Blish James Beda im swiecic gwiazdy

JAMES Blish

Będą im świecić gwiazdy

Shall Have Stars

Przełożył Witold Nowakowski


And death shall have no dominion

Dead men naked they shall be one

With the man in the wind and the west moon;

When their bones are picked clean and the clean bones gone,

They shall have stars at elbow andfoot...


A śmierć utraci swoją władzę.

Nadzy umarli będą jednym

Z człowiekiem pod zachodnim księżycem i w wietrze;

Gdy spróchnieją ich kości do czysta obrane

Będą im świecić gwiazdy u łokcia i stopy... *

DYLAN THOMAS

* Przekład Stanisław Barańczak, w: Dylan Thomas, „ wybrane”, Kraków 1974.



...W czasie gdy cywilizacja Wegi znajdowała się u szczytu potęgi politycznej i militarnej, a jej przywódcy nie dopuszczali myśli o jakimkolwiek osłabieniu swej uprzywilejowanej pozycji, w zakątku Wszechświata tliła się iskra nowego życia. Czytelnik powinien pamiętać, iż w owym czasie nikt nawet nie słyszał o Ziemi ani o jej Słońcu, które dla astronomów było po prostu jedną z wielu nie nazwanych gwiazd typu Go, rozmieszczonych w konstelacji Smoka. Istnieje możliwość - choć mało prawdopodobna - że mieszkańcy Wegi wiedzieli o czynionych przez Ziemian próbach lotów kosmicznych już przed wypadkami opisanymi w niniejszej pracy, lecz nie przywiązywali do tego najmniejszej wagi. Chodziło wyłącznie o lokalne podróże międzyplanetarne; Ziemia nie brała wówczas czynnego udziału w dziejach Galaktyki. Nikt nie przypuszczał, iż Ziemianie w krótkim czasie dokonają dwóch wiekopomnych odkryć, które wyniosą ich statki w głąb przestrzeni. Gdyby rząd Wegi przypuszczał, że Ziemia zostanie sukcesorem stworzonej przez niego potęgi, bez wątpienia podjąłby odpowiednie kroki zapobiegawcze. Stało się inaczej, a to zdecydowanie potwierdza przypuszczenia, że nikt nie miał pojęcia, co zaszło na Ziemi...”

ACREFF-MONALES „Droga Mleczna: Pięć portretów kulturowych”



KSIĘGA PIERWSZA

PRELUDIUM: Waszyngton


Nie wierzymy, aby istniała grupa ludzi zdolnych do formułowania wniosków bez podjęcia szczegółowych badań i nie posiadających choćby odrobiny krytycyzmu. Mamy całkowitą pewność, że jedyną metodą eliminacji błędów jest ich rozpoznanie, a jedyną metodą rozpoznania błędu jest niczym nie skrępowana dociekliwość.

J. ROBERT OPPENHEIMER


Kiedy patrzył w tamtą stronę, tańczące na ścianach cienie migotały niczym postacie ludzkie, pospiesznie znikające w niewidocznych drzwiach. Nic więc dziwnego, że mimo przytłaczającego zmęczenia był coraz bardziej zdenerwowany. Chciał zażądać, by doktor Corsi wygasił ogień, lecz po chwili zrezygnował z tego zamiaru, tylko nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w pomarańczowe płomienie. Zmrużył oczy, bo żar bijący z paleniska lekko przypiekał mu policzki i rozgrzanym powiewem wdzierał się w głąb piersi.

Siedzący obok Corsi poruszył się niespokojnie. Senator Wagoner miał wrażenie, że jego własne ciało przybiera na wadze i coraz głębiej zapada się w miękkie poduszki sofy. Czuł się krańcowo wyczerpany, senny, ciężki niczym głaz i stary, chociaż ukończył dopiero czterdziesty ósmy rok życia. Minionego dnia nie mógł zaliczyć do udanych; w Waszyngtonie krążyło powiedzenie, że „dobry dzień to ten, który uda ci się przespać”.

Corsi był niegdyś dyrektorem Głównego Biura Normalizacyjnego i członkiem zarządu Światowej Organizacji Zdrowia, a obecnie piastował funkcję prezesa Amerykańskiego Towarzystwa Rozwoju Nauk (określanego w Waszyngtonie jako „lewoskrzydłowe ATRN”). Choć dwadzieścia lat starszy od Wagonera, nadal tryskał energią i żywotnością.

- Zdajesz sobie sprawę, że nasze spotkanie jest czymś wyjątkowym - powiedział cichym, szeleszczącym głosem. - Nie przyjechałbym do Waszyngtonu, gdybym nie zdawał sobie sprawy, że interes ATRN tego wymaga. Nie po tym, jak zostałem potraktowany przez MacHinery’ego. Nie jestem politykiem, a jednak wciąż odnoszę wrażenie, że przyszło mi egzystować w ogromnym akwarium z napisem „piranie”. Zresztą... i tak wiesz, o co mi chodzi.

- Wiem. - Senator skinął głową. Cienie skoczyły w przód i zniknęły. - Przez cały czas jestem śledzony. Tajniacy MacHinery’ego wciąż usiłują znaleźć na mnie jakiś haczyk. Mimo to musiałem z tobą porozmawiać, Seppi. Odkąd zostałem powołany na stanowisko przewodniczącego komisji, dokładałem wszelkich starań, by w pełni zrozumieć treść przedstawianych mi dokumentów. Niestety, nie jestem naukowcem i mam ograniczony zasób wiedzy. Nie chcę zadawać pytań swoim współpracownikom, bo to najlepszy sposób powstawania przecieków, które docierają wprost do MacHinery’ego.

- Najtrafniejsza definicja eksperta rządowego, jaką ostatnio słyszałem - skonstatował cierpko Corsi. „Człowiek, któremu nie wolno zadawać istotnych pytań”.

- Lub taki, który uzależnia treść odpowiedzi od oczekiwań swego rozmówcy - z ciężkim westchnieniem dodał Wagoner. - Zauważyłem. Nie myśl, że życie senatora to bułka z masłem. Już nieraz marzyłem, aby wyjechać na Alaskę. Na wyspie Kodiak mam chałupkę, gdzie mogę cieszyć oczy blaskiem ognia i nie zastanawiać się, czy pobliski cień nie kryje ponurego faceta z notatnikiem... Lecz dość próżnych żali. Mam zamiar kierować komisją tak dobrze, jak tylko potrafię...

- ...co w zupełności powinno wystarczyć - nieoczekiwanie wtrącił Corsi. Wyjął z dłoni Wagoner a kieliszek z połyskującą resztką bursztynowego płynu i sięgnął po butelkę. W powietrzu rozszedł się ciężki, aromatyczny zapach alkoholu. - Wierz mi, Bliss, gdy po raz pierwszy usłyszałem, że kierownictwo Komisji Połączonych Izb Kongresu do Spraw Badań Przestrzeni Kosmicznej powierzono nowo mianowanemu senatorowi, który do czasu wyborów był jedynie dziennikarzem...

- Seppi, proszę - jęknął Wagoner, robiąc przesadnie zbolałą minę. - Konsultantem do spraw stosunków międzyludzkich.

- Jak wolisz. Tak czy owak, zacząłem podejrzewać, że coś tu śmierdzi. Żaden „zasłużony” polityk nie poparłby nowicjusza, gdyby sam miał ochotę na stanowisko szefa komisji. Fakt, że stało się inaczej, wystawia nie najlepszą ocenę obecnemu Kongresowi. I możesz mi wierzyć, że każde słowo, które kiedyś wypowiedziałem, będzie prędzej czy później wykorzystane przeciwko tobie. Ja, dzięki Bogu, mam to już za sobą. Dziś mogę przyznać, że oceniałem cię zbyt pochopnie. Wykonałeś kawał niezłej roboty i sporo się nauczyłeś. Bez wątpienia zdajesz sobie sprawę, że przychodząc do mnie po radę, podcinasz gałąź, na której siedzisz. Na Boga, w takiej sytuacji nie potrafię ci odmówić pomocy.

Gwałtownym ruchem wyciągnął napełniony kieliszek w stronę senatora.

- Wszystko, co przed chwilą powiedziałem, dotyczy wyłącznie ciebie - dodał. - Za żadne skarby nie zgodzę się na rozmowę z innym przestawicielem rządu... chyba że na prośbę ATRN.

- Wiem, Seppi. Niestety, to także część naszych kłopotów. W każdym razie, dziękuję. - Wagoner delikatnie zamieszał koniak. - Zdradź mi, co twoim zdaniem wstrzymuje rozwój komunikacji międzyplanetarnej?

- Armia - burknął Corsi.

- Zgoda, lecz musi być coś jeszcze. Coś o wiele poważniejszego. Oddziały Służby Kosmicznej są podporządkowane zazdrosnym, zidiociałym i skłóconym dowódcom, lecz dawniej bywało gorzej. Co najmniej pół tuzina rządowych agencji pracowało nad przygotowaniami do pierwszych lotów. Biuro meteo, marynarka wojenna, twoje stowarzyszenie, sztab sił powietrznych i tak dalej... Przejrzałem stos dokumentów z tamtych czasów. Program przewidujący umieszczenie satelity na orbicie okołoziemskiej został ogłoszony przez Stuarta Symingtona już w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku, a pierwszy pojazd kosmiczny pilotowany przez człowieka został wystrzelony dopiero w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim, kiedy całość prac znalazła się pod jurysdykcją wojskową. Każdy projekt był zawieszony już w fazie wstępnej, ponieważ oficerowie co chwila zmieniali szczegóły, mając na względzie wyłącznie korzyści osobiste. Teraz przynajmniej podróżuje m y w kosmosie.

Niestety, od dłuższego czasu obserwujemy radykalne pogorszenie sytuacji. Gdyby rozwój lotów przebiegał prawidłowo, monopol wojska już dawno by zniknął. Brakuje statków handlowych; nikt nie wpadł na pomysł, aby utworzyć niewielką, lecz ekskluzywną linię pasażerską, przeznaczoną dla ludzi, którzy chętnie zapłacą ciężkie pieniądze za możliwość zwiedzenia kilku ponurych miejsc i spędzenia kilku tygodni w niezbyt dużej kabinie. - Parsknął krótkim, niewesołym śmiechem. Przypomniał mi się opis polowań na lisy, popularnych w Anglii jakieś sto lat temu. To chyba Oscar Wilde powiedział: „pościg niemoty za niejadalnym”.

- Nie uważasz, że jest zbyt wcześnie na takie pomysły? - spytał Corsi.

- Wcześnie? Nic podobnego. Mamy rok dwa tysiące trzynasty. Pozwól, że wspomnę jeszcze o paru sprawach. Dlaczego od piętnastu lat nie podjęto żadnej poważnej ekspedycji naukowej? Byłem przekonany, że z chwilą odkrycia dziesiątej planety naszego układu, Prozerpiny, jakiś uniwersytet czy fundacja zechce podjąć odpowiednie badania jej powierzchni. W pobliżu znajduje się spory księżyc, na którym można urządzić całkiem przyzwoitą bazę i nie ma co mówić o złych warunkach pogodowych, bo słońce jest tak daleko, że na zdjęciach przypomina zwykłą gwiazdę... i tak dalej. Prawdziwy raj dla naukowców. Znajdź milionera pochłoniętego pasją odkrywcy... najlepiej takiego, jak stary Hale... tudzież dobrego organizatora przypominającego Byrda, a nie będziesz musiał zbyt długo czekać na to, żeby powstała „Proserpine II”. Tymczasem eksploracja kosmosu została przerwana tuż po zakończeniu budowy stacji „Titan”. Dlaczego? - Przez chwilę wpatrywał się w płomienie. Powstaje pytanie o przyszłość nauki, Seppi - dodał. Brakuje inwencji. Nic się nie dzieje.

- Pamiętam raport przesłany niedawno przez chłopców z „Titana”... - zaczął Corsi.

- Dotyczący ksenobakteriologii. Oczywiście. Ale to nie ma nic wspólnego z rozwojem lotów! Nie ma wpływu ani na zwiększenie ich atrakcyjności, ani na poprawę komunikacji. Szczerze mówiąc, ci faceci nie są zaiteresowani wprowadzeniem żadnych zmian. Pozwól, że posłużę się prostym przykładem: wciąż używamy rakiet o napędzie jonowym, opartym na wykorzystaniu stosu atomowego. System działa, wprowadzono kilka pomniejszych innowacji, lecz zasadniczy projekt został opracowany przez Couplinga w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym! Pomyśl, Seppi, przez pół wieku nikt nie wymyślił nowego silnika! A kadłub? Przecież to konstrukcja von Brauna, jeszcze starsza niż pomysły Couplinga. Czy naprawdę nie można opracować lepszego rozwiązania? W dokumentach komisji nie ma na ten temat nawet najmniejszej wzmianki.

- Jesteś pewien, że potrafisz odróżnić mało znaczącą modyfikację od istotnych zmian konstrukcyjnych?

- Sam osądź - mruknął ponuro Wagoner. - Ostatnio dużo mówiło się o nowej, eliptycznie skręconej sprężynie, umieszczanej w oparciach siedzeń. Przejrzałem kilka raportów. Piloci twierdzą, że „ulepszone” fotele przypominają worki ziemniaków. Pomysł prawdopodobnie już wkrótce pójdzie do lamusa. Oczywiście w ścisłej tajemnicy.

- Jeszcze jedna tajemnica, o której nie powinienem nic wiedzieć - westchnął Corsi. - Na szczęście, nie będę miał kłopotów, żeby o wszystkim zapomnieć.

- Słuchaj dalej. Pojawił się nowy pojemnik na wodę. Wykonany z cienkiej blachy aluminiowej, przypomina dużą tubę pasty do zębów i daje się zwijać, co umożliwia picie nawet w warunkach nieważkości.

- Przecież błona z tworzywa sztucznego, uginająca się pod wpływem ciśnienia atmosferycznego, byłaby dużo poręczniejsza, lżejsza...

- Masz rację. Aluminiowych tub używano dotychczas do przechowywania żywności. Jedyną nowością jest to, że wysunięto propozycję, aby magazynować w nich wodę. Pomysł wyszedł od przedstawiciela firm., CanAm Metals, przy silnym poparciu ze strony kilku senatorów z Zachodniego Wybrzeża. Możesz się domyślać mojej reakcji.

- Mam wrażenie, że wkrótce zaczniesz dryfować...

- Póki co, staram się wykorzystać resztki wiatru odparł Wagoner. - Zyskałem całkowitą pewność, że obecna struktura badań nad lotami kosmicznymi przypomina zardzewiałą, przeładowaną pracownikami i rozpadającą się wieżę wiertniczą stojącą na jałowym gruncie. Co gorsza, ów grunt także zaczyna się kruszyć. Dziś nasze statki powinny być smukłe, szybkie i zdolne do przenoszenia większych ładunków. Trzeba coś zrobić z tą przeklętą dychotomią, która oddziela pojazdy zdolne wylądować na planecie od rakiet szybujących w przestrzeni!

Przede wszystkim musimy pomyśleć o wykorzystaniu odkrytych planet. Nie chodzi mi o badania naukowe; mówię o kolonizacji. Od wielu lat nie padło na ten temat ani jedno słowo, a w miarę upływu czasu nasze szansę maleją. Niezwykle trudno przekonać Kongres o realnej przydatności prac nad eksploracją kosmosu. Głównym powodem jest krótkowzroczność: przedstawiciele Izby Reprezentantów stają do wyborów co dwa lata, senatorowie co sześć... więc nic dziwnego, że żaden z nich nie snuje perspektywicznych planów. Jesteś zdania, że powinniśmy choćby pobieżnie wyjaśnić im program naszych działań? Nie wolno! Ściśle tajne!

Wiesz, Seppi... być może przemawia przeze mnie ignorancja, lecz pamiętaj, że w wielu sprawach jestem laikiem. I jako laik uważam, że trzeba przystąpić do działania. Znaleźć choćby słaby punkt zaczepienia, wiodący nas ku lotom międzygwiezdnym. Sporządzić model - nawet tak prymitywny i odległy od rzeczywistych wymagań jak rakieta wypełniona fajerwerkami porównywana z silnikiem Couplinga - lecz widoczny. Do tej pory tkwimy w punkcie wyjścia. Zapomnieliśmy o gwiazdach. Wszyscy moi rozmówcy byli przekonani, że znajdują się poza naszym zasięgiem.

Corsi wstał i wolnym krokiem zbliżył się do okna. Stanął plecami do pokoju i sprawiał wrażenie, jakby chciał przebić wzrokiem szczelnie zaciągnięte zasłony i spojrzeć na opustoszałą ulicę.

Wagoner zbyt długo wpatrywał się w ogień, więc dla jego oczu sylwetka mężczyzny stała się jeszcze jednym cieniem wypełniającym pokój. W ciągu minionych sześciu miesięcy wielokrotnie przychodziło mu na myśl, że Corsi woli pozostawać na uboczu, bo na dobre pogodził się z opinią człowieka „niegodnego zaufania”. Po raz kolejny przypomniał sobie wszystkie pomówienia i plotki, które ciasną siecią oplątywały starego naukowca. Podstawieni świadkowie bez twarzy i tożsamości, napastliwe artykuły, których przybyło w gazetach zwłaszcza wówczas, gdy ktoś przypomniał sobie, że podczas studiów Corsi dzielił pokój z kolegą podejrzanym o przynależność do YPSL. Ludzie MacHinery’ego wywlekli całą sprawę na forum Senatu, plotek zaczęło przybywać, podobnie jak listów rozpoczynających się słowami: „Drogi doktorze Corsetz, ty świnio” i podpisanych: „Prawdziwy Amerykanin”. Nie każdy potrafił stawić czoło zmasowanej nagonce, nawet jeśli miał poparcie większości kolegów.

- Cieszę się, że nie jestem pierwszym, który wyrazi podobną opinię - powiedział fizyk, odwracając twarz od okna. - Choć nie należę do konserwatywnych naukowców, nie wierzę, że dotrzemy do gwiazd, Bliss. Ludzie żyją zbyt krótko, by stworzyć rasę kosmicznych wędrowców. Nie można przekroczyć prędkości światła, więc marzenia o lotach międzygwiezdnych są równie nierealne jak przypuszczenie, że ćma może pokonać Atlantyk. Przykro mi o tym mówić, ale chciałeś usłyszeć moje zdanie.

Wagoner w milczeniu skinął głową. Prawdę powiedziawszy, był zadowolony, że Corsi w ogóle zdecydował się na odpowiedź.

Fizyk sięgnął po swój kieliszek.

- Oczywiście, loty międzyplanetarne to całkiem inna para kaloszy - dodał. - Zgadzam się z tobą, że już dawno powinniśmy przystąpić do konkretnego działania. Od dłuższego czasu podejrzewałem, że coś tu śmierdzi, a twoja dzisiejsza wizyta w pełni potwierdziła moje przypuszczenia.

- Dlaczego tak się dzieje? - spytał Wagoner.

- Hmmm... Prawdopodobnie dlatego, że stanęliśmy przed problemem, wobec którego nauka jest bezsilna.

- Co takiego?! Wybacz, Seppi, lecz brzmi to niczym oświadczenie arcybiskupa, że chrześcijaństwo okazało się niewypałem. Co chciałeś przez to powiedzieć?

Corsi uśmiechnął się kwaśno.

- Przyznaję, czasem mam skłonności do dramatyzowania. Chciałem powiedzieć, że... nauka zabrnęła w ślepą uliczkę. Rozwój badań jest uzależniony od swobodnego przepływu informacji. Żaden z pracowników mojego wydziału - w czasach, gdy był to jeszcze mój wydział - nie miał pojęcia, nad czym pracują inni. Nie wiedzieliśmy nawet, czy ktoś prócz nas próbuje rozwiązać to samo zagadnienie. Wyniki eksperymentów nagminnie opatrywano pieczątką „tajne”, ponieważ w ten sposób wielu badaczy zyskiwało podwójne zabezpieczenie - nie tylko przed inwigilacją Rosjan, lecz także przed wścibstwem członków rządu. Niestety, bez dostępu do odpowiednich danych naukowe metody działań nie dają rezultatów.


Poza tym sprawa kompetencji. Najsłynniejsi naukowcy - co prawda, jest ich zaledwie kilku - są tak skrępowani ciągłą „ochroną” i podejrzeniami, które towarzyszą ich działaniom, że potrzebują wielu lat, by rozwiązać najmniejszy problem. Jeśli zaś chodzi o pozostałych... no cóż, nawet w Biurze Normalizacyjnym przeważali trzeciorzędni pracownicy. Niektórzy byli całkiem mili i oddani swej profesji, ale mieli niewiele odwagi, a jeszcze mniej wyobraźni. Ich działalność opierała się na rutynowym powielaniu utartych schematów, toteż każdego roku mieli coraz mniej do pokazania.

- Wszystko, co przed chwilą powiedziałeś, jak ulał pasuje do sytuacji, która panuje w komisji badań nad rozwojem lotów - stwierdził Wagoner. - Lecz nadal nie rozumiem właściwej przyczyny. Co stoi na przeszkodzie, aby nauka zachowała swą dynamikę? Nawet praca trzeciorzędnych naukowców jest jakąś formą działania. Dlaczego po wielu latach nieprzerwanych sukcesów nastąpił kryzys?

- Duże znaczenie ma upływ czasu - powiedział posępnie Corsi. - Musisz pamiętać, że tak zwana metoda naukowa nie ma nic wspólnego z prawami natury. Nie istnieje w przyrodzie; jest wyłącznie produktem naszej inteligencji. Prędzej czy później musiała stać się reliktem przeszłości, podobnie jak soryt, paradygmat i sylogizm. Działała skutecznie tylko wówczas, gdy w zasięgu ręki mieliśmy zbiór tysięcy faktów, które mogliśmy sklasyfikować i opisać. Prędkość spadania kamienia, kolejność barw tęczy... Im bardziej zagłębialiśmy się w świat abstrakcji... w świat rzeczy niepoliczalnych, niewidocznych gołym okiem i niemożliwych do zmierzenia... tym droższe i dłuższe stawały się wszelkie badania.

Gdy doszliśmy do punktu, w którym przeprowadzenie pojedynczego doświadczenia wiązało się z wydaniem kilku milionów dolarów, nie pozostawało nam nic innego, jak zwrócić się o pomoc do rządu. A politycy wolą korzystać z usług trzeciorzędnych naukowców, którym nie w głowie śmiałe, lecz niezbyt pewne eksperymenty. Skutki są widoczne na każdym kroku: jałowość, stagnacja, wtórność.

- Cóż zatem pozostaje? - spytał Wagoner. - W jakim kierunku powinny iść dalsze działania? Znam cię wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że nie lubisz ustępować bez walki.

- Nie - odparł Corsi. - Tym razem także nie mam zamiaru się poddać, choć nie potrafię zmienić sytuacji. Pamiętaj, że zostałem zepchnięty na bok... z czego raczej powinienem się cieszyć. - Umilkł, po czym spytał nieoczekiwanie: - Nie ma żadnych szans, aby rząd całkowicie zlikwidował istniejący system bezpieczeństwa?

- Całkowicie?

- Tylko wtedy będzie można liczyć na sukces.

- Nie - powiedział Wagoner. - Obawiam się, że to niemożliwe. Nie zlikwiduje go. Nawet częściowo.

Corsi usiadł i pochylił się lekko, opierając dłonie na kościstych kolanach. Przez chwilę wpatrywał się w przygasające węgle.

- Mogę udzielić ci dwóch rad, Bliss. Zresztą... obie stanowią strony tego samego medalu. Po pierwsze, musisz jak najszybciej zrezygnować z multimilionowych badań, choćby takich jak program „Manhattan”. Nie potrzebujemy ulepszonych metod pomiaru ruchów cząsteczek. Potrzebujemy nowych śladów, nowych obszarów wiedzy. Gigantyczny program doświadczeń jest pomyłką. Powinniśmy skupić się wyłącznie na dociekaniach teoretycznych.

- Moich podopiecznych?

- Wszystko jedno. To właśnie druga część rady. Na twoim miejscu poszedłbym nawet do wariatkowa.

Wagoner milczał. Wiedział, że Corsi dla wzmocnienia efektu często używa przesadnych określeń. Cierpliwie czekał na wyjaśnienia.

- Oczywiście, nie mam na myśli zupełnych wariatów - dodał fizyk. - Decyzja, jak daleko się posunąć, należy wyłącznie do ciebie. Musisz znaleźć cichych współpracowników: naukowców cieszących się dobrą opinią i takich, których wywody nie powodują zbytniego wrzenia w środowisku. Przypomnij sobie starą teorię prądów magnetycznych Ehrenhafta lub kosmologię Milne’a. Szukaj czegoś, co będziesz mógł spożytkować. Przejrzyj odrzucone pomysły i zastanów się, czy naprawdę należało je odrzucić. A najważniejsze: nigdy nie wierz pierwszemu „ekspertowi”, który wygłosi swą opinię.

- Innymi słowy, mam szukać szczęścia.

- To jedyne, co możesz zrobić - odparł Corsi. Szansę są co prawda niewielkie, ponieważ i tak nie uda ci się legalnie skorzystać z pomocy naukowców. Musisz rozmawiać z hobbystami, dziwakami i wszelkiego rodzaju pomyleńcami.

- Od czego zacząć?

- Hmmm... - mruknął Corsi. - Może od siły ciążenia? Nie znam kwestii, która spowodowałaby więcej idiotycznych spekulacji. Szczerze mówiąc, żadna sensowna teoria nie pasuje do naszych celów. Do wyniesienia na orbitę statku kosmicznego nie da się wykorzystać grawitacji. Wśród uczonych wciąż brak zgodności na temat samej istoty zjawiska. Lata kosztownych doświadczeń nie przyniosły oczekiwanych rezultatów, a najnowsze przepisy zahamowały jakikolwiek postęp.

Wagoner wstał.

- Nie dajesz mi zbyt wielkiego wyboru - powiedział ze smutkiem.

- Nie - zgodził się Corsi. - Zostawiam cię w punkcie wyjścia. To i tak dużo, jak na dzisiejsze czasy.

Wagoner uśmiechnął się gorzko. Podali sobie dłonie. W progu senator odwrócił głowę. Corsi siedział plecami do drzwi, wpatrując się w ogień. Gdzieś w oddali rozległ się huk, ściany ambasady stojącej po przeciwnej stronie ulicy odpowiedziały stłumionym echem. Nie było w tym nic nadzwyczajnego: prawdopodobnie któryś z setek bezimiennych snajperów, jacy krążyli po Waszyngtonie, strzelił do obcego agenta, policjanta lub po prostu do cienia.

Corsi nawet nie drgnął. Wagoner cicho zamknął drzwi.

W drodze do domu był nadal śledzony, lecz nie zwracał na to uwagi. Myślał o nieśmiertelnym człowieku wędrującym z gwiazdy na gwiazdę szybciej od światła.



ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nowy Jork


We współczesnych środkach masowego przekazu (...) popularyzacja nauki została sprowadzona do formy rozrywki. Zamiast rzetelnej wiedzy otrzymujemy zgrabnie skrojoną biografię bohaterskiego naukowca, który w kulminacyjnej scenie z okrzykiem „Eureka!” unosi probówkę ku niczym nie osłoniętej żarówce oświetlającej ponure laboratorium.

GERARD PIEL


Przez sekretariat koncernu Jno. Pfitzner & Sons przewijał się imponujący tłum znakomitości ze świata polityki i nauki. Pułkownik Paige Russell, który już ponad półtorej godziny zajmował wciąż to samo miejsce w fotelu, skracał sobie czas oczekiwania obserwowaniem mijających go dostojników. Oto senator Bliss Wagoner z Partii Demokratycznej, reprezentant Alaski, przewodniczący Komsji Połączonych Izb Kongresu do Spraw Badań Przestrzeni Kosmicznej; doktor Giuseppi Corsi, prezes Amerykańskiego Towarzystwa Rozwoju Nauk i były członek zarządu Światowej Organizacji Zdrowia; oraz Francis Xavier MacHinery, dziedziczny szef Federalnego Biura Śledczego.

Pojawiło się także kilku notabli mniejszego kalibru, których obecność w firmie produkującej komponenty biologiczne stanowiła swoistą zagadkę. Paige wiercił się nerwowo na swoim miejscu.

Siedząca za biurkiem dziewczyna właśnie rozmawiała półgłosem z jakimś generałem. Naramienniki oficera były ozdobione siedmioma gwiazdkami, co świadczyło o tym, że ich właściciel dotarł niemal na szczyt wojskowej kariery. Nie zauważył salutującego Russella, lecz z zaaferowaną miną spoglądał w kierunku szklanych drzwi wiodących do innych pomieszczeń budynku. Błyszcząca tafla uchyliła się nieco i Paige dostrzegł krępego, ciemnowłosego mężczyznę w tradycyjnym urzędowym garniturze. Twarz nieznajomego zdobił równie tradycyjny urzędowy uśmiech.

- Cieszę się, że pan przyszedł, generale Horsefield. Proszę do gabinetu.

Generał zniknął za drzwiami. Paige westchnął i po raz nie wiadomo który wlepił wzrok w wiszący nad wejściem napis wykonany czarnymi gotyckimi literami.

Beber ben lob tst Ictn ftrautlem geroacljsen!

Ponieważ nie rozumiał po niemiecku, usiłował dopasować angielskie słowa o podobnym brzmieniu i ułożyć wszystko w logiczną całość. Wyszło mu zdanie: „Grubsza ropucha wecuje krowie sałatę”, co nie miało nic wspólnego ani z kulinarnymi upodobaniami obu zwierząt, ani tym bardziej z dyscypliną pracy.

Oczywiście mógł także obserwować sekretarkę, lecz już po godzinie stwierdził, że nie odczuwa początkowego podniecenia. Dziewczyna była dość ładna, choć nie błyszczała olśniewającą urodą nawet w oczach astronauty powracającego z długotrwałej podróży. Może gdyby zdjąć jej te śmieszne okulary w ciemnej drucianej oprawce i rozpuścić upięte w kok włosy dałoby się z nią wytrzymać przy lampie naftowej w igloo podczas szalejącej śnieżycy.

Paige zamyślił się. Farmaceutyczna firma Pfitznerów była wystarczająco bogata, by zatrudniać najpiękniejsze dziewczęta ubiegające się o pracę sekretarki. Z drugiej jednak strony stanowiła tylko niewielką część koncernu A.O. LeFevre et Cie, w skład którego wchodziły tak potężne zakłady jak LeFevre’s Consolidated Welfare Service oraz Peacock Carnera and Chemicals. Została przyłączona stosunkowo niedawno, po wielu głośnych sporach i wprowadzeniu poprawek do ustawy antytrustowej.

Tak czy owak, Paige powoli tracił cierpliwość. Nie dość, że przyszedł tutaj na specjalne zaproszenie i zgodził się wyświadczyć pewną przysługę, to jeszcze marnował wolny czas na bezczynnym siedzeniu w poczekalni. Zdecydowanym ruchem podniósł się z fotela i podszedł do biurka.

- Bardzo panią przepraszam - powiedział - ale waszym pracownikom najwyraźniej brakuje znajomości elementarnych zasad dobrego wychowania. Zaczynam uważać, że robi się tu ze mnie durnia. Czy ktoś ma zamiar odebrać wreszcie tę przesyłkę?

Odpiął kieszeń na prawej piersi i wyjął trzy niewielkie, przezroczyste paczuszki przymocowane do plastikowych plakietek adresowych opatrzonych napisem „Jno. Pfltzner & Sons, div. A.O. LeFevre et Cie, the Bronx 153, WPO 249920, Ziemia” oraz nie ostemplowanymi znaczkami poczty kosmicznej o nominalnej wartości dwudziestu pięciu dolarów, za które zapłacił z własnych zasobów finansowych. Każde zawiniątko zawierało niewielką ilość szarego pyłu.

- Jest mi niezmiernie przykro, pułkowniku Russell - odpowiedziała dziewczyna, mierząc go poważnym spojrzeniem. Z daleka prezentowała się znacznie lepiej. Miała zalotnie zadarty nosek i pełne, karminowe usta, o wiele ładniejsze niż większość aktorek występujących w programach stereowizji. - Z całą pewnością potrzebujemy tych próbek. Inaczej nie prosilibyśmy pana o ich zdobycie. Niestety, dziś panuje gorączkowa atmosfera... - Więc dlaczego nie mam komu ich przekazać?

- Mógłby pan zostawić przesyłkę u mnie - zaproponowała łagodnie. - Dopilnuję, żeby trafiła we właściwe ręce.

Paige potrząsnął głową.

- Nie. To nie wchodzi w rachubę. Skrupulatnie wypełniłem waszą prośbę, a teraz chcę zobaczyć rezultaty. Pobierałem próbki gruntu na każdej planecie, nawet jeśli sprawiało mi to sporo kłopotów. Niemal wszystkie wysłałem pocztą; ostatnie przywiozłem osobiście. Czy wie pani, skąd pochodzą te grudki pyłu?

- Przepraszam, zapomniałam. Tyle miałam pracy...

- Dwie są z Ganimeda, trzecia z Jupitera V. Wprost z cienia rzucanego przez konstrukcję powstającego Mostu. Normalna temperatura na każdym z księżyców wynosi ponad sto stopni poniżej zera. Czy wie pani, co to znaczy zdobyć pokruszony kawałek skały w takich warunkach? Nie mówiąc już o tym, że należy pracować w skafandrze próżniowym. A jednak przywiozłem te próbki. Teraz chciałbym wiedzieć, do czego były Pfitznerom potrzebne.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Jestem pewna, że przed odlotem z Ziemi otrzymał pan wszelkie wyjaśnienia.

- Powiedzmy. Wiem, że używacie minerałów do sporządzania lekarstw, lecz chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o samym procesie produkcji. Co będzie, jeśli któraś z tych próbek okaże się prawdziwą żyłą złota i w laboratoriach Pfitznera powstanie nowy, cudowny lek na wszelkie dolegliwości? Chciałbym kiedyś pochwalić się przed wnukami, że miałem w tym swój udział.

W uchylonych drzwiach ukazała się ugrzeczniona twarz krępego mężczyzny.

- Annę, czy przyszedł już doktor Abbott?

- Jeszcze nie, panie Gunn. Zawiadomię pana natychmiast, gdy się pojawi.

- Jestem pewien, że nie każecie mi czekać następnych dziewięćdziesięciu minut w sekretariacie - mruknął cierpko Paige.

Gunn odwrócił głowę w jego stronę. Zerknął na orła zdobiącego kołnierzyk munduru i zatrzymał wzrok na uskrzydlonym emblemacie na lewej piersi astronauty.

- Bardzo pana przepraszam, pułkowniku, lecz dopadł nas niewielki kryzys - powiedział z przymilnym uśmiechem. - Rozumiem, że przywiózł pan kilka próbek. Jeśli byłby pan łaskaw odwiedzić nas jutro, chętnie poświęcę panu nieograniczoną ilość czasu. Lecz teraz...

Poruszył głową niczym drewniana kukułka, która właśnie odkukała północ i postanowiła kolejną godzinę spędzić we wnętrzu zegara. Nim zdążył zamknąć drzwi, w głębi budynku rozległ się stłumiony hałas. Paige bez trudu rozpoznał źródło dźwięku.

Gdzieś w laboratorium firmy Jno. Pfitzner & Sons płakało dziecko.

Russell zamrugał oczami. Nadstawił uszu, lecz kwilenie ustało. Spojrzał w stronę biurka. Na twarzy sekretarki pojawił się wyraz ostrożnej czujności.

- Chyba nie proszę o zbyt wiele - odezwał się Paige. - Nie chcę wiedzieć o niczym, o czym nie powinienem. Usiłuję jedynie ustalić, w jaki sposób wykorzystacie efekt mojej pracy. Kieruje mną zwykła ciekawość... co prawda poparta milionami kilometrów spędzonych w kosmosie. Podstawowe pytanie brzmi: czy warto było się trudzić? - I tak, i nie - ze spokojem odparła dziewczyna. Dostarczone przez pana próbki są niezwykle interesujące, ponieważ do tej pory nie mieliśmy okazji badać pyłu pochodzącego z rejonu Jowisza. Niestety, nie ma żadnej gwarancji, że się do czegoś przydadzą.

- Żadnej?

- Żadnej. Pułkowniku Russell, nie jest pan jedynym astronautą, którego poprosiliśmy o współpracę, choć bez wątpienia pierwszym, który przywiózł coś spoza orbity Marsa. Prawdę powiedziawszy, tylko sześć osób, łącznie z panem, pokusiło się o zebranie próbek w miejscach leżących od Ziemi dalej niż Księżyc. Lecz błędem byłoby sądzić, że działalność naszej firmy ogranicza się wyłącznie do tak szczególnych przypadków. Niemal każdy pilot, każdy misjonarz Wyznawców, każdy komiwojażer, robotnik czy dziennikarz powracający z podróży dostarcza nam pewną ilość materiału laboratoryjnego. Zanim odkryliśmy askomycynę, poddaliśmy badaniom sto tysięcy próbek, w tym kilkaset pochodzących z Marsa i pięć tysięcy z Księżyca. I wie pan, gdzie był organizm wytwarzający askomycynę? W dawno przejrzałej brzoskwini, zabranej ze straganu przekupnia handlującego na rynku w Baltimore!

- Rozumiem - z niechęcią odparł Paige. - A co to jest askomycyna?

Dziewczyna wbiła wzrok w biurko. Starannie przesunęła czystą kartkę papieru.

- To nowy antybiotyk - powiedziała. - Niedługo zostanie wprowadzony do sprzedaży. Niemal identyczną historię mogę opowiedzieć panu o innych lekarstwach.

- Rozumiem - powtórzył Paige, choć nie był zupełnie pewien, czy mówi prawdę.

W ciągu wielomiesięcznej’ podróży słyszał nazwę „Pfitzner” od rozmaitych dziwnych osób, co nasuwało podejrzenia, że co trzeci mieszkaniec Ziemi aktywnie uczestniczy w pracach firmy lub przynajmniej zna kogoś, kto zajmuje się zbieraniem próbek. Pokątna plotka, którą wielu uważało za najpewniejsze źródło informacji, głosiła, że chodzi o zamówienia rządowe. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, zwłaszcza w okresie zwanym Wiekiem Defensywy, lecz Paige dowiedział się wystarczająco dużo, by przypuszczać, że kontrakt Pfitznera dotyczy naprawdę wielkiego... i ściśle tajnego projektu.

Zza drzwi wysunął się podekscytowany Gunn.

- Jeszcze go nie ma? - rzucił w stronę dziewczyny. - Pewnie nie przyjdzie. To niedobrze. - Spojrzał na Paige’a. - Skoro zyskałem chwilę czasu, pułkowniku...

- Russell. Paige Russell. Korpus Sił Kosmicznych.

