JAMES BLISG
BĘDĄ MI ŚWIECIĆ GWIAZDY
And death shall have no dominion
Dead men naked they shall be one
With the man in the wind and the west moon;
When their bones are picked clean and the
clean bones gone,
They shall have stars at elbow andfoot...
A śmierć utraci swoją władzę.
Nadzy umarli będą jednym
Z człowiekiem pod zachodnim księżycem i w wietrze;
Gdy spróchnieją ich kości do czysta obrane
Będą im świecić gwiazdy u łokcia i stopy... *
DYLAN THOMAS
* Przekład Stanisław Barańczak, w: Dylan Thomas, „
wybrane", Kraków 1974.
„...W czasie gdy cywilizacja Wegi znajdowała się
u szczytu potęgi politycznej i militarnej, a jej przywód-
cy nie dopuszczali myśli o jakimkolwiek osłabieniu swej
uprzywilejowanej pozycji, w zakątku Wszechświata tliła
się iskra nowego życia. Czytelnik powinien pamiętać, iż
w owym czasie nikt nawet nie słyszał o Ziemi ani o jej
Słońcu, które dla astronomów było po prostu jedną
z wielu nie nazwanych gwiazd typu Go, rozmieszczonych
w konstelacji Smoka. Istnieje możliwość — choć mało
prawdopodobna — że mieszkańcy Wegi wiedzieli o czy-
nionych przez Ziemian próbach lotów kosmicznych już
przed wypadkami opisanymi w niniejszej pracy, lecz nie
przywiązywali do tego najmniejszej wagi. Chodziło wyłą-
cznie o lokalne podróże międzyplanetarne; Ziemia nie
brała wówczas czynnego udziału w dziejach Galaktyki.
Nikt nie przypuszczał, iż Ziemianie w krótkim czasie
dokonają dwóch wiekopomnych odkryć, które wyniosą ich
statki w głąb przestrzeni. Gdyby rząd Wegi przypuszczał,
że Ziemia zostanie sukcesorem stworzonej przez niego
potęgi, bez wątpienia podjąłby odpowiednie kroki zapobiegawcze. Stało się inaczej, a to zdecydowanie potwierdza przypuszczenia, że nikt nie miał pojęcia, co zaszło na Ziemi..."
ACREFF-MONALES
„Droga Mleczna: Pięć portretów kulturowych"
KSIĘGA PIERWSZA
PRELUDIUM: Waszyngton
Nie wierzymy, aby istniała grupa ludzi zdolnych do formułowa-
nia wniosków bez podjęcia szczegółowych badań i nie posiadających
choćby odrobiny krytycyzmu. Mamy całkowitą pewność, że jedyną
metodą eliminacji błędów jest ich rozpoznanie, a jedyną metodą
rozpoznania błędu jest niczym nie skrępowana dociekliwość.
J. ROBERT OPPENHEIMER
Kiedy patrzył w tamtą stronę, tańczące na ścianach
cienie migotały niczym postacie ludzkie, pospiesznie
znikające w niewidocznych drzwiach. Nic więc dziwnego,
że mimo przytłaczającego zmęczenia był coraz bardziej
zdenerwowany. Chciał zażądać, by doktor Corsi wygasił
ogień, lecz po chwili zrezygnował z tego zamiaru, tylko
nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w pomarańczowe
płomienie. Zmrużył oczy, bo żar bijący z paleniska
lekko przypiekał mu policzki i rozgrzanym powiewem
wdzierał się w głąb piersi.
Siedzący obok Corsi poruszył się niespokojnie. Senator
Wagoner miał wrażenie, że jego własne ciało przybiera
na wadze i coraz głębiej zapada się w miękkie poduszki
sofy. Czuł się krańcowo wyczerpany, senny, ciężki
niczym głaz i stary, chociaż ukończył dopiero czterdziesty
ósmy rok życia. Minionego dnia nie mógł zaliczyć do
udanych; w Waszyngtonie krążyło powiedzenie, że „dob-
ry dzień to ten, który uda ci się przespać".
Corsi był niegdyś dyrektorem Głównego Biura Nor-
malizacyjnego i członkiem zarządu Światowej Organizacji
Zdrowia, a obecnie piastował funkcję prezesa Amerykań-
skiego Towarzystwa Rozwoju Nauk (określanego w Wa-
szyngtonie jako „lewoskrzydłowe ATRN"). Choć dwa-
dzieścia lat starszy od Wagonera, nadal tryskał energią
i żywotnością.
— Zdajesz sobie sprawę, że nasze spotkanie jest
czymś wyjątkowym —powiedział cichym, szeleszczącym
głosem. — Nie przyjechałbym do Waszyngtonu, gdybym
nie zdawał sobie sprawy, że interes ATRN tego wymaga.
Nie po tym, jak zostałem potraktowany przez MacHi-
nery'ego. Nie jestem politykiem, a jednak wciąż odnoszę
wrażenie, że przyszło mi egzystować w ogromnym
akwarium z napisem „piranie". Zresztą... i tak wiesz,
o co mi chodzi.
— Wiem. — Senator skinął głową. Cienie skoczyły
w przód i zniknęły. — Przez cały czas jestem śledzony.
Tajniacy MacHinery'ego wciąż usiłują znaleźć na mnie
jakiś haczyk. Mimo to musiałem z tobą porozmawiać,
Seppi. Odkąd zostałem powołany na stanowisko prze-
wodniczącego komisji, dokładałem wszelkich starań, by
w pełni zrozumieć treść przedstawianych mi dokumen-
tów. Niestety, nie jestem naukowcem i mam ograniczony
zasób wiedzy. Nie chcę zadawać pytań swoim współ-
pracownikom, bo to najlepszy sposób powstawania
przecieków, które docierają wprost do MacHinery'ego.
— Najtrafniejsza definicja eksperta rządowego, jaką
ostatnio słyszałem — skonstatował cierpko Corsi. —
„Człowiek, któremu nie wolno zadawać istotnych pytań".
— Lub taki, który uzależnia treść odpowiedzi od
oczekiwań swego rozmówcy — z ciężkim westchnieniem
dodał Wagoner. — Zauważyłem. Nie myśl, że życie
senatora to bułka z masłem. Już nieraz marzyłem, aby
wyjechać na Alaskę. Na wyspie Kodiak mam chałupkę,
gdzie mogę cieszyć oczy blaskiem ognia i nie zastanawiać
się, czy pobliski cień nie kryje ponurego faceta z notat-
nikiem... Lecz dość próżnych żali. Mam zamiar kierować
komisją tak dobrze, jak tylko potrafię...
— ...co w zupełności powinno wystarczyć — nieocze-
kiwanie wtrącił Corsi. Wyjął z dłoni Wagoner a kieliszek
z połyskującą resztką bursztynowego płynu i sięgnął po
butelkę. W powietrzu rozszedł się ciężki, aromatyczny
zapach alkoholu. — Wierz mi, Bliss, gdy po raz pierwszy
usłyszałem, że kierownictwo Komisji Połączonych Izb
Kongresu do Spraw Badań Przestrzeni Kosmicznej
powierzono nowo mianowanemu senatorowi, który do
czasu wyborów był jedynie dziennikarzem...
— Seppi, proszę —jęknął Wagoner, robiąc przesadnie
zbolałą minę. — Konsultantem do spraw stosunków
międzyludzkich.
— Jak wolisz. Tak czy owak, zacząłem podejrzewać, że
coś tu śmierdzi. Żaden „zasłużony" polityk nie poparłby
nowicjusza, gdyby sam miał ochotę na stanowisko szefa
komisji. Fakt, że stało się inaczej, wystawia nie najlepszą
ocenę obecnemu Kongresowi. I możesz mi wierzyć, że
każde słowo, które kiedyś wypowiedziałem, będzie prędzej
czy później wykorzystane przeciwko tobie. Ja, dzięki Bogu,
mam to już za sobą. Dziś mogę przyznać, że oceniałem cię
zbyt pochopnie. Wykonałeś kawał niezłej roboty i sporo się
nauczyłeś. Bez wątpienia zdajesz sobie sprawę, że przycho-
dząc do mnie po radę, podcinasz gałąź, na której siedzisz.
Na Boga, w takiej sytuacji nie potrafię ci odmówić pomocy.
Gwałtownym ruchem wyciągnął napełniony kieliszek
w stronę senatora.
— Wszystko, co przed chwilą powiedziałem, dotyczy
wyłącznie ciebie — dodał. — Za żadne skarby nie
zgodzę się na rozmowę z innym przestawicielem rządu...
chyba że na prośbę ATRN.
— Wiem, Seppi. Niestety, to także część naszych
kłopotów. W każdym razie, dziękuję. — Wagoner
delikatnie zamieszał koniak. — Zdradź mi, co twoim
zdaniem wstrzymuje rozwój komunikacji międzyplane-
tarnej?
— Armia — burknął Corsi.
— Zgoda, lecz musi być coś jeszcze. Coś o wiele
poważniejszego. Oddziały Służby Kosmicznej są pod-
porządkowane zazdrosnym, zidiociałym i skłóconym
dowódcom, lecz dawniej bywało gorzej. Co najmniej pół
tuzina rządowych agencji pracowało nad przygotowa-
niami do pierwszych lotów. Biuro meteo, marynarka
wojenna, twoje stowarzyszenie, sztab sił powietrznych
i tak dalej... Przejrzałem stos dokumentów z tamtych
czasów. Program przewidujący umieszczenie satelity na
orbicie okołoziemskiej został ogłoszony przez Stuarta
Symingtona już w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwar-
tym roku, a pierwszy pojazd kosmiczny pilotowany
przez człowieka został wystrzelony dopiero w tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątym drugim, kiedy całość prac
znalazła się pod jurysdykcją wojskową. Każdy projekt
był zawieszony już w fazie wstępnej, ponieważ oficerowie
co chwila zmieniali szczegóły, mając na względzie wyłącz-
nie korzyści osobiste. Teraz przynajmniej podróżu-
je m y w kosmosie.
Niestety, od dłuższego czasu obserwujemy radykalne
pogorszenie sytuacji. Gdyby rozwój lotów przebiegał
prawidłowo, monopol wojska już dawno by zniknął.
Brakuje statków handlowych; nikt nie wpadł na pomysł,
aby utworzyć niewielką, lecz ekskluzywną linię pasażer-
ską, przeznaczoną dla ludzi, którzy chętnie zapłacą
ciężkie pieniądze za możliwość zwiedzenia kilku ponu-
rych miejsc i spędzenia kilku tygodni w niezbyt dużej
kabinie. — Parsknął krótkim, niewesołym śmiechem. —
Przypomniał mi się opis polowań na lisy, popularnych
w Anglii jakieś sto lat temu. To chyba Oscar Wilde
powiedział: „pościg niemoty za niejadalnym".
— Nie uważasz, że jest zbyt wcześnie na takie pomys-
ły? — spytał Corsi.
— Wcześnie? Nic podobnego. Mamy rok dwa tysiące
trzynasty. Pozwól, że wspomnę jeszcze o paru sprawach.
Dlaczego od piętnastu lat nie podjęto żadnej poważnej
ekspedycji naukowej? Byłem przekonany, że z chwilą
odkrycia dziesiątej planety naszego układu, Prozerpiny,
jakiś uniwersytet czy fundacja zechce podjąć odpowiednie
badania jej powierzchni. W pobliżu znajduje się spory
księżyc, na którym można urządzić całkiem przyzwoitą
bazę i nie ma co mówić o złych warunkach pogodowych,
bo słońce jest tak daleko, że na zdjęciach przypomina
zwykłą gwiazdę... i tak dalej. Prawdziwy raj dla naukow-
ców. Znajdź milionera pochłoniętego pasją odkrywcy...
najlepiej takiego, jak stary Hale... tudzież dobrego
organizatora przypominającego Byrda, a nie będziesz
musiał zbyt długo czekać na to, żeby powstała „Proser-
pine II". Tymczasem eksploracja kosmosu została prze-
rwana tuż po zakończeniu budowy stacji „Titan".
Dlaczego? — Przez chwilę wpatrywał się w płomienie. —
Powstaje pytanie o przyszłość nauki, Seppi — dodał. —
Brakuje inwencji. Nic się nie dzieje.
— Pamiętam raport przesłany niedawno przez chłop-
ców z „Titana"... — zaczął Corsi.
— Dotyczący ksenobakteriologii. Oczywiście. Ale to
nie ma nic wspólnego z rozwojem lotów! Nie ma wpływu
ani na zwiększenie ich atrakcyjności, ani na poprawę
komunikacji. Szczerze mówiąc, ci faceci nie są zaitereso-
wani wprowadzeniem żadnych zmian. Pozwól, że posłużę
się prostym przykładem: wciąż używamy rakiet o napę-
dzie jonowym, opartym na wykorzystaniu stosu atomo-
wego. System działa, wprowadzono kilka pomniejszych
innowacji, lecz zasadniczy projekt został opracowany
przez Couplinga w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym
czwartym! Pomyśl, Seppi, przez pół wieku nikt nie
wymyślił nowego silnika! A kadłub? Przecież to kon-
strukcja von Brauna, jeszcze starsza niż pomysły Coup-
linga. Czy naprawdę nie można opracować lepszego
rozwiązania? W dokumentach komisji nie ma na ten
temat nawet najmniejszej wzmianki.
— Jesteś pewien, że potrafisz odróżnić mało znaczącą
modyfikację od istotnych zmian konstrukcyjnych?
— Sam osądź — mruknął ponuro Wagoner. — Ostat-
nio dużo mówiło się o nowej, eliptycznie skręconej
sprężynie, umieszczanej w oparciach siedzeń. Przejrzałem
kilka raportów. Piloci twierdzą, że „ulepszone" fotele
przypominają worki ziemniaków. Pomysł prawdopodob-
nie już wkrótce pójdzie do lamusa. Oczywiście w ścisłej
tajemnicy.
— Jeszcze jedna tajemnica, o której nie powinienem
nic wiedzieć — westchnął Corsi. — Na szczęście, nie
będę miał kłopotów, żeby o wszystkim zapomnieć.
— Słuchaj dalej. Pojawił się nowy pojemnik na wodę.
Wykonany z cienkiej blachy aluminiowej, przypomina
dużą tubę pasty do zębów i daje się zwijać, co umożliwia
picie nawet w warunkach nieważkości.
— Przecież błona z tworzywa sztucznego, uginająca
się pod wpływem ciśnienia atmosferycznego, byłaby
dużo poręczniejsza, lżejsza...
— Masz rację. Aluminiowych tub używano dotychczas
do przechowywania żywności. Jedyną nowością jest to, że
wysunięto propozycję, aby magazynować w nich wodę.
Pomysł wyszedł od przedstawiciela firm., CanAm Metals,
przy silnym poparciu ze strony kilku senatorów z Zachod-
niego Wybrzeża. Możesz się domyślać mojej reakcji.
— Mam wrażenie, że wkrótce zaczniesz dryfować...
— Póki co, staram się wykorzystać resztki wiatru —
odparł Wagoner. — Zyskałem całkowitą pewność, że
obecna struktura badań nad lotami kosmicznymi przypo-
mina zardzewiałą, przeładowaną pracownikami i rozpa-
dającą się wieżę wiertniczą stojącą na jałowym gruncie.
Co gorsza, ów grunt także zaczyna się kruszyć. Dziś nasze
statki powinny być smukłe, szybkie i zdolne do przenosze-
nia większych ładunków. Trzeba coś zrobić z tą przeklętą
dychotomią, która oddziela pojazdy zdolne wylądo-
wać na planecie od rakiet szybujących w przestrzeni!
Przede wszystkim musimy pomyśleć o wykorzystaniu
odkrytych planet. Nie chodzi mi o badania naukowe;
mówię o kolonizacji. Od wielu lat nie padło na ten temat
ani jedno słowo, a w miarę upływu czasu nasze szansę
maleją. Niezwykle trudno przekonać Kongres o realnej
przydatności prac nad eksploracją kosmosu. Głównym
powodem jest krótkowzroczność: przedstawiciele Izby
Reprezentantów stają do wyborów co dwa lata, senato-
rowie co sześć... więc nic dziwnego, że żaden z nich nie
snuje perspektywicznych planów. Jesteś zdania, że powin-
niśmy choćby pobieżnie wyjaśnić im program naszych
działań? Nie wolno! Ściśle tajne!
Wiesz, Seppi... być może przemawia przeze mnie
ignorancja, lecz pamiętaj, że w wielu sprawach jestem
laikiem. I jako laik uważam, że trzeba przystąpić do
działania. Znaleźć choćby słaby punkt zaczepienia,
wiodący nas ku lotom międzygwiezdnym. Sporządzić
model — nawet tak prymitywny i odległy od rzeczywis-
tych wymagań jak rakieta wypełniona fajerwerkami
porównywana z silnikiem Couplinga — lecz widoczny.
Do tej pory tkwimy w punkcie wyjścia. Zapomnieliśmy
0 gwiazdach. Wszyscy moi rozmówcy byli przekonani,
że znajdują się poza naszym zasięgiem.
Corsi wstał i wolnym krokiem zbliżył się do okna.
Stanął plecami do pokoju i sprawiał wrażenie, jakby
chciał przebić wzrokiem szczelnie zaciągnięte zasłony
1 spojrzeć na opustoszałą ulicę.
Wagoner zbyt długo wpatrywał się w ogień, więc dla
jego oczu sylwetka mężczyzny stała się jeszcze jednym
cieniem wypełniającym pokój. W ciągu minionych sześciu
miesięcy wielokrotnie przychodziło mu na myśl, że
Corsi woli pozostawać na uboczu, bo na dobre pogodził
się z opinią człowieka „niegodnego zaufania". Po raz
kolejny przypomniał sobie wszystkie pomówienia i plot-
ki, które ciasną siecią oplątywały starego naukowca.
Podstawieni świadkowie bez twarzy i tożsamości, napast-
liwe artykuły, których przybyło w gazetach zwłaszcza
wówczas, gdy ktoś przypomniał sobie, że podczas stu-
diów Corsi dzielił pokój z kolegą podejrzanym o przy-
należność do YPSL. Ludzie MacHinery'ego wywlekli
całą sprawę na forum Senatu, plotek zaczęło przybywać,
podobnie jak listów rozpoczynających się słowami:
„Drogi doktorze Corsetz, ty świnio" i podpisanych:
„Prawdziwy Amerykanin". Nie każdy potrafił stawić
czoło zmasowanej nagonce, nawet jeśli miał poparcie
większości kolegów.
— Cieszę się, że nie jestem pierwszym, który wyrazi
podobną opinię — powiedział fizyk, odwracając twarz
od okna. — Choć nie należę do konserwatywnych
naukowców, nie wierzę, że dotrzemy do gwiazd, Bliss.
Ludzie żyją zbyt krótko, by stworzyć rasę kosmicznych
wędrowców. Nie można przekroczyć prędkości światła,
więc marzenia o lotach międzygwiezdnych są równie
nierealne jak przypuszczenie, że ćma może pokonać
Atlantyk. Przykro mi o tym mówić, ale chciałeś usłyszeć
moje zdanie.
Wagoner w milczeniu skinął głową. Prawdę powie-
dziawszy, był zadowolony, że Corsi w ogóle zdecydował
się na odpowiedź.
Fizyk sięgnął po swój kieliszek.
— Oczywiście, loty międzyplanetarne to cał-
kiem inna para kaloszy — dodał. — Zgadzam się
z tobą, że już dawno powinniśmy przystąpić do konkret-
nego działania. Od dłuższego czasu podejrzewałem, że
coś tu śmierdzi, a twoja dzisiejsza wizyta w pełni
potwierdziła moje przypuszczenia.
— Dlaczego tak się dzieje? — spytał Wagoner.
— Hmmm... Prawdopodobnie dlatego, że stanęliśmy
przed problemem, wobec którego nauka jest bezsilna.
— Co takiego?! Wybacz, Seppi, lecz brzmi to niczym
oświadczenie arcybiskupa, że chrześcijaństwo okazało
się niewypałem. Co chciałeś przez to powiedzieć?
Corsi uśmiechnął się kwaśno.
— Przyznaję, czasem mam skłonności do dramaty-
zowania. Chciałem powiedzieć, że... nauka zabrnęła
w ślepą uliczkę. Rozwój badań jest uzależniony od
swobodnego przepływu informacji. Żaden z pracowni-
ków mojego wydziału — w czasach, gdy był to jeszcze
mój wydział — nie miał pojęcia, nad czym pracują inni.
Nie wiedzieliśmy nawet, czy ktoś prócz nas próbuje
rozwiązać to samo zagadnienie. Wyniki eksperymentów
nagminnie opatrywano pieczątką „tajne", ponieważ
w ten sposób wielu badaczy zyskiwało podwójne zabez-
pieczenie — nie tylko przed inwigilacją Rosjan, lecz także
przed wścibstwem członków rządu. Niestety, bez dostępu
do odpowiednich danych naukowe metody działań nie
dają rezultatów.
Poza tym sprawa kompetencji. Najsłynniejsi nauko-
wcy — co prawda, jest ich zaledwie kilku — są tak
skrępowani ciągłą „ochroną" i podejrzeniami, które
towarzyszą ich działaniom, że potrzebują wielu lat, by
rozwiązać najmniejszy problem. Jeśli zaś chodzi o pozo-
stałych... no cóż, nawet w Biurze Normalizacyjnym
przeważali trzeciorzędni pracownicy. Niektórzy byli
całkiem mili i oddani swej profesji, ale mieli niewiele
odwagi, a jeszcze mniej wyobraźni. Ich działalność
opierała się na rutynowym powielaniu utartych schema-
tów, toteż każdego roku mieli coraz mniej do pokazania.
— Wszystko, co przed chwilą powiedziałeś, jak ulał
pasuje do sytuacji, która panuje w komisji badań nad
rozwojem lotów — stwierdził Wagoner. — Lecz nadal
nie rozumiem właściwej przyczyny. Co stoi na prze-
szkodzie, aby nauka zachowała swą dynamikę? Nawet
praca trzeciorzędnych naukowców jest jakąś formą
działania. Dlaczego po wielu latach nieprzerwanych
sukcesów nastąpił kryzys?
— Duże znaczenie ma upływ czasu — powiedział
posępnie Corsi. — Musisz pamiętać, że tak zwana
metoda naukowa nie ma nic wspólnego z prawami
natury. Nie istnieje w przyrodzie; jest wyłącznie produk-
tem naszej inteligencji. Prędzej czy później musiała stać
się reliktem przeszłości, podobnie jak soryt, paradygmat
i sylogizm. Działała skutecznie tylko wówczas, gdy
w zasięgu ręki mieliśmy zbiór tysięcy faktów, które
mogliśmy sklasyfikować i opisać. Prędkość spadania
kamienia, kolejność barw tęczy... Im bardziej zagłębialiś-
my się w świat abstrakcji... w świat rzeczy niepoliczal-
nych, niewidocznych gołym okiem i niemożliwych do
zmierzenia... tym droższe i dłuższe stawały się wszelkie
badania.
Gdy doszliśmy do punktu, w którym przeprowadzenie
pojedynczego doświadczenia wiązało się z wydaniem
kilku milionów dolarów, nie pozostawało nam nic
innego, jak zwrócić się o pomoc do rządu. A politycy
wolą korzystać z usług trzeciorzędnych naukowców,
którym nie w głowie śmiałe, lecz niezbyt pewne eks-
perymenty. Skutki są widoczne na każdym kroku:
jałowość, stagnacja, wtórność.
— Cóż zatem pozostaje? — spytał Wagoner. — W ja-
kim kierunku powinny iść dalsze działania? Znam cię
wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że nie lubisz ustę-
pować bez walki.
— Nie — odparł Corsi. —Tym razem także nie mam
zamiaru się poddać, choć nie potrafię zmienić sytuacji.
Pamiętaj, że zostałem zepchnięty na bok... z czego raczej
powinienem się cieszyć. — Umilkł, po czym spytał nie-
oczekiwanie: — Nie ma żadnych szans, aby rząd cał-
kowicie zlikwidował istniejący system bezpieczeństwa?
— Całkowicie?
— Tylko wtedy będzie można liczyć na sukces.
— Nie — powiedział Wagoner. — Obawiam się, że
to niemożliwe. Nie zlikwiduje go. Nawet częściowo.
Corsi usiadł i pochylił się lekko, opierając dłonie na
kościstych kolanach. Przez chwilę wpatrywał się w przy-
gasające węgle.
— Mogę udzielić ci dwóch rad, Bliss. Zresztą... obie
stanowią strony tego samego medalu. Po pierwsze,
musisz jak najszybciej zrezygnować z multimilionowych
badań, choćby takich jak program „Manhattan". Nie
potrzebujemy ulepszonych metod pomiaru ruchów cząs-
teczek. Potrzebujemy nowych śladów, nowych obszarów
wiedzy. Gigantyczny program doświadczeń jest pomyłką.
Powinniśmy skupić się wyłącznie na dociekaniach teore-
tycznych.
— Moich podopiecznych?
— Wszystko jedno. To właśnie druga część rady. Na
twoim miejscu poszedłbym nawet do wariatkowa.
Wagoner milczał. Wiedział, że Corsi dla wzmocnienia
efektu często używa przesadnych określeń. Cierpliwie
czekał na wyjaśnienia.
— Oczywiście, nie mam na myśli zupełnych waria-
tów — dodał fizyk. — Decyzja, jak daleko się posunąć,
należy wyłącznie do ciebie. Musisz znaleźć cichych
współpracowników: naukowców cieszących się dobrą
opinią i takich, których wywody nie powodują zbytniego
wrzenia w środowisku. Przypomnij sobie starą teorię
prądów magnetycznych Ehrenhafta lub kosmologię
Milne'a. Szukaj czegoś, co będziesz mógł spożytkować.
Przejrzyj odrzucone pomysły i zastanów się, czy na-
prawdę należało je odrzucić. A najważniejsze: nigdy
nie wierz pierwszemu „ekspertowi", który wygłosi swą
opinię.
— Innymi słowy, mam szukać szczęścia.
— To jedyne, co możesz zrobić — odparł Corsi. —
Szansę są co prawda niewielkie, ponieważ i tak nie uda
ci się legalnie skorzystać z pomocy naukowców. Musisz
rozmawiać z hobbystami, dziwakami i wszelkiego ro-
dzaju pomyleńcami.
— Od czego zacząć?
— Hmmm... — mruknął Corsi. — Może od siły
ciążenia? Nie znam kwestii, która spowodowałaby
więcej idiotycznych spekulacji. Szczerze mówiąc, żadna
sensowna teoria nie pasuje do naszych celów. Do
wyniesienia na orbitę statku kosmicznego nie da się
wykorzystać grawitacji. Wśród uczonych wciąż brak
zgodności na temat samej istoty zjawiska. Lata kosz-
townych doświadczeń nie przyniosły oczekiwanych
rezultatów, a najnowsze przepisy zahamowały jakikol-
wiek postęp.
Wagoner wstał.
— Nie dajesz mi zbyt wielkiego wyboru — powiedział
ze smutkiem.
— Nie — zgodził się Corsi. — Zostawiam cię w pun-
kcie wyjścia. To i tak dużo, jak na dzisiejsze czasy.
Wagoner uśmiechnął się gorzko. Podali sobie dłonie.
W progu senator odwrócił głowę. Corsi siedział plecami
do drzwi, wpatrując się w ogień. Gdzieś w oddali rozległ
się huk, ściany ambasady stojącej po przeciwnej stronie
ulicy odpowiedziały stłumionym echem. Nie było w tym
nic nadzwyczajnego: prawdopodobnie któryś z setek
bezimiennych snajperów, jacy krążyli po Waszyngtonie,
strzelił do obcego agenta, policjanta lub po prostu do
cienia.
Corsi nawet nie drgnął. Wagoner cicho zamknął drzwi.
W drodze do domu był nadal śledzony, lecz nie
zwracał na to uwagi. Myślał o nieśmiertelnym człowieku
wędrującym z gwiazdy na gwiazdę szybciej od światła.
ROZDZIAŁ PIERWSZY: Nowy Jork
We współczesnych środkach masowego przekazu (...) popula-
ryzacja nauki została sprowadzona do formy rozrywki. Zamiast
rzetelnej wiedzy otrzymujemy zgrabnie skrojoną biografię boha-
terskiego naukowca, który w kulminacyjnej scenie z okrzykiem
„Eureka!" unosi probówkę ku niczym nie osłoniętej żarówce
oświetlającej ponure laboratorium.
GERARD PIEL
Przez sekretariat koncernu Jno. Pfitzner & Sons
przewijał się imponujący tłum znakomitości ze świata
polityki i nauki. Pułkownik Paige Russell, który już
ponad półtorej godziny zajmował wciąż to samo miejsce
w fotelu, skracał sobie czas oczekiwania obserwowaniem
mijających go dostojników. Oto senator Bliss Wagoner
z Partii Demokratycznej, reprezentant Alaski, przewod-
niczący Komsji Połączonych Izb Kongresu do Spraw
Badań Przestrzeni Kosmicznej; doktor Giuseppi Corsi,
prezes Amerykańskiego Towarzystwa Rozwoju Nauk
i były członek zarządu Światowej Organizacji Zdrowia;
oraz Francis Xavier MacHinery, dziedziczny szef Fede-
ralnego Biura Śledczego.
Pojawiło się także kilku notabli mniejszego kalibru,
których obecność w firmie produkującej komponenty
biologiczne stanowiła swoistą zagadkę. Paige wiercił się
nerwowo na swoim miejscu.
Siedząca za biurkiem dziewczyna właśnie rozmawiała
półgłosem z jakimś generałem. Naramienniki oficera
były ozdobione siedmioma gwiazdkami, co świadczyło
o tym, że ich właściciel dotarł niemal na szczyt wojskowej
kariery. Nie zauważył salutującego Russella, lecz z za-
aferowaną miną spoglądał w kierunku szklanych drzwi
wiodących do innych pomieszczeń budynku. Błyszcząca
tafla uchyliła się nieco i Paige dostrzegł krępego, ciem-
nowłosego mężczyznę w tradycyjnym urzędowym gar-
niturze. Twarz nieznajomego zdobił równie tradycyjny
urzędowy uśmiech.
— Cieszę się, że pan przyszedł, generale Horsefield.
Proszę do gabinetu.
Generał zniknął za drzwiami. Paige westchnął i po raz
nie wiadomo który wlepił wzrok w wiszący nad wejściem
napis wykonany czarnymi gotyckimi literami.
2Btber ben lob tst Ictn ftrautlem geroacljsen!
Ponieważ nie rozumiał po niemiecku, usiłował dopa-
sować angielskie słowa o podobnym brzmieniu i ułożyć
wszystko w logiczną całość. Wyszło mu zdanie: „Grubsza
ropucha wecuje krowie sałatę", co nie miało nic wspól-
nego ani z kulinarnymi upodobaniami obu zwierząt, ani
tym bardziej z dyscypliną pracy.
Oczywiście mógł także obserwować sekretarkę, lecz już
po godzinie stwierdził, że nie odczuwa początkowego
podniecenia. Dziewczyna była dość ładna, choć nie
błyszczała olśniewającą urodą nawet w oczach astronauty
powracającego z długotrwałej podróży. Może gdyby
zdjąć jej te śmieszne okulary w ciemnej drucianej oprawce
24
LATAJĄCt MIA&IA
i rozpuścić upięte w kok włosy dałoby się z nią wy-
trzymać przy lampie naftowej w igloo podczas szalejącej
śnieżycy.
Paige zamyślił się. Farmaceutyczna firma Pfitznerów
była wystarczająco bogata, by zatrudniać najpiękniejsze
dziewczęta ubiegające się o pracę sekretarki. Z drugiej
jednak strony stanowiła tylko niewielką część koncernu
A.O. LeFevre et Cie, w skład którego wchodziły tak
potężne zakłady jak LeFevre's Consolidated Welfare
Service oraz Peacock Carnera and Chemicals. Została
przyłączona stosunkowo niedawno, po wielu głośnych
sporach i wprowadzeniu poprawek do ustawy antytrus-
towej.
Tak czy owak, Paige powoli tracił cierpliwość. Nie
dość, że przyszedł tutaj na specjalne zaproszenie i zgodził
się wyświadczyć pewną przysługę, to jeszcze marnował
wolny czas na bezczynnym siedzeniu w poczekalni.
Zdecydowanym ruchem podniósł się z fotela i podszedł
do biurka.
— Bardzo panią przepraszam — powiedział — ale
waszym pracownikom najwyraźniej brakuje znajomości
elementarnych zasad dobrego wychowania. Zaczynam
uważać, że robi się tu ze mnie durnia. Czy ktoś ma
zamiar odebrać wreszcie tę przesyłkę?
Odpiął kieszeń na prawej piersi i wyjął trzy niewielkie,
przezroczyste paczuszki przymocowane do plastikowych
plakietek adresowych opatrzonych napisem „Jno. Pfltz-
ner & Sons, div. A.O. LeFevre et Cie, the Bronx 153,
WPO 249920, Ziemia" oraz nie ostemplowanymi znacz-
kami poczty kosmicznej o nominalnej wartości dwu-
dziestu pięciu dolarów, za które zapłacił z własnych
zasobów finansowych. Każde zawiniątko zawierało nie-
wielką ilość szarego pyłu.
— Jest mi niezmiernie przykro, pułkowniku Rus-
sell — odpowiedziała dziewczyna, mierząc go poważnym
spojrzeniem. Z daleka prezentowała się znacznie lepiej.
Miała zalotnie zadarty nosek i pełne, karminowe usta,
o wiele ładniejsze niż większość aktorek występujących
w programach stereowizji. — Z całą pewnością potrzebu-
jemy tych próbek. Inaczej nie prosilibyśmy pana o ich
zdobycie. Niestety, dziś panuje gorączkowa atmosfera...
— Więc dlaczego nie mam komu ich przekazać?
— Mógłby pan zostawić przesyłkę u mnie — za-
proponowała łagodnie. — Dopilnuję, żeby trafiła we
właściwe ręce.
Paige potrząsnął głową.
— Nie. To nie wchodzi w rachubę. Skrupulatnie
wypełniłem waszą prośbę, a teraz chcę zobaczyć rezul-
taty. Pobierałem próbki gruntu na każdej planecie,
nawet jeśli sprawiało mi to sporo kłopotów. Niemal
wszystkie wysłałem pocztą; ostatnie przywiozłem osobiś-
cie. Czy wie pani, skąd pochodzą te grudki pyłu?
— Przepraszam, zapomniałam. Tyle miałam pracy...
— Dwie są z Ganimeda, trzecia z Jupitera V. Wprost
z cienia rzucanego przez konstrukcję powstającego
Mostu. Normalna temperatura na każdym z księżyców
wynosi ponad sto stopni poniżej zera. Czy wie pani, co
to znaczy zdobyć pokruszony kawałek skały w takich
warunkach? Nie mówiąc już o tym, że należy pracować
w skafandrze próżniowym. A jednak przywiozłem te
próbki. Teraz chciałbym wiedzieć, do czego były Pfitz-
nerom potrzebne.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Jestem pewna, że przed odlotem z Ziemi otrzymał
pan wszelkie wyjaśnienia.
— Powiedzmy. Wiem, że używacie minerałów do
sporządzania lekarstw, lecz chciałbym dowiedzieć się
czegoś więcej o samym procesie produkcji. Co będzie,
jeśli któraś z tych próbek okaże się prawdziwą żyłą złota
i w laboratoriach Pfitznera powstanie nowy, cudowny lek
na wszelkie dolegliwości? Chciałbym kiedyś pochwalić się
przed wnukami, że miałem w tym swój udział.
W uchylonych drzwiach ukazała się ugrzeczniona
twarz krępego mężczyzny.
— Annę, czy przyszedł już doktor Abbott?
— Jeszcze nie, panie Gunn. Zawiadomię pana natych-
miast, gdy się pojawi.
— Jestem pewien, że nie każecie mi czekać następnych
dziewięćdziesięciu minut w sekretariacie — mruknął
cierpko Paige.
Gunn odwrócił głowę w jego stronę. Zerknął na orła
zdobiącego kołnierzyk munduru i zatrzymał wzrok na
uskrzydlonym emblemacie na lewej piersi astronauty.
— Bardzo pana przepraszam, pułkowniku, lecz do-
padł nas niewielki kryzys — powiedział z przymilnym
uśmiechem. — Rozumiem, że przywiózł pan kilka
próbek. Jeśli byłby pan łaskaw odwiedzić nas jutro,
chętnie poświęcę panu nieograniczoną ilość czasu. Lecz
teraz...
Poruszył głową niczym drewniana kukułka, która
właśnie odkukała północ i postanowiła kolejną godzinę
spędzić we wnętrzu zegara. Nim zdążył zamknąć drzwi,
w głębi budynku rozległ się stłumiony hałas. Paige bez
trudu rozpoznał źródło dźwięku.
Gdzieś w laboratorium firmy Jno. Pfitzner & Sons
płakało dziecko.
Russell zamrugał oczami. Nadstawił uszu, lecz kwilenie
ustało. Spojrzał w stronę biurka. Na twarzy sekretarki
pojawił się wyraz ostrożnej czujności.
— Chyba nie proszę o zbyt wiele — odezwał się
Paige. — Nie chcę wiedzieć o niczym, o czym nie
powinienem. Usiłuję jedynie ustalić, w jaki sposób
wykorzystacie efekt mojej pracy. Kieruje mną zwykła
ciekawość... co prawda poparta milionami kilometrów
spędzonych w kosmosie. Podstawowe pytanie brzmi:
czy warto było się trudzić?
— I tak, i nie — ze spokojem odparła dziewczyna. —
Dostarczone przez pana próbki są niezwykle interesujące,
ponieważ do tej pory nie mieliśmy okazji badać pyłu
pochodzącego z rejonu Jowisza. Niestety, nie ma żadnej
gwarancji, że się do czegoś przydadzą.
— Żadnej?
— Żadnej. Pułkowniku Russell, nie jest pan jedynym
astronautą, którego poprosiliśmy o współpracę, choć
bez wątpienia pierwszym, który przywiózł coś spoza
orbity Marsa. Prawdę powiedziawszy, tylko sześć osób,
łącznie z panem, pokusiło się o zebranie próbek w miejs-
cach leżących od Ziemi dalej niż Księżyc. Lecz błędem
byłoby sądzić, że działalność naszej firmy ogranicza się
wyłącznie do tak szczególnych przypadków. Niemal
każdy pilot, każdy misjonarz Wyznawców, każdy komi-
wojażer, robotnik czy dziennikarz powracający z podróży
dostarcza nam pewną ilość materiału laboratoryjnego.
Zanim odkryliśmy askomycynę, poddaliśmy badaniom
sto tysięcy próbek, w tym kilkaset pochodzących
z Marsa i pięć tysięcy z Księżyca. I wie pan, gdzie był
organizm wytwarzający askomycynę? W dawno przej-
rzałej brzoskwini, zabranej ze straganu przekupnia
handlującego na rynku w Baltimore!
— Rozumiem — z niechęcią odparł Paige. — A co to
jest askomycyna?
Dziewczyna wbiła wzrok w biurko. Starannie przesu-
nęła czystą kartkę papieru.
— To nowy antybiotyk — powiedziała. — Niedługo
zostanie wprowadzony do sprzedaży. Niemal identyczną
historię mogę opowiedzieć panu o innych lekarstwach.
— Rozumiem — powtórzył Paige, choć nie był zupeł-
nie pewien, czy mówi prawdę.
W ciągu wielomiesięcznej' podróży słyszał nazwę „Pfitz-
ner" od rozmaitych dziwnych osób, co nasuwało podejrze-
nia, że co trzeci mieszkaniec Ziemi aktywnie uczestniczy
w pracach firmy lub przynajmniej zna kogoś, kto zajmuje
się zbieraniem próbek. Pokątna plotka, którą wielu
uważało za najpewniejsze źródło informacji, głosiła, że
chodzi o zamówienia rządowe. Nie było w tym nic
nadzwyczajnego, zwłaszcza w okresie zwanym Wiekiem
Defensywy, lecz Paige dowiedział się wystarczająco dużo,
by przypuszczać, że kontrakt Pfitznera dotyczy naprawdę
wielkiego... i ściśle tajnego projektu.
Zza drzwi wysunął się podekscytowany Gunn.
— Jeszcze go nie ma? — rzucił w stronę dziewczy-
ny. — Pewnie nie przyjdzie. To niedobrze. — Spojrzał na
Paige'a. — Skoro zyskałem chwilę czasu, pułkowniku...
— Russell. Paige Russell. Korpus Sił Kosmicznych.
