Kornelia Dobkiewiczowa
KARLIKOWY GANEK
Legendy i podania o polskim srebrze
Wydawnictwo Śląsk
Okładka i ilustracje Emilia Posyłek
© Copyriaht by Kornelia Dobkiewiczowa 19X7
Redaktor Barbara Pytlos
Redaktor techniczny Barbara Slokjhz
Korektor Kornelia Brzoslowska
w 7 :.br, u .
/¦,. KLAS. 111 p./P 82-93 H
ISBN 83-216-0723-3
Symbol 32751/RM. Wydanie I. Nakład 4(1000+ .100 eg/. Ark, wyil. 12.S. Ark. diuk. 11.25. Papier oITset. mai. ki. V. nilu 61 cm. 71 g. Druk ukofk/ono u kwietniu I')8N r. I ód/ka Drukarnia Dzielona. Zam. 1161/1 100/Mi. C'-2.V
Jak diabeł Mefistofel
panu Twardowskiemu wygodził
W Krakowie, w zacisznej ulicy, niedaleko wawelskiego wzgórza, wznosił się niegdyś pewien stary dom, otoczony mocnym ogrodzeniem. Bramę miał kutą z żelaza ręką biegłego mistrza, podobnej roboty były kraty na oknach, a na drzwiach zawieszono okazałą kołatkę w kształcie lwiej głowy.
Ów znakomity mistrz, nieznany co prawda z imienia, nie zapomniał również o tym, by na wieżyczce ozdobnej, która wznosiła się nad drzwiami, umieścić pięknie wyrobionego z żelaznej blachy kurka, by wskazywał, z której strony wieje wiatr.
Dom ten, choć z wyglądu zamożny, nie przyjmował prawie nigdy gości. Kutą bramę otwierano nieczęsto, a kraty na oknach odsuwano jeszcze rzadziej. Kołatka zaś służyć mogła jedynie do płoszenia wewnątrz domu myszy, których tam był dostatek. Graby wysokie ocieniały dom swymi gałęziami, modrzewie i jodły dopełniały pięknego otoczenia.
— Dziwny to dom — powiadały sobie przekupki krakowskie zdążając na Rynek przez pustawą podwawelską ulicę.
— Dziwny to dom — mawiał i król Zygmunt August spoglądając ze swego krużganka w stronę cichego zawsze budynku.
— Dziwny, bo dziwny w nim człowiek mieszka — pogadywali pomiędzy sobą żacy z Krakowskiej Akademii siedzący na schodach kamiennych u stóp wawelskiego wzgórza — jakiego drugiego nie ma w całym mieście.
— Dlaczego dziwny? — zapytał kiedyś pauper.*
— Powiemy ci, bo niejedno wiemy, tylko nie powtarzaj magistrom, by się na nas nie zgniewali — rzekł starszy z żaków. — Dziwny dlatego.
* To i inne niektóre wyrażenia znajdzie Czytelnik w ..Słowniczku trudniejszych wyrazów i zwrotów" zamieszczonym na końcu książki.
że jego profesor — ciągnął dalej, choć jest mężem szlacheckiego stanu i winien rumaka zacnego do jazdy wierzchem używać, dosiada koguta, a tak pędzi na nim, że go żaden koń nawet z królewskiej stajni nie prześcignie. Jeśli zaś chce to i w powietrze na swoim kogucie ulata.
— Rety! — zdumiał się pauperek.
— To ci dopiero jazda. Och, żebym to ja zobaczył tego szlachcica na kogucie.
— Aa, pana Twardowskiego żądasz widzieć — wtrącił trzeci z chłopaków, milczący dotąd starszy żak. — Może się to zdarzyć, jakem zdrów — zachichotał. — Tylko nie próbuj ty aa kogucie jeździć, mikrusie, bo tobie raczej kurczak przystoi. He, he, he! — zaśmiał się, przyjacielsko poszturchując młodszego kolegę.
— Jak masz tłumaczyć — rzekł z powagą najstarszy z żaków — to lepiej powiedz, że pan Twardowski w księgach się rozczytuje rozlicznych i nic by w tym złego nie było, jakem pociotek samego pana drukarza Wie-tora, gdyby te księgi były poczciwe, miłe Bogu i wszystkim aniołom. A wszelako między księgami w tym domu, który widzicie, są i czarne księgi, niepoczciwe, miłe diabłu. Stąd pana Twardowskiego czarnoksiężnikiem zowią ludzie. Miłują go jednak niektórzy i poważają, bo to dobry człowiek, leczyć potrafi i radzić w kłopotach, tyle że z diabłem trzyma.
— Ach, po co on to robi? — jęknął pauper przerażony.
— A przez pychę. Żebyś wiedział, że przez pychę — dobitnie rzekł pociotek drukarza Wietora. — Otóż choć mądry jest i mnóstwo ma ksiąg w swoim domu, to jeszcze mu mało. On w księgach szuka lekarstwa przeciw ubóstwu, starości i śmierci, sposobu na bogactwo także. W komnacie jednej ciecze gotuje rozliczne, kamienie praży, bo chciałby wyrabiać złoto.
— A srebro też? — zapytał pauper.
— Też, bo choć wiadomo, że go niemało leży w ziemi, to jednak ludzie dokopywać się muszą doń z największym trudem, a trudzić się nie wszyscy lubią.
— Oj, jakem głodny — westchnął teraz pauperek. — Chyba pora już na nas, bo słońce się chowa za dachy, bursę zamkną i nie dostaniemy chleba.
— Recte — skinął najstarszy żak głową. — Idziemy.
W dni kilka po tej rozmowie żaków jarmark przypadał w Krakowie. Gdzież więcej być mogło ludzi niżeli na dużym Rynku koło Mariackiego kościoła. Żaków też tam nie brakowało. I oto ci co czasem jeszcze niedawnym u stóp wawelskiego wzgórza mądrze o księgach rozprawiali, teraz weseli i roześmiani znaleźli się na placu targowym pośród straganów ustawionych rzędami, na których wszystkiego dostać można było, co się przy-
dawało w kuchni nie tylko mieszczańskiej, lecz nawet królewskiej, a w kramach rzemieślnicy wystawiali swoje wyroby. I tu aż oczy rozbiegały się na widok barwnych pasów, taśm i krajek, jakie wyłożyli na sprzedaż pa-samonicy: Przy nich szewcy, tkacze i krawcy nęcili kupujących swoimi towarami. Któż ponazywa i kto opisze owe trzewiczki niewieście i męskie buty, kożuchy, serdaki z barwnym wyszyciem, błamy z cennego futra do podszywania szlacheckich płaszczów, materie rozliczne, chusty, wstążki, gotowe stroje niewieście, korale i bursztyny, do których się śmiały nawet najsmutniejsze oczy. Widać było w tłumie przeto nadobne mieszczki i strojne szlachcianki, które własną ręką wybierały na straganach co piękniejsze jarzyny i co słodsze owoce, a w kramach kwieciste materie na fartuchy i czepce. Widać było jednak pod ścianami domów i nędzarzy: kaleki, chorych, ślepców, i żebraków wędrownych. Do radosnych uśmiechów, żartów i okrzyków ludzi zdrowych, żyjących w dostatku i spokoju dołączali i oni swoje głosy, owe żałosne lamenty, prośby, błagania, pacierze i pieśni dziadowskie. Nie żałowano im datków to prawda, więc nie cichli, przeciwnie wołali pełnym głosem słowa dziękczynienia. I oto naraz ponad tę wrzawę stugłosą wzbił się jazgot i pisk rozgniewanej do ostatka niewiasty. Przy-ganiała ona komuś, złorzeczyła nawet, dochodziła jakiejś krzywdy. Odpowiadały jej zaczepne przymówki młodzieńców.
— A cóż to za kramik! — huczał rozbawiony głos jakiegoś mocnego jak dąb pachołka.
— To mi dopiero budka! — odezwał się jego kamrat chwiejący się nieco na nogach. — Jeszcze w tamtym tygodniu wcale jej tu nie było. Ha, ha, ha!
— Może to grzyb nie buda i dlatego tak prędko wyrósł — pisnął jakiś młodzik, bezpieczny za plecami dwu rosłych kamratów. — A może ją tu muchy przyniosły i osadziły taki muszy domek na samym Rynku.
— Precz z nim! — huknął krzepki młodzian.
— Co? Precz? — wzmógł się jeszcze ów jazgotliwy głos niewieści wybijający się ponad targową wrzawę. — To z wami precz, nicponie! Ła-zęgi! Moczywąsy! Obiboki zatracone! Czarcie potomki! Plemię smocze!
A już ja wam tu mym kosturem dobrze pomacam boki! Jakem Twar-dowska nie przepuszczę zniewagi, jakem kupcowa, uczciwa Małgorzata Kuzelówna z rodu, a teraz Twardowska, szlachcianka, bo mi szlachcica zdarzyły niebiosa za małżonka, choć — to człek obmierzły jest i przewrotny jako wąż, zawsze jednak sam król z nim gadał.
— Cichajcie, matko Małgorzato, cichajcie — uspakajał czyjś życzliwy głos rozgniewaną niewiastę.
Na nic to jednak było. Pani Twardowska przedarła się przez tłum
7. tęgim dębowym kosturem w- ręku. Ciosy dobrze wyschłego, sękatego drewna niczym grad posypały się na plecy i ramiona niewczesnych żartownisiów. Pachołcy wszyscy trzej nie dotrzymali pani Twardowskiej placu, wmieszali się co prędzej w tłum i znikli jej z oczu. Przed kramem ucichło teraz i można było przypatrzeć się, jak wygląda ów muszy domek i jego gospodyni. Był to niewielki domeczek, który przycupnął na samym rogu Rynku i ulicy Grodzkiej, ubogi, bo cały ulepiony z gliny, ale kształtny i krzepko stojący na swym fundamencie z polnych kamieni. Jedno tylko okno miał z zielonymi okiennicami i jedne drzwi na takiż kolor pomalowane. Przed domostwem umieszczono stragan osłonięty jatą w żółte i zielone pasy. Na straganie stało mnóstwo garnków, mis i dzbanów glinianych pięknej i udatnej roboty. Niektóre z nich, większych rozmiarów stały obok na ziemi, inne widać było przez otwarte drzwi w sionce domu. Pani Twar-dowska wynosiła właśnie niektóre naczynia i ustawiała na straganie. Kostur dębowy stał wsparty o ścianę kramu. W najładniejszym dzbanku polewanym zielono wyniosła dla siebie chłodne piwo. Napełniła takiż sam kubek polewany zielono i ze smakiem wypiła. Chmielny napój warzony przez znakomitego piwowara dodał jej sił. Odzyskała spokój i płachetką lnianą przecierać zaczęła stojące na straganie naczynia. Przez otwarte okno widać było dostatnio zasłane pierzynami łoże, stół biało nakryty i malowane w róże talerze na ścianach. Miała więc chyba pani Małgorzata własny dom na Rynku. Mały, ubogi dom, który był jednocześnie sklepikiem, gdzie sprzedawała naczynia gliniane. Gdy południowy hejnał oznajmił z mariackiej wieży obiadową porę, nagle na placu targowym znów podniosła się wrzawa, ruch wszczął się w ciżbie ludzkiej, która rozstąpiła się na strony i jakby na czyjś rozkaz uczyniła szerokie przejście. Po chwili ozwał się dźwięczny młodzieńczy głos żaka, który przy wtórze bębenka zaśpiewał wesoło:
Rozstępu) się, tłumie, Rozbiegaj, gawiedzi, Bo to czarnoksiężnik Na kogucie siedzi.
Prawda to była. Na Rynek wbiegł truchtem okazały kogut o piórach czarnych połyskujących zielono, skrzydła i ogon miał pozłociste, takież same ostrogi i pazury na nogach. Grzebień na jego głowie czerwieńszy był, niżeli najpiękniejsze rubiny. Oczy błyszczały mu jak dwa diamenty. Dziób ostry jak sztylet budził postrach i trzymał ludzi od niego z daleka. Na kogucie niby na dzielnym rumaku jechał szlachcic w czerwonym żupanie
z szablą u boku wysadzaną diamentami, które błyszczały jak gwiazdy. Czerwone nosił buty i srebrne ostrogi na nich. Pas jego mienił się też srebrem, kołpak z drogocennego futra zdobiła kita piór czaplich przypięta diamentową agrafą. A żak śpiewał dalej:
Jedzie szlachcic jedzie, Dosiadłszy koguta, W czerwień ustrojony Od ramion do buta.
Jedzie pan Twardowski
Okiem iskry miota
Wesoły, beztroski
Pogania kokota.
Wjechał na rynek czarnoksiężnik Twardowski, lekarz i mędrzec, a był to przy wszystkich opisanych już przymiotach mąż bardzo jeszcze urodziwy z brwiami zrośniętymi nad kształtnym nosem, z oczami pełnymi iskier i pięknie podkręconym wąsem. Wielki kogut stawiał szeroko nogi i rozcapierzył skrzydła, jakby gotując się do lotu ze swym jeźdźcem nieporównanym. Obaj razem stanowili widok, którego zapomnieć się nie dało.
Tym bardziej, że urodziwy i barwnie odziany Twardowski dobywał z kieszeni garście drobnych monet i rzucał je ubogim, którzy głośno dziękowali mu za szczodrobliwość. Wśród monet trafiał się niekiedy i pieniądz znaczniejszy, srebrny talar, a nawet dukacik złoty, wtedy uciecha ciżby jarmarcznej dosięgała już samego szczytu.
— Wiwat, mości Twardowski! Bywaj, mistrzu! Chwała tobie!
— Bywaj, bywaj, a pewnie — ozwał się znowu głośniejszy niż wszystkie okrzyk Małgorzaty Twardowskiej.
— Witaj mi, wężu przewrotny! Przeniewierco! Niegodziwy małżonku! Dawnom cię nie widziała, trwonicielu grosza i ojcowizny mojej. A tuś mi, pieczeniarzu! Uczty ci jeno miłe! Kuligi! Padwany! I jeszcze to ptaszysko ci służy, miast konia.
Już, już ogromny ptak znajdował się tuż koło straganu z garnkami i miskami, gdy pani Małgorzata mierząca ich obu przez chwilę oczami, w których gorzały płomienie, chwyciła swój kostur i z całej siły zamierzyła się nim na koguta.
Ptak załopotał skrzydłami, zapiał na całe gardło i potrząsając koralowym grzebieniem nawrócił ze swym jeźdźcem ku najbliższemu zaułkowi, gdy nagle rozgniewany szlachcic zakrzyknął na cały rynek.
— ffa! A cóż "to ja widzę? — wołał dalej, wzburzony — mój rumak bojowy przed niewiastą zmyka. Zającem płochliwym jesteś, co ni kłów ni pazurów ku obronie nie ma, nie kogutem-rycerzem. który dziób ma na kształt miecza, a na łapach ostrogi. Naprzód! Żadna niewiasta na przekór czynić nam nie będzie! — I ledwie wyrzekł te słowa, ośmielony znów wierzchowiec ruszył przed siebie tak rączo, jakby go niosły w istocie samej czarodziejskie moce. Szlachcic zaś z całego rozmachu zamierzył się szablą na stragan swej małżonki, zrzucił na ziemię garnki i potłukł je, aż dzwoniło dokoła, a przy tym dogadywał:
— A co powiesz na to, pani Małgorzato. Trach, trach szablą i to wszystko. Potłuczone dzbany, miski, potłuczone i kufelki ma Twardowska kłopot wielki.
Kiedy zapalczywy szlachcic już ochłonął z gniewu odezwał się do swego wspaniałego kura:
— Hej, do domu teraz kogucie, ty na złote ziarno, ja na złoty miód bośmy strudzeni, uha! Do domu mnie nieś, przyjacielu wierny — i znikli w zaułku, jak gdyby wchłonięci przez obłok kurzu, który zostawił za sobą umykający ptak. Szum wtedy wielki i zgiełk wzburzonych głosów podniósł się dokoła domku pani Twardowskiej, która podtrzymywana przez życzliwe sąsiadki szlochała i zawodziła od bezsilnego gniewu na małżonka, wygrażając mu wciąż swoim dębowym kosturem. Długo jeszcze sprzeczali się ludzie kto praw, a kto krzyw z małżonków. Rychło jednak wróciła wesołość na Rynek krakowski. Pojawili się bowiem niedźwiednicy, bła-zenkowie i sztukmistrze, i zabawili na Rynku aż do zachodu słońca.
Nastąpił wieczór jasny i cichy. Na niebo wypłynął księżyc w pełni podobny do wielkiej szczerozłotej misy. Otoczony gromadą wiernych swych towarzyszek gwiazd świecił nad dachami Krakowa przydając im osobliwego piękna. Jego jasne promienie pruszyły srebrem na kominy dachów, a tale Wisły odziewały w srebrzystą łuskę nie znanej nikomu wielkiej ryby. Drzewa zaś na wzgórzach podkrakowskich przeobrażały się w postacie rycerzy w zbrojach wykonanych przez najzręczniejsze ręce płatnerza niebios. Najwięcej promieni słał księżyc domowi, w którym mieszkał lekarz, mędrzec i czarnoksiężnik, dobry szlachcic zwany także mistrzem Twardowskim. Księżycowej pełni nie osłaniał żaden obłok. Latarnia niebieska nie skąpiła ziemi jasności. Zaskrzypiały drzwi starego domostwa i otwarły się szeroko. W progu stanął szlachcic. Twarz jego była poważna, krucze brwi zmarszczone. W jednej ręce trzymał latarnię osobliwego kształtu, która przypominała puchar o wysokiej nóżce opatrzony misterną pokrywką. Z owego puchara przez otworki w pokrywce dobywało się światło tak silne jak w dzień. W drugiej ręce, a raczej pod pachą, mąż ów
10 ,
trzymał wielką księgę okutą w złoto na grzbiecie i na wszystkich czterech rogach, a także zamkniętą na złotą klamerkę. Na jego ramieniu siedziała sowa płomykówka, -ptak szarobiały o długodziobym obliczu.
Pan Twardowski nie przywołał tym razem swego wspaniałego wierzchowca, a nawet sowę strząsnął zgrabnie ze swego ramienia. Ptak odleciał i przyłączył się do drugiego, który siedział opodal na konarze modrzewia. Gospodarz tymczasem wciąż świecąc sobie latarnią-pucharem, wyszedł z ogrodu i furtę zamknął na wielki i ciężki klucz, który wsunął sobie za pas. Po czym podążył gdzieś cichymi ulicami Krakowa, a w miarę jak się oddalał od domu, światło jego latarni coraz bledsze się stawało, aż zgasło ustępując znów miejsca książycowej pełni.
Pan Twardowski przez ciche uśpione miasto podążał ku obronnemu murowi, jaki w czasach dawnych opasywał Kraków. Północ była blisko i żaden zapóźniony przechodzień krokami swymi nie mącił ciszy królewskiej stolicy. Odezwało się tylko w mroku zgrzytliwe „chrii, chrii" pło-mykówek, które już teraz gromadką całą leciały za mistrzem Twardowskim, niby orszak najwierniejszych dworzan za swoim władcą. Tak więc mistrz wchodzi już na ulicę Okrężną, biegnącą tuż pod murami. Miękkie skrzydła sowie w bezszelestnym locie muskają go po twarzy i szyi. Orszak bowiem przybliżył się do gospodarza, pod którego dachem od lat bezpieczne znajdował schronie-nie. Skrzekliwy głos sów, owo „chrii, chrii", które trwoży ludzi, miłe się wydawało Twardowskiemu, przyjacielskie i swojskie. Zaklaskał w ręce i głośno zawołał na ptaki ni to pieśnią, ni to zaklęciem:
Niech posłuszny sowi dwór Przeprowadzi mnie przez mur. Spieszcie, sowy, lećcie, sówki, Spieszcie, pójdźki, płomykówki, Bowiem krótka letnia noc Szybko znika czarów moc.
Na dźwięk jego głosu pojawiły się inne ptaki. Nadleciały puchacze, .małe pójdźki, jękliwe zawodzące puszczyki, aż uczyniła się dokoła czarnoksiężnika skłębiona gromada ptaków o skrzydłach miękkich i locie bezszelestnym. Skrzydła owe złączyły się ze sobą w jedną płaszczyznę, która z wolna opuściła się ku ziemi. Twardowski usiadł na chybotliwym dywanie sowich i puchaczowych piór, a posłuszni dworzanie przenieśli go przez mur Krakowa na łąkę tonącą w księżycowej poświacie, za którą ciągnęło się pasmo niewysokich wzgórz zarosłych młodym lasem. Takim oto sposobem gdy ptaki odleciały, mistrz Twardowski znalazł się na uroczysku podkrako-
11
wskim, które od kopaliny, jaką wydobywali ludzie na stokach lesistych wzgórz, przezwano Krzemionkami.
Rozejrzał się pan Twardowski po rozległej łące, popatrzył na niebo, na którym wciąż jaśniała pełnia księżycowa podobna ze swego kształtu do złotej misy, a widząc, że światło niebios dość jasne jest, by się swobodnie poruszać na wszystkie strony, zgasił swą osobliwą latarnię. Dostrzegłszy nie opodal grotę w szarej skałce wydrążoną wodami ściekającymi tamtędy od wielu wieków, ukrył tam latarnię, by mu nie wadziła w dalszych robotach, które jak się okaże niebawem, ani łatwe nie były, ani miłe. Szlachcic bowiem z lasów rosnących na wzgórzach na krańcach błonia poznosił mnóstwo leśnego suszu i ułożył z niego stos ogromny, taki właśnie, jak układali pogańscy Słowianie na uroczysku ku czci swoich prastarych bogów. Prócz suszu, który miał podpalić zgromadził jeszcze większe zasoby takiegoż drewna do podsycenia ognia, by dotrwał on do czasu, gdy z trzecim pianiem kogutów ustanie moc czarodziejska. Nie wiedział bowiem, jak długo zabawić będzie musiał na Krzemionkach, by spełnić to, co sobie postanowił. Ogień zatrzeszczał rychło na wielkim stosie i trysnął w niebo słupami iskier czerwonych i złotych. Gdzieś w głębi lasu zaszczekał lis. Wyszedł właśnie na łowy, a teraz uczuł nagły niepokój na widok płonącego stosu. Pan Twardowski podsunął do kręgu światła wielki polny kamień, jakich dużo leżało naokoło na trawie. Usiadł na nim i chustą z cienkiego płótna otarł sobie spocone czoło. Zdjął ciężki kołpak i ułożył go przy sobie na ziemi, potem otworzył księgę i głośno czytać z niej zaczął czarodziejskie zaklęcia. Nie zapisano ich tam w jego ojczystym języku, gdyż w całym kraju polskim nie znalazłby się ani jeden mnich, czy też magister uczony, który ważyłby się rzecz tak wszeteczną i panu Bogu niemiłą na pergaminowych stronicach uwiecznić. Nie zapisano ich także w języku łacińskim ni greckim, gdyż w tych językach uwieczniono najpiękniejsze myśli mędrców starożytnych. Kto by w naszym kraju te dostojne pisma na złe używał, pogardy by się jeno doczekał, nie posłuchu i szanowania. Zapisano więc je w języku zupełnie osobliwym, którego alfabet ze znaków się składał tajemnych. Wiedzieli ludzie o takim piśmie, że każda litera choćby ją królewską malowano purpurą lub zgoła złotem, od razu w czarny znak się zamieni, a stąd owe księgi czarnymi księgami przezywano. Mądrości szatańskie zaś, które zawarte w nich były, zyskały miano czarnej nauki, a ci którzy z owych ksiąg wiedzę czerpali, czarnoksiężnikami byli nazywani. Mistrz Twardowski przeczytał na głos wiele stron owych zaklęć, wiele też słów o najdziwniejszym brzmieniu wyszło z ust jego. Na koniec, tchu w pierś szeroką zaczerpnąwszy ile się zmieści, zawołał na całe błonie:
— Bywaj, przybywaj... Wzywam cię, szatanie! Przychodź na me wo-
12
1
łanie... Wzywam cię, szatanie! Ogień mój gorzeć nie przestanie. Przybywaj tu wnet, szatanie!
Po tych okrzykach pan Twardowski włożył na głowę swój kołpak wspaniały i pas poprawił na sobie srebrzysty, wyprostował się dumnie i czekał spozierając spod czarnych nawisłych brwi, żarzącymi się oczami to w grotę, to w ścieżkę biegnącą przez błonie ku wzgórzu. Nikt jednak tamtędy nie przechodził, aż cnić się zaczęło panu Twardowskiemu na tej pustaci.
— Hej, Lucyferze, piekielny hetmanie! Niechaj tu przy mnie twój kasztelan stanie.
I wtedy tuż blisko za jego plecami rozległ się przekorny i drwiący, chrapliwy i pełen skrytego triumfu śmiech, a potem słowa:
— Mefistofel moje miano, Przybywam usłużyć panu. Czego zechcesz, wszystko dam Czego nie masz, to ja mam.
I znów zaszumiało coś, zaszeleściło w kępie suchego ziela, zatupotało o twardą ziemię. Ledwie pan Twardowski wąsa podkręcić zdołał i ująć się prawicą pod bok szlacheckim zwyczajem, kiedy jawił mu się w pokornej postawie przywołany jego zaklęciami, a rozkazem piekielnego przysłany Mefistofel.
Znalazł się o jakie pięć kroków od Twardowskiego otoczony chmurą szaro-żółtego dymu o silnym zapachu siarki. Naokoło w trawie płonęły czerwono i niebiesko małe węgielki, których jak się zdawało szlachcicowi przedtem tam widać nie było. Kiedy podmuchy nocnego wiatru rozwiały dym, Twardowski ujrzał przed sobą niewysoką postać odzianą w kusy czerwony fraczek i takież obcisłe spodnie, zachodzące poniżej kolan. Pończoch ani obuwia nie nosił ów stwór, lecz zamiast pierwszych, nogi jego podobne do kozich, okrywała szorstka czarna sierść. Mocne i duże jak u podrosłego źrebaka kopyta czartowych nóg nie zmieściły by się na pewno do żadnych trzewików przeznaczonych dla stóp człowieczych. Uderzały też w ziemię, jakby próbując czy dosyć jest twarda i spoista. Za każdym uderzeniem czarciego kopyta iskra wylatywała w nocny mrok, rozpalała się i dymiła nasycając powietrze smolistą wonią. Głowę Mefisto-fela okrywało mnóstwo ciasno skręconych czarnych kędziorów, spomiędzy których wyglądała tuż nad czołem para niewielkich, jak u młodego kozła rogów. Koźla bródka, też smolistej barwy, zdobiła jego ciemną twarz, w której żarzyły się oczy patrzące bystro spod kłaczków czarnych jak smoła brwi. Kapelusz ognistej barwy trzymał Mefistofeles w ręce odzianej w czarną rękawiczkę i schylony w ukłonie zamiatał przed Twardo-
14
wskim ziemię piórami nie znanych na świecie czarno-purpurowych ptaków.
— Mefistofeles do usług — rzekł głosem skrzekliwym. puszczając obu nozdrzami smugi siarczanego dymu. Błysnął przy tym chytrze oczami i uśmiechnął się szeroko do pana Twardowskiego ukazując dwa rzędy ostrych jak u wilka i białych zębów.
— Czego chcesz ode mnie mości Twardowski i po coś mię odwołał nocą od smakowitej uczty przy stole hetmana naszego na samym dnie piekła.
— Wiedzy chcę tajemnej od ciebie, czarcie, takiej która mię nauczy jak wiecznie być młodym i jak pozyskać na świecie sławę. Chcę sławy większej niżeli ją ma nasz król jegomość i wszyscy królowie wzięci razem. Chcę rozkoszy,- zabawy, bogactwa i szczęśliwości tu na ziemi i bym nie umarł jak inni ludzie, lecz zawsze radował się jeno, ucztował i bawił.
Diabeł wyprostował się, napuszył, uderzył o ziemię kopytem, sapnął od podziwienia i rzekł.
— To chcesz niemało, mości Twaraowski. Wszelako dobrze... Niechaj się stanie. Dam ci czego żądasz. Jeno nim to uczynię, znakomity panie, chcę wiedzieć, co mi za to dasz. Hę?
— Duszę ci dam, szatanie — zuchwale odrzekł Twardowski. — Moją duszę. Czy dobrze mię słyszysz, piekielna poczwaro?
Mefistofel aż oczy przymknął z ukontentowania. Oblizał się długim \ czerwonym językiem rozdwojonym na końcu, mlasnął jak przed skosztowaniem najlepszego miodu i rzekł:
— Słyszę, słyszę... Bodaj bym częściej słyszał takie słowa.
— Dobre masz uszy — roześmiał się Twardowski — duże. A i gac-kowie lepszych nie mają. Słuchaj więc dalej. Nim się ta moja dusza tobie dostanie przekonać się chcę, zaliś ty mocny doprawdy alboli tylko faścisz.
— Cóż czynić mam? — spiesznie zapytał diabeł. — Jestem zawsze do usług waszmości.
— Warunki postawię tobie, piekielniku. Spełnisz, twoja będzie dusza, nie spełnisz, niczego nie otrzymasz.
— Słucham, słucham. Powiadaj — zaskrzeczał diabeł i aż poruszył uszami z niecierpliwością.
— Ano tak — zaczął znów Twardowski. — Poty Mefistofelu do mojej duszy ani do mego ciała praw żadnych mieć nie będziesz, dopóki mnie w Rzymie nie spotkasz i tam nie ułapisz. Kilka prac ci ponadto jeszcze zadaję, tak trudnych, jakich żaden człowiek wykonać nie potrafi. Pierwsza jest najpilniejsza i wnet chcę ją widzieć odrobioną. Masz Mefisto-
15
felu srebro z całej Polski w jedno przynieść miejsce i dobrze je przykryć piaskiem, by go nikt nie znalazł.
— Aaa, piękna praca, ani słowa — pokręcił rogatym łbem diabeł i chrząknął w zakłopotaniu — a dokąd miałbym ci znieść owo srebro, mości panie? — zapytał drapiąc się za uchem pięciu palcami naraz.
— A tam gdzie się Warta poczyna — z lekką kpiną w głosie rzekł szlachcic — na wyżynę skalistą, kędy puszcze szumią zielone, a zboża rośnie niewiele. Olkusz się zowie to miasto. Ceglane ma domy i mur kamienny dokoła. Wiesz teraz?
— Co nie mam wiedzieć — stropił się diabeł, bo nie spodziewał się, że pan Twardowski z całej Polski zbierać przykaże mu srebro.
— Piasku mi chociaż nie braknie na przykrycie tęgo bogactwa, bo tam cała pustynia * jest niedaleko.
— Pomnij byś wszystek kruszec pod Olkuszem zgromadził, w ziemi głęboko zakopał, piaskiem przysypał i jeszcze przywalił skałami. Spiesz do roboty, sługo ciemności i bacz dobrze byś mi dogodził.
— Wygodzę ci, mości panie. Wygodzę, jakem czart — zaskrzeczał w odpowiedzi Mefistofel. — Już ty uradujesz się srebrem.
Po tych słowach piekielnik osłonił się znów szarożółtym dymem
0 siarczanym zapachu, zatupotał o ziemię twardymi kopytami i znikł sprzed oczu mistrza Twardowskiego, jakby wiatrem gdzieś daleko uniesiony.
Szlachcic ręce zacierał z uciechy, pogwizdywał i pośpiewywał wesoło, że oto stanie się niedługo panem całych zasobów drogocennego kruszcu, jaki kryła w sobie polska ziemia. W tej radości jednak zapomniał pan Twardowski, że ze złym duchem ma do czynienia, który z pozoru tylko posłuszny i układny bywa. W istocie bowiem czart każdy kłamliwy jest
1 przewrotny, a tyleż do podstępów skory, co do nikczemności. Na Krzemionkach ugodę z Twardowskim zawierał niby to z chęcią najszczerszą, a sam w czarnym swym sercu już sobie wstręty nie lada jakie wobec szlachcica układał. Przywołał bowiem chmury gradowe i tym nieść się rozkazał na śląską ziemię, by z jej gór powybierać kruszec co przedniejszy. Przyniósł go, jak mu kazał Twardowski, na olkuską wyżynę pod miasto Olkusz. Potem wiatry przywołał i rozkazał im wzburzyć fale rzeczne na Odrze, Warcie, Noteci i Prośnie, by spomiędzy kamieni i żwirów leżących dotąd spokojnie na rzecznym dnie wypłukały bryły srebrne i przeniosły je siłą wód niewstrzymanych tam, dokąd im Mefistofel wskaże/Własnych pleców też nie oszczędzał piekielnik. Znosił worki ze srebrem pod Olkusz z By-
* Pustynia Błędowska.
16
tomia, wygrzebywał kopytem i zakrzywionym pazurem wszędzie tam. kęd\ w ziemi głęboko utkwiły.
Pan Twardowski tymczasem zamknąwszy się w domu wypisał w diariuszu swoim jakie to jeszcze roboty wypełnić przykaże czartowi, ile mu czasu przeznaczy na ich wykonanie i jakie dla siebie w tym widzi pożytki. Mefistofel zaś wciąż pilnie pracował. Udał się jeszcze w kieleckie góry i rozsunąwszy skały powybierał z nich żyły srebra, by i w takiej również postaci przenieść kruszec na wskazane przez Twardowskiego miejsce. Te najgłębiej zakopał do ziemi pod Olkuszem, najstaranniej piaskiem przysypał i najmocniej przywalił głazami. Teraz śpiewał i on swoje pieśni piekielne. Bił hołubce czarnymi kopytami, a rad z czegoś bardzo kapelusz z piórami nasunął na bakier.
— Oj, wygodzę ja tobie, mości Twardowski, wygodzę — pogadywał to chrypiąc, to zgrzytając, to skrzecząc. — Oj, napoję ja ciebie miodem, napoję. — W swoim czarcim, przewrotnym rozumie wiedział bowiem piekielnik, że w ziemi, prócz żył złota i srebra, wodne żyły bywają, w obfitości często człowiekowi nieznanej. Takie żyły wód słodkich podprowadził pod Olkusz niewidocznym dla ludzi sposobem i umieścił je tuż pod srebronośnymi żyłami.
Pan Twardowski spodziewać się nie mógł takiego podstępu. Do swych teściów Kuzelów wybrał się do wsi Gorenice, która w bliskości Olkusza leżała i z miodów wystałych słynęła na całą okolicę.
Nie brak było tam również górników sztukę swoją znających biegle, ludzi przy tym statecznych i z roztropności znanych. Takich kopaczy mieć chciał Twardowski przy sobie, kiedy czas przyszedł na otwieranie gór srebra pod miastem Olkuszem. Rankiem więc dnia pewnego, gdy czas był pogodny i suchy ruszyli górnicy ze swojej wsi kilku wozami na podolku-skie pola, gdzie mistrz Twardowski umyślił najpierw głębić swoje szyby. Stary Kuzela Jakuba Piętkę mistrzowi serdecznie polecił, chwaląc i rozum jego i sztuki górniczej znajomość, i serca poczciwość wielką. Zaczęto kopać i już dnia pierwszego oczom pana Twardowskiego ukazał się żylnik srebra wcale niemałej wartości. Ucieszył się mistrz, dębniakiem najlepszym górników częstował, bo i tego beczkę na wóz załadować przykazał. Jakub Piętka nie przyczynił staremu Kuzeli wstydu. Pracowano z ochotą niemałą. Oto już weszła gromada do pierwszego chodnika. Oto już powstaje drugi. Nim jednak pierwszy urobek z owych żylników srebrono-śnych na powierzchnię wydobyć zdołano,¦ pojawiła się woda w kopalni. Trafili bowiem kopacze na wielką żyłę wodną, która zagładę przyniosła ledwie otwartej górze. Wobec żywiołu próżne się okazały wysiłki człowiecze. Zdumiał się pan Twardowski, ledwie oczom swym uwierzyć zdołał.
2 — Kiirlikow\ ganek
17
— Takoż to ziemia darzy kruszcami? — wołał w niedowierzaniu. — Takież niesie bogactwo? I cóż wy na to, towarzysze dobrzy, górnicy roztropni, kopacze odważni?
— Ziemia darzy, choć niełatwo jej łaski pozyskać — odpowiedział mistrzowi Jakub Piętka — srebra waszmości przecież nie zabrała, panie Twardowski. Zalała je tylko wodą, a tej nam się pozbyć trzeba i tyle.
— Pozbyć się wody? Zaliż to możliwe? — zdumiał się szlachcic, który nigdy dotychczas nie widział kopalni.
— A tak, obaczycie jeszcze — odezwały się głosy w gromadzie.
— Wytrwałości, panie. U nas to jeno wytrwałość popłaca — zakończył rozmowę Jakub Piętka.
Nie minęło dwa tygodnie, a dzielna gromada kopaczy zadziwiła pana Twardowskiego tak bardzo, że już w duchu pomawiać zaczął teścia swojego Kuzelę i druha jego Jakuba Piętkę o to, że chyba z jakimś mocniejszym czartem niż Mefistofel stowarzyszyli się sekretnie, by uratować przed wodą kopalnię i spoczywające w niej skarby ziemi. Oto bowiem znaleźli sposób, by pozbyć się z szybu i chodników wody. Nie żałując pomyślenia i wielkiego wysiłku zaprawionych w robocie górniczej ramion wykopali pod ziemią, dwa wielkie kanały, sztolniami zwane. Zerwał się nurt wodny, jakby tylko na to czekał. Sztolniami popłynął z kopalni mistrza Twardowskiego prosto do Białej Przemszy, a po drodze swej i pomniejsze wody zagarnął. Tak odpłynęła woda z kopalń olkuskich sztolnią Ponikowską, tak i sztolnia Pilicka się przysłużyła, część wód pochłaniając. Wypełniły się również liczne, podziemne kanały pomniejsze. Groźny żywioł przestał szkodzić górnikom. Darzyć się im zaczęła robota kruszcowa w Olkuszu. Już powiadano, że pan Twardowski to mędrzec nad mędrcami. Wiwatowano na jego cześć po karczmach i zajazdach, sławiąc dowcip szlachcica, który, jak się zdawało olkuszanom, przechytrzył już na dobre piekielnika i wywiódł go w pole.
Żadna jednak z bestyj najsroższych, nawet smoki okrutne, tak przeciw rodzajowi ludzkiemu nie jest zajadła jak czartowie. Przeciw sposobom ludzkim, choćby i najmędrszym nawet stawią oni własne sztuczki, które do zguby doprowadzają człowieka. Szlachcic srodze się dał we znaki Mefistoielowi, gwarkowie go sztuką swoją przechytrzyli. Zawrzał tedy gniewem okrutnym przeciw nim wszystkim diabeł i nowego ku ich niedoli użył sposobu. Wiedział czart, że prócz Przemszy Białej, rzeki pięknej i ludziom wszystkim przyjaznej, o jasnym piaszczystym dnie i brzegach letnią porą rumianych od poziomek, przez ziemię olkuską przepływa rzeka Baba. Kapryśna jest ona, dla ludzi nieprzychylna. Brzegi ma błotniste i ciemne dno, koryto zaś krzywe, a zmienia jeszcze kształt jego w sposób
18
•/>*
%&mx!*
t+W
L ^
I
u innych rzek niespotykany, to niknie pod ziemią, to nagle ukazuje się rwącym burzliwym nurtem, niszczy zasiewy na polach, rozmywa kopce i stogi. Baby nic lubią zwierzęta. Nie przychodzą do niej pić wody sarny i dziki. Sekutnicą jest w swej istocie ta osobliwa rzeka. Rybak się tam nie pożywi, żaden ptaR wodny nie osiedli w szuwarach. Mgły siwe, roje kę-śliwych muszek błotnych, oto co jest jej okrasą. Nad Babą śpiewu skowronka nie słychać ani wołania przepiórki, lecz tylko głosy owadów, piskliwe brzęczenie komarów i głuche buczenie gzów.
Ludzie z wioski, która swe chaty rozrzuciła nie opodal rzeki Baby opowiadali o niej rzeczy dziwne i straszne. Najczęściej w swych opowieściach wspominali o wodnicach, które od'czasów pradawnych nurt rzeki Baby obrały sobie za mieszkanie. Złe to być miały istoty, bardziej jeszcze niż sama rzeka ludziom nieprzychylne. Z głębin spienionej fali wyglądały na świat podobnymi do żabich, zielonymi oczami, bacząc pilnie na ludzkie dostatki, szczęśliwość i radość. Gniewały się wtedy okrutnie i zieleniały na twarzach przybierając barwę wodnej rzęsy. Szarpały też gniewnie palcami złączonymi błoną jak łapy kacze swoje brunatne warkocze z wodnego ziela uplecione. Pola uprawne, łąki kwietne, las pełen jagód i sady jabłoniowe niemiłe to dla wodnic widoki. Rządziły więc Babą niby najpowolniejszą, najwierniejszą sługą. Przykazywały jej czynić wszystko na ludzką niedolę. Wiedział o wodnicach i sam czart Mefistofel, a choć szpetnej był postaci i obyczajów złośliwych przyjaźnił się z nimi, a nawet by je zabawić, rozliczne szkody czynił ludziom na brzegu Baby mieszkającym. To pozrywał z łańcuchów rybackie czółna i łodzie, by puścić je wartkim prądem i zatracić na zawsze gdzieś pod ziemią w jamach wypłukanych przez rzeczną falę. to zatopił najlepsze siano, jeśli zbyt blisko od wody ustawiono kopki. Bywało, że porywał nadobne dziewczyny i oddawał je na służbę wodnicom na resztę życia, a te przekazywały im wyzbierać z dna Baby wszystkie kamienie, by władczynie rzeki wygodnie mogły spoczywać na swych łożach z piasku, wysłanych wodną rzęsą. Kiedy więc poznał diabeł, że roztropni górnicy sztolniami z chodników i szybów wodę z kopalni odprowadzili, wdział na siebie najpiękniejszy strój z samej czerwieni i czerni darowany mu przez piekielnego hetmana, wziął skrzynkę z lazurowego kamienia, którą porwał bogatej szlachciance w Miedzianej Górze pod miastem Kielce i udał się do pieczary pod brzegiem, gdzie mieszkały wodnice. by najpierw obdarować je wspaniale, a potem prośbę swoją wyłożyć. Umyślił bowiem w swej piekielnej przebiegłości z początku zjednać sobie wodnice darami, jakich nigdy jeszcze od nikogo nie otrzymały, a potem wyprosić u nich, by wprzęgły rzekę Babę w niszczycielską, okrutną u nich służbę. Radowało się jego serce piekielne, kiedy skoczył do wody trzymając obu
20
rękami swój upominek dla miłych siostrzyc rzecznych, jak nazywał wodnice. Kosmate nogi do sztuczek rozlicznych nawykłe, zręcznie poruszały się w wodzie aż dotknęły dna rzeki w miejscu, gdzie ona była najgłębsza, tuż przed samą pieczarą zielonookich wodnic.
— Otom jest, miłe siostry — witał z niskim ukłonem wodnice.
— Otom przyszedł, jak zawsze przywołany waszą pięknością, zachwycony rozumem i wdziękiem, jakich nie znały komnaty wodne tej rzeki, pókiście wy zamieszkać w nich nie raczyły.
— Prosimy, prosimy — odezwała się piskliwym głosem najstarsza z wodnic, Szczerbata, która w swych szerokich ustach jeden tylko miała ząb przedni barwy ciemnozielonej, a suknię z liści strzałki wodnej pospi-nanych kolcami dzikiej róży.
— Cieszymy się bardzo — zahuczała grubym głosem nieco młodsza od niej, Kudłata o zielonych włosach z sitowia opadających jej na plecy i ramiona, przetkanych drobnymi skorupkami ślimaków i małży.
— Ach, jaki piękny jest ten Mefistofel — westchnęły ciszej niż pluskała woda młodsze wodnice Pstrokata i Uszata. Pierwsza ustrojona była w suknię z rybiej łuski, zeszłorocznych liści i zrudziałych paproci. Miała warkocze z dzikiego chmielu, który pociemniał leżąc długo na dnie rzeki. Twarz jej podobną do pyszczka rybiego pokrywały plamki czerwone i srebrne, dzięki czemu więcej podobna była do ryby niż wszystkie jej siostry.
— Witamy, witamy cię, Mefistofelu — zawołała po chwili Uszata głosem podobnym do skrzypienia wioseł u łodzi, a jej duże uszy wystające spod bujnej czupryny z rzęsy wodnej poruszały się radośnie. — A co tam masz w skrzynce? — zapytała ciekawie, kiedy wszystkie wodnice przysunęły się do diabła i wodzić zaczęły po lazurowych ściankach skrzyni swymi brunatno-zielonymi palcami.
— Aaa, chcecie zobaczyć, dzieweczki, hehehe! — zaśmiał się Mefistofel. — A to proszę bardzo. Dla was przecież przyniosłem to, co mam w tym pudełku.
To powiedziawszy podniósł wieczko, a wtedy wodnice zabulgotały i zachlupotały z zachwytu. W skrzynce spoczywały perły rzeczne i górskie kryształy, nawleczone na druciki ze szczerego srebra. Diabeł wyjmował dary po jednym i wręczał wodnicom zaczynając od Szczerbatej, której dostała się również skrzynka.
Wodnice cieszyły się głośno, piszczały, mruczały i śmiały się do Mefi-stofela zachwycone upominkiem. Głaskały go po czarnych rękach, lekko obejmowały w pół. Mefistofel pozwolił im radować się przez długą chwilę, potem spoważniał jednak, odsunął od siebie wodnice, namarszczył kłaczki czarnych brwi i wielkim głosem zawołał na całą pieczarę:
22
md**1''
Dałem upominki, Z mej błękitnej skrzynki. Skoro wzięto dary Niech się dzieją czary. Przykazuję święcie Spełnić me zaklęcie. Niech więc woda rusza Z rzeki do Olkusza, Niech zaleje sztolnie Czynione mozolnie. Srebro niech zaleje, ¦ Zanim rozednieje.
I długo jeszcze zaklinał wodnice Mefistofel, by szkodziły ludziom w ich robocie górniczej na wszystkie sposoby. Kiedy cztery wodne panny przyrzekły mu posłuszeństwo, piekielnik odszedł z pieczary i już w blaskach księżycowych promieni wypłynął nd powierzchnię rzeki, by skryć się w szuwarach, a potem przepaść gdzieś na mokradłach i rozlewiskach kapryśnej Baby.
Posłuchały okrutne wody swych władczyń, jak one posłuchały Mefi-stofela. Stanęły na przekór ludziom z niezmierną siłą i przemyślnością, tak że nie opisać tego i nie opowiedzieć słowem. Na rozkaz bowiem wodnic rzeka Baba powstała przeciw olkuszanom. Oszalała w niszczycielskim gniewie, runęła mnogością burzliwych swych wód na obie, z tak wielkim trudem wykopane sztolnie. Zamuliła je i zawaliła kamieniami. Na ten raz odprowadzić wody z kopalń olkuskich nie zdołali tak zawsze wytrwali i dzielni górnicy. Kapryśna i złośliwa Baba zalała komory i chodniki, zniszczyła sprzęt, porwała ze sobą narzędzia. Daremnie walczyli z rzeką olkuscy gwarkowie, na próżno starali się odbudować to, co zniszczyła Baba. Na ten raz zwyciężyła rzeka. Zatopiła srebro, zabrała bogactwo, olkuszanom, a z nimi i krajowi całemu. Zniszczyła kopalnię mistrza Twar-dowskiego, który choć posiadał srebro zniesione do Olkusza przez diabła, żadnego pożytku z niego mieć nie mógł. Nie na darmo przeto powiadano dawniej w naszym kraju, że Polskę ograbiły dwie baby: jedna — królowa Bona, która wywiozła z niej ogromne skarby, druga — rzeka Baba, płynąca przez ziemię olkuską, która zalała przebogate kopalnie srebronośne-go kruszcu. Tak oto posłuszeństwo diabelskie wobec pana Twardowskie-go, zalążek przyszłej niedoli i straty, w sobie zawierało, bo zły jeśli wygodzi kiedy człowiekowi to nie naprawdę, lecz tylko z pozoru, a w rzeczy samej czyni wszystko na jego szkodę.
23
Szybik pod Kawią Górą
Ludna, ruchliwa i sławna od wieków była w naszym kraju droga kupiecka wiodąca od Krakowa do Wrocławia, a stąd zwana szlakiem kra-kowsko-śląskim. Przy drodze tej z dawien dawna osiedlali się ludzie po miastach i miasteczkach. Książęta i rycerze możnych rodów stawiali przy niej zamki warowne, by strzegły spokoju wędrowców, a wiele też gospod i karczem budowano przy owym szlaku, aby podróżni zatrzymać się mogli na popas wygodnie i bezpiecznie. Karczmy opatrywano zazwyczaj ładnymi nazwami. Wieść dawna przechowała pamięć o karczmie „Pod białym koniem" w Opolu, jeszcze inna wieść powiada o karczmie „Rzym" w Olkuszu, ale najwięcej zasłynęła w czasach króla Zygmunta Augusta „Uciecha", odwieczna gospoda w małym miasteczku Bolesławiu, z którego prosta droga wiodła do miast nad Przemszą Białą i Czarną. Kto i kiedy ją pobudował tego nie wiemy. Wiemy tylko, że uczynił to pięknie i trwale. „Uciecha" była przestronna i dostatnio* urządzona, a stąd odwiedzana chętnie przez podróżnych różnego wieku i stanu. Wśród ścian pobielanych, pod rzeźbioną powałą słychać było często pieśni i granie. W małych alkierzach uradzano o kupnie i sprzedaży wszystkiego tego, co się sprzedać lub kupić z korzyścią dawało, a przy stołach w izbie gościnnej opowiadano sobie wiele różnych nowin z dalekiego świata, rozważano sprawy wielkie i małe, bo wielcy i mali ludzie zatrzymywali się w „Uciesze". Nie brakło także przy karczmie cienistego sadu. Pod gałęziami jabłoni i grusz rozstawiano tam letnią porą stoły dla znaczniejszych gości, którzy podróżowali z większym orszakiem ludzi, a nawet i z dworem całym. Nie brakło też stajen dla koni, wozowni dla pojazdów, a już owsa i siana tak przedniego jak w „Uciesze" daremnie byś szukał nawet u samego krakowskiego wojewody. Głośno też było o karczmie bolesławieckiej na całym szlaku od Krakowa do Bytomia i Gliwic. Chwalono jej ład i dostatki, zazdroszczono
24
karczmarzom pięknego urządzenia „Uciechy". Długie lata karczma bolę-sławiecka zażywała najlepszej sławy, długi czas rozkwitała dostatkiem. Przyszła jednakże pora, kiedy na tronie krakowskim zasiadł król Zygmunt August, a choć ciągle jeszcze ruch znaczny panował na szlaku śląsko-krakowskini i o żadnej wojnie, ani też zamęcie w kraju słychać nie było, to jednak jasne słońce świetności Polski przyćmiewać zaczynały maleńkie chmurki niepokoju. Król oto, nie miał dziedzica, a stąd przyszłość kraju była niepewna. Spory poczynały się, przetargi rozliczne w tej mierze, rodziły się pomysły nie zawsze dobre, wszczynały kłótnie pomiędzy panami. Pomału, pomaleńku mniej ludny stawał się szlak śląsko-krakowski. I karczma „Uciecha", choć ciągle słynęła swoim dostatkiem i ładem, już mniej stawuła się głośna od tańców i śpiewów, rozmów ożywionych przy stołach i puściej bywało w alkierzach, tak niegdyś przydatnych kupcom dla spotkań handlowych. Jakby na domiar złego w tym czasie, kiedy cienie pojawiać się zaczęły nad pomyślnością Polski wygasł ród, który od czasów pradawnych władał karczmą „Uciechą" i w jego miejsce gospodę wziął w posiadanie mąż złego serca i duszy nieprawej, lichwiarz, sknera i zdzierca okrutny. Stało się to około roku 1551, a w miejsce dawnych poczciwych jej gospodarzy krzątać się tam zaczął i rozpychać ów człowiek złej sławy, Stacho Biegaj. Od czasu tamtego już nie dla gości swoich karczma się stała uciechą, lecz tylko dla samego Biegają. Powiadano w Bolesławiu i Strzemieszycach Małych, że Stacho, w kwiecie lat podówczas będący, w spadku dostał „Uciechę" po swoich dalszych krewnych, których nazwiska jednakże nie znamy. Szczęściem dla starej karczmy miał Biegaj małżonkę poczciwą, i rządną; we wszystkim gospodynię. Czarnooka, a rozłożysta w sobie jak grusza niewiasta razem ze skowronkami witała dzień śpiewem. /
A ty, Jasiu, w karczmiczce postoisz, postoisz, Na dzieweczki-kwiateczki popatrzysz, popatrzysz.
Wyśpiewywała wesoło jejmość Honorata, a nawet czasem ścierając stoły i ławy płachetką w izbie gościnnej, przytupywała sobie do taktu piosenki zgrabnymi nóżkami, obutymi w czerwone trzewiki z wiązaniem:
A ja z tobą, Jasieńku, pogadam, pogadam. Bom ja tobie chłopeńku jest rada, jest rada.
Wesoło było i miło od tych śpiewanek nadobnej gospodyni w karczmie bolesławieckiej. Z kuchni dochodziły od rana wczesnego zapachy świeżej
25
pieczeni, chlebów pszennych i kiełbasek, z piwnicy miodu i piwa. Sługi szły za przykładem karczmarzowej małżonki i też starały się bardzo, by karczma uciechą była dla swoich gości, nie tylko dla gospodarzy. Staraniem więc jejmości Honoraty i jej robotnych sług dobrze się działo w „Uciesze" w pierwszych latach Biegajowego władania. Stacho liczył tylko pieniądze przy ladzie, a podróżnym tym zwłaszcza, co wozili towary do Polski aż znad Renu i Sckwany, pogodne oblicze zawsze ukazywał. Nie mniejszą już radość objawiał, gdy do „Uciechy" przybywały wozy kupieckie jadące do Polski z dalszych jeszcze niż Francja i Niemcy krajów. Było przecież w „Uciesze" roboty co niemiara, krzątaniny, biegania, pokrzykiwań na sługi i brzęku cynowych.naczyń. Dla samego Biegają wszelako najmilszy był zawsze brzęk srebra i złota. Sporo przecież owych złotych dukatów, florenów, talarów i denarów płynęło z tej krzątaniny do mieszków i beczek Stacha Biegają. Gdy jednak wesoła i miła niewiasta nie skąpiła jałmużny w drobnych pieniążkach ani też posiłków ubogim, którzy stawali u progu kuchni lub przed bramą wiodącą na przestronny dziedziniec, Stacho Biegaj odpędzał proszących biedaków, puszczał na nich pieski kąśliwe, a nawet czasem wyszturchał nędzarzy gruszkowym kijem i słowem uszczypliwym obrażał.
— Wstydziłbyś się — gromiła go jejmość Honorata — serca nie masz w sobie, tylko talar miast niego" lub dukat.
— He, he, he — śmiał się na te słowa Stacho. — A zachodu to nie ma, a troski ciągłej o tę karczmę, a krzątaniny około gości od świtu do samej północy za darmo byś chciała, Honorato — dogadywał poczciwej żonie.
— Nie powiadaj, nie powiadaj. Robota zawsze musi być. Bez niej to człowiek na nic zjełczeje... Mchem porośnie jako ten pień leżący na zapłociu. — I obróciwszy się żwawo na pięcie biegła do dalszych swych zajęć podśpiewując sobie, to pokrzykując ochoczo na sługi.
