Blish James Latające Miasta 01 Będą im świecić Gwiazdy


JAMES BLISG

BĘDĄ MI ŚWIECIĆ GWIAZDY

And death shall have no dominion

Dead men naked they shall be one

With the man in the wind and the west moon;

When their bones are picked clean and the

clean bones gone,

They shall have stars at elbow andfoot...

A śmierć utraci swoją władzę.

Nadzy umarli będą jednym

Z człowiekiem pod zachodnim księżycem i w wietrze;

Gdy spróchnieją ich kości do czysta obrane

Będą im świecić gwiazdy u łokcia i stopy... *

DYLAN THOMAS

* Przekład Stanisław Barańczak, w: Dylan Thomas, „

wybrane", Kraków 1974.

„...W czasie gdy cywilizacja Wegi znajdowała się

u szczytu potęgi politycznej i militarnej, a jej przywód-

cy nie dopuszczali myśli o jakimkolwiek osłabieniu swej

uprzywilejowanej pozycji, w zakątku Wszechświata tliła

się iskra nowego życia. Czytelnik powinien pamiętać, iż

w owym czasie nikt nawet nie słyszał o Ziemi ani o jej

Słońcu, które dla astronomów było po prostu jedną

z wielu nie nazwanych gwiazd typu Go, rozmieszczonych

w konstelacji Smoka. Istnieje możliwość — choć mało

prawdopodobna — że mieszkańcy Wegi wiedzieli o czy-

nionych przez Ziemian próbach lotów kosmicznych już

przed wypadkami opisanymi w niniejszej pracy, lecz nie

przywiązywali do tego najmniejszej wagi. Chodziło wyłą-

cznie o lokalne podróże międzyplanetarne; Ziemia nie

brała wówczas czynnego udziału w dziejach Galaktyki.

Nikt nie przypuszczał, iż Ziemianie w krótkim czasie

dokonają dwóch wiekopomnych odkryć, które wyniosą ich

statki w głąb przestrzeni. Gdyby rząd Wegi przypuszczał,

że Ziemia zostanie sukcesorem stworzonej przez niego

potęgi, bez wątpienia podjąłby odpowiednie kroki zapobiegawcze. Stało się inaczej, a to zdecydowanie potwierdza przypuszczenia, że nikt nie miał pojęcia, co zaszło na Ziemi..."

ACREFF-MONALES

„Droga Mleczna: Pięć portretów kulturowych"

KSIĘGA PIERWSZA

PRELUDIUM: Waszyngton

Nie wierzymy, aby istniała grupa ludzi zdolnych do formułowa-

nia wniosków bez podjęcia szczegółowych badań i nie posiadających

choćby odrobiny krytycyzmu. Mamy całkowitą pewność, że jedyną

metodą eliminacji błędów jest ich rozpoznanie, a jedyną metodą

rozpoznania błędu jest niczym nie skrępowana dociekliwość.

J. ROBERT OPPENHEIMER

Kiedy patrzył w tamtą stronę, tańczące na ścianach

cienie migotały niczym postacie ludzkie, pospiesznie

znikające w niewidocznych drzwiach. Nic więc dziwnego,

że mimo przytłaczającego zmęczenia był coraz bardziej

zdenerwowany. Chciał zażądać, by doktor Corsi wygasił

ogień, lecz po chwili zrezygnował z tego zamiaru, tylko

nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w pomarańczowe

płomienie. Zmrużył oczy, bo żar bijący z paleniska

lekko przypiekał mu policzki i rozgrzanym powiewem

wdzierał się w głąb piersi.

Siedzący obok Corsi poruszył się niespokojnie. Senator

Wagoner miał wrażenie, że jego własne ciało przybiera

na wadze i coraz głębiej zapada się w miękkie poduszki

sofy. Czuł się krańcowo wyczerpany, senny, ciężki

niczym głaz i stary, chociaż ukończył dopiero czterdziesty

ósmy rok życia. Minionego dnia nie mógł zaliczyć do

udanych; w Waszyngtonie krążyło powiedzenie, że „dob-

ry dzień to ten, który uda ci się przespać".

Corsi był niegdyś dyrektorem Głównego Biura Nor-

malizacyjnego i członkiem zarządu Światowej Organizacji

Zdrowia, a obecnie piastował funkcję prezesa Amerykań-

skiego Towarzystwa Rozwoju Nauk (określanego w Wa-

szyngtonie jako „lewoskrzydłowe ATRN"). Choć dwa-

dzieścia lat starszy od Wagonera, nadal tryskał energią

i żywotnością.

— Zdajesz sobie sprawę, że nasze spotkanie jest

czymś wyjątkowym —powiedział cichym, szeleszczącym

głosem. — Nie przyjechałbym do Waszyngtonu, gdybym

nie zdawał sobie sprawy, że interes ATRN tego wymaga.

Nie po tym, jak zostałem potraktowany przez MacHi-

nery'ego. Nie jestem politykiem, a jednak wciąż odnoszę

wrażenie, że przyszło mi egzystować w ogromnym

akwarium z napisem „piranie". Zresztą... i tak wiesz,

o co mi chodzi.

— Wiem. — Senator skinął głową. Cienie skoczyły

w przód i zniknęły. — Przez cały czas jestem śledzony.

Tajniacy MacHinery'ego wciąż usiłują znaleźć na mnie

jakiś haczyk. Mimo to musiałem z tobą porozmawiać,

Seppi. Odkąd zostałem powołany na stanowisko prze-

wodniczącego komisji, dokładałem wszelkich starań, by

w pełni zrozumieć treść przedstawianych mi dokumen-

tów. Niestety, nie jestem naukowcem i mam ograniczony

zasób wiedzy. Nie chcę zadawać pytań swoim współ-

pracownikom, bo to najlepszy sposób powstawania

przecieków, które docierają wprost do MacHinery'ego.

— Najtrafniejsza definicja eksperta rządowego, jaką

ostatnio słyszałem — skonstatował cierpko Corsi. —

„Człowiek, któremu nie wolno zadawać istotnych pytań".

— Lub taki, który uzależnia treść odpowiedzi od

oczekiwań swego rozmówcy — z ciężkim westchnieniem

dodał Wagoner. — Zauważyłem. Nie myśl, że życie

senatora to bułka z masłem. Już nieraz marzyłem, aby

wyjechać na Alaskę. Na wyspie Kodiak mam chałupkę,

gdzie mogę cieszyć oczy blaskiem ognia i nie zastanawiać

się, czy pobliski cień nie kryje ponurego faceta z notat-

nikiem... Lecz dość próżnych żali. Mam zamiar kierować

komisją tak dobrze, jak tylko potrafię...

— ...co w zupełności powinno wystarczyć — nieocze-

kiwanie wtrącił Corsi. Wyjął z dłoni Wagoner a kieliszek

z połyskującą resztką bursztynowego płynu i sięgnął po

butelkę. W powietrzu rozszedł się ciężki, aromatyczny

zapach alkoholu. — Wierz mi, Bliss, gdy po raz pierwszy

usłyszałem, że kierownictwo Komisji Połączonych Izb

Kongresu do Spraw Badań Przestrzeni Kosmicznej

powierzono nowo mianowanemu senatorowi, który do

czasu wyborów był jedynie dziennikarzem...

— Seppi, proszę —jęknął Wagoner, robiąc przesadnie

zbolałą minę. — Konsultantem do spraw stosunków

międzyludzkich.

— Jak wolisz. Tak czy owak, zacząłem podejrzewać, że

coś tu śmierdzi. Żaden „zasłużony" polityk nie poparłby

nowicjusza, gdyby sam miał ochotę na stanowisko szefa

komisji. Fakt, że stało się inaczej, wystawia nie najlepszą

ocenę obecnemu Kongresowi. I możesz mi wierzyć, że

każde słowo, które kiedyś wypowiedziałem, będzie prędzej

czy później wykorzystane przeciwko tobie. Ja, dzięki Bogu,

mam to już za sobą. Dziś mogę przyznać, że oceniałem cię

zbyt pochopnie. Wykonałeś kawał niezłej roboty i sporo się

nauczyłeś. Bez wątpienia zdajesz sobie sprawę, że przycho-

dząc do mnie po radę, podcinasz gałąź, na której siedzisz.

Na Boga, w takiej sytuacji nie potrafię ci odmówić pomocy.

Gwałtownym ruchem wyciągnął napełniony kieliszek

w stronę senatora.

— Wszystko, co przed chwilą powiedziałem, dotyczy

wyłącznie ciebie — dodał. — Za żadne skarby nie

zgodzę się na rozmowę z innym przestawicielem rządu...

chyba że na prośbę ATRN.

— Wiem, Seppi. Niestety, to także część naszych

kłopotów. W każdym razie, dziękuję. — Wagoner

delikatnie zamieszał koniak. — Zdradź mi, co twoim

zdaniem wstrzymuje rozwój komunikacji międzyplane-

tarnej?

— Armia — burknął Corsi.

— Zgoda, lecz musi być coś jeszcze. Coś o wiele

poważniejszego. Oddziały Służby Kosmicznej są pod-

porządkowane zazdrosnym, zidiociałym i skłóconym

dowódcom, lecz dawniej bywało gorzej. Co najmniej pół

tuzina rządowych agencji pracowało nad przygotowa-

niami do pierwszych lotów. Biuro meteo, marynarka

wojenna, twoje stowarzyszenie, sztab sił powietrznych

i tak dalej... Przejrzałem stos dokumentów z tamtych

czasów. Program przewidujący umieszczenie satelity na

orbicie okołoziemskiej został ogłoszony przez Stuarta

Symingtona już w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwar-

tym roku, a pierwszy pojazd kosmiczny pilotowany

przez człowieka został wystrzelony dopiero w tysiąc

dziewięćset sześćdziesiątym drugim, kiedy całość prac

znalazła się pod jurysdykcją wojskową. Każdy projekt

był zawieszony już w fazie wstępnej, ponieważ oficerowie

co chwila zmieniali szczegóły, mając na względzie wyłącz-

nie korzyści osobiste. Teraz przynajmniej podróżu-

je m y w kosmosie.

Niestety, od dłuższego czasu obserwujemy radykalne

pogorszenie sytuacji. Gdyby rozwój lotów przebiegał

prawidłowo, monopol wojska już dawno by zniknął.

Brakuje statków handlowych; nikt nie wpadł na pomysł,

aby utworzyć niewielką, lecz ekskluzywną linię pasażer-

ską, przeznaczoną dla ludzi, którzy chętnie zapłacą

ciężkie pieniądze za możliwość zwiedzenia kilku ponu-

rych miejsc i spędzenia kilku tygodni w niezbyt dużej

kabinie. — Parsknął krótkim, niewesołym śmiechem. —

Przypomniał mi się opis polowań na lisy, popularnych

w Anglii jakieś sto lat temu. To chyba Oscar Wilde

powiedział: „pościg niemoty za niejadalnym".

— Nie uważasz, że jest zbyt wcześnie na takie pomys-

ły? — spytał Corsi.

— Wcześnie? Nic podobnego. Mamy rok dwa tysiące

trzynasty. Pozwól, że wspomnę jeszcze o paru sprawach.

Dlaczego od piętnastu lat nie podjęto żadnej poważnej

ekspedycji naukowej? Byłem przekonany, że z chwilą

odkrycia dziesiątej planety naszego układu, Prozerpiny,

jakiś uniwersytet czy fundacja zechce podjąć odpowiednie

badania jej powierzchni. W pobliżu znajduje się spory

księżyc, na którym można urządzić całkiem przyzwoitą

bazę i nie ma co mówić o złych warunkach pogodowych,

bo słońce jest tak daleko, że na zdjęciach przypomina

zwykłą gwiazdę... i tak dalej. Prawdziwy raj dla naukow-

ców. Znajdź milionera pochłoniętego pasją odkrywcy...

najlepiej takiego, jak stary Hale... tudzież dobrego

organizatora przypominającego Byrda, a nie będziesz

musiał zbyt długo czekać na to, żeby powstała „Proser-

pine II". Tymczasem eksploracja kosmosu została prze-

rwana tuż po zakończeniu budowy stacji „Titan".

Dlaczego? — Przez chwilę wpatrywał się w płomienie. —

Powstaje pytanie o przyszłość nauki, Seppi — dodał. —

Brakuje inwencji. Nic się nie dzieje.

— Pamiętam raport przesłany niedawno przez chłop-

ców z „Titana"... — zaczął Corsi.

— Dotyczący ksenobakteriologii. Oczywiście. Ale to

nie ma nic wspólnego z rozwojem lotów! Nie ma wpływu

ani na zwiększenie ich atrakcyjności, ani na poprawę

komunikacji. Szczerze mówiąc, ci faceci nie są zaitereso-

wani wprowadzeniem żadnych zmian. Pozwól, że posłużę

się prostym przykładem: wciąż używamy rakiet o napę-

dzie jonowym, opartym na wykorzystaniu stosu atomo-

wego. System działa, wprowadzono kilka pomniejszych

innowacji, lecz zasadniczy projekt został opracowany

przez Couplinga w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym

czwartym! Pomyśl, Seppi, przez pół wieku nikt nie

wymyślił nowego silnika! A kadłub? Przecież to kon-

strukcja von Brauna, jeszcze starsza niż pomysły Coup-

linga. Czy naprawdę nie można opracować lepszego

rozwiązania? W dokumentach komisji nie ma na ten

temat nawet najmniejszej wzmianki.

— Jesteś pewien, że potrafisz odróżnić mało znaczącą

modyfikację od istotnych zmian konstrukcyjnych?

— Sam osądź — mruknął ponuro Wagoner. — Ostat-

nio dużo mówiło się o nowej, eliptycznie skręconej

sprężynie, umieszczanej w oparciach siedzeń. Przejrzałem

kilka raportów. Piloci twierdzą, że „ulepszone" fotele

przypominają worki ziemniaków. Pomysł prawdopodob-

nie już wkrótce pójdzie do lamusa. Oczywiście w ścisłej

tajemnicy.

— Jeszcze jedna tajemnica, o której nie powinienem

nic wiedzieć — westchnął Corsi. — Na szczęście, nie

będę miał kłopotów, żeby o wszystkim zapomnieć.

— Słuchaj dalej. Pojawił się nowy pojemnik na wodę.

Wykonany z cienkiej blachy aluminiowej, przypomina

dużą tubę pasty do zębów i daje się zwijać, co umożliwia

picie nawet w warunkach nieważkości.

— Przecież błona z tworzywa sztucznego, uginająca

się pod wpływem ciśnienia atmosferycznego, byłaby

dużo poręczniejsza, lżejsza...

— Masz rację. Aluminiowych tub używano dotychczas

do przechowywania żywności. Jedyną nowością jest to, że

wysunięto propozycję, aby magazynować w nich wodę.

Pomysł wyszedł od przedstawiciela firm., CanAm Metals,

przy silnym poparciu ze strony kilku senatorów z Zachod-

niego Wybrzeża. Możesz się domyślać mojej reakcji.

— Mam wrażenie, że wkrótce zaczniesz dryfować...

— Póki co, staram się wykorzystać resztki wiatru —

odparł Wagoner. — Zyskałem całkowitą pewność, że

obecna struktura badań nad lotami kosmicznymi przypo-

mina zardzewiałą, przeładowaną pracownikami i rozpa-

dającą się wieżę wiertniczą stojącą na jałowym gruncie.

Co gorsza, ów grunt także zaczyna się kruszyć. Dziś nasze

statki powinny być smukłe, szybkie i zdolne do przenosze-

nia większych ładunków. Trzeba coś zrobić z tą przeklętą

dychotomią, która oddziela pojazdy zdolne wylądo-

wać na planecie od rakiet szybujących w przestrzeni!

Przede wszystkim musimy pomyśleć o wykorzystaniu

odkrytych planet. Nie chodzi mi o badania naukowe;

mówię o kolonizacji. Od wielu lat nie padło na ten temat

ani jedno słowo, a w miarę upływu czasu nasze szansę

maleją. Niezwykle trudno przekonać Kongres o realnej

przydatności prac nad eksploracją kosmosu. Głównym

powodem jest krótkowzroczność: przedstawiciele Izby

Reprezentantów stają do wyborów co dwa lata, senato-

rowie co sześć... więc nic dziwnego, że żaden z nich nie

snuje perspektywicznych planów. Jesteś zdania, że powin-

niśmy choćby pobieżnie wyjaśnić im program naszych

działań? Nie wolno! Ściśle tajne!

Wiesz, Seppi... być może przemawia przeze mnie

ignorancja, lecz pamiętaj, że w wielu sprawach jestem

laikiem. I jako laik uważam, że trzeba przystąpić do

działania. Znaleźć choćby słaby punkt zaczepienia,

wiodący nas ku lotom międzygwiezdnym. Sporządzić

model — nawet tak prymitywny i odległy od rzeczywis-

tych wymagań jak rakieta wypełniona fajerwerkami

porównywana z silnikiem Couplinga — lecz widoczny.

Do tej pory tkwimy w punkcie wyjścia. Zapomnieliśmy

0 gwiazdach. Wszyscy moi rozmówcy byli przekonani,

że znajdują się poza naszym zasięgiem.

Corsi wstał i wolnym krokiem zbliżył się do okna.

Stanął plecami do pokoju i sprawiał wrażenie, jakby

chciał przebić wzrokiem szczelnie zaciągnięte zasłony

1 spojrzeć na opustoszałą ulicę.

Wagoner zbyt długo wpatrywał się w ogień, więc dla

jego oczu sylwetka mężczyzny stała się jeszcze jednym

cieniem wypełniającym pokój. W ciągu minionych sześciu

miesięcy wielokrotnie przychodziło mu na myśl, że

Corsi woli pozostawać na uboczu, bo na dobre pogodził

się z opinią człowieka „niegodnego zaufania". Po raz

kolejny przypomniał sobie wszystkie pomówienia i plot-

ki, które ciasną siecią oplątywały starego naukowca.

Podstawieni świadkowie bez twarzy i tożsamości, napast-

liwe artykuły, których przybyło w gazetach zwłaszcza

wówczas, gdy ktoś przypomniał sobie, że podczas stu-

diów Corsi dzielił pokój z kolegą podejrzanym o przy-

należność do YPSL. Ludzie MacHinery'ego wywlekli

całą sprawę na forum Senatu, plotek zaczęło przybywać,

podobnie jak listów rozpoczynających się słowami:

„Drogi doktorze Corsetz, ty świnio" i podpisanych:

„Prawdziwy Amerykanin". Nie każdy potrafił stawić

czoło zmasowanej nagonce, nawet jeśli miał poparcie

większości kolegów.

— Cieszę się, że nie jestem pierwszym, który wyrazi

podobną opinię — powiedział fizyk, odwracając twarz

od okna. — Choć nie należę do konserwatywnych

naukowców, nie wierzę, że dotrzemy do gwiazd, Bliss.

Ludzie żyją zbyt krótko, by stworzyć rasę kosmicznych

wędrowców. Nie można przekroczyć prędkości światła,

więc marzenia o lotach międzygwiezdnych są równie

nierealne jak przypuszczenie, że ćma może pokonać

Atlantyk. Przykro mi o tym mówić, ale chciałeś usłyszeć

moje zdanie.

Wagoner w milczeniu skinął głową. Prawdę powie-

dziawszy, był zadowolony, że Corsi w ogóle zdecydował

się na odpowiedź.

Fizyk sięgnął po swój kieliszek.

— Oczywiście, loty międzyplanetarne to cał-

kiem inna para kaloszy — dodał. — Zgadzam się

z tobą, że już dawno powinniśmy przystąpić do konkret-

nego działania. Od dłuższego czasu podejrzewałem, że

coś tu śmierdzi, a twoja dzisiejsza wizyta w pełni

potwierdziła moje przypuszczenia.

— Dlaczego tak się dzieje? — spytał Wagoner.

— Hmmm... Prawdopodobnie dlatego, że stanęliśmy

przed problemem, wobec którego nauka jest bezsilna.

— Co takiego?! Wybacz, Seppi, lecz brzmi to niczym

oświadczenie arcybiskupa, że chrześcijaństwo okazało

się niewypałem. Co chciałeś przez to powiedzieć?

Corsi uśmiechnął się kwaśno.

— Przyznaję, czasem mam skłonności do dramaty-

zowania. Chciałem powiedzieć, że... nauka zabrnęła

w ślepą uliczkę. Rozwój badań jest uzależniony od

swobodnego przepływu informacji. Żaden z pracowni-

ków mojego wydziału — w czasach, gdy był to jeszcze

mój wydział — nie miał pojęcia, nad czym pracują inni.

Nie wiedzieliśmy nawet, czy ktoś prócz nas próbuje

rozwiązać to samo zagadnienie. Wyniki eksperymentów

nagminnie opatrywano pieczątką „tajne", ponieważ

w ten sposób wielu badaczy zyskiwało podwójne zabez-

pieczenie — nie tylko przed inwigilacją Rosjan, lecz także

przed wścibstwem członków rządu. Niestety, bez dostępu

do odpowiednich danych naukowe metody działań nie

dają rezultatów.

Poza tym sprawa kompetencji. Najsłynniejsi nauko-

wcy — co prawda, jest ich zaledwie kilku — są tak

skrępowani ciągłą „ochroną" i podejrzeniami, które

towarzyszą ich działaniom, że potrzebują wielu lat, by

rozwiązać najmniejszy problem. Jeśli zaś chodzi o pozo-

stałych... no cóż, nawet w Biurze Normalizacyjnym

przeważali trzeciorzędni pracownicy. Niektórzy byli

całkiem mili i oddani swej profesji, ale mieli niewiele

odwagi, a jeszcze mniej wyobraźni. Ich działalność

opierała się na rutynowym powielaniu utartych schema-

tów, toteż każdego roku mieli coraz mniej do pokazania.

— Wszystko, co przed chwilą powiedziałeś, jak ulał

pasuje do sytuacji, która panuje w komisji badań nad

rozwojem lotów — stwierdził Wagoner. — Lecz nadal

nie rozumiem właściwej przyczyny. Co stoi na prze-

szkodzie, aby nauka zachowała swą dynamikę? Nawet

praca trzeciorzędnych naukowców jest jakąś formą

działania. Dlaczego po wielu latach nieprzerwanych

sukcesów nastąpił kryzys?

— Duże znaczenie ma upływ czasu — powiedział

posępnie Corsi. — Musisz pamiętać, że tak zwana

metoda naukowa nie ma nic wspólnego z prawami

natury. Nie istnieje w przyrodzie; jest wyłącznie produk-

tem naszej inteligencji. Prędzej czy później musiała stać

się reliktem przeszłości, podobnie jak soryt, paradygmat

i sylogizm. Działała skutecznie tylko wówczas, gdy

w zasięgu ręki mieliśmy zbiór tysięcy faktów, które

mogliśmy sklasyfikować i opisać. Prędkość spadania

kamienia, kolejność barw tęczy... Im bardziej zagłębialiś-

my się w świat abstrakcji... w świat rzeczy niepoliczal-

nych, niewidocznych gołym okiem i niemożliwych do

zmierzenia... tym droższe i dłuższe stawały się wszelkie

badania.

Gdy doszliśmy do punktu, w którym przeprowadzenie

pojedynczego doświadczenia wiązało się z wydaniem

kilku milionów dolarów, nie pozostawało nam nic

innego, jak zwrócić się o pomoc do rządu. A politycy

wolą korzystać z usług trzeciorzędnych naukowców,

którym nie w głowie śmiałe, lecz niezbyt pewne eks-

perymenty. Skutki są widoczne na każdym kroku:

jałowość, stagnacja, wtórność.

— Cóż zatem pozostaje? — spytał Wagoner. — W ja-

kim kierunku powinny iść dalsze działania? Znam cię

wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że nie lubisz ustę-

pować bez walki.

— Nie — odparł Corsi. —Tym razem także nie mam

zamiaru się poddać, choć nie potrafię zmienić sytuacji.

Pamiętaj, że zostałem zepchnięty na bok... z czego raczej

powinienem się cieszyć. — Umilkł, po czym spytał nie-

oczekiwanie: — Nie ma żadnych szans, aby rząd cał-

kowicie zlikwidował istniejący system bezpieczeństwa?

— Całkowicie?

— Tylko wtedy będzie można liczyć na sukces.

— Nie — powiedział Wagoner. — Obawiam się, że

to niemożliwe. Nie zlikwiduje go. Nawet częściowo.

Corsi usiadł i pochylił się lekko, opierając dłonie na

kościstych kolanach. Przez chwilę wpatrywał się w przy-

gasające węgle.

— Mogę udzielić ci dwóch rad, Bliss. Zresztą... obie

stanowią strony tego samego medalu. Po pierwsze,

musisz jak najszybciej zrezygnować z multimilionowych

badań, choćby takich jak program „Manhattan". Nie

potrzebujemy ulepszonych metod pomiaru ruchów cząs-

teczek. Potrzebujemy nowych śladów, nowych obszarów

wiedzy. Gigantyczny program doświadczeń jest pomyłką.

Powinniśmy skupić się wyłącznie na dociekaniach teore-

tycznych.

— Moich podopiecznych?

— Wszystko jedno. To właśnie druga część rady. Na

twoim miejscu poszedłbym nawet do wariatkowa.

Wagoner milczał. Wiedział, że Corsi dla wzmocnienia

efektu często używa przesadnych określeń. Cierpliwie

czekał na wyjaśnienia.

— Oczywiście, nie mam na myśli zupełnych waria-

tów — dodał fizyk. — Decyzja, jak daleko się posunąć,

należy wyłącznie do ciebie. Musisz znaleźć cichych

współpracowników: naukowców cieszących się dobrą

opinią i takich, których wywody nie powodują zbytniego

wrzenia w środowisku. Przypomnij sobie starą teorię

prądów magnetycznych Ehrenhafta lub kosmologię

Milne'a. Szukaj czegoś, co będziesz mógł spożytkować.

Przejrzyj odrzucone pomysły i zastanów się, czy na-

prawdę należało je odrzucić. A najważniejsze: nigdy

nie wierz pierwszemu „ekspertowi", który wygłosi swą

opinię.

— Innymi słowy, mam szukać szczęścia.

— To jedyne, co możesz zrobić — odparł Corsi. —

Szansę są co prawda niewielkie, ponieważ i tak nie uda

ci się legalnie skorzystać z pomocy naukowców. Musisz

rozmawiać z hobbystami, dziwakami i wszelkiego ro-

dzaju pomyleńcami.

— Od czego zacząć?

— Hmmm... — mruknął Corsi. — Może od siły

ciążenia? Nie znam kwestii, która spowodowałaby

więcej idiotycznych spekulacji. Szczerze mówiąc, żadna

sensowna teoria nie pasuje do naszych celów. Do

wyniesienia na orbitę statku kosmicznego nie da się

wykorzystać grawitacji. Wśród uczonych wciąż brak

zgodności na temat samej istoty zjawiska. Lata kosz-

townych doświadczeń nie przyniosły oczekiwanych

rezultatów, a najnowsze przepisy zahamowały jakikol-

wiek postęp.

Wagoner wstał.

— Nie dajesz mi zbyt wielkiego wyboru — powiedział

ze smutkiem.

— Nie — zgodził się Corsi. — Zostawiam cię w pun-

kcie wyjścia. To i tak dużo, jak na dzisiejsze czasy.

Wagoner uśmiechnął się gorzko. Podali sobie dłonie.

W progu senator odwrócił głowę. Corsi siedział plecami

do drzwi, wpatrując się w ogień. Gdzieś w oddali rozległ

się huk, ściany ambasady stojącej po przeciwnej stronie

ulicy odpowiedziały stłumionym echem. Nie było w tym

nic nadzwyczajnego: prawdopodobnie któryś z setek

bezimiennych snajperów, jacy krążyli po Waszyngtonie,

strzelił do obcego agenta, policjanta lub po prostu do

cienia.

Corsi nawet nie drgnął. Wagoner cicho zamknął drzwi.

W drodze do domu był nadal śledzony, lecz nie

zwracał na to uwagi. Myślał o nieśmiertelnym człowieku

wędrującym z gwiazdy na gwiazdę szybciej od światła.

ROZDZIAŁ PIERWSZY: Nowy Jork

We współczesnych środkach masowego przekazu (...) popula-

ryzacja nauki została sprowadzona do formy rozrywki. Zamiast

rzetelnej wiedzy otrzymujemy zgrabnie skrojoną biografię boha-

terskiego naukowca, który w kulminacyjnej scenie z okrzykiem

„Eureka!" unosi probówkę ku niczym nie osłoniętej żarówce

oświetlającej ponure laboratorium.

GERARD PIEL

Przez sekretariat koncernu Jno. Pfitzner & Sons

przewijał się imponujący tłum znakomitości ze świata

polityki i nauki. Pułkownik Paige Russell, który już

ponad półtorej godziny zajmował wciąż to samo miejsce

w fotelu, skracał sobie czas oczekiwania obserwowaniem

mijających go dostojników. Oto senator Bliss Wagoner

z Partii Demokratycznej, reprezentant Alaski, przewod-

niczący Komsji Połączonych Izb Kongresu do Spraw

Badań Przestrzeni Kosmicznej; doktor Giuseppi Corsi,

prezes Amerykańskiego Towarzystwa Rozwoju Nauk

i były członek zarządu Światowej Organizacji Zdrowia;

oraz Francis Xavier MacHinery, dziedziczny szef Fede-

ralnego Biura Śledczego.

Pojawiło się także kilku notabli mniejszego kalibru,

których obecność w firmie produkującej komponenty

biologiczne stanowiła swoistą zagadkę. Paige wiercił się

nerwowo na swoim miejscu.

Siedząca za biurkiem dziewczyna właśnie rozmawiała

półgłosem z jakimś generałem. Naramienniki oficera

były ozdobione siedmioma gwiazdkami, co świadczyło

o tym, że ich właściciel dotarł niemal na szczyt wojskowej

kariery. Nie zauważył salutującego Russella, lecz z za-

aferowaną miną spoglądał w kierunku szklanych drzwi

wiodących do innych pomieszczeń budynku. Błyszcząca

tafla uchyliła się nieco i Paige dostrzegł krępego, ciem-

nowłosego mężczyznę w tradycyjnym urzędowym gar-

niturze. Twarz nieznajomego zdobił równie tradycyjny

urzędowy uśmiech.

— Cieszę się, że pan przyszedł, generale Horsefield.

Proszę do gabinetu.

Generał zniknął za drzwiami. Paige westchnął i po raz

nie wiadomo który wlepił wzrok w wiszący nad wejściem

napis wykonany czarnymi gotyckimi literami.

2Btber ben lob tst Ictn ftrautlem geroacljsen!

Ponieważ nie rozumiał po niemiecku, usiłował dopa-

sować angielskie słowa o podobnym brzmieniu i ułożyć

wszystko w logiczną całość. Wyszło mu zdanie: „Grubsza

ropucha wecuje krowie sałatę", co nie miało nic wspól-

nego ani z kulinarnymi upodobaniami obu zwierząt, ani

tym bardziej z dyscypliną pracy.

Oczywiście mógł także obserwować sekretarkę, lecz już

po godzinie stwierdził, że nie odczuwa początkowego

podniecenia. Dziewczyna była dość ładna, choć nie

błyszczała olśniewającą urodą nawet w oczach astronauty

powracającego z długotrwałej podróży. Może gdyby

zdjąć jej te śmieszne okulary w ciemnej drucianej oprawce

24

LATAJĄCt MIA&IA

i rozpuścić upięte w kok włosy dałoby się z nią wy-

trzymać przy lampie naftowej w igloo podczas szalejącej

śnieżycy.

Paige zamyślił się. Farmaceutyczna firma Pfitznerów

była wystarczająco bogata, by zatrudniać najpiękniejsze

dziewczęta ubiegające się o pracę sekretarki. Z drugiej

jednak strony stanowiła tylko niewielką część koncernu

A.O. LeFevre et Cie, w skład którego wchodziły tak

potężne zakłady jak LeFevre's Consolidated Welfare

Service oraz Peacock Carnera and Chemicals. Została

przyłączona stosunkowo niedawno, po wielu głośnych

sporach i wprowadzeniu poprawek do ustawy antytrus-

towej.

Tak czy owak, Paige powoli tracił cierpliwość. Nie

dość, że przyszedł tutaj na specjalne zaproszenie i zgodził

się wyświadczyć pewną przysługę, to jeszcze marnował

wolny czas na bezczynnym siedzeniu w poczekalni.

Zdecydowanym ruchem podniósł się z fotela i podszedł

do biurka.

— Bardzo panią przepraszam — powiedział — ale

waszym pracownikom najwyraźniej brakuje znajomości

elementarnych zasad dobrego wychowania. Zaczynam

uważać, że robi się tu ze mnie durnia. Czy ktoś ma

zamiar odebrać wreszcie tę przesyłkę?

Odpiął kieszeń na prawej piersi i wyjął trzy niewielkie,

przezroczyste paczuszki przymocowane do plastikowych

plakietek adresowych opatrzonych napisem „Jno. Pfltz-

ner & Sons, div. A.O. LeFevre et Cie, the Bronx 153,

WPO 249920, Ziemia" oraz nie ostemplowanymi znacz-

kami poczty kosmicznej o nominalnej wartości dwu-

dziestu pięciu dolarów, za które zapłacił z własnych

zasobów finansowych. Każde zawiniątko zawierało nie-

wielką ilość szarego pyłu.

— Jest mi niezmiernie przykro, pułkowniku Rus-

sell — odpowiedziała dziewczyna, mierząc go poważnym

spojrzeniem. Z daleka prezentowała się znacznie lepiej.

Miała zalotnie zadarty nosek i pełne, karminowe usta,

o wiele ładniejsze niż większość aktorek występujących

w programach stereowizji. — Z całą pewnością potrzebu-

jemy tych próbek. Inaczej nie prosilibyśmy pana o ich

zdobycie. Niestety, dziś panuje gorączkowa atmosfera...

— Więc dlaczego nie mam komu ich przekazać?

— Mógłby pan zostawić przesyłkę u mnie — za-

proponowała łagodnie. — Dopilnuję, żeby trafiła we

właściwe ręce.

Paige potrząsnął głową.

— Nie. To nie wchodzi w rachubę. Skrupulatnie

wypełniłem waszą prośbę, a teraz chcę zobaczyć rezul-

taty. Pobierałem próbki gruntu na każdej planecie,

nawet jeśli sprawiało mi to sporo kłopotów. Niemal

wszystkie wysłałem pocztą; ostatnie przywiozłem osobiś-

cie. Czy wie pani, skąd pochodzą te grudki pyłu?

— Przepraszam, zapomniałam. Tyle miałam pracy...

— Dwie są z Ganimeda, trzecia z Jupitera V. Wprost

z cienia rzucanego przez konstrukcję powstającego

Mostu. Normalna temperatura na każdym z księżyców

wynosi ponad sto stopni poniżej zera. Czy wie pani, co

to znaczy zdobyć pokruszony kawałek skały w takich

warunkach? Nie mówiąc już o tym, że należy pracować

w skafandrze próżniowym. A jednak przywiozłem te

próbki. Teraz chciałbym wiedzieć, do czego były Pfitz-

nerom potrzebne.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

— Jestem pewna, że przed odlotem z Ziemi otrzymał

pan wszelkie wyjaśnienia.

— Powiedzmy. Wiem, że używacie minerałów do

sporządzania lekarstw, lecz chciałbym dowiedzieć się

czegoś więcej o samym procesie produkcji. Co będzie,

jeśli któraś z tych próbek okaże się prawdziwą żyłą złota

i w laboratoriach Pfitznera powstanie nowy, cudowny lek

na wszelkie dolegliwości? Chciałbym kiedyś pochwalić się

przed wnukami, że miałem w tym swój udział.

W uchylonych drzwiach ukazała się ugrzeczniona

twarz krępego mężczyzny.

— Annę, czy przyszedł już doktor Abbott?

— Jeszcze nie, panie Gunn. Zawiadomię pana natych-

miast, gdy się pojawi.

— Jestem pewien, że nie każecie mi czekać następnych

dziewięćdziesięciu minut w sekretariacie — mruknął

cierpko Paige.

Gunn odwrócił głowę w jego stronę. Zerknął na orła

zdobiącego kołnierzyk munduru i zatrzymał wzrok na

uskrzydlonym emblemacie na lewej piersi astronauty.

— Bardzo pana przepraszam, pułkowniku, lecz do-

padł nas niewielki kryzys — powiedział z przymilnym

uśmiechem. — Rozumiem, że przywiózł pan kilka

próbek. Jeśli byłby pan łaskaw odwiedzić nas jutro,

chętnie poświęcę panu nieograniczoną ilość czasu. Lecz

teraz...

Poruszył głową niczym drewniana kukułka, która

właśnie odkukała północ i postanowiła kolejną godzinę

spędzić we wnętrzu zegara. Nim zdążył zamknąć drzwi,

w głębi budynku rozległ się stłumiony hałas. Paige bez

trudu rozpoznał źródło dźwięku.

Gdzieś w laboratorium firmy Jno. Pfitzner & Sons

płakało dziecko.

Russell zamrugał oczami. Nadstawił uszu, lecz kwilenie

ustało. Spojrzał w stronę biurka. Na twarzy sekretarki

pojawił się wyraz ostrożnej czujności.

— Chyba nie proszę o zbyt wiele — odezwał się

Paige. — Nie chcę wiedzieć o niczym, o czym nie

powinienem. Usiłuję jedynie ustalić, w jaki sposób

wykorzystacie efekt mojej pracy. Kieruje mną zwykła

ciekawość... co prawda poparta milionami kilometrów

spędzonych w kosmosie. Podstawowe pytanie brzmi:

czy warto było się trudzić?

— I tak, i nie — ze spokojem odparła dziewczyna. —

Dostarczone przez pana próbki są niezwykle interesujące,

ponieważ do tej pory nie mieliśmy okazji badać pyłu

pochodzącego z rejonu Jowisza. Niestety, nie ma żadnej

gwarancji, że się do czegoś przydadzą.

— Żadnej?

— Żadnej. Pułkowniku Russell, nie jest pan jedynym

astronautą, którego poprosiliśmy o współpracę, choć

bez wątpienia pierwszym, który przywiózł coś spoza

orbity Marsa. Prawdę powiedziawszy, tylko sześć osób,

łącznie z panem, pokusiło się o zebranie próbek w miejs-

cach leżących od Ziemi dalej niż Księżyc. Lecz błędem

byłoby sądzić, że działalność naszej firmy ogranicza się

wyłącznie do tak szczególnych przypadków. Niemal

każdy pilot, każdy misjonarz Wyznawców, każdy komi-

wojażer, robotnik czy dziennikarz powracający z podróży

dostarcza nam pewną ilość materiału laboratoryjnego.

Zanim odkryliśmy askomycynę, poddaliśmy badaniom

sto tysięcy próbek, w tym kilkaset pochodzących

z Marsa i pięć tysięcy z Księżyca. I wie pan, gdzie był

organizm wytwarzający askomycynę? W dawno przej-

rzałej brzoskwini, zabranej ze straganu przekupnia

handlującego na rynku w Baltimore!

— Rozumiem — z niechęcią odparł Paige. — A co to

jest askomycyna?

Dziewczyna wbiła wzrok w biurko. Starannie przesu-

nęła czystą kartkę papieru.

— To nowy antybiotyk — powiedziała. — Niedługo

zostanie wprowadzony do sprzedaży. Niemal identyczną

historię mogę opowiedzieć panu o innych lekarstwach.

— Rozumiem — powtórzył Paige, choć nie był zupeł-

nie pewien, czy mówi prawdę.

W ciągu wielomiesięcznej' podróży słyszał nazwę „Pfitz-

ner" od rozmaitych dziwnych osób, co nasuwało podejrze-

nia, że co trzeci mieszkaniec Ziemi aktywnie uczestniczy

w pracach firmy lub przynajmniej zna kogoś, kto zajmuje

się zbieraniem próbek. Pokątna plotka, którą wielu

uważało za najpewniejsze źródło informacji, głosiła, że

chodzi o zamówienia rządowe. Nie było w tym nic

nadzwyczajnego, zwłaszcza w okresie zwanym Wiekiem

Defensywy, lecz Paige dowiedział się wystarczająco dużo,

by przypuszczać, że kontrakt Pfitznera dotyczy naprawdę

wielkiego... i ściśle tajnego projektu.

Zza drzwi wysunął się podekscytowany Gunn.

— Jeszcze go nie ma? — rzucił w stronę dziewczy-

ny. — Pewnie nie przyjdzie. To niedobrze. — Spojrzał na

Paige'a. — Skoro zyskałem chwilę czasu, pułkowniku...

— Russell. Paige Russell. Korpus Sił Kosmicznych.

