Catherine Aird
Lekka żałoba
tłumaczyła Janina Zawadzka
Dla Margaret Shorthouse (bo gdyby nie ona itd.)
z serdecznościami
Rozdział I
Panna Cynthia Paterson uważała się, w pewnym sensie, za znawczynię właściwych pogrzebów.
Wynikało to z wieloletniego doświadczenia. Była jedynym dzieckiem wiejskiego proboszcza i -jak daleko sięgała pamięcią - uczestniczenie w pogrzebach, wielkich i skromnych, stanowiło cząstkę jej losu.
Teraz także była na pogrzebie; siedziała w swojej ławce w wielkim, pustyni kościele Św. Leonarda, w parafii Constance Parva, w hrabstwie Calleshire. Wysoko nad nią, na wieży kościelnej, żałobny dzwon uderzał w równych odstępach. Był to jej ulubiony dzwon tenorowy (odlany w 1662 r.).
Wyryto na nim słowa: “Alfred kazał mnie odlać”, i kiedy była mała, zastanawiała się, kim mógł być ów Alfred. Odkąd miała dość sił, żeby poradzić sobie ze sznurem, sama biła w dzwony. Jeszcze coś było wyryte na tym dzwonie: coś, czego nigdy nie zapomniała, choć upłynęło już wiele lat, odkąd była na samym szczycie dzwonnicy.
Wzywam Żywych do Kościoła Do grobu los mój też woła.
W owych czasach, naturalnie, do bicia w dzwony przywiązywano wielką wagę. Gdy ktokolwiek w parafii umarł, uderzano w podzwonne, a równocześnie “zapowiadacze” podawali wiek i płeć zmarłego. Dobre to były czasy. Teraz dzwonienie to nie to samo, co za jej młodości - która przecież też już dawno minęła; Cynthia pierwsza przyznałaby to. Teraz bywa, że wcale nie dzwoni się w czasie pogrzebu.
Ten pogrzeb to naturalnie co innego.
Gregory Fitch przerwał pewnie przed pół godziną swoją pracę w składzie drzewa, poszedł do kościoła i zdjął kurtkę ze skupieniem, jakie go we wszystkim cechowało. Wyobrażała go sobie tak wyraźnie, jakby stała obok, w dzwonnicy: widziała tego silnego wieśniaka, którego mięśnie tak się wyrobiły przy pile i siekierze, że bicie w dzwony przychodziło mu bez żadnego wysiłku.
Jednym okiem spoglądał pewnie na zegar. Kiedy Fitch dzwonił, dzwonienie rozlegało Się naprawdę co minutę. I jeszcze jedna rzecz była pewna, a mianowicie, że dzwon żałobny będzie dzwonił zawsze, gdy chowany będzie ktoś z rodziny Fentów.
Panna Paterson wróciła myślami do kościoła. Nie siedziała tu sama, choć przyszła wcześnie. Wczesne przychodzenie do kościoła wynikało również z wieloletniego przyzwyczajenia. Była to jedna z niewielu rzeczy, jakich wymagał jej ojciec, a trudno jest wyzbyć się starych nawyków. Był on duszpasterzem w parafii Constance Parva przez czterdzieści lat, wciąż czytał Biblię i swoje modlitwy - i przychodził wcześnie do kościoła.
Zręcznym ruchem prawej stopy wyprostowała klęcznik. Gdyby jej matka żyła, przyjąłby może awans, kiedy nadarzyła mu się taka sposobność - ale matka nie żyła i ojciec pozostał na probostwie w Constance Parva; Cynthia tymczasem wyrosła i prawie niepostrzeżenie osiągnęła wiek średni. W tym samym czasie jej ojciec, równie niepostrzeżenie, przeszedł z wieku średniego w wiek starczy i chrześcijańska śmierć zakończyła jego chrześcijańskie życie.
Nie można było tego powiedzieć o człowieku, którego dzisiaj chowano. Chrześcijańskie życie, może, ale jego śmierć trudno nazwać chrześcijańską. Nie znaczy, że liturgia nie przewidziała czegoś takiego, bo przecież nasza liturgia przewiduje prawie wszystko, co można wymyślić -przeważnie w litanii. Gdyby zamknęła teraz oczy, mogłaby wywołać obraz swego starego ojca, intonującego: “Od pioruna i burzy; od plagi, zarazy i głodu; od wojny i mordu, i od nagłej śmierci...”
Nie żałowała, że przyszła wcześnie. W kościele panował przyjemny chłód, choć na zewnątrz letnie słońce grzało mocno. Witraże z południowej strony jarzyły się ciepłym blaskiem i rzucały kolorowe plamy na całe prezbiterium. Był sierpień. Starożytni nazywali sierpień miesiącem śmierci, nie wiadomo dlaczego. Będzie musiała to sprawdzić. Wciąż jeszcze miała wszystkie książki swego ojca.
Jej własna książka - często używany i mocno sfatygowany podręcznik ogrodnictwa - orzekała, że w sierpniu ogrodnik może spokojnie wyjechać na wakacje pod warunkiem, że “trawnik został zestrzyżony, wszystkie rośliny starannie podlane, a ktoś z przyjaciół przyjdzie zebrać owoce i jarzyny”. Panna Paterson nie mogła sobie pozwolić na wakacje, ale o tej porze ograniczała nieco swoje zawodowe zajęcia ogrodnicze, które wykonywała przez okrągły rok.
Pracodawczynie Cynthii chyba się tym nie przejmowały. Już wcześniej zauważyła, że ich zainteresowanie własnymi ogrodami słabnie w połowie sierpnia - z wyjątkiem tych, którym leżały na sercu kwiaty do kościoła. Te były zawsze niespokojne, ale inne nie. Kwiecień był jedynym miesiącem w roku, kiedy wszystkie właścicielki ogrodów były jednakowo nieznośne - wszystkie, co do jednej, spodziewały się cudów ogrodniczych w czerwcu.
Rozejrzała się, żeby sobie przypomnieć, kto ułożył kwiaty w kościele w tym tygodniu. Marjorie Marchmont, orzekła bez trudności. Poznałaby to nawet, gdyby nie doglądała ogrodu Marjorie przez okrągły rok, odpierając jej zbyt energiczne ataki na kwiatowe klomby lub też nadrabiając jej równie denerwujące okresy całkowitego zaniedbania, kiedy coś lub ktoś odwrócił jej uwagę od roślin.
Nigdy dwie osoby nie układały kwiatów w taki sam sposób - według Cynthii układanie kwiatów było tak indywidualne, jak odciski palców - połączenie silnej czerwieni z jasnym błękitem, a także sztywne ustawienie kwiatów w kościelnych wazonach wskazywały na zręczną rękę Marjorie.
Skrzypnęły drzwi kościoła i wszedł jeszcze jeden żałobnik. Herbert Kelway, właściciel miejscowego sklepu spożywczego, i w dodatku skąpiec. Kelway-Pół-Rodzynka nazywano go za plecami - waga u niego nie opadała nigdy zbyt nisko po stronie klienta - i mówiono o nim, że dzielił rodzynek na dwoje. Przychodził zawsze na pogrzeby swoich klientów - chciał uchodzić raczej za kupca branży spożywczej niż za sklepikarza. Cynthia, która go nie lubiła, sądziła, że za kilka lat nie będzie ani jednym, ani drugim, tracił bowiem stale klientelę w konkurencji z dużym sklepem samoobsługowym w Berebury i Calleford.
Tuż za sklepikarzem wszedł Peter Miller. Był farmerem i nie tracił w konkurencji z nikim. Posiadłość Millera, “Ugór”, sąsiadująca z majątkiem Fentów, rozwijała się doskonale pod kierownictwem przedsiębiorczego farmera. Wcale by się nie zdziwiła, gdyby zamierzał on kupić jeden lub dwa akry ze Strontfield Park, o ile tylko nadarzyłaby się okazja. Miałby szczęście - pomyślała. Nikt, od wielu pokoleń, nie miał szczęścia wykupić cokolwiek z posiadłości Fentów - i nic nie wskazywało, aby miało się to udać właśnie Millerowi.
Znów uderzył dzwon i jednocześnie weszła stara Nellie Roberts. Żaden pogrzeb w Constance Parva nie mógł się bez niej obejść. Zajmowała w kościele miejsce strategiczne, a funkcją jej było sygnalizowanie. Grecy - Cynthia była tego pewna - mieli na to odpowiednie określenie. Z jej ławki doskonale widoczna była brama cmentarna, a także zbliżający się kondukt, ona sama zaś znajdowała się w zasięgu wzroku duchownego i organisty. Obydwaj posłuszni byli jej wskazówkom przekazywanym przez pochylenie zniszczonego, słomkowego kapelusza.
Prawie w tym samym czasie, kiedy Nellie Roberts zajmowała swoje - rzec można - stanowisko obserwacyjne, Cynthia ujrzała Richarda Renville'a wchodzącego z żoną. Przysiedli się do Cynthii: Richard obok niej, jego żona -Ursula z drugiej strony męża.
- Przykra sprawa - syknął Cynthii do ucha. Skinęła głową i odszepnęła: - Biedna Helen...
- I biedny Bili... - dodał Richard ze smutnym wyrazem twarzy.
- I biedny Bili - przyznała Cynthia sotto voce. Bili Fent ze Strontfield Park, który odszedł do swoich przodków.
Prawie nieświadomie Cynthia podniosła głowę, tak że wzrok jej padł na płyty rodziny Fentów, na pomocnej ścianie. Tam, na murze kościoła, uwiecznieni zostali przodkowie Billa - jak daleko sięgała pamięć ludzka, Fentowie rezydowali w Strontfield Park - a teraz jego imię zostanie dopisane do imion ojca, dziadka i wszystkich Williamów Fentów, jacy żyli w przeszłości w Strontfield. Wzrok Cynthii padł na imię dziadka Billa. Zmarł on na zapalenie płuc w czasach, kiedy umierało się na zapalenie płuc. Cynthia pamiętała, jak jej ojciec modlił się w kościele, aby stary William Fent przetrzymał kryzys choroby -ale nie przetrzymał. Podobnie ojciec Billa nie dożył powrotu z Dunkierki, choć i za niego odprawiano modły. Nie znaczy to, aby nowoczesna medycyna - lub pokój -mogły były uratować Billa Fenta. Zmarł, zanim nadjechało pogotowie.
Drugi kierowca żył jednak. Pogotowie popędziło z nim na łeb, na szyję do szpitala w Berebury. To wyrażenie pozostało zapewne z epoki koni - zdecydowała Cynthia i myśl jej powędrowała od zmarłego Billa Fenta do człowieka, który leżał nieprzytomny na szpitalnym łóżku.
I który prawdopodobnie również umrze, jak mówiono, choć nie wiedziała, na jakiej podstawie.
Mogła sobie doskonale wyobrazić Oddział Intensywnej Opieki Medycznej w szpitalu, była tam bowiem w dniu otwarcia. Została zaproszona, gdyż zbierała na szpital w dawnych czasach, w okresie kiedy dwa pensy tygodniowo i doroczny festyn pokrywały wszystkie bieżące koszty -a teraz zbierała z ramienia Przyjaciół Szpitala - dla zapewnienia wygód pacjentom, nieobjętych świadczeniami Służby Zdrowia.
To, co najbardziej ją uderzyło przy zwiedzaniu Oddziału Intensywnej Opieki, nie miało nic wspólnego ze wspaniałym chromowym elektronicznym wyposażeniem, z którego wszyscy byli tacy dumni. Zwróciły jej uwagę słowa. Słowa te nie znajdowały się nawet na drzwiach, tylko na planie i to bardzo drobnym drukiem.
Sala nieuleczalnie chorych.
Od tego czasu myślała wciąż o tych słowach. Ogrodnictwo ma jedną dobrą stronę: ogrodnik ma dużo czasu na rozmyślanie.
W sali dla nieuleczalnych wycinano organy do transplantacji pacjentom, którzy nie powracali do zdrowia. Medycyna lubuje się w niedomówieniach. Kościół nie. Kościół nie uznaje eufemizmów. Przeciwnie. Używa prostych słów. Nie ma nic dwuznacznego w tekście nabożeństwa pogrzebowego, który leżał teraz przed nią.
Z drugiej strony - pomyślała Cynthia sprawiedliwie - to medycyna a nie Kościół waży się na takie śmiałe innowacje jak transplantacja - a Kościół do niedawna był przeciwny postępowi w medycynie. Cynthia - jak prawdziwy ogrodnik - była zwolenniczką transplantacji chirurgicznej. Bez zaszczepiony na ligustrze był pierwszym jej osiągnięciem...
Znów skrzypnęły kościelne drzwi.
Wszystko jest trochę podobne do kompostu. Bieg myśli Cynthii nieco się pogmatwał, ale ona sama wiedziała, o co jej chodzi. Jedną z jej głównych zasad ogrodniczych było, że wszystko, co kiedyś żyło - jak papier, bawełna, skóra, wełna - może znów żyć jako kompost.
Skrzypienie drzwi znaczyło, że jeszcze ktoś wszedł do kościoła. Była to kobieta, która usiadła w ławce w tylnej części kościoła; lecz tym razem - o dziwo - panna Paterson, która znała wszystkich w miasteczku, nie wiedziała, kto to wszedł.
Inspektor C.D. Sloan poznał tę kobietę. Nazywała się Mary Exley, a Sloan wiedział, kto to jest, bo widział ją wcześniej - ściśle mówiąc przedwczoraj. Podobnie jak inspektor Sloan obecna była na przesłuchaniu w sprawie Williama Fenta. Tam także siedziała skromnie w tyle. Uczestniczyła w sprawie, ale nie miała szczególnie ważnej roli.
Jej obecność na przesłuchaniu i na pogrzebie wynikała z jakiejś dziwnej uprzejmości. Tylko tak można było to tłumaczyć. Jej mąż, Tom Exley, leżał bowiem u progu śmierci na Oddziale Intensywnej Opieki Szpitala Rejonowego w Berebury.
Inspektor nie musiał się jej przyglądać, żeby stwierdzić, że biedna kobieta prawie wcale nie jadła i nie spała od soboty w nocy, kiedy to wszystko się wydarzyło. Był świadkiem zbyt wielu śmierci i nieszczęśliwych wypadków, aby nie rozpoznać oznak i symptomów - nawet gdyby nie wiedział, że przesłuchanie i pogrzeb były jedynymi okolicznościami, dla których odeszła od łóżka obandażowanego i obłożonego aparatami człowieka - prawie że manekina - który był jej mężem.
Inspektor C.D. Sloan (Christopher Dennis dla żony i rodziców - “Szary” dla swoich przyjaciół) był szefem niewielkiego Wydziału Śledczego w Berebury i w tym charakterze nieczęsto uczestniczył w pogrzebach.
- Lepiej, żeby pan jednak poszedł na ten pogrzeb, Sloan
- poradził jego zwierzchnik, nadinspektor Leeyes. - Nigdy nic nie wiadomo...
- Tak, proszę pana.
- Trzeba im dać sygnał strzałem przed dziób i tyle. -Kiedyś, dawno temu, nadinspektor dość krótko pływał na okręcie desantowym. Od tej pory posługiwał się gwarą marynarki wojennej, jakby urodził się na morzu.
- Tak, proszę pana.
- I proszę zabrać z sobą konstabla Crosby'ego. Nie wygląda wcale jak policjant i nikt się nie domyśli, że nim jest... - Leeyes, zazwyczaj tak niebywale apodyktyczny, tym razem podniósł wzrok, oczekując potwierdzenia. -Domyśli się ktoś?
- Nie, proszę pana. - Sloan był tego całkiem pewny. -Nigdy. Wcale nie wygląda jak policjant.
Kłopot z konstablem Crosbym polegał na tym, że często także nie zachowywał się jak policjant, co martwiło jego kolegów.
- Może obecność na pogrzebie pozwoli panu trochę lepiej poznać środowisko, Sloan. - Nadinspektor zacierał ręce jak przedsiębiorca pogrzebowy. - Nie ma to jak pogrzeb, żeby się zorientować, kto z kim ma jakie powiązania.
- Tak; panie nadinspektorze.
- Oczywiście, z testamentu można się więcej dowiedzieć. Nie widzieliśmy go jeszcze?
- Jeszcze nie.
- Nie ma w aktach żadnej wzmianki o zmarłym?
- Tyle tylko, że ma pozwolenie na broń. Wszystko w porządku. Sprawdziłem. Miejscowy konstabl twierdzi, że był tam u nich wielce szanowaną osobistością. Poza tym to stara rodzina z Calleshire...
Leeyes żachnął się na to z lekka. - To dzisiaj nic nie znaczy. Jeśli tacy są źli, Sloan, to są naprawdę bardzo źli.
Gregor Mendel, mnich z Briinn, może zgodziłby się z nadinspektorem, Sloan był innego zdania.
Potrząsnął głową. - Nasz człowiek w miasteczku, konstabl Bargrave, całkiem dobrze się o nim wyrażał. Był również ławnikiem, wie pan...
Tym razem Leeyes jeszcze bardziej się żachnął. - Dobrze, Sloan, dobrze, niech będzie tak, jak pan chce. Albo zmarły prowadził nieskazitelne życie, albo śmierć wszystko zmazała. Ale dokąd to nas prowadzi?
Na razie zaprowadziło to tylko inspektora Sloana i konstabla Crosby'ego do tylnej ławki kościoła Św. Leonarda w Constance Parva nieco przed dwunastą, w piątek 27 sierpnia, na pogrzeb niejakiego Williama Fenta ze Stront-field Park, w hrabstwie Calleshire.
Drzwi kościoła skrzypiały raz po raz. Ludzie wchodzili teraz szybciej. Tu i ówdzie mignęła Sloanowi znajoma twarz miejscowego urzędnika sądowego, choć nie stawał nigdy przed tym sądem, w którym William Fent był ławnikiem - to znaczy przed sądem w Lampard.
Jak przystało w takich okolicznościach, wszyscy ubrani byli na ciemno i zachowywali powagę. - Są tu przedstawiciele wszystkich stanów społecznych - nawet policji -pomyślał z ironią Sloan.
Oficjalnie policję na pogrzebie reprezentował nadinspektor Bream z Calleford. Jeśli nawet rozpoznał on dwóch pracowników Wydziału Śledczego w cywilu, siedzących w tyle kościoła, nie zdradził tego nawet mrugnięciem oka. Okazały, w policyjnym odpowiedniku szat liturgicznych - w galowym mundurze z rękawiczkami i laską -on także przyszedł złożyć ostatni hołd sędziemu pokoju Jej Królewskiej Mości, zmarłemu w sobotę o północy.
Doktor Dabbe, konsultant patolog Zarządu Szpitala w Berebury, odnosił się z dużą podejrzliwością do wypadków drogowych zdarzających się po północy, a zwłaszcza, w nocy z soboty na niedzielę.
- Po jednym lub dwu kieliszkach wszyscy są do niczego, jak stara siwa szkapa Tam o' Shantera -gderał, przekręcając cytat. - Patrzą wszędzie, tylko nie na drogę. Co się stało tym razem?
Była to - w każdym razie w pierwszej kolejności -dziedzina inspektora Harpe'a. Kierował on Wydziałem Ruchu komisariatu w Berebury.
- Trudno dokładnie określić, doktorze - powiedział inspektor Harpe, jak zwykle z melancholią. Znany był w policji jako Szczęśliwy Harry, bo nigdy się nie uśmiechał. On ze swej strony utrzymywał, że w Wydziale Ruchu nie było dotychczas nic takiego, do czego można by się uśmiechać. - Przypuszczamy, że wziął za szeroko zakręt Tappefs Corner.
Patolog skinął głową.
Harpe przejrzał jakiś protokół. - Uderzył w inny samochód, nadjeżdżający z przeciwka, przewrócił się i wylądował w rowie. Ten drugi gość jest w bardzo złym stanie, ale żyje jeszcze.
- Był sam? - patolog miał zazwyczaj do czynienia z wypadkami o większej ilości poszkodowanych. Zdziałały to autostrady.
- Co? A, tak. Wracał do domu, do Constance Parva. Mieli wieczorem jakieś przyjęcie w Strontfield Park i Fent odwiózł właśnie jednego z gości do Cleete. Niejakiego profesora Berry. Starszy człowiek. Emeryt. Strasznie przejęty, że to z jego powodu Bili Fent znalazł się na szosie tak późno w nocy.
Konsultant patolog skinął głową, zgarnął potrzebne papiery i poszedł do kostnicy.
Zrobił próbę na zawartość alkoholu we krwi zmarłego i znalazł go trochę, lecz niewiele.
Zrobił również normalną sekcję zwłok, aby ustalić właściwą przyczynę śmierci, i znalazł także truciznę.
Rozdział II
- “Nie chce tego jednak nawet nazwać trucizną” -nadinspektor Leeyes poinformował Sloana, kiedy otrzymał sprawozdanie doktora Dabbe.
Było to w poniedziałek.
- O, nie - ciągnął dalej. - Trucizna to zbyt mocne słowo dla naszego szanownego patologa, toteż go nie używa.
- Cóż więc powiedział? - zapytał ostrożnie Sloan.
- “Potencjalnie szkodliwa substancja”! - ryknął pogardliwie Leeyes. On sam wyrażał się zawsze bez ogródek i nie mógł zrozumieć nikogo, kto mówi inaczej.
- Aha.
- Powiada - kontynuował Laeyos nieubłaganie - że w trakcie badania stwierdził, że “zmarły przyjął... przyjął...”, do diabła, jeszcze jedno głupie słowo...
- Zjadł lub wypił - dopowiedział Sloan - sam nie wie, w jakiej postaci to połknął.
Leeyes rzucił mu piorunujące spojrzenie. - Wiem. -Wyprostował leżący przed nim papier. - Zaraz, gdzie byłem?... a, tak... “przyjął środek, który, jak sądzę, mógł mieć silne właściwości uśmierzające”.
- Narkotyk - powiedział Sloan po prostu. Machnął znacząco ręką. - To, co daje się koniom lub cierpiącym na neurastenię kobietom. Jeśli się im nie daje środków podniecających - dodał.
- W każdym razie tak czy owak - odpowiedział Leeyes cierpko - zrobi swoje w samochodzie.
- Tak, nadinspektorze.
- Doktor Dabbe mówi - ciągnął dalej Leeyes, wciąż zaglądając do sprawozdania - “że mogło to zostać zażyte w celu tera... tera.... terapeutycznym”...?
- Jako lekarstwo.
- Lub w nadmiernej ilości.
- Przedawkowanie - wytłumaczył Sloan, jak wszyscy policjanci i lekarze lepiej niż inni obznajmiony z przedawkowaniem.
- “Lub też w leczniczej dawce, lecz działanie zostało spotęgowane - do diabła, dlaczego ten człowiek nie umie pisać po ludzku - przez alkohol”.
- Bardzo prawdopodobne. - Według doświadczeń Sloana alkohol potęgował wszystko, zwłaszcza u kierowców.
- Ale nie da się tego zakwalifikować jako jazdy w stanie nietrzeźwym - Leeyes wymachiwał sprawozdaniem przed nosem Sloana - i nigdzie nas to nie zaprowadzi, bo tak nie było.
- Nie?
- On twierdzi, że poziom alkoholu we krwi, badany metodą gazowo-chromatograficzną, jest o wiele niższy od dopuszczalnej normy. Nawet dużo niższy. I to bez żadnych manipulacji.
Sloan skinął głową. Rozumiał doskonale, o co chodzi. Bez żadnego dmuchania w baloniki, bez probówek zmieniających kolor, bez machinacji na zwłokę, bez wykrętów o potrzebie pobrania próbek krwi - i przede wszystkim bez dowodu.
Zakaszlał. - A może... pod wpływem narkotyków?
Nadinspektor cisnął sprawozdanie doktora Dabbe na biurko. - Tego także nie chce na pewno stwierdzić.
- Pewnie dopóki nie wykona jeszcze innych analiz...
- Niech pan słucha, Sloan. Cytuję... “Nie mogę określić precyzyjnie i bez dalszego zbadania - Leeyes z pasją naśladował fachowy język policyjnego patologa - ilościowych skutków obcej ciału substancji, której chemiczne i farmakologiczne właściwości nie zostały jeszcze ustalone”.
- A zatem, panie nadinspektorze...
- Zaraz, Sloan, zaraz. - Leeyes wyglądał, jakby kij połknął. - To jeszcze nie wszystko. Niech pan posłucha tego kawałka... - Znów zaczął czytać: - “Ani skutków czynnika współdziałającego lub katalizującego, o ile jeden z nich lub obydwa znajdowały się w ciele w momencie śmierci lub bezpośrednio przed nią”.
Zapanowało milczenie.
- Albo wie - przerwał je Sloan bezbarwnym głosem -ale nie chce powiedzieć...
- Albo nic nie wie - Leeyes przeszył go wzrokiem - i nie chce się przyznać.
- Trzeba będzie jeszcze zrobić różne analizy, prawda?
- Zamarynował różne kawałki i części - przytaknął Leeyes obrazowo - i włożył je do słoików. Tu jest wszystko napisane. Żołądek, wątroba, nerki, śledziona. Zresztą konstabl King powiedział nam to samo.
Konstabl King występował jako przedstawiciel koronera i z urzędu reprezentował Wydział Śledczy przy sekcjach dokonywanych na jego zlecenie.
- Koroner... - zaczął Sloan.
- - Przesłuchanie - powiedział w tej samej chwili Leeyes. Obaj policjanci patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę. Potem...
- To już pan porozmawia z koronerem - powiedział złośliwie Leeyes. - Ten na pół surowy materiał to żaden dowód...
Panna Cynthia Paterson poznała na pierwszy rzut oka, jak bardzo zmartwiony jest stary profesor Berry. lnic dziwnego.
Wszedł do kościoła na nabożeństwo żałobne chwiejąc się na nogach: na jego drżących starczych rękach wystąpiły żyły jak postronki.
Było go jej żal. Nie stało się to z jego winy. Bili Fent zazwyczaj odwoził go do domu po przyjęciu w Strontfield Park, o ile nikt inny nie jechał w kierunku Cleete -podobnie jak oboje z Helen zapraszali ją na kolację zawsze wtedy, kiedy i profesor był zaproszony.
Profesor był teologiem i raczej starym przyjacielem jej zmarłego ojca aniżeli jej samej - ale znała go dobrze; w każdym razie sama dawno osiągnęła wiek, który w towarzystwie nie ma już znaczenia. Podobnie - jak równie dawno temu - osiągnęła status towarzysko neutralny. Była po prostu podstarzałą córką proboszcza - można rzec wszystkim i niczym. Bywała na kolacjach w Strontfield Park - dla uzupełnienia liczby gości - i chodziła na herbatkę do rejonowej pielęgniarki; zapraszała na śniadanie bibliotekarkę z Objazdowej Biblioteki, od czasu do czasu udzielała gościny podróżującemu nauczycielowi głuchoniemych - i zarabiała na życie pracując w ogrodach bez mała u wszystkich.
Państwo Washby weszli za profesorem.
To oni prawdopodobnie - pomyślała Cynthia - przywieźli go dzisiaj z Cleete. Oni właśnie mieli go odwieźć do domu w sobotę wieczór, lecz w ostatniej chwili doktor Washby został gdzieś wezwany. Był jedynym lekarzem w miasteczku - od czasu, kiedy przyszedł na miejsce starego doktora Whittakera - a Veronica była jego nowo poślubioną żoną.
Byli o wiele bliżsi wiekiem Billowi i Helen niż ona sama i profesor. Pani Washby była jedną z najpiękniejszych dziewcząt, jakie Cynthia kiedykolwiek widziała. Taka piękna jak fritilaria - zdecydowała Cynthia. Kolacja w Strontfield Park wydana została na jej cześć. Witano w miasteczku młodą żonę Paula Washby i wprowadzano ją do Constance Parva.
Pani Ursula Reiwille, siedząca nieco dalej w ławce Cynthii, pochyliła się, aby wziąć modlitewnik. Była to kobieta w średnim wieku - wysoka, pełna wdzięku i nieuchwytnej elegancji. Można by ją porównać do wierzby. Nie, wierzba to coś zbyt solidnego. Cynthia pomyślała o innej roślinie ogrodowej. Ursula przypominała raczej... raczej... tak... raczej dierema pulcherrimum. Zwisające lilioworóżowe dzwonki na wiotkiej, półkolistej szypułce. Mało odporna, oczywiście - ale i to też może odnosić się do pani Renville. I gdy wyrośnie, nie znosi przesadzania. To dałoby się powiedzieć o prawie każdym dobrze zakorzenionym mieszkańcu Constance Parva - pomyślała Cynthia.
Państwo Washby usadowili się w ławce obok Petera Millera. Trudno by było powiedzieć, że to ich zwykłe miejsce, bo nie chodzili tak często do kościoła, żeby mieć własne miejsce. Dziwnym trafem Cynthia, choć była córką proboszcza, nie martwiła się tym zbytnio. Paul Washby, znakomity internista, jak miała podstawy sądzić, przypominał w niemałym stopniu Lekarza z Chaucera, a przecież jasne było dla wszystkich czytelników, że praktyki religijne tej postaci są czczym pozorem.
Panna Paterson znała Chaucera lepiej niż większość ludzi. Czytywała czasami na głos “Opowieści z Canterbu-ry” swemu ojcu, gdy był w podeszłym wieku i oczy zaczęły go zawodzić - i to nie we współczesnej angielszczyźnie, lecz w staroangielskim, wymawiając wszystkie głoski.
Im więcej o tym myślała, tym bardziej Washby wydawał się jej podobny do postaci Medyka, nakreślonej przez Chaucera. Bardziej żądny złota, niż chciał to okazać, ten dobry pielgrzym gotów był wejść w niecne przymierze z Aptekarzem. A jeśli Plaga miałaby przynieść więcej pracy, i tym samym więcej pieniędzy, nie przejmowałby się na pewno tą straszną Zarazą tak bardzo, jak powinien. Wyobrażając sobie rzesze pielgrzymów w dawnej Anglii, znów odbiegła myślą od kościoła...
Sloan także błądził myślami gdzie indziej.
Przypomniał sobie spotkanie z koronerem z West Cal-leshire. Było to w biurze koronera w Berebury, w poniedziałek po południu.
Ten szacowny prawnik był nadzwyczajnie uprzejmy.
A przecież miał już kawał życia za sobą.
- Zarządzą przesłuchanie, inspektorze, w środę o jedenastej przed południem w Ratuszu - oznajmił, skoro tylko wysłuchał Sloana - i jedynym dowodem, jaki zamierzam przeprowadzić w tym dniu, będzie identyfikacja.
- Dziękuję panu.
- Kto to potwierdzi? Nie wdowa, mam nadzieję... -Koroner był człowiekiem współczującym.
- Nie, proszę pana, konstabl Bargrave widział ją naturalnie, ale nie miała wielkiej ochoty. Powiedział, że wciąż jeszcze znajduje się w stanie szoku. Zdaje mi się, że jakiś kuzyn przebywał tam w tym czasie. Niejaki Quentin Fent.
Koroner skinął głową i zanotował to. - I w pierwszym rzędzie, inspektorze, odroczę przesłuchanie na miesiąc.
- Dziękuję. To nam bardzo pomoże...
- W nadziei - ciągnął koroner uprzejmie - że druga poszkodowana strona - jest tu jego nazwisko, prawda?... Ach, tak. Pan Tom Exley... w nadziei, że ten pan wróci wówczas na tyle do zdrowia, że będzie mógł złożyć zeznanie.
- Dziękuję panu - powiedział znów Sloan, uśmiechając się do siebie. Koroner był niewątpliwie przebiegły, jak oni wszyscy - jak przystało człowiekowi z dyplomem prawnika, który musiał poświęcać wiele czasu na rozwiązywanie zawiłych problemów wspólnie z lekarzami.
- Nie miałoby sensu przyspieszanie sprawy, inspektorze.
- Absolutnie nie.
- I nie chcemy wywoływać wilka z lasu, prawda? - Koroner, przeważnie przywiązany do biurka, uważał się zawsze za wiejskiego prawnika.
- Nie, proszę pana - zgodził się biernie Sloan.
- Z drugiej strony sprawa wymaga zbadania - ot, tak. Nie mamy jeszcze pełnego sprawozdania? Prawdopodobnie tylko działanie środka nasennego, jaki zwykle zażywał, wzmocnione dużym kieliszkiem alkoholu przed spaniem. -Skrzywił się ze zrozumieniem. -Takim, jaki jest potrzebny po wielkim przyjęciu.
- Możliwe - potwierdził Sloan. On i jego żona, Margaret, nie wydawali przyjęć na tak wielką skalę. Rodzice jego przychodzili sprawdzać, czy żona dość się o niego troszczy. Teściowie odwiedzali ich, aby się przekonać, czyjego żona - a ich córka - jest otoczona należytą czułością. Poza tym, domy-bliźniaki w podmiejskim Berebury nie nadawały się na szykowne przyjęcia, a Sloan przed spaniem pił zwykle tylko białą kawę. - Wiadomo nam, że nie miał już zamiaru wychodzić tego wieczoru, ale doktor Washby został wezwany do chorego i nie mógł zabrać z sobą nikogo. Wobec tego Fent musiał odwieźć do domu jednego z gości.
- Tak - powiedział koroner i znów coś zanotował. -Miesiąc zatem wystarczy, jak sądzę! Jeśli sekcja wykaże coś nowego, o czym powinienem wiedzieć, doktor Dabbe i jego koledzy powiadomią nas o tym. A dla was miesiąc wystarczy?
- Mam nadzieję.
- Zresztą, inspektorze - zadumał się - dawniej właściwym przedmiotem dochodzeń była identyfikacja. Wprowadzono ją po zdobyciu Anglii przez Normanów.
- Naprawdę?
- Odbywała się ona tylko w celu upewnienia się, czy zmarły nie był Normanem - wyjaśniał wesoło koroner. -Jeśli był Anglikiem, to nie miało znaczenia.
- Fent z pewnością był Anglikiem.
Koroner zignorował to. - Jeśli zmarły był Normanem, Anglik, który spowodował jego śmierć, musiał płacić karę. Starano się więc udowodnić, że zwłoki nie były normańskie. Nazywało się to stwierdzeniem angielskości...
Tak zatem, kiedy następna grupa żałobników weszła do kościoła, myśli inspektora Sloana odbiegły jeszcze dalej w przeszłość niż myśli Cynthii Paterson.
Daniel Marchmont i jego żona znajdowali się wśród tej grupy; mimo zaprzątniętej czym innym uwagi ani Sloan, ani Cynthia nie przeoczyli tego. Rzadko się zdarzało, aby ktoś nie zauważył Marjorie Marchmont. Jej męża można było nie zauważyć. Z łatwością. Ale nie pani Marchmont. Była z natury impulsywna, co podkreślała jeszcze jej pokaźna postać - nawet okoliczności pogrzebu nie przygasiły jej. Jak dziecko pochłonięta była zawsze chwilą obecną.
Zarówno Sloan, jak i panna Paterson zauważyli, że zaledwie weszła, spojrzała uważnie na kwiaty w kościele, a potem wyszła z ławki i wepchnęła z powrotem na miejsce jakąś niesforną gałązkę zieleni. Cynthia sama nieźle umiała układać kwiaty i uważała poprzednie ułożenie za dużo lepsze; Marjorie jednak uznała widocznie, że jej dekoracja jeszcze nie jest dość dobra, wepchnęła więc kwiaty głębiej do wazonu i wróciła na swoje miejsce.
Sloan zauważył również, że - nie licząc rodziny - wszyscy goście z nieszczęsnego sobotniego przyjęcia zebrali się teraz w kościele. Policzył ich w myśli: powinno być osiem osób. Profesor - widział go, gdy wchodził z doktorem i jego żoną, to troje; państwo Marchmont, którzy właśnie weszli - nie można by jej przeoczyć - waży pewnie co najmniej 95 kilogramów - to pięć; państwo Renville'owie - to naprawdę bardzo ładna kobieta - jeszcze nie wiedział, co o nich sądzić - siedem; siedzieli obok tej ogrodniczki - panny Paterson - typowa małomiasteczkowa stara panna - razem osiem.
Wszyscy spotkali się w Strontf ield Park w sobotę wieczór tuż przed ósmą. Bili Fent zmarł prawie o północy. To były jedyne ustalenia czasu, jakimi dysponował inspektor. Zrobił, co w jego mocy, żeby wycisnąć jeszcze jakieś informacje od patologa. Miało to miejsce we wtorek. I nie było wcale łatwe.
- Sloan, nie można żądać ode mnie, żebym stwierdził na pewno - powiedział doktor Dabbe ostrożnie - kiedy zmarły zażył to, co zażył, dopóki nie wiemy dokładnie, co to było.
- Nic więcej, doktorze?
- Jeszcze nie. Kiedy będziemy wiedzieli dokładnie, co zażył...
- Lub co mu podano - rzeczowo podkreślił Sloan.
- Tak. To już naturalnie panów sprawa - odrzekł patolog. - Z mojej strony...
- Tak, doktorze?
- Mogę co najwyżej powiedzieć, że moim zdaniem zażył jakiś narkotyk i to najprawdopodobniej późno wieczór, bo gdyby zażył to wcześniej, skutki objawiłyby się, zanim wyruszył odwieźć staruszka do domu.
Sloan skinął głową.
- Jest jeszcze jeden wniosek, który możemy wyciągnąć, skoro już jesteśmy przy tym, inspektorze.
- No...
- Że gdyby substancja “X” miała właściwości emetyczne...
- Emetyczne?
- Wywołujące wymioty. - Doktor Dabbe uśmiechnął się. - Gdyby miała...
- Wówczas - skończył Sloan za niego - zmarły mógł ją zażyć dopiero po kolacji. Zgadzam się z tym w pełni. Słyszeliśmy, że kolację zjadł normalnie.
- Słyszeliście? - zarechotał głośno doktor. - Ja wiem na pewno, Sloan. Widziałem.
Ten nieco przyziemny aspekt sprawy wprawił w zakłopotanie jeszcze jedną osobę.
Konstabl Crosby, siedzący obok Sloana, poruszył się. Butny, niewyrobiony, doprowadzał stale do rozpaczy swoich kolegów: słusznie powiedział o Crosbym nadinspektor: nikt nie wziąłby go za policjanta. Jego wyobrażeniem “cywila” był staranny garnitur, a krawat, jaki wybrał na pogrzeb, Sloan mógł określić jako zdecydowanie nieodpowiedni.
- Proszę pana - szeptał teraz - co zrobią później z tą resztą?
- Z czym...? - zapytał ponuro Sloan.
- Z tym, co wzięto do badania...
- Jeśli jest tam coś, co nie powinno być, będzie to potrzebne jako dowód i zakonserwowane.
- Na zawsze? Sloan westchnął.
- Myślę, że możemy to podarować Muzeum Okropności.
- A jeśli nie, to czy...
Sloan nigdy nie usłyszał, co Crosby proponował, a nagłe poruszenie słomianego kapelusza Nellie Roberts zaoszczędziło mu konieczności zajęcia oficjalnego stanowiska w tej sprawie.
Muzyka organowa urwała się nagle i - idąc w ślad za Nellie - zebrani poderwali się na nogi. Przez otwarte drzwi od strony cmentarza dochodziło skrzypienie nóg na żwirze, a potem już w kruchcie kościoła silny głos obecnego proboszcza Św. Leonarda w Constance Parva, który zaczynał egzekwie.
Rozdział III
Pierwsza wstała panna Paterson. Uprzedziła niebieski słomiany kapelusz Nellie Roberts, bo podświadomie wsłuchiwała się w dzwonienie Fitcha. Przerwał je, kiedy orszak wchodził do kościoła - jego zadanie było chwilowo wykonane.
Bili Fent odpowiadał teraz na wezwanie, wypisane na dzwonie: “Do grobu głos mój też woła”.
I ona, podobnie jak inspektor Sloan, zauważyła, że wszyscy goście z przyjęcia w Strontfield Park byli teraz w kościele. Później jednak myśli jej powędrowały w innym kierunku.
Stanęła jej przed oczyma postać Koleżeństwa.
Ściśle mówiąc postacie Koleżeństwa i Radości.
Koleżeństwo było postacią z innego utworu wczesnej literatury, w które jej ojciec zagłębiał się, kiedy był stary -”Śmierć wzywa Każdego”. Utwór trafniejszy niż większość kazań, lecz zbyt surowy dla współczesnych parafian, jak często twierdził idąc do kościoła, by wygłosić starannie przygotowany popis erudycji na temat Hitytów.
Do kościoła przyszli dziś wszyscy - wszyscy goście z sobotniego wieczoru. Nie dziwiło jej to. Spodziewała się, że zobaczy tu Renville'ów, Marchmontów, Washbych i profesora. W sztuce Koleżeństwo towarzyszyło Każdemu, gdy miał się zameldować Śmierci. Oni - ci goście - byli sobotnim Koleżeństwem i Radością na piątkowym pogrzebie - i także pójdą z nim, ale nie do końca.
Przypomniała sobie teraz, że Koleżeństwo było pierwszym z towarzyszy Każdego, którzy go opuścili w drodze.
Nawet Wiedza pozostała u jego boku nieco dłużej. Później Wiedza także go opuściła...
Usłyszała, że grupa żałobników zbliża się do kruchty kościoła.
Rodzina, Rozwaga, Piękno, Siła i Pięć Zmysłów, wszyscy pozostali przy alegorycznym Każdym przez jakiś czas, a potem poszli - zostawiając go tylko z Dobrymi Uczynkami, aby wspierały go w chwili oddania się Śmierci.
Rodzina - myślała nieskładnie - była jeszcze wciąż z Billem Fentem, zostanie z nim jeszcze chwilę. Pójdą za trumną. W ten sposób znajdą się tu wszyscy z sobotniego przyjęcia.
Dwanaścioro. Koleżeństwo. Rodzina i Każdy...
Zwróciła wzrok na drzwi i odnotowała krewnych Billa Fenta w kolejności, w jakiej wchodzili do kościoła.
Helen Fent, wdowa po Billu, kobieta ciemnowłosa, zgnębiona, blada, lecz na zewnątrz opanowana.
Może zażyła przed pogrzebem jakiś środek uspokajający. Teraz nigdy nie wiadomo - pomyślała Cynthia; ona sama uznawała co najwyżej aspirynę - nic silniejszego.
Helen podtrzymywał Quentin Fent, kuzyn Billa.
Za nimi szła Annabel Pollock, także kuzynka; wyglądała, jakby była myślami gdzie indziej. Opierała się ciężko na ramieniu jakiegoś starszego mężczyzny. Wujek ze strony matki - pomyślała Cynthia.
Za nimi, jak to zwykle bywa, postępowała grupka dalekich krewnych, którzy ściągnęli na pogrzeb i przez chwilę czuli się ważni z tego powodu, Ogromne doświadczenie Cynthii podpowiedziało jej, że przyjechali oni do Constance Parva tylko na pogrzeb i że o, jadą zaraz po odczytaniu testamentu.
Inspektora Sloana niepokoiło przypuszczenie, że tego dnia zostanie odczytany testament Billa Fenta.
- Nie pojmuję, dlaczego miałby to być powód do niepokoju - powiedział z rozdrażnieniem nadinspektor Leeyes.
- Jeśli ktoś zdecydował się go zabić - zaprotestował Sloan - może skorzystać z jego śmierci, zanim go zdołamy powstrzymać.
- Niech pan nie przesadza, Sloan, niech pan będzie rozsądny - powiedział Leeyes. - Nawet gdybyśmy przekazali całą sprawę Crosby'emu, od czego niech nas Bóg broni - dodał pośpiesznie i wzniósł błagalnie oczy ku niebu -twierdzę, że nawet on rozwiązałby ją, zanim jakikolwiek znany nam prawnik rozwikłałby sprawę majątku Fenta -lub zresztą kogokolwiek innego.