Bogactwo Stacha i Honoraty wciąż rosło. Już nie wystarczał im prosty wiejski byt. Stach Biegaj zapragnął lepszego, pańskiego życia. Zaczął pięknie się stroić. Często teraz zdarzało się, że kupcy przejezdni sprzedawali mu cienkie sukno flamandzkie, kapelusze filcowe z wstążkami i sprzączkami, pończochy i wymyślne trzewiki z klamrami. Karczmarz ubierał się na wzór tych młodzieńców i mężów, których tak wielu malowano już wówczas na obrazach, naczyniach, a nawet kaflach, bo piece również w dostatnich domach zaczęto stawiać kaflowe. Przykazał i żonie odziewać się pięknie, do kościoła zwłaszcza, tak by widziało ją w nowych strojach jak najwięcej mieszkańców Strzemieszyc i Bolesławia. Jeździli teraz do kościoła bryczką albo saniami zaprzężonymi w dwa dorodne siwki, choć od karczmy do świątyni Bożej było bardzo niedaleko. Biega-
26
jowa wdziewała teraz czepiec pozłocisty lub purpurowy, tkany w srebrne róże. Wkładała szubkę z modrego aksamitu kunami brzeżoną, a w letniej, porze nosiła suknie fałdziste o kwietnych wzorach tak wymyślnego kroju, że niekiedy poznać nie można było, gdzie się kończy stanik, a zaczyna spódnica. Pachnideł też używała jakby kasztelanowa jaka lub wojewo-dzina. To różami pachniała, to liliami. Za nic już teraz sobie miała nalewki upiększające i octy domowej roboty tchnące zapachem mięty czy też ty-mianu. Tak kazał jej czynić małżonek, a jego woli przeciwić się jejmość Honorata nie śmiała.
Lata mijały powoli. Trudy i krzątanina w karczmie nie ustawały, a na-~wet wzmagały się jeszcze, kiedy do Polski przybywać zaczęły poselstwa z różnych dworów królewskich, by na tronie polskim kogoś z krewnych swoich w razie bezpotomnej śmierci króla Zygmunta Augusta osadzić. Pojawiały się też ciągi wozów kupieckich wiozących najkosztowniejsze i najrzadsze towary do Krakowa. Stacho Biegaj jednakoż nie cieszył się z tego ożywienia na szlaku śląsko-krakowskim i zwiększonego ruchu w swojej karczmie. Zbrzydził sobie zupełnie arendę, zmierzła mu się wydawała ze swoją ciągłą krzątaniną i kłopotami. Coraz więcej roboty zostawiał jejmości Honoracie, coraz mniej zajmował się karczmą. Zbrzydził sobie nawet wierne sługi, a także niektórych częściej zaglądających do „Uciechy" gości. Rzadziej teraz słychać było w „Uciesze" pieśniczki jejmości Honoraty. Nie radziła sobie, nieboga, z nadmierną pracą. Wyrzekać poczęła na słabnące zdrowie.
— Kiedy ci ciężko — rzekł jej dnia pewnego Biegaj — to wezwij sobie krewnych do pomocy, najmij lepsze sługi.
— A ty? — ze smutkiem zapytała go wtedy Honorata. — Czy ci już lada karczmarska niemiła?
— Niemiła, żono! Niemiła! — uniósł się Biegaj. — Dorobiłem się na mej arendzie dobrej fortuny, nie przeczę. Aż mi kości trzeszczały, takem się uwijał przy tym piwsku i gorzałce. Nie chcę już tego więcej. Pora najwyższa, bym swoje zajęcie odmienił.
— Jak to! — wykrzyknęła przerażona niewiasta. — Chcesz porzucić wszystko, o co się tyle lat w tej karczmie starałeś? — zasmucona nie na żarty otarła sobie oczy brzegiem fartucha.
— Nie, tegom nie rzekł — potrząsnął głową Biegaj. — Nie chcę opuścić „Uciechy", chcę tylko zajęcie odmienić, jakem, już rzekł tobie, niewiasto. Popróbuję teraz flegarstwa, bo po cóż ma leżeć daremnie w skrzyniach moja fortuna?
— A ja? — zaszlochała jejmość Honorata — cóż ja mam czynić? Przecie flegarstwo to nie jest sprawa niewieścia. — Przy tych słowach
27
zapłakała już głośno Biegajowa. bo i strach jej było niespodzianej odmiany i lękała się, by małżonek w szaleństwo jakie nie popadł i majętności lek komyślnic nie stracił.
— Ty nie masz co płakać, Honorato — zniecierpliwił się Biegaj. — ,,Uciecha" zostanie tobie. Ty teraz potrudzisz się za mnie przy ladzie. Przyuczysz, się, byłeś jeno chciała.
I znów, choć niechętnie, to przecież zgodziła się na owe trudy przy ladzie, bo jak zawsze tak i teraz przeciwić się woli małżonka nie śmiała. Biegaj nie zwlekał dłużej z wypełnieniem swego zamiaru. Sposobności bowiem do zajmowania się flegarstwem nie brakło podówczas w Bolesła-wiu.
Ziemia darzyła tam hojnie ludzi srebronośnym kruszcem. Otwierano coraz nowe góry. Z dawien też dawna słynęło miasteczko Bolesław ze zdolnych górników. Dokopywali się do kruszcu szybami i szybikami gwarkowie, po większej części ludzi niebogaci, lecz dobrze robotę górniczą znający. Pełni zapału do niej nie ustawali w poszukiwaniach drogocennego kruszcu, który czasu tamtego znajdował się w wielkiej obfitości na całej olkuskiej wyżynie. Nie dziwne przeto, że o nakłady pieniężne zwra* cali się do Biegają drobni gwarkowie, a on z chęcią im pieniędzy na otwarcie kopalni pożyczał.
W swym pragnieniu uzyskania lepszego bytu przez pracę w nowo otwartej górze nie pamiętali ubodzy ludzie o ciężkim warunku, który przebiegły karczmarz stawiał każdemu, kto chciał pożyczyć od niego pieniędzy na otwarcie góry. Nie pamiętał o nim i młody górnik, Jakub Myszka. Dnia pewnego, a było to na samym początku lata, przyszedł ów człowiek do karczmy „Uciechy", pokłonił się grzecznie Biegajowi i o rozmowę na osobności go poprosił. Zamrugał oczami na to karczmarz, wąsa ryżego podkręcił i uśmiechnął się szeroko, co oznaczać miało, że bardzo rad jest Jakubowi Myszce i już zaraz z największą ochotą rozmawiać z nim będzie.
— Pójdźcie, mój bracie, do tego alkierzyka, co to ma drzwi świeżo malowane, zapraszam. Czyściutko tam. cichutko, w sam raz do pogwarki sposobne miejsce. I piweczka dzbanuszek się znajdzie i kiełbaski kółeczko, a już chleb, to lepszego nie masz na świecie. Żoneczka go moja piekła. Proszę, proszę — przy tych słowach otworzył szeroko zielono malowane drzwi. — Proszę, proszę. Ława pod oknem wygodna — zachęcał dalej młodego górnika. — Ja tu zaraz też siędę, tylko przekąskę i piwko przyniosę, jakie mam najlepsze w piwnicy. — Dziękuję, dziękuję — mówił skromnie Myszka. — Nie godzien jestem tak łaskawego przyjęcia od was. panie karczmarzu.
Stacho mrugnął tylko na niego wesoło, zakrzątnął się zręcznie i już
28
im
•-¦***?&L
przy zastawionym stole zachęciwszy Jakuba do jadła i napoju z lisią miną oczekiwał, że ten rzecz swoją wyłoży. Górnik z ochotą opróżnił cynowy kubek, potem drugi i trzeci. Podjadł kiełbasy i otarłszy młodzieńczy wąsik wierzchem dłoni niezbyt śmiało zaczął:
— Chciałbym otworzyć górę, panie karczmarzu, kruszec urabiać, biedę wygnać z mego domu. Roboty nie lękam się żadnej. Sił mi też nie braknie.
— Uhm, uhm — pomrukiwał z uznaniem Biegaj kiwając Myszce zachęcająco głową, a ten mówił dalej walcząc z onieśmieleniem i młodzieńczą nieporadnością.
— Przyszedłem was pięknie prosić, panie Biegaj, byście mi pożyczyli grosza na otwarcie góry.
— Wieleż ci trzeba, Jakubie?
— Pięć florenów wystarczy, panie karczmarzu. Oddam co do grosika, jak mi Bóg miły.
Karczmarz strzepnął rękami, że niby ów zwrot pieniędzy nie taki pilny i nie taki ważny.
— Ty mi nie musisz wcale groszami oddawać, Jakubie — powiedział — jeno kruszcem. Tak łacniej cF będzie, bo przecież kruszec urabiać będziesz w swojej górze.
Górnikowi zabłysły oczy.
— Można i tak... Można i tak, panie karczmarzu. Wiadomo, że łacniej mi będzie.
— Kruszcu nie braknie w olkuskiej ziemi, będziesz go miał i ty — zaśmiał się teraz karczmarz. Sięgnął do kieszeni swej fałdzistej sukmany i dobył z niej pękatą sakiewkę z monetami. Położył ją na stole, a sam trzonkiem noża zastukał w dzban-cynowy. Na ten głos do alkierza wbiegł ruchliwy mąż z wydatnym brzuchem i na krótkich nogach odzianych tak jak i nogi Biegają w dostatnie trzewiki z klamrami. Przekorna dola poskąpiła mu zupełnie czupryny, co wynagrodził sobie starannie umytą i przystrzyżoną brodą. Łysinę zaś krył pod czapką w kształcie pończochy opatrzoną ozdobnym chwastem.
— Jacku — rzekł do niego Biegaj — wypiszesz nam zaraz pergamin, że mieszkaniec Bolesławia, Jakub Myszka pięć florenów od nas pożycza na przeciąg roku i zobowiązuje się nam oddać należność w kruszcu srebro-nośnym mierzonym nieckami.
Po bujnych czarnych brwiach poznać można było, że Jacek jest krewnym jejmości Honoraty, biegłym w sztuce pisania.
— Zaraz napiszę — odpowiedział i znikł w sieni.
Biegaj zaś dolał jeszcze piwa Jakubowi. W czasie niedługim ruchliwy
30
pisarz pojawił się w alkierzu znowu i położył na stole przed Myszką niewielki pergaminowy arkusik. Górnik, choć z trudem niemałym, to przecież piórem gęsim maczanym w czernidle imię swoje i nazwisko na pokwitowaniu napisał.
— Oto masz swoje floreny — powiedział wtedy Stacho Biegaj — bierz je i niech ci się szczęści w twojej górze.
Sam zaś schował pergamin do wewnętrznej kieszeni swej kamizelki. Jakub Myszka ujął trzosik, chwilę ważył go na dłoni, po czym schował go do zanadrza. Podziękował karczmarzowi szczerze, jak życzliwemu przyjacielowi i udał się do swego domu. Srebrne floreny wprawiły go w taki zachwyt, że ledwie uwierzyć mógł sam sobie. Raz po raz dotykał dłonią sakiewki z pieniędzmi, a kiedy czuł je przez cienki samodział swej kamizeli, aż w głowie zawracało mu się od upojenia szczęściem. Dziwić się przeto nie można młodemu górnikowi, że nim podziękował karczmarzowi i wyszedł z „Uciechy", nie upewnił się, ile to mianowicie niecek w świetle zawartego z Biegajem układu będzie musiał po upływie roku zwrócić Bie-gajowi. Widział nie pergamin przez siebie podpisany, nie lisią minę karczmarza, lecz nową strzechę na chacie, dwa konie w stajni, krowy i owce w oborze. Słyszał nawet gdakanie kur w stojącym dotąd pustkami kurniku. Kiedy podchodził do chaty zdawało mu się, że czuje w powietrzu zapach świeżego chleba, który piecze dla niego matka. Nie opowiedzieć, nie opisać tego, jak cieszył się młody Jakub Myszka z pożyczki, którą niósł w zanadrzu do swego ubogiego domu. Nie wyrazić, jak cieszyło go to, że niebawem mieć będzie własną górę i stanie się gwarkiem poważnym, nie tylko w Bolesławiu, lecz nawet w Olkuszu samym, a może i w Krakowie. Ochoczo się zabrał do pracy. Przyjął do pomocy towarzyszy tak ubogich, jak on sam do niedawna. Od świtu do zachodu słońca krzątali się wszyscy gromadką na wymierzonym dla Jakuba polu, głębiąc pośrodku herszyb, a w czasie niedługim poboki. Mijały miesiące, półrocze minęło. Dokopały się zuchy do srebronośnego kruszcu, lecz było go na razie niezbyt wiele. Minął rok. Czas przyszedł dla Myszki na oddanie karczmarzowi długu. Pozbierał młody gwarek ile mógł rudy, na warpie ją zsypał, do jej pilnowania wiernych towarzyszy postawił. Sam zaś udał się do „Uciechy", gdzie po dawnemu zastać było można Biegają, jednakże już niejako karczmarza, lecz jako bogacza, który się dorobił na flegarstwie fortuny jeszcze większej, niżeli przyniosło mu stanie za ladą. Znów skłonił się Myszka z uszanowaniem tak znacznej osobie i znów o rozmowę z nim poprosił. Jak przed rokiem tak i teraz Biegaj ugościł go w alkierzu znakomitym piwem i kiełbaskami. Kiedy dzban i misa były już opróżnione, górnik, nie bez dumy młodzieńczej w głosie rzekł. — Przybyłem, panie Biegaj, by oznajmić wam,
31
że dług gotów zwrócić jestem według umowy. Rozkażcie dokąd zwieźć rudę mamy i wiele winienem wam niecek.
Kiedy Jakub Myszka mówił te słowa był zupełnie spokojny, ani w głowie mu nie postało, żeby mąż tak sławny w Bolesławiu i okolicy i tak bogaty dopuścić się miał na nim oszustwa. Czekał więc na odpowiedź Biegają, patrząc na niego ufnymi oczami. Pewien był, że tego co zdobył w ciągu roku na spłatę długu mu wystarczy.
Biegaj zwyczajem swoim zamrugał oczami, potarł czoło i uśmiechnął się niby z beztroską życzliwością.
— Ach ty o tym, mój bracie. Pięknie się sprawujesz, że tak o umówionym czasie ze zwrotem długu się" zgłaszasz. Ale tego będzie niewiele, boś i wziął ode mnie nie żadne krocie. Pięć florenów, nie dużo to, jak na otwarcie góry. Daj dziesięć niecek i będzie po hałasie. Wozy ci przyślę moje i wagowego mojego, byś się nie kłopotał niepotrzebnie.
Myszka pobladł. Przed chwilą wypite karczmarzowe piwo zdawało mu się mieć smak octu i żółci. Ściany izby, sprzęty zawirowały mu przed oczami. Dziesięć niecek, to przecież wszystko, co zdołali urobić w nowo otwartej, a nie bardzo zasobnej górze. Rozważył szybko w myśli swoje położenie. Zrozumiał, że padł ofiarą lichwiarza. Przypomniał sobie ceny na kruszec srebronośny. Oto zawartość jednych niecek kosztowała jednego florena i sześć groszy. Żądając dziesięciu niecek jako zwrotu długu z procentem. Biegaj wymagał dwukrotnej wartości tego, co pożyczył Myszka.
— Boże —jęknął młody górnik — bodajbym nigdy nie przestąpił tego progu. Zdzierstwo i grabież bowiem mieszkają w tej karczmie, nie godzi-wość ludzka.
— Bodajbym nigdy nie oglądał was, Stachu. Zmierzłym jesteście lichwiarzem. Zło czynicie ludziom udając życzliwość. Dług oddam, bo słowo górnika więcej jest warte niż pieniądz. Przysyłajcie przeto wagowego i wozy.
— Czekaj, czekaj, Jakubie, nadtoś prędki, a ludziom moim napiwek, a wagowemu też coś się należy. Darmo posyłać ich nie mogę, nie stać mię na to.
— Nie ukrzywdzę pachołków waszych ni wagowego, nie lękajcie się przeto. Za trudy, jak przystoi nagrodzę.
Więcej już nie rzekł niczego Jakub Myszka nędznemu lichwiarzowi. Rozumiał, że nie ukrócą go sądy, bo nadto jest zręczny i przebiegły, że się od każdej kary różnymi sztuczkami wywinie. Ukrócić takiego niegodziwca może tylko ludzkie potępienie. Tak się stało i w Bolesławiu ze Stachem Biegajem. Towarzysze Jakuba Myszki wcale nie taili przed ludźmi oszustwa, jakiego się dopuścił lichwiarz wobec młodego górnika. Za nimi odez-
32
wan się mi" w poaoony's"posoB" oszukani i ograBieni przez Biegają z niezbyt wielkich dochodów, jakie przyniosły gwarkom nowo odkryte góry. Coraz częściej i coraz głośniej złorzeczono Biegajowi po domach, na sąsiedzkich odwiedzinach, świętach rodzinnych, a nawet odpustach. Wypominano jego chytre podstępy wobec ludzi potrzebujących pieniędzy. Potępiano prawdziwy rozbój, jakiego dopuszczał się na bliskich swoich sąsiadach, a nawet i powinowatych. Cóż z tego, że pęczniały jego worki od pieniędzy, że nie domykały się od nich skrzynie. Górnicy omijali teraz karczmę, na wszystkie sposoby starali się pomagać sobie nawzajem, a żadnych pożyczek nie zaciągać u Biegają.
Daremnie lichwiarz przynęcić się starał co młodszych i biedniejszych górników do swoich alkierzy. Daremnie hulanie urządzał każdej soboty. Oburzenie na zdziercę i sknerę rosło w Bolesławiu z dniem każdym i z dniem każdym Stacho Biegaj tracił swoje dobre imię. Coraz częściej płakała nocami jejmość Honorata ze wstydu za swego małżonka, coraz bardziej oburzali się na niego jej krewniacy. Aż dnia pewnego przejęta okrutnym wstydem za niecne postępki Biegają, tak odezwała się do swego małżonka. — A gdybyś ty sam otworzył górę, a gdybyś popróbował górniczego trudu zamiast innych z pieniędzy do cna obierać i cudze dochody zgarniać chytrymi sztuczkami do swej kieszeni. Nie lepsze byłoby to? I zajęcie byś miał poczciwe, i ja bym w karczmie znowu miała gości. Spróbuj mężu, ja ci dobrze radzę. Możesz przecie i dwie i trzy góry otworzyć. Dasz sobie radę na pewno. Jesteś rozumnym i krzepkim mężem jak żaden w Bolesławiu.
Słowa te były po myśli lichwiarzowi. Zaczął rozważać sobie to, co mu rzekła Honorata. Kiedyś krewni jej też mu radzili, żeby nie pożałował nakładu na otwarcie góry i pisarz Jacek podmówiony przez czarnooką gospodynię, coraz częściej wspominał Biegajowi o tym, jak wielkie dochody przynieść może urabianie srebronośnego kruszcu. Niegodziwy człowiek, choć myślał często o tym, co mu mówili jego domownicy, jednak upierał się przy flegarstwie powiadając, że jest łatwiejsze i pewniejsze od pracy górnika. Ta bowiem niebezpieczna bywa, ciężka i trudna, a często zawodna, bo nawet w najlepszej górze natrafić można niespodzianie na skąpą tylko żylinę. Lichwa nęciła go wciąż jako łatwy zarobek. Zbywał Honoratę i jcj krewnych kpinkami, powiadał, że nie lubi grzebać się w ziemi. Jejmość Honorata jednak nie ustawała w namowach i zachętach. Brzydziła się lichwą i lękała, by ze zbytniej chciwości małżonek jej nie popadł w szaleństwo-
Razu pewnego, gdy na dworze wietrzno było i deszcz chłodny zacinał, podała Honorata Biegajowi wielką misę żeberek wieprzowych z grochem,
które niezmiernie lubił, dzban piwa grzanego i najlepsze jabłka z ich ogrodu. Rozmawiała z nim łagodnie i miło coraz to dolewając piwa. a potem powiodła go spać do jego komnaty i ułożyła w ciepłej pościeli. Sama zaś poszła do kuchni i z niewiastami czeladnymi zajęła się pieczeniem chleba, by na rano był dla podróżnych świeży i pachnący kminem. Przy tym zajęciu posłyszała, że małżonek jej ma sen dziwnie niespokojny, bo we śnie rozmawia z kimś, a nawet gniewa się na kogoś i pokrzykuje. Wystraszyła się dobra niewiasta, wystraszyły się i sługi czeladne. Uchyliły drzwi do komnaty Biegają i okadziły go dymem z ziół, od którego przychodził sen mocny i długotrwały. Biegaj spał krzepko aż do południa. Gdy wstał pobiegł do studni umyć się chłodną wodą i przybiegł na śniadanie dziwnie odmieniony. Coś poruszyło go głęboko, coś nim wstrząsnęło i silnie zapadło w jego pamięć.
— Co tobie? — zapytała w zdumieniu jejmość Honorata. — Możeś chory, może cię kto zauroczył?
— Nie — pokręcił głową Stach. — Miałem sen, ale jaki, żebyś wiedziała niewiasto. Osobliwy sen. Posłuchaj jeno, co mi się jawiło.
— Sen, powiadasz — zaciekawiła się Honorata. — Rada posłucham tego. co mi opowiesz.
Biegaj namyślał się chwilę, rozsiadł się wygodniej na ławie, a potem z miną tajemniczą powiedział: — Śniło mi się, Honoratko, żem był sam jeden pod Kawią Górą *. Byłem tak blisko, żem nawet listki brzóz widział wyraźnie, tych co na niej rosną i słyszałem, jak ptaki krzyczą niespokojnie ze strachu przede mną. Rozglądam się, a tu pustać zupełna dokoła, nikogo z ludzi nie widać. Aż zdziwiłem się wielce, bo murawa pod Górą soczysta była i zielona jako kobierzec jedwabisty. Przeszedłem się raz i drugi po murawie, aż tu czuję, że ziemia drży pod moimi nogami. Pozieram, co by to było? Znów nic widać nikogo, jeno się ziemia rozstępuje przede mną, szczelina się otwiera głęboka, a na jej dnie żylnik srebrny błyska, gruby taki. żem ledwie oczom swym mógł uwierzyć, patrząc na niebo. Wyciągam ręce. już, już dotykam kruszcu, kiedy budzę się nagle i wszystko znika mi z oczu. Taki sen nie podaremnie się śni człowiekowi — zakończył swoją opowieść Biegaj. — Jeszcze mi ręce drżą, kiedy sobie ten żylnik srebra przypomnę. Ach! Muszę go znaleźć, muszę go mieć. On tam na pewno jest w ziemi.
* K a w i u Góra — inaczej Kawcza Góra. czyli wzniesienie zamieszkałe przez pta-ki — kawki, dla których lud często używa określenia ..kawa". Dokładnego wyjaśnienia nazwy Kawia Góra w materiałach źródłowych brak. Warto zaznaczyć, że wyraz ..kawa" używany bywał i w górnictwie. Oznaczał on ..jatę". czyli szopę — rodzaj nakrycia nad ruda. — zabezpieczaj;|a| ja od szkodliwego działania opadów atmosferycznych.
34
35
Jejmość Honorata popatrzyła na niego bardzo smutno, a Stacho zerwał się z ławy i wybiegł z karczmy czapki nawet nie wkładając na głowę.
— Dokąd się kwapił gospodarz? — dziwowali się krewni i słudzy. — Co go tak poruszyło i z domu wywiodło tuż przed obiadem?
Na pytania te otrzymali odpowiedź niebawem i to od Biegają samego. Stacho powrócił zziajany w niedopiętym kabacie z rozwichrzoną brodą i spoconym czołem.
— Co ci się stało? — z lękiem w głosie zapytał się pisarz Jacek. Stacho opadł ciężko na ławę i teraz już krewnym Honoraty, gościom,
którzy na obiad zjechali do „Uciechy" i sługom sen swój raz jeszcze opowiedział.
— Chodziłem pod Kawią Górą szukać tej łączki, która mi się śniła. Chcę zafrysztować ją i otworzyć tam górę. Ów żylnik musi tam leżeć w ziemi. Muszę go mieć. Już mi się bardzo flegarstwo sprzykrzyło. Szukać będę poty, aż znajdę miejsce po rozpadlinie wśród trawy. Ach, jakiż to był sen... Jakim szczęśliwy był, kiedym tyle bogactwa zobaczył.
— Ale sen może mylić — rozważnie powiedział Jacek.
— Nie, nie! — zamachał rękami Biegaj. — Takie sny zawierają dla ludzi wskazanie, bo i po cóż by mi srebrny żylnik się jawił.
— Uspokuj się, małżonku i nie myśl o tym tyle. Sen to sen. Nie przystoi dawać wiary mamidłom. Ot, chodźmy lepiej obiadować wszyscy, polewka dawno gotowa — tłumaczyła Honorata.
— Tyle srebra... Tyle srebra — mamrotał Biegaj ledwie tykając jedzenia.
Chciwość owładnęła nim do reszty i rozum w nim zaćmiła zupełnie. Od tego czasu Stacho Biegaj już o niczym innym mówić nie potrafił, tylko o swoim śnie. Przypominał sobie ciągle coś nowego, a to że na prawo od rozpadliny leżał duży kamień, na lewo rosły wysokie kępy końskiego szczawiu, a już pod samą Górą tryskało spod korzeni starej brzozy maleńkie źródełko.
— I miałbym tam nie trafić! — wołał w zapale. — Miałbym poniechać takiego skarbu!
Słuchali go podróżni w karczmie ciekawie. Słuchała ze smutkiem jejmość Honorata i krewni jej, ludzie spokojni i poczciwi. Wszyscy kiwali tylko głowami na tak osobliwy sen, a również na niespokojne zachowanie się Stacha Biegają. Kiedy mówił o swoim śnie wiercił się na ławie, jeść nie chciał i skończywszy opowieść w pośpiechu największym wybiegł z karczmy. Nie dbając o schludność własnej osoby i o porządek w swym stroju spieszył co sił w nogach w stronę Małych Strzemieszyc, tam gdzie wśród błoni zarosłych murawą wznosiła się Kawia Góra. Dnia każdego z coraz
36
większym uporem starał się odszukać miejsce, jakie mu się jawiło we śnie. Kawia Góra jednakże u swych podnóży wiele miała głazów polnych i wiele kęp przeróżnego ziela, pośród którego w stu miejscach przynajmniej, jak koral czerwienił się koński szczaw. I źródełka rozliczne napotykał Biegaj, a wszystkie ocieniały brzozy, bo tylko takie drzewa tam rosły. Wiele źródeł i strumieni spływało na błonie, które zielonym pierścieniem ocieniały Strzemieszyce Małe. Biegaj na owo mnóstwo podobnych do siebie kamieni, ziela i źródeł nie zważał. Dnia każdego przychodził pod Kawią Górę. Przepatrywał piołuny, szczawie i lebiody, ruszał z miejsca, często z ogromnym trudem. Wybierał ze źródeł piasek patrząc, czy nie ma w nim grudek srebra. Niekiedy, nawet opuszczona nora borsucza budziła jego ciekawość. Biegaj rozkopywał ją drżącymi palcami i ostrym kamieniem, chcąc przekonać się, czy w niej nie spoczywa jego wyśnione bogactwo. Po wielu dniach, kiedy słońce się kryło za Kawią Górą, natrafił chciwiec na miejsce wśród łąk takie, jak to, które we śnie mu się jawiło. Tuż pod Kawią Górą leżał ów kamień, który zapamiętał sobie i tryskało źródełko spod korzeni brzozy. Kępę szczawiu końskiego ściął tylko ktoś sierpem i dlatego, jak Stacho Biegaj sobie wytłumaczył, odnaleźć miejsce wyśnione było mu tak trudno. Tam, gdzie znajdowały się trzy znaki, którf widział Biegaj we śnie nie było widać żadnych śladów górniczej roboty. Ucieszył się chciwiec, rozumiejąc, że prócz niego nikt nie wie o tym, że pod Kawią Górą w ziemi znajduje się żylnik srebra, jakiego oko człowiecze nie widziało i o jakim ucho nie słyszało.
— Będzie moją ta ziemia — szeptał do siebie chciwiec rzuciwszy się na murawę. — Nikt nie szukał tutaj kruszcu. Nikt nie tknął jej łopatą. Będzie moja i moje będzie srebro.
Gdyby mógł, gdyby to było w mocy jednego człowieka, byłby zaraz rozkopał łączkę, wrył się pod murawę, wydarł gołymi rękami kruszec wyśniony, upragniony najgoręcej, taki jakiego nikt nie miał ani w Bolesła-wiu, ani w Strzemieszycach Małych, a może nawet i w samym Olkuszu. Wstał jednak Biegaj rozumiejąc, że wiele trudu potrzeba będzie, by się dokopać do srebrnego żylnika, i że nie będzie on mógł uczynić tego sam. Wrócił więc do karczmy spokojny i wesoły. Odzież jego tylko i obuwie wybrudzone gliną i piaskiem świadczyły o tym, jak się trudził pod Kawią Górą. Siadł do wieczerzy radosny i zażądał najlepszego piwa. A kiedy już opróżnił dwa dzbany, w „Uciesze" dała się słyszeć piosenka.
A ja sobie w karczmiczce postoję, postoję, Na dzieweczki kwiateczki popatrzę, popatrzę.
37
Tym razem jednak nie śpiewała jej czarnobrewa Honorata tylko sam Biegaj ku zdumieniu małżonki, jej krewnych, sług i wiciu przyjezdnych gości, którzy stanęli w karczmie na popas w swej drodze do Krakowa. Nikt jednak nie śmiał pytać Stacha o przyczynę jego radości. Nikogo nie ucieszyła odmiana, jaką w nim dostrzeżono. Zła sława bowiem przylgnęła do karczmarza zbyt mocno. Lichwa i oszukaństwo czynione ubogim ludziom splamiły go więcej niż glina i muł, który przylgnął do jego obuwia, kiedy powracał do domu na przełaj przez bagniste łąki. Na drugi dzień rano Biegaj kazał sobie osiodłać dzielnego konia. Odział się. jakby na wielkie święto w żupan aksamitny i tkany złotem pas. szlachecką modą. brodę i włosy nadobnie utrefił i skropił octem miętowym, po czym pugi-nalik ozdobny zabrawszy ku własnej obronie, pojechał ze sługą odzianym w siwe sukno i żółte trzewiki do miasta Sławkowa, które choć niedaleko leżące od Bolesławia i nie nazbyt wielkie, szczyciło się bardzo starożytnym swym czasem założenia, a także i tym, że miało murowane domy. z których największy był siedzibą żupnika, zwaną przez mieszkańców miasta dworem zupnym.
Żupnik Wojciech Głowieńczyk przyjął Stacha nader łaskawie. Siedząc za stołem, na którym znajdowały się arkusze zapisane drobnym pismem i opatrzone czerwonymi pieczęciami, grube księgi drukowane w Krakowie, a przysłane do Sławkowa z królewskiej kancelarii, inkaust, pióra gęsie i piasecznica. Do tego zaś dzban włoski z winem i dwie szklanki, wszystko rzadkiej i pięknej roboty. Sam Wojciech stroił się też z cudzo-' ziemska. Kaftan nosił z rozcinanymi rękawami, a na szyi drogocenny łańcuch srebrny z wisiorem. Powitał bardzo mile Biegają, choć z powagą jakiej wymagał jego urząd i o cel przybycia zapytał.
— Chciałbym zafrysztować pole pod Kawią Górą, jeśli wasza miłość zechce mi pismo urzędowe wystawić.
— Aaa — zawołał Wojciech zdumiony — uprzykrzyła się tobie arenda i flegarstwo, bracie. Górę własną chcesz otworzyć, a może i więcej. Cóż, piękne zamiary i godne. — To rzekłszy nalał wina do szklanki i podał Stachowi, drugą szklankę zostawił dla siebie. — Twoje zdrowie, szalbie-rzu, byś się nawrócił ku dobremu, bo już mi w uszach dzwoni od tego. co ludziska powiadają o twoich sprawkach.
— To tylko złe języki — pokornie odrzekł Stach — z igły robią widły. proszę waszej miłości. A winka pokosztuję rad, bo z koloru i woni zacnej wnosić mogę. że z samej Italii je przywieziono.
— Fryszt. wystawię tobie, ty chytry liszko, jeno się miarkuj, bo nie-rad słucham tego o czym wróble ćwierkają na moim dachu.
— Niełacno już będzie teraz świergotać onym wróblom, kiedy się sam wezmę do łopaty i kilofa — z. tajoną niechęcią odpowiedział Biegaj.
Rychło też pożegnał Wojciecha Głowieńczyka i z frysztem w kieszeni powrócił do swej karczmy „Uciechy", która tamtego dnia znowu się stała prawdziwą uciechą dla niego, a także dla wszystkich domowników.
— Oj — powiedziała jejmość Honorata do pisarza Jacka, kiedy Biegaj pokazał im fryszt i poszedł do sadu nieco się ochłodzić w jabłoniowym cieniu — myślę, że w małżonku moim serce na dobre się odmieni. Gdybyż to dola zdarzyła taką odmianę, gdybyż zdarzyła.
Zdawać się mogło, że czarnooka gospodyni nie myli się w swym przypuszczeniu. Małżonek jej pilnie zakrzątnął się koło otwarcia swej góry już dnia następnego. Oto słudze swojemu przykazał rozgłosić po Bolesła-wiu, że mu robotników potrzeba z górniczym dziełem obeznanych, a sam do Małych Strzemieszyc pojechał geometrę odwiedzić i umówić się z nim, by mu pole według frysztu wymierzył. Geometra sławkowski, który urząd swój pełnił przy jego miłości żupniku, Wojciechu Głowieńczyku, bardzo prędkim w robocie był mężem, do tego jeszcze znakomicie w sprawach służby swej obeznanym. Ani się obejrzał Stacho Biegaj z gromadką swych kopaczy, jak ów biegły w mierzeniu gruntów człowiek prostokąt ziemi objętej zezwoleniem dokładnie wymierzył, miejsce pośrodku czworoboku na głębienie herszybu oznaczył, a także cztery poboki dokoła w stosownej odległości od herszybu zalecił głębić na granicy Stachowego pola niezwłocznie.
— Ani się obejrzycie, Stachu, jak lato ucieknie — mówił. — Jesienne deszcze robocie górniczej nie sprzyjają, a cóż dopiero przymrozki i wczesne śniegi, jeśli Bóg zdarzy. Nie oglądajcie się na nic zuchy, otwierajcie przeto górę i oby się wam robota darzyła.
Odszedł geometra do Sławkowa raźnym krokiem z torbą narzędzi przewieszoną przez ramię. Jeszcze z daleka oglądał się na Biegają ciekaw widocznie, czy posłuchał jego rady. Gromadzie kopaczy nie brakło ochoty. Założyli wieniec szybowy z grubych pni sosnowych, które Stacho wcześniej zakupił od handlarza drzewem w Bolesławiu. Oto zdarto już kobierzec murawy, oto łopaty, kilofy i łomy rozkopywać poczęły nie tkniętą jeszcze nigdy żadnym narzędziem ziemię. Pogadywali krótko do siebie, czy znajdą kruszec pod warstwami żółtej gliny i szarego iłu, między którymi spoczywało jeszcze złoże wapiennego kamienia. Niekiedy srebrono-śny kruszec znajdował się płytko pod darnią, bywało jednak, że herszyb głębiono i lata całe a przekorna ziemia wciąż darzyła skałą płonną miast drogocennego żylnika, zalewała szyb wodą, topiła narzędzia w kurzawce.
38
39
która nagle stawała na przeszkodzie pracującym ludziom. Kurzawka niosła ze sobą nie tylko straty, lecz także zgubę dla górników. Rzygawicy, bo i tak ją zwano, bano się w kopalni tak, jak złego powietrza. Nikt nie znał dnia ani godziny, kiedy się ona pokaże górnikom. Jawiła się zawsze niespodzianie.
Już w mroku znaleźli się Stachowi kopacze, już głęboko pod ziemią, gdy nagle spąg wybrzuszył się pod ich stopami i rozpękł się nieoczekiwanie jak chleb ze źle wyrobionego ciasta. Ze sporej szczeliny chlusnęło nagle mnóstwo rozrzedzonej gliny pomieszanej z piaskiem i żwirem. Zadudniły o ściany szybu wyrzucone z niezmierną siłą z głębi ziemi kamienie.
— Uciekać, uciekać! — krzyknął najstarszy z górników.
— Wyjeżdżać wszyscy!
Kopacze ze Stachem Biegajem dopadli drabin przytwierdzonych do ścian szybu, inni schronili się do kubła wyciągowego, który natychmiast stojący na nadszybiu kołowrót pociągnął do góry. Dnia tamtego już ustać musiały roboty. Szczęściem wielkim nikogo z gromady zło nie dosięgło. Nazajutrz o samym świcie rozpoczęto wybieranie kurzawki z hers^ybu. Starszy nad kopaczami zwieźć przykazał na Biegajtiwe pole dziesiątki trajtaków. Były to kosze o mocnych uchwytach plecione z wikliny, do których konwiami i czerpakami zbierano rzygawicę. Trajtaki zakupił geometra dla Biegają, jakby w przeczuciu pojawienia się w herszybie groźnego żywiołu. Tu dodać trzeba, że Stacho Biegaj dni wiele wraz z kopaczami wojował z kurzawka, niechając gorącej strawy i napoju. Nie wracał nawet na noc do domu. Nie żałował groszy, a nawet florenów na kupno trajtaków i najem większej gromady ludzi, by jego kopaczom w robocie pomogli. Dziwili się wszyscy tak wielkiej pilności i trosce karczmarza, o górę, pojąć nie mogli skąd wzięły się one u Stacha. A karczmarz wciąż miał przed oczami bogaty żylnik srebronośny, taki właśnie, jaki zobaczył we śnie. Wierzył, że wielkie bogactwo jest w ziemi, na której Wojciech Gło-wieńczyk zezwolił mu otworzyć górę. I nawet własnymi rękami wygarniałby z herszybu kurzawkę, byle się dostać do upragnionego bogactwa. Nie czuł zmęczenia ni głodu. Pobladł i schudł od niewczasu, ale nie odszedł od swego szybu na krok. Przyszedł dzień wreszcie, że pokonana została kurzawka. Ściany szybu umocniono drewnem. Kopacze Stacha Biegają z. niemałą ochotą i radością przystąpić mogli do zaczynku. Znaczyło to w mowie górniczej, że prowadzić będą oni pierwszy w Biegajowej górze chodnik. Kruszec srebronośny pojawił się już w czasie niedługim, w postaci jednak bardzo ubogiej. Posmutnieli kopacze widząc skąpe złoże, jakby rozpłaszczone dwoma warstwami kamienia. Pragnęli dłuższej i bardziej zyskownej roboty, czekali na nią. Teraz obawiali się, by Stacho Bie-
40
"" gl] rbżrhilbwany w łatwych zarobkach szybu pod Kawią Górą nie poniechał.
Karczmarz jednak ani myślał zaprzestać dalszego głębienia.
— Coście tak osowieli — zawołał do kopaczy — małoż to bywa pod ziemią żylników pomniejszych? Czyliż to można wiedzieć, co kryje w sobie ziemia? Srebro musi tu być, żebym tak zdrów był, musi. Jeno nam szukać potrzeba na innym miejscu.
— Gdzie przykażecie teraz głębić, panie karczmarzu? — zapytał starszy nad kopaczami.
— Pod Kawią Górą — odpowiedział żywo Biegaj. — O kilka sążni od herszybu wykopcie szybik, mili bracia.
— Toż pójdźcie, chłopy, czas drogi, a ziemia czeka — zachęcił towarzyszy starszy.
Rozpoczęto robotę od razu, bez słowa. Odpowiedzią były zamachy krzepkich ramion, zgrzytanie ciężkich łopat o płonną skałę, przyspieszone oddechy górników.
— Musi być tutaj żylnik — pogadywał Biegaj chodząc dookoła nich z kilofem w ręku — Musi być, bo i jakże — tu ściszał głos i mamrotał dalej do siebie. — Przecież niepodaremnie przyszedł na mnie taki osobliwy
sen.
Przykład kopaczy pociągnął go do roboty. Odrywał teraz bryły gliniastej ziemi z młodzieńczym zapałem, z zapartym tchem wypatrując, czy nie błyśnie wśród iłu i gliny żyła srebra.
Po kilku dniach szybik pod Kawią Górą był już zgłębiony. Ludzi opuszczał do niego kołowrót. Przyświecali sobie kopacze olejnymi lampami, które zawieszali na ociosie. Przyświecał sobie i Biegaj. Czuwał pilnie wśród mroków podziemia, baczył na każdy kamień i każdą bryłkę gliny. Aż oto tuż przed księżycowym nowiem, kiedy olej dopalał się w lampach, dokopał się Biegaj, a z nim jego gromada do bogatego żylnika, jakiego nigdy nie widziano jeszcze w sławkowskich żupach i o jakim nigdy jeszcze nie słyszano.
— Zostawcie! — zawołał Biegaj. — Nie ruszajcie teraz żylnika! Zezwalam wam wrócić do Bolesławia, niechaj małżonka moja ugości was-w karczmie do syta, a pisarz niechaj nie zwleka z wypłatą.
— A wy, Stachu? — zaniepokoił się starszy nad kopaczami.
— Ja nie pójdę — odpowiedział drżącym, jakimś nie swoim chrapliwym głosem. Od chciwości bowiem bliski był utraty mowy. — Ja tu zostanę. Chcę się nacieszyć widokiem żylnika. Chcę dotykać mego nowego bogactwa. Chcę także wydobyć z szybiku pod Kawią Górą pierwszy urobek. Idźcież tedy sami do Honoraty, rzeknijcie jej o wszystkim, co się tu
42
przydarzyło. Jedźcie i pijcie do woli w „Uciesze", a ja zostanę tutaj. Odejdźcie spod Kawiej Góry, czas wielki na was.
— Stachu — z powagą odezwał się starszy nad górnikami — zostać wy tu nie możecie. Szybik jest przecież ledwie zgłębiony, chodnik niedawno zaczęty. Nim się na dobre kopacze tutaj rozgoszczą, nim się zacznie robota w chodniku, trzeba tu ściany umocować jak należy.
— Obudować je drewnem — dodał drugi kopacz.
— Chodź z nami do domy. Jutro uradzi się obudowę. Dobrze tobie radzimy.
y- Tak ci jest, tak jest — wołali inni górnicy.
— Nie, nie — upierał się Biegaj. — Nie odejdę z mojego skarbca. Ostawcie mnie. dobrzy ludzie.
Kopacze wyjechali z szybika. Nim to uczynili, resztą oleju jaki mieli ze sobą przelali do Stachowej lampy. Płomyk powiększył się w oczach i złotym blaskiem oświetlił srebronośną bryłę. Biegaj ukląkł na spągu i drżącymi z chciwości rękami dotknął powierzchni żylnika. Gładził ją niby żywą a drogą sobie istotę, przemawiał do niej. Szlochał nawet z wielkiego wzruszenia. Słyszeli to wszystko kopacze, którzy wyjechawszy z szybika stali pochyleni nad wieńcem szybowym w nadziei, że może Biegaj wyjdzie na powierzchnię także. Tak się jednak nie stało. Dola zrządziła inaczej. Oto do uszu górników z głębi szybu doleciał straszliwy huk. To wielkie odłamy skał z nieobudowanych ścian szybowych osunęły się w dół i zmiażdżyły swym ciężarem Biegają.
— Boże ulituj się... — rzekł starszy nad kopaczami. — Wybacz mu nieprawości jego i daj wieczne odpoczywanie.
Szybik pod Kawią Górą zamiast skarbca stał się dla Stacha Biegają mogiłą. Zasypali więc go górnicy i postawili nad nim krzyż. Trzy wieki widać go było nad grobem wielkiego .lichwiarza i skąpca z Bolesławia. Trzy wieki pamiętano w tym miasteczku i w Strzemieszycach Małych szybik pod Kawią Górą. Zbutwiały i przegniły od deszczu i słoty runął krzyż i rozsypał się w proch, a z jego zniknięciem zanikła również i pamięć o Stachowej mogile. Dodać godzi się jeszcze, że prawie do naszych czasów nie brakło w Sławkowie i Bolesławiu sędziwych górników, którzy podanie o Stachu Biegaju znali, a krzyż w dziecięcych swych latach oglądali na własne oczy.
43
Najbogatszy gwarek Starego Olkusza
Gdy król Jagiełło zasiadał- na polskim tronie, do Starego Olkusza przybyło, z dalekich stron dwoje osobliwych ludzi. Czarnoocy byli i czarno-brewi, o cerze smagłej tak bardzo, jakby lata całe przebywali w kraju, w którym silnie przygrzewało słońce. Odróżniali się też bardzo swym wyglądem od rumianych, jasnookich i płowowłosych mieszkańców olkuskiej ziemi. Młody mężczyzna niezwyczajnej był piękności, tak lica swego jak postaci. Zarostu nie nosił, co nadawało mu wygląd młodszego niż był w istocie. W obejściu był łagodny i miły. Stara niewiasta olśniewała pięknością ognistych czarnych oczu, które gorzały w jej smagłej twarzy jak dwie wielkie gwiazdy. Zachwycała wiotkością postaci i lekkością ruchów, - a także czarnymi jak heban warkoczami, których nieznaczną siwiznę przykrywała bądź czepcem, bądź szalem z czarnej koronki. Choć równie piękna jak jej towarzysz z zachowania swego oschła była i nieprzystępna.
Ktokolwiek widział ich w pierwszych dniach po przyjeździe do miasta, ten poznawał od razu, że owa niewiasta mogła być matką młodego człowieka albo też bardzo bliską krewną. Piękny mężczyzna bowiem okazywał jej posłuszeństwo, a traktował z wyjątkowym, należnym chyba jednej matce szacunkiem. Już od pierwszego spojrzenia na nich poznać było można, że nie są to Polacy ani też ludzie z innego słowiańskiego narodu, mowę polską znali jednak dobrze i biegle nią władali. Mówili o sobie tak niechętnie, że nikt w mieście nie wiedział, z jakiego przybywają kraju i z jakiego pochodzą rodu. Nie wiedziano również, dlaczego Olkusz właśnie wybrali sobie na miejsce zamieszkania. Z nielicznych słów, które młodzieniec zamienił z olkuszanami dowiedziano się tylko, że przybywają od strony cesarstwa niemieckiego. Wozy ich też zbudowane były i pomalowane na niemiecki sposób. Piękność obojga nie była jednak wcale pięknością germańską. Oboje, jak się rzekło, byli przecież smukli o skórze
44
smagłej, włosy mieli ciemne i błyszczące czarne oczy z długimi rzęsami, które patrzyły bystro spod równo zarysowanych, aksamitnych, czarnych brwi. Nie dziwną przeto było rzeczą, że budzili wśród olkuszan powszechną ciekawość. Sąsiedzi starali się podpatrzeć ich obyczaje, służba pochodząca z ludzi miejscowych próbowała podsłuchać ich rozmowy, by dowiedzieć się już choćby tego, skąd przybywają i gdzie się znajduje ich gniazdo rodzinne. Podpatrzeć jednak niczego się nie udało, gdyż zasłaniali okna i szczelnie zamykali się w swych komnatach. Podsłuchiwanie też nie na wjele się zdało. Poznano bowiem tylko to, że przybysze kiedy pozostawali we dwoje, mówili ze sobą zupełnie nie znanym w Olkuszu i bardzo osobliwym językiem. Nie rozumiała go ani jedna osoba w Starym Olkuszu. Służby jednak stara niewiasta i młodzieniec przyjęli kilkoro, a roztropne dziewczyny i ruchliwi pachołcy, choć nie rozumieli mowy swych gospodarzy, to jednak wywiedzieli się sobie tylko wiadomym sposobem, że młody mężczyzna ma na imię Paweł, a niewiasta Wirgacja. Tę ciekawą dla wszystkich olkuszan nowinę rozgłosili słudzy po sąsiadach i krewnych, a stąd wiadomym już się stało, że z dalekich stron do Olkusza przybyła stara pani Wirgacja z młodym swym i pięknym synem lub krewnym Pawłem. Rozgłosili też słudzy, że mienie przywieźli nieznajomi również osobliwe: były to skrzynie. Pięć bowiem dużych i ciężkich skrzyń przywieźli Paweł z Wirgacja z kraju najwidoczniej dalekiego, bo nader przestronne i mocne wozy o pięknie malowanych piastach kół opatrzone były budami, jak to w zwyczaju było u podróżnych długo pozostających bez stałego mieszkania. Najroztropniejsza ze sług kucharka Katarzyna, która z bystrości swojej słynęła również w pobliskim Sławkowie spostrzegła, że skrzynie przywiezione na wozach zamykały się na kunsztownie wyrobione zamki, od których klucze Wirgacja zawsze nosiła przy sobie zawieszone u paska od sukni. Paweł ze starą niewiastą przybyli na jednym wozie wraz z trzema skrzyniami. Na drugim zaś z dwoma skrzyniami jechał woźnica, który w czasie drogi zajmował się końmi. Spodziewała się Katarzyna, że urodziwy i krzepki pachołek-woźnica poczęstowany przez nią piwem i kołaczami, w podzięce za tak miłe potraktowanie chęć jakąś okaże do rozmowy. Chłopak jednakże uśmiechał się tylko ukazując białe jak ser i równe zęby, mrugał wesoło oczami i wzdychał, okazał się bowiem niemową. Postanowiła więc roztropna sługa działać sama i nie pominąć niczego, co by jej pozwoliło wywiedzieć się o Pawle i Wirgacji tego wszystkiego, co budzić może ludzką ciekawość.
Oto spostrzegła na przykład, że jej gospodarze w skromnej na razie osiadłszy kwaterze chętnie wędrują po grodzie olkuskim, pytają o nazwy ulic i rody mieszczańskie przy nich osiadłe. Przechadzek tych było wiele,
45
a wszystkie przeciągały się zazwyczaj do zachodu słońca. Miasto Olkusz niezbyt wielkie jeszcze na owe czasy miało jeden kościół tylko i ratusz pośrodku rynku, do tego dwie bramy w murach miejskich stawianych z czerwonej cegły i szarych polnych kamieni. Słynęło jednak z rządności i dostatku swych mieszkańców, wśród których nie brakło nawet bogaczy, stąd wiele pięknych, murowanych domów mieszczańskich spostrzegali Paweł z Wirgacją już nie tylko w rynku, lecz także w dalszych ulicach i zaułkach miasta. Źródłem owych dostatków i bogactw były kopalnie ołowiu i srebra, góry, jak nazywano je wtedy, rozrzucone w bliskiej i dalszej okolicy w liczbie dwudziestu bez mała. Zrozumiała Katarzyna, że jej gospodarze domu dla siebie szukają wędrując tak często po mieście, a chociaż dziwni to byli ludzie ucieszyła się jednak, że w Olkuszu osiędą na stałe, a stąd w służbie u siebie ją zatrzymają. Postanowiła więc doprowadzić do tego. by dom wynajęli za jej pośrednictwem i tak dnia pewnego wskazała Pawłowi piętrową kamieniczkę stojącą w ogrodzie pełnym jabłoni i krzewów różanych, ziół i kwiatów na grzędach o żyznej jak rzadko ziemi. Białe ściany kamieniczki wiciokrzew oplatał, wino dzikie i chmiel. Świergot ptasi nie milknął w ogrodzie od zorzy porannej do zmroku.
— Tu dobrze wam będzie, miły panie — rzekła do Pawła — spokojnie i wygodnie dla starszej pani. Dom wolny jest teraz, a do ogrodu dziad właścicielki przychodzi jeno, by podlewać grzędy i zbierać owoce.
— Któż jest tą właścicielką'.' — zaciekawił się Paweł.
— Daleka krewna moja — odrzekła sługa — sierotą jest. Ma jed-nakoż wujów i ciotki, ludzi wielkiej zacności, skromnych do tego i ze wszystkim poczciwych, ci troszczą się o nią.
— Ach tak — z wolna rzekł Paweł uważnie przypatrując się domowi. — Mnie się dom podoba. Przyjdziemy tutaj z czcigodną panią Wirgacją. Jeśli spodoba się on również jej, mniemam że zechce go kupić od młodej sieroty, a wtedy tam zamieszkamy. Mądra jest bardzo pani Wirga-cja i wiele o sprawach przeróżnych jej wiadomo. Zwłaszcza ogrody ona miłuje i rada pielęgnuje zioła. Nie zawadzi przeto poradzić się, gdy cho-. dzi o wybój" przyszłego mieszkania.
Na te słowa Katarzyna roześmiała się ucieszona i aż klasnęła w ręce z radości. — Miło pośredniczyć mi będzie w tej sprawie, wielmożny panie — rzekła ze. wzruszeniem — oto bowiem pieniądze należne za dziedzictwo po ojcu bardzo przydadzą się sierocie, gdyż nie ma ona żadnego wiana, prócz tego domu. Nie minęło kilka dni, a ciekawi, jak zawsze, sąsiedzi spostrzegli Pawła z Wirgacją przechadzających się pod jabłoniami dokoła domu sieroty. Katarzyna szła za nimi i ona to właśnie zawiodła potem oboje swych chlebodawców do wnętrza domu. Spostrzeżono również, że
46
w czasie przechadzki po ogrodzie stara niewiasta swą pięknie rzeźbioną laską rozchylała ziele, niekiedy zrywała liście i łodyżki wonnych maje-ranów, tymianków i mięty. Dłużej przystawała przy bylicy i szałwii, rosnących pod ścianą domu i wybujałych w słońcu.
Minęło znowu kilka dni, a na dziedzińcu na tyłach domu sieroty pojawiły się wozy Pawła i Wirgacji, na których tęgie konie przywiozły pięć skrzyń. Aż serca zamierały w ciekawskich, kiedy patrzyli jak Paweł z Katarzyną, woźnicą i dwoma jeszcze pachołkami czeladnymi wnosili dobro cudzoziemców do przestronnych komnat domu.
— Co teraz będzie? — wypytywały jedna drugą kumoszki olkuskie, które zdążyły się już zebrać koło furty wiodącej z ulicy do ogrodu.
— Ano co ma być, wy pleciugi — zamruczał na nie dziad, krewny sieroty, który jak dnia każdego przyszedł podlewać grzędy. — Zamieszkają tu bogaci ludzie. Rodzina zgodziła się na to, a wy sąsiadów mieć będziecie nie lada jakich.
Kumoszki trąciły się tylko łokciami i zaszeptały coś pomiędzy sobą, potem podreptały w różne strony, by rozgłosić ciekawą nowinę. Wieści rozchodziły się po Olkuszu z chyżością lotu jaskółki. Tak i teraz rychło zwiedziano się wszystkiego o domu sieroty. Ruchliwi i żwawi olkuszanie oczekiwali dalszych wiadomości, najbardziej o tym, wiele też srebra wypłaciła bogata i strojna dama sierocie za swoje mieszkanie.
Jakież zdumienie ogarnęło ciekawskich sąsiadów Pawła i Wirgacji, kiedy się dowiedzieli, że dwoje przybyszów nic wypłaciło dziewczynie ani też jej krewnym nawet jednego srebrnego florena. A dom był piękny, przestronny i wysprzątany do czysta, ogród zaś, jak powiadano, najlepsze miał w całym Olkuszu warzywa, najdorodniejsze owoce i najwonniejsze kwiaty.
— Tak zawsze czynią bogacze — kiwały głowami kumoszki popatrując wieczorami w jasno oświetlone okna Wirgacji. — Dużo mają sami, to nie pamiętają, co biednym są winni.