— Oczywiście. Bardzo mi miło. Jeśli zechce pan

przyjąć moje przeprosiny, z radością oprowadzę pana po

naszym małym laboratorium. Och... prawda, nazywam się

Harold Gunn. Jestem wiceprezesem do spraw eksportu.

— Tym razem chodzi raczej o import — powiedział

Paige, podając mu pakieciki wypełnione pyłem. Gunn

z należnym szacunkiem wsunął je do kieszeni.

— Ale z przyjemnością obejrzę pańskie królestwo —

dodał oficer.

Skinął głową dziewczynie i w towarzystwie Gunna

opuścił sekretariat.

Wnętrze budynku okazało się tak interesujące, jak

tego oczekiwał. Gunn najpierw zaprowadził Paige'a do

pomieszczeń, gdzie dostarczane próbki poddawano szcze-

gółowej klasyfikacji i kierowano do odpowiednich dzia-

łów laboratorium. W pierwszym pokoju jeden z pracow-

ników wrzucił właśnie starannie odmierzoną ilość pyłu

do litrowego naczynia wypełnionego wodą destylowaną,

dokładnie zamieszał, po czym przystąpił do serii do-

świadczeń. W końcu wprowadził po parę kropel zawie-

siny do kilku probówek wypełnionych różnymi glonami,

a następnie wstawił szkło do inkubatora.

— W następnym laboratorium... Niestety, doktor

Aąuino gdzieś wyszedł, więc nie wolno nam niczego

dotykać... przenosimy próbki organiczne na inny rodzaj

pożywki — wyjaśniał Gunn. — Proszę spojrzeć przez

szkło. Każda kultura wzrasta oddzielnie, więc jeśli kryje

w sobie coś interesującego, materiał do dalszych badań

nie jest zanieczyszczony.

— Ten „materiał" musi być bardzo maleńki — za-

uważył Paige. — W jaki sposób prowadzicie poszu-

kiwania?

— Bezpośrednio, poprzez obserwację poszczególnych

reakcji. Zechce pan rzucić okiem na stojące tu naczynia.

W każdym znajduje się kółeczko z białego papieru, od

którego odchodzą cztery niewielkie rowki. Jeśli we

wszystkich rowkach następuje niczym nie powstrzymany

rozwój zaszczepionych kolonii bakterii, to znaczy, że

próbka, którą nasączony jest papier, nie zawiera anty-

biotyku. Jeżeli jakaś kolonia wymiera lub ulega mutacji,

zaczyna świtać nadzieja, że trafiliśmy na właściwą

substancję.

Odkryte w ten sposób antybiotyki przenoszono do

przyległego pomieszczenia, gdzie badano ich skuteczność

w walce z organizmami chorobotwórczymi. Gunn stwier-

dził, że niemal dziewięćdziesiąt procent próbek zostaje

odrzucone, ponieważ nie wykazuje wystarczającej ak-

tywności lub reaguje w podobny sposób jak inne, znane

już wcześniej preparaty.

— Określenie „wystarczającej aktywności" wiąże się

z wieloma czynnikami — dodał. — Każdy antybiotyk,

który choć w najmniejszym stopniu oddziałuje na prątki

gruźlicy lub choroby Hansena, czyli trądu, jest dla nas

niezwykle cenny, nawet jeśli zachowuje się obojętnie

wobec innych wirusów.

Produkujące antybiotyki organizmy, które przebrnęły

przez kolejny etap testów, trafiały do miniaturowej

cieplarni, gdzie fermentowały w głębokich pojemnikach.

Z bulgoczącej masy sporządzano odpowiedni wyciąg,

oczyszczano go, a następnie przekazywano do laborato-

rium farmakologicznego w celu przeprowadzenia do-

świadczeń na zwierzętach.

— Tu także utraciliśmy szereg obiecujących oka-

zów — powiedział Gunn. — Większość z nich była zbyt

toksyczna. Tysiące razy niszczyliśmy prątki Hansena,

lecz w w końcu okazywało się, że preparat powodował

śmierć szybciej niż postępująca choroba. Z chwilą gdy

zyskujemy całkowitą pewność, że antybiotyk nie zawiera

substancji toksycznych, kierujemy farmaceutyk do leka-

rzy i szpitali na badania kliniczne. Doświadczenia

w walce z chorobami wirusowymi, takimi jak grypa czy

zapalenie wątroby, prowadzimy w laboratorium w Ver-

mont; Bronx jest zbyt przeludniony, by ryzykować

niebezpieczeństwo epidemii.

— Nie przypuszczałem, że wasze badania są tak

skomplikowane — oświadczył Paige. — Choć chyba

warto się trudzić, gdy w grę wchodzi zdrowie... Czy

wszystkie metody wymyślono w tutejszym ośrodku?

— Nie... skądże... — odparł Gunn z pobłażliwym

uśmiechem. — Główne założenia zostały opracowane

kilkadziesiąt lat temu przez odkrywcę streptomycyny,

Waksmana. Nie jesteśmy nawet pierwsi, jeśli chodzi

o ich wykorzystanie na skalę przemysłową. Początek

zrobiła jedna z konkurencyjnych firm farmaceutycznych,

która już po roku eksperymentów wprowadziła do

sprzedaży chloramphenicol, antybiotyk o bardzo szero-

kim zastosowaniu. To przekonało nawet najbardziej

zagorzałych niedowiarków, że jeśli chcą utrzymać się na

rynku, powinni czym prędzej zmienić dotychczasowy

tryb prowadzenia badań. Pomysł okazał się trafny;

w przeciwnym przypadku nigdy nie doszłoby do odkrycia

tetracykliny, która w chwili obecnej jest jednym z naj-

częściej stosowanych leków.

Ktoś otworzył drzwi w końcu korytarza. Rozległ się

głośniejszy niż za pierwszym razem płacz dziecka. Nie

było to pochlipywanie rocznego brzdąca, lecz chrapliwy

wrzask noworodka.

Paige uniósł brwi.

— Któreś z doświadczalnych zwierząt? — spytał

domyślnie.

— Cha, cha — roześmiał się Gunn. — Przyznaję,

jesteśmy głęboko zaangażowani w naszą działalność,

lecz nie do tego stopnia, by prowadzić eksperymenty na

niemowlętach. Nie... Jedna z naszych laborantek nie

mogła znaleźć odpowiedniej opiekunki, więc otrzymała

zezwolenie, aby przez jakiś czas zabierać dziecko do

pracy.

Paige musiał przyznać, że jego rozmówca wykazał się

znakomitym refleksem. Wyjaśnienie nosiło wszelkie

cechy prawdopodobieństwa i zostało wygłoszone z lekką

nonszalancją, jakby rzeczywiście chodziło o mało ważną

sprawę. Gunn nie mógł przewidzieć, że w ciągu pięciu

lat małżeństwa, zakończonego zresztą rozwodem z chwilą

rozpoczęcia czynnej służby w przestrzeni kosmicznej,

Paige zyskał wystarczającą wiedzę, aby bez trudu rozpo-

znać charakterystyczny krzyk dziecka urodzonego zaled-

wie przed kilkoma godzinami i wymagającego troskliwej

opieki pielęgniarki.

— Nie sądzi pan, że wypełnione rozmaitymi bak-

teriami i truciznami laboratorium to raczej niebezpieczne

miejsce dla małego człowieka?

— Podjęliśmy wszelkie środki ostrożności. Warto

wspomnieć, że absencja chorobowa wśród naszej załogi

jest o wiele mniejsza niż w innych zakładach produkcyj-

nych podobnej wielkości, ponieważ przywiązujemy dużą

wagę do bezpieczeństwa pracy... Zbliżamy się do końca

naszej wycieczki, pułkowniku Russell. Za tymi drzwiami

znajduje się pomieszczenie, w którym przygotowujemy

lekarstwa do sprzedaży i wysyłki.

— Wprowadziliście już do produkcji askomycynę?

Po tym pytaniu Gunn gwałtownie uniósł głowę i nie

próbował ukryć zainteresowania.

— Nie — odparł. — W dalszym ciągu znajduje się

w fazie badań klinicznych. Czy mógłbym spytać, skąd

pan wie...

Nie wyjaśnił kłopotliwej kwestii, gdyż w tej samej

chwili rozległ się nieco skrzekliwy głos zawieszonego na

ścianie głośnika:

— Panie Gunn, właśnie przybył doktor Abbott.

Mężczyzna cofnął się od drzwi wiodących do hali

produkcyjnej i skrzywił twarz w przepraszającym

uśmiechu.

— Niestety, będę musiał pana pożegnać, pułkowniku

Russell — powiedział. — Na pewno pan zauważył, że

dzisiaj zaszczyciło nas swą obecnością wiele ważnych

osobistości. Czekaliśmy tylko na doktora Abbotta, by

zacząć zebranie. Jeśli pan pozwoli...

Paige'owi nie pozostawało nic innego, jak mruknąć

„oczywiście". Gunn odprowadził go do sekretariatu.

— Zaspokoił pan swoją ciekawość? — spytała siedzą-

ca za biurkiem dziewczyna.

— Chyba tak.., — z namysłem odparł Paige. — Choć

w połowie wycieczki zmieniłem obiekt zainteresowań.

Panno Annę... czy mógłbym dziś wieczór zaprosić panią

na kolację?

— Nie — odpowiedziała sekreterka. — Poznałam już

kilku astronautów i nie mdleję na widok „przybysza

z kosmosu". Poza tym myślę, że uzyskał pan już

wszystkie informacje na temat działalności naszej firmy

i nie widzę powodu, aby musiał pan marnować na mnie

swój czas i pieniądze. Żegnam, pułkowniku Russell.

— Nie tak szybko — zaoponował Paige. — Moje

zaproszenie ma charakter całkowicie oficjalny. Skoro

poznała pani innych astronautów, powinna pani wie-

dzieć, że cenimy niezależność; nie należymy do konfor-

mistów, którzy potrafią stąpać jedynie po twardo ubitej

ziemi. Nie mam zamiaru pani oczarować. Potrzebuję

kilku informacji.

— Nic z tego — oświadczyła stanowczo. — Szkoda

pańskiego zachodu.

— Jest tutaj MacHinery. — Paige zniżył głos. —

A także senator Wagoner i kilka innych wpływowych

osób. Co będzie, jeśli do ich uszu dotrze wiadomość, że

naukowcy z firmy Pfitzner przeprowadzają wiwisekcję

na niemowlętach?

Podziałało. Dziewczyna tak mocno zacisnęła dłonie,

że pobielały jej palce.

— Nie wiem, o czym pan mówi — wykrztusiła.

— O denuncjacji. I proszę mi wierzyć, że traktuję tę

sprawę całkiem serio. Mister Gunn usiłował zbagateli-

zować niektóre poszlaki, lecz źle ocenił moją spostrzega-

wczość. Zatem... — zawiesił znacząco głos. — Czy mam

wystąpić z formalną skargą i doprowadzić do wszczęcia

śledztwa, czy będzie pani na tyle miła, aby zjeść w moim

towarzystwie smakowitą fiądrę z niewielkim dodatkiem

papryki?

Obdarzyła go wściekłym spojrzeniem. Zdawała się

dyszeć nienawiścią, co wcale nie wpływało korzystnie na

jej urodę. Paige zachodził w głowę, co spowodowało, że

właśnie jej zaproponował wspólną kolację. Według

spisu ludności przeprowadzonego pod koniec dwa tysiące

dziesiątego roku w Stanach Zjednoczonych mieszkało

około pięciu milionów młodych, niezamężnych kobiet.

Cztery miliony dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć

tysięcy dziewięćset pięćdziesiąt miało na pewno więcej

wrodzonego wdzięku i wewnętrznego ciepła.

— Dobrze — odezwała się dziewczyna. — Pański

urok jest wprost zniewalający, pułkowniku. To zresztą

jedyny powód, dla którego zdecydowałam się przyjąć

zaproszenie. Prawdę powiedziawszy, miałam ochotę

odmówić i przekonać się, jak daleko pan zabrnie w opo-

wiastce o wiwisekcji, lecz nie życzę sobie, aby moje

nazwisko łączono z tak niesmacznym żartem.

— Oczywiście — odparł Paige. Był nieco zawiedziony,

że jego mały blef został tak prędko rozszyfrowany. —

Wpadnę po panią...

Przerwał na dźwięk głośnej rozmowy dobiegającej

z korytarza. Po chwili do sekretariatu wpadł generał

Horsefield. Gunn niemal deptał mu po piętach.

— Chcę, żebyście raz na zawsze zapamiętali — huczał

tubalnym głosem Horsefield — że cała operacja musi

pozostać pod ścisłą kontrolą wojska. Na dalszą ocenę

rezultatów przyjdzie czas później. W Pentagonie panuje

opinia, że wasi naukowcy pogubili się w teoriach, zamiast

solidnie zabrać się do pracy. Jeśli skarb państwa lub

Kongres zajmą podobne stanowisko, będziecie skoń-

czeni. Musicie wrócić do źródeł, Gunn. Do źródeł!

— Wracamy do nich, na ile to możliwe. — Gunn

mówił uprzejmie, lecz w jego głosie dało się wyczuć

upór. — Ani jeden preparat nie zostaje skierowany do

produkcji, jeśli nie jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani

jego działaniem. Każda inna metoda byłaby równo-

znaczna z samobójstwem.

— Dobrze wiesz, że jestem po waszej stronie — odparł

nieco łagodniej Horsefield. — Generał Alsos także. Lecz

niezależnie od tego, co sądzi opinia publiczna, bierzemy

udział w prawdziwej wojnie! A w tak delikatnej sprawie,

jaką są środki odurzające, nie możemy...

Gunn, który chwilę wcześniej dostrzegł Paige'a, zna-

cząco zmarszczył brwi. Horsefield urwał w pół zdania,

obrócił się na pięcie i groźnym spojrzeniem zmierzył

intruza. Zapadła krępująca cisza. Gunn chrząknął i naj-

wyraźniej zamierzał wypowiedzieć kilka uprzejmych

banałów, lecz Paige nie miał ochoty tego słuchać —

zwłaszcza po rozmowie z sekretarką.

Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Horsefield

już na pierwszy rzut oka sklasyfikował przypadkowego

słuchacza jako „osobę nie upoważnioną". Paige nie miał

nic przeciwko temu, by konsternacja generała trwała

nieco dłużej, zwłaszcza że wolał uniknąć zbyt natrętnych

pytań o nazwisko i powód wizyty. Wymruczał pod

adresem dziewczyny, „o ósmej" i pospiesznie opuścił

budynek firmy.

Paige z westchnieniem spojrzał w lusterko. Co mu

strzeliło do głowy, by bawić się w detektywa? Po jaką

cholerę narażał się na różne drobne nieprzyjemności?

Prawdę mówiąc, cała sprawa była mu całkowicie obojęt-

na. Na pewno została objęta klauzulą „ściśle tajne"

i każdy, kto próbował ją zgłębić, stawał się potencjalnym

celem dla anonimowego snajpera. Zbytnia dociekliwość

budziła podejrzenia zarówno na Zachodzie, jak i w Rosji,

czyli w dwóch wielkich państwach wielonarodowoś-

ciowych, które w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat

doprowadziły pojęcie „bezpieczeństwa" do granic ab-

surdu. Popełnił dużą nieostrożność, wspominając dziew-

czynie o Moście powstającym w okolicach Jowisza.

O budowie słyszeli wszyscy, lecz każdy, kto popisywał

się swą wiedzą, zyskiwał opinię „niebezpiecznego gadu-

ły". Paige był w szczególnej sytuacji, ponieważ podczas

swej podróży nie tylko odwiedził teren prac, lecz także

rozmawiał z robotnikami, pomagał w rozwiązaniu nie-

których problemów i przeprowadził kilka narad z głów-

nym inżynierem, niejakim Dillonem. Poza tym posiadał

stopień oficerski i mógł ulec pokusie sprzedania paru

poufnych informacji członkom Kongresu, co stanowiło

doskonały sposób przyspieszenia kariery wojskowej.

A przede wszystkim zauważono go, gdy węszył wokół

nowego projektu, do którego miały dostęp jedynie

nieliczne, starannie dobrane osoby.

Z jakiego powodu podejmował tak duże ryzyko? Nie

był biologiem, więc nic nie wiedział o prawdziwej istocie

doświadczeń. W oczach laika prace prowadzone w labo-

ratorium Pfitznera stanowiły po prostu część rutynowych

badań nad nowym rodzajem antybiotyku. Dlaczego tak

doświadczony astronauta jak Paige zachowywał się

niczym ćma lecąca do światła?

Wytarł policzki w papierowy ręcznik, aby usunąć

resztki depilującego kremu do golenia i zamyślił się.

Z wklęsłego lusterka spoglądały na niego duże sowie

oczy. Lekko zniekształcona twarz nie potrafiła udzielić

mu żadnej odpowiedzi.

ROZDZIAŁ DRUGI: Jupiter V

lir

..Jmiałek zanurzający się w zakazanych obszarach wiedzy

doznaje uczucia dziwnego podniecenia. Historia życia zanotowała

kilka takich przypadków i właśnie za ich przyczyną zostaliśmy

skazani na samotność. Otworzyliśmy całkiem nowe przejście —

tunel kulturowy. Wędrujemy samotnie, a przed nami ciągnie się

pusta przestrzeń. Świadomi własnej osobliwości spoglądamy na

siebie mówiąc: „to nigdy nie może się powtórzyć".

LOREN C. EISELEY

Zabrzęczał alarm. Rozchwiana konstrukcja Mostu

zgrzytała pod uderzeniami wyjącego wichru. Robert

Helmuth czuwający w bazie Jupiter V nad postępem

prac budowlanych zwykle nie zaprzątał sobie tym głowy.

Most niemal bez przerwy był targany uderzeniami

szalejącego nad całą planetą huraganu.

Tym razem czujnik umieszczony na tablicy kontrolnej

wskazywał, że w sektorze sto czternaście wystąpiły

jakieś kłopoty. Wspomniany sektor znajdował się na

północno-wschodnim krańcu estakady, gdzie metalowa

krawędź zwisała w wirującej chmurze skrystalizowanych

cząsteczek amoniaku i metanu, czterdzieści pięć ki-

lometrów nad niewidoczną powierzchnią planety. Obszar

nie był objęty polem widzenia ultrafonicznych „oczu",

ponieważ oba końce Mostu nie zostały jeszcze ukoń-

czone.

Robert Helmuth westchnął ciężko i uruchomił „chrzą-

szcza". Niewielki pojazd, płaski niczym pluskwa, rozpo-

czął powolną wędrówkę po dziesięciu wąskich szynach

solidnie przymocowanych do dźwigarów. Strumienie

wypełnionego wodorem powietrza z ogłuszającym świs-

tem przemykały wąską szczeliną dzielącą spód wehikułu

od nawierzchni Mostu, a krople amoniaku uderzały

w lekko zaokrągloną pokrywę z hukiem przypominają-

cym kanonadę. Z powodu ogromnej siły ciążenia panu-

jącej na Jowiszu owe „drobiny" miały wagę pocisku

artyleryjskiego, choć rozmiarami nie przekraczały wiel-

kości zwykłej kropli wody. Częste wyładowania zalewały

teren prac potokami mętnego, pomarańczowego światła.

Most dygotał; towarzysząca każdej eksplozji fala ude-

rzeniowa parła przez niewiarygodnie gęstą atmosferę

niczym stalowy kadłub pancernika.

Mimo to prace przebiegały bez większych przeszkód.

Na uderzenia piorunów narażona była przede wszystkim

skorupa planety. Ani budowie, ani tym bardziej Hel-

muthowi nie groziło żadne poważne niebezpieczeństwo.

Prawdę powiedziawszy, Helmuth w ogóle nie przeby-

wał na Jowiszu — choć w miarę upływu czasu coraz

trudniej przychodziło mu o tym pamiętać. Na Jowiszu

nie było nikogo, kto mógłby usunąć poważną awarię.

W ogóle nie było nikogo. Jedynie Most i maszyny, które

stanowiły część jego konstrukcji.

Most budował się sam. Ogromny, samotny i bezdusz-

ny twór człowieka z wolna rosnący nad czarną otchłanią.

Plan został opracowany niezwykle starannie, lecz

Helmuth — obserwujący miejsce robót za pomocą

skanerów umieszczonych na „chrząszczu" — nie był

w stanie ocenić jego efektów. Trasa pojazdu wiodła

środkiem przęsła, a ciemności i wiecznie szalejąca burza

ograniczały widoczność do kilkudziesięciu metrów. Sze-

rokość Mostu wynosiła siedemnaście kilometrów; wyso-

kość — dla pracujących przy budowie równie abstrak-

cyjna, co wysokość drapacza chmur dla spacerującej

mrówki — czterdzieści pięć. Żaden dokument nie wspo-

minał o długości, która przekroczyła już osiemdziesiąt

pięć kilometrów i wciąż rosła...

Toporny kolos wznoszony przy użyciu najnowocześ-

niejszych metod, materiałów i narzędzi, których nigdy

dotąd nie tknęła ludzka ręka.

Wiele elementów projektu można było zrealizować

wyłącznie na Jowiszu. Znaczna część Mostu została

wykonana z lodu, substancji wręcz niezastąpionej przy

ciśnieniu miliona atmosfer i temperaturze dochodzącej

do minus siedemdziesięciu stopni Celsjusza, w której lita

stal zmieniała się w miałki pył, aluminium zaś przybierało

postać wiotkiej, prześwitującej materii pękającej pod

najlżejszym dotknięciem. „Lód Cztery", gdyż takim

terminem określano wodę zamarzniętą w warunkach

panujących na Jowiszu, stanowił zwartą, nieprzezroczys-

tą masę stosunkowo łatwą do formowania pod dużym

naciskiem, lecz możliwą do skruszenia jedynie przy

użyciu siły zdolnej obrócić w perzynę ziemskie miasto.

Dla utrzymania ciągłości prac zużywano miliony mega-

watów energii, ale w tym względzie planeta bez trudu

zaspokajała wciąż rosnące potrzeby budowniczych. Wie-

cznie wiejący wicher omiatał powierzchnię z szybkością

przekraczającą cztery tysiące kilometrów na godzinę

i nic nie wskazywało na to, aby w ciągu najbliższych

czterech miliardów lat miała nastąpić poprawa pogody.

Zapas energii był w pełni wystarczający.

Helmuth przypomniał sobie plotki mówiące o budowie

kolejnych mostów na Saturnie, a później może i na

Uranie. Chodziło wyłącznie o politykę. Tutejszy Most

znajdował się niemal osiem tysięcy kilometrów poniżej

widzialnej granicy atmosfery — co było nader szczęśliwą

okolicznością, ponieważ w górnych warstwach atmosfery

temperatura spadała o dalsze dwadzieścia cztery stop-

nie — a już występowały drobne trudności w sprawnym

funkcjonowaniu niektórych mechanizmów. Jeśli wierzyć

odczytom radiosondy, powłoka gazów otulających Satur-

na miała grubość dwustu siedemdziesięciu tysięcy kilo-

metrów, a temperatura przy powierzchni wynosiła sto

pięćdziesiąt stopni poniżej zera. W takich warunkach

zamierały wszelkie maszyny, a lód stawał się twardszy

od diamentu.

Most na Uranie...

Helmuth uważał, że Jowisz jest wystarczająco par-

szywym miejscem.

Automat zatrzymał „chrząszcza" na końcu Mostu.

Helmuth nastawił „oczy" wehikułu na maksymalne

powiększenie i ogarnął spojrzeniem najbliższą okolicę.

Tuż przed sobą zobaczył ogromne kolumny. Ich

wielkość wynikała z tego, że musiały utrzymać nie tylko

całą budowlę, lecz także własny ciężar. Siła Grawitacji

na Jowiszu dwuipółkrotnie przekraczała ziemską.

Mimo gigantycznej masy plątanina dźwigarów, lin

i połączeń bezustannie drżała, szarpana lodowatymi

palcami wichru niczym olbrzymia harfa. Helmuth nie

potrafił patrzeć bez lęku na rozdygotaną konstrukcję,

choć z doświadczenia wiedział, że nie kryje w sobie

żadnego niebezpieczeństwa.

Odłączył automatycznego pilota i przeszedł na stero-

wanie ręczne. Udało mu się przesunąć pojazd o kilka

cali. Był dopiero w sektorze sto trzynastym, czujniki

natomiast wskazywały wyraźnie, że prawdziwe źródło

kłopotów znajduje się nieco dalej, a do granicy sektorów

pozostało jeszcze piętnaście metrów.

Niedobrze. Helmuth nerwowo potarł rudą brodę. Tym

razem nie chodziło o zwykłe uczucie przygnębienia, jakie

towarzyszyło mu zawsze podczas pracy na Moście. Powód

alarmu musiał być poważny, skoro automat kierujący

„chrząszczem" podjął decyzję o zatrzymaniu wehikułu.

A może... Może doszło do awarii, której obawiał się

każdy technik zajmujący miejsce w kabinie kontrolnej?

Awarii niemożliwej do usunięcia przez maszyny? To

oznaczałoby sromotną klęskę człowieka i konieczność

rejterady z Jowisza.

Zadziałał drugi system bezpieczeństwa; pojazd ponow-

nie przywarł do szyn i zamarł w bezruchu. Helmuth

z ponurą miną odciął dopływ energii do spirali mag-

netycznej i wdusił kilka przycisków. „Chrząszcz" powoli

wpełzł na teren zagrożenia. Niemal natychmiast prze-

chylił się w lewo. Świst wiatru przybrał na sile: wskazów-

ki potencjometru skoczyły do końca skali. Bezgłośny

pisk ultradźwięków sprawił, że mężczyzna mocno zacis-

nął zęby. Pojazd podskakiwał i łomotał o twardą

nawierzchnię Mostu niczym rozszalała zabawka.

Wokół rozciągała się gruba pokrywa chmur. Grad

bębnił w osłony skanerów. Światła „chrząszcza" nie

potrafiły przebić ciemności dalej niż na kilka metrów.

Czterdzieści pięć kilometrów niżej dudniła kanonada

eksplozji wodorowych. Na powierzchni planety działo

się coś szczególnego. Helmuth już dawno nie słyszał tak

długiej serii wybuchów.

Rozległ się ostry, głośny trzask i zza krawędzi Mostu

strzeliły pomarańczowe płomienie, połyskujące na tle

mrocznego nieba na kształt rozwianej grzywy ognistego

rumaka. Mężczyzna odruchowo odsunął się od kon-

solety, choć roziskrzony strumień miał niewiele wyższą

temperaturę niż przenikliwy podmuch gazowego wichru

i nie mógł uszkodzić lodowej konstrukcji.

W nagłym rozbłysku Helmuth dostrzegł coś wśród

poplątanych i rozedrganych cieni rysujących się na tle

eksplozji.

Koniec Mostu. Zniszczony.

Mężczyzna cofnął „chrząszcza", mruknąwszy coś pod

nosem. Płomień przygasł. Światło zniknęło, zanurzyło

się w odległym o dziesiątki kilometrów wzburzonym

morzu płynnego wodoru. Skaner zaklekotał z aprobatą,

gdy pojazd wrócił do bezpiecznego sektora sto trzynaście.

Helmuth obrócił kadłub wehikułu o sto osiemdziesiąt

stopni. Na razie nie mógł zrobić nic więcej. Przebiegł

wzrokiem panel sterowania, odnalazł niebieski klawisz

z napisem „garaż", wcisnął go z furią, a potem

zdjął hełm.

Obraz Mostu zniknął.

ROZDZIAŁ TRZECI: Nowy Jork

Czy nie może się zdarzyć, że człowiek żyjący w cnocie po

jednej stronie bolesnego padołu zapała potrzebą zgłębienia zasad

innej wiary, wyznawanej przez równie cnotliwego mieszkańca

drugiej strony?

WILLIAM JAMES

Annę Abbott, bo tak brzmiało jej pełne imię i nazwis-

ko, wyglądała zaskakująco ładnie w letniej garsonce, do

której przyczepiła niewielką broszkę w kształcie cząste-

czki tetracycliny z syntetycznymi klejnotami imitującymi

atomy. Paige zjawił się punktualnie i wygłosił kilka

uprzejmych zdań, lecz jego towarzyszka nie przejawiała

ochoty do dłuższej konwersacji. Astronauta zaklął w du-

chu. Nigdy nie był ekspertem od prowadzenia pogawę-

dek z kobietami, a panna Abbott aż nadto wyraźnie

objawiała mu swoją niechęć. Postanowił nie silić się na

gładkie słówka.

Pięć minut później wszelka rozmowa i tak stała się

niemożliwa. Droga do restauracji, którą wybrał Paige,

wiodła przez Foley Sąuare, gdzie właśnie odbywała się

religijna demonstracja Wyznawców. Wynajęta taksów-

ka — nawiasem mówiąc, kosztowała go jedną czwartą

pensji, gdyż napędzane benzyną limuzyny stanowiły

luksus dostępny tylko nielicznym — niemal natychmiast

utkwił w rozgadanym, skłębionym tłumie.

Najgłośniejsze okrzyki dobiegały z dużego, plastiko-

wego podestu. Megafony tak zniekształcały głos ka-

płana, że trudno było rozróżnić poszczególne słowa.

Wyznawcy krążyli wśród przechodniów, podtykając

im pod nos mikrofony przenośnych magnetofonów

oraz rozmaite książki, czasopisma, torby z fosfory-

zującymi hasłami i kartki papieru, na których należało

spisać wyznanie grzechów. Wszelkie datki chowali do

obszernych zielonych sakiewek. Co dziesięć metrów

ulicę przecinały proste, czarne węże podłączone z nie-

wielkimi sprężarkami.

Samochód ruszył, lecz w tej samej chwili ktoś wcisnął

wylot najbliższej rury i przez tylne okienko wpuścił do

wnętrza rój tęczowych baniek. Każda z nich, pękając,

wydzielała woń perfum — w tym roku Wyznawcy

używali nowego aromatu o nazwie „Niebiańska roz-

kosz" — i rozlegał się słodki głos:

\ / \ / \ /

-----Bracia----i-----Siostry----

/ N/N/ \

-----Czy-------widzieliście-----już-----Światłość? —

/ Ks v V \

Paige bezskutecznie próbował rozpędzić natrętne bąb-

le. Annę oparła się o poduszki siedzenia i z rozbawionym

uśmiechem obserwowała jego wysiłki. Ostatnia bańka

nie zawierała żadnego przesłania, lecz tylko zwiększoną

dawkę pachnącego obłoku. Usta dziewczyny rozchyliły

się lekko; perfumy były łagodnie działającym afrodyz-

jakiem. Wyznawcy używali każdego środka perswazji,

jaki nawinął im się pod rękę.

Taksówkarz usiłował wyminąć kolejną grupę. Nagle

samochód stanął. Nim Paige zdążył zareagować, cztery

pajęcze ramiona zakończone wielopalczastymi dłońmi

wywlekły szofera na asfalt i rzuciły go na kolana.

— WSTYD! WSTYD! — zahuczał robot. —

SPÓJRZ, JAK PRZYGNIATA CIĘ BRZEMIĘ GRZE-

CHÓW! ŻAŁUJ, A BĘDZIE CI WYBACZONE!

Obok samochodu pękła cienka szklana fiolka zawie-

rająca gaz z syntetycznym narkotykiem. Nieszczęsnym

kierowcą oraz zgomadzonymi wokół niego osobami —

wśród których oczywiście przeważały kobiety — wstrząs-

nął konwulsyjny szloch.

— ŻAŁUJ! — zaintonował robot, przekrzykując

chóralne „ach—achach—ach—ach—ch—ch" roz-

brzmiewające w ciepłym powietrzu wieczoru. — ŻA-

ŁUJ, GDYŻ WYZNACZONY CZAS JEST CORAZ

BLIŻEJ!

Paige przezwyciężył bezsensowne uczucie żalu, otarł

łzy z policzka i wyskoczył na ulicę ze szczerym po-

stanowieniem dania paru osobom w nos. Niestety,

w polu widzenia nie było ani jednego żywego Wyznawcy.

Członkowie sekty, choć w pełni zobowiązani do szerzenia

po świecie Dobrej Nowiny, już wiele lat temu nauczyli

się, że ich moralizatorskie zapędy nie wzbudzają po-

wszechnej życzliwości, toteż wszędzie, gdzie mogli, wy-

ręczali się automatami.

Ich maszyny też się czegoś nauczyły. Robot, na

którego ruszył Paige, posiadał wystarczająco dużo do-

świadczenia, aby bez chwili wahania ustąpić pola.

Zapewne miał zaprogramowany instynkt samozacho-

wawczy.

Uratowany taksówkarz energicznie wydmuchał nos,

po czym powrócił na miejsce za kierownicą. Paige

szczelnie pozamykał okna. Chór niezrozumiałych po-

mruków, żywcem przypominający niektóre kompozycje

Dmitri Tiomkina, z wolna cichł w oddali, lecz wciąż

było słychać tubalny głos mechanicznego kaznodziei.

— Powiadam wam — zawodził monotonnie niczym

hipopotamica czytająca melancholijny wiersz A.E. Hous-

mana. — Powiadam wam, że świat i wszystkie jego

przymioty zmierzają ku zagładzie. Szybkiej zagładzie.

Człowiek, ogarnięty pychą, ważył się nawet gwiazdy

ruszyć z odwiecznych posad, lecz gwiazdy nie są jego

własnością i przyjdzie czas, gdy będzie musiał zapłacić

za swe szaleństwo. Ach, marność nad marnościami

i wszystko marność (Kaznodziei 1,2.)*. Nawet na

potężnym Jowiszu człowiek wzniósł Most na wzór wieży

Babel z czasów, gdy nierozumnie chciał sięgnąć Nieba.

Lecz to także marność, świadectwo zuchwalstwa i buntu,

które ściągnie na człowieka nieszczęście. Przetoż uczyńcie

teraz wyznanie! (1 Ezdraszowa 10,11.). Niech wasza

pycha obróci się w pokorę i niech zapanuje pokój. Niech

zapanuje miłość i wzajemne zrozumienie. Powiadam

wam...

Entuzjastyczne pienia zgromadzonych na skwerze

Wyznawców zagłuszyły dalszą część kazania. Samochód,

w którym jechali Paige i Annę, wpadł w kolejną pułapkę.

Oślepiająco różowy błysk. Gdy Paige odzyskał zdolność

widzenia, taksówka zdawała się płynąć w powietrzu,

otoczona dużą grupą trzepoczących skrzydłami aniołów.

* Brzmienie tytułów ksiąg oraz następne cytaty z Biblii wg

wydania: „Biblia Święta to jest całe Pismo Święte Starego i Nowego

Testamentu z hebrajskiego i greckiego języka pilnie i wiernie prze-

tłamaczona", Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, War-

szawa 1964.

Zza chmur dobiegały dźwięki vox humana wykonywane

na organach Hammonda.

Paige domyślił się, że Wyznawcy wykorzystali pulsaqę

ponaddźwiękową i poddali szyby krótkotrwałej krys-

talizacji, umożliwiającej projekcję trójwymiarowego na-

grania, imitującego rzeczywistość za pomocą spolaryzo-

wanych promieni ultrafioletowych. Zwykłe szkło niezbyt

dobrze spełniało rolę ekranu i fruwające „anioły" co

chwila zmieniały kolor.

Zrozumienie modus operandi powstałej iluzji w niczym

nie umniejszyło wściekłości astronauty. Na szczęście,

kierowca zdążył poznać tę sztuczkę podczas ubieg-

łorocznych obchodów Zmartwychwstania i pospiesznie

dotknął jakiegoś przycisku. Cukierkowa scena zniknęła,

hymn umilkł. Samochód wślizgnął się w powstałą w tłu-

mie lukę; po chwili skwer został z tyłu.

— Uff! — Paige z westchnieniem ulgi wyprostował

się w fotelu. — Teraz rozumiem, dlaczego w każdym

przesiębiorstwie taksówkowym zainstalowano automat

przyjmujący polisy ubezpieczeniowe na czas przejazdu.

Podczas poprzedniej wizyty na Ziemi nie widziałem tylu

Wyznawców.

— Co dziesiąty mieszkaniec planety jest członkiem

sekty — odezwała się Annę. — A osiem osób na

dziewięć pozostałych przyznaje się do podobnych po-

glądów religijnych. W czasie ceremonii ku czci Zmart-

wychwstania panuje taki ścisk, że trudno uwierzyć

w alarmujące doniesienia o upadku wiary i wszelkich

wartości.

— Trochę się nad tym zastanawiałem — powiedział

z namysłem Paige. W głębi serca był zadowolony, że

rozmowa nabrała rzeczowego charakteru i że mimo woli

udało mu się przełamać pierwsze lody. — Nie jestem

religijny, ale wydaje mi się, że wiele osób błędnie

interpretuje słowo „wiara". Czy można nazwać wiarą

hałaśliwe okrzyki Wyznawców? Ten skwer przypominał

targowisko. Pompatyczne ceremonie, agresywność... to

tylko pozory. Proszę mi pokazać choć jednego Wyznaw-

cę postępującego ściśle w myśl głoszonych zasad. Praw-

dziwa wiara jest częścią świata, w którym żyjemy,

i z tego względu trudno ją zauważyć. Czasem nie ma nic

wspólnego z religią. Matematycy twierdzą, że ich dzie-

dzina jest oparta wyłącznie na wierze...

— Moim zdaniem, raczej na przeciwieństwie wiary —

wtrąciła Annę. Włączyła klimatyzację. — Czy ma pan

jakieś doświadczenie w tym względzie, pułkowniku?

— Owszem — odparł bez cienia urazy. — Nigdy nie

dostałbym pozwolenia na lot poza orbitę Księżyca,

gdybym nie znał tensorów. A ponieważ poważnie myślę

o awansie, musiałem także zgłębić rachunek spinorowy.

— Och — szepnęła dziewczyna. Wyglądała na za-

skoczoną. — Przepraszam, że panu przerwałam. Proszę

mówić dalej.

— Przerwała pani we właściwym momencie. Źle

wyraziłem swój punkt widzenia. Chciałem powiedzieć,

że wielu matematyków w i e r z y we wzajemną zależność

pomiędzy światem liczb a światem realnym. Oczywiście

nie sposób tego udowodnić. Człowiek nie znający religii

wierzy w istnienie otaczającej go rzeczywistości, gdyż

nauczył się ufać własnym zmysłom, lecz także nie posiada

dowodu na to, że jego doznania są prawdziwe. Ta wiara

jest wspólna dla anonimowego przechodnia i najsłyn-

niejszego naukowa.

— A mimo to żaden z nich nie tworzy obrzędów i nie

kształci kapłanów, którzy by głosili tę jego prawdę przez

cały boży dzień — dodała Annę.

— Zgadza się. W ten sam sposób „anonimowy prze-

chodzień" był przekonany, że religia Zachodu ma ścisły,

choć nieuchwytny związek z rzeczywistością. Dotyczyło

to także teorii komunizmu, która nawiasem mówiąc, po

raz pierwszy ujrzała światło dzienne właśnie na Za-

chodzie. Niestety, wiara zniknęła, i podejrzewam, że

nawet Wyznawcy głośnymi okrzykami usiłują pokryć

uczucie pustki, jakie zagnieździło się w ich duszach

i umysłach. A to oznacza, że autorzy alarmujących

artykułów mają rację. Już dawno doszedłem do przeko-

nania, że nie istnieje religia, w której mógłbym znaleźć

oparcie.

— Jesteśmy na miejscu — powiedział szofer.

Paige pomógł dziewczynie wysiąść z samochodu,

z pozornie beztroską miną opłacił słony rachunek

i wszedł do restauracji. Od chwili gdy zasiedli przy

stoliku, Annę nie odezwała się ani słowem. Mężczyzna

¦powiódł wzrokiem po sali. Zaczął się zastanawiać, skąd

ściągnąć grupę Wyznawców, by zyskać pretekst do

dalszej rozmowy.

— Poświęcił pan dużo uwagi sprawom wiary — nie-

oczekiwanie przerwała milczenie. — Widocznie jest pan

żywo zainteresowany tym tematem. Czy mogę spytać

dlaczego?

— Spróbuję to pani wyjaśnić — odparł powoli. —

Najprostszą odpowiedzią byłoby stwierdzenie, że podczas

długich podróży kosmicznych miałem dużo czasu na

rozmyślania... Choć właściwy problem tkwi o wiele

głębiej. Być może jest to chęć samookreślenia. Widzi

pani, moi rodzice rozwiedli się, kiedy miałem cztery lata.

Matka była zwolenniczką chrześcijaństwa naukowego,

ojciec interesował się dianetyką. Nie potrafili dojść do

porozumienia. O to, które z nich ma przejąć nade mną

opiekę, procesowali się przez kolejne pięć lat.