— Oczywiście. Bardzo mi miło. Jeśli zechce pan
przyjąć moje przeprosiny, z radością oprowadzę pana po
naszym małym laboratorium. Och... prawda, nazywam się
Harold Gunn. Jestem wiceprezesem do spraw eksportu.
— Tym razem chodzi raczej o import — powiedział
Paige, podając mu pakieciki wypełnione pyłem. Gunn
z należnym szacunkiem wsunął je do kieszeni.
— Ale z przyjemnością obejrzę pańskie królestwo —
dodał oficer.
Skinął głową dziewczynie i w towarzystwie Gunna
opuścił sekretariat.
Wnętrze budynku okazało się tak interesujące, jak
tego oczekiwał. Gunn najpierw zaprowadził Paige'a do
pomieszczeń, gdzie dostarczane próbki poddawano szcze-
gółowej klasyfikacji i kierowano do odpowiednich dzia-
łów laboratorium. W pierwszym pokoju jeden z pracow-
ników wrzucił właśnie starannie odmierzoną ilość pyłu
do litrowego naczynia wypełnionego wodą destylowaną,
dokładnie zamieszał, po czym przystąpił do serii do-
świadczeń. W końcu wprowadził po parę kropel zawie-
siny do kilku probówek wypełnionych różnymi glonami,
a następnie wstawił szkło do inkubatora.
— W następnym laboratorium... Niestety, doktor
Aąuino gdzieś wyszedł, więc nie wolno nam niczego
dotykać... przenosimy próbki organiczne na inny rodzaj
pożywki — wyjaśniał Gunn. — Proszę spojrzeć przez
szkło. Każda kultura wzrasta oddzielnie, więc jeśli kryje
w sobie coś interesującego, materiał do dalszych badań
nie jest zanieczyszczony.
— Ten „materiał" musi być bardzo maleńki — za-
uważył Paige. — W jaki sposób prowadzicie poszu-
kiwania?
— Bezpośrednio, poprzez obserwację poszczególnych
reakcji. Zechce pan rzucić okiem na stojące tu naczynia.
W każdym znajduje się kółeczko z białego papieru, od
którego odchodzą cztery niewielkie rowki. Jeśli we
wszystkich rowkach następuje niczym nie powstrzymany
rozwój zaszczepionych kolonii bakterii, to znaczy, że
próbka, którą nasączony jest papier, nie zawiera anty-
biotyku. Jeżeli jakaś kolonia wymiera lub ulega mutacji,
zaczyna świtać nadzieja, że trafiliśmy na właściwą
substancję.
Odkryte w ten sposób antybiotyki przenoszono do
przyległego pomieszczenia, gdzie badano ich skuteczność
w walce z organizmami chorobotwórczymi. Gunn stwier-
dził, że niemal dziewięćdziesiąt procent próbek zostaje
odrzucone, ponieważ nie wykazuje wystarczającej ak-
tywności lub reaguje w podobny sposób jak inne, znane
już wcześniej preparaty.
— Określenie „wystarczającej aktywności" wiąże się
z wieloma czynnikami — dodał. — Każdy antybiotyk,
który choć w najmniejszym stopniu oddziałuje na prątki
gruźlicy lub choroby Hansena, czyli trądu, jest dla nas
niezwykle cenny, nawet jeśli zachowuje się obojętnie
wobec innych wirusów.
Produkujące antybiotyki organizmy, które przebrnęły
przez kolejny etap testów, trafiały do miniaturowej
cieplarni, gdzie fermentowały w głębokich pojemnikach.
Z bulgoczącej masy sporządzano odpowiedni wyciąg,
oczyszczano go, a następnie przekazywano do laborato-
rium farmakologicznego w celu przeprowadzenia do-
świadczeń na zwierzętach.
— Tu także utraciliśmy szereg obiecujących oka-
zów — powiedział Gunn. — Większość z nich była zbyt
toksyczna. Tysiące razy niszczyliśmy prątki Hansena,
lecz w w końcu okazywało się, że preparat powodował
śmierć szybciej niż postępująca choroba. Z chwilą gdy
zyskujemy całkowitą pewność, że antybiotyk nie zawiera
substancji toksycznych, kierujemy farmaceutyk do leka-
rzy i szpitali na badania kliniczne. Doświadczenia
w walce z chorobami wirusowymi, takimi jak grypa czy
zapalenie wątroby, prowadzimy w laboratorium w Ver-
mont; Bronx jest zbyt przeludniony, by ryzykować
niebezpieczeństwo epidemii.
— Nie przypuszczałem, że wasze badania są tak
skomplikowane — oświadczył Paige. — Choć chyba
warto się trudzić, gdy w grę wchodzi zdrowie... Czy
wszystkie metody wymyślono w tutejszym ośrodku?
— Nie... skądże... — odparł Gunn z pobłażliwym
uśmiechem. — Główne założenia zostały opracowane
kilkadziesiąt lat temu przez odkrywcę streptomycyny,
Waksmana. Nie jesteśmy nawet pierwsi, jeśli chodzi
o ich wykorzystanie na skalę przemysłową. Początek
zrobiła jedna z konkurencyjnych firm farmaceutycznych,
która już po roku eksperymentów wprowadziła do
sprzedaży chloramphenicol, antybiotyk o bardzo szero-
kim zastosowaniu. To przekonało nawet najbardziej
zagorzałych niedowiarków, że jeśli chcą utrzymać się na
rynku, powinni czym prędzej zmienić dotychczasowy
tryb prowadzenia badań. Pomysł okazał się trafny;
w przeciwnym przypadku nigdy nie doszłoby do odkrycia
tetracykliny, która w chwili obecnej jest jednym z naj-
częściej stosowanych leków.
Ktoś otworzył drzwi w końcu korytarza. Rozległ się
głośniejszy niż za pierwszym razem płacz dziecka. Nie
było to pochlipywanie rocznego brzdąca, lecz chrapliwy
wrzask noworodka.
Paige uniósł brwi.
— Któreś z doświadczalnych zwierząt? — spytał
domyślnie.
— Cha, cha — roześmiał się Gunn. — Przyznaję,
jesteśmy głęboko zaangażowani w naszą działalność,
lecz nie do tego stopnia, by prowadzić eksperymenty na
niemowlętach. Nie... Jedna z naszych laborantek nie
mogła znaleźć odpowiedniej opiekunki, więc otrzymała
zezwolenie, aby przez jakiś czas zabierać dziecko do
pracy.
Paige musiał przyznać, że jego rozmówca wykazał się
znakomitym refleksem. Wyjaśnienie nosiło wszelkie
cechy prawdopodobieństwa i zostało wygłoszone z lekką
nonszalancją, jakby rzeczywiście chodziło o mało ważną
sprawę. Gunn nie mógł przewidzieć, że w ciągu pięciu
lat małżeństwa, zakończonego zresztą rozwodem z chwilą
rozpoczęcia czynnej służby w przestrzeni kosmicznej,
Paige zyskał wystarczającą wiedzę, aby bez trudu rozpo-
znać charakterystyczny krzyk dziecka urodzonego zaled-
wie przed kilkoma godzinami i wymagającego troskliwej
opieki pielęgniarki.
— Nie sądzi pan, że wypełnione rozmaitymi bak-
teriami i truciznami laboratorium to raczej niebezpieczne
miejsce dla małego człowieka?
— Podjęliśmy wszelkie środki ostrożności. Warto
wspomnieć, że absencja chorobowa wśród naszej załogi
jest o wiele mniejsza niż w innych zakładach produkcyj-
nych podobnej wielkości, ponieważ przywiązujemy dużą
wagę do bezpieczeństwa pracy... Zbliżamy się do końca
naszej wycieczki, pułkowniku Russell. Za tymi drzwiami
znajduje się pomieszczenie, w którym przygotowujemy
lekarstwa do sprzedaży i wysyłki.
— Wprowadziliście już do produkcji askomycynę?
Po tym pytaniu Gunn gwałtownie uniósł głowę i nie
próbował ukryć zainteresowania.
— Nie — odparł. — W dalszym ciągu znajduje się
w fazie badań klinicznych. Czy mógłbym spytać, skąd
pan wie...
Nie wyjaśnił kłopotliwej kwestii, gdyż w tej samej
chwili rozległ się nieco skrzekliwy głos zawieszonego na
ścianie głośnika:
— Panie Gunn, właśnie przybył doktor Abbott.
Mężczyzna cofnął się od drzwi wiodących do hali
produkcyjnej i skrzywił twarz w przepraszającym
uśmiechu.
— Niestety, będę musiał pana pożegnać, pułkowniku
Russell — powiedział. — Na pewno pan zauważył, że
dzisiaj zaszczyciło nas swą obecnością wiele ważnych
osobistości. Czekaliśmy tylko na doktora Abbotta, by
zacząć zebranie. Jeśli pan pozwoli...
Paige'owi nie pozostawało nic innego, jak mruknąć
„oczywiście". Gunn odprowadził go do sekretariatu.
— Zaspokoił pan swoją ciekawość? — spytała siedzą-
ca za biurkiem dziewczyna.
— Chyba tak.., — z namysłem odparł Paige. — Choć
w połowie wycieczki zmieniłem obiekt zainteresowań.
Panno Annę... czy mógłbym dziś wieczór zaprosić panią
na kolację?
— Nie — odpowiedziała sekreterka. — Poznałam już
kilku astronautów i nie mdleję na widok „przybysza
z kosmosu". Poza tym myślę, że uzyskał pan już
wszystkie informacje na temat działalności naszej firmy
i nie widzę powodu, aby musiał pan marnować na mnie
swój czas i pieniądze. Żegnam, pułkowniku Russell.
— Nie tak szybko — zaoponował Paige. — Moje
zaproszenie ma charakter całkowicie oficjalny. Skoro
poznała pani innych astronautów, powinna pani wie-
dzieć, że cenimy niezależność; nie należymy do konfor-
mistów, którzy potrafią stąpać jedynie po twardo ubitej
ziemi. Nie mam zamiaru pani oczarować. Potrzebuję
kilku informacji.
— Nic z tego — oświadczyła stanowczo. — Szkoda
pańskiego zachodu.
— Jest tutaj MacHinery. — Paige zniżył głos. —
A także senator Wagoner i kilka innych wpływowych
osób. Co będzie, jeśli do ich uszu dotrze wiadomość, że
naukowcy z firmy Pfitzner przeprowadzają wiwisekcję
na niemowlętach?
Podziałało. Dziewczyna tak mocno zacisnęła dłonie,
że pobielały jej palce.
— Nie wiem, o czym pan mówi — wykrztusiła.
— O denuncjacji. I proszę mi wierzyć, że traktuję tę
sprawę całkiem serio. Mister Gunn usiłował zbagateli-
zować niektóre poszlaki, lecz źle ocenił moją spostrzega-
wczość. Zatem... — zawiesił znacząco głos. — Czy mam
wystąpić z formalną skargą i doprowadzić do wszczęcia
śledztwa, czy będzie pani na tyle miła, aby zjeść w moim
towarzystwie smakowitą fiądrę z niewielkim dodatkiem
papryki?
Obdarzyła go wściekłym spojrzeniem. Zdawała się
dyszeć nienawiścią, co wcale nie wpływało korzystnie na
jej urodę. Paige zachodził w głowę, co spowodowało, że
właśnie jej zaproponował wspólną kolację. Według
spisu ludności przeprowadzonego pod koniec dwa tysiące
dziesiątego roku w Stanach Zjednoczonych mieszkało
około pięciu milionów młodych, niezamężnych kobiet.
Cztery miliony dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć
tysięcy dziewięćset pięćdziesiąt miało na pewno więcej
wrodzonego wdzięku i wewnętrznego ciepła.
— Dobrze — odezwała się dziewczyna. — Pański
urok jest wprost zniewalający, pułkowniku. To zresztą
jedyny powód, dla którego zdecydowałam się przyjąć
zaproszenie. Prawdę powiedziawszy, miałam ochotę
odmówić i przekonać się, jak daleko pan zabrnie w opo-
wiastce o wiwisekcji, lecz nie życzę sobie, aby moje
nazwisko łączono z tak niesmacznym żartem.
— Oczywiście — odparł Paige. Był nieco zawiedziony,
że jego mały blef został tak prędko rozszyfrowany. —
Wpadnę po panią...
Przerwał na dźwięk głośnej rozmowy dobiegającej
z korytarza. Po chwili do sekretariatu wpadł generał
Horsefield. Gunn niemal deptał mu po piętach.
— Chcę, żebyście raz na zawsze zapamiętali — huczał
tubalnym głosem Horsefield — że cała operacja musi
pozostać pod ścisłą kontrolą wojska. Na dalszą ocenę
rezultatów przyjdzie czas później. W Pentagonie panuje
opinia, że wasi naukowcy pogubili się w teoriach, zamiast
solidnie zabrać się do pracy. Jeśli skarb państwa lub
Kongres zajmą podobne stanowisko, będziecie skoń-
czeni. Musicie wrócić do źródeł, Gunn. Do źródeł!
— Wracamy do nich, na ile to możliwe. — Gunn
mówił uprzejmie, lecz w jego głosie dało się wyczuć
upór. — Ani jeden preparat nie zostaje skierowany do
produkcji, jeśli nie jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani
jego działaniem. Każda inna metoda byłaby równo-
znaczna z samobójstwem.
— Dobrze wiesz, że jestem po waszej stronie — odparł
nieco łagodniej Horsefield. — Generał Alsos także. Lecz
niezależnie od tego, co sądzi opinia publiczna, bierzemy
udział w prawdziwej wojnie! A w tak delikatnej sprawie,
jaką są środki odurzające, nie możemy...
Gunn, który chwilę wcześniej dostrzegł Paige'a, zna-
cząco zmarszczył brwi. Horsefield urwał w pół zdania,
obrócił się na pięcie i groźnym spojrzeniem zmierzył
intruza. Zapadła krępująca cisza. Gunn chrząknął i naj-
wyraźniej zamierzał wypowiedzieć kilka uprzejmych
banałów, lecz Paige nie miał ochoty tego słuchać —
zwłaszcza po rozmowie z sekretarką.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Horsefield
już na pierwszy rzut oka sklasyfikował przypadkowego
słuchacza jako „osobę nie upoważnioną". Paige nie miał
nic przeciwko temu, by konsternacja generała trwała
nieco dłużej, zwłaszcza że wolał uniknąć zbyt natrętnych
pytań o nazwisko i powód wizyty. Wymruczał pod
adresem dziewczyny, „o ósmej" i pospiesznie opuścił
budynek firmy.
Paige z westchnieniem spojrzał w lusterko. Co mu
strzeliło do głowy, by bawić się w detektywa? Po jaką
cholerę narażał się na różne drobne nieprzyjemności?
Prawdę mówiąc, cała sprawa była mu całkowicie obojęt-
na. Na pewno została objęta klauzulą „ściśle tajne"
i każdy, kto próbował ją zgłębić, stawał się potencjalnym
celem dla anonimowego snajpera. Zbytnia dociekliwość
budziła podejrzenia zarówno na Zachodzie, jak i w Rosji,
czyli w dwóch wielkich państwach wielonarodowoś-
ciowych, które w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat
doprowadziły pojęcie „bezpieczeństwa" do granic ab-
surdu. Popełnił dużą nieostrożność, wspominając dziew-
czynie o Moście powstającym w okolicach Jowisza.
O budowie słyszeli wszyscy, lecz każdy, kto popisywał
się swą wiedzą, zyskiwał opinię „niebezpiecznego gadu-
ły". Paige był w szczególnej sytuacji, ponieważ podczas
swej podróży nie tylko odwiedził teren prac, lecz także
rozmawiał z robotnikami, pomagał w rozwiązaniu nie-
których problemów i przeprowadził kilka narad z głów-
nym inżynierem, niejakim Dillonem. Poza tym posiadał
stopień oficerski i mógł ulec pokusie sprzedania paru
poufnych informacji członkom Kongresu, co stanowiło
doskonały sposób przyspieszenia kariery wojskowej.
A przede wszystkim zauważono go, gdy węszył wokół
nowego projektu, do którego miały dostęp jedynie
nieliczne, starannie dobrane osoby.
Z jakiego powodu podejmował tak duże ryzyko? Nie
był biologiem, więc nic nie wiedział o prawdziwej istocie
doświadczeń. W oczach laika prace prowadzone w labo-
ratorium Pfitznera stanowiły po prostu część rutynowych
badań nad nowym rodzajem antybiotyku. Dlaczego tak
doświadczony astronauta jak Paige zachowywał się
niczym ćma lecąca do światła?
Wytarł policzki w papierowy ręcznik, aby usunąć
resztki depilującego kremu do golenia i zamyślił się.
Z wklęsłego lusterka spoglądały na niego duże sowie
oczy. Lekko zniekształcona twarz nie potrafiła udzielić
mu żadnej odpowiedzi.
ROZDZIAŁ DRUGI: Jupiter V
lir
..Jmiałek zanurzający się w zakazanych obszarach wiedzy
doznaje uczucia dziwnego podniecenia. Historia życia zanotowała
kilka takich przypadków i właśnie za ich przyczyną zostaliśmy
skazani na samotność. Otworzyliśmy całkiem nowe przejście —
tunel kulturowy. Wędrujemy samotnie, a przed nami ciągnie się
pusta przestrzeń. Świadomi własnej osobliwości spoglądamy na
siebie mówiąc: „to nigdy nie może się powtórzyć".
LOREN C. EISELEY
Zabrzęczał alarm. Rozchwiana konstrukcja Mostu
zgrzytała pod uderzeniami wyjącego wichru. Robert
Helmuth czuwający w bazie Jupiter V nad postępem
prac budowlanych zwykle nie zaprzątał sobie tym głowy.
Most niemal bez przerwy był targany uderzeniami
szalejącego nad całą planetą huraganu.
Tym razem czujnik umieszczony na tablicy kontrolnej
wskazywał, że w sektorze sto czternaście wystąpiły
jakieś kłopoty. Wspomniany sektor znajdował się na
północno-wschodnim krańcu estakady, gdzie metalowa
krawędź zwisała w wirującej chmurze skrystalizowanych
cząsteczek amoniaku i metanu, czterdzieści pięć ki-
lometrów nad niewidoczną powierzchnią planety. Obszar
nie był objęty polem widzenia ultrafonicznych „oczu",
ponieważ oba końce Mostu nie zostały jeszcze ukoń-
czone.
Robert Helmuth westchnął ciężko i uruchomił „chrzą-
szcza". Niewielki pojazd, płaski niczym pluskwa, rozpo-
czął powolną wędrówkę po dziesięciu wąskich szynach
solidnie przymocowanych do dźwigarów. Strumienie
wypełnionego wodorem powietrza z ogłuszającym świs-
tem przemykały wąską szczeliną dzielącą spód wehikułu
od nawierzchni Mostu, a krople amoniaku uderzały
w lekko zaokrągloną pokrywę z hukiem przypominają-
cym kanonadę. Z powodu ogromnej siły ciążenia panu-
jącej na Jowiszu owe „drobiny" miały wagę pocisku
artyleryjskiego, choć rozmiarami nie przekraczały wiel-
kości zwykłej kropli wody. Częste wyładowania zalewały
teren prac potokami mętnego, pomarańczowego światła.
Most dygotał; towarzysząca każdej eksplozji fala ude-
rzeniowa parła przez niewiarygodnie gęstą atmosferę
niczym stalowy kadłub pancernika.
Mimo to prace przebiegały bez większych przeszkód.
Na uderzenia piorunów narażona była przede wszystkim
skorupa planety. Ani budowie, ani tym bardziej Hel-
muthowi nie groziło żadne poważne niebezpieczeństwo.
Prawdę powiedziawszy, Helmuth w ogóle nie przeby-
wał na Jowiszu — choć w miarę upływu czasu coraz
trudniej przychodziło mu o tym pamiętać. Na Jowiszu
nie było nikogo, kto mógłby usunąć poważną awarię.
W ogóle nie było nikogo. Jedynie Most i maszyny, które
stanowiły część jego konstrukcji.
Most budował się sam. Ogromny, samotny i bezdusz-
ny twór człowieka z wolna rosnący nad czarną otchłanią.
Plan został opracowany niezwykle starannie, lecz
Helmuth — obserwujący miejsce robót za pomocą
skanerów umieszczonych na „chrząszczu" — nie był
w stanie ocenić jego efektów. Trasa pojazdu wiodła
środkiem przęsła, a ciemności i wiecznie szalejąca burza
ograniczały widoczność do kilkudziesięciu metrów. Sze-
rokość Mostu wynosiła siedemnaście kilometrów; wyso-
kość — dla pracujących przy budowie równie abstrak-
cyjna, co wysokość drapacza chmur dla spacerującej
mrówki — czterdzieści pięć. Żaden dokument nie wspo-
minał o długości, która przekroczyła już osiemdziesiąt
pięć kilometrów i wciąż rosła...
Toporny kolos wznoszony przy użyciu najnowocześ-
niejszych metod, materiałów i narzędzi, których nigdy
dotąd nie tknęła ludzka ręka.
Wiele elementów projektu można było zrealizować
wyłącznie na Jowiszu. Znaczna część Mostu została
wykonana z lodu, substancji wręcz niezastąpionej przy
ciśnieniu miliona atmosfer i temperaturze dochodzącej
do minus siedemdziesięciu stopni Celsjusza, w której lita
stal zmieniała się w miałki pył, aluminium zaś przybierało
postać wiotkiej, prześwitującej materii pękającej pod
najlżejszym dotknięciem. „Lód Cztery", gdyż takim
terminem określano wodę zamarzniętą w warunkach
panujących na Jowiszu, stanowił zwartą, nieprzezroczys-
tą masę stosunkowo łatwą do formowania pod dużym
naciskiem, lecz możliwą do skruszenia jedynie przy
użyciu siły zdolnej obrócić w perzynę ziemskie miasto.
Dla utrzymania ciągłości prac zużywano miliony mega-
watów energii, ale w tym względzie planeta bez trudu
zaspokajała wciąż rosnące potrzeby budowniczych. Wie-
cznie wiejący wicher omiatał powierzchnię z szybkością
przekraczającą cztery tysiące kilometrów na godzinę
i nic nie wskazywało na to, aby w ciągu najbliższych
czterech miliardów lat miała nastąpić poprawa pogody.
Zapas energii był w pełni wystarczający.
Helmuth przypomniał sobie plotki mówiące o budowie
kolejnych mostów na Saturnie, a później może i na
Uranie. Chodziło wyłącznie o politykę. Tutejszy Most
znajdował się niemal osiem tysięcy kilometrów poniżej
widzialnej granicy atmosfery — co było nader szczęśliwą
okolicznością, ponieważ w górnych warstwach atmosfery
temperatura spadała o dalsze dwadzieścia cztery stop-
nie — a już występowały drobne trudności w sprawnym
funkcjonowaniu niektórych mechanizmów. Jeśli wierzyć
odczytom radiosondy, powłoka gazów otulających Satur-
na miała grubość dwustu siedemdziesięciu tysięcy kilo-
metrów, a temperatura przy powierzchni wynosiła sto
pięćdziesiąt stopni poniżej zera. W takich warunkach
zamierały wszelkie maszyny, a lód stawał się twardszy
od diamentu.
Most na Uranie...
Helmuth uważał, że Jowisz jest wystarczająco par-
szywym miejscem.
Automat zatrzymał „chrząszcza" na końcu Mostu.
Helmuth nastawił „oczy" wehikułu na maksymalne
powiększenie i ogarnął spojrzeniem najbliższą okolicę.
Tuż przed sobą zobaczył ogromne kolumny. Ich
wielkość wynikała z tego, że musiały utrzymać nie tylko
całą budowlę, lecz także własny ciężar. Siła Grawitacji
na Jowiszu dwuipółkrotnie przekraczała ziemską.
Mimo gigantycznej masy plątanina dźwigarów, lin
i połączeń bezustannie drżała, szarpana lodowatymi
palcami wichru niczym olbrzymia harfa. Helmuth nie
potrafił patrzeć bez lęku na rozdygotaną konstrukcję,
choć z doświadczenia wiedział, że nie kryje w sobie
żadnego niebezpieczeństwa.
Odłączył automatycznego pilota i przeszedł na stero-
wanie ręczne. Udało mu się przesunąć pojazd o kilka
cali. Był dopiero w sektorze sto trzynastym, czujniki
natomiast wskazywały wyraźnie, że prawdziwe źródło
kłopotów znajduje się nieco dalej, a do granicy sektorów
pozostało jeszcze piętnaście metrów.
Niedobrze. Helmuth nerwowo potarł rudą brodę. Tym
razem nie chodziło o zwykłe uczucie przygnębienia, jakie
towarzyszyło mu zawsze podczas pracy na Moście. Powód
alarmu musiał być poważny, skoro automat kierujący
„chrząszczem" podjął decyzję o zatrzymaniu wehikułu.
A może... Może doszło do awarii, której obawiał się
każdy technik zajmujący miejsce w kabinie kontrolnej?
Awarii niemożliwej do usunięcia przez maszyny? To
oznaczałoby sromotną klęskę człowieka i konieczność
rejterady z Jowisza.
Zadziałał drugi system bezpieczeństwa; pojazd ponow-
nie przywarł do szyn i zamarł w bezruchu. Helmuth
z ponurą miną odciął dopływ energii do spirali mag-
netycznej i wdusił kilka przycisków. „Chrząszcz" powoli
wpełzł na teren zagrożenia. Niemal natychmiast prze-
chylił się w lewo. Świst wiatru przybrał na sile: wskazów-
ki potencjometru skoczyły do końca skali. Bezgłośny
pisk ultradźwięków sprawił, że mężczyzna mocno zacis-
nął zęby. Pojazd podskakiwał i łomotał o twardą
nawierzchnię Mostu niczym rozszalała zabawka.
Wokół rozciągała się gruba pokrywa chmur. Grad
bębnił w osłony skanerów. Światła „chrząszcza" nie
potrafiły przebić ciemności dalej niż na kilka metrów.
Czterdzieści pięć kilometrów niżej dudniła kanonada
eksplozji wodorowych. Na powierzchni planety działo
się coś szczególnego. Helmuth już dawno nie słyszał tak
długiej serii wybuchów.
Rozległ się ostry, głośny trzask i zza krawędzi Mostu
strzeliły pomarańczowe płomienie, połyskujące na tle
mrocznego nieba na kształt rozwianej grzywy ognistego
rumaka. Mężczyzna odruchowo odsunął się od kon-
solety, choć roziskrzony strumień miał niewiele wyższą
temperaturę niż przenikliwy podmuch gazowego wichru
i nie mógł uszkodzić lodowej konstrukcji.
W nagłym rozbłysku Helmuth dostrzegł coś wśród
poplątanych i rozedrganych cieni rysujących się na tle
eksplozji.
Koniec Mostu. Zniszczony.
Mężczyzna cofnął „chrząszcza", mruknąwszy coś pod
nosem. Płomień przygasł. Światło zniknęło, zanurzyło
się w odległym o dziesiątki kilometrów wzburzonym
morzu płynnego wodoru. Skaner zaklekotał z aprobatą,
gdy pojazd wrócił do bezpiecznego sektora sto trzynaście.
Helmuth obrócił kadłub wehikułu o sto osiemdziesiąt
stopni. Na razie nie mógł zrobić nic więcej. Przebiegł
wzrokiem panel sterowania, odnalazł niebieski klawisz
z napisem „garaż", wcisnął go z furią, a potem
zdjął hełm.
Obraz Mostu zniknął.
ROZDZIAŁ TRZECI: Nowy Jork
Czy nie może się zdarzyć, że człowiek żyjący w cnocie po
jednej stronie bolesnego padołu zapała potrzebą zgłębienia zasad
innej wiary, wyznawanej przez równie cnotliwego mieszkańca
drugiej strony?
WILLIAM JAMES
Annę Abbott, bo tak brzmiało jej pełne imię i nazwis-
ko, wyglądała zaskakująco ładnie w letniej garsonce, do
której przyczepiła niewielką broszkę w kształcie cząste-
czki tetracycliny z syntetycznymi klejnotami imitującymi
atomy. Paige zjawił się punktualnie i wygłosił kilka
uprzejmych zdań, lecz jego towarzyszka nie przejawiała
ochoty do dłuższej konwersacji. Astronauta zaklął w du-
chu. Nigdy nie był ekspertem od prowadzenia pogawę-
dek z kobietami, a panna Abbott aż nadto wyraźnie
objawiała mu swoją niechęć. Postanowił nie silić się na
gładkie słówka.
Pięć minut później wszelka rozmowa i tak stała się
niemożliwa. Droga do restauracji, którą wybrał Paige,
wiodła przez Foley Sąuare, gdzie właśnie odbywała się
religijna demonstracja Wyznawców. Wynajęta taksów-
ka — nawiasem mówiąc, kosztowała go jedną czwartą
pensji, gdyż napędzane benzyną limuzyny stanowiły
luksus dostępny tylko nielicznym — niemal natychmiast
utkwił w rozgadanym, skłębionym tłumie.
Najgłośniejsze okrzyki dobiegały z dużego, plastiko-
wego podestu. Megafony tak zniekształcały głos ka-
płana, że trudno było rozróżnić poszczególne słowa.
Wyznawcy krążyli wśród przechodniów, podtykając
im pod nos mikrofony przenośnych magnetofonów
oraz rozmaite książki, czasopisma, torby z fosfory-
zującymi hasłami i kartki papieru, na których należało
spisać wyznanie grzechów. Wszelkie datki chowali do
obszernych zielonych sakiewek. Co dziesięć metrów
ulicę przecinały proste, czarne węże podłączone z nie-
wielkimi sprężarkami.
Samochód ruszył, lecz w tej samej chwili ktoś wcisnął
wylot najbliższej rury i przez tylne okienko wpuścił do
wnętrza rój tęczowych baniek. Każda z nich, pękając,
wydzielała woń perfum — w tym roku Wyznawcy
używali nowego aromatu o nazwie „Niebiańska roz-
kosz" — i rozlegał się słodki głos:
\ / \ / \ /
-----Bracia----i-----Siostry----
/ N/N/ \
-----Czy-------widzieliście-----już-----Światłość? —
/ Ks v V \
Paige bezskutecznie próbował rozpędzić natrętne bąb-
le. Annę oparła się o poduszki siedzenia i z rozbawionym
uśmiechem obserwowała jego wysiłki. Ostatnia bańka
nie zawierała żadnego przesłania, lecz tylko zwiększoną
dawkę pachnącego obłoku. Usta dziewczyny rozchyliły
się lekko; perfumy były łagodnie działającym afrodyz-
jakiem. Wyznawcy używali każdego środka perswazji,
jaki nawinął im się pod rękę.
Taksówkarz usiłował wyminąć kolejną grupę. Nagle
samochód stanął. Nim Paige zdążył zareagować, cztery
pajęcze ramiona zakończone wielopalczastymi dłońmi
wywlekły szofera na asfalt i rzuciły go na kolana.
— WSTYD! WSTYD! — zahuczał robot. —
SPÓJRZ, JAK PRZYGNIATA CIĘ BRZEMIĘ GRZE-
CHÓW! ŻAŁUJ, A BĘDZIE CI WYBACZONE!
Obok samochodu pękła cienka szklana fiolka zawie-
rająca gaz z syntetycznym narkotykiem. Nieszczęsnym
kierowcą oraz zgomadzonymi wokół niego osobami —
wśród których oczywiście przeważały kobiety — wstrząs-
nął konwulsyjny szloch.
— ŻAŁUJ! — zaintonował robot, przekrzykując
chóralne „ach—achach—ach—ach—ch—ch" roz-
brzmiewające w ciepłym powietrzu wieczoru. — ŻA-
ŁUJ, GDYŻ WYZNACZONY CZAS JEST CORAZ
BLIŻEJ!
Paige przezwyciężył bezsensowne uczucie żalu, otarł
łzy z policzka i wyskoczył na ulicę ze szczerym po-
stanowieniem dania paru osobom w nos. Niestety,
w polu widzenia nie było ani jednego żywego Wyznawcy.
Członkowie sekty, choć w pełni zobowiązani do szerzenia
po świecie Dobrej Nowiny, już wiele lat temu nauczyli
się, że ich moralizatorskie zapędy nie wzbudzają po-
wszechnej życzliwości, toteż wszędzie, gdzie mogli, wy-
ręczali się automatami.
Ich maszyny też się czegoś nauczyły. Robot, na
którego ruszył Paige, posiadał wystarczająco dużo do-
świadczenia, aby bez chwili wahania ustąpić pola.
Zapewne miał zaprogramowany instynkt samozacho-
wawczy.
Uratowany taksówkarz energicznie wydmuchał nos,
po czym powrócił na miejsce za kierownicą. Paige
szczelnie pozamykał okna. Chór niezrozumiałych po-
mruków, żywcem przypominający niektóre kompozycje
Dmitri Tiomkina, z wolna cichł w oddali, lecz wciąż
było słychać tubalny głos mechanicznego kaznodziei.
— Powiadam wam — zawodził monotonnie niczym
hipopotamica czytająca melancholijny wiersz A.E. Hous-
mana. — Powiadam wam, że świat i wszystkie jego
przymioty zmierzają ku zagładzie. Szybkiej zagładzie.
Człowiek, ogarnięty pychą, ważył się nawet gwiazdy
ruszyć z odwiecznych posad, lecz gwiazdy nie są jego
własnością i przyjdzie czas, gdy będzie musiał zapłacić
za swe szaleństwo. Ach, marność nad marnościami
i wszystko marność (Kaznodziei 1,2.)*. Nawet na
potężnym Jowiszu człowiek wzniósł Most na wzór wieży
Babel z czasów, gdy nierozumnie chciał sięgnąć Nieba.
Lecz to także marność, świadectwo zuchwalstwa i buntu,
które ściągnie na człowieka nieszczęście. Przetoż uczyńcie
teraz wyznanie! (1 Ezdraszowa 10,11.). Niech wasza
pycha obróci się w pokorę i niech zapanuje pokój. Niech
zapanuje miłość i wzajemne zrozumienie. Powiadam
wam...
Entuzjastyczne pienia zgromadzonych na skwerze
Wyznawców zagłuszyły dalszą część kazania. Samochód,
w którym jechali Paige i Annę, wpadł w kolejną pułapkę.
Oślepiająco różowy błysk. Gdy Paige odzyskał zdolność
widzenia, taksówka zdawała się płynąć w powietrzu,
otoczona dużą grupą trzepoczących skrzydłami aniołów.
* Brzmienie tytułów ksiąg oraz następne cytaty z Biblii wg
wydania: „Biblia Święta to jest całe Pismo Święte Starego i Nowego
Testamentu z hebrajskiego i greckiego języka pilnie i wiernie prze-
tłamaczona", Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, War-
szawa 1964.
Zza chmur dobiegały dźwięki vox humana wykonywane
na organach Hammonda.
Paige domyślił się, że Wyznawcy wykorzystali pulsaqę
ponaddźwiękową i poddali szyby krótkotrwałej krys-
talizacji, umożliwiającej projekcję trójwymiarowego na-
grania, imitującego rzeczywistość za pomocą spolaryzo-
wanych promieni ultrafioletowych. Zwykłe szkło niezbyt
dobrze spełniało rolę ekranu i fruwające „anioły" co
chwila zmieniały kolor.
Zrozumienie modus operandi powstałej iluzji w niczym
nie umniejszyło wściekłości astronauty. Na szczęście,
kierowca zdążył poznać tę sztuczkę podczas ubieg-
łorocznych obchodów Zmartwychwstania i pospiesznie
dotknął jakiegoś przycisku. Cukierkowa scena zniknęła,
hymn umilkł. Samochód wślizgnął się w powstałą w tłu-
mie lukę; po chwili skwer został z tyłu.
— Uff! — Paige z westchnieniem ulgi wyprostował
się w fotelu. — Teraz rozumiem, dlaczego w każdym
przesiębiorstwie taksówkowym zainstalowano automat
przyjmujący polisy ubezpieczeniowe na czas przejazdu.
Podczas poprzedniej wizyty na Ziemi nie widziałem tylu
Wyznawców.
— Co dziesiąty mieszkaniec planety jest członkiem
sekty — odezwała się Annę. — A osiem osób na
dziewięć pozostałych przyznaje się do podobnych po-
glądów religijnych. W czasie ceremonii ku czci Zmart-
wychwstania panuje taki ścisk, że trudno uwierzyć
w alarmujące doniesienia o upadku wiary i wszelkich
wartości.
— Trochę się nad tym zastanawiałem — powiedział
z namysłem Paige. W głębi serca był zadowolony, że
rozmowa nabrała rzeczowego charakteru i że mimo woli
udało mu się przełamać pierwsze lody. — Nie jestem
religijny, ale wydaje mi się, że wiele osób błędnie
interpretuje słowo „wiara". Czy można nazwać wiarą
hałaśliwe okrzyki Wyznawców? Ten skwer przypominał
targowisko. Pompatyczne ceremonie, agresywność... to
tylko pozory. Proszę mi pokazać choć jednego Wyznaw-
cę postępującego ściśle w myśl głoszonych zasad. Praw-
dziwa wiara jest częścią świata, w którym żyjemy,
i z tego względu trudno ją zauważyć. Czasem nie ma nic
wspólnego z religią. Matematycy twierdzą, że ich dzie-
dzina jest oparta wyłącznie na wierze...
— Moim zdaniem, raczej na przeciwieństwie wiary —
wtrąciła Annę. Włączyła klimatyzację. — Czy ma pan
jakieś doświadczenie w tym względzie, pułkowniku?
— Owszem — odparł bez cienia urazy. — Nigdy nie
dostałbym pozwolenia na lot poza orbitę Księżyca,
gdybym nie znał tensorów. A ponieważ poważnie myślę
o awansie, musiałem także zgłębić rachunek spinorowy.
— Och — szepnęła dziewczyna. Wyglądała na za-
skoczoną. — Przepraszam, że panu przerwałam. Proszę
mówić dalej.
— Przerwała pani we właściwym momencie. Źle
wyraziłem swój punkt widzenia. Chciałem powiedzieć,
że wielu matematyków w i e r z y we wzajemną zależność
pomiędzy światem liczb a światem realnym. Oczywiście
nie sposób tego udowodnić. Człowiek nie znający religii
wierzy w istnienie otaczającej go rzeczywistości, gdyż
nauczył się ufać własnym zmysłom, lecz także nie posiada
dowodu na to, że jego doznania są prawdziwe. Ta wiara
jest wspólna dla anonimowego przechodnia i najsłyn-
niejszego naukowa.
— A mimo to żaden z nich nie tworzy obrzędów i nie
kształci kapłanów, którzy by głosili tę jego prawdę przez
cały boży dzień — dodała Annę.
— Zgadza się. W ten sam sposób „anonimowy prze-
chodzień" był przekonany, że religia Zachodu ma ścisły,
choć nieuchwytny związek z rzeczywistością. Dotyczyło
to także teorii komunizmu, która nawiasem mówiąc, po
raz pierwszy ujrzała światło dzienne właśnie na Za-
chodzie. Niestety, wiara zniknęła, i podejrzewam, że
nawet Wyznawcy głośnymi okrzykami usiłują pokryć
uczucie pustki, jakie zagnieździło się w ich duszach
i umysłach. A to oznacza, że autorzy alarmujących
artykułów mają rację. Już dawno doszedłem do przeko-
nania, że nie istnieje religia, w której mógłbym znaleźć
oparcie.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział szofer.
Paige pomógł dziewczynie wysiąść z samochodu,
z pozornie beztroską miną opłacił słony rachunek
i wszedł do restauracji. Od chwili gdy zasiedli przy
stoliku, Annę nie odezwała się ani słowem. Mężczyzna
¦powiódł wzrokiem po sali. Zaczął się zastanawiać, skąd
ściągnąć grupę Wyznawców, by zyskać pretekst do
dalszej rozmowy.
— Poświęcił pan dużo uwagi sprawom wiary — nie-
oczekiwanie przerwała milczenie. — Widocznie jest pan
żywo zainteresowany tym tematem. Czy mogę spytać
dlaczego?
— Spróbuję to pani wyjaśnić — odparł powoli. —
Najprostszą odpowiedzią byłoby stwierdzenie, że podczas
długich podróży kosmicznych miałem dużo czasu na
rozmyślania... Choć właściwy problem tkwi o wiele
głębiej. Być może jest to chęć samookreślenia. Widzi
pani, moi rodzice rozwiedli się, kiedy miałem cztery lata.