— Upomnieć się trzeba — mruczał stary Jakub, stróż, kiedy zamiatał ulicę przed domem cudzoziemskiej damy — bo jakże to? Przecież dziewczyna jest sierotą zupełną i ten dom to jedyne jej wiano. Upomnijcie się, Katarzyno! Upomnijcie, ciotko! — fukał na kucharkę Wirgacji w czasie wspólnego powrotu z nieszporów. — Nie godzi się tak przecie milczeć, gdy o dobro sieroce chodzi.
Nikt jednakże upomnieć się nie ośmielił.
— Zapomniała, pani Wirgacją — powiadano sąsiadom — ale przypomni sobie o należnej dziewczynie zapłacie. Kamieniczka strojna, ani słowa, niech sobie tylko pani Wirgacją posmakuje w niej mieszkania, to
zaraz wyliczy należne dukaty.
47
ąp- riiewmśfa jeHóak ani myślała o'wypłaceniu czegokolwiek sieroce. Krzątała się po domu w najlepsze poganiając pięcioma wielkimi kluczami, które zawsze nosiła przy sobie zapeszone u paska od sukni. -Ale klucze! - kiwali głowami jej pachołcy służebni. - Sam diabeł je chyba czynił takie krzepkie i czarne do tego, jakby sadzą nacierane
- Ot, dalibyście pokój, zaraz diabli - upominała ich poczciwa Katarzyna. - Ze srebra są, dawno nie czyszczone to poczerniały. Pani ich nigdy nie wypuszcza z ręki, oczyścić nie daje. Widno ich zawsze potrzebuje Fięc kluczy nosi, tyle jej do pięciu skrzyń trzeba.
- No, a ty widziałaś, by pani Wirgacja otwierała którą skrzynię? -zapytał dnia pewnego kuchcik, kiedy cała służba wieczerzała przy czelad-nym stole. ' . F J
- Tak, widziałam — pewnym głosem odrzekła Katarzyna. — Ona je często otwiera. Wrzuca tam zawsze różności: pierścionki, pieniądze, łańcuszki, zausznice, bryłki srebra, zapinki.
- Niemało... Niemało... - odezwały się wkoło głosy. - A co ona ze skrzyń wyjmuje?
- No, tegom nie widziała - w zakłopotaniu odrzekła kucharka po chwili.
- Bo ona nic nie wyjmuje! - huknął na całą izbę stróż Jakub i otarł wąsy wierzchem dłoni. _ To sknera na ludzkie dobro łakoma. Powiadam wam, ze ona nigdy niczego ze swoich skrzyń nie wyjmuje, bo też niczego nigdy ludziom nie daje. n
- Musi ogromne bogactwa chować w swych skrzyniach - odezwał się ktoś z kąta za kominem.
- A ja wam powiadam - mówiła dalej Katarzyna - że same klucze pan, W.rgacji nie wystarczają, bom sama słyszała, jak wypowiada ona zaklęcia bardzo osobliwe nim klucz włoży d0 zamka. Skłaniałam ucha, bom Slała obok w jej alkowie, ale nic wyrozumieć nie mogłam. Tyle jeno wiem, ze po zaklęciu wszystkie pięć kluczy zazgrzytały w zamkach i Wirgacja otworzyła skrzynie.
Nie myliła się Katarzyna. Wirgacja znała czary i gdy szło o jej bogactwo posługiwała się nimi w tajemnicy przed służbą zamknięta w skarbcu domowym, w którym paliła się wielka świeca nawet w najjaśniejsze dni, okienko bow,em zawsze bywało tam zasłonięte. Nie gardziła też Wirgacja rozlicznymi podstępami, sztuczkami i fortelami wobec ludzi byle tylko pomnożyć swoje dobro. Oto chociażby nie miała zwyczaju spłacić nawet najmniejszego długu. Dla wierzycieli swych miała jedynie obietnice, uśmiechy , pochwały. Kiedy jednakże upominali się o swoje zbyt często wpadała w gniew, stawała .,ię tak groźna, że odstraszeni ludzie nie ważyli się
48
stanąć przed nią po raz drugi. Nie czyniła feź nigdy nikótffupoaarunKow. -r-Odganiała od swoich drzwi żebraków. Skąpiła jedzenia dla psów domowych. O pieniądzach i wszelkich skarbach mówiła nader niechętnie, jakby nierada w ogóle wiedzieć o ich istnieniu.
Zwyczaje takie oburzały nie tylko wierzycieli cudzoziemskiej damy, lecz także służbę, która na owe czasy zwykła była nie tylko szanować swoich chlebodawców za ich dobre postępowanie wobec ludzi, lecz także przechwalać się zacnością osób, które zatrudniały ją w swoim domu. Nie raz jeden Jakub przy swoim zajęciu mruczał niechętnie pod nosem: — Ręce urabiam, a nie wiem dla kogo. Porządku strzegę, a nie wiem na czyim podwórzu. Zasługi biorę, a nie wiem jak długo to będzie trwało, bo nie wiadomo skąd i po co przybyło do grodu naszego tych dwoje. Rad by to wiedzieć człowiek. Rad by też wiedzieć i to, co czynić myślą w Olkuszu na
przyszłość.
— Ej, dalibyście spokój, Jakubie — odrzekła mu kiedyś Katarzyna napełniając misę obiadowym żurem. — Prawda to wszystko o czym mruczycie zawsze pod wąsem, ale prawda i to, że młody Paweł to chłop ze wszystkim dobry, przemyślny do tego, jak żaden w Olkuszu, i robotny. Już obiad, a on siedzi w górach jako ten borsuk w jamie.
- I nie przyjdzie, aż nocka zapadnie — dodał kuchcik, który polubił Pawła, za miłe i życzliwe do ludzi odnoszenie.
— Prawda, prawda, niegłupi pachoł z młodego — słychać było po sumie przed kościołem, kiedy strojny odświętnie Paweł pojawiał się koło fontanny na olkuskim rynku. Usuwano mu się z drogi i kłaniano z szacunkiem, bo już coraz głośniej było w mieście o tym, że robotny „przy-bylec", jak go nazywano, niebawem dorobi się własnej góry, a jeśli się góry dorobi, to na jednej nie poprzestanie. I kto wie jeszcze, czy jako bogacz w przyszłości nie będzie mógł otworzyć nawet bardzo wielu gór, a w końcu i cały Olkusz, zakupić, a takim sposobem na zawsze w mieście zostanie. Dziwiło tylko ludzi smutne wejrzenie oczu Pawiowych, tych pięknych oczu, czarnych jak aksamit, w który czasu tamtego stroili się królowie w dalekiej Hiszpanii. Oczu łagodnych, ocienionych rzęsami, jakich zazdrościć mu mogła niejedna dziewczyna, lecz pozbawionych złocistych iskierek wesołości albo zachwytu nad pięknością świata. Nie widać też było Pawła na żadnym hulaniu w olkuskich gospodach ani też w do- t mach mieszczańskich, w których jak róże do słońca zwracały ku niemu nadobne twarze córki kupców olkuskich i zamożnych gwarków. Pracował tylko Paweł z dniem każdym coraz więcej. Otaczał się gwarkami, którzy nadziwić się nie mogli już nie tylko jego pracowitości, lecz także znakomitym zdolnościom górniczym i osobliwemu upodobaniu do prac\
49
w kopalni. Choć ogród koło jego domu z rokiem każdym stawał się piękniejszy, młody człowiek nieczęsto w nim przebywał. Kiedy już wrócił z kopalni, czas spędzał na grze w szachy z Wirgacją, która bardzo tę grę lubiła, a najczęściej na długich z nią rozmowach i to w świetlicy. Daremnie Katarzyna przytykała czujne uszko do zamkniętych drzwi komnaty, by podsłuchać o czym mówili jej gospodarze. Rozmowa toczyła się żywa wprawdzie, lecz jak zawsze w zupełnie niezrozumiałym dla olkuszan języku. Poznała tylko, że stara niewiasta do czegoś namawia usilnie swego krewnego próbuje przekonać go i zachęcić.
Prawda to była. Wirgacją w rzeczy samej usilnie przekonywała Pawła, nie do tego jednakże, by na przykład więcej myślał o własnej wygodzie, zdrowiu, i odpoczynku, niż to zazwyczaj czynił. Nie starała się skłonić go do zawierania dobrych przyjaźni lub też rozmów z mądrymi ludźmi, do poznawania nauk i gromadzenia książek, które największą uciechą i pożytkiem są dla umysłu ludzkiego. Takie namowy obce zupełnie były dla starej niewiasty, sknery rozmiłowanej tylko w pomnażaniu własnych dostatków. Namawiała ona bowiem syna swego, czy też bliskiego krewnego, by wysiłki w kopalni podwoił i potroił, by owe złoża ołowiu i srebra, które leżały w ziemi uczynił ich własnością, a na początek otworzył własną górę. Nic użyczyła jednak Pawłowi niczego z zawartości swoich skrzyń. Nie tknęła nawet kluczy wiszących przy pasku jej sukni. Zażądała, by Paweł otworzył górę za pieniądze, które od dnia przybycia do Olkusza sam własną pracą zarobił w kopalni. Paweł usłuchał. I oto po czasie jakimś stał się posiadaczem własnej góry. Całe miasto szumiało od pochwał dla dzielnego górnika, wszystkie oczy wpatrywały się w niego z podziwem. Wirgacją nic zaprzestała jednak swoich namów, za mało było dla niej jednej góry. Aż dnia pewnego wyznał jej Paweł, że siły go opuszczają, że jest zmęczony nadmierną pracą. Na te słowa Wirgacją porwała się z krzesła, rozrzucając dokoła figurki szachowe i stanęła przed Pawłem dysząc gniewem.
— Taki młody człowiek i zmęczony! — krzyknęła. — Czym zmęczony, jeśli wolno zapytać? Czyż w domu nie możesz odpocząć grając ze mną w szachy, słuchając mądrych napomnień, jakich ci nie żałuję? A jadło przednie, które nam warzy Katarzyna? Rosoły, pieczenie, ryby najlepsze! Ha, cóż — załamała ręce niby strapiona niewdzięcznością Pawła — odprawię chyba Katarzynę. Wystarczy kuchcik, jeśli ci zacne jadło niemiłe. Przecież i łoże w komnacie masz wygodne, choćby i prycza zwyczajna starczyła. Młodemu zbyt długi wczas nie przystoi. Oj, niewdzięczniku jeden, na moje dobro nie baczysz, kiedy ja się tak troszczę o twoje.
— Ostawcie, usłucham waszej rady i tym razem, jakom zawsze słu-
50
chał. A Katarzyna niczemu tutaj nie winna. Gotuje dobre polewki, chleb piecze najlepszy, po cóż jej ostudę czynić chcecie.
Wirgacją przytknęła chusteczkę do oczu, chociaż nie było w nich łez. Spod białej płachetki patrzyła na górnika. Paweł wstał, odsłonił okno
i spojrzał na niebo.
— Miesiąc wschodzi — powiedział — pora mi do kopalni. Chciałbym odrobić dziś nockę.
— Niech ci się szczęści. Pawle — niby to lekko szlochając odpowiedziała niewiasta.
Paweł wyszedł z komnaty i cicho zamknął za sobą drzwi. Pomyślał, że letni wieczór pełen zapachu siana i rechotanie żab w podmiejskim stawie, a także lekki wiatr wiejący od lasu orzeźwią go i oddalą znużenie. Tak się też stało. Pierwsza z Pawiowych gór, kopalnia „Dąbrówka" nie nazbyt daleko była od murów olkuskich i nie nazbyt blisko. Powiadano, że to góra szczęśliwa, bo w żadnej tak dobrze nie słychać dzwonów z kościółka świętego Jana, jak właśnie w „Dąbrówce". Choć przed czasem niedawnym zaczęto w niej roboty, roztropny Paweł poznał od razu, że ruda ołowiu w jego pierwszej kopalni zawiera tak wiele srebra, jak to nieczęsto się zdarzało w innych znanych już bardzo w tamtym czasie górach. Nie dziw, że młody człowiek rozmiłował się w swej „Dąbrówce" i zdążał do niej z wielką ochotą wspominając po drodze najwierniejszych swych towarzyszy. Byli to dwaj młodzi górnicy, Jan i Stefan, którzy od dnia pierwszego, gdy ledwie miejsce na herszyb odmierzano, trzymali się blisko Pawła gotowi na jego rozkazy i zawsze będący pod ręką. Wydali się Pawłowi chętni do pracy i skorzy do wszelkich wysiłków tak, jak to bywa zawsze z tymi górnikami, którzy i sam stan górniczy w wielkim mają poszanowaniu i swoją robotę miłują. Nie pomylił się Paweł. Młodzi ludzie w podziemnych chodnikach i komorach pozostawali zawsze blisko niego, rozumieli głosy cichej na pozór kopalni, owo „gadanie", jak się to od stuleci nazywało. Umieli je nie tylko dosłyszeć, lecz także wytłumaczyć Pawłowi, co znaczą trzaski i chlupoty. mlaśnięcia nawet w chodniku, bo i takie się przydarzają, gdy pa spągu znajdą się miękkie iły. Paweł radował się pracą w kopalni, a nawet niekiedy z towarzyszami swymi nocował przy świetle lampy łojowej na spągu. Paweł z każdym rokiem coraz lepiej poznawał sztukę górniczą i coraz łatwiej radził sobie wśród niebezpieczeństw i trudów, jakie czekają na górnika w jego robocie pod ziemią. Zmęczenie rzadziej dawało teraz znać o sobie, młody człowiek bowiem żył jak w gorączce urzeczony pięknością podziemnego świata i własnym powodzeniem. Zaczął od jednej „Dąbrówki", a po niewielu latach już kilku gór się dorobił. Pawłowi ludzie dobywali ołów i srebro w „Spadlisku", „Pawłach", „Obor-
51
nej , „tsrogacn i „KaDsztynsiciej . Mycnac oyto o rawie i więcej nie tylko w Starym Olkuszu i Sławkowie, lecz także w Krakowie na królewskim dworze. Sam król jegomość mile skłaniał ucha, kiedy o>gó-rach Pawiowych dochodziły go wieści, a nawet, jak powiadano, rzec kiedyś miał: — Oj, to bogaty Paweł, najbogatszy gwarek w Starym Olkuszu.
Prawda to była. Wieść niosła się o Pawiowym bogactwie także na całą śląską ziemię, bo szczodrobliwy był to człowiek, jak żaden. Wspomagał szpitale i przytułki dla sierot. Obdarzał kaleki i chorych nie bacząc na wymówki Wirgacji, że trwoni swe ciężko zdobyte pieniądze. W pracy nadmiernej i nieustannej upływała jednakże młodość. Pochylały się z roku na rok plecy Pawłowe, słabnąć zaczynały pomału krzepkie dotąd ramiona górnika, a u skroni wśród czarnych kędziorów pokazały się srebrne niteczki siwizny. Coraz częściej nawiedzały Pawła myśli, komu zostawi on swoje dobro, dla kogo zbiera majątek? Czy po to, ażeby Wirgacja srebrem jego wypełniła jeszcze dalsze pięć skrzyń? Tego nie chciał i lękał się nawet, że bogactwo przez niego zdobyte może posłużyć jakiejś złej sprawie. Coraz więc częściej nawracał myślami do tego, że przecież może poślubić dobrą dziewczynę, mieć synów dzielnych i córki pełne dobroci, jak ich matka i że im właśnie zostawić powinien swoje bogactwa, gdyż ludzie dobrzy i uczciwi tylko na dobre sprawy ich użyją. — Najstarszy syn! Następca jego w rodzinie i w górach, które mu dały robotę, jakiej pragnął i przyczyniły bogactwa. Górnik taki jak on lub może człowiek uczony? Jakież by to było szczęście dla Pawła, dzielny szlachetny syn.
Kiedy tak myślał pewnej niedzieli stojąc w otwartym oknie swej komnaty, dostrzegł przez sztachety ogrodu, że drogą przejeżdża otwarta kolebka, zaprzężona w parę pięknych kasztanów, a w niej siedzą dwie strojne niewiasty. Starsza w czepcu ze złotogłowiu, jakiego nie widział u żadnej z mieszczek olkuskich i w sukni z atłasu mieniącego się barwami fioletu, druga, panienka ledwie dorosła w wianeczku z drobnych fiołków na rozpuszczonych włosach jasnozłotych, jak owe bursztyny, z których naszyjnik ozdabiał jej białą sukienkę. Na widok dziewczyny serce Pawłowe uderzyło tak mocno, jak się to do dnia tego nigdy nie zdarzyło.
— Boże, a któż to? — pomyślał olkuski bogacz. — Skąd one jadą i dokąd? — rozważał czując, że go ogarnia nie znana dotychczas słodycz. Kolebka tymczasem odjechała. Rychło też ucichło dudnienie kół po brukowanym polnymi kamieniami rynku. Dokąd jednakże? Do Wrocławia, Krakowa, Bytomia, tego Paweł nie wiedział.
Mijały dni. Obraz dziewczyny w białej sukience i w wieńcu z fiołków na jasnowłosej głowie nie zniknął sprzed oczu Pawła ani na jedną chwilę, aż dziwił się temu dzielny górnik. Przecież w Starym Olkuszu i we wszy-
co kwiecia na łąkach wiosennych. Tyle: óćżti'ffloarycn i cicnin^i. ^F____.............
dzało go miłym spojrzeniem, kiedy się pojawił na którejś z ulic miasta albo na rynku koło fontanny. Nie baczył na słodkie uśmiechy i słodsze jeszcze spojrzenia, nie słuchał przymilnych słówek, które rzucały mu panie znajome, gdy spotkał którą przypadkiem. Milej mu zawsze było gawędzić o „Brogach", „Spadlisku" czy ulubionej swojej „Dąbrówce" z Janem i Stefanem w dzień świąteczny gdzieś na przechadzce za miastem lub koło źródła, którego woda o żelazistym smaku siły wracała, a oddalała znużenie. I oto nagle wszystko się odmieniło. Zrozumiał górnik, że się w nim serce zbudziło pierwszy raz w życiu i że nad wszelkie bogactwo, jakie do owej pory posiadał brakło mu dotąd największego z bogactw — miłowania. Im więcej myślał o nieznajomej panience, tym bardziej czuł się onieśmielony, tracił nagle odwagę i milknął w pół słowa, ile razy przepytać o nią kogoś z olkuszan albo krakowian próbował. Dola nieodgad-niona, gdy chodzi o ludzkie zamysły, sprawiła, że zeszły się drogi dziewczyny i Pawła.
Tamtegoż roku, po wiośnie ciepłej i dobry urodzaj wróżącej, lato nadeszło upalne i suche nad wszelkie ludzkie wyobrażenie. Najstarsi ludzie w ziemi olkuskiej nie pamiętali, by kiedykolwiek powysychały studnie w Starym Olkuszu i okolicy, by ledwie sączyły się źródła. Przemsza wyschła niemal do cna, a Baba na długie tygodnie skryła swe wody pod ziemią i jakby zamarła tam, strzegąc się słonecznych promieni. Zeschły też trawy na łąkach i zboża na polach wypaliło słońce. Daremnie górnicy kopali nowe studnie szukając żył wodnych na głębokości dotąd niespo-tkanej. Ledwie sączyła się ona gdzieś na dnie, miast tryskać obficie chłodnym i czystym strumieniem. Pasterze zebrali stada i popędzili je ku większym rzekom, Pilicy, a nawet ku Wiśle. Dzieciom zabrakło mleka. Jak chore ptaszki kryły się one w cieniu, gdzieś na opuszce leśnej pod leszczynami, albo wśród ziela za płotami, czy gdzieś w sadzie pod drzewiną, na której nie wszystkie jeszcze pousychały liście. Powiadano, że ogłuchły dzwony w kościółku świętego Jana na znak bliskiego nieszczęścia, i że o zmierzchu widziano za miastem białą postać, która maczała w źródle z ożywczą wodą swą chustę skrwawioną, a tym sposobem moc odebrała wodzie. Coraz częściej słychać było płacz matek, które straciły dzieci, coraz częściej potrzeba było pomocy cierpiącym w szpitalach. Paweł nie szczędził swego srebra na leki, płótna i pożywne jadło dla chorych malców. Podobnie czynili inni olkuszanie. Wirgacja tylko nie otworzyła swych skrzyń. Zdawała się nawet nie dostrzegać tego, co się w mieście
działo.
53
52
go, by chore dzieci w jednej z wiosek swych tuż nad samą Wisłą leżących umieścić pozwolił i na czas suszy okrutnej zatrzymać je tam raczył. Proszono też w drugim liście o pomoc królową, ową słynną z dobroci i dzieł miłosiernych Jadwigę, żupa bowiem olkuska królewską była żupą. Paweł, choć serce jego pełne było tęsknoty za nieznajomą dziewczyną, zdawał się własne uczucia przytłumić. Każdej wolnej godziny przebywał w szpitalu. Czuwał przy chorych gotów do wszelkiej usługi i każdego trudu. I ojciec rodzony uczynić nie mógłby tyle dla zdjętych chorobą dziewcząt i chłopców. Minął dzień jeden, drugi i trzeci od czasu, kiedy dwaj młodzi gwarkowie na dzielnych koniach z listami udali się do Krakowa. Trzeciego dnia, na odwieczerz, rozpoczął Paweł swe zwykłe czuwanie w izbie najciężej chorych chłopiąt. Wraz z Katarzyną dobyli z piwnicy garnki powideł i brusznic moczonych *. Przynieśli je do szpitala i podawali po trochu płaczącym dzieciom rozrzedziwszy słodycze wodą, którą właśnie z małego źródełka w Dąbrówce przywieźli Jan ze Stefanem. Dzielni górnicy znaleźli źródło w jednym z poboczy owej góry, obudowali je drewnem i dnia każdego przywozili Pawłowi dla chorych dzieci beczkę czystej wody.
— Jeszcze tak źle z nami nie jest — radował się najbogatszy z gwarków ¦—jeśli matka ziemia o nas pamięta.
Otucha zaś wstępowała we wszystkich olkuszan, kiedy widzieli Jana lub Stefana wiozących dla chorych dzieci to, czego wszystkim innym ludziom w Starym Olkuszu brakowało. W przedwieczorną godzinę, kiedy Paweł napoił chłopięta wodą z brusznicami cicho było w szpitalu. Dzieci przestały płakać i posnęły. Zmęczony gwarek też uczuł, że przychodzi nań drzemota. Już głowę opuścił na ramię, już oczy przymykał, kiedy wydało mu się, że ktoś cicho stąpa po korytarzu. Były to kroki tak lekkie, że przez chwilę Pawła ogarnął lęk, zdawało mu się bowiem, że to może jakaś złowróżbna siła krąży po uśpionym domu i upatruje, kogo by dotknąć swymi chłodnymi dłońmi. Okno do sadu było otwarte i wpadał przez nie do izby szpitalnej snop bladych już promieni zachodzącej zorzy. W jego świetle zobaczył gwarek, że ktoś cicho, najciszej jak można uchyla ciężkie drzwi. W szparze ukazała się smukła postać niewieścia w podróżnym płaszczu podobnym do zakonnego habitu. Jak u wielu klasztornych panien płaszcz ów posiadał duży kaptur, który w potrzebie osłaniał dobrze głowę.
* Brusznice moczone — dawny ludowy sposób przechowywania brusznic (borówek) w chłodnej wodzie źródlanej mocno osłodzonej, na przykład miodem.
54
ciła w głąb ciemnej sieni ściszone słowa:
— Chodźcie, chodźcie. Dajcie światło. Tutaj nikogo nie ma, dzieci już śpią.
Po małej chwili w głębi korytarza zabłysła lampa olejna, potem druga. Przybliżyły się one i oświetliły postać stojącą w progu, a wtedy gwarek
0 mało nie krzyknął z wielkiego zdumienia i jeszcze większej radości. Niewiasta zesunęła właśnie w owej chwili kaptur na tył jasnowłosej głowy
1 Paweł zobaczył przed sobą niespodzianie tę, o której nie przestawał myśleć, odkąd ujrzał ją jadącą w kolebce po ulicy przed swoim domem. Zdawało mu się w pierwszej chwili, że to sen. Potem czuł, że zamiera w nim serce, aż kiedy młoda panna słów kilka powiedziała do dwu swych towarzyszek trzymających lampy gwarek oprzytomniał nieco, podniósł się ze swego krzesła z wysokim oparciem, podszedł ku drzwiom i skłonił się przed
nieznajomymi.
— Witajcie, panie — rzekł cicho. — Jestem Paweł,/gwarek olkuski. Czuwam tutaj przy chorych, jako insze persony czuwają. Chodźmyż do świetlicy, tam sporzej będzie rozmawiać.
— A ja Elżbieta jestem, żupnikówna krakowska. Te dwie jejmościan-ki zaś na dworze naszym przebywają i w rozlicznych naukach, a także dziełach użytecznych się ćwiczą. Agnieszka i Hanna, burmistrzanki wielickie. List ojca mojego odwiozłam z odpowiedzią rajcom miejskim, że się zgadza prośbę ich wypełnić ze wszystkim, a i drugi list od królowej jej rączką najłaskawszą pisany. Już przeczytano listy, czekają tam na nas z wieczerzą w radości największej, bo i oboje królestwo dary posłali dla chorych do Brzozowa, kędy powietrze jest dobre, chaty nowe i wody dostatek. Niech tam przybywają zatem dzieci.
Ucieszył się Paweł na te słowa dziewczyny, oczy mu zabłysły.
— Proszę, podajcie mi kosz miła jejmościanko żupnikówno, mnie bowiem przystoi nieść go teraz — już spokojnie odpowiedział Paweł. — Do dzieci przybędzie niewiasta szpitalna i posiedzi przy nich. Miłosierdzie boże nad nami, że listy doszły w porę i że tak rychłą, a dobrą otrzymujemy na nie odpowiedź.
Po tych słowach Paweł cicho zamknął drzwi i powiódł przybyłe niewiasty do niewielkiej komnaty, gdzie spocząć można było i pogawędzić spokojnie. Kiedy tam weszli, Agnieszka z Hanną postawiły na stole swoje lampy i poprawiły knoty. W schludnym wnętrzu uczyniło się teraz jasno i przytulnie. Paweł przysunął swym "gościom ławę, lecz Elżbieta usiąść nie zechciała. — My na chwilę tylko — rzekła odgarniając z czoła jasne
55
gdzie kwaterę nam przygotowano. Przyszłyśmy, by najpilniej doręczyć to, co dla dzieci nagotowałyśmy własnymi rękami. Otwórzcie kosz sami, a obaczycie, co w nim przywiozłyśmy w darze — dodała z uśmiechem i popatrzyła na Pawła spod długich jedwabistych rzęs tak miło, że w nim do reszty roztajało serce. Skłonił głowę w podzięce i postawił kosz na stole. Poznał od razu po jego lekkości i nader wdzięcznym wykonaniu, że dla jakichś niewieścich rzeczy jest on przeznaczony. Ciekaw był bardzo i nie spuszczał oczu ze smukłych palców Elżbiety, gdy otwierała dosyć przemyślne zamknięcie. Gdy żupnikówna krakowska otworzyła kosz mało nie gwizdnął z uciechy, a nawet rozbawienia, bo trzy dziewczyny przywiozły w nim mnóstwo koszulek, sukienek, porciąt i czapeczek dziecięcych z najcieńszego płótna i nad podziw udatnej roboty.
— Oto są — mówiła rozkładając swe dary na stole. — W dzbanie zaś — wtrąciła Agnieszka — jest napar ziół najprzedniejszych do picia. Dać trzeba pół miarki dziecięciu przed spaniem, a gorączka przejdzie, jak ręką odjął i dziecię uśnie.
— A tu są miarki — ośmieliła się dodać Hanna — z lipowego drewna one. Wyrzezałam je sama, jako mnie matka moja nauczyła. Ludzie u nas takie czynią z dawien dawna.
Paweł do rąk się pochylił Elżbiecie, potem dwu jejmościankom. Ledwie uwierzyć mógł gwarek, że ta, której postać przecudną w swych snach i marzeniach dotychczas tylko widywał, znajduje się teraz przy nim, że jest dobra i pełna tkliwości dla istot bezradnych i słabych. Poznał, że piękność Elżbiety nie sama tylko o jej wartości stanowi, lecz więcej niż urok jej twarzy i wdzięczne ruchy zachwyca go serce wrażliwe krakowskiej żupnikówny. Wiedział już, którą niewiastę prosić mu było trzeba, by życie swoje zechciała na zawsze połączyć z jego życiem.
Elżbieta tymczasem rzekła:
— Pójdźmy już na plebanię, niedługo ciemność zapadnie. Lampy zostawimy tutaj, przydadzą się i one w szpitalu.
— Pozwólcie — żywo odezwał się Paweł — niech odprowadzę panie, bo w rzeczy samej już zmierzch, a na plebanię kęs drogi. Przywołam niewiasty szpitalne, aby przyjęły dary.
Po małej chwili już wszyscy czworo zeszli po stopniach ganku na wielki dziedziniec zarosły murawą, potem przez furtę, której strzegł żwawy pachołek, wyszli na drogę wiodącą w stronę rynku. W świetle gwiazd widać było ogród Wirgacji i Pawła. Przestronny był i schludnie utrzymany, jak zawsze, przez Katarzynę i Jakuba. Wiatr jednak nie przynosił ze sobą
56
nscie na urzewacn.
— Ach gdybyż deszczu — ze smutkiem rzekła Elżbieta i przystanęła na chwilę koło sztachet ogrodu.
— Wiele dalibyśmy wszyscy za deszcz w naszym Starym Olkus/u. a ja może najwięcej. Ogród ten bowiem należy do domu, w którym mieszkam. Zawsze słynęły na całą okolicę przednie owoce i kwiaty z tego ogrodu. Teraz nie tylko, że onych darować wam wcale nie mogę, lecz nawet zaprosić was panie, byście użyły wieczornej przechadzki między rzędami kwiecia i ziela, których tu jest bez liku.
— Gdybyż to deszczu — w głos jeden dorzuciły Agnieszka i Hanna. Kiedy stali przed ogrodzeniem Paweł spostrzegł, że nie ma światła
w żadnym z. okien białej kamieniczki. Cicho też było, tylko w suchym zielu pod sztachetami coś zaszeleściło nagle tak, jakby przemykało się tamtędy jakieś zwierzę.
— Chodźmy — odezwała się niespokojnie Elżbieta i w nagłym lęku ujęła Pawła za rękę.
— Chodźmy, chodźmy — zagadały panienki i pobiegły przed siebie.
Paweł pochylił się ku Elżbiecie i rzekł łagodnie. — Proszę się nie obawiać niczego, kiedy jestem przy was. Przecież ja o was dawno już myślę, panienko. Widziałem, jak przejeżdżałyście tędy kolebką. Wiosna to była i od tamtej pory już, mi nie przepomnieć o was. Chciałbym porozmawiać z wami, wielmożna panno żupnikówno, lecz gdzież by to uczynić można było nie wiem. Niezwyczajne bowiem rzeczy chciałbym opowiedzieć i niemało tego będzie.
Elżbieta namyślała się chwilę spoglądając na Pawła spod zmarszczonych brewek, po czym rzekła:
-^ Och, kiedy tak, tom ciekawa bardzo. Posłyszeć chciałabym doprawdy, o czym to powiadać chcecie. A sposobność będzie po temu — rzekła powoli. — Ja nie odjeżdżam jeszcze. Coś się zdarzyło takiego, że zostać mi jeszcze potrzeba.
— Rad jestem — ucieszył się Paweł i aż pokraśniał ze szczęścia, Elżbieta zaś mówiła dalej:
— Wieść przyszła niedawno, że w przysiółku za rzeką Babą kilkoro dzieci chorych bez opieki zostaje. Nie wiem, jak to się stać mogło? Powiadomiła o tym niewiasta, która piastunką była naszego plebana. Ona jest przy nich, a już leciwa przecie. Pojedziem tam do nich wymoszczonym wozem i dzieci oraz dobrą niewiastę zabierzemy tutaj, bo i jej starania się przydadzą. Czas będzie pogawędzić, nim się tam zbiorą, przygotują, rodzice dziatwy przecie w polu. Tobół się zabierze z czystym odzieniem.
57
" dżąrprzebrane Yędą/a troćnęprzel^ będzie pogawędzić. Byleby się tylko wszystko złe na dobre odmieniło.
Stało się tak, jak sobie życzyła roztropna jejmościanka żupnikówna. Dnia następnego wcześnie rano Paweł z Elżbietą, Agnieszką i Hanną zasiedli w kolebce, piastunka zaś z woźnicą na dobrze wymoszczonym wozie i polną drogą udali się do przysiółka Dębiki. Jechali raźno i na miejscu znaleźli się w kilka pacierzy. Ucieszyła się starka nieboga widząc pomoc niespodzianą, przybiegły od siana matki i starsze siostry dzieci. Elżbieta zarządziła roztropnie porządkami w chatach, a gdy Agnieszka z Hanną uprosiły ją, by się nieco wyręczyć dała w staraniach przy dzieciach, odeszła z Pawłem na ustronie, gdzie stała pod dębem ława, a na niej dzban z sytą, czerpak i dwa kubki. I wtedy to Paweł zaczął swą opowieść.
— Z rycerskiego pochodzę rodu. Zwę się Paweł Świeradzic ze Świe-radowej. Klejnotem naszym jest Okowa, na znak tej okowy, którą opasywał się święty pustelnik, ów Świerad z Zakliczyna, który w czasach pradawnych uczył ludzi w naszym kraju karczować puszczę i uprawiać rolę. Od niego bierze się nasze miano, godło i nazwanie włości, choć krewnym naszym nie jest. Włość nasza nie opodal Sandomierza położona, spalona została do cna przez Tatarów za ich pierwszego na Polskę najazdu. Znam też ją jeno z opowieści ojcowych. Kiedy Świerad przyciągnął pod Sandomierz nie wiadomo. Ojciec wiedział jeno, że pradziad mój z dwoma starszymi synami wojowali z Tatarami pod Chmielnikiem najpierw, potem na Dobrym Polu pod Legnicą, gdzie wszyscy trzej polegli.
— A niewiasty domowe? Dwór? Czeladź? Wieś cała? Czy nikt nie ocalał? — zapytała z grozą w oczach Elżbieta.
— Z domu, ze wsi i okolicy nikt. Żywy ocalał tylko Wojcieszek, ledwie podrosły pacholik, najmłodszy syn pradziadka, bo ptaki wtedy w puszczy łowił. Łunę zobaczył nad Świeradową, krzyki posłyszał i uciekł kędy oczy poniosą. Błąkał się długo o głodzie i chłodzie, aż zaszedł w karpackie góry do borów jodłowych i tam czekał śmierci od głodu i zmęczenia.
— Wieleż on miał wtedy?
— Może dwanaście, może więcej trochę — mówił dalej Paweł. Kiedy już ledwie nogami powłóczył trafił na pieczarę w górach, a w niej spotkał dwóch pasterzy z owcami, które udało im się wyprowadzić cało ze stada. Byli to Rusini z ziemi halickiej, którzy mową polską władali. Ci przygarnęli Wojcieszka i przetrzymali do wiosny, aż zazieleniły się łąki, a Tatarzy odeszli z Polski. Wszyscy trzej wracać nie mieli do czego. Od zbiegów zwiedziawszy się, że ziemie spalone, ludzie pobici i książąt aż trzech zginęło, dwaj piastowie i jeden Węgier Koloman nad rzeką Sajo.
58
— To już było, miła panienko. To już przeszło. Trzeba wierzyć, że wszystko dobre przed nami.
Zamilkli na długą chwilę zasłuchani w szelest liści dębowych. Paweł zbierał myśli do dalszej opowieści.
— I jakże było potem? — spytała żupnikówna nieznacznie przysuwając się do młodego człowieka.
— Potem pasterze namówili Wojcieszka, by wraz z nimi ruszył paść owce nad Dunaj, bo tam łąki dobre. Lat kilka przebywał chłopak z pasterzami. Wyrósł i zmężniał przy nich. Zatęsknili pasterze wszelako za Rusią i odeszli ze swoim stadem, pożegnawszy Wojcieszka jak brata, a część stada mu zostawili. Sprzedał on owce na targowisku w Budzie. Przystał do kupców i z nimi razem pojechał w świat. Płynąc w górę Dunaju dojechał do miasta Ratyzbony i tam zatrzymał się na odpoczynek w gospodzie portu naddunajskiego. Umyślił przyodziać się nieco lepiej, odpocząć, ludziom się napatrzeć, ich sprawy wyrozumieć. Mowę węgierską już znał, niemieckiej się szybko nauczył. Osobliwym doli zdarzeniem stał wtedy w gospodzie bogaty kupiec Italczyk z kilkorgiem czeladzi, któremu zachorował ulubiony koń, piękny bardzo i wielkiej ceny. Proszono, co prawda, doń lekarzy miejscowych, czytano księgi o spYawach i lekarstwach końskich. Nikt jednakoż z lekarzy miejscowych rady dać nie mógł. Źrebiec jakby topniał w oczach ku rozpaczy Italczyka. Wyleczył go Wojciech sposobami, jakich się wyuczył od Rusinów. Nie opisać, nie opowiedzieć, jakiego nabył rozgłosu w mieście Ratyzbonie. Jak cieszył się Italczyk i czeladź jego, i towarzysze, którzy zjechali się zewsząd ledwie oczom wierząc, że tak mądrego człowieka, jak mój dziad spotkano. Skoro zwiedzieli się, że Wojciech sam jest na świecie i szuka lepszej doli uprosili go, by jechał z nimi do miasta Genui, skąd wszyscy byli rodem. Usłuchał ich dziadek, pojechał. I tak Świcradzice na czas długi w ciepłych krajach osiedli. Pożenili się z tamecznymi niewiastami, do majątków doszli, znaczenia, i ludzkim szacunkiem się cieszyli. Wygląd nasz też się odmienił, ciemnoocy jesteśmy, ciemnowłosi i smagli. Postawę tylko mamy wyniosłą, jak pono wszyscy w naszym rodzie mieli.
— Jesteście przeto z Genui, Pawle? — z ciekawością zapytała Elżbieta. — A nigdy nie słyszałam byście śpiewali lub mówili w italskiej mowie, którą sama znam dobrze. Kupców przecież z towarami, uczonych, malarzy z tego narodu jest dosyć w Krakowie.
— Ach. bom nie skończył jeszcze mej opowieści, miła panienko — odpowiedział z tajemniczym uśmiechem Paweł. — Bo już ojciec mój. Piotr
59
i oogaciwa, a taKze uzieje cieK.awcs{aw,^ moźna wieTSzami i pieśnią. Jam też na Cyprze urodzony. Jest tam mjast0 Cyrena u podnóża gór Karpason, a nie opodal nowe nasze siedli^^ które się zwie Teodozja i stamtąd mnie przywiodła droga aż tu. W górach Karpason miedź dobywają, przy której niekiedy znajduje się złcto jam poznałem, czym jest kopalnia i jak godną męża każdego jest praCa górnika. Już w dzieciństwie wiedziałem, co to znaczy urabianie kruszy j sfyszałem, jakie przynosi on ludziom pożytki. Tam też ojciec mój, PiotI-5 pojął najlepszą z niewiast, Marię za żonę, której bliską krewną jest pat^ wirgacja, moja matka przybrana. Maria bowiem odumarła nas wcześni^ prawie jej nie pomnę. Wiem od ojca to tylko, że tak piękna była, jak do|jra i mjłowała nas obu ponad wszystko na świecie.
Tu Paweł zamilkł i opuścił głowę. Zn^ było p0 nim, że przejął go głęboki smutek. Elżbieta wzruszona dotknę)a iekko jego ramienia.
— Czy ojciec także odumarł was wcze^je?__zapytała cicho.
— Nie. Rzecz się miała inaczej — odr^y paweł. — Skoro w świecie ucichło o Tatarach, coraz głośniej zaczęło być o Turkach, którzy wzrastali w dużą potęgę, a Cypr był wyspą bog;,tą njc opowiedzieć wiele tam wszelakich dostatków rodzi ziemia i wiele /dobyć potrafią pracowici i zaradni ludzie. Ma ona miasta portowe, do których zewsząd przypływają ładowne statki i skąd odpływały nasze żagl()wce do portów Śródziemnego Morza. A i wiadomo, że gdzie bogactwo ro^wjta tam i rabusie pojawiają się szybko. Dokoła wyspy, gdym jeszcze hył chłopakiem nieletnim, rozpleniło się wielce na morzu korsarstwo. Koi-sarze tureccy obrabowali mnie z ojcem, gdyśmy wiedli trzy nasze żaglowy handlowe. Doszło do bitwy z nimi koło wyspy Klidos. Przemogli nas. Zatopili nasze żaglowce. Ojciec zginął próbując ocalić mi życie, lecz nie Podołał temu. Korsarze uwieźli mnie z sobą. I byłbym może się stał potu)czeńcem, gdyby nie pani Wirgacja, która mnie za okupem ogromnym z jch rąk uwolniła i do Teodozji z powrotem przywiozła. Ponoć majętność ojcowa ca}a poszła na to. Dziwna to jest niewiasta. Za mąż nigdy iść nie chcja}a> a miała dobra wszelkiego i dostatków krocie. Nimi się cieszy najbćjrcjziej ą piękna przecie. Dla mnie jest krewną jedyną i jej winienem me życie, choć mnie na świat nie wydała. Tu przyjechaliśmy przez ziemie niemieckiego cesarstwa, gdzie pani Wirgacja miała dłużników i odwiedztła jch5 by należności swoje odebrać, co się też stało. Gdy miedzi cypryjskiej brakło, zapragnęła olkuskiego srebra. I teraz je ma. ¦
— Pani Wirgacja — w zamyśleniu rzekła Elżbieta. — Taka dziwna jest ona. Bądźcie dobrzy dla niej, Pawle. C)na przecież jest sama na świe-
60
dową? — zapytała jeszcze żywo po chwili.
— Aaa — rzekł Paweł wracając myślami z daleka. — Ta, od czasów króla Kazimierza Wielkiego szpitalowi w Sandomierzu służy. Ojciec mój bowiem ją darował zwiedziawszy się, że król jegomość Polskę is zgliszcz odbudowuje. Król Cypru, Piotr przecie do Krakowa przyjeżdżał, wraz z czterema jeszcze innymi królami w stolicy naszej bawił. Ojciec mój przesłał przez jego dworzanina potrzebne dokumenta i tą drogą dopełniła się darowizna.
— Cieszę się i ja z tego, że chorzy doznają tam starania, bo słychać, że Sandomierz potrzebować jeszcze może od nas wszystkich darów.
Kiedy to powiedziała, na ścieżce wiodącej do przysiółka ukazały się Hanna z Agnieszką, które spieszyły prosić żupnikównę z jej towarzyszem na prosty obiad wiejski, który składał się z mleka zsiadłego i kaszy jaglanej okraszonej olejem lnianym. Dzieci już wykąpane i przebrane bawiły się glinianymi grzechotkami i zwierzątkami wyciętymi z drewna albo kory czekając na chleb z miodem, który obiecały już wcześniej panienki w nagrodę za spokojne i dobre zachowanie w czasie mycia i spożywania obiadu.
Po rozmowie w Dębikach Elżbieta z Pawłem zrozumieli, że serca ich połączyła ze sobą na zawsze złota nić szczerej i wiernej miłości.
Żupnikówna wiedziała na pewno, że ojciec nie odmówi Pawłowi zgody na odwiedziny w Krakowie. Rozpoczął się dla dziewczyny czas radości i szczęścia.
Drobne palce dziewczyny ujęły mocniej dłoń Pawła.
— Rada słucham was, Pawle — wyszeptała i opuściła główkę zawstydzona.
j— Czy zezwolicie, bym was nawiedził w Krakowie?
— Tak — tu Elżbieta bezwiednie przysunęła się lekko do Pawła. — Rada wam będę. Pawle. Pragnę wszelako, by i rodzice moi także radzi wami byli.
Z końcem lata dopiero zrosiły ziemię olkuską życiodajne deszcze. Nie wszystkim też chorym dzieciom, choć do Brzozowa odwiózł je Paweł wraz z lekarzami i służbę szpitalną na wozach wygodnie moszczonych, udało się zdrowie przywrócić i ustrzec je od śmierci. Gorączka, której imienia nazwać nie mogli najmędrsi lekarze żniwo zebrała okrutne. Elżbieta ze stryjną swoją, Agnieszką i Hanną nim odjechały ze Starego Olkusza po dwakroć jeszcze szpital odwiedziły. Jejmość Weronika, pisarzowa Bocheńska barwny swój czepiec odmieniła na ciemne przybranie głowy i często łzy ocierała przebierając chore dzieci w nową odzież darowaną
61
/. nieuyMcm, co uo sposooow lee/.ema i 10 iaK oarozo, ze pieoan smwic się musiał, jako rozjemca skłóconej pary tłumacząc, że nade wszystko ufać należy w miłosierdzie i wszechmoc bożą. Nie ustawał też w modlitwie o przywrócenie zdrowia wszystkim zmożonym chorobą.
Na dobre złe przeminęło dopiero na gody zimowe, a wtedy Paweł, który częstokroć listy wymieniał z Elżbietą, udał się do Krakowa i tam żupnika o rękę Elżbiety poprosił. Ojciec, mąż dla żup królewskich bardzo zasłużony, zgody swej na małżeństwo Elżbiety z Pawłem udzielił, a stąd i same święta i zapusty szczególnie radosne i miłe były roku tamtego dla najbogatszego z gwarków Starego Olkusza. Nie spodziewał się Paweł, że tyle radości czekać go jeszcze będzie z przyczyny zrękowin z krakowską żupnikówną. Któż opisze rozmowy i wyznania tkliwe, przejażdżki wzdłuż brzegów wiślanych lekkimi saniami, tańcowanie w domu żupnika lub w refektarzu klasztoru ojców franciszkanów, gdzie jeszcze w panieńskich swych latach cieszyła się tańcem sama królowa Jadwiga. Jasełka w katedrze wawelskiej i w innych przepięknych kościołach Krakowa. Wszystko to rajem istnym wydało się Pawłowi, który do tamtej pory znał pracę tylko, wysiłki i posłuszeństwo wobec rozkazów Wirgacji. Poweselał, zmęczenie, jakie dawniej odczuwał znikło gdzieś bez śladu. Wirgacja natomiast stała się zasępiona i ponura. Wodziła za Pawłem chmurnym spojrzeniem. Jakby na przekór jego bytności w Krakowie ubierać się zaczęła w szaty ciemne i takież czepce, nieco tylko białych koronek używając do ich ozdobienia. Kiedy wiosna nadeszła przesiadywać lubiła na ławic pod ścianą domostwa i wygrzewać się na słońcu. Wieczorami podlewała ulubione swoje ziele strofując Jakuba, że leniwy jest, a Katarzynę, że hałaśliwa. Skąpstwo jej wzrosło już do tego stopnia, że innego mleka nie pozwalała używać w swoim domu, jak tylko rozpuszczone na połowę z wodą, zupy gotować Katarzynie przykazała pod nieobecność Pawła z lebiody i pokrzyw, dorodne zaś jarzyny z ogrodu sprzedawać na rynku po jak najwyższych cenach. Skąpiła koniom owsa, że pochudły, a kurom pośladu. Psy domowe żywił Jakub potajemnie przed swoją panią upraszając dla nich jadła u księżej gospodyni. O należności za kamieniczkę dla sieroty po górniku, jakby zupełnie zapomniała. Katarzyna, wobec skąpstwa swej chlebodawczyni, była bezradna, a dalsi krewni sieroty, ludzie w podeszłym wieku przez swe> kalectwo i choroby, a także przez skromność wrodzoną, upomnieć się o wiano swej krewnej też nie śmieli. Ostatnią z gór, której dorobił się Paweł już po swych zrękowinach, najbardziej ze wszystkich intratną nazwać poleciła swoim imieniem i wszelkie dochody, jakie przynosiła zgarniała dla siebie skwapliwie. Na zrękowiny Pawła nie pojechała, niby z powodu
62
taK tłumaczyła rawtowi. w istocie jeanaic z ODawy o SKrzyme"i oT ne cenne przedmioty, jakich wiele było w jej domu. Zapomniała też wybrać i posłać dla narzeczonej prezentu, choćby skromnego naszyjnika, chociaż je sama co dzień zmieniała, a kilkaset chowała po skrzyniach. Zapomnienie swe nawet łzami żalu oblała przed Katarzyną, ledwie Paweł odjechał z domu do Krakowa, lecz mimo łez daru nie posłała za nim. Nie wspominała też potem o żadnym darze dla młodej żupnikówny krakowskiej, nawet
0 ślubnym w miesiącu czerwcu, kiedy dziewczyna małżonką została Pa-włową.
— Na co jej to — mruczała przed swymi sługami — kiedy ma Pawła. On więcej wart niżeli łańcuchy, pierścienie i zausznice. Gdzie szukać takiego zucha — kręciła głową obłudnie. — On jest za dobry dla takiej sikorki, co tylko ćwierkać potrafi. Niechaj się domem zajmie i sadem, fartuch przywdzieje jak ty, Katarzyno, nie suknie obcisłe i pasy z klamrami.
Jana i Stefana poszczuła psami, wypędziła gdy przyszli pod nieobecność Pawła zapytać o jej zdrowie i o to, czy nie ma jakich poleceń dla nich. Dzielni górnicy uspokoili pieski kęsami chleba, które mieli ze so.bą przygotowane na przekąskę w czasie roboty, ale nie wiedząc, jak zażegnać gniew swarłiwej niewiasty nie pokazali się więcej w jej domu. Z przyjazdem Elżbiety i Pawła odmieniło się wszystko jednakże. W ogrodzie słychać było ich wesołe głosy, w domu śpiew młodej pani i grę na lutni, bo i sama lubiła pieśni i starała się zawsze ucieszyć nimi małżonka. Wirgacja rzadko przebywała z nimi. Nie w smak jej były ani wdzięczne rozmowy, ani słowa pieśni sławiącej radość i miłowanie. Elżbieta roztropną
1 niestrudzoną okazała się gospodynią, dnie całe widać ją było to w sadzie, to w domu zajętą mnóstwem niewieścich starań, które co prawda nie zawsze Widoczne bywają, lecz których brak dotkliwie daje się odczuć. Paweł jak dawniej zajmował się pracą w swych górach, pomnażał własną znajomość sztuki górniczej i uczył swych towarzyszy najlepszych sposobów górniczych. Ci wierni i chętni, jak zawsze w robocie, spostrzegli jednakże po czasie jakimś, że praca z dniem każdym coraz mniej się im darzy, choć przecież roboty we wszystkich Pawłowych górach nie ustawały i nikt nie szczędził przy nich wysiłków ani przemyślności. Z niewiadomych powodów bogate żyły srebra ginąć zaczęły we wszystkich Pawłowych górach. Pojawiała się woda w nadmiarze, nękała górników kurzawka. Na nic zdały się rady najmędrszych kopaczy Starego Olkusza. Nie pomagało coraz nowe głębienie szybów i coraz dalsze prowadzenie chodników. Kruszec srebronośny ginął, jakby go wchłaniała coraz głębiej do swego wnętrza
63
ó'ł(5Wfu hi sreBra."
— Poniecham górnictwa — rzekł dnia pewnego, kiedy wieczerzał przy stole z Wirgacją i Elżbietą. — Bogaty jestem teraz, już nie potrzeba mi więcej srebra. O innej pomyślę robocie.
— Jak to! — wykrzyknęła Wirgacją, aż podskakując na swoim krześle. — A moja góra! A „Wirgacją"! Co z nią teraz będzie? Ja jej nie oddam nikomu.
— Przecież i wy pani biedni nie jesteście — odrzekł na to Paweł.
— Cóż z tego! — wykrzyknęła znowu sknera. — Mam pozostawić górę teraz, kiedy jest urządzona? A jeżeli gdzieś głębiej leży srebro, to co" Chcesz je zostawić, niewdzięczniku, a może oddać komu? Nigdy! Ani mojej „Wirgacji" nie poniechasz, ani swoich gór. Winieneś w nich przebijać wciąż nowe chodniki i głębić dalsze szyby. Możesz otwierać nowe góry To niemożliwe, by kruszec zanikł tak nagle na zawsze. Ha, Pawle, prz\ młodej żonie leniwy stajesz się widzę.
— Ależ pani — próbowała coś rzec Elżbieta.
— Tak, tak — gniewała się dalej sknera — śpiewasz mu jeno, na lutni brzdąkasz, po sadzie wodzisz, a to przecie mężczyzna jest, chłop z krwi i kości, nie bawidło twoje. Jego miejsce w górach jest, jako prawemu gwarkowi przystoi.
— Ależ pani — już ze łzami w oczach zaczęła znów Elżbieta.
— Ostawcie, ostawcie — uspokajał obie niewiasty 'Paweł. — Z to warzyszami wiernymi szukać dalej będę, od świtu do nocy, jak dawniej pracować. Jan i Stefan nie opuszczą mnie przecież.
— Jan i Stefan? — zaczęła znów Wirgacją. — Tylko oni?
— Tak, pani. Zostali przy mnie tylko ci dwaj — skinął głową Paweł. — Inni gwarkowie już odpocząć chcą, napracowali się bowiem bardzo przez lat wiele, dostatek posiedli. Aleja popróbuję znowu, choć mi brakuje sił coraz bardziej. Czuję to. Wszelako srebra szukać będę dalej. Popróbuję, jakom obiecał, choć mi bardzo ciężko.
Wstali od stołu milczący. Elżbieta z trudem wstrzymywała łzy. Wirgacji płonęły oczy od triumfu, jaki znów odniosła nad Pawłem. Ręce drżały jej od chciwości, czuła bowiem, że oto niebawem — od nowa zaczną się zapełniać jej skrzynie.
Nie raz jeden jeszcze od tamtego wieczora ponawiała Wirgacją swe namowy wobec Pawła, lękając się, że słabnące zdrowie nie pozwoli mu dotrzymać wobec niej obietnicy. Przekonywała go często tłumacząc swoje sny, zapowiadające jakoby rychłe spełnienie życzeń i w niedalekiej przyszłości pomnożenia i tak już wielkiego majątku. Podawała mu leki prze-
64
aacn swego ogroau. z.acnęcaia rawia pocnieostwem nawei ao coraz większych wysiłków, jakby nie widząc, że Paweł z dnia na dzień słabnie.