- Oczywiście. Bardzo mi miło. Jeśli zechce pan przyjąć moje przeprosiny, z radością oprowadzę pana po naszym małym laboratorium. Och... prawda, nazywam się Harold Gunn. Jestem wiceprezesem do spraw eksportu.

- Tym razem chodzi raczej o import - powiedział Paige, podając mu pakieciki wypełnione pyłem. Gunn z należnym szacunkiem wsunął je do kieszeni.

- Ale z przyjemnością obejrzę pańskie królestwo dodał oficer.

Skinął głową dziewczynie i w towarzystwie Gunna opuścił sekretariat.

Wnętrze budynku okazało się tak interesujące, jak tego oczekiwał. Gunn najpierw zaprowadził Paige’a do pomieszczeń, gdzie dostarczane próbki poddawano szczegółowej klasyfikacji i kierowano do odpowiednich działów laboratorium. W pierwszym pokoju jeden z pracowników wrzucił właśnie starannie odmierzoną ilość pyłu do litrowego naczynia wypełnionego wodą destylowaną, dokładnie zamieszał, po czym przystąpił do serii doświadczeń. W końcu wprowadził po parę kropel zawiesiny do kilku probówek wypełnionych różnymi glonami, a następnie wstawił szkło do inkubatora.

- W następnym laboratorium... Niestety, doktor Aąuino gdzieś wyszedł, więc nie wolno nam niczego dotykać... przenosimy próbki organiczne na inny rodzaj pożywki - wyjaśniał Gunn. - Proszę spojrzeć przez szkło. Każda kultura wzrasta oddzielnie, więc jeśli kryje w sobie coś interesującego, materiał do dalszych badań nie jest zanieczyszczony.

- Ten „materiał” musi być bardzo maleńki - zauważył Paige. - W jaki sposób prowadzicie poszukiwania?

- Bezpośrednio, poprzez obserwację poszczególnych reakcji. Zechce pan rzucić okiem na stojące tu naczynia. W każdym znajduje się kółeczko z białego papieru, od którego odchodzą cztery niewielkie rowki. Jeśli we wszystkich rowkach następuje niczym nie powstrzymany rozwój zaszczepionych kolonii bakterii, to znaczy, że próbka, którą nasączony jest papier, nie zawiera antybiotyku. Jeżeli jakaś kolonia wymiera lub ulega mutacji, zaczyna świtać nadzieja, że trafiliśmy na właściwą substancję.

Odkryte w ten sposób antybiotyki przenoszono do przyległego pomieszczenia, gdzie badano ich skuteczność w walce z organizmami chorobotwórczymi. Gunn stwierdził, że niemal dziewięćdziesiąt procent próbek zostaje odrzucone, ponieważ nie wykazuje wystarczającej aktywności lub reaguje w podobny sposób jak inne, znane już wcześniej preparaty.

- Określenie „wystarczającej aktywności” wiąże się z wieloma czynnikami - dodał. - Każdy antybiotyk, który choć w najmniejszym stopniu oddziałuje na prątki gruźlicy lub choroby Hansena, czyli trądu, jest dla nas niezwykle cenny, nawet jeśli zachowuje się obojętnie wobec innych wirusów.

Produkujące antybiotyki organizmy, które przebrnęły przez kolejny etap testów, trafiały do miniaturowej cieplarni, gdzie fermentowały w głębokich pojemnikach. Z bulgoczącej masy sporządzano odpowiedni wyciąg, oczyszczano go, a następnie przekazywano do laboratorium farmakologicznego w celu przeprowadzenia doświadczeń na zwierzętach.

- Tu także utraciliśmy szereg obiecujących okazów - powiedział Gunn. - Większość z nich była zbyt toksyczna. Tysiące razy niszczyliśmy prątki Hansena, lecz w w końcu okazywało się, że preparat powodował śmierć szybciej niż postępująca choroba. Z chwilą gdy zyskujemy całkowitą pewność, że antybiotyk nie zawiera substancji toksycznych, kierujemy farmaceutyk do lekarzy i szpitali na badania kliniczne. Doświadczenia w walce z chorobami wirusowymi, takimi jak grypa czy zapalenie wątroby, prowadzimy w laboratorium w Vermont; Bronx jest zbyt przeludniony, by ryzykować niebezpieczeństwo epidemii.

- Nie przypuszczałem, że wasze badania są tak skomplikowane - oświadczył Paige. - Choć chyba warto się trudzić, gdy w grę wchodzi zdrowie... Czy wszystkie metody wymyślono w tutejszym ośrodku?

- Nie... skądże... - odparł Gunn z pobłażliwym uśmiechem. - Główne założenia zostały opracowane kilkadziesiąt lat temu przez odkrywcę streptomycyny, Waksmana. Nie jesteśmy nawet pierwsi, jeśli chodzi o ich wykorzystanie na skalę przemysłową. Początek zrobiła jedna z konkurencyjnych firm farmaceutycznych, która już po roku eksperymentów wprowadziła do sprzedaży chloramphenicol, antybiotyk o bardzo szerokim zastosowaniu. To przekonało nawet najbardziej zagorzałych niedowiarków, że jeśli chcą utrzymać się na rynku, powinni czym prędzej zmienić dotychczasowy tryb prowadzenia badań. Pomysł okazał się trafny; w przeciwnym przypadku nigdy nie doszłoby do odkrycia tetracykliny, która w chwili obecnej jest jednym z najczęściej stosowanych leków.

Ktoś otworzył drzwi w końcu korytarza. Rozległ się głośniejszy niż za pierwszym razem płacz dziecka. Nie było to pochlipywanie rocznego brzdąca, lecz chrapliwy wrzask noworodka.

Paige uniósł brwi.

- Któreś z doświadczalnych zwierząt? - spytał domyślnie.

- Cha, cha - roześmiał się Gunn. - Przyznaję, jesteśmy głęboko zaangażowani w naszą działalność, lecz nie do tego stopnia, by prowadzić eksperymenty na niemowlętach. Nie... Jedna z naszych laborantek nie mogła znaleźć odpowiedniej opiekunki, więc otrzymała zezwolenie, aby przez jakiś czas zabierać dziecko do pracy.

Paige musiał przyznać, że jego rozmówca wykazał się znakomitym refleksem. Wyjaśnienie nosiło wszelkie cechy prawdopodobieństwa i zostało wygłoszone z lekką nonszalancją, jakby rzeczywiście chodziło o mało ważną sprawę. Gunn nie mógł przewidzieć, że w ciągu pięciu lat małżeństwa, zakończonego zresztą rozwodem z chwilą rozpoczęcia czynnej służby w przestrzeni kosmicznej, Paige zyskał wystarczającą wiedzę, aby bez trudu rozpoznać charakterystyczny krzyk dziecka urodzonego zaledwie przed kilkoma godzinami i wymagającego troskliwej opieki pielęgniarki.

- Nie sądzi pan, że wypełnione rozmaitymi bakteriami i truciznami laboratorium to raczej niebezpieczne miejsce dla małego człowieka?

- Podjęliśmy wszelkie środki ostrożności. Warto wspomnieć, że absencja chorobowa wśród naszej załogi jest o wiele mniejsza niż w innych zakładach produkcyjnych podobnej wielkości, ponieważ przywiązujemy dużą wagę do bezpieczeństwa pracy... Zbliżamy się do końca naszej wycieczki, pułkowniku Russell. Za tymi drzwiami znajduje się pomieszczenie, w którym przygotowujemy lekarstwa do sprzedaży i wysyłki.

- Wprowadziliście już do produkcji askomycynę? Po tym pytaniu Gunn gwałtownie uniósł głowę i nie próbował ukryć zainteresowania.

- Nie - odparł. - W dalszym ciągu znajduje się w fazie badań klinicznych. Czy mógłbym spytać, skąd pan wie...

Nie wyjaśnił kłopotliwej kwestii, gdyż w tej samej chwili rozległ się nieco skrzekliwy głos zawieszonego na ścianie głośnika:

- Panie Gunn, właśnie przybył doktor Abbott. Mężczyzna cofnął się od drzwi wiodących do hali produkcyjnej i skrzywił twarz w przepraszającym uśmiechu.

- Niestety, będę musiał pana pożegnać, pułkowniku Russell - powiedział. - Na pewno pan zauważył, że dzisiaj zaszczyciło nas swą obecnością wiele ważnych osobistości. Czekaliśmy tylko na doktora Abbotta, by zacząć zebranie. Jeśli pan pozwoli...

Paige’owi nie pozostawało nic innego, jak mruknąć „oczywiście”. Gunn odprowadził go do sekretariatu.

- Zaspokoił pan swoją ciekawość? - spytała siedząca za biurkiem dziewczyna.

- Chyba tak... - z namysłem odparł Paige. - Choć w połowie wycieczki zmieniłem obiekt zainteresowań. Panno Annę... czy mógłbym dziś wieczór zaprosić panią na kolację?

- Nie - odpowiedziała sekreterka. - Poznałam już kilku astronautów i nie mdleję na widok „przybysza z kosmosu”. Poza tym myślę, że uzyskał pan już wszystkie informacje na temat działalności naszej firmy i nie widzę powodu, aby musiał pan marnować na mnie swój czas i pieniądze. Żegnam, pułkowniku Russell.

- Nie tak szybko - zaoponował Paige. - Moje zaproszenie ma charakter całkowicie oficjalny. Skoro poznała pani innych astronautów, powinna pani wiedzieć, że cenimy niezależność; nie należymy do konformistów, którzy potrafią stąpać jedynie po twardo ubitej ziemi. Nie mam zamiaru pani oczarować. Potrzebuję kilku informacji.

- Nic z tego - oświadczyła stanowczo. - Szkoda pańskiego zachodu.

- Jest tutaj MacHinery. - Paige zniżył głos. A także senator Wagoner i kilka innych wpływowych osób. Co będzie, jeśli do ich uszu dotrze wiadomość, że naukowcy z firmy Pfitzner przeprowadzają wiwisekcję na niemowlętach?

Podziałało. Dziewczyna tak mocno zacisnęła dłonie, że pobielały jej palce.

- Nie wiem, o czym pan mówi - wykrztusiła.

- O denuncjacji. I proszę mi wierzyć, że traktuję tę sprawę całkiem serio. Mister Gunn usiłował zbagatelizować niektóre poszlaki, lecz źle ocenił moją spostrzegawczość. Zatem... - zawiesił znacząco głos. - Czy mam wystąpić z formalną skargą i doprowadzić do wszczęcia śledztwa, czy będzie pani na tyle miła, aby zjeść w moim towarzystwie smakowitą fiądrę z niewielkim dodatkiem papryki?


Obdarzyła go wściekłym spojrzeniem. Zdawała się dyszeć nienawiścią, co wcale nie wpływało korzystnie na jej urodę. Paige zachodził w głowę, co spowodowało, że właśnie jej zaproponował wspólną kolację. Według spisu ludności przeprowadzonego pod koniec dwa tysiące dziesiątego roku w Stanach Zjednoczonych mieszkało około pięciu milionów młodych, niezamężnych kobiet. Cztery miliony dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset pięćdziesiąt miało na pewno więcej wrodzonego wdzięku i wewnętrznego ciepła.

- Dobrze - odezwała się dziewczyna. - Pański urok jest wprost zniewalający, pułkowniku. To zresztą jedyny powód, dla którego zdecydowałam się przyjąć zaproszenie. Prawdę powiedziawszy, miałam ochotę odmówić i przekonać się, jak daleko pan zabrnie w opowiastce o wiwisekcji, lecz nie życzę sobie, aby moje nazwisko łączono z tak niesmacznym żartem.

- Oczywiście - odparł Paige. Był nieco zawiedziony, że jego mały blef został tak prędko rozszyfrowany. Wpadnę po panią...

Przerwał na dźwięk głośnej rozmowy dobiegającej z korytarza. Po chwili do sekretariatu wpadł generał Horsefield. Gunn niemal deptał mu po piętach.

- Chcę, żebyście raz na zawsze zapamiętali - huczał tubalnym głosem Horsefield - że cała operacja musi pozostać pod ścisłą kontrolą wojska. Na dalszą ocenę rezultatów przyjdzie czas później. W Pentagonie panuje opinia, że wasi naukowcy pogubili się w teoriach, zamiast solidnie zabrać się do pracy. Jeśli skarb państwa lub Kongres zajmą podobne stanowisko, będziecie skończeni. Musicie wrócić do źródeł, Gunn. Do źródeł!

- Wracamy do nich, na ile to możliwe. - Gunn mówił uprzejmie, lecz w jego głosie dało się wyczuć upór. - Ani jeden preparat nie zostaje skierowany do

produkcji, jeśli nie jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani jego działaniem. Każda inna metoda byłaby równoznaczna z samobójstwem.

- Dobrze wiesz, że jestem po waszej stronie - odparł nieco łagodniej Horsefield. - Generał Alsos także. Lecz niezależnie od tego, co sądzi opinia publiczna, bierzemy udział w prawdziwej wojnie! A w tak delikatnej sprawie, jaką są środki odurzające, nie możemy...

Gunn, który chwilę wcześniej dostrzegł Paige’a, znacząco zmarszczył brwi. Horsefield urwał w pół zdania, obrócił się na pięcie i groźnym spojrzeniem zmierzył intruza. Zapadła krępująca cisza. Gunn chrząknął i najwyraźniej zamierzał wypowiedzieć kilka uprzejmych banałów, lecz Paige nie miał ochoty tego słuchać zwłaszcza po rozmowie z sekretarką.

Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Horsefield już na pierwszy rzut oka sklasyfikował przypadkowego słuchacza jako „osobę nie upoważnioną”. Paige nie miał nic przeciwko temu, by konsternacja generała trwała nieco dłużej, zwłaszcza że wolał uniknąć zbyt natrętnych pytań o nazwisko i powód wizyty. Wymruczał pod adresem dziewczyny, „o ósmej” i pospiesznie opuścił budynek firmy.

Paige z westchnieniem spojrzał w lusterko. Co mu strzeliło do głowy, by bawić się w detektywa? Po jaką cholerę narażał się na różne drobne nieprzyjemności? Prawdę mówiąc, cała sprawa była mu całkowicie obojętna. Na pewno została objęta klauzulą „ściśle tajne” i każdy, kto próbował ją zgłębić, stawał się potencjalnym celem dla anonimowego snajpera. Zbytnia dociekliwość budziła podejrzenia zarówno na Zachodzie, jak i w Rosji, czyli w dwóch wielkich państwach wielonarodowościowych, które w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat doprowadziły pojęcie „bezpieczeństwa” do granic absurdu. Popełnił dużą nieostrożność, wspominając dziewczynie o Moście powstającym w okolicach Jowisza. O budowie słyszeli wszyscy, lecz każdy, kto popisywał się swą wiedzą, zyskiwał opinię „niebezpiecznego gaduły”. Paige był w szczególnej sytuacji, ponieważ podczas swej podróży nie tylko odwiedził teren prac, lecz także rozmawiał z robotnikami, pomagał w rozwiązaniu niektórych problemów i przeprowadził kilka narad z głównym inżynierem, niejakim Dillonem. Poza tym posiadał stopień oficerski i mógł ulec pokusie sprzedania paru poufnych informacji członkom Kongresu, co stanowiło doskonały sposób przyspieszenia kariery wojskowej.

A przede wszystkim zauważono go, gdy węszył wokół nowego projektu, do którego miały dostęp jedynie nieliczne, starannie dobrane osoby.

Z jakiego powodu podejmował tak duże ryzyko? Nie był biologiem, więc nic nie wiedział o prawdziwej istocie doświadczeń. W oczach laika prace prowadzone w laboratorium Pfitznera stanowiły po prostu część rutynowych badań nad nowym rodzajem antybiotyku. Dlaczego tak doświadczony astronauta jak Paige zachowywał się niczym ćma lecąca do światła?

Wytarł policzki w papierowy ręcznik, aby usunąć resztki depilującego kremu do golenia i zamyślił się. Z wklęsłego lusterka spoglądały na niego duże sowie oczy. Lekko zniekształcona twarz nie potrafiła udzielić mu żadnej odpowiedzi.



ROZDZIAŁ DRUGI

Jupiter V


Śmiałek zanurzający się w zakazanych obszarach wiedzy doznaje uczucia dziwnego podniecenia. Historia życia zanotowała kilka takich przypadków i właśnie za ich przyczyną zostaliśmy skazani na samotność. Otworzyliśmy całkiem nowe przejście tunel kulturowy. Wędrujemy samotnie, a przed nami ciągnie się pusta przestrzeń. Świadomi własnej osobliwości spoglądamy na siebie mówiąc: „to nigdy nie może się powtórzyć”.

LOREN C. EISELEY

Zabrzęczał alarm. Rozchwiana konstrukcja Mostu zgrzytała pod uderzeniami wyjącego wichru. Robert Helmuth czuwający w bazie Jupiter V nad postępem prac budowlanych zwykle nie zaprzątał sobie tym głowy. Most niemal bez przerwy był targany uderzeniami szalejącego nad całą planetą huraganu.

Tym razem czujnik umieszczony na tablicy kontrolnej wskazywał, że w sektorze sto czternaście wystąpiły jakieś kłopoty. Wspomniany sektor znajdował się na północno-wschodnim krańcu estakady, gdzie metalowa krawędź zwisała w wirującej chmurze skrystalizowanych cząsteczek amoniaku i metanu, czterdzieści pięć kilometrów nad niewidoczną powierzchnią planety. Obszar nie był objęty polem widzenia ultrafonicznych „oczu”, ponieważ oba końce Mostu nie zostały jeszcze ukończone.

Robert Helmuth westchnął ciężko i uruchomił „chrząszcza”. Niewielki pojazd, płaski niczym pluskwa, rozpoczął powolną wędrówkę po dziesięciu wąskich szynach solidnie przymocowanych do dźwigarów. Strumienie wypełnionego wodorem powietrza z ogłuszającym świstem przemykały wąską szczeliną dzielącą spód wehikułu od nawierzchni Mostu, a krople amoniaku uderzały w lekko zaokrągloną pokrywę z hukiem przypominającym kanonadę. Z powodu ogromnej siły ciążenia panującej na Jowiszu owe „drobiny” miały wagę pocisku artyleryjskiego, choć rozmiarami nie przekraczały wielkości zwykłej kropli wody. Częste wyładowania zalewały teren prac potokami mętnego, pomarańczowego światła. Most dygotał; towarzysząca każdej eksplozji fala uderzeniowa parła przez niewiarygodnie gęstą atmosferę niczym stalowy kadłub pancernika.

Mimo to prace przebiegały bez większych przeszkód. Na uderzenia piorunów narażona była przede wszystkim skorupa planety. Ani budowie, ani tym bardziej Helmuthowi nie groziło żadne poważne niebezpieczeństwo.

Prawdę powiedziawszy, Helmuth w ogóle nie przebywał na Jowiszu - choć w miarę upływu czasu coraz trudniej przychodziło mu o tym pamiętać. Na Jowiszu nie było nikogo, kto mógłby usunąć poważną awarię. W ogóle nie było nikogo. Jedynie Most i maszyny, które stanowiły część jego konstrukcji.

Most budował się sam. Ogromny, samotny i bezduszny twór człowieka z wolna rosnący nad czarną otchłanią.

Plan został opracowany niezwykle starannie, lecz Helmuth - obserwujący miejsce robót za pomocą skanerów umieszczonych na „chrząszczu” - nie był w stanie ocenić jego efektów. Trasa pojazdu wiodła środkiem przęsła, a ciemności i wiecznie szalejąca burza ograniczały widoczność do kilkudziesięciu metrów. Szerokość Mostu wynosiła siedemnaście kilometrów; wysokość - dla pracujących przy budowie równie abstrakcyjna, co wysokość drapacza chmur dla spacerującej mrówki - czterdzieści pięć. Żaden dokument nie wspominał o długości, która przekroczyła już osiemdziesiąt pięć kilometrów i wciąż rosła...

Toporny kolos wznoszony przy użyciu najnowocześniejszych metod, materiałów i narzędzi, których nigdy dotąd nie tknęła ludzka ręka.

Wiele elementów projektu można było zrealizować wyłącznie na Jowiszu. Znaczna część Mostu została wykonana z lodu, substancji wręcz niezastąpionej przy ciśnieniu miliona atmosfer i temperaturze dochodzącej do minus siedemdziesięciu stopni Celsjusza, w której lita stal zmieniała się w miałki pył, aluminium zaś przybierało postać wiotkiej, prześwitującej materii pękającej pod najlżejszym dotknięciem. „Lód Cztery”, gdyż takim terminem określano wodę zamarzniętą w warunkach panujących na Jowiszu, stanowił zwartą, nieprzezroczystą masę stosunkowo łatwą do formowania pod dużym naciskiem, lecz możliwą do skruszenia jedynie przy użyciu siły zdolnej obrócić w perzynę ziemskie miasto. Dla utrzymania ciągłości prac zużywano miliony megawatów energii, ale w tym względzie planeta bez trudu zaspokajała wciąż rosnące potrzeby budowniczych. Wiecznie wiejący wicher omiatał powierzchnię z szybkością przekraczającą cztery tysiące kilometrów na godzinę i nic nie wskazywało na to, aby w ciągu najbliższych czterech miliardów lat miała nastąpić poprawa pogody. Zapas energii był w pełni wystarczający.

Helmuth przypomniał sobie plotki mówiące o budowie kolejnych mostów na Saturnie, a później może i na Uranie. Chodziło wyłącznie o politykę. Tutejszy Most znajdował się niemal osiem tysięcy kilometrów poniżej widzialnej granicy atmosfery - co było nader szczęśliwą okolicznością, ponieważ w górnych warstwach atmosfery temperatura spadała o dalsze dwadzieścia cztery stopnie - a już występowały drobne trudności w sprawnym funkcjonowaniu niektórych mechanizmów. Jeśli wierzyć odczytom radiosondy, powłoka gazów otulających Saturna miała grubość dwustu siedemdziesięciu tysięcy kilometrów, a temperatura przy powierzchni wynosiła sto pięćdziesiąt stopni poniżej zera. W takich warunkach zamierały wszelkie maszyny, a lód stawał się twardszy od diamentu.

Most na Uranie...

Helmuth uważał, że Jowisz jest wystarczająco parszywym miejscem.

Automat zatrzymał „chrząszcza” na końcu Mostu. Helmuth nastawił „oczy” wehikułu na maksymalne powiększenie i ogarnął spojrzeniem najbliższą okolicę.

Tuż przed sobą zobaczył ogromne kolumny. Ich wielkość wynikała z tego, że musiały utrzymać nie tylko całą budowlę, lecz także własny ciężar. Siła Grawitacji na Jowiszu dwuipółkrotnie przekraczała ziemską.

Mimo gigantycznej masy plątanina dźwigarów, lin i połączeń bezustannie drżała, szarpana lodowatymi palcami wichru niczym olbrzymia harfa. Helmuth nie potrafił patrzeć bez lęku na rozdygotaną konstrukcję, choć z doświadczenia wiedział, że nie kryje w sobie żadnego niebezpieczeństwa.

Odłączył automatycznego pilota i przeszedł na sterowanie ręczne. Udało mu się przesunąć pojazd o kilka cali. Był dopiero w sektorze sto trzynastym, czujniki natomiast wskazywały wyraźnie, że prawdziwe źródło kłopotów znajduje się nieco dalej, a do granicy sektorów pozostało jeszcze piętnaście metrów.

Niedobrze. Helmuth nerwowo potarł rudą brodę. Tym razem nie chodziło o zwykłe uczucie przygnębienia, jakie towarzyszyło mu zawsze podczas pracy na Moście. Powód alarmu musiał być poważny, skoro automat kierujący „chrząszczem” podjął decyzję o zatrzymaniu wehikułu.

A może... Może doszło do awarii, której obawiał się każdy technik zajmujący miejsce w kabinie kontrolnej? Awarii niemożliwej do usunięcia przez maszyny? To oznaczałoby sromotną klęskę człowieka i konieczność rejterady z Jowisza.

Zadziałał drugi system bezpieczeństwa; pojazd ponownie przywarł do szyn i zamarł w bezruchu. Helmuth z ponurą miną odciął dopływ energii do spirali magnetycznej i wdusił kilka przycisków. „Chrząszcz” powoli wpełzł na teren zagrożenia. Niemal natychmiast przechylił się w lewo. Świst wiatru przybrał na sile: wskazówki potencjometru skoczyły do końca skali. Bezgłośny pisk ultradźwięków sprawił, że mężczyzna mocno zacisnął zęby. Pojazd podskakiwał i łomotał o twardą nawierzchnię Mostu niczym rozszalała zabawka.

Wokół rozciągała się gruba pokrywa chmur. Grad bębnił w osłony skanerów. Światła „chrząszcza” nie potrafiły przebić ciemności dalej niż na kilka metrów.

Czterdzieści pięć kilometrów niżej dudniła kanonada eksplozji wodorowych. Na powierzchni planety działo się coś szczególnego. Helmuth już dawno nie słyszał tak długiej serii wybuchów.

Rozległ się ostry, głośny trzask i zza krawędzi Mostu strzeliły pomarańczowe płomienie, połyskujące na tle mrocznego nieba na kształt rozwianej grzywy ognistego rumaka. Mężczyzna odruchowo odsunął się od konsolety, choć roziskrzony strumień miał niewiele wyższą temperaturę niż przenikliwy podmuch gazowego wichru i nie mógł uszkodzić lodowej konstrukcji.

W nagłym rozbłysku Helmuth dostrzegł coś wśród poplątanych i rozedrganych cieni rysujących się na tle eksplozji.

Koniec Mostu. Zniszczony.

Mężczyzna cofnął „chrząszcza”, mruknąwszy coś pod nosem. Płomień przygasł. Światło zniknęło, zanurzyło się w odległym o dziesiątki kilometrów wzburzonym morzu płynnego wodoru. Skaner zaklekotał z aprobatą, gdy pojazd wrócił do bezpiecznego sektora sto trzynaście.

Helmuth obrócił kadłub wehikułu o sto osiemdziesiąt stopni. Na razie nie mógł zrobić nic więcej. Przebiegł wzrokiem panel sterowania, odnalazł niebieski klawisz z napisem „garaż”, wcisnął go z furią, a potem zdjął hełm.

Obraz Mostu zniknął.



ROZDZIAŁ TRZECI

Nowy Jork


Czy nie może się zdarzyć, że człowiek żyjący w cnocie po jednej stronie bolesnego padołu zapała potrzebą zgłębienia zasad innej wiary, wyznawanej przez równie cnotliwego mieszkańca drugiej strony?

WILLIAM JAMES


Annę Abbott, bo tak brzmiało jej pełne imię i nazwisko, wyglądała zaskakująco ładnie w letniej garsonce, do której przyczepiła niewielką broszkę w kształcie cząsteczki tetracycliny z syntetycznymi klejnotami imitującymi atomy. Paige zjawił się punktualnie i wygłosił kilka uprzejmych zdań, lecz jego towarzyszka nie przejawiała ochoty do dłuższej konwersacji. Astronauta zaklął w duchu. Nigdy nie był ekspertem od prowadzenia pogawędek z kobietami, a panna Abbott aż nadto wyraźnie objawiała mu swoją niechęć. Postanowił nie silić się na gładkie słówka.

Pięć minut później wszelka rozmowa i tak stała się niemożliwa. Droga do restauracji, którą wybrał Paige, wiodła przez Foley Sąuare, gdzie właśnie odbywała się religijna demonstracja Wyznawców. Wynajęta taksówka - nawiasem mówiąc, kosztowała go jedną czwartą pensji, gdyż napędzane benzyną limuzyny stanowiły luksus dostępny tylko nielicznym - niemal natychmiast utkwił w rozgadanym, skłębionym tłumie.

Najgłośniejsze okrzyki dobiegały z dużego, plastikowego podestu. Megafony tak zniekształcały głos kapłana, że trudno było rozróżnić poszczególne słowa. Wyznawcy krążyli wśród przechodniów, podtykając im pod nos mikrofony przenośnych magnetofonów oraz rozmaite książki, czasopisma, torby z fosforyzującymi hasłami i kartki papieru, na których należało spisać wyznanie grzechów. Wszelkie datki chowali do obszernych zielonych sakiewek. Co dziesięć metrów ulicę przecinały proste, czarne węże podłączone z niewielkimi sprężarkami.

Samochód ruszył, lecz w tej samej chwili ktoś wcisnął wylot najbliższej rury i przez tylne okienko wpuścił do wnętrza rój tęczowych baniek. Każda z nich, pękając, wydzielała woń perfum - w tym roku Wyznawcy używali nowego aromatu o nazwie „Niebiańska rozkosz” - i rozlegał się słodki głos:

\ / \ / \ /

-Bracia-i-Siostry

-Czy-widzieliście-już-Światłość? -


Paige bezskutecznie próbował rozpędzić natrętne bąble. Annę oparła się o poduszki siedzenia i z rozbawionym uśmiechem obserwowała jego wysiłki. Ostatnia bańka nie zawierała żadnego przesłania, lecz tylko zwiększoną dawkę pachnącego obłoku. Usta dziewczyny rozchyliły się lekko; perfumy były łagodnie działającym afrodyzjakiem. Wyznawcy używali każdego środka perswazji, jaki nawinął im się pod rękę.

Taksówkarz usiłował wyminąć kolejną grupę. Nagle samochód stanął. Nim Paige zdążył zareagować, cztery pajęcze ramiona zakończone wielopalczastymi dłońmi wywlekły szofera na asfalt i rzuciły go na kolana.

- WSTYD! WSTYD! - zahuczał robot. SPÓJRZ, JAK PRZYGNIATA CIĘ BRZEMIĘ GRZECHÓW! ŻAŁUJ, A BĘDZIE CI WYBACZONE!

Obok samochodu pękła cienka szklana fiolka zawierająca gaz z syntetycznym narkotykiem. Nieszczęsnym kierowcą oraz zgomadzonymi wokół niego osobami wśród których oczywiście przeważały kobiety - wstrząsnął konwulsyjny szloch.

- ŻAŁUJ! - zaintonował robot, przekrzykując chóralne „ach-achach-ach-ach-ch-ch” rozbrzmiewające w ciepłym powietrzu wieczoru. - ŻAŁUJ, GDYŻ WYZNACZONY CZAS JEST CORAZ BLIŻEJ!

Paige przezwyciężył bezsensowne uczucie żalu, otarł łzy z policzka i wyskoczył na ulicę ze szczerym postanowieniem dania paru osobom w nos. Niestety, w polu widzenia nie było ani jednego żywego Wyznawcy. Członkowie sekty, choć w pełni zobowiązani do szerzenia po świecie Dobrej Nowiny, już wiele lat temu nauczyli się, że ich moralizatorskie zapędy nie wzbudzają powszechnej życzliwości, toteż wszędzie, gdzie mogli, wyręczali się automatami.

Ich maszyny też się czegoś nauczyły. Robot, na którego ruszył Paige, posiadał wystarczająco dużo doświadczenia, aby bez chwili wahania ustąpić pola. Zapewne miał zaprogramowany instynkt samozachowawczy.

Uratowany taksówkarz energicznie wydmuchał nos, po czym powrócił na miejsce za kierownicą. Paige szczelnie pozamykał okna. Chór niezrozumiałych pomruków, żywcem przypominający niektóre kompozycje Dmitri Tiomkina, z wolna cichł w oddali, lecz wciąż było słychać tubalny głos mechanicznego kaznodziei.

- Powiadam wam - zawodził monotonnie niczym hipopotamica czytająca melancholijny wiersz A.E. Housmana. - Powiadam wam, że świat i wszystkie jego przymioty zmierzają ku zagładzie. Szybkiej zagładzie. Człowiek, ogarnięty pychą, ważył się nawet gwiazdy ruszyć z odwiecznych posad, lecz gwiazdy nie są jego własnością i przyjdzie czas, gdy będzie musiał zapłacić za swe szaleństwo. Ach, marność nad marnościami i wszystko marność (Kaznodziei 1,2.)*. Nawet na potężnym Jowiszu człowiek wzniósł Most na wzór wieży Babel z czasów, gdy nierozumnie chciał sięgnąć Nieba. Lecz to także marność, świadectwo zuchwalstwa i buntu, które ściągnie na człowieka nieszczęście. Przetoż uczyńcie teraz wyznanie! (1 Ezdraszowa 10,11.). Niech wasza pycha obróci się w pokorę i niech zapanuje pokój. Niech zapanuje miłość i wzajemne zrozumienie. Powiadam wam...

Entuzjastyczne pienia zgromadzonych na skwerze Wyznawców zagłuszyły dalszą część kazania. Samochód, w którym jechali Paige i Annę, wpadł w kolejną pułapkę. Oślepiająco różowy błysk. Gdy Paige odzyskał zdolność widzenia, taksówka zdawała się płynąć w powietrzu, otoczona dużą grupą trzepoczących skrzydłami aniołów.

* Brzmienie tytułów ksiąg oraz następne cytaty z Biblii wg wydania: „Biblia Święta to jest całe Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu z hebrajskiego i greckiego języka pilnie i wiernie przetłamaczona”, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1964.

Zza chmur dobiegały dźwięki vox humana wykonywane na organach Hammonda.

Paige domyślił się, że Wyznawcy wykorzystali pulsaqę ponaddźwiękową i poddali szyby krótkotrwałej krystalizacji, umożliwiającej projekcję trójwymiarowego nagrania, imitującego rzeczywistość za pomocą spolaryzowanych promieni ultrafioletowych. Zwykłe szkło niezbyt dobrze spełniało rolę ekranu i fruwające „anioły” co chwila zmieniały kolor.

Zrozumienie modus operandi powstałej iluzji w niczym nie umniejszyło wściekłości astronauty. Na szczęście, kierowca zdążył poznać tę sztuczkę podczas ubiegłorocznych obchodów Zmartwychwstania i pospiesznie dotknął jakiegoś przycisku. Cukierkowa scena zniknęła, hymn umilkł. Samochód wślizgnął się w powstałą w tłumie lukę; po chwili skwer został z tyłu.

- Uff! - Paige z westchnieniem ulgi wyprostował się w fotelu. - Teraz rozumiem, dlaczego w każdym przesiębiorstwie taksówkowym zainstalowano automat przyjmujący polisy ubezpieczeniowe na czas przejazdu. Podczas poprzedniej wizyty na Ziemi nie widziałem tylu Wyznawców.

- Co dziesiąty mieszkaniec planety jest członkiem sekty - odezwała się Annę. - A osiem osób na dziewięć pozostałych przyznaje się do podobnych poglądów religijnych. W czasie ceremonii ku czci Zmartwychwstania panuje taki ścisk, że trudno uwierzyć w alarmujące doniesienia o upadku wiary i wszelkich wartości.

- Trochę się nad tym zastanawiałem - powiedział z namysłem Paige. W głębi serca był zadowolony, że rozmowa nabrała rzeczowego charakteru i że mimo woli udało mu się przełamać pierwsze lody. - Nie jestem religijny, ale wydaje mi się, że wiele osób błędnie interpretuje słowo „wiara”. Czy można nazwać wiarą hałaśliwe okrzyki Wyznawców? Ten skwer przypominał targowisko. Pompatyczne ceremonie, agresywność... to tylko pozory. Proszę mi pokazać choć jednego Wyznawcę postępującego ściśle w myśl głoszonych zasad. Prawdziwa wiara jest częścią świata, w którym żyjemy, i z tego względu trudno ją zauważyć. Czasem nie ma nic wspólnego z religią. Matematycy twierdzą, że ich dziedzina jest oparta wyłącznie na wierze...

- Moim zdaniem, raczej na przeciwieństwie wiary wtrąciła Annę. Włączyła klimatyzację. - Czy ma pan jakieś doświadczenie w tym względzie, pułkowniku?

- Owszem - odparł bez cienia urazy. - Nigdy nie dostałbym pozwolenia na lot poza orbitę Księżyca, gdybym nie znał tensorów. A ponieważ poważnie myślę o awansie, musiałem także zgłębić rachunek spinorowy.

- Och - szepnęła dziewczyna. Wyglądała na zaskoczoną. - Przepraszam, że panu przerwałam. Proszę mówić dalej.

- Przerwała pani we właściwym momencie. Źle wyraziłem swój punkt widzenia. Chciałem powiedzieć, że wielu matematyków w i e r z y we wzajemną zależność pomiędzy światem liczb a światem realnym. Oczywiście nie sposób tego udowodnić. Człowiek nie znający religii wierzy w istnienie otaczającej go rzeczywistości, gdyż nauczył się ufać własnym zmysłom, lecz także nie posiada dowodu na to, że jego doznania są prawdziwe. Ta wiara jest wspólna dla anonimowego przechodnia i najsłynniejszego naukowa.

- A mimo to żaden z nich nie tworzy obrzędów i nie kształci kapłanów, którzy by głosili tę jego prawdę przez cały boży dzień - dodała Annę.

- Zgadza się. W ten sam sposób „anonimowy przechodzień” był przekonany, że religia Zachodu ma ścisły, choć nieuchwytny związek z rzeczywistością. Dotyczyło to także teorii komunizmu, która nawiasem mówiąc, po raz pierwszy ujrzała światło dzienne właśnie na Zachodzie. Niestety, wiara zniknęła, i podejrzewam, że nawet Wyznawcy głośnymi okrzykami usiłują pokryć uczucie pustki, jakie zagnieździło się w ich duszach i umysłach. A to oznacza, że autorzy alarmujących artykułów mają rację. Już dawno doszedłem do przekonania, że nie istnieje religia, w której mógłbym znaleźć oparcie.

- Jesteśmy na miejscu - powiedział szofer.

Paige pomógł dziewczynie wysiąść z samochodu, z pozornie beztroską miną opłacił słony rachunek i wszedł do restauracji. Od chwili gdy zasiedli przy stoliku, Annę nie odezwała się ani słowem. Mężczyzna ¦powiódł wzrokiem po sali. Zaczął się zastanawiać, skąd ściągnąć grupę Wyznawców, by zyskać pretekst do dalszej rozmowy.

- Poświęcił pan dużo uwagi sprawom wiary - nieoczekiwanie przerwała milczenie. - Widocznie jest pan żywo zainteresowany tym tematem. Czy mogę spytać dlaczego?

- Spróbuję to pani wyjaśnić - odparł powoli. Najprostszą odpowiedzią byłoby stwierdzenie, że podczas długich podróży kosmicznych miałem dużo czasu na rozmyślania... Choć właściwy problem tkwi o wiele głębiej. Być może jest to chęć samookreślenia. Widzi pani, moi rodzice rozwiedli się, kiedy miałem cztery lata. Matka była zwolenniczką chrześcijaństwa naukowego, ojciec interesował się dianetyką. Nie potrafili dojść do porozumienia. O to, które z nich ma przejąć nade mną opiekę, procesowali się przez kolejne pięć lat.

