i niejako obraziło,
a więc nie spodziewając się już żadnego skutku
dla naszych dobrych chęci, odpowiedziałem gene-
rałowi: „Co tam, panie generale, o tym mówić,
kto ma chęć, to dla niego nic trudnego znosić bie-
dę w obronie ojczyzny." Generał coś na to odpo-
wiedział, ale nie uważałem, co, gdyż jeden z ofi-
cerów blisko siedzących zagadnął mnie, kto ja
jestem; zrobił to z tak przyjazną miną, że od razu
pozyskał moje zaufanie. Gdy dowiedział się, że
nazywam się Radziejowski i że w 5 pułku służy
mój brat, tak był z tego uradowany, że natych-
miast zwrócił się do generała z prośbą, aby mnie
przyjął do pułku, dodając przy tym, że w 5 pułku
w jego plutonie służył, równie jak ja młodo przy-
jęty, mój rodzony brat i najdzielniejszy był z nie-
go kadet, tak że w bardzo krótkim czasie posłano
go na ordynansa do w. księcia, a książę nie mógł
się nim nacieszyć. Kilku starszych oficerów do-
łączyło swe prośby, przytaczając przykłady
na to, jak z młodzieńców wychodzą naj-
dzielniejsi żołnierze. Generał nie mógł się oprzeć
ogólnemu naleganiu oficerów i wszystkich trzech
kazał przyjąć do pułku.
Oficerowie dobijali się o nas, każdy rad by
mieć w swojej kompanii choćby jednego. Dzie-
wiątego stycznia 1831 roku zapisano nas do kon-
troli pułkowych i pomieszczono w 1 batalionie,
dowodzonym przez starego żołnierza, szanowane-
go, poczciwego i mężnego majora Piweckiego. Ja,
rozumie się, dostałem się do mego protektora, po-
rucznika Domagalskiego, do 2 kompanii strzelec-
kiej, dowodzonej przez kapitana Wolfa. Głuski
dostał się do 3 kompanii, a Stryjeński do 1 kara-
binierów. Radość nasza była niewypowiedziana,
gdy z naszych mundurów i płaszczy studenckich
natychmiast kazano zrobić mundury wojskowe.
Musztry uczyliśmy się z zapałem, ale karabin
dwunastofuntowy niełatwo dał się podnosić na
ramię, a przy celowaniu zawsze bagnet uciekał mi
do ziemi, co mnie gniewało, innych zaś śmieszyło.
II
Służba w wojsku powstańczym
Niedługo potrwały nasze musztry,
gdyż 7 lutego w nocy otrzyma-
liśmy rozkaz w sztabie kompanii
w Chwatowicach, byśmy się
udali do sztabu pułkowego w Kałuszynie, skąd
pułk miał wystąpić w pole przeciw zbliżającemu
się nieprzyjacielowi. Na placu Kałuszyńskim jesz-
cze o zmroku pułkownik Zawidzki miał energicz-
ną przemowę do zebranego pułku i po wzniesie-
niu okrzyków „Niech żyje Polska!" ruszyliśmy
ku Siedlcom. Pierwszy marsz ze stu ładunkami
w pakunku i z karabinem, pomimo niewygasłej
energii i najszczerszej chęci, okazał się dla mnie
bardzo uciążliwym. Dla Głuskiego jeszcze bar-
dziej, bo nie był w stanie dojść do miejsca,
a Stryjeńskiego już w pułku nie było. Familia
bojąc się o niego, jako o jedynego sukcesora
znacznego majątku, podstępem zabrała go z puł-
ku. Szwagier wyprosił dla niego urlop na dni 10,
na który Pawełek dopóty jechać nie chciał, do-
póki szwagier nie dał mu słowa honoru, że go
z powrotem przywiezie. Pod tym warunkiem
opuścił pułk, ale biedak musiał ulec przemocy,
gdyż więcej się nie pokazał. My zaś byliśmy prze-
konani, że to było nawet zgodne z wolą pułkow-
nika.
W Siedlcach pierwsze biwaki na mrozie trudne
były do zniesienia, ale wszystko znosiłem mężnie,
pamiętając, żeby nie tylko któremuś z nas, ale
nawet i protektorowi nie przyszło być zawstydzo-
nym z powodu okazanej niewytrwałości. Do
16 lutego byliśmy w ciągłym ruchu między Siedl-
cami a Kałuszynem. Pod Boimiami staliśmy na
posterunku 3 dni, a w nocy 15 na 16 przeszliśmy
do Kałuszyna i oczekiwaliśmy zbliżającego się
nieprzyjaciela. Tu w pewnym momencie konie
artyleryjskie rozbiegały się z wózkiem na amuni-
cję. Zleciawszy z szosy w rów głęboki, jeden koń
połamał sobie nogi i z tego powodu został za-
strzelony. Kapitan Wolf, doświadczony stary żoł-
nierz, kazał wykroić najlepszy kawał mięsa z nie-
go, naszpikować słoniną i należycie przygotowaw-
szy, zaprosił nas na końską pieczeń. Zajadaliśmy
ze smakiem, ale jeszcze nie skończyliśmy naszego
ś
niadania, gdy pierwszy wystrzał armatni nie-
przyjaciela powołał nas do broni. Dojadając por-
cję pieczeni, stanąłem na swoim miejscu. Popro-
wadzono nas na lewą stronę szosy i postawiono
dla asekuracji dwóch dział. Kule nieprzyjaciel-
skie przelatywały nad naszymi głowami, robiąc na
wszystkich wielkie wrażenie. Będący pierwszy raz
w ogniu pochylali się, słysząc świst kuli lub grana-
tu. Nic nie pomogły napomnienia starych, do-
ś
wiadczonych oficerów, dopóki nie przekonaliśmy
się sami, że nie tylko nie każda kula trafia, ale
nawet bardzo rzadko która. Pierwszy ten dzień
był najlepszym tego dowodem, nieprzyjaciel tak
ź
le celował, że nawet ani jednego ranionego nie
mieliśmy. Według rozkazu wojska nasze cofały
się pod Mińsk, gdzie przenocowawszy, raniutko
znowuż były atakowane i odeszły ku Miłosnej.
Przed wieczorem pułkownik Zawidzki pozostał w
lesie za łańcuchem naszych tyralier i na oczach
wszystkich dał się wziąć kozakom, wcale się nie
broniąc. Czy było to zdarzenie zamierzone, czy
też przypadek, dotąd nie wiem. Kiedy człowiek
przypomni jego energiczną przemowę przy wyru-
szeniu z Kałuszyna, zdaje się, że to była nie-
ostrożność. Prawie zaprzestano działań z obu
stron. Sformowani, sekcjami maszerowaliśmy spo-
kojnie szosą, gdy zaczęły nas niepokoić wystrzały
ręcznej broni nieprzyjacielskiej. Jadący na prze-
dzie generał Czyżewski krótką a węzłowatą prze-
mową i w końcu okrzykiem "hura!" „hura!" wlał
w nas ducha męstwa. Rzuciliśmy się wszyscy bez
porządku, jednakże nieprzyjaciel odparty cofał się,
już ku Mińskowi. Uderzono w bębny dla wstrzy-
mania nieporządku, a po sformowaniu się zaczę-
liśmy znów spokojnie posuwać się ku Miłosnej.
W tej bitwie zdobyliśmy kilku jeńców, ale też
kilku naszych zginęło. Odznaczył się szczególnie
w naszej kompanii Nieprzecki. W Miłosnej czy
też gdzieś blisko Miłosnej, gdyż ciemność nie po-
zwalała rozpoznać pozycji, pod laskiem kazano
nam rozebrać jakiś drewniany pałacyk bardzo
pięknie umeblowany. Fortepian, lustra, pyszne
kanapy i krzesła - wszystko poszło w ogień bez
ż
alu. Raczono się winem z piwnicy, a mnie do-
stało się trochę białej kwaszonej kapusty, która
po całodziennym głodzie niezrównanie dobrą
mi się wydała. Później dowiedziałem się, że pa-
łacyk ten był własnością księcia Lubeckiego, owe-
go posła do Petersburga wysłanego z początkiem
rewolucji, który więcej do kraju nie powrócił. Na
drugi dzień, tj. 18 lutego, jeszcze się nie rozwid-
niło, gdy wojska nasze zaczęły koncentrować się
pod Wawrem. Tam miały nas zmienić w pierw-
szej linii bojowej inne pułki, lecz nieprzyjaciel
natarł na nas przy wyjściu z lasu na pole. Bitwa,
rozpoczęta o świcie 19 lutego, trwała uporczywie
cały dzień. Nie ustąpiliśmy ani kroku z miejsca,
pomimo znacznie przeważającej siły nieprzyjaciel-
skiej. Szeregi nasze znacznie się przerzedziły, ja
wyniosłem kulę w boku tornistra. Na drugi dzień
już z drugiej linii patrzyliśmy na krwawą znów
bitwę, gdzie używano rakiet kongrewskich. Plac
boju pozostał jak poprzednio nie ustąpionym, a że
z obu stron straty były wielkie, nastąpiło więc
zawieszenie broni, które trwało od 23 do 25 lu-
tego. Przez ten czas pikiety, placówki i patrole,
nękane mrozem i głodem, dokuczały nam niepo-
spolicie. Wojska nasze rozlokowały się pod Gro-
chowem. Dnia 24 lutego otrzymałem rozkaz od-
prowadzić chorych i lekko rannych, którym na
mrozie pogarszać się zaczęły rany, do Warszawy
i tam pozostawić ich w jakimkolwiek szpitalu,
a sam natomiast miałem powracać jak najprędzej
do pułku. Poczciwy Skrobański, adiutant pułko-
wy, pamiętał o mnie, wiedział, że miałem matkę
w Warszawie, że się tam ogrzeję i posilę należy-
cie. Na ulicy Bednarskiej zaraz pozabierano mo-
ich chorych do domów, tak że nie miałem kogo
do szpitala prowadzić. Poszedłem więc na Nowy
Ś
wiat, wprost do mieszkania matki. Nim tam
doszedłem, każdy widząc mnie wracającego z pola
bitwy, rad był o wszystkich znajomych się do-
wiedzieć, nie pytając, znałem ich czy nie. Pytano
wciąż, czy ten lub ów żyje jeszcze. Ale któż zdoła
opisać zdumienie matki i jej boleść, która wyobra-
ż
ała sobie, że ja spokojnie w Lublinie się uczę.
Pokrytego sadzami i kurzem łzami prawie obmy-
ła, a później nakarmiwszy, pogodziła się z myślą,
ż
e już inaczej być nie może. Obdarzając mnie
błogosławieństwem, wypełniwszy tornister mój
chlebem i serdelkami, wieczorem matka i siostry
odprowadziły mnie do mostu, gdyż dalej warta
wzbraniała przechodzić, i tu pożegnaliśmy się.
Już po ciemku przybyłem do ognisk pułkowych,
wprost Olszynki Grochowskiej rozłożonych. Skro-
bański zdziwił się, zobaczywszy mnie, powiedział,
iż pewny był, że chociaż zanocuję u matki, ale ja
rozkaz, ażeby spiesznie wracać, święcie wypełni-
łem. Najdotkliwsze były nasze zmiany pozycji w
celu zmylenia nieprzyjaciela. Zwykle nad ranem
odchodziliśmy od ogniska i gdzieś na roli lub na
łące staliśmy po kilka godzin na grudzie pod bro-
nią w szyku bojowym. Zimno było przeraźliwe,
a sen trapił niezmiennie. Gdy już miało się roz-
widniać, w brzasku jutrzenki wracaliśmy do
ognisk i zaczynaliśmy gotować kaszę lub groch.
Tak też było i 25 lutego. Zaledwie postawiono
na ogniskach kociołki, gdy wystrzał armatni zmu-
sił nas do wylania strawy i stawania pod broń.
Rozwijaliśmy się na lodzie, kartacze dochodziły
do nas, rykoszetując, jeden trafił w kolbę mego
karabinu, nie robiąc mi żadnej krzywdy. W pierw-
szym ataku nasz pułk odebrał nieprzyjacielowi za
rowami dwa działa, ale niepodobna było ich za-
brać, pozostały więc tu zagwożdżone. Tu widzia-
łem oficera Malkowa z 2 pułku strzelców z cho-
rągiewką nieprzyjacielską w ręku, którą nazywa-
no sztandarem. Trzykrotnie atakowaliśmy Olszyn-
kę i trzykrotnie musieliśmy ustępować przeciąga-
jącej sile, ale ostatni raz odstępując, kapitan Wolf,
nie mogąc przejść przez rów dosyć szeroki, jako
ż
e był otyły, musiał się bronić, i tu raniony w no-
gę, z dziesięcioma żołnierzami wzięty został do
niewoli. Ja, szukając miejsca do przeskoczenia,
dostałem cięcie w głowę. Widać, że oficer rąbiący
miał albo zły pałasz, albo niewprawną rękę, gdyż
stłukł mi tylko głowę, nawet krwi nie dobył, czym
dopomógł mi do przeskoczenia rowu, bo strach
ma duże oczy. Po południu mała garstka nas po-
została. W liczbie zabitych policzony był Skro-
bański, ugodzony kulą w udo. Gdy niepodobna
było mu amputować nogi, musiał pożegnać się
z tym światem.
Po sformowaniu się, postąpiliśmy w drugą
bojową linię, ale i tu jeszcze niekiedy kule armat-
nie rwały szeregi. Kiedy staliśmy z batalionem na
jednym miejscu, zaczęło przeraźliwie dokuczać
zimno. Chcąc się trochę ogrzać, rozdmuchałem tle-
jące się ognisko, a korzystając z czasu, zdjąłem
tornister i dobyłem chleba, ażeby i głód uśmie-
rzyć. Chleb był zmarznięty, trzeba go było pała-
szem odciąć. Gdy mozoliłem się nad tym, kula
armatnia jak gdyby dla żartu ugodziła w sam śro-
dek ogniska. Obsypany węglem i popiołem, zmie-
szany, porzuciwszy tornister i chleb pośpieszyłem
na swoje miejsce! Śmiech ogólny batalionu przy-
wrócił mi przytomność, zmiarkowałem, że druga
kula nie tak łatwo w to samo miejsce trafi, po-
wróciłem więc i zabrałem się do śniadania, a za-
razem do obiadu. Wieczorem sławny atak kirasje-
rów rosyjskich księcia Alberta i naszą kolumnę
zmusił do sformowania czworoboku przeciw ka-
walerii.
Kolumna nasza przerzedziła do reszty tę garść
zuchwałych pijanych żołnierzy, z których podobno
ż
aden nie wrócił do swoich. Za wałem, u roga-
tek grochowskich, wieczorem straciliśmy jeszcze
kilku ludzi, między innymi żołnierza Gadają,
o którym ówczesne gazety pisały. Dnia 26 lutego
maszerowaliśmy do Warszawy na plac broni; tu
był zbiór naszych mężnych niedobitków. Wieczo-
rem poszliśmy do obozu na Powązkach, gdzie
rozlokowano nas w szopach. Nie mieliśmy w kor-
pusie żadnego oficera, wszyscy wyginęli, a Do-
magalski był translokowany do 3 batalionu. Nie
miałem nikogo, żeby prosić o pozwolenie odwie-
dzenia matki, tak upłynęły trzy dni, dopiero kie-
dy otrzymaliśmy dowódcę kompanii, porucznika
Mrożka, od niego dostałem pozwolenie wyjścia na
parę godzin. W domu już byłem opłakany, bo po
takiej bitwie nie mając przez kogo zawiadomić
matki, że żyję, gdy każdy, kto został żywy, już
pośpieszył do rodziny, smutne domysły wzbudzi-
łem. Cieszyliśmy się sobą bardzo krótko, bo urlop
był bardzo ograniczony. W kilka dni potem do-
wództwo armii objął Skrzynecki. Do każdego ba-
talionu miał zwięzłą przemowę, pełną zapału.
Jeden z żołnierzy naszej kompanii, nazwiskiem
Kwiecień, wykrzyknął: „Będziem bić Moskali!"
Skrzynecki nie zrozumiał i zapytał, co ten mówi.
Kwiecień powtórzył i dodał: „A w ogóle wiwat!
Niech żyje Polska i Naczelny Wódz!" Zadowolniło
to generała. Wkrótce wyszliśmy z obozu na kwa-
tery do Warszawy. Zajęliśmy naszym pułkiem
Nowe Miasto, ulicę Franciszkańską. Wtedy dopeł-
niono pułk nowym żołnierzem. Co trzy dni cho-
dziliśmy na posterunki na Pragę, gdzie obozując
przy ogniskach na dworze, odbywaliśmy służbę
na pikietach, placówkach, patrolach. Raz byliśmy
na rekonesansie za Grochowem, tu dała się wi-
dzieć różnica między ostrzelanym żołnierzem
i młodym rekrutem; my nie kłanialiśmy się już
kulom nieprzyjacielskim i żartowaliśmy z młodych,
pierwszy raz w ogniu będących, nie pomnąc, jakie
wrażenie na nas na początku ten ogień sprawił.
W Wielki Czwartek po usłanych słomą ulicach
i moście wyszliśmy na Pragę, gdzie cała armia
koncentrowała się. Spostrzegliśmy, że coś ważniej-
szego niż pikiety tu nas sprowadziło. Z rozświ-
tem zaczęła się sławna bitwa (31.III.1831), w któ-
rej nieprzyjaciel ogromną klęskę poniósł. Nasz
pułk do wieczora był w drugiej linii, aż dopiero
pod Dębem wprowadzono nas w ogień. Tu
wytrzymaliśmy sławną szarżę trzech kolumn ka-
walerii rosyjskiej, po odparciu której na błotach
zanocować mieliśmy.
W Wielki Piątek my rozpoczynaliśmy bitwę
(1.IV.1831). Po lewej stronie szosy dostało nam
się w ręce z łatwością 6 dział nieprzyjacielskich.
Nieprzyjaciel spiesznie rejterował za Kałuszyn.
Stąd armia nasza rozeszła się za nieprzyjacielem
w różne strony. 4 pułk wraz z innymi poszedł na
Cegłów, gdzie zatrzymał się kilka dni bez bitwy.
Stamtąd robiliśmy poruszenia w rozmaitych kie-
runkach. W jednym z takich poruszeń, czyli re-
konesansów, byłem posłany z nocnej placówki na
patrol awangardowy, zwany szpicą. Mieliśmy do-
trzeć do jakiegoś miasteczka, zdaje się do Siennicy.
Przechodząc przez las, spostrzegliśmy poprzywią-
zywane do drzew siwe konie. Nie wiedzieliśmy,
ż
e nasza kawaleria idąca z innego traktu mogła
być przed nami, zatem przypuszczaliśmy, że jakiś
oddział nieprzyjacielskiej kawalerii odpoczywa.
Wtem spostrzegamy naszego szasera z pułku;
rzecz się natychmiast wyjaśniła, a ponieważ mia-
łem w tym pułku wuja Franciszka Miecznikow-
skiego i brata ciotecznego Titenbruna, zaraz za-
pytałem żołnierza o nich. Wskazał drzewo, pod
którym wuj przygotowywał śniadanie. Titenbruna
nie było z nimi. Posiliłem się naprędce, bo nie
było czasu do stracenia, a przy czułym pożegna-
niu wuj obdarzył mnie czterema złotymi polski-
mi, które wcale mi nie zawadzały. Tego samego
dnia powróciliśmy do Cegłowa.
W kilka dni znowu wypadła na mnie placówka.
Było już dosyć ciepło, dniem nawet już słońce
grzało, pozwoliłem więc bez wyższego rozkazu
zdjąć żołnierzom tornistry. Nadjechał nasz dyżur-
ny, pułkownik Majkowski, aresztował mnie za to.
Po odbyciu placówki zameldowałem się do arier-
gardy i tam pozostałem jako aresztowany. Wtem
pułk otrzymał rozkaz wymarszu dla zajęcia poste-
runku w Kuflewie. W marszu, pułkownik nie wi-
dząc mnie jak zwykle zgiętego pod tornistrem
i bronią na przodzie batalionu, zapytał dowódcę
batalionu, majora Piweckiego: - Gdzie się po-
dział „Mały? (tym przydomkiem zwykle mnie
nazywano) - a gdy major odpowiedział, że jesz-
cze jestem aresztowany, kazał natychmiast mnie
zwolnić i przepraszał, że zapomniał o mnie.
Wszyscy też żartowali sobie z mego wypadku,
winszując mi tego, że już jestem prawdziwym żoł-
nierzem, bo w kozie siedziałem.
Pod Kuflewem był z nami 5 pułk ułanów Za-
moyskiego. Któregoś dnia napadli na nich nie
przygotowanych kozacy i zabrali 80 ludzi wraz
z końmi. Alarm był powszechny. Z naszej kom-
panii podporucznik Wiśniewski, z plutonem sto-
jący na lewym skrzydle wsi, otrzymał rozkaz, aże-
by wysłał patrol złożony z podoficera i sześciu
ludzi na groblę za wsią, gdzie były pastwiska
włościańskie i olszynka na bagnach, dla przeko-
nania się, czy stamtąd nieprzyjaciel się nie zbliża.
Wiśniewski chciał komenderować Sługockiego,
lecz ten wymawiał się, że niedawno był na patro-
lu i że nie na niego kolej. Wiśniewski próbował
go zawstydzić, ale gdy Sługocki zuchwale mu od-
powiadał i pójść nie chciał, przymuszony był are-
sztować go, a na patrol wezwać ochotnika. Mnie
czasami oszczędzano jako bardzo młodego, chcąc
więc to powetować, wystąpiłem naprzód, prosząc,
ż
eby mnie na patrol posłano. Podporucznik chęt-
nie zezwolił na to, kazał wybrać sześciu ludzi
i ruszyć na miejsce wskazane, a Sługockiego tym
bardziej upokarzał, że najmłodszy go zastąpił.
Przechodząc z patrolem przez wieś, spotkałem
jadącego ułana 5 pułku. Był to mój kolega szkol-
ny, Ignacy Gumowski. Stękał biedak, był cały
zbroczony krwią i pokłuty przez kozaków. Nie
mogłem mu dać pomocy, ale doradziłem, żeby
jechał do księdza proboszcza w Kuflewie, gdzie
rzeczywiście znalazł pomoc, jak o tym dowiedzia-
łem się w 26 lat później. Poszedłszy dalej na
groblę między olszynę, spotkaliśmy oddział koza-
ków, jadących ku nam. Niestraszna nam była ka-
waleria, choć w znacznie przemagającej sile, gdyż
byliśmy zupełnie bezpieczni, mając za sobą płoty,
rowy i błota. Przyczajeni, oczekiwaliśmy ich zbli-
ż
enia na strzał karabinowy. Kozacy, nie przewi-
dując zasadzki, zbliżyli się na strzał karabinowy,
a spotkawszy raptowny ogień, zmuszeni byli jak
najspieszniej cofać się, uprowadzając ranionych.
Kilka dni później znajdowałem się na placówce
z prawej strony wsi pod wiatrakiem. Nad ranem
przyszedł do nas jakiś poczciwy wieśniak, z uwia-
domieniem, że Dybicz z 40 tysięcami ciągnie na
Kuflew i niedługo pokażą się jego awangardy.
Wedle zwykłego porządku odesłałem go pod stra-
żą
do dowódcy pułku. W związku z jego donie-
sieniami na wzmocnienie pikiety przybył podpo-
rucznik Wiśniewski z resztą plutonu. Szwadron
jazdy mazowieckiej stanął daleko przed nami
w zaroślach, zaś szwadron 4 pułku ułanów zakry-
wał naszą pikietę pod samym wiatrakiem. Równo
ze wschodem słońca pokazali się kozacy. Zaczęły
się pojedyncze zaczepki pikiet Mazurów, lecz gdy
awangarda w paręset kozaków zaczęła się formo-
wać do ataku, Mazury rzucili się na nich i zaczęła.
się rąbanina. Ułani widząc przybywających koza-
ków, pośpieszyli swoim na pomoc, ale i oni nie
mogli poradzić coraz wzrastającej sile i całą masą
zaczęli się cofać ku nam. Piękny to, choć smutny
widok szarżującej na siebie kawalerii, przy pysz-
nym wschodzie słońca. Serce się ściskało, kiedy
patrzyliśmy na współrodaków, padających z ręki
najeźdźcy. Jakżeby się chciało dać im pomoc, po-
dźwignąć z ziemi, usadzić na nowo na koniu, lecz
powinność zatrzymywała nas na miejscu w ocze-
kiwaniu dalszych rozkazów. Mieliśmy rozkaz, aże-
by przed kawalerią cofać się ku pułkowi do wsi.
Kiedy już zaczęliśmy odstępować, przybył do nas
z nowym rozkazem adiutant, ażeby rozsypać się
w tyraliery dla odstraszenia kozaków, którzy z re-
gularną piechotą nie lubili mieć do czynienia.
Wiśniewski posłał mnie w łańcuch, a sam pozo-
stał w rezerwie jako główny komendant. Kawa-
leria nasza chciała nam ustąpić miejsca do dzia-
łania, ale nie miała tej przezorności, żeby nas
ominąć na skrzydłach naszych, nie rozdzielając
tyraliery. Kozacy obcesowo następowali za nimi,
tym sposobem przecięli nas na pojedyncze części,
nie byliśmy w stanie sformować grup zwróconych
przeciw kawalerii nieprzyjacielskiej, każdy musiał
się bronić jak mógł lub razem z kawalerią biec
ku swoim. Ja byłem jednym z ostatnich, a ucze-
piwszy się strzemienia ułana, biegłem, nie zwa-
ż
ając na jego wołanie, że mogę go z konia ściąg-
nąć. Tak dotarliśmy do płotów, gdzie już ocalony
byłem, tu śmiało mogłem brać na cel kozaka,
gdyż nie mogłem poprzednio strzelać w kupę,
gdzie byli swoi. Za płotami znalazł się też dzielny
nasz porucznik Mrozek z drugim plutonem naszej
kompanii, który nie zważając na swoich, kazał
z tyłu dać ognia. Kozacy spostrzegłszy niebezpie-
czeństwo grożące im z tyłu, rzucili się w bok
i oczyścili plac boju, na którym z mego łańcu-
cha tyraliery pozostało czternastu ludzi.
Złączywszy się z pułkiem, maszerowaliśmy
przez wieś w kierunku Cegłowa, ale jeszcze nie
wyszliśmy zupełnie ze wsi, kiedy kozacy już zaje-
chali na podwórze pana Trzcińskiego, dziedzica
czy też posesora Kuflewa, i zaczęli zsiadać z ko-
ni. Przejęty żalem nad losem współbraci, którzy
trafiali w ręce wrogów, prosiłem majora Piweckie-
go, żeby mi pozwolił dla postrachu strzelić do
najeźdźców. Roześmiał się poczciwy major i rzekł:
„Pal! ale pal dobrze!". Wycelowałem zza płotu
i wypaliłem. Nie wiem, czy trafiłem którego, ale
zaraz rozproszyli się za zabudowania. Tegoż dnia
ciągle odpierając natarczywość nieprzyjaciela,
przybyliśmy wieczorem do Cegłowa, gdzie znale-
ź
liśmy znaczną część naszego wojska. W nocy od-
stępowaliśmy wszyscy do Mińska bez walki. Na
drugi dzień była walna bitwa, w której zginął
nasz mężny Nieprzecki, nie doczekawszy się
munduru oficerskiego, bo był już rozkaz o jego
awansie. Tu pewien kozak na swym koniu pod-
stępem chciał zabić kapitana Fausta, komende-
rującego tyralierami. Wyjechał zza karczmy, woła-
jąć i, prosząc, aby do niego nie strzelać, zsiadł
z konia i oparłszy karabin na koniu wystrzelił
do Fausta, szczęściem nie trafił, ale sam prędko
i zręcznie skrył się za karczmę. Potem, gdy się
kiedy pokazał kozak na siwym koniu, to póty
strzelano do niego wołając: „Pal do Marcina!",
póki nie zapłacił życiem za zdradę swego towa-
rzysza.
Spod Mińska w bitwie cofaliśmy się do Dę-
bego. Plan Skrzyneckiego nie udał się, nieprzyja-
ciel pod Dębe Wielkie nie przyszedł, przewą-
chał niebezpieczeństwo i znów za Mińsk Mazo-
wiecki odstąpił. Kilka dni staliśmy pod Miń-
skiem, tu sprawiliśmy pogrzeb Nieprzeckiemu, tu-
taj straciliśmy pułkownika Majkowskiego. Cholera
była przyczyną jego śmierci. Dowództwo objął
pułkownik Brzeski z 2 pułku strzelców pieszych
i ten już do końca kampanii pozostał dowódcą
naszego pułku. W ciągu tego czasu pewnego dnia
przyszedł po mnie podporucznik Wiśniewski, obu-
dził mnie, kazał się oczyścić i ubrać jak najprę-
dzej, mówiąc, że generał mnie wzywa. Wiarusy
pomogli mi oczyścić amunicję, a ja myjąc się, za-
pytywałem Wiśniewskiego, po co jestem wzywany,
Wiśniewski uśmiechał się tylko i mówił: „Po-
ś
piesz się, to się dowiesz". Pewny byłem, że mnie
odkomenderują do Warszawy z jakim polece-
niem, dusza się aż rwała do rodzeństwa, ale
gdyśmy przyszli na plac, zastaliśmy tam generała
Giełguda, generała Czyżewskiego i cały sztab
oraz kilkunastu żołnierzy. Wiśniewski przystąpił
do generała Giełguda i przedstawił mnie. Gene-
rałowie całowali mnie, jak się całuje pacholęta,
i tu otrzymałem podziękowanie za ów patrol pod
Kuflewem, obiecano przy tym przedstawić mnie
do krzyża. Krzyża nie otrzymałem, bo też nie
takie czyny powinny być nagradzane Orderem
Virtuti Militari.
Po niejakim czasie otrzymaliśmy rozkaz ma-
szerować jak najspieszniej pod Ostrołękę. Była
to wyprawa na gwardię rosyjską. Maszerowaliśmy
też dzień i noc lasami, wąskimi drożynami. Znu-
ż
enie było ogromne, sen morzył nas do tego stop-
nia, że idąc drzemaliśmy i nieraz stuknąwszy no-
gą o korzeń, rozciągałem się jak długi, co na
krótki czas otrzeźwiało, bo wkrótce znowu sen
ogarniał.
W Ostrołęce awangarda naszego pułku, pod
dowództwem majora Ostrowskiego, zabrała na
Narwi 5 berlinek z żywnością i kompanię eskor-
tującą je. Dostało się nam sucharków i po czarce
wódki. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy szosą
ku Łomży. Prawie z płaczem maszerowałem, tak
mi sił brakło. Stanęliśmy w lasku o milę od Łomży.
Jak kamień padłem na ziemię i zasnąłem, nie
myśląc o posiłku, nóg prawie nie czując. Raniutko
podnieśli nas do broni. Sformowani w porządek
bojowy, polami postępowaliśmy pod Łomżę. Usy-
pane baterie kazały się spodziewać silnego oporu
nieprzyjaciela. Rozsypaliśmy się w tyraliery;
pierwszy raz miałem brać udział w ataku ba-
terii. Nieprzyjaciela nie było widać, była nie-
wiadoma jego liczba, toteż i strachu było więcej.
Cichość w baterii wzbudzała podejrzenie, że nie-
przyjaciel ma zamiar jak najbliżej nas dopuścić,
aby tym pewniejszy cios zadać. Próżne jednak
były nasze obawy i domysły, w bateriach już ni-
kogo nie było. Gwardia rosyjska nie oczekiwała
starcia z nami. Rosjanie opuścili Łomżę, spaliw-
szy za sobą mosty na Narwi, pozostawiwszy
wszystkie bagaże i furaż bez jednego strzału. Kie-
dy już most stał w płomieniach, mieszkańcy Łom-
ż
y wyszli nam na spotkanie, gościnnie nas przyj-
mując. Kto co mógł, wynosił na nasze spotkanie,
radość ich była niewypowiedziana, za to i my też
wynagrodziliśmy ich, czym mogliśmy. Trzy sto-
doły ogromne naładowane były rozmaitymi baga-
ż
ami. Gwardia, szykując się do przyszłej osten-
tacji przy wejściu do Warszawy, miała ze sobą
rozmaite zbytkowne rzeczy. Z zimy zaś złożone
tu już było ciepłe odzienie żołnierskie jako obcią-
ż
ające żołnierzy. Niejeden z mieszczan łomżyń-
skich naładował wóz moskiewskich kożuszków
albo nowiutkich mundurów gwardyjskich i za-
wiózł do domu, nikomu za to nie potrzebując
dziękować. Z oficerskich tłumoków żołnierze zao-
patrywali się w prześliczną bieliznę, fularo-
we chustki, często nawet znajdowano sreb-
ra, które za bezcen łomżanom sprzedawano. Po-
wozy, dywany i inne kosztowne rzeczy porozbie-
rali oficerowie, słowem, co kto mógł, zabierał.
Byli i tacy, co naładowane powozy odsyłali do
domów. Parę dni oczekiwaliśmy rozkazu, a kiedy
odebraliśmy go, na całą noc wyruszyliśmy pod
Tykocin. Szliśmy forsownym marszem, w ciem-
ności ciągle błyskały wystrzały pod Tykocinem
i huk ręcznej broni, za naszym zbliżeniem się,
uporczywie w jednym miejscu był słyszany. Po-
spieszyliśmy w tę stronę, ale smutny widok nas
oczekiwał. Przybyliśmy już za dnia, wszędzie było
cicho, mnóstwo leżało zabitych i ranionych,
a wszystko tylko nasi, nieprzyjacielskiego trupa
ani jednego. Pokazało się, że dwa nasze pułki -
Inwalidzki i 16 pułk liniowy po ciemku napadły
na siebie, a nim spostrzeżono pomyłkę, ofiar pad-
ło bardzo wiele. Nieprzyjaciel tymczasem zrejte-
rował i pomoc nasza była już niepotrzebna.
Powróciliśmy ze wszystkim do Łomży. Rozkaz
marszu pod Ostrołękę był spóźniony, z tego po-
wodu nasz korpus pod dowództwem generała
Giełguda pozostał w Łomży, oczekując dyspozy-
cji Naczelnego Wodza. Jakoż wkrótce przywiózł
ją nam jakiś sztabsoficer, na skutek której ruszy-
liśmy na Litwę. Rzucono pontony przez Narew
i po przejściu całego korpusu, co trwało cały
tydzień, przeszliśmy do Szczuczyna na nocleg.