Pewnej jesiennej nocy, kiedy wiatr hulał po lesie, a deszcz chłodny ukośnymi strugami uderzał o ściany białej kamieniczki wyszedł Paweł z domu, odziany w górniczy kaftan z kapturem i płaszcz fałdzisty, pod którym ukrywał swą torbę na narzędzia potrzebne w kopalni. Zabrał też kilof dobrze wyostrzony i piętę świeżego chleba, którym lubił najbardziej posilać się przy pracy. Na zakręcie drogi, za jego ogrodem czekali nań wierni towarzysze, Jan i Stefan, gotowi raz jeszcze podjąć próbę odnalezienia bogatych złóż srebronośnego kruszcu. Nie chcieli, by Paweł szedł sam do zacichłej i prawie już opuszczonej kopalni, w której, jak powiadali olkuszanie, ziemia niełaskawa się stała dla człowieka na skutek uroku jakiego lub nawet czarów. Wiatr szumiał coraz groźniej dokoła nich i walił z łoskotem na ziemię sosny i brzozy Pawłowego lasu, który otaczał kopalnię „Wirgację". Zeszli do szybu po drabinach, jak to zawsze czynili, a kiedy ich stopy dotknęły twardego spągu znaleźli się jakby w innym świecie. Cicho tu było, wichura szalała gdzieś wysoko teraz, z dala od trzech górników. Nie słychać było nawet w podziemnym chodniku szmeru maleńkich strużek wody, które tu i ówdzie ściekały z ociosu na spąg. Kaganek otejny, który zapalił Jan nim rozpoczęli schodzenie do ciemnego szybu zgasł nie wiedzieć czemu w połowie drogi. Przez długą chwilę trzej górnicy znajdowali się w zupełnym mroku, który zdawał się spowijać ich niby zwoje czarnego aksamitu o przedziwnej miękkości. Paweł spostrzegł po chwili, że w worku na narzędzia ma hubę i krzesiwo, które jak się domyślił włożyła tam Wirgacją. Skrzesał więc ognia i zapalił Janowy kaganek, potem lampy dla siebie i dla Stefana. Teraz Paweł szedł przodem pikiie świecąc sobie i towarzyszom, gdyż lampę miał największą i najlepszą, jaką tylko dostać można było w Starym Olkuszu- I ona również była darem Wirgacji, pomnej jak wiele znaczy dobre światło w kopalni. Przystawali niekiedy w miejscach, które wskazywał bogacz i rozbijali kilofami twardą skałę ociosu, próbując tym sposobem trafić na bogatą żyłę srebra. Czas upływał powoli, a wysiłki trzech zuchów wciąż okazywały się daremne. Ziemia nadal zazdrośnie kryła w sobie przed górnikami swoje skarby.
— Ech — odezwał się Paweł z niechęcią, gdy spostrzegł, że na nic jest cała robota. — Szkoda kilofa na takie dziobanie. Zawrócić nam trzeba stąd na podszybie i na powierzchnię wyleźć z tej jamy. Nóg już nie czuję ani rąk. W głowie mi szumi i w oczach kręci się wszystko, choć przecież piwa dzisiaj nie tknąłem. — Po tych słowach zachwiał się, głowę opuścił
5 — Karlikowy ganek
65
wierni iuwaiv.ysze. "¦
— Pora nam wracać, nie ma rady — rzekł Jan.
— Na nic taka robota — mruknął Stefan.
Prowadzili więc Pawła przez chodniki krok za krokiem, przystając niekiedy, by podać mu nieco wody z napotkanego źródełka lub otrzeć pot z pobladłej twarzy, aż oto w swym zatroskaniu o towarzysza i niepewność co do tego, gdzie dalej podjąć robotę, zmylili drogę i nie spostrzegli się wcale, że podszybie wciąż dalsze i dalsze stawało się dla nich, choć w istocie niedalekie było. Olej tymczasem wypalił się im we wszystkich trzech lampach, według bowiem górniczej miary na jedną tylko szychtę wystarczyć go miało. Groziło im teraz błądzenie w ciemności. Jakże posuwać się mieli jednak po niegościnnych i obcych sobie chodnikach, kiedy Paweł już osłabł zupełnie i oni sami wiedli go podtrzymując ostatkiem sił.
— Co robić? — zapytał szeptem Jan Stefana.
— Iść póki nogi niosą — powiedział tamten.
Szli więc dalej, a raczej błądzili póki wszyscy trzej bez sił już zupełnie osunęli się na spąg. Spoczywali na twardym kamiennym podłożu nie mówiąc do siebie ani słowa. Nasłuchiwali tylko słabnących oddechów swoich, a czasem westchnień ciężkich czy stłumionego jęku rozpaczy. W niedoli jednak niekiedy znajduje człowiek zelżenie. Tak Pawłowi i jego towarzyszom trafiło się w kopalni „Krzyże". Nawiedził ich bowiem sen, mocny i długotrwały, jaki tylko udziałem bywa ludzi znużonych długim wędrowaniem lub ugniecionych cierpieniem. Przyszedł niepostrzeżenie jak najlepszy przyjaciel niosący ze sobą puchar napoju krzepiącego o smaku przywracającym radość i siły. Spali więc długo górnicy. Tak długo, aż obudził ich jakiś głos dochodzący z oddalenia, dostojny i pełen powagi,
0 brzmieniu metalicznym. Zdawało się, że w głębi ziemi rozkołysał się nagle ogromny dzwon i sprawił, że od jego głosu trząsł się spąg i drżały ociosy. Pieśń tego dzwonu nie znana była zupełnie do owej pory górnikom
1 piękno jej wstrzymało na chwilę uderzenia ich serc.
— Chyba na dzwon ten użyto srebra z całej kopalni „Wirgacji" i dlatego go znaleźć nie możemy — odezwał się Paweł, gdy wszyscy trzej ochłonęli trochę z podziwu i zachwycenia.
Jan i Stefan nie nadążyli jednak z odpowiedzią, bo oto w głębi chodnika rozbłysło nagle światło, jakby ktoś zaświecił tam wielką latarnię, potem zerwał się wicher w chodniku i światło owo zgasił. Ciemność spowiła znów podziemie kopalni, nieprzenikniona, gęsta i tajemnicza. A w tej ciemności odezwał się potężny i nader pięknie brzmiący głos.
— Hej, Pawle, górniku! Czy słyszysz mnie, gwarku dzielny?
66
"'""*""'— A
— Chciałbym, jeśliście tacy łaskawi, panie, że mi się ukazać raczycie.
— To podaj mi swe krzesiwo i hubkę, bo ciemno jest teraz w królestwie moim.
— Oto są — rzekł Paweł i ułożył na czapce żądane przedmioty, i trzymając czapkę w obu rękach wyciągnął je w ciemność. Dłonie mu drżały od straszliwego lęku. Zrozumiał bowiem, że przemówił do niego sam Skarbnik, duch opiekuńczy kopalni, władca podziemia i wszystkich jego bogactw. Wiedział, że Skarbnikowi w kopalni grzeczność szczególna przynależy. Władca ten bowiem nie znosi żadnego uchybienia swej osobie ani też górniczemu stanowi. Zapytał więc jak mógł najskromniej i najgrzecz-niej.
— Czy to nie za mało dla was, panie?
— A co masz jeszcze? — posłyszał w odpowiedzi.
— Dwie silne ręce mam i kilof do nich.
— A to ładnie, Pawle, ale nie dosyć dla mnie?
— Serce mam jeszcze miłujące robotę i ochotę wielką do niej w sobie.
— To pięknie, Pawle, pochwalił go Skarbnik. Wszelakoż i insi górnicy też je mają, bo i jakożby tyle srebra urobiono w Olkuszu. Co jeszcze? — dopytywał się dalej mocarz i błyskał w stronę Pawła czerwonym płomieniem swych oczu.
— Ach, przecie mam jeszcze towarzyszy wiernych, Jana i Stefana! — wykrzyknął uradowany Paweł, że coś więcej może przedłożyć Skarbnikowi.
— Gdzież oni? — zapytał po chwili Skarbnik.
- _ Tu blisko, możny panie. W sen zapadli od nowa, utrudzili się bowiem nad miarę.
— Dobrze, przyjmuję co mi dajesz, Pawle. Kilof ci inny dam i towarzyszy innych, których wielu mam w swej służbie. — Nie rzekł jednak ów opiekuńczy duch kopalni Pawłowi jak bardzo oburzyło go to, iż tak łatwo pozbywa się on Jana i Stefana, że niewdzięczny się okazuje wobec nich i tchórzliwy. Dmuchnął tylko znów do chodnika tak silnym wichrem, że kilof Pawłowy znikł i znikli jego towarzysze. W całym zaś podziemiu kopalni dał się słyszeć szyderczy śmiech Skarbnika, a potem jego okrutne słowa.
— Stchórzyłeś niegodnie, Pawle dając mi swych towarzyszy tak łatwo, jako się kilof daje. Jednak to jeszcze za mało dla mnie, Pawle. Chcę żebyś mi dał to, czegoś nie miał, kiedyś wychodził z domu.
67
siowa zaunego wyrzec nie zuoiai. vjcios jeunaK zimny i iwaruy, a owe chodniki, którymi błądził tak długo w ciemności, jakiś dziwny budziły w nim lęk. Zdawało mu się, że wciąż przybywa drogi, a tak przecież pilno mu było wyjść z kopalni na powierzchnię ziemi. Na pół więc oszalały od zmęczenia i strachu, czuł że uczynić to musi za wszelką cenę. Bardziej niżeli czegokolwiek w życiu pragnął teraz wydrzeć się z mocy Skarbnika, zobaczyć światło i ciepło, komnatę swoją, Elżbietę.
— Dobrze, wielmożny panie — odpowiedział Skarbnikowi, czując że zimny pot występuje na jego czole. — Ofiaruję wam to, czego jeszcze żądacie ode mnie.
Skarbnik już nie śmiał się teraz, lecz wskazał Pawłowi drogę światłem swojej lampy.
— Dobrze! Dobrze! — wołał Paweł oddalając się w kierunku podszybia przez jasne teraz chodniki. Towarzyszy swych nie żałował, nie pamiętał już nawet o nich, teraz myślał już tylko o tym, by dogodzić Skarbnikowi, wypełnić jego wolę, uniknąć kary za uchybienie jego osobie. Wiedział, że spotkał siłę przepotężną, która choć wynagradza górników za dobrą robotę i ostrzega przed niebezpieczeństwem w kopalni, to jednak okrutna bywa niekiedy, przekorna, a nawet wobec człowieka zawzięta. Serce zamierało w nim, gdy przypominał sobie głos władcy podziemia i śmiech jego, i słowa. Czuł się osłabły i przytłoczony swym spotkaniem ze Skarbnikiem, upadł więc znowu na spąg zemdlony, a wtedy Skarbnik skierował ku niemu kroki dwóch innych górników, którzy znaleźli Pawła, ocucili i z wielką troskliwością wywiedli na powierzchnię.
Jakże ucieszył się górnik, kiedy zobaczył znowu słońce. Głosy ptaków, powiewy wiatru i wonie świeżo ściętego drewna, które leżało na placu kopalnianym w sagach czekając, aż cieśle obudują nim kopalniane wyrobiska, wydały się Pawłowi czymś nowym zupełnie, upragnionym i drogocennym. Znalazłszy się na nadszybiu czuł się jak człowiek, który uszedł wielkiemu nieszczęściu, śmierci nawet. Nie mógł wyrzec słowa z radości i szczęście, że oto znów jest na świecie bożym, wolny, otoczony jasnością i ciepłem. Mówili za to głośno górnicy, którzy zbiegli się do niego ze wszystkich stron. Wołali coś radośnie, ściskali mu ręce. Obejmowali towarzysza krzepkimi ramionami, a przy tym wszystkim czynili tak wielką wrzawę, że Paweł nie od razu pojąć mógł co mówią do niego. Uniósł więc rękę wysoko ponad ich głowy i machnął nią kilka razy w powietrzu na znak, by się uciszyli. Ludzie umilkli i odstąpili od Pawła skarceni surowym spojrzeniem warcownego Walentego Beczki, który w ich miejsce przybliżył się do Pawła i z największą powagą, głosem drżącym ze wzruszenia powiedział:
68
tą™ dzieciątko' howóńafódżóńe, któreśmy wczoraj nawiedzali ze śtarzej-szynii razem. Piękne ono i krzepkie. Prawie do was podobne. Winszujemy wam przeto wszyscy od serca szczerego ojcostwa i życzymy szczęścia całej rodzinie.
— Mam syna! — wykrzyknął Paweł. — Wielkie nieba! Takież mnie szczęście spotyka. Mój syn! Ach, jakaż to radość, towarzysze moi. Ledwie uwierzyć w nią mogę. Dziękuję wam dobrzy ludzie za wieść najszczęśliwszą i za to, że się cieszycie nią wszyscy i radujecie, jako i ja się raduję.
Więcej nie rzekł niczego Paweł. Ręce tylko uścisnął warcownemu i starzejszym, braci górniczej się skłonił jako przystało i pobiegł co prędzej do domu. Spieszył do komnat niewieścich jakby wiatrem niesiony, chciał paść do kolan Elżbiecie, ucałować jej ręce, obdarzyć miłą sobie małżonkę tym wszystkim, czego by tylko pragnęła, otoczyć staraniem największym. Zdawało mu się, że świat cały wypiękniał w jego oczach na znak, że podzieliła radość ojca, który doczekał się swego następcy tak w domu, jak i w górach, które mu kiedyś przypaść miały w udziale. Nasłuchiwał, czy płacz dziecięcia nie doleci go z komnat Elżbiety. W białej kamieniczce jednak dziwnie było cicho, jakby przepadli gdzieś wszyscy, czy też snem krzepkim posnęli. Elżbieta nie wyszła powitać małżonka. Zamarło serce Pawłowi, czuł, że coś złego się stało. Cicho, najciszej jak mógł przeszedł opustoszałe komnaty i drzwi do ulubionej przez żonę narożnej sypialni uchylił. Młoda niewiasta klęczała przy pustej kołysce. Twarz jej tak zawsze pełną spokoju i wdzięcznej słodyczy zalewały strumienie gorących łez. Warkocze rozplecione i suknie w nieładzie świadczyły, że niebogę żałość ogarnęła okrutna, która jej świat przesłoniła i zamęt sprawiła w myślach.
— Pusta kołyska — pomyślał Paweł. — Ach, Boże, czyżbyś mi zabrał syna? Czyżby matka go już straciła ledwie ujrzawszy i przewinąwszy małego? Nie, nie uwierzyć mi w takie nieszczęście. — Paweł ukradkiem łzy starł wierzchem dłoni, wyprostował się, otrząsnął i przybrał wyraz spokoju. Podszedł do Elżbiety i delikatnie, a tak czule, jak tylko miłujący głęboko człowiek potrafi pogładził ją po ramieniu.
— Miła moja — odezwał się łagodnie — co z tobą? Wstań, podejdź do mnie i zezwól bym cię uścisnął i ucałował, jakem to dotąd czynił. Wstań, proszę, kwiatku mój najmilszy. Opowiedz mi co się stało. Gdzie synek nasz? Gdzie są domowi?
Elżbieta drgnęła na te słowa, odwróciła się ku Pawłowi, a ten pomógł jej wstać z klęczek. Przytulił ją do siebie, ucałował, usadził potem na ławie tak, jak zawsze to czynił. Elżbieta przypadła do niego i jeszcze gwałtowniejszym wybuchnęła płaczem.
69
musisz go o^jnaleź^"^laii^a^'W<^Va^m6y"oS'seTca''csXegó', Pawle,'
szukaj go.__ Mówiąc te słowa drżała na całym ciele. Paweł pozwolił jej
dać upust matczynej żałości, co sprawiło że Elżbieta uspokoiła się nieco, otarła łzy j g}acjztta Pawła po ręce wstrząsana tylko jeszcze lekkim łkaniem.
~ ^arcinka naszego porwano — powiedziała.
— Któż to uczynił? Czy wiadomo? — wykrzyknął Paweł.
— Katarzyna widziała, jak wchodził do domu mąż potężnej postaci. Siwowłosy byj j siwobrody, odziany tak, jako wy wszyscy, gdy na robotę się udajecje "[y\e się różnił może od twoich kamratów, że mu oczy błyszczały czer\yono Dziewczyna to dostrzegła i zaraz pobiegła po mnie, a jam była w pitynicy przy winie w tamtej porze, dziecię zaś w kołysce spokojnie spało w rne: komnacie. Ofuknęłam nawet Katarzynę, żeby lada czego nie powiadała. Mniemałam bowiem, żeś to ty Pawle przysłał tu kogo ze swoich kamratów. Nikogo tam jednak nie było. — Poszedł sobie widocznie, jeśliś przysłał g0 t0 znow przyjdzie, pomyślałam. Ledwiem zeszła znów do piwnicy wiatr się zerwał okrutny, jakiego tu nigdy nie bywało, poszłam tedy okno zamknąć w sypia'neJ komnacie, by się Marcinek nie przeziębił. Przychodzę, Poznam., a tu pusta kołyska. Jak nie krzyknę, jak nie zacznę wołać ratunku. Lbjeg]j sjc wszyscy domowi, zbiegli się sąsiedzi, wypadliśmy do sadu, Wołamy, szukamy, nic nie widać. Po godzinie jakiej dopiero, kiedyśmy wszyscy rnało rozumu nie potracili z żałości, przybiegł tu Jaku-bowy bratamec coś go do roboty przyjął niedawno, z wieścią że widział co dopierO) ;ak ieciał pod chmurami mąż siwobrody i dziecię niósł w ramionach. ponoc i inni ludzie dostrzegli, że z wiatrem gonił on ku starym górom. Byy j taCy co spostrzegli, jako ów mąż zniknął z dziecięciem w szybie kopały „Krzyże".
— ^Oże, to przecież był Skarbnik — zawołał Paweł głosem ostatniej rozpaczy. -p0 on pOrwał mi syna, a mnie rozum odjął chyba...
^u °powiedzial Paweł Elżbiecie o swym spotkaniu ze Skarbnikiem w kopalni j 0 tym czego władca podziemi zażądał od niego.
— ^ielkie nieba — załamała ręce Elżbieta. — A przeto Skarbnik go zabrały przeto on- Zaliż jest na to rada? Pawle, cóż czynić teraz mamy? Jakim spc>sobern ratować naszego Marcinka.
Led\vje wyrz-ekta te słowa, ktoś lekko zapukał do drzwi. Paweł otworzył i znaczył wszystkich swych domowników stojących gromadką u progu komnaty. Jednej tylko Wirgacji między nimi nie było. Katarzyna twarz mima 5jeisZą od chusty, którą owinęła sobie głowę. Jakub, kuch-
70
":fel
jjjpi IIIIHIIIII llUWfflL ' ¦
m
i czymś wystraszeni.
— Czego chcecie dobrzy ludzie? — zapytał Paweł głosem pełnym smutku, a twarz jego przybrała wyraz niewidzianej nigdy u niego żałości. — Czy może pani Wirgacji coś się stało? Gdzie ona? — zwrócił się do Katarzyny.
— Nie wiem, wielmożny panie, anim ją dziś widziała, ani mię nie wołała ku sobie.
Wszyscy zebrani słudzy też potrząsnęli przecząco głowami. Wirgacja gdzieś skryła się sprzed oczu Elżbiety i sług.
— Cóż przeto? — zapytał zriowu Paweł.
— A no, jest wieść — odezwał się Jakub. — Brataniec ją przyniósł. Niezwyczajna wieść, dobry panie.
— Powiadajcie! — w głos jeden wykrzyknęli Elżbieta i Paweł.
— Ano, kiedy ów mąż co dziecię porwał z kolebki u szybu „Krzyże" się znalazł z Marcinkiem, górnicy zbiegli się doń i błagać poczęli, by chłopięcia poniechał, gdyż matka jego i ojciec to ludzie dobrzy i wszystkim przychylni. Skoro zaś Skarbnik prośbie tej odmówił ubłagali go, by chociaż im rzekł co z dziecięciem się stanie. Mąż ów, który nigdy na świat nie wychodzi, a jeno w podziemiu króluje odrzekł, iż z wyjątkowej przyczyny na ten czas królestwo swoje opuścił. Uczynił to zaś, by Marcinka pozyskać i w mocy go swojej przetrzymać póki ów dom, w którym on się narodził zapłacony czystym srebrem sierocie nie będzie, Jan ze Stefanem przeprosin nie dostąpią i godziwej za wierność nagrody, a w skrzyniach pani Wirgacji ani jeden grosik nie zostanie.
Tu łzy posypały się z oczu Jakuba. Zaszlochała głośno Katarzyna i woźnica nawet i kuchcik nie wstrzymali płaczu.
— Ratujcie syna, Pawle — prosili przez łzy padając gwarkowi do nóg. — Pani Wirgacja usłucha waszego rozkazu — błagali. — Zapłaci za dom i rozda z bogactwa swego wszystko to, co zagrabiła, a wy o Janie i Stefanie przecież zawsze pamiętacie i wyrazicie poczciwym ludziom podziękę swoją, bo jakże by inaczej być mogło.
— Ratuj syna, Pawle. Nie żyć mi na świecie bez niego — szlochała Elżbieta.
— Uspokój się, miła, uspokójcie się, dobrzy ludzie — z powagą odrzekł Paweł. — Skoro już wiemy, co się przydarzyło syneczkowi memu i co czynić należy, zrobię wszystko, by zadość się stało życzeniom Skarbnika, by do nas powrócił Marcinek. Za nic mi bogactwo jeśli się pod nim krzywda kryje sieroca, niewierność i niewdzięczność w przyjaźni i sycenie ślepej chciwości niewiasty, która tyleż ma win wobec ludzi, wiele bogactwa
72
Paweł przymknął oczy i chwilę jakąś rozwalał to," ćó"póśfyśżaY od mądrego ogrodnika. Elżbieta przysunęła się do małżonka i objęła go ramieniem.
— Jakub dobrze mówi — powiedziała, gdy słudzy odeszli. Idź, Pawle do pani Wirgacji i powtórz jej wszystko o woli Skarbnika. — Powoli odzyskiwała spokój. Ja ogarnę się trochę i uprzątnę komnatę. Idź, miły, Skarbnik nam odda syna, jeśli spełnimy to, co nakazał. Przecież nie zmyli on
górnika.
Po tych słowach ucałowała Elżbieta małżonka i pogładziła jego ramię.
— Luby mój, będę czekała. Ja was tak bardzo miłuję obydwu, tak wierzę, że usłuchasz mnie, Pawle.
Porwał się gwarek z miejsca, twarz przetarł chustą i włosy przygładził. Krokiem spokojnym i pewnym poszedł na piętro domostwa, gdzie się znajdował skarbiec Wirgacji, w którym trzymała ona swe skrzynie. Kiedy szedł po wysłanych kobiercami komnatach myśl jedna jak głownia miecza przeszyła umysł jego i serce. Oto przypomniał sobie, że Wirgacji nie widać było przy zrozpaczonej matce i wylękłej służbie, od chwili jego powrotu z kopalni, nie słychać też było jej głosu ani w domu, ani w sadzie. Nie dowiedział się również gwarek od nikogo, by Wirgacja komukolwiek z domowych rzekła słowo pociechy w godzinach nieszczęścia, rozkaz wydała mądry, odegnała złe myśli od kogoś lub rozproszyła lęk. — Już ona niechybnie w skarbcu pozostaje — rozważał. — Może ulękła się także, może jej żal chłopczyny? Niewiasta to przecież jest, zatem choć twarda i nie-litosne, ale zawsze niewieście w niej serce. Nabrał otuchy Paweł, zapukał do ciężkich okutych żelazem drzwi trzykroć, tak jak czynił to zawsze na życzenie starej pani. Otworzyła ona dopiero po chwili, kiedy ponowił pukanie, najpierw upewniając się przez małą szparę w drzwiach czy to w rzeczy samej Paweł. Kiedy spostrzegła, że to on, uchyliła drzwi do połowy i wpuściła go do komnaty milcząca z ustami zaciśniętymi i twarzą bledszą niżeli białe zawicie, które spływało spod czarnego aksamitnego czepca kunsztownie owijając jej szyję, a na ramionach tworząc nader strojny kołnierz. Suknię miała czarną ujętą w pasie aksamitną purpurową szarfą, wyszywaną w srebrne węże i zakończoną frędzlami ze srebrnych nici. Pęk kluczy widniał u jej boku zawieszony na mocnym łańcuszku. Spod fałd kosztownej sukni wysuwały się stopy Wirgacji w purpurowych pończochach i aksamitnych czarnych pantoflach zapiętych na srebrne klamry. Cały wygląd dziwnej niewiasty wytworny był i piękny mimo grozy i surowości, którymi tchnęła jej twarz. Oczy Wirgacji bowiem na widok
73
osoby nie rysowały sję łagodnymi łukami jak u Elżbiety, lecz ostrymi i zachodziły aż na czoło. Zacięte usta szeptały na widok Pawła jakieś niezrozumiałe słowa ni to powitanie, ni to zaklęcie. Z tym wszystkim niewiasta była piękna, postawę miała dumną, a zapach olejku jaśminowego, bardzo drogiego pachnidła na owe czasy, unosił się w całej komnacie. Stara dama przebywała w swym skarbcu najwidoczniej czas dłuższy. Świadczyło o tym posłanie, które przygotowała sobie w rogu komnaty, dzbany wody, owoce i chleb, a także pieczone przepiórki, które zwykła była przyrządzać sobie sama cudzoziemskim, nieznanym w Olkuszu sposobem. Przez lekko uchylone maleńkie drzwi widać było balkon pobudowany w kształcie altany obrosłej wiciokrzewem, w tamtej porze roku kwitnącym obficie żółtoró-żowymi kwiatami. Skrzynie zesunięte były pod ścianę i przykryte purpurowym aksamitem ozdobionym srebrnymi frędzlami tak, jak i pas Wir-gacji.
— Z czym przychodzisz, Pawle? — zapytała po chwili, kiedy ukończyła już swoje osobliwe powitanie.
— Przychodzę o zdrowie wasze zapytać, pani — odrzekł gwarek — i prośbę gorącą wyjawić przed wami.
— To niewiele .— chytrze uśmiechnęła się stara dama i błysnęła w stronę Pawła białymi jak ser zębami. — Zdrowie moje — mówiła cierpko — dobre jest, jako widzisz, choć może nie wszyscy w tym domu są z tego radzi. Prośby twej z chęcią wysłucham i jeśli rozumna będzie spełnię.
— Osądźcie sami — spokojnie odrzekł Paweł.
Wirgacja wskazała mu miejsce na ławie naprzeciw siebie, sama usiadła w karle, które przywiozła razem ze skrzyniami, a przekładała ponad te, które, nabyła już w Olkuszu. Paweł usiadł i jak mógł najroztropniej i najspokojniej opowiedział Wirgacji o wszystkim, co posłyszał od Elżbiety i Jakuba, a co na własne oczy-widział bratanek jego Mateusz.
— Od was tedy pani zależy — kończył swą opowieść — czy wróci do mnie mój syn ukochany, czy nie. Proszę przeto uczyńcie tak, jak żąda Skarbnik, bo dziecię vv jego jest mocy, a to władca podziemi i wszystkich skarbów kopalni..
-'- Skarbów! •=*_ wykrzyknęła Wirgacja. — To wracajże po nie, głupcze do szybów, do góry, która nosi moje imię. Dziecię nie żyje na pewno, Mateusz zas nie wie, co opowiada. Widno podchmielił sobie ten mąciwoda bezecny. A twoi górnicy, dobrze im żądać z moich skrzyń tego, czego tam nie złożyli. Niedoczekanie ich wyroni, opojów i szalbierzy. Ładne rzeczy.
JMA\'-:a
W.vrj«
:mm
74
v<VB
w
Pani — błagalnie odezwał się Paweł — posłuszny byłem twej woli e< Prze< całe me życie. Czciłem i szanowałem ciebie, niczego nie zą em, ws?yStk0 co mam własnym zdobyłem staraniem, a teraz o syna m z'' ° dziecko biednej Elżbiety. Wysłuchaj mnie pani ten jeden raz,
a k°ńca qnj moich służyć ci będę i dalej szanować twą wolę, jak szanowałem
m straciłeś, Pawle — krzyknęła Wirgacja, a nawet tupnęła nogą sro8iego gniewu. — Wracaj mi zaraz do swej roboty. Nie marudź i o ałamuć p0 próżnicy. Ma Skarbnik wolę, mam ją także ja. I moją wolą
ys
gór pjlnował, jako mężowi przystoi, nie kołyski, co niewieścią w
jest sprawą.
orWał sję gwarek z ławy i krok ku skrzyniom postąpił.
A dom7 Długoż to pani będzie jeszcze zwlekać z zapłatą sierocie? "- Wierj-^ pomnę — łagodniej już nieco odrzekła Wirgacja. — Oba-ozważę Sprawę, teraz wszelako odstąp od skrzyń i wracaj do szybu, już wielka pcra.
^ie fyrócę, pani, póki mej prośby nie spełnisz i ręka moja nie tknie
~7 ^"^c to! — krzyknęła znowu Wirgacja z niesłyszaną u niej do tej
po y siłą głos u _ przeto zawiodę cię, głupcze tam, gdzie jest twoje miejsce.
o tych s}owach rzuciła się ku Pawłowi, pochwyciła go za ramiona
i s 4Wypchr^cja z komnaty. Kiedy to uczyniła gwarka ogarnęło nieznane
tychc?as przerażenie: stara niewiasta posiadała w sobie siłę kilku
naj ęks?.ych mocarzy, jacy słynęli na owe czasy tak w polskim kraju, jak
Sl z*ianej przecież z osiłków umiejących walczyć w pojedynkę
z turem i nie^źwiedziem.
óg — pomyślał —jakaż to straszna siła, a to z wyglądu nie-Jeno i y, latach. Nie inaczej być musi, tylko złe moce ją wspoma-^ ri ^ s'? jednak przemóc jejmości, choćbym i żywot miał stracić, utną była, zawzięta Wirgacja. Bez okrzyku czy choćby słowa ja-i e i rn°coxwała się z Pawłem zapamiętała, nie słabnąc ani na chwilę. y okła go, i domu, potem przez zaułki z miasta, a gniew na niego do-a JeJ siły, ^ twarzą od złości pobladłą szarpała się z Pawłem jak wil-
zy ' Która
2 jupem swoim ujść chce w niedostępne gęstwiny leśne. Młody
2 jupem swoim ujść chce w niedostępne gęstwiny leśne. Młody cz ^ lek dar-ernnie przemawiał do niej, by się uspokoiła. Na próżno za-Wr ^ cnc'ał ku domowi, gdy się oboje znaleźli na ścieżkach wśród chaszczy, ore d^r|y suknie Wirgacji i kaleczyły ramiona. Rozum pomieszał S1? rej nie^jcścje^ jak osądził gwarek, nie baczyła bowiem na nic, chciała
76
I tak znaleźli się niebawem"yiT^felirskd^cr^zyTiu^^Zródlisko", Który stał opuszczony, a zgłębiony był nie opodal góry noszącej imię ,,Wirgacji". W tej straszliwej drodze nie dostrzegł Paweł, kiedy zaszło słońce, mgły wstały, aż wreszcie zapadł zmierzch. Poszarzało wszystko dokoła, zatarły się kontury pni sosnowych, rozpłynęły w gęstniejącym coraz bardziej mroku skałki obrosłe krzakami, wejścia do pieczar i zmurszałe drewno, z którego niegdyś ręce cieślów olkuskich ułożyły wieniec szybowy „Zród-liska".
— Tu twoje miejsce, słyszysz, co mówię, niewdzięczniku! — syczała Wirgacja przez zaciśnięte zęby. — Tu w szybie szukać masz srebra, zdrajco. Także ci miłe góry, że je opuszczasz z lada przyczyny. Chcę srebra jeszcze i ty mi je dasz, Pawle, inaczej nie będzie.
— Pani,, czyż nie widzicie, że noc teraz dokoła, pustkowie. Czyliż to pora, czyliż to miejsce na sprzeczki ze mną? Tak się nie godzi, pani. Nie przystoi wam ta szarpanina.
— Wiem lepiej, co mi przystoi! — wrzasnęła ile sił Wirgacja.
— A ja zatrzymam was siłą, jeśli usłuchać nie chcecie dobrego słowa — rozgniewał się już teraz na dobre gwarek, pochwycił Wirgację wpół i mocno przytrzymał w miejscu.
— Wiem lepiej! — krzyknęła zapamiętawszy się w złości niewiasta.-
— Jak śmiesz sprzeciwić się mnie, młokosie!
Nieprzytomna od gniewu wyrwała się z. rąk Pawła chcąc odsunąć się od niego na kilka choćby kroków. Gwarek trzymał ją jednak za suknię, co sprawiło, że stara dama mocować się z nim zaczęła z jeszcze większą niż dotychczas zawziętością. W ciemności nie spostrzegła, że pod nogami jej znajduje się spróchniałe drewno wieńca szybowego, który z upływem laf powoli się rozsypywał. Nie poczuła, że przemoczone w rosie trzewiki śliskie się stały. Zachwiała się i upadła. Paweł podnieść ją chciał, ale stara niewiasta odepchnęła go z całą siłą.
— Precz! — krzyknęła, a potem już tylko jęk przeciągły dał się słyszeć w ciemności coraz cichszy i słabszy, aż umilkł.
— Pani! — wołał przerażony górnik. — Co z wami? Boże mój, co się to stało? Hej, ludzie! Na pomoc! Światła! Na pomoc! Na pomoc!
Drogą do miasta szli górnicy na nocną zmianę do kopalni „Wirgacji". Posłyszeli wołanie Pawłowe. Szli z pochodniami, gdyż leśne drogi spowiła już aksamitna ciemność. Po małej chwili dokoła gwarka zachybotały czerwono-żółte światła pochodni.
— Wy tutaj, Pawle? — zawołał warcowny Beczka, który wiódł całą gromadę na szychtę.
¦—•«*¦¦¦ ro nocy, to prawaa -c odrzekł pawe! —" Sl€ Ttile §"ani tu"prżyBy= " łem — przy tych słowach opuścił głowę i nagle oczy gwałtownie zasłonił sobie dłońmi, cofnął się o krok i jęknął.
— Boże, Boże! — rozległ sic między górnikami ściszony szmer głosów. — A cóż się to stało?
Paweł odjął dłonie od ocz^ ; wzrok skierował na zdeptaną trawę u swoich stóp.
— Pozierajcie jeno — rzekł.
Czerwone światło pochodni śliznęło się po ziemi, pochyliły się ku niej wszystkie głowy.
— Klucze! — zawołał Beczka wielkim głosem. — Przecież to klucze pani Wirgacji. Gdzie ona?
— Była tu ze mną — odrzekł Paweł — a teraz nie masz jej. Klucze zgubiła.
— Gdzież jest? — zakrzykną} ktoś w gromadzie.
— Straciła się — głuchę, powtórzył Paweł. — Tyłem słyszał jeno, że zakrzyknęła, a potem jęk Wydała z siebie przeciągły i cichy.
— Weź klucze, Pawle -_ odrzekł Beczka — i trzymaj przy sobie. Wołajcie ludzie niewiastę, świećcie tu wszędzie.
Nie było jednak trzeba świecić więcej. Górnicy bez trudu poznali, co się stać mogło z Wirgacją. spadła do szybu, gdy osunęła się na ziemię na jego skraju. Nie zatrzymały jej zmurszałe drewno wieńca szybowego.
— Spadła do szybu — tiiosła się straszna wieść od „Źródliska" ku szybowi „Wirgacji".
— Wracajcie do domu, J>awle. Pani Elżbieta już tam pewnie łzy wszystkie wypłakała za wami — riekł Beczka. — My zaś tu zostaniemy i poszukamy szczątków pani Wir^acji w „Źródlisku".
— Hej, bracia — zwrócą się do górników — zawiedźcie jegomości Pawła do domu, ostańcie przy nim i pomóżcie jeśli potrzeba będzie.
Trzech ludzi odeszło w stTonę Starego Olkusza, już nie przez chaszcze i chybotliwe mosty na nieznajomych Pawłowi rzeczkach, ale gościńcem szerokim, wiodącym od miejsjkiej bramy przez las do gór, których Paweł był gospodarzem. Elżbieta ni«g kładła się spać. Czuwała w swej komnacie przy pustej kołysce nasłuchując kroków Pawiowych. Gdy je posłyszała porwała się z miejsca i wybieg^a ciekawa nowin, szczęśliwa, że znów może uścisnąć tego, kogo umiłowa^a j z kim podzielała swą żałość. Gdy Katarzyna ugościła górników w c^e]adnej izbie, nieszczęśliwy ojciec Marcinka długo trzymał Elżbietę w ob-jęciu, pocieszał ją tkliwymi słowami, aż łzy
78
"gację,"i kluczFpokazał.
— Oto są — rzekł. — Zgubiła je w lesie. Ludzie szukać jej będą, by należnego pochówku dostąpiła. Ja odrobię wszystko zło, którym obciążyła się skąpstwem wiedziona okrutnym, chciwością i chytrością swoją.
— Dziś jeszcze doręczę Katarzynie dukaty. Spłacimy dług sierocie, w której domu lat tyle darmo mieszkamy. Kiedy zaś dług ten niesławny spłacony będzie, czas przyjdzie na skrzynie. Ach żebyś wiedziała, różo najmilsza moja, wielem ja cierpiał, kiedym wspomniał o tym, jak do nieprawych bogactw pani Wirgacją zdzierstwem i podstępami, a choćby oszustwem i nawet groźbą dochodzić umiała. Straszne to były lata dla mnie. Nie znałem co radość, uciecha i szczęście, choć pracowałem bez miary. Okrutnej i skąpej niewieście wciąż mało było tego, żądała więcej i więcej. Słuchać nie chciała, że słabnę z dniem każdym i ramiona moje wątleją, a matka ziemia skąpi mi swoich skarbów. Elżbieto, czy wierzysz mym słowom? Czy zechcesz, by w skrzyniach nie został ani grosz jeden z bogactwa, które pozyskano nieuczciwie.
— Wierzę ci Pawle, wierzę! — wykrzyknęła Elżbieta osuwając się przed Pawłem na kolana. — Nie tylko bogactwo, lecz życie oddać gotowa jestem za to, by synka mego odzyskać i ciebie widzieć szczęśliwym. Czyń przeto Pawle to wszystko, co spełnić winieneś, by mała dziecina znów 'się znalazła przy nas. Ach, jak bym chciała pomagać tobie, ratować w biedzie i służyć zawsze radami, jeśli ci będą potrzebne.
— Wstań, miła, tak nie trzeba — rzekł Paweł. — Tegom ci przecie nie kazał, abyś przede mną klękała bez winy, a nawet bez uchybienia najmniejszego w czymkolwiek, o miła moja, najlepsza z niewiast. Odpocznij teraz. Pokrzep się nieco, boś mi pobladła niebogo i oczy twoje blask utra-ciłyod łez.
— Nie zostanie w nich ani jeden grosik — mówił Paweł do Elżbiety, kiedy szli do skarbca starej pani. — Jeszcze chwila, a wszystkie pierścienie, łańcuchy i bryły srebra, wszystkie dukaty, floreny i denary pójdą między ludzi, bo nam ich nie trzeba.
— Tak, tak — odpowiedziała Elżbieta, a głos jej drżał. — Jakże pragnę tego, Pawle. A klucze masz?
— Mam... O Boże, jakie szczęście, że znalazłem je koło „Źródliska". Weszli do skarbca. Wszystko w nim było po dawnemu. Skrzynie stały
pod ścianą przykryte purpurową kapą. Wielka świeca w lichtarzu kutym ze srebra dopalała się właśnie na stole. Paweł dobył ze schowanka w ścianie inną świecę, przyciął knot i rozpalił ją szybko.
79
Krycie nie mogli wyrzec db siebie arii słowa z głębokiego przejęcia. Pawłowi nawet lekko drgnęła ręka, gdy wkładał największy z kluczy do zamka największej ze skrzyń. Próbował obrócić nim w zamku. Klucz jednak zaciął się dziwnie i tkwił nieporuszony. Zdawać się mogło, że wrósł do niego nie wiedzieć jakim sposobem. Paweł próbował go wyjąć i namaścić oliwą, którą dostrzegł w banieczce stojącej obok świec w schowanku. Klucz nie dał się wyjąć i tkwił dalej, jakby zapuściwszy korzenie do drewnianej ściany skrzynki.
— Przebóg, a to mi sprawa — zdumiał się szczerze Paweł.
— Otwórz drugą skrzynię, weź mniejszy klucz — doradziła Elżbieta. Paweł spróbował znowu, tym razem namaściwszy już klucz oliwą. Ito
na nic się zdało. Drugiej skrzyni otworzyć również nie zdołał.
— Pawle — odezwała się wtedy Elżbieta — my prLecież nie znamy zaklęcia, które trzeba wypowiedzieć, by się klucze obróciły w zamkach i by otwarły się skrzynie ze skarbami pani Wirgacji.
— Może to być — skinął głową Paweł — wszelako spróbuję otworzyć i te trzy, które dotąd stoją nietknięte.
Cierpliwie, wolno i ostrożnie zabrał się Paweł do tej roboty. Na ten raz wydało mu się, że klucze jakoś lżej wchodzą do zamków, a nawet lekko szczękają w nich tak, jakby już miały wypełnić swoje zadanie.
— No, może teraz — klasnęła w ręce Elżbieta. — E>aj Pawle, ja popróbuję, może mnie się powiedzie otworzyć choćby jedną skrzynię.
Nim jednak podeszła do ostatniej skrzyni, najmniejszej i dotknęła klucza zręcznymi palcami, coś brzęknęło raz, drugi, trzeć i i oto wszystkie klucze jeden po drugim powypadały z zamków na kamienie płyty podłogi, rozbijając się na kilkanaście błyszczących grudek. Młocda kobieta przelękła się, krzyknęła i odskoczyła ku drzwiom. Paweł uspolkoił ją jednak.
— Bez zaklęcia nie uradzimy, czary to bowiem pravwdziwe — powiedział — niech przeto uradzą moje żelaziwa. Przywołam tu kogo, niech kilof przyniesie z szopy ałbo i dwa. Sam je onegdaj wyostrzyłem.
Wyjrzał ze skarbca i zaklaskał w ręce. Przez drzwi ku.chenne wysunęła się Katarzyna.
— Kasiu, przynieś mi z szopy dwa kilofy — nakazał..
Roztropna dziewczyna nie pytając o nic skoczyła zmowu do kuchni, że tylko zafurkotały jej krochmalone spódnice. StuknęNy drzwi na dziedziniec. Rozległ się głos Kasi koło szopy z Pawłowym ruc hnem górniczym i oto zręczna we wszystkim dziewczyna znalazła się z pow/rotem przy swoim gospodarzu, niosąc dwa kilofy, na każdym ramieniu p«o jednym.
80
spwo,wstę rarazo teraz utruazę.
Wziął kilofy i wrócił do skarbca.
Katarzyna z kuchcikiem, woźnicą i Jakubem, a także dwoma sąsiadkami skupili się wszyscy ciasną gromadą koło szpary w drzwiach kuchennych i ciekawie nasłuchiwali pociągając z lubością nosami, gdyż prędka i roztropna Katarzyna garniec z miodem i korzenną przyprawą zdążyła już przystawić do zagrzania.
— Och, och — postękiwał Jakub.
— Cichajcie — pogroziła mu Katarzyna drewnianą łyżką. — Zaliż to nie lepiej przyłożyć ucho do drzwi i słuchać, co się w skarbcu będzie działo, niżeli nos do garnca z miodem i korzeniami?
W skarbcu tymczasem rozszalała się istna burza. Coś łomotało tam jak grzmoty, coś trzeszczało niby szarpane wichurą drzewa, coś stukało niby kruszące się od uderzeń pioruna skały.
— Trach, trach, trach — huczała i trzęsła się cicha do owej pory kamieniczka. — Buuch, buuch — odpowiadał głuchy posępny głos.
To najbogatszy gwarek Starego Olkusza rozbijał kilofami pięć skrzyń z nieuczciwie zdobytym przez Wirgację bogactwem. Elżbieta była z nim razem w skarbcu. Stała przy drzwiach nie wierząc własnym oczom, bo pod uderzeniami najpierw jednego, zaś potem drugiego kilofa pięć mocnych, jak się zdawało niemożliwych do otwarcia ludzką mocą skrzyń zamieniło się w drzazgi i szczapy, spomiędzy których wysypało się na podłogę komnaty, nie dające się zmierzyć, mnóstwo bryłek kruszcowych, monet i drogocennych przedmiotów. Oto floreny, nowiutkie, o blasku piękniejszym niż go mają gwiazdy. Oto zawieszki z diamentów siejące dokoła promienie, jak czyni to księżyc w pogodne noce. Oto perły nieporównanej bieli, tuż obok różowe, jeszcze dalej czarne. Przy nich kamienie różnobarwne oprawione w najlepsze złoto, takie o jakich nie słyszała nigdy żupnikowna krakowska, i których by nawet nazwać nie umiała. Czuła zachwyt i podziw dla piękna kosztowności, lecz nie pragnęła ich dla siebie. Marzyła, by największe z nich i najdoskonalsze zawisły na ołtarzach kościołów, a inne, by posłużyły biedakom, sierotom i chorym dla ulżenia ich niedoli.
Paweł dokończył swego dzieła i przywołał sługi.
— Oto są skarby, których oboje z Elżbietą nie chcemy. Zamiast pięciu skrzyń, chcemy mieć wozy, na których przyjechały do Olkusza te skrzynie. Pospieszcie zaprząc konie, a ja tymczasem przygotuję spłatę długu dla sieroty za dom. Katarzyno, ty pieniądze doręczysz sierocie. Nim się stanie to jednakoż, ty Elżbieto z Katarzyną skarbiec do czysta wy-
6 — Karlikowy ganek
81
im pou Kopainię zajecnac. Ud towarzyszy nTych bowiem'"'zacznę riaize rozliczenie. Woźnico, kuchciku, pomóżcie mi załadować skarby na wozy.
— Tak, gospodzinie nasz — z powagą odrzekł Jakub.
— Tak, Pawle mój, umiłowany — rzekła Elżbieta, na której twarzy nie było widać już teraz śladów cierpienia ani smutku.
— Stanie się jako każecie — ledwie mógł wypowiedzieć poruszony do głębi kuchcik.
Woźnica, niemową będący od urodzenia, kiwał tylko potakująco kędzierzawym czubem i ukradkiem ocierał łzy.
Niebawem sąsiedzi ujrzeli na drodze dwa wozy o pięknie malowanych piastach kół i budach z błękitnego płótna, na które naszyte były czerwone i żółte pasy. Na pierwszym wozie jechał Paweł w górniczej kapocie z przyszytym do niej kapturem. Na drugim woźnica niemowa w furmańskim sukiennym stroju zdobnym naszyciami z taśmy, a na guzy ze świńskich kostek zapięty. Wozy zostawiały po sobie dziwnie głębokie koleiny: znak nieomylny, że coś bardzo ciężkiego na nich wieziono. Zdążali w kierunku szybu „Krzyże" niespiesznie poganiając odpasione konie. Kiedy spotykali po drodze ludzi, ci przystawali i ciekawie popatrywali na nich, potem na koleiny, a wreszcie porozumiewawczo kiwali głowami.
— Ho, ho — powiadał jeden sąsiad tajemniczo do drugiego. — Coś bardzo ciężkiego musi być na tych wozach.
— No, no — szeptały pulchne sąsiadki Wirgacji. — Pono cudzoziemka nie jedzie z nimi. — He, he, a na wozach pełno i ku górom jadą Pawłowym. Musi tam być dobra, a musi. Chciałabym je widzieć, kumo.
I ja też, jak mi żywot miły, taka ciekawość mnie chwyta.
Pierwsi jednakże dobro Pawłowe zobaczyli górnicy z jego gór, bo ku nim najpierw przybliżyły się dwa wozy. Gwarek zatrzymał je tuż przed szybem „Krzyże", przywołał do siebie swych towarzyszy i jął rozdawać im srebro i złoto, które na jego wozie leżało. Darowywał pierścienie i naszyjniki dla żon i córek swych kamratów, a cały czas wodził oczami po stojącej gromadzie, jakby szukając w niej kogo i wypatrując. Już rozdał materie drogie na szaty niewieście i męskie żupany, nie pożałował łańcuchów i naczyń srebrnych i pozłacanych, gdy oczy jego dostrzegły tych, których szukał wśród zebranych, ludzi. Jan i Stefan to byli. Stali na uboczu i w zdumieniu patrzyli na Pawła.
— Druhowie, moi! — zawołał Paweł. — Bracia! A chodźcież do mnie. Witajcie. Ukrzywdziłem was mocno, zdradziłem i opuściłem. W moc nie-człowieczą wydałem. Zasługi wasze lekce sobie ważyłem, jako niewdzię-
82
j. i\ yj
Teraz w milczeniu podeszli do wozu. Na ich prostych i szczerych twarzach nie widać było nawet cienia urazy czy gniewu. Wyciągnęli ręce do Pawła.
— Nie pamiętamy już Pawle tamtego o czym powiadasz — odrzekli. — Radziśmy jako zawsze tobie.
Gwarek dobył na te słowa spod przykrycia dwa srebrne łańcuchy wielkiej ceny i takież kilofy, do tego jeszcze i trzosy pękate. Podał je towarzyszom swoim najwierniejszym i prosił, by dar przyjęli.
— Jeśli zaś górniczy stan jest wam miły jako dawniej, weźcie w posiadanie i górę moją „Pawły" za własną. Niech po wieki kruszcem was darzy.
Zerwały się wkoło okrzyki. Dziękowali wszyscy gwarkowi. Pieśń zanucili ku jego czci. Ręce mu ściskali, od serca dziękując za dary.
— Bierzcie, to wasze — wołał Paweł i wciąż rzucał w tłum drogocenne przedmioty, srebro i złoto.
Długo to trwało, aż wreszcie skinął na woźnicę i razem we dwóch odjechali z Olkusza. Skoro minęli miejską bramę, Paweł rozdał szczodrą jałmużnę żebrakom siedzącym u wejścia do kościółka świętego Jana. Dawał ją i ubogim napotykanym dni następnych, gdy przez dolinę Prądnika zdążali do Krakowa. W Sułoszowie i w Skale, w Ojcowie rozdali jeszcze to, co im na wozach pozostało. Rzucali nawet obaj z woźnicą pieniądze na podwórza ubogich domostw, rozsypywali je po zaułkach. Opatrywali skarbonki w najmniejszych nawet kaplicach. Aż dziwowali się ludzie, a nawet niektórzy kpili z bogatego gwarka.
— Patrzcie, patrzcie! — wołali za nim. — Oto jedzie głupi, który
złotem rzuca.
Kiedy stanęli w Krakowie na Wolnicy, nie miał już Paweł niczego z bogactw, które przez długie lata zbierała Wirgacja. Sprzedał tedy wozy i konie, po czym uzyskaną za nie niemałą sumę rozdał żebrakom wołającym o wsparcie przed kościołami Krakowa.
— Teraz do domu — skinął na woźnicę. — Piechotą, mój przyjacielu. Nic po nas w stolicy królewskiej, skorośmy biedni i grzeszni. Ciekawym też bardzo, co w domu moim zastanę.
Po tych słowach dobył Paweł z kieszeni górniczego kaftana srebrny grosz, który dała mu kiedyś Elżbieta na szczęście, bo nowy był prosto z królewskiej mennicy, błyszczący i pięknie odrobiony.
— Oto masz — powiedział do niemowy. — To zasługi twoje u mnie.
83
Niemowa' dziękował jak umiaF óErzyicarńi, pomrukami i ruchami swych mocnych rąk.
— Chodź przeto — uśmiechnął się Paweł — i zostań z nami, kiedy wola.
Szli długo, sypiając niewiele nocami w kopach siana i w brogach. Do Starego Olkusza wrócili już w blasku księżycowego nowiu. Im bliżej było do domu, tym większy niepokój ogarniał serce Pawła. Co zastanie w komnatach, które nawiedził smutek tak bolesny i ciężki? Co czyni Elżbieta? Czy od żałości za dzieckiem nie zmogła jej czasem choroba? Już z oddalenia jednak, skoro tylko weszli na ulicę wiodącą do białej kamieniczki dostrzegł Paweł, że źle się w niej chyba nie dzieje. We wszystkich bowiem oknach domostwa jasne paliło się światło. Gdy bliżej podeszli słychać już było śmiech Katarzyny w kuchni, a także stukanie mis i talerzy. A kiedy już znalazł się gwarek na ścieżce pomiędzy jabłonkami w sadzie, usłyszał przez okno otwarte płacz małego dzieciątka. Dochodził on z tej właśnie komnaty, w której tak niedawno zastał Elżbietę we łzach nad pustą kołyską. Skarbnik więc spełnił swą obietnicę i oddał rodzicom dziecko zdrowe i żwawe, o czym płacz chłopięcia rozgłośny świadczył nieomylnie.
Pobiegł do komnat swych Paweł.
— Elżbieto! — wołał. — Wróciłem! Elżbieto, minęły nasze strapienia. Na ten raz młoda pani powitała go w całym przepychu niewieścich
wdzięków, uśmiechów, stroju i ozdób, które jak widać było pod ręką miała, by sięgnąć po nie w stosownej godzinie. Stanęła w progu trzymając Mar-cinka w ramionach biało odzianego, który wśród pieluch śnieżnej białości wyglądał tak, jakby spoczywał na lekkim obłoku.
— Oto jest, Pawle, w domu nasz syn. Oto możesz go teraz przytulić do serca.
Paweł odebrał dziecko z rąk Elżbiety i najpierw długo przyglądał się krągłej, rumianej twarzyczce małego, potem przygarnął go do siebie całą siłą krzepkich ramion i powiedział.
— Jeślibym kiedy miał być w rzeczy samej najbogatszym gwarkiem Starego Olkusza, to stałem się nim w tej godzinie. Przez ciebie, najlepsza z niewiast i przez dziecinę, którą mi dałaś. O, jakże mi dobrze teraz. O, jakżem szczęśliwy. Gdybyż to jeszcze nasz Marcinek wyrósł na dzielnego górnika.
Stało się tak, jak sobie tego życzył Paweł. Marcin przez długie lata pracował w kopalniach olkuskich, tych które założył jego ojciec. Dla ludzi uczynił on wiele dobrego. Pomnożył bogactwa Pawłowe, lecz nie tylko
*s • •.
i-J
!
r-*<fe-'
84
śliwą rodzinę, Która się stała taką nie przez bogactwo swe jedynie, kcź przez zalety serca i skarby umysłu, a także umiłowanie pracy. Wspominano też i Wirgację z lękiem, niekiedy nawet żegnając się ukradkiem, bó coś dziwnego w niej było i strasznego zarazem. Choć nigdy i nikt nie dowiedział się kim była ona w istocie, skąd przybyła i z jakiej przyczyny osiadła wraz z Pawłem w Starym Olkuszu. Powiadano również o niezwyczajnym zdarzeniu, jakie jej śmierć poprzedziło. Oto stara niewiasta nie zabiła się wcale, gdy spadła do szybu. W „Źródlisku" bowiem na jego dnie zebrało się sporo wody, nie tyle jednak, by utonąć w niej mogła. Gdy przeto warcowny Beczka z Janem i Stefanem z pomocą kołowrotu i kubła górniczego opuścili się do szybu, odnaleźli tam do ostatka osłabłą, lecz żywą Wirgację, która czepliwymi palcami trzymała się drewna, jakim obudowane były ściany szybu. Patrzyła tylko na nich i ciężko dyszała dobywając z siebie ostatek sił. Trzej górnicy opletli ją sznurem i umieścili w kuble, po czym z nią razem wyjechali na powierzchnię. Gdy nieco okrzepła sporządzili nosze z gałęzi i z pomocą czwartego jeszcze górnika, zanieśli ją do domu. Pawła z Marcinkiem i Elżbietą nie zastali, gdyż szczęśliwa rodzina odjechała teraz w odwiedziny do Krakowa. Katarzyna z kuchcikiem przyjęli Wirgację, a wierny Jakub czuwał z nimi na zmianę przy jej łożu. Po dniach kilku nieznanej lekarzom choroby, w czasie której Wir-gacja wołała rozpaczliwie, by wrócono jej skarby, dziwna ta niewiasta zażądała od sług, by zostawili ją samą powiadając, że pragnie pokrzepić się snem. Spała długo, dzień, drugi i trzeci, a kiedy czas mijał, a chora nie wzywała do siebie nikogo, Jan i Stefan z warcownym Beczką przywołali z Krakowa Pawła śląc po niego aż dwu gońców umyślnych. Kiedy gwarek wJ największym pośpiechu przyjechał do domu wioząc ze sobą dwu medyków krakowskich, znanych z ogromnej wiedzy, wszyscy całą gromadą weszli do sypialnej komnaty, którą na tyłach domu z własnego wyboru zajęła stara pani. Cicho tam było, tylko wiatr stukał okiennicami, i wrony krakały za oknem na brzozach. Chłodno też było dziwnie, a pościel zastano w nieładzie. Samej niewiasty widać nie było. Katarzyna zasłać więc spróbowała jej łoże. Ledwie jednak uniosła kołdry i pierzyny, by je ułożyć w porządku, odskoczyła od łoża z krzykiem. W pościeli bowiem zamiast Wirgacji żywej lub też umarłej spoczywała wielka czarna żmija. Na widok ludzi podniosła ona głowę, wysunęła żądło, z sykiem ześlizgnęła się z łoża i przez otwarte drzwi uciekła do ogrodu. Katarzyna padła zemdlona, kuchcik z woźnicą zostali przy niej. Jakub z Pawłem i górnikami próbowali dogonić żmiję i schwytać. Wielki gad jednak, nakrapiany srebrnymi i zło-
86
nawet ziele i spalono je, by zaginęły nasiona obdarzone, jak myślano, mocą czarnoksięską. Gada, nie widziano jednak nigdy więcej. Paweł też nie zwierzył nikomu prócz Elżbiety kim była dla niego Wirgacja. Ludzie w Starym Olkuszu nie dowiedzieli się przeto niczego o jej i Pawiowym rodzie. Człowiek ten pozostał w pamięci ludzkiej jako Paweł Bogaty, najbogatszy gwarek Starego Olkusza. Zył długo jeszcze po śmierci Wirgacji, lecz nie sprzyjało mu szczęście. Srebro jakby samo odeszło od niego. Elżbieta wcześniej niż on pożegnała się z ziemskim życiem, a kiedy Paweł został sam, udziałem jego stała się całkowita nędza. Wiadomo jednak o nim, że z osobliwej jakiejś przyczyny nigdy nie chciał przyjąć żadnej pomocy od swego jedynego syna.