Matka była zwolenniczką chrześcijaństwa naukowego,
ojciec interesował się dianetyką. Nie potrafili dojść do
porozumienia. O to, które z nich ma przejąć nade mną
opiekę, procesowali się przez kolejne pięć lat.
Gdy miałem siedemnaście lat, zaciągnąłem się do
wojska. Szybko zrozumiałem, że koszary nie zastąpią mi
rodziny i kościoła. Na ochotnika wstąpiłem do Szkoły
Kadetów Służby Kosmicznej. Tam także nie poświęcano
zbyt wiele czasu sprawom religii. Jak na ironię, badania
kosmosu niemal od samego początku znajdowały się
pod kontrolą sztabu sił lądowych, ponieważ ci wojskowi
mieli największe doświadczenie w zdobywaniu nowych
obszarów i nie chcieli się dzielić swoimi przywilejami
z lotnictwem i marynarką. Powoływali się zresztą na
historyczne prerogatywy, w myśl których każde wartoś-
ciowe znalezisko odkryte w miejscu stacjonowania — na
przykład diamenty lub ruda uranu — zasilało fundusz
armii przeznaczony do wykorzystania w okresie pokoju,
zwłaszcza wówczas gdy Kongres zaczynał rozważać
redukcję wydatków na cele zbrojeniowe. Podstawową
trudnością była koordynacja działań Wojskowego De-
partamentu do Spraw Przestrzeni Międzyplanetarnej
z innymi organizacjami zainteresowanymi eksploracją
kosmosu. Więcej czasu spędzałem wówczas za biurkiem
niż w podróżach i przestałem postrzegać wszechświat na
kształt gigantycznej katedry...
Zdążyłem się ożenić. Mój syn przyszedł na świat
w dniu, w którym zostałem astronautą. Dwa lata później
małżeństwo zostało anulowane. Dziś brzmi to nieco
zabawnie, lecz wówczas wcale nie miałem ochoty do
śmiechu.
Gdy otrzymałem propozycję współpracy z laborato-
rium Pfitznera, byłem przekonany, że nareszcie znalazłem
coś, z czym będę mógł się identyfikować. Coś humanitar-
nego, trwałego i bezinteresownego... Niestety, dziś po
południu stwierdziłem, że przedstawiciele mego nowego
kościoła nie witają nawróconych grzeszników z otwar-
tymi ramionami. W rezultacie znalazłem się tutaj i wy-
płakuję swoje żale na pani ramieniu. — Uśmiechnął
się. — Zgoda, nie można tego uznać za komplement.
Mimo to pomogła mi pani zrozumieć, że powinienem
wykonać jeszcze jeden krok i przeprosić za moje wcześ-
niejsze zachowanie. Mam nadzieję, że zechce mi pani
wybaczyć.
— Owszem — powiedziała z nieoczekiwanym, lekko
nieśmiałym uśmiechem.
Paige poczuł nagły ucisk w piersiach, jakby ciśnienie
powietrza wzrosło o kilka kilogramów na centymetr
kwadratowy. Annę Abbott należała do tych rzadko
spotykanych dziewcząt, które dzięki uśmiechowi rozkwi-
tają niczym pąk róży obudzony promykiem słońca. Gdy
zachowywała powagę, nie wyróżniała się niczym szczegól-
nym, lecz niejeden mężczyzna byłby gotów do najwyższe-
go poświęcenia, by choć przez chwilę sycić oczy widokiem
wesołości na jej twarzy. Paige doszedł do wniosku, że
żadna piękna kobieta nie mogła się z nią równać...
i żadna inna nie była warta dowodów uwielbienia.
— Dziękuję — mruknął. — Proszę zamówić coś
z karty, a potem z chęcią zamienię się w słuch. Obawiam
się, że zbyt pospiesznie podsunąłem pani księgę pod
tytułem „Historia mego życia"...
— Jeśli chodzi o potrawy, całkowicie zdaję się na
pański wybór — wtrąciła. — Wspominał pan o flądrze,
więc podejrzewam, że tutejsza kuchnia jest panu dobrze
znana. Poza tym... wciąż jestem pod wrażeniem kur-
tuazji, z jaką pomógł mi pan wysiąść z taksówki. Chcę,
aby ta iluzja potrwała nieco dłużej.
— Iluzja?
— Proszę nie domagać się wyjaśnień — powiedziała
pospiesznie. Jej policzki pokryły się delikatnym rumień-
cem. — Chociaż... No dobrze. Chodzi mi o złudzenie,
że w dzisiejszym świecie można jeszcze spotkać kogoś
tak rycerskiego. Ponieważ nie jest pan kobietą żyjącą na
planecie pełnej zblazowanych samców, nie potrafi pan
pojąć prawdziwej wartości pozornie drobnych gestów.
Niemal wszyscy mężczyźni, z którymi się spotykałam,
chcieli zaciągnąć mnie do łóżka, nim przyszło im do
głowy spytać o nazwisko.
Zaskoczony Paige zachichotał głośno, ściągając na
siebie powszechną uwagę. Zasłonił usta i z niepokojem
zerknął na swą towarzyszkę, lecz dziewczyna odpowie-
działa mu tak promiennym uśmiechem, iż poczuł lekki
zawrót głowy, jakby przed chwilą wysuszył trzy szkla-
neczki whisky.
— Zadziwiająca przemiana — wykrztusił. — Dziś po
południu byłem tylko nikczemnym szantażystą. Dobrze,
zamówmy flądrę; to specjalność szefa kuchni. Marzyłem
o niej podczas pobytu na Ganimedzie, tam mogłem
przeżuwać jedynie koncentraty.
— Myślę, że pańska pierwotna opinia o działalności
Pfitznera zawiera w sobie wiele prawdy — oświadczyła
Annę, gdy kelner odszedł od stolika. — Nie mogę panu
powierzyć żadnych tajemnic firmy, mogę natomiast
przekazać panu kilka informacji znanych ogólnie pra-
cownikom koncernu, lecz mało dostępnych osobie po-
stronnej. Nasz najnowszy projekt w pełni odpowiada
opisowi, jaki przedstawił pan przed chwilą: jest humani-
tarny, bezinteresowny i zakrojony na bardzo szeroką
skalę. Tak szeroką, że czasem odczuwam coś w rodzaju
religijnego skupienia... w pańskim tego słowa znaczeniu.
Zyskałam wiarę, która nie ma nic wspólnego z prak-
tykami Wyznawców. Jestem przekonana, że potrafi pan
zrozumieć moje uczucia znacznie lepiej, niż mogłabym
przypuszczać na podstawie pańskiej reakcji po spotkaniu
z Halem Gunnem.
Paige poczuł się mocno zakłopotany. Z namaszczeniem
pokrył potrawę grubą warstwą sosu.
— Po prostu chciałem wiedzieć...
— W połowie zeszłego wieku nastąpił zasadniczy
przełom w zachodniej medycynie — powiedziała dziew-
czyna. — Jeszcze w latach trzydziestych wiele osób
umierało na skutek infekcji; w latach sześćdziesiątych
zanotowano jedynie sporadyczne przypadki takich zgo-
nów. Zmiany rozpoczęły się wraz z odkryciem sulfo-
namidów, później przyszły doświadczenia Fleminga
i Floreya oraz masowa produkcja penicyliny podczas
drugiej wojny światowej. Potem pojawił się cały arsenał
środków przeciw gruźlicy: streptomycyna, kwas para-
-aminosalicylowy, izoniazyd, wiomycyna i wiele innych,
co w konsekwencji doprowadziło do wyodrębnienia
związków typu TB i wyprodukowania szczepionki
ochronnej.
Z czasem zaczęto coraz powszechniej stosować anty-
biotyki o szerokim spektrum. Terramycyna okazała się
niezwykle skuteczna w walce z chorobami wywoływany-
mi przez wirusy, pierwotniaki, a nawet riketsje. W tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku zredukowaliś-
my do minimum liczbę zachorowań na schistosomatozę...
— Lecz nie rozwiązaliśmy całego problemu — za-
oponował Paige.
— Oczywiście — odpowiedziała dziewczyna. Pochyliła
się nad stolikiem. Płomyk świecy błysnął w klejnocikach
zdobiących jej broszkę. — Zawsze będzie niebezpieczeń-
stwo infekcji, ponieważ samą kuracją nie uda się znisz-
czyć wszystkich szkodliwych dla człowieka drobno-
ustrojów występujących w przyrodzie. Można jednak
zmniejszyć stopień zagrożenia. Malaria, która w latach
pięćdziesiątych ubiegłego wieku zbierała śmiertelne żniwo
na całym świecie, teraz jest równie rzadko spotykana jak
błonica. Istnieje nadal, lecz chyba pan nie zaprzeczy, że
już od dawna nikt na nią nie chorował.
— Kieruje pani pytanie pod niewłaściwy adres. Na
statkach kosmicznych stosuje się ścisłą profilaktykę.
Każdy członek załogi, który poskarży się choćby na ból
głowy, z miejsca ląduje w izolatce. Jednak przyznaję, że
ma pani rację. Proszę mówić dalej.
— Całkiem nieoczekiwanie sprawy zaczęły przybierać
niepokojący obrót — kontynuowała Annę. — Towarzy-
stwa ubezpieczeniowe jako pierwsze odnotowały wśród
swych klientów wzrost zachowań związanych z degenera-
qą komórek. Miażdżyca tętnic, choroba wieńcowa,
zatory i niemal wszystkie formy raka; choroby, w czasie
których ten lub inny mechanizm ciała zawodzi bez
przyczyny.
— Może powodem jest po prostu starość?
— Nie — odpowiedziała z przekonaniem. — Starość
jest tylko określeniem wieku. Nie wszystkie choroby
atakują w późnym okresie życia. Niektóre, na przykład
białaczka, czyli rak szpiku, stanowią szczególne za-
grożenie u dzieci. Gdy doszło do sytuacji, o której
wspomniałam, pojawił się pogląd, że degeneracja jest
ubocznym skutkiem zminimalizowania ilości zakażeń.
Ludzie zaczęli żyć dłużej, lecz wraz z wiekiem stawali się
bardziej podatni choćby na nowotwory. Lepszy sprzęt
laboratoryjny i dokładniejsze metody badań spowodo-
wały, że rozwój medycyny w sposób paradoksalny
zaowocał obfitością doniesień o nowych, nie znanych
dotąd chorobach. Niestety, nie wszystkie przypadki dały
się wytłumaczyć zwodniczą statystyką. Szczególnie rak
płuc i rak żołądka stanowiły tak powszechne zjawisko,
że zaczęto je określać mianem „chorób cywilizacyjnych".
Wciąż rosła liczba osób dotkniętych nadciśnieniem,
chorobą Parkinsona oraz innymi zaburzeniami central-
nego układu nerwowego, dystrofią i tak dalej. Wpadliś-
my z deszczu pod rynnę. Naukowcy nie szczędzili
wysiłków, by ustalić prawdziwą przyczynę takiego stanu
rzeczy. Ktoś wysnuł teorię, że nadal chodzi o zwykłą
infekqę. Ponieważ niektóre nowotwory występujące
u zwierząt, na przykład przeszczepialny mięsak Rousa,
powodowane są przez drobnoustroje, podjęto długo-
trwałe poszukiwania „wirusów raka". Doszło nawet do
próby wyodrębnienia grupy organizmów zwanych pleu-
ropneumonidami, rzekomo odpowiedzialnych za choro-
by układu oddechowego. Winą za choroby układu
krążenia, takie jak nadciśnienie lub zakrzep, obarczano
niemal wszystko: od codziennej diety do stanu zdrowia
babki pacjenta. Wyniki były dość mizerne. Owszem,
zdołaliśmy ustalić, że pewne typy raka, na przykład
białaczka, powstają wskutek infekcji wirusowej. Od-
kryliśmy także, iż najbardziej rozpowszechniona od-
miana raka płuc jest wywoływana przez niektóre skład-
niki dymu papierosowego, a zawartość smoły powoduje
zmiany nowotworowe w ustach i na wargach palacza.
Końcowe wnioski potwierdzały jednak wcześniejsze
przypuszczenia: degeneracja tkanki nie może być prze-
kazana drogą infekcji. Zabrnęliśmy w ślepą uliczkę.
Mniej więcej w tym samym czasie do badań przyłączył
się Pfitzner. Amerykańskie Ministerstwo Zdrowia, za-
alarmowane wzrostem liczby zachorowań, zwołało pierw-
szy światowy kongres poświęcony problemom walki
z rakiem. Rząd Stanów Zjednoczonych zobowiązał się
do pokrycia części kosztów, ponieważ armia dotkliwie
odczuwała niedobór ludzi spowodowany ciągłymi od-
roczeniami poboru i zwolnieniami „ze względu na stan
zdrowia".
— O tym akurat słyszałem — wtrącił Paige. — Pierw-
sze kłopoty pojawiły się wśród kadetów. Przeciętny
astronauta ma przed sobą zaledwie dziesięć lat czynnej
służby; później zostaje przeniesiony do prac garnizono-
wych. Dlatego potrzebne nam były jak najmłodsze
roczniki. I co się okazało? Większość ochotników posia-
dała wyraźne objawy „schorzeń podeszłego wieku",
zwłaszcza wczesnego stadium niedomagań układu krą-
żenia. Ci młodzi ludzie wyniki badań przyjmowali
z niedowierzaniem. Czuli się zdrowi i silni jak byki,
zresztą pewnie tacy byli — w potocznym rozumieniu
tych słów — lecz nie nadawali się na pilotów.
— A zatem wcześnie się pan zetknął z tym proble-
mem — powiedziała Annę. — Dziś ta kwestia dotyczy
nie tylko astronautów; jest dobrze znana wszystkim
oddziałom i jednostkom medycznym. Zanim Minister-
stwo Zdrowia podjęło pierwsze kroki, liczba młodych
mężczyzn z chorobami podeszłego wieku sięgnęła dzie-
sięciu procent ogółu poborowych. Po zakończeniu kon-
gresu lekarzy rząd przeznaczył miliard dolarów na
szeroko zakrojone badania medyczne. Chyba potrafi
pan bez trudu obliczyć, że jeśli wziąć pod uwagę inflację,
jest to zaledwie połowa sumy wydanej na wyproduko-
wanie pierwszej bomby atomowej. Eksperymenty już
dawno pochłonęły większość pieniędzy i nadszedł naj-
wyższy czas, aby upomnieć się o dalszą pomoc.
Wkrótce po podpisaniu umowy z ministerstwem kon-
cern Pfitznera zmodernizował laboratorium i zatrudnił
najlepszych specjalistów. Dotacją objęto jeszcze trzy
inne zakłady, lecz dwa z nich zajmują się wyłącznie
produkcją i nie prowadzą prac badawczych, a trzeci —
jestem tego pewna, bo do niedawna obowiązywała nas
umowa o wymianie wyników doświadczeń — skierował
wysiłki w zupełnie niewłaściwym kierunku. W zasadzie
powinniśmy im zwrócić na to uwagę, lecz przedstawiciele
komisji rządowej zdecydowali inaczej. Po zapoznaniu
się z naszym odkryciem uznali, że o całej sprawie
powinien wiedzieć jak najmniejszy krąg osób. Zarząd
nie wyraził sprzeciwu, bo nie miało to wpływu na wyniki
finansowe przedsiębiorstwa, ale od tamtej pory musimy
znosić ciągłe wizyty polityków. To dlatego dzisiaj widział
pan u nas tylu ludzi z rządu.
Przerwała i wyjęła z torebki niewielką puderniczkę.
Z uwagą spojrzała w lusterko. Ponieważ poza delikatnym
cieniem na powiekach nie nosiła makijażu, jej nagłe
zainteresowanie własnym wyglądem wydawało się nieco
dziwne. Po chwili z lekkim uśmiechem podjęła rozmowę.
— Łatwo pojąć właściwy powód całego zamieszania.
Zwłaszcza teraz, gdy zyskał pan nieco wiedzy z historii
medycyny. Odkryliśmy coś, co może okazać się kluczem
do rozwiązania problemu.
— Oooops! — zawołał Paige, może nieelegancko,
lecz affetuoso.
— Albo „bing-bang", „hola" lub „Boże dopomóż" —
ze spokojem uzupełniła Annę. — Jak dotąd, wszystko
idzie po naszej myśli. Materiał doświadczalny pomyślnie
przebrnął przez pierwsze testy. Jeżeli zachowa swe
właściwości, Pfitzner otrzyma całą sumę przewidzianą
na kolejne dotacje, lecz jeśli nie, nie będzie żadnych
dotacji nie tylko dla Pfitznera, lecz także dla pozostałych
firm uczestniczących w programie badań.
Odpowiedź na podstawowe pytanie, czy uda się
zahamować rozwój chorób nowotworowych, zależy w tej
chwili od dwóch czynników: od potwierdzenia słuszności
naszych przypuszczeń oraz od pieniędzy. Horsefield
i MacHinery oczekują pełnego raportu, gdyż w tym
miesiącu upływa termin rozpatrywania wniosków o dal-
szą pomoc finansową.
Zerknęła w dół, jakby dopiero teraz zauważyła, że ma
przed sobą pusty talerz. Z żalem trąciła widelcem
samotny kawałek zielonej pietruszki.
— Chyba za dużo mówię. Ostatnia informacja nie
została jeszcze podana do publicznej wiadomości.
— Dziękuję — powiedział ponuro Paige. — I tak
usłyszałem więcej, niż mógłbym się spodziewać.
— Być może zechce pan teraz odpowiedzieć na moje
pytanie. Chodzi mi o Most na powierzchni Jowisza. Czy
wart jest wszystkich wydanych pieniędzy? Nikt nie
potrafi wyjaśnić prawdziwego powodu podjęcia prac
konstrukcyjnych, a już słyszałam pogłoski o projekcie
kolejnej budowy, tym razem na Saturnie!
— Nie ma powodu do zdenerwowania — odparł
mężczyzna. — Proszę zrozumieć, znam kilku pracow-
ników zatrudnionych przy budowie, ale moja wiedza na
temat Mostu ogranicza się do paru haseł i deklaracji
dostępnych każdemu, kto, jak pani czy ja, posiada
pewne doświadczenie w wyszukiwaniu danych. Most na
Jowiszu jest eksperymentem, który ma odpowiedzieć na
szereg ważnych pytań. Jakich pytań — nikt mi nie
wyjaśnił, a ja byłem na tyle mądry, aby trzymać na
wodzy nadmierną ciekawość. Proszę kiedyś uważnie
spojrzeć na niebo; zobaczy pani wśród gwiazd posępną
twarz Francisa X. MacHinery'ego. Lecz wróćmy do
tematu: okoliczności towarzyszące badaniom wymagają,
aby konstrukcja powstawała na największej planecie
Układu Słonecznego. Tą planetą jest Jowisz, więc spe-
kulacje na temat Saturna nie mają sensu. Budowa
będzie trwała tak długo, aż postawione problemy zostaną
rozwiązane, po czym budowa zostanie przerwana, lecz
nie dlatego, że prace konstrukcyjne „dobiegną końca";
Most spełni po prostu swoje zadanie.
— Wiem, że w pańskich oczach będę uchodzić za
ignorantkę — stwierdziła dziewczyna — lecz to brzmi
idiotycznie. Proszę pomyśleć o milionach dolarów, które
mogliśmy wykorzystać dla ratowania ludzkiego życia!
— Gdyby to ode mnie zależało, Charity Dillon i jego
brygada nie dostaliby ani centa. — Paige z powagą pokiwał
głową. — Całość sumy przekazałbym pani. Niestety,
obawiam się, że nie mogę wystawić czeku. Teraz kolej na
moje pytanie. Zostało już tylko jedno. Mało istotne.
— Słucham — powiedziała Annę, prześlicznie marsz-
cząc nos w uśmiechu.
— Podczas wizyty w laboratorium dwukrotnie sły-
szałem płacz niemowlęcia... właściwie dwóch niemowląt.
Kiedy wyraziłem swoje zdziwienie, mister Gunn poczęs-
tował mnie niedorzeczną bajeczką... — urwał. W oczach
dziewczyny zamigotały dziwne ogniki.
— Wkracza pan na niebezpieczny teren, pułkowniku
Russell — powiedziała.
— Wiem. Mimo to chciałbym znać prawdę. Gdy
wspomniałem o wiwisekcji, zdawałem sobie sprawę
z absurdalności takich podejrzeń, lecz coś w pani
zachowaniu zmusiło mnie do myślenia. Mam prawo
oczekiwać wyjaśnień.
Annę ponownie sięgnęła po puderniczkę i przez chwilę
studiowała twarz w lusterku.
— Częściowo już panu wybaczyłam — odezwała się
w końcu. — Dobrze, odpowiem na to pytanie. Sprawa
jest bardzo prosta: traktujemy dzieci jak zwierzęta
doświadczalne. Zabieramy je z miejscowego sierocińca.
Wszystko przebiega zgodnie z obowiązującym prawem,
więc pańskie oskarżenia o wiwisekcję wzbudziłyby jedy-
nie powszechną wesołość.
Filiżanka Paige'a głośno stuknęła o spodek.
— Na miłość boską! Znamy się zaledwie kilka godzin
i bez żadnych obaw składa pani podobne oświadczenie?
Proszę powiedzieć, że to był tylko żart... że chciała pani
mnie ośmieszyć.
— Nie mam zamiaru z pana drwić — odpowiedziała
spokojnie Annę — choć przyznaję, z rozmysłem użyłam
nieco drastycznego porównania. Mówiłam, że tylko
częściowo wybaczyłam panu próbę szantażu. Teraz
jesteśmy kwita.
— A dzieci?
— Powiedziałam prawdę.
— Ale... dlaczego?
— Posłuchaj, Paige — po raz pierwszy zwróciła się
do niego po imieniu. — Już pięćdziesiąt lat temu
zauważono, że niewielkie, wręcz minimalne dawki pew-
nych antybiotyków zmieszane z paszą powodują przy-
spieszony rozwój danego stworzenia, nie wywołując
żadnych szkodliwych skutków ubocznych. Dotyczy to
zarówno prosiąt, jak i drobiu, cieląt, zwierząt futer-
kowych i tak dalej. Logicznym następstwem tych do-
świadczeń był wniosek, że organizm niemowlęcia powi-
nien zareagować w podobny sposób.
— I postanowiliście to sprawdzić? — Paige odchylił
się i nalał sobie kolejną porcję chłodnego wina. — Zatem
porównanie, jakiego dokonałaś, było w pełni uzasad-
nione.
— Powstrzymaj się od uwag i posłuchaj. Pfitzner nie
wymyślił niczego nowego. Wspomniane eksperymenty
zostały przeprowadzone już dawno, przez studentów
Paula Gyórgy'ego oraz kilkudziesięciu innych dietety-
ków. W trakcie badań używano sprawdzonych, wielo-
krotnie testowanych lekarstw, którymi wcześniej wykar-
miono miliony zwierząt, a przeciętna dawka wynosiła
miligram antybiotyku na kilogram wagi ciała. Dziś
wiemy, że efekt stymulacyjny jest świadectwem okreś-
lonej aktywności biologicznej preparatu. Tej aktywności,
która rokuje nadzieję, że nasze wysiłki zostaną uwień-
czone powodzeniem. Jest tylko jeden warunek: anty-
biotyk musi w pełni zachować swe właściwości po
przedostaniu się do ludzkiego organizmu. Żeby to
sprawdzić, potrzebujemy dzieci.
— Rozumiem — powiedział Paige. — Rozumiem...
— Noworodki są wybierane z sierocińca, toteż w przy-
padku zbyt pochopnych oskarżeń możemy w pełni
udowodnić legalność naszego postępowania — dodała
dziewczyna. — Precedens zaistniał w tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątym drugim roku. Dzieci pracowników labora-
torium w Pearl River zostały poddane testom na działanie
nowej szczepionki przeciwko chorobie Heinego-Medina.
Nawiasem mówiąc, doświadczenie zakończyło się pełnym
sukcesem. — Mówiła z coraz większym zapałem. —
Zostawmy na boku paragrafy! Liczy się tylko to, jak
szybko i jak skutecznie zdołamy zniszczyć nowotwory.
— Upór, z jakim bronisz swoich poglądów, pozwala
mi przypuszczać, że zależy ci na tym, co sobie pomyślę —
cierpko stwierdził Paige. — Dobrze, powiem, co o tym
sądzę: po raz pierwszy spotykam się z czymś tak
bezdusznym i wyrachowanym. W ten sposób powstają
opowieści o czarownicach i wcale nie będę zdziwiony,
jeśli za dziesięć lat dojdzie do masowego pogromu
biologów podejrzewanych o dzieciożerstwo.
— Nonsens — odparła Annę. — Potrzeba kilku
wieków, by rzeczywistość zmienić w legendę. Jesteś
przewrażliwiony.
— Przeciwnie. Odpłacam ci szczerością za szczerość.
Nie będę ukrywał, że to, co powiedziałeś, wywarło na
mnie dziwne... i nieco odpychające wrażenie.
Dziewczyna lekko zacisnęła usta, wytarła dłonie w ser-
wetkę i sięgnęła po rękawiczki.
— W takim razie powinniśmy przerwać naszą roz-
mowę — powiedziała. — Możemy wyjść?
— Jak tylko ureguluję rachunek. A propos, jak roz-
począł się twój związek z Pfitznerem? Masz jakiś szcze-
gólny powód, żeby tam pracować?
— Pytasz, czy czerpię zyski z dochodów przedsiębior-
stwa? Nie grzeszysz dobrym wychowaniem. Moje zain-
teresowanie medycyną wynika z pobudek czysto huma-
nitarnych.
— Podejrzewałem, że zareagujesz w ten sposób, choć
w gruncie rzeczy chodziło mi o coś zupełnie innego.
Zastanawiałem się, czy nie jesteś spokrewniona z tym
doktorem Abbottem, na którego czekał Gunn i cała
reszta szacownego gremium.
Lusterko ponownie znalazło się w dłoniach dziew-
czyny.
— To dość popularne nazwisko.
— Owszem, lecz niektórzy Abbottowie są spok-
rewnieni. Mam nawet na ten temat pewną teorię.
— Z chęcią posłucham; może być interesująca.
— Jak sobie życzysz — warknął gniewnie Paige. —
Idealna sekretarka powinna wiedzieć o wszystkim, co
dzieje się w firmie, żeby umiejętnie spławić zbyt wścibs-
kich petentów, jak ty to dzisiaj próbowałeś zrobić ze
mną, i nie dopuścić do przypadkowego przecieku infor-
macji. Ale osoba obdarzona tak dużym zaufaniem musi
być lojalna wobec swych mocodawców. Przy przedsię-
wzięciu otoczonym ścisłą tajemnicą najlepszym sposobem
zapewnienia sobie jej całkowitej wierności jest zatrud-
nienie któregoś z członków najbliższej rodziny. W ten
sposób powstaje podwójne zabezpieczenie, ponieważ
nieostrożność jednej osoby może wywołać poważne
konsekwencje wobec drugiej. O ile dobrze pamiętam,
pierwsi wpadli na tę klasyczną formę szantażu Rosjanie.
Dość teorii; przejdźmy do faktów. Dzisiejszego wie-
czoru wyjaśniłaś mi cel oraz kierunek badań podej-
mowanych w laboratorium Pfitznera i mimo woli udo-
wodniłaś, że posiadasz wiedzę znacznie przekraczającą
przygotowanie zawodowe przeciętnej sekretarki. Co
więcej, zdecydowałaś się podjąć ryzyko i odpowiedzieć
na moje pytania... a to mógłby uczynić tylko ktoś
bezpośrednio zaangażowany w doświadczenia. Nasuwa
się prosty wniosek, że nie jesteś zwykłą sekretarką.
Nazywasz się Abbott i... to chyba wszystko, co chciałem
powiedzieć.
— Wszystko?! — Annę z pobielałą twarzą zerwała się
z miejsca. — Dlaczego nie dodasz, że jestem zbyt
brzydka? Koncern Pfitznera mógłby sobie pozwolić na
zatrudnienie tak pięknej modelki, że do jej biurka stałaby
długa kolejka facetów błagających o wspólną kolację!
Dalej, dokończ! Wykrztuś całą prawdę!
— A mogę? — Paige także wstał od stolika i powoli
zacisnął pięści. — Gdybym ci szczerze powiedział, co
sądzę na temat twojego wyglądu... a Bóg mi świadkiem,
że najpiękniejsza kobieta na świecie powinna co dzień
zażywać kąpieli w oparach kwasu azotowego, żeby
zyskać blask rozkwitający w każdym twoim uśmiechu...
uznałabyś to za kpiny i wściekłabyś się jeszcze bardziej.
Teraz twoja kolej. Przyznaj, że doktor Abbott jest
twoim krewnym.
— I to nawet dość bliskim — odpowiedziała lodowa-
tym tonem dziewczyna, starannie akcentując każde
słowo. — Doktor Abbott jest moim ojcem. Chciałabym
wrócić do domu, pułkowniku Russell. Już teraz.
ROZDZIAŁ CZWARTY: Jupiter V
Zwykłe zaangażowanie nie wystarcza do pomyślnego prze-
prowadzenia eksperymentu. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo,
że jedna z hipotez okaże się błędna lub niedopracowana. Ponieważ
tworzymy ją nieświadomie, nie mamy możliwości jej odrzucić.
HENRI POINCARĆ
Most zniknął z chwilą przerwania łączności. Strumień
sygnałów nadal płynął z setek nadajników umieszczonych
na powierzchni satelity, a wiecznie aktywne oczy i uszy
elektronicznych czujników śledziły postępy budowy, lecz
obraz nie docierał do kabiny zajmowanej przez pracow-
ników nadzoru technicznego.
Helmuth starannie umieścił ciężki hełm na półce
i przyłożył dłoń do skroni. Pod palcami czuł pulsujące
żyły. Powoli odwrócił głowę.
Naczelny inżynier, Dillon, uważnie spojrzał w jego
stronę.
— Co się tam dzieje, Bob? — spytał. — Coś nie tak...?
Helmuth nie odpowiedział od razu. Zawsze szokował
go nagły powrót z targanego wichurą Mostu w zacisze
niewielkiego pomieszczenia na piątym księżycu Jowisza.
Nie umiał przewidzieć swojej reakcji i nie potrafił jej
kontrolować. Prawdę mówiąc, za każdym razem czuł się
coraz gorzej.
Systematycznie zaczął wyciągać wtyczki z gniazdek.
Sprężyste kable z furkotem chowały się we wnętrzu
tablicy rozdzielczej. Po chwili wygramolił się z fotela
i ostrożnie stanął na drżących nogach. Z trudem przy-
zwyczajał się do zmienionej wagi swego ciała; grawitacja
w kabinie nie przekraczała swą wartością siły ciążenia
panującej na przeciętnym skolonizowanym asteroidzie,
co potęgowało kontrast i zmuszało do szczególnie
ostrożnych ruchów.
Podszedł do dużego iluminatora i wyjrzał na zewnątrz.
Monotonna, lekko pofałdowana powierzchnia pozba-
wionego atmosfery satelity wydała mu się oazą spokoju
po szalejącym na Jowiszu piekle. Piekle, którego groź-
nym przypomnieniem było ogromne oblicze planety
oddalonej od Jupitera V o sto osiemdziesiąt tysięcy
kilometrów — mniej niż wynosi połowa odległości
pomiędzy Ziemią a Księżycem — i zajmującej niemal
cały widnokrąg. Wyjątek stanowiła niewielka przestrzeń,
na której uważny obserwator mógł dostrzec kilka gwiazd
pierwszej wielkości. Resztę nieba przesłaniał wiecznie
drgający, wielobarwny obłok zimnych i trujących gazów,
upstrzony smoliście czarnymi plamami cienia rzucanego
przez pozostałe satelity wirujące bliżej Słońca.
Gdzieś tam w dole, osiem tysięcy kilometrów pod
gęstą pokrywą chmur kłębiących się przed twarzą pa-
trzącego mężczyzny, stał Most. Ogromna, wielokilomet-
rowa konstrukcja, która tak naprawdę była smukłą
i delikatną igłą lodu zagubioną w bulgoczącym wirze
deszczu i wichru.
Na Ziemi, nawet na Zachodzie, Most byłby pom-
nikowym przedsięwzięciem ludzkiej myśli technicznej,
choć należało wątpić, czy krucha skorupa planety zdo-
5 — Będą im...
lałaby utrzymać tak gigantyczny ciężar. W warunkach
panujących na Jowiszu budowla przypominała ulotny
płatek śniegu.
— Bob? — odezwał się Dillon. — O co chodzi? Jesteś
dziś bardziej przygnębiony niż zazwyczaj. Stało się coś
złego?
Helmuth uniósł głowę. Na młodej, zatroskanej twarzy
inżyniera widniały głębokie bruzdy, a wśród gęstej,
kruczoczarnej czupryny lśniły pierwsze pasemka siwizny.
Dillon kochał swą pracę, lecz jednocześnie w pełni
zdawał sobie sprawę z ciążącej na nim odpowiedzialności.
Zachowaniem przypominał brygadzie, że nawet w bez-
kresnej otchłani Wszechświata jest miejsce na ludzką
życzliwość i zaufanie.
— Wygląda to dość poważnie — powiedział Helmuth.
Mówił z trudem, gdyż nadal czuł w gardle lodowaty
powiew Jowisza. —Ale myślę, że jeszcze do najgorszego
nie doszło. Na powierzchni planety, zwłaszcza w pobliżu
północno-wschodniego końca konstrukcji, wyraźnie
wzrosła aktywność wulkanów i musiał nastąpić niezły
wybuch wodoru. Widziałem coś, co przypominało ostat-
nią fazę kilku eksplozji.
Bruzdy na twarzy Dillona poczęły się z wolna wy-
gładzać.
— Bomba wulkaniczna — mruknął z ulgą. — Lata-
jąca bryła.
— Nazwij to, jak chcesz. Pogoda zrobiła się nie do
zniesienia. W przyszłym miesiącu Plama przewędruje
w pobliże Owalu. Nie musiałem patrzeć na odczyt, żeby
wyraźnie odczuć różnicę.
— Kawał skalnej masy został poderwany w górę
i ciśnięty na Most. Możesz określić jego wielkość?
Helmuth wzruszył ramionami.
— Koniec przęsła jest mocno przechylony w lewo,
a z nawierzchni pozostały tylko drzazgi. Rusztowanie
zniknęło. To musiał być niezły odłamek, Charity. Co
najmniej trzy kilometry średnicy.
Dillon westchnął. Powoli zbliżył się do iluminatora.
Helmuth nie musiał być jasnowidzem, by znać jego
myśli. Skalna powierzchnia księżyca plus sto osiem-
dziesiąt tysięcy kilometrów kosmicznej pustki dzieliło
bazę od gigantycznego cyklonu zwanego Ciemnym
Owalem, z wolna zmierzającego w stronę Czerwonej
Plamy. Wirujący lej był wystarczająco duży, by wciągnąć
w swe lodowate wnętrze planetę trzykrotnie większą od
Ziemi. Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego
wieku już kilkakrotnie „ścierał się" z Plamą, wypychając
ją ku górnym warstwom atmosfery.
Nieokreślona siła, uwięziona w rozgrzanym jądrze
planety okrytym warstwą wiecznej zmarzliny o grubości
dwudziestu pięciu tysięcy kilometrów, ściągała Plamę
z powrotem. W tym czasie wiatr szalał z jeszcze większą
siłą. Konstruktorzy Mostu wykorzystali całą wiedzę
astronomiczną na temat Jowisza, nim podjęli decyzję
o przeznaczeniu pod budowę „trwałego" odłamka masy
skalnej dryfującego we względnie spokojnym obszarze.
„Trwałego"? Ten cudzysłów był mocno niepokojący,
choć Helmuth nie potrafił sobie przypomnieć, dlaczego
w myślach zawsze go używał. To była jedna z tych
drobnych niedogodności, które wpływały na jego zły
humor i wzrost napięcia.
Spoglądał na Dillona ze współczuciem zmieszanym
z lekką zazdrością. Charity... Miłosierdzie. Niezbyt
fortunnie dobrane imię dla mężczyzny. Dillon był jedy-
nym synem wielodzietnej pary Wyznawców, których
związki z kultem datowały się na wiele lat wcześniej,
nim sekta zdobyła popularność. Wybrany do grupy
ekspertów przygotowujących budowę Mostu, całkowicie
poświęcił się swojej pracy. Nikt nie domyślał się praw-
dziwych tego powodów, lecz jego pasja graniczyła
z obsesją. Wśród pracowników nadzoru technicznego
panowało przekonanie, iż jako jedyny nie został poddany
procesowi prania mózgu, lecz nie było sposobu, aby to
sprawdzić.
Helmuth odwrócił wzrok w stronę okna i łagodnym
ruchem położył dłoń na ramieniu stojącego obok in-
żyniera. W milczeniu patrzyli na plątaninę żółtych,
czerwonych, różowych, pomarańczowych, brązowych,
niebieskich i zielonych plam rzucanych przez Jowisza na
zniszczoną powierzchnię księżyca. Na Jupiterze V nawet
cienie miały swoją barwę.
Dillon nie wykonał żadnego ruchu.
— Jesteś zadowolony, Bob? — zapytał półgłosem.
— Zadowolony? — ze zdumieniem odezwał się Hel-
muth. — Przeciwnie, jestem przerażony do szpiku kości.
Mieliśmy dużo szczęścia, że cały Most nie rozleciał się
w kawałki.
— Mówisz poważnie?
Helmuth zdjął rękę z ramienia Dillona i powrócił na
fotel stojący przed tablicą kontrolną.
— Nie możesz winić mnie za coś, co jest silniejsze ode
mnie — powiedział ponuro. — Pracuję na Jowiszu
cztery godziny dziennie... choć dobrze wiem, że to tylko
złudzenie. Żadna żywa istota nie wytrzymałaby nawet
sekundy w tak ekstremalnych warunkach. Niemniej mój
wzrok, słuch i umysł przez cztery godziny przebywa na
powierzchni Mostu. Jowisz nie należy do najprzyjem-
niejszych miejsc, Charity. Nie będę ukrywał, że go nie
lubię. Jednak lata pracy powodują powstanie pewnej
więzi, łączącej człowieka nawet z czymś... czymś... czego
nie sposób opisać. Czasami zaczynam się zastanawiać,
jak będzie wyglądał mój powrót do Chicago. Czasem
nie potrafię sobie wyobrazić, jak wygląda życie na
Ziemi. Chwilami po prostu nie wierzę, że Ziemia istnieje.
Niby dlaczego miałaby istnieć, skoro reszta kosmosu
przypomina Jowisza albo jest jeszcze gorsza?
— Parę razy usiłowałem cię przekonać, że twoje
dywagacje zmierzają w niebezpiecznym kierunku —
wtrącił Dillon.
— Wiem, ale nic na to nie poradzę. Część mojego
umysłu powtarza w kółko: „Most musi stanąć", bo tak
została zaprogramowana przez psychotechników. Ale
w głębi ducha jestem przekonany, że cała konstrukcja
runie. Runie, ponieważ założenia planu są błędne. Nie
zrozum mnie źle, nie cz e kam na katastrofę. Ale mam
tyle rozsądku, by wiedzieć, iż wkrótce nadejdzie dzień,
w którym Jowisz obróci wniwecz nasze wysiłki.
Przesunął otwartą dłonią po klawiaturze. Z grzecho-
tem przypominającym grzechot kamieni po szkle prze-
stawił wszystkie wyłączniki w pozycję „off'.
— Spójrz na to, Charity! Zostaniemy pokonani rów-
nie łatwo. Codziennie pracuję na Moście cztery godziny.
Codziennie spodziewam się gniewu Jowisza. Pod powie-
kami mam obraz szybujących w głąb burzy szczątków
budowli. Jeśli będę na Moście w chwili katastrofy, mój
umysł odleci wraz z mechanicznymi dłońmi, oczami,
uszami... i unoszony wśród wiatru, płomieni, deszczu,
ciemności, ciśnienia, mrozu nadal będzie próbował
zrozumieć to, co niezrozumiałe...
— Bob, przestań! Wpadasz w depresję. Przestań!
Helmuth wzruszył ramionami. Wsparł roztrzęsioną
dłoń na krawędzi klawiatury.
— Już dobrze. Nie musisz się martwić, Charity. Jestem
tutaj, prawda? Bezpieczny w zaciszu bazy. Od Mostu
dzieli mnie sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów i nie ma
najmniejszego powodu przypuszczać, żeby ta sytuacja
miała się zmienić. Lecz w dniu, w którym masywne filary
zaczną pękać... Wiesz co? Czasami widzę, jak odsyłasz
moje bezwładne ciało do zacisznej kolebki, z której
przyszło, a uwolniona dusza skręca się i miota wśród
milionów ton parującej trucizny... Dobrze, już kończę.