Gdy miałem siedemnaście lat, zaciągnąłem się do

wojska. Szybko zrozumiałem, że koszary nie zastąpią mi

rodziny i kościoła. Na ochotnika wstąpiłem do Szkoły

Kadetów Służby Kosmicznej. Tam także nie poświęcano

zbyt wiele czasu sprawom religii. Jak na ironię, badania

kosmosu niemal od samego początku znajdowały się

pod kontrolą sztabu sił lądowych, ponieważ ci wojskowi

mieli największe doświadczenie w zdobywaniu nowych

obszarów i nie chcieli się dzielić swoimi przywilejami

z lotnictwem i marynarką. Powoływali się zresztą na

historyczne prerogatywy, w myśl których każde wartoś-

ciowe znalezisko odkryte w miejscu stacjonowania — na

przykład diamenty lub ruda uranu — zasilało fundusz

armii przeznaczony do wykorzystania w okresie pokoju,

zwłaszcza wówczas gdy Kongres zaczynał rozważać

redukcję wydatków na cele zbrojeniowe. Podstawową

trudnością była koordynacja działań Wojskowego De-

partamentu do Spraw Przestrzeni Międzyplanetarnej

z innymi organizacjami zainteresowanymi eksploracją

kosmosu. Więcej czasu spędzałem wówczas za biurkiem

niż w podróżach i przestałem postrzegać wszechświat na

kształt gigantycznej katedry...

Zdążyłem się ożenić. Mój syn przyszedł na świat

w dniu, w którym zostałem astronautą. Dwa lata później

małżeństwo zostało anulowane. Dziś brzmi to nieco

zabawnie, lecz wówczas wcale nie miałem ochoty do

śmiechu.

Gdy otrzymałem propozycję współpracy z laborato-

rium Pfitznera, byłem przekonany, że nareszcie znalazłem

coś, z czym będę mógł się identyfikować. Coś humanitar-

nego, trwałego i bezinteresownego... Niestety, dziś po

południu stwierdziłem, że przedstawiciele mego nowego

kościoła nie witają nawróconych grzeszników z otwar-

tymi ramionami. W rezultacie znalazłem się tutaj i wy-

płakuję swoje żale na pani ramieniu. — Uśmiechnął

się. — Zgoda, nie można tego uznać za komplement.

Mimo to pomogła mi pani zrozumieć, że powinienem

wykonać jeszcze jeden krok i przeprosić za moje wcześ-

niejsze zachowanie. Mam nadzieję, że zechce mi pani

wybaczyć.

— Owszem — powiedziała z nieoczekiwanym, lekko

nieśmiałym uśmiechem.

Paige poczuł nagły ucisk w piersiach, jakby ciśnienie

powietrza wzrosło o kilka kilogramów na centymetr

kwadratowy. Annę Abbott należała do tych rzadko

spotykanych dziewcząt, które dzięki uśmiechowi rozkwi-

tają niczym pąk róży obudzony promykiem słońca. Gdy

zachowywała powagę, nie wyróżniała się niczym szczegól-

nym, lecz niejeden mężczyzna byłby gotów do najwyższe-

go poświęcenia, by choć przez chwilę sycić oczy widokiem

wesołości na jej twarzy. Paige doszedł do wniosku, że

żadna piękna kobieta nie mogła się z nią równać...

i żadna inna nie była warta dowodów uwielbienia.

— Dziękuję — mruknął. — Proszę zamówić coś

z karty, a potem z chęcią zamienię się w słuch. Obawiam

się, że zbyt pospiesznie podsunąłem pani księgę pod

tytułem „Historia mego życia"...

— Jeśli chodzi o potrawy, całkowicie zdaję się na

pański wybór — wtrąciła. — Wspominał pan o flądrze,

więc podejrzewam, że tutejsza kuchnia jest panu dobrze

znana. Poza tym... wciąż jestem pod wrażeniem kur-

tuazji, z jaką pomógł mi pan wysiąść z taksówki. Chcę,

aby ta iluzja potrwała nieco dłużej.

— Iluzja?

— Proszę nie domagać się wyjaśnień — powiedziała

pospiesznie. Jej policzki pokryły się delikatnym rumień-

cem. — Chociaż... No dobrze. Chodzi mi o złudzenie,

że w dzisiejszym świecie można jeszcze spotkać kogoś

tak rycerskiego. Ponieważ nie jest pan kobietą żyjącą na

planecie pełnej zblazowanych samców, nie potrafi pan

pojąć prawdziwej wartości pozornie drobnych gestów.

Niemal wszyscy mężczyźni, z którymi się spotykałam,

chcieli zaciągnąć mnie do łóżka, nim przyszło im do

głowy spytać o nazwisko.

Zaskoczony Paige zachichotał głośno, ściągając na

siebie powszechną uwagę. Zasłonił usta i z niepokojem

zerknął na swą towarzyszkę, lecz dziewczyna odpowie-

działa mu tak promiennym uśmiechem, iż poczuł lekki

zawrót głowy, jakby przed chwilą wysuszył trzy szkla-

neczki whisky.

— Zadziwiająca przemiana — wykrztusił. — Dziś po

południu byłem tylko nikczemnym szantażystą. Dobrze,

zamówmy flądrę; to specjalność szefa kuchni. Marzyłem

o niej podczas pobytu na Ganimedzie, tam mogłem

przeżuwać jedynie koncentraty.

— Myślę, że pańska pierwotna opinia o działalności

Pfitznera zawiera w sobie wiele prawdy — oświadczyła

Annę, gdy kelner odszedł od stolika. — Nie mogę panu

powierzyć żadnych tajemnic firmy, mogę natomiast

przekazać panu kilka informacji znanych ogólnie pra-

cownikom koncernu, lecz mało dostępnych osobie po-

stronnej. Nasz najnowszy projekt w pełni odpowiada

opisowi, jaki przedstawił pan przed chwilą: jest humani-

tarny, bezinteresowny i zakrojony na bardzo szeroką

skalę. Tak szeroką, że czasem odczuwam coś w rodzaju

religijnego skupienia... w pańskim tego słowa znaczeniu.

Zyskałam wiarę, która nie ma nic wspólnego z prak-

tykami Wyznawców. Jestem przekonana, że potrafi pan

zrozumieć moje uczucia znacznie lepiej, niż mogłabym

przypuszczać na podstawie pańskiej reakcji po spotkaniu

z Halem Gunnem.

Paige poczuł się mocno zakłopotany. Z namaszczeniem

pokrył potrawę grubą warstwą sosu.

— Po prostu chciałem wiedzieć...

— W połowie zeszłego wieku nastąpił zasadniczy

przełom w zachodniej medycynie — powiedziała dziew-

czyna. — Jeszcze w latach trzydziestych wiele osób

umierało na skutek infekcji; w latach sześćdziesiątych

zanotowano jedynie sporadyczne przypadki takich zgo-

nów. Zmiany rozpoczęły się wraz z odkryciem sulfo-

namidów, później przyszły doświadczenia Fleminga

i Floreya oraz masowa produkcja penicyliny podczas

drugiej wojny światowej. Potem pojawił się cały arsenał

środków przeciw gruźlicy: streptomycyna, kwas para-

-aminosalicylowy, izoniazyd, wiomycyna i wiele innych,

co w konsekwencji doprowadziło do wyodrębnienia

związków typu TB i wyprodukowania szczepionki

ochronnej.

Z czasem zaczęto coraz powszechniej stosować anty-

biotyki o szerokim spektrum. Terramycyna okazała się

niezwykle skuteczna w walce z chorobami wywoływany-

mi przez wirusy, pierwotniaki, a nawet riketsje. W tysiąc

dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku zredukowaliś-

my do minimum liczbę zachorowań na schistosomatozę...

— Lecz nie rozwiązaliśmy całego problemu — za-

oponował Paige.

— Oczywiście — odpowiedziała dziewczyna. Pochyliła

się nad stolikiem. Płomyk świecy błysnął w klejnocikach

zdobiących jej broszkę. — Zawsze będzie niebezpieczeń-

stwo infekcji, ponieważ samą kuracją nie uda się znisz-

czyć wszystkich szkodliwych dla człowieka drobno-

ustrojów występujących w przyrodzie. Można jednak

zmniejszyć stopień zagrożenia. Malaria, która w latach

pięćdziesiątych ubiegłego wieku zbierała śmiertelne żniwo

na całym świecie, teraz jest równie rzadko spotykana jak

błonica. Istnieje nadal, lecz chyba pan nie zaprzeczy, że

już od dawna nikt na nią nie chorował.

— Kieruje pani pytanie pod niewłaściwy adres. Na

statkach kosmicznych stosuje się ścisłą profilaktykę.

Każdy członek załogi, który poskarży się choćby na ból

głowy, z miejsca ląduje w izolatce. Jednak przyznaję, że

ma pani rację. Proszę mówić dalej.

— Całkiem nieoczekiwanie sprawy zaczęły przybierać

niepokojący obrót — kontynuowała Annę. — Towarzy-

stwa ubezpieczeniowe jako pierwsze odnotowały wśród

swych klientów wzrost zachowań związanych z degenera-

qą komórek. Miażdżyca tętnic, choroba wieńcowa,

zatory i niemal wszystkie formy raka; choroby, w czasie

których ten lub inny mechanizm ciała zawodzi bez

przyczyny.

— Może powodem jest po prostu starość?

— Nie — odpowiedziała z przekonaniem. — Starość

jest tylko określeniem wieku. Nie wszystkie choroby

atakują w późnym okresie życia. Niektóre, na przykład

białaczka, czyli rak szpiku, stanowią szczególne za-

grożenie u dzieci. Gdy doszło do sytuacji, o której

wspomniałam, pojawił się pogląd, że degeneracja jest

ubocznym skutkiem zminimalizowania ilości zakażeń.

Ludzie zaczęli żyć dłużej, lecz wraz z wiekiem stawali się

bardziej podatni choćby na nowotwory. Lepszy sprzęt

laboratoryjny i dokładniejsze metody badań spowodo-

wały, że rozwój medycyny w sposób paradoksalny

zaowocał obfitością doniesień o nowych, nie znanych

dotąd chorobach. Niestety, nie wszystkie przypadki dały

się wytłumaczyć zwodniczą statystyką. Szczególnie rak

płuc i rak żołądka stanowiły tak powszechne zjawisko,

że zaczęto je określać mianem „chorób cywilizacyjnych".

Wciąż rosła liczba osób dotkniętych nadciśnieniem,

chorobą Parkinsona oraz innymi zaburzeniami central-

nego układu nerwowego, dystrofią i tak dalej. Wpadliś-

my z deszczu pod rynnę. Naukowcy nie szczędzili

wysiłków, by ustalić prawdziwą przyczynę takiego stanu

rzeczy. Ktoś wysnuł teorię, że nadal chodzi o zwykłą

infekqę. Ponieważ niektóre nowotwory występujące

u zwierząt, na przykład przeszczepialny mięsak Rousa,

powodowane są przez drobnoustroje, podjęto długo-

trwałe poszukiwania „wirusów raka". Doszło nawet do

próby wyodrębnienia grupy organizmów zwanych pleu-

ropneumonidami, rzekomo odpowiedzialnych za choro-

by układu oddechowego. Winą za choroby układu

krążenia, takie jak nadciśnienie lub zakrzep, obarczano

niemal wszystko: od codziennej diety do stanu zdrowia

babki pacjenta. Wyniki były dość mizerne. Owszem,

zdołaliśmy ustalić, że pewne typy raka, na przykład

białaczka, powstają wskutek infekcji wirusowej. Od-

kryliśmy także, iż najbardziej rozpowszechniona od-

miana raka płuc jest wywoływana przez niektóre skład-

niki dymu papierosowego, a zawartość smoły powoduje

zmiany nowotworowe w ustach i na wargach palacza.

Końcowe wnioski potwierdzały jednak wcześniejsze

przypuszczenia: degeneracja tkanki nie może być prze-

kazana drogą infekcji. Zabrnęliśmy w ślepą uliczkę.

Mniej więcej w tym samym czasie do badań przyłączył

się Pfitzner. Amerykańskie Ministerstwo Zdrowia, za-

alarmowane wzrostem liczby zachorowań, zwołało pierw-

szy światowy kongres poświęcony problemom walki

z rakiem. Rząd Stanów Zjednoczonych zobowiązał się

do pokrycia części kosztów, ponieważ armia dotkliwie

odczuwała niedobór ludzi spowodowany ciągłymi od-

roczeniami poboru i zwolnieniami „ze względu na stan

zdrowia".

— O tym akurat słyszałem — wtrącił Paige. — Pierw-

sze kłopoty pojawiły się wśród kadetów. Przeciętny

astronauta ma przed sobą zaledwie dziesięć lat czynnej

służby; później zostaje przeniesiony do prac garnizono-

wych. Dlatego potrzebne nam były jak najmłodsze

roczniki. I co się okazało? Większość ochotników posia-

dała wyraźne objawy „schorzeń podeszłego wieku",

zwłaszcza wczesnego stadium niedomagań układu krą-

żenia. Ci młodzi ludzie wyniki badań przyjmowali

z niedowierzaniem. Czuli się zdrowi i silni jak byki,

zresztą pewnie tacy byli — w potocznym rozumieniu

tych słów — lecz nie nadawali się na pilotów.

— A zatem wcześnie się pan zetknął z tym proble-

mem — powiedziała Annę. — Dziś ta kwestia dotyczy

nie tylko astronautów; jest dobrze znana wszystkim

oddziałom i jednostkom medycznym. Zanim Minister-

stwo Zdrowia podjęło pierwsze kroki, liczba młodych

mężczyzn z chorobami podeszłego wieku sięgnęła dzie-

sięciu procent ogółu poborowych. Po zakończeniu kon-

gresu lekarzy rząd przeznaczył miliard dolarów na

szeroko zakrojone badania medyczne. Chyba potrafi

pan bez trudu obliczyć, że jeśli wziąć pod uwagę inflację,

jest to zaledwie połowa sumy wydanej na wyproduko-

wanie pierwszej bomby atomowej. Eksperymenty już

dawno pochłonęły większość pieniędzy i nadszedł naj-

wyższy czas, aby upomnieć się o dalszą pomoc.

Wkrótce po podpisaniu umowy z ministerstwem kon-

cern Pfitznera zmodernizował laboratorium i zatrudnił

najlepszych specjalistów. Dotacją objęto jeszcze trzy

inne zakłady, lecz dwa z nich zajmują się wyłącznie

produkcją i nie prowadzą prac badawczych, a trzeci —

jestem tego pewna, bo do niedawna obowiązywała nas

umowa o wymianie wyników doświadczeń — skierował

wysiłki w zupełnie niewłaściwym kierunku. W zasadzie

powinniśmy im zwrócić na to uwagę, lecz przedstawiciele

komisji rządowej zdecydowali inaczej. Po zapoznaniu

się z naszym odkryciem uznali, że o całej sprawie

powinien wiedzieć jak najmniejszy krąg osób. Zarząd

nie wyraził sprzeciwu, bo nie miało to wpływu na wyniki

finansowe przedsiębiorstwa, ale od tamtej pory musimy

znosić ciągłe wizyty polityków. To dlatego dzisiaj widział

pan u nas tylu ludzi z rządu.

Przerwała i wyjęła z torebki niewielką puderniczkę.

Z uwagą spojrzała w lusterko. Ponieważ poza delikatnym

cieniem na powiekach nie nosiła makijażu, jej nagłe

zainteresowanie własnym wyglądem wydawało się nieco

dziwne. Po chwili z lekkim uśmiechem podjęła rozmowę.

— Łatwo pojąć właściwy powód całego zamieszania.

Zwłaszcza teraz, gdy zyskał pan nieco wiedzy z historii

medycyny. Odkryliśmy coś, co może okazać się kluczem

do rozwiązania problemu.

— Oooops! — zawołał Paige, może nieelegancko,

lecz affetuoso.

— Albo „bing-bang", „hola" lub „Boże dopomóż" —

ze spokojem uzupełniła Annę. — Jak dotąd, wszystko

idzie po naszej myśli. Materiał doświadczalny pomyślnie

przebrnął przez pierwsze testy. Jeżeli zachowa swe

właściwości, Pfitzner otrzyma całą sumę przewidzianą

na kolejne dotacje, lecz jeśli nie, nie będzie żadnych

dotacji nie tylko dla Pfitznera, lecz także dla pozostałych

firm uczestniczących w programie badań.

Odpowiedź na podstawowe pytanie, czy uda się

zahamować rozwój chorób nowotworowych, zależy w tej

chwili od dwóch czynników: od potwierdzenia słuszności

naszych przypuszczeń oraz od pieniędzy. Horsefield

i MacHinery oczekują pełnego raportu, gdyż w tym

miesiącu upływa termin rozpatrywania wniosków o dal-

szą pomoc finansową.

Zerknęła w dół, jakby dopiero teraz zauważyła, że ma

przed sobą pusty talerz. Z żalem trąciła widelcem

samotny kawałek zielonej pietruszki.

— Chyba za dużo mówię. Ostatnia informacja nie

została jeszcze podana do publicznej wiadomości.

— Dziękuję — powiedział ponuro Paige. — I tak

usłyszałem więcej, niż mógłbym się spodziewać.

— Być może zechce pan teraz odpowiedzieć na moje

pytanie. Chodzi mi o Most na powierzchni Jowisza. Czy

wart jest wszystkich wydanych pieniędzy? Nikt nie

potrafi wyjaśnić prawdziwego powodu podjęcia prac

konstrukcyjnych, a już słyszałam pogłoski o projekcie

kolejnej budowy, tym razem na Saturnie!

— Nie ma powodu do zdenerwowania — odparł

mężczyzna. — Proszę zrozumieć, znam kilku pracow-

ników zatrudnionych przy budowie, ale moja wiedza na

temat Mostu ogranicza się do paru haseł i deklaracji

dostępnych każdemu, kto, jak pani czy ja, posiada

pewne doświadczenie w wyszukiwaniu danych. Most na

Jowiszu jest eksperymentem, który ma odpowiedzieć na

szereg ważnych pytań. Jakich pytań — nikt mi nie

wyjaśnił, a ja byłem na tyle mądry, aby trzymać na

wodzy nadmierną ciekawość. Proszę kiedyś uważnie

spojrzeć na niebo; zobaczy pani wśród gwiazd posępną

twarz Francisa X. MacHinery'ego. Lecz wróćmy do

tematu: okoliczności towarzyszące badaniom wymagają,

aby konstrukcja powstawała na największej planecie

Układu Słonecznego. Tą planetą jest Jowisz, więc spe-

kulacje na temat Saturna nie mają sensu. Budowa

będzie trwała tak długo, aż postawione problemy zostaną

rozwiązane, po czym budowa zostanie przerwana, lecz

nie dlatego, że prace konstrukcyjne „dobiegną końca";

Most spełni po prostu swoje zadanie.

— Wiem, że w pańskich oczach będę uchodzić za

ignorantkę — stwierdziła dziewczyna — lecz to brzmi

idiotycznie. Proszę pomyśleć o milionach dolarów, które

mogliśmy wykorzystać dla ratowania ludzkiego życia!

— Gdyby to ode mnie zależało, Charity Dillon i jego

brygada nie dostaliby ani centa. — Paige z powagą pokiwał

głową. — Całość sumy przekazałbym pani. Niestety,

obawiam się, że nie mogę wystawić czeku. Teraz kolej na

moje pytanie. Zostało już tylko jedno. Mało istotne.

— Słucham — powiedziała Annę, prześlicznie marsz-

cząc nos w uśmiechu.

— Podczas wizyty w laboratorium dwukrotnie sły-

szałem płacz niemowlęcia... właściwie dwóch niemowląt.

Kiedy wyraziłem swoje zdziwienie, mister Gunn poczęs-

tował mnie niedorzeczną bajeczką... — urwał. W oczach

dziewczyny zamigotały dziwne ogniki.

— Wkracza pan na niebezpieczny teren, pułkowniku

Russell — powiedziała.

— Wiem. Mimo to chciałbym znać prawdę. Gdy

wspomniałem o wiwisekcji, zdawałem sobie sprawę

z absurdalności takich podejrzeń, lecz coś w pani

zachowaniu zmusiło mnie do myślenia. Mam prawo

oczekiwać wyjaśnień.

Annę ponownie sięgnęła po puderniczkę i przez chwilę

studiowała twarz w lusterku.

— Częściowo już panu wybaczyłam — odezwała się

w końcu. — Dobrze, odpowiem na to pytanie. Sprawa

jest bardzo prosta: traktujemy dzieci jak zwierzęta

doświadczalne. Zabieramy je z miejscowego sierocińca.

Wszystko przebiega zgodnie z obowiązującym prawem,

więc pańskie oskarżenia o wiwisekcję wzbudziłyby jedy-

nie powszechną wesołość.

Filiżanka Paige'a głośno stuknęła o spodek.

— Na miłość boską! Znamy się zaledwie kilka godzin

i bez żadnych obaw składa pani podobne oświadczenie?

Proszę powiedzieć, że to był tylko żart... że chciała pani

mnie ośmieszyć.

— Nie mam zamiaru z pana drwić — odpowiedziała

spokojnie Annę — choć przyznaję, z rozmysłem użyłam

nieco drastycznego porównania. Mówiłam, że tylko

częściowo wybaczyłam panu próbę szantażu. Teraz

jesteśmy kwita.

— A dzieci?

— Powiedziałam prawdę.

— Ale... dlaczego?

— Posłuchaj, Paige — po raz pierwszy zwróciła się

do niego po imieniu. — Już pięćdziesiąt lat temu

zauważono, że niewielkie, wręcz minimalne dawki pew-

nych antybiotyków zmieszane z paszą powodują przy-

spieszony rozwój danego stworzenia, nie wywołując

żadnych szkodliwych skutków ubocznych. Dotyczy to

zarówno prosiąt, jak i drobiu, cieląt, zwierząt futer-

kowych i tak dalej. Logicznym następstwem tych do-

świadczeń był wniosek, że organizm niemowlęcia powi-

nien zareagować w podobny sposób.

— I postanowiliście to sprawdzić? — Paige odchylił

się i nalał sobie kolejną porcję chłodnego wina. — Zatem

porównanie, jakiego dokonałaś, było w pełni uzasad-

nione.

— Powstrzymaj się od uwag i posłuchaj. Pfitzner nie

wymyślił niczego nowego. Wspomniane eksperymenty

zostały przeprowadzone już dawno, przez studentów

Paula Gyórgy'ego oraz kilkudziesięciu innych dietety-

ków. W trakcie badań używano sprawdzonych, wielo-

krotnie testowanych lekarstw, którymi wcześniej wykar-

miono miliony zwierząt, a przeciętna dawka wynosiła

miligram antybiotyku na kilogram wagi ciała. Dziś

wiemy, że efekt stymulacyjny jest świadectwem okreś-

lonej aktywności biologicznej preparatu. Tej aktywności,

która rokuje nadzieję, że nasze wysiłki zostaną uwień-

czone powodzeniem. Jest tylko jeden warunek: anty-

biotyk musi w pełni zachować swe właściwości po

przedostaniu się do ludzkiego organizmu. Żeby to

sprawdzić, potrzebujemy dzieci.

— Rozumiem — powiedział Paige. — Rozumiem...

— Noworodki są wybierane z sierocińca, toteż w przy-

padku zbyt pochopnych oskarżeń możemy w pełni

udowodnić legalność naszego postępowania — dodała

dziewczyna. — Precedens zaistniał w tysiąc dziewięćset

pięćdziesiątym drugim roku. Dzieci pracowników labora-

torium w Pearl River zostały poddane testom na działanie

nowej szczepionki przeciwko chorobie Heinego-Medina.

Nawiasem mówiąc, doświadczenie zakończyło się pełnym

sukcesem. — Mówiła z coraz większym zapałem. —

Zostawmy na boku paragrafy! Liczy się tylko to, jak

szybko i jak skutecznie zdołamy zniszczyć nowotwory.

— Upór, z jakim bronisz swoich poglądów, pozwala

mi przypuszczać, że zależy ci na tym, co sobie pomyślę —

cierpko stwierdził Paige. — Dobrze, powiem, co o tym

sądzę: po raz pierwszy spotykam się z czymś tak

bezdusznym i wyrachowanym. W ten sposób powstają

opowieści o czarownicach i wcale nie będę zdziwiony,

jeśli za dziesięć lat dojdzie do masowego pogromu

biologów podejrzewanych o dzieciożerstwo.

— Nonsens — odparła Annę. — Potrzeba kilku

wieków, by rzeczywistość zmienić w legendę. Jesteś

przewrażliwiony.

— Przeciwnie. Odpłacam ci szczerością za szczerość.

Nie będę ukrywał, że to, co powiedziałeś, wywarło na

mnie dziwne... i nieco odpychające wrażenie.

Dziewczyna lekko zacisnęła usta, wytarła dłonie w ser-

wetkę i sięgnęła po rękawiczki.

— W takim razie powinniśmy przerwać naszą roz-

mowę — powiedziała. — Możemy wyjść?

— Jak tylko ureguluję rachunek. A propos, jak roz-

począł się twój związek z Pfitznerem? Masz jakiś szcze-

gólny powód, żeby tam pracować?

— Pytasz, czy czerpię zyski z dochodów przedsiębior-

stwa? Nie grzeszysz dobrym wychowaniem. Moje zain-

teresowanie medycyną wynika z pobudek czysto huma-

nitarnych.

— Podejrzewałem, że zareagujesz w ten sposób, choć

w gruncie rzeczy chodziło mi o coś zupełnie innego.

Zastanawiałem się, czy nie jesteś spokrewniona z tym

doktorem Abbottem, na którego czekał Gunn i cała

reszta szacownego gremium.

Lusterko ponownie znalazło się w dłoniach dziew-

czyny.

— To dość popularne nazwisko.

— Owszem, lecz niektórzy Abbottowie są spok-

rewnieni. Mam nawet na ten temat pewną teorię.

— Z chęcią posłucham; może być interesująca.

— Jak sobie życzysz — warknął gniewnie Paige. —

Idealna sekretarka powinna wiedzieć o wszystkim, co

dzieje się w firmie, żeby umiejętnie spławić zbyt wścibs-

kich petentów, jak ty to dzisiaj próbowałeś zrobić ze

mną, i nie dopuścić do przypadkowego przecieku infor-

macji. Ale osoba obdarzona tak dużym zaufaniem musi

być lojalna wobec swych mocodawców. Przy przedsię-

wzięciu otoczonym ścisłą tajemnicą najlepszym sposobem

zapewnienia sobie jej całkowitej wierności jest zatrud-

nienie któregoś z członków najbliższej rodziny. W ten

sposób powstaje podwójne zabezpieczenie, ponieważ

nieostrożność jednej osoby może wywołać poważne

konsekwencje wobec drugiej. O ile dobrze pamiętam,

pierwsi wpadli na tę klasyczną formę szantażu Rosjanie.

Dość teorii; przejdźmy do faktów. Dzisiejszego wie-

czoru wyjaśniłaś mi cel oraz kierunek badań podej-

mowanych w laboratorium Pfitznera i mimo woli udo-

wodniłaś, że posiadasz wiedzę znacznie przekraczającą

przygotowanie zawodowe przeciętnej sekretarki. Co

więcej, zdecydowałaś się podjąć ryzyko i odpowiedzieć

na moje pytania... a to mógłby uczynić tylko ktoś

bezpośrednio zaangażowany w doświadczenia. Nasuwa

się prosty wniosek, że nie jesteś zwykłą sekretarką.

Nazywasz się Abbott i... to chyba wszystko, co chciałem

powiedzieć.

— Wszystko?! — Annę z pobielałą twarzą zerwała się

z miejsca. — Dlaczego nie dodasz, że jestem zbyt

brzydka? Koncern Pfitznera mógłby sobie pozwolić na

zatrudnienie tak pięknej modelki, że do jej biurka stałaby

długa kolejka facetów błagających o wspólną kolację!

Dalej, dokończ! Wykrztuś całą prawdę!

— A mogę? — Paige także wstał od stolika i powoli

zacisnął pięści. — Gdybym ci szczerze powiedział, co

sądzę na temat twojego wyglądu... a Bóg mi świadkiem,

że najpiękniejsza kobieta na świecie powinna co dzień

zażywać kąpieli w oparach kwasu azotowego, żeby

zyskać blask rozkwitający w każdym twoim uśmiechu...

uznałabyś to za kpiny i wściekłabyś się jeszcze bardziej.

Teraz twoja kolej. Przyznaj, że doktor Abbott jest

twoim krewnym.

— I to nawet dość bliskim — odpowiedziała lodowa-

tym tonem dziewczyna, starannie akcentując każde

słowo. — Doktor Abbott jest moim ojcem. Chciałabym

wrócić do domu, pułkowniku Russell. Już teraz.

ROZDZIAŁ CZWARTY: Jupiter V

Zwykłe zaangażowanie nie wystarcza do pomyślnego prze-

prowadzenia eksperymentu. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo,

że jedna z hipotez okaże się błędna lub niedopracowana. Ponieważ

tworzymy ją nieświadomie, nie mamy możliwości jej odrzucić.

HENRI POINCARĆ

Most zniknął z chwilą przerwania łączności. Strumień

sygnałów nadal płynął z setek nadajników umieszczonych

na powierzchni satelity, a wiecznie aktywne oczy i uszy

elektronicznych czujników śledziły postępy budowy, lecz

obraz nie docierał do kabiny zajmowanej przez pracow-

ników nadzoru technicznego.

Helmuth starannie umieścił ciężki hełm na półce

i przyłożył dłoń do skroni. Pod palcami czuł pulsujące

żyły. Powoli odwrócił głowę.

Naczelny inżynier, Dillon, uważnie spojrzał w jego

stronę.

— Co się tam dzieje, Bob? — spytał. — Coś nie tak...?

Helmuth nie odpowiedział od razu. Zawsze szokował

go nagły powrót z targanego wichurą Mostu w zacisze

niewielkiego pomieszczenia na piątym księżycu Jowisza.

Nie umiał przewidzieć swojej reakcji i nie potrafił jej

kontrolować. Prawdę mówiąc, za każdym razem czuł się

coraz gorzej.

Systematycznie zaczął wyciągać wtyczki z gniazdek.

Sprężyste kable z furkotem chowały się we wnętrzu

tablicy rozdzielczej. Po chwili wygramolił się z fotela

i ostrożnie stanął na drżących nogach. Z trudem przy-

zwyczajał się do zmienionej wagi swego ciała; grawitacja

w kabinie nie przekraczała swą wartością siły ciążenia

panującej na przeciętnym skolonizowanym asteroidzie,

co potęgowało kontrast i zmuszało do szczególnie

ostrożnych ruchów.

Podszedł do dużego iluminatora i wyjrzał na zewnątrz.

Monotonna, lekko pofałdowana powierzchnia pozba-

wionego atmosfery satelity wydała mu się oazą spokoju

po szalejącym na Jowiszu piekle. Piekle, którego groź-

nym przypomnieniem było ogromne oblicze planety

oddalonej od Jupitera V o sto osiemdziesiąt tysięcy

kilometrów — mniej niż wynosi połowa odległości

pomiędzy Ziemią a Księżycem — i zajmującej niemal

cały widnokrąg. Wyjątek stanowiła niewielka przestrzeń,

na której uważny obserwator mógł dostrzec kilka gwiazd

pierwszej wielkości. Resztę nieba przesłaniał wiecznie

drgający, wielobarwny obłok zimnych i trujących gazów,

upstrzony smoliście czarnymi plamami cienia rzucanego

przez pozostałe satelity wirujące bliżej Słońca.

Gdzieś tam w dole, osiem tysięcy kilometrów pod

gęstą pokrywą chmur kłębiących się przed twarzą pa-

trzącego mężczyzny, stał Most. Ogromna, wielokilomet-

rowa konstrukcja, która tak naprawdę była smukłą

i delikatną igłą lodu zagubioną w bulgoczącym wirze

deszczu i wichru.

Na Ziemi, nawet na Zachodzie, Most byłby pom-

nikowym przedsięwzięciem ludzkiej myśli technicznej,

choć należało wątpić, czy krucha skorupa planety zdo-

5 — Będą im...

lałaby utrzymać tak gigantyczny ciężar. W warunkach

panujących na Jowiszu budowla przypominała ulotny

płatek śniegu.

— Bob? — odezwał się Dillon. — O co chodzi? Jesteś

dziś bardziej przygnębiony niż zazwyczaj. Stało się coś

złego?

Helmuth uniósł głowę. Na młodej, zatroskanej twarzy

inżyniera widniały głębokie bruzdy, a wśród gęstej,

kruczoczarnej czupryny lśniły pierwsze pasemka siwizny.

Dillon kochał swą pracę, lecz jednocześnie w pełni

zdawał sobie sprawę z ciążącej na nim odpowiedzialności.

Zachowaniem przypominał brygadzie, że nawet w bez-

kresnej otchłani Wszechświata jest miejsce na ludzką

życzliwość i zaufanie.

— Wygląda to dość poważnie — powiedział Helmuth.

Mówił z trudem, gdyż nadal czuł w gardle lodowaty

powiew Jowisza. —Ale myślę, że jeszcze do najgorszego

nie doszło. Na powierzchni planety, zwłaszcza w pobliżu

północno-wschodniego końca konstrukcji, wyraźnie

wzrosła aktywność wulkanów i musiał nastąpić niezły

wybuch wodoru. Widziałem coś, co przypominało ostat-

nią fazę kilku eksplozji.

Bruzdy na twarzy Dillona poczęły się z wolna wy-

gładzać.

— Bomba wulkaniczna — mruknął z ulgą. — Lata-

jąca bryła.

— Nazwij to, jak chcesz. Pogoda zrobiła się nie do

zniesienia. W przyszłym miesiącu Plama przewędruje

w pobliże Owalu. Nie musiałem patrzeć na odczyt, żeby

wyraźnie odczuć różnicę.

— Kawał skalnej masy został poderwany w górę

i ciśnięty na Most. Możesz określić jego wielkość?

Helmuth wzruszył ramionami.

— Koniec przęsła jest mocno przechylony w lewo,

a z nawierzchni pozostały tylko drzazgi. Rusztowanie

zniknęło. To musiał być niezły odłamek, Charity. Co

najmniej trzy kilometry średnicy.

Dillon westchnął. Powoli zbliżył się do iluminatora.

Helmuth nie musiał być jasnowidzem, by znać jego

myśli. Skalna powierzchnia księżyca plus sto osiem-

dziesiąt tysięcy kilometrów kosmicznej pustki dzieliło

bazę od gigantycznego cyklonu zwanego Ciemnym

Owalem, z wolna zmierzającego w stronę Czerwonej

Plamy. Wirujący lej był wystarczająco duży, by wciągnąć

w swe lodowate wnętrze planetę trzykrotnie większą od

Ziemi. Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego

wieku już kilkakrotnie „ścierał się" z Plamą, wypychając

ją ku górnym warstwom atmosfery.

Nieokreślona siła, uwięziona w rozgrzanym jądrze

planety okrytym warstwą wiecznej zmarzliny o grubości

dwudziestu pięciu tysięcy kilometrów, ściągała Plamę

z powrotem. W tym czasie wiatr szalał z jeszcze większą

siłą. Konstruktorzy Mostu wykorzystali całą wiedzę

astronomiczną na temat Jowisza, nim podjęli decyzję

o przeznaczeniu pod budowę „trwałego" odłamka masy

skalnej dryfującego we względnie spokojnym obszarze.

„Trwałego"? Ten cudzysłów był mocno niepokojący,

choć Helmuth nie potrafił sobie przypomnieć, dlaczego

w myślach zawsze go używał. To była jedna z tych

drobnych niedogodności, które wpływały na jego zły

humor i wzrost napięcia.

Spoglądał na Dillona ze współczuciem zmieszanym

z lekką zazdrością. Charity... Miłosierdzie. Niezbyt

fortunnie dobrane imię dla mężczyzny. Dillon był jedy-

nym synem wielodzietnej pary Wyznawców, których

związki z kultem datowały się na wiele lat wcześniej,

nim sekta zdobyła popularność. Wybrany do grupy

ekspertów przygotowujących budowę Mostu, całkowicie

poświęcił się swojej pracy. Nikt nie domyślał się praw-

dziwych tego powodów, lecz jego pasja graniczyła

z obsesją. Wśród pracowników nadzoru technicznego

panowało przekonanie, iż jako jedyny nie został poddany

procesowi prania mózgu, lecz nie było sposobu, aby to

sprawdzić.

Helmuth odwrócił wzrok w stronę okna i łagodnym

ruchem położył dłoń na ramieniu stojącego obok in-

żyniera. W milczeniu patrzyli na plątaninę żółtych,

czerwonych, różowych, pomarańczowych, brązowych,

niebieskich i zielonych plam rzucanych przez Jowisza na

zniszczoną powierzchnię księżyca. Na Jupiterze V nawet

cienie miały swoją barwę.

Dillon nie wykonał żadnego ruchu.

— Jesteś zadowolony, Bob? — zapytał półgłosem.

— Zadowolony? — ze zdumieniem odezwał się Hel-

muth. — Przeciwnie, jestem przerażony do szpiku kości.

Mieliśmy dużo szczęścia, że cały Most nie rozleciał się

w kawałki.

— Mówisz poważnie?

Helmuth zdjął rękę z ramienia Dillona i powrócił na

fotel stojący przed tablicą kontrolną.

— Nie możesz winić mnie za coś, co jest silniejsze ode

mnie — powiedział ponuro. — Pracuję na Jowiszu

cztery godziny dziennie... choć dobrze wiem, że to tylko

złudzenie. Żadna żywa istota nie wytrzymałaby nawet

sekundy w tak ekstremalnych warunkach. Niemniej mój

wzrok, słuch i umysł przez cztery godziny przebywa na

powierzchni Mostu. Jowisz nie należy do najprzyjem-

niejszych miejsc, Charity. Nie będę ukrywał, że go nie

lubię. Jednak lata pracy powodują powstanie pewnej

więzi, łączącej człowieka nawet z czymś... czymś... czego

nie sposób opisać. Czasami zaczynam się zastanawiać,

jak będzie wyglądał mój powrót do Chicago. Czasem

nie potrafię sobie wyobrazić, jak wygląda życie na

Ziemi. Chwilami po prostu nie wierzę, że Ziemia istnieje.

Niby dlaczego miałaby istnieć, skoro reszta kosmosu

przypomina Jowisza albo jest jeszcze gorsza?

— Parę razy usiłowałem cię przekonać, że twoje

dywagacje zmierzają w niebezpiecznym kierunku —

wtrącił Dillon.

— Wiem, ale nic na to nie poradzę. Część mojego

umysłu powtarza w kółko: „Most musi stanąć", bo tak

została zaprogramowana przez psychotechników. Ale

w głębi ducha jestem przekonany, że cała konstrukcja

runie. Runie, ponieważ założenia planu są błędne. Nie

zrozum mnie źle, nie cz e kam na katastrofę. Ale mam

tyle rozsądku, by wiedzieć, iż wkrótce nadejdzie dzień,

w którym Jowisz obróci wniwecz nasze wysiłki.

Przesunął otwartą dłonią po klawiaturze. Z grzecho-

tem przypominającym grzechot kamieni po szkle prze-

stawił wszystkie wyłączniki w pozycję „off'.

— Spójrz na to, Charity! Zostaniemy pokonani rów-

nie łatwo. Codziennie pracuję na Moście cztery godziny.

Codziennie spodziewam się gniewu Jowisza. Pod powie-

kami mam obraz szybujących w głąb burzy szczątków

budowli. Jeśli będę na Moście w chwili katastrofy, mój

umysł odleci wraz z mechanicznymi dłońmi, oczami,

uszami... i unoszony wśród wiatru, płomieni, deszczu,

ciemności, ciśnienia, mrozu nadal będzie próbował

zrozumieć to, co niezrozumiałe...

— Bob, przestań! Wpadasz w depresję. Przestań!

Helmuth wzruszył ramionami. Wsparł roztrzęsioną

dłoń na krawędzi klawiatury.

— Już dobrze. Nie musisz się martwić, Charity. Jestem

tutaj, prawda? Bezpieczny w zaciszu bazy. Od Mostu

dzieli mnie sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów i nie ma

najmniejszego powodu przypuszczać, żeby ta sytuacja

miała się zmienić. Lecz w dniu, w którym masywne filary

zaczną pękać... Wiesz co? Czasami widzę, jak odsyłasz

moje bezwładne ciało do zacisznej kolebki, z której

przyszło, a uwolniona dusza skręca się i miota wśród

milionów ton parującej trucizny... Dobrze, już kończę.

Nie będę myślał głośno, lecz nie możesz wymagać, bym

nie myślał w ogóle. Za bardzo kłębi mi się pod czaszką.