- Może, ale...
- Przecież my też chcemy wiedzieć, co jest w tym testamencie, prawda? Własność może być obciążona dużą hipoteką, zastawami i tym podobnie. Że już nie wspomnę -dodał Leeyes zapalając się do tematu - o różnych bękartach i innych ewentualnościach.
- Zmarł i nikt nigdy nie nazywał go ojcem? - poddał Sloan z ironią.
- Ludzie mówią w testamentach to, co naprawdę mają na myśli - oświadczył nadinspektor. - Chyba tylko ten jeden jedyny raz.
- Nawet, jeśli tak by było...
- Dyskretne zasięgnięcie informacji, tylko to możemy zrobić, Sloan, o ile wszystko jest w porządku lub jeśli wystraszyliśmy podejrzanych. Nie możemy dopuścić, aby wszyscy się zorientowali, jakie mamy wątpliwości.
- Nie możemy.
- A jeślibyśmy wstrzymali odczytanie testamentu, doradcy prawni Fenta wszczęliby piekło, powołując się na przepisy, na prawo, na lewo i w środku.
- Tak, proszę pana. - W chwilach zadumy inspektor Sloan lubił uważać się za podporę prawa, ale teraz nie był odpowiedni moment, żeby to powiedzieć.
- Jest jeszcze jedna rzecz, Sloan.
- Tak?
- Gdyby prasa dowiedziała się o tym zbyt wcześnie...
Sloan skinął głową. Nie musiał nic mówić. Jeśli była jakaś dziedzina na świecie, w której zgadzał się całkowicie z nadinspektorem Leeyesem, była to właśnie prasa.
- ... to cała sprawa - ciągnął dalej jego zwierzchnik -zostałaby szeroko rozgłoszona.
- Jeśli jest jakaś sprawa - przypomniał mu Sloan.
- Jeśli jest jakaś sprawa. A jeśli jej nie ma, to co mamy robić?
- Wpakowaliśmy się w kłopoty - zgodził się zgryźliwie Sloan. - Po samą szyję.
Nadinspektor wskazał palcem sprawozdanie na biurku.
- “Zmarł wskutek pęknięcia aorty...”, nie ma co do tego żadnej wątpliwości. W tym cały kłopot.
- Znaleziono szkodliwą substancję - powiedział Sloan. - Tak przynajmniej stwierdził doktor Dabbe... - Tu przerwał. - Tak sądzę.
Leeyes żachnął się. - Dużo nam pomoże nasz przyjaciel, patolog. Aha, jeszcze raz pociągnąłem go za język.
- O?
- Nie uwierzy pan, Sloan.
- Naprawdę?
- Okazuje się, że trucizna jest jak uroda - powiedział nadinspektor ze złością. Sloan czekał.
- Zależy od patrzącego - warknął Leeyes.
- Niemożliwe.
- Tak powiedział. Sposób działania trucizny nie ma nic wspólnego z prawem. Ani wynik zatrucia. Wszystko polega na intencji osoby, która ją podaje.
- A więc nawet gdyby to, co tam było, nie zaszkodziło mu, lecz gdyby podający miał taki zamiar, wówczas byłoby to podstawą oskarżenia.
- Tak właśnie jest.
Sloan zastanawiał się nad tym przez chwilę w milczeniu.
Nadinspektor wskazał na telefon na swoim biurku. -Próbowałem przed kilkoma minutami raz jeszcze do niego zadzwonić, ale nie ma go w szpitalu. Przypuszczam, że wyszedł poszukać włosa, który mógłby podzielić na czworo.
Sloan wciąż jednak myślał o Billu Fencie. - Wyjaśnijmy to sobie, szefie. Umarł na skutek @obrażeń poniesionych w wypadku samochodowym.
- Słusznie.
- Obecnie sprawdzamy, czy przedtem ktoś nie próbował go zabić.
- Świetnie to pan zrozumiał.
- Co byłoby usiłowaniem morderstwa.
- Słusznie - zgodził się nadinspektor. - Lub morderstwem i kropka.
- Jak to?
- Jeśli wypadek był następstwem trucizny.
- Prawnikom będzie to odpowiadało, prawda?
- Mniejsza o prawników - mruknął Leeyes. - Doskonale umieją sobie radzić. Ale co z nami?
- Jak najbardziej się z tym zgadzam -powiedział Sloan żarliwie. - Chciałbym mieć wyłącznie zwykłe przypadki uduszenia. Wtedy wiadomo przynajmniej, na czym się stoi.
W toku prowadzonych osobiście dochodzeń Sloan przeprowadził już rozmowę z profesorem Berry, który nie powiedział mu nic nowego; odwiedził także doktora Washby w domu i w gabinecie przyjęć.
- On wciąż jeszcze mieszka nad gabinetem - zauważył Crosby, kiedy ich wóz wjechał do miasteczka. -Jak wielu prowincjonalnych lekarzy.
- Dobrze. - Sloan spojrzał z aprobatą na przyjemny, gregoriański dom w środku High Street w Constance Parva. - A zatem prawdopodobne, że go zastaniemy.
- Pani Washby? - zwrócił się Crosby do miłej młodej kobiety, która otwarła drzwi. - Chcieliśmy...
- Jestem sekretarką - rzuciła dziewczyna lakonicznie. -Może zechcą panowie tu zaczekać.
Kiedy wyszła, Sloan spojrzał w sufit i powiedział w przestrzeń: - Kiedy zacząłem pracę w policji, ostrzeżono mnie, abym nigdy nie podawał ręki lokajowi.
Przystojna osóbka znów się pojawiła.
- Doktor właśnie kończy swoje popołudniowe przyjęcia. Zaraz panów przyjmie. Proszę tędy.
- Tylko kilka słów, panie doktorze, jeśli pan pozwoli -zaczął Sloan swobodnie. Zauważył, że sekretarka wychodziła z pokoju bez pośpiechu. - Rozmawiałem już z profesorem Berry, ponieważ nasz Wydział Ruchu prosił o sprawdzenie kilku szczegółów w związku z sobotnim nieszczęśliwym wypadkiem.
- Rozumiem. - Doktor Washby poruszył energicznie głową. Był wprawdzie lekarzem prowincjonalnym, lecz nie było w nim nic z wiejskiego lekarza. Jego garnitur pochodził z Londynu, a w jego sposobie bycia nie widać było cech małomiasteczkowych.
- Czy zmarły był zupełnie zdrowy...? - spytał Sloan.
- O ile mi wiadomo, nic mu nie brakowało - wyjaśnił Washby. Przysunął do siebie terminarz. - Czy będę potrzebny na przesłuchaniu?
- Nie sądzę, doktorze, nie w tym stadium. Ale był pan jego domowym lekarzem?
- Tak. - Doktor przeciągnął ręką po włosach. - To znaczy, odkąd tu jestem. A przed tym był nim doktor Whittaker, mój poprzednik.
- Wzrok?
- Nie przypominam sobie, żebym mu kiedykolwiek badał. - Washby zmarszczył brwi. - Ale nigdy się na oczy nie skarżył i był znakomitym strzelcem.
- A może jakieś nagłe zawroty głowy - albo coś w tym rodzaju?
Doktor wzruszył ramionami. - O tym także nic mi nie wiadomo. Tego rodzaju objawy mogłyby jednak wytłumaczyć wypadek. Dostaje się naturalnie zawrotu głowy także ze zwykłej niestrawności. Nie musi to być nic poważnego. -Skrzywił się, ściągając wargi. - O Boże, inspektorze, tak bardzo żałuję, że sam nie odwiozłem starego Berry do domu w sobotę wieczorem - wówczas to wszystko może by się nie zdarzyło.
- Niemniej - zauważył Sloan - mogłoby się mimo wszystko zdarzyć.
- Co? Jak? - Washby znów spojrzał spod oka. - Zawsze biorę zakręt Tappefs Corner w ślimaczym tempie. Byłem już przy zbyt wielu wypadkach w tym miejscu. Paskudny odcinek drogi. Należałoby koniecznie coś z tym zrobić.
- Myślałem o tym drugim kierowcy - wyjaśnił Sloan.
- Zapomniałem o nim - przyznał natychmiast doktor. -Tak. On mógłby mnie także porządnie stuknąć. Właściwie nas. Była ze mną żona. Mogła to być równie dobrze całkowicie jego wina. Prawdopodobnie była. Fent był dobrym kierowcą.
- Zawsze trudno jest ustalić winnego - zauważył sentencjonalnie Sloan.
- Zwłaszcza gdy jeden kierowca nie żyje...
- Zwłaszcza gdy nie wchodzą w grę żadne skrzyżowania - powiedział spokojnie Sloan. Zaskakujące było, jak wiele kłopotów inspektora Harpe'a miało reperkusje w innych działach policji.
Washby skinął głową. - Właśnie. A wyjaśnienie tego nie przywróci życia Fentowi.
- Nie. - Sloan urwał. - Zastanawialiśmy się, doktorze, czy nie miał jakiegoś zmartwienia - czegoś, co mogłoby
3 - Lekka żałoba zakłócić jego koncentrację. Na ogół stwierdzamy, że większość kierowców, którzy mają wypadki drogowe, ma jakieś kłopoty. - To było także credo drogowe Szczęśliwego Harry'ego.
Lekarz wydął wargi. - Nie wydaje mi się. W każdym razie nie wiem o niczym takim. Był naturalnie ten projekt rozbudowy, ale...
- Jaki projekt rozbudowy?
- To jeszcze nie zostało zrealizowane. Sądzę jednak, że będzie. Zeszłego roku założono w mieście główną sieć kanalizacyjną wbrew opinii panny Paterson i innych starych mieszkańców, którzy nie mogli się z tym pogodzić. Zaraz po tym towarzystwa nieruchomości zaczęły penetrować w okolicy. - Uśmiech przemknął mu po twarzy. -Szczury kanałowe, jak nazwała ich Cynthia Paterson i jej przyjaciele.
- I co?
- Chcieli wykupić część gruntów Billa Fenta. Są to prawie jedyne grunta w okolicy, na jakie ci z planowania daliby zezwolenie, bo położone są blisko centrum miasta. W obrębie zainteresowania miasta, jak to ktoś określił -cokolwiek to znaczy. - Washby skrzywił się. - Fent nie mógł ich sprzedać z powodu jakiegoś majoratu na majątku czy czegoś podobnego, a przedsiębiorcy nieruchomości nie chcieli wziąć w dzierżawę. Nie opłaca się to teraz, jak przypuszczam, a oni nie są głupi.
- Nie bardzo rozumiem, co...?
- Bili próbował zdobyć pieniądze, aby samemu zrealizować ten plan. Wspominał mi o tym. Zdaje mi się, że martwiło go to trochę. Był przecież obarczony tą dużą posiadłością, musiał ją utrzymywać, a niewiele mógł z tym zrobić.
- Czy przepisał mu pan coś na uspokojenie?
- Nie pamiętam. - Doktor spojrzał na Sloana pytająco, podnosząc brwi. - Mogę jednak sprawdzić.
- Gdyby pan zechciał.
Washby przycisnął przełącznik i pochylił się mówiąc do swojego rodzaju skrzynki komunikacyjnej: - Jean, proszę mi przynieść kartę pana Fenta. Oto jest. Nie, nic tam nie ma, inspektorze. Nic mu nie zapisałem na uspokojenie.
- A co z jego żoną?
Washby zawahał się. - Nie umiem nic powiedzieć. Pani Fent nie jest moją pacjentką. Zdaje mi się, że chodzi do jakiejś lekarki w Berebury, ale musiałby ją pan sam o to zapytać.
Sloan kiwnął głową z zadowoleniem. - To będzie, jak przypuszczam, nasza pani doktor Harriet Baird. Dużo pań do niej chodzi.
Cynthia Paterson zajęła się znów najważniejszymi żałobnikami - tymi, którzy zostaną, kiedy dalsi krewni już odejdą.
Helen Fent, wdowa, Annabel Pollock, kuzynka, i Quentin Fent, kuzyn. Razem ze zmarłym Billem Fentem było w sobotę wieczór dwanaście osób.
O mały włos nie było o jedną osobę więcej. Cynthia była bardzo punktualna tego wieczoru - przyszła nawet jako pierwsza.
- Wiem, że zjawiłam się za wcześnie - tłumaczyła się przed Billem, gdy otworzył drzwi. - Tak to bywa z rowerami.
- Są wciąż szybsze od motoru spalinowego - zgodził się Fent z powagą. - Proszę wejść. Mamy jeszcze jednego gościa. Pan Peter Miller. Rozmawiałem z nim właśnie o granicy między naszymi posiadłościami.
- Dobry wieczór, panno Paterson - przywitał ją farmer.
- O, przeszkadzam panom - powiedziała zmieszana.
- Właśnie wychodziłem - zapewnił ją Miller wychylająć resztkę ze swej szklanki. - Nieprawdaż? - zwrócił się do gospodarza.
- A zatem - reasumował Bili Fent z powagą - uzgodniliśmy, że zaraz w poniedziałek rano wezmę kilka pali od Grega Fitcha i zrobi się coś z tym ogrodzeniem.
- Dobrze. Moje rasowe krowy na pewno tak samo szkodzą pana krzewom jak pana krzewy moim krowom.
- To prawda - zgodził się Bili.
- Dobre parkany - to dobrzy sąsiedzi - dodał Miller sentencjonalnie.
- Dopóki nie chce się wytyczać granic na nowo - wtrąciła z ożywieniem panna Paterson, gdyż wyczuła jakieś podskórne napięcie. Dwaj mężczyźni stojący twarzą w twarz byli do siebie dziwnie podobni w swym hamowanym gniewie. Jak dwa koguty już w pozycji bojowej, lecz wstrzymujące się jeszcze od walki. - Słyszałam, że mały Tom Pennyfeather ma jeszcze mnóstwo siniaków.
Mężczyźni roześmieli się i napięcie minęło.
- Naprawdę nie chce pan zostać na kolacji? - zapytał Bili Fent, gdy dzwonek przy drzwiach znów zadzwonił.
- Naprawdę nie, dziękuję bardzo - Miller odstawił swoją szklankę, w której lód jeszcze nie stopniał. - Muszę już iść. Nie miałem zamiaru zawracać panu głowy w sobotni wieczór - dodał burkliwie.
- Myślę, że nawet takie rasowe krowy jak pana nie rozróżniają dni tygodnia - zażartował już całkowicie opanowany Fent.
Miller uśmiechnął się szeroko. - Jeszcze nie. Choć są naprawdę przemiłe.
- Dobrze, że nie został - powiedział Bili, gdy młody farmer odszedł. - Byłoby nas trzynaścioro przy stole. Helen byłaby niezadowolona.
- Zapewne.
- To przynosi pecha.
- Z powodu Judasza - powiedziała Cynthia.
- Ja sam nie jestem przesądny. x
- Oczywiście że nie - przytaknęła panna Paterson. - Po prostu nie chciałby pan, aby było trzynaście osób przy stole. -•
- Pani sobie ze mnie żartuje. - Zatrzymał się idąc do drzwi. - Ach, proszę, niech pani nie zapomni powiedzieć Annabel, że podoba się pani jej dekoracja kwiatowa. Bardzo jej zależy na pani zdaniu... spędziła przy tych kwiatach cały dzień, podczas kiedy Helen przygotowywała jedzenie. Milly Pennyfeather przyjdzie zmyć naczynia.
Ale Cynthia wcale nie lubiła dekoracji kwiatowych Annabel Połlock. Jej niechęć nie miała jednak nic wspólnego z samym ułożeniem kwiatów. Annabel miała artystyczną duszę, znała się na kolorach i rysunku, a jej dekoracje kwiatowe oglądało się zawsze z przyjemnością.
Cynthii nie odpowiadały kolory. Czerwień i biel. Żadna pielęgniarka nie wstawiłaby ich razem do wazonu pacjenta na swojej sali, gdyby to od niej zależało. Razem z innymi kolorami tak, ale nie tylko te dwa. Czerwień oznacza krew, biel jest symbolem śmierci.
Pechowe. Annabel była pielęgniarką, powinna to wiedzieć.
Trumna Billa Fenta dotarła teraz do stopni prezbiterium.
- , ,Nie przynieśliśmy z sobą nic na ten świat - zaintonował według anglikańskiego obrządku proboszcz Constance Parva - i na pewno nic nie zabierzemy”.
Peter Miller mógł równie dobrze zostać w Strontfield Park w sobotę wieczór, choć byłby trzynasty - pomyślała panna Paterson. Billa Fenta nie mogło spotkać większe nieszczęście, niż go spotkało.
Rozdział IV
Sloan wiedział, dlaczego Crosby w czasie pogrzebu myślał wciąż o anatomii zmarłego. Zaczęło się to podczas odwiedzin u patologa. W środę po południu.
- Niech pan wejdzie, Sloan, niech pan wejdzie! - zawołał wesoło doktor Dabbe, kiedy policjanci zapukali do drzwi szpitalnego laboratorium. - Witam w naszym miejscu pracy. To konstabl Crosby towarzyszy panu? Twarz wydawała mi się znajoma. Wejdź, chłopcze. Będzie to dla ciebie bardzo interesujące a zarazem pouczające doświadczenie. - Machnął ręką. - A to, panowie, doktor Writtle z Wydziału Spraw Wewnętrznych. Jest analitykiem.
Czwarty mężczyzna w laboratorium skłonił się sztywno policjantom.
- Powinienem, zdaje się, pamiętać, aby nazywać pana chemikiem-analitykiem, co, Writtle? - zapytał Dabbe.
- Nie jestem przecież specjalistą od analizy rynku papierów wartościowych.
Patolog uśmiechnął się chytrze. - Ani też psychoanalitykiem.
- Broń Boże - z przekonaniem zaprzeczył Writtle. -Lubię wiedzieć, co robię.
- Wszyscy tak mówimy - zawtórował Dabbe. - To, co teraz robimy, jest bardzo interesujące... ale, Sloan, dlaczego taka ponura mina?
- Nie lubię interesujących przypadków, doktorze - wyjaśnił lakonicznie Sloan. - W przypadkach, które wy nazywacie interesującymi, zawsze jest bardzo dużo pracy.
- Słyszysz, Writtle? - wykrzyknął patolog. - Dobrze, że nie potrafię się zbytnio przejmować.
- Powinieneś spróbować, jak to jest w urzędach, Dabbe - powiedział analityk jowialnie. - Nie można się tam przejmować. Wytyka się tam nam wszystko. A Wydział Spraw Wewnętrznych zawsze zbiera to, czego nie można przypisać komuś innemu.
- W każdym razie, Sloan - odezwał się tym razem poważniej doktor Dabbe - mamy tutaj nielichy problem, prawda, Writtle?
- Przyjemniutki - potwierdził rozsądnie Writtle. - Zaznaczam, inspektorze, że nie mielibyśmy wcale problemu, gdyby ten oto doktor Dabbe nie miał oczu szeroko otwartych. Zapewniam pana, że nie każdy patolog okręgowy wykryłby to, co on w-sekcji po zwykłym wypadku drogowym.
- No, no, Writtle - zaprotestował doktor Dabbe z należytą skromnością - każdy zauważyłby te krwinkotoki podosierdziowe.
- A co wobec tego z ustaniem dopływu powietrza do płuc? - odparł Writtle. - Podobnie jak wyniki dotyczące migotania komór.
- To prawda.
- Jestem przekonany, że dziewięciu patologów na dziesięciu przypisałoby to pierwotnemu niedokrwieniu mięśnia sercowego.
- Ależ nie.
- Zwłaszcza jeśli istniało zwężenie naczyń wieńcowych...
Sloan zakaszlał. - Panowie...
- I to - dorzucił z uznaniem Writtle - zanim pan dotarł w pobliże żołądka.
- Musi się pan zgodzić - zaznaczył patolog - że był trochę za młody na taką niedomogę serca.
- Właśnie! - przyznał Writtle. - To mam na myśli. Nie każdy pamiętałby, że u młodych aorta może być zwężona z minimalnymi zmianami miażdżycowymi.
Sloan wygładził kartki swojego notesu.
- Panowie - odezwał się ponownie, tym razem głośniej - czy moglibyśmy zacząć od początku...
Obydwaj mężczyźni odwrócili się ku niemu.
- Żołądek - powiedział szybko patolog.
- Źródło wszystkich zaburzeń - wtrącił Writtle.
- Oto żołądek. - Doktor Dabbe wyciągnął duży, szczelnie zamknięty słój i pchnął go po stole laboratoryjnym w kierunku Sloana i Crosby'ego. - Zwany inaczej dowodem rzeczowym A.
Sloan rzucił szybkie spojrzenie na słój, po czym odwrócił wzrok.
Crosby otworzył szeroko oczy i ślubował sobie, że już nigdy nie będzie jadł flaczków. Nigdy.
- Napięcie ścian żołądka wydaje mi się wyraźnie zmniejszone - powiedział Dabbe. - Co pan o tym sądzi, Writtle?
- Wyraźnie. - Analityk wskazał kościstym palcem zawartość słoja. - Nie ma jednak żadnego podrażnienia błony śluzowej dwunastnicy. Wszystko na to wskazuje...
- Właśnie - przerwał patolog.
- Żołądek... - zaczął Sloan zabierając się do pisania.
- Och, Sloan, naprawdę to interesująca jest wątroba -powiedział doktor Dabbe.
Jakby wywołany czarodziejską sztuczką pojawił się drugi słoik i przemknął po stole. Widniała na nim etykietka B. Zatrzymał się tuż przed Crosbym. Crosby przełknął dość głośno, bąkając coś o wegetarianizmie.
- Dobrze, a zatem wątroba - westchnął Sloan, notując to z kolei.
- Interesujące w wątrobie jest to - zaczął doktor Dabbe tonem zachęty - że... co to, inspektorze, pana pomocnik jakoś dziwnie zzieleniał... czy dobrze się czujesz, chłopcze? Hola, Writtle, proszę go podtrzymać, żeby nie upadł. Posadźcie go na krześle. Może lepiej włożyć mu głowę między kolana? - zapytał z niepokojem. - Wiecie, od
trzydziestu lat nie miałem żadnego żywego pacjenta... nigdy ich nie lubiłem, bo czasem niegrzecznie odpowiadali. Ciekawe, co go przyprawiło o mdłości. - Patolog rozejrzał się po laboratorium szpitalnym, które od podłogi do sufitu wypełnione było makabrycznymi okazami, nie zauważył nic szczególnego i spojrzał raz jeszcze na Crosby'e-go. - Co, już lepiej? Dobrze A zatem, Sloan, na czym to ja skończyłem?
- Doszliśmy do tego, że wątroba była interesująca -podpowiedział mu spokojnie Sloan. Starał się nie patrzeć na Crosby'ego. Tamten kręcił się niespokojnie na krześle z głową między kolanami, nie była to pozycja odpowiednia dla policjanta odkomenderowanego do pomocy w śledztwie dotyczącym sprawy poważniejszej niż zagubiona pompka do roweru. Sloan - policjant z krwi i kości - odwrócił się od tego niezbyt budującego widoku.
- Tak, wątroba była rzeczywiście interesująca - kontynuował doktor Dabbe. - Bardzo interesująca.
- W jakim sensie, doktorze?
- Wątroba zawierała więcej... e... obcej substancji, niż było jej w krwi obwodowej - wyjaśnił patolog - przy czym równocześnie... niech pan pamięta, Sloan... trochę tej substancji, cokolwiek to było, znajdowało się jeszcze w żołądku.
- Rozumiem, doktorze - powiedział Sloan - a to znaczy...
Tym razem analityk z Wydziału Spraw Wewnętrznych odpowiedział na jego pytanie. - Sytuacja taka oznacza, inspektorze, że śmierć nastąpiła przed całkowitym wchłonięciem substancji i niezbyt długo po jej zażyciu.
- A gdyby śmierć nie nastąpiła wówczas - spytał Sloan - to kiedy powinna była nastąpić - jeśliby w ogóle do tego doszło?
- Przypuszczaliśmy, że będzie pan chciał wiedzieć, kiedy - powiedzieli dwaj naukowcy unisono.
- Pracowaliśmy trochę nad tym - dodał doktor Dabbe.
- Ale jeszcze nie wiemy wszystkiego - wyjaśnił doktor Writtle.
- Tyle, żeby móc powiedzieć... - zaczął Dabbe.
- Jedynie w przybliżeniu, zaznaczam - wtrącił ostrożnie doktor Writtle.
- Doprawdy? - szepnął cicho inspektor. Zrobił wszystko, aby zabrzmiało to zachęcająco. Jeśli pójdzie dalej w tym tempie, to spędzą całą noc w laboratorium, na co miał równie mało ochoty, co Crosby.
Patolog obracał ołówek w palcach. - Przyjmując, że nie wezwano by pomocy lekarskiej lub, że nie byłaby dostępna...
- Sądzę, że możemy to przyjąć, doktorze - rzekł Sloan.
- I że żadne zabiegi lecznicze nie zostałyby podjęte...
- Tak?
- Sądzę, że nasz obiekt zmarłby...
Inspektor podniósł wzrok. Zapomniał, że doktorzy, będąc patologami sądowymi, nie mieli pacjentów, tylko obiekty.
- Sobotniej nocy - ciągnął Dabbe. - Co pan myśli, Writtle?
Writtle pogładził swą brodę. - Naturalnie, jestem tylko analitykiem, ale powiedzmy, gdzieś między trzecią a piątą nad ranem...
- A więc ma pan, Sloan - powiedział wspaniałomyślnie doktor Dabbe. - W środku nocy. Czego pan jeszcze chce?
Proboszcz, obserwując najważniejszych żałobników, rozpoczął teraz - jak przystało - krótkie wyliczenie zasług zmarłego. Panna Paterson nie słuchała zbyt uważnie pożegnalnych hołdów duchownego. Słyszała już to wszystko przedtem. Poza tym, myślała o czymś innym. Nie była jednak na tyle zaabsorbowana, aby nie zauważyć, że
Ursula Renville płacze od kilku minut, a młoda żona doktora Washby bliska jest już łez. Cynthii - o dziwo -sprawiło to przyjemność - niedobrze jest, jeśli lekarz w małym miasteczku ma nieczułą żonę.
Jak można było przewidzieć, oczy pani Marchmońt zostały suche. Cynthia wiedziała, że Marjorie nie zapłacze, choć znała Billa Fenta chyba lepiej niż ktokolwiek inny. I nigdy nie będzie płakała. Nie była osobą manifestującą swoje wzruszenia. Cynthia również nie miała skłonności do łez. Niezamężne kobiety nie płaczą. Odkryła to już dawno. Kiedy stwierdziła, że nie ma nikogo, kto by pocieszał ją w płaczu... Ponadto jako córka proboszcza, była bardziej oswojona ze śmiercią - a może jako ogrodniczka zdawała sobie sprawę, że wszystko, co żyje, rośnie i kwitnie, kończy śmiercią.
Proboszcz doszedł teraz do ostatniej modlitwy i karawaniarze wysunęli się do przodu... ta zmiana także nastąpiła z czasem - pomyślała Cynthia. - Był okres, kiedy trumnę nieśli ludzie bliscy zmarłemu - towarzysze pracy, pracownicy, przyjaciele, krewni - tak zwana ostatnia posługa. Zwyczaj ten zaginął podobnie jak podzwonne. Ludzie, którzy teraz wystąpili, byli obcy dla niej i na pewno także dla rodziny Fenta. Podłożyli ramiona pod dębową trumnę, obrócili się niepewnie i zaczęli kroczyć z powrotem wzdłuż prezbiterium.
Rodzina postępowała za nimi.
Kiedy odwróciła oczy od tej smutnej procesji, zastanowiła się, dlaczego to robi. Co za prymitywne uczucie nie pozwala człowiekowi patrzeć na smutek i strach, choć bez zmieszania obserwuje radość i gniew. Myśl ta błąkała się jej po głowie, podczas gdy starała się zatrzymać wzrok na pulpicie - na rzeźbach ołtarza - na kaplicy Matki Boskiej, byle tylko nie uchwycić wzroku Helen Fent. Przeciwieństwa - rozmyślała uparcie - zawsze są intrygujące. Ojciec jej miał raz kazanie o alegorycznych postaciach wyobrażających cnoty i grzechy na fresku Giotta w kaplicy w Padwie. Wyliczała je sobie, kiedy najpierw trumna, potem żałobnicy przeszli obok jej ławki. Sprawiedliwość i Niesprawiedliwość; Nadzieja i Rozpacz; Wstrzemięźliwość i Gniew; Roztropność i Głupota; Wiara i Bezbożność; Miłość i Nienawiść. Te dwa ostatnie były tematem doskonałego kazania wielebnego Wilfryda Patersona.
Ostatni z rodziny zniknęli z oczu i w kościele zrobiło się nieco swobodniej.
Pani Washby udało się teraz zapanować nad płaczem. Ursula Renville załkała po raz ostatni, a Marjorie March-mont znów zmieniła zdanie o kwiatach. Wyszła z ławki i jeszcze raz je poprawiła.
Z mężczyzn, profesor Berry robił wrażenie starego i smutnego, a Washby wyglądał jakby lekko zniecierpliwiony. Cynthia pomyślała z pobłażliwością, że łączy się to z zawodem lekarza. Daniel Marchmont - zawsze trudno było zauważyć usuwającego się w cień Marchmonta -czekał, aby jego żona skończyła poprawianie kwiatów. Richard Renville, najbardziej taktowny z mężczyzn, obrócił się do Cynthii i rozmawiał z nią półgłosem, aby przez ten czas jego żona mogła wrócić do równowagi.
- Musiał to być właśnie zakręt Tappefs Corner - westchnął. - Bili znał to miejsce równie dobrze, jak wszyscy tutaj. Może nawet lepiej.
- To nieprzyjemny odcinek drogi, nawet na rowerze -powiedziała Cynthia. - Ja sama niekiedy schodzę tam i idę pieszo.
- To był zawsze niedobry odcinek drogi - zadumał się Renville. - Mój dziadek wywrócił się tam raz ze swoją bryczką, choć muszę przyznać, że wracał wtedy do domu z targu.
- Bili nie wracał do domu z targu - zauważyła Cynthia.
- Wiem - Renville pojął natychmiast, o co jej chodzi. -I wcale się nie spieszył. Rozumiałbym, gdyby to był jeden z młodych Pennyfeatherów w posklecanym starym gruchocie. Ale nie Bili. Jeden z najlepszych kierowców po tej stronie Calleford.
- I jeden z najlepszych wozów - dodała wstrzemięźliwie
Cynthia.
- Co... ach, tak, naturalnie. Na pewno wszystko było w porządku.
- Więc może ten drugi kierowca... - rzuciła.
Renville potrząsnął głową. - Nie wygląda mi na to. Chłop po trzydziestce. Żonaty, dwoje dzieci. Zrównoważony człowiek, jak słyszałem. - Renville był człowiekiem, który zawsze potrafił zebrać wszelkie dostępne informacje. Pewnym ludziom zawsze się to udaje.
- To było combi - Cynthia sama gdzieś to usłyszała. -Żaden wóz sportowy ani nic w tym rodzaju.
Renville omal nie zachichotał. - Uważa pani, że samochód często świadczy p człowieku?
- Czyż nie?
- Może - zgodził się szeptem (jak przystało z tej okazji). - Pora już, żebyśmy wymienili nasz wóz, a żadne z nas nie chce. Para zacofańców, ci Renville'owie z Constance Par-va. - Wsunął rękę pod ramię żony, kiedy skierowała się w stronę przejścia. - Prawda, najdroższa?
Ursula Renville skinęła głową.
Panna Paterson zaczekała chwilę, a potem i ona wyszła z ławki. Stwierdziła, że stoi miedzy młodym farmerem, Peterem Millerem, i Herbertem Kelwayem.
- To smutny dzień dla Constance Parva - rzekł sklepikarz. - Nie ma zbyt wielu takich jak nasz pan Fent.
- Na pewno nie mógłbym mieć lepszego sąsiada - dodał Miller z emfazą, która, jak sądziła Cynthia, była dla niej przeznaczona.
W odpowiedzi przypomniała sobie zdanie, którym posłużyła się już na niejednym pogrzebie. Było przydatne w tych niedogodnych momentach, kiedy wypadało mówić jedynie o zmarłych - a powiedziano już o nich wszystko, co się dało powiedzieć.
- Słońce zaszło dla niego, kiedy był jeszcze dzień -powiedziała półgłosem.
Wszyscy w kościele stali teraz i Crosby skorzystał ze swej pozycji na samym końcu kościoła i ze swego wzrostu (znacznie przekraczającego minimalne wymagania policyjne), aby przyjrzeć się reszcie żałobników. Obserwował z tyłu ich głowy, każdą z osobna, tak uważnie, że zirytowany Sloan szepnął mu: - Czyżby miał pan na drugie imię Lombroso, Crosby?
- Nie - odpowiedział szeptem. - Edward. - Nastąpiła pauza. - Kto to jest Lombroso?
- Taki Włoch, który uważał, że złych ludzi można rozpoznać po kształcie ich uszu.
- Aha. - Znowu pauza. Potem: - A można?
- Nie wiem - westchnął Sloan. - Nie jest to takie proste.
Żałował, że nie towarzyszy mu dziś sierżant Gelven zamiast Crosby'ego. Gelven był policjantem do szpiku kości - można by powiedzieć po odciski palców - i w dodatku energiczny, odpowiedzialny i zaradny. I oczywiście, było to widoczne.
- Po raz pierwszy szukam przestępców na pogrzebie -Crosby znów zaczął szeptem pogawędkę.
- Może ich tu wcale nie ma - odparł Sloan, choć sam w to nie wierzył. Wszyscy, którzy mieli coś wspólnego z przyjęciem u Fentów, byli obecni na pogrzebie, nawet właściciel sklepu spożywczego, dostawca do Strontfield Park, i sąsiad-farmer, który przyszedł tam przed przyjęciem.
- Na pewno są, inspektorze - syknął z przekonaniem Crosby. - Zawsze rodzina lub przyjaciele wykańczają człowieka...
Sloan chrząknął. Tak było rzeczywiście dziewięćdziesiąt razy na sto.
- ... i na pewno tu są - ciągnął dalej Crosby. - Na samym przodzie.
- Dobrze, dobrze. Przyrzekam, że zaczniemy od rodziny, jak zwykle. - Spojrzenie inspektora powędrowało w kierunku ławek najbliższych trumny, a myśli jego nie odbiegały zbytnio od myśli panny Paterson.
- Okaże się, że to ktoś najbliższy i najdroższy, mogę się założyć, inspektorze - orzekł Crosby z beztroską pewnością siebie, właściwą młodym ludziom.
- Zapamiętam to sobie - powiedział Sloan uroczyście. -Sto do jednego?
- Chyba że był to czysty przypadek - zastrzegł się szybko policjant.
- Nie ma czegoś takiego, jak czysty przypadek, Crosby -szepnął Sloan cicho, lecz zdecydowanie - i im wcześniej pan to pojmie, tym lepiej.
Sloana nauczył tego inspektor Harpe z Wydziału Ruchu. Są tylko dwa rodzaje wypadków, twierdził melancholijny Harpe, spędziwszy połowę życia na badaniach każdego nieszczęśliwego przypadku i wypadku w hrabstwie Cal-leshire. Szczęśliwy Harry zawsze twierdził, że zdarzają się wypadki wskutek nieumiejętności albo takie, które musiały się zdarzyć - ale nigdy, nigdy nie ma czystych przypadków.
- A zresztą, Crosby - dodał jeszcze Sloan na poparcie swego stwierdzenia - jakakolwiek była ta szkodliwa substancja, którą zmarły połknął, nie zaszkodziła nikomu innemu, prawda?
- Nie, inspektorze. W każdym razie nie słyszeliśmy o tym. - Od poniedziałku Crosby miał zająć się Milly Pennyfeather, która w sobotę pomagała w kuchni w Strontfield Park, i sprawdzić dyskretnie, czy u innych gości i rodziny pojawiły się jakieś niepokojące objawy.
Nie było takich objawów.
Po otrzymaniu sprawozdania patologa, również Sloan przeprowadził wiele dyskretnych wywiadów. To, co dotychczas ustalił, absolutnie na nic się nie zdało.
Mowa pogrzebowa proboszcza także niczego nie wniosła. Inspektor Sloan, podobnie jak Cynthia Paterson, przebywał w tej okolicy zbyt długo, aby takie oracje robiły na nim jakieś wrażenie. Natomiast w przeciwieństwie do Cynthii pamiętał zawsze, że ten, kto je wygłasza, nie mówi pod przysięgą. A duchowni to też tylko ludzie. To jeszcze jedna prawda, do jakiej się dochodziło po przeżyciu roku lub więcej na szerokim świecie.
Sloan nie wiedział, jakie wrażenie wywarły starannie dobrane słowa proboszcza na siedzących w przedzie. Z pewnością wywołały one niepokój u jednego przynajmniej człowieka siedzącego z tyłu: tego, który stał tuż obok. Dobrze się stało, że obaj policjanci znajdowali się na samym końcu kościoła, bo chrapliwy szept Crosby'ego nie był dostatecznie cichy.
.- Jesteśmy jak para moskitów w kolonii nudystów, prawda, inspektorze? - syknął wesoło. - Martwimy się, bo nie wiemy, od kogo zacząć.
Rozdział V
Tu właśnie nie masz racji, chłopcze - pomyślał Sloan, lecz nie wypowiedział tego na głos.
Jeśli chodzi o Sloana, to sprawa już się zaczęła. Zaczęła się w laboratorium doktora Dabbe w środę po południu. W tym dniu, kiedy był tam doktor Writtle i kiedy Crosby'e-mu zrobiło się słabo: nic dziwnego, że wolał o tym zapomnieć.
- W środku nocy - powiedział patolog. - Czego pan jeszcze chce, Sloan?
W danym przypadku inspektor Sloan chciał więcej od bezstronnej nauki - dużo więcej niż stwierdzenie, kiedy nastąpiłaby śmierć Billa Fenta, gdyby nie było wypadku samochodowego.
- Przede wszystkim chciałbym wiedzieć dokładnie, co Fent zażył - nalegał - i w jakiej postaci. - W tym momencie stwierdził z zadowoleniem, że Crosby powoli prostuje się na krześle i odzyskuje świadomość.
- Tu mamy coś, inspektorze. - Doktor Writtle chwycił dwie mniejsze butelki i pchnął je po stole laboratoryjnym w kierunku żołądka i wątroby, które przyprawiły o mdłości Crosby'ego. - To powinno nam powiedzieć, co spowodowało śmierć.
Obie butelki były z ciemnego szkła. Sloan zauważył z ulgą, że zawierały tylko jakiś proszek. Nawet Crosby będzie mógł chyba spojrzeć na nie spokojnie. - Jak je nazwiemy? Doktor Dabbe uśmiechnął się. - Jak się panu podoba:
Gog i Magog? - zaproponował.
- Antymon i Kleopatra? - rzucił doktor Writtle z przebiegłym uśmiechem.
- To nie tak - sprostował Sloan - to znaczy nie nazywał się antymon.
- Niestety nie - powiedział z żalem analityk. - Ale byłby dobry kalambur, gdyby tak było. Nie, to, co znaleźliśmy, to jakiś barbituran...
- Ferdynand i Izabella - wtrącił doktor Dabbe, nie pozwalając sobie przerwać. - Jestem pewien, że byli do siebie podobni.
- Paweł i Gaweł - zaproponował Crosby. Wróciły mu normalne kolory.
- Jeden z kwasowych barbituranów - powiedział doktor Writtle. - To znaczy żadna sól sodowa.
Sloan czekał na wyjaśnienia.
Analityk wskazał na obie butelki. - Te kryształki zostały wyekstrahowane mieszaniną eteru i chloroformu. Jeśli sporządzimy roztwór wodny osadu jednej z nich...
- Gog - powiedział Dabbe.
- I następnie - ciągnął dalej Writtle - dodamy jedną kroplę odczynnika Miliona, otrzymamy biały galaretowaty osad, co jest dowodem obecności barbituranu.
- Pozytywnym dowodem? - zapytał Sloan. Słowa “dowód” używano zawsze bardzo dowolnie.
- Będzie uznany przez sąd - zapewnił doktor Writtle -jeśli to miał pan na myśli. Zwłaszcza razem z drugim...
- Magog - dopomógł doktor Dabbe.
- Kiedy osad z tej drugiej rozpuścimy w chloroformie - kontynuował analityk - i dodamy jednoprocentowe-go roztworu octanu kobaltu, otrzymamy ciemnofiołkową barwę.
- “Rosa, co na fiołku gości - szepnął doktor Dabbe poetycznie - blasku oczom twym zazdrości”. Sir Walter Scott, zapomniany poeta.
Crosby natychmiast się ożywił. - “Róże są czerwone, niebieskie są bzy, cukier jest słodki i...”
Pochwycił spojrzenie Sloana i głos mu zamarł.
- W jaki sposób barbituran został podany? - odważył się zapytać Sloan.
Z Crosbym może załatwić sprawę później i załatwi to, ale cóż może zrobić zwykły inspektor z patologiem sądowym o dziwnym poczuciu humoru?
- W jakiej postaci chemicznej, myśli pan? Prawdopodobnie w roztworze. - Sloan stwierdził z zadowoleniem, że przynajmniej analityk z Wydziału Spraw Wewnętrznych nadal myślał o sprawie. - Mogła to być bardzo łatwo rozpuszczalna pastylka bez osłony, ale nie sądzimy. Najważniejsze, że nie była to kapsułka.
- Szukaliśmy jej - dopowiedział Dabbe.
- Nie było żadnego śladu kapsułki - wyjaśnił doktor Writtle. - Nigdzie w przewodzie pokarmowym nie było żelatyny.
- I nie mogła się zbyt daleko oddalić - dodał wesoło doktor Dabbe. - W tak krótkim czasie.
- A więc, panowie - powiedział Sloan. - Czas. Kiedy...
Doktor Writtle przerzucał jakieś papiery. - Nie jest wcale łatwo powiedzieć, zwłaszcza jeśli substancja została podana w roztworze...
- I może w czymś, co popijał bardzo powoli - wtrącił doktor Dabbe - od czasu do czasu - powiedzmy w likierze -w ciągu pół godziny lub dłużej.
- Lecz gotowi jesteśmy posunąć się do tego, inspektorze , żeby powiedzieć - dodał Writtle - że nie zostało to... e... zażyte sporo przed ósmą lub o wiele później niż jedenasta.
Sloan zapisał to i zanotował numery laboratoryjne butelek, a następnie odwrócił kartkę notesu.
- Ten barbituran, czy było go dużo?
- Właściwe pytanie - stwierdził Dabbe.
- Dosyć, aby mieć pewność, że nie doczeka rana -odpowiedział doktor Writlle. - Dam panu pełną analizę ilościową na piśmie.
- Dziękuję panu, doktorze - Sloan spoglądał to na jednego, to na drugiego. - Sądzę, że powiedzieli mi, panowie, wszystko, co muszę wiedzieć na początek, z wyjątkiem jednej rzeczy...
- Co takiego?
- Czy zażył to sam, czy też mu podano?
- Drugie właściwe pytanie - zauważył doktor Dabbe. Writtle pogładził się po brodzie. - To już trudniej powiedzieć, inspektorze.
- W każdym razie, to pana dziedzina, Sloan - rzucił doktor Dabbe złośliwie. - Nie nasza. My jesteśmy tylko skromnymi wyrobnikami prawa, nieprawda, Writtle, od wykonywania cięższych prac w śledztwie i procesie.
- I - kontynuował lakonicznie Sloan, nie dając się odwieść od tematu - czy jeśli zażył to sani, zrobił to celowo czy przez pomyłkę.