Beno ze Starych Rept
W niedzielne popołudnie roku 1883 pan Onufry Masełko dobył ze swojej dębowej szafy odświętny surdut, czarny z aksamitnym kołnierzem i takimiż wyłogami, spodnie rdzawego koloru i nowe trzewiki z guziczkami. Obejrzał je starannie, po czym długo przed lusterkiem stojącym na brzuchatej komodzie przyczesywał bujną czuprynę, bokobrody, przystrzygał i pomadował wąsy, rozczesywał bródkę, aż wreszcie ubrawszy się i skropiwszy wodą lawendową, przywołał do swej schludnej izdebki Santucję, niewiastę już niemłodą w wysokim czepcu i krochmalonych spódnicach, które szeleściły za każdym jej krokiem. Santucja była jego daleką krewną, niewiastą ubogą i samotną, która prowadziła gospodarstwo w jego domu przy szkole na wzgórzu w Starych Reptach, gdzie pan Masełko był nauczycielem.
Kiedy gospodyni przybiegła, jak zawsze prędka i żwawa, powiedział:
— Tucko, wychodzę teraz do Ignacego Kukowki i pewnie nieprędko wrócę.
— To może miodu weźmiecie ze sobą, panie rechtorze. Właśnie go podebrałam wczoraj. Lipiec bieluchny, a wonieje na cały dom.
— Wezmę, wezmę, dobry garniec nawet. Zda się dla Kukowczyny — skinął głową Masełko.
— Oj, tak — klasnęła w ręce Tucka i roześmiała się szeroko. — Można i chłopięciu dać trochę na polizanie. Jakoż go zwą?
— Hm, nie ma jeszcze imienia, żadne nie pasuje rodzicielom. Ani Stachnik, ani Jachnik. Ani Gerwazek, ani Protazek, choć to byli wielcy patronowie chrześcjan przeciw poganom *. Ani Józek nawet, choć wszystkie Józki bardzo są dobrzy ludzie. Może dziś się ugodzimy, co do imienia.
* Mieli przyczynić się do zwycięstwa księcia Bolesława Wstydliwego nad Jadźwingani i. wg Kroniki Jana Długosza.
ru mojemu iaua jcsi iaKa. v^niopaK przyszedł na świat 'szesnastego lipca',' może przeto Andrzejem być, Świeradem albo też Benedyktem. W rodzie swoim Kukowka nie ma jeszcze Benedykta. Godzi się, by choć jeden się znalazł. Czyliż to Beno nieładne imię dla synka?
— Toć, toć, przypominam sobie — żywo przytaknął swej krewnej nauczyciel. — Przecież Benedykt w naszym kraju żył wtedy, kiedy i święty Wojciech. Będzie już osiem wieków, jak śmiercią męczeńską pomarli obaj.
Nauczyciel namyślał się chwilę, po czym rzekł:
— Swierad to lepsze dla jakiego biskupa, zakonnika może, a Beno w sam raz dla chłopięcia, przy tym Benedykt, Swieradowy towarzysz, to jeden z pierwszych świętych polskich. Benuś albo Beno, to wcale niebrzydkie imię, jako myślę. Niechby się Ignacy z Dorotą zgodzili na nie.
— To lecę po miód, a wy pomnijcie na moją radę.
— Szkoda, że nie idziemy razem — zatroskał się Onufry — przecie i was proszono.
— Ach, poszłabym i ja z wami, ale cóż, nijak nie mogę. Chleb trzeba zaczynić, maciory dopatrzeć, gąsek. Ku temu kości mię łamią, trzewiki mię cisną jeszcze. Nie, nie poradzę ani rusz. Lepiej już w domu zostanę. Zofka z sąsiedztwa tu przyjdzie, to mi rozetrze boki.
— Ostawajcież tedy i spocznijcie choć trochę, a ziela sobie uważcie — rzekł nauczyciel i wyszedł z domu.
Po niedługiej chwili pana Masełko widać już było na_ drodze wiodącej w stronę przedmieścia, gdzie mieszkał górnik Ignacy Kukowka z żoną Dorotą i maleńkim synem. Uczony mąż niósł dzieżkę miodu upakowaną do lekkiego koszyka plecionego z korzeni sosny, a odświętne swoje ubranie uzupełnił kapeluszem, który jeszcze ojciec jego otrzymał w darze przed wielu ,laty od samego burmistrza Tarnowskich Gór w dowód osobistej przyjaźni z jego strony. Kapelusz noszony już od pół wieku wyszedł nieco z mody. Był to bowiem cylinder ciemnowiśniowej barwy ozdobiony czarną wstążką spiętą na czole okazałą klamrą. W Starych Reptach popatrywano zawsze ukradkiem na nieznane w tej miejscowości nakrycie głowy, szacunek jednak dla pedagoga powstrzymywał mieszkańców wsi od jakichkolwiek żartów, czy choćby uwag na temat osobliwego, ciemnowiśniowego cylindra, jakiego prócz nauczyciela nikt nie nosił w okolicy. Kukowkowie mieszkali w pięknym domku z ogrodem i kęsem urodzajnego pola, które ciągnęło się złotym od kłosów pszenicznych pasem w stronę Tarnowskich Gór. Ziemia ta droga była bardzo sercu Ignacego Kukowki.
Był to górnik, który pracował długie lata w kopalni „Sabinie". Przebywając czas długi pod ziemią z uciechą największą brał się również do
89
górnik i ojciec Mikołaj.
Czasu tamtego urabiano w kopalniach tarnogórskich kruszec srebro-nośny który tam występował w wielkiej obfitości. Łaskawa była ziemia dla górników. Za trud płaciła im szczodrze skarbami. Ignacy pochodził więc z rodu niebiednego, z dawna osiadłego w Reptach Starych. Ród Ku-kowków słynął i w samych Tarnowskich Górach, bo niejeden wyszedł z niego dzielny rębacz, a i sztygarzy tego nazwiska znani byli również w kopalniach bytomskich ze swej biegłości w robotach górniczych. Ignacy był mężem wesołym, ludziom życzliwym i rozmownym. Kiedy był w dobrym humorze, to chełpił się nawet niekiedy swoim rodem. Powiadał bowiem że Kukowkowie po kądzieli wywodzą się od samego Józefa Rybki,
0 którym głosi stare tarnowskie podanie. Ten to Józef Rybka był pasterzem i pasał stado na błoniach, blisko Rept Starych. I jemu to właśnie przypadło w udziale odkrycie w tamtych stronach srebra. Oto wołek z jego stada dnia pewnego wygrzebał z ziemi kopytem bryłkę o dziwnej barwie
1 osobliwym ciężarze. Zaciekawił się Rybka, co by to było. Podniósł ją i obejrzał ciekawie, a wtedy spostrzegł, że była ona inna niżeli te, które widywał dotychczas na polach swej okolicy. Był to pachołek mądry i roztropny ciekaw świata i wszystkiego, co się na nim znajduje. Owinął więc bryłkę w chustę, schował do zanadrza i poszedł z nią do nauczyciela szkoły w Tarnowskich Górach, o którym z lat swoich chłopięcych wiedział, ze się zajmuje przyrodą żywą i nieożywioną. Nauczyciel obejrzał ciekawie to co mu Rybka pokazał, w księgach poszperał, kęs bryłki odkruszył, przez lupę okruchy jeszcze przepatrzył i tak rozpoznał, że owa bryłka to kęs rudy srebronośnej i to nie lada jakiej, lecz cennej szczególnie, gdyż wiele w sobie zawierała srebra. Od dnia tamtego poniechał już Rybka pasterstwa Bydło swym siostrom i braciom młodszym darował, a sam się przemienił w górnika. W okolicy Rept Starych ujawniło się światu wielkie bogactwo ziemi śląskiej, ruda ołowiu i srebra, a było jej w ziemi tak wiele, że już nie koło samych Rept głębić zaczęto szyby, lecz także wokoło Tarnowskich Gór, a z każdym rokiem ich przybywało.
Stare podanie, jak mówił Ignacy Kukowka wspomina, że ludzie juz nie o samych kopalniach, lecz o tarnogórskim zagłębiu mówić poczęli, a do roboty z całego przybywali Śląska.
Zdawać się mogło, że w rodzie, którego przodek tak znakomity popisał się czynem, wszyscy podobni do niego być muszą. Robotni i pilni roztropni i mądrzy, o godność własną dbający i dobrego serca górnicy Kiedy na świat przyszedł chłopiec, syn Ignacego Kukowki i Doroty Kukow-; czyny, nikt pośród krewnych ani znajomych nawet przez chwilę nie przy-j
90
jednej są krwi i jeSriego nazwiska. Przeciwnie, gdy nauczyciel unuiry ¦» Masełko o Benedykcie i jego cnotach niezwyczajnych opowiedział, wszyscy zebrani imię świętego za dobry omen dla dziecka przyjęli i z radością największą, a zgodnie ochrzcili go Benedyktem. Weselono się bardzo na chrzcinach, tym więcej jeszcze, że Ignacy sześć beczek miodu wytoczył wraz z kamratami swoimi z piwnicy. Nie pożałował palonki do tego, ni jałowcówki do tłustych mięsiw, które w pieczonym i warzonym stanie z obfitą przyprawą korzenną jedne po drugich stawiała Dorota na stole. Maleńki Beno spał w izbie sypialnej w kołysce z drzewa lipowego pięknie rzeźbionej i biało pomalowanej na życzenie matki nie wiedząc wcale, że wszyscy zebrani obdarowali go srebrem niby paniątko jakie, a nauczyciel Masełko w słowach pięknie ułożonych przemówił do Ignacego i Doroty, życząc pociechy z chłopięcia, które i przodków miało dzielnych i znakomitego patrona. Rozeszli się goście niebawem, a w ślad za nimi biegły słowa podzięki od Ignacego i hożej Doroty, a także kwilenie małego Benedykta, które rozmiłowanej matce wydało się być słodsze od ptasiego świergotu. Zdawać się mogło, że szczęście rodziców niezmącone zostanie i że radość na stałe zamieszka w małym domku z ogrodem, dającym mnóstwo warzyw i wybornych owoców, których na zimowe zapasy i na sprzedaż starczało. Ignacy Kukowka niewiastę miał przy sobie najlepszą. Dorota bowiem słynęła na całą wieś tak z urody, jak i z niezwyczajnego o dom i rodzinę starania. A skrzętna była i pracowita, jak owe pszczoły Ignacowe w pasiece za domem. I jak one dnie całe troszczyła się o robotę swoją i wszelkie z niej płynące pożytki.
Czas upływał powoli. Jabłonie i grusze rozrosły się pięknie w ogrodzie Kukowki. Górnik na wycug poszedł, młodszym od siebie zostawił robotę w kopalni. W domu nie brakło mu zajęcia. Zwierzęta domowe i ptactwo, pszczoły, do tego robota w polu i w sadzie sprawiły, że nie spoczywał od świtu samego aż do zachodu słońca.
Mimo ładu i dostatków domowych Ignacy i Dorota nie byli szczęśliwi. Rychło przekonali się nieboracy, że przekorna dola obdarzyła ich synem nicponiem, bo takim'okazał się Beno, ledwie dorósł lat szkolnych i znalazł się pod opieką zacnego nauczyciela. Dobrotliwy i spokojny ten człowiek pierwszy przekonał się, jak złośliwym i zuchwałym chłopcem okazał się młody Kukowka. Był to pacholik niebrzydki i zręcznej postaci, i wcale bystrym umyśle, do tego zdrowy i żywego usposobienia. Cóż, kiedy darów tych na złe używał. Księgi nudziły go, szkolne porządki męczyły. Baczył tylko, by komu się dało na przekór uczynić i wszelkim dokuczyć sposobem. Oto na przykład, kiedy zmierzch zapadał i w krzewach przydrożnych ni-
92
— ..„„~Ł_,w.w uyu<.i>- pvjwiav.ai i. uuvncuz.ni ćiiuu /. pi/xcnau/.Ki mieuzami, którędy chodzić bardzo lubił. Skoro zobaczył go, zmieniał swój głos nie do poznania i basem prawie, co dziwne było w jego latach, wykrzykiwał:
— Masełko, Masełko, czy lubisz sadełko! — Albo: — Masełko, Masełko, gdzie pasiesz bydełko! Hu, Hu! Ha, ha — gwizdał, a nawet ryczał chrapliwie, nie gorzej od niedźwiedzia, niedostrzeżony w swej kryjówce, a ilekroć się dało, obrzucał nauczyciela rzepem czepliwym, grudkami mierzwy końskiej i wszelakim śmieciem.
Pewnej niedzieli, gdy nauczyciel w swym odświętnym ubraniu i cylindrze na głowie udał się po nieszporach na swą ulubioną przechadzkę miedzami w pola, zerwał się nagły wiatr. Silny podmuch strącił panu Onufremu cylinder z głowy i poniósł go między rozsiane po miedzach młode grusze polne. Nauczyciel pobiegł za swym ulubionym nakryciem głowy, lecz żadnym sposobem nie mógł go dogonić, a nawet wśród kurzawy stracił je z. oczu. Daremnie szukała go Tucka, chodząc po polach przez dni następne, daremnie szukał go pan Onufry. Ku swemu zdziwieniu znalazł cylinder sztygar Kozibródka z kopalni „Sabiny". Zobaczył go na samym środku glinianki, największej z tych, które się znajdowały w tamtym czasie pomiądzy szybami „Sabiną" a „Różą". Kapelusz, opatrzony był żaglem i pływał po wodzie jak łódka. Na ten widok młody górnik aż gwizdnął ze zdumienia. — To ci sztuka dopiero — po chwili jednak ogarnął go gniew, poznał bowiem cylinder pana Onufrego. — Tfy — parsknął oburzony — do stu beczek piełunu. — Przecież mnie oczy nie mylą, gorzałki też dzisiaj nie tknąłem. O bodaj ten gizd, co panu nauczycielowi tyle ostudy przyczynił sam do glinianki wleciał. Hej, synkowie — zawołał na chłopców pasących krowę pod hałdą „Sabiny" — a pomóżcie mi załapać ten dekiel pana rechtora. Poszukajcie jakiej łódki.
Rzucili się chłopcy poznawszy cylinder, skoczyli do domu, dziewuszkę tylko małą zostawiając przy krowie i po chwili przyciągnęli łódkę ojcową i dwa wiosła. Uradował się Kozibródka, kukiełki z makiem im darował, które dla swoich sióstr i braci kupił, a pochwaliwszy na dodatek wsiadł do łódki i cylinder pana Onufrego wyłowił.
— Jak się znalazł on w tym moczydle — dziwował się szczerze. — Tu nigdy pan nauczyciel nie przychodzi. I od kościoła daleko, i od szkoły. Dziwy jakieś, ani pojąć tego.
Pan Masełko domyślił się jednak, kto spłatał mu brzydkiego figla. Posmutniał, zamyślił się na chwilę, lecz podziękował sztygarowi Kozi-bródce serdecznie za to, że potrudził się dla niego i zwrócił mu pamiątkę po ojcu. Z nikim nie rozmawiał jednak o tym wydarzeniu, baczniej tylko
93
zatrudniać w szkole przy różnych pożytecznych'robolach. Nicpoń jedfiak, ""¦ że bystry był i zdolny z natury jakoś zawsze sklecić umiał odpowiedź na pytanie nauczyciela i zręcznie wywinąć się od zadanych prac. Nie pozostało przeto panu Onufremu nic więcej, jak tylko czuwać nad chłopcem, by jeszcze gorzej sobie nie poczynał, a przed rodzicami nie mówić zbyt wiele o jego przewinieniach.
Beno tymczasem dorastał i coraz zuchwalszy się stawał. Pokpiwać sobie zaczął wobec ojca z Józefa Rybki przygadując, że jego wołek może wcale nie był wołkiem, tylko pieskiem zwyczajnym, który nie kopytem, lecz ogonem wygrzebał zwykły żużel. Niekiedy kpił sobie z innych mieszkańców Starych Rept, tych zwłaszcza, którzy żyli w czasach dawnych i jakimś dziełem dobrym zapisali się w ludzkiej pamięci. Wszystko mu krzywe było, wszystko nieprawdziwe.
— Co z nim? — dziwiła się Dorota. — Takie to było miłe, takie dobre póki małe, a teraz i poznać go nie sposób. Z każdym rokiem gorszy ten urwis niepoczciwy, ten zuchwalec i smyk.
Na nic były upomnienia, na nic się zdały nawet kary i zakazy rodzicielskie. Hultaj niewiele z nich sobie robił i broił spokojnie dalej. Aż przyszło do tego, że zaczął wyśmiewać się z górniczego stanu nie patrząc na to, jak wielki despekt czyni tym własnemu rodowi. Najwięcej wszakże ostrzył język nie na przodkach swoich czy towarzyszach ojcowych, przyjaciołach, znajomych. Czynił gorzej, aż lęk ogarniał niekiedy tych, co przekpinki jego słyszeli. Wyśmiewał się bowiem z samego Skarbnika. Czynił to z lada przyczyny, nie bacząc na ojcowe nauki, że Skarbnika trzeba szanować, bo to jest władca podziemi, duch opiekuńczy kopalni, który ostrzega górnika, gdy niebezpieczeństwo się zbliża, gdy strop się zawalić ma, chlusnąć kurzawką, gaz albo woda pojawić w chodnikach, ogień ogarnąć komory, całe poziomy kopalni. Przecież ów Skarbnik wspomagał górników w ciężkiej ich pracy na dole ukazując im miejsca, gdzie mają prowadzić robotę. Nagradzał i obdarzał wielu, a karał tylko złych i leniwych górników, tych którzy wstyd przynosili kopalni.
— Dziad to zwyczajny, staruch, nie żaden władca podziemi. Straszy on tylko, kiedy się pokazuje gdzieś w pustkach — wygadywał Beno — albo też ludzie są bojaźliwi w ciemności więcej niżeli przy świetle na ziemi i stąd wielka moc i władanie Skarbnika się biorą.
— Oj, Beno, Beno — karcił go ojciec surowym spojrzeniem — nadtoś ty języczliwy, a lat masz niewiele, przetoż i wiedzieć wszystkiego nie możesz i.sądzić o wszystkim nie godzi się tobie. Kiedym ja miał twoje lata baczyłem jeno, by słuchać mądrzejszych ode mnie.
94
j (y, im. *,gauL.ain mc z. Wium.
Smutno bywało w domu pod jabłoniami, gorzko, choć wiele miodu zbierali Ignacy z Dorotą w pasiece. Dnia pewnego siedział Kukowka na ławie przed domem i kurzył swoją górniczą fajeczkę. Beno kręcił się po ogrodzie, to wypadał na dziedziniec, to do kuchni, by kąsek jaki smaczny podebrać matce. Gdzie stąpił tylko, gdzie się pokazał, tam nie omieszkał wyrządzić szkody lub choćby jakich kłopotów przyczynić swoją osobą. Oto z kurnika bez pozwolenia matki pozbierał jajka zniesione dopiero przez kury. Nie wiedzieć kiedy i jak, a już myślami czym innym zajęty upuścił wszystkie i porozbijał.
— Cóżeś uczynił — załamała ręce matka. — Dla burmistrzowej być miały. Czeka na nie, bo chorych ma w domu, a jajka od naszych kur są najlepsze.
Beno nie słuchał tych słów, drażnił bowiem przy budzie Kruczka, stróża domu i przyjaciela' rodziny. Kostki najlepsze z misy wybierał, zwiędłą nać w zamian podkładał i szturchał go kijkiem. Psina zaniosła się na to groźnym szczekaniem, warczała na Bena, aż przystanęły u płotu dziewczęta idące do szwalni na naukę kroju i szycia. Skoro je Beno zobaczył, dopadł kompostu, który leżał w kącie ogrodu i zgniłą trawą, starą jarzyną i opadłymi gruszkami w nie rzucał. Dziewczyny uciekły wyrzekając na despekt, jakiego im Beno przyczynił. Młodsze płakały nawet. Ignacy już się oglądał za prętem, by karę synowi wymierzyć, gdy w owej chwili Dorota wyjrzała na niego przez okno i pręt dojrzawszy w krzepkiej ręce małżonka prosiła łagodnymi słowami:
— Przebacz mu na ten raz jeszcze, on głupi przecie.
— Oj — westchnął górnik — dobra z ciebie niewiasta, lecz czy nie nazbyt dobra, Doroto. — Chłopakowi tylko pogroził prętem.
— Chodź do mnie — przywołał go do siebie. — Usiądź tu obok, a ja ci opowiem o Srebrnej Komorze, która tu pod ziemią jest niegłęboko nawet, może pod samym kościołem, a może pod twoją szkołą.
— Srebrna Komora? Ej, tato. Ha, ha, ha — zaśmiał się nicpoń. — I to pod kościołem jeszcze! Pod szkołą? Takie mi bery opowiadać chcecie, tato? Jużem przecie nie bajtel jeno karlus, jako się patrzy! Przecież już mi się wąs sypie pod nosem, a wy z tą Srebrną Komorą zaczynacie. I jakaż to ona jest? — zapytał po chwili, dumnie głaszcząc palcami ledwo widoczny ciemny puszek pod zadartym nosem.
:— Jaka? — pytasz. — Ano duża i strop ma podparty stemplami z pni sosnowych niegrubych wcale, tak jak to u nas się czyni zawsze w górach, bo jak stempel jest cieńszy, to łacniej on trzeszczy, kiedy na niego ciśnie
95
to cały Słyśzcząćyódrsrebra CżySte^o. Lyjy wiaac na mm mcuhb- i»n. 6V jako na liściach u drzewa widać żyłki. Pięknie to wygląda, że i opowiedzieć trudno... Ponoć górnicy tam przychodzili ze swymi lampami i świecili po ociosie, to widzieli, jaki on jest. Nie opiszesz synku, nie opowiesz słowem takiej piękności, jaka się w Srebrnej Komorze oku człowieczemu jawi, bo stemple w niej i cały spąg opruszone są srebrnym pyłem. Światło jaśnieje tam piękniejsze jeszcze niż bywa w kościele, a bierze się ono nie wiedzieć skąd. Czy to srebro tak błyszczy, czy może lampa jaka stoi, o której ludzie nie wiedzą. A może...
— Tyle srebra! Ho, ho, ho! A wyście tam nie byli, tato? — zaciekawił się Beno i aż usta otworzył, tak chciwy łiył posłyszeć coś jeszcze o srebr- .
nej komorze.
— Nie byłem, ani kamraci moi nie byli, bo nikt nie wie, które tam wiodą chodniki — odrzekł Ignacy. — Kiedyś ponoć wejść było można i ludzie srebro tam urabiali, jednakoż teraz nikt nie pamięta, jako się idzie do Srebrnej Komory i nikt do niej nie trafi.
Po tych słowach pyknął z fajki i nie mówił już niczego więcej, patrzył tylko przed siebie zamyślony. Wspominał kopalnię „Sabinę" i wiernych swych towarzyszy gwarków, którzy przez lata, dzień po dniu nie wypuszczali z ręki kilofa, pyrlika ni dłuta. Jakże mu byli drodzy, i ci którzy odeszli na zawsze ze swych stanowisk w szybach kopalni „Sabiny", i ci z którymi każdej niedzieli siadywał wciąż w gospodzie pod lipami przy stole nad kuflem złocistego piwa. Dzielni i zawsze do pomocy towarzyszowi swemu skorzy, radzili sobie z oporną skałą tak, jakby każdy z nich siłę miał nie jednego człowieka, lecz dwóch albo i trzech ludzi. Wieleżby dał za to, by syn jego Beno poszedł w ich ślady.
Młody nicpoń tymczasem nawet nie myślał o tym. Odsunął się cichcem od ojca i niepostrzeżenie przepadł w krzakach czarnego bzu. Ukryty w gałęziach ciężkich od kiści dojrzałych jagód, wybierał z kieszeni kamyki zebrane wcześniej nad rzeką i strzelał nimi z procy do wron i kawek gnieżdżących się na topolach, które rosły wzdłuż ulicy. Spłoszone ptaki poderwały się ze swoich siedzib i z rozgłośnym krakaniem krążyć zaczęły chmarą całą nad wierzchołkami drzew, czyniąc harmider niespotykany na cichym przedmieściu.
— Beno! — zawołała nań matka przez kuchenne okno. — A daj-że pokój tym wronom. Idź lepiej na pole po owce. Przywiedź je do
domu.
— Idę, matuś, idę. Już biegnę, ino galoty odczepię, bo mi się o sęki
zahaczyły.
CMopiec jeclnak nie wyszedł z ukrycia wcześniej niż wystrzelił do ptaków ostatni kamień ze swej kieszeni.- Potem gwizdnął ile tchu w piersi i wypadłszy przez furtkę na ulicę pogonił na łąkę, tylko wóda w kałuży rozprysła się pod jego nogami na wszystkie strony.
Lato mijało powoli. Przyszła jesień, a z nią niezmierny urodzaj-owoców. Śliwek zwłaszcza była w ziemi tarnogórskiej mnogość niewidziana. Choć więc lekcje zaczęły się w szkole wyprosił Beno dnia pewnego u rodziców, by go puścili na czas jakiś do dziadków, którzy mieszkali w niedalekiej Strzybnicy, a śliwy mieli na drzewach tak znakomite, jakich daremnie by szukać było w którymkolwiek ogrodzie Rept Starych.
— Puście mnie, tato. Puście, mamo — zaczął pokornie rozmowę. — Pójdę, pomogę starzykom pozbierać śliwy, bo kto im pomoże. Co trzeba wezmę ze sobą do torby, tabliczkę, rysik, książki. Do szkoły od nich też nie tak daleko.
— Dobrze, idź. Prawda to, że starzykom niesporo jest zbierać owoce, a sad u nich większy od naszego.
Daleko jeszcze było do zachodu słońca, kiedy Beno w nowej czapce na głowie i z torb:; na ramieniu w podskokach wypadł na gościniec. Wrzasnął, gwizdnął z uciechy i tyle go widziano.
Działo się to zaś w czasie niedługim po rozmowie Bena z ojcem o Srebrnej Komorze. W domu smutno było bez urwisa Dorocie zwłaszcza, która dnia każdego pędziła na łączkę pod sosnowy młodnik ulubienicę swoją, piękną owcę Bieluszkę z jagnięciem Bielaskiem i pasła je tam zamiast Bena, który i owce lubił, i chwalił sobie zajęcie pasterza.
Przed targowiskiem, które w tamtych latach przypadało w Tarnowskich Górach każdej środy, podebrał Ignacy pszczołom kilka wiader miodu, a Dorota wróciwszy z owcami przed zachodem słońca przygotowała kopę świeżych jaj, by je zanieść także na rynek. I wtedy to właśnie, kiedy gospodarze już te zajęcia kończyli, a w domu pachniało świeżym kołaczem i kawą, odwiedził rodziców Bena pan Onufry Masełko. Był poważny i zakłopotany z czego strapieni małżonkowie poznali bez trudu, że niebawem dowiedzą się czegoś niedobrego o swoim jedynaku. Nie pomylili się poczciwi ludzie, bo wieści, które posłyszeli od rechtora, nie tylko by mogły zasmucić każdego z rodziców lub opiekunów, lecz nawet przerazić. Ledwie bowiem pan Masełko odłożył na półkę w sieni swój wiśniowy cylinder ze srebrną klamrą, a parasol powiesił na kołku, ledwie w izbie gościnnej napił się kawy z Ignacym i Dorotą i pokosztował kołacza, kiedy Dorocie zaszkliły się dziwnie niebieskie oczy i matka młodego nicponia drżącym głosem rzekła.
7 — Karlikowy ganek
97
— A toćże, a toć — przytaknął Onufry frasobliwie 'targając wąsa." "' Zakłopotanie pedagoga wzrosło jeszcze bardziej. Pomilczał chwilę,
dopił pachnącą kawę, westchnął i rzekł.
— Cóż, długo gadać nie będę. Powiem jeno, moi ludkowie, że waszego chłopaka już dni parę wcaJe nie widać w szkole. Gdzież jest? Może chory i z tej przyczyny zostaje w domu?
— Nie! nie! — krzyknęli w głos jeden Kukowka z Kukowczyną i aż rękami zamachali na znak, że żadnym sposobem choroby młodzianka nie kryliby przed rechtorem.
— To gdzież on jest? — zdumiał się i zaniepokoił nie na żarty pan
Onufry.
— U dziadków swoich, panie *— żywo odparła Dorota. — Prosił, by go puścić do Strzybnicy, bo tam owoc pięknie u starych Kukowków obrodził. Pomóc chciał swoim starzykom. I teraz powiadacie, panie rech-tor, że nie ma go w szkole. Rety, anieli święci! Już nam nie pojąć tego. co się dzieje.
— Przecie on książki zabrał ze sobą, tabliczki, rysiki — dorzucił posępnie Ignacy. — Przyrzekł, że chodzić do szkoły będzie, jako zawsze
chodził.
Onufry ze smutkiem największym pokręcił przecząco głową. — Nieprawda to, moi ludzie. Nieprawda. Jego w szkole nie było i nie ma. Jeśli zezwolicie ksiądz kapelonek do ojców waszych pójdzie i zapyta, czy u nich wnuk nie przebywa. To ksiądz roztropny, już on przepatrzy, czyliż też Beno po polach i warpiach nie gania.
— Dobrze powiadacie, panie rechtór. A my go tutaj szukać będziemy. Lasów i gajów przeróżnych u nas niemało jest wszędzie. Są i pieczary, są wyrobiska. Pójdę, poszukam — ze smutkiem powiedział ojciec.
— Byle się znalazł jeno. zdrów i cały — zakończył rozmowę pan
Masełko.
Odszedł do swojej szkoły pełen smutku i niepokoju o Bena. Lękał się złej przygody dla chłopca tak przekornego we wszystkim i tak zuchwałego.
Dorota Kukowczyną przepłakała noc całą klęcząc przed obrazem świętego Benedykta, którego zbójcy zabili w pustelni i wrzucili do rzeki, modliła się też do świętej Barbary, by ustrzegła syna, tak jak strzegła w kopalni dotychczas jego ojca. Często przerywała słowa modlitwy i wybiegała na ganek, bo zdawało jej się, że chłopiec wraca i puka do drzwi nieśmiało.
— Ach, gdzie on, boraczek — łomotało bezradnie matczyne serce. — Jak mu pomóc, by do rozumu przyszedł, a odrzucił głupotę. Bo płocha
98
i ojciec, i ja sama za złóś*ć Bierzemy jeno pustotę chłopięcą — i znów zaczynała od początku prosić niebiosa o powrót syna. Nie spostrzegła nawet nieboraczka, kiedy zajaśniał świt i zacząć było trzeba, jak co dzień domową krzątaninę. W obórce beczała głośno Bieluszka, nieco ciszej i cieńszym głosem wtórował jej mały Bielasek. Na te głosy zawstydziła się gospodyni, bo przypomniała sobie, że dawno już pora napoić zwierzęta u studni i puścić je na trawę. Bieluszka ze swym jagnięciem nie chciała paść się w sadzie, ani w rowie za płotem obejścia. Domagała się, by Dorota wyprowadziła ją na odległe pastwisko pod młodnik sosnowy na brzeg niedużego stawu, tam właśnie gdzie dotychczas pasał ją zawsze Beno. Pospieszyła więc przygrzać żuru dla Ignacego na śniadanie, nakroić mu chleba i sera, przysmażyć nieco szperki. Potem odeszła na pastwisko, jak zawsze niosąc w ręku kij pasterski i węzełek ze świeżym chlebem, jabłkami i resztkami kołacza z poprzedniego dnia. Owce biegły raźno, za nimi zdążała gospodyni świeża jak letni poranek. Nosiła na głowie modrą chusteczkę, a kształtną jej postać otulała heklówka, zarzucona na biały kabotek i ciemną spódnicę mazelonkę z przyszytym do niej gorsetem sznurowanym czerwoną taśmą. Nie zapomniała też i o fałdzistej zapaśnicy, błękitnej, wyszywanej w białe kwiatuszki, a w stroju tym tak nadobna była i tak zręczna jak owe figurki, które mistrzowie garncarscy lepić umieli z gliny i zdobić barwną polewą.
Oto już doszły zwierzęta ze swą gospodynią na ulubione pastwisko. Dorocie stanęły łzy w oczach, kiedy je tam przygnała. Zobaczyła szary kamień polny, na którym lubił siadywać Beno. Tuż blisko stawek, z którego pijała wodę Bieluszka, dalej zaś wrzosowisko, na którym obok wrzosów już gęsto czerwieniały brusznice, a takie wielkie były i piękne, jak te korale, które Kukowczyną miała po swej starce, a każdej niedzieli przywdziewała do kościoła. Bieluszka zaczęła się paść na soczystej trawie. Bielasek to skakał i biegał dokoła niej, to przypadał do matki, wtulał pyszczek w śnieżno białą sierść i chciwie pożywiał się mlekiem. Gdzieś w lasku skrzeczały sroki. Cicho dokoła było i bezludnie. Kukowczyną przysiadła na kamieniu i obok siebie ułożyła płachetkę z zapasami. Czas dłużył się żwawej niewieście nawykłej do ciągłego krzątania się po domu i ogrodzie. Pszczoły brzęczały polatując nad wrzosowiskiem liliowym od mnogości kwiecia, brusznice zdawały się dojrzewać nieledwie w oczach i nęciły ku sobie. I oto dostrzegła gospodyni dzban z utłuczoną szyjką, który wyzierał krągłym bokiem z wody koło brzegu stawu. Porzucone naczynie nadawało się jeszcze do tego, by w nie nazbierać jagód. Dorota Kukowczyną
99
F
dojrzalsze chodząc po wrzosach jakby po miękkim dywanie. Przesypawszy jagody do chusteczki wyłożonej liśćmi łopianu zabrała się do napełniania dzbanka po raz drugi. Czyniąc to, nie spostrzegła Kukowczyna, że odeszła dosyć daleko od swoich zwierząt. Spokój wracał powoli do jej serca. Przez chwilę wspominała sobie nawet dom rodzicielski i swoje w nim życie wśród gromadki rodzeństwa i rówieśnic, małe radości i małe smutki dziewczęce. Nagle od strony sosnowego lasku słyszeć się dała głośna rozmowa przechodząca w gniewne okrzyki. Kukowczyna zapomniała o brusznicach, rzuciła dzbanek i pobiegła w stronę sosen. Głosy nie milkły. Przerażenie jej wzrastało, gdyż ani owcy, ani jagnięcia nie zobaczyła na łące.
— Gdzie poszły? Co się z nimi stało? Co się dzieje w lesie? — myślała, czując, że po plecach przebiega jej mrowie. I wtedy, nagle z młodnika sosnowego dało się słyszeć beczenie owcy, a potem krzyk.
— Ratunku! Ratunku!
Głos młody był, chłopięcy. Dorota poznała, że to woła Beno.
— Chryste, pomóż! — przeżegnała się matka, pochwyciła kij i co sił w nogach rzuciła się ku młodnikowi.
Na wołanie chłopca odpowiadał wyzwiskami i przekleństwami czyjś gruby, ochrypły głos. Sosenki rosły gęsto, między nimi podszycie z. paproci, jeżyn i wilczej jagody. Dorota dostrzegła, że stratowane było ono w wielu miejscach. Tu i tam widać było niewysokie jałowce. Dorota wiedziała jeszcze z lat swoich dziewczęcych, że na jałowcach jesienią i później jeszcze chętnie żerują drozdy kwiczoły. Tamtego dnia jednak żaden z ptaków nie poderwał się od cierpkich i twardych jagód, spłoszono ptaki wcześniej. Coś poruszało się dołem wśród jałowców. Gospodyni podbiegła ku nim i rozchyliła twarde gałązki pasterskim kijem. A wtedy okrzyk przerażenia wyrwał się z jej ust. W dołku pod jałowcami, wygniecionym tam kiedyś przez jakieś większe zwierzę, leżał Bielasek związany ciasno łykiem, pobrudzony gliną, z kłaczkami mchu i trawy uwięzłymi w gęstym kożuchu. Na widok gospodyni zabeczał i próbował wstać. Dorota jednym ruchem nożyka do ścinania mleczu uwolniła go z więzów. Baranek tulił się do niej chwilę i drżał. Miał dużą ranę na uchu. Gospodyni pogłaskała go lekko, a wtedy Bielasek ośmielony już teraz i okrzepły, beczeć zaczął ile w nim było sił. Krzyki i wołania o pomoc stały się teraz znacznie bliższe, a dołączyło się do nich beczenie owcy.
— Bieluszka! — krzyknęła Dorota i już nie patrząc na jagnię rzuciła się między sosenki w kierunku znanej sobie polany, od której dolatywała ją wzmagająca się coraz bardziej wrzawa.
100
JWift
fcs'
— Beno! Beno! — krzyknęła. — Idę! — głos jej pod wpływem strachu o syna odmienił się zupełnie, spotężniał tak, że w niczym nie przypominał dźwięku jej mowy łagodnej. Jeszcze krok, jeszcze szelest gałęzi i ciężki tupot uciekającego człowieka. Jeszcze chwila... I oto Dorota znalazła się na maleńkiej polance pomiędzy trzema sosnami. Pod jedną z nich leżała na ziemi Bieluszka, ciężko dysząca, osłabła, ze sznurem na szyi, spod którego broczyła krew. Przy niej klęczał na ziemi Beno w podartej odzieży, blady i bosy. Ręce miał podrapane, sińce na twarzy.
— Matko — powiedział. — Och, dobrze ześ przyszła, bo nie uradziłbym sam.
— Boże, co się tu stało? — jęknęła Dorota.
— Bieluszka z małym do lasu zbieżały, jak to owce. Bielaska we krzach znaleźliście?
— Tak — skinęła głową Dorota — ale co się to stało, powiadaj. Miły Boże, już nie wiem, czy we mnie rozum się nie zmąci. — Objęła chłopca ramieniem i przytuliła do siebie, a ten drżąc na całym ciele szybko i bezładnie mówił.
— Kiedyście mamo owce przygnali na łączkę, a sami poszli do brusznic, zobaczył was z ukrycia taki jeden pachoł, co go tu wszyscy znają. Opa-ślik się zwie.
— Aaa — zawołała Dorota i odsunęła lekko Bena od siebie — to ten, co kury kradnie, króliki, gołębie, prosiaki?
— Toć, on — przytaknął strapiony i zawstydzony chłopiec. — Jak owce do lasu weszły, to jagnię chwycił, związał, ciepnął w jałowce, a potem Bieluchę na sznur złowił i ciągnął do swojej szopy, co ją ma dalej w lesie na ustroniu. Owca zaparła się i beczała za jagnięciem. Iść nie chciała, a krzepka ona jest tyleż co rosły baran. Posłyszałem, bom tutaj na bedłki przyszedł. Chciałem je upiec przy ogniu i podjeść sobie bom głodny, ze strach, ale nic z tego. Przybiegłem do Opaślika, proszę, by poniechał owcy bo nasza i jagnię oddał, a on na to jak nie zacznie się śmiać i wyzywać, a kpie ze mnie, że mi da popić gorzałki, jak owce na targu sprzeda. Kryką zamierzył się na mnie, tom się rozgniewał okrutnie. Rzuciłem się na Opaślika, owcę Bieluszkę wydrzeć mu chciałem, a wołałem pomocy ile sił. No i przyszliście, matuś.
— Przyszłam, przyszłam — odpowiedziała z wyrzutem Dorota. — Tyle nam strachu napędziłeś, tyle żałości a wstydu. I po coś nam tego przyczynił, głuptaku? — tu płakać zaczęła Dorota tak żałośnie, że aż przestraszył się Beno by sobie serca i duszy nie wypłakała.
102
"*— To^pocos zjdomu poszedł? — pytała przez łzy Dorota.
— A bom się zezłościł, że mię do szkoły przymuszacie, a mnie już bardzo ona zmierzła.
— Oj, głupi, głupi! — załamała ręce matka — a gdzieś ty książki podział?
— W stodole są, w skrzyni pod workami. Wcale ich z sobą nie brałem. — Ostatnie słowa powiedział Beno z największym wstydem, bo cóż mu książki winne były. Wstyd mu też było, że dziadków okłamał, rodziców i wszystkich w szkole. Słów mu zabrakło do dalszej rozmowy z matką. Nosem tylko siąkał i burknął. — Przepraszam. Ja już z domu nigdy więcej nie pójdę.
— Powtórz to ojcu, kiedy przyjdziemy do domu i jego przeproś, A buty gdzie masz?
— Też w tej skrzyni co książki, leżą pod workami.
— I to ojcu powiedz, oszkubku jeden — z wyrzutem w głosie dodała matka.
— Dobrze, matuś, powiem wszystko, powiem jako żądacie — pokornie odpowiedział młody nicpoń, rozcierając sobie bok, w którym uderzył go kryką Opaślik.
Po tych słowach już nie odzywał się Beno, niósł tylko Bielaska, który trochę utykał na nogę. Dorota pędziła przed sobą Bieluszkę. Podała też synowi chleb, kołacz i jabłka, które przyniosła ze sobą na pastwisko z. domu.
— Kiedy ci szkoła zmierzła — rzekł Ignacy tegoż jeszcze wieczora do swego syna — to nic w klasach po tobie i na nic się zdadzą rechtorów rózgi. Nie chcesz książek, to nic. Jednakoż rosnąć jako ten chwast nie możesz. Daję ci moje ojcowskie przebaczenie, aleć do pracy iść musisz, byś daTmo nie jadł chleba, bo ludziom zdrowym to nie przystoi. Jutro pomówię z nadsztygarem na naszej kopalni „Sabinie". Może on tam znajdzie dla ciebie jakie stanie.
— Dziękuję, tato — pokornie odpowiedział Beno, któremu na wieść o pracy w kopalni jakoś trwożnie się uczyniło na sercu i nieswojo. — Pracować będę na dole, jakeście wy pracowali i ojciec wasz pracował.
Ignacy popatrzył na niego z uwagą, pogładził,wąsy i mówił dalej:
— ,,Sabinę" chwalą, że dobra kopalnia. Ludzie robotni tam są i rządni, chacharów w niej nie trzymają, zapamiętaj to sobie, golowąsie.
— Słuchaj Benuś, co ci tato mówią i górniczy stan miej w poważaniu — zakończyła rozmowę Dorota nawlekając igłę, bo właśnie szyła nową koszulę dla syna, prostą z grubszego płótna, by mu dłużej posłużyła w niełatwej górniczej robocie.
103
tl
Nadsztygar wysłuchał z największą uwagą tego, co mu mówijf 6 swoim synu Ignacy. Gładził brodę, marszczył czoło i z wielką powagą kiwał głową, a nawet wzdychał. Szeroką dłonią twardo o stół uderzał, kiedy stroskany górnik niczego nie tając rozpowiadał o swoich z jedynym dzieckiem kłopotach.
— Nic to — powiedział częstując tabaką Kukowkę — przejdzie mu zadufałość, jak pokosztuje naszego chleba. Posrebrzany ten chleb może jest, jako mówią o nim ludzie, ale twardy. Niech twój Benedykt zatem, nim się w górniczym trudzie zaprawi przez pół dnia na dole roboty się uczy, a przez drugie pół niech pisarzowi pomaga w kopalnianym urzędzie, papiery różne poznaje, dokumenta nasze. Prawa i obyczaje górniczego stanu niech zawsze w pamięci chowa. A ty kamracie mój pomnij na to. że matka ziemia też dobrą szkołą będzie dla twego syna. Pouczy ona bowiem, jako rechtór najlepszy, za pilność i staranie nagrodzi, aleć i pokarać może srogo, jeśli jej kto na dole uchybi. Za darmo jednakoż nikogo nie nagradza ona. To rzeknij ode mnie twojemu Benowi. I niech już jutro wdzieje kapelusz pachołek, by sobie od pierwszego dnia czoło i kark osłonił, po co mu mają kamienie, glina i woda ze stropu za kołnierz spadać. Nie masz to jako nasze tarnogórskie filcowe kapelusze pod strop dolomitowy noszone.
— I służą dobrze — z uznaniem powiedział Kukowka — ani się mierzyć kapturowi z naszym kapeluszem. Toż dam Benowi swój kapelusz, jak nowy on. Dobrze, żem go w chodniku nie porzucił. — Szczęść tobie Boże — ścisnął mu rękę dawny zwierzchnik. — Daj wam Boże — odpowiedział Ignacy.
Tak się rozstali nadsztygar z Benowym rodzicem, obaj zadowoleni z siebie i pewni, że młody zuchwalec hardości swej zbędzie, skoro się znajdzie w chodnikach na poły ciemnych a cichych, bo głosy w kopalnianym podziemiu jakby wsiąkają i nikną w pustkowiu wyrobisk.
Beno Kukowka, choć niezbyt do książek się garnął, bystrym jednak był chłopakiem, a do tego jeszcze pisał bardzo ładnie. Na szaro-żółtych arkuszach, jakie mu co dzień wydawał pisarz w urzędzie kopalnianym, kreślił gęsim piórem równiutkie i kształtne litery, przepisując rozliczne akta i dokumenty kopalni „Sabiny". Schludny sam, schludność wielka utrzymywał w szufladzie i na stole, przy którym pracował. Polubił więc pisarz młodego Kukowkę i bardzo sobie chwalił takiego pomocnika. Benowi jednak ta chwalba na dobre nie wyszła. Oto choć przycichł i wygrze-czniał z pozoru, a w kancelarii dobrze sobie radził, wbił się w pychę gdy
104
sów napisać nie mogą. Zaczął wywyższać się Beno. Skoro go sztygar Jan Kozibródka upomniał, że więcej skromności, młodemu przystoi wobec starszych zakpić potrafił i z niego, a nawet nadsztygarowi nie nazbyt grzecznym słowem i nie raz jeden na upomnienie odpowiedział. Z wolna więc w dawne swe błędy popadał niecnota. Pokora, skromność raz jeszcze po wierzchu tylko skrywały rogatą jego naturę tak, jak rumieńce na dzikim jabłku, które z pozoru się zda smakowite, a w rzeczy samej cierpkością i twardością razi.
O wczesnej rannej godzinie w kapeluszu ojcowym na głowie zeszedł Beno Kukowka odważnie po drabinie do szybu kopalni „Sabiny" razem z gromadą swych towarzyszy. Tak jak chciał jego ojciec i jak to przykazał nadsztygar pozostawać na dole miał tylko do południa, dalszą zaś część dniówki odrobić już miał na powierzchni. Czuł się w kopalni dobrze. Podobała mu się ona, a nawet ciekawiła po trosze swą nowością, osobliwymi urządzeniami i surowym porządkiem, a bardzo potrzebnym i pożytecznym, kiedy pracuje razem grupa ludzi. ,
Jedno tylko nie podobało się chłopcu w robocie: filcowe kapelusze o szerokim rondzie, jakie na dole nosili wszyscy jego towarzysze i podobne zupełnie do tego, który Ignacy sam niegdyś nosił, a teraz darował synowi.
— Do licha — myślał nicpoń — tak się czuję w tym grzybie na głowie, jakby jaka baba, dziedziczka z Małych Rept albo i grofka z Raciborza. One to przecież ze łbów nie zdejmują swoich pudeł i wronich gniazd z kwiatuszkami a pióreczkami. Wcale mi ten kapelusz niepotrzebny. Nic mi po nim. Ciepnę go do kąta. Woda, gliny, przecie tu jej nie leci beczkami ze stropu, a kamienie też się nie sypią wozami,-że ojcowy to nie uchodzi go wrzucić do stawu, jako ten pana Masełki cylinder wrzuciłem, niech leży w kącie i starczy — rozważał młody nicpoń, a oczy mu błyszczały, jak dobrze wyczyszczone kredą guziki przy oficerskim mundurze.
Jak postanowił, tak uczynił. Kiedy go Kozibródka wiódł na jego stanie, zauważył Beno wejście do chodnika, który był rozpoczęty, lecz poniechany przez górników z niewiadomej przyczyny, światła tam nie było, taczki tylko stały z gliną i drugie z kamieniami. Wsunął więc niepostrzeżenie kapelusz między taczki. Kozibródka w tym czasie rozmawiał o czymś pilnie z towarzyszami, których jak widać było lubił i cenił, bo coś uradzał z nimi i o coś ich rozpytywał. Nie dostrzegli też wcale, że Beno idzie na swoje stanie bez kapelusza. Bystry pachołek jednak pilnie baczył na wszystko, co się dokoła niego działo. Już od pierwszych godzin spostrzegł,
105
WSI UU tllUUM
I
czego sprzętu. Kozibródka umyślił pomału przyuczyć go do wszystkiego, co by się przydać mogło Benowi w górniczym stanie. Beno nie zawsze miał zostawać na tym samym wskazanym przez Kozibrodkę staniu. Przechodzić musiał w swej pracy do różnych oddziałów roboczych, a nawet niekiedy i innym sztygarom podlegać. Młody nicpoń nie martwił się tym jednak, przekonał się bowiem, że zostaje mu sporo luźnego czasu przy takich odmianach, że może podsunąć się wszędzie tam, gdzie go wiodła ciekawość, podpatrzeć coś i rozpoznać jak można najlepiej wszystkie zakątki kopalni. Ośmielił się rychło prz-y takich zajęciach, spoufalił się, i coraz to inne kamratom swoim wyrządzał psoty nie szczędząc, jak zawsze starszym od siebie przekpinek brzydkich i żartów zuchwałych.
— Ejże, gagatku jeden — górnicy karcili go niekiedy. — Nie pozwalaj sobie tyle z nami, bo ci jeszcze mleko pod nosem nie wyschło. — W poczciwych sercach jednak wybaczali chłopcu jego pustotę i przekorę tłumacząc je sobie młodym wiekiem nicponia.
Razu pewnego wszelako jeden z towarzyszy rozgniewał się na chłopaka i powiedział: — Oj, Beno, Beno, ależ to zmierzły, ależ frechowny z ciebie pachołek, a przeciwny wszystkiemu co dobre. Bacz jeno, smyku, iżeś nie u rodzicieli w domu i nie u rechtorów w szkole, jeno w kopalni jest. Na dole. W ciemności i wilkości podziemnej, że nade łbem masz strop spękany, który zawalić się może, nie wiedzieć kiedy. Tu nie człowiecze jeno, aleć i Skarbnikowe jest władanie. Oj, bacz mamlasie zatracony, byś onemu nie uchybił swawolą, a pysk trzymał i nic powiadał tu byle czego.
Beno popatrzył na kopacza spod oka, uśmiechnął się krzywo i tylko ramionami wzruszył na mądre jego słowa, po czym, jakby w odpowiedzi na nie gwizdnął z całych sił, odwrócił się na pięcie, strącił niby niechcący lampkę zawieszoną na ociosie i mocno pchnął przed siebie sukę, na której dowieziono właśnie kopalniaki z podszybia. Rozgniewany na towarzysza, a pogwizdując dalej, poszedł ładować urobek.do wyznaczonej przez sztygara komory.
— Patrzcie go, szturmierza przegrzesznego — oburzali się dalej górnicy. — Mało, że gwiżdże, to jeszcze wozami ciska, gizd zatracony.
— Aż dziwne mi to — wtrącił Kozibródka, który nadszedł właśnie z podszybia. — Ojciec poczciwy chłop przecie i stateczny, a ten syn to Boże odpuścić, jaki niepozbierany. Już by choć w tej kopalni nie gwizdał, oszkliwiec jeden.
— Ano przecie. Ano. tak. Nie przystoi tu gwizdać, nie przystoi — mruczał pod wydatnym nosem sąsiad Kukowski, Augustyn Rzepka, po
106
— Był tu jeden taki, co gwizdał w kopalni. Ze ćwierć wieku już upłynęło, jak tu pracował z nami, ale pomnę go dobrze — mówił Augustyn towarzyszom swoim nieco później, kiedy się zeszli wszyscy w komorze Bogatej na przerwę śniadaniową. Usiedli tam, jak się komu udało; kto zwyczajnie na spągu, kto na klocku, a kto inny jeszcze na nieckach przewróconych. Kapelusze filcowe na czas posiłku pozdejmowali z głów i poukładali je wszystkie razem przy wejściu do komory. Każdy dobył co miał w swej torbie na przekąskę i tak pożywiali się w spokoju, a pilnie słuchali Rzepki. Ten opowiadał dalej, bo mowny był z niego człowiek. I słowa przy tym dobierał rozumnie, a gawędził żywo i składnie. Powiadał zaśtak.
— Karlus, o którym mowa, zadufały był w sobie, że strach i zawsze we wszystkim ludziom na przekór czynił. Tak i z gwizdaniem było. Za nic miał sobie, że go ostrzegali kamraci, iż obyczajom górniczym takim sposobem uchybia. Lekce sobie ważył i to, że go sam pan nadsztygar ostrzegał, iż za gwizdanie w kopalni Skarbnik pokarać go może, bo przecież to on gwizdania takiego zakazuje. A ten nic, po swojemu dalej czynił, aż tu raz trafiła mu się przygoda.
— Jaka? Jaka? — Odezwały się żywo głosy siedzących dokoła Rzep-kowych kamratów.
