Legendy i podania związane z regionem Środy Wielkopolskiej
Legenda o powstaniu wsi Mądre
Król Władysław Jagiełło podróżował z Krakowa do Poznania z licznym orszakiem, w karecie
nabijanej złotem. W okolicy Środy kareta ugrzęzła w piaskach. Zniecierpliwiony król zawołał
dworzan na pomoc. Niestety, nie udało im się wyciągnąć karety. W tym czasie drogą
przechodził ubogi kmiotek. Śmiał się widząc, jak dworzanie szamoczą się z szóstką koni przy
karecie. Król poprosił go o pomoc. Chłop pomógł, ale nie za darmo. Wytargował kiesę złota,
milę huby i cztery konie z zaprzęgu do uprawy ziemi. Wdzięczny za pomoc król, kazał w tym
miejscu wybudować wioskę i nazwał ją Mądre. Na cześć tego, że chłop umiał mądrze
skorzystać z łaski pańskiej.
O powstaniu Kolegiaty średzkiej
W 1419 roku król Władysław Jagiełło przyjechał po raz trzeci do Środy wcześniej gościł u
nas w 1413 i 1418 roku.Ostatnia podróż do Środy wiązała się z przygodą jaką przeżył król
pod Tulcami. Pisze o niej Jan Długosz "Jagiełło do Poznania, stamtąd do Środy jechał.
Zbliżał się do lasu pod Tulczem, wtem straszliwa powstała chmura, błyskawice i grzmoty
okropne. Piorun cztery konie u powozu królewskiego, nie tknąwszy furmana, zabija, i dwóch
sług, którzy idąc pieszo, wstrzymywali od wywrotu, trupem ściele cztery konie z orszaku
monarszego, siedem żołnierskich, jeźdźców nie rażąc, uderza i królewskiego rumaka, na
którym jechał Forsztek, pokojowy. Jagiełło upada bez zmysłów, zaledwie go ocucić zdołano,
przez kilka dni ból ręki cierpiał. Król odzyskał przytomność dopiero w Jarosławcu i tutaj
uczynił ślub, że gdy szczęśliwie dotrze do Środy, postawi własnym sumptem nowy kościół
parafialny w tym mieście. Tutaj przed ołtarzem w drewnianym kościele ponowił uroczyście
swoje śluby. Z powodu fundatora nazywa się kolegiatę w Środzie /królewską świątynią/.
Kilka dni spędził król w swoim zamku i gdy wypoczął po przeżyciach i trudach podróży,
wyjechał przez Pyzdry do Wiślicy w Małopolsce" Wzgórze Górzno, oddalone od grodziska w
Gieczu o ok. 2,5 km w kierunku wschodnim, jest najwyższym wzniesieniem na terenie
Równiny Średzkiej o wysokości względnej ok. 25 m. Góruje ono bardzo wyraźnie nad
okolicą stanowiąc bardzo charakterystyczny element nizinnego krajobrazu. Administracyjnie
należy ono do miejscowości Dzierżnica. Obecnie na jego szczycie znajdują się zabudowania
mieszkalne i gospodarcze, do których przylega niewielki lasek. Z całą pewnością miejsce to
zwracało uwagę w przeszłości, stanowiąc ważny punkt orientacyjny oraz, jak można w
oparciu o liczne analogie z terenów słowiańskich przypuszczać, obdarzane kultem miejsce o
wyjątkowej mocy. Potwierdzeniem niezwykłej roli, jaką w świadomości mieszkańców
okolicy pełniło Górzno, może być ukrycie w okresie wczesnośredniowiecznym na jego
zboczu dwóch skarbów kruszcu srebrnego. Pierwszy z nich zdeponowany ok. roku 980−985
został odkryty w 1909 r. Jest on najbogatszym ze skarbów srebrnych (tzw. Dzierżnica II)
ukrytych w czasach monarchii wczesnopiastowskiej. Jego waga wynosiła ok. 20 kg. W jego
skład wchodziły monety arabskie, bizantyjskie i zachodnioeuropejskie (całe i we
fragmentach), fragmenty ozdób oraz placki srebra, a nawet srebrna sztabka o wadze ok. 1,7
kg. Drugi skarb (tzw. Dzierżnica I), który został znaleziony w 1873 r. był mniejszy. Jego
waga wynosiła ok. 700 g, a został zakopany kilkadziesiąt lat później, po roku 1047.
Z wzgórzem Górzno wiążą się też dwie legendy. Jedna z nich mówi o zamku, który miał stać
na jego szczycie. Edward Raczyński, w swojej pracy „Wspomnienia Wielkopolski” (1846),
wspomina o fundamentach budowli, jakie odkopał w roku 1821 gen. Kosiński, a które nieco
później zostały doszczętnie rozebrane. W wieży tego zamku, tuż przed swoją tajemniczą
śmiercią miała być więziona Ludgarda, żona księcia poznańskiego Przemysła II. Stąd też
miejsce to nazywane jest niekiedy Górą Ludgardy. Dawno temu trzej bracia-kniaziowie
Lech, Czech i Rus wybrali się na polowanie do nadwarciańskiej puszczy. Łowy toczyły się w
najlepsze, kiedy z leśnych ostępów wypadło wielkie stado łosi, które prowadził wyjątkowej
urody rogacz. Rzucili się za nim w pogoń jeźdźcy. Naraz wpadli na leśną polanę, po środku
której rósł okazały dąb i kilka młodych drzewek. Otoczony ze wszystkich stron rogacz
pochylił kark i gotował się do śmiertelnej walki. Wtem Lech wstrzymał myśliwych wołając:
- Stać! Nie zabijać! To przecież gaj święty!
Łoś poczuł, że niebezpieczeństwo minęło i wolno oddalił się do lasu. Tymczasem na polanę
wyszedł siwiutenki starzec w białej szacie – kapłan Światowida, strażnik świętego gaju, który
ugościł niespodziewanych gości wybornym miodem. Na pamiątkę tego spotkania Lech kazał
wybudować w tym miejscu gontynę, w której starzec mógł godnie pełnić swoją kapłańską
posługę. W tym też miejscu powstała osada nazwana Rogalinem – od spotkania z
niezwykłym rogaczem. Mijały lata.... Do Rogalina przybyli posłańcy księcia Mieszka z
rozkazem zniszczenia posągu Światowida i z poleceniem krzewienia nowej wiary. Na starej
gontynie umieszczono krzyż dębowy jako znak nowej wiary. Trzy potężne dęby, rosnące
wokół gontyny uniknęły ścięcia tylko dlatego, że nosiły imiona legendarnych władców
słowiańskich – Lecha, Czecha i Rusa.
Jak głosi legenda są to te same dęby, które rosną do dzisiaj w rogalińskim parku.
Legenda o założeniu Ostrowa Wielkopolskiego
„Przed wiekami, gdy już w Wielkiej i Małej Polsce istniały grody warowne, wsie i liczne
osady, tu gdzie znajduje się miasto Ostrów Wielkopolski, rozciągała się jeszcze puszcza
poprzerzedzana bagnami i rozlewiskami leniwych rzeczułek.
Młody książę, pan tej krainy, wiele już na swych ziemiach polował tylko nie w tych stronach.
Postanowił więc przy końcu lata zapolować pierwszy raz w owej puszczy mokrej i
niebezpiecznej, pełnej zwierza, zdradzieckich oparzelisk i kąśliwych komarów.
Nie bez trudu przedzierał się pan Wielkiej Polski ze swej stolicy na skraj matecznika, nim
wreszcie zagrały rogi, poszła gończa psiarnia, z łopotem skrzydeł frunęły sokoły, i książę z
drużyną ruszył na łów.
Ożywił się bór prawieczny. Chyłkiem zmykały borsuki, w żeremiach kryły się bobry,
strwożone łosie taplały się w rudych bagniskach. Wylękła się puszcza zielona. Z wód zerwały
się żurawie, dzikie gęsi i wrzaskliwe kaczki, na suchych miejscach przystanęły nasłuchując
dziki.
Dzień kłonił się ku zachodowi i łów był już obfity, gdy młody pan, wciąż pełen zapału goniąc
za łanią, trafił ją krótkim oszczepem. Ranne zwierze miało jeszcze tyle sił, że uciekło w
puszczę. Książę, szukając swego łupu, zbytnio oddalił się od drużyny i zabłądził. Próżno
trębacze wzywali go do powrotu, echo rogów bezskutecznie pochłaniał las. Daremnie gońcy
przeszukiwali najbliższe okolice, dopóki noc ich nie wypędziła z borów.
Książę, straciwszy w bagnach konia, dwa dni tułał się po leśnych wertepach. Trzeciego dnia
wreszcie osłabiony głodem, w podartej odzieży, opuchnięty od ukąszeń komarów i dzikich
pszczół, gdy już stracił wszelką nadzieję na dotarcie do ludzkich siedzib, poczuł
niespodziewanie zbawczy dym nad mokradłami. Na wielkich kępach ukrytych wśród trzcin i
olszynowych zagajników, znalazł drewniane domostwa. W największej z tych zagród, na
dużym ostrowie, mieszkał kmieć stojący na czele tego puszczańskiego rodu. Prosta, lecz
schludna było to zagroda, a wokół niej sad z okazałymi drzewami. Kmieć życzliwie przyjął
słaniającego się na nogach przybysza i obiecał, ze za parę dni, gdy młody człowiek
wypocznie i powróci do sił, zostanie wyprowadzony z puszczy. - Czyimi jesteście i co robicie
w tych leśnych ostępach? – zapytał książę.
- Nie mamy żadnego pana. Jesteśmy ludźmi wolnymi i sami spożywamy owoce swej pracy. I
ty, młodzieńcze, choć jesteś naszym gościem, gdybyś dłużej chciał u nas pozostać, musisz
sam zarobić na jadło. Żyjąc tu nie mamy nieprzyjaciół, nie używając broni – pozostajemy w
pokoju. Książę nie zdradził się, kim jest. Gdy wyzdrowiał, sporo jeszcze czasu przebywał
wśród leśnych ludzi. Łodzią wydłubaną z jednego pnia, zaopatrzeni w sidła, wspólnie
odwiedzali miejscowe ostrowy, pełne łownego ptactwa. W saki zmyślnie sporządzone z
drzewnego łyka chwytali tłuste karasie, mułem i zielskiem pachnące. Zanurzeni po pas w
wodzie, rękami chwytali raki ogromne. Ledwo widocznymi ścieżkami w bór chodzili ścinać
sosny krzywe i niewyrosłe, ale wielce żywiczne najstosowniejsze na domowe ognisko. Młody
człowiek pomagał w robocie i jadł chleb, na który pierwszy raz w życiu zapracował.
Kiedy nadszedł dzień pożegnania, kmieć wręczył gościowi kosz wspaniałych jabłek ze swego
sadu.
- Ależ to są prawdziwe królewskie jabłka – powiedział wesoło książę – jakże Ci się
odwdzięczę?
- To ja Ci się odwdzięczam za Twój trud tym skromnym darem, bo nie mam Cię czym więcej
wynagrodzić.
Młody człowiek podziękował i obiecał, że kiedyś wróci tu jeszcze.
Jakoż gdy nastała zima i mróz lodem skuł bagna, przyjechał niespodziewanie książę ze świtą
do puszczańskiej wioski. Powitał go kmieć z całym rodem i zdumiał się niezmiernie
rozpoznawszy w książęcej osobie swego niedawnego gościa, a książę rzekł:
- Przyjechałem jeszcze raz podziękować za wszystko, co dla mnie uczyniłeś, i za tę naukę
nakazującą szacunek dla pracy. Jesteś dobrym gospodarzem w swej zagrodzie, będziesz więc
dobrym i w grodzie.
Książę rozejrzał się, pomyślał, a potem zatoczył krąg ręką.
- Wykarczujemy wokół las – powiedział – osuszymy bagna, zbudujemy gród bez zamczyska i
obronnych murów, aby nigdy nie zaznano tu przelewu krwi. W herbie jego będą klucze
grodowe i jabłko, najpiękniejsze z tych, które mi ofiarowałeś. Jabłko będzie symbolem
obfitości, a klucze symbolem spokoju i bezpieczeństwa.”
Legenda o dzielnym młodzieńcu Siemko i pięknej dziewczynie o imieniu Marcha
W niedalekiej wsi żyła pewna para, dzielny młody Siemko i jego piękna partnerka Marcha.
Planowali wkrótce się pobrać, jednak ich plany pokrzyżowała wojna. Siemko musiał opuścić
swoją wieś. Kiedy najeźdźcy przegrali, ich pojedyncze oddziały wracały do swojej ojczyzny.
Jeden taki oddział najechał wieś Siemka i Marchy. Najeźdźcy wygrywali, ale w tym czasie
nadjechał Siemko. Podczas walki został zabity, a wraz z nim Marcha, która pobiegła mu na
pomoc. Po odejściu najeźdźców ludność pochowała parę na wyspie. Zapiski wspominają o
tym, że do XVIII w. odprawiano tam obrzędy w rocznicę ich śmierci. Śpiewano pieśni,
sławiono odwagę Siemka i Marchy i przeklinano ich zabójcę słowami „biesem razem padły
Krzok”. Pewnego razu jednak zatonęła łódź płynąca na wyspę i wtedy zaniechano
odprawiania obrzędów.
Legenda o dwóch siostrach
Ziemie Kazimierza i Kleczewa stanowiły kiedyś całość. Jak mówi legenda, dostały je w
spadku dwie siostry. Nie chciały korzystać z drogich pomiarów i zamiast tego umówiły się, że
ustalą granicę w miejscu gdzie się spotkają, kiedy jedna wyjdzie z Kleczewa, a druga z
Kazimierza. Siostra, która odziedziczyła Kleczew zaspała i dlatego spotkały się tuż pod
Kleczewem. Dzięki temu niedawno zmienione granice gmin, pokrywały się z tymi
wyznaczonymi przez dwie siostry.
Wtem dał się słyszeć tętent koni. Smolarze, przekonani iż nadciąga odsiecz dla zamożnego
pana, wystraszyli się i uciekli. Okazało się, że hałas ten zrobiła nie drużyna księcia, lecz stado
koni, którym przewodził biały ogier. Książę w ramach wdzięczności dla zwierząt, które
uratowały mu życie, postanowił założyć w tym miejscu osadę i nadać jej nazwę Konin, a w
herbie umieścić białego konia.
Kościańskie legendy
Dzwon kościański
W Kościanie u Fary
Dzwon wisi prastary,
Zygmunta Starego zna czasy:
Potężne on w górze
Jako grom we chmurze
Śle echo aż w pola i lasy.
Jak głos anioła
Czy doba wesoła
Czy smutne nad Polską szły losy,
On drużbą wesołą,
On smutek podziela
Tak jak mu zleciły niebiosa.
Jak króla Augusta
Pruskie tu usta
Już fałsze swe szerzyć wszczynają,
Lecz biskupa rada
Sam król rzecz tę bada
I murem w obronie wstawają.
Tak spełzły złe plany
A dzwon nieskalany
I nadal rzymskiej służy wierze.
Po ojcach i wnuki
Wśród prawej nauki
Prowadzi ,umacnia i strzeże.
Aż w czasy ostatnie,
Zarzuca swe matnie
Ów intruz, z pogardą kościoła
Śmiał rządy tu chwycić
I wprzód się szczycić
Że znajdzie stronników dokoła.
Posyła swe sługi
Do niecnej posługi,
Dzwon także wstęp jego ma głosić
Już liny imają
I w ruch je wprawiają
Już serce się zacznie unosić.
O dzwonie kościański!
Czy dopust to pański
Że wierne aż dotąd twe serce
Dziś przecież nas zdradzi,
I w triumfie wprowadzi
Kościoła i Boga bluźniercę!
Lecz patrząj o dziwy
Znak z nieba prawdziwy
Dzwon zdrady popełnić niezdolny,
Żelazo się zlękło
Na dwoje rozpękło,
Dzwon w sercu złamany-lecz wolny!
Hej ogniu, hej młoty,
Rączo do roboty,
Zaraz mi spoić te kawały
Dzwon zadzwonić musi!
Tak się jeszcze kusi
I nagli ów intruz zuchwały.
Dmą miechy-żar bucha,
Skry lecą z obucha,
Trzech bije naprzemian młotami
Spoili, skowali
Znów dzwon przywiązali
I znowu ruszają linami.
Tu serce o zgrozo znów pękło!
Wszystko się przelękło.
I stoją te zbiry jak niemi,
Ich lica pobladłe
Widzą serce spadłe
Zaryte głęboko tam w ziemi.
Sam intruz się wzdrygnął
Snąć w strachu przysięgnął
Już dzwon ten złowrogi porzucić
Bo odtąd ni sam
nie wydał rozkazu,
By ciszę dzwonieniem zakłócić.
O dzwonie kościański,
Palec z ciebie pański
Te daje wskazówkę dla człeka:
Wierzyć stale w Boga
Choć największa trwoga
A zjawi się jego opieka!
Tak wierni też stali
I próbę przetrwali
Ni jeden nie zszedł na manowce
Intruz stał załogą
Przez lata był trwogą
Lecz z daleka od wilka i owce.
Huragan wyszalał
Zapęd złego zmalał
Najemnik nie zdał się już na nic,
Srebrniki mu dali
Ze służby skwitowali
I poszedł daleko z tych granic.
Bóg znowu łaskawy
Przyszedł pasterz prawy
I już go prowadzą do fary,
Lecz każdy się pyta,
Czy go też przywita
Gdy serce strzaskane dzwon stary.
Wiec części zbierają
A te wnet same się składają
I dziwne zjawisko
W całości jest wszystko,
Znów głosy dzwonu się dobyły.
I znów u fary
W Kościanie dzwon stary
Służbą swe usługi sprawuje
Lud słysząc głos dzwonu
Pada do pokłonu,
I Bogu z serc pełnych dziękuje.
Bracia, my nie sami!
Toć jawnie Bóg z nami,
To dzwon jak głos boży zaręcza:
Bądź jak serce dzwonu
Wierny mu do zgonu
A złota zaświeci mam tęcza!
Skradziona zabawka
W lasku, na gałązce jednej sosny zobaczył krasnoludka śmiejącego się i. Wołającego: Chwyć
mnie a znajdziesz złotą kulę. Gdy chłopiec wdrapał się na drzewo i po gałęzią cha aż do
wierzchołka gonił krasnoludka, ten zamienił się w wielkiego czarnego ptaka i odleciał., W
nocy we śnie Szczęsnemu pokazał się jakiś panicz i poradził mu na ową gałązkę posmarować
klejem, co też nazajutrz: rano skrzętnie uczynił. Niezadługo krasnoludek usiadł na
wysmarowanej gałązce i woła do Szczęsnego tak samo jak poprzedniego dnia. Ścigany
uciekł, ale bez spodenek przylepionych do gałązki. W kieszonce spodenek znalazł Szczęsny
diamentowe pudełeczko, w którym widniała skradziona kula. Skrzacik wyśmiewał się teraz z
chłopaka, bo szkatułki ani otworzyć ani rozbuć nie mógł,. Następnej; nocy znów owo
paniątko pojawiło się we śnie Szczęsnemu i poradziło chłopem zestrzelić nakrycie z główki,
krasnoludka, co skłoni go do wydania kluczyka od szkatułki. Dokonał tego, silnie
wydmuchując ze swej dmuchawki glinianą kulkę, która zerwała czapeczkę z głowy
krasnoludka. Złapawszy czapeczkę, urządził teraz pościg za skrzatem, przyłapał go i zmusił
do wydania kluczyka. Odzyskana złota kula przywróciła dziewczynce zdrowie, która z.
powodu utraty najmilszej zabawki, rozchorowała się, Bożenka z wdzięczności bardzo
pokochała Szczęsnego a ten sprzedawszy diamentowe pudełeczko stał się bogaczem i był
szczęśliwy przez całe życie.
Przejeżdżająca karoca
Mieszkańcy ostatecznie przywykli do tego powozowego rumoru i mogli już bez patrzenia na
zegary dokładnie orientować się:, kiedy następowała północ. Odgłos wskazywał jeszcze, że
karoca przelatywała w szalonym pędzie; z iście jaśniepańskim szykiem. Kilku młodych łudzi
z tychże mieszkań postanowiło stwierdzić, kim jest ten asan popisujący się nocą brawurową
jazdą. W tym celu zawczasu wyszli. czatować na chodnik ulicy, Zapalili papierosy i wdali się
w rozmowę, aby skrócić sobie czas oczekiwania. Zrazu; stali, potem porozsiadali się, oparłszy
się plecami o ścianę domostwa;, słusznie przekonani, że siedzenie nie może przecież ujemnie
wpłynąć na tok czatowania. Aliści, kiedy w ich pokojach zegary wskazały za pięć minut,
dwunastą, tematy rozmowy się wyczerpały, a papierosy wypaliły i całe gremium
pikietujących pogrążyło się w głęboki sen. Ludzie w mieszkaniach przebywający, jak zawsze,
punktualnie o dwunastej słyszeli grzmot obręczy kół: po kamieniach jezdni, tymczasem
pikietujący na trotuarze nie zobaczyli, ani też nic nie usłyszeli.
O pewnym cwanym złodzieju
Pewnego razu był sobie cwany złodziej imieniem Stanisław, przez znajomych „Cwanym
Stachem” zwany. Przez całe życie udawało mu się unikać wszystkich kłopotów a ze
wszystkich tarapatów wychodził obronną ręką. Szczęście praktycznie go nie opuszczało.
Był piękny dzień. Przechodził akurat obok domu. Gospodyni w tym czasie wywieszała
pranie, a wokół rozchodził się piękny zapach gotowanego obiadu. Jej rodzina pracowała w
polu a ona dla nich gotowała grochówkę na wędzonym boczku. Zapach mięsa dotarł do nosa
naszego bohatera, więc długo się nie namyślając, przeskoczył płot, wszedł do kuchni i
wyciągnął boczek z grochu. Schował go do swojej torby i wyszedł niezauważony przez
nikogo. Posilił się na końcu wsi i ruszył w dalszą drogę. Następnego dnia w kolejnej wsi
odbywał się akurat odpust. Ludzie tłumnie uczestniczyli we mszy. Stach poczekał, aż ludzie
wyjdą... patrzy... a pod figurą świętego Antoniego stoi koszyk pełen pieniędzy. „Podzielę się
z nim. On ma tego wystarczająco dużo”. Wziął połowę wszystkich pieniędzy i znów
niezauważony przez nikogo wyszedł. Zadowolony ze swego postępku poszedł radośnie do
domu.Złodziejaszek mieszkał ze swoją matką – pobożną i uczciwą staruszką, która przez całe
życie chciała, żeby wyrósł on na zaradnego ale porządnego jednocześnie człowieka.
Rodzicielka, widząc tyle pieniędzy, zorientowała się, że syn musiał je komuś ukraść, bo
z uczciwej pracy nie byłby w stanie tyle zarobić w tak krótkim czasie. Tak długo mu
tłumaczyła i tłumaczyła, że w końcu ruszyło go sumienie i poszedł do spowiedzi do wioski,
w której go nigdy nie widzieli i nie znali. Stoi Stachu w kolejce a tam kolejna okazja się
trafia! Akurat ksiądz zmęczony długą spowiedzią, na brzegu konfesjonału położył swój
piękny złoty zegarek. Podszedł Stach do spowiedzi... i jak tu nie ulec pokusie!
Niepostrzeżenie zabrał własność księdza. Nadszedł czas jego spowiedzi. Zastanawia się jak
powiedzieć księdzu o tych trzech kradzieżach. Już wie!
– Proszę księdza, wyciągnąłem świnię z grochu.
– To nie grzech! To dobry uczynek, w końcu pomogłeś ludziom – odpowiedział ksiądz.
– Podzieliłem się ze świętym połową pieniędzy.
– To też nie grzech. Jesteś po prostu dobrym człowiekiem!– Proszę księdza – ukradłem
zegarek.
– Oj! To już grzech! Musisz go oddać!
– To proszę – powiedział Stach.
– A ksiądz nie patrząc w ogóle na niego mówi: ale nie mnie, ja nie chcę.
I tym przebiegłym sposobem Stach otrzymał rozgrzeszenie, zegarek i radosny wrócił do
swojego domu.
Bajka o siedmiu braciach krukach
W Morownicy w gminie Śmigiel mieszkała sobie jedna uboga wdowa, która nie miała już
męża, ale za to miała aż siedmiu synów i jedną córkę. Pewnego dnia kobieta piekła dla nich
chleb, a dzieci biegały wokół niej i wołały radośnie „Mamo upiecz nam placek – upiecz nam
placek”. Wówczas matka odwróciła się i w złości powiedziała: „Tak lecicie za mną wy
gałgany jedne, jak te kruki”. I nagle jakby czarodziejska moc się w to wdała, bo wszystkim
synom wyrosły skrzydła i zamieniły się w kruki. Biedna wdowa ani słowa nie zdążyła już
więcej powiedzieć, gdy jej dzieci jako kruki, wzniosły się w powietrze i odfrunęły w świat.
Siedmiu braci zamienionych w kruki poleciało do wielkiego boru, w którym na polanie stał
wspaniały pałac. Wlecieli do tego budynku i zobaczyli, że w jednej komnacie stoi siedem
łóżek, zasłanych pościelami, położyli się spać i tam już zostali. Siostra, która została z matką,
płakała razem z nią i szukała ich, ale nie mogła znaleźć. Wtedy powiedziała do matki:
„Mamusiu ty zostań w domu, a ja pójdę w świat szukać moich braci”. Zabrała ze sobą trochę
jedzenia na drogę i poszła. Szła bardzo długo, aż zmęczona doszła do lasu i natrafiła na małą
chatkę. Weszła do środka, patrzy, a tam taka staruszka mieszka zupełnie sama. Włosy miała
siwe, oczy wyblakłe a twarz całą pomarszczoną. Dziewczynka ładnie pokłoniła się tej babci i
zaczęła prosić: „Babciu kochana, przenocuj mnie w swojej chacie, szukam moich braci i iść
już dalej nie mam siły”. A na to gospodyni: „Och, moje dziecko nie mogę cię przenocować,
bo mój syn jest Księżycem i byłby bardzo zły, gdyby cię zastał w naszej chatce”.
Dziewczynka prosiła tak bardzo, żeby mogła zostać choć trochę i babcia zgodziła się w
końcu, aby przenocować w kuchni. Rano przyszedł do domku Księżyc i powiedział: „Hej!
Matko, czuję tutaj człowieka”. Usłyszał: „Nie gniewaj się synu, przyszła tutaj taka mała
dziewczynka, która szuka swoich braci”. „To niech tu przyjdzie zaraz do mnie!”- powiedział
Księżyc. Kiedy dziewczynka ujrzała jego groźną minę, wystraszyła się, ale zaraz zaczęła go
prosić: „Księżycu drogi, jak ty wędrujesz po niebie, i w każdy kącik świecisz, to ty
powinieneś wiedzieć, gdzie są moi braciszkowie”. A na to Księżyc: „W każde miejsce
zaświecić nie mogę, bo wystarczy, że ktoś okiennice szczelnie zasłoni, to moje promienie już
tam nie wejdą”. Chociaż niewiele jej pomógł, to dał jej jednak wrzeciono z długa nitką i
powiedział: „Idź do lasu, do jego środka, a nitkę rozwijaj za sobą, abyś mogła w razie
niebezpieczeństwa z powrotem do naszej chatki powrócić. Dziewczyna podziękowała
pięknie. Zaczęła rozwijać za sobą nitkę i szła cały dzień aż doszła do drugiej chatki. A w
środku tej chatki mieszkała inna staruszka, która na jej widok rzekła: „Oj, co też ty
dziewczynko tutaj robisz w tym gęstym borze?”. Dziewczynka na to odrzekła: „Babciu,
szukam moich braci przemienionych w kruki, którzy polecieli gdzieś na skrzydłach,
przenocuj mnie proszę, bo już dalej nie mam siły iść”. „Oj źle będzie – rzekła babulinka –
mój syn to Mróz, jakby cię tutaj zastał okropnie by się rozgniewał i by cię zamroził”. Jednak
dziewczynka znów tak pięknie poprosiła, że ulitowała się nad nią staruszka i przenocowała do
rana. Rano skoro tylko słonko pokazało się za lasem do chatki ze skrzypieniem i
poświstaniem wpadł Mróz. I już od progu zawołał: „Hej Matko! Czuję, że tutaj jest człowiek,
co on tutaj robi?”. Na to matka zaczęła syna Mroza przepraszać: „Nie gniewaj się na mnie, ale
dałam schronienie biednej dziewczynce, która szuka swoich zaginionych braci”. Mróz kazał
jej wtedy przyprowadzić dziewczynkę. Gdy ta stanęła blisko niego, zimno zaczęło ją
ogarniać. Nie zważała jednak na to i rzekła: „Jeżeli ty jesteś Mróz, to na pewno wiesz gdzie są
moi bracia, bo przecież mróz wszędzie wejdzie, nawet najmniejszą szparką do każdego domu
się wciśnie, więc wie”. Na to Mróz: „Ho, ho, taki znowu mądry nie jestem, wystarczy, że ktoś
ma domek szczelny, okna na zimę mchem pozatyka, albo w piecu dobrze napali, to już ja nie
mam tam dostępu. Ale – powiada Mróz – idź jeszcze z mile przed siebie, natrafisz tam na
jeszcze jeden bór, może tam ci się poszczęści, tylko pamiętaj żebyś rozwijała nitkę za sobą.
Ruszyła dziewczynka i znowu szła długo, aż wreszcie, gdy była bardzo zmęczona dotarła do
trzeciego lasu. I spostrzegła, że na skraju tego boru stoi taka sama chatka jak te, które już
odwiedziła. Podeszła pod drzwi i znowu otwarła jej staruszka. A na jej prośbę o nocleg,
podobnie jak poprzednie babcie powiedziała: „Moje dziecko nie mogę cię wpuścić do mojej
chaty, bo mój syn jest Wiatrem, a okropnie zły jest gdy kogoś obcego w domu zastanie.