- Ach - westchnął doktor Writtle w zamyśleniu.
- Albo raczej, gdy już jesteśmy przy tym, panowie, czy ktoś podał mu to przez pomyłkę.
- Tego również nie wiemy, prawda, doktorze - powiedział doktor Writtle.
Patolog spojrzał na inspektora wzrokiem pełnym słodkiej niewinności. - My w ogóle bardzo mało wiemy.
- Słyszałem o przypadkach - powiedział stanowczo Sloan - kiedy osoba, która wzięła proszek nasenny, jest po nim nieco zamroczona i nie pamięta, czy wzięła ten proszek, czy nie, wobec czego bierze następny.
- Automatyzm - orzekł Writtle. - Tak się to nazywa.
- I po tym zażywa jeszcze jeden proszek - zgodził się doktor Dabbe - aby być zupełnie pewna, że wzięła swoją dawkę. To się zdarza.
- Nie jest to typowe, ale zdarza się, gdy pacjent leży już w łóżku lub ma się zaraz położyć - zaznaczył doktor Writtle. - W każdym razie nie tuż przed jazdą samochodem.
- Nie wiedział, że będzie musiał wyjechać - poinformował go Sloan zamyślony. - Czy mam teraz zabrać z sobą te butelki, doktorze?
- Te tutaj? O, nie, inspektorze. To tylko połowa tego, co zrobiliśmy. Resztę na razie zatrzymujemy.
- Dla obrońcy - dorzucił Writtle.
Doktor Dabbe skinął ręką w stronę kolekcji słoi z próbkami na laboratoryjnym stole. Powiedział teraz z całą powagą: - Ale ten barbituran, Sloan...
- Tak?
- Powiedziałbym, że mógłby stanowić “zabójczą rzecz”, jak to określa ustawa. - Doktor spojrzał na niego.
Dla zupełnej pewności potrzeba panu teraz tej części o “premedytacji”.
W pół godziny po wyjściu z kościoła najważniejsi żałobnicy powrócili do Strontfield Park. W ciągu tego czasu trumna została spuszczona do grobu, proboszcz odmówił egzekwie i samochody z pogrzebu przejechały z powrotem przez miasto. Kiedy przejeżdżały, Herbert Kelway podniósł żaluzje w swoim sklepie i wrócił do pracy.
Obowiązki wdowy nie skończyły się po powrocie do domu.
Pani Fent zapewne najbardziej pragnęła zamknąć się w swoim pokoju, ale nie powiedziała tego nikomu. Krążyła powoli wśród obecnych odpowiadając grzecznie na życzliwe kondolencje. Twarz jej, zawsze blada, teraz była prawie bezbarwna. Miała na sobie luźną płócienną suknię koloru ciemnoszarego, harmonizującą z jej kruczymi włosami, lecz bardzo podkreślającą bladość twarzy. Mimo niezbyt wysokiego wzrostu jej postać wysuwała się na pierwszy plan, bo wszyscy cofali się nieco, kiedy przechodziła.
Jak królowa na scenie - pomyślała mimo woli Annabel Pollock, wycofując się do jadalni. Milly Pennyfeather przygotowała tam zimną przekąskę dla tych, którzy by mieli na to ochotę. Annabel, chcąc znaleźć sobie jakieś zajęcie, to poprawiła ułożenie jakiejś serwetki, to przesunęła widelec i gorączkowo liczyła talerze, choć właściwie nie było tu już nic do zrobienia.
Po chwili jednak wróciła do salonu kierowana poczuciem obowiązku. Trzeba tam było zająć się krewnymi i pocieszyć Nanny Vickers. Nie lubiła ona, kiedy wychowankowie wymykali jej się z rąk nawet jako dorośli ludzie.
- Już raz myślałam, że go stracę, kiedy miał krup -pochlipywała - ale wyciągnęłam go jakoś. Potem przechodził świnkę i koklusz. Pani też była, zawsze chorowita.
Chyba dlatego, że pani się urodziła i wychowała w Indiach.
- Wiem - usprawiedliwiała się Annabel. - Tyle lat w takim upale.
- Kiedy odchodziłam, był wspaniałym chłopcem. -W pojęciu Nanny Vickers niebezpieczeństwa życiowe mijały na ogół z ukończeniem dwunastu lat. - Nigdy nie przypuszczałam, że go zobaczę w takim stanie.
- Nikt z nas nie przypuszczał - potwierdziła Annabel.
- Samochody! - sarknęła Nanny Vickers. -- Lepiej by było, gdyby ich nigdy nie wynaleziono.
- Amen - powiedziała Annabel i poszła porozmawiać z ciotecznym dziadkiem George'em. Ten żwawy osiemdziesięciolatek opuścił pensjonat, gdzie mieszkał sobie spokojnie i wygodnie, aby być na pogrzebie w Constance Parva. Matki Annabel i Billa były jego siostrzenicami.
- Moja droga, dlaczego musiał to być właśnie Bili? Taki młody jeszcze i życie stało przed nim otworem. Annabel pokiwała smutno głową.
- A ja - ciągnął dalej dziadek George - bezczynny, niepotrzebny nikomu, żadnemu człowiekowi ani zwierzęciu, przy moich osiemdziesięciu latach - czy wyglądam na to? - zdrów jak ryba. Mój lekarz mówi - dodał z wyraźną satysfakcją - że będą musieli w końcu dobić mnie siekierą. Panna Pollock uśmiechnęła się blado i poklepała go po ramieniu. Zauważyła już dawniej, że bardzo starzy ludzie przyjmują śmierć lepiej, niż można by przypuszczać -w każdym razie lepiej niż młodzi - cudzą śmierć naturalnie, nie perspektywę swojej własnej.
Podeszła z uprzejmości do kuzynki Hettie, dalszej krewnej, która przyjechała na pogrzeb autobusem i taksówką z jakiegoś śmiesznie odległego kąta - Almstone lub czegoś podobnego - i która teraz będzie musiała pojechać tam z powrotem. Annabel wiedziała, że na długo przed jej i Billa urodzeniem została ona uwiedziona, po czym wycofała się w głąb lasów i poświęciła opiece nad zwierzętami.
Nie odtrącały one nigdy ręki człowieka - zwłaszcza jeśli ta ręka je karmiła. Niestety, miała skłonności do sentymentalizmu.
- Taki mity chłopiec - ubolewała. - Myślałam, że przeżyje z Helen wiele szczęśliwych lat, a ty? Annabel przytaknęła smutno.
- Pamiętam dobrze ich ślub. Wydawali się doskonale dobraną parą - a teraz to. I w dodatku bezdzietni. Jaka szkoda!
- Tak - powiedziała Annabel ze stoicyzmem. Może jeśli ona będzie wysłuchiwała kuzynki Hettie, zaoszczędzi tej przykrości Helen.
- Ty byłaś druhną, kochanie, prawda? Pięknie wyglądałaś w niebieskiej sukni. Nigdy tego nie zapomnę. Helen, jak widzę, jest dziś ubrana na szaro. Wiem, że jestem staromodna, ale chciałabym widzieć wdowę przynajmniej w czerni. Nie jest już tak, jak było, wiesz, kochanie. Za moich młodych lat wdowa musiała...
Annabel w zdecydowany sposób skierowała rozmowę na zwierzyniec kuzynki Hettie. Widziała kącikiem oka, że Helen rozmawia z panem Puckle'em, doradcą prawnym rodziny, a na Quentina przyszła kolej rozmowy z dziadkiem George'em.
- Wakacje - Quentin mówił tak donośnie do dziadka, że słychać było jego głos w całym pokoju. Dziadek był może zdrowy jak ryba, ale niewątpliwie równie głuchy.
- Co takiego?
- Przyjechałem na wakacje - powtórzył Quentin, dodając półgłosem: - a tu taki straszny wypadek.
Annabel Pollock usłyszała, co mówi, choć dziadek George zapewne nie. Quentin, jak zwykle, mądrzył się cudzym kosztem.
- -Co takiego, mój chłopcze? - zapytał znów osiemdziesięciolatek.
- Zawsze przyjeżdżam w sierpniu, dziadku. W sierpniu nikt nie kupuje obrazów. - Quentin Fent pracował w firmie handlującej dziełami sztuki, w dzielnicy West End. Był o kilka lat młodszy od Billa i nieco afektowany.
- Myślałem, że w twoim wieku wolisz mieszkać na kontynencie - powiedział dziadek George.
- Nie mogę sobie na to pozwolić - odrzekł Quentin z ujmującym uśmiechem, który nieraz już pomógł mu sprzedać obraz wahającemu się klientowi.
- Jesteś jeszcze nieżonaty? - zapytał staruszek z bezpośredniością właściwą jego wiekowi.
- Jeszcze nie. Ojciec damy... ech - nie chce mnie.
- Myślałem, że teraz nikt go już o to nie pyta - mruknął starszy pan.
- On - to Spółka Battersby's Bearings - mruknął Quentin, jakby to wyjaśniało wszystko. - Jacąueline jest jego jedyną córką.
Dziadek George słyszał o tym. - Ach, on pewnie myśli, że Botticelli to rodzaj sera i że ty nie znasz się na niczym.
- Aha, właśnie - przytaknął Quentin ponuro. - Jest jeszcze coś. On sam zaczynał bez grosza. Teraz wydaje mu się, że każdy, komu trzeba więcej niż pens, żeby zacząć karierę, jest do niczego.
Staruszek mruknął bez współczucia: - Za moich młodych lat miałbyś...
- Miałbym więcej możliwości - ciągnął dalej Quentin -gdybym nie próbował zmienić koła, kiedy złapałem gumę jadąc z Jacąueline w zeszłym miesiącu...
- Zepsułeś wszystko, prawda? - wtrącił bez zdziwienia.
- Lewarek się wyśliznął - Quentin opuścił kąciki ust w płaczliwym grymasie. - Musiałem wzywać pomoc drogową. To mnie też trochę kosztowało. Ale najgorsze, że pożyczyliśmy wóz starego bez jego wiedzy.
Dziadek George burknął: - A więc skończyło się na Strontfield Park? Zamiast Florencji...
- Chcę zachować kontakt z rodziną - powiedział Quentin, jakby się trochę usprawiedliwiając - i, proszę mi wierzyć, wolałem to zrobić w lecie. - Rozejrzał się po dużym, chłodnym salonie. - Nie dla mnie Boże Narodzenie na wsi. Nie uwierzyłbyś, jaki chłodny robi się ten pokój w zimie.
- O, tak, wiem - warknął cierpko starszy pan. - Nie zapominaj, że znałem ten pokój dużo wcześniej niż ty. Przyjechałem tu po raz pierwszy, kiedy moja siostrzenica, Mary, wyszła za ojca Billa. Przed wojną. A w dodatku wtedy paliło się tylko węglem.
Quentin usiłował to załagodzić. - Przepraszam. Z pewnością tak. Wtedy musiało być jeszcze gorzej. - Szybko skierował rozmowę na inny temat. - To okropne, że coś takiego zdarzyło się podczas wakacji - to znaczy, że Bili zginął. Strasznie miły był chłop.
- Solidny jak skała - powiedział dziadek George drżącym starczym głosem.
- Szczery jak złoto - uzupełnił Quentin, dodając sotto voce - i umarł. - Odszedł od staruszka i zbliżył się do pani Fent.
- Helen, chwileczkę! Chciałbym cię o coś zapytać. O coś ważnego.
- Co takiego? - Helen skończyła swoją wędrówkę wokół salonu. Stała teraz przed zegarem kafelkowym, dumą i radością zmarłego męża, i wciąż rozmawiała z panem Puckle'em. Mimo upalnego dnia sprawiała wrażenie chłodnej i myślami nieobecnej. Zwilżyła językiem suche wargi i odezwała się bez zainteresowania, jak do dziecka; -Chciałeś czegoś, Quentin?
- Tak. Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego policja była na pogrzebie?
- Policja na pogrzebie? - powtórzyła Helen siadając nagle na kanapie. - Naprawdę?
W salonie w Strontfield Park wszyscy przerwali rozmowy.
- Dwaj policjanci - powiedział Quentin.
- Pamiętaj, że Bili był ławnikiem - wtrąciła szybko panna Pollock. - Pewnie dobrze go znali.
Twarz pani Fent się rozjaśniła. - Ach, to był z pewnością inspektor Bream z Calleford.
- To nie on. - Quentin potrząsnął głową. - Miałem na myśli policjantów w cywilu z Berebury. Siedzieli w tyle kościoła. , Milczenie w pokoju stało się teraz bardziej zauważalne.
- Skąd wiesz? - zapytała Helen spieczonymi ustami.
- Byli na przesłuchaniu. Ci sami. Tam także siedzieli z tyłu. Spytałem wtedy pana Puckle'a, kto to jest.
- Więc kto to był? - spytała Annabel z zapartym tchem, wśród ogólnej ciszy.
Pan Puckie odchrząknął. - Inspektor Sloan i jakiś młody konstabl, panno Pollock. Nie znam jego nazwiska. Zajęcia w sądzie zostawiam teraz przeważnie moim młodszym wspornikom. Wskutek tego nie mam teraz... hm... kontaktów z policją.
- A więc wcale nie z Calleford?
- O, nie - powiedział radca. - Inspektor Sloan jest szefem Wydziału Śledczego w Berebury. Nie jest to, co prawda, duży wydział. Wszystko o większej... ech... wadze kryminalnej kierowane jest do Okręgowej Komendy Policji w Calleford. - Odwrócił się, kiedy usłyszał jakiś cichy odgłos, który wydała Helen Fent. - Ale nie sądzę, aby...
Helen nie słyszała już, co mówi.
Zemdlała.
Rozdział VI
Po pogrzebie Renville'owie namówili Cynthię Paterson, aby poszła do nich na śniadanie.
- Będzie bardzo lekkie - Ursula Renville wykonała swymi długimi delikatnymi palcami nieokreślony gest w powietrzu. - Tylko zupa i zimne mięso. Przygotowałam wszystko przed wyjściem. Sądziłam, że nie będziemy głodni po tym wszystkim...
- Wiec...
- Ale jest dużo wszystkiego, Cynthio. Chodź, proszę, -Zadrżała lekko mimo upału. - Richard musi potem wrócić do biura. Chodź i zostań ze mną trochę.
- A co z profesorem Berty? Czy nie powinnam zobaczyć, czy...
- Zajmują się nim Washby'owie. - Pani Renville rozejrzała się nieuważnie w koło. - Veronica mi powiedziała. I zabierają go potem z powrotem do Cleete.
- Dobrze - zdecydowała się Cynthia. - Bardzo się cieszę. Wyprowadzę tylko psa na chwilę i przyjdę. Aha, Ursula, czy to wezwanie Paula Washby w sobotę wieczór to było coś poważnego? Nie słyszałam, aby ktoś był naprawdę chory.
Ursula uśmiechnęła się pobłażliwie do swojej przyjaciółki. - Cynthio, kiedy przestaniesz być córką proboszcza. Cokolwiek to było, nie ma już potrzeby, abyś pędziła tam i zanosiła galaretkę z nóżek cielęcych.
- Sądziłam tylko, że ty wiesz - powiedziała łagodnie Cynthia. - To wszystko.
- Prawdę powiedziawszy, wiem. - Pani Remrille, podobnie jak każda inna kobieta, nie mogła się oprzeć wyzwaniu, że mogłaby o czymś nie .wiedzieć. - Wspomniała o tym Veronica Washby, bo to wszystko było takie dziwne.
Zastanawiam się - dodała bez związku - dlaczego galaretka z nóżek cielęcych ma być taka dobra dla chorych?
- Co było dziwnego w tym wezwaniu? i
- Wszystko. - Ursula nie dawała się odwieść od tematu - Może mają dużo witamin.
- Co ma dużo witamin?
- Nóżki cielęce.
Cynthia chciała się dowiedzieć szczegółów o rozmowie telefonicznej Paula Washby.
- A więc, przede wszystkim, wiesz, nie było to właściwie wezwanie.
Cynthia powiedziała, że nie wie.
Nie było to żadne wezwanie ani ustne, ani pisemne -wyjaśniała Ursula. - Teorie dotyczące nowych sposobów porozumiewania się innych niż słowne - nie dotarły jeszcze do Constance Parva, co wcale nie przeszkadzało, że wiadomości rozchodziły się po miasteczku z szybkością światła.
- A więc co? - nalegała cierpliwie Cynthia.
- Tylko coś w tej zabawnej automatycznej sekretarce, jaką teraz zainstalował u siebie doktor Washby. Wiesz, od kiedy Marjorie odeszła, to już zupełnie nie to samo. - Przed pojawieniem się Marchmonta, cztery lata temu, Marjorie była sekretarką i aptekarką u starego drą Whittakera.
- Ach - Cynthia sama nie próbowała wyrobić sobie zdania na temat automatu w gabinecie lekarskim, ale słyszała o tym od wielu osób. - Nie można już teraz zastać przy telefonie w sobotę po południu tej dziewczyny, Jean Jak -jej -tam, która tam urzęduje.
- A więc - powiedziała Ursula - zanim wyjechali ze Strontfield, Veronica zadzwoniła do domu, aby zapytać automat, czy były jakieś zlecenia.-..
- I automat powiedział “tak”. - Cynthia skończyła za nią zdanie. - Byłam tam także, moja droga.
- Oczywiście - powiedziała Ursula z niewzruszonym spokojem. - Zapomniałam. Na czym stanęłam?
- Mówiłaś mi o wezwaniu dla Paula.
- Ach, tak. Automat powiedział, że zasłabł ktoś przy Copway Street w Cullingoak - tylko było to trochę niewyraźne - i żeby doktor poszedł tam, gdy wróci.
- Nie mogło to być zatem bardzo pilne.
- O, nie. Paul podaje do automatu numer telefonu, pod jakim będzie, aby pacjent mógł zadzwonić bezpośrednio, gdy jest coś pilnego. Wiem o tym, bo Veronica tego nie lubi. Oznacza to, że każdy mieszkaniec miasta może zadzwonić i dowiedzieć się, gdzie spędzają wieczór.
- Biedna dziewczyna - powiedziała oschle panna Pa-terson. - Wyobraża sobie wciąż, że bez tego by nie wiedzieli?
- Pochodzi z Londynu. Zdaje mi się, że jeszcze niezbyt wiele wie o życiu na prowincji. To były błyskawiczne konkury, nie zapominaj. W każdym razie, kiedy doktorostwo dojechali do Cullingoak - nie jest to zresztą dalej od Cleete...
- Akurat przeciwny kierunek.
- Paul - jak mówiła Veronica - nie mógł znaleźć tego miejsca. Zastukał do pani MacArthur na poczcie, ale ona nie słyszała, aby ktokolwiek był chory.
- Ona zwykle wie - przytaknęła Cynthia z uznaniem dla wiarygodnego zazwyczaj źródła informacji.
- Ale tym razem nie wiedziała. Paul szukał przez chwilę, ale wszędzie było cicho i spokojnie. Żadnych specjalnie oświetlonych domów ani nic podobnego. Nie jest to właściwie teren jego praktyki, ale ma dwu pacjentów przy Copway Street. Obydwojgu nic nie było, więc wrócił z żoną do domu.
- Czy Paul nie przesłuchał jeszcze raz tego automatu, kiedy wrócili do domu? - dopytywała się inteligentnie Cynthia.
- Próbował - powiedziała Ursula - ale zdaje się biedna Veronica nie nastawiła odpowiednio przełączników.
- Musi się jeszcze wiele nauczyć, prawda? -wycedziła z ironią Cynthia.
- Kiedy chciał posłuchać drugi raz, informacja zniknęła. Musiała ją skasować po pierwszym wysłuchaniu] w Strontfield. Podobno można.
Wszystko to nie daje pewności. Gdyby doktor był mi potrzebny, chciałabym móc mu to powiedzieć sama.
Pani Renville popatrzyła niemal czule na chudą postać przyjaciółki. - Kiedy ty zechcesz wezwać doktora, kochanie, będziemy musieli się przygotować na następny pogrzeb. Należysz do tych wytrzymałych.
- Nie - poprawiła ją Cynthia. - Jestem po prostu staroświecka. Ale zapewniam cię, nie przekażę nigdy zleceń żadnemu automatowi.
- Są tam zawsze rejestrowane różne dziwne rzeczy -powiedziała tajemniczo Ursula. - Niekiedy bardzo; dziwne.
- Założę się, że tak.
- Mówią, że to chłopcy tak się bawią.
- Na pewno - zgodziła się rzeczowo Cynthia. - Nie mają co robić wieczorami.
- Chłopcy i głupi Matthew. Podobno bardzo mu się to podoba. Myśli, że doktor przez cały czas go słucha. Właściwie, skoro chłopcy się tym bawią, a Matthew jest zadowolony. .. Ach, to jest coś, czego nie należy robić, nieprawdaż?
- Mianowicie?
- Wyposażać martwy przedmiot w ludzkie cechy.
- Muszę stwierdzić, że ten automat Paula nie wydaje mi się wcale martwy.
- Nie, ale...
Cynthia uśmiechnęła się. - Masz rację. Naprawdę, nie powinno się tak robić.
- Pamiętam to ze szkoły. Dziwne, że jedno się pamięta, drugie nie. Ty chyba nic nie zapomniałaś, Cynthio?
- Nonsens.
- Grecy mieli na to jakieś określenie, prawda? - upierała się Ursula.
- Antropomorficzny - uzupełniła Cynthia ze znajomością rzeczy - ale nie powinnaś sobie zaprzątać tym głowy.
W Strontfield Park, kiedy Helen Fent zemdlała, wezwano do niej pospiesznie z Berebury doktor Harriet Baird. Annabel, pielęgniarka i kuzynka Hettie, miłośniczka zwierząt, zajęły się nią do chwili przyjazdu pani doktor i w końcu udało się im nakłonić Helen, aby położyła się do łóżka.
- Testament - zaprotestowała Helen słabym szeptem. -Pan Puckie miał go właśnie odczytać.
- Mężczyźni! - oznajmiła energicznie doktor Baird. -To podobne do nich, aby chcieli odczytywać testament na pogrzebie. Moim zdaniem to barbarzyński zwyczaj. Będą musieli po prostu zrobić to sami. Pani zostanie w łóżku.
W salonie pan Puckie wygładził leżący przed nim gruby dokument, nie żałując wcale, że wdowa była nieobecna.
- Panie i panowie, postanowienia testamentu są zupełnie jasne - zaczął. - Sporządziłem go na zlecenie pana Fenta w związku z jego ślubem... to jest... zaraz, zaraz...
- Osiem lat temu-powiedziała Annabel. -Ich małżeństwo trwało osiem lat. Byłam jeszcze w szkole.
- E... właśnie. - Uwaga pana Puckle'a skoncentrowała się znów na testamencie. - Osiem lat. Działając wówczas za moją radą... - zatrzymał się na chwilę i spoglądał na zebranych sponad okularów: z pewnością osobna otchłań była zarezerwowana w piekle bezprawia dla tych, którzy nie słuchali rad pana Puckle'a... - Pan Fent zgodził się na wstawienie zwyczajowej “klauzuli commorientes”.
- Com... co? - wtrącił Quentin.
- Commorientes - odpowiedział z naganą pan Puckie - to forma obecnie powszechnie stosowana ze względu na wysoki podatek spadkowy. Jest to zastrzeżenie, że aby móc dziedziczyć, spadkobiercy muszą przeżyć testatora o trzydzieści dni.
- Rodzina, która razem podróżuje, razem umiera -szepnął żartobliwie Quentin.
Cała postać starego prawnika wyrażała surową dezaprobatę dla tej uwagi. Zaczął czytać szeleszcząc papierem. - “Jest to moja ostatnia wola i testament mój, Williama Anstruthera Fenta ze Strontfield Park, Constance Parva, w hrabstwie Calleshire, Sędziego Pokoju...”
Ktoś w salonie westchnął przeciągle. Wydawało się, że prawnik zbliża się teraz do sedna sprawy.
- Jak już powiedziałem - ciągnął dalej pan Puckie -postanowienia testamentu są zupełnie jasne. Pewna część nieobciążonego majątku ma być oddana w powiernictwo dla zapewnienia dożywotniego dochodu... e... wdowie.
- Biedna Helen - westchnęła kuzynka Hettie.
Pan Puckie, który nie lubił ani bezceremonialności, ani sentymentów, chrząknął rozmyślnie i ciągnął dalej: - Panna Annabel Pollock otrzyma połowę majątku zmarłego, jaki odziedziczył po świętej pamięci matce.
- Moja siostrzenica, Mary - powiedział dziadek George grubym głosem. - Miła dziewczyna.
Annabel spuściła głowę. - To bardzo ładnie z jego strony.
- Majątek stanowiący majorat - kontynuował nieco ceremonialnie pan Puckie - to znaczy posiadana nieruchomość, dom z przyległościami zwany Strontfield Park i reszta dziedzictwa wymieniona w wykazie wzmiankowanym w testamencie świętej pamięci kapitana Fenta, który miał prawo do tej posiadłości za swego życia...
- Co takiego? - dziadek George podniósł zwiniętą dłoń do ucha. Słyszał i rozumiał tylko pojedyncze słowa. - Co takiego? Mów wyraźniej, człowieku.
- Wydzielony majątek - powiedział prawnik trochę głośniej - przechodzi - zgodnie z pierwotnym aktem ustanowienia majoratu na tej nieruchomości -na najstarszego, żyjącego syna Williama Fenta...
- Ale oni nie mieli dzieci! - wykrzyknęła Annabel.
- W braku żyjącego męskiego potomstwa - kontynuował surowo pan Puckie - przechodzi na najbliższego męskiego dziedzica prawnego testatora.
Dziadek George wskazał kościstym palcem na Quenti-na. - Sądzę, że będzie to ten młodzieniec.
- Ja też tak sądzę - potwierdził prawnik sucho - lecz musi to zostać formalnie ustalone, zanim otrzyma posiadłość.
- Mój ojciec - powiedział Quentin nie zwracając się do nikogo bezpośrednio - był młodszym bratem ojca Billa.
- Tak jest - powiedział pan Puckie wracając do testamentu. - Muszę wyraźnie podkreślić, że własność przechodzi na podstawie pierwotnego aktu - to znaczy, że nie może być sprzedana ani przekazana w inny sposób bez obopólnej zgody właściciela i jego prawnego spadkobiercy, który musi być pełnoletni, chyba że - zdawało się, że jego prawniczy umysł machinalnie wysuwa zastrzeżenie - chyba że mają zastosowanie postanowienia Ustawy Powierniczej z 1921 roku - odetchnął i podawał dalsze zastrzeżenia - lub, powiedzmy, jeśli można przyjąć, że dadzą się one zastosować.
- A co by się stało - chciał się dowiedzieć Quentin -gdybym... no, wie pan... gdybym wykitował w przeciągu trzydziestu dni?
- Ach - prawnik odchrząknął - gdyby pan został uznany spadkobiercą, a potem... hm... miał nieszczęść: e umrzeć w przeciągu trzydziestu dni od ostatniej soboty, byłby pan... hm - pan Puckie szukał odpowiedniego wyrażenia i widocznie je znalazł - uznano by, że pan nie odziedziczył.
- Co by się wtedy stało? - zapytał z ciekawością Quen-tin. - Nie znaczy to, że w tej chwili coś mi dolega, jestem w doskonałej formie.
- Majorat przeszedłby wtedy bezpośrednio na najbliższego prawnego męskiego spadkobiercę, ktokolwiek by to był.
- Hector Fent - podsunęła szybko Annabel Pollock. -Najmłodszy brat ojca Billa.
- Jeśli jeszcze żyje - powiedział Quentin.
- Dlaczegóż miałby nie żyć? - zapytał radca. - Jeśli był najmłodszy z trzech braci tamtej generacji, nie byłby taki stary, nawet teraz.
- Bo już przed wielu laty zeszedł na złą drogę - zaskrzypiał dziadek George. - Nie nasza gałąź rodziny - dodał z pewną dozą satysfakcji.
- Nigdy go nie widziałem - powiedział Quentin. - Po wojnie wyjechał do Australii. Hodowla owiec lub coś podobnego - mówił mój ojciec. Queensland, zdaje mi się. W każdym razie drugi koniec świata.
- Mimo tego - mówił dalej radca - jeśli jeszcze żyje, dziedziczyłby, gdyby... hm... coś zdarzyło się obecnemu spadkobiercy.
- A jeśli nie żyje? - zapytał z napięciem Quentin.
- Dziedziczyliby jego synowie, o ile ich ma. - Pan Puckie odchrząknął. - Nie byłby to... hm... pierwszy przypadek, że jakiś młody człowiek na farmie owczej w Australii staje się właścicielem nieruchomości w Anglii.
- A co by się stało, gdyby Hector umarł i nie pozostawił żadnych synów? - dociekał dalej Quentin. - Kiedy wyjeżdżał z Anglii, nie był żonaty. W każdym razie rodzinie nic o tym nie było wiadomo.
- Wówczas - powiedział pan Puckie bynajmniej nie zbity z tropu - musielibyśmy szukać synów i wnuków braci dziadka pana Fenta. - Spojrzał na Quentina sponad swoich okularów. - Zdaje pan sobie sprawę, panie Fent, że w każdym razie musimy zacząć ich poszukiwać.
- O...? - Quentin zmarszczył brwi. - Dlaczego?
- Jak to już wyjaśniałem, aby mógł pan sprzedać cokolwiek z tego majątku, konieczna jest zgoda następnego spadkobiercy.
- Boże święty! - Quentinowi zabawnie zrzedła mina. -Nie pomyślałem o tym.
W Komisariacie Policji w Berebury inspektor Sloan zdawał sprawozdanie z pogrzebu nadinspektorowi Leeye-sowi.
- Nie zauważyłem nic nadzwyczajnego. Byli tam wszyscy goście z przyjęcia i chyba prawie całe miasto. Wszyscy zgromadzeni zachowywali się poprawnie.
- Co do tego, nie mamy złudzeń - warknął zirytowany Leeyes. - Ale niech pan tylko pomyśli, co by się stało, gdyby zmarły nie miał tego wypadku samochodowego lub gdyby doktor Dabbe nie wykrył narkotyku.
- Umarłby później - mruknął Sloan pod nosem.
- Moglibyśmy nigdy się o tym nie dowiedzieć - oto, co by się stało - nadinspektor ciągnął dalej, nie zwracając uwagi. Były dni, kiedy nie czekał na odpowiedź i nie słuchał, gdy mu jej udzielano. - Co byłoby z nami wtedy? Powiedz mi, Sloan, powiedz, co by było?
Sloan otworzył usta, żeby coś powiedzieć.
- Narobilibyśmy sobie ładnego bigosu - powiedział Leeyes za niego.
- A propos bigosu - Sloan skorzystał, jak mógł najszybciej, z maleńkiej przerwy.
- Bigosu? - powtórzył Leeyes z rozdrażnieniem. - Kto mówił coś o bigosie? »
- Pan mówił.
- Co? Ach, tak, mówiłem. Więc co z tym bigosem?
- Bigosu wprawdzie na przyjęciu nie było, ale dowiedzieliśmy się czegoś interesującego o zupie.
- Ach!
- Z naszego punktu widzenia - pozwolił sobie wyjątkowo na ton żartobliwy - zupa tego wieczoru... hm.... była wspaniała.
- Czy pan kpi ze mnie, Sloan? - Nadinspektor Leeyes podniósł wzrok pełen podejrzliwości. - Co było wspaniałego w tej zupie?
- Wszyscy goście na przyjęciu w Strontfield Park w sobotę wieczór - dwanaście osób - ją jedli. Nie mogło być nic złego w tej zupie.
Rozdział VII
- Było jednak coś dziwnego z tą zupą - ciągnął dalej Sloan.
- No, niech pan mówi wreszcie! Co takiego?
- Była zimna.
Leeyes skrzywił się. - To się zdarza także w naszej stołówce, Sloan. Wszyscy mają swoje złe dni.
- Nie, nie to miałem na myśli.
- Goście pewnie zbyt długo pili swoje sherry - powiedział z wyrozumiałością Leeyes - lub chcieli wypić jeszcze jedną szklaneczkę i gospodyni nie mogła ich na czas ściągnąć do jadalni.
- Nie, proszę pana. Ta zupa nigdy nie była gorąca.
- Nigdy nie była gorąca? Dlaczego?
- To miała być zimna zupa - powiedział Sloan.
- Zabawny pomysł.
- Tak, proszę pana. Ja też nie mogę powiedzieć, żeby mi się to podobało.
Leeyes zrobił srogą minę. - Co to była za zupa?
- E, ogórkowa - wyjaśnił Sloan, dodając szybko -potem była pieczona korona z jagnięcia i coś, co się nazywa cremet.
- A jak to jest po naszemu, Sloan? Ryba, mięso, drób czy smaczny wędzony śledź?
- Budyń, proszę pana.
- Wie pan coś o tym?
- Nic, poza tym, że podano do tego maliny.
- Dobrze, ale szkoda czasu na pytanie o to kucharki w naszej stołówce - poradził Leeyes. - Jeśli nie da się tego wygotować jak podeszwę, nie będzie wiedziała. Zupa, jagnię pieczone i cremets, to wszystko?
- Były jeszcze sery dla tych, którzy mieli na nie ochotę.
- Myślę, że wszyscy mieli ochotę po takim posiłku -zauważył nadinspektor, który bardzo dbał o swój przewód pokarmowy. - A pili?
- Tak.
Leeyes powiedział z przesadną cierpliwością: - Nie pytam, czy pili, ale co pili?
Sloan otworzył swój notes i przeczytał uważnie: - Wino zwane Dienheimer Falkenberg Spatlese 1964 Rhein-Hes-sen, jak przypuszczamy.
- Jak pan się tego dowiedział?
- Nie ja. - Sloan się zawahał. - Crosby.
- Crosby? Jakim sposobem?
- Zdaje mi się - wyjaśnił skwapliwie Sloan - że było to we wtorek wieczór.
- Co to ma wspólnego z...
Zanim opróżniono pojemniki na śmieci. Leeyes wydał przeciągły pomruk. - Nie zabrał ich chyba. Nie żeby...
- Pięć zielonych butelek - powiedział Sloan. - Wszystkie puste.
- Bez nakazu sądowego? Sloan przytaknął.
- Kradzież podczas ciemności - wycedził ponuro Leeyes. - Czy jego matka wie, że wychodził?
- Myślał, że to się może przydać.
- Tylko tego mi brakuje - jęknął nadinspektor. - Mój policjant przed sędzią za kradzież podczas ciemności.
- Nikt go nie widział - podsunął Sloan słabą pociechę.
Leeyes nie przestał lamentować. - Gdyby się o tym dowiedział mój dawny sierżant, przewróciłby się w swojej urnie. _
- Powiedział, że przypadkiem wracał późno i pomyślał, że zobaczy, co się da zobaczyć.
- Spodziewam się, że nie dał mu pan pozwolenia.
- Nie, panie nadinspektorze.
- Ten chłopiec ma wciąż jeszcze mleko pod wąsem.
Sloan spojrzał w sufit i zauważył w zamyśleniu: - To jednak łatwiejsze, niż przeszukiwanie na kolanach całego miejskiego śmietnika przez połowę policji.
Leeyes mruknął coś.
- Żeby w końcu nic nie znaleźć - dodał Sloan. Nadinspektor milczał chwilę, po czym powiedział: -Sloan, co do tych pięciu zielonych butelek...
- Tak?
- Było w nich coś?
- Tylko osad.
- A w tym osadzie nic, co by mogło nam pomóc?
- Nic.
- Może coś na butelkach?
- Myśli pan odciski palców?
- Tak.
- Zmarłego i inne, jeszcze nie zidentyfikowane.
- Będzie pan więc musiał wyznaczyć Crosby'ego dój zbierania dowodów w tej sprawie, Sloan. Zdaje pan sobie sprawę z tego, prawda? Tylko on może zeznawać, skąd pochodzą te butelki... Może nam się uda tym sposobem... w przeciwnym razie będą musiały zaginąć. Rozumie pan, Sloan?
- Doskonale rozumiem.
- A co z resztą posiłku - mruknął - jakim sposobem dowiedział się pan o tym?
- Pewna młoda osoba była zatrudniona tego wieczoru w Strontfield Park do pomocy przy zmywaniu. Nazywa się Millicent Pennyfeather. Crosby... e... zagadywał ją w tym tygodniu.
- Dobrze, że chociaż się nie włamał i nie wszedł, żeby zajrzeć do spiżarni - powiedział Leeyes. - To już coś.
- Jeśli będzie się z nią częściej spotykał - rzekł Sloan -to jej matka zechce jeszcze się dowiedzieć, czy ma uczciwe zamiary.
- Hej, hej, Ursula, gdzie jesteś? To ja, Marjorie.
Pies dalmatyńczyk u stóp Ursuli poruszył się, podniósł pytająco swój rasowy łeb, po czym z powrotem zapadł w odrętwienie.
- Siedzimy w ogrodzie - odpowiedziała Ursula. -Chodź tędy. - Ursula i Cynthia Paterson piły jeszcze kawę w starej loggii w cieniu wistarii. - Takie jesteśmy rozleniwione. Nie ruszyłyśmy się krokiem od śniadania.
- Idę, idę. Ach, tu jesteście. - Marjorie Marchmont, tęga i bardzo zgrzana, obeszła dom wokół. - Przypuszczałam że przy tym upale zastanę cię tutaj.
- Chodź tu i usiądź. Pogrzeby są bardzo wyczerpujące -oświadczyła Ursula. - Kawy?
- Dziękuję. Cześć, Cynthio. Nie wiedziałam, że cię tu zastanę. - Marjorie rzuciła się na jedno z trzcinowych krzesełek ogrodowych. Ta bez mała geodezyjna konstrukcja wykazywała większą wytrzymałość niż niejedno salonowe krzesło. Mimo tego skrzypiąc ugięła się pod dodatkowym ciężarem, nim się do niego przystosowała. - Muszę powiedzieć, że przyjemnie jest znowu usiąść. Moje biedne kolana bolą mnie cały dzień.
- Wcale się nie dziwię. Popatrz, ile one muszą dźwigać -powiedziała Cynthia ze szczerością przyjaciela.
- Daniel nie chciałby, żebym zeszczuplała - odrzekła schylając się i pocierając bolące miejsce, - Teraz lepiej. Zdaje mi się, że będę musiała wziąć więcej tego twojego sławnego balsamu.
- Proszę bardzo. - Uśmiechnęła się Cynthia. - Choć to ty przecież miałaś być farmaceutką.
- Już nie jestem. Zapomniałam wszystko, co wiedziałam. Zresztą i tak nie wiem, z czego to robisz...
- To sekret zawodowy.
- W każdym razie - przyznała bez zapału Marjorie - ten balsam pomógł mi ostatnim razem.
- Och, te twoje wywary, Cynthio - strofowała Ursula Renville. - Kilkaset lat temu zostałabyś spalona jako czarownica.
- Kilkaset lat temu - dodała Marjorie - można by się było zastanawiać, czy nie rzuciłaś klątwy na rodzinę Fentów.
Cynthia podniosła wzrok. - W jaki sposób?
- Oni mają wciąż ten sam kłopot w Strontfield Park. Kłopot, jaki mieli zawsze.
- A co to takiego? - zapytała ostrożnie Ursula. Skojarzenia myślowe Marjorie były pozornie proste, ale trzeba było uważnie je śledzić.
- Jak znieść majorat. Wrócili znowu do punktu wyjścia. Teraz, kiedy Bili umarł.
- Zdaje mi się, że tak. - Cynthia Paterson w zamyśleniu popijała kawę. - Mogliby w każdym razie odnaleźć synów Hectora Fenta, o ile ich miał.
- Z pewnością miał jakichś synów - oświadczyła Marjorie z przekonaniem - ale czy kiedykolwiek poślubił ich matki, to już inna sprawa.
- Miał jakiś interesujący błysk w oczach - stwierdziła nieoczekiwanie Ursula. - Uważałam go zawsze za najprzystojniejszego mężczyznę wśród moich znajomych.
- Może żyje jeszcze - powiedziała Cynthja. - Nic nie wiadomo, żeby umarł. Wiesz, nie byłby jeszcze taki stary, nawet teraz. Mniej więcej w twoim wieku. A starszy od ciebie, Marjorie.
- Ach - westchnęła pani Renville - ale żył prawdziwym życiem.
- Doprawdy...? - Cynthia patrzyła ze zdumieniem na swoją przyjaciółkę.
- Przecież Constance Parva to nie jest życie. - Postawiła filiżankę z kawą na prostym, drewnianym stole. - Nie znaczy to, że jestem niezadowolona, nic podobnego, i bardzo jestem przywiązana do Richarda, ale to nie jest życie przez duże “Ż”, prawda?
Marjorie wybuchnęła śmiechem. -Okazuje się, że cię nie znamy. Oto, jak się zdradziłaś, marzysz o wysokim, smagłym, przystojnym mężczyźnie, hen, daleko w Australii, a myśmy myśleli, że żadna siła nie wywlokłaby cię z tego miasta i od Richarda.
- Cicha woda brzegi rwie - odpowiedziała z powagą Ursula. - Czy ktoś chce jeszcze kawy?
- Naturalnie - powiedziała Cynthia, której myśli zaprzątała wciąż sprawa majoratu Fentów - gdyby Quentin i Hector - lub synowie Hectora, jeśli ich miał, a sam nie żyje
- gdyby oni się porozumieli, rezultat byłby taki sam jak w przypadku Billa i Quentina.
- Ale, jak słyszałam - powiedziała z naciskiem Marjorie
- nic z tego nie wyszło.
Po rozmowie telefonicznej z panem Puckle'em - inspektor Sloan starał się wyjaśnić całą sytuację nadinspektorowi Leeyesowi. Trwało to nieco dłużej.
- Chciałbym wiedzieć, Sloan - zapytywał ten szacowny pan - kto teraz dostanie posiadłość Strontfield Park? Ta nieruchomość musi mieć jakąś wartość.
- Quentin Fent, kuzyn zmarłego.
- A następnie?
- Synowie Quentina, jeśli ich będzie miał. Później Hec-tor Fent, stryj zmarłego. Według ostatnich o nim wiadomości znajduje się gdzieś w lasach Queensland. Wyjechał tam po wojnie. Prowadził podobno awanturnicze życie do tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, potem nie mógł się ustatkować. Wygląda na to, że jest czarną owcą.
- Ha - wtrącił żywo Leeyes. - Pewnie został tam wysłany i był na utrzymaniu rodziny.
- Nie jestem pewien. Istnieją wątpliwości, czy jeszcze żyje.
- Na pewno żyje, Sloan. Tylko szlachetni umierają młodo. A niech mi pan wierzy, taki człowiek na cudzym utrzymaniu żyje dłużej niż inni.
- Naprawdę?
- Żadnych trosk - zauważył z cynizmem Leeyes.
- Fen to wie mieli troski - powiedział Sloan. - Tyle zdołałem się dotychczas dowiedzieć. Jak mówi radca prawny rodziny, na tym majątku od bardzo dawna istnieje jakiś majorat. Od lat próbowali to znieść.
- Próbowali, doprawdy? - Leeyes wyprostował się na krześle, zainteresowany. - Niech pan mówi dalej.
- Jak się zdaje - Sloan zajrzał do swego notesu -potrzeba dwóch osób, aby znieść majorat.
- Do kłótni także trzeba dwóch - powiedział Leeyes podrażniony. - Wiem o tym. Proszę mówić dalej.
- Dziadek nieboszczyka zmarł, kiedy jego syn był jeszcze małoletni - to był ojciec kapitana Fenta - a sam kapitan Fent zginął na wojnie, kiedy jego syn - to jest William Fent - nosił jeszcze krótkie spodenki...