W tym marszu ja byłem dyżurnym w swojej
kompanii. Kiedy stanęliśmy już na miejscu w no-
cy, nim zawołano dyżurnych dla oddania rozka-
zów względem rozporządzania ogniem, słomą, wo-
da i gotowaniem strawy, położyłem się odpocząć,
nie zdejmując nawet tornistra, bo zobaczywszy le-
żą
cy jakiś bez właściciela, położyłem na nim gło-
wę i mocno zasnąłem. Nie wiem, jak długo
spałem, ale obudzony byłem silnym kopnięciem
w nogę z wykrzyknikiem: „Jaki tu gałgan leży
na moim tornistrze!" Zerwałem się na równe no-
gi, a poznawszy Sługockiego, zacząłem mu robić
ostre wymówki, że tak niebacznie ze mną po-
stąpił, dodając, iż wiem, że mu chodzi o całość
bogactw w łomżyńskim rabunku szop zdobytych,
których wcale nie miałem zamiaru wykradać. Słu-
gocki zamiast przeprosić mnie, przynajmniej unie-
winnić się niepoznaniem, burknął mi, mówiąc:
„Cicho, smarkaczu, bo jeszcze po uszach dosta-
niesz!" To mnie wprowadziło w gniew najgwał-
towniejszy, wiedziałem, że był podszyty tchó-
rzem, porwawszy za karabin, krzyknąłem: „Broń
się, tchórzu! bo nim dostaniesz się do moich
uszu, zakole cię jak bydlę!" Sługocki wyciągnął
naprzód ręce i tak się w tył cofał, a ja chcąc
go nastraszyć, zrobiłem pchnięcie w powietrzu,
ale wyciągnięta ręka jakoś trafiła na koniec bag-
netu, poczułem zaraz, że go gdzieś ukłułem. Nie
wiedząc nawet, jaka jest rana, i dosyć mając sa-
tysfakcji, postawiłem karabin. Sługocki wolał iść
na skargę niż odemścić krzywdę, więc walka bez
pośredników się skończyła. Wkrótce zawołano
dyżurnych, wydano rozkazy, których spełnieniem
natychmiast się zająłem, nic nie wiedząc, co
Sługocki przedsięwziął, gdy wtem głos porucz-
nika Mrożka, wołający mnie po nazwisku, uprze-
dził, że sprawa się wytoczyła. Zastałem przy
ognisku oficerów i Sługockiego z okrwawioną rę-
ką. Mrozek zapytał mnie groźnie: „Co to zna-
czy?" Z pokorą opowiedziałem moją krzywdę,
dodając, że nie miałem wcale zamiaru zakłuć
Sługockiego, chciałem tylko go przekonać, że do
moich uszu niełatwo się dostać. Oficerowie, zaw-
sze przychylni dla mnie, uśmiechali się, a Mrozek
zaczął nas obydwóch łajać, wymawiając nam, że
zły przykład dajemy żołnierzom, a za karę rozka-
zał mi pozostać następnego dnia dyżurnym, co
w czasie marszu było dosyć uciążliwe. Sługocki,
wcale z tego niezadowolony, dosyć zuchwale po-
wiedział porucznikowi, że on sam wymierzy spra-
wiedliwość. Z tego powodu Mrozek, obrażony,
złajał Sługockiego, a gdy ten nie przestawał zu-
chwale odpowiadać, skończyło się na tym, że
z raną dostał się do kozy. Rana była bardzo
mała, koniec bagnetu trafił między palce i skórę
rozdrapał. Na drugi dzień Mrozek opowiedział
ten wypadek pułkownikowi. Ja pozostałem dy-
ż
urnym, a Sługocki jako aresztowany musiał je-
szcze dźwigać dwa karabiny za zuchwalstwo prze-
ciwko dowódcy kompanii, a najbardziej go bolało
to, że pułkownik kazał mu nieść mój karabin,
przez co tytn bardziej był upokorzonym.
Przybyliśmy pod Rajgród. Tu stoczona była
bitwa (29.V.31 r.) z korpusem Sackena, rozbitego
na wszystkich punktach. Do niewoli wzięto
2 sztabsoficerów, 7 oberoficerów i 1200 żołnierzy.
Tu dostałem lekką ranę w prawą nogę kulą, skut-
kiem czego kilka dni jechałem z lazaretem. Sacken
z resztą swego korpusu odstępował z największym
pośpiechem za Niemen, ze wszystkich wsi okolicz-
nych zabierał podwody, magazyny za sobą palił,
od których niezmiennie wzmagały się pożary.
Giełgud wysłał parlamentarza z ostrzeżeniem, że
jeżeli jeszcze gdzie pożar zastanie, to na pogorze-
lisku każe rozstrzelać stu jeńców. To poskutko-
wało, pożarów do samego Niemna więcej nie
spotkaliśmy. Nasz pułk i część kawalerii w awan-
gardzie ścigały niedobitków do Niemna. Tu za-
staliśmy już most spalony i tu parę dni odby-
waliśmy posterunek. Korpus zaś udał się wprost
pod Giełgudyszki. Gdy staliśmy na posterunku,
przybyło do nas kilkudziesięciu akademików
wileńskich. Rozdzielono ich na pewien czas po
kompaniach. Do mego 8 sierżanctwa byli prze-
znaczeni dwaj bracia Borowscy, lecz po przejściu
za Niemen otrzymali oni inne zadanie i dopiero
w Prusach byliśmy razem. Od młodszego otrzy-
małem na pamiątkę chustkę fularową, którą
w późniejszych nieszczęściach utraciłem.
Spod Kowna w ciągu jednego dnia przeszliś-
my pod Giełgudyszki, gdzie była już urządzona
przeprawa przez Niemen. W tym przemarszu zno-
wuż na mnie przypadł dyżur. Zmęczony po tak
znacznym marszu, kiedy stanęliśmy w lasku pod
Giełgudyszkami, bez sił prawie wsunąłem się pod
krzak jałowcowy z tornistrem i jak kamień zasną-
łem. Kiedym się obudził, był już dzień, ale jakież
było moje zdziwienie, gdy zamiast piechoty spo-
strzegłem się otoczony kawalerią. Dwa szwadrony
3 pułku ułanów stały na miejscu naszego batalionu.
Dzielono furaż właśnie blisko krzaku, pod którym
spałem, hałas mnie obudził, a gdym się pytał,
gdzie się nasz pułk podział, ułani odpowiedzieli
tysiącem żartów, że jeszcze w nocy wyruszył, nie
wiadomo w którą stronę. Broń moja była zabra-
na, poszedłem jej szukać niezmiernie strapiony,
gdyż jako dyżurny zamiast drugich budzić, sam
tak fatalnie zaspałem. Spodziewałem się porząd-
nej bury od Mrożka, toteż mnie nie minęła. Pułk
oczekiwał pod laskiem na przeprawę, w mojej
nieobecności kto inny podjął dyżur, musiałem się
zameldować porucznikowi, z pokorą przyznając
się do winy najserdeczniej. Wyburczał, co wlaz-
ło, a co gorsza, kazał odszukiwać swoich bagaży,
które powinny były razem z ariergardą przybyć
pod moim dozorem, i rzeczywiście przybyły, ale
gdzie się podział z nimi służący, nie wiedziałem.
Ledwo włócząc nogi poszedłem go szukać, ale
na szczęście sam przybył, nie dał mi więc daleko
chodzić. Za karę pozostałem na drugi dzień dy-
ż
urnym, na szczęście w dniu tym marsz był bar-
dzo krótki, gdyż przeprawiwszy się przez Nie-
men zaraz na drugiej stronie pułk stanął
na dziedzińcu jakiegoś starego zamku.
Powstańcy przybywali do nas znacznymi od-
działami, pieszo i konno, wszędzie witani okrzy-
kami: „Niech żyje Polska!" Po długim krążeniu
w różnych kierunkach po Litwie przybyliśmy na-
reszcie pod Wilno. Pełniłem wówczas obowiązek
oficera, broń oddałem, pozostałem tylko z pała-
szem, co na moje siły było w marszach daleko
lżejsze. Smutnie skończyła się dla nas bitwa pod
Wilnem. Powracaliśmy przez zapalone lasy nad
Wilejką, gdzie w czasie przeprawy pułkownik
inżynierów Walentyn, instruktor niegdyś pływa-
ków, kąpiąc się utonął. W kilka dni później sta-
liśmy pod jakimś spalonym miasteczkiem. Wszyst-
ko upadało na duchu. Generał Giełgud nie miał
głowy do tak ważnych poczynań, jakim był nasz
pobyt na Litwie, albo też nie obawiając się już
władzy nad sobą, nie chciał działać tak, jak po-
winien był działać każdy dobry Polak. Wszyscy
to widzieli, ale nikt się nie sprzeciwiał, nikt złe-
mu zaradzić nie umiał. Później w nocy Litwini,
którymi nasz pułk dopełniono, wszyscy opuścili
nas. Widząc, że źle wszystko idzie, nie chcieli
doczekać się smutnego końca kampanii.
Nareszcie rozpoczęła się bitwa pod Szawlami
(2.VII.31 r.), gdzie poległ nasz szanowny Piwecki,
dowodząc. 19 pułkiem piechoty. I tu również szło
jakoś dziwnie, bez porządku i ładu, to każdy
ż
ołnierz mógł spostrzec, a cóż dopiero generało-
wie! Jak oni na to pozwolili, trudno pojąć, nie
można tego tłomaczyć subordynacją wojskową,
gdy się widziało oczywistą zgubę. śal serce ścis-
ka, kiedy się wspomni rolę starszych! Armia nie
opłacana była od maja, choć kasa była pełna.
Powstańcy więc opuścili nas, udając się do do-
mów. Niejeden padł ofiarą za przywiązanie do
kraju, a wszystko przez niechęć zwierzchników!
Pewnego dnia Giełgud kazał spalić zapasowe fur-
gony i prochowe jaszczyki, nawet proch zatopić,
i temu nikt się nie sprzeciwił! Chorych i ranio-
nych wieziono na 300 przeszło podwodach, kilka
furgonów wypróżniono prawie z żywności i pod
przykryciem jechało 50 ludzi z i pułku strzelców
pieszych, odciętych w bitwie pod Tykocinem i po-
łączonych z naszym korpusem. Ludzie ci dostali
się pod komendą jednego z oddziałów do naszego
pułku, do którego i ja należałem. Byliśmy wysła-
ni do jakiegoś miasteczka, którego nazwy nie pa-
miętam. Między lasami zostaliśmy napadnięci
przez kozaków. Podwody były rozciągnięte nie-
zmiernie daleko, za pierwszym wystrzałem po-
wstał ogromny nieład, każdy z gościńca wjeżdżał
w zboże, potykał się, a często przewracał, stawia-
jąc w ten sposób tamę wszelkiemu porządkowi.
Bronić takiej masy podwód było niepodobień-
stwem. Konwój zatem odstąpił tę smutną zdobycz
nieprzyjacielowi. Powróciliśmy do korpusu, który
maszerował zupełnie inną drogą ku granicy prus-
kiej. Oficer, dowodzący tą nieszczęsną zbieraniną
(ciężar armii w czasie kampanii), zdał sprawę
z tego, co się stało. W sztabie przyjęto to obo-
jętnie, co nas przekonało, że był to manewr w ce-
lu pozbycia się ciężaru i oszukania nieprzyjaciela
co do poruszeń armii. Przybyliśmy wreszcie na
granicę z Prusami. Uzgadniano umowę z genera-
łem pruskim o złożenie broni i wpuszczenie nas
za granicę. Grupa złożona z naszych generałów,
oficerów, wyższych i sztabowych, pruskiego gene-
rała i adiutantów stała radząc, gdy wtem wciska
się pomiędzy nich konno z pistoletem w ręku
kapitan Skulski, adiutant 7 pułku, wzywa o zro-
bienie mu miejsca dla pomówienia z generałem
Giełgudem. Krótko coś przemówił, strzelił z pi-
stoletu i Giełgud padł na ziemię. Skulski groził
drugim pistoletem generałowi Chłapowskiemu, ja-
ko szefowi sztabu Giełguda. Grupa rozbiegła się
na wszystkie strony, wszyscy pospieszyli do swo-
ich komend, zaś Prusacy odjechali za kordon.
Nieprzyjaciel zaczął atakować, wszczął się ogólny
nieład. Jedni pod dowództwem generała Rolanda
odstrzeliwali się i nad granicą ciągnęli do Tylży,
drudzy składali broń, z powodu braku ładun-
ków, i pod komendą generała Chłapowskiego
weszli do Prus pod Memlem. W tej komendzie
zostawał I pułk ułanów, 4 pułk strzelców, 4 ba-
talion 19 pułku liniowego i zbieranina chorych
lub rannych z różnych pułków. Generał Roland
także, dla braku ładunków, wszedł z resztą kor-
pusu pod Tylżą o 7 mil od nas. Sądny był dzień
przy składaniu broni, żołnierze płacząc przekli-
nali dowódców. Smutek niewypowiedziany prze-
nikal każdego, kiedy się widziało, że tyle tru-
dów, tyle poświęceń, tyle krwi przelanej spełzło
na niczym, w nagrodę dostała się niewola i tryumf
wrogów, a co gorsza, biedny kraj pozbawiony zo-
stał tylu rąk, i bez tego mając mało na obronę
swobody swojej. Rozpacz prawdziwa brała każ-
dego, a przecież ulegało się przemocy i koniecz-
ności. Ładunków bojowych już nie było, żywność
także nie dochodziła do nas w swoim czasie, sło-
wem bieda w naszym korpusie kompletna. Zja-
wili się też i pocieszyciele (których nie wiem,
z jakiej strony nasyłano), że przez Prusy, bez bro-
ni tylko, przejdziemy do Królestwa, a tam broń
będzie nam oddana. Tym smutnym fałszem uspo-
kojono żołnierzy i do posłuszeństwa przywie-
dziono.
Stanęliśmy o milę od Memla, gdzie odbywaliś-
my przez 48 godzin kwarantannę. Jak zawsze
„poczciwi" sąsiedzi-Prusacy uciemiężali nas jak
tylko mogli. Ustawili nas na wydmie piaszczystej,
nad rzeczką i bagnem, otoczyli sznurami, za któ-
rymi stał łańcuch ich piechoty, strzegącej przejścia
przez sznur. Konie nie miały co jeść, sprzedawa-
no je po talarze, byle nie zdychały z głodu. God-
ne upamiętnienia wypadki zachodziły w tym obo-
zie! Ułani I pułku, zniecierpliwieni długą kwa-
rantanną, powstali przeciw swym dowódcom, roz-
rzucili barak swego pułkownika Borkowskiego
i tamże chcieli go powiesić. Prusacy wdali się
w tę sprawę i wzięli go pod swoją opiekę, a na-
stępnie cały korpus oficerski przenieśli o 1/2 mili
od obozu żołnierskiego. W obozie oficerskim zna-
leziono zgubioną korespondencję porucznika 7 puł-
ku - Szletyńskiego. Znajdowały się w niej po-
dziękowania od rosyjskich generałów za donie-
sienia Szletyńskiego. Za to ordynansi obdarli
Szletyńskiego z munduru oficerskiego, bili po
twarzy, a następnie wyrzucili z obozu. Prusacy
przyjęli go i ubrali w swój mundur. Ten sam
Szletyński dziś jest komisarzem policji w War-
szawie. Wypadek ten świadczył o tym, że mie-
liśmy nieprzyjaciół między sobą.
ś
ywiliśmy się szczupłą racją, póki zimno nie
zmusiło naszych argusów do przewiezienia nas
na półwysep między Królewcem a Piławą, gdzie
pomieszczono nas na kwaterach. Ja kwaterowa-
łem u barona Walhaia niedaleko miasteczka
Fischhausen. Tu otrzymaliśmy bardzo bolesną
wiadomość o poddaniu się Warszawy, a około
Nowego Roku 1832 rozkaz powrotu do biednego
kraju.
III
Powrót do Warszawy
W początku stycznia 1832 roku po-
wróciłem do Warszawy. Każdy
łatwo odgadnie, jakie było przy-
witanie z rodziną, a szczególniej
z matką, która od Wielkiego Czwartku roku
poprzedniego nic o mnie nie wiedziała. Siostry
Józefy już nie zastałem żywej. Umarła w dzień
wejścia wojsk rosyjskich do Warszawy, jednocześ-
nie prawie z poczciwym śukowskim, narzeczonym
siostry Eleonory. Znowu dla matki nowy kłopot,
nowa boleść, co ze mną zrobić. Do biur rządo-
wych wstępu nie miałem, jak ci wszyscy, którzy
służyli w wojsku rewolucyjnym. Położenie było
bardzo smutne, któremu przecież się wreszcie
zaradziło. Z początku pan Kropiwnicki, kuzyn,
przyjął mnie jako aplikanta, dając mi u siebie
stół. W parę miesięcy znalazłem sobie miejsce
u pana Ewalda Doplera, który kantor loterii kla-
sycznej na ulicy Miodowej utrzymywał, z wy-
nagrodzeniem - 1200 zł rocznie i z pomieszka-
niem.
Wkrótce matka wraz z siostrami Eleonorą i Zo-
fią wyjechała zupełnie z Warszawy na mieszkanie
do swego krewnego, który był lekarzem w dob-
rach ks. Jabłonowskiego w Lubelskiem we wsi
Wysokie.
Rok prawie byłem u pana Dóplera, ale nie
widząc żadnych dla siebie widoków na przysz-
łość, przykrzyłem sobie bardzo. Tymczasem od-
nowiłem znajomość z Kalikstem Potockim, z któ-
rym spotykaliśmy się w wojsku. Po częstych
naradach i rozmyślaniach umówiliśmy się z nim,
ż
e na Wielkanoc 1833 roku przyjadę do niego
do wsi Cisza, w bliskości Siedlec leżącej, stąd
zaraz po świętach mieliśmy się puścić w dalszą
drogę za granicę, a tam, gdzie oczy poniosą.
W oznaczonym czasie, pożegnawszy pana Dople-
ra, punktualnie według umowy przyjechałem do
Potockich, ale spostrzegłem, że matka ich coś
bardzo zasmucona moim przybyciem, a Kalikst po
kilku dniach mego pobytu ani wspomina o umó-
wionej podróży. Gdy zacząłem na niego nale-
gać, żeby czasu nie tracić, biedna matka ze łzami
prosiła nas, ażebyśmy tego zamiaru zaniechali,
przedstawiając całą trudność wykonania go, który
gdyby się nie udał, groziło nam niebezpieczeństwo
zsyłki lub osadzenia w kazamacie. Widząc, że
Kalikst się waha, nie chciałem go namawiać, aby
nie ściągnąć na siebie żalu matki albo w razie
nieszczęścia - jego wymówek. Znalazłem się
w smutnym położeniu. Wracać .do Warszawy nie
było po co, nie pozostawało nic innego, jak tylko
samemu puścić się w dalszą drogę. Pojechałem
zatem w Lubelskie do matki, skąd było 4 mile
do granicy austriackiej. Stamtąd łatwiej było upa-
trzyć dogodną porę lub wynaleźć jakiego obywa-
tela z pogranicza, który by ułatwił niebezpieczną
przeprawę. Lecz wszystko wzięło nieprzewidzia-
nie zupełnie inny obrót. W tym właśnie czasie
w całej Polsce, we wszystkich guberniach, poja-
wili się emisariusze, gerylasami nazywani. W Lu-
belskiem było ich siedemnastu, między nimi był
i brat cioteczny, Edward Lange, były oficer
4 pułku liniowego, który utracił w bitwie pod
Grochowem trzy palce lewej ręki. Za głowę każ-
dego z nich była przeznaczona nagroda 500 zło-
tych polskich. Obostrzenia z tego powodu w ca-
łym kraju były wprost nie do uwierzenia. Nie
wolno było nikomu ze wsi przejechać ani przejść
bez formalnego paszportu. Z tego powodu były
tysiące nadużyć ze strony, złych urzędników. Na
wszystką młodzież obywatelską zwrócono szcze-
gólną baczność i za byle jakie podejrzenie aresz-
towano.
Aresztowanych we wszystkich miastach by-
ło mnóstwo, między innymi aresztowano szwa-
gra Krauzego, bawiącego za interesami w Lubli-
nie, a do Wysokiego, gdzie on mieszkał, nasłano
urzędnika, oficera żandarmów, oficera od huza-
rów z 12 żołnierzami, 40 kozakami i kilku jesz-
cze żandarmów dla zrewidowania domu i zabra-
nia papierów, gdyby jakie były. Mnie oddano
pod obserwację. Szwagra przysłano z Lublina za
poręczeniem dwóch obywateli. Dodano nam ofi-
cera od huzarów i żołnierza od żandarmów, któ-
rzy każdy nasz krok śledzili, a zarazem obser-
wowali, z kim byliśmy w jakimkolwiek kontak-
cie. W takim położeniu byliśmy trzy i pół mie-
siąca. Mnie na koniec powołano do Lublina,
gdzie dostawił mnie oficer znajdujący się przy
nas, Józef Zieliński, z pułku huzarów. Przed-
stawiony byłem generałowi Rudigerowi, który
oświadczył mi, że łaską najjaśniejszego pana do-
zwolono wszystkim byłym wojskowym wchodzić
do służby rządowej, z warunkiem, żeby dwa la-
ta służyli bezpłatnie. Na moje żądanie kazał wy-
dać paszport do Warszawy, dokąd też powróci-
łem. Pan Kropiwnicki znowuż dał mi. u siebie
obiady, a sypiałem u Aleksandra Miecznikow-
skiego, brata mego wujecznego, ale bez łóżka, na
gołym sienniku na ziemi, który na dzień sprzą-
tało się i wynosiło na poddasze, które w ciepłej
porze służyło mnie za mieszkanie. O przejściu za
granicę nie myślałem już z dwóch przyczyn, po
pierwsze wiązała mnie prośba matki, ażeby nie
ryzykować, a po drugie wrażenie, jakie na mnie
zrobiły wdzięki panny Eudoksji Sobolewskiej
w Wysokiem. Zmieniło to zupełnie moje pro-
jekty na przyszłość. Uczucie to było pierwsze
i nadzwyczajnie silne, a wzajemność jej kazała
zapominać o wszystkich poprzednich zamiarach,
a raczej kazała wziąć się szczerze do pracy, aby
los sobie zapewnić. Przy pomocy wuja Mieczni-
kowskiego, jako naczelnika wydziału kas w Urzę-
dzie Municypalnym, byłem tam umieszczony na
aplikacji. Miłość uczyniła mnie pracowitym i bar-
dzo pilnym, ale gdy panna Sobolewska przybyła
do Warszawy, stała się wielka przerwa w za-
trudnieniach moich. Ciągle u niej, zawsze z nią,
opuszczało się pracę, ściągając tym samym na sie-
bie niezadowolenie naczelników. Miałem wów-
czas 4 zł dziennie diety, później zredukowano
ją do 3 zł. Główną przyczyną tego poniżenia była
kłótnia z panem sekretarzem generalnym Jahoł-
kowskim, miał on zwyczaj niegrzecznie, a nawet
po grubiańsku obchodzić się z podwładnymi, nie
zależałem od niego, lecz będąc przeznaczonym na
zastępstwo głównego dziennikarza, pana Bagień-
skiego, miałem z nim ciągłe styczności. Usłyszaw-
szy od niego impertynencję nie zasłużoną, rzuci-
łem za nim dziennikiem w przytomności całej
kancelarii i złajałem na cały głos. Przygotowany
byłem na to, że otrzymam dymisję, szczęściem
wszyscy naczelnicy wydziału, oprócz sprawiedli-
wego wuja, trzymali moją stronę. Skończyło się
na ostrym upomnieniu pana prezydenta Łaszczyń-
skiego i na przeniesieniu mnie do Kasy Skar-
bowej przy Urzędzie Municypalnym na 3 zł
diet.
Z panną Sobolewska byłem w kontakcie do
1836 r. W tym czasie oświadczył się o nią p. Roz-
wadowski, urzędnik z Dyrekcji Loterii, i została
jego żoną. Jako panna odznaczała się płochością
charakteru, ale też i złą była żoną. Marceli Bro-
chocki, człowiek poczciwy i zacny, także był jed-
nym z adoratorów panny Sobolewskiej, znał ją
jeszcze dzieckiem, i to w trudnej porze swego
ż
ycia. W czasie rewolucji służył w 3 pułku strzel-
ców pieszych, w bitwie pod Kockiem był niebez-
piecznie zraniony kulą w prawe ramię, która
przebiła je na wylot. Z placu bitwy dostał się do
niewoli. Ranny został odesłany do szpitala lubel-
skiego, gdzie naszym paniom dozwolone było
mieć pieczę nad rannymi współziomkami. Tam
doznawał wiele współczucia od matki panny
Eudoksji, która z nią razem odwiedzała go, do-
starczała wygodniejszej pościeli, pokarmów smacz-
niejszych oraz książek do czytania. Marceli, ma-
jąc się już lepiej, zdołał się wyswobodzić z nie-
woli i pozostał w kraju. W Warszawie widywał
mnie zawsze razem z panną Eudoksją, a że i jego
serduszko silnie do niej biło, chcąc się mnie po-
zbyć, pewnego dnia zaprosił mnie do cukierni, do
osobnego pokoju, dla bliższych objaśnień. Naj-
pierw zadał mi pytanie, w jakich zamiarach tak
często przebywam u Sobolewskiej, a gdy mu
otwarcie odpowiedziałem, że na przyszłość żad-
nych widoków w tym nie mam, on przyznał mi
się, że chce stanowczo oświadczyć się o jej rękę,
widzi tylko mnie na przeszkodzie, wymaga, abym
przestał u niej bywać. Szanując bardzo Brochoc-
kiego i znając już zbyt dobrze lekkomyślność
Sobolewskiej, żałowałem jego dobrych zamiarów
i czystych uczuć dla nieczułej istoty, a chcąc
w nim przytłumić gorącą miłość, czułem się
w obowiązku powiedzieć mu, że ona wcale nie-
warta jego poczciwych uczuć. Brochocki zażądał
bliższego objaśnienia, a zarazem dowodów prze-
konywających. Naturalnie, nie wierzył mi, a co
gorsze, posądzał o fatalną obmowę panienki w ce-
lu odstręczenia go od kroku tak stanowczego.
W drażliwym znalazłem się położeniu, a gdy wy-
mawiałem się od dania dowodów potwierdzają-
cych, Marceli powiedział mi, że jeżeli w przecią-
gu dwóch tygodni nie przekonam go o prawdzie
słów moich i nie przestanę bywać u niej, w takim
razie muszę się z nim strzelać, i to na śmierć, to
jest tak: mieliśmy wyjechać łódką na Wisłę
i z przeciwnych końców łódki wystrzelić, a kto
by był raniony, miał wpaść w wodę i koniec
wszystkiemu. Sekundantów żadnych nie miało
być, ażeby nikogo nie wplątać w odpowiedzial-
ność. Ton, jaki przyjął Brochocki, nie podobał mi
się, uważałem, że chce działać na mnie postra-
chem, to mnie oburzyło. Odpowiedziałem zatem,
ż
e com powiedział z życzliwością dla niego, jest
ś
więtą prawdą, ale dowodów na to nigdy ode
mnie nie doczeka się i bywać jeszcze częściej po-
stanawiam, a jeżeli chce się strzelać, to nie po-
trzeba zwlekać do dwóch tygodni, może mieć tę
satysfakcję nawet natychmiast. Brochocki wyszedł,
a ja na złość jemu powróciłem do panny. Nie prze-
szło dwóch tygodni, kiedy otworzono Brochoc-
kiemu oczy. Spotykał się ze mną codziennie, ro-
zumie się zawsze tylko u Sobolewskiej, ale do-
pilnował czasu, kiedy tam nie byłem, i wystąpił
z oświadczeniem się, najpierw przed panią Pa-
kajzerową, u której mieszkała Sobolewska. Pakaj-
zerowa znała mnie i całą moją familię od dziecka,
Brochockiego bardzo szanowała i ceniła dla pocz-
ciwości charakteru, stosunki moje z panną Eu-
doksją bardzo jej się nie podobały, ale poczciwa
kobieta nie umiała temu zapobiec, uważała je za
zbyt daleko posunięte, do czego lekkomyślność
panny upoważniała. śona z podobnej kokietki dla
poczciwego człowieka żadna, nie mogła zapewnić
szczęścia, a Pakajzerowa, wiedząc więcej, niż my
obaj mniemaliśmy, bez ceremonii powiedziała
Marcelemu wszystko najotwarciej. Wtedy Mar-
celi, przekonawszy się o prawdzie słów moich
i życzliwości dla niego, podał mi rękę do zgody
i odtąd żyliśmy w przyjaźni. Niedługo też zna-
lazł się trzeci adorator, Rozwadowski, do którego
ja czułem nawet antypatię, nie przeszkadzałem
więc jego zamiarom, owszem, okazywałem obo-
jętność pannie, a że Rozwadowski był przystojny
i chciał się żenić, zatem związek wkrótce przy-
szedł do skutku. W późniejszym czasie żałowałem
Rozwadowskiego. Był on wart lepszej żony.
W najkrytyczniejszym położeniu za granicą, gdzie
oboje wyemigrowali, opuściła go i poleciała za
jakimś amantem, a następnie w Warszawie, nie-
przystojne życie prowadząc, starała się na próżno
o rozwód, gdyż uzyskać go bez pozwolenia męża
nie mogła. W końcu znowu wyjechała za grani-
cę, a co się z nią dalej stało, tego już nie wiem.
Rozwadowskiego za komunę rozstrzelano w Pa-
ryżu.
Służba moja w Kasie Skarbowej przy Urzędzie
"Municypalnym nie przedstawiała żadnych wido-
ków. Aplikantów i dietariuszów było mnóstwo.
Wuj zniechęcony do mnie, nie obiecywał naj-
mniejszej protekcji, a najlepszej, zasłużonej gorli-
wością i pracą, wskutek opuszczenia się byłem
pozbawiony. Wypadki polityczne również trwogę
na młodzież polską rzucały. Aresztowania i ze-
słania za byle co były bardzo częste, a szcze-
gólniej tych, którzy brali czynny udział w rewo-
lucji.
Trzeba było wystrzegać się własnego cienia, tyle
było szpiegostwa i prześladowań. Przykrzyło mi
się to wszystko, aż wyczytałem w gazetach, że
rząd austriacki ogłosił termin dla wszystkich
chcących emigrować do dnia 5 czerwca 1837 ro-
ku, że kto by przed tym terminem dobrowolnie
zgłosił się do władzy miejscowej, będzie według
jego woli odesłany na koszt rządów Francji
lub Ameryki. Dawniejsza chęć emigracji zajęła
wszystkie moje myśli. Był to łatwy sposób po-
dróżowania dla tych, co nie mieli na to fundu-
szów, prócz tego tym sposobem mogłem się złą-
czyć z bratem moim rodzonym, Michałem, albo
w Ameryce z Władysławem Lange, bratem cio-
tecznym. Zdeterminowany zupełnie, chcąc porzucić
wszystko i dostać się do Galicji, zwierzyłem się
z tą myślą Brochockiemu, Luborackiemu, Stani-
sławowi Niemojewskiemu, Arentowi i Arkuszew-
skiemu. Brochocki prosił, abym go na parę dni
przed wyjazdem uwiadomił, mówił to nawet
z pewną tajemnicą, co mnie w ciekawość wpra-
wiało. Nie zaniedbałem więc przyjścia do niego
z zawiadomieniem, ale nie zastałem go parę ra-
zy w domu, a mając już wszystko gotowe do
drogi, dnia 4 maja 1837 roku wyruszyłem z War-
szawy na Radom do Sandomierza. Arent i Arku-
szewski odprowadzili mnie do rogatek jerozolim-
skich i tam serdecznie pożegnali. W Sandomierzu
spostrzegłem trudność przeprawienia się przez
Wisłę, trzeba było próbować szczęścia na suchej
granicy. Pojechałem zatem do Zawichostu, a prze-
prawiwszy się przez Wisłę, w pierwszej wiosce
znalazłem człowieka, który za dukata podjął się
przeprowadzić mnie przez granicę, tam dostać
furmankę, która by mnie o parę mil dalej od-
wiozła, gdzie mógłbym być już bezpiecznym. Ileż
to potów uderzało na mnie, kiedy czołgałem się
nocą około samych mieszkań strażników pogra-
nicznych. Nieraz zdawało mi się, że najemnik
zdradzić mnie zamierzył. Tymczasem doświad-
czony przewodnik naumyślnie wybierał drogę naj-
bliższej straży, utrzymując, że tu czujność jest
najmniej baczna, i rzeczywiście tak było. Objazd
przejechał koło nas nie zauważywszy leżących
w bruździe, wtedy to zatrzymywałem oddech
i śmiertelne poty uderzały na mnie. Przewodnik
uspokajał mnie, nawet przykładał ucho do ziemi,
ś
ledząc ruch straży i kierując się doskonale zna-
jomą mu drogą. Przybyłem nareszcie do Galicji,
zmęczony nie tyle podróżą, ile obawą, aby nie być
złapanym. Na nieszczęście moje przybyłem
szczęśliwie.
VI
Nieudana próba przedostania
się za granicę. Aresztowanie,
więzienie, zesłanie
O trzy mile od granicy bawiłem
kilka dni w dobrach Dolańskie-
go u pana Huberta, który peł-
nił jakiś urząd na kształt nasze-
go wójta gminy. Ten zapewniał mnie, że jeżeli
sam się zamelduję w cyrkule, to bez żadnej kwe-
stii będę odesłany do Francji albo do Ameryki.