Mógłby cię w tej złości przewiać!”. Ale na prośbę dziewczynki ulitowała się nad nią i
przenocowała. Rano z wyciem i wielkim szumem, Wiatr wleciał do chatki i zawołał: „Matko,
kogo tu masz, czuję wyraźnie jakiegoś człowieka”. „To biedna dziewczynka – pośpieszyła z
wyjaśnieniem jego matka – szuka swoich zaginionych braci”. A Wiatr na to: „Niech tutaj do
mnie przyjdzie”. Kiedy dziewczynka stanęła przed Wiatrem śmiało odezwała się do niego:
„Kiedy ty jesteś Wiatrem, to na pewno wiesz, gdzie są moi bracia. Wiatr wszędzie jest,
wszędzie wieje nawet w najmniejszą szparkę się wciśnie i dzięki temu wszystko wie”. „Hu,
hu – zahuczał Wiatr – to ci się tylko tak wydaje. Gdy ludzie domostwo szczelnie zbudują,
drzwi zamkną, a dziury pozatykają, to nawet ja się nie wcisnę. Coś ci powiem, jak wiałem
dzisiaj obok starego pałacu, coś mi się wydawało, że widziałem tam jakieś czarne ptaki. Idź
tam i zobacz może akurat to są twoi zaklęci bracia”. Dziewczynka poszła we wskazanym
kierunku i tak doszła do tego pałacu. Weszła do środka, popatrzyła i zobaczyła, że w jednej
komnacie stało siedem łóżek, w drugiej długi stół z siedmioma krzesłami. Na stole zaś siedem
talerzy z przygotowanym jedzeniem. Podeszła do każdego talerza i po troszku zjadła z tego,
co na nim było. Potem zdjęła z palca pierścionek, na którym miała wyryte swoje imię i
włożyła do jednej szklanki z mlekiem. Kiedy usłyszała szum skrzydeł szybko skryła się pod
łóżko. Przyleciało siedem wielkich kruków, które za chwilę przemieniły się w pięknych
chłopców. Bracia zasiedli do stołu i któryś powiedział: „Ojej, widzę, że mi ktoś zjadł trochę
mego jedzenia! Mnie też, zawołali inni bracia”. Wtem jeden z nich, popijając mleko, znalazł
ukryty w szklance pierścionek. Obejrzał go, a gdy tylko dostrzegł imię wyryte na obrączce,
krzyknął: „Bracia, to nasza kochana siostra przybyła tutaj. Musimy ją poszukać”. Znaleźli
siostrę pod łóżkiem i powiedzieli jej: „Widzisz siostro, żebyśmy z powrotem mogli być
chłopcami i żeby nam mogły odpaść na zawsze te czarne skrzydła, musisz nam pomóc.
Pójdziesz do takiego starego dębu, wejdziesz na niego i choćby nie wiem co się działo, to nie
wolno ci przez trzy lata ani słowa powiedzieć”. Dziewczynka poszła tak, jak jej bracia kazali,
weszła na dąb, ale ledwie minęły dwa dni, a już zjawił się myśliwy i powiedział: „Ach co za
śliczna panna siedzi na drzewie, powiedz mi dziewczyno po coś tam weszła?”. Ale ona nic
nie odrzekła – przecież nie mogło słowa powiedzieć, żeby braciom nie zaszkodzić. Myśliwy
mówił i mówił, jednak słowa z niej nie mógł wycisnąć, więc zabrał ją do siebie do domu. I tak
była u tego myśliwego, ale ani razu się nie odezwała. Gdy trzy lata minęły, przed leśniczówkę
zajechało siedem koni i zjawiło się siedmiu wyrośniętych, zdrowych braci. Rzuciła się im
naprzeciw nasza dziewczyna i dalej się witać, ściskać i weselić. Wtedy bracia powiedzieli jej,
że wypowiedziane w gniewie słowa matki usłyszał pewien zły czarownik i zmienił ich w
kruki. Zła moc mogła tylko wtedy przeminąć, jeżeli ktoś kochający ich przez trzy lata będzie
milczał. Potem zabrali ze sobą myśliwego, który dawał schronienie ich siostrze i pojechali
wszyscy do domu.
Kamień pod Wławiem
Przed wielu laty żył we Wławiu bednarz, znany jako bezbożnik i pijak. Za młodu
powędrował w dalekie kraje i tam w towarzystwie ludzi bezbożnych stracił wiarę ojców. Po
powrocie w rodzinne strony wiódł życie złe. Jak zwykle, tak też w Wielki Piątek wracał raz
pijany do domu, szydząc z ludzi, którzy wracali z nabożeństwa. Przechodzili obok krzyża, na
którym rozpięta była figura Zbawiciela. Przechodnie zdejmowali pobożnie czapki lub się
żegnali. Bednarz natomiast obrzucił krzyż błotem obelżywych słów. Lecz dziś, o dziwo –
zamiast obelg – z gardła jego wydobyło się przejmujące szczekanie. Nagle upadł i skonał pod
krzyżem. Zwłoki jego leżą opodal pod dużym kamieniem, który jeszcze dziś zobaczyć można.
Czarci most i piekło pod Gryżyną
Pomiędzy jeziorem Wonieskim a Jeziorzyckiem spostrzegamy na granicy powiatu
kościańskiego znaczne zwężenie, prawie groblę, Wielkie Kamienie jakoby przypadkiem
porozrzucane, gdzieniegdzie ziemią połączone. Znaczą granice dwóch jezior i tworzą niejako
most, przez lud okoliczny „czarcim mostem” zwany, gdyż dawny dziedzic tych dóbr chciał tu
most postawić, lecz robota mu się wciąż psuła. Poprosił czartów o pomoc. Naturalnie gdy się
czarci wzięli do roboty, jakiś figlarz kogut zapiał i czarci ze strachu porzucili pracę. Kto chce
„piekło” zobaczyć, niechaj poprosi starych ludzi gryżyńskich lub nielęgowskich, a pokażą mu
je przy granicy – lecz tylko we dnie.
Zaklęty skąpiec kiełczewski
Podług ustnego podania istniała na „Grzybowie” kiełczeskiem wieś Chraplewo, którą
zniszczyły zarazy, ogień i wojny. Na „Tłokaniach”, w kierunku wschodnim od Szczodrowa i
Sierakowa, znajdują się dwa stawki „okrutnie głębokie”, przez które kiedyś Stara Obra
płynęła... W jednym jeszcze dziś widzieć można dębowe słupy, na których stał młyn. Zapadł
się przed wiekami, gdyż młynarz, bogaty chciwiec, nikogo w biedzie nie wspomógł ani mąką,
ani chlebem. O północy, kiedy księżyc świeci pięknie, i w południe przy najpiękniejszej
pogodzie, każdy dobry człowiek zobaczyć może młynarza wijącego się w bólach na
młyńskim kamieniu i słyszeć stękającego.
Biała dama z Kopaszewa
Było to dawno temu. Pewnej surowej zimy zapukano wieczorem do drzwi poznańskiego
proboszcza. Poproszono go, aby udzielił ostatniego sakramentu umierającemu. Przed drzwi
probostwa zajechała karoca. Proboszcz wsiadł do niej wraz z dwoma mężczyznami. Gdy
pojazd ruszył, zawiązali mu oczy, aby nie widział, dokąd jadą. Ksiądz, mimo że nic nie
widział, zorientował się, że droga prowadzi na południe i znajdują się w powiecie
kościańskim. Kiedy karocę zatrzymano, wprowadzono go do jakiegoś domu po kilku
stopnicach. Tam zdjęto mu opaskę z oczu. Zobaczył, że znajduje się w wielkiej komnacie,
przy nim stali mężczyźni w maskach, którzy go tu przywieźli. W głębi zobaczył piękną,
młodą dziewczynę ubraną w białą suknię. Obok niej rozsypano dość grubą warstwę piasku.
Ta dziewczyna została skazana na śmierć.
- Wykonuj swą powinność – rzekł jeden z zamaskowanych ludzi.
Duchowny wyspowiadał dziewczynę, udzielił jaj komunii świętej i właśnie odwrócił się
do stojących przy nim ludzi, aby prosić ich o łaskę dla nieszczęśliwej istoty, gdy dziewczę
błagalnie mówi:
-Litości wujku.
- Rada familijna wydała już wyrok! – odpowiada mężczyzna.
W tym momencie widzi duchowny, jak nieszczęśliwa dziewczyna jednym uderzeniem
miecza została zabita. Natychmiast księdzu zawiązano oczy i zaprowadzono do powozu. Miał
tyle przytomności umysłu, że policzył stopnie, po których go sprowadzono. Szybko
odwieziono go na probostwo. Bogu dziękował, że wrócił szczęśliwie. Minęły lata,
wspomnienia tej okropnej zimowej nocy wyblakły – a tu proboszcza będącego z wizytą w
kościańskim powiecie zaproszono do dworu. Wchodząc, liczył z przyzwyczajenia stopnie.
Zgadzały się z tymi z tragicznej nocy. Właściciel majątku się zmienił. Dawni właściciele
dawno już z tej okolicy wyjechali. Obecna właścicielka tak oto przedstawiła to zdarzenie
swojej siostrzenicy: W pobliżu majątku stał krzyż, pod którym natrafiono na trumnę ze
zwłokami pięknej dziewczyny. Ubrana była w jedwabną suknię, co świadczyło, że należała
do wyższej sfery. Była to Jadwiga wychowywana przez wuja, która zakochała się w
pomocniku leśniczego. Wuj nie mógł jej tego wybaczyć i doprowadził do familijnego wyroku
na biedną dziewczynę. W Kopaszewie opowiadają, że głos Białej Damy można usłyszeć w
noce zimowe, że Biała Dama przesuwa się po korytarzach. Podobno wydarzyło się tak, iż
służba pod nieobecność państwa chciała się rozerwać, tańczono, bawiono się – a tu drzwi się
otwarły, świece pogasły, tupot, dźwięk broni – później cisza. O 24 podobno kapłan w kaplicy
pałacowej odprawia msze. Mówi „Twoje grzechy nie są jeszcze odpuszczone”. Postać Białej
Damy unosi się i opuszcza kaplicę.
Szczęsny z Kościana
Przed domem bawiącej się Bożennie, dziecku bogacza kościańskiego, porwał przed
wielu laty wielki czarny ptak złotą kulę, najmilszą dziewczynki zabawkę, unosząc ja do lasku
miejskiego. Chłopczyk Szczęsny ulitował się nad srodze płaczącą. Biegł do lasku za ptakiem.
Zobaczył na poprzecznej gałązce, która dotychczas łączy dwa pnie jednej sosny, obok
restauracji leśnej, Krasnoludka. Śmiejącego się i wołającego: ,,Chwyć mnie, a znajdziesz
złotą kulę.” Gonił Szczęsny Krasnoludka aż do wierzchołka, lecz ten nagle zamienił się w
wielkiego czarnego ptaka i odleciał. We śnie poradziło piękne paniątko Szczęsnemu
posmarować poprzeczną gałązkę klejem, co on też nazajutrz skrzętnie uczynił. Niedługo
usiadł Krasnoludek na to samo lepkie miejsce i wołał jak wczoraj. Szczęsny znów chwyta
Krasnoludka, lecz mu uciekł – bez spodzienek, gdyż te mu się do gałązki przylepiły. W
kieszonce spodzienek znalazł Szczęsny diamentowe pudełeczko, w którym ujrzeć można było
zgubioną kulę. Pudełeczka ani otworzyć, ani rozbić nie mógł, a Krasnoludek wyśmiewał się z
niego. We śnie poradziło chłopcu znowu cud paniątko, Krasnoludkowi zestrzelić czapeczkę z
główki, a wyda kluczyk, otwierający pudełko. Rano nabił swą dmuchawkę kulką z gliny i
wydmuchnął ja tak silnie na głowę Krasnoludka, że temu czapeczka spadła. Chwycił
Szczęsny czapkę i po długiej gonitwie także Krasnoludka, ścisnął go z taką siłą, że mu oddał
maleńki kluczyk od pudełeczka. Szczęśliwy wyjął kulę, oddał ze zgryzoty chorej Bożennie, a
Bożenna z radości zaraz wyzdrowiała i z wdzięczności Szczęsnego bardzo kochała.
Diamentowe pudełeczko Szczęsny sprzedał; był bogaty i szczęśliwy całe życie.
CO WIDZIAŁO JEZIORO?
Jestem jeziorem rynnowym i od wielu lat mieszkam w Wielkopolskim Parku Narodowym.
Otacza mnie piękny las, bujna roślinność, a całe dnie spędzam na obserwowaniu otaczającego
mnie świata. Właśnie dlatego, drodzy Państwo, chcę opowiedzieć Wam niepowtarzalną
historię, o której nikt jeszcze nie słyszał. Działo się to w XIX w. kiedy to na moją wyspę
wtargnęli ludzie i zagłuszając ciszę i harmonię mego pięknego domu, którym jest las,
rozpoczęli budowę zamku. Okazało się, że był to prezent ślubny od Tytusa Działyńskiego dla
jego siostry Klaudyny i jej męża Bernarda Potockiego. Prace trwały zaledwie rok, gdyż już w
1825 r. na wyspę zawitała Klaudyna wraz ze swoim małżonkiem. Bałem się. Nie wiedziałem
czego mogę się spodziewać po nowych mieszkańcach. Na szczęście małżeństwo okazało się
bardzo miłe. Kamień spadł mi z serca. Bardzo ich polubiłem, gdyż byli sobie oddani, a co
najważniejsze dbali o otaczającą ich przyrodę, a także o mnie. Niestety nasze wspólne
szczęście nie trwało długo, w 1830 r. wybuchło w Królestwie Polskim powstanie listopadowe.
Potoccy wyjechali i już nigdy więcej ich nie ujrzałem. Pamiętam tylko, że gdy Klaudyna
pakowała swoje rzeczy, była bardzo smutna, płakała. Wrzuciła wtedy do mnie swój
pierścionek z herbem rodu Działyńskich i powiedziała: „Jezioro moje najpiękniejsze, pamiętaj
o mnie.” Mam go do tej pory, ale nikt go nie odnajdzie. Już na zawsze pozostanie w moim
posiadaniu, będzie przypominał mi moją piękną Panią. Powstanie upadło, ale niepokój
powrócił po kilku latach. W 1848 r. podczas Wiosny Ludów zawiązała się partyzantka.
Prusacy podejrzewali, że w zamku ma swoją siedzibę rząd powstańczy i ostrzelali wyspę.
Zniszczyli romantyczną budowlę. Cierpiałem, nie mogłem pogodzić się z tym, że ludzie są
dla siebie tacy okrutni. Od tego wydarzenia świat nie był już dla mnie taki piękny jak
przedtem. Wszystko widziałem w czarnych barwach. Czułem się samotny w głębi ciemnego i
przesyconego złem lasu. Jednak pewnego dnia znowu w moim sercu zagościła radość i
nadzieja na lepsze życie. Kiedy po raz kolejny wspominałem Klaudynę i jej męża, nagle
zobaczyłem przepiękne światło, a w nim postać zbliżającą się do mnie. To była ona, moja
Pani! Szła po mnie bez zawahania, była uśmiechnięta. Wyglądała jak anioł. A może ona była
aniołem? A może duchem? Później spojrzała na ruiny zamku i posmutniała, ale nie na długo,
po chwili znów zaczęła uśmiechać się tajemniczo. Czułem, że ma jakieś plany związane z
pozostałościami tej rezydencji. Zrozumiałem jej zamiary, gdy na wyspę zaczęli przychodzić
ludzie, zainteresowani ruinami zamku. Wszyscy chcieli go odbudować, a następnie w nim
zamieszkać. Jednak oni nie budzili mojego zaufania. Byli zachłanni, szydzili z poprzednich
mieszkańców, niszczyli zieleń, niektórzy nawet chcieli wyciąć część lasu dla swoich potrzeb.
Nie wiedziałem co robić, ale na szczęście moja Pani wiedziała. Robiła wszystko, by ich
przegonić. Ilekroć zjawiał się ktoś z nieczystymi zamiarami, zaczynała straszyć, wydawać
przeraźliwe jęki, krzyki. Bardzo podobało mi się jak podkładała im kłody pod nogi lub
rzucała w nich gałązkami. Byli tacy spanikowani. Muszę przyznać, że bardzo mnie to bawiło,
choć wiedziałem co czują ci ludzie, którzy nie byli świadomi przed czym lub przed kim
muszą uciekać. Wieść o nawiedzanych przez tajemniczą istotę ruinach zamku, bardzo szybko
rozeszła się po okolicy. Najgorsze jest jednak to, że ludzie są bardzo ciekawscy. Z każdym
dniem przychodziło ich coraz więcej, każdy osobiście chciał „przywitać” się z duchem.
Wtedy postanowiłem pomóc Klaudynie i wygonić raz na zawsze wszystkich ludzi, którzy
przyszli tam ze złymi zamiarami. Ku mojemu zdziwieniu zacząłem się kołysać tak szybko, że
nie mogłem zapanować nad ruchem swoich fal. Byłem zły, niebo nagle pociemniało, deszcz
gwałtownie obijał się o mnie, a Klaudyna znów zaczęła swoje codzienne jęki i okrzyki.
Obłudnicy, szydercy oraz nieczuli na piękno przyrody ludzie z krzykiem opuszczali wyspę.
Żeby to zrobić najpierw musieli pokonać mój gniew, który towarzyszył im podczas
przepływania łódkami na drugi brzeg. Kiedy wszyscy uciekli, zrobiłem się spokojny, burza
ustała, a Klaudyna uśmiechając się usiadła nad moim brzegiem i odetchnęła z ulgą.
Miejscowa ludność zrozumiała, że zamek nadal ma właściciela, który nie pozwoli, by
odebrano mu jego własność. Moja Pani zrobiła się spokojniejsza, bo wyspę zaczęli odwiedzać
tylko dobrzy ludzie, którzy nie chcą nam zrobić krzywdy. A ja znów obserwuję otaczający
mnie świat i zapamiętuję to, co wydarzyło się naprawdę nad moim brzegiem. Niech się
strzeże ten, kto ma zamiary złe, bo pierścień na moim dnie prawdę nam o Was powie!
O GNOMACH KŁODAWSKICH
Historia ta miała miejsce bardzo dawno temu w kopalni soli, w niewielkiej wiosce o nazwie
Kłodawa. Kiedy odkryto jej złoże, cała wieś miała przyprawy pod dostatkiem, rozprowadzano
ją na całą Wielkopolskę, a nieznana dotąd osada zyskała niezwykły rozgłos. Ludność cieszyła
się niewyczerpanymi zapasami cennego surowca. Jednak po upływie niemalże pół wieku soli
zaczynało ubywać. Z początku myślano, że wynika to tylko z lenistwa górników, jednak w
końcu było jej tak mało, że i zwykły chłop jął przeczuwać, iż dzieje się coś niedobrego.
Górnicy, mimo zdwojonych wysiłków, nie mogli znaleźć nowych pokładów. Gdy któremuś
zdało się, że zobaczył jakiś błysk, natychmiast podbiegał tam z kilofem i zaczynał walić w
skałę, po czym powracał zasmucony do grupy, uzyskawszy zaledwie grudkę soli. Wyglądało
na to, że Ziemi odechciało się dzielić swymi owocami i kopalni groziło zamknięcie. Górnicy
wiedzieli, że w tym przypadku wszyscy stracą pracę i będą musieli zatrudnić się na roli u
jakiegoś szlachcica, który będzie im wydawał lichą pensję, a i to niepewne. Każdy więc
pracował ze zdwojoną siłą, licząc tak naprawdę na cud.
Pewnego razu…
Tego szarego, pochmurnego dnia Leszek, syn Zbyszka, przechadzał się ze spuszczoną głową
po chodnikach kopalni. Gdy od czasu do czasu zauważył błyszczącą grudkę, sprawdzał
miejsce kilofem, by przekonać się, że pod nią jest lita skała. Mimo swego młodego wieku i
braku doświadczenia w dziedzinie, której się ledwie nauczył, chłopiec był znacznie
rozsądniejszy od swoich kolegów. Wiedział, że kopalnia została wyczerpana, a jeśli gdzieś są
jeszcze pokłady soli, to tak głęboko, że kopanie do nich tuneli zajęłoby parę ładnych lat.
Szukał jednak razem ze wszystkimi, mając głęboką nadzieję, że nie ma racji. Nagle potknął
się o wystającą deskę, zapomniawszy o niej w zadumie. Takich pułapek było w kopalni
bardzo wiele, a nie naprawiano ich, gdyż górnicy dobrze je znali i zawsze o nich pamiętali.
Leszek zachwiał się i uderzył o boczną ścianę. Ta wydała, ku jego zdumieniu, głuchy odgłos.
Zaczął badać ścianę. Uderzył pięścią raz, drugi; wydawała się pusta w środku. Wziął kilof do
ręki i po chwili wybił niewielką dziurę. Zajrzał przez nią i zobaczył wnękę, a za nią tunel.
Paroma kopniakami utorował sobie całkiem dogodne przejście. Rozejrzał się po wnęce. Było
to niskie pomieszczenie, w którym, w porównaniu z chodnikiem tuż obok, panowała dość
duża wilgoć. Ze stropu zwisały stalaktyty. Grota musiała więc tu być od bardzo dawna. Nagle
Leszek zauważył małe ślady stóp odciśnięte w mokrym, mazistym chodniku. Postanowił
sprawdzić cały tunel. Dostrzegał bardzo wiele identycznych śladów. Gdy w końcu tunel się
skończył, znalazł się w innej, większej od poprzedniej, wnęce. Ziemia i tutaj była miękka, a
gdzieniegdzie leżały pojedyncze kości z kawałkami szczurzego mięsa. Na środku paliło się
niewielkie ognisko, przy którym krzątał się dziwny stwór. Było to przysadziste stworzenie o
małych nóżkach, krótkich rączkach i nieproporcjonalnej do reszty ciała dużej głowie.
Szpiczaste uszy sterczały niemal pionowo, okrągłe oczy ciągle rozglądały się na wszystkie
strony, a duży, nienaturalnie haczykowaty nos poruszał się nerwowo. Jego usta rozciągały się
na całą szerokość twarzy w ich wnętrzu widać było powykrzywiane, ostro zakończone zęby.
Gdy stwór zorientował się, że nie jest sam, ze skrzekliwym rykiem rzucił się na otępiałego ze
zdumienia chłopaka, który energicznym machnięciem ręką posłał go na drugi koniec wnęki.
Świdrowali się oczyma ze strachem, ale i z ciekawością.
– Kim jesteś?! Co tutaj robisz?! – usłyszał Leszek.
– Dostałem się tutaj badając nowo znaleziony tunel, ale kim.., a raczej czym ty jesteś?!
– Jestem gnomem, żyjącym we wnętrzach gór i w podziemiach. Gdy usłyszałem, że wy,
ludzie zaczynacie się tutaj przedostawać, zbudowałem szarą ścianę, która, byłem pewien, was
nie zainteresuje. Więc jak ty odnalazłeś tu wejście?
– Uderzyłem się o tę ścianę i zdziwiło mnie, że usłyszałem głuchy dźwięk.
– Proszę! Proszę, nie mów o mnie nikomu! – zaskamlał gnom
– Dob… chociaż… znasz wszystkie zakamarki tej kopalni, prawda?
– Tak.
– Jeśli nie chcesz, żebym zdradził twoją tajemnicę, musisz mi pokazać, gdzie jest bogate
złoże soli.
– Ha! Nic prostszego, chodź za mną.
Gnom skierował się do tunelu, którym Leszek przybył do wnęki. Szedł nim przez dłuższą
chwilę, aż w końcu skręcił w jego odnóże, którego chłopiec wcześniej nie zauważył. Szli tak
przez jakiś czas, aż Leszek momentalnie poczuł, że zapach powietrza się zmienił. Rozejrzał
się wokoło, a oczy zaszły mu łzami radości: ściany pokryte były solą. Uderzył w jedną na
próbę-otrzymał grudkę soli, uderzył po raz drugi, otrzymał drugą. Powtórzył czynność parę
razy, koło niego pojawił się stos kryształków. Odwrócił się, aby podziękować dobrodusznemu
stworzonku, jego jednak już tu nie było. Wrócił do jego groty, jednak zastał zasypane już
ognisko i niezdarnie zatarte ślady. Chłopak pobiegł do górników, aby przekazać im
szczęśliwą nowinę. Po chwili grupa mężczyzn pojawiła się przy otworze i zabrała się do
powiększania przejścia. Nazajutrz do nowego złoża doprowadzono szyny i konie wywiozły
na powierzchnię pierwszy transport soli. Szczęście do Kłodawy powróciło na nowo, a Leszek
stał się niezwykle szanowanym górnikiem. Radość udzielała się wszystkim, jednak nasz
młodzieniec znów wykazywał się większym rozsądkiem niż wszyscy. Wiedział bowiem, że i
to złoże musi się kiedyś wyczerpać, a wtedy znów pod ziemią zapanuje strach i trwoga. Toteż
Leszek cały swój czas, kiedy nie kopał, poświęcał na poszukiwanie gnoma, aby ten mu
wskazał kolejną żyłę. Opukiwał ściany, podłogi jednak nic dziwnego nie znajdywał. Niestety,
zgodnie z jego przewidywaniami, po pięciu latach urodzaju soli znów zaczynało brakować.
Dodatkowym przekleństwem dla Leszka było to, że pamiętając o jego dawnym sukcesie,
wszyscy na niego właśnie teraz liczyli. Biedny chłopak, nie wiedząc co robić, postanowił
zajrzeć do dawnego mieszkania gnoma. Zaczął opukiwać ściany, jednak wszystkie wydawały
jednaki, twardy odgłos. Usiadł więc pod ścianą i popadł w zadumę. I wtedy przypomniał
sobie, że pięć lat temu nie zauważył odnogi tunelu, bo było ciemno. Gnom mógł przewidzieć,
że i teraz Leszek szukając go, będzie miał jedynie ogarek dający małe światełko i mógł więc
zamaskować wejście do swojej nowej kryjówki w ciemnościach. Zerwał się i pobiegł do
swojego najlepszego przyjaciela Daniela i bez słowa wyjaśnienia kazał mu tylko wziąć dwie
pochodnie, a i on uczynił to samo. Gdy dotarli do wnęki, wetknęli żagwie w ziemię i jasność
zapanowała w całej grocie. Wtedy Leszek zobaczył, że fragment ściany był niczym innym jak
wielkim głazem. Przyprowadzili więc cztery konie, przywiązali je do kamienia i batem
nakłonili do pomocy. Po chwili, chłopcom ukazało się wejście do ciemnego tunelu. Wziąwszy
już po jednej tylko pochodni, wkroczyli do niego. Daniel słuchał Leszka, gdyż rozumiał, że
ten, mimo iż młodszy, jest od niego o wiele mądrzejszy. Szli tak z ponad godzinę, gdy
dostrzegli mocne światło. Pobiegli w jego stronę co sił i omal nie spadli z urwiska, z którego
prowadziła w dół zaimprowizowana drabina. Stanęli jak wryci: w dole zobaczyli całe setki
gnomów. Jedne handlowały, drugie jadły, inne się bawiły, jeszcze inne poszerzały solną
komnatę. Daniel stał blady jak trup, a Leszek zszedł powoli po drabinie, zaczaił się i chwycił
jednego z gnomów za uszy i zasłonił mu usta, zanim ten zdążył krzyknąć.
– Nikt się nie dowie o waszym istnieniu, jeśli tylko wskażesz mi złoża soli.
Gnom zaprowadził młodzieńca do niemal dwukrotnie większej, niż ta poprzednia solnej
groty. Daniel tymczasem gdzieś zniknął.
– Pewnie przeraził się i uciekł - pomyślał Leszek.
Napatrzył się na nowe złoże i wrócił do starej kopalni, by oznajmić górnikom, że szczęście
znów mu dopisało. Radość była wielka, a wieczorem wydano ucztę na cześć chłopca.
Podczas jej trwania Leszek podszedł do Daniela.
– Powiedziałeś komuś o tym coś widział?
– Oczywiście! Pierwsze, co zrobiłem, to poleciałem do żupnika i jemu o wszystkim
powiedziałem.
Leszek zamarł.
– A jak on na to zareagował?
– Nie chciał mi uwierzyć, ale zaprowadziłem go do tego miejsca i sam wszystko zobaczył na
własne oczy. Pewnie wieść o tym dotarła już do samego króla…
Leszek nie wiedział, jakie są plany wobec gnomów. Jednak już po tygodniu wszystko się
wyjaśniło. Do kopalni przybył Vladek, mag królewski. Kazał zaprowadzić się do gnomów i
rzucił na nich klątwę, która powodowała, że jeden z nich musi stawić się na każde
gwizdnięcie górnika.
Przez długi czas wszystko szło po myśli górników. Wzywali gnomy, a te wskazywały im
złoża. Jednak w końcu gnomy miały dość, zezłościły się i każdego, kto na nie zagwizdał,
zaprowadzały w ciemny zakamarek i strącały w przepaść.
Tajemnicze zniknięcia górników spowodowały, że kopalnię zamknięto. Z czasem bieda znów
zajrzała w oczy mieszkańcom wsi, a ona sama straciła swój dawny szacunek i stoczyła się w
zapomnienie. Nikt przez długie lata nie pamiętał też o kopalni. Ale do czasu…
W roku 1949 złoża soli zostały na nowo odkryte w tym właśnie miejscu i sól od tego czasu
jest tam wydobywana do dziś. Jednak słysząc różne opowieści, żaden górnik nie odważy się,
by będąc pod ziemią zagwizdać. Nawet pod nosem. Legenda o zemście gnomów jest w
kopalni ciągle żywa.
O SZYMANOWICKIM KOŚCIELE
Owego lata anno domini 1250 po parafii szymanowickiej jak powodziowa fala rozeszła się
wieść. Wszędzie mówiono tylko o jednym: oto zaledwie przed tygodniem w tutejszym
kościele proboszcz uroczyście ogłosił, że do osady przybędzie książę poznański, gnieźnieński,
kaliski Przemysł, aby w ważnym zjeździe uczestniczyć. Był on człowiekiem światłym i
prawym, potrafił też porozumieć się zarówno z możnowładztwem świeckim, jak i
kościelnym, rozumiało go rycerstwo. Wszyscy okoliczni włodarze byli bardzo poruszeni,
przecie to na ich barki spadła powinność uświetnienia pobytu dostojnego gościa. Już po kilku
dniach chłopi odczuli ich frasunek. Zarządzono, że każdy kmieć musi na ucztę dla księcia
żywność przynieść, by imienia włości parafialnych nie splamić. Harowali więc pachołkowie
od świtu do nocy, ażeby kary nie ponieść i rodzinę swoją wykarmić. Mimo tego z dnia na
dzień żyło się coraz gorzej. Chłopi rzewnie płakali za utraconym dobytkiem, poganiając
jednocześnie swoją zwierzynę w stronę magnackich pól. Cała okolica ubożała.