— Wiem — odparł cierpko Dillon. — Właśnie dlatego

usiłuję ci pomóc. Most sam w sobie nie jest niczym

strasznym. Nie powinieneś z jego powodu mieć kosz-

marnych snów.

— Nie dlatego krzyczę przez sen. — Helmuth z gorz-

kim uśmiechem potrząsnął głową. — Jeszcze nie zwario-

wałem. Most przeraża mnie tylko na jawie; w nocy

trzęsę się ze strachu przed sobą.

— To całkiem normalne — z naciskiem stwierdził

Dillon. — Niczym nie różnisz się od pozostałych pracow-

ników. Posłuchaj mnie uważnie, Bob. Niepotrzebnie

traktujesz Most jak krwiożercze monstrum. Pomyśl, że

w ten sposób badamy właściwości pewnych materiałów

poddanych działaniom określonej siły grawitacji, tem-

peratury i ciśnienia. Jowisz nie ma nic wspólnego

z piekłem; jest po prostu ogromnym laboratorium,

w którym przeprowadzamy doświadczenia.

— To do niczego nie prowadzi. To most donikąd.

— Niewiele jest miejsc na Jowiszu, do których mógłby

prowadzić — odpowiedział Dillon, błędnie interpretując

słowa Helmutha. — Postawiliśmy go na lodowej wysep-

ce, bo potrzebowaliśmy solidnego wsparcia dla fun-

damentów. W innym przypadku lokalizaqa nie miałby

najmniejszego znaczenia. Równie dobrze mógłby dryfo-

wać po oceanie. Pamiętaj jednak, że stały plac budowy

umożliwia nam prowadzenie szczegółowych pomiarów

prędkości wiatru i tym podobne rzeczy.

— Wiem — mruknął Helmuth.

— Lecz w żaden sposób nie dajesz tego po sobie

poznać. Dlaczego upierasz się, że Most musi dokądś

prowadzić? Prawdę powiedziwaszy, nasz „Most" wcale

nie jest mostem. Tak go nazwaliśmy, bo w czasie pracy

skorzystaliśmy z kilku rozwiązań stosowanych przez

saperów. Bardziej przypomina olbrzymią suwnicę. Wie-

dzie donikąd, ponieważ takie było założenie. Co innego,

gdybyśmy budowali połączenie między Dover a Calais.

Tu nasze wysiłki prowadzą w zupełnie innym kierunku.

To most do wiedzy, Bob. Dlaczego nie chcesz tego

zrozumieć?

— Rozumiem doskonale i przed chwilą właśnie o tym

mówiłem — odparł Helmuth. Z trudem panował nad

zniecierpliwieniem. — Mam dość rozumu, by wiedzieć

tak podstawowe rzeczy. Próbuję ci zwrócić uwagę, że

próba konfrontacji dwóch kolosów — ziemskiego i kos-

micznego — z góry skazuje nas na przegraną. Jowisz

zwycięży bez trudu. Posłużę się twoim porównaniem.

Załóżmy, że konstruktorzy mostu pomiędzy Dover

i Calais dysponują do jego budowy wyłącznie drewnem.

Owszem, kosztem wielu wysiłków wznoszą na tyle trwałe

przęsła, że w pogodny dzień można przedostać się na

drugi brzeg. Lecz co się stanie, gdy nad kanał nadciągnie

sztorm z Morza Północnego? Przecież to pomysł idioty!

— Dobrze — z niezmąconym spokojem powiedział

Dillon. — Przedstawiłeś swój punkt widzenia. Czy jesteś

gotów zaproponować jakieś rozwiązanie? Czy powinniś-

my zaniechać wszelkich działań, ponieważ Jowisz jest

zbyt wielki?

— Nie — odparł Helmuth. — A może tak. Nie wiem.

Nie znam odpowiedzi. Po prostu czuję, że nasza praca

do niczego nie doprowadzi.

Dillon uśmiechnął się.

— Dzisiejszy dzień kosztował cię sporo nerwów.

Spróbuj się zdrzemnąć; czasem podczas snu przychodzą

do głowy najlepsze rozwiązania. I przestań myśleć

o zagrożeniach. Pozornie uśpiony księżyc, na którym

się znajdujemy, jest równie niebezpieczny jak powie-

rzchnia Jowisza. Czy pomyślałeś kiedyś, że jeśli wyj-

dziesz z bazy bez skafandra, przed upływem sekundy

padniesz martwy?

— Tak. Teraz — odpowiedział Helmuth.

Wiedział, że nadchodząca noc nie przyniesie mu

ukojenia.

KSIĘGA DRUGA

INTERMEZZO: Waszyngton

Afazja semantyczna niszczy właściwe znaczenie zdań i wyra-

zów. Poszczególne słowa bądź symbole są nadal zrozumiałe, lecz

umyka koncepcja całości. Wszelka forma działania zostaje

sprowadzona do rutynowego wykonywania poleceń i nikt nie

pyta o powody (...) Nikt nie potrafi sformułować ogólnych

założeń, choć każdy umie mówić o szczegółach.

HENRI PIERON

Po zakończeniu szczegółowych badań nad jedynką jesteśmy

przekonani, że wiemy wszystko o dwójce; wszak „dwa" to

Jeden i jeden". Zapominamy, że „i" nie zostało poddane analizie.

A. S. EDDINGTON

Raport podkomisji śledczej powołanej przez senacką

komisję nadzoru nad przebiegiem realizacji programu

„Jowisz" był opasłą księgą, zwłaszcza że trafił na biurko

Wagonera w pierwotnej, nie poprawionej formie. Za

dwa tygodnia miała ukazać się wersja oficjalna — ładnie

zredagowana i wydrukowana, lecz mniej czytelna i pełna

ogólników. Wagoner nie miał ochoty na zabawy stylis-

tyczne; chciał poznać prawdziwą opinię siedmiu autorów

sprawozdania, przeznaczoną wyłącznie „do użytku we-

wnętrznego".

Co prawda raport w ostatecznym kształcie również

nie był adresowany do szerokiego kręgu czytelników.

Na pierwszej stronie maszynopisu widniał stempel „ściśle

tajne". Rządowy system klasyfikacji danych już od

dawna nie śmieszył Wagonera, choć tym razem na

twarzy senatora pojawił się cierpki uśmiech. Most

niewątpliwie był tajnym przedsięwzięciem, lecz dokument

sporządzono ponad rok temu, a wiele zawartych w nim

informacji zdążyło już dotrzeć do opinii publicznej.

Skąpe fragmenty pojawiły się nawet w prasie. Senator

wiedział też, że co najmniej dziesięciu przedstawicieli

opozycji oraz dwóch, może trzech członków jego własnej

partii próbowało wykorzystać niektóre punkty sprawo-

zdania i nie dopuścić, by Wagoner powtórnie zasiadł

w ławach Senatu. Na ich nieszczęście do dnia wyborów

wykonano zaledwie jedną trzecią prac redakcyjnych,

toteż mieszkańcy Alaski nie mieli żadnych wątpliwości,

kto nadal powinien reprezentować ich stan w Waszyng-

tonie.

Wagoner przewrócił kolejną stronicę. W miarę le-

ktury coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu,

że treść raportu i tak nie nadawała się do wyko-

rzystania podczas kampanii wyborczej. Zasadniczą

część dokumentu stanowiły opisy techniczne, dosta-

rczone członkom podkomisji przez doradców zatru-

dnionych bezpośrednio przy budowie. Był to im-

ponujący, lecz niezrozumiały dla przeciętnego czy-

telnika popis erudycji. W gąszczu słów trudno było

odnaleźć jasno sformułowany wniosek; rozważania

na temat budowy ograniczały się do kilku powie-

rzchownych stwierdzeń i deklaracji. W większości

podobnych przypadków Wagoner mógł jedynie wes-

tchnąć, że ignorancja i partykularyzm brały górę

nad rozsądkiem.

Żaden z autorów sprawozdania nie potrafił znaleźć

uchybień w kosztorysie. Nawet opozycjoniści, prze-

świadczeni, iż decyzja o wyłożeniu ogromnych sum

pieniędzy na budowę Mostu została podjęta (oczywiście

przez Wagonera) bez konsultacji z podatnikami, musieli

przyznać, że prace były i są prowadzone zgodnie z wszel-

kimi zasadami ekonomii.

Oczywiście, zdarzyło się kilka czekających na wyjaś-

nienie przypadków, które zostały pieczołowicie odnale-

zione i opisane przez senatorów zasiadających w pod-

komisji. Szyper jednego z niewielkich statków transpor-

towych, działając w porozumieniu z kierownikiem miej-

scowego sklepu, sprzedał po paskarskich cenach dostawę

mydła przeznaczonego dla bazy wybudowanej na Gani-

medzie. Oszustwo wykryto w księgach rachunkowych.

Wagoner w głębi ducha czuł podziw dla wspomnianego

kapitana — a może pomysłodawcą był sklepikarz? —

który wykorzystał koniunkturę i potrafił znaleźć towar

poszukiwany na księżycach Jowisza, a jednocześnie na

tyle mały i lekki, by część ładunku po prostu przemycić.

Większą część poborów pracowników nadzoru technicz-

nego przekazywano bezpośrednio na ich konta w ban-

kach na Ziemi, toteż ludzi tych rzadko udawało się

skłonić do dokonania zakupów na księżycach Jowisza.

Nie odnotowano śladów poważniejszego przestępstwa.

Żadna stalownia nie dostarczyła na plac budowy mate-

riału niższej jakości, ponieważ projekt Mostu nie prze-

widywał wykorzystania stali. Mieszkaniec Jowisza mógł-

by ubić niezły interes sprzedając wybrakowany „Lód

Cztery", lecz jak dotąd na olbrzymiej planecie nie

zauważono śladów życia, więc bryły zmarzliny wydoby-

wano za darmo. Podwładni Wagonera śledzili wszelkie

pomniejsze transakcje — dostawę baraków mieszkalnych

oraz przydział paliwa i ekwipunku — z jednakową

uwagą podchodząc do działań własnego departamentu,

jak i kontraktów zawieranych przez dowództwo Korpusu

Sił Kosmicznych.

Wyjątkowo pochlebnej oceny doczekali się Charity

Dillon i Bob Helmuth, co częściowo wynikało z ich

szczególnego zamiłowania do wykonywanej pracy, a czę-

ściowo było efektem intensywnego przygotowania, jakie-

mu zostali poddani przed podróżą. Wagoner nie widział

potrzeby kwestionowania zasadności ich poczynań, gdyż

nawet jeśli popełnili jakąś omyłkę, żaden „ziemski"

inżynier nie zdołałby tego odkryć. Zasady rządzące

budową Mostu sprawdzały się wyłącznie na Jowiszu.

Okoliczności towarzyszące największym stratom finan-

sowym spowodowały, że członkowie Senatu rozpatrywali

je w kategoriach „działań bojowych". Zgon żołnierza na

polu bitwy nie wywołuje pytań o wartość utraconego

wyposażenia. Fragment raportu opisujący przebieg prac

związanych z założeniem fundamentów pod przyszłą

konstrukcję Mostu z szacunkiem wspominał o heroicznej

śmierci dwustu trzydziestu jeden astronautów, lecz po-

mijał milczeniem koszt dziewięciu specjalnie przygoto-

wanych statków spłaszczonych ciśnieniem pięciu milio-

nów atmosfer do grubości cynowej blachy i szybujących

teraz w dolnych warstwach trującego gazu, niemal

dwanaście tysięcy kilometrów pod gęstą pokrywą wiecz-

nie skłębionych obłoków.

Czy ludzie zasiadający za sterami owych statków

w pełni zasłużyli na miano bohaterów? Zostali wyselek-

cjonowani przez sztab Korpusu Sił Kosmicznych i po-

stępowali zgodnie z otrzymanymi rozkazami. Ponieśli

śmierć w trakcie wypełniania obowiązków. Wagoner nie

przypominał sobie, aby ci, którzy szczęśliwie powrócili

do bazy, doczekali się równie wielkiego zaszczytu. Och,

bez wątpienia zostali udekorowani orderami — genera-

łowię twierdzili, że widok munduru upstrzonego baretka-

mi budzi zaufanie i podziw wśród dużej części społeczeńs-

twa — lecz raport nie wspominał o nich ani słowem.

Jedno nie ulegało wątpliwości: zginęli znakomici

fachowcy, ludzie pełni odwagi i poświęcenia. Zginęli na

polecenie Wagonera. Senator zdawał sobie sprawę, że

jego decyzja pociągnie za sobą śmierć wielu osób.

Przyszłość mogła okazać się jeszcze gorsza, a mimo to

trwał przy podjętym postanowieniu. Choć nie należał do

zwolenników teorii, że cel uświęca środki, wierzył, iż

efekt okaże się wart poniesionych ofiar... innego sposobu

po prostu nie było.

Od czasu do czasu myślał o Dostojewskim i Wielkim

Inkwizytorze. Czy będzie umiał się cieszyć, jeśli Millenium

zostanie okupione cierpieniem i śmiercią niemowląt?

Noworodki przebywające w laboratorium koncernu Jno.

Pfitzner & Sons nie były co prawda poddawane torturom,

lecz ich dalsze życie znacznie różniło się od normalnego...

I dwieście trzydzieści jeden zmrożonych ciał zatopionych

w bezdennej otchłani Jowisza. Ciał, które niegdyś należały

do ludzi obowiązanych bez sprzeciwu wypełnić każdy

rozkaz, co czyniło ich bardziej bezbronnymi od dzieci.

Senator Wagoner nie był stworzony na generała.

Raport rozwodził się nad męstwem astronautów

poległych w czasie służby. Wagoner przerzucił kilka

kartek w poszukiwaniu choćby paru słów wyjaśniających

znaczenie ich misji. Nie znalazł nic poza konwencjonal-

nymi zwrotami w rodzaju: „zginęli za ojczyznę",

„w walce o pokój", „za naszą przyszłość". Bełkot.

Członkowie Senatu nie mieli pojęcia, czemu służy budo-

wa Mostu. Patrzyli, lecz nic nie widzieli. W ciągu

czterech lat wytężonej pracy nad sprawozdaniem nie

nauczyli się niczego. Wielkość i kształt konstrukcji

utwierdziły ich w przekonaniu, że chodzi o doświadczenia

z nowym rodzajem broni — stąd frazesy związane

z „walką o pokój" — i postanowili nie zagłębiać się

w szczegóły przed ogłoszeniem oficjalnego komunikatu.

W zasadzie... mieli rację. Most rzeczywiście był orę-

żem, lecz żaden z senatorów nie kwapił się z pytaniem,

przeciw komu zostało skierowane lodowe ostrze. Wago-

ner czuł głębokie zadowolenie z takiego obrotu sprawy.

Leżący na biurku dokument nic nie mówił o dwóch

latach zaciekłych poszukiwań, o pogoni za wartościo-

wym, rokującym nadzieje projektem i o badaniach, które

poprzedzały sam pomysł wzniesienia Mostu. Wagoner

zatrudnił czterech zaufanych ludzi i wydał im polecenie,

by poświęcili każdą minutę na sprawdzenie opatentowa-

nych, lecz nie wdrożonych do produkcji rozwiązań, by

przejrzeli pisma naukowe w poszukiwaniu teorii, które

nie zyskały powszechnego uznania, doniesienia prasowe

o domniemanych „cudownych" odkryciach i wynalaz-

kach, powieści science-fiction pisane przez naukowców.

Słowem — by znaleźli wszystko, co mogło dać inspiraq'ę

do dalszych działań. Cel poszukiwań był objęty ścisłą

tajemnicą, a wspomniana czwórka mężczyzn otrzymała

zakaz utrzymywania kontaktów z osobami i instytucjami

należącymi do kręgu „oficjalnej" nauki.

Niestety, żadna tajemnica nie daje się utrzymać w nie-

skończoność, ponieważ natura nie znosi sekretów; gdzieś

w archiwach FBI znajduje się taśma z nagraniem

rozmowy, jaką przeprowadził Wagoner z szefem swej

grupy wywiadowczej w dniu, w którym nastąpił przełom.

Spotkanie odbyło się w gabinecie senatora, a obaj

rozmówcy zdawali sobie sprawę, że każde ich słowo jest

rejestrowane przez czułe mikrofony.

— To wygląda nieźle, Bliss — stwierdził półgłosem

przybysz. — Temat G. (Znaleźliśmy coś o grawitacji,

szefie.)

— Trzymaj się sedna sprawy. (Przypomnienie: Skoro

musisz o tym mówić w pomieszczeniu nafaszerowanym

podsłuchem, posługuj się naukowym żargonem, aby nie

wzbudzić zbytniego zainteresowania.)

— Jasne. Chodzi o tak zwane równanie Blacketta,

zakładające związek między ruchem elektronów a mo-

mentem magnetycznym. Teoria była swego czasu roz-

patrywana przez Diraca. W równaniu występuje G. Po

przeprowadzeniu kilku prostych działań algebraicznych

można wspomnianą wartość umieścić po jednej stronie

znaku równości, a pozostałe elementy po drugiej. (Tym

razem mamy do czynienia z czymś poważnym, co

wzbudziło zainteresowanie innych naukowców. Koniecz-

na ekspertyza matematyczna.)

— Poziom? (Dlaczego poniechano dalszych badań?)

— Podstawowe równanie mieści się na poziomie siód-

mym, lecz nie mamy pewności, czy może być rozpatrywane

jako wstęp do doświadczeń. Po przekształceniu nosi nazwę

pochodnej Locke'a i nasi chłopcy uważają, że wystarczy

głębsza analiza, by wykazać błąd w założeniach. Oczywiś-

cie, jeśli przystąpimy do testów, należy się liczyć z pewnymi

wydatkami. (Do tej pory nikt nie ustalił prawdziwego

znaczenia tej informacji. Być może prowadzi w ślepy

zaułek. Doświadczenia będą kosztować kupę forsy.)

— Mamy jakieś oszczędności? (To znaczy ile?)

— Na początek wystarczy. (Około czterech miliardów

dolarów.)

— Jesteś o tym przekonany? (Dlaczego tak dużo?)

— Tak. Chodzi o siłę pola.

(W ten sposób, w dużym skrócie, można było ująć

podstawowy problem związany z badaniami nad grawita-

cją. I niezależnie od tego, czy wzorem Newtona uważano ją

za siłę, czy tak jak Faraday zakładano, iż jest polem, czy

w myśl teorii Einsteina traktowano ją jako stan przestrzeni,

nie ulegało wątpliwości, że jest niewiarygodnie słaba. Choć

istniała w każdym, nawet najmniejszym kawałku materii,

nie można było jej uzyskać w warunkach laboratoryjnych.

Każdy uczeń wiedział, że dwie namagnesowane igły

zbliżały się do siebie z odległości kilku centymetrów;

podobnie reagowały dwie metalowe kulki wielkości

ziaren grochu, jeśli zostały „wyposażone" w ładunek

elektromagnetyczny, a cermetaliczne magnesy nie większe

od orzechów laskowych przywierały do siebie tak mocno,

że najsilniejszy człowiek nie potrafił ich rozłączyć.

Z grawitacją — teoretycznie należącą do tej samej grupy

zjawisk co siła magnetyczna i elektryczność — sprawa

się miała zupełnie inaczej. Nie można było jej przekazać

ani izolować. Nie powodowała iskrzenia. W przed-

miotach wielkości orzechów lub ziaren grochu stawała

się po prostu niewykrywalna. Dwa obiekty o rozmiarach

drapaczy chmur i masie litego ołowiu, by się połączyć,

potrzebowały stuleci, jeśli jedynym powodem ich wzajem-

nego zbliżenia było prawo Newtona; nawet miłość potrafi

działać szybciej. Skalna bryła o średnicy dwunastu tysięcy

ośmiuset kilometrów — Ziemia — miała pole grawitacyj-

ne tak słabe, że skoczek o tyczce mógł poszybować na

wysokość czterokrotnie przekraczającą jego własny

wzrost, używając to tego wyłącznie siły mięśni.)

— Przygotuj odpowiednie sprawozdanie. Jeśli sprawa

okaże się interesująca, pomyślimy o funduszach. (Warto

wydać tyle pieniędzy?)

— Przyniosę raport jeszcze w tym tygodniu. (Tak!)

W ten sposób narodził się Most, choć nikt, nie

wyłączając Wagonera, nie miał pojęcia, jak brzemienna

w skutki okaże się przytoczona wyżej rozmowa. Człon-

kowie senackiej podkomisji nie wiedzieli tego do dzisiaj.

Eksperci Federalnego Biura Śledczego usiłowali się

przebić przez gąszcz niezrozumiałych zwrotów, lecz nie

znaleźli żadnych śladów umożliwiających dalszą inwigila-

cję Wagonera. Senator z Alaski nie należał do grona

ulubieńców Francisa X. MacHinery'ego; był zbyt spryt-

ny, by dać się złapać, i uparcie odmawiał współpracy.

Wywiadowcom FBI tylko raz udało się zbliżyć do

rozwiązania zagadki i skłonić doktora Corsi do złożenia

zeznań przed komisją Senatu.

Rzecznik komisji: Doktorze Corsi, zgodnie z posiada-

nymi przez nas informacjami, pańskie ostatnie spotkanie

z senatorem Wagonerem miało miejsce zimą dwa tysiące

trzynastego roku. Czy tematem rozmowy był program

„Jowisz"?

Corsi: Jak pan sobie to wyobraża? W dwa tysiące

trzynastym nie istniał żaden program o takim kryptonimie.

Rzecznik: Senator Wagoner nie wspominał panu, że

nosi się z zamiarem podjęcia szeroko zakrojonych badań?

Corsi: Nie.

Rzecznik: A może taka sugestia wyszła od pana?

Corsi: Nie. Komunikat o rozpoczęciu doświadczeń

był dla mnie całkowitym zaskoczeniem.

Rzecznik: Mimo to przypuszczam, że zna pan cel

eksperymentu.

Corsi: Wiem tylko tyle, ile zostało podane do publicz-

nej wiadomości. Dużym nakładem kosztów wznosimy

Most na Jowiszu. Właściwy powód całego przedsię-

wzięcia jest otoczony ścisłą tajemnicą. To wszystko.

Rzecznik: A pańskim zdaniem czemu służy budowa?

Corsi: Badaniom naukowym.

Rzecznik: Oczywiście, lecz jakim badaniom? Chyba

ma pan jakąś hipotezę.

Corsi: Nie, nie mam. Senator Wagoner nie udzielił mi

żadnych informacji. Miałem dostęp jedynie do prasy,

więc moje domysły są oparte na oficjalnych doniesieniach

zawierających sugestię, że chodzi o nowy typ broni.

6 — Będą im...

Rzecznik: Uważa pan, że cel badań może być inny?

Corsi: Nie... Nie czuję się kompetentny do rozmów

o projekcie rządowym, o którym nic nie wiem.

Rzecznik: Lecz może pan zapoznać komisję ze swoją

opinią.

Corsi: Jeśli mam wystąpić w charakterze eksperta, muszę

się skontaktować z biurem i ustalić koszt konsultacji.

Senator Billings: Doktorze Corsi, czy mamy przez to

rozumieć, że odmawia pan odpowiedzi na ostatnie pyta-

nie? Biorąc pod uwagę pańską przeszłość, byłoby lepiej...

Corsi: Nie odmówiłem odpowiedzi, senatorze. Proszę

pamiętać, że jestem naukowcem. Konsultacje stanowią

część mojego zawodu, więc jeśli czynniki rządowe chcą

ją u mnie zamówić, mam prawo domagać się odpowied-

niego wynagrodzenia.

Senator Croft: Rząd już dawno zrezygnował z pań-

skich usług. W pełni popieram to stanowisko...

Corsi: Nie mam zamiaru podważać decyzji rządu.

Senator Croft: ...jednak w tej chwili składa pan

zeznania przed komisją Senatu Stanów Zjednoczonych.

Chyba nie muszę wyjaśniać, że odmowa odpowiedzi

może mieć dla pana przykre konsekwencje.

Corsi: Powstrzymałem się jedynie od wygłoszenia opinii.

Rzecznik: Zechce mi pan wybaczyć, senatorze Croft,

lecz świadek może odmówić ekspertyzy lub zażądać

odpowiedniego honorarium, jeśli dana sprawa dotyczy

jego dziedziny. Wspomniane przez pana konsekwencje

grożą za ukrywanie faktów.

Senator Croft: Więc przejdźmy do faktów i przestańmy

żonglować słowami.

Rzecznik: Doktorze Corsi, czy w czasie ostatniego

spotkania z senatorem Wagonerem powiedział pan coś,

co mogło jakoś łączyć się z programem „Jowisz"?

Corsi: Owszem, choć w sensie negatywnym. Radziłem

mu, by zrezygnował z tak kosztownych doświadczeń.

O ile pamiętam, mówiłem dość kategorycznym tonem.

Rzecznik: Przed chwilą twierdził pan, że nie padło ani

jedno słowo na temat Mostu.

Corsi: Bo nie padło. Dyskutowaliśmy nad ogólnymi

założeniami prowadzenia badań naukowych. Moim

zdaniem eksperymenty na skalę planetarną od dawna

nie przynoszą zamierzonych korzyści.

Senator Billings: Czy pobrał pan honorarium za tę

opinię?

Corsi: Nie. Czasem udzielam darmowych porad.

Senator Billings: Tym razem poniósł pan stratę, gdyż

senator Wagoner puścił pańskie uwagi mimo uszu.

Senator Croft: Być może nie chciał korzystać z niepew-

nego źródła.

Corsi: Nie musiał. Powiedziałem tylko to, co w danej

chwili uważałem za słuszne. Decyzja należała do niego.

Rzecznik: A jakie jest dzisiaj pańskie zdanie? Czy

nadal pan uważa, że — jeśli dobrze cytuję pańskie

słowa — „podobne eksperymenty nie przynoszą zamie-

rzonych korzyści"?

Corsi: Tak. Podtrzymuję tę opinię.

Senator Billings: I nie żąda pan od nas wynagrodzenia?

Corsi: Wszyscy znani mi naukowcy są tego samego

zdania. Nawet ci, którzy pracują dla rządu. Mam dość

rozsądku, by nie domagać się pieniędzy za ogólnie

dostępną wiedzę.

Niewiele brakowało. Czy Corsi rzeczywiście zapomniał

o słowach wypowiedzianych przy szczelnie zasłoniętym

oknie swego gabinetu, czy nie chciał zdradzić tej części

rozmowy członkom komisji? Wagoner skłaniał się ku

pierwszemu przypuszczeniu. Prawdopodobnie stary nau-

I

kowiec po prostu nie pamiętał tych kilku zdań podyk-

towanych chwilową emocją.

Z drugiej strony nie ulegało wątpliwości, że przynaj-

mniej częściowo zdawał sobie sprawę ze znaczenia

budowy Mostu. Musiał zachować w pamięci rozważania

na temat grawitacji, a więc mógł odtworzyć ciąg wyda-

rzeń; nie było to zbyt trudne dla kogoś obdarzonego tak

wysoką inteligencją. A mimo wszystko nie zdradził.

Jego milczenie miało istotny wpływ na dalszy przebieg

doświadczeń.

Wagoner zastanawiał się, czy kiedyś będzie mógł

podziękować wiekowemu fizykowi. Jeszcze nie teraz. Być

może nigdy. Nawet beznamiętna forma zapisu przesłucha-

nia nie ukrywała faktu, że z każdej wypowiedzi naukowca

przebijał ból i zakłopotanie. Mimo szczerych chęci

Wagoner nie umiał mu pomóc. Pocieszał się nadzieją, iż

gdy nadejdzie właściwa chwila, Corsi jako jeden z pierw-

szych pojmie prawdziwą wartość wyników eksperymentu.

Należało znaleźć odpowiedź na jeszcze jedno pytanie.

Czy w liczącym ponad tysiąc sześćset stron elaboracie

znajdował się jakiś ślad łączący budowę Mostu z doświa-

dczeniami prowadzonymi przez koncern Pfitznerów?...

Nie. Wagoner z mimowolnym westchnieniem ulgi

odłożył opasły dokument. Sięgnął po teczkę zawierającą

akta personalne pułkownika Paige'a Russella. Czuł się

zmęczony i nie miał najmniejszej ochoty decydować

o dalszych losach oficera Korpusu Sił Kosmicznych,

lecz na tym polegała jego praca.

Senator Wagoner nie był stworzony na generała. Tym

bardziej nie posiadał cech boga.

ROZDZIAŁ PIĄTY: Nowy Jork

*

Pochodzenie zjawiska określanego nazwą „duszy" nadal czeka

na wyjaśnienie. Homo sapiens bez wątpienia różni się od

pozostałych gatunków zwierząt i choć jego cechy biologiczne

zostały szczegółowo opisane, pojęcia „moralności", „duszy"

i „nieśmiertelności" wciąż wymykają się próbom jednoznacznej

interpretacji (...) Człowiecza „nieśmiertelność" (całkiem od-

mienna niż nieśmiertelność zalążków plazmy) zawarta jest

w ponadczasowym systemie wartości, języka oraz kultury —

i w niczym innym.

WESTON LA BARRE

Paige w ponurym nastroju kończył śniadanie. Nie

potrzebował zbyt wiele czasu, by zrozumieć, że powinien

czym prędzej opuścić stołówkę kosmodromu i udać się

do zakładów Pfitznera z przeprosinami. Nadal nie miał

pojęcia, dlaczego spotkanie z panną Abbott zakończyło

się totalną katastrofą. Obwiniał się za brak odpowiednich

manier i obcesowość.

Z westchnieniem spojrzał na całkiem zimną jajecznicę.

Nagle zdał sobie sprawę, że minionego wieczoru natręt-

nymi pytaniami skruszył delikatną skorupkę nastroju

i rozsypał odłamki po całym obrusie. Zachował się jak

głupek. Niepotrzebnie porzucił bezpieczny obszar i wdał

się w rozważania na temat etyki zawodowej. Najpierw

wygłosił mowę w obronie krzywdzonych noworodków,

a później zaczął dociekać prawdziwych związków łączą-

cych Annę z firmą, w której pracowała.

Na zramolałym globie zwanym Ziemią, pełnym zwąt-

pienia, dręczonym upadkiem ideałów, unikano rozmów

o moralności. Postępowanie w myśl określonych zasad

kosztowało zbyt wiele bólu i wyrzeczeń. Wiara, która

niegdyś budziła wzniosłe uczucia, dziś była aktem de-

speracji. Ci, co ją zachowali — lub usiłowali odtworzyć

z zachowanych gdzieś w głębi duszy fragmentów —

pragnęli tylko jednego: spokoju.

Paige zaczął się zastanawiać, dlaczego tak bardzo

zależało mu na poprawieniu stosunków z panną Ab-

bott. Urlop mijał, a on tracił czas na wizyty w jakimś

zakichanym laboratorium. Nie było to zbyt szczęśliwe

posunięcie, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę fakt, że

dwa poprzednie urlopy —już po rozwodzie — także nie

należały do udanych i nadal był sam. A po powrocie do

macierzystej jednostki czekał go prawdopodobnie lot na

Prozerpinę, gdzie właśnie zakończono budowę bazy,

która śmiało mogła konkurować do tytułu najwięk-

szego zadupia w Układzie Słonecznym — oczywiście do

czasu, póki ktoś nie ulegnie pokusie odkrycia jedenastej

planety.

Tak czy inaczej, był gotów ponownie zawitać u Pfitz-

nera, zerknąć na malowniczy Bronx i otrzeć się o kilku

znanych naukowców, biznesmenów, polityków i parę

nadętych dziewcząt o figurze przypominającej deskę do

prasowania. Prawda, był jeszcze fotel w sekretariacie,

dobrze już dopasowany do jego ciała, i tabliczka z cie-

kawym napisem; chyba po dionizyjsku. Cudownie. Po

prostu wspaniale. Jeśli dobrze rozegra tę partię, będzie

miał co wspominać na Prozerpinie... A może wiceprezes

do spraw eksportu przystanie na małą poufałość i po-

zwoli mówić do siebie „Hal" lub nawet „Bubbles"?

Może zresztą mimo wszystko chodziło o religię. Jak

chyba wszyscy na świecie, Paige poszukiwał czegoś, co

byłoby większe niż on sam, niż rodzina, wojsko, małżeń-

stwo, ojcostwo, cały kosmos i nocne włóczęgi po barach

lub beznadziejna pogoń za seksem w czasie przepustki.

Doświadczenia prowadzone w laboratorium Pfitznera

przyciągały go aurą tajemniczości i samospełnienia.

Z niekłamanym podziwem słuchał wypowiedzi Annę

Abbott. W jej słowach dźwięczała prawdziwa pasja,

która mogła stanowić klucz... nie, to niewłaściwe słowo.

Nie potrafił zdefiniować własnych uczuć. Wiedział tylko,

że zapał dziewczyny wypełnił poszarpaną dziurę w jego

duszy niczym... niczym... o, właśnie. Niczym dobrze

dopasowany kawałek układanki.

A poza tym, chciał jeszcze raz zobaczyć ten promienny

uśmiech.

Dostrzegł Annę tuż po przekroczeniu progu sek-

retariatu. Zdziwił się, gdy na jego widok wykonała kilka

ukradkowych ruchów, jakby końcami palców strzepy-

wała niewidoczny kurz z powierzchni biurka. Coraz

wolniejszym krokiem dotarł na środek pomieszczenia

i stanął. Nie bardzo wiedział, od czego zacząć.

Ktoś podniósł się z fotela stojącego obok wejścia.

Ciężkie kroki zaszurały po dywanie. Paige kątem oka

dostrzegł niewielką, nieco skuloną postać. Odwrócił się,

nieświadomie zaciskając pięści.

— Panno Abbott, wydaje mi się, że już widziałem tu

tego oficera. Czy coś go łączy z waszym koncernem?

Przygarbionym mężczyzną okazał się nie kto inny, jak

Francis X. MacHinery. Gdy nie przybierał oskarżyciel-

skiej postawy, świadczącej o tym, że właśnie się namyślał,

mógł w pełni uchodzić za tego, kim był w istocie —

dumnego potomka bostońskiej arystokracji. Niezbyt

wysoki, lecz szczupły i posiwiały w dwudziestym szóstym

roku życia, roztaczał wokół siebie atmosferę chłodnej

mądrości. Orli nos i wystające kości policzkowe potęgo-

wały to wrażenie. Godność zwierzchnika FBI otrzymał

po swoim dziadku, który zdołał przekonać ówczesnego

prezydenta — obdarzonego dużą charyzmą, lecz nie

posiadającego rozsądku nawet za pół miedziaka — że

tak ważny urząd powinien być dziedziczony, co pomoże

uniknąć przedwyborczych sporów i kłótni o kompe-

tencje.

Doświadczenie uczyło, że godności piastowane „z ojca

na syna" z biegiem lat traciły swe pierwotne znaczenie,

gdyż wystarczył jeden słaby pęd, by zniszczyć budowaną

przez kilka pokoleń reputację. Rodzina MacHinery'ego

jak dotąd uniknęła podobnych kłopotów, a Francis

mógłby niejednej rzeczy nauczyć swego dziadka. Drapież-

ny niczym rosomak, zawsze lądował na cztery łapy, nie

bacząc na afery i kolejne kryzysy polityczne. Gdy

podniósł wzrok, Paige odkrył prawdziwe znaczenie

powiedzenia o „świdrującym spojrzeniu".

— Panno Abbott?

— Pułkownik Russell odwiedził nas wczoraj — po-

wiedziała Annę. — Przypuszczam, że widział go pan

tutaj, w sekretariacie.

W drzwiach pojawili się Gunn i Horsefield. MacHinery

nie zwrócił na nich uwagi.

— Jak się nazywasz, żołnierzu? — spytał.

— Jestem astronautą — odparł sztywno Paige. —

Pułkownik Paige Russell, Korpus Sił Kosmicznych.

— Co tu robisz?

— Korzystam z urlopu.

— Chciałbym otrzymać odpowiedź na zadane pyta-

nie — powiedział MacHinery. Przez cały czas patrzył

ponad ramieniem Paige'a, jakby nie przywiązywał więk-

szej wagi do prowadzonej rozmowy. — Co robisz

w zakładach Pfitznera?

-— Jestem po uszy zakochany w pannie Abbott —

stwierdził Paige ku swemu najwyższemu zdziwieniu. —

Przyszedłem z nią porozmawiać. Wczorajszego wieczoru

mieliśmy małą sprzeczkę i chciałem przeprosić. To

wszystko.

Annę gwałtownie wyprostowała się za biurkiem i z nie-

wyraźną miną wlepiła w mówiącego oszołomione spoj-

rzenie. Nawet Gunn z trudem powstrzymywał się od

uśmiechu. Wodził wzrokiem od dziewczyny do Paige'a,

jakby zobaczył ich pierwszy raz w życiu.

MacHinery przez krótką chwilę patrzył na Annę, po

czym znów przybrał obojętny wyraz twarzy.

— Nie jestem zainteresowany twoim prywatnym ży-

ciem, żołnierzu — powiedział tonem sugerującym naj-

wyższe znudzenie. — Postawię pytanie w inny sposób,

byś nie mógł udzielić kolejnej wykrętnej odpowiedzi.

Z jakiego powodu po raz pierwszy przyszedłeś do

laboratorium? Co cię ł ą c z y z koncernem Pfitznera?

Paige postanowił staranniej dobierać słowa. Co praw-

da, jeśli naprawdę wzbudził zainteresowanie MacHine-

ry'ego, nie na wiele mogło się to zdać. Oskarżenie ze

strony FBI działało z mocą prawa. Jak większość astro-

nautów, Paige nie doświadczył dotąd — na szczęście —

„przyjemności" rozmowy z przedstawicielami Biura.

— Na zlecenie koncernu przywiozłem kilka próbek

gruntu pochodzącego z okolic Jowisza — oświadczył. —

Miały być poddane jakimś badaniom.

— Przed chwilą wspomniałeś, że dostarczyłeś je już

wczoraj.

— Nic takiego nie powiedziałem, ale rzeczywiście

dostarczyłem je już wczoraj.

— Domyślam się, że dzisiaj przyniosłeś je ponow-

nie. — MacHinery zerknął przez ramię na Horsefielda,

który zbladł jak kreda z chwilą, gdy domyślił się

właściwego sensu rozmowy.

— Jak tam, Horsefield? Czy to jeden z twoich żoł-

nierzy, o którym zapomniałeś mi powiedzieć?

— Nie — odparł generał, choć w jego głosie dźwię-

czała nuta wątpliwości, jakby chciał zapewnić sobie

drogę bezpiecznej ucieczki w razie nieoczekiwanego

oskarżenia. — Jeśli mogę ufać swej pamięci, wczoraj

widziałem go pierwszy raz w życiu.

— Rozumiem. Czy chce pan przez to powiedzieć, że

ten człowiek nie należy do oddziałów, którym powierzo-

no ochronę programu badań?

— Wolałbym w tej chwili powstrzymać się od tak

kategorycznych stwierdzeń. — Tym razem Horsefield

zachował więcej pewności siebie, gdyż zdołał oddalić

bezpośrednie niebezpieczeństwo. — Musiałbym porozu-

mieć się z dowództwem. Może to ktoś nowy z grupy

Alsosa... Nie słyszałem, by twierdził, że pozostaje pod

moją komendą.

— Gunn, co wiesz o tym człowieku? Przyjęliście go

do pracy bez porozumienia ze mną? Został spraw-

dzony?

— W pewnym sensie tak, choć nie potrzebowaliśmy

trudzić FBI — odparł zapytany. — Jest zwykłym

zbieraczem próbek i nie uczestniczy bezpośrednio w do-

świadczeniach. Nie ma żadnych ścisłych powiązań z na-

szym laboratorium. Jak panu wiadomo, zbieracze zgła-

szają się na ochotnika.

MacHinery z wolna marszczył brwi. Paige czerpał

wiedzę o działalności FBI jedynie z gazet, jakie od czasu

do czasu docierały na pokład statku kosmicznego, lecz

był przekonany, że wystarczą jeszcze dwa, trzy pytania

i już niedługo inni czytelnicy dowiedzą się o sensacyjnym

aresztowaniu astronauty, zamknięciu koncernu Pfitznera,

wdrożeniu śledztwa przeciwko osobom współpracującym

z wyżej wymienionym koncernem, kilku procesach przed

sądem wojskowym oraz dymisji polityków powiązanych

z programem badań. Jeśli MacHinery przechowywał

gdzieś teczkę z artykułami na swój temat, z pewnością

będzie miał okazję, aby dorzucić do niej stos wycinków

grubości co najmniej dwóch centymetrów. Być może

tylko o to mu chodziło; zniszczenie kosztownego eks-

perymentu uważał za mało istotny szczegół.