- A nieboszczyk, nasz William Fent, nie miał syna w ogóle, tym bardziej pełnoletniego - dokończył za niego nadinspektor.
- Właśnie. A ten majorat może być zniesiony tylko za zgodą dwóch pełnoletnich.
- Niech mi pan nie mówi o zgodzie pełnoletnich, Sloan -warknął Leeyes. - To mnie denerwuje. Pan wie o tym.
- Nie wiem, przepraszam pana. - Odetchnął głęboko i ciągnął dalej: - Od dłuższego czasu Fentom potrzebny był dziedzic pełnoletni.
Leeyes podskoczył. - A ten kuzyn... Quentin Fent... to on jest dziedzicem, prawda?
- Myślę, że dziedzicem z mocy prawa. - Sloan zmarszczył czoło. - Był domniemanym dziedzicem, jak długo Bili Fent nie miał dzieci. Albo dziedzicem prawowitym. Nie jestem pewien, jakim.
- Domniemany czy prawowity - powiedział stanowczo Leeyes - czyż nie jest pełnoletni?
- Właśnie.
- A więc...
- Otóż to nie jest interesujące... e... nie chciał się zgodzić na zniesienie majoratu. Nadinspektor spojrzał groźnie z drugiej strony stołu.
- Wyjaśnijmy to dokładnie, Sloan. Coś uśmierca dziadka...
- Zapalenie płuc.
- I ojca.
- Niemcy.
- I naszego Williama Fenta.
- Samochód.
Leeyes nie zwrócił na to uwagi. Powiedział: - Zdarza się to wkrótce po tym, kiedy dziedzic domniemany lub tamto drugie...
- Prawowity.
- Prawowity... wkrótce potem, kiedy osiągnął pełnoletność.
- Tak, panie nadinspektorze.
- Jak długo potem?
- W kilka miesięcy. Nie pełnoletność, ściśle rzecz biorąc. Akt ustanowienia majoratu wyraźnie to określa, dwadzieścia jeden lat.
- Zupełnie słusznie. - Nadinspektorowi nigdy nie podobała się nowa Ustawa, że pełnoletność uzyskuje się już po skończeniu osiemnastu lat. - Co było dość dobre dla Normanów, jest dobre i dla mnie.
- Dla Normanów?
- Nie wiedział pan o tym, Sloan? To oni podwyższyli wiek osiągnięcia pełnoletności na dwadzieścia jeden lat. Z piętnastu. Rok tysiąc sześćdziesiąty szósty i tak dalej. -Nadinspektor uczęszczał na kursy wieczorowe i naszpikowany był wiadomościami z różnych dziedzin. - Normańskie zbroje i normańskie konie były zbyt duże, aby mogli się nimi posługiwać piętnastoletni młodzieńcy saksońscy, i dlatego podniesiono granicę pełnoletności do dwudziestu jeden lat.
- Naprawdę? - Sloan wrócił znów do swego notesu. Nadinspektor i koroner mogą sobie rozmawiać o podboju Normanów, ale wiele zdarzyło się od tego czasu, a on miał sporo pracy.
- Zatem - zastanawiał się Leeyes - młody Quentin nie chciał zrzec się swoich praw.
- Prosił o czas do namysłu, jak twierdzi pan Puckie.
- I namyślił się przed tym nieszczęśliwym wypadkiem? - dopytywał się z sarkazmem nadinspektor.
- Nie wiem, nie jestem pewien.
- A więc niech się pan dowie, Sloan, niech się pan dowie.
- Czy czujesz się teraz lepiej? - pytała serdecznie Anna-bel Pollock. - Przyniosłam ci trochę świeżo zaparzonej herbaty. Uważałam, że będzie lepsza niż kawa.
- Dziękuję ci. - Helen Fent wsparta na poduszkach odzyskiwała stopniowo kolory. - Czyż to nie idiotyczne z mojej strony?
- Pewnie że nie - zapewniła życzliwie Annabel.
- Nie mam pojęcia, co mi się stało.
- To się mogło każdemu zdarzyć. Jest bardzo gorąco. Poza tym miałaś okropny tydzień.
Helen wypiła łyk herbaty. - Nie mogę uwierzyć, że to dopiero tydzień. Wydaje mi się, że wieki minęły od ostatniej soboty.
- Naprawdę? - Spojrzenie Annabel padło na puste miejsce w małżeńskim łóżku. Zmieniła lemat. - Miła ta twoja pani doktor, Helen. Aha, powiedziała, że powinnaś zostać w łóżku do jej następnej wizyty.
- Ale co z...
- Zalecenia doktora - powiedziała Annabel. - Pielęgniarki nie mogą się im przeciwstawiać.
- Ale pacjenci mogą - odparła krótko Helen.
- Jeszcze jedną filiżankę? - zapytała pielęgniarka, nie zwracając na to uwagi. - A potem pomogę ci włożyć nocną koszulę i będziesz mogła naprawdę iść do łóżka.
- Nie - Helen broniła się podciągając pierzynę pod brodę. - Dziękuję ci, Annabel. Doskonale sobie sama poradzę. I nie chcę widzieć nikogo... rozumiesz... w ogóle nikogo. Czy są jeszcze tutaj? Ten tłum na dole...
- Wszyscy wyjechali z wyjątkiem Quentina. Pan Puckie chce się z nim zobaczyć w poniedziałek u siebie w biurze, dlatego ma cię zapytać, czy może jeszcze zostać, zamiast wracać do Londynu.
- Naturalnie. - Twarz Helen nabrała dziwnego wyrazu. - Musimy porozmawiać o bardzo wielu rzeczach. - Quen-tin i ja.
- Powiem mu.
- Ale nie chcę widzieć nikogo innego, rozumiesz? -dodała stanowczo. Chwyciła Annabel za ramię. - Naprawdę nikogo. Ktokolwiek by to był... Nie wpuszczaj nikogo do mnie na górę, bez względu na to, co powie.
Rozdział VIII
Herbata, którą pili po południu inspektor Sloan i konstabl Crosby, nie miała wiele wspólnego z tą, jaką podano pani Fent w Strontfield Park. Ciemny, silny napar indyjski z policyjnej stołówki wcale nie przypominał jasnobrązowej herbaty Lapsang Souchong o lekko smolistym zapachu, jaką przyniosła do sypialni Annabel Pollock. I bułeczki, podane policjantom wraz z herbatą, odznaczały się wielkością raczej niż smakiem.
Sloan, żując, zastanawiał się nad jakimś sprawozdaniem.
Crosby kończył rozmowę telefoniczną. - To był zakład pogrzebowy.
- Co, Crosby?
- Przepraszam, szpital. Oddział Intensywnej Opieki Medycznej, ściśle mówiąc. Tym razem połączyłem się z siostrą oddziałową. Żadnej zmiany. Exley jest nadal nieprzytomny. Żona jest już znów u niego. Jej siostra opiekuje się dziećmi. - Wziął bułeczkę, spojrzał na nią krytycznie, a potem ugryzł. - Zdaje mi się - powiedział, kiedy przełknął jeden kęs - że kupują te bułeczki okazyjnie, od kolei.
Na biurku Sloana leżało sprawozdanie konstabla Bar-grave'a, który był stacjonowany-w Constance Magna, lecz podlegał mu duży rejon wiejski obejmujący również miasteczko Constance Parva. Konstabl Bargrave przeniósł starannie na papier wszystko, co wiedział o dwunastu gościach na przyjęciu. Nie była to pokrzepiająca lektura dla inspektora.
- Czy zdaje pan sobie sprawę, Crosby, że połowa uczestników tego przyjęcia bez trudu mogła mieć dostęp do barbituranów.
- Począwszy od doktora Washby i jego żony - zgodził się Crosby.
- I Annabel Pollock, która jest pielęgniarką w szpitalu Świętego Niniana. - Sloan machał trzymanym w ręku sprawozdaniem. - I pani Marjorie Marchmont, która była swego czasu farmaceutką, a więc także przypuszczalnie jej mąż, żeby już nie wspomnieć o tej ogrodniczce, pannie Paterson?
- Panna Paterson? Jakim sposobem, szefie?
- Zainteresuje pana pewnie wiadomość - powiedział poważnie Sloan - że panna Paterson ma w mieście wyrobioną opinię, jako osoba dobrze się znająca na lekach zielarskich. Sporządza je sama, jak twierdzi Bargrave.
Crosby zaczął liczyć na palcach. - Pozostaje profesor...
- Który z pewnością mógł posiadać środki nasenne, przepisane przez swojego lekarza...
- I Renville'owie - wyliczał Crosby. - Następnie młody Quentin Fent...
- I wdowa - przypomniał mu Sloan. - Nie wolno o niej zapominać.
- Ona jednak nic nie zyskuje, prawda? Wygląda raczej, że nawet straci teraz dom.
- Strzeżcie się wdów - powiedział odruchowo inspektor. - Ponadto, jak mówi pańska Milly Pennyfeather, zemdlała podobno, kiedy usłyszała, że policja była na pogrzebie.
- Upał? - poddał Crosby, który dowiedział się o omdleniu, kiedy krążył wokół Constance Parva tamtej nocy, aby wypytać Milly.
- Upał był przez cały tydzień.
- Pogrzeb?
- Pogrzeb już się skończył.
- Testament?
- Testament był sporządzony już osiem lat temu. A wdowa musiała wiedzieć wszystko o majoracie, skoro prawie każdy mieszkaniec Constance Parva również o tym wiedział. W każdym razie pan Puckie przypomniał jej wcześniej o klauzulach aktu ustanowienia majoratu. Powiedział nam o tym. Okazało się, że już wcześniej je znała.
- Ja bym też zemdlał - powiedział Crosby - gdybym sobie uświadomił, że ten długowłosy facet w wymyślnym krawacie handlujący obrazami...
- Fular - powiedział Sloan z niesmakiem - lub żabot, w każdym razie coś w tym rodzaju. - Sam inspektor wychodził bez kołnierzyka i krawata jedynie w niedzielę rano do ogrodu, aby zająć się różami... i od kiedy się ożenił, wkładał do zajęć ogrodniczych przyzwoitą sportową koszulę.
- Gdybym sobie uświadomił, że to on zbierze całą śmietankę - powiedział Crosby - wcale by mi się to nie podobało.
Sloan mruknął w zamyśleniu: - Musi być, mimo wszystko, bardzo zadowolony, że odrzucił propozycje zmarłego w sprawie zniesienia majoratu. W przeciwnym razie mógł był wszystko stracić.
- W obecnej sytuacji - potwierdził Crosby, snując tę myśl dalej - dostał całą forsę, a nie tylko to, co zmarły zechciałby mu dać.
- Z wyjątkiem tego - przypomniał Crosby'emu inspektor, podobnie jak przedtem pan Puckie przypomniał Quentinowi - że jest teraz związany dokładnie tymi samymi warunkami, jakie w swoim czasie krępowały Williama Fenta.
- Nie pomyślałem o tym.
- Podejrzewam, że nasz Quentin także nie pomyślał -powiedział oschle Sloan.
- A co z tym australijskim wujkiem?
- Dowie się pan wszystkiego o nim, Crosby - rzucił szorstko Sloan. - Proszę wysłać prośbę o informacje do komisarza policji w Queensland. Gdzieś tam na końcu świata jest może następny męski spadkobierca po Quenti-nie Fencie.
- Tak, proszę pana.
- I niech pan znajdzie kogoś, kto mógłby ze mną porozmawiać o tym planie rozbudowy, na który Fent nie mógł sobie pozwolić. Kogoś rozsądnego, kto będzie wiedział, o czym mówi.
- Jeszcze coś?
- Tak, jeszcze mnóstwo. Niech pan stara się złapać tego faceta z Wydziału Spraw Wewnętrznych i dowie się, czy ten barbituran, który połknął Fent, mógł być sporządzony domowym sposobem - wie pan... “żabie oko, łapki jeża, psi pysk i puch nietoperza”.*
- Co proszę?
- Nic ważnego. Niech pan się tylko spyta.
- Tak jest.
- I Crosby...
- Proszę?
- Co jeszcze w tej sprawie wymaga zbadania? Twarz Crosby'ego wykrzywiła się w grymasie.
- No dalej! Jeszcze coś, co pan wyciągnął od swojej przyjaciółki Milly Pennyfeather. Nie pamięta pan? Coś o sobocie wieczór.
Z twarzy Crosby'ego zniknął grymas, zastąpił go wyraz triumfu. - Rozmowa telefoniczna!
- Właśnie. Musimy się dowiedzieć, czy ta rozmowa telefoniczna była zaaranżowana, aby wyciągnąć Fenta
W. Szekspir, “Makbet”, akt IV, scena 1, przekład Józefa Paszkowskiego. w nocy w drogę, czy też była to rozmowa prawdziwa, a Bili Fent miał umrzeć o świcie w domu, w swoim łóżku.
- Ktoś musiałby zadzwonić pod numer doktora po jego wyjeździe do Strontfield Park - powiedział Crosby.
- To dałoby się pewnie z łatwością zaaranżować.
- Tak. Dałoby się, ale - Crosby podrapał się w głowę -może nie był to jedyny telefon do doktora na taśmie. Ktokolwiek by dzwonił, ryzykowałby, że będą tam i inne rozmowy, które pomogą nam dokładnie ustalić czas.
- To prawda. Mimo wszystko mógłby pan dziś wieczór spytać Milly, czy widziała, że ktoś z gości lub rodziny wymykał się, aby skorzystać z telefonu w Strontfield Park.
Crosby potrząsnął głową. - Pytałem o to. Widziała tylko jedną osobę, która wyszła z salonu, prócz Fentów, a mianowicie doktora Washby. Wszedł do kuchni i dał jej pastylki dla dziadka. Na serce.
- Przed czy po kolacji?
- Przed kolacją. Ona wtedy właśnie starała się ułożyć tę koronę z pieczonego jagnięcia na półmisku. Miała obydwie ręce zajęte. Doktor położył więc pastylki na kredensie i wrócił do towarzystwa.
- Rozumiem. - Sloan zapisał coś w swoim notesie. - Nie posunęliśmy się wiele naprzód, prawda? Nie wiemy, czy to Bili Fent miał być ofiarą.
- Nie, nie wiemy.
- Nie wiemy, czy telefon do doktora został zaaranżowany, żeby wyciągnąć Fenta z domu.
- Nie wiemy.
- Nie wiemy nawet, skąd pochodzą te barbiturany.
- I nie wiemy - Crosby uzupełnił tę listę kłopotów -w jaki sposób ten, kto to zrobił, podał mu truciznę.
Sloan skrócił to w swoim notesie do jednego słowa “sposobność”.
- Ani dlaczego. Tego też nie wiemy.
- Był ławnikiem. Trzeba by sprawdzić, czy ktoś, na kogo wydał wyrok, nie zawziął się na niego.
- Tak, szefie.
- I dowiedzieć się, czy ktoś z obecnych na tym przyjęciu nie zażywa stale proszków nasennych. - Sloan próbował zanotować coś w swoim zeszycie, ale długopis nie pisał. Rzucił go na biurko. - Nie wiem, co z bułkami, ale pióra dla nas kupują pewnie okazyjnie od urzędu pocztowego.
Herbata, jaką podała Ursula Renville w willi King's Tree, była chińska i z pewnością lepsza niż ta, jaką nalewano z czajnika w policyjnej stołówce. Była to herbata Earl Grey.
- Naprawdę bardzo dobra - powiedziała Mar jorie Mar-chmont, która zawsze doceniała dobre jedzenie i picie.
- Powinnyśmy już były dawno pójść - zauważyła Cynthia.
- Nie, nie chodźcie jeszcze - prosiła Ursula. - Zostańcie obydwie. Czas nie będzie mi się tak dłużył do powrotu Richarda.
- Muszę przyznać, że bardzo przyjemnie tutaj w cieniu. - Marjorie oparła się o krzesło i sączyła powoli herbatę. -Daniel już wyszedł. Z powrotem do pracy, a potem na zebranie.
- Ciekawam, co będzie teraz z tym planem rozbudowy -zagadnęła pani Renville. Nie groziło jej teraz, że opuszczą ją goście. Obydwie kobiety usadowiły się na dobre w loggii. Dalmatyńczyk poszedł spać.
- Zdaje się, Cynthio, że w końcu wygrałaś swoją batalię przeciw rozbudowie naszego miasteczka - powiedziała Marjorie.
Cynthia Paterson potrząsnęła przecząco głową. - Teraz chyba zupełnie przegrałam. Młody Quentin nie wygląda mi na przywiązanego do tradycji.
- Może uda mu się znaleźć Hectora Fenta - wyraziła przypuszczenie Ursula - i skłonić go do zrzeczenia się majoratu.
- To pięknie, naprawdę - żachnęła się Marjorie. - Skoro sam nie chciał tego zrobić dla Billa, dlaczego miałby się spodziewać, że ktoś inny zrobi to dla niego?
- Ponieważ Hector Fent - wyjaśniła rozsądnie Cynthia
- o ile żyje - nie może się spodziewać, że sam zostanie spadkobiercą.
- A Quentin zawsze miał jakaś szansę, czy tak?
- Tak, przy normalnym biegu wypadków. - Cynthia zbyt długo znała Marjorie, aby jej gadanie zbiło ją z tropu.
- Wiesz przecież, że jest znacznie młodszy od Billa.
- Hola, hola! - zawołała energicznie Marjorie. - Bili był dokładnie w moim wieku. Bawiliśmy się razem.
- Pamiętam - uśmiechnęła się Cynthia. - Doskonale przypominam sobie ciebie z tych czasów. Miałaś wtedy długie włosy. Warkocze sięgały ci do pasa.
- Teraz mam jeszcze dłuższe, tylko tego nie widać -powiedziała z satysfakcją Marjorie. - Nigdy ich nie ścinałam. Upinam je.
- Rozumiem teraz, że Quentin miał powód, aby sprzeciwiać się zniesieniu majoratu. - Ursula myślała wciąż o Fentach. - Ale nie Hector. Gdyby jednak Hector miał synów?
- Ach - powiedziała Cynthia - to byłaby zupełnie inna historia, chyba że... dopóki...
- Dopóki Quentin nie będzie miał dwóch synów w swym kołczanie - odparła za nią Marjorie chichocząc z lekka. - To miałaś na myśli, Cynthio, prawda?
- To by znów zupełnie zmieniło sytuację - potwierdziła z godnością Cynthia.
- Dowiedziałam się tego na niedzielnej nauce religii -oznajmiła nieoczekiwanie Marjorie. - Tego, że pełen kołczan znaczy dużo dzieci.
- Biblia o wszystkim mówi bez ogródek - skonstatowała Cynthia.
- Zastanawiam się, co Helen teraz zrobi - przerwała Ursula. Kiedy Cynthia i Marjorie zaczynały dyskusję, mogło to trwać godzinami.
- Jeśli ma trochę rozumu - oświadczyła Marjorie -wyniesie się. Nie byłoby jej przyjemnie patrzeć, jak Quentin panoszy się w Strontfield.
- Szkoda, że nie ma osobnego domu dla wdowy na dożywocie - zauważyła Ursula.
- Jest jeszcze domek dozorcy - powiedziała Cynthia. -Stoi pusty, odkąd zabrali starego Fitcha.
Marjorie prychnęła pogardliwie: - Jest nieduży.
- Jest dość duży dla jednej osoby - odezwała się Cynthia. - Jedna osoba nie potrzebuje dużo miejsca... Marjorie wybuchnęła śmiechem. - Nie w naszym domu, o nie.
- Powinnaś jak najprędzej zrobić coś z twoją tuszą -powiedziała Cynthia, patrząc na nią chłodno. - Krańcowości w przyrodzie są zawsze niekorzystne. Powinnaś o tym wiedzieć.
- Ten plan rozbudowy - przerwała znów Ursula. - Jak myślicie, co się teraz stanie. Richard będzie oczywiście zainteresowany.
- Nic - powiedziała szybko Marjorie. - Quentin nie będzie mógł sprzedać, a spółka nie chce dzierżawy. Sytuacja bez wyjścia.
- Zapomniałaś o trzeciej możliwości - powiedziała
Cynthia.
Marjorie spojrzała wyzywająco. - Mianowicie?
- Sam Quentin jako właściciel może coś zrobić.
- Za co? - zapytała Marjorie. - Bez środków?
- W tym cały kłopot, Cynthio - wyjaśniła Ursula. -Wiesz, Fentowie nie mają dużo pieniędzy. Nigdy nie mieli. W każdym razie nie takie pieniądze. Utrzymanie takiego domu jak Strontfield Park musiało pochłaniać każdy pens, jakim Bili dysponował.
- Wiem - przyznała spokojnie Cynthia. - Nie myślałam o pieniądzach Fentów.
- Chyba nie hipoteka - powiedziała Marjorie. - Wiem, że Bili próbował tego, sam mi mówił, ale ci wierzyciele hipoteczni, czy jak tam się nazywają...
- Ja ich nazywam lichwiarzami - rzekła Cynthia - ale ja jestem przecież staroświecka.
- Więc oni - powiedziała Marjorie nie dając się zbić z tropu - nie chcieli tknąć tego, ponieważ nieruchomość jest praktycznie niezbywalna.
- Nie myślałam o hipotece - powiedziała Cynthia.
- A o czym? - dopytywała się Marjorie. - Nie denerwuj nas.
Cynthia oglądała koniuszki swoich palców. - Myślałam o Jacąueline.
- A kto to jest Jacąueline?
- Jacąueline, moja droga, jest dziewczyną Quentina Fenta, czy jak to się dziś nazywa.
- I co z nią?
- Jest jedyną córką ,,Battersby's Bearings”.
- To co z tego?
- Jej ojciec mógłby sfinansować każdy plan rozbudowy, o jakim by się wspomniało - wyjaśniła Cynthia Paterson -a z tego, co słyszałam o nim, nie sądzę, aby i on był bardzo konserwatywny.
- Suszone śliwki? - powtórzył konstabl Crosby niedowierzająco. Zabrał Milly Pennyfeather do kina w Berebu-ry, a teraz fundował jej coś do wypicia w barze pod Koroną i Kotwicą przy Tollgate Street. - Karawaniarze - właśnie tak określa ich moja gospodyni.
- Śliwki suszone - przerwała mu Milly. - O to mi chodziło. Ale pan się interesuje sobotą wieczór!
- Chcę wiedzieć, jak żyją ludzie z wyższych sfer - to wszystko - powiedział Crosby obejmując dłonią swoją szklankę. Chciałby, żeby Milly piła choć w połowie tak długo. - Śliwki suszone z mięsem, to mi jakoś dziwnie brzmi.
Milly skrzywiła się. - Rozumiem. U nas w domu je się je tylko na śniadanie i to nie zawsze, ale ludzie z tamtych sfer są dziwni. Były dodane do mielonego mięsa.
- O, Jezu - westchnął konstabl. - Niemożliwe.
- Jako nadzienie - powiedziała z przekonaniem Milly. -Nawet wcale dobre.
- Kosztowała pani?
- Tylko, żeby spróbować, jaki to ma smak. Chyba nic w tym złego?
- A jak inni? Czy im to smakowało?, - Nie wiem - odparła obojętnie. - Nie podawałam do stołu, więc nie widziałam, czy zjedli wszystko jak grzeczne dzieci. - Westchnęła. - Czy Sampson Ghent nie był naprawdę wspaniały na tym dużym zdjęciu? Ten muskularny tors...
- A czy spróbowała pani tej zimnej zupy? - dopytywał się Crosby.
Milly ściągnęła usta z niesmakiem. - Nie mogłam się na to zdobyć.
- No myślę - zgodził się Crosby z przekonaniem. - Dlaczego nie była gorąca?
- Nie mam pojęcia - powiedziała Milly. - Kiedy mowa o gorącym, co pan sądzi o Sampsonie Ghencie w tych scenach w basenie kąpielowym?
- Ach - wyjaśnił Crosby z mądrą miną. - To nie on był w basenie. To jego sobowtór.
- Niemożliwe!
- Naprawdę - przekonywał konstabl, który od pierwszego wejrzenia poczuł gwałtowną niechęć do wielkiego Sampsona Ghenta i do wszystkich jego wydatnych mięśni.
- On sam nawet nie zbliża się do wody. To by mu popsuło makijaż.
- Jest pan po prostu zazdrosny. - Oszacowała go wzrokiem. - Choć, muszę przyznać, że ma pan też niezłe mięśnie pod tą koszulą. Jak pan powiedział, czym się pan zajmuje?
- Jestem dozorcą - wyjaśnił konstabl zapinając marynarkę.
Potrząsnęła głową. -Tak myślałam. Mówiłam mamie, że pan nie pracuje w budownictwie.
- Potrafię unieść tyle cegieł, co...
- Nie o to chodzi. O pieniądze. Oni ich mają zawsze pełno pod koniec tygodnia.
Crosby zrezygnował i dopił swoją szklankę. - Jeszcze raz to samo?
- Nie mam nic przeciwko.
- Mieli wtedy jeszcze jakiś wymyślny budyń, prawda? -podsunął Crosby, gdy wrócił ze szklankami. - Zdrowie!
- Rzeczywiście. Zdrowie.
- Dlaczego?
- Nie wiem - powiedziała Milly. - Pani Fent sama układała menu. Nie pytała mnie o radę.
- Nie mogę zrozumieć, dlaczego - skłamał Crosby. -Dostała pani ten budyń?
Milly z żalem potrząsnęła głową. - Było ich tylko dwanaście. Po jednym dla każdego. Specjalnie przygotowane dzień przedtem.
- Aha.
- Pani Fent ma sześć takich miseczek z dziurkami, które przywiozła z Francji ubiegłego lata. Nazywają się cremets czy jakoś podobnie. Napełnia się je śmietaną i pianą i wkłada w gazę.
- W gazę - zdumiał się szczerze Crosby. - Jest pani pewna?
- Naturalnie, że jestem. - Spojrzała na niego podejrzliwie. - A co? Po co to panu?
- E, tak tylko się pytam. - Pochylił się ku niej. - Chcę, żeby pani nie myślała o Sampsonie.
- Niech pan da spokój - zachichotała Milly. - Ale numer z pana.
- No więc dalej, skoncentrujmy się na budyniu. Napełnia się te miseczki kremem i gazą...
- Wykłada się taką miseczkę gazą, wylewa to i zostawia w chłodnym miejscu, aby ściekło. Potem wyrzuca się na talerz, posypuje cukrem, polewa śmietaną i podaje z malinami.
- No proszę - powiedział triumfalnie. - Teraz zapomniała pani zupełnie o Sampsonie Ghencie.
- Nie, nie zapomniałam.
- Pani Fent zrobiła je dwa razy?
- Tak. Miała sześć miseczek. Razem było dwanaście. Po jednej porcji dla każdego. Ale dała mi trochę malin, żebym zabrała do domu dla mamy, ponieważ zabrakło dla mnie tego budyniu. Potem były sery i porto.
- Jakiego koloru są jego oczy?
- Brązowe - powiedziała prędko Milly. - Powiem panu, czego spróbowałam. Wina. Pani Fent nie tknęła swojego. Zostawiła w kieliszku. Wypiłam więc to wino, kiedy zbierałam ze stołu. Było też bardzo dobre.
- Ghent miał niebieskie oczy - powiedział konstabl.
Milly poklepała go czule po piersi. - Brązowe. Czegoś takiego nigdy bym nie zapomniała. Widziałam wszystkie jego filmy. - Postawiła szklankę i spojrzała mu w oczy. -Czy pamięta pan tę scenę przy końcu, kiedy pogodził się ze swą ukochaną z dzieciństwa. To nie był żaden sobowtór.
- Już najwyższy czas, żeby pani poszła do domu, malutka Milly - zdecydował Crosby.
Rozdział IX
Również inspektor Sloan spędził wieczór zajmując się tą sprawą.
U siebie w domu.
- Margaret - zapytał żony - jak zaplanowałabyś przyjęcie na dwanaście osób?
- Nie zrobiłabym tego - powiedziała Margaret Sloan. -A co? Nie zaprosiłeś chyba całej drużyny?
- Nie, ale to jest myśl. -Uśmiechnął się.-Żeby dowieść, jak nie miałaś racji.
- Co do czego?
- Kawalerstwa.
- Nie próbuj. Zresztą nie mamy dwunastu nakryć.
- Nie. Ale gdybyś miała urządzić takie przyjęcie - jej mąż nie dawał za wygraną - to co byś dała do jedzenia?
- A więc - oparła się o fotel zastanawiając się - kiedy wszystko już jest zrobione i uporządkowane, nie ma jak pieczeń dla wielu gości.
- Jak się zapatrujesz na koronę z jagnięcia?
- Dobry pomysł. To byłoby smaczne i tanie.
- Tanie? - To było coś, co Sloanowi w ogóle nie przyszło na myśl.
- Potrzebne są tylko dwa udźce z najlepszej części jagnięcia, a to nie kosztuje drogo. Byłoby z tego wystarczające danie dla dwunastu osób i chyba najtańsze z wyjątkiem gulaszu.
- Rzeczywiście. Wiedziałem, że ożeniłem się z dobrą gospodynią.
- Nie wiem, czy twoja matka byłaby tego samego zdania!
- Ach... to co innego.
- Tak - spojrzała na niego, jakby chciała jeszcze coś dodać. - W każdym razie korona z jagnięcia to danie, które bardzo ładnie wygląda - powiedziała. - Robi okazalsze wrażenie, niż jest naprawdę. Prosi się rzeźnika, żeby usunął kości, a potem zszywa się obydwa końce grzbietami.
Sloan kiwał głową na znak zrozumienia. - Potem się to gotuje.
- Potem - wyjaśniała cierpliwie - wypełnia się koło w środku dużą ilością nadzienia. I naturalnie, jeśli się chce, żeby szczególnie ładnie wyglądało...
- Tak? - W tym stadium wszystko mogło naprowadzić na trop. Wszystko.
- Potem nakłada się tak zwane papiloty na końce kości.
- Papi... O, wiem już. To takie coś z papieru, co wygląda, jak czepiec kucharski dla lalek. - Miał błogą nadzieję, że nie będzie musiał tłumaczyć tego nadinspektorowi Leeye-sowi.
Margaret Sloan uśmiechnęła się, a jego ogarnęło uczucie ciepła i zadowolenia. - Nie najgorzej jest być żoną policjanta, prawda? - powiedział.
- Wcale nieźle - zapewniła tonem nieco oschłym, jakim mówiła w chwilach, kiedy kto inny stawałby się sentymentalny.
- Poczekaj, dopóki będę spędzał noce poza domem, przez miesiąc pod rząd.
- Pójdę do domu, do mamy...
- Albo kiedy będę musiał uganiać za jakimś szalonym rewolwerowcem. - Przysunął się. - Lepiej pocałuj mnie teraz, bo a nużbym wtedy nie wrócił.
- Idiota. A teraz co do papilotów...
- Nieważne papiloty. Wystarczy zwyczajny pocałunek.
- Z papilotami na koniuszkach kości - powiedziała zdecydowanie - to koło wygląda naprawdę jak korona.
- Nieraz się zastanawiałem, po co się je daje?
- Dla ozdoby. - Zmarszczyła brwi. - Chyba że ma się to brać w rękę, żeby lepiej ogryźć.
- Najlepszy kawałek mięsa może przepaść, gdy używa się tylko noża i widelca - orzekł sentencjonalnie Sloan. -Nie ma jak palce.
- W każdym razie dzięki papilotom wygląda to szczególnie wykwintnie. - Podeszła do szafy z książkami. -Może znajdę dla ciebie jakąś ilustrację. W książkach kucharskich jest zazwyczaj fotografia tej potrawy. - Przeciągnęła palcem po półce. - Dostaliśmy ich dużo w prezencie ślubnym. - Nie wiem, czyżby wszyscy myśleli, że cię zagłodzę, czy co? Zawsze można jeszcze coś dodać, jeżeli kucharka ma zmysł artystyczny - a czy ta ma?
- Nie wiem - powiedział Sloan. - Nie znam jej na tyle, aby wiedzieć. Na razie. Wszystko, co wiemy o niej dotąd, to to, że jest drobną brunetką i bardzo urodziwą.
- Ale nie zwróciłeś na nią szczególnej uwagi?
- Nie - zapewnił, patrząc jej w oczy - tylko z policyjnego punktu widzenia.
- Wiem. - Pokiwała głową. - Ściśle w granicach obowiązku. Nie jest tak źle być policjantem, prawda?
- Uczy się człowiek zauważać pewne rzeczy - powiedział mąż Margaret. - Wzrost ponad pięć stóp. Czarne włosy...
- Więc rozpoznałbyś ją w tłumie?
- W pracy trzeba mieć oczy otwarte.
- Naturalnie.
- Dobre nogi, jeszcze lepsze kostki.
- O jakim daniu teraz mówimy? Sloan uśmiechnął się. - O koronie z jagnięcia. Dlaczego chciałaś wiedzieć, czy pani Fent ma zmysł artystyczny?
- Gdyby miała, ułożyłaby pewnie puree z ziemniaków naokoło, po zewnętrznej stronie jagnięcia.
- I Wtedy wygląda to jak gronostaje.
- Idiota - powiedziała po raz drugi.
- Zwłaszcza z kulkami groszku, ułożonymi strategicznie na ziemniakach.
- Lepiej nastawię kawę.
Później powrócił do tematu przyjęcia w Strontfield Park.
- Może mogłabyś powiedzieć mi coś jeszcze, Margaret?
- Tak, inspektorze.
- Dlaczego pani Fent podała zimną zupę?
- Mniej kłopotu niż z grapefruitem - wyjaśniła bez wahania pani Sloan. -1 tańsze niż melon. A pate - to, co twoja i moja matka robiły same i nazywały konserwowanym mięsem - odpada, bo nie można zrobić gorących grzanek dla dwunastu osób, kiedy się ma pieczeń na głowie.
- Ale dlaczego zupa była podana na zimno?
- Bo to znaczy, że można rozlać ją wcześniej. Nalanie dwunastu talerzy gorącej zupy z wazy to wyczyn, a nawet jeśli naleje się ją gorącą, będzie zimna, nim dwanaście osób usadowi się przy stole. Zresztą zimna zupa jest całkiem dobra.
- O, nie. - Wziął swoją kawę z tacki. - A ty nie pijesz? Potrząsnęła przecząco głową. - Zaszkodziła mi na żołądek wczoraj wieczór.
- Czy zdajesz sobie sprawę, Margaret, że my nie wiemy nawet, jak ci ludzie siedzieli przy stole, a głowę daję, że to jeden z nich otruł Billa Fenta.
- Wiesz - wyjaśniła szybko - możesz być pewien, że w tym środowisku najważniejsza wśród gości kobieta siedziała po prawej stronie gospodarza, a najważniejszy mężczyzna ditto po prawej stronie gospodyni, następna co do ważności para odpowiednio po lewej stronie gospodarza i gospodyni. To masz już sześcioro.
- A zatem Fent miałby po prawej stronie panią Washby - całe to przedstawienie było na jej cześć, a... -wymieniał w myśli nazwiska gości - a chyba pannę Paterson po lewej? Była najstarsza...
- Ale niezamężna - uzupełniła pani Sloan. - Według mnie siedziałaby tam najstarsza po niej zamężna kobieta.
- Pani Renville. Muszę przyznać, że raczej mi się podobała.
- A więc - powiedziała- ironicznie Margaret - możesz być pewny, że siedziała obok gospodarza.
- Wobec tego doktor Washby siedziałby z jednej strony pani Fent, a Richard Renville z drugiej.
- Twoja panna Paterson obok doktora Washby, a drugi ważny mężczyzna...
- Na pewno profesor.
- Obok pani Washby.
Sloan otworzył notes. - Pozostają więc tylko March-montowie.
- Następni z każdej strony.
- I kuzynowie, Annabel Pollock i Quentin Fent.
- Rodzina - orzekła Margaret. - Można ich posadzić gdziekolwiek.
- Tak więc - kontynuował Sloan - zimna zupa stała już na stole i przy odrobinie szczęścia ktoś znający się na tym, kto wszedł wcześniej do pokoju, mógł się prawie na pewno domyślić, jakie kto zajmie miejsce.
Pani Sloan zadrżała nagle. - Nie myślałam o tym od tej strony.
- Zwłaszcza gospodarz i gospodyni, jeśli wiadomo było, gdzie jest szczyt i dół stołu. - Zajrzał znów do swego notesu. - Po zupie korona z jagnięcia z nadzieniem, wymyślnymi ziemniakami i czym jeszcze?
Zamyśliła się nad tym. - O tej porze roku myślę, że fasolka i groszek, młode ziemniaki... no i galaretka z czerwonych porzeczek.
- To przecież ledwo było widać pieczyste spod tego garnituru - zaoponował Sloan.
- Właśnie o to chodzi - powiedziała rozsądna gospodyni. - Dzięki temu jest okazalsze i podzielniejsze.
Sloan spojrzał na zegar i zamknął notes. - Rano muszę dowiedzieć się więcej o tym budyniu.
- Ona wiedziała, co robi, ta wasza pani Fent - zauważyła jego żona. - Sprytnie wymyślony był ten posiłek dla dwunastu osób.
- Sprytnie? - To było jeszcze coś, o czym nie pomyślał dotychczas. Zanotował sobie sumiennie, że pani Helen Fent jest kobietą sprytną.
- A więc niezbyt kosztownie - poprawiła się Margaret. - Nie wyobrażam sobie, żeby można było wiele zrobić mniejszym kosztem. - Zabrała pustą filiżankę męża. -Kolacja w większości przygotowana poprzedniego dnia, wygodna do podawania, wygląda ładnie, a niezbyt wystawnie.
- Wykwintna, ale niezbytkowna - zgodził się Sloan, oglądając się na kota, aby go wypuścić.
- Helen, Helen! Co tu robisz na dole, na miłość Boską! I to tak późno w nocy...
Helen Fent drgnęła. - Ach, to ty, Annabel. Przestraszyłaś mnie.
- Ty też mnie przestraszyłaś - zareagowała z miejsca młoda pielęgniarka. - Myślałam, że leżysz spokojnie w łóżku.
- Leżałam.
- A tu naraz znajduję cię na dole w nocnej koszuli. I to na dodatek w białej.
Helen zaśmiała się niepewnie. -Wyglądam chyba trochę jak duch.
- W tych ciemnościach - dodała Annabel z wyrzutem. -Mogłaś choć zapalić światło.
- Przepraszam - powiedziała skruszona. - Nie pomyślałam.
- Szłam właśnie na górę, żeby się położyć - mówiła
Annabel. - Byłabym zajrzała do ciebie, spytać, czy nie potrzebujesz czegoś na noc. Chcesz może napić się jeszcze czegoś gorącego?
- Tak... nie. Nie - Helen odetchnęła głęboko - dziękuję ci.
- A może proszek nasenny? Mam jakieś przy sobie.
- Nie, dziękuję. - Helen potrząsnęła głową. - Nie o to chodzi. Chciałam się tylko upewnić, czy drzwi wejściowe są zamknięte.
- Tej nocy tak - powiedziała Annabel. - Muszę przyznać, że ubiegłej nocy nie były zamknięte. W każdym razie furtka od ogrodu była otwarta, kiedy przechodziłam tamtędy ostatni raz. Zamknęłam ją sama. Miałam ci o tym powiedzieć dziś rano, ale nie było czasu.
- Tak - potwierdziła Helen z powagą. - Co to był za dzień!
- Pewnie Quentin zapomniał zamknąć.
Pani Fent przesunęła ręką po oczach. - To była jedna z rzeczy, których Bili zawsze pilnował. Quentin nie jest winien... ma dosyć zaprzątniętą głowę... to moja wina. Muszę się przyzwyczaić robić takie rzeczy, kiedy nie ma Billa.
- Tej nocy - powiedziała życzliwie Annabel - jedyną rzeczą, do jakiej się musisz przyzwyczaić, jest pozostanie w łóżku.
- Przepraszam, siostro. - Helen uśmiechnęła się słabo w ciemnościach. - Ale nie jest to takie łatwe, jak myślisz, - Nie - przyznała Annabel ze współczuciem - ale lepiej idź teraz z powrotem do łóżka, mimo wszystko. Zawołaj mnie, jeśli będziesz czegoś chciała, i staraj się zasnąć.
- Gdzie jest Quentin?
- W gabinecie. Rozmawia z Jacąueline. Zatelefonowała już bardzo dawno i wciąż jeszcze mówią.
Wierna miłość Quentina do Jacąueline wciąż napotykała na jakieś przeszkody, toteż kiedy usiłował wytłumaczyć jej teraz, że został właścicielem Strontfield Park, trudności były takie same jak zwykle.
- Chyba że coś mi się przytrafi w ciągu najbliższych trzech tygodni - dodał na koniec.
- Czy to znaczy, że tatuś pozwoli nam teraz wziąć ślub? - zapytywała z kobiecą bezpośredniością. Nie bez powodu ojciec jej zrobił pieniądze nazywając rzeczy po imieniu.
- Mam nadzieję, ale... - Quentin był ostrożny - to taka stodoła.
- Strontfield Park. - Zastanawiała się chwilę nad tą nazwą. - To należało do Fentów od wielu pokoleń, prawda?
- Tak - powiedział Quentin lakonicznie - a oni wydali w tym czasie wszystkie pieniądze, jakie mieli.
- Tatuś mówi, że majątek ziemski jest lepszy niż pieniądze.
- Na pewno jest - zapewnił jej narzeczony z zapałem -jeśli ma się jedno i drugie. Ale majątek bez pieniędzy jest w pewnym sensie kulą u nogi.
- Niemniej tatuś będzie zadowolony, kiedy się dowie -orzekła rozsądna córka pana Battersby.
- Z pewnością zmieni zdanie, kiedy go zobaczy - wyraził swój pesymizm Quentin.
- Dlaczego? Co tam jest złego?
- Nic. W tym cały kłopot. Nie wyobrażaj sobie, że nie jest to ładne miejsce. Jest ładne. Zbyt ładne. Obwarowane Bóg wie jakimi nakazami, zastrzeżeniami i majoratami i -Quentin zapomniał na chwilę o swej przynależności do świata sztuki - nie można zmienić nawet głupiego okna bez pytania całego świata o pozwolenie.
- Czy nie wspominałeś nam kiedyś o jakimś planie rozbudowy czy czymś takim? - Panna Battersby była kropka w kropkę córką swego ojca - a nawet go przewyższała.
- Wspominałem - odpowiedział niechętnie Quentin.
V - Lekka żałoba
Uważał, że już najwyższy czas, aby rozmowa przybrała bardziej romantyczny ton. - Będę musiał zbadać to wszystko teraz za pomocą mistrzów prawa, ale tymczasem, najdroższa...
- Tatuś będzie chciał wiedzieć - upierała się praktyczna Jacąueline.
- Słuchaj - wybuchnął gwałtownie Quentin - czy mam się żenić z tobą, czy prosić o zezwolenie na budowę?
- Myślę, że jedno i drugie - powiedziała słodko jego przyszła. - Równocześnie. Kiedy?
- Wyznacz dzień - warknął Quentin. Panna Battersby wciągnęła powietrze. - Powiedzmy od jutra za miesiąc?
- Chcesz się upewnić? - zapytał z goryczą.
- Jeśli masz zrobić ze mnie uczciwą kobietę w kościele -powiedziała Jacąueline - istnieje coś takiego, co się nazywa zapowiedzi, i trwa trzy tygodnie.
- Dobrze, dobrze - zgodził się Quentin. - Miesiąc - jeśli dożyję do tego czasu.
- Może dożyjesz, jeśli się będziesz trzymał z dala od tatusia. Wciąż jeszcze nie odebrał swego wozu z naprawy.
Quentin się skrzywił. Zazwyczaj bezpośredniość Jacąueline stanowiła dla niego przyjemny kontrast po pełnych niedomówień rozmowach w londyńskich sferach artystycznych, w których się obracał. Dzisiaj uderzała go jak obosieczny miecz. Powiedział: - Dobrze. A więc od jutra za miesiąc.
