JAMES BLISH
ŻYCIE WŚRÓD GWIAZD
Przełożyła Teresa Tyszowiecka-Tarkowska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Werbunek
Chris, siedząc na nasypie nieczynnej od wielu lat trakcji kolejowej Erie — Lackawanna — Pen-
sylwania, obserwował w milczeniu, jak Scranton w stanie Pensylwania przygotowuje się do od-
lotu. W zadumie ssał zerwane z nasypu białe i czerwone kwiaty koniczyny.
Podobnie jak samo Scranton, miał być świadkiem startu. Od dziecka — a liczył sobie teraz lat
szesnaście — wiedział, że miasta opuszczają Ziemię, nigdy jednak nie obserwował żadnego w
locie. Niewielu ludzi miało taką okazję; miasta koczownicze odlatywały raz na zawsze.
Interesujący, ale niezbyt radosny widok. Scranton było jedynym miastem, jakie Chris w życiu
widział, jedynym, którego dotknął własną stopą. Nie zanosiło się na to, żeby miał kiedykolwiek
oglądać inne. Scranton stanowiło ucieleśnienie wszystkiego, co jego ojcu i starszemu bratu uda-
wało się wydrzeć z gardła dolinie; tam zarabiało się pieniądze i tam się je wydawało. Dziwnym
trafem pieniądze zawsze znikały szybciej, niż się pojawiały.
Zachłanność Scranton rosła, w miarę jak pieniądz tracił na wartości. Wzorem innych miast, mu-
siało podjąć desperacką decyzję i wyruszyć w przestrzeń, by jako najemny robotnik wędrować
pośród gwiazd.
Dolina omdlewała w bezlitosnych promieniach lipcowego słońca, dym z fabrycznych kominów
szedł prosto do góry. Pracowało ich zaledwie kilka, a i one miały wkrótce zostać wygaszone do
chwili, kiedy miasto znajdzie planetę, na której będzie mogło zarobić. Nic — nawet jeden pa-
pieros — nie mogło dymić w ograniczonej ilości powietrza statku międzygwiezdnego, nawet
jeśli miał on rozmiary miasta.
W dole, pod nasypem kolejowym, gdzie tłoczyły się kryte papą baraki, ubrany w podkoszulek i
lewisy mężczyzna o spalonym słońcem karku grzebał motyką w warzywnym ogródku. Chris
zastanawiał się, czy ten człowiek wie, co się będzie działo w dolinie. Wyraźnie nie zwracał na
nic uwagi; możliwe, że start miasta zupełnie go nie obchodził. Ojciec Chrisa od lat pozostawał w
podobnym stanie ponurej rezygnacji.
A jednak zastanawiające, że Chris był jedynym gapiem.
Kolisty pas wykarczowanej ziemi, wyschniętej i rdzawej, otaczał miasto, oddzielając je od
drewnianych walących się ruder, odrapanych przedmieść i całej reszty świata. Poza tym wy-
glądało tak samo jak zawsze, nawet hałdy żużlu jak zwykle jarzyły się żółtopomarańczowym
blaskiem. Scranton zostawiało na Ziemi połowę zabudowań, brało za to ze sobą hałdy żużlu.
Hałdy były częścią jego oferty handlowej. Gdzieś na gwiezdnym pograniczu może się znaleźć
planeta oczekująca na obróbkę swoich rud; gdzie indziej planeta mająca zapotrzebowanie na
żużel czy którąś z jego pochodnych. Trudno przewidzieć w szczegółach którą, ale niczego nie
należy krótkowzrocznie wykluczać. Człowiek natomiast w znacznej mierze był bezużyteczny; w
ostatecznym rozrachunku żużel miał większą wartość.
Nadzieje nadziejami, tymczasem jedno było pewne: na Ziemi nie ma złóż wartych obróbki.
Zachłanne drugie tysiąclecie, w podręcznikach określane mianem „ery marnotrawstwa", zużyło
wszystkie zasoby żelaza z wyjątkiem sztucznych złóż w rodzaju złomowisk samochodów i tym
podobnych pokładów zardzewiałego szmelcu. Scranton nie miało też co liczyć na złoża mars-
jańskie. Na Marsie wylądował już wyposażony w piece hutnicze i broń Pittsburgh. Poza tym
Mars był za mały, żeby utrzymać więcej niż jeden ośrodek metalurgiczny. Na Czerwonej Plane-
cie rud było pod dostatkiem, ale produkcja stali pochłaniała wielkie ilości tlenu.
Scranton miało szansę na pracę poza zasięgiem Układu Słonecznego. Pokłady żelaza na Wenus i
Merkurym były nieopłacalne dla ośrodków metalurgicznych. Pozostałe sześć planet, z których
pięć było gazowymi olbrzymami, a odległy Pluton kulą lodu, nie zawierało wcale rud żelaza.
Mężczyzna w ogródku wyprostował się, oparł motykę o ścianę i wszedł do środka. Z chwilą gdy
zniknął, dolina za kręgiem gołej ziemi wydała się całkiem bezludna i nagle Chrisowi przyszło do
głowy, że pozory niekoniecznie muszą mylić. Czyżby nadmierne zbliżanie się do zamkniętego w
polu wiratorowym miasta kryło w sobie jakieś niebezpieczeństwo? Może obaj z samotnym
ogrodnikiem postępowali lekkomyślnie?
Na razie wokół panowała cisza, zakłócana jedynie odległym buczeniem samego Scranton, Był
pewien, że z tyłu, od strony nasypu kolejowego nic mu nie zagraża. Zerwane przed laty szyny
dawno wylądowały w piecach hutniczych. Po dolinie krążył legenda jakoby w spokojne noce
można było usłyszeć stukot kół Phoebe Snów. Chris śmiał się z ludzkiego bajdurzenia, wiedział
zresztą od ojca, że Phoebe była pociągiem dziennym. Zniknęły nawet podkłady, zużyte przez
mieszkańców baraków podczas kolejnych surowych, pensylwańskich zim.
Grzebał w pamięci, starając się przywołać szczątkowe wiadomości, jakie miał na temat zasad
działania wiratorów, ale nie mógł sobie przypomnieć nic poza tym, że były to maszyny i po-
trafiły dźwignąć największe ciężary. Choć edukacja Chrisa była nędzna i chaotyczna, czytał
namiętnie; jeśli pod ręką akurat nie miał nic lepszego, pochłaniał nawet teksty etykiet na
puszkach. Fizyka lotów międzygwiezdnych jest dziedziną niedostępną nawet dla studentów fi-
zyki, o ile nie pracują pod kierunkiem pierwszorzędnego nauczyciela. A najlepszą nauczycielką,
z jaką Chris miał w życiu do czynienia, była pracownica biblioteki publicznej w Scranton, ale ta
zacna kobieta mimo najszczerszych chęci nie potrafiła mu pomóc.
Zdecydował się nie ruszać z nasypu. Nie ruszyłby się zapewne również wtedy, gdyby wiedział,
że naraża się na niebezpieczeństwo; w dolinie każda nowość była pożądaną odmianą — nawet
przerażający fakt, że Scranton na zawsze miało zniknąć i stać się równie niedostępne, jak na
przykład Betelgeusa. Życie Chrisa upływało dotąd na łapaniu do worków wiewiórek, podkra-
daniu jaj sąsiadom równie ubogim jak jego rodzina, wynajdywaniu szmelcu nadającego się do
sprzedania hucie. Poza tym pomagał Bobowi opiekować się ojcem podczas nawrotów choroby,
która, gdyby w Ameryce trzydziestego drugiego wieku istniał ktoś zdolny do
postawienia odpowiedniej diagnozy, zostałaby rozpoznana jako anemia złośliwa, kwasiorkor,
plaga gnębiąca Afrykę od niepamiętnych czasów. Przeganiał dziewczynki z poletka jagodowego.
Łowił maleńkie pstrągi i śledził ledwie słyszalny ryk rakiet, którymi najbogatsi mknęli pod
głuchym na niesprawiedliwość niebem.
Często myślał o tym, żeby wyjechać, ale nie miał żadnego fachu i nie słyszał o takim miejscu na
świecie, gdzie mógłby sprzedać jedyny towar, jaki posiadał: zdolność do ciężkiej pracy nie wy-
magającej żadnych kwalifikacji. Zresztą w osieroconej przez matkę rodzinie panowały lojalność
i miłość, dzięki którym niejednokrotnie udawało się przeżyć nawet okresy, kiedy za cały pokarm
musiały wystarczyć zielone pomidory i placki, a wigilijne śniegi zastawały starszych i
młodszych skulonych pod stertą łachmanów pełniących rolę ubrania. Z czasem przywiązanie
Chrisa do rodziny stało się równie silne jak oddanie Boba. Na całym wyludnionym globie nie
znał miejsca, z którym czułby się bardziej związany, ani miejsca, które miałoby mu więcej do
zaoferowania, a to słaba pożywka marzeń o odejściu w świat, nawet dla chłopca o tak pogodnym
i energicznym usposobieniu jak Chris. Jakież sensowne plany na przyszłość mógł układać syn w
świecie, gdzie ojciec — doktor ekonomii — nie mógł znaleźć ani jednego studenta czy wyk-
orzystać wiedzy o fluktuacjach gospodarczych i jako tako się urządzić, w świecie, gdzie pogoń
za groszowymi zajęciami, z roku na rok coraz mniej popłatnymi, nie zostawiała czasu nawet na
pielęgnowanie grobu żony. Odpowiedź była, niestety, aż nadto oczywista. Przyszłość małych
sióstr malowała się w barwach jeszcze bardziej ponurych. wędrowne miasta nie oferowały
lepszych perspektyw. Chris czytał, że gwiezdni włóczędzy głodowali pozbawieni widoku błękit-
nego nieba, karłowatego lasu, czy choćby zagonka ziemi pod rzepę.
Gdyby było inaczej, miasta powracające na Ziemię nie stanowiłyby takiej rzadkości. Trudno
zaprzeczyć, że Pittsburgh lądując na Marsie wygrał los na loterii. Cóż to był jednak za los —
siedzieć przez całe życie w mieście uwięzionym w sercu rdzawoczerwonej pustyni, pozbawionej
powietrza, którym dałoby się oddychać, na pustyni, gdzie człowiek zamarzał na śmierć w parę
minut zaledwie po zachodzie malutkiego Słońca. Ojciec twierdził, że Pittsburgh prędzej czy
później, dzieląc los wszystkich miast, będzie musiał opuścić Układ Słoneczny. Nie z powodu
wyczerpania zasobów żelaza i tlenu, ale dlatego, że na Ziemi nie znajdzie dostatecznej liczby
odbiorców stali. Już w tej chwili zostało ich tak niewielu, że temu zamrożonemu miastu nie
opłacało się wracać do dawnego Złotego Trójkąta, z którego wyemigrowało przed trzydziestu
laty. Za swoje pieniądze nie mogło już dostać na Ziemi nawet artykułów pierwszej potrzeby. Idea
koczowniczych miast, jak wszystko, okazała się kolejnym ślepym zaułkiem.
Chris przysiadł na nasypie i śledził odlot po prostu dlatego, że coś się działo. Jeżeli nawet
zazdrościł miastu decyzji opuszczenia doliny, nie zdawał sobie z tego sprawy. Przyszedł po
prostu popatrzeć.
U stóp zbocza, po drugiej stronie nasypu, pojawiła się psia głowa. Dziwnie niedorzeczna pośród
kielichów tygrysich lilii, sprawiała wrażenie podanej na tacy. Chris uśmiechnął się.
— Cześć, Kelly. Uważaj na pszczoły.
Pies fuknął z niezbyt mądrą miną i podbiegł do
Chrisa. Wydawał się niezmiernie dumny z siebie, do czego, jako nędzny tropiciel, który z trudem
znajdował drogę do domu, miał pełne prawo. Bob, oficjalny właściciel Kelly'ego, twierdził, że
pies jest krzyżówką teriera kerry blue z owczarkiem collie — stąd jego imię. Chris wprawdzie
nie widział nigdy na własne oczy czystej krwi przedstawiciela żadnej z tych ras, miał jednak
dziwne wrażenie, że Kelly wcale nie przypomina żadnego psa, którego oglądał na zdjęciu.
Prawdę mówiąc, wyglądał jak kudłaty kundel i tak się szczęśliwie składało, że jego wygląd
wiernie odpowiadał jego naturze.
— Co o tym sądzisz, mój miły? Myślisz, że uda im się to oderwać od ziemi?
Kelly odegrał scenkę pod tytułem: „Pies usiłuje myśleć", ale po chwili uznał tę czynność za zbyt
uciążliwą. Dwukrotnie machnął ogonem, kłapnął pyskiem na motyla, po czym usiadł, ciężko
zipiąc. Nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że uważa się za własność Chrisa; Bob mądrze
nie próbował prostować jego poglądów na ten temat. Wyjaśnienie Kelly'emu równie abstrakcy-
jnej kwestii było zadaniem czasochłonnym i skomplikowanym, i tak czy owak beznadziejnym.
Kelly zarabiał na swoje utrzymanie — łowił króliki — co w pewien sposób rekompensowało
fakt, że od czasu do czasu upolował jeża, tak wiec poza Chrisem nikogo w rodzinie nie ob-
chodziło, za czyją własność pies się uważa.
Wokół rozprażonego miasta coś się nareszcie zaczynało dziać. Niewielkie grupki prawie
niewidocznych z powodu odległości mężczyzn, świecąc jaskrawożółtymi hutniczymi kaskami,
patrolowały pas nagiej ziemi. Zapewne egzekwują jakiś przepis — doszedł do wniosku Chris —
kto wie, czy nie ostatni ziemski przepis obowiązujący w Scranton, choć Bóg jeden wie, ile ziem-
skich zarządzeń Ojcowie Miasta zabierali ze sobą. Ekipa wyraźnie poszukiwała ciekawskich,
którzy zbliżyli się do strefy na niebezpieczną odległość.
Chris wyobraził sobie patrol tak plastycznie, że przez chwilę niemal słyszał głosy mężczyzn.
Nagle zrozumiał, że to wcale nie złudzenie. Zerwał się z miejsca. Błysk żółtych kasków zdradził
jedną z patrolujących grup, która przeciskając się miedzy barakami u stóp nasypu, zmierzała w
jego stronę.
Głęboko zakorzeniona, nabyta w kłusowniczym życiu ostrożność kazała mu natychmiast zanur-
kować w krzaki po drugiej stronie nasypu. Był tam niewidoczny, ale też sam nic nie widział, na-
dal jednak słyszał głosy patrolujących.
— ...kogokolwiek w tych barakach. Moim zdaniem,
to strata czasu.
— Szef kazał szukać, to szukamy i tyle. Osobiście uważam, że lepiej by nam poszło w Nixon-
ville.
— U tych włóczęgów? Uciekają od roboty jak od ognia. Po tej stronie miasta ludzie przywykli
szukać pracy. Co nie znaczy, że im się to udaje.
Chris ostrożnie rozchylił zarośla i wyjrzał. Nadal nie widział tych mężczyzn, ale za to z drugiej
strony, po nasypie kolejowym nadciągała kolejna grupa. Szybko zasunął zarośla. Żałował, że nie
wspiął się wyżej po stoku. Teraz było za późno. Nowy patrol doszedł tak blisko, że Chris wy-
raźnie słyszał chrzęst kroków. Gdyby się teraz ruszył, wykryliby go z pewnością.
W dolinie rozległo się nagle ciche buczenie, podobne do bzyczenia pszczół, ale nieskończenie
bardziej łagodne i niskie w brzmieniu. Chris w życiu nie słyszał podobnego dźwięku, nie miał
jednak najmniejszych wątpliwości, co oznacza: włączono wirator Scranton. Czyżby
miał w ukryciu przegapić start? Przecież miasto nie odleci, dopóki ostatni patrol nie znajdzie się
na pokładzie!
Głosy zbliżały się i Kelly zawarczał cicho za plecami Chrisa. Chłopiec chwycił psa za sierść na
karku i potrząsnął delikatnie. Nie odważył się otworzyć ust. Kelly umilkł, ale nadal czaił się do
skoku.
— Ej, patrzcie, kogo my tu mamy! Chris zamarł jak królik, który wyczuł lisa. Zaraz jednak ro-
zległ się inny głos.
— Wynoście się stąd. To moja ziemia. Nic tu nie macie do roboty.
— Doprawdy? Czyżbyś nie słyszał o obowiązku opuszczenia doliny dziś do dwunastej w połud-
nie? Zawiadomienie wisi na drzwiach do twojego domu. Nie umiesz czytać, Jack, czy co?
— Nie będę się słuchał każdego świstka papieru. Mieszkam tutaj, rozumiecie? To parszywa
buda, ale moja własna. Ani mi się śni z niej ruszać i tyle. A teraz zjeżdżajcie stąd, dobrze?
— Nie tak znowu dobrze, Jack. Prawo nakazuje cię wysiedlić. Nam twoja buda niepotrzebna, ale
takie jest prawo.
— Obowiązuje chyba prawo własności?
— Masz tam jakieś kłopoty, Barney? — odezwał się nowy głos jakieś pięć metrów od miejsca, w
którym kucał Chris z Kellym.
— Nielegalny lokator. Nie chce się ruszyć, mówi, że jest właścicielem tej ziemi.
— Dowcipniś. Każ mu pokazać akt własności.
— E tam, co sobie będę głowę zawracał. Nie ma czasu. Bierzmy go i chodźmy.
— Nigdzie mnie nie...
Chris usłyszał soczyste plaśnięcie.— Te — wycharczał jakiś głos z niedowierzaniem. —
Widzieliście tego gbura! W porządku, mój panie...
Rozległy się odgłosy kolejnych uderzeń, po nich brzęk tłuczonego szkła albo talerzy — domyślił
się Chris — zresztą mogły to być też meble. Nagle Kelly wydał z siebie wysoki przeciągły
skowyt. Chris rozpaczliwie usiłował go przytrzymać, ale pies wyrwał się, wyskoczył z krzaków i
pomknął przez nasyp w stronę szamoczących
się mężczyzn.
— Uważaj! Te, skąd się tutaj wziął ten kundel?
— Wyskoczył z tamtych krzaków. Ktoś lam jeszcze jest. Widzę rude włosy. Dobra tam, rudy,
wyłaź z krzaków i to biegiem!
Chris wstał powoli, gotów walczyć albo próbować ucieczki. Kelly po drugiej stronie nasypu
przestał szczekać jak idiota. Uwagę miał podzieloną między bójkę w baraku a grupkę otaczającą
Chrisa.
— Dobra, rudy, widzę, że z ciebie kawał twardziela. Domyślam się, że ty też nie słyszałeś o
nakazie ewakuacji.
— Nie, nie słyszałem — odpowiedział Chris wojowniczo. — Mieszkam w Lakebranch.
Chciałem tylko
popatrzeć...
— Lakebranch — powtórzył dowódca patrolu, spoglądając pytająco na jednego z ogorzałych
towarzyszy.
— To taka pipidówka, kawał od miasta. Kiedyś to było letnisko. Teraz siedzą tam sami
kłusownicy i zbieracze szmelcu.
— Urocza miejscowość — stwierdził drugi, z uśmiechem zsuwając kask na tył głowy. — Wy-
gląda na to, że nikt po tobie nie będzie płakał, rudy. Pójdziesz z nami.
— Jakie znów „pójdziesz z nami"? — Chris zacisnął pięści. — Muszę być w domu koło piątej.
— Uważaj, chłopak ma niezłe bicepsy.
— Pękasz? — roześmiał się pogardliwie drugi mężczyzna. Wyraźnie przejął dowodzenie. —
Przecież to jeszcze dzieciak. Chodź już, rudy, nie mam czasu na dyskusje. Znalazłeś się tu po
dwunastej w południe, mamy prawo cię wziąć.
— Powiedziałem przecież, że muszę wracać do domu.
— Trzeba było pomyśleć o tym, zanim tu przyszedłeś. Rusz się. I nie próbuj z nami żadnych
numerów, bo pożałujesz. Zrozumiano?
W dole trzech mężczyzn wyszło z budy prowadząc mężczyznę, którego Chris widział wcześniej
z nasypu. Wyglądało na to, że nieźle oberwali, ale teraz prowadzili posępnego prostaka w że-
laznym uścisku.
— Sami złapaliśmy tego tutaj. Obyło się bez waszej łaski. Ładnieście nam pomogli!
— Złapaliśmy drugiego, Barney. Idziemy, rudy.
Dowódca oddziału werbunkowego ujął Chrisa za łokieć niezbyt gwałtownym, ale wystarczająco
nieoczekiwanym ruchem, żeby w ociężałym mózgu Kelly’ego, który jak na psa był niebywale
głupi, wreszcie zapadła decyzja, co go bardziej interesuje. Zawarczał tak, że nawet Chris się
przestraszył — w życiu nie słyszał równie przerażającego warczenia. Kelly śmignął z powrotem
przez nasyp i doskoczył do nóg wielkiego mężczyzny.
W ciągu następnych trzydziestu sekund zamieszania Chris z łatwością mógł uciec — przez
chaszcze prowadziły setki ścieżek, po których patrol nie byłby go w stanie dogonić, ale nie mógł
przecież zostawić Kelly'ego. Tymczasem oddział, posłuszny starym jak sama ludzkość instynk-
tom, bez zastanowienia rzucił się w stronę zwierzęcia, pozostawiając chłopca swojemu losowi.
Chris nigdy nie trenował walki wręcz, ale w nim również zagrał instynkt. Mężczyzna, w którego
zębami wczepił się Kelly, miał już pełne ręce roboty, wobec czego Chris zdzielił w szczękę jego
towarzysza. Facet, jakkolwiek zaskoczony, nie upadł, wiec chłopak zdzielił go drugą pięścią.
Cios nie wylądował dokładnie tam, gdzie chłopiec planował, niemniej mężczyzna zachwiał się, a
to już było niemałym sukcesem. Potem Chris zatracił się w wirze walki i dalsze ciosy zadawał na
oślep.
Po chwili leżał na granitowych odłamkach nasypu kolejowego obojętny na los Scranton, Kel-
ly'ego, a nawet własny. Dzwoniło mu w uszach. Nad jego głową sypały się siarczyste przek-
leństwa.
— ...więcej kłopotu, niż jest tego wart. Przykopać w łeb i w drogę.
— Nie, nie, żadnego zabijania. Mamy wziąć na pokład całych i zdrowych. Któryś tam niech
wytrzaska Hugginsa po gębie, żeby oprzytomniał.
— Co tak nagle zacząłeś cykać?
Dowódca oddziału werbunkowego oddychał chrapliwie. Kiedy Chrisowi pojaśniało przed oc-
zami, zobaczył, że potężny mężczyzna siedzi, owijając okrwawioną nogę w oddarty od koszuli
kawałek materiału, mimo to odpowiada z całkowitym spokojem.
— Chcesz zabić dzieciaka za to, że próbował ci oddać? W życiu nie słyszałem równie wszawej
wymówki, żeby zabić kogoś, w dodatku dziecko. Będziesz mi ładował taki kit, to cię sam
szturchnę.
— Stul już pysk, dobrze? — grubiańskim tonem odparował drugi. — Grunt, żeśmy załatwili
tego psa...
— Zamknij się, paplo!
Dwaj mężczyźni z dwóch stron chwycili Chrisa, który zerwał się na nogi. Walczył zażarcie, ale
siła ducha stanowiła już jego jedyny oręż.
— Banda pyskaczy! Nic dziwnego, że nie możecie
sobie poradzić z dzieciakiem. Huggins, zakładaj kask. Rudy, nie słuchaj tego pleciugi, całe życie
by tylko mielił ozorem. Twój pies uciekł i tyle.
Jego nieporadne, choć płynące z dobroci kłamstwo na nic się nie zdało. Chris widział wyraźnie
leżące nie opodal zwłoki Kelly'ego. Pies zrobił, co mógł; teraz szansa ucieczki się nie powtórzy.
Serce chłopca, który kuśtykając wlókł się z oddziałem werbunkowym w stronę Scranton, było
ciężkie jak kamień.
ROZDZIAŁ DRUGI
Smuga wrzącego pyłu
Miasto w obrębie pasa nagiej ziemi zdawało się nierealnie falować. Buczenie wprawdzie uci-
chło, za to miasto spowił zagadkowy cień, chociaż lipcowe słońce nadal świeciło oślepiająco.
Ciekawość wzięła górę nad smutkiem i gniewem; Chris zaczął się zastanawiać, skąd to falow-
anie. W końcu uznał, że chyba wie. Unosząca się nad Scranton fala cieplna spowiła miasto
czymś na kształt kopuły. A właściwie nie kopuły, tylko bańki, której część zanurzała się w ziemi,
przecinając powierzchnię dokładnie na linii wykarczowanego kręgu.
Nad miastem rozpostarło się pole wiratorowe. Jakkolwiek niewidzialne, nie dopuszczało już
ziemskiego powietrza.
Scranton było gotowe do odlotu.
Z winy znalezionych maruderów patrol był poważnie spóźniony, toteż dowódca prowadził ludzi
przez wyboiste, bezludne przedmieście, nie oszczędzając poranionej nogi. Chris z ponurą satys-
fakcją obserwował, jak twarz wielkiego mężczyzny co krok wykrzywia się z bólu, jednak
dowódca nie dopuszczał do tego, żeby jego kontuzja czy obrażenia innych członków oddziału
opóźniały marsz.
Przejście przez osłonę pola odbyło się niezauważalnie. Gdzieś w połowie stupięćdziesięcio-
metrowego pasma gołej ziemi dowódca sięgnął do pasa i wydobył przedmiot, w kształcie owocu
awokado. Obracał nim tak długo, aż instrument zaczął wydawać jękliwy sygnał. Mężczyzna
posłał oddział przodem gęsiego, przedłużeniem linii, którą czubkiem buta zakreślił w suchej,
rdzawej ziemi. Kiedy obaj towarzyszący mu strażnicy zostawili go w tyle, Chris instynktownie
sprężył się do skoku. Tych dwóch nie musiał się już obawiać, a dowódca wyraźnie nie nadążał za
resztą. Ale ten nieznaczny ruch nie uszedł uwagi olbrzyma.
— Na twoim miejscu bym tego nie robił, rudy — powiedział cicho. — Gdziekolwiek byś
uciekał, i tak wylecisz w powietrze, jak tylko wyłączą tę zabawkę. Popatrz za siebie na ten pył.
Ważysz ciut więcej, to i polecisz odpowiednio wyżej. Radzę ci, daj sobie spokój.
Chris obejrzał się na rzekomą granicę, którą dopiero co przekroczył. Faktycznie, po horyzont
biegła cienka jak włos zakrzywiona linia. Wyschnięta ziemia, gdzie indziej nieruchoma, tu prze-
sypywała się nieustannie. Miał wrażenie, że stoi wewnątrz kręgu kipiącego pyłu.
— Właśnie o tym mówię. A teraz popatrz. — Dowódca patrolu schylił się i podniósł z ziemi ka-
mień wielkości własnej pięści — a była to pięść niecodziennych rozmiarów — i cisnął go w
stronę, z której nadeszli. Gdy kamień znalazł się nad granicą wrzącego pyłu, podskoczył z
głośnym świstem jak odbita rykoszetem kula. W ułamku sekundy zniknął z pola widzenia.
— Nieźle śmignął, co? Poleciałbyś jeszcze wyżej. Za parę minut to coś uniesie całe miasto. Jak
widzisz, pozory mylą. Miejsce, w którym stoisz, już nie należy do Ziemi.
Chris posłał spojrzenie górom, po czym raz jeszcze rzucił okiem na linię wrzącego pyłu. Od-
wrócił się i podjął marsz w stronę Scranton.
Tymczasem mimo wszystko znaleźli się na ulicy, którą Chris przemierzył w życiu mnóstwo razy,
to ściskając w garści półdolarówkę na ogłoszenie: „szukam pracy" w niedzielnym wydaniu
gazety, to znów pchając przed sobą taczkę, w której telepało się parę zardzewiałych kawałków
złomu, czy wracając do domu z chudą paczuszką końskiej mielonki najpodlejszego gatunku.
Różnica polegała tylko na tym, że tuż za znajomym narożnikiem miasto urywało się, ustępując
miejsca kręgowi gołej ziemi. Na budynki kładł się zakrzywiony cień, który zresztą nie był wcale
cieniem.
Dowódca patrolu przystanął i obejrzał się za siebie.
— Nie ma szans, żebyśmy zdążyli — zawyrokował w końcu. — Musimy się kryć. Barney, pilnuj
naszego kmiotka. Ja wezmę chłopaka. Nie sądzę, żeby miał wyciąć jakiś numer.
Barney zaczął coś mówić, ale jego odpowiedź zagłuszyło wycie o mocy pięćdziesięciu decybeli.
Ściany domów zatrzęsły się potwornym echem. Był to najstraszliwszy hałas, jaki Chris słyszał w
życiu; zdawało się, że ryk nie ma końca. Dowódca oddziału wepchnął Chrisa do bramy.
— To jest alarm. Schylcie głowy, chłopcy. Stój spokojnie, rudy. Nic nam raczej nie grozi, ale coś
się może obsunąć i spaść, więc lepiej osłońcie głowy.
Ryk ustał, a jego miejsce zajęło buczenie, dla odmiany tak przenikliwe, że Chrisa zaczęły
swędzieć zęby w dziąsłach. Cień pogłębił się, wrzący pył w strefie gołej ziemi zaczął tryskać do
góry fontannami w kształcie paproci.
Drzwi zakołysały się i otwarły na oścież. Chris w samą porę chwycił się framugi. W chwilę
później drzwi poleciały w drugą stronę i jeszcze raz wahnęły się
z, powrotem. Stopniowo drżenie stało się coraz słabsze i rzadsze.
Po pierwszym wstrząsie panika Chrisa zaczęła stopniowo przechodzić w osłupienie. Trzęsienie
ziemi było niczym w porównaniu z widokiem, jaki teraz się przed nim roztaczał. Miasto kołysało
się gwałtownie jak okręt targany burzą. W jednej sekundzie ulica celowała prosto w niebo, w
następnej przed oczami Chrisa wyrastała ściana nagiej ziemi, nachylając się stromo nad nowymi
granicami miasta; zaraz potem z powrotem wyłaniało się gładkie niebo...
Potężne kołysanie powinno było obrócić miasto z łoskotem w jedno wielkie rumowisko ka-
mienia i stali, tymczasem odczuwało się jedynie coraz słabsze drgania gruntu. W gigantycznej
zasłonie pyłu, przez którą Chris widział przesuwający się statecznie krajobraz, miasto wracało do
pionu. Wstrząsy ustąpiły bez śladu; a nieodparte wrażenie, że dolina wiruje wokół miasta, przy-
prawiało o zawrót głowy.
Teraz wiem, skąd bierze swoją nazwę pole wiratorow
e
— pomyślał Chris. — Ciekawe, czy
podczas lotu cały czas będziemy wirować dookoła własnej osi? A jeśli tak, to w jaki sposób
wyznaczymy kierunek lotu?
W tej samej chwili krawędź doliny zaczęła się obniżać. W ułamku sekundy odległy nasyp kole-
jowy znalazł się na poziomie ulicy, zaraz potem u jej wylotu wyrosło zbocze góry, mignęły
wierzchołki drzew... wreszcie zostało jedynie błękitne, ciemniejące gwałtownie niebo.
Potężny dowódca oddziału odetchnął z nagłą ulgą.
— Dźwignęliśmy je, do pioruna — oświadczył. Sprawiał wrażenie lekko oszołomionego. —
Nigdy do końca nie wierzyłem, że to naprawdę możliwe.
— Ja i dotąd nie za bardzo wierz? — oświadczył mężczyzna nazywany Barneyem. — Trzeba
ruszać, korzystając z tego, że nic nam nie leci na głowę. Szef i lak gotów pourywać nam łby za
spóźnienie.
— Racja, trzeba ruszać. Miej trochę oleju w głowie, rudy, i nie rób już żadnych numerów. Chyba
widzisz, że nie ma dokąd uciekać.
To ostatnie nie ulegało wątpliwości. Niebo u wylotu ulicy, podobnie jak niebo nad głową, spowi-
jała głęboka czerń; na oczach Chrisa, jedna po drugiej, zaczęły zapalać się gwiazdy — najpierw
tylko garstka najjaśniejszych, później tysiące innych. Znajdowały się w tych samych miejscach,
z czego Chris wywnioskował, że miasto przestało wirować wokół własnej osi. To go trochę
uspokoiło. Buczenie też ustało, a może zatonęło w odgłosach miasta.
Światło słoneczne, o dziwo, nie utraciło nic ze swej intensywności. Od tej chwili „dzień" i „noc"
miały być na pokładzie miasta pojęciami umownymi. W Scranton zapanował nie kończący się
dzień.
Oddział przemaszerował dwie przecznice i stanął. Wielkolud wypatrzył automat do wzywania
taksówek. Sięgnął po słuchawkę. Barney sprzeciwił się ostro.
— Trzeba eskadry taksówek, żeby nas dowieźć do ratusza — oświadczył zrzędliwie. — Do
taryfy nie wejdzie tylu, żeby sobie dać radę z jeńcem, jakby mu coś strzeliło do głowy.
— Mój chłopak nie będzie wstawiał żadnych numerów. Możecie sobie iść z waszym człow-
iekiem na piechotę. Ja nie zrobię kroku więcej na tej nodze.
Barney zawahał się, ale chybotliwy chód wielkoluda stanowił niepodważalny argument.
Wzruszył ramionami i zniknął za rogiem z resztą oddziału. Dowódca posłał Chrisowi porozu-
miewawczy uśmiech, ale chłopiec odwrócił wzrok.
Taksówka spłynęła z nieba na skrzyżowanie i z niepodważalną precyzją wykonała przy
krawężniku manewr lądowania. W środku nie było naturalnie nikogo; jak każde urządzenie,
którego obsługa wymaga ilorazu inteligencji poniżej stu pięćdziesięciu, była sterowana kom-
puterowo. Ojciec Chrisa często mawiał, że zalew lego typu maszyn przyczynił się do powstania
sytuacji permanentnego kryzysu; w gospodarce i technologii pojawienie się maszyn obdarzonych
częściową inteligencją wywołało drugą rewolucję przemysłową, w wyniku czego jedynie
twórcze bądź administracyjne uzdolnienia stanowiły towar, za który ktokolwiek skłonny był pła-
cić. Chris studiował pojazd z żywym zainteresowaniem. Często widywał taksówki, nigdy jednak,
oczywiście, nie siedział w żadnej z nich. Okazało się, że w środku nie ma zbyt wiele do ogląda-
nia. Taksówka była owalną kapsułą z plastiku i lekkich metali pomalowaną w bia-ło-czerwoną
szachownicę. Dookoła pojazdu biegł rząd okien. W środku poza dwoma siedzeniami dla czterech
osób i siatką głośnika nie było niczego — ani pulpitu sterowniczego, ani żadnych urządzeń, ani
nawet czegoś, co wyglądałoby jak otwór do wrzucania pieniędzy. Potężny dowódca wskazał
Chrisowi przednie siedzenie, sam usadowił się na tylnym. Drzwi zasunęły się, jak zamykająca
się gęba — od góry i od dołu. Taksówka zaczęła wznosić się łagodnie, po czym zawisła dwa me-
try nad poziomem ulicy.