Tymczasem książę Przemysł podążał przez Ziemię Wielkopolską, starym traktem położonym
między grodami Pyzdry i Chocz, wiodącym do prastarego grodu Kalisz. Mijał piękne
miasteczka, w których murach kryły się głośne targowiska, a koło nich małe i cichutkie
kramiki kupców, warsztaty szewców, kowali i garncarzy. Mijał wsie pełne kwiku i ryku
zwierząt. Pojąc konie, patrzył w toń rzek i jezior, mieniącą się ławicami ryb. Ale najbardziej
urzekały go ciemne bory, nieprzebyte knieje pełne zwierza, wabiące myśliwych. I w końcu
dojechał na miejsce – do Szymanowic. Aleja starych lip wiodła wprost do drewnianego
kościółka pod wezwaniem św. Anny. Po uroczystej mszy rozpoczęła się uczta na cześć
znamienitych gości i kilkudniowe rozmowy.
Wśród suto zastawionych stołów i otaczającego przepychu nikt z dostojników nie zauważył
pogłębiającej się niedoli prostego ludu. Wielu chłopów prosiło proboszcza o pomoc, ale był
on za skąpy, aby czymkolwiek się dzielić. Chodzili więc wyżalić się nad Prosnę, która
przepływała w pobliżu kościółka, ażeby jej chłodne wody zmniejszyły ich cierpienia.
Pewnego dnia grupka chłopów lamentowała i klęła na proboszcza tak głośno, że usłyszał ich
diabeł błotny zwany Rokitą. Zaciekawił się tymi jękami chłopskimi, gdyż bawiło go
wszelakie ludzkie cierpienie i już szansę zwiedzenia kilku niewinnych dusz poczuł. Poszedł
więc do wioski i nawiedzał po kolei wszystkie chałupiny. Począł też podjudzać lud do zemsty
na nieczułym proboszczu. Udało mu się znaleźć kilku kmieciów chęcią zemsty pałających i
namówił ich, żeby podpalili kościół. Nazbierali chrustu i gałęzi, ułożyli stos i zapalili
łuczywo. Szczęściem patronka św. Anna czuwała nad świątynią. Proboszcz, który akurat
zawierał odrzwia kościoła, w ostatniej chwili zauważył jakiś ruch. Przyłapał chłopów, którzy
poczęli winą obarczać jednego z pachołków.
Był on bardzo poczciwym, nieco już siwawym, starym człowiekiem. Chodził codziennie do
pobliskiego lasku i w cieniu wielowiekowych dębów czcił bożka ognia i słońca Swarożyca.
Złapano go więc, wytoczono proces i uznano winnym próby podpalenia Przybytku Bożego
oraz wiarołomstwa. Zakutego w dyby zostawiono na pastwę słońca i ludzką wzgardę.
W ów dzień żar szedł z nieba, a zewsząd dochodziły wołania:
– Do piekła poganina…
– Niech sczeźnie, niech go diabli…
A obserwujący poczynania wieśniaków Rokita, aż zacierał z uciechy kosmate łapska.
Po kilku dniach chłop zmarł z wycieńczenia.
Lecz przed śmiercią ostatkiem sił dźwignął umęczoną głowę, otworzył spierzchnięte od
skwaru usta i w zastygłą ciszę padły słowa gwałtowne, pełne bólu. Uderzyły niczym grom z
jasnego nieba w zatwardziałe serca chłopów.
Mówił o niegodziwościach i grzechach ludzkich, o rychłej karze. Trwoga padła na
zgromadzenie. Zbity w ciasną gromadę tłum winowajców zastygł w bezruchu, słuchając
ostatnich złowróżbnych słów nieszczęśnika. Oto klątwa rzucona na kościół, której moc będzie
trwała przez pokolenia, aż cierpieniem i łzami nie zostanie odkupiona krew niewinna. Zaczęli
się chłopi kajać, modlitwy do Boga wznosić i błagać o przebaczenie, ale było już za późno.
Mroki zataczały krąg nad kościołem i nad tymi, którzy okłamali księdza.
Powoli, ale nieubłaganie od Prosny i moczarów nadciągała gęsta mgła, pochłaniając
rozrzucone światła skupisk ludzkich. Osada wyglądała teraz niczym czara pełna mleka. Nieco
dalej pola i lasy tonęły już w czerni nocy, raz po raz rozświetlanej blaskiem miesiąca. Kładł
się on srebrną wstęgą na rozedrganym nurcie rzeki.
O północy, mimo pogody, błysnęło w ciemności i grzmot przetoczył się po niebiosach. Z
rozłożystego konaru starego dębu zsunął się diabeł i, śmiejąc się szelmowsko, czmychnął
wprost w nadrzeczne szuwary. Nim o pierwszym pianiu kura skrył się w Prośnie, dorzucił do
diabelskiego rejestru kolejne dusze.
Widmo klątwy i bliskiej kary nawiedzało okolicznych chłopów przez wiele lat.
Nieszczęściem po blisko dwóch wiekach odeszło w zapomnienie, pozostawiając po sobie
tylko opowieści najstarszych wieśniaków. Nikt już nie przejmował się klątwą ani nie bał się
kary.
Wtedy to, pewnego upalnego i słonecznego dnia, bardzo podobnego do dnia śmierci biednego
pachołka, słońce zajaśniało mocniej i dał się słyszeć grzmot przypominający potężny głos.
Nadchodził on od pól i borów nadprośniańskich. Ziemia drgnęła w posadach. Oto dopełniała
się klątwa nałożona na kościółek i okrutnych chłopów. Głos nasilał się. Nagle, nie wiadomo
skąd, na tarczy słonecznej pojawiła się postać jakby ludzka. Był to duch nieszczęśnika, który
przybył po pomstę. Spadł z nieba, w ogromnej gorejącej kuli, na mały i kruchy budyneczek
kościoła, który od razu zajął się ogniem. Zostały po nim tylko zgliszcza.
Parafianie odbudowywali go dwukrotnie, lecz za każdym razem stawał w płomieniach. Długo
radzono, co zrobić. W końcu uznano, że jedynym sposobem zmycia grzechu z ich ziem jest
zmiana patrona ze świętej Anny na świętego Jana Chrzciciela, aby za Jego wstawiennictwem
zmazać winy. Wkrótce na ruinach starego kościoła powstała nowa świątynia pod wezwaniem
św. Jana Chrzciciela i stoi tam do dziś.
LEGENDA O BIAŁYCH DZIECIACH
W Ostrzeszowie, małym, nieznanym miasteczku w Wielkopolsce stoi baszta. Jest wszystkim,
co pozostało po zamku obronnym zbudowanym tam niegdyś przez króla Kazimierza
Wielkiego i wszystkim, w co wierzą Białe Dzieci. Baszta, podobnie jak wieże kościelne,
góruje nad miastem. W czasie wakacji można wspiąć się na sam jej szczyt, a wtedy wydaje
się, że ma ona u stóp cały świat. Wiatr rozwiewa Ci włosy, a Ty spoglądasz w dół – na
przecudną krainę, na wąskie uliczki, kolorowe kamienice i ludzi, którzy nagle wydają się tak
mali. Dookoła miasta rozciągają się szerokimi pasmami lasy, ich zieleń zapiera Ci dech, nie
możesz oderwać wzroku, i już wiesz – chciałbyś tu zostać. Tam, na tej baszcie, wydaje Ci się,
że jesteś Panem tego, co widzisz, że to całe piękno – to dla Ciebie. Samotna baszta, nędzna
ruina dawnej świetności tego miasteczka, daje Ci siłę i nadzieję. Przypomina dawne, lepsze
dni i każe wierzyć, że one kiedyś wrócą. Oto znów stanie tu piękny zamek, król powróci na
swój tron i obejmie rządy nad swą cudowną krainą. Piękne dziewczyny będą zaplatać
warkocze, rycerze będą walczyć o ich względy, smok wawelski obudzi się ze swego długiego
snu – a to wszystko za sprawą odległej baszty, która pamięta i krzyczy, byśmy i my nie
zapomnieli. Kiedyś na tej baszcie niemal codziennie można było zobaczyć dziewczynkę,
może dwunastoletnią, która, opierając łokcie na murze, patrzyła z zachwytem na rozciągające
się u stóp wieży miasto. Marzyła wtedy, że jest księżniczką uwięzioną przez złego człowieka,
a tam gdzieś, wśród tych krętych uliczek, ukrywa się jej wybawca. Stała więc i przyglądała
się uważnie wszystkim ludziom, choć z tej wysokości nie mogła dostrzec ich twarzy.
Każdemu z nich tworzyła osobną historię, każdego zamykała w innym, pięknym świecie. W
końcu i jej czekanie zaczynało ciążyć, więc schodziła z baszty i szła do domu.
Miała na imię Waleria.
Pewnego dnia Waleria nie przyszła na basztę. Strażnik na daremno wypatrywał swojego
stałego gościa. W końcu zamknął się w swoim pokoiku i zamyślił, patrząc na płomień świecy.
Był już stary i zdawał sobie sprawę, że niewiele dni dane mu będzie jeszcze spędzić na straży
zabytku. Jego włosy z dnia na dzień stawały się coraz bielsze, ręce chudły coraz bardziej,
wzrok częściej zawodził, słuch był nie ten, co w czasach młodości. Nieliczni turyści
żartowali, że jest tak stary, jak sama baszta. Słyszał nawet, że jako młodzieniec był
klucznikiem w zamku. Śmiał się wtedy do siebie i nie zawracał sobie głowy plotkami.
Dopiero ta mała dziewczynka uświadomiła mu zbliżający się koniec. Zaczął się martwić. Nie
o siebie, o nie. On nie miał nikogo, o kogo mógłby się troszczyć i dla kogo żyć. Miał tylko tę
basztę, opiekunkę jego ukochanego miasta. Bał się, że gdy go zabraknie nikt o nią nie zadba,
a wtedy mieszkańcy stracą swój najcenniejszy skarb. Miał cichą nadzieję, że to Waleria
podtrzyma tradycję. Teraz i ona dorosła, przestała tracić cenny czas na podziwianie
widoków.
Po tygodniu Waleria pojawiła się na baszcie. Była bledsza i drobniejsza niż zazwyczaj.
– Długo Cię tu nie było – zauważył strażnik, z trudem pokonując ostatnich kilka stopni.
– Byłam w szpitalu – odparła dziewczynka. – Mam białaczkę.
Strażnik stanął przy małej. Białaczka? Dziecko ma najwyżej dwanaście lat, nigdy nie
chorowało… Białaczka?
– Białaczka? – zapytał głośno.
Waleria uśmiechnęła się do niego.
– Teraz wiem, kogo szukam – powiedziała, pokazując palcem na chodzących w dole ludzi. –
Ale, jak pan myśli, jak może wyglądać mój wybawca?
Strażnik spojrzał na miasto. Obawiał się, że Waleria nigdy go nie odnajdzie. Słyszał, że rak
jest nieuleczalny, jeszcze nie. Milczał.
Potem Walerii coraz częściej zdarzały się przerwy w „odwiedzinach”. Gdy wracała,
przepraszała strażnika za długą nieobecność i z radością biegła na szczyt baszty, ale staruszek
zauważył, że dziewczynka za każdym razem jest bledsza i drobniejsza, a schody pokonuje
coraz wolniej.
– Kiedyś było tu mniej stopni – żartowała czasem. – Czy baszta aby nie urosła ostatniej nocy?
Strażnik przymuszał się do uśmiechu, ale udawanie, że wszystko jest w porządku ciążyło mu
coraz bardziej. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego dwunastolatka idzie z nim, blisko
osiemdziesięcioletnim starcem, ramię w ramię ku śmierci.
Tamtego dnia świeciło słońce. Waleria przyszła na basztę później niż zwykle i
przyprowadziła ze sobą chłopca.
– To mój przyjaciel z oddziału – wyjaśniła.
Strażnik zacisnął usta. Tyle przeżył, wycierpiał, bez słowa skargi, bez jednego westchnienia,
bez żalu, a teraz łzy same cisnęły mu się do oczu. Więc dzieci podobnych do Walerii jest
więcej? Nie tylko ona usłyszała wyrok od losu?
– Bardzo mi miło – wykrztusił tylko i stanął między dzieciakami.
Słońce chowało się za lasem, niebo nabrało różowej barwy. Dziewczynka starym zwyczajem
oparła łokcie o mur i spoglądała w dół. W zapadającym mroku mogłoby się wydawać, że jest
tą samą, zdrową nastolatką, która przychodziła tu przez tyle lat.
– Kiedy umrę, zamieszkam tutaj – powiedziała Waleria. – Wrócę jako Biała Dziewczynka,
która nie zdążyła stać się Damą. Czy nie będzie to panu przeszkadzało?
Strażnik pokręcił głową. Kimże jest ta mała, by rozumieć, że nadchodzi koniec? Kimże jest,
by wiedzieć, co ją czeka po śmierci?
Wieść o śmierci Walerii nadeszła do strażnika zbyt późno, by mógł choć towarzyszyć jej w
ostatniej drodze, tej prowadzącej na cmentarz. Gdy usłyszał o tym, co się stało zamknął się w
swoim pokoiku i przez kilka dni nikt go nie widział. Mówiono, że oszalał w samotności,
niektórzy twierdzili, że i jego żywot dobiegł końca. Strażnikowi jednak nie w smak było
umierać właśnie teraz. Odpocząwszy trochę i ochłonąwszy po śmierci swej małej
przyjaciółki, znów wyszedł do ludzi. Baszta czekała na nową Panią.
Już wydawało się, że ruina pozostanie tylko ruiną, bez duszy, wspomnień i miłości, gdy do
strażnika przyszedł chłopiec. Staruszek rozpoznał w nim przyjaciela Walerii. Wtedy w jego
sercu coś pękło, a w głowie zrodził się śmiały plan. Nie umrze, dopóki nie zapewni baszcie i
Walerii pamięci pokoleń. Ten chłopiec miał mu w tym pomóc.
Od tamtego dnia mieszkańcy codziennie widywali na szczycie baszty zgarbionego,
białowłosego starca rozmawiającego z chłopcem. Po pewnym czasie dołączył do nich jeszcze
jeden mały skazaniec, potem kolejny, i następny, i jeszcze jeden… Baszta stała się miejscem
spotkań samotnego mężczyzny z przestraszonymi dziećmi chorymi na raka. Strażnik
początkowo opowiadał tylko o Walerii, potem wykładał historię miasta, Polski, opisywał
najdalsze zakątki świata. Wreszcie każde z nich, obecnych na baszcie, dzieliło się z innymi
swoimi marzeniami, których prawdopodobnie nigdy nie miało spełnić.
Wczesną jesienią, gdy z drzew zaczęły spadać pierwsze liście, strażnik dowiedział się, że Jaś,
„chłopiec od Walerii”, umiera. Nagle poczuł się niesamowicie stary i słaby, bezradny.
Poszedł do szpitala.
Przyjaciel jego małej przyjaciółki leżał przykuty do łóżka jakimiś kroplówkami, kabelkami,
całą stertą wijących się żyłek…
– Czy ja też mogę zamieszkać na baszcie? – zapytał cichutko Jaś. Strażnik ledwo rozróżniał
słowa. – Z Walerią? Będę Białym Chłopcem.
Staruszek skinął lekko głową, jak kiedyś, na szczycie swego skarbu, swej baszty. Pojął ironię
losu. Jaś, ubrany w cienką, białą piżamkę leżał na białym prześcieradle, okryty był białą
kołdrą, opierał głowę o białą poduszkę. Ściany wokół niego pokryte były białą farbą,
podobnie jak sufit. I to on chciał stać się po śmierci Białym Chłopcem.
– Powinien pan już iść – zauważył mały. – Zaraz inne dzieci będę chciały wejść na basztę.
– Dziś zostanę z Tobą – zdecydował starzec.
– Niech pan idzie – nakazał Jaś i uśmiechnął się, jakby nagle coś wpadło mu do głowy. –
Niech pan powie Walerii, że dziś na baszcie przybędzie jedno Białe Dziecko.
Tego wieczoru strażnik dłużej niż zwykle stał na szczycie baszty. Wpatrywał się w horyzont,
mimo, iż słońce dawno zaszło. Myślał o wszystkich dzieciach, które czekają na jego pomoc.
Czuł, że żył tylko po to, by teraz, krok od grobu, dawać im nadzieję.
– Tutaj jest dom Białych Dzieci – szepnął. – Tutaj będą czekały na ratunek.
Strażnik poczuł, jak jakaś samotna kropla wypada mu z oka, płynie po policzku i spada na
ziemię. Za nią popłynęła następna, było ich coraz więcej, kapały częściej, szybciej, nie
potrafił ich zatrzymać. Próbował je liczyć – jedna, druga, dziesiąta, dwunasta, nie, piętnasta…
Zaprzestał. Krople płynęły już wartkim potokiem, nic nie było w stanie ich zliczyć ani tym
bardziej powstrzymać.
Strażnik baszty zrozumiał, że płacze. I wcale nie było mu z tym źle. Ukrył twarz w dłoniach i
zaczął łkać jak małe dziecko.
Najstarsi mieszkańcy miasta powiadają, że tamtej nocy strażnik nie był sam na baszcie. Ani
tamtej, ani żadnej innej. Wokół niego już zawsze kręciło się radośnie kilka małych, białych
postaci, które nad ranem rozwiewały się jak mgła, a jednak nikt nie miał wątpliwości, że tam
były.
Taka jest historia ostrzeszowskiej baszty. Nie jedyna, o nie, jest ich o wiele, wiele więcej.
Jednak ta najbardziej z nich wszystkich zasługuje na pamięć i najbardziej z nich wszystkich
narażona jest na zapomnienie. Białe Dzieci mają na Baszcie swój dom. Całymi nocami
wpatrują się w niebo i marzą – o dawnej potędze zamku, o bajkowych postaciach, o
nadchodzącym, lepszym Jutrze…
Kiedy stoisz tam, na szczycie baszty, wydaje Ci się, że jesteś Panem. Bajkowa kraina
rozciąga się przed Tobą w całej okazałości. Urok Narnii i Terabithii, i Nibylandii, i innych
baśniowych krain blaknie nagle w obliczu tego cudu, jakim jest widok z baszty. Przypominają
Ci się wszystkie baśnie, legendy i bajki, jakie kiedykolwiek słyszałeś i nabierasz pewności, że
ta baszta była świadkiem wszystkich opisanych w nich zdarzeń. Baszta pamięta i woła, byś i
Ty nie zapomniał.
Krzykiem baszty są marzenia Białych Dzieci, które każdej nocy patrzą w gwiazdy.
LEGENDA O DREWNIANYM NIEDŹWIEDZIU
Działo się to setki lat temu, kiedy ani mnie, ani moich rodziców, ani nawet moich dziadków
nie było na świecie. Zacznę, więc tak jak zacząć należy. Bardzo, bardzo dawno temu na
terenach, gdzie teraz leży Swarzędz było królestwo. Bogate i piękne. Uroczy zamek, w
którym mieszkał król razem ze swoją żoną, córką i ogromną świtą wybudowany był na
małym wzniesieniu. Okolica była spokojna. Ludziom żyło się tutaj dostatnio, powiedziałabym
nawet, że bardzo dobrze. Lasy i jezioro zapewniały wspaniałe warunki do hodowli zwierząt.
Dzięki płynącej przez królestwo rzece, kwitł handel. Krótko mówiąc, była to kraina mlekiem i
miodem płynąca. Niestety, pewnego dnia miało miejsce wielkie nieszczęście. Stado owiec
jednego z mieszkańców przepadło bez śladu. Chłop płakał bez przerwy, ponieważ było to
jego jedyne źródło utrzymania. W dodatku nie wiedział, kogo ma winić za poniesione straty i
od kogo żądać zwrotu zwierząt. Wszystko stało się jasne następnego dnia. Już opowiadam,
jak to było. Hania wybrała się do lasu w poszukiwaniu grzybów. Gdy dotarła na polankę,
zobaczyła wielkiego niedźwiedzia. Nie takiego zwykłego, jakiego obecnie można spotkać w
polskich górach. Ten był ogromny. Miał dwie głowy, wielkie pyski i pazury. Ruchem jednej
łapy łamał drzewa jak zapałki. Przerażona dziewczynka biegła do domu ile sił w nogach. Od
razu po powrocie przedstawiła rodzicom całą historię. Hania zawsze miała bujną wyobraźnię i
już kilka razy opowiadała podobne historie, dlatego też ani mama, ani tata jej nie uwierzyli.
Nie minęło jednak zbyt dużo czasu, gdy usłyszeli okropny ryk, a później huk. Gdy wybiegli z
domu, na własne oczy zobaczyli niedźwiedzia, o którym opowiadała im córka. Zarówno oni
jak i sąsiedzi pozamykali się w domach. Mijały dni, a zwierzę nadal siało spustoszenie.
Mieszkańcy bardzo szybko potracili dorobek. Przysmakiem niedźwiedzia były owce i konie,
czyli wszystko to, co było źródłem utrzymania ludności. Król z niepokojem obserwował całą
sytuację. Bardzo kochał swoich podwładnych i nie mógł patrzeć, jak dzieje im się krzywda.
Jednak ze zwierzęciem nikt z mieszkańców królestwa nie miał szans. Ktokolwiek chciał go
zabić, przepłacał tę próbę życiem. Król bardzo długo myślał, jak zaradzić tej sytuacji. Uznał,
że jest tylko jedno wyjście. Zwrócił się o pomoc do rycerzy z pobliskich okolic. Ogłosił, że
ten, kto zabije niedźwiedzia, otrzyma pół jego królestwa i rękę jego córki. Dodajmy –
przepięknej córki.
No i zaczęło się. Do królestwa codziennie przyjeżdżali na swoich koniach młodzi rycerze.
Wspaniali, wysportowani, odważni. Każdy miał inny pomysł jak zabić niedźwiedzia.
Pewnego dnia zjawił się Bartek ze Szczepankowa. Właśnie wrócił z obcego kraju, gdzie
odniósł zwycięstwo nad smokiem. Był to jeden z najlepszych strzelców w historii. Był tak
odważny i pewny siebie, że nic nie mogło go powstrzymać przed zmierzeniem się z kolejnym
wyzwaniem. Postanowił zabić niedźwiedzia przy pomocy zatrutych strzał. Był specjalistą nie
tylko od strzelania, ale także od trucizn. Wiedział, że to sprawa życia i śmierci, dlatego bardzo
długo przygotowywał się do tego starcia. Kiedy strzały były już odpowiednio nasączone
trucizną, bez chwili zastanowienia ruszył do lasu, gdzie zwierzę miało swoją kryjówkę.
Ucieszył się, gdy spostrzegł, że akurat śpi. Zbliżał się do niego powoli, w wielkim skupieniu.
Naciągnął łuk i wystrzelił pierwszą strzałę. Trafiła ona niedźwiedzia w łapę. Zwierz zbudził
się rozwścieczony. Obrócił się w stronę Bartka i pacnął go z ogromną siłą. Ten padł bez
czucia na ziemię. Nie było już ratunku dla rycerza. Niedźwiedź zjadł go ze smakiem. Po
chłopcu nie było śladu. Mieszkańcy długo go opłakiwali. Wydawało im się, że jeśli on nie
zabił potwora to nikt tego nie zrobi. Był dla nich ostatnią deską ratunku. Płakał także król,
który od ciągłego zamartwiania się, mimo młodego wieku, całkowicie posiwiał. W tym
samym czasie po królestwie wędrował młody drwal. Szukał on dogodnego miejsca do pracy.
Pozornie był to zwykły, niczym nieróżniący się od rówieśników, chłopiec. Miał jednak pewną
umiejętność, której nie jeden by mu pozazdrościł. Potrafił rozmawiać ze zwierzętami. Odkrył
w sobie tę umiejętność, kiedy był małym chłopcem i chętnie ją wykorzystywał. Kiedy
usłyszał, że potworny niedźwiedź spustoszył już prawie całe królestwo, postanowił poskromić
zwierzę. Nie zależało mu na połowie królestwa i pięknej księżniczce. Chciał pomóc
mieszkańcom z potrzeby serca. Bez chwili wahania ruszył w stronę zamku. Zjawił się przed
królem i opowiedział o swojej umiejętności i o tym, co zamierza zrobić. Ten patrzył na niego
z niedowierzaniem. Postanowił jednak dać chłopcu szansę. Młody drwal jeszcze tego samego
dnia ruszył do zamku. Towarzyszyli mu zatroskani mieszkańcy, no i oczywiście sam król.
Chłopak powoli zbliżał się do niedźwiedzia. Zwierzę było na początku bardzo rozwścieczone.
Jego ryk był nie do zniesienia. Jednak, kiedy śmiałek zaczął wypowiadać niezrozumiałe dla
pozostałych słowa, zwierzę uspokoiło się nagle i usiadło na tylnych łapach. Wydawać się
mogło, że czegoś słucha, że jest czymś zainteresowane. Trwało to dłuższą chwilę. Chłopak
nie przerywając tajemniczego monologu, podchodził do niedźwiedzia coraz bliżej. Kiedy był
w odległości kilku metrów, tylko kilku obserwatorów miało otwarte oczy. Pozostali nie
chcieli patrzeć, jak zwierzę rozszarpuje odważnego drwala. Nagle stało się coś
niesamowitego. Coś, co przeszło do historii i dzięki czemu ta legenda nadal jest tak chętnie
opowiadana przez mieszkańców Swarzędza. Chłopak wyciągnął rękę, dotknął niedźwiedzia a
ten… zamienił się w drewniany posąg. Ludzie oniemieli z wrażenia. W królestwie całą noc
trwało świętowanie. Król nigdy dotąd nie był tak szczęśliwy. Chętnie, zgodnie z obietnicą,
oddał odważnemu drwalowi połowę królestwa i rękę swojej pięknej córki. Warto w tym
miejscu dodać, że dziewczyna zakochała się w chłopcu w chwili, kiedy pierwszy raz go
ujrzała. Modliła się o to, by to właśnie on został jej mężem. Jej prośby zostały wysłuchane.
Mieszkańcy królestwa znów stali się szczęśliwi i pogodni. Powoli odbudowywali wszystko,
co zostało zniszczone. Co się stało z niedźwiedziem? Stał spokojnie w lesie przez kilka lat, aż
do czasu, gdy zainteresował się nim pewien pszczelarz. Zrobił on z niego ul. Niedźwiedź
służy pszczołom po dziś dzień i jest wspaniałą atrakcją turystyczną.
LEGENDA O FORCIE ROHR
Niewielu w Polsce wie, iż spośród wszystkich zakątków kraju, ziemią najpłodniejszą w
legendy, podania i ludowe przekazy, jest ziemia wielkopolska. Tu zrodziło się państwo
polskie, tu praojciec Lech zachwycał się majestatem orlego gniazda. Tu dzielny Bolko, dzięki
pomocy króla kruków, wzywał mieszkańców Poznania do obrony przed nieprzyjacielskimi
hordami. To tutaj wreszcie nieszczęsna księżniczka Halszka zawodzi w baszcie
szamotulskiego zamku. Ale i to nie wszystko. Trzeba bowiem wiedzieć, że lat temu sto i
pięćdziesiąt, a może i jeszcze dawniej, gdy Rzeczypospolitej nie było na mapie, a nad
Polakami panowali trzej obcy monarchowie, przybył król pruski Fryderyk Wilhelm do
Poznania. Miał zamiar poruszyć sprawy wagi państwowej w rozmowie z naczelnym prezesem
Wielkiego Księstwa Poznańskiego, Edwardem Flottwellem. Po uroczystym przyjęciu w
mieście, przeglądzie wojsk i oficjalnych spotkaniach z urzędnikami, zapragnął Jego
Królewska Mość udać się na polowanie.
– Panie Flottwell – rzekł do naczelnego prezesa. – Jakże tu u was ze zwierzyną łowną?
Przyznam szczerze, że dawno nie polowałem poza moim domkiem myśliwskim w
Karkonoszach.
– W Karkonoszach? – uśmiechnął się Flottwell. – Spotkał więc Wasza Królewska Mość
Liczyrzepę?
Na wzmiankę o mitycznym Duchu Gór, królowi zabiło mocniej serce.
– Och, nie. Niestety jeszcze nie. Ale to jedno z moich najskrytszych marzeń. Ojciec
opowiadał mi o nim, gdy byłem mały. Każdego roku jeździliśmy na lato do dworku w
Schmiedebergu.
I Fryderyk Wilhelm zamyślił się. Lecz nie trwało to długo. Po kilku minutach rozpromieniony
uniósł lekko głowę, uderzył pięścią w stół i zawołał:
– A więc, panie Flottwell, ruszamy na sarny!
***
Przy wrocławskim trakcie, na południowy zachód Poznania, znajdowała się osada Łazarz.
Jadąc jeszcze dalej, docierało się do Górczyna – typowo rolniczej wioski, wypełnionej
wszędobylskim gęganiem, kwakaniem i gdakaniem. Jak okiem sięgnąć wszędzie niebo było
czarne od dymu z kominów, a w powietrzu unosił się zapach obornika i końskiej sierści.
Jednym słowem – nic specjalnego. Istotne jest jednak, że mijając czterdziestomorgowe
gospodarstwo pana Macieja Palacza, wyjeżdżało się na bitą drogę, prowadzącą prosto do
odległego o dobre trzy mile Junikowa. A między Górczynem a Junikowem nie było nic prócz
gęstego lasu. I do tego właśnie lasu wybrał się na polowanie król Fryderyk Wilhelm Trzeci
wraz z prezesem Edwardem Flottwellem i generałem Ferdinandem von Rohrem z szóstego
pułku piechoty. Dzień był piękny, wrześniowy. Słońce przygrzewało pierwszymi
promieniami jesieni, a delikatny wiatr podwiewał poły królewskiego płaszcza. Skarogniady
koń generała von Rohra rżał głośno, tworząc idealną harmonię z unoszącym się nad
sosnowymi czubkami krakaniem wron. Mijały godziny, ale szczęście nie dopisywało łowcom.
W końcu król ruszył na niewielkie wzgórze, gdzie chwilę przedtem mignęła mu między
drzewami młoda, śmigła sarenka. Fryderyk Wilhelm zsiadł z konia i zaczaił się za krzakiem.
Po dłuższej chwili sarna wyszła na dróżkę rozglądając się niespokojnie. Król Prus chwycił
muszkiet, złożył się, wycelował i w tej chwili powietrze przeszył huk wystrzału. Ale sarna nie
padła martwa, tylko spłoszona uciekła. Za to muszkiet wysunął się z rąk monarchy i uderzył
miękko o omszałe podłoże.
