GÓRA CHEŁM – STĘPINA
Legenda o Królu Węży
Najbardziej fantastyczna z legend, opowiadających o górze Chełm, mówi o umieszczonym na
jej szczycie miejscu pradawnego kultu, nad którym panowanie miał posiadać król wszystkich
węży. Starsi ludzie opowiadali, że wydawał on dźwięki podobne do gwizdania i w ten sposób
dawał znać mieszkańcom, że on tu rządzi. W dniach, w których słychać było „węża w
koronie", nikt nie odważył się iść na górę Chełm. Siedzibą króla węży była chata Iwanickiego
położona nieopodal szczytu. Chłop miał je dokarmiać i udzielać im schronienia, a w zamian
za to węże nie robiły mu nic złego. Wokół jego chaty widywano duże kłębowiska tych
gadów, między którymi miał znajdować się jeden, szczególnie wyróżniający się, bo w koronie
na głowie. Nic dziwnego, że pozostali mieszkańcy omijali zagrodę Iwanickiego szerokim
łukiem. Kiedy Iwanicki zmarł, w opuszczonej chacie w obawie przed wężami nikt nie chciał
zamieszkać, a po jakimś czasie wskutek starości zaczęła się rozpadać. Jakiś czas później
podczas gwałtownej burzy, uderzył w nią piorun i doszczętnie spłonęła, a przebywające w jej
obejściu węże zniknęły. W okresie międzywojennym na terenie Chełmu odkryto złoża rudy
żelaznej, z czym wiązała się konieczność wysiedlenia mieszkających w pobliżu wieśniaków.
Jeden z nich - niejaki Ziarnik nie chciał się przeprowadzić, dlatego kupił małe gospodarstwo
zaraz pod szczytem. Jak prawili ludzie później tego żałował, bo na jego dom rzuciła się plaga
węży. Pomimo stosowania różnych sposobów - łącznie z sprowadzeniem księdza,
modlitwami i poświęceniem chałupy, nie można się było ich pozbyć. Jeszcze po II wojnie
światowej najstarsi okoliczni mieszkańcy ostrzegali, aby w dniach przesilenia wiosennego i
jesiennego nie wybierać się na górę Chełm. Zwłaszcza jeśli dni te były pochmurne,
deszczowe i mgliste. Podobno zwłaszcza wtedy rozpoczynało się panowanie Króla Węży, a
wędrowcowi łatwiej się było zgubić wśród leśnych gęstwin.
Cudowne źródełko
Około XIV wieku tereny Pogórza Strzyżowskiego były obszarem szeregu napaści ze strony
bezlitosnych Tatarów, którzy plądrowali i palili wioski w okolicy, nie szczędząc cierpień
kobietom i dzieciom. Jedna z legend mówi, że oczekując na ratunek wojsk, miejscowa
ludność schroniła się w lesie na górze Chełm. Najeźdźcy nie chcieli odpuścić łatwego łupu
bezbronnej ludności, dlatego otoczyli las w przekonaniu, że prędzej czy później pragnienie i
głód zmuszą chłopów do wyjścia z ukrycia. Z czasem wieśniakom rzeczywiście zaczął
doskwierać brak wody. Wtedy jednemu z nich przyśnił się sposób na ocalenie - usłyszał głos,
który nakazał mu udać się po wodę do najbliższego oczka wodnego. Po przebudzeniu tak też
zrobił, a pilnujący lasu, strudzeni Tatarzy nie obudzili się. Kiedy chłop dotarł do stawu
ukazała się mu w lustrze wody Matka Boska i poleciła, aby nabrał wody, zabrał ją do lasu,
wykopał dołek i wlał do niego wodę z tego stawu. Wieśniak uczynił tak, jak mu Najświętsza
Panienka przykazała. W momencie, gdy wlał wodę do dołka, wytrysnęło z niego źródełko z
życiodajną, leczniczą wodą. Dzięki niemu ludność przetrwała w lesie najazd Tatarów i
doczekała nadejścia odsieczy. W podzięce za łaskę ocalenia okoliczni chłopi postawili
nieopodal źródełka świątynię.
Legenda o zapadłym kościele
Istnienie kościoła na górze Chełm nie jest legendą, co potwierdza opublikowana w 1620 roku
„Peregrynacja dziadowska", w której zapisano: „Nuż ondzie nad Frysztakiem co zowią Chełm
w lesie, i tam cokolwiek na żebrze, ledwo z góry zniesie (...) Prosto na Chełm, tamże się
możecie zabawić. Kiedy się kto upije, w lesie go zadawić"[1]. Jest to wypowiedź żebraka,
opisującego miejsca odpustów gromadzących znaczne rzesze ludzi. Powiadano, że wszystkie
tereny widoczne ze szczytu Chełmu należały kiedyś do majątku tego kościoła. Świątynia na
górze Chełm wybudowana przez zakonników była znana na całą okolicę, gdyż co roku
odbywały się tu słynne odpusty oraz uroczyste obchody Zielonych Świątek i Wielkanocy, a w
pobliżu kościoła znajdowało się źródło z uznawaną za cudowną, mającą leczniczą moc wodą.
Z czasem w pobliżu kościoła zaczęto organizować jarmarki, na których można było kupić i
sprzedać najróżniejsze rzeczy oraz - jak to często bywało w pobliżach miejsc sakralnych -
wybudowano karczmę. Z dalekich stron pielgrzymowali tutaj nie tylko ludzie szukający
modlitwy i wybawienia od strapień, ale i awanturnicy. Z biegiem czasu coraz częściej
dochodziło tu do napadów oraz bójek. Legendy, krążące o tym miejscu, wzajemnie się
uzupełniają. Jedna z wersji ludowych mówi o upadku świetności kościoła wraz z momentem
wybudowania przy nim gospody. Od tego czasu ludzie przybywający na msze i odpusty stali
się bardziej skłonni do bójek, awantur, rozwiązłości i pijaństwa. Miarka się przebrała w
Wielką Sobotę, kiedy to grupa pijanych chłopów po zamknięciu karczmy udała się do
kościoła, by kontynuować pijatykę. Wtedy to niebo przeszyła ogromna błyskawica i dał się
słyszeć donośny głuchy pomruk, mający ciągnąć się ponad okolicznymi dolinami. Nad ranem
przybyli na poranną mszę mieszkańcy mieli jakoby z przerażeniem stwierdzić, że ich kościół
zapadł się wraz z biesiadującymi wieśniakami. Jedno z podań ludowych głosi, że w Wielką
Niedzielę, gdy przyłoży się ucho do ziemi, można usłyszeć bicie dzwonów dawnego kościoła.
Z kolei inni opowiadają, że kościół pod wezwaniem św. Heleny na górze Chełm był
schronieniem dla okolicznej ludności, skrywającej się przed plądrującymi pobliskie
miejscowości Tatarami i wojskami Rakoczego. Kościołem tym opiekował się pustelnik, który
po kłótni z Harmatą ze Stępiny odnośnie nowego dachu świątyni, został śmiertelnie ranny.
Śmierć pustelnika przyczyniła się bezpośrednio do upadku kościoła.
Pagórek muzykanta
Inna wersja legendy o górze Chełm mówi o epidemii cholery, wskutek której do kościoła na
szczycie uczęszczało coraz mniej ludzi. Wyludnienie okolicy spowodowało, że z czasem
świątynia, którą nikt się nie opiekował, popadła w zapomnienie i ruinę. Nim to jednak
nastąpiło, w gospodzie, znajdującej się w pobliżu kościoła, odbywały się często tańce,
zakrapiane wódką i miodem. Podczas jednej z takich zabaw, miejscowy muzykant odmówił
grania z racji tego, że był to Wielki Piątek. To tak rozzłościło chcących bawić się w karczmie,
chłopów, że wywiązała się bójka. Muzykant uciekł z gospody, ale ścigano go blisko dwa
kilometry, aż w końcu złapano i zabito. Mordercy ukryli ciało pod stertą gałęzi, nawet nie
przysypawszy ofiary ziemią. Od tego czasu, każdy przechodzący obok, dorzucał na wzgórek
chrust, aż powstał spory pagór. Razu pewnego nowy gajowy, widząc stertę suchych gałęzi,
niewiele myśląc, podpalił je. Od tego momentu każdej nocy dręczyły go koszmary. We śnie
ukazywał mu się muzykant, który wołał: „Oddaj mi koszulę". Dopiero po jakimś czasie
gajowy zrozumiał przesłanie snu, dlatego zwołał okolicznych chłopów, by naznosili z
powrotem chrustu w miejsce „spoczynku" muzykanta i od tego czasu w tym miejscu istnieje
pagórek.