- Umowa stoi. - Głos jej brzmiał nieco drwiąco.
- I nie zapominaj, że powiedziałaś, ,tak'' - dodał gniewnie - nawet jeśli twój szanowny ojciec nie zmieni zdania.
- Zmieni, nie martw się o to - zapewniła. - A teraz słuchaj, kochanie...
Potem, gdy sprawy materialne zostały omówione, rozmowa między narzeczonymi przeszła na tematy zasadnicze i minęło dobre dwadzieścia minut, nim Quentin odłożył słuchawkę i poszedł do łóżka. Strontfield Park pogrążyło się w ciemności: słychać było jedynie monotonne tykanie kafelkowego zegara w salonie.
Ten pokój nigdy nie był zupełnie ciemny ani zupełnie cichy. Kiedy wygaszono na noc wszystkie światła, jedno zawsze się świeciło. Było to światło obok rzędu małych, migających ekranów, wyglądających jak wystawa sklepu z telewizorami, gdzie ten sam program widzi się na pięciu różnych aparatach. Tylko ekspert wiedział, że każdy z tych pięciu ruchomych zielonych i czarnych wykresów przedstawiał inny program.
A ekspert ten siedział przed ekranami i patrzył uważnie.
Była nim pielęgniarka Joan Brown, a miejscem tym był Oddział Intensywnej Opieki Medycznej w Szpitalu w Be-rebury.
Każda z tych pięciu zielonych linii przedstawiała bicie innego serca, każda z zielonych plamek ruszających się na dole ekranów była obrazem znacznych nieregularności tętna.
Szmer, który nigdy zupełnie nie cichł, pochodził z wentylatora. Był to jeden z mechanicznych środków, którymi lekarze starali się utrzymać Toma Exleya przy życiu. Jego żona, która wciąż siedziała przy łóżku pacjenta, nie wiedziała, czy kocha, czy nienawidzi ten monotonny dźwięk ,,suf-suf”, który stał się częścią jej życia od ostatniej sobotniej nocy. Przekonała się teraz o jednym, a mianowicie, że lekki rumieniec na policzkach jej męża był wyłącznie dziełem maszyny i nie miał nic wspólnego ze zdrowym procesem naturalnego życia.
Było tuż po drugiej nad ranem, kiedy nowy dźwięk wywołał niepokój w małej sali.
Pielęgniarka podniosła wzrok.
Monitor przedstawiający tętno Exleya wydał ostrzegawczy pisk. Pielęgniarka sięgnęła po telefon. Właśnie wtedy zielona plamka na ekranie monitora opadła rozpaczliwie w dół i zniknęła.
Skończyło się czuwanie pani Exley.
Pielęgniarka wyprowadziła ją z pokoju.
Rozdział X
Sloan rozpoczął dzień - sobotę - wyjazdem w kierunku Calleford, ściśle mówiąc do Lampard.
Urzędnik sądu w Lampard nazywał się Phillipps. Był zachwycony, że może być w czymś pomocny inspektorowi.
- Jedno ramię sprawiedliwości dla drugiego - jak to trafnie wyraził.
- Ech, rzeczywiście - powiedział szybko Sloan, zanim tamten zaczął mówić, że są jak bracia. Nie uważał się za brata tego urzędnika w prążkowanych spodniach i w czarnym żakiecie. - Chodzi tylko o kilka informacji o waszych ławnikach...
- Są bardzo dobrzy - zapewnił pan Phillipps niczym skromny aranżer w cyrku. - Naturalnie - zwierzał się jak zawodowiec swemu koledze - jako laicy są czasem trochę nieobliczalni. Jeden zwłaszcza zbyt łatwo się unosi...
- Pewnie jakaś pani... - powiedział Sloan, który miał różnorakie doświadczenia z kobietami sędziami, jeszcze zanim został sierżantem, a co dopiero inspektorem.
- Można sobie naturalnie z nią poradzić - aranżer zmienił się teraz w pogromcę lwów.
- I w dodatku należy pewnie do tych dobroczynnych? -Wciąż nie był pewien, czy właśnie takie nie wyrządzają największej szkody.
Urzędnik potwierdził. - Patrzy na drzewa, a nie widzi lasu i nigdy nie zobaczy. Ale na ogół sprawiedliwość zwycięża.
- To mnie cieszy - oświadczył Sloan i cieszył się rzeczywiście.
- Naturalnie - urzędnik mówił teraz tonem ojcowskim - żaden z nich nie może spać w nocy, kiedy po raz pierwszy skazuje człowieka na więzienie.
- Rozumiem.
To pewnie tak - myślał Sloan - jak aresztuje się kogoś po raz pierwszy. A na głos powiedział: - Pan William Fent...
- Niepowetowana strata - wyrecytował natychmiast Phillipps. - Rzec można, gwiazda zespołu. Dobry człowiek i zarazem dobry sędzia. Był przewodniczącym już od kilku lat. Jak jego dziadek.
- Czy wydawał surowe wyroki? - dopytywał się Sloan.
- Nie, przeciwnie - odrzekł urzędnik. - Dzięki panu Wilkins, jak sądzę.
- Panu Wilkins?
- Jest opiekunem sądowym.
- Ach - Sloan zrozumiał natychmiast i odruchowo wyraził pogląd policji na tę sprawę. - My ich łapiemy a on wyciąga.
Pan Phillipps poprawił krawat. - Jest... e ... bardzo przekonywający, inspektorze. Zagina ich, żeby pomóc.
Pogromca lwów, ale dobry pogromca.
Sloan należał do tej szkoły myślenia, dla której ważniejsze było prostowanie, spytał więc tylko: - Dużo tu u was przestępstw?
- Właściwie to nie są przestępstwa - powiedział z wylewnością urzędnik - ale jesteśmy tutaj jak tylne wejście do przodującej stajni, skąd właśnie najlepiej widać wszystkie błędy hodowcy.
- Nieprzystosowani - potwierdził Sloan, zastanawiając się, jak bardzo trzeba być nieprzystosowanym, żeby podać komuś truciznę i czekać, aż umrze. Przede wszystkim musi to być ktoś samolubny, żeby chciał to zrobić; zarozumiały, żeby sądzić, że to zrobi i nie zostanie złapany; sprytny, żeby zrobić i dojść tak daleko jak on; okrutny, żeby nie troszczyć się o to, jak i kiedy ktoś umrze; wyrachowany, żeby spokojnie rozważyć wszystkie za i przeciw, bo jeśli coś w tej sprawie rzucało się w oczy, to to, że decyzji zabójstwa nie powzięto w ostatniej chwili. Mimo że ta starannie dobrana dawka rozpuszczalnego barbituranu podana została w dużym towarzystwie, nigdzie nie było widać żadnych oznak paniki lub nagłego strachu...
- Przepraszam - Sloan drgnął i oprzytomniał. - Niezupełnie to zrozumiałem.
- Przeważnie sprawy samochodowe i matrymonialne -powtórzył urzędnik z żalem. - Czasem jakiś pijak. Nic interesującego.
- Wino, kobiety i samochody -powiedział Sloan, zastanawiając się, jak pełen swady pan Wilkins określiłby człowieka, który usiłował zamordować Williama Fenta, sędziego pokoju. Trudno było naturalnie coś powiedzieć -może matka zostawiła go gdzieś w torbie podróżnej, może widział kiedyś jakieś okropności w drewutni - może urodził się kaleką - psychicznym kaleką lub może tylko ojciec nie wpoił mu chłostą różnicy między dobrem i złem, kiedy po raz pierwszy przekroczył tę niewidzialną granicę...
- Trochę kłusownictwa, oczywiście - ciągnął dalej urzędnik. - Zawsze zdarza się trochę tego na wsi.
- Od czasów Szekspira i jeszcze wcześniej - potwierdził Sloan. - Czy pan Fent traktował to surowo?
- Niespecjalnie. - Urzędnik potrząsnął głową. - Wie pan, trudno sobie poradzić z Cyganami.
- Nawet pan Wilkins?
Pan Phillipps potwierdził z uśmiechem. - Nawet pan Wilkins. Płacą kary i odchodzą, a potem robią znów to samo. Można by rzec, zamiast płacić raty i podatki.
- Maluczcy wychowują się bez prawa i tak dalej mruknął Sloan z roztargnieniem. Myślami był gdzie indziej. Jeśli się nad tym zastanowić, prawo jest przywilejem, bez względu na to, co mówi skazany. - Nie jest to przecież wokanda na Newgate,. prawda? - Zmarszczył czoło. - Czy było coś, czego by się czepiał ten wasz pan Fent?
- Rewolwery - odparł bez wahania pan Phillipps. -Zezwolenia na posiadanie broni i tym podobne. Wszyscy dziś są pełni niepokoju, jeśli chodzi o broń.
Sloan ucieszył się z tego. On sam był zawsze pełen niepokoju, jeśli chodziło o broń. Zwłaszcza na służbie. Można by rzec na linii ognia.
- Czy był ktoś - kontynuował cierpliwie swe pytania Sloan - z kim miałby na pieńku z tego powodu?
- Pan Fent? O, nie, inspektorze. On nie był taki. Nie wykorzystywał nigdy swojej pozycji w ten sposób... i nie pozwoliłby nikomu innemu z ławników... i ja także nie.
- Mężczyźnie ani kobiecie? - poddał chytrze Sloan.
- Mężczyźnie ani kobiecie - powtórzył pan Phillipps z emfazą.
- A może - upierał się Sloan - był ktoś, kto na niego nastawał?
Pan Phillipps robił wrażenie zakłopotanego. - Myśli pan o kimś, kogo Fent zasądził?
- Ludzie żywią urazy - powiedział Sloan - a zwłaszcza ludzie skazani, wobec tych, którzy wydali na nich wyrok.
Twarz pana Phillippsa rozjaśniła się. - Nie przypominam sobie nikogo takiego, inspektorze.
- A jak tam z chłopcami o nazwisku Pennyfeather?
- Oni na pewno nie - powiedział z przekonaniem urzędnik. - Zawsze bardzo uprzejmi, nawet zabawni.
- Śmiech na sali sądowej? - spytał Sloan.
- Często. Zawsze mają dużo do powiedzenia na swoją obronę. Prasa to kocha. Kiedy bracia Pennyfeather stają przed sądem, to dla prasy najlepszy dzień. Oni nie wchodzą w rachubę. Weseli chłopcy. Żadnej wrogości z ich strony.
- Zastanawiam się - mówił w zamyśleniu Sloan - od której części zaczynali jeść swoje czekoladowe figurki.
Pan Phillipps zdziwił się niepomiernie. - Przepraszam, inspektorze?
- Mieliśmy swego czasu w Berebury psychiatrę, który zawsze chciał to wiedzieć.
Pan Phillipps uspokoił się. - W każdym razie bracia Pennyfeather są zupełnie normalni. Jest ich czterech - jak szereg malowanych garnuszków. Poprawią się, kiedy dorosną. Oczywiście, jeden pociąga drugiego i mają wielu naśladowców wśród młodszych dzieci. Przez to są jeszcze gorsi, wie pan, Sloan wiedział. Pierwszą rzeczą, jakiej uczono młodych policjantów, było to, że najwięcej przestępstw popełniają chłopcy działający w grupach. Niepotrzebnie o tym mówili, bo każdy policjant sam to stwierdzał pierwszego dnia służby.
- Nigdy też nie proszą o odroczenie grzywny - dokończył pan Phillipps.
Sloan przestał myśleć o braciach Pennyfeather i o tej sprawie. Przyjmowanie surowej sprawiedliwości na wesoło nie kojarzyło się jakoś z morderstwem. Spróbował zaatakować urzędnika sądowego z innej strony. - A jak było w przeszłości?
- Trochę dawniej, myśli pan? - Phillipps spojrzał z ciekawością na Sloana.
- Myślę - powiedział - o kimś, kogo zamknięto jakiś czas temu i kto niedawno wyszedł, ale z dużą zadrą.
- Rozumiem teraz, o co panu chodzi, inspektorze. -Urzędnik naraz spoważniał. - Nie przypominam sobie nikogo takiego, ale sprawdzę zaraz w moich protokołach.
Konstabl William Edward Crosby, Anglik w każdym calu, aż po swój anglosaski sposób bycia, wkroczył do urzędu pocztowego miasteczka Cullingoak w Calleshire, podszedł do lady, wyciągnął legitymację i powiedział kącikiem ust w najdoskonalszym urzędowym stylu tylko jedno słowo: “Policja”.
Zawsze przedstawiał się w ten sposób, kiedy był sam na służbie. Jak to już odkryli mądrzejsi ludzie, w każdym z nas tkwi jakiś mityczny bohater. Jeśli jednak zabije się fantazję, ginie w człowieku coś więcej. Crosby nie odkrył jeszcze jednej z drobnych ironii losu polegającej na tym, że kiedy fantazja się urzeczywistnia, to przypomina do tego stopnia coś, co zdarzyło się komuś innemu, że staje się mało prawdopodobna.
W tym przypadku reakcja kierowniczki poczty, pani MacArthur, gwałtownie sprowadziła Crosby'ego na ziemię.
- Najwyższy czas - warknęła, uderzając w jakąś paczkę datownikiem. - Masz tu, Jim - odwróciła się i rzuciła paczkę przez drzwi komuś z tyłu. Kiedy w ten sposób dała do zrozumienia, że - według jej kryteriów - policjanci są małymi płotkami w porównaniu z pocztowcami, odwróciła się z powrotem do Crosby'ego i zapytała: - Kiedy wreszcie zrobią coś z moim kioskiem, chciałabym to wiedzieć. Powtarzam im to, aż sobie płuca wygadałam.
Crosby złapał oddech.
Pani MacArthur nie przerywała: - A oni mówią, że ledwie zdążą zainstalować telefony, wandale je wyrywają, a czy wy złapaliście ich kiedykolwiek? Nigdy! Zapamiętaj sobie, młody człowieku...
Nic nie drażniło Crosby'ego bardziej niż nazwanie go młodym człowiekiem, bo był nim faktycznie i widać to było na pierwszy rzut oka.
- ...pewnego dnia ktoś będzie was nagle potrzebował -nawet w przypływie elokwencji udało się pani MacArthur sprawić wrażenie, że uważała to za mało prawdopodobne i co się-wtedy stanie. Nie zjawicie się, a my wszyscy zostaniemy zamordowani we własnym łóżku, tak będzie.
Crosby prywatnie był zdania, że ten, kto zamorduje panią MacArthur, odda przysługę ludzkości - jeśli nie poczcie Jej Królewskiej Mości - ale powiedział tylko: - Ja jedynie zbieram informacje, proszę pani, to wszystko.
Pani MacArthur szybko i gniewnie uderzyła stemplem w inną paczkę. - Jeśli chodzi o zaświadczenie rejestracji na tego psa, który ugryzł pastora, to oni je mają. W dodatku są to Adwentyści Siódmego Dnia, ale dosyć szybko załatwili sobie sprawę u weterynarza.
- Chodzi o ostatnią sobotnią noc - powiedział z godnością konstabl Crosby, omijając ostrożnie sprawę dogmatów religijnych.
- W sobotę w nocy zawsze są kłopoty. - Pani MacArthur wyjrzała przez okno urzędu pocztowego. Miasteczko Cullingoak przedstawiało idylliczny widok, z kościołem w głębi, obowiązkowym zielonym skwerkiem, sadzawką dla kaczek i kaczkami, ale pani MacArthur nie dawała się zwieść tym widokiem. - Jeśli nie gospoda, to remiza. Moim zdaniem ludzie grają w krykieta tylko dla piwa... _
- Nie chodzi nam o tego rodzaju sprawy.
- Były tańce w Klubie Młodzieżowym - zarechotała wesoło. - Z tym także macie kłopot.
- Ktoś zachorował - powiedział Crosby.
- Ach.
- Doktor pukał do pani?
- No i co z tego?
- Dlaczego?
- Powiedział, że szuka jakiegoś chorego przy Copway Street i nie może znaleźć. - Przekrzywiła głowę na bok i powiedziała przebiegle: - A więc doktor jest w kłopocie?
Crosby potrząsnął głową. - Po prostu zwykłe zasięganie informacji.
- Znam wasze zasięganie informacji - syknęła. - Jak hiszpańska Inkwizycja. W końcu zawsze ktoś znajdzie się w kłopocie.
- Która to była godzina?
- Około wpół do dwunastej. Zachorował ktoś o nazwisku Waters, jak mówił doktor, ale nie wiedział, gdzie to jest. I nie mógł ich znaleźć. W każdym razie na Copway Street.
- A pani?
- Nie mogłam sobie przypomnieć.- przyznała. - Wtedy nie mogłam. Obecnie nie sortujemy listów. Inaczej wiedziałabym. Centrala telefoniczna także została zautomatyzowana.
Crosby zadrżał na myśl, że pani MacArthur mogłaby kontrolować jedno czy drugie, a co dopiero jedno i drugie. - A więc w ogóle nie zorientowała się pani...
- W tym momencie nie - powtórzyła. - Później przypomniałam sobie ludzi w Rosę Cottage. Nazywają się Waters.
- Waters, Rosę Cottage, Copway Street. - Zanotował.
- Artyści - powiedziała dosadnie. - Spędzają tu tylko weekendy. Dlatego doktor nie znał nazwiska. Zdaje się, że mąż miał atak astmy wczesnym popołudniem, potem mu się nagle pogorszyło, więc gdy doktor nie przychodził, żona wpakowała go do samochodu i zawiozła prosto do szpitala w Berebury.
- A więc, gdy doktor przyszedł, dom był zamknięty i pusty - skończył za nią Crosby.
- Zgadza się. Mówił, że szukał w Rosę Cottage, ale nikogo tam nie zastał. - Pani MacArthur spojrzała na niego z ukosa. -Jakaś kobieta siedziała z doktorem w jego wozie.
- Jego żona - wyjaśnił konstabl.
Pani MacArthur pociągnęła nosem i dodała już innym tonem: - To dobrze, to mnie cieszy. Doktor powinien być żonaty, prawda?
- Wszystkim nam potrzebne są kobiety - powiedział
Crosby, zastanawiając się, czy dotyczy to również pani MacArthur.
Spojrzała na niego przebiegle. - Nie to miałam na myśli, wiesz o tym dobrze, młody człowieku.
Konstabl na pewno nie miał nic wspólnego z hiszpańską Inkwizycją. Torąuemada nigdy by się nie zaczerwienił.
Kiedy Sloan przybył do Berebury, inspektor Harpe poinformował go o śmierci Toma Esfleya. Sloanowi wydawało się, że jego pogląd na sprawę jest bardzo jednostronny. Nawet w policji można było dojść do nadmiernej specjalizacji.
- Musisz przyznać, Sloan, że to delikatny problem.
- Co takiego? - zdziwił się Sloan, który nie widział w tym nic delikatnego.
- Czy ty go zaliczysz, czy ja.
Sloan był zakłopotany. - Przestań, Harry.
- Chodzi mi o to - nalegał drogowiec - czy on jest mój, czy twój?
- Nie żyje - odpowiedział energicznie Sloan. - To wszystko, co mi o nim dotychczas powiedziano.
- Chodzi mi o to, czy statystycznie należy do mnie, czy do ciebie - wyjaśnił Harpe. - Chciałbym to wiedzieć?
- Ach, rozumiem... - Sloan otworzył usta i znów je zamknął. Może zaoszczędzić sobie mówienia. Nie miało sensu wyjaśnianie Szczęśliwemu Harry'emu, że statystyka nie miała żadnego wpływu na to, z czym się dotychczas stykał. Dobra statystyka zawsze mówiła tylko to, co i tak powinno się wiedzieć: stwierdzała rzeczy oczywiste, udowadniając je cyframi. Jeśli chodzi o złą statystykę...
- Czy ten Exley zginął w wypadku drogowym - tłumaczył dalej Szczęśliwy Harry - czy...
- Ach, tak, rozumiem. - Sloan powinien był pamiętać że Harry od urodzenia miał skłonności do dzielenia włosa na dwoje.
- Czy też jest ofiarą morderstwa - kończył Szczęśliwy Harry.
- Zmarł na skutek obrażeń poniesionych w wyniku użytkowania pojazdu mechanicznego na drodze publicznej - powiedział uroczyście Sloan. Tę grę można było uprawiać we dwóch. - Z drugiej strony...
- Tak?
- Tak samo było i z tym drugim.
- Nie, nie - powiedział natychmiast Harpe. - Możesz sobie wziąć Fenta. On jest twój. Wyłącznie twój.
- Dziękuję.
- Nie ma za co - powiedział Harpe; ironia skierowana do niego w jakiejkolwiek formie była czystym marnotrawstwem. - Ktoś starał się zamordować Fenta, no i udało mu się. Ale Exley to co innego.
- A to dlaczego?
- Ubezpieczenie - wyjaśnił Harpe. - O ile nam wiadomo, nikt mu nie podał żadnej trucizny, ale towarzystwa ubezpieczeń na pewno będą się o to spierać.
- Uważaj, żeby nie wywinęli się z obydwu - powiedział brutalnie Sloan - i nie rób nic, żeby im to ułatwić.
- Klauzule pisane drobnym drukiem - zaczął ponuro Harpe. - Spodziewałem się tego.
Sloan westchnął. I on nie znał się na tych klauzulach. I, gdy przyszło co do czego, nie interesował się rzeczami, które były legalne, ale nieuczciwe. Jego matka - a takich rzeczy uczy się człowiek na kolanach matki - wychowała go w zasadach znacznie surowszych niż jedynie zgodność z prawem.
- Exley - oświadczył kategorycznie - jest najbardziej bezspornym przypadkiem, jaki kiedykolwiek widziałem, bez względu na to, co kto powie.
- Nie jest to już teraz werdykt. - Harpe zajmował zawsze ostrożne stanowisko. - Jeśli państwo może temu zapobiec.
- A więc powinien być - powiedział Sloan. -1 Harry...
- Tak?
- Pamiętaj koniecznie, że według statystyki mordercy rodzaju męskiego to najczęściej wdowcy.
- Ba! -powiedział drogowiec.
Crosby spotkał Sloana w korytarzu przy drzwiach pokoju Wydziału Ruchu; miał w ręce jakieś pismo.
- Wiadomości, Crosby?
- Z Australii. Obrót sprawy, jak w powieści, tak mi się zdaje - powiedział konstabl podając pismo. -1 jak szybko.
- Oni to załatwiają bumerangiem. - Sloan wziął pismo i zaczął czytać. Policyjny system teleksowy opasał ziemię .wkoło szybciej niż Ariel i wrócił z najcenniejszym policyjnym .towarem - z informacją. Gdzieś tam, w kraju na antypodach - ściśle mówiąc w Cunningham Gap, Queeng-land - kolega policjant potrudził się zbierając informacje dla drugiego policjanta, którego nigdy nie widział i nawet nie dowie się nigdy jego nazwiska.
Stojąc w korytarzu komisariatu w Berebury, Calleshire, Anglia - ach, najrdzenniejsza Anglia - Sloan próbował wyobrazić sobie tego człowieka wędrującego przez suche i zakurzone miasto: choć z tego, co wiedział, Cunningham Gąb mogło równie dobrze znajdować się w tropikalnym wilgotnym lesie, a jego kolegą, gliną, mogła być kobieta.
Hector Fent, Anglik, wymieniony w prośbie o informację, zmarł przed pięciu laty śmiercią naturalną w miejscu zamieszkania, w Cunningham Gap.
Było to coś nowego dla Sloana, co jednak nie miało znaczenia. Miało natomiast znaczenie, czy była to nowość dla mordercy. Czy też on może wiedział?
“Podobno był wdowcem” - podawał ostrożnie teleks.
Mogło to znaczyć wiele lub nic. “Miał jednego syna” - czytał dalej Sloan. Co mogło znaczyć wiele.
“O nazwisku Peter Miller Fent” - wydrukowano to dużymi literami. To znaczyło wiele. Bardzo wiele.
Rozdział XI
Wszystkie dochodzenia puszczone w ruch - zwłaszcza przez urzędy - dają zwykle wyniki. Z czasem.
Niestety Sloan nie był obecny w komisariacie, kiedy zadzwonił dr Writtle; analityk uważając, że stopień służbowy równa się wiadomościom, zamiast z nim, porozmawiał z nadinspektorem Leeyesem.
- Chodzi o to pana pytanie, Sloan, skierowane do Wydziału Spraw Wewnętrznych - powiedział Leeyes, kiedy Sloan zjawił się w swoim biurze - dotyczące sporządzania rozpuszczalnych barbituranów.
- Słucham pana?
- Barbiturany - informował go Leeyes, uzyskuje się z kwasu barbiturowego, czyli z malonylomocznika.
Sloan wyciągnął swój notes.
- A malonylomocznik - nadinspektor mówił tak, jakby chemia organiczna nie miała dla niego żadnych tajemnic -sporządza się z di... di... “dietylu”. - Pewność siebie znik-nęła po trzeciej próbie. - Jest to... malonian dwuetylu.
- Naprawdę? Dziękuję panu.
- Barbiturany syntetyzuje się przez podstawienie związku wyjściowego różnymi rodnikami - mruczał Leeyes. - Próbują nas olśnić wiedzą, Sloan.
- Tak, panie nadinspektorze.
- Ta cała technika - mówił dalej Leeyes, ściągając przy tym z piedestału jednego z najlepszych w kraju chemików analityków - to bardzo dobre na swój sposób, ale nie pomaga w rozwiązywaniu sprawy, prawda?
- Jeszcze za wcześnie, żeby to stwierdzić. Czy wspominał coś o smaku?
Leeyes przesunął jakieś papiery. - Mam to gdzieś tutaj. Smak... ach, tak. Nieprzyjemny.
- W jakim stopniu zauważalny?
- Trzeba by go trochę zamaskować. Tak jakoś się wyraził. - Nadinspektor z zasady nie uznawał opinii ekspertów.
- A... e... naturalne źródła tego barbituranu?
- Malonylomocznika? - rzucił niedbale Leeyes. - Doktor Writtle rozwodził się nad tym trochę. - Kwas jabłkowy - od tego się zaczyna - występuje w trzech enacjomorfi-cznych formach.
- Doprawdy? - zdziwił się kwaśno Sloan. - Czy któraś z nich jest uprawiana u nas?
- Tak.
Sloan spojrzał z uwagą.
- Jabłka - wyliczał Leeyes - winogrona, buraki - och i rabarbar.
- Rabarbar?
- Tak powiedział. Sądzę, że wie.
- A jak z możliwością sporządzenia tego domowym sposobem?
- Nie chciał powiedzieć: “tak” i nie chciał powiedzieć: “nie”.
Sloan zaklął siarczyście.
- Powiedział, że trzeba by było znać sposób i mieć urządzenia - rzekł Leeyes - a także coś, co się nazywa chlorek etylenu. On napisze to wszystko dla pana.
Tym razem Sloan uważał, że to nic nie da. - Sądzę, że będziemy musieli wrócić do wzoru numer jeden, nadinspektorze - westchnął - i sprawdzić, kto zyskuje.
- Lub przynajmniej kto nie traci - powiedział pesymistycznie Leeyes.
- Przede wszystkim stracił Exley - zaczął Sloan i poinformował go o drugim kierowcy. - Biedny chłop.
Leeyes bębnił palcami po biurku. - A my nie posunęliśmy się o krok dalej, Sloan.
- Wiemy, że ktoś podał Fentowi truciznę.
- To wiedzieliśmy już w poniedziałek - uciął Leeyes.
- I jaką truciznę - dorzucił Sloan stukając w swój notes.
- Akademicka informacja - ciągnął nieubłagany Leeyes.
- I kto miał sposobność.
- Za wiele osób. - Nadinspektor odpowiedział szybko i posępnie. - Grubo za wiele. Co najmniej jedenaście.
Sloan odchrząknął. - Właściwie trzynaście...
- Nieszczęśliwa liczba dla niektórych. - Reakcja nadinspektora na liczbę trzynaście wywodziła się z gry w Bingo.
- ... jeśli włączymy Petera Millera z farmy sąsiadującej ze Strontfield Park - Sloan powiedział mu dlaczego - i tę dziewczynę, Milly Pennyfeather, która męczyła się w kuchni nad rozgrzanym piecem.
- Dobrze - przytaknął Leeyes chłodno. - Im więcej, tym lepiej.
- Tak jak ja to widzę - Sloan nie zwracał uwagi i mówił dalej - każdy z nich mógł wpaść do jadalni i wykonać swój zamiar.
- Nie ma potrzeby robić z tego melodramatu - irytował się nadinspektor.
- No, nie ma - Sloan wciągnął powietrze, pomyślał
0 emeryturze, i znów je wypuścił. - Chodziło mi o to, że Milly pokazała im tylko pokój, gdzie mogli złożyć płaszcze, 1 wróciła z powrotem do kuchni. Zostawiła ich, żeby sami poszli do salonu.
8 - Lekka żałoba
- I myśli pan, że jeden z nich poszedł via jadalnia?
- Mogło tak być. Wszyscy znali dobrze ten dom. Z wyjątkiem pani Washby.
Leeyes znów zaczął bębnić palcami po biurku. - Co nam jeszcze wiadomo? Oprócz tego, że ten gość obok też macza w tym palce.
Sloan zakaszlał. - Słyszałem, że wdowa trochę dziwnie się zachowuje.
- Jak zazwyczaj wdowy - stwierdził Leeyes z głębokim przekonaniem.
- Nie sprawiło jej przyjemności, że byliśmy na pogrzebie. A teraz zamknęła się w swoim pokoju i nie chce widzieć nikogo - tym bardziej nas.
Leeyes westchnął. - Sloan, jest już pan w policji dość długo, żeby wiedzieć, że nikt nas nigdzie nie chce. Chyba tylko wtedy, kiedy się kogoś obawia. Wtedy to co innego.
- Tak, nadinspektorze. - Najlepiej było mu przytakiwać. Zawsze.
- Jeszcze coś?
- Wiemy, kto coś zyskuje - ostrożnie zaczął Sloan. -W każdym razie, o niektórych.
- Kto?
- Po pierwsze, Quentin Fent. Dużo. A pośrednio jego narzeczona Jacąueline Battersby.
- Nie...
- Tak. Ta właśnie. Córka starego Battersby. Z Luston.
- Nie ma lepszych łożysk niż z firmy Battersby - powiedział Leeyes, udowadniając tym samym, że przynajmniej jeden specjalista od reklamy zarobił na swój chleb codzienny. - Jej nie zabraknie grosza. Jeszcze ktoś?
- Annabel Pollock. To druga kuzynka. Zyskuje niewiele. Prawdopodobnie nie tyle, aby się to liczyło... wyjąwszy Elizę Doolittle.
- Wyjąwszy kogo, Sloan?
- “My Fair Lady”, nadinspektorze. - To się naprawdę podobało jego żonie. - “Ci, z którymi mieszka - zacytował - zarżnęliby ją za szpilkę do kapelusza, a co dopiero za kapelusz”.
- A kto jeszcze zyskuje? - burknął Leeyes, wyraźnie to ignorując.
- Wdowa dostaje dożywotni procent od niezbyt wielkiej sumy - odpowiedział Sloan.
Leeyes prychnął.
- I Peter Miller Fent - informował dalej Sloan - to znaczy rodzina ze strony Hectora Fenta, przybliżył się teraz nieco do spadku. Jest on następny w kolejności po naszym Quentinie.
- W lewo, krok, szybko marrrrrsz - wycedził ironicznie Leeyes. - Czy to już wszyscy?
- Nie wiemy nic o tych, którzy mieli coś do stracenia -Sloan podchodził do rzeczy metodycznie - ale wydaje mi się, że jest gdzieś ktoś, kto chciałby zrobić wielki interes na podstawie zezwolenia na rozbudowę.
Nadinspektor raz jeszcze znacząco westchnął. - Nie można nawet powiedzieć, że nie mamy nic innego do roboty. - Skinął ręką w kierunku wiszącej za nim na ścianie mapy. - Tylko pointylista mógłby się podjąć graficznego przedstawienia przestępczości w Calleshire. - Był znowu napad na kamieniołom w Hollandbury.
- Znowu? To już trzeci tego roku.
- Tak - potwierdził Leeyes. - Trzymiesięczne zaopatrzenie dla wszystkich włamywaczy od sejfów w okręgu, a potem z czymś wyskoczą. Według moich obliczeń ich ostatnia zdobycz jest już na ukończeniu.
- Chyba także Bertie znowu się ruszył - Sloan podjął nowy temat. - To oznaczałoby jeszcze jedną szpilkę na mapie. Może dwie.
Leeyes mruknął: - Myślałem, że on przyrzekał poprawę.
- Ten człowiek - rzekł Sloan - gotów jest mówić wszystko z wyjątkiem modlitwy. Będą musieli przytwierdzić go do grobu, gdy nadejdzie czas.
- Nigdy nie będzie to dla mnie za wcześnie, ale teraz są gorsze kłopoty niż Bertie. - Nadinspektor wskazał zagęszczenie szpilek na przedmieściach Berebury. - Na nowym osiedlu ktoś zaczepia dzieci.
Sloan się skrzywił.
- Wiem, wiem - powiedział Leeyes. - To chodzi o ich ubrania, wie pan.
- Pardon. Proszę?
- Dzieci. Tak ładnie ubrane w obecnych czasach, że to jest po prostu wodzenie na pokuszenie. Dawniej nie mieliśmy nigdy tych kłopotów. Kto by chciał zwabić parszywego urwisa, któremu kapie z nosa, w brudnym ubraniu i z pchłami...
Tylko nadinspektor Leeyes potrafił wywołać obraz di-ckensowskiej nędzy i przedstawić jako coś pozytywnego.
- Nikt - zakończył Leeyes, przekreślając w ten sposób, jakby to było coś złego, wysiłki wielu generacji reformatorów społecznych.
- Niech pan to powie socjologom - syknął Sloan, ale pod nosem.
Dr Harriet Baird weszła po schodach na górę, do sypialni Helen Fent w Strontfield Park.
- Dzień dobry, moja droga - powiedziała. - Jaką miała pani noc?
- Niezłą - skłamała Helen.
Lekarka zbadała jej tętno. - No, już trochę lepiej.
- Chcę wstać - oświadczyła Helen.
- Wierzę - przyznała spokojnie dr Baird, widząc oczy pacjentki podkrążone wskutek bezsenności - ale pani nie wstanie. Nie dziś. Może jutro, jeśli pani będzie rozsądna. Zobaczymy. Wczoraj na dole wszystko samo się ułożyło?
- Tak sądzę.
- To wymaga czasu - powiedziała doświadczona lekarka. - Trzeba, żeby pani na jakiś czas zostawiła wszystko swojemu biegowi. Nie ma potrzeby spieszyć się z niczym, prawda?
- Chyba nie, nie sądzę - przyznała Helen bezbarwnym głosem. - Nie teraz. Już nie teraz.
Lekarka nie wdała się w dyskusję na ten temat. Powiedziała natomiast: - Annabel na pewno się panią opiekuje. - Quentin i Annabel - odpowiedziała Helen z niespodziewaną gwałtownością - sami wszystko doskonale załatwiają, dziękuję.
Drobny, ciemnowłosy mężczyzna czekał na Sloana w jego biurze. Konstabl Crosby dokonał prezentacji.
- To jest pan Hickory, ekspert w dziedzinie planowania miejskiego i wiejskiego, którego chciał pan widzieć.
- Z Okręgowego Wydziału Architektury w Callef ord -dodał ostrożnie pan Hickory. - Co możemy dla pana zrobić, inspektorze?
- Może zechciałby mi pan wyjaśnić sprawy zezwolenia projektowego i rozbudowy - powiedział Sloan.
Pan Hickory wciągnął powietrze.
Sloan zastrzegł się szybko. - Tak, żebym mógł to zrozunet.
- Oczywiście. A więc, zezwolenie projektowe to dziwna rzecz...
Sloan podniósł brwi.
- Nie, nie, inspektorze. Niech mnie pan źle nie zrozumie. Nie w policyjnym znaczeniu dziwne, choć czasem i tak bywa. - Hickory uśmiechnął się blado. - Obecnie chyba wszystkim się zdarza, że są o coś zapytywani.
Sloan zachował w tej sprawie powściągliwe milczenie.
Nie były to sprawy, o jakich policjanci rozmawiają z obcymi.
- Nie, nie dziwne - wyjaśniał planista. - Nierealne to byłoby lepsze słowo. Nie w teorii, oczywiście. O, nie. W teorii geometrzy zalecają, a komitet decyduje.
- Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi-mruknął Crosby pod, nosem.
- I w teorii - mówił Hickory - komitet podejmuje wszelkie decyzje w interesie miasta jako całości.
- Czyż wszyscy tak nie postępujemy - wtrącił grzecznie Sloan. Crosby tylko przewrócił oczami.
- Tak, prawda... - ciągnął dalej Hickory. - Komitety to też coś dziwnego.
Sloan, który zrobił to odkrycie jeszcze jako zwykły policjant, skierował pana Hickory z ogólnych problemów na konkretne.
- Co do tego planu rozbudowy w Strontfield Park...
- Ach, tak. - Przedstawiciel władz miejscowych rozwinął mapę East Calleshire i wskazał miejsce. - Tu jest Constance Parva. Widzi pan tę część oznaczoną żółtym kolorem...
Crosby wyciągnął szyję ponad ramieniem pana Hickory, podczas gdy Sloan szukał na mapie żółtych znaków.
- To jest tak zwany rejon zainteresowania miasta. Od czasu ustawy o Planowaniu Miejskim i Wiejskim z 1947 roku zezwala się na rozbudowę w obrębie tego rejonu -z wyjątkami, które nazywamy budownictwem mieszkaniowym na uboczu. Poza tym...
- Ta biała część?
- Tak, inspektorze. Zezwolenie na rozbudowę w tej białej części to trochę inna sprawa. Nie tak...
- Automatyczne?
- Powiedzmy, bardziej dyskusyjne-powiedział półgłosem Hickory. - Właściwie dyskrecjonalne.
- A ta kanalizacja, o której wszyscy mówią?
- Kanalizacja - zaczął ostrożnie Hickory -... e... otwiera drogę dla dalszej rozbudowy.
Crosby otworzył usta, żeby coś powiedzieć.
- Tak, rozumiem - wtrącił szybko Sloan.
- Lubią także kościoły - nadmienił Hickory.
- Naprawdę lubią! - wykrzyknął Sloan, powstrzymując się od różnych wypowiedzi, między innymi od przypomnienia Świątyni Midasa
- .
- Stwarzają punkt ośrodkowy - Hickory kontynuował, niezmieszany.
- ... I kłaniają się Mamonie. (Matka Sloana z zapałem czytała Biblię).
Hickory machnął ręką. - Myślę z punktu widzenia Planowania Miejskiego i Wiejskiego.
- ... Nie mówiąc o modlitwach przed ołtarzem Molocha.
- A zatem - wtrącił Sloan z ironią - kiedy jest kanalizacja i kościół...
- W tym porządku - bąknął Crosby sotto voce.
- ... w obrębie oznaczonego żółtym kolorem otoku miasteczka następuje rozbudowa?
- Wolelibyśmy - wtrącił zastrzeżenie Hickory - aby nie były to grunty rolnicze pierwszej klasy.
- Nie są. Nie w Strontfield - powiedział Sloan. Crosby spojrzał ze zdziwieniem.
- Gdyby nadawały się pod uprawę - wyjaśniał cierpliwie Sloan - Fent dobrze by je uprawiał i sąsiednia farma nie nazywałaby się “Ugór”.
- Słusznie. - Pan Hickory zmrużył oczy i zajrzał jeszcze do jakichś papierów. - Tak twierdzą petenci. Nie jest to ziemia urodzajna. Uważają, że zastrzyk świeżej krwi ożywiłby środowisko wiejskie.
- To bardzo społeczne nastawienie z ich strony -mruknął Sloan.
- Dzięki nowym domom rozwinęłyby się sklepy i usługi
- tłumaczył Hickory - zostałaby powstrzymana ucieczka ze wsi i tak dalej.
- Rozumiem, że starali się o to dla ich dobra - powiedział Sloan.
Pan Hickory pozwolił sobie na słaby uśmiech. - Niezupełnie.
- Raczej dla napchania kieszeni - podsunął Crosby.
- Nie złożono nawet apelacji - powiedział Hickory. - Po pierwszym podaniu dostali aprobatę założeń, musieli więc być w dobrej sytuacji.
- Aprobatę założeń?
Hickory poruszył się na krześle. - Mierzenie temperatury wody, tak by to można określić. W zasadzie akceptowane, lecz trzeba jeszcze uzyskać zatwierdzenie szczegółów. A jeśli się nie ma zatwierdzonych założeń...
- Tak? - zapytał z ciekawością Sloan.
- Wtedy nie ma potrzeby ponoszenia wydatku na zaprojektowanie rozbudowy, jaką się miało na myśli, aż po najdrobniejszy szczegół.
- Ale dla Strontfield otrzymali aprobatę? Hickory przytaknął. - Bez trudu.
- Kiedy?
- W lipcu ubiegłego roku.
- I co potem?
- Potem nic. Żadne szczegółowe plany nie zostały nigdy przedłożone przez petentów.
- A kto to był?
- Spółka “Calleford Enterprises Limited”. - Hickory spojrzał na odwrotną stronę jakiegoś dokumentu. - Kilku przedsiębiorców budowlanych, kilku miejscowych handlowców, kuzyn księcia...
- I lord w zarządzie.
- Właśnie on. - Pan Hickory przerwał na chwilę. -Mówią o nim, że można się z nim dogadać, kiedy jest trzeźwy.
- Znamy go - nadmienił chłodno Sloan. - Nasi ludzie z Wydziału Ruchu...
- Właśnie - powiedział pan Hickory.
- Zawsze usiłują pobrać mu krew - Crosby gotów był wdać się w pogawędkę. - Kłopot w tym, że jego organizm jest przyzwyczajony do alkoholu.
Sloan usiłował skierować rozmowę z powrotem na temat gruntów. - Ta aprobata założeń...
- Złapią go kiedyś - powiedział Crosby. - Inspektor Harpe mówi, że jeśli to będzie ostatni...
Sloan nie dał Crosby'emu skończyć: - To podanie o aprobatę założeń złożone było zatem bez udziału Fenta?
Hickory potrząsnął przecząco głową. - Bez żadnego udziału. Zgoda właściciela nie jest konieczna, lecz jest on informowany zarówno o złożeniu podania, jak również o wyniku.
- To chyba słuszne - zauważył inspektor.
- Dawniej było inaczej - wyjaśnił planista. - W okresie kiedy jeszcze nie zawiadamiano właściciela, sprzedawał swoją ziemię przedsiębiorcom, zanim się spostrzegł, ile byłaby warta po uzyskaniu zezwolenia. Zdziwiłby się pan.
Sloan już dawno przestał się dziwić bezgranicznej ludzkiej głupocie i chciwości. Powiedział: - A zatem to, co tutaj mamy, to niezbyt dobra ziemia uprawna z aprobatą założeń rozbudowy mieszkaniowej.
- Z małym centrum handlowym.
- Której nie podjęli się przedsiębiorcy ani nikt inny -ciągnął Sloan zastanawiając się, jaka jest w tej sprawie rola Petera Fenta i jego farmy.
- Jak do tej pory - uzupełnił Hickory.
- Wszystko to - powiedział Sloan do Crosby'ego po wyjściu przedstawiciela władz miejscowych - może mieć albo bardzo dużo wspólnego ze śmiercią Williama Fenta, albo zupełnie nic.
- A jednak może mieć, szefie. - Crosby wziął w rękę papiery, jakie im zostawił Hickory. - Proszę popatrzeć na to.