— Przepraszam, panie Gunn — półgłosem odezwała

się Annę. — Jestem nieco lepiej zorientowana w referen-

cjach pułkownika Russella. Właśnie przybył z odległej

części Układu, a jego dossier zostało już dawno poddane

szczegółowej kontroli. Nie należy do grupy zwykłych

zbieraczy próbek.

— Słusznie! — zawołał Gunn. — Zupełnie o tym

zapomniałem.

Annę miała rację, lecz Paige czuł się nieco zdziwiony

nagłym entuzjazmem wiceprezesa. Czyżby podejrzewał,

że słowa dziewczyny zawierają ukryte znaczenie?

— Pułkownik Russell jest ekologiem planetarnym,

wyspecjalizowanym w badaniu księżyców — ciągnęła

spokojnie Annę. — Swoją pracą przyczynił się do

rozwiązania wielu istotnych problemów i jest dość dobrze

znany załogom stacji kosmicznych. Ma wielu przyjaciół

wśród pracowników nadzoru technicznego budowy Mos-

tu, a także w kilku innych miejscach. Czy zechce pan

potwierdzić moje słowa, pułkowniku?

— Znam niemal wszystkich z obsługi Mostu — mruk-

nął Paige, choć słowa z trudem przechodziły mu przez

ściśnięte gardło.

Wypowiedź dziewczyny niemal na kilometr pachniała

oszustwem. A MacHinery nie cackał się z oszustami.

Tylko on mógł kłamać; świadkom nie przysługiwał ten

przywilej.

— Pył, który otrzymaliśmy wczoraj, okazał się nie-

zwykle interesujący i właśnie z tego powodu poprosiłam

pułkownika Russella o powtórną wizytę. Potrzebujemy

kilku wyjaśnień. Jeśli dalsze badania potwierdzą wartość

próbek, zaoszczędzimy podatnikom wielu wydatków.

Istnieje możliwość, że doświadczenia zostaną ukończone

przed planowanym terminem. Podstawowym warunkiem

jest jednak osobisty udział pułkownika w końcowym

etapie eksperymentu, ponieważ tylko on posiada wy-

starczającą wiedzę o mikroflorze obszaru Jowisza, aby

odpowiednio zinterpretować wyniki.

MacHinery pustym wzrokiem spoglądał nad ramie-

niem Paige'a. Zdawał się nie słyszeć ani słowa, lecz

Annę we właściwy sposób zakończyła swą wypowiedź.

Achillesową piętą działań Federalnego Biura Śledczego

były olbrzymie koszty związane z każdym dochodzeniem.

Ostatnio szef FBI stał się równie czuły na punkcie

„marnotrawienia rządowych pieniędzy", czego dowiódł

w sprawie „wywrotowców".

— Muszę stwierdzić, że zakończona przed chwilą

rozmowa przebiegała chaotycznie — odezwał się w koń-

cu. — Dlaczego ten człowiek nie chciał od razu udzielić

wyjaśnień?

— Wszystko, co powiedziałem, było prawdą — stwier-

dził krótko Paige.

MacHinery nie zwrócił na niego uwagi.

— Sprawdzimy raporty i wezwiemy, kogo trzeba.

Chodź, Horsefield.

Wyprostowany jak świeca generał posłusznie wysunął

się z pokoju, choć przedtem zdążył jeszcze obrzucić Paige'a

spojrzeniem pełnym podejrzliwości i łobuzersko mrugnąć

w kierunku Annę. Gdy zamknął drzwi, ścianami sekreta-

riatu wstrząsnął gwałtowny wybuch furii. Gunn zbliżył się

do dziewczyny z drapieżną zwinnością, która była czymś

zgoła niespodziewanym u mężczyzny, mającego zwyczaj

przymilać się każdemu rozmówcy. Annę, równie zagniewa-

na, wstała zza biurka. Oboje zaczęli krzyczeć jednocześnie.

— Zobacz, do czego doprowadziła twoja cholerna

ostrożność...

— Co ci przyszło do głowy, żeby opowiadać MacHi-

nery'emu takie bzdury...

— Nawet astronauta powinien mieć dość oleju w gło-

wie, aby nie pętać się po terenie objętym ochroną...

— Dobrze wiesz, że próbki z Ganimeda nadają się

tylko na śmietnik...

— Przez twój brak wyobraźni obetną nam dotację...

— Od początku programu nie zatrudniliśmy nikogo,

kto byłby poddany szczegółowej inwigilacji...

— Czujesz satysfakcję z takiego obrotu sprawy?...

— Gdzie się podział twój rozsądek?...

— Cisza! — ryknął na całe gardło Paige, niczym

podoficer na placu do musztry.

W przestrzeni kosmicznej nie miał okazji popisywać

się swymi umiejętnościami, lecz efekt przeszedł jego

najśmielsze oczekiwania. Gniewne okrzyki zamarły w pół

słowa. Gunn stał z otwartymi ustami. Paige rzucił okiem

na ściągniętą, pobladłą twarz dziewczyny.

— Zachowujecie się jak para rozhisteryzowanych

ciotek! — powiedział ostro. — Przykro mi, że ściągnąłem

na was kłopoty, lecz nie prosiłem o obronę. Skończcie

z wzajemnymi oskarżeniami i spróbujcie znaleźć jakieś

rozwiązanie. Chętnie pomogę... pod warunkiem, że

przestaniecie wrzeszczeć i skakać sobie do oczu.

Annę obnażyła zęby i wydała gniewny, głuchy po-

mruk, po czym posłusznie usiadła za biurkiem i obtarła

policzki papierową chusteczką. Paige patrzył na nią ze

zdumieniem. Nie przypuszczał, że ludzkie gardło może

wydawać tak zwierzęce dźwięki. Gunn wlepił wzrok

w dywan. Złożył dłonie na wysokości ust i wykonał

kilka głębokich oddechów.

— Ma pan rację — powiedział po chwili zupełnie

spokojnie. — Jak najszybciej powinniśmy przystąpić do

działania. Annę, dlaczego powiedziałaś, że pułkownik

Russell weźmie udział w końcowym etapie doświadczeń?

O nic cię nie oskarżam; próbuję jedynie ustalić fakty.

— Zeszłego wieczoru pan Russell zaprosił mnie na

kolację — odpowiedziała dziewczyna. — W trakcie

spotkania popełniłam małą niedyskrecję i wspomniałam

o niektórych szczegółach programu. Niestety, dalsza

rozmowa przerodziła się w sprzeczkę, której świadkami

byli dwaj informatorzy MacHinery'ego. Musiałam kła-

mać także we własnej obronie.

— Masz przecież mikroczujnik! Skoro sądziłaś, że

jesteś podsłuchiwana...

— Wiem. Po prostu uległam emocjom. Czasem mi się

to zdarza.

Mówiła suchym, pozornie beznamiętnym głosem.

Paige spojrzał w jej stronę. Miał niemiłe wrażenie, że

przysłuchuje się urzędowemu sprawozdaniu z wydarzeń,

w których uczestniczył ktoś obcy. Jedynie łzy błyszczące

w kącikach zaczerwienionych oczu dziewczyny stanowiły

dowód, że wspomnienia minionego wieczoru nie były jej

obojętne.

— Taaaak — z namysłem powiedział Gunn. — Puł-

kowniku Russell, czy rzeczywiście pozostaje pan w za-

żyłych stosunkach z obsługą Mostu?

— Niektórych ludzi znam bardzo dobrze; zwłaszcza

Charity Dillona. Dość długo stacjonowałem w rejonie

Jowisza, lecz dochodzenie prowadzone przez MacHine-

ry'ego wykaże niezbicie, że nie mam żadnych oficjalnych

powiązań z budową.

— Dobrze... dobrze... — stwierdził Gunn z nieocze-

kiwaną wesołością. — Pracownicy nadzoru technicznego

zostaną także objęci śledztwem, a to z punktu widzenia

interesów Pfitznera oznacza nader korzystną zwłokę.

Zyskamy nieco czasu... choć oczywiście, żal mi chłopców

zatrudnionych przy budowie. Most i program Pfitznera...

zbyt duży kąsek nawet dla MacHinery'ego. Dochodzenie

potrwa co najmniej kilka miesięcy. FBI musi postępować

niezwykle ostrożnie, gdyż Most jest oczkiem w głowie

senatora Wagonera, a jego nie tak łatwo ruszyć jak

innych członków rządu. Hmmmm... Powstaje pytanie,

w jaki sposób wykorzystać tę szansę...

— Nie przypuszczałem, że potrafi pan tak szybko

odzyskać spokój — z kwaśnym uśmiechem odezwał się

Paige.

— Jestem handlowcem — odparł Gunn. — Może

nieco szczególnym, lecz mimo wszystko handlowcem.

Umiejętności aktorskie stanowią istotną część mego

zawodu. Jeśli zaś chodzi o próbki, które pan przywiózł...

— Niepotrzebnie o nich wspomniałam — wtrąciła

Annę. — To może przynieść więcej szkody niż pożytku.

— Przeciwnie, dzięki temu mamy drogę ucieczki.

MacHinery jest niesłychanie „praktycznym" człowie-

kiem. Uznaje tylko fakty. Pył dostarczony przez puł-

kownika Russella musimy natychmiast poddać pieczo-

łowitym badaniom z pominięciem obowiązującej proce-

dury. Chcę wiedzieć o każdym interesującym śladzie...

niekoniecznie w pełni prawdziwym.

— Pracownicy laboratorium nie będą kłamać — na-

stroszyła się Annę.

— Moja droga Annę, kto mówi o kłamstwie? We

wszystkich próbkach można znaleźć ciekawe mikroor-

ganiany, nawet jeśli nie pasują do naszego profilu

badań. Rozumiesz? MacHinery będzie zadowolony, jeśli

przedstawimy mu wyniki doświadczeń nadzorowanych

przez pułkownika Russella; zaoszczędzi sumę, którą

musiałby wyłożyć na powołanie zespołu ekspertów.

Nieprędko zrozumie, że pan Russell nie posiada rządo-

wych uprawnień.

— Zapomniałeś o najważniejszym — powiedziała

dziewczyna. — Jeśli chcesz, by całe przedstawienie

wypadło przekonująco, musimy zmienić obecnego tu

pułkownika w ekologa i powiedzieć mu, czym na-

prą w d ę się zajmujemy.

Gunn spoważniał.

— Bądź łaskawa pamiętać, że to właśnie on jest

główną przyczyną naszych obecnych kłopotów — stwier-

dził oschle. — Usiłowaliśmy zapewnić programowi

badań szczególne warunki bezpieczeństwa... stało się to

niemożliwe z chwilą, gdy MacHinery zaczął deptać nam

po piętach.

— Święte słowa — odparła Annę z kamienną twarzą,

lecz Paige podejrzewał, że w głębi duszy bawi ją za-

kłopotanie Gunna.

Wiceprezes koncernu nie należał do osób, którym

można było zarzucić nielojalność wobec macierzystej

firmy.

— Pułkowniku Russell, na pewno nie miał pan nic

wspólnego z ekologią? Wielu oficerów interesuje się

nauką.

— Niestety. Moją specjalnością jest balistyka.

— Hmmmm... Jako astronauta przynajmniej wie pan

coś o planetach. Annę, powierzam ci opiekę nad naszym

gościem; skorzystaj z pomocy ojca. Ja zajmę się ludźmi

MacHinery'ego. — Ponownie spojrzał na Paige'a. —

Powinien pan wiedzieć, pułkowniku, że każda informa-

cja, która trafi w niepowołane ręce, może stać się

przyczyną pańskiej śmierci lub aresztowania.

— Będę milczał — obiecał Paige. — Wystarczy mi

świadomość, ile narozrabiałem. I tak kiedyś zginę przez

swoją ciekawość... Prawda, jest jeszcze jedna sprawa,

o której nie wspomniałem.

— Mianowicie?

— Źle pan obliczył czas, jaki mamy do dyspozycji.

Za dziesięć dni kończę urlop. To dość krótko, by stać

się wykwalifikowanym ekologiem.

— Ufff... — jęknął Gunn. — Annę, bierz się do

roboty.

Zniknął za drzwiami.

Paige spojrzał na dziewczynę. Przez chwilę stali w mil-

czeniu, potem na ustach Annę pojawił się cień uśmiechu.

Paige poczuł, że wstępują w niego nowe siły.

— Czy to prawda... co powiedziałeś? — spytała

nieśmiało.

— Tak, choć zdałem sobie z tego sprawę dopiero

wówczas, gdy zacząłem mówić. Przykro mi, że wybrałem

niezbyt fortunną chwilę. Chciałem przeprosić za wczoraj-

szą awanturę, a wyszło na to, że przysporzyłem ci

dodatkowych kłopotów.

— Masz talent do wtykania nosa w nie swoje spra-

wy — odpowiedziała z uśmiechem. — W ciągu dwóch

dni poznałeś najpilniej strzeżony sekret światowej nauki.

— Tyle że nadal nic nie wiem. Możesz mi o tym

opowiedzieć? — Rozejrzał się po pomieszczeniu. — Nie

ma podsłuchu?

Tym razem wybuchnęła głośnym śmiechem.

— Myślisz, że wdałabym się w kłótnię z Halem

w pokoju naszpikowanym mikrofonami? Nie musisz się

obawiać, co dzień przeprowadzamy staranną kontrolę.

Skupię się na najważniejszych faktach, a ojciec zapozna

7 — Będą im...

cię ze szczegółami. Badania chorób nowotworowych to

tylko część działalności koncernu. Zasięg doświadczeń

jest o wiele szerszy. Szukamy odpowiedzi na

zagadkę śmierci.

Paige powoli opadł na stojące w pobliżu krzesło.

— Nie wierzę — wyszeptał po chwili.

— Wszyscy kiedyś rozumowali w ten sposób. Oto

najlepszy dowód. — Wskazała gotycki napis nad drzwia-

mi. — Wider den Tod ist kein Krautlein gewachsen: „Nie

rosną zioła przeciw Śmierci". Niemieccy zielarze byli

przekonani, że takie jest prawo natury. Teraz uważamy

to za kolejne wyzwanie. Gdzieś we wszechświecie i s t-

n i e j ą odpowiednie „zioła"; trzeba je tylko odnaleźć.

Doktor Abbott wyglądał na lekko przestraszonego

wizytą obcego mężczyzny, lecz mimo wielu zajęć znalazł

czas, by w ciągu jednego dnia wprowadzić Paige'a

w szczegóły eksperymentu. Mówił jasno i zrozumiale.

Następny dzień spędzili w laboratorium. Paige asystował

przy doświadczeniach, choć jego praca polegała głównie

na myciu probówek i przygotowywaniu roztworów.

Z wolna zaczynał pojmować teorię, która legła u podstaw

programu badań. W czasie kolacji z Annę postanowił

wypróbować wartość swoich spostrzeżeń.

— Wszystko zależy od naszego sposobu myślenia —

zauważył. Dziewczyna słuchała jego wywodów z niekła-

manym zainteresowaniem, choć nie potrafiła powstrzy-

mać lekko drwiącego uśmiechu. — Co wywołuje aktyw-

ność antybiotyków? Jakie korzyści czerpią mikroorganiz-

my, które je produkują? Zakładamy, że komórka wydziela

określony rodzaj antybiotyku, by zabić lub unieszkodliwić

inną komórkę, lecz nigdy nie zdołaliśmy udowodnić, że

właściwą zasługę należy przypisać środowisku, w którym

rozwija się dany organizm. Innymi słowy: im większa

rozmaitość, tym bezpieczniejszy „producent".

— Uważaj na teleologię — ostrzegawczo wtrąciła

Annę. — Mówisz orezultatach, nie o przyczynach

działania.

— Zgoda. Lecz w tym miejscu docieramy do granic

naszych rozważań. A gdyby tak odwrócić zagadnienie?

Czym jest antybiotyk dla organizmu, który ginie pod

wpływem jego działania? Oczywiście toksyną, trucizną.

Są jednak bakterie mające szczególną odporność i właś-

nie te bakterie przez... Jak to ujął twój ojciec?... Przez

klonowanie i selekcję mogą zdominować całą kolonię.

Równie oczywisty jest fakt, że uodpornione komórki

produkują jakiś rodzaj przeciwciała. Weźmy na przykład

bakterię wydzielającą penicylinazę, czyli enzym niszczący

penicylinę. Dla wspomnianej bakterii penicylina jest

jadem, a penicylinaza — antytoksyną. Mam rację?

— Całkowicie. Mów dalej.

— Teraz dodajmy niezbity fakt, że penicylina i tetra-

cyklina są nie tylko antybiotykami, czyli toksynami dla

dużej ilości bakterii, lecz także antytoksynami.

Oba leki neutralizują działanie substancji wywołujących

tak zwaną rzucawkę w czasie zatrucia ciążowego. Tetra-

cyklina jest środkiem o bardzo dużym zasięgu działania.

Czy istnieje coś takiego jak antytoksyną o podobnych

cechach? Czy rozmaite bakterie odporne na tetracyklinę

czerpią swe właściwości z jednego źródła? Dziś wiemy,

że odpowiedź na oba pytania brzmi „tak". Odkryliśmy

również inny typ antytoksyny, chroniący organizm przed

działaniem wielu antybiotyków. Słyszałem, że jest to

niemal dziewiczy obszar badań, wciąż czekający na

swego Fleminga.

Ergo: należy znaleźć taki rodzaj przeciwciała, który

pozwoli unieszkodliwić związki pojawiające się w ludz-

kim organizmie po zakończeniu jego rozwoju... i otrzy-

mamy magiczny środek zwalczający degeneragę komo-

rek oraz nowotwory. Poszukiwania prowadzone w labo-

ratorium Pfitznera zostały uwieńczone pełnym sukcesem.

Nowej substancji nadano nazwę askomycyny... Jak mi

poszło? — zapytał, z niepokojem wstrzymując oddech.

— Cudownie. MacHinery będzie miał kłopoty ze

zrozumieniem niektórych sformułowań, ale to dobrze.

Musisz w jego oczach uchodzić za prawdziwego fachow-

ca. Postaraj się mówić nieco rozwlekle, z większym

namysłem. — Wyjęła puderniczkę i z uwagą popatrzyła

w lusterko. — Walka z nowotworami stanowi tylko wstęp

do właściwego zagadnienia. Opowiedz mi teraz o śmierci.

Paige wlepił w nią zdumione spojrzenie.

— Jeśli chcesz... —powiedział powoli. Annę siedziała

z niewzruszoną miną. — Co prawda, twój ojciec stwier-

dził, że o tej części doświadczeń nie wiedzą nawet

członkowie rządu... Nie zapomniałaś, że jesteśmy w re-

stauracji?

Wyciągnęła puderniczkę w jego stronę i wówczas

zobaczył, że domniemane lusterko było w rzeczywistości

niewielkim ekranem, na którym połyskiwały jakieś cyfry.

Odczyt plasował się w okolicach zera.

— Najbliższy mikrofon jest poza zasięgiem twojego

głosu — oświadczyła Annę, po czym wsunęła „puder-

niczkę" do torebki. — Możesz mówić.

— Dobrze. Kiedyś poproszę cię o wyjaśnienie, dla-

czego nie zachowałaś dostatecznej ostrożności podczas

naszej pierwszej wspólnej kolacji. Na razie jestem zbyt

pochłonięty udawaniem ekologa.

Zniżył głos.

— Badania nad przyczynami śmierci zostały zapocząt-

kowane w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim roku.

Anatom nazwiskiem Lansing wykazał, że najmniejsze

tkankowce, wrotki, posiadają w swych organizmach

substancję powodującą proces starzenia. W trakcie

dalszych doświadczeń udało mu się przedłużyć życie

każdego pokolenia. Po pięćdziesięciu generacjach osiąg-

nął stadium, w którym pojedynczy osobnik żył sto

cztery dni, zamiast początkowych dwudziestu czterech.

Wówczas odwrócił proces. Okazało się, że bezkręgowce

pochodzące od najstarszych matek z każdą generacją

żyły krócej. Pod koniec eksperymentu ginęły szybciej niż

te, które przebywały w warunkach naturalnych.

— Teraz już wiesz, skąd wzięła się obecność niemow-

ląt w naszym laboratorium — wtrąciła dziewczyna. —

Sierociniec przekazuje nam dzieci, których matkami są

nieletnie dziewczęta. Im młodsi rodzice, tym lepiej.

— Nie musisz mi dokuczać, Annę. Poza tym uważam,

że ta droga wiedzie w kolejny ślepy zaułek. „Hodowla"

długowiecznych ludzi jest niepraktyczna. Dzieci mogą

być co najwyżej poddane badaniom porównawczym na

zawartość „toksyny śmierci" w krwiobiegu. Potrzebuje-

my konkretu: substancji zdolnej zahamować proces

starzenia. Wiemy już, że każde zwierzę wielokomórkowe

posiada w organizmie substancje powodujące stopniowe

obumieranie tkanki. Wiemy, że jest to prosta, specyficzna

substancja, całkowicie odmienna od tych wywołujących

chorobę nowotworową. Wiemy wreszcie, że można ją

zneutralizować. Zwierzę zaszczepione askomycyną staje

się odporne na wszelkie odmiany raka, lecz mimo to

zdycha w określonym wieku, bo w jego komórkach

działa swoisty „zegar biologiczny" przekazany mu przez

matkę w chwili narodzin wraz z odpowiednią ilością

wspomnianego związku.

To, czego szukamy, nie jest antybiotykiem, czyli

środkiem działającym „przeciw życiu", lecz antyagaty-

kiem, środkiem „przeciw śmierci". Prowadzimy do-

świadczenia niejako na kredyt, ponieważ odkrycie asko-

mycyny wyczerpuje warunki kontraktu zawartego z rzą-

dem i z chwilą gdy informacja o nowym leku zostanie

podana do wiadomości publicznej, ustaną wszelkie

dotaqe. Jeśli przeciągniemy sprawę dostatecznie długo,

będziemy mieli dość funduszy, aby pomyślnie zakończyć

poszukiwania antyagatyku.

— Brawo — powiedziała Annę. — Mówisz zupełnie

jak mój ojciec. Zwróć szczególną uwagę na ostatni

z poruszanych tematów i postaraj się zapamiętać, że

nawet najmniejsza wzmianka o askomycynie może wzbu-

dzić podejrzenia przedstawicieli rządu. Gdy dojdą do

wniosku, że gramy na zwłokę, a ich dotacja jest wyko-

rzystywana w bliżej nie określonym celu, rozpęta się

prawdziwe piekło. Jesteśmy o krok od sukcesu i nie

możemy przerwać doświadczeń. Nasza porażka będzie

oznaczać porażkę całej ludzkości.

— Cel uświęca środki — mruknął Paige.

— W tym przypadku tak. Wiem, że w naszym społe-

czeństwie zasady „bezpieczeństwa i obrony" stały się

formą kultu, lecz tym razem chodzi o przyszłość całej

planety.

— Jakoś przeżyję — powiedział Paige.

Nie chodziło mu o tajemnicę, tylko o wyłudzanie

pieniędzy od rządu, lecz nie miał zamiaru rozwijać tego

zagadnienia. Nie wierzył w sekrety; szczególnie teraz,

gdy naocznie poznał ich kruchość.

W ciągu następnych dwóch dni podczas pracy w la-

boratorium przekonał się, że program badań już dawno

został poddany inwigilacji.

ROZDZIAŁ SZÓSTY: Jupiter V

Ci barbarzyńcy, których nie dzieli tradycyjna rywalizacja,

z niezwykłą zaciętością walczą o żywność i przestrzeń. Ludzie

nie darzą miłością swych bliźnich, jeśli wyznają odmienne ideały.

GEORGE SANTAYANA

Trzy żółte światła alarmu połyskiwały na długiej konso-

lecie w pomieszczeniu nadzoru. Spieszący na swoje stano-

wisko Helmuth obrzucił je przelotnym spojrzeniem. Panel

dziewiąty. Jak zwykle. Tam, gdzie pracowała Eva Chavez.

Eva — mimo latynoskiego nazwiska, które od dawna

straciło pierwotne znaczenie w mieszance ras i narodowo-

ści stanowiących populaq'ę Zachodu — była postawną

blondynką z całej duszy oddaną budowie. Niestety,

w sytuacjach wymagających rozwagi i opamiętania

ogarniało ją przerażenie przed Wszechogarniającym

Wszechświatem.

Helmuth sięgnął nad ramieniem dziewczyny, wcisną)

klawisz sprowadzający ją do funkcji biernego obser-

watora, po czym włożył hełm drugiego mechanika.

Znalazł się w nowym, jeszcze nie ukończonym wnętrzu

kesonu fundamentowego. Za ukośnymi ścianami wzno-

siły się wysokie na kilkaset metrów fale wrzącego

wodoru. Fale, których spienione grzbiety nigdy nie

opadały, lecz były odrywane w postaci strumienia pary.

W górnej części pomieszczenia, na północnej ścianie

widniała bladopomaranczowa plama z wolna pełznąca

w stronę podstawy najbliższego węzła. Kataliza...

Lub rak. Helmuth częściej używał tego drugiego

określenia. Na drapieżnej, gigantycznej planecie-potwo-

rze nawet niewielka ilość węglanu wapnia stanowiła

śmiertelne zagrożenie, choć dwa wieki temu ten sam

węglan był wykorzystywany na Ziemi do produkcji

acetylenu stosowanego w lampach gazowych. Wicher,

wiejący na Jowiszu z oszałamiającą prędkością, wciskał

cząsteczki soli w każdą napotkaną przeszkodę. Pod

ciśnieniem dziesięciu milionów atmosfer oraz w obecości

katalizatora sodowego lód używany do budowy Mostu

reagował z amoniakiem oraz dwutlenkiem węgla, two-

rząc proteinowy związek, co powodowało gwałtownie

postępujący rozpad substancji wyjściowych:

O H H O H H

O

II

CH

I

CHN C CHN C

/\l/\/\ /\l/\/l\ /\

' C CHN C CHN C

cas

CHN

II I

O H

H

C

O H

H O

C

O

II

N H C C NHC

/l\/\l/\/l\/\l/\.

/HC C NHC C NH

II I I II I I

O H H O H H

H O

Ul

c

I

O H H

V

Helmuth przez chwilę obserwował zjawisko. Most

stanął właśnie po to, by dać ludziom możliwość studio-

wania tak niecodziennych przypadków. Na Ziemi podob-

na narośl byłaby porowatą masą, twardą niczym róg

nosorożca... o ile w ogóle mogłaby powstać. Tu, gdzie

siła ciążenia niemal trzykrotnie przekraczała ziemską,

cząsteczki układały się w porządku właściwym dla

związków alifatycznych, lecz miały strukturę heksagonal-

ną, charakterystyczną dla związków aromatycznych.

Długa oś łańcucha powodowała, że substancja przypo-

minała grafit, atomy wapnia i siarki porzucały jeden

atom węgla, by z nadzieją uchwycić się następnego lub

tworzyły dość dziwne wiązanie dwusiarczkowe przypo-

minające cystynę...

Porównanie z nowotworem okazało się całkiem trafne.

Substancja była bliska endemicznej formie życia, która

mogła się rozwijać wyłącznie w warunkach panujących

na Jowiszu. Rosła, pobierała pokarm, rozmnażała się

i miała budowę zbliżoną do niektórych ziemskich drob-

noustrojów, takich jak wirus choroby mozaikowej tyto-

niu. Oczywiście w odróżnieniu od normalnej komórki

powiększała swą objętość, przez narastanie, niczym

martwy kryształ — choć wirusy też potrafiły tego

dokonać, przynajmniej in vitro.

Mimo swej niezwykłości twór był niepożądanym

zjawiskiem na budowie największego przedsięwzięcia

ludzkiej myśli technicznej. Być może stanowił właściwy

składnik organizmu jakiejś zenoidalnej * meduzy, lecz

we wnętrzu kesonu stawał się chorobotwórczym liszajem.

Na skraju plamy pracował niewielki mechanizm, który

zdrapywał warstwę aminokwasu i okładał „ranę" świe-

* Termin używany dla określenia niektórych zjawisk występują-

cych na Jowiszu, utworzony od greckiego imienia tego samego boga —

Zeus, w dopełniaczu Zenon.

żym lodem, co w niczym nie zakłócało przebiegu reakcji.

Prawdziwym źródłem kłopotów nie był pylisty węglan

wapnia, który do granic możliwości przesycał atmosferę,

lecz niewielka ilość cząsteczek sodu występująca wyłącz-

nie w roli katalizatora. Automat działał zbyt wolno, by

nadążyć za postępującym dziełem zniszczenia.

Nałożenie nowej warstwy lodu niczego nie załatwiało.

Obciążony konstrukgą keson w ciągu niecałej godziny

roztopiłby się niczym kostka masła rzucona na rozgrzaną

patelnię.

Helmuth odsunął na bok mechanizm czyszczący.

Zaryzykować wiercenie? Nie. Cząteczki metalu były

zbyt małe i zbyt głęboko osadzone w lodowej ścianie.

W dodatku nie wiedział, gdzie ich szukać.

Pospiesznie wezwał dwa „krety", które pracowały na

dole, gdzie nieprzerwane pasmo wybuchów torowało

kesonowi drogę przez górne warstwy niepewnej „gleby"

Jowisza. Skierował ślepe maszyny wprost na nowotwór.

Plama sięgała już trzydzieści metrów w głąb lodu.

Helmuth bez wahania nakrył dłonią czerwony przycisk.

Z umieszczonych na „kretach" miotaczy strzeliły

niewidzialne, niszczące promienie. W ścianie kesonu

pojawiła się dziura.

Najbliższy węzeł się odkształcił. Początkowo stawiał

opór, lecz po chwili wygiął się jeszcze bardziej. Nagle

uwolniony z zamocowań, wirując poleciał w czarną

otchłań. W świetle błyskawic wyglądał niczym olbrzymi

nietoperz szybujący z połamanymi skrzydłami we wnę-

trzu cyklonu.

Mechanizm naprawczy zaczął wpełniać lodem spód

otworu. Helmuth polecił otoczyć rusztowaniem miejsce

zniszczenia i wstawić nowy węzeł. Taka naprawa musiała

trochę potrwać. Patrzył, jak ciąg powietrza odrywa

kawałki zmarzliny od poszarpanych krawędzi ściany. Po

chwili upewnił się, że kataliza ustała, i poczuł nagłe,

przedwczesne zmęczenie. Zdjął hełm.

Ze zdziwieniem stwierdził, że ładna twarz Evy była

wykrzywiona wściekłością.

— Chciałeś wysadzić całą konstrukcję? — syknęła

dziewczyna. — Od dawna szukasz pretekstu, żeby to

zrobić!

Odwrócił głowę całkiem zbity z tropu. Jeszcze gorzej.

Zza szyb iluminatora połyskiwała gigantyczna tarcza

Jowisza.

Helmuth, Eva, Charity... Wszyscy członkowie załogi

stawali się niewolnikami olbrzymiej planety. Leniwa

egzystencja, jaką prowadzili na księżycu numer pięć*,

w niczym nie przystawała do czterech godzin spędzanych

na Moście. Każdy nowy dzień wciągał ich dryfujące

umysły coraz głębiej w piekielną czeluść.

Nie było na to rady. Dla osób przebywających w bazie

widok Jowisza przesłaniającego cztery piąte nieboskłonu

stawał się swoistą obsesją, powodującą wrażenie gwał-

townego spadania ku skłębionej mieszaninie trujących

gazów. Coraz szybciej, i szybciej...

— Nie mam zamiaru niczego niszczyć. — W głosie

Helmutha brzmiało znużenie. — Wbij sobie do głowy,

że chcę, aby nasze doświadczenia zakończyły się pomyśl-

nie, choć mam tyle rozumu, by zdawać sobie sprawę

z beznadziejności naszych dalekich od kompetencji

poczynań. Przypuszczałaś, że ta plama zgnilizny po

prostu zniknie, jeśli ją posypać szczyptą śniegu? Nie

przyszło ci na myśl...

* W polskiej literaturze astronomicznej najbliższy (choć ozna-

czony numerem piątym) księżyc Jowisza nosi nazwę Amaltea (por.

„Astronomia popularna", Warszawa 1972, str. 26—27), lecz w tłuma-

czeniu zachowano określenie „Jupiter V" traktując je jako rtazwę bazy

(przyp. tłumacza).

Kilka twarzy skrytych za matowymi szybami hełmów

obróciło się bezwiednie w stronę głosu. Helmuth umilkł;

w centrum kontrolnym obowiązywał niepisany zakaz

prowadzenia głośnych rozmów zakłócających przebieg

pracy. Ruchem dłoni nakazał Evie powrót do konsolety.

Posłusznie spełniła polecenie, choć jej nadąsana mina

i lekko wydęte usta wyraźnie świadczyły o tym, iż

podejrzewała, że Helmuth tylko dlatego przerwał dysku-

sję, by mieć ostatnie słowo.

Mężczyzna podszedł do grubej kolumny stojącej

pośrodku pomieszczenia i po spiralnych schodkach

wspiął się do własnej kabiny. Już czuł na skroniach

dokuczliwy ciężar hełmu.

Fotel głównego operatora zajmował Charity Dillon.

Helmuth obrzucił inżyniera uważnym spojrzeniem.-

Charity oczywiście nie zauważył jego przybycia. Każdy

pracownik musiał posiąść umiejętność całkowitego „wy-

ciszenia" świadomości, musiał nauczyć się zachowania

czujności zmysłów, które rejestrowały przebieg wydarzeń

odległych o setki tysięcy kilometrów.

Helmuth patrzył w milczeniu, jak szczupłe, białe

dłonie Dillona z niezachwianą pewnością poruszały się

po klawiaturze. Inżynier kończył przegląd całej kon-

strukcji — nie tylko nawierzchni, lecz także dźwigarów,

przęseł, przyczółków i Bóg wie czego jeszcze. Połyskujące

światełka czujników wskazywały, że zaktywizował niemal

połowę elektronicznych „oczu". Musiał pracować przez

całą noc; na pewno zasiadł do konsolety wtedy, gdy

poprzednia zmiana udała się na spoczynek.

Dlaczego?

Helmuth z nagłym niepokojem zerknął na kabel

łączący hełm operatora przybywającego w tej kabinie

z urządzeniem umożliwiającym bezpośrednią łączność

z innymi pracownikami.

Komunikator był włączony.

Dillon westchnął głośno, ściągnął hełm i odwrócił

głowę.

— Cześć, Bob — powiedział. — Wiesz, co jest

zabawnego w tej pracy? Nic nie widzisz, nic nie słyszysz,

lecz gdy ktoś stanie z tyłu, czujesz dziwny ucisk między

łopatkami. Postrzeganie pozazmysłowe. Zdarzyło ci się

to kiedyś?

— Nawet dość często. Dlaczego wybrałeś się na tak

długą przechadzkę?

— Spodziewam się inspekcji — odparł Dillon. Wyraz

jego oczu wskazywał, że mówi zupełnie szczerze. —Dwaj

członkowie Senatu zamierzają sprawdzić, czy nie zmar-

nowaliśmy rządowej dotacji w wysokości ośmiu miliar-

dów dolarów. Chciałem się upewnić, czy zastaną wszyst-

ko w porządku.

— Rozumiem — mruknął Helmuth. — Od pięciu lat

nikt tu nie zaglądał.

— Mniej więcej. Co to był za wybuch na dolnym

poziomie? Ktoś, na pewno ty, sądząc po drastycznych

metodach, wybawił Evę z niezłej opresji. Słyszałem

przez komunikator, jak cię oskarżała o próbę sabotażu.

Trochę przesadziła, ale... o co właściwie poszło?

Dillon nie należał do ludzi lubiących zabawę w kotka

i myszkę ze swymi pracownikami. Na jego twarzy

pojawiła się troska, lecz Helmuth mimo wszystko po-

stanowił zachować ostrożność.

— Eva była w nie najlepszym humorze. Wszyscy na

swój sposób mamy świra z powodu Jowisza. Uznałem,

że jej metoda walki z katalizą nie jest właściwa; ot, mała

różnica poglądów. Skorzystałem zatem z przywileju,

jaki mi daje stanowisko, i załatwiłem sprawę po swojemu.

Koniec.

— Taka „różnica poglądów" może nas sporo kosz-

tować, Bob. Nie lubię się wymądrzać, lecz jeśli dojdzie

do podobnej sytuacji w obecności członków komisji...

— Rachunek jest prosty — wtrącił Helmuth. — Albo

zapłacą dziesięć tysięcy ekstra za wymianę węzła i na-

prawę ściany kesonu, albo stracimy cały keson i jedną

trzecią Mostu.

— Prawda. Masz rację — odparł Dillon. — Taki

argument powinien dotrzeć do senatorów, choć z drugiej

strony... nie możemy wykorzystywać go zbyt często.

Zwalniam fotel; wracaj do pracy. Jak będziesz miał czas,

sprawdź parę punktów, które pominąłem.

Wstał. Widać było, że coś go dręczy. Nieoczekiwanie

zaczął mówić:

— Bob, od wielu dni usiłuję zrozumieć, co się z tobą

dzieje. Ze słów Evy można wnioskować, że wszyscy zdają

sobie sprawę z tego, że to coś niedobrego. Ja... ja... Moim

zdaniem, pesymizm może źle wpłynąć na załogę. Nie

chcę, żeby zaczęli lekceważyć swoją pracę. Wiem... Wiem,

że jesteś znakomitym fachowcem i harujesz w pocie czoła

niezależnie od tego, co myślisz... ale... twój otwarcie

negatywny stosunek do Mostu przysparza ci złych opinii.

Może powinieneś odpocząć. Wziąć urlop. Tydzień na

Ganimedzie czy coś takiego... Jesteś moim najlepszym

pracownikiem, Bob. Nie chcę, żeby zastąpił cię ktoś inny.

— To groźba? — półgłosem spytał Helmuth.

— Nie. Nie pozwolę ci odejść, póki zachowasz choć

krztynę rozsądku, a twoje lęki dobitnie świadczą o tym,

że wciąż jesteś przy zdrowych zmysłach. Wiesz dobrze,

że tylko rozumni ludzie powątpiewają w swój rozsądek.

— Błąd w myśleniu, Charity. Większość psychoz

zaczyna się od zwykłej depresji, której nie można

zwalczyć.

Dillon wykonał ruch dłonią, jakby odganiał niebez-

pieczny temat.

— Powtarzam: nie mam zamiaru ci grozić. Przeciwnie,

chcę zrobić wszystko, żebyś mógł pozostać na swoim

stanowisku. Ale moje kompetencje obejmują jedynie

obszar Jupitera V i Mostu. Mam nad sobą urzędników

z Ganimeda, jeszcze wyższych urzędników z Waszyng-

tonu oraz inspekcję. Dlaczego nie chcesz spojrzeć na

jaśniejszą stronę zagadnienia? Jeśli masz dość Mostu,

pomyśl o pieniądzach, które płyną na twoje konto za

każdą godzinę pracy. O innych, zwykłych mostach

i statkach, które zbudujesz po powrocie na Ziemię. To

ty będziesz wówczas dyktować warunki, w każdym

przedsiębiorstwie witany słowami: „Mamy przed sobą

człowieka, który wzniósł Most na Jowiszu!"

Zarumieniona twarz inżyniera wyrażała entuzjazm

zmieszany z zakłopotaniem. Helmuth uśmiechnął się.

— Spróbuję o tym pamiętać, Charity. I pójdę na

urlop w odpowiednim czasie. Kiedy nastąpi najazd

senatorów?

— Trudno powiedzieć. Przybyli na Ganimeda bez

zapowiedzi, bezpośrednio z Waszyngtonu. Zatrzymali

się tam tylko na chwilę, lecz podejrzewam, że przed

przylotem do nas odwiedzą Kalisto. Ich statek jest

wyposażony w nowe urządzenie, umożliwiające podróż

szybszą niż tradycyjnymi środkami transportu...

Helmuth poczuł gwałtowny skurcz żołądka. Lodowate

palce strachu zaczęły pełznąć mu wzdłuż kręgosłupa;

wróciły wspomnienia nocnych koszmarów.

— Nowe... urządzenie? — powtórzył jak echo. Starał

się mówić rzeczowym, pozbawionym emocji tonem. —

Wiesz na ten temat coś więcej?

— Nooo... tak, lecz wolałbym milczeć, dopóki...

— Charity, siedzimy na złomku zwietrzałej skały, na

którym nie znajdziesz ani śladu rosyjskiego szpiega.

Zasady „bezpieczeństwa" są pomysłem idioty. Powiedz

mi to teraz i zaoszczędź kłopotliwej rozmowy z senato-

rami. Powiedz mi chociaż to, o czym obaj dobrze

wiemy: odkryto antygrawitację, prawda?