Krew z Lipy
W pobliżu dawnego kościoła św. Heleny rośnie lipa - według lokalnej ludności niemy
świadek zamierzchłej przeszłości. Po spróchnieniu środka drzewa, dwie części lipy zaczęły
prowadzić samodzielny żywot. Do dzisiaj przetrwała tylko jedna z nich. Pozostałe resztki
pnia pozwalają wyobrazić sobie jak wiekowe jest to drzewo - gdyby przeżyło w całości
mogłoby mieć blisko 10 metrów obwodu. Drzewo to otacza tajemnicza aura, a miejscowi
traktują go wręcz z sakralną czcią. Jedno z okolicznych podań ludowych mówi, że krzyż,
który pozostał po zapadnięciu kościoła wrósł w to drzewo. Inne opowiada, że za dawnych
czasów, kiedy jeszcze ludzie mieli chałupy w gęstwinie i żywili się leśną zwierzyną, garstka
chrześcijan zbudowała sobie na szczycie kościółek. Podczas napadu na okolicę, kościół
splądrowano i zniszczono święte obrazy, a Pan Jezus z jednego z nich „schronił się"
w pobliskiej lipie. Kilkadziesiąt lat później ksiądz z Frysztaka miał nakazać ściąć to
spróchniałe drzewo, ponieważ do niego należała ta część lasu. Kiedy chłopi zaczęli ścinać
jedną z odnóg, na pniu w miejscu śladu po pile pojawiła się krew. Natychmiast przerwano
ścinanie i od tego czasu nikt nie odważył się podnieć ręki na tę lipę.
Jazowa
Legenda o rosnącym kamieniu
Dawno, dawno temu osadnicy wsi Jazowa odkryli w pobliskim lesie ogromny głaz. Z czasem
przechodzący obok niego ludzie zaczęli dostrzegać, ze staje się on z dnia na dzień coraz
większy. Jego niezwykły wzrost zaciekawił mieszkańców do tego stopnia, że niemal każdego
dnia ktoś ze wsi szedł do lasu, by sprawdzić, o ile kamień urósł. W końcu zabobonna ludność,
nie mogąc pojąć takich dziwów, dopatrzyła się w tym mocy nieczystej. Udano się zatem do
księdza po pomoc. Proboszcz z okolicy, obejrzawszy głaz, postanowił wszelkimi sposobami
zahamować jego powiększanie się. Jednak po wielu nieudanych próbach zrozumiał, ze nie
jest w mocy sam okiełznać tego zjawiska, dlatego też poprosił o wsparcie biskupa. Przybyły
na pomoc arcypasterz odprawił na kamieniu Mszę świętą. I wtedy dopiero olbrzymi fragment
skalany zaprzestał swojego wzrostu. Mieszkańcy przez długi czas chodzili i sprawdzali jego
rozmiary, ale głaz już ani drgnął. Na „rosnącym" kamieniu na pamiątkę tego wydarzenia
wyryto kielich i monstrancję. Według miejscowych widać je do dnia dzisiejszego.
Legenda o domu nad stawem
Nad stawem we wsi Jazowa znajdował się opuszczony przez lokatorów dom, który każdy
omijał szerokim łukiem po zmroku. Ludzie opowiadali, że nocą na strychu chaty ukazywały
się białe postacie uzbrojonych w pistolety i szable żołnierzy. Wraz z nastaniem północy
postacie te miały ze sobą walczyć. Słychać wtedy było wystrzały, łoskot ścierającego się
oręża, przerażające jęki rannych i wołanie o pomoc. Każdemu, kto chciał wtedy iść na strych,
gasło światło i nie można go było ponownie zapalić. Starsi ludzie powiadali, że dom
postawiono na cmentarzu poległych w walce lub miejscu, gdzie doszło do krwawego starcia,
a toczące z sobą bój duchy to zbłąkane dusze zabitych żołnierzy, którzy nie mogą zaznać
wieczystego spokoju.
Krwawy deszcz
Zdarzyło się to w czasach, kiedy Strzyżów był grodem bogatym, a jego mieszkańcy trudnili
się wyrobem sukna i handlem wina. Osada nad Wisłokiem leżała wówczas na głównym
szlaku handlowym, co niewątpliwie sprzyjało napływowi denarów do kieszeni okolicznej
ludności. Lata te obfitowały w napady hord Tatarów na polskie miasta i wsie, podczas
których rozszabrowywano i niszczono wszystko to, co mongolska tłuszcza napotkała na
swojej drodze. Nic zatem dziwnego, że strzyżowskie tereny stały się łakomym kąskiem dla
żądnych grabieży podwładnych Czyngis-chana. Jedna z takich wypraw o wybitnie
łupieżczym charakterze dowodzona była przez Chana Menegeliego Siraja, który
po spustoszeniu Rzeszowa ruszył z swoimi siłami na Strzyżów.Wobec nieuchronnego najazdu
Tatarów gród ogarnęła trwoga. Mieszkańcy słyszeli o wyjątkowym bestialstwie najeźdźcy,
który pustoszy olbrzymie połacie kraju, zabierając kosztowności, bydło, konie i żywność, a
ludność morduje lub bierze w jasyr. W obliczu tak tragicznie jawiącej się przyszłości tłumy
osadników przybywały do kościoła, który stał się ich jedyną nadzieją na ratunek. Wnętrze
świątyni wypełnił płacz i żarliwe modlitwy, a na zewnątrz organizowano procesje,
by wybłagać u Opatrzności ocalenie. Kiedy wróg był już przy granicach grodu, nagle stał się
cud. Oto na najeźdźców spadł z niebios obfity krwawy deszcz, oślepiając ich. Przerażeni
Tatarzy rzucili się do ucieczki, porzucając plany grabieży miasta. Mieszkańcy Strzyżowa,
wdzięczni za łaskę ocalenia, postawili na jednym z wzgórz otaczających Strzyżów kapliczkę,
która miała być pamiątką „krwawego cudu" dla potomnych.
Gwoźnica Górna
Legenda o miejscu straceń na Piaskach
W Gwoźnicy Górnej na skrzyżowaniu dróg łączących Gwoźnicę, Kąty Luteckie
i Gwoźnickie, lasy domaradzkie oraz drogę prowadzącą do szosy głównej (niegdysiejszy
„trakt węgierski"), leży miejsce zwane Piaskami, z którym okoliczni mieszkańcy wiążą
mroczną legendę. Jedno z podań ludowych głosi, iż we wsi żył pewien chłop, o którym
mówili, że „zachodził się z Żydami", bo często jeździł z nimi po towar do pobliskiego sklepu
i karczmy. Człowiek ten pewnego razu wybrał się na zakupy, a widząc bogactwo jadącego z
nim Żyda napadł go w drodze i odebrał wszystkie pieniądze. Przerażony Żyd błagał o
darowanie życia i puszczenie wolno, jednak zły człowiek w obawie przed wydaniem nie
zgodził się na to. Wtedy ofiara powiedziała: „Ja cię nie wydam, ale cię kogut na podwórku
wyda i wypieje". Nie pomny na przekleństwo, chłop z zimną krwią zabił nieboraka i ukrył
jego ciało. W niedługi czas po morderstwie zbrodniarz wzbogacił się i ożenił z nieświadomą
jego przeszłości kobietą. Żyli dostatnio i szczęśliwie, jedynie co prostą kobietę niepokoiło, to
to, że zawsze kiedy pieje kogut jej mąż się dziwnie zachowuje i głośno śmieje. Długo żona
nalegała, aby poślubiony wyjawił jej, dlaczego bawi go pianie kura. Gospodarz nie chciał się
za bardzo zgodzić, ale w końcu zdradził żonie swój mroczny sekret. Sporo czasu męczyło
kobietę sumienie, że ma męża zabójcę, który nie żałuje swoich czynów. W końcu poszła do
koleżanki i opowiedziała jej wszystko, a ta zawiadomiła policję. Tak oto przez koguta wydała
się zbrodnia dokonana na Żydzie. Mordercę aresztowano i skazano na śmierć. A wyrok
wykonano na miejscu, gdzie dokonało się morderstwo - na Piaskach.Druga wersja podania
mówi, że w dawnych czasach pani z pobliskiego dworu posłała pracownika do wsi,
aby zakupił u chłopów dwa woły do pracy w polu. Sługa, niewiele myśląc, udał się do
karczmy, by tam zasięgnąć języka o tym, gdzie w okolicy można kupić bydło. Jak łatwo się
domyślić, nie skończyło się tylko na wypytywaniu, bo służący namawiany przez chłopów w
końcu z nimi usiadł i zaczął pić trunki. Podczas popijawy jeden z wieśniaków zaoferował
wysłannikowi dworskiemu pomoc przy pozyskaniu zwierząt, twierdząc, że zna miejsce ich
sprzedaży i chętnie mu je pokaże. Wszelako zaczęło się już ściemniać, dlatego „uczynny"
gospodarz przekonał także pijanego sługę, by ten przeczekał u niego do rana. Gdy byli już w
chacie chłopa, ten zamordował pracownika dworskiego, zagrabił jego pieniądze, a ciało
wrzucił do pobliskiego stawu, gdzie ludzie moczyli konopie. Męczyło zbrodniarza jednak to,
że mieszkańcy wsi mogą odkryć jego niecny uczynek, dlatego na drugi dzień po kryjomu
wyciągnął zwłoki z wody i gdzieś zakopał. Tymczasem w dworze zaczęto poszukiwać
zaginionego służącego, a jako że ludziska widzieli, z kim sługa z gospody wychodził,
tropiący szybko trafili do chałupy „uczynnego" gospodarza. Jak można było się domyślić,
wieśniak nie przyznawał się do niczego, a jednak z biegiem czasu dopadła go zasłużona kara.