– Hände hoch! – rozległ się obco brzmiący głos. – Odwróć się, tyranie, morderco,
wyzyskiwaczu!
Fryderyk Wilhelm odwrócił się i ujrzał wychudzonego chłopa w białej sukmanie i
wypłowiałej krakusce z piórkiem na głowie. Nie ulegało wątpliwości, że to Polak. Stał w
pewnej odległości od króla i mierzył doń z muszkietu, a na jego twarzy malowała się
najczystsza nienawiść.
– Morderco! – odezwał się znowu łamaną niemczyzną – Za to, coś uczynił mej ojczyźnie,
zginiesz teraz z mojej ręki.
Władca nie miał w tej chwili głowy, żeby cokolwiek tłumaczyć. Że on nie jest niczemu
winien, że to stryj jego ojca podpisał rozbiór Polski, że on nie czyni Polakom nic złego.
Chciał to wszystko powiedzieć, ale nie mógł. Palec chłopa spoczął na spuście muszkietu.
Giń! – zawołał.
Ale w tej chwili groźnie zaszumiały drzewa, rozpętał się wicher, uderzyły grzmoty, a z
wnętrza rosnącego naprzeciw dębu rozległ się odległy głos.
– Człowiecze, nie tak naród twój o wolność walczył! Nie godzi się, abyś króla mordował w
lesie z ukrycia, ostawał skrytobójcą i zbirem na hańbę i pogardę całemu szczepowi
piastowemu. Nie pomoże to tobie ani ojczyźnie twojej. Jeśli krew tę przelejesz, zmyje ona
wszelką płodność ze mnie – ziemi, która jest ci matką, i nigdy już nie obrodzę. Lepszy
przyjdzie dzień na pomstę, a i bez twej zbrodni Orzeł Biały na powrót rozwinie skrzydła nad
tym umęczonym narodem! Zważ me słowa.
I zapadła cisza, podmuchy wiatru ustały, drzewa znów zaczęły szumieć cicho i sennie, jak
przedtem. Fryderyk Wilhelm wpatrywał się oniemiały w chłopa, który rzucił muszkiet, upadł
na kolana i modlił się. Zdawało się, że czas stanął w miejscu.
Po chwili niedawny napastnik wstał, ściskając w ręku czapkę. Twarz miał pogodną, nie było
już na niej śladu zaciętości. Emanowała tylko spokojem.
– Idź z Bogiem, królu – rzekł cicho. – I chodź nie jesteś moim prawowitym władcą, to nie
mam prawa odbierać ci życia. Idź i nie czyń krzywdy mojemu narodowi, który nie pragnie
niczego więcej, jak tylko wolności.
Z tymi słowami odwrócił się i miarowym krokiem zszedł ze wzgórza. Król stał jeszcze przez
jakiś czas w milczeniu. Po chwili usłyszał tętent kopyt – to Flottwell i von Rohr szukali
swego monarchy.
– Wasza Królewska Mość! Niepokoiliśmy się.
– Zdybałem sarnę. – rzekł Fryderyk Wilhelm. – Ale nie poszczęściło mi, chybiłem i uciekła.
Na obliczu generała pojawił się wyraz niezmiernej ulgi.
– Bogu dzięki, Wasza Królewska Mość. Byłem pewien, że coś złego się stało. Pogoda się
pogorszyła. Przed chwilą zerwał się straszliwy wiatr.
Król wsiadł na swojego konia, którego Flottwell przyprowadził. Pogłaskał go pieszczotliwie
po grzywie.
– Ma pan rację, generale. Myślę, że pora wracać do Berlina.
I nucąc „Prinz Eugen, der edle Ritter” ruszył w stronę bitej drogi.
***
Po powrocie do Berlina, przemyślawszy sobie to i owo, postanowił król w miejscu tego
niesamowitego zdarzenia wykarczować las i wznieść bunkier oraz strażnicę. Miała to być
demonstracja siły i przestroga dla niepokornych Polaków z okolicy. Komendantem strażnicy
mianował król generała von Rohra. Po latach, gdy Prusy były już częścią zjednoczonej na
nowo Rzeszy, na polecenie cesarza Wilhelma strażnica rozrosła się do rozmiarów wielkiej
fortecy, która otrzymała nazwę Fort Rohr. Dziś, choć nie ma już Rzeszy, królów pruskich ani
cesarzy niemieckich, fort ten nadal stoi. I stać będzie jeszcze przez wiele, wiele lat,
przypominając potomnym o przygodzie jaka spotkała najjaśniejszego Fryderyka Wilhelma
podczas polowania na sarny.
JAK ŚWIĘTY FRANCISZEK WZGÓRZE WYRWAŁ
Wśród woźnickich pól złotych
od zbóż słońcem pieszczonych,
góruje wzgórze Wyrwał,
na nim klasztor wzniesiony…
Kiedy wstęgą asfaltu
Przemykać obok będziesz,
Zatrzymaj się na chwilę,
Daj ponieść się legendzie
Mogłoby się wydawać, że, znani od stuleci jako solidni, oszczędni i gospodarni ludzie,
mieszkańcy zasobnej i spokojnej Wielkopolski legend nie potrzebują. Bo czymże jest
legenda? Wytworem ludzkiej fantazji, zawierającym w sobie ziarnko prawdy, które przez
stulecia obrastało nowymi, zmyślonymi faktami, jak wielki kamień obrasta mchem…Takie
bajanie dobre jest dla próżniaków, ale nie dla zapracowanych, zawsze zajętych gospodarzy.
A przecież i my mamy swoje legendy, swoje bajania, w długie zimowe wieczory powtarzane
z nabożną czcią, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Jedną z nich, dotyczącą mojej
najbliższej okolicy chciałabym Wam przedstawić.
Woźniki – miejscowość, której dotyczyć będzie nasza historia, to niewielka wieś, położona 8
km na wschód od Grodziska Wielkopolskiego, mojego rodzinnego miasta. Przypadkowy
podróżny nie zwróciłby na nią uwagi, ot osada jakich wiele. Ale ten, kto zboczy nieco z
głównego szlaku, dostrzeże wyłaniające się spośród lasów otaczających Woźniki
zabudowania klasztorne. Nad niskimi domkami, ogrodami pełnymi słoneczników i malw,
polami i łąkami góruje bowiem jeden z najcenniejszych zabytków baroku w Wielkopolsce.
Kościół poreformacki klasztorny, należący obecnie do franciszkanów. Położony na
malowniczym wzgórzu, zwanym Wyrwał, urzeka odwiedzających to miejsce urodą i
tajemniczością…
Trzeba Wam jednak wiedzieć, iż kilkaset lat temu nie było w tym miejscu ani klasztoru, ani
wzgórza… Tylko lasy, mroczne i bagniste, rozciągały się dookoła. Nie było osiedli ludzkich,
jedynie wilki miały tu swoją siedzibę. Nawet myśliwi omijali te strony lękając się mokradeł i
błędnych ogni, które zwykle pojawiają się w takich miejscach. Jeśli więc ktoś zawitał w te
strony, to wyłącznie przypadkiem. Tak też stało się z pewnym podróżnym, który, pragnąc
szybciej znaleźć się w domu, postanowił skrócić sobie drogę i opuścił gościniec lekkomyślnie
zagłębiając się w knieje. Bardzo szybko odkrył, że nie było to roztropne posunięcie – leśne
ścieżki urywały się, plątały ze sobą, drzewa szumiały złowrogo, jakby ostrzegając go przed
niebezpieczeństwem, prędko zapadał zmrok… Najgorsze było jednak dopiero przed nim.
Zmęczony kilkugodzinnym marszem, przystanął, by raz jeszcze rozejrzeć się i zastanowić nad
dalszym postępowaniem. Gdy chciał ruszyć w dalszą drogę – cóż bowiem innego mógł
zrobić, poczuł, że nie jest w stanie oderwać stóp od podłoża i że z każdym gwałtownym
ruchem zapada się coraz głębiej! Bagno! Zdradliwe moczary już wciągały w siebie upatrzoną
ofiarę. Grząskie błoto sięgało podróżnemu powyżej kolan, już oblepiało jego uda… Czując, iż
jego ostatnia godzina nadeszła, przerażony wędrowiec począł się modlić, przyzywając swego
patrona, św. Franciszka, by ten go nie opuszczał w chwili straszliwej próby. By go ratował,
wyrwał z opresji… Naraz, wielka światłość ogarnęła cały las, a z pomiędzy drzew wyłoniła
się jasna postać odziana w brązowy habit. Tak! To św. Franciszek wysłuchał próśb swojego
imiennika i pospieszył mu na ratunek. Wnet podróżny poczuł, że pod jego stopami nie
bezdenne bagno, lecz znów twarda ziemia się pojawia, co więcej ziemia owa rośnie pod nim i
wynosi go wysoko ponad niebezpieczne mokradło, a wszystko to obserwuje z uśmiechem
świetlista postać świętego…Tak niezwykle ocalony wędrowiec, gdy tylko poczuł grunt pod
nogami, padł na kolana i uderzył czołem o ziemię, dziękując patronowi i wybawcy za
wybawienie. Drżąc jeszcze z przerażenia, zwrócił się do św. Franciszka, w najpokorniejszych
słowach obiecując mu postawienie w tym miejscu wspaniałej kaplicy, na pamiątkę cudu.
Święty skinął jedynie głową, pobłogosławił go znakiem krzyża i zniknął równie nagle jak się
pojawił. Aż do świtu imiennik świętego pozostawał na wzgórzu śląc ku niebu modły
dziękczynne, a gdy pierwsze promienie słońca wdarły się między drzewa, ruszył w dalszą
drogę, niezakłóconą już żadnymi przygodami, by wreszcie dotrzeć do osiedli ludzkich.
Rozsławił tam też imię Franciszka, wszystkim zwierzając się ze straszliwych przeżyć owej
nocy i powtarzając jak refren owe słowa, że go ów święty z niebezpieczeństwa wyrwał i
ocalił. W ten oto sposób powstałe na skutek boskiej interwencji wzgórze zyskało nazwę, którą
nosi do dziś – Wyrwał, a na jego szczycie rychło stanęła obiecana kapliczka. Na tym jednak
nie kończy się nasza legenda, gdyż z biegiem lat coraz więcej osób odwiedzających Wyrwał i
kapliczkę na jego szczycie, doświadczało skutków cudownych interwencji poczciwego
świętego. Chorzy odzyskiwali zdrowie, umierającym wracały siły do życia, bezdzietne
kobiety doświadczały łaski macierzyństwa… Ale działy się i inne rzeczy. Myśliwi którzy
przypadkiem znaleźli się w tych stronach i urządzili pod kapliczką pijacką ucztę,
bezczeszcząc w ten sposób miejsce poświęcone Bogu i Franciszkowi, musieli później długo
błąkać się po kniei nie mogąc znaleźć drogi powrotnej. Dopiero, gdy uświadomili sobie jak
ciężki grzech popełnili, i padli na kolana wzywając świętego, prosząc go o przebaczenie,
drzewa rozstąpiły się przed nimi i oczom ich ukazała się znajoma ścieżka do domu… Biada
też było skalanemu jakimś ciężkim grzechem kapłanowi, który chciałby się choć zbliżyć do
ołtarza kapliczki! Zjawiał się wówczas obłok, przypominający gęstą mgłę, i przesłaniał święte
miejsce, by nie zbrukał go swą obecnością człowiek nieczysty. Nawet, gdy prostą kapliczkę
drewnianą zastąpiły zabudowania klasztorne, a na Wyrwale zamieszkali reformaci, cuda nie
ustały i wzgórze wciąż odwiedzali pielgrzymi, nie tylko z okolicznych miast i wiosek, lecz
także z odleglejszych zakątków Polski. Św. Franciszek najwyraźniej czuł się równie dobrze w
skromniutkim budyneczku wystawionym mu przez owego podróżnego z legendy, jak i w
pięknym szachulcowym gmachu, nie wspominając już o imponującej barokowej świątyni
która stanęła tu w roku 1723. Co więcej, nawet władze pruskie, które w 1836 roku skasowały
klasztor, nie zdołały wyplewić z tego miejsca kultu tego skromnego, a jakże pomocnego
świętego. I dziś jeszcze, gdy klasztor znajduje się w rękach jego imienników, franciszkanów,
można usłyszeć ciekawe historie dotyczące cudów które się za sprawą Franciszka działy i
wciąż dzieją… Ale by się tego dowiedzieć, musicie już osobiście wybrać się na Wyrwał
asfaltowym gościńcem wśród zachowanych gdzieniegdzie bagien…
Legendy z Przemęt, wielkopolskie
Legenda o Krzysztofie Żegockim i Wyspie Konwaliowej
300 lat temu całą Polskę zalał potop szwedzki. Region Wolsztyna ciężko przeżywał okres tej
inwazji, gdyż był terenem bitew pomiędzy najeźdźcami a oddziałem starosty babimojskiego-
Krzysztofa Żegockiego. Na doskonałą bazę dla polskich oddziałów nadawała się Ziemia
Przemęcka pokryta w owych czasach gęstymi lasami i bagnami, a w szczególności
najdogodniejszym miejscem odpoczynku była Wyspa Konwaliowa. Pomocy oddziałowi
Żegockiego udzielali chłopi, drwale i smolarze. Szwedzi, chcąc zlikwidować oddziały
starosty, otoczyli jezioro swoim wojskiem. Po wydaniu miejsca zakwaterowania polskiej
drużyny przez jednego z chłopów najeźdźcy zmuszali armię Krzysztofa do budowania tratew,
na których można przeprawić się na wyspę. Najodważniejszy smolarz imieniem Radomierz
namówił budujących do ponacinania wiązań. Szwedzi, nie czekając aż jezioro się uspokoi,
rozpoczęli natarcie na wyspę. Tratwy pomiatane rozhukanymi falami wpadły na wielki głaz i
nie wytrzymując ciężaru ratajów, rozpadły się, topiąc wodza oraz większość żołnierzy. Dziś,
na cześć dzielnego smolarza, wieś w gminie Przemęt nosi nazwę Radomierz. Z biegiem czasu
na głaz i topielisko Szwedów fale jeziora naniosły wiele piasku, wyłaniając małą wysepkę,
która została nazwana „Mogiłą Szwedzką”
Legenda o przemęckim dzwonie
Dawno temu żyła w Przemęcie uboga wdowa ze swoją dwunastoletnią córką Anną. Pracowita
dziewczyna pomagała swojej matuli, a w wolnych chwilach siadała na pniu krzywej wierzby,
przyglądała się rybkom i dumała o zatopionym mieście, o którym prawił jej dziaduś. Pewnego
dnia zapatrzyła się w jezioro i pochyliła się przy tym tak głęboko, że aż końce warkoczy
zanurzyły się w wodzie. Wtem coś mocno pociągnęło ją za włosy. Odezwał się przy tym głos
spod wody:
Kogo wolisz, ojca czy syna ?
Syna – odpowiedziała odważnie Ania, chociaż czuła, jak mrówki zaczynają jej chodzić po
krzyżu.
Wówczas na powierzchnię wypłynął dzwon. Dziewczynka zanosła go na swoim warkoczu do
kościoła św. Piotra. W najbliższą niedziele uroczyście zawieszono go na wieży kościelnej.
Gdy się rozkołysał po raz pierwszy, ludzie usłyszeli pieśń spiżową:
- Syn przemęckiego jeziora !... Syn przemęckiego jeziora !...
I tak już dzwonił stale, przez wiele, wiele lat.
Legenda o leczniczej korze dębu z Wyspy Konwaliowej
W pewnej wiosce na Ziemi Przemęckiej, mieszkało ubogie małżeństwo. Nie dość, że żyli w
nędzy, to pewnej zimy kobieta rozchorowała się. Nie było dla niej ratunku i wszystko
wskazywało na to, że umrze. Mąż, chcąc, aby było jej chociaż ciepło, wybrał się do lasu po
chrust. Gdy tak wędrował dotarł w okolice Wyspy Konwaliowej, gdzie znalazł dębową korę.
Wrzucił ją do wora, wrócił do domu i rozpalił ogień. Na drugi dzień okazało się, że kobieta
doznała cudownego ozdrowienia. Od tamtej pory mieszkańcy okolic wierzyli w tajemniczą
moc kory.
Legenda: "Na wyspie białych dzwoneczków"
Na środku Jeziora Radomierskiego wznosi się Wyspa Konwaliowa, która co roku pokryta jest
mnóstwem biało- różowych dzwoneczków konwalii. Nad brzegiem jeziora, w ubogiej chatce,
mieszkał kiedyś rybak z żoną i synkiem Jędrusiem, który miał wielu przyjaciół. Kochał
muzykę i marzył o tym, żeby grać na flecie. Jego ojciec spełnił jego pragnienie i dał mu w
prezencie ten instrument. Od tamtej pory nigdy się z nim nie rozstawał i grał piękne melodie.
Chłopczyk najchętniej tworzył nad brzegiem jeziora wpatrzony w Wyspę Konwaliową. Tata
bardzo dużo mu o niej opowiadał. Powiedział też, że ten, kto choć raz wejdzie na wysepkę,
już nigdy się z niej nie wydostanie. Pewnego dnia Jędruś sam siedział w ulubionym miejscu i
grał smutną muzykę, gdy zauważył, że na wyspie tańczą maleńkie, białe postacie. Pragnął się
tam dostać. Nagle do brzegu dobiła maleńka łódeczka ciągnięta przez pięknego łabędzia.
Zapomniał o przestrogach ojca i wskoczył do niej. Gdy dopłynął do brzegu łódka nagle
zniknęła. W tym momencie ogarnął go lęk. Biegł w głąb wyspy. Później zmęczony zasnął
wśród konwalii. Zza roślinek wyskoczyły maleńkie istotki obrzucające chłopczyka wrogim
spojrzeniem. Następnie razem chwyciły za gałązki i potrząsały nimi. Dzwoneczki zaczęły
dzwonić i w jednej chwili ze wszystkich stron przybiegły tłumy takich samych istotek.
Zebrały się wokół Jędrusia i wołały z oburzeniem dlaczego wtargnął on na ich wyspę. Aby się
poradzić udały się do zamku królowej elfów. Ona rozkazała aby przyprowadzić go przed jej
oblicze, a później zabić. Po obudzeniu chłopiec nie mógł się poruszyć. Istotki przeniosły go
na wózek i dostarczyły królowej. Ona zobaczywszy go powiedziała, że za wtargnięcie na
wyspę i poniszczenie konwalii umrze od ich zapachu. Elfy zamknęły go w ciasnym
pomieszczeniu. Zaczął krzyczeć i dusić się lecz istoty były nieubłagane. Dopadły go wyrzuty
sumienia, że nie posłuchał przestrogi ojca. Chcąc pożegnać się ze swoim fletem zaczął grać
smutną melodię. Elfy cichutko klaskały w dłonie lecz chłopczyk stracił w końcu przytomność
i upadł. Po pewnym czasie otworzył oczy i okazało się że leży na miękkiej trawce obok
więzienia. Stworzonka biegały wokół niego, aby się zbudził, a królowa stała zapłakana. Kiedy
zauważyła, że chłopczyk odzyskał przytomność, poruszona jego muzycznym talentem
królowa wręczyła mu flet ze szczerego złota. Jędruś włożył go do ust i w jednej chwili
popłynęła czarodziejska muzyka. I tak grał królowej i elfom, a za każdym razem do kieszeni
przybywały mu trzy złote dukaty. Jeden rok rozkosznego życia na Wyspie Konwaliowej
minął bardzo szybko. Jednak w drugim zaczęła budzić się w chłopcu tęsknota za rodzicami.
Gdy minęły trzy lata zwrócił się do królowej z prośbą o to aby wrócić do domu. Ona z wielką
rozpaczą pozwoliła mu udać się do stęsknionych rodziców. Bardzo podziękował im za flet i
całą sakiewkę dukatów i popłynął do domu. Gdy dotarł na drugi brzeg jeziora ujrzał, że w
jego chatce są sami obcy ludzie. Powiedzieli mu oni, że jego rodzice z rozpaczy po nim udali
się do odległej wioski. Chłopiec słysząc to od razu ruszył w drogę. Po pewnym czasie ujrzał
przy chatce na wzgórzu czekającą matkę. Rzucił się w ramiona staruszków. Podarował on
im zaoszczędzone dukaty i odtąd żyli w dostatku. Z roku na rok Jędruś stawał się coraz
bardziej sławnym muzykiem. Kiedy dowiedział się o tym król w Krakowie, kazał przywieźć
go do siebie i mianować nadwornym flecistą. A później znów po wielu latach zapragnął
odwiedzić swoje rodzinne strony. Najpierw spotkał się z rodzicami, po czym płynął na Wyspę
Konwaliową. Jednak nie zobaczył nigdzie elfów. Jedynie konwalie kwitły jak za dawnych
czasów. Grając na flecie przypominał sobie chwile spędzone z małymi istotkami, a w
kapeluszu znów znalazł trzy dukaty. Potem powrócił do Krakowa aby graniem zachwycać
serce królewskie.
Legenda o zatopionej wiosce
Niedaleko Przemętu znajduje się Jezioro Święte. Nie zawsze jednak ono tam było. Dawniej
wznosiła się na tym miejscu bogata wioska z urodzajną glebą oraz sześcioma chatami
gospodarzy. Pewnego wieczoru do owej wioski przyszedł zmęczony i zziębnięty pielgrzym-
staruszek. Szukając miejsca, w którym mógłby się ogrzać pukał do wszystkich gospodarstw
po kolei, lecz nigdzie nie otrzymał pomocy. Postanowił odejść z niegościnnej wioski. Za
wzgórzem ujrzał lichą chałupkę ubogiej wdowy. Pomyślał, że biedni ludzie będą miłosierni,
więc zapukał do drzwi. Kobieta od razu otworzyła i widząc go tak zziębniętego przyjęła go z
otwartym sercem. Wypoczęty i posilony staruszek nie miał czym zapłacić za gościnę
kobiecie. Ale dał jej jedno życzenie: jaką robotę dziś rozpocznie, niechaj jej się szczęśliwie i z
korzyścią wiedzie, aż do wieczora. Po tych słowach ruszył w dalszą drogę. Kobieta, chcąc
uszyć swojemu dziecku koszulę, sięgnęła do skrzyni po płótno. Gdy odmierzała tyle, ile jest
jej potrzebne, ogromnie się zaskoczyła. Materiał zaczął się jej zwiększać i wydłużać dopóki
na niebie nie pojawiła się pierwsza gwiazda. Dzięki dużej ilości płótna stała się bogatą
kobietą. Gospodarze z niegościnnej wioski byli zazdrośni. Szczególna złość ukazała się w
kobiecie, która jako pierwsza odpędziła staruszka. Dogoniła go i zaczęła namawiać, by
zawrócił się do jej domu na ucztę. Pielgrzym zrozumiał cel kobiety i rzekł jej tylko, że jeśli jej
zaproszenie jest szczere to, to co zacznie robić dziś wieczorem, gdy pierwsza gwiazda
zaświeci, niechaj się pomnoży do jutra rana... Po tych słowach rozeszli się. Chytra kobieta
chciała tylko i wyłącznie gorę złota. Poszła po dzbanek pełen monet i usiadła na kamieniu nad
sadzawką, żeby je policzyć. Chcąc, aby rozmnożyły jej się tylko pieniążki czyste i lśniące
wysypała je na fartuch i zaczęła polewać wodą. W tej chwili zaświeciła się na niebie gwiazda,
a z pojemnika zaczęła lać się woda jakby z górskiego potoku. Przybywało jej tyle, że
wszystkie sześć gospodarstw zatopiło się. Rano już nic nie zostało z wioski. Na jej miejscu
powstało głębokie jezioro, a obok stała tylko chatka na wzgórzu, w której mieszkała uboga
wdowa z dzieckiem o sercu litościwym. Przybiegali do tego miejsca ludzie z całej okolicy i
dziwili się na opowieść o staruszku. Mówili, że on był na pewno wielkim świętym, który
zesłany na ziemię miał za zadanie dowiedzieć się ile dobroci mieści się w sercach ludzi. I to
właśnie na cześć pielgrzyma owe dzisiejsze jezioro nosi nazwę „święte”.
LEGENDA O MADONNIE ROGALINKA
Legenda głosi, że gdy nastały wiosenne roztopy, Warta wezbrała i wystąpiła z brzegów.
Ludzie z niepokojem spoglądali na rzekę, która przepływała przez wieś, grożąc powodzią.
Niosła na swych wodach kawały drewna, fragmenty zagród i pnie drzew. Zaczęło się
ściemniać, gdy chłopiec wypędzając bydło z lasu, spojrzał na rzekę i wtedy wśród fal
zobaczył, że coś zabłysło, pojaśniało i zgasło. Nie dowierzając własnym oczom, przywołał
dziewczynkę, która pomagała mu przy pilnowaniu stada. W tym czasie mokra, jasna belka
nagle zatrzymała się w kępie krzaków. Dzieci z dużym wysiłkiem sięgnęły to tajemniczego
przedmiotu i przyciągnęły go do brzegu. Wtedy to zobaczyły figurkę. Była to Święta
Panienka z Dzieciątkiem. Zawinęły troskliwie obie rzeźby w chustę, zaniosły do chaty i
postawiły w ciepłej izbie obok pieca. Figurki osuszono i złożono w komórce. Nazajutrz stary
Wawrzyniec poszedł do plebana Wojciecha, aby opowiedzieć mu o cudownym znalezisku.
Wieczorem po figury przyszła procesja i uroczyście przeniosła je do kościoła. Rzeka
wyrzuciła też na brzeg snopy cienkich gałązek zielonych i brązowych. Zebrano je wszystkie i
położono na podwórzu. Leżały tam do czasu, kiedy we wsi pojawił się strudzony wędrowiec,
prosząc o nocleg. Wędrowca przygarnięto i nakarmiono. Na drugi dzień, gdy miał wyruszać
w dalszą drogę, zobaczył na podwórzu leżące gałązki, wtedy to powiedział gościnnemu
gospodarzowi, że są to witki wikliny i że można z nich zrobić wiele przydatnych
przedmiotów potrzebnych w gospodarstwie. Nauczył gospodarza i jego sąsiadów wyplatać
kosze z wikliny. Nakazał im także dzielić się tą umiejętnością z innymi ludźmi. Następnie
pożegnał się i odszedł. Mieszkańcy chcieli go jeszcze spytać o wiele innych rzeczy. Szukano
go wszędzie. Ale nikt go nie widział we wsi ani na promie, który przewoził ludzi na targ do
Mosiny. Po tych dziwnych wydarzeniach Warta w ciągu paru dni opadła i powróciła do
swojego koryta. Zanim pojawił się tajemniczy podróżny, Rogalinek nie był bogatą wsią.
Ludzie ciężko pracowali na chleb. Jednak ich los powoli zaczął się odmieniać, wyplatane
wyroby z wikliny zaczęli sprzedawać w bliższej i dalszej okolicy. Umiejętność wyplatania
koszy pozwoliła na skromne, ale godne życie nawet tym, którzy nie mieli nawet małego
kawałka ziemi. Mieszkańcy zrozumieli, że stało się to za sprawą cudownej figury wydobytej z
Warty. Jej przybycie do Rogalinka uznano za znak roztoczenia opieki nad zbudowaną właśnie
świątynią. Kilka lat później stolarz Józef wykonał piękną kapliczkę i umieścił figurkę w
ołtarzu. Kapliczka w czasie niedziel, świąt i nabożeństw jest odsłaniana, a Madonna
błogosławi swoim parafianom. Przez wieki troskliwie opiekowała się Rogalinkiem. W latach
okupacji niemieckiej, z niewyjaśnionych do dziś przyczyn, okupanci nie znaleźli figury i wot
umieszczonych w kapliczce. Mieszkańcy Rogalinka są wdzięczni swojej Madonnie, otaczają
ją czcią, szacunkiem i podziwem. Co roku w maju uroczyście obchodzą jej święto. W roku
2002 cudowna figurka została skradziona z kościoła. Dzięki wysiłkom wszystkich
mieszkańców Rogalinka została wykonana wierna kopia skradzionej Madonny. Jednak
mieszkańcy wciąż mają nadzieję, że skradziona Madonna zostanie odnaleziona i wróci na
swoje miejsce, tzn. do swojego Sanktuarium Rogalinkowskiego. Także wiklina służy do dziś
wszystkim mieszkańcom. Wyroby z wikliny wciąż cieszą się dużym wzięciem i
popularnością, chociaż ludzi zajmujących się tą profesją jest coraz mniej.
Legenda o powstaniu kościoła św. Floriana w Pleszewie
W klasztorze ojców reformatów w Choczu od rana panował ożywiony ruch. Pobożni
mnisi wynosili pośpiesznie fragmenty znajdującego się tam ołtarza. Czynili to w milczeniu,
lękliwie spoglądając w kierunku klasztornej furty. Bali się bardzo swojego przeora, który
wczesnym rankiem opuścił klasztor. Zapowiedział, że wróci dopiero przed zmierzchem, a mimo to
zerkali niepewnie. Trzej braciszkowie ostrożnie ładowali ołtarz na wozy, bacząc, by nie uszkodzili
żadnego elementu. Z nabożną czcią włożyli na wierzch owinięty w płótno obraz świętego
Floriana.
- Nie wrócimy tu już, czcigodni braciszkowie - ozwał się jeden z mnichów. - Nasz przeor nie ma
serca i nie zna litości.
- Nie czyniliśmy niczego złego. Całe dnie spędzaliśmy na pracy i modlitwie, a on ciągle
skąpił nam dobrego słowa i karał za najmniejsze przewinienie - skarżył się drugi.
Zza kaptura ukazała się twarz młodego mnicha.
- Jakem spóźnił się do pracy w ogrodzie, skazał mnie na dwa dni o chlebie i wodzie -
dodał zlęknionym głosem.
- Dalej braciszkowie! Nie czas na narzekanie, jeno uciekajmy, bo przeor może wrócić i
wtedy biada nam - ponaglił jeden z nich.
Pognali woły i ruszyli przed siebie. Odjechali z postanowieniem, że nie wrócą do swojego przeora.
Odnajdą miejsce, gdzie w ciszy i spokoju będą spędzać czas na modlitwie. Szli w milczeniu obok
wozów, od czasu do czasu pokrzykując na leniwie wlokące się zwierzęta. Słońce zbliżało się ku
południu, kiedy dotarli do przedmieść Pleszewa. Utrudzeni drogą rozglądali się uważnie, gdzie by
się zatrzymać.