Gdy miałem siedemnaście lat, zaciągnąłem się do wojska. Szybko zrozumiałem, że koszary nie zastąpią mi rodziny i kościoła. Na ochotnika wstąpiłem do Szkoły Kadetów Służby Kosmicznej. Tam także nie poświęcano zbyt wiele czasu sprawom religii. Jak na ironię, badania kosmosu niemal od samego początku znajdowały się pod kontrolą sztabu sił lądowych, ponieważ ci wojskowi mieli największe doświadczenie w zdobywaniu nowych obszarów i nie chcieli się dzielić swoimi przywilejami z lotnictwem i marynarką. Powoływali się zresztą na historyczne prerogatywy, w myśl których każde wartościowe znalezisko odkryte w miejscu stacjonowania - na przykład diamenty lub ruda uranu - zasilało fundusz armii przeznaczony do wykorzystania w okresie pokoju, zwłaszcza wówczas gdy Kongres zaczynał rozważać redukcję wydatków na cele zbrojeniowe. Podstawową trudnością była koordynacja działań Wojskowego Departamentu do Spraw Przestrzeni Międzyplanetarnej z innymi organizacjami zainteresowanymi eksploracją kosmosu. Więcej czasu spędzałem wówczas za biurkiem niż w podróżach i przestałem postrzegać wszechświat na kształt gigantycznej katedry...

Zdążyłem się ożenić. Mój syn przyszedł na świat w dniu, w którym zostałem astronautą. Dwa lata później małżeństwo zostało anulowane. Dziś brzmi to nieco zabawnie, lecz wówczas wcale nie miałem ochoty do śmiechu.

Gdy otrzymałem propozycję współpracy z laboratorium Pfitznera, byłem przekonany, że nareszcie znalazłem coś, z czym będę mógł się identyfikować. Coś humanitarnego, trwałego i bezinteresownego... Niestety, dziś po południu stwierdziłem, że przedstawiciele mego nowego kościoła nie witają nawróconych grzeszników z otwartymi ramionami. W rezultacie znalazłem się tutaj i wypłakuję swoje żale na pani ramieniu. - Uśmiechnął się. - Zgoda, nie można tego uznać za komplement.

Mimo to pomogła mi pani zrozumieć, że powinienem wykonać jeszcze jeden krok i przeprosić za moje wcześniejsze zachowanie. Mam nadzieję, że zechce mi pani wybaczyć.

- Owszem - powiedziała z nieoczekiwanym, lekko nieśmiałym uśmiechem.

Paige poczuł nagły ucisk w piersiach, jakby ciśnienie powietrza wzrosło o kilka kilogramów na centymetr kwadratowy. Annę Abbott należała do tych rzadko spotykanych dziewcząt, które dzięki uśmiechowi rozkwitają niczym pąk róży obudzony promykiem słońca. Gdy zachowywała powagę, nie wyróżniała się niczym szczególnym, lecz niejeden mężczyzna byłby gotów do najwyższego poświęcenia, by choć przez chwilę sycić oczy widokiem wesołości na jej twarzy. Paige doszedł do wniosku, że żadna piękna kobieta nie mogła się z nią równać... i żadna inna nie była warta dowodów uwielbienia.

- Dziękuję - mruknął. - Proszę zamówić coś z karty, a potem z chęcią zamienię się w słuch. Obawiam się, że zbyt pospiesznie podsunąłem pani księgę pod tytułem „Historia mego życia”...

- Jeśli chodzi o potrawy, całkowicie zdaję się na pański wybór - wtrąciła. - Wspominał pan o flądrze, więc podejrzewam, że tutejsza kuchnia jest panu dobrze znana. Poza tym... wciąż jestem pod wrażeniem kurtuazji, z jaką pomógł mi pan wysiąść z taksówki. Chcę, aby ta iluzja potrwała nieco dłużej.

- Iluzja?

- Proszę nie domagać się wyjaśnień - powiedziała pospiesznie. Jej policzki pokryły się delikatnym rumieńcem. - Chociaż... No dobrze. Chodzi mi o złudzenie, że w dzisiejszym świecie można jeszcze spotkać kogoś tak rycerskiego. Ponieważ nie jest pan kobietą żyjącą na planecie pełnej zblazowanych samców, nie potrafi pan pojąć prawdziwej wartości pozornie drobnych gestów. Niemal wszyscy mężczyźni, z którymi się spotykałam, chcieli zaciągnąć mnie do łóżka, nim przyszło im do głowy spytać o nazwisko.

Zaskoczony Paige zachichotał głośno, ściągając na siebie powszechną uwagę. Zasłonił usta i z niepokojem zerknął na swą towarzyszkę, lecz dziewczyna odpowiedziała mu tak promiennym uśmiechem, iż poczuł lekki zawrót głowy, jakby przed chwilą wysuszył trzy szklaneczki whisky.

- Zadziwiająca przemiana - wykrztusił. - Dziś po południu byłem tylko nikczemnym szantażystą. Dobrze, zamówmy flądrę; to specjalność szefa kuchni. Marzyłem o niej podczas pobytu na Ganimedzie, tam mogłem przeżuwać jedynie koncentraty.

- Myślę, że pańska pierwotna opinia o działalności Pfitznera zawiera w sobie wiele prawdy - oświadczyła Annę, gdy kelner odszedł od stolika. - Nie mogę panu powierzyć żadnych tajemnic firmy, mogę natomiast przekazać panu kilka informacji znanych ogólnie pracownikom koncernu, lecz mało dostępnych osobie postronnej. Nasz najnowszy projekt w pełni odpowiada opisowi, jaki przedstawił pan przed chwilą: jest humanitarny, bezinteresowny i zakrojony na bardzo szeroką skalę. Tak szeroką, że czasem odczuwam coś w rodzaju religijnego skupienia... w pańskim tego słowa znaczeniu. Zyskałam wiarę, która nie ma nic wspólnego z praktykami Wyznawców. Jestem przekonana, że potrafi pan zrozumieć moje uczucia znacznie lepiej, niż mogłabym przypuszczać na podstawie pańskiej reakcji po spotkaniu z Halem Gunnem.

Paige poczuł się mocno zakłopotany. Z namaszczeniem pokrył potrawę grubą warstwą sosu.

- Po prostu chciałem wiedzieć...


- W połowie zeszłego wieku nastąpił zasadniczy przełom w zachodniej medycynie - powiedziała dziewczyna. - Jeszcze w latach trzydziestych wiele osób umierało na skutek infekcji; w latach sześćdziesiątych zanotowano jedynie sporadyczne przypadki takich zgonów. Zmiany rozpoczęły się wraz z odkryciem sulfonamidów, później przyszły doświadczenia Fleminga i Floreya oraz masowa produkcja penicyliny podczas drugiej wojny światowej. Potem pojawił się cały arsenał środków przeciw gruźlicy: streptomycyna, kwas para-aminosalicylowy, izoniazyd, wiomycyna i wiele innych, co w konsekwencji doprowadziło do wyodrębnienia związków typu TB i wyprodukowania szczepionki ochronnej.

Z czasem zaczęto coraz powszechniej stosować antybiotyki o szerokim spektrum. Terramycyna okazała się niezwykle skuteczna w walce z chorobami wywoływanymi przez wirusy, pierwotniaki, a nawet riketsje. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku zredukowaliśmy do minimum liczbę zachorowań na schistosomatozę...

- Lecz nie rozwiązaliśmy całego problemu - zaoponował Paige.

- Oczywiście - odpowiedziała dziewczyna. Pochyliła się nad stolikiem. Płomyk świecy błysnął w klejnocikach zdobiących jej broszkę. - Zawsze będzie niebezpieczeństwo infekcji, ponieważ samą kuracją nie uda się zniszczyć wszystkich szkodliwych dla człowieka drobnoustrojów występujących w przyrodzie. Można jednak zmniejszyć stopień zagrożenia. Malaria, która w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku zbierała śmiertelne żniwo na całym świecie, teraz jest równie rzadko spotykana jak błonica. Istnieje nadal, lecz chyba pan nie zaprzeczy, że już od dawna nikt na nią nie chorował.

- Kieruje pani pytanie pod niewłaściwy adres. Na statkach kosmicznych stosuje się ścisłą profilaktykę. Każdy członek załogi, który poskarży się choćby na ból głowy, z miejsca ląduje w izolatce. Jednak przyznaję, że ma pani rację. Proszę mówić dalej.

- Całkiem nieoczekiwanie sprawy zaczęły przybierać niepokojący obrót - kontynuowała Annę. - Towarzystwa ubezpieczeniowe jako pierwsze odnotowały wśród swych klientów wzrost zachowań związanych z degeneraqą komórek. Miażdżyca tętnic, choroba wieńcowa, zatory i niemal wszystkie formy raka; choroby, w czasie których ten lub inny mechanizm ciała zawodzi bez przyczyny.

- Może powodem jest po prostu starość?

- Nie - odpowiedziała z przekonaniem. - Starość jest tylko określeniem wieku. Nie wszystkie choroby atakują w późnym okresie życia. Niektóre, na przykład białaczka, czyli rak szpiku, stanowią szczególne zagrożenie u dzieci. Gdy doszło do sytuacji, o której wspomniałam, pojawił się pogląd, że degeneracja jest ubocznym skutkiem zminimalizowania ilości zakażeń. Ludzie zaczęli żyć dłużej, lecz wraz z wiekiem stawali się bardziej podatni choćby na nowotwory. Lepszy sprzęt laboratoryjny i dokładniejsze metody badań spowodowały, że rozwój medycyny w sposób paradoksalny zaowocał obfitością doniesień o nowych, nie znanych dotąd chorobach. Niestety, nie wszystkie przypadki dały się wytłumaczyć zwodniczą statystyką. Szczególnie rak płuc i rak żołądka stanowiły tak powszechne zjawisko, że zaczęto je określać mianem „chorób cywilizacyjnych”. Wciąż rosła liczba osób dotkniętych nadciśnieniem, chorobą Parkinsona oraz innymi zaburzeniami centralnego układu nerwowego, dystrofią i tak dalej. Wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Naukowcy nie szczędzili wysiłków, by ustalić prawdziwą przyczynę takiego stanu

rzeczy. Ktoś wysnuł teorię, że nadal chodzi o zwykłą infekqę. Ponieważ niektóre nowotwory występujące u zwierząt, na przykład przeszczepialny mięsak Rousa, powodowane są przez drobnoustroje, podjęto długotrwałe poszukiwania „wirusów raka”. Doszło nawet do próby wyodrębnienia grupy organizmów zwanych pleuropneumonidami, rzekomo odpowiedzialnych za choroby układu oddechowego. Winą za choroby układu krążenia, takie jak nadciśnienie lub zakrzep, obarczano niemal wszystko: od codziennej diety do stanu zdrowia babki pacjenta. Wyniki były dość mizerne. Owszem, zdołaliśmy ustalić, że pewne typy raka, na przykład białaczka, powstają wskutek infekcji wirusowej. Odkryliśmy także, iż najbardziej rozpowszechniona odmiana raka płuc jest wywoływana przez niektóre składniki dymu papierosowego, a zawartość smoły powoduje zmiany nowotworowe w ustach i na wargach palacza. Końcowe wnioski potwierdzały jednak wcześniejsze przypuszczenia: degeneracja tkanki nie może być przekazana drogą infekcji. Zabrnęliśmy w ślepą uliczkę. Mniej więcej w tym samym czasie do badań przyłączył się Pfitzner. Amerykańskie Ministerstwo Zdrowia, zaalarmowane wzrostem liczby zachorowań, zwołało pierwszy światowy kongres poświęcony problemom walki z rakiem. Rząd Stanów Zjednoczonych zobowiązał się do pokrycia części kosztów, ponieważ armia dotkliwie odczuwała niedobór ludzi spowodowany ciągłymi odroczeniami poboru i zwolnieniami „ze względu na stan zdrowia”.

- O tym akurat słyszałem - wtrącił Paige. - Pierwsze kłopoty pojawiły się wśród kadetów. Przeciętny astronauta ma przed sobą zaledwie dziesięć lat czynnej służby; później zostaje przeniesiony do prac garnizonowych. Dlatego potrzebne nam były jak najmłodsze roczniki. I co się okazało? Większość ochotników posiadała wyraźne objawy „schorzeń podeszłego wieku”, zwłaszcza wczesnego stadium niedomagań układu krążenia. Ci młodzi ludzie wyniki badań przyjmowali z niedowierzaniem. Czuli się zdrowi i silni jak byki, zresztą pewnie tacy byli - w potocznym rozumieniu tych słów - lecz nie nadawali się na pilotów.

- A zatem wcześnie się pan zetknął z tym problemem - powiedziała Annę. - Dziś ta kwestia dotyczy nie tylko astronautów; jest dobrze znana wszystkim oddziałom i jednostkom medycznym. Zanim Ministerstwo Zdrowia podjęło pierwsze kroki, liczba młodych mężczyzn z chorobami podeszłego wieku sięgnęła dziesięciu procent ogółu poborowych. Po zakończeniu kongresu lekarzy rząd przeznaczył miliard dolarów na szeroko zakrojone badania medyczne. Chyba potrafi pan bez trudu obliczyć, że jeśli wziąć pod uwagę inflację, jest to zaledwie połowa sumy wydanej na wyprodukowanie pierwszej bomby atomowej. Eksperymenty już dawno pochłonęły większość pieniędzy i nadszedł najwyższy czas, aby upomnieć się o dalszą pomoc.

Wkrótce po podpisaniu umowy z ministerstwem koncern Pfitznera zmodernizował laboratorium i zatrudnił najlepszych specjalistów. Dotacją objęto jeszcze trzy inne zakłady, lecz dwa z nich zajmują się wyłącznie produkcją i nie prowadzą prac badawczych, a trzeci jestem tego pewna, bo do niedawna obowiązywała nas umowa o wymianie wyników doświadczeń - skierował wysiłki w zupełnie niewłaściwym kierunku. W zasadzie powinniśmy im zwrócić na to uwagę, lecz przedstawiciele komisji rządowej zdecydowali inaczej. Po zapoznaniu się z naszym odkryciem uznali, że o całej sprawie powinien wiedzieć jak najmniejszy krąg osób. Zarząd nie wyraził sprzeciwu, bo nie miało to wpływu na wyniki finansowe przedsiębiorstwa, ale od tamtej pory musimy znosić ciągłe wizyty polityków. To dlatego dzisiaj widział pan u nas tylu ludzi z rządu.

Przerwała i wyjęła z torebki niewielką puderniczkę. Z uwagą spojrzała w lusterko. Ponieważ poza delikatnym cieniem na powiekach nie nosiła makijażu, jej nagłe zainteresowanie własnym wyglądem wydawało się nieco dziwne. Po chwili z lekkim uśmiechem podjęła rozmowę.

- Łatwo pojąć właściwy powód całego zamieszania. Zwłaszcza teraz, gdy zyskał pan nieco wiedzy z historii medycyny. Odkryliśmy coś, co może okazać się kluczem do rozwiązania problemu.

- Oooops! - zawołał Paige, może nieelegancko, lecz affetuoso.

- Albo „bing-bang”, „hola” lub „Boże dopomóż” ze spokojem uzupełniła Annę. - Jak dotąd, wszystko idzie po naszej myśli. Materiał doświadczalny pomyślnie przebrnął przez pierwsze testy. Jeżeli zachowa swe właściwości, Pfitzner otrzyma całą sumę przewidzianą na kolejne dotacje, lecz jeśli nie, nie będzie żadnych dotacji nie tylko dla Pfitznera, lecz także dla pozostałych firm uczestniczących w programie badań.

Odpowiedź na podstawowe pytanie, czy uda się zahamować rozwój chorób nowotworowych, zależy w tej chwili od dwóch czynników: od potwierdzenia słuszności naszych przypuszczeń oraz od pieniędzy. Horsefield i MacHinery oczekują pełnego raportu, gdyż w tym miesiącu upływa termin rozpatrywania wniosków o dalszą pomoc finansową.

Zerknęła w dół, jakby dopiero teraz zauważyła, że ma przed sobą pusty talerz. Z żalem trąciła widelcem samotny kawałek zielonej pietruszki.

- Chyba za dużo mówię. Ostatnia informacja nie została jeszcze podana do publicznej wiadomości.

- Dziękuję - powiedział ponuro Paige. - I tak usłyszałem więcej, niż mógłbym się spodziewać.

- Być może zechce pan teraz odpowiedzieć na moje pytanie. Chodzi mi o Most na powierzchni Jowisza. Czy wart jest wszystkich wydanych pieniędzy? Nikt nie potrafi wyjaśnić prawdziwego powodu podjęcia prac konstrukcyjnych, a już słyszałam pogłoski o projekcie kolejnej budowy, tym razem na Saturnie!

- Nie ma powodu do zdenerwowania - odparł mężczyzna. - Proszę zrozumieć, znam kilku pracowników zatrudnionych przy budowie, ale moja wiedza na temat Mostu ogranicza się do paru haseł i deklaracji dostępnych każdemu, kto, jak pani czy ja, posiada pewne doświadczenie w wyszukiwaniu danych. Most na Jowiszu jest eksperymentem, który ma odpowiedzieć na szereg ważnych pytań. Jakich pytań - nikt mi nie wyjaśnił, a ja byłem na tyle mądry, aby trzymać na wodzy nadmierną ciekawość. Proszę kiedyś uważnie spojrzeć na niebo; zobaczy pani wśród gwiazd posępną twarz Francisa X. MacHinery’ego. Lecz wróćmy do tematu: okoliczności towarzyszące badaniom wymagają, aby konstrukcja powstawała na największej planecie Układu Słonecznego. Tą planetą jest Jowisz, więc spekulacje na temat Saturna nie mają sensu. Budowa będzie trwała tak długo, aż postawione problemy zostaną rozwiązane, po czym budowa zostanie przerwana, lecz nie dlatego, że prace konstrukcyjne „dobiegną końca”; Most spełni po prostu swoje zadanie.

- Wiem, że w pańskich oczach będę uchodzić za ignorantkę - stwierdziła dziewczyna - lecz to brzmi idiotycznie. Proszę pomyśleć o milionach dolarów, które mogliśmy wykorzystać dla ratowania ludzkiego życia!

- Gdyby to ode mnie zależało, Charity Dillon i jego brygada nie dostaliby ani centa. - Paige z powagą pokiwał głową. - Całość sumy przekazałbym pani. Niestety, obawiam się, że nie mogę wystawić czeku. Teraz kolej na moje pytanie. Zostało już tylko jedno. Mało istotne.

- Słucham - powiedziała Annę, prześlicznie marszcząc nos w uśmiechu.

- Podczas wizyty w laboratorium dwukrotnie słyszałem płacz niemowlęcia... właściwie dwóch niemowląt. Kiedy wyraziłem swoje zdziwienie, mister Gunn poczęstował mnie niedorzeczną bajeczką... - urwał. W oczach dziewczyny zamigotały dziwne ogniki.

- Wkracza pan na niebezpieczny teren, pułkowniku Russell - powiedziała.

- Wiem. Mimo to chciałbym znać prawdę. Gdy wspomniałem o wiwisekcji, zdawałem sobie sprawę z absurdalności takich podejrzeń, lecz coś w pani zachowaniu zmusiło mnie do myślenia. Mam prawo oczekiwać wyjaśnień.

Annę ponownie sięgnęła po puderniczkę i przez chwilę studiowała twarz w lusterku.

- Częściowo już panu wybaczyłam - odezwała się w końcu. - Dobrze, odpowiem na to pytanie. Sprawa jest bardzo prosta: traktujemy dzieci jak zwierzęta doświadczalne. Zabieramy je z miejscowego sierocińca. Wszystko przebiega zgodnie z obowiązującym prawem, więc pańskie oskarżenia o wiwisekcję wzbudziłyby jedynie powszechną wesołość.

Filiżanka Paige’a głośno stuknęła o spodek.

- Na miłość boską! Znamy się zaledwie kilka godzin i bez żadnych obaw składa pani podobne oświadczenie? Proszę powiedzieć, że to był tylko żart... że chciała pani mnie ośmieszyć.

- Nie mam zamiaru z pana drwić - odpowiedziała spokojnie Annę - choć przyznaję, z rozmysłem użyłam nieco drastycznego porównania. Mówiłam, że tylko częściowo wybaczyłam panu próbę szantażu. Teraz jesteśmy kwita.

- A dzieci?

- Powiedziałam prawdę.

- Ale... dlaczego?

- Posłuchaj, Paige - po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu. - Już pięćdziesiąt lat temu zauważono, że niewielkie, wręcz minimalne dawki pewnych antybiotyków zmieszane z paszą powodują przyspieszony rozwój danego stworzenia, nie wywołując żadnych szkodliwych skutków ubocznych. Dotyczy to zarówno prosiąt, jak i drobiu, cieląt, zwierząt futerkowych i tak dalej. Logicznym następstwem tych doświadczeń był wniosek, że organizm niemowlęcia powinien zareagować w podobny sposób.

- I postanowiliście to sprawdzić? - Paige odchylił się i nalał sobie kolejną porcję chłodnego wina. - Zatem porównanie, jakiego dokonałaś, było w pełni uzasadnione.

- Powstrzymaj się od uwag i posłuchaj. Pfitzner nie wymyślił niczego nowego. Wspomniane eksperymenty zostały przeprowadzone już dawno, przez studentów Paula Gyórgy’ego oraz kilkudziesięciu innych dietetyków. W trakcie badań używano sprawdzonych, wielokrotnie testowanych lekarstw, którymi wcześniej wykarmiono miliony zwierząt, a przeciętna dawka wynosiła miligram antybiotyku na kilogram wagi ciała. Dziś wiemy, że efekt stymulacyjny jest świadectwem określonej aktywności biologicznej preparatu. Tej aktywności, która rokuje nadzieję, że nasze wysiłki zostaną uwieńczone powodzeniem. Jest tylko jeden warunek: antybiotyk musi w pełni zachować swe właściwości po przedostaniu się do ludzkiego organizmu. Żeby to sprawdzić, potrzebujemy dzieci.

- Rozumiem - powiedział Paige. - Rozumiem...

- Noworodki są wybierane z sierocińca, toteż w przypadku zbyt pochopnych oskarżeń możemy w pełni udowodnić legalność naszego postępowania - dodała dziewczyna. - Precedens zaistniał w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim roku. Dzieci pracowników laboratorium w Pearl River zostały poddane testom na działanie nowej szczepionki przeciwko chorobie Heinego-Medina. Nawiasem mówiąc, doświadczenie zakończyło się pełnym sukcesem. - Mówiła z coraz większym zapałem. Zostawmy na boku paragrafy! Liczy się tylko to, jak szybko i jak skutecznie zdołamy zniszczyć nowotwory.

- Upór, z jakim bronisz swoich poglądów, pozwala mi przypuszczać, że zależy ci na tym, co sobie pomyślę cierpko stwierdził Paige. - Dobrze, powiem, co o tym sądzę: po raz pierwszy spotykam się z czymś tak bezdusznym i wyrachowanym. W ten sposób powstają opowieści o czarownicach i wcale nie będę zdziwiony, jeśli za dziesięć lat dojdzie do masowego pogromu biologów podejrzewanych o dzieciożerstwo.

- Nonsens - odparła Annę. - Potrzeba kilku wieków, by rzeczywistość zmienić w legendę. Jesteś przewrażliwiony.

- Przeciwnie. Odpłacam ci szczerością za szczerość. Nie będę ukrywał, że to, co powiedziałeś, wywarło na mnie dziwne... i nieco odpychające wrażenie.

Dziewczyna lekko zacisnęła usta, wytarła dłonie w serwetkę i sięgnęła po rękawiczki.

- W takim razie powinniśmy przerwać naszą rozmowę - powiedziała. - Możemy wyjść?

- Jak tylko ureguluję rachunek. A propos, jak rozpoczął się twój związek z Pfitznerem? Masz jakiś szczególny powód, żeby tam pracować?

- Pytasz, czy czerpię zyski z dochodów przedsiębiorstwa? Nie grzeszysz dobrym wychowaniem. Moje zainteresowanie medycyną wynika z pobudek czysto humanitarnych.

- Podejrzewałem, że zareagujesz w ten sposób, choć w gruncie rzeczy chodziło mi o coś zupełnie innego. Zastanawiałem się, czy nie jesteś spokrewniona z tym doktorem Abbottem, na którego czekał Gunn i cała reszta szacownego gremium.

Lusterko ponownie znalazło się w dłoniach dziewczyny.

- To dość popularne nazwisko.

- Owszem, lecz niektórzy Abbottowie są spokrewnieni. Mam nawet na ten temat pewną teorię.

- Z chęcią posłucham; może być interesująca.

- Jak sobie życzysz - warknął gniewnie Paige. Idealna sekretarka powinna wiedzieć o wszystkim, co dzieje się w firmie, żeby umiejętnie spławić zbyt wścibskich petentów, jak ty to dzisiaj próbowałeś zrobić ze mną, i nie dopuścić do przypadkowego przecieku informacji. Ale osoba obdarzona tak dużym zaufaniem musi być lojalna wobec swych mocodawców. Przy przedsięwzięciu otoczonym ścisłą tajemnicą najlepszym sposobem zapewnienia sobie jej całkowitej wierności jest zatrudnienie któregoś z członków najbliższej rodziny. W ten sposób powstaje podwójne zabezpieczenie, ponieważ nieostrożność jednej osoby może wywołać poważne konsekwencje wobec drugiej. O ile dobrze pamiętam, pierwsi wpadli na tę klasyczną formę szantażu Rosjanie.

Dość teorii; przejdźmy do faktów. Dzisiejszego wieczoru wyjaśniłaś mi cel oraz kierunek badań podejmowanych w laboratorium Pfitznera i mimo woli udowodniłaś, że posiadasz wiedzę znacznie przekraczającą przygotowanie zawodowe przeciętnej sekretarki. Co więcej, zdecydowałaś się podjąć ryzyko i odpowiedzieć na moje pytania... a to mógłby uczynić tylko ktoś bezpośrednio zaangażowany w doświadczenia. Nasuwa się prosty wniosek, że nie jesteś zwykłą sekretarką. Nazywasz się Abbott i... to chyba wszystko, co chciałem powiedzieć.

- Wszystko?! - Annę z pobielałą twarzą zerwała się z miejsca. - Dlaczego nie dodasz, że jestem zbyt brzydka? Koncern Pfitznera mógłby sobie pozwolić na zatrudnienie tak pięknej modelki, że do jej biurka stałaby długa kolejka facetów błagających o wspólną kolację! Dalej, dokończ! Wykrztuś całą prawdę!

- A mogę? - Paige także wstał od stolika i powoli zacisnął pięści. - Gdybym ci szczerze powiedział, co sądzę na temat twojego wyglądu... a Bóg mi świadkiem, że najpiękniejsza kobieta na świecie powinna co dzień zażywać kąpieli w oparach kwasu azotowego, żeby zyskać blask rozkwitający w każdym twoim uśmiechu... uznałabyś to za kpiny i wściekłabyś się jeszcze bardziej. Teraz twoja kolej. Przyznaj, że doktor Abbott jest twoim krewnym.

- I to nawet dość bliskim - odpowiedziała lodowatym tonem dziewczyna, starannie akcentując każde słowo. - Doktor Abbott jest moim ojcem. Chciałabym wrócić do domu, pułkowniku Russell. Już teraz.



ROZDZIAŁ CZWARTY

Jupiter V


Zwykłe zaangażowanie nie wystarcza do pomyślnego przeprowadzenia eksperymentu. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że jedna z hipotez okaże się błędna lub niedopracowana. Ponieważ tworzymy ją nieświadomie, nie mamy możliwości jej odrzucić.

HENRI POINCARE


Most zniknął z chwilą przerwania łączności. Strumień sygnałów nadal płynął z setek nadajników umieszczonych na powierzchni satelity, a wiecznie aktywne oczy i uszy elektronicznych czujników śledziły postępy budowy, lecz obraz nie docierał do kabiny zajmowanej przez pracowników nadzoru technicznego.

Helmuth starannie umieścił ciężki hełm na półce i przyłożył dłoń do skroni. Pod palcami czuł pulsujące żyły. Powoli odwrócił głowę.

Naczelny inżynier, Dillon, uważnie spojrzał w jego stronę.

- Co się tam dzieje, Bob? - spytał. - Coś nie tak...?

Helmuth nie odpowiedział od razu. Zawsze szokował go nagły powrót z targanego wichurą Mostu w zacisze niewielkiego pomieszczenia na piątym księżycu Jowisza. Nie umiał przewidzieć swojej reakcji i nie potrafił jej kontrolować. Prawdę mówiąc, za każdym razem czuł się coraz gorzej.

Systematycznie zaczął wyciągać wtyczki z gniazdek. Sprężyste kable z furkotem chowały się we wnętrzu tablicy rozdzielczej. Po chwili wygramolił się z fotela i ostrożnie stanął na drżących nogach. Z trudem przyzwyczajał się do zmienionej wagi swego ciała; grawitacja w kabinie nie przekraczała swą wartością siły ciążenia panującej na przeciętnym skolonizowanym asteroidzie, co potęgowało kontrast i zmuszało do szczególnie ostrożnych ruchów.

Podszedł do dużego iluminatora i wyjrzał na zewnątrz. Monotonna, lekko pofałdowana powierzchnia pozbawionego atmosfery satelity wydała mu się oazą spokoju po szalejącym na Jowiszu piekle. Piekle, którego groźnym przypomnieniem było ogromne oblicze planety oddalonej od Jupitera V o sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów - mniej niż wynosi połowa odległości pomiędzy Ziemią a Księżycem - i zajmującej niemal cały widnokrąg. Wyjątek stanowiła niewielka przestrzeń, na której uważny obserwator mógł dostrzec kilka gwiazd pierwszej wielkości. Resztę nieba przesłaniał wiecznie drgający, wielobarwny obłok zimnych i trujących gazów, upstrzony smoliście czarnymi plamami cienia rzucanego przez pozostałe satelity wirujące bliżej Słońca.

Gdzieś tam w dole, osiem tysięcy kilometrów pod gęstą pokrywą chmur kłębiących się przed twarzą patrzącego mężczyzny, stał Most. Ogromna, wielokilometrowa konstrukcja, która tak naprawdę była smukłą i delikatną igłą lodu zagubioną w bulgoczącym wirze deszczu i wichru.

Na Ziemi, nawet na Zachodzie, Most byłby pomnikowym przedsięwzięciem ludzkiej myśli technicznej, choć należało wątpić, czy krucha skorupa planety zdolałaby utrzymać tak gigantyczny ciężar. W warunkach panujących na Jowiszu budowla przypominała ulotny płatek śniegu.

- Bob? - odezwał się Dillon. - O co chodzi? Jesteś dziś bardziej przygnębiony niż zazwyczaj. Stało się coś złego?

Helmuth uniósł głowę. Na młodej, zatroskanej twarzy inżyniera widniały głębokie bruzdy, a wśród gęstej, kruczoczarnej czupryny lśniły pierwsze pasemka siwizny. Dillon kochał swą pracę, lecz jednocześnie w pełni zdawał sobie sprawę z ciążącej na nim odpowiedzialności. Zachowaniem przypominał brygadzie, że nawet w bezkresnej otchłani Wszechświata jest miejsce na ludzką życzliwość i zaufanie.

- Wygląda to dość poważnie - powiedział Helmuth. Mówił z trudem, gdyż nadal czuł w gardle lodowaty powiew Jowisza. - Ale myślę, że jeszcze do najgorszego nie doszło. Na powierzchni planety, zwłaszcza w pobliżu północno-wschodniego końca konstrukcji, wyraźnie wzrosła aktywność wulkanów i musiał nastąpić niezły wybuch wodoru. Widziałem coś, co przypominało ostatnią fazę kilku eksplozji.

Bruzdy na twarzy Dillona poczęły się z wolna wygładzać.

- Bomba wulkaniczna - mruknął z ulgą. - Latająca bryła.

- Nazwij to, jak chcesz. Pogoda zrobiła się nie do zniesienia. W przyszłym miesiącu Plama przewędruje w pobliże Owalu. Nie musiałem patrzeć na odczyt, żeby wyraźnie odczuć różnicę.

- Kawał skalnej masy został poderwany w górę i ciśnięty na Most. Możesz określić jego wielkość?

Helmuth wzruszył ramionami.

- Koniec przęsła jest mocno przechylony w lewo, a z nawierzchni pozostały tylko drzazgi. Rusztowanie zniknęło. To musiał być niezły odłamek, Charity. Co najmniej trzy kilometry średnicy.

Dillon westchnął. Powoli zbliżył się do iluminatora. Helmuth nie musiał być jasnowidzem, by znać jego myśli. Skalna powierzchnia księżyca plus sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów kosmicznej pustki dzieliło bazę od gigantycznego cyklonu zwanego Ciemnym Owalem, z wolna zmierzającego w stronę Czerwonej Plamy. Wirujący lej był wystarczająco duży, by wciągnąć w swe lodowate wnętrze planetę trzykrotnie większą od Ziemi. Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku już kilkakrotnie „ścierał się” z Plamą, wypychając ją ku górnym warstwom atmosfery.

Nieokreślona siła, uwięziona w rozgrzanym jądrze planety okrytym warstwą wiecznej zmarzliny o grubości dwudziestu pięciu tysięcy kilometrów, ściągała Plamę z powrotem. W tym czasie wiatr szalał z jeszcze większą siłą. Konstruktorzy Mostu wykorzystali całą wiedzę astronomiczną na temat Jowisza, nim podjęli decyzję o przeznaczeniu pod budowę „trwałego” odłamka masy skalnej dryfującego we względnie spokojnym obszarze.

Trwałego”? Ten cudzysłów był mocno niepokojący, choć Helmuth nie potrafił sobie przypomnieć, dlaczego w myślach zawsze go używał. To była jedna z tych drobnych niedogodności, które wpływały na jego zły humor i wzrost napięcia.

Spoglądał na Dillona ze współczuciem zmieszanym z lekką zazdrością. Charity... Miłosierdzie. Niezbyt fortunnie dobrane imię dla mężczyzny. Dillon był jedynym synem wielodzietnej pary Wyznawców, których związki z kultem datowały się na wiele lat wcześniej, nim sekta zdobyła popularność. Wybrany do grupy ekspertów przygotowujących budowę Mostu, całkowicie poświęcił się swojej pracy. Nikt nie domyślał się prawdziwych tego powodów, lecz jego pasja graniczyła z obsesją. Wśród pracowników nadzoru technicznego panowało przekonanie, iż jako jedyny nie został poddany procesowi prania mózgu, lecz nie było sposobu, aby to sprawdzić.

Helmuth odwrócił wzrok w stronę okna i łagodnym ruchem położył dłoń na ramieniu stojącego obok inżyniera. W milczeniu patrzyli na plątaninę żółtych, czerwonych, różowych, pomarańczowych, brązowych, niebieskich i zielonych plam rzucanych przez Jowisza na zniszczoną powierzchnię księżyca. Na Jupiterze V nawet cienie miały swoją barwę.

Dillon nie wykonał żadnego ruchu.

- Jesteś zadowolony, Bob? - zapytał półgłosem.

- Zadowolony? - ze zdumieniem odezwał się Helmuth. - Przeciwnie, jestem przerażony do szpiku kości. Mieliśmy dużo szczęścia, że cały Most nie rozleciał się w kawałki.

- Mówisz poważnie?

Helmuth zdjął rękę z ramienia Dillona i powrócił na fotel stojący przed tablicą kontrolną.

- Nie możesz winić mnie za coś, co jest silniejsze ode mnie - powiedział ponuro. - Pracuję na Jowiszu cztery godziny dziennie... choć dobrze wiem, że to tylko złudzenie. Żadna żywa istota nie wytrzymałaby nawet sekundy w tak ekstremalnych warunkach. Niemniej mój wzrok, słuch i umysł przez cztery godziny przebywa na powierzchni Mostu. Jowisz nie należy do najprzyjemniejszych miejsc, Charity. Nie będę ukrywał, że go nie lubię. Jednak lata pracy powodują powstanie pewnej więzi, łączącej człowieka nawet z czymś... czymś... czego nie sposób opisać. Czasami zaczynam się zastanawiać, jak będzie wyglądał mój powrót do Chicago. Czasem nie potrafię sobie wyobrazić, jak wygląda życie na Ziemi. Chwilami po prostu nie wierzę, że Ziemia istnieje. Niby dlaczego miałaby istnieć, skoro reszta kosmosu przypomina Jowisza albo jest jeszcze gorsza?

- Parę razy usiłowałem cię przekonać, że twoje dywagacje zmierzają w niebezpiecznym kierunku wtrącił Dillon.

- Wiem, ale nic na to nie poradzę. Część mojego umysłu powtarza w kółko: „Most musi stanąć”, bo tak została zaprogramowana przez psychotechników. Ale w głębi ducha jestem przekonany, że cała konstrukcja runie. Runie, ponieważ założenia planu są błędne. Nie zrozum mnie źle, nie cz e kam na katastrofę. Ale mam tyle rozsądku, by wiedzieć, iż wkrótce nadejdzie dzień, w którym Jowisz obróci wniwecz nasze wysiłki.

Przesunął otwartą dłonią po klawiaturze. Z grzechotem przypominającym grzechot kamieni po szkle przestawił wszystkie wyłączniki w pozycję „off’.

- Spójrz na to, Charity! Zostaniemy pokonani równie łatwo. Codziennie pracuję na Moście cztery godziny. Codziennie spodziewam się gniewu Jowisza. Pod powiekami mam obraz szybujących w głąb burzy szczątków budowli. Jeśli będę na Moście w chwili katastrofy, mój umysł odleci wraz z mechanicznymi dłońmi, oczami, uszami... i unoszony wśród wiatru, płomieni, deszczu, ciemności, ciśnienia, mrozu nadal będzie próbował zrozumieć to, co niezrozumiałe...

- Bob, przestań! Wpadasz w depresję. Przestań! Helmuth wzruszył ramionami. Wsparł roztrzęsioną dłoń na krawędzi klawiatury.

- Już dobrze. Nie musisz się martwić, Charity. Jestem tutaj, prawda? Bezpieczny w zaciszu bazy. Od Mostu dzieli mnie sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów i nie ma najmniejszego powodu przypuszczać, żeby ta sytuacja miała się zmienić. Lecz w dniu, w którym masywne filary zaczną pękać... Wiesz co? Czasami widzę, jak odsyłasz moje bezwładne ciało do zacisznej kolebki, z której przyszło, a uwolniona dusza skręca się i miota wśród milionów ton parującej trucizny... Dobrze, już kończę. Nie będę myślał głośno, lecz nie możesz wymagać, bym nie myślał w ogóle. Za bardzo kłębi mi się pod czaszką.

- Wiem - odparł cierpko Dillon. - Właśnie dlatego usiłuję ci pomóc. Most sam w sobie nie jest niczym strasznym. Nie powinieneś z jego powodu mieć koszmarnych snów.