Wieść wiejska niesie, że ludzie z dworu upewnili się o zbrodni chłopa, bo zachowywał się on
tak jak niemogąca zaznać spokoju dusza, dręczona wizjami popełnionego czynu. O winie
świadczyć miało to, że gospodarz nocami nie spał, błąkał się i pisał coś po szybie. Inni
powiadają, że wydała go własna żona. Wszelako po aresztowaniu chłop przyznał się do
zabójstwa i wskazał miejsce, gdzie ukrył ciało. Zbrodniarza skazano na śmierć i ścięto
na Piaskach. Długie lata ludzie ze wsi omijali szerokim łukiem „ziemię straceń". Najstarsi w
wiosce powiadają, że na Piaskach ludzi chwyta błąd - przechodzący gubią się na kilka godzin,
nie mogąc odnaleźć właściwej drogi. Niektórzy mówią, że to sprawka potępionych
straceńców. Toteż do dzisiaj większość przechodzących tamtędy ludzi żegna się znakiem
krzyża świętego.
Legenda o dzwonie z lasu Rokitne
Gwoźnickie podanie mówi, że w lesie Rokitne były okropne mokradła, a ludzie idący
do kościoła na msze musieli przez nie przechodzić. Razu pewnego ktoś rozzłoszczony
bagnistym szlakiem, miał przekląć leżącą w puszczy świątynię słowami: „żeby ten kościół
diabeł porwał". Jak to często bywa, przekleństwo wypowiadane w złości krzywdę przynosi.
Tak i tym razem się stało - kościół się zapadł. Okoliczni mieszkańcy mówili, że w późniejszy
czas jakaś wiejska dziewczyna poszła w rejony dawnego kościoła ścinać trawę. Kiedy żęła,
zauważyła wśród gęstego zielska sznur. Pomimo wielu prób sama nie dała rady go
wyciągnąć. Wezwani do pomocy mężczyźni ze wsi, siląc się i pocąc w końcu wyciągnęli
sznur z przywiązanym do niego dzwonem. Według legendy dzwon ten do dnia dzisiejszego
znajduje się w kościele w Domaradzu. Dzwon nosi nazwę Jan i podobno, gdy człowiek się
wsłucha w jego dźwięk, usłyszy jak wygrywa melodię:„świnia mnie wygrzebała, dziewka
mnie umyła, a na imię mi Jan... Jan... Jan..."
Legenda o diable z lasu Rokitne
Z kolei w okolicach Domaradza krąży inna legenda lasu rosnącego na pograniczu
z Gwoźnicą. Dawno, dawno temu za czasów, kiedy całe okolice porośnięte były drzewami,
w gęstwinie zwanej przez chłopów Rokitne, na stromym wzgórzu, pewien szlachcic, skazany
na wygnanie z ojczyzny, zbudował sobie obronny dwór. Ludność zwała go „diabłem Rokitą"
z racji łotrowskiego życia, jakie prowadził. Według podań ludowych banita nie był zwykłym
rozbójnikiem, bo rabował bogatych kupców przejeżdżających kniejami Rokitnymi do
Domaradza, ale skradzionymi klejnotami i towarami obdarowywał biednych chłopów. Nic
zatem dziwnego, że po jakimś czasie grupa wieśniaków zwabiona łatwym zyskiem,
przystąpiła do niego i już nie sam szlachcic ale wespół z kompanami siał postrach w całej
okolicy. Pewnie długie lata banda wiodłaby zbójecki żywot, gdyby nie to, że razu pewnego
w puszczy zostali podstępnie napadnięci przez Tatarów, a podczas zaciekłej walki zabito
szlachcica i jego kamratów. Tak oto przyszedł kres panowania diabła Rokity w lesie.
Legenda o „kościelisku"
W Gwoźnicy krąży również podanie, które łączy w sobie elementy legendy o dzwonie
i o rozbójniku z kniei. W lesie Rokitnem, przy dworze, w którym mieszkał szlachcic-banita
zwany diabłem Rokitą, wybudowana była niewielka świątynia. Z obawy przed szlachcicem
i jego kompanami, którzy napadali na wędrowców w lesie, nikt z okolicznych wiosek nie
zapuszczał się na nabożeństwa do tego kościoła. Zatem msze odprawiał samotnie ksiądz,
bo w głowach osiadłych obok świątyni zbójców nie było miejsca na modlitwy. Z biegiem
czasu opuszczony kościół zapadł się. Starsi ludzie mówili, że jakiś czas po tym, zawsze
w niedzielę nad ranem - jeszcze „po rosie" dalej niósł się przytłumiony odgłos dzwonienia,
a wydobywał się on jakoby spod ziemi. Podobno to dzwony zwoływały wiernych na
modlitwę do zawalonego kościoła. Dlatego miejsce dawnej świątyni w lesie zaczęto nazywać
„kościeliskiem". W końcu, dla oczyszczenia win, okoliczna ludność postanowiła wydobyć
zapadłe dzwony. Nadludzkim wysiłkiem wygrzebano je i przewieziono do najbliższego
kościoła, w którym ponoć służą do dnia dzisiejszego.
Kobyle
Klechda o topielicy
Dawno, dawno temu, za czasów, kiedy okolice napadały i grabiły hordy Tatarów, wśród
ludności Kobyla dał się we znaki brak pożywienia. Toteż jedna z wieśniaczek, chcąc
nakarmić swoje głodujące dzieci, wybrała się na żebry do obcych ludzi. Wracając, zatrzymała
się na urwisku nad pobliskim potokiem, a że sromotny głód ją ogarnął, wyciągnęła i zjadła
bób, który wyprosiła dla swoich pociech. Wtedy stało się nieszczęście - nie wiadomo z jakiej
przyczyny wpadła do rzeki i utonęła, a jej ciała nigdy nie odnaleziono. W niedługi czas
później, wracający z karczmy chłop przechodząc obok strumienia wpadł do niego w tym
samym miejscu, co nieszczęsna kobieta i też utopił się. Od tego momentu zaczęły dziać się
w pobliżu „przeklętego" potoku dziwne rzeczy. W nocy jawiły się tam przerażające zjawy -
wściekły pies, rogaty diabeł, skrwawieni mężczyzna i kobieta czy przeraźliwie piejący kogut.
Wszystkie te straszydła okropnie hałasowały nad rzeką i w pobliskim lesie. Ludzie z lękiem
omijali to okropne miejsce, a każdy, kto musiał tamtędy przechodzić, odczuwał ogromny
strach i trwogę, czy aby powróci cało do domu. Strumyk nazwano „Babskim Potokiem" na
znak osób, które pochłonął oraz upiorów i duchów ukazujących się w jego pobliżu. Po dziś
dzień mieszkańcy Kobyla, jeśli mogą, unikają tego miejsca, aby nie kusić złego, które mogło
przez wieki przetrwać w ukryciu.