Nie będę myślał głośno, lecz nie możesz wymagać, bym
nie myślał w ogóle. Za bardzo kłębi mi się pod czaszką.
— Wiem — odparł cierpko Dillon. — Właśnie dlatego
usiłuję ci pomóc. Most sam w sobie nie jest niczym
strasznym. Nie powinieneś z jego powodu mieć kosz-
marnych snów.
— Nie dlatego krzyczę przez sen. — Helmuth z gorz-
kim uśmiechem potrząsnął głową. — Jeszcze nie zwario-
wałem. Most przeraża mnie tylko na jawie; w nocy
trzęsę się ze strachu przed sobą.
— To całkiem normalne — z naciskiem stwierdził
Dillon. — Niczym nie różnisz się od pozostałych pracow-
ników. Posłuchaj mnie uważnie, Bob. Niepotrzebnie
traktujesz Most jak krwiożercze monstrum. Pomyśl, że
w ten sposób badamy właściwości pewnych materiałów
poddanych działaniom określonej siły grawitacji, tem-
peratury i ciśnienia. Jowisz nie ma nic wspólnego
z piekłem; jest po prostu ogromnym laboratorium,
w którym przeprowadzamy doświadczenia.
— To do niczego nie prowadzi. To most donikąd.
— Niewiele jest miejsc na Jowiszu, do których mógłby
prowadzić — odpowiedział Dillon, błędnie interpretując
słowa Helmutha. — Postawiliśmy go na lodowej wysep-
ce, bo potrzebowaliśmy solidnego wsparcia dla fun-
damentów. W innym przypadku lokalizaqa nie miałby
najmniejszego znaczenia. Równie dobrze mógłby dryfo-
wać po oceanie. Pamiętaj jednak, że stały plac budowy
umożliwia nam prowadzenie szczegółowych pomiarów
prędkości wiatru i tym podobne rzeczy.
— Wiem — mruknął Helmuth.
— Lecz w żaden sposób nie dajesz tego po sobie
poznać. Dlaczego upierasz się, że Most musi dokądś
prowadzić? Prawdę powiedziwaszy, nasz „Most" wcale
nie jest mostem. Tak go nazwaliśmy, bo w czasie pracy
skorzystaliśmy z kilku rozwiązań stosowanych przez
saperów. Bardziej przypomina olbrzymią suwnicę. Wie-
dzie donikąd, ponieważ takie było założenie. Co innego,
gdybyśmy budowali połączenie między Dover a Calais.
Tu nasze wysiłki prowadzą w zupełnie innym kierunku.
To most do wiedzy, Bob. Dlaczego nie chcesz tego
zrozumieć?
— Rozumiem doskonale i przed chwilą właśnie o tym
mówiłem — odparł Helmuth. Z trudem panował nad
zniecierpliwieniem. — Mam dość rozumu, by wiedzieć
tak podstawowe rzeczy. Próbuję ci zwrócić uwagę, że
próba konfrontacji dwóch kolosów — ziemskiego i kos-
micznego — z góry skazuje nas na przegraną. Jowisz
zwycięży bez trudu. Posłużę się twoim porównaniem.
Załóżmy, że konstruktorzy mostu pomiędzy Dover
i Calais dysponują do jego budowy wyłącznie drewnem.
Owszem, kosztem wielu wysiłków wznoszą na tyle trwałe
przęsła, że w pogodny dzień można przedostać się na
drugi brzeg. Lecz co się stanie, gdy nad kanał nadciągnie
sztorm z Morza Północnego? Przecież to pomysł idioty!
— Dobrze — z niezmąconym spokojem powiedział
Dillon. — Przedstawiłeś swój punkt widzenia. Czy jesteś
gotów zaproponować jakieś rozwiązanie? Czy powinniś-
my zaniechać wszelkich działań, ponieważ Jowisz jest
zbyt wielki?
— Nie — odparł Helmuth. — A może tak. Nie wiem.
Nie znam odpowiedzi. Po prostu czuję, że nasza praca
do niczego nie doprowadzi.
Dillon uśmiechnął się.
— Dzisiejszy dzień kosztował cię sporo nerwów.
Spróbuj się zdrzemnąć; czasem podczas snu przychodzą
do głowy najlepsze rozwiązania. I przestań myśleć
o zagrożeniach. Pozornie uśpiony księżyc, na którym
się znajdujemy, jest równie niebezpieczny jak powie-
rzchnia Jowisza. Czy pomyślałeś kiedyś, że jeśli wyj-
dziesz z bazy bez skafandra, przed upływem sekundy
padniesz martwy?
— Tak. Teraz — odpowiedział Helmuth.
Wiedział, że nadchodząca noc nie przyniesie mu
ukojenia.
KSIĘGA DRUGA
INTERMEZZO: Waszyngton
Afazja semantyczna niszczy właściwe znaczenie zdań i wyra-
zów. Poszczególne słowa bądź symbole są nadal zrozumiałe, lecz
umyka koncepcja całości. Wszelka forma działania zostaje
sprowadzona do rutynowego wykonywania poleceń i nikt nie
pyta o powody (...) Nikt nie potrafi sformułować ogólnych
założeń, choć każdy umie mówić o szczegółach.
HENRI PIERON
Po zakończeniu szczegółowych badań nad jedynką jesteśmy
przekonani, że wiemy wszystko o dwójce; wszak „dwa" to
Jeden i jeden". Zapominamy, że „i" nie zostało poddane analizie.
A. S. EDDINGTON
Raport podkomisji śledczej powołanej przez senacką
komisję nadzoru nad przebiegiem realizacji programu
„Jowisz" był opasłą księgą, zwłaszcza że trafił na biurko
Wagonera w pierwotnej, nie poprawionej formie. Za
dwa tygodnia miała ukazać się wersja oficjalna — ładnie
zredagowana i wydrukowana, lecz mniej czytelna i pełna
ogólników. Wagoner nie miał ochoty na zabawy stylis-
tyczne; chciał poznać prawdziwą opinię siedmiu autorów
sprawozdania, przeznaczoną wyłącznie „do użytku we-
wnętrznego".
Co prawda raport w ostatecznym kształcie również
nie był adresowany do szerokiego kręgu czytelników.
Na pierwszej stronie maszynopisu widniał stempel „ściśle
tajne". Rządowy system klasyfikacji danych już od
dawna nie śmieszył Wagonera, choć tym razem na
twarzy senatora pojawił się cierpki uśmiech. Most
niewątpliwie był tajnym przedsięwzięciem, lecz dokument
sporządzono ponad rok temu, a wiele zawartych w nim
informacji zdążyło już dotrzeć do opinii publicznej.
Skąpe fragmenty pojawiły się nawet w prasie. Senator
wiedział też, że co najmniej dziesięciu przedstawicieli
opozycji oraz dwóch, może trzech członków jego własnej
partii próbowało wykorzystać niektóre punkty sprawo-
zdania i nie dopuścić, by Wagoner powtórnie zasiadł
w ławach Senatu. Na ich nieszczęście do dnia wyborów
wykonano zaledwie jedną trzecią prac redakcyjnych,
toteż mieszkańcy Alaski nie mieli żadnych wątpliwości,
kto nadal powinien reprezentować ich stan w Waszyng-
tonie.
Wagoner przewrócił kolejną stronicę. W miarę le-
ktury coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu,
że treść raportu i tak nie nadawała się do wyko-
rzystania podczas kampanii wyborczej. Zasadniczą
część dokumentu stanowiły opisy techniczne, dosta-
rczone członkom podkomisji przez doradców zatru-
dnionych bezpośrednio przy budowie. Był to im-
ponujący, lecz niezrozumiały dla przeciętnego czy-
telnika popis erudycji. W gąszczu słów trudno było
odnaleźć jasno sformułowany wniosek; rozważania
na temat budowy ograniczały się do kilku powie-
rzchownych stwierdzeń i deklaracji. W większości
podobnych przypadków Wagoner mógł jedynie wes-
tchnąć, że ignorancja i partykularyzm brały górę
nad rozsądkiem.
Żaden z autorów sprawozdania nie potrafił znaleźć
uchybień w kosztorysie. Nawet opozycjoniści, prze-
świadczeni, iż decyzja o wyłożeniu ogromnych sum
pieniędzy na budowę Mostu została podjęta (oczywiście
przez Wagonera) bez konsultacji z podatnikami, musieli
przyznać, że prace były i są prowadzone zgodnie z wszel-
kimi zasadami ekonomii.
Oczywiście, zdarzyło się kilka czekających na wyjaś-
nienie przypadków, które zostały pieczołowicie odnale-
zione i opisane przez senatorów zasiadających w pod-
komisji. Szyper jednego z niewielkich statków transpor-
towych, działając w porozumieniu z kierownikiem miej-
scowego sklepu, sprzedał po paskarskich cenach dostawę
mydła przeznaczonego dla bazy wybudowanej na Gani-
medzie. Oszustwo wykryto w księgach rachunkowych.
Wagoner w głębi ducha czuł podziw dla wspomnianego
kapitana — a może pomysłodawcą był sklepikarz? —
który wykorzystał koniunkturę i potrafił znaleźć towar
poszukiwany na księżycach Jowisza, a jednocześnie na
tyle mały i lekki, by część ładunku po prostu przemycić.
Większą część poborów pracowników nadzoru technicz-
nego przekazywano bezpośrednio na ich konta w ban-
kach na Ziemi, toteż ludzi tych rzadko udawało się
skłonić do dokonania zakupów na księżycach Jowisza.
Nie odnotowano śladów poważniejszego przestępstwa.
Żadna stalownia nie dostarczyła na plac budowy mate-
riału niższej jakości, ponieważ projekt Mostu nie prze-
widywał wykorzystania stali. Mieszkaniec Jowisza mógł-
by ubić niezły interes sprzedając wybrakowany „Lód
Cztery", lecz jak dotąd na olbrzymiej planecie nie
zauważono śladów życia, więc bryły zmarzliny wydoby-
wano za darmo. Podwładni Wagonera śledzili wszelkie
pomniejsze transakcje — dostawę baraków mieszkalnych
oraz przydział paliwa i ekwipunku — z jednakową
uwagą podchodząc do działań własnego departamentu,
jak i kontraktów zawieranych przez dowództwo Korpusu
Sił Kosmicznych.
Wyjątkowo pochlebnej oceny doczekali się Charity
Dillon i Bob Helmuth, co częściowo wynikało z ich
szczególnego zamiłowania do wykonywanej pracy, a czę-
ściowo było efektem intensywnego przygotowania, jakie-
mu zostali poddani przed podróżą. Wagoner nie widział
potrzeby kwestionowania zasadności ich poczynań, gdyż
nawet jeśli popełnili jakąś omyłkę, żaden „ziemski"
inżynier nie zdołałby tego odkryć. Zasady rządzące
budową Mostu sprawdzały się wyłącznie na Jowiszu.
Okoliczności towarzyszące największym stratom finan-
sowym spowodowały, że członkowie Senatu rozpatrywali
je w kategoriach „działań bojowych". Zgon żołnierza na
polu bitwy nie wywołuje pytań o wartość utraconego
wyposażenia. Fragment raportu opisujący przebieg prac
związanych z założeniem fundamentów pod przyszłą
konstrukcję Mostu z szacunkiem wspominał o heroicznej
śmierci dwustu trzydziestu jeden astronautów, lecz po-
mijał milczeniem koszt dziewięciu specjalnie przygoto-
wanych statków spłaszczonych ciśnieniem pięciu milio-
nów atmosfer do grubości cynowej blachy i szybujących
teraz w dolnych warstwach trującego gazu, niemal
dwanaście tysięcy kilometrów pod gęstą pokrywą wiecz-
nie skłębionych obłoków.
Czy ludzie zasiadający za sterami owych statków
w pełni zasłużyli na miano bohaterów? Zostali wyselek-
cjonowani przez sztab Korpusu Sił Kosmicznych i po-
stępowali zgodnie z otrzymanymi rozkazami. Ponieśli
śmierć w trakcie wypełniania obowiązków. Wagoner nie
przypominał sobie, aby ci, którzy szczęśliwie powrócili
do bazy, doczekali się równie wielkiego zaszczytu. Och,
bez wątpienia zostali udekorowani orderami — genera-
łowię twierdzili, że widok munduru upstrzonego baretka-
mi budzi zaufanie i podziw wśród dużej części społeczeńs-
twa — lecz raport nie wspominał o nich ani słowem.
Jedno nie ulegało wątpliwości: zginęli znakomici
fachowcy, ludzie pełni odwagi i poświęcenia. Zginęli na
polecenie Wagonera. Senator zdawał sobie sprawę, że
jego decyzja pociągnie za sobą śmierć wielu osób.
Przyszłość mogła okazać się jeszcze gorsza, a mimo to
trwał przy podjętym postanowieniu. Choć nie należał do
zwolenników teorii, że cel uświęca środki, wierzył, iż
efekt okaże się wart poniesionych ofiar... innego sposobu
po prostu nie było.
Od czasu do czasu myślał o Dostojewskim i Wielkim
Inkwizytorze. Czy będzie umiał się cieszyć, jeśli Millenium
zostanie okupione cierpieniem i śmiercią niemowląt?
Noworodki przebywające w laboratorium koncernu Jno.
Pfitzner & Sons nie były co prawda poddawane torturom,
lecz ich dalsze życie znacznie różniło się od normalnego...
I dwieście trzydzieści jeden zmrożonych ciał zatopionych
w bezdennej otchłani Jowisza. Ciał, które niegdyś należały
do ludzi obowiązanych bez sprzeciwu wypełnić każdy
rozkaz, co czyniło ich bardziej bezbronnymi od dzieci.
Senator Wagoner nie był stworzony na generała.
Raport rozwodził się nad męstwem astronautów
poległych w czasie służby. Wagoner przerzucił kilka
kartek w poszukiwaniu choćby paru słów wyjaśniających
znaczenie ich misji. Nie znalazł nic poza konwencjonal-
nymi zwrotami w rodzaju: „zginęli za ojczyznę",
„w walce o pokój", „za naszą przyszłość". Bełkot.
Członkowie Senatu nie mieli pojęcia, czemu służy budo-
wa Mostu. Patrzyli, lecz nic nie widzieli. W ciągu
czterech lat wytężonej pracy nad sprawozdaniem nie
nauczyli się niczego. Wielkość i kształt konstrukcji
utwierdziły ich w przekonaniu, że chodzi o doświadczenia
z nowym rodzajem broni — stąd frazesy związane
z „walką o pokój" — i postanowili nie zagłębiać się
w szczegóły przed ogłoszeniem oficjalnego komunikatu.
W zasadzie... mieli rację. Most rzeczywiście był orę-
żem, lecz żaden z senatorów nie kwapił się z pytaniem,
przeciw komu zostało skierowane lodowe ostrze. Wago-
ner czuł głębokie zadowolenie z takiego obrotu sprawy.
Leżący na biurku dokument nic nie mówił o dwóch
latach zaciekłych poszukiwań, o pogoni za wartościo-
wym, rokującym nadzieje projektem i o badaniach, które
poprzedzały sam pomysł wzniesienia Mostu. Wagoner
zatrudnił czterech zaufanych ludzi i wydał im polecenie,
by poświęcili każdą minutę na sprawdzenie opatentowa-
nych, lecz nie wdrożonych do produkcji rozwiązań, by
przejrzeli pisma naukowe w poszukiwaniu teorii, które
nie zyskały powszechnego uznania, doniesienia prasowe
o domniemanych „cudownych" odkryciach i wynalaz-
kach, powieści science-fiction pisane przez naukowców.
Słowem — by znaleźli wszystko, co mogło dać inspiraq'ę
do dalszych działań. Cel poszukiwań był objęty ścisłą
tajemnicą, a wspomniana czwórka mężczyzn otrzymała
zakaz utrzymywania kontaktów z osobami i instytucjami
należącymi do kręgu „oficjalnej" nauki.
Niestety, żadna tajemnica nie daje się utrzymać w nie-
skończoność, ponieważ natura nie znosi sekretów; gdzieś
w archiwach FBI znajduje się taśma z nagraniem
rozmowy, jaką przeprowadził Wagoner z szefem swej
grupy wywiadowczej w dniu, w którym nastąpił przełom.
Spotkanie odbyło się w gabinecie senatora, a obaj
rozmówcy zdawali sobie sprawę, że każde ich słowo jest
rejestrowane przez czułe mikrofony.
— To wygląda nieźle, Bliss — stwierdził półgłosem
przybysz. — Temat G. (Znaleźliśmy coś o grawitacji,
szefie.)
— Trzymaj się sedna sprawy. (Przypomnienie: Skoro
musisz o tym mówić w pomieszczeniu nafaszerowanym
podsłuchem, posługuj się naukowym żargonem, aby nie
wzbudzić zbytniego zainteresowania.)
— Jasne. Chodzi o tak zwane równanie Blacketta,
zakładające związek między ruchem elektronów a mo-
mentem magnetycznym. Teoria była swego czasu roz-
patrywana przez Diraca. W równaniu występuje G. Po
przeprowadzeniu kilku prostych działań algebraicznych
można wspomnianą wartość umieścić po jednej stronie
znaku równości, a pozostałe elementy po drugiej. (Tym
razem mamy do czynienia z czymś poważnym, co
wzbudziło zainteresowanie innych naukowców. Koniecz-
na ekspertyza matematyczna.)
— Poziom? (Dlaczego poniechano dalszych badań?)
— Podstawowe równanie mieści się na poziomie siód-
mym, lecz nie mamy pewności, czy może być rozpatrywane
jako wstęp do doświadczeń. Po przekształceniu nosi nazwę
pochodnej Locke'a i nasi chłopcy uważają, że wystarczy
głębsza analiza, by wykazać błąd w założeniach. Oczywiś-
cie, jeśli przystąpimy do testów, należy się liczyć z pewnymi
wydatkami. (Do tej pory nikt nie ustalił prawdziwego
znaczenia tej informacji. Być może prowadzi w ślepy
zaułek. Doświadczenia będą kosztować kupę forsy.)
— Mamy jakieś oszczędności? (To znaczy ile?)
— Na początek wystarczy. (Około czterech miliardów
dolarów.)
— Jesteś o tym przekonany? (Dlaczego tak dużo?)
— Tak. Chodzi o siłę pola.
(W ten sposób, w dużym skrócie, można było ująć
podstawowy problem związany z badaniami nad grawita-
cją. I niezależnie od tego, czy wzorem Newtona uważano ją
za siłę, czy tak jak Faraday zakładano, iż jest polem, czy
w myśl teorii Einsteina traktowano ją jako stan przestrzeni,
nie ulegało wątpliwości, że jest niewiarygodnie słaba. Choć
istniała w każdym, nawet najmniejszym kawałku materii,
nie można było jej uzyskać w warunkach laboratoryjnych.
Każdy uczeń wiedział, że dwie namagnesowane igły
zbliżały się do siebie z odległości kilku centymetrów;
podobnie reagowały dwie metalowe kulki wielkości
ziaren grochu, jeśli zostały „wyposażone" w ładunek
elektromagnetyczny, a cermetaliczne magnesy nie większe
od orzechów laskowych przywierały do siebie tak mocno,
że najsilniejszy człowiek nie potrafił ich rozłączyć.
Z grawitacją — teoretycznie należącą do tej samej grupy
zjawisk co siła magnetyczna i elektryczność — sprawa
się miała zupełnie inaczej. Nie można było jej przekazać
ani izolować. Nie powodowała iskrzenia. W przed-
miotach wielkości orzechów lub ziaren grochu stawała
się po prostu niewykrywalna. Dwa obiekty o rozmiarach
drapaczy chmur i masie litego ołowiu, by się połączyć,
potrzebowały stuleci, jeśli jedynym powodem ich wzajem-
nego zbliżenia było prawo Newtona; nawet miłość potrafi
działać szybciej. Skalna bryła o średnicy dwunastu tysięcy
ośmiuset kilometrów — Ziemia — miała pole grawitacyj-
ne tak słabe, że skoczek o tyczce mógł poszybować na
wysokość czterokrotnie przekraczającą jego własny
wzrost, używając to tego wyłącznie siły mięśni.)
— Przygotuj odpowiednie sprawozdanie. Jeśli sprawa
okaże się interesująca, pomyślimy o funduszach. (Warto
wydać tyle pieniędzy?)
— Przyniosę raport jeszcze w tym tygodniu. (Tak!)
W ten sposób narodził się Most, choć nikt, nie
wyłączając Wagonera, nie miał pojęcia, jak brzemienna
w skutki okaże się przytoczona wyżej rozmowa. Człon-
kowie senackiej podkomisji nie wiedzieli tego do dzisiaj.
Eksperci Federalnego Biura Śledczego usiłowali się
przebić przez gąszcz niezrozumiałych zwrotów, lecz nie
znaleźli żadnych śladów umożliwiających dalszą inwigila-
cję Wagonera. Senator z Alaski nie należał do grona
ulubieńców Francisa X. MacHinery'ego; był zbyt spryt-
ny, by dać się złapać, i uparcie odmawiał współpracy.
Wywiadowcom FBI tylko raz udało się zbliżyć do
rozwiązania zagadki i skłonić doktora Corsi do złożenia
zeznań przed komisją Senatu.
Rzecznik komisji: Doktorze Corsi, zgodnie z posiada-
nymi przez nas informacjami, pańskie ostatnie spotkanie
z senatorem Wagonerem miało miejsce zimą dwa tysiące
trzynastego roku. Czy tematem rozmowy był program
„Jowisz"?
Corsi: Jak pan sobie to wyobraża? W dwa tysiące
trzynastym nie istniał żaden program o takim kryptonimie.
Rzecznik: Senator Wagoner nie wspominał panu, że
nosi się z zamiarem podjęcia szeroko zakrojonych badań?
Corsi: Nie.
Rzecznik: A może taka sugestia wyszła od pana?
Corsi: Nie. Komunikat o rozpoczęciu doświadczeń
był dla mnie całkowitym zaskoczeniem.
Rzecznik: Mimo to przypuszczam, że zna pan cel
eksperymentu.
Corsi: Wiem tylko tyle, ile zostało podane do publicz-
nej wiadomości. Dużym nakładem kosztów wznosimy
Most na Jowiszu. Właściwy powód całego przedsię-
wzięcia jest otoczony ścisłą tajemnicą. To wszystko.
Rzecznik: A pańskim zdaniem czemu służy budowa?
Corsi: Badaniom naukowym.
Rzecznik: Oczywiście, lecz jakim badaniom? Chyba
ma pan jakąś hipotezę.
Corsi: Nie, nie mam. Senator Wagoner nie udzielił mi
żadnych informacji. Miałem dostęp jedynie do prasy,
więc moje domysły są oparte na oficjalnych doniesieniach
zawierających sugestię, że chodzi o nowy typ broni.
6 — Będą im...
Rzecznik: Uważa pan, że cel badań może być inny?
Corsi: Nie... Nie czuję się kompetentny do rozmów
o projekcie rządowym, o którym nic nie wiem.
Rzecznik: Lecz może pan zapoznać komisję ze swoją
opinią.
Corsi: Jeśli mam wystąpić w charakterze eksperta, muszę
się skontaktować z biurem i ustalić koszt konsultacji.
Senator Billings: Doktorze Corsi, czy mamy przez to
rozumieć, że odmawia pan odpowiedzi na ostatnie pyta-
nie? Biorąc pod uwagę pańską przeszłość, byłoby lepiej...
Corsi: Nie odmówiłem odpowiedzi, senatorze. Proszę
pamiętać, że jestem naukowcem. Konsultacje stanowią
część mojego zawodu, więc jeśli czynniki rządowe chcą
ją u mnie zamówić, mam prawo domagać się odpowied-
niego wynagrodzenia.
Senator Croft: Rząd już dawno zrezygnował z pań-
skich usług. W pełni popieram to stanowisko...
Corsi: Nie mam zamiaru podważać decyzji rządu.
Senator Croft: ...jednak w tej chwili składa pan
zeznania przed komisją Senatu Stanów Zjednoczonych.
Chyba nie muszę wyjaśniać, że odmowa odpowiedzi
może mieć dla pana przykre konsekwencje.
Corsi: Powstrzymałem się jedynie od wygłoszenia opinii.
Rzecznik: Zechce mi pan wybaczyć, senatorze Croft,
lecz świadek może odmówić ekspertyzy lub zażądać
odpowiedniego honorarium, jeśli dana sprawa dotyczy
jego dziedziny. Wspomniane przez pana konsekwencje
grożą za ukrywanie faktów.
Senator Croft: Więc przejdźmy do faktów i przestańmy
żonglować słowami.
Rzecznik: Doktorze Corsi, czy w czasie ostatniego
spotkania z senatorem Wagonerem powiedział pan coś,
co mogło jakoś łączyć się z programem „Jowisz"?
Corsi: Owszem, choć w sensie negatywnym. Radziłem
mu, by zrezygnował z tak kosztownych doświadczeń.
O ile pamiętam, mówiłem dość kategorycznym tonem.
Rzecznik: Przed chwilą twierdził pan, że nie padło ani
jedno słowo na temat Mostu.
Corsi: Bo nie padło. Dyskutowaliśmy nad ogólnymi
założeniami prowadzenia badań naukowych. Moim
zdaniem eksperymenty na skalę planetarną od dawna
nie przynoszą zamierzonych korzyści.
Senator Billings: Czy pobrał pan honorarium za tę
opinię?
Corsi: Nie. Czasem udzielam darmowych porad.
Senator Billings: Tym razem poniósł pan stratę, gdyż
senator Wagoner puścił pańskie uwagi mimo uszu.
Senator Croft: Być może nie chciał korzystać z niepew-
nego źródła.
Corsi: Nie musiał. Powiedziałem tylko to, co w danej
chwili uważałem za słuszne. Decyzja należała do niego.
Rzecznik: A jakie jest dzisiaj pańskie zdanie? Czy
nadal pan uważa, że — jeśli dobrze cytuję pańskie
słowa — „podobne eksperymenty nie przynoszą zamie-
rzonych korzyści"?
Corsi: Tak. Podtrzymuję tę opinię.
Senator Billings: I nie żąda pan od nas wynagrodzenia?
Corsi: Wszyscy znani mi naukowcy są tego samego
zdania. Nawet ci, którzy pracują dla rządu. Mam dość
rozsądku, by nie domagać się pieniędzy za ogólnie
dostępną wiedzę.
Niewiele brakowało. Czy Corsi rzeczywiście zapomniał
o słowach wypowiedzianych przy szczelnie zasłoniętym
oknie swego gabinetu, czy nie chciał zdradzić tej części
rozmowy członkom komisji? Wagoner skłaniał się ku
pierwszemu przypuszczeniu. Prawdopodobnie stary nau-
I
kowiec po prostu nie pamiętał tych kilku zdań podyk-
towanych chwilową emocją.
Z drugiej strony nie ulegało wątpliwości, że przynaj-
mniej częściowo zdawał sobie sprawę ze znaczenia
budowy Mostu. Musiał zachować w pamięci rozważania
na temat grawitacji, a więc mógł odtworzyć ciąg wyda-
rzeń; nie było to zbyt trudne dla kogoś obdarzonego tak
wysoką inteligencją. A mimo wszystko nie zdradził.
Jego milczenie miało istotny wpływ na dalszy przebieg
doświadczeń.
Wagoner zastanawiał się, czy kiedyś będzie mógł
podziękować wiekowemu fizykowi. Jeszcze nie teraz. Być
może nigdy. Nawet beznamiętna forma zapisu przesłucha-
nia nie ukrywała faktu, że z każdej wypowiedzi naukowca
przebijał ból i zakłopotanie. Mimo szczerych chęci
Wagoner nie umiał mu pomóc. Pocieszał się nadzieją, iż
gdy nadejdzie właściwa chwila, Corsi jako jeden z pierw-
szych pojmie prawdziwą wartość wyników eksperymentu.
Należało znaleźć odpowiedź na jeszcze jedno pytanie.
Czy w liczącym ponad tysiąc sześćset stron elaboracie
znajdował się jakiś ślad łączący budowę Mostu z doświa-
dczeniami prowadzonymi przez koncern Pfitznerów?...
Nie. Wagoner z mimowolnym westchnieniem ulgi
odłożył opasły dokument. Sięgnął po teczkę zawierającą
akta personalne pułkownika Paige'a Russella. Czuł się
zmęczony i nie miał najmniejszej ochoty decydować
o dalszych losach oficera Korpusu Sił Kosmicznych,
lecz na tym polegała jego praca.
Senator Wagoner nie był stworzony na generała. Tym
bardziej nie posiadał cech boga.
ROZDZIAŁ PIĄTY: Nowy Jork
*
Pochodzenie zjawiska określanego nazwą „duszy" nadal czeka
na wyjaśnienie. Homo sapiens bez wątpienia różni się od
pozostałych gatunków zwierząt i choć jego cechy biologiczne
zostały szczegółowo opisane, pojęcia „moralności", „duszy"
i „nieśmiertelności" wciąż wymykają się próbom jednoznacznej
interpretacji (...) Człowiecza „nieśmiertelność" (całkiem od-
mienna niż nieśmiertelność zalążków plazmy) zawarta jest
w ponadczasowym systemie wartości, języka oraz kultury —
i w niczym innym.
WESTON LA BARRE
Paige w ponurym nastroju kończył śniadanie. Nie
potrzebował zbyt wiele czasu, by zrozumieć, że powinien
czym prędzej opuścić stołówkę kosmodromu i udać się
do zakładów Pfitznera z przeprosinami. Nadal nie miał
pojęcia, dlaczego spotkanie z panną Abbott zakończyło
się totalną katastrofą. Obwiniał się za brak odpowiednich
manier i obcesowość.
Z westchnieniem spojrzał na całkiem zimną jajecznicę.
Nagle zdał sobie sprawę, że minionego wieczoru natręt-
nymi pytaniami skruszył delikatną skorupkę nastroju
i rozsypał odłamki po całym obrusie. Zachował się jak
głupek. Niepotrzebnie porzucił bezpieczny obszar i wdał
się w rozważania na temat etyki zawodowej. Najpierw
wygłosił mowę w obronie krzywdzonych noworodków,
a później zaczął dociekać prawdziwych związków łączą-
cych Annę z firmą, w której pracowała.
Na zramolałym globie zwanym Ziemią, pełnym zwąt-
pienia, dręczonym upadkiem ideałów, unikano rozmów
o moralności. Postępowanie w myśl określonych zasad
kosztowało zbyt wiele bólu i wyrzeczeń. Wiara, która
niegdyś budziła wzniosłe uczucia, dziś była aktem de-
speracji. Ci, co ją zachowali — lub usiłowali odtworzyć
z zachowanych gdzieś w głębi duszy fragmentów —
pragnęli tylko jednego: spokoju.
Paige zaczął się zastanawiać, dlaczego tak bardzo
zależało mu na poprawieniu stosunków z panną Ab-
bott. Urlop mijał, a on tracił czas na wizyty w jakimś
zakichanym laboratorium. Nie było to zbyt szczęśliwe
posunięcie, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę fakt, że
dwa poprzednie urlopy —już po rozwodzie — także nie
należały do udanych i nadal był sam. A po powrocie do
macierzystej jednostki czekał go prawdopodobnie lot na
Prozerpinę, gdzie właśnie zakończono budowę bazy,
która śmiało mogła konkurować do tytułu najwięk-
szego zadupia w Układzie Słonecznym — oczywiście do
czasu, póki ktoś nie ulegnie pokusie odkrycia jedenastej
planety.
Tak czy inaczej, był gotów ponownie zawitać u Pfitz-
nera, zerknąć na malowniczy Bronx i otrzeć się o kilku
znanych naukowców, biznesmenów, polityków i parę
nadętych dziewcząt o figurze przypominającej deskę do
prasowania. Prawda, był jeszcze fotel w sekretariacie,
dobrze już dopasowany do jego ciała, i tabliczka z cie-
kawym napisem; chyba po dionizyjsku. Cudownie. Po
prostu wspaniale. Jeśli dobrze rozegra tę partię, będzie
miał co wspominać na Prozerpinie... A może wiceprezes
do spraw eksportu przystanie na małą poufałość i po-
zwoli mówić do siebie „Hal" lub nawet „Bubbles"?
Może zresztą mimo wszystko chodziło o religię. Jak
chyba wszyscy na świecie, Paige poszukiwał czegoś, co
byłoby większe niż on sam, niż rodzina, wojsko, małżeń-
stwo, ojcostwo, cały kosmos i nocne włóczęgi po barach
lub beznadziejna pogoń za seksem w czasie przepustki.
Doświadczenia prowadzone w laboratorium Pfitznera
przyciągały go aurą tajemniczości i samospełnienia.
Z niekłamanym podziwem słuchał wypowiedzi Annę
Abbott. W jej słowach dźwięczała prawdziwa pasja,
która mogła stanowić klucz... nie, to niewłaściwe słowo.
Nie potrafił zdefiniować własnych uczuć. Wiedział tylko,
że zapał dziewczyny wypełnił poszarpaną dziurę w jego
duszy niczym... niczym... o, właśnie. Niczym dobrze
dopasowany kawałek układanki.
A poza tym, chciał jeszcze raz zobaczyć ten promienny
uśmiech.
Dostrzegł Annę tuż po przekroczeniu progu sek-
retariatu. Zdziwił się, gdy na jego widok wykonała kilka
ukradkowych ruchów, jakby końcami palców strzepy-
wała niewidoczny kurz z powierzchni biurka. Coraz
wolniejszym krokiem dotarł na środek pomieszczenia
i stanął. Nie bardzo wiedział, od czego zacząć.
Ktoś podniósł się z fotela stojącego obok wejścia.
Ciężkie kroki zaszurały po dywanie. Paige kątem oka
dostrzegł niewielką, nieco skuloną postać. Odwrócił się,
nieświadomie zaciskając pięści.
— Panno Abbott, wydaje mi się, że już widziałem tu
tego oficera. Czy coś go łączy z waszym koncernem?
Przygarbionym mężczyzną okazał się nie kto inny, jak
Francis X. MacHinery. Gdy nie przybierał oskarżyciel-
skiej postawy, świadczącej o tym, że właśnie się namyślał,
mógł w pełni uchodzić za tego, kim był w istocie —
dumnego potomka bostońskiej arystokracji. Niezbyt
wysoki, lecz szczupły i posiwiały w dwudziestym szóstym
roku życia, roztaczał wokół siebie atmosferę chłodnej
mądrości. Orli nos i wystające kości policzkowe potęgo-
wały to wrażenie. Godność zwierzchnika FBI otrzymał
po swoim dziadku, który zdołał przekonać ówczesnego
prezydenta — obdarzonego dużą charyzmą, lecz nie
posiadającego rozsądku nawet za pół miedziaka — że
tak ważny urząd powinien być dziedziczony, co pomoże
uniknąć przedwyborczych sporów i kłótni o kompe-
tencje.
Doświadczenie uczyło, że godności piastowane „z ojca
na syna" z biegiem lat traciły swe pierwotne znaczenie,
gdyż wystarczył jeden słaby pęd, by zniszczyć budowaną
przez kilka pokoleń reputację. Rodzina MacHinery'ego
jak dotąd uniknęła podobnych kłopotów, a Francis
mógłby niejednej rzeczy nauczyć swego dziadka. Drapież-
ny niczym rosomak, zawsze lądował na cztery łapy, nie
bacząc na afery i kolejne kryzysy polityczne. Gdy
podniósł wzrok, Paige odkrył prawdziwe znaczenie
powiedzenia o „świdrującym spojrzeniu".
— Panno Abbott?
— Pułkownik Russell odwiedził nas wczoraj — po-
wiedziała Annę. — Przypuszczam, że widział go pan
tutaj, w sekretariacie.
W drzwiach pojawili się Gunn i Horsefield. MacHinery
nie zwrócił na nich uwagi.
— Jak się nazywasz, żołnierzu? — spytał.
— Jestem astronautą — odparł sztywno Paige. —
Pułkownik Paige Russell, Korpus Sił Kosmicznych.
— Co tu robisz?
— Korzystam z urlopu.
— Chciałbym otrzymać odpowiedź na zadane pyta-
nie — powiedział MacHinery. Przez cały czas patrzył
ponad ramieniem Paige'a, jakby nie przywiązywał więk-
szej wagi do prowadzonej rozmowy. — Co robisz
w zakładach Pfitznera?
-— Jestem po uszy zakochany w pannie Abbott —
stwierdził Paige ku swemu najwyższemu zdziwieniu. —
Przyszedłem z nią porozmawiać. Wczorajszego wieczoru
mieliśmy małą sprzeczkę i chciałem przeprosić. To
wszystko.
Annę gwałtownie wyprostowała się za biurkiem i z nie-
wyraźną miną wlepiła w mówiącego oszołomione spoj-
rzenie. Nawet Gunn z trudem powstrzymywał się od
uśmiechu. Wodził wzrokiem od dziewczyny do Paige'a,
jakby zobaczył ich pierwszy raz w życiu.
MacHinery przez krótką chwilę patrzył na Annę, po
czym znów przybrał obojętny wyraz twarzy.
— Nie jestem zainteresowany twoim prywatnym ży-
ciem, żołnierzu — powiedział tonem sugerującym naj-
wyższe znudzenie. — Postawię pytanie w inny sposób,
byś nie mógł udzielić kolejnej wykrętnej odpowiedzi.
Z jakiego powodu po raz pierwszy przyszedłeś do
laboratorium? Co cię ł ą c z y z koncernem Pfitznera?
Paige postanowił staranniej dobierać słowa. Co praw-
da, jeśli naprawdę wzbudził zainteresowanie MacHine-
ry'ego, nie na wiele mogło się to zdać. Oskarżenie ze
strony FBI działało z mocą prawa. Jak większość astro-
nautów, Paige nie doświadczył dotąd — na szczęście —
„przyjemności" rozmowy z przedstawicielami Biura.
— Na zlecenie koncernu przywiozłem kilka próbek
gruntu pochodzącego z okolic Jowisza — oświadczył. —
Miały być poddane jakimś badaniom.
— Przed chwilą wspomniałeś, że dostarczyłeś je już
wczoraj.
— Nic takiego nie powiedziałem, ale rzeczywiście
dostarczyłem je już wczoraj.
— Domyślam się, że dzisiaj przyniosłeś je ponow-
nie. — MacHinery zerknął przez ramię na Horsefielda,
który zbladł jak kreda z chwilą, gdy domyślił się
właściwego sensu rozmowy.
— Jak tam, Horsefield? Czy to jeden z twoich żoł-
nierzy, o którym zapomniałeś mi powiedzieć?
— Nie — odparł generał, choć w jego głosie dźwię-
czała nuta wątpliwości, jakby chciał zapewnić sobie
drogę bezpiecznej ucieczki w razie nieoczekiwanego
oskarżenia. — Jeśli mogę ufać swej pamięci, wczoraj
widziałem go pierwszy raz w życiu.
— Rozumiem. Czy chce pan przez to powiedzieć, że
ten człowiek nie należy do oddziałów, którym powierzo-
no ochronę programu badań?
— Wolałbym w tej chwili powstrzymać się od tak
kategorycznych stwierdzeń. — Tym razem Horsefield
zachował więcej pewności siebie, gdyż zdołał oddalić
bezpośrednie niebezpieczeństwo. — Musiałbym porozu-
mieć się z dowództwem. Może to ktoś nowy z grupy
Alsosa... Nie słyszałem, by twierdził, że pozostaje pod
moją komendą.
— Gunn, co wiesz o tym człowieku? Przyjęliście go
do pracy bez porozumienia ze mną? Został spraw-
dzony?
— W pewnym sensie tak, choć nie potrzebowaliśmy
trudzić FBI — odparł zapytany. — Jest zwykłym
zbieraczem próbek i nie uczestniczy bezpośrednio w do-
świadczeniach. Nie ma żadnych ścisłych powiązań z na-
szym laboratorium. Jak panu wiadomo, zbieracze zgła-
szają się na ochotnika.