— Ten uśmiechnął się, ruchem ręki ciszę nakazał i mówił dalej tak:
— Szedł sobie ten karlus chodnikiem Magdaleny od przodka swojego na podszybie i gwizdał aż się powietrze trzęsło. Mocny był pachołek, jakich teraz niewielu w kopalniach robi, toż i tchu w nim było tyle co w niedźwiedziu, kiedy na wiosnę zjawienie swoje w boru oznajmuje. Długo mu iść wypadło, toż i zmęczył się, krzynę przystanął, wody się napił ze źródła, co j,e napotkał po drodze ocembrowane. Poziera i ledwie oczom wierzy. Górnik mu się pokazał jeden, mąż wielki z brodą siwą do pasa i w kapeluszu na głowie. Włosy mu pasmami spod kapelusza się wymykały, a oczy błyskały czerwono. Lampę miał w ręku srebrną, co także świeciła czerwono. Popatrzył na karlusa i głosem huczącym zagadał.
— Hej, ty! Zaliż to nie słyszałeś, że gwizdać w kopalni nie wolno, że cię pokarać mogę ja, Skarbnik, bo w moim jesteś świecie, pusta głowo.
— I cóż mi uczynisz, Skarbniku? — wrzasnął rozeźlony karlus tak mocno, że go usłyszeli ludzie, którzy na ten czas w komorze Wysokiej robili.
Ledwie te słowa zakrzyknął, ręka mocna, jakby z żelaza była, pra-snęła go po gębie raz i drugi. Zachwiał się od tego uderzenia i runął jak długi na spąg. Gęba go piekła mocno, ale jeszcze mocniej wstyd, że się tak
107
niku. Śmiech tylko słyszał dziwny gdzieś daleko od siebie i lampa mu w głębi pustej komory błysnęła czerwono. Pomiarkował się więc, że go Skarbnik pokarał i od tego czasu już nie gwizdał na dole.
— A znak jakiś, czy mu został na gębie? — zapytał młody ładowacz, któremu też się kiedyś gwizdnąć przy robocie zdarzyło.
— No został, a jakże — odpowiedział mu Rzepka z powagą — szramę miał wielką, czerwoną, aż po samo ucho i to mu na zawsze zostało.
— Oj — potrząsnął głową chłopak zafrasowany. — Nasz Beno przecie
też gwiżdże na dole.
— Możesz mu sto razy powiadać, by tego nie czynił, a on swoje —
dodał drugi młodzieniec.
— Powiadałem i ja Benowi, iż ma zwyczaje nasze szanować — odrzekł Augustyn Rzepka — a jeno miny stroił choćby ten małpierz, co go kataryniarz wodzi po jarmarkach. By jeno kije na niego nie spadły gdzie w chodniku, bo i to się zdarza bracia mili — tu Rzepka wąsy nastroszył, oczami łypnął spod krzaczastych brwi i minę zrobił bardzo tajemniczą.
— Nie powiadajcie! — zdumiał się najmłodszy z ładowaczy.
— Żeby kije spadły? Gdzie? Na kogo? — odezwały się głosy.
— A na Kubicę z Małych Rept, w chodniku Królewskim, tu niedaleko naszej „Sabiny".
W gromadzie zapanowało ożywienie.
— A jakoż to było z tym Kubica? Radziśmy wiedzieć! Co to za kije? Powiadajcie Rzepka — odezwały się głosy.
— Oj, były, były — zaczął od nowa rozmowny górnik strzepując sobie na dłoń okruchy chleba, które pozostały mu jeszcze w torbie. —!Iuż ten chłop okrutnie lubił na dole wyzywać kamratów, a złość go brała o byle psiniec. I wiecie co? — tu Rzepka zniżył głos i rozejrzał się niespokojnie dokoła. — Kiedy się Kubica tak bardzo rozgniewał, to i przeklinać poradził tu na dole, aż strach powiadać o tym. Ostuda jedna, taki chłop... Nie godzi się czynić górnikowi tak, bo źle się to skończyć może.
Słuchacze zawiśli spojrzeniami na ustach Rzepki, a ten prawił dalej.
— Razu jednego wiózł Kubica na taczkach urobek na podszybie. Bryły kruszcu piękne, czyste, że prosto bez nijakiego płukania do przetopu je dać było można. Skały płonnej ani kęsa w nich byś nie znalazł. Kaganki paliły się, jako zwyczajnie, zawieszone na ociosie. Naraz tąpnęło i lampy pogasły, ciemno się uczyniło w chodniku, a Kubica był sam. W tej ciemności jakoś on źle taczkami ruszył, że się przewróciły i cały urobek się z nich wysypał. Jak nie wrzaśnie chłop rozeźlony, jak nie zaklnie, aż
108
radził, coś go nagle na spąg rzuciło, a czyjeś ręce w ciemności raziły go kijem z całej mocy, ile się tylko na jego skórze zmieściło. Wystraszył się boraczek i wołać zaczął ratunku, bo choć krzepki był z niego mąż, to na krzepszego jeszcze trafił. Myślał, że już ostatnia przyszła jego godzina.
— Zabito go pewno — westchnął ktoś w gromadzie... — Panbóczku świeć nad jego duszą.
— Iii, zaraz zabito — machnął ręką Rzepka — ukarano tylko, by sobie dobrze zapamiętał, co się na dole godzi, a co nie. Żyw został Kubica, uratowali go ludzie, co w komorze Wysokiej ładowali kruszec do taczek. Rzucili robotę i przybiegli ze światłem do Kubicy, bo poznali że to on wołał. Wystraszyli się i oni, kiedy zobaczyli, że Kubice leży na spągu, jęczy okrutnie, boki sobie rozciera i wyrzeka, że go srodze pobito, a przecie nie widać tam było nikogo. Taczki koło niego stały wcale nie przewrócone. W nich urobku było do pełna, wszelako nie kruszcu, jeno skały płonnej. Dopadli chłopa ludzie. — Co się tobie stało — pytają Kubicy, a ten i słowa jednego powiedzieć nie może jeno drży cały. Podnieść się też nie może. taki pobity i wystraszony. Dźwignęli go przeto kamraci, płonną skałę z taczek wyrzucili nie pytając skąd się tam wzięła, Kubicę, w jej miejsce posadzili i wystraszeni do ostatka na podszybie go powieźli. Kubica jęczał i stękał srogo, że i teraz nie łacno mi powiadać o tym. Wypadli do nich sztygarzy, którzy z ludźmi w komorze Magdalenie robili, przybiegł nadszty-gar. Pieprzówką Kubicę poili dla pokrzepienia, co mu się stało pytali. Kiedy się borak pokrzepił trochę i oprzytomniał, zlazł z taczek, przed sztygarami stanął i wszystko, jak było opowiedział. A kończył tymi słowy — przypomniał sobie Rzepka. — Już nie tego mi żal, że mię jakiś mocarz zmógł, a pobił, ale tego żałuję, że mi się taki przedni urobek stracił i nie wiem gdzie on jest.
— Nie wiecie Kubica? — niby to zdziwił się nadsztygar. — No to popatrzcie dobrze, o tam koło drzwi od magazynu. Nie poznajecie? — a sam ledwie śmiech wstrzymać może, sztygarzy łokciami się tylko trącali.
— Rety! — wrzasnął Kubica. — Poznaję! To moje taczki i mój urobek, a te na których żem tu przyjechał, to wcale nie moje. A któż mnie tak wyonaczył?
— Kto, jeśli nie Skarbnik? — zaśmiał się nadsztygar. — Bo tyś bracie na dole wyzywał i klął, a Skarbnik tego nie lubi i karze za to. Dostałeś przeto to, na coś zasłużył. Ciesz się tedy, że ci co na łeb nie spadło w tej ciemności i wracaj teraz do domu, by ci twoja baba sadłem boki wysmarowała.
109
jak Kubicowa przyjęła małżonka po takiej przygodzie. Ten i ów z gromady pakował już butlę po kawie zbożowej i resztę chleba 7 cebulą do torby. Poprawiał knot u lampy olejnej i przyodziewę na sobie, gdy naraz ktoś z gromady zawołał.
— Ludzie! A gdzie to nasze kapelusze? Ich tu przecie nie ma wcale!
— Jak to nie ma? Co ty gadasz? Przecie ich wiatr nie wywiał — odezwały się głosy dokoła.
— Tu pod ociosem leżały wszystkie na kupie. Samiśmy je kładli tutaj. Gdzież są? Szukajcie! Szukajcie! Gdzieś przecie muszą one być.
Rozbiegli się górnicy po komorze, przyświecali sobie lampami, nie ominęli żadnego kąta. Kapeluszy nigdzie nie było.
— Ktoś je zabrał i schował, oszkubek jeden zatracony — rozgniewał się Rzepka i az sapnął od wielkiego wzburzenia. — Teraz nam się będą glina i prochy na łby sypały. Szukajcie! Szukajcie! Przecie ten marcha co je zabrał, daleko z nimi nie uszedł.
Szukano więc dalej, na nic to jednak było. Resztę dniówki pracować wypadło bez kapeluszy. I tak z odkrytymi głowami wyszli wszyscy z szybu, gdy się skończyła robota. W zamieszaniu nie spostrzegli górnicy, że od czasu długiego żaden z nicii nie widział w kopalni młodego Bena Kukowki. Nie zdziwili się też, że nie wyszedł on z nimi razem, gdyż spodziewali się, że ów kłopotliwy ich towarzysz już wcześniej udał się na powierzchnię, by pomagać w biurze pisarzowi kopalnianemu. Dnia jednak następnego także nie było widać Bena w komorze Wysokiej ani w Bogatej, nie przemierzał też chodnika Magdaleny w drodze z podszybia do komory tegoż imienia. Zaniepokoił się Kozibródka nie na żarty, kiedy mu o tym powiedział Augustyn, a wszyscy inni górnicy, na którymkolwiek pytano poziomie, także nie widzieli na żadnym staniu niespokojnego młodzieńca. Pytał więc Kozibródka innych sztygarów, pytał samego nadsztygara, czy nie postawili gdzie nicponia. Nie widzieli Bena i oni, a nawet niczego od dni kilku nie słyszeli o nim. Nie widział również pomocnika swego kopalniany pisarz. Gwałtu i szumu przyczynił okrutnego kopalni „Sabinie", bo się przeraził nie na żarty. Nadsztygara, że krewnym był jego, otwarcie o nie-statek pomówił i brak nadzoru nad młodzikiem, który choć płochy, to jednak bystrego był umysłu i w kancelarii nie ostatnio się przecież spisywał.
— Skoroście tak niekontenci, pisarzu — odrzekł nadsztygar — to idźcie do ojców Benedykta, może on w domu zostaje, może chory. Tam się dowiecie najlepiej. ¦ ¦ . ¦
110
Twieść, którą przyniósł jeszcze gorszego nadsztygarowi przyczyniła zmartwienia. Beno już dni kilka wcale z kopalni do domu nie wracał.
— U dziadków jest chyba w Strzybnrcy— załamywała ręce Dorota. — On tam zawsze chodził, kiedy się w szkole bał pokazać. Pewnie znów popadł w swoje niecnoty. Odpuść Boże tę płochość głupiemu, nie karz go srogo.
Pobiegł Ignacy do dziadka Kukowki, lecz i tam Bena nie było. Teraz już lękać się o chłopca poczęto. Stać się musiało z nim coś złego w kopalni. Nie troszczyli się już teraz górnicy o swoje kapelusze. Ich poczciwe serca przepełniała trwoga o młodego towarzysza. Wszyscy, kto żyw był w kopalni zaczęli go szukać. Nie lada jaka to była sprawa. W rozległych podziemiach kopalni łatwo o złą przygodę dla górnika, który lat wiele przepędził w chodnikach i gankach ,,Sabiny", niejedną z towarzyszami swymi wydrążył tam komorę, gasił pożary, pokonywał kurzawkę i wodę. Cóż dopiero gdy odłączył się od gromady chłopak ze swojej płochości znany, zuchwalec i do tego nicpoń, jak mówił o nim Kozibródka. Łatwo zabłądzić było w kopalni i zgubić się w niej jak w lesie. W niektórych miejscach bowiem łączyła się ona chodnikami z bardzo starą kopalnią „Różą", której komory dawno już opuszczone przemieniały się z wolna w podziemne jeziorka. Wszędzie zaś ze stropu spękanego obsuwały się odłamki dolomitowej skały, spadały kamienie, resztki obudowy, jeśli gdzie z lat dawnych została. Wszędzie chłopca szukano. Światła lamp odbijały się w wodzie i ślizgały po ociosach, na których górniczym zwyczajem oznaczane były daty zakończenia jakiejś roboty, niektóre sprzed wieku, i jeszcze dawniejsze. W starych górach najpiękniej było i najdostojniej. Zdawać się mogło, że czyjaś dłoń ozdobiła je szczególnie bogato gromadząc klejnoty ziemi nie wszędzie widywane. W starych górach ze stropów kopalni zwieszały się stalaktyty, niby zaczarowany las rosnący nie ku słońcu wierzchołkami swych drzew, lecz ku wnętrzu ziemi. Na brunatnym ociosie lśniły grudki srebrne jak gwiazdy na dziwnym niebie, na którym nie świecił nigdy księżyc. Osobliwy to był, tajemniczy świat, pełen ciszy, w którym stukanie trepów górniczych o spąg i głosy ludzkie zamarły już dawno.
— Chodźmy tam, do starych gór — powiedział Augustyn Rzepka. — Bierzmy więcej światła. Zabłądził kędyś nasz chwat, ani chybi.
Doszli do miejsca, w którym górotwór zacisnął ściany chodnika tak bardzo, że tylko bokiem przesunąć się przez wąskie przejście mógł człowiek. A kiedy przeszli tamtędy zobaczyli odłamanc i pokruszone, leżące na spągu stalaktyty.
II
kąty, jeśli nie ten gołowąs? — Kozibródka odrzucił laską odłamki stalaktytów na stronę.
— Może i on — odezwał się ktoś z lękiem w głosie. Ale czy go jeszcze żywego znajdziemy?
— Nie gadajcie po próżnicy — zgromił go Kozibródka.
— Naprzód! — za mną — wołał. — Nie ma co czekać — i pobiegł w głąb pustek, rozpryskując wodę stopami, gdyż spąg chodnika w owym miejscu zalany był wodą. Górnicy ruszyli za nim gęsiego. Nie poważyli się teraz rzec jednego słowa. Zdawać się mogło, że jedynym głosem w ciszy chodnika było spieszne uderzanie ich serc. Po czasie jakimś chodnik stał się niski tak, że posuwali się mocno pochyleni. Był za to suchy, jakby wznosił się nieco i wybrzuszał. Ku zdumieniu ludzi na ociosie pojawiły się srebrne żyły rozkrzewione, jak owe żyłki na liściu. I strop połyskiwać zaczął srebrem. Górnicy posuwali się teraz wolniej, dech wstrzymując od zachwytu spoglądali po sobie, to po ociosie coraz mocniej poprzecinanym srebrnymi żyłami. Ukazywali na niego sobie laskami. Nad ich głowami błyszczał teraz czystym srebrem strop, jakby sklepienie komnaty zamkowej albo kościelnej nawy. Przystanął Kozibródka, nie mógł iść dalej oczarowany obrazem podziemia tak różnym od tych, które do owej pory widywał dnia każdego.
— Górnicy — powiedział — otośmy się znaleźli w najstarszej części gór. Nie widziałem jej nigdy i wyście jej nie widzieli, bo o takim miejscu to jeno opowiadać umieli nasi dziadkowie. Powiadali też oni, jako tu przed wiekami pieśnią chwalono najstarsze i najbogatsze podziemia. — Pomnijcie? Czy taką pieśń zaśpiewacie ją ze mną?
— Pomnimy, bracie. Pomnimy — odezwały się głosy.
Śpiewali więc górnicy do głębi serca przejęci, wzruszeni, powtarzając za sztygarem te strofy, których sami już dobrze nie pamiętali. Piękna była pieśń, chwaliła górniczą pracę. Od mądrych prastarych słów raźniej jakoś zrobiło się wszystkim ludziom, którzy zdążali coraz dalej i coraz głębiej oczarowani pięknością podziemnego świata. Naraz Kozibródka przystanął i ruchem ręki zatrzymał gromadę.
— Słuchajcie, to tam — wskazał przed siebie laską. — To tam, spieszmy.
Pobiegli górnicy. Z głębi chodnika bowiem dolatywał ich wyraźnie przeciągły jęk. Ten i ów przeżegnał się z trwogą. Znów w milczeniu zupełnym podążali za sztygarem. Jeszcze kilkanaście, jeszcze kilka kroków i oto wszyscy znaleźli się przy wejściu do przestronnej komory. Światła
112
w i
JL
środku znajdował się wyniosły srebrny pień sosny, który podpierał strop ~l usiany gniazdami drogich kamieni. Kryształy tam lśniły na nim, topazy i ametysty niby kwiaty przypięte do królewskiej sukni, a tyle ich było, wiele na łące rozkwitłej jawi się oczom człowieka jaskrów, złocieni i dzwonków. Pod owym pniem zaś, na czarodziejskim spągu leżał na pół omdlały Beno, przywiązany do pnia srebrnym sznurem. Obok niego spoczywała sterta kapeluszy, zgrabnie poskładanych, tych właśnie, których szukali górnicy. Na samym jej wierzchu, jak nietrudno poznać było, spoczywał stary kapelusz Ignacego Kukowki.
— Beno! — krzyknął Augustyn Rzepka.
— Co się to stało? Jakżeś trafił tutaj? Przecież to Srebrna Komora. Kto cię przywiązał do pnia tym sznurem ze srebra? — dopytywał się ledwie oczom swym wierząc sztygar Kozibródka.
Chłopak uniósł się z trudem na spągu. Łzy płynęły po jego twarzy. Otarł je niezgrabnie wierzchem dłoni, jakby wstydząc się tego, że płacze.
— Kiedym zabrał te kapelusze — zaczął mówić z wolna — i szedłem chodnikiem, by je gdzie schować, stanął przede mną Skarbnik... Taki wysoki chłop, mocny z siwą brodą, odziany jako i my się odziewamy do roboty, jeno z guzami srebrnymi u kabata. Kapelusz miał na głowie... Oczy błyszczały mu czerwono i czerwono świeciła jego lampa. Piękna taka, ze srebra cała. Przepasany był srebrnym sznurem. Zastąpił mi drogę, a jam się przeląkł tak, ze mi mowę odjęło. Odpasał sznur i na tym sznurze przywiódł mnie tutaj do Srebrnej Komory, a potem przywiązał mnie do stojaka... Kiedym ze strachu już prawie czucie tracił przyniósł tu wasze kapelu-
. sze i ten ojcowy, Com go najpierwej do kąta między taczki wrzucił. Nim poszedł sobie, powiedział te słowa: — Zostaniesz tutaj i sam się nie odwią-żesz, bo nie poradzisz sobie z moim sznurem. Uwolnić mogą ciebie tylko kamraci twoi, ? których zakpiłeś sobie, nicponiu. Jeśli cię szukać będą i tutaj przyjdą. Kiedy to rzekł, uderzył ręką w ocios, który rozstąpił się od tego uderzenia. Wszedł potem gdzieś do ziemi, a skała zawarła się za nim. Jam został tu sam. Już myślałem, że pomrę. Oh, jakżem źle czynił. Wybaczcie mi, bracia moi. I ojca, i matkę, i rechtora, i wszystkich przeproszę, jeno pomóżcie mi teraz. Już ledwiem żyw jest od żałości i wstydu, żem ludziom poczciwym tyle strapienia przyczynił. Wybaczcie mi i pomóżcie.
Tu łzy pociekły od nowa z oczu Benowych. Szlochał tak długą chwilę wyrzekając się pustoty i swojej zuchwałości po wszystkie czasy.
— Ostaw już, Beno — łagodnie powiedział mu Kozibródka, — Przy-
114
— Ostaw, boraku — dodał Rzepka. — Do ojców cię zawiedziemy, potem do naszych komór: Bogatej, Wysokiej, Magdaleny i znów wszyscy wespół robić tam będziemy.
— Odwiążmy kamrata i w drogę. Niech po dawnemu w spokoju zostaną stare góry.
Towarzysze odwiązali Bena i wyprowadzili ze Srebrnej Komory uradowani. Zostawili pod pniem srebrny sznur, własność Skarbnika, zabrali tylko swoje filcowe kapelusze. Szli długo chodnikami na podszybie, szczęśliwi, że uratowali chłopca. Beno na ten raz nosił na rozwichrzonej jasnej czuprynie stary filcowy kapelusz swego ojca. Gdy oddalili się spory kęs drogi od Srebrnej Komory załomotało coś w głębi kopalni, tam, skąd wyszli. Spąg wstrząsnął się pod ich stopami. Raz po raz powtarzały się łoskoty i trzaskania.
— To zawaliły się stare góry — rzekł sztygar, a Rzepka dodał — Skarbnik widno nie chce, by ktoś trafił kiedyś jeszcze do Srebrnej Komory.
Dotarli na podszybie szczęśliwie i wyprowadzili Bena na powierzchnię, a potem do domu. Chłopak opowiedział Ignacemu z Dorotą o tym, jak go przywiązał do stojaka Skarbnik i co widział w starych górach.
— Prawdę mówiliście, tato — kończył swoją opowieść. — Srebrna Komora jest pod naszymi Reptami. I piękna bardzo, i bogato w niej srebra się znajduje. Jeno nie chciałbym już więcej w niej być, już niechaj lepiej będzie ona mieszkaniem Skarbnikowi. Mnie starczy komora Bogata i Magdalena i Wysoka, chodniki nasze, ganki.
— I chyba szyb „Królewski" jeszcze, prawda, Beno?
— Prawda, tato. Byle bym z Rzepką był, z nadsztygarem, Kozibródka, byle z kamratami dobrymi razem.
Zmienił się też Beno nie do poznania. Umiłował górniczy stan i wielce go sobie ważył. Został dzielnym i pracowitym górnikiem, a kiedy przebywał na dole, zawsze nosił na głowie filcowy kapelusz, ten właśnie, który darował mu Ignacy.
Pani w srebrnej koronie
Inna jeszcze kopalnia srebra, niż „Kawia Góra", a równie ciekawe dzieje mająca znajdowała się niegdyś niedaleko Starego Olkusza, a w pobliżu Sławkowa. Za królów Piastów i Jagiellonów siedzibę swoją mieli w Sławkowie żupnicy zarządzający bogactwem olkuskiej ziemi. W starych dokumentach owa kopalnia nazywana jest „Kukliną Górą", od nazwiska olkuskiego gwarka Kukli, do którego niegdyś należała. Kto był ów Kukła nie wiemy. Powiadają tyle jeno o nim, że był gwarkiem i to nie biednym wcale, skoro we własnej górze urabiał srebronośny kruszec. Wiemy jednakże i to, że był człowiekiem bardzo nieszczęśliwym, gdyż nie wiodło mu się w gwareckim stanie. Nie słychać też było nigdy, żeby Kukła miał swój dom w Olkuszu lub Sławkowie, rodzinę lub wiernych przyjaciół, a choćby już tylko jakiś większy kawałek ziemi albo lasu. Została po nim w ludzkiej pamięci jedynie owa góra, „Kuklina Góra", jak powiadano. Nie słychać również w żadnej opowieści o tym, jaki był koniec Kukli. Ludzie, którzy go znali, opowiadali dzieciom swoim i wnukom, że Kukła wywę-drował kędyś w świat i nigdy już nie wrócił do swej okolicy. Olkuszanie, ludzie dobrzy i poczciwego serca, żałowali Kukli. Jego niepowodzenie w robocie tłumaczyli, że go prześladował Zły z jakiejś nieznanej przyczyny, że razem ze swoim licznym pomiotem chował przed Kukłą kruszec głęboko do ziemi, topił srebro w kurzawce albo przywalał go płonną skałą. Nie brakło jednakże i takich, którzy dowodzili, że Kukła był nie nazbyt cierpliwy i wytrwały w robocie, a tego przecież najwięcej potrzeba gwarkowi. Powiadali, że złe miejsce obrał sobie na głębienie herszybu, że nie próbował dokopywać się do kruszcu w miejscach innych, głębiąc szyby od nowa. Nie brakło i złych języków, które pomawiały gwarka o zbytnie upodobanie do gry w kości i do wina. Jakkolwiek rzeczy się miały, przez całe sto lat nikt nie chciał objąć „Kuklinej Góry" w posia-
116 .
^mm
&¦»*
budziła nawet wśród ludzi. Nikt nie chodził drogami, które wiodły do niej w obawie Złego i pomniejszych jego braci. Kopalnia daremnie czekała na gospodarza, nie przychodził, choć upływały wieki. Drogi do „Ku-klinej Góry" zarastały chwastami, butwiały drabiny i kołowroty na nadszybiu. Nie słychać tam było śpiewu górników ni ich głosów wesołych, kiedy rankami wołali do siebie. — Bywaj Macieju! — Bywaj Jakubie! Za dnia krakały tam tylko wrony mające swe gniazda na starych drzewach, nocami hukały sowy. Grunta, na których niegdyś otworzył swą górę Kukła, powoli zamieniały się w zapadliska. A przecież i tam mógł pod ziemią znajdować się srebronośny kruszec, jeśli tak wiele go było w niedalekiej kopalni „Krzyże", w „Spadlisku" i „Brogąch" *.
Roku jednego ożyła jednak „Kuklina Góra". Do Starego Olkusza przywędrowali trzej dzielni ludzie, którym nieobca była górnicza robota, niestraszne trudy i niegroźne mroki podziemia. Byli to gwarkowie w samym lat rozkwicie, a zwali się Sztencel, Bonka i Kmiotek. Kiedy zasiedli w gospodzie „Pod Kagankiem", największej w rynku, i dzban piwa oraz misę żuru i drugą kaszy sobie zamówili, od razu przypadli do serca olku-szanom, którzy zasiedli z nimi razem przy długim, wspólnym stole, przeznaczonym dla gości niższego stanu. — Oj, już to ci trzej ludzkich gadek o „Kuklinej Górze" się nie ulękną — powiadał szewc do krawca, który wypadał mu bratańcem.
— Nie takim bajać o złych mocach w kopalni tego ciemięgi, co to w świai uciekł zamiast się zmierzyć z przekorną dolą — odrzekł młody rzemieślnik, nabierając na łyżkę, ile się zmieści jaglanej kaszy.
— Toć, toć — kiwali z uznaniem głowami dwaj Ślązacy, którzy przy- . wiedli do Olkusza konie na sprzedaż, a także posilali się przy stole. — Nie mamlasy to żadne, co się byle szczeliny boją. Kopalnia takich jak Sztencel nawidzi. Udały się nam te chłopy, nie ma co.
Przez resztę posiłku gadano przy stole wesoło i przepijano do siebie piwem. Trzej gwarkowie w rzeczy samej nie zasypiali sprawy. Nie minęło dni kilka, a w całym mieście zaczęto mówić o nich. Oto najstarszy z trzech towarzyszy, sztukę górniczą znający najlepiej, Sztencel, dosiadł dzielnego siwka i udał się do Stawkowa, do urzędu zupnego. Odział się ciepło na drogę w czapkę lisią i kubrak podszyty kożuchem, bo właśnie wigilia dnia świętej Barbary przypadała, a z nią śnieg i mróz. Żupnik przyjął go mile, ciekawie wypytywał o Bonkę i Kmiotka, których Sztencel jako swoich
Nazwy kopalń autentyczne.
18
L[ UUlJlcl
ijih upia-
wnia się go do prowadzenia robót górniczych w opuszczonej kopalni, do odbudowanie jej i oczyszczenia, jak również urabiania w niej kruszcu srebronośnego.
— Zafrysztował „Kukliną Górę"! — huczało w gospodzie „Pod Kagankiem". — Po stu latach odważył się chłop.
— I wspólnicy się odważyli, patrzcie ich, jakie to popędliwe a skore. No, szczęść Boże wam, pachołki, szczęść Boże.
Byli jednak i tacy, którzy ukradkiem pogadywali do siebie, że Sztencel widno rozum stracił, jeśli zafrysztował zapadlisko na nic nieprzydatne, które od wieku pustkami stało.
Sztencel nie zważał na to ludzkie gadanie, siedział przy piwie wesół, pieśni śpiewał z towarzyszami i weselił się, jak przystało górnikowi, który ma czyste sumienie. Jego dzielne serce pełne było zapału do roboty w ..Kuklinej Górze". Dobrym słowem, uśmiechem zachęcał Bonkę i Kmiotka, by zawierzyli jemu i nie zważali na ukradkowe szepty.
Kiedy święto górnicze minęło i gwarkowie olkuscy, jak roku każdego, uczcili patronkę swoją, świętą Barbarę, Sztencel o samym świtaniu udał się do „Kuklinej Góry" z kilofem i torbą na górnicze narzędzia przewieszoną przez ramię. Miał również w owej torbie hubkę, krzesiwo i wiele pęków łuczywa, którym zamierzał przyświecać sobie w chodnikach. Tuż za wrotami jego zagrody, w której zamieszkał od niedawna ogarnęła go śnieżna zawieja. Mroźny wiatr szarpał na nim odzienie i nieledwie zbijał go z nóg. Twarde i ostre śnieżynki wiały w twarz i zasypywały oczy górnika. Ani się spostrzegł Sztencel, kiedy dokoła niego świat się zupełnie odmienił, stał się biały, zacichły pod miękką puszystą pokrywą. Wicher hulał, po lesie, niepowstrzymany i niestrudzony. Wzmógł się zaś szczególnie, kiedy Sztencel był już blisko „Kuklinej Góry". Zdmuchiwał i podrywał z ziemi śnieg ledwo spadły i kręcił nim w powietrzu tak, jakby chcąc tworzyć i stawić przed oczami górnika nieznane a tajemnicze istoty, które ukazują się ludziom tylko we śnie. Oto już brzozy przy samej kopalni rosnące, oto sosny o konarach gnących się pod śnieżną przyodziewą, oto i wieniec szybowy „Kuklinej Góry". Sztencel zatrzymał się tuż przy nim i chwilę odpoczywał. Kiedy tak stał, wiatr dmuchnął nagle z nieopisaną siłą i poderwał z ziemi kurzawę śnieżną, która niby obłok zakryła otwór szybowy. Twarde kryształki lodu zaślepiły Sztenclowi oczy, że zaniewidział na dobrą chwilę. Kiedy kurzawa śnieżna opadła i Sztencel. przetarł powieki, dostrzegł nagle po przeciwnej stronie wieńca szybowego smukłą postać niewieścią, pełną uroku, która ciągnęła ku sobie spojrzenia gór-
119
z mnóstwa promieni i gwiazd.
Najbardziej zdumiało Sztencla to, że prześliczna pani w prawej ręce trzymała srebrny miecz, którym wskazywała gwarkowi głębię szybu. Zwróciła twarz ku Sztenclowi i przez chwilę przyglądała mu się bezami błękitnymi jak jasne niebo. Były to oczy łagodne i dobre, piękne przy tym, jak dwa świeżo rozkwitłe lazurowe kwiaty. Piękna również była jej pełna słodyczy i spokoju twarz. Uśmiechnęła się do górnika i wciąż wskazując swym mieczem szyb głosem łagodnym i bardzo dźwięcznym mówiła:
— Sto lat już minęło, jak góra ta śpi,
Lecz czyste w niej srebro pod skałą wciąż lśni.
Przybywaj górniku, nie żałuj swych sił,
Dokopiesz się skarbów, drogocennych brył.
Czekają na ciebie, by darzyć za trud,
Nie lękaj się przeto ciemności ni wód,
Z najpierwszej zaś bryły, gdy będziesz ją miał,
Uczynisz posążek, a ten będzie stał
W kościółku pod Starym Olkuszem wśród pól,
Odwiedzi go gwarek, odwiedzi go król,
Barbara ci święta, opiekunka gór,
Użyczy pomocy i męstwa da wzór.
Kiedy pani w srebrnej koronie mówiła te słowa, jasność pozłocista ukazała się nad jej głową. Wiatr ucichł pozostawiając naokoło szybu maleńkie śniegowe pagórki. Sztencel spoglądał na jasną postać niewiasty oczarowany, a kiedy się zwiedział, że to patronka górników, święta Barban ukląkł na śniegu i wyciągając ku niej ręce odpowiedział jej, jak umiał na składniej:
— Skoro rzekłaś słowo, Uczynię, królowo, Wszystko co rozkażesz, I kościół obdarzę. Nie zlęknę się trudu, Nie zlęknę się znoju, Byle ci dogodzić, pani Spełnić-wolę twoją.
120
urn-
nej koronie, upewnić ją jeszcze bardziej, że posążek ze srebra ustawi w kościółku świętego Jana, tym właśnie, który stał na zewnątrz murów olkuskich, pośród pól. Jasna postać znikła jednakże sprzed jego oczu tak, jakby schodząc do ciemnego szybu po jakichś niewidzialnych stopniach. W jej miejsce lekki obłok tylko unosił się ponad wieńcem szybowym.
Gwarek stał pośród śnieżnych pagórków bez ruchu, nasłuchując, czy nie odezwie się jeszcze łagodny i dźwięczny głos Barbary. Nie posłyszał jednak niczego, tylko w lesie dokoła „Kuklinej Góry" trzaskały od mrozu gałęzie. Rozpamiętywał więc to, co mu rzekła pani w srebrnej koronie. Od tych myśli lęk ustąpił zupełnie z jego serca. Rozgorzało w,nim natomiast wielkie pragnienie pracy w kopalni. Wierzył bowiem, że trud górniczy pozwoli mu wypełnić obietnicę daną opiekunce górników. Poweselał, że poznać go nie było można. Zdawało się, że już odnalazł skarb. Przez cały tydzień kopał wytrwale i rozbijał skałę w „Kuklinej Górze". Dwaj wspólnicy, Bonka i Kmiotek, w podziwie największym, nie dostrzegali u niego wcale zmęczenia. Kruszec spoczywał jednak gdzieś głęboko w ziemi przykryty złożami twardego dolomitu, iłów szarych i wapieni. Bywało, że Bonka i Kmiotek popatrywali na Sztencla podejrzliwie w obawie, czy to nie czary jakie sprawiły, że zapadlisko zafrysztował, ich na wspólników przynęcił, sam na próżno się męczy w „Kuklinej Górze" i ich przy sobie trzyma, a wcale nie baczy na to, że kruszcu srebronośnego jak nie ma, tak nie ma. Byli to jednak dobrzy ludzie i wierni towarzysze pracy. Nie sprzeciwiali się więc Sztenclowi, trwali przy nim z ochotą, a nawet zachęcali go, by wzmagał swoje starania.
Minęła zima, zaorano na wiosnę pola i stada wypędzono na paszę.
0 wiosennym świtaniu trzej towarzysze niestrudzenie zdążali do swej góry. Kruszcu jednakże w niej nie było. Przeszło lato urodzajne i znojne. Z pól uprzątnięto zboża, a po wsiach odśpiewano pieśni dożynkowe. Żaden jednak, nawet ubogi żylnik srebra nie objawił się gwarkom w „Kuklinej
Górze".
W jesiennej porze, gdy krople deszczu spadały coraz gęściej na przywiędłe listowie drzew, trzej gwarkowie nocą nawet zostawali w swoim szybie. Czuwali tam przy łuczywie albo olejnych kagankach, przy caliźnie skalnej rozbijanej kilofami od świtu do samej północy. Kruszcu nie znajdowali jednak i jesienią. Znużenie ogarniać poczęło Bonkę i Kmiotka. Z dnia na dzień cięższe wydawało się im żelaziwo, którym urabiali płonną
1 niewdzięczną dotąd skałę. Coraz wyraźniej czuli, że do ich serc wkradać
122
gOnka któregoś wieczora Kmiotkowi, gdy układali się spać w jednym z chodników na gołym spągu — to wcale nie była święta Barbara, jeno jakiś zły duch, który kusił Sztencla bogactwem, a isto przywodził go tylko do pracy daremnej. By zmorzyć na ostatku w jakiej dziurze, a nas z nim.
I stało się, że wierni dotąd i niestrudzeni towarzysze pracy, Bonka i Kmiotek, szemrać zaczęli przeciw Sztenclowi. Czynili to coraz częściej i coraz otwarciej, aż dnia pewnego opuścili miłego sobie dotąd i zawsze dzielnego człowieka. Daremnie szukał ich gwarek po sąsiadach i znajomych, chcąc namówić zbiegów, by do „Kuklinej Góry" powrócili. Daremnie zaglądał nawet do gospody „Pod Kagankiem". Szewc z krawcem, którzy bywali tam najczęściej i znali najwięcej ludzi, upewnili go, że kamraci jego górniczy stan porzucili i w wielkim rozżaleniu odjechali z Olkusza, by objąć robotę w krakowskich żupach solnych.
— Kiedy tak, to nic mi po nich — pomyślał Stencel. — Sól to też niemałe bogactwo, tyle jeno, że nie takim jak oni dane bywa zafrysztować solną żupę.
Pozostał więc teraz Sztencel w „Kuklinej Górze" sam. Jedno tylko światełko niesione jego rękami widać było w chodnikach i pustych komorach kopalni. Jakże samotny był i opuszczony ów górnik wśród brunatnych ociosów, pod stropami, na których butwiało od stu lat nie zmieniane drewno. Na spągach, gdzie nie wiedzieć kiedy i skąd pojawiły się w licznych zagłębieniach gruntu połyskujące złociste w świetle łuczywa lusterka wody. Ochota jednak nie opuszczała gwarka. Sztencel przez miesiąc cały nie tknął gorącej strawy, mało co wypoczywał, a kiedy usiadł na krótką chwilę, to ostrzył sobie kilof lub naprawiał niecki w nadziei, że doczeka dnia, w którym spełni się obietnica pani w srebrnej koronie. W swym zapale do pracy, w ufności dla opiekunki górników, Barbary, o jednej tylko rzeczy zapomniał dzielny gwarek. Niegościnna góra mimo jego pilności w robocie i wielkich starań wciąż skąpiła mu swego bogactwa. Na robotę daremną, na bezowocne nakłady, zmuszony był Sztencel wydać ostatnie swe grosze. Do jego domu i zagrody coraz częściej zaglądała teraz bieda. Ani spostrzegł gwarek, kiedy się przerzedziła strzecha na jego domu i pilnej wymagała naprawy. Już nie stały w jego komorze worki z kaszą i mąka pszenną, beczki z solonym mięsiwem, nie wisiały smakowite kiełbasy i ooczki. Gospodyni nie śmiała powiadać zbiedniałemu teraz małżonkowi, o pustym sąsieku i o wielekroć łatanych chodakach własnych i dzieci, którym do przykrycia na noc brakować zaczęło pierzynek i kołder.
123
jemnej chodziła roboty.
— Bodajbym nigdy nie widział „Kuklinej Góry"! — zawołał dnia pewnego gwarek, kiedy znajdował się sam w pustej stodółce. — Bodajbym nie szedł z kilofem na to zapadlisko. Jeślim już to uczynił jednakoż. to pójdę tam po raz ostatni jeszcze. I skoczę do szybu, niechaj pochłonie mnie „Kuklina Góra".
Teraz już zwątpił Sztencel w obietnicę pani w srebrnej koronie. Umyślił po raz ostatni odwiedzić niewdzięczną górę nazajutrz o świcie i do zagrody swojej nie wrócić. Słońce nie wyszło jeszcze spoza wierzchołków puszczy na wschodzie, niebiosa zaledwie różowe były od budzącej się zorzy. Gwarek upatrzył sobie tęchwilę. aby wyjść z domu, w którym wszyscy jeszcze spokojnie spali. Wszedł do izby. gdzie w wielkim łożu spoczywały jego dzieci. Cicho, najciszej skradał się ku nim. by ucałować jasne głowy i pożegnać na zawsze. Potem zdjął pierścień ślubny i położył go razem z różańcem na stole w świetlicy jako pamiątkę dla żony. Raz jeszcze spojrzał na proste sprzęty, na stół zasłany płótnem tkanym jej pracowity ręką i w żałości największej napiwszy się tylko wody źrćjdlanej z dzbanuszka stojącego na ławie koło drzwi wyszedł niepostrzeżenie z domu. Na drodze nie było nikogo, nie skrzypiał też żaden żuraw studzienny ciągnący wodę. W oborach nic ryczały krowy. Nawet skowronek siedział jeszcze spokojnie w swym gnieździe w bruździe osłoniętej krzakiem dzikiej róży. Nie zbudziły się także pszczoły ani łąkowe muszki. Sztenclowa zagroda stała wśród pól i uroczych gajów pełnych drzew, które w tamtej porze roku okrywała zieleń, niby szata przyodziana na największe święto w roku. Gwarek wszedł do gaju. Jakże ściskało mu się serce na widok strumienia obrosłego jaskrami, czeremchy o gałązkach ledwie widocznych wśród białego kwiecia i jasnozielonych modrzewi, spod których patrzyły w niebo błękitnolilio-wymi oczami wielkie leśne fiołki. Przystanął na chwilę, by nacieszyć oczy widokiem ustronia, odetchnąć wonnym powietrzem, posłuchać szumu gałęzi. Wiatr trącał je lekko, jakby to były struny harfy grającej na przywitanie słońca. Łagodne podmuchy poruszały liśćmi, a te wydawały z siebie niezmiernie miły dla ucha szum, który i pieśnią jest jednocześnie i szeptem, i szelestem. W tym szumie posłyszał gwarek cichy, łagodny głos:
— Przybywaj górniku, nie żałuj swych sił, Dokopiesz się skarbów, drogocennych brył. Czekają na ciebie, by darzyć za trud. Nie lękaj się przeto ciemności ni wód...
1 OHejrźał się nawet dokoła, czy nie ujrzy wśród drzew jasnej postaci w sukni, jakby utkanej z nici srebrnych. Nie zobaczył jednakże nikogo. Głos tylko odezwał się raz jeszcze z pobliża znowu łagodnie i słodko:
— Przybywaj górniku, nie żałuj swych sił, Dokopiesz się skarbów, drogocennych brył, Czekają na ciebie, by darzyć za trud, Nie lękaj się przeto ciemności ni wód...
Sztencel zamyślił się, zaczął od nowa rozważać swoje położenie. Wspominał wszystkie dni, wieczory i noce spędzone w kopalni na ciężkim i wciąż daremnym trudzie. Wspominał również swe próżne nadzieje, które przywiodły go do nędzy, rozpaczy i zwątpienia, a na ostatku jeszcze to, że stojąc już u progu szaleństwa postanowił skończyć z sobą, skacząc w głąb starego szybu w „Kuklinej Górze". I wszystko to stało się skutkiem obietnic i namów pani w srebrnej koronie, która jak Bonka i Kmiotek w najtajniejszych swych myślach przypuszczali wcale nie była świętą Barbarą, patronką i obrończynią górnika w jego trudnej i niebezpiecznej pracy, lecz tylko złym duchem, który kusił człowieka do próżnych wysiłków obiecując mu bogactwo i szczęście.
— Co czynić, co czynić? — łomotało w nim serce. — Czy zawierzyć raz jeszcze słowom pani w srebrnej koronie? Czy istotnie są to tylko próżne słowa, czy podobna, by były kłamliwe?
Szum gałęzi dokoła Sztencla przeobraził się znowu we wdzięczną zachętę:
* — Przybywaj górniku, nie żałuj swych sił, I
Dokopiesz się skarbów, drogocennych żył, Czekają na ciebie, by darzyć za trud, Więc szukaj znów srebra, więc szukaj znów rud...
— Nie — odetchnął Sztencel — tak mówić może Barbara tylko, przedobra, odważna i mądra pani. Przecież wiadomo, że nigdy za życia na ziemi swych ust przeczystych kłamstwem nie splamiła, a cóż dopiero złudnymi obietnicami. To ona sama przemawia do mnie. Posłucham, uczynię wedle jej rady.
Górnik poniechał już teraz strasznego zamiaru, jaki do niedawna żywił jeszcze w zrozpaczonym sercu.
124
125
0 głodzie, bez kropli wody. Dobrze, że na podszybiu odnalazł niegdyś tam "" porzucone przez Bonkę krzesiwo z hubką i łuczywa, a także banię z olejem
1 górniczy kaganek Kmiotka.
Na srebro jednakże i tym razem nie natrafił. Ani słowo żadne nie zdoła wypowiedzieć rozpaczy górnika, ani też pióro niczyje jej nie opisze. Zaszlochał Sztencel, zajęczał jakby od bólu strasznego. Pochylił się przytłoczony swoją niedolą, opuścił rękę trzymającą kilof w zniechęceniu ostatnim. Osłabły nagle, niezdolny do żadnego wysiłku, znowu zapragnął porzucić górę. Jeszcze chwila, jeszcze ostatnie spojrzenie na ocios, na strop pociemniały od upływu lat, jeszcze głębokie westchnienie, od którego zamigotał gwałtownie płomyk lampy olejnej zawieszonej na ociosie górniczym zwyczajem i „Kuklina Góra" już na zawsze opuszczona będzie przez swego gospodarza. Nie stało się tak jednakże. Kopalni sądzone było jeszcze długie życie. Oto bowiem uczuł Sztencel, że jakaś niewidzialna a tajemnicza siła unosi jego opuszczoną rękę z kilofem, że prostują się jego plecy i moc wstępuje weń nagle wielka, jakiej do tamtej pory nigdy w nim jeszcze nie bywało. Sam nie wiedział kiedy i jakim sposobem ostrze górniczego narzędzia, jakie teraz już mocno trzymał w ręku uderzyło z ogromną siłą w gładką, szarawą caliznę skalną i rozłupało ją na kilka części.
Stuknęło mocno, posypał się rum skalny, potoczyły na boki mniejsze głazy oderwane od calizny, a wtedy w świetle olejnej lampy błysnęło upragnione srebro. Górnik krzyknął ze zdumienia i zachwytu. Obu rękami odgarniał gruz, by lepiej widzieć bogatą, wspaniałą bryłę. Oto ją miał, dotykał kruszcu uszczęśliwiony, gładził go nie mogąc oderwać oczu od jego blasku. I tak cieszył się i radował długą chwilę, póki nie upewnił się, że nie śni i że w istocie znalazł skarb, ten skarb, o którym posłyszał od pani w srebrnej koronie. Święta Barbara wypełniła swą obietnicę. Sztencel wzruszony do głębi serca osunął się na kolana i dziękował patronce górników jak umiał: najpierw słowami, jakie same cisnęły się na usta, potem pieśnią górniczą:
— Przybądź Barbaro święta, przez twoją przyczynę,
Ku pomocy nam w życiu i w śmierci godzinę...*
A na koniec powtórzył swoją własną obietnicę daną niegdyś pani w srebrnej koronie:
* Tekst pieśni sprzed roku 1888.
126
Wszystko co rozkażesz, I kościół obdarzę.
Dopowiedział jeszcze i to, że posąg jej uczynią najzdolniejsi złotnicy olkuscy z owej pierwszej bryły srebra, jaką znalazł w ,,Kuklinej Górze". A potem jeszcze dalej śpiewał pieśni, które wdzięczni za dobrodziejstwa ludzie ułożyli na cześć patronki górników.
Powrócił potem do srebrnej bryły i teraz już ochłonąwszy z pierwszego zachwytu, zaczął ją pilnie mierzyć wzrokiem. Bryła tkwiąca jeszcze częściowo w ziemi okazała się wielka nad wszelkie wyobrażenie. Żadnym tedy sposobem górnik sam nie mógł poruszyć jej z miejsca. Srebro było czyste i jakiś blask osobliwy wydawało z siebie. Pozostało tylko przywołać synów, by pomogli wydobyć skarb na powierzchnię ziemi. Wyszedł z kopalni Sztencel po drabinach i wiele tchu w piersi pospieszył do domu. Uboga wieczerza stała na stole. Ani Sztenciowa jednak, ani dzieci nic tknęły postnego żuru, ni łcromki żytniego chleba. Siedzieli wszyscy w milczeniu z pobladłymi twarzami i z oczami zapuchłymi od płaczu. To matka, to któreś z dzieci rzucało smutne spojrzenie na Sztenclowy różaniec zawieszony na ścianie między oknami. Górnik stanął w progu izby niespodzianie, odmieniony tak, że poznać go nie było można. Twarz jego bowiem promieniała, oczy jaśniały blaskiem radości. Uśmiechał się do dzieci tak, jak to czynił zawsze, kiedy powracał z kopalni po dobrej wypłacie z upominkami dla nich i mnóstwem karmelków we wszystkich kieszeniach. Sztenclowej też wspomniały się czasy, kiedy wybiegała na jego powitanie do samej furty pełna szczęścia, a on okrywał jej ramiona nową chustką lub sznurek korali zawieszał jej na smukłej szyi.
— Boże! — wołali wszyscy — jakże ci dziękować, żeś nawrócił nam ojca do* domu. Żeś przywiódł go radosnego i wesołego.
— Tato — wołali starsi synowie — ty już nigdy chyba nie pójdziesz do ..Kuklinej Góry!"
Sztencel podbiegł do nich i pochwycił dwu dużych chłopców w objęcia.
— Pójdę — rzekł z uśmiechem, a potem ucałował ich rozwichrzone włosy. — Pójdę i wy pójdziecie ze mną.
Sztenciowa rzuciła mu niespokojne spojrzenie. .
— Ulituj się nad nami — wyszeptała. — Nie chodź tam więcej i nie wódź chłopców do zapadliska. Nic tam po was. Ot, usiądź lepiej z nami i powieczeizaj. a potem jeśli chcesz to nam opowiedz, co cię tak ucieszyło, żeś wrócił do domu odmieniony, wesoły.
127
— Nie mam nic dzisiaj dla was — powiedział ojciec okrywając malców połami swego kabata — ale czekajcie, syneczkowie, mieć będę i da Bóg, biedy już nie zaznacie.
— Tato, tato! — dopytywali się starsi. — Po co ty chcesz iść do „Ku-klinej Góry" i to jeszcze z nami?
— Z matulą waszą także, jeśli wola — roześmiał się Sztencel, usiadł wygodniej na swym zydelku i pokrótce opowiedział rodzinie o wszystkim, co mu się przydarzyło w kopalni.
— Musicie pomóc mi podźwignąć tę bryłę i wyciągnąć ją na powierzchnię ziemi. Kołowrót czeka na nadszybiu. W kilkoro poradzimy sobie.
— Chodź, mamo, pomożesz — prosił najstarszy chłopiec. Kobieta skinęła głową.
Nie spodziewał się Sztencel ani jego pomocnicy, jak wielkie skarby spoczywają w ,,Kuklinej Górze". Pospieszyli tam wszyscy z kilofami i lampami pełnymi oleju, a także łuczywem, bo olej był drogi i na owe czasy górnik w domu nie miewał go wiele, a kopalnia stała pustkami i świecznego w niej nie było.
Po drodze wypytywali Sztencla o przeróżne sprawy: a to o panią w srebrnej koronie i miecz, który trzymała w ręku, a to o bryłę srebrną, czy z samego srebra jest, czy jeszcze ołów w sobie zawiera, jak to w żupach olkuskich i sławkowskich zazwyczaj bywało.
— To, com widział — odrzekł Sztencel — to czystym było kruszcem, bo i taki znajduje się niekiedy i cenę ma ogromną. Stąd powiadają ludzie, że to skarb ziemi jako i złoto, które też w bryłach znajdowane bywa, jako ta w rzece Kaczawie na Śląsku, co miała pół centnara wagi. Malutkich bryłek i piasku złotego to w wielu rzekach na Śląsku znajdowano sporo. Bywa i kamień drogi jeszcze piękniejszej barwy niż turkus, kiedy go oszlifować. Barwę ma taką jako niebo, lazuryt mówią o nim. Naczynia kościelne nim zdobią, broń i niewieście bawidła: pierścienie różne, zausznice, ma-nele, wisiory. Znajduje się wszędzie tam, kędy ruda miedziana bywa. Choćby w Miedzianej Górze, blisko miasta Kielce dokąd przez srogie puszcze od nas się jedzie. Nieogarniona jest szczodrobliwość matki ziemi, nieprzeliczone jej dary. A przeto miłowania jest ona godna, starania i czci
największej.
Sztenclowa i chłopcy słuchali gwarka z zapartym tchem i nie spo-J strzegli się nawet, kiedy stanęli u szybu „Kuklinej Góry". Słowa nie mogli wyrzec od podziwienia dla tego, co posłyszeli od Sztencla o srebrze i o innych J skarbach ziemi. Pracowali też w milczeniu zeszedłszy na dół. Zdawać sif*'
>w w.wuhj ją wjKupan, na poaszyDie przeciągnęli, a w końcu z pomocą kołowrotu na światło dzienne niemal ostatkiem sił wydobyli.
Ledwie Sztenclowy skarb oświeciło słońce i owiało świeże tchnienie wiatru, zafrasował się gwarek na nowo:
— Gdzie by złożyć teraz to, cośmy znaleźli? — rzucił pytanie rodzinie. — Ani tu szopy nie ma, ani żadnego innego schowania. Koni i wozu też nie mamy. Tu nie zostawimy przecież takiego dobra bez opieki.
Wtedy odezwała się Sztenclowa.
— Mężu mój miły — rzekła — mam radę, słuchaj jeno. Kiedyśmy szli wszyscy do „Kuklinej Góry", by pomóc tobie, spostrzegłam, że sąsiad nasz dalszy orze pod gajem wołami. Dobry to człowiek, znam go, bom przecież czasu naszej niedoli na zarobek do jego żony chodziła. Pobiegnę po niego, poproszę, niechaj nam wołów użyczy i swego wozu, a wy pozostańcie tutaj i czekajcie na mnie.
Sztencel popatrzył na roztropną niewiastę z wdzięcznością w siwych oczach i skinął przyzwalająco głową.
— Toż idź, matko — powiedział — a my poczekamy tutaj. Rzeknij mu tylko o tym, co mi święta Barbara uczynić przykazała.
Mądra kobieta owinęła się tylko szczelniej wystrzępioną chustką, by ukryć pod nią powalany iłem i gliną kaftanik i pobiegła do oracza, który odwalał skiby czarnej ziemi na swoich zagonach za laskiem. Sztencel z chłopcami usiedli na ziemi przy swoim skarbie i pożywiali się chlebem. Nie czekali długo. Sąsiad nie odmówił przysługi. Pożyczył wołów i wozu. Sam też dopomóc Sztenclowi się ofiarował.
— Jeśli z tej bryły — powiadał — posąg świętej ma stanąć w kościele, to niechże i ja się przysłużę Barbarze, jak przystoi.
Takim oto sposobem w Sztenclowej zagrodzie znalazła się srebrna bryła. Strudzeni chłopcy ledwie tknąwszy wieczerzy legli od razu spać w swojej izbie. Sąsiad uczęstowany kieliszkiem jałowcówki rad bardzo, że się przysłużył świętej Barbarze, odjechał do siebie sennie poganiając myszate woły. Sztenclom tylko nie zbierało się na sen. Wyszli przed dom i jak mieli w zwyczaju usiedli jeszcze na przyzbie, by pogwarzyć nieco o niezwyczajnych wydarzeniach dnia.
— A jeśli tam jeszcze jest srebro — rzekła Sztenclowi — takie, co głębiej leży?
— Możebne i to — odpowiedział gwarek. — Zejdę do szybu rano, zobaczę.
— Zezwól bym zeszła z tobą i ja.
128
9 — Karlikowy ganek
129
kie pachołki, będą z nich kiedyś kopacze, że nie powstydzisz się za nich.
— To zezwól chociaż przy kołowrocie mi być z młodszymi.
— Niech będzie. Pójdziemy nim słońce wzejdzie.
Takim to sposobem dnia następnego Sztencel i dwaj jego synowie już od rana podążali chodnikiem ku miejscu, w którym wykopali srebrny skarb. Jama ciemniała przed nimi świeża jeszcze, tchnąca wilgocią od maleńkich strużek wody, jakie ściekały ze szczelin w naruszonej kilofami caliźnie. Trzy głowy pochyliły się nad dołem i bacznie go oglądały przy świetle olejnych lampek.
