Joanna Siedlecka
Wypominków ciąg dalszy
Mojemu synowi Antosiowi Hebie
Po co piszemy wspomnienia?
Żeby sprawić przyjemność cieniom.
JOSIF BRODSKI
Drugie „Wypominki” to ciąg dalszy wspomnień o polskich pisarzach różnych generacji i doświadczeń, od Tadeusza Dołęgi—Mostowicza do Krzysztofa Mętraka. Nic więc tych postaci nie łączy — pisarzy w ogóle chyba nie powinno — poza zainteresowaniem autorki oraz wspólnym im wszystkim tragizmem losów.
Przepędzany w latach stalinowskich z literatury, bibliotek i własnego mieszkania Kornel Makuszyński. Zarabiająca wówczas lekcjami w swoim pokoiku wspólnego, „kołchozowego” mieszkania dumna Iłła. Dwukrotnie chowany Jan Lechoń — na nowojorskim cmentarzu Calvary i trzydzieści pięć lat później w podwarszawskich Laskach. Powalona herodowym ciosem poetka Barbara Sadowska. Uciekający w alkohol Grochowiak i Mętrak. Kariery i upadki znakomicie debiutujących: Andrzeja Brychta i Małgorzaty Hillar. I inni. Stanisław Cat–Mackiewicz, Julian Tuwim, Melchior Wańkowicz, a właściwie nowe pędy „Ziela na kraterze”. W sumie siedemnaście opowieści biograficznych, złożonych z listów, zdjęć, a przede wszystkim relacji, niewątpliwie subiektywnych, fragmentarycznych, choćby z racji swych objętości, miniatur tylko. Przywołujących jednak twórców już nieżyjących, powoli zapominanych, przysypywanych piaskiem niepamięci, coraz rzadziej albo i w ogóle nie wznawianych, wypychanych z wydawniczych planów, a tym samym czytelniczej pamięci, nie znanych młodemu pokoleniu. Lub też odsyłanych do muzeum literackich figur woskowych, nie czytanych klasyków, jak Iwaszkiewicz.
Niepojęty czyściec pisarski istnieje wprawdzie w każdej epoce, pod każdą szerokością geograficzną i trwa podobno dziesięć lat, u nas jednak wyjątkowo dłużej, za długo, często nawet wieczność, i to w przypadku twórców tej miary co Grochowiak czy Krzysztoń. Dlatego też bez okazji, bez okrągłych rocznic przypominam ich losy. Pamięć jest formą miłości.
KORNEL MAKUSZYŃSKI (1884–1953) — w okresie dwudziestolecia międzywojennego jeden z najpopularniejszych, najpoczytniejszych (drugi po Sienkiewiczu) pisarzy, gwiazda pierwszej wielkości literatury popularnej, nazywany „polskim Dickensem”. Ukochany przede wszystkim przez młodych czytelników, bo dla nich głównie pisał, między innymi „Awanturę o Basie”, „Szatana z siódmej klasy”, „O dwóch takich, co ukradli księżyc”, „Pannę z mokrą głową”, „Szaleństwa panny Ewy”, „Przyjaciela wesołego diabła”, „120 przygód Koziołka Matołka”.
Przeszedł do literackiej legendy jako dziecko szczęścia — ulubieniec czytelników, którzy w 1937 roku wybrali go do najbardziej chyba wówczas szacownej instytucji, czyli Polskiej Akademii Literatury. Sławny, zamożny, mieszkał w latach dwudziestych w warszawskiej alei Róż, kupował obrazy Matejki. Nazywany był „Wezuwiuszem humoru” — lubił się bawić, spędzać czas w kawiarniach, przy brydżu i na nartach. „Ty siedzisz w «Astorii», przy szampanie, na fotelu i przechodzisz do historii, mój Kornelu” — pisał do niego Lechoń. Ale było tak tylko przed wojną. W PRL–u, w swoich latach ostatnich, został Makuszyński pisarzem skazanym na nieistnienie — nie wydawanym, nie wznawianym, zapomnianym i oficjalnie potępionym, usuwanym z bibliotek oraz z własnego mieszkania. Zgorzkniały, przygnębiony i schorowany, zmarł w biedzie, choć nie w samotności ani opuszczeniu, ale nawet jego śmierć w roku 1953 nie przerwała wokół niego zmowy milczenia.
W pierwszych latach powojennych jako tako jeszcze egzystował. Od razu wprawdzie zaznał upokorzenia: członek Polskiej Akademii Literatury i przedwojennej elity literackiej, ulubieniec czytelników, musiał — razem z kolegami po piórze — tłoczyć się w krakowskim Domu Literatów, czekając na rozmowę z przybyłym z Warszawy wszechwładnym zarządcą literatury, Jerzym Borejszą. Od jej wyniku zależało, czy zostanie zweryfikowany jako członek powojennego Związku Literatów. „Egzamin” na szczęście zdał i przez kilka powojennych lat jakoś mu się jeszcze udawało.
W roku 1946 (tradycyjnie u Gebethnera i Wolffa) wydał swoją ostatnią nową książkę — napisany podczas wojny „List z tamtego świata”, skwitowany aż czterema omówieniami. W latach 1945—1948 w wydawnictwach prywatnych, których jeszcze wtedy nie polikwidowano, głównie właśnie u Gebethnera i Wolffa, wznowił kilka swoich książek, między innymi „Pannę z mokrą głową”, „Słońce w herbie”, „Bezgrzeszne lata”, „Skrzydlatego chłopca”. W 1949 roku wydano — ostatnią za życia pisarza — edycję „Szatana z siódmej klasy”, już z wielkimi cięciami, Wilnem, gdzie toczyła się akcja, zamienionym na Pułtusk, spolszczonymi nazwami majątków i tak dalej. Bez jednej też nawet wzmianki, w ciszy absolutnej, która zaległa nad nim na wiele lat. Nic już więcej nie wydał ani nie wznowił. Drukował też początkowo w kilku „bocznych” pismach: „Łodzi Teatralnej”, „Dzienniku Zachodnim”, „Dzienniku Polskim”, „Teatrze”, a przede wszystkim w „Przekroju”, ale też coraz rzadziej i tylko do 1948 roku.
Zmieniały się bowiem czasy, wiały inne wiatry. W 1948 roku chociażby słynne Plenum KC PZPR i atak na Władysława Gomułkę, groźny referat Bieruta o „odchyleniu prawicowym i nacjonalistycznym w kierownictwie partii i sposobach jego przezwyciężania”. W styczniu 1949 roku odbył się zjazd w Szczecinie, który zadekretował w literaturze polskiej socrealizm, więc zjawisko pod tytułem „Kornel Makuszyński” przestało istnieć. Choć nie był nigdy opozycjonistą, przeciwnie, próbował nawet — choć w swoim stylu, z humorem — w jakiś sposób się włączyć, wypowiadając się w 1952 roku w „Przekroju” z okazji Kongresu Pokoju i Zlotu Młodych Przodowników, o których pisał: „Gdybym umiał śpiewać, odśpiewałbym uroczystą kantatę, ale że śpiewam jak podhalański baran, więc tylko im posyłam te słowa. Staram się tak je rymować, by każde słowo miało doskonały kształt serca”.
Był to ostatni jego wydrukowany tekst.
„Był on chorobliwie lękliwego serca i tym piękniej, że niczego nie zrobił pod sowieckim batogiem, co by przeszło granice koniecznej samoobrony” — pisał o nim Lechoń1.
Śmierć w lipcu roku 1953 nie przerwała milczenia. Ośmielił się go pożegnać — piórem Janusza Meissnera — jedynie „Przekrój”, w „Tygodniku Powszechnym” — Włodzimierz Wnuk, nikt więcej. Odchodził w atmosferze potępienia. W podręczniku pod tytułem „Literatura międzywojenna” (Wiedza Powszechna, 1953) Ryszard Matuszewski, jeden z czołowych krytyków oficjalnych każdego etapu, nazywany nie bez kozery „kręcącym powrozy”, ocenił jego utwory jako „płytkie i powierzchowne”, „karmiące czytelnika sentymentalnym humorem, nie gardzące tanimi chwytami, schlebiające typowym gustom drobnomieszczańskim”.
Zgromił go w rozdziale poświęconym literaturze popularno—rozrywkowej, „pozbawionej — jak pisał — większych zalet ideowych czy artystycznych, pozostającej wyraźnie w kręgu ideologii burżuazyjnej”, „obliczonej na odwrócenie uwagi od poważniejszych problemów ideowych”. Razem z nim dostało się też Ossendowskiemu i Goetlowi („wykładnikom światopoglądu ciemiężycieli”), Tadeuszowi Dołędze–Mostowiczowi, Mniszkównie, Zarzyckiej, Marczyńskiemu, Piaseckiemu, „szczególnego rodzaju literackiej tandecie, którą burżuazja demoralizowała masy czytelnicze”.
Chwalił natomiast inne postacie literatury młodzieżowej: Pawkę Korczagina, bohatera Jak hartowała się stal” Ostrowskiego, Szczęsnego z „Pamiątki z Celulozy” Newerlego. „Są to postacie typowe — pisał — choć każda z nich jest do pewnego stopnia wyjątkową, jeżeli chodzi o nasycenie ich cechami porywającego bohaterstwa czy siły charakteru, cechy te bowiem są szczególnie istotne dla przedstawicieli walczącego proletariatu, których postaci te reprezentują”. Choć i tak miał Makuszyński szczęście — nie został zaliczony w poczet „pisarzy będących w służbie reakcji i faszyzmu”, „na pozycjach burżuazyjno–nacjonalistycznych”, jak Lechoń, Rodziewiczówna, Łobodowski.
Słów aprobaty doczekali się zresztą jedynie „postępowi i rewolucyjni”: Broniewski, Szenwald, Pasternak, Dobrowolski, Kruczkowski, Wasilewska.
Przedwojenne edycje jego książek, ocalałych podczas wojny, przechowanych w bibliotekach, poszły też — w skutek ówczesnej polityki kulturalnej — na przemiał. I to hurtem. Tak że pierwsze wydanie „Szatana z siódmej klasy” jest dziś antykwarycznym białym krukiem, nie ma go nawet w zakopiańskim Muzeum Makuszyńskiego ani w Muzeum Książki Dziecięcej.
Jego książki znalazły się bowiem na powstałej w 1951 roku tajnej liście książek „ideologicznie szkodliwych”, przeznaczonych do likwidacji, czyli na przemiał. W każdym powiecie powołano specjalne trójki partyjne, które nadzorowały komisje nadzorujące biblioteki. Akcje „czyszczenia bibliotek” przeprowadzano w latach pięćdziesiątych kilkakrotnie, dokumenty partyjne narzekają bowiem na „słabość polityczną kadry bibliotecznej, która ukrywała często książki, ukazujące się potem w antykwariatach i na targach”2.
Na listach znalazło się wiele utworów Makuszyńskiego. Między innymi „Uśmiech Lwowa”, sentymentalno–patriotyczna książeczka o „wiecznym mieście”, z rozdziałem o Cmentarzu Orląt, „Wielka brama” o powojennej Gdyni, polskiej bramie na świat, „Fatalna szpilka”, w której dopatrzono się antysemityzmu. Jego patriotyczna poezja — wydana w 1924 roku „Pieśń o Ojczyźnie”, „Piosenki żołnierskie”, legionowe, które mimo to przetrwały i są śpiewane, choć nie zawsze wiadomo, że napisał je autor „Awantury o Basię”. Jedna z najpopularniejszych to:
Ej dziewczyno, ej niebogo
Jakieś wojsko pędzi drogą
Skryj się za ścianę
Skryj się, skryj.
Ja myślałam, że to maki
Że ogniste lecą ptaki
A to ułany, ułany
A to ułany są.
Nic więc dziwnego, że w zakopiańskim Muzeum Makuszyńskiego, w teczce z powojennymi listami od wydawców, wiele takich jak ten z 15 grudnia 1950 roku od Gebethnera i Wolffa: „Z przykrością zawiadamiamy Szanownego Pana, że nie będziemy mogli podjąć się wydania «Wielkiej bramy» gdyż książka ta jest «zdyskwalifikowana» przez specjalną komisję dla oceny książek młodzieżowych, o czym nas poinformowało Ministerstwo Kultury i Sztuki. Bardzo nas ta wiadomość zmartwiła, tym bardziej że nie pomogą żadne interwencje w tej sprawie”.
Pan Przemysław Gluziński, bratanek Janiny Makuszyńskiej, żony Kornela:
„Wuj Kornel uważał zawsze, choć nie wiem, czy słusznie, że jego banicja ma też podłoże osobiste. Był przed wojną, jak wiadomo, członkiem Polskiej Akademii Literatury, która liczyła tylko piętnastu akademików i przyjmowała nowego po czyjejś śmierci lub rezygnacji. Makuszyńskiego przyjęto na miejsce Wincentego Rzymowskiego, wyrzuconego z Akademii w atmosferze skandalu — udowodnionego plagiatu. Nowo przyjęty członek PAL–u wygłaszał zwykle przemówienie oddające hołd poprzednikowi, w tym wypadku oczywiście nie było o tym mowy, wuj słowem o nim nie wspomniał. Zaraz po wojnie Wincenty Rzymowski stał się ważną postacią — kierownikiem resortu kultury i sztuki PKWN–u, potem — krótko — ministrem kultury i sztuki, wreszcie spraw zagranicznych. Wuj sądził więc, że brał teraz na nim odwet za to, że zajął kiedyś jego miejsce, był świadkiem jego upokorzenia. Choć przecież nie tylko jego przegnano wtedy z literatury”.
Michał Rusinek, pisarz, w latach 1934–1939 sekretarz PAL–u: „Rzeczywiście, Rzymowskiego usunięto za udowodniony mu plagiat, o ile pamiętam, tekstu zagranicznego, i to niemalże całego, a nie kilku zdań. Jego odejścia domagał się przede wszystkim — nawet ostro — inny akademik, Karol Hubert Roztworowski, narodowiec, jego ideowy przeciwnik. Rzymowski był bowiem zdecydowanym lewicowcem. Atakowała go też bardzo prasa endecka. Mimo to Akademia, w trosce o swój honor, udawała, że nic się nie stało, chciała przeczekać sprawę. Musiała jednak zająć stanowisko — Roztworowski groził ustąpieniem, opublikowaniem swego zdania w prasie. Jeździłem więc nawet do niego z Kadenem do Krakowa, żeby go jakoś udobruchać i nie dopuścić do skandalu jeszcze większego. Udało się, choć Akademia musiała już podjąć jakieś kroki. Zebrało się więc prezydium: Kaden, Sieroszewski, który kazał Rzymowskiemu pisać prośbę o zwolnienie z członkostwa, co bez słowa uczynił, choć była to oczywiście wielka strata honorowa i finansowa — za posiedzenia dostawało się sto złotych, bywały więc i trzy w tygodniu. Niespecjalnie Rzymowskiego żałowano, nie był właściwie pisarzem, tylko znanym wtedy i liczącym się publicystą, a jego wybór do Akademii stanowił ukłon w stronę «postępowych sił». Makuszyński, szalenie wtedy popularny, został przyjęty na miejsce Rzymowskiego rzeczywiście wyjątkowo, na ogół działo się to po śmierci któregoś z akademików. Nie lubi się swoich następców, to ludzkie, ale sytuacja Makuszyńskiego nie miała chyba z tym związku. Nie mieścił się po prostu w nowych czasach, był na odstrzał, bo nie lewicowy ani postępowy, a w dorobku piosenki o ułanach, książki o Lwowie. Bardzo to oczywiście przeżywał, był bowiem przed wojną bardzo popularny, zwłaszcza w Zakopanem, gdzie go odwiedzałem. Wszyscy na przykład znali jego psa, który wskakiwał do dorożek, a górale wieźli go do «Opolanki» — wiedzieli, kto jest jego panem”.
„W latach pięćdziesiątych żyli skromnie, ale nie w nędzy — wspomina Przemysław Gluziński. — Ciotka, czyli Janina Makuszyńska, żona wuja Kornela, znana niegdyś i ceniona lwowska śpiewaczka, udzielała prywatnych lekcji śpiewu, pracowała też na pół etatu w ognisku muzycznym i utrzymywała dom. Wuj natomiast grywał na pieniądze w brydża i na ogół wygrywał — koledzy pozwalali mu, bo znali jego sytuację. Liczył też na to, że może coś się jednak zmieni, że zaczną go wydawać, zaciągnął więc — na konto przyszłych książek — sporą pożyczkę u Gebethnera i Wolffa, swoich wydawców. Niestety, nic się jednak za jego życia nie zmieniło i nie miał jej z czego spłacać. Spłaciła ją dopiero ciotka, w parę lat po jego śmierci i tryumfalnym renesansie. Pomagała też bardzo nieznajoma czytelniczka z Ameryki, rodem z Nowego Sącza, która zdobyła jakoś adres swego ukochanego pisarza i wysyłała paczki z ubraniami, kawą, herbatą, insuliną — bardzo się przydawały. Często bywało jednak krucho, tak że gdy kelnerka spytała go kiedyś w kawiarni: «Kawa duża czy mała?», westchnął, że mała, na dużą go przecież nie stać! Za kilka dni dostał przekaz od czytelniczki: «Na kawę dla ukochanego pana Kornela!» Jako dżentelmen nie przyjmował od kobiet pieniędzy, zaraz je więc odesłał, narzekając, że musiał jeszcze zapłacić za przekaz.
Był w Zakopanem bardzo popularny. Gdy szedł Krupówkami, wszyscy mu się kłaniali i ręka mu mdlała od uchylania kapelusza, zaczął więc nosić beret, który leży dziś w gablotce jego mieszkania–muzeum. Pozbawiony druku i głosu, Makuszyński cenił swą popularność, osładzała mu lata ostatnie”.
„Pewien ksiądz, Polak amerykański, widział w Zakopanem Kornela, który jest podobno zupełnie rozklejony — pisał w czerwcu 1951 roku Lechoń. — To naprawdę prawie symbol — Kornel rozkochany we wszystkich przyjemnostkach dostatniego świata i ta morga duchowa, ten gigantyczny Katyń — jakim jest Polska pod Rokossowskim. Ksiądz widział, jak jakaś grupa dzieci rozpoznała Karola na ulicy i otoczyła go, mówiąc mu jakieś miłe rzeczy. Kornel rozbeczał się jak bóbr”3.
Słynął zawsze z humoru i pogody i teraz też próbował niby żartować, choć tak naprawdę stawał się coraz bardziej przykry, ponury, poirytowany. Tym bardziej że ciężko chory, od lat cierpiący na cukrzycę. Zmęczony wojennymi przejściami: powstaniem, pobytem w obozach dla uchodźców w Pruszkowie i Opocznie. Dlatego też, nieludzko dotychczas pracowity i płodny — napisał pięćdziesiąt cztery powieści, dwie, trzy w roku — złamał pióro. Bo skoro i tak nie wydadzą, to po co? Na pisanie do szuflady miał już za dużo lat.
,Już niewiele pozostało w nim z dawnej pogody ducha. Słońce w jego herbie powoli gasło. (…)
— Przed wojną nie było takich jesieni — powiedział apodyktycznie.
— Były, były.
— Tak, ale trochę inne. (…) Wsiadłeś do ekspresu wiedeńskiego, tego samego dnia byłeś w Wiedniu, dzień później w Rzymie, a na trzeci dzień piłeś wino na Capri. Wtedy można było uciec przed jesienią. A dzisiaj? Dokąd uciekniesz? Nie uciekniesz… (…)
— Wiesz, mam teraz kłopoty — mówił powoli, ze źle ukrywanym zażenowaniem. — Gdyby nie Wierzyński, który mi przysyła paczki z zagranicy, musiałbym chyba starzyzną handlować. Jak sądzisz, co powinienem zrobić?”4.
Usuwano go też z własnego mieszkania. Przed wojną mieszkał w Warszawie, do Zakopanego przyjeżdżał jedynie na wypoczynek, wynajmując wtedy całe piętro willi „Opolanka” na Tetmajera, własności znanego i cenionego lekarza Jana Knosały. Po wojnie, powstaniu warszawskim stracił mieszkanie z cennymi zbiorami: biblioteką, obrazami Matejki, spalonymi i rozgrabionymi. „Bóg zabrał, rodak wziął” — mawiał zawsze.
Przeniósł się wtedy do ukochanego Zakopanego, do „Opolanki”, przejętej wkrótce przez kwaterunek, który nie zdobył się wobec niego na żadną taryfę ulgową. Choć jeszcze przed wojną został przecież honorowym obywatelem Zakopanego oraz — decyzją górali — honorowym gazdą, był też niewątpliwie jednym z najpopularniejszych polskich pisarzy.
Ani władze Zakopanego, ani kwaterunku nie poszły mu jednak na rękę: mimo jego zasług, próśb i starań nie zgodziły się na nadmetraż i twardo egzekwowały wobec niego przepisy prawa lokalowego. Na rok przed śmiercią odebrały mu jeden z pokojów jego mieszkania, przydzielając go najpierw samotnej pani, potem trzyosobowej rodzinie. Wejście na szczęście było oddzielne, ale na piętrze, zajmowanym dotychczas tylko przez Makuszyńskich, powstały teraz dwa lokale. Walki o utrzymanie mieszkania zatruły ostatnie lata pisarza. Bo choć liczyło niewiele ponad pięćdziesiąt metrów kwadratowych (pięćdziesiąt dwa i pół) — trzy amfiladowe przechodnie pokoje z kuchnią i służbówką — usiłowano mu odebrać pokój kolejny. Walczył o niego sąsiad zza ściany — gruźlik i partyjniak, nie zakopiańczyk, lecz przybysz skądś tam, pracownik jednego z sanatoriów. Powoływał się na gruźlicę tudzież ludową władzę. Genowefa Wątorek, była gosposia Makuszyńskich, mieszkająca do dziś w „Opolance”:
„Władza go popierała, czuł się więc pewnie, a już szczególnie po śmierci pana Makuszyńskiego. Natychmiast dostał wtedy przydział, miałyśmy opróżnić dla niego pokój”.
30 grudnia 1953 roku, Zakopane. „Przydzielenie Obywatelowi powyższego lokalu jest zgodne z zasadami współżycia społecznego — pisał do Janiny Makuszyńskiej przewodniczący prezydium Miejskiej Rady Narodowej. — Dotychczas zajmowana przez Obywatela powierzchnia nie odpowiada normom zasiedlenia mieszkań dla miasta Zakopanego. Pomijając już nawet to, że choroba gruźlicy płuc, na którą Ob. cierpi, wymaga ze względu na zarażenie się tą chorobą jego małoletniego syna, osobnego dla niego pokoju”. Genowefa Wątorek:
„Pani Makuszyńska chciała więc ratować mieszkanie, zagęszczając je i starając się o zameldowanie swojej przyjaciółki, Stefanii Jener, ale nie dostała zgody. Jedyną nadzieją stał się więc pomysł przeznaczenia pokoju, o który walczył gruźlik, na muzeum pamiątek po panu Makuszyńskim. «Gruźlik» bowiem coraz bardziej groził, nachodził, awanturował się. Pamiętam sceny straszne.
Parę miesięcy po śmierci pana, pani Makuszyńska wyskoczyła z domu na chwilę, przypominając mi, żebym nie wpuszczała nikogo z kwaterunku — czuła, co się święci. Więc choć się dobijano, grożono, nie otwierałam, za co ciągano mnie potem na kolegia. A wtedy milicja i przedstawiciele kwaterunku na czele z «gruźlikiem» weszli do «jego» pokoju i młotami zaczęli rozwalać ścianę. Gdy zjawiła się pani Makuszyńska, natychmiast głośno, ostentacyjnie zadzwoniła do Warszawy, do samego Cyrankiewicza, dalej więc nie rozbijali, przestraszyli się. Dzwoniła, bo już wcześniej, w Warszawie, czyli «wyżej», szukała ratunku, widząc, że w Zakopanem nie na szans. Miała szczęście, a raczej dwie wysoko postawione znajome z Warszawy, które przyjeżdżały do Zakopanego leczyć się i obiecały jej pomóc”. Jadwiga Karkowska:
„Pracowałam wówczas w Ministerstwie Kultury i Sztuki, w gabinecie ministra Sokorskiego, i dobrze sprawę Makuszyńskiej pamiętam — ją samą zresztą też, zrozpaczoną, osamotnioną, liczącą już tylko na pomoc znajomej, Danusi Ciesielskiej, zmarłej niedawno wilnianki, pracownicy sekretariatu Sokorskiego, ówczesnego ministra kultury. Pod jej dyktando Makuszyńska napisała do niego pismo, postarała się o poparcie Związku Literatów Polskich, które nie robiło problemów, przeciwnie, poparło jej starania o wyłączenie spod kwaterunku spornego pokoju, a potem całego mieszkania. Sokorski, cokolwiek by o nim mówić — lubił też pomóc. Tym bardziej że pani Makuszyńska była osobą z klasą, co zawsze miało dla niego znaczenie. Poza tym mitygowała go i popychała pani Danusia, która podsuwała mu pisma do podpisu. Poparł więc sprawę i skierował ją do premiera Cyrankiewicza, a ten z kolei do Ministerstwa Gospodarki Komunalnej, tylko on mógł «wyjąć» coś spod kwaterunku. Dziś sprawa wydaje się śmieszna i absurdalna, wtedy jednak wymagała interwencji z góry — takie były czasy.
Mimo decyzji pozytywnej «gruźlik» poszedł na całość i zajął pokój siłą. Był po prostu ubekiem, nasłanym chyba nieprzypadkowo, żeby zatruć ostatnie lata pisarza, a potem wdowy po nim. Dlatego tak sobie poczynał. Janina Makuszyńska ośmieliła się dzwonić do Cyrankiewicza, interweniować. Dostała przecież decyzję, a tu najście! Znów pisała, prosiła, odwoływała się. Cyrankiewicz zlecił więc sprawę Bermanowi, ten z kolei Wiszę, który usadził wreszcie kacyków z Zakopanego, nawet postraszył Prokuraturą Generalną. Kto wydał nakaz włamania? Przerazili się, nawet przepraszali Makuszyńską, pokryli koszty odbudowy ściany, postawili w tym miejscu piec, choć ślady są do dziś. «Gruźlik» też się przestraszył i wkrótce uciekł”.
Z teczki osobowej Kornela Makuszyńskiego w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich:
22.10.1953. Ministerstwo Kultury i Sztuki. Gabinet Ministra do ZG Związku Literatów Polskich:
Ob. Janina Makuszyńska nadesłała do gabinetu ministra podanie z prośbą o poparcie u właściwych władz wyłączenia spod kwaterunku jednego z pokojów w jej mieszkaniu, w którym zgromadziła pamiątki po zmarłym mężu, Kornelu Makuszyńskim. Podając powyższe do wiadomości, gabinet ministra prosi o odwrotne nadesłanie uwag i opinii w przedmiotowej sprawie.
28.10.1953. ZG Związku Literatów Polskich do Ministerstwa Kultury i Sztuki:
(…) ZG ZLP wyraża oburzenie z powodu postępowania władz kwaterunkowych Zakopanego, skutkiem którego ob. Janina Makuszyńska, wdowa po zmarłym niedawno i zasłużonym pisarzu ob. Kornelu Makuszyńskim, jest niepokojona usiłowaniem zajęcia pokoju, w którym zgromadzone są pamiątki po Kornelu Makuszyńskim. ZG ZLP wnosi o wyłączenie spod kwaterunku tegoż pokoju, uznanie go za pewnego rodzaju muzeum pamiątek i otoczenie go opieką.
Sekretarz prezydium Jan Gisges
26.01.1954. Minister Kultury do Obywatela Przewodniczącego Odwoławczej Komisji Lokalowej przy Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Krakowie:
(…) Ob. J. Makuszyńska, wdowa po zasłużonym pisarzu — Kornelu Makuszyńskim, po raz drugi zwraca się do Ministerstwa Kultury i Sztuki, prosząc o interwencję odnośnie zabezpieczenia jej mieszkania przed tamtejszymi czynnikami kwaterunkowymi.
Pismem z dn. 6.11.1953 Min. Gospodarki Komunalnej na wniosek Min. Kultury i Sztuki wydało zarządzenie wstrzymania wszelkich kroków w przedmiocie postępowania kwaterunkowego, podkreślając, że wszelkie zamierzenia kwaterunku w stosunku do lokalu ob. Makuszyńskiej winny być uprzednio uzgodnione z Ministerstwem Gospodarki Komunalnej.
(…) Podając powyższe do wiadomości, uprzejmie proszę o wydanie odpowiednich poleceń zabraniających czynnikom kwaterunkowym w Zakopanem jakichkolwiek zamierzeń w stosunku do lokalu ob. Makuszyńskiej bez porozumienia się z Min. Gospodarki Komunalnej i Min. Kultury i Sztuki.
Podziękowania Janiny Makuszyńskiej dla premiera Cyrankiewicza:
Wielce Szanowny Panie Premierze!
Nie umiem znaleźć słów, by wyrazić moją wdzięczność za wzięcie w obronę mego mieszkania po ś.p. Mężu moim, Kornelu Makuszyńskim. Jest to dla mnie wielka radość, że pamięć Jego będzie zachowana i że będzie mi wolno żyć wśród moich wspomnień.
Dla wicepremiera Bermana:
Wielce Szanowny Panie Premierze!
Proszę przyjąć wyrazy głębokiej wdzięczności za obronę mego mieszkania po ś.p. Mężu moim.
Serdecznie przepraszam, że moja sprawa zajęła Jego tak cenny czas.
Dla ministra Sokorskiego:
Nie potrafię wyrazić mojej wdzięczności za uratowanie mieszkania po śp. Mężu moim. Jestem zawstydzona i głęboko wzruszona, że Pan minister poświęcił tyle czasu i trudu, by mi pozwolić żyć wśród moich wspomnień i zachować pamiątki po moim Mężu.
Oprócz tego podziękowania dla prezesa ZLP, Leona Kruczkowskiego.
Walki o uratowanie mieszkania zatruły ostatnie lata wdowy po pisarzu. Tym bardziej że borykała się z kłopotami finansowymi — rentę wdowią po mężu załatwiano jej latami, przyznano dopiero dwa miesiące przed śmiercią. Mimo to sprzedała na życie nieznaczną tylko część mebli i pamiątek. Zdecydowaną większość ocaliła. Przeznaczyła na muzeum męża całe mieszkanie, na utrzymanie którego nie było jej po prostu stać, nie miała nawet na czynsz. W 1965 roku zapisała je więc Muzeum Tatrzańskiemu, które miało sprawować nad nim pieczę. Oddała wiele cennych eksponatów, między innymi obrazy Sichulskiego, Wyspiańskiego, Witkacego, Fałata, Styki — Makuszyński nie lubił pustych ścian — wschodnie tkaniny z ubiegłego stulecia, maskę pośmiertną pisarza, przedwojenne edycje jego książek, tony listów od dzieci.
„Spisywali latami — wspomina Genowefa Wątorek. — Za to wszystko, co przeszła, zanim coś tu zrobiła, powinna od razu pójść do nieba. Dała państwu wiele, choć nic od niego nie dostała…” Otrzymała w muzeum pół etatu sprzątaczki, na inny nie starczyło pieniędzy. Choć była jego duszą i honorowym kustoszem — dbała o nie jak o własne dziecko. Niemal do końca swoich dni oprowadzała, opowiadała, pokazywała.
Mieszkanie w Zakopanem było i jest łakomym kąskiem. Kolejna próba jego zajęcia (choć mieściło się w nim już muzeum) nastąpiła po śmierci Janiny Makuszyńskiej. Upatrzył je sobie ówczesny dyrektor Muzeum Tatrzańskiego — wynajmował pokój na mieście i nie chciało mu się płacić. Przysłał już więc nawet ekipę, która miała malować pokoje.
„Znów jednak je obroniłam — wspomina Genowefa Wątorek. — Umierająca pani Makuszyńska poleciła mi opiekę nad swoim skarbem. I tym razem pomogła Warszawa”.
„Interweniowałem ostro w Ministerstwie Kultury i Sztuki — wspomina pan Przemysław Gluziński. — Powoływałem się na testament ciotki, w którym zastrzegła, że nikt nie może w muzeum zamieszkać, nawet kustosz czy oprowadzający. Zagroziłem, że w wypadku nieuszanowania jej ostatniej woli rodzina cofnie darowiznę. Na szczęście poskutkowało. Muzeum zajmuje teraz całe piętro, na którym mieszkali niegdyś Makuszyńscy, odzyskało wszystkie ich pokoje”. Dziś nikt już ich nie zabiera. Odrapaną, zniszczoną, nie ogrodzoną „Opolankę”, zasiedloną na parterze i drugim piętrze lokatorami, niszczy brak pieniędzy, których nie ma Muzeum Tatrzańskie, właściciel willi. Nie ma ich na remonty, na mieszkania dla pozostałych lokatorów, tak aby na pozostałych piętrach mogła powstać galeria książek Makuszyńskiego, sala noclegowa dla licznych szkolnych wycieczek. Niszczy też „Opolankę” obojętność władz Zakopanego, których nie interesował spadek po pisarzu; zajęte są budową kolejnych McDonaldów.