- Patrzajcie braciszkowie! Woły nie chcą iść dalej. Może to znak, że tu jest nasze miejsce! -
zawołał najmłodszy.
Mnisi rozejrzeli się wokół. Niewielkie wzniesienie porastały stare lipy. Przez
gałęzie prześwitywały promienie słońca, a zapach kwiatów wabił pszczoły, których wesołe
brzęczenie wlało otuchę w serca braci.
- Tu ostaniemy - rzekł jeden z nich.
Bracia posłusznie zsiedli z wozów, nakarmili zwierzęta i ukląkłszy wznieśli ku niebu modlitwę,
prosząc św. Floriana o pomoc i opiekę. Noc spędzili pod gołym niebem, pilnując przywiezionego
skarbu. Nazajutrz skoro świt ruszyli do najbliższych domów, prosząc o pomoc przy budowie
kaplicy. Mieszkańcy Pleszewa nie odmówili. Z desek otrzymanych od nich szybko rosła
świątynia, w której umieścili wywieziony z Chocza ołtarz wraz z figurą św. Floriana. Przygarnęli
ich na nocleg litościwi pleszewianie, do których szybko dotarły wieści o srogim przeorze i
ucieczce mnichów. Codziennie o jutrzni płynęły ku niebu piękne pieśni śpiewane przez
zakonników. Wkrótce w skromnej kapliczce pojawiło się coraz więcej pleszewian, którzy
pokochali św. Floriana i wraz z pobożnymi mnichami wznosili do niego modły. Wieści o
kapliczce w Pleszewie ktoś przekazał chockiemu przeorowi. Chodził po opustoszałym refektarzu
rzucając gromy na ich głowy, nigdy nie zapomni wstydu, jaki mu zgotowali swoją ucieczką i nie
poprosi ich, by wrócili! Wkrótce przeor zachorował. Leżąc na łożu i przewidując bliską śmierć,
wysłał posłańca do mnichów z prośbą o przebaczenie oraz szybki powrót. Dobrotliwi mnisi długo
wahali się przed podjęciem decyzji. Ciągle pamiętali o krzywdach, jakie im wyrządził.
- Czyż jednak nie trzeba wybaczać? – zastanawiali się głośno.
W końcu postanowili, że kilku z nich zostanie w Pleszewie, aby odprawiać
codzienne nabożeństwa. Pozostali powrócą do swego przełożonego wraz z ołtarzem, który
zabrali. Tak też uczynili. Pozostawili jednak po sobie niewielką drewnianą kaplicę, do
której mieszkańcy Pleszewa dobudowali po latach część murowaną.
Dziś stary zabytkowy kościółek pod wezwaniem św. Floriana nadal przyciąga rzeszę wiernych.
Wprawdzie w pobliżu wybudowano już okazałą świątynię, ale nic nie sprzyja tak modlitwie, jak
nastrój malutkiego kościółka, wokół którego narosło kilka wersji tej legendy.
Legendy o Ostrzeszowie
Rodowód nazwy "Ostrzeszów"
Dawno, dawno temu (za panowania pierwszych Piastów) przejeżdżał szlakiem bursztynowym,
z Wrocławia do Kalisza, książę z dwoma giermkami. W gospodzie (znajdowała się na miejscu
dzisiejszej baszty) zatrzymał się na krótki odpoczynek i posiłek.
Gdy zbierał się do odjazdu uczynny karczmarz ostrzegł go o niebezpieczeństwie czekającym na
podróżnych pod Kotłowem, gdzie podobno grasowała tam banda rozbójników, którzy bez
skrupułów łupili karawany kupieckie i mordowali ludzi. Książę pozostał na noc w gospodzie
i postanowił zaczekać aż dołączy do dniego zbrojna świta wraz z dworem małżonki.
Wspólnie z rycerzami schowanymi w karetach, karczmarzem i myśliwym znającym położenie
zbójeckiej kryjówki udali się w drogę do Kalisza. Zgodnie z oczekiwaniem zbójcy napadli na nich.
Byli jednak tak zaskoczeni, że w powozach zamiast bezbronnych białogłów i skrzyń
z kosztownościami byli dobrze uzbrojeni rycerze, że poddali się prawie bez walki.
Książę sowicie wynagrodził karczmarza, a na pamiątkę ostrzeżenia przed niebezpieczeństwem
zadeklarował wybudowanie grodu książęcego o nazwie Ostrzeszów, skarby odebrane zbójnikom
przekazał na budowę kościoła.
Źródła historyczne wiążą powstanie nazwy Ostrzeszów z mieszkańcami tych ziem, którzy nosili
nazwisko Ostrzesz.
Legenda o Stelmachowej Górce
Przez Stelmachową Górkę przebiegał szlak bursztynowy (obecnie na wzgórze górujące nad
okolicą prowadzi ul. Warszawska). Na wzniesieniu tym stelmach (kołodziej) wybudował warsztat
naprawy pojazdów konnych. Następnie dla przejeżdżających kupców postawił karczmę, w której
również sąsiedzi ze Starego Ostrzeszowa raczyli się piwem.
Stelmachowi powodziło się coraz lepiej. Sąsiedzka zawiść i zazdrość przyczyniła się do powstania
oraz rozpowszechniania plotki o zdradzającej go żonie. Stelmach w trakcie wywołanej plotkami
kłótni z żoną, uderzył ją tak mocno, że stelmachowa zmarła. Rozpoczęła się burza, a piaszczyste
wzgórze pochłonęło karczmę. Tragedia niewinnej ofiary plotek przestrzegała potomnych przed
tworzeniem złośliwych intryg, a skruszeni sąsiedzi postawili na wzgórzu krzyż, pod którym często
modlono się. Znane jest również inne podanie ludowe tłumaczące fakt zapadnięcia się karczmy.
Podobno karczma wraz z biesiadnikami pogrążyła się w ziemi w trakcie orgii, które w niej się
odbywały.
Legenda o Stawkach
To kolejna legenda związana ze szlakiem bursztynowym. "Stawki" znajdowały się przy
drodze łączącej obecną ul. Grabowską ze wsią Zajączki, na zboczu Stelmachowej Górki.
Obecnie są to już tylko podmokłe łąki. W XVII wieku były tu duże i głębokie stawy. Podczas
"potopu szwedzkiego" mieszczanie ostrzeszowscy wrzucali do stawów posiadane złote
i srebrne przedmioty, chcąc w ten sposób ochronić je przed najeźdźcą.
Po wojnie nie wydobyto wszystkich skarbów, znalazło się wtedy wielu amatorów cudzego
bogactwa. Część przedmiotów przykrył grząski muł, a w nim grzęźli oraz ginęli nieuczciwi
poszukiwacze. W późniejszych latach w tym miejscu jakoby straszyły duchy, a o północy "Na
Stawkach" pojawiały się błękitne płomienie. Mówiono, że to "złoto czyści się w wodzie
stawu".
.
Krzyż na mogile przydrożnej
Na skraju lasu, przy dzisiejszej ulicy Piastowskiej budowniczowie drogi do Odolanowa
znaleźli gruszę, której gałęzie wyrosły na kształt krzyża. Drzewo ścięto i przeniesiono
gruszowy krzyż najpierw w pobliże skrzyżowania (obecnie ul. Piastowskiej z Aleją Wojska
Polskiego, a później ustawiono je na cmentarzu koło kościoła farnego, gdzie do tej pory
można oglądać fragment Krzyża.
Legenda o powstaniu wsi Mądre (Środa Wlkp.)
Król Władysław Jagiełło podróżował z Krakowa do Poznania z licznym orszakiem, w karecie
nabijanej złotem. W okolicy Środy kareta ugrzęzła w piaskach. Zniecierpliwiony król zawołał
dworzan na pomoc. Niestety, nie udało im się wyciągnąć karety. W tym czasie drogą
przechodził ubogi kmiotek. Śmiał się widząc, jak dworzanie szamoczą się z szóstką koni przy
karecie. Król poprosił go o pomoc. Chłop pomógł, ale nie za darmo. Wytargował kiesę złota,
milę huby i cztery konie z zaprzęgu do uprawy ziemi. Wdzięczny za pomoc król, kazał w tym
miejscu wybudować wioskę i nazwał ją Mądre. Na cześć tego, że chłop umiał mądrze
skorzystać z łaski pańskiej.
O powstaniu Kolegiaty średzkiej
W 1419 roku król Władysław Jagiełło przyjechał po raz trzeci do Środy -
wcześniej gościł u nas w 1413 i 1418 roku.Ostatnia podróż do Środy wiązała się
z przygodą jaką przeżył król pod Tulcami. Pisze o niej Jan Długosz "Jagiełło do
Poznania, stamtąd do Środy jechał. Zbliżał się do lasu pod Tulczem, wtem
straszliwa powstała chmura, błyskawice i grzmoty okropne. Piorun cztery konie u
powozu królewskiego, nie tknąwszy furmana, zabija, i dwóch sług, którzy idąc
pieszo, wstrzymywali od wywrotu, trupem ściele cztery konie z orszaku
monarszego, siedem żołnierskich, jeźdźców nie rażąc, uderza i królewskiego
rumaka, na którym jechał Forsztek, pokojowy. Jagiełło upada bez
zmysłów,zaledwie go ocucić zdołano, przez kilka dni ból ręki cierpiał. Król
odzyskał przytomność dopiero w Jarosławcu i tutaj uczynił ślub, że gdy
szczęśliwie dotrze do Środy, postawi własnym sumptem nowy kościół parafialny
wtym mieście. Tutaj przed ołtarzem w drewnianym kościele ponowił uroczyście
swoje śluby. Z powodu fundatora nazywa się kolegiatę w Środzie /królewską
świątynią/. Kilka dni spędził król w swoim zamku i gdy wypoczął po przeżyciach
i trudach podróży, wyjechał przez Pyzdry do Wiślicy w Małopolsce"
Legendy o Wrześni
Legenda o Platanie w Parku
Działo się to w czasach, kiedy na Opieszynie panowali Ponińscy. Młody hrabia zakochał się
w pięknej garderobianej Magdzie. Żeby nie wzbudzać podejrzeń, panicz wyjeżdżał na konne
spacery, a Magda polnymi drogami chodziła do Dębiny, gdzie odbywały się ich miłosne
schadzki. I stało się to, co się stać musiało-Magda zaszła w ciążę. Kiedy powiedziała
kochankowi, że spodziewa się dziecka, hrabia przestał się nią interesować. Był bowiem
zaręczony z bogatą hrabianką i niedługo miał się odbyć ich ślub. Zrozpaczona Magda na
próżno szukała z nim kontaktu. Kiedy nadszedł dzień ślubu panicza, Magda urodziła syna. Na
wesele zjechało wielu dostojnych gości. Wieczorem zabawa przeniosła się z pałacu do parku.
Na środku ogromnego trawnika ustawiono słup weselny ozdobiony girlandami i szarfami.
Rozstawiono stołu z jadłem i napitkami, obok przygrywała kapela. Magda pełna przerażenia i
obłędu, z maleńkim synkiem na rękach, z daleka przyglądała się zabawie. Kiedy wszyscy
goście poszli spać, podeszła do słupa. Weselną szarfę okręciła wkoło szyjki dziecka i
zacisnęła. Maleńkie ciałko zamarło na jej rękach. Przyniesioną ze sobą łopatką wykopała dół i
zakopała dziecko. Drugą szarfę zakręciła wokół własnej szyi i pociągnęła. Dopiero w
południe zawiadomiono właścicieli pałacu o śmierci Magdy. Pochowano ją na cmentarzu, w
nie poświęconym miejscu. Po kilku dniach, kiedy goście wyjechali, młody hrabia kazał
wykopać weselny słup i na jego miejscu posadzić platan. Gdy usunięto słup i wykopano dołek
pod drzewko, natrafiono na zawinięte w chustę zwłoki niemowlęcia. Hrabia kazał je zostawić
na miejscu pod drzewem. Platan rósł bardzo szybko, dzisiaj jest ogromny. Opowiadano, że
jak zerwać z niego listek w dniu śmierci Magdy, kapie z niego krew, a w księżycowe noce
zjawa dziewczyny często krąży wokół drzewa. Przypatrzcie się dobrze temu drzewu, w jego
,,żyłach
Legenda o cudownym źródełku na Lipówce
Nieopodal kościółka na Lipówce, znajdowała się studzienka z cudowną wodą o
właściwościach leczniczych. Źródełko otoczone było niską, drewnianą ramą, nad nią
znajdował się daszek. Wiele ludzi przychodziło do studzienki po wodę wierząc w jej
leczniczą moc. Podobno z wodą płynęły łzy Matki Boskiej, przelane pod krzyżem syna.
Podobno Jezus wędrując po świecie, przemywał nią skaleczoną stopę, która od razu się
zagoiła. Odtąd Pan rozkazał, aby woda dla wszystkich cierpiących stała się skutecznym
lekiem. Woda leczyła, goiła rany, a nawet przywracała wzrok po przemyciu nią chorych oczu.
Przez długie lata rosła sława cudownego źródełka. Niedaleko Wrześni, w miasteczku Słupca,
mieszkał Żyd- felczer. Postanowił on w ogromną szklaną bańkę nabrać wody ze źródełka i
sprzedawać ją jako własny, przez siebie wynaleziony środek leczniczy. Było już zupełnie
ciemno, kiedy Żyd w wielkiej trwodze zajechał do studzienki. Przechylił otwór bańki ku
wodzie i zaczął ją napełniać. Następnie zmoczył chustkę i przemył nią oślepłe oczy konia.
Zobaczył, że bielmo z oczu znikło, źrenica się przejaśniła. I wtedy stała się rzecz straszna:
koń – albo spłoszony nagłym trzaskiem albo na skutek odzyskanego wzroku, nagle ruszył.
Żyd w ostatniej chwili wskoczył na wóz i zaczął okładać konia batem, aby go zatrzymać. Koń
nie reagował, szerokim łukiem przeleciał przez łąkę i zawrócił. W pełnym galopie pędzi ł
prosto w stronę kościółka. Rozległ się trzask rozbitego wozu, koń uderzył łbem w stojące
obok drzewo, Żyd wyleciał z wozu i wpadł głową prosto do studzienki. Nazajutrz, idący
drogą ludzie zauważyli, że ktoś klęczy przy studzience. Podeszli bliżej i zobaczyli połamany
wóz, martwego konia i Żyda do połowy zanurzonego w wodzie. Doszli do wniosku, że to nie
ślepy los, ale karzący palec Boży zemścił się na Żydzie za zbeszczeszczenie świętego
miejsca. Od tego czasu woda w źródełku straciła swoją cudowną moc. Wszyscy zapomnieli o
studzience, pogniły drewniane ściany i zawalił się nad nimi daszek.
Legenda o klasztorze na Lipówce
Dawno temu, w miejscu gdzie dzisiaj stoi drewniany kościółek na Lipówce, był klasztor
franciszkanów. W tym samym czasie we Wrześni żył ubogi szlachcic Andrzej i piękna córka
starosty Jadwiga. Młodzi poznali się na zabawie i zapałali do siebie wielką miłością. Rodzice
starościanki jednak sprzeciwili się małżeństwu. Już dawno mieli upatrzonego zięcia, bogatego
i starego kasztelanica. Zrozpaczony Andrzej, po otrzymaniu ''czarnej polewki'' wstąpił do
zakonu. W klasztorze przybrał imię brata Konrada. Jadwiga, za pośrednictwem starego
gajowego, przysłała do niego list pełen rozpaczy. Pisała w nim o swoim bliskim ślubie z
kasztelanicem. Pewnej nocy, młodzi spotkali się w ogrodzie klasztornym, do którego można
było wejść przez wyrwę w murze. Ich rozmowę podejrzał brat Anzelm i powiadomił o tym
przeora. Ten kazał zamurować dziurę i wypowiedział straszliwe słowa: ''Niechaj raczej
klasztor zapadnie się pod ziemię, niż w jego murach zaistniałaby miłość inna jak do Boga''.
Tymczasem nadszedł dzień ślubu starościanki. W kościele farnym zebrali się wszyscy
zaproszeni goście. Wkrótce przybyła Jadwiga, cała w bieli, prowadzona do ołtarza przez ojca.
Na środku kościoła nagle padła zemdlona. Nie pomogło pojenie wodą i nacieranie skroni. Z
tłumu wybiegł zakapturzony mnich i polecił przenieść zemdlałą pannę do mieszkania
kościelnego. Wszyscy czekali cierpliwie na zewnątrz. Nagle z podwórza, pełnym galopem,
wypadła na drogę kareta. Pan młody, zrozumiawszy co się stało, puścił się w pościg za
uciekającymi. Kochankowie dojechali już do bramy klasztoru i zaczęli dobijać do furty.
Chcieli poprzez wyłom w murze dostać się do pobliskiego lasu. Jakże wielkie było ich
zdziwienie kiedy zobaczyli, że przejście jest zamurowane. Padli sobie w ramiona, czekając na
zemstę kasztelanica biegnącego w ich stronę z szablą w ręku. Nagle straszny błysk rozdarł
niebo, zerwał się wicher i ciemność okryła klasztor. Kiedy tuman na Lipówkę opadł, nie było
już klasztoru i ludzi. Wszystko zapadło się pod ziemię, spełniły się groźne słowa przeora. Po
wielu, wielu latach w miejscu tym wybudowano mały, drewniany kościółek.
Legenda o Albinie Daszkiewiczowej
Tuż przy wejściu głównym do kościoła parafialnego we Wrześni, od ul. Poznańskiej
(dzisiejsza Jana Pawła II) stał skromny nagrobek z napisem „ Tu spoczywa śp. Albina z
Eliaszewiczów Daszkiewiczowa żyła lat 31- umarła 17.03.1845r.” Były czasy kiedy prababki
i pradziadkowie nasi omijali to wejście, wchodząc dwoma innymi. Według ustnej tradycji
rzecz miała się następująco: około 1835 roku osiedlił się we Legenda o Albinie
Daszkiewiczowej: Wrześni kupiec Daszkiewicz i otworzył skład kolonialny z zajazdem w
kamienicy przy rynku. Ożenił się ze znana z bogobojności dziewica Albiną Eliaszewiczówną.
Małżeństwo to żyło zgodnie, miłując się wzajemnie. Zdrowie jednak nie dopisywało zacnej
małżonce. Chorowała często i długo. Czując zbliżający się koniec żywota prosiła męża, aby ją
pochował przy kościele, który codziennie do ostatniej chwili odwiedzała, modląc się gorąco.
Istniał już wówczas zakaz grzebania zmarłych e śródmieściu i przy kościołach. Pomimo więc
usilnych starań i próśb do wyższej władzy duchownej, ówczesny proboszcz wrzesiński
odmówić musiał wykonania ostatniej woli zmarłej. Pochowano ją na cmentarzu na
Berdychowie (dzisiejsza ul. Gnieźnieńska) . Pogrzeb odbył się przy współudziale licznego
duchowieństwa i niezliczonych tłumów ludności. Od dnia pogrzebu jednak zaczął się w
mieście niepokój. Mieszkańcy domów położonych naprzeciw kościoła widzieli codziennie
wieczorem czarno ubraną postać, wchodzącą bramą główną na teren kościoła, klękającą i
modlącą się dłuższy czas. Paniczny strach ogarniał mieszkańców tej części ulicy. Udano się
do księdza proboszcza, który zarządził modły specjalne za duszę zmarłej. Nie pomogły
wszakże modlitwy ani wszystkie dalsze zarządzenia kościoła. Duch zmarłej Daszkiewiczowej
ukazywał się nadal codziennie na ulicy, zawsze o tej samej godzinie i klękał w jednym i tym
samym miejscu. Daszkiewicz w dalszym ciągu czynił starania o przeniesienie zwłok
małżonki, ale bez skutku. Kiedy jednak sprawa zaczęła przybierać rożne rozmiary i w
oznaczonej godzinie ulica wprost pustoszała, kilkunastu obywateli miasta na czele z
Daszkiewiczem udało się do proboszcza. Razem z nim pojechali do Gniezna, aby przedstawić
sprawę księdzu arcybiskupowi. Po długich staraniach nadeszło wreszcie pozwolenie na
przeniesienie zwłok. Odbyłsię drugi pogrzeb tak wspaniały i liczny jakiego miasto od
przewiezienia zwłok księcia Józefa Poniatowskiego ulicami Wrześni nie pamiętało. Po
spełnieniu ostatniej woli zmarłej, widmo przestało się ukazywać i życie w mieście powróciło
do normy.
Legenda o Lechu, Piechu, Wrześni, Opieszynie i Obłaczkowie
W niedalekim Gnieźnie, w dawnych czasach panował Lech. Miał on córkę Miłostę, która
była kapłanką. Upatrzył ją sobie za żonę Biech siedzący w swoim grodzie o kilka mil na
południe od Gniezna. Jednak Lech nie chciał wyrazić zgody na to małżeństwo , a i sama
Miłosta była również przeciwna jako że ślubowała Bogu. Przestrzeń pomiędzy Gnieznem a
grodem Biecha (Biechowem) wypełniała knieja leśna, miejscami gęsto porośnięta wrzosem.
Przepływała przez nią krętym korytem rzeczka, a w jednym jej miejscu znajdował się bród –
płytkie przejście przez rzekę. Usadowił się tutaj Opiech, poddanych Lecha, strzegący brodu.
Pewnego razu obok brodu spotkali się: Biech, Białęża, Kaczan, Gozd i Biegan ze swoimi
drużynami. Opiech ukrywający się w szuwarach usłyszał jak namawiają się oni aby porwać
Miłostę. Wtedy Opiech konno wyruszył do Gniezna aby uprzedzić Lecha o zamierzonym
napadzie. Lech odparł napastników, którzy uciekali ścigani aż do wrzosowej polany. Tutaj
doszło do walki na włócznie i dzidy. Biech ze swoją drużyną wycofał się dalej na południe i
na pobliskim wzgórzu doszło do nowego starcia, w którym polegli jego towarzysze, a on sam
ocalawszy z pogromu, uciekł. Zasmucił się Lech z powodu przelanej krwi w bratobójczej
walce i opłakał ją gorącymi łzami. Podczas powrotu do Gniezna, przy wrzosowej polanie
Lech rzekł: „Oto jest jedyne miejsce przez które źli ludzie mogą się wkraść w moje władztwo.
Chcę temu położyć kres i tu przy tej wrześni na której stoimy chcę postawić strażnicę mającą
bronić dostępu do mojego grodu. Opiecha mianują pierwszym stróżem tej strażnicy”. Pamięć
o tej walce zachowała się w pieśniach i opowieściach, a miejsce ostatniej krwawej potyczki
nazwano „Opłaczkowem”. Z nazwą miasta od wrzosu i brodu na Wrześnicy , związana jest
jeszcze jedna opowieść. Za czasów panowania Mieszka I, ustalony był już termin polany –
wrześnica – gdzie krzyżowały się szlaki komunikacyjne z południa na północ. Polany tej nie
ominął również św. Wojciech, a ujrzawszy jej barwy kobierzec, zawołał z zachwytem:
„Zaiste to września” i stąd późniejsza nazwa tego naszego miasta.
Legenda o człowieku z kamienia
Działo się to dawno, dawno temu w 1848 roku. Legenda, a może prawda mówi, że
przekupiony przez prusaków Żyd zdradził pozycję polskich kosynierów pod Sokołowem. Ci
schwytali zdrajcę, zawlekli na rynek, gdzie miała się odbyć egzekucja. Żyda jednak nie
powieszono, polska wielkoduszność spowodowała, że zdrajca nie wart był nawet stryczka.
Wychłostano go i puszczono wolno. Podobno sam powiesił się w Dębinie. Inna wersja głosi,
ze żył dalej i po wkroczeniu Prusaków do miasta wskazywał i wydawał w ich ręce polskich
patriotów. Czy to legenda? Faktem jest, że w miejscu chłosty, na pamiątkę wiecznej hańby
dla zdrajcy, ułożono z kamieni postać człowieka. Ten kamienny człowiek przetrwał ponad sto
lat. Zniszczony został dopiero w 1961 roku, gdy Rynek zalano asfaltem. W zbiorach Muzeum
Regionalnego zachowały się jedynie zdjęcia człowieka z kamieni.
Legenda o niemieckim leśniczym– Skorzęcin
W odległości 300 m od leśniczówki Stary Dwór w Skorzęcinie, w uroczysku Skorzęcin,
znajduje się grób Paula Redlicha – niemieckiego gospodarza lasów skorzęcińskich z
początków XX wieku. Zmarłemu w 1916 roku nadleśniczemu, zgodnie z jego życzeniem, nie
postawiono pomnika, ale posadzono przy mogile pięć daglezji, z których każda symbolizuje
dziesięć lat z jego życia. Dziś wspaniałe, 30-metrowe drzewa górują nad wierzchołkami
pozostałych. Według legendy to duch nadleśniczego stał się pośmiertnym obrońcą lasu, który
dba o dobro okolicznej przyrody. I biada temu, kto naruszy jej spokój.
Mityczna Izyda– Małachowo Złych Miejsc
Małachowo Złych Miejsc – nazwa niezwykła, oryginalna i jedyna wśród miejscowości w
Polsce. Jej pochodzenie nie jest jednoznacznie wyjaśnione. Informacje źródłowe mieszają się
z legendami. Wiadomo, że początki osadzania się na terenie Małachowa sięgają co najmniej
XIII wieku. W tym okresie na terenie porastającej je puszczy były zakładane kolejne osady
m.in. przez członków rodu Gryfi tów, które nazwano: Małachowo, a każda dostawała
dodatkowe miano, i tak powstały Małachowo: Szembrowice, Wierzbiczany, Kępe,
Kręstkowe, Męcichowo i Złych Miejsc. Tak jak nazwa Szemborowice może wywodzić się od
imienia Szembor czy Wierzbiczany od Wierzbięta lub Kępe po prostu od Kępy, tak nazwę
Małachowo Złych Miejsc trudniej wyjaśnić. Z jednej strony mówi się o przekształceniu
imienia Piotra Złemięso, znanego ze źródeł z 1397 roku, w Złe Miejsca.
Legenda podaje jednak, że na taką nazwę miejsce to zasłużyło dzięki duchowi złego hrabiego,
który utonął w okolicznych błotach, starając się wydobyć karetę, gdy ta ugrzęzła na drodze.
Z miejscowością tą łączy się niezwykłe znalezisko, jakie odkryto w latach 1860-1861 w
sposób zupełnie przypadkowy. Mianowicie na okolicznych polach, podczas sypania kopca na
ziemniaki, znaleziono niewielką brązową figurkę Izydy. Znalezisko jest o tyle niezwykłe, iż
bogini Izyda wywodzi się z Egiptu i z cywilizacją europejską ma niewiele wspólnego – kult
bogini Izydy o kilka tysiącleci wyprzedza intensywne, stałe osadnictwo
naszych obszarów. W mitologii egipskiej Izyda była władczynią nieba i ziemi, jednym z
wcieleń Wielkiej Macierzy. W czasach późniejszych, w cywilizacji greckiej, jej funkcję
przejęła bogini Demeter. Izyda była córką bogini Nut i boga Geba. Była siostrą i żoną
Ozyrysa, którego przywróciła do życia, gdy go uśmiercił i poćwiartował Set. Wraz z
Ozyrysem i synem Horusem stanowili naczelną triadę bogów Egiptu. Izyda była boginią
płodności, opiekunką rodzin, w niepokalany sposób poczęła Horusa. Jej postać przedstawiano
jako siedzącą niewiastę karmiącą dziecko lub matkę trzymającą dziecko na kolanach
stąd skłonność widzenia w Izydzie wzoru chrześcijańskiego kultu Maryi.
Legenda o smoku trójgłowym– Drachowo
W języku niemieckim Drachenberg oznacza Smocze Wzgórze. Według lokalnej legendy na
wzgórzu, we wsi Drachowo, w czasach, których nie pamiętają najstarsi mieszkańcy, żył
trójgłowy smok. Wśród miejscowej ludności poczwara ta budziła strach i przerażenie,
porywając ludzi i bydło z okolicznych przysiółków. Nie pomagały zaklęcia i wizyty
wiedźminów. Ostatecznie ze smokiem rozprawił się miejscowy bartnik. Postawił on
wieczorem przed smoczą jamą trzy wymborki z wódką zaprawioną miodem. Podrzucił
jeszcze mięso baranie, po czym zapalił ognisko i czekał co nastąpi. Potwór wypełznął zaraz,
skoro tylko się ściemniło. Na wstępie zakąsił. Bartnik ukazał się na tle blasku ogniska i
przepił do smoka łyk gorzałki. Smok pociągnął z wymborka i zawył cicho
z zadowolenia, a po biesiadzie padł znużony. Na drugi dzień smok nie miał siły napadać na
bydło i ludzi. Bartnik dzięki pomocy wieśniaków serwował codziennie zakrapiane kolacje
potworowi. Doszło nawet do tego, iż smok po wypiciu zazwyczajdrugiego naczynia mruczał,
żądając drapania gałęzią pod szyją, co było dowodem zawartej przyjaźni. Niestety, nadmiar
słodkiego trunku wykończył smoka, który odmówił przyjmowania posiłków,
chowając się w swej jamie. Niedokończony wątek klechty sugeruje, że gdzieś w gruncie
powinny znajdować się kości smoka lub co najmniej jeden czy dwa zęby. Może podczas
budowy drogi na wzniesieniu nawet je znaleziono. Dziś na Smoczym Wzgórzu stoi budynek
po byłej szkole. Na pamiątkę tego wydarzenia przez pewien czas w Drachowie odbywały się
festyny pszczelarskie.
Legenda o karczmarzu– Waliszewo
Bardzo często przejeżdżamy obok miejsc pozornie nieinteresujących. Wystarczy jednak
posłuchać starszych ludzi albo poczytać literaturę z dawnych lat, a okaże się, że te miejsca
mają niezwykłą historię. Tak jest np. z niewielkim placem, dziś niemal pustym, porośniętym
drzewami, a zlokalizowanym na skrzyżowaniu dróg z Gniezna do Kłecka i z Waliszewa do
Dziećmiarek. Tutaj, przed rokiem 1840, stała karczma zwana Waliszewek, która zyskała złą
sławę. Otóż, do dziś krążą wieści, iż jej karczmarz chętnie przyjmował w swoje progi gości.
Robił to jednak tylko po to, aby później uśmiercić ich i okraść. Ciała zakopywał zwykle w
pobliżu karczmy, stąd też pochodzi jej nazwa: Czerwona Karczma.