- Nie dlatego krzyczę przez sen. - Helmuth z gorzkim uśmiechem potrząsnął głową. - Jeszcze nie zwariowałem. Most przeraża mnie tylko na jawie; w nocy trzęsę się ze strachu przed sobą.

- To całkiem normalne - z naciskiem stwierdził Dillon. - Niczym nie różnisz się od pozostałych pracowników. Posłuchaj mnie uważnie, Bob. Niepotrzebnie traktujesz Most jak krwiożercze monstrum. Pomyśl, że w ten sposób badamy właściwości pewnych materiałów poddanych działaniom określonej siły grawitacji, temperatury i ciśnienia. Jowisz nie ma nic wspólnego z piekłem; jest po prostu ogromnym laboratorium, w którym przeprowadzamy doświadczenia.

- To do niczego nie prowadzi. To most donikąd.

- Niewiele jest miejsc na Jowiszu, do których mógłby prowadzić - odpowiedział Dillon, błędnie interpretując słowa Helmutha. - Postawiliśmy go na lodowej wysepce, bo potrzebowaliśmy solidnego wsparcia dla fundamentów. W innym przypadku lokalizaqa nie miałby najmniejszego znaczenia. Równie dobrze mógłby dryfować po oceanie. Pamiętaj jednak, że stały plac budowy umożliwia nam prowadzenie szczegółowych pomiarów prędkości wiatru i tym podobne rzeczy.

- Wiem - mruknął Helmuth.

- Lecz w żaden sposób nie dajesz tego po sobie poznać. Dlaczego upierasz się, że Most musi dokądś prowadzić? Prawdę powiedziwaszy, nasz „Most” wcale nie jest mostem. Tak go nazwaliśmy, bo w czasie pracy skorzystaliśmy z kilku rozwiązań stosowanych przez saperów. Bardziej przypomina olbrzymią suwnicę. Wiedzie donikąd, ponieważ takie było założenie. Co innego, gdybyśmy budowali połączenie między Dover a Calais. Tu nasze wysiłki prowadzą w zupełnie innym kierunku. To most do wiedzy, Bob. Dlaczego nie chcesz tego zrozumieć?

- Rozumiem doskonale i przed chwilą właśnie o tym mówiłem - odparł Helmuth. Z trudem panował nad zniecierpliwieniem. - Mam dość rozumu, by wiedzieć tak podstawowe rzeczy. Próbuję ci zwrócić uwagę, że próba konfrontacji dwóch kolosów - ziemskiego i kosmicznego - z góry skazuje nas na przegraną. Jowisz zwycięży bez trudu. Posłużę się twoim porównaniem. Załóżmy, że konstruktorzy mostu pomiędzy Dover i Calais dysponują do jego budowy wyłącznie drewnem. Owszem, kosztem wielu wysiłków wznoszą na tyle trwałe przęsła, że w pogodny dzień można przedostać się na drugi brzeg. Lecz co się stanie, gdy nad kanał nadciągnie sztorm z Morza Północnego? Przecież to pomysł idioty!

- Dobrze - z niezmąconym spokojem powiedział Dillon. - Przedstawiłeś swój punkt widzenia. Czy jesteś gotów zaproponować jakieś rozwiązanie? Czy powinniśmy zaniechać wszelkich działań, ponieważ Jowisz jest zbyt wielki?

- Nie - odparł Helmuth. - A może tak. Nie wiem. Nie znam odpowiedzi. Po prostu czuję, że nasza praca do niczego nie doprowadzi.

Dillon uśmiechnął się.

- Dzisiejszy dzień kosztował cię sporo nerwów. Spróbuj się zdrzemnąć; czasem podczas snu przychodzą do głowy najlepsze rozwiązania. I przestań myśleć o zagrożeniach. Pozornie uśpiony księżyc, na którym się znajdujemy, jest równie niebezpieczny jak powierzchnia Jowisza. Czy pomyślałeś kiedyś, że jeśli wyjdziesz z bazy bez skafandra, przed upływem sekundy padniesz martwy?

- Tak. Teraz - odpowiedział Helmuth. Wiedział, że nadchodząca noc nie przyniesie mu ukojenia.



KSIĘGA DRUGA

INTERMEZZO: Waszyngton


Afazja semantyczna niszczy właściwe znaczenie zdań i wyrazów. Poszczególne słowa bądź symbole są nadal zrozumiałe, lecz umyka koncepcja całości. Wszelka forma działania zostaje sprowadzona do rutynowego wykonywania poleceń i nikt nie pyta o powody (...) Nikt nie potrafi sformułować ogólnych założeń, choć każdy umie mówić o szczegółach.

HENRI PIERON


Po zakończeniu szczegółowych badań nad jedynką jesteśmy przekonani, że wiemy wszystko o dwójce; wszak „dwa” to Jeden i jeden”. Zapominamy, że „i” nie zostało poddane analizie.

A. S. EDDINGTON


Raport podkomisji śledczej powołanej przez senacką komisję nadzoru nad przebiegiem realizacji programu „Jowisz” był opasłą księgą, zwłaszcza że trafił na biurko Wagonera w pierwotnej, nie poprawionej formie. Za dwa tygodnia miała ukazać się wersja oficjalna - ładnie zredagowana i wydrukowana, lecz mniej czytelna i pełna ogólników. Wagoner nie miał ochoty na zabawy stylistyczne; chciał poznać prawdziwą opinię siedmiu autorów sprawozdania, przeznaczoną wyłącznie „do użytku wewnętrznego”.

Co prawda raport w ostatecznym kształcie również nie był adresowany do szerokiego kręgu czytelników. Na pierwszej stronie maszynopisu widniał stempel „ściśle tajne”. Rządowy system klasyfikacji danych już od dawna nie śmieszył Wagonera, choć tym razem na twarzy senatora pojawił się cierpki uśmiech. Most niewątpliwie był tajnym przedsięwzięciem, lecz dokument sporządzono ponad rok temu, a wiele zawartych w nim informacji zdążyło już dotrzeć do opinii publicznej. Skąpe fragmenty pojawiły się nawet w prasie. Senator wiedział też, że co najmniej dziesięciu przedstawicieli opozycji oraz dwóch, może trzech członków jego własnej partii próbowało wykorzystać niektóre punkty sprawozdania i nie dopuścić, by Wagoner powtórnie zasiadł w ławach Senatu. Na ich nieszczęście do dnia wyborów wykonano zaledwie jedną trzecią prac redakcyjnych, toteż mieszkańcy Alaski nie mieli żadnych wątpliwości, kto nadal powinien reprezentować ich stan w Waszyngtonie.

Wagoner przewrócił kolejną stronicę. W miarę lektury coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że treść raportu i tak nie nadawała się do wykorzystania podczas kampanii wyborczej. Zasadniczą część dokumentu stanowiły opisy techniczne, dostarczone członkom podkomisji przez doradców zatrudnionych bezpośrednio przy budowie. Był to imponujący, lecz niezrozumiały dla przeciętnego czytelnika popis erudycji. W gąszczu słów trudno było odnaleźć jasno sformułowany wniosek; rozważania na temat budowy ograniczały się do kilku powierzchownych stwierdzeń i deklaracji. W większości podobnych przypadków Wagoner mógł jedynie westchnąć, że ignorancja i partykularyzm brały górę nad rozsądkiem.

Żaden z autorów sprawozdania nie potrafił znaleźć uchybień w kosztorysie. Nawet opozycjoniści, przeświadczeni, iż decyzja o wyłożeniu ogromnych sum pieniędzy na budowę Mostu została podjęta (oczywiście przez Wagonera) bez konsultacji z podatnikami, musieli przyznać, że prace były i są prowadzone zgodnie z wszelkimi zasadami ekonomii.

Oczywiście, zdarzyło się kilka czekających na wyjaśnienie przypadków, które zostały pieczołowicie odnalezione i opisane przez senatorów zasiadających w podkomisji. Szyper jednego z niewielkich statków transportowych, działając w porozumieniu z kierownikiem miejscowego sklepu, sprzedał po paskarskich cenach dostawę mydła przeznaczonego dla bazy wybudowanej na Ganimedzie. Oszustwo wykryto w księgach rachunkowych. Wagoner w głębi ducha czuł podziw dla wspomnianego kapitana - a może pomysłodawcą był sklepikarz? który wykorzystał koniunkturę i potrafił znaleźć towar poszukiwany na księżycach Jowisza, a jednocześnie na tyle mały i lekki, by część ładunku po prostu przemycić. Większą część poborów pracowników nadzoru technicznego przekazywano bezpośrednio na ich konta w bankach na Ziemi, toteż ludzi tych rzadko udawało się skłonić do dokonania zakupów na księżycach Jowisza.

Nie odnotowano śladów poważniejszego przestępstwa. Żadna stalownia nie dostarczyła na plac budowy materiału niższej jakości, ponieważ projekt Mostu nie przewidywał wykorzystania stali. Mieszkaniec Jowisza mógłby ubić niezły interes sprzedając wybrakowany „Lód Cztery”, lecz jak dotąd na olbrzymiej planecie nie zauważono śladów życia, więc bryły zmarzliny wydobywano za darmo. Podwładni Wagonera śledzili wszelkie pomniejsze transakcje - dostawę baraków mieszkalnych oraz przydział paliwa i ekwipunku - z jednakową uwagą podchodząc do działań własnego departamentu, jak i kontraktów zawieranych przez dowództwo Korpusu Sił Kosmicznych.

Wyjątkowo pochlebnej oceny doczekali się Charity Dillon i Bob Helmuth, co częściowo wynikało z ich szczególnego zamiłowania do wykonywanej pracy, a częściowo było efektem intensywnego przygotowania, jakiemu zostali poddani przed podróżą. Wagoner nie widział potrzeby kwestionowania zasadności ich poczynań, gdyż nawet jeśli popełnili jakąś omyłkę, żaden „ziemski” inżynier nie zdołałby tego odkryć. Zasady rządzące budową Mostu sprawdzały się wyłącznie na Jowiszu.

Okoliczności towarzyszące największym stratom finansowym spowodowały, że członkowie Senatu rozpatrywali je w kategoriach „działań bojowych”. Zgon żołnierza na polu bitwy nie wywołuje pytań o wartość utraconego wyposażenia. Fragment raportu opisujący przebieg prac związanych z założeniem fundamentów pod przyszłą konstrukcję Mostu z szacunkiem wspominał o heroicznej śmierci dwustu trzydziestu jeden astronautów, lecz pomijał milczeniem koszt dziewięciu specjalnie przygotowanych statków spłaszczonych ciśnieniem pięciu milionów atmosfer do grubości cynowej blachy i szybujących teraz w dolnych warstwach trującego gazu, niemal dwanaście tysięcy kilometrów pod gęstą pokrywą wiecznie skłębionych obłoków.

Czy ludzie zasiadający za sterami owych statków w pełni zasłużyli na miano bohaterów? Zostali wyselekcjonowani przez sztab Korpusu Sił Kosmicznych i postępowali zgodnie z otrzymanymi rozkazami. Ponieśli śmierć w trakcie wypełniania obowiązków. Wagoner nie przypominał sobie, aby ci, którzy szczęśliwie powrócili do bazy, doczekali się równie wielkiego zaszczytu. Och, bez wątpienia zostali udekorowani orderami - generałowię twierdzili, że widok munduru upstrzonego baretkami budzi zaufanie i podziw wśród dużej części społeczeństwa - lecz raport nie wspominał o nich ani słowem.

Jedno nie ulegało wątpliwości: zginęli znakomici fachowcy, ludzie pełni odwagi i poświęcenia. Zginęli na polecenie Wagonera. Senator zdawał sobie sprawę, że jego decyzja pociągnie za sobą śmierć wielu osób. Przyszłość mogła okazać się jeszcze gorsza, a mimo to trwał przy podjętym postanowieniu. Choć nie należał do zwolenników teorii, że cel uświęca środki, wierzył, iż efekt okaże się wart poniesionych ofiar... innego sposobu po prostu nie było.

Od czasu do czasu myślał o Dostojewskim i Wielkim Inkwizytorze. Czy będzie umiał się cieszyć, jeśli Millenium zostanie okupione cierpieniem i śmiercią niemowląt? Noworodki przebywające w laboratorium koncernu Jno. Pfitzner & Sons nie były co prawda poddawane torturom, lecz ich dalsze życie znacznie różniło się od normalnego... I dwieście trzydzieści jeden zmrożonych ciał zatopionych w bezdennej otchłani Jowisza. Ciał, które niegdyś należały do ludzi obowiązanych bez sprzeciwu wypełnić każdy rozkaz, co czyniło ich bardziej bezbronnymi od dzieci.

Senator Wagoner nie był stworzony na generała.

Raport rozwodził się nad męstwem astronautów poległych w czasie służby. Wagoner przerzucił kilka kartek w poszukiwaniu choćby paru słów wyjaśniających znaczenie ich misji. Nie znalazł nic poza konwencjonalnymi zwrotami w rodzaju: „zginęli za ojczyznę”, „w walce o pokój”, „za naszą przyszłość”. Bełkot. Członkowie Senatu nie mieli pojęcia, czemu służy budowa Mostu. Patrzyli, lecz nic nie widzieli. W ciągu czterech lat wytężonej pracy nad sprawozdaniem nie nauczyli się niczego. Wielkość i kształt konstrukcji utwierdziły ich w przekonaniu, że chodzi o doświadczenia z nowym rodzajem broni - stąd frazesy związane z „walką o pokój” - i postanowili nie zagłębiać się w szczegóły przed ogłoszeniem oficjalnego komunikatu.

W zasadzie... mieli rację. Most rzeczywiście był orężem, lecz żaden z senatorów nie kwapił się z pytaniem, przeciw komu zostało skierowane lodowe ostrze. Wagoner czuł głębokie zadowolenie z takiego obrotu sprawy.

Leżący na biurku dokument nic nie mówił o dwóch latach zaciekłych poszukiwań, o pogoni za wartościowym, rokującym nadzieje projektem i o badaniach, które poprzedzały sam pomysł wzniesienia Mostu. Wagoner zatrudnił czterech zaufanych ludzi i wydał im polecenie, by poświęcili każdą minutę na sprawdzenie opatentowanych, lecz nie wdrożonych do produkcji rozwiązań, by przejrzeli pisma naukowe w poszukiwaniu teorii, które nie zyskały powszechnego uznania, doniesienia prasowe o domniemanych „cudownych” odkryciach i wynalazkach, powieści science-fiction pisane przez naukowców. Słowem - by znaleźli wszystko, co mogło dać inspiraq’ę do dalszych działań. Cel poszukiwań był objęty ścisłą tajemnicą, a wspomniana czwórka mężczyzn otrzymała zakaz utrzymywania kontaktów z osobami i instytucjami należącymi do kręgu „oficjalnej” nauki.

Niestety, żadna tajemnica nie daje się utrzymać w nieskończoność, ponieważ natura nie znosi sekretów; gdzieś w archiwach FBI znajduje się taśma z nagraniem rozmowy, jaką przeprowadził Wagoner z szefem swej grupy wywiadowczej w dniu, w którym nastąpił przełom. Spotkanie odbyło się w gabinecie senatora, a obaj rozmówcy zdawali sobie sprawę, że każde ich słowo jest rejestrowane przez czułe mikrofony.

- To wygląda nieźle, Bliss - stwierdził półgłosem przybysz. - Temat G. (Znaleźliśmy coś o grawitacji, szefie.)

- Trzymaj się sedna sprawy. (Przypomnienie: Skoro musisz o tym mówić w pomieszczeniu nafaszerowanym podsłuchem, posługuj się naukowym żargonem, aby nie wzbudzić zbytniego zainteresowania.)

- Jasne. Chodzi o tak zwane równanie Blacketta, zakładające związek między ruchem elektronów a momentem magnetycznym. Teoria była swego czasu rozpatrywana przez Diraca. W równaniu występuje G. Po przeprowadzeniu kilku prostych działań algebraicznych można wspomnianą wartość umieścić po jednej stronie znaku równości, a pozostałe elementy po drugiej. (Tym razem mamy do czynienia z czymś poważnym, co wzbudziło zainteresowanie innych naukowców. Konieczna ekspertyza matematyczna.)

- Poziom? (Dlaczego poniechano dalszych badań?)

- Podstawowe równanie mieści się na poziomie siódmym, lecz nie mamy pewności, czy może być rozpatrywane jako wstęp do doświadczeń. Po przekształceniu nosi nazwę pochodnej Locke’a i nasi chłopcy uważają, że wystarczy głębsza analiza, by wykazać błąd w założeniach. Oczywiście, jeśli przystąpimy do testów, należy się liczyć z pewnymi wydatkami. (Do tej pory nikt nie ustalił prawdziwego znaczenia tej informacji. Być może prowadzi w ślepy zaułek. Doświadczenia będą kosztować kupę forsy.)

- Mamy jakieś oszczędności? (To znaczy ile?)

- Na początek wystarczy. (Około czterech miliardów dolarów.)

- Jesteś o tym przekonany? (Dlaczego tak dużo?)

- Tak. Chodzi o siłę pola.

(W ten sposób, w dużym skrócie, można było ująć podstawowy problem związany z badaniami nad grawitacją. I niezależnie od tego, czy wzorem Newtona uważano ją za siłę, czy tak jak Faraday zakładano, iż jest polem, czy w myśl teorii Einsteina traktowano ją jako stan przestrzeni, nie ulegało wątpliwości, że jest niewiarygodnie słaba. Choć istniała w każdym, nawet najmniejszym kawałku materii, nie można było jej uzyskać w warunkach laboratoryjnych. Każdy uczeń wiedział, że dwie namagnesowane igły zbliżały się do siebie z odległości kilku centymetrów; podobnie reagowały dwie metalowe kulki wielkości ziaren grochu, jeśli zostały „wyposażone” w ładunek elektromagnetyczny, a cermetaliczne magnesy nie większe od orzechów laskowych przywierały do siebie tak mocno, że najsilniejszy człowiek nie potrafił ich rozłączyć. Z grawitacją - teoretycznie należącą do tej samej grupy zjawisk co siła magnetyczna i elektryczność - sprawa się miała zupełnie inaczej. Nie można było jej przekazać ani izolować. Nie powodowała iskrzenia. W przedmiotach wielkości orzechów lub ziaren grochu stawała się po prostu niewykrywalna. Dwa obiekty o rozmiarach drapaczy chmur i masie litego ołowiu, by się połączyć, potrzebowały stuleci, jeśli jedynym powodem ich wzajemnego zbliżenia było prawo Newtona; nawet miłość potrafi działać szybciej. Skalna bryła o średnicy dwunastu tysięcy ośmiuset kilometrów - Ziemia - miała pole grawitacyjne tak słabe, że skoczek o tyczce mógł poszybować na wysokość czterokrotnie przekraczającą jego własny wzrost, używając to tego wyłącznie siły mięśni.)

- Przygotuj odpowiednie sprawozdanie. Jeśli sprawa okaże się interesująca, pomyślimy o funduszach. (Warto wydać tyle pieniędzy?)

- Przyniosę raport jeszcze w tym tygodniu. (Tak!) W ten sposób narodził się Most, choć nikt, nie wyłączając Wagonera, nie miał pojęcia, jak brzemienna w skutki okaże się przytoczona wyżej rozmowa. Członkowie senackiej podkomisji nie wiedzieli tego do dzisiaj. Eksperci Federalnego Biura Śledczego usiłowali się przebić przez gąszcz niezrozumiałych zwrotów, lecz nie znaleźli żadnych śladów umożliwiających dalszą inwigilację Wagonera. Senator z Alaski nie należał do grona ulubieńców Francisa X. MacHinery’ego; był zbyt sprytny, by dać się złapać, i uparcie odmawiał współpracy.

Wywiadowcom FBI tylko raz udało się zbliżyć do rozwiązania zagadki i skłonić doktora Corsi do złożenia zeznań przed komisją Senatu.

Rzecznik komisji: Doktorze Corsi, zgodnie z posiadanymi przez nas informacjami, pańskie ostatnie spotkanie z senatorem Wagonerem miało miejsce zimą dwa tysiące trzynastego roku. Czy tematem rozmowy był program „Jowisz”?

Corsi: Jak pan sobie to wyobraża? W dwa tysiące trzynastym nie istniał żaden program o takim kryptonimie.

Rzecznik: Senator Wagoner nie wspominał panu, że nosi się z zamiarem podjęcia szeroko zakrojonych badań?

Corsi: Nie.

Rzecznik: A może taka sugestia wyszła od pana?

Corsi: Nie. Komunikat o rozpoczęciu doświadczeń był dla mnie całkowitym zaskoczeniem.

Rzecznik: Mimo to przypuszczam, że zna pan cel eksperymentu.

Corsi: Wiem tylko tyle, ile zostało podane do publicznej wiadomości. Dużym nakładem kosztów wznosimy Most na Jowiszu. Właściwy powód całego przedsięwzięcia jest otoczony ścisłą tajemnicą. To wszystko.

Rzecznik: A pańskim zdaniem czemu służy budowa?

Corsi: Badaniom naukowym.

Rzecznik: Oczywiście, lecz jakim badaniom? Chyba ma pan jakąś hipotezę.

Corsi: Nie, nie mam. Senator Wagoner nie udzielił mi żadnych informacji. Miałem dostęp jedynie do prasy, więc moje domysły są oparte na oficjalnych doniesieniach zawierających sugestię, że chodzi o nowy typ broni.

Rzecznik: Uważa pan, że cel badań może być inny?

Corsi: Nie... Nie czuję się kompetentny do rozmów o projekcie rządowym, o którym nic nie wiem.

Rzecznik: Lecz może pan zapoznać komisję ze swoją opinią.

Corsi: Jeśli mam wystąpić w charakterze eksperta, muszę się skontaktować z biurem i ustalić koszt konsultacji.

Senator Billings: Doktorze Corsi, czy mamy przez to rozumieć, że odmawia pan odpowiedzi na ostatnie pytanie? Biorąc pod uwagę pańską przeszłość, byłoby lepiej...

Corsi: Nie odmówiłem odpowiedzi, senatorze. Proszę pamiętać, że jestem naukowcem. Konsultacje stanowią część mojego zawodu, więc jeśli czynniki rządowe chcą ją u mnie zamówić, mam prawo domagać się odpowiedniego wynagrodzenia.

Senator Croft: Rząd już dawno zrezygnował z pańskich usług. W pełni popieram to stanowisko...

Corsi: Nie mam zamiaru podważać decyzji rządu.

Senator Croft:...jednak w tej chwili składa pan zeznania przed komisją Senatu Stanów Zjednoczonych. Chyba nie muszę wyjaśniać, że odmowa odpowiedzi może mieć dla pana przykre konsekwencje.

Corsi: Powstrzymałem się jedynie od wygłoszenia opinii.

Rzecznik: Zechce mi pan wybaczyć, senatorze Croft, lecz świadek może odmówić ekspertyzy lub zażądać odpowiedniego honorarium, jeśli dana sprawa dotyczy jego dziedziny. Wspomniane przez pana konsekwencje grożą za ukrywanie faktów.

Senator Croft: Więc przejdźmy do faktów i przestańmy żonglować słowami.

Rzecznik: Doktorze Corsi, czy w czasie ostatniego spotkania z senatorem Wagonerem powiedział pan coś, co mogło jakoś łączyć się z programem „Jowisz”?

Corsi: Owszem, choć w sensie negatywnym. Radziłem mu, by zrezygnował z tak kosztownych doświadczeń. O ile pamiętam, mówiłem dość kategorycznym tonem.

Rzecznik: Przed chwilą twierdził pan, że nie padło ani jedno słowo na temat Mostu.

Corsi: Bo nie padło. Dyskutowaliśmy nad ogólnymi założeniami prowadzenia badań naukowych. Moim zdaniem eksperymenty na skalę planetarną od dawna nie przynoszą zamierzonych korzyści.

Senator Billings: Czy pobrał pan honorarium za tę opinię?

Corsi: Nie. Czasem udzielam darmowych porad.

Senator Billings: Tym razem poniósł pan stratę, gdyż senator Wagoner puścił pańskie uwagi mimo uszu.

Senator Croft: Być może nie chciał korzystać z niepewnego źródła.

Corsi: Nie musiał. Powiedziałem tylko to, co w danej chwili uważałem za słuszne. Decyzja należała do niego.

Rzecznik: A jakie jest dzisiaj pańskie zdanie? Czy nadal pan uważa, że - jeśli dobrze cytuję pańskie słowa - „podobne eksperymenty nie przynoszą zamierzonych korzyści”?

Corsi: Tak. Podtrzymuję tę opinię.

Senator Billings: I nie żąda pan od nas wynagrodzenia?

Corsi: Wszyscy znani mi naukowcy są tego samego zdania. Nawet ci, którzy pracują dla rządu. Mam dość rozsądku, by nie domagać się pieniędzy za ogólnie dostępną wiedzę.

Niewiele brakowało. Czy Corsi rzeczywiście zapomniał o słowach wypowiedzianych przy szczelnie zasłoniętym oknie swego gabinetu, czy nie chciał zdradzić tej części rozmowy członkom komisji? Wagoner skłaniał się ku pierwszemu przypuszczeniu. Prawdopodobnie stary naukowiec po prostu nie pamiętał tych kilku zdań podyktowanych chwilową emocją.

Z drugiej strony nie ulegało wątpliwości, że przynajmniej częściowo zdawał sobie sprawę ze znaczenia budowy Mostu. Musiał zachować w pamięci rozważania na temat grawitacji, a więc mógł odtworzyć ciąg wydarzeń; nie było to zbyt trudne dla kogoś obdarzonego tak wysoką inteligencją. A mimo wszystko nie zdradził. Jego milczenie miało istotny wpływ na dalszy przebieg doświadczeń.

Wagoner zastanawiał się, czy kiedyś będzie mógł podziękować wiekowemu fizykowi. Jeszcze nie teraz. Być może nigdy. Nawet beznamiętna forma zapisu przesłuchania nie ukrywała faktu, że z każdej wypowiedzi naukowca przebijał ból i zakłopotanie. Mimo szczerych chęci Wagoner nie umiał mu pomóc. Pocieszał się nadzieją, iż gdy nadejdzie właściwa chwila, Corsi jako jeden z pierwszych pojmie prawdziwą wartość wyników eksperymentu.

Należało znaleźć odpowiedź na jeszcze jedno pytanie. Czy w liczącym ponad tysiąc sześćset stron elaboracie znajdował się jakiś ślad łączący budowę Mostu z doświadczeniami prowadzonymi przez koncern Pfitznerów?...

Nie. Wagoner z mimowolnym westchnieniem ulgi odłożył opasły dokument. Sięgnął po teczkę zawierającą akta personalne pułkownika Paige’a Russella. Czuł się zmęczony i nie miał najmniejszej ochoty decydować o dalszych losach oficera Korpusu Sił Kosmicznych, lecz na tym polegała jego praca.

Senator Wagoner nie był stworzony na generała. Tym bardziej nie posiadał cech boga.



ROZDZIAŁ PIĄTY:

Nowy Jork


Pochodzenie zjawiska określanego nazwą „duszy” nadal czeka na wyjaśnienie. Homo sapiens bez wątpienia różni się od pozostałych gatunków zwierząt i choć jego cechy biologiczne zostały szczegółowo opisane, pojęcia „moralności”, „duszy” i „nieśmiertelności” wciąż wymykają się próbom jednoznacznej interpretacji (...) Człowiecza „nieśmiertelność” (całkiem odmienna niż nieśmiertelność zalążków plazmy) zawarta jest w ponadczasowym systemie wartości, języka oraz kultury i w niczym innym.

WESTON LA BARRE

Paige w ponurym nastroju kończył śniadanie. Nie potrzebował zbyt wiele czasu, by zrozumieć, że powinien czym prędzej opuścić stołówkę kosmodromu i udać się do zakładów Pfitznera z przeprosinami. Nadal nie miał pojęcia, dlaczego spotkanie z panną Abbott zakończyło się totalną katastrofą. Obwiniał się za brak odpowiednich manier i obcesowość.

Z westchnieniem spojrzał na całkiem zimną jajecznicę. Nagle zdał sobie sprawę, że minionego wieczoru natrętnymi pytaniami skruszył delikatną skorupkę nastroju i rozsypał odłamki po całym obrusie. Zachował się jak głupek. Niepotrzebnie porzucił bezpieczny obszar i wdał się w rozważania na temat etyki zawodowej. Najpierw wygłosił mowę w obronie krzywdzonych noworodków, a później zaczął dociekać prawdziwych związków łączących Annę z firmą, w której pracowała.

Na zramolałym globie zwanym Ziemią, pełnym zwątpienia, dręczonym upadkiem ideałów, unikano rozmów o moralności. Postępowanie w myśl określonych zasad kosztowało zbyt wiele bólu i wyrzeczeń. Wiara, która niegdyś budziła wzniosłe uczucia, dziś była aktem desperacji. Ci, co ją zachowali - lub usiłowali odtworzyć z zachowanych gdzieś w głębi duszy fragmentów pragnęli tylko jednego: spokoju.

Paige zaczął się zastanawiać, dlaczego tak bardzo zależało mu na poprawieniu stosunków z panną Abbott. Urlop mijał, a on tracił czas na wizyty w jakimś zakichanym laboratorium. Nie było to zbyt szczęśliwe posunięcie, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę fakt, że dwa poprzednie urlopy - już po rozwodzie - także nie należały do udanych i nadal był sam. A po powrocie do macierzystej jednostki czekał go prawdopodobnie lot na Prozerpinę, gdzie właśnie zakończono budowę bazy, która śmiało mogła konkurować do tytułu największego zadupia w Układzie Słonecznym - oczywiście do czasu, póki ktoś nie ulegnie pokusie odkrycia jedenastej planety.

Tak czy inaczej, był gotów ponownie zawitać u Pfitznera, zerknąć na malowniczy Bronx i otrzeć się o kilku znanych naukowców, biznesmenów, polityków i parę nadętych dziewcząt o figurze przypominającej deskę do prasowania. Prawda, był jeszcze fotel w sekretariacie, dobrze już dopasowany do jego ciała, i tabliczka z ciekawym napisem; chyba po dionizyjsku. Cudownie. Po prostu wspaniale. Jeśli dobrze rozegra tę partię, będzie miał co wspominać na Prozerpinie... A może wiceprezes do spraw eksportu przystanie na małą poufałość i pozwoli mówić do siebie „Hal” lub nawet „Bubbles”?

Może zresztą mimo wszystko chodziło o religię. Jak chyba wszyscy na świecie, Paige poszukiwał czegoś, co byłoby większe niż on sam, niż rodzina, wojsko, małżeństwo, ojcostwo, cały kosmos i nocne włóczęgi po barach lub beznadziejna pogoń za seksem w czasie przepustki. Doświadczenia prowadzone w laboratorium Pfitznera przyciągały go aurą tajemniczości i samospełnienia. Z niekłamanym podziwem słuchał wypowiedzi Annę Abbott. W jej słowach dźwięczała prawdziwa pasja, która mogła stanowić klucz... nie, to niewłaściwe słowo. Nie potrafił zdefiniować własnych uczuć. Wiedział tylko, że zapał dziewczyny wypełnił poszarpaną dziurę w jego duszy niczym... niczym... o, właśnie. Niczym dobrze dopasowany kawałek układanki.

A poza tym, chciał jeszcze raz zobaczyć ten promienny uśmiech.

Dostrzegł Annę tuż po przekroczeniu progu sekretariatu. Zdziwił się, gdy na jego widok wykonała kilka ukradkowych ruchów, jakby końcami palców strzepywała niewidoczny kurz z powierzchni biurka. Coraz wolniejszym krokiem dotarł na środek pomieszczenia i stanął. Nie bardzo wiedział, od czego zacząć.

Ktoś podniósł się z fotela stojącego obok wejścia. Ciężkie kroki zaszurały po dywanie. Paige kątem oka dostrzegł niewielką, nieco skuloną postać. Odwrócił się, nieświadomie zaciskając pięści.

- Panno Abbott, wydaje mi się, że już widziałem tu tego oficera. Czy coś go łączy z waszym koncernem?

Przygarbionym mężczyzną okazał się nie kto inny, jak Francis X. MacHinery. Gdy nie przybierał oskarżycielskiej postawy, świadczącej o tym, że właśnie się namyślał, mógł w pełni uchodzić za tego, kim był w istocie - dumnego potomka bostońskiej arystokracji. Niezbyt wysoki, lecz szczupły i posiwiały w dwudziestym szóstym roku życia, roztaczał wokół siebie atmosferę chłodnej mądrości. Orli nos i wystające kości policzkowe potęgowały to wrażenie. Godność zwierzchnika FBI otrzymał po swoim dziadku, który zdołał przekonać ówczesnego prezydenta - obdarzonego dużą charyzmą, lecz nie posiadającego rozsądku nawet za pół miedziaka - że tak ważny urząd powinien być dziedziczony, co pomoże uniknąć przedwyborczych sporów i kłótni o kompetencje.

Doświadczenie uczyło, że godności piastowane „z ojca na syna” z biegiem lat traciły swe pierwotne znaczenie, gdyż wystarczył jeden słaby pęd, by zniszczyć budowaną przez kilka pokoleń reputację. Rodzina MacHinery’ego jak dotąd uniknęła podobnych kłopotów, a Francis mógłby niejednej rzeczy nauczyć swego dziadka. Drapieżny niczym rosomak, zawsze lądował na cztery łapy, nie bacząc na afery i kolejne kryzysy polityczne. Gdy podniósł wzrok, Paige odkrył prawdziwe znaczenie powiedzenia o „świdrującym spojrzeniu”.

- Panno Abbott?

- Pułkownik Russell odwiedził nas wczoraj - powiedziała Annę. - Przypuszczam, że widział go pan tutaj, w sekretariacie.

W drzwiach pojawili się Gunn i Horsefield. MacHinery nie zwrócił na nich uwagi.

- Jak się nazywasz, żołnierzu? - spytał.

- Jestem astronautą - odparł sztywno Paige. Pułkownik Paige Russell, Korpus Sił Kosmicznych.

- Co tu robisz?

- Korzystam z urlopu.

- Chciałbym otrzymać odpowiedź na zadane pytanie - powiedział MacHinery. Przez cały czas patrzył ponad ramieniem Paige’a, jakby nie przywiązywał większej wagi do prowadzonej rozmowy. - Co robisz w zakładach Pfitznera?

- Jestem po uszy zakochany w pannie Abbott stwierdził Paige ku swemu najwyższemu zdziwieniu. Przyszedłem z nią porozmawiać. Wczorajszego wieczoru mieliśmy małą sprzeczkę i chciałem przeprosić. To wszystko.

Annę gwałtownie wyprostowała się za biurkiem i z niewyraźną miną wlepiła w mówiącego oszołomione spojrzenie. Nawet Gunn z trudem powstrzymywał się od uśmiechu. Wodził wzrokiem od dziewczyny do Paige’a, jakby zobaczył ich pierwszy raz w życiu.

MacHinery przez krótką chwilę patrzył na Annę, po czym znów przybrał obojętny wyraz twarzy.

- Nie jestem zainteresowany twoim prywatnym życiem, żołnierzu - powiedział tonem sugerującym najwyższe znudzenie. - Postawię pytanie w inny sposób, byś nie mógł udzielić kolejnej wykrętnej odpowiedzi. Z jakiego powodu po raz pierwszy przyszedłeś do laboratorium? Co cię ł ą c z y z koncernem Pfitznera?

Paige postanowił staranniej dobierać słowa. Co prawda, jeśli naprawdę wzbudził zainteresowanie MacHinery’ego, nie na wiele mogło się to zdać. Oskarżenie ze strony FBI działało z mocą prawa. Jak większość astronautów, Paige nie doświadczył dotąd - na szczęście „przyjemności” rozmowy z przedstawicielami Biura.

- Na zlecenie koncernu przywiozłem kilka próbek gruntu pochodzącego z okolic Jowisza - oświadczył. Miały być poddane jakimś badaniom.

- Przed chwilą wspomniałeś, że dostarczyłeś je już wczoraj.

- Nic takiego nie powiedziałem, ale rzeczywiście dostarczyłem je już wczoraj.

- Domyślam się, że dzisiaj przyniosłeś je ponownie. - MacHinery zerknął przez ramię na Horsefielda, który zbladł jak kreda z chwilą, gdy domyślił się właściwego sensu rozmowy.

- Jak tam, Horsefield? Czy to jeden z twoich żołnierzy, o którym zapomniałeś mi powiedzieć?

- Nie - odparł generał, choć w jego głosie dźwięczała nuta wątpliwości, jakby chciał zapewnić sobie drogę bezpiecznej ucieczki w razie nieoczekiwanego oskarżenia. - Jeśli mogę ufać swej pamięci, wczoraj widziałem go pierwszy raz w życiu.

- Rozumiem. Czy chce pan przez to powiedzieć, że ten człowiek nie należy do oddziałów, którym powierzono ochronę programu badań?

- Wolałbym w tej chwili powstrzymać się od tak kategorycznych stwierdzeń. - Tym razem Horsefield zachował więcej pewności siebie, gdyż zdołał oddalić bezpośrednie niebezpieczeństwo. - Musiałbym porozumieć się z dowództwem. Może to ktoś nowy z grupy Alsosa... Nie słyszałem, by twierdził, że pozostaje pod moją komendą.

- Gunn, co wiesz o tym człowieku? Przyjęliście go do pracy bez porozumienia ze mną? Został sprawdzony?

- W pewnym sensie tak, choć nie potrzebowaliśmy trudzić FBI - odparł zapytany. - Jest zwykłym zbieraczem próbek i nie uczestniczy bezpośrednio w doświadczeniach. Nie ma żadnych ścisłych powiązań z naszym laboratorium. Jak panu wiadomo, zbieracze zgłaszają się na ochotnika.

MacHinery z wolna marszczył brwi. Paige czerpał wiedzę o działalności FBI jedynie z gazet, jakie od czasu do czasu docierały na pokład statku kosmicznego, lecz był przekonany, że wystarczą jeszcze dwa, trzy pytania i już niedługo inni czytelnicy dowiedzą się o sensacyjnym aresztowaniu astronauty, zamknięciu koncernu Pfitznera, wdrożeniu śledztwa przeciwko osobom współpracującym z wyżej wymienionym koncernem, kilku procesach przed sądem wojskowym oraz dymisji polityków powiązanych z programem badań. Jeśli MacHinery przechowywał gdzieś teczkę z artykułami na swój temat, z pewnością będzie miał okazję, aby dorzucić do niej stos wycinków grubości co najmniej dwóch centymetrów. Być może tylko o to mu chodziło; zniszczenie kosztownego eksperymentu uważał za mało istotny szczegół.