W tej nadziei dnia 22 maja 1837 roku przyby-
łem do Rzeszowa i zameldowałem się panu sta-
roście. Pan starosta przywołał urzędnika Konar-
skiego, a dawszy mu sekretną dyspozycję, rozka-
zał spisać ze mnie protokół. Konarski ku wiel-
kiemu mojemu zdziwieniu nieustannie robił przy
protokóle rozmaite domysły i stawiał zarzuty,
chciał koniecznie, żebym się przyznał do jakiego
występku, jeżeli nie do zbrodni, słowem, postę-
pował ze mną bardzo ostro, wcale nie jak z tym,
który sam się zameldował, ale jak z podejrza-
nym o jakąś zbrodnię. Jakież było moje zdzi-
wienie, gdy po protokóle pokazali się żołnierze,
którzy otrzymali rozkaz odprowadzenia mnie do
więzienia. W więzieniu najostrzej mnie zrewi-
dowano, odebrano pieniądze, których miałem
bardzo niewiele, i papiery nic nie znaczące. Po-
stawiono wartę za drzwiami i oknem i bez lito-
ś
ci porzucono mnie na sienniku, kazano rozmy-
ś
lać o smutnej przyszłości. Straszne to położenie
młodzieńca być zamkniętym, bez żadnego zaję-
cia, bez najmniejszej wygody. Dzień był znośniej-
szym, można było przynajmniej oknem wyglądać,
ale wieczorem tęsknota pożerała mnie, gorączka
trawiła i niecierpliwość, a przemoc bezlitośnie
gnębiła. W budynku Szpitala Miejskiego przesie-
działem trzy i pół miesiąca, widocznie zdawało
się wtedy, że tam nie dosyć byłem bezpiecznym,
przeniesiono mnie więc do klasztoru Bernardy-
nów.
Cela była dosyć ciemna, z małym okrato-
wanym okienkiem, wychodzącym na ogródek
wcale nie oczyszczany. Obiecywano mi, że decy-
zja z Wiednia wkrótce nadejdzie i niezawodnie
będę wysłany za granicę, nie wyjaśniono jedynie,
za którą. Z nudów pisałem węglem po ścianach
wiersze, jakie pamiętałem. Na środku sklepienia
narysowałem szubienicę, nad nią armaturę z kos,
pik, karabinów, pałaszy, armat i bębnów, uwień-
czoną krakowską czapką z piórkiem. Pod tym
smutnym herbem napisałem wiersz, który kiedyś
czytałem, nie pamiętam gdzie:
Szubienica wzniesiona wolnym na mogile
Nie ulega czasu sile!
Przetrwa pomnik tyranów z marmuru i spiżu.
Jej - niepamięć nie pochłonie,
Oni wielcy w każdym skonie
Jak ten, co cierpial i umarł na krzyżu...
Na ścianach starannie napisałem wyjątek
z Ody do miłości wygnańca - Glos tułacza -
rozmaite śpiewki patriotyczne, a między nimi -
Bitwę pod Stoczkiem. Ściany wyglądały tak, jak
gdyby były wyklejone najozdobniejszymi obicia-
mi. Ale niestety, niedługo cieszyłem się swą pra-
cą. Pewnego razu odwiedził mnie jakiś niemiec-
ki urzędnik, a spojrzawszy na ściany, rozgniewał
się niezmiernie, niektóre wiersze przeczytywał,
trafił także na Bitwę pod Stoczkiem, a „St.", czy-
tał jak „H", śmiałem mu się w oczy, gdy się rzucał,
krzyczał, a kiedy wydał rozkaz, aby wszystko po-
ś
cierać, oświadczyłem mu moje zadowolenie z te-
go, obiecując na przyszłość jeszcze staranniej pra-
cą tą się zająć. Przeklęty Niemiec kazał mnie za
nogę przykuć do łóżka tak, żebym do ścian do-
stać się nie mógł, a ścieranie ze ścian i sklepienia
pokryło mnie sadzą, której część połknąć musia-
łem. Serce się krajało, krew się burzyła na ta-
kie tyraństwo, ale trzeba było ulec przemocy, tyle
tylko było mojej zemsty, że każdemu odwiedzają-
cemu mnie Niemcowi wymyślałem jak zbrodnia-
rzowi. Po dziesięciu miesiącach tego ciężkiego
ż
ycia w więzieniu przyszedł kapral z rozkazem
zabrania mnie w drogę. Było to w końcu marca,
zima jeszcze trwała, ciepłego odzienia żadnego
nie miałem, a zamiast odziać mnie czymś cie-
płym, włożono na mnie żelaza na krzyż od ręki
do nogi, tak jak na zbrodniarza, co dziesięć wsi
spalił. Wpakowano mnie w towarzystwie czte-
rech żołnierzy do bryczki i kapral kazał jechać
do Przemyśla. Ten rozkaz upewnił mnie, że bę-
dę wydany do Rosji. We Lwowie wskutek sprze-
ciwu, jaki robiłem przeciw wydaniu mnie do
Rosji, zatrzymano mnie na kilka dni, ale nie po-
mogły moje reklamy, znowuż zamknęli kłódki
u ręki i w żelazach zawieźli do Tomaszowa. Tu
znowu naczelnik etapu na nowo protokół ze mnie
spisał, brodę nie goloną przez dziesięć miesięcy
kazał ogolić i oddał mnie w ręce kozaków. Po
rusku nie umiałem ani słowa, grubiaństwa koza-
ków znośniejsze mi jednak były niż obrzydliwych
Niemców. Na drugi dzień byłem odwieziony do
Zamościa. Placmajor Zamościa, p. Freiman, bar-
dzo łaskawie mnie przyjął, mówił bardzo mało,
ale grzecznie, wydał dyspozycje, aby mnie pomie-
ś
cić w Szczebrzeszyńskiej Bramie, w pokoju ofi-
cera warty. Oficer ze zdziwieniem ten rozkaz
spełnił. Kazał mi przynieść trochę słomy na wolny
tapczan, a towarzystwo jakiekolwiek więzienie
moje już lżejszym zrobiło. Obiady, kawę, herba-
tę, a nawet książki do czytania przynoszono mi
od placmajora, wszystko bardzo było smaczne,
czyste, słowem wcale nie po więziennemu mnie
traktowano. W parę dni zaciągnął na wartę ja-
kiś oficer tamtejszego garnizonu, który po polsku
mówił bardzo dobrze. Dziwił się niezmiernie
łasce placmajora, mówiąc, że jeszcze żadnego
więźnia tak nie utrzymywano, wnosił z tego, że
sprawa moja musi być mało znacząca i robił mi
nadzieję, że zapewne zostanę uwolniony. Po obie-
dzie dano znać, że przyjechały jakieś damy w po-
wozie placmajora i proszą oficera warty do sie-
bie. Oficer powróciwszy od nich kazał mi się po-
ś
piesznie ubierać i wyjść do dam, mówiąc
z uśmiechem, że będę miał przyjemną niespo-
dziankę. Zdziwiłem się niezmiernie, zobaczywszy
w powozie dawne znajome z lat dziecinnych -
pannę Justynę Gislausoni i Marię Srótowską, któ-
ra była żoną placmajora. Jej to wpływowi wi-
nien byłem ulgę w moim położeniu. Przywitały
się ze mną, mając łzy w oczach, a po krótkiej
rozmowie prosiły oficera, aby po capstrzyku wie-
czornym pozwolił mi przyjść do mieszkania dok-
tora Srótowskiego, brata placmajorowej. Oficer
bał się niezmiernie, ażeby w mojej nieobecności
nie przyszedł placmajor, ale p. Freiman zapewni-
ła go, że mąż jej wieczorem będzie brał kąpiel,
po której ma zakaz doktora wychodzenia z do-
mu, oprócz tego obiecał zachować wszelkie środ-
ki ostrożności, aby nie narazić oficera na odpo-
wiedzialność, a także zachować sekret najściślej-
szy, więc oficer zdecydował się pozwolić. Jakoż
po dziewiątej odprowadził mnie do Srótowskich.
Tu znów było czułe przywitanie, płacz, ubolewa-
nie, rady, gawędy, słowem wszelka pociecha do-
brych i życzliwych przyjaciół, to wszystko trwało
krótko, około godziny dwunastej pożegnaliśmy
się i pozostała tęsknota, która jeszcze mocniej
mnie ogarnęła po chwilowym rozdrażnieniu.
W Zamościu siedziałem tylko dziesięć dni.
Przyszedł rozkaz odstawienia mnie do Warsza-
wy wraz z drugim współtowarzyszem, również
wygnanym z Galicji, gdzie bawił od czasu rewo-
lucji. Był to oficer 2 pułku strzelców konnych, i,
Andrzej Chrucki. Przywieziono nas na nocleg do
Krasnegostawu, gdzie pomieszczono obu w po-
koju oficera warty. Na warcie znajdował się mło-
dy oficer huzarów, Pankratiew. Poczciwe miał
serce, ubolewał bardzo nad naszym położeniem,
a dowiedziawszy się, że mam znajomych w Kras-
nymstawie, puścił mnie do nich na słowo honoru.
Wkrótce jednak przybiegł po mnie kozak, mó-
wiąc, że dyżurny wart, kontrolując odwach, bar-
dzo się gniewa na oficera, że mnie wypuścił, pro-
si zatem, bym jak najspieszniej wracał. Natural-
nie, nie tracąc czasu, pobiegłem, ale po drodze
obstalowałem wazę ponczu dla ufetowania pocz-
ciwego Pankratiewa i aresztowanego. Kiedy wró-
ciłem, dyżurny, już uspokojony, pożegnał nas,
a my zabraliśmy się do przyniesionego ponczu,
i tak część nocy wesoło nam przeszła, słowem,
zaprzyjaźniliśmy się.
Następny nocleg wypadł w Lublinie, ale bar-
dzo przykry. Pomieszczono nas na odwachu, ra-
zem z dezerterami i zbrodniarzami. W Lublinie
mieszkała wówczas moja biedna matka, to był
cios dla niej. Niedawno straciła najstarszą córkę,
najmłodsza często chorowała, a moje położenie,
prawie równe śmierci, do rozpaczy ją doprowa-
dzało. Chwilkę tylko pozwolono nam się widzieć,
i to było już ostatnie nasze widzenie się. Wszel-
kie późniejsze zabiegi, starania i prośby bolejącej
matki nie znalazły współczucia w sercach prze-
ś
ladowców. Niech im Bóg przebaczy zawziętość,
jak im przebaczyła bolejąca, pełna uczuć religij-
nych, biedna moja matka I Na Wielkanoc prze-
wieziono nas do Cytadeli warszawskiej. Przykra
ceremonia przyjęcia więźniów, rewizja najściślej-
sza, wszystko miętoszą, psują, szukając papierów.
Nareszcie zamykają każdego osobno, zostawiając
na pastwę bezczynności, żalu i tęsknoty. Pomiesz-
czono mnie pod nr 23, a Chruckiego pod 22,
obok komisji indagacyjnej. W kilka dni przy-
wołano mnie przed komisję. Zapytywano, robio-
no zarzuty, jakie tylko złośliwość wymyślić zdoła,
straszono, kopano, kułak pod nos podstawiano,
słowem rzucano się na mnie, jak się rzucają dzi-
kie zwierzęta na niewinną ofiarę. Nareszcie dali
mi zapytania na piśmie. Jak się nazywam? Czy
byłem u spowiedzi? Co robiłem w czasie rewo-
lucji? Na to ostatnie pytanie odpisałem, że w ga-
zetach był ogłoszony manifest z 1834 r., w któ-
rym powiedziano, że sprawy rewolucyjne wszyst-
kie ukończone i że nikt już za nie badanym nie
będzie, a zatem komisja nie ma prawa zapytania
tego robić. Książę Golicyn przeczytawszy to, roz-
gniewał się okropnie, przyskoczył do mnie z ku-
łakami, groził, używał najszkaradniejszych obelg,
słowem zmuszony byłem odpowiadać ustnie na
to pytanie. Powiedziałem, że ponieważ wyższe
szkoły były zamknięte, nie mając nic do roboty,
poszedłem do służby wojskowej. Na to mój
szkolny kolega, Władysław Bosakiewicz, proto-
kolista komisji, odezwał się: „Łże, kto chciał,
chodził do szkół". Golicyn tryumfował, zarzucał
mnie obelgami, mówiąc: „Oto twój kolega szkol-
ny! On będzie człowiekiem, a ty sołdatem!" Na
to bąknąłem: „Przecież i sołdat człowiek." Pra-
wie wściekły Golicyn wygnał mnie z komisji, go-
tując na później nowe męki. Na piśmie więcej
pytań mi nie dawano, często przywoływano do
komisji, dręcząc rozmaitymi podejrzeniami nie-
słusznymi i grożąc, dając czas do namysłu i przy-
znania się bez rózeg. Główne pytanie było, kto
wiedział o moim oddaleniu się za granicę. Wy-
raźnie potrzeba im było jeszcze więcej ofiar,
a gdy utrzymywałem stanowczo, że nikomu z tym
nie zwierzałem się, miałem być zmuszony głodem
do przyznania się. Kilka dni byłem już o chlebie
i wodzie, gdy na nowo wezwano mnie przed
komisję. Otrzymałem zapytanie, pod jakim naz-
wiskiem brat mój Michał przebywa w Galicji.
Odpowiedziałem szczerze, że brat jest we Fran-
cji w Albi, w departamencie du Tarn, ale Goli-
cyn z największą pasją powiedział: „Wiemy do-
brze, gdzie kto był i gdzie dziś się włóczy, ga-
daj! albo ja ci dobędę języka!" Tu krzyknął na
ż
andarmów, ażeby przynieśli rózeg, a kiedy kilka
pęków położono na ziemi, rozpacz prawdziwa
mnie ogarnęła, nie ufałem sobie na tyle, ażebym
w chłostach z bólu nie wydał niewinnych, poczci-
wych chłopców, którzy wiedzieli o mym wycho-
dzeniu za granicę. Tu raptownie powziąłem za-
miar rozbicia głowy o ścianę, rozpędziłem się więc
i z całą mocą uderzyłem o mur, tracąc przytom-
ność, nie na długo co prawda. Wyprowadzono
mnie z komisji i już nieprędko wzywano. Prze-
chorowałem też ciężko tę rozpacz, apetyt zupeł-
nie straciłem, a szczególnie na mięso patrzeć nie
byłem w stanie. Więzienia nasze często zmienia-
ne były, przenoszono nas z numeru do numeru,
zapewne z ostrożności, ażeby kto, siedząc na jed-
nym miejscu, nie zrobił sobie drogi do ucieczki.
W końcu lipca siedziałem pod nr 2, do celi mo-
jej przyszli Tański, Leichte i Bosakiewicz z pa-
pierami i zasiedli znów, aby spisywać protokół,
już nie tak gwałtownie, wymyślając, ale zawsze
z szyderczą złośliwością. W tym czasie areszto-
wano mnóstwo młodzieży, między którą bardzo
wielu było moich kolegów szkolnych. Później do-
wiedziałem się, że siedzą za Towarzystwo Demo-
kratyczne. Rozmawialiśmy ze sobą za pomocą
stukania, dowiedziałem się od sąsiada Rabcewi-
cza, że siedzi Brochocki, Michał Gruszecki, Lu-
beracki, Morozowicz, Ambroziewicz, Wężyk
i wielu innych, dobrze mi znajomych. Więzienia
były zapełnione tak, że już nie było miejsc dla
nowych ofiar, trzeba je było powiększać. W tym
celu przyprowadzono budowniczego miasta Kro-
piwnickiego dla obejrzenia wnętrz. Ten, chodząc
w towarzystwie członków komisji od numeru do
numeru, natrafił na moje schronienie. Zdziwił się
niezmiernie, zobaczywszy mnie zarośniętego i wy-
nędzniałego, obrócił się do towarzyszących mu
argusów z prośbą o pozwolenie pomówienia ze
mną. Rozmowa była krótka, zapytał mnie tylko,
czy czego mi nie potrzeba, oraz obiecał zrobić
w mojej sprawie możliwe starania. W kilka dni
znowuż odwiedził mnie p. Kropiwnicki. Powie-
dział, że generał Storożenko oświadczył mu, że
dla mnie nie ma innego ratunku, jak tylko pro-
sić komisję, żeby przyjęła prośbę moją o przyję-
cie mnie na służbę do wojska. Dowiódłbym tym
sposobem, że żałuję swego postępku. Bolesna dla
mnie była ta propozycja. Odpowiedziałem więc,
ż
e do wojska wcale nie mam ochoty i nic też nie
popełniłem takiego, za co miałbym być tak
okrutnie ukarany. Jeżeli chciałem podróżować
kosztem rządu austriackiego, to za to już jestem
okropnie ukarany. Pan Kropiwnicki był niezado-
wolony z mojej odpowiedzi, powiedział mi: „Kie-
dy dobrych rad nie słuchasz, rób, jak ci się po-
doba".
Więcej nie miałem już żadnych odwiedzin, póź-
niej dowiedziałem się, że moją biedną matkę dłu-
go zwodzono, łudząc obietnicami widzenia się ze
mną, w końcu wyłajano bezbożnie, dodając, że
wychowała dwóch synów łotrów, a na koniec ka-
zano wyjechać z Warszawy. Siostrę Zofię, która
bawiła dla kuracji jakiś czas w Warszawie, także
zbywano obietnicami, w końcu impertynencjami.
W październiku wezwany byłem do generała Bo-
rusznikowa, komendanta Cytadeli. Gdym przy-
był, generał winszował mi wolności, kazał pójść
do placmajora, obrachówać się z odebranych pie-
niędzy. Dziwił mnie konwój tak mocny, tj. żan-
darm i dwóch żołnierzy z karabinami. Zdawało
mi się zbytecznym z taką ostrożnością kogoś na
wolność wyprowadzać. Z placmajorem obrachu-
nek był krótki, ten oświadczył mi, że mam się
udać do Ratusza, skąd mam być uwolniony. By-
łem bardzo osłabiony i pieszo do Ratusza nie za-
szedłbym, na moją prośbę sprowadzono dorożkę.
Do dorożki wsiadł ze mną żandarm, a jednego
ż
ołnierza pomieścił za dorożką. Zabawna była
karykatura wyprawy na wolność. Po przybyciu do
Ratusza przyprowadzony zostałem do policmaj-
stra Storożenki, gdzie odczytano mi dekret
ks. Paskiewicza, że za tajne przejście granicy
i związek z wychodźcami skazany jestem w soł-
daty na Kaukaz z wysługą. Wtedy dopiero
zmiarkowałem, jaką mnie wolnością obdarzają.
Więzienie chwilowe zamienili na nieograniczoną
niewolę. Smutny koniec po tylu okropnych cier-
pieniach, ale cóż było robić, trzeba było ulec
okrutnej przemocy. Zaprowadzono mnie do ko-
misji poboru wojskowego dla zmierzenia i sfor-
mułowania stanu służby. Jakiś doktor (podobno
Szturmer) z szyderstwem po rusku mówił: „Dwie
nogi, dwie ręce, dwa oczy, nos, uszy, głowa, cho-
rosz sołdat budet". Stan służby sformułowano
i odesłano mnie do więzienia na Ratuszu. Tu
odwiedziło mnie kilku dawnych znajomych. Mię-
dzy nimi był Arent z Konstantym Arkuszewskim,
który chciał mi dać jakieś wsparcie, ale ja spo-
dziewając się coś otrzymać od krewnych na dro-
gę, nie przyjąłem nic, poprosiłem, aby wspo-
mógł towarzysza mej niedoli, niejakiego Bbna-
wenturę Kozłowskiego z Krakowa, aresztowane-
go za wiefsze, który nikogo znajomego w War-
szawie nie miał i pieszo miał być wysłany do
Krakowa. Aniela Lange, siostra moja cioteczna,
odwiedzając mnie dała mi 80 złotych polskich,
nazbieranych między krewnymi i znajomymi, i to
był jedyny fundusz na drogę na Kaukaz. Wresz-
cie któregoś dnia znowuż zaprowadzono mnie do
Cytadeli i osadzono w dziedzińcu tymże samym,
gdzie dawniej były koszary, przeznaczone dla re-
krutów. Stąd dnia 18 listopada 1838 roku wy-
prawiono nas na Pragę, a stamtąd w ubiorze
ż
ołnierskim, w towarzystwie kilku rekrutów i kil-
ku zbiegów i zbrodniarzy, wysłano nas pieszo ku
Brześciowi Litewskiemu.
V
Droga na Kaukaz
Co się wówczas działo we mnie,
jakie czułem ściśnięcie serca, ja-
kie tęskne i rozpaczliwe myśli
mnie ogarniały, ten tylko jest
w stanie dokładnie pojąć, kto sam czegoś podob-
nego doświadczył. Krewni opuścili mnie w chwili
najgodniejszej współczucia i pocieszenia, spo-
dziewałem się od nich więcej serca. Wtedy to
najbardziej potrzebowałem choć jednego serca,
czującego mą niedolę,- które przyjęłoby łzę uro-
nioną nad okropnym losem. Nie było nikogo!
Trzeba było przywołać na pomoc całą moc duszy,
ż
eby nie upaść pod brzemieniem nieszczęścia, że-
by objawami słabości nie ucieszyć naigrawającego
się wroga, trzeba było w milczeniu połknąć łzę,
doświadczając zupełnej goryczy życia.
Noclegi na gołej ziemi albo na gołych deskach
wśród nieczystości, w towarzystwie ludzi zako-
rzenionych w zbrodniach, naigrawających się
z ojczystej mowy, czyż nie dostateczną są ka-
tuszą? Dodać do tego należy grubiaństwo kon-
wojujących, ich nieczułość i znęcanie się. Wów-
czas odczułem ciężar życia, żałowałem nieraz, że
nie popełniłem zbrodni na śmierć zasługującej,
która by oszczędziła cierpień tak ciężkich. Po-
czątek to był dopiero, czekały mnie jeszcze
większe cierpienia, o których nie miałem żadnego
pojęcia.
Do Brześcia Litewskiego szliśmy pod ścisłym
konwojem, zakuci byli tylko zbrodniarze, którzy
dawno sumienie stracili. Jeden z nich, młody Ro-
sjanin lat około dwudziestu czterech, pokazywał
koło Siedlec miejsce, gdzie zamordował śyda,
opowiadał o tym z tryumfem. „Tu - mówił -
oderżnąłem mu głowę, jak kapustę, zwlokłem z
wozu i oto w tamte krzaki rzuciłem, ale cóż kiedy
miał za mało pieniędzy, bo tylko 500 złotych pol-
skich, a po koniu i wózku poznali mnie i złapali."
Tacy to byli po większej części towarzysze mej po-
dróży. W Brześciu po tygodniowym niby odpo-
czynku w brudnym wiezieniu, na gołych deskach
o chłodzie i głodzie, wyprawiono nas w dalszą
drogę, ale już bez różnicy: zbrodniarz, zbieg czy
rekrut - wszyscy okuci. śadne moje prośby nic
nie pomogły, przyjęte były nawet z szyderstwem.
Do jednego drąga żelaznego przymocowano nas
za ręce żelaznymi obręczami po dziesięciu. Jest
to łatwy sposób pilnowania ludzi, ale okrutny.
Nierówny wzrost i chód przykutych skazańców
męczy rękę okropnie, a szczególnie na mrozie.
Nocleg w kurnej chacie, gdzie pozostawaliśmy nie
rozkuci. Kładliśmy się na ziemi z wyciągniętymi
rękami, opierając głowę jeden na drugim. Mę-
czarnia to straszna, zimno, każdy według możno-
ś
ci ciepło ubrany, rozebrać się nie może, chyba
buty zrzuci dla ulżenia nogom zmęczonym cało-
dziennym marszem i z jednego rękawa zdejmie
kożuch wraz z żołnierskim płaszczem. W chatach
zwykle gorąco, powiększone natłokiem ludzi śpią-
cych, do potu każdego rozgrzeje, wtem ktoś
z przykutych prosi o pozwolenie wyjścia na dwór,
wtedy podnoszą się wszyscy i, jak kto ubrany,
wychodzą na śnieg, nieraz bosymi nogami. Trze-
ba kamiennego zdrowia, żeby nie zachorować. Ale
cóż to naówczas mnie obchodziło - zdrowie! Dziś
lub jutro wszystko mi było jedno, rad bym był
jak najprędzej skończyć to nędzne życie. Nie tak
się jednak dzieje, jak byśmy sobie życzyli. Bóg
łaskawy daje olbrzymie siły i zdrowie do wy-
cierpienia krzywd ludziom przez ludzi zadawa-
nych - na zawstydzenie tyranów ludzkości.
Czwartego dnia stanęliśmy w Kowlu, gdzie
była stacja etapu, i tu dopiero zdjęto nam ty-
rańskie drągł. Po dniówce odpoczynku znowuż
na jeden pręt po dziesięciu lub dwunastu i zno-
wuż aż do etapu cztery lub pięć dni podobnej
męczarni. Tak przechodziliśmy przez Łuck, gdzie
dniówka nowego rodzaju była męczarnią. Izba,
choć obszerna, napakowaną była przeszło stu
ludźmi, nie mieściła nas do tego stopnia, że nie
tylko położyć się, ale nawet w kucki nie było
można siedzieć. W nocy, ażeby przejść od prze-
ciwnej ściany do drzwi, trzeba było przedzierać
się po głowach albo ramionach drzemiących, co
ś
ciągało przekleństwa uciśnionych na uciemięży-
cieli, którym niech Bóg nie pamięta, ale w nich
serca nie było!
W Dubnie w wieży kat miał dozór nad spo-
kojnością aresztantów warszawskich. Na kata w
miastach rosyjskich wybierają zbrodniarzy, którzy
po otrzymaniu kary cielesnej za popełnioną zbrod-
nię, zamiast zsyłki na Syberię lub do ciężkich ro-
bót, z ich własnej woli są zatrzymywani w wiecz-
nym więzieniu pod warunkiem, że wyrzekną się
wszelkich uczuć ludzkości dla pełnienia obowiąz-
ków kata. Taki to gospodarz więzienia ma zabez-
pieczone posłuszeństwo czasowych aresztantów
i pilnuje porządku. On wysyła z cebrem po wo-
dę lub dla wyrzucenia nieczystości, rozkazuje za-
miatać, a wszelkie nieposłuszeństwo ściągnęłoby
surową karę.
Z różnymi dolegliwościami przemierzałem
Ostróg, śytomierz, Radomyśl, aż do Kijowa, w
Kijowie upadłego na siłach i chorego do szpita-
la odesłano. Choroba była łatwa do wyleczenia,
potrzebowałem wygodniejszego wypoczynku i po-
zbycia się kataru. Po dziesięciu dniach doktor już
mnie uznał za zdrowego i wysłał wprost do wię-
zienia, ale tu zastałem chorego bardzo Atanazego
Henela, także z Cytadeli równie jak ja wysła-
nego.
Postanowiliśmy użyć wszelkich sposobów,
ażeby dalszą podróż już razem odbywać. Jego
doktor nie wypuszczał, a mnie wyganiał, trzeba
było w więzieniu udać chorego, ażeby wrócić do
szpitala. Doktor zobaczywszy mnie, gniewał się
bardzo, przepisał mi ścisłą dietę, a oprócz tego
kazał bezpotrzebnie postawić bańki. Z jego pew-
nie instrukcji tępym lancetem drapał mi felczer
skórę aż do krwi, ale dla towarzystwa Hencla
chętnie cierpiałem głód i bańki, ciągle udając cho-
rego, do czasu gdy Henel uzyskał pozwolenie
wyjścia ze szpitala. We dwóch daleko łatwiej się
biedę znosi, jest przynajmniej ktoś, kto rozumie
człowieka, wtedy reszta towarzystwa nie działa
tak przykro na nas.
Z Kijowa, już nie okutych, wyprawiono nas
w dalszą drogę, zawsze jednak pod ścisłą strażą,
zamykając nas na noclegach w ogólnej izbie,
przeznaczonej na areszt, powszechnie pełnej nie-
czystości. Henel, po niedawnej chorobie jeszcze
bardzo osłabiony, nie był w stanie iść pieszo,
trzeba było wyżebrać albo wykłócić pozwolenie
posadzenia go na podwodzie, która zwykle dla
ulgi komendy była brana od obywateli. Burze
wiosenne, a później roztopy utrudniały naszą dro-
gę i bez tego uciążliwą i przykrą. Tak doszliśmy
do Połtawy. Tu spotkaliśmy się z byłym junkrem
huzarskim śelwertem, znajomym moim z Krasne-
gostawu, dziś zdegradowanym na prostego żoł-
nierza, i to bez wysługi. Był również jak my na
Kaukaz wysłany, ta jednak była między nami
różnica, że śelwert szedł wolny, a my pod ścisłą
strażą. Od niego dowiedziałem się, że oficer
Pankratiew w Krasnymstawie również znajduje się
pod sądem za uderzenie w twarz dowódcy pułku
i dziś oczekuje go los podobny naszemu. śelwert
powiększył naszą kompanię, był to człowiek z do-
brym wychowaniem, ale na nieszczęście ze złymi
skłonnościami. Póki trzeźwy, towarzystwo jego
prawdziwą było przyjemnością, ale z pijanym
trudno było poradzić, wszystkich bił, nikomu nie
pardonując. Ta też była przyczyna jego nieszczę-
ś
cia, po pijanemu w Krasnymstawie wybił prze-
jeżdżającego gubernatora lubelskiego i tamtej-
szego burmistrza Kossakowskiego, człowieka or-
derowego, który za jakieś tajemnicze zasługi
ozdobiony był Orderem Św. Stanisława drugiej
klasy na szyję. Ozdoba ta, jako dowód podłej za-
sługi popartej krzywdą bliźnich, zwiększała ogól-
ną pogardę. Dostojny braciszek jego, prezydent
lubelski, bez nogi, jeszcze więcej dał dowodów
swej nikczemności, ozdobiony był gwiazdą, ale
skończył wygnaniem ze służby i pozbawieniem
wszelkich dostojeństw. śelwert po trzeźwemu po-
gardzał burmistrzem, bo także był dobrze świa-
domy jego różnych podłości, nic też dziwnego, że
po pijanemu wykropił go harapnikiem, rozgrzany
przed chwilą awanturą z gubernatorem. W oczach
ludzi niewielkie to było przestępstwo, raczej za-
sługą mogło się było nazwać - pobicie dwóch
łotrów. W oczach prawa w zbrodnię zostało za-
mienione.
W Ekaterynosławiu odpoczywaliśmy tydzień,
na gołych deskach bez tornistrów pod głową i ko-
ż
uszków, które za posłanie służyły, a te odebra-
no nam, ażeby nic do wygody najmniejszej nie
posłużyło. Tu zachorowałem na oczy tak, że pra-
wie przez trzy dni nic nie widziałem, ale nie
chciałem meldować się jako chory, żeby nas z He-
nelem nie rozłączyli. Bóg łaskaw, przed wymar-
szem miałem się lepiej, a w drodze zupełnie
ozdrowiałem, używając tylko czystej wody. Tu
dogonił nas transport akademików wileńskich za
Towarzystwo Demokratyczne na Kaukaz zesła-
nych, ale nie tak jak my, lecz wygodnie pocztą
po dwóch na kibitce jechali, mając jeszcze na każ-
dą kibitkę po jednym żandarmie. Nie pozwolono
nam zbliżyć się do nich, później dopiero na Kau-
kazie poznaliśmy się i zaprzyjaźnili prawie ze
wszystkimi.
Wszyscy oni byli szlachetni, poczciwi, poświę-
cający się dla ludzkości, słowem ze wszech miar
godni szacunku.
Wiosenną porą pozostawiono nas w szpitalu
w Rostowie nad Donem, gdyż obaj meldowaliśmy
się jako chorzy. śelwert ze względu na naszą
przyjaźń pozostał także. Trafiliśmy bardzo szczę-
ś
liwie, zwierzchnicy szpitalni byli bardzo ludzcy,
mieli dla nas względy, nawet pokój zupełnie od-
dzielny dla nas trzech przeznaczyli i o wygod-
niejszym i lepszym utrzymaniu pamiętali. Odpo-
czywaliśmy tam miesiąc, a stamtąd uwolniono
nas spod aresztu. Poczciwi doktorzy dzięki swym
wpływom wyrobili nam wolność. Niechże im Bóg
wynagrodzi za to ich współczucie! Pozostawiono
nas na kwaterach jako rekonwalescentów, dając
kilka dni zupełnej wolności. Używaliśmy też jej
2 prawdziwą rozkoszą, ja - po 23 przeszło mie-
siącach, Henel - prawie po takiejże ciężkiej nie-
woli. Spacerowaliśmy po mieście, kąpaliśmy się
w Donie, zwiedziliśmy jarmark w Nachiczewani
(miasto ormiańskie), oddalone od Rostowa tylko
o trzy wiorsty, słowem wolność, choć ze smutną
przyszłością, smakowała nam bardzo i na zdrowie
służyła. Pewnego dnia przyprowadzono siedmiu
więźniów w sołdackich płaszczach, jak my nie-
gdyś pokutych. Z powierzchowności poznaliśmy
zaraz, że to nie zbrodniarze, i nie omyliliśmy się.
Byli to znowu akademicy wileńscy i kijowscy, za
Towarzystwo Demokratyczne na Kaukaz kon-
wojowani. Cudze nieszczęście bolało nas niewy-
powiedzianie, chwilkę tylko mogliśmy z nimi roz-
mawiać, na drugi dzień zaraz ich wysłano, ale
pamięć o tych ludziach pozostała na zawsze w
mym sercu. W Stawropolu dopiero złączyliśmy się
z nimi i jeszcze bardziej zbliżyli, bo nic tak lu-
dzi nie wiąże węzłem przyjaźni jak wspólna nie-
dola.
Z Wilna pochodzili Kazimierz Rabczyński, Jan
Zahorski i Jan Sawicz. Wszyscy trzej z wydziału
medycznego, teraz już jako lekarze, a z Kijowa
akademik Andrzejkowicz i były oficer artylerii
Orda, biedak bardzo upadły na duchu i zdespe-
rowany, gdyż zostawił młodą żonę i dwoje ma-
lutkich dzieci. Było także dwóch młodych księży,
których nazwisk nie pamiętam. Wszyscy oni
(siedmiu) skazani byli bez wysługi (bez terminu).
Kijowianom jednak po roku zwrócono szlachec-
two i dano pozwolenie dosługi.
VI
Pobyt na Kaukazie
W Sewastopolu ani ja, ani Henel
nie mieliśmy już nawet grosza.