W 1840 roku budynek spłonął. Co stało się z karczmarzem? Nie wiadomo, ale karczmy
już nie odbudowano, a zła sława przetrwała. W pobliżu tego miejsca znajdowało się o wiele
starsze, pochodzące z wczesnego średniowiecza, cmentarzysko. To z niego pochodziły
ludzkie kości i czaszki, które ludzie łączyli z Czerwoną Karczmą i ze złym karczmarzem.
Jeszcze w latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku na usytuowanym tutaj wybierzysku
żwiru znajdowano fragmenty szkieletów i przedmioty z wczesnego średniowiecza.
Legenda o zielarkach spalonych na stosie – Gorzuchowo
Wokół czarów i czarownic narosło mnóstwo mitów i legend. Ciekawostką jest fakt, iż
powszechnie dziś i w przeszłości czary łączymy z kobietami. To one były oskarżane o
kontakty i sprzyjanie siłom nieczystym, czyniły czary, działając na szkodę swoich sąsiadów i
otoczenia. Bardzo często padały ofiarą pomówienia, a ich wina wynikała raczej
z niechęci lub osobistych żali oskarżycieli! Okres od XIV do połowy XVII wieku to czas tzw.
polowania na czarownice. Dochodziło wtedy do licznych oskarżeń, procesów, egzekucji
podejrzanych o czary. Wszystkie te postępowania(często łącznie z torturami) odbywały się
publicznie, będąc swoistym widowiskiem. Proceder ten nie ominął także terenów dzisiejszej
Polski, gdzie ofi cjalnie zakazano go w roku 1776. Jeden z ostatnich procesów, jaki odbył się,
zanim zaczęła obowiązywać uchwała, miał miejsce przed sądem w Kiszkowie. Dotyczył on
oskarżenia dziesięciu kobiet o to, iż dopuściły się zapomnienia bojaźni boskiej i przykazań
jego artykułów wiary świętej katolickiej, a przywiązawszy się do czarta, którego się na
chrzcie świętym wyrzekły i onego sobie do niegodziwych akcji i niecnot swoich, które
czyniły, za pomocnika przybrawszy, wyrzekły się Pana Boga i Matki Najświętszej i
Wszystkich Świętych. Oskarżenie wnieśli Bartłomiej, Tomasz i Jan Szeliscy – ówcześni
właściciele Gorzuchowa. Ich skargi nie zostały przyjęte ani w sądzie w Gnieźnie, ani w
Pobiedziskach, ominęli też sąd w Kłecku i znajdując podatny grunt dla swoich oskarżeń w
Kiszkowie, zarzucili uprawianie czarów: Petroneli Kusiewa i jej córce Reginie, Maryjannie
i jej córce Katarzynie, Reginie Śramina, Małgorzacie Błachowa, Zofii Szymkowa, dziewce
Katarzynie, Piechowej Banaszka oraz starej Dorocie. Kobiety poddano torturom i w
konsekwencji przyznały się do związku z diabłem i licznych pobytówna Łysej Górze która w
brzezinie wilkowyjskiej się znajdowała, a także do zapomnienia bojaźni Boskiej
i przykazań Jego oraz artykułów świętej wiary katolickiej a przywiązawszy się do czarta,
którego się na chrzcie wyrzekły i onego sobie do niegodziwych akcyi i niecnót swoich, które
czyniły za pomocnika przybrawszy (...) Najświętsze Sakramenta po kościołach kradły, na
proszki paliły, po różnych chlewach i różnych miejscach nieuczciwych siekły, krew
Przenajświętszą z komunikantów, raz na okup ludzkiego narodu przez Zbawiciela świata
wylaną, drugi raz toczyły, różne Inkantacyje i czary z proszków kobylich łbów, żmijów,
wężów i wilczej łapy, którą w Zakrzewie z zabitego wilka urżnęły. Wyrok mógł zapaść tylko
jeden – dziesięć kobiet (najmłodsza miała 13 lat) – skazanych zostało na śmierć przez
spalenie na stosie. Wykonano go 30 września 1761 roku w miejscu, które do dziś nazywane
jest Kuś. Według wciąż żywej miejscowej legendy jedna z oskarżonych rzuciła klątwę na
mieszkańców i na miejscowość Kiszkowo – miasto miało utracić zarówno prawa miejskie, jak
i swoją nazwę. Klątwa spełniła się prawie 200 lat później! Prawa miejskie znieśli pruscy
zaborcy, a okupant niemiecki zmienił nazwę na Welnau.
Legenda o zbóju Macieju – Modliszewo
Dawno temu, bo jeszcze za czasów, gdy miłościwy panował król Władysław, co go
Łokietkiem zwali, grasował w gnieźnieńskiej krainie zbój srogi. Rabował on kupców
wszelakich, co koło Gniezna przejeżdżali. Gniazdo swe zbójeckie nieopodal Modliszewka
uwił, jako wąż złowrogi na uczciwoty wszelkie też napadał. A był to pono rabuś nad
rabusie, bo nikt nigdy o jego kamratach nie słyszał, przeto sam musiał grzesznych występków
dokonywać. Aż razu pewnego kupcy kruczoczarni ze słonecznej Italii przez ziemię
piastowską przechodzili. Lecz nim do Gniezna doszli, zły Maciej pośród gęstwin ich swym
nosem czarcim wywęszył. Karawanę całą złupił doszczętnie, jednak opatrzność Boża
nad przybyszami z Południa czuwała, bo z życiem uszli przed zbójem diabelskim. Do
Gniezna wycieńczeni doszli i wszystko sędziemu wyjawili. Ten, gdy się dowiedział, pono aż
z gniewu zaczerwieniał, bo nie wiedział, jak zbója pojmać. Wtedy to jeden z przybyłych
powiedział mu, że wielkie zapasy wina przedniego wieźli, co pod słońcem Toskanii
dojrzewało. Na to sędzia zarządził, by natychmiast wyruszyli, a szukać długo nie musieli, bo
oto zbój Maciej teraz pod drzewem niedaleko leśniczówki Koreczno spał winem
zamroczony.
Legenda o zatopionej wsi z kościołem – Głęboczek
Przy granicy dwóch województw: wielkopolskiego i kujawsko-pomorskiego, w pobliżu rzeki
Wełny, znajduje się jezioro Głęboczek. Położone w zagłębieniu powstałym na skutek
działania ostatniego lodowca zajmuje powierzchnię 10 ha. Zgodnie z legendą na tym miejscu
lokowana była wieś z kościołem. Jej mieszkańcy za niewłaściwe prowadzenie się zostali
ukarani przez Boga, który pewnego dnia zatopił grzeszną wioskę wraz z ludnością. Na jej
miejscu powstało istniejące do dzisiaj jezioro Głęboczek. Jak wspominają lokalni wędkarze
łowiący nocą ryby, gdy wokół zalega cisza, słychać niosący się po tafli jeziora
głos kościelnych dzwonów. Na terenie powiatu gnieźnieńskiego nie jest to jedyne miejsce, w
którym zgodnie z legendą zatopiono kościół. Niejako po przeciwnej stronie Gniezna – w
miejscowości Mnichowo – również znajduje się jezioro skrywające tajemnicę. Wśród
okolicznej ludności panuje przekonanie, iż w jego głębinach jest zatopiona świątynia.
Dawno temu do Mnichowa dotarli mnisi, którzy wznieśli fragmenty murów kościoła. Jednak
musieli się źle prowadzić, skoro któregoś dnia owoc ich pracy – niedokończoną budowlę, a
także ich samych pochłonęły wody powstałego tu jeziora.
Legendy z Koła
Legenda o Zofii z Koła
Starosta zamku w Kole miał piękną córkę, Zosię. Chętnych do jej ręki było wielu. Pewnego
razu przyjechało do Koła dwóch młodzieńców. Jeden przez drugiego zapewniali o swej
miłości do starościanki.
Zosia nie zdążyła wypowiedzieć się w kwestii swych uczuć względem któregoś z nich, gdy
oni zdecydowali, że nie będą czekać na zajęcie przez nią stanowiska w tej sprawie.
Postanowili pojedynkować się i w ten sposób dowieść, kto jest bardziej godzien jej ręki.
Następnego dnia rano na dziedzińcu zebrali się wszyscy mieszkańcy zamku. Młodzieńcy
stanęli na przeciw siebie i gdy już mierzyli do siebie, z zamkowej wieży popłynął szloch
starościanki przerażonej tym, co się działo z jej powodu.
Padły dwa strzały. I co się okazało? Obaj młodzieńcy leżeli martwi. Ugodzili śmiertelnie
siebie nawzajem i obaj zginęli w pojedynku.
Później niejednokrotnie widywano na zamku dwie zjawy, które poszukiwały ukochanej, by ją
prosić o wybaczenie.
Ojciec Zosi na pamiątkę wydarzenia i ku przestrodze zakochanym kazał postawić dwa
pomniki. Podobno pozostałością po nich są dwa obeliski w formie złamanych kolumn,
znajdujące się w zachodniej części Koła.
Nieszczęśliwa miłość czyni z człowieka poetę, jak powiadają, jeśli wcześniej go nie zabije.
Legenda o skarbach i podziemnych przejściach
Jak w wielu innych zamkach, tak i w Kole podobno są pod zamkiem tajemne przejścia i
lochy. Gdzieś tam znajduje się bezcenny skarb.
Wielu próbowało go odnaleźć, ale jak dotąd bez wyraźnych efektów, chociaż, jak
powiedział kiedyś pan, którego zapytaliśmy czy ci co poszukują skarbów coś znajdują, "abo
to powiedzą jak znajdą?" Więc może ktoś coś znalazł ale trzyma to w sekrecie:)
Ale to i dobrze, dopóki ktoś nie przekopie ziemi pod zamkiem, to się nie dowiemy i
legenda będzie trwać ...
Współczesna legenda o powstaniu miasta Turek
Dawno, dawno temu żył sobie pewien starzec, który miał trzech synów. Był bardzo bogaty,
lecz nie wiedział któremu synowi zostawić majątek i u którego zamieszkać. Pewnej nocy
przyśnił mu się anioł, który powiedział:
- Jedź z synami w podróż, w miejscu w którym zobaczycie najsilniejsze i najmądrzejsze
zwierzę, każ synom zbudować trzy domy.
Starzec zapytał:
- A któremu z nich zostawić majątek i z którym zamieszkać?
Anioł odparł:
- Bogactwa i swój los zostaw temu, który pokona owo najsilniejsze zwierzę.
I tak starzec wyruszył w podróż. Kiedy jechali przez piękną, zieloną równinę, zobaczyli tura -
w owym czasie najsilniejsze i najmądrzejsze zwierzę. Tam też starzec polecił synom
zbudować trzy domy, a sam do czasu roztrzygnięcia problemu zamieszkania, postanowił
nocować w szałasie. Pewnej nocy zbudził go jakiś hałas. Wyszedł z szałasu i spostrzegł
ogromnego tura, pędzącego w jego kierunku. Przestraszony zawołał:
- Synkowie, pomóżcie mi!!!
Synowie wyszli ze swych domów i pierwszy do boju ruszył najstarszy syn. Miał on włócznię,
ale nie udało mu się pokonać tura. Drugi poszedł bronić ojca średni syn. Strzelał on z łuku,
ale jego strzały nie pokonały tura. Obaj bracia uciekli do swych domów. Ostatni na placu boju
pozostał najmłodszy syn, niestety nie miał on żadnej broni. Jednak miłość do ojca była tak
silna, że odważył się on ruszyć do boju z dzikim zwierzem. Bracia obserwując tę sytuację ze
swych domów krzyczeli:
- Głupcze, uciekaj. Tur zabije Ciebie i ojca!!!
Jednak wydarzył się cud. Najmłodszy z braci pokonał tura, choć nie posiadał żadnej broni.
Ojciec zostawił chłopakowi cały majątek i na ostatnie lata swego życia zamieszkał z nim.
Wkrótce w te okolice poczęli nadciągać ludzie szukający miejsca do zamieszkania. Wspólnie
z trzema braćmi i ich ojcem założyli miasto, którego symbolem stał się tur. Samo miasto
nazwali Turek, gdyż choć było ono małą miejscowością, jego mieszkańcy byli silni i mądrzy
jak tury.
Legendy o Rychwale
Cudowny obraz
Obraz Matki Boskiej Nieustającej Pomocy od niepamiętnych czasów znajduje się w
Rychwale, a od 1766 roku zasłynął łaskami. Niestety, podczas III rozbioru Polski zaginął, a
rychwalanie również o nim zapomnieli. Ten stan trwał bardzo długo, aż do chwili, gdy w
1986 roku do proboszcza parafii Św. Trójcy w Rychwale (ks. Szczepana Ostajewskiego)
przybyło krakowskie małżeństwo, państwo Łempieccy (którzy poszukiwali owego obrazu).
W tym samym roku, w czerwcu, odbyła się wizytacja ks. Biskupa Romana Andrzejewskiego,
który znał historię cudownego obrazu, dlatego był bardzo zaniepokojony jego zaginięciem.
Zarządził wielkie szukanie; na szczęście ze skutkiem: obraz owinięty w szmaty
przechowywany był na strychu plebanii. Biskup zabrał obraz do Włocławka, odrestaurował
go i po pięciu latach w nowej szacie graficznej przywiózł do Rychwała! Obraz ten po dziś
dzień jest w Rychwale, a rychwalanie, wierząc w moc Matki Boskiej Nieustającej Pomocy,
modlą się do Niego i wypraszają sobie łaski u Najświętszej Panienki!
Szubienica
Legenda o Rychwale związana jest z szubienicą, która w dawnej przeszłości potrzebna była
rychwalakom do wykonania kary śmierci. Dawno, dawno temu pod Rychwałem grasował
przestępca, był okrutny i bezwzględny! Władze Miasteczka postanowiły Go ująć i wymierzyć
karę. Kiedy zapadł wyrok: kara śmierci! – zrodził się problem; W Rychwale nie było
szubienicy!Wobec tego zwrócono się do władz Stawiszyna z prośbą o pożyczenie tego
niezbędnego przedmiotu. Niestety, Stawiszyn prośby nie spełnił i szubienicy nie pożyczył! Ta
legenda kończy się smutno; przestępca został na wolności! Być może nadal przebywa w
lasach, które otaczają Rychwał!?
Legenda o przedeckim staroście
"W Przedczu, niewielkim miasteczku na pograniczu Kujaw z historyczną ziemią łęczycką
(obecnie w powiecie kolskim województwa wielkopolskiego). Opowiadano tam, jak to pewna
para młodych kochanków zawarła w kościele ślub i dopełniwszy ceremonii wracała do domu,
by cieszyć się szczęściem i ucztować. Traf chciał, że urodziwą pannę młodą zauważył
nikczemny i lubieżny starosta przedecki. Zapaławszy do niej szaloną namiętnością, odtrącił
od niej męża i porwał nieszczęsną do starościńskiego zamku, gdzie zrobił z nią to, o czym nie
opowiada się w bajkach dla grzecznych dzieci. Upokorzony i bezsilny małżonek postanowił
utopić się z żalu w zamkowej fosie. Gdy stanął na brzegu koryta fosy, dojrzał znienacka
ubogiego, nieznanego sobie starca. Ten zbliżył się do zrozpaczonego młodzieńca, wypytał go
o wszystko, wysłuchał i pocieszył, słowem zaręczywszy na odchodnym rychłe uwolnienie
uprowadzonej przemocą białogłowy.
Jak się niebawem okazało, w przebraniu wędrownego dziada chadzał po Przedczu
sprawiedliwy król Kazimierz Wielki, ostatni Piast na polskim tronie królewskim (1333–1370
r.). Już nazajutrz bowiem w całym blasku swego majestatu wjechał z licznym orszakiem do
przedeckiego zamku, po czym zwołał naradę z udziałem niecnego starosty i jego zauszników.
W trakcie narady opowiedział historię podobną do tej, jaką usłyszał z ust nieszczęśliwego
małżonka, po czym poprosił starostę o orzeczenie wyroku w sprawie z oskarżenia o takie
właśnie przestępstwo. Wyrok nieświadomego pułapki dostojnika brzmiał: „Śmierć głodowa w
lochu!” Monarcha tylko na to czekał. Gromko ujawniwszy prawdę, oskarżył osłupiałego
starostę o porwanie i gwałt, zatwierdzając jednocześnie wymierzoną przez samego winowajcę
okrutną karę głodowej śmierci. Wyrok wykonano niezwłocznie. Liną spuszczono okrutnika
do głębokiego lochu wieży zamkowej, wręczywszy mu na ostatnią drogę bochen chleba i
dzban wody. Gdy po siedmiu dniach zajrzano do lochu, dzban był pusty, a z chleba nie
pozostał ani jeden okruszek. Po trzech kolejnych dniach starosta żył jeszcze, lecz odgryzł
sobie palce u rąk. Wreszcie czternastego dnia kaźni na dnie wieży znaleziono już tylko
zamorzonego głodem trupa"
Gryżyna, Borek Wlkp.
Legenda o gryżyńskiej brzozie
Dawno temu niedaleko Gryżyny mieszkała uboga wdowa. Największą radością jej życia był
mały synek Antoś, któremu dogadzała jak tylko mogła. Nie potrafiła się na niego gniewać, ani
też słusznie za przewinienia ukarać. Chłopiec dorastał więc bez poczucia winy i kary. Z
biegiem czasu stawał się coraz bardziej krnąbrny i niegrzeczny.Zdarzyło się pewnego razu, że
w gniewie uderzył swoją matkę w twarz, ale i tą niegodziwość matka mu darowała. Z wielkiej
radości i nadziei stał się dla swojej rodzicielki coraz częstszą przyczyną troski i smutku.
Kiedy chłopiec miał dziesięć lat zachorował i wkrótce umarł. Pochowano go na parafialnym
cmentarzu w Gryżynie. Już na drugi dzień zauważono, że z mogiły wysunęła się na
powierzchnię blada rączka dziecka. Przerażona matka sprowadziła plebana, który odprawił
mszę św. i poświęcił grób. Rączka dziecka zniknęła, ale na drugi dzień pojawiła się znowu.
Zafrasował się pleban i powiedział:- ja już w tej sprawie nic więcej zrobić nie mogę. Widać,
że mogiła skrywa jakąś tajemnicę, a dziecko najwyraźniej po śmierci spokoju zaznać nie
może, bo za życia słusznej kary za popełnione winy nie otrzymało.
Na te słowa matka chłopca rozpłakała się rzewnie i wyznała, że nie potrafiła ukarać dziecka,
nawet wtedy, kiedy ono w gniewie podniosło na nią rękę. Słysząc to wyznanie kapłan zerwał
witkę z rosnącej nieopodal brzozy, wręczył ją matce ze słowami:
- wymierz więc dziecku sprawiedliwość po śmierci skoro za życia jej nie zaznało. W
przeciwnym bowiem razie nie zazna spokoju na wieki. Z wielkim płaczem chwyciła matka
rózgę i zaczęła uderzać martwą rączkę, która w tej samej chwili wsunęła się na powrót do
grobu i nigdy więcej nie pokazała. Obecny przy tym pleban włożył brzozową gałązkę w
ziemię przy grobie, poświęcił, a wkrótce z gałązki tej wyrosło potężne drzewo. Przypominało
wszystkim o tym, że już za życia trzeba ponieść karę za popełnione winy.
Brzoza na gryżyńskim cmentarzu rosła aż do roku 1875, kiedy powaliła ją okrutna burza,
legenda jednak w ludzkiej pamięci pozostała do dnia dzisiejszego. Osobliwą pamiątką po tych
wydarzeniach jest krzyż z brzozy gryżyńskiej wiszący po lewej stronie w kruchcie kościoła w
Borku Wielkopolskim na Zdzieżu.
Kotłów
Legenda o Kotłowskim Wzgórzu
Zdarzyło się pewnego razu w niebie, że chóry anielskie strasznie fałszowały. Nie mogło tego
dłużej zdzierżyć wrażliwe ucho Stwórcy i za karę wysłał zastępy anielskie, aby naznosiły
kamieni i wybudowały trzy kościoły w południowej Wielkopolsce, tam gdzie jeszcze stały
pogańskie świątynie. Praca okazała się jednak bardzo ciężka, tak że zmęczone anioły
poprosiły Stwórcę o przysłanie do pomocy diabelskich osiłków. Dobry Bóg zgodził się, ale
szatany spłatały aniołom figla... Naznosiły kamieni, ale na Jeżową Górę, a nie do Kotłowa,
jak zostało ustalone. Rozpoczęły się więc przepychanki, które zakończyły się prawdziwą
wojną na kamienie. Dopiero kiedy Michał Archanioł wkroczył do akcji, szala zwycięstwa
przechyliła się na stronę anielską i można było zakończyć budowę. Kamienny kościół na
Kotłowskim Wzgórzu stoi do dzisiaj. A od tego czasu na okolicznych polach można znaleźć
bardzo dużo porozrzucanych kamieni.
.
Krobia
Legenda o pustelniku i starej gruszy
Dawno temu niedaleko Krobi mieszkał pustelnik. Żył samotnie na odludziu, całe dnie spędzał
na pracy i modlitwie. Niedaleko jego chatki rosła duża, stara grusza. Jej owoce starczały mu
za całe pożywienie - latem świeże, a zimą suszone. Pewnego razu ktoś zakradł się nocą pod
gruszę i strząsnął z drzewa wiele owoców. Zmartwił się pustelnik srodze, bo to oznaczało dla
niego głód w czasie zimy. Cóż, tak pustelnicza dola. Minęło trochę czasu, a do pustelni
zawitał ubogi wędrowiec. Gospodarz szczerym sercem przywitał gościa i podzielił się tym co
sam miał w izbie. Nazajutrz tajemniczy przybysz na odchodnym odezwał się tymi słowy:
- Dobry pustelniku, mimo swego niedostatku ugościłeś mnie szczerym sercem, jak mogłeś
najlepiej. Powiedz jakie masz życzenie, a spełni ci się co do joty.
Pustelnik chwilę się zastanowił, a potem odparł:
- Mam jedno zmartwienie. Tuż obok mojej chaty rośnie grusza-żywicielka. Chciałbym mieć
moc, aby każdy kto bez mojego pozwolenia na nią wlezie, nie mógł z niej zejść.
Tajemniczy gość uśmiechnął się i przekazał pustelnikowi tajemnicze zaklęcie. Kiedy
następnej nocy pustelnik usłyszał, że ktoś się ponownie zakradł pod jego gruszę, wyszeptał
zaklęcie i poszedł spać. Kiedy rankiem wstał, na gruszy siedzieli przerażeni chłopcy z
pobliskiej Krobi, którym tajemnicza siła nie pozwalała zejść na dół. Dopiero kiedy złożyli
obietnicę, że nigdy więcej nie wyciągną ręki po cudzą własność, pustelnik odczarował
drzewo. Od tej pory nikt już nie kradł owoców z zaczarowanej gruszy. Po jakimś czasie do
pustelni zawitała śmierć z kosą. Przestraszył się pustelnik, ale nie stracił rezonu i odezwał się
do kostuchy tymi słowy:
- Słuchaj kostusiu, wiem, że już czas na mnie, stary jestem, ale mam do ciebie jeszcze jedną
prośbę. Zjadłbym przed śmiercią jeszcze jeden owoc z mojej gruszy. Rośnie ich tam jeszcze
kilka na samym wierzchołku, ale moje stare kości nie pozwalają mi ich sięgnąć. Zerwij je
proszę dla mnie, a potem będę już twój.
Kostucha zdziwiła się prośbie, ale ostatecznie pomyślała, że ta mała zwłoka nie zrobi jej
dużej różnicy, a i sama miała ochotę na świeżą gruszkę. Wdrapała się więc na drzewo, a w
tym czasie sprytny pustelnik szybko wyszeptał zaklęcie, które uwięziło śmierć na drzewie. Na
nic się zdały jej prośby i groźby, pustelnik był nieugięty. Mijały lata. Pustelnik żył sobie
zdrowo, w okolicy nikt nie chorował, ani nie umierał, a kostucha cały czas siedziała na
drzewie. W końcu jednak starość tak bardzo zaczęła doskwierać pustelnikowi, że zapragnął
pożegnać się z tym światem. Odczarował więc gruszę, licząc na rychłą śmierć. Obrażona
kostucha zlazła z drzewa, zabrała swoją kosę i poszła w siną dal pozostawiając pustelnika
przy życiu. Wyruszył więc z trudem w drogę szukać kostuchy i nikt go już więcej w Krobi nie
zobaczył.
Lubonia
Legenda o skarbach w Luboni
Zdarzyło się pewnego razu, że dwór w Luboni wraz ze wszystkimi okolicznymi dobrami
otrzymała w spadku hrabina Zborowska. Sprowadziła się do swojej nowej siedziby i zaraz
pierwszej nocy przyśniły jej się wielkie bogactwa zgromadzone w podziemiach opuszczonego
lubońskiego zamku. Zaczęła więc rozpytywać ludzi o zamek i o skarby. Stary sługa Mateusz,
który całe życie spędził w Luboni opowiedział, co jemu z kolei opowiadała matka i babka.
Wieść gminna niosła, że skarby są ukryte w zamkowych podziemiach, ale można je wydobyć
tylko niewinnymi rękoma. Hrabina postanowiła spróbować. Zapędziła do pracy małe dzieci
okolicznych chłopów i ich rączkami udało się jej dotrzeć do zasypanych zamkowych piwnic.
A tam były prawdziwe skarby: skrzynie ze złotem i srebrem, drogie kamienie, pierścienie i
naszyjniki. Kiedy zebrani już chcieli sięgnąć po kosztowności zerwała się wichura, a na
murach pokazał się tajemniczy jeździec w czarnym płaszczu, który skutecznie odstraszył
wszystkich amatorów łatwego zarobku. Uciekli wszyscy z wyjątkiem chytrej dziedziczki.
Udało jej się złapać dwie garście złotych monet, gdy usłyszała dzwony bijące na trwogę i
krzyki chłopów wołających do pożaru. W tym czasie spaliła się cała wieś. Kolejnej nocy
dziedziczka znów udała się do lochu, by znów zaczerpnąć złota. Również tym razem
odpowiedzią na jej zachłanność był pożar w kolejnej wsi. Kiedy sytuacja powtórzyła się po
raz trzeci chłopi wrzucili zachłanną dziedziczkę do lochu i zasypali wejście kamieniami.
Została tam razem z nieprzebranymi skarbami, a pożary w okolicy zakończyły się raz na
zawsze.
Rogalinek
Legenda o pięknej Madonnie
Zazwyczaj wczesną wiosną kiedy nastaje czas roztopów rzeka Warta gwałtownie wzbiera.
Staje się wtedy rwąca i niebezpieczna, niesie ze sobą wszystko co na swojej drodze napotka.
Zdarzyło się, że podczas takiej wiosennej powodzi dwójka dzieci pasła krowy na brzegu
rzeki. Zaczynało już zmierzchać, kiedy Stasiek spostrzegł coś dziwnego w wodzie. Pojawiało
się i znikało w spienionych falach, za każdym razem jednak błyskając nienaturalnym
światłem. Tajemniczy przedmiot zatrzymał się na kępie rosnących nad wodą krzaków. Już
teraz było widać, że jest to jakaś drewniana figura. Dzieci nie bacząc na niebezpieczeństwo
wydobyły ją na brzeg. Dopiero tutaj dostrzegły, że leży przed nimi Madonna z Dzieciątkiem.
Dzieci troskliwie przeniosły figurę do domu, a drugiego dnia w procesji przeniesiono ją do
miejscowego kościoła. Nazajutrz, kiedy dzieci jak zwykle bawiły się nad rzeką znalazły na
brzegu dziwne gałązki powiązane w snopki. Również ten dar rzeki zabrały do domu. Kiedy
po kilku dniach zawitał do nich utrudzony wędrowiec, zdradził tajemnicę gałązek – była to
wiklina. Nauczył mieszkańców Rogalinka jak korzystać z tajemniczego daru. Od tego czasu
ubodzy mieszkańcy wsi dzięki wyrobom z wikliny, mogli utrzymać swoje rodziny. Nikt nie
miał wątpliwości, że jest to szczególny dar od Madonny z Dzieciątkiem, która od tego czasu
niepodzielnie króluje w rogalinkowskim sanktuarium.
Wąbrzeźno, Grodzisk Wlkp.
Podanie o Bernardzie z Wąbrzeźna
W 1599 roku Błażej z Wąbrzeźna wstąpił do klasztoru benedyktynów w Lubiniu, przyjmując
zakonne imię Bernard. Był to czas kiedy Wielkopolskę pustoszyły liczne zarazy. Pewnego
razu zakonnik dotarł do Grodziska dotkniętego „morowym powietrzem”. Jego oczom
przedstawił się straszny widok. Całe miasto wydawało się opustoszałe. Na ulicach leżeli
zmarli od zarazy, których nie było komu grzebać. Studnie w mieście wyschły, nawet ta
największa, z której miejscowi piwowarzy czerpali wodę do produkcji piwa. Mieszkańcom
pozostałym przy życiu zaczął zaglądać w oczy głód. Zakonnikowi zrobiło się żal
Grodziszczan, padł więc na kolana i zaczął żarliwie prosić Boga o łaskę dla tego miasta.
Kiedy nad studnią uczynił znak krzyża, ta zaczęła napełniać się wodą. Miała ona tę niezwykłą
właściwość, że każdy kto ją pił, odzyskiwał zdrowie, a piwo warzone na niej zyskało sławę.
Po śmierci ojca Bernarda mieszkańcy Grodziska wyruszali z pielgrzymką do jego grobu do
Lubinia niosąc mu zawsze w darze beczułkę najlepszego grodziskiego piwa. Tradycja ta
przetrwała do dnia dzisiejszego, a właściwie do czasu, kiedy było produkowane piwo
grodziskie. Mieszkańcy miasta mają nadzieję, że uda się jeszcze kiedyś tą tradycję
przywrócić.