Legenda niebylecka
Niebylec - dwór Łempickich
Zdarzyło się w Bieszczadach... i w Niebylcu
Działo się to w XVII wieku, kiedy pod samym Bieszczadem, we wsi Żubracze, między
gęstymi borami, stał ogromny i uzbrojony dwór, w którym mieszkał najbogatszy i najbardziej
znamienity pan wśród tamtejszej szlachty - Hieronim Bal - Podkomorzy Sanocki. Miał on już
włosy przyprószone siwizną, kiedy poślubił Jadwigę Tarłównę. Małżeństwo wyczekiwało
ze zniecierpliwieniem potomka, bo nie istniał prawny dziedzic, który mógłby w przyszłości
przejąć majątek. Wreszcie dobry Bóg ulitował się nad Podkomorstwem i dał im córkę, która
urodziła się 4 grudnia 1765 roku.Nowo narodzone maleństwo otrzymało imię Barbara. Koleje
losu są jednak przewrotne i wielka radość z narodzin dziecka w dworze wkrótce ustąpiła
miejsca żałobie. Podkomorzyna pod nieobecność swojego męża w niedługi czas po
chrzcinach, zapadła w chorobę i umarła. Po powrocie do domu Podkomorzy Bal wskutek
nagłego szoku wywołanego widokiem żony na katafalku, dostał ataku serca i padł przy
zwłokach Jadwigi nieżywy. Tak oto 10 - dniowe maleństwo Podkomorzych zostało
dziedzicem kilkunastu wsi i jednocześnie sierotą, zdaną na łaskę otoczenia. Nie było bowiem
żadnych krewnych w okolicy, którzy mogliby się noworodkiem zająć, a nawet jeśli byli, to
zaspy zimowe i burze śniegowe skutecznie utrudniały jakąkolwiek z nimi komunikacje.
Dziecię pozostawiono dworowi, lecz on po śmierci podkomorstwa zaczął się wykruszać.
Niedługo czekać było, aż zjawiła się daleka, mało znana rodzina podkomorzego - Karszniccy,
którzy zwietrzyli okazję do legalnego przejęcia majątku Balów. Pomimo szlacheckich korzeni
byli to zwykli hultaje, nie mający swojej własności i trwoniący każdy grosz. Do gospodarstwa
Podkomorzych zimową porą trudno było dojechać, co postanowili wykorzystać pazerni
krewni. Zaraz po przybyciu na bieszczadzkie włości, objęli oni nad nimi władanie, zwalniając
dotychczasowych zarządców. Następnie spakowali wszystkie złota, srebra i kosztowności do
sań, rozpędzili służbę, a ostatki ruchomego majątku przysposobili do podróży. Liczyli, że nikt
nie przeszkodzi im zabrać tego, co w dworze najcenniejsze ze sobą. I tak też się stało.
Wyprawiwszy sanie z kosztownościami przodem, wzięli maleńką Basię, zamknęli dwór
i wyruszyli w podróż powrotną. Podczas drogi, podchmieleni i rozradowani z łatwego
zarobku krewni zgubili dziecinę w śniegowych zaspach. Na szczęście dla Basi, przechodząca
drogą wieśniaczka z Jabłonek dostrzegła kwilące dziecko i zabrawszy maleństwo do chaty,
nakarmiła je i otoczyła iście matczyną opieką. Po jakimś czasie Karszniccy spostrzegli brak
córki Podkomorzych. Po gorączkowych poszukiwaniach w okolicznych wioskach w końcu
odnaleźli Basię w wiejskiej chacie. Na prośbę wieśniaczki pozostawili jej na wychowanie
dziewczynkę, co prawda ze sporym zadatkiem, ale również z surowym rozkazem milczenia
o jej szlacheckim pochodzeniu. Z nastaniem wiosny okoliczna szlachta dowiedziała się,
jakiego okropnego czynu dokonali w Żubraczem Karszniccy. Początkowo połączeni
solidarnością każącą przestrzegać zacności obywatelskiej, grozili krwawą zemstą chciwym
krewnym zmarłego Podkomorzego. Z czasem sprawa ta przycichła, bo nie zgłaszali się żadni
bliżsi krewni Balów, którzy by chcieli zaopiekować się małą Basią i jej majątkiem. Kiedy w
końca znaleziono pełnomocników, Karszniccy posiadali już sądowny nakaz opieki nad
dziewczynką. O małej dziecinie wszyscy szybko zapomnieli, z wyjątkiem prawnych
opiekunów, którzy obawiając się odebrania zagrabionego majątku, gorączkowo rozmyślali
nad tym, gdzie można byłoby ukryć przed światem Basię. W końcu, po blisko dwóch latach
postanowili odebrać ją przybranej matce i oddać na wychowanie do klasztoru Benedyktynek
w Przemyślu. Zasłoną milczenia i tajemnicy były okryte umowy, jakie zawarli między sobą:
przełożona klasztoru i krewni Podkomorzego. Przez kolejne lata tylko bajeczne jakieś wieści
krążyły w okolicach Żubraczego o małej Balównie, a Karszniccy wedle upodobania
gospodarowali na włościach Podkomorzego. Przebywająca w klasztorze Basia traktowana
była łagodniej niż pozostałe dziewczęta, ale za to siostry zakonne wychowywały ją w
zupełnej nieświadomości. Nie uczono jej czytać i pisać, ani nie rozmawiano z nią o świecie
istniejącym poza klasztornymi murami.Tymczasem na granicach ziemi sanockiej, od strony
województwa sandomierskiego, a pilznieńskiego powiatu... Równolegle, w czasach
panowania Balów w Żubraczem, dziedzicem Niebylca, Lutczy, Konieczkowej i przyległych
wiosek był pan Marcin Junosza Łempicki - łowczy nurskiej ziemi, który miał trzynaścioro
dzieci - z pierwszego małżeństwa jednego syna, a z trzeciego z Elżbietą z Brześciańskich -
jedenaście dziewczynek i chłopca - Konstantego. Dziedzic szybko pożegnał się ze światem,
pozostawiając swoją rodzinę, co prawda z olbrzymim majątkiem, ale bez opieki. Na szczęście
pani Łempicka była typem prawdziwej matki i obywatelki ówczesnego czasu, dlatego łatwo
obchodziła się z gospodarstwem bez niczyjego nadzoru i cudzej porady. Wdowa po
Łempickim wychowywała dzieci niezwykle troskliwie, starając się im zapewnić jak najlepszą
przyszłość. Nie zapominała przy tym o najstarszym synu dziedzica. Z równą gorliwością jak o
swoje rodzone dziatki dbała o niego i dokładała wszelkich starań, by zapewnić mu staranne
wychowanie. Przyniosło to dobre skutki - pasierb, osiągając blisko 30 lat, był już znanym
legionistą - namiestnikiem chorągwi królewskiej i ze swoim wojskiem stacjonował w
Przemyślu. Macocha przekonana, że właściwy czas ślubu dla przybranego syna właśnie
nastał, po długim obmyśleniu stosownych partii, pojechała do Przemyśla, aby nakłonić go do
wyboru którejś z panien. Namiestnik Łempicki długo się wahał, jednak w końcu podjęcie
ostatecznej decyzji odłożył na później. Macocha nie była z tego zadowolona, lecz postanowiła
odstąpić od pierwotnego zamiaru i powrócić do domu. W przeddzień wyjazdu, robiąc
sprawunki na mieście, naszła ją ochota na pierniczki z klasztoru Benedyktynek, znane ze
swojej wyśmienitości w całej okolicy. Łowczyni, jadąc do zakonu, gdy przejeżdżała przez
most na Sanie, zauważyła śliczną i wyrośniętą dziewczynę kąpiącą się w rzece, a była nią
Basia Balówna. Zaciekawiona takim widokiem Łempicka kazała zatrzymać powóz, a sama
wdała się w rozmowę z radosną osóbką, która pomimo wzrostu i wieku w obejściu była
niezwykle dziecinna. Podczas rozmowy szczere dziewczę wyznało kobiecie, że z chęci
poznania jak świat zaklasztorny wygląda bez zezwolenia przekroczyła bramy zakonu, a teraz
boi się tam powrócić w obawie przed karą. Pani łowczyni na tak otwarte wyznanie serce
zmiękło. Szybko uspokoiła bojaźń Basi i postanowiła odwieźć panienkę do zakonnic, a tam
wybawić ją od kary. Tymczasem w klasztorze wielkie poruszenie i zdenerwowanie wywołało
zniknięcie dziewczyny. Poszukiwano ją w murach klasztoru i poza nimi, ale mniszki nie
chciały wierzyć że posłuszna dotąd Basia odważyłaby się wyjść za furtę. Wielkie ich było
zdziwienie, kiedy na dziedziniec wjechał powóz z szanowaną damą i niesforną Balówną.
Przełożona wraz ze starszymi pannami chciały koniecznie ukarać winowajczynię za wyjście
poza mury. Wobec jawiącej się kary przestraszona Barbara zaczęła z drżeniem i płaczem tulić
się do Pani Łęckiej, poszukując u niej wsparcia. Łowczyni żarliwie broniła dziewczyny, co w
rezultacie wyratowało winowajczynię od ponoszenia konsekwencji nieroztropnego czynu.