— Kierunek? — zagadnął pojazd radośnie. Chris aż podskoczył,
— Ratusz.
— Numer legitymacji ubezpieczeniowej?
— Jeden-pięć-sześć-jeden-jeden-kreska-zero-dziewięć-siedem-pięć-kreska-zero-sześć-dziewięć-
osiem-dwa-jeden-siedem.
— Dziękuję.— Stul pysk.
— Witam pana na pokładzie.
Taksówka poderwała się do lotu. Kapitan rozsiadł się wygodnie. Z pobłażliwą przyjemnością
obserwował, jak Chris chłonie przez okno widok ogromnych wieżowców. Mężczyzna rozluźnił
się wyraźnie, ale nadal pozostawał
czujny.
— Będę musiał palnąć ci małe kazanko, rudy — odezwał się po chwili. — Nie wzywałem
taksówki z powodu mojej nogi, bo nie takie trasy zaliczałem w gorszym stanie. Jesteś w nastroju,
żeby mnie wysłuchać?
Chris zesztywniał. Chociaż gubił się w natłoku nowych wrażeń, choć pochłaniał go zew
nieznanego, uwaga dowódcy oddziału przypomniała mu natychmiast o Kellym. W jednej chwili
ogarnął go wstyd. Jak mógł zapomnieć? Z wściekłością uprzytomnił sobie, że został uprowad-
zony i teraz Bob sam będzie musiał opiekować się ojcem i siostrami. Roboty było dosyć dla
dwóch. Nie dość, że nie miał już nigdy zobaczyć Annie, Kate, Boba i ojca, to jeszcze pozbawiał
ich swoich rąk, wsparcia i miłości. Najgorsze, że nigdy nie poznają prawdy.
Dziewczynki pomyślą najwyżej, że zawieruszył się gdzieś z Kellym. Będą się gubić w do-
mysłach, pomartwią się trochę, a potem zapomną. Natomiast Bob z ojcem mogą uznać, że ich
porzucił... najprawdopodobniej pomyślą, że sam zaczepił się w Scranton i odleciał, zostawiając
ich samym sobie.
Nie zrobił tego z własnej woli, ale ani ojciec, ani Bob, ani malutkie siostry nigdy się o tym nie
dowiedzą. Swoją drogą nigdy by do tego nie doszło, gdyby nie jego zgubna ciekawość. Żyłby też
biedny Kelly, który co gorsza — przypomniał sobie Chris — był psem Boba.
Olbrzym w kasku dostrzegł zmartwienie na twarzy chłopca.
— Posłuchaj, rudy.—Niecierpliwie machnął ręką. — Wiem dobrze, co sobie myślisz. Moje
przeprosiny na nic się tu nie zdadzą. Co się stało, to się nie odstanie. Lecisz z nami i będziesz
dalej leciał. Nikt cię nie porwał. Sam sobie jesteś winien, że nie wiedziałeś o przymusowym
werbunku.
— Zabiłeś mojego psa.
— Nie, nie zabiłem. Wprawdzie pod tą szmatą mam jedną czy dwie paskudne rany, za które
miałem prawo go zabić, ale ani tego nie zrobiłem, ani bym nigdy czegoś takiego nie zrobił. Co
się jednak stało, to się nie odstanie. Teraz usiłuję ci pomóc i mam na to jeszcze trzy minuty, więc
lepiej się zamknij i posłuchaj, bo może być za późno. Potrzebujesz pomocy, nie rozumiesz?
— A cóż to pana obchodzi? — odburknął Chris z goryczą.
— Obchodzi, bo bystry z ciebie chłopak i bitny, a ja takich lubię. Ale to nie wystarczy na
pokładzie wędrownego miasta, wierz mi na słowo. Znalazłeś się w nowym świecie i jeśli okaże
się, że potrafisz coś, co ma tutaj jakąkolwiek wartość, będę tylko mile zdziwiony. Scranton z
pewnością nie zafunduje ci wykształcenia. Masz dosyć oleju w głowie, żeby mnie posłuchać?
Jak nie, to szkoda mojego zachodu. Zostawiam ci minutę do namysłu.
W słowach olbrzyma kryła się gorzka prawda, ale wyglądało na to, że kapitan wie, co mówi.
Chyba kierowały nim uczciwe pobudki... inaczej, po co by się wysilał? Chrisem targały jednak
mieszane uczucia. Nie odważył się otworzyć ust, skinął tyko głową w milczeniu.
— Zuch chłopak. No więc najpierw chcę cię wziąć do szefa. Nie do burmistrza, bo ten się
specjalnie nie liczy, tylko do Franka Lutza, menażera miasta. Między innymi będzie chciał
wiedzieć, co robisz i co umiesz. Zanim dojdziemy na miejsce, powinieneś sobie przemyśleć od-
powiedź. Obojętne, co mu powiesz, coś musisz wy-mienić. I lepiej, żeby to było coś, na czym się
naprawdę znasz, bo na pewno solidnie cię przepyta.
— Nie znam się na niczym poza polowaniem i robotą w ogrodzie — oświadczył ponuro Chris.
— Nie, chodzi mi o wiedze książkową. Coś, co się może przydać podczas lotu. Inaczej Lutz
wyśle cię do wygarniania żużlu, a na hałdach długo nie pociągniesz.
Taksówka zwolniła i zaczęła opadać.
— Nie próbuj zmieniać tematu, jeżeli nie wyrazi zainteresowania. Przyzwoity specjalista,
zwłaszcza w twoim wieku, zna się tylko na jednej dziedzinie. Trzymaj się tego, co już powiedz-
iałeś, i przekonuj go, że możesz się na coś przydać. Zrozumiałeś?
— Tak, ale...
— Nie ma czasu na żadne „ale'*, l jeszcze jedno: powinieneś wiedzieć, do kogo się zwrócić,
gdybyś wpakował się w jakąś 'kabałę na pokładzie tej mieściny. Nie radzę ci chodzić do Franka
Lutza. Nazywam się Frad Haskins... nie Fred, tylko Frad, F-R-A-D.
Taksówka zakołysała się, zaszurała podwoziem po kocich łbach. Drzwi się rozsunęły. Chris roz-
myślał gorączkowo na tyle tematów naraz, że w pierwszej chwili nie zrozumiał, co usiłuje mu
dać do zrozumienia dowódca, podając swoje nazwisko. W końcu do niego dotarło. Nieskładnie
usiłował jednocześnie wybąkać podziękowania i się przedstawić.
— Jesteśmy na miejscu, proszę panów — oznajmiła taksówka radośnie.
— Stul pysk. Chodźmy, rudy.
Frank Lutz, menażer lecącego Scranton, już na pierwszy rzut oka nasunął Chrisowi myśl o suk-
cesie. Ale to, co kojarzyło się Chrisowi z sukcesem, odbiegało daleko
od wyobrażeń chłopaków z miasta. Niski, pulchny, przystojny, gładko ulizany Lutz nawet za bi-
urkiem wyglądał trochę niezdarnie. Słuchał relacji Haskinsa o obydwu pojmanych, wodząc krót-
kowzrocznym spojrzeniem poczciwej pliszki. Ledwie jednak kapitan skończył, menażer pod-
niósł oczy i Chris nie miał najmniejszych wątpliwości, że siedzi przed nim okaz niebezpiecznego
gatunku... tym bardziej niebezpiecznego, im bardziej łagodne sprawiał wrażenie.
— Cały ten przepis o przymusowym werbunku to nawracanie głowy. Ale obawiam się, że
będziemy musieli utrzymać naszych przygodnych pasażerów, dopóki nie wydostaniemy się w
rejony słabiej naszpikowane gliniarzami.
— Nie ma dla nich leków — zauważył Haskins niejasno.
— To nie jest temat do rozmów w miejscach publicznych — uciął Lutz lodowatym tonem.
Chris pojął w lot, że mętna uwaga Haskinsa z jakichś powodów przeznaczona była dla jego uszu.
Z każdą chwilą przekonywał się, że olbrzym jest o wiele przebieglejszy, niżby to sugerowały
jego niedźwiedzia postura t prostoduszność.
— Ci dwaj nie wyglądają na takich, co umieją cokolwiek. Tacy nigdy nic nie umieją.
Zwodniczo łagodne piwne oczy, poczciwe i załzawione, spoczęły nieoczekiwanie na twarzy
wieśniaka.
— Nazwisko?
— Kto pyta, jeśli można wiedzieć. Nie macie prawa...
— Nie stawiaj mi się tutaj, włóczęgo, bo nie mam na to czasu. Rozumiem, że nie masz nazwiska.
A zawód masz?
— Ja nie włóczęga, ja pudlarz — oburzył się wieśniak. — Hutnik-pudlarz.— Na jedno wy-
chodzi. Coś jeszcze?
— Robiłem jako pudlarz dwadzieścia lat. Jestem mistrzem pudlarskim... mistrzem pudlarskim i
już. Starszym cechu, rozumiesz? Mam zawód i znam go lepiej niż
kto inny.
— Pracowałeś ostatnio? — spytał zarządca, nie podnosząc głosu.
— Nie. Ale jestem starszym cechu. Mam kartę pracy. Nie włóczęga, rzemieślnik, rozumiesz?
— Choćbyś był arcymistrzem pudlarstwa, nie mógłbym cię zatrudnić, kolego... nawet kiedy
trafimy na jakieś żelazo, co wcale nie jest pewne. W tym mieście, kiedy byłeś jeszcze czelad-
nikiem, stosowało się technologię Bessemera. Nie wiedziałeś, twoja strata. Barney, Huggins, na
hałdy z nim.
Wykonanie rozkazu nie obyło się bez kolejnej porcji wrzasków i kuksańców. Lutz spuścił z pow-
rotem wzrok na dokumenty. Wyglądał jak nieszkodliwe, skunksowate stworzonko, które malut-
kimi łapkami obmacuje ostrożnie ptasie jajo, żeby sprawdzić, czy zdobycz nie gryzie.
— Mam nadzieję, że ty miałeś więcej szczęścia, Frad — odezwał się, kiedy hałas ucichł. — Jak
twoje sprawy stoją? Znasz się na czymś, synu?
— Tak — odpowiedział błyskawicznie Chris. — Na
astronomii.
— Co? W twoim wieku? — Lutz przeniósł wzrok na Haskinsa. — Czy to znów któraś z twoich
akcji charytatywnych, Frad? Z dnia na dzień masz coraz gorszy gust.
— Pierwsze słyszę, szefie — bronił się Haskins najzupełniej szczerze. — Myślałem, że to jeden
z tych zbieraczy złomu. Nic mi nie mówił.
Menażer zabębnił leciutko palcami o blat biurka. Chris wstrzymał oddech. Jego kłamstwo było
żałosne.
Zdawał sobie z tego sprawę, ale nie przychodziło mu do głowy nic, czym miałby szansę zainter-
esować szefa koczowniczego miasta. Wieczorami, po zachodzie słońca czytywał wszystko po
trochu. Najlepiej utkwiły mu w pamięci (akty i teorie historyczne, ale Haskins uprzedził go, że
powinien wykazać się czymś, co mogłoby być przydatne na pokładzie Scranton. Historia odpa-
dała. Odpowiedniejsze byłyby skąpe elementy ekonomii, z którą zapoznawał go ojciec, zbyt
nieliczne niestety i nie powiązane z najnowszą historią, bo kiedy Chris wkroczył w wiek
młodzieńczej dociekliwości, stan zdrowia nie pozwalał już doktorowi na prowadzenie aktu-
alnych badań. Nie miał innego wyjścia, jak tylko obstawać przy astronomii, której liznął trochę z
książek, w większości wydanych przed jego urodzeniem, a trochę nauczył się leżąc po nocach w
pachnącym koniczyną polu i licząc meteory. Frank Lutz po raz pierwszy wydawał się lekko
poruszony.
— Chłopak z Lakebranch podaje się za astronoma! — wycedził powoli. — No, no, tego jeszcze
nie było. Frad, ten dzieciak wcisnął ci chyba swoje hobby. Zjem twój kask z farbą i czym tam
jeszcze, jeżeli w ogóle skończył podstawówkę.
— Słowo daję, szefie, nic nie wiem na ten temat.
— Hmm. Skoro tak, synu, to wymień wszystkie planety, zaczynając od leżącej najbliżej Słońca.
Pytanie było łatwe, niemniej należało się spodziewać, że po nim przyjdą trudniejsze.
— Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran, Neptun, Pluton, Prozerpina.
— Wydaje mi się, że coś po drodze zgubiłeś.
— Owszem, około pięciu tysięcy — odpowiedział Chris najspokojniej, jak potrafił. — Kazał mi
pan wymienić planety, a nie satelity czy asteroidy.— Zgadza się. Jaki jest wobec tego największy
satelita? ł największa asteroida?
— Tytan. I Ceres.
— Najbliższa gwiazda stała?
— Słońce.
— Owszem. — Menażer uśmiechnął się niewesoło. — Niestety, tylko do czasu. Przestanie nią
być lada chwila. Ile miesięcy ma rok świetlny?
— Dwanaście, jak każdy inny. Rok świetlny nie jest miarą czasu, tylko miarą odległości... od-
ległości, którą światło przebywa w ciągu roku. Nie ma nic wspólnego z miesiącami. Mógłby
mnie pan równie dobrze pytać, ile cal ma tygodni.
— Cal ma pięćdziesiąt dwa tygodnie... sam dojdziesz do tego w moim wieku. — Lutz ponownie
zabębnił palcami o biurko. — Gdzieś się nałykał tych wiadomości? Nie będziesz mi chyba
wmawiać, że chodziłeś w Lakebranch do szkół?
— Mój ojciec przez większą część życia wykładał, dopóki nie zamknięto uniwersytetu — wy-
jaśnił Chris. — Był znakomitym naukowcem. Większość tego, co wiem, wiem od niego. Resztę
sam zaobserwowałem i wyliczyłem z ołówkiem i kartką papieru.
Chris poczuł, że stoi na pewnym gruncie, o ile uda mu się przemycić jedno kłamstwo: zastąpić
ekonomię astronomią. Nie przejął się następnym pytaniem, bo się go spodziewał.
— Jak się nazywasz?
— Crispin deFord — odpowiedział niechętnie.
Słuchający zarżeli z nagłej uciechy. Chris starał się nie zwracać na nich uwagi. Zapłacił za swoje
komiczne imię tyloma bójkami z rówieśnikami z sąsiedztwa, że nauczył się znosić je z pokorą,
acz bez zachwytu. Zdziwił się jednak, widząc, że Haskins unosi krzaczaste, wypłowiałe
brwi i przygląda mu się kolejny raz z wyraźnym zainteresowaniem. Chris nie miał pojęcia, co to
może znaczyć; zdążył już solidnie nadwerężyć moce spekulacyjne swojego umysłu.
— Niech któryś z was to sprawdzi — polecił menażer. — Mamy przecież paru facetów z
dawnego Uniwersytetu Scranton. Na Hoffę, Boyle Warner był przecież kiedyś profesorem,
prawda? Sprowadźcie go tutaj i skończmy już z tą sprawą.
— Co znowu, szefie, czyżbyś wyczerpał zasób podchwytliwych pytań? — pozwolił sobie na
szyderstwo Haskins, uśmiechając się od ucha do ucha.
Lutz odpowiedział lodowatym uśmiechem.
— Jakbyś zgadł — przyznał z zaskakującą szczerością. — Zobaczymy jednak, czy chłopakowi
uda się okpić Warnera.
— Chociaż raz stary łobuz przyda się na coś—mruknął ktoś za plecami Chrisa.
Głos był cichy, ale dotarł do uszu menażera; mężczyzna wysunął szczękę i znienacka walnął
groźnie pięścią w blat biurka.
— Przyda się do tego, żeby was dowieźć na miejsce, radziłbym nie zapominać! Stal swoją drogą,
a gwiazdy swoją... bez Boyle'a możemy w życiu nie zobaczyć więcej ani rudy żelaza, ani sztaby
stali. Przy nim wszyscy jesteśmy pudlarzami, jak tamten kmiotek. Kto wie, czy to samo nie od-
nosi się do tego chłopaka.
— Dobra tam, szefie, bez przesady. Co taki może wiedzieć?
— Właśnie usiłuję to ustalić — wycedził Lutz z zimną furią. — Który z was wie, co to jest odci-
nek? Zapadła cisza.
— A ty wiesz, rudy?
Chris przełknął ślinę. Znał odpowiedź, ale nie mógł pojąć, dlaczego menażer o taką drobnostkę
podnosi rwetes.
— Tak, proszą pana. Jest to najkrótsza odległość między dwoma punktami.
— Tylko tyle? — spytał ktoś z niedowierzaniem.
— Dokładnie tyle, ile dzieli nas od śmierci głodowej — oświadczył Lutz. — Frad, zabierz chło-
paka na dół i zobacz, co o nim powie Boyle; albo nie, lepiej go nie wyciągać z obserwatorium.
Ma teraz urwanie głowy z nanoszeniem poprawek kursu. Dorwij go w wolnej chwili. Dowiedz
się, czy był jakiś profesor deFord na Uniwersytecie Scranton, i każ przepytać solidnie chłopaka.
Ale to solidnie. Jeżeli da sobie radę, może zostać asystentem Boyle'a. Jak nie, to powędruje na
hałdy. Dość już tego zawracania głowy.
ROZDZIAŁ TRZECI
Wymiana
Nawet miasto, które, strząsnąwszy z siebie slumsy, odleciało w kosmos, ma swoje kryjówki.
Chris wiedziony naturalnym instynktem tropionego zwierzęcia niezwłocznie wyszukał sobie
własną. Nikt dotąd na niego nie polował. Głos wewnętrzny mówił mu jednak, że to tylko kwestia
czasu. Astronom miasta, doktor Boyle Warner, przyjął go wprawdzie bardzo miło, nie omieszkał
jednak starannie zbadać zakresu jego wiadomości; pytania ujawniły aż nadto wyraźnie, że
wiedza astronomiczna Chrisa, choć zaskakująca u tak słabo wykształconego chłopca, była zbyt
skromna, żeby cokolwiek znaczyć dla doktora Warnera czy dla miasta. Pełen skrywanych
wątpliwości, przyjął Chrisa na asystenta i zawiadomił o decyzji menażera miasta.
— Obawiam się, że trudno mi będzie znaleźć dla ciebie coś pożytecznego do roboty, Crispinie
— uprzedził otwarcie Chrisa. — Jeżeli każę ci tylko zamiatać obserwatorium, któryś z
zauszników Franka Lutza prędzej czy później nas nakryje. Frank może słusznie uznać, że nie
potrzebuję do tej roboty aż tak rosłego chłopaka jak Ly. Dopóki jesteś ze mną, musi wyglądać na
to, że cały czas się uczysz.— Będę się uczył — zapewnił Chris. — O to mi właśnie chodzi.
— Doceniam twój zapał — pochwalił doktor Warner ze smutkiem — Rozumiem cię bardzo do-
brze. Ale ta sytuacja nie potrwa wiecznie. Ani ja, ani nikt inny w Scranton nie jest w stanie w
ciągu dwóch lat uzupełnić dziesięcioletnich zaległości w twoim wykształceniu; nie mogę ci
przekazać wiedzy, którą sam zdobywałem przez lat trzydzieści. Zrobię co w mojej mocy, czyli
będę cię krył... ale prędzej czy później nas przyłapią.
Chris wiedział, że kiedy nadejdzie ta chwila, wyląduje na hałdach żużlu — stąd zrodził się po-
mysł kryjówki. Zastanawiał się, czy doktora też ześlą na hałdy. Nie wydawało się to zbyt praw-
dopodobne. Wątły, brzuchaty astrofizyk nie pociągnąłby długo przy łopacie, nie mówiąc już o
tym, że był jedynym nawigatorem miasta. Chris napomknął ostrożnie Haskinsowi o swoich
wątpliwościach.
— Nie masz się co łudzić — oświadczył Haskins cynicznie. — Prawda jest taka, że nie mamy
żadnego nawigatora. Oczekiwać od astronoma, że będzie nawigatorem, to tak jakbyś spodziewał
się, że kura usmaży ci jajko. Nasz doktorek nadaje się najwyżej na asystenta głównego nawiga-
tora, o czym Frank Lutz dobrze wie. Jak tylko trafimy na miasto, które będzie miało prawdzi-
wego nawigatora na wymianę, Frank może bez mrugnięcia okiem odesłać Warnera na hałdy. Nie
mówię, że musi, ale może.
Haskins niewątpliwie znał swojego szefa. A Chrisowi wystarczyło jedno spotkanie z Lutzem,
żeby w zupełności zgodzić się z kapitanem. Oficjalnie Chris zamieszkał w malutkim jednooso-
bowym pokoiku w akademiku uniwersyteckim. Zakwaterowano go jako asystenta doktora
Warnera. Trzymał tam jednak tylko pożyczone od
doktora książki, przyrządy matematyczne, wreszcie mapy i wykresy, nad którymi rzekomo miał
pracować; do tego mniej więcej ćwierć zapasów prostej odzieży i niewielkiego przydziału ży-
wności, jaki wydano mu z chwilą, gdy uzyskał oficjalny status mieszkańca. Pozostałe trzy
czwarte zadekował w kryjówce. Nie zamierzał dać się przyłapać pod oficjalnym adresem, kiedy
szpicle Franka Lutza ruszą w pogoń.
W kryjówce studiował równie pilnie jak w obserwatorium czy w akademiku. Był absolutnie zde-
cydowany dołożyć wszelkich starań, żeby doktor Warner nie musiał płacić za swoją ryzykowną
dobroć. Frad Haskins, choć rzadko odwiedzał chłopca, bo nie miał żadnych powodów bywać na
uniwersytecie, od pierwszego wejrzenia przejrzał taktykę Chrisa.
— Wiedziałem, że nie poddasz się bez walki — powiedział tylko.
Przez blisko rok Chris był przekonany, że robi postępy. Dzięki ojcu stosunkowo łatwo było mu
pojąć zasady gospodarki miasta. Rozumiał je zapewne lepiej niż którykolwiek z mieszkańców
Scranton, a już na pewno lepiej niż Frad Haskins czy doktor Warner. Miasto, od kiedy uniosło się
w przestworza, przerzuciło się na typ gospodarki charakterystyczny dla ściśle izolowanych pas-
terskich plemion koczowniczych; funkcjonowało teraz jako wspólnota, w której każdy może
ożywać wszystkiego, czego potrzebuje w związku ze swoją pozycją zawodową. Kiedy na
przykład Frad Haskins musiał gdzieś lecieć taksówką, wsiadając podawał automatowi numer le-
gitymacji ubezpieczeniowej. Gdyby jednak przy rozliczaniu roku finansowego wyszło na jaw, że
jego konto obciąża więcej przejazdów, niż to wynika z obowiązków służbowych, otrzymałby
naganę. A gdyby jemu, czy komukolwiek, wpadło do głowy ukrywać zapasy — obojętne szam-
pon czy bochenki chleba — nie skończyłoby się to tylko na naganie, gdyż jedno i drugie na
pokładzie miasta koczowniczego z konieczności występowało tylko w ściśle określonych i
ewidencjonowanych ilościach. Kary za magazynowanie dóbr były surowe i wymierzane bezz-
włocznie.
Miasto wiozło ze sobą walutę, ale żaden ze zwykłych obywateli nigdy jej nie oglądał, bo też nie
potrzebował. Waluty używano wyłącznie w handlu zagranicznym, płacąc za prawo postoju i inne
zezwolenia oraz towary, których ograniczony polem wiratorowym mikrokosmos miasta nie mógł
pomieścić. W tym samym celu pasterze starożytni przechowywali pewną ilość złota i drogich
kamieni. Ekwiwalentem złota na pokładzie Scranton był german, lecz w skarbcu miejskim spoc-
zywały nieliczne sztaby tego metalu. Chociaż w tej części galaktyki powszechnie bito monety z
germanu, miasto z chwilą podjęcia decyzji o odlocie przerzuciło się na banknoty papierowe —
„dolar koczowniczy", którym obracano w handlu z koloniami.
Chociaż konkretna sytuacja, w której się znalazł, stanowiła dla Chrisa nowość, ogólnie orien-
tował się w zasadach funkcjonowania miasta. Na razie jednak jego pozycja w Scranton była zbyt
mało znacząca, żeby mógł w jakikolwiek sposób wykorzystać swoją wiedzę. Pamiętał nędzę, w
jakiej przyszło żyć ojcu, i nie miał żadnej pewności, czy kiedykolwiek zrobi ze swoich wiado-
mości użytek,
Mijał rok, mijały ich kolejne gwiazdy. Haskins mówił, że menażer zdecydował wydostać się z
Grupy Lokalnej — umownej kuli o średnicy pięćdziesięciu lat świetlnych, której środek
stanowiło Słońce. Jego systemy planetarne zostały gęsto zasiedlone podczas wielkiego exodusu
kolonizacyjnego w latach dwa tysiące trzysta
siedemdziesiąt pięć — dwa tysiące czterysta głównie przez przedstawicieli schyłkowej cywili-
zacji ziemskiego Zachodu, szukających schronienia przed rządami wszechwładnej biurokracji.
Lutz domyślał się, a jego domysły zostały wkrótce potwierdzone wezwaniami kierowanymi do
Scranton drogą radiową, że starych miast wędrownych jest zbyt wiele, żeby mogły dopuścić do
konkurencji przybysza.
Chris starał się rozpoznawać mijane gwiazdy na podstawie ich widma. Był to jedyny sposób
identyfikacji, gdyż ich położenie błyskawicznie się zmieniało. Również konstelacje, chociaż o
wiele wolniej, znajdowały się w coraz to innym miejscu w stosunku do lecącego miasta. Za-
danie nie było łatwe i Chris często miewał poważne wątpliwości, czy dobrze określa mijane
obiekty. Mimo to był przejęty do głębi świadomością, że przepływające obok miasta świetlne
punkty to legendarne gwiazdy epoki kolonialnej, a jeszcze bardziej był przejęty, kiedy któreś z
tych słynnych słońc udało mu się schwycić w obiektyw niewielkiego teleskopu. Nawet w naz-
wach kołatały echa zamierzchłej przygody: Alfa Centaura, Wolf 359, RD-4* 4048, Altair,
Cygni 61, Syriusz, Kruger 60, Procjon, Eridani 40. Tylko nieliczne leżały w pobliżu trajektorii
lotu Scranton — większość pozostawała rozsiana „w kilwaterze", w tym wypadku pod miastem.
Część z nich była zresztą widzialna, a przynajmniej dawała się sfotografować. Trzeba przyznać,
że miasto, cokolwiek by Chris o nim sądził, stanowiło znakomite obserwatorium astronomiczne.
Jak to się działo, że widział gwiazdy, było dla niego całkowitą zagadką. Uważał, że skoro Scran-
ton podróżuje z szybkością wielokrotnie przewyższającą prędkość światła, gwiazdy pozostawi-
ane z tyłu w ogóle nie powinny być widoczne, a widmo gwiazd położonych po bokach w kie-
runku lotu powinno zostać poważnie zakłócone. Mimo to wygląd nieba specjalnie się nie
zmienił. Zrozumienie tego zjawiska wymagało posiadania podstawowej wiedzy o zasadach
funkcjonowania wiratorów, tymczasem teoretyczne wyjaśnienia doktora Warnera były jeszcze
bardziej mgliste niż zwykle... tak mgliste, że Chris podejrzewał, że uczony sam tego zagadnienia
dobrze nie rozumie,
Chrisowi brakowało podstaw teoretycznych, ale gwiazdy widziane z lecącego Scranton wy-
glądały mniej więcej tak samo jak z pola na pensylwańskim pustkowiu, w miejscu gdzie Appala-
chy zasłaniały łunę nad dawnym, ziemskim Scranton. Wnosił z tego, że osłona wiratorowa,
jakkolwiek niewidzialna, redukowała jasność gwiazd mniej więcej trzykrotnie, podobnie jak at-
mosfera ziemska w okolicy, z której Chris pochodził. Choć po raz kolejny nie potrafił wyjaśnić
przyczyny, zauważył, że zjawisko to ma swoje zalety. Część pomniejszych gwiazd przestawała
być widoczna gołym okiem, co znacznie ułatwiało obserwację, bo nie zakłócało jej nadmiarem
ciał niebieskich widzianych w przestrzeni kosmicznej. Czy był to rzeczywiście nieuchronny
efekt pola wiratorowe-go... czy też efekt wywołany specjalnie, żeby ułatwić nawigacje?
— Osobiście zapytam o to Lutza — oświadczył doktor Warner, kiedy Chris przedstawił mu swój
problem. — Efekt, o którym mówisz, szalenie mi przeszkadza; szczerze mówiąc, odbiera całą
przyjemność z uprawiania astronomii w otwartym kosmosie. Im prędzej to zrobimy, tym lepiej.
Pójdziesz ze mną, Crispinie. Nie bardzo mogę cię zostawić samego w obserwatorium, najlepiej
będzie, jak Lutz zobaczy nas razem.
Nagle dotarło do Chrisa, że wszyscy w Scranton stale wydają mu polecenia. Co miał jednak ro-
bić? Poszedł
7. doktorem Warnerem. Nie zachwycała go perspektywa ponownego spotkania z menażerem,
uznał jednak, że pod skrzydłami astronoma będzie najbezpieczniejszy; szczerze mówiąc impon-
owała mu niecodzienna odwaga doktora Warnera.
Ale nawet jeśli Boyle Warner zadał Lutzowi pytanie, Chris nie usłyszał odpowiedzi.
Frank Lutz nie uważał za słuszne, żeby petenci wyczekiwali na korytarzach. Jego zdaniem była
to dla obydwu stron strata czasu, którym ani on nie dysponował, ani podwładni nie powinni
dysponować w nadmiarze. Teraz, kiedy jego ewentualni oponenci nie mieli dokąd uciekać, nie
ukrywał też żadnych tajemnic urzędowych. Od czasu do czasu, żeby przypomnieć, kto rządzi
naprawdę w tym mieście, nie dopuszczał do siebie burmistrza, ale poza tym w godzinach
urzędowania wszyscy mogli wchodzić i wychodzić bez przeszkód.
Doktor Warner zasiadł z Chrisem w najdalszej ławie — Lutz urzędował w pomieszczeniach
dawnego sądu — i czekał cierpliwie, aż przyjdzie jego kolej, żeby stanąć u stóp pulpitu me-
nażera. Zapadł w lekką drzemkę; służbowe sprawy Franka Lutza nie obchodziły go, zresztą, jak
to w podeszłym wieku, słuch miał nie najlepszy. Chris miał natomiast młodzieńczy słuch i
młodzieńczą ciekawość; od małego ćwiczył zmysły, tropiąc w zaroślach drobną zwierzynę.
Wróciło poczucie zagrożenia, jakie wzbudził w nim Lutz przy pierwszym spotkaniu. To wyos-
trzyło spostrzegawczość chłopaka i pobudziło jego ciekawość.
— Nie mamy warunków, żeby kręcić nosem — mówił menażer. — To ogromna jednostka,
największa z napotkanych, w dodatku proponują nam uczciwy interes. Kiedy spotkamy ich
następnym razem, mogą już nie być tacy uprzejmi, zwłaszcza jeżeli teraz ich zlekceważymy.
Zamierzam przyjąć tę propozycję.— Czego chcą? — spytał ktoś.
Chris wyciągnął szyję, ale nie znal pytającego. Doradcy Lutza pozostawali zwykle anonimowi,
chyba że jak Huggins cieszyli się sławą skończonych zbirów.
— Przeanalizowali nasz kurs i namawiają do zmiany. Twierdzą, że kierujemy się w strony, które
dawno spenetrowali. Zauważcie, że jest to dla nas bardzo istotna informacja. Mają w tamtych
obszarach rozeznanie, którego nam brakuje. Zawsze lecimy w ślepo. Chcą nam zapłacić między
innymi podaniem nowego kursu, który doprowadzi nas w okolice bardzo niedawno zasiedlonych
planet rudonośnych, na których powinno się znaleźć dla nas mnóstwo roboty.
— Tak oni twierdzą.
— A ja im wierzę — obruszył się Lutz. — Nie padło jedno zdanie, którego by nie przetransmi-
towali w przestrzeń dirakiem. Każde słowo słyszały gliny, nie tylko tutaj, ale wszędzie, gdzie są
odbiorniki. Są wielką jednostką. Na pewno nie odważą się publicznie zawrzeć nieuczciwej tran-
sakcji. Mam tylko jeden problem: jakiej żądać zapłaty. — Spuścił wzrok na blat biurka. Zebrani
milczeli. Lutz podniósł wzrok z chłodnym uśmiechem. — Miałem kilka pomysłów, ale
najbardziej chyba odpowiadałoby mi, żeby uzupełnili nasze zapasy. Nie mamy dosyć żywności,
by dotrzeć do wskazanego przez nich gwiazdozbioru... Liczyłem na to, że zanim polecimy tak
daleko, wylądujemy na jakiejś bliższej planecie. Oni o tym nie wiedzą, a ja nie zamierzam ich
informować.
— Zorientują się, kiedy ich poprosisz o żywność, Frank...
— Nie jestem aż takim idiotą. Chyba zdajesz sobie sprawę, że żadne miasto wędrowne za ż a d n
ą cenę nie sprzeda ci nigdy grama żywności. Z równym powodzeniem mógłbyś próbować odku-
pić tlen albo pieniądze.
Mam zamiar poprosić o parę byle jakich urządzeń technicznych i dwóch czy trzech techników do
obsługi; w podzięce za rzekomo bezcennych fachowców przekażę im spory oddział ludzi, z
których nie mamy żadnego pożytku. Nie będzie ich aż tak wielu, żeby miasto tej wielkości nie
dało rady ich wchłonąć, a dla nas w drodze do rudonośnego gwiazdozbioru, na który Amalfi zo-
bowiązał się nas wykierować, byliby tylko dodatkowymi gębami do wykarmienia. Nie padnie
słowo na temat prowiantu. Zwykła wymiana personelu, i dokonań „według uznania", zgodnie z
koczowniczym zwyczajem.
Zebrani odpowiedzieli minutą pełnej szacunku ciszy. Nawet Chris musiał przyznać, że plan, na
tyle, na ile go zrozumiał, był bardzo sprytny.
— W dodatku w ten sposób pozbędziemy się wszystkich bezużytecznych włóczęgów i całego
prostactwa, które musieliśmy zabrać na pokład — dorzucił Lutz z uśmiechem. — Policja ziem-
ska nigdy się o niczym nie dowie; Amalfi też się nie zorientuje. Mają dosyć żywności, ba, leków
dla ponadmilionowej załogi. Przełknie trzy setki nadliczbowych kmiotków gładko jak aspirynę i
jeszcze uzna to za uczciwą cenę za dwóch techników i niepotrzebne do niczego urządzenia.
Najbardziej mi się w tym wszystkim podoba to, że w jakimś sensie zamiana jest uczciwa, z
czego wniosek...
Chris już nie słuchał. Z żalem posłał pożegnalne spojrzenie astronomowi, od którego zaznał tak
wiele pomocy, po czym cichutko, jak na kłusownika przystało, wykradł się z sądu i udał do swo-
jej kryjówki.
Kryjówka znajdowała się w magazynie położonym na obrzeżach miasta, niedaleko uniwersytetu.