Umierał ciężko — zniszczony cukrzycą, częściowo sparaliżowany, z obustronnym zapaleniem płuc, nieprzytomny. Zmarł w wieku sześćdziesięciu dziewięciu lat, 31 lipca 1953 roku, najczarniejszym dla polskiej literatury, gdy odchodzili, jeden po drugim, najbardziej znani pisarze i poeci, zaraz po nim Gałczyński, Tuwim. Jego pogrzeb, bo był ważniejszy niż „syćka ministry”, stał się żywiołową manifestacją zakopiańczyków, zwłaszcza młodych, do których nie pozwolono mu mówić. Władze miasta nie zrobiły nic, żadnego gestu, pochowali go sami górale.
Ubrani w odświętne cuhy, wynieśli trumnę z „Opolanki”, powieźli góralskim wasągiem, zaprzężonym w konie, wyłożonym kosówką i jedliną, przy dźwiękach kapeli Obrochtów. Krupówkami na cmentarz zasłużonych na Pęksowym Brzyzku. Nieśli go koledzy pisarze: Janusz Meissner, Roman Brandstaetter, odprowadzały kilkunastotysięczne tłumy, nie kryjąc łez płakali nawet najtwardsi górale.
Przemówił nad grobem Roman Brandstaetter, który powiedział: „Był jednym z tych, którzy dobroć utożsamiali z mądrością, a talent z charakterem, którzy wiedzieli — po trudach doświadczeń — że nie można być wielkim pisarzem, nie będąc dobrym człowiekiem”. W imieniu górali pożegnał honorowego bacę Adam Pach, prawnuk Sabały, poeta ludowy:
„Do gromady honornych ludzi, co leżom na Pęksowym Brzyzku, schodzi mistrz Kornel. Godnie se zasłużył na tym świecie. Swojom gwarom i swoim piórem umiloł ludziom życie. Zapatzył się w sabałowe powiedzenie: wyżyn ze siebie smentek, a życie stanie ci się milse. Jednako dziś zasmucił nos swojom śmierzciom”.
Powrót pisarza — bardzo szybko tryumfalny — rozpoczął się po 1956 roku, po Październiku. W 1957 Antoni Gołubiew (pod pseudonimem Goa) ogłosił w „Tygodniku Powszechnym” tekst pod znamiennym tytułem: „Zwycięstwo Koziołka Matołka nad stalinizmem”. I rzeczywiście. Jego poezja i proza nie wytrzymały próby czasu, ale twórczość dla dzieci i młodzieży jak najbardziej tak. Bardzo szybko zaczęto ją więc wznawiać, i to w masowych, milionowych nakładach. Ekranizować.
Bardzo długo jednak — z wieloma zmianami, uaktualniając i uwspółcześniając realia, przede wszystkim masowe edycje książek dla dzieci, chociażby „Koziołka Matołka”.
Zmiany, często absurdalne, dotyczyły tekstów. I tak na przykład we fragmencie: „Niech to złoto, co się świeci, Ambasada zaraz wyśle do biedniutkich polskich dzieci”, zamieniono „biedniutkie” na „kochane”, bo dzieci w PRL–u biedniutkie być nie mogły. Większość zmian dotyczyła jednak rysunków Mariana Walentynowicza, który przeżył Makuszyńskiego, zmarł w 1967 roku. Po naciskach cenzury i wydawnictwa, chcąc ratować książkę, z kacem zgodził się na „poprawki”.
A było ich sporo. Musiał dorysować symbole „nowego”, przede wszystkim Pałac Kultury i Nauki. Zlikwidować — „starego”, na przykład czapki rogatywki, długie żołnierskie płaszcze, które zastąpione zostały mundurami Ludowego Wojska Polskiego. Z biało–czerwonych flag usunąć biel, zostawić mały paseczek u dołu — niczym w „Małej apokalipsie” Konwickiego. Sześcioramienną gwiazdę zastąpić bardziej słuszną — pięcioramienną. Szkołę w Koziej Wólce, gdzie Koziołek pobierał nauki, solidną, mieszczańską kamienicę przerobić na typowo socrealistyczną budowlę. Na okładce posadzić Koziołka nie na księżycu, lecz nowoczesnej rakiecie, i tak dalej.
To ważne, bo do dziś wznawiającym Makuszyńskiego wydawcom zdarza się korzystać nie z edycji przedwojennych czy też tych, które ukazały się do roku 1948, na ogół jeszcze bez zmian, ale już „popaździernikowych”, skażonych cenzuralnymi cięciami. I tak na przykład Wydawnictwo Morskie w roku 1990 wznowiło „Wielką bramę” bez niecenzuralnego niegdyś zakończenia:
„— Patrz Piotrze, patrz! — rzeki kapitan ze wzruszeniem w głosie. Z wielkiej bramy Polski wypływał dostojnie olbrzymi i wspaniały okręt.
— «Piłsudski» — szepnął Piotr.
«Piłsudski» wypływał na wielkie morze, na wieczyste morze”5.
Ale choć ślady „tamtego” nadal jeszcze się zdarzają, wygrał ze stalinizmem. Stał się pisarzem nie do usunięcia z kanonu klasyki literatury dziecięcej.
„5.11.1959. (…) Z Anną na polskim filmie «Awantura o Basię» — pisała w swoich „Dziennikach” Maria Dąbrowska.— — Świetny film, dozwolony od lat siedmiu, ale w pełni mogący być oceniony tylko przez mocno dorosłych. (…) Nie wiem, czy należy to zawdzięczać reżyserowi, czy Makuszyńskiemu, z którego powieści film jest zrobiony. Jeżeli Makuszyńskiemu, to był wielkim pisarzem, w sensie pisarza popularnego, a będącego na poziomie prawdziwej, choć lekkiej sztuki. Tacy pisarze robią sławę światową swoim narodom, a u nas z reguły są nie doceniani”.
„Możesz, drogi Karolu, iść śmiało na Sąd Ostateczny — pisał Lechoń w „Dzienniku”. — Anioł mowy polskiej i anioł dowcipu na pewno cię obronią, gdyby jakiś adwokatus diaboli upierał się przy twoich małościach i zdrożnościach”.
Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczą główną,
Powiem ci: śmierć i miłość — obydwie zarówno.
Jednej się oczu czarnych, drugiej — modrych boję.
Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje.
Autor tych strof, JAN LECHOŃ (1899—1956) — prawdziwe nazwisko Leszek Serafinowicz, jeden z najwybitniejszych polskich, właściwie arcypolskich poetów, zadebiutował „Karmazynowym poematem”, potem „Srebrnym i czarnym” jako młodziutki chłopiec. Od razu mistrzowsko i olśniewająco, zdobywając sławę i pozycję wielkiego poety, następcy Mickiewicza i Słowackiego.
Po młodzieńczych sukcesach, presji zbyt wielkich oczekiwań, przyszło załamanie. Zamilkł jako poeta na długie lata. Jego kolejny tom „Lutnia po Bekwarku”, nie dorównujący pierwszym, ukazał się dopiero po latach osiemnastu, po wojnie i emigracji. 8 czerwca 1956 roku, jeszcze przed polskim Październikiem, w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat, popełnił samobójstwo — runął na bruk z dwunastego piętra hotelu „Henry Hudson” w Nowym Jorku przy — nomen omen — Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy. Zabił się na miejscu.
Za przyczynę desperackiego kroku uważano początkowo depresję z powodu twórczej niemożności, której był świadom. Okres najgorszej emigracyjnej nędzy został już przecież za nim — miał wreszcie własne mieszkanie, stały dochód: pracę w Radiu „Wolna Europa”. Choć powodem ostatecznym stała się — o czym długo milczano —jego seksualna odmienność, homoseksualizm, którego nie akceptował, o którym wzmianki są zresztą w jego „Dzienniku”, choć w sposób metaforyczny. Pisał o „Anakreoncie”, „najdroższej osobie”, nie była to jednak kobieta, lecz mężczyzna, jego wielka miłość, Aubrey Johnson, który na kilka miesięcy przed jego samobójstwem wyjechał w dłuższą podróż. Lechoń zrozumiał wtedy, że „oddał życie istocie byle jakiej”.
Religijny, wychowany w tradycyjnym domu o surowych zasadach, uważający ponadto, że poeta powinien być także wzorcem moralnym, rozpaczał i cierpiał z powodu swych upodobań i „grzechu”. Dążył do samozagłady.
Bał się też „ujawnienia” i skandalu — Ameryka nie akceptowała wówczas homoseksualistów. Dlatego też nie wyjeżdżał nawet do ukochanego Paryża, gdzie spędził przed wojną wiele lat jako radca kulturalny polskiej ambasady. Bał się, że Amerykanie nie wpuszczą go z powrotem. Starał się akurat o amerykańskie obywatelstwo, gdy okazało się, co potwierdził Kazimierz Wierzyński, że emigracyjni urzędnicy dowiedzieli się o jego seksualnych skłonnościach6. Choć adwokat zapewniał go, że wszystko jest na dobrej drodze, bał się ujawnienia swego sekretu, wydalenia ze Stanów, choć niepotrzebnie. Nie afiszował się ze swoimi skłonnościami, Amerykanie byli dumni (trwał okres zimnej wojny), że goszczą u siebie znanego, polskiego poetę, wygnańca. Ale jego neurotyczną wyobraźnią zawładnęło już pragnienie śmierci. Zrozpaczony, zdesperowany, wolał samobójstwo niż ujawnienie swojej tajemnicy7.
Pan Marek Rudzki, rocznik 1929, Polak zamieszkały w Ameryce, ekonomista z zawodu, humanista z zainteresowań i rodzinnych tradycji, który często odwiedza Polskę, rodzinę i przyjaciół, ma do Lechonia stosunek szczególny. Znał go bowiem osobiście, był też uczestnikiem jego dwóch pogrzebów: w Nowym Jorku i Warszawie, a właściwie w warszawskich Laskach, gdzie w trzydzieści pięć lat po pogrzebie nowojorskim złożono urnę z jego prochami.
„Poznałem Lechonia przed wojną — wspomina pan Rudzki — gdy miałem cztery i pół roku, dokładnie w 1934, na Lwowskiej 17, w pięknym mieszkaniu mego wuja, Adama Nagórskiego, znanego, wybitnego warszawskiego adwokata. Niewątpliwie trochę snoba, bywalca «Ziemiańskiej», «Adrii», «IPS–u», przyjaciela nie tylko Lechonia, ale całej prawie przedwojennej intelektualnej elity, między innymi Wierzyńskiego, Tuwima, Słonimskiego, Boya, Wieniawy, Franca Fiszera”. Jako człowiek zamożny Adam Nagórski nie tylko przyjaźnił się z Lechoniem, ale też wspomagał go finansowo, o czym świadczą zachowane listy poety, w których prosi wuja o mniejsze, większe i wielkie pożyczki. Zachował się na przykład telegram z Paryża, gdzie zalegał z opłatą za hotel: „ROZUMIEM WSTYD PRZEPRASZAM ALE SYTUACJA BEZ WYJŚCIA BŁAGAM POMOC LESZEK”. „Poznałem go… pod fortepianem — wspomina pan Rudzki — gdzie uciekłem, gdy wszedł do salonu, bo jako dziecko nie przepadałem za obcymi. Mimo to Lechoń wczołgał się na czworakach pod fortepian, podał mi rękę, przedstawił się”.
W 1946 roku Markowi Rudzkiemu, świeżo upieczonemu maturzyście, udało się, co było wówczas trudne i niebezpieczne, uciec do ojca na Zachód. Wykorzystując jego kontakty przedwojennego dyrektora Rady Portu Gdańska, zaciągnął się na statek M/s „Sobieski”, na który już nie wrócił.
W 1951 roku zamieszkał z ojcem w Nowym Jorku, studiował i pracował jako tłumacz w Radiu „Wolna Europa”. W audycjach literackich brał udział Lechoń, który przypomniał go sobie, a poza tym, ze względu na przyjaźń z jego wujem, Adamem Nagórskim, traktował jako starego znajomego.
Dlatego też, tak jak niegdyś od wuja, pożyczał teraz pieniądze od niego, nazywając to „wymianą dokumentów uwierzytelniających”. Polegała ona na tym, że Marek Rudzki wręczał mu czek imienny, na przykład na dwadzieścia pięć dolarów, Lechoń natomiast czek na sumę podobną. Z tym że czek wystawiony przez pana Rudzkiego mógł być zrealizowany natychmiast, przez Lechonia natomiast dopiero w dniu jego kolejnej wypłaty.
Ale choć były to niełatwe emigracyjne początki poety, zapamiętał go jako człowieka towarzyskiego, wesołego, rzucającego dowcipami, których kilka zapamiętał.
Na przykład na jednym z przyjęć Lechoń zasiadł do fortepianu, śpiewał bułgarską piosenkę „Szumi Marica”, zamieniając słowa na „Szumi macica”. Po przyjęciu Marek Rudzki, Lechoń i kilku innych gości kontynuowało wieczór w kawiarni, gdzie jedna z pań pokłóciła się z Lechoniem, rzeczywiście często złośliwym. Zażądała więc od młodego Marka Rudzkiego, żeby odprowadził ją do domu. „Nie miałem, oczywiście, na to ochoty — wspomina — ociągałem się, nie chciałem opuszczać wspaniałego towarzystwa, ale cóż, byłem dobrze wychowany”. „Soki piczne uderzyły jej widać do głowy” — skomentował na drugi dzień Lechoń.
Sypał wręcz zabawnymi powiedzonkami, mawiał na przykład: „Precz, precz smutek w szelki!” lub: „Piersi wysuwają się na czoło!” Wspaniale i zabawnie też rysował, pan Rudzki widział podpisaną i zilustrowaną przez niego historię Polski, trudno ukryć, lekko obsceniczną, zaczynającą się od Piasta i Rzepichy. Ma ją u siebie do dziś jeden z jego nowojorskich przyjaciół. Ciągle nie wydana, budzi bowiem kontrowersje, czy aby Lechonia „nie pomniejsza”. A poza tym pisał ją i rysował dla siebie, nie do druku. „Choć, moim zdaniem — mówi Marek Rudzki — powinna zostać wydana, to przecież Lechoń, a poza tym po śmierci autora bardzo często ukazują się dzieła, których publikacji wcale sobie nie życzył”.
W kwietniu 1956 roku Marek Rudzki ze swoim ojcem, Lechoniem i wieloma innymi Polakami brał udział w pogrzebie jednego z pracowników Radia „Wolna Europa”. W drodze powrotnej z cmentarza zabrali do samochodu Lechonia, który miał wprawdzie jechać do miasta, ale wysiadł szybko, oświadczając, że musi gdzieś wpaść i natychmiast coś zjeść. „Po każdym pogrzebie — tłumaczył — trzeba szybko coś przekąsić, inaczej pogrzeb następny będzie twoim własnym”. Ciekawe, czy zdążył? Spieszył się bowiem bardzo do Rubinsteinów. W każdym razie, jego pogrzeb — czego nikt się nie spodziewał — odbył się dwa miesiące później.
Pan Rudzki widział go na dwa dni przed jego śmiercią samobójczą — mignął mu w studiu „Wolnej Europy” i faktycznie, wyglądał źle: blady, mizerny, z trzęsącymi się rękoma. Nikt nie przypuszczał jednak, że jest z nim aż tak tragicznie, że za dwa dni odbierze sobie życie.
„Wiadomość o jego desperackim kroku — kontynuuje — stała się dla nowojorskiej Polonii ogromnym szokiem. Choć nie pisał tyle, ile od niego wymagała, uważała go za poetę numer jeden, emigracyjnego wieszcza, księcia niezłomnego polskiej poezji na wygnaniu. Było więc tak jak niegdyś w polskim Paryżu po śmierci Mickiewicza czy Słowackiego. A właściwie o wiele gorzej, nowojorską Polonię gryzły bowiem wyrzuty sumienia, że nie potrafiła swego poety ocalić, pomóc mu. Nie zauważyła zwiastunów śmierci, załamania i depresji, której pomogłoby leczenie, pobyt w szpitalu, tak jak po pierwszej, nieudanej samobójczej próbie. W 1921 roku próbował się otruć, jednak go odratowano, podleczono”.
Wiele osób miało do niego żal — jak mógł? Był przecież osobą publiczną, jego życie nie należało już tylko do niego. Swoim samobójstwem zadał cios całej emigracji, dał natomiast satysfakcję władzom PRL–u, które, oczywiście, to wykorzystały, pisząc natychmiast, z trudno ukrywanym zadowoleniem o tym, jak kończą emigracyjni twórcy… Reżimowa polska ambasada w Waszyngtonie wystąpiła zaraz z formalnym wnioskiem o wydanie ciała Lechonia, ale oczywiście nie dostała go, nie było o tym mowy.
Nie wszyscy też chcieli w jego samobójstwo wierzyć, twierdzili, że to nieszczęśliwy wypadek, że wychylił się niefortunnie i wypadł. Polska prasa reżimowa lansowała plotki najróżniejsze — na przykład że wypchnęli go „agenci Andersa”, zdecydował się bowiem na powrót do Polski.
Jego pogrzebem — opowiada pan Rudzki — zajęła się organizacja Bratniej Pomocy, przede wszystkim Jerzy Krzywicki i generał Wincenty Kowalski, ważne postaci nowojorskiej Polonii”. Ciało Lechonia, tak jak wcześniej Wieniawy, wystawiono w domu pogrzebowym w Campbell Funeral Chapel przy Madison Avenue. Leżał w otwartej trumnie, dlatego też Marek Rudzki nie wchodził do środka, choć waliły tłumy. „Wiedziałem przecież, w jakich zginął okolicznościach, jak bardzo był roztrzaskany. Spadając zaczepił o coś i miał połamane nogi, rozbitą prawą część marzy, brodę i usta. Wolałem więc go nie oglądać, zapamiętać takiego, jakiego znałem”. I nie żałuje, Lechoń miał bowiem — jak mówili mu później ci, którzy go widzieli — nos z wosku, był bardzo poskładany, uszminkowany. Amerykańskie firmy pogrzebowe potrafią robić cuda z niczego. Poszedł natomiast na poprzedzającą pogrzeb mszę, celebrowaną w kościele Świętego Stanisława, w polskiej dzielnicy Nowego Jorku, odprawioną przez księdza pułkownika Franciszka Tyczkowskiego, spowiednika Lechonia. Podobno były początkowo kłopoty z katolickim pochówkiem, bo, choć wierzący, popełnił samobójstwo, ale właśnie ksiądz Tyczkowski wszystko jakoś załatwił. Księża uważali zgodnie, że skoro pisał tak piękne wiersze o Matce Boskiej, trudno mu odmówić.
Co więcej, mimo samobójczej śmierci Lechonia ksiądz prymas kardynał Wyszyński pisał do jego brata Zygmunta jeszcze z Komańczy, gdzie był internowany:
„1.08.1956. (…) Odprawiłem Mszę Świętą za poetę Jana Lechonia i ufam spokojnie, że dobry Bóg da mu, jak Hiobowi, wszystkiego siedmiokroć. Przecież pozwolił ongiś nieprzyjaznemu, by uderzył dało Hiobowe, ale do duszy prawa nie dał. Ufajmy, że z tej strasznej męki życia — dusza wyrwała się z tęsknoty za Prawdziwem Ojcem”. Na pogrzeb przyszły oczywiście tłumy, kościół pękał w szwach, tak że pan Marek Rudzki sfotografował tylko trumnę i wyszedł, stał przed wejściem. Pamięta dobrze przejmujący moment, gdy wynoszono ją z kościoła, owiniętą biało–czerwoną flagą, z orłem w koronie, niesioną przez najwybitniejsze postacie polskiej emigracji i przyjaciół poety. Z jednej strony sam generał Anders, który przebywał akurat w Nowym Jorku, generał Kowalski, ambasador Lipski, Adam Ciołkosz, Aleksander Janta, Ziemowit Karpiński, Zygmunt Nagórski. Z drugiej — Kazimierz Wierzyński, Józef Wittlin, Zdzisław Czermański, Stanisław Skrzetelski, Jerzy Krzywickł. Kondukt żałobny, składający się z kilkudziesięciu samochodów, pojechał przez most Brookliński, potem most Tadeusza Kościuszki, na Long Island, na katolicki cmentarz Calvary, gdzie sporo nie tylko grobów polskich, ale też włoskich, irlandzkich. Przemawiało wiele osób, pan Rudzki zapamiętał jednak przede wszystkim Wierzyńskiego, najbliższego przyjaciela Lechonia. Kłócili się, zrywali, zawsze jednak, jak choćby po pogrzebie Wieniawy, padali sobie w ramiona. Wierzyński, bardzo wzruszony, z trudem panował nad sobą, hamował łzy, co udzieliło się obecnym, tak że płakali wszyscy.
„Cokolwiek można powiedzieć nad tym grobem, nic nie wyrazi nieszczęścia, że opuścił nas Jan Lechoń, i nic nie pomniejszy grozy, że opuścił nas w sposób tak okrutny — mówił. — Ale nie przyszliśmy tu po to, aby użalać się nad sobą. Mamy spełnić wobec niego ostatnią posługę i nie wiemy, czy może ona być czemś innym niż oddaniem duchowi Lechonia tego, co było w nim z łaski Boga, zanim oddamy ziemi to, co jest ziemskim szczątkiem człowieka. (…) Wierzył w Polskę, jak wierzy się w Pana Boga, i kochał ją tak, jak kocha się Boga. Polska żyła w nim otoczona tą miłością jak aureolą — w stałej apoteozie. Dziś, kiedy odchodzi od nas ten wielki poeta, bogaty intuicyjny umysł i nieskazitelny Polak, wydaje się, że odchodzi z nim także część Polski, którą przywieźliśmy ze sobą i z którą chcieliśmy wrócić.
(…) Będzie leżał w obcej ziemi i czekał tu na wolność ziemi własnej. I doczeka się tej wolności, bo przecież dawno już nam mówił, że Kasandra się myli. Leszku kochany, żegnam cię. Mam tu zawiniątko z ziemią z Polski, spod Warszawy, rzucam ci tę ziemię, pod nią będzie ci lżej”.
Cmentarz Całvary, gdzie spoczął, leży na obrzeżach miasta, blisko autostrady, jest brzydki, ponury, nie rośnie na nim nawet jedno drzewko. Więc choć znajduje się na nim wiele polskich grobów, rzadko kto tu przychodzi.
„Odwiedzałem czasem grób Lechonia — wspomina Marek Rudzki — i nigdy nikogo przy nim nie zastałem. Ktoś postawił na jego grobie kamień, ale kto, nie wiadomo do dziś”.
Prawdopodobnie ufundowała go bardzo zaprzyjaźniona z nim praczka, która prała mu i prasowała koszule. Bardzo pana Lechonia lubiła, więc może to ona? Kamień stoi zresztą do dziś, choć nie ma już pod nim przewiezionych do Polski prochów poety. Może postawił mu go Aubrey, jego przyjaciel, choć nikt jakoś o tym nie słyszał, nie widział go na pogrzebie. Odnalazł się dopiero stosunkowo niedawno, odwiedził niespodziewanie wdowę po Zdzisławie Czermańskim, jednym z przyjaciół Lechonia. Wypytywał o niego, prosił, żeby zaprowadziła go do domu, gdzie Lechoń mieszkał, sam nie pamiętał już adresu.
Opowiadał też Czermańskiej, że pojechał do Polski, do Warszawy, szukać śladów Lechonia — zdawał sobie sprawę, kim był, zwłaszcza dla Polaków. Odwiedził między innymi warszawskie Muzeum Literatury, to zapamiętała. Miała już jednak dość wspominków, nie podtrzymała kontaktu i Aubrey znikł, więcej się już nie pojawił i nie wiadomo, czy jeszcze żyje.
Choć to nie on stał się ostatecznym powodem kroku Lechonia. Był jego wielką miłością, kimś „dla ducha”. Inni natomiast — byli „dla ciała”8. Ostatnio niejaki mister Adams, który pełnił na imieninach Lechonia rolę gospodarza, witał w drzwiach gości i tak dalej. To najprawdopodobniej on spoliczkował Lechonia, co przepełniło czarę. Mówi o tym między innymi relacja Henryka Szletyńskiego, który pierwszy przerwał milczenie na temat homoseksualizmu poety. „7 czerwca 1956 roku wybrał się Lechoń na koncert. Jest przerwa i wówczas natyka się na swego przyjaciela pod ramię z osobą płci niewieściej. Nie pohamowuje gwałtowności i gani spotkanego, że nie należało go okłamywać, że… etc. I oto człowiek, który na kartach «Dziennika» istnieje we mgle nie dopowiadanych wzmiankowań, tutaj istniejący z krwi i kości, wymierza policzek Janowi Lechoniowi. Nazajutrz uganiając}’ się za zarobkiem emigrant, umówiony w kawiarni hotelowej z menadżerem filmowym, potrzebującym jakichś tekstów, spożywa z nim wczesny obiad, przeprasza, mówiąc, że wróci za chwilę, wkracza do windy unoszącej go bardzo wysoko. Stamtąd sięga ziemi”9.
To, w co tak trudno uwierzyć.
Kiedyś się przecież stanie jawą
Więc pomyślałem: chciałbym leżeć
Tam gdzie mój ojciec — pod Warszawą.
Przemawiający nad trumną Lechonia Wierzyński przypomniał ten właśnie jego wiersz. Powrót do kraju obiecała mu też zaprzyjaźniona z nim Felicja Krańce i słowa dotrzymała. W latach siedemdziesiątych, razem z grupą najbliższych mu osób, rozpoczęła starania o przeniesienie jego prochów do Polski. Myślała przede wszystkim o cmentarzu przy Zakładzie dla Ociemniałych w Laskach pod Warszawą, z którym była związana, lub cmentarzu polskim w Montmorency we Francji. Stan wojenny przeszkodził w staraniach Felicji Krańce, ale w 1989 roku, po upadku komunizmu, znów je podjęto. Nowojorski „Nowy Dziennik” rozpoczął nawet dyskusję o tym, gdzie przenieść prochy poety. Zwyciężył projekt Lasek, gdzie pochowano jego matkę, ojca i brata. Chciał również tego jedyny żyjący krewny Lechonia, pan Józef Adam Kosiński, Stefanowicz po kądzieli.
Pan Marek Rudzki natomiast był Laskom przeciwny, o czym pisał zresztą w „Nowym Dzienniku”. Uważał bowiem, że nie są wcale dla Lechonia miejscem najlepszym. Choć położone niedaleko Warszawy, trudno tam dojechać, trudno znaleźć cmentarz, znajduje się bowiem w lesie, dość daleko od samego zakładu. Rzadko więc kto tam przyjeżdża, poeta leży zupełnie sam.
Co więcej, to mały cmentarzyk, Lechoń spoczął więc z dziesięć kroków od Antoniego Słonimskiego. Wydawało się, że to odpowiednie sąsiedztwo — dwóch skamandrytów i niegdyś przyjaciół. „A jednak takiego sąsiedztwa Lechoń na pewno by sobie nie życzył” — podkreśla Marek Rudzki. Owszem, w młodości przyjaźnili się, choć i wtedy zdarzały się tarcia. Lechoń pochodził z biednej, Słonimski natomiast z zamożnej rodziny. Nawet gdy akurat ze sobą nie rozmawiali i siedzieli w kawiarni przy oddzielnych stolikach, Słonimski płacił jego rachunki, co niewątpliwie go upokarzało. Po 1945 roku, stali się wrogami. Nie darował Slonimskiemu roli, jaką ten odegrał zaraz po wojnie, gdy przeszedł na stronę komunistycznych władz i przez kilka lat redagował w Londynie „Tygodnik Polski”, oficjalny organ ambasady, nazwany przez Lechonia „gadzinówką”. „Pamiętam rozmowy Lechonia z Wierzyńskim na ten temat i ich oburzenie na ówczesne stanowisko Słonimskiego. W późniejszych latach Słonimski się zrehabilitował, ale nie sądzę, by Lechoń życzył sobie takiego właśnie sąsiedztwa” — pisał Marek Rudzki w „Przeglądzie Polskim”, tygodniku literackim wydawanym przez „Nowy Dziennik”. Innego Slonimskiego bowiem nie dożył i zawsze już mówił o nim z oburzeniem i niechęcią: „Widziałem dziś w zeszycie «Polonii» fotografię Słonimskiego. Groza. To nie stary Tuwim, wychudły, zmarnowany, ale przecież Tuwim z ostatnich jego fotografii. To nie dawny Antoni zmieniony, to inny człowiek, mara z procesów moskiewskich, uciekinier z komory gazowej, to symbol śmiertelnego strachu, w którym ten niegdyś wolny (bo w wolnej Polsce) człowiek teraz żyje i co tydzień umiera.
(…) Podobno Słonimski przez radio warszawskie, specjalnie przeznaczone do tej agitacji, wzywał do powrotu Wittłina, mnie, Balińskiego i Wierzyńskiego. (…) To wezwanie, gdy się pomyśli, co się za nim kryje, budzi wstręt wyjątkowy, celem jego bowiem jest w najlepszym razie zlikwidowanie emigracji jako idei. Ale mogłoby się też skończyć zsyłką zaproszonych przez Słonimskiego frajerów”10.
„Ojca Lechonia pochowano najpierw w Warszawie — kontynuuje Marek Rudzki — na cmentarzu na Bródnie, dla uboższych, o czym Lechoń, wielki snob, wolał milczeć. Dopiero po wojnie brat poety, pracownik Lasek, przeniósł ojca na cmentarz zakładu, pochował potem obok niego matkę, a w końcu i sam tam spoczął. Dlatego też, moim zdaniem — mówi Marek Rudzki — najbardziej godne Lechonia miejsce to Aleja Zasłużonych na starych Powązkach, gdzie sprowadzono po latach Kazimierza Wierzyńskiego, jego wielkiego przyjaciela, i gdzie — co chyba najważniejsze — po prostu przychodzą ludzie, młodzież szkolna. A Lechoń właśnie, bardziej od ciszy, drzew i ptaków kochał ludzi, towarzystwo, kawiarnie. Był też, trudno ukryć, snobem i Powązki na pewno bardziej by go satysfakcjonowały”. Znana jest przecież anegdota, gdy po pogrzebie Szymanowskiego Nelly Rubinstein zażartowała, że gdyby Leszek tylko chciał, postarałby się i też spoczął na Skałce. A jeśli nawet nie Aleja Zasłużonych, ma na Powązkach inne, gotowe już miejsce. Rodzina Serafinowiczów liczyła się bowiem z tym, że jego prochy zostaną kiedyś sprowadzone do Polski, i szwagierka Lechonia, żona brata Wacława, Janina z domu Eichlerówna (siostra Ireny), zmarła w roku 1974, zrobiła mu w swoim grobie miejsce, postawiła tabliczkę z jego danymi. Odpowiednim dla niego miejscem byłby też — zdaniem Marka Rudzkiego — kościół Najświętszej Marii Panny na Nowym Mieście w Warszawie. Lechoń mieszkał bowiem przed wojną na Przyrynku, o którym wielokrotnie opowiadał, byłby to więc prawdziwy powrót do domu. Ale i tego projektu nie wzięto pod uwagę, zwyciężyły Laski.
Mimo to pan Rudzki przyjechał oczywiście na drugi pogrzeb Lechonia, który odbył się 11 maja 1991 roku, trzydzieści pięć lat po jego nowojorskim pochówku.
Było bardzo kameralnie, ale wzruszająco i uroczyście. Doczesne szczątki poety zostały ekshumowane, skremowane, a urna z prochami wysłana do Polski. Przylecieli ze Stanów niemal wszyscy jego najbliżsi przyjaciele, znakomite nazwiska, Felicja Krańce, Halina Rodzińska, Ludwik Seidenman, Bolesław Wierzbiański, Stanisław Świderski. Stronę krajową reprezentowali między innymi Janusz Odrowąż—Pieniążek, Artur Międzyrzecki, ksiądz Janusz Pasierb, który wygłosił homilię, podkreślił, że to „powrót do domu”. „Zwykłe pogrzeby są utrzymane w tonacji pożegnania — mówił. —Ten jest inny, nie ma tu nawet «łez potęgi drugiej», bo to jest powitanie — po nowojorskim czyśćcu, po cmentarzu Kalwaria w Queens, powitanie na polskiej ziemi, pod polskim niebem na Mazowszu, w taki wiosenny dzień”.