- Przepraszam, panie Gunn - półgłosem odezwała się Annę. - Jestem nieco lepiej zorientowana w referencjach pułkownika Russella. Właśnie przybył z odległej części Układu, a jego dossier zostało już dawno poddane szczegółowej kontroli. Nie należy do grupy zwykłych zbieraczy próbek.

- Słusznie! - zawołał Gunn. - Zupełnie o tym zapomniałem.

Annę miała rację, lecz Paige czuł się nieco zdziwiony nagłym entuzjazmem wiceprezesa. Czyżby podejrzewał, że słowa dziewczyny zawierają ukryte znaczenie?

- Pułkownik Russell jest ekologiem planetarnym, wyspecjalizowanym w badaniu księżyców - ciągnęła spokojnie Annę. - Swoją pracą przyczynił się do rozwiązania wielu istotnych problemów i jest dość dobrze znany załogom stacji kosmicznych. Ma wielu przyjaciół wśród pracowników nadzoru technicznego budowy Mostu, a także w kilku innych miejscach. Czy zechce pan potwierdzić moje słowa, pułkowniku?

- Znam niemal wszystkich z obsługi Mostu - mruknął Paige, choć słowa z trudem przechodziły mu przez ściśnięte gardło.

Wypowiedź dziewczyny niemal na kilometr pachniała oszustwem. A MacHinery nie cackał się z oszustami. Tylko on mógł kłamać; świadkom nie przysługiwał ten przywilej.

- Pył, który otrzymaliśmy wczoraj, okazał się niezwykle interesujący i właśnie z tego powodu poprosiłam pułkownika Russella o powtórną wizytę. Potrzebujemy kilku wyjaśnień. Jeśli dalsze badania potwierdzą wartość próbek, zaoszczędzimy podatnikom wielu wydatków. Istnieje możliwość, że doświadczenia zostaną ukończone przed planowanym terminem. Podstawowym warunkiem jest jednak osobisty udział pułkownika w końcowym etapie eksperymentu, ponieważ tylko on posiada wystarczającą wiedzę o mikroflorze obszaru Jowisza, aby odpowiednio zinterpretować wyniki.

MacHinery pustym wzrokiem spoglądał nad ramieniem Paige’a. Zdawał się nie słyszeć ani słowa, lecz Annę we właściwy sposób zakończyła swą wypowiedź. Achillesową piętą działań Federalnego Biura Śledczego były olbrzymie koszty związane z każdym dochodzeniem. Ostatnio szef FBI stał się równie czuły na punkcie „marnotrawienia rządowych pieniędzy”, czego dowiódł w sprawie „wywrotowców”.

- Muszę stwierdzić, że zakończona przed chwilą rozmowa przebiegała chaotycznie - odezwał się w końcu. - Dlaczego ten człowiek nie chciał od razu udzielić wyjaśnień?

- Wszystko, co powiedziałem, było prawdą - stwierdził krótko Paige.

MacHinery nie zwrócił na niego uwagi.

- Sprawdzimy raporty i wezwiemy, kogo trzeba. Chodź, Horsefield.

Wyprostowany jak świeca generał posłusznie wysunął się z pokoju, choć przedtem zdążył jeszcze obrzucić Paige’a spojrzeniem pełnym podejrzliwości i łobuzersko mrugnąć w kierunku Annę. Gdy zamknął drzwi, ścianami sekretariatu wstrząsnął gwałtowny wybuch furii. Gunn zbliżył się do dziewczyny z drapieżną zwinnością, która była czymś zgoła niespodziewanym u mężczyzny, mającego zwyczaj przymilać się każdemu rozmówcy. Annę, równie zagniewana, wstała zza biurka. Oboje zaczęli krzyczeć jednocześnie.

- Zobacz, do czego doprowadziła twoja cholerna ostrożność...

- Co ci przyszło do głowy, żeby opowiadać MacHinery’emu takie bzdury...

- Nawet astronauta powinien mieć dość oleju w głowie, aby nie pętać się po terenie objętym ochroną...

- Dobrze wiesz, że próbki z Ganimeda nadają się tylko na śmietnik...

- Przez twój brak wyobraźni obetną nam dotację...

- Od początku programu nie zatrudniliśmy nikogo, kto byłby poddany szczegółowej inwigilacji...

- Czujesz satysfakcję z takiego obrotu sprawy?...

- Gdzie się podział twój rozsądek?...

- Cisza! - ryknął na całe gardło Paige, niczym podoficer na placu do musztry.

W przestrzeni kosmicznej nie miał okazji popisywać się swymi umiejętnościami, lecz efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Gniewne okrzyki zamarły w pół słowa. Gunn stał z otwartymi ustami. Paige rzucił okiem na ściągniętą, pobladłą twarz dziewczyny.

- Zachowujecie się jak para rozhisteryzowanych ciotek! - powiedział ostro. - Przykro mi, że ściągnąłem na was kłopoty, lecz nie prosiłem o obronę. Skończcie z wzajemnymi oskarżeniami i spróbujcie znaleźć jakieś rozwiązanie. Chętnie pomogę... pod warunkiem, że przestaniecie wrzeszczeć i skakać sobie do oczu.

Annę obnażyła zęby i wydała gniewny, głuchy pomruk, po czym posłusznie usiadła za biurkiem i obtarła policzki papierową chusteczką. Paige patrzył na nią ze zdumieniem. Nie przypuszczał, że ludzkie gardło może wydawać tak zwierzęce dźwięki. Gunn wlepił wzrok w dywan. Złożył dłonie na wysokości ust i wykonał kilka głębokich oddechów.

- Ma pan rację - powiedział po chwili zupełnie spokojnie. - Jak najszybciej powinniśmy przystąpić do działania. Annę, dlaczego powiedziałaś, że pułkownik Russell weźmie udział w końcowym etapie doświadczeń? O nic cię nie oskarżam; próbuję jedynie ustalić fakty.

- Zeszłego wieczoru pan Russell zaprosił mnie na kolację - odpowiedziała dziewczyna. - W trakcie spotkania popełniłam małą niedyskrecję i wspomniałam o niektórych szczegółach programu. Niestety, dalsza rozmowa przerodziła się w sprzeczkę, której świadkami byli dwaj informatorzy MacHinery’ego. Musiałam kłamać także we własnej obronie.

- Masz przecież mikroczujnik! Skoro sądziłaś, że jesteś podsłuchiwana...

- Wiem. Po prostu uległam emocjom. Czasem mi się to zdarza.

Mówiła suchym, pozornie beznamiętnym głosem. Paige spojrzał w jej stronę. Miał niemiłe wrażenie, że przysłuchuje się urzędowemu sprawozdaniu z wydarzeń, w których uczestniczył ktoś obcy. Jedynie łzy błyszczące w kącikach zaczerwienionych oczu dziewczyny stanowiły dowód, że wspomnienia minionego wieczoru nie były jej obojętne.

- Taaaak - z namysłem powiedział Gunn. - Pułkowniku Russell, czy rzeczywiście pozostaje pan w zażyłych stosunkach z obsługą Mostu?

- Niektórych ludzi znam bardzo dobrze; zwłaszcza Charity Dillona. Dość długo stacjonowałem w rejonie Jowisza, lecz dochodzenie prowadzone przez MacHinery’ego wykaże niezbicie, że nie mam żadnych oficjalnych powiązań z budową.

- Dobrze... dobrze... - stwierdził Gunn z nieoczekiwaną wesołością. - Pracownicy nadzoru technicznego zostaną także objęci śledztwem, a to z punktu widzenia interesów Pfitznera oznacza nader korzystną zwłokę. Zyskamy nieco czasu... choć oczywiście, żal mi chłopców zatrudnionych przy budowie. Most i program Pfitznera... zbyt duży kąsek nawet dla MacHinery’ego. Dochodzenie potrwa co najmniej kilka miesięcy. FBI musi postępować niezwykle ostrożnie, gdyż Most jest oczkiem w głowie senatora Wagonera, a jego nie tak łatwo ruszyć jak innych członków rządu. Hmmmm... Powstaje pytanie, w jaki sposób wykorzystać tę szansę...

- Nie przypuszczałem, że potrafi pan tak szybko odzyskać spokój - z kwaśnym uśmiechem odezwał się Paige.

- Jestem handlowcem - odparł Gunn. - Może nieco szczególnym, lecz mimo wszystko handlowcem. Umiejętności aktorskie stanowią istotną część mego zawodu. Jeśli zaś chodzi o próbki, które pan przywiózł...

- Niepotrzebnie o nich wspomniałam - wtrąciła Annę. - To może przynieść więcej szkody niż pożytku.

- Przeciwnie, dzięki temu mamy drogę ucieczki. MacHinery jest niesłychanie „praktycznym” człowiekiem. Uznaje tylko fakty. Pył dostarczony przez pułkownika Russella musimy natychmiast poddać pieczołowitym badaniom z pominięciem obowiązującej procedury. Chcę wiedzieć o każdym interesującym śladzie... niekoniecznie w pełni prawdziwym.

- Pracownicy laboratorium nie będą kłamać - nastroszyła się Annę.

- Moja droga Annę, kto mówi o kłamstwie? We wszystkich próbkach można znaleźć ciekawe mikroorganiany, nawet jeśli nie pasują do naszego profilu badań. Rozumiesz? MacHinery będzie zadowolony, jeśli przedstawimy mu wyniki doświadczeń nadzorowanych przez pułkownika Russella; zaoszczędzi sumę, którą musiałby wyłożyć na powołanie zespołu ekspertów. Nieprędko zrozumie, że pan Russell nie posiada rządowych uprawnień.

- Zapomniałeś o najważniejszym - powiedziała dziewczyna. - Jeśli chcesz, by całe przedstawienie wypadło przekonująco, musimy zmienić obecnego tu pułkownika w ekologa i powiedzieć mu, czym naprą w d ę się zajmujemy.

Gunn spoważniał.

- Bądź łaskawa pamiętać, że to właśnie on jest główną przyczyną naszych obecnych kłopotów - stwierdził oschle. - Usiłowaliśmy zapewnić programowi badań szczególne warunki bezpieczeństwa... stało się to niemożliwe z chwilą, gdy MacHinery zaczął deptać nam po piętach.

- Święte słowa - odparła Annę z kamienną twarzą, lecz Paige podejrzewał, że w głębi duszy bawi ją zakłopotanie Gunna.

Wiceprezes koncernu nie należał do osób, którym można było zarzucić nielojalność wobec macierzystej firmy.

- Pułkowniku Russell, na pewno nie miał pan nic wspólnego z ekologią? Wielu oficerów interesuje się nauką.

- Niestety. Moją specjalnością jest balistyka.

- Hmmmm... Jako astronauta przynajmniej wie pan coś o planetach. Annę, powierzam ci opiekę nad naszym gościem; skorzystaj z pomocy ojca. Ja zajmę się ludźmi MacHinery’ego. - Ponownie spojrzał na Paige’a. Powinien pan wiedzieć, pułkowniku, że każda informacja, która trafi w niepowołane ręce, może stać się przyczyną pańskiej śmierci lub aresztowania.

- Będę milczał - obiecał Paige. - Wystarczy mi świadomość, ile narozrabiałem. I tak kiedyś zginę przez swoją ciekawość... Prawda, jest jeszcze jedna sprawa, o której nie wspomniałem.

- Mianowicie?

- Źle pan obliczył czas, jaki mamy do dyspozycji. Za dziesięć dni kończę urlop. To dość krótko, by stać się wykwalifikowanym ekologiem.

- Ufff... - jęknął Gunn. - Annę, bierz się do roboty.

Zniknął za drzwiami.

Paige spojrzał na dziewczynę. Przez chwilę stali w milczeniu, potem na ustach Annę pojawił się cień uśmiechu. Paige poczuł, że wstępują w niego nowe siły.

- Czy to prawda... co powiedziałeś? - spytała nieśmiało.

- Tak, choć zdałem sobie z tego sprawę dopiero wówczas, gdy zacząłem mówić. Przykro mi, że wybrałem niezbyt fortunną chwilę. Chciałem przeprosić za wczorajszą awanturę, a wyszło na to, że przysporzyłem ci dodatkowych kłopotów.

- Masz talent do wtykania nosa w nie swoje sprawy - odpowiedziała z uśmiechem. - W ciągu dwóch dni poznałeś najpilniej strzeżony sekret światowej nauki.

- Tyle że nadal nic nie wiem. Możesz mi o tym opowiedzieć? - Rozejrzał się po pomieszczeniu. - Nie ma podsłuchu?

Tym razem wybuchnęła głośnym śmiechem.

- Myślisz, że wdałabym się w kłótnię z Halem w pokoju naszpikowanym mikrofonami? Nie musisz się obawiać, co dzień przeprowadzamy staranną kontrolę. Skupię się na najważniejszych faktach, a ojciec zapozna cię ze szczegółami. Badania chorób nowotworowych to tylko część działalności koncernu. Zasięg doświadczeń jest o wiele szerszy. Szukamy odpowiedzi na zagadkę śmierci. Paige powoli opadł na stojące w pobliżu krzesło.

- Nie wierzę - wyszeptał po chwili.

- Wszyscy kiedyś rozumowali w ten sposób. Oto najlepszy dowód. - Wskazała gotycki napis nad drzwiami. - Wider den Tod ist kein Krautlein gewachsen: „Nie rosną zioła przeciw Śmierci”. Niemieccy zielarze byli przekonani, że takie jest prawo natury. Teraz uważamy to za kolejne wyzwanie. Gdzieś we wszechświecie i s tn i e j ą odpowiednie „zioła”; trzeba je tylko odnaleźć.

Doktor Abbott wyglądał na lekko przestraszonego wizytą obcego mężczyzny, lecz mimo wielu zajęć znalazł czas, by w ciągu jednego dnia wprowadzić Paige’a w szczegóły eksperymentu. Mówił jasno i zrozumiale. Następny dzień spędzili w laboratorium. Paige asystował przy doświadczeniach, choć jego praca polegała głównie na myciu probówek i przygotowywaniu roztworów. Z wolna zaczynał pojmować teorię, która legła u podstaw programu badań. W czasie kolacji z Annę postanowił wypróbować wartość swoich spostrzeżeń.

- Wszystko zależy od naszego sposobu myślenia zauważył. Dziewczyna słuchała jego wywodów z niekłamanym zainteresowaniem, choć nie potrafiła powstrzymać lekko drwiącego uśmiechu. - Co wywołuje aktywność antybiotyków? Jakie korzyści czerpią mikroorganizmy, które je produkują? Zakładamy, że komórka wydziela określony rodzaj antybiotyku, by zabić lub unieszkodliwić inną komórkę, lecz nigdy nie zdołaliśmy udowodnić, że właściwą zasługę należy przypisać środowisku, w którym rozwija się dany organizm. Innymi słowy: im większa rozmaitość, tym bezpieczniejszy „producent”.

- Uważaj na teleologię - ostrzegawczo wtrąciła Annę. - Mówisz orezultatach, nie o przyczynach działania.

- Zgoda. Lecz w tym miejscu docieramy do granic naszych rozważań. A gdyby tak odwrócić zagadnienie? Czym jest antybiotyk dla organizmu, który ginie pod wpływem jego działania? Oczywiście toksyną, trucizną. Są jednak bakterie mające szczególną odporność i właśnie te bakterie przez... Jak to ujął twój ojciec?... Przez klonowanie i selekcję mogą zdominować całą kolonię. Równie oczywisty jest fakt, że uodpornione komórki produkują jakiś rodzaj przeciwciała. Weźmy na przykład bakterię wydzielającą penicylinazę, czyli enzym niszczący penicylinę. Dla wspomnianej bakterii penicylina jest jadem, a penicylinaza - antytoksyną. Mam rację?

- Całkowicie. Mów dalej.

- Teraz dodajmy niezbity fakt, że penicylina i tetracyklina są nie tylko antybiotykami, czyli toksynami dla dużej ilości bakterii, lecz także antytoksynami. Oba leki neutralizują działanie substancji wywołujących tak zwaną rzucawkę w czasie zatrucia ciążowego. Tetracyklina jest środkiem o bardzo dużym zasięgu działania. Czy istnieje coś takiego jak antytoksyną o podobnych cechach? Czy rozmaite bakterie odporne na tetracyklinę czerpią swe właściwości z jednego źródła? Dziś wiemy, że odpowiedź na oba pytania brzmi „tak”. Odkryliśmy również inny typ antytoksyny, chroniący organizm przed działaniem wielu antybiotyków. Słyszałem, że jest to niemal dziewiczy obszar badań, wciąż czekający na swego Fleminga.

Ergo: należy znaleźć taki rodzaj przeciwciała, który pozwoli unieszkodliwić związki pojawiające się w ludzkim organizmie po zakończeniu jego rozwoju... i otrzymamy magiczny środek zwalczający degeneragę komorek oraz nowotwory. Poszukiwania prowadzone w laboratorium Pfitznera zostały uwieńczone pełnym sukcesem. Nowej substancji nadano nazwę askomycyny... Jak mi poszło? - zapytał, z niepokojem wstrzymując oddech.

- Cudownie. MacHinery będzie miał kłopoty ze zrozumieniem niektórych sformułowań, ale to dobrze. Musisz w jego oczach uchodzić za prawdziwego fachowca. Postaraj się mówić nieco rozwlekle, z większym namysłem. - Wyjęła puderniczkę i z uwagą popatrzyła w lusterko. - Walka z nowotworami stanowi tylko wstęp do właściwego zagadnienia. Opowiedz mi teraz o śmierci.

Paige wlepił w nią zdumione spojrzenie.

- Jeśli chcesz... - powiedział powoli. Annę siedziała z niewzruszoną miną. - Co prawda, twój ojciec stwierdził, że o tej części doświadczeń nie wiedzą nawet członkowie rządu... Nie zapomniałaś, że jesteśmy w restauracji?

Wyciągnęła puderniczkę w jego stronę i wówczas zobaczył, że domniemane lusterko było w rzeczywistości niewielkim ekranem, na którym połyskiwały jakieś cyfry. Odczyt plasował się w okolicach zera.

- Najbliższy mikrofon jest poza zasięgiem twojego głosu - oświadczyła Annę, po czym wsunęła „puderniczkę” do torebki. - Możesz mówić.

- Dobrze. Kiedyś poproszę cię o wyjaśnienie, dlaczego nie zachowałaś dostatecznej ostrożności podczas naszej pierwszej wspólnej kolacji. Na razie jestem zbyt pochłonięty udawaniem ekologa.

Zniżył głos.

- Badania nad przyczynami śmierci zostały zapoczątkowane w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim roku. Anatom nazwiskiem Lansing wykazał, że najmniejsze tkankowce, wrotki, posiadają w swych organizmach substancję powodującą proces starzenia. W trakcie dalszych doświadczeń udało mu się przedłużyć życie każdego pokolenia. Po pięćdziesięciu generacjach osiągnął stadium, w którym pojedynczy osobnik żył sto cztery dni, zamiast początkowych dwudziestu czterech. Wówczas odwrócił proces. Okazało się, że bezkręgowce pochodzące od najstarszych matek z każdą generacją żyły krócej. Pod koniec eksperymentu ginęły szybciej niż te, które przebywały w warunkach naturalnych.

- Teraz już wiesz, skąd wzięła się obecność niemowląt w naszym laboratorium - wtrąciła dziewczyna. Sierociniec przekazuje nam dzieci, których matkami są nieletnie dziewczęta. Im młodsi rodzice, tym lepiej.

- Nie musisz mi dokuczać, Annę. Poza tym uważam, że ta droga wiedzie w kolejny ślepy zaułek. „Hodowla” długowiecznych ludzi jest niepraktyczna. Dzieci mogą być co najwyżej poddane badaniom porównawczym na zawartość „toksyny śmierci” w krwiobiegu. Potrzebujemy konkretu: substancji zdolnej zahamować proces starzenia. Wiemy już, że każde zwierzę wielokomórkowe posiada w organizmie substancje powodujące stopniowe obumieranie tkanki. Wiemy, że jest to prosta, specyficzna substancja, całkowicie odmienna od tych wywołujących chorobę nowotworową. Wiemy wreszcie, że można ją zneutralizować. Zwierzę zaszczepione askomycyną staje się odporne na wszelkie odmiany raka, lecz mimo to zdycha w określonym wieku, bo w jego komórkach działa swoisty „zegar biologiczny” przekazany mu przez matkę w chwili narodzin wraz z odpowiednią ilością wspomnianego związku.

To, czego szukamy, nie jest antybiotykiem, czyli środkiem działającym „przeciw życiu”, lecz antyagatykiem, środkiem „przeciw śmierci”. Prowadzimy doświadczenia niejako na kredyt, ponieważ odkrycie askomycyny wyczerpuje warunki kontraktu zawartego z rządem i z chwilą gdy informacja o nowym leku zostanie podana do wiadomości publicznej, ustaną wszelkie dotaqe. Jeśli przeciągniemy sprawę dostatecznie długo, będziemy mieli dość funduszy, aby pomyślnie zakończyć poszukiwania antyagatyku.

- Brawo - powiedziała Annę. - Mówisz zupełnie jak mój ojciec. Zwróć szczególną uwagę na ostatni z poruszanych tematów i postaraj się zapamiętać, że nawet najmniejsza wzmianka o askomycynie może wzbudzić podejrzenia przedstawicieli rządu. Gdy dojdą do wniosku, że gramy na zwłokę, a ich dotacja jest wykorzystywana w bliżej nie określonym celu, rozpęta się prawdziwe piekło. Jesteśmy o krok od sukcesu i nie możemy przerwać doświadczeń. Nasza porażka będzie oznaczać porażkę całej ludzkości.

- Cel uświęca środki - mruknął Paige.

- W tym przypadku tak. Wiem, że w naszym społeczeństwie zasady „bezpieczeństwa i obrony” stały się formą kultu, lecz tym razem chodzi o przyszłość całej planety.

- Jakoś przeżyję - powiedział Paige.

Nie chodziło mu o tajemnicę, tylko o wyłudzanie pieniędzy od rządu, lecz nie miał zamiaru rozwijać tego zagadnienia. Nie wierzył w sekrety; szczególnie teraz, gdy naocznie poznał ich kruchość.

W ciągu następnych dwóch dni podczas pracy w laboratorium przekonał się, że program badań już dawno został poddany inwigilacji.



ROZDZIAŁ SZÓSTY

Jupiter V


Ci barbarzyńcy, których nie dzieli tradycyjna rywalizacja, z niezwykłą zaciętością walczą o żywność i przestrzeń. Ludzie nie darzą miłością swych bliźnich, jeśli wyznają odmienne ideały.

GEORGE SANTAYANA


Trzy żółte światła alarmu połyskiwały na długiej konsolecie w pomieszczeniu nadzoru. Spieszący na swoje stanowisko Helmuth obrzucił je przelotnym spojrzeniem. Panel dziewiąty. Jak zwykle. Tam, gdzie pracowała Eva Chavez.

Eva - mimo latynoskiego nazwiska, które od dawna straciło pierwotne znaczenie w mieszance ras i narodowości stanowiących populaq’ę Zachodu - była postawną blondynką z całej duszy oddaną budowie. Niestety, w sytuacjach wymagających rozwagi i opamiętania ogarniało ją przerażenie przed Wszechogarniającym Wszechświatem.

Helmuth sięgnął nad ramieniem dziewczyny, wcisną) klawisz sprowadzający ją do funkcji biernego obserwatora, po czym włożył hełm drugiego mechanika. Znalazł się w nowym, jeszcze nie ukończonym wnętrzu kesonu fundamentowego. Za ukośnymi ścianami wznosiły się wysokie na kilkaset metrów fale wrzącego wodoru. Fale, których spienione grzbiety nigdy nie opadały, lecz były odrywane w postaci strumienia pary.

W górnej części pomieszczenia, na północnej ścianie widniała bladopomaranczowa plama z wolna pełznąca w stronę podstawy najbliższego węzła. Kataliza...

Lub rak. Helmuth częściej używał tego drugiego określenia. Na drapieżnej, gigantycznej planecie-potworze nawet niewielka ilość węglanu wapnia stanowiła śmiertelne zagrożenie, choć dwa wieki temu ten sam węglan był wykorzystywany na Ziemi do produkcji acetylenu stosowanego w lampach gazowych. Wicher, wiejący na Jowiszu z oszałamiającą prędkością, wciskał cząsteczki soli w każdą napotkaną przeszkodę. Pod ciśnieniem dziesięciu milionów atmosfer oraz w obecości katalizatora sodowego lód używany do budowy Mostu reagował z amoniakiem oraz dwutlenkiem węgla, tworząc proteinowy związek, co powodowało gwałtownie postępujący rozpad substancji wyjściowych:


Helmuth przez chwilę obserwował zjawisko. Most stanął właśnie po to, by dać ludziom możliwość studiowania tak niecodziennych przypadków. Na Ziemi podobna narośl byłaby porowatą masą, twardą niczym róg nosorożca... o ile w ogóle mogłaby powstać. Tu, gdzie siła ciążenia niemal trzykrotnie przekraczała ziemską, cząsteczki układały się w porządku właściwym dla związków alifatycznych, lecz miały strukturę heksagonalną, charakterystyczną dla związków aromatycznych. Długa oś łańcucha powodowała, że substancja przypominała grafit, atomy wapnia i siarki porzucały jeden atom węgla, by z nadzieją uchwycić się następnego lub tworzyły dość dziwne wiązanie dwusiarczkowe przypominające cystynę...

Porównanie z nowotworem okazało się całkiem trafne. Substancja była bliska endemicznej formie życia, która mogła się rozwijać wyłącznie w warunkach panujących na Jowiszu. Rosła, pobierała pokarm, rozmnażała się i miała budowę zbliżoną do niektórych ziemskich drobnoustrojów, takich jak wirus choroby mozaikowej tytoniu. Oczywiście w odróżnieniu od normalnej komórki powiększała swą objętość, przez narastanie, niczym martwy kryształ - choć wirusy też potrafiły tego dokonać, przynajmniej in vitro.

Mimo swej niezwykłości twór był niepożądanym zjawiskiem na budowie największego przedsięwzięcia ludzkiej myśli technicznej. Być może stanowił właściwy składnik organizmu jakiejś zenoidalnej* [* Termin używany dla określenia niektórych zjawisk występujących na Jowiszu, utworzony od greckiego imienia tego samego boga Zeus, w dopełniaczu Zenon.] meduzy, lecz we wnętrzu kesonu stawał się chorobotwórczym liszajem.

Na skraju plamy pracował niewielki mechanizm, który zdrapywał warstwę aminokwasu i okładał „ranę” świeżym lodem, co w niczym nie zakłócało przebiegu reakcji. Prawdziwym źródłem kłopotów nie był pylisty węglan wapnia, który do granic możliwości przesycał atmosferę, lecz niewielka ilość cząsteczek sodu występująca wyłącznie w roli katalizatora. Automat działał zbyt wolno, by nadążyć za postępującym dziełem zniszczenia.

Nałożenie nowej warstwy lodu niczego nie załatwiało. Obciążony konstrukgą keson w ciągu niecałej godziny roztopiłby się niczym kostka masła rzucona na rozgrzaną patelnię.

Helmuth odsunął na bok mechanizm czyszczący. Zaryzykować wiercenie? Nie. Cząteczki metalu były zbyt małe i zbyt głęboko osadzone w lodowej ścianie. W dodatku nie wiedział, gdzie ich szukać.

Pospiesznie wezwał dwa „krety”, które pracowały na dole, gdzie nieprzerwane pasmo wybuchów torowało kesonowi drogę przez górne warstwy niepewnej „gleby” Jowisza. Skierował ślepe maszyny wprost na nowotwór.

Plama sięgała już trzydzieści metrów w głąb lodu. Helmuth bez wahania nakrył dłonią czerwony przycisk.

Z umieszczonych na „kretach” miotaczy strzeliły niewidzialne, niszczące promienie. W ścianie kesonu pojawiła się dziura.

Najbliższy węzeł się odkształcił. Początkowo stawiał opór, lecz po chwili wygiął się jeszcze bardziej. Nagle uwolniony z zamocowań, wirując poleciał w czarną otchłań. W świetle błyskawic wyglądał niczym olbrzymi nietoperz szybujący z połamanymi skrzydłami we wnętrzu cyklonu.

Mechanizm naprawczy zaczął wpełniać lodem spód otworu. Helmuth polecił otoczyć rusztowaniem miejsce zniszczenia i wstawić nowy węzeł. Taka naprawa musiała trochę potrwać. Patrzył, jak ciąg powietrza odrywa kawałki zmarzliny od poszarpanych krawędzi ściany. Po chwili upewnił się, że kataliza ustała, i poczuł nagłe, przedwczesne zmęczenie. Zdjął hełm.

Ze zdziwieniem stwierdził, że ładna twarz Evy była wykrzywiona wściekłością.

- Chciałeś wysadzić całą konstrukcję? - syknęła dziewczyna. - Od dawna szukasz pretekstu, żeby to zrobić!

Odwrócił głowę całkiem zbity z tropu. Jeszcze gorzej. Zza szyb iluminatora połyskiwała gigantyczna tarcza Jowisza.

Helmuth, Eva, Charity... Wszyscy członkowie załogi stawali się niewolnikami olbrzymiej planety. Leniwa egzystencja, jaką prowadzili na księżycu numer pięć*, w niczym nie przystawała do czterech godzin spędzanych na Moście. Każdy nowy dzień wciągał ich dryfujące umysły coraz głębiej w piekielną czeluść.

Nie było na to rady. Dla osób przebywających w bazie widok Jowisza przesłaniającego cztery piąte nieboskłonu stawał się swoistą obsesją, powodującą wrażenie gwałtownego spadania ku skłębionej mieszaninie trujących gazów. Coraz szybciej, i szybciej...

- Nie mam zamiaru niczego niszczyć. - W głosie Helmutha brzmiało znużenie. - Wbij sobie do głowy, że chcę, aby nasze doświadczenia zakończyły się pomyślnie, choć mam tyle rozumu, by zdawać sobie sprawę z beznadziejności naszych dalekich od kompetencji poczynań. Przypuszczałaś, że ta plama zgnilizny po prostu zniknie, jeśli ją posypać szczyptą śniegu? Nie przyszło ci na myśl...

* W polskiej literaturze astronomicznej najbliższy (choć oznaczony numerem piątym) księżyc Jowisza nosi nazwę Amaltea (por. „Astronomia popularna”, Warszawa 1972, str. 26-27), lecz w tłumaczeniu zachowano określenie „Jupiter V” traktując je jako rtazwę bazy (przyp. tłumacza).

Kilka twarzy skrytych za matowymi szybami hełmów obróciło się bezwiednie w stronę głosu. Helmuth umilkł; w centrum kontrolnym obowiązywał niepisany zakaz prowadzenia głośnych rozmów zakłócających przebieg pracy. Ruchem dłoni nakazał Evie powrót do konsolety.

Posłusznie spełniła polecenie, choć jej nadąsana mina i lekko wydęte usta wyraźnie świadczyły o tym, iż podejrzewała, że Helmuth tylko dlatego przerwał dyskusję, by mieć ostatnie słowo.

Mężczyzna podszedł do grubej kolumny stojącej pośrodku pomieszczenia i po spiralnych schodkach wspiął się do własnej kabiny. Już czuł na skroniach dokuczliwy ciężar hełmu.

Fotel głównego operatora zajmował Charity Dillon.

Helmuth obrzucił inżyniera uważnym spojrzeniem.Charity oczywiście nie zauważył jego przybycia. Każdy pracownik musiał posiąść umiejętność całkowitego „wyciszenia” świadomości, musiał nauczyć się zachowania czujności zmysłów, które rejestrowały przebieg wydarzeń odległych o setki tysięcy kilometrów.

Helmuth patrzył w milczeniu, jak szczupłe, białe dłonie Dillona z niezachwianą pewnością poruszały się po klawiaturze. Inżynier kończył przegląd całej konstrukcji - nie tylko nawierzchni, lecz także dźwigarów, przęseł, przyczółków i Bóg wie czego jeszcze. Połyskujące światełka czujników wskazywały, że zaktywizował niemal połowę elektronicznych „oczu”. Musiał pracować przez całą noc; na pewno zasiadł do konsolety wtedy, gdy poprzednia zmiana udała się na spoczynek.

Dlaczego?

Helmuth z nagłym niepokojem zerknął na kabel łączący hełm operatora przybywającego w tej kabinie z urządzeniem umożliwiającym bezpośrednią łączność z innymi pracownikami.

Komunikator był włączony.

Dillon westchnął głośno, ściągnął hełm i odwrócił głowę.

- Cześć, Bob - powiedział. - Wiesz, co jest zabawnego w tej pracy? Nic nie widzisz, nic nie słyszysz, lecz gdy ktoś stanie z tyłu, czujesz dziwny ucisk między łopatkami. Postrzeganie pozazmysłowe. Zdarzyło ci się to kiedyś?

- Nawet dość często. Dlaczego wybrałeś się na tak długą przechadzkę?

- Spodziewam się inspekcji - odparł Dillon. Wyraz jego oczu wskazywał, że mówi zupełnie szczerze. - Dwaj członkowie Senatu zamierzają sprawdzić, czy nie zmarnowaliśmy rządowej dotacji w wysokości ośmiu miliardów dolarów. Chciałem się upewnić, czy zastaną wszystko w porządku.

- Rozumiem - mruknął Helmuth. - Od pięciu lat nikt tu nie zaglądał.

- Mniej więcej. Co to był za wybuch na dolnym poziomie? Ktoś, na pewno ty, sądząc po drastycznych metodach, wybawił Evę z niezłej opresji. Słyszałem przez komunikator, jak cię oskarżała o próbę sabotażu. Trochę przesadziła, ale... o co właściwie poszło?

Dillon nie należał do ludzi lubiących zabawę w kotka i myszkę ze swymi pracownikami. Na jego twarzy pojawiła się troska, lecz Helmuth mimo wszystko postanowił zachować ostrożność.

- Eva była w nie najlepszym humorze. Wszyscy na swój sposób mamy świra z powodu Jowisza. Uznałem, że jej metoda walki z katalizą nie jest właściwa; ot, mała różnica poglądów. Skorzystałem zatem z przywileju, jaki mi daje stanowisko, i załatwiłem sprawę po swojemu. Koniec.

- Taka „różnica poglądów” może nas sporo kosztować, Bob. Nie lubię się wymądrzać, lecz jeśli dojdzie do podobnej sytuacji w obecności członków komisji...

- Rachunek jest prosty - wtrącił Helmuth. - Albo zapłacą dziesięć tysięcy ekstra za wymianę węzła i naprawę ściany kesonu, albo stracimy cały keson i jedną trzecią Mostu.

- Prawda. Masz rację - odparł Dillon. - Taki argument powinien dotrzeć do senatorów, choć z drugiej strony... nie możemy wykorzystywać go zbyt często. Zwalniam fotel; wracaj do pracy. Jak będziesz miał czas, sprawdź parę punktów, które pominąłem.

Wstał. Widać było, że coś go dręczy. Nieoczekiwanie zaczął mówić:

- Bob, od wielu dni usiłuję zrozumieć, co się z tobą dzieje. Ze słów Evy można wnioskować, że wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że to coś niedobrego. Ja... ja... Moim zdaniem, pesymizm może źle wpłynąć na załogę. Nie chcę, żeby zaczęli lekceważyć swoją pracę. Wiem... Wiem, że jesteś znakomitym fachowcem i harujesz w pocie czoła niezależnie od tego, co myślisz... ale... twój otwarcie negatywny stosunek do Mostu przysparza ci złych opinii. Może powinieneś odpocząć. Wziąć urlop. Tydzień na Ganimedzie czy coś takiego... Jesteś moim najlepszym pracownikiem, Bob. Nie chcę, żeby zastąpił cię ktoś inny.

- To groźba? - półgłosem spytał Helmuth.

- Nie. Nie pozwolę ci odejść, póki zachowasz choć krztynę rozsądku, a twoje lęki dobitnie świadczą o tym, że wciąż jesteś przy zdrowych zmysłach. Wiesz dobrze, że tylko rozumni ludzie powątpiewają w swój rozsądek.

- Błąd w myśleniu, Charity. Większość psychoz zaczyna się od zwykłej depresji, której nie można zwalczyć.

Dillon wykonał ruch dłonią, jakby odganiał niebezpieczny temat.

- Powtarzam: nie mam zamiaru ci grozić. Przeciwnie, chcę zrobić wszystko, żebyś mógł pozostać na swoim stanowisku. Ale moje kompetencje obejmują jedynie obszar Jupitera V i Mostu. Mam nad sobą urzędników z Ganimeda, jeszcze wyższych urzędników z Waszyngtonu oraz inspekcję. Dlaczego nie chcesz spojrzeć na jaśniejszą stronę zagadnienia? Jeśli masz dość Mostu, pomyśl o pieniądzach, które płyną na twoje konto za każdą godzinę pracy. O innych, zwykłych mostach i statkach, które zbudujesz po powrocie na Ziemię. To ty będziesz wówczas dyktować warunki, w każdym przedsiębiorstwie witany słowami: „Mamy przed sobą człowieka, który wzniósł Most na Jowiszu!”

Zarumieniona twarz inżyniera wyrażała entuzjazm zmieszany z zakłopotaniem. Helmuth uśmiechnął się.

- Spróbuję o tym pamiętać, Charity. I pójdę na urlop w odpowiednim czasie. Kiedy nastąpi najazd senatorów?

- Trudno powiedzieć. Przybyli na Ganimeda bez zapowiedzi, bezpośrednio z Waszyngtonu. Zatrzymali się tam tylko na chwilę, lecz podejrzewam, że przed przylotem do nas odwiedzą Kalisto. Ich statek jest wyposażony w nowe urządzenie, umożliwiające podróż szybszą niż tradycyjnymi środkami transportu...

Helmuth poczuł gwałtowny skurcz żołądka. Lodowate palce strachu zaczęły pełznąć mu wzdłuż kręgosłupa; wróciły wspomnienia nocnych koszmarów.

- Nowe... urządzenie? - powtórzył jak echo. Starał się mówić rzeczowym, pozbawionym emocji tonem. Wiesz na ten temat coś więcej?

- Nooo... tak, lecz wolałbym milczeć, dopóki...

- Charity, siedzimy na złomku zwietrzałej skały, na którym nie znajdziesz ani śladu rosyjskiego szpiega. Zasady „bezpieczeństwa” są pomysłem idioty. Powiedz mi to teraz i zaoszczędź kłopotliwej rozmowy z senatorami. Powiedz mi chociaż to, o czym obaj dobrze wiemy: odkryto antygrawitację, prawda?

Jedno słowo Dillona i koszmar stanie się rzeczywistością.