Umieszczono nas w pustym fol-
warku, trzy wiorsty od Stawro-
pola, na kwaterach, dano nam mąki i krup na
kilka dni i kazano sobie chleba upiec i kaszę go-
tować, ale ani soli, ani drzewa dostać bez pie-
niędzy nie było można. Leżało tam widocznie
w zwyczaju, że żołnierze w podobnym położeniu
zostawiani byli własnemu przemysłowi i albo
uczciwie szli na zarobek, albo po prostu kradli,
co pod ręką było. Po drzewo trzeba było iść kil-
ka wiorst i tam ukraść, bo nie było sprzedaży,
a chleb był koniecznie potrzebny, zatem komen-
dami wyruszano na łowy z potrzeby, my jednak
z Henelem w podobnych wyprawach brać udziału
nie chcieliśmy, ale też przez trzy dni musieliśmy
się żywić mąką rozmieszaną w zimnej wodzie,
a wszystko dla zaspokojenia głodu. Dłużej mu-
sielibyśmy nawet podobnym sposobem opędzać
dokuczliwy głód, gdyby nie wileńscy koledzy,
których udało nam się odszukać w Stawropolu
i oni nieraz nas podkarmili, pokrzepiając jeszcze
przyjacielskim słowem. Po kilku tygodniach
wszystkich nas przeznaczono do pułków lub bata-
lionów kaukaskich. I tak mnie przeznaczono do
7 kaukaskiego batalionu, znajdującego się wtedy
na służbie w Stawropolu. Henela do nowogińskie-
go pułku, śelwerta do tengińskiego, Rabczyń-
skiego już z Tyflisu zawrócono do 7 batalionu do
mnie, tam spotkaliśmy Boczkowskiego, akademi-
ka kijowskiego. Smutne było pożegnanie z kole-
gami, na szczęście trzech nas pozostało w bata-
lionie, była to wielka ulga w cierpieniu. Biedak
Boczkowski ciągle chorował na oczy, a gdy wy-
zdrowiał, translokowano go do nowogińskiego
pułku. Z poczciwym Rabczyńskim pozostawaliśmy
razem jak bracia rodzeni aż do nowej katastrofy,
bo wciąż nie przestawał nas prześladować jakiś
fatalizm. Wkrótce też przybył i Chrucki, przezna-
czony do i batalionu kaukaskiego, także w Staw-
ropolu stacjonującego. Chrucki miał ze sobą
w butelce garść ziemi polskiej. Wziął ją z tą
myślą, że gdy umrze na obcej ziemi, przynajmniej
mu zwłoki trochę posypią ziemią ojczystą; otóż
tę,przysługę wyświadczył on współziomkom, któ-
rzy tam pomarli.
Między przysłanymi z Kijowa był obywatel
Wilhelm Michalski z Podola, człowiek z wyż-
szym wykształceniem, o wzorowym wychowaniu.
Skazany, wysłany jako żołnierz do artylerii za to,
ż
e w domu jego przebywał sławny Konarski. Je-
go siostra, Emilia Michalska, była narzeczoną te-
go męczennika, rozstrzelanego w Wilnie dnia
13 lutego 1839 roku. Majątek Michalskiego był
zasekwestrowany, ale ten mając dostatek po żo-
nie hr. Kopczyńskiej, łatwiej mógł znosić poniże-
nie, gdyż nie doświadczał biedy. Za nim przyje-
chała żona z córką, dworno, z trzema służebni-
cami, dwoma lokajami i stangretem, z powozami,
końmi wierzchowymi i pieniędzmi. Łatwo mu
było pod pozorem słabości uniknąć wszelkiej służ-
by. Panowie naczelnicy bywali u niego z wizyta-
mi, umiał ich zręcznie i ze znajomością rzeczy
zbywać etykietą. Najmował cały domek na Wo-
robiówce, na przedmieściu stawropolskim, tam
najspokojniej przyjmował nas serdecznie i z całą
gościnnością. Z pozostałymi było inaczej, wszyst-
kich nas kazano natychmiast obmundurować i do
wszelkich służb razem z żołnierzami używać, nie
czekając nawet na nauczenie musztry. Z oficera-
mi, prócz adiutanta, długi czas nie znaliśmy się,
a prawdę mówiąc trudna była znajomość z ludź-
mi po większej części złego prowadzenia. Od sa-
mego początku Rabczyński i ja nie doświadczaliś-
my żadnych względów, na wartę byliśmy zaciąga-
ni co dwa dni, a na dwa pozostałe zostawiano
nas zwykle gdzieś w kącie albo u aresztantów,
a tak niedawno pilnowani z największą srogością,
teraz sami innych pilnować musieliśmy. Na od-
wachu spotkałem młodego współziomka, znajdu-
jącego się pod sądem, Juliana Konickiego. Zna-
łem go jeszcze dzieckiem w Warszawie, mieszka-
liśmy w jednym domu, ojciec jego był oficerem
Wojska Polskiego, uczył wtedy tańca, gdzie i mo-
je siostry uczyły się po sąsiedzku, bez wynagro-
dzenia. Biedak, niezmiernie wynędzniały, siedział
w areszcie razem ze zbrodniarzami. Serce bolało
patrzeć na niego, obawiałem się przy tym, żeby
na młodociany umysł źle nie wpłynęło tak zgub-
ne towarzystwo. Starałem się rozmawiać z nim
i z radością przekonałem się, że serce było naj-
poczciwsze. Michalski, Rabczyński i zamożniejsi
koledzy, a między nimi także doktorzy, przybyli
na służbę do Stawropola, robili składki na mego
biedaka, a ja oddawałem mu to bieliznę, to ty-
toń, to obiady przesyłałem, słowem mieliśmy
o nim staranie, ażeby osłodzić nieszczęsne położe-
nie. Wkrótce też staraniem naszym był przenie-
siony do oficerskiego pokoju, gdzie już czystym
powietrzem oddychał, więcej też mógł mieć wol-
ności, a co najważniejsza, wydostał się z towa-
rzystwa łotrów. W więzieniu, przy aresztanckiej
rocie, trzymano ludzi po jednemu w kazamatach
książąt czerkieskich; tam stawiano mnie często
bez broni dla obserwowania więźnia. Jeden taki
więzień, niezwykle urodziwy, kolosalnej budowy,
bardzo mnie polubił, a dowiedziawszy się z roz-
mowy, że jestem Polakiem niedawno zesłanym,
ś
ciskał mnie ze łzami w oczach, opowiadając swo-
ją historię. Mścił się on za swoje krzywdy
i krzywdy swych współziomków, zręcznie napa-
dając na swych prześladowców, aż go złapano
i osadzono w więzieniu, teraz oczekiwał go Sy-
bir. Nazwiska jego nie pamiętam, nazywaliśmy
go Ibrahimem baszą, bo postawa jego była praw-
dziwie baszowską. Wiele mógłbym o nim napi-
sać, ale tu łączy się tajemnica wielu osób, która
nigdy na jaw nie wyszła i wyjść nie powinna. Mu-
szę zatem poprzestać na tym wspomnieniu, do-
dam tylko, że z drogi na Sybir udało mu się
uciec, o czym zawiadomił mnie w grudniu
1840 roku.
Zdarzyło mi się też pilnować kolegów z Wilna,
w parę miesięcy po nas przybyłych, Jana Wierz-
bickiego, doktora I-szej klasy, Józefa Czarnoc-
kiego i Jana Wernera - akademików osądzonych
bez wysługi. Oficerowie znali mnie wtenczas już
lepiej, a że droga tu się kończyła, nie pilnowano
więc ich z poprzednią srogością, pozwalano ze
mną jako konwojentem wychodzić do miasta,
a my, korzystając z tego pozwolenia, przesiady-
waliśmy po całych dniach u kolegów lub dokto-
rów, opowiadając i wspominając wycierpiane ka-
tusze.
W trzy miesiące po moim przybyciu, będąc na
warcie, spacerowałem po platformie, obok której
przechodził właśnie etap świeżo przybyły do mia-
sta. Między aresztantami wielu było w polskich
rekruckich płaszczach. Był to dla mnie smutny
widok. Przyglądając się im, spytałem, skąd są ro-
dem, z jakich okolic polskich maszerują, wtem
jeden w płaszczu ułańskim, bardzo młody, opalo-
ny i wybiedzony zbliża się do mnie z uśmiechem
i powiada, że jedzie z Krasnegostawu, ale nie
jest Polakiem. Zapytałem, kogo tam zna, odpo-
wiedział, że wszystkich, a nawet znał Radziejow-
skiego, tylko przez jedną noc. Jakież było moje
zdumienie, gdy w tym sołdacie poznałem biedne-
go Pankratiewa, ale zmieniony był nie do pozna-
nia. Przybył na prostego żołnierza bez wysługi.
Zawdzięczając mu dawniejsze współczucie, pozna-
jomiłem go z innymi poczciwymi kolegami, któ-
rych serdecznie pokochał i szanował. Dzięki sta-
raniom został przeznaczony do jednego pułku
z śelwertem, na nieszczęście dla obydwóch.
Później dowiedziałem się, że prowadzenie ich
było nie najlepsze, pili za wiele i obaj nie mieli
dosyć sił do zniesienia poniżenia, jakie ich spo-
tykało. Jednego dnia znaleziono obydwóch za-
strzelonych, każdy sam sobie życie odebrał.
W pułkach i batalionach kaukaskich zastaliś-
my bardzo wielu starych żołnierzy polskich, któ-
rzy odznaczali się schludnością i znajomością
służby, przez co mieli przewagę nad Rosjanami.
Nasze polskie święta obchodzone wtedy były od-
dzielnie, czego w całej ruskiej armii nie było,
a dziś i na Kaukazie nie ma. Poczciwe wiarusy
ubolewały nad naszym nieszczęściem, ciesząc się
z naszego towarzystwa. Umieliśmy ich częstokroć
pocieszyć jakąś nadzieją na polepszenie losu lub
powrót do ojczyzny. Bogatsi hojnością przywią-
zywali do siebie, kochali też nas i słuchali jak
wyroczni. Niestety, ich przywiązanie do nas
i skupianie się w jednym przyjacielskim kółku
wkrótce wzbudziło podejrzenie i następujący wy-
padek sprowadził na wielu z nas nowe nieszczęś-
cie. Latem 1840 roku przywieziono do Piatigor-
ska jakiegoś Polaka, nazwiskiem Hipolit Czos-
nowski. Nasi żołnierze, przyzwyczajeni spotykać
współziomków w podobnym położeniu, rozma-
wiali z nim ze współczuciem, a że był gadatliwy,
nagadał im o sobie rzeczy, w które tylko prosta-
czek mógł uwierzyć. Podawał się też za emi-
sariusza. Posadzono go razem z Konickim, który
wtedy siedział w oficerskim pokoju, tam gdzie
Ibrahim. U Konickiego wolno mi było bywać,
poznałem więc Czosnowskiego, a że gadał nie-
stworzone rzeczy o podróżach swoich po Turcji
i Persji w celach politycznych, nie podobał mi się
bardzo, uważałem go za bezczelnego kłamcę,
chcącego sobie zjednać współczucie, ale niezręcz-
nie. Utrzymywał, że zgubił paszport i dlatego
został aresztowany w Piatigorsku, skąd przysłano
go na śledztwo do Stawropola. Obojętnie słucha-
łem jego opowiadań, nie wierząc ani słowu. Ubra-
ny był biednie, miał czerkieskę na sobie, zatrącał
ruszczyzną, co tym bardziej było dowodem, że
długo z Ruskimi przebywał. Konicki z początku
rad był byle jakiemu towarzystwu, opowiadał mu
też o nas, wychwalając wszystkich przez wdzięcz-
ność za starania, jakie mieliśmy o nim, ale wkrót-
ce uprzykrzył sobie kłamcę, pełnego projektów
i jakiegoś gorączkowego bredzenia bez sensu.
Czosnowski uplanował sobie korzystać, równie jak
Konicki, z dobrodziejstw moich kolegów, wystą-
pił więc do mnie z przemową, że i on z powodu
poświęcenia się dla ludzkości cierpiącej znajduje
się w krytycznym położeniu, oczekuje więc współ-
czucia rodaków i spodziewa się, że mu nie od-
mówią wsparcia, którego dziś koniecznie potrze-
buje. W tonie jego było coś tak bezczelnego, że
zamiast współczucia obudziło we mnie wzgardę.
Odpowiedziałem mu więc, że kto mógł takie po-
dróże odbywać jak on, ten pewnie ma więcej niż
my, biedni sołdaci, a chcąc mu dać zrozumieć,
ż
e poznałem się na jego kłamstwach, dodałem:
„my prawdę wyznajemy i prawdą żyjemy". To go
bynajmniej nie zmieszało, prosił tak natarczywie,
ż
e aby się go pozbyć, obiecałem mu przysłać funt
tytoniu, ale nic więcej. Zgodnie z obietnicą posła-
łem mu tytoń z karteczką: „obiecany tytoń posy-
łam". Poczciwy wiarus, umiejący czytać, odniósł
i oddał po kryjomu kartkę. Później, gdy odwiedza-
łem Konickiego, z Czosnowskim prawie nie gada-
łem, a udając, że mam jakąś tajemnicę, rozmawia-
łem z Konickim po cichu. Czosnowski wyraźnie
starał się podsłuchać naszą rozmowę. Rozmawia-
liśmy o Ibrahimie, z którym już dawno nie mo-
głem się zobaczyć, gdyż naczelnicy widząc naszą
uległość i dobre prowadzenie się, odmienili daw-
ny rozkaz i na żadne służby więcej używać nie
kazali. Konickłemu bardzo przykrzyło się towarzy-
stwo Czosnowskiego, skarżył mi się, że wszystko
mu plądruje i dzieli się jak swoim. Czytuje kar-
teczki, które odbiera od kolegów, słowem naprzy-
krza mu się niewypowiedzianie. Pewnego razu Ko-
nicki ostrzegł mnie, że Czosnowski coś złego prze-
ciw mnie zamierza. Odgrażał mi się za to, że kole-
dzy niasi nie mają dla niego żadnego współczucia,
a to skutkiem pewnie mojego zarekomendowania.
Odgadł najzupełniej, ale odgrażania wcale się nie
bałem, jako że nie miałem wówczas wyobrażenia
o strasznej złościwości ludzkiej, o czym przeko-
nałem się później. W tym czasie Michalski kupił
na licytacji sztukę sukna szaraczkowego, a że ja-
ko chory nie powinien był często pokazywać się
na mieście, prosił mnie, żebym kazał poszyć dla
jego trzech służących jednakowe surduty, kami-
zelki i spodnie. Aresztanci szyli tanio i dobrze,
kazałem więc wziąć miarę i szyć najspieszniej,
a to dlatego, że Michalska miała jechać do Pe-
tersburga po odbiór przysądzonego jej wniosku
za skonfiskowany majątek, wynoszącego milion
dwakroć sto tysięcy złotych polskich. Po ukończe-
niu przez aresztantów tej krawieckiej roboty, Mi-
chalska pojechała do Petersburga z dwoma ludź-
mi. Mąż odprowadził ją kilkanaście mil drogi, aż
do granicy dońskiej. Kilku z nas uczestniczyło
w pożegnaniu, z przejeżdżających przez Stawro-
pol był: Załęski, były obywatel z Podola, żołnierz
z kabardyńskiego pułku - Kurella 2 Królestwa,
ż
ołnierz z tegińskiego pułku - Gąsiorowski, rów-
nież z Królestwa, i miejscowi: Rabczyński, Chruc-
ki i ja. Na czas wyjazdu Michalski oddał zarząd
domu Załęskiemu. Siedzieliśmy przy śniadaniu,
gdy wtem wchodzi placadiutant z zapytaniem,
który z nas nazywa się Radziejowski. Przedsta-
wiłem się, ale jakże zdziwiony byłem, gdy zapy-
tał, gdzie są ubrania, które kazałem szyć u aresz-
tantów i dla kogo były przeznaczone? Mogłem
mu pokazać tylko jeden garnitur, bo dwa właśnie
zabrano w drogę, o czym mu powiedziałem.
Adiutant zupełnie uwierzył naszym zeznaniom,
zapytał jednak o Michalskiego. Chciałem powie-
dzieć rzetelną prawdę, ale Załęski, pamiętając, że
Michalski jako chory nie miał prawa oddalać się
z miasta, ubiegł mnie z odpowiedzią i powie-
dział, że poszedł do szpitala po lekarstwo dla
siebie i miał poradzić się doktora. Adiutant w do-
brej wierze powiedział, że będzie na niego cze-
kać. Zasiadł z nami do śniadania, szła ogólna
gawęda o różnych obojętnych rzeczach i tak ze-
szło parę godzin, aż nareszcie nasz oficer zaczy-
na się niecierpliwić i na nowo zapytuje, do któ-
rego szpitala chory jest naznaczony. Zdziwiony
był naszą odpowiedzią, żaden z nas nie wiedział.
Szpitali wtedy w Stawropolu było jedenaście.
Zdecydował się więc pojechać do kantoru głów-
nego i tam dowiedzieć się, do którego Michalski
jest naznaczony. Późno spostrzegliśmy się, że
kłamstwo się wyda. Z pokorą więc Załęski zmu-
szony był powiedzieć całą prawdę, prosząc o po-
błażanie tak dla kłamstwa, jak też i dla Michal-
skiego, który wcale nie spodziewał się, że będzie
potrzebny. Adiutant był dobrym człowiekiem, ro-
ześmiał się ku wielkiemu naszemu zadowoleniu
i powiedział: „Zyskałem na tym, bo tylu panów
poznałem, interes rozumiem bardzo dobrze i tak
go też przedstawię". Do mnie zaś powiedział:
„Pana mam rozkaz aresztować, ale nie zrobię te-
go, zabiorę z sobą suknie, o godzinie 4 po obie-
dzie przyjdziesz pan do ordonanshauzu, jeżeli nie
zdołam pana wytłumaczyć, to zostaniesz areszto-
wany i będziesz się sam usprawiedliwiał, a w
przeciwnym razie zabierzesz suknie, które zapew-
ne więcej do śledztwa potrzebne nie będą". Sta-
wiłem się o oznaczonej godzinie. Adiutant zawo-
łał posylnego, kazał suknie związać w serwetę
i odnieść za mną do domu, mówiąc uprzejmie:
„Wolny pan jesteś". Podziękowałem mu ser-
decznie i udałem się do oczekujących kole-
gów.
Wszyscy zastanawiali się, co by to wszystko
znaczyło. Trudno było się domyślić, lecz pamięta-
jąc przestrogi Konickiego, podejrzewałem Czos-
nowskiego. Nie przypuszczaliśmy jednak, że może
być coś więcej niż rzucenie na nas podejrzenia, że
w cywilnych sukniach mamy zamiar uciec, gdy
tymczasem czas odkrył daleko ważniejsze denun-
cjacje. Konicki zawiadomił mnie, że Czosnowski
na własne żądanie był zaprowadzony do komen-
danta.
Wkrótce potem batalion nasz wyszedł na ła-
bińską linię, tam zbierała się ekspedycja przeciw
„gorcom" (góralom). Pożegnaliśmy się wszyscy
jak najczulej, każdy dążył do swojej komendy od-
dzielnie. Załęski i Gąsiorowski razem wyjechali,
Kurella oddzielnie, Rabczyński razem ze mną
z batalionem pieszo; z wypakowanymi tornistra-
mi, w upał okropny doświadczyliśmy nowej pró-
by, ciężkiej dla obydwóch. Michalski przybył
później z wszelkimi wygodami zamożnego czło-
wieka. Na czas ekspedycji obydwaj z Rabczyń-
skim byliśmy przykomenderowani do kabardyń-
skiego pułku, gdzie prócz Załęskiego i Gąsiorow-
skiego znaleźliśmy poczciwych kolegów, takich
jak Wermiński, Szaniawski, Zaleski i inni.
Po przybyciu Michalskiego zbieraliśmy się zwy-
kle u niego. Miał on własny namiot, wygodny,
mogący pomieścić nas wszystkich, a bywało nas
po kilkunastu. Główną naszą rozrywką bywały
szachy, nigdy nie grywano w karty w naszym to-
warzystwie. Często też robiliśmy wycieczki, cho-
dziliśmy na polowania, a mnóstwo bażantów, cie-
traewi i dzikich gołębi zapewniały łatwą zdobycz.
Ekspedycja na „gorców" miała się rozpocząć
w pierwszych dniach września. Poczciwy. Rab-
czyński kazał dla nas obydwóch uszyć kożuszki
i buty za kolana, w których mogliśmy czołgać się
po górach. Robota była obstalowana w naszej
kompanii, która zajmowała forteczkę nad Czam-
łykiem, położoną 23 wiorsty od naszego obozu.
Pojechałem z okazją po odbiór tego obstalunku,
a że nie był gotowy, musiałem się tam parę dni
zatrzymać. Nocowałem zwykle w szałasie, który
sam sobie z Rabczyńskim wybudowałem, tam też
postawiłem nasz kuferek z rzeczami zbędnymi
w czasie marszów po górach. W nocy z dnia
29 na 30 sierpnia 1840 roku zostałem rozbudzo-
ny przez dziwnych gości. Weszli do szałasu - ma-
jor naszego batalionu, kapitan dowodzący kom-
panią, zarazem komendant forteczki, jakiś nie-
znajomy oficer, kilku kozaków, a u drzwi stanęli
ż
ołnierze z bronią na krzyż, latarnia odsłoniła
się i oświeciła całą tę grupę. Tak dziwnie obu-
dzony, ze zdziwieniem spoglądałem na moich go-
ś
ci, gdy major odezwał się: „Wstańcie, Radzie-
jowski, was powołują do sztabu łabińskiej linii,
dokąd natychmiast macie jechać". Zerwałem się
natychmiast i po żołniersku ubierałem się, nie
mogąc pojąć, jaki to interes może czekać na soł-
data w sztabie, wymagający takiego pośpiechu.
Wtem przybyły oficer przystąpił do mnie, pytając
o papiery, jakie tylko mam. Zdziwiony spojrza-
łem na niego, a domyślając się, że to znowuż
aresztowanie, otworzyłem kuferek i wspólne na-
sze listy, moje i Rabczyńskiego, oddałem bez naj-
mniejszej obawy. Oficer opieczętował całą poda-
ną sobie paczkę, ale rozejrzawszy się po szałasie,
zobaczył na półce pod strzechą mnóstwo akt ko-
mendanckich, które dla zabezpieczenia przed
przemoczeniem na prośbę komendanta u nas po-
mieściliśmy. „Co to za masa papierów? - za-
wołał - czy wszystko muszę zabierać?" Na te sło-
wa komendant powiedział, że to z 1817 roku sta-
re akta, w których nic naszego nie ma, jednak
ostrożny oficer, podejrzewając, że tam mogłem
coś schować, przetrząsał je po jednemu, ale nic
nie wytrząsł. Z rzeczy moich nic mi ze sobą nie
pozwolono wziąć, nawet drugiej koszuli, odebra-
no mi pieniądze, przeliczono je i schowano, tam
też był paryski medalik z Matką Boską, kiedyś
przerwał mi się na szyi sznurek, więc schowałem
go do woreczka z pieniędzmi. Oficer, który przy-
był do mnie, bardzo narzekał na znużenie i głód,
przez omyłkę jeździł do fortecy zasowskiej, gdzie
także kompania naszego batalionu konsystowała,
tym sposobem zrobił przeszło 45 wiorst niepo-
trzebnie, a ponieważ czas nagli, musi znowuż
23 wiorsty przejechać, nie posiliwszy się. Major
tedy zabrał go do siebie na herbatę, co z godzinę
nam zajęło, potem zaraz ruszyliśmy konno ku Ła-
bie, gdzie równo ze świtem stanęliśmy u namiotu
naczelnika sztabu. Jechaliśmy bardzo prędko,
ciągle galopem, a dla wytchnienia koni - cza-
sem tylko kłusem. Konie pomordowane były nie-
zmiernie, a kozacy przeklinali pośpiech oficera,
ż
ałowali swych biednych koni. Słyszałem, jak ofi-
cer oddawał obudzonemu naczelnikowi sztabu
zabrane u mnie papiery oraz raportował o złym po-
informowaniu go co do fortecy, w której znajdo-
wałem się, tłumacząc przez to opóźnienie w do-
stawieniu mnie. Naczelnik sztabu rozkazał po-
mieścić mnie pod strażą i nie dozwolić z nikim
rozmawiać oraz odkomenderować innego oficera
z 20 kozakami dla odwiezienia mnie do Proczne-
go Okopu nad Kubań. Z Laby do Kubania było
przeszło 80 wiorst, w tym kilka niebezpiecznych
miejsc, dlatego tak silny konwój przeznaczono.
Wszystko to dla mnie było zadziwiającą za-
gadką nie do rozwiązania, gubiłem się w domy-
słach, co może być powodem aresztowania mnie
przed samą ekspedycją. Major Pawłow, dowód-
ca naszego batalionu, wydał rozkaz pomieszcze-
nia mnie w bezpiecznym miejscu, dopóki konwój
nie będzie gotów do odjazdu. Ubrał się prędko
i powiedział: „śal mi pana, ale muszę wypełnić
rozkaz ściśle, nie wolno panu z nikim mówić, zo-
stawiam go więc w moim baraku, a sam przez
ten czas pójdę na spacer, samowar zaraz poda-
dzą, niech się pan napije herbaty przed podró-
żą
". Poczciwy człowiek zostawił mnie z dwoma
ż
ołnierzami, stojącymi u drzwi z bronią na krzyż.
Przyniesiono mi herbatę i bułkę i od tego czasu
już go więcej nie widziałem. Ledwo skończyłem
herbatę i trochę wypocząłem, nowy konwój był
już gotów. Oficer od kozaków liniowych wszedł
po mnie, wsiedliśmy na konie i znowuż galopem
lub kłusem - lecieliśmy do następnej forteczki.
Zmiana koni trwała bardzo krótko, wszędzie ko-
nie były posiodłane, jak zwykle w miejscach nie-
bezpiecznych, konia pode mnie dawano co stacja
ś
wieżego, ale jeżeli oficer zauważył, że ciężko
niesie, to był tak wyrozumiały, iż zlustrowawszy
kozaków i stwierdziwszy, który koń niesie naj-
lepiej, rozkazywał kozakowi przesiąść się na me-
go konia, byle mi lżej było. Wdzięczny mu by-
łem za to, bo nie przyzwyczajony do długiej
jazdy wierzchem, byłem niezmiernie zmordowa-
ny. Nie można było zaspokoić głodu, wszędzie
pustka, czysty step, a w fortecy kozacy tylko dla
siebie mieli chleb, nie mogli więc podzielić się
ze mną. Około godziny pierwszej po południu
stanęliśmy w Procznym Okopie. Pomimo wielkie-
go pośpiechu konwojującego mnie oficera, koza-
cy, ażeby dać wypoczynek swym koniom, umieli
robić rozmaite mitręgi, na każdej stacji zdarzało
się, że kozak spadał z konia, koń uciekał, a inni
go gonili, a tymczasem trzeba było jechać powoli
albo oczekiwać, póki kozak nie złapie konia, nie
można było porzucić go w miejscu niebezpiecz-
nym, ciążyła odpowiedzialność na oficerze w ra-
zie jakiegoś wypadku.
Zajechaliśmy przed kwaterę generała Zassa,
dowodzącego całą ekspedycją na Łabie. Generał
ten był człowiekiem dobrym, względnym dla
zdegradowanych, ale gospodarstwo jego było na
stopie wojennej, dawał środki dla odznaczenia się.
W domu bardzo gościnny, ale czasem było za
dużo wszystkiego, a czasem nie było nic. Główna
kwatera była w Procznym Okopie, ale rzadko
tu przebywał. Jego obecność była potrzebna na
całej linii łabińskiej. Zagospodarowania nigdzie
ż
adnego nie miał. Gdym zsiadł z konia, upadłem
na ziemię, gdyż nie byłem w stanie utrzymać się
na nogach. Nie przyzwyczajony do konnej jazdy,
straciłem zupełnie władzę w nogach. Generał wy-
szedł do nas, kazał kozakom wziąć mnie pod ręce
i przyprowadzić do mieszkania, też z jego rozka-
zu położyłem się na kanapie. „śal mi, bracie,
was wszystkich - odezwał się generał - ciebie
szóstego wiozą, nie wiem, co tam narobiliście, ale
podług mnie to lepiej przyznać się do winy,
a drugich nie mieszać, po co innym robić biedę,
kiedy tym się nie usprawiedliwisz". „Nie wiem
co to znaczy, że nas aresztują - odpowiedziałem -
ale upewniam pana generała, że nic nie jesteśmy
winni i spodziewam się, że jeszcze będę miał
zaszczyt służyć pod jego dowództwem". „Był-
bym bardzo rad temu - odpowiedział - ale bar-
dzo wątpię, zresztą ja się nie wypytuję, za co was
aresztują, radzę tylko innych nie mieszać, bo to
zawikła tłumaczenie się". Z wdzięcznością słucha-
łem tych rad z ust poczciwego naczelnika, to
mnie ośmieliło, że powiedziałem: „Panie gene-
rale, jeszcze dziś nic nie jadłem, a z górą sto
wiorst przejechałem wierzchem, niech pan gene-
rał każe mi dać jeść, bo tracę siły". „Przepra-
szam cię, bracie - zawołał generał - ja już je-
stem po obiedzie, żyję po obozowemu, nie mam
ż
adnego zapasu, ale herbatę, bułkę każę ci dać,
bo to tylko mam." Podziękowałem i za to, zjadłem
kilka kawałków jakiejś bułki i parę szklanek
herbaty wypiłem. Generał rozkazał oficerowi
konwojującemu, aby stawił się po mnie za trzy
godziny, dodając, że potrzebuję koniecznie odpo-
cząć. Rzeczywiście przez ten czas zdrzemnąłem
się trochę i nabrałem sił. Oficer zajechał po mnie
około godziny czwartej, ale już pocztową trójką.
Położyłem się w kibitce, rozbity jazdą konną.
Oficer kazał jechać bardzo prędko, a że stacji
było dużo - jeden koń przypłacił życie, nie dobiegł
do stacji i padł nieżywy. Trzęsąca kibitka wy-
trzęsła ze mnie generalską herbatę, głodny byłem
strasznie. Z Procznego Okopu do Stawropola
przejechaliśmy 80 wiorst w ciągu pięciu godzin,
o 9 wieczór byłem już na miejscu, gdzie komisja
ś
ledcza odbywała swe posiedzenia.
Ledwo żywy ze znużenia i głodu, drzemałem
na jakiejś ławce, gdy dano znać, że członkowie
komisji już się zebrali i oczekują na mnie. W nie-
wielkiej sali zastałem czterech wojskowych pod
prezydencją żandarmskiego pułkownika - Jurie-
wa. Przyjęto mnie bardzo łagodnie, dano krzesło
ze względu na zmordowanie i najgrzeczniej za-
pytano zwykłym porządkiem o nazwisko, a na-
stępnie ku największemu memu zdziwieniu, czy
wiedziałem o korespondencji „gorców" z kon-
sulem francuskim i Ibrahimem paszą. Domyśli-
łem się, że to jest jakaś kalumnia Czosnowskiego,
on słyszał moją rozmowę z Konickim, ale nie
wiedział, o jakim Ibrahimłe była mowa. Świeżo
to było po wypadkach politycznych owego Ibra-
hima paszy, który prowadził wojnę z Turcją,
z tego Czosnowski coś sobie zmyślił i doniósł,
ale w jakim celu taką denuncjację sformułował,
trudno było się domyślić. Odpowiedziałem na to
pytanie najspokojniej, przekonany byłem, że ko-
misja widzi w tym fałsz, dlatego tak łagodnie
ze mną postępuje. Później dano mi zapytanie, czy
wiedziałem o tym, że Michalski przyjmował u sie-
bie emisariusza, którego później gdzieś wysłał,
a poprzednio kazał w tym celu szyć suknie cy-
wilne. Z tego łatwo się było wytłomaczyć. Komi-
sja poprzestała zupełnie na moim zeznaniu, bez
ż
adnych zarzutów i podejść. Na koniec pokazano
mi kartkę półćwiartkową, moim nazwiskiem pod-
pisaną, z zapytaniem, czy znam ją? Pierwszy raz
widziałem taką bezczelność, żeby cudzą rękę fał-
szować dla udowodnienia występku, o którym
się nic nie wiedziało. Czosnowski przedstawił
ową kartkę, twierdząc, że ją ode mnie otrzymał
przez żołnierza. Treść tej kartki wyrażona była
niezręcznie, nawet z wtrącaniem ruskich wyra-
zów. Było to niby wezwanie do Czosnowskiego
od tajnego towarzystwa „wyznawców prawdy".
Odpowiedziałem komisji, że podobnej kartki ni-
gdy nie pisałem i żadnego towarzystwa tajemne-
go nie znałem, nawet nazwy „wyznawcy praw-
dy" między kolegami nie słyszałem. Przytoczyłem
tylko wyrazy powiedziane kiedyś Czosnowskiemu,
ż
e my prawdą żyjemy i prawdę wyznajemy,
z czego pewnie on nadał nazwę urojonemu towa-
rzystwu. Komisja kazała mi dla porównania cha-
rakteru pisma przepisać kartkę, z czego przeko-
nała się, że ręka nie ta sama. W treści przedsta-
wionej na karteczce widać było dążenie do na-
ś
ladowania, nie było jednak jednolitości charak-
teru i jeden wyraz był czysto ruski, którego ja,
nie znając dobrze tego języka, użyć nie mogłem.
Komisja widocznie uznała słuszność mego tłoma-
czenia, ale pomimo to zmuszona była wyższym
rozkazem prowadzić śledztwo, łagodnością tylko
starała się osłodzić mi chwilowy areszt. Późno
już w nocy kazano mnie odprowadzić do więzie-
nia, umyślnie urządzonego dla mnie w prywat-
nym domu. Pokoik miał kraty na oknach, a w
przedpokoju była już warta złożona z podoficera
i siedmiu żołnierzy. Goły tapczan za pościel mi
służył, a że okropnie byłem zmordowany, poło-
ż
yłem się i choć zgłodniały, zasnąłem w najlepsze.
Na drugi dzień rano obudził mnie głód, ale
wiedziałem z doświadczenia, że aresztantom dają
strawę dopiero koło godziny jedenastej, nie upo-
minałem się więc, znosząc cierpliwie dokuczanie
ż
ołądka. Około godziny jedenastej zmieniła się
warta, nowy podoficer obejrzał mnie i znowu
zamknął, nic nie odpowiadając na zapytania mo-
je, czy prędko dostanę jeść. Po godzinie, nie do-
czekawszy się jedzenia, zacząłem wołać, aby po-
słali dla mnie po obiad, zaczęły się szepty, na-
reszcie podoficer posłał kogoś do placmajora.