Była dziełem przypadku. Piramida ogromnych skrzyń musiała rozsunąć się w pierwszych sekun-
dach po starcie, tworząc rozległy, nieprzebyty labirynt, o którym milczały mapy miasta. Chris
wydłubał scyzorykiem dziurę w ścianie jednej ze skrzyń i odkrył, że w środku znajdują się
urządzenia górnicze. (Oznaczenia na pozostałych sugerowały, że zawierają sprzęt podobnego
typu). Nie było specjalnych powodów do obaw, że ktoś rozpakuje skrzynie przed lądowaniem.
Miasto w locie raczej nie ma okazji do prowadzenia prac górniczych.
Na razie nie musiał opuszczać kryjówki. W magazynie znajdowała się również toaleta, która
wyglądała na nie uczęszczaną. Magazyn nie wymagał strażnika — kto połasiłby się na ciężkie
maszyny górnicze i dokąd by z nimi uciekł? Był dobrze wentylowany, lecz w labiryncie Chris
musiał uważać, żeby nie zaprószyć ognia. Dopóki miał zapasy żywności, raczej nic mu nie
groziło. Później będzie musiał podjąć ryzyko... ale w końcu był już w życiu kłusownikiem.
Najmniej spodziewał się gości. Na odgłos kroków natychmiast zgasił świecę. Mógł to być przy-
padkowy patrol czy zabłąkane dziecko — w najgorszym przypadku taki sam jak on uciekinier
szukający schronienia przed planowaną wymianą żywego towaru. Labirynt miał wiele zaka-
marków, a kryjówka Chrisa znajdowała się tak głęboko, że tygodniami mogliby mieszkać we
dwóch w magazynie, a ich drogi nigdy by się nie skrzyżowały.
Serce skoczyło mu do gardła, kiedy zdał sobie sprawę, jak bezszelestnie stąpa nieznajomy. Przy-
bysz pokonywał labirynt na pamięć.
Ktoś wiedział, gdzie go szukać — a przynajmniej wiedział o istnieniu jego schronienia.
Kroki stały się teraz głośniejsze. Nadchodzący zwolnił, a potem się zatrzymał. Chris wyraźnie
dosłyszał czyjś oddech.
Nagle oślepił go strumień światła z latarki.
— Do diabła. Chris, zapal światło.
Głos należał do Frada Haskinsa. Chris poczuł jednocześnie przypływ gniewu i ulgi. Olbrzym był
jego pierwszym przyjacielem i imiennikiem nieomal — cokolwiek by mówić, Fradley O. Has-
kins brzmi równie komicznie jak Crispin deFord — jednak wizytę odebrał jako dowód zdrady.
— - Mam tylko świece.
— W porządku. — Haskins siadł na podłodze i postawił latarkę pionowo na niewielkiej
skrzynce, której Chris używał jako stołu. Światło tworzyło jasny krąg na deskach skrzyni nad ich
głowami. — Czy mógłbyś mi powiedzieć, co tu właściwie robisz?
— Ukrywam się — oświadczył Chris dosyć ponuro.
—— Tyle to sam widzę. Od razu się domyśliłem, jak tylko zobaczyłem, że wynosisz książki.
Zawsze mam oko na dekowników; to mój zawód, przyda mi się na następnej planecie. Ale nie
widzę powodu, dla którego akurat ty miałbyś się ukrywać. Nie chcesz być przeniesiony do
większego miasta?
— Nie, nie chcę. Nie będę nikomu wmawiał, że mi tu było dobrze. Nienawidzę Scranton.
Chciałbym wrócić do domu. Ale przynajmniej jako tako się tutaj orientuję, Frad. Poznałem
Scranton, jeszcze kiedy byliśmy na Ziemi. Nie mam zamiaru dać się porwać drugi raz i
przechodzić przez to wszystko od nowa po to tylko, żeby znaleźć się na pokładzie kolejnego zni-
enawidzonego miasta, którego w dodatku nie znam. Poza tym nie lubię, kiedy się mną frymarczy
jak kawałkiem złomu.
— Zupełnie zrozumiałe, chociaż tego rodzaju wymiany należą do tradycji miast-wędrowców; ten
pomysł nie zrodził się w głowie Lutza. Czy wiesz, skąd się wzięły wymiany „według
uznania"?— Nie wiem.
— Z tradycji wymian graczy między drużynami baseballowymi. Zasada ma z górą tysiąc lat.
Prawo konsensowe, na którym się opiera, jest jeszcze starsze,
— To wiem. Może nawet datować się z czasów rzymskich. Ale, Frad, nie życzę sobie, żeby mnie
wymieniano jak kupę złomu.
— To, co teraz mówisz, to skończona głupota — stwierdził spokojnie olbrzym. — Zdążyłeś się
już chyba zorientować, że w Scranton nie ma dla ciebie żadnej przyszłości. W dużym mieście na
pewno znalazłbyś coś do roboty, a przynajmniej mógłbyś się czegoś nauczyć. U nas szkoły po-
zamykano na dobre. Druga sprawa: lecimy dopiero od roku i czeka nas jeszcze niejedna ciężka
chwila. Żadne miasto koczownicze nie jest miejscem całkiem bezpiecznym, ale stare są bezpiec-
zniejsze od nowych.
— Też się tam wybierasz?
— Nie mam po co — roześmiał się Haskins. — Amalfi ma pewnie z dziesięć tysięcy takich jak
ja. Poza tym Lutz mnie potrzebuje, chociaż sam jeszcze o tym nie wie.
— W takim razie... raczej... zostanę z tobą,
— Posłuchaj, rudy. — Zdesperowany Haskins walnął pięścią we własną dłoń. — Rany, jak mam
przemówić do rozumu temu dzieciakowi? Chris... nigdy ci tego nie zapomnę. Może kiedyś los
się do mnie uśmiechnie i będę miał własnego syna, choć na razie się na to nie zanosi. Możesz nie
mieć już drugi raz takiej okazji, jeżeli w tej chwili nie spojrzysz prawdzie w oczy. Posłuchaj, jak
dotąd jestem jedyną osobą, która wie, gdzie się ukrywasz, ale to tylko kwestia czasu. Zdajesz
sobie sprawę, co może zrobić Frank, kiedy dopadnie cię w kryjówce pełnej zapasów? Spróbuj o
tym pomyśleć przez chwilę.
Chris poczuł ucisk w żołądku.
— Chyba nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
— Jesteś widać mało doświadczony, o co trudno cię winić. Ale ja ci powiem, co zrobi Frank:
każe cię rozstrzelać. I nikt w całym mieście nie kiwnie palcem w twojej obronie. W kodeksie
miast-wedrowców dekowanie żywności podpada pod najcięższy paragraf; zagrożenie dla
przetrwania miasta. Za coś takiego dostaje się kulę w łeb nie tylko w Scranton.
Zapadła długa cisza. Wreszcie Chris odezwał się cicho:
— Dobra, idę. Może tak będzie nawet lepiej. Idę.
— No, wreszcie przemówiłem ci do rozsądku — pochwalił go szorstko Haskins. — Chodźmy.
Powiem Frankowi, że byłeś chory. Zresztą wyglądasz na chorego. Musimy pędzić... odbijają za
dwie godziny.
— Czy mogę wziąć moje książki?
— To nie są twoje książki, tylko Boyle'a Warnera — niecierpliwie zwrócił uwagę Frad. — Od-
dam mu je później. Bierz latarkę i idziemy. W nowym mieście będziesz miał książek w bród. —
Przystanął nagle i posłał Chrisowi w półmroku gniewne spojrzenie. — Oczywiście w ogóle cię
nie obchodzi, dokąd lecisz. Nie spytałeś nawet, co to za miasto.
Frad miał rację: Chris nie spytał. A teraz pomyślał nad tym przez chwilę i musiał przyznać, że
rzeczywiście mało go to obchodzi. Kiedy jednak brnęli upiornym labiryntem, ciekawość zwy-
ciężyła przygnębienie.
— Nie spytałem, no i co z tego? Co to za miasto?
— Nowy Jork.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Podniebna szkoła
Ze statku ewakuacyjnego rozciągał się niebywale piękny widok: w bezdennym oceanie gwiazd
unosiła się wyspa wysokich jak szczyty górskie wieżowców. Statek wyposażony był w silnik
rakietowy. Chris po raz pierwszy w życiu oglądał gwiazdy migocące dostojnie jak klejnoty
rozrzucone w przestworzach. Ale jeszcze większe wrażenie wywarł na nim milczący majestat
wzniesionej ludzką ręką metropolii chronionej niedostrzegalną z zewnątrz, sferyczną powłoką
pola wiratorowego. Pozostające z tyłu Scranton w porównaniu z Nowym Jorkiem wyglądało jak
sterta złomu.
Imigrantów przywitał na powłoce czterdziestoletni, barczysty, krótko ostrzyżony mężczyzna w
mundurze. Chris wzdrygnął się. Tutaj, jak wszędzie, gliniarz był dla niego naturalnym wrogiem.
Tymczasem sierżant powłokowy, który przedstawił się jako Andersen, skierował tylko przy-
byłych do oddzielnych kabin, gdzie mieli zostać przesłuchani.
Chris został sam w swojej kabinie. Kazano mu usiąść na wąskiej, wystającej ze ściany ławeczce,
naprzeciwko kratki komunikatora. Stamtąd płynęły pytania i tam należało kierować odpowiedzi.
Większość pytań dotyczyła najprostszych danych, takich jak nazwisko, wiek, miejsce urodzenia,
data zaokrętowania na Scranton i tym podobne. Chris odpowiadał chętnie; nikt dotąd nie zainter-
esował się nim na tyle, żeby pytać o podobne szczegóły. Szczerze mówiąc, nie znał nawet
wszystkich odpowiedzi.
Snuł interesujące rozważania na temat tożsamości swojego rozmówcy, który prawie na pewno
był automatem, a w dodatku mówiąc nie wybierał wyrazów z nagranego ludzkim głosem
słownika, lecz składał je z gotowych zgłosek. Rezultatem był w pełni zrozumiały, niemechanic-
zny, noszący wszelkie znamiona ludzkiej mowy dźwięk — zdania padały w naturalnych
kadencjach z intonacją na tyle wyrazistą, że można było wyczuć ich tryb i akcentowane wyrazy
— mimo to Chris nie miał wątpliwości, że głos jest mechaniczny. Nie wiedząc czemu, miał
wrażenie, że urządzenie przemawia dużymi literami.
Nawet w epoce od lat zdominowanej przez komputery, wspierające człowieka w wielu dziedz-
inach, Chris nie słyszał nigdy o urządzeniu, którego inteligencja pozwalałaby konstruować
mowę na podobnych zasadach, czy też o takim, które by posiadało dostateczną zdolność anali-
zowania danych, żeby prowadzić taki wywiad. Nie spotkał się też nigdy z maszyną, która
mówiłaby o sobie „my".
— CZY POBIERAŁ PAN JAKĄŚ EDUKACJĘ PRZED PRZYMUSOWYM ZAOKRĘTOW-
ANIEM, PANIE DEFORD?
— Prawie żadnej.
— CZY BYŁ PAN KSZTAŁCONY NA POKŁADZIE SCRANTON?
— Trochę. Właściwie pracowałem tylko pod kierunkiem pewnej osoby... podobnie jak z ojcem,
dopóki zdrowie mu na to pozwalało.
— WPRAWDZIE JEST JUŻ DOSYĆ PÓŹNO, ŻEBY ZACZYNAĆ, JEŻELI JEDNAK
ŻYCZY PAN SOBIE, MOŻEMY PANU ZORGANIZOWAĆ JAKĄŚ EDUKACJĘ...
— Marzę o tyra!
— RZECZ W TYM, ŻE ZDOBYCIE WYKSZTAŁCENIA ŚREDNIEGO W PRZYSPIESZO-
NYM TRYBIE WIĄŻE SIĘ Z BARDZO DUŻYM WYSIŁKIEM FIZYCZNYM. OD
PAŃSKICH ZAMIARÓW ZALEŻY, CZY TAKIE WYKSZTAŁCENIE BĘDZIE PANU
POTRZEBNE. CHCE PAN ZOSTAĆ PASAŻEREM CZY OBYWATELEM?
W przestrzeni kosmicznej odpowiedź była pozornie bardzo prosta. Najbardziej w świecie chciał
wrócić do domu i zostać pasażerem czegoś nie bardziej skomplikowanego niż Wspólnota Pen-
sylwanii podległa Zachodniemu Wspólnemu Rynkowi Konferencji Ziemskiej. Wiele ciężkich
nocy strawił na rozmyślaniach o tym, jak sobie jego najbliżsi dają bez niego radę i co myślą na
temat jego zniknięcia. Wiedział, że czeka go wiele podobnych nocy. Niemniej zdawał sobie
sprawę, że rodzina musiała się już jakoś bez niego urządzić, tymczasem wszystko wskazywało
na to, że znajduje się o dobre dwadzieścia lat świetlnych od Słońca, na pokładzie ponadmilion-
owej metropolii, i leci nie wiadomo dokąd. Ta gigantyczna konstrukcja nie odwiezie go na życ-
zenie do domu jak latająca taksówka.
Skoro więc i tak skazany jest na to miasto, równie dobrze może przyjąć jego obywatelstwo. Nie
warto było zostawać pasażerem, skoro nie miał pojęcia ani dokąd leci, ani czy miejsce przeznac-
zenia będzie warte opłaty
za przejazd. Podejrzewał, że status obywatela niesie z sobą pewne przywileje; postanowił dow-
iedzieć się jakie. Względy ostrożności nakazywały się też zorientować, jak urządzenie definiuje
pasażerów i obywateli.
— Z kim rozmawiam?
— Z OJCAMI MIASTA.
Odpowiedź zbiła go z pantałyku; z trudem powstrzymał się od zadawania pytań. Najważniejsze,
że rozmawiał z kompetentną osobą —jeżeli nawet termin „osoba" nie był całkiem na miejscu w
stosunku do urządzenia obdarzonego zbiorową osobowością.
— Czy wolno mi zadawać pytania?
— TAK, O ILE UZNAMY, ŻE MIESZCZĄ SIĘ W GRANICACH CZASOWYCH
NINIEJSZEGO PRZESŁUCHANIA. KIEDY NAM PAN ZADA PYTANIE, ZDECYDUJEMY,
CZY MOŻEMY NA NIE ODPOWIEDZIEĆ.
Chris namyślał się głęboko. Mimo wzmianki o ograniczeniach czasowych Ojcowie Miasta
czekali bez żadnych oznak zniecierpliwienia.
— Prosiłbym o wymienienie najistotniejszej różnicy między pasażerem a obywatelem.
— ŻYCIE OBYWATELA JEST PRZEDŁUŻANE W NIESKOŃCZONOŚĆ.
Wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie takiej odpowiedzi. Tak dalece wykraczała poza jego
dotychczasowe rozmyślania czy lektury, że w pierwszej chwili nie zorientował się, o czym
mowa.
— W nieskończoność, to znaczy jak długo? — zdobył się wreszcie na ostrożne pytanie.
— NIESKOŃCZENIE DŁUGO. OBECNY BURMISTRZ URODZIŁ SIĘ W DWA TYSIĄCE
DZIEWIĘĆSET DZIEWIĘĆDZIESIĄTYM ÓSMYM RO-KU. UDOKUMENTOWANY WIEK
NAJSTARSZEGO MIESZKAŃCA MIASTA WYNOSI PIĘĆSET TRZYNAŚCIE LAT, JED-
NAK ISTNIEJĄ STATYSTYCZNE PODSTAWY DO PRZYPUSZCZEŃ, ŻE NA POKŁADZIE
PRZEBYWA KILKU JESZCZE STARSZYCH OBYWATELI, PONIEWAŻ ŚRODKI PRZE-
CIWŚMIERTNE ZOSTAŁY WPROWADZONE JUŻ W ROKU DWA TYSIĄCE OSIEM-
NASTYM.
Środki przeciwśmiertne! Tego już było za wiele. Chris poczuł, że jest w stanie strawić jedynie
mikroskopijną cząsteczkę tych rewelacji. Jeżeli będzie żył długo — bardzo długo — może doc-
zeka dnia, kiedy uda mu się wrócić do domu, choćby w tym czasie zawędrował na koniec świata.
Resztę będzie musiał przemyśleć później.
— Chce być obywatelem — oświadczył.
— MAMY OBOWIĄZEK POINFORMOWAĆ PANA, ŻE PRZYSŁUGUJE PANU PRAWO
DO ZMIANY DECYZJI PRZED UKOŃCZENIEM OSIEMNASTU LAT, JEDNAK PO TYM
TERMINIE DECYZJA MOŻE ZOSTAĆ ODWOŁANA TYLKO NA MOCY SPECJALNEGO
DEKRETU BURMISTRZA. — Z wąskiego otworu, którego dotąd nie zauważył, wypadła na
ławeczkę podłużna biała karta. — TO JEST PAŃSKA KARTA MIEJSKA UPRAWNIAJĄCA
DO KORZYSTANIA Z ŻYWNOŚCI, ODZIEŻY, MIESZKANIA I INNYCH NIEZBĘDNYCH
ŚWIADCZEŃ. NIEPRZYJĘCIE KARTY OZNACZA, ŻE TOWAR BĄDŹ USŁUGA NALEŻĄ
DO KATEGORII NIEDOZWOLONYCH. KARTA MOŻE ZOSTAĆ ZNISZCZONA TYLKO
PRZY ZASTOSOWANIU SPECJALNYCH TECHNIK. RADZILIBYŚMY JEDNAK JEJ NIE
GUBIĆ, PONIEWAŻ WYDANIE
DUPLIKATU ZAJMUJE OD CZTERECH DO SZEŚCIU GODZIN. W CHWILI OBECNEJ
PAŃSKA KARTA UPRAWNIA DO PRZYSPIESZONEGO KSZTAŁCENIA. JEŻELI NIE MA
PAN DALSZYCH PYTAŃ, PROSZĘ WYJŚĆ.
W pierwszej chwili Chrisowi trudno było sobie wyobrazić, że przyspieszone kształcenie, na
które został skierowany przez Ojców Miasta, naprawdę może być wyczerpujące fizycznie;
sądził, że będzie wymagało nie więcej wysiłku niż przespanie całego dnia. Naturalnie rozu-
mował teoretycznie. (Nigdy dotąd nie miał okazji zaznać snu kształceniowego, więc też nie miał
pojęcia, jak straszliwie męczące jest to zajęcie).
„Klasa" okazała się wielkim, szarym, nijakim pomieszczeniem pozbawionym tablicy czy ławek.
Jedyne wyposażenie stanowiło kilka leżanek. Nie było również nauczycieli; dorośli nosili tytuł
monitorów, a ich obowiązki sprowadzały się częściowo do obowiązków woźnych, częściowo
pielęgniarzy i nie miały nic wspólnego z tym, co Chris rozumiał jako nauczanie. Monitorzy
prowadzili uczniów do leżanek i pomagali dopasować do głowy lśniący metalowy hełm wypo-
sażony wewnątrz w setki maleńkich, niezmiernie ostrych zakończeń, które wbijały się w skórę
dostatecznie mocno, żeby ją podrażnić, ale nie zranić. Po założeniu urządzenia zwanego topo-
skopem monitorzy wychodzili z klasy. Pomieszczenie wypełniało się siwym oparem gazu.
Gaz przypominał mgłę, ale był suchy. Miał delikatny aromat liści laurowych, których szczyptą
Bob lubił przyprawiać potrawkę z królika. Gaz gęstniał. Widoczność wracała dopiero po lekcji,
kiedy ze stłumionym warkotem ruszały wyciągi. Po lekcji Chris nigdy nie umiał powiedzieć, czy
spał, czy nie. Nauczanie przebiegało za pośrednictwem hipnopedii. To starożytne słowo o auten-
tycznym greckim rdzeniu w dosłownym tłumaczeniu znaczyło „naukę przez sen". I rzeczy-
wiście, głowy uczniów wypełniały się dziwnymi głosami i obrazami, które do złudzenia przy-
pominały sny. Chris podejrzewał, że siwy gaz nie tylko pozbawia go wzroku, ale również po-
zostałych zmysłów; gdyby było inaczej, odbierałby z pewnością różne przypadkowe dźwięki,
takie jak pokasływanie uczniów, kroki monitorów, warczenie wentylatorów, słyszalne od czasu
do czasu buczenie napędu miasta, czy nawet uderzenia własnego serca; nigdy jednak nie doci-
erały do niego odgłosy tego typu, a jeśli nawet — to potem ich nie pamiętał. Sen kształceniowy
nie był zwyczajnym snem, lecz odcięciem umysłu od rozpraszających zakłóceń ze strony świata
sensorycznego. Poprzez lśniący hełm toposkopu dźwięk i obraz sączyły się wprost do mózgu.
Nietrudno pojąć, dlaczego wrażenia zmysłowe były niepożądane. Z komórek pamięci Ojców
Miasta do ostrych zakończeń hełmu przelewała się niepowstrzymana, bezlitosna lawina faktów.
Chris parokrotnie widział starszych od siebie byłych scrantończyków wyprowadzanych z lekcji
przez monitorów w stanie do złudzenia przypominającym atak padaczki. Petit mai... żadnego z
nich nie widział potem na leżance. On sam opuszczał klasę chwiejnym krokiem, skrajnie
otępiały i wyczerpany; stan ten pogłębiał się z dnia na dzień mimo kubka napoju regeneracy-
jnego, który stanowił obowiązkowe antidotum na siwy gaz, słabł i nie pomagała mu już żadna
ilość snu.
Napój miał dziwny smak i drażnił śluzówki w nosie. Kiedy jednak Chris któregoś dnia go nie
wypił, bank
pamięci przelał mu do mózgu podwójną dawkę geometrii rzutowej Riemanniana i Chris ocknął
się przytrzymywany na leżance przez czterech monitorów w ostatniej fazie klasycznego ataku
padaczki.
O mały włos nie zakończył wtedy edukacji. Na szczęście miał dosyć oleju w głowie, żeby się
przyznać, że poprzedniego dnia nie zażył swojej dawki środka przeciwkonwulsyjnego; w jego
przypadku toposkopowy pomiar aktywności elektrycznej mózgu rokował pomyślnie. Zezwolono
mu na powrót do kolegium — po tym wydarzeniu nie miał już wątpliwości, że nauka może być
pracą cięższą od wymachiwania łopatą.
I znów w zbolałej głowie Chrisa zaroiło się od głosów
i obrazów.
Chris stwierdził, że najłatwiej mu idzie historia miast wędrownych, ponieważ znał ich wczesne
dzieje, zwłaszcza wydarzenia poprzedzające bezpośrednio odlot z Ziemi. Tym razem jednak
poznawał ją z punktu widzenia wędrownego miasta. Optyka ta pomijała spore wycinki dziejów
istotne dla Ziemianina, natomiast koncentrowała się na wydarzeniach, o których Chris nigdy nie
słyszał, wydarzeniach ewidentnie nieodzownych dla zrozumienia, jakim cudem miasta mogły
odlecieć w kosmos i tam nadal funkcjonować. Odnosił nieodparte wrażenie, że przeszłe dzieje
Ziemi ogląda przez teleskop nie z tego końca, co trzeba.
Choć obrazy, głosy i inne doznania były tak realne, że natychmiast stały się częścią osobistych
doświadczeń Chrisa, historię bank pamięci przekazał w następujących
słowach:
„Początkowo podbój Układu Słonecznego był dziełem wojskowych, gdyż tylko oni mieli szansę
uzyskania ogromnych kwot koniecznych do podjęcia podróży kosmicznej w pojazdach rakie-
towych o ciekłym napędzie chemicznym. Na tym etapie rozwoju najwyższym osiągnięciem było
wzniesienie stacji obserwacyjno badawczej na Prozerpinie II, drugim satelicie planety najdalej
położonej od Słońca. Jej budowę rozpoczęto w dwa tysiące szesnastym roku, ale w dwadzieścia
osiem lat później, kiedy stacja została okresowo opuszczona, jej budowa jeszcze trwała.
Przyczyny opuszczenia stacji na Prozerpinie oraz pozostałych kolonii w Układzie Słonecznym
wiążą się z kierunkiem ówczesnej polityki ziemskiej. Ulegając nieubłaganym naciskom rywali-
zacji z Rosją i jej sprzymierzeńcami, przedstawiciele kultury ziemskiego Zachodu wypow-
iedzieli obozowi wschodniemu permanentną wojnę ekonomiczną. Pod jej naporem stopniowo
legły w gruzach tradycyjne liberalne instytucje polityczne. Na progu dwudziestego pierwszego
stulecia różnica miedzy rywalizującymi kulturami praktycznie zanikła, chociaż formy ich
rządów nosiły odmienne nazwy. W obydwu obozach powstawały państwa policyjne, w których
pojedynczy obywatel nie miał żadnej ochrony prawnej, W obydwu funkcjonował w pełni totali-
tarny system ekonomiczny, w obydwu gospodarka była ściśle kontrolowana przez państwo. Ta
forma polityki społecznej na Zachodzie nosiła nazwę anty-komunizmu, natomiast na Wschodzie
nazywano ją antyfaszyzmem. Oba określenia wzbudzały gorące emocje pospólstwa. W rzeczy-
wistości jednak ekonomia w żadnym obozie nie była ani komunistyczna, ani faszystowska i w
udokumentowanej historii Ziemi ani faszyzm, ani komunizm nigdy nie istniały jako systemy go-
spodarcze.
W tym właśnie okresie na Zachodzie na zlecenie senatora Alaski, Blissa Wagonera, zrealizowano
dwa programy badawcze. W trakcie prac dokonano wynalazków, które stworzyły podstawę roz-
woju drugiego etapu lotów kosmicznych. Pierwszym z nich był grawitonowy generator po-
laryzacji Dillona-Wagonera, znany obecnie pod nazwą wiratora, natychmiast wykorzystany jako
napęd w lotach kosmicznych. Drugim była askomycyna, pierwszy z antyagatyków, inaczej
mówiąc leków przeciwśmiertnych. Pierwsza ekspedycja wystartowała z układu satelitarnego
Jowisza w dwa tysiące dwudziestym pierwszym roku pod osobistym nadzorem Wagonera, który
został później osadzony w więzieniu i stracony za współudział w owym »zdradzieckim«
posunięciu. Chociaż nie istnieją żadne zapiski dotyczące losów ekspedycji, wiadomo na pewno,
że jej uczestnicy przeżyli, ponieważ druga wyprawa, która miała miejsce w trzysta pięćdziesiąt
lat później, natrafiła w Grupie Lokalnej na gwiazdy zasiedlone gęsto przez ludzkie istoty. Ich
języki były wyraźnie ziemskiego pochodzenia.
W tym czasie dokonano kolejnej próby powstrzymania wyścigu zbrojeń poprzez pakt zawarty
przez przywódców obu bloków, prezydenta zachodniego Wspólnego Rynku MacHinery'ego i
premiera Rosji Erdsenowa. Pakt podpisano w dwa tysiące dwudziestym drugim roku, lecz okres
Zimnego Pokoju, który po nim nastąpił, nie sprzyjał specjalnie lotom kosmicznym. Macliinery
został zamordowany w dwa tysiące dwudziestym siódmym roku i Erdsenow ogłosił się wtedy
premierem i prezydentem Zjednoczonej Ziemi, jednak w pięć lat później sam również padł ofiarą
zamachu. W tym samym roku członkom podziemnej organizacji działającej na Zachodzie, nie-
jakim hamiltonianom, powiodła się ucieczka z Układu Słonecznego we flotylli malutkich
stateczków o napędzie wiratorowym, zbudowanej z funduszy gromadzonych potajemnie na
rzecz nowej rewolucji amerykańskiej. Hamikonianie osierocili grono swoich wyznawców; jak
dotąd nie odnaleziono żadnych uczestników hamiltomańskiego exodusu, którym, bądź co bądź,
udało się umknąć Terrorowi, jak nazywano rządy sprawowane przez reżim Zjednoczonej Ziemi.
Jednym z pierwszych dekretów owego rządu, który mianował się Państwem Monopolistycznym,
była ustawa z dwa tysiące trzydziestego dziewiątego roku, zakazująca lotów kosmicznych i
uprawiania związanych z nimi dziedzin nauki. Mieszkańcy kolonii na planetach i satelitach
Układu Słonecznego nie zostali przesiedleni z powrotem na Ziemie, lecz po prostu odcięci
komunikacyjnie i pozostawieni własnemu losowi. Państwo Monopolistyczne gwałtownie rosło w
siłę. Historycy powszechnie zgadzają się, że upadek Zachodu datuje się najpóźniej na rok dwa
tysiące sto piąty. Nastąpił okres rosnącego ucisku i wyzysku, z którym w historii Ziemi nie
mogły się równać nawet najczarniejsze dekady Cesarstwa Rzymskiego,
Tymczasem gwiezdni uciekinierzy, przerzucając się z układu do układu, opanowywali kolejne
planety. W dwa tysiące dwieście osiemdziesiątym dziewiątym roku jedna z takich ekspedycji
nawiązała kontakt z planetą podległą, jak się okazało, Tyranii Wegańskiej, cywilizacji, która, jak
nam dzisiaj wiadomo, władała od ośmiu czy dziesięciu tysięcy lat znaczną częścią naszego sek-
tora galaktyki i nadal przeżywała okres ekspansji. Weganie bardzo prędko w nie zorganizow-
anych i nędznie wyposażonych kolonistach zwęszyli potencjalnych rywali i, połączywszy siły,
wyruszyli z zamiarem zrównania
kolonii z ziemią. W rachubę wchodziły jednak olbrzymie
odległości, tak więc do bitwy o Altair, pierwszego starcia w wojnie wegańskiej, doszło dopiero w
dwa tysiące trzysta dziesiątym roku. Siły kolonistów zostały rozgromione i rozproszone, przed-
tem jednak udało im się poczynić wystarczające szkody w szeregach wegańskich, by Weganie
zrezygnowali ze swojego zamiaru —jak się okazało — na zawsze.
W dwa tysiące trzysta siedemdziesiątym piątym roku na Ziemi odkryto ponownie wirator i
Zakład Metalurgiczny Numer Osiem Zjednoczenia Obróbki Toru oderwał się od Ziemi jako sa-
modzielny statek kosmiczny. Wkrótce jego śladem ruszyły inne kompleksy przemysłowe, a w
końcu całe miasta. Wiele z nich zmusił do tego kroku zarówno nieustanny kryzys na Ziemi, jak i
wieloletnie represje polityczne ze strony Państwa Monopolistycznego. Uciekające miasta szybko
odnalazły wśród pobliskich gwiazd dawne ziemskie kolonie. Uciekinierzy uzupełnili luki w
wiedzy na temat technologii oraz techniczne wyposażenie kolonistów, utworzyli z nimi wspólny
front przeciwko Weganom. W dalszych dziejach nie brakło zarówno kart chwalebnych, jak i
wstydliwych. W dwa tysiące trzysta dziewięćdziesiątym czwartym roku jedno z uciekających
miast, Grawitogorsk-Mars, które później przemianowało się na Gwiezdnego Mistrza Handlu,
splądrowało nowo powstałą kolonię ziemską na Thorze V; ten akt barbarzyństwa, który pozyskał
miastu przezwisko »Wściekłych Psów«, z czasem stał się wzorem postępowania z planetami
Wegan. Główna planeta Tyranii, Wega II, została w dwa tysiące czterysta trzynastym roku
oblężona przez armadę uzbrojonych miast. Jednym z nich był Gwiezdny Mistrz Handlu. Miasto
otrzymało zadanie zniszczenia osłaniającego szczelnie planetę systemu fortyfikacji orbitalnej.
Nadlatywała również, dowodzona przez admirała Aloisa Hruntę, Trzecia Flota Kolonialna, której
zadaniem było w razie upadku Wegi II przeprowadzenie okupacji planety. Tymczasem admirał
Hrunta zrównał Wegę z ziemią i skierował Trzecią Flotę do nieznanego sektora Galaktyki z
zamiarem założenia własnego imperium gwiezdnego. W dwa tysiące czterysta pięćdziesiątym
pierwszym roku jurysdykcja kolonialna uznała Hruntę m absenłia winnym bestialskiego lu-
dobójstwa z premedytacją. Kulminacją wysiłków zmierzających do ukarania Hrunty była bitwa o
BD40° 4048' w dwa tysiące czterysta sześćdziesiątym czwartym roku. Mimo ogromnych strat
obu stron dla żadnej bitwa ta nie okazała się rozstrzygająca. Jeszcze tego samego roku Alois
Hrunta ogłosił się Imperatorem Kosmosu.
Exodus przemysłu ziemskiego stał się w tym czasie tak powszechny, że Państwo Monopolistyc-
zne utraciło swoją bazę produkcyjną; za datę upadku systemu przyjęło się uważać rok dwa
tysiące pięćset dwudziesty drugi. W tym samym roku rozpoczęło się interregnum dyktatury poli-
cyjnej, rządu o ograniczonych uprawnieniach, powstałego w oparciu o luźną konfederację
państw spadkobierców niegdysiejszych Narodów Zjednoczonych, Reżim z powodu słabego po-
parcia ludności i braku bazy przemysłowej nie był w stanie roztoczyć kontroli nad gospodarką.
Konfederacja zdawała sobie jednak sprawę, że cała nadzieja na uzdrowienie gospodarki ziem-
skiej spoczywa w kolonistach i wolnych miastach; ogłoszono amnestię dla przebywających w
kosmosie, a jednocześnie rozpoczęto wdrażanie programu systematycznej pacyfikacji koc-
zowniczych miast napadających na planety osadników bądź atakujących bratnie miasta
wędrowne.
W naszym sektorze Galaktyki konfederacja w dalszym ciągu jest jedyną faktyczną władzą. Po
otruciu Aloisa Hrunty w trzy tysiące osiemdziesiątym dziewiątym roku nastąpiła gwałtowna
bałkanizacja jego imperium, które nie było specjalnie skonsolidowane nawet w czasach swojej
największej świetności.
Mimo że Alois Hrunta samozwańczo obwołał się Imperatorem Kosmosu, jego państwo wydaje
się pozbawione większych wpływów. W chwili obecnej prawo i porządek w Sektorze II są prak-
tycznie egzekwowane przez policję ziemską, gospodarka zaś opiera się na miastach
wędrownych. Oba systemy cechuje chaos i niewydolność, często dochodzi do sprzeczności in-
teresów.
Nie sposób przewidzieć, kiedy sytuacja dojrzeje do przeprowadzenia pozytywnych zmian i jak
będą wyglądać konkretne rozwiązania".
ROZDZIAŁ PIĄTY
„O święta naiwności!"
Trajkoczące niestrudzenie obwody komórek banku pamięci wzbudzały kolejne sny, miasto-
gigant parło przed siebie wśród gwiazd z szybkością zawrotną w porównaniu z tempem, z jakim
Scranton prowadziło swój nieśmiały rekonesans w obrębie Grupy Lokalnej. Przez dwadzieścia
cztery godziny na dobę na ulicach Nowego Jorku kłębił się gęsty tłum kupujących, nad głowami
śmigały taksówki, spod ziemi wydobywał się odległy, niemniej wyraźny łoskot metra kursu-
jącego tunelami wywierconymi w granitowym dnie miasta. Ten radosny i nie pozbawiony swois-
tej logiki młyn wprawiał Chrisa w stan oszołomienia.