Pan Marek Rudzki był jednym z tych, którzy nieśli przez pewien czas urnę z prochami. Dość ciężką, ale, broń Boże, nie narzekał, przeciwnie — był wzruszony i dumny z wyróżnienia.
„Zawsze, gdy przyjeżdżam do Polski — mówi pan Rudzki — odwiedzam go w Laskach. Bo niech już oczywiście będzie tak jak jest, nie jestem zwolennikiem kolejnych ekshumacji. Miałem po prostu co do miejsca jego pochówku inne zdanie.
Ale choć cieszę się, że wrócił, tak jak marzył, «z wygnańczego grobu», to jednak nie jest to radość pełna. Zawsze tu bowiem pusto, nikt Lechonia nie odwiedza. Jego grób jest zapomniany, o czym świadczy najlepiej, że na tabliczce ma wciąż błędną datę śmierci — maj zamiast czerwca.
Tak samo zresztą jak na grobie nowojorskim, gdzie widniał z kolei lipiec zamiast czerwca. Pisałem o tym w «Twórczości» z lipca 1996, ale choć minęło dobre kilka lat, nikt tego nie poprawił. Chciałem sam, ale jakoś nie wypadało. Nie miał widać szczęścia do dat. Czy nie czas najwyższy, żeby to wreszcie zmienić?”
KAZIMIERA IŁŁAKOWICZÓWNA, urodzona w Wilnie w 1892 roku, a podobno nawet w 1888, bo odejmowała sobie lata, zmarła w roku 1983. Jedna z najwybitniejszych polskich poetek, autorka wielu wydanych przed wojną i po wojnie tomików, między innymi „Kolęd polskiej biedy”, „Słowika litewskiego”, „Portretów imion”, „Lekkomyślnego serca”, „Szeptem”. Życiorys nie mniej ciekawy niż twórczość — nieślubna córka Klemensa Zana, najmłodszego syna Tomasza, przyjaciela Mickiewicza. Od 1918 roku urzędniczka przedwojennego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. W latach 1925–1935 osobista sekretarka Józefa Piłsudskiego, autorka książki o nim, „Ścieżka obok drogi”, i tomiku „Wierszy o Marszałku”.
Jej poezja — refleksyjna, osobista, autobiograficzna, nie unikała też tematów najważniejszych. Jest autorką najpiękniejszego chyba cyklu wierszy o zbrodni katyńskiej, krążącego długo w odpisach, a po czerwcowych wypadkach poznańskich w roku 1956 słynnego wiersza „Rozstrzelano moje serce w Poznaniu”.
Nieprzeciętna też jako osobowość — odważna, niezależna, osobna, tworząca zawsze na uboczu modnych grup, prądów i kierunków oraz hałaśliwych literackich giełd. Przed wojną powołana do Polskiej Akademii Literatury, nie przyjęła nominacji, uważała się przede wszystkim za urzędniczkę, nie poetkę. Jedna była biedna Iłła, wahałła się, odmówiłła” — kpił Janusz Minkiewicz. Indywidualistka o zdecydowanym charakterze, własnych poglądach. Władcza, silna, nie kapitulująca wobec przeciwności. „Iłła i Achmatowa stoją jak dwa drzewa” — pisał Jarosław Iwaszkiewicz.
Podczas wojny ewakuowana z Ministerstwem Spraw Zagranicznych do Rumunii, mogła wrócić do Polski dopiero w roku 1947. Choć starała się o to wcześniej, pisała długo do MSZ, nikt na jej listy nie odpowiadał — nowa władza nie potrzebowała ludzi związanych z obozem sanacyjnym. Pomogły dopiero interwencje dobrze widzianego Juliana Tuwima, z którym przyjaźniła się od czasów „Pikadora” — poeta wrócił z emigracji w 1946 i ją również do tego namawiał. Powitano „córę marnotrawną” z pompą. Na dworcu czekali sam Jarosław Iwaszkiewicz, prezes ZLP, i minister Janusz Starzyński. Skończyło się jednak na dobrych początkach. Iłła, bo tak ją nazwano, nie zamierzała spełniać oczekiwań władz ani też legitymizować ich poczynań swoim nazwiskiem. Nie chciała nawet wstąpić do ZLP. Nie pozwolono jej więc powrócić do MSZ, na co naiwnie liczyła, zamieszkać i zameldować się w Warszawie — jej przedwojenne mieszkanie się spaliło.
Osiadła wobec tego w Poznaniu, „na wygnaniu”, jak mawiała, gdzie miała bliskie znajome: Różę Żółtowską i Zofię Morawską. Na drugim piętrze przedwojennej kamienicy, naprzeciwko hałaśliwej zajezdni tramwajowej, przy Gajowej 4/8. W wielkim, „kołchozowym” mieszkaniu, zajętym przez kilka rodzin, wśród „samych swoich”, to znaczy wilniaków, tak jak i ona — pani Ireny i Bolesława Żyndów oraz ich lokatorów, których wciąż przybywało. Pod koniec lat czterdziestych wróciły z łagrów w ZSRR, wkrótce znów aresztowane (za wileńskie AK) dwie siostry Ireny Żyndowej, Janina i Józefa Kafarskie, wkrótce bardzo z Iłłą zaprzyjaźnione. „Zagęściła” też mieszkanie dwuletnia Fatimka, córeczka trzeciej z sióstr Ireny Żyndowej, aresztowanej z kolei w Warszawie. Iłła nie ukrywała nigdy, że nie znosi małych dzieci (choć dla nich pisała), ale polubiła małą — przypominała jej własne sieroctwo. „Wyglądałam tak samo, jak dziecko z najgorszego przytułku” — mówiła.
Źródłem konfliktów były wspólna kuchnia i łazienka, praktyczna Iłła opracowała więc — jako „Komisja Usprawniania Współżycia w Mieszkaniach Zagęszczonych” — regulamin korzystania z łazienki. Jedynie pani Irena Żyndowa, dawna właścicielka kwaterunkowego obecnie mieszkania, miała dla siebie aż pół godziny, ale od piątej do piątej trzydzieści. Reszta lokatorów — po dziesięć minut, Iłła od szóstej dziesięć do szóstej dwadzieścia.
Miała pokój więcej niż skromny, wyposażony wyłącznie w sprzęty najpotrzebniejsze. Stare, żelazne, „szpitalne” łóżko, fotel, regał z książkami, parawan, a za nim zwykła blaszana miska do mycia, mocno zniszczona szafka na najpotrzebniejsze kuchenne sprzęty. Na ścianie krzyż, kilka obrazów utalentowanej malarsko siostrzenicy Janiny Czerwijowskiej.
Dziś mieści się tam minimuzeum Kazimiery Iłłakowiczówny — Oddział Biblioteki Raczyńskich. Wyłącznie w jej pokoju, w pozostałych bowiem nadal mieszkają lokatorzy, między innymi Janina Nawrocka, jedyna pamiętająca jeszcze Iłłę. Zwiedzających sporo i wszyscy mocno zdziwieni, że tak właśnie mieszkała Wielka Księżna polskiej poezji.
W Poznaniu też jej nie rozpieszczano, w ślad za wygnaniem poszły bowiem dalsze dowody niełaski, tak że wielu literatów bało się nawet z „zadżumioną” rozmawiać, korespondować. Polskie Radio wycofało się na przykład z obietnicy emisji zapowiedzianego słuchowiska, redakcje nie odpowiadały na listy, wydawnictwa zrywały podpisane już umowy. „Czytelnik” nie przyjął do druku zamówionego wcześniej wyboru poezji. Zachodnia Agencja Prasowa „odstąpiła” tomik Wydawnictwu Zachodniemu i Morskiemu, ale i ono go nie wydało. Protestowała Rada Nadzorcza ze względu na „nazwisko” autorki — chodziło oczywiście o jej sanacyjną przeszłość i związki z Piłsudskim.
Choć nie tylko. W ostatniej niemal chwili, bo w 1949 roku, udało się jej wydać go w nie zlikwidowanej jeszcze, prywatnej oficynie wydawniczej Władysława Bąka. W egzemplarzu, znajdującym się obecnie w zbiorach biblioteki Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, na stronie tytułowej wpisała własnoręcznie swój wiersz: „Bóg jest także z przeklętymi”, a obok: „Wykluczony z tej książki przez Wydawnictwo Zachodnie i Morskie przed odstąpieniem jej Wł. Bąkowi”. Nie otrzymywała długo emerytury — nie uznano jej lat przepracowanych w przedwojennym MSZ. W latach stalinowskich żyła więc z lekcji języków obcych, z korekt, przepisywania na maszynie, z pomocy gospodyni — pani Żyndowa kresowym zwyczajem podrzucała jej czasem tłumoczki z jedzeniem, których nigdy jakoś nie oddawała. Pan Żynda natomiast — dyrektor wydawnictwa i księgarni Świętego Wojciecha — uruchamiał w czarnych godzinach pomoc kościelną. Nie wydawała w latach stalinowskich nic, ciszę przerwał dopiero PAX, który w odwilżowym już roku 1954 wydał jej wiersze z lat 1940—1954. W 1953 roku wyszła w PIW–ie przełożona przez nią kongenialnie z rosyjskiego „Anna Karenina”. Pracowała nad nią od lat czterdziestych, wstępną umowę zawarł z nią Zdzisław Gustkowski, prywatny księgarz i wydawca, ale w roku 1950 powstał Dom Książki, prywatne księgarnie i wydawnictwa zlikwidowano lub upaństwowiono. Związała się więc z PIW–em, który — za pośrednictwem Pawła Hertza — chciał jej pomóc. Poznała Gustkowskiego dzięki Bolesławowi Żyndzie, też przecież wydawcy, podarowała mu więc jeden z pierwszych egzemplarzy „Anny Kareniny” z dedykacją: „Zawdzięczam panu B. Ż., że dostałam ten obstalunek — z serdeczną wdzięcznością K. Iłł.”
Zaczęto ją drukować dopiero po Październiku, zawsze jednak w małych nakładach, od tysiąca do najwyżej dziewięciu tysięcy egzemplarzy.
Z lat pięćdziesiątych i wczesnych sześćdziesiątych pamięta ją pani Maria Prorokowa, wdowa po Leszku Proroku, pisarzu i eseiście. Państwo Prorokowie mieszkali wiele lat w Poznaniu i przyjaźnili się z panną Kazimierą, która mimo dość podeszłego wieku ceniła bardzo tę staroświecką, ale piękną formę zwracania się do niej. Życzliwa bardzo wobec młodych literatów, ceniła Leszka Proroka, wprowadziła go do ZLP i Pen Clubu. Lubiła też, jako estetka, małego synka państwa Proroków, Krzysia, aniołka Botticellego, jak go nazywała. Była indywidualnością wielką i barwną, krąży więc o niej wiele anegdot i opowieści.
Chociażby ta o proszonym niedzielnym obiedzie u państwa Proroków, na który zgodziła się przyjść, czym bardzo ich wyróżniła, prawie bowiem nie wychodziła, nie bywała. Nie bardzo miała gdzie — przez długie lata Poznań nie miał liczącego się środowiska literackiego, była tu jedynym barwnym ptakiem. Nie chciała też wychodzić — nie potrzebowała świata, żyła swoją twórczością, lekturami, właściwie na wewnętrznej emigracji. Nie słuchała nawet radia, choć miała duży, głośnikowy odbiornik od znajomych. Mówiła, że nie umie go włączyć, a gdy tłumaczono, że wystarczy przecież przekręcić gałkę, twierdziła, że nie ma ochoty, zupełnie jej to niepotrzebne, po co?
„To były czasy — wspomina Maria Prorokowa — gdy cudem zdobywało się coś lepszego do jedzenia, ale na szczęście moja mama, która pomagała mi w gospodarstwie, kupiła na targu wiejską kurę. Z pierwszym daniem poszło więc wspaniale: pyszny rosół z domowym makaronem, z drugim natomiast — tragedia! Kura okazała się bowiem nieludzko twarda, nie pomogło nawet pokrojenie jej na drobniutkie paseczki. Przerażone, pytałyśmy więc pannę Kazimierę, czy mięso aby nie za twarde. Twierdziła, że bardzo smaczne, jadła jakby nigdy nic, nie pisnęła słowem. Była znakomicie wychowana, opanowana, dystyngowana”.
„Nic dziwnego, że nie chodzi na proszone obiady” — śmiał się Leszek Prorok.
W 1953 roku, po śmierci Józefa Stalina, na zebraniu poznańskich literatów uczczono jego pamięć minutą milczenia. Wszyscy wstali, pochylili głowy, panna Kazimiera natomiast powoli i dość ostentacyjnie przeżegnała się.
— Co też pani zrobiła? — spytał potem przerażony o nią Leszek Prorok.
— No cóż — odparła — każdy czci czyjąś pamięć, tak jak umie!
Były to lata „błędów i wypaczeń”, tak że jako przedwojenna urzędniczka wysokiego szczebla liczyła się z aresztowaniem — współlokatorzy mieli w takim przypadku powiadomić Pawła Hertza i Juliana Tuwima. Panowie z UB często nękali ją wtedy wizytami, nie śmieli jednak ruszyć. Sekretarkę marszałka? Byłby to niejako zamach i na niego. „A wielu komunistów — mówi pani Prorokowa — mimo wszystko, nieoficjalnie oczywiście, też go szanowało i wielbiło”.
I tym razem nie wyciągnięto wobec niej żadnych konsekwencji. Nie wydawano jej przecież, nie drukowano, a co poza tym można jej było zrobić? Zabrać pokoik na Gajowej? Przepędzić uczennice? Na żadnych zaszczytach i dobrach jej nie zależało, prawie nic sobie nie kupowała, ubierała się „z paczek” od przyjaciół zza granicy, głównie z Anglii, których po 1957 roku odwiedzała.
„Wiele jej uchodziło, z czego oczywiście korzystała, udając pierwszą naiwną — kontynuuje Maria Prorokowa. — Najlepszym przykładem jej zachowanie po awanturze rozpętanej przez władze o «List trzydziestu czterech» — proteście wielu znanych pisarzy wobec polityki kulturalnej państwa. Zarząd poznańskich literatów wezwano wówczas «na probostwom, czyli do Komitetu Wojewódzkiego partii. Rozsierdzony pierwszy sekretarz grzmiał, nie kryjąc oburzenia, że ci, którzy list podpisali, muszą zostać ukarani: «Mam nadzieję, że koledzy się ze mną zgadzają?!» Zaległa oczywiście cisza, którą — ku uldze wszystkich — przerwała panna Kazimiera.
— Nie znam się, oczywiście, na polityce — mówiła słodkim głosem, choć znała się znakomicie — boleję jednak nad tym, że tak wybitni koledzy jak Paweł Hertz czy Antoni Słonimski umrą niedługo z głodu!
— W Polsce Ludowej nikt jeszcze z głodu nie umarł — odparował sekretarz.
— Jak to? — nie dawała Iłła za wygraną. — A kto ośmieli się ich teraz drukować? Wydawać? A poza tym — kontynuowała — proszę nam wreszcie wyjaśnić, jakie popełnili przestępstwo! Słyszymy bowiem tylko głosy oburzenia i potępienia!
Sekretarz coś tam tłumaczył, Iłła natomiast znów o biedakach, którzy umrą teraz z głodu. Rozłożyła zupełnie powagę spotkania”.
Była w literackim Poznaniu postacią numer jeden, po Październiku dała się więc wciągnąć do Zarządu Głównego poznańskiego Związku Literatów. Przysłano mu kiedyś „w teczce”, jak wówczas bywało, nowego sekretarza POP — Podstawowej Organizacji Partyjnej. Przyszedł na zebranie zarządu, zasiadł za stołem jakby nigdy nic, nie przedstawił się. Iłła nie zdzierżyła więc i powiedziała głośno: „Nie wiedziałam, że na spotkania zarządu mogą przychodzić osoby z zewnątrz!” Sekretarz zmieszał się, wstał, przedstawił. Panna Kazimiera już mu jednak nie darowała i upokarzała, przekręcając za każdym razem jego nazwisko. Nazywał się, zdaje się, Rozpędowski, ona tymczasem tytułowała go Napędowskim, Rozpędzikiewiczem i tak dalej. On ją poprawiał, ona bardzo przepraszała, po czym myliła się znów.
To Leszek Prorok organizował w poznańskim związku literackie czwartki — spotkania z pisarzami, poetami. Panna Kazimiera, zawsze życzliwa, poleciła mu kogoś ze swych znajomych, interesując się później przygotowaniami do spotkania, pytając, czy wszystko w porządku. Zapewniał oczywiście, że w jak największym, może być spokojna.
„Niespodziewanie zjawiła się u nas na krótko przed imprezą — wspomina Maria Prorokowa. — Z rozwianym włosem, taksówką, która czekała na nią przed domem. Oświadczyła, że musi powiedzieć mężowi coś ważnego, związanego z przygotowywanym wieczorem, o czym wcześniej go nie poinformowała, a jednak powinna! Mąż wyszedł więc z nią do sąsiedniego pokoju, po czym Iłła wybiegła z powrotem do taksówki. Gdy weszłam do pokoju, mąż tarzał się wprost ze śmiechu. Chciała go bowiem uprzedzić, że gość dzisiejszego wieczoru jest… homoseksualistą!
— Koło Młodych zabezpieczę, sam też będę uważał — uspokoił ją, dziękując za ostrzeżenie.
— Cała Iłła — śmiał się potem — szczera, prostolinijna”.
Gdy miewała jeszcze wieczory autorskie, na jednym z nich — zawsze bardzo powściągliwa w mówieniu o sobie — opowiedziała swoją ostatnią przygodę. Jechała do Anglii i na granicy angielskiej celnik zdziwił się, że nie ma w bagażu ani jednej butelki wódki. Czy na pewno jest Polką? Wszyscy Polacy wożą przecież wódkę! „O mało nie spaliłam się ze wstydu” — mówiła. „No widzi pan — powiedziała — są również inni Polacy!”
Mówiono oczywiście, że z Pilsudskim łączyło ją coś więcej. Bardzo jednak dyskretna, zamknięta w sobie, co więcej — głęboko wierząca i pobożna — nigdy o tym nie wspominała. Czasem tylko rzucała: „Byłam sekretarką i nie tylko, nie tylko…”
„Nie mieliśmy jednak odwagi, ani zresztą ochoty, żeby pytać dalej —mówi Maria Prorokowa. — Była damą, budziła respekt i szacunek. W ogóle zresztą niewiele o sobie mówiła. Dumna, może nawet i wyniosła, nigdy też nie narzekała, choćby na sprawy materialne, na skromny pokoik. Była «ponad», uważała też skargi za w złym stylu”.
Chodziła na piątkowe wieczory do filharmonii, gdzie miała swoje stałe miejsce — przy wejściu, z postawionym obok krzesełkiem, na którym rozkładała papiery: maszynopisy, korekty, nad którymi podczas koncertu pracowała. Cichutko, bezszelestnie przerzucając kartki. Nikt zresztą nie reagował, przychodzili na ogół stali bywalcy, znali zwyczaje panny Kazimiery.
Nie tolerowała nawet minuty spóźnienia. Herbatę robiła tylko dla swego gościa, sobie już nie. I nawet gdy ślepła i z trudem niosła już filiżankę, nie dawała się wyręczyć. Miała swoje przyzwyczajenia i dziwactwa, ale sama je dostrzegała i z humorem komentowała. Dziennikarzy na przykład traktowała z góry, nie zapowiedzianym mówiła won, na rozmówy z nimi godziła się rzadko. A jeżeli już, nie odpowiadała na ich pytania, mówiła o tym, o czym sama chciała. To oni mieli jej słuchać. Gdy pani Elżbieta Elbanowska, dziennikarka radiowa, usiłowała mimo to grać pierwsze skrzypce, natychmiast ją usadziła, przywołała do porządku, przypomniała, z kim rozmawia — miała wielkie poczucie własnej wartości. Na drugi dzień podarowała jej jednak swój tomik z dedykacją: „Co wolno wojewodzie…”, który, co więcej, sama przyniosła jej do domu i nie obraziła się, gdy ojciec pani Elbanowskiej wziął ją za kolejną kandydatkę na gosposię — dali tego dnia ogłoszenie do gazety. — Lubi pani gotować? — spytał ją w drzwiach.
— Nienawidzę — odparła i dopiero gdy wyjęła swój tomik, zorientował się, że coś tu chyba jest nie tak.
Słynęła z bardzo specyficznego poczucia humoru. Wacławowi Kubackiemu, poznańskiemu literatowi, opowiadała kiedyś, że jako sekretarka Piłsudskiego zabiegała o sprowadzenie do kraju prochów Słowackiego, choć, czego nie ukrywała, nie lubiła jego poezji. To kościół bez Boga. Co innego Mickiewicz, jego piękne wiersze rozumie każdy. Na przykład ten:
Rozłączeni, leci jedno o drugim pamięta
pomiędzy nami lata biały gołąb smutku
i nosi ciągle wieści…
— Ależ panno Kazimiero — odważył się powiedzieć — przecież to właśnie Słowacki.
— Słowacki? — zaśmiała się. — Byłam przekonana, że Mickiewicz…
Nigdy nie grała, nie udawała. Gdy w 1981 roku, po Noblu dla Miłosza, poznańscy dziennikarze zasypali ją — też przecież poetkę —prośbami o komentarz, odpowiedziała zdziwiona: „Miłosz? Nic nie czytałam. Nie znam żadnego jego wiersza”.
Gdy była już bardzo stara, głucha i prawie ociemniała, władze Poznania proponowały jej, trzeba przyznać, przeprowadzkę do większego i wygodniejszego mieszkania. Warunki, w jakich żyła, przynosiły im po prostu wstyd. Dumna litewska panienka niczego jednak od „nich” nie chciała. Nie i już. Nie wypowiadała się nigdy oficjalnie, nie mówiła wprost, co o „nich” myśli, odwracała się po prostu plecami. Tym bardziej że obudzili się o wiele za późno — prawie już nie widziała, a swój pokój znała na pamięć, w nowym straciłaby zupełnie orientację. Mimo to ówczesny sekretarz Komitetu Wojewódzkiego partii w Poznaniu, Wincenty Kraśko, usiłował jakoś ją przekonać. Któregoś dnia, nie zapowiedziany, złożył jej wizytę razem ze swoją świtą, zapukał do drzwi.
— Pan kto? — zapytała twardo Iłła.
— Gospodarz — powiedział Krasko, niezbyt może fortunnie.
— Gospodarz? — odparowała. — Pan daruje, ale na szczęście gospodynią jestem tutaj ja!
I nie otworzyła drzwi.
Próbował również następca Kraśki, sekretarz Jerzy Zasada, ale nic nigdy od niego nie chciała. Gdy znów kiedyś zadzwonił, pytając, czy czegoś jej nie trzeba, na odczepnego powiedziała, że płyty na chodniku przed domem są nierówne, mało się nie zabiła. I już na drugi dzień zaczęto remont całej ulicy.
Spóźnione zaszczyty i nagrody również spotykały ją dopiero pod koniec życia. Nie wychodziła już wówczas z domu, wymagała pomocy i miała swój dwór, głównie studentek, między innymi córek Przemysława. Bystrzycki ego, poznańskiego literata, które czytały jej, pisały listy, robiły zakupy.
W swoim domu odebrała nagrodę ministra kultury i sztuki. Przyszło sporo gości, zabrakło wobec tego krzeseł. Obecny był też Wincenty Krasko, pierwszy poznański dygnitarz. „Panie Wincenty — zwróciła się do niego — pan będzie łaskaw przynieść krzesła z korytarza!” Co bez słowa uczynił. Było to zresztą wyróżnienie — Krasko należał chyba do nielicznych z „onych”, których tolerowała. Nie tylko dlatego, że wilniuk i niegłupi — podczas wypadków poznańskich w czerwcu 1956 roku nie uciekł „sekretnym wyjściem w komitecie”, ale wyszedł do robotników i rozmawiał. I nawet gdy nieźle od nich oberwał, próbował nadal.
W swoim mieszkaniu, a ściślej mówiąc pokoju, odebrała też w 1981 roku tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Poznańskiego. Dobiegała wówczas dziewięćdziesiątki.
„Namawiałam ją — wspomina Maria Prorokowa — żeby coś sobie z tej okazji sprawiła, ani jednak myślała. Po co? Wszystko ma. Wystąpiła więc w codziennej podomce, przyozdobionej tylko broszką z kameą, i w ciepłych, domowych pantoflach”. W jej małym pokoiku nie zmieściliby się wszyscy goście, uroczystość odbyła się więc w dość obszernym przedpokoju, wcześniej już z tej okazji wymalowanym, wyremontowanym, „umajonym”, żartuje Maria Prorokowa. Panna Kazimiera siedziała w fotelu, słuchała przemówienia rektora, profesora Janusza Ziółkowskiego. Formułę aktu czytał prorektor po łacinie, który, niestety, słabo nią władał i kaleczył słowa. Iłła patrzyła więc w podłogę, wyraźnie cierpiała. Gdy przeczytał jednak jakiś fragment poprawnie, uśmiechnęła się, podniosła wreszcie głowę. „Nareszcie — rzuciła zadowolona. — Brawo!” A gdy przyszła w końcu kolej na nią, powiedziała tylko: „Wszystkim, którzy przyszli, serdeczne Bóg zapłać!”
Wróciła do Warszawy dopiero po śmierci, w lutym 1983 roku. Chciała bowiem być pochowana na starych Powązkach, obok siostry Barbary i siostrzenicy Krystyny, a grób mieć skromny, tylko ziemny. I rzeczywiście obok nich spoczęła. Choć jej ostatnia wola nie została jednak wypełniona do końca. Druga z siostrzenic postawiła jej bowiem pomnik, i to niezbyt udany — bez krzyża, przedstawiający dwie dłonie trzymające książkę. Trudno się właściwie jej dziwić — łatwiej dbać o pomnik niż ziemny grób. Ale sprzeciwić się pannie Kazimierze można było rzeczywiście dopiero po śmierci.
W Poznaniu, na wygnaniu
lecą liście z kasztanów,
w Warszawie kurz w trawie
posiew krwi pozasłaniał.
W Poznaniu na wygnaniu
szrony — białe jak gąski,
w Warszawie na Powązkach
— jeden smug ziemi wąski.
Badyl ten smug porasta,
rosną krzyże i chwasty,
róża róży się kłania
z Poznania, z wygnania…
W Poznaniu lecą lucie,
w Warszawie kurz się kładzie…
Na Powązkach gałązki
gościnne — najbardziej.
W Poznaniu na wygnaniu
STANISŁAW CAT–MACKIEWICZ (1896–1966) — jeden z najwybitniejszych publicystów polskich XX wieku, redaktor słynnego wileńskiego dziennika „Słowo”, które stało się nie tylko częścią legendy Wilna i kresów, ale i jednym z najbardziej poczytnych pism przedwojennej Polski. Od roku 1939 emigrant, w latach 1954–1955 premier rządu emigracyjnego, po Październiku 1956, tak jak między innymi Wańkowicz. Kuncewiczowa. wrócił do kraju. Autor znakomitych książek historycznych i publicystycznych, w tym „Historii Polski”, „Londyniszcza”, „Zielonych oczu”, a także biograficznych: „Dostojewski”. „Stanisław August”, po których nazwano go „dziejopisem sypialni”.
Przybrał pseudonim Cat, który towarzyszył jego nazwisku, bo faktycznie, przypominał kota, który chadzał własnymi drogami. „Był wyzwaniem koloru szarego, zarówno w życiu, jak i twórczości” — pisał jego biograf, Jerzy Jaruzelski. Błyskotliwy styl Cata słynął z oryginalności, temperamentu, swady i ostrości — ciął niczym kawalerzysta, oszczędzając jedynie marszałka Pilsudskiego, którego czcił, tak jak i Sienkiewicza.
Dla wrogów — warchoł, awanturnik, megaloman, który powtarzał zawsze, że człowiek jest tylko wtedy ciekawy, gdy mówi o sobie. Dla admiratorów natomiast — rogata dusza, indywidualista nie znoszący nakazów ani zakazów, zarówno w życiu, jak i pisaniu. Sam przyznawał, że jest babiarzem. Wańkowicz nazywał go nawet „kurwiarzem” — o jego romansach z dziennikarkami i aktorkami było głośno jeszcze po powrocie do Polski, choć skończył już wtedy sześćdziesiąt lat.
Smakosz, gurmand, oczywiście wyłącznie kuchni litewskiej, bo „koroniarskiej” nie znosił, i rzeczywiście, jak mu zarzucano, kamizelkę miał często poplamioną barszczem i kołdunami. W ankiecie ZLP nazwał siebie Polakiem–Litwinem.
„Nie masz pojęcia, jak zachwycająca pod względem moralnym jest moja siostra i moja córka Ala. Moja Basia jest, niestety, trochę trzaśnięta, ale także bardzo mnie kochająca i szlachetna” — pisał do Michała Pawlikowskiego11.
Blisko stuletnia siostra Cata, pani Seweryna Orłosiowa, nie czuje się już najlepiej. Starsza córka, Barbara Rzepecka, zmarła w 1994 roku, jej syn, Ryszard Rzepecki, jest fizyczną kopią swego dziada. Rozmawiam więc z córką młodszą — historykiem, doktor Aleksandrą Niemczykową, również do ojca podobną, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie — tak jak i on pełną energii i humoru.
„Muszę chronologicznie? — śmieje się pani Aleksandra. — No cóż, skoro tak, zaczynam od mego domu rodzinnego w ukochanym także i przeze mnie Wilnie, które często odwiedzam — jestem członkiem ogólnopolskiego Klubu Miłośników Litwy”. Dobrze, oczywiście, swój dom rodzinny pamięta — Zygmuntowska 6, dziś 10, stoi bowiem, jak stał. Właściwie nie dom, lecz piękny dziewiętnastowieczny pałacyk, własność hrabiego Jana Tyszkiewicza, przyjaciela ojca — służyli razem w 13 Pułku Ułanów podczas wojny 1920 roku. Zajmowali obszerne mieszkanie w jednym ze skrzydeł pałacu, z widokiem na Wilię. Dziś mieści się tam ambulatorium, podczas któregoś z pobytów usiłowała nawet wejść, ale nie wpuszczono jej, a na siłę pchać się nie chciała.
Znakomicie swoje dzieciństwo wspomina, szczególnie właśnie ojca — wesołego, pełnego życia i energii, najważniejszą oczywiście osobę w domu. Owszem, krzyczał, podnosił głos, nigdy jednak na córki.
„Moje pierwsze, świadome wspomnienie z dzieciństwa — wspomina —to matka i ojciec, młodzi, piękni, rzucający mnie sobie niczym piłkę. Pamiętam ich śmiech i swój strach, lęk”.
Spędzała z ojcem więcej czasu niż siostra Basia, która chodziła do szkoły. Ona natomiast poszła dopiero do czwartej klasy — ojciec uważał, że lepiej uczyć się w domu, mieć prywatne nauczycielki. Bardzo jej się to oczywiście nie podobało, wykształcenie domowe modne było w wieku dziewiętnastym, a wtedy już wszystkie dziewczęta w jej wieku chodziły do szkoły. Choć miało to, naturalnie, i dobre strony —dzięki temu częściej widywała ojca, który zabierał ją czasem do redakcji „Słowa”, mieszczącej się niedaleko domu, bo na rogu Królewskiej i Zamkowej, dziś róg Zamkowej i Barbary Radziwiłłówny, budynek stoi bowiem, jak stał. A w redakcji, gdzie wszyscy byli dla córki szefa bardzo mili, siedziała, obserwowała, pamięta więc przedpołudniową, burzliwą naradę, po której ojciec pisał swój słynny wstępniak, czytany przez całą Polskę, po czym dalej zostawał w biurze. Wracał późno, często nawet o pierwszej–drugiej w nocy, przez tak zwany Cielętnik, czyli park miejski, a ponieważ nie brakowało mu wrogów — przeciwników politycznych, a także obrażonych przez „Słowo”, które faktycznie waliło ostro — nie rozstawał się z rewolwerem oraz laską ze sztyletem w środku, bo napadł go ktoś kiedyś w parku.
Co ciekawe, pani Aleksandra tego „kogoś” poznała, zaprzyjaźniła się z jednym z panów z Wilna, co oburzyło jej siostrę Basie. ,Jak możesz? — dziwiła się. — To podobno on obił naszego ojca!” Pani Aleksandra spytała go więc, czy to prawda, zaczął się jednak wykręcać, twierdzić, że to… jego brat, choć wcale brata nie miał. Co więcej, podrzucono kiedyś do ich domu bombę, która wybuchła, budząc wszystkich z wyjątkiem właśnie małej Oleńki — spała jakby nigdy nic. I pamięta, że rodzice komentowali wyłącznie jej głęboki sen, nie interesowało ich, kto i dlaczego bombę podłożył. Traktowali to jako coś normalnego, zawodowe koszty uprawiania dziennikarstwa, bardzo przed wojną ostrego.