Długo jeszcze czekałem, a usłyszawszy jakiś ruch,
znowuż zapytałem, czy dostanę jeść? Jakiś głos
odpowiedział: „Tobie nic się nie należy" (tiebie
nie sliedujet niczego). Na wszelkie wołania moje
więcej już nie odpowiadano. Rozkaz nierozma-
wiania był dokładnie wykonywany. Przyszło mi
na myśl, że chociaż komisja na pozór grzeczna,
pewnie jednak głodem chce mnie zmusić do przy-
znania się. Rozpacz mnie ogarniała, głód strasz-
nie męczył, ale na próżno wołania do warty. Po-
stanowiłem poddać się losowi i czekać końca
męczarni. Jęczałem z głodu, trawiła mnie gorącz-
ka, ale już nie wzywałem litości, będąc pewnym,
ż
e to wszystko naumyślnie. Noc była okropna, na
drugi dzień około godziny dziesiątej siły mnie zu-
pełnie odstąpiły, głosu nawet wydobyć nie mo-
głem. Kiedy zawołano mnie przed komisję, nie
byłem w stanie podnieść się, dwóch żołnierzy
ujęło mnie silnie pod ręce i tak zawlokło na ko-
misję. Gdym się tylko ukazał, wszyscy wykrzyk-
nęli: „Co panu jest? l Pan jest bardzo chory?"
Nie mogąc prawie głosu wydobyć, odpowiedzia-
łem po cichu: „Nic dziwnego, trzeci dzień nic
nie jadłem". Pułkownik Juriew zawołał do adiu-
tanta: „Co to znaczy?" Adiutant zmieszany od-
powiedział: „Moja wina, zapomniałem dać znać
placmajorowi, ażeby mu jedzenie posłał". Wy-
dała się więc przyczyna mego okropnego położe-
nia, placmajor tylko tych karmi, których mu ka-
żą
, na każdego powinien mieć atestat, podług
którego odbiera chleb, kaszę, a że względem mnie
tej formalności nie zachowano, nic dziwnego, że
tak się stało.
Juriew, człowiek ludzki, kazał mi się położyć
na kanapie, zadysponował od siebie, aby przy-
niesiono mi herbatę z bułką, i tak znów herbatą
mnie posilili. Kazał także, ażeby mi oddano pie-
niądze, a warta była obowiązana przynieść mi, co
zadysponuję, do jedzenia. Zadano mi parę py-
tań, zapisano odpowiedzi i kazano odprowadzić
mnie do więzienia. Korzystając z pozwolenia ka-
załem sobie kupić arbuz i melon, które w tym
czasie są na Kaukazie najdoskonalsze i nadzwyczaj
tanie, a nim mi przyniesiono mięso, zjadłem
arbuz z bułką! Mięso już mi nie smakowało, bo-
lała mnie okropnie głowa, do wieczora dostałem
takiej gorączki, że zapomniałem o całym świecie
i nic nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Po
kilku dniach spostrzegłem, że jestem w szpitalu
na oddziale aresztanckim. Na czczy żołądek wi-
dać bardzo źle podziałał arbuz, chorowałem więc
ciężko. Po upływie miesiąca byłem już znacznie
zdrowszy, powiedziano mi, że jestem wolny, nie
czekając więc zupełnego wyzdrowienia, naprzy-
krzałem się ciągle, prosząc o wypuszczenie mnie
ze szpitala. Chciałem jak najprędzej dowiedzieć
się, co się dzieje z kolegami. Nie widywałem
znajomych, a gdyby ktoś chciał mnie odwiedzić,
to nie wiedział, gdzie jestem. Uprosiłem dokto-
rów, że uwolnili mnie ze szpitala jeszcze słabego.
Puszczono mnie samego bez konwoju do kantoru
szpitalnego, skąd po odebraniu potrzebnych pa-
pierów zgłosiłem się do ordonanshausu w celu
uzyskania kwatery, gdzie mógłbym odzyskać siły
przed powrotem do batalionu. Tu zaśpiewano
mi z innego tonu, oświadczono naprzód, że nie
jestem zupełnie wolnym i zamiast szukać kwate-
ry, mam się udać na odwach. Dodano mi natych-
miast wartę i odesłano na odwach. Na szczęście
posadzono mnie w pokoju oficerskim. Ucieszyłem
się bardzo, kiedy znalazłem tam Rabczyńskiego.
Od niego dowiedziałem się, że Michalski z loka-
jem, Kurella, Załęski, Gąsiorowski i dwóch żoł-
nierzy z naszego batalionu zostali aresztowani,
ale już się wytłomaczyli i wszyscy są wolni, nas
tylko dwóch zatrzymano, a dlaczego, nie wiado-
mo. Konicki także był zamieszany w tę sprawę,
szczęściem usprawiedliwił się nie tylko z tej, ale
i z poprzedniej, policzono mu za karę czas aresz-
tu, przeszło rok, i odesłano do nowogińskiego
pułku.
Wykryło się przy tym, że nasz denuncjator
Czosnowski był junkrem w erywańskim pułku,
okradł feldfebla i uciekł, a złapany w Piatigor-
sku, rozmaite przybierał na siebie role, prócz
właściwej. Z aresztu w Stawropolu udało mu się
także uciec, ale wkrótce został złapany, okuty
w kajdany, na ręce i nogi, i osadzony w kazama-
cie. Tu oświadczył, że ma ważną tajemnicę do
odkrycia. Dano mu papier, atrament i pióro, de-
nuncjację przeczytano, ale nie uwierzono jej.
Czosnowski powtórnie przemyślał sprawę swego
oswobodzenia i przyznać należy, że śmiały pomysł
udał mu się najpomyślniej, a że to lepiej da go
poznać, podaję szczegóły jego trzeciej ucieczki.
Mając okute ręce i nogi, jak wyżej wspomniałem,
był osadzony w kazamacie gromadzkiej tiurmy,
zwanej Ostróg. W Stawropolu nie wpuszczono
nie należącego do warty na odwach bez dozwo-
lenia oficera warty, a gdy kogo z więźniów do
indagacji wzywano, przysyłano z kartką kozaka
lub innego żołnierza. Szyldwach frontowy wzy-
wał podoficera, ten odbierał kartki i podawał je
oficerowi, następnie oficer wydawał rozkaz -
kogo, gdzie i z jakim konwojem wysłać. Czosnow-
ski po napisaniu na nas denuncjacji miał, jak się
pokazało, u siebie papier i atrament, napisał więc
w imieniu komendanta do oficera warty kartkę,
kładąc fałszywy podpis i wzywając siebie same-
go na indagację. Po napisaniu kartki prosił żoł-
nierza stojącego na warcie u jego okienka, ażeby
oddał ją gefreiterowi, gdy przyjdzie ze zmianą.
Niewinne to na pozór żądanie poczciwy żołnierz
spełnił, kartka adresowana do oficera warty zo-
stała doręczona. Oficer był pewnym, że kartkę,
jak wiele jej podobnych, przyniesiono od komen-
danta, rozkazał więc dwom konwojowym zapro-
wadzić Czosnowskiego do komendanta. śołnierze
przybywszy tam i widząc któregoś z urzędników,
wpuścili do pokoju aresztanta, a sami pozostali
za drzwiami, pilnując wyjścia. Czosnowski długo
z kimś rozmawiał, o coś prosił, i jak zeznawali
ż
ołnierze, przy wyjściu głośno powtarzał: „Pokor-
niejsze błagodariu", tj. naj pokorniej dziękuję.
Skoro drzwi się zamknęły, oddał żołnierzom dwie
kartki, jedną do dozorcy więzienia, drugą dla
oficera warty. W pierwszej było polecenie, ażeby
Czosnowskiego rozkuć, a kajdany zapisać do księ-
gi regestrowej, w drugiej zaś polecało się Czos-
nowskiego, jako uznanego za zupełnie niewinne-
go, natychmiast uwolnić. śołnierze przyniesione
kartki oddali według adresów i rozkaz był natych-,
miast spełniony. Dozorca, choć ze zdziwieniem,
kazał go rozkuć, a oficer winszując wolności dał
mu stosownie do jego prośby żołnierza, ażeby za
nim odniósł rzeczy na kwaterę. Jeśli chodzi o rze-
czy, to były tam jedynie koszula i kaftan, ale
ż
ołnierz z bandoletem zabezpieczał go od napaści
w razie spotkania z kimś, kto by wiedział, co to
za ptaszek. Pomysł Czosnowskiego udał się naj-
doskonalej, wypuszczony na brzegu miasta, po-
ż
egnał żołnierza i zapewne udał się w zupełnie
przeciwną stronę.
Dozorca więzienia nie mógł ochłonąć ze zdzi-
wienia, że taki przestępca tak raptownie został
uwolniony. Poszedł więc do oficera warty, robiąc
różne domysły i prosząc, aby oficer dał znać
o uwolnieniu Czosnowskiego, stosownie do roz-
kazu komendanta. Oficer posłał z raportem do
ordonanshausu, ale zaledwo się o tym dowiedzia-
no, natychmiast przybiegli na odwach komendant,
placmajor i naczelnik sztabu kaukaskiego. Hałas
zrobił się niezmierny, oficera aresztowano, dozor-
cę także, okazało się, że wszystkie kartki były
jedną ręką pisane, wszystkie były fałszywe. Za-
rządzono natychmiast poszukiwania zbiega, ka-
zano całemu batalionowi wyruszyć rozmaitymi
drogami i drożynami do wszystkich zakątków,
a że nie wszyscy znali Czosnowskiego, zatem ten,
co go znał, przybierał sobie pięciu lub sześciu lu-
dzi do pomocy i wyruszał w okolice Stawropola.
Było to w sierpniu 1840 roku, czas był prze-
ś
liczny, właśnie dojrzewały melony, arbuzy, ogór-
ki, żołnierze woleli sobie spacerować niż siedzieć
w koszarach, tym bardziej że w podobnych po-
szukiwaniach wolno plądrować ogrody, gdzie
przecież można było coś sobie uskubać. Jeden
z takich oddziałów na trzeci dzień poszukiwania
powracał przez ogrody do domu, rozsypany dla
łatwiejszego obejrzenia całej przestrzeni. Wtem
z bruzdy podnosi się jakiś człowiek i zwraca się
do nadchodzącego podoficera z łajaniem, mówiąc,
jak ten ośmielił się traktować jego zasiewy, a tym
bardziej zrywać ogórki l Podoficer zaczął mu się
tłomaczyć, że spełnia rozkaz wyższej władzy, po-
szukuje zbiegłego aresztanta i przymuszony jest
przeglądać ogrody, nie czyniąc w nich żadnej
szkody. Gdyby na tym ów gospodarz poprzestał,
byłoby się wszystko pięknie skończyło, ale zuch-
wałość jego przebrała miarę do tego stopnia, że
uderzył podoficera i próbował usunąć go z ogro-
du. Podoficer zaczął coś odburkiwać, wszczął się
hałas, zwróciło to uwagę innych żołnierzy, którzy
zaczęli się tam schodzić. Jeden z nich znał poszu-
kiwanego, z krzykiem rzucił się więc ku mniema-
nemu gospodarzowi, poznając w nim Czosnow-
skiego. Drogo przypłacił on zuchwałość swoją.
Nie żałowano kolb dla pomszczenia krzywdy pod-
oficera. Związanego i zbitego, przywleczono Czos-
nowskiego z powrotem do więzienia, a gdy go za-
pytywano podczas indagacji, dlaczego powtórnie
chciał uciec, odpowiedział, że ponieważ jego de-
nuncjacja pozostała bez skutku i że przeciw rzą-
dowi uknuty zamach wkrótce może dojrzeć, prze-
to on starał się z narażeniem własnej osoby uciec,
aby się dostać do Petersburga i tam całą rzecz
przedstawić.
Właśnie w tym czasie przybył na Kaukaz ze
szczególnymi poruczeniami najjaśniejszego pana
fligeladiutant Nazimow. Kiedy przedstawiano mu
tę sprawę, kazał nas aresztować i wyindagować
bez względu na źródło, z którego pochodziło do-
niesienie. Oto przyczyna naszego aresztowania,
którego ja o mało życiem nie przypłaciłem. Do
wydania rozkazu przez Nazimowa przyczyniła się
też opinia naczelników. Uważali oni, że zaskar-
biliśmy sobie miłość żołnierzy, którzy w razie
wyprawy na „gorców" mogliby posłuchać głosu
naszego i tym wprowadzić niepożądany ferment
w obozach rosyjskich. Szczęście nasze, że Czos-
nowski co moment wydawał się z kłamstwami,
przekonującymi o naszej niewinności, a przy-
toczony powyżej wypadek dostatecznie świadczył
o jego bezczelności i kłamstwie. Między rozmai-
tymi doniesieniami na Michalskiego było i takie,
ż
e w czasie swej podróży po świecie Czosnowski
przechowywany był u niego przez trzy dni i wte-
dy Michalski odkrył mu zamiar wysłania emisa-
riusza, którego bez wątpienia już wysłał. Michal-
ski nigdy nie widział Czosnowskiego, komisja
więc, nie ufając zapieraniem się Michalskiego,
postanowiła przeprowadzić konfrontację. Michal-
ski, zawsze nadzwyczaj przytomny, zrobił uwagę
komisji, że tak bezczelny człowiek jak Czosnow-
ski może mu to samo gadać w oczy, łatwo go
jednak pozna po artyleryjskiej szyneli, gdyż wie,
ż
e on w artylerii służy, zaproponował więc, ażeby
komisja pozwoliła zamienić się szynelem z miej-
scowym pisarzem, znajdującym się w komisji, któ-
rego Czosnowski nigdy nie widział. Podobało się
to podejście indagującym członkom komisji.
Wprowadzono Czosnowskiego, a wskazując na
stojącego w miejsce delikwenta pisarza w arty-
leryjskiej szyneli powiedzieli: „Oto Michalski,
zapiera się, że cię kiedykolwiek widział". Czos-
nowski z bezczelną efronterią rzuca się na szyję
pisarzowi, przepraszając, że zmuszony był wszyst-
ko już zeznać i prosząc, aby się nie zapierał, gdyż
to przedłuży tylko wspólne cierpienia. Członko-
wie komisji zdumieli się śmiałością i efronterią
Czosnowskiego, a Michalski śmiał się do rozpuku.
Czosnowski spostrzegł fatalną omyłkę, musiał się
zatem przyznać, że wszystkiego tylko się domyślał,
jednak nie przestawał utrzymywać, że stworzyliśmy
związek pod nazwą „wyznawców prawdy", do
którego jakoby ja ową karteczką go zapraszałem.
Zdecydowano nas wszystkich natychmiast uwol-
nić, ale kiedy przedstawiono wszystko Nazimowi,
po rozpatrzeniu papierów u nas zabranych, mnie
i Rabczyńskiego kazano zatrzymać do dalszej de-
cyzji. Pokazało się, że między papierami, które
zabrano przy aresztowaniu mnie, od akademików
wileńskich - kolegów Rabczyńskiego - znajdował
się list i wiersze na cześć Towarzystwa Demokra-
tycznego i modlitwa do Bogurodzicy o wybawie-
nie Polski spod tyrańskiego jarzma. List ten był
przywieziony jeszcze w 1839 roku przez dokto-
rów Malinowskiego i Pileckiego z Akademii Wi-
leńskiej, wysłanych na służbę do Gruzji i na
Kaukaz. Wszyscy zesłani czytali go, chodził z rąk
do rąk, kiedy zaś powrócił do Rabczyńskiego, nic
o tym nie wiedziałem, a nawet zapomnieliśmy
o nim zupełnie. Gubiliśmy się w domysłach, dla-
czego nas zatrzymano w więzieniu, tym bardziej
ż
e komisja w Stawropolu ani wzmianki o tym
nie zrobiła. Siedzieliśmy w zimnej izbie odwachu
w towarzystwie dwóch oficerów znajdujących się
pod sądem za różne występki, ale często towa-
rzystwo nasze powiększało się, niekiedy docho-
dziło aż do piętnastu osób, tak że wówczas było
i ciepło, i ciasno, ale dla nas bardzo niewygodnie,
bo na gołej podłodze trzeba było nocować. Na
początku byłem bardzo słaby, całe ciało mi puch-
ło, a wygody najmniejszej nie miałem, ale towa-
rzystwo poczciwego Rabczyńskiego dodawało mi
sił i wytrwałości do zniesienia wszystkiego. Tak
przesiedzieliśmy do 4 stycznia, wtedy dowiedzie-
liśmy się od dyżurnego oficera, że Czosnowskie-
go wywieziono gdzieś z feldjegrem, obutego na
ręce i nogi. Ucieszyło nas to, że pozbyliśmy się
naszego denuncjatora, ale tegoż dnia wieczorem
Rabczyńskiego przeniesiono na odwach przy aresz-
tanckich rotach. Byłem w desperacji z powodu
tego, prosiłem, żeby i mnie tam przeniesiono, ale
pozostawiono to do decyzji komendanta. Dopiero
na drugi dzień wieczorem przyszedł rozkaz
o przeniesieniu mnie. Jakież było moje zdziwie-
nie, gdy Rabczyńskiego już tam nie zastałem, po-
wiedziano mi tylko, że został gdzieś wysłany, po-
dobnie jak Czosnowski.
Dnia 6 stycznia rano, nie zważając na wielkie
ś
więto Jordanu, dyżurny oficer kazał mi iść za
sobą do składu mundurów aresztanckiej roty. Tu
zaczęli dobierać na mnie mundur i dopasowywać
szynel na mundur. Oficer z prawdziwą boleścią
rzekł do mnie: „Teraz muszę wypełnić najprzy-
krzejszy rozkaz, muszę pana okuć". Dotknęło
mnie to okropnie, ale cóż było robić, trudno oka-
zać się słabym, trzeba było przypomnieć sobie
dawne przejścia, równię nie zasłużone, i mężnie
znieść nową zniewagę. „Nie mam do pana naj-
mniejszego żalu - rzekłem - rób pan, co każą".
Przywieziono ciężkie i grube kajdany po 15
funtów na ręce i 15 na nogi, takich używają tyl-
ko wobec wielkich zbrodniarzy. Kowale w obec-
ności całej kompanii aresztanckiej natychmiast
okuli mnie jakby na wieki. Gdy już odstąpili ode
mnie, powstałem, brzękłem żelazami i nabrawszy
ducha zawołałem: „Daj Boże, żeby wszyscy, co
noszą kajdany w Rosji, nie więcej na nie zasłużyli
niż ja!" Wyszedłem z oficerem, czterech konwo-
jentów oczekiwało na nas u drzwi, poszliśmy ku
ordonanshausowi. Było to właśnie w czasie wiel-
kiej procesji, wszyscy oglądali się za mną, któż
odgadnie, jakie uczucia wzbudzałem? Niejeden
może, przejęty zgrozą na myśl o zbrodni, odwra-
cał ze wzgardą oczy ode mnie. Ale pewnie byli
i tacy, co pomyśleli: Może też ten młodzieniec
jest niewinny?
Dla wyminięcia tłumów zboczyliśmy w wąską
uliczkę, ale zaledwie przeszliśmy kilka kroków,
dopędziło nas kilku żołnierzy Polaków z I bata-
lionu kaukaskiego, z nimi także poczciwy Chruc-
ki. Nie zważając na oficera, rzucili się do mnie
z rzewnymi łzami, tak szczerze żegnali, ściskali,
ż
e oficer również nie mógł się wstrzymać od łez,
zasłaniał oczy i prosił tylko, zamiast rozkazywać,
ażebyśmy się prędzej rozstali, gdyż na nim odpo-
wiedzialność ciąży. Chrucki ryczał wprost z bo-
leści, ja przejęty uczuciem współrodaków również
płakałem, cały żal serca musiałem wylać na łono
ż
yczliwych osób. Dziś gdy to piszę, tak żywo
przedstawia mi się ta scena, że od łez wstrzymać
się nie mogę. Poczciwego Chruckiego i innych
więcej już nie widziałem. W ordonanshausie cze-
kał na mnie żandarm z depeszami na piersiach,
odbierał pieniądze od placmajora na daleką dro-
gę. Oburzenie przywróciło mi twardość charakte-
ru, oczy obeschły, a spojrzawszy na placmajora,
zapytałem go, dlaczego ze mną tak okrutnie po-
stępują. Placmajor widać w tym zapytaniu wy-
czytał boleść, a czuł, że na nią nie zasłużyłem,
przystąpił do mnie i z prawdziwym żalem prze-
mówił: „Radziejowski, przebaczcie nam, to nie
są nasze rozkazy, my jesteśmy przekonani o wa-
szej niewinności, bolejemy nad wami, ale rozkazu
wyższej władzy osłabić w niczym nie możemy.
Wszystko to ten przeklęty Czosnowski zrobił, wy
cierpicie niewinnie, ale z zawstydzeniem kogoś
wolni będziecie (przez „kogoś" rozumiał pewnie
fligeladiutanta Nazimowa, gdyż to jego rozkaz
był wypełniany). Odpowiedziałem na to: „Lżej-
sze mi są te żelaza, kiedy przy tylu świadkach
pan przyznajesz, że niezasłużenie ciążą na mnie".
Po ukończeniu obrachunku z żandarmem, wrę-
czono mi 25 rubli srebrem, które przysłane mi
były przez Arenta, ale list jego pozostał w komisji,
oświadczono mi przy tym, że na drogę żandarm
ma dla mnie diety, 15 kopiejek srebrem dzien-
nie, a że ekspedycje z głównego sztabu jeszcze
nie były dane żandarmowi, kazano mnie odpro-
wadzić na odwach, na moją dawną siedzibę. Gdy
przybyłem pod odwach, ponowiła się rzewna
scena, znajdowało się tu kilku znajomych ofice-
rów, aresztowani także wybiegli z nimi na plat-
formę i pochwycili mnie na ręce, nie zważając
na znak hańby, jaki ciążył na mnie. Ze łzami
współczucia wnieśli mnie do oficerskiego pokoju.
Wszyscy starali się pocieszyć, każdy rad przynieść
ulgę, przekonany o mojej niewinności, nikt jednak
nie wiedział, za co, po co i dokąd mają mnie za-
wieźć. Ja jeszcze mniej mogłem się domyślić, co
zamierzają z nami zrobić. Zresztą już wszystko
dla mnie było jedno, czy służyć na Kaukazie, czy
na Syberii ziemię kopać. Wszystko zdawało się na
zawsze stracone.
Zmierzchem przyjechał po mnie żandarm, ode-
brał mi pieniądze, a odziawszy mnie w tułub
i włożywszy berlacze na nogi, kazał ruszyć w
drogę. Na szczęście, chociaż padał deszcz, było
dosyć dużo jeszcze śniegu i podróż można było
odbywać saniami, co przy prędkiej jeździe robiło
wielką różnicę.
VII
Etapem do Wilna
Na stacjach nigdzie nie było naj-
mniejszej mitręgi, podróżna ku-
rierka pędziła wichrem. W cią-
gu pierwszych 24 godzin prze-
jechaliśmy od Stawropola do Nowoczerkaska
z górą 300 wiorst. Za Donem chwyciły tęgie
mrozy, mój mokry tułub stwardniał od mrozu
jak skorupa, ogrzać się nie było czasu, na sta-
cjach zaledwo zdążyłem fajkę zapalić, konie już
były gotowe. W Małorosji na pierwszą stację za
Bachmutem (dziś Artiemowsk) przyjechaliśmy po
zachodzie słońca, zziębłem niewypowiedzianie,
wchodząc do pokoju tułub jak zwykle postawi-
łem w sieni, aby nie mógł .odtajać w cieple,
drżałem okropnie i zaledwo mogłem przemówić.
Prosiłem żandarma, żeby dla rozgrzania się po-
zwolił mi napić się herbaty. Surowy i zawsze
milczący żandarm lakonicznie odpowiedział:
„Nielzia", to znaczy nie można, a na nalegania
moje i zapewnienie, że niezawodnie zamarznę, je-
ż
eli się nie rozgrzeję, odpowiedział: „Dziś mało
przejechaliśmy". Pokój sąsiedni był zajęty przez
kogoś przejeżdżającego, słychać było głosy roz-
mawiające przez niski piec wspólny dla obu po-
kojów, komunikacja była tylko z sieni. Wyszedł
stamtąd lokaj wojskowy z czerwonymi lampasa-
mi u peleryny płaszcza, a obróciwszy się do żan-
darma powiada: „Pułkownik żandarmów Szawel-
ski każe, żebyś dał się ogrzać aresztantowi".
ś
andarm na to powiada: „Nie znam pułkowni-
ka Szawelskiego". Lokaj wyszedł, a wkrótce
wszedł sam pułkownik, odkrył szlify pułkowni-
kowskie i zapytał żandarma głosem nakazującym:
„Widzisz, kto ja jestem?" „Widzę", pokornie od-
powiedział mój konwojent. „Zatem nakazuję ci,
ż
ebyś kazał dać aresztantowi herbaty, bo powi-
nieneś go dowieźć żywcem, a nie zamrożonym,
a żebyś nie stracił czasu, to idź z nim do mego
pokoju, tam jest samowar gotowy, może się napić
i ogrzać należycie". Posłuszny żandarm poszedł
ze mną do drugiego pokoju. Tu sam pułkownik
nalewał herbatę, a widząc, że tak mocno drża-
łem, że aż żelaza brząkały, zapytał mnie, czy nie
mam cieplejszej odzieży. „Mam - odpowiedzia-
łem - tułub, ale tylko zasłaniam się nim od wia-
tru, a na stacjach zostawiam go w sieni, jak sko-
rupę". Pułkownik sam przekonał się o stanie me-
go kożucha, a zapytawszy żandarma o pieniądze,
rozkazującym tonem zawołał: „Kupisz natych-
miast z jego pieniędzy kożuch!" Całą odpowie-
dzią mego cerbera było „Słuszajuś!", ale ja po-
trząsając skutymi rękoma, zrobiłem uwagę, że ża-
den kożuch nie ogrzeje mnie należycie, bo go na
rękawy włożyć nie mogę. „Rozkuć!" zawołał puł-
kownik. „Nie mogę", odezwał się żandarm. „Ty
durak! Rozkuć, ubrać i znów zakuć". „Słuszajuś",
była odpowiedź. W ten moment przywołano ko-
wala, a pisarz stacyjny sprzedał porządny kożuch
nankinem pokryty za pół imperiała. Rozkuty
z jednej ręki, ubrałem się ciepło, i znów mnie
okuto, jakby nic nie było. Gotów byłem do drogi.
Ludzki pułkownik zdjął z siebie włóczkowy sza-
lik i sam obwiązał mnie, życząc szczęśliwego
ukończenia śledztwa i dodając, iż wie, o co idzie,
i nie wątpi, że wszystko dobrze się skończy. Po-
dziękowałem mu serdecznie za wszystko, życząc
wzajemnie szczęśliwej podróży. Przy wsiadaniu
pułkownik powiedział do żandarma: „Nie każ,
bracie, zbyt prędko jechać, żebym mógł za tobą
zdążyć, bo w tutejszych stepach jest mnóstwo
wilków, jeżeli nas napadną, razem będziemy się
bronili". śandarm jak zwykle odpowiedział: „Słu-
szajuś", i rzeczywiście dotrzymał słowa. Całe
stado wilków u samej drogi przestraszyło nam ko-
nie, które poniosły nas w step, zręczny woźnica
umiał kierować, a natrafiwszy znowu na trakt,
pędził ani myśląc o pułkowniku. Wyjeżdżając
z następnej stacji, ledwo usłyszeliśmy zdążający
powóz jego.
Tak bez szczególnych wypadków odbywaliśmy
z największym pośpiechem dalszą podróż do Wil-
na, o czym dowiedziałem się na stacjach podróży
naszej, gdzie czytano, że tam mają mnie dosta-
wić. Domyśliłem się, że będzie prowadzone śledz-
two na nowo. Słyszałem od kolegów, jakie tam
tyraństwa wyrabiał książę Trubeckoj przy inda-
gacjach. Więc skóra na mnie cierpła, chociaż by-
łem niewinny, jakiś fatalizm znowu mnie wtrącał
w przepaść cierpień. Bóg wie za co, ale pocie-
szało mnie to, że zbliżam się do rodzinnej ziemi.
Przez Charków przejeżdżaliśmy w samo połud-
nie, wtedy właśnie akademicy wychodzili z Uni-
wersytetu. Dostrzeżono mnie, kiedy wysiadałem
na poczcie z sanek. Nienowy to był dla nich wi-
dok, z ich grona porwano już niejednego, wie-
dzieli zatem, kogo żandarmi wożą w kajdanach.
Dwóch akademików przyszło na stację, dowiadu-
jąc się o listy, jeden zaczął coś mówić do żandar-
ma, drugi raptem zapytał mnie o nazwisko i do-
kąd mnie wiozą. Odpowiedziałem mu, ale nie
uszło to żandarmskiej baczności. Zawołał więc
groźnie: „Proszę bardzo nie być ciekawym i na-
tychmiast stąd odejść". Akademicy odeszli,
uśmiechając się, ale gdy żandarm posłał dla nas
po obiad, oni przysłali wyśmienity z butelką wi-
na, którego żandarm w żaden sposób nie dał mi
nawet dotknąć. Obawiał się zapewne trutki na
niego, chociaż pewnie prócz dobrych chęci i pocz-
ciwego współczucia nic więcej nie było. Wsia-
dając, odebrałem ukłony od zgromadzonych aka-
demików. śegnali mnie czapkami i chustkami.
Podobnego współczucia doznałem od dwóch śy-
dów w Czernihowie. Prócz obiadu, tak czule
i serdecznie przemawiali do mnie, nie zważając
na groźby żandarma, że mi łzę wycisnęli. Ostat-
nia stacja przed Wilnem, pamiętna z ujęcia sław-
nego Konarskiego z obywatelem Rodziewiczem,
przypomniała mi opowiadanie szczegółowe o tym
wypadku Rabczyńskiego. Wchodziłem na stację
po tych samych schodach, gdzie biedny męczen-
nik rzucił jakieś papiery, które stały się zdobyczą
czatujących na niego i posłużyły później do skom-
promitowania bardzo wielu osób. O całym odkry-
ciu Towarzystwa Demokratycznego, czyli Stowa-
rzyszenia Ludu, opowiadali mi szczegółowo Sa-
wicz, Rabczyński i Zahorski, którzy byli pierw-
szymi członkami i najbliżsi Konarskiego, a że to
najpewniejsze źródło tej smutnej wiadomości,
przeto umieszczam tu ten wypadek, który nie w
jednej familii pozostawił zbyt smutne wspomnie-
nia.
Emigracja nasza we Francji, przemyśliwując
ciągle nad środkami, które choć w oddalonej
przyszłości mogły zbawić Ojczyznę naszą i uwol-
nić od jarzma, postanowiła zawiązać Stowarzysze-
nie Ludu Polskiego. Wybrała na działaczy ludzi
zdolnych, umiejących pracować z poświęceniem
i dzielnym charakterem. Zaczęto jednocześnie
działać w Galicji i w Poznańskiem, na Litwie,
Wołyniu, Podolu i w Królestwie.
Każdy z wysłanych działał według swego zda-
nia najostrożniej. Niektórzy wprowadzili w To-
warzystwie podział na sołtysostwa i tylko sołtys
mógł przyjmować do Związku i wiedzieć tylko
o liczbie swoich związkowych, tak było w Kró-
lestwie. Inni przyjmowali każdego, którego sądzi-
li godnym należenia i wtajemniczenia, z warun-
kiem jednak uwiadomienia o tym naczelnika
Związku, broń Boże, nie wyjawiając nikomu in-
nemu, nawet już należącemu, tak aby tylko
przyjmujący wiedział o przyjętym. Jednak na-
czelnicy potrzebowali kilku pomocników, z któ-
rymi by mogli prowadzić wspólnie ważniejsze na-
rady, i ci musieli już o sobie wiedzieć. Parę lat
pracy powiększyło Związek na wszystkich tere-
nach. Rząd austriacki odkrył istnienie Towarzy-
stwa w Galicji w 1837 roku i z całą właściwą so-
bie surowością i tyranią prześladował związko-
wych. W kilka lat później użył tej broni na zgu-
bę obywateli, skutkiem czego wynikła owa nie-
szczęsna rzeź galicyjska. Na innych terenach tedy
nigdzie Towarzystwo nie było wykryte, co świad-
czyło, że indagowani byli ludźmi silnego cha-
rakteru. Na Litwę, Wołyń i Podole był wysłany
Konarski, człowiek najzdolniejszy i niezłomnego
charakteru oraz działający z największym po-
ś
więceniem. Przy wyjeździe z Francji generał
Dembiński rekomendował mu kupca wileńskiego,
ś
yda Rozenbluma czy Rozentala, nazwiska do-
brze nie pamiętam, w czasie rewolucji okazał on
wiele przychylności sprawie polskiej, w wielu też
sprawach był pomocnym generałowi w czasie byt-
ności jego na Litwie z wojskiem polskim. Gdy
Konarski zawiązał Towarzystwo na Wołyniu
i Podolu, udał się do Wilna z obywatelem Ro-
dziewiczem, z którym głównie przebywał i tam
najprzód między młodzieżą akademicką uformo-
wał Związek. Najpierwsi przyjęci byli do Związku
Sawicz, Zahorski i Rabczyński, w nich Konarski
położył zupełne zaufanie, na czym się nigdy nie
zawiódł, im też zwierzał się ze swymi zamiara-
mi, zasięgając ich rady. Opowiedział im o zale-
ceniu generała Dembińskiego, a potrzebując spro-
wadzenia drukarni dla drukowania odezw, umy-
ś
lił korzystać z przychylności Rozentala jako kup-
ca. Sawicz, Zahorski i Rabczyński nie mieli do
niego zaufania i wszelkimi siłami starali się od-
wieść Konarskiego od tej znajomości i bliższych
z nim stosunków. Konarski obiecał im jak naj-
większą ostrożność, jednak nie odstąpił od za-
miaru poznania owego śyda, za którym przema-
wiała dawniejsza przychylność sprawie polskiej.
Postanowił zatem dokładnie go wyrozumieć, za-
nimby cośkolwiek miał mu proponować. Poszedł
do Rozentala niby na wino, a pomówiwszy z nim
o różnych obojętnych rzeczach, jak gdyby przy-
pomniał sobie jakąś rozmowę z generałem Dem-
bińskim za granicą, zapytał go, czy to on jest tym
dawnym znajomym generała, o którym ten tak
przyjaźnie wspominał. Rozental nadzwyczajnie
uradowany, nie wiedział, jak miał przyjąć Konar-
skiego, częstował go najdoskonalszym winem,
wiele mówił, bardzo ubolewał nad nieszczęściami,
jakie kraj ugniatały, słowem prawie przekonał go
o niezmienionej swej życzliwości. Konarski powró-
cił do akademików bardzo zadowolony, a potrze-
bując koniecznie drukarni, zamierzył nie poprze-
stać na tej jednej wizycie. Nieszczęście chciało, że
wszelkie prośby akademików, aby nie ujawniał
się przed Rozentalem, nic nie pomogły. Otuma-
niony zmyślonym patriotyzmem jego, po kilku
odwiedzinach przystąpił do otwartej umowy o do-
starczenie mu drukarni. śyd upewniał, że nie tyl-
ko ją z łatwością dostawi, ale gdyby potrzeba
było armaty, sprowadzić ją też może. Konarski
zaliczył mu 10 000 złotych polskich zadatku.