Podał Sloanowi kartkę firmowego papieru z nagłówkiem “Calleford Enterprises Limited”. Wśród wymienionych nazwisk dyrektorów było nazwisko R. Renville'a.
Rozdział XII
- A więc - zapytał Crosby - czy mamy rzucać monetę, czy możemy już zaczynać?
- Zaczynamy - powiedział Sloan wstając.
- Od Petera Millera Fenta?
- Nie. Jeszcze zaczeka trochę.
- Renville'owie?
- Nie - powiedział Sloan z namysłem. - Zaczniemy chyba od tej ogrodniczki. Założę się, że z nich wszystkich ona jest najlepszym rozmówcą.
Domek panny Cynthii Paterson w Constance Parva znajdował się przy końcu High Street, w pobliżu kościoła. Był bardzo mały z długim, spadzistym dachem z tyłu i niewielkim ogródkiem od frontu. Znaleźli boczne wejście. Zaprowadził ich tam napis umieszczony na frontowej ścianie, nad strzałką.
Czy ktoś biedny, czy bogaty, Przez jedne drzwi wchodzi do chaty.
Sloan zapukał. Zaszczekał pies, ale nie słychać było żadnej odpowiedzi.
- Widzę jakąś staruchę w szklarni - zauważył Crosby rozglądając się wkoło.
Policjanci przeszli przez ogród do szklarni, gdzie jakaś siwa głowa migała wśród zieleni.
- To potrwa tylko chwilkę! - zawołała przez drzwi. -Proszę wejść. Próbuję złapać pszczołę. O, jest!
Konstabl Crosby schylił szybko głowę, kiedy coś zabrzęczało mu koło lewego ucha.
- Nie wiem, jak się tu dostała - powiedziała Cynthia. Paterson. - Staram się nie dopuszczać ich do kwiatów.
Pszczoła przeleciała z powrotem obok Crosby'ego. Bzyczała rozzłoszczona.
- Do licha z nią! - wykrzyknęła panna Paterson. - O, tu jest! Niech pan ją złapie, młodzieńcze! One są szkodliwe dla kwiatów. Szybko poruszające się owady są niebezpieczne dla ogrodu. Niektóre z wolno się poruszających też nie są pożyteczne.
Crosby chwycił pustą doniczkę i ruszył w kierunku pszczoły. Pszczoła siadła tam, gdzie nie mógł jej dosięgnąć.
- Kwiaty szybko więdną, kiedy są zapylone - wyjaśniała ogrodniczka. - O, jest tutaj... teraz ją pan złapie.
Ni stąd, ni zowąd Sloanowi przypomniało się coś ze szkolnych czasów: chłopięcy Ariel pomaga grubszemu Prospero włożyć płaszcz i śpiewa: “Pójdę z pszczołą kwiaty ssać” *. Pamiętał, że wtedy bał się, jak sobie poradzi jako Ariel z załamującym się głosem.
- Zastanawiałam się często, jak radzą sobie buddyjscy ogrodnicy - zauważyła panna Paterson tonem towarzyskiej rozmowy.
- Buddyjscy? - zdziwił się Sloan.
- Nie wolno im niczego zabijać, nawet muchy. Pszczoła także wyglądała, jakby nie chciała dać się zabić, i podfrunęła w górę, gdzie Crosby nie mógł jej dosięgnąć.
- Tu jest krzesło - zaproponowała panna Paterson. Crosby spojrzał na rozklekotany sprzęt z giętkich listewek, zniszczony przez długą służbę w kuchni, i powiedział: - Myślę, że ją złapię, kiedy następnym razem sfrunie niżej.
- Tak, jest pan dostatecznie wysoki. - Obróciła się i spojrzała bystro na Sloana. - Pan jest także wysoki. Policjanci?
- Tak, proszę pani - powiedział Sloan i przedstawił siebie i Crosby'ego.
Panna Paterson skinęła w kierunku Crosby'ego i powiedziała: - Powinien więc umieć złapać pszczołę, no nie?
- Powinien - potwierdził ostrożnie Sloan, choć chwilami miał wątpliwości, czy Crosby potrafi cokolwiek złapać.
W szklarni było gorąco i młody konstabl spocił się teraz z lekka. Pszczoła poleciała szybko w górę.
- Już was obydwu kiedyś widziałam, prawda? - panna Paterson poprawiła okulary i spojrzała uważnie na przedstawicieli policji. - Wczoraj. Byliście na pogrzebie Billa Fenta. W tyle kościoła.
- Tak. - Sloan wahał się przez chwilę, a potem powiedział, że Tom Exley także zmarł. - Chcieliśmy z panią porozmawiać o przyjęciu w Strontfield Park. Czy była tam mowa o czymś, co mogło pana Fenta wytrącić z równowagi?
Panna Paterson spojrzała na niego przenikliwie. - Nie było żadnych sporów, jeśli pan to ma na myśli, a także nie wypił zbyt dużo.
- A rozmowa?
- Raczej ogólna. W każdym razie przy moim końcu stołu.
- A pani siedziała między...?
- Doktorem Washby i młodym Quentinem. Skrzywiła się z lekka. - Myślałby kto, że przyjęcie na wsi to święto urodzaju - ile trudu zadała sobie Helen, żeby stół dobrze wyglądał, jak to sama określiła. - Odgarnęła niesforny kosmyk siwych włosów i powiedziała: - Wszyscy byli bardzo mili dla tej nowej dziewczyny Veronici, żony doktora Washby. Nie znała właściwie nikogo z nas, nie mówiło się więc wiele o sprawach miejscowych - w każdym razie nie na początku. Później naturalnie nie da się uniknąć pogawędek na tematy miejscowe - jeśli się tutaj żyje. Wie pan, jak to jest.
- Jakiś szczególnie interesujący temat? - zapytał Sloan od niechcenia.
Wiedział dobrze, jak to jest. Tak właśnie wyglądało w pracy. Skoro było się czymś zajętym, trudno było mówić o czymś innym. W każdym razie nie wtedy, kiedy było się w komisariacie, a także często po wyjściu.
- Ach, po prostu, taki jak zazwyczaj. Konstabl wciąż jeszcze nie złapał pszczoły.
Panna Paterson machnęła ręką. - Uwagi o miejscowej uroczystości - o tym można zawsze trochę podyskutować. Rząd - na ten temat też zawsze jest coś do powiedzenia.
- Właśnie - przytaknął Sloan z całkowitą bezstronnością, jakiej się wymaga od Najlepszej Policji Świata.
- I bracia Pennyfeather - przypomniała sobie panna Paterson. - Ci chłopcy to nasze wieczne zmartwienie. Zwykle ktoś ma jakąś historyjkę o nich do powiedzenia. Zawsze szukają kłopotów i znajdują je. Ledwo na kogoś spojrzą, a ten już leży.
- Słyszy pan, Crosby? - zapytał Sloan. - Będzie pan musiał się pilnować.
- Tak, szefie - ponuro zabrzmiał głos Crosby'ego. Pszczoła - wciąż jeszcze na wolności - brzęczała z oburzeniem.
Panna Paterson mówiła dalej: - Jeszcze jedno dziecko przybyło w domku na farmie “Ugór” - będą musieli wkrótce spać na waleta - ach,, i ojciec Gregory Fitcha.
- Co on takiego zrobił?
- Nic. Tylko udało się im wreszcie umieścić go w domu starców i Bili nam o tym opowiadał. Fitch był przez całe życie ogrodnikiem Fentów - mieszkał w domku dozorcy za starym pawilonem, ale ostatnio trochę zdziecinniał. Sloan, którego hobby była hodowla róż, pokiwał głową.
- Zupełnie stracił rozum - powiedziała energicznie Cynthia Paterson. - Zaczął opowiadać jakieś głupstwa o tym, co się dzieje w pawilonie i tym podobne. Natura znów zwyciężyła, tak to jest. Cywilizacja w istocie nie sięga głęboko, prawda?
- Jest cienka jak farba - zauważył inspektor z przekonaniem. - Może pani spytać każdego w policji.
- W każdym razie, Paul Washby musiał postarać się, żeby go zabrali. Zrobili mu tak staranną toaletę w tym szpitalu, że kiedy Greg poszedł w niedzielę go odwiedzić, nie poznał go, choć przeszedł tuż obok łóżka. Nigdy przedtem nie widział go ze sztuczną szczęką.
- Ach - westchnął Sloan; był już w wieku, kiedy zęby zaczynają wzbudzać współczucie. Podczas gdy mówiła, wypatrywał przez szyby szklarni śladów uprawy rabarbaru.
- Nawiasem mówiąc - panna Paterson z przykładną wytrwałością trzymała się początkowego tematu - ponieważ jestem tylko kobietą, nie wiem, o czym mówili panowie, kiedyśmy ich zostawiły.
- Zostawiłyście ich?
- Zupełnie samych - powiedziała równie uroczystym tonem.
- Wszystkich? - To nadawało nowy wymiar jego śledztwu w sprawie otrucia. - Dlaczego?
- Nie dziwiłoby mnie, gdyby to było z powodu świętego Pawła - wyjaśniła nieoczekiwanie córka starego proboszcza. - Musiało to wyjść od kogoś, kto nie lubił kobiet, prawda? A on nie lubił kobiet, to znaczy święty Paweł.
- Co musiało wyjść? - zapytał ostro Sloan.
- Ten zwyczaj. Jak o to chodzi, jesteśmy bardzo zacofani i wciąż zostawiamy ich przy tym.
- Kogo przy czym zostawiacie, panno Paterson? - Herbatka u Obłąkanego Kapelusznika była chyba bardziej normalna niż to, co słyszał.
- Panów przy piciu porto - powiedziała kropiąc wodą jakiś cętkowany kwiat. - To ładny kolor, prawda?
- Ach, porto. - Sloan usiłował sobie prędko przypomnieć, co wiedział o porto. Nie było tego wiele. Miało to coś wspólnego z lewą stroną - tak rzeczywiście. Port - to lewa burta statku. Przeciwieństwo do prawej, sterburty. Jeszcze coś słyszał o porcie.
- Koloru brązowego? - zapytał niepewnie.
- Dobre wino - wyraziła swoją opinię panna Paterson. -I tyle.
- Właśnie - potwierdził Sloan. Przyszła mu na myśl Kitty. Kitty żyjąca w zupełnie innym świecie niż Stront-field Park. Była to stara pijaczka w Berebury o złej reputacji, o której wiadomo było, że nie tyka niczego, tylko porto z cytryną. Przychodziła zawsze, kiedy się ją wzywało, Kitty, Kitty... Oto ktoś, kto na pewno wie o tym winie wszystko, co można wiedzieć.
- Ale jeśli chodzi o temat rozmowy w czasie picia, to nie mogłabym nic powiedzieć.
- Widzę z tego - orzekł z powagą Sloan - że Ruch Wyzwolenia Kobiet nie ma zbyt wielkich osiągnięć w Con-stance Parva.
Panna Paterson uśmiechnęła się blado. - To prawda. Mam jednak nadzieję, że dla pani Washby nie będzie to zbyt przykra zmiana po Londynie. Nie każdy lubuje się w życiu na wsi.
- Miasteczko rozrośnie się może... - zaryzykował Sloan.
Zauważył, że wpatrują się w niego niebezpiecznie inteligentne oczy. - Ach, słyszał pan o tym projekcie rozbudowy? Otóż, inspektorze, to jedyny temat, o którym nie mówiliśmy - bo, można powiedzieć, obydwie strony były reprezentowane.
- Bardzo rozsądnie, proszę pani.
- A teraz ten problem nie obchodzi już Billa.
- Nie. - Sloan odchrząknął. - Czy była pani w Stront-field Park od e... od...
- Nie - mruknęła. - Nie mam tam nic do powiedzenia. Ani do zrobienia. Doktor pewnie dał jej coś - ja sama nie mam czasu dla doktorów. Nie mam zaufania do tego wszystkiego, co obecnie dają. Poza tym, tylko rówieśnicy potrafią człowieka pocieszyć. Czy pan tego jeszcze nie odkrył, inspektorze? Młodzi nie mogą pojąć, jak się człowiek czuje. Starzy - jak ja - przeszli przez to już dawno. Grupy równolatków, jak to teraz nazywają. - Panna Paterson pochyliła się nagle nad sadzonką ogórka i wyskubała coś ze środka. - Trzeba zawsze usuwać męskie kwiaty -powiedziała - jeśli chce się mieć dobra ogórki.
- Ale przez to wcale nie stają się mniej gorzkie -w inspektorze odezwała się dusza ogrodnika-filozofa. Wzrok jego przesunął się z ogórków na pszczołę. - Musi pan teraz pogawędzić z jakimś ptakiem, Crosby - powiedział żartobliwie - i wtedy pan się dowie.
- Tak, szefie, ja...-konstabl nie skończył zdania. Nagle dał się słyszeć jakiś ruch w pobliżu drzwi szklarni i Crosby wybiegł na zewnątrz, ścigany zawzięcie przez rozgniewaną pszczołę.
- To, zdaje się, zrobiło swoje - zauważyła oschle panna Paterson. - Dziękuję panu, inspektorze.
- Umarł? Pan Exley?! - wykrzyknęła Ursula Remdlle. -Och, jak mi przykro. Żal mi jego żony. Miał w dodatku dwoje dzieci, prawda, Richard?
- Tak słyszałem - powiedział Richard Remdlle, szukając ręką swojej fajki. - To pech.
- Sprawdzamy po prostu, czy nie zdarzyło się nic w czasie przyjęcia, co mogło zdenerwować pana Fenta - Sloan wypowiedział płynnie swoją kwestią. Pojechali z Crosbym przez High Street w Constance Parva od domku panny Paterson do willi King's Tree, gdzie mieszkali państwo Renyille. Nie zdziwiłby się, gdyby pszczoła przyleciała za nimi.
- O, nie, to był przyjemny wieczór. - Pani Renville poprosiła obydwu policjantów, aby usiedli. - Stół wyglądał uroczo i jedzenie było takie dobre. Nie wiem dlaczego, posiłek, którego się nie gotowało samemu, smakuje o wiele lepiej, ale tak jest.
- Co podano? - zapytał zachęcająco Sloan. Powiedziała mu i pokrywało się to z jego informacją.
- Jakiś niezwykły budyń - zauważył Sloan.
- Prawda? - potwierdziła z zadowoleniem. - Francuski. Specjalność z okolic Grenoble. Tam właśnie Bili z Helen byli na urlopie. Podano im tam te cremets i Helen chciała sama spróbować. Była tak przejęta, że Bili kupił jej komplet miseczek. Raz mi je pokazała.
- Specjalne z dziurkami - powiedział Crosby.
- Tak. - Uśmiechnęła się do niego i skinęła głową. -W kształcie serca. - Nie wiadomo kiedy zrobiła świetną kawę i postawiła ją bez pytania przed policjantami. -Zdaje się, że robi się coś w rodzaju twarożku...
- I odsącza przez gazę - uzupełnił konstabl.
- Ależ pan mądry. - Spojrzała rozpromieniona na konstabla.
- Czy udał się... - mruknął Sloan. Słuchając Crosby'ego można by pomyśleć, że był kucharzem wyróżnionym Cor-don Bleu, a tymczasem Sloan wiedział doskonale, że nie umie on nawet zagotować wody, a co dopiero jajka.
- Z wyjątkiem jednego - powiedziała pani Renville. -Stały na kredensie, kiedy weszliśmy do jadalni i zauważyłam, że jeden jest trochę przygnieciony.
- Kto go zjadł? - spytał półgłosem Sloan. On sam uważał, że szarlotka jego żony lepsza jest od wszystkich budyniów - nie potrzebowała ona wcale tych książek kucharskich, które otrzymała w prezencie ślubnym - ale są różne gusta: a wszystko - dosłownie wszystko - co zostało spożyte tego wieczora w Strontfield Park mogło mieć znaczenie.
Richard Renville stuknął fajką w popielniczkę i powiedział ponurym głosem: - Jeśli jest jeszcze gdzieś dom podobny do naszego, inspektorze, to mogę panu od razu powiedzieć, przed kim postawiono to, co się nie udało. Przed gospodarzem.
- Głupstwa mówisz, kochanie - powiedziała dosadnie jego żona. - To gospodyni zawsze zjada to«co się nie udało. - Uśmiechnęła się do policjantów. - Mężczyźni robią tyle szumu, kiedy im się daje coś, co nie jest najlepsze, prawda? Mogę się założyć, że biedna Helen to zjadła.
Renville potrząsnął przecząco głową. - Nie tym razem. Mogę pana zapewnić, inspektorze, że to Bili zjadł ten przygnieciony creinet. Pamiętam, bo widziałem go na jego tacce, nie na Helen.
- Czy były dwie tacki? - zachęcał do mówienia Sloan.
- Tak. - Renville skinął głową. - Z sześcioma porcjami cremet na każdej. Bili podawał po swojej stronie stołu, a Helen po swojej. Z każdego końca stała salaterka z malinami i śmietaną, jeśli ktoś miał ochotę. Wszystko było doskonale przygotowane. Żadnego rozgardiaszu.
Teraz z kolei Sloan skinął potwierdzająco głową.
Nie było żadnego rozgardiaszu.
I wszystko było doskonale przygotowane.
.Ktoś dopilnował, aby Bili połknął potencjalnie śmiertelną dawkę rozpuszczalnego barbituranu, w obecności jedenastu innych osób, z których jedna była prawdopodobnie mordercą, choć i tego nie mogli być jeszcze pewni: Peter Miller Fent znajdował się też w pobliżu. Bardzo blisko, zwłaszcza w ostatni sobotni wieczór.
- Napoje - podsunął Sloan wykorzystując odpowiedni moment.
Renville zmarszczył czoło. - Bili nie wypił za dużo, nic podobnego.
- Panowie pili porto, o ile się nie mylę.
- Piliśmy rzeczywiście. - Zmarszczka zniknęła i twarz mu się rozjaśniła. - Wie pan, inspektorze, kiedy usłyszałem o biednym Billu, ucieszyło mnie, że ostatnią rzeczą, jaką pił, było to porto.
- Było takie dobre?
- Znakomite - zapewnił Renville z uznaniem. - Ojciec Billa odłożył beczułkę tego wina, kiedy Bili się urodził. Ładny stary angielski zwyczaj.
- Jak moczenie głowy niemowlęcia - wtrącił inteligentnie konstabl.
Renville mrugnął do niego. - W pewnym sensie, tak myślę. Nie pomaga, oczywiście, gdy dziecko się rodzi w złym roku.
- Naturalnie - z powagą przytaknął Sloan. - Możemy więc przyjąć, że pan Fent urodził się w dobrym roku?
- Profesor twierdzi, że był to ostatni dobry rok - Renvil-le uśmiechnął się - ale profesor jest już taki. Posunął się, wie pan, i ostatnio jest pesymistycznie usposobiony.
Sloan wiedział z doświadczenia, że te dwie rzeczy często idą w parze. - Który to był rok?
- Trzydziesty piąty - wyjaśnił Renville. - W rzeczywistości czterdziesty piąty był także dobrym rokiem, ale profesor nie chciał o tym słyszeć. Twierdził, że trzydziesty pierwszy był jeszcze lepszy. Stare dobre czasy i tak dalej.
- Tak pan uważa? - Jedynym rokiem - jedynym dniem, jakim się przejmowała Kitty, Kitty w gospodzie Pod Psem i Kuropatwą, był rok i dzień bieżący.
Bill powiedział, że to wino już wkrótce nie będzie się nadawało do picia
- Renville trzymał fajkę w zębach - ale muszę powiedzieć, że było bardzo dobre.
Tak samo dobre było, Sloan nie miał wątpliwości Pod Psem i Kuropatwą przy Railway Road. Co wieczór.
Tęgi przedsiębiorca westchnął. - Naprawdę wyjątkowa okazja.
- O czym panowie mówili?
Roześmiał się. - Może mi pan wierzyć lub nie, ale mówiliśmy o dawcach krwi. Doktor Washby chciał nas wszystkich wpisać na listę - z wyjątkiem Marchmonta. On już przedtem oddawał krew. Jakaś ekipa przyjeżdża w tym celu do naszego okręgu w przyszłym miesiącu...
- Też coś! - wykrzyknęła jego żona. - Myślałyśmy, że mówicie o nas.
- No, a wy - rzucił wyzwanie Renville - o czym mówiłyście?
- O dżemie.
- A więc...
Sloan wtrącił: - To porto... przypuszczam, że wszyscy panowie je pili?
- No myślę! - żachnął się Renville. - Na miłość boską, inspektorze, gdyby ktoś nie pił wina w Strontfield, byłby chyba szalony.
- Przepraszam - powiedział pokornie Sloan. Kitty, Kit-ty nigdy by o to nie zapytała.
Chciał im zadać jeszcze jedno pytanie. Czy ktoś z nich dwojga był w Strontfield u Helen Fent po śmierci Billa. . Obydwoje zaprzeczyli ruchem głowy.
- Ale, ale, chwileczkę. - Ursula wyciągnęła rękę. -Wiem, kto miał tam pójść. Marjorie Marchmont. Wczoraj wieczorem. Wspomniała, że chce iść do Strontfield odwiedzić Helen. Pamiętam, .bo powiedziała, że, jej zdaniem, ludzie czują się po pogrzebie tacy otępiali jak po weselu... -Przerwała na chwilę. - Nie wiem, czy to dobrze zrozumiałam?
- Tak, proszę pani. - Wszyscy w komisariacie pamiętali wieczorowe wykłady socjologii nadinspektora Wintera. I pogrzeb, i wesele to obrządki związane z przechodzeniem z jednego stanu w drugi.
- Naprawdę? - Ursula znów błądziła wzrokiem gdzieś daleko.
W kilka minut później Crosby wyprowadził wóz policyjny z podjazdu willi King's Tree na High Street. W tym momencie mały zielony samochód zwolnił bieg pokazując strzałką, że ma zamiar skręcić z High Street do domu
Renville'ów.
- No i czegośmy się dowiedzieli? - wycedził flegmatycznie konstabl. - Młody pan Quentin Fent, właściciel ziemski, udaje się z wizytą do pana Renwile'a, dyrektora spółki do handlu nieruchomościami.
- I hodują buraki na grządce kapusty - skomentował
Sloan.
Rozdział XIII
Wizyta inspektora Sloana w domu doktora miała bardziej oficjalny charakter. Nie było tu pszczół ani kawy. Cała akcja - jak by to określił Crosby - odbywała się przy domu: przed garażem. Była to sobota rano i doktor, w swym najstarszym ubraniu, czyścił samochód. Wyprostował się, kiedy zobaczył obu policjantów, i wrzucił irchową myjkę do kubła z wodą.
Sloan powiedział mu o śmierci Exleya. - Może będzie pan nam potrzebny, doktorze, przy ponownym przesłuchaniu w sprawie pana Fenta.
Doktor Washby szybko skinął głową. - Dobrze. - Potrzebne będzie pana oświadczenie, w jakim był stanie, zanim wyjechał z domu i tak dalej - kontynuował swobodnie Sloan. - Wie pan, o co chodzi.
- Wiem. - Doktor wykręcił myjkę i wycierał nią maskę wozu. - Przepraszam, ale nie mogę tego przerwać. Musiałbym wszystko jeszcze raz zlać wodą, gdyby wyschło.
- Niech pan sobie nie przeszkadza - powiedział wielkodusznie Sloan.
- Zawiadomicie mnie więc o przesłuchaniu?
- Zawiadomimy, doktorze. Naturalnie jest jeszcze profesor, który ostatni widział pana Fenta przed śmiercią, ale on nie jest już młody i wydaje mi się, że pana spostrzeżenia będą cenniejsze.
- Naturalnie zrobię wszystko, co będę mógł... - Paul Washby przeciągnął irchą starannie wzdłuż maski ku chłodnicy. - Chciałbym móc zrobić coś bardziej pożytecznego, niż tylko wstać podczas przesłuchania, aby powiedzieć, że Bili wydawał mi się zupełnie normalny.
- Czy siedział pan obok niego? - zapytał jakby od niechcenia Sloan.
- Ja? Nie, siedziałem na drugim końcu stołu. Między Helen Fent i panną Paterson. Veronica siedziała obok Billa. Niech pan zaczeka, zawołani ją.
- Chodzi o Billa? - spytała Veronica Washby wynurzając się z drzwi kuchennych w ślicznym fartuszku. Przywitała się z nimi. - Tak, siedziałam po jego lewej stronie. Według mnie wyglądał całkiem normalnie - nie znałam go dobrze. Taki miły człowiek. Jakie to wszystko smutne, prawda?
- Tak, proszę pani - zgodził się inspektor. Smutne, szalone, złe... może nie miało znaczenia, jakiego słowa się użyło.
- Droczył się z profesorem, ale w bardzo miły sposób. Widać było, że mu to sprawia przyjemność.
- Profesor także siedział blisko pani?
- Tak, z drugiej strony. To taki miły człowiek!
- A naprzeciwko pani...?
- Pani Renville.
- Ach, tak. - Sloan wyraził w myślach pełne uznanie swojej żonie. - A z drugiej strony siedział może pan Marchmont? - zaryzykował pytanie.
- Tak. - Zawahała się. - On jednak nie mówił wiele. Jej mąż zaśmiał się rubasznie. - Nie martw się. Po naszej stronie stołu Marjorie mówiła za dwoje. Warto było słyszeć jej śmiech, kiedy zaczęliśmy mówić o rozbudowie, a ja opowiedziałem ten kawał z brodą o zapachach w miasteczku. Słyszał go pan, inspektorze?
- Nie - zaprzeczył stanowczo Sloan.
- No to panu powiem. Starsza pani do wieśniaka: Czy to może kanalizacja? Wieśniak do starszej pani: To nie może być kanalizacja, bo tu nie ma żadnej kanalizacji.
Crosby nie mógł pohamować śmiechu.
- Cieszę się, że się panu podoba. - Washby uśmiechnął się. - Nie podobał się naszej pannie Paterson. Zachowała się jak królowa Wiktoria. Wcale jej to nie rozbawiło. Pan wie - ona się stanowczo sprzeciwiała kanalizacji ze względu na rozbudowę.
- Postęp niesie z sobą problemy. - Sloan dał wyraz całkowitej bezstronności. - A jak się pani podobał pan Marchmont?
- Zdaje mi się, że jest trochę nieśmiały - odparła pani Washby - chociaż powiedział Annabel Pollock, siedziała naprzeciw niego, że pięknie ułożyła kwiaty.
Doktor Washby powiedział z ironią do Sloana: - Układanie kwiatów to przedmiot współzawodnictwa w Cons-tance Parva, inspektorze. A znów w Constance Magna lubują się raczej w polowaniu.
- I w krykiecie - przypomniała mu żona.
- I w krykiecie - potwierdził doktor. - Dziś odbywa się ważny mecz, inspektorze. Doroczna rozgrywka między jedną i drugą Constance. Constance Parva versus Constance Magna. - Przetarł irchą błotnik samochodu po swojej stronie i wskazał na bezchmurne niebo. - Jeśli pogoda się zmieni, powiedzą, że to ja sprowadziłem deszcz, bo czyszczę samochód. A jeśli będę jeździł brudnym wozem, powiedzą, że nędzny ze mnie doktor. Tak czy inaczej, nigdy nie jest dobrze.
- Nieczęsto, doktorze - przyznał Sloan i pożegnał się.
Peter Miller stał na progu frontowego wejścia w Stront-field Park trzymając niepewnie kapelusz w ręce. Drzwi otwarła mu Annabel Pollock.
- Chciałbym się usprawiedliwić - wymamrotał, przedstawiając się. - Przeprosić i tak dalej.
- Za co? - Annabel szybko się zreflektowała i powiedziała: - Proszę, niech pan wejdzie i powie mi, za co pan przeprasza.
- Moje krowy rasy Jersey... chyba znów wszystkie weszły do parku. Dzisiejszej nocy. Musieliśmy je wyprowadzać na poranny udój.
- Och - wyraz ulgi pojawił się na jej twarzy. - To wszystko?
- Ale to już nie pierwszy raz - tłumaczył farmer. - Bili mówił, że weźmie kilka żerdzi od Grega Fitcha i zrobi coś z tym płotem, ale naturalnie...
- Naturalnie - powtórzyła Annabel.
- Powinienem był właściwie sam coś zrobić - dodał szybko - bo przecież... w tych okolicznościach.
- Nie sądzę, żeby wyrządziły jakąś szkodę. - Brał w niej górę instynkt pielęgniarki gotowej pocieszać.
- Właśnie o to chodzi... - powiedział krzywiąc usta z zażenowaniem. - Zrobiły szkodę.
- W parku? Nie wyobrażam sobie, co by mogły... Zawahał się. - Podeszły do pawilonu.
- Nie zburzyły go chyba?
- Nie. Nie zburzyły. - Odchrząknął i znów zaczął. - Na końcu alejki jest taki posąg, wie pani?
- Wiem. - Wargi Annabel zadrgały lekko. - Kiedy byliśmy mali, mówiliśmy na niego Nieznośny Nigel.
- Przypuszczam, że to jakiś faun. - Miller także się uśmiechnął. - Lub może Eros.
Bożek Miłości? - Kiwnęła głową. - Możliwe. Nie podobał się staremu Fitchowi.
Ilekroć pracował z tamtej strony, zarzucał na niego swoją kurtkę. - Annabel zachichotała. - Wyglądał wtedy o wiele gorzej. Co mu zrobiły?
- Zdaje się, że jedna zrzuciła go z piedestału.
- Krowie kopyta nie zrobiły mu pewnie nic złego.
- A jednak - obstawał przy swoim Miller.
- Fitch będzie zadowolony.
- Ale pani Fent może nie być.
- Niech pan się nie martwi - pocieszała go Annabel. -Nie sądzę, że się tym teraz bardzo przejmie.
- Oczywiście - mruknął Miller, naraz pełen skruchy. -Ma inne kłopoty.
Pielęgniarka skinęła głową.
- Czy może powinienem zobaczyć się z nią i wytłumaczyć?
- Nie - Annabel zaprzeczyła zdecydowanym ruchem głowy. - Nie chce widzieć nikogo. Jest wciąż bardzo zdenerwowana.
- Rozumiem doskonale - powiedział natychmiast Miller. - Nic dziwnego... - przerwał na chwilę. - Czy zostanie tutaj?
- Nie przypuszczam, żeby już zrobiła jakieś plany - powiedziała dziewczyna.
- Pewnie, to jeszcze za wcześnie - zgodził się farmer. -Trudno i w ogóle...
Przerwał im zgrzyt opon na podjeździe; usłyszeli, że ktoś podchodzi do frontowych drzwi. Miller drgnął. - Lepiej pójdę sobie. Ma pani gości. Tak się składa, że zjawiam się zawsze wtedy, kiedy ktoś inny przychodzi.
Annabel zaprzeczyła grzecznościowo odprowadzając go do drzwi. Wyglądała jednak na zamyśloną. - Tak właśnie pan robi, panie Miller - powiedziała do siebie, gdy wyszedł
- tak pan robi.
' Nowo przybyłym okazał się profesor Berry, a jego środkiem lokomocji staroświecka taksówka z Larking. Poklepał się po piersi i wysapał: - Czas nam już obydwojgu zęby zjadł, ale jakoś dotarliśmy tutaj. - Stanął w drzwiach i zawołał do kierowcy: - Nie będę tu długo, Wilson. Niech pan sobie odpocznie. - Po czym zwrócił się do Annabel: -Chciałem tylko złożyć moje uszanowanie Helen. Jak się czuje?
- Lepiej niż wczoraj.
- To dobrze.
- Niech pan wejdzie i usiądzie. - Podprowadziła go do krzesła.
- A jak pani sobie radzi? - zapytał, kiedy odzyskał oddech.
- Na razie dobrze, ale muszę wracać w poniedziałek do szpitala. Skończył mi się urlop.
- Niestety nie był to dla pani prawdziwy wypoczynek, Annabel.
Wzruszyła ramionami. - Cóż można poradzić. Gorsze to jest dla Helen. Wie pan, w pewnym sensie jestem zadowolona, że byłam tu z Billem w ostatnim tygodniu jego życia. Zawsze sprawiały mi przyjemność wakacje w Strontfield i jako mała dziewczynka - kiedy mieszkaliśmy w Indiach -przyjeżdżając tutaj czułam, że jestem w Anglii. Teraz -westchnęła - pewnie nikt mnie już tu nie zaprosi - a poza tym wszystko będzie zupełnie inne.
- Ale na pewno...
- Quentin nie jest moim krewnym - wyjaśniła chłodno.
- To Bili był moim kuzynem i to nie ze strony Fentów. Ja nie jestem z tej rodziny.
- Oczywiście. - Wycofał się. - Zapomniałem.
- Nie jestem nawet dalszą krewną - powiedziała zdecydowanie.
- Przypuszczam - wysapał staruszek - że pozostanie pani jednak w kontakcie z Helen.
- Tak sądzę - rzuciła niedbale. - Na razie jednak Helen nie chce mnie widzieć i rozmawiać ze mną ani też z nikim innym. Zamknęła drzwi. Nie chce nawet odpowiadać na telefony. “Nie przełączajcie nikogo do sypialni - prosiła wczoraj. - Bez względu na to, kto dzwoni”. - Co mam robić?
- To, o co prosi - poradził łagodnie profesor. - To zawsze najłatwiejsze. - Spojrzał na nią ponad swoimi okularami. - Zwłaszcza gdy chodzi o kobiety. - On sam był kawalerem.
- Ale jaki może mieć powód?
- Prawdopodobnie żaden - powiedział starszy pan. -Nie musi mieć żadnego powodu. - Uśmiechnął się do niej dobrodusznie. - Rasa ludzka nie kieruje się rozsądkiem i w swoich postępkach nie opiera się na tym, co zwykliśmy nazywać przyczyną. Może motywem, ale i to nie zawsze.
- Cokolwiek to jest - odpowiedziała z odrobiną goryczy
- czuję, że nie mogę odjechać do szpitala Świętego Niniana jutro, zostawiając Helen zamkniętą w jej pokoju.
- A co z Quentinem?
- On ma jeszcze tydzień urlopu i Helen prosiła, żeby nie wyjeżdżał. - Ruchem ręki wskazała na dom i park. - Są tu jeszcze różne rzeczy do załatwienia i pan Puckie, radca prawny, chce, żeby przyszedł do j ego biura w poniedziałek przed południem.
- A więc zostaje?
- Tak, zostaje - ale nie jest ani kucharzem, ani pielęgniarką. Myślę jednak - dodała z przenikliwością Annabel
- że będzie chciał, aby jego najdroższa Jacąueline zobaczyła Strontfield Park. jaja
- Spodziewam się, że nie bez zaproszenia - wyraził obawę profesor. - Tego byłoby już zbyt wiele.
- O, nie. Nawet Quentin nie zrobiłby tego. Poza tym -mówiła dalej bezstronnie Annabel - trzeba jej oddać sprawiedliwość, nie sądzę, żeby Jacąueline przyjechała nie zaproszona przez Helen. Delikatność uczuć nie jest może silną stroną rodziny Battersby, ale nie jest aż tak mało wrażliwa.
- To dobrze - ucieszył się Berry. - Zwłaszcza że, jak się dowiaduję od Quentina, mają się pobrać dzięki odziedziczeniu Strontfield Park.
- W każdym razie data ślubu została już wyznaczona -oświadczyła Annabel z taką sztuczną obojętnością, że profesor spojrzał na nią ze zdziwieniem.
Inspektor Sloan trzymał notes na kolanach, gdy Crosby zawrócił policyjnym wozem z powrotem do Berebury.
- Posuwamy się naprzód, Crosby - zauważył. - Wiemy teraz, co wszyscy jedli i...
- Powiedział pan: “jedli”, szefie. Świetna myśl. Moja gospodyni nie wie, jakie powinno być śniadanie.
- I - ciągnął dalej Sloan, niewzruszony - wiemy też, gdzie każdy siedział przy stole.
- Nie wiemy natomiast - stwierdził Crosby, nie przyczyniając się do rozwiązania problemu - które danie zawierało truciznę.
- Zastanawiam się - powiedział Sloan.
- Nad czym?
- Niech pan myśli, Crosby. - Koledzy mówili mu, ucz go, a nauczy się. Sloan nie był tego taki pewny.
Konstabl wyprowadził samochód z miasteczka w kierunku szosy. - Przede wszystkim nie było to nic do picia. Te butelki...”
- Nie wolno o tym zapominać. Nie było to nic do picia.
Chyba tylko kawa. Wino i porto nalewane było wszystkim z tych samych butelek.
- Moglibyśmy sprawdzić porto.
- Nie moglibyśmy - sprzeciwił się stanowczo Sloan. -Nie moglibyśmy bez nakazu. No, dalej.
Crosby słusznie zrozumiał, że to ostatnie odnosi się raczej do jego detektywistycznych rozważań niż do jazdy. Samochód w każdym razie jechał wystarczająco szybko. Powiedział: - Nie mogło to by ć mięso i jarzyny. Ani też ser.
- Zgoda - potaknął szybko Sloan. - Nie wydaje mi się możliwe, aby udało się zatruć tylko jedną porcję pieczeni l jarzyn lub sera.
- Pozostaje więc zupa i budyń. - Spojrzał w lusterko wozu. - Czy już cieplej?
- Tak. - Sloan westchnął. Nigdy się nie nauczy. Nie on. Nie nauczy się, jeśli teraz nie wie, że to nie zabawa w “ciepło-zimno”, tylko morderstwo.
- A więc zupa i budyń.
- A dlaczego właśnie te potrawy są najbardziej prawdopodobne?
Na czole Crosby'ego pojawiła się głęboka zmarszczka. -Nie wiem, szefie.
- Były to jedyne dania podane w oddzielnych naczyniach - wyjaśniał cierpliwie Sloan - i wystawione w jadalni, zanim przyjęcie się zaczęło.
- Ach, rozumiem. - Zmarszczka zniknęła. - Porcji było dwanaście, OK. Jedna zaprawiona tym czymś.
- Rozpuszczalnym barbituranem. - Niekiedy zastanawiał się, dlaczego się tym przejmuje.
- Zupa albo deser... - Crosby przejechał ostatni odcinek High Street w Constance Parva i zaczął naprawdę nabierać szybkości.
- Istnieje możliwość - kontynuował ostrożnie Sloan -że moglibyśmy pójść jeszcze dalej.
Crosby zmienił bieg jadąc pod górę. - Tak?
- Ogórki nie odznaczają się silnym aromatem.
- Moim zdaniem, nie nadają się do jedzenia - powiedział naiwnie konstabl. - Żadnego smaku. W ogóle nic.
- Właśnie - powiedział Sloan. - A więc?
- A więc - powtórzył Crosby po dłuższym namyśle -biorąc pod uwagę, że jak powiedział analityk, to coś...
- Rozpuszczalny barbituran - wycedził Sloan przez zaciśnięte zęby.
- ...miało niedobry smak, dochodzimy do budyniu.
- Dochodzimy do budyniu - potwierdził Sloan. Koniec zabawy. Budyń. Poszukiwana rzecz została znaleziona.
- Musiał mieć bardzo nieprzyjemny smak, nawet bez żadnego rozpuszczalnego barbituranu. - Skrzywił się. -Twarożek z kwaśnej śmietany! Fu!
- Powiedzmy - mruknął inspektor - że zapach był, jak się to mówi, wyraźny.
- Wystarczyłaby mi jedna łyżeczka, zapewniam pana, szefie.
- Zapomina pan, Crosby, że tym ludziom tego wieczoru to prawdopodobnie smakowało, a gdyby im nawet nie smakowało, i tak by zjedli.
- O Boże!
- I że była jedna osoba, która by to zjadła, nawet jeśli miałoby ją to zabić - wyjaśniał Sloan - bez względu na smak.
- Kto taki?
- Mąż kobiety, która to przyrządziła - powiedział Sloan, mężczyzna światowy i żonaty.
- Naprawdę?
- Jest pan kawalerem, Crosby, prawda?
- Tak. Ale gdyby pani Pennyfeather...
- Zatrucie - przerwał szybko Sloan. - W jaki więc sposób to zrobiono?
Crosby prawie że stanął na baczność przy kierownicy. -Dodano coś do tego cremet?
- Prawdopodobnie. Do którego?
- Do tego przygniecionego - domyślił się natychmiast konstabl.
- Dlaczego do tego?
- Bo nie można było dodać trucizny bez naruszenia go?
- Nie - powiedział Sloan. - Trucizna pewnie spłynęła po wierzchu. Niech pan pamięta, że była rozpuszczalna. Przypuszczam, że został przygnieciony z innego powodu.
Crosby zwolnił, wjechał na główną drogę i natychmiast dodał gazu.
- No, dalej, Crosby. Niech pan się sam domyśli.
- Czy może - zaczął z wahaniem - został przygnieciony, aby się upewnić, że właściwa osoba dostanie ten przyprawiony?
- Tak sądzę. Chociaż - Sloan był skrupulatny - wiąże się z tym dla nas jedna duża trudność.
- Kto był tą właściwą osobą? - spróbował Crosby.
- Właśnie. W danej sytuacji ten, kto naruszył jeden budyń, mógł, moim zdaniem, być pewien, że weźmie go albo gospodarz, albo gospodyni. Przyjmując, że jeden z nich miał... jest to, delikatnie mówiąc, trochę niebezpieczne.
- Chyba że było wszystko jedno, które z nich to zje Crosby brał wszystko dosłownie.
- To prawda - przytaknął łagodnie Sloan. - Dla prokuratora będziemy musieli mieć więcej danych. No, i jest jeszcze coś, co będziemy musieli ustalić...
- Czy ta dwunasta porcja cremet została naruszona przed czy po postawieniu jej na kredensie? - skończył za niego Crosby.
- Bardzo dobrze - pochwalił Sloan, kiedy pochwała była zasłużona. - Wyjrzał przez szybę samochodu. - A moim zdaniem, jest tylko jedna droga, żeby się tego dowiedzieć.
Crosby jęknął. - Chyba nie znowu Milly? Wszystko, tylko nie to.
- Obowiązek wzywa, Crosby. - Uśmiechnął się. - Zresztą, jest pan młodszy. Ma pan przed sobą dłuższe życie.
- Wcale nie jestem tego taki pewny - zaprotestował konstabl. - Jeśli jej bracia wstąpią na wojenną ścieżkę. A poza tym jest jeszcze jej mama.
- Odwagi - usiłował go pocieszyć Sloan. - Niech pan pamięta, że istnieje Fundusz dla Wdów i Sierot po Policjantach na wypadek, gdyby się panu coś stało...
- Ale nie jestem żonaty - jęknął Crosby. - Mówiłem już.
Było już późno, kiedy Sloan i Crosby wrócili do komisariatu w Berebury. Nadinspektor Leeyes siedział w swoim pokoju i bębnił palcami po biurku.
- Coś nowego się wydarzyło - warknął. Sloan czekał.
- Jedna osoba z pańskiego przyjęcia... - zaczął Leeyes.
- Co się z nią stało? - przerwał Sloan.
- Zaginęła.
Rozdział XIV
- Kto, nadinspektorze?
Nadinspektor Leeyes zerknął na notatkę. - Osoba o nazwisku Marchmont. Marjorie Marchmont.
- To ta gruba - wyjaśnił Sloan. - Jest na naszej liście, ale przed południem nie doszliśmy jeszcze do jej domu.
- Szkoda - powiedział nadinspektor. - Nie widziano jej od wczorajszego wieczoru.
- A jej mąż?
- Jej mąż nie wrócił wczoraj na noc.
Sloan nastawił uszu. - Przynajmniej tak mówi - dodał znacząco Leeyes. - Mówi, że wrócił dziś rano do pustego domu, nie zastał żony i żadnego śladu, że spędziła w domu noc.