Podobnie zresztą jak i pojedynki, ojciec bowiem, człowiek honoru, pojedynkował się często, głównie z konkurencją, którą faktycznie zwalczał. O rywalizującym „Kurierze Wileńskim” pisał na przykład zawsze „Kur. Wił.” Pojedynkował się też z obrażonymi przez „Słowo”, których nie brakowało.
Ostatni swój pojedynek na tak zwane lekkie szable miał z Witoldem Hulewiczem — w „Słowie” ukazała się jego złośliwa karykatura podpisana „Trąba jerychońska”. Hulewicz w zaprzyjaźnionym z nim „Kur. Wił.” nazwał więc brzydkim słowem karykaturzystę „Słowa”, który wyzwał Hulewicza na pojedynek. Ten jednak odmówił, uznał go za człowieka pozbawionego honoru. Ojcu nie pozostawało nic innego, jak — zgodnie z obowiązującym „Kodeksem honorowym” Boziewicza — wyzwać Hulewicza na pojedynek. Sytuacja była o tyle zabawniejsza, że jego córka, Jagienka Hulewiczówna, przyjaciółka Oleńki Mackiewiczówny, przychodziła do niej na tak zwane szkolne komplety. I ani na chwilę nie przestała, choć pojedynek ich ojców był coraz bliższy i w końcu się odbył. Stanisław Mackiewicz miał lekko zranioną szablą skroń, Hulewicz natomiast nosił przez pewien czas rękę na temblaku, a Wilno miało o czym plotkować. Co więcej, po latach, bo w 1992 roku, pojechała do Wilna razem z Oleńką Hulewiczówną, wspominając stare, dobre czasy.
Koniecznie też musi opowiedzieć o Mariannie, nie tylko kucharce, ale kimś o wiele więcej, właściwie członku rodziny. Gotowała wspaniale. Choć ojciec był pod tym względem bardzo wymagający, lubił wszystko, co przyrządzała, na przykład befsztyki z polędwicy, mielone kotlety i to, z czego słynie litewska kuchnia, czyli wariacje z ziemniaków: bliny, kołduny, placki, ołatki. Co więcej, Marianna zwracała też rodzicom uwagę, choć oczywiście bardzo grzecznie. Gdy ojciec na przykład bardzo się denerwował, mówiła zaraz: Jak panu nie wstyd, o takie głupstwo?” Gdy rodzice gdzieś wieczorem wychodzili, pani Aleksandra biegła, oczywiście, do Marianny, do kuchni — zawsze wysprzątanej, błyszczącej czystością, z wielkim kaflowym piecem. Marianna miała zawsze dla niej „wiatruszki” — bułeczki z serem — opowiadała przejmujące, biblijne historie.
Pamięta również, że ojciec, gdy tylko miał czas, czytał córkom na głos, tylko że nie bajeczki, ale na przykład „Trylogię”, Conrada, „Nasi za granicą” Lejkina — zabawną historię o rosyjskich kupcach, którą tłumaczył na żywo z rosyjskiego.
Pamięta też wycieczki z ojcem wspaniałymi, wileńskimi dorożkami na gumowych kołach, a później już autami, a więc dalej — nad jezioro Narocz na przykład, gdzie ojciec, który namiętnie fotografował, robił im zdjęcia, większość jej fotografii z dzieciństwa to jego dzieło. Pamięta wyjazdy do Krakowa, rodzinnego miasta babki ze strony ojca (Pietraszkiewiczówny), które ojciec też darzył sympatią. Mawiał, że kocha tylko dwa królewskie miasta: Wilno, oczywiście, i Kraków. Zabrał też je z mamą kilka razy za granicę, do Włoch i Austrii. Odwiedzili Wenecję, gdzie — pamięta — pili w kawiarni wstrętny migdałowy płyn, który ani jej, ani Basi nie smakował, grymasiły więc, że na pewno na wodzie z kanałów. Ojciec też się krzywił, ale, przekorny jak zwykle, twierdził, że wyśmienity.
„Z Florencji pamiętam też anegdotę, bez której, oczywiście, tekst o Gacie obejść się nie powinien. Znaleźliśmy się tam akurat w Wielki Piątek i Basia, bardzo pobożna, zażyczyła w restauracji danie bezmięsne.
— Jesteśmy w podróży — tłumaczył ojciec — mamy więc dyspensę! Biorę twój grzech na siebie! — przekonywał, ale bez skutku.
— Weź i mój — poprosiłam — zamówiłam sobie mięso!
— Nie bądź taka chytra — stwierdził jednak — twego nie biorę, nie miałaś bowiem żadnych oporów!”
Anegdoty o nim można by zresztą opowiadać bez końca.
„Pamiętam na przykład nasze ostatnie wakacje w lipcu 1939 roku, gdy zabrał mnie, Basie oraz naszą cioteczną siostrę Wandę Krahelską w podróż po Polsce. Zjechaliśmy Pomorze, Poznańskie, nocowaliśmy w hoteliku pod Toruniem, gdzie spałyśmy pod grubymi pierzynami, nie mogłyśmy więc zmrużyć oka. Siostra zastukała wobec tego do ojca, który zamiast ją skrzyczeć, kazał się pakować i wychodzić! Zapakował nas w samochód i pojechał, szybko jednak stanął, stwierdził, że jest śpiący i dalej nie jedzie. Skoro nie chciałyśmy spać w hotelu, spędzimy noc w polu. I rzeczywiście — przespałyśmy się w snopkach siana, rano obudziły nas pasące się krowy.
W sierpniu natomiast pojechałam z ojcem do Nieświeża, bez Basi, która, zdaje się, zachorowała. Gościł nas w swoim pałacu ordynat nieświeski, Leon Radziwiłł, zaprzyjaźniony z ojcem, który napisał o Radziwiłłach książkę i jako monarchista oraz konserwatysta dzielił ludzi — żartem oczywiście — na Radziwiłłów i nie Radziwiłłów. Spacerowaliśmy po okolicy i ojciec — tak mi się przynajmniej wydawało — żegnał się z rodzinnymi stronami. Przeczuwał bowiem wojnę, nie miał żadnych złudzeń co do naszej sytuacji. Mówił głośno to, co dziś uważamy za banalne, wtedy jednak takie nie było. Mawiano, że kracze. Nie wierzył, że jesteśmy silni, zwarci, gotowi, ale wręcz przeciwnie, że wojna będzie straszna, a los Polski — trudny wprost do wyobrażenia”.
We wrześniu 1939 roku wyjechał autem z Wilna do Kowna, stamtąd do Paryża, potem Londynu. Sam, bez rodziny, bez żony i córek, co mówi samo za siebie, ale mimo to, mimo wielu lat rozłąki, przyjaciółek ojca, rodzice nigdy się nie rozwiedli, zostali w przyjaźni. Panią Aleksandrę natomiast, jej matkę i siostrę wojna zastała w majątku rodzinnym matki pod Wołkowyskiem. Gdy 18 września wkroczyli tam Sowieci — osadzono je w tak zwanym areszcie domowym — chłopi nie chcieli ich wypuścić, wołali, żeby ubit miech, sztob nie było pokolenia! Ocalały dzięki dobroci gospodarującego w tym majątku brata matki, Piotra Krahelskiego (zginął w Katyniu), i odwadze siostry Basi, która wyszła na ganek. Oświetliła latarką najgłośniej krzyczących, których dobrze przecież znała.
— To ty, Wasyl, przeciw nam, ty chcesz nas zabić? — wstydziła głośno.
— Ja? Panienko, skądże znowu — wycofywał się Wasyl, a za nim inni, których imiennie wywoływała, w końcu więc je wypuszczono. Wróciły do swego Wilna, gdzie zastały opieczętowane już mieszkanie, na szczęście Marianna jakoś się z Sowietami dogadała, wyniosła im trochę ubrań, bo jak to na wakacjach, były gołe i bose. Gdy z kolei zajęli Wilno Litwini, pozwolili im wejść, ale nic już tam cennego nie zostało. Wpuścili ich też do redakcji „Słowa” i nigdy tego widoku nie zapomni — bolszewicy wywieźli większość maszyn i dobytku, a to, czego nie zdążyli, potłukli młotami, poniszczyli. Na podłodze zostawili kupy — swoje ślady.
„Przyjechałam do Warszawy w 1941 roku — wspomina pani Aleksandra. — Moja mama w 1944, Basia natomiast, która była w AK, zdecydowała się zostać. Została wywieziona do Workuty, gdzie miała «spędzić» dziesięć lat, wyszła po czterech, po pierwszej amnestii. W roku 1949 wróciła do Polski, ale jej historia, bardzo zresztą polska, to rozdział osobny. Każda z nas ma własną wojenną kartę — ja na przykład działałam w konspiracji, w AK, w «Żegocie», między innymi z Władysławem Bartoszewskim”.
„Żyłam bez niego prawie siedemnaście lat, szmat czasu. Ogromnie mi go, oczywiście, brakowało, miałam z nim jedynie kontakt listowny. W latach stalinowskich bardzo utrudniony. Kiedyś, pamiętam, znalazłam w skrzynce sam tylko rożek, list przyszedł później. Choć potem też korespondencja ginęła, nie dochodziła. Miałyśmy, jako córki emigracyjnego premiera, masę kłopotów. Szczególnie Basia, bo jeszcze przecież po łagrze. Wzywano ją ciągle na UB, miała trudności ze znalezieniem pracy.
— Smutni panowie znów dziś o panie pytali — informował nas lojalnie dozorca”.
Żyło im się ciężko, dlatego też dziwiły się, że wrócił. 14 czerwca 1956 roku witała go z matką, Basia i całą rodziną na Okęciu. Wrócił inny, niż go zapamiętała. Przed wyjazdem był pełen życia, humoru. Teraz natomiast sprawiał wrażenie człowieka przegranego, złamanego, pełnego smutku i goryczy.
A wrócił, bo od dawna chciał, bo cały czas tęsknił śmiertelnie za Polską. Miał dość emigracji, politycznej trupiarni, jak mawiał. A po swoim premierostwie zrozumiał, że nic dla kraju zrobić nie może. Że przegrał swoją wieloletnią walkę o wschodnie granice, o ukochane Wilno i Lwów, które Polsce odebrano. Że podział Europy jest trwały i Zachód, który nas sprzedał, wojować o nas już nie będzie. Cenił bardzo angielski ustrój, zwłaszcza system parlamentarny, nie znosił jednak Anglii, Anglików, „Londyniszcza”, jak je nazywał. Uważał Londyn za miasto, w którym nie żal umierać.
Nie nauczył się też dobrze angielskiego, co go oczywiście upokarzało, uniemożliwiało konwersację na pewnym poziomie, denerwowało, bo nie mógł Anglikom nawymyślać.
Żyło mu się też wyjątkowo ciężko, tonął w długach. Wisiała też nad nim kara w wysokości czterech tysięcy, za obrazę Tadeusza Żenczykowskiego, któremu zarzucił oszczerstwo, a ten podał sprawę do sądu. Nie mógł tej sumy spłacić, nie miał domu, samochodu, „ani żadnej rzeczy, która jego jest”, jak mówił.
Choć emigracja nazywała go zdrajcą i dezerterem, wrócił, uwierzył bowiem, że październikowa odnowa będzie trwalsza, miał złudzenia, jak zresztą wielu.
„28.11.1956. Dopiero tutaj widzę, jak na emigracji poniżono moją osobę pod każdym względem. Tutaj, począwszy od Prymasa, a kończąc na ostatnim robociarzu, wszyscy okazują mi honory, zapewne przesadne, ale które są dla mnie wynagrodzeniem tego stosunku do mojej osoby, który przez wiele lat znosiłem w Londynie”. „28.11.1957. Chory jestem i stroskany, ale co dzień Bogu dziękuję, że tu wróciłem. Emigrację pamiętam jako burdel z kurwami i pederastami do sprzedania, w którym ciągle kazano mi modlić się i śpiewać pieśni nabożne. Jakkolwiek ciągle zastanawiam się, czy nie pojechać na stałe do Wilna, to jednak nawet i tu uważam, że jestem między swemi, że nie jestem ani w burdelu, ani w domu wariatów, że dzielę niebezpieczeństwo z narodem, do którego należę”12.
Popaździernikowa pieredyszka szybko się jednak skończyła, złudzenia prysły. Zaczął mieć przede wszystkim kłopoty z cenzurą. Dostał wprawdzie mieszkanie przy Jezuickiej 6, wydawano mu — początkowo — książki w dużych nakładach, miał czytelników i popularność. „Mimo to nie był, moim zdaniem, człowiekiem szczęśliwym —twierdzi jego córka. — Nie mógł bowiem, tak jak chciał, pisać o polityce, o współczesności, swoim powołaniu i pasji, żywiole, który pochłaniał go od zawsze. Miał wielkie ambicje, a musiał pisywać felietoniki, uciekać w biografie, w pisanie wstecz”. Zaczął też coraz bardziej chorować — astma, cukrzyca, powikłania po zapaleniu korzonków nerwowych, postępujący niedowład nóg, tak że poruszał się o dwóch laskach.
Usiłował jednak walczyć z bolszewikiem, jak zawsze powtarzał. Był ciągle człowiekiem niespożytej energii, sił witalnych. Grzmiał więc na zebraniach literatów, a przede wszystkim podpisał się pod „Listem trzydziestu czterech”, protestem przeciw cenzurze, którego był głównym inspiratorem. W rezultacie wyrzucono go z SDP, wkrótce zakazano druku jego tekstów i książek, pisywał więc pod pseudonimem Gaston de Cerizay w „Kulturze” paryskiej. „Czy czytałeś ostatnio «Kulturę»? Jest tam artykuł podpisany Gaston de Cerizay. Kto to może być? Osobiście podejrzewam Wragę” — pisał do Michała Pawlikowskiego.
UB od dawna go obserwował, szybko więc wpadł. Wytoczono mu sprawę sądową, której jednak już nie doczekał. Zarzucano mu współpracę z „ośrodkami wrogimi Polsce Ludowej”13.
„27.10.1965 Gdyby Ci nie robiło różnicy przysłać mi jakąś zapomogę, to mi ją przyślij. Jestem we wręcz rozpaczliwej sytuacji finansowej. Wyobraź sobie, że PAX nie zapłacił mi tego, co się należało z okazji wydania «Europy in flagranti», powołując się na to, że im nie wykończyłem książki o hrabinie Zofii. Bardzo mi przykro, że się tak poniżam, pisząc do Ciebie. Co mam teraz robić? Wracać na emigrację? Byłoby to przekreśleniem samego siebie. Tutaj nie wiem, co mnie czeka pod względem materialnym: pieniądze, które mi płacą jako emeryturę w Polsce, są niewystarczające, a żadne czasopismo, żadne wydawnictwo w Polsce nie wydrukuje ani słowa mego, niczego”14.
„Putrament, były żagarysta, który ciągle traktował ojca jako swego dziennikarskiego mistrza — wspomina Aleksandra Niemczykowa — proponował mu paszport i wyjazd, ale już bez powrotu, na stałe. Lecz choć miał poczucie totalnej przegranej, nawet o tym nie słuchał”. „Mój los — mówił — to zgnić w bolszewickim więzieniu. Byłoby to w encyklopedii niezłe zakończenie hasła «Stanisław Mackiewicz»„. Dzień bez pisania uważał za stracony. Pisał więc do końca. Jeszcze ostatniego dnia pracował nad książką o Zofii Tołstoj, choć tak naprawdę o Tołstoju. Zmarł 18 lutego 1966 roku w wieku sześćdziesięciu dziewięciu lat.
JAROSŁAW IWASZKIEWICZ (1894–1980) — pisarz bez wątpienia wybitny, choć nierówny. Autor znakomitych opowiadań: „Brzeziny”, „Panien z Wilka”, „Kochanków z Marony”, pięknych wierszy, zwłaszcza tych ostatnich, z „Mapy pogody”, i słabszych powieści, chociażby „Sławy i chwały”, zwanej „Słabą i chałą”, czy też komicznych „Pasji błędomierskich”.
Biografia natomiast bardzo kontrowersyjna. „I wasz, i nasz” — mawiano o nim, trawestując nazwisko. Dla jednych jest bowiem kimś, kto podjął się niewdzięcznej roli mediatora między władzami PRL–u a środowiskiem pisarskim, dla innych — symbolem konformizmu, oportunizmu, „starszym panem bez godności”, który uwiarygodniał i estetyzował system swoją z nim współpracą. Za co też obficie i bez miary go nagradzano. Między innymi funkcją posła na Sejm siedmiu kadencji, „żelazną” prezesurą Związku Literatów, wszystkimi ówczesnymi nagrodami, od leninowskiej, przypieczętowanej słynnym pocałunkiem z Breżniewem, przez Budowniczego Polski Ludowej do Honorowego Górnika PRL–u. Wdzięczny za tę ostatnią, kazał pochować się (co stało się przedmiotem wielu anegdot) w mundurze górniczym, wyrażając tym cześć dla innego honorowego górnika, Edwarda Gierka, do którego — czym się chlubił — mawiał per „panie Edwardzie”. Nagradzany był też wyjątkową sytuacją osobistą — nie odebrano mu po wojnie, tak jak innym, majątku i dworu w Stawiskach, posagu żony. Pozwalano na liczne zagraniczne podróże do ukochanych Włoch, gdzie uciekał zawsze, lub też dyplomatycznie chorował, gdy tylko w kraju działy się sprawy ważne, chociażby Marzec 1968. Okadzany, namaszczany, mianowany „pisarzem nietykalnym”, wyłączony spod krytyki, otoczony dworem usłużnych krytyków, drogo za to zapłacił. Po 1989 roku, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, jako symbol pisarza „upaństwowionego” został usunięty ze szkolnych programów, co było posunięciem wątpliwie słusznym, ale znamiennym. Dziś, choć stopniowo przywracany, z powodu biografii skazywany jest na zapomnienie. „Czy nie szkoda go na stos?” —upominał się znany krytyk, Tomasz Burek.
O Jarosławie Iwaszkiewiczu, i nie tylko, rozmawiam z panią Marią Gordon–Smith, osobą również bardzo ciekawą: byłą żoną Arnolda Szyfmana, założyciela i długoletniego dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie, autorką książki o nim, a także biografii Chopina. Mieszkała wiele lat w Ameryce, skąd wróciła już na stałe, stara się teraz o zwrot rodzinnych posiadłości — pałacyku przy Mokotowskiej 25 i majątku oraz cukrowni Garbów w Lubelskiem.
Pochodzi bowiem z rodziny ziemiańsko–przemysłowej, jest córką Mieczysława Broniewskiego, „króla cukru”, współwłaściciela siedmiu cukrowni, wiceprezesa Związku Cukrownictwa Polskiego, zrujnowanego jednak przez reformę rolną i upaństwowienie przemysłu. Jako „obszarnicza córka” nie dostała się na studia, pracowała byle gdzie jako skromna urzędniczka, rozpadło się jej młodzieńcze małżeństwo, choć nadal ^ mężem mieszkała, bo nie miał przydziału na inne lokum.
Z rozsądku więc, ale i fascynacji — był wielką, wciąż młodą duchem indywidualnością — zdecydowała się w roku 1953 na małżeństwo z czterdzieści osiem lat od niej starszym Arnoldem Szyfmanem, jedną z ważniejszych osobistości ówczesnego życia kulturalnego. Przyjeżdżał latem do willi jej rodziców w Juracie, jedynego majątku, którego im nie odebrano.
Małżeństwo z nim miało zapewnić jej powrót do utraconego, dostatniego świata rodziców, a także pociągającego ją zawsze świata kultury, życia „na świeczniku”. Jemu natomiast — jeszcze większy splendor i prestiż. Młoda, bo tylko dwudziestotrzyletnia, piękna, miała pełnić przede wszystkim funkcje reprezentacyjne, stanowić ozdobę Szyfmana oraz jego eleganckiej rządowej willi przy Prezydenckiej, pełnej antyków i bezcennych bibelotów. Kultura była wówczas ważnym odcinkiem „frontu ideologicznego”, dlatego też dyrektor pierwszego wówczas, stołecznego teatru należał do wąskiej grupy establishmentu. Oprócz służbowej willi otrzymywał wiele innych przywilejów, liczących się bardzo w biednych, surowych i szarych latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Zwolniono go na przykład z wszelkich opłat za gaz, światło, ogrzewanie, sam opłacał jedynie telefon. Miał służbowy samochód. Na biurku rządowy telefon. Rządową klinikę na Emilii Plater, z największymi lekarskimi sławami, darmowymi lekami, zagranicznymi w razie potrzeby. Zaproszenia na rauty, przyjęcia w zagranicznych ambasadach, premiery teatralne. Wyjazdy do bardzo atrakcyjnych wówczas zachodnich krajów — Francji, Anglii i tak dalej. Diety i przydziały dewiz, za które płacił złotówkami. Pozwolenie na podróże z żoną, której przyznano nawet pól diety.
„Musiałam więc znakomicie wyglądać — wspomina pani Maria Gordon–Smith. — Szyfman zresztą lubił pysznić się mną, tak że ubierałam się u najlepszej warszawskiej krawcowej, pani Magdy Kuźmińskiej, warszawskiego Diora tych lat, która szyła dla pierwszych dam PRL–u. Nigdy mi na stroje nie żałował, stałam się więc szybko jedną z lepiej ubranych wówczas kobiet.
Pierwszą oczywiście była bezkonkurencyjna premierowa, Nina Andrycz, która, dobrze to pamiętam zawsze spóźniona, wchodziła w długim futrze, którego nigdy nie oddawała do szatni — rzucała na krzesło obok. Dobrze ubrana, tylko w zachodnie ciuchy (miała, zdaje się, rodzinę za granicą), była też żona kompozytora Andrzeja Panufnika. Piękna, o porcelanowej cerze lalki, bohaterka wielkiego skandalu — porzuciła męża dla innego, wyjechała z nim na Zachód, to znaczy według ówczesnych kryteriów uciekła, co uważano wówczas niemalże za zdradę stanu. Nieźle prezentowała się też ładna i zgrabna, choć nie najlepiej ubrana Elżbieta Barszczewska, aktorka, która w odróżnieniu od swoich koleżanek po fachu nigdy się nie upijała.
Natomiast żony ówczesnych dostojników państwowych, na ogół małe, grube, przysadziste, ubrane na czarno, żeby się, broń Boże, nie wyróżniać, nie rzucać w oczy. Czasy były surowe i zgrzebne, dostojników partyjnych obowiązywała — przynajmniej zewnętrznie — asceza. Arnold jednak nie należał do partii, mógł więc, tak jak i ja, pozwolić sobie na strojenie się i elegancję, piękne garnitury, krawaty”.
Nieustająco więc bywali, między innymi na Stawisku u Iwaszkiewicza, którego Szyfrnan znal od dawna, w pierwszych latach powojennych zatrudnił go jako kierownika literackiego teatru. Znakomicie im się współpracowało, rozumieli się, mieli te same gusty, cenili sztuki klasyczne i romantyczne. Nieźle się więc gimnastykowali, ustalając repertuar, chcieli, żeby był to Teatr Polski nie tylko z nazwy, mieli natomiast obowiązek wystawiania określonej liczby sztuk radzieckich, współczesnych, „postępowych”.
Iwaszkiewicz, młodszy od Szyfmana o ponad dziesięć lat, nieźle znosił jego humory i wymagania perfekcjonisty; w rezultacie zaprzyjaźnili się, mówili sobie po imieniu.
„Stawisko niezbyt mi się podobało — wspomina Maria Gordon–Smith. — Nazbyt przypominało utracony dwór rodzinny w Przybysławicach, o wiele zresztą piękniejszy, bardziej elegancki, pełen cennych mebli. Stawisko natomiast obfitowało w najróżniejszą, choć ciekawą zbieraninę, masę książek, szpargałów, w sumie — artystycznego bałaganu. Przede wszystkim jednak ciągle pełne było gości. Zrobiono z niego bowiem dom pokazowy, dokąd zwożono zagranicznych idiotów, pokazując im z dumą, jak żyją pisarze w socjalistycznym kraju”.
Oczywiście, dobrze Iwaszkiewicza pamięta. Reprezentacyjny — wielki, inteligentny, władający obcymi językami. Dla nowej ekipy, dla każdej zresztą, nabytek bezcenny.
Jego żona tymczasem, pani Anna — cicha, małomówna, bez cienia pretensji i pozy. Filigranowa, przy nim jeszcze jakby mniejsza. Skromnie, choć elegancko ubrana. Rzeczywiście, prawdziwa dama. Dziedziczka Stawiska, które dostała w posagu, ale zdecydowanie w cieniu męża. Biednego niegdyś korepetytora w ziemiańskich dworach, który wżenił się tylko. Grał tu jednak pierwsze skrzypce, udawał wielkiego pana, dziedzica, którym nie był. Królował, brylował, prezentował włości — czuł się gospodarzem. Panią Annę natomiast goście najwyraźniej męczyli, nie zawsze do nich wychodziła, nie pokazywała się.
„Pamiętam też wspaniałe przyjęcie na Stawisku, wydane dla królowej belgijskiej, Elżbiety, która przybyła do Polski na Konkurs Chopinowski. Iwaszkiewiczowie zaprosili wtedy całą ówczesną towarzyską elitę. Kogo dokładnie, dziś już nie pamiętam. Przypominam sobie jedynie przemówienie Iwaszkiewicza, który podarował potem królowej dwa piękne, stare świeczniki z fortepianu. Pamiętam też wytworną porcelanę, wytworną kolację, przygotowaną przez dawnego kucharza moich rodziców, pana Kucharskiego, tak że serce mi się ściskało, myślałam o swoim rodzinnym domu”.
„Dość długo znakomicie się w tym świecie bawiłam — kontynuuje Maria Gordon–Smith — wkrótce jednak uciekłam w naukę, zaczęłam studiować anglistykę. Zaczęłam bowiem czuć się w nim jak w złotej klatce, męczyć. Widziałam już nie tylko jego stronę zewnętrzną, ale i podszewkę. Przede wszystkim strach, żeby nie zostać z niego wykluczonym, nie runąć w dół. Tak naprawdę radości było tam mało, więcej napięcia i strachu przed niełaską.
Arnold na przykład chciał początkowo zerwać nasze zaręczyny, przeraził się, że ze względu na mój młody wiek nasze małżeństwo zostanie «na górze» źle odebrane. Innym znów razem, gdy licząca się wtedy i wpływowa dygnitarzowa zganiła go za to, że jego żona nie pracuje zawodowo, natychmiast pogonił mnie na posadę, choć cierpiał, że nie mam teraz dla niego tyle czasu, wracam zmęczona. Mogłam zrezygnować, dopiero gdy zaczęła się «odwilż», powiały inne wiatry i nie bał się już grymasu żony kogoś ważnego”.
Ale i tak popadał w niełaskę — dwukrotnie usuwano go ze stanowiska dyrektora Teatru Polskiego. Krótko mówiąc, za całokształt — przede wszystkim przedwojenny, czyli „burżuazyjny” dorobek, brak partyjnej legitymacji, konflikt z aktorką Niną Andrycz, żoną premiera Cyrankiewicza. Choć jak wszyscy dyrektorzy nie śmiał obsadzać jej, mimo że mówiła z wileńskim akcentem, w rolach innych niż główne, doszło do sporu. Grała tytułową, oczywiście, postać w „Świętej Joannie”, gdy zdecydowała się towarzyszyć premierowi w kolejnej zagranicznej wizycie na Daleki Wschód. Szyfman nie zgodził się na jej urlop, a gdy jednak wyjechała, nie chciał zdejmować sztuki z afisza. Zaangażował młodą dublerkę, na co Andrycz zareagowała gwałtownie, zażądała jej zwolnienia. Mimo to nie ustąpił, choć później w sumie żałował. Pisał do niej, kajał się, przepraszał, ale mu nie wybaczyła. Premier przestał więc być dla niego osiągalny, Szyfman stracił jego życzliwość, a wkrótce i stanowisko dyrektora.
Przywrócono go dopiero w 1956 roku, mianowano też wtedy kierownikiem odbudowy i organizacji Teatru Wielkiego. Było to zadanie tytaniczne i ponad siły jednego człowieka, zaplanowano bowiem budowlę gigantyczną, monumentalną, o wschodnim przepychu, w stylu Pałacu Kultury — takie były czasy. Poświęcił na to dziewięć lat pracy, nerwów, zdrowia, szarpaniny o wszystko. Gdy skończył, i to w terminie, sława oraz gloria miały przypaść władzom, jego natomiast postanowiono wyeliminować, w myśl zasady ..murzyn zrobił swoje, murzyn może odejść”. Wydano zakaz wymieniania jego nazwiska, tak że prasa milczała jak zaklęta, z nielicznymi wyjątkami — Waldorff, Kopaliński. 19 listopada 1965 roku nastąpiło wreszcie długo oczekiwane otwarcie teatru. Od razu spotkał go wielki afront — posadzono go nie w loży rządowej, lecz samego, w bocznej. Nie dopuszczono do głosu, to znaczy jedynie w sprawie marginalnej: przy otwarciu Muzeum Teatralnego, co więcej — wyłączono wtedy mikrofony, gadał więc „do chińskiego ludu”.
„Dziwne, że nie dostał od razu zawału czy wylewu — mówi pani Maria Gordon–Smith. — Opanował się ostatkiem sił”. Włodzimierz Sokorski, ówczesny minister kultury i sztuki, nie wymienił jego nazwiska, miał więc iskierkę nadziei, gdy — w imieniu społeczeństwa — głos zabrał przyjaciel i niegdyś współpracownik, Jarosław Iwaszkiewicz. On jednak również słowem się o nim nie zająknął.
Usprawiedliwiał się później, tłumaczył, że to nie jego wina, że mu kazano, wykreślili, że niepotrzebnie posłuchał i tak dalej. Ale już się stało.
Co więcej, zaraz po przerwie skrytykowała go publicznie Nela Rubinsteinowa, żona Artura, a z nimi oczywiście musiał się liczyć. Już niestety po śmierci Arnolda pisał więc w swojej „Alei przyjaciół”: „Stosunki na górze tak się ułożyły, że usiłowano wtedy jak najbardziej zatrzeć zasługi Szyfmana, położone przy tej kolosalnej pracy i w tym kolosalnym osiągnięciu. Mowę moją uzgadniałem w Ministerstwie Kultury, gdzie skreślono mi w niej wzmiankę o zasługach Szyfmana. Bezmyślnie przyjąłem to skreślenie, co było zaparciem się prawdy, długoletniej przyjaźni i zaniedbaniem prostego obowiązku. Neli Rubinsteinowej przypadła w tym wypadku rola biblijnego koguta. W najbliższym antrakcie spytała mnie wprost: — Dlaczego ty nie powiedziałeś nic o Szyfmanie? Po czym ja oddaliłem się i gorzko zapłakałem. (Und minte bitterlich… —najpiękniejsza fraza w Pasji podług świętego Mateusza Jana Sebastiana Bacha). Ale Arnold nie chował do mnie żalu”.
Co groziłoby gigantowi takiemu jak Iwaszkiewicz za parę słów o starym przyjacielu? Ale cóż, kto jest bohaterem? Strach to rzecz ludzka i nie można nikogo za to winić. Mógł więc powiedzieć po prostu: Tak, balem się, Arnold też się przecież bał niełaski „góry”. Nigdy jednak nie ubierał swego strachu w wielkie słowa i koturny, nie wpadał przy okazji w samouwielbienie i megalomanię, przywołując Bacha i Pasję według świętego Mateusza. Nie wymyślał łez. „To kabotyństwo — mówi Maria Gordon–Smith — bo trudno coś takiego inaczej nazwać”.
„Nie było mnie wprawdzie wówczas w kraju — tłumaczy — przebywałam w Stanach, na stypendium, wiedziałam jednak wszystko. Arnold pisywał do mnie, przyjeżdżał, korespondowali też ze mną jego najlepsi przyjaciele: Mieczysław Eberhardt, Mila Paplińska. Wiedziałam więc, że Arnold rzeczywiście nie chował żalów, nie mógłby wtedy w swoim zawodzie pracować. Ale pamiętał, a ciosów od przyjaciół nie wybaczał”.
Oczywiście, przeżył bardzo sposób, w jaki go potraktowano. Wycofał się na emeryturę. Ciężko zachorował. Był już wprawdzie człowiekiem starym, po osiemdziesiątce, wydawał się zawsze niezniszczalny, „nie do zdarcia”. Po tym wszystkim nagle się załamał. Niewydolność nerek, ale przede wszystkim depresja, zaburzenia psychiczne. Już się nie podniósł. Zmarł 11 stycznia 1967 roku. Pogrzeb urządzono mu huczny, jak zwykle tym, wobec których ma się nieczyste sumienie. Królowali na nim przede wszystkim ci, którzy jego śmierć przyspieszyli.