Skończywszy tak ważny interes, gdy już zamie-
rzał z Rodziewiczem opuścić Wilno, jeden ze
związkowców z biura wojennego generała guber-
natora ostrzegł Konarskiego, że wydano niezwy-
kłe polecenie, aby bez wyraźnego pozwolenia gu-
bernatora nikomu z poczty nic nie wydawano, na
rogatkach zaś mieli ściśle przeglądać i spraw-
dzać paszporty, czy zostały poświadczone w kan-
celarii gubernatora. Zatrwożyło to związkowych,
ale że z Wilna można było wyjechać omijając ro-
gatki, więc od pierwszej stacji mieli wyruszyć na-
jemnymi końmi, lecz jakże okropnie się zawiedli,
spotkali tam bowiem całą zgraję urzędników
i żandarmów. Porwano biedaków, a jak było do
przewidzenia, znaleziono przy nich papiery, któ-
rych Konarski nie był w stanie ukryć. Posłużyły
te papiery do skompromitowania wielu osób. W
związku z tym wypadkiem Sawicz, Zahorski
i Rabczyński byli najpierwszymi więźniami. Dziel-
ni to byli ludzie, raczej gotowi śmierć męczeńską
ponieść, niż kogoś wplątać. Wściekłość i okrucień-
stwo wicegubernatora wileńskiego i prezesa ko-
misji śledczej ks. Trubeckiego nic nie zdołały
z nich wymordować, jak również z Konarskiego
i Rodziewicza, lecz zamieszany przez papiery oby-
watel Orzeszko okazał się bardzo słabym, opo-
wiadał wszystko, co tylko wiedział, a nawet i to,
czego się tylko domyślał, kompromitując ogrom-
ną ilość osób z całego zabranego kraju. Więzienia
w Wilnie i Kijowie napełniły się obywatelami
i akademikami, a nawet kobietami. Kijowska ko-
misja, nie tylko okrutna przy indagacjach, sądziła
też ostrzej niż wileńska. Trubeckoj jak dziki zwierz
tyranizował więźniów, nie do uwierzenia. Ale le-
piej zamilczę o szczegółach tych okrucieństw, na
wspomnienie których serce krwią się oblewa
i o pomstę do nieba woła.
Pokazało się, że Rozental o pierwszej już wi-
zycie Konarskiego zaraz doniósł gubernatorowi
Dołgorukiemu, z domysłem, że to musi być emi-
sariusz. Gubernator chcąc się lepiej o wszystkim
przekonać, kazał z daleka śledzić, aby tym pew-
niejszy cios zadać, co się też stało. Przeszło 250
rodzin opłakiwało stratę ojców, mężów, braci
i synów. Konarski dnia 13 * lutego 1839 roku
* Historycy podają jako datę rozstrzelania Szymona Ko-
narskiego - 27.II.1839 r.
został rozstrzelany. Współczucie, jakie nie tylko
w ziomkach, ale i w rosyjskich oficerach i żoł-
nierzach obudził, stało się przyczyną nowych ofiar
i nowych ciężkich katuszy dla wielkiej liczby
zacnych ludzi.
Wracam teraz do opowiadania mnie dotyczą-
cego, a mającego związek z losem bardzo wielu
ludzi, których po większej części nigdy nie wi-
działem i zapewne widzieć nie będę.
VIII
Przyjazd i więzienie w Wilnie
Po wyjeździe ze Stawropola ós-
mego dnia wieczorem stanęliśmy
w Wilnie. Podług marszruty da-
nej żandarmowi było to 2195
wiorst odległości. Zajechaliśmy wprost do biura
gubernatora wojennego, stąd odwieziony zosta-
łem do jakiegoś klasztoru zapełnionego więźnia-
mi stanu. Nie było nowością dla mnie przecho-
dzić korytarzami, gdzie z największą cichością
wierni stróże pilnują drzwi nieszczęśliwych ofiar.
Brzęk moich kajdan rozlegał się przeraźliwie i za-
mącał tę smutną ciszę. Wprowadzono mnie naj-
przód na piętro, gdzie nastąpiła ścisła rewizja
moich rzeczy, których było bardzo mało. Tu roz-
kuto mnie i pozwolono się wykąpać, przez czas
kąpieli zrewidowano odzienie i popruto kołnierze,
następnie już ubranego w kożuszek, kupiony w
drodze, okuto i odprowadzono na dół pod numer.
Byłem okropnie zmęczony podróżą, padłem więc
na siennik i zasnąłem jak martwy. Jak długo spa-
łem, sam nie wiem, ciągle zdawało mi się, że
jeszcze jadę, nieustannie brzmiał mi w uszach
dzwonek pocztowy. Po wyspaniu się zacząłem
przypatrywać się mej celi, przysłuchiwałem się też
wszystkim odgłosom. W różnych celach słychać
było daleki brzęk kajdan, a obok ciche stąpania
wartowników naszych. Wreszcie zacząłem próbo-
wać pukać do sąsiadów, żeby się dowiedzieć,
gdzie się znajduję, w jakim klasztorze. Po jednej
stronie była izba, gdzie przebywali posługacze
więzienni, miałem z nimi wspólny piec, przez któ-
rego cienkie ścianki słychać było głosy gwarliwej
gawiedzi. Nie żałowali dla siebie drzewa, w pie-
cu palili okropnie, na czym ja cierpiałem bardzo,
bo nie mogąc się rozebrać, prażyłem się w kożu-
chu niezmiernie. Po drugiej stronie mojej celi sie-
dział więzień, który chętnie odpowiadał na moje
pytania. Dowiedziałem się więc, że siedzimy w
klasztorze Wszystkich Świętych, że sąsiad mój,
akademik wileński, nazwiskiem Owsiany, siedzi
niewinnie, że zawdzięczał to jedynie fałszywym
zeznaniom więźnia Pawłowskiego, który przez sła-
bość charakteru, kiedy został złapany na granicy
wraz z dwoma uzbrojonymi kolegami, podykto-
wał komisji paręset nazwisk osób najniewinniej-
szych i który najniesłuszniej utrzymuje, że istniało
ogromne Towarzystwo, które postanowiło jakoby
zabić cesarza, gdy miał przejeżdżać traktem ko-
wieńskim, wysłało więc w tym celu trzech uzbro-
jonych. Towarzyszami Pawłowskiego byli: Woź-
niakowski i Rokicki, również akademicy wileńscy.
Ten fałsz komisja sama podsunęła Pawłowskie-
mu, a okrutnym obchodzeniem się zmusiła do po-
twierdzenia i przyznania się do zbrodni, o której
nikomu się nie śniło. Cała zaś rzecz tak się miała.
Akademik Woźniakowski, człowiek ponoć ge-
nialny, napisał ogromny poemat pod tytułem
Wilianinki. Pisany w wolnym duchu, nie mógł
być publicznie wydanym, zaufanym tylko kolegom
można było go odczytać. Spotykał się z powszech-
ną pochwałą, radzono mu porzucić medycynę, na
którą autor tylko z niedostatku, nie z powołania,
na koszt rządowy uczęszczał. Namawiano go, by
udał się za granicę i tam na koszt emigracji ko-
rzystne i z pożytkiem dla kraju zdobył wykształ-
cenie. Podobał się Woźniakowskiemu ten projekt,
znalazł też dobrego towarzysza o wielkich zdolno-
ś
ciach w przyjacielu swym Rokickim. Obaj po-
stanowili porzucić medycynę i udać się potajem-
nie za granicę. Pawłowski widząc ich przygoto-
wania i nie mając chęci do nauki ani żadnych
szczególnych zdolności, prosił, żeby i jego do swej
kompanii przyjęli, co też chętnie dla powiększe-
nia towarzystwa uczynili. Mając przed sobą per-
spektywę podróży lasami, zaopatrzyli się w pisto-
lety i kindżały, a na nieszczęście w dzień przejaz-
du cesarza przez Wilno wyszli z miasta, kierując
się ku granicy. Zostali złapani w lasach już na
samej granicy pruskiej. Ponieważ byli uzbrojeni,
okuto ich i odesłano do Wilna. Niegodziwa ko-
misja śledcza, która sądziła wówczas 36 oficerów
i korpusu oraz innych więźniów za współczucie
dla Konarskiego, rada była, że nowe pole dla
niej się otworzyło, zaczęła więc z całą gwałtowno-
ś
cią indagować trzech biedaków, a nie wierząc
prawdzie, którą najszczerzej zeznali, zaczęła ro-
bić różne domysły i wysuwać zarzuty, najważ-
niejsze zaś było posądzenie o wyjście w zamiarze
dokonania zabójstwa na osobie cesarza, gdy prze-
jeżdżał kowieńskim traktem ku Petersburgowi.
Katusze, jakich ci biedacy doznawali, sprawiły to,
ż
e słaby Pawłowski przyznał się do nieprawdy, co
pociągnęło za sobą nowy domysł komisji, że
istnieje jakiś związek. Pawłowski potwierdził i to,
a zacząwszy raz kłamać, dla uniknienia tyraństwa
przyznawał wszystko, czego chcieli. I tak jeśli
tylko komisja kogoś chciała widzieć w więzieniu
dla własnych korzyści, podsuwała tę myśl Pa-
włowskiemu, a ten potwierdzał, mieniąc go człon-
kiem domniemanego związku. Takim sposobem
pięć klasztorów napełniło się niewinnymi więź-
niami. Na mojej bieliźnie napisany był nr - 261,
z tego mogłem wnosić o liczbie więźniów, ale
po mnie jeszcze bardzo wielu przybyło. W kilka
lat później dowiedziałem się, że przeszło 500 osób
było uwięzionych. Ciężko było siedzieć w kajda-
nach w ogromnym cieple za zamarzłymi oknami,
ale co najbardziej dokuczało, to nieznośne lampy,
które dymiły okropnie, pokrywając kopciem skle-
pienia i ściany, rano zaś służba wiechciami osa-
dzonymi na kijach wycierała ten kopeć, a naku-
rzywszy tym sposobem najniegodziwiej, zamykała
drzwi, ja zaś wszystko musiałem połykać. Przez
dwa tygodnie cierpiałem znosząc ten obrzydły po-
rządek, ale gdy zaczął mi dokuczać ból w pier-
siach, postanowiłem nie dać go więcej robić. Gdy
przyszli podług zwyczaju do mego numeru, krzyk-
nąłem na posługaczy: „Precz stąd! Ja nie chcę
waszej czystości!" Spojrzeli na mnie, ale nie zwa-
ż
ając na groźny mój głos, zaczęli swoje robić. Zło-
ż
yłem ręce uzbrojone kajdanami i najbliżej stoją-
cego tak grzmotnąłem w kark, że przerażona
reszta zaczęła uciekać, krzycząc: „Zwariował!"
Oficer dozorujący zapytał mnie przez drzwi, co
to znaczy? Odpowiedziałem mu, że jeżeli tym
sposobem mają zamiar życie mi skrócić, to ja
wolę się bronić do ostatka i nie dam więcej takiej
głupiej czystości robić. Dozorujący oficer rapor-
tował o tym placmajorowi, a ten wypytawszy
mnie jak najgrzeczniej, jak było, kazał mnie prze-
nieść do innego numeru, daleko czyściejszego, ale
zostałem przez to pozbawiony sąsiada, umiejące-
go rozmawiać, gdyż obecni sąsiedzi moi wcale nie
rozumieli pukania. Z nudów musiałem chodzić po
celi, grzmiąc kajdanami i obcierając sobie nogi
do krwi. Tak znowuż przeszło dwa tygodnie, a do
tłomaczenia się nie powoływano. Nareszcie pew-
nego dnia usłyszałem jakiś niezwykły ruch na ko-
rytarzu i wkrótce otworzono moje drzwi i octem
wykadzono celę. Domyśliłem się, że jakiś dygni-
tarz wizytuje więzienie, jakoż wkrótce wszedł ja-
kiś pułkownik, fligeladiutant cesarski, w towarzy-
stwie placmajora, reszta pozostała za drzwiami.
Zapytał mnie o nazwisko, a następnie, za co
dostałem się na Kaukaz. Kiedy opowiedziałem,
chciał mnie pożegnać, ale ja pospieszyłem z zapy-
taniem, dlaczego pierwej jestem karany, nim wia-
domo, czy jestem winny? To mówiąc, wstrząsną-
łem kajdanami. „O tym, że jest grzeszek, wie-
my - odpowiedział - a że pana tak przysłali, to
nie nasza wina". „Nie dziwiłem się - rzekłem -
ż
e mnie na drogę okuto, jednemu żandarmowi
konwojującemu mógłbym może uciec bez tej
ostrożności, ale tu kraty grube, warta dostatecz-
na, te kajdany poczytuję za karę przedwczesną
i upewniam pana, że nie zasłużoną". „To nie za-
leży ode mnie - odpowiedział, ale postaram się,
ażeby pana rozkuto". Rzeczywiście, w trzy dni po
tej rozmowie przyszedł placmajor z kowalem
i zdjął ze mnie ten dokuczliwy ciężar. Słyszałem
nawet i w innych numerach podobną operację.
Od tego czasu już nie było słychać brzęku kajdan.
W parę dni potem wszedł do mnie o północy
placmajor, kazał się ubierać j przygotować do po-
dróży. Ubrałem się jak najspieszniej. Wyprowa-
dził mnie z klasztoru, wsadził do karety, konwo-
jowanej z obu stron przez żandarmów z gołymi
pałaszami, i wiózł na drugi koniec miasta. Przy-
jechaliśmy znowuż pod jakiś klasztor ogromny,
warta, równie jak poprzednio czujna, przyjęła
mnie i osadziła pod numerem 8. Na drugi dzień
zaraz z rana zacząłem próbować pukania, z jed-
nej strony odpowiedziano mi, ale jakżem się
zmartwił, gdy sąsiad wypukał mi swoje nazwi-
sko - Pawłowski! Zgroza mnie przejęła na samą
myśl, że siedzę obok tego, który tyle niewinnych
ofiar oddał w ręce oprawców. Odpowiedziałem
mu więc, że z takimi łotrami nie chcę gadać.
Dotknęło go to niezmiernie, zaczął mi się uspra-
wiedliwiać, mówiąc, że gdyby .nie przyznał tego,
czego wymagała komisja, pewnie dotychczas już
by nie żył, tak jest osłabiony męczarniami, jakie
mu zadawali. Odpowiedziałem mu na to, że lepiej
by umarł, jak uczciwy człowiek, niż ma być teraz
pogardzany od wszystkich i wlec nędzne życie,
które skończyć się musi na szubienicy, bo sam
przyznał się do zbrodni, chęci zabicia cesarza, cze-
go się nigdy nie wybacza. Od Owsianego już
wiedziałem, że poprzednia komisja została zmie-
niona i że nowa pod prezydencją pułkownika Na-
zimowa nie stosowała dotychczas środków gwał-
townych. Chciałem więc namówić Pawłowskiego,
ż
eby skorzystał z tego i poprzednie zeznania od-
wołał; usprawiedliwiając się gwałtownym postę-
powaniem poprzedniej komisji, która zmusiła go
do złożenia zeznań fałszywych. Usiłowania moje
pozostawały przez jakiś czas nadaremne, Pawłow-
ski opowiedział, że zaraz po zmianie komisji po-
wtórzono wszystkie zapytania, na które odpowie-
dział potwierdzająco, obawiając się nowych mę-
czarni, dziś więc odwołanie na nic by się nie przy-
dało, gdyż oprócz niego zeznał aresztowany oficer
Deluzyne, że wiedział o istnieniu związku, o któ-
rym donosi komisja, w nadziei, że zostanie uła-
skawiony i że zostanie mu wybaczone poprzed-
nie przewinienie. Deluzyne dowiedział się za-
pewne jak ja przez ścianę od kogoś z sąsiadów,
o co go komisja obwinia, a chcąc się jakimkol-
wiek sposobem wydostać z więzienia, wplątał
w tę sprawę na nieszczęście niewinnych.
Między aresztowanymi był także profesor Aka-
demii Wileńskiej Józef Mianowski. Jego służący,
przez złość na pana, także zeznał wiele fałszu,
rzucając na pana podejrzenie, że był głową jakie-
goś tajemniczego związku. Tym sposobem komi-
sja, mając zeznania trzech osób, poczytywała in-
nych za zakorzeniałych przestępców, którzy nie
chcieli przyznać się do winy. Znalazłem przecież
stosowną okoliczność, która przyszła w pomoc
moim usiłowaniom, aby skłonić Pawłowskiego do
stanowczego odwołania wszystkiego.
Pod moją celą na dole siedział akademik Dę-
bicki, z którym rozmawiałem, pukając przy oknie.
Biedak ten dostał pomieszania zmysłów. W ta-
kim stanie zaczął pewnego razu najprzeraźliwiej
krzyczeć. Krzyk ten przeraźliwym echem rozlegał
się w naszych celach. Zapukałem do Pawłowskie-
go i powiedziałem: „Słuchaj tego jęku, to jedna
z twych ofiar woła o pomstę do Boga." Pawłow-
ski zaklinał mnie na wszystko, żebym go przestał
dręczyć, przysięgając, że wszystko odwoła, jak
tylko stosowne okoliczności do tego mu posłużą.
Jakoż niedługo oczekiwaliśmy tej okoliczności.
Postawiono mu na piśmie zapytanie: Czy prawdą
jest, że junkier artylerii Hurczyn był na Wielka-
noc u Mianowskiego w czasie posiedzenia tajne-
go towarzystwa? Tym razem Pawłowski, według
obietnicy i mojego życzenia, napisał zupełną
prawdę. Nie szczędził teraz członków poprzed-
niej komisji, opisał wszystkie męczarnie i zniewa-
gi, jakich od nich doznał, odwołał poprzednie ze-
znania, uczynione jedynie dla uniknięcia mąk.
Komisja odebrawszy taką energiczną odpowiedź,
znając słabość Pawłowskiego, domyślała się, że
ktoś musiał mu dodać odwagi, wiedziała bowiem
o możności porozumiewania się za pomocą puka-
nia, chodziło im tylko o przekonanie się, kto
z nim rozmawia. Jeden z członków komisji, puł-
kownik sztabu generalnego Nowicki, zamknął się
w jego celi i wkrótce przekonał się o słuszności
podejrzenia. Kiedy usłyszałem, że numer Pawłow-
skiego otworzono, myślałem, że powrócił on z ko-
misji, kilkakrotnie więc próbowałem pukać. Dzi-
wiło mnie to niezmiernie, że zamiast odpowiedzi
odbierałem bez żadnego związku pukania. Myśla-
łem, że Pawłowski nie może zebrać przytomno-
ś
ci po nowym zajściu w komisji. Ale nareszcie
zostałem wyprowadzony z błędu. Nagle otworzo-
no drzwi u Pawłowskiego i u mnie i do mojej
celi wszedł szanowny pułkownik z ironicznym
uśmiechem i zapytaniem: „Czy mi wesoło?" Na to
odpowiedziałem: „Widzisz pan, jak tu wesoło".
„Więc dla rozrywki rozmawiasz z sąsiadami?"
„Chętnie rozmawiałbym - odpowiedziałem - ale
na nieszczęście ściany tak grube, że prędzej słysze-
liby na korytarzu, niż w sąsiedniej celi". „Jednak
rozmawiasz", powiedział znowu. Zmiarkowałem,
ż
e już wie dokładnie, ale chcąc Pawłowskiemu
dać przykład wytrwałości, postanowiłem nie przy-
znać się, odpowiedziałem więc, że nie rozma-
wiam. „Ani z prawej, ani z lewej?" „Nigdzie",
odpowiedziałem. „Jak jesteś szlachetny Polak, tak
nie rozmawiasz?!" „Nie rozmawiam", odpowie-
działem. Wtem mój inkwizytor przyskoczył do
mnie z pięścią, z wybuchem zelżywych ruskich
wyrażeń, ale ja odskoczyłem w tył i z determi-
nacją podniósłszy także pięść, zawołałem: „Siły
równe na teraz, ale myślę, honor panu droższy
niż mnie życie". Odskoczył ode mnie ku drzwiom
i grożąc powiedział: „Poczekaj! ty już, sołdat,
umiesz się tłomaczyć, ale nie dla tego cię tu przy-
wieźli, żebyś innych uczył, jak się mają wykręcać.
ś
yły z ciebie pociągną, powiesz całą prawdę". To
powiedziawszy, otworzył drzwi w mojej celi i ka-
zał postawić sołdata, żeby mi nie pozwalał zbli-
ż
yć się do ściany.
Łatwo każdy odgadnie, co się ze mną działo
po takiej obietnicy. Pewny byłem teraz zemsty
komisji za wydzieranie jej ofiar, których im wię-
cej było, tym większe nagrody sypały się na nią.
Jeszcze nie zdążyłem uporządkować swych myśli,
gdy znowu otworzyły się drzwi i dozorca więzien-
ny grzecznie, ale szyderczo zapraszał mnie na ko-
misję. Skóra na mnie ścierpła na myśl o niezasłu-
ż
onych męczarniach. Wszedłem przed komisję, nie
mogąc w żaden sposób powstrzymać się od drże-
nia.
Dziewięciu inkwizytorów otaczało wielki stół.
Nazimow, który siedział na wielkim fotelu, wska-
zał mi miejsce, gdzie mam stanąć, a że było
przykryte dywanem, pewny byłem, że za moim
stąpnięciem połowa mojej osoby zapadnie się pod
podłogę. Ostrożnie więc wchodziłem, próbując
nogą, co się znajduje pod dywanem. Nazimow
spostrzegł moje drżenie, a wskazując to członkom
komisji, powiedział: „Patrzcie, panowie, on drży,
to dowód, że przestępcę przyprowadzili". To mi
dodało trochę ducha i energii, a czując się zgu-
bionym, najniewinniej odpowiedziałem: „Nic
dziwnego, że po obietnicy, jaką mi ten pułkownik
dał (wskazując na Nowickiego), że żyły mają ze
mnie ciągnąć, abym mówił prawdę, gdy nawet
nie mam powodu kłamać, zgroza mnie przejmu-
je i sprawia drżenie". Nowicki podskoczył na
swym krześle i zawołał: „A to niegodziwiec! Ja
nic podobnego nie powiedziałem!" To jeszcze
bardziej przywróciło mi przytomność, zrozumia-
łem, że mam do czynienia ze złym człowiekiem,
powiedziałem więc: „Teraz wiem, z kim mam do
czynienia. Panowie będą wierzyć nie mnie, bo ja
delikwent, teraz tym bardziej jestem przekonany,
ż
e tu potrzebują ofiar, a nie przestępców, a im
więcej ich będzie, tym więcej nagród odbierze-
cie". Na to Nazimow zmienił się na twarzy, po-
bladł i ze zdumieniem zawołał: „Jak śmiesz coś
podobnego powiedzieć mnie, cesarskiemu oku!
Mnie, który tu przybyłem wybadać prawdę! To
niesłychana zuchwałość, ukarzę cię po sołdacku!"
To mówiąc, zadzwonił i powiedział do wchodzą-
cego dozorcy więzienia: „Gefreiter! Pałek i ró-
zeg!" Dreszcz mnie przeszedł, ale rzekłem na to:
„Zapominasz pan, że prawo zabrania szlachcica
podobnym sposobem karać!". „Bądź ty księciem
czy grafem, to dla mnie wszystko jedno - powie-
dział Nazimow - w komisji tajnej mam prawo
użyć środków, jakich mi się podoba". „Wiem
o tym - odpowiedziałem, ale to tylko przy inda-
gacji, lecz jeżelim zawinił zuchwałością, to masz
pan prawo wciągnąć to do protokołu i powiększyć
karę sądownie, ale nie karać mnie niewłaściwie".
„Ja ci się tłomaczyć nie myślę z mych postępków,
dam w skórę, ile wlezie, żebyś nie był zuchwa-
łym." Wtem dozorca dał znać, że gefreiterowie
już gotowi. Nazimow krzyknął: „Marsz"! Rze-
czywiście byłem w rozpaczy, wiedziałem, że mu-
szę ulec przemocy, nie byłem nigdy bity, nie wie-
działem, do czego mnie ból doprowadzi, ale za-
ciąłem zęby i miałem już pójść, wcale nie prosząc
o przebaczenie. Nazimow miał rodzonego brata
na Kaukazie, który był również jak ja żołnierzem,
z Syberii na Kaukaz do dosługi translokowany.
Był on jeszcze z 1825 roku jako dekabrysta ze-
słany. Przypomniałem sobie o tym i z rozpaczy
rzekłem: „Pamiętaj pan, że masz brata w takim
położeniu jak moje, jego również może kto
skrzywdzić, jak mnie pan krzywdzi". To powie-
dziawszy, szedłem już do drzwi, ale Nazimow
raptem zawołał: „Dla tej szyneli przebaczam ci
i przez wzgląd na to, że już dosyć cierpiałeś". Tu
jakby się opamiętał i poprawił, mówiąc: „Dla
tego czerwonego kołnierza, który ja noszę i który
najjaśniejszy pan nosi". Rozumiałem jego słowa
o moich cierpieniach, który sam Nazimow był
przyczyną i świadkiem, widział bowiem w wię-
zieniu poobcierane do krwi od kajdan moje nogi.
W uniesieniu nie mogłem powstrzymać się od
wyliczenia mych niezasłużonych cierpień. Nazi-
mow kilkakrotnie wołał: „Dosyć! dosyć!", ale
ja ciągle wyrzucałem ich niesprawiedliwość.
Wreszcie nieoczekiwanie zagadnął mnie: „Co zna-
czą słowa powiedziane Pawłowskiemu, lepiej byś
umarł, jak uczciwy człowiek, niż masz żyć tak,
jak teraz żyjesz pogardzany przez wszystkich"?
Z tego pytania mogłem wnosić, że Pawłowski
już opowiedział komisji o naszych rozmowach, za-
tem i ja mogłem przyznać się, że pukałem i rozu-
miałem, co pukam, ale nie rozmawiałem, jak się
o to dopytywał pułkownik Nowicki. Wykręt nie-
gładki, niby wzięty dosłownie, ale tonący brzy-
twy się chwyta. Odpowiedziałem więc na zapy-
tanie, że przecież każdy uczciwy człowiek zgodził-
by się raczej umrzeć niż żyć w pogardzie. „Tak,
to prawda - zawołał Nazimow - ale w jakim to
sensie powiedziałeś? Czy to patriotyzm? patrio-
tyzm?" „Dziś jestem tak wzburzony tym, co za-
szło, odpowiedziałem, że nie jestem w stanie my-
ś
li zebrać, aby się tłomaczyć, ani pamiętać, co
i dlaczego mówiłem, proszę odłożyć indagację do
jutra, a zapewniam panów, że przekonacie się rów-
nież o prawdzie, jak i o niewinności mojej". Jeden
z członków, chcąc wykazać się gorliwością, ode-
zwał się taki „Ty, durak, gadaj prawdę, bo Pa-
włowski już wszystko powiedział". Oburzyło
mnie to niezmiernie, obróciłem się raptem do nie-
go i powiedziałem: „Mój panie, radzę ci być
grzeczniejszym, bo durnia nie przyzwyczajony
jestem z zimną krwią słyszeć". Niechcący zrobi-
łem kalambur, z czego, jak spostrzegłem, Nazi-
mow był zadowolony, spojrzał z wyrzutem na
niegrzecznego członka, jak gdyby chciał powie-
dzieć: dobrze ci tak. Ale w tym momencie przy-
brał minę serio, mówiąc: „Nie dlatego tu pana
przyprowadzili, żebyś się kłócił z członkami ko-
misji, ale żebyś odpowiadał na pytania, ale że
dziś jest już późno, zostawimy to do jutra, tylko
ostrzegam, trzeba mówić prawdę, bo źle będzie".
Z tym poszedłem do mojej ciupy, w której obok ,
drzwi stał sołdat bez karabinu i amunicji, niby
posąg, oddech prawie tamując, przyczyniając się
nieźle do zgęszczenia i bez tego już ciężkiego po-
wietrza.
W następnych dniach codziennie byłem wołany
do komisji, musiałem szczegółowo opowiadać,
o czym z Pawłowskim rozmawiałem, nawet o rze-
czach obojętnych, wcale nie dotyczących polityki.
Jedno i to samo pytanie zadawano mi po kilka
razy, widać dla konfrontacji, czy zawsze jednako-
wo mówić będę. Jeden z członków zrobił mi za-
rzut, że zaledwo przybyłem do Wilna, a już wie-
działem, co się tu dzieje, z czego wyprowadził
wniosek, że na Kaukazie mieliśmy obszerne wia-
domości uzyskiwane przez korespondencję z Wil-
nem. Na to odpowiedziałem, że jeszcze w klasz-
torze Wszystkich Świętych dowiedziałem się od
sąsiada o kłamstwach Pawłowskiego. Na zapyta-
nie komisji, kto był tym sąsiadem, nie chcąc kom-
promitować Owsianego, odpowiedziałem - Ka-
sperski. Nazimow zaraz zaczął wyszukiwać na
liście uwięzionych podobnego nazwiska, a nie mo-
gąc znaleźć, przeczytał mi ich wiele, żebym sobie
przypomniał, lecz ja stale obstawałem przy wmó-
wionym, dodając, że zapewne przez nieufność nie
powiedział mi prawdziwego. Na ten raz komisja
zarzuciła poszukiwania, ale w parę tygodni zna-
lazła winnego. Przyprowadzono mnie do komisji,
gdzie zastałem już jakiegoś więźnia. Nazimow tak
zaczął do mnie przemawiać: „Oto pan Owsiany,
dawny sąsiad pański u Wszystkich Świętych, pro-
szę tylko słuchać pilnie i nic się nie odzywać, do-
póki pana nie zapytają. On się wypiera, że mówił
o całym związku, tak jak pan to zeznałeś".
Owsiany, biedak, zdesperowany obraca się do
mnie: „Czyż ją mówiłem, że jest jakiś związek?"
Nie oczekiwałem zapytania komisji, sądziłem,
ż
em w prawie na to pytanie odpowiedzieć, tym
bardziej, żeby biednego Owsianego prędzej uspo-
koić, odezwałem się więc: „Mówiłeś, że przez
fałszywe zeznania Pawłowskiego wszyscy nie-
winnie cierpicie". Nazimow zawołał: „Cyt!", ale
już było za późno; tego, com powiedział, było do-
syć dla uspokojenia Owsianego, który i tak miał
mi za złe, żem się wygadał o naszej rozmowie,
ale w dalszym śledztwie przekonał się o mojej zu-
pełnej niewinności i dlatego później serdecznie
spotykaliśmy się na Kaukazie, o czym później
nadmienię.
Jeszcze jeden zarzut zrobił mi jegomość
z gwiazdką na wicemundurze, przyczepiając się
do źle wymówionego wyrazu rosyjskiego; zamiast
„posieszczenie" (odwiedziny) powiedziałem: „po-
swiaszczenie" (poświęcenie). Wnosił stąd, niby
nie dostrzegając we mnie słabej znajomości języ-
ka, że nie tylko było towarzystwo, ale nawet
miało miejsce poświęcenie go. Na to Nazimow
dosyć cierpko powiedział: „Po co robić te niepo-
trzebne trudności w dojściu do prawdy, czyż pan
nie widzi, że Radziejowski nie zna dobrze ruskie-
go języka i myli się w wymawianiu wyrazów?"
Dziękowałem w duszy szlachetności i prawości
Nazimowa i byłem wtedy przekonany, że cała
sprawa dobry weźmie obrót. Jednak kiedy mi da-
no zapytania na piśmie o to wszystko, o czym już
tylokrotnie opowiadałem ustnie, prosiłem, żeby
mi wolno było odpisywać po polsku dla uniknię-
cia podobnej omyłki jak w wyrazie „posieszcze-
nie". Nazimow zgodził się na to, ale dodał: „Pró-
buj pan napisać po rusku, tym uniknie się zwło-
ki czasu, jaki zajmie tłomaczenie, lecz jeżeliby
miało być zbyt wiele pomyłek, w takim razie na-
piszesz po polsku". Odpowiedź zajęła mi prze-
szło dwa arkusze. Nazimow sam odczytywał je
głośno. Znalazł tylko parę pomyłek ortograficz-
nych, które poprawił, w końcu powiedział:
„Wszystko bardzo dobrze, widzę, że tu pan praw-
dę szczerze napisał, możesz pan nawet sobie po-
winszować, że pańskie odpowiedzi podziałały na
takiego człowieka jak Pawłowski, bo ile razy my
namawialiśmy go do zeznania prawdy, zawsze
było to usiłowanie nadaremne, teraz wyjaśniła
się cała rzecz i proszę pana, kiedy ci dadzą pyta-
nia w twojej własnej sprawie, odpowiadaj z rów-
ną szczerością i prawdą". „Gotów jestem na-
tychmiast odpowiadać - rzekłem - bo będąc zu-
pełnie niewinnym, pewny jestem uwolnienia". Na-
zimow powiedział: „Są tam grzeszki, są, ale jesz-
cze nie czas o nie pytać, musimy pierwej jedno
skończyć".
Jeszcze kilka tygodni w mojej celi stał żołnierz,
przyczyniając się do zgęszczenia powietrza. Na-
reszcie nastąpiło ułaskawienie, przeniesiono mnie
pod inny numer i żołnierza już nie stawiano. Raz
przestraszony, bałem się już pukać w ścianę. Są-
siad kilka razy zaczepiał mnie, ale ja obawiając
się zdrady, siedziałem cicho jak trusia. Po kilku
dniach, przekonawszy się, że sąsiad jest także
więźniem, zacząłem ostrożne porozumiewanie.