MacHinery z wolna marszczył brwi. Paige czerpał
wiedzę o działalności FBI jedynie z gazet, jakie od czasu
do czasu docierały na pokład statku kosmicznego, lecz
był przekonany, że wystarczą jeszcze dwa, trzy pytania
i już niedługo inni czytelnicy dowiedzą się o sensacyjnym
aresztowaniu astronauty, zamknięciu koncernu Pfitznera,
wdrożeniu śledztwa przeciwko osobom współpracującym
z wyżej wymienionym koncernem, kilku procesach przed
sądem wojskowym oraz dymisji polityków powiązanych
z programem badań. Jeśli MacHinery przechowywał
gdzieś teczkę z artykułami na swój temat, z pewnością
będzie miał okazję, aby dorzucić do niej stos wycinków
grubości co najmniej dwóch centymetrów. Być może
tylko o to mu chodziło; zniszczenie kosztownego eks-
perymentu uważał za mało istotny szczegół.
— Przepraszam, panie Gunn — półgłosem odezwała
się Annę. — Jestem nieco lepiej zorientowana w referen-
cjach pułkownika Russella. Właśnie przybył z odległej
części Układu, a jego dossier zostało już dawno poddane
szczegółowej kontroli. Nie należy do grupy zwykłych
zbieraczy próbek.
— Słusznie! — zawołał Gunn. — Zupełnie o tym
zapomniałem.
Annę miała rację, lecz Paige czuł się nieco zdziwiony
nagłym entuzjazmem wiceprezesa. Czyżby podejrzewał,
że słowa dziewczyny zawierają ukryte znaczenie?
— Pułkownik Russell jest ekologiem planetarnym,
wyspecjalizowanym w badaniu księżyców — ciągnęła
spokojnie Annę. — Swoją pracą przyczynił się do
rozwiązania wielu istotnych problemów i jest dość dobrze
znany załogom stacji kosmicznych. Ma wielu przyjaciół
wśród pracowników nadzoru technicznego budowy Mos-
tu, a także w kilku innych miejscach. Czy zechce pan
potwierdzić moje słowa, pułkowniku?
— Znam niemal wszystkich z obsługi Mostu — mruk-
nął Paige, choć słowa z trudem przechodziły mu przez
ściśnięte gardło.
Wypowiedź dziewczyny niemal na kilometr pachniała
oszustwem. A MacHinery nie cackał się z oszustami.
Tylko on mógł kłamać; świadkom nie przysługiwał ten
przywilej.
— Pył, który otrzymaliśmy wczoraj, okazał się nie-
zwykle interesujący i właśnie z tego powodu poprosiłam
pułkownika Russella o powtórną wizytę. Potrzebujemy
kilku wyjaśnień. Jeśli dalsze badania potwierdzą wartość
próbek, zaoszczędzimy podatnikom wielu wydatków.
Istnieje możliwość, że doświadczenia zostaną ukończone
przed planowanym terminem. Podstawowym warunkiem
jest jednak osobisty udział pułkownika w końcowym
etapie eksperymentu, ponieważ tylko on posiada wy-
starczającą wiedzę o mikroflorze obszaru Jowisza, aby
odpowiednio zinterpretować wyniki.
MacHinery pustym wzrokiem spoglądał nad ramie-
niem Paige'a. Zdawał się nie słyszeć ani słowa, lecz
Annę we właściwy sposób zakończyła swą wypowiedź.
Achillesową piętą działań Federalnego Biura Śledczego
były olbrzymie koszty związane z każdym dochodzeniem.
Ostatnio szef FBI stał się równie czuły na punkcie
„marnotrawienia rządowych pieniędzy", czego dowiódł
w sprawie „wywrotowców".
— Muszę stwierdzić, że zakończona przed chwilą
rozmowa przebiegała chaotycznie — odezwał się w koń-
cu. — Dlaczego ten człowiek nie chciał od razu udzielić
wyjaśnień?
— Wszystko, co powiedziałem, było prawdą — stwier-
dził krótko Paige.
MacHinery nie zwrócił na niego uwagi.
— Sprawdzimy raporty i wezwiemy, kogo trzeba.
Chodź, Horsefield.
Wyprostowany jak świeca generał posłusznie wysunął
się z pokoju, choć przedtem zdążył jeszcze obrzucić Paige'a
spojrzeniem pełnym podejrzliwości i łobuzersko mrugnąć
w kierunku Annę. Gdy zamknął drzwi, ścianami sekreta-
riatu wstrząsnął gwałtowny wybuch furii. Gunn zbliżył się
do dziewczyny z drapieżną zwinnością, która była czymś
zgoła niespodziewanym u mężczyzny, mającego zwyczaj
przymilać się każdemu rozmówcy. Annę, równie zagniewa-
na, wstała zza biurka. Oboje zaczęli krzyczeć jednocześnie.
— Zobacz, do czego doprowadziła twoja cholerna
ostrożność...
— Co ci przyszło do głowy, żeby opowiadać MacHi-
nery'emu takie bzdury...
— Nawet astronauta powinien mieć dość oleju w gło-
wie, aby nie pętać się po terenie objętym ochroną...
— Dobrze wiesz, że próbki z Ganimeda nadają się
tylko na śmietnik...
— Przez twój brak wyobraźni obetną nam dotację...
— Od początku programu nie zatrudniliśmy nikogo,
kto byłby poddany szczegółowej inwigilacji...
— Czujesz satysfakcję z takiego obrotu sprawy?...
— Gdzie się podział twój rozsądek?...
— Cisza! — ryknął na całe gardło Paige, niczym
podoficer na placu do musztry.
W przestrzeni kosmicznej nie miał okazji popisywać
się swymi umiejętnościami, lecz efekt przeszedł jego
najśmielsze oczekiwania. Gniewne okrzyki zamarły w pół
słowa. Gunn stał z otwartymi ustami. Paige rzucił okiem
na ściągniętą, pobladłą twarz dziewczyny.
— Zachowujecie się jak para rozhisteryzowanych
ciotek! — powiedział ostro. — Przykro mi, że ściągnąłem
na was kłopoty, lecz nie prosiłem o obronę. Skończcie
z wzajemnymi oskarżeniami i spróbujcie znaleźć jakieś
rozwiązanie. Chętnie pomogę... pod warunkiem, że
przestaniecie wrzeszczeć i skakać sobie do oczu.
Annę obnażyła zęby i wydała gniewny, głuchy po-
mruk, po czym posłusznie usiadła za biurkiem i obtarła
policzki papierową chusteczką. Paige patrzył na nią ze
zdumieniem. Nie przypuszczał, że ludzkie gardło może
wydawać tak zwierzęce dźwięki. Gunn wlepił wzrok
w dywan. Złożył dłonie na wysokości ust i wykonał
kilka głębokich oddechów.
— Ma pan rację — powiedział po chwili zupełnie
spokojnie. — Jak najszybciej powinniśmy przystąpić do
działania. Annę, dlaczego powiedziałaś, że pułkownik
Russell weźmie udział w końcowym etapie doświadczeń?
O nic cię nie oskarżam; próbuję jedynie ustalić fakty.
— Zeszłego wieczoru pan Russell zaprosił mnie na
kolację — odpowiedziała dziewczyna. — W trakcie
spotkania popełniłam małą niedyskrecję i wspomniałam
o niektórych szczegółach programu. Niestety, dalsza
rozmowa przerodziła się w sprzeczkę, której świadkami
byli dwaj informatorzy MacHinery'ego. Musiałam kła-
mać także we własnej obronie.
— Masz przecież mikroczujnik! Skoro sądziłaś, że
jesteś podsłuchiwana...
— Wiem. Po prostu uległam emocjom. Czasem mi się
to zdarza.
Mówiła suchym, pozornie beznamiętnym głosem.
Paige spojrzał w jej stronę. Miał niemiłe wrażenie, że
przysłuchuje się urzędowemu sprawozdaniu z wydarzeń,
w których uczestniczył ktoś obcy. Jedynie łzy błyszczące
w kącikach zaczerwienionych oczu dziewczyny stanowiły
dowód, że wspomnienia minionego wieczoru nie były jej
obojętne.
— Taaaak — z namysłem powiedział Gunn. — Puł-
kowniku Russell, czy rzeczywiście pozostaje pan w za-
żyłych stosunkach z obsługą Mostu?
— Niektórych ludzi znam bardzo dobrze; zwłaszcza
Charity Dillona. Dość długo stacjonowałem w rejonie
Jowisza, lecz dochodzenie prowadzone przez MacHine-
ry'ego wykaże niezbicie, że nie mam żadnych oficjalnych
powiązań z budową.
— Dobrze... dobrze... — stwierdził Gunn z nieocze-
kiwaną wesołością. — Pracownicy nadzoru technicznego
zostaną także objęci śledztwem, a to z punktu widzenia
interesów Pfitznera oznacza nader korzystną zwłokę.
Zyskamy nieco czasu... choć oczywiście, żal mi chłopców
zatrudnionych przy budowie. Most i program Pfitznera...
zbyt duży kąsek nawet dla MacHinery'ego. Dochodzenie
potrwa co najmniej kilka miesięcy. FBI musi postępować
niezwykle ostrożnie, gdyż Most jest oczkiem w głowie
senatora Wagonera, a jego nie tak łatwo ruszyć jak
innych członków rządu. Hmmmm... Powstaje pytanie,
w jaki sposób wykorzystać tę szansę...
— Nie przypuszczałem, że potrafi pan tak szybko
odzyskać spokój — z kwaśnym uśmiechem odezwał się
Paige.
— Jestem handlowcem — odparł Gunn. — Może
nieco szczególnym, lecz mimo wszystko handlowcem.
Umiejętności aktorskie stanowią istotną część mego
zawodu. Jeśli zaś chodzi o próbki, które pan przywiózł...
— Niepotrzebnie o nich wspomniałam — wtrąciła
Annę. — To może przynieść więcej szkody niż pożytku.
— Przeciwnie, dzięki temu mamy drogę ucieczki.
MacHinery jest niesłychanie „praktycznym" człowie-
kiem. Uznaje tylko fakty. Pył dostarczony przez puł-
kownika Russella musimy natychmiast poddać pieczo-
łowitym badaniom z pominięciem obowiązującej proce-
dury. Chcę wiedzieć o każdym interesującym śladzie...
niekoniecznie w pełni prawdziwym.
— Pracownicy laboratorium nie będą kłamać — na-
stroszyła się Annę.
— Moja droga Annę, kto mówi o kłamstwie? We
wszystkich próbkach można znaleźć ciekawe mikroor-
ganiany, nawet jeśli nie pasują do naszego profilu
badań. Rozumiesz? MacHinery będzie zadowolony, jeśli
przedstawimy mu wyniki doświadczeń nadzorowanych
przez pułkownika Russella; zaoszczędzi sumę, którą
musiałby wyłożyć na powołanie zespołu ekspertów.
Nieprędko zrozumie, że pan Russell nie posiada rządo-
wych uprawnień.
— Zapomniałeś o najważniejszym — powiedziała
dziewczyna. — Jeśli chcesz, by całe przedstawienie
wypadło przekonująco, musimy zmienić obecnego tu
pułkownika w ekologa i powiedzieć mu, czym na-
prą w d ę się zajmujemy.
Gunn spoważniał.
— Bądź łaskawa pamiętać, że to właśnie on jest
główną przyczyną naszych obecnych kłopotów — stwier-
dził oschle. — Usiłowaliśmy zapewnić programowi
badań szczególne warunki bezpieczeństwa... stało się to
niemożliwe z chwilą, gdy MacHinery zaczął deptać nam
po piętach.
— Święte słowa — odparła Annę z kamienną twarzą,
lecz Paige podejrzewał, że w głębi duszy bawi ją za-
kłopotanie Gunna.
Wiceprezes koncernu nie należał do osób, którym
można było zarzucić nielojalność wobec macierzystej
firmy.
— Pułkowniku Russell, na pewno nie miał pan nic
wspólnego z ekologią? Wielu oficerów interesuje się
nauką.
— Niestety. Moją specjalnością jest balistyka.
— Hmmmm... Jako astronauta przynajmniej wie pan
coś o planetach. Annę, powierzam ci opiekę nad naszym
gościem; skorzystaj z pomocy ojca. Ja zajmę się ludźmi
MacHinery'ego. — Ponownie spojrzał na Paige'a. —
Powinien pan wiedzieć, pułkowniku, że każda informa-
cja, która trafi w niepowołane ręce, może stać się
przyczyną pańskiej śmierci lub aresztowania.
— Będę milczał — obiecał Paige. — Wystarczy mi
świadomość, ile narozrabiałem. I tak kiedyś zginę przez
swoją ciekawość... Prawda, jest jeszcze jedna sprawa,
o której nie wspomniałem.
— Mianowicie?
— Źle pan obliczył czas, jaki mamy do dyspozycji.
Za dziesięć dni kończę urlop. To dość krótko, by stać
się wykwalifikowanym ekologiem.
— Ufff... — jęknął Gunn. — Annę, bierz się do
roboty.
Zniknął za drzwiami.
Paige spojrzał na dziewczynę. Przez chwilę stali w mil-
czeniu, potem na ustach Annę pojawił się cień uśmiechu.
Paige poczuł, że wstępują w niego nowe siły.
— Czy to prawda... co powiedziałeś? — spytała
nieśmiało.
— Tak, choć zdałem sobie z tego sprawę dopiero
wówczas, gdy zacząłem mówić. Przykro mi, że wybrałem
niezbyt fortunną chwilę. Chciałem przeprosić za wczoraj-
szą awanturę, a wyszło na to, że przysporzyłem ci
dodatkowych kłopotów.
— Masz talent do wtykania nosa w nie swoje spra-
wy — odpowiedziała z uśmiechem. — W ciągu dwóch
dni poznałeś najpilniej strzeżony sekret światowej nauki.
— Tyle że nadal nic nie wiem. Możesz mi o tym
opowiedzieć? — Rozejrzał się po pomieszczeniu. — Nie
ma podsłuchu?
Tym razem wybuchnęła głośnym śmiechem.
— Myślisz, że wdałabym się w kłótnię z Halem
w pokoju naszpikowanym mikrofonami? Nie musisz się
obawiać, co dzień przeprowadzamy staranną kontrolę.
Skupię się na najważniejszych faktach, a ojciec zapozna
7 — Będą im...
cię ze szczegółami. Badania chorób nowotworowych to
tylko część działalności koncernu. Zasięg doświadczeń
jest o wiele szerszy. Szukamy odpowiedzi na
zagadkę śmierci.
Paige powoli opadł na stojące w pobliżu krzesło.
— Nie wierzę — wyszeptał po chwili.
— Wszyscy kiedyś rozumowali w ten sposób. Oto
najlepszy dowód. — Wskazała gotycki napis nad drzwia-
mi. — Wider den Tod ist kein Krautlein gewachsen: „Nie
rosną zioła przeciw Śmierci". Niemieccy zielarze byli
przekonani, że takie jest prawo natury. Teraz uważamy
to za kolejne wyzwanie. Gdzieś we wszechświecie i s t-
n i e j ą odpowiednie „zioła"; trzeba je tylko odnaleźć.
Doktor Abbott wyglądał na lekko przestraszonego
wizytą obcego mężczyzny, lecz mimo wielu zajęć znalazł
czas, by w ciągu jednego dnia wprowadzić Paige'a
w szczegóły eksperymentu. Mówił jasno i zrozumiale.
Następny dzień spędzili w laboratorium. Paige asystował
przy doświadczeniach, choć jego praca polegała głównie
na myciu probówek i przygotowywaniu roztworów.
Z wolna zaczynał pojmować teorię, która legła u podstaw
programu badań. W czasie kolacji z Annę postanowił
wypróbować wartość swoich spostrzeżeń.
— Wszystko zależy od naszego sposobu myślenia —
zauważył. Dziewczyna słuchała jego wywodów z niekła-
manym zainteresowaniem, choć nie potrafiła powstrzy-
mać lekko drwiącego uśmiechu. — Co wywołuje aktyw-
ność antybiotyków? Jakie korzyści czerpią mikroorganiz-
my, które je produkują? Zakładamy, że komórka wydziela
określony rodzaj antybiotyku, by zabić lub unieszkodliwić
inną komórkę, lecz nigdy nie zdołaliśmy udowodnić, że
właściwą zasługę należy przypisać środowisku, w którym
rozwija się dany organizm. Innymi słowy: im większa
rozmaitość, tym bezpieczniejszy „producent".
— Uważaj na teleologię — ostrzegawczo wtrąciła
Annę. — Mówisz orezultatach, nie o przyczynach
działania.
— Zgoda. Lecz w tym miejscu docieramy do granic
naszych rozważań. A gdyby tak odwrócić zagadnienie?
Czym jest antybiotyk dla organizmu, który ginie pod
wpływem jego działania? Oczywiście toksyną, trucizną.
Są jednak bakterie mające szczególną odporność i właś-
nie te bakterie przez... Jak to ujął twój ojciec?... Przez
klonowanie i selekcję mogą zdominować całą kolonię.
Równie oczywisty jest fakt, że uodpornione komórki
produkują jakiś rodzaj przeciwciała. Weźmy na przykład
bakterię wydzielającą penicylinazę, czyli enzym niszczący
penicylinę. Dla wspomnianej bakterii penicylina jest
jadem, a penicylinaza — antytoksyną. Mam rację?
— Całkowicie. Mów dalej.
— Teraz dodajmy niezbity fakt, że penicylina i tetra-
cyklina są nie tylko antybiotykami, czyli toksynami dla
dużej ilości bakterii, lecz także antytoksynami.
Oba leki neutralizują działanie substancji wywołujących
tak zwaną rzucawkę w czasie zatrucia ciążowego. Tetra-
cyklina jest środkiem o bardzo dużym zasięgu działania.
Czy istnieje coś takiego jak antytoksyną o podobnych
cechach? Czy rozmaite bakterie odporne na tetracyklinę
czerpią swe właściwości z jednego źródła? Dziś wiemy,
że odpowiedź na oba pytania brzmi „tak". Odkryliśmy
również inny typ antytoksyny, chroniący organizm przed
działaniem wielu antybiotyków. Słyszałem, że jest to
niemal dziewiczy obszar badań, wciąż czekający na
swego Fleminga.
Ergo: należy znaleźć taki rodzaj przeciwciała, który
pozwoli unieszkodliwić związki pojawiające się w ludz-
kim organizmie po zakończeniu jego rozwoju... i otrzy-
mamy magiczny środek zwalczający degeneragę komo-
rek oraz nowotwory. Poszukiwania prowadzone w labo-
ratorium Pfitznera zostały uwieńczone pełnym sukcesem.
Nowej substancji nadano nazwę askomycyny... Jak mi
poszło? — zapytał, z niepokojem wstrzymując oddech.
— Cudownie. MacHinery będzie miał kłopoty ze
zrozumieniem niektórych sformułowań, ale to dobrze.
Musisz w jego oczach uchodzić za prawdziwego fachow-
ca. Postaraj się mówić nieco rozwlekle, z większym
namysłem. — Wyjęła puderniczkę i z uwagą popatrzyła
w lusterko. — Walka z nowotworami stanowi tylko wstęp
do właściwego zagadnienia. Opowiedz mi teraz o śmierci.
Paige wlepił w nią zdumione spojrzenie.
— Jeśli chcesz... —powiedział powoli. Annę siedziała
z niewzruszoną miną. — Co prawda, twój ojciec stwier-
dził, że o tej części doświadczeń nie wiedzą nawet
członkowie rządu... Nie zapomniałaś, że jesteśmy w re-
stauracji?
Wyciągnęła puderniczkę w jego stronę i wówczas
zobaczył, że domniemane lusterko było w rzeczywistości
niewielkim ekranem, na którym połyskiwały jakieś cyfry.
Odczyt plasował się w okolicach zera.
— Najbliższy mikrofon jest poza zasięgiem twojego
głosu — oświadczyła Annę, po czym wsunęła „puder-
niczkę" do torebki. — Możesz mówić.
— Dobrze. Kiedyś poproszę cię o wyjaśnienie, dla-
czego nie zachowałaś dostatecznej ostrożności podczas
naszej pierwszej wspólnej kolacji. Na razie jestem zbyt
pochłonięty udawaniem ekologa.
Zniżył głos.
— Badania nad przyczynami śmierci zostały zapocząt-
kowane w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim roku.
Anatom nazwiskiem Lansing wykazał, że najmniejsze
tkankowce, wrotki, posiadają w swych organizmach
substancję powodującą proces starzenia. W trakcie
dalszych doświadczeń udało mu się przedłużyć życie
każdego pokolenia. Po pięćdziesięciu generacjach osiąg-
nął stadium, w którym pojedynczy osobnik żył sto
cztery dni, zamiast początkowych dwudziestu czterech.
Wówczas odwrócił proces. Okazało się, że bezkręgowce
pochodzące od najstarszych matek z każdą generacją
żyły krócej. Pod koniec eksperymentu ginęły szybciej niż
te, które przebywały w warunkach naturalnych.
— Teraz już wiesz, skąd wzięła się obecność niemow-
ląt w naszym laboratorium — wtrąciła dziewczyna. —
Sierociniec przekazuje nam dzieci, których matkami są
nieletnie dziewczęta. Im młodsi rodzice, tym lepiej.
— Nie musisz mi dokuczać, Annę. Poza tym uważam,
że ta droga wiedzie w kolejny ślepy zaułek. „Hodowla"
długowiecznych ludzi jest niepraktyczna. Dzieci mogą
być co najwyżej poddane badaniom porównawczym na
zawartość „toksyny śmierci" w krwiobiegu. Potrzebuje-
my konkretu: substancji zdolnej zahamować proces
starzenia. Wiemy już, że każde zwierzę wielokomórkowe
posiada w organizmie substancje powodujące stopniowe
obumieranie tkanki. Wiemy, że jest to prosta, specyficzna
substancja, całkowicie odmienna od tych wywołujących
chorobę nowotworową. Wiemy wreszcie, że można ją
zneutralizować. Zwierzę zaszczepione askomycyną staje
się odporne na wszelkie odmiany raka, lecz mimo to
zdycha w określonym wieku, bo w jego komórkach
działa swoisty „zegar biologiczny" przekazany mu przez
matkę w chwili narodzin wraz z odpowiednią ilością
wspomnianego związku.
To, czego szukamy, nie jest antybiotykiem, czyli
środkiem działającym „przeciw życiu", lecz antyagaty-
kiem, środkiem „przeciw śmierci". Prowadzimy do-
świadczenia niejako na kredyt, ponieważ odkrycie asko-
mycyny wyczerpuje warunki kontraktu zawartego z rzą-
dem i z chwilą gdy informacja o nowym leku zostanie
podana do wiadomości publicznej, ustaną wszelkie
dotaqe. Jeśli przeciągniemy sprawę dostatecznie długo,
będziemy mieli dość funduszy, aby pomyślnie zakończyć
poszukiwania antyagatyku.
— Brawo — powiedziała Annę. — Mówisz zupełnie
jak mój ojciec. Zwróć szczególną uwagę na ostatni
z poruszanych tematów i postaraj się zapamiętać, że
nawet najmniejsza wzmianka o askomycynie może wzbu-
dzić podejrzenia przedstawicieli rządu. Gdy dojdą do
wniosku, że gramy na zwłokę, a ich dotacja jest wyko-
rzystywana w bliżej nie określonym celu, rozpęta się
prawdziwe piekło. Jesteśmy o krok od sukcesu i nie
możemy przerwać doświadczeń. Nasza porażka będzie
oznaczać porażkę całej ludzkości.
— Cel uświęca środki — mruknął Paige.
— W tym przypadku tak. Wiem, że w naszym społe-
czeństwie zasady „bezpieczeństwa i obrony" stały się
formą kultu, lecz tym razem chodzi o przyszłość całej
planety.
— Jakoś przeżyję — powiedział Paige.
Nie chodziło mu o tajemnicę, tylko o wyłudzanie
pieniędzy od rządu, lecz nie miał zamiaru rozwijać tego
zagadnienia. Nie wierzył w sekrety; szczególnie teraz,
gdy naocznie poznał ich kruchość.
W ciągu następnych dwóch dni podczas pracy w la-
boratorium przekonał się, że program badań już dawno
został poddany inwigilacji.
ROZDZIAŁ SZÓSTY: Jupiter V
Ci barbarzyńcy, których nie dzieli tradycyjna rywalizacja,
z niezwykłą zaciętością walczą o żywność i przestrzeń. Ludzie
nie darzą miłością swych bliźnich, jeśli wyznają odmienne ideały.
GEORGE SANTAYANA
Trzy żółte światła alarmu połyskiwały na długiej konso-
lecie w pomieszczeniu nadzoru. Spieszący na swoje stano-
wisko Helmuth obrzucił je przelotnym spojrzeniem. Panel
dziewiąty. Jak zwykle. Tam, gdzie pracowała Eva Chavez.
Eva — mimo latynoskiego nazwiska, które od dawna
straciło pierwotne znaczenie w mieszance ras i narodowo-
ści stanowiących populaq'ę Zachodu — była postawną
blondynką z całej duszy oddaną budowie. Niestety,
w sytuacjach wymagających rozwagi i opamiętania
ogarniało ją przerażenie przed Wszechogarniającym
Wszechświatem.
Helmuth sięgnął nad ramieniem dziewczyny, wcisną)
klawisz sprowadzający ją do funkcji biernego obser-
watora, po czym włożył hełm drugiego mechanika.
Znalazł się w nowym, jeszcze nie ukończonym wnętrzu
kesonu fundamentowego. Za ukośnymi ścianami wzno-
siły się wysokie na kilkaset metrów fale wrzącego
wodoru. Fale, których spienione grzbiety nigdy nie
opadały, lecz były odrywane w postaci strumienia pary.
W górnej części pomieszczenia, na północnej ścianie
widniała bladopomaranczowa plama z wolna pełznąca
w stronę podstawy najbliższego węzła. Kataliza...
Lub rak. Helmuth częściej używał tego drugiego
określenia. Na drapieżnej, gigantycznej planecie-potwo-
rze nawet niewielka ilość węglanu wapnia stanowiła
śmiertelne zagrożenie, choć dwa wieki temu ten sam
węglan był wykorzystywany na Ziemi do produkcji
acetylenu stosowanego w lampach gazowych. Wicher,
wiejący na Jowiszu z oszałamiającą prędkością, wciskał
cząsteczki soli w każdą napotkaną przeszkodę. Pod
ciśnieniem dziesięciu milionów atmosfer oraz w obecości
katalizatora sodowego lód używany do budowy Mostu
reagował z amoniakiem oraz dwutlenkiem węgla, two-
rząc proteinowy związek, co powodowało gwałtownie
postępujący rozpad substancji wyjściowych:
O H H O H H
O
II
CH
I
CHN C CHN C
/\l/\/\ /\l/\/l\ /\
' C CHN C CHN C
cas
CHN
II I
O H
H
C
O H
H O
C
O
II
N H C C NHC
/l\/\l/\/l\/\l/\.
/HC C NHC C NH
II I I II I I
O H H O H H
H O
Ul
c
I
O H H
V
Helmuth przez chwilę obserwował zjawisko. Most
stanął właśnie po to, by dać ludziom możliwość studio-
wania tak niecodziennych przypadków. Na Ziemi podob-
na narośl byłaby porowatą masą, twardą niczym róg
nosorożca... o ile w ogóle mogłaby powstać. Tu, gdzie
siła ciążenia niemal trzykrotnie przekraczała ziemską,
cząsteczki układały się w porządku właściwym dla
związków alifatycznych, lecz miały strukturę heksagonal-
ną, charakterystyczną dla związków aromatycznych.
Długa oś łańcucha powodowała, że substancja przypo-
minała grafit, atomy wapnia i siarki porzucały jeden
atom węgla, by z nadzieją uchwycić się następnego lub
tworzyły dość dziwne wiązanie dwusiarczkowe przypo-
minające cystynę...
Porównanie z nowotworem okazało się całkiem trafne.
Substancja była bliska endemicznej formie życia, która
mogła się rozwijać wyłącznie w warunkach panujących
na Jowiszu. Rosła, pobierała pokarm, rozmnażała się
i miała budowę zbliżoną do niektórych ziemskich drob-
noustrojów, takich jak wirus choroby mozaikowej tyto-
niu. Oczywiście w odróżnieniu od normalnej komórki
powiększała swą objętość, przez narastanie, niczym
martwy kryształ — choć wirusy też potrafiły tego
dokonać, przynajmniej in vitro.
Mimo swej niezwykłości twór był niepożądanym
zjawiskiem na budowie największego przedsięwzięcia
ludzkiej myśli technicznej. Być może stanowił właściwy
składnik organizmu jakiejś zenoidalnej * meduzy, lecz
we wnętrzu kesonu stawał się chorobotwórczym liszajem.
Na skraju plamy pracował niewielki mechanizm, który
zdrapywał warstwę aminokwasu i okładał „ranę" świe-
* Termin używany dla określenia niektórych zjawisk występują-
cych na Jowiszu, utworzony od greckiego imienia tego samego boga —
Zeus, w dopełniaczu Zenon.
żym lodem, co w niczym nie zakłócało przebiegu reakcji.
Prawdziwym źródłem kłopotów nie był pylisty węglan
wapnia, który do granic możliwości przesycał atmosferę,
lecz niewielka ilość cząsteczek sodu występująca wyłącz-
nie w roli katalizatora. Automat działał zbyt wolno, by
nadążyć za postępującym dziełem zniszczenia.
Nałożenie nowej warstwy lodu niczego nie załatwiało.
Obciążony konstrukgą keson w ciągu niecałej godziny
roztopiłby się niczym kostka masła rzucona na rozgrzaną
patelnię.
Helmuth odsunął na bok mechanizm czyszczący.
Zaryzykować wiercenie? Nie. Cząteczki metalu były
zbyt małe i zbyt głęboko osadzone w lodowej ścianie.
W dodatku nie wiedział, gdzie ich szukać.
Pospiesznie wezwał dwa „krety", które pracowały na
dole, gdzie nieprzerwane pasmo wybuchów torowało
kesonowi drogę przez górne warstwy niepewnej „gleby"
Jowisza. Skierował ślepe maszyny wprost na nowotwór.
Plama sięgała już trzydzieści metrów w głąb lodu.
Helmuth bez wahania nakrył dłonią czerwony przycisk.
Z umieszczonych na „kretach" miotaczy strzeliły
niewidzialne, niszczące promienie. W ścianie kesonu
pojawiła się dziura.
Najbliższy węzeł się odkształcił. Początkowo stawiał
opór, lecz po chwili wygiął się jeszcze bardziej. Nagle
uwolniony z zamocowań, wirując poleciał w czarną
otchłań. W świetle błyskawic wyglądał niczym olbrzymi
nietoperz szybujący z połamanymi skrzydłami we wnę-
trzu cyklonu.
Mechanizm naprawczy zaczął wpełniać lodem spód
otworu. Helmuth polecił otoczyć rusztowaniem miejsce
zniszczenia i wstawić nowy węzeł. Taka naprawa musiała
trochę potrwać. Patrzył, jak ciąg powietrza odrywa
kawałki zmarzliny od poszarpanych krawędzi ściany. Po
chwili upewnił się, że kataliza ustała, i poczuł nagłe,
przedwczesne zmęczenie. Zdjął hełm.
Ze zdziwieniem stwierdził, że ładna twarz Evy była
wykrzywiona wściekłością.
— Chciałeś wysadzić całą konstrukcję? — syknęła
dziewczyna. — Od dawna szukasz pretekstu, żeby to
zrobić!
Odwrócił głowę całkiem zbity z tropu. Jeszcze gorzej.
Zza szyb iluminatora połyskiwała gigantyczna tarcza
Jowisza.
Helmuth, Eva, Charity... Wszyscy członkowie załogi
stawali się niewolnikami olbrzymiej planety. Leniwa
egzystencja, jaką prowadzili na księżycu numer pięć*,
w niczym nie przystawała do czterech godzin spędzanych
na Moście. Każdy nowy dzień wciągał ich dryfujące
umysły coraz głębiej w piekielną czeluść.
Nie było na to rady. Dla osób przebywających w bazie
widok Jowisza przesłaniającego cztery piąte nieboskłonu
stawał się swoistą obsesją, powodującą wrażenie gwał-
townego spadania ku skłębionej mieszaninie trujących
gazów. Coraz szybciej, i szybciej...
— Nie mam zamiaru niczego niszczyć. — W głosie
Helmutha brzmiało znużenie. — Wbij sobie do głowy,
że chcę, aby nasze doświadczenia zakończyły się pomyśl-
nie, choć mam tyle rozumu, by zdawać sobie sprawę
z beznadziejności naszych dalekich od kompetencji
poczynań. Przypuszczałaś, że ta plama zgnilizny po
prostu zniknie, jeśli ją posypać szczyptą śniegu? Nie
przyszło ci na myśl...
* W polskiej literaturze astronomicznej najbliższy (choć ozna-
czony numerem piątym) księżyc Jowisza nosi nazwę Amaltea (por.
„Astronomia popularna", Warszawa 1972, str. 26—27), lecz w tłuma-
czeniu zachowano określenie „Jupiter V" traktując je jako rtazwę bazy
(przyp. tłumacza).
Kilka twarzy skrytych za matowymi szybami hełmów
obróciło się bezwiednie w stronę głosu. Helmuth umilkł;
w centrum kontrolnym obowiązywał niepisany zakaz
prowadzenia głośnych rozmów zakłócających przebieg
pracy. Ruchem dłoni nakazał Evie powrót do konsolety.
Posłusznie spełniła polecenie, choć jej nadąsana mina
i lekko wydęte usta wyraźnie świadczyły o tym, iż
podejrzewała, że Helmuth tylko dlatego przerwał dysku-
sję, by mieć ostatnie słowo.
Mężczyzna podszedł do grubej kolumny stojącej
pośrodku pomieszczenia i po spiralnych schodkach
wspiął się do własnej kabiny. Już czuł na skroniach
dokuczliwy ciężar hełmu.
Fotel głównego operatora zajmował Charity Dillon.
Helmuth obrzucił inżyniera uważnym spojrzeniem.-
Charity oczywiście nie zauważył jego przybycia. Każdy
pracownik musiał posiąść umiejętność całkowitego „wy-
ciszenia" świadomości, musiał nauczyć się zachowania
czujności zmysłów, które rejestrowały przebieg wydarzeń
odległych o setki tysięcy kilometrów.
Helmuth patrzył w milczeniu, jak szczupłe, białe
dłonie Dillona z niezachwianą pewnością poruszały się
po klawiaturze. Inżynier kończył przegląd całej kon-
strukcji — nie tylko nawierzchni, lecz także dźwigarów,
przęseł, przyczółków i Bóg wie czego jeszcze. Połyskujące
światełka czujników wskazywały, że zaktywizował niemal
połowę elektronicznych „oczu". Musiał pracować przez
całą noc; na pewno zasiadł do konsolety wtedy, gdy
poprzednia zmiana udała się na spoczynek.
Dlaczego?
Helmuth z nagłym niepokojem zerknął na kabel
łączący hełm operatora przybywającego w tej kabinie
z urządzeniem umożliwiającym bezpośrednią łączność
z innymi pracownikami.
Komunikator był włączony.
Dillon westchnął głośno, ściągnął hełm i odwrócił
głowę.
— Cześć, Bob — powiedział. — Wiesz, co jest
zabawnego w tej pracy? Nic nie widzisz, nic nie słyszysz,
lecz gdy ktoś stanie z tyłu, czujesz dziwny ucisk między
łopatkami. Postrzeganie pozazmysłowe. Zdarzyło ci się
to kiedyś?
— Nawet dość często. Dlaczego wybrałeś się na tak
długą przechadzkę?
— Spodziewam się inspekcji — odparł Dillon. Wyraz
jego oczu wskazywał, że mówi zupełnie szczerze. —Dwaj
członkowie Senatu zamierzają sprawdzić, czy nie zmar-
nowaliśmy rządowej dotacji w wysokości ośmiu miliar-
dów dolarów. Chciałem się upewnić, czy zastaną wszyst-
ko w porządku.
— Rozumiem — mruknął Helmuth. — Od pięciu lat
nikt tu nie zaglądał.
— Mniej więcej. Co to był za wybuch na dolnym
poziomie? Ktoś, na pewno ty, sądząc po drastycznych
metodach, wybawił Evę z niezłej opresji. Słyszałem
przez komunikator, jak cię oskarżała o próbę sabotażu.
Trochę przesadziła, ale... o co właściwie poszło?
Dillon nie należał do ludzi lubiących zabawę w kotka
i myszkę ze swymi pracownikami. Na jego twarzy
pojawiła się troska, lecz Helmuth mimo wszystko po-
stanowił zachować ostrożność.
— Eva była w nie najlepszym humorze. Wszyscy na
swój sposób mamy świra z powodu Jowisza. Uznałem,
że jej metoda walki z katalizą nie jest właściwa; ot, mała
różnica poglądów. Skorzystałem zatem z przywileju,
jaki mi daje stanowisko, i załatwiłem sprawę po swojemu.
Koniec.
— Taka „różnica poglądów" może nas sporo kosz-
tować, Bob. Nie lubię się wymądrzać, lecz jeśli dojdzie
do podobnej sytuacji w obecności członków komisji...
— Rachunek jest prosty — wtrącił Helmuth. — Albo
zapłacą dziesięć tysięcy ekstra za wymianę węzła i na-
prawę ściany kesonu, albo stracimy cały keson i jedną
trzecią Mostu.
— Prawda. Masz rację — odparł Dillon. — Taki
argument powinien dotrzeć do senatorów, choć z drugiej
strony... nie możemy wykorzystywać go zbyt często.
Zwalniam fotel; wracaj do pracy. Jak będziesz miał czas,
sprawdź parę punktów, które pominąłem.
Wstał. Widać było, że coś go dręczy. Nieoczekiwanie
zaczął mówić:
— Bob, od wielu dni usiłuję zrozumieć, co się z tobą
dzieje. Ze słów Evy można wnioskować, że wszyscy zdają
sobie sprawę z tego, że to coś niedobrego. Ja... ja... Moim
zdaniem, pesymizm może źle wpłynąć na załogę. Nie
chcę, żeby zaczęli lekceważyć swoją pracę. Wiem... Wiem,
że jesteś znakomitym fachowcem i harujesz w pocie czoła
niezależnie od tego, co myślisz... ale... twój otwarcie
negatywny stosunek do Mostu przysparza ci złych opinii.
Może powinieneś odpocząć. Wziąć urlop. Tydzień na
Ganimedzie czy coś takiego... Jesteś moim najlepszym
pracownikiem, Bob. Nie chcę, żeby zastąpił cię ktoś inny.
— To groźba? — półgłosem spytał Helmuth.
— Nie. Nie pozwolę ci odejść, póki zachowasz choć
krztynę rozsądku, a twoje lęki dobitnie świadczą o tym,
że wciąż jesteś przy zdrowych zmysłach. Wiesz dobrze,
że tylko rozumni ludzie powątpiewają w swój rozsądek.
— Błąd w myśleniu, Charity. Większość psychoz
zaczyna się od zwykłej depresji, której nie można
zwalczyć.
Dillon wykonał ruch dłonią, jakby odganiał niebez-
pieczny temat.
— Powtarzam: nie mam zamiaru ci grozić. Przeciwnie,
chcę zrobić wszystko, żebyś mógł pozostać na swoim
stanowisku. Ale moje kompetencje obejmują jedynie
obszar Jupitera V i Mostu. Mam nad sobą urzędników
z Ganimeda, jeszcze wyższych urzędników z Waszyng-
tonu oraz inspekcję. Dlaczego nie chcesz spojrzeć na
jaśniejszą stronę zagadnienia? Jeśli masz dość Mostu,
pomyśl o pieniądzach, które płyną na twoje konto za
każdą godzinę pracy. O innych, zwykłych mostach
i statkach, które zbudujesz po powrocie na Ziemię. To
ty będziesz wówczas dyktować warunki, w każdym
przedsiębiorstwie witany słowami: „Mamy przed sobą
człowieka, który wzniósł Most na Jowiszu!"
Zarumieniona twarz inżyniera wyrażała entuzjazm
zmieszany z zakłopotaniem. Helmuth uśmiechnął się.
— Spróbuję o tym pamiętać, Charity. I pójdę na
urlop w odpowiednim czasie. Kiedy nastąpi najazd
senatorów?
— Trudno powiedzieć. Przybyli na Ganimeda bez
zapowiedzi, bezpośrednio z Waszyngtonu. Zatrzymali
się tam tylko na chwilę, lecz podejrzewam, że przed
przylotem do nas odwiedzą Kalisto. Ich statek jest
wyposażony w nowe urządzenie, umożliwiające podróż
szybszą niż tradycyjnymi środkami transportu...
Helmuth poczuł gwałtowny skurcz żołądka. Lodowate
palce strachu zaczęły pełznąć mu wzdłuż kręgosłupa;
wróciły wspomnienia nocnych koszmarów.