Września
Legenda o spaleniu czarownic
W dawnych wiekach zasądzone wyroki sprawował kat, który był ważną postacią w mieście,
ale jednocześnie budził odrazę i niechęć. Uczucia te przenosiły się na katowską rodzinę i jego
potomków. Boleśnie przekonał się o tym owczarz, którego przodkiem był właśnie
gnieźnieński kat. Zgodnie z wyrokiem sądu stracił on dwóch złoczyńców, których rodziny
całą złość i żal wylały na kata i jego rodzinę. Niedaleko Wrześni mieszkał wspomniany
owczarz wraz z żoną Katarzyną i córką Kunegundą. W akcie zemsty, żony straconych
złoczyńców zaczęły rozpowiadać, że widziały jakoby Katarzyna i Kunegunda wychodziły
nocą na cmentarz, gdzie miały odbywać tańce z czartami. Plotka padła na podatny grunt i w
efekcie sprawa kobiet trafiła do sądu. Przekupiony sędzia wydał wyrok, jakim w tamtych
czasach karano za konszachty z diabłem. Ustawiono więc na wrzesińskim rynku stos, na
którym spłonęły niewinne kobiety. Rozżalony owczarz zebrał prochy żony i córki, pogrzebał
je na cmentarzu i udał się szukać sprawiedliwości. Na jego prośbę dziedzic Wrześni nakazał
schwytać zawistne kobiety, które spalono na tym samym miejscu. Aby upamiętnić te
wydarzenia miejscowy proboszcz postawił na rynku figurkę Matki Boskiej, przy której
zasadził lipy. Rosły one aż do 1921 r. kiedy przeprowadzono gruntowny remont
wrzesińskiego rynku, a dzisiaj zachowały się tylko w ludzkiej pamięci.
Września
Legenda o założeniu Wrześni
W pradawnych czasach południowe okolice Gniezna porastała gęsta puszcza, w której
niewielkie tylko polany były porośnięte wrzosem pięknie rozkwitającym jesienią. Na jednej z
takich polan, nad rzeczką zadomowił się Opiech strzegący brodu. W tym czasie w Gnieźnie
panował dzielny Lech, który miał piękną córkę Miłostę. Spodobała się ona Biechowi tak
dalece, że zapragnął pojąc ją za żonę. Niestety plany te nie spodobały się ani Lechowi, ani
samej Miłoście, która była kapłanką i za mąż wychodzić nie chciała. Kiedy Biech usłyszał
odmowną odpowiedź, zawrzał gniewem, ale nie dał po sobie poznać jak bardzo uraziło to
jego dumę. Postanowił więc uprowadzić Miłostę siłą. Zmówił się z kilkoma wojami, którzy
również mieli do wyrównania porachunki z Lechem i koło opiechowego brodu poczęli snuć
zdradzieckie plany. Usłyszał te knowania Opiech i co koń wyskoczy popędził do Gniezna
ostrzec przed niebezpieczeństwem Lecha. Przygotowany na napaść Lech obronił córkę przed
porwaniem i postanowił wynagrodzić wiernego Opiecha. W miejscu brodu, na wrzoścowej
polanie założył gród broniący dostępu do Gniezna od południowej strony, a kasztelanem
mianował Opiecha. Gród nazwał Wrześnią od pięknie kwitnących wrzosów wśród leśnej
głuszy.
Legendy o Koninie
Książę Leszek pewnego dnia udał się ze swoja świtą na polowanie w okoliczne lasy. Nie
wiedząc kiedy, zapędził się w pojedynkę za jeleniem, gubiąc jednocześnie swą przyboczną
drużynę. W pewnym momencie książę poczuł się zmęczony, postanowił więc odpocząć pod
drzewem. W tej samej chwili podeszli do niego półdzicy smolarze. Książę powoływał się na
swoją nietykalność książęcą, grożąc swoją drużyną. Niewzruszeni tym napastnicy naśmiewali
się z Leszka twierdząc, iż nikt żywy do tej pory nie przebył owych borów. Zaraz potem
przewrócili oni księcia i zaczęli zdzierać z niego szaty
Legenda o powstaniu miasta Konina
Książę Leszek pewnego dnia udał się ze swoja świtą na polowanie w okoliczne lasy. Nie
wiedząc kiedy, zapędził się w pojedynkę za jeleniem, gubiąc jednocześnie swą przyboczną
drużynę. W pewnym momencie książę poczuł się zmęczony, postanowił więc odpocząć pod
drzewem. W tej samej chwili podeszli do niego półdzicy smolarze. Książę powoływał się na
swoją nietykalność książęcą, grożąc swoją drużyną. Nie wzruszeni tym napastnicy
naśmiewali się z Leszka twierdząc, iż nikt żywy do tej pory nie przebył owych borów. Zaraz
potem przewrócili oni księcia i zaczęli zdzierać z niego szaty. Wtem dał się słyszeć tętent
koni. Smolarze, przekonani iż nadciąga odsiecz dla zamożnego pana, wystraszyli się i uciekli.
Okazało się, że hałas ten zrobiła nie drużyna księcia, lecz stado koni, którym przewodził biały
ogier. Książę w ramach wdzięczności dla zwierząt, które uratowały mu życie, postanowił
założyć w tym miejscu miasto i nadać mu nazwę Konin, a w herbie umieścić białego konia
Legenda o Klarze Mikorzyńskiej
Żona pewnego rycerza z Mikorzyna, który wyruszył na wyprawę krzyżową, podczas jego
nieobecności urodziła córkę. Sama niedługo po tym zmarła. Dziewczynka została oddana pod
opiekę dalszym krewnym. Mimo upływu lat jej ojciec nie wracał do domu. Klara była piękną
dziewczyną co przyciągało wielu konkurentów, nie mniej niż majątek odziedziczony po ojcu.
Jednak dziewczyna nie była zainteresowana żadnym z młodzieńców i odrzucała ich
oświadczyny. Bardziej interesowały ją zajęcia raczej męskie jak jazda konna, polowania czy
strzelanie z łuku.Pewnego dnia najlepszy rycerz w królestwie zwany Januszem Białym,
ponieważ miał włosy białe jak len, nosił srebrną zbroję i biały płaszcz poprosił o jej rękę,
jednak nawet jego zaręczyny Klara odrzuciła, twierdząc, że w ogóle nie jest zainteresowana
małżeństwem. Janusza to nie zraziło i postanowił zostawić pięknej dziewczynie swój
pierścień, który miała mu odesłać gdyby zmieniła zdanie lub będzie w potrzebie. Klara
niechętnie zgodziła się na taką umowę. Nieopodal Mikorzyna wyspę na Jeziorze Ślesińskim
zamieszkiwał inny rycerz o imieniu Garca. Cieszył się on złą sławą wśród ludności, ponieważ
napadał i rabował kupców i źle traktował swoich poddanych. Pewnego dnia wędrując po lesie
Garca spotkał Klarę i od razu się w niej zakochał. Postanowił wystroić się w piękne szaty,
które zdobył rozbojem i pojechać do Mikorzyna, aby prosić dziewczynę o rękę. Spotkał się
jednak ze zdecydowaną odmową, a na dodatek Klara niepochlebnie wyrażała się o rycerzach
takich jak on sam, rozbójnikach. Mimo to, piękno dziewczyny spowodowało że rycerz zapałał
do niej jeszcze większą miłością i zdecydował, że jedynym wyjściem jest porwanie jej.
Zdecydował się więc wrócić po Klarę później wraz ze swoimi kompanami. Nie wiedział
jednak, że pod jego nieobecność dziewczyna zdołała przesłać pierścień do Janusza z prośbą o
pomoc. Kiedy Garca porwał Klarę umieścił ją w najwspanialszej komnacie swojego zamku,
przyozdobionej kobiercami, ofiarował jej różne bogactwa, zapraszał poetów, aby wygłaszali
poematy o jej urodzie i jego wielkiej miłości. Nie zdołał jednak przekonać do siebie
dziewczyny. Czekając na wybawienie złożyła śluby dziewictwa, jeżeli ujdzie cało z opresji.
Janusz spieszył z pomocą wraz ze swoim oddziałem. Kiedy dotarł na miejsce obie drużyny
postanowiły zamiast bitwy urządzić turniej rycerski. Janusz Biały stanął naprzeciw Garcy,
który dosiadał czarnego konia. Walczyli długo i zawzięcie, i w końcu Janusz pokonał Garcę
uwalniając tym samym Klarę. Od razu oświadczył jej się ponownie. Kiedy dowiedział się o
ślubach dziewictwa jakie złożyła dziewczyna, uszanował je. Poprosił jednak Klarę o
przysługę. Chciał aby pożegnała go machając chustą, a jego pierścień wyrzuciła do wody
kiedy on się oddali. Klara zrobiła wszystko o co ją poprosił rycerz. Wtedy on rzucił się do
wody, a dziewczyna zemdlała. Następnie okolice nawiedziła wielka burza i obfite deszcze.
Kiedy powódź ustąpiła na jeziorze pojawiła się mała wyspa. To na niej właśnie Klara spędziła
resztę swojego życia. Jeszcze na początku XIX w. opisywano jej grób. Duch Janusza do dziś
snuje się nad jeziorami. Podobno zobaczyć go można w księżycową noc, a zwiastuje on
nieszczęście.
Legenda o wsi Wąsosz
We wsi Wąsosz żył pewien bogaty dziedzic. W wigilię postanowił zrobić obchód po swoim
folwarku i stwierdził, że wszystko poprawnie funkcjonuje. Zadowolony z siebie wrócił do
pałacu, w którym czekała na niego wieczerza. Gdy zasiadano do stołu rozległo się pukanie do
drzwi. Według przesądu nie powinno się przerywać wieczerzy wigilijnej, więc dziedzic
postanowił sam podejść do drzwi. Okazało się, że była to biedna wdowa, która nie miała
jedzenia dla siebie i swoich dzieci i błagała o pomoc. Dziedzic jednak przegnał ją ze swojego
pałacu. Humor poprawiły mu dopiero wyśmienite potrawy i napoje. O północy nie pamiętał
już o zdarzeniu, ale poszedł do obory, bo wedle przesądu w noc wigilijną zwierzęta
rozmawiają ludzkim głosem. Sprytnie udał że wychodzi, a tak naprawdę ukrył się za stogiem
siana. Usłyszał jak zwierzęta potępiają jego zachowanie względem biednej wdowy. Krowy
domagały się ukarania dziedzica, zamienienia go w głodnego psa włóczęgę. Klątwa miała być
rozwiązana tylko wtedy, kiedy ktoś da mu coś do zjedzenia w noc wigilijną. Mieszkańcy wsi
do dziś uważają, aby nie karmić bezdomnych psów w wigilię.
Legenda o Kazimierzu
Bolesław Chrobry sprowadził do kraju zakonników, którzy osiedlili się w puszczy. Od
spotkanej w lesie kobiety zakonnicy dostali rybę. Po zjedzeniu posiłku wyrzucili ości do
studni. Po czasie zdali sobie sprawę że ryba odżyła. Zdarzyło się to kilka razy, tak że ciągle
mieli coś do zjedzenia. Pewnego razu na ich terenach pojawił się Chrobry, chcąc spróbować
tej „cudownej” ryby. W zamian za to dał im pieniądze, aby mogli zbudować kościół. Tym
samym jednak zakonnicy złamali śluby ubóstwa. Ryba przestała ożywać. Przerażeni
zakonnicy natychmiast zdecydowali się odesłać darowane pieniądze, wysłali jednego z braci
– Barnabę. W tym samym czasie kilku dworzan z orszaku króla zawróciło do puszczy, aby
okraść zakonników z pieniędzy. Kiedy usłyszeli, że pieniądze zostały odesłane do króla, nie
wierząc w to zabili wszystkich braci. W tym czasie Barnaba oddawał pieniądze królowi i
nawiedziło go widzenie. Ukazali mu się zakonnicy wstępujący do nieba. Powiedział o tym
królowi. Chrobry odnalazł morderców zakonników, jednak darował im życie na prośbę
ostatniego ocalałego Barnaby i zostawił z nim w puszczy. Dzięki tej pokucie cudowna ryba
powróciła do studni, a woda zaczęła leczyć choroby oczu. Kolejni zakonnicy po Barnabie
powiększali studnię aby ryba była większa, a to łakomstwo spowodowało, że ryba straciła
cudowne właściwości. Ludność Kazimierza nadal potrafi wskazać miejsce, w którym stała
studzienka czy cele. Podobno Barnaba zakończył życie w miejscu gdzie teraz stoi klasztor
kamedułów w Bieniszewie.
Legenda o ocaleniu miasta podczas wojen szwedzkich
Pewien komendant szwedzki postanowił spalić klasztor. We śnie miał widzenie: ukazał mu
się pewien zakonnik, zakazał spalenia i groził śmiercią za nieposłuszeństwo. Przerażony
zdecydował się odwiedzić ten klasztor i znaleźć tego zakonnika, którego widział we śnie. Nie
znalazł go wśród mnichów, tylko na obrazie. Był to obraz św. Jana Kapistrana. Dzięki tym
wydarzeniom Kazimierz przetrwał.
Legenda o dwóch siostrach
Ziemie Kazimierza i Kleczewa stanowiły kiedyś całość. Jak mówi legenda, dostały je w
spadku dwie siostry. Nie chciały korzystać z drogich pomiarów i zamiast tego umówiły się, że
ustalą granicę w miejscu gdzie się spotkają, kiedy jedna wyjdzie z Kleczewa, a druga z
Kazimierza. Siostra, która odziedziczyła Kleczew zaspała i dlatego spotkały się tuż pod
Kleczewem. Dzięki temu niedawno zmienione granice gmin, pokrywały się z tymi
wyznaczonymi przez dwie siostry.
STAWISZYN I RYCHWAŁ
Między Kaliszem i Koninem leżą dwa miasteczka: Stawiszyn i Rychwał, odległe od siebie o
niespełna dwadzieścia kilometrów. Oba wyprowadzają swój rodowód z dawnych czasów
piastowskich, oba wsławiły się obroną w wielu wojnach z Krzyżakami i Szwedami, toteż nic
dziwnego, że zaczęły w końcu rywalizować ze sobą o palmę pierwszeństwa.
W okresie, Rzeczypospolitej szlacheckiej Stawiszyn i Rychwał uzyskały prawo miecza, to
jest prawo wykonywania Wyroków na złoczyńcach, jednak rzadko z niego korzystały.
Pewnego roku, a było to jeszcze za czasów królewskich, sąd grodzki w Rychwale skazał na
powieszenie miejscowego złoczyńcę, który grasował pod miastem. Okazało się jednak, iż w
grodzie nie ma szubienicy, jako że od wielu lat wyroku gardłowego nie było.
Wójt i ławnicy z Rychwału uradzili więc, że zwrócą się o pożyczenie szubienicy do
Stawiszyna. Jak uradzili, tak i zrobili.
Następnego dnia wyjechał specjalny posłaniec z Rychwału z pisemną prośbą do
stawiszyńskiego magistratu. Ale gniewliwy magistrat odpisał:
„Szubienica nasza służy li tylko dla wygody poczciwych stawiszyniaków, a bynajmniej nie
dla rychwalskich łyków."
I szubienicy nie pożyczył.
Historia i przesłanie objawień licheńskich
Historia objawień sięga początków XIX wieku, kiedy to żołnierz Tomasz Kłossowski w 1813
roku brał udział w bitwie narodów pod Lipskiem. Tomasz na polu bitwy został śmiertelnie
ranny. Leżał na ziemi bez szansy na ratunek. Wtedy zaczął modlić się gorliwie do Matki
Bożej, prosząc o pomoc, ściskając jednocześnie medalik, który nosił na szyi. Wówczas,
według ludowego przekazu, zobaczył idącą po pobojowisku piękną kobietę w amarantowej
sukni ze znakiem Białego Orła na piersi. Gdy podeszła bliżej, rozpoznał w niej Matkę Bożą.
Maryja obiecała Tomaszowi, że wróci do domu. Poleciła jednak, aby po powrocie odnalazł
wizerunek najwierniej ją przedstawiający. Powiedziała też, aby po znalezieniu wizerunku,
umieścił go w miejscu publicznym, aby ludzie się o nim dowiedzieli. Kłossowski ocalał.
Powrócił do ojczyzny. Powrócił do Izabelina (wioska położona niedaleko Lichenia).
Pracował jako kowal, ale - chcąc spełnić prośbę Matki Bożej - wiele pielgrzymował aby
odnaleźć obraz, o który Matka Boża go prosiła. Poszukiwania zajęły Kłossowskiemu 23 lata.
Wreszcie w 1836 roku wybrał się na pielgrzymkę do Częstochowy. Kiedy już wracał do
domu, we wsi Lgota pod Częstochową, zobaczył grupkę pielgrzymów modlących się przy
wizerunku Matki Bożej, umieszczonym w przydrożnej kapliczce. Podszedł bliżej i spostrzegł,
że obraz przedstawia Matkę Bożą taką, jaką Ją widział w czasie objawienia. Za pozwoleniem
właściciela zabrał go i powiesił w swoim domu. Obrazek był niewielki, miał wymiary
zaledwie 9,5 na 15,5 centymetra. Przez lata Kłossowski modlił się przed nim. Jednak po
ciężkiej chorobie postanowił w 1844 r. umieścić obraz na drzewie w lesie grąblińskim. W ten
sposób w całości wypełnił przyrzeczenie dane przed laty Matce Bożej. Kilka lat później, w
1848 roku, Tomasz Kłossowski zmarł. Po śmierci Tomasza, prawdopodobnie jedyną osobą,
która pamiętała o obrazku Matki Bożej umieszczonym na drzewie w leśnym gąszczu, był
pasterz Mikołaj Sikatka. To jemu w latach 1850-1852 kilkakrotnie ukazywała się Matka
Boża. Wybrała go na swego posłańca. Pasterz miał przekazać ludziom Jej nawoływania do
nawrócenia i modlitwy, szczególnie różańcowej. Maryja przepowiedziała czasy epidemii,
dając jednocześnie nadzieję tym, którzy Jej zaufają. Oprócz upomnień Matka Boża
obiecywała Polakom opiekę w najtrudniejszych chwilach. Widocznym potwierdzeniem słów
Maryi był Orzeł Biały tulony przez nią do piersi. Ustna tradycja przekazuje, że Mikołaj
Sikatka usłyszał także od Matki Bożej przesłanie dotyczące obrazu:
Gdy nadejdą ciężkie dni ci, którzy przyjdą do tego obrazu, będą się modlić i pokutować, nie
zginą. Będę uzdrawiać chore dusze i ciała. Ile razy ten naród będzie się do Mnie uciekał,
nigdy go nie opuszczę, ale obronię i do Swego Serca przygarnę jak tego orła białego. Obraz
ten niech będzie przeniesiony w godniejsze miejsce i niech odbiera publiczną cześć.
Przychodzić będą do niego pielgrzymi z całej Polski i znajdą pocieszenie w swych
strapieniach. Ja będę królowała memu narodowi na wieki. Na tym miejscu wybudowany
zostanie wspaniały kościół ku Mej czci. Jeśli nie zbudują go ludzie, przyślę aniołów i oni go
wybudują.
W okolicy głośno było o maryjnych objawieniach. Nikt jednak w nie nie wierzył. Sprawą
pasterza zainteresowały się natomiast carskie władze. Zaniepokojone opowiadaniem Mikołaja
o tym, iż Matka Boża ukazała mu się z wizerunkiem Orła Białego na piersi, postanowiły
zamknąć pasterza w więzieniu. Bały się tego, że treść opowiadania mogłaby - w
ich mniemaniu - źle wpłynąć na Polaków, będących w niewoli. Zaborcy chcieli, aby Polacy
nie mieli nadziei i siły na walkę o odzyskanie niepodległości. Mimo szykan, Mikołaj nigdy
nie odwołał swoich zeznań. Dzięki temu, że lekarz wystawił mu fałszywe świadectwo o
chorobie umysłowej, wyszedł na wolność. Po opuszczeniu więzienia wiódł skromne życie.
Jesienią 29 września 1852 roku obraz Matki Bożej przeniesiono uroczyście do kaplicy w
Licheniu. Po 5 latach został przeniesiony do kościoła pw. św. Doroty, gdzie znajdował się
prawie150 lat. I być może znajdowałby się w nim do dziś. Jednak posłuszni nakazowi
Najświętszej Maryi Panny księża marianie, pod przewodnictwem ówczesnego kustosza
Sanktuarium ks. Eugeniusza Makulskiego MIC, postanowili rozpocząć budowę świątyni
godnej Pani Licheńskiej. Załatwiono wszelkie formalności oraz wybrano projekt. Budowa
bazyliki trwała 10 lat, od 1994 do 2004 roku. Dwa lata po zakończeniu budowy, 2 lipca 2006
roku, Cudowny Obraz Matki Bożej Licheńskiej przeniesiono z kościoła św. Doroty do
bazyliki Matki Bożej Licheńskiej. W ten sposób wypełniły się słowa Matki Bożej, które
wypowiedziała do Mikołaja.
Legendy z Ostrzeszowa, wielkopolskie
Rodowód nazwy "Ostrzeszów"
Dawno, dawno temu (za panowania pierwszych Piastów) przejeżdżał szlakiem
bursztynowym, z Wrocławia do Kalisza, książę z dwoma giermkami. W gospodzie
(znajdowała się na miejscu dzisiejszej baszty) zatrzymał się na krótki odpoczynek i posiłek.
Gdy zbierał się do odjazdu uczynny karczmarz ostrzegł go o niebezpieczeństwie czekającym
na podróżnych pod Kotłowem, gdzie podobno grasowała tam banda rozbójników, którzy bez
skrupułów łupili karawany kupieckie i mordowali ludzi. Książę pozostał na noc w gospodzie
i postanowił zaczekać aż dołączy do niego zbrojna świta wraz z dworem małżonki.
Wspólnie z rycerzami schowanymi w karetach, karczmarzem i myśliwym znającym położenie
zbójeckiej kryjówki udali się w drogę do Kalisza. Zgodnie z oczekiwaniem zbójcy napadli na
nich. Byli jednak tak zaskoczeni, że w powozach zamiast bezbronnych białogłów i skrzyń
z kosztownościami byli dobrze uzbrojeni rycerze, że poddali się prawie bez walki.
Książę sowicie wynagrodził karczmarza, a na pamiątkę ostrzeżenia przed
niebezpieczeństwem zadeklarował wybudowanie grodu książęcego o nazwie Ostrzeżów,
skarby odebrane zbójnikom przekazał na budowę kościoła.
Źródła historyczne wiążą powstanie nazwy Ostrzeszów z mieszkańcami tych ziem, którzy
nosili nazwisko Ostrzesz.
Legenda o Stelmachowej Górce
Przez Stelmachową Górkę przebiegał szlak bursztynowy (obecnie na wzgórze górujące nad
okolicą prowadzi ul. Warszawska). Na wzniesieniu tym stelmach (kołodziej) wybudował
warsztat naprawy pojazdów konnych. Następnie dla przejeżdżających kupców postawił
karczmę, w której również sąsiedzi ze Starego Ostrzeszowa raczyli się piwem.
Stelmachowi powodziło się coraz lepiej. Sąsiedzka zawiść i zazdrość przyczyniła się do
powstania oraz rozpowszechniania plotki o zdradzającej go żonie.
Stelmach w trakcie wywołanej plotkami kłótni z żoną, uderzył ją tak mocno, że stelmachowa
zmarła. Rozpoczęła się burza, a piaszczyste wzgórze pochłonęło karczmę.
Tragedia niewinnej ofiary plotek przestrzegała potomnych przed tworzeniem złośliwych
intryg, a skruszeni sąsiedzi postawili na wzgórzu krzyż, pod którym często modlono się.
Znane jest również inne podanie ludowe tłumaczące fakt zapadnięcia się karczmy. Podobno
karczma wraz z biesiadnikami pogrążyła się w ziemi w trakcie orgii, które w niej się
odbywały.
Legenda o Stawkach
To kolejna legenda związana ze szlakiem bursztynowym. "Stawki" znajdowały się przy
drodze łączącej obecną ul. Grabowską ze wsią Zajączki, na zboczu Stelmachowej Górki.
Obecnie są to już tylko podmokłe łąki.
W XVII wieku były tu duże i głębokie stawy. Podczas "potopu szwedzkiego" mieszczanie
ostrzeszowscy wrzucali do stawów posiadane złote i srebrne przedmioty, chcąc w ten sposób
ochronić je przed najeźdźcą.
Po wojnie nie wydobyto wszystkich skarbów, znalazło się wtedy wielu amatorów cudzego
bogactwa. Część przedmiotów przykrył grząski muł, a w nim grzęźli oraz ginęli nieuczciwi
poszukiwacze.
W późniejszych latach w tym miejscu jakoby straszyły duchy, a o północy "Na Stawkach"
pojawiały się błękitne płomienie. Mówiono, że to "złoto czyści się w wodzie stawu".
Obrona przed Szwedami
Ostrzeszowski zamek był jednym z punktów oporu na drodze najeźdźcy. Straż zamkowa
broniła się dzielnie, ale po sforsowaniu fosy i wyważeniu bramy przez Szwedów walka z nimi
rozpoczęła się na dziedzińcu zamku. Wyczerpana długotrwałym oporem załoga zamku nagle
zniknęła. Na placu boju pozostał tylko klucznik, który poległ przy bramie.
Tajemnicze zniknięcie ostrzeszowskich obrońców zamku było możliwe dzięki podziemnemu
przejściu, które podobno prowadziło poza mury zamku.
Krzyż na mogile przydrożnej
Na skraju lasu, przy dzisiejszej ulicy Piastowskiej budowniczowie drogi do Odolanowa
znaleźli gruszę, której gałęzie wyrosły na kształt krzyża. Drzewo ścięto i przeniesiono
gruszowy krzyż najpierw w pobliże skrzyżowania (obecnie ul. Piastowskiej z Aleją Wojska
Polskiego, a później ustawiono je na cmentarzu koło kościoła farnego, gdzie do tej pory
można oglądać fragment Krzyża.
LEGENDA O POWSTANIU NAZWY TRZEMESZNA.
Tereny naokoło dzisiejszego Trzemeszna były w dawnych czasach wulkaniczne. W pobliżu
czy nawet na miejscu dzisiejszego miasta znajdował się wulkan, długo niegasnący i często
głośnymi wybuchami dający znad o sobie. Obok tego wulkanu na początku VI wieku
zatrzymali się wędrujący w te strony Lechici, tu rozbili swoje obozy i pierwsza na ziemiach
polskich założyli osadę. Wulkan dotychczas niespokojny uspokoił się jakoś, a tylko raz po
osiedleniu się przybyszów zadrżała ziemia, wulkan wyrzucił trochę popiołu i zasnął potem na
zawsze. Lechici, którym pośród pagórów lasem gęstym porosłych i rozlicznych jezior wielce
się podobało. Osiedli tu na stałe, a kupcom rzymskim idącym tędy do Bałtyku po bursztyn
opowiadali, że kiedyś ziemia ta drżała, ale obecnie jest już spokojnie a kraj zasobny w
bogactwa rozmaite mlekiem i miodem płynie. Rzymscy kupcy ochrzcili lechicka osadę od
słowa swego tremo, tremesco /drżeć/ nazwą, która modyfikując się w ciągu wieków
zachowała się do naszych czasów w formie Trzemeszno. Według tej legendy znalezienie
białych orłów przez Lecha na górze, gdzie obecnie sterczy dumnie bazylika gnieźnieńska,
miało miejsce w czasie nieco późniejszym, a pierwszą w ogóle na ziemiach polskich osadą
lechicką było Trzemeszno. Powstanie nazwy miasta - Trzemeszno, posiada wiele
uzasadnienie. Przyjęta ostatnio wersja, wywodzi od nazwy pewnego drzewa, pokrewnego
śliwie, o silnie pachnących kwiatach i owocach o cierpkim smaku, zwanego po rosyjsku
czeremcha, a po polsku trzemchą. Z tym, że trzemcha rosła nie tylko w tej okolicy. Inna
wersja, oparta na klasztornej kronice opowiada, że w latach istnienia klasztoru trzech tylko
zakonników posiadało święcenia kapłańskie. Dzwonek, co rano zwoływał okolicznych
mieszkańców na trzy msze św. stąd wzięła się nazwa. Na podkreślenie zasługuje fakt, że
zarówno zakonnicy-misjonarze św. Wojciech, później św. Brunon czy też inni wędrowali w
tamtych czasach zwykle po trzech. Z zapisów również wiemy, że w Trzemesznie w wieku XII
istniały trzy kościoły; jeden klasztorny, drugi parafialny ufundowany przez Janusza
Wojsłowica oraz trzeci na włościach Poraja Sławnikowica na Skwarzymowie. Wyróżniały
przez to znacząco tak małą miejscowośd w rejonie. Czy od tego nie wzięła się nazwa? Nie,
we wcześniejszych czasach istniała już nazwa „Cheremesense”, zapisana w dokumentach
legata Humbalda (1146 r.).
PIEKIEŁKO
Legenda dotyczyła małego jeziorka, leżącego przy drodze polnej z Trzemeszna do
Wymysłowa. Okrągłe niezbyt wielkiej średnicy leży w głębokim dole między dwoma
wzgórzami a ludzie mówią, że głębokość jego jest nieznana. Na tym to miejscu, kiedy
kontynę (przedchrześcijański typ budowli sakralnej u Słowian) w Trzemesznie zburzono i
wystawiono przybytek Chrystusowi, stała mała zapomniana kontyna, w lesie wśród gęstych
drzew ukryta. W niej to ze wszystkimi bogactwami ukryli się słowiańscy druidzi i tam swe
modły odprawiali, składając bożkom pogańskie ofiary. Do nich lud wierny ciągnął z dalekich
stron i w ukryciu przed okiem księcia, hołdował wierze ojców. Niezliczone bogactwa skusiły
jednak bandę zbójców, którzy nocą ciemną na kontynkę napadli, druidów wyrżnęli i sami
bogactw nagromadzonych używać poczęli. Orgie urządzali codziennie, bluźniąc tak starym
bożkom jak i nowemu Bogu, którego książę czcić kazał. Pewnego dnia, kiedy rozzuchwaleni
zabójcy straszliwie bluźnili przeciwko Krzyżowi i Chrystusowi, nagle zatrzęsła się ziemia,
ogień piekielny ogarnął całą kontynkę i pochłonął zbójców wraz z niezliczonym bogactwem.
Na miejscu, kontynki pojawiło się małe ciemne jeziorko, zwane przez lud piekiełkiem. Obok
niego długie wieki leżał olbrzymi kamień ofiarny, który po jednym z często nawiedzających
Trzemeszno pożarów rozbito i pod budowę zniszczonych domów zużyto. Bajeczne bogactwa
leżące na dnie piekiełka powiększyli jeszcze Francuzi, którzy w panicznej ucieczce z Rosji w
r. 1812, wrzucili do jeziora kasę wojenną, by im w odwrocie nie ciążyła. Według innej znowu
wersji na miejscu dzisiejszego piekiełka stała karczma. Pewnego razu przejeżdżał obok niej
ksiądz z Panem Jezusem, na co ludzie w karczmie się bawiący w ogóle uwagi nie zwrócili,
pokłonu należnego nie oddali i dalej bawili się hałaśliwie. Jeden tylko gracz wyskoczył za
próg i uklęknąwszy pokłon Panu oddał. Lecz jakże się zdziwił, kiedy obróciwszy się, ujrzał
wodę na miejscu karczmy. Przyszli ludzie z miasta, ale karczmy znaleźć nie mogli. Dół, który
na miejscu zapadniętej karczmy powstał, zasypywano kilka razy kamieniami, ale to nic nie
pomogło. Staw pozostał niezgruntowany –głęboczek – piekiełko.