Jakżem się ucieszył, gdy mi kazał stanąć u wspól-
nego w naszych obu celach pieca i gdy oznajmił
mi, że przez dziurkę wyświdrowaną w murze
można doskonale rozmawiać.To było niezwykłe
szczęście w więzieniu. Sąsiadem był Adam Me-
deksza, akademik dorpacki, siedział już przeszło
dwa lata za towarzystwo, które nie tylko nie za-
sługiwało na karę, ale, przeciwnie, warte było na-
grody. Dwunastu majętnych akademików dorpac-
kich zmówiło się potajemnie, aby swoim kosztem
utrzymywać jednego biednego współrodaka, do-
brze się uczącego. Starali się robić to potajemnie,
aby nie kompromitować utrzymywanego. Kiedy
wykryto w Wilnie Towarzystwo Demokratyczne
i na Dorpat była zwrócona uwaga tajnej policji.
Dowiedziano się jakoś o szlachetnym związku
i podejrzewając, że pod tym pozorem może ukry-
wać się coś poważniejszego i politycznego, aresz-
towano wszystkich trzynastu. Przy aresztowaniu
u wielu znaleziono zakazane książki. Wina goto-
wa, a że to była młodzież z najbogatszych rodzin
Litwy, już samo to stało się przyczyną zatrzyma-
nia, i indagowania niewinnych. Niejeden z człon-
ków komisji dobrze się obłowił od ojców i matek
poczciwych więźniów. Nazimow dopiero co ukoń-
czył tę sprawę, która wskutek okazanego współ-
czucia przez oficerów warty nabrała pozoru prze-
stępstwa. Wykryło się bowiem, że niektórzy
z więźniów byli wypuszczani nocą z więzienia
i mieli należeć nawet do grupy, która wykopała
ciało Konarskiego i pogrzebała je w innym miej-
scu.
Wszyscy oni mieli pierścionki żelazne, zro-
bione z kajdan nieszczęśliwego męczennika. Wy-
starczyło tego, aby wszyscy byli osądzeni i zesłani
w różne strony. Niektórzy dostali się do sybir-
skich kopalń, inni poszli w sołdaty, słowem nikt
nie był wolnym. Medeksza zawiadomił mnie, że
dwa numery za nim siedzi Rabczyński. Ucieszy-
łem się niezmiernie, że coś o nim będę wiedział,
przesłałem mu jak najostrożniej przywitanie, mu-
siałem przedtem upewnić się, że to on, a nie
Czosnowski. Zapytałem go za pośrednictwem są-
siadów, rozdzielających nas, jak się nazywał nasz
feldfebel, odpowiedź przekonała mnie, to rzeczy-
wiście Rabczyński. Przesłaliśmy sobie wzajemne
zapewnienie wytrwałości i cierpliwości. Niedługo
cieszyłem się tym dobrym sąsiedztwem, wkrótce
przewieziono nas wszystkich do innego więzienia.
W gmachu poakademickim urządzono ogrom-
ne więzienie, gdzie przeniesiona była także ko-
misja.
ś
al mi było bardzo możliwości porozumiewa-
nia się z dobrym sąsiadem, lecz cóż było robić,
trzeba było w nowym miejscu wyszukiwać nowe
możliwości i zawierać nowe znajomości z sąsiada-
mi. Pomieszczono mnie pod numerem 4. Pokój
był ogromny, siedemnaście kroków długości, dzie-
więć szerokości, ale prawie zupełnie ciemny,
Wielkie okna zabite były deskami aż do ostatnich
szyb, które były odkryte, ale opatrzone grubymi
dębowymi kratami. Światło z góry wpadające czy-
niło pokój ten raczej podobnym do lochu. Wkrót-
ce porozumiałem się z sąsiadami, pod nume-
rem 3 siedział akademik Dębski, ten sam, który
chorował u Bernardynów. Pod numerem 5
staruszek, ksiądz unicki, za stałość w swej
wierze.
Nad Dębskim oficer Bałatow, nade mną aka-
demik dorpacki, Zaleski, przyjaciel Medekszy.
Nad Zaleskim doktor Łowicki, który był wmiesza-
ny do naszej sprawy z Rabczyńskim, o czym wów-
czas nłc nie wiedziałem. Słowem dziewięciu nas
mogło rozmawiać za pomocą pukania przy oknie,
trzeba było tylko poprzednio porozumieć się, kto
z kim życzy sobie rozmawiać, bo inaczej nastąpi-
łoby pomieszanie języków, czysta wieża Babel.
Z tego wesołego numeru byłem przeniesiony pod
numer 8, w kilka dni pod numer 35, nareszcie
pod numer 45, gdzie znalazłem jakiegoś towa-
rzysza. Ku mojemu zdziwieniu był to urzędnik
z wileńskiego magistratu. Bardzo byłem niezado-
wolony z tej kompanii, gdyż po sposobie opowia-
dania i wypytywania dorozumiałem się w nim
agenta komisji. Musiałem się mieć na baczności
i przywdziać maskę obłudy. Cały tydzień tak by-
łem dręczony, ale za to zostałem zupełnie wyna-
grodzony. Zabrano pana urzędnika, a dano mi
akademika dorpackiego, Zawiszę. Dzielny to byt
młodzieniec, ale biedak miał bardzo nadwerę-
ż
one zdrowie długim więzieniem. Wygląda!
jak szkielet i chociaż ja lepiej nie wyglądałem,
jednak zdawało mi się, że daleko więcej
mam sił fizycznych i serdecznie nad nim ubolewa-
łem.
Niedługo cieszyłem się tym przyjemnym towa-
rzystwem, po tygodniu nie tylko że nas rozłączono,
ale mnie przeniesiono znów do klasztoru Bernar-
dynów. Tam zostałem osadzony na drugim pię-
trze, sąsiedztwa nie miałem żadnego, cela odo-
sobniona była zupełnie. Na zakopconych ścianach
dostrzegłem napis: „Tu siedział Woźniakowski po
smutnym wypadku ucieczki z więzienia, która mu
się nie udała". Później dowiedziałem się, że Woź-
niakowski, chcąc uciec z więzienia od Bernardy-
nów, zrobił sobie sznur z prześcieradła i opuścił
się z pierwszego piętra na dół, ale żołnierz sto-
jący na warcie złapał go, za co osadzono go w
zupełnie ciemnym pokoju. Okno było zabite de-
skami, pokój oświetlała tylko lampka, przy któ-
rej biedny więzień pisał na ścianach wiersze. By-
ła to ta sama cela, gdzie ja siedziałem, ale za-
miast desek były teraz kraty, a okno od strony
zewnętrznej było zamalowane. Kiedy się przyj-
rzałem ścianom, dostrzegłem tam wiele pozacie-
ranych napisów, jeden wiersz udało mi się nawet
odczytać i ten zamieszczam tutaj:
„Autorowie i poeci,
Malarze uczuć i wieku!
Myśl wasza gdzieś w niebo leci,
Nie znacie serca w człowieku.
Wielkich uczni serc i myśli
Obrazy wasze czytalem...
Nikt jednak, nikt z was nie skreśli,
Co w świecie i tu cierpiałem"'.
Prawdę napisał mój poprzednik. Któż z auto-
rów jest w stanie opisać cierpienia, jakich bied-
ny więzień doznaje i doświadcza, nękany niespra-
wiedliwością. Ciężkie dni przeżyłem w tej smut-
nej celi bez żadnej zmiany. Nareszcie przybył ge-
nerał Kawelin, równie sprawiedliwy i szlachetny,
jak Nazimow. Odwiedził mnie kilkakrotnie w
więzieniu, wypytywał najłagodniej o wszystko,
nareszcie pozwolił napisać list do rodziny. Kazał
mnie znowu przenieść do gmachu podominikań-
skiego. W kilka tygodni otrzymałem przez komi-
sję list od Kropiwnickich z okropną dla mnie
wiadomością o śmierci matki i ostatniej siostry,
Zofii. śe też ta wiadomość mnie nie dobiła, to
rzecz zadziwiająca. Cierpienia wytrwalszym mnie
zrobiły. Zostałem zupełnym sierotą. śal i tęsknota
okropnie ściskały mi serce. Skończyło się na go-
rączce i bólu w piersiach. Wkrótce otrzymałem
z komisji zapytania na piśmie. Po zwykłych po-
rządkowych zapytaniach - jak się nazywam, czy
bywam u spowiedzi itp., zapytano mnie, czy znam
lekarza Łowickiego albo czy kiedykolwiek z nim
korespondowałem. Zląkłem się, czy znowu nie
wydało się nasze porozumiewanie więzienne, ale
cokolwiek bądź miało nastąpić, odpowiedziałem,
ż
e nigdy nie słyszałem tego nazwiska. Przypom-
niawszy sobie jednak, że z Kaukazu dopisywałem
się do kogoś z kolegów Rabczyńskiego, a nie pa-
miętając do kogo, obawiałem się, że w listach do
Łowickiego mógł być jakiś mój dopisek, wspom-
niałem więc tę okoliczność w odpowiedzi, doda-
jąc, że w tych dopiskach nigdy nic politycznego
nie było.
Zrobiono wreszcie osobistą konfrontację z Czos-
nowskim, który nie przestawał utrzymywać, że
przedstawiona przez niego karteczka z zaprosze-
niem do należenia do „towarzystwa wyznawców
prawdy", pisana była moją ręką. Nazimow zapy-
tał mnie, co mam na swoje usprawiedliwienie.
Odpowiedziałem, że po pierwsze żadnego towa-
rzystwa pod tą nazwą nie znałem, a po wtóre, że
Czosnowski fałszował i inne karteczki, co ma do-
wiedzione. Gdyby zaś było nawet jakie towarzy-
stwo, to nie mógłbym zapraszać do niego kogoś
w więzieniu, zwłaszcza tak nieostrożnie. Czos-
nowski wybuchł obelgami, mówiąc, że nie chce-
my się przyznać, a on tak długo musi znosić naj-
niesłuszniej więzienie. Nazimow zważywszy do-
tychczasowe postępki Czosnowskiego i to, co ja
powiedziałem, rzekł: „Dziwię się, jak mogli
przyjąć za dobrą monetę doniesienie od takiego
niegodziwca jak Czosnowski i w takich okolicz-
nościach, w jakich on był wówczas, bo to jawny
złodziej, oszust, tyle fałszu już mu dowiedziono,
nie ulega najmniejszej wątpliwości, że i to fałsz
zupełny". Czosnowski odezwał się na to: „Proszę
się nie zapominać! Ja jestem szlachcic". Nazimow
to bladł, to czerwieniał z oburzenia, zadzwonił na
dozorcę i wydał następujący rozkaz: „Radziejow-
skiemu dać książkę do czytania i fajkę z tyto-
niem, i herbatę, a i tego nikczemnika - tu wskazał
na Czosnowskiego - okuć w kajdany, posadzić pod
numerem 19 i przygotować rózgi. Ja mu dowiodę
szlachectwa!" Dowiedziałem się później, że nu-
mer 19 był ciemnym lochem, ale czy rózgi były
w robocie, tego. nie wiem. W kilka dni wezwano
mnie znowuż na komisję, gdzie Nazimow pokazał
mi list adresowany do Rabczyńskiego, pytając,
czy widziałem go kiedy. Przyjrzawszy mu się, od-
powiedziałem, że nie pamiętam, żebym ten cha-
rakter pisma kiedy widział. Kazano mi list głoś-
no przeczytać. Kiedy przeczytałem, powiedziałem
stanowczo, że pierwszy raz go widzę. Toż samo
było z wierszami na cześć demokratów i modli-
twą o wybawienie Polski spod jarzma moskiew-
skiego.
Nie mogłem się przyznać do znajomości tego
wszystkiego, gdyż byłbym niechybnie karany za
niedoniesienie, a polegając na charakterze Rab-
czyńskiego, wyparłem się stanowczo. Nazimow
zresztą powiedział: „Nie wątpię, żeś pan to
wszystko dawniej czytał, bo poprzednio zezna-
leś sam, że Rabczyński żadnych tajemnic przed
tobą nie miał, ale nie dziwię się, że nie przyzna-
jesz się, bo wiesz, że odpowiadałbyś za niedo-
niesienie, ani się też nie dziwię, żeś nie doniósł,
bo nie chciałbyś kolegów kompromitować. Zresz-
tą nic tu tak ważnego nie ma, rzucić to wszyst-
ko do licha i śledztwo zakończyć!". Podziękowa-
łem mu za tę decyzję ukłonem, ale o Rabczyń-
skiego byłem niespokojny, nie wiedziałem, co te-
go biedaka spotkać miało jako pozbawionego
już poprzednio wszelkich praw szlacheckich; ze-
słanego na sołdata bez dosługi mogli cieleśnie
ukarać. Westchnąłem do Boga o miłosierdzie dla
niego. Więcej nigdy nie spotkaliśmy się z nim.
Dowiedziałem się później, że zesłany został do
orenburskich batalionów dla kontynuowania służ-
by wojskowej, ale czy go ukarali prócz tego cie-
leśnie, tego nie wiem.
W końcu listopada 1841 roku generał Kawelin
odwiedził mnie w więzieniu o godzinie jedenastej
w nocy, oświadczając, że sprawa moja już została
zupełnie zakończona i że, jako niewinny, będę
odesłany na służbę jak poprzednio, nie na Kau-
kaz jednak, tylko do Finlandii, gdzie chociaż zim-
niej, ale za to weselej. Uradowany niezmiernie po-
dziękowałem mu, dodając, że gotów jestem wszę-
dzie, byle tylko z więzienia się wydobyć. Siedziałem
wówczas z Aleksandrem Pietkiewiczem, akade-
mikiem wileńskim, dzielny był to chłopak, pełen
dowcipu i facecji, nawet więzienie nie zdołało
pozbawić go humoru. Zawsze wesoły, płatał nie-
ustannie figle wartom i komisji. Zapewne został
uwolniony, gdyż winy żadnej w nim nie było.
Zamieszany przez Pawłowskiego, musiał oczeki-
wać rozwiązania całej sprawy.
Wiadomość o uwolnieniu odpędziła od nas
obydwóch sen, tysiąc projektów snuło się nam po
głowach. Pietkiewicz zaraz sfabrykował z sadzy
atrament i na malutkim kawałku papieru, zapał-
ką zamiast pióra, napisał kilka słów do swej na-
rzeczonej Pietkiewiczówny. Karteczkę tę miałem
oddać zaraz po uwolnieniu mnie z więzienia,
lecz nasze plany na nic się nie przydały. Komisja
inaczej rozporządziła się moim uwolnieniem, nie
tak jak domyślaliśmy się. Nazajutrz byłem we-
zwany na komisję, gdzie objawiono mi formal-
nie, że mam być odesłany pocztą do Finlandii
i że o tym wszystkim, co zaszło od czasu areszto-
wania mnie, nigdy mówić nie mam prawa.
Oprócz tego generał Kawelin oświadczył mi, że
napisze do tamtejszej władzy wojskowej, ażeby
miała wzgląd na mnie, jako niewinnego w ostat-
niej sprawie. Podziękowałem za tę łaskę i powró-
ciłem do więzienia z niecierpliwym oczekiwa-
niem minuty mego wywiezienia z przykrej i nie
zasłużonej klauzury. Tegoż wieczoru odwiedził
mnie Nazimow, który oświadczył, że jest zadowo-
lony ze szczęśliwego zakończenia procesu, doda-
jąc, że chce mi dać pewną radę, ale że nie jestem
sam, zatem przy odsyłaniu mnie z ordonanshausu
mam się upomnieć o zobaczenie się z nim. Cie-
szyłem się jakąś nadzieją, lecz i tu źli ludzie prze-
szkodzili temu widzeniu się. śandarm z poczto-
wymi końmi przyjechał pod więzienie. Placmajor
wyprawił poprzednio Pietkiewicza do kąpieli,
bym się z nim nawet nie pożegnał. Później przy-
niesiono moje rzeczy i nie zważając na moje proś-
by o widzenie się z Nazimowem, żandarm wziął
mnie jak swego i pognał w świat dla mnie obcy.
IX
Nowe zesłanie.
Pobyt w Finlandii
W tydzień stanąłem w Helsingfor-
sie. śandarm dostawił mnie
wprost do głównodowodzącego
wojskami w Finlandii, generała
od infanterii Testlewa. Było to około godziny 3
po południu, generał ubierał się do obiadu, ale
odczytawszy pismo podane sobie, przyjął mnie
jak najuprzejmiej, zapraszając nawet do swego
stołu, za co podziękowałem, gdyż już byłem po
obiedzie. Wprowadził mnie do swego gabinetu,
podał też gazety mówiąc: „Baw się pan tymcza-
sem, póki generał dywizji, któremu potrzebujesz
się przedstawić, wstanie, gdyż ma zwyczaj sypiać
po obiedzie, a o tym uwiadomi nas ordynans".
Po raz pierwszy po piętnastu miesiącach pozosta-
łem bez warty. Patrzyłem na gazetę, ale nic zro-
zumieć nie mogłem, inne myśli krążyły po mojej
głowie. Z łaskawego przyjęcia dowódcy korpusu
wnosiłem o innych zwierzchnikach, pozory jednak
nie zawsze mają wpływ na ich ludzkość. Generał
był tak uprzejmy, że przysłał mi ze swego stołu
przez własną córeczkę kieliszek wina i ciastek de-
serowych, co prawdziwie bardzo mnie ujęło, ale
na dalszy mój los najmniejszego nie miało wpły-
wu. Nareszcie ordynans dał znać, że naczelnik
dywizji już wstał. Generał Testlew wraz z có-
reczkami odprowadził mnie do przedpokoju,
gdzie podając mi rękę prosił, żebym w każdym
razie udawał się wprost do niego. Podziękowaw-
szy mu najserdeczniej, poszedłem za ordynansem
do generała Etlera, naczelnika dywizji. W nim
znalazłem zupełnie innego człowieka niż Testlew.
Był to człowiek nadęty, chełpiący się swym sta-
nowiskiem, które szczęściem, a nie zasługą osiąg-
nął. Wypytywał mnie z całą surowością, głupiego
naczelnika, jak i za co dostałem się do wojska.
Wreszcie oznajmił mi, żebym listy do familii nie
inaczej jak na jego ręce odsyłał, a odpowiedzi
pod jego adresem odbierać będę. Ze smutkiem
uświadomiłem sobie, że jeszcze niezupełnie wy-
szedłem spod gorliwej opieki tyranów, ale cóż
było robić, trzeba było na nowo uzbrajać się w
wytrwałość i cierpliwość. Oddał mnie poruczni-
kowi, adiutantowi 4 batalionu finlandzkiego z ja-
kąś sekretną instrukcją, ten zaś pomieścił mnie
w koszarach z dwoma junkrami, Gusiewem
i Winterem, którzy byli jego przyjaciółmi. Z po-
czątku byłem pewny, że to są dozorcy każdego
mego kroku, ale wkrótce przekonałem się, że
mam do czynienia z poczciwymi ludźmi, zaprzy-
jaźniliśmy się więc z nimi serdecznie.
Napisałem list pod adresem Kropiwnickich do
wszystkich krewnych, nie mogłem wyraźnie pisać,
ale w miarę możności dałem im poznać trudne
moje położenie, przy tym wskazałem na potrzeby,
jakie bez żadnej pomocy familii od czasu wyjazdu
z Warszawy uciskają mnie. Dodałem w końcu, że
naczelnicy są dla mnie bardzo łaskawi, a naj-
lepszym tego dowodem jest to, iż generał dywizji
Etler pozwolił im pod swoim adresem do mnie
pisywać dla tym pewniejszego skomunikowania
się. Generał przeczytawszy mój list, powiedział
ku wielkiemu memu zdziwieniu, że tego listu
odesłać nie może i że jakkolwiek wdzięczny mi
jest, że go tak dobrze rekomenduję przed familią,
jednak niektóre polityczne okoliczności wymaga-
ją, żebym nie pisał, kto jest dla mnie łaskaw,
a ponieważ z rozkazu generała Testlewa mam być
posłany na służbę do 2 batalionu finlandzkiego,
konsystującego w Wyborgu, zatem korespondencję
odbierać będę na imię batalionowego dowódcy.
Musiałem więc zmienić treść listu i adres.
W parę tygodni potem byłem odesłany do Wy-
borga, dokąd w wigilię Bożego Narodzenia ru-
skiej daty przybyłem.
Znów nastąpiło przedstawienie się generałowi
brygady. Przyjął mnie dosyć ozięble, jednak kazał
mi dać kwaterę oficerską i nie wzywać na żadną
służbę, oprócz musztry, której powinienem się był
nauczyć, ażebym z czasem mógł awansować,
Z kwatery oficerskiej nie mogłem korzystać,
gdyż pokój w zabudowaniu rządowym nie miał
ż
adnych mebli i przy tym trzeba go było opalać,
a na to funduszów żadnych nie miałem, musiałem
zatem pomieścić się w koszarach razem z żołnie-
rzami, dopóki nie zdobyłem się na meble, co za-
ledwo w pół roku nastąpiło.
Pierwszą rzeczą było dowiedzieć się o Pola-
ków, którzy są w Wyborgu. Zainteresował mnie
Andrzej Wolański, od czasów naszej rewolucji
znajdował się w Finlandii, był wzięty do niewoli
z bronią w ręku jako powstaniec w wołyńskiej
guberni. Skazano go do aresztanckich rot na 3 la-
ta do Sveaborgu. Po trzechletniej okropnej mę-
czarni przeznaczony został jako człowiek już nie-
młody na sołdata inwalidnego. W przeciągu 11 lat
i 4 miesięcy pobytu mego w Finlandii spędziłem
z nim wiele chwil przyjemnych, wspólnie osładza-
liśmy sobie nasz los, szczególnie na polowaniach,
do których obydwaj byliśmy zapaleni. Poczciwy
Wolański poratował mnie z samego początku ko-
szulą i ręcznikiem, których nie miałem, wszystkie
moje rzeczy pozostały na Kaukazie i tam prze-
padły na zawsze. Często bywaliśmy u księdza do-
minikanina Juchniewicza, który szczególnie Wo-
lańskiego szacował, w najdelikatniejszy też spo-
sób pomagał mu, często nawet tak, że ten nie
wiedział, skąd i od kogo odbierał zasiłek pie-
niężny. Wart też był ten szanowny, zacny starzec
wszelkiego współczucia i szacunku.
W kilka tygodni odebrałem odpowiedź na list
pisany z Helsingforsu, ale nie od krewnych, tylko
od zacnego Arenta, który przepraszaj mnie naj-
mocniej, że nie jest w możności przysłania mi
jakiegokolwiek zasiłku pieniężnego, krewni wy-
mawiają się własnymi potrzebami. Zmartwiłem
się niezmiernie tą odpowiedzią, raz, że potrzeby
były naprawdę gwałtowne, po wtóre, że nie mia-
łem u krewnych żadnego współczucia. Co tu było
począć, jak zaradzić biedzie, koszula od Wolań-
skiego tylko jako tako się trzymała, wszystko by-
ło podarte, nie mówiąc już o głodzie, który przy
sołdackim kapuśniaku nieraz kiszki nawiedzał.
Trudny był ten początek, krewni odmówili zapo-
mogi, rozpacz brała, a zaradzić złemu nie znajdo-
wałem sposobu. Bóg miłosierny ulitował się nad
niedolą moją, wkrótce znalazł się sposób na lep-
sze życie.
Budowniczy wyborski Lessing zachorował na
rany w nogach i z tego powodu nie mógł nie tyl-
ko, chodzić, ale nawet z trudnością siedział, po-
trzebował koniecznie kogoś, kto by za niego robił
plany z natury i przerysowywał projekty na czy-
sto. Dowiedziawszy się o tym, udałem się do
niego, proponując mu swoje usługi. Przyjął mnie
z największą życzliwością. Nie zawierałem z nim
ż
adnej umowy co do wynagrodzenia. Miałem by-
wać u niego w wolnym czasie od musztry, korzy-
stać z jego stołu i robić, co potrzeba. Cieszyłem
się, że będę miał przynajmniej dobry obiad, któ-
rego już dawno nie widziałem. Pracowałem
szczerze, trudny był początek, a czego nie umia-
łem, zdobyłem usilnością i pracą. Wkrótce też sta-
łem mu się niezbędnie potrzebnym, plany ryso-
wałem według jego projektów, kopiując najdo-
kładniej szwedzkie napisy. Dobry to był człowiek,
polubił mnie bardzo, a kiedy odbierał honoraria,
zawsze mi jakiejś części udzielał, co też wkrótce
postawiło mnie na nogi. Doszedłem do bielizny
i pościeli, nareszcie kwaterę umeblowałem po-
rządnie i wygodniejsze życie zacząłem prowadzić.
Tak pracując, bez umowy, obaj byliśmy z siebie
zadowoleni. Trwało to dwa lata. Ale spotkała
mnie nieprzyjemność, która na cały rok zrobiła
przerwę w moich zajęciach. Przyczyną tej nie-
przyjemności był sołdacki szynel.
Dowódcą kompanii, w której służyłem, był ka-
pitan Seterborg, urodzony Szwed, który służąc
długo w Rosji, zmienił religię na prawosławną
i zapomniał albo też się wstydził ojczystego języ-
ka. Chcąc się okazać gorliwym synem Rosji, nie
pojmując ludzkich uczuć, rządził się namiętnoś-
ciami. Był to złośnik, tyran i despota do najwyż-
szego stopnia. Pewnego razu na musztrze bata-
lionowej wpadł w niepohamowaną pasję, miota-
jąc najszkaradniejsze wyrazy, bił żołnierzy na
prawo i lewo pałaszem, w zapamiętałości swojej
i mnie ugodził końcem w bok z dodatkiem: „Ty,
Polak, naprzód!". U niego słowo Polak było wy-
razem pogardy, co mnie bardziej zabolało niż
uderzenie pałaszem, a że zawsze byłem gorącej
krwi, nie ścierpiałem obelgi, ściągnąłem broń
z ramienia do ataku i zawołałem: „Kapitanie,
ostrożnie, bo cię jak psa wściekłego zakolę"! Od-
skoczył ode mnie, ale wybuchnął pogróżkami
najokropniejszymi. Jednak okrążał mnie z daleka
z niedowierzaniem. Przez czas defilady klął mnie
ostatnimi wyrazami, ale i ja nie milczałem. Nie
mogąc w tej chwili zemścić się na mnie, całą
wściekłość skupiał na biednych żołnierzach, przy-
wykłych cierpliwie znosić wszelkie niesprawiedli-
wości. Niejednego skaleczył, na koniec złamał pa-
łasz o ich grzbiety. Na drugi dzień przysłał do
mnie rozkaz, abym się stawił na musztrę kompa-
nijną, od której byłem zwolniony przez dowódcę
batalionowego. Odpowiedziałem, że jestem słaby
i na musztrze być nie mogę. Otrzymałem powtór-
ny rozkaz, ażebym jako słaby natychmiast stawił
się do koszar dla zbadania mnie przez doktora.
Od tego wymówić się nie mogłem, a zatem trze-
ba się było stawić. Po rozpuszczeniu ludzi
z musztry pierwszą jego rzeczą było zawołać mnie
i z największym grubiaństwem i surowością egza-
minować o stanie zdrowia. Wreszcie mieliśmy
obaj pójść do doktora dla sprawdzenia mej cho-
roby, ale feldfebel zawiadomił nas, że doktor wy-
jechał gdzieś z miasta i tego dnia chorych nie
będzie przyjmował. „Szkoda - zawołał kapitan -
bo pewny jestem, że ten gałgan zdrów, ale kiedy
tak, to mi z koszar ani kroku nie wychodź bez
mego pozwolenia". Opierając się na względach
starszyzny, mając od nich oficerską kwaterę,
a tym samym pozwolenie stołowania się w mie-
ś
cie, odpowiedziałem: .„Stół mam w mieście,
zawczasu przeto opowiadam się panu kapitanowi,
ż
e będę chodził na obiad i kolację do miasta".
„O, nic z tego - wykrzyknął kapitan - tu ra-
zem z sołdatami barszcz jeść będziesz!" Odpo-
wiedziałem na to, że zdrowemu pozwolono mi
mieć stół lepszy, słabemu zatem tym bardziej
wyższa władza nie odmówi. Posypały się najbe-
zecniejsze urągania, a na zakończenie powiedział:
„Ja cię nauczę milczeć!". Przepisy wojskowe su-
rowo zabraniały szykanować cudzoziemców, bę-
dących w szeregach rosyjskich. „Panie kapitanie -
rzekłem - pan nadużywasz swej władzy, a jako
tylokrotnie znieważony przez pana, będę się skar-
ż
ył przełożonym". Kapitan, nie posiadając się ze
złości, że wobec prawie całej kompanii sprawie-
dliwą pogróżkę usłyszał, zaklął i wrzasnął: „Idź,
gdzie chcesz! Ale spróbuj!" Tego rozkazu nie da-
łem sobie dwa razy powtarzać, natychmiast wy-
szedłem, udałem się do kapitana żandarmów
Narbuta, jako do policji wojskowej, której obo-
wiązkiem jest wszelkie nadużycie hamować. Nar-
buta dobrze znałem jako Polaka. Opowiedziałem
mu całą krzywdę, nic nie tając. Powiedziałem, że
jeżeli kapitan nadal nie zaprzestanie swego gru-
biaństwa, to mało dbając o życie, będę zmuszony
chwycić się ostateczności, która może być złym
przykładem dla drugich, gdyż jestem gotów ka-
pitana pchnąć bagnetem, nie dbając wcale o to,
co mnie może spotkać. Narbut odczuł zniewagę
wyrządzoną współziomkowi, uspokoił mnie, mó-
wiąc, że natychmiast pójdzie do generała bryga-
dy Mazilewa i opowie mu całą historię, a co on
w tym względzie zdecyduje, nie omieszka mnie
o tym zawiadomić. Skutek był najpomyślniejszy,
generał przywołał kapitana i wyburczał należycie,
dając mu rozkaz, aby na przyszłość w niczym nie
wtrącał się do mnie, a tym bardziej ażeby słowa
grubiańskiego nie ośmielił mi się powiedzieć, zaś
w razie jakiej winy z mojej strony jemu zarapor-
tował, a on sam tylko będzie wiedział, jak sobie
ze mną postąpić. Od tego czasu kapitan omijał
mnie z daleka, ale odgrażał się przed oficerami,
ż
e przy pierwszej sposobności odda mnie pod sąd
wojenny. Dowiedział się o tym Narbut, a dla
ochronienia mnie od mogących wyniknąć nie-
przyjemności postarał się o przetranslokowanie
mnie do innej kompanii. Skutkiem tego przezna-
czony zostałem do 4 kompanii, dowodzonej przez
kapitana Ugłę, Szweda, duszą i ciałem poczciwe-
go i szlachetnego człowieka. Wkrótce poznaliśmy
się bliżej, kochałem go, bo prawdziwie na to od
wszystkich zasługiwał, postępował też ze mną jak
przyjaciel, nie jak naczelnik. Niedługo otrzyma-
liśmy rozkaz wyjścia, aby podjąć służbę garnizo-
nową w Nowej Finlandii, w forteczce na wyspie
Roncesalen. Kompania Seterborga jako pierw-
sza pozostała w Wyborgu przy sztabie batalionu.
Tym sposobem pozbawiłem się dochodów na
ż
ycie potrzebnych. Zapasów żadnych prawie nie
miałem, a po upływie paru miesięcy bieda za-
częła dokuczać niepospolicie. Pokój dano mi
w zabudowaniu oficerskim, usługę także, ale bar-
dzo trudno było znaleźć opał i wyżywienie. Mu-
siałem żyć kaszą, którą sam sobie gotowałem
w piecyku, czasem też na moim stole była zwie-
rzyna, której zdobycie kosztowało niemało fatygi,
za to niewiele pieniędzy. Trudno też było o ka-
wałek chleba. Całymi dniami uganiałem się za
zającami, kawkami lub cietrzewiami, na których
tam nie zbywało.
Kompania nasza stała tam jeden rok. I tam
otrzymałem przyzwolenie „najjaśniejszego pana"
na awansowanie mnie na podoficera, co z wielką
radością nie tylko moją, ale i moich znajomych
przyjęte było. Wszyscy szczerze mi winszowali,
robiąc nadzieję, że za rok zaawansuję na oficera,
co jednak nie tak łatwo nastąpiło, nawet pomi-
mo życzliwości i przedstawień naczelników, bo
zaledwo po 9 latach z górą, w 1846 roku. Brak
dokumentów szlacheckich był główną przyczyną
odmawiania mi awansu. Odznaczenia się w służ-
bie w Finlandii nie przyjmowano za podstawę do
awansu. Musiałem zatem szukać środków wyle-
gitymowania się, z niewielką nadzieją dopięcia
pożądanego celu. Posiadałem papiery przysłane
mi przez Kropiwnickiego z listem, że pomimo
najszczerszej jego chęci genealogii mojej wydobyć
nie mógł, dlatego przysyła mi dokumenty choć
niedostateczne, ale mogące mi się przydać. Bar-
dzo mnie to zmartwiło, a nawet zwątpienie i pra-
wie rozpacz mnie ogarnęła. Bez odpowiednich
funduszów cóż mogłem zrobić, prowadzić kosz-
towną korespondencję z tak daleka, kiedy pan
Kropiwnicki, mając tak znakomite stosunki
i wszelkie środki, nie był w stanie jakże zba-
wiennego dla mnie dzieła uskutecznić? Nie wąt-
piłem bynajmniej w to, ażeby nie użyto wszelkich
ś
rodków dla wydobycia mnie z prawdziwej nę-
dzy. Myliłem się jednak bardzo, tylko rodzony
ojciec lub matka szczerze zajmują się losem swe-
go dziecka, ale na pomoc krewnych nie ma co
rachować.
Kiedy powróciliśmy, z Roncesalen do Wybor-
ga z kompanią, ja na nowo zacząłem pracować
u budowniczego, który dotąd zdrowym nie był.