— Nowe... urządzenie? — powtórzył jak echo. Starał
się mówić rzeczowym, pozbawionym emocji tonem. —
Wiesz na ten temat coś więcej?
— Nooo... tak, lecz wolałbym milczeć, dopóki...
— Charity, siedzimy na złomku zwietrzałej skały, na
którym nie znajdziesz ani śladu rosyjskiego szpiega.
Zasady „bezpieczeństwa" są pomysłem idioty. Powiedz
mi to teraz i zaoszczędź kłopotliwej rozmowy z senato-
rami. Powiedz mi chociaż to, o czym obaj dobrze
wiemy: odkryto antygrawitację, prawda?
Jedno słowo Dillona i koszmar stanie się rzeczywis-
tością.
— Tak — skinął głową inżynier. — Jak się domyśliłeś?
Rzecz jasna nie jest to jeszcze właściwy ekran grawitacyj-
ny, lecz z moich informacji wynika, że badania idą we
właściwym kierunku. Czekaliśmy tak długo na spełnienie
naszych marzeń... — przerwał. — Prawda, jesteś ostat-
nim człowiekiem na świecie, który mógłby być dumny
z tego osiągnięcia. Wkrótce podam ci dokładną datę
inspekcji. Czy mógłbyś do tego czasu przemyśleć dzisiej-
szą rozmowę?
— Oczywiście. — Helmuth zajął miejsce przed kon-
soletą.
— Dzięki. Jeśli chodzi o ciebie, potrafię się cieszyć
nawet z najmniejszych zwycięstw. Dobrej zmiany, Bob.
— Dobrej zmiany, Charity.
ROZDZIAŁ SIÓDMY: Nowy Jork
Gdy Nietsche po raz pierwszy opisał „przewartościowanie
obowiązujących wartości", moraliści naszego wieku odkryli wresz-
cie właściwą definicję zasad postępowania. Przewartościowanie
obowiązujących wartości jest podstawową cechą każdej cywilizacji;
jest początkiem Cywilizacji, która zmienia formę zastanej Kultury,
usiłuje odczytać ją na nowo i praktykować w odmienny sposób.
OSWALD SPENGLER
Szczególna zdolność Paige'a, który potrafił dodać dwa
do dwóch i otrzymać dwadzieścia dwa, pozwoliła mu
odkryć obecność szpiega. Facet tak nie pasował do
otoczenia, że aż dziw brał, iż nikt do tej pory nie zwrócił na
niego uwagi. Należał co prawda do sporej grupy laboran-
tów pracujących w głównym budynku, lecz jego zwyczaj
robienia notatek na wewnętrznej stronie fartucha oraz
niezwykła czujność, z jaką opuszczał wieczorem gmach
koncernu, już dawno powinny wbudzić podejrzenia.
Zdaniem Paige'a był to najlepszy przykład na poparcie
twierdzenia, iż metody bezpieczeństwa preferowane przez
Waszyngton stwarzają ludziom naprawdę niebezpiecz-
nym wiele okazji do pozostawienia w bezpiecznym cieniu.
Wśród naukowców i pracowników laboratorium pano-
8 —
wała swoista „zmowa milczenia", zabraniająca wszelkich
form donosicielstwa, co w równym stopniu chroniło
niewinnych, jak winnych oraz świadczyło o głębokim
braku zaufania do wymiaru sprawiedliwości.
Paige początkowo nie miał pojęcia, co zrobić z ptasz-
kiem, którego miał w garści. Po dniu, w którym nastąpił
istotny postęp w badaniach, z żalem zrezygnował ze
spędzenia wieczoru w towarzystwie Annę i postanowił
ruszyć tropem szpiega. Był pewien, że fałszywy laborant
zechce powiadomić swych mocodawców o najnowszych
wynikach doświadczeń.
Zdanie okazało się łatwiejsze, niż przypuszczał. Śle-
dzony mężczyzna miał nawyk ciągłego spoglądania przez
ramię, co ułatwiało odnalezienie go nawet w dużym
tłumie i ze sporej odległości. Wsiadł do pociągu zdąża-
jącego do Hoboken. Na stacji końcowej wypożyczył
skuter i ruszył w stronę Seacaucus, miasteczka położo-
nego na skrzyżowaniu kilku autostrad. Paige nie stracił
go z oczu ani przez chwilę.
Pierwsze kłopoty zaczęły się tuż za granicami osady.
W miejscu gdzie autostrada numer czterdzieści sześć
przecinała drogę wiodącą do Tunelu Lincolna, powstało
tymczasowe osiedle Wyznawców. W przyczepach cam-
pingowych mieszkało trzysta tysięcy osób — niemal
połowa siedmiusettysięcznej grupy, która przybyła do
Nowego Jorku na dwutygodniowe obrzędy związane ze
świętem Zmartwychwstania. Paige zauważył kilka pojaz-
dów z tablicami rejestracyjnymi odległej o kilka tysięcy
kilometrów Erytrei.
Osiedle na kółkach zajmowało większy obszar niż
jakiekolwiek pobliskie miasto, z wyjątkiem Passaic.
Posiadało kilka supermaketów rzęsiście oświetlonych
mimo późnej pory i tę samą liczbę publicznych pralni
otwartych przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Do dyspozycji wiernych pozostawało także niemal sto
łaźni oraz trzysta sześćdziesiąt toalet. Paige doliczył się
dziesięciu barów szybkiej obsługi i dwudziestu stoisk
z hamburgerami. Zatrzymał się przy jednym, żeby kupić
„teksaską parówkę" długość przedramienia, pokrytą
musztardą, sosem, kiszoną kapustą, przyprawą z kuku-
rydzy i piccalilli. Zobaczył także dziesięć okazałych
namiotów szpitalnych, z których każdy mógł z powo-
dzeniem pełnić rolę cyrku; po zjedzeniu parówki zaczął
się domyślać, co było powodem ich rozmiarów.
Liczba przyczep mieszkalnych sięgała sześćdziesięciu
tysięcy — od prostej dwukółki do błyszczącego chromem
packarda. Na szczęście oświetlenie funkcjonowało bez
zarzutu, a ponieważ wszyscy uczestnicy zjazdu byli
Wyznawcami, nikt nie zawracał sobie głowy ustawianiem
pułapek i robotów-kaznodziei. Mężczyzna śledzony przez
Paige'a kilkakrotnie usiłował zmylić ślad, zawracał i krą-
żył, lecz w końcu zniknął w pokaźnej przyczepie z łotews-
ką rejestracją. Po półgodzinie — dokładnie o drugiej
w nocy — nad dachem pojazdu ukazała się gruba jak
nadgarstek dorosłego mężczyzny antena nadajnika.
Reszta należy do FBI — pomyślał ponuro Paige, na
powrót dosiadając wynajętego skutera.
Ale co miał im powiedzieć? Istniało co najmniej tuzin
powodów, by on sam trzymał się z dala od agentów
Federalnego Biura Śledczego. Podjęcie dochodzenia
oznaczało ujawnienie doświadczeń związanych z po-
szukiwaniem antyagatyku i nadużycie zaufania, któ-
rym — z pewnymi oporami — obdarzyli go Gunn
i Annę. Z drugiej strony, brak odpowiednich działań
mógł doprowadzić do przejęcia technologii produkq'i
leku przez Rosjan, co nasuwało nieuchronne pytanie
o zasady lojalności i wierności wobec własnego kraju...
oraz mogło wzbudzić podejrzenia MacHinery'ego.
Nim nastał świt, Paige znalazł właściwe rozwiązanie.
Po skończonej pracy przeszukał szafkę domniemanego
szpiega i odkrył niezbite dowody na potwierdzenie swych
podejrzeń. Agent musiał być niezłym idiotą, skoro niemal
na wierzchu trzymał mikrofilmy, negatywy, informacje
zakodowane w sposób tak prymitywny, że przypominały
szyfr używany przez Toma Mixa w dawnych westernach,
oraz kilkanaście zdjęć przedstawiających krok po kroku
drogę do osiedla Wyznawców. Nie brakowało nawet
fotografii uwieczniającej przyczepę z nadajnikiem. Paige
zamknął teczkę, po czym pomaszerował wprost do
gabinetu Gunna i złożył na kolana wiceprezesa plik
dokumentów.
— Boże... — jęknął Gunn. — Pułkowniku Russell,
pańska ciekawość posiada wszelkie symptomy choroby,
wobec której koncern Pfitznera jest całkowicie bezradny.
— To nie ma nic wspólnego z ciekawością. Jak pan
widzi, ten facet to amator. Partyjny aktywista, raczej
współczesny Rosenberg niż dobrze opłacany agent.
Zostawił za sobą ślad widoczny jak na świeżym śniegu.
— Tak, to prawda, jest wyjątkowo nieostrożny —
zgodził się Gunn. — Już o nim słyszałem. Prawdę
mówiąc, kilkakrotnie musieliśmy go chronić przed skut-
kami jego własnej niefrasobliwości.
— Dlaczego? — spytał ze zdumieniem Paige. —
Osłaniacie szpiega?
— Tak naskazują wymogi chwili — powiedział
Gunn. — Skandal w laboratorium mógłby spowodować
natychmiastowe przerwanie doświadczeń. Wcześniej czy
później złożymy odpowiedni raport, a wówczas wszelkie
materiały, łącznie ze zdobytymi przez pana, będą miały
istotne znaczenie. Ale na razie nie ma pośpiechu.
— Nie ma pośpiechu?!
— Owszem — padła odpowiedź. — Informacje uzys-
kane przez szpiega są bezwartościowe. Gdy w pełni
poznamy formułę leku...
— Metoda produkcji przestanie być tajemnicą! —
wtrącił Paige. — Doktor Agnew wspomniał mi, że pierwszy
lepszy chemik może dokonać odpowiedniej analizy.
— Owszem... — mruknął Gunn. — Przemyślę pańskie
słowa, pułkowniku. Proszę się nie martwić. Jeśli sprawy
przybiorą zły obrót, podejmiemy właściwe kroki.
Rozmowa dobiegła końca. Słaba rekompensata za
nieprzespaną noc i dwie opuszczone randki — pomyślał
Paige. Niełatwo mu było zapomnieć o własnym bez-
pieczeństwie i obowiązkach oficera, lecz mimo to uznał,
że najważniejsze jest dobro programu badań. W czasie
spotkania z Annę dał upust swemu rozżaleniu.
— Uspokój się — powiedziała dziewczyna. —Wpad-
niesz w depresję, jeśli wciąż będziesz łączył naukę z polity-
ką. Nasz sukces wywoła największą polityczną eksplozję
w historii świata. Lepiej trzymaj się od tego z daleka.
— Obawiam się, że to niemożliwe — z uporem
stwierdził Paige. — Już zaszedłem zbyt daleko, by się
wycofać. Tolerowanie działalności szpiegowskiej nie ma
nic wspólnego z polityką. To zdrada. Z rozmysłem
zakładacie swoim pracownikom pętlę na szyję.
— Nieprawda. Paige, nasz program skierowany jest
do wszystkich: do mężczyzn, kobiet i dzieci przebywają-
cych na Ziemi i w kosmosie. Zupełnie przypadkowo
powstał akurat na Zachodzie. Praca w laboratorium
Pfitznera jest w tym samym stopniu antyzachodnia co
antyrosyjska. Chcemy ocalić od śmierci miliony istnień,
nie tylko żołnierzy należących do jednego lub drugiego
paktu militarnego. Nie obchodzi nas, kto zdobędzie
formułę; jest dostępna dla wszystkich.
— Gunn wie o tym?
— To decyzja zarządu. Hal mógł być jednym z ini-
q'atorów pomysłu, choć nie twierdzę, że działał wyłącznie
z pobudek humanitarnych. Wiesz, co się stanie, kiedy
dostępny jedynie w ograniczonych ilościach lek przeciw
śmierci dotrze do krajów objętych totalitaryzmem?
Wyobrażasz sobie, jak wewnętrzna walka o władzę
osłabi ich pozycję w skali światowej? Jestem przekonana,
że Hal rozumuje właśnie w ten sposób.
— W odróżnieniu od ciebie — mruknął ponuro.
— W odróżnieniu ode mnie. Paige, wystarczy mi
świadomość przemian, jakie nastąpią w naszym własnym
społeczeństwie! Pomyśl choć przez chwilę o ludziach,
którzy pokładają nadzieję w religii. Po co „żyć wiecznie
w Królestwie Niebieskim", skoro nie trzeba porzucać
ziemskiego? Spójrz na Wyznawców. Są przekonani
o nieomylności Biblii i co roku usiłują na nowo odczytać
jej słowa. Nasze doświadczenia dobiegną końca jeszcze
przed zakończeniem Roku Bożego. Znasz hasło Wy-
znawców? „Lud pełen wiary nie lęka się śmierci". Co
stanie się z tą „wiarą", gdy zginie strach przed nieubła-
ganym końcem życia?
To tylko początek. Pomyśl o towarzystwach ubez-
pieczeniowych. O systemie bankowości. Przypomnij sobie
starą powieść Wellsa... chyba pod tytułem „Gdy śpiący
się zbudzi"... Opisywała historię człowieka, który żył
dostatecznie długo, by jego oszczędności zdominowały
całą strukturę finansową światowej gospodarki. Teraz
w podobnej sytuacji znajdzie się każdy, kto będzie
miał dość pieniędzy i cierpliwości. Pomyśl o problemach
z sukcesją i prawem do spadku. Paige, to będzie ogromna
rewolucja społeczna, której prawdziwych skutków nie
jesteśmy w stanie przewidzieć. Pochłonięci naszymi
sprawami, nawet nie zapytamy, co się dzieje na Kremlu.
— Uważam, że i tak przejawiasz przesadną troskę
o interes Kremla... albo o to, co Kreml uznaje za swój
interes... — oschle odparł Paige. — Lepiej zachować sekret,
niż świadomie dopuszczać do przecieku informacji.
— Znów się mylisz — powiedziała Annę. — Nie da
się utrzymać w tajemnicy praw natury. Myśl, że jakiś cel
jest w zasięgu ręki, stanowi dla naukowca połowę
sukcesu. Jeśli mu powiesz, że można zwalczyć śmierć,
nie ustanie w wysiłkach, póki nie odkryje właściwego
sposobu. Tak zwany „know-how", wokół którego robi-
my tyle szumu, stanowi mało znaczący fragment badań...
i nie ma wpływu na podstawową część zagadnienia.
— Nie rozumiem.
— Wróćmy na chwilę do pierwszej bomby atomowej.
Jedynym sposobem na powstrzymanie wyścigu zbrojeń
była całkowita rezygnacja z projektu, nawet z wybuchów
próbnych. Z chwilą gdy ogłosiliśmy światu, że bomba
istnieje, a zrobiliśmy to z udziałem setek tysięcy miesz-
kańców Hiroszimy, drzwi do sekretu stanęły otworem.
Tajny raport Smytha zawierał tylko jedną istotną infor-
mację: opis postępowania z prętami uranu podczas
wkładania ich do powłoki ochronnej. Główny problem
konstruktorów okazał się w rzeczywistości problemem
technicznym możliwym do rozwiązania w ciągu roku.
Sęk w tym, że wszelkie tajemnice hamują rozwój nauki.
Nie pozwalają, by inni badacze wzięli udział w rozwiąza-
niu danego zagadnienia. Idźmy dalej. Jeśli chcesz zmie-
nić, wykorzystać lub tylko zrozumieć prawa natury, nie
możesz działać samotnie. Zginiesz, jeśli będziesz próbo-
wał zachować posiadane informacje wyłącznie dla siebie.
Pozwól, że cię o coś spytam, Paige. Czy Rosjanie nie
powinni mieć chwilowej szansy życia bez antyagatyku?
Lek spowoduje więcej zamieszania na Zachodzie niż na
Wschodzie. Przeciętny mieszkaniec Rosji nie zdobędzie
ani majątku, ani władzy nawet po osiągnięciu nieśmier-
telności. Jeśli wystartujemy ze Wschodem ku nowej
epoce, postawi to Zachód w niekorzystnej sytuacji... —
przerwała na chwilę. — Jeśli udostępnimy preparat
tylko mieszkańcom Zachodu, też dokonamy sobotażu
wymierzonego w naszą własną cywilizację, ale bez
wciągania w to Rosji. Spróbuj to przemyśleć.
Paige doszedł do wniosku, że obraz nakreślony przez
dziewczynę jest nieco mętny. Wyczuwał w tym rękę
Gunna. Postać „wiceprezesa do spraw eksportu" jawiła
mu się w zupełnie nowych kształtach.
— Co ci mam powiedzieć? — mruknął z niechęcią. —
Im dłużej przebywam z tobą, tym głębiej wpadam
w kłopoty. Najpierw usiłowałem oszukać FBI, teraz
mam dostęp do informacji, o których istnieniu nie
powinienem nic wiedzieć... na koniec przyjdzie mi
uczestniczyć w przestępstwie pierwszego stopnia. Czasem
mam wrażenie, że mój udział w całej sprawie był z góry
zaplanowany.
— Pierwszy ruch należał do ciebie.
— Nie zaprzeczam — odparł. — Ale z twojej od-
powiedzi wynika, że rozmyślnie wciągnęłaś mnie w pu-
łapkę.
— To prawda. Myślałam, że wcześniej dojdziesz do
tego wniosku. Nie próbuj pytać o powody. Nie mogę ci
nic powiedzieć. Znajdziesz odpowiedź sam. Już niedługo.
— Ty i Gunn...
— Nie. Hal nie ma z tym nic wspólnego. Wyraził
jedynie zgodę na mój pomysł, choć właściwa decyzja
została podjęta o wiele wyżej.
— Bez najmniejszych skrupułów ingerujecie w losy
postronnych obserwatorów. — Paige mówił przez zaciś-
nięte zęby, niemal nie poruszając ustami. — Koncern
Pfitznera znalazł się w rękach idealistów, którzy nie
cofną się przed niczym, żeby dowieść własnych racji.
— Można to tak określić — westchnęła Annę.
¦
ROZDZIAŁ ÓSMY: Jupiter V
Brak nowych, zaskakujących elementów w zachowaniu jedno-
stki świadczy o zaniku inteligencji.
C. E. COGHILL
Helmuth nie czul się śpiący; miał poważne powody do
niepokoju. Po skończonej pracy wrócił do kabiny miesz-
kalnej i zasiadł przed pulpitem czytelniczym. Na wmon-
towanym w ścianę ekranie pojawił się tekst książki
zapisanej na mikrofilmie. Wyrazy przesuwały się z pręd-
kością dopasowaną do szybkości czytania, a w zasięgu
ręki stał nie rozpieczętowany od kilku tygodni zapas
alkoholu i papierosów.
Mężczyzna odchylił głowę i przymknął powieki. Nawet
nie spojrzał na tekst, który posłusznie zamarł na zdaniu,
na którym ostatnio przerwał czytanie. Słuchał radia.
W obszarze Jowisza pracowało wiele prywatnych
nadajników. Duży zapas mocy, brak zakłóceń oraz
całkowita nieobecność komercyjnych stacji radiowych
sprzyjały rozwojowi tej formy łączności, tym bardziej że
niemal wszystkim „mieszkańcom" kosmosu towarzyszyło
dokuczliwe poczucie osamotnienia.
— ...kto wie coś bliższego o wizycie senatorów? Doktor
Barth opisał w swym sprawozdaniu odkrycie skamienia-
łych śladów roślinności. Może przyjechali to sprawdzić?
— Przede wszystkim chcą się spotkać z obsługą
Mostu. — Silny głos, płynący z nadajnika dużej mocy.
Bez wątpienia Sweeney. Z Ganimeda. — Nie podniecaj-
cie się, chłopcy. Rządowi przylatują tu tylko we własnym
interesie. Nic ich nie obchodzą kamyki, na których
siedzimy. Za trzy dni się wyniosą.
Na Kalisto spędzili tylko jeden wieczór — pomyślał
ponuro Helmuth.
— To ty, Sweeney? Kto dziś siedzi na Moście?
— Dillon ma dyżur — odparł inny głos. — Spróbuj
złapać Helmutha.
— Helmuth! Helmuth, stary sukinsynu! Obudź się!
— Bob, złaź z łóżka. Wszyscy mają szampański
nastrój, przyda im się trochę smęcenia.
Helmuth powoli wyciągnął dłoń w stronę mikrofonu
przyczepionego do poręczy fotela. Nim zdążył się ode-
zwać, usłyszał szelest otwieranych drzwi.
Weszła Eva.
— Bob, chciałam ci coś powiedzieć.
— Zmienił głos! — wrzasnął operator z Kalisto. —
Sweeney, zapytaj go, co pije.
Wyłączył radio. Eva miała na sobie świeży kombine-
zon — na Jupiterze V nie używano innych ubrań —
i wyglądała na nieco zakłopotaną. Dlaczego nie spała?
Powinna solidnie wypocząć przed kolejną zmianą. Światło
padające z korytarza połyskiwało w jej włosach. W czasie
pracy niczym nie wyróżniała się z grupy otaczających ją
mężczyzn, lecz teraz przypominała Helmuthowi tę samą
dziewczynę, która niegdyś co noc spoczywała w jego
w ramionach. Dawne dzieje... Most zniszczył rozkwitające
uczucie. Nie było czego wspominać.
— Wejdź — powiedział. — Chcesz drinka? Sok
cytrynowy, cukier i resztę znajdziesz w szafce... Wiesz,
gdzie szukać. Zostało jeszcze kilka puszek.
Dziewczyna zamknęła drzwi i przysiadła na skraju
łóżka. Zrobiła to niemal z wdziękiem, lecz z jej ruchów
emanowała determinacja, świadcząca o tym, że Eva
właśnie podjęła decyzję, iż z jakiś istotnych powodów
zrobi coś głupiego.
— Nie będę piła — powiedziała. — Ostatni przydział
zwróciłam do magazynu. Masz w tym swoją zasługę, bo
zobaczyłam, co może stać się z człowiekiem ulegającym
podszeptom wyobraźni.
— Przestań prawić kazania, Evito. Wiem, jesteś w peł-
ni przygotowana do przejścia na wyższy, kosmiczny
stopień egzystencji, ale nie zapominaj o własnym meta-
bolizmie. Nie potrzebujesz niewielkiej ilości witamin?
— Usiłujesz grać rolę mentora? Alkohol nie zawiera
witamin, a ja nie mam ochoty rozmawiać na ten temat.
Przyszłam zawiadomić cię o czymś, co moim zdaniem
powinieneś wiedzieć.
— To znaczy?
— Chcę mieć dziecko.
Helmuth wybuchnął głośnym, histerycznym śmiechem.
Bez przerwy chichocząc zwinął się w fotelu. Na ściennym
ekranie widniała czerwona strzałka wskazująca zdanie,
na którym przerwał lekturę. Eva pospiesznie zerknęła
w tamtą stronę, lecz obraz przygasł i znikną).
— Kobiety! — wykrztusił Helmuth. Z trudem łapał
oddech. — Evito, tylko ty potrafisz przywrócić mi
dobry humor. Widzę, że żadne okoliczności nie mogą
zmienić ludzkiej natury.
— A muszą? — spytała podejrzliwie. — Nie rozumiem
powodów twojej wesołości. Czy kobieta nie powinna
chcieć mieć dziecka?
— Oczywiście — powiedział, prostując plecy. Tekst
książki ponownie zajaśniał na ekranie. — To całkiem
normalne. Wszystkie kobiety pragną zostać matkami.
Wszystkie kobiety pragną, żeby nadszedł ten wymarzony
dzień, kiedy ich dzieci będą się mogły bawić na po-
zbawionym powietrza okruchu kosmicznej skały, wyko-
pywać skamieniałości, stawiać zamki z pyłu i opalać się
w świetle odległych gwiazdozbiorów. Jak miło będzie
wieczorem zaciągnąć zsiniałego malucha do kabiny
i nakarmić go odżywczym tlenem! A wszystko w takt
dzwonków wzywających kolejną zmianę do pracy. Ach,
Jowisz... Jowisz... — Wlepił wzrok w ścianę. — Gratu-
luję. Teraz, jeśli łaska, idź do kogoś innego ze swoimi
rewelacjami.
Eva z furią zerwała się na równe nogi. Chwyciła
Helmutha za brodę i spojrzała mu prosto w oczy.
— Ty nędzna imitacjo mężczyzny! — warknęła głu-
cho. — Niczego nie potrafisz zrozumieć? „Kobiety", co?
Doszedłeś do wniosku, że przyszłam do ciebie ze skruchą,
żeby w łóżku rozwiązać problemy, które mamy w pracy!
Złapał dziewczynę za przegub i oderwał jej dłoń od
swojej twarzy.
— Czego się spodziewałaś? — spytał. Nie umiał sobie
wyobrazić rozsądnej dyskusji z „ludźmi-robotami" za-
trudnionymi przy budowie Mostu. — Nie musisz szukać
wymówek. Zostaliśmy w y b r a n i do tego, żeby przeby-
wać tutaj, w zupełnej izolacji. Powody? Proszę bardzo.
Nie potrafimy tworzyć stałych związków emocjonalnych
i nie popadamy w frustrację, jeśli jakiś romans okaże się
niewypałem. Wszyscy mamy świadomość, że nasz styl
życia zostałby potępiony przez ławę przysięgłych sądu
w Bostonie, lecz z drugiej strony jesteśmy zadowoleni
z odrzucenia ziemskich konwenansów.
Eva milczała.
— Uważasz, że to nieprawda? — spytał półgłosem.
— Tak — odpowiedziała ze smutkiem. Helmuth miał
absurdalne wrażenie, że swym zachowaniem wzbudzał
jej litość. — Gdyby choć jedno słowo z tego, co
powiedziałeś, było prawdą, nie mielibyśmy szans opuścić
Ziemi. „Nie potrafimy tworzyć stałych związków emo-
cjonalnych?" Bzdura! Byłby to dowód choroby umys-
łowej i zaprzeczenie podstawowych zasad instynktu
samozachowawczego. Zachowujemy się inaczej niż zwy-
kli ludzie, bo odmieniło nas pranie mózgów. Nie wie-
działeś o tym?
Nie wiedział. A może wiedział, lecz pranie mózgu
wymazało tę wiedzę z jego pamięci. Mocno ścisnął
poręcze fotela.
— No, w każdym razie tacy właśnie jesteśmy —
wymruczał.
— Słusznie. To i tak nie ma nic do rzeczy.
— Naprawdę? Nadal uważasz mnie za głupca? Nic
mnie nie obchodzi, czy chcesz mieć tutaj dziecko, czy nie!
— Wyraziłeś się dostatecznie jasno — odpowiedziała
lekko drżącym głosem. — Moja decyzja nie ma dla
ciebie najmniejszego znaczenia.
— Może... gdybym lubił dzieci... umiałbym się zdobyć
na wyrazy współczucia dla niewinnej, nie narodzonej
jeszcze istoty, której przyjdzie żyć w tak idiotycznych
warunkach. Tak się jednak składa, że ich nie cierpię.
Może to także wynik prania mózgu. Krótko mówiąc,
czy zajdziesz w ciążę, czy nie, w moich oczach pozo-
staniesz najgorszym pracownikiem nadzoru budowy.
— Postaram się to zapamiętać — odpowiedziała. Jej
postać przez chwilę przypominała posąg wykuty z lo-
du. — Pozwól, że nim zostaniesz sam ze swoją cenną
książką, powiem ci coś jeszcze... — Spojrzała na ek-
ran. — „Pani Bovary"? A cóż ty możesz wiedzieć
o uczuciach? Pomyśl lepiej o człowieku, który uważa, że
dzieci powinny się zawsze rodzić w ciepłych, przytulnych
kącikach i że wszyscy ludzie mogą żyć wyłącznie na
pięknych, obdarzonych łagodnym klimatem planetach.
O człowieku pozbawionym oczu, uszu, nawet głowy...
0 mężczyźnie, który dzień i noc woła z przerażeniem:
„Mamo!"
— Puste słowa.
— Pusta odpowiedź! Dobrej zmiany, Bob. Owiń
ciepły wełniany kocyk wokół tego, co nazywasz głową,
1 uważaj, żebyś się nie przeziębił.
Drzwi zamknęły się z głuchym stuknięciem.
Ciężkie brzemię zmęczenia runęło na pochylone ra-
miona mężczyzny. Helmuth z jękiem wtulił się w fotel.
Bolała go broda, a pod zamkniętymi powiekami jask-
rawo płonęła rozedrgana tarcza Jowisza.
Skulonym ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Hel-
muth zasnął.
Niemal od razu wpadł w sidła koszmaru.
Sen, jak zwykle, zaczął się widokiem dobrze znanych
sytuacji, odtworzonych z niezwykłą dokładnością. Przez
chwilę przypominał film, lecz w miarę upływu czasu
potęgowało się uczucie presji towarzyszące nowym
wizjom i wydarzeniom.
Zatopienie pierwszego kesonu. Najgorsza część wstęp-
nego etapu budowy. Zadanie wymagające niezwykłej
precyzji, co zdecydowało o wysłaniu statków załogowych
w głąb atmosfery Jowisza. Pracujący w przestrzeni
technicy starannie wymierzyli i ociosali asteroid o wadze
pięciu milionów ton, a dwadzieścia potężnych statków
transportowych — największych, jakie wyszły spod ręki
człowieka — poniosło gotowy keson ku planecie.
Eskadra czterokrotnie nurkowała w kłębowisku
chmur; w uszach Helmutha brzęczały zduszone głosy
pilotów. Usta śpiącego mężczyzny poruszały się bezgłos-
nie: z Jupitera V obserwował zjawiska zachodzące na
Jowiszu i usiłował przekazać swą wiedzę lecącym niemal
po omacku załogom. Czterokrotnie słuchał wybuchów,
trzasków i rozpaczliwych krzyków z wolna niknących
w groźnym pomruku rozgniewanej planety.
Zginęło dziewięć statków i dwustu trzydziestu jeden
ludzi. Wszystko po to, by umieścić pierwszy z ob-
robionych asteroidów w półpłynnej masie, która stano-
wiła powierzchnię Jowisza. Póki nie wykonano tej pracy,
Most pozostawał jedynie w sferze marzeń. Obserwacja
Czerwonej Plamy potwierdziła wcześniejsze przypusz-
czenia niektórych astronomów, że na Jowiszu istnieją
„stałe" obszary — przynajmniej na tyle stałe, by mogły
służyć jako przedmiot badań dla kilku pokoleń naukow-
ców — choć generalnie rzecz biorąc, obraz planety
ciągle cię zmieniał. Jowisz nie posiadał „powierzchni"
w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Gazy atmosferycz-
ne w miarę opadania wywierały coraz większe ciśnienie,
aż stawały się tak zagęszczone, że skraplały się i zamar-
zały. Nie było litej skorupy oddzielającej jedną warstwę
od drugiej, lecz kilka dryfujących kontynentów, które
mogły przetrwać zarówno dwa lata, jak i dwa wieki.
Właśnie na takiej lodowej ości usiłowano ustawić aste-
roid. Po czterech próbach misja została uwieńczona
powodzeniem.
Helmuth brał bezpośredni udział w nadzorowaniu
wszystkich pięciu operacji, w tym tej zakończonej suk-
cesem. Choć nigdy nie opuścił Jupitera V, w snach
wychodził z kabiny operatora i przenosił się na pokład
statku transportowego. Jednego z tych, które nigdy nie
wróciły...
Chwilę później, bez najmniejszego ostrzeżenia, poja-
wiał się na Moście. Nie łn absentia jako pilot zdalnie
sterowanego „chrząszcza", lecz osobiście — ubrany
w dziwny skafander o obłym, nieokreślonym kształcie.
Ktoś odkrył antygrawitację i poszukiwał ochotników do
przeprowadzenia rekonesansu na Moście. Helmuth zgło-
sił się pierwszy.
Gdy próbował analizować swój sen, nie potrafił
znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego podał swoją
kandydaturę. Po prostu wiedział, że wszyscy tego ocze-
kują... i nie potrafił się wycofać. Chociaż go nienawidził,
należał do Mostu... został na to skazany od początku.
Z antygrawitacją było coś... nie tak. Poszukiwania
ochotników rozpoczęto jeszcze przed zakończeniem
badań. Działanie pól czasem słabło, a i w samej teorii
znaleziono kilka istotnych uchybień. Generatory prze-
stawały działać po krótkim okresie użytkowania; zda-
rzało się, że przepalały się tuż po pomyślnym przejściu
ostatniej serii testów. Podobnie zachowywały się niektóre
maszyny pracujące na Jowiszu: wybuchały w temperatu-
rze, która w mgnieniu oka zamieniała żywą tkankę
w twardy odłamek skały.
Helmuth przewidywał, że jego wizyta na Moście
skończy się katastrofą. Zwinięty we wnętrzu obszernego
skafandra, gdzieś wysoko nad skłębionym morzem pary,
czuł dotyk chmur zmienionych w szeleszczący pył drob-
nych kryształków i zimny powiew bijący od płomieni
wodoru. Czekał. Czekał, aż jego ciało trzykrotnie zwięk-
szy swój ciężar, aż otaczające go ciśnienie wzrośnie do
kilku milionów atmosfer, aż powietrze wypełni odór
trucizny... Czekał, aż Jowisz zrzuci na jego barki swe
brzemię.
Nie musiał długo myśleć, by wiedzieć, co się stanie.
Już.
Chrapliwym krzykiem przywitał „poranek" w bazie.
KSIĘGA TRZECIA
ANTRAKT: Waszyngton
Laik, „realista", człowiek z ulicy, zadaje zwykle pytanie:
„Czy to ma dla mnie jakieś znaczenie?" Odpowiedz brzmi:
„Tak, bardzo wielkie". Całe nasze życie jest uzależnione od
określonych zasad etyki, socjologii, ekonomi politycznej, prawa,
zarządzania, nauk medycznych i tak dalej. Świadomie lub nie,
wszyscy ulegamy ich wpływom; „człowiek z ulicy" najbardziej,
gdyż jest całkiem bezbronny.
ALFRED KORZYBSKI
Czwarty stycznia, 2020
Drogi Seppi,
Jeden Bóg wie, czy powinienem ten list wysłać Ci
pocztą, czy przez posłańca, czy też zostawić go gdzieś
wśród dokumentów lub planów komisji. W dzisiejszych
czasach niebezpiecznie jest przelewać na papier swe
myśli, lecz ktoś, kto rozumuje w ten sposób, w ogóle nie
powinien się brać za pisanie. Wybrałem kompromis
i dołączę niniejsze pismo do moich osobistych papierów
z nadzieją, że zostanie odnalezione, otworzone i przesłane
Tobie, gdy ja będę już poza zasięgiem represji.
Nie chciałem, by moje słowa brzmiały złowieszczo;
spostrzegłem, że tak jest, dopiero podczas czytania
poprzedniego akapitu. Nim dostaniesz mój list, z pew-
nością już będziesz znał kilka szczegółów, nie tylko
z notatek prasowych, lecz także z doniesień świadków.
Poznasz racjonalne wytłumaczenie moich poczynań od
czasu powtórnej elekcji na fotel senatora (prawdę mó-
wiąc, niektóre z moich poprzednich działań też dotyczą
tej sprawy) i mam nadzieję, że zrozumiesz, co wbrew
Twoim radom pchnęło mnie do stworzenia kolosalnego
Mostu.
Na pewno zdajesz sobie sprawę, że informacje, które
docierają do opinii publicznej, są tylko wierzchołkiem
góry lodowej (od razu nasuwa się porównanie z Jowi-
szem, lecz o tym później). Brak mi czasu na pełne
rozwinięcie tego tematu. Chcę Ci pozostawić raczej
zbiór przemyśleń ukazujący przydatność zaproponowa-
nej przez Ciebie metody badań.
Powinieneś wiedzieć, iż tylko pozornie odrzuciłem
Twoją sugestię. Od razu przystąpiłem do działania.
Szczególnie dużo uwagi poświęciłem zagadnieniom zwią-
zanym z siłą ciążenia, bo wspomniałeś, że właśnie tam
mogą tkwić „spekulaqe" wymagające dokładniejszej
ekspertyzy. Jeśli mam być szczery, nie oczekiwałem zbyt
wiele i mocno się zdziwiłem, gdy szef grupy prowadzącej
poszukiwania przyniósł mi wiadomość o pochodnej
Locke'a.
Raport opisujący przebieg dalszych poczynań nadal
znajduje się w archiwalnej krypcie i nie podejrzewam,
by w najbliższej przyszłości został udostępniony nau-
kowcom spoza organizacji rządowych. Nikt poza mną
nie udzieli Ci wyjaśnień, a ja popełniłem już dość
wykroczeń, żeby wspominać o czymś tak nieistotnym,
jak złamanie zasad narzuconych przez czynniki od-
powiedzialne za bezpieczeństwo. Poza tym ów „sekret"
przez wiele lat był dostępny niemal każdemu. Niejaki
Schuster — bez wątpienia wiesz o nim więcej ode
mnie — podjął pierwsze rozważania na ten temat
już w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym,
a więc wówczas, gdy nikt nie robił tajemnicy z przebiegu
badań. Chciał się dowiedzieć, czy każda wirująca masa
o dużej wielkości, na przykład Słońce, jest naturalnym
magnesem (było to jeszcze przed odkryciem słonecznego
pola magnetycznego). W latach czterdziestych dwu-
dziestego wieku stało się jasne, że taką właściwość
posiadają m a łe cząstki, na przykład elektrony. (Chodzi
mi o tak zwany czynnik Landego, nad którym głowił
się także Dirac. Na pewno sporo o nim wiesz, ja
nie rozumiem ani słowa.) W końcu W. H. Babcock,
pracujący w obserwatorium na górze Wilsona, wykazał,
że czynnik Landego posiada identyczną bądź cholernie
zbliżoną wartość dla Słońca, Ziemi i gwiazdy określanej
nazwą 78 Virginius.
Moim zdaniem, nie miało to nic wspólnego z grawita-
cją i nie kryłem swych wątpliwości podczas rozmów
w gronie najbliżych współpracowników. Okazało się, że
byłem w błędzie (podejrzewam, że Ty od razu wiedział-
byś, o co chodzi). Profesor P. M. S. Blackett, o którym
nawet j a co nieco słyszałem, wskazał na ścisły związek
pomiędzy tymi zjawiskami, wyrażony wzorem (dalszą
część listu przepisuję z notatek):
2C
gdzie P oznacza siłę magnetyczną — domyślam się, że
chodzi tu o siłę, z jaką odpychają się, względnie przycią-
gają, dwa bieguny, U—moment pędu (charakteryzujący
ruch obrotowy), C — prędkość światła, a G — stałą
grawitacyjną (słyszałem, że zawsze używa się tych samych
symboli). Litera B oznacza stałą wartość 0,25, ale
dalibóg, nie pytaj mnie, skąd się wzięła. I tak cały
wywód oparto wyłącznie na przypuszczeniach; można
go było sprawdzić w polu magnetycznym stukrotnie
większym od ziemskiego. Dobrym obiektem doświad-
czalnym okazał się Jowisz, posiadający niezwykle szybką
rotację (w pobliżu równika wykonuje jeden obrót wokół
własnej osi w ciągu dziewięciu godzin i pięćdziesięciu
sześciu minut), lecz z powodów czysto technicznych był
po prostu nieosiągalny.
Na pewno? Przyznam Ci się, że w najśmielszych snach
nie marzyłem o wykorzystaniu powierzchni Jowisza do
eksperymentów z grawitacją, póki nie usłyszałem o po-
chodnej Locke'a. Wystarczy przeprowadzić prostą opera-
cję algebraiczną, by umieścić G po jednej stronie znaku
równości, a pozostałe elementy wzoru — po drugiej.
Wynik końcowy brzmi:
BU J
i jest możliwy do weryfikacji w polu grawitacyjnym
nieco przewyższającym dwukrotną wartość ziemskiego.
Znów Jowisz. Moi eksperci kręcili nosami. Twierdzili
między innymi (i mieli rację), że nikt nie wie, kim
był Locke i że jego matematyczna sztuczka jest
tylko pozornie słuszna, co także okazało się prawdą,
lecz nie miało najmniejszego wpływu na dalszy prze-
bieg badań (choć musieliśmy nieco zmienić wzór
po pierwszych wynikach doświadczeń). Dla mnie
liczyło się przede wszystkim praktyczne zastosowanie
teorii.
Powinienem w tym miejscu dodać, że największe
zdumienie budziły efekty uboczne, na przykład zniesienie
kontrakcji Lorentza-Fitzgeralda wewnątrz pola. Nie
tylko występowały — choć nie były przewidziane w twier-
dzeniu — lecz zachodziły w określonym porządku.