Legendy z Murowanej Gośliny
Pamiętny rozejm
Było to w czasach, gdy w Polsce po raz kolejny trwało bezkrólewie. Wcześniej, po wielu
latach rozważnego panowania umarł,
nie pozostawiając po sobie męskiego potomka, król Kazimierz Wielki. Mądry król Kazimierz
zadbał o przyszłość królestwa, pozostawiając koronę Polski swemu wieloletniemu
przyjacielowi - królowi Ludwikowi, panującemu na Węgrzech. Król Ludwik zasiadł na
polskim tronie, jednakże nie interesował się sprawami polskimi, na stałe rezydując na
Węgrzech. Król Ludwik także nie miał syna, miał natomiast córki, którym pragnął zapewnić
władzę po swojej śmierci. Króla wspierało stronnictwo możnowładców z Małopolski, którym
na rękę byli kolejni słabi monarchowie, gdyż oznaczało to więcej władzy dla nich samych.
Wierzyli, że doradzając niedoświadczonej węgierskiej królewnie pomnożą swoje własne
majątki i zdobędą nowe wpływy. Reprezentantem tej grupy możnych był także wojewoda
wielkopolski Domarat, przedstawiciel potężnego rodu Grzymalitów. Większość Wielkopolan
jednak niechętnie odnosiła się do pomysłów panów małopolskich. Nie chcieli oni słabego
władcy, który robiłby to, co nakażą członkowie jego krakowskiego dworu. W Wielkopolsce
silne były tradycje silnej władzy monarchy, pamiętane jeszcze z czasów Mieszka Starego,
Przemysła II czy Kazimierza Wielkiego. Dlatego też Większość możnowładców
wielkopolskich z nadzieją spoglądała na rzutkiego władcę Mazowsza Siemowita IV,
będącego przedstawicielem dynastii Piastów. Na czele tego stronnictwa stanął potężny
wielkopolski ród Nałęczów. Nałęczowie i Grzymalici od lat byli wrogami, dlatego też,
gdy umarł król Ludwik, i panowie małopolscy, a z nimi i wojewoda Domarat zaprosili do
Krakowa księżniczkę węgierską Marię, zaręczoną z znienawidzonym w Wielkopolsce
elektorem brandenburskim Zygmuntem, Wielkopolska podniosła bunt. Rozgorzała wojna
domowa, brat podniósł rękę przeciw bratu. Wdowa po królu Ludwiku - Elzbieta, przerażona
gwałtownością walk, zdecydowała się wysłać do Wielkopolski swych posłów, którzy mieli
doprowadzić do wstrzymania walk. Rozumiejąc, ze kandydatura Marii, przez wzgląd na jej
męża może nie przypaść do gustu Wielkopolanom, poleciła swym posłom, by ogłosili, iż o
koronę polską starać się będzie nie Maria, ale jej młodsza siostra Jadwiga. Posłowie
pospieszyli do Wielkopolski. jak się okazało przybyli w ostatniej chwili. Armie Nałęczów i
Grzymalitów spotkały się bowiem na przeprawie warciańskiej pod Radzimiem, gotując się do
wielkiej bitwy. Mediacja okazała się udana, i przedstawiciele obu zwaśnionych obozów
podpisali na wyspie Ostrów Radzimski rozejm, dzięki któremu w Wielkopolsce znów
zapanował spokój. A po kilku miesiącach Jadwiga Andegawenka została królową Polski.
ZJAWINIEC
Wszyscy wiedzą, że w Murowanej Goślinie znajduje się pałac otoczony parkiem. Kiedyś, w
tym pałacu mieszkała tylko jedna rodzina. Był to hrabia, hrabina, ich córka Helena oraz liczna
służba. Park obiegał wysoki płot. Rodzina hrabiowska mogła spokojnie spacerować
po nim i wypoczywać. Helena była piękną kilkunastoletnią panną. Lubiła się śmiać, bawić i
tańczyć. Mimo, że była to bogata rodzina, to do hrabiów nie często przyjeżdżali goście a i
zabawy w pałacu byty rzadkością. Bliską przyjaciółką Heleny była Elżbieta. Jej ojciec dłużył
u hrabiego przez to Elżbieta często przebywała w pałacu. Opowiadała Helenie o tym, co
działo się w mieście, do którego hrabianka nie wychodziła. Najbardziej podobały się panience
opowieści o zabawach, które odbywały się w karczmie. A stała ona nieopodal pałacu.
W jej pobliżu leżał staw z brzegami porośniętymi trzciną. Wokół rosły potężne drzewa. Dwa
razy w tygodniu panny i młodzieńcy przy dźwiękach kapeli tańczyli i weselili się aż do rana.
Po tych opowieściach Helena w nocy marzyła, że jest w karczmie i tańczy z przystojnym
młodzieńcem. Po skończonej zabawie on odprowadza ją do domu. Rano marzenia pryskały
jak mydlana bańka. Wiedziała, że ojciec nigdy nie zgodzi się, by poszła do karczmy na
zabawę. Ogarniał ją smutek. Pewnego razu smutną i płaczącą w parku Helenę zastała
Elżbieta. Pocieszała przyjaciółkę jak tylko umiała ale to na niewiele się zdało. Wreszcie
Elżbieta wpadła na iście szatański plan. Ukryła się w pałacu. Kiedy służba pogasiła światła,
rodzice Heleny położyli się spać, wtedy z kryjówki wyszła Elżbieta_ Poszła do swojej
przyjaciółki. Cichutko otworzyły okno i po linie spuściły się na dół. Do płotu przystawiły
drabinę i przedostały się na drogę. Teraz już blisko było do karczmy. Słyszały dźwięki
muzyki i radowały się z udanego planu. Po drodze Helena wyznała Elżbiecie, że zatańczy
tylko z takim młodzieńcem, który będzie przystojny i pięknie ubrany. Może to być nawet sam
diabeł. Weszły do karczmy, patrzą a tam wszyscy tańczą z fantazją, weselą się. Elżbietę zaraz
w progu porwał chłopak do tańca. Helena usiadła przy stole i czekała. Żaden z chłopców w
karczmie nie spełniał warunków tego ze snów. Tylko ona jedna była smutna. Zabawa miała
się już ku końcowi, kiedy drzwi się otwarły i do karczmy wszedł młody, przystojny człowiek
ubrany we frak z cylindrem na głowie. Helenie serce zaczęło mocniej bić. Myślała- to właśnie
on, żeby tylko mnie poprosił do tańca. I tak też się stało. Tańczyli, tańczyli, patrzyli sobie w
oczy. Hrabianka marzyła o tym, żeby zabawa nigdy się nie skończyła. Aż tu nagle kur zapiał.
Pan porwał Helenę i wyskoczył z nią przez okno. Wszyscy usłyszeli szatański śmiech i krzyk
panienki. Kapela przestała grać, przestano tańczyć. Młodzieńcy znieruchomieli i tylko
diabelski chichot było słychać. Kiedy kur zapiał trzeci raz, zaległa wokół cisza_ Wtedy
dopiero ruszono nad staw. Tam, w trzcinach leżała martwa Helena. Niektórzy przypomnieli
sobie, że młodzieńcowi spod fraka wystawał ogon. A więc był to sam szatan. Mimo, że
dzisiaj w tym miejscu nie ma już karczmy i staw jest zasypany, to jeszcze niektórzy słyszą
diabelski śmiech.
WYBRYKI MASONA ZEISINGA
Kto go znal lub widział, mówił dziwak. Ludzie mówili też o nim mason, chociaż nikt nie
potrafił wytłumaczyć co to znaczy. Był to pruski hrabia Zeising, który zamieszkał w
goślińskim pałacu. Należały też do niego przylegające do miasta majątki. Mimo, że był to pan
bardzo bogaty, miał tylko jednego służącego. Służący to też dziwna postać: wysoki,
przeraźliwie chudy, ponury, nigdy się nie uśmiechał, mało mówił. Widziano go czasami w
parku, jak grabił alejki, wysypywał je żwirem, przycinał krzewy. Nikogo nie dopuszczał do
swojego pana. Bardzo rzadko do pałacu przyjeżdżali goście. Nie organizował hrabia bali. Nikt
nie wiedział co się tam dzieje. Czyżby tylko ci daj dziwacy
go zamieszkiwali? Co oni tam robią? A ludzie byli ciekawi. Przekupki na targu różne rzeczy
opowiadały. Pewnego razu Piotrek i Franek postanowili zajrzeć do pałacu. Gdy się ściemniło,
przeszli przez mur otaczający park, zbliżyli się do okien i....Służący złapał ich za kołnierz
i zaprowadził do swojego pana. Przez tydzień chłopców nie było w domu, nikt nie wiedział co
się z nimi stało. Aż tu po tygodniu gruchnęła wieść, że byli w pałacu. Zleciały się ludziska do
chłopaków, żeby dowiedzieć się czegoś o dziwnych mieszkańcach. A oni nic, tylko milczą.
Kiedy przyszedł dzień targowy, przekupki obstąpiły matki Piotrka i Franka i nuż wypytywać
co tam w pałacu. To co mówiły było przerażające. Miał on podobno w piwnicy salę. Cala
wmalowana była na czarno, na ścianach wisiały trupie czaszki i zdechłe kruki. Katownię tę
wypełniały narzędzia tortur: ława do rozciągania nieszczęśników, koło do łamania kości,
"dziewica norymberska"... Dalej już niczego
się nie dowiedziały. Pomiędzy stragany wjechał powóz zaprzężony w sześć siwków. Hrabia
batogiem rozpędził plotkujące baby, porozbijał naczynia, wypuścił z klatek kury i prosiaki,
poprzewracał stragany i śmiał się głośno. Kiedy już wszystko zniszczył, odjechał. Baby
lamentowały na okrutnika i jeszcze bardziej się go bały. Nadszedł kolejny dzień targowy.
Kobiety z okolicznych wsi przyszły na targ
z masłem, serem, jajkami i warzywami. Wdały się w rozmowy z miejscowymi, żeby usłyszeć
o nowych dziwactwach hrabiego. Długo nie poplotkowały, kiedy zobaczyły znajome siwki.
Ruszyły do swoich straganów pilnować towaru. A to co? Hrabia wysiadł z powozu, wszedł
między stragany i zapłacił za wyrządzone szkody. Toż się baby zdziwiły, aż gęby otworzyły.
Hrabia Zeising codziennie objeżdżał swoje majątki by sprawdzić jak ludzie pracują. Pewnego
razu zobaczył dzieci w mieście, które biły się o kromkę chleba. Następnego dnia pojawił się
na rynku, zatrzymał karetę, zbiegły się ciekawskie dzieciaki co nowego pan zrobi. A on -
rozdał im chleb i rozrzucił pieniądze. A ludzie mówili i mówią, że był to dziwny człowiek.
SIEROTKA DOROTKA
W domu kasztelana Sulisława przyszła na świat dziewczynka. Nadano jej imię Bogumiła,
ponieważ rodzice przeznaczyli ją do stanu duchownego. Dziecko rosło zdrowo pod opieką
matki. Kiedy Bogumiła skończyła siedem lat, rodzice postanowili, że dziewczynka będzie
jeszcze w domu i sama podejmie decyzję o pójściu do klasztoru. Wyrosła na piękną pannę.
Była wesoła, lubiła śpiewać i tańczyć, rozmawiać z gośćmi, którzy często bywali w domu
Sulisława. Mało czasu poświęcała modlitwom. Jednak zgodnie z wolą rodziców udała się w
drogę do klasztoru. Zapukała w furtę, weszła na dziedziniec, ogarnęło ją przerażenie, że już
nigdy stąd nie wyjdzie. Nie będzie tańczyć ani śpiewać, nie będzie oglądać turniejów
rycerskich, nie będzie słuchać opowieści o dalekim świecie. Cale życie ma spędzić w malej
celi? Jej wahanie zauważyła siostra Barbara i zaprowadziła do ksieni Kingi. Bogumiła
zwierzyła się ze swoich rozterek .i wątpliwości. Kinga wysłuchała z uwagą słów młodej
nowicjuszki i opowiedziała, ile może zdziałać modlitwa, przedstawiając jej przykład swojego
życia. A było to tak. We wsi Długa Goślina mieszkała sobie dziewczynka o imieniu Dorotka.
Miała liczne rodzeństwo i co roku przybywało nowe. Matka w domu tkała na krosnach
materiały, szyła ubrania dla dzieci, siebie i ojca, gotowała, prała w pobliskim jeziorze. We
wszystkim pomagały jej dzieci. Latem zbierali w pobliskim lesie poziomki, maliny, jagody i
borówki. Jesienią zaś grzyby i orzechy. Ojciec uprawiał ziemię: orał, siał, ścinał sierpem
zboże a zimą młócił je cepami. Rodzina była liczna, lecz nagromadzona w komorze żywność
pozwalała przetrwać nawet najsroższą zimę. Aż przyszedł feralny rok. Wiosna była zimna i
deszczowa. Chłopi późno wyszli w pole. Zboże wyrosło niewielkie. Latem lało i lalo,
deszczom nie było widać końca. Tego roku głód zajrzał do domu Dorotki. Jesienią zmarł
najmłodszy brat, potem siostra. Zimą ubyło pięcioro z rodzeństwa. Najgorsza była wiosna.
Komora świeciła pustkami. Dzieci wygrzebywały z ziemi korzonki i młode pędy roślin.
Następne lato też było deszczowe. Jesienią i zimą odchodziły kolejne dzieci. Została tylko
Dorotka z rodzicami. Wszyscy we wsi myśleli, że to już koniec nieszczęść. Następnego roku
na wygłodniałych mieszkańców wsi spadła kolejna klęska. Przyszła "czarna śmierć". Ludzie
kładli się wieczorem spać i rano już się nie budzili. Niektórzy umierali w wielkich
męczarniach. Tak Dorotka straciła matkę a potem ojca. Została sama. We wsi dużo było
takich dzieci jak ona. Czasami dobrzy ludzie dali jej coś dojedzenia. Najczęściej jednak jadła
to, co wygrzebała z ziemi. Wszyscy głodowali. Kolejny rok nie zapowiadał dużych zbiorów.
Wiosna była ciepła i deszczowa, zboże pięknie rosło. Potem przyszły ulewy. Znów śmierć
miała zajrzeć do Długiej Gośliny. Dorotka poszła na koniec wsi, tam gdzie stał krzyż z panem
Jezusem. Codziennie modliła się o słońce. A tutaj dalej lało. Obiecała Bogu, że resztę życia
poświęci jego służbie, byle tylko ludzie mieli co jeść. Bóg wysłuchał modlitw sierotki.
Skończyły się deszcze, słońce wysuszyło ziemię, zboże dojrzało. Chłopi zebrali obfite plony.
Wieś mogła się odrodzić. Dorotka udała się w długą drogę do klasztoru, by zgodnie z
obietnicą służyć Bogu. Po wielu latach została ksienią zakonnic. Po wysłuchaniu opowieści
siostry Kingi, Bogumiła zrozumiała moc modlitwy i radość jaką może dać służba Bogu.
ŚPIĄCE WOJSKO KRÓLOWEJ JADWIGI
Do Polski przybyła młodziutka Jadwiga z Węgier. Została w Krakowie koronowana na
królową Polski. Z Węgier przywiozła kilka dwórek oraz wierny oddziałek rycerzy, który miał
jej zapewnić bezpieczeństwo. Była osobą pobożną i wykształconą. Dbała o Akademię
Krakowską i żaków, o kupców i rzemieślników, o rycerzy i duchowieństwo. Panowie
krakowscy myśleli za kogo wydać Jadwigę za mąż. Wybrali jej męża z Litwy. Litwini wtedy
żyli jeszcze w pogaństwie. Wielki książę Jagiełło został ochrzczony i koronowany na króla
Polski. Jadwiga wraz z mężem pojechała na Litwę by zaprowadzać tam chrześcijaństwo.
Budowała katedry, kościoły i zakładała klasztory. Pomagał jej w tym król. Po powrocie do
Polski królowa chciała pokazać królowi nowy kraj, w którym mieli teraz wspólnie rządzić.
Pokazywała mu miasta, zamki, wsie i osady. Król nadawał miejscowej ludności przywileje a
osady podnosił do miast. Jadwiga wiedziała, że Jagiełło lubi polować, toteż ich droga wiodła
przez liczne jeszcze puszcze polskie. Para królewska zapowiedziała swój przyjazd do
Murowanej Gośliny. Jej mieszkańcy wybudowali na wysokiej skarpie mały ale wygodny
zamek. Chcieli godnie przyjąć swoich władców. Ponieważ osadę otaczała puszcza, to
przygotowali polowanie na daniele dla króla i jego świty. Licznie zgromadzeni mieszkańcy
Murowanej Gośliny powitali parę królewską na rynku a następnie odprowadzili do zamku.
Rankiem Władysław Jagiełło wybrał się na polowanie a królowa Jadwiga do kościoła, gdzie
wysłuchała mszy świętej i długo się modliła. Na uroczystej kolacji, na której byli mieszkańcy
osady, para królewska poznała ich bolączki. Mieszkańcy mówili o niebezpieczeństwie na
drogach, o trudnościach w handlowaniu i rzemiośle. Król widząc gościnność i pracowitość
gośliniaków, nadal osadzie prawa miejskie a jej mieszkańcom przywileje na organizowanie
targów i jarmarków. Królowa zaś zostawiła w zamku swoich rycerzy, którzy mieli zawsze
strzec ich bezpieczeństwa. Obiecała wojom, że zawsze będzie im pomagała modlitwą.
Królowa zmarła. Nastał czas wojen. Mały oddziałek wychodził z podziemi i dzielnie bronił
miasta. W czasie pokoju rycerze zapadali w dziwny sen. Na czas wojny stawali i dzielnie
walczyli. Aż przyszły czasy, kiedy do naszego kraju wtargnęli Szwedzi. Wojsko królowej
Jadwigi obudziło się, wyszło z podziemi i uszykowało do walki. Rycerze zobaczyli wrogów
w ogromnej sile, którzy szli przez Murowaną Goślinę do Częstochowy. Nagle stała się rzecz
bardzo dziwna, spadła z nich moc modlitw królowej. Po raz pierwszy oddział nie podjął
walki. Wojsko schowało się w podziemiach zamku a potem zapadło pod ziemię. Szwedzi
zniszczyli miasto, zburzyli zamek. Co stało się z wojskiem królowej Jadwigi? Zginęli,
uciekli? Ludzie mówią, że rycerze dalej są pod ziemią a królowa modlitwą podtrzymuje ich
przy życiu. Może kiedyś się obudzą?
KARCZMA "MARUSZKA"
W Berlinie Kurt bez żalu wsiadał do pociągu. Wszedł do przedziału, przywitał się z
siedzącymi już w nim oficerami i przedstawił się: kapitan Kurt von Bamberg. Zajął miejsce
przy oknie i niecierpliwie czekał na odjazd. Kiedy pociąg ruszył pomachał ręką na
pożegnanie matce. Ledwo spojrzał na towarzyszącą jej młodą pannę. Była to Brunhilda.
Pochodziła ze starego, margrabiowskiego rodu. Ją to rodzice upatrzyli na przyszłą żonę dla
swego jedynego syna. Nie lubił jej. Cieszył się z wyjazdu na manewry do dalekiego
Biedruska. Nie będzie musiał przez dłuższy czas oglądać Brunhildy. Podróż upływała
młodym oficerom na rozmowach, dowcipach, grze w karty . Pociąg przywiózł ich do
Poznania, dalszą drogę odbyli na koniach. Ulokowali się w koszarach i poszli spać. Kolejne
dni spędzali na ćwiczeniach. Wreszcie dano im trochę wytchnienia. Wsiedli na konie i ruszyli
do karczmy "Maruszka". Droga była daleka, karczma stała w puszczy przy skrzyżowaniu z
drogą Kicin - Dąbrówka kościelna. Słynęła z doskonałego piwa i golonki. właśnie na to mieli
ochotę młodzi ludzie. Weszli do karczmy, zamówili dawno nie jedzone smakołyki. Zrobiło
się gwarno. Oficerowie zapłacili grajkom i po chwili w puszczy słychać było skoczną
muzykę, która przyciągnęła miejscową młodzież. Przybyła też Zosia, piękna córka
miejscowego drwala. Oficerowie rzucili się ku niej prosić ją do tańca Po kolei tańczyła ze
wszystkimi. Tylko Kurt nie tańczył. Spoglądał na Zosię jak roześmiana wirowała w tańcu i
nie mógł nadziwić się jej urodzie. A i Zosia ukradkiem patrzyła na przystojnego blondyna o
wielkich, niebieskich, ale smutnych oczach. Nad ranem żołnierze odjechali a i miejscowi
udali się do swoich domów. W czasie ćwiczeń Kurt cały czas myślał o Zosi. Jej też praca w
domu nie szła dobrze. Co chwilę coś spadało na ziemię, wzdychała, patrzyła w okno.
Wieczorem Kurt sam pojechał do karczmy. Długo siedział i czekał na Zosię. W końcu opuścił
karczmę, wsiadł na konia i wolno ruszył w kierunku drogi na Biedrusko. Wtem, w pobliżu
starego dębu zobaczył jakąś postać. Tak, to na pewno Zosia. Zsiadł z konia i podbiegł do
dziewczyny. Padli sobie w ramiona, wyznali miłość. Każdego wieczora szczęśliwi spotykali
się przy dębie. Czas jednak szybko upływał. Manewry zbliżały się ku końcowi. Kurt wiedział,
że jego rodzice nigdy nie wyrażą zgody na poślubienie Zosi. Wszak to tylko córka drwala.
Nie miał jednak ochoty ożenić się z Brunhildą. Nie chciał rozstawać się z ukochaną. Nadszedł
ostatni dzień. Kurt jak zawsze spotkał się z Zosią pod dębem. Długo trwali w objęciach.
Nagle wyjął rewolwer i strzelił do ukochanej, następnie zabił siebie. W ten sposób zostali na
zawsze razem. Nim nadbiegli ludzie, oboje już nie żyli. Pochowano ich razem pod dębem,
który był świadkiem ich miłości i tragedii. Do dziś miejscowi ludzie przynoszą tam kwiaty.
PIEKIEŁKO
Było to w czasach, kiedy na tronie polskim zasiadał król Kazimierz Wielki. Przy drodze z
Murowanej Gośliny do Poznania w pobliżu dzisiejszego osiedla Zielone Wzgórza jest
miejsce, które współcześni nazywają piekiełkiem. Złowroga nazwa pozostała po ciekawych i
tajemniczych zdarzeniach, które zaistniały w XIV wieku. A było to tak. W Puszczy Zielonce
grasowała banda rabusiów. Na jej czele stał sam Diabeł. W samej puszczy niewiele mogli
zdobyć łupów. Stąd, przenieśli się w pobliże osady handlowej Murowana Goślina. Założyli
swoją siedzibę, przy drodze, którą często przemierzali kupcy, jadący z Poznania nad Morze
Bałtyckie i z powrotem. Miejsce było wspaniale ale zbójcom nie chciało się napadać na
kupców. Diabeł, by zachęcić swych kompanów do walki przygotowywał im diabelski rosół.
Łotrzykowie nasyceni diabelskim rosołem stawali się silniejsi, odważniejsi i skorzy do
napadów. Teraz wystarczyło już tylko czekać na kupców. Diabeł wysłał swojego zastępcę-
Czarnego na czaty, by wypatrywał karawany jadącej z Poznania. Na dany znak, herszt
zadawał łotrom diabelskiej strawy. Kiedy wozy zbliżali się do zbójeckiej kryjówki,
wyskakiwali i łubu dubu . Kupcy zostawali bez towaru, pieniędzy i ubrań. Wracali do
domów, pożyczali pieniądze, kupowali nowe towary i udawali się w kolejną podróż. myśleli,
że tym razem dotrą nad morze ze swoimi skórami, suknem, ceramiką. Sądzili, że sprzedadzą
towary i jeszcze kupią nowe. A tu znowu zbóje wyskoczyli, pobili kupców i okradli. Z
płaczem jechali kupcy do Poznania, pocieszając się, że chociaż Zycie im darowano. Kolejny
raz pożyczyli pieniądze i zakupili towar. Tym razem wybrali się wielką karawaną. Składała
się ona z dwudziestu wozów. Teraz to zbóje na nas nie napadną- myśleli kupcy. Zbliżając się
do Murowanej Gośliny, rozglądali się bojaźliwie. Czarny już ich jednak wypatrzył i dal znać
Diabłowi. Ten jak zawsze nawarzył rosołu i dał zjeść kompanom. Wyskoczyli zbóje i dalej
łupić kupców. Oj, zgarnęli wielki skarb łotrzykowie. A kupcy? Po dotarciu do Poznania
biadali, włosy z głowy rwali, nie widzieli dla siebie ratunku. Aż tu młody kupiec rzecze:
jedźmy do miłościwego króla, do Krakowa, on nam pomoże. A był to król, który dbał o
kupców a zbójów tępił. I tak za radą młodzieńca udali się w długą podróż. Król uważnie
wysłuchał kupców i obiecał im pomoc. Wysłał do Poznania swoich najlepszych rycerzy. Ci
przebrali się za kupców i udali w drogę. Jadących wypatrzył Czarny i dal znak hersztowi.
Jednak Diabeł rzekł: tyle razy ich okradaliśmy, to oni nic już nie mają. Nie ugotował swojej
bandzie rosołu. Położyli się zbójcy w swojej kryjówce i odpoczywali. Rycerze królewscy
zaskoczyli ich. Łotry nie zdążyły nawet uciec. Wszystkich król kazał powiesić. Odebrane
rabusiom skarby zawieziono do Krakowa. Król przeznaczył je na budowę miast i zamków. Po
dzień dzisiejszy miejscowi ludzie odczuwają dziwne lęki przechodząc przez piekiełko.
LEGENDA O PIĘKNEJ GOSŁAWIE
Dawno, dawno temu w miejscu dzisiejszego kościoła pod wezwaniem św. Jakuba, stał gród.
Panem grodu, czyli komesem był rycerz imieniem Krzesław. Był dobrym gospodarzem: dbał
o umocnienia grodu, zbierał podatki, sprawiedliwie sądził lud. Był też dzielnym rycerzem,
który jeździł na wyprawy wojenne z samym królem. Na dworze krakowskim poznał piękną
Gosławę i pojął ją za żonę. Przywiózł do swojego grodu, żeby nie czuła się samotnie, kiedy
nie było go w domu, otoczył ją dwórkami i liczną służbą. Para ta bardzo się miłowała.
Niestety, Krzesław służąc w drużynie królewskiej często wyjeżdżał.-Gosława tęskniąc,
modliła się o szczęśliwy powrót męża a on szybko, jak tylko mógł, wracał do domu. Aż
pewnego razu król Bolesław śmiały wezwał Krzesława na kolejną wojnę. Wiadomo było, że
wyprawa będzie długa. Król bowiem tym razem szedł aż na Kijów. Komes długo
przygotowywał się do wymarszu. Żal mu było opuszczać żony i wygodnego domu. Nakazał
swemu słudze, wiernemu Swatoszowi, by zajął się grodem i zapewnił bezpieczeństwo żonie -
Gosławie, a sam ruszył w drogę. Mijały dni, tygodnie, miesiące, lata a Krzesław nie wracał.
Wszyscy myśleli, że poległ w walce. Jedna tylko Gosława codziennie modliła się w
murowanej wieży i biegła na wzgórze wyglądać męża. Zły sługa Swatosz myśląc, że może
zająć miejsce Krzesława, zostać komesem i pojąć za żonę Gosławę, rozpoczął starania o jej
rękę. Piękna i dumna pani grodowa z oburzeniem odrzuciła propozycje zdrajcy. Swatosz był
jednak uparty. Codziennie powtarzał swoje zaloty coraz uporczywiej. W końcu Gosława
bojąc się natarczywości sługi, zamknęła się ze swoimi dwórkami w kamiennej wieży.
Swatosz jednak nie ustąpił. Zebrał pachołków i próbował zdobyć wieżę siłą. Przerażone
dwórki ze swą panią modliły się do ukrzyżowanego Chrystusa o wybawienie. Głoąną
modlitwę przerywały uderzenia tarana o bramę wieży. Gdy wydawało się już, że Swatosz ją
wyłamie, wtedy zdarzył się cud. Do grodu wrócił Krzesław z wojami. Zabił wiarołomnego
sługę a żonę i dwórki uwolnił. Nastąpiła wielka radość. Powitaniom i opowieściom nie było
końca. szczęśliwy Krzesław gród swój nazwał Murowaną Gośliną, chcąc w ten sposób uczcić
kamienną wieżę i Gosławę. Małżeństwo to żyło długo i szczęśliwie. Zostawiło po sobie liczne
potomstwo.
Legenda o Wierzenicy
Skąd wywodzi się nazwa wsi trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Jest wersja mówiąca, że od
wierzei. Wierzeje to dwuskrzydłowa brama w szopie bądź oborze. Niekiedy takie bramy
zamykały dostęp do wsi. Inna wersja wywodzi nazwę od rzeki Wierzenicy, dziś Głównej bądź
starego imienia Wierzan. Nazwa nawiązująca do imienia Wierzan ma oparcie w ,niestety
prawie zanikłej, legendzie. Nad rzeką Główną wśród lasów mieszkał skromny kmieć Wierzan
wraz z rodziną, który uprawiał niewielki skrawek ziemi i polował na zwierzynę, a było jej tu
pod dostatkiem. Stało się tak, że w czasie polowania spotkał księcia Bolesława zwanego
Chrobrym, który wraz ze swoją świtą w tych okolicach polował. Wierzan widząc
znakomitego lecz już bardzo strudzonego gościa zaprosił go do swojej chaty i ugościł. Książe
Bolesław w podzięce za gościnę nadał mu na własność tę ziemię, którą uprawiał oraz spory
kawałek lasu. Mógł Wierzan osiedlać innych ludzi, a miejsce to na pamiątkę od imienia
Wierzana nazwano Wierzenicą.