Ponieważ się uczył, miał niewiele czasu na zwiedzanie. Zdobywał wiedzę nie tylko mechanic-
znie; powoli zaczął dostrzegać fakt, że hipnopedia w rzeczywistości niczego nie uczy. Kształce-
nie mechaniczne w najlepszym przypadku pozwala na przyswojenie pewnych faktów, natomiast
nie pokazuje, jak je ze sobą wiązać ani też wykorzystywać. Żeby wykształcić inteligencję — nie
samą tylko pamięć — niezbędny jest żywy nauczyciel.
Wyznaczony dla Chrisa opiekun naukowy, korpulentna, siwowłosa, nieustępliwa doktor Helena
Braziller była zdecydowanie najlepszą i najbardziej wymagającą nauczycielką, jaką Chris spot-
kał w życiu. Ojcowie Miasta zamęczali go, obciążając mu jedynie pamięć; doktor Braziller
zmuszała go do p r a c y.
— Podstawowe równanie przyczynku do teorii Blacketta-Diraca brzmi następująco:
gdzie P oznacza moment magnetyczny, U moment pędu, C i G zachowują swoją zwykłą wartość,
a B jest stałą, której wielkość wynosi w przybliżeniu 0,25. Przez proste przekształcenie równania
uzyskujemy następujący wzór:
stanowiący ogólnie przyjęty zapis podstawowego równania ujmującego zasadę działania wira-
torów, znanego również pod nazwą pochodnej Locke'a. Blackett, Dirac i Locke zakładali, że
równanie będzie również prawdziwe dla większych ciał w rodzaju olbrzymich planet gazowych
czy słońc. Drogą analizy wymiarowej przeprowadź na tablicy dowód, obalający słuszność ich
założenia.
Chris wolałby poznać odpowiedź na to pytanie w sposób o wiele prostszy; doktor Braziller
mogła mu zwyczajnie powiedzieć, że związki między grawitacją a ruchem wirowym ciał dotyc-
zyły jedynie elektronów i cząstek submikroskopowych, natomiast w makroskali nie miały żad-
nego praktycznego zastosowania. Ale doktor nie uznawała takiego trybu postępowania. Infor-
mację podaną wprost jego umysł wchłonąłby jak wiele innych faktów sączonych nieustannie do
jego pamięci przez Ojców Miasta, a to w pojęciu nauczycielki znaczyłoby, że Chris niczego nie
zrozumiał. Chciała, żeby nie tylko umiał powtórzyć rozumowanie Blacketta, Diraca i Locke'a,
ale również sam doszedł do tego, w którym momencie uczeni się pomylili i dlaczego prawo
ogłoszone w świetle lamp naftowych prehistorycznego roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego
pierwszego, a doprecyzowane jako współczynnik Landego w roku tysiąc dziewięćset czterdzi-
estym, do roku dwa tysiące dziewiętnastego nie potrafiło oderwać od Ziemi nawet ziarnka pi-
asku.
— Ależ, pani doktor, czy nie wystarczy nam wiadomość, że popełnili błąd? Wiemy już jaki. Po
co odtwarzać ich tok rozumowania?
— Dlatego że wszyscy ci wielcy ludzie trudzili się po to, żebyś teraz mógł rozumować popraw-
nie. Aż do trzynastego wieku, dopóki Fibonacci nie przyswoił Zachodowi cyfr arabskich, na
całym świecie nikt, z wyjątkiem paru gorliwych uczonych, nie potrafił przeprowadzić dzielenia
pod kreską. Teraz byle dureń umie zrobić to, do czego zdolne były tylko największe umysły tam-
tej epoki. Czy uważasz się za pokrzywdzonego, bo wymaga się od ciebie wiedzy, dlaczego dzie-
lenie metodą Fibonacciego jest w nauce postępem? Albo sądzisz, że skoro tak wielki wynalazca
jak Locke nie znał się na analizie wymiarowej, to tobie też wolno, po tylu latach, nie znać jej
zasad? Poświęcili swoje życie, żeby uprzystępnić ci niezmiernie dla nich zawiłe problemy, i nie
będziesz w stanie skorzystać z tych ułatwień, dopóki nie zrozumiesz, na czym polega trudność.
Wracaj do tablicy i próbuj od nowa.
Ale nauka w „żywej" klasie miała też swoje dobre strony w rodzaju na przykład Piggy'ego
Kingston-Throopa. Piggy — naprawdę nazywał się George, jednak nikt, nawet doktor Braziller,
nie zwracał się do niego tym imieniem — nie był specjalnie bliskim przyjacielem Chrisa, ale w
niewielkiej klasie okazał się jedynym uczniem w jego wieku. Resztę klasy stanowili o wiele
młodsi od nich uczniowie. Chris, jak się okazało, słusznie odgadł, że Piggy nie należał do orłów.
Piggy wydawał się zachwycony posiadaniem kolegi, który z jakichś powodów był równie spóźn-
iony jak on i który znał się gorzej nawet na przedmiotach elementarnie łatwych dla Piggy'ego.
Pod wieloma względami okazał się całkiem miłym chłopakiem. Grzeczny, pulchny, dowcipny
blondynek niewiele sobie robił z rzeczy, do których inni przywiązywali wielką wagę. Pod tym
ostatnim względem stanowił korzystne zaprzeczenie Chrisa, który, z braku rozeznania nowej
sytuacji, często byle drobiazg brał sobie do serca.
Co nie znaczy, że zawsze przyznawał Piggy'emu rację; od początku znajomości toczyli nie końc-
zące się spory. Pierwsze typowe nieporozumienie dotyczyło anty agatyków.
— Zostaniesz obywatelem, prawda, Piggy?
— O, tak. Z pewnością.
— Zazdroszczę ci. Ja nie wiem, co bym chciał robić, nie mówiąc już o tym, że nie wiem, do
czego mógłbym się nadać.
Piggy odwrócił się i obrzucił Chrisa bacznym spojrzeniem. W drodze do szkoły przystanęli na
przerzuconym nad Czterdziestą Drugą Ulicą moście Tudor Tower Place. W przeszłości widok
przez Pierwszą Aleję na East River zasłaniał budynek ONZ; ale gmach zburzono w czasach Ter-
roru i został po nim jedynie pusty plac, za którym rozpościerała się rozgwieżdżona pustka.
— Jak to: robić? — zdziwił się Piggy. — No tak, możesz mieć pewne kłopoty, bo nie urodziłeś
się tutaj, ale myślę, że da się to jakoś przeskoczyć. Nie wierz we wszystko, co ci będą wmawiać,
Chris jak zwykle zrozumiał jedną piątą tego, co kolega miał do powiedzenia.
— Jesteś lepiej zorientowany — bronił się. — Ale prawo precyzuje bardzo wyraźnie, że zanim
dostaniesz obywatelstwo i zezwolenie na przyjmowanie środków, musisz wykazać się jakąś
umiejętnością. Istnieją trzy podstawy do uzyskania zezwolenia; pamiętam dokładnie, bo wku-
wałem to parę dni temu.
Skoncentrował się. Odkrył bardzo dobry sposób na odgrzebywanie w pamięci implantowanych
informacji: przymykał oczy i wyobrażał sobie siwy gaz. Po chwili ogarniała go senność, czy
może wspomnienie senności, jaką odczuwał podczas lekcji na dany temat. Informacja powracała
niemal w identycznej postaci. Tym razem też jego sposób nie zawiódł; po krótkiej chwili
usłyszał swój własny głos, zaskakująco podobny do głosu Ojców Miasta, Recytował monoton-
nie:
— Istnieją trojakie podstawy uzyskania obywatelstwa, mianowicie: (1) Wykazanie się niepod-
ważalnie użytecznym talentem w rodzaju umiejętności do programowania komputerów, posiada-
nia zdolności administracyjnych lub innych uzdolnień, które warto podtrzymywać zamiast ocze-
kiwać, że w następnych pokoleniach dzięki przypadkowi genetycznemu przyjdzie na świat od-
powiednia liczba osób o tych predyspozycjach. (2) Wyraźne upodobania intelektualne oraz
zamiłowanie do badań naukowych, filozofii i sztuki, ponieważ są dziedziny, w których trudno
jest uzyskać w ciągu jednego życia doskonałość, nie mówiąc już o zastosowaniu własnych od-
kryć. (3) Zdanie Testów Obywatelskich ukierunkowanych na
wykrycie rezerw i potencjalnych uzdolnień u wolniej rozwijających się osiemnastolatków, którzy
nie uzyskali dotąd zadowalających wyników w żadnej dziedzinie. Z którejkolwiek strony byś
tknął, sprawa nie wygląda różowo!
— Gadanie Ojców Miasta! — prychnął Piggy pogardliwie. — Co oni wiedzą? Są tylko kupą
złomu. Nic nie wiedzą o ludziach. Te przepisy zupełnie nie mają sensu.
— Dla mnie mają — sprzeciwił się Chris. — Wiadomo, że nie można wszystkim podać antya-
gatyków... słyszałem, że są trudniej osiągalne niż german. Na Scranton dowództwo zabroniło
nawet głośno o nich wspominać. W tej sytuacji konieczne jest jakieś kryterium, kto ma je dostać,
a kto nie.
— Dlaczego?
— Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że to miasto jest czymś w rodzaju wyspy położonej na środku
niewyobrażalnie wielkiego oceanu. Poza rzadkimi wypadkami nikt nie może wejść na pokład ani
z niego zejść. Gdyby wszystkim podano specyfik przedłużający życie w nieskończoność,
wkrótce zrobiłby się tu taki tłok, że ludzie zaczęliby sobie deptać po głowach.
— Nie przesadzaj. Popatrz dokoła. Nie powiesz chyba, że stoimy sobie na głowach?
— Nie stoimy, bo antyagatyk jest wydawany tylko niektórym, do tego nie wszyscy mają poz-
wolenie na posiadanie dzieci. Spójrz choćby na siebie, Piggy. Mimo że twój ojciec i matka są w
tym mieście kimś, jesteś ich jedynym dzieckiem, a pozwolenie na posiadanie ciebie uzyskali
dopiero po stu pięćdziesięciu latach.
— Zostaw moich rodziców w spokoju — mruknął Piggy. — Nie umieli zadbać o swój interes i
tyle.
— W porządku. Wobec tego weź na przykład mnie. Jeżeli do osiemnastych urodzin nie okaże
się, że mam jakieś specjalne uzdolnienia... a nie wiem, czym mógłbym się wykazać... nie zostanę
obywatelem i nie dadzą mi środków. A jeśli nawet uzyskam obywatelstwo, dajmy na to zdając
testy, to i tak zanim pozwolą mi na posiadanie chociaż jednego dziecka, będę musiał udowodnić
swoją przydatność genetyczną. Tak się dzieje tam, gdzie istnieje konieczność zachowania stałej
liczby ludności; prosty rachunek ekonomiczny, czyli akurat coś, na czym się znam, Hggy.
Piggy splunął w zadumie przez balustradę. Trudno orzec, czy chciał w ten sposób dać wyraz
swoim obawom, a jeśli tak, czy miał na myśli tylko ekonomię, czy również inne zagadnienia
poruszone w rozmowie.
— No dobra — oświadczył w końcu. — Załóżmy, że podają ci środek i zezwalają na posiadanie
dziecka. Dlaczego dziecku też nie mieliby podać antyagatyku?
— Powinni, o ile się zakwalifikuje.
— O święta naiwności! Nie rozumiesz, że po to właśnie istnieją Testy Obywatelskie? To właśnie
jest ta furtka. Jeżeli nie załapałeś się inaczej, możesz załapać się przy testach, zwłaszcza jeśli
masz jakieś znajomości. Jeżeli jesteś nikim, Ojcowie Miasta zapewne sfałszują wyniki i to na
twoją niekorzyść. Ale jeśli jesteś kimś, nie będą zbyt surowi. A jeśli będą zbyt surowi, mój ojciec
może ich zawsze podregulować. On ich programuje. Tak czy siak, do testów nie sposób się przy-
gotować, co znaczy, że są zwyczajnym oszustwem,
Chris był wstrząśnięty, ale dalej bronił swego.
— No bo to nie jest ten rodzaj testów. To znaczy, nie chodzi w nich o to, czy jesteś dobry z anal-
izy wymiarowej, historii czy z czegokolwiek innego. Są po to, żeby
wykazać zdolności wrodzone, a nie nabyte w ten czy inny sposób umiejętności.
— Bujda na wiratorach! Test, do którego nie sposób się przygotować, to test, który można zdać
oszukując. Nie widzę innej możliwości. Jeżeli się tak upierasz, że trzeba być supermózgiem,
żeby otrzymać środek przeciwśmiertny, to przyjrzyj się opiekunowi, którego ci przydzielono.
Nie ma własnych dzieci i jest zwykłym gliną... a ma prawie tyle lat co burmistrz!
Aż do tej chwili Chris nie dawał za wygraną. To był jednak cios poniżej pasa.
Z początku był przerażony, kiedy się zorientował, że jego dowód tożsamości przewiduje zakwa-
terowanie przy rodzinie, a przerażenie przeszło w panikę, kiedy dowiedział się, że numer na ski-
erowaniu jest numerem nie kogo innego tylko sierżanta Andersona. Przez pierwsze tygodnie
spędzone w mieszkaniu Andersonów w dawnym Chelsea Chris był podejrzliwy i nastroszony, co
maskował taką dawką uprzejmości, na jaką pozwalało mu nikłe obycie towarzyskie.
Wkrótce jednak przekonał się, że poznany na powłoce sierżant nie jest żadnym ludojadem, a
jego żona, Carla, była najbardziej ciepłą i uroczą kobietą, jaką Chris w życiu poznał. Ander-
senowie nie mieli dzieci, przyjęli więc Chrisa serdecznie, jakby był ich własnym synem. W do-
datku, zgodnie z przewidywaniami Ojców Miasta, Anderson okazał się idealnym opiekunem dla
młodziutkiego, nowo przybyłego pasażera, ponieważ nikt, nie wyłączając samego burmistrza,
nie znał miasta tak dobrze jak on.
W istocie rzeczy jego funkcje znacznie przekraczały kompetencje policjanta — gdyby zaistniała
konieczność przedostania się na pokład statku nieprzyjaciela, oddziały policyjne mogły być
przekształcone w jednostki obrony miasta i oddziały desantowe. Chociaż w siłach zbrojnych
Nowego Jorku wielu mężczyzn nominalnie miało wyższe stopnie od sierżanta powłokowego
Andersena, jednak opiekun Chrisa i jego milczący, śniady kolega Dulany stali na czele ochotnic-
zych oddziałów, praktycznie niezależnych od hierarchii policyjnej i podległych bezpośrednio
burmistrzowi Amalfiemu.
Właśnie ten fakt zapoczątkował nić przyjacielskiego porozumienia miedzy Chrisem a jego op-
iekunem. Chris nigdy jeszcze nie widział na własne oczy Amalfiego, chociaż wszyscy w mieście
mówili o burmistrzu tak, jakby był ich osobistym znajomym. Nareszcie spotkał kogoś, kto rzec-
zywiście znał burmistrza i widywał go parę razy na tydzień, Chris nie był w stanie zapanować
nad ciekawością.
— Ludzie tak tylko gadają, Chris. Mało kto widuje Amalfiego, jest na to zbyt zajęty. Amalfi od
dawna kieruje wszystkim i robi to dobrze, więc ludzie uważają go za przyjaciela. Wiedzą, że
można mu zaufać.
— Ale jaki on jest?
—— Skomplikowany... ale to chyba można powiedzieć o wszystkich. Będę najbliższy prawdy,
jeśli powiem, że jest niezwykle przenikliwy. Potrafi doszukać się związków między wydar-
zeniami, które uchodzą uwagi innych. Umie ocenić sytuację i natychmiast wypatrzyć nitkę, od
której pruje się cały płaszcz. Musi posiadać taką umiejętność, bo jest zbyt przeciążony obowiąz-
kami, żeby pozwolić sobie na sprawdzanie każdego ściegu z osobna. Moim zdaniem i tak zaha-
rowuje się na śmierć.
Do tej właśnie sprawy powrócił Chris po przygnębiającej dyskusji z Piggym.
— Powiedział mi pan kiedyś, sierżancie, że nasz
burmistrz zapracowuje się na śmierć. Od Ojców Miasta wiem, że ma kilkaset lat. Przecież każdy,
kto zażywa antyagatyki, może żyć wiecznie, prawda?
— Nic podobnego — zaprzeczył Anderson z przekonaniem. — Nikomu nie jest pisane żyć
wiecznie. Zawsze, prędzej czy później ulegnie jakiemuś wypadkowi. Środki przeciwśmiertne nie
są zresztą „lekarstwem" na śmierć w ścisłym tego słowa znaczeniu. Czy wiesz, na jakiej zasadzie
działają?
— Nie — przyznał się Chris. — Nie braliśmy tego
jeszcze w szkole.
— Z banku pamięci dowiesz się wszystkiego ze szczegółami, ja pamiętam tylko piąte przez dzi-
esiąte. Ogólnie rzecz biorąc, istnieje kilka odmian antyagatyków, z których każda ma inne
działanie. Najważniejsza askomycyna pobudza działanie komórek układu siateczkowo-
śródbłonkowego, do którego należą ciałka białe. Obdarza organizm tak zwaną odpornością nies-
woistą, co znaczy, że przez następne siedemdziesiąt lat nie grozi ci żadna choroba zakaźna. Po
upływie tego okresu dostajesz następną szczepionkę i tak dalej. Askomycyna nie jest, jakby
sugerowała jej nazwa, antybiotykiem, tylko pochodną endotoksyny, cukrem złożonym zwanym
mannozą. Askomycyna swoją nazwę zawdzięcza faktowi, że podobnie jak antybiotyki, powstaje
drogą fermentacji.
Kolejnym antyagatykiem jest TATP — triacetyl-triparanol, którego działanie polega na pow-
strzymywaniu w organizmie syntezy substancji tłuszczowej zwanej cholesterolem. Cholesterol
ma tendencję do gromadzenia się w arteriach i wywoływania wylewów, apopleksji, nadciśnienia
i tym podobnych. TATP musi być zażywany codziennie, ponieważ organizm każdego dnia od
nowa zabiera się do wytwarzania cholesterolu.— Czy nie jest to dowód, że cholesterol czemuś
służy? — spytał Chris ostrożnie.
— Oczywiście. Jest absolutnie nieodzowny dla rozwoju płodu, tak więc kobiety w ciąży muszą
odstawić TATP. Mężczyznom cholesterol nie jest do niczego potrzebny, a mężczyźni są o wiele
podatniejsi na choroby krążenia niż kobiety.
Obecnie stosuje się jeszcze dwa rodzaje antyagatyków o pomniejszym znaczeniu. Jeden z nich
powstrzymuje syntez? hormonu snu, który również jest niezbędny w ciąży, poza tym jednak
przysparza wyłącznie kłopotów. Substancję tę wyodrębniono z krwi przeżuwaczy, na przykład
krów, których krwiobieg jest tak dziwnie skonstruowany, że drugi sen grozi im śmiercią.
— Chce pan powiedzieć, że pan n i g d y nie sypia?
— Nie mam na to czasu — oświadczył Anderson z najgłębszą powagą. — Ani też, chwała Bogu,
najmniejszej potrzeby. Ale już sama askomycyna w połączeniu z TATP-em znosi dwie najc-
zęściej spotykane przyczyny śmierci: infekcje i choroby układu krążenia. Powstrzymanie tych
dwóch czynników tylko przedłuża średnią długość życia co najmniej o dwa wieki.
Ale śmierć nadal jest nieuchronna, mój chłopcze... Jeżeli nie zginiesz w wypadku, dopadnie cię
rak, na którego nie mamy jeszcze remedium... owszem, askomycyna atakuje zwyrodniałe tkanki
z taką siłą, że rak przestaje być zabójczy... środek ten chroni nawet przed promieniowaniem"
twardym, jednak rak potrafi tak zbrzydzić życie, że śmierć bywa jedynym humanitarnym wy-
jściem. Można też umrzeć z wycieńczenia albo z braku dostępu do antyagatyków. Można zginąć
od kuli... i z przepracowania. Nie przeczę, że w naszym mieście żyje się dosyć długo, ale nic
takiego jak nieśmiertelność
nie istnieje. Nieśmiertelność, podobnie jak jednorożec, jest tylko mitem. Nawet wszechświat nie
będzie trwał wiecznie.
Wreszcie nadeszła okazja, na którą Chris czekał, chociaż nie bardzo wiedział, od czego zacząć.
— Czy... czy komuś, kto został obywatelem, kiedyś przestaje się podawać środki prze-
ciwśmiertne?
— Specjalnie? Nigdy o takim przypadku nie słyszałem — powiedział Anderson, marszcząc
czoło. — W każdym razie nie w Nowym Jorku, Jeżeli Ojcowie Miasta wydadzą na kogoś wyrok
śmierci, zostaje rozstrzelany. Po co ma wegetować do końca siedemdziesięcioletniego okresu?
Byłoby to karygodnym wręcz okrucieństwem. Po co ktoś miałby komuś odstawiać leki?
— No... testy nie zawsze są wiarygodne. To znaczy, jeżeli, dajmy na to, ktoś został obywatelem,
a potem odkryto, że nie jest... eee... tak genialny, jak sądzono...
Sierżant powłokowy obrzucił Chrisa uważnym spojrzeniem. Zapadła długa cisza, w czasie której
Chris wyraźnie słyszał pulsowanie krwi we własnych skroniach.
— Chyba rozumiem — powiedział wreszcie powoli Anderson. — Ktoś nieźle nawiratorował ci
w głowie. Jak długo, twoim zdaniem, przetrwałoby miasto, gdyby tylko geniusze mieli prawo do
obywatelstwa? Ani byś się obejrzał, jak by się wyludniło. To wszystko nie funkcjonuje na takich
zasadach. Środki przeciwśmiertne stosowane są po to, żeby podtrzymywać umiejętności. Rodzaj
umiejętności nie ma najmniejszego znaczenia. Pod uwagę bierze się jedynie to, czy bardziej lo-
giczne jest przedłużanie życia danego osobnika, czy też kształcenie jego następców co
czterdzieści, pięćdziesiąt lat. Popatrz się na mnie, Chris. Nie jestem żadnym geniuszem, tylko
zwykłym sierżantem policji, ale znam się na mojej robocie na tyle, że Ojcom Miasta nie opłaca
się kształcić mojego następcy w młodszym pokoleniu. Zdecydowali zachować dotychczasowego
policjanta, czyli mnie, chociaż jestem tylko zwykłym gliną. Czemu nie? Nie mam nic przeciwko
temu, robota mi odpowiada, a kiedy Amalfi potrzebuje doświadczonego policjanta, wzywa albo
mnie, albo Dulany'ego, a nie któregoś z oficerów, bo żaden z nich nie ma za sobą tylu lat doświ-
adczeń co my dwaj. Kiedy burmistrz potrzebuje sierżanta powłokowego — wzywa mnie; kiedy
musi wysłać patrol na inny statek — wzywa Dula-ny'ego; a kiedy chce mieć pod ręką mistrza
jakiejś specjalności — to też go sobie zaprasza. Na pokładzie miasta, również dlatego, że miasto
jest tak wielkie, można znaleźć przedstawiciela każdej specjalności. Dopóki ten system działa,
nie ma potrzeby, żeby po mieście chodziło więcej takich jak ja. Albo więcej niż n specjalistów
innej dziedziny^ jeśli zapotrzebowanie wynosi n.
— Wygląda na to, że wykuł pan tę lekcję na blachę — uśmiechnął się Chris.
— Każdą lekcję wykułem — potwierdził Anderson. — To znaczy wszystko, co mi przekazali.
Kiedy Ojcowie Miasta raz włożą ci coś do głowy, to już na dobre.
Jego słowa przerwał klarowny, melodyjny gwizd dochodzący z głębi mieszkania. Powłokowy
zadarł wielką głowę i uśmiechnął się.
— Zaraz się przekonasz — zapowiedział. Był wyraźnie czymś ucieszony. Dotknął guzika na
poręczy fotela.
— Anderson? — odezwał się ktoś zmęczonym głosem. Chrisowi natychmiast przemknęło przez
myśl, że taki
głos musiał mieć tata niedźwiedź w starożytnym micie o Złotowłosej.
— Tak... Słucham pana.
— Decydujemy się na kontrakt. I mnie, i Ojcom Miasta w miarę odpowiadają warunki. Za
chwilę przystąpię do podpisania umowy. Wolałbym, żebyś się tutaj zjawił i na wszelki wypadek
zapoznał z jej treścią. Coś mi się widzi, Josel, że tym razem idziemy na całość.
— Zaraz będę. — Anderson dotknął guzika. Uśmiechnął się szerokim, chłopięcym uśmiechem,
jakiego Chris nigdy u niego nie widział.
— Burmistrz! — wykrzyknął Chris podniecony.
— No.
— O czym mówił?
— Znalazł dla nas robotę. O ile nie będzie przeszkód, powinniśmy wylądować za parę dni.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Planeta zwana Niebiosa
Planeta, miotana burzą, była całkiem niewidoczna. W miarę jak miasto ostrożnie obniżało lot,
coraz wyraźniej występował zarys pola wiratorowego, które przybrało wygląd czaszy kipiącej od
czarnych chmur poprzecinanych błekitnozielonym światłem błyskawic. Czasza spływała stru-
gami deszczu i gradu. Kiedy opadli niżej, grad ustąpił, ale deszcz przybrał na sile.
Po niezliczonych miesiącach mijania kolejnych słońc w rozgwieżdżonych przestworzach doby-
wający się z ciemności niski pomruk grzmotów miał w sobie coś przygnębiającego, wręcz prze-
rażającego.
Chris siedział z Piggym na molo u wylotu Gansevoort Street, z którego Herman Melville odpły-
wał na spotkanie dalekich Mórz Południowych.
Wpatrywał się w świetlistą kulę przelatującego nad miastem pioruna tak, jakby pierwszy raz w
życiu oglądał tego rodzaju zjawisko atmosferyczne. Równie nietęga była mina Piggy'ego, który
nigdy w życiu niczego podobnego nie widział. Nowy Jork miał lądować na planecie po raz pier-
wszy, od kiedy chłopak przyszedł na świat.
Skąd Amalii wiedział, jak zejść do lądowania — nie pogróżka nie była zbyt niepokojąca, bo
chociaż Piggy ważył więcej od Chrisa o jakieś dziesięć kilogramów, były to głównie kilogramy
tłuszczu. Rozochocony burzą Chris już miał wyśmiać kolegę, kiedy antyczne deski molo
zadrżały pod krokami stalowych buciorów. Zaskoczony spojrzał przez ramię i zerwał się na
równe nogi.
Za plecami chłopców stało dwudziestu pozbawionych twarzy ludzi w skafandrach kosmicznych.
Najeżeni bronią, wyglądali jak falanga gigantycznych robotów. Deski zaskrzypiały i ugięły się z
jękiem, kiedy jeden z nich wystąpił naprzód i nieoczekiwanie przemówił do Chrisa.
Głos był gromki i metaliczny, wzmacniacz wyraźnie podregulowano do przekrzykiwania kanon-
ady piorunów na wielkich przestrzeniach, mimo to Chris rozpoznał go bez trudu. Zakuty w
zbroję mężczyzna był jego opiekunem.
— CHRIS! — Głos nagle stracił na sile. — Chris, co ty tu robisz? I chłopak Kingstona-Throopa
z tobą?! Piggy, powinieneś mieć więcej oleju w głowie! Lądujemy za dwadzieścia minut, tu
mamy właśnie bramę wypadową. Zmiatajcie obaj.
— Przyszliśmy tylko popatrzeć — zaczął się bronić Piggy. — Każdemu wolno patrzeć.
— Nie mam czasu na dyskusje. Idziesz stąd, czy nie? Chris szarpnął kolegę za łokieć.
— Chodź, Piggy. Po co mamy komuś zawadzać?
— Puszczaj mnie. Nikomu nie zawadzam. Jak chcą, mogą po mnie przejść. Nie będę stąd szedł
tylko dlatego, że jemu się tak podoba. On nie jest moim opiekunem, tylko zwykłym gliną.
Stalowe ramię wyciągnęło się w stronę chłopca. Na końcu rozwarła się para szczypców.
— Poproszę o kartę — szorstko zażądał Anderson. —
Później się dowiesz, o co zostałeś oskarżony. Jeżeli nie ruszysz się stąd natychmiast, wyznaczę
dwóch ludzi, żeby ci w tym pomogli, chociaż w tej chwili potrzebny mi jest każdy człowiek.
Zrobimy ci takiego haka w karcie, że do końca życia będziesz żałował.
— Już dobra. Po co się tak zaraz ciskać? Idę. Pękate, stalowe ramię z rozwartymi groźnie
szczypcami nadal wysuwało się do przodu.
— Poproszę kartę.
— Powiedziałem przecież, że idę.
— No to zjeżdżaj!
Piggy nagle spokorniał. Rzucił się do ucieczki. Chris posłał swojemu opiekunowi zdumione
spojrzenie, po czym poszedł w ślady kolegi, jak najstaranniej omijając nieruchome posągi z
błękitnej stali rozstawione na całej długości molo.
Piggy zdążył już zniknąć. Kiedy oszołomiony Chris puścił się pędem w stronę domu, miasto, w
feerii błyskawic, wylądowało.
Na nieszczęście Chrisa Ojcowie Miasta nie wzięli poprawki na lądowanie: nauka przebiegała
jakby nigdy nic, tak że chłopiec miał tylko bardzo mętny obraz najświeższych wydarzeń.
Wprawdzie nowojorskie biuro informacji podawało co godzinę pięciominutowe bloki informa-
cyjne, jednak dziesięciolecia jałowej rutyny lotu sprawiły, że serwis sieci kablowej składał się z
komunałów. Funkcja biura w czasie lotu sprowadzała się do transmitowania programów z
ogromnych zbiorów muzycznych i teatralnych miasta. Chris podejrzewał, że większość obywa-
teli podziela jego zdanie, iż nadawane wiadomości są mętne i niewiele mówiące. Nieliczne in-
formacje, jakie miał, zawdzięczał sierżantowi Andersenowi. Nie było tego wiele, bo sierżant
rzadko pojawiał się w domu, pochłonięty organizacją przyczółka na Niebiosach. Chrisowi udało
się podsłuchać zaledwie parę zdań, głównie z rozmów prowadzonych przez sierżanta z Carlą.
— Chcą, żebyśmy im pomogli rozwinąć przemysł na planecie. To pozornie proste, rzecz jednak
w tym, że ich społeczeństwo ma strukturę feudalną. Sześćdziesiąt sześć tysięcy tak zwanych
elektorów, czyli zwykłych wolnych posiadaczy ziemskich, ma pod sobą ogromną liczbę pod-
danych. Nikt nigdy nie zadał sobie trudu, żeby ich przeliczyć. Archaniołowie życzą sobie utrzy-
mać ten stan rzeczy nawet po uruchomieniu przemysłu ciężkiego.
— Nie wydaje mi się to możliwe — oświadczyła Carla.
— Bo też nie jest możliwe, o czym przekonają się, kiedy skończymy naszą robotę. W tym
właśnie cały sęk. Nie wolno nam ingerować w system społeczny planety, tymczasem wy-
wiązując się z kontraktu, zainicjujemy rewolucję... długą i powolną, niemniej jednak rewolucję.
A kiedy gliniarze wyładują po naszym odlocie i zorientują się, co jest grane, będziemy odpowia-
dać za pogwałcenie status quo.
— Gliniarze! — zaśmiała się Carla melodyjnie. — Kochanie, to słowo brzmi w twoich ustach
jak obelga. A kimże ty jesteś? Ile jeszcze trzeba stuleci, żebyś pogodził się z tym, że sam jesteś
gliną?
— Wiesz, o co mi chodzi — oświadczył chmurnie Anderson. — Niech ci będzie, jestem gliną.
Ale nie jestem ziemskim gliną, tylko m i e j s k i m, a to wielka różnica. Cóż, pożyjemy, zobac-
zymy. Co jest na lunch? Muszę wyjść za pół godziny.
Burza, zgodnie z przepowiedniami, nie ustawała. Chris przy każdej okazji chodził oglądać roz-
pakowywanie i montaż maszyn, których śladem następnie wędrował
do przemysłowych sektorów, gdzie mógł podziwiać sforę rozchybotanych, gąsienicowych ła-
zików bagiennych. Pojazdy osadników, chociaż różnej wielkości, były skonstruowane według
podobnych zasad: opasłe cylindry z przejrzystego tworzywa wzmocniono stalowymi obręczami i
zaopatrzono po obu bokach w gąsienice o tak wielkich ogniwach, że mogły funkcjonować jako
koła łopatkowe w szczególnie grząskim terenie. Kadłub pojazdu był wodoszczelny, jednak na
oko Chrisa maszyny nie potrafiły pływać, choćby nawet zostały wyposażone w ukryte śruby
napędowe; w razie awarii mogły najwyżej liczyć na zachowanie równowagi i wzywać pomocy
drogą radiową, o czym świadczyły liczne anteny. Wyglądały bardziej na polewaczki niż jed-
nostki pływające.
Czy na takich mokradłach mógł powstać jakikolwiek przemysł? Chris nie potrafił sobie nawet
wyobrazić, jakim cudem rolnicze społeczeństwo mogłoby przeżyć pośród nieprzerwanych stru-
mieni ulewy, zwłaszcza w sytuacji, gdy tylko skąpe fragmenty planety znajdowały się nad pow-
ierzchnią wody. Potem jednak przypomniał sobie to i owo na temat kolonizacji Wenus, która od-
bywała się w podobnie trudnych warunkach. Tam skończyło się rolnictwem podmorskim; jednak
rolnictwo też wymagało wielkich ilości energii, w dodatku mieszkańcy Niebios nie doszli nawet
do etapu Wenus — wyglądało na to, że ich główne pożywienie stanowi zielsko bagienne i ryby.
Chris z najwyższą uwagą przysłuchiwał się rozmowom osadników w dokach — nie tym, które
toczyli z mieszkańcami wędrownego miasta po angielsku skomplikowanym językiem technic-
znym, lecz rozmowom, które prowadzili między sobą. Język osadników był dziwną cmoktaną
wersją rosyjskiego, niegdyś języka uniwersalnego, obecnie właściwie martwego, używanego
tylko w zapadłych kątach wszechświata. Banki pamięci od pierwszych dni nauki bezlitośnie
tłoczyły Chrisowi rosyjski do głowy. Był to jeżyk bardzo trudny do opanowania, zwłaszcza na
pokładzie miasta, w którym nikt prawie go nie używał. Archaniołom, którzy zachowywali os-
trożność nawet w prywatnych rozmowach, nigdy nie przyszło do głowy, że ktoś z wędrowców
mógł operować ich mową. Fakt, że sami mówią po rosyjsku, był dla nich dowodem, że ich histo-
ria wyprzedza historię miast koczowniczych. Z pewnością, nie zaświtało im nawet w głowach,
że ich słowa mogą być chociaż w części rozumiane przez nastolatka, który włóczy się po nabr-
zeżach, gapiąc się na łodzie motorowe.
Z zasłyszanych rozmów i coraz rzadszych wizyt opiekuna w domu Chris stworzył sobie mglisty
obraz oczekiwań kolonistów. Gdyby był obywatelem, mógłby zwrócić się wprost do Ojców Mia-
sta o przedstawienie mu tekstu umowy, jako pasażer nie miał jednak tego rodzaju uprawnień.