- Po czym poznał?
- Butelki na mleko nie wystawione - recytował Leeyes -łóżko nieruszone, kot nienakarmiony.
Sloan wybiegł myślą poza ściany biura nadinspektora. Jak to William Szekspir określił obowiązki żony? “Jestem-że ja połową twoją pod pewnym tylko, marnym względem; na to jedynie, aby z tobą dzielić twój stół i twoje łoże rozweselać, i lada kiedy przemówić do ciebie?”* Ktoś -zdaje się teść, to podobne do niego - zacytował to na weselu Sloana i panie, jak sobie przypominał, były zgorszone.
- A gazety i ranna poczta nie zabrane do mieszkania -kontynuował prozaicznie Leeyes. - Wszystko to razem oznacza nieobecność żony, Sloan... Sloan, czy pan mnie słucha?
- Tak, panie nadinspektorze. Naturalnie. Myślałem tylko o mężu. Chudy, cherlawy chłopina.
- Crippen też był taki - zauważył ponuro Leeyes.
- Gdzie był ostatniej nocy?
- E... - wyjaśniał dalej Leeyes. - Był na pułkowym zebraniu i kolacji w Calleford. East Calleshire. Zawsze chodzi na te zebrania.
- I został na noc?
- Tak twierdzi. Mam wrażenie - dodał z zadowoleniem - że to raczej sprawa Szczęśliwego Harry'ego.
- Ma bzika z tym dmuchaniem w balonik. - Był to nieszkodliwy bziczek. Wprost przeciwnie.
- Nie chciałem ryzykować sprawdzania - powiedział Leeyes. - Zebrania i kolacje pułkowe to nie to samo, co Liga Bezalkoholowa, wie pan, Sloan.
* W. Szekspir, ..Juliusz Cezar”, akt II, scena l, przekład Józefa Paszkowskiego. 10 - Lekka żałoba
Sloan wiedział. Cały Komisariat Policji w Berebury musiał uważać przez kilka dni każdego roku, kiedy nadinspektor od nowa opowiadał mocno gestykulując, jak się doczłapał do brzegu pod Walcheren.
Otworzył swój notes. - Czy Marchmont powiedział, gdzie nocował?
- W Tabard przy Bear Street.
- Konstabl Bargrave nie był jeszcze u nich w doiriu -wyjaśnił Sloan Crosby'emu, kiedy wracali z powrotem do Constance Parva, najszybciej jak się dało. - Pamiętał, że pani Marchmont była jedną z dwunastu osób na przyjęciu, więc posłał po nas.
- ,, Jeden poszedł do nieba i zostało jedenastu'' - zanucił zjadliwie Crosby.
Sloan coś mruknął. Wiedział, że dziecinne wierszyki i dziecinne gry to był mniej więcej poziom Crosby'ego.
- A teraz jest już tylko dziesięcioro. - Constabl włączył trzeci bieg i nacisnął pedał.
- Może to fałszywy alarm - podsunął Sloan. Nie sądził jednak, żeby tak było.
Po rozmowie z Danielem Marchmontem jeszcze bardziej się zaniepokoił.
- To naprawdę niepodobne do mojej żony, inspektorze - powtarzał Marchmont raz po raz. - Gdyby się coś zdarzyło, zostawiłaby na pewno kartkę. Zawsze zostawia mi kartki. Przeważnie zabawne, z rysunkami. - Wyglądał na zakłopotanego. - Zachowałem większość z nich, choć ona o tym nie wie.
- A więc - oświadczył Sloan urzędowym tonem - zdaniem pana możemy przyjąć, że gdziekolwiek poszła, spodziewała się, że wróci do domu przed panem.
- O, tak - potwierdził Marchmont. - Z całą pewnością.
- Nie było jej przykro, gdy zostawała w domu sama?
- Nie, skądże. - Wyprężył pierś w imieniu swojej żony. -Marjorie nie była taka, inspektorze. Nie bała się niczego. Niczego ani nikogo.
Sloan słuchał tego niechętnie. Odpowiednia doza strachu pozwalała wielu ludziom uniknąć kłopotów. - Kiedy widział ją pan po raz ostatni?
- Wczoraj w czasie śniadania. - Uśmiechnął się niepewnie. - Byliśmy naturalnie na pogrzebie, a potem poszliśmy coś zjeść do Washbych. Poprosili także profesora Berry. Jest trochę słaby, wie pan.
- A potem?
- Poszedłem z powrotem do biura w Berebury - jestem księgowym. Do domu wróciłem dopiero dziś rano - rozejrzał się bezradnie wkoło - i nie było jej tutaj.
- Rozumiem. A dom wyglądał... e... jak zwykle? - Artystyczny nieład panował we wszystkich pokojach, które Sloan już widział.
- O, tak. - Księgowy skinął głową. - To nie jest taki dom, w którym by nie wolno było nawet położyć gazety.
- Oczywiście. - Z tego miejsca, gdzie stał Sloan, widać było taki nieporządek, że gdyby odłożyło się gazetę, trudno byłoby ją znaleźć w ogólnym rozgardiaszu. - A po wyjściu z biura?
- Pojechałem prosto do Calleford na naszą pułkową kolację. Nie miało wielkiego sensu wracać do Constance Parva i potem jechać boczną drogą do Calleford, kiedy mogłem to zrobić dwa razy szybciej i wygodniej autostradą.
- Oczywiście. - Odcinek londyńskiej autostrady w Calleshire był dumą i radością inspektora Harpe'a. - Przy okazji, czy - w normalnym toku wypadków świętej pamięci nieboszczyk poszedłby także na tę kolację?
- Bili? O, nie, inspektorze. Bili był za młody na wojnę, a później, kiedy powstała Służba Krajowa, był zbyt zajęty organizowaniem farmy w Strontfield. Sądzę, że był zwolniony.
- Rozumiem. Dziękuję panu. - Sloan zamknął swój notes. -1 nie ma pan pojęcia, gdzie może być pani March-mont?
- Najmniejszego - powiedział z przygnębieniem niepozorny mężczyzna. - A o trzeciej miała układać kwiaty w kościele.
Crosby po raz pierwszy nie zapytał o rozkazy, kiedy usiadł za kierownicą policyjnego wozu. Bez słowa wyjechał z uliczki, przy której mieszkali Marchmontowie, przejechał przez High Street, obok domu doktora, obok willi King's Tree, gdzie mieszkali Renville'owie, obok domku panny Paterson, wokół kościoła i w końcu spokojnie wprowadził wóz przez bramę do Strontfield Park.
Sloan nie próbował go zatrzymać.
Tak więc, kiedy wreszcie inspektor Sloan i konstabl Crosby zjawili się w Strontfield Park, celem ich wizyty było dowiedzenie się czegoś o zaginionej kobiecie. Zauważyli i - jako policjanci - zapamiętali, że mały zielony wóz, w którym Quentin Fent przyjechał z wizytą do Renvil-le'ów, już wrócił i był zaparkowany przed domem.
Przyjął ich sam Quentin i jak przystało gospodarzowi domu, wskazał fotele w salonie. Od wczoraj nastąpiła w nim wyraźna zmiana. Nie był już uległym żałobnikiem ani enf ant terrible. Nie było też już widać wyrafinowanego znawcy sztuki z West Endu. Zniknął beż śladu ubogi młody człowiek spędzający wakacje u rodziny.
- Powiedzcie mi, panowie, co mogę dla was zrobić -zagaił rozmowę. Sloan odniósł wrażenie, że już to kiedyś widział. Nie odpowiedział Quentinowi, lecz zamyślił się, szukając w pamięci, starając się sobie coś przypomnieć. Gdzieś kiedyś widział już młodego człowieka, który tak się zmienił w ciągu jednej doby. Przypomniał sobie. Konstabl Middleton, kiedy został sierżantem w Easterbrook.
Różdżka dobrej wróżki nie wywołałaby z dnia na dzień aż takiej zmiany. Przybył mu co najmniej jeden cal wzrostu za każdą belkę, nie mówiąc już o dużo większym obwodzie piersi. Od tego czasu każda wypowiedź była o wiele ważniejsza.
- Zrobić dla nas? Ach, tak - Sloan opanował się i opowiedział o Marjorie Marchmont. - Dowiedzieliśmy się od pana Renville, że pani Marchmont miała zamiar przyjść tu wczoraj wieczór i odwiedzić panią Fent.
- Ale nie dotarła tutaj - odpowiedział bez namysłu Quentin. - Lub jeśli tu była, to ja jej nie widziałem. -Uśmiechnął się. - Trudno jej nie zauważyć, jeśli jest w pobliżu. Przy jej tuszy.
- Oczywiście.
- A gdyby przyszła - kontynuował z przekonaniem Quentin - na pewno nie widziałaby się z Helen.
- Doprawdy?
- Siedzi zamknięta w swojej sypialni cały czas od pogrzebu Billa. - Wzruszył ramionami. - Annabel nie ma na nią sposobu. Nie chce nikogo widzieć. Nie chce nawet rozmawiać z nikim przez telefon, a więc można by się założyć o ostatniego pensa, że tym bardziej nie chciałaby się widzieć z Marjorie Marchmont.
- Tym bardziej? - Sloan czekał na dalszy ciąg.
- Tak - poruszył się nerwowo. - Przede wszystkim nie jest ona kojącym towarzystwem. Choćby przez ten jej śmiech. A jeśli chodzi o delikatność, to przewyższa ją nawet słoń w składzie porcelany.
- Mówi, co myśli, prawda? , - Dobrze czy źle - dopowiedział Quentin. - Zna pan takich ludzi.
Sloan skinął głową. - Kłopoty z ludźmi, którzy mówią, co myślą, polegają na tym, że przeważnie niewiele myślą. Czy...?
Ale Quentin zaczął znów gderać na wdowę po swym kuzynie.
- Annabel nie może skłonić Helen do zjedzenia niczego oprócz brzoskwiń z puszki - ach, i herbaty. Zdaje mi się -ciągnął płaczliwie dalej - że co kilka minut zanosi się jej na górę świeży czajnik.
Sloan, który obserwował w swoim życiu wiele domowych tragedii, zauważył: - Herbata bardzo pomaga. -Chrząknął dyskretnie i dodał: - Lepiej niż alkohol.
- Co? Ach, tak, naturalnie. O to nie ma obawy. Właściwie skoro pan już wspomniał, to zdaje mi się, że Helen w ogóle nic nie piła, odkąd tu jestem. Nie, chodzi o to, że nie chce nikogo widzieć.
- Nikogo.
- Absolutnie nikogo. Nawet mnie - powiedział nieco infantylnie Quentin - a co dopiero Marjorie Marchmont.
Sloan pominął ten przejaw egotyzmu, pytając: - Tylko pannę Pollock?
- Ona to co innego. Jest pielęgniarką. - Quentin traktował Annabel Pollock, jakby miała uniwersalną przepustkę z tytułu swojego zawodu. - Ale wie pan, od czasu pogrzebu - to jest, od kiedy się tak zdenerwowała - jedynie raz widziałem Helen.
- Doprawdy?
- I wtedy powiedziała tylko, żebym się porozumiewał we wszystkich sprawach z panem Puckle'em.
- On jest...
- Nie chcę się okazać nieczułym - ciągnął dalej Quentin.
- Ale do licha, za niecałe trzy tygodnie wszystko to będzie moje.
- Może dla pani Fent to właśnie jest trudne do zniesienia - szepnął Sloan.
- Może - mówił teraz z godnością - ale jest wiele rzeczy do zrobienia w tak dużej posiadłości, a niektóre z nich powinny być zrobione zaraz.
- Jak na przykład rozbudowa?
Quentin się zaczerwienił. - Nie mogę sobie pozwolić na czekanie, aż mi trawa wyrośnie pod nogami, inspektorze -powiedział dosadnie. - Nie mogę pozwolić, aby tu wyrosła trawa. Na tej ziemi muszą rosnąć cegły, jeśli Strontfield ma być wypłacalne. Nie można było nic zarzucić projektowi, który opracował Renville. Nawet Bili mówił to samo.
- Chce go pan więc realizować, czy tak?
- Jeszcze jest za wcześnie, żeby coś powiedzieć - młody Fent zakończył ten temat rozmowy. - A co się mogło stać z Marjorie Marchmont, że nie można jej znaleźć?
Kiedy zwrócili się do Annabel Pollock, okazała się bardziej pomocna. - Naprawdę nie widziałam pani Marchmont wczoraj wieczór, inspektorze, i jestem pewna, że Helen jej nie widziała, bo siedziała przez cały czas w swoim pokoju... Nie, pomyliłam się. Nie przez cały czas.
Okazało się, że było to coś nowego, nie tylko dla Sloana, ale i dla Quentina.
- Zeszła na dół tuż przed pójściem spać - mówiła Annabel - w każdym razie wtedy wpadłam na nią.
- Gdzie? - zapytał Sloan.
- Przy drzwiach od ogrodu. Niepokoiła się, czy są zamknięte na noc.
- I były?
-- Tak powiedziała. Nie sprawdzałam. Potem poszła z powrotem do łóżka.
Sloan zapytał: - Kiedy to było?
- Zdaje się, tuż przed dziesiątą. To było wtedy, kiedy Quentin rozmawiał przez telefon.
- Z moją narzeczoną - wyjaśnił Quentin tonem posiadacza.
- Oczywiście - ciągnęła dalej Annabel - pani March-mont mogła przyjść wcześniej pod dom i nikt jej nie otworzył... - Zawahała się. - Ja się wyniknęłam na kilka minut około ósmej. Helen w swojej sypialni na pewno nie słyszałaby dzwonka.
- I nie zareagowałaby, gdyby usłyszała - dodał z rozdrażnieniem Quentin.
- Ale pan Fent byłby jednak słyszał - zaznaczył Sloan.
Annabel potrząsnęła głową. - Mogła przyjść wtedy, kiedy wyszedł.
- A więc pan także wychodził? - spytał Sloan jak najsłodziej.
Quentin był wyraźnie nadąsany. - Jeśli pan nazywa wyjściem spacer po włas... po parku.
- Czy widział pan kogoś podczas tego spaceru?
- Co to ma...
- Ta sama osoba - mówił grzecznie dalej Sloan - mogła widzieć panią Marchmont.
- Rzeczywiście, widziałem Petera Millera - powiedział z irytacją. - Spotkaliśmy się przypadkiem przy bramie. To nasz sąsiad, farmer.
- Ach, i on też był w parku - Sloan zauważył kątem oka, że Crosby to notuje.
- Wpadł tylko na pogawędkę, inspektorze. - Quentin Fent był już znów spokojny. - Zdaje się, że to sensowny chłop. Chciał się naturalnie dowiedzieć, jakie mam zamiary. On ma też ziemię nadającą się na rozbudowę. Uważa, że jeślibym ja coś postawił w pobliżu miasteczka, to on się też postara o zezwolenie na część swoich gruntów, które znajdują się obok. Nie są lepsze pod uprawę niż Strontfield.
- I żaden z was nie widział nikogo innego w parku?
Quentin zaprzeczył ruchem głowy, ale Annabel powiedziała: - Ja widziałam. Tylko z daleka, ale myślę, że poznałam jego psa.
- Kogo?
- Richarda Renville. Wyprowadzał Spota na spacer. To ten dalmatyńczyk.
- Czy to jest dozwolone? To uganianie psów po parku?
- Nie mogę tego zabronić - wtrącił szybko Quentin.
- Istnieje takie stare prawo przejścia - wyjaśniła Annabel.
- Istnieje od niepamiętnych czasów - przyznał Quentin. - Nie możemy zamknąć przejścia.
Sloan zauważył ten pluralis maiestatis i zapytał niewinnie: - A co będzie, jeśli się zrealizuje ta rozbudowa?
- Możemy wystąpić o zniesienie tego prawa. Zdaje mi się jednak, że plan Renville'a przewiduje drogę między domami.
- Rozumiem. - Jedno było pewne. Quentin nie tracił chwili czasu od śmierci swego kuzyna, Billa. Sloan wstał. -Gdybyśmy mogli teraz zamienić kilka słów z panią Fent...
- Przykro mi, inspektorze. - Annabel potrząsnęła smutno głową. - Nie będzie chciała o tym słyszeć.
Nie był nigdy zwolennikiem bezpośrednich starć, nawet jako młody policjant. Teraz, kiedy został inspektorem, szukał zawsze okrężnej drogi. Była szybsza. - A zatem dziękuję państwu za rozmowę. Teraz musimy dalej szukać pani Marchmont.
W drodze rozmawiał z Crosbym w dalszym ciągu na ten temat. - Przydałaby się nam jakaś pomoc. Przeszukiwanie tego miejsca i terenu zajęłoby nam cały dzień, a musimy jeszcze zobaczyć się z Peterem Millerem Fentem.
Konstabl wyjrzał przez okno samochodu. -1 nie wiemy, czy rzeczywiście doszła tutaj, prawda, szefie?
- Tylko tyle, że jak twierdzi pan Renville, mówiła, że pójdzie - powiedział zwięźle Sloan. - To wszystko, co wiemy. I że musimy ją znaleźć. I to szybko.
Okazało się, że wyprzedził ich w tym mały terier zwany Rags.
Było to późnym popołudniem i Sloan po powrocie na komisariat planował poszukiwania na dużą skalę.
Sobota po południu, z natury rzeczy,, nie była najodpowiedniejszą do tego porą. Prawda, że można było znaleźć ochotników do pracy - z wyjątkiem tych, którzy grali w piłkę na boisku krykietowym - ale zawodowcy byli zajęci regulowaniem ruchu w centrum handlowym Bere-bury, pilnowaniem boiska krykietowego w Calleford i umożliwianiem chętnym pójścia na wystawę rolniczą hrabstwa. Była to duża, doroczna impreza, odbywająca się na terenach Ornum House. Poszedł tam Peter Miller. Tak przynajmniej poinformowano Sloana na farmie “Ugór”. Polecono więc policjantom, którzy dyżurowali na wystawie, aby mieli na niego oko. Nie należało to do łatwych zadań. Sobota była trzecim i ostatnim dniem, kiedy wystawę otwarto dla publiczności, która przyszła en masse.
Najważniejsza sprawa, ocena, odbyła się w czwartek, a kłótnie z powodu decyzji sędziów zakończyły się po większej części w piątek. W sobotę namiętności i gniewy nieco przygasły - aż do następnej wystawy - nawet w pawilonie świń.
Landrance Sąuire Larking Trzeci, knur, zwycięzca w swojej klasie, obserwował świat oczyma w różowych obwódkach, syt chwały, i nigdy się nie dowiedział, jak niewiele brakowało, aby został drugim po Landrance Martmie II z Rooden, w sąsiedniej przegrodzie. Ktoś z pewnością nie właściciel Landrance Martina II z Rooden - nabazgrał na dyplomie pierwszej nagrody dla Landrance Sąuire Larking Trzeciego:
Psy patrzą na ludzi w górę, Koty patrzą na nich z góry, Świnie są im równe.
Ragsowi trudno było spojrzeć w górę na swoją panią.
Zaszczekał.
Cynthia Paterson zawołała go.
Nie przychodził.
Zawołała jeszcze raz.
Znów zaszczekał.
To nie króliki - zdecydowała, idąc w kierunku jego szczekania. Słychać je było gdzieś w pobliżu pawilonu. Wyszła spoza otaczających go drzew i najpierw ujrzała przewrócony posążek. Lepiej poinformowana niż Annabel Pollock i Peter Miller, dobrze obznajmiona z mitologią klasyczną, o wiele starszą od chrześcijańskiej, wiedziała, że to Eros we własnej osobie.
Przystanąwszy, aby zastanowić się nad łacińskim zwrotem o upadku Boga Miłości - także w ogrodzie - ruszyła w kierunku szczekania.
Rags jest na pewno w pawilonie - pomyślała.
Znów zawołała. Ponieważ nie przychodził, podeszła do pawilonu i zajrzała do środka.
I bardzo tego pożałowała.
Rozdział XV
- Koniaku - poleciła Annabel Pollock, kiedy zobaczyła wzburzoną twarz Cynthii Paterson. Wyglądała o dziesięć lat starzej.
- Policja - powiedział Quentin, który wyglądał młodziej i na bardziej przestraszonego. - Zaraz ich sprowadzę. I doktora. Hej, mały, chodź tu...
Terier posłusznie poszedł za swoją panią przez Stront -field Park. Nie było przecież żadnej reakcji ze strony tej dużej postaci na podłodze pawilonu. Pozostała bez ruchu mimo jego szczekania. Rags szybko stracił zainteresowanie i ruszył zadowolony za Cynthią Paterson, która potykając się szła ku domowi.
- To Marjorie - wyszeptała Cynthią bladymi wyschłymi ustami. - Jestem pewna, że to Marjorie. To jej włosy.
- Naturalnie - przytaknęła uspokajająco Annabel. -Można by ją wszędzie poznać.
- Nie o to chodzi - Cynthią zadrżała. - Chodzi o to, co zrobiono z jej włosami. Jak Porfiria.
- Niech pani wejdzie i usiądzie - poprosiła Annabel. -Quentin poszedł zadzwonić na policję.
- Zupełnie jak Porfiria - powtórzyła panna Paterson mocniejszym głosem.
- Tak właśnie - wyszeptała z roztargnieniem Annabel.
- Piękne włosy Marjorie naokoło jej szyi.
- Proszę wypić trochę - rozkazała Annabel. Starsza kobieta posłusznie łykała koniak. - Browning -odezwała się obojętnym tonem chwilę później.
- Browning?
- Robert, naturalnie - wyjaśniła Cynthią - nie Eliza-beth.
- Niech się pani napije jeszcze trochę koniaku - powiedziała spokojnie pielęgniarka.
- Czy nie zna pani “Kochanka Porfirii”? - zapytała panna Paterson. - Jeden z najlepszych jego poematów. Dziewczyna zaprzeczyła ruchem głowy.
- Udusił ją - powiedziała Cynthią Paterson drżącym głosem - jej własnymi włosami.
Tak się złożyło, że miejscowy doktor przyszedł na miejsce nieco wcześniej niż policja. Podjechał swoim wozem po wysokiej trawie trochę dalej, niż chciał Crosby.
- Nie żyje - powiedział ochrypłym głosem, kiedy podszedł do niego Sloan. - Niewątpliwie. I to już od jakiegoś czasu, jak mi się zdaje, choć nie jestem ekspertem. -Obrócił się i podniósł głos: - Nie radziłbym podchodzić bliżej, Quentin. To nie jest przyjemny widok.
Quentin Fent kiwnął głową z podziękowaniem i pozostał przy wozie. Wyglądał, jakby się skurczył pod wpływem takiego obrotu sprawy.
- Uduszona - powiedział doktor - swoimi własnymi Włosami. Chce pan, żebym...?
- Nie, dziękuję - odparł Sloan. - Gdyby pan zechciał tylko... e... potwierdzić śmierć, my zrobimy resztę.
- Oczywiście mogę to zrobić - powiedział Washby nie okazując żadnego wzruszenia. - Mogę także zidentyfikować ciało, jeśli to się na coś przyda. Pani Marjorie March-mont.
- Tak mi powiedziano - potwierdził Sloan. - Panna Paterson także ją rozpoznała.
Washby wytarł ręce i poszedł z powrotem do samochodu. Quentin wciąż tam stał trzymając jedną rękę na klamce drzwi, jakby to była tratwa na wzburzonym morzu.
- Jej mąż - dodał doktor. - Czy chce pan, żebym mu powiedział?
- Nie - odrzekł Sloan. Mordercy rodzaju męskiego to przeważnie wdowcy: nie znaczyło to, że mężowie zamordowanych kobiet są zawsze mordercami, ale znaczyło, że trzeba ich sprawdzić. Najpierw. Szybko. - Sami to zrobimy.
Washby odparł z wymuszonym uśmiechem: - Przepraszam. Wobec tego wrócę do domu i zbadam pannę Pater-son. Jej serce nie jest w tak dobrym stanie, jak ona to sobie wyobraża. - Skinął ręką w kierunku pawilonu. - Odnalezienie pani Marchmont nie pomogło jej.
- Ona także chce się z panem widzieć - wtrącił Quentin. - Sama mi o tym wspominała. Czy jestem tu jeszcze potrzebny?
- Nie w tej chwili, dziękuję - powiedział Sloan. -Przyjdziemy później porozmawiać z panem.
- No, no, no - wycedził dr Dabbe, kiedy on z kolei, po jakichś dziesięciu minutach, stanął przed pawilonem.
- Te trzy dziury w ziemi... - mruknął do siebie Crosby.
Patolog go nie słyszał. Patrzył na leżący na ziemi posążek. - Coś z miłością nie w porządku? - nadmienił żartobliwie.
- Krowy - wyjaśnił rzeczowo Sloan. - Tak mi przynajmniej powiedziano. Weszły tu z sąsiedniej farmy. To jeszcze jedna rzecz, którą trzeba będzie sprawdzić możliwie jak najszybciej. Ich najście mogło oznaczać, że Peter Miller był także w parku tej nocy. Jeśliby się znalazło w pobliżu pawilonu jakieś ślady jego obecności, krowy doskonale by to tłumaczyły.
Doktor Dabbe nie miał ochoty przejść obok rzeźby leżącej w trawie. - “Diabeł to upadły anioł”, Sloan.
- Tak myślę, doktorze. - Sloan także nie spieszył się z ponownym wejściem do pawilonu. Od odjazdu doktora Washby nie podszedł dalej niż do drzwi i pilnował, żeby nikt inny nie wchodził. Crosby szukał teraz śladów stóp na podłodze. - Jest tak sucho, że może być tylko kurz - dodał
Sloan - choć nigdy nie wiadomo. - Rzeczywiście, nigdy nie wiadomo. Zwłaszcza w takiej sprawie, jak ta. Może się okazać dosłownie wszystko.
Patolog wskazał gestem na skurczoną postać na podłodze. - Czy wiemy... e... kto to?
- Niestety wiemy - powiedział poważnie Sloan. - Pani Marjorie Marchmont. Jedna z dwunastu osób na przyjęciu.
- Ach.
- I biorąc pod uwagę to, co się zdarzyło - Sloan powoli rozwijał swoją myśl. - Byłaby na pewno ważnym świadkiem oskarżenia... Jeśli oczywiście będzie oskarżenie. -Poczuł się nagle stary i znużony. - Nie powinniśmy byli do tego dopuścić.
Ponieważ patolodzy, z natury rzeczy, nie interesują się tym, co mogło było się zdarzyć, doktor Dabbe przypatrywał się tylko ciału. - Czy coś z miłością nie w porządku?
Sloan potrząsnął przecząco głową słysząc ten eufemizm. W komisariacie mieli na to inne określenie, ale w końcu wszystko wychodziło na to samo. - Bardzo bym się temu dziwił.
Crosby posuwał się od środka podłogi ku krańcowi ja-V fala na powierzchni wody. Udawało mu się jakoś robić to bez patrzenia na centralny obiekt dramatu. Sloan zaobserwował podobne zachowanie u swego kota, kiedy ptak był zbyt duży, aby mógł sobie z nim poradzić.
Małe ptaki, owszem. Wtedy spuszczał ogon, nieruchomiał i skakał. Ale nie przy takich dużych ptakach jak mewy. Nawet jak była tuż obok niego, kot udawał, że jej nie widzi. Nie zachowywał się jak przy polowaniu. - Ja jestem taki sam - pomyślał ze złością. - Myślę o kotach zamiast o mordercy.
Patolog zmienił pozycję, żeby lepiej widzieć. - Nigdy nie widziałem dotychczas, żeby ktoś zrobił to w ten sposób.
- Ani ja - stwierdził stanowczo Sloan. -1 nie chciałbym widzieć tego jeszcze raz - dodał tłumiąc reakcję uczuciową i starając się zauważyć wszystko, co policjant zauważyć powinien.
- A jednak interesujące - powiedział patolog tonem prawdziwego entuzjasty, dodającego jakiś rzadki okaz do swojej kolekcji.
Sloan nie uważał tego za interesujące. Zmarła była świadectwem jego klęski, bez względu na to, jaką miarę by się stosowało.
- Wszystko zrobione! - zawołał Crosby. Zakończył czołganie się po podłodze i stał teraz odwrócony plecami do wewnętrznej ściany pawilonu. Wciąż unikał wzrokiem ciała leżącego na podłodze. Sloan nie brał mu tego za złe. Nie był to piękny widok. Uduszenie ładnie nie wygląda.
- Dziękuję - powiedział Sloan. Przynajmniej Crosby nie był nawróconym wampirem. To już coś, za co należało być wdzięcznym. Inspektor Hawkins w Kinnisport miał u siebie takiego. Ten facet wyłowił tak wiele trupów z tamtejszej przystani, że w końcu polubił to zajęcie - stał się swojego rodzaju specjalistą. Mechanizm obronny, jak przypuszczał Sloan, ale koledzy nie lubili go z tego powodu.
- Dlaczego - sarkał dr Dabbe - tego rodzaju rzeczy zdarzają się zawsze w sobotę po południu?
- Trudno mi powiedzieć - odrzekł Sloan. I rzeczywiście trudno mu było powiedzieć.
- Nie mogłem nigdzie złapać Burnsa. - Burns był to ponury pomocnik doktora Dabbe.
Dyson, fotograf policyjny, i jego pomocnik, Williams, zostali jednak wezwani i teraz, na dany przez Sloana znak, przystąpili do robienia zdjęć. Za nimi nadjechała przez park karetka. Patolog wciąż zerkał na ciało.
- Zdaje mi się, że nie żyje już od dłuższego czasu, Sloan.
- Po raz ostatni widziano ją żywą wczoraj późnym popołudniem, doktorze. To jeszcze coś, co trzeba będzie sprawdzić: i to szybko.
- Mogło to być dziś w nocy. - Dr Dabbe skinął ręką w kierunku brzydko zsiniałej twarzy. - I tym razem nie otrucie.
- Nie otrucie - potwierdził rzeczowo Sloan.
- Zastanawiam się, dlaczego nife otrucie - dumał patolog.
- Zdaje mi się, że wiem, dlaczego nie otrucie - powiedział Sloan. Nie był pewien, co naprawdę wie, ale tego był pewien. Nie było na tyle czasu, żeby czekać, aż trucizna podziała.
- Ach. - Doktor Dabbe podniósł brwi. - Istotna była sprawa czasu, tak?
- Szła w kierunku domu wczoraj wieczór - powiedział Sloan - odwiedzić panią Fent. Tak mi przynajmniej powiedziano.
- A ktoś nie chciał, żeby poszła?
- Zdaje mi się, że tak mniej więcej było - potwierdził Sloan. - Chociaż, zaznaczam, pani Fent mogła nie chcieć jej przyjąć. Nie dopuszcza do siebie nikogo.
- Ale - doktor Dabbe wskazał palcem na ciało - ktokolwiek to zrobił, mógł o tym nie wiedzieć.
- Może nie mógł na to liczyć - skorygował Sloan. -Zmarła była, ech, silną osobowością. Nie przewrażliwiona, jak wszyscy mówią.
- Ach, rozumiem. “Głupcy wdzierają się tam, gdzie aniołowie boją się wchodzić”.*
Reflektor rzucił nagle jaskrawe światło na pogrążony w cieniu pawilon. - Teraz z tej strony! - zawołał Dyson do Williamsa. - Potem ja zrobię jedno z poziomu podłogi. Przykucnął i skierował kamerę na głowę i kark Marjorie. -Chyba nigdy dotychczas nie widziałem nikogo uduszonego własnymi włosami.
- Ani ja - przyznał Sloan zgrzytając zębami. - Gdyby mi to ktoś powiedział, nie...
- Zrobiłem też kilka zdjęć z zewnątrz, kiedy czekaliśmy - powiedział uprzejmie Dyson. - Czy mam sfotografować coś jeszcze, póki tu jestem? - Wskazał na powalony posążek. Mógłbym zrobić ładne zdjęcie z nogą na tym starym błaźnie. Nazwałbym go “Biada zdrajcom” i dostałbym w komendzie kilka groszy.
- Nie dzisiaj, dziękuję - powiedział Sloan. Patolog, który wreszcie mógł rozpocząć swoją pracę, przybliżył się do ciała. Stał przez dłuższą chwilę, zastanawiając się: specjalista od śmierci i całego tysiąca nieszczęść, jakich doświadcza ciało ludzkie.
- Odeszła spokojnie - oświadczył w końcu. Sloan był zdumiony i wcale tego nie krył. Wydawało się to nieprawdopodobne w odniesieniu do pani Marchmont.
- Nie wiem, kto ją uderzył - mruczał dr Dabbe. - Myślę, że została zaskoczona z tyłu, nie zdając sobie sprawy. Warkocze skrzyżowane z przodu i mocno ściągnięte. To wszystko. Najbardziej wrażliwe miejsce w całym ciele. Nie potrzeba silnego ucisku. - Doktor pochylił się i spojrzał na ręce zmarłej. - Żadnych śladów walki. Nawet złamanego paznokcia. Można sądzić, że to ktoś, kogo znała. - Znów się wyprostował. - Dobrze, Sloan. Może pan ją zabrać. Ja na razie skończyłem.
Doktor Dabbe mógł na razie skończyć. Inspektor Sloan dopiero co zaczął.
Po raz czwarty wykręcił w Strontfield Park numer Golfowego Klubu w Berebury. Tym razem miał szczęście. Lub pecha. Nadinspektor Leeyes skończył teraz swoją rundę i był w lokalu klubowym. Kierownik poprosił go do telefonu.
Czy człowiek nie może zagrać w spokoju chociaż jednej rundy golfa?
Sloan powiedział mu o Marjorie Marchmont, podczas
gdy Leeyes wciąż jeszcze zrzędził, że mu się przeszkadza.
- Co! - zawołał podniecony.
Sloan powtórzył wszystko jeszcze raz.
- Nie żyje? - ryczał. - Ta grubaska. Jest pan pewny, Sloan?
Sloan potwierdził, że jest pewny. Nie żyje. Właśnie ta grubaska.
- I była jednym z gości na tym pana przyjęciu, tak?
- Tak, była - przyznał Sloan. - Najpierw Bili Fent, teraz
Marjorie.
- Jeden, dwa, cała gra - rzekł złowróżbnie Leeyes.
- Tak - przyznał Sloan. Nadinspektor był doprawdy taki sam jak Crosby ze swoimi dziecinnymi wierszykami.
- Ktoś rzeczywiście traktuje sprawę poważnie - powiedział Leeyes. - To wszystko plus trucizna.
- Sprawdzamy, co każdy robił wczoraj wieczór.
- Co robili według własnego oświadczenia - wtrącił cierpko Leeyes. - Żaden z nich nie powie panu, co robił z panią Marchmont.
- Mąż - kontynuował uparcie Sloan - jest zdaje się czysty.
Leeyes przyjął to chrząknięciem.
- W Tabard przy Bear Street w Calleford twierdzą, że Daniel Marchmont był tam od szóstej trzydzieści wczoraj wieczorem, kiedy wpisał się do książki gości, aż do dziś rana, po śniadaniu.
- Skąd wiedzą, że był tam całą noc - odparował Leeyes.
Sloan zakaszlał. - Zdaje się, że jeśli chodzi o hotel... e... była to bardzo krótka noc.
Leeyes chrząknął. - To nie wystarczy dla sądu. Jeśli w ogóle postawimy to przed sądem i muszę powiedzieć...
- Mieszkańcy East Calleshire walczyli na wzgórzu Mal-lamby.
- Co z tego?
- Było to sławne zwycięstwo.
- Wiem o tym - warknął gniewnie Leeyes. - W czterdziestym czwartym, prawda? Zdobywali wzgórze w obliczu nieprzyjaciela.
Pod Walcheren była równina.
- Nie wiem, kiedy dokonali tego po raz pierwszy. Podobno... e... odgrywali to dzisiejszej nocy jeszcze raz.
- W hotelu?
- W końcowej fazie uroczystości - Sloan cytował słowa kierownika hotelu o głęboko osadzonych oczach - wywiązała się dyskusja między ich dawnym dowódcą kompanii a majorem z brygady co do tego, gdzie na wzgórzu nastąpiło spotkanie z nieprzyjacielem. Major postanowił udowodnić swoją rację wspinając się na klatkę schodową.
- Powinien był zadowolić się rysunkiem na obrusie.
- Nie tylko major, ale cała kompania - mówił spokojnie Sloan - postanowiła udawać, że trzy kondygnacje są wzgórzem.
- Boże święty!
- To jeszcze nie wszystko. Kiedy już weszli na górę, jakiś wariat przypomniał sobie, że walka toczyła się w ciemności, i zgasił światło.
- Gdzie był kierownik? - zapytał wojowniczo Leeyes. Sloan odchrząknął. - Niestety, nadinspektorze, o ile się nie mylę, w tej zabawie potrzebny był - nieprzyjaciel.
- Nie...
- Cały personel hotelu.
- Kelner, portier, pokojówka, co, Sloan?
- Portier poszedł po posiłki, kelner schował się w spiżami...
- A pokojówka?
- Powiedziano mi, że dowódca kompanii próbował wziąć ją jako zakładnika, ale nie chciała się zgodzić na takie głupstwa. Zrzuciła go z jednej kondygnacji schodów.
- I co?
- Mimo tego dotarł pierwszy na wierzchołek. Dostał medal w bitwie pod Mallamby - powiedział Sloan - ale był wtedy młodszy.
- A nasz bohater?
- Marchmont? Wahał się podobno chwilę, zanim zaczął, ale potem włączył się także. I on również doszedł do szczytu. Oczywiście nie przytył tak bardzo, jak niektórzy z nich. Major w ogóle się nie ruszył. Był urzędasem przez całe trzydzieści lat.
- A kiedy skończyła się ta zabawa w wojnę?
- Nocny portier i kierownik położyli ich wszystkich do łóżek.
- Co wcale nie oznacza, że...
- Gotowi -są stwierdzić, że byłoby fizyczną niemożliwością, żeby Marchmont pojechał sam gdziekolwiek.
- Naprawdę tak twierdzą? - zdziwił się Leeyes. - Czy nie słyszeli o ludziach udających pijanych?
- Ci, którzy rzeczywiście doszli na najwyższą kondygnację - ciągnął Sloan, zmieniając taktownie dosadniejsze epitety kierownika - oblewali zwycięstwo szampanem. Wtedy personel zabrał im wszystkim buty. Wszystkie. Także zapasowe.
- Ale...
- Postarano się także, żeby żadne wozy nie wydostały się z dziedzińca hotelu. To stary zajazd, więc łatwo było zamknąć dziedziniec, a dla pewności kierownik postawił swój wóz w poprzek bramy wjazdowej.
- Miewał już zatem pewnie podobne problemy.
- Tak. - Faktycznie cały hotel robił wrażenie pogrążonego w gigantycznym kacu, a kierownik miał tego dosyć.
- A zatem może to być każdy, z wyjątkiem Marchmon-ta, prawda, Sloan? Sloan potwierdził.
- To dużo - powiedział z wyczuciem Leeyes - ale nie ma z tego wielkiej pociechy.
Sloan czekał przy pawilonie, dopóki karetka nie zabrała ciała Marjorie Marchmont do kostnicy doktora Dabbe. Karetka z migającym niebieskim światłem, pędząca przy dźwięku syreny, robi przykre wrażenie, lecz czymś znacznie bardziej ponurym jest cicha karetka bez migającego niebieskiego światła, jadąca niewiele szybciej niż karawan.
Patrzył, jak pojazd wydostawał się po wybojach z powrotem ku szosie, i starał się otrząsnąć z przygnębienia. Było jeszcze wiele pracy.
Teraz odstawił telefon i zwrócił się do swego pomocnika.
- Crosby, myślę, że teraz poprosimy panią Fent o rozmowę.
Tym razem Annabel Pollock zgodziła się bez sprzeciwu.
- Zaprowadzę panów na górę. Tędy, inspektorze. Powiedziałam jej o pani Marchmont. Jestem pewna, że przyjmie panów. - Dziewczyna zatrzymała się przed jakimiś drzwiami na górze. Zapukała. - Helen, przyprowadziłam pana inspektora.
Z pokoju nie dochodziła żadna odpowiedź.
Annabel znów zapukała.
- Obawiam się, że będzie musiała nas przyjąć, czy chce, czy nie chce - oświadczył Sloan.
Annabel położyła dłoń na klamce śmiejąc się z zakłopotaniem. - To już coś. Drzwi są tylko przymknięte. Do tej pory zamykała je na klucz. Helen, możemy wejść?
- Ja wejdę pierwszy - powiedział Sloan. Cofnęła się, żeby puścić inspektora do pokoju i twarz jej zszarzała.
Nie było tam nikogo.
Rozdział XVI
Sloan wrócił do biura. Sam nie wiedział dlaczego. Powinien się teraz znajdować w Strontfield Park, gdzie w jadalni rozłożył się główną kwaterą.
Była to subtelna ironia.
W jadalni w Strontfield Park, gdzie zostało popełnione pierwsze morderstwo. Było to dobre słowo. Takie dobre. jak “przyjął”, takie dobre, jak “szkodliwa substancja”. Słowa, które znaczyły tak dużo i tak niewiele.
Chciał w każdym razie dokładnie obejrzeć tę jadalnię, choć żałował, że Marjorie Marchmont musiała umrzeć, zanim to zrobił. To Quentin zaproponował, aby wykorzystali ten pokój na swoją główną kwaterę. Sloan nie wiedział, czy miało to jakiekolwiek znaczenie, ale potrzebne im było jakieś miejsce, a młody człowiek zaproponował właśnie jadalnię.
W każdym razie Sloan poszedł tam zaraz i polecił konstablowi Bargraye, żeby się tam zainstalował. Sam obejrzał przede wszystkim stół i krzesła. Stół był owalny - • długi i dosyć wąski - z miejscem na jedno tylko krzesło na każdym końcu.
- Ach, w tym sęk - mruknął, kiedy obejrzał krzesła. Nie można było po nich wcale zgadnąć, gdzie był początek a gdzie koniec stołu.
Bargrave, mężczyzna starszy i cichy, podniósł wzrok, ale nic nie powiedział. Jeśli wyżsi rangą oficerowie policji mieli ochotę mówić do siebie, to ich sprawa. Doszedł tu, gdzie teraz pracował - do jednego z najspokojniejszych rejonów okręgu - dzięki temu, że nie zwracał uwagi na dziwactwa ludzi stojących na wyższym szczeblu drabiny.
Sloan stanął przy końcu długiego stołu i oparł dłoń na krześle. - Zastanawiam się, kto - gospodarz czy gospodyni?
“tym razem konstabl Bargraye nie podniósł głowy.
Sloan podszedł do kredensu i próbował wyobrazić sobie stojące tam dwie tacki, każda z sześcioma porcjami cre-met. Musiało na pewno być coś, co wskazywało, czy Bili Fent, czy Helen Fent - gospodarz lub gospodyni - weźmie tackę i tym samym - w przestrzegającym hierarchii i dobrze wychowanym towarzystwie, w którym przywiązywano dużą wagę do takich rzeczy - postawi przed sobą śmiercionośną porcję?
Noże do krajania mięsa. Właśnie.
Ale obecnie nie wszyscy mężczyźni krają mięso. Czy morderca był tak pewny, że mógł na to liczyć? Czy też może nie robiło różnicy, które z nich umrze? I czy trucizna była naprawdę w jednej z porcji cremet? Wszystko wydawało się teraz bardzo skomplikowane.
Bargrave nadal metodycznie badał pokój przestrzegając normalnej procedury, która jest nieuniknionym następstwem zarówno morderstwa, jak i pospolitego przekraczania prawa. Spokojne psy ciągną zazwyczaj do spokojnego stada - odnosi się to do policjantów, a także do innych ludzi- ale tym razem w stadzie była czarna owca, trochę za duża, aby potrafił sobie z nią poradzić taki spokojny pies.