— Robota tu jest nieskończona -~ rzekł po długiej chwili Sztencel. — Coś mi tam błyska na dnie.
— Tu jeszcze jest srebro, tato — rzekł najstarszy z chłopców.
— Może znajdziemy go więcej nawet niżeśmy go już wydobyli — w zamyśleniu dopowiedział Sztencel.
Prawda to była.
Kiedy Sztencel z synami rozkopywać zaczęli dno jamy natrafili tam jeszcze na cztery dalsze bryły srebra tak samo jak pierwsza bogate i okazałe.
— Kopmy jeszcze — rozkazał górnik — to osobliwy jakiś, niespotykany skarbiec ziemi. Nie godzi się pozostawiać go tutaj.
Głębili więc swój szybik coraz bardziej, a im dłużej kopali, tym większe znajdowali bryły. Zapomnieli o chlebie, który przynieśli ze sobą z domu, i o wodzie w drewnianych flaszach. Zajęci bowiem robotą nie czuli głodu ni pragnienia. Pot spływał strumieniami po ich twarzach, odzież wilgotna od niego była i przeszkadzała w kopaniu. Pozrzucali więc kabaty i koszule. Pracowali półnadzy w czapkach tylko na głowach. Zamarła od stu lat kopalnia ożyła teraz pod uderzeniami kilofów trzech ludzi, ojca i dwóch podrosłych synów. Pracowali w milczeniu, chłopcy przejęci ciekawością, co jeszcze ukaże im ziemia ze swoich skarbów, Sztenceł z przejęcia i wdzięczności dla pani w srebrnej koronie, która, jak zrozumiał, stokrotnie wynagrodziła go za wytrwałość. Modlił się więc cicho do niej, w myślach dobierał słowa, przemawiał do niej, jak umiał, przyrzekając raz jeszcze, że. z pierwszej znalezionej bryły odrobiony będzie posąg świętej tak pięknie, jak to tylko uczynić potrafi ręka najbieglejszego w swej sztuce mistrza.
Sztenclowego sąsiada przez wiele dni następnych nikt nie widział przy żadnej robocie w polu z jego wołami i wozem. Widziano tylko głębokie koleiny biegnące od gaju do ,,Kuklinej Góry". Dostrzegano, po deszczu zwłaszcza, ślady racic bydlęcych na rozmokłej ziemi i świeżą mierzwę na leśnych drogach. Ten i ów dziwował się dokąd to jeździ najpil-
130
limitu. Murycn nyi gospocurrrertt. Nikt HdWi(?m"dófozumTe2 się nie mógł, że ów mąż ze swoim sprzężajem bryły srebrne pomaga odwozić Sztenclowi 7 ..Kuklinej Góry" do jego zagrody.
Sztencel był teraz bogatym człowiekiem, bieda na zawsze odeszła z jego domu. Wynagrodził też szczodrze dobrego sąsiada, który prócz pola i domu wśród rozłożystych jabłoni miał kilka córek piękniejszych jeszcze niż kwiaty jabłoni. Dobrze się działo im obu. Nie dziw przeto, że z ochotą największą zabrał się Sztencel do wypełnienia obietnicy, jaką dał pani w srebrnej koronie.
W( czasie niedługim mistrz Kacper przy Ratuszowej ulicy w Starym Olkuszu mieszkający zobaczył przed swoją pracownią pięknie malowany nowy wóz zaprzężony w dwa krągłobokie siwki. Na wozie siedzieli dostatnio odziani Sztencel i jego dwaj starsi synowie. Wóz ładowny był czymś ciężkim i jak widać było cennym dla Sztenclów, bo cały czas pilne dawali na niego baczenie. Przechodnie jednak, których wielu w południowej porze uwijało się po ulicy Ratuszowej poznać nie mogli, co przywiózł mieszkający z dala od miasta górnik ze swymi chłopcami. Cały bowiem ładunek, jaki mieli ze sobą spoczywał na wozie starannie przykryty grubym lnianym partem. Mistrz Kacper wybiegł na ganek swego domostwa, by przywitać gości, a sługom przykazał wprowadzić wóz na dziedziniec. Wrota zamknięto na mocną zasuwę. Tak oto olkuszanie nie dowiedzieli się dnia tamtego, co przywiózł górnik Sztencel na swoim nowym wozie.
Na zewnątrz murów miejskich, gdzie grunt unosił się nieco na kształt małego pagórka, stał kościółek świętego Jana, jak dawna wieść głosi, pobudowany z cegły czerwonej i szarego kamienia. Był to kościółek warowny. Mury miał grube i wąskie okienka o szybkach barwnych jak kwiaty. Okienka te murarze umieścili bardzo wysoko, bo kościół ów był nie tylko warownią, lecz także schronieniem dla ludności okolicznej w czasie wrażego napadu. Ów pagórek, na którym stała niewielka świątynia, pierścieniem otaczała głęboka fosa, której wody łączyły się z wodami dwu fos Starego Olkusza. Kto chciał wejść do kościoła z gościńca po moście zwodzonym przejść musiał, kto do miasta podążał miejską fosę przebywał, szeroką, o dnie mulistym i ciemnym, a także po moście zwodzonym wstępował na ulicę Podwalną i dalsze, na wielki rynek wiodące. Kościół odwiedzali najwięcej ubożsi gwarkowie i kopacze-najemnicy. bo tacy najwięcej potrzebowali pomocy świętego Jana. Przychodziły ich siostry i córki z wieńcami kwiatów i girlandami jedliny, na których zimą czerwieniały
J31
SfeBfo/lbSny, air HTeczęstO gwarKOWie ODaarzan suroimiy kusciuici\. iiV-dzej drabiny tam przynieśli, wiadra, łopaty i łomy. raczej dla bezpieczeństwa przydatne budowli niż na ozdobę. Tak było czas długi w kościółku świętego Jana. Otoczono go palisadą z zaostrzonych kołów, przydano zasiek, by trudniej było nieprzyjaciołom podejść w pobliże fosy. Nie brakło także oleju w beczkach, krup wszelkich, słoniny i miodu, które trzymano tam na wypadek najścia nieprzyjaciela i oblężenia świątyni. Prócz prostych ław i krzyżów z Pańską Męką niewiele sprzętów było w kościele i nikt nie spieszył, by na kamiennych ścianach postacie świętych wymalować, Chrystusa i Najświętszej Panny. Nie dla wygody służył kościółek, lecz dla bezpieczności mieszczan — powiadano, jakby nie pomnąc na to, że jeśli przystoi człowiekowi przystrajać własne mieszkanie, to czemuż miałby nie przyczynić ozdoby domowi bożemu? Jakież zdumienie przeto ogarnęło olkuszan, gdy dnia pewnego po kamienicach i ulicach tego miasta rozeszła się wieść, że w kościele świętego Jana na jednym z bocznych ołtarzy stanął posąg smukłej dziewczyny w stroju Rzymianki. Panna na długich rozplecionych włosach nosiła koronę z promieni i gwiazd. W jednej ręce trzymała krzyż, w drugiej miecz, a wszystko było odlane z czystego srebra, wygładzone, a tak wyraźne, że każde załamanie fałdki na tunice świętej widoczne było z daleka tak, jak i palce u drobnych stóp obutych w sandały. Twarz posągu nieporównanej była piękności. Na pół przymknięte oczy wskazywały, że zapatrzyła się ona we własne serce pełne miłości do prawdziwego Boga i ludzi. Lekki uśmiech nadawał jej twarzy wyraz spokoju, dobroci i słodyczy. Była piękna, wspaniała, ciągnęła ku sobie nie tylko oczy, lecz i serca, budziła i krzepiła wiarę. — Święta Barbara — szeptali ludzie klękając przed nią. — Barbara Rzymianka, Barbara męczennica. — I coraz więcej ludzi wchodziło do małego kościoła podziwiać posąg pani w srebrnej koronie.
Mistrz Kacper ocierał ukradkiem łzy radując się własnym dziełem. Sztencel wraz z całą rodziną znieśli przed posąg Barbary i ułożyli u jego stóp tyle wonnego kwiecia, ile tylko przynieść zdołali i umieścić na ołtarzu.
— Przybądź Barbaro święta, 'przez twoją przyczynę, Ku pomocy nam w życiu i w śmierci godzinę...
— Zaśpiewał gwarek. Ludzie podchwycili pieśń, dały się słyszeć dalsze zwrotki. Któraś z niewiast zapłakała głośno, inna modliła się żarliwie, nieskładnie, nie dobierając słów wpatrzona w błyszczący posąg świętej. Posypały się teraz dary i wota dla niej. Zastukały o dna skarbonek monety złote i srebrne. Zabłysły na cokole posągu ułożone tam klejnoty przyniesione z. bogatych domów na ofiarę do kościoła. Odmienili się lu-
132
tf/Ą
:'**?<•'
mm
l\
la!
¦ $ ' li i! Vii • * < %¦: J;J
W:
E i cSHwFSR ¦ $$&''.' ***
IĄ.S
OKrucny stonca. "K posąg siai p
największy z klejnotów. Budził podziw i zachwyt u zebranych w kościółku
ludzi.
— Kto dał tyle srebra, że go aż na posąg starczyło? — padło czyjeś pytanie.
— Sztencel — odezwał się mistrz Kacper. — On mi je przywiózł,
a jam odlewał posąg.
— Sztencel! Sztencel! — wołano. — To ten, który zafrysztował „Ku-kliną Górę". Znalazł w niej kruszec i oto co z niego uczynił.
— Sztencel! Sztencel, nie odwracaj gęby, nie wstydź się. Radzi cię wszyscy widzą tutaj. Pokaż się ludziom.
Sztencla jednak w kościółku już nie było. Odszedł ze Sztenclową i gromadką swych dzieci do domu, z którego pracą, ufnością i wytrwałością udało mu się na zawsze wygnać biedę.
Posąg pani w srebrnej koronie stał w kościele świętego Jana długie lata. Zachwycał gwarków swą pięknością, zachęcał do pracy opowieściami, jakie krążyły o wytrwałym Sztenclu. Słynną się teraz stała maleńka świątynia i przyciągała do siebie pielgrzymów. I „Kuklina Góra" i inne góry w okolicy darzyły ludzi srebronośnym kruszcem w wielkiej obfitości. Mieszkali teraz wszyscy w mieście, które słynęło z bogactwa, otwierali coraz nowe góry. W tym powodzeniu jednak zapomnieli o tym, że we wszystkim cokolwiek czynimy trzeba zachowywać pewną miarę, nie bogacić się za wszelką cenę i każdym kosztem. Gwarkowie olkuscy zapomnieli jednak, jak postępować należy. Daremnie upominał ich Sztencel, daremnie przekładali im mądrzy ludzie, że zbyt już głębokie kopią szyby i zbyt daleko podsuwają się chodnikami pod sam kościół świętego Jana. Raz i drugi wołano, że trzeba górnicze roboty zatrzymać w tamtej stronie, zaniechać dalszego pędzenia chodników, gdyż podchodzą już one pod samą prawie świątynię. Na nic to było. Chciwość opanowała mieszkańców miasta. Podkopali się już pod sam kościół świętego Jana. Na nic się okazały ostrzeżenia, na nic przestrogi, mury świątyni się zarysowały, powstały w nich głębokie szczeliny.
— Poniechać kopania! — wołał w rozpaczy Sztencel w gospodzie ..Pod Kagankiem", kiedy towarzysze jego. gwarkowie, siedzieli z nim razem przy winie i miodzie, do których podawać sobie kazali karczmarzowi najlepsze potrawy. — Ludzie — próbował przekonać kamratów Sztencel — rozsypie się w proch nasz kościółek, jeśli tak dalej czynić będziecie. Pod nim bowiem już pustka zupełna i mury zapadają się do ziemi.
Nie słuchano jednakże w gospodzie mądrego człowieka. Nikt nie
134
Pewnej nocy wśród straszliwej burzy, wichury i grzmotów zatrzęsła, się ziemia okrutnie, że w wielu domach powypadały w oknach szyby, a wiatry pozrywały dachy. Runęło wtedy wiele drzew wyrwanych przez wicher z korzeniami. Runęły także i mury kościoła, rozsypała się wieża, a cała świątynia zapadła się do ziemi. Posąg świętej Barbary pogrążył się razem z nimi w mrok zawalonych komór i chodników, by pozostać tam na zawsze. Zaginęło też srebro w „Kuklinej Górze" i w innych górach okolicznych. Gdybyśmy teraz pragnęli odszukać ślady kościółka, nie znajdziemy ich, tak jak nie odnaleźli posągu świętej Barbary kopacze szukający go w zapadlisku. Pozostała tylko opowieść o Sztenclu, olkuskim gwarku, a także myśl, iż za wytrwałość należy się nagroda, tych jednak, którzy do bogactwa dojść chcieliby za wszelką cenę, czekać mogą tylko same niepowodzenia, przykrości i straty.
Srebrne guziki
Niedaleko wioski Repty Małe, będzie już temu lat dwieście z okładem, zgłębiono szyb srebronośny, któremu nadano imię „Fryderyk", ku czci znakomitego cesarza. Cesarz ów zyskał sobie przydomek Wielkiego, bo w rzeczy samej był wielkim dowódcą, rządnym gospodarzem swego kraju, do tego jeszcze niezrównanym myślicielem i znawcą sztuki, przede wszystkim zaś dbał o rozwój handlu i przemysłu tak samo, jak o rozwój muzyki czy też rzemiosła wojennego.
Szyb jednak noszący imię „Fryderyk" był mały i niepozorny. Stał na ustroniu, a urządzenie jego było bardzo proste, tak jak u większości szybów dających kruszec srebronośny w owym czasie. Choć dla rozwoju sztuki górniczej nie brakło opieki ze strony tego najmożniejszego z możnych na Śląsku, górnicy nie znali jeszcze znakomitych maszyn, jakie obecnie ułatwiają ich prawnukom pracę w kopalni. Znali tylko najprostsze, takie jak na przykład kołowrót, pomocny przy opuszczaniu i wyciąganiu równie prostego urządzenia jakim jest kubeł górniczy umocowany do liny znajdującej się na nadszybiu w przestronnej szopie o dachu gontowym. Dach ów chronił przed deszczem, tak jak i ściany z desek ogacone mchem, by jesienną porą deszcze i słoty nie nękały zbytnio ludzi znajdujących się przy kołowrocie. Kołowrót obracały cztery osoby. Mogły to być również kobiety. Odwijały one linę, a wtedy kubeł opuszczał się na dół zwożąc górników na niższe poziomy kopalni. Kiedy linę nawijano, ów kubeł szedł do góry i ludzie wyjeżdżali z szybu albo też wywożono urobek na powierzchnię. Szyby kopalń tarnogórskich nie były zbyt głębokie i kołowrót stanowił wystarczającą „maszynę wyciągową".
W pamięci górników tarnogórskich przechowało się pewne osobliwe zdarzenie, które opowiada o przygodzie czterech młodych robotnic z Rept Małych. Dziewczyny te zatrudnione były przy obracaniu kołowrotu na nadszybiu kopalni „Fryderyk".
136
I
«qrtP\ *" '
"a "przy tym krzepicie i silne jaić owe drzewka, które nie łatwo jest złamać wiatrom. Jak brzozy poruszają gałęziami na wietrze i sił od tego nigdy nie tracą, tak i cztery panny śląskie w robocie były niestrudzone. Pola i zagajniki, które otaczały szyb „Fryderyk" letnią porą błękitne były od chabrów i różowe od głogów, a te użyczyły swych barw twarzom czterech młodych robotnic. Tak samo i słońce, które świeciło nad „Fryderykiem" wyzłociło ich włosy swoimi promieniami. Imiona dziewcząt były takie, jakie się często słyszy na Śląsku, a wszystkie bardzo wdzięczne. Zwały się: Rutka i Gutka, Dorka i Lorka. Lubiły swoją pracę, choć niełatwa ona była i nie nazbyt wygodna. Dospać ranka nie pozwalała dziewczynom, bo zaczynać ją musiały jeszcze nocą. Wyciągały one oto wiadrami wodę z szybu „Fryderyk". Obracały zaś kołowrót na zmianę, po dwie.
A zdążyć musiały z osuszeniem szybu do czasu rozpoczęcia w nim pracy przez pierwszą zmianę górników, aby ci pracowali już w suchych komorach, gankach i chodnikach.
Bywało, że dziewczynom dłużyła się robota i że oczy ich same do snu się zamykały, a działo się tak szczególnie jesienią, kiedy czas bywał mglisty i chłodny, deszcz siąpał i huczały wiatry.
Razu pewnego nie darzyło się młodym robotnicom ich zajęcie.- Miesiąc listopad właśnie przypadał, najsmutniejszy czas w roku. Rutce marzyła się ciepła pierzynka w matczynej chacie, Gutce pszenny kołacz, którego nie zdążyła zjeść na śniadanie i spory kęs zostawiła na stole.
Dorka i Lorka wzdychały, bo wspomniały sobie dwu młodych ładowaczy, którzy pracowali w sąsiednim szybie. Czasem rzucały tylko dziewczyny do siebie jakieś słówko. A czasem zaglądał do szopy stary stróż, dawny rębacz, Wojciech i sprawdzał, czy dobrze palą się lampki olejne zawieszone na ścianach z belek sosnowych. Na jego widok dziewczyny ożywiły się nagle i szybciej obracały kołowrót.
— Ej, sikorki — upominał je wtedy Wojciech — wolniej. Lina nie piskorz i wić się nie może — powiadał. — Statecznie ją macie opuszczać, nie za prędko ma iść a równo.
Mruczał coś jeszcze pod nosem, szurał po kątach, wśród swego stró-żowskiego sprzętu i odchodził. A młode robotnice nieraz ukradkiem prze-śmiewały się z niego i żartowały. Niekiedy też opowiadał ciekawe historie.
Był to człowiek żywego umysłu i bardzo mowny, niebogaty, bo wszystko cokolwiek zdołał zebrać i odłożyć ze swych niewielkich zarobków, miał zwyczaj rozdawać uboższym od siebie, których w Małych Reptach nie brakowało. Nosił się przeto skromnie. Odzież jego wyszarzałą na słońcu
"Lubił pdTbstaćriiedługą chwilę \!v"szopie"TTÓboińićaTńn~pogawę<ii\LJm'mr' jak dobry dziadek z wnuczkami, a rzeczy ciekawych do rozmów z dziewczynami nigdy nic brakowało.
Owego dnia w listopadzie było dość jasno w szopie i szpary w jej ścianach dobrze ogacone nie dopuszczały chłodnych powiewów jesieni. Wojciech postawił miotłę w kącie, a sam usiadł na klocku nie opodal kołowrotu, a wtedy dziewczyny spostrzegły, że ma zawieszoną na ramieniu płócienną torbę na chleb, ów dybzak. jak wtedy powiadano.
— Oj — odezwała się Rutka ukazując skinieniem głowy mieszek — wszystkiego sobie starzyku skąpicie, a dzisiaj, widać żeście sobie dogodzili przekąską.
Stary człowiek spojrzał na nią bardzo poważnie spod siwych krzaczastych brwi, pokręcił głową i rzekł głosem ściszonym tajemniczo.
— Oj, nie sobie, nie sobie, sikoreczko. jeno tym ludzikom, co nocką tutaj po szopie się kręcą i do szybu po obudowie złażą i tam się krzątają z kilofami, młotkami, szuflami, łopatami, nieckami, bo to jakby gór-niczkowie maleńcy, wiesz.
— Rety! — zaciekawiła się, ale i przeraziła dziewczyna.
— To ziemniki albo piędzimęż.yki. Maluśkie to licho, od myszy nie większe, a krząta się, a radzi sobie, jak powiadają o nich.
— A czemu to czynią? — szybko wtrąciła ciekawa jak sroczka Dorka.
— Bo pomagają górnikom, troszczą się o szyb i o wszystko co jest w szybie. Ziemniki, to ubożęta dobre tyle, że właśnie ubogie, co lubią chleb, kaszę i ser, że strach, to im okruszyn, a kąsków maleńkich przyniosłem, niech się pożywią boraczki.
— A kołacz lubią? — pytała żywo Gutka.
-' — No, jeszcze jak! — roześmiał się szeroko Wojciech.
— To im przyniosę.
— Ale dzioucha nie może ich karmić, jeno chłop, jeśli to w kopalni. To już ja się o nie starać będę. O, teraz im trochę nakruszę do szybu, a potem jeszcze, jak się szychta skończy, dołożę. No. a teraz do roboty dziou-szki, do roboty, a i na mnie pora.
Wojciech nasunął czapkę nisko na czoło, dopiął wszystkie guziki u kabata, pochwycił miotłę i dziarskim krokiem wyszedł z szopy, by pozamiatać suche ljście. gdzie się tylko dało na całym nadszybiu.
Opowieść o ziemnikach, które troszczą się o por/ądek w kopalni i pomagają w pracy górnikom spodobała się bardzo dziewczętom', a już najwięcej Dorce i Lorce, którym tak spieszno powtórzyć ją było dwu galantom
138
139
i do spotkania z lubymi młodzieńcami, z którymi wracały zazwyczaj razem do wsi.
— Widzieliście kiedy ziemnika? — zapytała Lorka, kiedy we czworo znaleźli się na dróżce.
— Nie, nie widzieliśmy.— potrząsnął kędzierzawą głową starszy z młodzieńców.
— A skąd wam. wiadomo o nich? — zaciekawił się młodszy.
— Od Wojciecha — w głos jeden odpowiedziały dziewczyny.
— Ha, ha, ha! To on was chyba za małe dziouszki uważa, jeśli wam takie bery opowiada. Nijakich ziemników nie ma, ni inszych bożątek w kopalni. Ostawmy je dla Wojciecha, a sami do domu się spieszmy, a potem do gospody na tańce. Nie lepiej tak czynić? Nijakich duchów nie ma w kopalni i tyle — śmiali się i pogwizdywali beztrosko chłopcy, ani im na myśl nie przyszło, że w bajce każdej jest ziarno prawdy, którego w najlepszej z nich tyle, ile w polewce soli do smaku.
Nazajutrz Dorka i Lorka powtórzyły swą rozmowę z młodzieńcami dwu towarzyszkom pracy przy kołowrocie.
— A mnie się widzi — rzekła Rutka — że ci chłopcy to szaławiły jakieś, u których wróble pod strzechą mieszkają. Prawda, żem o ziemni-kach nie słyszała jeszcze, ale są przecież insze duchy, choćby ten Skarbnik, co rządzi kopalnią.
— Rządzi, to prawda — odpowiedziała jej Gutka. — Zapytamy Wojciecha, niech jeno tutaj przyjdzie.
Dziwnym trafem Wojciech nie nadchodził jednak. Gutka i Rutka zmieniły się w robocie z Dorką i Lorką, które opuściły pusty kubeł do szybu. Zdarzyło się jednak dnia tamtego, choć pamiętały dobrze zalecenia roztropnego starzyka, żeby linę odwijać wolno, że wprawiły kołowrót w ruch nazbyt szybki zajęte rozmową z towarzyszkami. Kubeł pusty był lekki, gdy jednak Dorka i Lorka zaczęły z powrotem go ciągnąć do góry okazał się dziwnie ciężki, tak że z trudem obracały kołowrót. Dwie towarzyszki pobiegły, aby im pomóc i teraz pracowały we cztery.
— Oj, ciężko — stęknęły. — Jakby kto weń kamieni nasypał.
— A toć, że ciężki się wydaje, jakby dwa razem ciągnięto — powiedziała Dorka.
— Obracajcie sporzej — przykazała najstarsza z dziewcząt Rutka — to wybierzemy kamienie i znów będzie nam lekcej.
— Rety! — wykrzyknęła naraz Gutka, która zajrzała w głąb szybu.
F'&
?•?¦.. -".3
140
- lic, /iie •**- mruczaia ao sieoie kuiks*— zaaje ci się jeno, dos głoa-na. a jak człowiek jeść chce. to mu się zawsze w oczach mieni.
Obraziła się na to Gutka i już nie mówiły więcej. Kubeł podnosił się coraz wyżej, a światło stawało się coraz wyraźniejsze. I oto dziewczynom ukazało się coś niezwyczajnego, jakby zjawa ze snu albo istota z jakiej opowieści tajemniczej. Kubeł znalazł się oto na nadszybiu i wcale nie było w nim wody ani kamieni. Na jego brzegu sieerział mąż niewielkiego wzrostu wprawdzie, lecz bardzo zręcznej postaci. Był siwy, siwiuteńki, jakby miał sto lat. Brodę miał długą taką, że uczynił z niej nadobną pętlę, a koniec wetknął za pas i jeszcze mu kęs wystawał za brzeg kubła. Oczy jego spod siwych brwi patrzyły żywo. wesoło i tak mądrze, że dziewczynom zdawało się. jakby ów starzyk czytał ich myśli. Pobłyskiwały zaś to czerwono, to zielono. Strój miał osobliwy, zielony jak liście na drzewach, kapelusz ze srebrnym sznurem na głowie i kurtkę od munduru, jaki nosił zawsze jegomość pan nadsztygar. ozdobioną dwoma rzędami srebrnych guzików, ale takiej nadzwyczajnej piękności i ceny, o jakich nie tylko we „Fryderyku", ale w całych Tarnowskich Górach nigdy słychać nie było. A błyszczały te guziki niby dwa rzędy gwiazd. W ręku trzymał ów mąż lampę z czystego srebra, foremną i wielkiej ceny, która płonęła światłem to czerwonym, to zielonym na przemian.
Dziewczyny widziały męża o srebrnych guzikach tylko krótką chwilę, ale przeraziły się tak, że puściły kołowrót. Lina odwijać się zaczęła z szaleńczym pośpiechem i dziwna istota, jak szybko pokazała się robotnicom, tak szybko zginęła w ciemnej czeluści szybu. Światła wspaniałej lampy więcej nie zobaczyły dziewczyny. Posłyszały jednak wyraźnie z głębi szybu słowa wyrzeczone trzykrotnie przez męża niewielkiego wzrostu i zręcznej postaci.
— Pomału opuszczać, pomału, pomału. Przerażone robotnice padły na ziemię, gdzie która stała.
— Rety! — wyjąkała Lorka. — A co to za panisko było?
— Nadsztygar może? — zgadywała Gutka. — Ale nie, skąd by miał tyle srebrnych guzików u kapoty. Nadsztygar ma jeno posrebrzane i mniejsze przecie.
— To generał pewnie — wyjaśniła koleżankom Dorka.
— Jaki generał? Jaki generał? — oburzyła się Rutka. — Przecie on nie miał szabli, jeno kapelusz na głowie i guziki srebrne. Może to król?
Dobrą chwilę jeszcze spierały się ze sobą cztery panienki. Nawet o świętym Michale wspomniały, który też jest patronem górników, tak jak
w Iwietle jego lampy srebrny sznur u kapelusza.
— Powiadajcie co chcecie dziouchy, a ja wiem swoje — zakończyła rozmowę Dorka. To nie był Zły, bo jakby nim był, to by nam krzywdę uczynił, a on przecie mądrze patrzył na nas i lampą nam przyświecał, a potem nam kazał byśmy wolniej puszczały kołowrót. Tylko nie wiedzieć bez co tak czynił.
Zamilkły dziewczyny. Przerażenie zelżało w ich sercach. Zamyśliły się teraz, rozważały to, co się zdarzyło?
W szopie uczyniło się tak cicho, że słychać było szum wiatru w bez-listnych już gałęziach drzew rosnących dokoła szopy. Na niebie bladły już gwiazdy, blisko było do świtania i rozpoczęcia porannej szychty. Na stwardniałej od przymrozku nocnego drodze dały się słyszeć mocne kroki. Ktoś spieszył raźno do szopy. Przez uchylone drzwi, razem z. porannym chłodem wcisnął się żółty płomień kaganka i głos huczący pozdrowił robotnice przyjaznym: „Szczęść Boże". To Wojciech przyszedł zajrzeć, jak się robota ma przy kołowrocie. Był krzepki jeszcze w sobie, lecz znać po nim było już lata. Jak zawsze nosił kabat wielekroć łatany i wypłowiały, trzewiki i portki zniszczone. Prosta machina stała bezczynna. Na klockach i ławie siedziały cztery dziewczęta milczące, bez ruchu, jakby je ktoś odmienił nagle. Najmłodsza Dorka na widok Wojciecha szybko otarła rogiem zapaśnicy łzy. Ledwie wykrztusiła odpowiedź na powitanie.
— Boże mój, co się tu stało? Powiadajcie dziouchy. Ukrzywdził was kto?
— Poświecił sobie kagankiem w głąb szybu. Ciemno tam było i tak cicho, że stary górnik słyszał pluskanie wody ściekającej do rząpia.
— Powiadaj, Rutko, co się tu stało? — powtórzył łagodniej.
* — Zjawił się nam chłop jeden — zaczęła dziewczyna — w kapocie ze srebrnymi guzikami, takimi wielkimi i wspaniałymi, jakich u nas nikt nie ma ani w kopalni, ani w całym mieście nawet. W kuble siedział, jakeśmy wodę ciągnęły...
— Mów, dalej. Mów śmiało — kiwał Wojciech głową. Rutka opowiedziała o całym zdarzeniu.
— Nie wiemy, kto by to był — kończyła.
— I nie wiemy, co znaczy to, co on gadał: „pomału opuszczać, pomału opuszczać". Pogłupiałyśmy wszystkie ze strachu — dodała najmłodsza z dziewcząt Lorka.
Wojciech zaniepokoił się na te słowa. Targnął niecierpliwie siwego wąsa.
142
143
.,!,2_. ^ focfF,'tórsTafzyku Wojciechu."D'8brżelniy"sfysżały' przecie. TaK wołał do nas i to trzy razy.
— To było ostrzeżenie, dziouchy — mówił z powagą dawny rębacz dołowy. — I to nie tylko dla was, sikorki bojaźliwe, ino dla nas wszystkich, którzy tu w kopalni robią. Coś się tu ma stać niedobrego widno. I zważać trzeba nam wszystkim i baczyć na każdy swój krok.
— A ten chłop — odezwała się Lorka — co miał srebrne guziki, to kto?
— A któż by? To Skarbnik sam. On przecie ostrzega ludzi, jeśli się co złego ma stać w jakim szybie. Jego to rzecz ostrzeganie, bo to duch opiekuńczy kopalni. Do niego skarby ziemi należą, on nagradza górników, ale i karze niekiedy. Pilnujcież roboty dobrze. I niech ten kołowrót pracuje zawsze, jak należy!
— Tak, starzyku Wojciechu. Tak — skinęły głowami cztery dziewczyny z największą powagą, choć i z lękiem niemałym w sercach.
— Tylko — odezwała się po namyśle Rutka — dlaczego nie powiadaliście nam nigdy o nim do tej pory. Prawiliście nam kiedyś o Szarleju, o ziemnikach, a o nim nie.
— Nie powiadałem — przytaknął Wojciech skinieniem głowy, bo on bardzo nie lubi, jak się mówi o nim albo nawet jak się jego miano głosi.
i::-
¦*%:.
Y/Ą
Przeszła jesień, po niej nastały zawieje śnieżne i mrozy. A kiedy nadeszła pora wiosennych porządków i napraw w kopalni srebronośnego kruszcu, zjawił się na nadszybiu „Fryderyka" sztygar zabijaka i filut, jakich mało, który pokpiwać lubił z górników starszych i z samego nawet Skarbnika. Na imię mu było Janik i zawsze mawiał o sobie, że wszystko lepiej wie niż jego kamraci. Laskę sztygarską dobrze okutą miał ze sobą i gotował się, by zjechać w kuble do szybu, a po drodze całą jego obudowę przebadać, czy nie próchnieje w niej drewno i czy naprawić by czego nie trzeba. A miał ten młodzian obyczaj wychylać się z kubła i pukać w drewno obudowy bez miary, stąd kamraci przezwali go Dzięciołem. Górnicy przekładali mu, by więcej uważał na siebie, a stary stróż Wojciech upraszał nawet, by nigdy nie zjeżdżał sam powiadając:
— Weźcie mnie z sobą, panie Janiku. Tak lepiej będzie. Przeciem rębacz. Uradzę we wszystkim, pomogę w potrzebie. Małoż to kiedyś zjeżdżałem 7. ojcem waszym, jakeścic, panie sztygarze koszulę w zębach nosili.
— Et — machnął ręką pogardliwie młodzik. — Idźcie wy lepiej plac pozamiatać. Nic tu po was, Wojciechu.
144
I
?Śi*'-
'¦m
sam iasKc swoją tylko ffrająC wTęitti. I stało "ślę, *źe kiedy sięgał laską ku obudowie szybu, wychylił się przez nieuwagę do ciemnej czeluści. Szczęściem jednak wielkim dla siebie znalazł niespodziany ratunek. Oto, gdy spaść miał na najniższy poziom szybowy trafił na belkę, która przypadkiem osobliwym wysunęła się z obudowy. Janik uchwycił się jej obu rękami i krzycząc wielkim głosem wzywał pomocy. Ratunek przyszedł w jednej chwili. Wyciągnięto kubeł i teraz miejsct Dzięcioła zajął w nim Wojciech właśnie, bo on jeden prócz czterech dziewcząt znajdował się wtedy przy kołowrocie. On też dopomógł ledwie żywemu z przerażenia sztygarowi umieścić się w kuble tak, że Janik bezpiecznie wyjechał na powierzchnię. Potem troskliwie cucił go na nadszybiu, gdy omdlałego ułożono w szopie na sianie, by odzyskał przytomność. Po czasie jakimś nadeszli do szopy górnicy, by czekać na rozpoczęcie drugiej szychty. Z dołu zaczęli wyjeżdżać ci, którym szychta się już skończyła. Dziwowali się całemu zdarzeniu niemało, ledwie wierzyli temu, że po tak strasznej przygodzie Janik, Dzięciołem zwany, leży oto na sianie i okowitą się wzmacnia, szepcąc to pacierze dziękczynne na przemian, to przywołując Wojciecha. Starego rębacza nigdzie jednak nie było. Daremnie szukały go cztery robotnice Rutka, Gutka, Dorka i Lorka.
— Poszedł chyba do domu, bo mu się szychta skończyła — rzekł Dzięcioł wzdychając i jęknął, bo obolały był bardzo na całym ciele, i wciąż trudno mu było uwierzyć, że się znajduje znów na powierzchni.
— Wojciecha nie ma, to prawda — odezwał się ktoś z górniczej braci zebranej teraz dokoła sztygara — ale tam w kącie wisi na haku jego kapota. Zapomniał jej zabrać widno. Patrzcie, patrzcie, chłopaki, jako się odmieniła ona.
— Górnicy pobiegli do kąta i zdjęli kapotę. Ułożyli ją przy Janiku i stanąwszy wszyscy kołem oglądali.
— Rzekłbyś, że to Wojciechowy łach — odezwał się któryś z rębaczy dobrze znający wszystkich w kopalni — a przecie nie ten. On ma guziki srebrne, w dwa rzędy przyszywane i łat nie widać na nim, ino samo sukno szare, takie jakie mu szył nasz krawiec, kiedyśmy obaj młodsi byli. Odmieniła się kapota ani słowa. Piękne guziki na niej, z czystego srebra. Nagrodzony jest przeto od Skarbnika dobry starzyk. Inaczej to nie jest.
— A laska? — zapytał ktoś drugi — Wasza, panie sztygarze laska?
— Straciła się ona w szybie, a tak ją chciałbym mieć znowu.
— Poszukamy. Odnajdzie się chyba, bo gdzieżby się podziała — odezwał się ktoś z gromady.
146
is.uuic
i Maranie, towarzysze przcuicsu gu uu uiycz.A.1 z pierwszej zmiany pogadując między sobą pomału rozeszli się też do domów, druga zmiana w ich miejsce zjechała do szybu i zajęła swe stanowiska pracy.
— Ale ta laska, przecie jej nigdzie nie ma. Co się z nią stało? — zastanawiali się długi czas jeszcze rębacze i ładowacze. Rozprawiali o niej nawet w niedzielę po mszy znaczniejsi tarnogórzanie zebrani w winiarni Sedlaczka na rynku w Tarnowskich Górach.
— I co z tą laską? — pytał pan burmistrz bachmistrza, którego był dziewierzem.
— Ponoć jest, ale też nie ta sama, bo się przemieniła w laskę z pło-nego kamienia, który tak wrósł między skały, że go żadnym sposobem wyrwać stamtąd nie można.
— A kto ją znalazł?
— Wojciech, kiedy wszedł do kopalni pochylnią dziękować Skarbnikowi za ostrzeżenie i darowanie życia zadufałemu w sobie człowiekowi, jakim jest Janik.
Działo się to tegoż dnia, kiedy Janik uszedł śmierci z pomocą Wojciecha.
— A teraz Wojciech gdzie?
— Został na zawsze w kopalni, bo Skarbnik darował mu władztwo nad „Fryderykiem", opiekę nad tamecznymi górnikami i nad skarbami ziemi, których się tam jeszcze wiele znajduje.
— A skąd to wiadomo?
— Od dziewuszek, które przy kołowrocie pracują. Im tylko ukazuje się Wojciech o przedświcie, kiedy pracują przy kołowrocie. Poucza je, jak lepiej czynić robotę mają, we wszystkim pomaga i radzi. On też przykazałaby kapotę jego z guzikami srebrnymi odniosły dziouchy do Woj-ciechowej, co też uczyniły. Ta zaś, guzy srebrne przetopić kazała i lampkę piękną ufundowała z nich do kościoła w jego wiosce. A dziewczyny to zawsze płaczą, kiedy wspominają Wojciecha. One słuchają go, jakby był ojcem albo i dziadkiem dla nich. Tyle tylko, że proszą, by tego, com wam rzekł, nie rozgłaszać za bardzo po ludziach.
Karlikowy ganek
W małym przysiółku nie opodal Tarnowskich Gór mieszkał przed laty zacny nauczyciel, pan Jakub Liszka razem ze swoją matką, starą panią Urszulą. Ród Liszków, choć ziemię tarnogórską od całych stuleci zamieszkiwał, nie wydał nigdy żadnego kupca ani wielkiego wojaka, ani nawet znakomitego dostojnika kościoła. Nie troszczył się zbytnio o znaczenie, i dostatki i nie gromadził ich wcale. Pana Jakuba, tak jak i jego przodków, inne niżeli własna kieska pociągały sprawy. Mieszkał pan Liszka w starym, a krzepkim jeszcze i schludnym domostwie pobudowanym przez pradziadka Zenobiusza i jego syna Cypriana, wśród łąk i zagajników nad małą strugą Skarbniczką. Zwano ją tak dlatego, że razu pewnego, jak powiadali ludzie, z jej dna wezbrana na wiosnę woda wypłukała kilkanaście bryłek czystego srebra. Pradziad Zenobiusz był organistą w wiejskim kościółku, dziadek Cyprian zaś, ułomny od urodzenia, nie opuszczał przeważnie zagrody, a trudnił się najczęściej pisywaniem nadobnych wierszy i piosenek, które się ludziom bardzo podobały. Dla niego to właśnie zasadził Zenobiusz. dokoła domostwa piękny ogród. Syn jego miał gdzie w ciszy i spokoju rozmyślać i pieśniczki swoje, a wierszy-dełka składać. Tak więc i wnuk Zenobiusza, Jakub, od lat pacholęcych wychowywał się wśród drzew, kwiatów, książek i muzykowania. Wzrastając u boku ułomnego ojca nauczył się też wielkiej litości i dobroci dla wszystkich istot słabszych pozbawionych opieki i dostatecznych sił do życia. Ogród dokoła jego domu przetrwał niejedną letnią burzę i wiele mroźnych zim, aby na wiosnę rozkwitnąć od nowa wszystkimi barwami ziemi. Był jak za czasów Zenobiusza i Cypriana pełen rzadkich kwiatów, krzewów i drzew, które jesienią darzyły niebogatą rodzinę owocem tak doskonałym, jakiego nikt w żadnym tarnogórskim ogrodzie wyhodować nie umiał. Nie dziw, bo takiego znawcy i miłośnika roślin jak pan Jakub daremnie by
148
1>U JJUII1ŁJ Ul UU/
nowskich Gór. często zdarzało się słyszeć nie tylko porykiwanie krowy, rżenie siwka, lecz także głos oswojonych saren i krzyki ptactwa domowego. Do wrzawy niosącej się z ptasiego dziedzińca mieszały się głosy dzikich ptaków: to odezwał się jastrząb, to zahukała sowa, które mieszkały w cienistym kącie dziedzińca w pomieszczeniu ogrodzonym drucianą siatką. Niekiedy zaś odzywał się również stamtąd orzeł bielik przygarnięty jako pisklę jeszcze przez pana Liszkę. Jak dzień długi nawoływały się w ogrodzie nauczyciela oswojone kawki i sroki, drozdy i szpaki, gruchały leśne gołębie. Ćwierkał, śpiewał i gwizdał najróżniejszy drobiazg leśny żyjący w dziuplach i domkach rozlicznych sporządzonych i zawieszonych przez pana- Jakuba. Wiewiórki nawet w jakiejś życiowej biedzie znajdowały przytułek w gościnnym obejściu miłośnika i znawcy przyrody. Ptaki, płazy i gady żyły zgodnie obok siebie chronione serdeczną opieką matki i syna. Mijały lata. Rozrastały się drzewa i krzewy w ogrodzie Jakuba Liszki, przybywały również nowe. Sam pan Jakub zaś poszedł na pensję.
Cały swój czas i skromne dochody poświęcał teraz na kupowanie książek, map, atlasów, a także na bliższe i dalsze podróże, podczas których badał i opisywał przyrodę żywą i nieożywioną, co jak powiadał, dawało mu radość niezmierną, a ludziom też niejeden pożytek.
Z podróży zawsze coś ciekawego przywoził: to bryłkę jakiegoś kamienia, to muszle lub nasiona roślin, a bywało nawet, iż w pudle osobliwego kształtu do ogrodu pana Liszki przybywał z daleka jakiś żółwik, ropusz-ka, jaszczurka, a nawet para młodych chomików. Tarnogórzanie szanowali nauczyciela, a także cenili ogromnie. Powiadali, że pan Jakub Liszka, choć niebogaty w pieniądze, to jednak rozum ma krociowy, jakiemu żadne klejnoty ani nawet skrzynie ze złotem i srebrem dorównać nie mogą. Nic dziwnego przeto, że w miasteczku dużo i chętnie opowiadano sobie o nim. Nie darmo przecież mała struga, która płynęła w pobliżu jego domu obdarzyła kiedyś ludzi srebrem. Rozumiano, że uczciła ona w ten sposób przyrodnika za jego mądrość i wiedzę, a ludziom przypomniała. Le miasto ich, wsie i przysiółki na srebronośnej leżą ziemi, a stąd odszukiwać i dobywać należy drogocenny kruszec, który spoczywa jeszcze w ciszj i ciemności podziemnego świata. "¦
— W duklach zalega srebrny skarb — powiadali górnicy?— gniazdami całymi, a nikomu wciąż jest nieprzydatny.
— Dobyć go trzeba, niech w słońcu zabłyśnie i wspomoże ludzi — naradzili się mieszczanie gotowi zawsze do czynów roztropnych i pożytecznych.
149
I
¦pip
inżynierowie i sżfygaforri wydali stosowne polecenia. Najwięcej zachęcał jednak do sięgania po skarby ziemi nauczyciel. Jakub Liszka. Dwadzieścia oracji uczonych wygłosił w rozlicznych izbach, świetlicach i salach, jakie tylko były podówczas w Tarnowskich Górach. Mapy wyrysował i przy każdej oracji rozwieszał je na ścianach. Dwoił się i troił, mówiąc mądrze tak, że nawet panu burmistrzowi się to podobało.
Zaczęły więc powstawać szyby, a było ich wiele, bo w wielu miejscach znajdował się w gniazdach drogocenny kruszec — srebro, o którym wieść szybko rozniosła się po całej śląskiej ziemi. Przybywało górników. Ci głębili szyby ochoczo i sprawnie. Kiedy kopacze i cieśle zgłębili szyb i opatrzyli go obudową, drążyli chodniki od podszybia w rozlicznych kierunkach tak. by sięgały one aż do samych krańców złoża. Po wybraniu srebro-nośnego kruszcu szyb opuszczono. Szukano nowego złoża i otwierano nową i również płytką „górę".
Póki trwały roboty górnicze nie budowano nadszybia, lecz kołowrót stawiano nad otworem szybowym, budowano szopę albo tylko dach wsparty na czterech mocnych słupach. Kiedy kruszec wybrano, kończono roboty górnicze i otwór szybowy zamykano kratą drewnianą lub osłaniano deskami i belkami. Po zamknięciu szybu prowadzono poszukiwania nowych gniazd srebra, a po ich znalezieniu zgłębiano nowy szyb.
Była w Tarnowskich Górach kopalnia słynna i znaczna, bo złoża kruszcowe niezwyczajnie bogate w sobie kryła. Załogę też miała przemyślną i sprawną, jak rzadko, a do tego jeszcze rządzili nią ludzie roztropni i mądrzy. I zwano kopalnię pięknie: nosiła imię „Sabina", uroczyste i dźwięczne, zapewne nadane jej na cześć jakiejś szanownej i słynącej ze swoich zalet niewiasty. Zgłębiono ową „Sabinę" niedaleko ulicy Gruzelki, wróżąc tej kopalni długie trwanie i wszelkie pożytki, jakie człowiekowi biegłość w sztuce górniczej przynosi.
Pamiętają też tarnogórzanie do dnia dzisiejszego niejedną opowieść o górnikach z kopalni ..Sabina", że dzielni i odważni to byli ludzie, których na dole rozliczne spotykały przygody. Pośród tych przygód niektóre bywały w rzeczy samej niebezpieczne i groźne dla nich, jednakże zdarzały sie i takie, które z pozoru tylko zapowiadały coś niedobrego i budziły strach.
Był kiedyś poniedziałek późną wiosenną porą. Wczesnym rankiem przed rozpoczęciem szychty, a więc przed piątą jeszcze godziną zebrali się na nadszybiu górnicy, by skoro dzień roboczy się zacznie zejść drabinami na dół.
150
\&
wami kwitło mnóstwo stokroci. Górnicy ułożyli się na murawie i rozpoczęli miłą pogawędkę o tym, jak im przeszła niedziela. Dobrze upłynął im czas na odwiedzinach u krewnych, spacerach, a także na ulubionych grach i kosztowaniu piwa w gospodzie. Miło toczyła się pogwarka ładowaczom i rębaczom, w humorze był i sztygar, a już najweselszy z nich wszystkich, to był najmłodszy wiekiem i niedawno przy nieckach zatrudniony ładowacz. Karlik Stopka.
Był to młodzieniec zręcznej postaci, ale w istocie trzpiotowaty i płochy nad wszelką miarę.
— Niepozbierany pachoł — mówiły do siebie szeptem sąsiadki Matyldy Stopkowej o jej synu. Były to przemądrzałe klachule z Górnego Zaułka, gdzie mieszkali Stopkowie, a te myliły się rzadko.
— Toć, toć — mruczały na to inne z ulicy Gruzełki — prawdę mówicie. Niepozbierany to karlus, że strach, choć na licu nieszpetny wcale, tyle że poderwaniec z niego, operyjasz, nie z pomyśleniem chłop.
— Bo młody jeszcze. Lat mu przybędzie, to zmądrzeje — łagodził klachanie tarnogórskich jejmości sąsiad Stopków który cenił młodzieńca za ruchliwość i zamiłowanie do pracy w kopalni. — Pożyje na świecie dłużej, to będzie stateczniejszy, a jak się ożeni, to... — i machał kościstą dłonią odchodząc spiesznym krokiem.
Do szybu, jako się rzekło, schodziło się wtedy po drabinach. Według zwyczaju najpierwsi schodzili ładowacze, a wśród nich ów śmieszek i wesołek Stopka, któremu jeszcze na dodatek zawsze i wszędzie się spieszyło. Drudzy schodzili rębacze, poważniejsi już wiekiem, a w sztuce górniczej bieglejsi. Na końcu schodził sztygar. Był to człowiek w samym lat rozkwicie o bujnych wąsach i brwiach, barczysty i silny. Ważył sobie i cenił stan górniczy, stąd przodował w robocie i odwagę w czasie robót na dole zazwyczaj okazywał niemałą. Z wieżycy na rynku tarnogórskim odezwał się dzwon *, który wisiał tam już kilka wieków, a dnia każdego, prócz świąt, ogłaszał początek i koniec dniówek. Powstali z murawy górnicy i pospieszyli do drabin. Najpierw ładowacze, a potem, jak było w zwyczaju, młodsi wiekiem, niektórzy od niedawna w kopalni. Najmłodszy, jako się rzekło, był ów Stopka, pierwszy do wszystkiego w szybie, że nadziwić mu się nie mogli towarzysze, skąd w nim tyle ruchliwości i ciekawości tego.
* Dzwon zawieszono po zamieszkach gwarków tarnogórskich w roku 1534. miał on dokładnie odmierzać górnikom czas ich pracy. Stanowił rodzaj kontroli, a także przywilej dla górników.
152
ganek do przodka, tak jakby go kto „świeżą kiełbasą przynęcał". Przyświecano sobie lampami olejnymi, które nie nazbyt wiele dawały światła, tak że łatwiej głosy usłyszeć było można, niż zobaczyć przedmioty. Ładowacze podążali za Karlikiem kilka kroków, gdy ujrzeli, że ten przystanął naraz i zaczął wymachiwać lampą, wolną ręką wskazując w głąb ganku.
— Słyszycie? — ozwał się zduszonym od strachu głosem — to tam. Ładowacze podeszli bliżej i nadstawili ucha. Dochodziły wyraźnie
z ciemnej głębi ganku czyjeś nie znane dotychczas górnikom, klapiące kroki, takie jakby ktoś posuwał się ku nim stukając nogami obutymi w trepy o drewnianej podeszwie. Trwało to dobrą chwilę, gdy nagle rozległo się świstanie, wycie, wreszcie chichot podobny do głosu hieny.
— To Szarlej! — wrzasnął na całe gardło Karlik.
— Szarlej! Szarlej! — wołano w gromadzie.
Przerażeni ludzie rzucili się do ucieczki gubiąc po drodze obuwie i narzędzia pracy. Okazało się przy tym, że Karlik, jak był prędki wchodząc do ganku, tak jeszcze prędszy okazał się dopadając drabiny i wychodząc nią z szybu. Przerażenie górników było tym większe, że u wielu z nich pogasły lampy, a w na pół ciemnym podziemiu drabiny wydawały się dziwnie niewygodne, to za ciasne, to za krótkie.
Drżąc ze strachu na całym ciele opowiedzieli rębaczom, że zjawił się w kopalni zły duch Szarlej, który wzbrania dostępu do srebra, groźny to duch.
Wpuszcza on zdradliwie wodę do podszybia i topi górników, a znać daje o sobie nie tylko swą straszną postacią, lecz także szczególnymi głosami, jakimi żaden człowiek odzywać się nie potrafi.
^- Gonił nas ten gizd przegrzeszony, a wył, a chrapał, jak tylko diabły jedne umieją — opowiadał ładowacz Kacper Jagoda, kiedy się już wszyscy ładowacze znaleźli na powierzchni. — Małom nie spadł do szybu, takem się przestraszył, a wtedy by pewnie udusił rpnie Szarlej, jak amen w pacierzu.
— A widziałeś to go? — przezornie zapytał najstarszy z rębaczy, Jan Pośpiech.
— Nie. Tego nie powiem — trząsł głową Jagoda — bom go nie widział na oczy. Ino słyszałem jako wył, charczał, sapał ten zmierzły podciep z piekła rodem.
— A kto widział? — krzyknął Pośpiech.
— Stopka. Karlik Stopka — odezwały się głosy. — On pierwszy raban uczynił.
153
Karlik, który trzymał się przez cały czas na uboczu, podszedł teraz do rębaczy wyraźnie strapiony.
— W ganku to było — bąknął — alem ja go nie widział. Słyszałem go ino. jak klupał trepami, fuczał. charkotał, śmiał się, a wył. że biegłem co sił w nogach z ganku, a ludzie pobieżeli za mną.
Na te słowa rębacze nie zdołali wstrzymać wesołości. Wybuchnęli śmiechem. Kiedy już riaśmiali się i nażartowali z Karliczka Stopki, Pośpiech rzekł:
— No. Karliczku, to ja ci powiem, że tam żadnego nie było ani Szar-leja. ni inszej marchy. Teraz, czas na nas, rębacze. Nuże do drabin, schodzimy. Coś się wam zwidziało mamlasy zatracone albo też żartujecie z nas sobie nicponie, żółtodzioby, gołowąsy jedne. Nie przystoi taka pustota wobec starszych.
— Wstyd wam głuptoki. Sromota — dało się słyszeć w gromadzie rębaczy.
— Zapalmy lampy i schodzimy — uciszył wrzawę Pośpiech. — A wy — zwrócił się do ładowaczy — pomnijcie, że jeśli młodość jest tchórzliwa, to starość bywa płaczliwa.
Po czym odważnie z zapalonymi lampami zeszli po drabinach na podszybie. Było tam zupełnie cicho. Olejne lampy w rękach górników paliły się równymi płomykami. Nie zauważyli tam niczego osobliwego. Spokój był i cisza zupełna, czasem tylko zaskrzypiał stojak albo za-ciurkała leciutko woda w źródełku, z którego pili górnicy, a nawet powiadali, że to ..woda żywa", bo od niej im siły i pomyślenia dobrego przybywa.
Przeszli spokojnie ganek od czasu do czasu rzucając sobie tylko jakieś słowa.
— A ten ganek? Ma on jakie miano? — zapytał ktoś Pośpiecha, który najstarszy był między rębaczami i cieszył się największym poważaniem. Przystanęli na chwilę, przejrzeli spojrzeniami po niskim stropie dolomitowym nad ich głowami, czekając co powie Jan. Ten myślał dobrą chwilę, czoło marszczył, wąsiska gładził, aż na koniec rzekł:
— Nie pomnę, by ten ganek miał kiedyś swoje miano. Czasem tylko, dla żartu chyba, ktoś go nazywał, a to Gulikiem, że mały jest, wąski i woda w nim często się zbiera, czasem Żabińcem, bo tu kiedyś dwie żaby się dostały, ale je pan Liszka, co był wtedy z. nami, wyniósł na powierzchnię i do stawku puścił, bo co by tu robiły bez jadła. On zawsze gadzinę ratuje. Mógłby być i Żabińcem ten ganek, kiej wam to po myśli — zakończył roz-
Znów uczyniło się cicho w gromadzie. Rębacze weszli do chodnika Strzybnego, który zaprowadzić ich miał do przodka. Szli dobrą chwilę w milczeniu, coraz bardziej utwierdzając się vv przekonaniu, że Karlikowi Stopce coś się zwidziało, a że młokosem był jeszcze, szumu narobił niepotrzebnego i w popłoch wprawił towarzwy, wcale dla górniczego stanu nieprzystojny.
— A toć — odezwał się ktoś r gromady. — Jak się Karlik opierzy, to zmądrzeje.
— Każdy ptak ma swój smak, młody tak, a stary tak — dodał inny rębacz i roześmiał się wesoło.