„Przez długie lata uważałam Arnolda za człowieka, który nie liczył się z siłami i brał na siebie zbyt wiele. Czuł się niezastąpiony i nieodzowny. Dziś jednak widzę, że miał rację, że mimo wielu wrogów i różnych przeszkód zrealizował swój cel. Monumentalny Teatr Wielki ma masę wad, ale jest i służy polskiej kulturze już tyle lat. Kiedy więc na placu Teatralnym obok pomnika Wojciecha Bogusławskiego stanie pomnik Arnolda Szyfmana? Ale kto dziś o nim pamięta”.
Przez lata PRL–u życie osobiste Jarosława Iwaszkiewicza — chociażby jego homoseksualizm, przyjaciele, kierowca — stanowiły tabu, tajemnicę, o której się milczało. On natomiast miał prawo o sprawach prywatnych innych ludzi wypowiadać się ostro i autorytatywnie. Pani Maria jest właśnie najlepszym tego przykładem. Pisał przecież o niej w „Alei przyjaciół”:
„Marysia nie wracała z Ameryki i dla wszystkich stało się jasne, że puściła Arnolda w trąbę. Dla wszystkich, tylko nie dla niego. Latem 1966 roku Arnold wybrał się za granicę do Paryża i Londynu i miał się z żoną spotkać w Rzymie. Już raz spotkali się tak poza krajem i Arnold liczył, że i tym razem tak będzie.
W porze najdokuczliwszych upałów Arnold czekał na nią w Rzymie. Ale Marysia w oznaczonej porze nie przyjechała. Nie przyjechała w ogóle.
Arnold czekał długo i na próżno. W dość trudnych warunkach, bo w dewizy za granicą nie obfitował i musiał oszczędzać. Telegramy, które słał do Ameryki, kosztowały słono i pozostawały bezskuteczne”.
„A tymczasem wcale nie «puściłam go w trąbę» — mówi Maria Gordon–Smith. — Wyjechałam na stypendium do Stanów, w czym zupełnie mi nie przeszkadzał, przeciwnie — aprobował to. I cóż, chyba nie tylko mnie Ameryka wchłonęła, pozwoliła mi też wreszcie się wyzwolić, przestać być gąską, której imponował wielki świat. Zaczęłam żyć własnym życiem, a nie Arnolda Szyfmana. Realizować się w pracy naukowej, zarabiać.
Cóż, nie ukrywam, poznałam też kogoś, kogo w końcu poślubiłam, przedtem jednak polubownie się z Arnoldem rozwiodłam, na co wyraził w końcu zgodę, choć nie musiał.
Oczywiście, był to dla niego cios, pozostaliśmy jednak do końca jego życia w stosunkach serdecznych i przyjacielskich, czego dowodem listy, które do mnie pisał; opublikowałam je w swojej książce o nim.
Rzeczywiście, nie doszło do naszego spotkania w Rzymie, o czym zresztą Arnolda uprzedzałam — pisałam, telefonowałam. Cóż mógł wiedzieć o tym siedzący wtedy w Warszawie Iwaszkiewicz? Po tym, jak się wobec Arnolda zachował, żadne z nas na pewno mu się nie zwierzało.
Arnold bywał, oczywiście, człowiekiem trudnym i nieznośnym, nigdy jednak małostkowym. Choć się rozwiedliśmy, nigdy nie słyszałam od niego złego słowa. Nikomu też nie pozwalał źle o mnie mówić”.
„Trudno ukryć, ale i w moim przypadku Jarosław Iwaszkiewicz zachował się «po linii», tak jak życzyła sobie «góra». Ci, którzy zostawali wtedy — jak ja — za granicą, «wybierali wolność», byli źli, bez serca. Wypadało więc źle i nieprawdziwie o nich pisać, tak właśnie jak o mnie. I jeszcze niby w trosce o «czekającego w upale» i «bez dewiz» «biednego przyjaciela», którego samemu się zawiodło”.
Oddać ci wszystko: każdy sen i drgnienie.
Każdy nerw ciała, każdy ruch i krok!
Przeszłość — to tylko o tobie wspomnienie,
Przyszłość — to tylko twój najświętszy wzrok!
Oddać ci wszystko: każde pulsu tętno
I grosz ostatni, i ostatek sił.
Trwonić dla ciebie swą młodość namiętną,
Znaczyć ci drogę — krwią serdeczny z żył!
Zaprzeć się! Bluźnić! Z Judaszem paktować!
Żwir na twej drodze w miękki piasek gryźć!
Natchniony wiarą zakrzyczeć: „Ach. prowadź!”
Gdy mi na własnej każesz zgubę iść!
Wszystko
Swoje liczne wiersze miłosne, często niemalże litanie i modlitwy, zebrane głównie w tomie „Siódma jesień”, napisał JULIAN TUWIM (1894–1953) dla narzeczonej, później żony — Stefanii. Poezja polska zawdzięcza jej wiele pięknych erotyków, bez których trudno sobie wyobrazić jakąkolwiek antologię poezji miłosnej. Wiele z nich śpiewali Ewa Demarczyk, Czesław Niemen, Marek Grechuta. Najbardziej znane to: „Mąż i ja”, „Ostry erotyk”, „Tęsknota”, „Mimozami jesień się zaczyna”, .Jeżeli”, „Rzuciłbym to wszystko”. „Wyratuj ty mnie z męki”.
W swoich — częściowo ocalonych — listach tytułował narzeczoną „jasną, kwietną, najcichszą panienką”, żonę — „Stefanulką słodką”, „swoim dziwem i Jezusikiem”, „Stefuladą swoją najjulczejszą”, „dziecinką swoją pierworodną i świętą”. „Moje życie miało Stefa na imię” — przyznawał. Była kobietą jego życia. Muzą, Beatrycze, ale też i żoną. Opiekunką w coraz częstszych i licznych chorobach. Tak potrzebnym mu spokojem.
Kim była kobieta, której tyle zawdzięcza polska poezja?
Urodziła się w roku 1897, zmarła w 1991, żyła więc bardzo długo, bo dziewięćdziesiąt cztery lata. Przeżyła męża o lat blisko czterdzieści, była dłużej wdową niż żoną. Pochodziła z Tomaszowa, stąd właśnie słynny wiersz, zaczynający się od słów: „A może byśmy tak, najmilsza, wpadli na dzień do Tomaszowa…” Urodziła się, jak i Tuwim, w rodzinie żydowskiej. Jej matka była śpiewaczką, choć nie pierwszej klasy, ojciec — człowiekiem interesu, choć też nie na wielką skalę. Nazwisko panieńskie, Marchew, którego bardzo się wstydziła, stało się źródłem jej kompleksów. Miała żal do krytyka, Janusza Stradec—kiego, ponieważ opracowując wiersze Tuwima, pierwszy podał je do publicznej wiadomości. Tuwim natomiast przerobił je na wersję francuską — „Marszew”, którą powtarza, i to serio, wiele źródeł, choćby „Listy” Iwaszkiewicza do Grydzewskiego.
Zobaczył ją po raz pierwszy — to wiemy na pewno — w 1912 roku, gdy miał lat osiemnaście, na Piotrkowskiej w Łodzi. Jechała dorożką. Od razu zwrócił na nią uwagę, była to — przynajmniej z jego strony —miłość od pierwszego wejrzenia. Studiował wówczas w Warszawie, pisywał więc do niej płomienne, egzaltowane listy, których część zachowała, resztę zniszczyła. Zapisywał całe kajety gorących, miłosnych, młodzieńczych wierszy, niektóre z nich włączył do swoich tomików późniejszych. Pozostałe, odnalezione wiele lat po śmierci Tuwima, podał do druku Tadeusz Januszewski, wydawca jego pism. Bardzo długo zachwytom poety nad swoją Stefcią mogliśmy tylko wierzyć na słowo — nie zachowało się bowiem żadne jej zdjęcie przedwojenne, z wyjątkiem kilku amatorskich, niewyraźnych. Dopiero w połowie lat siedemdziesiątych Jarosław Iwaszkiewicz w jednej z przepastnych skrzyń Stawiska odnalazł piękny portret panny Marchwiówny z lat panieńskich, opublikowany po raz pierwszy również przez pana Tadeusza Januszewskiego.
Jest na nim rzeczywiście przepiękna, nic więc dziwnego, że rodzina szukała dla niej partii jak najlepszej. Tuwim natomiast był tylko studentem, potem początkującym poetą. Co więcej, oszpeconym myszką na pół twarzy, źródłem swoich kompleksów. Pochodził z rodziny niezamożnej — jego ojciec był urzędnikiem bankowym, człowiekiem finansowo niezaradnym, tak że oprócz talentu poeta nic z domu nie wyniósł.
Musiał bardzo się starać, udowodnić, że jest lepszy od innych konkurentów, że potrafi zarobić na życie. Starał się całe siedem lat. Siedem lat był „pretendentem na męża”. Powiedziała „tak”, dopiero gdy zaczynał być coraz bardziej uznanym poetą, zarabiał pisaniem do kabaretów. Miała już zresztą dwadzieścia dwa lata, dla panny z tradycyjnej żydowskiej rodziny był to wiek podeszły. Erotyki Tuwima z okresu lat starań o pannę „Marszew” są niemal dokładnym kalendarium ich romansu, stąd właśnie tytuł: „Siódma jesień”. Ślub odbył się w Łodzi w 1919 roku, pod baldachimem. Przyjęcie weselne dla przyjaciół poetów zorganizowano w Warszawie, w „Mordowni” na Siennej. „Tuwim nie wahał się wprowadzić tam swojej żony — wspominał po latach Iwaszkiewicz — która w całym rozkwicie swej niezwykłej urody wyglądała rzeczywiście jak oblubienica”.
Składałem ci wizyty,
Okrutnie niezdobytej.
Nerwowo, gorączkowo
Bredziłem chorą mową,
Wierszami cię męczyłem,
Łamałem każde słowa,
Do krwi je w zębach gryzłem,
Dawałem rozgryzione.
Przebite każdym zmysłem: „Patrz! (…)
Tęsknotą dziś przeszyty,
Tu przy samotnym stole,
Schwytany w widm niewolę,
Na tysiąc dni rozbity,
Gromadzę te wizyty
W kłąb jeden opętany.
W nerw jeden — wszystkie rany.
Ach, dzisiaj już szczęśliwy.
Ach. dzisiaj już kochany,
Daleki i pijany.
Mąż.
Ostatni erotyk
Po ślubie przenieśli się do Warszawy. W pierwszych latach małżeństwa nie powodziło im się najlepiej. Mieszkali najpierw na Czerniakowskiej, potem na Chłodnej, dopiero później na Mazowieckiej. Powoli jednak ich sytuacja się poprawiała. Wydawał kolejne, znakomicie przyjmowane tomiki. Razem z Lechoniem, Słonimskim, Iwaszkiewi—czem i Wierzyńskim współtworzył „Skamandra” — jedną z najpopularniejszych, najgłośniejszych grup poetyckich. Stawał się coraz bardziej znany, kochany, choć też i atakowany za „niearyjskość”. Coraz lepiej też zarabiał, pisując — i to masę — do kabaretów, teatrzyków rewiowych, na estradę. Do „Qui Pro Quo”, „Bandy”, „Cyrulika Warszawskiego”.
Jego twórczość kabaretowa, zaginiona niemal w dziewięćdziesięciu procentach, uważana jest często za rozdział wstydliwy. Zdarzały mu się jednak prawdziwe perełki, a nawet i teksty słabsze odbijały korzystnie od żenującego na ogól poziomu ówczesnej twórczości tego rodzaju. To on i Hermar nadali jej pewien poziom, rangę. Sporo przetrwało do dziś, chociażby wodewil Jadzia—wdowa”, „Żołnierz królowej Madagaskaru”, teksty piosenek, pisane między innymi dla Ordonki: „Miłość ci wszystko wybaczy”, „Pierwszy znak”, „Nasza jest noc”, „Pokoik na Hożej”.
Bojąc się zawiści kolegów, nie ujawniał swoich kabaretowych honorariów, zwłaszcza — bajońskich podobno — sum za noworoczne szopki. Pisywał do kabaretów tak wiele, że aby nie kłuć też w oczy swą pracowitością — używał pseudonimów. Jednorazowych, okazjonalnych, różnych, między innymi Twardzioch, Schyzio—Frenik, Roch Pekiński, dr Pietraszek, Ślaz.
„Tuwim brał, gdzie się dało, ale zawsze za mało” — dogryzał mu He—mar.
Pisywał do kabaretów, bo lubił, choć przede wszystkim robił to dla pieniędzy. Ważnych dla nich obojga — nie bez znaczenia było przecież, że pochodzili z Łodzi, gdzie panowała atmosfera pieniądza, namiętnych interesów, lodzermenschów. Dobrze wiedzieli, że niezależność finansowa decyduje nie tylko o ich poziomie życia, ale też poetyckiej niezależności Tuwima.
Stefania Marchwiówna zrobiła więc bardzo dobrą partię — została żoną sławnego poety. Pełniła rolę „ozdoby Juleczka” — błyszczała urodą i strojami na balach w „Adrii” i „Oazie”, a bardzo lubili bywanie i „światowości”.
„Tuwim — pisała Magdalena Samozwaniec — jest zakochany w Stefci i z tej swojej wielkiej miłości dla żadnej innej kobiety nie zrezygnuje, chociaż nie bez trudu ukochaną Stefcię zdobywa (…). Rzeczywiście, bardzo ładna, o dużych trochę lalkowatych, zielonkawych oczach, elegancka, zgrabna. Ale… zanadto dystyngowana, dociągnięta, zasznurowana. Tuwim przy niej jest jak płomień koło spokojnie płynącej wody. Miało się wrażenie, że ciągła adoracja trochę ją nuży i męczy. Może właśnie swoim chłodem i głębokim przekonaniem, że jej się to najsłuszniej należy, potrafiła miłość jego utrzymać do końca”.
Większość przedwojennych wspomnień przedstawia ją jako zimną, pustą elegantkę, nigdy się nie uśmiechającą ze strachu przed zmarszczkami. Irena Krzywicka pisała w swoich „Wyznaniach gorszycielki”:
„Tuwim miał myszkę na policzku i to było przyczyną ciężkich kompleksów. Uważał, że jest odrażający, i kiedy się zakochał w swojej przyszłej ślicznej (choć może za bardzo lalkowatej) żonie, sądził, że nie ma u niej żadnych szans, a kiedy za niego wyszła, nie posiadał się nie tylko ze szczęścia, ale i z wdzięczności. Tymczasem, nie był bynajmniej odrażający — miły, pełen wdzięku. (…) Mógł się podobać kobietom. Ale dla niego istniała jedyna — Stefcia, zimna, małomówna, bardzo zajęta swoją urodą i mówiąca z dość osobliwą dumą: «Ja wierszy Julka nie czytam». Potem to się zmieniło, zwłaszcza po jego śmierci. (…) Tak bywa z żonami wybitnych ludzi”. Ale zarówno Samozwaniec, jak i Krzywicka słynęły ze złośliwości, mogły zazdrościć Tuwimowej urody oraz kochającego męża. Nie należała na pewno do intelektualistek, ale jej spokój, trzeźwość, opanowanie były właśnie „neurastenizującemu” poecie niezbędne. Znakomicie się uzupełniali, bijący w oczy kontrast był, między innymi oczywiście, podstawą ich związku.
Naturalnie, Tuwim przesadnie ją w swoich wierszach wynosił, idealizował, ale to prawo poety. Przecież również Krzywicka pisała o romansie Tuwimowej ze znanym ówczesnym uwodzicielem, pułkownikiem Wieniawą–Długoszowskim, „przyjacielem poetów i ich żon, zwłaszcza, co było publiczną tajemnicą, Stefci Tuwimowej”. Mc jeśli nawet to prawda, w sumie byli jednak trwałym małżeństwem. Do literackiej legendy przeszli jako para udana, podobnie jak „srebrna Natalia” i Konstanty Ildefons Gałczyński, choć ci ostatni niezasłużenie. „Srebrna Natalia” miała ze swoim mężem krzyż pański — był alkoholikiem, istniały w jego życiu inne kobiety między innymi Lucyna Wolanowska, która urodziła mu syna, i Maruta Stobiecka; to z nią wrócił do Polski, nie śpiesząc się specjalnie do „srebrnej Natalii”, która po prostu rywalkę przepędziła.
Po wybuchu wojny udało się Tuwimom przedostać do Rumunii, potem — przez Francję i Portugalię — do Brazylii, a stamtąd, w 1941 roku, do USA, do Nowego Jorku. Tuwim źle znosił emigrację, nie powodziło im się też najlepiej. Spokój i trzeźwość Stefanii bardzo się więc przydawały. Prowadziła dom, pracowała zawodowo, wyplatając koszyki. Była dzielna, jak zresztą inne żony poetów, choćby również niezaradnego Józefa Wittlina.
W listach do siostry z roku 1941 Tuwim pisał o żonie: „Spokój, rozsądek, pracowitość, zaradność, energia, a przy tym poczucie humoru i jakiś samorodny dowcipek”. „Stefcia zdrowa, energiczna, trzeźwa, dowcipna, pracowita”. „Stefcia tłumaczy napisy filmowe na polski. Moja Stefcia, wierzcie mi, to cud i fenomen. Pracowitość, energia, zaradność, wszechstronność (tapicer, krawcowa, kucharka, pokojówka, stolarz, malarz pokojowy, ogrodniczka, a teraz i tłumacz). Trzeba wam powiedzieć, że przy tym wszystkim nieskazitelnie zawsze ubrana, a wygląda raczej na połowę lat”. Stefci dedykuje więc pisany podczas wojny i na emigracji poemat „Kwiaty polskie”, którego fragmenty żyją już bytem samoistnym, chociażby „Grandę Valse Brillante”, w którym przypomniał swą młodzieńczą miłość do „panny, madonny, legendy tych lat…”
Chcieli wracać do kraju, który, jak zawsze powtarzał, opuścił tylko dlatego, że musiał jako Żyd uciekać przed Niemcami. Nie wyobrażał sobie życia poza Polską. Naiwny idealista, rusofil, wierzył, że rodzi się nowy ustrój sprawiedliwości społecznej. Wrócił w 1948 roku, gdy pewne złudzenia były jeszcze usprawiedliwione, gdy komunizm nie panował jeszcze niepodzielnie, istniało PSL. Wrócił, i to demonstracyjnie, jako pierwszy, co emigracja uznała za zdradę lub też, w najlepszym przypadku, naiwność polityczną wybitnego poety. Zerwało z nim wielu dotychczasowych przyjaciół, przede wszystkim nieprzejednany Lechoń.
Liczyło się, oczywiście, i to, że na emigracji nie powodziło im się najlepiej, a nowa władza kusiła, zależało jej na powrocie przedwojennych pisarzy, legitymizujących nowy system. I rzeczywiście kilku skusiła, Antoni Słonimski na przykład wrócił w 1951 roku, gdy nikt już złudzeń mieć nie mógł.
Jerzy Borejsza, ówczesny zarządca kultury, ulokował ich najpierw w swoim imperium — w „Czytelniku” na Wiejskiej. Po odbudowie Nowego Światu — właśnie tam. A wkrótce, nie odbierając mieszkania na Nowym Świecie, nagrodzono ich willą w Aninie, którą sami remontowali, choć po tak zwanych cenach promocyjnych. Tuwim przeniósł się chętnie, chciał mieszkać pod Warszawą, mieć kawałek ogrodu, lepsze powietrze. Cierpiał na agorafobię, prawie nie wyjeżdżał — gdy wybrał się po raz pierwszy po wojnie na urlop do Zakopanego, zmarł.
Obsypywano go też orderami (w latach 1945, 1946, 1949), otrzymał Nagrodę Państwową (1951), doktorat honoris causa. Wysłano w podróż do Moskwy, choć podróżowali do Kraju Rad także inni „inżynierowie dusz”, nie tylko on. Dawni przyjaciele nie szczędzili złośliwości, zwłaszcza Lechoń i Hemar, który pisał w „Orderze”:
Pan Tuwim w Belwederze
Z ręki pana Bieruta
Dostał gwiazdę i wstęgę
„Polonia Restituta”.
Dobrze IM tak, nareszcie,
Teraz mają za swoje.
ONI — tamą, Prystory,
Matuszewscy, Sławoje.
(…) O chwilo satysfakcji!
O lutni, Lutni Puszkina!
ONI w grobie: A Bierut
Do piersi jemu przypina
Szarfę — białą jak mleko
I czerwoną jak barszczyk.
Żona się nie uśmiecha,
(Bo uśmiech — przyczyna zmarszczek).
Lecz z dumy pokraśniała.
Gdzie ONI? To dla NICH scena!
Obok szlocha z radości
Iruś (siostra Irena).
Po powrocie do Polski zrealizowali też marzenie swego życia — adoptowali kilkuletnią dziewczynkę z Domu Dziecka, Ewę, którą bardzo pokochali, starali się stworzyć jej dom, w którym zapomniałaby o wojennych przejściach. Choć nie była ich rodzoną córką, z dnia na dzień stawała się coraz bardziej podobna do Stefanii — w ruchach, gestach, zachowaniu.
Ale mimo willi, córeczki, wszystkich możliwych wówczas zaszczytów, ich życie nie przypominało sielanki. Tuwim, który pisał zawsze z szaloną łatwością, przestał być poetą, nie mógł pisać wierszy, nie pisał ich przez cztery lata. „Zatkały mi się przewody poetyckie” —przyznawał. Uciekał więc w prace zastępcze, między innymi antologie, tłumaczenia, przełożył na przykład poemat Aleksandra Biezymienskiego o Dzierżyńskim, pieśń „Nas wolą swoją Stalin wiódł”. Śmierć Stalina uczcił prozą. „Długie są dzieje nasze — dzieje rodu człowieczego na ziemi — a nie było jeszcze żałoby tak powszechnej, tak boleśnie w zbiorowym sercu ludzkości wezbranej, jak po Nim, pierwszym tej ludzkości obywatelu” — pisał.
W końcu jednak znów zaczął tworzyć wiersze. Propagandowe, na zamówienie, nie dorównujące jego twórczości przedwojennej. O rewolucji, krasawicy wiecznej, narodzie radzieckim i przodującym ustroju. O Jerzym Borejszy, po śmierci którego „zabrakło róż w Warszawie”, Nie napisał ich jednak za wiele, nie stał się czołowym twórcą socrealizmu. Mimo to Lechoń uznał, że „podeptał nimi herb swojej poezji”, a Czesław Miłosz w „Traktacie poetyckim” napisał, że „skończył swoją karierę na balu UB”.
W grudniu 1951 roku pełnił wartę przy trumnie zmarłego kolegi, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, wyglądał źle, po powrocie do kraju gwałtownie się zmienił — zestarzał, schudł. Osiemnaście dni później, 27 grudnia, zmarł nagle na serce. W Zakopanem, w domu ZaiKS–u „Hałama”, gdzie pojechał ze Stefcią odpocząć. „Mowa Cyrankiewicza na pogrzebie Tuwima — to prawie czysta poezja — pisał Lechoń — jak na dzisiejszą awangardę. Tłumy na ulicach, największe ryby bolszewickie przy trumnie i Stefcią ożałobiona, której mi nie tylko żal, ale o której myślę z głupią furią. Przecierałem oczy, żeby zdać sobie sprawę, że to Julek Tuwim umarł. (…) Julek Tuwim z «Qui Pro Quo»„*.
Choć trzeba też pamiętać, że zmarł w szczycie stalinizmu; gdyby dane mu było żyć dłużej, jego ostatni rozdział wyglądałby niewątpliwie inaczej. „Gdyby stało się to choć rok lub dwa lata później, utrwaliłby się inny jego obraz. Wielu pisarzy wychwalających stalinizm skutecznie to w swojej biografii zamazało. On ogłosił zaledwie garstkę wierszy. Jak chętnie dziś mu się je wypomina” — pisał Tadeusz Januszewski*.
Nawet nieprzejednany Lechoń przyznał w końcu, że „my wszyscy z niego”, i pisał: „Niech Ci lekką będzie, Julku, ta ziemia polska, którąś tak źle, tak głupio, ale naprawdę kochał. (…) Wszystko między nami skończone na zawsze. Oprócz poezji. W niej będzie jego ułaskawienie”.
Jego nagła śmierć — miał lat pięćdziesiąt dziewięć — była dla żony wielkim szokiem. Dość szybko dano jej do zrozumienia, że nie może mieć mieszkania i domu w Aninie, który w niedługim czasie opuściła. Willą interesował się już Piotr Jaroszewicz i wkrótce się tam wprowadził — była widać przechodnia. Stefania przeniosła się więc na Nowy Świat, bo taka była kolej rzeczy. Po śmierci Natalii Gałcryńskiej córka Kira musiała również wynieść się z pięknego mieszkania w alei Róż.
Mieszkanie przy Nowym Świecie dość szybko sprzedała, zamieniła na dwa mniejsze obok siebie — drugie dla córki. W pierwszych latach po śmierci Tuwima jeszcze się trochę udzielała —pomagała w wydawaniu jego dzieł zbiorowych, później jednak wycofała się zupełnie, usunęła z życia publicznego, towarzyskiego. Nigdy, jak inne wdowy, nie jeździła na spotkania autorskie do szkół czy bibliotek. Nie stała się, jak choćby Wanda Broniewska, „wdową narodową”, eksploatującą pośmiertną sławę męża. Niczego dla siebie nie chciała, przeciwnie, przekazała Muzeum Literatury ogromną spuściznę męża — archiwum literackie, zbiory, bibliotekę, pamiątki. „Do końca zachowała nie tylko urodę, wspaniałą sylwetkę i skromną elegancję — pisał Tadeusz Januszewski, który wówczas się z nią kontaktował — ale przede wszystkim wielki talent, kulturę i dyskretny humor, słowem, wielką klasę. Zdrowie i złe samopoczucie nie były dla niej tematem”*.
Przywiązywała zawsze ogromną wagę do swego wyglądu, urody, dlatego też bolała bardzo nad postępującą starością, kłopotami ze słuchem. Nie chciała już pokazywać się ludziom, wycofała się ze świata, nikogo nie przyjmowała.
Jeszcze po dziewięćdziesiątce, co już bardzo rzadkie, wyszła ze złamania stawu biodrowego, poruszała się po domu za pomocą „balkoniku”. Żyła dziewięćdziesiąt cztery lata, powoli po prostu gasła. Opiekowała się nią kuzynka, potem już tylko pielęgniarka. Zmarła 12 marca 1991 roku, została pochowana 19 marca w grobie męża, na cmentarzu komunalnym na Powązkach.
Tak jak chciała, nekrolog zamieszczono dopiero po pogrzebie, który z tego względu nie mógł być tłumny, mało kto o nim wiedział.
Ewa Tuwimówna, jak kiedyś Stefania, była bardzo ładna. Fotografowała ją Zofia Nasierowska, jej zdjęcia zdobiły okładki młodzieżowych pism, w jednej ze swoich książek Andrzej Żuławski wspominał o niej jako o swej pierwszej, platonicznej miłości. Nie została, jak inne córki poetów, „strażniczką” jego pamięci i spuścizny. Studiowała architekturę, wyszła za mąż za kolegę ze studiów. Wyjechali do Szwecji, gdzie osiedli na stałe, zwracając wcześniej — co rzadkie — koszty swoich studiów. Początkowo Stefania Tuwimowa, gdy zdrowie jej jeszcze pozwalało, jeździła do Szwecji, odwiedzała córkę, która również przyjeżdżała do Polski, potem jednak coraz rzadziej.
Zrobiła piękny gest — pieniądze za wydawane wciąż i wystawiane utwory Tuwima przekazała Fundacji Pomocy Społecznej SOS Jacka Kuronia. Właściwie ją zainicjowała, dopiero po niej zaczęli wspomagać ją także inni twórcy, między innymi Wisława Szymborska, po Noblu.
Przedmioty i pamiątki z mieszkania po Stefanii Tuwimowej (także te najbardziej osobiste) przekazała jednemu z domów aukcyjnych, który sprzedał je na rzecz Domu Artystów Weteranów w Skolimowie. Część książek z dedykacjami kupiło Muzeum Literatury, rzeczy pozostałe, nieraz bardzo cenne (na przykład portret Tuwima pędzla Menkesa), srebra, pamiątki osobiste trafiły do osób przypadkowych, rozproszyły się, co różnie komentowano.
TADEUSZ DOŁĘGA–MOSTOWICZ, urodzony w 1898 roku w Okuniewie w Witebskiem, zginął w 1939, jeden z najpopularniejszych, najbardziej lubianych pisarzy przedwojennych. Każda z jego piętnastu powieści, napisanych w ciągu zaledwie siedmiu lat, stawała się sensacją, szczególnie pierwsza i najlepsza, czyli „Kariera Nikodema Dyzmy”, a także następne: „Znachor”, „Profesor Wilczur”, „Pamiętnik pani Hanki”, „Bracia Dalcz i S–ka”. Wszystkie drukowane były najpierw w odcinkach w gazetach, od razu zwiększających nakład, a następnego dnia po ostatnim ukazywały się w wydaniu książkowym. Później filmowano je z najlepszą ówczesną obsadą, między innymi Jadwigą Smosarską, Elżbietą Barszczewską.
Żaden z pisarzy przedwojennych nie zaznał podobnej sławy. Dołęgę czytali wszyscy: sklepikarze, kierowcy, panie mecenasowe i doktorowe. Koledzy literaci zazdrościli mu sukcesu czytelniczego i finansowego, lekceważyli jednak jego twórczość, uważali za drugorzędną, wagonową, tanią.
Mimo to przetrwała próbę czasu, przeżywa swój renesans, nadal możemy ją czytać, oglądać na ekranie (na przykład telewizyjny serial „Kariera Nikodema Dyzmy” z genialną rolą Romana Wilhelmiego). Pisał rzeczywiście znakomicie — żywo, błyskotliwie. Wzruszał, śmieszył, zaciekawiał. Walory jego książek to rzetelny realizm, bogactwo obyczajów, wątki sensacyjne i polityczne.
Rok 1939 miał być dla niego przełomowy — hollywoodzka wytwórnia filmowa, Warner Bros, zamówiła u niego dwa scenariusze, które przyjęto, nie zdążył już jednak otrzymać honorarium. W wieku zaledwie czterdziestu jeden lat zginął od radzieckiej kuli, najprawdopodobniej 17 września, w małym miasteczku Kuty, przy granicy z Rumunią.
W PRL–u był przemilczany, pomniejszany („Balzak dla mas”), opatrzony etykietą „pisarza burżuazyjnego”. Ryszard Matuszewski nazwał go w swoim wysokonakładowym podręczniku „najbardziej chyba typowym producentem powieści obliczonych na szeroki zysk, zaspokajających potrzeby szerokich rzesz nie uświadomionych ideowo, przede wszystkim drobnomieszczańskich czytelników”*.
Jego książki trafiły do pieców pamięci — wycofano je z bibliotek, oddano na przemiał. Z czasem przywracano jednak powoli do łask, zorientowano się, że „chłostał przecież piórem satyry koszmarne czasy sanacji, a zwłaszcza jej elity”.
Zginął przeszło sześćdziesiąt lat temu, tak że coraz już mniej tych, którzy go pamiętają. Jednym z nich jest pan Leon Bukowiecki, rocznik 1916, znany krytyk filmowy, którego życie, jak mówi, upłynęło na oglądaniu filmów. Został w tej dziedzinie niekwestionowanym rekordzistą — widział ich ponad czterdzieści pięć tysięcy, oglądając od trzech do pięciu dziennie, podczas festiwalów nawet siedem–osiem, co w odróżnieniu od pozostałych krytyków zupełnie go nie męczy, jest, jak mówi, „niezmęczalny” i mimo wieku w znakomitej formie.
Pewnie i dlatego, że „z niezłej gliny ulepiony”, po prostu z dobrej rodziny, zarówno ze strony ojca, jak też matki, pochodzących ze szlachecko–ziemiańskich rodzin. Matka z domu Morawska z Oporowa, pięknego majątku w Poznańskiem, ojciec zaś z Cichowa, również w Poznańskiem.
I właśnie siostra matki, ciocia Eugenia, zwana Niunią, po mężu hrabina Piwnicka z majątku Sikorz koło Płocka, poznała pana Leona Bukowieckiego, swego siostrzeńca, z Dołęgą–Mostowiczem. Przyjaźniła się z pisarzem, była bowiem wielką snobką, na wakacje i święta zapraszała do swego majątku wielu znanych ludzi, nie tylko Dołęgę, zwanego przez Piwnickich Mostuchną, ale też Tuwima, Lechonia, Minkiewicza, różnych malarzy, ale ich nazwisk Leon Bukowiecki nie pamięta, malarstwo go nie interesowało. Był rok 1937, Leon Bukowiecki studiował w szkole dziennikarskiej i któregoś dnia ciocia Niunią zaprosiła go do znanej dobrej restauracji „Pod Bukietem” na Nowogrodzkiej, gdzie właśnie poznała go z Mostuchną.