- Tak - skinął głową inżynier. - Jak się domyśliłeś? Rzecz jasna nie jest to jeszcze właściwy ekran grawitacyjny, lecz z moich informacji wynika, że badania idą we właściwym kierunku. Czekaliśmy tak długo na spełnienie naszych marzeń... - przerwał. - Prawda, jesteś ostatnim człowiekiem na świecie, który mógłby być dumny z tego osiągnięcia. Wkrótce podam ci dokładną datę inspekcji. Czy mógłbyś do tego czasu przemyśleć dzisiejszą rozmowę?

- Oczywiście. - Helmuth zajął miejsce przed konsoletą.

- Dzięki. Jeśli chodzi o ciebie, potrafię się cieszyć nawet z najmniejszych zwycięstw. Dobrej zmiany, Bob.

- Dobrej zmiany, Charity.



ROZDZIAŁ SIÓDMY

Nowy Jork


Gdy Nietsche po raz pierwszy opisał „przewartościowanie obowiązujących wartości”, moraliści naszego wieku odkryli wreszcie właściwą definicję zasad postępowania. Przewartościowanie obowiązujących wartości jest podstawową cechą każdej cywilizacji; jest początkiem Cywilizacji, która zmienia formę zastanej Kultury, usiłuje odczytać ją na nowo i praktykować w odmienny sposób.

OSWALD SPENGLER


Szczególna zdolność Paige’a, który potrafił dodać dwa do dwóch i otrzymać dwadzieścia dwa, pozwoliła mu odkryć obecność szpiega. Facet tak nie pasował do otoczenia, że aż dziw brał, iż nikt do tej pory nie zwrócił na niego uwagi. Należał co prawda do sporej grupy laborantów pracujących w głównym budynku, lecz jego zwyczaj robienia notatek na wewnętrznej stronie fartucha oraz niezwykła czujność, z jaką opuszczał wieczorem gmach koncernu, już dawno powinny wbudzić podejrzenia.

Zdaniem Paige’a był to najlepszy przykład na poparcie twierdzenia, iż metody bezpieczeństwa preferowane przez Waszyngton stwarzają ludziom naprawdę niebezpiecznym wiele okazji do pozostawienia w bezpiecznym cieniu. Wśród naukowców i pracowników laboratorium panowała swoista „zmowa milczenia”, zabraniająca wszelkich form donosicielstwa, co w równym stopniu chroniło niewinnych, jak winnych oraz świadczyło o głębokim braku zaufania do wymiaru sprawiedliwości.

Paige początkowo nie miał pojęcia, co zrobić z ptaszkiem, którego miał w garści. Po dniu, w którym nastąpił istotny postęp w badaniach, z żalem zrezygnował ze spędzenia wieczoru w towarzystwie Annę i postanowił ruszyć tropem szpiega. Był pewien, że fałszywy laborant zechce powiadomić swych mocodawców o najnowszych wynikach doświadczeń.

Zdanie okazało się łatwiejsze, niż przypuszczał. Śledzony mężczyzna miał nawyk ciągłego spoglądania przez ramię, co ułatwiało odnalezienie go nawet w dużym tłumie i ze sporej odległości. Wsiadł do pociągu zdążającego do Hoboken. Na stacji końcowej wypożyczył skuter i ruszył w stronę Seacaucus, miasteczka położonego na skrzyżowaniu kilku autostrad. Paige nie stracił go z oczu ani przez chwilę.

Pierwsze kłopoty zaczęły się tuż za granicami osady. W miejscu gdzie autostrada numer czterdzieści sześć przecinała drogę wiodącą do Tunelu Lincolna, powstało tymczasowe osiedle Wyznawców. W przyczepach campingowych mieszkało trzysta tysięcy osób - niemal połowa siedmiusettysięcznej grupy, która przybyła do Nowego Jorku na dwutygodniowe obrzędy związane ze świętem Zmartwychwstania. Paige zauważył kilka pojazdów z tablicami rejestracyjnymi odległej o kilka tysięcy kilometrów Erytrei.

Osiedle na kółkach zajmowało większy obszar niż jakiekolwiek pobliskie miasto, z wyjątkiem Passaic. Posiadało kilka supermaketów rzęsiście oświetlonych mimo późnej pory i tę samą liczbę publicznych pralni otwartych przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Do dyspozycji wiernych pozostawało także niemal sto łaźni oraz trzysta sześćdziesiąt toalet. Paige doliczył się dziesięciu barów szybkiej obsługi i dwudziestu stoisk z hamburgerami. Zatrzymał się przy jednym, żeby kupić „teksaską parówkę” długość przedramienia, pokrytą musztardą, sosem, kiszoną kapustą, przyprawą z kukurydzy i piccalilli. Zobaczył także dziesięć okazałych namiotów szpitalnych, z których każdy mógł z powodzeniem pełnić rolę cyrku; po zjedzeniu parówki zaczął się domyślać, co było powodem ich rozmiarów.

Liczba przyczep mieszkalnych sięgała sześćdziesięciu tysięcy - od prostej dwukółki do błyszczącego chromem packarda. Na szczęście oświetlenie funkcjonowało bez zarzutu, a ponieważ wszyscy uczestnicy zjazdu byli Wyznawcami, nikt nie zawracał sobie głowy ustawianiem pułapek i robotów-kaznodziei. Mężczyzna śledzony przez Paige’a kilkakrotnie usiłował zmylić ślad, zawracał i krążył, lecz w końcu zniknął w pokaźnej przyczepie z łotewską rejestracją. Po półgodzinie - dokładnie o drugiej w nocy - nad dachem pojazdu ukazała się gruba jak nadgarstek dorosłego mężczyzny antena nadajnika.

Reszta należy do FBI - pomyślał ponuro Paige, na powrót dosiadając wynajętego skutera.

Ale co miał im powiedzieć? Istniało co najmniej tuzin powodów, by on sam trzymał się z dala od agentów Federalnego Biura Śledczego. Podjęcie dochodzenia oznaczało ujawnienie doświadczeń związanych z poszukiwaniem antyagatyku i nadużycie zaufania, którym - z pewnymi oporami - obdarzyli go Gunn i Annę. Z drugiej strony, brak odpowiednich działań mógł doprowadzić do przejęcia technologii produkq’i leku przez Rosjan, co nasuwało nieuchronne pytanie o zasady lojalności i wierności wobec własnego kraju... oraz mogło wzbudzić podejrzenia MacHinery’ego.

Nim nastał świt, Paige znalazł właściwe rozwiązanie. Po skończonej pracy przeszukał szafkę domniemanego szpiega i odkrył niezbite dowody na potwierdzenie swych podejrzeń. Agent musiał być niezłym idiotą, skoro niemal na wierzchu trzymał mikrofilmy, negatywy, informacje zakodowane w sposób tak prymitywny, że przypominały szyfr używany przez Toma Mixa w dawnych westernach, oraz kilkanaście zdjęć przedstawiających krok po kroku drogę do osiedla Wyznawców. Nie brakowało nawet fotografii uwieczniającej przyczepę z nadajnikiem. Paige zamknął teczkę, po czym pomaszerował wprost do gabinetu Gunna i złożył na kolana wiceprezesa plik dokumentów.

- Boże... - jęknął Gunn. - Pułkowniku Russell, pańska ciekawość posiada wszelkie symptomy choroby, wobec której koncern Pfitznera jest całkowicie bezradny.

- To nie ma nic wspólnego z ciekawością. Jak pan widzi, ten facet to amator. Partyjny aktywista, raczej współczesny Rosenberg niż dobrze opłacany agent. Zostawił za sobą ślad widoczny jak na świeżym śniegu.

- Tak, to prawda, jest wyjątkowo nieostrożny zgodził się Gunn. - Już o nim słyszałem. Prawdę mówiąc, kilkakrotnie musieliśmy go chronić przed skutkami jego własnej niefrasobliwości.

- Dlaczego? - spytał ze zdumieniem Paige. Osłaniacie szpiega?

- Tak naskazują wymogi chwili - powiedział Gunn. - Skandal w laboratorium mógłby spowodować natychmiastowe przerwanie doświadczeń. Wcześniej czy później złożymy odpowiedni raport, a wówczas wszelkie materiały, łącznie ze zdobytymi przez pana, będą miały istotne znaczenie. Ale na razie nie ma pośpiechu.

- Nie ma pośpiechu?!

- Owszem - padła odpowiedź. - Informacje uzyskane przez szpiega są bezwartościowe. Gdy w pełni poznamy formułę leku...

- Metoda produkcji przestanie być tajemnicą! wtrącił Paige. - Doktor Agnew wspomniał mi, że pierwszy lepszy chemik może dokonać odpowiedniej analizy.

- Owszem... - mruknął Gunn. - Przemyślę pańskie słowa, pułkowniku. Proszę się nie martwić. Jeśli sprawy przybiorą zły obrót, podejmiemy właściwe kroki.

Rozmowa dobiegła końca. Słaba rekompensata za nieprzespaną noc i dwie opuszczone randki - pomyślał Paige. Niełatwo mu było zapomnieć o własnym bezpieczeństwie i obowiązkach oficera, lecz mimo to uznał, że najważniejsze jest dobro programu badań. W czasie spotkania z Annę dał upust swemu rozżaleniu.

- Uspokój się - powiedziała dziewczyna. - Wpadniesz w depresję, jeśli wciąż będziesz łączył naukę z polityką. Nasz sukces wywoła największą polityczną eksplozję w historii świata. Lepiej trzymaj się od tego z daleka.

- Obawiam się, że to niemożliwe - z uporem stwierdził Paige. - Już zaszedłem zbyt daleko, by się wycofać. Tolerowanie działalności szpiegowskiej nie ma nic wspólnego z polityką. To zdrada. Z rozmysłem zakładacie swoim pracownikom pętlę na szyję.

- Nieprawda. Paige, nasz program skierowany jest do wszystkich: do mężczyzn, kobiet i dzieci przebywających na Ziemi i w kosmosie. Zupełnie przypadkowo powstał akurat na Zachodzie. Praca w laboratorium Pfitznera jest w tym samym stopniu antyzachodnia co antyrosyjska. Chcemy ocalić od śmierci miliony istnień, nie tylko żołnierzy należących do jednego lub drugiego paktu militarnego. Nie obchodzi nas, kto zdobędzie formułę; jest dostępna dla wszystkich.

- Gunn wie o tym?

- To decyzja zarządu. Hal mógł być jednym z inicjatorów pomysłu, choć nie twierdzę, że działał wyłącznie z pobudek humanitarnych. Wiesz, co się stanie, kiedy dostępny jedynie w ograniczonych ilościach lek przeciw śmierci dotrze do krajów objętych totalitaryzmem? Wyobrażasz sobie, jak wewnętrzna walka o władzę osłabi ich pozycję w skali światowej? Jestem przekonana, że Hal rozumuje właśnie w ten sposób.

- W odróżnieniu od ciebie - mruknął ponuro.

- W odróżnieniu ode mnie. Paige, wystarczy mi świadomość przemian, jakie nastąpią w naszym własnym społeczeństwie! Pomyśl choć przez chwilę o ludziach, którzy pokładają nadzieję w religii. Po co „żyć wiecznie w Królestwie Niebieskim”, skoro nie trzeba porzucać ziemskiego? Spójrz na Wyznawców. Są przekonani o nieomylności Biblii i co roku usiłują na nowo odczytać jej słowa. Nasze doświadczenia dobiegną końca jeszcze przed zakończeniem Roku Bożego. Znasz hasło Wyznawców? „Lud pełen wiary nie lęka się śmierci”. Co stanie się z tą „wiarą”, gdy zginie strach przed nieubłaganym końcem życia?

To tylko początek. Pomyśl o towarzystwach ubezpieczeniowych. O systemie bankowości. Przypomnij sobie starą powieść Wellsa... chyba pod tytułem „Gdy śpiący się zbudzi”... Opisywała historię człowieka, który żył dostatecznie długo, by jego oszczędności zdominowały całą strukturę finansową światowej gospodarki. Teraz w podobnej sytuacji znajdzie się każdy, kto będzie miał dość pieniędzy i cierpliwości. Pomyśl o problemach z sukcesją i prawem do spadku. Paige, to będzie ogromna rewolucja społeczna, której prawdziwych skutków nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Pochłonięci naszymi sprawami, nawet nie zapytamy, co się dzieje na Kremlu.

- Uważam, że i tak przejawiasz przesadną troskę o interes Kremla... albo o to, co Kreml uznaje za swój interes... - oschle odparł Paige. - Lepiej zachować sekret, niż świadomie dopuszczać do przecieku informacji.

- Znów się mylisz - powiedziała Annę. - Nie da się utrzymać w tajemnicy praw natury. Myśl, że jakiś cel jest w zasięgu ręki, stanowi dla naukowca połowę sukcesu. Jeśli mu powiesz, że można zwalczyć śmierć, nie ustanie w wysiłkach, póki nie odkryje właściwego sposobu. Tak zwany „know-how”, wokół którego robimy tyle szumu, stanowi mało znaczący fragment badań... i nie ma wpływu na podstawową część zagadnienia.

- Nie rozumiem.

- Wróćmy na chwilę do pierwszej bomby atomowej. Jedynym sposobem na powstrzymanie wyścigu zbrojeń była całkowita rezygnacja z projektu, nawet z wybuchów próbnych. Z chwilą gdy ogłosiliśmy światu, że bomba istnieje, a zrobiliśmy to z udziałem setek tysięcy mieszkańców Hiroszimy, drzwi do sekretu stanęły otworem. Tajny raport Smytha zawierał tylko jedną istotną informację: opis postępowania z prętami uranu podczas wkładania ich do powłoki ochronnej. Główny problem konstruktorów okazał się w rzeczywistości problemem technicznym możliwym do rozwiązania w ciągu roku.

Sęk w tym, że wszelkie tajemnice hamują rozwój nauki. Nie pozwalają, by inni badacze wzięli udział w rozwiązaniu danego zagadnienia. Idźmy dalej. Jeśli chcesz zmienić, wykorzystać lub tylko zrozumieć prawa natury, nie możesz działać samotnie. Zginiesz, jeśli będziesz próbował zachować posiadane informacje wyłącznie dla siebie.

Pozwól, że cię o coś spytam, Paige. Czy Rosjanie nie powinni mieć chwilowej szansy życia bez antyagatyku? Lek spowoduje więcej zamieszania na Zachodzie niż na Wschodzie. Przeciętny mieszkaniec Rosji nie zdobędzie ani majątku, ani władzy nawet po osiągnięciu nieśmiertelności. Jeśli wystartujemy ze Wschodem ku nowej epoce, postawi to Zachód w niekorzystnej sytuacji... przerwała na chwilę. - Jeśli udostępnimy preparat tylko mieszkańcom Zachodu, też dokonamy sobotażu wymierzonego w naszą własną cywilizację, ale bez wciągania w to Rosji. Spróbuj to przemyśleć.

Paige doszedł do wniosku, że obraz nakreślony przez dziewczynę jest nieco mętny. Wyczuwał w tym rękę Gunna. Postać „wiceprezesa do spraw eksportu” jawiła mu się w zupełnie nowych kształtach.

- Co ci mam powiedzieć? - mruknął z niechęcią. Im dłużej przebywam z tobą, tym głębiej wpadam w kłopoty. Najpierw usiłowałem oszukać FBI, teraz mam dostęp do informacji, o których istnieniu nie powinienem nic wiedzieć... na koniec przyjdzie mi uczestniczyć w przestępstwie pierwszego stopnia. Czasem mam wrażenie, że mój udział w całej sprawie był z góry zaplanowany.

- Pierwszy ruch należał do ciebie.

- Nie zaprzeczam - odparł. - Ale z twojej odpowiedzi wynika, że rozmyślnie wciągnęłaś mnie w pułapkę.

- To prawda. Myślałam, że wcześniej dojdziesz do tego wniosku. Nie próbuj pytać o powody. Nie mogę ci nic powiedzieć. Znajdziesz odpowiedź sam. Już niedługo.

- Ty i Gunn...

- Nie. Hal nie ma z tym nic wspólnego. Wyraził jedynie zgodę na mój pomysł, choć właściwa decyzja została podjęta o wiele wyżej.

- Bez najmniejszych skrupułów ingerujecie w losy postronnych obserwatorów. - Paige mówił przez zaciśnięte zęby, niemal nie poruszając ustami. - Koncern Pfitznera znalazł się w rękach idealistów, którzy nie cofną się przed niczym, żeby dowieść własnych racji.

- Można to tak określić - westchnęła Annę.


ROZDZIAŁ ÓSMY

Jupiter V


Brak nowych, zaskakujących elementów w zachowaniu jednostki świadczy o zaniku inteligencji.

C. E. COGHILL


Helmuth nie czul się śpiący; miał poważne powody do niepokoju. Po skończonej pracy wrócił do kabiny mieszkalnej i zasiadł przed pulpitem czytelniczym. Na wmontowanym w ścianę ekranie pojawił się tekst książki zapisanej na mikrofilmie. Wyrazy przesuwały się z prędkością dopasowaną do szybkości czytania, a w zasięgu ręki stał nie rozpieczętowany od kilku tygodni zapas alkoholu i papierosów.

Mężczyzna odchylił głowę i przymknął powieki. Nawet nie spojrzał na tekst, który posłusznie zamarł na zdaniu, na którym ostatnio przerwał czytanie. Słuchał radia.

W obszarze Jowisza pracowało wiele prywatnych nadajników. Duży zapas mocy, brak zakłóceń oraz całkowita nieobecność komercyjnych stacji radiowych sprzyjały rozwojowi tej formy łączności, tym bardziej że niemal wszystkim „mieszkańcom” kosmosu towarzyszyło dokuczliwe poczucie osamotnienia.

- ...kto wie coś bliższego o wizycie senatorów? Doktor Barth opisał w swym sprawozdaniu odkrycie skamieniałych śladów roślinności. Może przyjechali to sprawdzić?

- Przede wszystkim chcą się spotkać z obsługą Mostu. - Silny głos, płynący z nadajnika dużej mocy. Bez wątpienia Sweeney. Z Ganimeda. - Nie podniecajcie się, chłopcy. Rządowi przylatują tu tylko we własnym interesie. Nic ich nie obchodzą kamyki, na których siedzimy. Za trzy dni się wyniosą.

Na Kalisto spędzili tylko jeden wieczór - pomyślał ponuro Helmuth.

- To ty, Sweeney? Kto dziś siedzi na Moście?

- Dillon ma dyżur - odparł inny głos. - Spróbuj złapać Helmutha.

- Helmuth! Helmuth, stary sukinsynu! Obudź się!

- Bob, złaź z łóżka. Wszyscy mają szampański nastrój, przyda im się trochę smęcenia.

Helmuth powoli wyciągnął dłoń w stronę mikrofonu przyczepionego do poręczy fotela. Nim zdążył się odezwać, usłyszał szelest otwieranych drzwi.

Weszła Eva.

- Bob, chciałam ci coś powiedzieć.

- Zmienił głos! - wrzasnął operator z Kalisto. Sweeney, zapytaj go, co pije.

Wyłączył radio. Eva miała na sobie świeży kombinezon - na Jupiterze V nie używano innych ubrań i wyglądała na nieco zakłopotaną. Dlaczego nie spała? Powinna solidnie wypocząć przed kolejną zmianą. Światło padające z korytarza połyskiwało w jej włosach. W czasie pracy niczym nie wyróżniała się z grupy otaczających ją mężczyzn, lecz teraz przypominała Helmuthowi tę samą dziewczynę, która niegdyś co noc spoczywała w jego w ramionach. Dawne dzieje... Most zniszczył rozkwitające uczucie. Nie było czego wspominać.

- Wejdź - powiedział. - Chcesz drinka? Sok cytrynowy, cukier i resztę znajdziesz w szafce... Wiesz, gdzie szukać. Zostało jeszcze kilka puszek.

Dziewczyna zamknęła drzwi i przysiadła na skraju łóżka. Zrobiła to niemal z wdziękiem, lecz z jej ruchów emanowała determinacja, świadcząca o tym, że Eva właśnie podjęła decyzję, iż z jakiś istotnych powodów zrobi coś głupiego.

- Nie będę piła - powiedziała. - Ostatni przydział zwróciłam do magazynu. Masz w tym swoją zasługę, bo zobaczyłam, co może stać się z człowiekiem ulegającym podszeptom wyobraźni.

- Przestań prawić kazania, Evito. Wiem, jesteś w pełni przygotowana do przejścia na wyższy, kosmiczny stopień egzystencji, ale nie zapominaj o własnym metabolizmie. Nie potrzebujesz niewielkiej ilości witamin?

- Usiłujesz grać rolę mentora? Alkohol nie zawiera witamin, a ja nie mam ochoty rozmawiać na ten temat. Przyszłam zawiadomić cię o czymś, co moim zdaniem powinieneś wiedzieć.

- To znaczy?

- Chcę mieć dziecko.

Helmuth wybuchnął głośnym, histerycznym śmiechem. Bez przerwy chichocząc zwinął się w fotelu. Na ściennym ekranie widniała czerwona strzałka wskazująca zdanie, na którym przerwał lekturę. Eva pospiesznie zerknęła w tamtą stronę, lecz obraz przygasł i znikną).

- Kobiety! - wykrztusił Helmuth. Z trudem łapał oddech. - Evito, tylko ty potrafisz przywrócić mi dobry humor. Widzę, że żadne okoliczności nie mogą zmienić ludzkiej natury.

- A muszą? - spytała podejrzliwie. - Nie rozumiem powodów twojej wesołości. Czy kobieta nie powinna chcieć mieć dziecka?

- Oczywiście - powiedział, prostując plecy. Tekst książki ponownie zajaśniał na ekranie. - To całkiem normalne. Wszystkie kobiety pragną zostać matkami. Wszystkie kobiety pragną, żeby nadszedł ten wymarzony dzień, kiedy ich dzieci będą się mogły bawić na pozbawionym powietrza okruchu kosmicznej skały, wykopywać skamieniałości, stawiać zamki z pyłu i opalać się w świetle odległych gwiazdozbiorów. Jak miło będzie wieczorem zaciągnąć zsiniałego malucha do kabiny i nakarmić go odżywczym tlenem! A wszystko w takt dzwonków wzywających kolejną zmianę do pracy. Ach, Jowisz... Jowisz... - Wlepił wzrok w ścianę. - Gratuluję. Teraz, jeśli łaska, idź do kogoś innego ze swoimi rewelacjami.

Eva z furią zerwała się na równe nogi. Chwyciła Helmutha za brodę i spojrzała mu prosto w oczy.

- Ty nędzna imitacjo mężczyzny! - warknęła głucho. - Niczego nie potrafisz zrozumieć? „Kobiety”, co? Doszedłeś do wniosku, że przyszłam do ciebie ze skruchą, żeby w łóżku rozwiązać problemy, które mamy w pracy!

Złapał dziewczynę za przegub i oderwał jej dłoń od swojej twarzy.

- Czego się spodziewałaś? - spytał. Nie umiał sobie wyobrazić rozsądnej dyskusji z „ludźmi-robotami” zatrudnionymi przy budowie Mostu. - Nie musisz szukać wymówek. Zostaliśmy w y b r a n i do tego, żeby przebywać tutaj, w zupełnej izolacji. Powody? Proszę bardzo. Nie potrafimy tworzyć stałych związków emocjonalnych i nie popadamy w frustrację, jeśli jakiś romans okaże się niewypałem. Wszyscy mamy świadomość, że nasz styl życia zostałby potępiony przez ławę przysięgłych sądu w Bostonie, lecz z drugiej strony jesteśmy zadowoleni z odrzucenia ziemskich konwenansów.

Eva milczała.

- Uważasz, że to nieprawda? - spytał półgłosem.

- Tak - odpowiedziała ze smutkiem. Helmuth miał absurdalne wrażenie, że swym zachowaniem wzbudzał jej litość. - Gdyby choć jedno słowo z tego, co powiedziałeś, było prawdą, nie mielibyśmy szans opuścić Ziemi. „Nie potrafimy tworzyć stałych związków emocjonalnych?” Bzdura! Byłby to dowód choroby umysłowej i zaprzeczenie podstawowych zasad instynktu samozachowawczego. Zachowujemy się inaczej niż zwykli ludzie, bo odmieniło nas pranie mózgów. Nie wiedziałeś o tym?

Nie wiedział. A może wiedział, lecz pranie mózgu wymazało tę wiedzę z jego pamięci. Mocno ścisnął poręcze fotela.

- No, w każdym razie tacy właśnie jesteśmy wymruczał.

- Słusznie. To i tak nie ma nic do rzeczy.

- Naprawdę? Nadal uważasz mnie za głupca? Nic mnie nie obchodzi, czy chcesz mieć tutaj dziecko, czy nie!

- Wyraziłeś się dostatecznie jasno - odpowiedziała lekko drżącym głosem. - Moja decyzja nie ma dla ciebie najmniejszego znaczenia.

- Może... gdybym lubił dzieci... umiałbym się zdobyć na wyrazy współczucia dla niewinnej, nie narodzonej jeszcze istoty, której przyjdzie żyć w tak idiotycznych warunkach. Tak się jednak składa, że ich nie cierpię. Może to także wynik prania mózgu. Krótko mówiąc, czy zajdziesz w ciążę, czy nie, w moich oczach pozostaniesz najgorszym pracownikiem nadzoru budowy.

- Postaram się to zapamiętać - odpowiedziała. Jej postać przez chwilę przypominała posąg wykuty z lodu. - Pozwól, że nim zostaniesz sam ze swoją cenną książką, powiem ci coś jeszcze... - Spojrzała na ekran. - „Pani Bovary”? A cóż ty możesz wiedzieć o uczuciach? Pomyśl lepiej o człowieku, który uważa, że dzieci powinny się zawsze rodzić w ciepłych, przytulnych kącikach i że wszyscy ludzie mogą żyć wyłącznie na pięknych, obdarzonych łagodnym klimatem planetach. O człowieku pozbawionym oczu, uszu, nawet głowy... o mężczyźnie, który dzień i noc woła z przerażeniem: „Mamo!”

- Puste słowa.

- Pusta odpowiedź! Dobrej zmiany, Bob. Owiń ciepły wełniany kocyk wokół tego, co nazywasz głową, i uważaj, żebyś się nie przeziębił.

Drzwi zamknęły się z głuchym stuknięciem.

Ciężkie brzemię zmęczenia runęło na pochylone ramiona mężczyzny. Helmuth z jękiem wtulił się w fotel. Bolała go broda, a pod zamkniętymi powiekami jaskrawo płonęła rozedrgana tarcza Jowisza.

Skulonym ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Helmuth zasnął.

Niemal od razu wpadł w sidła koszmaru.

Sen, jak zwykle, zaczął się widokiem dobrze znanych sytuacji, odtworzonych z niezwykłą dokładnością. Przez chwilę przypominał film, lecz w miarę upływu czasu potęgowało się uczucie presji towarzyszące nowym wizjom i wydarzeniom.

Zatopienie pierwszego kesonu. Najgorsza część wstępnego etapu budowy. Zadanie wymagające niezwykłej precyzji, co zdecydowało o wysłaniu statków załogowych w głąb atmosfery Jowisza. Pracujący w przestrzeni technicy starannie wymierzyli i ociosali asteroid o wadze pięciu milionów ton, a dwadzieścia potężnych statków transportowych - największych, jakie wyszły spod ręki człowieka - poniosło gotowy keson ku planecie.

Eskadra czterokrotnie nurkowała w kłębowisku chmur; w uszach Helmutha brzęczały zduszone głosy pilotów. Usta śpiącego mężczyzny poruszały się bezgłosnie: z Jupitera V obserwował zjawiska zachodzące na Jowiszu i usiłował przekazać swą wiedzę lecącym niemal po omacku załogom. Czterokrotnie słuchał wybuchów, trzasków i rozpaczliwych krzyków z wolna niknących w groźnym pomruku rozgniewanej planety.

Zginęło dziewięć statków i dwustu trzydziestu jeden ludzi. Wszystko po to, by umieścić pierwszy z obrobionych asteroidów w półpłynnej masie, która stanowiła powierzchnię Jowisza. Póki nie wykonano tej pracy, Most pozostawał jedynie w sferze marzeń. Obserwacja Czerwonej Plamy potwierdziła wcześniejsze przypuszczenia niektórych astronomów, że na Jowiszu istnieją „stałe” obszary - przynajmniej na tyle stałe, by mogły służyć jako przedmiot badań dla kilku pokoleń naukowców - choć generalnie rzecz biorąc, obraz planety ciągle cię zmieniał. Jowisz nie posiadał „powierzchni” w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Gazy atmosferyczne w miarę opadania wywierały coraz większe ciśnienie, aż stawały się tak zagęszczone, że skraplały się i zamarzały. Nie było litej skorupy oddzielającej jedną warstwę od drugiej, lecz kilka dryfujących kontynentów, które mogły przetrwać zarówno dwa lata, jak i dwa wieki. Właśnie na takiej lodowej ości usiłowano ustawić asteroid. Po czterech próbach misja została uwieńczona powodzeniem.

Helmuth brał bezpośredni udział w nadzorowaniu wszystkich pięciu operacji, w tym tej zakończonej sukcesem. Choć nigdy nie opuścił Jupitera V, w snach wychodził z kabiny operatora i przenosił się na pokład statku transportowego. Jednego z tych, które nigdy nie wróciły...

Chwilę później, bez najmniejszego ostrzeżenia, pojawiał się na Moście. Nie łn absentia jako pilot zdalnie sterowanego „chrząszcza”, lecz osobiście - ubrany w dziwny skafander o obłym, nieokreślonym kształcie. Ktoś odkrył antygrawitację i poszukiwał ochotników do przeprowadzenia rekonesansu na Moście. Helmuth zgłosił się pierwszy.

Gdy próbował analizować swój sen, nie potrafił znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego podał swoją kandydaturę. Po prostu wiedział, że wszyscy tego oczekują... i nie potrafił się wycofać. Chociaż go nienawidził, należał do Mostu... został na to skazany od początku.

Z antygrawitacją było coś... nie tak. Poszukiwania ochotników rozpoczęto jeszcze przed zakończeniem badań. Działanie pól czasem słabło, a i w samej teorii znaleziono kilka istotnych uchybień. Generatory przestawały działać po krótkim okresie użytkowania; zdarzało się, że przepalały się tuż po pomyślnym przejściu ostatniej serii testów. Podobnie zachowywały się niektóre maszyny pracujące na Jowiszu: wybuchały w temperaturze, która w mgnieniu oka zamieniała żywą tkankę w twardy odłamek skały.

Helmuth przewidywał, że jego wizyta na Moście skończy się katastrofą. Zwinięty we wnętrzu obszernego skafandra, gdzieś wysoko nad skłębionym morzem pary, czuł dotyk chmur zmienionych w szeleszczący pył drobnych kryształków i zimny powiew bijący od płomieni wodoru. Czekał. Czekał, aż jego ciało trzykrotnie zwiększy swój ciężar, aż otaczające go ciśnienie wzrośnie do kilku milionów atmosfer, aż powietrze wypełni odór trucizny... Czekał, aż Jowisz zrzuci na jego barki swe brzemię.

Nie musiał długo myśleć, by wiedzieć, co się stanie.

Już.

Chrapliwym krzykiem przywitał „poranek” w bazie.



KSIĘGA TRZECIA

ANTRAKT: Waszyngton


Laik, „realista”, człowiek z ulicy, zadaje zwykle pytanie: „Czy to ma dla mnie jakieś znaczenie?” Odpowiedz brzmi: „Tak, bardzo wielkie”. Całe nasze życie jest uzależnione od określonych zasad etyki, socjologii, ekonomi politycznej, prawa, zarządzania, nauk medycznych i tak dalej. Świadomie lub nie, wszyscy ulegamy ich wpływom; „człowiek z ulicy” najbardziej, gdyż jest całkiem bezbronny.

ALFRED KORZYBSKI


Czwarty stycznia, 2020

Drogi Seppi,

Jeden Bóg wie, czy powinienem ten list wysłać Ci pocztą, czy przez posłańca, czy też zostawić go gdzieś wśród dokumentów lub planów komisji. W dzisiejszych czasach niebezpiecznie jest przelewać na papier swe myśli, lecz ktoś, kto rozumuje w ten sposób, w ogóle nie powinien się brać za pisanie. Wybrałem kompromis i dołączę niniejsze pismo do moich osobistych papierów z nadzieją, że zostanie odnalezione, otworzone i przesłane Tobie, gdy ja będę już poza zasięgiem represji.

Nie chciałem, by moje słowa brzmiały złowieszczo; spostrzegłem, że tak jest, dopiero podczas czytania poprzedniego akapitu. Nim dostaniesz mój list, z pewnością już będziesz znał kilka szczegółów, nie tylko z notatek prasowych, lecz także z doniesień świadków. Poznasz racjonalne wytłumaczenie moich poczynań od czasu powtórnej elekcji na fotel senatora (prawdę mówiąc, niektóre z moich poprzednich działań też dotyczą tej sprawy) i mam nadzieję, że zrozumiesz, co wbrew Twoim radom pchnęło mnie do stworzenia kolosalnego Mostu.

Na pewno zdajesz sobie sprawę, że informacje, które docierają do opinii publicznej, są tylko wierzchołkiem góry lodowej (od razu nasuwa się porównanie z Jowiszem, lecz o tym później). Brak mi czasu na pełne rozwinięcie tego tematu. Chcę Ci pozostawić raczej zbiór przemyśleń ukazujący przydatność zaproponowanej przez Ciebie metody badań.

Powinieneś wiedzieć, iż tylko pozornie odrzuciłem Twoją sugestię. Od razu przystąpiłem do działania. Szczególnie dużo uwagi poświęciłem zagadnieniom związanym z siłą ciążenia, bo wspomniałeś, że właśnie tam mogą tkwić „spekulaqe” wymagające dokładniejszej ekspertyzy. Jeśli mam być szczery, nie oczekiwałem zbyt wiele i mocno się zdziwiłem, gdy szef grupy prowadzącej poszukiwania przyniósł mi wiadomość o pochodnej Locke’a.

Raport opisujący przebieg dalszych poczynań nadal znajduje się w archiwalnej krypcie i nie podejrzewam, by w najbliższej przyszłości został udostępniony naukowcom spoza organizacji rządowych. Nikt poza mną nie udzieli Ci wyjaśnień, a ja popełniłem już dość wykroczeń, żeby wspominać o czymś tak nieistotnym, jak złamanie zasad narzuconych przez czynniki odpowiedzialne za bezpieczeństwo. Poza tym ów „sekret” przez wiele lat był dostępny niemal każdemu. Niejaki Schuster - bez wątpienia wiesz o nim więcej ode mnie - podjął pierwsze rozważania na ten temat już w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym, a więc wówczas, gdy nikt nie robił tajemnicy z przebiegu badań. Chciał się dowiedzieć, czy każda wirująca masa o dużej wielkości, na przykład Słońce, jest naturalnym magnesem (było to jeszcze przed odkryciem słonecznego pola magnetycznego). W latach czterdziestych dwudziestego wieku stało się jasne, że taką właściwość posiadają m a łe cząstki, na przykład elektrony. (Chodzi mi o tak zwany czynnik Landego, nad którym głowił się także Dirac. Na pewno sporo o nim wiesz, ja nie rozumiem ani słowa.) W końcu W. H. Babcock, pracujący w obserwatorium na górze Wilsona, wykazał, że czynnik Landego posiada identyczną bądź cholernie zbliżoną wartość dla Słońca, Ziemi i gwiazdy określanej nazwą 78 Virginius.

Moim zdaniem, nie miało to nic wspólnego z grawitacją i nie kryłem swych wątpliwości podczas rozmów w gronie najbliżych współpracowników. Okazało się, że byłem w błędzie (podejrzewam, że Ty od razu wiedziałbyś, o co chodzi). Profesor P. M. S. Blackett, o którym nawet j a co nieco słyszałem, wskazał na ścisły związek pomiędzy tymi zjawiskami, wyrażony wzorem (dalszą część listu przepisuję z notatek):

2C gdzie P oznacza siłę magnetyczną - domyślam się, że chodzi tu o siłę, z jaką odpychają się, względnie przyciągają, dwa bieguny, U-moment pędu (charakteryzujący ruch obrotowy), C - prędkość światła, a G - stałą grawitacyjną (słyszałem, że zawsze używa się tych samych symboli). Litera B oznacza stałą wartość 0,25, ale dalibóg, nie pytaj mnie, skąd się wzięła. I tak cały wywód oparto wyłącznie na przypuszczeniach; można go było sprawdzić w polu magnetycznym stukrotnie większym od ziemskiego. Dobrym obiektem doświadczalnym okazał się Jowisz, posiadający niezwykle szybką rotację (w pobliżu równika wykonuje jeden obrót wokół własnej osi w ciągu dziewięciu godzin i pięćdziesięciu sześciu minut), lecz z powodów czysto technicznych był po prostu nieosiągalny.

Na pewno? Przyznam Ci się, że w najśmielszych snach nie marzyłem o wykorzystaniu powierzchni Jowisza do eksperymentów z grawitacją, póki nie usłyszałem o pochodnej Locke’a. Wystarczy przeprowadzić prostą operację algebraiczną, by umieścić G po jednej stronie znaku równości, a pozostałe elementy wzoru - po drugiej. Wynik końcowy brzmi:

BU J i jest możliwy do weryfikacji w polu grawitacyjnym nieco przewyższającym dwukrotną wartość ziemskiego. Znów Jowisz. Moi eksperci kręcili nosami. Twierdzili między innymi (i mieli rację), że nikt nie wie, kim był Locke i że jego matematyczna sztuczka jest tylko pozornie słuszna, co także okazało się prawdą, lecz nie miało najmniejszego wpływu na dalszy przebieg badań (choć musieliśmy nieco zmienić wzór po pierwszych wynikach doświadczeń). Dla mnie liczyło się przede wszystkim praktyczne zastosowanie teorii.

Powinienem w tym miejscu dodać, że największe zdumienie budziły efekty uboczne, na przykład zniesienie kontrakcji Lorentza-Fitzgeralda wewnątrz pola. Nie tylko występowały - choć nie były przewidziane w twierdzeniu - lecz zachodziły w określonym porządku. Mówiono mi, że gdy cała sprawa ujrzy światło dzienne, analiza funkcjonalna w swej obecnej postaci odejdzie do lamusa, a naukowcy obudzą się z największym bólem głowy od czasu ogłoszenia teorii Einsteina; nie wiem, czy czujesz się zadowolony z takiego obrotu sprawy.

Niezły efekt zwykłej „spekulacji”.

Stało się jasne, że musimy podjąć budowę Mostu. Nie mieliśmy innego wyjścia, skoro jedynym terenem doświadczalnym w pełni odpowiadającym naszym wymaganiom był Jowisz. Wiedzieliśmy także, że prace konstrukcyjne powinny trwać bez przerwy. Z chwilą zakończenia robót Most zostałby rozerwany na strzępy, zatem musiał rosnąć - nie tylko opierać się Jowiszowi, lecz atakować. W tej chwili jest dwa razy większy, niż było to konieczne do praktycznego sprawdzenia pochodnej Locke’a. Nie mam pojęcia, jak długo będziemy go rozbudowywać. Pocieszam się nadzieją, że niedługo; Most już dziś jest prawdziwym potworem.