Przywiązało to sierotę do nowej, łaskawej opiekunki, a uczuciowe oddanie nieznajomej osoby
całkowicie stopiło serce Łempickiej, która wobec wymijających informacji sióstr zakonnych
na temat rodziny Basi, postanowiła dłużej pozostać w Przemyślu, aby poznać tajemnicę
skrywającą przeszłość i pochodzenie dziewczęcia. Doświadczona i sprytna matrona szybko
odkryła sekret otaczający Balównę. W głowie Łempickiej zaiskrzył plan ożenienia swojego
pasierba z nieświadomą dziedziczką majątku w Żubraczem. Naradziwszy się z biskupem
przemyskim, Józefem Skierskim, namówiła pasierba do spotkania z dziewczyną, po cichu
licząc, że jego opór wobec ożenku po zobaczeniu ślicznej kandydatki zmaleje. Tak i też się
stało. Zachwycony pięknem osieroconej panny, a nawet nęcony jej ufnością i czystością
potomek łowczego od razu zgodził się na plany macochy. Pod pretekstem przywiezienia
Balówny na spacer na górę zamkową zwaną Przemysławem, zabrano wkrótce dziewczynę z
klasztoru wprost do katedry, a tam bez najmniejszego sprzeciwu zawarto związek małżeński.
Takim to sposobem Basia uwolniona została z wiekuistego więzienia, jakim był dla niej
klasztor. Nowo poślubieni państwo Łempiccy od razu po ślubie osiedli na zamku murowanym
dziedziczonym po ojcu Marcinie w Niebylcu. Zażywali oni szczęścia na niebyleckiej ziemi,
jednak spokój ten nie mógł trwać długo. Niebawem Karszniccy dowiedzieli się o
uprowadzeniu Basi z klasztoru i o jej samowolnym ślubie z Łempickim. Nie szukali jednak
porachunku, bo dziedzic Niebylca był znanym mężem, sławionym jako wyśmienity
legionista, którego zemsta mogłaby być straszliwa. A mieli się czego obawiać. Wszelako
przez lata roztrwonili majątek Balów, zadłużając ziemię lub oddając w długoletnią dzierżawę.
Czekali, aż nadarzy się okazja i szczęcie od Łempickiego się odwróci, by móc dotkliwie się
zemścić. Wkrótce Łempicki został obwiniony o intrygowanie przeciwko cesarzowej i
pojmany na swoich włościach, a potem odwieziony na zamek królewski w Krakowie.
Niedługi czas po tym na dwór w Niebylcu napadli żądni odwetu Karszniccy. Wśród pożaru
porwali Basię i na powrót umieścili ją w klasztorze sióstr Benedyktynek. Tymczasem
Łempicki nie wiedząc jak się sprawy w Niebylcu mają, przeżywał męki niepokoju o żonę i
ich majątek. Ze wszelkich sił próbował oczyścić się z zarzutów władz, bo żadna z win nie
wskazywała na niego. Jednak na nic się to nie zdało - pomimo braku dowodów pozostawiono
go w więzieniu. Karszniccy w pełni nie zaspokojeni tym, co dotychczas uknuli, postanowili
cofnąć małżeństwo Balówny, by na powrót mieć nad nią i jej majątkiem władanie. Matacząc i
kręcąc przed władzami w Wiedniu uzyskali oni pożądany wyrok uchylający samowolny ślub
niepełnoletniej Basi. Jednak w celu ostatecznego unieważnienia musieli udać się do biskupa
Skierskiego. Przybywszy do Przemyśla z przerażeniem stwierdzili, że biskup Skierski zmarł,
a zgodnie z prawem, jeśli ksiądz udzielający małżeństwa umrze, ślub przez niego dany
pozostaje ważny na zawsze. Tak więc szczęśliwie dla Łempickich knowanie Karsznickich
spełzło na niczym. Nad uwięzionym Łempickim zlitowały się jednak Niebiosa. Goszczący na
terenie Krakowa król Polski - Stanisław August zainteresował się zamkniętymi w lochach
zamku królewskiego więźniami. Łempicki, korzystając z okazji, uzyskał posłuchanie u króla
i opowiedział mu całe swoje położenie. Wzruszony sytuacją niebyleckiego dziedzica
monarcha obiecał, iż wstawi się za nim u cesarzowej - królowej i obietnicy tej dotrzymał.
W niedługi czas potem Łempicki został oczyszczony z zarzutów i uwolniony z więzienia.
Zaraz po tym, udał się do Przemyśla, aby tam połączyć się ze swoja ukochaną Barbarą. Po
powrocie do Niebylca Łempiccy zastali swój majątek w ruinie, zniszczony przez napaść
krewnych i opuszczony. Nie poddali się jednak i w pocie czoła poczęli stopniowo przywracać
swojemu dworowi dawną świetność. Do pełni szczęścia brakowało im jedynie
zadośćuczynienia ze strony Karsznickich i odzyskania rodowego majątku Basi. Dopiero po
ponad 20 latach wszystkie procesy sądowe dotyczące odzyskania ojcowizny Balówny
zakończyły się. Łempicki z majątków żony odebrał w całości Średnią Wieś, Żubracze, Solinę,
Polańczyk i inne okoliczne wsie. Wskutek złego gospodarowania przez ostatnich zarządców
majątek ten wymagał starannego dopatrzenia. Nie widząc innej możliwości ratunku dla
zaniedbanej ziemi, państwo Łempiccy razem zamieszkali w Średniej Wsi, by móc lepiej
doglądać włości. Jednak po niedługim czasie dziedzic zatęsknił za niebylecką ziemią i
powrócił na ojcowiznę. Łempicka pozostała w Średniej Wsi, a cały swój majątek prowadziła
sama, wydając polecenia bezpośrednio chłopom. Pod jej ręką zaniedbane mienie powróciło
do stanu z czasów zarządu Podkomorzego. Barbara nie tylko była panią włościan, ale również
matką i opiekunką. Znała każdego gospodarza we wsi, jego rodzinę i problemy, z jakimi się
borykał. Wszystkich wspomagała własną ręką, aby nikt nie zaznał głodu i niedostatku.
Wyjątkowo skutecznie tępiła lenistwo, pijaństwo i kradzież, tworząc instytucje, które
sprzyjały wyplenieniu tych chwastów ludzkiego charakteru. Tym sposobem pani Łempicka
stała się nie tylko fundatorką dobrobytu okolicznych gromad, ale podniosła ich morale do
tego stopnia, że nie było wśród nich żadnego występku. Balówna „Modliła się Bogu nie
godzinkami, lecz uczynkami, modliła się całym swoim życiem." Nie mieszkając z mężem,
często go odwiedzała i przyjmowała u siebie, otaczając miłością, szacunkiem i oddaniem. Jej
domostwo w Średniej Wsi należało do najgościnniejszych w okolicy, a jego wspomnienie
żyło w pamięci sąsiadów długie lata. Barbara Łempicka z domu Bal zmarła w roku 1823, w
cichym zakątku w Bieszczadach. Jej pogrzebowi towarzyszył płacz licznych gromad, a ich
nieutulony jęk wypełniał powietrze, wydając się jakoby lamentem całej ziemi. Pan Łempicki
przeżył Barbarę 7 lat, umierając dopiero w 1830 roku. Ich córkę Zofię wydano za mąż za
hrabiego Ankwicza. Natomiast we wnuczce Barbary Łempickiej - Henrietcie Ewie Ankwicz,
zakochał się nasz wieszcz narodowy Adam Mickiewicz.
Pstrągowa
Legenda o zapadłej karczmie
W Pstrągowej krąży legenda, że nieopodal cmentarza choleryków, na wzgórzu przed
Skrzynówkami stała gospoda. Starsi ludzie powiadają, że razu pewnego, w okresie adwentu
odbywała się tam huczna zabawa - przyśpiewkom i tańcom nie było końca, a mocne trunki
lały się strumieniami. W tym czasie obok karczmy przejeżdżał ksiądz do chorego z Panem
Jezusem. Nikt z gości nie zaprzestał zabawy, jeno skrzypek, dostrzegłszy przechodzącego
kapłana, przerwał grę i przyklęknął na jedno kolano. Wtedy nagle jakaś niezwykła moc
wyrzuciła go przez okno na zewnątrz i tym samym uratowała życie, bo budynek gospody
wraz z rozradowanymi biesiadnikami, którzy nie przestrzegli Boskiej czci, zapadł się pod
ziemię w mgnieniu oka. Do dziś na szczycie działu, gdzie była karczma znajduje się sporych
rozmiarów mokradło, które ponoć nigdy nie wysycha.