„Był młody, przystojny, jasnowłosy — wspomina Leon Bukowiecki —o jasnych brwiach i rzęsach. Wesoły, pogodny, zawsze w dobrym humorze. Pochodził wprawdzie ze skromnej szlachty zagrodowej, ale był świetnie wykształcony i doskonale wychowany, o wielkiej kulturze osobistej, nigdy się na przykład nie upijał. Zaczynał od dziennikarstwa, po sukcesie «Kariery Nikodema Dyzmy» poświęcił się wyłącznie pisarstwu.
Widywaliśmy się często w Sikorzu i polubiliśmy, choć — co trzeba zaznaczyć — mieliśmy krańcowo różne poglądy. Mimo swego pochodzenia, a może właśnie dzięki niemu, lewicowałem, należałem do zwolenników PPS–u, to znaczy przedwojennego PPS–u, który z komunizmem nie miał nic wspólnego. Mostuchną natomiast był zdecydowanym prawicowcem, optującym za endecją. Ścięliśmy się więc kiedyś ostro, dlatego daliśmy sobie słowo honoru, że nigdy więcej nie będziemy na tematy polityczne rozmawiać, i słowa dotrzymaliśmy. Choć przyznaję, że nieraz miałem ochotę mu dociąć, on mnie zresztą też, obaj jednak potrafiliśmy się powstrzymać. Rozmawialiśmy o wszystkim — literaturze, kinie, podróżach, tylko nie o polityce. Przed wojną ludzie o odmiennych poglądach politycznych potrafili się przyjaźnić, dziś wyłącznie się zwalczają.
Czytałem, oczywiście, książki Mostuchny, które bardzo mi się podobały. Powiedziałem mu więc o tym, a on na to: «Współczuję, bo ja nie piszę, tylko zarabiam! Gdy zarobię wystarczająco dużo, i zbiję majątek, wezmę się do pisania czegoś wielkiego i prawdziwego. Myślę, że nastąpi to, gdy skończę pięćdziesiątkę!» Moim zdaniem mówił prawdę — był solidny, serio i dotrzymywał słowa, a rzeczywiście marzył o pisaniu ambitniejszym, poważniejszym.
Nie wiadomo więc, co by było, gdyby nie wojna. Choć nie jest to, oczywiście, pewne — zarabiał fantastycznie, a to wciąga*.
Inkasował przecież dziesięć, a nawet piętnaście tysięcy złotych miesięcznie, za scenariusz filmowy około sześciu tysięcy, za „Znachora” podobno nawet osiem. Tymczasem premier zarabiał niewiele ponad półtora tysiąca, mój stryj, Stanisław Bukowiecki, minister, a potem (do roku 1939) prezes Prokuratorii Generalnej — trzy i pół tysiąca. Ja natomiast, jako początkujący dziennikarz, dwieście pięćdziesiąt złotych. Żył więc, oczywiście, na wysokiej stopie — jeździł limuzyną amerykańskiej firmy Buick, w myśl zasady „wolę buicka od pomnika”. Miał szofera, kucharkę, kamerdynera. Mieszkał w Alejach Ujazdowskich róg Pięknej — świetny adres, dowód wysokiej pozycji społecznej. Na trzecim piętrze oficyny nie istniejącej już dziś secesyjnej kamienicy —na tym miejscu znajduje się obecnie ambasada Kanady. Mieszkanie przepięknie urządzone, uwiecznione zresztą w jednej ze scen «Testamentu profesora Wilczura», w reżyserii Leonarda Buczkowskiego, gdzie sam też mignął w scenie, gdy Jacek Woszczerowicz przynosi mu testament Wilczura.
Bywałem u Mostuchny nieraz, dobrze więc jego mieszkanie pamiętam. Hol, potem jego gabinet z wielkim oknem, jadalnia, kuchnia, sypialnia, murki zamiast ścian, dużo kwiatów. Schody na antresolę, gdzie był drugi gabinet, w którym pracował, gdy nie chciał nikogo przyjmować”.
„Pamiętam jego pobyt w Sikorzu, kiedy pisał «Trzy serca». Był bardzo zorganizowany i pracowity. Wstawał o siódmej rano, to znaczy budził go lokaj — przynosił mu obfite śniadanie, do którego Mostuchna wypijał «na rozruch», jak mawiał, pięćdziesiątkę wódeczki, nigdy więcej. Pisał w szlafroku od ósmej do dwunastej. Potem poprawiał tekst, pakował go do koperty z napisem «Express» i oddawał listonoszowi, który przychodził codziennie do pałacu o dwunastej trzydzieści. Już o piętnastej przesyłka lądowała w Płocku, a o piętnastej trzydzieści nadawano ją do Warszawy, gdzie trafiała o siódmej wieczorem lub o piątej rano. Na drugi dzień była już w gazecie. Nigdy nie spóźnił się ani on, ani Poczta Polska. W piątek pisał dwa odcinki, które oddawał w sobotę — w niedziele listonosz nie przychodził. Pisał łatwo, tym bardziej że jedną z bohaterek uczynił córkę cioci Niuni, Kasię, w której się kochał. Miała jednak tylko szesnaście czy siedemnaście lat, za mało na małżeństwo, tak że jedynie z nim tańczyła, spacerowała, to wszystko, nie było mowy, żeby znalazła się nawet na moment w jego pokoju. Ciocia Niunia zresztą czuwała, a i pisarze nie uwodzili wtedy nieletnich. Tkwił w starokawalerstwie, choć miał wiele romansów, nie ukrywał, że nie może się od kobiet opędzić. Ale kochał tylko Kasię, nie doczekał jednak nie tylko małżeństwa z nią, ale nawet zaręczyn, które miały odbyć się jesienią 1939 roku, gdy kończyła osiemnaście lat”.
„Miał ogromne poczucie humoru, o czym świadczy chociażby historia następująca. Wybrał się kiedyś w Sikorzu na polowanie razem z wujem Tobiaszem, mężem cioci Niuni. Wrócili bardzo szybko, wuj Tobiasz z jednym pięknym lisem, Mostuchna natomiast aż z trzema, ale z przegraną i ponurą miną.
— Jak poszło? — spytałem.
— Nie widzisz? — odpowiedział. — W sumie trzy lisy, i to w piętnaście sekund!
— Skąd wobec tego taka ponura mina? — dziwiłem się.
— Jak to? — wyjaśniał — nikt mi przecież nie uwierzy, że ustrzeliłem je tak błyskawicznie! Gdyby choć w piętnaście minut, to co innego! A tak pomyślą, że blaguję, przechwalam się!
— Wuj Tobiasz przecież świadkiem — tłumaczyłem.
— Co z tego? — martwił się dalej Mostuchna. — Nie mogę go przecież wozić ze sobą i prosić, żeby świadczył!
I rzeczywiście był niepocieszony, nie znosił bowiem blagierów przechwalających się myśliwskimi wyczynami. Opowiadał, że gdy gościł kiedyś w Łańcucie, przerwał samemu hrabiemu Potockiemu, który przechwalał się polowaniem w Tatrach na niedźwiedzie, tak jakby faktycznie ganiały ich tam tabuny”.
„Choć optował zdecydowanie za endecją, bardzo lubił Tuwima i podczas wspólnych pobytów w Sikorzu, u cioci Niuni, siedział z nim przy jednym stoliku, gawędził, choć nie o polityce. Tuwim również darzył go sympatią, mimo że wiele endeckich gazet atakowało go wtedy ostro, odmawiając mu — ze względu na żydowskie pochodzenie — prawa do tytułu polskiego poety. Był na tym tle szalenie przewrażliwiony, miał wielki uraz, ale potrafił obrócić go w żart. Któregoś dnia wuja Tobiasza i ciocię Niunię zaproszono na bal oficerów garnizonu płockiego. Uprzedzili gospodarzy, że przyjadą razem ze swoimi gośćmi, Mostuchną i Tuwimem. Tego ostatniego powitano dość chłodno, rozładował to jednak wspaniale. Gdy orkiestra zagrała słynny przebój Hemara, śpiewany przez Zimińską, «Je me sens dans tes bras si petite», wstał, poprosił ciocię Niunię do tańca i zaśpiewał na cały głos: Je me sens dań tes bras si semite, Si semite… Oczywiście śmiechy, brawa, aplauz, oficesowie otoczyli ich stolik, gratulowali, wznosili toasty. Komentował to zresztą wkrótce cały Płock i «występ» poety stał się na długo lokalną sensacją. Mostuchną uznał go za genialny, ale żeby się na niego zdobyć — mówił — trzeba było być Tuwimem”.
Jako krytyk filmowy oglądałem oczywiście zarówno przedwojenne, jak i powojenne ekranizacje powieści Mostuchny. Żadną z przedwojennych trudno nazwać arcydziełem, ale ówczesne polskie kino nie było na najwyższym poziomie, arcydzieła trafiły się tylko dwa: niemy jeszcze «Legion ulicy» Forda i dźwiękowy już «Młody las» Lejtasa. Wszystkie ekranizacje Mostuchny w reżyserii Michała Faszyńskiego miały po prostu przyzwoity poziom, to wszystko. Najlepsze były chyba «Znachor» i «Profesor Wilczur» z Junoszą—Stępowskim i Elżbietą Barszczewską, która grała matkę oraz córkę. Zdumienie budziła scena, gdy obie grały na fortepianie, dziś, w dobie komputerów, nic nadzwyczajnego, ale wtedy kręcono to na dwóch taśmach — szczyt ówczesnej techniki filmowej.
Z ekranizacji powojennych najsłabsza jest, moim zdaniem, «Kariera Nikodema Dyzmy» z Adolfem Dymszą w roli głównej, który zniszczył film błaznując i wygłupiając się, a Dyzma nie mógł być śmieszny — nie awansowałby wtedy aż tak wysoko, nie zaproponowano by mu funkcji premiera. Roman Wilhelmi zagrał go serio, tragikomicznie i tak właśnie powinien.
Słaba była też, według mnie, zrealizowana dopiero po wojnie ekranizacja «Pamiętnika pani Hanki». Lucyna Winnicka spisała się wprawdzie w roli tytułowej znakomicie, młodzi twórcy filmu nie oddali jednak zupełnie klimatu przedwojnia. Zdarzały się gafy niewybaczalne. Kostiumolog na przykład ubrał panią Hankę w długie futro, zapinane na równie długi zamek błyskawiczny, którego przed wojną jeszcze nie znano. Wprawdzie były już suwaczki, ale bardzo krótkie. Zresztą wszystkie powojenne ekranizacje powieści Mostuchny nie oddały ich klimatu i nastroju, nie mówiąc już o realiach tamtych czasów. A «Kariera Nikodema Dyzmy» to serial telewizyjny, nie film, a to jednak zupełnie coś innego”.
„Ostatni raz widziałem Mostuchnę w czerwcu 1939 w Sikorzu. o jego śmierci we wrześniu tego samego roku dowiedziałem się znacznie później od ciotki Niuni. Krążyły na ten temat opowieści najróżniejsze, najprawdopodobniej jednak — tak przynajmniej mówiła ciotka — 17 września zastrzelił go Ukrainiec. Przypadkowo i nieprzypadkowo — ukraińscy szowiniści strzelali do Polaków, którzy przejeżdżali przez most graniczny na Czeremoszu, uciekając do Rumunii. Tak że gdy weszli Sowieci, już nie żył.
Mnie z kolei wojna zastała w rodzinnym Cichowie, skąd wyrzucili nas Niemcy. Wyrzucili również z Sikorza ciocię Niunię i wuja Tobiasza, którzy przenieśli się wtedy do Warszawy. Odwiedziłem ich na Boże Narodzenie roku 1939 i przeraziłem się. Otworzyła mi ciotka, której nie poznałem, myślałem, że to jej gosposia. Wyglądała dotychczas dość młodo, przed wojną do Senatu głosowało się dopiero po ukończeniu trzydziestego piątego roku życia, gdy pytano ją więc, na kogo głosowała, udawała zdziwioną — nie ma przecież trzydziestu pięciu lat! I rzeczywiście mogła tak mówić — wyglądała młodo i znakomicie. Wystarczyło parę miesięcy wojny, strata majątku, a postarzała się nagle i gwałtownie, zmieniła w staruszkę.
Tak naprawdę więc to nie ciocia Niunia, lecz nieznana starucha opowiedziała mi o śmierci Mostuchny. Miał zaledwie czterdzieści jeden lat”.
W PRL–u okoliczności śmierci Tadeusza Dołęgi–Mostowicza przemilczano lub fałszowano — radziecka agresja była tematem tabu, a „burżuazyjny pisarz” nie pasował do roli bohaterskiego żołnierza. „Wielka encyklopedia powszechna” podawała na przykład, że „zmarł we wrześniu 1939 roku w Kutach”.
Przedstawiano go też jako tchórza, który zdezerterował na Zaleszczyki i został zastrzelony o krok od upragnionej granicy z Rumunią. „Śmierć absurdalna, a przecież logiczna w perspektywie historii —pisał w latach pięćdziesiątych dziennikarz Stanisław Brucz. — Dołęga–Mostowicz zginął wraz z ustrojem, który go zrodził, któremu służył i poza którym nie mógłby istnieć jako pisarz”*. o tym, jak zginął, krążyło wiele wersji, głoszących na przykład, że 17 września popełnił w Kutach samobójstwo, został zabity przez Ukraińców albo też żołnierzy polskich, gdy nie chciał poddać się kontroli, i tak dalej. Dziś wiemy o jego śmierci znacznie więcej, choć nadal nie wszystko. Pojawiły się jednak relacje naocznych świadków, profesora Zygmunta Antoszewskiego i Tadeusza Gardziejewskiego, umieszczone w książce Kazimierza Patalasa. Różnią się szczegółami, ale zgodne są co do jednego: Tadeusz Dołęga–Mostowicz zginął od kuli radzieckiej, oddanej z radzieckiego czołgu, i stał się, tak jak Witkacy, ofiarą agresji ze Wschodu. „Zginął 18 lub 20 września”*.
Pewne jest też, że zmobilizowany w sierpniu 1939 roku, przeżył upokorzenie odwrotu i znalazł się w przygranicznym miasteczku Kuty nad Czeremoszem, gdzie — jak wielu innych — nie przekroczył granicy polsko–rumuńskiej. Dołączył do zgrupowania formowanego przez komendanta Kuty, majora Piątkowskiego, które miało bronić okolic przed zbliżającą się Armią Czerwoną. Gdy udał się z plutonem po żywność, czołgi radzieckie otworzyły ogień do ciężarówki, w której się znajdował.
Według wersji drugiej działał na własną rękę, sam utworzył oddział obronny, ale gdy zapadła decyzja oddania miasteczka bez walki i niepotrzebnych ofiar, w towarzystwie kilku oficerów wsiadł do ciężarówki, wyjechał na pertraktacje z czerwonoarmistami. Podczas rozbrajania odpiął pas z kaburą, ale zatrzymał na moment swój mały pistolet i padł natychmiast od salwy z cekaemu. Sowieci pozwolili na skromny pochówek, zajął się nim znany potem poeta Jerzy Hordyński, który akurat się w Kutach znajdował. Kierownik miejscowej szkoły, Ormianin z pochodzenia, o nazwisku Manugiewicz, zaproponował złożenie trumny pisarza w swoim grobowcu rodzinnym na cmentarzu w Kutach, gdzie umieścił też tablicę z napisem w języku ukraińskim: Polskyj pismennik Tadeusz Dołenga–Mostowicz.
Dzięki poparciu kardynała Stefana Wyszyńskiego i prezesa ZLP Jarosława Iwaszkiewicza, po trzydziestu latach starań rodzinie Mostowicza pozwolono na sprowadzenie jego prochów do Polski. Do Kut pojechała mała ekipa z wódką, papierosami Marlboro i pieniędzmi. Za polskiego pismennika honorowi Ukraińcy nie chcieli jednak ani grosza, dodali jeszcze sztuczne kwiaty, wieńce, jego tablicę nagrobną. Mimo że od pochówku minęło wtedy już czterdzieści lat, najlepiej zachowały się — niejako symbolicznie — żołnierski mundur i buty Mostowicza. Prochy pisarza przewieziono do Polski 24 listopada 1978 roku, pochowano w katakumbach starych Powązek. „Literat. Zginął śmiercią żołnierza w Kutach we wrześniu 1939” — napisano na tablicy. „Płyta w Katakumbach przypomina okoliczności śmierci pisarza i może wywołać refleksje nad meandrami kolejnego polskiego losu —pisał felietonista „Rzeczpospolitej”, Maciej Rosalak. — Za życia Mostowicz niemiłosiernie wyszydzał stosunki panujące w Rzeczpospolitej, a zwłaszcza wśród jej elit. Był traktowany jako paszkwilant, który podważa dawne zasługi sanacyjnych osobistości oraz zaufanie do ich teraźniejszych działań «na rzecz państwa i narodu». A oto śmierć prostego żołnierza, który broni państwa do ostatka, każe oceniać go inaczej. Paszkwilant zamienia się w adwokata trzeźwego rozsądku i odpowiedzialności, a jego śmiech w gorycz”.
Do grona pisarzy przemilczanych, pomijanych, lekceważonych przez opiniotwórczą krytyk?, a mimo to cieszących się popularnością i poczytnością, należy niewątpliwie ZOFIA KOSSAK (1890–1968), znana pisarka historyczna, zwana często „Sienkiewiczem w spódnicy”. Gdy w latach stalinowskich, 1948–1955, wszystkie jej książki, na czele oczywiście z „Pożogą”, byty nie tylko nie wznawiane, nie wydawane, ale wycofywane z bibliotek, przeznaczane na przemiał, czytelnią7 przepisywali je ręcznie, bibliotekarki wynosiły ukradkiem.
Napisała jednak nie tylko legendarną „Pożogę”, ale jeszcze czterdzieści książek, przeważnie historycznych, wydanych w blisko trzech milionach egzemplarzy. Między innymi „Krzyżowców”, „Dziedzictwo”, „Przymierze”, „Bez oręża”, „Króla trędowatego” i wiele innych. Jej dorobek jest imponujący. Była jednak nie tylko pisarką polskich dziejów, ale też polskiej tradycji, kultury, obyczaju, czego najlepszym świadectwem wznowiony niedawno „Rok polski”. Porównywana z Singrid Undset, Walterem Scottem, Henrykiem Sienkiewiczem, jeszcze przed wojną kandydowała do literackiego Nobla, Po wojnie władze PRL–u nie zgodził}’ się na wysunięcie jej kandydatur}’, choć tłumaczono ją na prawie dwadzieścia języków, w latach sześćdziesiątych pod względem liczby przekładów figurowała jako czwarta na liście. Była pisarką katolicką, pisała w „nieobowiązującej ideologii”, co niejako automatycznie spychało ją na boczny tor, do „klubu trzeciego miejsca”, jak pisał Wańkowicz.
Artystycznie była niejako „dziedzicznie obciążona”, pochodziła bowiem z niepospolitego, utalentowanego rodu Kossaków, który w linii męskiej wydal kilku wybitnych malarzy. Juliusza (jej dziada), Wojciecha (stryja), Tadeusza (ojca). W linii żeńskiej natomiast obrodził talentami literackimi, jej siostry stryjeczne to Magdalena Samozwaniec i Maria Pawlikowska–Jasnorzewska.
Różniła się jednak zdecydowanie od swoich eleganckich i rozpieszczonych kuzynek. Jej życie, w przeciwieństwie do nich, wyznaczała ciężka praca. I to nie tylko pisarska oraz społeczna. Urodziła też czworo dzieci. Kochała życie na wsi, pracę na roli i w gospodarstwie, przyrodę oraz zwierzęta. Była zawsze pełna energii i optymizmu, nie złamały jej ciężkie przeżycia osobiste — śmierć zaledwie dziewięcioletniego najstarszego synka, Julka, zmarłego nagle na zapalenie opon mózgowych, śmierć pierwszego męża i drugiego syna, Tadeusza, podczas wojny. Przeszła Oświęcim, Pawiak, gdzie, skrajnie wycieńczona, oczekiwała sto dni na orzeczoną karę śmierci.
„Zosia była tak niepodobna do swoich stryjecznych sióstr — pisała Magdalena Samozwaniec — jak bulwa niepodobna jest do różowych i białych kwiatuszków kartofla. Silna, krzepka, tryskająca zdrowiem, z kolorami rzodkiewki na sympatycznej twarzy, była prawdziwym ziemiopłodem, związanym ściśle z polską glebą i później, gdy była już dorosłą kobietą, zawsze dążyła, aby móc pracować na kawałku ziemi. W przeciwieństwie do kuzynek, wypieszczonych laleczek, którym ojciec przywoził z zagranicy białe, koronkowe kapelusze z białymi wstążkami, a mama sprowadzała z Wiednia kosztowne sukienki, nie dbała zupełnie o wygląd zewnętrzny. (…) Interesowała się bardzo inwentarzem i głośno opowiadała przy obiedzie o tym, że łaciata krowa lada moment się ocieli, a do tej czarnej jałówki już czas podprowadzić byka. Mama Kossakowa płonęła wówczas zażenowanym rumieńcem i strofowała bratanicę, aby takich rzeczy nie opowiadała przy panienkach”.
„Lilka Pawlikowska jest mi bardzo bliska — pisała z kolei Zofia Kossak w liście do przyjaciół. — Nasi ojcowie — bliźniaki, matki — siostry stryjeczne. Jesteśmy więc tylko że nie rodzone. I lubimy się ogromnie. Ciągle czekam na coś godnego jej wielkich zdolności, ale cóż to jest? Prestidigitatorstwo, wytrząsanie z rękawów kolorowych piórek i dmuchanie na nie, aby wiatr je poniósł, gdzie chce. Zupełnie niepospolicie obdarowana natura, aż strach patrzeć, że tak się marnuje. (…) Jej ogromny talent wisi w powietrzu jak storczyk i kwitnie ślicznie, ale dla znawców tylko. Trzeba mu gleby koniecznie, jakiejkolwiek, ale gleby. Spotykamy się rzadko — utrudnia to ogromna różnica środków materialnych i w ogóle cały rodzaj życia. Mnie niezasłużenie Bóg dal życie tak piękne i bogate, że siedząc w Górkach ledwie nadążam przeżyć i przemyśleć wszystko, co mi przynosi. Ona, biedactwo, przy swojej olbrzymiej pojemności duchowej, ma życie puste. Więc jeździ, ((bawi się», jest w nieustannym pseudoruchu, byle je czymś wypełnić”*.
Co się rzadko zdarza, sławę i pozycję w literaturze przyniosła jej już pierwsza, debiutancka, najsłynniejsza chyba książka — „Pożoga”. Wydana w roku 1922, do 1939 sześciokrotnie wznawiana, przełożona między innymi na japoński, angielski, chwalona przez samego Józefa Conrada. Spisała w niej swoje dramatyczne, wstrząsające wspomnienia z polskich kresów, z Wołynia, gdzie mieszkała wtedy z pierwszym mężem, Stefanem Szczuckim, administratorem majątku Nowosielice, skąd uciekać musiała z dwójką maleńkich dzieci, w przebraniu zwykłej wiejskiej baby, przed pożogą rewolucji bolszewickiej 1917 roku. Opisała sugestywnie, barwnie, plastycznie, w klimacie „Ogniem ł mieczem”, zagładę polskich kresów. Swoich sąsiadów, czyli „polskich panów”, którym nie udało się, tak jak jej, uciec, ginęli więc często i to w okrutny sposób, „nie było bowiem tortury, bólu, który im oszczędzono”. Pokazała też zagładę polskich dworów, pełnych bezcennych mebli, obrazów, narodowych pamiątek, palonych i grabionych bezmyślnie i krwawo.
„Runęły zburzone Samczyńce — wyliczała — Beregiele, cudna Eliaszówka z pałacem włoskim tak pięknym, że zdawał się być zjawą. Derkacze, o starym parku w stylu XVIII wieku, pełnym altan — westchnień, kamieni pamiątkowych, posągów, sztucznych ruin i mostów zwodzonych. Wyższa Pohoryła, niegdyś bogata rezydencja Czetwertyńskich, Ładvchy, rodowa własność Szaszkiewiczów, Werchniaki, Małaszycha, Swinna, Dmitrówka, Łahodyńce — że wymieniam tylko najbliżej od nas leżące. Spalono prześliczną Korytnę Kosseckich, pełną pamiątek i skarbów. Zniszczono — rywalizujące z nią co do bogactwa i cenności zbiorów — Skazińce, niebywale piękne Malinicze, Knyszyńce, itd., itp.”
W 1922 roku w wyniku przeżyć wojennych umiera jej pierwszy mąż. Ocalona z pożogi młoda wdowa z dwójką małych synków przenosi się do swoich rodziców, do Górek Wielkich na Śląsku Cieszyńskim, gdzie — jak potem wspomina — przeżyje to wszystko, co w jej życiu najpiękniejsze i najtragiczniejsze. W Górkach bowiem wyjdzie wkrótce drugi raz za mąż za Zygmunta Szatkowskiego, legionistę, historyka, dowódcę żołnierzy, którzy ochraniali ją w ucieczce z Wołynia. W Górkach urodzi dwójkę kolejnych dzieci: Annę i Witolda. Napisze następne książki, za „Krzyżowców” dostanie Złoty Wawrzyn Polskiej Akademii Literatury. Ale i w Górkach właśnie umrze nagle jej syn starszy, dziewięcioletni Julek. Z Górek wygoni ją wojna, podczas której straci syna młodszego, Tadeusza. Uciekając stąd, nie przypuszczała, że będzie tu mogła wrócić dopiero po osiemnastu latach.
Druga wojna to kolejna piękna karta jej życiorysu. Zofia Kossak była jedną z najbardziej aktywnych postaci warszawskiej konspiracji. Współredagowała podziemne pisma, współinicjowała utworzenie Komitetu Ratowania Żydów, współpracowała z Delegaturą Rządu. Wpadła właściwie przypadkowo, trafiła do Oświęcimia, gdzie cudem wyszła z tyfusu. Zidentyfikowana jako pisarka Zofia Kossak, przewieziona została na Pawiak, skazana na śmierć, wyciągnięta dzięki staraniom i pieniądzom Delegatury Rządu, tuż przed wybuchem powstania warszawskiego, do którego natychmiast się włączyła.
Anna Bugnon—Rosset, córka pisarki:
„Po klęsce powstania ukrywałyśmy się pod przybranymi nazwiskami w Częstochowie, czekając na dyrektywy rządu polskiego w Londynie. Ale wywiad działał, ku swemu przerażeniu matka otrzymała bowiem wezwanie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na rozmowę z ministrem Jakubem Bermanem. Z jego bratem Adolfem współpracowała we władzach Rady Pomocy Żydom. Zdruzgotana, radziła się przyjaciół, co robić, uważali jednak, że powinna jechać —została przecież rozszyfrowana.
Obawiała się aresztowania i nic dziwnego. Nowa władza nie mogła darować jej «Pożogi», książki o bolszewickim okrucieństwie. Była też aktywną działaczką podziemia, znaną i cenioną pisarką, ziemianką, Kossakówną.
Oczekując aresztowania, zjawiłyśmy się w ministerstwie. Zostałam w holu, matka poszła natomiast na spotkanie z Bermanem, który nie ukrywał, że chciałby właśnie ją ocalić. Ma bowiem wobec niej dług wdzięczności — podczas wojny uratowała wiele żydowskich dzieci, które żyją wyłącznie dzięki niej. Dlatego też zdecydował się umożliwić jej wyjazd z kraju, jeżeli tylko zechce.
— Jaka jest pani decyzja? — pytał. — Pani się waha? Ja radzę wyjechać! Była zaskoczona, nigdy nie pomyślała nawet, że mogłaby opuścić kraj, dla którego tyle walczyła. Czułaby się jak dezerter. Nie wiedziała, co powiedzieć, milczała, wybąkała w końcu, że ma przecież córkę.
— Nie ma problemu, córka też pojedzie — odpowiedział, po czym nagryzmolił coś na jakimś świstku.
— Czy uważa pani, że spłaciłem swój dług? — spytał jeszcze raz. Radziła się rodziny, przyjaciół, Delegatury Rządu, wszyscy twierdzili jednak, że nie ma innego wyjścia — wyląduje przecież w więzieniu, a na emigracji może coś dla kraju zrobić. W końcu się więc zdecydowała, choć zawsze podkreślała, że wyjechała pod przymusem, że ją z kraju wypchnięto, bojąc się ją aresztować. Popularną i znaną pisarkę? Autorytet? Symbol? Córkę Kossaków?
Jedyną jasną stroną wyjazdu była nadzieja na odnalezienie ojca i brata Witolda, więzionych w Niemczech, co też się stało. Opuściłyśmy kraj z pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni. Pozwolenie na wyjazd nie oznaczało wcale końca kłopotów. W czerwcu 1945 roku nie istniała jeszcze międzynarodowa komunikacja, ambasady nie wydawały wiz. Obiecali pomóc jedynie Szwedzi, znaleźli dla nas miejsce w pierwszym samolocie szwedzkich linii lotniczych, który wylądował w Warszawie w celach dyplomatycznych i wracał do Sztokholmu. Pojechałyśmy stamtąd do Londynu, który przywitał nas jak najgorzej.
Ludzie przedzierali się wtedy przez granicę nielegalnie, my natomiast miałyśmy polskie paszporty. Emigracyjny «Dziennik Żołnierza» oraz «Dziennik Polski* napisały więc, że przyjechała «osobista sekretarka Bieruta».
Kto i dlaczego podobne rewelacje wymyślił, trudno dociec. Zrobiły jednak swoje, znaczna część emigracji bojkotowała matkę, uważała za «czerwoną agentkę». Urzędniczki z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża nie chciały nawet przyjąć od nas listów, które przywiozłyśmy z Polski, pospuszczały głowy, udawały, że nas nie widzą, wysypałyśmy więc wszystko na stół i uciekłyśmy. Namawiałam ją, żeby protestowała, pisała, ale nie chciała, uważała że to zarzuty zbyt absurdalne, to tak, jakby oskarżono ją, że zabiła własne dziecko.
W pewnym sensie sama dolewała też oliwy do ognia, nie ukrywając, że znalazła się na emigracji przypadkowo, że marzy o powrocie do kraju. Prowadziła polską placówkę Czerwonego Krzyża, wysyłając do Polski paczki, nie podporządkowała się uchwale Związku Pisarzy na Obczyźnie, zabraniającej druku w kraju. Miała, mimo wszystko, nielicznych odważnych przyjaciół, chociażby Tolę i Tymona Terleckich, generała Andersa, Jana Nowaka–Jeziorańskiego, który poratował ją współpracą z «Wolną Europą» — pisała felietony, które złożyły się potem na «Rok polski». W sumie jednak, bardzo samotna, rozgoryczona, spalona, usunęła się z emigracyjnego światka. Za pieniądze z zagranicznych wydań swoich książek kupiła z ojcem farmę w Kornwalii, gdzie, oboje już niemłodzi, on po oflagu, ona po obozie, pracowali fizycznie. Hodowali krowy, owce, kury. Gdy wieczorem zasiadała do pisania, padała ze zmęczenia”.
„Straszną szkołę dała nam obecna zima — pisała do Melchiora Wańkowicza. — W tej chwili mam przed kominkiem pięcioro «zdychów» (jagniąt), które w cieple przychodzą do siebie i będą z nich jeszcze pierwszorzędne barany, ale na razie kłopot nieprawdopodobny. Pięć razy dziennie karmi się tę piątkę smoczkiem. Dla obrządzenia tego wszystkiego, dwoje starych ludzi, to jest mój mąż i ja, nikogo więcej”.
„Gdy w Polsce zaczęła się odwilż, podjęli natychmiast decyzję o powrocie. Ja z bratem zostałam już za granicą, oni natomiast wrócili w 1957 roku, po dwunastu latach przymusowej emigracji, choć polski Londyn znów zarzucał jej «zdradę» i przejście na stronę «czerwonej Polski». Obelgi witały ją i żegnały.
Wróciła do kraju i czytelników. Nawiązała współpracę z PAX–em, bo kto inny mógłby ją wydawać? Obiecano jej druk wszystkich książek, z wyjątkiem niecenzuralnej, oczywiście, «Pożogi». Jej powojennej edycji już nie doczekała, wydana po raz ostatni w roku 1938, ukazała się bowiem po latach pięćdziesięciu, w roku 1990, a więc dopiero w wolnej Polsce. Miała już kilka wydań. Książki też mają swoje losy”.