Jedno słowo Dillona i koszmar stanie się rzeczywis-

tością.

— Tak — skinął głową inżynier. — Jak się domyśliłeś?

Rzecz jasna nie jest to jeszcze właściwy ekran grawitacyj-

ny, lecz z moich informacji wynika, że badania idą we

właściwym kierunku. Czekaliśmy tak długo na spełnienie

naszych marzeń... — przerwał. — Prawda, jesteś ostat-

nim człowiekiem na świecie, który mógłby być dumny

z tego osiągnięcia. Wkrótce podam ci dokładną datę

inspekcji. Czy mógłbyś do tego czasu przemyśleć dzisiej-

szą rozmowę?

— Oczywiście. — Helmuth zajął miejsce przed kon-

soletą.

— Dzięki. Jeśli chodzi o ciebie, potrafię się cieszyć

nawet z najmniejszych zwycięstw. Dobrej zmiany, Bob.

— Dobrej zmiany, Charity.

ROZDZIAŁ SIÓDMY: Nowy Jork

Gdy Nietsche po raz pierwszy opisał „przewartościowanie

obowiązujących wartości", moraliści naszego wieku odkryli wresz-

cie właściwą definicję zasad postępowania. Przewartościowanie

obowiązujących wartości jest podstawową cechą każdej cywilizacji;

jest początkiem Cywilizacji, która zmienia formę zastanej Kultury,

usiłuje odczytać ją na nowo i praktykować w odmienny sposób.

OSWALD SPENGLER

Szczególna zdolność Paige'a, który potrafił dodać dwa

do dwóch i otrzymać dwadzieścia dwa, pozwoliła mu

odkryć obecność szpiega. Facet tak nie pasował do

otoczenia, że aż dziw brał, iż nikt do tej pory nie zwrócił na

niego uwagi. Należał co prawda do sporej grupy laboran-

tów pracujących w głównym budynku, lecz jego zwyczaj

robienia notatek na wewnętrznej stronie fartucha oraz

niezwykła czujność, z jaką opuszczał wieczorem gmach

koncernu, już dawno powinny wbudzić podejrzenia.

Zdaniem Paige'a był to najlepszy przykład na poparcie

twierdzenia, iż metody bezpieczeństwa preferowane przez

Waszyngton stwarzają ludziom naprawdę niebezpiecz-

nym wiele okazji do pozostawienia w bezpiecznym cieniu.

Wśród naukowców i pracowników laboratorium pano-

8 —

wała swoista „zmowa milczenia", zabraniająca wszelkich

form donosicielstwa, co w równym stopniu chroniło

niewinnych, jak winnych oraz świadczyło o głębokim

braku zaufania do wymiaru sprawiedliwości.

Paige początkowo nie miał pojęcia, co zrobić z ptasz-

kiem, którego miał w garści. Po dniu, w którym nastąpił

istotny postęp w badaniach, z żalem zrezygnował ze

spędzenia wieczoru w towarzystwie Annę i postanowił

ruszyć tropem szpiega. Był pewien, że fałszywy laborant

zechce powiadomić swych mocodawców o najnowszych

wynikach doświadczeń.

Zdanie okazało się łatwiejsze, niż przypuszczał. Śle-

dzony mężczyzna miał nawyk ciągłego spoglądania przez

ramię, co ułatwiało odnalezienie go nawet w dużym

tłumie i ze sporej odległości. Wsiadł do pociągu zdąża-

jącego do Hoboken. Na stacji końcowej wypożyczył

skuter i ruszył w stronę Seacaucus, miasteczka położo-

nego na skrzyżowaniu kilku autostrad. Paige nie stracił

go z oczu ani przez chwilę.

Pierwsze kłopoty zaczęły się tuż za granicami osady.

W miejscu gdzie autostrada numer czterdzieści sześć

przecinała drogę wiodącą do Tunelu Lincolna, powstało

tymczasowe osiedle Wyznawców. W przyczepach cam-

pingowych mieszkało trzysta tysięcy osób — niemal

połowa siedmiusettysięcznej grupy, która przybyła do

Nowego Jorku na dwutygodniowe obrzędy związane ze

świętem Zmartwychwstania. Paige zauważył kilka pojaz-

dów z tablicami rejestracyjnymi odległej o kilka tysięcy

kilometrów Erytrei.

Osiedle na kółkach zajmowało większy obszar niż

jakiekolwiek pobliskie miasto, z wyjątkiem Passaic.

Posiadało kilka supermaketów rzęsiście oświetlonych

mimo późnej pory i tę samą liczbę publicznych pralni

otwartych przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Do dyspozycji wiernych pozostawało także niemal sto

łaźni oraz trzysta sześćdziesiąt toalet. Paige doliczył się

dziesięciu barów szybkiej obsługi i dwudziestu stoisk

z hamburgerami. Zatrzymał się przy jednym, żeby kupić

„teksaską parówkę" długość przedramienia, pokrytą

musztardą, sosem, kiszoną kapustą, przyprawą z kuku-

rydzy i piccalilli. Zobaczył także dziesięć okazałych

namiotów szpitalnych, z których każdy mógł z powo-

dzeniem pełnić rolę cyrku; po zjedzeniu parówki zaczął

się domyślać, co było powodem ich rozmiarów.

Liczba przyczep mieszkalnych sięgała sześćdziesięciu

tysięcy — od prostej dwukółki do błyszczącego chromem

packarda. Na szczęście oświetlenie funkcjonowało bez

zarzutu, a ponieważ wszyscy uczestnicy zjazdu byli

Wyznawcami, nikt nie zawracał sobie głowy ustawianiem

pułapek i robotów-kaznodziei. Mężczyzna śledzony przez

Paige'a kilkakrotnie usiłował zmylić ślad, zawracał i krą-

żył, lecz w końcu zniknął w pokaźnej przyczepie z łotews-

ką rejestracją. Po półgodzinie — dokładnie o drugiej

w nocy — nad dachem pojazdu ukazała się gruba jak

nadgarstek dorosłego mężczyzny antena nadajnika.

Reszta należy do FBI — pomyślał ponuro Paige, na

powrót dosiadając wynajętego skutera.

Ale co miał im powiedzieć? Istniało co najmniej tuzin

powodów, by on sam trzymał się z dala od agentów

Federalnego Biura Śledczego. Podjęcie dochodzenia

oznaczało ujawnienie doświadczeń związanych z po-

szukiwaniem antyagatyku i nadużycie zaufania, któ-

rym — z pewnymi oporami — obdarzyli go Gunn

i Annę. Z drugiej strony, brak odpowiednich działań

mógł doprowadzić do przejęcia technologii produkq'i

leku przez Rosjan, co nasuwało nieuchronne pytanie

o zasady lojalności i wierności wobec własnego kraju...

oraz mogło wzbudzić podejrzenia MacHinery'ego.

Nim nastał świt, Paige znalazł właściwe rozwiązanie.

Po skończonej pracy przeszukał szafkę domniemanego

szpiega i odkrył niezbite dowody na potwierdzenie swych

podejrzeń. Agent musiał być niezłym idiotą, skoro niemal

na wierzchu trzymał mikrofilmy, negatywy, informacje

zakodowane w sposób tak prymitywny, że przypominały

szyfr używany przez Toma Mixa w dawnych westernach,

oraz kilkanaście zdjęć przedstawiających krok po kroku

drogę do osiedla Wyznawców. Nie brakowało nawet

fotografii uwieczniającej przyczepę z nadajnikiem. Paige

zamknął teczkę, po czym pomaszerował wprost do

gabinetu Gunna i złożył na kolana wiceprezesa plik

dokumentów.

— Boże... — jęknął Gunn. — Pułkowniku Russell,

pańska ciekawość posiada wszelkie symptomy choroby,

wobec której koncern Pfitznera jest całkowicie bezradny.

— To nie ma nic wspólnego z ciekawością. Jak pan

widzi, ten facet to amator. Partyjny aktywista, raczej

współczesny Rosenberg niż dobrze opłacany agent.

Zostawił za sobą ślad widoczny jak na świeżym śniegu.

— Tak, to prawda, jest wyjątkowo nieostrożny —

zgodził się Gunn. — Już o nim słyszałem. Prawdę

mówiąc, kilkakrotnie musieliśmy go chronić przed skut-

kami jego własnej niefrasobliwości.

— Dlaczego? — spytał ze zdumieniem Paige. —

Osłaniacie szpiega?

— Tak naskazują wymogi chwili — powiedział

Gunn. — Skandal w laboratorium mógłby spowodować

natychmiastowe przerwanie doświadczeń. Wcześniej czy

później złożymy odpowiedni raport, a wówczas wszelkie

materiały, łącznie ze zdobytymi przez pana, będą miały

istotne znaczenie. Ale na razie nie ma pośpiechu.

— Nie ma pośpiechu?!

— Owszem — padła odpowiedź. — Informacje uzys-

kane przez szpiega są bezwartościowe. Gdy w pełni

poznamy formułę leku...

— Metoda produkcji przestanie być tajemnicą! —

wtrącił Paige. — Doktor Agnew wspomniał mi, że pierwszy

lepszy chemik może dokonać odpowiedniej analizy.

— Owszem... — mruknął Gunn. — Przemyślę pańskie

słowa, pułkowniku. Proszę się nie martwić. Jeśli sprawy

przybiorą zły obrót, podejmiemy właściwe kroki.

Rozmowa dobiegła końca. Słaba rekompensata za

nieprzespaną noc i dwie opuszczone randki — pomyślał

Paige. Niełatwo mu było zapomnieć o własnym bez-

pieczeństwie i obowiązkach oficera, lecz mimo to uznał,

że najważniejsze jest dobro programu badań. W czasie

spotkania z Annę dał upust swemu rozżaleniu.

— Uspokój się — powiedziała dziewczyna. —Wpad-

niesz w depresję, jeśli wciąż będziesz łączył naukę z polity-

ką. Nasz sukces wywoła największą polityczną eksplozję

w historii świata. Lepiej trzymaj się od tego z daleka.

— Obawiam się, że to niemożliwe — z uporem

stwierdził Paige. — Już zaszedłem zbyt daleko, by się

wycofać. Tolerowanie działalności szpiegowskiej nie ma

nic wspólnego z polityką. To zdrada. Z rozmysłem

zakładacie swoim pracownikom pętlę na szyję.

— Nieprawda. Paige, nasz program skierowany jest

do wszystkich: do mężczyzn, kobiet i dzieci przebywają-

cych na Ziemi i w kosmosie. Zupełnie przypadkowo

powstał akurat na Zachodzie. Praca w laboratorium

Pfitznera jest w tym samym stopniu antyzachodnia co

antyrosyjska. Chcemy ocalić od śmierci miliony istnień,

nie tylko żołnierzy należących do jednego lub drugiego

paktu militarnego. Nie obchodzi nas, kto zdobędzie

formułę; jest dostępna dla wszystkich.

— Gunn wie o tym?

— To decyzja zarządu. Hal mógł być jednym z ini-

q'atorów pomysłu, choć nie twierdzę, że działał wyłącznie

z pobudek humanitarnych. Wiesz, co się stanie, kiedy

dostępny jedynie w ograniczonych ilościach lek przeciw

śmierci dotrze do krajów objętych totalitaryzmem?

Wyobrażasz sobie, jak wewnętrzna walka o władzę

osłabi ich pozycję w skali światowej? Jestem przekonana,

że Hal rozumuje właśnie w ten sposób.

— W odróżnieniu od ciebie — mruknął ponuro.

— W odróżnieniu ode mnie. Paige, wystarczy mi

świadomość przemian, jakie nastąpią w naszym własnym

społeczeństwie! Pomyśl choć przez chwilę o ludziach,

którzy pokładają nadzieję w religii. Po co „żyć wiecznie

w Królestwie Niebieskim", skoro nie trzeba porzucać

ziemskiego? Spójrz na Wyznawców. Są przekonani

o nieomylności Biblii i co roku usiłują na nowo odczytać

jej słowa. Nasze doświadczenia dobiegną końca jeszcze

przed zakończeniem Roku Bożego. Znasz hasło Wy-

znawców? „Lud pełen wiary nie lęka się śmierci". Co

stanie się z tą „wiarą", gdy zginie strach przed nieubła-

ganym końcem życia?

To tylko początek. Pomyśl o towarzystwach ubez-

pieczeniowych. O systemie bankowości. Przypomnij sobie

starą powieść Wellsa... chyba pod tytułem „Gdy śpiący

się zbudzi"... Opisywała historię człowieka, który żył

dostatecznie długo, by jego oszczędności zdominowały

całą strukturę finansową światowej gospodarki. Teraz

w podobnej sytuacji znajdzie się każdy, kto będzie

miał dość pieniędzy i cierpliwości. Pomyśl o problemach

z sukcesją i prawem do spadku. Paige, to będzie ogromna

rewolucja społeczna, której prawdziwych skutków nie

jesteśmy w stanie przewidzieć. Pochłonięci naszymi

sprawami, nawet nie zapytamy, co się dzieje na Kremlu.

— Uważam, że i tak przejawiasz przesadną troskę

o interes Kremla... albo o to, co Kreml uznaje za swój

interes... — oschle odparł Paige. — Lepiej zachować sekret,

niż świadomie dopuszczać do przecieku informacji.

— Znów się mylisz — powiedziała Annę. — Nie da

się utrzymać w tajemnicy praw natury. Myśl, że jakiś cel

jest w zasięgu ręki, stanowi dla naukowca połowę

sukcesu. Jeśli mu powiesz, że można zwalczyć śmierć,

nie ustanie w wysiłkach, póki nie odkryje właściwego

sposobu. Tak zwany „know-how", wokół którego robi-

my tyle szumu, stanowi mało znaczący fragment badań...

i nie ma wpływu na podstawową część zagadnienia.

— Nie rozumiem.

— Wróćmy na chwilę do pierwszej bomby atomowej.

Jedynym sposobem na powstrzymanie wyścigu zbrojeń

była całkowita rezygnacja z projektu, nawet z wybuchów

próbnych. Z chwilą gdy ogłosiliśmy światu, że bomba

istnieje, a zrobiliśmy to z udziałem setek tysięcy miesz-

kańców Hiroszimy, drzwi do sekretu stanęły otworem.

Tajny raport Smytha zawierał tylko jedną istotną infor-

mację: opis postępowania z prętami uranu podczas

wkładania ich do powłoki ochronnej. Główny problem

konstruktorów okazał się w rzeczywistości problemem

technicznym możliwym do rozwiązania w ciągu roku.

Sęk w tym, że wszelkie tajemnice hamują rozwój nauki.

Nie pozwalają, by inni badacze wzięli udział w rozwiąza-

niu danego zagadnienia. Idźmy dalej. Jeśli chcesz zmie-

nić, wykorzystać lub tylko zrozumieć prawa natury, nie

możesz działać samotnie. Zginiesz, jeśli będziesz próbo-

wał zachować posiadane informacje wyłącznie dla siebie.

Pozwól, że cię o coś spytam, Paige. Czy Rosjanie nie

powinni mieć chwilowej szansy życia bez antyagatyku?

Lek spowoduje więcej zamieszania na Zachodzie niż na

Wschodzie. Przeciętny mieszkaniec Rosji nie zdobędzie

ani majątku, ani władzy nawet po osiągnięciu nieśmier-

telności. Jeśli wystartujemy ze Wschodem ku nowej

epoce, postawi to Zachód w niekorzystnej sytuacji... —

przerwała na chwilę. — Jeśli udostępnimy preparat

tylko mieszkańcom Zachodu, też dokonamy sobotażu

wymierzonego w naszą własną cywilizację, ale bez

wciągania w to Rosji. Spróbuj to przemyśleć.

Paige doszedł do wniosku, że obraz nakreślony przez

dziewczynę jest nieco mętny. Wyczuwał w tym rękę

Gunna. Postać „wiceprezesa do spraw eksportu" jawiła

mu się w zupełnie nowych kształtach.

— Co ci mam powiedzieć? — mruknął z niechęcią. —

Im dłużej przebywam z tobą, tym głębiej wpadam

w kłopoty. Najpierw usiłowałem oszukać FBI, teraz

mam dostęp do informacji, o których istnieniu nie

powinienem nic wiedzieć... na koniec przyjdzie mi

uczestniczyć w przestępstwie pierwszego stopnia. Czasem

mam wrażenie, że mój udział w całej sprawie był z góry

zaplanowany.

— Pierwszy ruch należał do ciebie.

— Nie zaprzeczam — odparł. — Ale z twojej od-

powiedzi wynika, że rozmyślnie wciągnęłaś mnie w pu-

łapkę.

— To prawda. Myślałam, że wcześniej dojdziesz do

tego wniosku. Nie próbuj pytać o powody. Nie mogę ci

nic powiedzieć. Znajdziesz odpowiedź sam. Już niedługo.

— Ty i Gunn...

— Nie. Hal nie ma z tym nic wspólnego. Wyraził

jedynie zgodę na mój pomysł, choć właściwa decyzja

została podjęta o wiele wyżej.

— Bez najmniejszych skrupułów ingerujecie w losy

postronnych obserwatorów. — Paige mówił przez zaciś-

nięte zęby, niemal nie poruszając ustami. — Koncern

Pfitznera znalazł się w rękach idealistów, którzy nie

cofną się przed niczym, żeby dowieść własnych racji.

— Można to tak określić — westchnęła Annę.

¦

ROZDZIAŁ ÓSMY: Jupiter V

Brak nowych, zaskakujących elementów w zachowaniu jedno-

stki świadczy o zaniku inteligencji.

C. E. COGHILL

Helmuth nie czul się śpiący; miał poważne powody do

niepokoju. Po skończonej pracy wrócił do kabiny miesz-

kalnej i zasiadł przed pulpitem czytelniczym. Na wmon-

towanym w ścianę ekranie pojawił się tekst książki

zapisanej na mikrofilmie. Wyrazy przesuwały się z pręd-

kością dopasowaną do szybkości czytania, a w zasięgu

ręki stał nie rozpieczętowany od kilku tygodni zapas

alkoholu i papierosów.

Mężczyzna odchylił głowę i przymknął powieki. Nawet

nie spojrzał na tekst, który posłusznie zamarł na zdaniu,

na którym ostatnio przerwał czytanie. Słuchał radia.

W obszarze Jowisza pracowało wiele prywatnych

nadajników. Duży zapas mocy, brak zakłóceń oraz

całkowita nieobecność komercyjnych stacji radiowych

sprzyjały rozwojowi tej formy łączności, tym bardziej że

niemal wszystkim „mieszkańcom" kosmosu towarzyszyło

dokuczliwe poczucie osamotnienia.

— ...kto wie coś bliższego o wizycie senatorów? Doktor

Barth opisał w swym sprawozdaniu odkrycie skamienia-

łych śladów roślinności. Może przyjechali to sprawdzić?

— Przede wszystkim chcą się spotkać z obsługą

Mostu. — Silny głos, płynący z nadajnika dużej mocy.

Bez wątpienia Sweeney. Z Ganimeda. — Nie podniecaj-

cie się, chłopcy. Rządowi przylatują tu tylko we własnym

interesie. Nic ich nie obchodzą kamyki, na których

siedzimy. Za trzy dni się wyniosą.

Na Kalisto spędzili tylko jeden wieczór — pomyślał

ponuro Helmuth.

— To ty, Sweeney? Kto dziś siedzi na Moście?

— Dillon ma dyżur — odparł inny głos. — Spróbuj

złapać Helmutha.

— Helmuth! Helmuth, stary sukinsynu! Obudź się!

— Bob, złaź z łóżka. Wszyscy mają szampański

nastrój, przyda im się trochę smęcenia.

Helmuth powoli wyciągnął dłoń w stronę mikrofonu

przyczepionego do poręczy fotela. Nim zdążył się ode-

zwać, usłyszał szelest otwieranych drzwi.

Weszła Eva.

— Bob, chciałam ci coś powiedzieć.

— Zmienił głos! — wrzasnął operator z Kalisto. —

Sweeney, zapytaj go, co pije.

Wyłączył radio. Eva miała na sobie świeży kombine-

zon — na Jupiterze V nie używano innych ubrań —

i wyglądała na nieco zakłopotaną. Dlaczego nie spała?

Powinna solidnie wypocząć przed kolejną zmianą. Światło

padające z korytarza połyskiwało w jej włosach. W czasie

pracy niczym nie wyróżniała się z grupy otaczających ją

mężczyzn, lecz teraz przypominała Helmuthowi tę samą

dziewczynę, która niegdyś co noc spoczywała w jego

w ramionach. Dawne dzieje... Most zniszczył rozkwitające

uczucie. Nie było czego wspominać.

— Wejdź — powiedział. — Chcesz drinka? Sok

cytrynowy, cukier i resztę znajdziesz w szafce... Wiesz,

gdzie szukać. Zostało jeszcze kilka puszek.

Dziewczyna zamknęła drzwi i przysiadła na skraju

łóżka. Zrobiła to niemal z wdziękiem, lecz z jej ruchów

emanowała determinacja, świadcząca o tym, że Eva

właśnie podjęła decyzję, iż z jakiś istotnych powodów

zrobi coś głupiego.

— Nie będę piła — powiedziała. — Ostatni przydział

zwróciłam do magazynu. Masz w tym swoją zasługę, bo

zobaczyłam, co może stać się z człowiekiem ulegającym

podszeptom wyobraźni.

— Przestań prawić kazania, Evito. Wiem, jesteś w peł-

ni przygotowana do przejścia na wyższy, kosmiczny

stopień egzystencji, ale nie zapominaj o własnym meta-

bolizmie. Nie potrzebujesz niewielkiej ilości witamin?

— Usiłujesz grać rolę mentora? Alkohol nie zawiera

witamin, a ja nie mam ochoty rozmawiać na ten temat.

Przyszłam zawiadomić cię o czymś, co moim zdaniem

powinieneś wiedzieć.

— To znaczy?

— Chcę mieć dziecko.

Helmuth wybuchnął głośnym, histerycznym śmiechem.

Bez przerwy chichocząc zwinął się w fotelu. Na ściennym

ekranie widniała czerwona strzałka wskazująca zdanie,

na którym przerwał lekturę. Eva pospiesznie zerknęła

w tamtą stronę, lecz obraz przygasł i znikną).

— Kobiety! — wykrztusił Helmuth. Z trudem łapał

oddech. — Evito, tylko ty potrafisz przywrócić mi

dobry humor. Widzę, że żadne okoliczności nie mogą

zmienić ludzkiej natury.

— A muszą? — spytała podejrzliwie. — Nie rozumiem

powodów twojej wesołości. Czy kobieta nie powinna

chcieć mieć dziecka?

— Oczywiście — powiedział, prostując plecy. Tekst

książki ponownie zajaśniał na ekranie. — To całkiem

normalne. Wszystkie kobiety pragną zostać matkami.

Wszystkie kobiety pragną, żeby nadszedł ten wymarzony

dzień, kiedy ich dzieci będą się mogły bawić na po-

zbawionym powietrza okruchu kosmicznej skały, wyko-

pywać skamieniałości, stawiać zamki z pyłu i opalać się

w świetle odległych gwiazdozbiorów. Jak miło będzie

wieczorem zaciągnąć zsiniałego malucha do kabiny

i nakarmić go odżywczym tlenem! A wszystko w takt

dzwonków wzywających kolejną zmianę do pracy. Ach,

Jowisz... Jowisz... — Wlepił wzrok w ścianę. — Gratu-

luję. Teraz, jeśli łaska, idź do kogoś innego ze swoimi

rewelacjami.

Eva z furią zerwała się na równe nogi. Chwyciła

Helmutha za brodę i spojrzała mu prosto w oczy.

— Ty nędzna imitacjo mężczyzny! — warknęła głu-

cho. — Niczego nie potrafisz zrozumieć? „Kobiety", co?

Doszedłeś do wniosku, że przyszłam do ciebie ze skruchą,

żeby w łóżku rozwiązać problemy, które mamy w pracy!

Złapał dziewczynę za przegub i oderwał jej dłoń od

swojej twarzy.

— Czego się spodziewałaś? — spytał. Nie umiał sobie

wyobrazić rozsądnej dyskusji z „ludźmi-robotami" za-

trudnionymi przy budowie Mostu. — Nie musisz szukać

wymówek. Zostaliśmy w y b r a n i do tego, żeby przeby-

wać tutaj, w zupełnej izolacji. Powody? Proszę bardzo.

Nie potrafimy tworzyć stałych związków emocjonalnych

i nie popadamy w frustrację, jeśli jakiś romans okaże się

niewypałem. Wszyscy mamy świadomość, że nasz styl

życia zostałby potępiony przez ławę przysięgłych sądu

w Bostonie, lecz z drugiej strony jesteśmy zadowoleni

z odrzucenia ziemskich konwenansów.

Eva milczała.

— Uważasz, że to nieprawda? — spytał półgłosem.

— Tak — odpowiedziała ze smutkiem. Helmuth miał

absurdalne wrażenie, że swym zachowaniem wzbudzał

jej litość. — Gdyby choć jedno słowo z tego, co

powiedziałeś, było prawdą, nie mielibyśmy szans opuścić

Ziemi. „Nie potrafimy tworzyć stałych związków emo-

cjonalnych?" Bzdura! Byłby to dowód choroby umys-

łowej i zaprzeczenie podstawowych zasad instynktu

samozachowawczego. Zachowujemy się inaczej niż zwy-

kli ludzie, bo odmieniło nas pranie mózgów. Nie wie-

działeś o tym?

Nie wiedział. A może wiedział, lecz pranie mózgu

wymazało tę wiedzę z jego pamięci. Mocno ścisnął

poręcze fotela.

— No, w każdym razie tacy właśnie jesteśmy —

wymruczał.

— Słusznie. To i tak nie ma nic do rzeczy.

— Naprawdę? Nadal uważasz mnie za głupca? Nic

mnie nie obchodzi, czy chcesz mieć tutaj dziecko, czy nie!

— Wyraziłeś się dostatecznie jasno — odpowiedziała

lekko drżącym głosem. — Moja decyzja nie ma dla

ciebie najmniejszego znaczenia.

— Może... gdybym lubił dzieci... umiałbym się zdobyć

na wyrazy współczucia dla niewinnej, nie narodzonej

jeszcze istoty, której przyjdzie żyć w tak idiotycznych

warunkach. Tak się jednak składa, że ich nie cierpię.

Może to także wynik prania mózgu. Krótko mówiąc,

czy zajdziesz w ciążę, czy nie, w moich oczach pozo-

staniesz najgorszym pracownikiem nadzoru budowy.

— Postaram się to zapamiętać — odpowiedziała. Jej

postać przez chwilę przypominała posąg wykuty z lo-

du. — Pozwól, że nim zostaniesz sam ze swoją cenną

książką, powiem ci coś jeszcze... — Spojrzała na ek-

ran. — „Pani Bovary"? A cóż ty możesz wiedzieć

o uczuciach? Pomyśl lepiej o człowieku, który uważa, że

dzieci powinny się zawsze rodzić w ciepłych, przytulnych

kącikach i że wszyscy ludzie mogą żyć wyłącznie na

pięknych, obdarzonych łagodnym klimatem planetach.

O człowieku pozbawionym oczu, uszu, nawet głowy...

0 mężczyźnie, który dzień i noc woła z przerażeniem:

„Mamo!"

— Puste słowa.

— Pusta odpowiedź! Dobrej zmiany, Bob. Owiń

ciepły wełniany kocyk wokół tego, co nazywasz głową,

1 uważaj, żebyś się nie przeziębił.

Drzwi zamknęły się z głuchym stuknięciem.

Ciężkie brzemię zmęczenia runęło na pochylone ra-

miona mężczyzny. Helmuth z jękiem wtulił się w fotel.

Bolała go broda, a pod zamkniętymi powiekami jask-

rawo płonęła rozedrgana tarcza Jowisza.

Skulonym ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Hel-

muth zasnął.

Niemal od razu wpadł w sidła koszmaru.

Sen, jak zwykle, zaczął się widokiem dobrze znanych

sytuacji, odtworzonych z niezwykłą dokładnością. Przez

chwilę przypominał film, lecz w miarę upływu czasu

potęgowało się uczucie presji towarzyszące nowym

wizjom i wydarzeniom.

Zatopienie pierwszego kesonu. Najgorsza część wstęp-

nego etapu budowy. Zadanie wymagające niezwykłej

precyzji, co zdecydowało o wysłaniu statków załogowych

w głąb atmosfery Jowisza. Pracujący w przestrzeni

technicy starannie wymierzyli i ociosali asteroid o wadze

pięciu milionów ton, a dwadzieścia potężnych statków

transportowych — największych, jakie wyszły spod ręki

człowieka — poniosło gotowy keson ku planecie.

Eskadra czterokrotnie nurkowała w kłębowisku

chmur; w uszach Helmutha brzęczały zduszone głosy

pilotów. Usta śpiącego mężczyzny poruszały się bezgłos-

nie: z Jupitera V obserwował zjawiska zachodzące na

Jowiszu i usiłował przekazać swą wiedzę lecącym niemal

po omacku załogom. Czterokrotnie słuchał wybuchów,

trzasków i rozpaczliwych krzyków z wolna niknących

w groźnym pomruku rozgniewanej planety.

Zginęło dziewięć statków i dwustu trzydziestu jeden

ludzi. Wszystko po to, by umieścić pierwszy z ob-

robionych asteroidów w półpłynnej masie, która stano-

wiła powierzchnię Jowisza. Póki nie wykonano tej pracy,

Most pozostawał jedynie w sferze marzeń. Obserwacja

Czerwonej Plamy potwierdziła wcześniejsze przypusz-

czenia niektórych astronomów, że na Jowiszu istnieją

„stałe" obszary — przynajmniej na tyle stałe, by mogły

służyć jako przedmiot badań dla kilku pokoleń naukow-

ców — choć generalnie rzecz biorąc, obraz planety

ciągle cię zmieniał. Jowisz nie posiadał „powierzchni"

w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Gazy atmosferycz-

ne w miarę opadania wywierały coraz większe ciśnienie,

aż stawały się tak zagęszczone, że skraplały się i zamar-

zały. Nie było litej skorupy oddzielającej jedną warstwę

od drugiej, lecz kilka dryfujących kontynentów, które

mogły przetrwać zarówno dwa lata, jak i dwa wieki.

Właśnie na takiej lodowej ości usiłowano ustawić aste-

roid. Po czterech próbach misja została uwieńczona

powodzeniem.

Helmuth brał bezpośredni udział w nadzorowaniu

wszystkich pięciu operacji, w tym tej zakończonej suk-

cesem. Choć nigdy nie opuścił Jupitera V, w snach

wychodził z kabiny operatora i przenosił się na pokład

statku transportowego. Jednego z tych, które nigdy nie

wróciły...

Chwilę później, bez najmniejszego ostrzeżenia, poja-

wiał się na Moście. Nie łn absentia jako pilot zdalnie

sterowanego „chrząszcza", lecz osobiście — ubrany

w dziwny skafander o obłym, nieokreślonym kształcie.

Ktoś odkrył antygrawitację i poszukiwał ochotników do

przeprowadzenia rekonesansu na Moście. Helmuth zgło-

sił się pierwszy.

Gdy próbował analizować swój sen, nie potrafił

znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego podał swoją

kandydaturę. Po prostu wiedział, że wszyscy tego ocze-

kują... i nie potrafił się wycofać. Chociaż go nienawidził,

należał do Mostu... został na to skazany od początku.

Z antygrawitacją było coś... nie tak. Poszukiwania

ochotników rozpoczęto jeszcze przed zakończeniem

badań. Działanie pól czasem słabło, a i w samej teorii

znaleziono kilka istotnych uchybień. Generatory prze-

stawały działać po krótkim okresie użytkowania; zda-

rzało się, że przepalały się tuż po pomyślnym przejściu

ostatniej serii testów. Podobnie zachowywały się niektóre

maszyny pracujące na Jowiszu: wybuchały w temperatu-

rze, która w mgnieniu oka zamieniała żywą tkankę

w twardy odłamek skały.

Helmuth przewidywał, że jego wizyta na Moście

skończy się katastrofą. Zwinięty we wnętrzu obszernego

skafandra, gdzieś wysoko nad skłębionym morzem pary,

czuł dotyk chmur zmienionych w szeleszczący pył drob-

nych kryształków i zimny powiew bijący od płomieni

wodoru. Czekał. Czekał, aż jego ciało trzykrotnie zwięk-

szy swój ciężar, aż otaczające go ciśnienie wzrośnie do

kilku milionów atmosfer, aż powietrze wypełni odór

trucizny... Czekał, aż Jowisz zrzuci na jego barki swe

brzemię.

Nie musiał długo myśleć, by wiedzieć, co się stanie.

Już.

Chrapliwym krzykiem przywitał „poranek" w bazie.

KSIĘGA TRZECIA

ANTRAKT: Waszyngton

Laik, „realista", człowiek z ulicy, zadaje zwykle pytanie:

„Czy to ma dla mnie jakieś znaczenie?" Odpowiedz brzmi:

„Tak, bardzo wielkie". Całe nasze życie jest uzależnione od

określonych zasad etyki, socjologii, ekonomi politycznej, prawa,

zarządzania, nauk medycznych i tak dalej. Świadomie lub nie,

wszyscy ulegamy ich wpływom; „człowiek z ulicy" najbardziej,

gdyż jest całkiem bezbronny.

ALFRED KORZYBSKI

Czwarty stycznia, 2020

Drogi Seppi,

Jeden Bóg wie, czy powinienem ten list wysłać Ci

pocztą, czy przez posłańca, czy też zostawić go gdzieś

wśród dokumentów lub planów komisji. W dzisiejszych

czasach niebezpiecznie jest przelewać na papier swe

myśli, lecz ktoś, kto rozumuje w ten sposób, w ogóle nie

powinien się brać za pisanie. Wybrałem kompromis

i dołączę niniejsze pismo do moich osobistych papierów

z nadzieją, że zostanie odnalezione, otworzone i przesłane

Tobie, gdy ja będę już poza zasięgiem represji.

Nie chciałem, by moje słowa brzmiały złowieszczo;

spostrzegłem, że tak jest, dopiero podczas czytania

poprzedniego akapitu. Nim dostaniesz mój list, z pew-

nością już będziesz znał kilka szczegółów, nie tylko

z notatek prasowych, lecz także z doniesień świadków.

Poznasz racjonalne wytłumaczenie moich poczynań od

czasu powtórnej elekcji na fotel senatora (prawdę mó-

wiąc, niektóre z moich poprzednich działań też dotyczą

tej sprawy) i mam nadzieję, że zrozumiesz, co wbrew

Twoim radom pchnęło mnie do stworzenia kolosalnego

Mostu.

Na pewno zdajesz sobie sprawę, że informacje, które

docierają do opinii publicznej, są tylko wierzchołkiem

góry lodowej (od razu nasuwa się porównanie z Jowi-

szem, lecz o tym później). Brak mi czasu na pełne

rozwinięcie tego tematu. Chcę Ci pozostawić raczej

zbiór przemyśleń ukazujący przydatność zaproponowa-

nej przez Ciebie metody badań.

Powinieneś wiedzieć, iż tylko pozornie odrzuciłem

Twoją sugestię. Od razu przystąpiłem do działania.

Szczególnie dużo uwagi poświęciłem zagadnieniom zwią-

zanym z siłą ciążenia, bo wspomniałeś, że właśnie tam

mogą tkwić „spekulaqe" wymagające dokładniejszej

ekspertyzy. Jeśli mam być szczery, nie oczekiwałem zbyt

wiele i mocno się zdziwiłem, gdy szef grupy prowadzącej

poszukiwania przyniósł mi wiadomość o pochodnej

Locke'a.

Raport opisujący przebieg dalszych poczynań nadal

znajduje się w archiwalnej krypcie i nie podejrzewam,

by w najbliższej przyszłości został udostępniony nau-

kowcom spoza organizacji rządowych. Nikt poza mną

nie udzieli Ci wyjaśnień, a ja popełniłem już dość

wykroczeń, żeby wspominać o czymś tak nieistotnym,

jak złamanie zasad narzuconych przez czynniki od-

powiedzialne za bezpieczeństwo. Poza tym ów „sekret"

przez wiele lat był dostępny niemal każdemu. Niejaki

Schuster — bez wątpienia wiesz o nim więcej ode

mnie — podjął pierwsze rozważania na ten temat

już w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym,

a więc wówczas, gdy nikt nie robił tajemnicy z przebiegu

badań. Chciał się dowiedzieć, czy każda wirująca masa

o dużej wielkości, na przykład Słońce, jest naturalnym

magnesem (było to jeszcze przed odkryciem słonecznego

pola magnetycznego). W latach czterdziestych dwu-

dziestego wieku stało się jasne, że taką właściwość

posiadają m a łe cząstki, na przykład elektrony. (Chodzi

mi o tak zwany czynnik Landego, nad którym głowił

się także Dirac. Na pewno sporo o nim wiesz, ja

nie rozumiem ani słowa.) W końcu W. H. Babcock,

pracujący w obserwatorium na górze Wilsona, wykazał,

że czynnik Landego posiada identyczną bądź cholernie

zbliżoną wartość dla Słońca, Ziemi i gwiazdy określanej

nazwą 78 Virginius.

Moim zdaniem, nie miało to nic wspólnego z grawita-

cją i nie kryłem swych wątpliwości podczas rozmów

w gronie najbliżych współpracowników. Okazało się, że

byłem w błędzie (podejrzewam, że Ty od razu wiedział-

byś, o co chodzi). Profesor P. M. S. Blackett, o którym

nawet j a co nieco słyszałem, wskazał na ścisły związek

pomiędzy tymi zjawiskami, wyrażony wzorem (dalszą

część listu przepisuję z notatek):

2C

gdzie P oznacza siłę magnetyczną — domyślam się, że

chodzi tu o siłę, z jaką odpychają się, względnie przycią-

gają, dwa bieguny, U—moment pędu (charakteryzujący

ruch obrotowy), C — prędkość światła, a G — stałą

grawitacyjną (słyszałem, że zawsze używa się tych samych

symboli). Litera B oznacza stałą wartość 0,25, ale

dalibóg, nie pytaj mnie, skąd się wzięła. I tak cały

wywód oparto wyłącznie na przypuszczeniach; można

go było sprawdzić w polu magnetycznym stukrotnie

większym od ziemskiego. Dobrym obiektem doświad-

czalnym okazał się Jowisz, posiadający niezwykle szybką

rotację (w pobliżu równika wykonuje jeden obrót wokół

własnej osi w ciągu dziewięciu godzin i pięćdziesięciu

sześciu minut), lecz z powodów czysto technicznych był

po prostu nieosiągalny.

Na pewno? Przyznam Ci się, że w najśmielszych snach

nie marzyłem o wykorzystaniu powierzchni Jowisza do

eksperymentów z grawitacją, póki nie usłyszałem o po-

chodnej Locke'a. Wystarczy przeprowadzić prostą opera-

cję algebraiczną, by umieścić G po jednej stronie znaku

równości, a pozostałe elementy wzoru — po drugiej.

Wynik końcowy brzmi:

BU J

i jest możliwy do weryfikacji w polu grawitacyjnym

nieco przewyższającym dwukrotną wartość ziemskiego.

Znów Jowisz. Moi eksperci kręcili nosami. Twierdzili

między innymi (i mieli rację), że nikt nie wie, kim

był Locke i że jego matematyczna sztuczka jest

tylko pozornie słuszna, co także okazało się prawdą,

lecz nie miało najmniejszego wpływu na dalszy prze-

bieg badań (choć musieliśmy nieco zmienić wzór

po pierwszych wynikach doświadczeń). Dla mnie

liczyło się przede wszystkim praktyczne zastosowanie

teorii.

Powinienem w tym miejscu dodać, że największe

zdumienie budziły efekty uboczne, na przykład zniesienie

kontrakcji Lorentza-Fitzgeralda wewnątrz pola. Nie

tylko występowały — choć nie były przewidziane w twier-

dzeniu — lecz zachodziły w określonym porządku.

Mówiono mi, że gdy cała sprawa ujrzy światło dzienne,

analiza funkcjonalna w swej obecnej postaci odejdzie do

lamusa, a naukowcy obudzą się z największym bólem

głowy od czasu ogłoszenia teorii Einsteina; nie wiem,

czy czujesz się zadowolony z takiego obrotu sprawy.

Niezły efekt zwykłej „spekulacji".