Ogólnie wywnioskował, że Archaniołowie zamierzają zaprowadzić u siebie gospodarkę
wzorowaną bez reszty na gospodarce Wenus, z jej podmorskim rolnictwem i hodowlą oraz zas-
tosowaniem napędu radiotransmisyjnego, podobnego do napędu, który utrzymywał miejskie
taksówki w powietrzu. Wędrowcy mieli w grząskim, osuwającym się terenie wykopać funda-
menty pod generatory stacji przekaźnikowej. Mieli również, korzystając z własnych urządzeń,
oczyścić rudy niezbędnych dla przedsięwzięć energetycznych metali, głównie toru, który
występował na Niebiosach w ilościach znacznie przewyższających moce przerobowe planety. Po
reorganizacji gospodarki Archaniołowie zamierzali uruchomić własne rafinerie i sprzedawać oc-
zyszczony tor innym planetom. Co ciekawsze, mieli również
wystarczająco dużo germanu i byli skłonni płacić nim za usługi miasta, mimo że był metalem
niezmiernie trudnym do uzyskania. Dla osadników tego rodzaju umowa była korzystna, po-
nieważ nie uczestnicząc w handlu międzygwiezdnym, odczuwali dotkliwy deficyt dolarów koc-
zowniczych.
Kiedy tabor maszyn, człapiąc gąsienicami, wytoczył się w teren, gdzie zniknął spowity nieus-
tającą nawałnicą, odwiedziny sierżanta Andersena zrobiły się jeszcze rzadsze, a liczba kolo-
nistów w dokach gwałtownie zmalała. Teraz stało tam tylko kilka pojazdów bagiennych, z nie
wyjaśnionych przyczyn nazywanych łabę-ziówkami, które Chris chodził podziwiać każdego dnia
po szkole. Były to zwykle niewielkie jednostki; ich właściciele usiłowali wytargować od
wędrowców egzotyczne kurioza dla swoich dam, wyglądało jednak na to, że ten rodzaj handlu
ugrzązł w martwym punkcie, podobnie jak wszystko na tej planecie. Obywatele Nowego Jorku
nie potrzebowali pieniędzy, a niebiańscy feudałowie i wolni władycy nie mieli zbyt wielu
towarów na wymianę. Wkrótce wszelki dopływ informacji ustał prawie zupełnie. Bardzo to
Chrisa zmartwiło.
Doprowadzony do ostateczności, wpadł na pomysł. Zawsze nosił przy sobie niewielki, tani
scyzoryk z wbudowanym w rękojeść kompasem. Ten jeden z niewielu prezentów, na jaki było
stać jego ojca, mógłby przehandlować jako egzotyczną ciekawostkę. W pierwszej chwili odrzucił
pomysł, zły na siebie, że coś takiego w ogóle mogło mu przyjść do głowy, kiedy jednak sierżant
Dulany, a następnie sierżant Anderson, zostali oficjalnie wciągnięci na listę „zaginionych", przes-
tał się wahać. Jego ostatnie wątpliwości dotyczyły już tylko tego, czy kompas zadziała w wa-
runkach silnie wzmożonej aktywności elektrycznej, ale w końcu na Ziemi też nie spisywał się
zbyt dobrze. Wyczekał na moment, kiedy jeden z feudałów po nieudanym targu kroczył sztywno
do swojej sześcioosobowej łabędziówki. Chris podszedł ze scyzorykiem na wyciągniętej dłoni.
— Gospodin...
Zatrzymany — wielkie, krzepkie chłopisko o twarzy pochmurnej jak: burzowe niebo jego ojc-
zystej planety — przystanął i spojrzał z góry na chłopca.
— Tak, chłopcze? Mówiłeś coś?
— Tak, panie. Za pozwoleniem, mam tutaj bardzo pożyteczny przyrząd pochodzenia ziemskiego.
Czy chcielibyście go obejrzeć?
— Mówisz w naszym jeżyku? — zdziwił się mężczyzna, w dalszym ciągu zachmurzony. Wziął
scyzoryk z roztargnieniem. Przedmiot wyraźnie go zaciekawił, ale jeszcze bardziej zaintereso-
wała go łamana ruszczyzna Chrisa. — Skąd znasz rosyjski?
— Ze słyszenia, panie. To bardzo trudny język, ale staram się, jak mogę. Spójrzcie, prosto z
Ziemi, z kołchozu Pensylwania. Prawdziwy staroć, składany ręcznie.
— No, no. Jak też to działa?
Chris pokazał, jak otworzyć oba ostrza, natomiast próby objaśnienia mechanizmu funkcjonow-
ania kompasu Archanioł zbył machnięciem ręki. Albo słaba znajomość języka czyniła wywód
niezrozumiałym, albo feudał zdążył się już zorientować, że tego rodzaju urządzenie musi być
bezużyteczne w gęsto naszpikowanej błyskawicami atmosferze Niebios.
— Hmm, widać, że to tandeta, ale może żona zechce to nosić na szyi. Ile za to chcesz?
— Panie, chciałbym pokierować jeden, jedyny raz pańską łodzią. O nic więcej nie proszę.
Osadnik przyglądał mu się przez dłuższą chwile, po czym wybuchnął śmiechem.
— Proszę bardzo, proszę bardzo — powiedział, kiedy opanował już pierwszą wesołość. — Wy,
włóczędzy, lubicie targować na całego, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem.,, tę historię
będę opowiadać latami! Zgoda, dobiliśmy targu.
Nie przestając chichotać, ruszył przodem do doku, gdzie zostali zatrzymani przez powłokowego,
który rozpoznał Chrisa. Obie strony wyjaśniły policjantowi, jakiego dobiły targu. Wartownik z
koczowniczego miasta niechętnie pozwolił chłopcu wsiąść na pokład łabędziówki.
Dwaj osadnicy siedzący w kabinie położonej na dziobie chybotliwego walca zerwali się na ich
widok z gniewem i przestrachem, ale właściciel uspokoił ich zdecydowanym ruchem dłoni.
Ciągle wydawał się nieźle ubawiony.
— Spokojnie. To tylko dzieciak. Dał mi błyskotkę za to, że mu pokażę, jak człapie nasza łajba.
Idźcie na rufę, za chwilę do was przyjdę.
Sądząc z wyrazu twarzy, jego towarzysze nadal nie byli zachwyceni, ale posłusznie opuścili
kabinę. Wielki mężczyzna usadził Chrisa twarzą do panoramicznej szyby i pokazał, jak ma
trzymać manetki przepustnicy położone po obu stronach koła sterowego.
— Samo kręcenie kołem nie wystarczy, musisz regulować tempo poszczególnych gąsienic. Prze-
suwać tę wajchę do przodu albo do tyłu. Za czerwoną kreską masz wsteczny bieg. Jakby zaczęło
buksować, zrób pełen obrót kołem. Silnik zgaśnie i łódź osiądzie w błocie. Kiedy trafi na
twardsze podłoże, sama z siebie zacznie pełznąć do przodu, uruchamiając tłoki; ciśnienie w
zbiorniku podniesie się i koło automatycznie odkręci się do pozycji wyjściowej. Zrozumiałeś?
— A czy mógłbym spróbować?— Hmm, sądzę, że tak. Wycofam pojazd z doku i będziesz mógł
pojeździć sobie w kółko zaraz za powłoką. Musisz tylko pilnować, żeby nie stracić z oczu latarni
sygnalizacyjnej Nowego Jorku.
— Czy pozwolisz, panie, żebym sam wyprowadził pojazd?
— Dobra — łaskawie zgodził się ubawiony olbrzym. — Tylko bez szaleństw. Oba drążki spoko-
jnie przesuń za czerwoną kreskę, W porządku. Nie tak szybko. Powolutku! Spokojnie! Teraz
lewy drążek na luz. W porządku; widzisz, jak się zaczęła obracać?
Gdzieś z tyłu łabędziówki rozległo się nawoływanie. Olbrzym w odpowiedzi wybuchnął po-
tokiem mowy, z którego Chris zrozumiał zaledwie parę słów.
— Mam coś do obgadania na rufie. Wrócę za chwilę — zwrócił się do Chrisa. — Pamiętaj,
żadnych wygłupów i nie trać z oczu latarni.
— Tak jest, panie.
Właściciel łodzi opuścił sterówkę. Chris dosłyszał jeszcze, jak z rozbawieniem relacjonuje histo-
rię chłopaka z doków, który potrafi wydukać parę słów po rosyjsku, w związku z czym uważa, że
potrafi kierować łodzią. Potem mężczyźni zaczęli rozmawiać przytłumionym szeptem.
Parę minut Chris spędził, starając się możliwie niezgrabnie obchodzić ze sterami, chociaż
prowadzenie łodzi nie wymagało specjalnej wprawy. Następnie zgodnie z poleceniem, puścił
pojazd w kółko przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, podniósł się z przedniego siedzenia i
ostrożnie wycofał pod drzwi prowadzące do sąsiedniej kabiny.
Prawdę mówiąc, chciał się dowiedzieć czegokolwiek — ostatnio odczuwał dojmujący niedosyt
informacji. To, co usłyszał, zaskoczyło go bezgranicznie.
Mężczyźni szwargotali pośpiesznie w dialekcie, który w nikłym tylko stopniu przypominał język
uniwersalny, wpojony Chrisowi przez bank pamięci; mimo to fragmenty rozmowy były jasne i
zrozumiałe.
— ...Sęk w tym, że nie da się tego zrobić bez miasta...
— ...opanować miasto?... Nie mamy nawet planu, nie mówiąc już o porządnej mapie.
— To się załatwi później, jak już będzie po wszystkim... Możemy rzucić do walki tysiące po-
spólstwa, ale ich system obronny... najpierw musimy obezwładnić ich Huaku, czy jak to się tam
u nich nazywa, bo nie stać nas na to, żeby walczyć jak równy z równym.
— No to w czym rzecz? Wzięliśmy dwóch głównodowodzących ich wojsk do niewoli. W razie
czego możemy ich przetrzymywać w nieskończoność... W życiu nie słyszeli o twierdzy Wilczy
Bicz ani nie mają pojęcia, gdzie...
Rozmowa gwałtownie się urwała. Łabędziówka grzmotnęła o coś zgrzytliwie i niezdarnie zac-
zęła pokonywać przeszkodę. Chris upadł na pokład. Ktoś zaczął się dobijać do drzwi,
wrzeszcząc ze złością. Dźwięki ucichły, kiedy siłą bezwładu opadła grodź między kabinami,
Walcząc o utrzymanie równowagi podczas wściekłych przechyłów łodzi, Chris stanął na nogach
i starannie obadał grodź z wszystkich stron, sprawdzając, czy nie dałoby się jej zamknąć na
amen.
Owszem, natrafił na wielką zasuwę, która byłaby w stanie utrzymać sforę niebiańskich psów na
dystans, nie dawała się odsunąć z drugiej strony. Cóż, będzie musiał zaryzykować, chociaż lepiej
by się czuł, mając solidną kłódkę na podorędziu. Po zadartym, rozchybotanym pokładzie dogra-
molił się z powrotem do fotela pilota. Puszczona samopas łódź starała się posłusznie krążyć w
kółko, ale błoto jest zbyt płynnym i ruchomym podłożem, żeby pojazd sam zdołał utrzymać kie-
runek. Łódź zataczała coraz większe kręgi, wreszcie wpakowała się w nabrzeże. Policja
wędrownego miasta pędziła już w ich stronę.
Chris wrzucił wsteczny bieg i wycofał się z miasta najszybciej, jak tylko się dało, chociaż ani w
połowie tak szybko, jak by chciał. Potem zawrócił łabędziówką o sto osiemdziesiąt stopni i
rzężącą, ślizgającą się łódź skierował prosto w paszczę nawałnicy. Prowadził wpatrzony w świet-
listy punkcik na przecięciu dwóch linii na ekranie radaru, który zapewne był oznaczeniem bazy.
Nie miał pojęcia, dokąd tym sposobem dojedzie. Mógł tylko mieć nadzieję, że trafi do twierdzy
Wilczy Bicz i zastanie tam Andersena i Dulany'ego oraz że szóstce rozwścieczonych osadników
po drugiej stronie grodzi nie uda się wcześniej sforsować drzwi palnikiem.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Demon w potrzasku
Łabędziówką zaledwie od pięciu minut brnęła, ślizgając się, do przodu, a już żółty blask latarni
w dokach zdążył zgasnąć, jakby go ktoś zdmuchnął. Jeśli nie liczyć uwięzionych osadników, o
których starał się nie myśleć, Chris w cylindrze łodzi tkwił sam, jak pisklak w jajku, skazany na
wyłączne towarzystwo nie znanych sobie urządzeń, pomruk silników, trzask piorunów i błys-
kawice nie kończącej się burzy.
Z natężeniem wpatrywał się w pulpit sterowniczy, ale nie był w stanie wywnioskować nic pon-
adto, co już i tak wiedział. Wszystkie instrumenty były opisane cyrylicą. Chociaż Ojcowie Mia-
sta życzyli sobie, żeby obywatele posługiwali się uniwersalnym, jak na razie Chris nie odbył ani
jednej lekcji czytania w tym języku. Nie był w stanie ustalić zasad obsługi nawet tak prostego
urządzenia jak radiostacja; po chwili poszukiwań zrezygnował z pomysłu odnalezienia podsta-
wowej długości fali, na której utrzymywano łączność w Nowym Jorku i wezwania tą drogą
pościgu i pomocy. Nie był nawet w stanie stwierdzić, czy ma do czynienia z nadajnikiem ferro-
magnetycznym czy magnetycznym, nie mówiąc już o odczytaniu oznakowań skali.
A przecież musiał skontaktować się z miastem. Przede wszystkim przekazać podsłuchane
szczegóły zamachu. Na ucieczkę ze spiskowcami ich własną łabędziówką zdecydował się w
przypływie desperacji, której z chwili na chwilę coraz bardziej żałował. Zastanawiał się, w jaki
sposób wrócić na brzeg i jak najszybciej zrelacjonować urzędnikom Amalfiego wszystko, czego
się dowiedział.
Pytanie jednak, czyby go wysłuchali, a jeśli nawet tak, czy daliby mu wiarę? Nikt, kto się cho-
ciaż trochę liczył na pokładzie miasta, nie miał zwyczaju zawracać sobie głowy młodymi
ludźmi, dopóki nie nabyli statusu obywateli. Dorośli obywatele byli z kolei tak starzy, że strach
się było do nich zbliżyć, a poza tym z powodu różnicy wieku nie lubili sobie zawracać głowy
pasażerami.
Naturalnie mógł bez trudu przekazać wszystkie informacje Ojcom Miasta. Informacje te
powędrowałyby jednak do banku pamięci, co było równoznaczne z odstawieniem ich na boc-
znicę. Ojcowie Miasta nigdy nie podejmowali żadnych działań na podstawie posiadanych
danych, a nawet nie przekazywali informacji z własnej inicjatywy; informacje wydawali wyłąc-
znie na żądanie, które z powodzeniem mogło nie nastąpić w ciągu najbliższych stuleci.
W każdym razie kości zostały rzucone. Teraz ktoś w mieście musi się dowiedzieć, dokąd Chris
jedzie., i wysłać za nim pościg. Ale żaden z zagadkowych, połyskliwych instrumentów nie chciał
zdradzić swoich tajemnic. Nie wiedział też, jakimi środkami dysponowało miasto. Taksówki
sterowane były drogą radiową, ale to za powłoką miasta przestawało działać, a o ile Chris się
orientował, Nowy Jork nie dysponował pojazdami naziemnymi zdolnymi do poruszania się po
słabo oświetlonym, grząskim, niepewnym podłożu planety. Wprawdzie gdzieś w hangarach mia-
sta spoczywało kilka większych samolotów bojowych, lecz któryż pilot podjąłby się ich
prowadzenia pośród nieustających burz? A zresztą nawet gdyby, to czego szukać w świecie, w
którym nawet największe wsie i zamki produkowały i zużywały tak niewiele energii, że
pokładowe instrumenty wykrywające nie mogły odróżnić ludzkich siedzib od byle rozbłysku pi-
oruna.
Łabędziówka z chlupotem parła w wyznaczonym kierunku. Po jakimś czasie Chris zauważył, że
od kilku minut nie koryguje już kursu, a mimo to zielone światełko nadal tkwi na przecięciu linii.
Zaryzykował i na chwilę puścił stery. Zielony punkcik nie znikał ze środka ekranu. Coś — być
może po prostu to, że przez dłuższy czas utrzymywał punkcik na środku ekranu — włączyło
autopilota.
Było to pewne ułatwienie, ale teraz mógł za to zupełnie spokojnie zamartwiać się, przy czym do
listy trosk przybyła mu jeszcze jedna: jak w razie czego odłączy autopilota? Odpowiedni guzik z
pewnością znajdował się w zasięgu ręki, lecz Chris nie potrafił przeczytać oznaczeń. Uwięzieni
osadnicy zachowywali się podejrzanie cicho. W tyle głowy kołatało mu podejrzanie, że będą
próbowali przepalić drzwi — musieli też mieć gdzieś na pokładzie jakąś broń. Dotąd ograniczyli
się do walenia w grodź.
Modlił się gorąco, żeby powodem tej ciszy było pogodzenie się więźniów z losem. Gorzej by
było, gdyby okazali się zadowoleni z rozwoju wydarzeń. Jego sytuacja była już dostatecznie nie-
ciekawa: nie miał pojęcia, co robić z ludźmi i łodzią, kiedy już dotrą do twierdzy Wilczy Bicz...
Nie miał również czasu na snucie jakichkolwiek dalszych planów — w świetle kolejnej błys-
kawicy wyrosły przed nim mury twierdzy.
Chociaż dzieliło go od nich jeszcze kilka kilometrów, budowla nawet z tej odległości wyglądała
imponująco. Chris nie mógł tego teraz porównać, ale było jasne, że wieże są wyższe od niek-
tórych nowojorskich drapaczy chmur. Na oko czarna, pozbawiona okien bryła o ślepych ścianach
liczyła sobie co najmniej trzydzieści pięter.
W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że twierdzę otacza fosa, było to jednak złudzenie wy-
wołane odległością — w rzeczywistości stała pośrodku wielkiego targanego burzą jeziora. Chris
w żaden sposób nie mógł uwierzyć, że nieporadna konstrukcja łodzi wytrzyma takie przechyły,
nie mówiąc już o tym, by zdołała posuwać się do przodu.
Poruszył manetkami; tak jak przypuszczał, łódź przestała reagować na ręczne sterowanie i parła
uparcie w stronę wody. Po chwili z ogłuszającym sykiem ruszyły pompy wtłaczające do kabiny
sprężone powietrze; nad łodzią zamknęła się tafla jeziora. Pojazd pełznął po dnie.
Teraz już nawet błyskawice nie oświetlały drogi — Chris był zdany wyłącznie na światła w
kabinie, zbyt słabe, żeby przebić się przez ciemny odmęt. Miał wrażenie, że przezroczyste ściany
łodzi zmętniały nagle.
Po dziesięciu długich jak wieczność minutach gąsienice zgrzytnęły, jakby trafiły na kamień, i
pojazd powoli stanął. Chris jeszcze raz spróbował ręcznego sterowania, ale bez skutku.
Wokół łodzi zapłonęły światła.
Łabędziówka stała bezpiecznie na redzie w grocie sporych rozmiarów. Przez ściekające z
kadłuba strumyczki żółtawej wody Chris zobaczył komitet powitalny złożony z czterech uzbro-
jonych w strzelby mężczyzn, którzy przypatrywali mu się niemile uśmiechnięci. Mógł tylko od-
powiedzieć bezsilnym spojrzeniem. Silnik zgasł...
...Waz do łodzi rozsunął się na oścież.
Wsadzili go do celi, w której zastał już Andersona i Dulany'ego. Sierżant osłupiał na widok
chłopaka.
— Na gwiezdnych bogów! Irish, wzięli się teraz za uprowadzanie nieletnich! — oświadczył z
niesmakiem po wysłuchaniu całej opowieści.
Dulany, jak zwykle, mówił niewiele, ale nie wyglądał na specjalnie zachwyconego sytuacją.
— Z pewnością istnieje standardowy sygnał wywoławczy, który należało wysłać, ale skąd
mogłeś wiedzieć, jak to zrobić — ciągnął Andersen. — Te szlachetki przed naszym przylotem
nieustannie tłukły się miedzy sobą... Od kiedy osiedli na tej kuli błota, uprowadzenie nas to
chyba pierwsze wspólne przedsięwzięcie uwieńczone sukcesem.
— Banda awanturników — skomentował Dulany.
— Owszem, awanturnictwo należało zawsze do etosu feudalnego. Chris, faceci z twojej łodzi
niezłe oberwą od swoich kumpli, chociaż tak naprawdę nie ściągnąłeś na nich żadnego niebez-
pieczeństwa, a na dodatek mieli dość rozumu, żeby pozwolić ci się samemu wpakować w
pułapkę. Prawdopodobnie będą się chcieli odegrać na tobie podczas przesłuchania.— Już mnie
przesłuchiwali — stwierdził ponuro Chris. — I było tak, jak pan mówi.
— Naprawdę? Zbrodniarze! Wobec tego, Irish, ta szansa odpada.
— Drobna komplikacja — zgodził się Dulany.
Anderson umilkł. Chris natomiast zaczął się gubić w domysłach, co mogły oznaczać słowa
dowódców. Musieli mieć jakiś plan, który upadł, gdy dowiedzieli się, że go przesłuchiwano...
Chociaż trudno mu było sobie wyobrazić, jak ci dwaj mogli snuć jakiekolwiek plany, skoro
oprawcy w uzasadnionym uznaniu dla policjantów wędrownego miasta nie zostawili im nic poza
bielizną na grzbiecie.
— Co mógłbym zrobić, gdybym dopiero teraz miał być przesłuchany?
— Zlokalizować nasze skafandry kosmiczne — odpowiedział ponuro Anderson. — Oczywiście
nie ma szans, żeby ci dali przeczesać całą twierdzę, ale może coś wpadłoby ci w oko albo oni by
się z czymś wygadali. Zdarza się, że nawet najostrożniejsi ludzie nie doceniają młodych. Teraz
będziemy musieli wymyślić coś innego.
— Pod ścianami wielkiej sali audiencyjnej stoją dziesiątki skafandrów — oświadczył Chris. -—
Jestem pewien, że dopasowalibyście sobie coś na miejscu.
Dulany ograniczył się do słabego uśmieszku.
— To nie są skafandry, Chris, to są zbroje... zbroje rycerskie — wyjaśnił Anderson. — Na tej
planecie są bezużyteczne, ich wartość jest wyłącznie heraldyczna; podejrzewam, że nasi ba-
ronowie kolekcjonowali je jak skalpy wroga.
— Niewykluczone — nie ustępował Chris — ale głowę daję, że byty tam co najmniej dwa
prawdziwe skafandry kosmiczne.
Sierżanci wymienili spojrzenia.
— Czy to możliwe?... — zaczął Anderson. — Faktycznie, są na to dosyć bezczelni.
— Możliwe.
—- Na Syriusza, wytniemy im numer! Bierz się za ten zamek, Irish.
— W bieliźnie? Mowy nie ma.
— A cóż to za różnica?... Aha, rozumiem. — Anderson skrzywił się niecierpliwie. — Musimy
czekać, aż pogaszą światła, a to na szczęście nastąpi niedługo.
— Jak pan ma zamiar wyważyć zamek, sierżancie Dulany? — zaciekawił się Chris. — Jest
prawie wielkości mojej głowy!
— To prosty typ — wyjaśnił Dulany, zużywając przy tym, jak na siebie, bardzo dużo słów.
Chris nigdy nie dowiedział się, co Dulany zrobił z zamkiem, ponieważ cała operacja przebiegła
w ciemnościach. Stojąc posłusznie w głębi celi nie słyszał najlżejszego szmeru, dopóki wielkie
drzwi nie otworzyły się z głuchym łoskotem.
Łoskot zagłuszył jeden jedyny okrzyk, jaki zdążył wydać strażnik na korytarzu. W fortecy bom-
bardowanej nieustannie gradem piorunów każdy hałas przechodził nie zauważony. Rozległ się
brzęk kluczy i dwa głośne szczęknięcia, kiedy nieszczęsnego strażnika zakuwano w jego własne
kajdanki. Więźniowie wepchnęli go do celi.
— Co będzie, jak odzyska przytomność? — schrypniętym szeptem dopytywał się Chris.
— To nastąpi nieprędko — odpowiedział mu głos Dulany'ego. — Zamknij drzwi. Wrócimy po
ciebie. Osiem słów w ustach sierżanta brygady desantowej to tyle, co długa przemowa. Chris
uśmiechnął się i zamknął drzwi.
Przez następne parę godzin nic się nie wydarzyło poza tym, że pioruny waliły coraz głośniej. Na
Niebiosach nie było to żadnym zaskoczeniem. Czy jednak najpotężniejsze nawet uderzenie pio-
runa mogło do tego stopnia wstrząsnąć murami budowli równie solidnej i masywnej jak twierdza
Wilczy Bicz? Gdyby tak było, nie zostałby z niej już kamień na kamieniu, tymczasem stała w
tym miejscu co najmniej od stu lat.
Czwarty grzmot rozwiał wszelkie wątpliwości. Zdecydowanie był to wybuch, wybuch wewnątrz
twierdzy. Jak na dany znak zapłonęły wszystkie światła; Chris zobaczył, że drzwi celi otwarte są
na oścież.
Podszedł, żeby je zamknąć, i znalazł się na skraju niewielkiego zapadliska. Posadzka korytarza
runęła. Piętro niżej, wśród gruzów, siedziało kilku oszołomionych ludzi. Mieli wielkie szczęście,
że przeżyli.
Nastąpił kolejny wybuch, po którym światła znów zgasły. Wśród stalowych zbroi, które Chris
widział w sali audiencyjnej, musiały znajdować się skafandry Andersena i Dulany'ego. Cóż, ten
incydent powinien władcę twierdzy Wilczy Bicz oduczyć pysznienia się zdobycznymi skalpami.
Powinno go to również oduczyć porywania mieszkańców wędrownych miast. Chris pojął, że
próba użycia Andersena i Dulany'ego jako zakładników, nawet po rozebraniu ich do bielizny
miała takie mniej więcej szansę powodzenia, jak próba uwięzienia w stodole dwóch demonów.
Wreszcie zjawili się. Widząc, jak szybują nad korytarzem, lampkami u hełmów znacząc na ści-
anach zagmatwane desenie, Chris zrozumiał, jaki pojazd wysłałoby za nim miasto, gdyby udało
mu się przesłać wołanie o pomoc.
— Nic ci nie jest? — odezwał się Anderson przez wzmacniacz. — To całe szczęście.
— No to dobrze. Nie przyszło mi do głowy, że się podłoga zapadnie.
Weszli do celi. Strażnik, który właśnie odzyskał przytomność, na widok dwóch zakutych w stal
postaci wczołgał się w najdalszy kąt.
— Mamy pewien problem. Twierdza zaopatrzyła nas w list żelazny, ale nie mamy odwagi wys-
tawiać cię na taką nawałnicę ani też ryzykować lotu w którejś z ich zbroi.
— Łódź — zawyrokował Dulany, wskazując na Chris a.
— Racja, zapomniałem, że on potrafi kierować łodzią. W porządku, chłopcze, weźmiemy cię
teraz pod pachy i przeniesiemy przez wyrwę. Lecimy, Irish.
— Chwileczkę. —Dulany odczepił od pasa pęk kluczy i rzucił w kąt celi, gdzie kulił się prze-
rażony strażnik. — Dobra, lecimy.
Do łodzi wsiadł z Chrisem Anderson nie zdejmując skafandra; Dulany pozostał w powietrzu i co
jakiś czas komunikował się z sierżantem przez krótkofalówkę na wypadek, gdyby osadnicy
wpadli na pomysł, żeby autopilotem zawrócić łabędziówkę do bazy. Wprawdzie było mało
prawdopodobne, żeby coś takiego mogło im jeszcze przyjść do głowy po obejrzeniu wyrwy
autorstwa obu policjantów, jednak nie należało bez potrzeby ryzykować.
Kiedy łódź zaczęła pełznąć po dnie jeziora, Anderson zdjął hełm i pospiesznie przystąpił do stu-
diowania tablicy rozdzielczej. Pokiwał głową i przestawił trzy pokrętła.— Powinno wystarczyć.
— Do czego?
— Do tego, żeby nie mogli automatycznie sterować tą landarą. Od tej chwili nie będą jej w sta-
nie nawet zlokalizować. Irish może wyrywać do przodu i złożyć meldunek burmistrzowi. —
Założył hełm i powiedział parę stów, a potem zsunął go z powrotem z głowy. — A teraz, Chris
— zapowiedział posępnie — będziemy rozstawiać po kątach niegrzeczne dzieciaki.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Upiory gwiezdnych szlaków
Rozstawianie po kątach, tak jak Chris podejrzewał, okazało się zajęciem bardzo nieprzyjemnym.
Zniósł to jednak dzielnie, powtarzając sobie w duchu, że sam wpakował się w tę kabałę. Nawet
gdyby okoliczności w pełni go usprawiedliwiały, to zagarnięcie mienia ludzi, którzy wynajęli
miasto do robót, przekreślało szansę otrzymania obywatelstwa.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że zaszkodził miastu. Nowy Jork tak czy owak dowiedz-
iałby się niebawem, że Andersen i Dulany zostali wzięci do niewoli, ponieważ Archaniołowie
nie mogli szantażować Amalfiego, nie zdradzając, że obaj sierżanci są ich zakładnikami; Chris
nie miał najmniejszych wątpliwości, że policjanci wydostaliby się z Wilczego Bicza bez jego
pomocy, kto wie czy nie o wiele szybciej. Przede wszystkim mogli zostać uwolnieni dzięki
pokojowej interwencji Amalfiego; a więc bez naruszania reguł kontraktu. Chris w charakterze
trzeciego więźnia był niewygodny dla obu stron, więc zaognił sytuację, która była zaledwie
napięta.
Chociaż na końcu zebrał pochwały za odwagę i wyobraźnię, a także umiejętność zachowania
zimnej krwi w trudnych okolicznościach, lecz w tym czasie zdążył na tyle dobrze zorientować
się w całej sytuacji, żeby wiedzieć, iż jego szansę na zostanie obywatelem nie są warte koc-
zowniczego dolara. Nowy kontrakt był o wiele mniej korzystny, Archaniołowie żądali poza tym
finansowej rekompensaty szkód, które obaj sierżanci poczynili w twierdzy Wilczy Bicz. Zyski
miasta miały zostać zatem poważnie okrojone.
Wiadomość o nowym kontrakcie zaskoczyła Chrisa, do czego z pewnym wahaniem przyznał się.
— Konflikty między pracodawcą a pracownikiem są stare jak sama ludzkość — uspokoił go An-
derson — a raz zaczętą robotę trzeba skończyć. Osadnicy jako społeczność pozbawią własności
barona,, który nas uprowadził, po czym wymierzą mu sprawiedliwość zgodnie z lokalnym
kodeksem praw, jaki zmuszeni jesteśmy respektować. Od nas żądają natomiast odszkodowania
za uszkodzenie majątku trwałego planety, ale miasto nie może obarczyć ani Irisha, ani mnie
kosztami, ponieważ jesteśmy oficerami w służbie miejskiej.
— A spisek zmierzający do opanowania miasta?
— Wiemy na ten temat tylko tyle, ile podsłuchałeś. Twoje zeznania nie są wystarczającym
dowodem dla Sądu Kolonialnego i nie byłyby nawet, gdybyś był obywatelem... inaczej mówiąc,
dorosłym.
Znów wypłynął dręczący Chrisa temat.
— Zastanawiałem się nad jednym — przyznał. —Dlaczego leki przeciwśmiertne podaje się
osiem nastolatkom? Czy tylko na nich działają? Co by było, gdybyśmy wzięli na pokład
czterdziestolatka, który akurat okazałby się wybitnym specjalistą w jakiejś bardzo ważnej
dziedzinie? Czy byłoby za późno na kurację?
— Nie byłoby i z pewnością byśmy ją przeprowadzi-
li — wyjaśnił Anderson. — Osiemnaście lat to po prostu wiek optymalny, wiek, w którym z
pewnością mamy do czynienia z osobnikiem fizycznie dojrzałym. Widzisz, antyagatyki nie są w
stanie odwrócić biegu zegara. Ich zaaplikowanie zatrzymuje po prostu proces starzenia. Powiedz
mi, czy zetknąłeś się kiedyś z legendą o Tytonie?
— Chyba nie.
— Sam nie znam jej zbyt dobrze; o szczegóły spytaj Ojców Miasta. W skrócie: Tytonowi udało
się wkraść w łaski bogini jutrzenki Eos i wyprosić dar nieśmiertelności... Eos spełniła jego życ-
zenie, ale Tytoń był już w dość podeszłym wieku. Kiedy pojął, że pozostanie wiecznym starcem,
poprosił boginkę, żeby cofnęła swój dar. Eos zmieniła go w konika polnego, a każdy wie, ile
trwa życie koników polnych.
— No tak. Wieczny siedemdziesięciopięciolatek nie miałby chyba zbyt wiele pożytku ze swojej
nieśmiertelności. Miasto też nie.
— Teoretycznie tak — zgodził się sierżant. — Niemniej każdego bierze się takim, jaki jest.
Amalfi rozpoczął kurację w wieku lat pięćdziesięciu. Jak się okazało w jego przypadku, w kwie-
cie wieku.
Edukacja Chrisa posuwała się dawnym trybem, z tym że teraz omijał doki z daleka. Nowy kon-
trakt został skrócony do trzech miesięcy, więc i tak w dokach nie mogło się dziać nic ciekawego
— w każdym razie tak sobie wmawiał. W dodatku wiele sympatii i wsparcia otrzymał z całkiem
nieoczekiwanej strony, mianowicie od Piggy'ego Kingston-Throopa.
— Sam widzisz teraz, ile prawdy tkwi w tym całym gadaniu o obywatelstwie — oświadczył z
zawziętością Piggy, kiedy, jak zwykle, spotkali się po lekcjach. — Wyświadczasz miastu nieo-
cenioną przysługę, a oni ci odpłacają kazaniem, że niby wszedłeś im w paradę. Więcej, pędzą na
wyprzódki dogadywać się z facetami, którzy mieli zamiar przechwycić nasze miasto.
— No tak, ale coś trzeba jeść.
— Niby tak, ale to są brudne pieniądze. Poza tym myślę, że na twoim miejscu inaczej bym to
rozegrał.
— Wiem — przyznał Chris. — Wszyscy mi to mówią. Po pierwsze — w ogóle nie powinienem
był się pakować do tej łodzi.
— To akurat było w porządku — oświadczył z wyższością Piggy. — Gdybyś nie wsiadł do łodzi,
nie wiedzieliby nic o całej intrydze. Nie zapominaj, że wyświadczyłeś im sporą uprzejmość.
Teraz będą się mieć na baczności. Chodzi mi o to, co się działo, kiedy zatrzasnąłeś tych typów na
rufie. O ile dobrze zrozumiałem, łódź ładowała się w dok i próbowała wypełznąć na brzeg, tak?