Drogi Seppi, radziłeś mi rezygnację z ogromnych i niebotycznie kosztownych programów badań. Pozwól, że zadam Ci pewne pytanie: czy Most rzeczywiście zalicza się do tej grupy? Jest gigantyczny - to prawda. Ale „gigantyczny” na Jowiszu? Nie... Jest tyci jak orzeszek. Kawałek ażurowej konstrukcji, nic więcej. Poza tym nie mogliśmy przenieść doświadczeń na żadną inną planetę.

Całe bogactwo Ormuzu, Indu czy innych bajecznych skarbców ludzkości nie wystarczyłoby na pokrycie kosztów projektu „Manhattan”, gdyby go realizować w skali Jowisza.

W dodatku - choć zupełnie przypadkowo - pozorna gigantomania pozwoliła mi wprowadzić w błąd wszystkich przeciwników. Skarb państwa przyjął decyzję z całkowitym zrozumieniem, a członkowie Komisji obudzili się z wieloletniego letargu i nareszcie mieli o czym dyskutować. Jak zwykle bywa w podobnych przypadkach, nikt nie próbował dociekać istotnego znaczenia doświadczeń, gdyż z góry zakładano, że chodzi o nowy, oczywiście tajny, typ broni. Na koniec wybacz, że to piszę, lecz czasem nauka miesza się z polityką - mogłem jasno wykazać, że nie popieram podejrzanych poglądów podejrzanego doktora Corsi. I za to jestem Ci winien cholerną wdzięczność.

Dobrze, kończę już z polityką i wracam do konkretów. Chciałbym Cię ostrzec, że nasza metoda ma kilka słabych punktów.

Na pewno wiesz, do czego doprowadziły poszukiwania antyagatyku. Rozmawiałem z kilkoma naukowcami, którzy mieli jakie takie pojęcie o całej sprawie, i doszliśmy do wniosku, że badania powinny być kontynuowane. Konsekwentne metody doświadczeń prowadzonych w laboratorium Pfitznera od samego początku budziły moje zaufanie.

Praca ruszyła pełną parą, ponieważ Pfitzner posiadał zgodę Ministerstwa Zdrowia na eksperymenty z nowymi antybiotykami i nikt w rządzie nie zwrócił uwagi, gdy zamiast chorobami wieku starczego zaczęliśmy zajmować się śmiercią. Nie zwracaliśmy uwagi na „spekulacje”, póki nie trafiliśmy na coś naprawdę interesującego.

Niejaki Lyons stwierdził, że hipoteza Lansinga zakładająca istnienie „toksyny śmierci” jest całkowitą odwrotnością zjawisk zachodzących w przyrodzie. (Przechodzę do tego tematu z dużym zadowoleniem, gdyż podejrzewam, że wiesz o biologii równie mało jak ja. Rzadko inam okazję znaleźć się w podobnej sytuacji.) To m ł o d e matki przekazywały potomstwu substancję zapewniającą długowieczność. Zdaniem Lyonsa nie było dowodów potwierdzających przypuszczenie, że potomstwo starszych rodziców zostaje „zainfekowane toksyną śmierci”.

Znaleźliśmy się w zamkniętym kręgu. Prawo Lansinga: „Starość nadchodzi, gdy ustają procesy wzrostu” przez dziesięciolecia stanowiło naczelne hasło gerontologii. Lyons upierał się przy swoim. Wskazał miedzy innymi, że długowieczne wrotki Lansinga miały cechy charakterystyczne dla poliploidów. Nie tylko były mocniejsze i dłużej żyły, lecz stawały się większe i mniej płodne, co z kolei budziło podejrzenie, że substancja przekazywana z pokolenia na pokolenie zawierała mutagen, na przykład kolchicynę.

Postawiliśmy to pytanie ostatniemu z żyjących asystentów Lansinga, wiekowemu uczonemu nazwiskiem MacDougal. Nic nie słyszał o takiej możliwości; słowa mistrza były dla niego świętością. Poza tym spytał: „Jak chcecie sprawdzić, czy Lyons ma rację?” Wrotki to mikroskopijne stworzenia. Z wyjątkiem jaj, komórki tworzące ich tkankę są niewidoczne nawet przy silnym powiększeniu. Z anatomicznego punktu widzenia dorosłe osobniki nawet nie posiadają komórek, lecz zbudowane są z protoplazmy, w której krążą jądra. Przypominają nieco plazmodium, czyli zarodziec wywołujący malarię. Znalezienie chromosomów z pewnością zajęłoby nam kilka niedziel.

Lyons znalazł odpowiedź i na to. Zaproponował, by udoskonalić sposób przygotowywania preparatów i uzyskać nie jeden, lecz kilka wycinków jaja pochodzącego od wrotka. Przy odrobinie szczęścia, twierdził, udałoby się zastosować wspomnianą technikę do badań nad dorosłymi osobnikami.

Spróbowaliśmy. Nic nie mówiąc pracownikom Pfitznera, obarczyliśmy całym bałaganem laboratorium w Pearl River. Lyons objął nadzór nad doświadczeniami, a MacDougal występował w roli konsultanta (szydził i drwił całymi dniami, aż został znienawidzony przez wszystkich pracowników). Szło nam jak z kamienia. Wrotki są niesłychanie delikatnymi zwierzętami i niezależnie od stopnia rozwoju nie można ich utrzymać po śmierci w formie preparatu. Lyons od czasu do czasu wypadał z laboratorium i ogłaszał, że właśnie trzyma w ręku dowód, potwierdzający tezę, iż długowieczne osobniki są triploidami - posiadają w jądrach komórek somatycznych trzy zespoły chromosomów - lub nawet tetraploidami. Eksperci z Pearl River spoglądali w mikroskop i widzieli jedynie plamę, która równie dobrze mogła być zespołem chromosomów, jak i gazetowym zdjęciem przedstawiającym szarego kota spacerującego podczas mgły po płocie. Testy porównawcze - hodowla poliploidalnej odmiany wrotków karmionych kolchicyną obok kolonii prowadzonej tradycyjną metodą Lansinga i MacDougala - nie przynosiły jednoznacznych wyników. Lyons oświadczył w końcu, że dla udowodnienia swej teorii potrzebuje największego i najdroższego mikroskopu wykorzystującego promienie Roentgena i w tym momencie kazałem mu wybić sobie z głowy całą sprawę.

Rację miał MacDougal. Lyons potrafił zarazić ludzi swym entuzjazmem, darem przekonywania i niezaprzeczalną ilością wiedzy, lecz jego teoria okazała się kolejną spekulacją - tym razem bez cudzysłowu. MacDougal sprawiał wrażenie upartego starca, ślepo zapatrzonego w nauki mistrza; człowieka, który od czasów, gdy był studentem, nie przeprowadził żadnego istotnego doświadczenia. A mimo wszystko wiedział - choć polegał wyłącznie na intuicji - że każda próba odrzucenia prawa Lansinga jest z góry skazana na niepowodzenie. Fortuna nie zawsze sprzyja zuchwałym; przynajmniej w nauce. Cieszę się z takiego obrotu sprawy - zawsze odczuwałem satysfakcję na widok ludzi, którzy nie ulegali czczej paplaninie i wybujałej retoryce.

Gdy u Pfitznera odkryto askomycynę, Ministerstwo Zdrowia zamknęło laboratorium w Pearl River.

Mówiono mi, że negatywne wyniki badań mają swój wpływ na rozwój nauki. Jaki będzie Twój stosunek do moich metod po tym, co opisałem - nie wiem. Mogę Ci tylko powiedzieć, że w przyszłości powinniśmy z większą ostrożnością odrzucać „niewczesne” pomysły i „nic nie znaczące” teorie. Niezaprzeczalna wartość owych spekulacji - jeśli naprawdę są spekulacjami polega na tym, że zmuszają nas do działania. Cenna rzecz, zwłaszcza w świecie, w którym operuje się tak abstrakcyjnymi pojęciami, że nawet ich twórcy nie umieją dokonać właściwej weryfikacji. Blackett poświęcił bez wątpienia więcej czasu na rozważania o grawitacji niż Locke, a jednak nie potrafił wskazać miejsca (Jowisza), gdzie istniała możliwość przeprowadzenia odpowiednich doświadczeń. Lyons popełnił błąd, co wykazały zaproponowane przez niego eksperymenty, lecz mimo woli udowodnił, że Lansing miał słuszność, i dzięki temu znacznie rozszerzył naszą wiedzę.

Pomału zbliżam się do końca mojej pisaniny. Chciałem tym listem chociaż w części spłacić dług wdzięczności, jaki zaciągnąłem wobec Ciebie. Nie będę wspominał o aspektach politycznych. Polityka to śmierć. Chcę Cię prosić - jeśli czujesz się usatysfakcjonowany niniejszym sprawozdaniem - abyś nie przejmował się moim losem. Przeze mnie straciłeś dobrą opinię. Bezlitośnie ingerowałem w życie innych osób. Bez zmrużenia oka wysłałem setki ludzi w objęcia nieuchronnej śmierci; innych, w tym dużą liczbę dzieci, naraziłem na poważne niebezpieczeństwo. Z takim brzemieniem nie mogę oczekiwać wybaczenia.

To wszystko. Za kilka minut mam ważne spotkanie. Z całego serca dziękuję Ci za przyjaźń i pomoc.

BLISS WAGONER



ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Nowy Jork


Istnieje pogląd, że nietolerancja jest dowodem szczerości wyznania. Ktoś całkowicie przekonany o słuszności swych poglądów czuje się zobowiązany do napiętnowania grzechów popełnianych przez sąsiadów. Moim zdaniem, fanatyzm religijny nie ma nic wspólnego z wiarą; jest raczej wynikiem zwątpienia i poczucia zagrożenia.

GEORGE SEATON


Paige dość długo zastanawiał się nad słowami dziewczyny. Kto miał rację?

Czy wiara była wystarczającym usprawiedliwieniem gwałtu? Na pewno kierowała postępowaniem wielu osób, lecz choć jej założenia przepełniał głęboki humanitaryzm, okazywała się niehumanitarnym narzędziem w rękach jednostki. Gdzieś tkwił błąd. Czy należało tak mocno bić w dzwony, by wzbudzić trwogę w sercach wiernych?

Cisza. Brak odpowiedzi. A może źródło zła tkwiło nie w samym wyznaniu, lecz w ludziach? W słabych istotach orgarniętych fanatyzmem, w rodzaju Wyznawców i niektórych filantropów.

Nie miał czasu na filozoficzne debaty z samym sobą.


Musiał się zająć przygotowaniami do ucieczki. Próbki, które przywiózł z okolic Jowisza, były bezwartościowe. Pył pokrywający powierzchnię księżyców stanowił słabą pożywkę dla bakterii i przetrwało w nim tylko kilka ogólnie znanych odmian, jak Bacillus subtilis, żyjących na każdym globie choć trochę przypominającym Ziemię, a sporadycznie spotykanych nawet na meteorach. Wyniki doświadczeń - zgodnie z oczekiwaniami specjalistów nie przyniosły niczego nowego.

Zarząd koncernu usiłował zmniejszyć zamieszanie wywołane wiadomością, że program badań objęto dochodzeniem, lecz wydarzenia postępowały zbyt szybko, by można było podjąć zdecydowane działania. Natablicy ogłoszeń pojawiał się biuletyn nadsyłany codziennie przez oddział Pfitznera w Waszyngtonie ściśle mówiąc, z biura agencji Interplanet Press wchodzącej w skład koncernu. Na szczęście zawarte w nim informacje ograniczały się do kilku ogólników. Paige upierał się, że śledztwo przebiega w dość dziwny sposób; Annę i Gunn nie potrafili znaleźć rozsądnego wyjaśnienia.

Urlop Paige’a dobiegał końca. Pozostawała perspektywa wyjazdu na Prozerpinę i cierpliwe oczekiwanie na kolejne rozkazy. Astronauta nie wątpił, że po zamknięciu dochodzenia będzie do końca życia tkwił na odległej placówce.

Warto było się poświęcać?

Natrętne pytanie powracało niczym bumerang. Annę i Gunn z pewnością zdawali sobie sprawę z ryzyka, lecz uznali, że dla dobra sprawy wolno im kłamać, oszukiwać i manipulować życiem innych osób. Po wyłożeniu ostatniej karty Paige stwierdził, że mimo wszystko nie czuje się zbyt mocno związany z projektem. Próbował w życiu chodzić różnymi drogami - każda z nich, łącznie z ostatnią, okazywała się ślepą uliczką, zmuszającą do ucieczki w obronie własnej skóry.

Wiedział, że gdy śledztwo przekroczy mury laboratorium, wyzna wszystko, i czuł pogardę dla swej słabości. Zgodnie z pokątnie rozpowszechnianą plotką głównym inkwizytorem miał być Wagoner, co dawało powód do rozmaitych domysłów, gdyż wszyscy wiedzieli, że MacHinery uważa senatora za swego politycznego wroga. Pierwsze przesłuchania miały się zacząć już jutro. Paige postanowił wyliczyć czas w ten sposób, by bez pośpiechu złożyć zeznania, opuścić gmach koncernu i poszybować w przestrzeń, nim Hal Gunn i Annę Abbott zauważą jego nieobecność. Lot na Prozerpinę trwał ponad trzy miesiące; nim dotrze do celu, sprawa Pfitznera będzie już dawno rozwiązana.

A on zdoła się uwolnić od poczucia winy.

Gdy następnego ranka stanął przed drzwiami prowadzącymi do gabinetu Gunna, gdzie tymczasowo urzędował Wagoner, miał minę człowieka idącego na spotkanie z plutonem egzekucyjnym. Chwilę później usłyszał kilka słów, które zabrzmiały jak echo strzału. Nim spostrzegł siedzącą w fotelu Annę, dobiegł go głos senatora:

- Proszę spocząć, pułkowniku Russell. Cieszę się z naszego spotkania. Mam tu dokument oczyszczający pana z wszelkich zarzutów oraz kilka nowych rozkazów. Może pan zapomnieć o Prozerpinie. Dziś wieczór leci pan na Jowisza. Panna Abbott i ja również.

Reszta dnia upłynęła mu niczym we śnie. Podczas jazdy na kosmodrom Wagoner nie odezwał się ani słowem. Annę wyglądała na lekko zaszokowaną. Paige w dalszym ciągu uważał, iż zna ją zbyt mało, by wygłaszać autorytatywne opinie, lecz miał prawo przypuszczać, że była zdumiona takim obrotem sprawy. W gabinecie Gunna siedziała z posępną, ściągniętą twarzą, jakby znała na pamięć tekst oskarżenia. Gdy Wagoner wspomniał o Jowiszu, z zaskoczeniem zwróciła wzrok w jego stronę, choć nic nie wskazywało na to, by senator zamierzał zmienić się w kangura. Coś było nie tak... lecz w obszernym katalogu zdarzeń, wobec których nie obowiązywały prawa logiki, powyższe stwierdzenie nie miało znaczenia.

Nad południową częścią miasta, po prawej stronie samochodu, w którym siedział Paige, rozbłyskiwały ogniste pióropusze fajerwerków. Gdy pojazd skręcił na wschód, zdawały się tryskać z samego serca Manhattanu. Paige przyglądał im się ze zdziwieniem, aż uświadomił sobie, że to ostatnia noc obchodów Zmartwychwstania kończąca się wielkim festynem na stadionie na Randalls Island. Parada sztucznych ogni miała uświetnić powtórne przyjście Zbawiciela.

Gewiss, gewiss, es naht nocht heut’ und kann nicht lang mehr saeumen...

Przypomniał sobie fragment „Tristana” wielokrotnie nucony przez ojca, który był zagorzałym wielbicielem Wagnera. Jak na ironię, zobaczył pod powiekami jeden z przerażających, średniowiecznych obrazów przedstawiających Drugie Przyjście opuszczonego przez wszystkich Chrystusa i tłum grzeszników klęczących przed złowieszczą postacią Antychrysta obdarzonego twarzą, na której w dziwny sposób stopiły się rysy Francisa X. MacHinery’ego i Blissa Wagonera.

Słowa, niczym gwiazdy, połyskiwały na tle czarnego nieba:

- Lud - pełen - wiary - nie - lęka - się - śmierci!

Niewątpliwie - pomyślał Paige. Oni uważali, że Ziemia jest płaska, on zaś wyruszał w stronę Jowisza: planety niezbyt kulistej, lecz bardziej wybrzuszonej niż świat Wyznawców. Miał tam, jeśli łaska, szukać nieśmiertelności. Wiara góry przenosi - powiedział sobie z goryczą.

Ostatnia gwiazda, tak ogromna, że nawet z dużej odległości jej światło połyskiwało pełnym blaskiem, bezgłośnie eksplodowała białoniebieskim płomieniem. Zawierała tylko jedno słowo:


JUTRO


Gwałtownie odwrócił głowę. Twarz dziewczyny była skąpana w wolno gasnącej poświacie. Szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się w okno. Paige pochylił się i złożył delikatny pocałunek na jej lekko rozwartych ustach. Zupełnie zapomniał o Wagonerze. Po chwili poczuł, że wargi Annę ułożyły się w radosnym uśmiechu. Tym samym uśmiechu, którego widok wprawił go w zdumienie podczas pierwszej wspólnej kolacji. Choć teraz... Świat przez krótką chwilę rozpłynął się w nicość.

Poczuł palce dziewczyny na swoim policzku. Annę odchyliła głowę. Samochód wjechał na podjazd wiodący do kosmodromu. Gwiazda Wyznawców po raz ostatni strzeliła iskrami, przypominając nieco obraz Słońca lub Jowisza oglądany przez barwne filtry.

Dziewczyna nie miała pojęcia, że siedzący obok Paige przed kilkoma godzinami był gotów ją porzucić i uciec na Prozerpinc. Och, Annę... Annę... chcę wierzyć we wszystko, co powiedziałaś. Pomóż mi zwalczyć moją niewiarę.

Kierowca przyciszonym głosem zamienił kilka słów ze strażnikami, po czym wjechał na teren kosmodromu. Zamiast skierować samochód w stronę hali odlotów, skręcił w lewo i ruszył wzdłuż długiego ogrodzenia z drutu kolczastego, wiodącego na powrót w kierunku miasta oraz ciemnej plamy lądowiska awaryjnego. W oddali pojawiło się światło migające kilkanaście metrów nad ziemią.

Paige pochylił się i zerknął przez podwójną szklaną barierę: jedna szyba oddzielała go od kierowcy, a druga - kierowcę od świata. Jasny punkt okazał się niewielką rakietą. Paige zmarszczył czoło. Nie potrafił rozpoznać typu, lecz wiedział, że jest zbyt mała, by polecieć gdzieś dalej. Na pewno zabierze ich na Satellite Vehicle One, gdzie będzie czekał prom międzyplanetarny.

- Jak się panu podoba, pułkowniku? - zabrzmiał nagle z kąta głos Wagonera.

- W porządku - mruknął Paige. - Trochę mała.

- Owszem, mała - mruknął senator.

Paige z niepokojem spojrzał na Annę, lecz w mroku nie mógł dostrzec jej twarzy. Po omacku wyciągnął dłoń; palce dziewczyny kurczowo zacisnęły się na jego przegubie.

Samochód znów skręcił. Zostawił za sobą ogrodzenie i wyjechał na oświetlony teren. Paige zobaczył stojących w pobliżu pojazdu kilku żołnierzy z oddziałów desantowych. Miał absurdalne wrażenie, że z bliska rakieta jest jeszcze mniejsza.

- Jesteśmy na miejscu - oświadczył Wagoner. Wysiadajcie. Start nastąpi za dziesięć minut. Jeden z członków załogi pokaże wam drogę do kabin.

- Załogi? - powtórzył Paige. - Senatorze, do tego pojazdu nie zmieszczą się więcej niż cztery osoby, razem z łącznościowcem. Tylko ja mogę być pilotem.

- Nie tym razem - odparł Wagoner. - Polecimy jako pasażerowie. Pan, ja, panna Abbott i oczywiście żołnierze. „Per Aspera” posiada własną załogę, złożoną z pięciu osób. Nie traćmy czasu.

To było niemożliwe. Gdy stanęli na wąskich schodkach, Paige miał wrażenie, że zmierzają do wnętrza naboju karabinowego kalibru 22. Aby umieścić dziesięć osób w tej skorupie, należało przyrządzić coś w rodzaju ludzkiego koncentratu i rozsypać go po zakamarkach.

Jeden z żołnierzy czekał przy śluzie. Po chwili Paige znalazł się w obszernej, pozbawionej iluminatorów kabinie, jakiej nie powstydziłby się międzyplanetarny liniowiec. Z głośnika umieszczonego nad hamakiem dobiegały odgłosy ostatnich przygotowań przed startem.

- Zapiąć pasy. Za minutę nastąpi odpalenie.

Co się stało z Annę? Był pewien, że weszła na pokład tuż za nim...

- Gotowe. Pasażerowie, uwaga na przeciążenie. ...lecz potem stracił ją z oczu. Nie zdążył się nawet obejrzeć. Coś było nie tak. Czyżby Wagoner...

- Trzydzieści sekund. Uwaga na przeciążenie. ...próbował ucieczki? Przed kim? Dlaczego postanowił zabrać ze sobą dwie dodatkowe osoby? Przecież jako zakładnicy...

- Dwadzieścia sekund.

...nie przedstawiali żadnej wartości. Nie uczestniczyli w pracach rządu, nie mieli pieniędzy, nie posiadali kompromitujących informacji...

- Piętnaście sekund.

...Chwileczkę. Annę mogła coś wiedzieć o Wagonerze.

- Dziesięć sekund. Zapłon.

Odruchowo rozluźnił mięśnie. Teraz nie miał czasu na domysły.

- Pięć sekund. ...Podczas startu...

- Cztery. ...należy...

- Trzy. ...myśleć...

- Dwie. ...wyłącznie...

- Jedna. ...o...

- Zero.

...starcieeeee! Dobrze znana siła wtłoczyła go w fotel, gniotąc żebra i wywracając wnętrzności. Jedyne, co mógł zrobić, to zezwolić, by mięśnie rąk, nóg i pleców przejęły funkcję amortyzatorów, oraz utrzymać głowę i brzuch w pozycji neutralnej do kierunku przyspieszenia. Mięśnie używane do wykonania ostatniego z wymienionych zadań są rzadko zaprzęgane do pracy na Ziemi, nawet przez ciężarowców, lecz każdy astronauta, który nie umie ich wykorzystać, w krótkim czasie musi pożegnać się ze służbą. Prawdziwi „ludzie kosmosu” potrafią podrzucać na brzuchu ciężki kamień i nikt nie zdoła obrócić im głowy, jeśli mięśnie karku mówią „nie”.

Krzyk także pomaga przetrzymać start rakiety. Płuca „zapadają się” podczas krzyku - podręczniki określają ten stan jako acceleratio pneumothorax - i pozostają w tej pozycji do zakończenia pierwszego etapu lotu. W tym czasie we krwi wzrasta wyraźnie poziom dwutlenku węgla, co z głośnym sapnięciem przywraca funkcję oddychania, nawet gdy mięśnie klatki piersiowej zostaną uszkodzone. Krzyk daje pewność, że kiedy zaczniesz oddychać, będziesz oddychał.

Poza tym, podobnie jak inni astronauci, Paige uważał wrzask za jedyną formę protestu przeciwko dziewięciu morderczym sekundom przyspieszania. Pozwalał zachować lepsze samopoczucie. Paige darł się tak głośno, jak potrafił.

Gdy akceleracja ustała, wciąż jeszcze krzyczał.

Ze zdumieniem zamknął usta i zaczął się mocować z uprzężą. Na chwilę stracił wyćwiczoną latami orientację. Pierwsza część podróży minęła zbyt szybko. Nikomu nie udawało się wrzeszczeć dłużej, niż trwał ciąg przyspieszania. Nadstawił ucha. Huk jonowych silników ucichł. Wszystko stało się jasne. Zawiódł napęd i mały stateczek opadał teraz ku macierzystej planecie...

- Proszę o uwagę - odezwał się głos z interkomu. Wchodzimy we właściwą fazę lotu. Stan nieważkości potrwa tylko kilka sekund. Za chwilę powróci normalna grawitacja.

A później... Hamak, na którym wciąż leżał Paige, powrócił do pierwotnej pozycji, jakby pojazd nadal pozostawał na Ziemi. Niemożliwe. Nie przekroczyli jeszcze górnej granicy atmosfery. A nawet gdyby tak było, stan nieważkości trwałby do końca podróży. Na promach międzyplanetarnych - nie wspominając o mniejszych jednostkach - siłę ciążenia uzyskiwano jedynie poprzez ciągły obrót statku wokół osi. Niewielu kapitanów zadawało sobie fatygę, by wykonać ten manewr; kosztował zbyt wiele zachodu i paliwa, a wśród pasażerów i tak przeważali weterani kosmicznych szłaków. Rakieta, którą leciał Paige - „Per Aspera” - nie miała zamiaru wirować, choć w kabinie panowało normalne ziemskie ciążenie.

- Proszę o uwagę. Za jedną koma dwie minuty miniemy Księżyc. Kabina obserwacyjna została otwarta dla pasażerów. Senator Wagoner oczekuje, że pani Abbott i pułkownik Russell zechcą mu towarzyszyć.

W dalszym ciągu nie słychać było silników, które zostały z niewiadomych powodów wyłączone, gdy „Per Aspera” znalazła się - według obliczeń Paige’a - na wysokości nie większej niż czterysta kilometrów. Teraz przelatywali obok Księżyca, choć rakieta zdawała się tkwić w miejscu. Co ją napędzało? Do uszu pułkownika docierał tylko cichy pomruk generatorów energii elektrycznej. Paige z ponurą miną odpiął ostatnią klamrę i zsunął się z hamaka. Jasno zdawał sobie sprawę z własnej niewiedzy.

Podłoga korytarza posiadała nienaturalną w przestrzeni kosmicznej stabilność, siła ciążenia nie uległa najmniejszej zmianie. Paige musiał wykorzystać cały zapas nabytego w trakcie długoletniej służby opanowania, żeby nie popędzić co sił w nogach do kabiny obserwacyjnej.

Annę i Wagoner już tam byli. Spoglądali w przestrzeń, oświetleni wyblakłym blaskiem Księżyca. Jeszcze odczuwali lekkie oszołomienie wywołane startem rakiety, lecz w miarę upływu czasu powracał im nastrój podniecenia związany z niecodzienną podróżą. Gdyby wszystkie loty przebiegały w ten sposób, kosmos stałby otworem dla normalnego ruchu pasażerskiego.

Paige niepewnym krokiem wszedł do kabiny i zatrzymał się tuż za progiem. W głębi serca czuł dziwną pokorę. Pomiędzy ciemnymi sylwetkami patrzących, za grubą barierą szyby, połyskiwała niewielka kula jasnożółtego światła. Tkwiła w miejscu, podobnie jak odległe gwiazdy widoczne na tle czarnego nieba, co potwierdzało przypuszczenie, że panująca na pokładzie siła ciążenia nie jest wywoływana ruchem obrotowym. Paige zmarszczył brwi. Ta żółta plama jaśniejąca miedzy łokciem Wagonera i ramieniem Annę...

Jowisz.

Po obu stronach planety błyszczały mniejsze punkty; cztery księżyce, odkryte jeszcze przez Galileusza, widoczne teraz gołym okiem, bez pomocy teleskopu.

Paige wciąż stał przy drzwiach. Plamki księżyców wyraźnie odsuwały się od siebie, jedna z nich zdążyła już zniknąć za prawym ramieniem dziewczyny. „Per Aspera” nadal leciała pełnym ciągiem; pędziła w stronę Jowisza z szybkością przekraczającą zdolność pojmowania przeciętnego człowieka. W głowie Paige’a huczało od natłoku myśli. Jeszcze raz spojrzał na niebo i zaczął dokonywać pospiesznych obliczeń.

Prędkość maleńkiej rakiety, buczącej nie głośniej niż zwykły prom przystosowany do przewozu na pokład Space Vehicle One pięciu osób - no, niech będzie dziesięciu - wynosiła jedną czwartą prędkości światła.

Co najmniej siedemdziesiąt pięć tysięcy kilometrów na sekundę.

Ciemniejąca plama Jowisza świadczyła, że szybkość „Per Aspery” wciąż rosła.

- Proszę do nas, pułkowniku Russell. - Głos Wagonera wypełnił echem pomieszczenie. - Czekaliśmy na pana. Prawda, że to piękny widok?


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Jupiter V


Zdrowy rozsądek istnieje wyłącznie po to, byśmy mogli cieszyć się jego brakiem. Matematycy oddali ludzkości ogromną przysługę udowodniwszy, że „zdrowy rozsądek” powinien powrócić na swoje miejsce, czyli na najwyższą półkę piwnicy, tuż obok zakurzonego pojemnika opatrzonego napisem „bezwartościowe bzdury”.

ERIC TEMPLE BELL


Widok statku lądującego w chwili, gdy Helmuth rozpoczynał swoją zmianę, nie umniejszył ciężaru spoczywającego na sercu mężczyzny. Na pierwszy rzut oka rakieta przypominała jeden z promów rozwożących po satelitach Jowisza prowiant i stare listy dostarczone przez trasportowiec kursujący regularną trasą Space Vehicle One - Mars - Pas Asteroidów - Jupiter X, lecz była o wiele większa i osiadła na powierzchni księżyca z krótkim kaszlnięciem silników hamujących.

Ten sposób lądowania uprzytomnił Helmuthowi, że jego sen zaczynał się spełniać. Odkrycie antygrawitacji wyeliminowało konieczność używania napędu jonowego. Rodzaj ekranu grawitacyjnego zapewniał statkowi stabilność, w niczym nie ograniczając zdolności manewrowych.

Z drugiej strony, mimo wszelkich udoskonaleń, pojazd nadal był narażony na działanie ułamka siły G obecnej w każdym zakątku Wszechświata.

Jedynie pełny, ściśle kontrolowany ekran grawitacyjny mógł udowodnić swą przydatność w warunkach panujących na Jowiszu.

Niestety, w myśl teorii taki ekran nie istniał. Nawet przy absurdalnym założeniu, że mógłby powstać, stanowiłby zwartą, nieprzepuszczalną barierę. Przekroczenie linii granicznej między polem G oraz obszarem całkowicie pozbawionym jej działania przypominałoby próbę wykonania skoku wzwyż nad poprzeczką zawieszoną w nieskończoności. Powtórzenie tego wyczynu w odwrotnym kierunku równałoby się upadkowi z Księżyca; ściśle mówiąc, siła zetknięcia z podłożem byłaby nieco większa.

Helmuth machinalnie wykonywał swoje czynności, lecz nie potrafił odpędzić myśli. Charity zniknął. Co prawda, nie było powodu, aby właśnie w tej chwili tkwił na mostku. Praca posuwała się bez żadnych przeszkód. Inżynier bez wątpienia brał udział w spotkaniu z senatorami i z radością słuchał doniesień o nowych odkryciach.

Helmuth zrozumiał nagle, że jego zadanie dobiegło końca. Powinien uciekać.

Nie widział potrzeby, aby kolejny raz, scena po scenie uczestniczyć w koszmarnym spektaklu. Nie był aktorem przypisanym do jednej roli. Uwolnił się z objęć zmory, miał pełną świadomość konsekwencji swego postępowania i - przynajmniej częściowo - zachował zdrowy rozsądek. Człowiek ze snu był ochotnikiem. Ale ten człowiek nie był Robertem Helmuthem. Już nie.

Mógł wykorzystać obecność przedstawicieli Senatu i z pominięciem drogi służbowej, czyli Charity’ego, złożyć rezygnację.

Poczuł obezwładniające uczucie ulgi. Roztrzęsionymi rękami podłączył kable umożliwiające mu sterowanie budową. Nie miał siły unieść ciężkiego hełmu; oparł go o blat tablicy rozdzielczej, a potem dopiero włożył na głowę. Zrozumiał, że przez cały czas czekał na tę chwilę, w której będzie mógł opuścić stanowisko pracy.

Postanowił spełnić prośbę Dillona i dokończyć pełnego przeglądu konstrukcji. Później będzie wolny. Nikt go nie zmusi do ponownego oglądania Mostu nawet przez wizjer hełmu. Runda pożegnalna, a potem wyjazd do Chicago, jeśli nadal istnieje miasto, które się tak nazywa...

Odczekał chwilę, by uspokoić oddech, zaktywizował hełm i...

...zewsząd otoczyły go fragmenty lodowej budowli. Pandemonium kształtów niweczących resztki nadziei na przetrwanie. Ogłuszający huk deszczu bijącego o pokrywę „chrząszcza” przyprawiał o ból głowy, choć nagłośnienie hełmu było o połowę zredukowane. Nie mógł pracować w całkowitej ciszy; jedynie za pomocą słuchu potrafił określić, w jaki sposób Most reaguje na warunki pogodowe Jowisza. Przy niemal zerowej widoczności oczy stawały się tyle warte, co organ wzroku ślimaka.

A Most jak zwykle jęczał przenikliwą kakofonią dźwięków: kreeek... kreeek... ziiiii... grrrr... kreeek... grrrr... Każdy trzask był nośnikiem informacji, składnikiem swoistej polifonii, która przyciągała uwagę operatora. Pozostałe elementy - fiorytura wiatru, werbel deszczu, posępny diapazon gromu i odległy pomruk wulkanów tworzących i niszczących kontynenty - były jedynie ozdobnikami.

Tym razem należało wysłuchać całej orkiestry. Narastający grzmot miał w sobie coś groźnego, nieuchwytnego, niewiarygodnego nawet w warunkach Jowisza i o tej porze roku. Helmuth od razu wiedział, że zbyt długo zwlekał z podjęciem ostatecznej decyzji.

Koniec. Zbliżał się koniec pracy i koniec Mostu. Wysiłki kobiet i mężczyzn pochylonych nad tablicą kontrolną w bazie Jupiter V wydawały się niczym...

...wobec furii żywiołów wywołanej starciem Czerwonej Plamy i Ciemnego Owalu. Odległy ryk dobiegający przez mgłę targaną wściekłymi podmuchami wichru stawał się coraz głębszy, wstrząsany spazmatycznym drganiem. Planeta trzeszczała w posadach. Nawierzchnia Mostu zaczęła lekko unosić się i opadać, jakby wprawiały ją w ruch zmarznięte, niewidzialne fale, biegnące między nie ukończonymi przyczółkami. Nos „chrząszcza” powędrował ku niebu, po czym zjechał tak gwałtownie, że Helmuth musiał zwiększyć moc elektromagnesów utrzymujących pojazd na szynach. Jazda była niemożliwa; magnesy zużywały cały zapas energii niemal do ostatniego erga.

Mimo wszystko Helmuth zamierzał skończyć obchód. Pozostawał mu jeden kierunek - prosto w dół.

W dół, do samego lodu; do dziewiątego kręgu, gdzie zamierała wszelka aktywność.

Wąska plątanina szyn znikała za krawędzią wielkiego filara zlokalizowanego w dziewięćdziesiątym czwartym sektorze. Helmuth zmniejszył moc magnesów i uruchomił „chrząszcza”. Po chwili pojazd pełznął nosem w dół w stronę powierzchni planety.

Odczyt z wizjera hełmu wskazywał, że na siedemnastym kilometrze poniżej nawierzchni mostu prędkość wichru wyraźnie zmalała. Pojazd zbliżał się do górnej czapy Lodowca - długiego żebra zmarzliny, sterczącego w pobliżu Mostu. Helmuth był nie przygotowany na tak gwałtowną zmianę pogody. Wiatr, oczywiście, dął w dalszym ciągu, jak przystało na tę porę roku, lecz w najmocniejszych porywach jego prędkość nie przekraczała kilkuset kilometrów na godzinę.

Wokół roztaczał się świat sennych marzeń. „Chrząszcz” sunął niczym płetwonurek, który już dawno minął zawiązany na linie węzeł bezpieczeństwa, lecz ogarnięty ekstazą głębinową nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Na dwudziestym czwartym kilometrze w światłach reflektorów mignęła jasna plama. Potem następna. I jeszcze jedna. Cały strumień.

Helmuth zatrzymał pojazd i wytężył wzrok, lecz zjawy nie zniknęły. Nie, nadciągało ich więcej. Powoli przesuwały się w poprzek jasnego kręgu. W podmuchach słabego wiatru zdawały się lekko pulsować...

Mężczyzna jęknął ze zdumienia. Przez krótką chwilę miał wrażenie, że ogląda zenoidalne meduzy. Szybujące w powietrzu kształty rzeczywiście przypominały jamochłony. Ciało o budowie promienistej, prześwitujące... Najmniejsze miały wielkość pięści, największe nie przekraczały rozmiarów piłki futbolowej. Były piękne i kruche. Zagubione na rozszalałej planecie.

Helmuth sięgnął do przełącznika, aby podsycić blask reflektorów, lecz w tej samej chwili nagły podmuch wiatru rozpędził stadko „meduz”. W dole ukazała się duża, obudowana platforma przyczepiona do filaru tuż obok szyn, po których jechał pojazd. Pod przezroczystym dachem coś się poruszało.

Kształt kabiny nie pasował do reszty konstrukcji; bez wątpienia powstała stosunkowo niedawno. Helmuth nigdy dotąd nie bywał w tym sektorze, lecz znał plany Mostu i był przekonany, że nie uwzględniały takich niespodzianek.

Nagle przyszło mu na myśl, że wbrew wszelkim przeciwnościom jacyś ludzie dotarli aa powierzchnię Jowisza. „Chrząszcz” przysunął się już niemal do dachu platformy. Mężczyzna odetchnął z ulgą. Ruchomy kształt okazał się robotem: topornym, wieloramiennym automatem dwukrotnie większym od człowieka. Mechanizm pospiesznie uwijał się wśród półek zawalonych dziesiątkami rozmaitych pojemników. Między regałami stał stół zatłoczony jakąś aparaturą oraz duży przedmiot przypominający mikroskop.

Robot spojrzał w górę i trzema mackami wykonał kilka gestów. Helmuth początkowo nie pojął ich znaczenia, lecz po chwili domyślił się, o co chodzi, i posłusznie zgasił reflektory. Przyćmiony blask rozjaśniający mrok Jowisza świadczył o tym, że laboratorium - gdyż kabina niewątpliwie pełniła taką funkcję-posiadało własne oświetlenie.

Nie było sposobu, aby nawiązać bezpośrednią łączność z robotem. Należało poszukać kogoś, kto nim kierował. Helmuth znał wszystkich operatorów zakwaterowanych na Jupiterze V. Żaden z nich nie miał przygotowania do prowadzenia testów laboratoryjnych. Wyposażenie bazy nie pozwalało...