Mówiono mi, że gdy cała sprawa ujrzy światło dzienne,
analiza funkcjonalna w swej obecnej postaci odejdzie do
lamusa, a naukowcy obudzą się z największym bólem
głowy od czasu ogłoszenia teorii Einsteina; nie wiem,
czy czujesz się zadowolony z takiego obrotu sprawy.
Niezły efekt zwykłej „spekulacji".
Stało się jasne, że musimy podjąć budowę Mostu. Nie
mieliśmy innego wyjścia, skoro jedynym terenem do-
świadczalnym w pełni odpowiadającym naszym wyma-
ganiom był Jowisz. Wiedzieliśmy także, że prace kon-
strukcyjne powinny trwać bez przerwy. Z chwilą zakoń-
czenia robót Most zostałby rozerwany na strzępy, zatem
musiał rosnąć — nie tylko opierać się Jowiszowi, lecz
atakować. W tej chwili jest dwa razy większy, niż było
to konieczne do praktycznego sprawdzenia pochodnej
Locke'a. Nie mam pojęcia, jak długo będziemy go
rozbudowywać. Pocieszam się nadzieją, że niedługo;
Most już dziś jest prawdziwym potworem.
Drogi Seppi, radziłeś mi rezygnację z ogromnych
i niebotycznie kosztownych programów badań. Pozwól, że
zadam Ci pewne pytanie: czy Most rzeczywiście zalicza się
do tej grupy? Jest gigantyczny — to prawda. Ale „giganty-
czny" na Jowiszu? Nie... Jest tyci jak orzeszek.
Kawałek ażurowej konstrukcji, nic więcej. Poza tym nie
mogliśmy przenieść doświadczeń na żadną inną planetę.
Całe bogactwo Ormuzu, Indu czy innych bajecznych
skarbców ludzkości nie wystarczyłoby na pokrycie kosz-
tów projektu „Manhattan", gdyby go realizować w skali
Jowisza.
W dodatku — choć zupełnie przypadkowo — pozorna
gigantomania pozwoliła mi wprowadzić w błąd wszyst-
kich przeciwników. Skarb państwa przyjął decyzję z cał-
kowitym zrozumieniem, a członkowie Komisji obudzili
się z wieloletniego letargu i nareszcie mieli o czym
dyskutować. Jak zwykle bywa w podobnych przy-
padkach, nikt nie próbował dociekać istotnego zna-
czenia doświadczeń, gdyż z góry zakładano, że chodzi
o nowy, oczywiście tajny, typ broni. Na koniec —
wybacz, że to piszę, lecz czasem nauka miesza się
z polityką — mogłem jasno wykazać, że nie po-
pieram podejrzanych poglądów podejrzanego do-
ktora Corsi. I za to jestem Ci winien cholerną wdzię-
czność.
Dobrze, kończę już z polityką i wracam do konkretów.
Chciałbym Cię ostrzec, że nasza metoda ma kilka słabych
punktów.
Na pewno wiesz, do czego doprowadziły poszukiwania
antyagatyku. Rozmawiałem z kilkoma naukowcami,
którzy mieli jakie takie pojęcie o całej sprawie, i doszli-
śmy do wniosku, że badania powinny być kontynuowa-
ne. Konsekwentne metody doświadczeń prowadzonych
w laboratorium Pfitznera od samego początku budziły
moje zaufanie.
Praca ruszyła pełną parą, ponieważ Pfitzner posiadał
zgodę Ministerstwa Zdrowia na eksperymenty z nowy-
mi antybiotykami i nikt w rządzie nie zwrócił uwagi,
gdy zamiast chorobami wieku starczego zaczęliśmy
zajmować się śmiercią. Nie zwracaliśmy uwagi na
„spekulacje", póki nie trafiliśmy na coś naprawdę
interesującego.
Niejaki Lyons stwierdził, że hipoteza Lansinga za-
kładająca istnienie „toksyny śmierci" jest całkowitą
odwrotnością zjawisk zachodzących w przyrodzie. (Prze-
chodzę do tego tematu z dużym zadowoleniem, gdyż
podejrzewam, że wiesz o biologii równie mało jak ja.
Rzadko inam okazję znaleźć się w podobnej sytuacji.)
To m ł o d e matki przekazywały potomstwu substancję
zapewniającą długowieczność. Zdaniem Lyonsa nie było
dowodów potwierdzających przypuszczenie, że potom-
stwo starszych rodziców zostaje „zainfekowane toksyną
śmierci".
Znaleźliśmy się w zamkniętym kręgu. Prawo Lansinga:
„Starość nadchodzi, gdy ustają procesy wzrostu" przez
dziesięciolecia stanowiło naczelne hasło gerontologii.
Lyons upierał się przy swoim. Wskazał miedzy innymi,
że długowieczne wrotki Lansinga miały cechy charak-
terystyczne dla poliploidów. Nie tylko były mocniejsze
i dłużej żyły, lecz stawały się większe i mniej płodne, co
z kolei budziło podejrzenie, że substancja przekazywana
z pokolenia na pokolenie zawierała mutagen, na przykład
kolchicynę.
Postawiliśmy to pytanie ostatniemu z żyjących asys-
tentów Lansinga, wiekowemu uczonemu nazwiskiem
MacDougal. Nic nie słyszał o takiej możliwości; słowa
mistrza były dla niego świętością. Poza tym spytał: „Jak
chcecie sprawdzić, czy Lyons ma rację?" Wrotki to
mikroskopijne stworzenia. Z wyjątkiem jaj, komórki
tworzące ich tkankę są niewidoczne nawet przy silnym
powiększeniu. Z anatomicznego punktu widzenia dorosłe
osobniki nawet nie posiadają komórek, lecz zbudowane
są z protoplazmy, w której krążą jądra. Przypominają
nieco plazmodium, czyli zarodziec wywołujący malarię.
Znalezienie chromosomów z pewnością zajęłoby nam
kilka niedziel.
Lyons znalazł odpowiedź i na to. Zaproponował, by
udoskonalić sposób przygotowywania preparatów i uzys-
kać nie jeden, lecz kilka wycinków jaja pochodzącego
od wrotka. Przy odrobinie szczęścia, twierdził, udałoby
się zastosować wspomnianą technikę do badań nad
dorosłymi osobnikami.
Spróbowaliśmy. Nic nie mówiąc pracownikom Pfi-
tznera, obarczyliśmy całym bałaganem laboratorium
w Pearl River. Lyons objął nadzór nad doświad-
czeniami, a MacDougal występował w roli konsultanta
(szydził i drwił całymi dniami, aż został znienawidzony
przez wszystkich pracowników). Szło nam jak z ka-
mienia. Wrotki są niesłychanie delikatnymi zwierzę-
tami i niezależnie od stopnia rozwoju nie można
ich utrzymać po śmierci w formie preparatu. Lyons
od czasu do czasu wypadał z laboratorium i ogłaszał,
że właśnie trzyma w ręku dowód, potwierdzający
tezę, iż długowieczne osobniki są triploidami — po-
siadają w jądrach komórek somatycznych trzy zespoły
chromosomów — lub nawet tetraploidami. Eksperci
z Pearl River spoglądali w mikroskop i widzieli
jedynie plamę, która równie dobrze mogła być ze-
społem chromosomów, jak i gazetowym zdjęciem
przedstawiającym szarego kota spacerującego podczas
mgły po płocie. Testy porównawcze — hodowla po-
liploidalnej odmiany wrotków karmionych kolchicyną
obok kolonii prowadzonej tradycyjną metodą Lan-
singa i MacDougala — nie przynosiły jednoznacznych
wyników. Lyons oświadczył w końcu, że dla udo-
wodnienia swej teorii potrzebuje największego i naj-
droższego mikroskopu wykorzystującego promienie
Roentgena i w tym momencie kazałem mu wybić
sobie z głowy całą sprawę.
Rację miał MacDougal. Lyons potrafił zarazić ludzi
swym entuzjazmem, darem przekonywania i niezaprze-
czalną ilością wiedzy, lecz jego teoria okazała się kolejną
spekulacją — tym razem bez cudzysłowu. MacDougal
sprawiał wrażenie upartego starca, ślepo zapatrzonego
w nauki mistrza; człowieka, który od czasów, gdy był
studentem, nie przeprowadził żadnego istotnego do-
świadczenia. A mimo wszystko wiedział — choć polegał
wyłącznie na intuicji — że każda próba odrzucenia
prawa Lansinga jest z góry skazana na niepowodzenie.
Fortuna nie zawsze sprzyja zuchwałym; przynajmniej
w nauce. Cieszę się z takiego obrotu sprawy — zawsze
odczuwałem satysfakcję na widok ludzi, którzy nie
ulegali czczej paplaninie i wybujałej retoryce.
Gdy u Pfitznera odkryto askomycynę, Ministerstwo
Zdrowia zamknęło laboratorium w Pearl River.
Mówiono mi, że negatywne wyniki badań mają swój
wpływ na rozwój nauki. Jaki będzie Twój stosunek do
moich metod po tym, co opisałem — nie wiem. Mogę
Ci tylko powiedzieć, że w przyszłości powinniśmy
z większą ostrożnością odrzucać „niewczesne" pomysły
i „nic nie znaczące" teorie. Niezaprzeczalna wartość
owych spekulacji — jeśli naprawdę są spekulacjami —
polega na tym, że zmuszają nas do działania. Cenna
rzecz, zwłaszcza w świecie, w którym operuje się tak
abstrakcyjnymi pojęciami, że nawet ich twórcy nie
umieją dokonać właściwej weryfikacji. Blackett po-
święcił bez wątpienia więcej czasu na rozważania
o grawitacji niż Locke, a jednak nie potrafił wskazać
miejsca (Jowisza), gdzie istniała możliwość przeprowa-
dzenia odpowiednich doświadczeń. Lyons popełnił
błąd, co wykazały zaproponowane przez niego eks-
perymenty, lecz mimo woli udowodnił, że Lansing miał
słuszność, i dzięki temu znacznie rozszerzył naszą
wiedzę.
Pomału zbliżam się do końca mojej pisaniny. Chciałem
tym listem chociaż w części spłacić dług wdzięczności,
jaki zaciągnąłem wobec Ciebie. Nie będę wspominał
o aspektach politycznych. Polityka to śmierć. Chcę Cię
prosić —jeśli czujesz się usatysfakcjonowany niniejszym
sprawozdaniem — abyś nie przejmował się moim losem.
Przeze mnie straciłeś dobrą opinię. Bezlitośnie ingero-
wałem w życie innych osób. Bez zmrużenia oka wysłałem
setki ludzi w objęcia nieuchronnej śmierci; innych, w tym
dużą liczbę dzieci, naraziłem na poważne niebezpieczeń-
stwo. Z takim brzemieniem nie mogę oczekiwać wyba-
czenia.
To wszystko. Za kilka minut mam ważne spotkanie.
Z całego serca dziękuję Ci za przyjaźń i pomoc.
BLISS WAGONER
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY: Nowy Jork
Istnieje pogląd, że nietolerancja jest dowodem szczerości
•wyznania. Ktoś całkowicie przekonany o słuszności swych
poglądów czuje się zobowiązany do napiętnowania grzechów
popełnianych przez sąsiadów. Moim zdaniem, fanatyzm religijny
nie ma nic wspólnego z wiarą; jest raczej wynikiem zwątpienia
i poczucia zagrożenia.
GEORGE SEATON
Paige dość długo zastanawiał się nad słowami dziew-
czyny. Kto miał rację?
Czy wiara była wystarczającym usprawiedliwieniem
gwałtu? Na pewno kierowała postępowaniem wielu
osób, lecz choć jej założenia przepełniał głęboki huma-
nitaryzm, okazywała się niehumanitarnym narzędziem
w rękach jednostki. Gdzieś tkwił błąd. Czy należało tak
mocno bić w dzwony, by wzbudzić trwogę w sercach
wiernych?
Cisza. Brak odpowiedzi. A może źródło zła tkwiło nie
w samym wyznaniu, lecz w ludziach? W słabych istotach
orgarniętych fanatyzmem, w rodzaju Wyznawców i nie-
których filantropów.
Nie miał czasu na filozoficzne debaty z samym sobą.
Musiał się zająć przygotowaniami do ucieczki. Próbki,
które przywiózł z okolic Jowisza, były bezwartościowe.
Pył pokrywający powierzchnię księżyców stanowił słabą
pożywkę dla bakterii i przetrwało w nim tylko kilka
ogólnie znanych odmian, jak Bacillus subtilis, żyjących
na każdym globie choć trochę przypominającym Ziemię,
a sporadycznie spotykanych nawet na meteorach. Wyniki
doświadczeń — zgodnie z oczekiwaniami specjalistów —
nie przyniosły niczego nowego.
Zarząd koncernu usiłował zmniejszyć zamieszanie
wywołane wiadomością, że program badań objęto
dochodzeniem, lecz wydarzenia postępowały zbyt szyb-
ko, by można było podjąć zdecydowane działania. Na-
tablicy ogłoszeń pojawiał się biuletyn nadsyłany co-
dziennie przez oddział Pfitznera w Waszyngtonie —
ściśle mówiąc, z biura agencji Interplanet Press wcho-
dzącej w skład koncernu. Na szczęście zawarte w nim
informacje ograniczały się do kilku ogólników. Paige
upierał się, że śledztwo przebiega w dość dziwny sposób;
Annę i Gunn nie potrafili znaleźć rozsądnego wyjaś-
nienia.
Urlop Paige'a dobiegał końca. Pozostawała perspek-
tywa wyjazdu na Prozerpinę i cierpliwe oczekiwanie na
kolejne rozkazy. Astronauta nie wątpił, że po zamknięciu
dochodzenia będzie do końca życia tkwił na odległej
placówce.
Warto było się poświęcać?
Natrętne pytanie powracało niczym bumerang. Annę
i Gunn z pewnością zdawali sobie sprawę z ryzyka, lecz
uznali, że dla dobra sprawy wolno im kłamać, oszukiwać
i manipulować życiem innych osób. Po wyłożeniu ostat-
niej karty Paige stwierdził, że mimo wszystko nie czuje
się zbyt mocno związany z projektem. Próbował w życiu
chodzić różnymi drogami — każda z nich, łącznie
z ostatnią, okazywała się ślepą uliczką, zmuszającą do
ucieczki w obronie własnej skóry.
Wiedział, że gdy śledztwo przekroczy mury laborato-
rium, wyzna wszystko, i czuł pogardę dla swej słabości.
Zgodnie z pokątnie rozpowszechnianą plotką głównym
inkwizytorem miał być Wagoner, co dawało powód do
rozmaitych domysłów, gdyż wszyscy wiedzieli, że Mac-
Hinery uważa senatora za swego politycznego wroga.
Pierwsze przesłuchania miały się zacząć już jutro. Paige
postanowił wyliczyć czas w ten sposób, by bez pośpiechu
złożyć zeznania, opuścić gmach koncernu i poszybować
w przestrzeń, nim Hal Gunn i Annę Abbott zauważą
jego nieobecność. Lot na Prozerpinę trwał ponad trzy
miesiące; nim dotrze do celu, sprawa Pfitznera będzie
już dawno rozwiązana.
A on zdoła się uwolnić od poczucia winy.
Gdy następnego ranka stanął przed drzwiami prowa-
dzącymi do gabinetu Gunna, gdzie tymczasowo urzędo-
wał Wagoner, miał minę człowieka idącego na spotkanie
z plutonem egzekucyjnym.
Chwilę później usłyszał kilka słów, które zabrzmiały
jak echo strzału. Nim spostrzegł siedzącą w fotelu Annę,
dobiegł go głos senatora:
— Proszę spocząć, pułkowniku Russell. Cieszę się
z naszego spotkania. Mam tu dokument oczyszczający
pana z wszelkich zarzutów oraz kilka nowych roz-
kazów. Może pan zapomnieć o Prozerpinie. Dziś
wieczór leci pan na Jowisza. Panna Abbott i ja
również.
Reszta dnia upłynęła mu niczym we śnie. Podczas
jazdy na kosmodrom Wagoner nie odezwał się ani
słowem. Annę wyglądała na lekko zaszokowaną. Paige
w dalszym ciągu uważał, iż zna ją zbyt mało, by
wygłaszać autorytatywne opinie, lecz miał prawo przy-
puszczać, że była zdumiona takim obrotem sprawy.
W gabinecie Gunna siedziała z posępną, ściągniętą
twarzą, jakby znała na pamięć tekst oskarżenia. Gdy
Wagoner wspomniał o Jowiszu, z zaskoczeniem zwróciła
wzrok w jego stronę, choć nic nie wskazywało na to, by
senator zamierzał zmienić się w kangura. Coś było nie
tak... lecz w obszernym katalogu zdarzeń, wobec których
nie obowiązywały prawa logiki, powyższe stwierdzenie
nie miało znaczenia.
Nad południową częścią miasta, po prawej stronie
samochodu, w którym siedział Paige, rozbłyskiwały
ogniste pióropusze fajerwerków. Gdy pojazd skręcił na
wschód, zdawały się tryskać z samego serca Manhattanu.
Paige przyglądał im się ze zdziwieniem, aż uświadomił
sobie, że to ostatnia noc obchodów Zmartwychwstania
kończąca się wielkim festynem na stadionie na Randalls
Island. Parada sztucznych ogni miała uświetnić powtórne
przyjście Zbawiciela.
Gewiss, gewiss, es naht nocht heut'
und kann nicht lang mehr saeumen...
Przypomniał sobie fragment „Tristana" wielokrotnie
nucony przez ojca, który był zagorzałym wielbicielem
Wagnera. Jak na ironię, zobaczył pod powiekami
jeden z przerażających, średniowiecznych obrazów
przedstawiających Drugie Przyjście opuszczonego
przez wszystkich Chrystusa i tłum grzeszników klę-
czących przed złowieszczą postacią Antychrysta ob-
darzonego twarzą, na której w dziwny sposób stopiły
się rysy Francisa X. MacHinery'ego i Blissa Wa-
gonera.
Słowa, niczym gwiazdy, połyskiwały na tle czarnego
nieba:
\i/\i/\iA!XiXi/\i /
— Lud — pełen — wiary — nie — lęka — się — śmierci! —
/iv!\/iviyvv i
Niewątpliwie — pomyślał Paige. Oni uważali, że Ziemia
jest płaska, on zaś wyruszał w stronę Jowisza: planety
niezbyt kulistej, lecz bardziej wybrzuszonej niż świat
Wyznawców. Miał tam, jeśli łaska, szukać nieśmiertel-
ności. Wiara góry przenosi — powiedział sobie z goryczą.
Ostatnia gwiazda, tak ogromna, że nawet z dużej
odległości jej światło połyskiwało pełnym blaskiem,
bezgłośnie eksplodowała białoniebieskim płomieniem.
Zawierała tylko jedno słowo:
JUTRO
Gwałtownie odwrócił głowę. Twarz dziewczyny była
skąpana w wolno gasnącej poświacie. Szeroko rozwar-
tymi oczami wpatrywała się w okno. Paige pochylił się
i złożył delikatny pocałunek na jej lekko rozwartych
ustach. Zupełnie zapomniał o Wagonerze. Po chwili
poczuł, że wargi Annę ułożyły się w radosnym uśmiechu.
Tym samym uśmiechu, którego widok wprawił go
w zdumienie podczas pierwszej wspólnej kolacji. Choć
teraz... Świat przez krótką chwilę rozpłynął się w nicość.
Poczuł palce dziewczyny na swoim policzku. Annę
odchyliła głowę. Samochód wjechał na podjazd wiodący
do kosmodromu. Gwiazda Wyznawców po raz ostatni
strzeliła iskrami, przypominając nieco obraz Słońca lub
Jowisza oglądany przez barwne filtry.
Dziewczyna nie miała pojęcia, że siedzący obok Paige
przed kilkoma godzinami był gotów ją porzucić i uciec na
Prozerpinc. Och, Annę... Annę... chcę wierzyć we wszyst-
ko, co powiedziałaś. Pomóż mi zwalczyć moją niewiarę.
Kierowca przyciszonym głosem zamienił kilka słów ze
strażnikami, po czym wjechał na teren kosmodromu.
Zamiast skierować samochód w stronę hali odlotów,
skręcił w lewo i ruszył wzdłuż długiego ogrodzenia
z drutu kolczastego, wiodącego na powrót w kierunku
miasta oraz ciemnej plamy lądowiska awaryjnego. W od-
dali pojawiło się światło migające kilkanaście metrów
nad ziemią.
Paige pochylił się i zerknął przez podwójną szklaną
barierę: jedna szyba oddzielała go od kierowcy, a dru-
ga — kierowcę od świata. Jasny punkt okazał się
niewielką rakietą. Paige zmarszczył czoło. Nie potrafił
rozpoznać typu, lecz wiedział, że jest zbyt mała, by
polecieć gdzieś dalej. Na pewno zabierze ich na Satellite
Vehicle One, gdzie będzie czekał prom międzyplanetarny.
— Jak się panu podoba, pułkowniku? — zabrzmiał
nagle z kąta głos Wagonera.
— W porządku — mruknął Paige. — Trochę mała.
— Owszem, mała — mruknął senator.
Paige z niepokojem spojrzał na Annę, lecz w mroku
nie mógł dostrzec jej twarzy. Po omacku wyciągnął
dłoń; palce dziewczyny kurczowo zacisnęły się na jego
przegubie.
Samochód znów skręcił. Zostawił za sobą ogrodzenie
i wyjechał na oświetlony teren. Paige zobaczył stojących
w pobliżu pojazdu kilku żołnierzy z oddziałów desan-
towych. Miał absurdalne wrażenie, że z bliska rakieta
jest jeszcze mniejsza.
— Jesteśmy na miejscu — oświadczył Wagoner. —
Wysiadajcie. Start nastąpi za dziesięć minut. Jeden
z członków załogi pokaże wam drogę do kabin.
— Załogi? — powtórzył Paige. — Senatorze, do tego
pojazdu nie zmieszczą się więcej niż cztery osoby, razem
z łącznościowcem. Tylko ja mogę być pilotem.
— Nie tym razem — odparł Wagoner. — Polecimy
jako pasażerowie. Pan, ja, panna Abbott i oczywiście
żołnierze. „Per Aspera" posiada własną załogę, złożoną
z pięciu osób. Nie traćmy czasu.
To było niemożliwe. Gdy stanęli na wąskich schod-
kach, Paige miał wrażenie, że zmierzają do wnętrza
naboju karabinowego kalibru 22. Aby umieścić dziesięć
osób w tej skorupie, należało przyrządzić coś w rodzaju
ludzkiego koncentratu i rozsypać go po zakamarkach.
Jeden z żołnierzy czekał przy śluzie. Po chwili Paige
znalazł się w obszernej, pozbawionej iluminatorów
kabinie, jakiej nie powstydziłby się międzyplanetarny
liniowiec. Z głośnika umieszczonego nad hamakiem
dobiegały odgłosy ostatnich przygotowań przed startem.
— Zapiąć pasy. Za minutę nastąpi odpalenie.
Co się stało z Annę? Był pewien, że weszła na pokład
tuż za nim...
— Gotowe. Pasażerowie, uwaga na przeciążenie.
...lecz potem stracił ją z oczu. Nie zdążył się nawet
obejrzeć. Coś było nie tak. Czyżby Wagoner...
— Trzydzieści sekund. Uwaga na przeciążenie.
...próbował ucieczki? Przed kim? Dlaczego postanowił
zabrać ze sobą dwie dodatkowe osoby? Przecież jako
zakładnicy...
— Dwadzieścia sekund.
10 — Będą im...
...nie przedstawiali żadnej wartości. Nie uczestniczyli
w pracach rządu, nie mieli pieniędzy, nie posiadali
kompromitujących informacji...
— Piętnaście sekund.
...Chwileczkę. Annę mogła coś wiedzieć o Wagonerze.
— Dziesięć sekund. Zapłon.
Odruchowo rozluźnił mięśnie. Teraz nie miał czasu na
domysły.
— Pięć sekund.
...Podczas startu...
— Cztery.
...należy...
— Trzy.
...myśleć...
— Dwie.
...wyłącznie...
— Jedna.
...o...
— Zero.
...starcieeeee! Dobrze znana siła wtłoczyła go w fotel,
gniotąc żebra i wywracając wnętrzności. Jedyne, co
mógł zrobić, to zezwolić, by mięśnie rąk, nóg i pleców
przejęły funkcję amortyzatorów, oraz utrzymać głowę
i brzuch w pozycji neutralnej do kierunku przyspieszenia.
Mięśnie używane do wykonania ostatniego z wymienio-
nych zadań są rzadko zaprzęgane do pracy na Ziemi,
nawet przez ciężarowców, lecz każdy astronauta, który
nie umie ich wykorzystać, w krótkim czasie musi pożeg-
nać się ze służbą. Prawdziwi „ludzie kosmosu" potrafią
podrzucać na brzuchu ciężki kamień i nikt nie zdoła
obrócić im głowy, jeśli mięśnie karku mówią „nie".
Krzyk także pomaga przetrzymać start rakiety. Płuca
„zapadają się" podczas krzyku — podręczniki określają
ten stan jako acceleratio pneumothorax — i pozostają
w tej pozycji do zakończenia pierwszego etapu lotu.
W tym czasie we krwi wzrasta wyraźnie poziom dwu-
tlenku węgla, co z głośnym sapnięciem przywraca funkcję
oddychania, nawet gdy mięśnie klatki piersiowej zostaną
uszkodzone. Krzyk daje pewność, że kiedy zaczniesz
oddychać, będziesz oddychał.
Poza tym, podobnie jak inni astronauci, Paige uważał
wrzask za jedyną formę protestu przeciwko dziewięciu
morderczym sekundom przyspieszania. Pozwalał za-
chować lepsze samopoczucie. Paige darł się tak głośno,
jak potrafił.
Gdy akceleracja ustała, wciąż jeszcze krzyczał.
Ze zdumieniem zamknął usta i zaczął się mocować
z uprzężą. Na chwilę stracił wyćwiczoną latami orienta-
cję. Pierwsza część podróży minęła zbyt szybko. Nikomu
nie udawało się wrzeszczeć dłużej, niż trwał ciąg przy-
spieszania. Nadstawił ucha. Huk jonowych silników
ucichł. Wszystko stało się jasne. Zawiódł napęd i mały
stateczek opadał teraz ku macierzystej planecie...
— Proszę o uwagę — odezwał się głos z interkomu. —
Wchodzimy we właściwą fazę lotu. Stan nieważkości
potrwa tylko kilka sekund. Za chwilę powróci normalna
grawitacja.
A później... Hamak, na którym wciąż leżał Paige,
powrócił do pierwotnej pozycji, jakby pojazd nadal
pozostawał na Ziemi. Niemożliwe. Nie przekroczyli
jeszcze górnej granicy atmosfery. A nawet gdyby tak
było, stan nieważkości trwałby do końca podróży. Na
promach międzyplanetarnych — nie wspominając
o mniejszych jednostkach — siłę ciążenia uzyskiwano
jedynie poprzez ciągły obrót statku wokół osi. Niewielu
kapitanów zadawało sobie fatygę, by wykonać ten
manewr; kosztował zbyt wiele zachodu i paliwa, a wśród
pasażerów i tak przeważali weterani kosmicznych szła-
ków. Rakieta, którą leciał Paige — „Per Aspera" — nie
miała zamiaru wirować, choć w kabinie panowało
normalne ziemskie ciążenie.
— Proszę o uwagę. Za jedną koma dwie minuty
miniemy Księżyc. Kabina obserwacyjna została otwarta
dla pasażerów. Senator Wagoner oczekuje, że pani
Abbott i pułkownik Russell zechcą mu towarzyszyć.
W dalszym ciągu nie słychać było silników, które
zostały z niewiadomych powodów wyłączone, gdy „Per
Aspera" znalazła się — według obliczeń Paige'a — na
wysokości nie większej niż czterysta kilometrów. Teraz
przelatywali obok Księżyca, choć rakieta zdawała się
tkwić w miejscu. Co ją napędzało? Do uszu pułkownika
docierał tylko cichy pomruk generatorów energii elek-
trycznej. Paige z ponurą miną odpiął ostatnią klamrę
i zsunął się z hamaka. Jasno zdawał sobie sprawę
z własnej niewiedzy.
Podłoga korytarza posiadała nienaturalną w prze-
strzeni kosmicznej stabilność, siła ciążenia nie uległa
najmniejszej zmianie. Paige musiał wykorzystać cały
zapas nabytego w trakcie długoletniej służby opanowa-
nia, żeby nie popędzić co sił w nogach do kabiny
obserwacyjnej.
Annę i Wagoner już tam byli. Spoglądali w prze-
strzeń, oświetleni wyblakłym blaskiem Księżyca. Jesz-
cze odczuwali lekkie oszołomienie wywołane startem
rakiety, lecz w miarę upływu czasu powracał im na-
strój podniecenia związany z niecodzienną podróżą.
Gdyby wszystkie loty przebiegały w ten sposób, kos-
mos stałby otworem dla normalnego ruchu pasażer-
skiego.
Paige niepewnym krokiem wszedł do kabiny i za-
trzymał się tuż za progiem. W głębi serca czuł dziwną
pokorę. Pomiędzy ciemnymi sylwetkami patrzących, za
grubą barierą szyby, połyskiwała niewielka kula jasno-
żółtego światła. Tkwiła w miejscu, podobnie jak odległe
gwiazdy widoczne na tle czarnego nieba, co potwierdzało
przypuszczenie, że panująca na pokładzie siła ciążenia
nie jest wywoływana ruchem obrotowym. Paige zmarsz-
czył brwi. Ta żółta plama jaśniejąca miedzy łokciem
Wagonera i ramieniem Annę...
Jowisz.
Po obu stronach planety błyszczały mniejsze punkty;
cztery księżyce, odkryte jeszcze przez Galileusza, widocz-
ne teraz gołym okiem, bez pomocy teleskopu.
Paige wciąż stał przy drzwiach. Plamki księżyców
wyraźnie odsuwały się od siebie, jedna z nich zdążyła już
zniknąć za prawym ramieniem dziewczyny. „Per Aspera"
nadal leciała pełnym ciągiem; pędziła w stronę Jowisza
z szybkością przekraczającą zdolność pojmowania prze-
ciętnego człowieka. W głowie Paige'a huczało od natłoku
myśli. Jeszcze raz spojrzał na niebo i zaczął dokonywać
pospiesznych obliczeń.
Prędkość maleńkiej rakiety, buczącej nie głośniej niż
zwykły prom przystosowany do przewozu na pokład
Space Vehicle One pięciu osób — no, niech będzie
dziesięciu — wynosiła jedną czwartą prędkości światła.
Co najmniej siedemdziesiąt pięć tysięcy kilometrów
na sekundę.
Ciemniejąca plama Jowisza świadczyła, że szybkość
„Per Aspery" wciąż rosła.
— Proszę do nas, pułkowniku Russell. — Głos Wa-
gonera wypełnił echem pomieszczenie. — Czekaliśmy na
pana. Prawda, że to piękny widok?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY: Jupiter V
Zdrowy rozsądek istnieje wyłącznie po to, byśmy mogli
cieszyć się jego brakiem. Matematycy oddali ludzkości ogromną
przysługę udowodniwszy, że „zdrowy rozsądek" powinien po-
wrócić na swoje miejsce, czyli na najwyższą półkę piwnicy, tuż
obok zakurzonego pojemnika opatrzonego napisem „bezwartoś-
ciowe bzdury".
ERIC TEMPLE BELL
Widok statku lądującego w chwili, gdy Helmuth
rozpoczynał swoją zmianę, nie umniejszył ciężaru spo-
czywającego na sercu mężczyzny. Na pierwszy rzut oka
rakieta przypominała jeden z promów rozwożących po
satelitach Jowisza prowiant i stare listy dostarczone
przez trasportowiec kursujący regularną trasą Space
Vehicle One — Mars — Pas Asteroidów — Jupiter X,
lecz była o wiele większa i osiadła na powierzchni
księżyca z krótkim kaszlnięciem silników hamujących.
Ten sposób lądowania uprzytomnił Helmuthowi, że
jego sen zaczynał się spełniać. Odkrycie antygrawitacji
wyeliminowało konieczność używania napędu jonowego.
Rodzaj ekranu grawitacyjnego zapewniał statkowi stabil-
ność, w niczym nie ograniczając zdolności manewrowych.
Z drugiej strony, mimo wszelkich udoskonaleń, pojazd
nadal był narażony na działanie ułamka siły G obecnej
w każdym zakątku Wszechświata.
Jedynie pełny, ściśle kontrolowany ekran grawitacyjny
mógł udowodnić swą przydatność w warunkach panu-
jących na Jowiszu.
Niestety, w myśl teorii taki ekran nie istniał. Nawet
przy absurdalnym założeniu, że mógłby powstać, stano-
wiłby zwartą, nieprzepuszczalną barierę. Przekroczenie
linii granicznej między polem G oraz obszarem cał-
kowicie pozbawionym jej działania przypominałoby
próbę wykonania skoku wzwyż nad poprzeczką zawie-
szoną w nieskończoności. Powtórzenie tego wyczynu
w odwrotnym kierunku równałoby się upadkowi z Księ-
życa; ściśle mówiąc, siła zetknięcia z podłożem byłaby
nieco większa.
Helmuth machinalnie wykonywał swoje czynności, lecz
nie potrafił odpędzić myśli. Charity zniknął. Co prawda,
nie było powodu, aby właśnie w tej chwili tkwił na
mostku. Praca posuwała się bez żadnych przeszkód.
Inżynier bez wątpienia brał udział w spotkaniu z senato-
rami i z radością słuchał doniesień o nowych odkryciach.
Helmuth zrozumiał nagle, że jego zadanie dobiegło
końca. Powinien uciekać.
Nie widział potrzeby, aby kolejny raz, scena po scenie
uczestniczyć w koszmarnym spektaklu. Nie był aktorem
przypisanym do jednej roli. Uwolnił się z objęć zmory,
miał pełną świadomość konsekwencji swego postępowa-
nia i — przynajmniej częściowo — zachował zdrowy
rozsądek. Człowiek ze snu był ochotnikiem. Ale ten
człowiek nie był Robertem Helmuthem. Już nie.
Mógł wykorzystać obecność przedstawicieli Senatu
i z pominięciem drogi służbowej, czyli Charity'ego,
złożyć rezygnację.
Poczuł obezwładniające uczucie ulgi. Roztrzęsionymi
rękami podłączył kable umożliwiające mu sterowanie
budową. Nie miał siły unieść ciężkiego hełmu; oparł go
o blat tablicy rozdzielczej, a potem dopiero włożył na
głowę. Zrozumiał, że przez cały czas czekał na tę
chwilę, w której będzie mógł opuścić stanowisko pracy.
Postanowił spełnić prośbę Dillona i dokończyć peł-
nego przeglądu konstrukcji. Później będzie wolny. Nikt
go nie zmusi do ponownego oglądania Mostu nawet
przez wizjer hełmu. Runda pożegnalna, a potem wyjazd
do Chicago, jeśli nadal istnieje miasto, które się tak
nazywa...
Odczekał chwilę, by uspokoić oddech, zaktywizował
hełm i...
...zewsząd otoczyły go fragmenty lodowej budowli.
Pandemonium kształtów niweczących resztki nadziei na
przetrwanie. Ogłuszający huk deszczu bijącego o po-
krywę „chrząszcza" przyprawiał o ból głowy, choć
nagłośnienie hełmu było o połowę zredukowane. Nie
mógł pracować w całkowitej ciszy; jedynie za pomocą
słuchu potrafił określić, w jaki sposób Most reaguje na
warunki pogodowe Jowisza. Przy niemal zerowej widocz-
ności oczy stawały się tyle warte, co organ wzroku
ślimaka.
A Most jak zwykle jęczał przenikliwą kakofonią
dźwięków: kreeek... kreeek... ziiiii... grrrr... kreeek...
grrrr... Każdy trzask był nośnikiem informacji, skład-
nikiem swoistej polifonii, która przyciągała uwagę ope-
ratora. Pozostałe elementy — fiorytura wiatru, werbel
deszczu, posępny diapazon gromu i odległy pomruk
wulkanów tworzących i niszczących kontynenty — były
jedynie ozdobnikami.
Tym razem należało wysłuchać całej orkiestry. Naras-
tający grzmot miał w sobie coś groźnego, nieuchwytnego,
niewiarygodnego nawet w warunkach Jowisza i o tej
porze roku. Helmuth od razu wiedział, że zbyt długo
zwlekał z podjęciem ostatecznej decyzji.
Koniec. Zbliżał się koniec pracy i koniec Mostu.
Wysiłki kobiet i mężczyzn pochylonych nad tablicą
kontrolną w bazie Jupiter V wydawały się niczym...
...wobec furii żywiołów wywołanej starciem Czerwonej
Plamy i Ciemnego Owalu. Odległy ryk dobiegający przez
mgłę targaną wściekłymi podmuchami wichru stawał się
coraz głębszy, wstrząsany spazmatycznym drganiem.
Planeta trzeszczała w posadach. Nawierzchnia Mostu
zaczęła lekko unosić się i opadać, jakby wprawiały ją
w ruch zmarznięte, niewidzialne fale, biegnące między nie
ukończonymi przyczółkami. Nos „chrząszcza" powędro-
wał ku niebu, po czym zjechał tak gwałtownie, że Helmuth
musiał zwiększyć moc elektromagnesów utrzymujących
pojazd na szynach. Jazda była niemożliwa; magnesy
zużywały cały zapas energii niemal do ostatniego erga.
Mimo wszystko Helmuth zamierzał skończyć obchód.
Pozostawał mu jeden kierunek — prosto w dół.
W dół, do samego lodu; do dziewiątego kręgu, gdzie
zamierała wszelka aktywność.
Wąska plątanina szyn znikała za krawędzią wielkiego
filara zlokalizowanego w dziewięćdziesiątym czwartym
sektorze. Helmuth zmniejszył moc magnesów i uruchomił
„chrząszcza". Po chwili pojazd pełznął nosem w dół
w stronę powierzchni planety.
Odczyt z wizjera hełmu wskazywał, że na siedemnas-
tym kilometrze poniżej nawierzchni mostu prędkość
wichru wyraźnie zmalała. Pojazd zbliżał się do górnej
czapy Lodowca — długiego żebra zmarzliny, sterczącego
w pobliżu Mostu. Helmuth był nie przygotowany na tak
gwałtowną zmianę pogody. Wiatr, oczywiście, dął w dal-
szym ciągu, jak przystało na tę porę roku, lecz w naj-
mocniejszych porywach jego prędkość nie przekraczała
kilkuset kilometrów na godzinę.
Wokół roztaczał się świat sennych marzeń.
„Chrząszcz" sunął niczym płetwonurek, który już dawno
minął zawiązany na linie węzeł bezpieczeństwa, lecz
ogarnięty ekstazą głębinową nie zwrócił na to najmniej-
szej uwagi. Na dwudziestym czwartym kilometrze
w światłach reflektorów mignęła jasna plama. Potem
następna. I jeszcze jedna. Cały strumień.
Helmuth zatrzymał pojazd i wytężył wzrok, lecz zjawy
nie zniknęły. Nie, nadciągało ich więcej. Powoli przesu-
wały się w poprzek jasnego kręgu. W podmuchach
słabego wiatru zdawały się lekko pulsować...
Mężczyzna jęknął ze zdumienia. Przez krótką chwilę
miał wrażenie, że ogląda zenoidalne meduzy. Szybujące
w powietrzu kształty rzeczywiście przypominały jamo-
chłony. Ciało o budowie promienistej, prześwitujące...
Najmniejsze miały wielkość pięści, największe nie prze-
kraczały rozmiarów piłki futbolowej. Były piękne —
i kruche. Zagubione na rozszalałej planecie.
Helmuth sięgnął do przełącznika, aby podsycić blask
reflektorów, lecz w tej samej chwili nagły podmuch
wiatru rozpędził stadko „meduz". W dole ukazała się
duża, obudowana platforma przyczepiona do filaru tuż
obok szyn, po których jechał pojazd. Pod przezroczystym
dachem coś się poruszało.
Kształt kabiny nie pasował do reszty konstrukcji; bez
wątpienia powstała stosunkowo niedawno. Helmuth
nigdy dotąd nie bywał w tym sektorze, lecz znał plany
Mostu i był przekonany, że nie uwzględniały takich
niespodzianek.