Dobrzechów
Legenda o zapadłej kuźni
Bardzo, bardzo dawno temu, na granicy Dobrzechowa i Grodziska, stał warowny zamek,
a obok niego kuźnia i kościół. Kowalem w tym warsztacie był Maciej Dundel, a że był to
człowiek bardzo chciwy na pieniądze, toteż wyrabiał zbroje dla załogi zamku od świtu do
nocy. Nie przestrzegał nawet nakazu, aby dzień święty święcić i w niedziele również
pracował. Razu pewnego, w Wielkanoc kowal tak hałasował swoim kuciem, ze nie było
słychać w kościele Mszy świętej rezurekcyjnej odprawianej przez księdza. Aby temu
zaradzić, posłano dzwonnika, by upomniał Dundela, że ciężki grzech przeciwko Bogu czyni.
Lecz kowal niepomny na prośby kościelnego zabrał się do pracy z jeszcze większą
zawziętością i zapałem. Nagle ziemia zadrżała, niebo pociemniało, a kuźnia jak stała, tak
zapadła się pod ziemię. Jak ludzie powiadają, w jej miejscu powstało ogromne bagno, które
miało przypominać żyjącym o obowiązku uczczenia dnia świętego.
Legenda o proroczym krzyżu
W Dobrzechowie, w ustroniu nad stawem, na niewielkim pagórku w północnej części
dawnego parku otaczającego dobrzechowski dwór, jest duży kamień z wyrytym napisem
„Ojcu i Matce". Nad głazem stoi stary, zmurszały krzyż uważany przez mieszkańców za
cudowny. Za czasów, kiedy cała okolica była w posiadaniu dziedzica, chłopi zmuszani byli
w święta do ciężkiej pracy na roli, bo chciwy szlachcic był niepomny na chrześcijański
obowiązek odpoczynku. Wyzyskiwał on wieśniaków do czasu, aż zapadł się po ziemię wraz z
dziedziczką, wołami i pługami, a stało się to wtedy, kiedy dzwon zaczął zwoływać ludzi na
nabożeństwo. Według legendy mieszkańcy wsi po zniesieniu ciemiężliwej pańszczyzny
postawili krzyż w miejscu, gdzie złego pana ziemia pochłonęła. Jak mówi podanie, jeśli
drewno puści soki i ożyje, będzie to oznaką powrotu przymusowej pracy chłopów na roli.
Aby do tego nie dopuścić, okuto proroczy krzyż obręczą i nabito w niego gwoździe.
Zabobonni mieszkańcy Dobrzechowa co jakiś czas tu i ówdzie wbijali w drzewo żelazne
ćwieki, ażeby zapobiec jego odrodzeniu. I po dziś dzień drewno w krzyżu nie ożyło.
Kozłówek
Legenda o świętej Dorocie
Dawno, dawno temu przez las w Kozłówku biegła droga, zwana przez miejscowych
Kaczeńcem. Razu pewnego jechał tędy garncarz, który podążał do Jasła, by na tamtejszym
jarmarku sprzedać swe wyroby. Podczas przejazdu gęstwiną jego powóz utonął w błocie, a że
bagnista droga była okrutnie, na nic zdały się próby wybrnięcia z bajora. Garncarz w końcu
zmuszony był zsiąść z wozu i zacząć kopać pod kołami. Wtem w rozmokniętej ziemi jego
oczom ukazała się drewniana statuetka świętej Doroty. Chłop wykopał ją, dokładnie oczyścił
i postawił na wozie, a jadąc dalej i mijając po drodze w Szebniach świątynię, zostawił tam
znalezioną figurkę. Wkrótce po tym zdarzeniu mieszkańcy Kozłówka zauważyli, że na lipie
w lesie ukazuje się jakaś postać. Zjawa ta widywana była często, do czasu aż postanowiono
zbudować obok drzewa kapliczkę i umieścić w niej znalezioną w lesie figurkę świętej.
Z biegiem lat na miejscu kapliczki postawiono kościółek, a okoliczni ludzie opowiadają, że
jest w nim ta sama figura św. Doroty, którą znalazł garncarz. Lipa zaś, na której ukazywała
się zjawa, po dziś dzień rośnie obok świątyni, wspominając dawne czasy.
Szufnarowa
Legenda o rycerzu Szufnarze
W lesie północnej części wsi Szufnarowa leży ogromna skała, która jeśli kto na nią wejdzie,
dudni głucho, tak jakby była zupełnie pusta w środku. W dawnych czasach na tej skale
założyciel wsi postawił zameczek i tam zamieszkał. A był nim przybyły z północy rycerz
Szufnar, który wraz ze swoim jedynym synem dzielnie walczył przeciwko Tatarom. Podczas
jednej z potyczek z Mongołami syn Szufnara został pojmany w niewolę i zginął w okrutnych
męczarniach. Ogromna była rozpacz ojca, który od tego czasu wiedziony nienawiścią do
najeźdźcy za śmierć ukochanego dziecka, poprzysiągł krwawą zemstę. Groźby swej dopełnił.
Razu pewnego wrócił z wyprawy z gromadą wychudzonych okrutnie jeńców skutych
ciężkimi łańcuchami, którzy wyglądali tak, jakby za życia byli już widmami. Szufnar wtrącił
ich do lochu swojego zamku, by tam w ciemnościach dogorywali do końca swoich dni. Raz
dziennie dawał im lichą strawę, by przedłużyć ich męki i cierpienia, a co roku, gdy zbliżała
się rocznica śmierci jego syna, wybierał jednego z osadzonych i skazywał go na śmierć
głodową. Jeśli wybrany więzień zbyt długo utrzymywał się przy życiu, wówczas mściwy
rycerz sam odbierał mu życie. Tak oto żądny zemsty Szufnar zgładził wszystkich wziętych w
niewolę. W niedługi czas po zabiciu ostatniego jeńca rycerz zachorował, a że był już
słusznego wieku, w niedługi czas po tym zmarł. W chwili, gdy wyzionął ducha, rozszalała się
straszliwa burza z piorunami i wichurami nad okolicą. Raz po raz błyskawice uderzały
w szufnarowski zamek, aż w końcu wznieciły ogromny pożar. Miejsce kaźni jeńców i ciało
zapamiętałego w zemście starca doszczętnie spłonęło. Chłopi, widząc w tym karę Boską,
przez lata z daleka omijali ruiny przeklętego zamku w obawie, iż może tam krążyć dusza
mściwego rycerza i udręczonych przez niego więźniów. Na pamiątkę wydarzenia, ogromne
kamienie, na których miał stać ów zamek zostały nazwane „Dudniaczem". Jak wieść ludowa
niesie pod tymi skałami są dawne lochy, które prowadzą do oddalonego o ok. 40 km
Odrzykonia.
.
Legenda o cudownym źródełku
We wsi Szufnarowa znajduje się przysiółek ,,Rakówki". Zwany jest tak od nazwy potoku
płynącego w dolinie leśnej, gdzie za dawnych czasów było mnóstwo raków. Mieszkańcy wsi
łapali je i jedli. Niedaleko strumyka znajdowało się miejsce, w którym ze skały
przypominającej kształtem serce, wypływała na powierzchnię woda. Źródełko to nosiło
nazwę świętej Rozalii. Ponoć woda z niego cudownie uzdrawiała ludzi. Często przybywali
tutaj ludziska z okolicznych miejscowości, by przemywać sobie nią oczy, pić ją i dzięki temu
dożyć sędziwego wieku w zdrowiu. Nic zatem dziwnego, iż ten zdrój wody słynął z wielu
cudów. Za dawnych czasów teren wokół źródełka był zadbany, jednak z biegiem lat miejsce
popadło w zapomnienie. Po dziś dzień wypływa z skały krystaliczny strumyk, a starsi ludzie
przekonują, że ta źródlana woda może być trzymana w pojemniku nawet kilka lat, bo o dziwo
nie ulega zmętnieniu.