__ Talr J. aA..
— I nadleciała cała masa gliniarzy?
— Nie powiedziałem, że masa — sprostował Chris ostrożnie. — Wydaje mi się, że było ich
trzech czy czterech.
— Niech ci będzie. No więc, gdybym ja był na twoim miejscu, zaraz zatrzymałbym łódź, wysi-
adł i powiedział gliniarzom, co podsłuchałem. Niech oni wyduszą całą prawdę z facetów,
których ty schwytałeś. Widziałeś, jak Ojcowie Miasta wpychają nam ten cały chłam podczas
lekcji? Otóż tak samo potrafią wydostać z twojej głowy, co tylko zechcą. Tato mówi, że to chol-
ernie przykry zabieg, ale skuteczny.
Chris ograniczył się do bezradnego wzruszenia ramion.
— Masz rację, chyba tak powinienem był zrobić. W twoich ustach to brzmi jak oczywistość. Po
prostu nie przyszło mi to do głowy... Ale w pewnym sensie nie
żałuję — dorzucił po namyśle. — Gdybym tak zrobił, nigdy bym się nie znalazł w twierdzy
Wilczy Bicz. Jasne, że nie powinienem tam w ogóle trafić, jednak to było strasznie podniecające.
— No pewnie! Żałuję, że mnie tam nie było! — Piggy zaczął zadawać wyimaginowanemu prze-
ciwnikowi niezdarne ciosy. — Słowo daję, nie czekałbym w żadnej celi, tylko dałbym im po-
palić!
Chris z trudem powstrzymywał się od śmiechu.
— O ile wiem, gdybyś poszedł za sierżantami, jeśliby ci na to pozwolili, zginąłbyś z ich ręki.
Oni tam nie rzucali zgniłymi jajkami.
— Mimo wszystko, możesz być pewien... ej, startujemy.
Miasto nie poruszyło się jeszcze, ale Chris wiedział, o co chodzi Piggy'emu; do jego uszu też
dotarło pogłębiające się buczenie wiratorów.
— Faktycznie. Szybko zleciały te trzy miesiące.
— Trzy miesiące w kosmosie to niewiele. Ani się obejrzymy, jak pokończymy osiemnaście lat.
— Tego właśnie się obawiam — przyznał Chris
ponuro.
— Ja tam się niczym nie przejmuje. Afera z porwaniem łodzi stanowi dowód na to że obywatel-
stwo jest jednym wielkim oszustwem. Mówię ci, że to wszystko służy utrzymaniu dzieciaków w
ryzach. Nie muszą sobie zawracać głowy pilnowaniem nas, a kiedy naprawdę zrobisz coś dla
miasta, bach, obrywasz po głowie. Nie liczy się, że ocaliłeś miasto, nie liczy się, że wykazałeś
się odwagą... Narobiłeś im kłopotu, a tego właśnie system unika, jak może.
Chris musiał przyznać, że choć Piggy przesadzał, to w jego słowach tkwiło ziarno prawdy. Sam
czuł się tak głęboko rozczarowany, że z łatwością mógł się wczuć w punkt widzenia kolegi.—
Wiesz, Piggy, chciałbym wiedzieć, co zrobisz, jeśli okaże się, że się pomyliłeś? To znaczy, jeżeli
Ojcowie Miasta nie zechcą ci przyznać obywatelstwa, a nie będzie można ich podregulować. Do
końca życia zostaniesz pasażerem, a będzie to życie zwykłej długości.
— Pasażerowie nie są tak bezradni, jak im się wydaje — zauważył zagadkowo Piggy. —
Nadejdzie dzień, kiedy odnajdzie się Zaginione Miasto, i wtedy okaże się, kto tu jest górą.
— Zaginione Miasto? Nigdy o takim nie słyszałem.
— Oczywiście, że nie słyszałeś. Od Ojców Miasta też się o tym nie dowiesz, ale ludzie wiedzą
swoje.
— Dobra, skończ już z tymi niedomówieniami. Co to za historia?
Piggy zniżył głos do ochrypłego szeptu,
— Przysięgasz, że nie powiesz nikomu, kto nie jest pasażerem?
— Jasne.
Piggy z namaszczeniem obejrzał się przez jedno, potem przez drugie ramię, chociaż na ulicy, jak
zwykle, znajdowały się same dzieciaki, których nikt nie pilnował.
— No więc — ciągnął równie tajemniczo, jak zaczął — historia brzmi następująco. Jedno z
pierwszych miast, które oderwały się od ziemi, było wielką metropolią. Nikt już nie pamięta jego
nazwy, ale ja podejrzewam, że to było Los Angeles. Dość, że miasto zbłądziło, potem skończyły
się środki przeciwśmiertne, a potem żywność. Ponieważ zabłąkali się w jakimś odległym, nie
skolonizowanym zakątku wszechświata, nie mogli złapać żadnej pracy. I wtedy właśnie
wylądowali na dziewiczej planecie, gdzie przed nimi ludzka noga nie postała. Planeta przypomi-
nała Ziemię. Była większa, ale miała takie samo ciążenie, troszkę więcej tlenu w atmosferze i
idealny klimat — wiosna trwała
przez okrągły rok, nawet na biegunach. Wsadziłeś ziarno w glebę i dawałeś nogę, żeby nie
oberwać w szczękę łodygą. To jeszcze nie wszystko.
— Powiedziałbym, że i tak dosyć sporo.
— Już było nieźle, ale wtedy odkryli coś jeszcze lepszego. Na planecie rosła dzika odmiana
zbóż. Kiedy zaczęli sprawdzać, czy jest jadalna, okazało się, że zawiera antyagatyki... Inne, sil-
niejsze od wszystkich naszych razem wziętych. Nie trzeba ich było nawet ekstrahować, wystarc-
zyło upiec chleb z ziarna rośliny.
— O rany, Piggy, to chyba bujda.
— No cóż, nie mogę przysiąc. — Piggy był urażony. — Mam opowiedzieć do końca czy nie?
— Opowiadaj —- ponaglił go Chris niecierpliwie.
— Pojawiło się pytanie, co zrobić z miastem. Było już zbędne. Wszystko, czego było trzeba jego
mieszkańcom, wystrzelało z ziemi za ich plecami. Postanowili więc zaopatrzyć miasto w zapasy
żywności i wysłać je z powrotem w kosmos na poszukiwanie innych miast. Ilekroć Zaginione
Miasto natknie się na nomadę, bierze wszystkich pasażerów na pokład, tylko pasażerów, i za-
wozi na planetę, gdzie każdy może dostać środki przeciwśmiertne. bo jest ich w bród.
— A gdyby jakieś miasto nie chciało się pozbyć swoich pasażerów?
— A jakiż z nich pożytek? Gdyby się do czegoś nadawali, dostaliby przecież obywatelstwo,
prawda?
— Niby tak, ale wszystko może się zdarzyć.
— Tak czy owak, można się ich pozbyć. Jak już mówiłem, Zaginione Miasto jest ogromne.
Pół miliona pytań cisnęło się na usta Chrisa, ale w powietrzu rozległo się łagodne zawodzenie
syren. Należało poszukać schronienia. Chłopcy rozstali się w pośpiechu. Chris po chwili na-
mysłu zamiast biec do domu, zaszył się w budce publicznego informatora. Wsunął swoją kartę w
szczelinę i zażądał połączenia z Bibliotekarzem.
Obietnica, że nie wspomni o Zaginionym Mieście nikomu, kto sam nie jest pasażerem, wykluc-
zała zadawanie bezpośrednich pytań opiekunowi czy Ojcom Miasta. Wymyślił jednak pewien
sposób, żeby zadać pytanie nie wprost. Bibliotekarz był jednym ze stu trzydziestu czterech zao-
patrzonych w banki pamięci komputerów, wchodzących w skład Ojców Miasta. Bibliotekarz do-
datkowo posiadał zdolność przekazywania informacji, nie przetwarzał ich, a tylko czerpał z kata-
logów. Interpretacja nie należała do jego funkcji
— KARTA PRZYJĘTA. MOŻNA PYTAĆ.
— Pytanie: Czy jakiekolwiek antyagatyki występują w przyrodzie, a dokładnie w roślinach na-
dających się do uprawy?
Zapadła krótka cisza.
— AKTYWNYM SKŁADNIKIEM ŚRODKA PRZECIWŚMIERTNEGO JEST SUBSTANCJA
STERYDOWA WYSTĘPUJĄCA W PRZYRODZIE W WIELU ODMIANACH ZIEMSKICH
ROŚLIN
BULWIASTYCH,
GŁÓWNIE
ŚRODKOWO-
I
POŁUDNIOWOAM-
ERYKAŃSKICH. SAPOGEN1N ZOSTAJE ANTYAGATYKIEM DOPIERO PO PODDANIU
GO SPECJALNEJ OBRÓBCE: Z TEGO SAMEGO MATERIAŁU WYJŚCIOWEGO WYT-
WARZA SIĘ SETKI ODMIAN ROZMAITYCH STERYDÓW.
ASKOMYCYNĘ OTRZYMUJE SIĘ DROGĄ FERMENTACJI GŁĘBINOWEJ PEWNEGO
MIKROORGANIZMU HODOWANEGO W ZBIORNIKACH Z PIWEM. PROCES TEN W
NAJSZERSZYM SENSIE MOŻNA NAZYWAĆ UPRAWĄ.
RESZTA ZNANYCH NAM ANTYAGATYKÓW TO ŚRODKI WYTWARZANE DROGĄ W
PEŁNI SYNTETYCZNĄ.
Chris usiadł i zasępiony podrapał się w głowę. Spodziewał się jasnej odpowiedzi „tak" lub „nie",
tymczasem otrzymał ni to, ni owo. Wprawdzie antyagatyków nie uzyskiwano bezpośrednio z
roślin, skoro jednak istniały uprawy, z których można było wytwarzać antyagatyki, zdu-
miewająca opowieść Piggy'ego nabierała pewnych znamion autentyczności. Mimo najlepszych
starań nie potrafił wpaść na inne dostatecznie ogólnikowe pytanie, żeby nie zdradzić prawdzi-
wego przedmiotu jego zainteresowań.
Nagle zauważył, że automat nie zwrócił mu karty. Nie było w tym nic niezwykłego; po prostu
Bibliotekarz, który przez całe swoje mechaniczne życie zamiast myśleć stosował wolne skojar-
zenia, musiał znaleźć jakiś pokrewny temat, który chciałby omówić za zgodą Chrisa. Zwykle nie
warto było się w to wdawać; Bibliotekarz tematy pokrewne potrafił ciągnąć w nieskończoność.
Gdyby Chris powiedział teraz: „zwrot", otrzymałby swoją kartę i mógłby spokojnie odejść. Ale
alarm trwał nadal, wobec czego powiedział: „Kontynuuj".
— TEMAT: ANTYAGATYKI JAKO POCHODNE PRODUKTÓW ROLNYCH. PODTEMAT:
MITYCZNE PLANETY OBIECANE. — Chris wyprostował się. — ANTYAGATYKI JAKO
POCHODNE PRODUKTÓW ROLNYCH, ZWŁASZCZA PODAWANE W POSTACI
CHLEBA, TO JEDEN Z NAJBARDZIEJ ROZPOWSZECHNIONYCH MOTYWÓW l
WYRÓŻNIKÓW LEGENDARNYCH PLANET MITOLOGII MIAST NOMADYCZNYCH.
POZOSTAŁE WĄTKI TO: ZIEMSKA GRAWITACJA PRZY WIĘKSZEJ POWIERZCHNI;
ZIEMSKA ATMOSFERAO WYŻSZYM STĘŻENIU TLENU; ZIEMSKI KLIMAT BEZ
ZMIAN PÓR ROKU I CAŁKOWITA IZOLACJA OD WSZELKICH ISTNIEJĄCYCH
SZLAKÓW HANDLOWYCH. JAK DOTĄD NIE NATRAFIONO JESZCZE NA PLANETĘ
ODPOWIADAJĄCĄ POWYŻSZYM OPISOM. KRAINY TEGO RODZAJU WYSTĘPUJĄ
POD NAZWĄ: ARKADIA, BRADBURY, CELEPHAIS...
Chris był tak zaskoczony, że pozwolił Bibliotekarzowi dojść do „ZIMAMYIA" i napocząć
kolejny katalog alfabetyczny. Pytanie, które zadał, nie było zbyt zgrabnie sformułowane.
Kiedy wychynął z budki, zanim poprosił o zwrot karty, sztormy Niebios mieli już za sobą i mi-
asto kolejny raz płynęło pośród gwiazd. Najgorsze, że spóźnił się na obiad.
Koniec końców, okazało się, że tajemnica nie jest tajemnicą. Chris opowiedział Andersenowi o
swojej próbie przechytrzenia Bibliotekarza; uznał to za najlepszy sposób, żeby wyjaśnić spóźni-
enie. Carla popłakała się ze śmiechu. Sierżant powłokowy był również rozbawiony, ale pod jego
rozbawieniem dało się słyszeć poważniejszą nutę.
— Masz teraz okazję przekonać się o różnych rzeczach, Chris. Łatwo uznać, że skoro Ojcowie
Miasta są martwi, są również głupi. Miałeś możliwość stwierdzić, że tak nie jest. W przeciwnym
wypadku nie powierzono by im tak wielkiej, w niektórych dziedzinach wręcz absolutnej władzy.
— Są ważniejsi nawet od burmistrza?
— Tak i nie. Nie mogą burmistrzowi niczego zabronić, jeśli jednak zbyt często będzie
postępować wbrew
Ich opinii, mogą odwołać go ze stanowiska. Coś takiego nigdy się jeszcze nie zdarzyło, gdyby
jednak do tego doszło, nie mamy nic do gadania, bo jeżeli będziemy się stawiać, mogą zatrzy-
mać miasto.
— Ale czy to bezpiecznie oddawać tyle władzy w ręce automatów? Co będzie, jeśli w obwodach
coś się zepsuje?
— Niebezpieczeństwo takie istniałoby, gdyby było ich tylko kilka, ale jest ich ponad setka, w
dodatku kontrolują się i naprawiają nawzajem, tak więc nie ma obaw, żeby coś takiego mogło się
stać. Reprezentują logikę i zdrowy rozsądek, dlatego mają prawo zatwierdzić lub odrzucić
wyniki naszych wyborów. Wola tłumu bywa ślepa, jednostka z nią nie wygra nie ryzykując ży-
cia. Lecz to, co niemożliwe dla człowieka, może zrobić maszyna.
Naturalnie krążą opowieści o miastach, których Ojcowie popadli w obłęd, są to historyjki z ga-
tunku bajań Piggy'ego o Zaginionym Mieście — zmyślone, niemniej znaczące. Ilekroć we
wszechświecie pojawia się nowa forma życia zbiorowego, jej uczestnicy przekonują się wkrótce,
że nie jest wolna od niedoskonałości. Oczywiście starają się ulepszyć co się da, zawsze jednak
znajdzie się coś, na co nie ma rady. Zogniskowane wokół nieprzezwyciężonych trudności obawy
i nadzieje stają się pożywką baśni.
Weźmy na przykład tę legendę Piggy'ego. Mieszkańcy miast żyją długo, ale przywilej ten nie
obejmuje wszystkich. To niemożliwe, bo wszechświat nie jest dostatecznie pojemny, żeby po-
mieścić tylu ludzi, ilu by się pojawiło, byśmy wszyscy żyli i rozmnażali się tak długo, jak się
nam podoba. W świetle legendy Piggy'ego jest to możliwe, w rzeczywistości nie. Jednak legenda
jest prawdziwa o tyle, że wskazuje na realne, głębokie źródło niezadowolenia przypisane naszej
formie bytu zbiorowe-go, niezadowolenia, na które nie ma żadnego lekarstwa.
Historia o zbuntowanych Ojcach Miasta to kolejny przykład. O ile mi wiadomo, nic takiego się
nigdy nie wydarzyło, i nie wydaje się to możliwe, jednak człowiek nie lubi żyć pod dyktando
maszyn ani nie chce godzić się na to, że mógłby stracić życie na mocy ich decyzji. Ojcowie w
większości miast sprawują również władzę sądowniczą. Człowiek tworzy więc ostrzegawcze
opowieści o obłąkanych Ojcach Miasta, chociaż historie te w rzeczywistości nie traktują wcale o
komputerach, lecz stanowią ostrzeżenie, że ich twórca może popaść w obłęd, jeśli zostanie do
tego popchnięty.
Świat miast roi się od tego rodzaju upiorów. Prędzej czy później dotrze do ciebie opowieść o mi-
astach pinklarskich.
— Już słyszałem. — przyznał Chris. — Nie mam jednak pojęcia, co to znaczy.
— Pinklarz to stare ziemskie określenie. Zwykły hobo był uczciwym robotnikiem najemnym,
który swój styl życia uprawiał z wyboru. Tramp prowadził podobny, z tą różnicą, że unikał pracy,
bo wolał kraść i żebrać od osiedleńców. W społeczności hobo oba typy egzystencji cieszyły się
mniej więcej równym uznaniem. Pinklarz natomiast był włóczęgą, który okradał innych włóc-
zęgów: rabował ich pinkle, czyli tobołki, w których nosili swój skromny dobytek. W oczach
wszystkich ta odmiana włóczęgostwa zasługiwała na najwyższe potępienie.
Krążą opowieści o miastach, które znalazły się w nędzy, spinkliły się, i zaczęły napadać na inne.
Kolejny raz napotykamy brak jakichkolwiek dowodów. Najczęściej w tych opowieściach
występuje Międzygwiezdny Mistrz Handlu. Z moich ostatnich informacji na ten temat wynika,
że miasto właśnie zostało skazane na banicję
z powodu ciężkiego przestępstwa, jakiego dopuściło się na planecie osadniczej... W dalszym
ciągu jednak posiada status trampa. Teoretycznie rzecz biorąc. Międzygwiezdny Mistrz jest
trampem, niegodziwym przedstawicielem tego gatunku, niemniej trampem.
— Rozumiem — powiedział z namysłem Chris. —To coś w rodzaju historii o obłąkanych
Ojcach Miasta. Miasta niekiedy, jak wiadomo, głodują; opowieści o pinklarzach należy odczy-
tywać tak: „Jakbyśmy my się zachowywali, gdyby przyszła na nas czarna godzina?"
Andersen sprawiał wrażenie zadowolonego.
— Popatrz, popatrz — zwrócił się do żony. — Może powinienem był zostać nauczycielem?
— To nie twoja zasługa — zgasiła go Carla. — Chris sam do tego doszedł. Poza tym wolę cię
jako glinę.
— No dobrze, niech ci będzie — powłokowy westchnął z lekkim smutkiem. — Wobec tego
opowiem wam już tylko jedną historię. Czy słyszałeś o orbitalnym forcie Wegan?
— Oczywiście. Uczyliśmy się o tym na historii.
— Świetnie. No więc tym razem mamy do czynienia z opowieścią prawdziwą. Orbitalny fort
Wegan istniał kiedyś, po czym odpłynął w nieznanym kierunku. Ojcowie Miasta twierdzą, że
najprawdopodobniej załodze skończyły się zapasy, ale fort był całkiem spory i mógł przetrwać w
warunkach, w których zwyczajne miasto by nie przeżyło. Proszeni o ocenę szans fortu, Ojcowie
Miasta odmawiają podania jakichkolwiek liczb, co samo w sobie dobrze nie wróży.
Tyle, jak chodzi o fakty. Z całą historią wiąże się jednak pewna legenda. Legenda głosi, że fort
grasuje po szlakach handlowych, w locie pożerając miasta jak ważka połyka komara. Od dni
zagłady Wegi nikt nie widział fortu, legenda jednak nadal żyje; zawsze, kiedy znika jakieś mi-
asto, pojawiają się plotki, że padło łupem pinklarzy albo dopadł je fort. O co w tym wszystkim
chodzi, Chris? Potrafisz mi powiedzieć?
Chłopak zastanawiał się przez dłuższą chwilę.
— Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że to historia tego samego rodzaju co poprzednie, his-
toria o czymś, czego ludzie się boją. Może boimy się, że któregoś dnia, podobnie jak kiedyś
trafiliśmy na Wegę, natkniemy się na planetę wyżej rozwiniętą od naszej i ona nas unicestwi, tak
jak my nie zostawiliśmy z Wegi kamienia na kamieniu...
Andersen walnął wielką pięścią w stół, aż zadrżała zastawa obiadowa.
— Dokładnie tak! — wykrzyknął triumfalnie. — Sama widzisz, Carlo...
— Nasz drogi Chris jeszcze nie skończył. — Carla delikatnie nakryła pięść sierżanta własną
dłonią. — Przerywasz mu.
— Ja mu przerywam? Przecież... no nic, przepraszam, Chris. Mów dalej.
— Sam nie wiem, czy mam jeszcze coś do powiedzenia — wymamrotał Chris speszony. — Poza
tym, że ta historia nie wydaje mi się równie jasna i prosta jak tamte.
— Wal śmiało.
— No więc, obawa przed spotkaniem kogoś silniejszego jest chyba uzasadniona. Coś takiego z
pewnością może się zdarzyć. W dodatku fort wegański naprawdę istnieje, a w każdym razie ist-
niał. To jedyna historia, w której tkwi ziarno prawdy, jeśli nie liczyć faktu, że wszystkie legendy
dotyczą prawdziwych lęków i w tym sensie opowiadają o rzeczach istniejących. Czy dobrze
mówię?
— Dobrze. Chodzi ci o symboliczną wymowę opowieści.
— Właśnie, tego słowa szukałem. Lęk przed fortem jest natomiast lękiem przed czymś realnym.
Jaką symboliczną wymowę posiada ta opowieść? Zawsze wszystko wraca do tego samego
punktu: ludzie obawiają się samych siebie. Ta historia mówi: „Zmęczyło mnie już wysilanie się,
żeby być obywatelem, posłuszeństwo wobec ziemskich gliniarzy, chronienie miasta, życie przez
tysiąc lat pod dyktando komputerów, przyjmowanie za dobrą monetę impertynencji osadników i
co tam jeszcze. Gdybym miał olbrzymie miasto i mógł nim sam pokierować, obracałbym to
wszystko w perzynę przez następne tysiąc lat".
Kiedy skończył, zapadła bardzo długa cisza, w czasie której w Chrisie wzbierało przekonanie, że
wyrwał się z czymś niestosownym, w dodatku powiedział o wiele za dużo. Carli nie poruszyły
jego słowa, sierżant natomiast był chyba niezmiernie zaskoczony.
— Coś chyba nawala w naszym systemie szkolnictwa — warknął gniewnie pod nosem. —
Najpierw ten chłopak Kingston-Throopa, a teraz to. Carla! Ty jesteś mózgiem naszej rodziny.
Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że legenda o forcie posiada walory wychowawcze?
— Tak, kochanie. Już dawno temu.
— To dlaczego nic mi nie mówiłaś?
— Gdybyśmy mieli dzieci, to bym ci powiedziała. Na razie te sprawy mnie nie dotyczą. Zresztą
Chris wszystko za mnie powiedział.
— Mam z tobą niezły ambaras. — Powłokowy zwrócił się chmurnie do Chrisa. — Kazali mi, to
wziąłem się za uczenie ciebie, tymczasem wychodzi na to, że to ty mógłbyś mnie uczyć. Założę
się, że nawet Amalfiemu nie przyszła do głowy taka interpretacja legendy o forcie... Kiedy się
dowie, to będzie początek rewolucji w szkolnictwie.— Przepraszam — wybąkał Chris żałośnie.
Nie wiedział, co powiedzieć.
— Nie masz za co przepraszać! — zagrzmiał Andersen, zrywając się od stołu. — Niech inni boją
się upiorów, ty wiesz swoje! Choćby ci przyszło obcować z Bóg wie jakimi upiorami, wiesz o
nich najważniejszą rzecz: nie są to żadne duchy zmarłych. Ludzie boją się tylko i wyłącznie sa-
mych siebie. — Powiódł nieprzytomnym wzrokiem. — Muszę lecieć na mostek. Do diabła,
gdzie się podział mój hełm? — zagrzmiał.
Silnym pchnięciem otworzył drzwi i wypadł na zewnątrz, pozostawiając Chrisa zastygłego z
przerażenia.
Carla kolejny raz wybuchnęła śmiechem.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Tramp
Jeśli nawet słoniowa szarża sierżanta Andersena na drzwi miała cokolwiek wspólnego ze spra-
wami uzdrowienia systemu oświaty, Chris nie odczuł jej skutków w żaden sposób. Wręcz prze-
ciwnie, wymagania wobec niego rosły. Ślepe, bezduszne mechanizmy Ojców Miasta, wychodząc
z założenia, że zdążył wchłonąć wszystko, co dotąd wtłaczano mu do głowy, postanowiły do-
prowadzić zasób jego wiadomości do poziomu, na którym byłby pożyteczny dla przetrwania mi-
asta. W miarę jak postępował ten proces, dawne bóle głowy Chrisa można było uznać za prze-
lotne migreny; bywało teraz, że czuł się ciężko, fizycznie chory, ponieważ ilość materiału, którą
mu wtłaczano, przekraczała jego zdolności percepcji. W chwili przelotnej poprawy samopoczu-
cia zwierzył się Ojcom Miasta z tego, co przeżywa.
— TO MINIE. CZŁOWIEK ODCZUWA PRZECIĘTNIE DWADZIEŚCIA UKŁUĆ BÓLU NA
GODZINĘ. GDYBY KTÓREŚ Z OBJAWÓW NIE USTĘPOWAŁY, PROSZĘ ZGŁOSIĆ SIĘ
DO LEKARZA.
Co to, to nie. Za żadne skarby nie zamierzał dać się pozbawić obywatelstwa. Mimo to trudno
było mu uznać to, co przeżywał, za „ukłucia bólu". Co robić? Obawiał się, że oddanie się w ręce
lekarzy może okazać się gorsze od samej choroby. Nie chciał niepokoić Andersenów — za ich
dobroć odpłacił im już dostateczną porcją kłopotów. W tej sytuacji jedyną osobą, do której mógł
się zwrócić, była doktor Brazilier, bezlitosna, nieustraszona starsza pani, która rzadko zwracała
się do niego językiem innym niż język logarytmów i logiki symbolicznej. Chris tygodniami
wzdragał się przed tego rodzaju ostatecznością, w końcu jednak uznał, że lepsze to niż nic. Cho-
ciaż nie miał żadnych niepokojących objawów fizycznych, dręczyło go irracjonalne przekonanie,
że Ojcowie Miasta uwzięli się, żeby go wykończyć. Odrobina informacji więcej i głowa mu
pęknie.
— Nie jest to wykluczone — potwierdziła jego obawy doktor Brazilier w swoim gabinecie po
lekcjach. — Chris, Ojców Miasta nie obchodzi, jak się czujesz; to już chyba zdążyłeś zauważyć.
Interesuje ich wyłącznie jedna rzecz: przetrwanie miasta, bo to jest dla nich wartością nadrzędną.
Poza tym ludzie nie interesują ich wcale. Sarni w końcu są tylko automatami.
— Zgoda — powiedział Chris, drżącą ręką przecierając czoło. — Ale niech mi pani powie, jaki
pożytek będzie miało ze mnie miasto, kiedy wysiądą mi korki? Staram się ze wszystkich sił, lecz
im nie sposób dogodzić. Ciągle tłoczą mi do głowy nowe rzeczy, chociaż ja przestałem cokol-
wiek z tego rozumieć.
— Owszem, nie uszło to mojej uwagi. Ale też robią to nie bez powodu, Chris. Masz już prawie
osiemnaście lat. Starają się rozbudzić w tobie uzdolnienia, wykrzesać iskrę czegoś, co z czasem
może okazać się użyteczną specjalizacją.
— Nie sądzę, żebym miał coś takiego — stwierdził Chris matowym głosem,
— Możliwe. Przekonamy się o tym. Ale jeżeli masz chociaż odrobinę jakichś zdolności, Ojcowie
Miasta ją
wykryją. Specjalne uzdolnienia nie ujdą nigdy ich uwagi. Tylko, drogi chłopcze, nie oczekuj, że
przyjdzie ci to bez trudu. Niełatwo zdobyć prawdziwą wiedzę... A teraz, kiedy komputery uznały,
że mógłbyś być przydatny dla miasta...
— To niemożliwe! Nie znalazły przecież u mnie żadnych uzdolnień!
— Nie jestem w stanie przeniknąć ich umysłów, bo ich nie mają — powiedziała cicho doktor
Braziller. — Widywałam je już jednak niejednokrotnie w akcji. Nie forsowałyby cię tak ostro,
gdyby nie podejrzewały, że się do czegoś przydasz. Próbują teraz ustalić do czego. O ile nie
zamierzasz poddać się od razu, będziesz musiał czekać cierpliwie, aż to coś znajdą. Wcale mnie
nie dziwi, że czujesz się chory. Ja też czułam się od tego chora. Na samo wspomnienie robi mi
się słabo, a przecież od tego czasu minęło osiemdziesiąt lat.
Zamilkła nagle i przez chwilę wyglądała starzej niż zwykle... wydawała się Chrisowi stara i
krucha i — choć graniczyło to z niemożliwością — piękna.
— Czasem zastanawiam się, czy oni mieli rację — doktor Braziller zwracała się teraz do sterty
papierów na swoim biurku. — Chciałam zostać kompozytorem, ale Ojcowie Miasta nie zetknęli
się z przypadkiem żadnej wybitnej kompozytorki, a to jest argument, z którym trudno polemi-
zować. Widzisz, Chris, kiedy komputer raz cię wytypował, musisz przyjąć jego decyzję lub
zostać pasażerem, a to znaczy nikim. Nic dziwnego, że czujesz się chory od tego, co z tobą robią.
Ale nie poddawaj się, nie poddawaj! Musisz to przetrzymać. Komputery usiłują cię tylko wy-
sondować. Jak tylko zorientujemy się, o co im chodzi, będziemy mieli jakiś punkt zaczepienia.
Pomogę ci, w czym się da, bo nienawidzę tej procedury. Najpierw jednak musimy stwierdzić,
czego one chcą. Starczy ci wytrwałości?— Sam nie wiem. Będę się stara!, ale nie wiem.
— Jeszcze nikt tego nie wie. One też nie wiedzą, w tym cala nasza nadzieja. Starają się ustalić,
do czego masz predyspozycje. Musisz im swoich zdolności dowieść. Kiedy znajdą to coś, zosta-
niesz obywatelem, ale do tej chwili będzie ci ciężko i nikt nie zdoła pomóc, Będziesz zdany
wyłącznie na własne siły.
Chociaż posiadanie nowego sprzymierzeńca pokrzepiło Chrisa na duchu, to argumenty doktor
Braziller bardziej by go przekonały, gdyby odniósł wrażenie, że niezbyt delikatne zabiegi kom-
puterów ujawniają w nim choćby iskrę jakichkolwiek zdolności. Fakt, że ostatnio Ojcowie Mia-
sta koncentrowali się bardzo na jego zainteresowaniach historycznych, ale jaki może być
pożytek z historii na pokładzie koczowniczego miasta! Ojcowie sami pełnili funkcję dzie-
jopisarzy, zastępowali biblioteki, rachunkowość, szkolnictwo i, w znacznym stopniu, władzę.
Ani do rejestrowania, ani do wykładania historii żywi ludzie nie byli potrzebni. Z tego, co widz-
iał, wnosił, że dla obywatela wędrownego miasta historia w najlepszym wypadku mogła
stanowić coś w rodzaju hobby.
A przecież nawet teraz od Chrisa nie wymagano z zakresu historii niczego specjalnego poza
obowiązkiem zdawania niezliczonych testów, polegających głównie na wykazaniu się lawiną
informacji, którymi wcześniej został zasypany. Wiadomości nie ograniczały się już do dziejów
miasta. W oparach szarego gazu ziemskie i między-galaktyczne systemy historiozoficzne — Ma-
chiavelli, Plutarch, Tukidydes, Gibbon, Marks, Pareto, Spengler, Sarton, Toynbee, Durant i dzie-
siątki innych — bezlitośnie paradowały przez głowę Chrisa niepomne na fakt, że w najistot-
niejszych punktach przeczą sobie nawzajem.
Błędy nie były karane, ponieważ pedagogiczna metoda Ojców Miasta pomyłki wykluczała. Wy-
glądało na to, że Ojcowie testują jedynie pamięć Chrisa. Karą była wyłącznie świadomość, że
chociaż otrzymał szatańską dawkę wiedzy, jutrzejsza porcja będzie nieporównanie większa.
— Tu się mylisz — oświadczyła doktor Braziller. — Chociaż komputery są maszynami, mają
całkiem dobre rozeznanie ludzkiej psychiki. Doskonale orientują się, że niektórzy uczniowie le-
piej reagują na nagrody niż na kary, a innych trzeba postraszyć, żeby się zmobilizowali. Ta druga
kategoria jest zwykle mniej inteligentna i o tym również wiedzą. Jakżeż mogliby nie wiedzieć po
tylu pokoleniach doświadczeń? Masz szczęście, że zakwalifikowali cię do pierwszej kategorii.
— Chce pani powiedzieć, że jestem nagradzany? — zaperzył się Chris.
— Naturalnie.
— W jaki sposób?
— Pozwalają ci kontynuować naukę, chociaż nie robisz zadowalających postępów. To wielkie
ustępstwo, Chris.
— Możliwe — przystał kwaśno. — Łatwiej bym się w tym połapał, gdyby wręczali mi lizaki.
Doktor Braziller w życiu nie słyszała o lizakach; była rdzennym mieszkańcem wędrownego mia-
sta.
— Połapałbyś się natychmiast, gdyby zaczęli stosować system kar — oświadczyła ostrzegawczo.
— Ojcowie są bezwzględnie sprawiedliwi, nie znają litości, a już pobłażliwość w stosunku do
dzieci jest im całkowicie obca. Dlatego jestem tutaj, gdzie mnie widzisz.
Miasto mrucząc mknęło przed siebie. Dni mijały jeden za drugim, niepostrzeżenie przelatywały
miesiące. Tylko Chris wydawał się nie posuwać w żadnym kierunku. No, może nie on jeden.
Piggy też, na oko Chrisa, dreptał w miejscu. Jego sytuacja wydawała się jednak o wiele bardziej
skomplikowana i niecodzienna. Od początku znajomości Piggy zarzekał się, że nie obchodzi go,
co z nim zrobią, kiedy skończy osiemnaście lat, teraz jednak — co dla nikogo nie było
specjalnym zaskoczeniem — wyszło na jaw, że martwi się o własny los. Tak wiec, chociaż jego
sytuacja przedstawiała się raczej beznadziejnie, Piggy zachowywał się z hałaśliwą pewnością
siebie, której w następnej sekundzie zaprzeczały niejasne aluzje na temat załatwiania czegoś, co
praktycznie było już załatwione, i jeszcze bardziej zawoalowane aluzje dotyczące ewentualnego
niepowodzenia. Chris nie mógł się w tym połapać, zwłaszcza że własna przyszłość stanowiła dla
niego całkowitą zagadkę. Chwilami czuł się tak, jakby miał ognistymi literami wypisany na
czole okrzyk Piggy'ego: „O święta naiwności!"