Pan Lessing miał brata w Petersburgu, komisan-
ta kupieckiego, ten w 1846 roku zmarł, pozosta-
wiając sukcesję jedynemu bratu, tj. budowniczemu
wyborskiemu. Tym sposobem niespodziewanie
pan Lessing otrzymał trzydzieści kilka tysięcy ru-
bli schedy. Ukończyłem właśnie jakiś nieznaczny
planik, należało mi się też coś jeszcze za poprzed-
nie roboty. Pan Lessing obliczał dosyć długo,
a nareszcie odezwał się w te słowa: „Umowy
ż
adnej między nami nie było, ja płaciłem panu
podług możności, nie podług jego pracy, dziś, kie-
dy mogę, powinienem i za przeszłe lata pana wy-
nagrodzić, zatem podług mego sumiennego obli-
czenia należy się panu 750 rubli, które racz pan
przyjąć i przebaczyć mi, że dawniej byle jak pła-
ciłem. Upewniam, że nadal będę podług pańskiej
pracy obliczał, nie podług moich potrzeb". Wzru-
szyła mnie ta poczciwość i szlachetność, podzięko-
wałem mu najserdeczniej, przyrzekając zawsze
być gotowym na jego skinienie. Od tego czasu
w moim mieszkaniu zaszła wielka różnica, spra-
wiłem sobie meble, dubeltówkę z Liege wypisa-
łem doskonałą, torby, rogi, pulwersaki, flaszki my-
ś
liwskie, słowem rozmaite elegancje do myśli-
stwa nabyłem, wszystko praktyczne i w najlep-
szym gatunku. Od księdza Juchniewicza, naszego
proboszcza, nabyłem przy jego odjeździe zegar
stojący i fortepian z organami (fisharmonię), sło-
wem pomieszkanie moje wcale porządnie wyglą-
dało.
Wtedy zacząłem korespondencję dotyczącą wy-
legitymowania się. Wiedziałem, że w Kamieńcu
Podolskim są także Radziejowscy, herbu Juno-
sza, napisałem więc do nich, posyłając papiery
i swoją prośbę, że jeżeli są w możności, niechże
mi dopomogą wylegitymować się. W kilka mie-
sięcy odebrałem papiery z odpowiedzią, że może
by się udało wylegitymować, ale koszta będą
wielkie. Widząc niepewną sprawę, nie chciałem
się pozbawiać wszystkiego, co miałem. Teraz by-
łem ciągle komenderowanym na służbę zamiast
oficerów, nie mogłem już tyle pracować, na ko-
niec śmierć poczciwego Lessinga zupełnie pozba-
wiła mnie dochodów. Inny budowniczy nie po-
trzebował pomocnika. W 1850 roku byłem na no-
wo przedstawiony do awansu na oficera, podobno
po raz piąty czy szósty, i znowu bez skutku. Wte-
dy straciwszy już zupełnie nadzieję, postanowi-
łem wyrobić sobie urlop sześciomiesięczny, poje-
chać do Warszawy i tam postarać się dla słabo-
ś
ci zdrowia pozostać czas nieograniczony. Jako
politycznie skompromitowany napotkałem wielkie
trudności w uzyskaniu urlopu. Bez zezwolenia
ks. Paskiewicza do Polski przyjechać nie było
wolno, prosiłem zatem o przedstawienie całej
sprawy, z uwagi na to, że już przeszło 10 lat
przesłużyłem i uzyskałem szewron, co mogło
ś
wiadczyć w pewnym względzie o mej „popra-
wie". Naczelnicy z przychylnością przedstawili
moją sprawę. Korespondencja wlokła się 10 mie-
sięcy, a gdy już zaprzestałem myśleć o szczęściu
powrotu do ojczyzny, choćby na czas krótki, ge-
nerał brygady przysłał swego ordynansa około
godziny 11 wieczór z powinszowaniem, że urlop
uzyskałem. Można sobie wyobrazić moją radość.
Uściskałem zwiastuna tak wielkiego szczęścia
i uczęstowawszy go, całą noc spędziłem bezsen-
nie na projektach podróży. Z największą niecier-
pliwością oczekiwałem rana, aby odebrać pozwo-
lenie wyjazdu na tak długo oczekiwany urlop.
Znowu spotkałem się z dowodem ogólnej sym-
patii mych naczelników. Zaczynając od generała,
pułkowników, adiutantów, aż do pisarza, wszyscy
z najserdeczniejszą życzliwością śpieszyli się z wy-
kończeniem długich, niezbędnych formalności,
i o godzinie 2 po południu już miałem paszport
w ręku, a około godziny 4 razem z kasjerem ba-
talionowym, który miał jechać do Petersburga
i naumyślnie dla mnie przyspieszył swój wyjazd,
wyruszyliśmy w drogę. Finanse moje były szczup-
łe, zaledwie 20 rubli miałem na drogę. Nie wie-
działem, jak wyruszę z Petersburga, na piechotę
czy w karecie. Czuwał Bóg miłosierny! Wszystko
poszło jak najlepiej. Na drugi dzień po przyjeź-
dzie do Petersburga wyruszyłem do Warszawy
w karecie pocztowej. Przepytując o okazję przy
trakcie warszawskim, wstąpiłem z wizytą do sza-
nownego doktora Malinowskiego, który po zwol-
nieniu z wileńskiego wiezienia był profesorem
w Akademii Petersburskiej, oprócz tego zjednał
sobie niezmierną wziętość i uznanie nawet u dwo-
ru carskiego. Zwierzyłem mu się, że jeżeli nie
znajdę okazji za kilka rubli, będę zmuszony wy-
ruszyć na piechotę. Poczciwy Malinowski obiecał
mi dzięki swemu wpływowi wyrobić bezpłatne
miejsce w dyliżansie, ale gdy go zawiodła na-
dzieja, kupił mi miejsce za własne 38 rubli. Nie
pozostało mi nic innego, jak tylko podziękować
szanownemu doktorowi i wieczorem o godzinie
7 wyruszyć do Warszawy. Pasażerów było tylko
pięciu, tyle tylko było miejsc w karecie. Jechał
jakiś dygnitarz z żoną, nazwiskiem Chlebowski,
ten znaczeniem swoim utrzymywał konduktora
w należytym porządku, co też miało wielki wpływ
na pośpiech w podróży. Piątego dnia stanęliśmy
na wieczór w Warszawie i tak równo w tydzień
po otrzymaniu urlopu byłem już u celu swych
marzeń. Niepodobna opisać uczuć, jakie mną wtedy
miotały. Jeszcze w drodze dźwięk ojczystej mowy
rozrzewnił mnie serdecznie. Już widok śyda pol-
skiego, zwykle brudnego, ale dawno nie widzia-
nego, sprawił mi radość niepospolitą, a cóż do-
piero przyjazd do Warszawy, gdzie czekało tyle
wspomnień drogich sercu, gdzie miałem powitać
krewnych, którzy listownie zapewniali mnie
o swej życzliwości.
Przyjechaliśmy o godzinie 7 wieczór w ponie-
działek. Był to dzień przeznaczony przez pań-
stwa Kropiwnickich na przyjęcia. Oczekiwano
znajomych, którzy zgromadzili się niedługo po
moim przybyciu. Byli to dawni znajomi, pozna-
wałem ich, ale nikt nie był w stanie mnie poznać.
Nic dziwnego, tyle cierpień i trudów zmieniły
byłego młodzieńca, jeżeli nie w starca, to przy-
najmniej w starszego już biedaka. Samo wejście
do domu Kropiwnickich przekonało mnie, że czas
i cierpienia wywarły na mnie swój wpływ niepo-
spolicie. Wszedłem z tłumokiem przez kuchnię,
w wojskowym szynelu i z pałaszem u boku, z za-
rzuconym futrem na ramiona. Nie chcąc robić
przykrego wrażenia, zwłaszcza na młodej gene-
racji, zrzuciłem w przedpokoju szynel i włożyłem
tużurek, ponieważ miałem ze sobą cywilne rze-
czy. Właśnie wtedy pani Radwańska przechodziła
przez kuchnię, idąc na wieczór do Kropiwnickich.
Została ostrzeżona przez służbę, że jakiś żołnierz
w przedpokoju przebiera się. Wchodzi do kuchni
i spoglądając na mnie ze zdziwieniem, zapytuje:
„Cóż to znaczy?" Poznałem ją natychmiast, a wi-
tając radośnie, zapytałem, czy mnie nie poznaje?
Ta odstąpiła ode mnie zdumiona, mówiąc: „Ale
skądże znajomość?" Musiałem jej powiedzieć mo-
je nazwisko, żeby sobie przypomniała brata cio-
tecznego, którego doskonale znała. Okrzykami za-
tem oznajmiła moje przybycie. Wszyscy obstąpili
mnie i witali serdecznie, starsi dziwili się zmianie,
jaką we mnie widzieli, młodsi przyglądali mi się
z ciekawością. Liczne młode pokolenie w mej
nieobecności już w części do młodzieńczych lat
doszło. Kropiwniccy mieli teraz ośmioro dzieci,
z których najstarszy miał zaledwie cztery lata, kie-
dy byłem wytransportowany na Kaukaz, Opowie-
dziane przeze mnie koleje losu niejednego roz-
rzewniły, na młodych zrobiły najsilniejsze wraże-
nie i zjednały serca wszystkich.
Na drugi dzień musiałem załatwić sprawę urzę-
dową, to jest przedstawić się władzom. Po nale-
ż
ytym wypoczynku wziąłem się zaraz do wylegi-
tymowania się ze szlachectwa. Trudna to była
sprawa. Gdyby nie wuj, major byłych wojsk pol-
skich, Franciszek Miecznikowski, który zapoznał
mnie z byłym członkiem heroldii, a ten przez
wzgląd na moje położenie bez żadnego wynagro-
dzenia przyjął na siebie obowiązek wylegitymo-
wania mnie, i rzeczywiście bardzo łatwo wszyst-
ko poszło. W starym archiwum Królestwa zna-
lazły się akta, skopiowanie których bardzo mało
mnie kosztowało, legalizacja zaś metryk dziada
i ojca, z Poznańskiego pochodzących, przez kon-
sula pruskiego dla wojskowego bezpłatnie dopeł-
nioną była, tak więc interes mój był na najlepszej
drodze. Na Nowy Rok (1852) pojechałem tym-
czasem do Krasnegostawu, do najbliższych krew-
nych, gdzie wtedy mieszkał szwagier doktor Krau-
ze, wdowiec po dwóch moich zmarłych siostrach,
po Annie, która pozostawiła dwóch synów - Sta-
nisława i Tadeusza - i córeczkę Annę oraz po
drugiej żonie Zofii, która po roku zmarła, oby-
dwie rodzone moje siostry. Przez szwagra nie by-
łem poznany, siostrzeńcy widzieli mnie, kiedy byli
małymi jeszcze dziećmi w czasie eskortowania
mnie z Zamościa przez Lublin do Warszawy. An-
na widziała mnie dopiero pierwszy raz. Czułe to
były przywitania, siostrzeńcy i siostrzenica oka-
zali mi prawdziwe przywiązanie. Nazajutrz po
moim przyjeździe udaliśmy się na cmentarz w ce-
lu odwiedzenia grobów matki i trzech sióstr.
Z boleścią serca stwierdziłem, że Krauze na gro-
bach ich najmniejszego znaku nie położył, jedynie
dzieci i dziady kościelne tylko przybliżone miej-
sce wskazywali. Ta obojętność szwagra bardzo
mnie zmartwiła, a nie mogąc złemu zaradzić,
kończąc poszukiwania zamówiłem wotywę, i nie
robiłem żadnych wymówek. Bawiłem tam dwa
tygodnie, spieszyłem się do Warszawy dla dal-
szego prowadzenia zaczętej sprawy legitymacji.
Podczas tego wyjazdu z Warszawy przekonałem
się, że czujna policja na każdy mój krok baczną
zwraca uwagę. W Krasnymstawie naczelnik żan-
darmów był uwiadomiony o moim przybyciu
i zaraz się dowiadywał, jak długo mam zabawić.
Powróciwszy do Warszawy, otrzymałem wezwa-
nie komisarza 7 cyrkułu, ażebym się do niego
stawił, co gdy uczyniłem, oznajmił mi, że o każ-
dym wyjeździe moim mam mu meldować, jeżeli
nie chcę, aby policjant codziennie o mnie się do-
wiadywał. Kiedy mu powiedziałem, że jako woj-
skowy tylko swojej władzy jestem obowiązany
meldować się, pokazał mi sekretny rozkaz, pole-
cający mu o każdym moim kroku donosić. Dla
uniknięcia wizyt policjanta przyrzekłem dawać
znać o każdym mym wyjeździe z Warszawy, choć-
by na czas krótki. Pięć miesięcy minęło jak jeden
dzień wśród dzieci Kropiwnickich, z którymi
bardzośmy się pokochali. Nastąpiło wreszcie
smutne pożegnanie, albowiem będąc już pewnym
legitymacji, nie myślałem robić starań o pozosta-
nie na czas nieograniczony. Ile boleści było przy
rozstaniu się, Bogu tylko wiadomo. Trzy dni
przed moim wyjazdem dzieci i kobiety już pła-
kały, co i mnie rozrzewniało. Przez lat piętnaście
serce moje nie doznawało rodzinnej czułości. Tu
przez pięć miesięcy byłem otoczony najtkliwszy-
mi dowodami serdeczności starszych i młodszych
i raptem musiałem znów powrócić do ludzi nie-
czułych, którzy może nigdy w życiu nie tęsknili
do rodzinnej ziemi i pieszczot rodzinnych, a tym
samym nie mogli pojąć mojej tęsknoty... Serce pę-
kało z boleści, ale powinność zmuszała do po-
wrotu. Wszystkie dzieci napisały mi po kilka słów
na pamiątkę, ja również wpisywałem się do albu-
mów, jeśli ktoś tylko je posiadał. Jadwiga Kro-
piwnicka, dzisiejsza śychlińska, trzynastoletnia
wówczas panienka, obdarzona czułym i poczci-
wym serduszkiem, była przykładem dla młod-
szych w okazywaniu mi czułości. Napisałem jej
następujące słowa: „Przez wiele lat znękane ser-
ce moje tęskniło i rwało się do rodzinnej ziemi,
w której oczekiwałem tylko smutnych wspomnień
przeszłości! Nie miałem już zobaczyć matki ani
sióstr, one znikły dla mnie na zawsze, spodziewa-
łem się znaleźć tylko obojętnych krewnych. Wró-
ciłem na krótki czas, znalazłem czułych krewnych,
a tkliwe i niewinne Wasze pieszczoty były praw-
dziwie Boską nagrodą za długoletnie cierpienia.
Miła Jadziu! Ty byłaś moim starszym aniołem
pocieszycielem, Ty z siostrzyczkami swoimi na-
grodziłaś ciężką przeszłość moją. Błogosławień-
stwo Boże niech spływa na Was, Z serdecznym
ż
alem znowu Was muszę opuścić, lecz z nowym
ż
yciem i z nadzieją, że wkrótce Bóg miłosierny
położy kres cierpieniom i pozwoli powrócić do
Was, najmilszych". Kazia Miecznikowska naryso-
wała mi na pamiątkę kapliczkę Wilhelma Tella
ze stosownym napisem. Nawzajem napisałem jej:
„Często myśl moja błądzić będzie w krainie, gdzie
doznałem szczęścia dla wielu niepojętego. Często
jęknie pierś zmęczona przeciągłym westchnieniem
i na łodzi wspomnień po łez potoku duszę młodą,
odartą z wolności uroku, poszlę do kraju, gdzie
ż
yła krótkotrwałym szczęściem".
Przyszła nareszcie chwila smutnego pożegnania.
W pierwszych dniach kwietnia 1852 roku musia-
łem wyruszyć z Warszawy. Pan Kropiwnicki
i Oleś Miecznikowski dali mi na drogę 60 rubli,
bez których musiałbym chyba piechotą wracać do
Finlandii. Nająłem dyliżans, a wszyscy krewni
i wielu znajomych odprowadzili mnie na pocztę.
Tu szczery płacz odprowadzających mnie pomno-
ż
ył liczbę ciekawych przechodniów tak dalece, że
wkrótce w bramie zrobiło się ciasno, wszyscy
przejęci byli serdecznym współczuciem, domyśla-
jąc się po moim szynelu, że gdzieś daleko odjeż-
dżam i zapewne na długo. Tym razem podobno
i przekupki, czułe zazwyczaj tylko na zysk, roz-
rzewniły się. Głośne było w Warszawie to po-
ż
egnanie, a w parę lat później pani Kropiwnickiej
opowiadano za granicą u wód, że jakaś familia
opłakiwała świeżo zesłanego na Syberię, nie po-
dejrzewając, że ją samą w liczbie żegnających wy-
gnańca widziano.
Wkrótce po moim powrocie do Finlandii pan
Kropiwnicki przysłał mi dyplom szlachecki, który,
gdyby był przyszedł kilka lat wcześniej, oszczę-
dziłby mi wielu zmartwień i poniżeń. Po zatwier-
dzeniu dyplomu w heroldii petersburskiej, co
trwało pół roku, zaraz zostałem awansowany na
junkra, a następnie przedstawiony do awansu na
oficera. Pragnąc przybliżyć się do ojczyzny, poda-
łem się do ochockiego pułku strzelców 4 korpusu,
który miał na wiosnę 1853 roku wyruszyć do Pol-
ski. Dnia 4 marca 1853 roku byłem awansowany
na oficera i skierowany podług mego życzenia do
ochockiego pułku. Pożegnanie przyjaciół, naczel-
ników i żołnierzy było bardzo serdeczne i tkliwe,
ale już innego rodzaju, nie tak jak z krewnymi.
Poczciwy ksiądz Lutkiewicz zebrał dziesięciu
najżyczliwszych naczelników i moich przyjaciół
i tytułem obiadu pożegnalnego fetował nas po
staropolsku. Po obiedzie miałem natychmiast wy-
jechać, ale niepodobna było odmówić szczerym
i serdecznym zaproszeniom innych. Kupiec Heino,
także jeden z życzliwych moich przyjaciół, zapro-
sił do siebie i wprost od niego mieli mnie wszys-
cy odprowadzić kilka wiorst. 24 marca, tj. w wi-
gilię Zwiastowania Panny Marii o godzinie i w
nocy opuściłem Wyborg. Kilkanaście sań odpro-
wadzało mnie ze 7 wiorst. Po dobrym ponczu
i kilku butelkach szampana niektórzy powrócili
do miasta, a pozostali pojechali ze mną do pierw-
szej stacji. W liczbie tych ostatnich, rozumie się,
był najpierwszy Wolański i żołnierz Mitrofanow,
który zawsze okazywał mi wiele przychylności.
Dalej kupiec Filipow, adiutant Nikonic, kapitan
Simberg i dwóch młodszych oficerów. Tu poże-
gnałem na zawsze Finlandię, najbardziej żału-
jąc zacnego Wolańskiego, który niezmiernie od-
czuł mój odjazd. Biedny starzec płakał jak dziec-
ko, utyskując, że najlepszego przyjaciela we mnie
traci i że odtąd jego wygnanie daleko mu będzie
dotkliwszym. Rozrzewniony wyrwałem się z jego
objęcia i ruszyłem ku Petersburgowi, pocieszając
się tą myślą, że jako oficer będę mógł choć z da-
leka przynieść czasem ulgę biednemu starcowi.
Awans na oficera.
Udział
w wojnie turecko-rosyjskiej
1853—1856 i powrót do kraju
W Petersburgu obowiązany byłem
zatrzymać się dla urzędowych
przedstawień w departamencie
Ministerstwa Wojny i dla uzy-
skania stamtąd pieniędzy na koszta podróży do puł-
ku, który kwaterował na Podolu w Proskurowie.
(Płoskirów.) Tu wyrobiłem sobie urlop i mogłem
pojechać na 28 dni do Warszawy. Nie potrzeba
mówić, że przyjęty byłem w Warszawie bardzo
serdecznie, a wyjeżdżając i mając w sercu nadzie-
ję szybkiego powrotu, już nie odczuwałem tak
boleśnie rozłączenia, tym bardziej że moja pozy-
cja materialna znacznie się polepszyła.
Kampania wschodnia pchnęła nasz pułk w
miesiąc po moim przybyciu do księstw naddunaj-
skich. Była to wojna z Turcją. Nikt nie wątpił
o zwycięstwie i każdy myślał, że jak Bóg pozwoli
pozostać żywym, może być pewnym awansów
i nagród honorowych. Co do mnie, to nie zwa-
ż
ając na politykę, która nie miała związku z lo-
sem Polski, lecz mając na celu osobiste widoki-
powrót do Polski dla powetowania tylu strasz-
nych lat - postanowiłem z narażeniem życia do-
bijać się awansów, ażeby po skończeniu kampanii
korzystniejsze miejsce w Polsce otrzymać.
Parę razy szczęśliwie wyszedłem z wielkiego
niebezpieczeństwa, raz uniknąłem śmierci albo
niewoli wobec całego pułku, gdy w czasie prze-
marszu spod Oltenity ku Sylistrii, odjechawszy
o trzy wiorsty od pułku konno, sam jeden zosta-
łem napadnięty przez podjazd turecki, którego
nikt się tam nie spodziewał. Pistolety miałem nie
nabite, za całą obronę służył mi pałasz, więcej
dla formy niż dla obrony przy boku wiszący. Tur-
cy najniespodziewaniej wystrzelili do mnie ze
wszystkich pistoletów naraz, szczęściem, żaden
z nich nie trafł ani mnie, ani konia. Wkrótce usły-
szałem doganiającego mnie nieprzyjaciela. Jeden
z nieprzyjaciół krzyczał coś po turecku, zapewne
wzywał, abym się poddał, równał się już z koniem
z mojej prawej strony, gdy moje rozpaczliwe
machnięcie pałaszem osadziło jego konia, a ja nie
ś
cigany, przypędziłem do pułku. Innym razem,
a było to 4 marca 1854 roku, poszedłem do re-
duty, leżącej nad Dunajem, gdzie miałem po-
przednio nadzór nad sypaniem okopów i gdzie
pozostawał jeszcze pod moim nadzorem instru-
ment szańcowy, gdy tymczasem zajęty byłem po-
mniejszą budową umocnień przy pikiecie kozac-
kiej. W reducie byt wówczas mój brat, junkier
Fortunat Miecznikowski. Pełnił on tam służbę ze
swą kompanią, którą żołnierze objęli jak zwy-
kle nocą dla uniknięcia wystrzałów nieprzyjaciel-
skich. Chciałem Miecznikowskiemu zanieść kotle-
tów i porcję wódki i pomimo nakazu, ażeby bez
polecenia nikt nie ważył się wchodzić do redu-
ty, mając za wymówkę szańcowy instrument, do-
ręczyłem bratu śniadanie. W reducie urządzone
były zimą koszary, w których ogrzewali się ofice-
rowie i żołnierze, powracający z pikiet. Kiedy
tani wszedłem, oficerowie zajadali jakieś mięsiwo
po tęgim hauście gorzały, wypitym sobie dla roz-
grzania się i dodania odwagi, Moje przybycie oży-
wiło towarzystwo, ponowiły się kielichy, a raczej
piliśmy bez nich, wprost z butelki, z przymów-
kami: „Dusza zna miarę", gawędziliśmy, żarto-
waliśmy. Na koniec kapitan Jurjew, dowódca
kompanii i całej reduty, widząc bladość Mieczni-
kowskiego, wystąpił z przymówkami, że tchórzy,
ale ten już do swych żartobliwości powrócić nie
mógł i blady był nadzwyczajnie. Tłomaczyłem
Miecznikowskiego, mówiłem, jest słaby, dlatego
blady, a chcąc odsunąć wszelkie podejrzenia i bę-
dąc pewnym, że za ukazaniem się naszym na wa-
łach nieprzyjaciel nie omieszka strzelać ze sztuce-
rów, zawołałem: „Pójdziemy na wały, obejdzie-
my redutę naokoło, a dowiedziemy, żeś nie
tchórz". Miecznikowski przyjął wezwanie, ale gdy
podeszliśmy do wału, zreflektował się i zaczął mi
tłomaczyć, że niepotrzebne narażanie się jest nie-
rozsądkiem, a nie męstwem. Słowem, odmówił
mi towarzyszenia po wałach naokoło reduty. Sło-
wo się wymówiło przy oficerach i żołnierzach,
cofać się było niepodobna. Wyszedłem zatem na
wał, a ponieważ pośpiech w oczach wszystkich
zdradzałyby obawę, zatem wolnym krokiem obszed-
łem wały. Czternaście pojedynczych kul przelecia-
ło koło mnie, ale gdym już schodził z wału, żoł-
nierze spostrzegli, że Turcy znacznym oddziałem
wbiegli na wały, szykując broń na mnie. Słysząc
o tym, artyleryjski oficer Nikoforow dał rozkaz
swym żołnierzom, ażeby jednoróg wytoczyli na
barbak i wymierzyli w nieprzyjaciela. Kapitan
Jurjew, nie nazbyt odważny, wzbraniał mu tego,
mówiąc, że ma rozkaz, ażeby nieprzyjaciela nie
zaczepiać, tylko w razie ataku na wystrzały
armatnie armatami odpowiadać. Nikoforow prag-
nąc postawić na swoim i nie chcąc uchodzić za
podkomendnego oficera piechoty, utrzymywał, że
odebrał rozkaz, ażeby w razie skupienia się nie-
przyjaciela na drugim brzegu przyległej wyspy
lub w razie zaobserwowania jakichś ziemnych
robót rozpędzić nieprzyjaciela wystrzałami armat-
nimi. Co gdy powiedział, wydał komendę: „Pal"!
Granat pękł nad głowami nieprzyjaciela, ale w
odpowiedzi na ten zręczny wystrzał Turcy zaczęli
z sześciu armat silnie bombardować naszą redu-
tę. Nikoforow widząc, że to nie żarty i mając tyl-
ko dwie armaty i nieduży zapas amunicji, rzadko
im odpowiadał wystrzałami. Jurjew zaś zebraw-
szy kompanię, pomieścił się w fosie za wałem dla
ochronienia ludzi. Mnie, jako nie należącemu do
załogi, nie wypadało pozostawać przy obcej ko-
mendzie, a swoją miałem pozostawioną nad brze-
giem Ardżyselu na kozaczej pikiecie. Dla unik-
nięcia więc tłomaczeń w razie przybycia kogoś
z naczelników, zmuszony byłem wyjść z reduty,
narażając się na wystrzały, które często przeno-
siły redutę i padały, jeżeli nie z polotu, to rykosze-
towały na drodze, którą przebyć musiałem. Nic
to nie pomogło, musiałem biec do swej komen-
dy, zszedłem więc do fosy, ażeby pożegnać ka-
pitana i oficerów, lecz gdy już miałem wyjść na
płaszczyznę, nad głowami naszymi pękł granat
i odłamek ośmiofuntowy ugodził w feldfebla,
rozorując nieborakowi rękę do kości i bok do że-
ber, tak że skurczył się biedak w kucki. Zatamo-
waliśmy mu krew, jak mogliśmy, przewiązaliśmy
rany chustkami od nosów, innego środka nie by-
ło, gdyż ani bandaży, ani felczera do reduty nie
odkomenderowano. Zaledwo opuściłem redutę,
idąc po brzegu Ardżyselu, gdy nieprzyjaciel spo-
strzegł idącego oficera, zaczął mnie brać na cel,
strzelając z ręcznej broni. Była to kompania, któ-
ra w nocy przeprawiła się na przyległą do Ardży-
selu wyspę do lasku i tam obserwacje swe robiła,
o czym reduta nie wiedziała. Wystrzały szły nad-
zwyczajnie gęsto, kule świstały koło uszu albo
prawie ziemię spod nóg wyrywały. Pewny byłem,
ż
e me wyjdę cało, ale widać inaczej było sądzone.
Nieprzyjaciel, strzelając do mnie z odległości mo-
ż
e 400 kroków, nie zdołał trafić, w pewnej chwili
droga się zmieniła, jar zasłonił mnie od niebez-
pieczeństwa, szczęśliwie przybyłem więc do pi-
kiety, gdzie jednocześnie przybył pułkownik Bibi-
kow z czterema adiutantami, a widząc, że od
strony reduty przybywam, zapytał, czy byłem tam
bliżej. Opowiedziałem zatem bez ukrywania, że
chodziłem dla policzenia narzędzi i że nieprzy-
jaciel przy mnie zaczął bombardować redutę,
skutkiem czego został ranny niebezpiecznie feld-
febel.
Ukryłem jednakże zaczepkę Nikoforowa, do-
myślając się, że rozkazu takiego, jak utrzymywał,
nie miał. Pułkownik zafrasował się, że felczera w
reducie nie ma i nie może transportować rannych
z powodu gęstych wystrzałów. Chodziło mu też
o życie feldfebla, zwrócił się więc do oficerów i po-
wiedział: „Kto by z panów chciał jechać moimi
saniami w cztery konie w poręcz zaprzężonymi
po błocie (gdyż droga była niezmiernie błotnista
i grząska), aby oddać rozkaz oficerowi artyleryj-
skiemu, aby rzadko strzelał oraz żeby kapitan
ochraniał ludzi, a z powrotem zabrał ze sobą ra-
nionego feldfebla?" Oficerowie spojrzeli po sobie,
nikt się jakoś nie zgłosił z chęcią wypełnienia te-
go rozkazu. Chcąc zyskać względy pułkownika,
który Polakom nie bardzo sprzyjał, wziąłem na
siebie spełnienie rozkazu.
Do reduty można było podjechać dla uniknię-
cia strzałów od strony przeciwnej Ardżyselu, ale
uniknąć armat było niepodobieństwem. Stangre-
tem był dzielny młody człowiek, odważny, na
ż
ołnierza, a nie na stangreta stworzony, wystrza-
ły armatnie przeskakujące koło nas i przez nas
cieszyły go zamiast strachem przejmować, wy-
krzykiwał tylko: „Nie trafisz! nie! dalibóg nie
trafisz!", a stojąc w sankach konie podcinał, że-
by prędzej szły, żeby szybciej stanąć za wałem
i nie służyć za cel nieprzyjacielowi. Jakoś stanę-
liśmy szczęśliwie za wałami, tu już ja sam wszed-
łem za bramę redutową do oficera artyleryjskie-
go, rozkaz oddałem, a od niego wdzięczne
oświadczenie otrzymałem za ukrycie rozpoczęcia
niepotrzebnej walki. Ranionych, na szczęście,
więcej nie było, biednego feldfebla, osłabionego
z powodu utraty krwi i drżącego od zimna, poło-
ż
yłem w saniach, okryłem swym płaszczem, a sie-
dząc przy nim, przy czym byliśmy znowu wysta-
wieni na cel i nawet kilku kulami odprowa-
dzeni, powróciliśmy do pikiety, gdzie już znajdo-
wali się felczer z bandażami i doktór z instru-
mentami.
Rana była niebezpieczna, jednak biedak wyku-
rował się z niej, ale po to, żeby drugi raz lepiej
oberwać, albowiem pod Inkermanem zabitym zo-
stał. Pułkownik podziękował mi grzecznie. Dwa
razy jeszcze byłem z własnej ochoty w bitwie.
12 marca (1854 roku) już nie jako ochotnik, ale
w ogólnym ataku pułkowym na wyspy dunajskie
między Oltenitą i Turtukajem. Wieczorem otrzy-
małem kontuzję w lewą nogę, skutkiem czego nie
tylko że karierę wojskową zakończyć musiałem,
ale i kaleką bodaj czy nie do śmierci pozostać
muszę. Z powodu tej kontuzji musiałem jechać
do Bukaresztu na kurację, gdzie po czterech mie-
siącach okazało się, że wyleczenie się jest niepo-
dobieństwem. Skierowano mnie zatem na urlop
do wód mineralnych, według mego życzenia, ro-
zumie się, do Polski. Wróciłem zatem do miłych
krewnych, a szczęście widzenia ich, choć okupio-
ne kalectwem, wprawiło mnie w zachwyt.
Przejechałem granicę 26 lipca 1854 roku. Był
to dzień imienin Anny Krauze, kochanej mej sio-
strzenicy. Z Chełma pojechałem na Krasnystaw,
ażeby jej w tym dniu zrobić niespodziankę. Zabra-
łem ze sobą ojca jej macochy, Bokiewicza, tam za-
mieszkałego. Wieczorem, zaledwie wyruszyliśmy,
spotkał nas ulewny deszcz z grzmotami, musieliś-
my przeczekać ten deszcz w karczmie już blisko
Krasnegostawu, ale dojeżdżając, spostrzegliśmy
łunę niezmierną, właśnie nad miastem. Przybyliś-
my około pierwszej godziny w nocy pod mieszka-
nie doktora Krauze. Było ono oświetlone, goście
w najlepsze zajadali kolację po tańcach wypra-
wianych z powodu imienin. Przyjęto nas radośnie,
chociaż moje kule rozrzewniły wszystkich. Mło-
dzieży, zastaliśmy mało, a to z powodu pożaru,
wszyscy pobiegli ratować pogorzelców od pioru-
na, w ich liczbie był i Tadeusz Krauze. Zaziębił
się wtedy, skutkiem czego zachorował śmiertelnie
i po kilku miesiącach choroby umarł.
Po kilkodniowym goszczeniu musiałem spieszyć
do Warszawy, gdyż mijał czas na kurację do wód
mineralnych. W Warszawie również, gdy mnie zo-
baczono o kulach, nie bez łez przyjęty byłem.
Dwiema musiałem się podpierać, z wielką trud-
nością chodziłem. Stanąłem znów u Kropiwnic-
kich, gdzie prawdziwie macierzyńskiej doznawa-
łem opieki.
W parę tygodni pojechałem do Buska. Wzią-
łem tam czterdzieści kąpieli, ale żadnej ulgi nie
doznałem. Porobiłem w Busku mnóstwo bardzo
przyjemnych znajomości i chociaż byłem pewny,
ż
e żadne wody nic memu kalectwu nie po-
mogą, mimo to postanowiłem i na drugie lato
tam pojechać, co też z łatwością się dało usku-
tecznić.
Przez cały rok 1855 i początek roku 1856
mieszkałem w Warszawie, doznałem tu bardzo
wielu przykrości z powodu nieporozumień fami-
lijnych. Rzucam jednak zasłonę na ten bolesny
rok życia mego, gdzie najserdeczniejsza życzli-
wość była źle tłomaczoną i źle przyjętą, przez co
ostygło we mnie najczystsze me przywiązanie do
krewnych. Przywiązanie takie mógł czuć tylko ten,
kto przechodził jak ja bolesne koleje losu z da-
leka od rodziny, między wrogami. Ale tego nikt
zrozumieć nie umiał i ocenić nie zdołał.
Wśród tego wszystkiego zapragnąłem spokojne-
go życia, gdziekolwiek bądź, byle w kraju. Pró-
bowałem jeszcze raz wykurować się, pojechałem
na Kaukaz do wód mineralnych, do Piatigorska
(na koszt rządowy). Doznałem rzeczywiście ulgi
i powróciłem do Warszawy. Otrzymawszy dymi-
sję z wojska w 1857 roku, dołożyłem starań i uda-
ło mi się otrzymać posadę rządową w Płocku,
gdzie też nowe życie dla mnie zabłysło.
KONIEC