Połomia
Legenda o kościele i wyoranym skarbie
O kościele w Połomii krąży wiele legend. Jedna z nich mówi, że nieopodal rzeki
Gwoźniczanki na prawym jej brzegu jest wyrównane miejsce, w którym miał za dawnych
czasów zostać wybudowany kościół. W świątyni tej planowano umieścić obraz świętego
Mikołaja ofiarowany wsi przez ówczesnego króla Władysława. Mieszkańcy okolicy zaczęli
zwozić wozami zaprzężonymi w woły kamienie pod budowę. Jednak obraz w nocy dziwną
mocą zniknął z placu budowy i pojawił się po drugiej stronie rzeki, w miejsce gdzie w owych
czasach były bagna i mokradła porośnięte wikliną. Rano chłopi po długich poszukiwaniach
odnaleźli zaginiony obraz na moczarach. Zdziwieni wielce, nie mogąc pojąc takich dziwów,
niewiele myśląc odnieśli go powrotem na plac budowy kościoła. Nazajutrz powtórzyła się ta
sama historia - namalowane oblicze św. Mikołaja niesione nieludzką jakaś mocą, po
zapadnięciu zmroku przeniosło się na bagna. Mało tego, rankiem wieśniacy przecierali oczy
ze zdumienia widząc, ze kamienie niedawno zwiezione na teren planowanego kościoła
poczęły się same przerzucać na wozy, a nie poganiane i nie kierowane przez nikogo woły
uparcie kierowały się w stronę, gdzie się obraz przenosił. Nie zrozumieli ludziska przesłania
tych zjawisk, do czasu aż wydarzył się wypadek, który całkowicie ich przekonał, ze święty
Mikołaj chce mieć kościół na bagnach w miejscu, które sam sobie wybrał. Razu pewnego
jeden z okolicznych chłopów wyorał na polu ogromny garnek pełen złotych monet, który
przeznaczono na budowę świątyni. Wieśniacy posiadając środki na postawienie kościółka,
żwawo zabrali się do roboty. Na mokradłach usypali spory pagórek, wybudowali na nim
świątynię i powiesili w niej „wędrowny" obraz św. Mikołaja. Na pamiątkę tych wydarzeń nad
jej wrotami chłopi umieścili czusło i blachę od pługa, którym to garniec kosztowności został
wyorany. Kościół w Połomi po dziś dzień stoi na górce w miejscu dawnych moczarów.
Inna wersja legendy o skarbie tłumaczy herb w kształcie lemiesza starożytnego znajdujący
się na zewnętrznej ścianie kościoła. Razu pewnego chłop pracujący dla Kaspra
Przystałowskiego w polu na terenie dawnego dworku myśliwskiego, orząc ziemię, odnalazł
ogromny skarb, który właściciel przeznaczył w całości na wybudowanie kościoła. Miał on
stanąć w miejscu znalezienia skarbu jako wotum dziękczynne świętemu Mikołajowi za łaskę
przyjścia na świat długo wyczekiwanego potomka rodu Przystałowskich.
CZUDEC
Legenda o czudeckim zamku
Wśród mieszkańców Czudca krąży legenda o wydarzeniach, które miały miejsce za dawnych
czasów, kiedy to na okoliczne tereny napadali żądni grabieży Tatarzy. Jak wieść ludowa
niesie, w owych czasach na zboczu góry po prawej stronie Wisłoka stał zamek z wieżami,
który był tak duży, że widać go było już z daleka. Osada, Nowogródkiem zwana dawała
schronienie swym panom, rycerzom, gospodarzom oraz służbie zamkowej i chłopom.
Zdarzyło się pewnej wiosny, że zamek na wzgórzu z wrzaskiem otoczyła horda Tatarów,
która zażądała okupu, a w razie odmowy miała szturmować zamek. Ogromne przerażenie
wybuchło wśród mieszkańców. Cześć z nich uciekła w popłochu w las, a reszta poukrywała
się wśród zamkowych murów. Tymczasem wróg u bram obmyślał plan ataku. Obrońcy
zamku zgromadzili się szybko na naradę wojenną, podczas której wpadli na chytry plan.
Postanowili, że na murach zamku pojawiać sie będą co jakiś czas grupki żołnierzy z coraz to
inna bronią, po to, by Tatarzy pomyśleli, ze na zamku jest liczne i różnorodnie uzbrojone
wojsko. I tak też zrobiono. Dowódca napastników, widząc tak „licznych" obrońców, nie śmiał
zaatakować i czekał na posiłki. Tymczasem pod osłoną nocy z zamku wykradli się
śmiałkowie i znienacka atakowali poniektórych najeźdźców, biorąc w niewolę co
znaczniejszego wodza. Strach padł na dzicz. Tatarzy już chcieli porzucić zamiary napaści na
gród, ale z hukiem z bębnami nadeszło wsparcie, a z nim hordy żołnierzy i sam wódz na
czele. Widząc siłę przeciwnika, pan grodu już godził się z widmem straszliwie jawiącej się
przyszłości, gdy wtem przypomniał sobie, że w lochach twierdzy więziony jest górski zbójnik
sławny w całej okolicy z celnego oka. Władca zamku kazał natychmiast sprowadzić do siebie
osadzonego strzelca. Gdy służba przyprowadziła więźnia, obiecał rozbójnikowi, że jeśli zabije
tatarskiego wodza, odzyska wolność. Mamiony darowaniem win uwięziony od razu przystał
na propozycję. Wybrał największą hakownicę (strzelbę z długą lufą), wymierzył i celnie trafił
w głowę dowódcę wrogiego wojska, który od razu padł nieżywy na ziemię. Nikt nie widział
ukrytego napastnika, toteż najeźdźcy popadli w popłoch i upatrując w tym zdarzeniu czarów
jakichś rozpierzchli się ze strachu. Na ten widok uradowani mieszkańcy krzyczeli: „Istny cud,
czudo, czudo...". Natomiast strzelec po zabiciu Tatara zniknął bez śladu, gdzieś wśród leśnej
głuszy. Od tego czasu, na pamiątkę cudownego ocalenia osadnicy swój gród nazwali
Czudcem. Inna wersja tej legendy mówi, że w dawnych czasach, gdy dzisiejszy Czudec
nazywano Gródkiem na zamku na wzgórzu panowała pani, która w lochach więziła
okolicznych zbójców napadających na kupców. Podziemia grodu miały trzy kondygnacje, a
osadzeni w najniżej położonych celach byli skazańcami na śmierć. W owych czasach na
okolice napadli zbrojnie Tatarzy, toteż do zamku wkrótce doszła wieść o planowanym ich
ataku na gród. Wtedy to panująca w grodzie pani obiecała, że jeśli kto podejmie się zabicia
mongolskiego wodza, to daruje mu winy, choćby był za swe postępki na śmierć skazany.
Przystał na to jeden z więźniów. Uzbrojony w kuszę śmiałek zaczaił się w krzakach, czekając
na sposobną okazję. Kiedy Tatarzy przechodzili przez Gródek, zbój wycelował i przebił
strzałą wodza. Dzicz od razu odstąpiła od szturmu warowni na wzgórzu i ruszyła na pobliski
Strzyżów, który doszczętnie spustoszyła. Wracając Tatarzy zabrali ze sobą czarodzieja, który
przeklął na wieki niezdobyty zamek, tak że ten zapadł się pod ziemię, a w miejscu gdzie
zabito tatarskiego wodza na pamiątkę zdarzenia stoi kapliczka świętego Rocha.
Wiśniowa
Podanie o powstaniu budynku oficyny w Wiśniowej
Podanie głosi, że dawno, dawno temu w trakcie jednej z biesiad właściciel Twierdzy koło
Frysztaka założył się z panem Wiśniowej. Układ polegał na tym, że właściciel wiśniowskich
terenów miał w ciągu jednego dnia - od wschodu do zachodu słońca przewieźć do Wiśniowej
kamienie i cegły z ruin warowni w Twierdzy. Kiedy nastał oznaczony dzień zakładu, wszyscy
poddani z okolic Wiśniowej stanęli z wozami zaprzężonymi w konie i woły. Była ich tak duża
liczba, że trudno było napoić zwierzynę, a że upał był niemiłosierny wiele z nich padło po
drodze. W pocie czoła pracowali chłopi, okupując siłami i zdrowiem lekkomyślne zakłady
panów. Zdawać by się mogło, że właściciel z Wiśniowej podjął się niemożliwego, bo i droga
była daleka i sporo kruszywa było w twierdzańskiej ruinie. Jednak dziwnym sposobem
wszystkie kamienie i cegła zostały przewiezione do zachodu słońca. Wiśniowski pan zakład
wygrał, a z budulca postawiono oficynę, która stoi po dziś dzień.