Z niedomówień Piggy'ego wywnioskował, że kolega próbował namówić tatę do sfałszowania
werdyktu Ojców Miasta po testach obywatelskich, ale rodzic uniósł się straszliwym gniewem i
dopiero matce udało się go zmitygować. Wiadomo było, że nie sposób przygotować się do
sprawdzianu, który interesował się gołębiem uzdolnień, lekceważąc wróbla umiejętności naby-
tych.
Piggy ciągle przeżywał od nowa przygodę Chrisa na Niebiosach. Z jego pytań nietrudno było
odgadnąć, że chłopiec rozgląda się za okazją do spełnienia bohaterskiego czynu, którym mógłby
zaćmić Chrisa. Chris był tylko człowiekiem, nie mógł zatem wykrzesać z siebie wiary, że Pig-
gy'emu powiedzie się jeszcze bardziej spektakularny wyczyn, zresztą miasto stale podróżowało,
w związku z czym nie nadarzała się odpowiednia okazja.
Bywało też, że Piggy przez kilka dni z rzędu ulatniał
się zaraz po lekcjach. Utrzymywał, że krąży po ulicach, podsłuchując dorosłych pasażerów.
Zdaniem Piggy'ego, pasażerowie szykowali się do czegoś — niewykluczone, że potajemnie bu-
dowali nadajnik Diraca, którym zamierzali porozumieć się z Zaginionym Miastem. Chris nie
wierzył ani trochę w opowieści Piggy'ego, nie przypuszczał zresztą, żeby Piggy sam w nie
wierzył.
Prawda, prosta i niewzruszona jak granitowy kil miasta, była taka, że czas uciekał nieubłaganie
dla obu chłopców i powoli zaczynała ogarniać ich rozpacz: Piggy'ego, bo nikt go nie poddawał
próbom, Chrisa, bo wszelkie próby zdawały się prowadzić donikąd. U młodszych kolegów tal-
enty pojawiały się i rozwijały gwałtownie i nieoczekiwanie, jak popcorn. Chociaż Ojcowie be-
zustannie podnosili temperaturę wymagań, uczniowie z elegancją i smakiem serwowali wiado-
mości, którymi faszerował ich bank pamięci. Chris w porównaniu z nimi czuł się zapóźniony
niczym dinozaur i podobnie jak przedpotopowy gad niezdarny i pozbawiony wdzięku,
— Chris, burmistrz chciałby z tobą porozmawiać — zwrócił się do niego pewnego wieczoru
sierżant Anderson, gdy Chris nadal trwał w poczuciu nadciągającej nieuchronnie klęski.
Gdyby Chris usłyszał te słowa z ust kogokolwiek innego, uznałby je za złośliwy żart, zbyt ab-
surdalny, żeby mógł mu naprawdę dokuczyć. Ale sierżant Anderson, to coś innego, Chris ze
zdumieniem podniósł wzrok na opiekuna.
— Spokojnie, to nic ważnego, poza tym, wcale nie powiedziałem, że burmistrz chce cię widzieć.
Usiądź, zaraz ci wyjaśnię, o co chodzi.
Oszołomiony Chris usiadł.
— Widzisz, sprawy wyglądają następująco: dolatuje-my do następnej roboty. Kiedy dogady-
waliśmy się z tą planetą, wszystko wydawało się jasne i proste, co się oczywiście w życiu nie
zdarza. (Amalfi twierdzi, że nie ma w języku angielskim kłamstwa większego niż stwierdzenie,
że coś jest banalnie proste.) Prawdopodobnie mieliśmy być wynajęci do nieskomplikowanych
robót górniczych i odkrywkowych... żadne tam przebudowy gospodarki całej planety; zwykła,
standardowa praca. Widziałeś motto na naszym ratuszu?
Chris znał ten napis: CZY PRZYSTRZYC PANI TRAWĘ? Napis nigdy nie wydawał mu się
tchnąć specjalnym dostojeństwem, teraz jednak zaczynał rozumieć, co oznacza. Skinął głową.
— Tak właśnie mamy zwyczaj postępować: lądujemy, wykonujemy usługę i ulatniamy się. Nie
wnikamy w żadne konflikty lokalne. Byliśmy już bliscy podpisania umowy z planetą... nazywa
się Argus III... kiedy doszły nas pogłoski, że nie będziemy tam pierwszymi gośćmi. Argus wy-
najął przed nami jakieś inne miasto, które nie wywiązało się należycie z umów. Naturalnie, zac-
zęliśmy rozpytywać na lewo i prawo, żeby sprawdzić, czy kontrahenci mówią nam całą prawdę...
Nie mieliśmy ochoty wdepnąć w cudzy kontrakt. Ale osadnicy unikali rozmów na ten temat i
częstowali nas mglistymi informacjami. W końcu wygadali się, że to drugie miasto dalej siedzi
na ich planecie i udaje, że robi swoje, chociaż termin realizacji kontraktu dawno już minął. Pow-
iedz, co byś w tej sytuacji zrobił na miejscu Amalfi ego?
— Cała moja wiedza na ten temat pochodzi z książek — odparł Chris, marszcząc czoło. —
Kiedy miasto po upływie terminu kontraktu zagnieździ się na planecie, planeta ma obowiązek
wezwać policję. Pozostałe miasta
powinny trzymać się z daleka, bo mogą zostać wciągnięte w ewentualne działania wojenne.
— Dokładnie. Właśnie mamy do czynienia z takim klasycznym przypadkiem. Osadnicy nie
mogą powiedzieć wszystkiego wprost, ponieważ wiedzą, że każde słowo, które do nas transmi-
tują, jest podsłuchiwane, niemniej Ojcowie Miasta przeanalizowali dotychczas przesłane infor-
macje i twierdzą, że miasto musiało siąść na planecie na dobre... jednym słowem, że zamierza
przejąć władzę. Władze Argusa III z niewiadomych przyczyn nie chcą wzywać policji, a wręcz
przeciwnie, wygląda na to, że próbują wynająć nas, żebyśmy przepędzili trampa. Jeśli damy się
na to namówić, z pewnością dojdzie do strzelaniny, a wtedy zjawi się policja ziemska i zosta-
niemy przyłapani na gorącym uczynku.
Słusznie zauważyłeś, że należałoby jak najprędzej stąd wyrywać. Miasta nie powinny ze sobą
walczyć, a tym bardziej dawać się wciągać w jakiekolwiek naruszanie kodeksu międzygwiezd-
nego. Jednak Argus III proponuje nam sześćdziesiąt trzy miliony dolarów w kruszcu, jeśli uwol-
nimy ich od trampa, zanim zjawią się policaje, a burmistrz uważa, że poradzimy sobie z tą ro-
botą. On nie cierpi trampów... Myślę, że i za darmo podjąłby się tej roboty. Fakt faktem, że się jej
podjął.
Powłokowy umilkł i spojrzał na Chrisa, wyraźnie oczekując jakiegoś komentarza.
— Co na to Ojcowie Miasta? — spytał w końcu Chris.
— Głośno krzyczeli: NIE, dopóki nie było mowy o pieniądzach. Wtedy sprawdzili stan skarbca i
dali Amalfiemu wolną rękę. Oparli się dodatkowo na kilku przesłankach, o których ci dotąd nie
wspomniałem, a które wskazują na to, że zapewne jesteśmy w stanie wysiedlić trampa bez zbyt-
nich szkód dla naszego miasta, zanim policaje coś zwęszą. Nie można jednak zapominać, że
Ojcowie mają na uwadze interes miasta. Jeśli ono jako całość wyjdzie z tego na czysto, nie
wzrusza ich to, że ktoś z nas może stracić życie. Nie są ani za grosz sentymentalni.
— Zdążyłem to już zauważyć — potwierdził z goryczą Chris. — Ale co to ma ze mną wspól-
nego? Dlaczego burmistrz chce ze mną rozmawiać? Wiem tyle tylko, ile mi pan powiedział, poza
tym już się przecież zdecydował.
— Zgadza się — przyznał Andersen — ale ty posiadasz wiele informacji dla niego niedo-
stępnych. Chce, żebyś podsłuchiwał rozmowy z Argusem, kiedy będziemy dolatywać do planety,
życzy sobie też, żebyś podsłuchał wszystko, co nam się uda przechwycić z rozmów prowadzo-
nych na trampie i żebyś pomógł mu rozszyfrowywać ich komunikaty.
— Ale dlaczego?
— Ponieważ jesteś jedyną osobą na pokładzie, która widziała tego trampa na własne oczy —
powiedział powłokowy z wyraźnym naciskiem. — Mamy do czynienia z naszym starym znajo-
mym... ze Scranton.
— To... to niemożliwe! Załadowano na pokład setki mieszkańców Scranton... z wyjątkiem mnie
wszyscy byli dorośli...
— Żniwo przymusowego werbunku... — powiedział Anderson chłodno i z obrzydzeniem. —
Owszem, udało się nam wyłowić jednego czy dwóch w miarę przydatnych specjalistów, ale
żaden z nich nigdy nie interesował się polityką miasta. Reszta to nieprzystosowani fizole, z
poważną domieszką psychotyków. Poddaliśmy ich terapii, ale nie byliśmy w stanie podnieść ich
ilorazu inteligencji; kiedy nie mają z kim handlować i przestają oglądać igrzyska międzyplane-
tarne, wegetują pochłonięci wyłącznie sobą. Z tego stanu wyrywa ich jedynie ciężka praca. My
— to znaczy Irish i ja — nie potrafiliśmy
wyłowić nikogo, kto nadawałby się do naszych brygad. Trójce dobrych specjalistów przyzn-
aliśmy obywatelstwo, reszta dożyje swoich dni w charakterze pasażerów.
Ty jednak, Chris, jesteś szczęśliwym wyjątkiem wśród tej ekipy. Zdaniem Ojców Miasta twoje
doświadczenia na pokładzie Scranton sprawiają, że trochę znasz to miasto. Amalfi chce zadać ci
parę pytań. Zgadzasz się?
— Mogę... mogę spróbować.
— Świetnie. — Sierżant spuścił wzrok na przytwierdzony w zgięciu łokcia miniaturowy magne-
tofon. — Tu masz przegrane wszystkie dotychczasowe rozmowy z Argusem Ul. Kiedy je
przesłuchasz i powiesz nam, jakie wnioski wyciągasz, Amalfi zacznie nam przekazywać depesze
z mostka kapitańskiego na żywo. I co... decydujesz się?
— Nie — oświadczył Chris rozpaczliwym tonem, jakiego nigdy u siebie nie podejrzewał. — Nie
teraz. Wydaje mi się, że moja głowa lada chwila pęknie. Czy na ten czas będę zwolniony z
nauki? Inaczej nie mogę się tego podjąć.
— Nie będziesz zwolniony — oświadczył Anderson. — Jeśli transmisja na żywo zacznie się w
czasie zajęć, zwolnimy cię z lekcji. Ale później — wracasz od razu pod toposkop. Będziesz się
normalnie uczył, a jeśli nie zdołasz sprostać nowym zadaniom, twoja strata. Postawmy sprawy
jasno na wstępie, Chris. To nie są wakacje ani żadna nagroda, tylko zwykła robota na rzecz
przetrwania miasta. Czy się podejmiesz, czy nie, nie będzie dla ciebie żadnej taryfy ulgowej. A
więc?
Przez chwile, która zdawała się trwać wieczność, Chris siedział wsłuchując się we własną głowę,
po której kołatał się ból.— Podejmuję się — oświadczył w końcu z rezygnacją. Anderson
dotknął przycisku i taśma zaczęła się przesuwać.
Andersen miał rację, że pierwsze wiadomości okazały się krótkie i niejasne. Następne były
dłuższe, ale za to jeszcze bardziej zawoalowane. Chris nie potrafił wywnioskować z nich więcej
niż Ojcowie Miasta i Amalfi. Z mieszkania Andersena odbył zapowiedzianą rozmowę z
burmistrzem, transmitowaną przez dodatkowe łącze do komputerów.
Komputery zadały Chrisowi pytania dotyczące liczby ludności, zasobów energetycznych, bo-
gactw mineralnych i innych istotnych zagadnień, na temat których nie umiał powiedzieć ani
słowa. Amalfi głównie przysłuchiwał się, a kiedy parę razy grubym głosem włączył się do roz-
mowy, Chris nie mógł zorientować się, do czego zmierza.
— Ta linia kolejowa, o której wspomniałeś, Chris... Jak długo przed twoim urodzeniem ją zbu-
dowano?
— Myślę, że jakieś sto lat. Jak pan wie, na Ziemi wróciliśmy do transportu kolejowego w
połowie trzeciego tysiąclecia, kiedy wyczerpały się pokłady ropy naftowej, co sparaliżowało
transport samochodowy na terenach rolniczych.
— O tym nie wiedziałem. W porządku, możecie rozmawiać dalej.
Teraz Ojcowie Miasta zaczęli go wypytywać o uzbrojenie. Znowu nie potrafił im nic powiedzieć.
Nadszedł jednak dzień, kiedy wszystko się zmieniło. Zgodnie z zapowiedzią wyrwano go znien-
acka z klasy i pospiesznie przeprowadzono do maleńkiego gabineciku, w którym zastał tylko
krzesło i dwa ekrany
telewizyjne. Na jednym zobaczył twarz sierżanta Andersona, na drugim obraz kontrolny.
— Witaj, Chris. Siadaj i słuchaj... Zaraz się tu będą działy bardzo ważne rzeczy. Mamy trans-
misję z trampa. Nie wiemy, czy tylko sygnalizują swoją obecność, czy chcą z nami rozmawiać.
Amalfi sądzi, że w ich sytuacji to pierwsze jest mało prawdopodobne, choć oczywiście mają do
tego prawo. Tyle że sami naruszyli zbyt wiele przepisów, żeby ściągać na siebie uwagę. Chce,
żebyś posłuchał tej rozmowy. Postara się coś z nich wyciągnąć.
— Dobrze, proszę pana.
Nie słyszał wezwań Nowego Jorku, niemniej po paru minutach — byli już niedaleko Argusa III
— z drugiego monitora zniknął obraz kontrolny, a jego miejsce zajęła dobrze znana twarz, twarz,
której widok napełnił Chrisa wstrętem.
— Halo. Tu mówi Argus III.
— Żaden Argus III niczego tutaj nie mówi — włączył się niespodziewanie Amalfi głębokim
basem. — Dobrze wiemy, że mówi miasto Scranton z Pensylwanii. Dajcie mi waszego szefa.
— Chwileczkę, za kogo pan się...
— Tu mówi Nowy Jork. Nowy Jork na linii. Właśnie chciałem rozmawiać z waszym szefem i to
migiem.
Twarz na ekranie przybrała wyraz ponurego zakłopotania. Po chwili zniknęła. Ekran zamigotał,
na moment znów pojawił się obraz kontrolny, po czym z monitora spojrzała kolejna znajoma
twarz. Wprost nie chciało się wierzyć, że jej właściciel go nie widzi. Chrisowi ze strachu ścierpła
skóra.
— Witajcie, Nowy Jork — powiedział mężczyzna, siląc się na uprzejmość. — A więc nam-
ierzyliście nas. My też was namierzyliśmy. Uprzedzamy, że planeta jest związana z nami kon-
traktem.— Przyjmujemy do wiadomości — oświadczył Amalfi. — Podobnie jak fakt, że aktual-
nie dopuszczacie się wykroczenia, Argus III podpisał z nami nowy kontrakt. Szczerze bym wam
radził wykarczować pas i spływać stąd.
Mężczyzna nawet okiem nie mrugnął. Dopiero w tym momencie Chris zrozumiał, że twarz na
ekranie nie patrzy na niego, tylko na monitor z Amalfim.
— To wy stąd spływajcie — powiedział beznamiętnie. — To sprawa miedzy nami a osadnikami;
nic wam do tego. Nie odlecimy bez policyjnego nakazu eksmisji. Uprzedzam lojalnie, że jeśli się
w to wplączecie, to wcale nie tak łatwo będzie się wam wyplątać.
— Na waszym miejscu nie byłbym tak pewny siebie — stwierdził Amalfi — co zresztą odno-
towujemy.
Obraz z Scranton skurczył się do rozmiarów świetlistego punktu, następnie zniknął.
— Znasz któregoś z tych typów, Chris? — odezwał się burmistrz.
— Obydwu, proszę pana. Pierwszy z nich to podrzędny zbir nazwiskiem Barney. Przypuszczam,
że kiedy mnie brali, to właśnie on zabił psa mojego brata, chociaż tego nie widziałem.
— Znam ten typ. Mów dalej.
— Następny to Frank Lutz. Był menażerem miasta, kiedy leciałem na Scranton. Wygląda na to,
że dalej pełni swoją funkcję.
— Co to znaczy: menażer miasta? Zresztą, nieważne, zapytam komputerów. Wracając do rzeczy;
wygląda na niebezpiecznego gościa. Dobrze mówię?
— Dobrze, proszę pana. Jest bystry i przebiegły, a do tego zimny jak gad.
— Socjopata — podsumował Amalfi. — Tak właśnie myślałem. Jeszcze jedno: czy myślisz, że
by cię poznał?
Chris zastanowił się. Lutz widział go tyle razy na oczy, lecz dzięki interwencji Frada Haskinsa,
która ocaliła mu życie, nie musiał już o nim myśleć i pamiętać, że Chris istnieje.
— Niewykluczone, proszę pana, ale raczej mało prawdopodobne.
— W porządku. Przekażesz szczegóły Ojcom Miasta, a oni skalkulują prawdopodobieństwo. Na
razie nie będziemy ryzykować. Dzięki, Chris. Josel, czy mogę cię prosić na mostek?
— Już idę, panie burmistrzu. — Anderson odczekał, aż obraz przełożonego zniknie z wizji.
Teraz z ekranu wpatrywał się w Chrisa sierżant.
— Chris, czy zrozumiałeś, co miał na myśli Amalfi, kiedy powiedział, że nie będzie ryzykować?
— Nno... nie całkiem.
— Miał na myśli, że będziemy schodzić Lutzowi z oczu. Inaczej mówiąc, tym razem ma się od-
być bez deFordowskich eskapad. Zrozumiano?
Niestety, zrozumiano.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Argus uśpiony
Układ Argusa nie bez powodu nosił swoją nazwę. Ponieważ leżał na obrzeżach gęstej mgławicy
stosunkowo młodych gwiazd, noc na planecie świeciła rzeczywiście setkami oczu jak twarz mi-
tycznego Argusa. Młody wiek mgławicy w znacznym stopniu wyjaśniał obecność Scranton —
jak każda gwiazda trzeciej generacji słońce Argusa oraz pozostałe planety układu, obfitowały w
metale.
Planet było niewiele, bo tylko siedem. Numerami opatrzono trzy możliwe do zasiedlenia, przy
czym osadnictwo rozwinęło się wyłącznie na Argusie III; Argus II nadawał się jedynie dla
Arabów, a IV dla Eskimosów. Pozostałe cztery planety teoretycznie wprawdzie zaliczały się do
kategorii gazowych olbrzymów, były to jednak olbrzymy mocno wymizerowane; największy z
trudem dorównywał rozmiarami Neptunowi w Układzie Słonecznym. Zanim na dobre zaczęło
się formowanie planet, wzajemna bliskość gwiazd w mgławicy spowodowała powstanie wiele
pierwotnego gazu, dzięki czemu Układ Argusa okazał się największym układem w mgławicy.
Argus III, oglądany z pokładu nadlatującego z buczeniem wiratorów miasta, do złudzenia przy-
pominał Pensylwanię. Chris poczuł lekkie współczucie dla Scranton, które z pewnością będzie
musiało ustąpić. Dla Scranton ta planeta musiała stanowić szczególną pokusę. Pokaźne kon-
tynenty pokrywały łańcuchy górskie; woda zebrana była w tysiącach jezior i kilku niewielkich,
bardzo za to zasolonych morzach. Wody porastały gęste lasy, pełne drzew iglastych i skrzypów,
bo ewolucja na Argusie nie wypracowała jeszcze roślin kwiatowych. Podobne do jodeł drzewa o
potężnych pniach wznosiły się na wysokość dziesiątek metrów. Były to szlachetne olbrzymy o
gęsto porośniętych konarach, poprzeginanych do gruntu siłą grawitacji rzędu 2G, na przekór
której musiały dźwigać własny ciężar. Pierwszym dźwiękiem, jaki dotarł do uszu Chrisa po
wylądowaniu na obfitującym w metale ciężkie Argusie III, byk grzmiąca eksplozja szyszki jed-
nego z pobliskich drzew. Któreś z nasion wybiło szybę na trzydziestym piętrze szklanego
wieżowca McGraw-Hill; zaskoczony personel rąbał nasienie strażackimi toporkami, żeby nie
dopuścić do wykiełkowania na dywanie.
To, gdzie miasto wyląduje, nie miało większego znaczenia, bo żelaza wszędzie było pod dostat-
kiem. Z drugiej strony na planecie nie istniało miejsce, które byłoby poza zasięgiem podsłuchu
czy ostrzału pocisków rakietowych Scranton. To stanowiło niedogodność zarówno dla Nowego
Jorku, jak dla mieszkańców Argusa. Amalfi mimo to bardzo starannie wybrał miejsce lądowania.
W oddali widniała wielka szrama w ziemi wygrzebana przez Scranton w czasie nieudolnych
przedsięwzięć górniczych; między oboma wędrownymi miastami ciągnął się łańcuch gór przy-
pominających pensylwańskie Allegheny. Maszyny górnicze z łoskotem wytoczyły się do lasów.
Chris próbował zrozumieć tok myślenia Amalfiego, ale nie szło mu najlepiej, bo w życiu nie
widział burmistrza na oczy, W sumie była to jednak jakaś rozrywka. Miejsce lądowania —
wywnioskował ostrożnie — zostało wybrane tak a nie inaczej po to, żeby Scranton nie mogło
obserwować poczynań Nowego Jorku bez wysyłania samolotów oraz żeby wykluczyć komu-
nikację pieszą miedzy oboma miastami. Działań zbrojnych Amalfi nie brał pod uwagę, bo wymi-
ana ognia z pewnością ściągnęłaby policje, a historia Nowego Jorku wyraźnie świadczyła o tym,
że burmistrz nienawidził wszystkiego, co mogłoby zaszkodzić miastu, czy była to tylko rdza, czy
bomby.
W przeszłości jego strategia polegała zwykle na przetrzymywaniu przeciwnika. Jeśli metoda nie
odnosiła skutków, próbował nieprzyjaciela prześcignąć w wykonywaniu robót. W ostateczności
starał się skłócić jego szeregi. Żaden z udokumentowanych przypadków nie prezentował zas-
tosowania którejś z tych metod w czystej postaci — Amalfi, jak kucharz, mieszał je zawsze w
skomplikowanych proporcjach — w każdym przypadku jednak stosowano którąś z jego ulubio-
nych przypraw, przy czym zwykle jeden smak dominował. Kiedy Amalfi przesolił, ledwie wyc-
zuwałeś pieprz czy musztardę.
Nie dla wszystkich jego kompozycje były strawne. Chris podejrzewał, że istnieją o wiele
wykwintniejsze odmiany koczowniczej kuchni. Cóż, kiedy Amalfi przyprawiał tak, a nie inaczej,
przy tym był jedynym kuchmistrzem Nowego Jorku. Jak dotąd miasto przeżyło jego rządy, co w
oczach obywateli i Ojców Miasta stanowiło dostateczny sprawdzian kompetencji,
Wyglądało na to, że na Argusie III Amalfi zamierza zagłodzić Scranton, pracując lepiej. Nowy
Jork posiadał kontrakt, Scranton kontrakt utraciło. Nowy Jork był w stanie wykonać powierzone
mu prace, podczas gdy
Scranton tylko rozgrzebało wszystko wokół, zostawiając po sobie wielką żółtawą szramę, która
przez najbliższe sto lat mogła się nie zabliźnić. Dopóki Nowy Jork pracował, a tramp głodował
— tutaj burmistrz zaprawiał miksturę szczyptą przeczekania — Scranton nie mogło wcielić w
czyn desperackiego zamiaru opanowania siłą Argusa III, chociaż w pierwszym starciu, które
zapewne okazałoby się ostatnim, mieszkańcy planety nie zdążyliby nawet zwrócić się o pomoc
do policji ziemskiej. Nowy Jork z pewnością wezwałby pomoc bez wahania. Mimo całej mocno
podbarwionej nienawiścią do służb ziemskich solidarności koczowniczej, nie zamierzał dopuścić
do kolejnego incydentu w rodzaju tego, do jakiego doszło na Thorze V, ani napuszczać policajów
na inne miasto, jak to zrobił kiedyś Międzygwiezdny Mistrz Handlu. Nawet włóczęga musi się
schronić przed niepoczytalnością swoich współbraci.
No cóż, skoro Amalfi tak to zaplanował, to tak miało być. Chris nie miał w mieście nic do gada-
nia. Amalfi to burmistrz, który ma za sobą obywateli i Ojców Miasta. Chris był tylko młokosem,
w dodatku pasażerem.
Wiedział jednak o planach Amalfiego coś, czego on sam ani nikt inny w Nowym Jorku nie mógł
wiedzieć — były skazane na niepowodzenie.
Chris, w przeciwieństwie do nowojorczyków, znał Scranton. Jeżeli Amalfi w ten sposób zamier-
zał rozegrać sprawę z Frankiem Lutzem, jak przewidywał Chris, to czekała go przykra niespodz-
ianka. Czy jednak trafnie przejrzał zamysł Amalfiego? Od tego chyba należało zacząć. Po kilku
dniach, targany wątpliwościami, wyraźnie opuścił się w nauce. Zwrócił się wtedy do jedynej ze
znanych mu osób, która miała dostęp do Amalfiego — do sierżanta Andersena.— Nie mogę ci
zdradzić planów Amalfiego, nie jesteś upoważniony do posiadania tego rodzaju informacji —
łagodnie wyjaśnił sierżant powłokowy. — Ale twoje domysły są niezwykle trafne. Muszę
przyznać, że jesteś bardzo bliski prawdy.
— Bliski prawdy? — Carla z gniewnym stukotem odstawiła filiżankę na spodek. — Całe te
męskie stopnie wtajemniczenia to jedno wielkie zawracanie głowy. Chris ma rację i ty o tym wi-
esz. Dlaczego nie ulżysz chłopcu i mu tego nie powiesz?
— Nie jestem upoważniony — upierał się Andersen. Ale w jego ustach takie stwierdzenie znac-
zyło zgodę. — Poza tym Chris myli się co do jednego. Nie możemy siedzieć tutaj bez końca
tylko po to, żeby uniemożliwić trampowi zawładnięcie Argusem III. Prędzej czy później
będziemy musieli ruszyć w drogę, bo nam również nie wolno przeciągać kontraktu. Mamy już na
naszym koncie parę wykroczeń i bez względu na to, czy Scranton dba, czy też nie dba o takie
drobiazgi, chcielibyśmy uniknąć dalszych. Musimy przestrzegać daty wygaśnięcia umowy, a to
nas poważnie ogranicza.
— No tak — przyznał nieśmiało Chris. — Teraz przynajmniej częściowo rozumiem wasz punkt
widzenia. Ale wydaje mi się, że są w nim dwie poważne luki... Obym się mylił.
— Luki? Gdzie je widzisz?
— Po pierwsze, oni muszą być nieźle zdesperowani, a jeżeli jeszcze nie są, to lada chwila będą.
Sam fakt, że w ogóle są w tej części Galaktyki, a nie tam, gdzie skierował ich nasz burmistrz,
kiedy przesiadałem się na wasz pokład, wskazuje, że w pierwszej robocie też im coś nie wyszło.
Andersen wcisnął przycisk na oparciu fotela.
— Prawdopodobieństwo? — rzucił w przestrzeń.
— SIEDEMDZIESIĄT DWA PROCENT — odpowiedziała przestrzeń, wprawiając Chrisa w
osłupienie.
Wciąż mnie mógł oswoić się z myślą, że Ojcowie Miasta słyszą każde słowo, bez względu na to,
gdzie i kiedy zostało wypowiedziane; miasto, między innymi, służyło im jako pole badań psy-
chologii człowieka, dzięki czemu byli w stanie odpowiadać na takie pytania, jak to, które Ander-
sen zadał przed chwilą.
—- Cóż, kolejny punkt dla ciebie — stwierdził zafrasowany sierżant.
— Jeszcze, proszę pana, nie dotarłem do sedna sprawy. Rzecz w tym, że ta robota też im nie
wyszła, wobec czego muszą mieć bardzo mało zapasów. Nawet najlepsza strategia zakłada, że
druga strona reaguje logicznie. Tymczasem ludzie zdesperowani rzadko posługują się logiką...
Weźmy na przykład strategię Niemiec w ostatnim roku drugiej wojny światowej.
— Nigdy o tym nie słyszałem — przyznał się Anderson — ale wydaje mi się, że mówisz
rozsądnie. A druga luka?
— Druga luka jest tylko hipotetyczna. Moje domysły opierają się na tym, co wiem o Franku
Lutzu. Widziałem go raptem dwa razy w życiu, ale wiem, jaką opinię o nim ma jeden z jego
współpracowników. Nie sądzę, żeby Frank miał się dać komukolwiek zastraszyć, prędzej pier-
wszy stanie do walki. Zawsze musi pokazać, że jest najsilniejszy. Byłby skończony, gdyby się
okazało, że ktoś inny panuje nad sytuacją. To bardzo typowe dla społeczności rządzonych przez
najemnych zbirów. Wystarczy spojrzeć na historię Neapolu czy Florencję Machiavellego.
— Zaczynam podejrzewać, że twoje przykłady są wyssane z palca — wyznał pochmurnie An-
derson. — Kolejny raz jednak to, co mówisz, brzmi rozsądnie, a poza tym tylko ty wiesz cokol-
wiek na temat tego całego Lutza. Załóżmy, że się nie mylisz. Co jeszcze moglibyśmy zrobić?
— Oczywiście wykorzystać ich desperację — powiedział z zapałem Chris. — Skoro Lutz i jego
banda czują się zapędzeni w kozi róg, to przeciętny obywatel musi znajdować się na krawędzi
szaleństwa. Przy czym nie sądzę, żeby byli tam „obywatele" w naszym rozumieniu tego słowa,
ponieważ wspomniany człowiek Franka mówił, że skończyły się im leki. Myślę, że chciał, żeby
te słowa dotarły do moich uszu, ale wtedy nie rozumiałem jeszcze, o co chodzi. Szary obywatel
nawet w pomyślnych okresach musi zdrowo nienawidzić tej zgrai. Moglibyśmy usunąć Lutza
rękami jego własnych podwładnych.
— W jaki sposób? — spytał Anderson tonem człowieka świadomego, że zadaje pytanie, na które
nie ma odpowiedzi.
— Nie wiem dokładnie jak. W znacznym stopniu trzeba by działać na wyczucie. Miałem w
Scranton dwóch przyjaciół, z których jeden był w stałym kontakcie z Lutzem. Jeżeli nadal jest w
mieście, mógłbym się tam zakraść i spróbować nawiązać z nim kontakt.
— Cały czas się bałem, że z czymś takim wyskoczysz — westchnął sierżant Anderson, pow-
strzymując go ruchem dłoni. — Chris, czy ty się kiedyś wyleczysz z turystycznych zapędów na
koszt miasta? Znasz opinię Amalfiego w tej sprawie.
— Okoliczności się zmieniały — wtrąciła Carla.
— Tak, ale... no dobrze, dobrze, mogę zaryzykować przynajmniej ten jeden krok. — Jeszcze raz
nacisnął przycisk,. — Są jakieś uwagi? — rzucił w przestrzeń.
— ODRADZAMY TEGO RODZAJU WYPAD, SIERŻANCIE ANDERSON. SZANSĘ, ŻE
PAN DE-FORD ZOSTANIE ROZPOZNANY, SĄ ZBYT DUŻE.
— Widzisz? — zatriumfował Anderson, — Amalfi zada im takie samo pytanie. Zwykle nie sto-
suje się zaleceń Ojców, ale tym razem na własną rękę doszedł do identycznych wniosków.
— Może to nie najlepszy pomysł, po prostu nic innego nie przyszło mi do głowy.
— To, co mówisz, nie jest pozbawione racji. Muszę przedstawić burmistrzowi obie twoje uwagi i
zasugerować podjęcie akcji, która wywołałaby w Scranton odpowiednie nastroje. Może on
wpadnie na jakiś lepszy pomysł. Głowa do góry, Chris; dobrze, że mi wszystko opowiedziałeś.
Nie powinieneś się martwić, że odrzuciliśmy drobny fragment twojego planu. Nie zawsze można
wygrywać ze wszystkimi.
— Zgoda, ale próbować zawsze trzeba.
Jeśli nawet Amalfi wpadł na lepszy sposób „wywołania nastrojów" w Scranton, nikt o tym
Chrisa nie powiadamiał. Być może burmistrz podjął jakieś kroki w tym kierunku, ale najwy-
raźniej nie odniosły one poważniejszych skutków. Podczas gdy Nowy Jork uwijał się przy robo-
cie, Scranton siedziało ponuro na miejscu, w złowrogim milczeniu wyczekując zbliżającej się
nieuchronnie daty wygaśnięcia konkurencyjnego kontraktu. Mimo ubóstwa i głodu nie zamier-
zało dać za wygraną w grze, w której stawką była planeta tak zamożna jak Argus III. Wyglądało
na to, że Amalfi będzie musiał usunąć Scranton siłą albo wezwać ziemską policję, żeby zrobiła to
za niego. Jak dotąd Frank Lutz zachowywał się zgodnie z przewidywaniami Chrisa.
Aż nagle, w ostatnim tygodniu kontraktu, bomba wybuchła. Chris jak zwykle o tym dowiedział
się od swojego opiekuna.— Ten twój przyjaciel, Piggy — zżymał się Andersen. — Wpadł na
pomysł, że wkręci się do władz miejskich Scranton i zmontuje coś w rodzaju puczu przeciwko
Lutzowi. Oczywiście Lutz mu nie uwierzył i teraz jesteśmy ugotowani.
— Jak on się tam dostał? — Chris był zaszokowany, a zarazem rozbawiony.
— To właśnie najgorsza część tej historii. W jakiś sposób udało mu się przekonać dwie kobiety,
że mogłyby użyć swoich wdzięków jako tajne agentki, tak jakby tym zbirom tam u sterów kie-
dykolwiek zabrakło kobiet, zwłaszcza w czasach głodu! Jedną z nich jest szesnastoletnia
dziewczyna. Jej rodzina, ze zrozumiałych względów, szaleje. Drugą, trzydziestoletnia pasażerka,
siostra obywatela, jednego z pilotów bojowych Irisha Dulany'ego. Siostra, jak nas poinformowali
właśnie Ojcowie Miasta, oscyluje na krawędzi psychozy, dlatego nigdy nie udało jej się uzyskać
obywatelstwa: pozwolono jednak bratu wprowadzić ją w tajniki pilotażu, ponieważ wydawało
się, że latanie wpływa korzystnie na jej samopoczucie. Żeby wcielić plan Piggy'ego w życie, up-
rowadziła samolot brygady desantowej i zanim wydobyliśmy całą tę historię z komputerów, było
po wszystkim.
— Chce pan powiedzieć, że Ojcowie Miasta słyszeli, jak Piggy namawiał się ze swoimi
towarzyszkami?
— Naturalnie. Wiesz przecież, że oni wszystko słyszą.