W wizjerze hełmu zamigotało białe światełko. Transmisja z Europy*. Czyżby ktoś na tej kulce śniegu wydawał polecenia sterujące pracą automatu? Z pewnością wykorzystywał przekaźnik Jupitera V do wzmocnienia sygnałów. Helmuth wdusił przycisk odbioru.

- Hej tam, na Moście! Kto pełni służbę?

- Cześć, Europa. Tu Bob Helmuth. Kto umieścił robota w sektorze dziewięćdziesiąt cztery?

- Ja - odparł głos. Helmuth przez chwilę miał wrażenie, że rozmawia z automatem. - Tu doktor Barth. Jak ci się podoba moje małe laboratorium?

* Drugi z księżyców Jowisza, odkryty przez Galileusza w 1610 roku (przyp. tłumacza).

- Przytulne - odpowiedział. - Nawet nie wiedziałem, że istnieje. Co w nim robisz?

- Platformę postawiliśmy dopiero w tym roku. Ma służyć badaniom nad występującymi na Jowiszu formami życia. Widziałeś je może?

- Masz na myśli meduzy? Naprawdę żyją?

- Tak - odparł robot. - Uchylimy rąbka tajemnicy, kiedy zbierzemy większą ilość danych. Wtedy każdy z was będzie mógł je obejrzeć. Posiadają złożony układ koloidowy, przypominają protoplazmę, lecz zamiast wody zawierają płynny amoniak.

- Czym się odżywiają? - spytał Helmuth.

- Tego jeszcze nie wiemy. Jakimś powietrznym planktonem. W ciałach meduz znaleźliśmy resztki pokarmu, lecz jak dotąd nie ustaliliśmy jego pochodzenia. Zachowane szczątki niewiele mówią. A czym odżywia się tutejszy plankton? Boże, chciałbym to wiedzieć...

Helmuth popadł w głęboką zadumę. Życie na Jowiszu. Nieważne, że prymitywne i bezbronne wobec szalejącej wichury. Jednak życie. Nawet tutaj, w mroźnym piekle niedostępnym dla człowieka. Co dalej? Skoro w powietrzu pląsały meduzy, jaki Lewiatan krył się w otchłani oceanu?

- Zdaje się, że nie jesteś zbyt przejęty tym odkryciem - odezwał się robot. - Meduzy i plankton nie znajdują uznania w oczach laików. Lecz pomyśl o konsekwenq’ach! Wiesz, jaka wrzawa wybuchnie wśród biologów?

- Wiem - odparł Helmuth. - Przepraszam, zamyśliłem się. Wszyscy uważali, że Jowisz jest martwy...

- Teraz poszerzyliśmy naszą wiedzę. No, czas wracać do pracy. Jeszcze pogadamy. - Robot zamachał mackami i odwrócił się w stronę półki.

Helmuth cofnął pojazd, po czym skierował go ku nawierzchni. Przypomniał sobie, że nazwisko Bartna łączono z jakimiś skamieniałościami znalezionymi na Europie. Przedtem był tu jeszcze oficer, który spędzał sporo czasu na pobieraniu próbek gruntu stanowiących rzekomo pożywkę dla bakterii. Na pewno coś odkrył; nawet na meteorytach występowały ślady drobnoustrojów. Ziemia i Mars nie były jedynym zakątkami wszechświata, w których rozwinęły się formy egzystencji. Życie mogło istnieć... wszędzie. Skoro niegościnny Jowisz posiadał własną odmianę protoplazmy, kto mógł zaręczyć, że i na Słońcu... Drgający płomyk, przez wszystkich uważany za martwy, a jednak żywy...

Chrząszcz” wypełzł na powierzchnię Mostu. Helmuth zaczął szukać rozjazdu; musiał zmienić tor, by odprowadzić wehikuł do garażu. Podczas rozmowy uzmysłowił sobie, że nigdy nie widział doktora Bartna ani innych osób, z którymi wielokrotnie gawędził przez radio. Spotykał się tylko z pracownikami z Jupitera V. Obszar Jowisza jawił mu się jako pusta przestrzeń, zamieszkana wyłącznie przez głosy.

- Obudź się, Helmuth - usłyszał tuż nad uchem. Jeszcze chwila i zwalisz się z Mostu. Wyłączyłeś automatyczny system bezpieczeństwa.

Zbyt późno sięgnął w stronę przełączników. Eva przejęła sterowanie i wycofała pojazd z niebezpiecznego obszaru.

- Przepraszam - wymruczał, zdejmując hełm. I dziękuję.

- Nie ma potrzeby. Nie kiwnęłabym nawet palcem, gdybyś naprawdę siedział w kabinie „chrząszcza”. Powinieneś mniej czytać, a więcej sypiać.

- Zachowaj dobre rady dla siebie - warknął. Bieg zdarzeń skłonił go do nowych, mniej wesołych rozmyślań. Jeśli już dziś złoży rezygnację, będzie czekał rok, nim zyska możliwość powrotu do Chicago. Antygrawitacja czy nie, na promie senatorów nie było miejsca dla dodatkowego pasażera. Wysłanie faceta do domu wymagało długotrwałych przygotowań: kabina, prowiant, bagaż odpowiadający wagą wyposażeniu, jakie zabrał ze sobą w podróż na Jupitera V...

Rok pobytu w bazie bez żadnego zajęcia... Nieee... Tym bardziej że w dalszym ciągu musiałby korzystać z racji żywnościowych i wody. Rok bezczynności pod niechętnym spojrzeniem Evy, Dillona oraz innych osób spędzających każdy dzień przy pracy. Oni bez wahania dadzą mu do zrozumienia, co o nim myślą.

Rok biernej obserwacji jednego z największych eksperymentów w dziejach ludzkości: bezpośrednich badań powierzchni Jowisza. Rok patrzenia w ekran i słuchania zamierających krzyków... Rok, w którym Robert Helmuth stanie się najbardziej znienawidzoną osobą w obszarze tej planety.

A gdy powróci do Chicago i zacznie szukać pracy po opuszczeniu Mostu nie będzie mógł liczyć na to, że rząd nadal będzie go zatrudniał - pojawi się nieuniknione pytanie: dlaczego odszedł, kiedy budowa wchodziła w decydującą fazę?

Powoli zaczynał rozumieć motywy kierujące postępowaniem mężczyzny z nocnych koszmarów.

Rozległ się dzwonek oznajmiający koniec zmiany. Helmuth nadal był gotów zrezygnować z dalszej pracy, choć z goryczą zdawał sobie sprawę, że prócz Jowisza istnieją inne rodzaje piekła.

Gdy odczepiał ostatni kabel, na mostku pojawił się Charity. Miał w oczach blask nieba obsypanego setkami komet. Helmuth bezbłędnie przewidział jego zachowanie po rozmowie z gośćmi.

- Senator Wagoner chciałby zamienić z tobą kilka słów, Bob - powiedział. - Nie jesteś za bardzo zmęczony? Idź już. Dokończę za ciebie.

- Wagoner? - nachmurzył się Helmuth.

Powróciło wspomnienie koszmaru. N i e. Nie zmuszą go do szybszego działania. Będzie trzymał się własnego planu.

- O co mu chodzi? O jakieś nowe zadanie? Chyba mu powiedziałeś, że ze mną nie najlepiej.

- Oczywiście - w głosie Dillona brzmiała niezachwiana pewność. - Doszliśmy do wniosku, że ta rozmowa może ci pomóc. Wagoner jest jeszcze na pokładzie rakiety. Zostawiłem w śluzie twój skafander.

Wcisnął na głowę hełm, uniemożliwiając tym samym dalszą dyskusję lub próby protestu.

Helmuth obrzucił przeciągłym spojrzeniem ślepą bańkę spoczywającą na ramionach inżyniera, po czym powlókł się w stronę śluzy.

Trzy minuty później szedł ciężkim krokiem po oświetlonej blaskiem Jowisza powierzchni księżyca.

Żołnierz piechoty morskiej uprzejmie pomógł mu się wgramolić na pokład statku. Zatrzasnął drzwi włazu i odebrał ciężki kombinezon. Mimo mocnego postanowienia, że nie będzie się interesował szczegółami budowy nowego statku, Helmuth z ciekawością powiódł wzrokiem po wnętrzu. Żołnierz wskazał mu drogę do kabiny Wagonera.

Korytarz nie wyróżniał się niczym szczególnym. Podobne przejścia można było znaleźć na każdym promie kursującym między Chicago a Jowiszem. Minęli kilka par drzwi prowadzących do grodzi, aż dotarli na miejsce.

Wygląd senatora był dla Helmutha dużym zaskoczeniem. Młodzieńcza sylwetka - senator dopiero dobiegał szcześćdziesiątki - sprężyste ruchy i przenikliwe spojrzenie błękitnych oczu. Wagoner zajmował przestronne pomieszczenie, wyposażone komfortowo, lecz pozbawione jakichkolwiek śladów luksusu. Zarówno kabina, jak i jej właściciel nie pasowali do obiegowego wyobrażenia o członkach obecnego Senatu, o których krążyły plotki, że stylem życia naśladowali starożytnych Rzymian.

Prócz Wagonera w kabinie przebywały jeszcze dwie osoby: młoda dziewczyna o dość przeciętnej urodzie, prawdopodobnie sekretarka, oraz wysoki mężczyzna w mundurze Korpusu Sił Kosmicznych z dystynkcjami pułkownika. Helmuth ze zdziwieniem przypomniał sobie twarz oficera - Russell, ekspert od balistyki, który całkiem niedawno odwiedził bazę. Kolekcjoner pyłu. Paige uśmiechnął się kwaśno na widok zdumionej miny wchodzącego.

Helmuth przeniósł spojrzenie na Wagonera.

- Myślałem, że zjawi się tu cała podkomisja mruknął.

- Spotkaliśmy ich po drodze, na Ganimedzie. Pewnie tkwią tam nadal. Nie chciałem, żeby nasza rozmowa przypominała przesłuchanie. - Na twarzy Wagonera pojawił się przyjazny uśmiech. - Musiałem uczestniczyć w niejednym dochodzeniu, lecz nie widzę powodu, żeby tę ceremonię eksportować w przestrzeń. Proszę usiąść, steward zaraz poda nam coś do picia. Zdaje pan sobie sprawę, że mamy wiele do omówienia.

Helmuth niechętnie zajął miejsce w fotelu.

- Pułkownika Russella zdążył pan już poznać ciągnął Wagoner, siadając naprzeciw gościa. - Ta młoda dama to panna Annę Abbott. Za chwilę powiem o niej nieco więcej, a teraz przystąpmy do rzeczy: słyszałem od Dillona, że z coraz większą niechęcią odnosi się pan do pracy na Moście. Przykro mi to słyszeć, bo uważałem pana za jednego z naszych najlepszych brygadzistów. Z drugiej strony muszę przyznać, że jestem z tego zadowolony. Potrzebuję pana do innych, o wiele ważniejszych zadań.

- Na przykład?

- Pozwoli pan, że nie odpowiem od razu na to pytanie. Najpierw chciałbym porozmawiać o Moście. Oczywiście, z chęcią udzielę wyjaśnień, jeśli czegoś nie będzie pan rozumiał. Ma pan także pełne prawo uznać naszą rozmowę za niebyłą. Krótko mówiąc, uważam nasze spotkanie za nieoficjalne.

- Dziękuję.

- Robię to we własnym interesie, bo liczę na pańską szczerość. W zamian chcę panu powiedzieć o kilku poufnych sprawach, które inaczej być może nigdy nie dotarłyby do pańskich uszu. Paige i Annę będą naszymi świadkami. Zgoda?

Steward przyniósł napoje i cicho opuścił kabinę. Helmuth sięgnął po szklankę. Alkohol przypominał mu smakiem miksturę, którą samodzielnie przyrządzał z trunków dostarczanych na Jupitera V w ramach przydziału, był jednak zmrożony, co po pierwszym łyku sprawiało dość przyjemne wrażenie.

- Zobaczę, co da się zrobić - powiedział. Poczuł, że początkowe napięcie minęło.

- Dobrze. To mi zupełnie wystarczy. Charity twierdzi, że w pańskim pojęciu Most stał się potworem. Przejrzałem wnikliwie pańskie dossier; prawdę mówiąc, poddałem równie dokładnym oględzinom akta Dillona i Paige’a i doszedłem do wniosku, że się pomylił. Chciałbym usłyszeć od pana, o co chodzi.

- Nigdy nie uważałem naszej budowli za potwora odparł z namysłem Helmuth. - Widzi pan, Charity przyjmuje postawę obronną. Postrzega Most jako namacalny dowód, że człowiek jest w stanie pokonać wszystkie przeszkody. Tu się z nim zgadzam. Ale z drugiej strony nie mogę zaakceptować lodowej konstrukcji jako uosobienia Postępu. - Przerwał na chwilę. - Chciał pan, żebym mówił szczerze, senatorze... Otóż Charity nie dopuszcza do siebie myśli, że kultura Zachodu przezywa okres dekadencji i chyli się ku upadkowi. Uważa, że Most zadaje kłam tym twierdzeniom.

- Za kilka lat Zachód będzie tylko wspomnieniem nieoczekiwanie stwierdził Wagoner.

Paige Russell przetarł dłonią czoło.

- Nadal nie mogę spokojnie słuchać takich rozmów - wtrącił. - Mam ochotę skryć się pod stołem. MacHinery jest już na Ganimedzie...

- MacHinery dostanie apopleksji, kiedy dowie się prawdy, ale nie będę go żałował - spokojnie odparł senator. - Pieczołowicie ustawione domino też czasem się przewraca, a odkrycie panny Abbott jest tą kostką, która popchnie następne. Musi pan jednak przyznać zwrócił się do Helmutha - że Zachód miał kilka spektakularnych osiągnięć. Most może być uważany za ostatni i największy triumf ginącej kultury.

- Praca dla pracy - powiedział Helmuth. - Budowanie gigantycznych konstrukcji dla samego budowania jest ostatnim przedsięwzięciem kultury od dawna martwej, mającym wszelkie cechy rytuału. Proszę spojrzeć na piramidy... albo na jeszcze większy, idiotyczny przykład megalomanii: „diagram mocy” pokrywający całą powierzchnię Marsa. Gdyby Marsjanie włożyli więcej energii w próby przetrwania, prawdopodobnie do dziś byliby naszymi sąsiadami.

- Zgadzam się z panem - odparł Wagoner - choć z pewnymi zastrzeżeniami. Ma pan słuszność, jeśli chodzi o Marsa, lecz piramidy powstały w czasach, gdy cywilizacja Egiptu znajdowała się w pełnym rozkwicie. A praca dla pracy nie jest określeniem rytuału. To raczej definicja nauki.

- Jak pan woli. Zasadnicza część mojej teorii pozostaje bez zmiany. Jedną z oznak żywotności narodu jest jego umiejętność obrony. Zachód o pół wieku wyprzedza resztę świata, lecz Most przypomina wspomniany „diagram mocy”, piramidy czy coś w tym rodzaju. Jest pokazem potęgi, za którą nie kryje się prawdziwa siła. Wszystkie pieniądze, jakie pochłonęła jego budowa, mogą okazać się potrzebne w chwili prawdziwego ataku ze strony Rosji.

- Poprawka: atak już nastąpił - powiedział Wagoner. - I został uwieńczony pełnym powodzeniem. Moskwa lepiej od nas rozegrała plan von Neumanna, bo odrzuciła twierdzenie, że każda ze stron konfliktu używa najlepszej strategii. Pięćdziesiąt lat nieustannej presji spowodowało osłabienie działań obronnych Zachodu. Ulegliśmy „sowietyzacji” i wszelkie nasze posunięcia są tak oczywiste, że Rosjanie przestali myśleć o podjęciu bezpośredniej akcji zbrojnej.

Ale zgadzam się z panem. Całą energię i pieniądze powinniśmy zużyć na badania socjologiczne... w czasie gdy poziom zagrożenia można było jeszcze rozpatrywać w tych kategoriach. Niestety, w zamian przystąpiliśmy do bezprecedensowego przedsięwzięcia, które wspaniale pasowało do teorii gier strategicznych. Jak na człowieka tyle lat przebywającego z dala od Ziemi, ma pan lepsze pojęcie o sytuacji niż niektórzy Ziemianie.

- Zainteresowanie Ziemią wzrasta wraz z odległością, jaka nas od niej dzieli - odparł Helmuth. - Poza tym sporo czasu poświęcam na czytanie.

Czuł lekkie zawroty głowy. Albo trunek okazał się mocniejszy, niż przypuszczał - co nie byłoby niczym dziwnym, wziąwszy pod uwagę fakt, że już od dawna nie miał w ustach kropli alkoholu - albo była to reakcja wywołana świadomością, że świat, do którego chciał wrócić, legł w gruzach.

Wagoner dostrzegł jego zakłopotanie. Nagle pochylił się i powiedział stanowczo:

- Mimo wszystko jestem przeciwny twierdzeniu, że Most służy lub służył jakimś rytuałom. Powstał dla czysto praktycznych celów i co więcej, spełnił swoje zadanie. Zakończyliśmy program badań.

- Zakończyliście? - słabo spytał Helmuth.

- Definitywnie. Oczywiście, niektóre prace będą nadal trwały; nie można w ciągu kilku godzin zatrzymać rozpędzonego molocha. Pozostaje też aspekt psychologiczny. Rosjanie spodziewali się, że przystąpimy do nowego programu „Manhattan” lub „Lincoln” i nie możemy zawieść ich oczekiwań. Wyniki tym razem pozostaną tajemnicą. Most musi trwać; fizycznie i oficjalnie. Na szczęście są tacy ludzie jak Dillon, emocjonalnie związani z budową w stopniu przekracającym uwarunkowanie psychologiczne wywołane praniem mózgu. Pan jest jedynym pracownikiem głównego nadzoru, który stracił zainteresowanie przebiegiem eksperymentów. Dzięki temu spokojnie mogłem pana poinformować o ich zakończeniu.

- Ale... dlaczego?

- Ponieważ Most - ciągnął półgłosem Wagoner dał nam dowód potwierdzający teorię o tak pierwszorzędnym znaczeniu, że wobec niej upadek cywilizacji Zachodu wydaje się mało znaczącym epizodem. Dowód, który w ostatecznym rozrachunku przypieczętuje klęskę Rosjan, choć przez najbliższe kilkaset lat będzie im się wydawać, że osiągnęli zwycięstwo.

- Mówi pan o antygrawitacji? - zapytał osłupiały Helmuth.

Po raz pierwszy od początku rozmowy na twarzy senatora pojawił się wyraz zaskoczenia.

- Chłopcze... czy wiesz o wszystkim, co chcę ci powiedzieć? - spytał w końcu. - Mam nadzieję, że nie, bo w przeciwnym przypadku mógłbym dojść do całkiem niemiłego wniosku. Czy słyszałeś także o antyagatyku?

- Nie - odparł Helmuth. - Nie znam nawet takiego słowa.

- Ufff... Ulżyło mi. Skąd wiesz o antygrawitacji? Dillon otrzymał polecenie zachowania ścisłej tajemnicy.

- Pomysł zrodził się wyłącznie w mojej głowie. Mimo to nadal nie rozumiem, jaka była rola Mostu i dlaczego wiadomość o tym odkryciu mogłaby wstrząsnąć światem. Myślałem, że zlikwidujecie bazę Jupiter V i wykorzystacie antygrawitację do przeniesienia nadzoru nad budową bezpośrednio na plac robót.

- Nic podobnego. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wysłałby ludzi na Jowisza. Poza tym na powierzchni planety grawitaqa nie stanowi najważniejszego problemu. Przez moment jesteśmy w stanie wytrzymać siłę ciążenia ośmiokrotnie większą niż na Ziemi, lecz nawet w skafandrze ciśnieniowym nikt nie zdołałby zejść do poziomu ośmiuset kilometrów w głąb atmosfery Jowisza.

- Nie można zastosować ekranów osłaniających?

- Można, ale koszt jednego ekranu przekroczyłby wartość całego przedsięwzięcia - odparł Wagoner. Nie ma sensu dalej drążyć tego tematu. Most spełnił swą funkcję. Dał nam tysiące ważnych informacji z różnych dziedzin i tylko na nim mogliśmy sprawdzić równanie Blackett-Diraca.

- To znaczy...?

- Hipotezę zakładającą bezpośrednią zależność między zjawiskami magnetycznymi i momentem pędu każdego dużego ciała. Tę część zagadnienia rozważał Dirac. Z równania Blacketta wynika, że podobna zależność dotyczy grawitacji:

G = C \ BU

gdzie C oznacza prędkość światła, U - moment pędu, a P - moment magnetyczny. B oznacza stałą wartość 0,25.

Gdyby okazało się, że równanie jest nieprawdziwe, pozostała część zebranych informacji nawet w najmniejszym stopniu nie mogłaby zrekompensować kosztów eksperymentu. Z drugiej strony, Jowisz jest jedynym ciałem w Układzie Słonecznym posiadającym wielkość odpowiednią do przeprowadzenia wspomnianych badań. Test wykazał, że Dirac miał rację. Co więcej, Blackett również miał rację. Magnetyzm i grawitacja zależą od momentu pędu.

Nie będę szczegółowo opisywał następnych kroków, bo jestem przekonany, że sam pan się tego domyśli. Wystarczy powiedzieć, że na pokładzie tego statku znajduje się generator będący efektem wieloletnich wysiłków wszystkich osób pracujących przy budowie Mostu. Nosi długą techniczną nazwę: „grawitonowy generator polaryzacji Dillona-Wagonera”, którą z oczywistych względów jestem zachwycony. Technicy określają go mianem wiratora, bo właśnie wirowo kształtuje moment magnetyczny każdego-każdego atomu wewnątrz pola. Po uruchomieniu wirator „nie widzi” żadnych atomów pozostających poza jego wpływem. Co więcej, nie zwraca uwagi na inne źródła siły. Ekran jest tak mocny, że aby bez przeszkód wylądować, trzeba go wyłączać w pobliżu planety. Lecz w przestrzeni... nie przepuszcza meteorów ani innych kosmicznych śmieci. Jest nieprzenikalny dla grawitacji... i nie uznaje limitów prędkości. Porusza się we własnym continuum.

- Wolne żarty - bąknął Helmuth.

- Naprawdę? Rakieta, w której się znajdujemy, przyleciała na Ganimeda wprost z Ziemi, co zajęło jej niecałe dwie godziny, łącznie z manewrem lądowania.


Łatwo obliczyć, że przez większą część drogi leciała z szybkością przekraczającą osiemdziesiąt tysięcy kilometrów na sekundę. Wirator zużył w tym czasie pięć wat energii pobieranej z trzech zwykłych akumulatorów. Helmuth pociągnął głęboki łyk trunku.

- Nie uznaje ograniczeń prędkości? - spytał wojowniczo. - Na pewno?

- Tego nie wiem - przyznał Wagoner. - Formuły matematyczne mają tę nieprzyjemną właściwość, że nie zawierają informacji, w którym miejscu kończy się ich zasadność. Podobne przypadki zdarzają się nawet w mechanice kwantowej. Mimo to jestem przekonany, że już niedługo dostarczy mi pan właściwą odpowiedź.

- Ja?

- Tak. Pan, pułkownik Russell i panna Abbott. Helmuth spojrzał w kierunku siedzącej obok pary. Na twarzach Paige’a i Annę widniało głębokie zdumienie.

- Przewidywany kataklizm zmusza nas, to znaczy Zachód, do natychmiastowego podjęcia lotów międzygwiezdnych. Księżycowe obserwatorium Richardsona odkryło dwa układy odpowiadające naszym celom: jeden wokół gwiazdy Wolf 359, drugi wokół 61 Cygni, lecz na pewno są jeszcze setki innych miejsc, gdzie moglibyśmy znaleźć planety przypominające Ziemię. To, co zamierzamy zrobić, jest po prostu ewakuacją... oczywiście, nie w sensie fizycznym, lecz w założeniach. Poszukujemy odważnych, nawet nieco zuchwałych ludzi obdarzonych silnym pragnieniem wolności, zdolnych ponieść nasze ideały w odległą część galaktyki. Z chwilą rozpoczęcia misji będą wolni od wszelkiej ingerencji z Ziemi. Rosjanie nie posiadają wiratora, a gdyby nawet udało im się go skonstruować, w obawie przed masową emigracją zawiedzionych w nadziejach obywateli nigdy nie pozwolą na jego wykorzystanie. - Wagoner obrzucił Helmutha uważnym spojrzeniem. - Oczekuję od pana... jak pan widzi, przechodzę już do sedna sprawy... a wiec, oczekuję od pana, że wraz z pułkownikiem Russellem przejmiecie dowództwo nad przebiegiem całej operacji. Pańska ocena wydarzeń zachodzących na Ziemi jest ostatecznym dowodem, że dokonałem właściwego wyboru. Poza tym... nie ma pan dokąd wracać.

- Proszę o małą przerwę - odezwał się Helmuth martwym głosem. - W tej chwili nie jestem w stanie udzielić rozsądnej odpowiedzi. Czuję się oszołomiony nadmiarem informacji... i nie potrafię się zdecydować. Czy mógłbym... mieć nieco czasu... Powiedzmy, trzy godziny?

- Oczywiście - odparł senator.

Po wyjściu Helmutha w kabinie Wagonera przez długi czas panowała cisza. Pierwszy odezwał się Paige:

- Przez cały czas szukaliście sposobu, jak przedłużyć życie astronautom. Ludziom podobnym do mnie.

Wagoner skinął głową.

- W gabinecie Gunna nie mogłem panu wyjaśnić wszystkiego. Dopiero widok rakiety, lot w przestrzeni i wiedza, czym naprawdę dysponujemy, mogły pana przekonać, że moje plany nie są bujaniem w obłokach. Helmuth uwierzył od razu, bo sam wyciągnął stosowne wnioski, ale z podobnych powodów nie mogłem rozmawiać z nim o antyagatyku. Na razie tylko wy dwoje jesteście dostatecznie przygotowani, by wysłuchać reszty tego, co mam do powiedzenia.

Teraz pan widzi, że pogoń za szpiegiem nie miała większego znaczenia. Ziemia należy do Rosjan. Nie potrzebują naszej zgody, by nią w pełni zawładnąć. Chcemy rozsypać Zachód po gwiazdach; zapełnić kosmos nieśmiertelnymi ludźmi, głoszącymi nieśmiertelne ideały. Ludźmi takimi jak pan i miss Abbott.

Paige zerknął na dziewczynę. Annę wpatrywała się w pustą przestrzeń nad głową Wagonera, jakby szukała wzrokiem ozdobionej bokobrodami twarzy Pfitznera, którego wizerunek wisiał w gabinecie Gunna. Uśmiechała się tajemniczo.

- Dlaczego ja? - pytanie Paige’a było skierowane do senatora.

- Ponieważ w pełni odpowiada pan naszym wymaganiom. Od pierwszej chwili uważałem pana wizytę w laboratorium za prawdziwe zrządzenie opatrzności. Gdy Annę powiedziała mi o pańskich kwalifikacjach, byłem gotów sądzić, że zmyśla. Od dziś będzie pan pełnił funkqę oficera łącznikowego koordynującego działania załogi Mostu i osób zajmujących się pracą w laboratorium Pfitznerów. W ładowniach „Per Aspery” znajduje się pełny zestaw próbek i preperatów potrzebnych do kontynuacji badań nad askomycyną i antyagatykiem. Annę pokaże panu, jak się z tym obchodzić i czego wymagać od ludzi. Później, kiedy będziecie mogli ustalić szczegóły z Helmuthem, droga do gwiazd stanie otworem.

- Annę... - odezwał się Paige. Powoli odwróciła głowę. - Jesteś z nami?

- Jestem - odpowiedziała. - Wiem też, że moje prawdziwe zadanie polegało na tym, żeby cię wciągnąć w tę całą sprawę.

Paige zamyślił się. Nagle na jego twarzy pojawił się niepokój.

- Senatorze, ściągnie pan na siebie poważne kłopoty - powiedział - a mam niejasne przeczucie, że mimo to nie zamierza pan lecieć z nami.

- Nie. Nie zamierzam. Po pierwsze, MacHinery uzna nasze plany za zdradę stanu. Jeśli chcemy osiągnąć sukces, ktoś musi spełnić rolę kozła ofiarnego, a ponieważ pomysł wyszedł ode mnie... - Umilkł na chwilę, po czym dodał burkliwie: - Chłopcy z rządu mają uzasadnione powody do zadowolenia. W państwie kierowanym przez prawo, a nie przez ludzi, realizacja takiego projektu byłaby niemożliwa. Upłynęło już wiele lat, odkąd niektórzy urzędnicy - między innymi dziadek MacHinery’ego - zaczęli decydować, jakich zasad należy przestrzegać, a jakie wolno omijać. Stworzyli niebezpieczny precedens, którego skutki odczuwamy do dzisiaj. Lecz z drugiej strony, to właśnie ich działalność dała Zachodowi szansę, przed którą stoimy... - Uśmiechnął się. - Wykorzystam ten argument podczas rozprawy.

Annę ze łzami w oczach zerwała się z miejsca. W trakcie długiej znajomości i współpracy z Wagonerem nie przyszło jej do głowy, że senator zrezygnuje z obrony.

- To nic nie da! - powiedziała cicho. - Wie pan równie dobrze jak ja, że nie będą słuchać. Za zdradę grozi najwyższy wymiar kary i powolna śmierć we wnętrzu reaktora jądrowego. Musi pan uciekać!

- Przesada. Chemiczna trucizna zawarta w śmieciach ze stosu atomowego działa tak szybko, że na strach nie starcza czasu. A poza tym jest tam raczej dość ciepło odparł Wagoner. - Moja praca dobiegła końca. Nikt i nic nie może zrobić mi krzywdy.

Annę zakryła twarz dłońmi.

- Poza tym, moja droga - łagodnie ciągnął senator - gwiazdy należą do młodych. Do wiecznie młodych ludzi. Nieśmiertelny starzec byłby anachronizmem.

- To... dlaczego pan to robił? - spytał Paige lekko drżącym głosem.

-¦ Dlaczego? - westchnął Wagoner. - Znasz odpowiedź, Paige. Znałeś ją przez całe życie. Obserwowałem wyraz twojej twarzy, gdy usłyszałeś, że wyruszamy ku gwiazdom. Jestem przekonany, że właśnie ty najlepiej znasz powody, którymi się kierowałem.

Paige poczuł na sobie wzrok Annę. Znał odpowiedź, jakiej oczekiwała; przeprowadzili wiele dyskusji na ten temat i były chwile, kiedy przyznawał jej rację. Lecz teraz czuł działanie innej, ogromnej, choć nie nazwanej siły, która przez całe życie nim kierowała. Siły, którą promieniowało oblicze Wagonera i którą kilka chwil wcześniej dostrzegł w uśmiechu Annę.

- Ta sama siła wciąga małpę do klatki - powiedział powoli. - Powoduje, że kot włazi do otwartej szafki albo siada wysoko na słupie telefonicznym. Popycha ludzi do walki ze śmiercią i wyciąga nasze ręce ku gwiazdom. Można ją nazwać Ciekawością.

Wagoner uniósł brwi ze zdziwieniem.

- Uważasz, że to właściwa nazwa? - spytał. Spróbuj poszukać lepszej. Być może znajdziesz ją później, gdzieś w okolicach Aldebarana.

Podniósł się z fotela i przez chwilę patrzył na nich w milczeniu. Później się uśmiechnął.

- Teraz - powiedział łagodnie - nunc dimittis... pozwól Panie swym sługom ruszać w pokoju.



ROZDZIAŁ JEDENASTY

Jupiter V


...działalność naukowa nie przynosi wymiernych, ekonomicznych korzyści intelektualistom i badaczom, choć posiada niezaprzeczalną wartość moralną: skłania do podjęcia decyzji, czy lepiej mieć, czy wiedzieć. Prawdziwymi zwycięzcami są ci, którzy wiedzą i kochają.

WESTON LA BARRE


- Tak to wygląda - powiedział Helmuth. Eva przez chwilę siedziała w milczeniu.

- Nie rozumiem jednego - powiedziała w końcu. Dlaczego przyszedłeś z tym do mnie? Jestem pewna, że przeraziło cię to, co powiedział Wagoner.

- Masz rację - odparł. Ale w jego głosie pobrzmiewały nutki triumfu. - Lecz ostatnio odkryłem, że przerażenie i strach to dwa całkiem różne pojęcia. Pomyliliśmy się oboje, Evito. Ja, ponieważ uważałem, że należy przerwać budowę Mostu, ty, bo byłaś przekonana, że należy ją skończyć.

- Nie rozumiem.

- Sam siebie nie rozumiem. Irracjonalny strach przed podjęciem pracy na powierzchni Jowisza był częścią sennego koszmaru. Nie ma najmniejszej szansy, żeby człowiek dotarł do samego środka tego piekła, ale ja chciałem tam dotrzeć. Po części, to wynik tego cholernego prania mózgu. Wiedziałem... wszyscy wiedzieliśmy... że Most nie będzie stał wiecznie, lecz zostaliśmy tak zaprogramowani, aby wierzyć w sens naszych poczynań. Nic innego nie mogłoby skłonić nas do pracy. Rezultat: klasyczny dylemat powodujący szaleństwo. Twoja reakcja, choć zupełnie różna od mojej, była powodowana tym samym: chciałaś na Jupiterze V wychować dziecko. Teraz wszystko się zmieniło. Most okazał się naprawdę potrzebny i nie miałem racji mówiąc, że jest mostem, który wiedzie donikąd. Prowadzi do setek miejsc, gdzie będziemy mogli stworzyć nową Ziemię. Kiedy Rosjanie przejmą całą władzę, jakaś odległa planeta stanie się Nową Ziemią i zaowocuje nowym życiem.

- Dlaczego mi to mówisz? - spytała. - Chcesz, żebym ci przebaczyła?

- Zgodzę się na propozycję Wagonera... pod warunkiem, że polecisz ze mną.

Eva zerwała się z fotela. Helmuth z zachwytem obserwował gibkość jej ruchów. W tej samej chwili rozległ się przenikliwy terkot dzwonków alarmowych.

- Wszyscy na stanowiska! - ryczał z głośnika karykaturalnie zmieniony głos Dillona. - Nastąpiło przesilenie! Owal mija Plamę! Prędkość wichru wykracza poza skalę! Alarm pierwszego stopnia!

Krzyk inżyniera mieszał się z nieustannym, ponurym wyciem wiatru i głośnymi trzaskami. Most jęczał w agonii. Rozległ się kolejny dźwięk: kakofonia ostrych, charakterystycznych tonów przywodzących na myśl dinozaura przedzierającego się przez poszycie pierwotnej dżungli. Helmuth od razu wiedział, co zaszło.

Nawierzchnia Mostu poczęła pękać.

Po chwili rumor ustał, a Dillon odezwał się nieco spokojniej:

- Gdzie jesteś, Evo? Jak najszybciej zamelduj się przy swoim pulpicie. Jeśli nic nie zrobimy, Most przetrwa najwyżej godzinę.

- Niech się wali - odpowiedziała cicho. Nastąpiło pełne zdumienia milczenie przerwane po chwili krótkim parsknięciem śmiechu. Helmuth rozpoznał głos Wagonera.

Połączenie z kabiną zostało przerwane, choć z głośnika nadal płynęły gromowe pomruki towarzyszące śmierci Mostu.

Bob i Eva stanęli przy oknie. Spoglądali w przestrzeń, dalej niż sięgała ogromna tarcza Jowisza, tam, gdzie nad horyzontem zawsze świeciły gwiazdy.


CODA: Państwowe Laboratorium w Brookhaven (reaktor jądrowy)


Aleć Ja wam powiadam: Miłujcie nieprzyjacioły wasze; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, dobrze czyńcie tym, którzy was mają w nienawiści i módlcie się za tymi, którzy wam złość wyrządzają i prześladują was: Abyście byli synami Ojca waszego, który jest w niebiesiech; bo on to czyni, że słońce jego wschodzi na złe i na dobre, i deszcz spuszcza na sprawiedliwe i niesprawiedliwe. Albowiem jeźli miłujecie te, którzy was miłują, jakąż zapłatę macie? azaż i celnicy tego nie nie czynią? A jeźlibyście tylko braci waszych pozdrawiali, cóż osobliwego czynicie? azaż i celnicy tego nie czynią?

Każdy koniec” - napisał Wagoner na ścianie swej celi - „jest jednocześnie początkiem. Być może za tysiąc lat moi Ziemianie powrócą na ojczystą planetę. Może za dwa lub cztery tysiące... jeśli nadal będą pamiętać, gdzie stały ich domy. Powrócą, lecz mam nadzieję, że nie pozostaną. Modlę się o to, by ruszyli w dalszą drogę”.

Przez chwilę zastanawiał się, czy umieścić pod spodem swoje nazwisko. Skreślił w kalendarzu ostatnią datę.


Grafit pękł i na końcu ołówka pojawił się maleńki wianuszek drzazg z jasnego drewna. Wagoner wiedział, że wystarczy wysunąć przedmiot za parapet wysoko umieszczonego okna, aby promieniowanie cieplne odsłoniło kawałek grafitu, lecz tylko wzruszył ramionami i wrzucił ołówek do kosza.

To, co miał naprawdę do powiedzenia, zdążył zapisać w gwiazdach. Cała konstelacja nosiła jego imię, więc mógł uznać, że dobrze spełnił swoje zadanie.

Nieco później, tego samego dnia, człowiek nazwiskiem MacHinery stwierdził:

- Bliss Wagoner nie żyje.

Jak zwykle się mylił.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Blish James Latające Miasta 01 Będą im świecić Gwiazdy
Blish James Latające miasta 01 Będą im świecić gwiazdy
Blish James Latające miasta 01 Będą im świecić gwiazdy
Blish James Zycie wsrod gwiazd
Blish James Latające miasta 02 Życie wśród gwiazd
Blish James Latające miasta 2 Życie wśród gwiazd
Blish James Zycie wsrod gwiazd
Blish James Latajace miasta 02 Zycie wsrod gwiazd
Blish James Latające miasta 02 Życie wśród gwiazd
Świeci gwiazdka jedna, Wiersze i teksty piosenek
Blish James Latające miasta 04 Triumf czasu
Blish James LatajÄ…ce miasta 03 Gdzie Jest TwĂłj Dom, Ziemianinie
Blish James LatajÄ…ce miasta 04 Triumf czasu
Blish, James Die Tochter des Giganten
Blish, James Un Caso de Conciencia
Blish James Dzień statystyka
Blish James Latające miasta 03 Gdzie twój dom, Ziemianinie
Blish James Dzień statystyka
Blish James Latające miasta 4 Triumf czasu

więcej podobnych podstron