GODOWA
Legenda o okrutnej dziedziczce z Godowej
Działo się to w czasach, gdy po okolicznych wsiach burzyli się chłopi, podjudzani przez
wysłanników Jakuba Szeli przeciw Panom. Właścicielką godowskiego dworu „Na Skale"
była wówczas wdowa słynąca z swojego okrucieństwa wobec wieśniaków. W obawie przed
srogą zemstą chłopów za dotychczas doznane krzywdy, dowiedziawszy się o szykowanym
przez nich buncie, wysłała swojego wiernego sługę - Matłosza do Krosna, by poinformował
on austriackie władze o rebeliantach. Jako że Matłosz sumiennie wypełniał każde polecenie
dziedziczki, w te pędy udał się po pomoc. W tym samym czasie godowscy buntownicy
podzielili się na dwie grupy. Jedna banda trzymała wartę obok dworu, bacznie pilnując, aby
żadna obca zgraja nie zrabowała mienia, które mieli podzielić między swoich, a druga
strzegła wsi przed grabieżcami od strony Żyznowa. A w owych czasach roiło się od rabusiów
żądnych zdobycia łatwego łupu pod przykryciem rabacji galicyjskiej. Jedną z takich
złodziejskich grup chłopi z Godowej przegonili aż na Bonarówkę. Tam, przy spalonym
dworze udali się na odpoczynek, a gdy zbierali się do powrotu, jeden z wieśniaków - znany ze
swego skąpstwa - zabrał z pogorzeliska garnek z popiołem. Tłumaczył on swoim zdziwionym
kompanom, że proch przyda się jego żonie do prania. Gdy wrócił do domu z kociołkiem,
wysypał żonie popiół i wtedy okazało się, że w naczyniu były złote dukaty. Dzięki monetom
jego rodzina stała się najbogatszą we wsi. Gdy do Godowej dotarli austriaccy żołnierze
wezwani na pomoc przez godowską okrutnicę, zrazu urządzili oni obławę na chłopów,
podczas której wyłapano i uwięziono wszystkich buntowników. Pochwyconych chłopów
bezlitośnie obito, aż wyli z bólu i prosili Boga o karę dla bezlitosnej dziedziczki. W niedługi
czas po tym zdarzeniu godowska pani zaniemogła. Zaatakowała ją straszna choroba, podczas
której jej ciało „żywcem odpadało od kości". Dziedziczka zmarła w niewyobrażalnych
mękach, a jej duch przez długie lata błąkał się po ziemi. Okoliczni ludzie powiadają, że zjawa
pokutowała w starej lipie, do czasu, gdy ona doszczętnie spróchniała, bo wtedy nastał kres
cierpienia godowskiej okrutnicy.
Legenda o białej damie
Dawno, dawno temu w piwnicy, w godowskim dworze powiesiła się pogardzona córka
Dydyńskich. Zrobiła to z rozpaczy, bowiem dwór ją odrzucił. Nieopatrznie zaszła ona w ciążę
z bogatym strzyżowskim mieszczaninem, a rygorystyczna etyka wśród szlachty potępiała taki
mezalians. Po samobójstwie córki Dydyńscy kazali zawalić ziemią wejścia do lochów
i piwnic. Jednak duch zmarłej nawet po śmierci nie zaznał spokoju i błąkał się po okolicy pod
postacią białej damy. Ludzie powiadali, że nieszczęsna zjawa szukała swojego dziecka, a jej
cierpienia miały być przestrogą dla potomnych przed pogardą dla miłości bliźniego.
Legenda o werbowanym buku
W Godowej, niedaleko kaplicy przebudowanej na kościółek rośnie wiekowe, znane w całej
okolicy drzewo zwane bukiem werbownym. Miejscowi powiadają, że na polanie, na której
stoi ten buk, założyciel i pierwszy właściciel osady - Godov posadził dąb. Obok dębu
zwoływane były zebrania i rady starszych, w trakcie których debatowano nad sprawami
istotnymi dla dobra wsi i ojczyzny. Na polanie wobec zgromadzonych nadawano przywileje
dla wsi i jej bohaterów. To tam spod dębu wyruszały wyprawy wojenne i tu kierowano
wojska wracając z bitew. Przez wieki drzewo służyło mieszkańcom Godowej, do czasu aż z
starości zniszczało. Wtedy w miejscu dębu posadzono buk. Nazwano go werbownym, bo
podobnie jak za dawnych czasów na polanie przy buku zbierały się ludziska chcące walczyć
w imię ojczyzny w trudnych dla kraju chwilach. Poniektórzy przekonują, że pod
wcześniejszym dębem a dzisiejszym bukiem zakopano skarb Jana III Sobieskiego, który
powracając z Wiednia obdarował kosztownościami wieś za honor i odwagę godowskich
żołnierzy podczas zwycięskiej bitwy. I skarby te ponoć po dziś dzień leżą a miejscowi mają je
użyć dla ratowania wsi w razie zagrożenia.
Jak powstała wieś Żarnowa?
Legenda głosi ,że dawno temu dwaj bracia wędrowali z Czech na północ i pewnego dnia
natknęli się na piękne okolice . Kiedy wyszli na wysoką górę , ujrzeli pagórkowate
wzniesienia , które urozmaicały malowniczy krajobraz . Dolinami płynęła rzeka Wisłok
wraz z wieloma strumykami. Dwaj bracia , którzy byli młynarzami koniecznie chcieli
założyć własne osady , jednak postanowili ,że nie będą one leżeć w jednej okolicy . Dlatego
młynarze sprzeczali się między sobą o zajęcie tego malowniczego kawałka ziemi . Wreszcie
doszli do porozumienia postanawiając że każdy z nich puści z góry jedno młyńskie koło .
Ten , którego koło potoczy się najdalej , założy swoją osadę u podnóża tego wzniesienia .
Los sprawił ,że padło na jednego z braci i ten założył własną osadę . Wioska rozwijała się
szybko i słynęła z wyrobów mąki . Budowano tam dużo młynów , dlatego ludzie z
okolicznych wsi dojeżdżali do tej osady , aby mielić ziarna pszenicy. Ta właśnie legenda
stała się znacząca jeśli chodzi o nazwę wsi . Mianowicie nazwa „Żarnowa” pochodzi od
żaren , które mieliły pszenicę na mąkę . Z kolei drugi młynarz wyruszył na północ od
Żarnowej , lecz w pewnym odcinku drogi mężczyzna wraz ze swoimi osadnikami utknął na
podmokłym terenie . Koła od wozu młynarza połamały się i ten incydent zadecydował o
nazwie wsi jaką jest „Połomia” .
Koci ziomek
W odległych czasach , w wsi Żarnowa żył sobie bogaty książę . Jego zamek mieścił się na
wzgórzu , tam gdzie wiedzie Stary Gościniec – z Żarnowej do Jawornika . Starym
Gościeńcem nazywano szlak handlowy . Tenże książę urządzał obfite gościny kupcom ,
którzy tamtędy przejeżdżali . Pewnego dnia zwrócił uwagę na jedną , piękną kobietę .
Książę zakochał się w niej z wzajemnością . Była ona córką kupca , który dowiedziawszy
się o obiekcie westchnień swojej córki nigdy więcej nie odwiedził już zamku . Kupiec bał
się ,że książę na zawsze zabierze jego córkę do swojego pałacu . Mijały tygodnie ,a książę
nadal z utęsknieniem wyczekiwał ukochanej . W miarę upływu czasu stawał się
niedostępny, zamknięty w sobie , skąpy . Nie przyjmował już żadnych kupców na ucztę . Z
czasem nawet zabronił przejeżdżać kupcom w pobliżu jego zamku . Książę żył w zamku
sam wraz ze swoim ogromnym majątkiem . Nie kontaktował się z ludźmi , ale jego
ulubieńcami były koty .Zwierzęta mnożyły się coraz bardziej i zawsze w nocy wychodziły
na wzgórze i długo , przeraźliwie zawodziły . Ludzie zaczęli się bać tych kotów i całej
tamtej okolicy . Pewnego dnia chcieli dowiedzieć się czegoś o księciu i ci odważni
wyruszyli do zamku . Zastali tam zmarłego już księcia , którego pożarły koty . Przestraszeni
ludzie jak najszybciej stamtąd uciekli . W ten sam dzień zaczęła się burza z potężnymi
grzmotami . Wystarczyło jedno uderzenie błyskawicy , a zamek księcia zapadł się pod
ziemię wraz z całym skarbem . Z tamtego miejsca wypłynął strumień , który zachował siędo
dziś .
Legenda zamku czudeckiego
Legenda mówi że w lochach zamku czudeckiego przetrzymywano zbójów napadających na
kupców. Gdy pewnego razu pod zamek podeszły hordy tatarskie (co zdarzało się wielokrotnie
w historii Czudca), a kasztelan był nieobecny, dowództwo objęła jego żona Zofia. Widząc
ogromną przewagę napastników postanowiła posłużyć się podstępem. Obiecała więźniom że
ich winy zostaną darowane jeśli uda im się zabić przywódcę Tatarów. Przystał na to tylko
jeden więzień i uzbrojony w kuszę zaczaił się koło zamku. Gdy Tatarzy na czele ze swoim
wodzem rozpoczęli szturm, ukryty w krzakach więzień ugodził go strzałą w pierś. Zaskoczeni
napastnicy wycofali się i ruszyli w stronę Strzyżowa, który doszczętnie spustoszyli, zamek
jednak cudem ocalał. Stąd też wg legendy powstała nazwa Czudec.