— To dlaczego nikogo o tym nie powiadomili?
— Mają zakaz udzielania informacji z własnej inicjatywy. Zazwyczaj jest to korzystne; bez
zakazu trajkotaliby dniem i nocą na wszystkich kanałach. Nie są całkiem bezkrytyczni. Lutz
żąda okupu. Zapłacilibyśmy mu sporą sumę, ale on żąda planety. Znów sprawdziły się twoje
przewidywania, Chris. Wszelką logikę diabli
wzięli. Nie możemy mu dać czegoś, co do nas nie należy, a nawet gdybyśmy mogli, też byśmy
nie dali. Piggy wpakował nas w wojnę, której konsekwencji nie są w stanie przewidzieć nawet
komputery. Chris westchnął ciężko.
— Co wobec tego zrobimy?
— Nie mogę ci tego zdradzić.
— Ja nie pytam o żadne szczegóły dotyczące waszych poczynań taktycznych. Chciałbym mieć
jakieś ogólne wyobrażenie. Piggy jest przecież moim przyjacielem, może w tych okoliczności-
ach zabrzmi to głupio, ale naprawdę go lubię.
— Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie — skwitował refleksyjnie powłokowy. — Cóż,
tak czy owak nie mogę ci wiele więcej powiedzieć. Ogólnie rzecz biorąc, Amalfi gra na zwłokę,
Ucząc na to, że Lutz zrozumie to jako przyjęcie jego warunków, a Argus III wręcz przeciwnie.
Komputery sporządziły mu szyfr specjalnych wyrazów, które inaczej zostaną odczytane przez
osadników, a inaczej przez Scranton. Nasz kontrakt kończy się za tydzień. Być może uda nam się
zwodzić Lutza aż do przedostatniego dnia. Nie wolno mi zdradzić, co planujemy dalej. W
każdym razie wkroczymy tam i postaramy się wytrącić mu zabawki z ręki. To nam zostawi dzień
na wydostanie się z Układu Argusa, a jeśli nawet dorwą nas policaje, będziemy mogli przynajm-
niej mydlić im oczy tym, że wywiązaliśmy się z kontraktu. Tak się w dodatku składa, że
będziemy mieli dzień na pobranie naszej należności...
— PRZEKROCZENIE — przemówili znienacka Ojcowie Miasta, chociaż nikt ich o nic nie py-
tał.
— Ojej, przepraszam! Chyba się zagalopowałem. Nic więcej nie mogę ci już powiedzieć, Chris!
— Myślałem, że oni nigdy nie odzywają się z własnej woli!— Słusznie myślałeś — potwierdził
Andersen. — To nie było z własnej inicjatywy. Amalfi dał im polecenie śledzenia wszystkich
rozmów dotyczących tej historii i przerywania ich, jeśli pojawi się zbyt wiele szczegółów. Tyle
tylko mogę powiedzieć na ten temat, szkoda, że nie przynoszę pomyślniej szych wiadomości,
Został już tylko tydzień do odlotu. Chris nagle zauważył, że data wygaśnięcia kontraktu przy-
pada na dzień poprzedzający jego osiemnaste urodziny. Nadchodzące dni miałyby się okazać
rozstrzygające dla niego, dla Piggy'ego, dla jego dwóch ofiar, dla Scranton, dla Argusa III,
wreszcie dla Nowego Jorku. Znowu widział jasno jak na dłoni, że plan Amalfiego skazany jest
na niepowodzenie.
I znowu wiedział, że ten plan rozbije się o osobę Franka Lutza.
Nie miał wątpliwości, że Amalfi spokojnie byłby w stanie przechytrzyć Lutza w bezpośrednim
starciu, ale tym razem mieli do czynienia z inną sytuacją. Głęboko wątpił, czy lista zakodow-
anych słów, którą przygotowują Ojcowie Miasta, nawet jeśli zwiedzie setkę Argusowych uszu,
wywiedzie Lutza w pole; zarządca Scranton był wykształconym, doświadczonym, kutym na
cztery nogi politykiem i biurokratą, a teraz, na domiar złego, nabrał maniakalnej wręcz po-
dejrzliwości. Nawet w pomyślnych czasach cechowała go nieufność; trudno oczekiwać od ko-
goś, kto podejrzewał swoich przyjaciół, kiedy wszystko szło tak jak trzeba, że w przededniu
ostatecznej kieski okaże więcej zaufania wobec wrogów.
Chris wiedział bardzo niewiele o polityce miast wędrownych, znał jednak ich historie. Znał
również skunksy. Nieraz zastanawia! się, jakim cudem biedny Kelly, tarmosząc te zwierzątka,
nigdy żadnemu z nich nie zrobił krzywdy. Może pies po prostu czuł do nich
sympatię. Skunksy potrafią być uroczą maskotką dla ostrożnego właściciela. Ale ludzka odmiana
skunksów nie zachęcała do ryzyka. Wystarczyło jedno spojrzenie na Franka Lutza.
Założywszy nawet, że Lutz nie ostrzela znienacka Nowego Jorku gradem pocisków rakietowych,
czy czymś tam, na co Scranton będzie stać, założywszy, że Lutz da się podejść Amalfiemu i
burmistrz w ostatniej chwili wytrąci mu władzę z ręki bez jednego wystrzału i jednej ofiary w
ludziach, nawet wtedy Piggy i obie wzięte do niewoli kobiety nie przeżyją całej operacji. W
całym Nowym Jorku tylko jeden Chris orientował się. z jaką pogardą Lutz traktował zbędne
osoby na pokładzie swojego miasta, jeden Chris domyślał się, jak błyskawicznie pozbędzie się
trójki rzekomych uciekinierów z miasta, które tolerowało pasażerów.
Żałosna ekipa Piggy'ego zapewne przegarniała już łopatami żużel. Jeśli nawet Lutz pozwoli im
w jako takich warunkach przeżyć następny tydzień, z pewnością każe ich natychmiast wykońc-
zyć, kiedy odkryje, że jego królestwo chwieje się w posadach. Choćby Amalfi natychmiast zajął
Scranton, żeby wydać wyrok śmierci na jeńców, nie trzeba więcej niż pięć sekund. To był jeden z
powodów, dla których wojny w średniowiecznej Europie ciągnęły się latami, chociaż wszyscy
uczestnicy dawno już zapomnieli albo nie dbali, o co walczą: okup za jeńców bywał niezłym
zarobkiem.
Ale opiekun Chrisa zżymał się na przykłady w tym stylu. Jeśli chodzi o Amalfiego i Ojców Mia-
sta, to wystarczająco wyraźnie zaznaczyli swoje stanowisko w tej sprawie, by nie warto było się
do nich zwracać. Gdyby Chris się do nich udał, ponownie ich reakcja z pewnością nie ogranic-
zyłaby się do kolejnego NIE; prośba dałaby murowany pretekst, żeby zastosować nad nim per-
manentny nadzór.
A jednak tym razem miał p e w n o ś ć, że się mylą. Układał wiec swój plan bardzo ostrożnie,
nękany nieustannie obawami, czy prastarzy mężowie i ich komputery nie okażą się kolejny raz
wszechwiedzący... i nie zatrzymają go w ostatniej chwili.
Jeśli nawet Ojcowie przejrzeli jego zamiary, nie dali tego po sobie poznać. Następnego wieczora
opuścił miasto. Nikt nie próbował go zatrzymywać. Wyglądało na to, że nikt nawet nie zauważył
jego ucieczki.
Prawdę mówiąc, na to liczył. A jednak dręczyły go wyrzuty sumienia i poczucie, że jest zdany
wyłącznie na własne siły.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Kryjówka
W normalnych okolicznościach Chris nie wyprawiałby się po nocy w dziki, nieznany teren. Tym
razem również wyszedłby zapewne godzinę przed świtem, co pozwoliłoby mu w ciemnościach
oddalić się od Nowego Jorku. Ale na Argusie 111 warunki do poruszania się w nocy były
wyjątkowo korzystne.
Chris miał przy sobie kompas, którego igła pokazywała zawsze najsilniejsze pole wiratorowe w
okolicy. Było to standardowe wyposażenie mieszkańca wędrownego miasta. Na większości
planet koczownicze metropolie utrzymywały szczątkową postać pola, żeby nie dopuścić do at-
mosfery powietrza planety. Kiedy miasto wkraczało na wojenną ścieżkę, generatory pracowały
bez przerwy na wypadek, gdyby trzeba było szybko odlecieć. Przez pół drogi igła zwrócona była
w stronę Nowego Jorku, więc Chris posuwał się według nakazów zwyczajnego kompasu magne-
tycznego, później kompas wędrowca wyznaczał kierunek na Scranton.
Drugim ułatwieniem było światło. Argus nie posiadał własnego księżyca, za to olbrzymie
białobłękitne słońca setką oczu oświetlały planetę. W tej połowie roku zza tarcz słonecznych
sączyło się światło pozostałej części mgławicy, dwakroć jaśniejsze niż światło ziemskiego
księżyca. W tym blasku z łatwością dawało się czytać, choć ludzkie oko nie rozróżniało w nim
kolorów.
Najważniejsze, że Chris znał lasy iglaste i góry, gdyż wychował się w Aileghenach.
Bagaż miał lekki — niewielki plecak z dwiema wojskowymi konserwami, manierkę i ubranie na
zmianę, czyli to, które miał na sobie, kiedy przeniesiono go na Nowy Jork; chociaż wiedział, że
komputery same się z niczym nie zdradzą, musiał się zebrać na odwagę, żeby poprosić Ojców
Miasta o wydanie odzieży z depozytu.
Prośba z pewnością mogła naprowadzić na jego trop, nie miało to jednak żadnego znaczenia.
Kiedy sierżant Andersen zauważy zniknięcie Chrisa, nie będzie miał najmniejszych wątpliwości,
dokąd chłopak się udał.
Przed świtem dotarł na grzbiet górskiego łańcucha. W południe po drugiej stronie gór znalazł
niewielką grotę, z której sączył się lodowaty strumyk. Na czworakach ostrożnie wczołgał się do
środka najdalej jak się dało, rozejrzał się na wszystkie strony, czy nie znajdzie starych kości, od-
padków, śladów legowiska i innych oznak, że trafił do nory miejscowej zwierzyny. Jak przy-
puszczał, niczego nie znalazł, bo niewiele zwierząt zakłada gniazda tuż przy ciekach wodnych
— w nocy jest zbyt wilgotno, a w dodatku woda przyciąga wielu potencjalnych wrogów. Po raz
pierwszy od wymarszu pożywił się i zasnął.
O zmierzchu wstał, napełnił manierkę wodą ze strumienia i powoli zaczął schodzić zboczem.
Ścieżka, którą z konieczności obrał, była niebywale kręta, jednak dzięki obu kompasom jego
wątpliwości na temat kierunku nie trwały nigdy dłużej niż parę minut. Do północy brakowało
jeszcze kilka godzin, kiedy dostrzegł wreszcie miasto, migoczące w dolinie posępnie, jak garść
rozrzuconych po pajęczej sieci kropel rosy. O świcie zakopał plecak z nowojorskim ubraniem,
solidnie podartym i zabrudzonym, i nie tracąc pogody ducha, powlókł się przez wygolony pas
wokół Scranton w stronę tej samej ulicy, którą przed laty pod przymusem wkroczył na pokład
odlatującego miasta. Tym razem jego wejście przebiegało zupełnie inaczej, w czym niebagatelną
rolę odegrał fakt, że miał przy sobie przyrząd umożliwiający przekroczenie granicy pola wira-
tora.
Jego obecność została naturalnie natychmiast wykryta. Dwóch strażników ziewając i przeci-
erając zaczerwienione oczy, wybiegło mu na przeciw; najwyraźniej kończyli nocną wartę.
— Co tu robisz?
— Byłem na grzybach — odparł Chris, wykrzywiając twarz w najbardziej idiotycznym
uśmiechu, na jaki go było stać. — Nic nie ma. Dziwne jakieś mają tu te lasy.
Zaspany strażnik zlustrował go od stóp do głów, lecz nic poza zniszczonym ubraniem Chrisa i
jego niewątpliwą młodością nie rzuciło mu się w oczy. Dla zasady zbeształ chłopaka.
— Gdzie pracujesz?
— Przy piecach wgłębnych.
Strażnicy wymienili spojrzenia. Piece wgłębne były to głębokie, podgrzewane elektrycznie doły,
w których ostrożnie stopniowo schładzano sztaby stali. Doły wymagały regularnego oczyszcza-
nia, lecz nie opłacało się wyłączać na ten czas ogrzewania. Czyścicieli w azbestowych kombine-
zonach spuszczano do środka na cztery minuty. Gdyby zostali dłużej, ich izolowane drewnem
buty stanęłyby w płomieniach. Po wyciągnięciu z pieca zmieniano im obuwie i z powrotem
opuszczano do dołu. Czynność tę powtarzano przez całą szychtę. Tylko skończony półgłówek
był w stanie znieść podobne piekło.— Dobra, głupku, wracaj do roboty. I żebym cię tu więcej
nie widział. Zrozumiano? Masz szczęście, żeśmy cię nie postrzelili.
Chris schylił pokornie głowę i z głupawym uśmiechem rzucił się do ucieczki. W chwilę później
kluczył już labiryntem odrapanych uliczek. Był pewien, że trafi. A jednak łatwość, z jaką
znajdował drogę, trochę go zaskoczyła.
Jego kryjówka pośród skrzyń stalą nietknięta. Wyglądała dokładnie tak, jak w dniu, kiedy
opuszczali ją z Fradem — został nawet ogarek świeczki. Chris zjadł drugą puszkę wojskowej
konserwy i zasiadł w ciemnościach. Czekał.
Nie musiał czekać długo, chociaż czas zdawał się wlec w nieskończoność. W jakąś godzinę po
zakończeniu dnia pracy usłyszał w labiryncie odgłos stąpania. Oślepiła .go struga światła z la-
tarki.
— Cześć, Frad —powitał przybysza. — Cieszę się, że cię widzę, a raczej cieszyłbym się, gdybyś
przestał mi świecić prosto w oczy.
Snop światła wylądował na suficie.
— To ty, Chris? — spytał glos Frada. — Dobra, już widzę, że to ty. Urosłeś chyba z pół metra.
— Możliwe. Głupio mi, że nie zjawiłem się wcześniej.
— Nigdy do końca nie wierzyłem, że się zjawisz. — Olbrzym odchrząknął i usiadł. — Po prostu
coś mnie tknęło, kiedy usłyszałem, z kim mamy na pieńku. Mam nadzieję, że nie usiłujesz
przejść na naszą stronę jak tamta trójka głupków.
— Żyją? — spytał Chris, ogarnięty nagłą trwogą.
— Owszem. Przynajmniej żyli przed godziną. Ale centa bym nie dal za to, że ocaleją. Frank z
dnia
na dzień traci rozum... Kiedyś myślałem, że go rozumiem, ale to już przeszłość. Czy po to tu
przyszedłeś, żeby spróbować wydostać tę bandę dzieciaków? Nie uda ci się.
— Wiem — przyznał Chris. — Ale nie jest tak, jak myślisz. Nie będę próbował przejść na waszą
stronę. Zastanawialiśmy się, jakim cudem dopuściliście do tego, żeby menażer wpakował was w
taką kabałę? Nasi Ojcowie Miasta twierdzą, że brak mu piątej klepki, a jeśli już komputery to
widzą, to wy tym bardziej powinniście zdawać sobie z tego sprawę. Sam zresztą mówiłeś coś w
tym rodzaju.
— Słyszałem trochę o waszych komputerach — powiedział z namysłem. — Czy to prawda, co
ludzie mówią, że one rządzą waszym miastem?
— Do pewnego stopnia. Jednak najwyższą władzę sprawuje burmistrz.
— Amalfi. Hmm. Prawdę mówiąc, Chris, wszyscy wiedzą, że Frank nie panuje nad sytuacją. Nie
ma na to rady. Co nam to da, że go zrzucimy ze stołka? Poza tym nie byłoby to wcale takie
łatwe. Dalej będziemy po uszy tkwić w tym samym bagnie.
— Nie musielibyście wtedy walczyć z moim miastem — zauważył Chris.
— Ano, nie, i to byłoby niewątpliwie korzystne. Ale pozostaniemy w matni. Zmiana paru naz-
wisk w zarządzie nie napełni nam brzuchów ani kieszeni. — Umilkł na chwilę, po czym podjął z
goryczą. — Chyba wiesz, że głodujemy. Ja mam co jeść, bo Frank dba o swoich ludzi, ale
wszystko staje mi w gardle, kiedy patrzę na twarze ludzi na ulicach. Gra Franka w stosunku do
Amalfiego trąci szaleństwem, ale nie ma innego wyjścia.
Chris milczał. Sprawy wyglądały tak, jak się tego spodziewał, co wcale nie ułatwiało realizacji
jego zamiarów.— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie — podjął Frad. —Jakie masz plany?
Chcesz tylko zorientować się w sytuacji? Może nie powinienem ci tyle mówić?
— Chcę wywołać rewolucję — oświadczył Chris. Jego słowa brzmiały zawstydzająco górnolot-
nie, ale żadne inne nie przyszły mu do głowy. Starał się przy tym unikać wszystkiego, co byłoby
jawnym kłamstwem, lecz wiedział, że z każdą chwilą coraz trudniej będzie mu zrealizować to
postanowienie. — Nasz burmistrz twierdzi, że pozawalaliście wasze kontrakty, bo nie macie od-
powiedniej aparatury badawczej, coś takiego często przydarza się małym miastom, które nie
prowadzą pomiarów komputerowych. Ojcowie Miasta uważają, że jesteście w stanie wykonać tę
robotę.
— Chwileczkę. Nie wszystko naraz. Powiedzmy, że pozbędziemy się Franka i dogadamy z
Amalfim. Czy wasi Ojcowie Miasta pomogliby nam jakoś w zorganizowaniu robót?
Przyszła pora improwizacji, potem już musiał zacząć kłamać w żywe oczy.
— Jasne, że tak. Najpierw jednak musielibyśmy dostać z powrotem naszych ludzi: Piggy'ego
Kingston-Throopa i obie kobiety.
Frad machnął niecierpliwie ręką w półmroku.
— Natychmiast. To jest poza wszelką umową. Widzisz jednak, Chris, sprawa jest dosyć skom-
plikowana. Twoje miasto przyleciało tutaj wykonać robotę, w której my nawaliliśmy. Jeżeli
mimo wszystko my skończymy pracę, ktoś odejdzie z pustymi rękami. Nie sądzę, żeby Amalfi
zgodził się na takie warunki.
— Jak dotąd nie postawił żadnych warunków. Wiesz chyba, Frad, jak wygląda nasz kontrakt z tą
planetą. Połowa umowy to przeprowadzenie robót, które wy mieliście wykonać. Druga to uwol-
nienie Argusa od
Scranton. Jeżeli zaczniecie zachowywać się jak przyzwoite miasto, a nie jak pinklarz, otrzy-
mamy część naszej zapłaty i to większą część całej sumy. Nasz burmistrz, oczywiście, wolałby
załatwić sprawę sposobem, a nie na drodze zbrojnej, bo jeśli dojdzie do walki, obie strony będą
musiały płacić za wyrządzone szkody. Dobrze mówię, prawda?
— Hmm, chyba tak. Nie wyzywaj nas od pinklarzy, bo się wścieknę. Zasłużyliśmy na to przez-
wisko, ale tak czy owak doprowadza mnie to do szału. Albo będziemy ze sobą rozmawiać jak
równy z równym, albo nie
rozmawiamy wcale.
— Przepraszam, nie mam specjalnego rozeznania w tych
sprawach. Gdyby Amalfi miał wybór, przysłałby tu kogoś lepiej zorientowanego. Nie było jed-
nak nikogo poza mną.
— Już dobrze. Jestem rozdrażniony i tyle. Czeka nas rozwiązanie jeszcze jednego problemu, mi-
anowicie: osadników. Nie zaufają nam tylko dlatego, że usuniemy Franka. Osadnicy nie orien-
tują się, że coś z nim jest nie tak, więc nie będą mieli powodów, żeby uwierzyć następnemu me-
nażerowi Scranton. Jeżeli mamy odzyskać kontrakt na prace górnicze, Amalfi będzie musiał
złożyć za nas poręczenie. Myślisz, że by się na to zgodził?
Chris zabrnął już o wiele dalej, niż pozwalała uczciwość. Poczuł nagle, że nie powinien dalej
posuwać kłamstw i spekulacji.
— Nie wiem, Frad. Nigdy z nim o tym nie rozmawiałem. Przypuszczam, że najpierw musiałby
spytać o zdanie Ojców Miasta. A ich odpowiedzi nigdy nie da się przewidzieć.
Frad przysiadł na piętach i zaczął rozmyślać, rytmicznie uderzając pięścią w otwartą dłoń drugiej
ręki. Przez chwilę zdawało się, że chciał o coś spytać, ale widocznie zmienił zamiar.— No cóż
— odezwał się w końcu przytłumionym głosem — wszystko ma swoje wady i zalety. Myślę, że
jednak zaryzykujemy. Będziesz musiał zostać tutaj, Chris. Mogę dać po łbie Barneyowi i Hug-
ginsowi, ale z Frankiem będzie gorsza sprawa. Jeśli dojdzie do prawdziwej strzelaniny, może
okazać się o wiele szybszy ode mnie. W dodatku nie będzie sobie zawracał głowy tym, kto
oberwie przy tej okazji. Jeśli zamach na Franka się uda, niebawem przyjdę po ciebie. Do tego
czasu lepiej nie wystawiaj stąd nosa.
Chris spodziewał się takiego polecenia, jednak perspektywa, że kolejny raz będzie czekał bezc-
zynnie i przegapi najciekawsze wydarzenia, wcale go nie zachwyciła. W ostatniej chwili przy-
pomniał sobie o czymś.
— Zostanę tutaj. Ale, Frad, jeżeli coś zacznie wyglądać nie tak, nie czekaj, aż będzie po wszyst-
kim. Daj mi znać, a ja spróbuję sprowadzić pomoc.
— Nno... zgoda. Lepiej jednak, żeby nie kręcił się tutaj nikt obcy. Jeśli ktokolwiek w tym
mieście nabierze podejrzeń, że Nowy Jork macza w zamachu palce, nawet ludzie, którzy nien-
awidzą Franka, przejdą z powrotem na jego stronę. Wszyscy tutaj ostatnio troszkę powariow-
aliśmy. — Podniósł się z ponurą miną. Sięgnął po latarkę. — Mam nadzieję, że masz sprawd-
zone informacje. Frank mi ufa. Jestem ostatnim człowiekiem, któremu ufa, dlatego wcale się nie
palę do tej roboty. Sam nie wiem czemu, ale zawsze lubiłem Franka, chociaż od początku wiedz-
iałem, że to podła gnida. Niektórzy mają w sobie coś takiego. To dla mnie żadna frajda wsadzić
mu nóż w plecy. Musiał się tego doigrać prędzej czy później, ale nigdy bym się nie podjął takiej
roboty, gdybym tobie nie ufał bardziej niż jemu.
Ruszył w stronę wylotu labiryntu.
_ Dzięki, Frad. Powodzenia — powiedział Chris przez zaciśnięte gardło. — Siedź i nie ruszaj się
stąd. Przyjdę po ciebie.
Nie mógł siedzieć w swojej kryjówce bez przerwy, mimo to stracił wkrótce poczucie czasu. Jadł,
kiedy czuł się głodny — większość zapasów zniknęła, ale Frad przeoczył jeden z ukrytych po-
jemników — spał, ile tylko mógł. Czyli nie za wiele, bo dopiero teraz, w czasie bezczynności
dopadły go niepokój i nerwy, które pogarszał brak jakichkolwiek wiadomości.
W końcu doszedł do wniosku, że wszystko trwa zbyt długo. Nie był w stanie już zdrzemnąć się
nawet sekundę. Nieustannie oczekiwał, że dotrą do niego odgłosy walki albo pogłębiające się
buczenie da mu znać, że Scranton kolejny raz unosi go w dal. Ciasne pomieszczenie zmieniało
niepokój w istną torturę. Pierwszy szelest w labiryncie poderwał go gwałtownie na nogi. Chris
rzuciłby się na oślep do ucieczki, gdyby miał dokąd.
W migotliwym świetle latarki Frad wyglądał jak upiór. Na twarzy miał kilkudniowy zarost,
spojrzenie błędne z wyczerpania. Oko zdobił mu potężny siniec.
—- Wychodź — powiedział krótko. — Już jest prawie po wszystkim.
Chris wkroczył śladem Frada w półmrok magazynu, który wydawał mu się oślepiająco jasny po
nieprzeniknionych ciemnościach kryjówki. Potem wyszli na światło przedwieczornego słońca,
którego jasność była już całkiem nieznośna dla oczu.
— Co stało się z Frankiem Lutzem? — spytał bez
tchu.
Frad zapatrzył się daleko przed siebie. Kiedy przemówił, w jego głosie nie było śladu emocji.—
Pozbyliśmy się go. Wolałbym nie wracać do tej sprawy.
— Co się teraz dzieje? — Chris pospiesznie zmienił temat.
— Trzeba jeszcze to i owo uprzątnąć. Przydałaby się nam jakaś pomoc. Gdybyś teraz wezwał
swoich przyjaciół, wpuścilibyśmy ich do miasta pod warunkiem, że Amalfi nie posadzi nam na
karku całej brygady desantowej.
— Przyśle tylko dwóch ludzi. Frad skinął głową.
— Dwóch dobrych, uzbrojonych po zęby ludzi powinno dokończyć roboty w dzień czy dwa. —
Machnął ręką na przelatującą taksówkę. Kiedy sadowiła się posłusznie przy krawężniku, Chris
wypatrzył w karoserii kilka dziur, niewątpliwie pochodzących od kuł. Trudno było określić,
kiedy zostały zrobione, ale Chris domyślał się, że nie mają więcej niż tydzień. — Zawiozę cię do
radiostacji, tam ci się pewnie nieźle dostanie po uszach. Potem przystąpimy do negocjacji.
Nadeszła chwila, której Chris bał się najbardziej. Miał się wyspowiadać ze swoich uczynków
przed Andersenem i Amalfim, przyznać, co rozpętał i w co ich wszystkich wpakował.
Nie miał złudzeń co do stanu swojego ducha. Trząsł się ze strachu.
— No, wskakuj — ponaglił Frad. — Na co czekasz.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Audiencja
Miastem z szacunku dla tradycji administrowano z ratusza, jednak sterownia znajdowała się w
iglicy Empire State Building. Tutaj też Amalfi przyjął wszystkich zebranych: Chrisa, Frada,
sierżanta Andersena i Dulany
'
ego. Na czas alarmu nie ruszał się ani na krok z pomieszczenia — a
alarm oficjalnie trwał nadal.
Sterownia zachwyciła Chrisa. Ściany aż po sufit wypełniały ekrany, zegary, wykresy, lampki
sygnalizacyjne i dziesiątki przyrządów, których Chris nie znał nawet z nazwy. Jednak uwagę
chłopca przykuwała przede wszystkim osoba samego burmistrza, Amalfi pogrążony był właśnie
w rozmowie z Prądem, w związku z czym Chris miał okazję przyjrzeć mu się spokojnie.
Mityczny Amalfi zaskoczył go swym wyglądem. Chris nie umiałby dokładnie powiedzieć, jak go
sobie wyobrażał, z pewnością jednak myślał o szczupłym, barczystym mężczyźnie o heroic-
znych rysach, tymczasem zastał niskiego, pękatego jegomościa z byczym karkiem, wielką łysiną
i dłońmi ogromnymi jak bochny. Najdziwniej w tym wszystkim wyglądało cygaro, delikatnie, po
kobiecemu trzymane w grubych paluchach. Burmistrz raz po raz zaciągał się z błogim wyrazem
twarzy. W mieście nikt poza nim nie miał prawa palić; nie wystarczało miejsca na uprawę tyto-
niu. W tej sytuacji cygaro było czymś więcej niż tylko oznaką piastowanej godności; jak śnieg
sprowadzany z gór przez rzymskich cesarzy było symbolem zamożności miasta i Amalfi trzymał
je w palcach z pietyzmem, bez cienia pazerności. Miał dziwny zwyczaj. Kiedy się nad czymś
zastanawiał, podnosił cygaro do oczu i studiował z taką miną, jakby rozżarzony koniuszek
wyświetlał wszystkie jego myśli.
— Jest problem z komputerami, ale to się da załatwić — zwrócił się do Frada. — Możemy wam
pożyczyć nasz komputer-matkę na czas potrzebny mu do wykonania własnej repliki. Kiedy
będzie gotowa, włożycie odpowiedni program, nafaszerujecie danymi i będziecie produkować
sobie kolejnych Ojców Miasta. Tylu, ilu będzie wam trzeba... Myślę, że z jedna trzecia tego, co
my mamy, wam wystarczy... Potrwa to z dziesięć lat. Ten czas możecie wykorzystać
wprowadzając dane, ponieważ na początku będziecie mieli do czynienia z idiotą zdolnym je-
dynie do operacji logicznych. Na razie badania dotyczące waszych robót będziemy prowadzić na
naszych komputerach. Ufamy ich werdyktom, a Chris twierdzi, że jest pan człowiekiem
słownym, więc podżyrujemy wasz kontrakt z Argusem.
— Bardzo dziękujemy — oświadczył Frad.
— Nie ma za co — zagrzmiał Amalfi. — Cała przyjemność po naszej stronie. Prawdę mówiąc,
dostajemy więcej niż dajemy, bo dzięki wam nauczyliśmy się czegoś nowego. Tym samym wra-
camy do sprawy młodego awanturnika, pana deForda. — Odwrócił się gwałtownie w stronę
Chrisa, któremu serce uciekło w pięty. — Chyba zdajesz sobie sprawę, Chris, że wybiła dla cie-
bie godzina zero? Kończysz osiemnaście lat.
— Tak, proszę pana, zdaję sobie sprawę.
— Otóż mam dla ciebie stanowisko, które chyba będzie ci odpowiadać. Od kiedy wspomniano
mi o takiej możliwości, cały czas o tym myślę i mam wrażenie, że to byłoby coś dla ciebie.
Chrisowi serce podskoczyło go gardła. Burmistrz obejrzał z uwagą własne cygaro.
— Praca wymaga niecodziennej kombinacji wiedzy z przedsiębiorczością, wyobraźnią, odwagą,
zdolnością do improwizacji i szybkich rozwiązań oraz umiejętnością błyskawicznej oceny
sytuacji. Z drugiej strony jednak potrzebny jest instynkt samozachowawczy, dzięki któremu
najśmielsze nawet przedsięwzięcia będą prowadzone w sposób gospodarujący oszczędnie
ludźmi, materiałami, pieniędzmi, czasem. Jaki zawód przychodzi ci na myśl?
— GENERAŁ — odparli niezwłocznie Ojcowie
Miasta.
— Nic do was mówię — ofuknął ich Amalfi. Był niewątpliwie rozdrażniony, ale Chris odniósł
wrażenie, że jest to raczej poza.
— Chris?
— No cóż, proszę pana, Ojcowie mają rację. Trudno mi przysiąc, ale pewnie sam bym doszedł
do podobnych wniosków. W każdym razie wszyscy wielcy generałowie odpowiadają tej charak-
terystyce.
— W porządku. Idźmy dalej. Chociaż wymagane są liczne uzdolnienia, jedno z nich wybija się
na plan pierwszy; człowiek na tym stanowisku musi być pierwszorzędnym kulturoznawcą.
Chris poznał ten termin, kiedy przymusowo faszerowano go Spenglerem. Kulturoznawcą był
naukowcem zdolnym ocenić etap rozwoju danej kultury, porównać z podobnymi stadiami w in-
nych, a następnie nakreślić prognozy dotyczące reakcji przedstawicieli badanej społeczności na
planowaną zmianę czy konkretne wydarzenie. Mało który generał miałby okazję zrobić użytek z
takich umiejętności, o ile w ogóle znalazłby czas, żeby je rozwinąć.
— To, że posiadasz wymagane cechy charakteru z kulturoznawczymi predyspozycjami włącznie,
widać gołym okiem. Nie są to cechy obce naturze wędrowca — u ciebie jednak występują w
stopniu ponadprzeciętnym. Naturalnie rozwinięcie uzdolnień będzie wymagało czasu i prak-
tyki... ale czasu nie powinno ci zabraknąć. Ojcowie Miasta orzekli pięcioletni okres próbny. W
służbach miejskich nie było dotąd takiej funkcji, jednak bliższe spojrzenie na Scranton i parę mi-
ast, którym się lepiej powiodło, przekonuje nas, że jest to funkcja pożyteczna. Czy przyjmujesz
stanowisko?
Chris poczuł szum w uszach. W głowie zakręciło mu się z dumy i oszołomienia.
— Pan wybaczy... O jaką funkcję chodzi?
— Funkcję menażera miasta.
Chris wlepił wzrok w sierżanta Andersona, ale jego opiekun wydawał się równie zaskoczony jak
on. Po chwili jednak z grobową miną mrugnął zachęcająco do Chrisa. Chris zaniemówił; mógł
tylko skinąć głową. Był to jedyny gest w jego repertuarze służbowym, na jaki chwilowo było go
stać.
— Znakomicie. Ojcowie Miasta przewidzieli twoją zgodę, więc w śniadaniu dostałeś już
pierwszą dawkę leków. Witamy w szeregach obywateli, panie deFord.
Nawet w tak podniosłej chwili myśli Chrisa szybowały daleko od Nowego Jorku. Rozmyślał o
rzeczywistych powodach, dla których pragnął żyć jak najdłużej: nadziei, że przyjdzie taki dzień,
kiedy jakimś cudem uda mu się wrócić do domu. Nie przyszło mu nigdy do głowy, że kiedy ta
chwila nastąpi, może nie odnaleźć ani bliskich
miejsc, ani osób. Już teraz, tak w przestrzeni, jak w sercu, między nim a Ziemią wyrastał mur nie
do przebycia.
„Dom" przestał być dla niego tym samym, czym był w przeszłości. Wywalczył długie życie,
któremu przypisana była nowa lojalność i nowe zobowiązania. Nie czekało go wieczne dzie-
ciństwo na Ziemi, lecz życie pośród gwiazd.
Z trudem oprzytomniał.
— Co będzie z Piggym? — zainteresował się. — Rozmawiałem z nim w drodze powrotnej.
Mam wrażenie, że wiele zrozumiał.
— Za późno — oświadczył Amalfi z surową niewzruszonością. — Sam sobie wypisał bilet...
bilet pasażerski. To prawda, że nie brak mu odwagi i przedsiębiorczości. Niestety w najgorszym
wydaniu, a w dodatku nie popartych ani krytycyzmem, ani wyobraźnią. Te same pułapki zawsze
będą czyhać na ciebie, Chris; na tym polega jedno z niebezpieczeństw związane z twoim stano-
wiskiem. Warto, żebyś o tym pamiętał.
Chris skinął głową, ale ostrzeżenie burmistrza nie było w stanie zepsuć mu humoru, bo oto
nadeszła najdonioślejsza chwila w jego życiu — chwila, kiedy Frad Haskins, nowy menażer
Scranton, potrząsnął jego dłonią.
— Musimy omówić służbowe sprawy, kolego — oświadczył dobitnie.