Po powrocie nie tylko pisała; próbowała, niewątpliwie naiwnie, „godzić” katolików, starała się na przykład o spotkanie prymasa Wyszyńskiego z Piaseckim. Nic, oczywiście, z tego nie wyszło, sytuacja więc znów się powtórzyła — tak jak w Anglii, znów ucieka na wieś, tym razem do rodzinnych Górek. Dwór został jednak podczas wojny zniszczony, spalony, zostały tylko zgliszcza. Mieszka więc z mężem w małym domku ogrodnika.
Pisze dalsze książki, spotyka się z czytelnikami, którzy nigdy jej nie zawodzą, w odróżnieniu od krytyków, nie rozpieszczających katolickich pisarzy*.
„Sekretarka Bieruta” nie przyjmuje w 1968 roku Nagrody Państwowej, podpisuje natomiast „List trzydziestu czterech”.
Umiera 9 kwietnia 1968 roku. Zaprzyjaźniona z nią Zofia i Melchior Wańkowiczowie wysłali mężowi telegram następujący: „Uderzeni w samo serce wiadomością o zgonie wielkiej pisarki, człowieka bez skazy, wiernego przyjaciela, czujemy się jeszcze bardziej osamotnieni, brak nam na co dzień świadomości, że żyje, pisze. Wiemy, co znaczy ta strata, i jesteśmy myślami przy was i przy jej trumnie. Zofia i Melchior Wańkowiczowie”.
„Dziś w domku ogrodnika w Górkach Wielkich istnieje muzeum jej imienia — opowiada córka. — Co roku organizujemy też letnie zjazdy naszej rodziny. Wielkie spędy dzieci, wnuków, prawnuków, osiadłych głównie w Anglii i Szwajcarii. Oprócz mnie przyjeżdża mój brat, Witold Szatkowski, wnuki, między innymi Franciszek Rosset, Anna Fenby–Taylor. Rozbijamy namioty, urządzamy ogniska, poświęcone matce spotkania, wspominki.
I nie tylko w rodzinnym gronie, ale razem z towarzystwem imienia naszej matki, działającym w Górkach i Cieszynie, z okolicznymi mieszkańcami, z którymi była bardzo związana. Nawet w najgorszych peerelowskich latach tutejszy pierwszy sekretarz zaprosił ją —po cichu, oczywiście — na komunię swojej córki. Po latach starań z inicjatywy gminy i naszej powstała również fundacja imienia Zofii Kossak, która wspierać będzie popularyzację jej osoby i twórczości, odbudowę zniszczonego dworku w Górkach i wiele innych przedsięwzięć. Wbrew tym, którzy chcieli skazać ją na zapomnienie.
MELCHIOR WAŃKOWICZ, urodzony w 1892 roku w Kałużycach (Białoruś), zmarły w 1974 w Warszawie. Mistrz języka polskiego, twórca wielu neologizmów, chociażby „chciejstwa” czy „kundlizmu”, król reportażu, który nobilitował gatunek, jeden z najwybitniejszych i najpopularniejszych polskich pisarzy. Na kiermaszach książek po jego autografy ustawiały się kilometrowe kolejki, milionową publiczność miały jego telewizyjne gawędy. Autor książek tak ważnych, jak „Bitwa o Monte Cassino”, „Hubalczycy”, „Westerplatte”, „Na tropach Smętka”, „Szczenięce lata”, „Zupa na gwoździu”, „Karafka Lafontaine’a” i wielu, wielu innych.
„Był w centrum wydarzeń, najbliżej środka ciężkości polskości”, „z wielką siłą pisarską i biologiczną wędrujący przez kontynenty i klimaty” — pisał o nim Krzysztof Kąkolewski, autor rozmowy–wywiadu „Wańkowicz krzepi”, który stawia autora „Na tropach Smętka” w rzędzie najwybitniejszych Polaków, obok Karola Wojtyłły, Józefa Piłsudskiego. Odnalazł też w „Księdze zapisów cenzury PRL” (udostępnionej przez byłego cenzora, Tomasza Strzyżewskiego) uwagę na jego temat: „Wszelkie publikacje tyczące osoby i twórczości Melchiora Wańkowicza, wykraczające poza sferę problematyki warsztatowo–literackiej (określające go jako człowieka wielkiej odwagi, polityka, działacza, bohatera narodowego, sumienia narodu, itp.), należy wstrzymywać i sygnalizować kierownictwu GUKPPiW”.
„Ten właśnie zapis — pisał Kąkolewski — Stowarzyszenie Pisarzy Polskich chciało umieścić na tablicy upamiętniającej pisarza”, ale „jak należało się tego spodziewać — ten fragment napisu, będący tworem cenzury, został ocenzurowany. Władze nie zatwierdziły napisu będącego mimowolnym hołdem dla Wańkowicza”*.
Jedna z najpopularniejszych, najbardziej ulubionych książek autorstwa Wańkowicza to „Ziele na kraterze”, autobiograficzne, ciepłe wspomnienie o rodzinie. O żonie, czyli Króliku, starszej córce Krysi i młodszej Marcie, nazywanej Tili, w którą dużo zainwestował, wyróżniał, rokowała bowiem literacki talent. Mimo to zawiodła go — po wojnie, choć świetnie znała język, studiowała w Ameryce oraz Szwajcarii, to osiadła z mężem na amerykańskiej fermie, gdzie, jak ubolewał, „macała kury”, zadowoliła się rolą żony i matki. O tłumienie jej ambicji twórczych winił zięcia, piętnaście lat od niej starszego, uformowanego, choć to może właśnie sławny ojciec stał się barierą w jej pisarskiej samorealizacji?
Nie zagojoną raną była Krysia — harda, trudna, zamknięta w sobie, której nie docenił. Zrozumiał ją dopiero po jej przedwczesnej śmierci, między innymi po pozostałych po niej listach do siostry, dojrzałych, przejmujących, pisanych językiem zwiastującym literacki talent. Żoliborski „Domeczek” Wańkowiczów zniszczyła wojna. W powstaniu warszawskim zginęła Krysia i jej koledzy. „Ziele na kraterze” kończy się jednak optymistycznie — na kraterze wypalonej wojną rodziny wyrastają nowe, zielone pędy: Tili rodzi w Ameryce dwie córki, starszą z nich nazywa na cześć poległej siostry Anną Krystyną. Ziele na kraterze puszcza dalsze pędy — wykształceni w Ameryce, dwudziestokilkuletni synowie Anny Krystyny, Dawid i Eliasz Walendowscy, zaraz po uzyskaniu dyplomów najlepszych amerykańskich uniwersytetów przyjechali do Polski, gdzie zamierzają osiąść na stałe. I choć wielu młodych Polaków pociąga nadal mit amerykańskiej kariery, oni właśnie wybrali Polskę. Czy ze względu na słynnego pradziada?
Dawid Walendowski: „Nasza mama, Anna z Erdmanów Walendowska, wychowywana przez babcię Tili w tradycji polskiej, skończyła jednak amerykańskie szkoły, studiowała biologię na amerykańskim uniwersytecie. Mimo to po dyplomie nie rozpoczęła pracy w Ameryce. Zdecydowała się na dalsze studia medyczne w Polsce, bezpłatne, co też miało znaczenie.
Była hippiską, dzieckiem–kwiatem, «zaliczyła» Woodstock, protestowała, tak jak jej pokolenie, przeciwko wojnie w Wietnamie. Zbuntowana, niezależna, nadal szukała w życiu swego miejsca, którym wydawała się jej Polska. Kolejna wielka przygoda, wyzwanie. W 1970 roku przypłynęła więc «Batorym», zamieszkała u dziadka Melchiora, który był już wtedy samotny, w słynnej naszej kamienicy na rogu Puławskiej i Rakowieckiej. Brudnej, odrapanej, zasikanej, ale jego mieszkanie — pełne antyków, porcelany, kilimów. Na medycynę przyjęto ją z otwartymi ramionami, kłopoty zaczęły się później, gdy chciała znaleźć pracę.
Niemal od razu związała się z podziemiem, środowiskami niezależnymi. Poznała naszego ojca, Tadeusza Walendowskiego, związanego z opozycją łódzką, między innymi z Jackiem Bierezinem, Witoldem Sułkowskim, z którymi redagował — drukował, pisał, wydawał — podziemny «Puls». W 1972 roku ojciec przeniósł się do Warszawy, gdzie wkrótce, bo również w roku 1972, przyszedłem na świat. Na drugie imię dostałem Melchior, oczywiście na cześć pradziada, który zdążył mnie poznać, zmarł dwa lata po moich narodzinach.
Eliasz Walendowski: „Cztery lata później, czyli w 1976 roku, już po śmierci pradziadka, urodziłem się ja. Tak jak mój brat — w domu pradziadka, w salonie. Dawid natomiast w gabinecie, co, myślę, ma swoje znaczenie. Nasza mama, indywidualistka pod każdym względem, nie chciała — choć było to wtedy obowiązkiem — rodzić w szpitalu, a już tym bardziej peerelowskim. Jako studentka medycyny jakoś to załatwiła, odebrała nas wyłącznie położna. Mamy zdjęcia, zrobione zaraz po urodzinach, właśnie w mieszkaniu pradziadka. Gdy przychodziłem na świat, Dawida zabrano do zoo i gdy wrócił, opowiadał o słoniach, lwach, tak że nie zainteresował się nawet nowo narodzonym braciszkiem.
Nasze starotestamentowe imiona uznano wówczas za prowokację, choć mama twierdziła zawsze, że się jej po prostu podobały, że brzmiały międzynarodowo, co ważne ze względu na nasze polsko–amerykańskie uwikłania”.
Dawid Walendowski: „W ostatnich latach życia pradziad Melchior zbudował sobie drugi «Domeczek» — na Mokotowie, przy Studenckiej. Mieszkanie na Puławskiej zostawił i zapisał naszej mamie, a swojej wnuczce. Dlatego właśnie tam się urodziliśmy i mieszkaliśmy, a rodzice zaczęli prowadzić wkrótce niezależny salon literacki, co niewątpliwie cieszyłoby nieżyjącego już wtedy pradziadka — w każdym razie mówili zawsze, że chyba nad nimi czuwał. Zapraszali twórców niezależnych, objętych zapisem cenzury, «relegowanych» z kultury oficjalnej za wydawanie w podziemiu, podpisywanie listów protestacyjnych do władz. Swoje wieczory autorskie mieli tu więc między innymi Marian Brandys, Marek Nowakowski, Piotr Wierzbicki, Jacek Kaczmarski. Dyskutowali o polityce Adam Michnik z Aleksandrem Hallem.
Oczywiście, to się ówczesnej władzy podobać nie mogło. Przed kamienicą Wańkowicza stały więc dzień i noc policyjne budy. Na spotkania w salonie nasyłano ubeków, a mieszkanie naszpikowano podsłuchami jeszcze wtedy, gdy mieszkał tam dziadek Melchior, który —poprzez Jana Józefa Lipskiego i mecenasa Jana Olszewskiego — wspomagał finansowo opozycję. Wiedział, oczywiście, o podsłuchu, zawiesił więc specjalną «terkotkę» neutralizującą i zagłuszającą rozmowy. A podczas najważniejszych wychodził na balkon albo też, prowokacyjnie — rozmawiał specjalnie dla podsłuchu. Rodziców często wzywano na przesłuchania, nękano rewizjami, ojcu, który studiował po socjologii reżyserię w szkole filmowej, nie pozwolono zrobić filmu dyplomowego.
Władza bała się jednak zabrać za mamę ostro i zdecydowanie — była wnuczką Melchiora Wańkowicza, obywatelką amerykańską, o represjach wobec niej wiedziałby zaraz cały świat; w salonie gościli dziennikarze z zachodnich stacji telewizyjnych i radiowych, dla których byłby to niezły news.
Postanowiono więc pozbyć się jej z Polski inaczej. Gdy ukończyła medycynę, nie udzielono jej zgody na podjęcie jakiejkolwiek pracy, nigdzie nie chciano przyjąć. Odmówiono karty stałego pobytu, wznawianej co trzy miesiące, tak że któregoś dnia po prostu jej nie przedłużono. Musiała w ciągu dziewięciu dni opuścić Polskę. Nie miała innego wyjścia, była zresztą zmęczona przesłuchaniami, policyjnymi budami przed domem, choć nie chciała wyjeżdżać — miała już tu swój świat. Podobnie jak i ojciec, pochłonięty swoją działalnością tylko w Polsce czuł się potrzebny i nie uśmiechało mu się wcale zaczynać gdzieś od początku. Nie mógł jednak nas zostawić tak że w 1979 roku opuściliśmy Polskę, z której po prostu nas wypędzono. Do końca to się im jednak nie udało, bo — po latach wprawdzie — ale wróciliśmy. Nie zniszczyli Wańkowiczów ani Niemcy, ani czerwoni. Nie daliśmy się. Za silne geny”.
Dawid Walendowski: „Mieszkaliśmy w Waszyngtonie, gdzie mama jest do dziś lekarzem pediatrą, ojciec natomiast — dziennikarzem polskiej sekcji «Głosu Ameryki».
Uczyłem się w amerykańskiej szkole, studiowałem historie i ekonomię na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku, który polubiłem. Mimo to w czerwcu 1997 roku, w dwa tygodnie po dyplomie, już byłem w Polsce i moją pierwszą pracę rozpocząłem w Warszawie. Cóż zwyciężyły emocje, rozsądek nakazywał bowiem popracować w Stanach choćby rok, spłacić część kredytów zaciągniętych na studia. I tak właściwie planowałem, ale wcześniej wysłałem już do Polski parę listów w sprawie mojej ewentualnej posady… Niespodziewanie dostałem telefon, że jest coś dla mnie w holenderskim banku i to na niezłych warunkach, i nie wahałem się ani chwili. Kredyty spłacam w Polsce, mój bank chce tylko, żebym oddawał długi, nieważne gdzie mieszkam”.
Eliasz Walendowski: Ja z kolei studiowałem ekonomię i nauki polityczne na uniwersytecie w Pensylwanii. Zaraz po dyplomie, w czerwcu 1998, rok po przyjeździe Dawida, dołączyłem do mego Historia niemal się powtórzyła. W chwili przyjazdu do Polski nasza mama miała dwadzieścia cztery lata, tyle samo co my. Żałowaliśmy tylko, że nie mogliśmy jak ona przypłynąć .Batorym,. Gdy dołączyłem do brata, rodzice kupili nam w Warszawie małe mieszkanie; wiedzieli, że sprawa jest poważna, że to nie tylko nasz młodzieńczy kaprys czy bunt. Choć mama długo nas o to posądzała, uważała, że tępimy w sobie naszą amerykańską część, nawet papierosy palimy tylko dlatego, że Polacy palą, a Amerykanie już nie. Że nam tq pewnie minie, dojrzejemy — jesteśmy przecież i Amerykanami, i Polakami.
Nie wiem jednak, czy bardzo nad naszym wyjazdem boleli — amerykańscy rodzice przyzwyczajeni są do dalekich wyjazdów swoich dzieci. I to już w czasie studiów. Amerykanie nawykli do mobilności, odległości. Na szczęście jest e–mail, którym porozumiewamy się teraz z rodzicami, piszemy do siebie liściki”. Dawid Walendowski: „Trudno właściwie wytłumaczyć, dlaczego zdecydowaliśmy się na Polskę. Po prostu do niej wróciliśmy. Pierwsze lata życia są podobno najważniejsze, a ja przecież wyjechałem z Polski w wieku sześciu lat i zdążyłem się już zakorzenić. Wiele zapamiętałem: nasze mieszkanie przy Puławskiej, kino «Moskwa», którego już nie ma, «Zieloną Budkę» z lodami, Morskie Oko, gdzie spacerowaliśmy z psem. Przyjaciół ojca z podziemia, choćby Mirka Chojeckiego. Atmosferę konspiry, w której żyliśmy: spotkania w salonie prowadzonym przez rodziców, budy przed kamienicą, podsłuch, «bibuły».
Eliasz Walendowski: „Miałem tylko trzy lata, gdy wyjechałem, ale też trochę zapamiętałem: również «Zieloną Budkę», nasze mieszkanie, «kamienicę Wańkowicza». Co najważniejsze jednak, wyjeżdżaliśmy już ze znajomością polskiego, który stał się w Ameryce naszym językiem rodzinnym”.
Dawid Walendowski: „Rzeczywiście, mówimy po polsku dobrze i bez akcentu. Rozmawialiśmy w domu wyłącznie po polsku. To znaczy ja z bratem czasem po angielsku, ale rodzice wtedy nas strofowali albo karali zakazem oglądania telewizji. I bardzo dobrze, bo większość przybyłych do Ameryki Polaków szybko kaleczy ojczysty język, a ich dzieci mówią słabo albo wcale”. Eliasz Walendowski: „Nasz dom był po prostu polski. Jak może pani pytać, czy znam polskie kolędy? Kultywowaliśmy polskie tradycje, a już zwłaszcza wigilijne, choćby rodzinne kolędowanie — ojciec grał na organkach, ja na fortepianie, a Dawid śpiewał. Rozpakowywaliśmy prezenty w Wigilię, a nie w pierwszy dzień świąt jak Amerykanie”.
Dawid Walendowski: „Przyjeżdżaliśmy też do Polski na wakacje, nad morze, w Góry Świętokrzyskie. Pamiętam szczególnie nasz pierwszy samodzielny wyjazd tylko z bratem i kolegą. Miałem lat piętnaście, a Eliasz dwanaście. Pilotowali nas wprawdzie przyjaciele rodziców, rodzina ojca i mamy, w sumie jednak był to wyjazd absolutnie samodzielny, bardzo go więc przeżywałem, tak zresztą jak i następne. Polska kojarzyła mi się potem z wakacjami, przygodą, egzotyką i wolnością — oderwaniem się od amerykańskiej codzienności. Już podczas pierwszych wakacji postanowiłem sobie, że wrócę do Polski na stałe, że tu jest moje miejsce na ziemi”. Eliasz Walendowski: „Na mnie również wakacje w Polsce robiły wielkie wrażenie, szczególnie nie zniszczona,” dziewicza jeszcze przyroda. I, oczywiście, ludzie, a zwłaszcza młodzież, bo z nią mieliśmy głównie kontakty. Bardziej autentyczna, szczera, i otwarta od amerykańskiej. Polska mnie oczarowała, choć decyzję o przyjeździe podjąłem dopiero po wakacjach roku 1995, gdy poznałem moją dziewczynę, Magdalenę, studentkę polonistyki w Gdańsku. Przyjechałem więc zaraz po dyplomie, pracuję w polsko–amerykańskiej firmie gastronomicznej, a w weekendy jeżdżę do Gdańska, do Magdaleny, która zamierza przenieść się na polonistykę do Warszawy.
Tata bardzo się z mego wyboru cieszy, zawsze nam powtarzał, żebyśmy żenili się z Polkami. Nigdy, oczywiście, tak jak i mama, nie ingerował w nasze wybory, zaznaczał tylko, że marzy o polskich synowych, bo chciałby dla swoich synków jak najlepiej”. Dawid Walendowski: „Życie w Polsce wydawało mi się prawdziwsze, a kłopoty, z którymi wszyscy się tutaj borykają — bardziej ludzkie. Choćby te bytowe, materialne. Szczególnie w porównaniu z urojonymi, wydumanymi problemami Amerykanów, latających z byle powodu do psychoanalityków.
Studiowałem w Nowym Jorku, który polubiłem, nie mógłbym jednak tam mieszkać. Nie odpowiada mi jego olbrzymia skala, wolę warszawską — mniejszą, w pewnym sensie małomiasteczkową, o wymiarze bardziej ludzkim, zwyczajnym. Nie sposób poznać całego Nowego Jorku, natomiast Warszawę tak. Nie jest anonimowa, w pewnych środowiskach wszyscy się znają.
Oczywiście, trudno nie dostrzec jej brzydoty, mam jednak do niej stosunek emocjonalny, tak że niezbyt mi przeszkadza. Dla ludzi z Wałbrzycha czy Zawiercia ich miasto też jest chyba najpiękniejsze. Zdecydowanie wolę starą Warszawę, dlatego też kupiliśmy mieszkanie w starym budownictwie, w centrum, niedaleko kamienicy pradziadka przy Puławskiej”.
Dawid Walendowski: „Słynny pradziad miał na pewno wpływ na naszą decyzję. Przyjemnie być prawnukiem Wańkowicza, a nie na przykład Putramenta. Nazwisko pradziada wywołuje niemal włącznie reakcje pozytywne. Zaraz po przyjeździe zaproszono mnie do udziału w poświęconym mu filmie, który reżyserował Piotr Morawski. Pojechaliśmy na Białoruś, do Kałużyc, dawnych majątków Wańkowiczów. Nic już tam po nich nie zostało, tylko fragmenty wspomnień — żyło jeszcze kilku starców, którzy pracowali we dworze. Wszędzie nędza, zaniedbanie — typowa białoruska prowincja. Ale piękna przyroda, krajobrazy, tak że wrażenia niesamowite i sam nigdy bym tam nie dotarł.
Znam oczywiście jego książki, mama masę nam o nim opowiadała — chociażby o jego słynnym procesie, którym wcale się nie przejmował, o przyjęciach, na których lubił upijać gości, bo mówili wtedy prawdę, o jego pogrzebie, na który przyszły tłumy”. Eliasz Walendowski: ,Ja natomiast, przyznaję, nie znam jeszcze żadnej z książek pradziadka. W ogóle mało po polsku czytałem. Mama nie goniła, jak zresztą do niczego. Owszem, czytała sama po polsku, ale na przykład «Trylogii» na pewno nie. Myślę jednak, że moja dziewczyna, Magdalena, było nie było, polonistka, bardzo mi pomoże. Już teraz podsuwa mi to, co «każdy Polak powinien przeczytać».
Dawid Walendowski: „Ważna jest, oczywiście, świadomość, że jest się prawnukiem wybitnego polskiego pisarza. Myślę jednak, że określił nas i ukształtował nie tylko on, ale i reszta naszej rodziny. Oprócz niego chociażby jego córka, a nasza ciocia Krysia, łączniczka «Parasola», która zginęła w powstaniu warszawskim. Mama została nazwana Anną Krystyną od jej imienia i pseudonimu.
Dziadek, Jan Erdman, który walczył w obronie Warszawy, potem w Siłach Zbrojnych na Zachodzie, pod Tobrukiem, śpiewał o tym żartobliwą piosenkę Hemara: «Pamiętaj o tym, wnuku, że dziadek był w Tobruku i od wielkiego huku, miał na muniu kuku», ale mimo to wiedzieliśmy, o co i dlaczego walczył. Ważne było też to wszystko, co robili nasi rodzice i co najlepiej zapamiętaliśmy — konspirę ojca, salon, który wspólnie z mamą prowadzili. Wyrośliśmy po prostu w niepodległościowej tradycji. Tradycji tych, którzy w najróżniejszy sposób walczyli o wolną Polskę, choć to dziś niemodnie brzmi. Jutro na przykład jest kolejna rocznica stanu wojennego. Nie pójdę pod dom generała Jaruzelskiego, ale pamiętam i wiem”.
Eliasz Walendowski: „Amerykanie natomiast, to znaczy ci przeciętni, są bardzo często pozbawieni korzeni, tradycji. Nie mają pojęcia, że poza Ameryką istnieją inne kraje, nie porównują się, tak jak my, z Zachodem. Dlatego też, w pewnym sensie oczywiście, byliśmy jednak trochę inni, «z dalekiego kraju», do którego po prostu wróciliśmy, skąd nie udało się nas wyrzucić. Prawnuków Wańkowicza?”. Dawid Walendowski: „Nie widzę zresztą w naszym powrocie niczego nadzwyczajnego. Wśród amerykańskiej Polonii, a nawet i rdzennych Amerykanów, szczególnie w świecie biznesu, zdarza się to coraz częściej. Coraz więcej ludzi przyjeżdża właśnie do Polski, bo tutaj też można już zarabiać, urządzać się, robić oszałamiające kariery. Może nawet łatwiej niż w Stanach, gdzie konkurencja o wiele większa, sytuacja ustabilizowana, najlepsze posady dawno obstawione. Tu natomiast rozpoczął się okres wielkich zmian, a tym samym wielkich możliwości, okazji, szans. To zaczyna być powoli normalny kraj”.
W październiku 1999 roku Eliasz Walendowski ożenił się z Magdaleną. Zamieszkali w Warszawie.
LEOPOLD TYRMAND (1920–1985) — nie tylko propagator jazzu i bon vivant, ale przede wszystkim znakomity dziennikarz, pisarz, autor „Złego” — pierwszej niesocrealistycznej powieści, prawdziwego bestsellera), a także „Filipa”, „Dziennika 1954”, „Cywilizacji komunizmu” (choć Kisiel wyrzucał mu, że te słowa wzajemnie się wykluczają). Niepokorny, niezależny, nonkonformista, nie dał się otumanić ani kupić nowej władzy, tak jak większość pisarzy. W latach stalinowskich wybrał milczenie, a tym samym niedostatek, czego świadectwem, a także obrazem są „szychty wysługujących się władzy intelektualistów” — błyskotliwy i drapieżny „Dziennik 1954”.
Nie wydawany, lekceważony, pomniejszany, nazwany w kształtującej wtedy opinię publiczną „Twórczości” „pisarzem dla gówniarzy” — wyjechał z Polski. Osiadł w Ameryce, gdzie — we wczesnych latach sześćdziesiątych — „wybrał się ze swoim antykomunizmem jak najgorzej”, pisał o nim Sławomir Mrozek. Nie ogłosił jednak, że jest „Czarną Panterą”, „nie był mgliście postępowy, czyli mętnie antykapitalistyczny”, „co otwierało uniwersytety i salony, fundacje i redakcje”. Odwrotnie — wydawał konserwatywne pismo, został wiceprzewodniczącym Instytutu Konserwatywnego w Rockford. Pisał.
„A jednak wygrał. I umarł” — podsumował Mrozek. Zmarł niespodziewanie w wieku zaledwie sześćdziesięciu pięciu lat. „Umarł, jakby rażony kulą w serce. Tak, jak umierali szeryfowie w starych, dobrych amerykańskich westernach”*.
Równie bogate miał życie osobiste. Trzy żony: Małgorzatę Rubel, Barbarę Hoff, znaną projektantkę mody, i Amerykankę Mary Ellen, matkę dwójki jego dzieci.
Stosunkowo najmniej, a może nawet nic nie wiemy o jego pierwszej żonie. Małgorzata Rubel wyjechała w 1969 roku z Polski, coraz częściej jednak przyjeżdża i podczas jednego z jej pobytów namawiam ją na wypominki o Tyrmandzie. Zgadza się, choć od razu zastrzega, że na pewno mnie rozczaruje — wie o nim niewiele, ich małżeństwo trwało tylko trzy lata i było bezsensowne, nieudane.
Poznali się przypadkowo, chyba w listopadzie 1954 roku w „Delikatesach”, tam gdzie dziś jest „Smyk”. Mieszkała dwa kroki dalej, bo przy Widok, wyskoczyła więc któregoś popołudnia po zakupy i zaczepił ją miły niewysoki pan w prochowcu. Emablował i odprowadził prawie pod dom, gdzie, los tak widać chciał, spotkali wspólną znajomą, Krysię Uniechowską, córkę Antoniego.
— Cóż to, znacie się? — spytała.
— Właśnie jeszcze nie — ucieszył się Leopold. — Proszę cię, przedstaw nas!
Chodzili ze sobą tylko pół roku i bardzo szybko, bo w kwietniu 1955 wzięli ślub, choć studiowała dopiero na pierwszym roku ASP, razem z siostrami Wahl, Krysią Sienkiewicz. Pamięta, oczywiście, przyjęcie weselne, urządzone przez jej mamę, i gości, głównie przyjaciół Leopolda: Kisiela, Herberta, Adasia Pawlikowskiego, Zbyszka Rogowskiego. Wszyscy się spili, najbardziej Kisiel, który usiłował uwieść jej mamę.
„Pamiętam też — mówi Małgorzata Rubel — gdy wzruszony Leopold nałożył mi na palec obrączkę, ja natomiast, dziwnie jakoś nie wzruszona, poczułam się «zaobrączkowana», «ostemplowana» i «przypisana».
W książce Mariusza Urbanka — kontynuuje — moja mama mówi, że bardzo kochałam Leopolda, ale to przesada. Ogromnie mi się podobał i byłam w nim zakochana, w gruncie rzeczy jednak wskoczyłam w małżeństwo, bo chciałam przede wszystkim wyrwać się z domu, spod kurateli apodyktycznej mamy. Rzeczywiście wielkiej damy, osoby z charakterem, trzykrotnej mężatki, prawniczki z wykształcenia, której jednak nic zawodowo nie wychodziło. Borykała się z życiem i dopiero w wieku sześćdziesięciu lat dostała satysfakcjonującą ją posadę. Została kierowniczką domu ZaiKS–u w Krynicy, który postawiła na nogi, «środowisko» chętnie tam jeździło. Próbowałam wyrwać się spod jej skrzydeł już wcześniej i zdawać na ASP w Krakowie, ale nie zgadzała się, oświadczyła, że nie będzie mi wtedy pomagać. Adoratorów miałam sporo i wszyscy jak jeden mąż szalenie się mamą zachwycali, bo czarowała ich, olśniewała. Wszyscy z wyjątkiem Leopolda, który po pierwszej wizycie u mnie stwierdził: «Współczuję ci, masz koszmarną mamusię», a ja z wdzięczności rzuciłam mu się na szyję!”
Cóż, nie ma co ukrywać — nie kleiło się właściwie od początku. Leopold był niewątpliwie nią zafascynowany, w sumie jednak trwało to krótko. Na początku bardzo mu odpowiadało, że jest inna niż jego towarzystwo — obyte, wygadane i błyskotliwe. Ona natomiast, zaledwie dziewiętnastoletnia — naiwna, nieśmiała i zasadnicza. Cielątko, jak ją nazywano. „Proszę, cielątko przemówiło ludzkim głosem” —kwitowało jej odpowiedzi towarzystwo Tyrmanda. Leopolda bardzo to bawiło, potem jednak — co Małgorzata stwierdza z przykrością — przyłączył się do drwin na jej temat. Początkowo jeszcze robił to dość ciepło. Gdy jedli na przykład salami, mawiał: Jedz, bo to z twego braciszka, czyli osiołka!” Potem jednak stawał się coraz bardziej krytyczny, przykry i złośliwy. Usiłował ją też zdominować, ale bez rezultatów.
„Bo choć wolałam być w cieniu — mówi — raczej druga niż pierwsza, to wtedy jednak dziwnie się jakoś zacięłam i stawiałam opór. Mógł mnie zniszczyć, ale nigdy zmienić czy przestawić. Dołował mnie coraz bardziej, tak że traciłam wiarę w siebie, nic mi już nie wychodziło. Przede wszystkim studia na ASP, gdzie przestałam się pojawiać, przestałam malować w domu, bo krytykował, choć dotychczas słyszałam, że mam talent — dostałam się przecież na Akademię bez problemów. Przestałam nawet jeździć na nartach, bo był zazdrosny, że jeżdżę lepiej od niego”.
W rezultacie więc coraz bardziej się oddalali, stawali sobie obcy. On również — trzeba to przyznać — czuł się w tym małżeństwie źle i może nawet próbował jakoś wyciągnąć do niej rękę, ale tego nie widziała, już było tak źle, że nie potrafili się dogadać. Dzieliła ich też zbyt duża różnica wieku. Gdy brali ślub, miała lat dziewiętnaście, on — trzydzieści pięć, tak że jego „wina” była większa. Jako człowiek dojrzały powinien wiedzieć, że łączyło ich zbyt mało jak na małżeństwo.
Dziś, po latach, myśli, że zdecydował się na nie, żeby zranić Krysię, swoją wielką miłość, którą nazwał w „Dzienniku” Bogną. Albo też żeby o niej zapomnieć. Nie wiadomo właściwie, dlaczego zerwali, bo nadal ją chyba kochał.
„Choć już ze sobą sypialiśmy — wspomina Małgorzata Rubel — zdjęcie Krystyny, młodziutkiej, prześlicznej, w kostiumie kąpielowym na basenie Legii, stało na biurku w ramce. Bardzo mnie to, oczywiście, bolało, prosiłam, żeby je schował, ale ani myślał, a gdy próbowałam sama to zrobić — znów wracało, co powinno być dla mnie ostrzeżeniem, ale nie było”.