Ledwie jednak ucichły te słowa ludową głoszące mądrość, kiedy naraz w ciemnej głębi chodnika, gdzie nie sięgało już światło górniczych lamp. dały się słyszeć głosy osobliwe. Rozległo się najpierw jakby stukanie trepów z podeszwą drewnianą o twardy spąg, potem ni to wycie, ni to chrapanie, chichot, poświstywanie, przeciągłe jęki, nawet prychanie.
— Szarlej! Szarlej! — krzyknął Jagoda.
— Bieżeć nam stąd! Do ganku bracia... Do ganku!
— Święty Boże! Ratujcie!
— Szarlej nas goni. zatopi nas... — słychać było słowa przerażenia. — Biegiem, biegiem, kamraci!
Wystraszeni do ostatka ludzie rzucili się teraz do ucieczki bacząc tylko, by nie pogasły lampy i by ciemność nie zaskoczyła ich w ganku. w którym dwu ludziom dobrej tuszy minąć się nie było zbyt łatwo. Gdy wyszli z szybu zobaczyli sztygara. Przechadzał się między brzozami z wielką powagą, gotów do zejścia po drabinie. Opodal czekali starsi górnicy*. z którymi obchodzić miał dnia tamtego wszystkie stanowiska pracy w szybie. Lampę nawet już miał zapaloną. Toteż na widok rębaczy znajdujących się na powierzchni, zamiast na dole. zdumiał się tak bardzo, że słowa przez długą chwilę wymówić nie mógł. patrzył tylko na nich chmurnym wzrokiem spod swoich pięknych aksamitnych brwi. bo mężem był urodziwym, młodym, przy tym i silnym, a odważnym, jak nie często bywa nawet w górniczym stanie. Jan Pośpiech, a z nim rębacze podbiegli do niego bezładną gromadą z wygaszonymi lampami, z odzieżą w nieładzie. bez jakichkolwiek narzędzi ze sobą. Ten i ów nawet był boso, znak niewątpliwy, że zgubił obuwie uciekając z szybu w srogim popłochu. Wsz\-stko to świadczyło o tym. że na dole stało się coś bardzo groźnego dla
* S 1 ii r
r s i g orni tv
tu: t!o7orc\.
154
155
wu był dzielnym górnikiem, dla którego żadna szczelina w podziemiu nie jest straszna, ani żadna komora niebezpieczna.
— A cóż to? Co się dzieje z wami? — odezwał się z tajonym niepokojem licząc spojrzeniem, czy wszyscy górnicy wyszli na powierzchnię. — Dlaczegoście rzucili robotę?
Teraz wysunął się przed gromadę Pośpiech i rzekł:
— Rzuciliśmy ją z musu, panie sztygar. Szarlej, zły duch jawił się nam w kopalni. Szturmował na dole tak, że nie opowiedzieć tego. Strachu okrutnego nam przyczynił i wyleźliśmy po drabinach co prędzej, a teraz prosimy was pięknie, panie sztygar, byście nam dali insze stanie. Boimy się Szar-leja, żeby nas w wodzie nie potopił albo nam głów nie pourywał.
Sztygara opuściły zupełnie obawy o szyb, a niepokój o życie towarzyszy zgasł w jego sercu jak płomyk lampy górniczej, gdy zabraknie w niej oleju.
— Ach, to tak! — wrzasnął wielkim głosem. — Tum was czekał tchórze smrodliwe. Zajęcze uszy. Kapcie zdeptane. Kto by się spodziewał po rębaczach takiej paskudy? To tak się robi na dole! — głos sztygara spotężniał aż trzęsło się powietrze na całym nadszybiu. — To taka wasza robota! — huczał rozgniewany do żywego zwierzchnik. — To tak dbacie
0 nią, o swój chleb powszedni? Wy gamonie! Ciemięgi! Mamlasy! Nie chłopy z was żadne, ino kozie bobki! Wróble płochliwe! Pierze wam skubać, nie srebro urabiać! Nic po was w kopalni!
— Panie sztygar — rzekł ponuro Pośpiech — wyzywać nas możecie, wasze prawo, ale my i tak nie zejdziemy. Ładowacze schodzili przed nami
1 oni też uciekli, bo się też ulękli Szarleja. Gromada stała milcząca z pobladłymi twarzami. Sztygarowi ścisnęło się serce. Żal mu się zrobiło kamratów. Wspomniał święta górnicze, obrzędy stare, wspólne posiłki i śpiewanie w cechowni.
— Kto z was widział Szarleja? — zapytał już teraz łagodniej. Odpowiedzi nie było.
— Kto pierwszy usłyszał hałasy, jakie Szarlej wyprawiał na dole? Zapadło znowu milczenie.
— Przecież musiał być ktoś, kto pierwszy hałasy posłyszał. Powiedzcie, Pośpiech, który to był.
— Ponoć Karlik Stopka, panie sztygar — odrzekł górnik strapiony tym, że oto musi wymieniać nazwisko młodszego towarzysza.
— A gdzież to było? — dopytywał się sztygar już łagodniej.
— W ganku, przy samym wejściu do chodnika.
— Aaa, tak! — zawołał wzburzony od nowa zwierzchnik. — To ten
"Wiedzieć. Ganek nie rriad*6ląd nazwania, ale ód dzisiaj będzie je miał. Zwał się będzie Karlikowym Gankiem. I to wam jeszcze rzeknę, moi kamratko-wie, że żadnego Szarleja nie ma tam i nie było. A że to co mówię prawdą jest, zaraz wam dowiodę. Zejdę do szybu sam. Gdyby kto chciał iść ze mną niechaj idzie, ale z własnej ochoty, nie z nakazu żadnego.
— Ja pójdę.
— I ja. I ja — ozwały się głosy kilku śmiałków.
— Dobrze — skinął głową sztygar. — Ja ruszę pierwszy, wy za mną. Zeszli na podszybie. I tym razem był tam spokój zupełny. Nie działo się tam nic szczególnego w otoczeniu górniczej gromadki. Jak dnia każdego drobiny srebra widoczne w brunatnym ociosie migotały jak maleńkie gwiazdki w świetle górniczych lamp. Szczelinki w spękanym dolomitowym stropie nie zwiększyły się od dnia poprzedniego. W ganku już teraz Karlikowym, nie zwilgotniał w ciągu nocy spąg. Sztygar postąpił kilka kroków w głąb ciemnego przejścia i oświetlił go dokładnie lampą. I tu niczego szczególnego nie zauważył. Ogarnęło go teraz jeszcze większe wzburzenie niż się to działo na powierzchni.
— Proszę! Proszę! — zawołał wymachując lampą na wszystkie strony. — I to ma być ten straszny ganek, w którjm pokazuje się zły duch, taki, co to głowy obrywa górnikom albo ich zalewa w szybie wodą? I tu ma szturmować ten Szarlej, mocarz wielki, a przecie tędy ledwie dwaj ludzie się miną. Oj tchórze, tchórze. Zajączki' niezdarzone. Ani się ważcie ruszyć teraz bez pozwolenia mojego ku drabinom, piecuchy niewstyd-ne. Niewieściuchy, nie chłopy jak należy. Żeby się bojać lada czego. Ach wy! Żeby portki gubić o byle co? Oj, wstyd mi za was, strachajki zmierzłe.
Zapalczywy człowiek byr tak rozżalony na swych podwładnych, że nie. znatózł więcej słów do dalszej połajanki, machnął więc ręką na górników, odtrącił Pośpiecha, który chciał mu coś powiedzieć, po czym ruszył naprzód przez Karlikowy Ganek, a potem chodnikiem ku przodowi.
Gromada posuwała się za nim w pełnej szacunku odległości onieśmielona i zawstydzona. Ledwie przeszedł sztygar kilkadziesiąt kroków stuknęło coś przed nim w ciemnej części chodnika, potem rozległo się stąpanie czyichś niecierpliwych kroków, a potem chichot podobny do głosu hieny. Było to straszne i niesamowite, tym więcej, że przed sztygarem znajdowała się zupełnie ciemna i bardzo długa część chodnika. Nie uląkł się jednak. Pomyślał bowiem, że mimo wszystko coś mu się przywidziało.
— Nic, nic, chodźcie. Tu nic nie ma — uspokajał idących za nim górników, spośród których kilku próbowało już ucieczki.
Sztygar nie zatrzymywał ich więcej, lecz skupił całą swoją wolę i uwa-
156
157
•Stukania. — Klap, klap, klap -^ uderżlłó ''S<fln5"Spąg: —' HuTM, hu::: =" dyszał ktoś w ciemności niecierpliwie. Aż oto młody mężczyzna zobaczył przed sobą w półmroku dziwną i straszną stworę. Okrywał ją włos rudo-ognistej barwy. Czarna pręga ciągnęła się przez cały grzbiet potwora. Potem zobaczył głowę ze świecącymi zielono oczami i z parą ogromnych rogów. Zobaczył rozwarty pysk, z którego wydobywały się świsty, chrapania i ów straszny, przerażający chichot, od którego trzęsła się czarna broda stwory.
— §zarlej! — wrzasnął sztygar, ile miał tchu w szerokiej piersi i rzucił się do ucieczki.
Biegł oszalały w stronę podszybia, na którym już nie było nikogo z jego towarzyszy. Słyszał za sobą kroki i sapanie rozgłośne, co jeszcze przydawało mu strachu. Kiedy był już pod szybem i postawił nogę na dolnym szczeblu drabiny uczuł na plecach gorący oddech potwora i silne pchnięcie. Stracił przytomność. Gdy padł, dzikie wycie i chichot rozległy się w szybie, a były tak głośne, że górnicy usłyszeli je nawet na powierzchni.
Czekali dobrą chwilę, czy sztygar wyjdzie z szybu czy nie, a kiedy ten nie wyszedł przerażeni udali się do nadsztygara, który urzędował w biurze kopalnianym i powiadomili go o wypadku. Dodali przy tym, że sztygar zginął na dole i że zabił go zły duch Szarlej.
Nadsztygar nie uwierzył w tak osobliwą historię, lecz postanowił udać się na kopalnię i upewnić się, czy górnicy mówią prawdę. Kiedy przyszedł na miejsce zastał na powierzchni rębaczy i ładowaczy. Wszyscy byli wstrząśnięci głęboko tym, co się stało. Mówili ze sobą półgłosem, twarze mieli pobladłe. Potwierdzili wobec nadsztygara, że towarzysze ich mówili prawdę. Nadsztygar był nie tylko doświadczonym górnikiem, lecz także mężnym i odważnym człowiekiem. Przyjął straszną wiadomość ze spokojem i rzekł:
— Na mnie teraz kolej. Zejdę na dół sam, odszukam sztygara, a komu z was wola pójść także, proszę. Dobrą nagrodę za odwagę tu wobec wszystkich przyrzekam.
Górnicy popatrywali na siebie naradzając się spojrzeniem, potem ten i ów odezwał się krótko do ulubionego kamrata, a potem z gromady wystąpił Jan Pośpiech i rzekł:
— Pójdę z wami, panie nadsztygar.
— I my z wami, tato — ozwali się jego dwaj synowie.
— To i ja — wysunął się starszy rębacz — Alojzy Komenda.
— Tom rad — ucieszył się nadsztygar. — Pójdziemy tedy w pięciu, tylko, że to nie do pary.
../A
¦**•.;;?
jego pieców.
— A toćże, toć. Jeśli cię pan nadsztygar nie przegonią — ozwał się ktoś zjadliwie.
Nadsztygar jednak, jakby nie słysząc tego, powiedział:
— Niech będzie. Chodź i ty. Pół tuzina nas teraz, w sam raz. W sześciu poradzimy Szarlejowi.
Zapalili lampy i zaczęli schodzić. Nadsztygar pierwszy, Pośpiech za nim. Tym razem Karlik Stopka schodził pokornie na samym końcu, czując jak łzy napływają mu do oczu, bo pewny był, że zobaczy sztygara leżącego gdzieś bez życia. Innym górnikom też drżały ręce, zdawało im się, że śmierć unosi się nad wszystkimi sześciu śmiałkami.
— Otóż i mamy go, dał się słyszeć po chwili donośny głos nadszty-gara. — Bracie, bracie! Cóż ci się stało? Tu leżysz bracie, lecz dychasz przecie.
Górnicy schodzili z drabiny jeden po drugim w zupełnym milczeniu oświetlając podszybie lampami. I oto ujrzeli sztygara leżącego na spągu bez czucia, tuż obok drabiny. Nie widać jednak było na. nim ani ran, ani żadnych śladów walki z potworem. Nadsztygar pobiegł do źródełka, które znajdowało się na podszybiu ujęte w cembrowinę i zaczerpnął z niego czystej wody. Widział w swym życiu niejeden groźniejszy wypadek w kopalni, toteż przywrócił sztygarowi przytomność, choć nie od razu się to stało. Potem zostawił przy nim Pośpiecha, a sam z pięciu górnikami wszedł do Karlikowego Ganku, by przekonać się, czy znów nie zaczną się tam dziwne hałasy i czy nie pokaże się im osobliwa stwora. Świecili dokładnie lampami i bacznie przeglądali każdą szparę w ociosie, stropie, spągu, pilnując się, by być razem i wołać do siebie, jeśli coś szczególnego budziło ich uwagę. Nie czekali długo. Kiedy przeszli już połowę chodnika hałasy poczęły się znowu. Nadsztygar jednak nie darmo nosił szpadę przy górniczym mundurze, nie miał jej co prawda na dole ze sobą, ale pamiętał dobrze tę oznakę górniczej godności. Porwał więc kilof ze świeżo wyostrzonym brokiem, który dostrzegł we wnęce chodnikowej i ruszył naprzód w stronę, z której dolatywało go pi^eciągłe sapanie i wycie. Nie ulękli się na ten raz i'śmiałkowie, a Karlik nie wiedzieć kiedy znalazł się tuż za nadsztygarem z młotem do kruszenia rudy srebronośnej, który przezornie ukrył pod kapotą wetknąwszy go za pas. Wszystkie pięć lamp skierowały swoje światło w stronę, z której dochodził osobliwy głos. Zobaczyli stworę.
— Rety! — zawołał młodszy Pośpiech. — To przecie kozioł nie żaden duch!
160-
u .iuj iuu/.il iiŁ^inajt}. v^*ii jcm więKszy i rogi ma jaK szaoie. '
— Ha, ha, ha! — śmiał się na cały głos nadsztygar. — Trzeba związać gadzinę i wyprowadzić stąd na podszybie, a potem w kuble wyciągnąć na powierzchnię. Pewnie głodna. Zajmiesz się nią Karliku.
— Ale dlaczego zeń taki odmieniec? Brodę ma długą, czarną, choćby ten diabeł prawdziwy — mówił Stopka do młodych Pośpiechów prowadząc kozła przez ganek.
— Bo to i ryży, ognisty kożuch na nim, długi, kosmaty jak na niedźwiedziu i czarna pręga na grzbiecie. I rogi okrutne. Jak szable. Oczy też ma jakieś wilcze albo psie, wcale nie koźle. Odmieniec i tyle. A skąd on się tutaj wziął, nijak wyrozumieć nie można.
Na te pytania młodzi ładowacze otrzymać na razie nie mogli odpowiedzi. Nadsztygar i Pośpiech razem z Alojzym Komendą dali sygnał na powierzchnię, uderzając młotkiem w grubą blachę zawieszoną na jednym ze stojaków podpierających strop na podszybiu. Kołowrót o grubej linie opuścił do szybu kubeł. Z pomocą swych wiernych towarzyszy sztygar umieścił się w kuble i wyciągnięty został szczęśliwie na powierzchnię. Powietrze i słońce orzeźwiły tego młodego i silnego człowieka tak, że po czasie jakimś już o własnych siłach udał się z nadsztygarem do biura kopalnianego, by tam pokrzepić się nieco piwem i zagryźć ulubiony trunek kęsem chleba ze smakowitą kiełbaską śląską zażywającą już w tamtym czasie na ziemiach polskich niemałej sławy.
Za następnym sygnałem wyciągnięto kozła. Uwiązany do jednej z brzóz, pod którymi tak miło gawędziło się górnikom przed rozpoczęciem dniówki, napił się teraz świeżej wody i pasł spokojnie na soczystej i słodkiej murawie...
.W świetle dziennym przy swej maści rudawoognistej i wyglądzie tak różnym od białych i czarnych kozłów, jakie widziało się na łąkach tuż u wylotu ulicy Gruzelki, budził zaciekawienie, a nawet nieco lęku u tych, którzy na niego patrzyli.
W niczym jednak nie przypominał ani Szarleja, ani w ogóle żadnego złego ducha, tym więcej jeszcze, że zamiast wycia i śmiechu podobnego do głosu hieny, wydawał teraz chrapliwe co prawda i donośne, lecz przecież czysto kozie beczenie.
— Koziczki woła — pomrugiwali na siebie swawolnicy spomiędzy młodszych górników.
— Ej tam, gołowąsy — skarcił ich stróż, który pilnował nadszybia, dobry gospodarz i znawca koziego rodu. — Bery tu jakieś gadacie. Teraz nie jego czas na gody. On swego gospodzina szuka.
11 — Karlikowy ganek
161
Prawdę mówił poczciwy starzyk, choć miotłą tylko i szuflą władał teraz nie kilofem, jak dawniej, a wolny czas przepędzał na łąkach podmiejskich pasąc swe własne stado śnieżnobiałych kózek. Niedawny odmieniec, a teraz więzień "Karlika Stopki i dwu młodych Pośpiechów przywoływał rozpaczliwie swego gospodarza, którego był ulubieńcejn. Rzecz wyjaśniła się niebawem.
Kiedy nadsztygar ze sztygarem przebywali jeszcze w przestronnej komnacie biura kopalnianego i po piwie z przekąską kosztować zaczęli znakomitej jałowcówki przysłanej z domu przez nadsztygarową, zajechał niespodziewanie przed biuro wózek zaprzężony w siwka znanego dobrze wszystkim, gdyż był to krągłoboki i krzepki konik pana nauczyciela, Jakuba Liszki. Sam przyrodnik, choć przecież już w latach, wysiadł ze swej ,,po-wózki" bardzo zręcznie i żwawo wbiegł na schody wiodące do sieni biurowej. Jakaś ważna nowina tam go sprowadziła, bo wpadł do izby nadszty-gara, jak przysłowiowy kartacz wystrzelony z wielkiego działa.
— Srebro! Srebro! — wołał od progu. — Znalazłem nowe gniazda! Oj, alem się utrudził, że strach i konisko ledwie żywe.
Nadsztygar zakrzątnął się ochoczo i przysunął gościowi kufelek piwa i smakowite przekąski, nie częstując go wszakże na razie jalowcówką, gdyż stary mąż był bardzo zgrzany. Sztygar wydał rozkazy woźnicy kopalnianemu, by się zatroszczył o siwka.
— I gdzież to srebro? — zapytali ledwie nie w jeden głos obaj górnicy, kiedy pan Liszka odpoczął i posilił się nieco.
— Tam w parowie pod dębami, gdzie się Skarbniczka zaczyna. Ona znów wypłukała czyste bryłki samorodne. Poszedłem tam, kiedyś raz... drugi... dziesiąty... Patrzyłem, mierzyłem, kopałem. I oto mam gniazda całe. I nie głęboko leżą. Tylko wodę by stamtąd trzeba było odprowadzić sztolniami.
— To się wie — skinął głową nadsztygar. — Już bym tam robił, choćby jutro.
— Srebro, srebro — mówił w rozmarzeniu jego młodszy towarzysz.
— To mi nowina. To mi sława, kiedy prócz „Ferdynanda", „Sabiny" jeszcze i „Jakub" w tej stronie na waszą cześć, panie Liszka odpowie na dzwon górniczym „Szczęść Boże".
Kiedy sztygar mówił te piękne słowa pan nauczyciel wpatrywał się w niego uważnie, z tajonym niepokojem w dobrotliwych oczach.
— Cóż to z wami? — zapytał. — Czyście nie chorzy aby?
— Chory to nie — potrząsnął głową zawstydzony młody człowiek, ale
162
Kiedy to mówił dzielny i mocny, a przy tym odważny mężczyzna, brzmiało to dziwnie i zatroskało nauczyciela jeszcze bardziej. Popatrzył pytająco na nadsztygara.
— Opowiem. Bo i strach był i zamęt, a wszystko skończyło się śmiechem.
— Jeśli tak, to rad posłucham co się stało.
Nadsztygar opowiedział dokładnie o całej przygodzie w ganku, który od dnia tamtego zwał się Karlikowym Gankiem.
Trwało to dobrą chwilę i nauczyciel opróżnił cały dzban piwa, nirri doszło do końca opowieści.
— Czyja to gadzina i skąd się tam wzięła, tego jeno nie wiemy — westchnął nadsztygar. — A radzi byśmy wiedzieć.
Jakub Liszka uśmiechnął się teraz wesoło i promiennie całą twarzą, jak to miał w zwyczaju.
— Ten kozioł jest mój. Wabi się Bułat. Chowam go u siebie od maleńkiego koźlęcia. Prawda, że gatunek ten u nas mało znany, gdyż z Azji pochodzi. Zwie się on „capra aegagrus", po naszemu koza bezoarowa. Kiedym był w podróży na ziemi tureckiej spotkałem człowieka jadącego na ośle objuczonym dwoma koszami. Trzeba trafu, że napadli go po drodze rozbójnicy i chcieli mu odjąć to co wiózł, a także samego jucznika. Przyszedłem owemu człowiekowi z pomocą. Strzeliłem kilkakroć na postrach, głośno krzyczałem: „ratunku, ratunku", aż zbójcy się zlękli i uciekli, właściciel został przy swoim dobytku. W podzięce obdarzył mnie owocami, które miał w jednym koszyku i maleńkim koźlątkiem, jednym z dwojga, które zakupił na targu i wiózł w drugim koszyku. Nie miał czym więcej mnie obdarzyć, bo domostwo jego na ustroniu będące niedawno spłonęło, a rodzina przebywała u krewnych. Wziąłem koźlątko dziękując serdecznie i przywiozłem je tu do swojej zagrody. Matce on także spodobał się bardzo i tak przyzwyczaił się do nas obojga, że chodził za nami jak pies. Nierad zaś był szczególnie, gdym odjeżdżał z domu. Tak też ostatnio, gdym ruszył do źródeł Skarbniczki wyrwał się on matce mojej, która go pasła w kącie naszego sadu i uciekł niecnota. Biegł za mną jak oszalały, odegnać się nie dał, potem skrył się gdzieś nagle. Mniemałem, że nawrócił do domu, jako często bydlątka czynią. A tu powędrował niecnota do starych gór, z których już srebro dawniej wybrano. Jeden z szybów ludzie zapomnieli widocznie zamknąć po wierzchu drewnianym pomostem. Kozioł spadł do płytkiej czeluści, trafił do wody na dnie szybu. Potem wyjść chciał nieborak, błądził po chodnikach, szukał sposobu, a wylękły
164
l ciemności, a nie wie Którędy. I tyle Waśżefo Szaffeja"—" uśmiechnął się dobry pan Jakub. — Nie byk> go -nigdy w Karlikowym Ganku
Posłowie
W legendach i podaniach o polskim srebrze używa się często nazwy górnik i gwarek. Obie te nazwy wiążą się z górnictwem, ale znaczenie ich nie jest jednakowe. Nie każdy bowiem górnik bywał gwarkiem, tak jak nie każdy gwarek musiał być górnikiem.
Warto więc rozważyć dokładniej: kto to jest „górnik", a kto „gwarek", jak też określić rolę i stanowisko gwarków w dawniejszym społeczeństwie polskim.
Do dzisiejszego dnia jeszcze w Wieliczce i Bochni używa się określenia „stare góry" i „nowe góry" dla pewnych części kopalni, chodzi tutaj o dawniejsze i nowsze partie obu tych żup krakowskich, w których prowadzono roboty górnicze. W materiałach, jakie opublikował swego czasu Marian Kantor-Mirski spotkać można często powiedzenie „otworzyć górę", w znaczeniu budować kopalnię, na przykład gdy chodzi o kopalnię srebra. Wyraz góra znaczy więc tyle co kopalnia. Górnik przeto jest to człowiek pracujący w kopalni. Stanisław Gisman w Górniczym słowniku encyklopedycznym określa górnika, jako kwalifikowanego robotnika pracującego w kopalni przy urabianiu kopaliny w przodku. Wyraz ten nie określa pracowników fizycznych i umysłowych zatrudnionych na powierzchni, takich jak: portier, łazienny, wagowy, magazynier, kasjer, księgowi i niektórzy urzędnicy z biura kopalnianego.
Górnictwo to jednak nie tylko zawód człowieka pracującego w kopalni. Jest to również nauka obejmująca całokształt zagadnień związanych z wydobywaniem z ziemi kopalin użytecznych, a także zespół czynności związanych z ich wydobywaniem.
O początkach i rozwoju górnictwa w Polsce i po części na świecie ciekawie pisze Antoni Gładysz w książce pt. Skarby ciemności. Niewielka, lecz bardzo interesująca lektura stanowić może cenne uzupełnienie wiadomości z zakresu górnictwa.
166
guy jego mieszKancy rozpoczęli uraDianie Krzemienia w uoracn świętokrzyskich.
W epoce neolitu istniała w ziemi kieleckiej jedna z największych w Europie kopalń krzemienia, który określa się jako gatunek krzemienia pasiastego. Wydobywała go ludność kultury pucharów lejkowatych. Wiadomo z wykopalisk, że w pobliżu kopalni krzemienia znajdowała się w owym czasie osada tej ludności, która produkowała z uzyskanego urobku niektóre przedmioty użytku codziennego, jak na przykład siekierki krzemienne. Narzędzia te drogą wymiany handlowej docierały do różnych krajów Europy. Obecnie Krzemionki Opatowskie przedstawiają się jako rezerwat archeologiczny pierwszorzędnej dla nauki wartości. Zachowało się tam ponad 700 pionowych szybów o średnicy 10—11 metrów i głębokości do 11 metrów.
Szyby te połączone są u dołu siecią poziomych chodników o łącznej długości wielu kilometrów. Wysokość chodnika wynosi około 85 centymetrów. W tej odległej epoce znano już sposoby zapobiegania zawaleniu się stropów w chodnikach: postawiono w pewnej odległości od siebie filary kamienne, które podtrzymywały strop.
Do wentylacji służyły otwory wykuwane w sklepieniach i ścianach chodników. Łączyły one również ze sobą poszczególne chodniki. W wymienionej kopalni krzemienia przechowały się do naszych czasów prastare narzędzia górnicze: kilofy, kliny, motyki oraz młoty z rogu i kamienia. Okres rozwoju kultury pucharów lejkowatych przypada na lata 3500—2500 przed naszą erą. Od tamtego czasu datuje się na naszych ziemiach górnictwo użyczające ludziom bezcennych skarbów ziemi, jak w wymienionym czasie ów krzemień w późniejszych zaś okresach kopaliny takie, jakjia przykład: żelazo, miedź, srebro, złoto, węgiel i siarka.
Inaczej przedstawia się sprawa chronologii, gdy chodzi o gwarka i gwarectwo. Mówić o nich możemy na ziemiach polskich dopiero od epoki feudalnej. Gwarectwo można by określić jako dawne przedsiębiorstwo górnicze zajmujące się wydobywaniem kopalin użytecznych. Gwarek natomiast, był to członek takiego przedsiębiorstwa. Nazwy gwarek i gwa-rectwc pochodzą od słowa gwar.
Obowiązkiem gwarka było zabieranie głosu na zebraniach członków przedsiębiorstwa. Takie wystąpienie nazywało się gwarzeniem inaczej „czynieniem gwaru".
W Ordunku Górnym księcia opolskiego Jana Dobrego z roku 1528 wymienione są rozliczne prawa i obowiązki gwarka. Czytamy w Ordunku Górnym pamiętne słowa: „gwar stać się ma".
167
lLUUUluyi.ll l^uiup) lu/wuiyij
3*viauvM.ina
W HAtV.ll
na rzecz pana, który był właścicielem ziemi. Świadczenia dotyczyły nie tylko ludności trudniącej się uprawą roli. hodowlą zwierząt domowych i rzemiosłem, lecz także górnictwem. Polscy panowie feudalni odmawiali górnikom-cudzoziemcom przywilejów i uprawnień, z których korzystali oni w innych krajach. Dotknęło to szczególnie mocno górników śląskich, którzy wystąpili zbrojnie przeciw panom w roku 1220. Wiadomo, że górnicy zadali rycerstwu znaczne straty.- jednakże ostatecznie zostali pokonani. Powstanie nie było wysiłkiem daremnym, gdyż niedługo po jego stłumieniu górnicy uzyskali jednak pewne przywileje. Może tu być przykładem przywilej, księcia krakowskiego Leszka Białego nadany w latach 1218—1224. Na mocy owego przywileju górnicy, którzy wydobywali złoto uzyskiwali prawo prowadzenia robót górniczych na własny rachunek. Obowiązkiem ich było jedynie płacenie księciu czynszu w określonej wysokości. W wiekach trzynastym i zternastym górnictwo złota i srebra doszło na Śląsku do rozkwitu w związku z ujawnieniem się licznych terenów złotonośnych i srebronośnych. Złoża cennego kruszcu zaczęły jednakże szybko się wyczerpywać. Praca górnika stawała się coraz trudniejsza, bo sięgać trzeba było do złóż znajdujących się coraz głębiej.
Koszty własne górników wzrastały niepomiernie. Działalność ich wymagała dużych nakładów pieniężnych. Nie wystarczała już praca chłopów pańszczyźnianych i nielicznych fachowców przybyłych z obcych krajów. By zachęcić cudzoziemską fachową siłę roboczą do podejmowania pracy na Śląsku trzeba jej było nadawać takie przywileje, z jakich korzystali w innych krajach. Coraz częściej urabianie kruszców przechodziło w ręce górników-przybyszów, których zwano fossorami, czyli kopaczami. Kopacze trudnili się górnictwem na własny rachunek, a panu ziemi oddawali dziesięcinę w kruszcu lub określony czynsz w pieniądzach. Taki stan rzeczy przyczynił się do powstania specjalnej organizacji wydobywania górniczego, która w niedługim czasie przerodziła się w gwarectwo. Gwarkami bywali zarówno górnicy, którzy trudnili się urabianiem kruszców i osoby spoza górniczego stanu, na przykład mieszczanie, a nawet niekiedy duchowieństwo. Zadaniem ich było finansowanie robót górniczych. Wydobywanie stawało się coraz bardziej kosztowne. Z czasem konieczność sięgania coraz dalej w głąb ziemi spowodowała potrzebę stosowania rozlicznych urządzeń i ulepszeń w pracy. Górnicy uzyskiwali lepsze narzędzia i nauczyli się doskonalszych sposobów zwalczania wody. Osiągnięto więc postęp w rozwoju sztuki górniczej. Feudałowie zmuszeni byli nadawać miastom coraz większe przywileje, które obejmowały także górnictwo,
złe,
sta>
n.
patr-y.-
pravu' war?e„--owiązJt ui
gach: w Bytomiu i Reptach dobywano srebro i ołów, w okolicac^ Złotoryi i Legnicy złoto, w Srebrnej Górze srebro i ołów, a po w W okolicach Milicza i Trzebnicy dobywano rudę darniową. By0 wiele pomniejszych okręgójw urabiania kopalin użytecznych.
Górnictwem trudnili się gwarkowte, zorganizowani w L,\y;irecn Dotyczyło to zarówno kopalń jak i hut, czyli tak zwanych kuźnf ^jwaru -fachowiec kierował robotami górniczymi. Najbliższym jego pc był sztygar. W kopalniach zatrudniono rębaczy, ładowaczy, tr, ludzi pomagających w obsługiwaniu pomp, jak również woźni nych. Ci gwarkowie, którzy byli wybitnymi fachowcami umieli dla siebie znaczne przywileje, które z upływem czasu coraz różniały ich od reszty ludności popadającej w coraz więks i zależność. Gwarkowie wyłączeni byli również spod sądownij monialnego panów feudalnych i często nawet miejskiego, wyrębu drzewa na potrzeby górnictwa, korzystania z siły w nia piwa, a nawet w znacznym stopniu zwalniani bywali od służby wojskowej.
Wymienione przywileje i uprawnienia przyznawali gwark śląscy w tak zwanych „ordunkach górnych". Prócz wymię Ordunku Górnego (1528), znane są podobne zbiory praw i wydane przez książąt ziębickich w roku 1484 i 1509 i bisku wskich z lat 1518 i 1541.
Z biegiem czasu gwarectwa stawały się rodzajem spółek gwarkowie posiadali swoje udziały, zwane kuksami. Zależ posiadanych kuksów udziałowcy uczestniczyli w zyskach osią palni, w związku z czym coraz większą rolę w gwarectwach pitał, najczęściej mieszczański. Potrzeba było gwarkom córa: niędzy wobec konieczności wprowadzania technicznych w kopalni, przede wszystkim do walki z wodą.
Bardzo możne i bogate rody mieszczańskie pojawiły sięv Dochody z kopalń, które uzyskiwały gwarectwa stawały się <¦' W najmniejszym jednak stopniu korzystali z nich górnicy pi•' palniach i hutnicy w hutach, których powstawało na Śląski1' Działo się tak, mimo że praca tych ludzi była nie tylko ciężk' lecz także niebezpieczna. Pokrzywdzeni często występowa'1 domagając się poprawy warunków pracy i płacy. Szczegółu1', pili górnicy tarnogórscy w roku 1534. Domagali się oni od t" ków uregulowania czasu pracy oraz podwyżki zarobkćv
168
nego na kopalnię, gdzie zniszczyli wiele urządzeń, uwolnili z więzienia wcześniej aresztowanych towarzyszy pracy. Rozruchy były tak silne, że przeciw górnikom tarnogórskim wystąpiło wojsko i przy pomocy części mieszczan stłumiło ich wystąpienie. Ostatecznie jednak górnicy uzyskali niektóre korzyści, jak na przykład obietnicę, że fundusze Kasy Brac-kiej przeznaczone zostaną na utrzymanie szpitala górniczego. Wtedy też ustawiono w Tarnowskich Górach dzwon, aby wzywał górników do pracy, a także oznajmiał koniec dniówki. Wystąpienia górników podobne do tarnogórskiego powtarzały się w latach następnych niejednokrotnie, zachęcając również górników z innych okolic Polski do wa|ki o swoje prawa.
Gwarectwa przechodziły różne koleje w ciągu wieków. W miarę rozwoju ich organizacji górnicy uzyskiwali pewne korzyści, jak choćby łatwiejsze otrzymywanie pracy i staranniejsze pilnowanie uczciwego wypłacania zarobków w kopalni. Przykładem bardzo dobrze zorganizowanego gwarectwa było to, które istniało na Dolnym Śląsku pod koniec wieku dziewiętnastego i na początku wieku dwudziestego. Owo gwarectwo, wał-brzysko-noworudzkie, dawało na początku naszego stulecia pracę dla czterdziestu procent mieszkańców powiatu wałbrzyskiego i około dwudziestu czterech procent noworudzkiego.
W pamięci Olkuszan do dnia dzisiejszego przechowały się wiadomości o Pawle Bogatym, najbogatszym gwarku Starego Olkusza. Przechowała się również ciekawa wiadomość o Marcinie z Olkusza, którego w latach dziecięcych miał porwać Skarbnik, a potem zwrócić rodzicom. Człowiek ów urodzie się miał rzeczywiście w Olkuszu i tam mieszkała jego rodzina. Wcześnie jednak został zupełnym sierotą, którego śmierć rodziców uczyniła chłopcem niebogatym. Na życzenie dalszej rodziny został on oddany na wychowanie do księdza Melchiora Porębskiego, proboszcza w Starym Olkuszu.
Gdy dorastał w otoczeniu mądrych ludzi i najlepszych książek ujawniło się jego prawdziwe bogactwo: niepospolite zdolności umysłowe i zalety charakteru. Ksiądz Porębski wysłał go przeto na studia do Akademii Krakowskiej, gdzie wychowanek jego ukończył chlubnie teologię ze stopniem doktora, a także matematykę. Był znakomitym profesorem na Akademii i siedem razy piastował godność jej rektora. Zmarł w roku 1540 znany w całym ówczesnym świecie naukowym jako Marcin z Olkusza o przydomku Młodszy. Papież Grzegorz XIII zaprosił go do współpracy nad reformą kalendarza który od tamtych czasów nosi nazwę kalendarza
170
że", a także kopalni „Wirgacja". Wiadomo też, że „Krzyże" zawaliły się jeszcze w szesnastym wieku i już wtedy zasypane zostały przez gwarków. Nazwy takie jak „Spadlisko", „Brogi", „Pawły", „Rabsztyńska" również jłftto^ane są w starych dokumentach górniczych.
Kornelia Dobkiewiczowa
Słowniczek trudniejszych wyrazów i zwrotów
alkierz
arenda
bachmistrz
baczyć '
bajtel (gw. śl.)
bawidła
bedłki
bery
bez co (gw.)
bieżeć
błonie
boraczek, boro-czek (gw. śl.) brok brusznice (bot.)
bursa (dawn.) calizna
chachar, chachor
(gw. śl.) choćby ciepnąć (gw. śl.)
172
— niewielki pokój, zwykle boczny: tu; izba w karczmie
— tu: karczma, szynk
— nadzorca, zwierzchnik, urzędnik w kopalni (żupie)
— tu: zważać, zwracać uwagę
— mały chłopiec, chłopczyk
— tu: biżuteria
— grzyby (jadalne i trujące) występujące w licznych odmianach
— bajki, bajdy, nieprawdziwe, zmyślone opowieści, bzdury, głupstwa
— dlaczego
— tu: uciekać, też: lecieć, biec, spieszyć
— duża łąka, rozległa przestrzeń porosła trawą, pastwisko
— biedaczysko, nieborak, o kimś ze współczuciem, dobrotliwie
— część kilofa
— borówką brusznica, czerwone jagódki, owocujące jesienią, nazwa używana w Małopolsce, w Polsce płn. i środkowej oraz na Śląsku zwane borówkami
— internat
— pokład kamienia, węgla, srebra czy soli nie naruszony jeszcze przez górników
— łobuz, chuligan, nicpoń, obibok, zły człowiek
— jak, jakby, niczym, niby
— rzucić
denar dębniak
diariusz
dukat
dukla (dawn.)
dolomit
dziewierz
dziouszka, dzioł-
szka (gw.)
dybzak
faścić
filut
flegarstwo
floren fosa
frechowny fryszt (górn.)
fuczeć, fukać
gadzina
galan (gw.)
galoty (gw.)
ganek (górn.)
gizd
gotować się (dawn.)-
gospodzin (stp.)
góra (dawn.)
grofka (gw.)
grosz
moneta srebrna używana w PofŚce średniowieczne]
miód pitny w dobrym gatunku, konserwowany
w beczkach dębowych
dziennik
moneta złota o wadze ok. 3,5 g
zagłębienie, dziura; górn. wąski szybik drążony
w celu poszukiwania lub zbadania złoża
rodzaj skały osadowej (główny składnik węglan
wapnia), używanej często jako kamień budowlany-
brat męża, szwagier
dziewczyna, dziewczynka, panna
rodzaj torby (chlebaka) tu: przechwalać się tu: krętacz, też: figlarz
udział (finansowy) w wydatkach związanych z kopalnią, rodzaj pomocy świadczonej w zamian za odpowiedni procent górnikom otwierającym kopalnię
złota moneta, bita początkowo we Florencji (stąd nazwa) później w całej Europie rów z wodą otaczający zamek (fortecę), czasem kościół tu: bezczelny
miejsce wyznaczone do kopania (drążenia) szybu, tu: zezwolenie, którego udzielał żupnik na poszukiwanie rudy
tu: burczeć, wymyślać komu, pokrzykiwać na kogo zwierzęta domowe, żywy inwentarz, drób elegant, modniś, kawaler, zalotnik
• spodnie
¦ wąskie przejście podziemne w kopalni
¦ rodzaj wyzwiska; łobuz, gałgan, chuligan
• przygotowywać się
- gospodarz, pan
- kopalnia
- hrabina
- dawniej pieniądz o znacznej wartości
heilówka
herszyb hołubiec, hołuce
hubka
ił, iły
inkaust (dawn.)
ino
inszy
isto (gw.)
jata
kabat kaganek
kamrat kapelonek (gw.
śl.)
karlus (gw.) karło
kiej (gw.) klachać (gw. śl.) klachula (gw. śl.) kokot (gw.) kolebka (dawn.)
kołacz kopacz kopalina kopalniak
174 ¦ ¦
- chusta robiona na szydełku
- główny szyb wydobywczy
- figura w tańcu, polegająca na uderzeniu obcasami w podskoku
- wysuszony miąższ huby (grzyba drzewnego) lub inny materiał łatwo zapalający się, używany dawniej do rozniecania ognia
- skała osadowa drobnoziarnista o różnym zabarwieniu, tłusta, mało spoista, krucha
- atrament
- tylko
- inny
- rzeczywiście, naprawdę, z pewnością
- tu: płócienne zadaszenie nad straganem chroniące od słońca i deszczu
- marynarka, żakiet, kaftan, rodzaj krótkiego wierzchniego okrycia męskiego lub kobiecego
- lampka na olej lub łój, używana w domach, kopalniach
- kolega, towarzysz pracy, kompan, przyjaciel
- wikary
• młody człowiek, młodzieniec, chłopak, kawaler
¦ krzesło bez oparcia o skrzyżowanych nogach, używane w czasach starożytnych i średniowieczu
¦ kiedy plotkować plotkarka kogut
rodzaj pojazdu z pudłem zawieszonym na pasach ciągniętego przez konie, in. kocz rodzaj drożdżowego ciasta z posypką, makiem lub serem
robotnik zajmujący się kopaniem, dawn. górnik-rębacz
surowiec mineralny wydobywany z zkmi (np. węgiel, ruda, sól) okrągły kloc drewniany (zwykle jodłowy, sosnowy
krociowy — tu: duży, znaczny
kryka (gw. śl.) — laska
krze (dawn. i gw.) — krzaki
kukiełki — rodzaj słodkich bułeczek z makiem
kur (dawn.) — kogut
kurzawka — pokład złożony z piasku, iłów i wody, luźna skała
bardzo trudna do opanowania
lazurowy kamień — inaczej: lazuryt, kamień półszlachetny o intensyw-
nej niebieskiej barwie
lekcej (gw.) — lżej
lichwa (dawn.) wypożyczanie pieniędzy w celu zysku — na bardzo
wysoki procent
lichwiarz — człowiek zajmujący się lichwą
liszka — lis, tu: przen. człowiek chytry, przebiegły
machina (dawn.) — maszyna
magister — dawn. nauczyciel (stopień wyższy od bakałarza)
mamidła — złudy, widziadła
mamlas — niedołęga, niezdara, ciapa, mazgaj, gamoń, też:
rodzaj wyzwiska
manele (dawn.) — drobiazgi osobiste, biżuteria (od manela bransoleta,
naramiennik)
marcha — rodzaj wyzwiska
mazelonka — kaftan lub spódnica
maznąć kogo (gw.) — uderzyć kogo
mierzwa — słoma zgnieciona, stargana, wymłócona, której
używa się jako ściółki dla bydła; odchody zwierzęce
zmieszane ze ściółką
młodnik — młody las
mikrus — mały chłopiec, ktoś niski
mocżydło — mały staw, jeziorko, gdzie się zwykle moczyło len
modry (gw.) — niebieski
mownv — wymowny, wygadany, rozmowny, gadatliwy
możebny — możliwy
myszaty — bury, szary, mysi
nadobny — ładny, przystojny
najpowolniejszy — tu: najbardziej posłuszny
nawidzieć kogo — lubić kogo
(dawn.)
175
niestatek (dawn.) —
niewczas —
niezdarzony —
ocios (górn.) — odwieczerz (dawn.) —
okowita (dawn.) —
onaczyć —
operyjasz —
opuszka —
oracja —
oszkliwiec (gw.) —
oszkubek (gw.) —
ostuda (gw.) —
palisada —
palonka \ —
part —
pasamonik —
pauper (dawn.)
pensja
piasecznica
piasta
pieprzówka pieczeniarz
płony, płonny poboki
np. węgla, rudy
lekkomyślność, brslk stateczności brak wypoczynku
tu: nie wydarzony, nie udany, bojaźliwy boczna ściana wyrobiska
pora popołudniowa, przedwieczorna; posiłek wieczorny
wódka, gorzałka
wyraz o wielu różnych znaczeniach, mogący oznaczać każdą czynność błazen, komediant tu: podszycie leśne, mchy
tu: przemówienie wygłaszane podczas uroczystości, np. w czasie wesel, chrzcin
rodzaj wyzwiska, człowiek budzący wstręt, obrzydliwy
rodzaj przezwiska wstyd, zgorszenie, obraza, kłopot rodzaj ogrodzenia z drewnianych, ostro zakończonych pali, in. ostro kół
rodzaj wódki z palonego cukru, in. przepalanka grube płótno lniane lub konopne rzemieślnik zajmujący się wyrobem pasmanterii, pasów ozdobnych, taśm, krajek, sznurów, galonów, itp. uczeń, żak tu: emerytura
naczynie,.pojemnik z piaskiem do osuszenia atramentu w czasach, gdy nie znano bibuły środkowa część koła wozu, tam, gdzie zbiegają się szprychy
rodzaj wódki przyprawionej pieprzem człowiek lubiący żywić się na cudzy koszt, darmozjad
jałowy, nieurodzajny, nieużyteczny, ubogi małe szyby poszukiwawcze, które wolno było drążyć przy granicy terenu objętego zezwoleniem na poszukiwanie kruszcu
176
poderwaniec po kądzieli polewka (dawn.
i gw.) poturczeniec
posesor (dawn.) poziom (górn.)
piędzimężyki przedni przekładać co
komu
przybylec (dawn.) przyzba psińco, psinco puginał
pustać (gw.)
pyrlik raban recte (łac.) rębacz
rechtor (gw.) ruchno rum (dawn.) rządny (dawn.)
rząpie
rzyga wica rysik
sąsiek
nieć
ktoś narwany, postrzelony
krewny ze strony matki
zupa
człowiek, który przymusowo lub dobrowolnie stał się Turkiem, przyjął mowę i zwyczaje tureckie, przeszedł na wiarę muzułmańską posiadacz, właściciel
część złoża w kopalni przeznaczona do eksploatacji
tu: karzełki
doskonały, świetny, pierwszorzędny tłumaczyć co komu
przybysz, osiedleniec
wał ziemny dookoła domu pokryty deskami ¦ nic, drobiazg, głupstwo
długi nóż, rodzaj sztyletu, noszony zwykle w. pochwie u pasa
nieużytek, miejsce puste, nie zalesione, nie uprawione rodzaj obustronnego młotka górniczego
• awantura, krzyk, hałas
• słusznie
• górnik pracujący w przodku
• nauczyciel
- tu: ruchome sprzęty i przedmioty
- gruz, rumowisko
- gospodarny, umiejący dobrze zarządzać, gospodarzyć
- zbiornik przeznaczony do przechowywania wody pochodzącej z drenażu, w. obiegowej, deszczówki
- p. kurzawka
- łupkowy przyrząd do pisania na tabliczkach w czasach, gdy nie znano jeszcze ołówków i zeszytów
- wydzielona część stodoły, spichrza, gdzie przechowuje się zżęte zboże, ziarno, nasiona
12 — Kariikowy ganek
177
na
sporzej sprzężaj srogi (gty.) sromota stalaktyty
starzejszy (gw.) stare góry starzyk (gw. śl.) starka (gw. śl.) stojak (górn.) strachajka stracić się (gw.) strzybny (gw. śl.) suka (górn.)
synek (gw.) syta
szalbierz (dawn.) szaławiła szperka (wł. gw.
szpyrka) sztolnia
szturmierz (gw.) szubka
świeczny tabliczka
tameczny (dawn.) talar
tąpnięcie toć
jii.iiiiia sKiny, na muicj spoczywa poKiau; dolna płaszczyzna wyrobiska, spodek szybciej, prędzej, żwawo zaprzęg
wielki, ogromny, mocny wstyd, hańba
nacieki w postaci sopli, zwykle wapiennych, zwisające ze stropu \v jaskiniach, jamach ts. starszy, tu: ludzie poważani, godni zaufania tu: najstarsza część kopalni dziadek, też: staruszek, stary człowiek babcia, też: staruszka, stara kobieta słup podtrzymujący strop wyrobiska w kopalni człowiek bojaźliwy, tchórz zgubić się srebrny
wózek służący dawniej do przewożenia urobku a także długich przedmiotów, np. szyn, kopalniaków chłopiec
woda z miodem, używana też jako pokarm dla pszczół
oszust, krętacz, szachraj człowiek lekkomyślny, lekkoduch, urwipołeć słonina, skwarki (szpyrki)
wyrobisko w kopalni zwykle poziome, które prowadzi od głównego szybu do złoża kopaliny awanturnik, człowiek porywczy, też: zabijaka dawn. rodzaj zewnętrznego okrycia, krótkiego, zwykle podbitego futrem tu: człowiek pilnujący światła w kopalni łupkowa tabliczka do pisania, używana dawniej w szkołach tamtejszy
moneta srebrna znana od średniowiecza do pocz. XIX w.
wstrząs podziemny tak, prawda, no
178
ubożęta udatny uroczysko warpa
warcowny (dawn.) widno (dawn.) wilkość (dawn.) wota (l.p. wotum)
wraży
wycug, pójść na
wycug wyonaczyć wyroń zadufały zafrysztować
zapaska (gw. zo-
paska, zapaśnica) zasiek
zasługi (dawn.) zawijka, zawiciel „¦ (dawn.) ziemniki zmierzły zydel (dawn.)
żylina
żylnik żyła żupa żupnik
w Mjjjdiuicn.li wuuc i iiiui ł MiiiawcK z.cticwinącyCTl *
szyb
tu: karzełki, duszki kopalniane
dobrze zrobiony, taki, który się udał
tu: miejsce odludne, tajemnicze
hałda, usypisko nieużytecznych skał, żużlu, popiołu
sztygar
widocznie, zapewne
wilgoć
drogocenne przedmioty (np. korale, perły, złoto,
srebro) umieszczane w kościołach jako dziękczynna
lub błagalna ofiara
wrogi, nieprzyjacielski
tzw. dożywocie, być na dożywotnim utrzymaniu
zwykle w zamian za zapisany wcześniej majątek
p. onaczyć
tu: nierób, leń, człowiek wylegujący się w dzień
pewny siebie, zarozumiały, dumny, pyszny
por. fryszt, uzyskać od żupnika pisemne zezwolenie
na rozpoczęcie prac wydobywczych
fartuch v
miejsce zagrodzone, służące do przechowywania
czegoś, np. sąsiek w stodole czy spichrzu
zapłata
zawód, rodzaj chusty okrywającej głowę i szyję,
noszony przez kobiety w domu zamiast czepca
tu: karzełki
tu: niemiły, obrzydliwy, wstrętny
prosty drewniany stołek lub ławka z poręczą (dziś
tylko w meblarstwie ludowym)
ts. żyła, warstwa złoża mineralnego wypełniająca
szczeliny skał
skała z żyłą kruszcu np. srebra
por. żylina
nazwa kopalni, głównie soli w Polsce XIII—XVIII w.
zarządca lub dzierżawca żupy, urzędnik w żupach
królewskich
179
sporzej sprzężaj srogi (gw.) sromota stalaktyty
starzejszy (gw.) stare góry starzyk (gw. śl.) starka (gw. śl.) stojak (górn.) strachajka stracić się (gw.) strzybny (gw. śl.) suka (górn.)
synek (gw.) syta
szalbierz (dawn.) szaławiła szperka (wł. gw.
szpyrka) sztolnia
szturmierz (gw.) szubka
świeczny tabliczka
tameczny (dawn.) talar
tąpnięcie toć
178
dolna płaszczyzna wyrobiska, spodek
¦ szybciej, prędzej, żwawo zaprzęg
¦ wielki, ogromny, mocny • wstyd, hańba
nacieki w postaci sopli, zwykle wapiennych, zwisające ze stropu w jaskiniach, jamach ts. starszy, tu: ludzie poważani, godni zaufania tu: najstarsza część kopalni dziadek, też: staruszek, stary człowiek babcia, też: staruszka, stara kobieta słup podtrzymujący strop wyrobiska w kopalni człowiek bojaźliwy, tchórz zgubić się srebrny
wózek służący dawniej do przewożenia urobku a także długich przedmiotów, np. szyn, kopalniaków chłopiec
woda z miodem, używana też jako pokarm dla pszczół
oszust, krętacz, szachraj człowiek lekkomyślny, lekkoduch, urwipołeć słonina, skwarki (szpyrki)
wyrobisko w kopalni zwykle poziome, które prowadzi od głównego szybu do złoża kopaliny awanturnik, człowiek porywczy, też: zabijaka dawn. rodzaj zewnętrznego okrycia, krótkiego, zwykle podbitego futrem tu: człowiek pilnujący światła w kopalni łupkowa tabliczka do pisania, używana dawniej w szkołach tamtejszy
moneta srebrna znana od średniowiecza do pocz. XIX w.
wstrząs podziemny tak, prawda, no
ubożęta udatny uroczysko warpa
warcowny (dawn.) widno (dawn.) wilkość (dawn.) wota (l.p. wotum)
wraży
wycug, pójść na
wycug wyonaczyć wyroń zadufały zafrysztować
zapaska (gw. zo- -paska, zapaśnica) zasiek
zasługi (dawn.) zawijka, zawiciel „¦ (dawn.) ziemniki zmierzły zydel (dawn.)
żylina
żylnik żyła żupa żupnik
wuuc i inui c MiiidwtN z.cucwają*~y\.u
szyb
tu: karzełki, duszki kopalniane
dobrze zrobiony, taki, który się udał
tu: miejsce odludne, tajemnicze
hałda, usypisko nieużytecznych skał, żużlu, popiołu
sztygar
widocznie, zapewne
wilgoć
drogocenne przedmioty (np. korale, perły, złoto,
srebro) umieszczane w kościołach jako dziękczynna
lub błagalna ofiara
wrogi, nieprzyjacielski
tzw. dożywocie, być na dożywotnim utrzymaniu
zwykle w zamian za zapisany wcześniej majątek
p. onaczyć
tu: nierób, leń, człowiek wylegujący się w dzień
pewny siebie, zarozumiały, dumny, pyszny
por. fryszt, uzyskać od żupnika pisemne zezwolenie
na rozpoczęcie prac wydobywczych
fartuch
miejsce zagrodzone, służące do przechowywania czegoś, np. sąsiek w stodole czy spichrzu zapłata
¦ zawód, rodzaj chusty okrywającej głowę i szyję, noszony przez kobiety w domu zamiast czepca
¦ tu: karzełki
- tu: niemiły, obrzydliwy, wstrętny
¦ prosty drewniany stołek lub ławka z poręczą (dziś tylko w meblarstwie ludowym)
¦ ts. żyła, warstwa złoża mineralnego wypełniająca szczeliny skał
¦ skała z żyłą kruszcu np. srebra
- por. żylina
- nazwa kopalni, głównie soli w Polsce XIII—XVIII w.
- zarządca lub dzierżawca żupy, urzędnik w żupach królewskich
179
Spis treści
Jak diabeł Mefistofel panu Twardowskiemu wygodził
Szybik pod Kawią Górą 24
Najbogatszy gwarek Starego Olkusza 44
Beno ze Starych Rept 88
Pani w srebrnej koronie 116
Srebrne guziki 136
Karlikowy ganek 148
Posłowie (Kornelia Dobkiewiczowa) 166
Słowniczek trudniejszych wyrazów i zwrotów 172