Stało się jasne, że musimy podjąć budowę Mostu. Nie

mieliśmy innego wyjścia, skoro jedynym terenem do-

świadczalnym w pełni odpowiadającym naszym wyma-

ganiom był Jowisz. Wiedzieliśmy także, że prace kon-

strukcyjne powinny trwać bez przerwy. Z chwilą zakoń-

czenia robót Most zostałby rozerwany na strzępy, zatem

musiał rosnąć — nie tylko opierać się Jowiszowi, lecz

atakować. W tej chwili jest dwa razy większy, niż było

to konieczne do praktycznego sprawdzenia pochodnej

Locke'a. Nie mam pojęcia, jak długo będziemy go

rozbudowywać. Pocieszam się nadzieją, że niedługo;

Most już dziś jest prawdziwym potworem.

Drogi Seppi, radziłeś mi rezygnację z ogromnych

i niebotycznie kosztownych programów badań. Pozwól, że

zadam Ci pewne pytanie: czy Most rzeczywiście zalicza się

do tej grupy? Jest gigantyczny — to prawda. Ale „giganty-

czny" na Jowiszu? Nie... Jest tyci jak orzeszek.

Kawałek ażurowej konstrukcji, nic więcej. Poza tym nie

mogliśmy przenieść doświadczeń na żadną inną planetę.

Całe bogactwo Ormuzu, Indu czy innych bajecznych

skarbców ludzkości nie wystarczyłoby na pokrycie kosz-

tów projektu „Manhattan", gdyby go realizować w skali

Jowisza.

W dodatku — choć zupełnie przypadkowo — pozorna

gigantomania pozwoliła mi wprowadzić w błąd wszyst-

kich przeciwników. Skarb państwa przyjął decyzję z cał-

kowitym zrozumieniem, a członkowie Komisji obudzili

się z wieloletniego letargu i nareszcie mieli o czym

dyskutować. Jak zwykle bywa w podobnych przy-

padkach, nikt nie próbował dociekać istotnego zna-

czenia doświadczeń, gdyż z góry zakładano, że chodzi

o nowy, oczywiście tajny, typ broni. Na koniec —

wybacz, że to piszę, lecz czasem nauka miesza się

z polityką — mogłem jasno wykazać, że nie po-

pieram podejrzanych poglądów podejrzanego do-

ktora Corsi. I za to jestem Ci winien cholerną wdzię-

czność.

Dobrze, kończę już z polityką i wracam do konkretów.

Chciałbym Cię ostrzec, że nasza metoda ma kilka słabych

punktów.

Na pewno wiesz, do czego doprowadziły poszukiwania

antyagatyku. Rozmawiałem z kilkoma naukowcami,

którzy mieli jakie takie pojęcie o całej sprawie, i doszli-

śmy do wniosku, że badania powinny być kontynuowa-

ne. Konsekwentne metody doświadczeń prowadzonych

w laboratorium Pfitznera od samego początku budziły

moje zaufanie.

Praca ruszyła pełną parą, ponieważ Pfitzner posiadał

zgodę Ministerstwa Zdrowia na eksperymenty z nowy-

mi antybiotykami i nikt w rządzie nie zwrócił uwagi,

gdy zamiast chorobami wieku starczego zaczęliśmy

zajmować się śmiercią. Nie zwracaliśmy uwagi na

„spekulacje", póki nie trafiliśmy na coś naprawdę

interesującego.

Niejaki Lyons stwierdził, że hipoteza Lansinga za-

kładająca istnienie „toksyny śmierci" jest całkowitą

odwrotnością zjawisk zachodzących w przyrodzie. (Prze-

chodzę do tego tematu z dużym zadowoleniem, gdyż

podejrzewam, że wiesz o biologii równie mało jak ja.

Rzadko inam okazję znaleźć się w podobnej sytuacji.)

To m ł o d e matki przekazywały potomstwu substancję

zapewniającą długowieczność. Zdaniem Lyonsa nie było

dowodów potwierdzających przypuszczenie, że potom-

stwo starszych rodziców zostaje „zainfekowane toksyną

śmierci".

Znaleźliśmy się w zamkniętym kręgu. Prawo Lansinga:

„Starość nadchodzi, gdy ustają procesy wzrostu" przez

dziesięciolecia stanowiło naczelne hasło gerontologii.

Lyons upierał się przy swoim. Wskazał miedzy innymi,

że długowieczne wrotki Lansinga miały cechy charak-

terystyczne dla poliploidów. Nie tylko były mocniejsze

i dłużej żyły, lecz stawały się większe i mniej płodne, co

z kolei budziło podejrzenie, że substancja przekazywana

z pokolenia na pokolenie zawierała mutagen, na przykład

kolchicynę.

Postawiliśmy to pytanie ostatniemu z żyjących asys-

tentów Lansinga, wiekowemu uczonemu nazwiskiem

MacDougal. Nic nie słyszał o takiej możliwości; słowa

mistrza były dla niego świętością. Poza tym spytał: „Jak

chcecie sprawdzić, czy Lyons ma rację?" Wrotki to

mikroskopijne stworzenia. Z wyjątkiem jaj, komórki

tworzące ich tkankę są niewidoczne nawet przy silnym

powiększeniu. Z anatomicznego punktu widzenia dorosłe

osobniki nawet nie posiadają komórek, lecz zbudowane

są z protoplazmy, w której krążą jądra. Przypominają

nieco plazmodium, czyli zarodziec wywołujący malarię.

Znalezienie chromosomów z pewnością zajęłoby nam

kilka niedziel.

Lyons znalazł odpowiedź i na to. Zaproponował, by

udoskonalić sposób przygotowywania preparatów i uzys-

kać nie jeden, lecz kilka wycinków jaja pochodzącego

od wrotka. Przy odrobinie szczęścia, twierdził, udałoby

się zastosować wspomnianą technikę do badań nad

dorosłymi osobnikami.

Spróbowaliśmy. Nic nie mówiąc pracownikom Pfi-

tznera, obarczyliśmy całym bałaganem laboratorium

w Pearl River. Lyons objął nadzór nad doświad-

czeniami, a MacDougal występował w roli konsultanta

(szydził i drwił całymi dniami, aż został znienawidzony

przez wszystkich pracowników). Szło nam jak z ka-

mienia. Wrotki są niesłychanie delikatnymi zwierzę-

tami i niezależnie od stopnia rozwoju nie można

ich utrzymać po śmierci w formie preparatu. Lyons

od czasu do czasu wypadał z laboratorium i ogłaszał,

że właśnie trzyma w ręku dowód, potwierdzający

tezę, iż długowieczne osobniki są triploidami — po-

siadają w jądrach komórek somatycznych trzy zespoły

chromosomów — lub nawet tetraploidami. Eksperci

z Pearl River spoglądali w mikroskop i widzieli

jedynie plamę, która równie dobrze mogła być ze-

społem chromosomów, jak i gazetowym zdjęciem

przedstawiającym szarego kota spacerującego podczas

mgły po płocie. Testy porównawcze — hodowla po-

liploidalnej odmiany wrotków karmionych kolchicyną

obok kolonii prowadzonej tradycyjną metodą Lan-

singa i MacDougala — nie przynosiły jednoznacznych

wyników. Lyons oświadczył w końcu, że dla udo-

wodnienia swej teorii potrzebuje największego i naj-

droższego mikroskopu wykorzystującego promienie

Roentgena i w tym momencie kazałem mu wybić

sobie z głowy całą sprawę.

Rację miał MacDougal. Lyons potrafił zarazić ludzi

swym entuzjazmem, darem przekonywania i niezaprze-

czalną ilością wiedzy, lecz jego teoria okazała się kolejną

spekulacją — tym razem bez cudzysłowu. MacDougal

sprawiał wrażenie upartego starca, ślepo zapatrzonego

w nauki mistrza; człowieka, który od czasów, gdy był

studentem, nie przeprowadził żadnego istotnego do-

świadczenia. A mimo wszystko wiedział — choć polegał

wyłącznie na intuicji — że każda próba odrzucenia

prawa Lansinga jest z góry skazana na niepowodzenie.

Fortuna nie zawsze sprzyja zuchwałym; przynajmniej

w nauce. Cieszę się z takiego obrotu sprawy — zawsze

odczuwałem satysfakcję na widok ludzi, którzy nie

ulegali czczej paplaninie i wybujałej retoryce.

Gdy u Pfitznera odkryto askomycynę, Ministerstwo

Zdrowia zamknęło laboratorium w Pearl River.

Mówiono mi, że negatywne wyniki badań mają swój

wpływ na rozwój nauki. Jaki będzie Twój stosunek do

moich metod po tym, co opisałem — nie wiem. Mogę

Ci tylko powiedzieć, że w przyszłości powinniśmy

z większą ostrożnością odrzucać „niewczesne" pomysły

i „nic nie znaczące" teorie. Niezaprzeczalna wartość

owych spekulacji — jeśli naprawdę są spekulacjami —

polega na tym, że zmuszają nas do działania. Cenna

rzecz, zwłaszcza w świecie, w którym operuje się tak

abstrakcyjnymi pojęciami, że nawet ich twórcy nie

umieją dokonać właściwej weryfikacji. Blackett po-

święcił bez wątpienia więcej czasu na rozważania

o grawitacji niż Locke, a jednak nie potrafił wskazać

miejsca (Jowisza), gdzie istniała możliwość przeprowa-

dzenia odpowiednich doświadczeń. Lyons popełnił

błąd, co wykazały zaproponowane przez niego eks-

perymenty, lecz mimo woli udowodnił, że Lansing miał

słuszność, i dzięki temu znacznie rozszerzył naszą

wiedzę.

Pomału zbliżam się do końca mojej pisaniny. Chciałem

tym listem chociaż w części spłacić dług wdzięczności,

jaki zaciągnąłem wobec Ciebie. Nie będę wspominał

o aspektach politycznych. Polityka to śmierć. Chcę Cię

prosić —jeśli czujesz się usatysfakcjonowany niniejszym

sprawozdaniem — abyś nie przejmował się moim losem.

Przeze mnie straciłeś dobrą opinię. Bezlitośnie ingero-

wałem w życie innych osób. Bez zmrużenia oka wysłałem

setki ludzi w objęcia nieuchronnej śmierci; innych, w tym

dużą liczbę dzieci, naraziłem na poważne niebezpieczeń-

stwo. Z takim brzemieniem nie mogę oczekiwać wyba-

czenia.

To wszystko. Za kilka minut mam ważne spotkanie.

Z całego serca dziękuję Ci za przyjaźń i pomoc.

BLISS WAGONER

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY: Nowy Jork

Istnieje pogląd, że nietolerancja jest dowodem szczerości

•wyznania. Ktoś całkowicie przekonany o słuszności swych

poglądów czuje się zobowiązany do napiętnowania grzechów

popełnianych przez sąsiadów. Moim zdaniem, fanatyzm religijny

nie ma nic wspólnego z wiarą; jest raczej wynikiem zwątpienia

i poczucia zagrożenia.

GEORGE SEATON

Paige dość długo zastanawiał się nad słowami dziew-

czyny. Kto miał rację?

Czy wiara była wystarczającym usprawiedliwieniem

gwałtu? Na pewno kierowała postępowaniem wielu

osób, lecz choć jej założenia przepełniał głęboki huma-

nitaryzm, okazywała się niehumanitarnym narzędziem

w rękach jednostki. Gdzieś tkwił błąd. Czy należało tak

mocno bić w dzwony, by wzbudzić trwogę w sercach

wiernych?

Cisza. Brak odpowiedzi. A może źródło zła tkwiło nie

w samym wyznaniu, lecz w ludziach? W słabych istotach

orgarniętych fanatyzmem, w rodzaju Wyznawców i nie-

których filantropów.

Nie miał czasu na filozoficzne debaty z samym sobą.

Musiał się zająć przygotowaniami do ucieczki. Próbki,

które przywiózł z okolic Jowisza, były bezwartościowe.

Pył pokrywający powierzchnię księżyców stanowił słabą

pożywkę dla bakterii i przetrwało w nim tylko kilka

ogólnie znanych odmian, jak Bacillus subtilis, żyjących

na każdym globie choć trochę przypominającym Ziemię,

a sporadycznie spotykanych nawet na meteorach. Wyniki

doświadczeń — zgodnie z oczekiwaniami specjalistów —

nie przyniosły niczego nowego.

Zarząd koncernu usiłował zmniejszyć zamieszanie

wywołane wiadomością, że program badań objęto

dochodzeniem, lecz wydarzenia postępowały zbyt szyb-

ko, by można było podjąć zdecydowane działania. Na-

tablicy ogłoszeń pojawiał się biuletyn nadsyłany co-

dziennie przez oddział Pfitznera w Waszyngtonie —

ściśle mówiąc, z biura agencji Interplanet Press wcho-

dzącej w skład koncernu. Na szczęście zawarte w nim

informacje ograniczały się do kilku ogólników. Paige

upierał się, że śledztwo przebiega w dość dziwny sposób;

Annę i Gunn nie potrafili znaleźć rozsądnego wyjaś-

nienia.

Urlop Paige'a dobiegał końca. Pozostawała perspek-

tywa wyjazdu na Prozerpinę i cierpliwe oczekiwanie na

kolejne rozkazy. Astronauta nie wątpił, że po zamknięciu

dochodzenia będzie do końca życia tkwił na odległej

placówce.

Warto było się poświęcać?

Natrętne pytanie powracało niczym bumerang. Annę

i Gunn z pewnością zdawali sobie sprawę z ryzyka, lecz

uznali, że dla dobra sprawy wolno im kłamać, oszukiwać

i manipulować życiem innych osób. Po wyłożeniu ostat-

niej karty Paige stwierdził, że mimo wszystko nie czuje

się zbyt mocno związany z projektem. Próbował w życiu

chodzić różnymi drogami — każda z nich, łącznie

z ostatnią, okazywała się ślepą uliczką, zmuszającą do

ucieczki w obronie własnej skóry.

Wiedział, że gdy śledztwo przekroczy mury laborato-

rium, wyzna wszystko, i czuł pogardę dla swej słabości.

Zgodnie z pokątnie rozpowszechnianą plotką głównym

inkwizytorem miał być Wagoner, co dawało powód do

rozmaitych domysłów, gdyż wszyscy wiedzieli, że Mac-

Hinery uważa senatora za swego politycznego wroga.

Pierwsze przesłuchania miały się zacząć już jutro. Paige

postanowił wyliczyć czas w ten sposób, by bez pośpiechu

złożyć zeznania, opuścić gmach koncernu i poszybować

w przestrzeń, nim Hal Gunn i Annę Abbott zauważą

jego nieobecność. Lot na Prozerpinę trwał ponad trzy

miesiące; nim dotrze do celu, sprawa Pfitznera będzie

już dawno rozwiązana.

A on zdoła się uwolnić od poczucia winy.

Gdy następnego ranka stanął przed drzwiami prowa-

dzącymi do gabinetu Gunna, gdzie tymczasowo urzędo-

wał Wagoner, miał minę człowieka idącego na spotkanie

z plutonem egzekucyjnym.

Chwilę później usłyszał kilka słów, które zabrzmiały

jak echo strzału. Nim spostrzegł siedzącą w fotelu Annę,

dobiegł go głos senatora:

— Proszę spocząć, pułkowniku Russell. Cieszę się

z naszego spotkania. Mam tu dokument oczyszczający

pana z wszelkich zarzutów oraz kilka nowych roz-

kazów. Może pan zapomnieć o Prozerpinie. Dziś

wieczór leci pan na Jowisza. Panna Abbott i ja

również.

Reszta dnia upłynęła mu niczym we śnie. Podczas

jazdy na kosmodrom Wagoner nie odezwał się ani

słowem. Annę wyglądała na lekko zaszokowaną. Paige

w dalszym ciągu uważał, iż zna ją zbyt mało, by

wygłaszać autorytatywne opinie, lecz miał prawo przy-

puszczać, że była zdumiona takim obrotem sprawy.

W gabinecie Gunna siedziała z posępną, ściągniętą

twarzą, jakby znała na pamięć tekst oskarżenia. Gdy

Wagoner wspomniał o Jowiszu, z zaskoczeniem zwróciła

wzrok w jego stronę, choć nic nie wskazywało na to, by

senator zamierzał zmienić się w kangura. Coś było nie

tak... lecz w obszernym katalogu zdarzeń, wobec których

nie obowiązywały prawa logiki, powyższe stwierdzenie

nie miało znaczenia.

Nad południową częścią miasta, po prawej stronie

samochodu, w którym siedział Paige, rozbłyskiwały

ogniste pióropusze fajerwerków. Gdy pojazd skręcił na

wschód, zdawały się tryskać z samego serca Manhattanu.

Paige przyglądał im się ze zdziwieniem, aż uświadomił

sobie, że to ostatnia noc obchodów Zmartwychwstania

kończąca się wielkim festynem na stadionie na Randalls

Island. Parada sztucznych ogni miała uświetnić powtórne

przyjście Zbawiciela.

Gewiss, gewiss, es naht nocht heut'

und kann nicht lang mehr saeumen...

Przypomniał sobie fragment „Tristana" wielokrotnie

nucony przez ojca, który był zagorzałym wielbicielem

Wagnera. Jak na ironię, zobaczył pod powiekami

jeden z przerażających, średniowiecznych obrazów

przedstawiających Drugie Przyjście opuszczonego

przez wszystkich Chrystusa i tłum grzeszników klę-

czących przed złowieszczą postacią Antychrysta ob-

darzonego twarzą, na której w dziwny sposób stopiły

się rysy Francisa X. MacHinery'ego i Blissa Wa-

gonera.

Słowa, niczym gwiazdy, połyskiwały na tle czarnego

nieba:

\i/\i/\iA!XiXi/\i /

— Lud — pełen — wiary — nie — lęka — się — śmierci! —

/iv!\/iviyvv i

Niewątpliwie — pomyślał Paige. Oni uważali, że Ziemia

jest płaska, on zaś wyruszał w stronę Jowisza: planety

niezbyt kulistej, lecz bardziej wybrzuszonej niż świat

Wyznawców. Miał tam, jeśli łaska, szukać nieśmiertel-

ności. Wiara góry przenosi — powiedział sobie z goryczą.

Ostatnia gwiazda, tak ogromna, że nawet z dużej

odległości jej światło połyskiwało pełnym blaskiem,

bezgłośnie eksplodowała białoniebieskim płomieniem.

Zawierała tylko jedno słowo:

JUTRO

Gwałtownie odwrócił głowę. Twarz dziewczyny była

skąpana w wolno gasnącej poświacie. Szeroko rozwar-

tymi oczami wpatrywała się w okno. Paige pochylił się

i złożył delikatny pocałunek na jej lekko rozwartych

ustach. Zupełnie zapomniał o Wagonerze. Po chwili

poczuł, że wargi Annę ułożyły się w radosnym uśmiechu.

Tym samym uśmiechu, którego widok wprawił go

w zdumienie podczas pierwszej wspólnej kolacji. Choć

teraz... Świat przez krótką chwilę rozpłynął się w nicość.

Poczuł palce dziewczyny na swoim policzku. Annę

odchyliła głowę. Samochód wjechał na podjazd wiodący

do kosmodromu. Gwiazda Wyznawców po raz ostatni

strzeliła iskrami, przypominając nieco obraz Słońca lub

Jowisza oglądany przez barwne filtry.

Dziewczyna nie miała pojęcia, że siedzący obok Paige

przed kilkoma godzinami był gotów ją porzucić i uciec na

Prozerpinc. Och, Annę... Annę... chcę wierzyć we wszyst-

ko, co powiedziałaś. Pomóż mi zwalczyć moją niewiarę.

Kierowca przyciszonym głosem zamienił kilka słów ze

strażnikami, po czym wjechał na teren kosmodromu.

Zamiast skierować samochód w stronę hali odlotów,

skręcił w lewo i ruszył wzdłuż długiego ogrodzenia

z drutu kolczastego, wiodącego na powrót w kierunku

miasta oraz ciemnej plamy lądowiska awaryjnego. W od-

dali pojawiło się światło migające kilkanaście metrów

nad ziemią.

Paige pochylił się i zerknął przez podwójną szklaną

barierę: jedna szyba oddzielała go od kierowcy, a dru-

ga — kierowcę od świata. Jasny punkt okazał się

niewielką rakietą. Paige zmarszczył czoło. Nie potrafił

rozpoznać typu, lecz wiedział, że jest zbyt mała, by

polecieć gdzieś dalej. Na pewno zabierze ich na Satellite

Vehicle One, gdzie będzie czekał prom międzyplanetarny.

— Jak się panu podoba, pułkowniku? — zabrzmiał

nagle z kąta głos Wagonera.

— W porządku — mruknął Paige. — Trochę mała.

— Owszem, mała — mruknął senator.

Paige z niepokojem spojrzał na Annę, lecz w mroku

nie mógł dostrzec jej twarzy. Po omacku wyciągnął

dłoń; palce dziewczyny kurczowo zacisnęły się na jego

przegubie.

Samochód znów skręcił. Zostawił za sobą ogrodzenie

i wyjechał na oświetlony teren. Paige zobaczył stojących

w pobliżu pojazdu kilku żołnierzy z oddziałów desan-

towych. Miał absurdalne wrażenie, że z bliska rakieta

jest jeszcze mniejsza.

— Jesteśmy na miejscu — oświadczył Wagoner. —

Wysiadajcie. Start nastąpi za dziesięć minut. Jeden

z członków załogi pokaże wam drogę do kabin.

— Załogi? — powtórzył Paige. — Senatorze, do tego

pojazdu nie zmieszczą się więcej niż cztery osoby, razem

z łącznościowcem. Tylko ja mogę być pilotem.

— Nie tym razem — odparł Wagoner. — Polecimy

jako pasażerowie. Pan, ja, panna Abbott i oczywiście

żołnierze. „Per Aspera" posiada własną załogę, złożoną

z pięciu osób. Nie traćmy czasu.

To było niemożliwe. Gdy stanęli na wąskich schod-

kach, Paige miał wrażenie, że zmierzają do wnętrza

naboju karabinowego kalibru 22. Aby umieścić dziesięć

osób w tej skorupie, należało przyrządzić coś w rodzaju

ludzkiego koncentratu i rozsypać go po zakamarkach.

Jeden z żołnierzy czekał przy śluzie. Po chwili Paige

znalazł się w obszernej, pozbawionej iluminatorów

kabinie, jakiej nie powstydziłby się międzyplanetarny

liniowiec. Z głośnika umieszczonego nad hamakiem

dobiegały odgłosy ostatnich przygotowań przed startem.

— Zapiąć pasy. Za minutę nastąpi odpalenie.

Co się stało z Annę? Był pewien, że weszła na pokład

tuż za nim...

— Gotowe. Pasażerowie, uwaga na przeciążenie.

...lecz potem stracił ją z oczu. Nie zdążył się nawet

obejrzeć. Coś było nie tak. Czyżby Wagoner...

— Trzydzieści sekund. Uwaga na przeciążenie.

...próbował ucieczki? Przed kim? Dlaczego postanowił

zabrać ze sobą dwie dodatkowe osoby? Przecież jako

zakładnicy...

— Dwadzieścia sekund.

10 — Będą im...

...nie przedstawiali żadnej wartości. Nie uczestniczyli

w pracach rządu, nie mieli pieniędzy, nie posiadali

kompromitujących informacji...

— Piętnaście sekund.

...Chwileczkę. Annę mogła coś wiedzieć o Wagonerze.

— Dziesięć sekund. Zapłon.

Odruchowo rozluźnił mięśnie. Teraz nie miał czasu na

domysły.

— Pięć sekund.

...Podczas startu...

— Cztery.

...należy...

— Trzy.

...myśleć...

— Dwie.

...wyłącznie...

— Jedna.

...o...

— Zero.

...starcieeeee! Dobrze znana siła wtłoczyła go w fotel,

gniotąc żebra i wywracając wnętrzności. Jedyne, co

mógł zrobić, to zezwolić, by mięśnie rąk, nóg i pleców

przejęły funkcję amortyzatorów, oraz utrzymać głowę

i brzuch w pozycji neutralnej do kierunku przyspieszenia.

Mięśnie używane do wykonania ostatniego z wymienio-

nych zadań są rzadko zaprzęgane do pracy na Ziemi,

nawet przez ciężarowców, lecz każdy astronauta, który

nie umie ich wykorzystać, w krótkim czasie musi pożeg-

nać się ze służbą. Prawdziwi „ludzie kosmosu" potrafią

podrzucać na brzuchu ciężki kamień i nikt nie zdoła

obrócić im głowy, jeśli mięśnie karku mówią „nie".

Krzyk także pomaga przetrzymać start rakiety. Płuca

„zapadają się" podczas krzyku — podręczniki określają

ten stan jako acceleratio pneumothorax — i pozostają

w tej pozycji do zakończenia pierwszego etapu lotu.

W tym czasie we krwi wzrasta wyraźnie poziom dwu-

tlenku węgla, co z głośnym sapnięciem przywraca funkcję

oddychania, nawet gdy mięśnie klatki piersiowej zostaną

uszkodzone. Krzyk daje pewność, że kiedy zaczniesz

oddychać, będziesz oddychał.

Poza tym, podobnie jak inni astronauci, Paige uważał

wrzask za jedyną formę protestu przeciwko dziewięciu

morderczym sekundom przyspieszania. Pozwalał za-

chować lepsze samopoczucie. Paige darł się tak głośno,

jak potrafił.

Gdy akceleracja ustała, wciąż jeszcze krzyczał.

Ze zdumieniem zamknął usta i zaczął się mocować

z uprzężą. Na chwilę stracił wyćwiczoną latami orienta-

cję. Pierwsza część podróży minęła zbyt szybko. Nikomu

nie udawało się wrzeszczeć dłużej, niż trwał ciąg przy-

spieszania. Nadstawił ucha. Huk jonowych silników

ucichł. Wszystko stało się jasne. Zawiódł napęd i mały

stateczek opadał teraz ku macierzystej planecie...

— Proszę o uwagę — odezwał się głos z interkomu. —

Wchodzimy we właściwą fazę lotu. Stan nieważkości

potrwa tylko kilka sekund. Za chwilę powróci normalna

grawitacja.

A później... Hamak, na którym wciąż leżał Paige,

powrócił do pierwotnej pozycji, jakby pojazd nadal

pozostawał na Ziemi. Niemożliwe. Nie przekroczyli

jeszcze górnej granicy atmosfery. A nawet gdyby tak

było, stan nieważkości trwałby do końca podróży. Na

promach międzyplanetarnych — nie wspominając

o mniejszych jednostkach — siłę ciążenia uzyskiwano

jedynie poprzez ciągły obrót statku wokół osi. Niewielu

kapitanów zadawało sobie fatygę, by wykonać ten

manewr; kosztował zbyt wiele zachodu i paliwa, a wśród

pasażerów i tak przeważali weterani kosmicznych szła-

ków. Rakieta, którą leciał Paige — „Per Aspera" — nie

miała zamiaru wirować, choć w kabinie panowało

normalne ziemskie ciążenie.

— Proszę o uwagę. Za jedną koma dwie minuty

miniemy Księżyc. Kabina obserwacyjna została otwarta

dla pasażerów. Senator Wagoner oczekuje, że pani

Abbott i pułkownik Russell zechcą mu towarzyszyć.

W dalszym ciągu nie słychać było silników, które

zostały z niewiadomych powodów wyłączone, gdy „Per

Aspera" znalazła się — według obliczeń Paige'a — na

wysokości nie większej niż czterysta kilometrów. Teraz

przelatywali obok Księżyca, choć rakieta zdawała się

tkwić w miejscu. Co ją napędzało? Do uszu pułkownika

docierał tylko cichy pomruk generatorów energii elek-

trycznej. Paige z ponurą miną odpiął ostatnią klamrę

i zsunął się z hamaka. Jasno zdawał sobie sprawę

z własnej niewiedzy.

Podłoga korytarza posiadała nienaturalną w prze-

strzeni kosmicznej stabilność, siła ciążenia nie uległa

najmniejszej zmianie. Paige musiał wykorzystać cały

zapas nabytego w trakcie długoletniej służby opanowa-

nia, żeby nie popędzić co sił w nogach do kabiny

obserwacyjnej.

Annę i Wagoner już tam byli. Spoglądali w prze-

strzeń, oświetleni wyblakłym blaskiem Księżyca. Jesz-

cze odczuwali lekkie oszołomienie wywołane startem

rakiety, lecz w miarę upływu czasu powracał im na-

strój podniecenia związany z niecodzienną podróżą.

Gdyby wszystkie loty przebiegały w ten sposób, kos-

mos stałby otworem dla normalnego ruchu pasażer-

skiego.

Paige niepewnym krokiem wszedł do kabiny i za-

trzymał się tuż za progiem. W głębi serca czuł dziwną

pokorę. Pomiędzy ciemnymi sylwetkami patrzących, za

grubą barierą szyby, połyskiwała niewielka kula jasno-

żółtego światła. Tkwiła w miejscu, podobnie jak odległe

gwiazdy widoczne na tle czarnego nieba, co potwierdzało

przypuszczenie, że panująca na pokładzie siła ciążenia

nie jest wywoływana ruchem obrotowym. Paige zmarsz-

czył brwi. Ta żółta plama jaśniejąca miedzy łokciem

Wagonera i ramieniem Annę...

Jowisz.

Po obu stronach planety błyszczały mniejsze punkty;

cztery księżyce, odkryte jeszcze przez Galileusza, widocz-

ne teraz gołym okiem, bez pomocy teleskopu.

Paige wciąż stał przy drzwiach. Plamki księżyców

wyraźnie odsuwały się od siebie, jedna z nich zdążyła już

zniknąć za prawym ramieniem dziewczyny. „Per Aspera"

nadal leciała pełnym ciągiem; pędziła w stronę Jowisza

z szybkością przekraczającą zdolność pojmowania prze-

ciętnego człowieka. W głowie Paige'a huczało od natłoku

myśli. Jeszcze raz spojrzał na niebo i zaczął dokonywać

pospiesznych obliczeń.

Prędkość maleńkiej rakiety, buczącej nie głośniej niż

zwykły prom przystosowany do przewozu na pokład

Space Vehicle One pięciu osób — no, niech będzie

dziesięciu — wynosiła jedną czwartą prędkości światła.

Co najmniej siedemdziesiąt pięć tysięcy kilometrów

na sekundę.

Ciemniejąca plama Jowisza świadczyła, że szybkość

„Per Aspery" wciąż rosła.

— Proszę do nas, pułkowniku Russell. — Głos Wa-

gonera wypełnił echem pomieszczenie. — Czekaliśmy na

pana. Prawda, że to piękny widok?

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY: Jupiter V

Zdrowy rozsądek istnieje wyłącznie po to, byśmy mogli

cieszyć się jego brakiem. Matematycy oddali ludzkości ogromną

przysługę udowodniwszy, że „zdrowy rozsądek" powinien po-

wrócić na swoje miejsce, czyli na najwyższą półkę piwnicy, tuż

obok zakurzonego pojemnika opatrzonego napisem „bezwartoś-

ciowe bzdury".

ERIC TEMPLE BELL

Widok statku lądującego w chwili, gdy Helmuth

rozpoczynał swoją zmianę, nie umniejszył ciężaru spo-

czywającego na sercu mężczyzny. Na pierwszy rzut oka

rakieta przypominała jeden z promów rozwożących po

satelitach Jowisza prowiant i stare listy dostarczone

przez trasportowiec kursujący regularną trasą Space

Vehicle One — Mars — Pas Asteroidów — Jupiter X,

lecz była o wiele większa i osiadła na powierzchni

księżyca z krótkim kaszlnięciem silników hamujących.

Ten sposób lądowania uprzytomnił Helmuthowi, że

jego sen zaczynał się spełniać. Odkrycie antygrawitacji

wyeliminowało konieczność używania napędu jonowego.

Rodzaj ekranu grawitacyjnego zapewniał statkowi stabil-

ność, w niczym nie ograniczając zdolności manewrowych.

Z drugiej strony, mimo wszelkich udoskonaleń, pojazd

nadal był narażony na działanie ułamka siły G obecnej

w każdym zakątku Wszechświata.

Jedynie pełny, ściśle kontrolowany ekran grawitacyjny

mógł udowodnić swą przydatność w warunkach panu-

jących na Jowiszu.

Niestety, w myśl teorii taki ekran nie istniał. Nawet

przy absurdalnym założeniu, że mógłby powstać, stano-

wiłby zwartą, nieprzepuszczalną barierę. Przekroczenie

linii granicznej między polem G oraz obszarem cał-

kowicie pozbawionym jej działania przypominałoby

próbę wykonania skoku wzwyż nad poprzeczką zawie-

szoną w nieskończoności. Powtórzenie tego wyczynu

w odwrotnym kierunku równałoby się upadkowi z Księ-

życa; ściśle mówiąc, siła zetknięcia z podłożem byłaby

nieco większa.

Helmuth machinalnie wykonywał swoje czynności, lecz

nie potrafił odpędzić myśli. Charity zniknął. Co prawda,

nie było powodu, aby właśnie w tej chwili tkwił na

mostku. Praca posuwała się bez żadnych przeszkód.

Inżynier bez wątpienia brał udział w spotkaniu z senato-

rami i z radością słuchał doniesień o nowych odkryciach.

Helmuth zrozumiał nagle, że jego zadanie dobiegło

końca. Powinien uciekać.

Nie widział potrzeby, aby kolejny raz, scena po scenie

uczestniczyć w koszmarnym spektaklu. Nie był aktorem

przypisanym do jednej roli. Uwolnił się z objęć zmory,

miał pełną świadomość konsekwencji swego postępowa-

nia i — przynajmniej częściowo — zachował zdrowy

rozsądek. Człowiek ze snu był ochotnikiem. Ale ten

człowiek nie był Robertem Helmuthem. Już nie.

Mógł wykorzystać obecność przedstawicieli Senatu

i z pominięciem drogi służbowej, czyli Charity'ego,

złożyć rezygnację.

Poczuł obezwładniające uczucie ulgi. Roztrzęsionymi

rękami podłączył kable umożliwiające mu sterowanie

budową. Nie miał siły unieść ciężkiego hełmu; oparł go

o blat tablicy rozdzielczej, a potem dopiero włożył na

głowę. Zrozumiał, że przez cały czas czekał na tę

chwilę, w której będzie mógł opuścić stanowisko pracy.

Postanowił spełnić prośbę Dillona i dokończyć peł-

nego przeglądu konstrukcji. Później będzie wolny. Nikt

go nie zmusi do ponownego oglądania Mostu nawet

przez wizjer hełmu. Runda pożegnalna, a potem wyjazd

do Chicago, jeśli nadal istnieje miasto, które się tak

nazywa...

Odczekał chwilę, by uspokoić oddech, zaktywizował

hełm i...

...zewsząd otoczyły go fragmenty lodowej budowli.

Pandemonium kształtów niweczących resztki nadziei na

przetrwanie. Ogłuszający huk deszczu bijącego o po-

krywę „chrząszcza" przyprawiał o ból głowy, choć

nagłośnienie hełmu było o połowę zredukowane. Nie

mógł pracować w całkowitej ciszy; jedynie za pomocą

słuchu potrafił określić, w jaki sposób Most reaguje na

warunki pogodowe Jowisza. Przy niemal zerowej widocz-

ności oczy stawały się tyle warte, co organ wzroku

ślimaka.

A Most jak zwykle jęczał przenikliwą kakofonią

dźwięków: kreeek... kreeek... ziiiii... grrrr... kreeek...

grrrr... Każdy trzask był nośnikiem informacji, skład-

nikiem swoistej polifonii, która przyciągała uwagę ope-

ratora. Pozostałe elementy — fiorytura wiatru, werbel

deszczu, posępny diapazon gromu i odległy pomruk

wulkanów tworzących i niszczących kontynenty — były

jedynie ozdobnikami.

Tym razem należało wysłuchać całej orkiestry. Naras-

tający grzmot miał w sobie coś groźnego, nieuchwytnego,

niewiarygodnego nawet w warunkach Jowisza i o tej

porze roku. Helmuth od razu wiedział, że zbyt długo

zwlekał z podjęciem ostatecznej decyzji.

Koniec. Zbliżał się koniec pracy i koniec Mostu.

Wysiłki kobiet i mężczyzn pochylonych nad tablicą

kontrolną w bazie Jupiter V wydawały się niczym...

...wobec furii żywiołów wywołanej starciem Czerwonej

Plamy i Ciemnego Owalu. Odległy ryk dobiegający przez

mgłę targaną wściekłymi podmuchami wichru stawał się

coraz głębszy, wstrząsany spazmatycznym drganiem.

Planeta trzeszczała w posadach. Nawierzchnia Mostu

zaczęła lekko unosić się i opadać, jakby wprawiały ją

w ruch zmarznięte, niewidzialne fale, biegnące między nie

ukończonymi przyczółkami. Nos „chrząszcza" powędro-

wał ku niebu, po czym zjechał tak gwałtownie, że Helmuth

musiał zwiększyć moc elektromagnesów utrzymujących

pojazd na szynach. Jazda była niemożliwa; magnesy

zużywały cały zapas energii niemal do ostatniego erga.

Mimo wszystko Helmuth zamierzał skończyć obchód.

Pozostawał mu jeden kierunek — prosto w dół.

W dół, do samego lodu; do dziewiątego kręgu, gdzie

zamierała wszelka aktywność.

Wąska plątanina szyn znikała za krawędzią wielkiego

filara zlokalizowanego w dziewięćdziesiątym czwartym

sektorze. Helmuth zmniejszył moc magnesów i uruchomił

„chrząszcza". Po chwili pojazd pełznął nosem w dół

w stronę powierzchni planety.

Odczyt z wizjera hełmu wskazywał, że na siedemnas-

tym kilometrze poniżej nawierzchni mostu prędkość

wichru wyraźnie zmalała. Pojazd zbliżał się do górnej

czapy Lodowca — długiego żebra zmarzliny, sterczącego

w pobliżu Mostu. Helmuth był nie przygotowany na tak

gwałtowną zmianę pogody. Wiatr, oczywiście, dął w dal-

szym ciągu, jak przystało na tę porę roku, lecz w naj-

mocniejszych porywach jego prędkość nie przekraczała

kilkuset kilometrów na godzinę.

Wokół roztaczał się świat sennych marzeń.

„Chrząszcz" sunął niczym płetwonurek, który już dawno

minął zawiązany na linie węzeł bezpieczeństwa, lecz

ogarnięty ekstazą głębinową nie zwrócił na to najmniej-

szej uwagi. Na dwudziestym czwartym kilometrze

w światłach reflektorów mignęła jasna plama. Potem

następna. I jeszcze jedna. Cały strumień.

Helmuth zatrzymał pojazd i wytężył wzrok, lecz zjawy

nie zniknęły. Nie, nadciągało ich więcej. Powoli przesu-

wały się w poprzek jasnego kręgu. W podmuchach

słabego wiatru zdawały się lekko pulsować...

Mężczyzna jęknął ze zdumienia. Przez krótką chwilę

miał wrażenie, że ogląda zenoidalne meduzy. Szybujące

w powietrzu kształty rzeczywiście przypominały jamo-

chłony. Ciało o budowie promienistej, prześwitujące...

Najmniejsze miały wielkość pięści, największe nie prze-

kraczały rozmiarów piłki futbolowej. Były piękne —

i kruche. Zagubione na rozszalałej planecie.

Helmuth sięgnął do przełącznika, aby podsycić blask

reflektorów, lecz w tej samej chwili nagły podmuch

wiatru rozpędził stadko „meduz". W dole ukazała się

duża, obudowana platforma przyczepiona do filaru tuż

obok szyn, po których jechał pojazd. Pod przezroczystym

dachem coś się poruszało.

Kształt kabiny nie pasował do reszty konstrukcji; bez

wątpienia powstała stosunkowo niedawno. Helmuth

nigdy dotąd nie bywał w tym sektorze, lecz znał plany

Mostu i był przekonany, że nie uwzględniały takich

niespodzianek.

Nagle przyszło mu na myśl, że wbrew wszelkim

przeciwnościom jacyś ludzie dotarli aa powierzchnię

Jowisza. „Chrząszcz" przysunął się już niemal do dachu

platformy. Mężczyzna odetchnął z ulgą. Ruchomy kształt

okazał się robotem: topornym, wieloramiennym auto-

matem dwukrotnie większym od człowieka. Mechanizm

pospiesznie uwijał się wśród półek zawalonych dziesiąt-

kami rozmaitych pojemników. Między regałami stał stół

zatłoczony jakąś aparaturą oraz duży przedmiot przy-

pominający mikroskop.

Robot spojrzał w górę i trzema mackami wykonał kilka

gestów. Helmuth początkowo nie pojął ich znaczenia, lecz

po chwili domyślił się, o co chodzi, i posłusznie zgasił

reflektory. Przyćmiony blask rozjaśniający mrok Jowisza

świadczył o tym, że laboratorium —gdyż kabina niewątp-

liwie pełniła taką funkcję—posiadało własne oświetlenie.