Nagle przyszło mu na myśl, że wbrew wszelkim
przeciwnościom jacyś ludzie dotarli aa powierzchnię
Jowisza. „Chrząszcz" przysunął się już niemal do dachu
platformy. Mężczyzna odetchnął z ulgą. Ruchomy kształt
okazał się robotem: topornym, wieloramiennym auto-
matem dwukrotnie większym od człowieka. Mechanizm
pospiesznie uwijał się wśród półek zawalonych dziesiąt-
kami rozmaitych pojemników. Między regałami stał stół
zatłoczony jakąś aparaturą oraz duży przedmiot przy-
pominający mikroskop.
Robot spojrzał w górę i trzema mackami wykonał kilka
gestów. Helmuth początkowo nie pojął ich znaczenia, lecz
po chwili domyślił się, o co chodzi, i posłusznie zgasił
reflektory. Przyćmiony blask rozjaśniający mrok Jowisza
świadczył o tym, że laboratorium —gdyż kabina niewątp-
liwie pełniła taką funkcję—posiadało własne oświetlenie.
Nie było sposobu, aby nawiązać bezpośrednią łączność
z robotem. Należało poszukać kogoś, kto nim kierował.
Helmuth znał wszystkich operatorów zakwaterowanych
na Jupiterze V. Żaden z nich nie miał przygotowania do
prowadzenia testów laboratoryjnych. Wyposażenie bazy
nie pozwalało...
W wizjerze hełmu zamigotało białe światełko. Trans-
misja z Europy*. Czyżby ktoś na tej kulce śniegu
wydawał polecenia sterujące pracą automatu? Z pew-
nością wykorzystywał przekaźnik Jupitera V do wzmoc-
nienia sygnałów. Helmuth wdusił przycisk odbioru.
— Hej tam, na Moście! Kto pełni służbę?
— Cześć, Europa. Tu Bob Helmuth. Kto umieścił
robota w sektorze dziewięćdziesiąt cztery?
— Ja — odparł głos. Helmuth przez chwilę miał
wrażenie, że rozmawia z automatem. — Tu doktor
Barth. Jak ci się podoba moje małe laboratorium?
* Drugi z księżyców Jowisza, odkryty przez Galileusza w 1610
roku (przyp. tłumacza).
— Przytulne — odpowiedział. — Nawet nie wiedzia-
łem, że istnieje. Co w nim robisz?
— Platformę postawiliśmy dopiero w tym roku. Ma
służyć badaniom nad występującymi na Jowiszu formami
życia. Widziałeś je może?
— Masz na myśli meduzy? Naprawdę żyją?
— Tak — odparł robot. — Uchylimy rąbka tajem-
nicy, kiedy zbierzemy większą ilość danych. Wtedy
każdy z was będzie mógł je obejrzeć. Posiadają złożony
układ koloidowy, przypominają protoplazmę, lecz za-
miast wody zawierają płynny amoniak.
— Czym się odżywiają? — spytał Helmuth.
— Tego jeszcze nie wiemy. Jakimś powietrznym
planktonem. W ciałach meduz znaleźliśmy resztki pokar-
mu, lecz jak dotąd nie ustaliliśmy jego pochodzenia.
Zachowane szczątki niewiele mówią. A czym odżywia
się tutejszy plankton? Boże, chciałbym to wiedzieć...
Helmuth popadł w głęboką zadumę. Życie na Jowiszu.
Nieważne, że prymitywne i bezbronne wobec szalejącej
wichury. Jednak życie. Nawet tutaj, w mroźnym piekle
niedostępnym dla człowieka. Co dalej? Skoro w powietrzu
pląsały meduzy, jaki Lewiatan krył się w otchłani oceanu?
— Zdaje się, że nie jesteś zbyt przejęty tym odkry-
ciem — odezwał się robot. — Meduzy i plankton nie
znajdują uznania w oczach laików. Lecz pomyśl o konsek-
wenq'ach! Wiesz, jaka wrzawa wybuchnie wśród biologów?
— Wiem — odparł Helmuth. — Przepraszam, zamyś-
liłem się. Wszyscy uważali, że Jowisz jest martwy...
— Teraz poszerzyliśmy naszą wiedzę. No, czas wracać
do pracy. Jeszcze pogadamy. — Robot zamachał mac-
kami i odwrócił się w stronę półki.
Helmuth cofnął pojazd, po czym skierował go ku
nawierzchni. Przypomniał sobie, że nazwisko Bartna
łączono z jakimiś skamieniałościami znalezionymi na
Europie. Przedtem był tu jeszcze oficer, który spędzał
sporo czasu na pobieraniu próbek gruntu stanowiących
rzekomo pożywkę dla bakterii. Na pewno coś odkrył;
nawet na meteorytach występowały ślady drobnoustro-
jów. Ziemia i Mars nie były jedynym zakątkami wszech-
świata, w których rozwinęły się formy egzystencji. Życie
mogło istnieć... wszędzie. Skoro niegościnny Jowisz
posiadał własną odmianę protoplazmy, kto mógł zarę-
czyć, że i na Słońcu... Drgający płomyk, przez wszystkich
uważany za martwy, a jednak żywy...
„Chrząszcz" wypełzł na powierzchnię Mostu. Helmuth
zaczął szukać rozjazdu; musiał zmienić tor, by od-
prowadzić wehikuł do garażu. Podczas rozmowy uzmys-
łowił sobie, że nigdy nie widział doktora Bartna ani
innych osób, z którymi wielokrotnie gawędził przez
radio. Spotykał się tylko z pracownikami z Jupitera V.
Obszar Jowisza jawił mu się jako pusta przestrzeń,
zamieszkana wyłącznie przez głosy.
— Obudź się, Helmuth — usłyszał tuż nad uchem. —
Jeszcze chwila i zwalisz się z Mostu. Wyłączyłeś auto-
matyczny system bezpieczeństwa.
Zbyt późno sięgnął w stronę przełączników. Eva przejęła
sterowanie i wycofała pojazd z niebezpiecznego obszaru.
— Przepraszam — wymruczał, zdejmując hełm. —
I dziękuję.
— Nie ma potrzeby. Nie kiwnęłabym nawet palcem,
gdybyś naprawdę siedział w kabinie „chrząszcza". Po-
winieneś mniej czytać, a więcej sypiać.
— Zachowaj dobre rady dla siebie — warknął.
Bieg zdarzeń skłonił go do nowych, mniej wesołych
rozmyślań. Jeśli już dziś złoży rezygnację, będzie czekał
rok, nim zyska możliwość powrotu do Chicago. Anty-
grawitacja czy nie, na promie senatorów nie było miejsca
dla dodatkowego pasażera. Wysłanie faceta do domu
wymagało długotrwałych przygotowań: kabina, pro-
wiant, bagaż odpowiadający wagą wyposażeniu, jakie
zabrał ze sobą w podróż na Jupitera V...
Rok pobytu w bazie bez żadnego zajęcia... Nieee...
Tym bardziej że w dalszym ciągu musiałby korzystać
z racji żywnościowych i wody. Rok bezczynności pod
niechętnym spojrzeniem Evy, Dillona oraz innych osób
spędzających każdy dzień przy pracy. Oni bez wahania
dadzą mu do zrozumienia, co o nim myślą.
Rok biernej obserwacji jednego z największych eks-
perymentów w dziejach ludzkości: bezpośrednich badań
powierzchni Jowisza. Rok patrzenia w ekran i słuchania
zamierających krzyków... Rok, w którym Robert Hel-
muth stanie się najbardziej znienawidzoną osobą w ob-
szarze tej planety.
A gdy powróci do Chicago i zacznie szukać pracy —
po opuszczeniu Mostu nie będzie mógł liczyć na to, że
rząd nadal będzie go zatrudniał — pojawi się nieunik-
nione pytanie: dlaczego odszedł, kiedy budowa wchodziła
w decydującą fazę?
Powoli zaczynał rozumieć motywy kierujące postępo-
waniem mężczyzny z nocnych koszmarów.
Rozległ się dzwonek oznajmiający koniec zmiany.
Helmuth nadal był gotów zrezygnować z dalszej pracy,
choć z goryczą zdawał sobie sprawę, że prócz Jowisza
istnieją inne rodzaje piekła.
Gdy odczepiał ostatni kabel, na mostku pojawił się
Charity. Miał w oczach blask nieba obsypanego setkami
komet. Helmuth bezbłędnie przewidział jego zachowanie
po rozmowie z gośćmi.
— Senator Wagoner chciałby zamienić z tobą kilka
słów, Bob — powiedział. — Nie jesteś za bardzo
zmęczony? Idź już. Dokończę za ciebie.
— Wagoner? — nachmurzył się Helmuth.
Powróciło wspomnienie koszmaru. N i e. Nie zmuszą
go do szybszego działania. Będzie trzymał się własnego
planu.
— O co mu chodzi? O jakieś nowe zadanie? Chyba
mu powiedziałeś, że ze mną nie najlepiej.
— Oczywiście — w głosie Dillona brzmiała nieza-
chwiana pewność. — Doszliśmy do wniosku, że ta
rozmowa może ci pomóc. Wagoner jest jeszcze na
pokładzie rakiety. Zostawiłem w śluzie twój skafander.
Wcisnął na głowę hełm, uniemożliwiając tym samym
dalszą dyskusję lub próby protestu.
Helmuth obrzucił przeciągłym spojrzeniem ślepą bańkę
spoczywającą na ramionach inżyniera, po czym powlókł
się w stronę śluzy.
Trzy minuty później szedł ciężkim krokiem po oświet-
lonej blaskiem Jowisza powierzchni księżyca.
Żołnierz piechoty morskiej uprzejmie pomógł mu się
wgramolić na pokład statku. Zatrzasnął drzwi włazu
i odebrał ciężki kombinezon. Mimo mocnego postano-
wienia, że nie będzie się interesował szczegółami budowy
nowego statku, Helmuth z ciekawością powiódł wzro-
kiem po wnętrzu. Żołnierz wskazał mu drogę do kabiny
Wagonera.
Korytarz nie wyróżniał się niczym szczególnym. Po-
dobne przejścia można było znaleźć na każdym promie
kursującym między Chicago a Jowiszem. Minęli kilka
par drzwi prowadzących do grodzi, aż dotarli na miejsce.
Wygląd senatora był dla Helmutha dużym zaskocze-
niem. Młodzieńcza sylwetka — senator dopiero dobiegał
szcześćdziesiątki — sprężyste ruchy i przenikliwe spojrze-
nie błękitnych oczu. Wagoner zajmował przestronne
pomieszczenie, wyposażone komfortowo, lecz pozbawio-
ne jakichkolwiek śladów luksusu. Zarówno kabina, jak
i jej właściciel nie pasowali do obiegowego wyobrażenia
o członkach obecnego Senatu, o których krążyły plotki,
że stylem życia naśladowali starożytnych Rzymian.
Prócz Wagonera w kabinie przebywały jeszcze dwie
osoby: młoda dziewczyna o dość przeciętnej urodzie,
prawdopodobnie sekretarka, oraz wysoki mężczyzna
w mundurze Korpusu Sił Kosmicznych z dystynkcjami
pułkownika. Helmuth ze zdziwieniem przypomniał sobie
twarz oficera — Russell, ekspert od balistyki, który
całkiem niedawno odwiedził bazę. Kolekcjoner pyłu.
Paige uśmiechnął się kwaśno na widok zdumionej miny
wchodzącego.
Helmuth przeniósł spojrzenie na Wagonera.
— Myślałem, że zjawi się tu cała podkomisja —
mruknął.
— Spotkaliśmy ich po drodze, na Ganimedzie. Pewnie
tkwią tam nadal. Nie chciałem, żeby nasza rozmowa
przypominała przesłuchanie. — Na twarzy Wagonera
pojawił się przyjazny uśmiech. — Musiałem uczestniczyć
w niejednym dochodzeniu, lecz nie widzę powodu, żeby
tę ceremonię eksportować w przestrzeń. Proszę usiąść,
steward zaraz poda nam coś do picia. Zdaje pan sobie
sprawę, że mamy wiele do omówienia.
Helmuth niechętnie zajął miejsce w fotelu.
— Pułkownika Russella zdążył pan już poznać —
ciągnął Wagoner, siadając naprzeciw gościa. —Ta młoda
dama to panna Annę Abbott. Za chwilę powiem o niej
nieco więcej, a teraz przystąpmy do rzeczy: słyszałem od
Dillona, że z coraz większą niechęcią odnosi się pan do
pracy na Moście. Przykro mi to słyszeć, bo uważałem pana
za jednego z naszych najlepszych brygadzistów. Z drugiej
strony muszę przyznać, że jestem z tego zadowolony.
Potrzebuję pana do innych, o wiele ważniejszych zadań.
— Na przykład?
— Pozwoli pan, że nie odpowiem od razu na to
pytanie. Najpierw chciałbym porozmawiać o Moście.
Oczywiście, z chęcią udzielę wyjaśnień, jeśli czegoś nie
będzie pan rozumiał. Ma pan także pełne prawo uznać
naszą rozmowę za niebyłą. Krótko mówiąc, uważam
nasze spotkanie za nieoficjalne.
— Dziękuję.
— Robię to we własnym interesie, bo liczę na pańską
szczerość. W zamian chcę panu powiedzieć o kilku
poufnych sprawach, które inaczej być może nigdy nie
dotarłyby do pańskich uszu. Paige i Annę będą naszymi
świadkami. Zgoda?
Steward przyniósł napoje i cicho opuścił kabinę.
Helmuth sięgnął po szklankę. Alkohol przypominał mu
smakiem miksturę, którą samodzielnie przyrządzał
z trunków dostarczanych na Jupitera V w ramach
przydziału, był jednak zmrożony, co po pierwszym łyku
sprawiało dość przyjemne wrażenie.
— Zobaczę, co da się zrobić — powiedział. Poczuł, że
początkowe napięcie minęło.
— Dobrze. To mi zupełnie wystarczy. Charity twier-
dzi, że w pańskim pojęciu Most stał się potworem.
Przejrzałem wnikliwie pańskie dossier; prawdę mówiąc,
poddałem równie dokładnym oględzinom akta Dillona
i Paige'a i doszedłem do wniosku, że się pomylił.
Chciałbym usłyszeć od pana, o co chodzi.
— Nigdy nie uważałem naszej budowli za potwora —
odparł z namysłem Helmuth. — Widzi pan, Charity
przyjmuje postawę obronną. Postrzega Most jako nama-
calny dowód, że człowiek jest w stanie pokonać wszystkie
przeszkody. Tu się z nim zgadzam. Ale z drugiej strony
nie mogę zaakceptować lodowej konstrukcji jako uoso-
bienia Postępu. — Przerwał na chwilę. — Chciał pan,
żebym mówił szczerze, senatorze... Otóż Charity nie
dopuszcza do siebie myśli, że kultura Zachodu przezywa
11 — Bedaim
okres dekadencji i chyli się ku upadkowi. Uważa, że
Most zadaje kłam tym twierdzeniom.
— Za kilka lat Zachód będzie tylko wspomnieniem —
nieoczekiwanie stwierdził Wagoner.
Paige Russell przetarł dłonią czoło.
— Nadal nie mogę spokojnie słuchać takich roz-
mów — wtrącił. — Mam ochotę skryć się pod stołem.
MacHinery jest już na Ganimedzie...
— MacHinery dostanie apopleksji, kiedy dowie się
prawdy, ale nie będę go żałował — spokojnie odparł
senator. — Pieczołowicie ustawione domino też czasem
się przewraca, a odkrycie panny Abbott jest tą kostką,
która popchnie następne. Musi pan jednak przyznać —
zwrócił się do Helmutha — że Zachód miał kilka
spektakularnych osiągnięć. Most może być uważany za
ostatni i największy triumf ginącej kultury.
— Praca dla pracy — powiedział Helmuth. — Budo-
wanie gigantycznych konstrukcji dla samego budowania
jest ostatnim przedsięwzięciem kultury od dawna mart-
wej, mającym wszelkie cechy rytuału. Proszę spojrzeć na
piramidy... albo na jeszcze większy, idiotyczny przykład
megalomanii: „diagram mocy" pokrywający całą po-
wierzchnię Marsa. Gdyby Marsjanie włożyli więcej
energii w próby przetrwania, prawdopodobnie do dziś
byliby naszymi sąsiadami.
— Zgadzam się z panem — odparł Wagoner — choć
z pewnymi zastrzeżeniami. Ma pan słuszność, jeśli chodzi
o Marsa, lecz piramidy powstały w czasach, gdy cywili-
zacja Egiptu znajdowała się w pełnym rozkwicie. A praca
dla pracy nie jest określeniem rytuału. To raczej definicja
nauki.
— Jak pan woli. Zasadnicza część mojej teorii pozo-
staje bez zmiany. Jedną z oznak żywotności narodu jest
jego umiejętność obrony. Zachód o pół wieku wyprzedza
resztę świata, lecz Most przypomina wspomniany „dia-
gram mocy", piramidy czy coś w tym rodzaju. Jest
pokazem potęgi, za którą nie kryje się prawdziwa siła.
Wszystkie pieniądze, jakie pochłonęła jego budowa,
mogą okazać się potrzebne w chwili prawdziwego ataku
ze strony Rosji.
— Poprawka: atak już nastąpił — powiedział Wago-
ner. — I został uwieńczony pełnym powodzeniem.
Moskwa lepiej od nas rozegrała plan von Neumanna,
bo odrzuciła twierdzenie, że każda ze stron konfliktu
używa najlepszej strategii. Pięćdziesiąt lat nieustannej
presji spowodowało osłabienie działań obronnych Za-
chodu. Ulegliśmy „sowietyzacji" i wszelkie nasze posu-
nięcia są tak oczywiste, że Rosjanie przestali myśleć
o podjęciu bezpośredniej akcji zbrojnej.
Ale zgadzam się z panem. Całą energię i pieniądze
powinniśmy zużyć na badania socjologiczne... w czasie
gdy poziom zagrożenia można było jeszcze rozpatrywać
w tych kategoriach. Niestety, w zamian przystąpiliśmy
do bezprecedensowego przedsięwzięcia, które wspaniale
pasowało do teorii gier strategicznych. Jak na człowieka
tyle lat przebywającego z dala od Ziemi, ma pan lepsze
pojęcie o sytuacji niż niektórzy Ziemianie.
— Zainteresowanie Ziemią wzrasta wraz z odległością,
jaka nas od niej dzieli — odparł Helmuth. — Poza tym
sporo czasu poświęcam na czytanie.
Czuł lekkie zawroty głowy. Albo trunek okazał się
mocniejszy, niż przypuszczał — co nie byłoby niczym
dziwnym, wziąwszy pod uwagę fakt, że już od dawna
nie miał w ustach kropli alkoholu — albo była to
reakcja wywołana świadomością, że świat, do którego
chciał wrócić, legł w gruzach.
Wagoner dostrzegł jego zakłopotanie. Nagle pochylił
się i powiedział stanowczo:
— Mimo wszystko jestem przeciwny twierdzeniu,
że Most służy lub służył jakimś rytuałom. Powstał dla
czysto praktycznych celów i co więcej, spełnił swoje
zadanie. Zakończyliśmy program badań.
— Zakończyliście? — słabo spytał Helmuth.
— Definitywnie. Oczywiście, niektóre prace będą nadal
trwały; nie można w ciągu kilku godzin zatrzymać rozpę-
dzonego molocha. Pozostaje też aspekt psychologiczny.
Rosjanie spodziewali się, że przystąpimy do nowego
programu „Manhattan" lub „Lincoln" i nie możemy
zawieść ich oczekiwań. Wyniki tym razem pozostaną
tajemnicą. Most musi trwać; fizycznie i oficjalnie. Na
szczęście są tacy ludzie jak Dillon, emocjonalnie związani
z budową w stopniu przekracającym uwarunkowanie
psychologiczne wywołane praniem mózgu. Pan jest jedy-
nym pracownikiem głównego nadzoru, który stracił zainte-
resowanie przebiegiem eksperymentów. Dzięki temu spo-
kojnie mogłem pana poinformować o ich zakończeniu.
— Ale... dlaczego?
— Ponieważ Most — ciągnął półgłosem Wagoner —
dał nam dowód potwierdzający teorię o tak pierwszo-
rzędnym znaczeniu, że wobec niej upadek cywilizacji
Zachodu wydaje się mało znaczącym epizodem. Dowód,
który w ostatecznym rozrachunku przypieczętuje klęskę
Rosjan, choć przez najbliższe kilkaset lat będzie im się
wydawać, że osiągnęli zwycięstwo.
— Mówi pan o antygrawitacji? — zapytał osłupiały
Helmuth.
Po raz pierwszy od początku rozmowy na twarzy
senatora pojawił się wyraz zaskoczenia.
— Chłopcze... czy wiesz o wszystkim, co chcę ci
powiedzieć? — spytał w końcu. — Mam nadzieję, że nie,
bo w przeciwnym przypadku mógłbym dojść do całkiem
niemiłego wniosku. Czy słyszałeś także o antyagatyku?
— Nie — odparł Helmuth. — Nie znam nawet
takiego słowa.
— Ufff... Ulżyło mi. Skąd wiesz o antygrawitacji?
Dillon otrzymał polecenie zachowania ścisłej tajemnicy.
— Pomysł zrodził się wyłącznie w mojej głowie. Mimo
to nadal nie rozumiem, jaka była rola Mostu i dlaczego
wiadomość o tym odkryciu mogłaby wstrząsnąć światem.
Myślałem, że zlikwidujecie bazę Jupiter V i wykorzystacie
antygrawitację do przeniesienia nadzoru nad budową
bezpośrednio na plac robót.
— Nic podobnego. Nikt przy zdrowych zmysłach
nie wysłałby ludzi na Jowisza. Poza tym na powierz-
chni planety grawitaqa nie stanowi najważniejszego
problemu. Przez moment jesteśmy w stanie wytrzymać
siłę ciążenia ośmiokrotnie większą niż na Ziemi, lecz
nawet w skafandrze ciśnieniowym nikt nie zdołałby
zejść do poziomu ośmiuset kilometrów w głąb atmo-
sfery Jowisza.
— Nie można zastosować ekranów osłaniających?
— Można, ale koszt jednego ekranu przekroczyłby
wartość całego przedsięwzięcia — odparł Wagoner. —
Nie ma sensu dalej drążyć tego tematu. Most spełnił swą
funkcję. Dał nam tysiące ważnych informacji z różnych
dziedzin i tylko na nim mogliśmy sprawdzić równanie
Blackett—Diraca.
— To znaczy...?
— Hipotezę zakładającą bezpośrednią zależność mię-
dzy zjawiskami magnetycznymi i momentem pędu każ-
dego dużego ciała. Tę część zagadnienia rozważał Dirac.
Z równania Blacketta wynika, że podobna zależność
dotyczy grawitacji:
G = (
\ BU
gdzie C oznacza prędkość światła, U — moment pędu,
a P — moment magnetyczny. B oznacza stałą wartość
0,25.
Gdyby okazało się, że równanie jest nieprawdziwe,
pozostała część zebranych informacji nawet w najmniej-
szym stopniu nie mogłaby zrekompensować kosztów
eksperymentu. Z drugiej strony, Jowisz jest jedynym
ciałem w Układzie Słonecznym posiadającym wielkość
odpowiednią do przeprowadzenia wspomnianych badań.
Test wykazał, że Dirac miał rację. Co więcej, Blackett
również miał rację. Magnetyzm i grawitacja
zależą od momentu pędu.
Nie będę szczegółowo opisywał następnych kroków,
bo jestem przekonany, że sam pan się tego domyśli.
Wystarczy powiedzieć, że na pokładzie tego statku
znajduje się generator będący efektem wieloletnich
wysiłków wszystkich osób pracujących przy budowie
Mostu. Nosi długą techniczną nazwę: „grawitonowy
generator polaryzacji Dillona—Wagonera", którą
z oczywistych względów jestem zachwycony. Technicy
określają go mianem wiratora, bo właśnie wirowo
kształtuje moment magnetyczny każdego—każdego —
atomu wewnątrz pola. Po uruchomieniu wirator „nie
widzi" żadnych atomów pozostających poza jego wpły-
wem. Co więcej, nie zwraca uwagi na inne źródła siły.
Ekran jest tak mocny, że aby bez przeszkód wylądować,
trzeba go wyłączać w pobliżu planety. Lecz w przestrzeni...
nie przepuszcza meteorów ani innych kosmicznych śmieci.
Jest nieprzenikalny dla grawitacji... i nie uznaje limitów
prędkości. Porusza się we własnym continuum.
— Wolne żarty — bąknął Helmuth.
— Naprawdę? Rakieta, w której się znajdujemy,
przyleciała na Ganimeda wprost z Ziemi, co zajęło jej
niecałe dwie godziny, łącznie z manewrem lądowania.
Łatwo obliczyć, że przez większą część drogi leciała
z szybkością przekraczającą osiemdziesiąt tysięcy kilo-
metrów na sekundę. Wirator zużył w tym czasie pięć wat
energii pobieranej z trzech zwykłych akumulatorów.
Helmuth pociągnął głęboki łyk trunku.
— Nie uznaje ograniczeń prędkości? — spytał wojow-
niczo. — Na pewno?
— Tego nie wiem — przyznał Wagoner. — Formuły
matematyczne mają tę nieprzyjemną właściwość, że nie
zawierają informacji, w którym miejscu kończy się ich
zasadność. Podobne przypadki zdarzają się nawet w me-
chanice kwantowej. Mimo to jestem przekonany, że już
niedługo dostarczy mi pan właściwą odpowiedź.
— Ja?
— Tak. Pan, pułkownik Russell i panna Abbott.
Helmuth spojrzał w kierunku siedzącej obok pary. Na
twarzach Paige'a i Annę widniało głębokie zdumienie.
— Przewidywany kataklizm zmusza nas, to znaczy
Zachód, do natychmiastowego podjęcia lotów między-
gwiezdnych. Księżycowe obserwatorium Richardsona
odkryło dwa układy odpowiadające naszym celom: jeden
wokół gwiazdy Wolf 359, drugi wokół 61 Cygni, lecz na
pewno są jeszcze setki innych miejsc, gdzie moglibyśmy
znaleźć planety przypominające Ziemię. To, co zamie-
rzamy zrobić, jest po prostu ewakuacją... oczywiście, nie
w sensie fizycznym, lecz w założeniach. Poszukujemy
odważnych, nawet nieco zuchwałych ludzi obdarzonych
silnym pragnieniem wolności, zdolnych ponieść nasze
ideały w odległą część galaktyki. Z chwilą rozpoczęcia
misji będą wolni od wszelkiej ingerencji z Ziemi. Rosjanie
nie posiadają wiratora, a gdyby nawet udało im się go
skonstruować, w obawie przed masową emigracją za-
wiedzionych w nadziejach obywateli nigdy nie pozwolą
na jego wykorzystanie. — Wagoner obrzucił Helmutha
uważnym spojrzeniem. — Oczekuję od pana... jak pan
widzi, przechodzę już do sedna sprawy... a wiec, oczekuję
od pana, że wraz z pułkownikiem Russellem przejmiecie
dowództwo nad przebiegiem całej operacji. Pańska ocena
wydarzeń zachodzących na Ziemi jest ostatecznym do-
wodem, że dokonałem właściwego wyboru. Poza tym...
nie ma pan dokąd wracać.
— Proszę o małą przerwę — odezwał się Helmuth
martwym głosem. — W tej chwili nie jestem w stanie
udzielić rozsądnej odpowiedzi. Czuję się oszołomiony
nadmiarem informacji... i nie potrafię się zdecydować.
Czy mógłbym... mieć nieco czasu... Powiedzmy, trzy
godziny?
— Oczywiście — odparł senator.
Po wyjściu Helmutha w kabinie Wagonera przez długi
czas panowała cisza. Pierwszy odezwał się Paige:
— Przez cały czas szukaliście sposobu, jak przedłużyć
życie astronautom. Ludziom podobnym do mnie.
Wagoner skinął głową.
— W gabinecie Gunna nie mogłem panu wyjaśnić
wszystkiego. Dopiero widok rakiety, lot w przestrzeni
i wiedza, czym naprawdę dysponujemy, mogły pana
przekonać, że moje plany nie są bujaniem w obłokach.
Helmuth uwierzył od razu, bo sam wyciągnął stosowne
wnioski, ale z podobnych powodów nie mogłem roz-
mawiać z nim o antyagatyku. Na razie tylko wy dwoje
jesteście dostatecznie przygotowani, by wysłuchać reszty
tego, co mam do powiedzenia.
Teraz pan widzi, że pogoń za szpiegiem nie miała
większego znaczenia. Ziemia należy do Rosjan. Nie
potrzebują naszej zgody, by nią w pełni zawładnąć.
Chcemy rozsypać Zachód po gwiazdach; zapełnić kos-
II
mos nieśmiertelnymi ludźmi, głoszącymi nieśmiertelne
ideały. Ludźmi takimi jak pan i miss Abbott.
Paige zerknął na dziewczynę. Annę wpatrywała się
w pustą przestrzeń nad głową Wagonera, jakby szukała
wzrokiem ozdobionej bokobrodami twarzy Pfitznera,
którego wizerunek wisiał w gabinecie Gunna. Uśmiechała
się tajemniczo.
— Dlaczego ja? — pytanie Paige'a było skierowane
do senatora.
— Ponieważ w pełni odpowiada pan naszym wyma-
ganiom. Od pierwszej chwili uważałem pana wizytę
w laboratorium za prawdziwe zrządzenie opatrzności.
Gdy Annę powiedziała mi o pańskich kwalifikacjach,
byłem gotów sądzić, że zmyśla. Od dziś będzie pan
pełnił funkqę oficera łącznikowego koordynującego
działania załogi Mostu i osób zajmujących się pracą
w laboratorium Pfitznerów. W ładowniach „Per Aspery"
znajduje się pełny zestaw próbek i preperatów potrzeb-
nych do kontynuacji badań nad askomycyną i anty-
agatykiem. Annę pokaże panu, jak się z tym obchodzić
i czego wymagać od ludzi. Później, kiedy będziecie
mogli ustalić szczegóły z Helmuthem, droga do gwiazd
stanie otworem.
— Annę... — odezwał się Paige. Powoli odwróciła
głowę. — Jesteś z nami?
— Jestem — odpowiedziała. — Wiem też, że moje
prawdziwe zadanie polegało na tym, żeby cię wciągnąć
w tę całą sprawę.
Paige zamyślił się. Nagle na jego twarzy pojawił się
niepokój.
— Senatorze, ściągnie pan na siebie poważne kłopo-
ty — powiedział — a mam niejasne przeczucie, że mimo
to nie zamierza pan lecieć z nami.
— Nie. Nie zamierzam. Po pierwsze, MacHinery
uzna nasze plany za zdradę stanu. Jeśli chcemy osiągnąć
sukces, ktoś musi spełnić rolę kozła ofiarnego, a ponie-
waż pomysł wyszedł ode mnie... — Umilkł na chwilę,
po czym dodał burkliwie: — Chłopcy z rządu mają
uzasadnione powody do zadowolenia. W państwie kie-
rowanym przez prawo, a nie przez ludzi, realizacja
takiego projektu byłaby niemożliwa. Upłynęło już wiele
lat, odkąd niektórzy urzędnicy — między innymi dziadek
MacHinery'ego — zaczęli decydować, jakich zasad
należy przestrzegać, a jakie wolno omijać. Stworzyli
niebezpieczny precedens, którego skutki odczuwamy do
dzisiaj. Lecz z drugiej strony, to właśnie ich działalność
dała Zachodowi szansę, przed którą stoimy... — Uśmie-
chnął się. — Wykorzystam ten argument podczas roz-
prawy.
Annę ze łzami w oczach zerwała się z miejsca.
W trakcie długiej znajomości i współpracy z Wagonerem
nie przyszło jej do głowy, że senator zrezygnuje z obrony.
— To nic nie da! — powiedziała cicho. — Wie pan
równie dobrze jak ja, że nie będą słuchać. Za zdradę
grozi najwyższy wymiar kary i powolna śmierć we
wnętrzu reaktora jądrowego. Musi pan uciekać!
— Przesada. Chemiczna trucizna zawarta w śmieciach
ze stosu atomowego działa tak szybko, że na strach nie
starcza czasu. A poza tym jest tam raczej dość ciepło —
odparł Wagoner. — Moja praca dobiegła końca. Nikt
i nic nie może zrobić mi krzywdy.
Annę zakryła twarz dłońmi.
— Poza tym, moja droga — łagodnie ciągnął sena-
tor — gwiazdy należą do młodych. Do wiecznie
młodych ludzi. Nieśmiertelny starzec byłby anachro-
nizmem.
— To... dlaczego pan to robił? — spytał Paige lekko
drżącym głosem.
—¦ Dlaczego? — westchnął Wagoner. — Znasz od-
powiedź, Paige. Znałeś ją przez całe życie. Obserwowałem
wyraz twojej twarzy, gdy usłyszałeś, że wyruszamy ku
gwiazdom. Jestem przekonany, że właśnie ty najlepiej
znasz powody, którymi się kierowałem.
Paige poczuł na sobie wzrok Annę. Znał odpowiedź,
jakiej oczekiwała; przeprowadzili wiele dyskusji na ten
temat i były chwile, kiedy przyznawał jej rację. Lecz
teraz czuł działanie innej, ogromnej, choć nie nazwanej
siły, która przez całe życie nim kierowała. Siły, którą
promieniowało oblicze Wagonera i którą kilka chwil
wcześniej dostrzegł w uśmiechu Annę.
— Ta sama siła wciąga małpę do klatki — powiedział
powoli. — Powoduje, że kot włazi do otwartej szafki
albo siada wysoko na słupie telefonicznym. Popycha
ludzi do walki ze śmiercią i wyciąga nasze ręce ku
gwiazdom. Można ją nazwać Ciekawością.
Wagoner uniósł brwi ze zdziwieniem.
— Uważasz, że to właściwa nazwa? — spytał. —
Spróbuj poszukać lepszej. Być może znajdziesz ją później,
gdzieś w okolicach Aldebarana.
Podniósł się z fotela i przez chwilę patrzył na nich
w milczeniu. Później się uśmiechnął.
— Teraz — powiedział łagodnie — nunc dimittis...
pozwól Panie swym sługom ruszać w pokoju.
ROZDZIAŁ JEDENASTY: Jupiter V
...działalność naukowa nie przynosi wymiernych, ekonomicz-
nych korzyści intelektualistom i badaczom, choć posiada nieza-
przeczalną wartość moralną: skłania do podjęcia decyzji, czy
lepiej mieć, czy wiedzieć. Prawdziwymi zwycięzcami są ci,
którzy wiedzą i kochają.
WESTON LA BARRE
¦fr
— Tak to wygląda — powiedział Helmuth.
Eva przez chwilę siedziała w milczeniu.
— Nie rozumiem jednego — powiedziała w końcu. —
Dlaczego przyszedłeś z tym do mnie? Jestem pewna, że
przeraziło cię to, co powiedział Wagoner.
— Masz rację — odparł. Ale w jego głosie po-
brzmiewały nutki triumfu. — Lecz ostatnio odkryłem,
że przerażenie i strach to dwa całkiem różne pojęcia.
Pomyliliśmy się oboje, Evito. Ja, ponieważ uważałem, że
należy przerwać budowę Mostu, ty, bo byłaś przekonana,
że należy ją skończyć.
— Nie rozumiem.
— Sam siebie nie rozumiem. Irracjonalny strach przed
podjęciem pracy na powierzchni Jowisza był częścią
sennego koszmaru. Nie ma najmniejszej szansy, żeby
człowiek dotarł do samego środka tego piekła, ale ja
chciałem tam dotrzeć. Po części, to wynik tego
cholernego prania mózgu. Wiedziałem... wszyscy wie-
dzieliśmy... że Most nie będzie stał wiecznie, lecz zo-
staliśmy tak zaprogramowani, aby wierzyć w sens na-
szych poczynań. Nic innego nie mogłoby skłonić nas do
pracy. Rezultat: klasyczny dylemat powodujący szaleń-
stwo. Twoja reakcja, choć zupełnie różna od mojej, była
powodowana tym samym: chciałaś na Jupiterze V wy-
chować dziecko. Teraz wszystko się zmieniło. Most
okazał się naprawdę potrzebny i nie miałem racji mówiąc,
że jest mostem, który wiedzie donikąd. Prowadzi do
setek miejsc, gdzie będziemy mogli stworzyć nową
Ziemię. Kiedy Rosjanie przejmą całą władzę, jakaś
odległa planeta stanie się Nową Ziemią i zaowocuje
nowym życiem.
— Dlaczego mi to mówisz? — spytała. — Chcesz,
żebym ci przebaczyła?
— Zgodzę się na propozycję Wagonera... pod warun-
kiem, że polecisz ze mną.
Eva zerwała się z fotela. Helmuth z zachwytem
obserwował gibkość jej ruchów. W tej samej chwili
rozległ się przenikliwy terkot dzwonków alarmowych.
— Wszyscy na stanowiska! — ryczał z głośnika
karykaturalnie zmieniony głos Dillona. — Nastąpiło
przesilenie! Owal mija Plamę! Prędkość wichru wykracza
poza skalę! Alarm pierwszego stopnia!
Krzyk inżyniera mieszał się z nieustannym, ponurym
wyciem wiatru i głośnymi trzaskami. Most jęczał w ago-
nii. Rozległ się kolejny dźwięk: kakofonia ostrych,
charakterystycznych tonów przywodzących na myśl
dinozaura przedzierającego się przez poszycie pierwotnej
dżungli. Helmuth od razu wiedział, co zaszło.
Nawierzchnia Mostu poczęła pękać.
Po chwili rumor ustał, a Dillon odezwał się nieco
spokojniej:
— Gdzie jesteś, Evo? Jak najszybciej zamelduj się
przy swoim pulpicie. Jeśli nic nie zrobimy, Most przetrwa
najwyżej godzinę.
— Niech się wali — odpowiedziała cicho.
Nastąpiło pełne zdumienia milczenie przerwane po
chwili krótkim parsknięciem śmiechu. Helmuth rozpo-
znał głos Wagonera.
Połączenie z kabiną zostało przerwane, choć z głośnika
nadal płynęły gromowe pomruki towarzyszące śmierci
Mostu.
Bob i Eva stanęli przy oknie. Spoglądali w przestrzeń,
dalej niż sięgała ogromna tarcza Jowisza, tam, gdzie nad
horyzontem zawsze świeciły gwiazdy.
.
CODA: Państwowe Laboratorium
w Brookhaven (reaktor jądrowy)
ir
Aleć Ja wam powiadam: Miłujcie nieprzyjacioły wasze;
błogosławcie tym, którzy was przeklinają, dobrze czyńcie tym,
którzy was mają w nienawiści i módlcie się za tymi, którzy wam
złość wyrządzają i prześladują was: Abyście byli synami Ojca
waszego, który jest w niebiesiech; bo on to czyni, że słońce jego
wschodzi na złe i na dobre, i deszcz spuszcza na sprawiedliwe
i niesprawiedliwe. Albowiem jeźli miłujecie te, którzy was miłują,
jakąż zapłatę macie? azaż i celnicy tego nie nie czynią?
A jeźlibyście tylko braci waszych pozdrawiali, cóż osobliwego
czynicie? azaż i celnicy tego nie czynią?
„Każdy koniec" — napisał Wagoner na ścianie swej
celi — „jest jednocześnie początkiem. Być może za
tysiąc lat moi Ziemianie powrócą na ojczystą planetę.
Może za dwa lub cztery tysiące... jeśli nadal będą
pamiętać, gdzie stały ich domy. Powrócą, lecz mam
nadzieję, że nie pozostaną. Modlę się o to, by ruszyli
w dalszą drogę".
Przez chwilę zastanawiał się, czy umieścić pod spodem
swoje nazwisko. Skreślił w kalendarzu ostatnią datę.
Grafit pękł i na końcu ołówka pojawił się maleńki
wianuszek drzazg z jasnego drewna. Wagoner wiedział,
że wystarczy wysunąć przedmiot za parapet wysoko
umieszczonego okna, aby promieniowanie cieplne od-
słoniło kawałek grafitu, lecz tylko wzruszył ramionami
i wrzucił ołówek do kosza.
To, co miał naprawdę do powiedzenia, zdążył zapisać
w gwiazdach. Cała konstelacja nosiła jego imię, więc
mógł uznać, że dobrze spełnił swoje zadanie.
Nieco później, tego samego dnia, człowiek nazwiskiem
MacHinery stwierdził:
— Bliss Wagoner nie żyje.
Jak zwykle się mylił.
•