Sloan zostawił go przy tym zajęciu i wrócił do Berebury.
W swoim biurze usłyszał przez radio komunikat, który na jego życzenie przekazany został do wszystkich wozów policyjnych i posterunków w Calleshire.
- Uwaga wszystkie wozy - mówiła obojętnie radioope-ratorka. W radiu głos jej nabierał nosowego brzmienia, jakiego nie miał w stołówce.
- Uwaga, wszystkie wozy. Poszukiwany zielony wóz Austin Mini, numer rejestracyjny Ygrek Julia Gustaw dwa jeden. Przypuszczalnie wyjechał ze Strontfield Park, Con-stance Parva w ciągu ostatniej pół godziny. Kierunek nieznany.
- Rzeczywiście - powiedział Crosby. - Czy widział pan, jak wyglądał Quentin, kiedy stwierdził, że nie ma wozu?
- To jest wóz pani Fent - wyjaśnił Sloan. - Wóz Billa Fenta nie nadawał się już do jazdy.
- Ona także nie traciła czasu. Odjechała, gdy tylko usłyszała o pani Marchmont.
- Ucieka - stwierdził Sloan. - Jest bardzo przestraszona. Bała się już przedtem, kiedy się dowiedziała, że byliśmy na pogrzebie. Teraz, po śmierci pani Marchmont, jest jeszcze bardziej przestraszona.
- Boi się nas?
Sloan spojrzał nie bez sympatii na Crosby'ego. - Prawdopodobnie nie.
- Więc kogo...?
- Gdybyśmy to wiedzieli, wiedzielibyśmy, kto wykończył jej męża i Marjorie Marchmont.
Przerwało im radio. - Dalszy ciąg komunikatu. Kierowcą jest przypuszczalnie pani Helen Fent, wzrost pięć stóp i pięć cali, szczupła, włosy ciemne. Jeśli zostanie zauważona, proszę zatrzymać i wypytać...
- Proszę to zmienić! - zawołał nagle Sloan. - Proszę to zmienić, na, “jeśli zostanie zauważona, proszę jechać za nią i śledzić”.
Crosby pochylił się i nacisnął przełącznik na biurku. Przekazał komunikat do centrali radiowej w Komendzie Głównej.
- Uwaga, wszystkie wozy. - W minutę później dał się słyszeć dziwnie nosowy głos: - Jest zmiana ostatniego komunikatu “do wszystkich wozów”...
- Jeśli nie boi się nas - nalegał Crosby - to dlaczego do nas nie przyjdzie?
- Słuszne pytanie. - Może się jednak czegoś nauczy. -Prawdopodobnie dlatego, że nie chce nam wszystkiego powiedzieć. Dlatego właśnie omijają nas niektórzy ludzie, kiedy mają kłopoty.
Było jeszcze coś, co Sloan musiał teraz zrobić i wcale nie miał na to ochoty.
Wskazał na telefon i westchnął. - Proszę mnie połączyć z Klubem Golfowym, Crosby.
Tym razem nadinspektor uznał, że musi kogoś zganić.
Ale nie byle kogo.
Właśnie Sloana.
- Pozwolił jej pan się wymknąć? - ryknął.
Sloanowi przyszła na myśl niejedna soczysta replika. Powstrzymał się od nich. Cierpliwość może jest cnotą. Rozwaga jest nią na pewno.
Powiedział tylko: - Szukamy jej teraz.
- Gdzie?
- Wszędzie, gdzie mogła dotrzeć w tym czasie. Na pewno niedawno wyjechała.
- Czy dość dawno, by się już znaleźć poza Calleshire? -chciał się dowiedzieć nadinspektor.
Sloan spojrzał na zegarek i zastanowił się. - Jeśli wydostała się na autostradę i dała gazu, mogłaby, jak sądzę, znajdować się teraz poza naszym dystryktem.
- Mam nadzieję, że tak nie jest - powiedział złowróżbnie Leeyes. -To wszystko. Zastępca Komisarza Okręgowego zwracał się do mnie w tej sprawie.
- W jakiej sprawie?
- Przekraczania rejonu - wyjaśnił pompatycznie Leeyes. - Lub jeśli pan woli, wychodzenia poza granice.
- Proszę?
- Wychodzenia z własnego podwórka - gderał Leeyes -i wchodzenia na cudze.
- Jestem przekonany - powiedział oschle Sloan - że sąsiednie jednostki nie odmówiłyby nam wszelkiej możliwej pomocy.
- Nie jestem taki pewny - sprostował nadinspektor. - Trzeba pamiętać, jak było ostatnim razem. Sprawa Ender-by. Przypomina pan sobie?
- O, tak, rzeczywiście... ale to było co innego. - Teraz Sloan zrozumiał. W sprawie Enderby nadinspektor Leeyes nakazał wyprawę poza granicę dystryktu przypominającą najazd zbójników szkockich. Słychać było nieomal wołania: “Percy”.
Ponieważ oczywiście “Tego nie wolno robić”, Zastępcy Komisarza Okręgowego zlecono udzielenie nagany nadinspektorowi. Ten pełen wdzięku dżentelmen wywodził się -jak lady Bracknell - z szeregów arystokracji i używał wyrażeń z dziedziny myślistwa.
- Mam nadzieję, że teraz zdaje pan sobie sprawę, Sloan - mówił dalej nadinspektor - jak daleko może pan ścigać panią Fent, jeśli wyjedzie z Calleshire.
- Tak, wiem.
- Jeśli lis wejdzie na sąsiedni teren polowania - powiedział Leeyes ponuro - wolno go ścigać.
- Tak, proszę pana.
- Ale nie wolno przerwać tam pościgu.
- Nie wolno.
- Ani ryć ziemi.
- Nie wolno.
- Wolno jednak zabić - dodał chłodno. - Czy to jasne?
- Całkowicie.
- A więc zna się pan na tym lepiej niż ja, Gunga Din -przyznał szczerze Leeyes. - A ja myślałem; że jest stuknięty.
- Pani Fent... - przypomniał z rozpaczą Sloan.
- Jeśli nie zabiła swego męża...
- Tego jeszcze nie wiemy. - Świadomość, że tak mało wiedzą, zaczynała ciążyć Sloanowi. - Jednak ucieka. Ona wiedziałaby przynajmniej dokładnie, gdzie siedział Bili Fent i która porcja cremet była jego.
- A jeśli nie zabiła tej grubaski - ciągnął dalej Leeyes.
- Doktor Dabbe sądzi, że zrobił to mężczyzna.
Leeyes nie dał sobie przerwać. - To nie ucieka przed nami.
- Nie, nadinspektorze.
- To znaczy, że ucieka przed kimś innym.
- Tak.
- I znaczy to, że wie coś, czego my nie wiemy - rozumował Leeyes.
- Tak.
- Pewnie wie, kto zabił jej męża, jeśli ona tego nie zrobiła.
- Pewnie wie, że jej mąż został zabity przez kogoś innego - powiedział Sloan i coś zaczęło mu świtać w głowie. - Widzi pan, była w zupełnie dobrej formie, dopóki jej nie poinformowano, że byliśmy na pogrzebie.
- Mówiłem, że to był dobry pomysł, żeby tam pójść -oświadczył z zadowoleniem Leeyes.
- Dopiero od tamtej pory zaczęła się dziwnie zachowywać i zamknęła się w pokoju.
- To znaczy - powiedział nadinspektor - że wie, kto. Powinien ją pan znaleźć, Sloan. I to szybko.
Przez chwilę Sloan nie mógł sobie nawet przypomnieć, kto to jest pan Phillipps.
- Powiedział, że pan czeka na telefon od niego - poinformował go policjant z centrali telefonicznej.
- Proszę go przełączyć - polecił Sloan.
Uświadomił sobie, skąd zna tego człowieka, gdy tylko usłyszał jego cienki, piskliwy głos. To był jego kolega, prawnik, w prążkowanych spodniach: urzędnik sądowy w Lampard- Pytał pan dziś rano, inspektorze, czy pan Fent wydał kiedykolwiek wyrok na kogoś, kto mógłby wciąż żywić do niego urazę.
- Tak, pytałem. - Sloan zmrużył oczy. Niemożliwe, żeby było to dopiero dziś rano.
- Przejrzeliśmy wszystkie akta...
- Tak?
- Nic nie znaleźliśmy.
- Nikogo, kto by przysięgał, że go dopadnie za wszelką cenę? - Teraz Sloan, od kiedy zobaczył Marjorie March-mont martwą na podłodze pawilonu, sam w to nie wierzył: musiał jednak zapytać.
- Nie.
- Wszyscy zadowoleni?
- Przeważnie dziękują nam - mówił urzędnik.
- Tak powinno być - powiedział energicznie Sloan. Jak większość policjantów, wierzył w karzącą rękę sprawiedliwości. Po występku powinna następować kara. Ludzie tego oczekują. I kara następowała po występku we wszystkich znanych mu społeczeństwach, w których panował ład. W każdym razie w społeczeństwach silnych. Prawdopodobnie wszystkie inne ginęły bez śladu. - Zresztą -dodał, zwracając się do Phillippsa - tego właśnie chcą.
- Tak sądzę - zgodził się Phillipps. - Cały problem polega na tym, żeby kara odpowiadała przestępstwu.
- Ach - żachnął się Sloan - trzecie ramię prawa. My jesteśmy tylko drugim.
- Drugim?
- Parlament w swej mądrości ustanawia prawa - powiedział Sloan. - Zgadza się?
- Zgadza się. Niektóre są bardzo głupie.
- ^My - policja - za nasze grzechy -łapiemy tych, którzy się do nich nie stosują.
- Niekiedy - wtrącił jowialnie pan Phillipps. - Przeważnie, jak mi się zdaje, to takie zapasy w stylu wolnym.
- Wy wszyscy - kontynuował Sloan, nie zwracając na to uwagi - decydujecie, czy myśmy zrobili dobrze, a oni źle i w jakim stopniu.
- Ale...
- A pracownicy więzienia - niech ich Bóg ma w swojej opiece - trzymają ich w ukryciu i w zapomnieniu tak długo, jak długo im każecie.
- Zdaje mi się - powiedział pan Phillipps - że każdy z nas stara się zapomnieć o pozostałych trzech.
- Nie zawsze. - W policji w Berebury był w każdym razie jeden funkcjonariusz, który przypiął na ścianie następującą sentencję: ,,Z dala od sądu, z dala od opieki”. Podobno znalazł to w jakimś podręczniku historii, ale uznał, że ma zastosowanie i obecnie. A zatem dziękuję panu bardzo, panie Phillipps. W ten sposób jedna luka została wypełniona.
Phillippsowi nie spieszno było kończyć rozmowę.
- Wspominał pan dziś rano o figurkach z czekolady -zaczął z zakłopotaniem.
- O figurkach z czekolady? Ach tak.
- Zaczynałem zawsze od nóg. Czy to ma jakieś znaczenie?
- Myślę, że tak - powiedział wesoło Sloan - ale nie wiem, jakie.
Odłożył słuchawkę. Ta rozmowa była jakimś oderwaniem od sprawy. Przyjemnym, ale jednak oderwaniem.
Poza tym przyszło mu na myśl, że była jakaś niezgodność w czymś, co ktoś - musiały to być dwie osoby -powiedział. Mała rzecz - ale istotna.
Jedna osoba powiedziała jedno. Druga powiedziała coś zupełnie innego.
Crosby też coś powiedział...
Konstabl wetknął głowę przez drzwi pokoju Sloana i oznajmił: - Znaleźli Petera Millera Fenta na Wystawie w Ornum. Przywiozą go tutaj do Berebury możliwie jak najszybciej.
- Dobrze - odparł z roztargnieniem. Ten człowiek był jakąś cząstką tej zagadki-układanki, ale trzeba było czegoś więcej do tego obrazka poza nim - chyba że zamierzał zabić także Quentina Fenta i sam zostać spadkobiercą. Trudność przy tego rodzaju układance polegała na tym, że nie było wiadomo, co jest jej częścią, a co nie. Nie wszystkie części miały dopasowane do siebie brzegi; nie wszystkie miały jeden bok prosty, mogący stanowić ramę obrazka, w obrębie której cierpliwy zgadywacz - bo przecież zgaduje się układankę jak krzyżówkę - mógłby się trudzić. Prawdziwe układanki odznaczały się jeszcze jedną właściwością. Wszystkie części miały swoje określone miejsca.
'- Schodzę do stołówki - oznajmił stanowczo Crosby. -Żołądek aż mi się skręca. Przynieść herbatę i bułeczkę? - Proszę.
Nie wiedział nawet, czy ma wszystkie części, a tym bardziej, co było częścią tego konkretnego obrazka, a co było bez znaczenia. Omdlenie pani Fent - to była część całości, a także jej zamknięcie się i obecna ucieczka. Ale dlaczego nie piła wina i dlaczego smakowały jej tylko brzoskwinie z puszki?
I rozbudowa. Ten problem zawsze się pojawiał. Sloan zawahał się. Ta sprawa wciąż występowała. Teraz, kiedy się nad tym zastanowił, wydawało mu się, że temat ten poruszała w rozmowie zawsze jedna osoba. Sięgnął po swój notes, żeby sprawdzić. To mogłaby być część jego układanki - ale mogła też nie być.
Były jeszcze inne rzeczy, które mogły pasować do Wielkiego Planu. To Napoleon miał Wielki Plan, nieprawdaż? Morderca Billa Fenta także miał taki plan, ale inspektor gotów był się założyć, że morderstwo Marjorie Marchmont nie było w nim przewidziane. Nie był również przewidziany wyjazd Fenta późnym wieczorem do Cleete z profesorem Berry Nie, Bili Fent miał iść do łóżka i umrzeć podczas snu.
Sloan snuł dalej leniwie ten tok myśli. Co by się wówczas stało? Znaleziono by go nieżywego w łóżku, ale mimo tego odbyłaby się sekcja, chyba że... chyba że...
Otwarły się drzwi. Crosby przyniósł dwa kubki herbaty.
Było też jeszcze coś, co ogrodniczka, Cynthia Paterson, powiedziała o przyjęciu - o przyjęciu na cześć nowo poślubionej pani Washby. Coś o obrządku płodności. I było jeszcze coś, co mu powiedział Richard Renville. Że po przyjęciu, kiedy popijali porto, była mowa o dawcach krwi. W umyśle jego zaczął się rysować pewien obraz. Obraz inny od tego, jaki wszyscy widzieli.
To było to. Posługując się prawdziwymi częściami próbowali rozwiązać nieprawdziwą zagadkę. Ach, części te były w ich rękach - wszystkie - mieli je przez cały czas, ale inaczej złożone dawały zupełnie odmienny obraz.
- Herbata, szefie - powiedział Crosby stawiając głośno kubek.
Sloan nawet tego nie zauważył. W myślach widział znów rozbity posążek Bożka Miłości i słyszał doktora Dabbe, wypowiadającego ironicznym i obojętnym głosem: “Diabeł to upadły anioł, Sloan”.
Po tym rozjaśniło mu się w głowie.
Istniała tylko jedna sytuacja, w której nie miało dla mordercy znaczenia, czy umrze Bili, czy też Helen Fent.
I wtedy zgadł, dlaczego Marjorie Marchmont musiała także umrzeć.
Sięgnął po telefon i wykręcił numer pani Renville. Musiał jej postawić koniecznie jedno pytanie.
- Kto krajał mięso w ostatnią sobotę, inspektorze? Ależ Bili, oczywiście. Robił to zawsze. Chwalił się swoją zręcznością. Helen nie umiała krajać mięsa. Wiedzieliśmy o tym wszyscy.
Morderca zdążał cichymi ulicami Constance Parva. Szedł w kierunku kościoła, ale nie tam chciał naprawdę
V dotrzeć. Spoza kościoła, gdzie znajdowały się miejskie błonia, dochodził go charakterystyczny dźwięk tak drogi sercu sprawozdawców krykieta - dźwięk kijka do krykieta, a od czasu do czasu wybuch braw, gdy jeden z asów miejscowej drużyny trafił w słupek.
Słyszał te odgłosy, ale nie wzbudzało to jego zainteresowania. Jego ulubioną grą było rugby. Nie krykiet. Stanowczo nie krykiet.
Mógł słyszeć to wszystko, gdyż szedł piechotą. Wóz nie był mu teraz potrzebny: zresztą ludzie mogliby rozpoznać wóz. W okolicy nie było teraz nikogo, kto by mógł go rozpoznać. Późne popołudnie przechodziło we wczesny wieczór i z wyjątkiem grających w krykieta wszyscy w miasteczku byli pewnie w domu, przy herbacie. Nie miałoby zresztą wielkiego znaczenia, gdyby nawet ktoś go zobaczył. Nie niósł ze sobą niczego, co mogłoby postronnemu obserwatorowi nasunąć myśl, że ma złe zamiary. Właściwie miał wszystko, co mu było potrzebne, w kieszeni marynarki, ale nikt nie mógł o tym wiedzieć. I miał uzasadniony powód swojej wizyty, gdyby, powiedzmy, ofiara jego nie była sama. Była jednak sama.
Doszedł dość szybko do swego celu - małego domku panny Cynthii Paterson z długim, spadzistym dachem, opadającym z tyłu, nad kuchnią. Pchnął furtkę. Jej pies, Rags, zaszczekał gdzieś. Zamknął za sobą starannie furtkę i poszedł ścieżką naokoło domu.
Panna Paterson siedziała na ogrodowym krześle, z kubkiem herbaty przed sobą. Spojrzała w górę, gdy jego cień padł jej na twarz.
- Halo, doktorze - przywitała go.
Sloan nadszedł od strony ogrodu w chwili, gdy igła przygotowanej strzykawki miała dotknąć ciała panny Paterson.
Nie zatrzymał się na ten widok, nie przyspieszył nawet kroku, tylko rzucił się całym swym ciężarem na doktora Washby. Nie był to z pewnością chwyt podręcznikowy, ale zrobił swoje.
Igła nie ukłuła panny Paterson. Natomiast strzykawka upadła na trawę, kiedy doktor zatoczył się pod ciężarem inspektora. W pierwszej chwili pozbawiło to Washby'ego równowagi, ale zaraz wyprostował się i skoczył za krzesło Cynthii. Crosby szybko znalazł się z tyłu i zablokował jedną stronę, a Sloan zmienił kierunek i nacierał ponownie z drugiej strony.
Tak to przynajmniej wyglądało
Po tym dwa inne czynniki wpłynęły na zmianę sytuacji. Pierwszy, to mały terier, który wyczuł, że nie jest to uroczysta herbatka, ale raczej jakaś większa gra, włączył się w bijatykę z podniecającym szczekaniem i szarpał każdą męską kostkę, która - można powiedzieć - była pod ręką. Drugim czynnikiem była niezrozumiała niezręczność Sloana w momencie, kiedy Crosby miał już chwycić doktora. Odwróciło to wzrok i uwagę konstabla na tyle, że Washby mógł się wymknąć i popędzić w stronę furtki.
Nie dorównujący szybkością szczupłemu mężczyźnie, spocony konstabl podążył za nim.
Sloan nie próbował ich gonić mimo tego. ze wątpił niekiedy, czy Crosby potrafi złapać cokolwiek, z wyjątkiem kataru.
Rozdział XVII
Sloan usiadł na krześle obok panny Paterson.
- Dziękuję - rzekła. - Nadszedł pan w samą porę.
- Powinniśmy byli przyjść tu wcześniej. Powiedział mi nawet, że panią odwiedzi. Z powodu pani słabego serca.
- Ależ - oburzyła się - nigdy mego serca nie osłuchiwał.
- Wiem. Wtedy właśnie wszystko mi się rozjaśniło.
- STTI tkał mnie pewnie przez całe popołudnie. - Zadrżała z lekka i wskazała ręką normańską wieżę kościoła Św. Leonarda. - Wracając do domu wstąpiłam do kościoła. Chciałam zebrać myśli po odnalezieniu Marjorie.
- Sądzę - powiedział rzeczowo - że może właśnie to uratowało pani życie.
- Tajemnicze są drogi Pana...
- Doktor Washby musiał sobie zdawać sprawę, że pani coś wie.
- Odgadłam w każdym razie rolę Billa. - Pochyliła głowę. - Powiedzmy, że potem zastanowiłam się nad resztą i doszłam do pewnych wniosków.
- Szybciej niż ja - zauważył Sloan.
- Wiedziałam coś, czego pan nie wiedział.
- O...?
- Jestem staroświecka - wyjaśniła. - Wciąż korzystam z lekcjonarza. Zawsze to robiłam.
Sloan czekał. Nie przeszkadzało mu, kiedy ludzie mówili o rzeczach, których nie rozumiał, dopóki nie musiał ich tłumaczyć nadinspektorowi Leeyesowi.
- To znaczy - mówiła dalej - że zawsze przed porannym nabożeństwem sama czytam Lekcje wyznaczone na dany dzień. Wie pan, co roku ogłasza się ich listę.
- Doprawdy? - wtrącił zachęcająco. Może nie umieści tego wcale w swoim sprawozdaniu. To byłoby łatwiejsze, niż starać się, aby zrozumiał to Leeyes.
- Bili często czytał w kościele Lekcję w niedzielę przed południem - mówiła dalej panna Paterson. - Zazwyczaj pierwszą.
- Zadanie dziedzica - wtrącił Sloan z krzywym uśmiechem.
- Chyba jedyne, jakie mu pozostało - potwierdziła. -A więc w niedzielę - musiało to być mniej więcej przed rokiem - była to piętnasta niedziela po Świętej Trójcy -pamiętam, że...
Nic z tego wszystkiego nie nadawało się dla nadinspektora Leeyesa. Życie było za krótkie. - Tak, proszę pani?
- Powinien był przeczytać Przypowieść 17, wiersz 6.
- I nie przeczytał? - Dziwnymi drogami dochodzi się do odkrycia zbrodni. Trudno określić, co może okazać się kluczem.
- Przeczytał coś całkiem innego. Byłam ciekawa, więc kiedy wróciłam do domu, odszukałam to, co powinien był przeczytać.
- Zdaje mi się, że domyślam się, o czym to było.
- Myślę, że nie mógł się zdobyć na odczytanie tego na głos, zwłaszcza że Helen siedziała naprzeciw niego.
- Nie mógł.
- Jeśli dobrze pamiętam - powiedziała córka proboszcza - był to ustęp mówiący o tym, że dzieci naszych dzieci są ukoronowaniem starości - zmodyfikowana wersja, oczywiście...
- Oczywiście - mruknął Sloan.
- ...i o dobrym człowieku, który zostawia dziedzictwo dzieciom swoich dzieci... - Przerwała z poczucia delikatności. - Kiedy zdałam sobie sprawę, że nie mógł się zdobyć na przeczytanie tego, zdawało mi się, że zrozumiałam, dlaczego nie ma dzieci w Strontfield Park.
- Miała pani rację - powiedział Sloan. Musiała mieć rację. To było jedyne rozsądne wytłumaczenie. Zakaszlała. - Szekspir znalazł na to określenie.
- Pewnie.
- W “Antoniuszu i Kleopatrze”. Sloan się nie zdziwił.
- Nazwał to “być beznasiennym” - wyjaśniła Cynthia Paterson.
- Dobrze, Sloan, dobrze! - ryczał Leeyes. - Przyjmuję do wiadomości. Nie trzeba mi tego kłaść do głowy. -Nadinspektorowi nigdy nie udawało się trafić w dziewiętnasty dołek, ale w każdym razie nie spieszył się i próbował jeszcze, kiedy Sloan zatelefonował. - Uciekł panu Washby, a Bili Fent miał świnkę jako chłopiec w nieodpowiednim czasie i dlatego nie mógł mieć dzieci.
- Tak przypuszczamy - ostrożnie podsumował Sloan. Było jeszcze bardzo wiele do sprawdzenia.
- Nie znaczy to, że ktoś musiał go zaraz zabijać -zrzędził Leeyes. - Mogłoby się każdemu zdarzyć - dodał po namyśle.
- To by nie miało żadnego znaczenia - powiedział Sloan - gdyby jego żona nie zaszła w ciążę.
- Co?
- Tak przypuszczamy - powtórzył Sloan. - Przypuszczamy jedynie, zaznaczam. Pogawędka z doktor Harriet Baird nie dała nic, poza jej oświadczeniem, że może omawiać stan swojej pacjentki tylko za jej zgodą lub na specjalne polecenie sędziego w procesie sądowym i pod jego ochroną na wypadek ewentualnych dochodzeń. W przeciwnym razie nic z tego. Do widzenia.
Wobec tego zadzwonił do doktora Dabbe i zadał mu inne pytanie. Otrzymał odpowiedź.
Leeyes pomrukiwał.
- Wszystko razem wskazuje na ciążę - skonstatował
Sloan.
- Zawsze mi się zdawało - grzmiał Leeyes - że w takich przypadkach jak u Billa Fenta istniały... hm... środki i sposoby, aby żona miała dziecko legalnie, nawet jeśli nie było ono jej męża.
- Nauka zrobiła wielkie postępy - przyznał szybko Sloan. Bogu jednemu wiadomo, ile osób mogło to słyszeć w Klubie Golfowym. - Ale nie sądzę, aby w tym przypadku...
- Wszystko zgodnie z tradycją, co, Sloan?
- Jak najbardziej - powiedział zwięźle Sloan. Doktor Dabbe był bliższy prawdy, pytając, czy z miłością coś nie w porządku. Tak było w istocie.
- I ktoś wiedział, że Bili Fent będzie się prawdopodobnie temu przeciwstawiał.
- Wiedział. A poza tym gdyby to wyszło na jaw, ten ktoś straciłby więcej niż ktokolwiek inny, bo był lekarzem. Powinienem był podejrzewać coś już wcześniej - ciągnął Sloan - kiedy doktor Washby wyjaśnił mi, że Helen Fent nie jest jego pacjentką. Prawdopodobnie na samym początku ich romansu namówił ją - z ostrożności - na zmianę, doktora, aby nie mógł zostać oskarżony o cudzołóstwo z pacjentką.
Leeyes burknął: - Będzie nam potrzeba więcej dowodów.
- Spotykali się zazwyczaj w pawilonie - mówił Sloan. -Powinniśmy byli i na to zwrócić uwagę. Stary Fitch, który mieszkał w domku dozorcy, zaczął napomykać na temat tego, co dzieje się w pawilonie. Nikt go naturalnie nie słuchał. Wszyscy uważali, że to starcze przywidzenia, a Washby umieścił go w przytułku. Nie jest to trudne, kiedy się zna sposoby.
- Wciąż nie rozumiem, dlaczego zabicie Billa Fenta miałoby takie znaczenie.
- Jeśliby nie żył - powiedział Sloan - nikt nie wiedziałby, że nie on jest ojcem.
- Pani Fent...
- Helen Fent na pewno nie powie, prawda? A jeśli powie, jak może dowieść, że to jest dziecko Washby'ego, a nie jej męża lub kogokolwiek innego?
- Grupa krwi - podsunął Leeyes. - Zapomniał pan o tym.
- Nie, nie zapomniałem - sprostował Sloan.
- Jest dowodem ojcostwa.
- Może być dowodem, że ktoś nie jest ojcem - wyjaśnił Sloan. - To wszystko. W każdym razie grupa krwi Billa Fenta nie była nigdzie zarejestrowana. Nie był nigdy w wojsku i nie oddawał krwi jako dawca - pogawędka przy piciu porto miała na celu upewnienie się co do tego.
- Można byłoby to sprawdzić przy sekcji.
- Nie byłoby żadnej sekcji - kontynuował Sloan. -Sprawa oskarżenia doktora Washby rysowała się coraz wyraźniej. - Miał umrzeć w swoim łóżku. Świadectwo zgonu wystawiłby Paul Washby i nikt oprócz niego nie wiedziałby, że śmierć nie nastąpiła z przyczyn naturalnych.
- Nawet pani Fent? - spytał ostro Leeyes.
- Jestem gotów założyć się, że zaczęła się nad tym zastanawiać dopiero wtedy, kiedy usłyszała, że policja była na pogrzebie. Dopiero potem była taka przestraszona.
- Bała się jego - domyślił się Leeyes. -Nie nas. Cóż więc zawiodło w jego mistrzowskim planie?
- Późne wezwanie doktora do Cullingoak popsuło intrygę Washby'ego. Jego żona nakręciła numer i przekazała mu przy wszystkich informację z magnetofonu, że ma jechać do Cullingoak, nie mógł się więc od tego wykręcić. Musiał jechać, nawet jeśli to miało spowodować, że Fent odwiezie profesora Berry do domu. Żona to był zresztą jeszcze jeden trop.
- Veronica Washby?
- Małżeństwo. Trzeba pamiętać, że konkury trwały niezwykle krótko. Wszyscy to potwierdzają. Sądzę, że skoro tylko Helen powiedziała mu. że jest w ciąży, Washby starał się ratować swoją pozycję. Miał dużo do stracenia, gdyby to wyszło na jaw. Zwłaszcza jako lekarz. Zorganizował wszystko rzeczywiście bardzo dobrze - powiedział Sloan z namysłem - tylko zapomniał, że Marjorie March-mont była sekretarką świętej pamięci doktora Whittakera. Pewnie mu to ktoś przypomniał.
- Co z tego?
- Wiedziała pewnie o bezpłodności Billa z jego kartoteki lekarskiej.
- Musiała więc zginąć?
- Tego popołudnia, kiedy została znaleziona, Washby podjechał swoim wozem pod sam pawilon. O wiele bliżej, niż to było potrzebne. Dopiero później przyszło mi to na myśl. W ten sposób ślady wozu z poprzedniej nocy można by przypisać tej bytności. A ślady, jakie zostawił wewnątrz wozu, zmywał rano na moich oczach. I starał się mi wmówić - dodał Sloan krzywiąc usta - że czyści wóz, ponieważ był brudny. I ciągle naprowadzał mnie na sprawę rozbudowy. A nie miała z tym nic wspólnego.
Nadinspektor w charakterystyczny dla siebie sposób zmienił temat. - Afrykanie uznają społeczeństwo matrylinearne, Sloan... to znaczy dziedziczenie przez kobietę -dodał - na tej zasadzie, że wiadomo zawsze, kto jest matką.
- Jest w tym jakiś sens - przyznał Sloan.
- Została tym polana porcja cremet - tą trucizną -powiedział Crosby, wracając po raz dwudziesty do zeznania doktora Washby'ego - i zabił zarówno Marjorie March-mont, jak i Billa Fenta, ale nie mówi dlaczego.
- Nie spodziewałem się, że powie - stwierdził Sloan.
- A teraz nie możemy go zapytać?
- Nie. - Dawka, którą zażył doktor Washby, kiedy wymknął się Crosby'emu, była olbrzymia. Wdowa po nim, zszokowana, pojechała do domu, do swojej matki.
- A pani Fent, jak się zdaje, nie może nam pomóc -powiedział konstabl.
- Nie. - Helen Fent odnaleziono u kuzynki Hettie w Almstone, gdzie się schroniła. W raju u kuzynki Hettie nie było mężczyzn.
- Mówi, że musiał być szalony.
Sloan skinął głową. To była wersja Helen Fent, i wyglądało na to, że jej nie zmieni. - Oczywiście, że mogła zjeść tę porcję cremet zamiast swego męża. Powiedzmy, gdyby ona zdecydowała się dzielić mięso lub gdyby Washby nie zgadł, gdzie Bili Fent będzie siedział.
Crosby zapytał: -.Co by było wtedy?
- Byłaby sekcja i przesłuchanie - powiedział Sloan pamiętając o sumiennej pani doktor Baird - ale, moim zdaniem, zakończyłoby się stwierdzeniem, że sprawca jest nieznany.
- Ten młody Miller też nam nie może pomóc - mówił dalej Crosby. Stawał się już tak ponury jak nadinspektor. -Ojciec mu powiedział, że może kiedyś będzie coś dla niego w Strontfield, nic więcej nie wie.
- Nie wie, dlaczego?
Crosby potrząsnął głową. - Powiedział mu, żeby tu przyjechał, siedział spokojnie i miał na wszystko oczy otwarte. Ach, a rozmowa z tym starym Fitchem też nic nie dała.
- Ze starym Fitchem?
- Często z samego rana zabierał drabinę sprzed okna sypialni dla panicza Hectora, zanim zjawił się jego ojciec.
- A więc Hector Fent wiedział o Billu - domyślił się Sloan - ale i on nie żyje. - Odsunął na bok akta sprawy i rzekł przewidująco: - Do niczego tu nie dojdziemy, Crosby.
- A więc - konstabl był uparty - co to właściwie jest?
- Zdaje pan sobie sprawę, inspektorze - oświadczył surowo pan Puckie - że to, co mi pan właśnie powiedział, to jedynie przypuszczenie.
Sloan, usadowiony wygodnie w jednym z najlepszych skórzanych foteli firmy Puckie, Puckie i Nunnery, skinął głową.
- Naturalnie - wyjaśnił prawnik - dziecko... hm... w chwili śmierci ojca może dziedziczyć.
- Zastanawialiśmy się.
- Faktycznie, gdyby, hm, okoliczności, które według pana założeń miały być sposobem, w jaki doktor usiłował rozwiązać swój dylemat, były naprawdę takie... z czym oczywiście ani przez chwilę się nie zgadzam...
- Naturalnie. Ale gdyby...
- I gdyby, oczywiście, dziecko było chłopcem...
- Tak?
- To zapobiec dziedziczeniu przez niego majątku Strontfield mogłaby tylko...
- Tak?
- Skarga, że pochodzi z nieślubnego związku, wniesiona przez Quentina Fenta. Naturalnie pozytywnie rozstrzygnięta.
- Naturalnie - mruknął Sloan.
- A żeby ta skarga została pozytywnie rozstrzygnięta -ciągnął pan Puckie rzucając Sloanowi przenikliwe spojrzenie - sąd będzie wymagał niezbitych dowodów.
- Właśnie - szepnął Sloan.
- Wydaje się - kontynuował Puckie - że mogłoby to przedstawiać trudności.
- Mogłoby. - Było to z pewnością nie dość mocne określenie.
- Gdzie na przykład można by było szukać dowodów... hm... bezpłodności Billa Fenta?
- Nigdzie - stwierdził Sloan bez ogródek. - Teraz nigdzie. Wszystkie kartoteki lekarskie u doktora Washby zostały na pewno już dawno zmienione. - Wyjaśnił prawnikowi też sprawę grup krwi.
- A właśnie. A skoro pani Marchmont nie żyje...
- A pani Fent? - spróbował Sloan. - Jeśliby w ogóle zeznawała - powiedział sucho prawnik - to na pewno nie na rzecz powoda.
Sloan skinął głową. Doktor Washby był jeszcze jedną osobą, która liczyła na to, że Helen Fent będzie miała prawo milczeć.
- A ponieważ kobieta zamężna z natury rzeczy nie może mieć nieślubnego dziecka... To było jeszcze coś> na co liczył dr Washby.
- ....hm, ciężar przeprowadzenia dowodu spadłby całkowicie na Quentina Fenta. - Pan Puckie pogładził się po brodzie. - I to zupełnie niezależnie od faktu, że według angielskiego prawa, nie można żądać od nikogo, aby świadczył przeciw sobie.
Sloan nie zdziwiłby się wcale, gdyby się dowiedział, że Paul Washby liczył na to, także w odniesieniu do siebie...
- I tak na pierwszy rzut oka - powiedział prawnik - ta pana teoria wydaje się czysto hipotetyczna...
- Jest to przypuszczenie, które zgadza się z faktami.
- ... lecz brak mu... hm... tego, co można nazwać poszlakami.
- Dwa morderstwa - powiedział zwięźle Sloan.
- Nie mniej - kontynuował pan Puckie ostrożnie -gdyby Quentin Fent został powiadomiony o tych... hm... pana przypuszczeniach i gdyby mnie zapytał o opinię, czy skarga o nieślubne pochodzenie ma szansę, odradziłbym mu wnoszenie skargi opartej na dowodach o tak - teoretycznym charakterze, z zastrzeżeniem zasięgnięcia opinii adwokata.
- Rozumiem - powiedział Sloan dostosowując się do obiektywnego tonu prawnika.
- Teoria to jedno. Dowód... hm... to koń zupełnie innej maści.
- I my wszyscy tak mówimy - mamrotał Sloan pod nosem. -1 my wszyscy tak mówimy.
- Ale jeśliby Quentin Fent miał zająć stanowisko w tej sprawie - pan Puckie przestał gładzić brodę i zabrał się do przecierania okularów - to może on - biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności - zdecydować, że lepiej nie wywoływać wilka z lasu.
Było wciąż bardzo gorąco.
- Mam nadzieję, że jeszcze jutro będą mieli ładną pogodę - powiedziała leniwie Ursula Remdlle. - Zdaje mi się, że nie padało już od miesiąca.
- Wiem, że nie padało - odparła Cynthia Paterson. Urlop, który sama sobie wzięła, dawno się skończył. Były to ostatnie dni września i w ogrodach Constance Parva pozostało jeszcze wiele do zrobienia. - Wszystko jest bardzo suche.
- Jak nie jedno, to drugie - zauważyła Ursula sięgając po czajnik z herbatą. - Jedno oznacza, że możemy jeszcze siedzieć na powietrzu.
- Już niezbyt długo - powiedziała Cynthia, której doświadczone oko odkrywało oznaki jesieni.
- No, ale bywają rzeczy gorsze od tego. Cynthia Paterson skinęła głową w milczeniu. - W Strontfield Park wciąż mają kłopoty.
- Może to będzie dziewczynka.
- Nie będzie - wyraziła przekonanie Cynthia.
- No, wiesz, nie jesteś czarownicą - przypomniała jej Ursula - choć Marjorie zawsze tak mówiła.
- Biedna Marjorie. - Cynthia wciąż jeszcze nie mogła myśleć o Marjorie spokojnie.
- Zdaje się, że nikt nie wie, dlaczego Paul Washby zabił Marjorie i Billa.
- Nikt nie wie.
- Właściwie nie znał ich nawet dobrze - powiedziała Ursula wyrażając na głos to, co myśleli wszyscy w Constance Parva.
- I dlaczego właśnie Bili i Marjorie. - Ursula nie zmieniała tematu. - Dlaczego nie Bili i Helen Fent albo Daniel i Marjorie Marchmont?
- Nie mów tak! - poprosiła Cynthia. - To nie była zabawa w szczęśliwe rodziny.
- To było morderstwo - podsumowała Ursula - tylko zdaje się, że nikt nie wie, dlaczego. Albo jeśli wiedzą -dodała znacząco - nie chcą powiedzieć.
- Tak.
- A wobec tego, że Paul popełnił samobójstwo, nie będzie nawet sprawy sądowej i nigdy się nie dowiemy.
- Nie.
Ursula spojrzała z ciekawością na Cynthię i zmieniła nieco temat. - Czy zdajesz sobie sprawę, że jeśli to dziecko Helen okaże się chłopcem, będzie musiała wychowywać go w Strontfield Park bez pieniędzy?
- To będzie prawdziwa pokuta.
Ursula podniosła oczy. - Wiesz, Cynthio, powiedziałaś to tak, jakbyś naprawdę tak myślała.
- Tak myślę.
- Zabrzmiało to podobnie, jak wydawanie wyroku przez twojego ojca.
- Naprawdę?
Ursula zaśmiała się z zażenowaniem. - Zasądzona na dwadzieścia jeden lat ciężkiej pracy nad wychowaniem następnego dziedzica, prawie zupełnie bez środków.
- Nie będzie to bardzo wesołe - potwierdziła Cynthia.
- A jeśli urodzi się dziewczynka?
- Zdaje mi się - powiedziała ostrożnie Cynthia - że zdaniem pana Puckie, Helen mogłaby opuścić Strontfield Park, zabrać swój wdowi grosz i starać się za te pieniądze wychować dziecko. Można powiedzieć, że ma się to tak, jak sześć do dwa razy trzy...
- Sześć do dwa r... och, Cynthio - Ursula sprawiała wrażenie rozdrażnionej - dlaczego nie możesz powiedzieć na jedno sześć, na drugie pół tuzina, jak wszyscy.
- Będzie tam zresztą trochę więcej niż prawie nic -ciągnęła dalej Cynthia.
- O...?
- Słyszałam, że Peter Miller - chyba możemy go nazywać Peter Fent - ma zająć się gospodarowaniem w Stront-field podobnie jak na “Ugorze”.
- Żeby zachować to w rodzinie? - spytała oschle Ursula.
- Pan Puckie twierdzi, że może da się to załatwić, a czynsz się przyda.
- Wydaje mi się - powiedziała Ursula ze znajomością rzeczy - że wkrótce usłyszymy także tam ślubne dzwony. Annabel Pollock spędza tutaj cały swój urlop, a on jedzie do szpitala Świętego Niniana na bal pielęgniarek.
- Żeby zachować to w rodzinie? - powtórzyła potulnie Cynthia.
- Kiedy już mówimy o ślubnych dzwonach...
- To co?
- Przypuszczam, że jutrzejszy ślub jest wciąż aktualny?
Cynthia zachichotała. - O, tak. Ani Quentin, ani Jacąue-line nie chcieli się wycofać, kiedy usłyszeli, że nie dostaną Strontfield Park, jeśli dziecko będzie chłopcem. Widzisz, zapowiedzi zostały już ogłoszone.
- A więc, co się stanie z...?
Cynthia roześmiała się szczerze po raz pierwszy od miesiąca. - Od przyszłego poniedziałku Quentin zaczyna pracę w Battersby's Bearings o ósmej rano. W kombinezonie.
- Nasza Jacąueline wykazuje więcej energii, niż myśleliśmy - zauważyła Ursula. - Może jeszcze coś zrobi z tego młodzieńca.
- W każdym razie nie będzie żadnej rozbudowy - powiedziała Cynthia - chyba że urodzi się dziewczynka i Quentin zostanie spadkobiercą. A może i wtedy nie. -Okazało się, że syn Hectora Fenta zdecydowany jest zachować wszystko bez zmian. - Czy Richard będzie niezadowolony?
- Nie sądzę - powiedziała z pogodą jego żona. - I tak pracuje za dużo. Poza tym stara się zainteresować Daniela golfem. Jeszcze herbaty?
Cynthia potrząsnęła głową. - Muszę już iść.
- A ja - powiedziała Ursula - muszę pójść do kościoła i ułożyć kwiaty. Może ostróżki i kilka jesiennych róż...
Wciąż jeszcze było gorąco wczesnym popołudniem, kiedy Sloan wrócił do domu. Był na odroczonym przesłuchaniu w sprawie Williama Fenta i Marjorie Marchmont i nie przestał o nich myśleć po powrocie do domu. Żona jego siedziała przy otwartych, oszklonych drzwiach i robiła na drutach coś małego i białego.
- Jak mogłem się domyślić, że Helen Fent jest w ciąży, na tyle wcześnie, aby uratować Marjorie Marchmont? - zapytał retorycznie.
- Nie mogłeś - powiedziała łagodnie jego żona.
- Do diabła, nie siedziała i nie robiła na drutach małych ubranek... nie byłbym nigdy zgadł, gdyby nie zabił Marjorie Marchmont.
- Nie, nie zgadłbyś - zgodziła się jego żona. - A więc lepiej powiem ci zaraz.
Odsunęła trochę swoją robótkę. - Doktor mówi, że będziemy mieli małego konstabla.
- Co? Co? - Zerwał się z krzesła. - Jesteś pewna?
- Ja nie - powiedziała spokojnie - ale doktor jest pewny.
- Co tam konstabl! - ryknął z twarzą zaczerwienioną z radości. - Zostanie komisarzem pewnego dnia albo będą mieli ze mną do czynienia.
Koniec