Nie było sposobu, aby nawiązać bezpośrednią łączność

z robotem. Należało poszukać kogoś, kto nim kierował.

Helmuth znał wszystkich operatorów zakwaterowanych

na Jupiterze V. Żaden z nich nie miał przygotowania do

prowadzenia testów laboratoryjnych. Wyposażenie bazy

nie pozwalało...

W wizjerze hełmu zamigotało białe światełko. Trans-

misja z Europy*. Czyżby ktoś na tej kulce śniegu

wydawał polecenia sterujące pracą automatu? Z pew-

nością wykorzystywał przekaźnik Jupitera V do wzmoc-

nienia sygnałów. Helmuth wdusił przycisk odbioru.

— Hej tam, na Moście! Kto pełni służbę?

— Cześć, Europa. Tu Bob Helmuth. Kto umieścił

robota w sektorze dziewięćdziesiąt cztery?

— Ja — odparł głos. Helmuth przez chwilę miał

wrażenie, że rozmawia z automatem. — Tu doktor

Barth. Jak ci się podoba moje małe laboratorium?

* Drugi z księżyców Jowisza, odkryty przez Galileusza w 1610

roku (przyp. tłumacza).

— Przytulne — odpowiedział. — Nawet nie wiedzia-

łem, że istnieje. Co w nim robisz?

— Platformę postawiliśmy dopiero w tym roku. Ma

służyć badaniom nad występującymi na Jowiszu formami

życia. Widziałeś je może?

— Masz na myśli meduzy? Naprawdę żyją?

— Tak — odparł robot. — Uchylimy rąbka tajem-

nicy, kiedy zbierzemy większą ilość danych. Wtedy

każdy z was będzie mógł je obejrzeć. Posiadają złożony

układ koloidowy, przypominają protoplazmę, lecz za-

miast wody zawierają płynny amoniak.

— Czym się odżywiają? — spytał Helmuth.

— Tego jeszcze nie wiemy. Jakimś powietrznym

planktonem. W ciałach meduz znaleźliśmy resztki pokar-

mu, lecz jak dotąd nie ustaliliśmy jego pochodzenia.

Zachowane szczątki niewiele mówią. A czym odżywia

się tutejszy plankton? Boże, chciałbym to wiedzieć...

Helmuth popadł w głęboką zadumę. Życie na Jowiszu.

Nieważne, że prymitywne i bezbronne wobec szalejącej

wichury. Jednak życie. Nawet tutaj, w mroźnym piekle

niedostępnym dla człowieka. Co dalej? Skoro w powietrzu

pląsały meduzy, jaki Lewiatan krył się w otchłani oceanu?

— Zdaje się, że nie jesteś zbyt przejęty tym odkry-

ciem — odezwał się robot. — Meduzy i plankton nie

znajdują uznania w oczach laików. Lecz pomyśl o konsek-

wenq'ach! Wiesz, jaka wrzawa wybuchnie wśród biologów?

— Wiem — odparł Helmuth. — Przepraszam, zamyś-

liłem się. Wszyscy uważali, że Jowisz jest martwy...

— Teraz poszerzyliśmy naszą wiedzę. No, czas wracać

do pracy. Jeszcze pogadamy. — Robot zamachał mac-

kami i odwrócił się w stronę półki.

Helmuth cofnął pojazd, po czym skierował go ku

nawierzchni. Przypomniał sobie, że nazwisko Bartna

łączono z jakimiś skamieniałościami znalezionymi na

Europie. Przedtem był tu jeszcze oficer, który spędzał

sporo czasu na pobieraniu próbek gruntu stanowiących

rzekomo pożywkę dla bakterii. Na pewno coś odkrył;

nawet na meteorytach występowały ślady drobnoustro-

jów. Ziemia i Mars nie były jedynym zakątkami wszech-

świata, w których rozwinęły się formy egzystencji. Życie

mogło istnieć... wszędzie. Skoro niegościnny Jowisz

posiadał własną odmianę protoplazmy, kto mógł zarę-

czyć, że i na Słońcu... Drgający płomyk, przez wszystkich

uważany za martwy, a jednak żywy...

„Chrząszcz" wypełzł na powierzchnię Mostu. Helmuth

zaczął szukać rozjazdu; musiał zmienić tor, by od-

prowadzić wehikuł do garażu. Podczas rozmowy uzmys-

łowił sobie, że nigdy nie widział doktora Bartna ani

innych osób, z którymi wielokrotnie gawędził przez

radio. Spotykał się tylko z pracownikami z Jupitera V.

Obszar Jowisza jawił mu się jako pusta przestrzeń,

zamieszkana wyłącznie przez głosy.

— Obudź się, Helmuth — usłyszał tuż nad uchem. —

Jeszcze chwila i zwalisz się z Mostu. Wyłączyłeś auto-

matyczny system bezpieczeństwa.

Zbyt późno sięgnął w stronę przełączników. Eva przejęła

sterowanie i wycofała pojazd z niebezpiecznego obszaru.

— Przepraszam — wymruczał, zdejmując hełm. —

I dziękuję.

— Nie ma potrzeby. Nie kiwnęłabym nawet palcem,

gdybyś naprawdę siedział w kabinie „chrząszcza". Po-

winieneś mniej czytać, a więcej sypiać.

— Zachowaj dobre rady dla siebie — warknął.

Bieg zdarzeń skłonił go do nowych, mniej wesołych

rozmyślań. Jeśli już dziś złoży rezygnację, będzie czekał

rok, nim zyska możliwość powrotu do Chicago. Anty-

grawitacja czy nie, na promie senatorów nie było miejsca

dla dodatkowego pasażera. Wysłanie faceta do domu

wymagało długotrwałych przygotowań: kabina, pro-

wiant, bagaż odpowiadający wagą wyposażeniu, jakie

zabrał ze sobą w podróż na Jupitera V...

Rok pobytu w bazie bez żadnego zajęcia... Nieee...

Tym bardziej że w dalszym ciągu musiałby korzystać

z racji żywnościowych i wody. Rok bezczynności pod

niechętnym spojrzeniem Evy, Dillona oraz innych osób

spędzających każdy dzień przy pracy. Oni bez wahania

dadzą mu do zrozumienia, co o nim myślą.

Rok biernej obserwacji jednego z największych eks-

perymentów w dziejach ludzkości: bezpośrednich badań

powierzchni Jowisza. Rok patrzenia w ekran i słuchania

zamierających krzyków... Rok, w którym Robert Hel-

muth stanie się najbardziej znienawidzoną osobą w ob-

szarze tej planety.

A gdy powróci do Chicago i zacznie szukać pracy —

po opuszczeniu Mostu nie będzie mógł liczyć na to, że

rząd nadal będzie go zatrudniał — pojawi się nieunik-

nione pytanie: dlaczego odszedł, kiedy budowa wchodziła

w decydującą fazę?

Powoli zaczynał rozumieć motywy kierujące postępo-

waniem mężczyzny z nocnych koszmarów.

Rozległ się dzwonek oznajmiający koniec zmiany.

Helmuth nadal był gotów zrezygnować z dalszej pracy,

choć z goryczą zdawał sobie sprawę, że prócz Jowisza

istnieją inne rodzaje piekła.

Gdy odczepiał ostatni kabel, na mostku pojawił się

Charity. Miał w oczach blask nieba obsypanego setkami

komet. Helmuth bezbłędnie przewidział jego zachowanie

po rozmowie z gośćmi.

— Senator Wagoner chciałby zamienić z tobą kilka

słów, Bob — powiedział. — Nie jesteś za bardzo

zmęczony? Idź już. Dokończę za ciebie.

— Wagoner? — nachmurzył się Helmuth.

Powróciło wspomnienie koszmaru. N i e. Nie zmuszą

go do szybszego działania. Będzie trzymał się własnego

planu.

— O co mu chodzi? O jakieś nowe zadanie? Chyba

mu powiedziałeś, że ze mną nie najlepiej.

— Oczywiście — w głosie Dillona brzmiała nieza-

chwiana pewność. — Doszliśmy do wniosku, że ta

rozmowa może ci pomóc. Wagoner jest jeszcze na

pokładzie rakiety. Zostawiłem w śluzie twój skafander.

Wcisnął na głowę hełm, uniemożliwiając tym samym

dalszą dyskusję lub próby protestu.

Helmuth obrzucił przeciągłym spojrzeniem ślepą bańkę

spoczywającą na ramionach inżyniera, po czym powlókł

się w stronę śluzy.

Trzy minuty później szedł ciężkim krokiem po oświet-

lonej blaskiem Jowisza powierzchni księżyca.

Żołnierz piechoty morskiej uprzejmie pomógł mu się

wgramolić na pokład statku. Zatrzasnął drzwi włazu

i odebrał ciężki kombinezon. Mimo mocnego postano-

wienia, że nie będzie się interesował szczegółami budowy

nowego statku, Helmuth z ciekawością powiódł wzro-

kiem po wnętrzu. Żołnierz wskazał mu drogę do kabiny

Wagonera.

Korytarz nie wyróżniał się niczym szczególnym. Po-

dobne przejścia można było znaleźć na każdym promie

kursującym między Chicago a Jowiszem. Minęli kilka

par drzwi prowadzących do grodzi, aż dotarli na miejsce.

Wygląd senatora był dla Helmutha dużym zaskocze-

niem. Młodzieńcza sylwetka — senator dopiero dobiegał

szcześćdziesiątki — sprężyste ruchy i przenikliwe spojrze-

nie błękitnych oczu. Wagoner zajmował przestronne

pomieszczenie, wyposażone komfortowo, lecz pozbawio-

ne jakichkolwiek śladów luksusu. Zarówno kabina, jak

i jej właściciel nie pasowali do obiegowego wyobrażenia

o członkach obecnego Senatu, o których krążyły plotki,

że stylem życia naśladowali starożytnych Rzymian.

Prócz Wagonera w kabinie przebywały jeszcze dwie

osoby: młoda dziewczyna o dość przeciętnej urodzie,

prawdopodobnie sekretarka, oraz wysoki mężczyzna

w mundurze Korpusu Sił Kosmicznych z dystynkcjami

pułkownika. Helmuth ze zdziwieniem przypomniał sobie

twarz oficera — Russell, ekspert od balistyki, który

całkiem niedawno odwiedził bazę. Kolekcjoner pyłu.

Paige uśmiechnął się kwaśno na widok zdumionej miny

wchodzącego.

Helmuth przeniósł spojrzenie na Wagonera.

— Myślałem, że zjawi się tu cała podkomisja —

mruknął.

— Spotkaliśmy ich po drodze, na Ganimedzie. Pewnie

tkwią tam nadal. Nie chciałem, żeby nasza rozmowa

przypominała przesłuchanie. — Na twarzy Wagonera

pojawił się przyjazny uśmiech. — Musiałem uczestniczyć

w niejednym dochodzeniu, lecz nie widzę powodu, żeby

tę ceremonię eksportować w przestrzeń. Proszę usiąść,

steward zaraz poda nam coś do picia. Zdaje pan sobie

sprawę, że mamy wiele do omówienia.

Helmuth niechętnie zajął miejsce w fotelu.

— Pułkownika Russella zdążył pan już poznać —

ciągnął Wagoner, siadając naprzeciw gościa. —Ta młoda

dama to panna Annę Abbott. Za chwilę powiem o niej

nieco więcej, a teraz przystąpmy do rzeczy: słyszałem od

Dillona, że z coraz większą niechęcią odnosi się pan do

pracy na Moście. Przykro mi to słyszeć, bo uważałem pana

za jednego z naszych najlepszych brygadzistów. Z drugiej

strony muszę przyznać, że jestem z tego zadowolony.

Potrzebuję pana do innych, o wiele ważniejszych zadań.

— Na przykład?

— Pozwoli pan, że nie odpowiem od razu na to

pytanie. Najpierw chciałbym porozmawiać o Moście.

Oczywiście, z chęcią udzielę wyjaśnień, jeśli czegoś nie

będzie pan rozumiał. Ma pan także pełne prawo uznać

naszą rozmowę za niebyłą. Krótko mówiąc, uważam

nasze spotkanie za nieoficjalne.

— Dziękuję.

— Robię to we własnym interesie, bo liczę na pańską

szczerość. W zamian chcę panu powiedzieć o kilku

poufnych sprawach, które inaczej być może nigdy nie

dotarłyby do pańskich uszu. Paige i Annę będą naszymi

świadkami. Zgoda?

Steward przyniósł napoje i cicho opuścił kabinę.

Helmuth sięgnął po szklankę. Alkohol przypominał mu

smakiem miksturę, którą samodzielnie przyrządzał

z trunków dostarczanych na Jupitera V w ramach

przydziału, był jednak zmrożony, co po pierwszym łyku

sprawiało dość przyjemne wrażenie.

— Zobaczę, co da się zrobić — powiedział. Poczuł, że

początkowe napięcie minęło.

— Dobrze. To mi zupełnie wystarczy. Charity twier-

dzi, że w pańskim pojęciu Most stał się potworem.

Przejrzałem wnikliwie pańskie dossier; prawdę mówiąc,

poddałem równie dokładnym oględzinom akta Dillona

i Paige'a i doszedłem do wniosku, że się pomylił.

Chciałbym usłyszeć od pana, o co chodzi.

— Nigdy nie uważałem naszej budowli za potwora —

odparł z namysłem Helmuth. — Widzi pan, Charity

przyjmuje postawę obronną. Postrzega Most jako nama-

calny dowód, że człowiek jest w stanie pokonać wszystkie

przeszkody. Tu się z nim zgadzam. Ale z drugiej strony

nie mogę zaakceptować lodowej konstrukcji jako uoso-

bienia Postępu. — Przerwał na chwilę. — Chciał pan,

żebym mówił szczerze, senatorze... Otóż Charity nie

dopuszcza do siebie myśli, że kultura Zachodu przezywa

11 — Bedaim

okres dekadencji i chyli się ku upadkowi. Uważa, że

Most zadaje kłam tym twierdzeniom.

— Za kilka lat Zachód będzie tylko wspomnieniem —

nieoczekiwanie stwierdził Wagoner.

Paige Russell przetarł dłonią czoło.

— Nadal nie mogę spokojnie słuchać takich roz-

mów — wtrącił. — Mam ochotę skryć się pod stołem.

MacHinery jest już na Ganimedzie...

— MacHinery dostanie apopleksji, kiedy dowie się

prawdy, ale nie będę go żałował — spokojnie odparł

senator. — Pieczołowicie ustawione domino też czasem

się przewraca, a odkrycie panny Abbott jest tą kostką,

która popchnie następne. Musi pan jednak przyznać —

zwrócił się do Helmutha — że Zachód miał kilka

spektakularnych osiągnięć. Most może być uważany za

ostatni i największy triumf ginącej kultury.

— Praca dla pracy — powiedział Helmuth. — Budo-

wanie gigantycznych konstrukcji dla samego budowania

jest ostatnim przedsięwzięciem kultury od dawna mart-

wej, mającym wszelkie cechy rytuału. Proszę spojrzeć na

piramidy... albo na jeszcze większy, idiotyczny przykład

megalomanii: „diagram mocy" pokrywający całą po-

wierzchnię Marsa. Gdyby Marsjanie włożyli więcej

energii w próby przetrwania, prawdopodobnie do dziś

byliby naszymi sąsiadami.

— Zgadzam się z panem — odparł Wagoner — choć

z pewnymi zastrzeżeniami. Ma pan słuszność, jeśli chodzi

o Marsa, lecz piramidy powstały w czasach, gdy cywili-

zacja Egiptu znajdowała się w pełnym rozkwicie. A praca

dla pracy nie jest określeniem rytuału. To raczej definicja

nauki.

— Jak pan woli. Zasadnicza część mojej teorii pozo-

staje bez zmiany. Jedną z oznak żywotności narodu jest

jego umiejętność obrony. Zachód o pół wieku wyprzedza

resztę świata, lecz Most przypomina wspomniany „dia-

gram mocy", piramidy czy coś w tym rodzaju. Jest

pokazem potęgi, za którą nie kryje się prawdziwa siła.

Wszystkie pieniądze, jakie pochłonęła jego budowa,

mogą okazać się potrzebne w chwili prawdziwego ataku

ze strony Rosji.

— Poprawka: atak już nastąpił — powiedział Wago-

ner. — I został uwieńczony pełnym powodzeniem.

Moskwa lepiej od nas rozegrała plan von Neumanna,

bo odrzuciła twierdzenie, że każda ze stron konfliktu

używa najlepszej strategii. Pięćdziesiąt lat nieustannej

presji spowodowało osłabienie działań obronnych Za-

chodu. Ulegliśmy „sowietyzacji" i wszelkie nasze posu-

nięcia są tak oczywiste, że Rosjanie przestali myśleć

o podjęciu bezpośredniej akcji zbrojnej.

Ale zgadzam się z panem. Całą energię i pieniądze

powinniśmy zużyć na badania socjologiczne... w czasie

gdy poziom zagrożenia można było jeszcze rozpatrywać

w tych kategoriach. Niestety, w zamian przystąpiliśmy

do bezprecedensowego przedsięwzięcia, które wspaniale

pasowało do teorii gier strategicznych. Jak na człowieka

tyle lat przebywającego z dala od Ziemi, ma pan lepsze

pojęcie o sytuacji niż niektórzy Ziemianie.

— Zainteresowanie Ziemią wzrasta wraz z odległością,

jaka nas od niej dzieli — odparł Helmuth. — Poza tym

sporo czasu poświęcam na czytanie.

Czuł lekkie zawroty głowy. Albo trunek okazał się

mocniejszy, niż przypuszczał — co nie byłoby niczym

dziwnym, wziąwszy pod uwagę fakt, że już od dawna

nie miał w ustach kropli alkoholu — albo była to

reakcja wywołana świadomością, że świat, do którego

chciał wrócić, legł w gruzach.

Wagoner dostrzegł jego zakłopotanie. Nagle pochylił

się i powiedział stanowczo:

— Mimo wszystko jestem przeciwny twierdzeniu,

że Most służy lub służył jakimś rytuałom. Powstał dla

czysto praktycznych celów i co więcej, spełnił swoje

zadanie. Zakończyliśmy program badań.

— Zakończyliście? — słabo spytał Helmuth.

— Definitywnie. Oczywiście, niektóre prace będą nadal

trwały; nie można w ciągu kilku godzin zatrzymać rozpę-

dzonego molocha. Pozostaje też aspekt psychologiczny.

Rosjanie spodziewali się, że przystąpimy do nowego

programu „Manhattan" lub „Lincoln" i nie możemy

zawieść ich oczekiwań. Wyniki tym razem pozostaną

tajemnicą. Most musi trwać; fizycznie i oficjalnie. Na

szczęście są tacy ludzie jak Dillon, emocjonalnie związani

z budową w stopniu przekracającym uwarunkowanie

psychologiczne wywołane praniem mózgu. Pan jest jedy-

nym pracownikiem głównego nadzoru, który stracił zainte-

resowanie przebiegiem eksperymentów. Dzięki temu spo-

kojnie mogłem pana poinformować o ich zakończeniu.

— Ale... dlaczego?

— Ponieważ Most — ciągnął półgłosem Wagoner —

dał nam dowód potwierdzający teorię o tak pierwszo-

rzędnym znaczeniu, że wobec niej upadek cywilizacji

Zachodu wydaje się mało znaczącym epizodem. Dowód,

który w ostatecznym rozrachunku przypieczętuje klęskę

Rosjan, choć przez najbliższe kilkaset lat będzie im się

wydawać, że osiągnęli zwycięstwo.

— Mówi pan o antygrawitacji? — zapytał osłupiały

Helmuth.

Po raz pierwszy od początku rozmowy na twarzy

senatora pojawił się wyraz zaskoczenia.

— Chłopcze... czy wiesz o wszystkim, co chcę ci

powiedzieć? — spytał w końcu. — Mam nadzieję, że nie,

bo w przeciwnym przypadku mógłbym dojść do całkiem

niemiłego wniosku. Czy słyszałeś także o antyagatyku?

— Nie — odparł Helmuth. — Nie znam nawet

takiego słowa.

— Ufff... Ulżyło mi. Skąd wiesz o antygrawitacji?

Dillon otrzymał polecenie zachowania ścisłej tajemnicy.

— Pomysł zrodził się wyłącznie w mojej głowie. Mimo

to nadal nie rozumiem, jaka była rola Mostu i dlaczego

wiadomość o tym odkryciu mogłaby wstrząsnąć światem.

Myślałem, że zlikwidujecie bazę Jupiter V i wykorzystacie

antygrawitację do przeniesienia nadzoru nad budową

bezpośrednio na plac robót.

— Nic podobnego. Nikt przy zdrowych zmysłach

nie wysłałby ludzi na Jowisza. Poza tym na powierz-

chni planety grawitaqa nie stanowi najważniejszego

problemu. Przez moment jesteśmy w stanie wytrzymać

siłę ciążenia ośmiokrotnie większą niż na Ziemi, lecz

nawet w skafandrze ciśnieniowym nikt nie zdołałby

zejść do poziomu ośmiuset kilometrów w głąb atmo-

sfery Jowisza.

— Nie można zastosować ekranów osłaniających?

— Można, ale koszt jednego ekranu przekroczyłby

wartość całego przedsięwzięcia — odparł Wagoner. —

Nie ma sensu dalej drążyć tego tematu. Most spełnił swą

funkcję. Dał nam tysiące ważnych informacji z różnych

dziedzin i tylko na nim mogliśmy sprawdzić równanie

Blackett—Diraca.

— To znaczy...?

— Hipotezę zakładającą bezpośrednią zależność mię-

dzy zjawiskami magnetycznymi i momentem pędu każ-

dego dużego ciała. Tę część zagadnienia rozważał Dirac.

Z równania Blacketta wynika, że podobna zależność

dotyczy grawitacji:

G = (

\ BU

gdzie C oznacza prędkość światła, U — moment pędu,

a P — moment magnetyczny. B oznacza stałą wartość

0,25.

Gdyby okazało się, że równanie jest nieprawdziwe,

pozostała część zebranych informacji nawet w najmniej-

szym stopniu nie mogłaby zrekompensować kosztów

eksperymentu. Z drugiej strony, Jowisz jest jedynym

ciałem w Układzie Słonecznym posiadającym wielkość

odpowiednią do przeprowadzenia wspomnianych badań.

Test wykazał, że Dirac miał rację. Co więcej, Blackett

również miał rację. Magnetyzm i grawitacja

zależą od momentu pędu.

Nie będę szczegółowo opisywał następnych kroków,

bo jestem przekonany, że sam pan się tego domyśli.

Wystarczy powiedzieć, że na pokładzie tego statku

znajduje się generator będący efektem wieloletnich

wysiłków wszystkich osób pracujących przy budowie

Mostu. Nosi długą techniczną nazwę: „grawitonowy

generator polaryzacji Dillona—Wagonera", którą

z oczywistych względów jestem zachwycony. Technicy

określają go mianem wiratora, bo właśnie wirowo

kształtuje moment magnetyczny każdego—każdego —

atomu wewnątrz pola. Po uruchomieniu wirator „nie

widzi" żadnych atomów pozostających poza jego wpły-

wem. Co więcej, nie zwraca uwagi na inne źródła siły.

Ekran jest tak mocny, że aby bez przeszkód wylądować,

trzeba go wyłączać w pobliżu planety. Lecz w przestrzeni...

nie przepuszcza meteorów ani innych kosmicznych śmieci.

Jest nieprzenikalny dla grawitacji... i nie uznaje limitów

prędkości. Porusza się we własnym continuum.

— Wolne żarty — bąknął Helmuth.

— Naprawdę? Rakieta, w której się znajdujemy,

przyleciała na Ganimeda wprost z Ziemi, co zajęło jej

niecałe dwie godziny, łącznie z manewrem lądowania.

Łatwo obliczyć, że przez większą część drogi leciała

z szybkością przekraczającą osiemdziesiąt tysięcy kilo-

metrów na sekundę. Wirator zużył w tym czasie pięć wat

energii pobieranej z trzech zwykłych akumulatorów.

Helmuth pociągnął głęboki łyk trunku.

— Nie uznaje ograniczeń prędkości? — spytał wojow-

niczo. — Na pewno?

— Tego nie wiem — przyznał Wagoner. — Formuły

matematyczne mają tę nieprzyjemną właściwość, że nie

zawierają informacji, w którym miejscu kończy się ich

zasadność. Podobne przypadki zdarzają się nawet w me-

chanice kwantowej. Mimo to jestem przekonany, że już

niedługo dostarczy mi pan właściwą odpowiedź.

— Ja?

— Tak. Pan, pułkownik Russell i panna Abbott.

Helmuth spojrzał w kierunku siedzącej obok pary. Na

twarzach Paige'a i Annę widniało głębokie zdumienie.

— Przewidywany kataklizm zmusza nas, to znaczy

Zachód, do natychmiastowego podjęcia lotów między-

gwiezdnych. Księżycowe obserwatorium Richardsona

odkryło dwa układy odpowiadające naszym celom: jeden

wokół gwiazdy Wolf 359, drugi wokół 61 Cygni, lecz na

pewno są jeszcze setki innych miejsc, gdzie moglibyśmy

znaleźć planety przypominające Ziemię. To, co zamie-

rzamy zrobić, jest po prostu ewakuacją... oczywiście, nie

w sensie fizycznym, lecz w założeniach. Poszukujemy

odważnych, nawet nieco zuchwałych ludzi obdarzonych

silnym pragnieniem wolności, zdolnych ponieść nasze

ideały w odległą część galaktyki. Z chwilą rozpoczęcia

misji będą wolni od wszelkiej ingerencji z Ziemi. Rosjanie

nie posiadają wiratora, a gdyby nawet udało im się go

skonstruować, w obawie przed masową emigracją za-

wiedzionych w nadziejach obywateli nigdy nie pozwolą

na jego wykorzystanie. — Wagoner obrzucił Helmutha

uważnym spojrzeniem. — Oczekuję od pana... jak pan

widzi, przechodzę już do sedna sprawy... a wiec, oczekuję

od pana, że wraz z pułkownikiem Russellem przejmiecie

dowództwo nad przebiegiem całej operacji. Pańska ocena

wydarzeń zachodzących na Ziemi jest ostatecznym do-

wodem, że dokonałem właściwego wyboru. Poza tym...

nie ma pan dokąd wracać.

— Proszę o małą przerwę — odezwał się Helmuth

martwym głosem. — W tej chwili nie jestem w stanie

udzielić rozsądnej odpowiedzi. Czuję się oszołomiony

nadmiarem informacji... i nie potrafię się zdecydować.

Czy mógłbym... mieć nieco czasu... Powiedzmy, trzy

godziny?

— Oczywiście — odparł senator.

Po wyjściu Helmutha w kabinie Wagonera przez długi

czas panowała cisza. Pierwszy odezwał się Paige:

— Przez cały czas szukaliście sposobu, jak przedłużyć

życie astronautom. Ludziom podobnym do mnie.

Wagoner skinął głową.

— W gabinecie Gunna nie mogłem panu wyjaśnić

wszystkiego. Dopiero widok rakiety, lot w przestrzeni

i wiedza, czym naprawdę dysponujemy, mogły pana

przekonać, że moje plany nie są bujaniem w obłokach.

Helmuth uwierzył od razu, bo sam wyciągnął stosowne

wnioski, ale z podobnych powodów nie mogłem roz-

mawiać z nim o antyagatyku. Na razie tylko wy dwoje

jesteście dostatecznie przygotowani, by wysłuchać reszty

tego, co mam do powiedzenia.

Teraz pan widzi, że pogoń za szpiegiem nie miała

większego znaczenia. Ziemia należy do Rosjan. Nie

potrzebują naszej zgody, by nią w pełni zawładnąć.

Chcemy rozsypać Zachód po gwiazdach; zapełnić kos-

II

mos nieśmiertelnymi ludźmi, głoszącymi nieśmiertelne

ideały. Ludźmi takimi jak pan i miss Abbott.

Paige zerknął na dziewczynę. Annę wpatrywała się

w pustą przestrzeń nad głową Wagonera, jakby szukała

wzrokiem ozdobionej bokobrodami twarzy Pfitznera,

którego wizerunek wisiał w gabinecie Gunna. Uśmiechała

się tajemniczo.

— Dlaczego ja? — pytanie Paige'a było skierowane

do senatora.

— Ponieważ w pełni odpowiada pan naszym wyma-

ganiom. Od pierwszej chwili uważałem pana wizytę

w laboratorium za prawdziwe zrządzenie opatrzności.

Gdy Annę powiedziała mi o pańskich kwalifikacjach,

byłem gotów sądzić, że zmyśla. Od dziś będzie pan

pełnił funkqę oficera łącznikowego koordynującego

działania załogi Mostu i osób zajmujących się pracą

w laboratorium Pfitznerów. W ładowniach „Per Aspery"

znajduje się pełny zestaw próbek i preperatów potrzeb-

nych do kontynuacji badań nad askomycyną i anty-

agatykiem. Annę pokaże panu, jak się z tym obchodzić

i czego wymagać od ludzi. Później, kiedy będziecie

mogli ustalić szczegóły z Helmuthem, droga do gwiazd

stanie otworem.

— Annę... — odezwał się Paige. Powoli odwróciła

głowę. — Jesteś z nami?

— Jestem — odpowiedziała. — Wiem też, że moje

prawdziwe zadanie polegało na tym, żeby cię wciągnąć

w tę całą sprawę.

Paige zamyślił się. Nagle na jego twarzy pojawił się

niepokój.

— Senatorze, ściągnie pan na siebie poważne kłopo-

ty — powiedział — a mam niejasne przeczucie, że mimo

to nie zamierza pan lecieć z nami.

— Nie. Nie zamierzam. Po pierwsze, MacHinery

uzna nasze plany za zdradę stanu. Jeśli chcemy osiągnąć

sukces, ktoś musi spełnić rolę kozła ofiarnego, a ponie-

waż pomysł wyszedł ode mnie... — Umilkł na chwilę,

po czym dodał burkliwie: — Chłopcy z rządu mają

uzasadnione powody do zadowolenia. W państwie kie-

rowanym przez prawo, a nie przez ludzi, realizacja

takiego projektu byłaby niemożliwa. Upłynęło już wiele

lat, odkąd niektórzy urzędnicy — między innymi dziadek

MacHinery'ego — zaczęli decydować, jakich zasad

należy przestrzegać, a jakie wolno omijać. Stworzyli

niebezpieczny precedens, którego skutki odczuwamy do

dzisiaj. Lecz z drugiej strony, to właśnie ich działalność

dała Zachodowi szansę, przed którą stoimy... — Uśmie-

chnął się. — Wykorzystam ten argument podczas roz-

prawy.

Annę ze łzami w oczach zerwała się z miejsca.

W trakcie długiej znajomości i współpracy z Wagonerem

nie przyszło jej do głowy, że senator zrezygnuje z obrony.

— To nic nie da! — powiedziała cicho. — Wie pan

równie dobrze jak ja, że nie będą słuchać. Za zdradę

grozi najwyższy wymiar kary i powolna śmierć we

wnętrzu reaktora jądrowego. Musi pan uciekać!

— Przesada. Chemiczna trucizna zawarta w śmieciach

ze stosu atomowego działa tak szybko, że na strach nie

starcza czasu. A poza tym jest tam raczej dość ciepło —

odparł Wagoner. — Moja praca dobiegła końca. Nikt

i nic nie może zrobić mi krzywdy.

Annę zakryła twarz dłońmi.

— Poza tym, moja droga — łagodnie ciągnął sena-

tor — gwiazdy należą do młodych. Do wiecznie

młodych ludzi. Nieśmiertelny starzec byłby anachro-

nizmem.

— To... dlaczego pan to robił? — spytał Paige lekko

drżącym głosem.

—¦ Dlaczego? — westchnął Wagoner. — Znasz od-

powiedź, Paige. Znałeś ją przez całe życie. Obserwowałem

wyraz twojej twarzy, gdy usłyszałeś, że wyruszamy ku

gwiazdom. Jestem przekonany, że właśnie ty najlepiej

znasz powody, którymi się kierowałem.

Paige poczuł na sobie wzrok Annę. Znał odpowiedź,

jakiej oczekiwała; przeprowadzili wiele dyskusji na ten

temat i były chwile, kiedy przyznawał jej rację. Lecz

teraz czuł działanie innej, ogromnej, choć nie nazwanej

siły, która przez całe życie nim kierowała. Siły, którą

promieniowało oblicze Wagonera i którą kilka chwil

wcześniej dostrzegł w uśmiechu Annę.

— Ta sama siła wciąga małpę do klatki — powiedział

powoli. — Powoduje, że kot włazi do otwartej szafki

albo siada wysoko na słupie telefonicznym. Popycha

ludzi do walki ze śmiercią i wyciąga nasze ręce ku

gwiazdom. Można ją nazwać Ciekawością.

Wagoner uniósł brwi ze zdziwieniem.

— Uważasz, że to właściwa nazwa? — spytał. —

Spróbuj poszukać lepszej. Być może znajdziesz ją później,

gdzieś w okolicach Aldebarana.

Podniósł się z fotela i przez chwilę patrzył na nich

w milczeniu. Później się uśmiechnął.

— Teraz — powiedział łagodnie — nunc dimittis...

pozwól Panie swym sługom ruszać w pokoju.

ROZDZIAŁ JEDENASTY: Jupiter V

...działalność naukowa nie przynosi wymiernych, ekonomicz-

nych korzyści intelektualistom i badaczom, choć posiada nieza-

przeczalną wartość moralną: skłania do podjęcia decyzji, czy

lepiej mieć, czy wiedzieć. Prawdziwymi zwycięzcami są ci,

którzy wiedzą i kochają.

WESTON LA BARRE

¦fr

— Tak to wygląda — powiedział Helmuth.

Eva przez chwilę siedziała w milczeniu.

— Nie rozumiem jednego — powiedziała w końcu. —

Dlaczego przyszedłeś z tym do mnie? Jestem pewna, że

przeraziło cię to, co powiedział Wagoner.

— Masz rację — odparł. Ale w jego głosie po-

brzmiewały nutki triumfu. — Lecz ostatnio odkryłem,

że przerażenie i strach to dwa całkiem różne pojęcia.

Pomyliliśmy się oboje, Evito. Ja, ponieważ uważałem, że

należy przerwać budowę Mostu, ty, bo byłaś przekonana,

że należy ją skończyć.

— Nie rozumiem.

— Sam siebie nie rozumiem. Irracjonalny strach przed

podjęciem pracy na powierzchni Jowisza był częścią

sennego koszmaru. Nie ma najmniejszej szansy, żeby

człowiek dotarł do samego środka tego piekła, ale ja

chciałem tam dotrzeć. Po części, to wynik tego

cholernego prania mózgu. Wiedziałem... wszyscy wie-

dzieliśmy... że Most nie będzie stał wiecznie, lecz zo-

staliśmy tak zaprogramowani, aby wierzyć w sens na-

szych poczynań. Nic innego nie mogłoby skłonić nas do

pracy. Rezultat: klasyczny dylemat powodujący szaleń-

stwo. Twoja reakcja, choć zupełnie różna od mojej, była

powodowana tym samym: chciałaś na Jupiterze V wy-

chować dziecko. Teraz wszystko się zmieniło. Most

okazał się naprawdę potrzebny i nie miałem racji mówiąc,

że jest mostem, który wiedzie donikąd. Prowadzi do

setek miejsc, gdzie będziemy mogli stworzyć nową

Ziemię. Kiedy Rosjanie przejmą całą władzę, jakaś

odległa planeta stanie się Nową Ziemią i zaowocuje

nowym życiem.

— Dlaczego mi to mówisz? — spytała. — Chcesz,

żebym ci przebaczyła?

— Zgodzę się na propozycję Wagonera... pod warun-

kiem, że polecisz ze mną.

Eva zerwała się z fotela. Helmuth z zachwytem

obserwował gibkość jej ruchów. W tej samej chwili

rozległ się przenikliwy terkot dzwonków alarmowych.

— Wszyscy na stanowiska! — ryczał z głośnika

karykaturalnie zmieniony głos Dillona. — Nastąpiło

przesilenie! Owal mija Plamę! Prędkość wichru wykracza

poza skalę! Alarm pierwszego stopnia!

Krzyk inżyniera mieszał się z nieustannym, ponurym

wyciem wiatru i głośnymi trzaskami. Most jęczał w ago-

nii. Rozległ się kolejny dźwięk: kakofonia ostrych,

charakterystycznych tonów przywodzących na myśl

dinozaura przedzierającego się przez poszycie pierwotnej

dżungli. Helmuth od razu wiedział, co zaszło.

Nawierzchnia Mostu poczęła pękać.

Po chwili rumor ustał, a Dillon odezwał się nieco

spokojniej:

— Gdzie jesteś, Evo? Jak najszybciej zamelduj się

przy swoim pulpicie. Jeśli nic nie zrobimy, Most przetrwa

najwyżej godzinę.

— Niech się wali — odpowiedziała cicho.

Nastąpiło pełne zdumienia milczenie przerwane po

chwili krótkim parsknięciem śmiechu. Helmuth rozpo-

znał głos Wagonera.

Połączenie z kabiną zostało przerwane, choć z głośnika

nadal płynęły gromowe pomruki towarzyszące śmierci

Mostu.

Bob i Eva stanęli przy oknie. Spoglądali w przestrzeń,

dalej niż sięgała ogromna tarcza Jowisza, tam, gdzie nad

horyzontem zawsze świeciły gwiazdy.

.

CODA: Państwowe Laboratorium

w Brookhaven (reaktor jądrowy)

ir

Aleć Ja wam powiadam: Miłujcie nieprzyjacioły wasze;

błogosławcie tym, którzy was przeklinają, dobrze czyńcie tym,

którzy was mają w nienawiści i módlcie się za tymi, którzy wam

złość wyrządzają i prześladują was: Abyście byli synami Ojca

waszego, który jest w niebiesiech; bo on to czyni, że słońce jego

wschodzi na złe i na dobre, i deszcz spuszcza na sprawiedliwe

i niesprawiedliwe. Albowiem jeźli miłujecie te, którzy was miłują,

jakąż zapłatę macie? azaż i celnicy tego nie nie czynią?

A jeźlibyście tylko braci waszych pozdrawiali, cóż osobliwego

czynicie? azaż i celnicy tego nie czynią?

„Każdy koniec" — napisał Wagoner na ścianie swej

celi — „jest jednocześnie początkiem. Być może za

tysiąc lat moi Ziemianie powrócą na ojczystą planetę.

Może za dwa lub cztery tysiące... jeśli nadal będą

pamiętać, gdzie stały ich domy. Powrócą, lecz mam

nadzieję, że nie pozostaną. Modlę się o to, by ruszyli

w dalszą drogę".

Przez chwilę zastanawiał się, czy umieścić pod spodem

swoje nazwisko. Skreślił w kalendarzu ostatnią datę.

Grafit pękł i na końcu ołówka pojawił się maleńki

wianuszek drzazg z jasnego drewna. Wagoner wiedział,

że wystarczy wysunąć przedmiot za parapet wysoko

umieszczonego okna, aby promieniowanie cieplne od-

słoniło kawałek grafitu, lecz tylko wzruszył ramionami

i wrzucił ołówek do kosza.

To, co miał naprawdę do powiedzenia, zdążył zapisać

w gwiazdach. Cała konstelacja nosiła jego imię, więc

mógł uznać, że dobrze spełnił swoje zadanie.

Nieco później, tego samego dnia, człowiek nazwiskiem

MacHinery stwierdził:

— Bliss Wagoner nie żyje.

Jak zwykle się mylił.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Blish James Latające miasta 01 Będą im świecić gwiazdy
Blish James Latające miasta 01 Będą im świecić gwiazdy
Blish James Beda im swiecic gwiazdy
Blish James Latające miasta 04 Triumf czasu
Blish James Latające miasta 2 Życie wśród gwiazd
Blish James Latające miasta 03 Gdzie twój dom, Ziemianinie
Blish James Latające miasta 4 Triumf czasu
Blish James LatajÄ…ce miasta 03 Gdzie Jest TwĂłj Dom, Ziemianinie
Blish James LatajÄ…ce miasta 04 Triumf czasu
Blish James Latające miasta 02 Życie wśród gwiazd
Blish, James Die Tochter des Giganten
Ender 01 Pierwsze Spotkania W Świecie Endera
Patterson James [Maximum Ride 01] Eksperyment 'Anioł' (rozdz 1 48)
James Follett Earthsearch 01 Mindwarp
James H Schmitz Telzey 01 The Universe Against Her
Patterson James [Maximum Ride 01] Eksperyment Anioł (rozdz 1 33)

więcej podobnych podstron