Lubił się komponować, mówiono więc, że ożenił się z nią, bo była Rublówną: córką emigracyjnego redaktora Rubla, co niewątpliwie mu imponowało — pochodził z domu przeciętnego i skromnego. Ale to chyba przesada, oficjalnie nie była wcale Rublówną, lecz Żurowską. Nosiła nazwisko pierwszego, wcześnie zmarłego męża jej matki. Ludwik Rubel ożenił się z nią, gdy była młodą, piękną wdową. Ślub wzięli w cerkwi, pan młody był bowiem wyznania mojżeszowego, wybranka — katolickiego.
Środowisko rodzinne żony niewątpliwie odgrywało dla Leopolda rolę, mówił jej na przykład, że nie ożenił się z Rysią, swoją pierwszą wielką miłością, nie tylko dlatego, że był wtedy za młody. Także ze względu na jej ojca — członka władz Polski Podziemnej, aresztowanego w procesie szesnastu, ale zwolnionego. Bał się, że „teść” pogrąży go jeszcze bardziej, przysporzy problemów.
Gdy się poznali, mieszkał jeszcze w „Ymce”, którą likwidowano, rozwalano, dostał więc mieszkanie na Bielanach — dwa pokoje z kuchnią, w których zamieszkali i które, jak to plastyczka, ładnie nawet urządziła.
„Nieźle — pochwalił Kisiel, po czym dodał brutalnie, lecz prawdziwie: — Tylko co z tego, skoro i tak wyjdziesz stąd wkrótce z walizeczką w ręku?”
I faktycznie, Leopold wystąpił wkrótce o rozwód, choć przedtem wyjechali jeszcze do Londynu, na zaproszenie jej ojca. Zaprosił on również Leopolda, który — trzeba przyznać — nie ukrywał przed nim, że zamierza się rozstać z jego córką. Przed wyjazdem przypomniał jej, że jest młoda, prawie już wolna, może więc robić, co tylko chce — zostać na przykład u ojca. Wróciła sarna. Leopold wyjechał z Londynu do Paryża, gdzie tłumaczono „Złego”.
Ojciec, z którego jest tak dumna, to rozdział osobny. Ludwik Rubel, urodzony w 1896 roku, to przed wojną postać bardzo znana — redaktor krakowskiego „Czasu” oraz „Ikaca”, członek BBWR. Po wybuchu wojny, jako malutka jeszcze, została z matką w Krakowie, ojcu natomiast — razem z częścią zespołu „Ikaca” — udało się przedostać przez Lwów i Zaleszczyki na Zachód, gdzie dołączył do armii Andersa, przeszedł z nią cały bojowy szlak, był między innymi na Monte Cassino. Po wojnie został jednym ze współpracowników Andersa, redaktorem emigracyjnej prasy. Tym samym stał się w stalinowskiej Polsce wrogiem numer jeden, pozbawionym obywatelstwa, człowiekiem, do którego lepiej było się nie przyznawać.
„Dlatego właśnie — mówi Małgorzata Rubel — nie nosiłam jego nazwiska, wróciłam do niego dopiero w 1969 roku, po wyjeździe z Polski. Wyjechałam jako Małgorzata Tyrmand, a wcześniej funkcjonowałam jako Żurowska. Choć pamiętałam zawsze, kto jest moim ojcem. Wiedzieli o tym nieliczni, wyłącznie jednak ze środowiska, nazywali mnie nawet Kopiejką, czyli córką Rubla. Jan Kott na przykład zapraszał mnie zawsze do siebie w aleję Róż, wyróżniał jako córkę Rubla, a nie żonę Tyrmanda, którego nie znosił, i to nie tylko ze względu na różnice poglądów. Zdaje się, poróżniły ich jakieś panienki — obaj za nimi przepadali”.
Jej matka utrzymywała z ojcem kontakt listowny, a zaraz po wojnie próbowała nawet przedostać się do niego przez zieloną granicę, ktoś jednak doniósł i nie udało się. Bała się ryzykować drugi raz, tym bardziej że była z małym dzieckiem. Wpadka groziła więzieniem, a może nawet i czymś gorszym — wopiści przecież strzelali. I właśnie dopiero po Październiku, w 1957 roku, mogła wyjechać do ojca do Londynu. Widziała go właściwie po raz pierwszy, był dla niej człowiekiem obcym, mówiła więc do niego per „wuju” — nie potrafiła inaczej.
„Nie ukrywam — mówi Małgorzata Rubel — że patrzyłam na niego dość krytycznie. Byłam młoda, okrutna, uważałam go za fajtłapę, dinozaura, tkwiącego w bezsensownym dla mnie, emigracyjnym świecie. Próbował ze mną rozmawiać, zupełnie go jednak nie rozumiałam, pamiętam, opowiadał mi na przykład o Wańkowiczu, którego, tak jak cały chyba emigracyjny Londyn, potępiał za powrót do Polski. Wydawał mi się przeżytkiem, choć dziś widzę, jak bardzo był ze swoim światem związany, honorowy, lojalny.
Jak chyba wszyscy — podkreśla — wielu rzeczy w życiu żałuję, chociażby nie skończonych studiów na ASP, najbardziej jednak tego, że choć los dał mi szansę, nie poznałam właściwie swego ojca, nie próbowałam nawet. Ale cóż, byłam młoda, oczarowana pierwszym zagranicznym wyjazdem, Londynem, który mnie oszołomił — biegałam, zwiedzałam, uczyłam się angielskiego, zamiast rozmawiać z ojcem. O nim, o jego rodzinie — matce Poli, czyli mojej babce, do której jestem podobna. Jego siostrze Feli, mojej ciotce. O dalszej, bardzo licznej rodzinie — był galicyjskim Żydem. Jedynym ocalałym z zagłady, reszta ginęła, ale gdzie i jak, nie wiem, nie pytałam, a on nie mówił. Wkrótce zresztą, bo w 1958 roku, zaraz po moim wyjeździe, zmarł. Więcej już go nie widziałam, pojechałam już tylko na jego pogrzeb. A wszystko, co o jego rodzinie wiem, to od mojej mamy, która zdążyła na szczęście poznać ją przed wojną”.
Gdy wróciła do Polski, stało się to, co przewidział Kisiel — wyszła z mieszkania na Bielanach z walizeczką w ręku. Wróciła do matki, choć już na innych warunkach, jako osoba dorosła, a nie mała dziewczynka. Rozwiedli się kulturalnie. Zgodziła się na to — idiotki się zgadzają. Uniosła się też honorem i niczego nie chciała, o nic nie walczyła, choć wydał już „Złego” i miał pieniądze, Wartburga. To on założył sprawę, on przede wszystkim tego chciał. Choć „warszawka” plotkowała, że to także z jej winy. Roman Waschko na przykład pisał później, że to ona go zdradzała. Zakochała się w muzyku z kwartetu Dave’a Brubecka, przystojnym saksofoniście Paulu Desmondzie. Jeździła za nim po całej Polsce, urażony Leopold zerwał więc małżeństwo, twierdząc: „Mnie się nie zdradza”. I rzeczywiście, wojażowała z grupą Brubecka, ich koncerty były wówczas wydarzeniem. A Desmond faktycznie ją fascynował, wyłącznie jednak jako fankę, i to jedną z wielu, podróżowały za nim całe tłumy i tabory. Ale cała jej fascynacja trwała najwyżej z tydzień, to wszystko. Wyjechał, skończyło się. A była wolna — toczyła się już sprawa rozwodowa, małżeństwo dawno leżało w gruzach. „Ale nawet wtedy — wspomina Małgorzata Rubel — byłam głupią, wierną żoną. Cielątkiem, a one nie zdradzają, przeciwnie — płaczą, rozpaczają. Jeżeli już ktoś zdradzał, to raczej on — poznał wtedy Basie Hoff, której lekceważyć jako rywalki nie mogłam, muszę jednak przyznać, że próbowała mi pomóc, znaleźć jakieś zajęcie, ale nie chciałam, nie lubię współczucia.
Choć zostałam rozwódką w wieku dwudziestu dwóch lat, ciężko rozwód przeżyłam, minęło sporo czasu, zanim się pozbierałam, doszłam do siebie. I dziś myślę, że nie poznałam tak naprawdę nie tylko mego ojca, ale i męża, Leopolda Tyrmanda. I niewiele o nim wiem. Jego też o nic nie pytałam, więc nie mówił. Tak że wszystko, co pamiętam, to z rozmów, które prowadził z innymi, głównie z Kisielem”.
Choć niewiele o nim wie, choć małżeństwo z nim było krótkie i nieudane, mimo wszystko — dobrze go wspomina. I zawsze będzie go „bronić pazurami”. Był człowiekiem wyjątkowym, który, zwłaszcza na tle ówczesnego fałszu i zakłamania, mówił po prostu prawdę i wymagał jej od innych, także i od niej.
Wstyd na przykład przyznać, ale ona również, jak niemal wszyscy studenci Akademii Sztuk Pięknych, należała do ZMP. Matka rozpaczała, skarżyła się ojcu w listach. „Zostaw Małgorzatę — odpisywał — kto za młodu nie był socjalistą, na starość będzie łajdakiem!” Ale gdy dowiedział się o tym Leopold, powiedział tylko: „Ty, córka Rubla, w ZMP?” Z takim zdziwieniem i niesmakiem, że już na drugi dzień oświadczyła sekretarzowi, że chce się wypisać. On jednak na to, że to wykluczone — z ZMP się nie występuje, można najwyżej zostać wyrzuconym, ale w jej wypadku nie ma podstaw, więc zostaje! Czyż może zresztą źle Leopolda wspominać, skoro uwiecznił ją w „Złym”? Pisał go, gdy się poznali, i Marcie, jednej z głównych bohaterek, dał wiele z niej. Ojciec przysyłał jej z Londynu paczki z ciuchami, dzięki którym jakoś się wyróżniała, i Leopold ją zauważył — spódnice w szkocką kratę, płaszcze typu burberry, swetry. Marta właśnie tak chodziła ubrana. Lubiła również, tak jak i ona, spacery Doliną Szwajcarską, „Kubusia Puchatka”. Tak, Marta to ona, więc chyba wystarczy, prawda?
Po rozwodzie widziała się z Leopoldem tylko raz, krótko i w sprawach formalnych. Potem już nie i nigdy się nie odezwał, nie zainteresował, czy żyje, jak sobie radzi. W 1965 roku wyjechał zresztą z Polski, ona natomiast po 1968, dokładnie w 1969, z emigracją marcową. Paradoksalnie, ale to właśnie rok 1968 pozwolił jej odnaleźć swoje miejsce w życiu.
Bo choć jej ojciec był pochodzenia żydowskiego, nie nosiła jego nazwiska, mało kto w ogóle o nim wiedział, nie spotkały więc jej żadne przykrości. Co więcej, została wychowana przez matkę w duchu katolickim — ochrzczona, wykształcona u sióstr urszulanek. Długo więc nic o swoich korzeniach nie wiedziała, nie miała najmniejszego związku z żydowskim światem.
Mimo to zdecydowała wyjechać wtedy z Polski, choć większość jej znajomych dziwiła się: „Ty? Z jakiej racji?” Niewiele po prostu o niej wiedziano.
„Nie ukrywam — mówi Małgorzata Rubel — że skorzystałam z możliwości wyjazdu, nowych życiowych perspektyw, ważnych w mojej aktualnej sytuacji — byłam bez studiów, bez zawodu, bez ciekawej pracy. Co najważniejsze jednak — w fatalnej formie psychicznej, bo po rozwodzie, sama. Tak że w pewnym sensie wyjechałam niejako przez Leopolda. Jako szczęśliwa mężatka nie szukałabym na pewno przygód w świecie.
Ale to nie wszystko — kontynuuje. — Choć wielu znajomych posądzało mnie o chęć wykorzystania sytuacji, wyjechałam także z innych powodów. Właśnie w 1968 roku uświadomiłam sobie swoje korzenie, poczułam się z tym światem solidarna i razem z nim wyjechałam. Należałabym do niego, gdyby nie wojna.
Wiedziała o pochodzeniu Leopolda, choć o tym nie mówił, tak że strzępy informacji, które pamięta, pochodzą z jego rozmów z Kisielem.
Wywodził się z rodziny zasymilowanej — tak przynajmniej twierdził. Matka, efektowna tleniona blondynka o aryjskiej urodzie, była damą z aspiracjami, ojciec natomiast o typowo żydowskim wyglądzie i w ogóle „gorszy” — szewc z zawodu. Czekała na lepszą partię, która się jednak nie trafiła. Zawsze żyli osobno — bywała wszędzie sama, mąż zostawał w domu. Sama też uratowała się z holocaustu, na własną rękę, po prostu go porzuciła — nie miałaby z nim większych szans, ale rozpadały się wtedy nawet najszczęśliwsze stadła. I rzeczywiście, spotkał go typowy żydowski los — getto i ciąg dalszy, choć nie zna szczegółów.
Leopold natomiast ratował się ucieczką na Wschód, do Wilna, gdzie —tak w każdym razie Kisielowi opowiadał — znalazł się w transporcie Żydów, którzy zginęli w Ponarach, ale udało mu się jakoś stamtąd uciec. A później zgłosił się, jak wiadomo, na roboty do Niemiec, bo najbezpieczniej jest zawsze w oku cyklonu.
Korespondował, choć nieczęsto, ze swoją matką, która osiadła po wojnie w Izraelu. Świat żydowski nie był dla niej zupełnie obcy. Leopold powiadomił ją o ich małżeństwie i Małgorzata przypadkowo zupełnie rzuciła okiem na jej list do niego — zostawił go na stole. Matka cieszyła się, że się wreszcie ustatkował, ożenił. Ale dlaczego z gojką? — pytała. Jednak jakoś się chyba z tym pogodziła, wkrótce bowiem przysłała „gojce” paczkę — sweterek, torebkę, pończochy.
„Zamieszkałam najpierw w Danii, gdzie uczyłam się angielskiego —wspomina Małgorzata Rubel. — Rzuciłam się w swój nowy świat —zjazdów, konferencji młodego żydowskiego pokolenia i tak dalej. Świat, z którym szybko się utożsamiłam, bo jak już coś robię, to naprawdę”.
W Danii właśnie poznała też swego drugiego męża — Jonatana, zamieszkałego w Anglii ortodoksyjnego Żyda. Mieszkali przez dziesięć lat w Holandii, potem w Anglii. Studiowała historię sztuki, podróżowała. Weszła w nowe środowisko idealnie — prowadziła nawet prawdziwą koszerną kuchnię; nauczyła się. W 1978 roku załatwiła formalności, wróciła do nazwiska Rubel, którego używa do dziś. Nie przeszła jednak wcale na mozaizm, jak pisał o niej Roman Zi—mand, jest przecież tylko pół—Żydówką. Nie nauczyła się też hebrajskiego, choć czyta w tym języku, rozumie. Chodzi za to do synagogi, to znak przynależności.
Po jedenastu latach rozwiodła się, przeniosła do Paryża, gdzie mieszka do dziś. Wyszła za mąż po raz trzeci, za sporo od niej młodszego Kurda. Poznała go podczas podróży do Syrii, był jej przewodnikiem w górach, prowadzał na najwyższe szczyty. „Z jednego z nich — wspomina — zeszliśmy zakochani”. Rozmawia z nim po angielsku, jest urodą jej życia — przemiły, dobry. Nie przyjechał z nią jednak do Polski, został we Francji, a dokładniej w jej letniej, wiejskiej posiadłości, której trzeba doglądać, naprawić mur i tym podobne.
Ona natomiast przyjeżdża do Polski dość często — założyła bowiem w Lesku Towarzystwo Żydów Galicyjskich. Wspierała odrestaurowanie starej synagogi, postawiła głaz upamiętniający zamordowanych w Bełżcu Żydów, być może i z jej rodziny…
Choć dziś Lesko to już rozdział zamknięty. Ma jednak związane z Polską plany. Może Towarzystwo Żydów Galicyjskich w Krakowie, ośrodek wspierania mniejszości narodowych? Książka o Bełżcu? W każdym razie działalność związana z szeroko pojętą sprawą holocaustu — chciałaby się jej poświęcić.
„W sumie więc — mówi — zarówno życie osobiste, jak i zawodowe w końcu mi się udało. Leopold Tyrmand zdołował mnie na szczęście tylko na krótko”.
MACIEJ SŁOMCZYŃSKI, zmarły w marcu 1998 roku, urodzony — oficjalnie w 1920, choć tak naprawdę w roku 1922, w czasie wojny dodał sobie dwa lata, ale nie mówił nigdy dlaczego zagadka dla jego biografa, którego się niewątpliwie doczeka. Jest bowiem jedną z ciekawszych postaci naszej literatury. Pisarz, a przede wszystkim wybitny tłumacz z języka angielskiego, który — co podkreślał — podejmował się wyłącznie rzeczy wielkich, bo, jak twierdził, „Bóg mu powierzył honor tłumaczy”. Jako jedyny na świecie przełożył całego Szekspira, oprócz tego Joyce’a, a głównie „Ulissesa”, którego wprowadził do polskiej literatury, Faulknera („Światłość w sierpniu”), Miltona „Raj utracony”, niemal cały kanon angielskiej literatury dziecięcej, między innymi „Alicję w krainie czarów”, „Piotrusia Pana”.
Na Macieja Słomczyńskiego, ambitnego tłumacza, zarabiał Joe Alex, pod którym to pseudonimem wydawał „Alexy” — kryminały o wysokim poziomie literackim, angielskich realiach i klimacie, na przykład „Cichym ścigałam go lotem”, „Powiem wam, jak zginął”. Zdobywane w PRL–u spod lady, tłumaczone „przez całe socjalistyczne barachło”, jak mawiał.
Nieprzeciętny również jako osobowość — błyskotliwy, dowcipny, o wielkiej erudycji i odwadze intelektualnej, nie przysparzającej mu przyjaciół. W kraju, gdzie wszyscy narzekają i biadolą, miał odwagę przyznawać się do własnych osiągnięć zawodowych i materialnych, które zawdzięczał sobie. Zawsze osobny, niezależny, nigdy w żadnych grupach, koteriach, na etatach. W okresie PRL–u odmawiający przyjęcia rządowych nagród i odznaczeń, występów w gierkowskiej telewizji.
W ostatnich swoich latach ostro krytykował amerykanizację naszego życia kulturalnego, zalew Polski amerykańskim śmieciem — tandetnymi sensacyjnymi filmami i książkami. Grafomana Williama Whartona, „za którego nikt na Zachodzie nie dałby pięciu groszy, podczas gdy u nas lansuje się jego nieuzasadniony kult”. „Cham zwycięża wszędzie, zarówno w księgarni, jak i kinie. (…) Ale Polska nie jest jeszcze zgubionym krajem, tylko te śmiecie muszą opaść na dno” — powiedział w swoim ostatnim wywiadzie dla „Życia”. A na pytanie, czy słusznie posądza się go o sympatie dla prawicy, powiedział: „Posądzać człowieka można najwyżej o sympatie dla lewicy. Proszę mnie o to nie posądzać”*.
Był również troskliwym mężem i ojcem czwórki dzieci, dziadkiem czwórki wnucząt — tradycyjną, paternalistyczną rodzinę uważał za wartość najwyższą. I o tym właśnie, mniej znanym, prywatnym i rodzinnym obliczu Macieja Słomczyńskiego rozmawiam z wdową po nim, panią Teresą Słomczyńską.
„Poznaliśmy się w sierpniu 1960 roku w Zakopanem, w jego ukochanej «Astorii», Domu Pracy Twórczej dla pisarzy. Maciek spędzał tam lato, ja natomiast przyjechałam odwiedzić rodziców. Moja mama, Krystyna Grzybowska z Estreicherów, była pisarką, ojciec, Konstanty Grzybowski, profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Maciek od razu zwrócił na mnie uwagę i vice versa — był fascynujący, za wiele jeszcze wprawdzie wtedy nie dokonał, ale pisywał już «Alexy», tłumaczył «Ulissesa», o czym było głośno, a to też, oczywiście, robiło swoje.
Tak że to, co się stało, to był huragan i skandal. Studiowałam przecież dopiero na trzecim roku polonistyki, byłam od niego siedemnaście lat młodsza, on miał natomiast opinię lekkoducha, dwóch synów z poprzednich małżeństw i choć znajdował się już przed rozwodem z Lidią Zamkow, formalnie był żonaty.
Znajome mamy nie dawały jej więc spokoju, radząc ostrą interwencję, bo «rzuci ją przecież po miesiącu», «nic z tego nie będzie» i tak dalej. Rodzice jednak nie naciskali, zaufali mi, dobrze zresztą Maćka znali.
Poszło więc jak pożar po wsi — poznaliśmy się w roku 1960, w 1961 wzięliśmy ślub, w 1962 urodził się Wojtek, cztery lata później Daisy, czyli po polsku Małgorzata, wreszcie upragniona córka, która dostała imię jego matki, rodowitej Angielki — pracownicy brytyjskiej ambasady, najpierw w Moskwie, potem Warszawie. To dzięki niej stał się dwujęzyczny.
Mimo że przepowiadano nam najwyżej miesiąc — przetrwaliśmy lat trzydzieści siedem, doczekaliśmy się dzieci, wnuków, stworzyliśmy wielką rodzinę. Wielki klan Słomczyńskich”.
„Nie ukrywam, że po ślubie nie wróciłam już na polonistykę, której nie skończyłam. Najpierw bowiem chorowała moja mama, a potem nie chciałam zostawiać Maćka samego — siedział przecież całymi dniami i pisał. Później pojawiły się dzieci, tym bardziej więc nawet o tym nie myślałam. Nie jestem więc lansowanym obecnie kobiecym ideałem, bo nie zrealizowałam się zawodowo i, co więcej, wcale tego nie żałuję. Rola żony Macieja Słomczyńskiego, a potem matki naszych dzieci stała się dla mnie ważniejsza i ciekawsza od studiów na polonistyce, na innej mi już nie zależało.
Bo czyż mogłabym wtedy tyle z Maćkiem być? Przez niemal czterdzieści lat naszego związku rozstawaliśmy się najwyżej na parę dni, nie więcej. Podobnie z dziećmi. Czytałam kiedyś wywiad z Elżbietą Penderecką, która żałowała, że z powodu wyjazdów musiała zostawiać swoje małe dzieci. Ja zaś nie mam sobie pod tym względem nic do zarzucenia — miały mnie przez cały czas, podobnie jak i Maćka, który pracował przecież w domu i którego — trudno ukryć — rozpuściłam, obsługiwałam. Nie umiał chyba nawet zaparzyć sobie herbaty, nie był nigdy w sklepie, chyba że za granicą. A poza tym, formalnie i tak byłam od niego bardziej wykształcona. Pisałam bowiem wszędzie „niepełne wyższe”, on tymczasem, mimo swego dorobku, erudycji — tylko średnie. Śmiał się, że jest pod tym względem najgorszy w rodzinie — córka i syn, a także ich współmałżonkowie mają tytuły doktorów.
W studiach przeszkodziła mu wojna — konspiracja, Pawiak, obóz w Austrii, skąd uciekł, przedostał się do Francji i tam wstąpił do armii amerykańskiej. W 1946 roku wrócił do Polski, bo jak mawiał, to był jego kraj, a nie wprowadzonej tu siłą władzy. Jako pół–Anglik i żołnierz amerykańskiej armii do 1956 roku nie miał w ogóle dowodu osobistego i wielokrotnie ciągano go na UB i przesłuchiwano”.
„Dla niego nasze małżeństwo też zresztą stało się zupełnie nowym rozdziałem. Okazało się, że ten niby–lekkoduch, bon viveur potrafi być dobrym mężem i ojcem. Domator, pasjonat swojej pracy, nie znosił wyjść, o każde musiałam walczyć. Przez cały okres małżeństwa nie poszliśmy ani razu na sylwestra — nie znosił tłumów, spędów obcych mu ludzi. Nie chodziliśmy do kina, bo po co, skoro i tak wie, jak skończy się każdy film? Do teatru bardzo rzadko, chyba że zaprosiła Ania Polony czy Jerzy Jarocki, którym nie potrafił odmówić. Życie towarzyskie, owszem, ale w domu i w małym kameralnym gronie, najwyżej sześciu osób. Nie lubił zebrań, narad, publicznych wystąpień i nie jeździł nawet na wieczory autorskie. Mimo pewności siebie, elokwencji, które wielu drażniły, był w gruncie rzeczy nieśmiały”.
„Tak naprawdę interesowała go tylko praca, a właściwie pasja, był pracoholikiem absolutnym — niemal wyłącznie pracował. Zwykle szesnaście godzin na dobę, a gdy piliły terminy, bo lubił odkładać wszystko na ostatnią chwilę — to i całą noc, potem cały dzień i znów do rana. Zdrowie miał długi czas żelazne, a praca nigdy go nie męczyła, raczej jej brak.
«Jestem ciężki frajer z wyboru — mawiał zawsze. — Budzę się rano i nie wiem, co mógłbym robić innego niż pisać». Wstawał w południe, o dwunastej, pierwszej. O drugiej jadł śniadanie, a pisywał w nocy, bo szkoda mu było dnia, miał szaloną potrzebę uczestnictwa w życiu, choćby tylko rodzinnym, od którego nie chciał się odizolować, mimo że mógł — miał piękną, wielką pracownię. Niczego jednak nie chciał z życia tracić. A to pogadał ze mną przy śniadaniu, to przy obiedzie z dziećmi, które wróciły ze szkoły, to z moją przyjaciółką, która akurat do mnie wpadła. A potem znowu telefon, pies, ogródek, tak że do pisania zasiadał dopiero w nocy, gdy nic go już nie kusiło, gdy spaliśmy i ja, i dzieci. Kochał to, co robił, ale nie było w nim nic z «wielkiego artysty», który dla sztuki poświęca dobro własnej rodziny. Gdyby nie troska o nią, która zabierała mu czas i energię — dokonałby w życiu artystycznym jeszcze więcej, ale miał się kim zajmować, nasz klan jest dość liczny”.
„Miał ogromną łatwość pisania — robił to od razu na maszynie, w dodatku tradycyjnej, nie elektrycznej, którą kupił, ale trzymał gdzieś w kącie. O komputerze nie było mowy. «Alexy» pisał błyskawicznie, chyba w miesiąc, dłużej natomiast obmyślał akcję — plan morderstwa i tym podobne. Limerykami po prostu się bawił, pisał je od dawna, absolutnie pierwszy, gdy nie były jeszcze tak modne —recytowała mu je po angielsku jego babka, Irlandka, i matka, pół Irlandka, pół Angielka. Mówił zawsze, że muszą być śmiałe, obsceniczne, a co najważniejsze — plugawe. Im więcej plugastwa, tym lepiej. Tak że zbiór, który zdążył jeszcze przygotować, choć wyszedł już po jego śmierci, zatytułował «Limeryki plugawe». Z tłumaczeniami było już, oczywiście, trudniej, często pracował niemal katorżnicze i przez wiele lat. Miał własną teorię przekładów, musiały być przede wszystkim wierne, identyczne z oryginałem, oddające ducha epoki. Romeo i Julia nie mogli mówić językiem dyskoteki. Był wrogiem tłumaczeń poetyckich, parafrazujących, nowoczesnych, o wielu przekładach Szekspira mawiał, «że to nawet ładne, ale to nie jest Szekspir». I nie unikał sprośności, skoro są, muszą zostać.
«Ulissesa» tłumaczył prawie dziesięć lat i gdy wreszcie skończył —obudził mnie, bo już spałam, otworzył szampana, mam tę butelkę do dziś. «Ulissesem» żył nie tylko on, ale — bez przesady — cały nasz dom — nasz pies nazywał się Bloom”.
„Choć lubił też czasem «odpuścić». Gdy mieliśmy jeszcze małe dzieci, zawsze jeździliśmy z nimi na wakacje, letnie i zimowe, na przykład odbyliśmy rejs po Morzu Śródziemnym, gdzie przewodnicy pytali go o wszystko — był wielkim erudytą, masę czytał, choć nie wiem kiedy. Interesował się bardzo antykiem, dlatego też cieszył się, gdy nasze dzieci wybrały się same, z własnej inicjatywy, autostopem do Grecji. Gdy tłumaczył «Medeę», uczył się greki, bo łacinę, oczywiście, znał. Mawiał, że jest po prostu zdolny i wszystko łatwo mu przychodzi, co było prawdą.
Fanatyk sportu, zawsze znalazł czas, żeby obejrzeć w telewizji ważny mecz, olimpiadę, choć sam niczego nie uprawiał. Na wakacjach najwyżej grywał z dziećmi w ping—ponga, i to świetnie — miał refleks. Wędrował po górach, potem już jednak spasował, ja zaś jak zwykle — nie naciskałam.
Uchodził za samotnika i mizantropa, skupionego wyłącznie na swojej twórczości, ale potrzebował ludzi. Miał wielu przyjaciół, choćby Gucia Holoubka, Henia Markiewicza, Jerzego Lisowskiego, Zygmunta Hübnera, Leszka Będkowskiego, Krzysia Gruszczyńskiego. I w ogóle, wielką potrzebę kontaktów z ludźmi, stąd właśnie nasze weekendowe wypady do Zakopanego, do «Astorii», potem «Halamy». Choć z trudem udawało mi się wyciągnąć go na spacer nawet tylko pod skocznię. Godził się najwyżej raz, po czym twierdził, że jest już wystarczająco zatruty tlenem, siedział więc w «Halamie» i gadał, bo tego przede wszystkim potrzebował. Kochał Zakopane. Choć byłam prawie dwadzieścia lat od niego młodsza, mawiał zawsze: «Gdy jedno z nas umrze, osiądę tutaj z dziećmi*.
Jego ostatnią wielką pasją stały się zajęcia ze studentami w Szkole Pisania Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie wykładał prozę. Uważał, że to potrzebne — nie ma przecież teraz autorytetów, uznanych środowisk, a młodzież potrzebuje jednak pewnych rad, przykładów, atmosfery — dlatego właśnie zapraszał ich do siebie. Podbudowywały go wpatrzone w niego panienki, młodzieńcy tytułujący mistrzem… Naprawdę wiele im z siebie dawał. W każdym razie, na pogrzebie wszyscy jego studenci szlochali”.
„Nie znosił mizdrzenia się, hipokryzji, małości, drugorzędności. Znał swoją wartość, tym bardziej że wszystko zawdzięczał sobie —nikt go nigdy nie lansował, nie miał stypendiów, etatów. Dlatego też, co drażniło, chlubił się swoim dorobkiem, pieniędzmi, dochodami. Nad biurkiem powiesił hasło: «Nie ma wolności bez pieniędzy». I rzeczywiście, nieźle zarabiał, choć żadne tam kokosy, po prostu żyliśmy — w szarym PRL–u — bez problemów. Podróżowaliśmy, mieliśmy dom. Ale na Boga, cóż dziwnego w tym, że znany pisarz i tłumacz zarabia i ma dom?
Zwłaszcza że domu swoich marzeń, na Woli Justowskiej, obok lasu, dorobił się dość późno. Zaraz po ślubie mieszkaliśmy, na szczęście krótko, w literackim «kołchozie», na Krupniczej, potem w mieszkaniu moich rodziców, małym, spółdzielczym, peerelowskim segmenciku. Dopiero po nim w wielkim, dwurodzinnym domu, bo z córką i jej rodziną, który musieliśmy jednak zamienić, okazał się dla nas zbyt kosztowny.
A co do pieniędzy, nigdy się go nie trzymały, nie umiał oszczędzać. Ubóstwiał robić dzieciom drogie prezenty, fundować im bardzo wtedy kosztowne, nawet dla niego, zagraniczne wycieczki. Gdy w łatach PRL–u masowo wydawano na Węgrzech jego «Alexy», nie kupił, tak jak jego koledzy, auta. «Tracił» wszystko na rodzinne wakacje — przez trzynaście lat wynajmowaliśmy dom nad Balatonem, podczas gdy większość literatów walczyła o pokój ze wspólną łazienką w zakopiańskiej «Astorii». Spędzaliśmy nad Balatonem lato z dziećmi, wnukami, przyjaciółmi. I bardzo dobrze, mamy przynajmniej wspomnienia”.
„Słynął też z poczucia humoru, o czym świadczy chociażby ta oto anegdota. Nie dostaliśmy kiedyś w «Astorii» pokoju, tak że tylko tam się stołowaliśmy, mieszkaliśmy prywatnie, tuż obok. I któregoś dnia zjawiła się u nas, by przeprowadzić wywiad z Maćkiem, dziennikarka duńskiego pisma, jak się przedstawiła. Rozmawiali po angielsku przez parę godzin, ale gdy przyszliśmy do «Astorii» na kolację, Maciek Krasicki i jego koledzy pokładali się ze śmiechu, że dał się nabrać. Podstawili mu po prostu panienkę, która znała świetnie angielski, udawała jednak Dunkę, bo bała się, że tłumacz «Ulissesa» coś wyczuje, choćby akcent. Maciej tymczasem, zamiast się obrazić, zatrudnił Dunkę jako sekretarkę, której akurat potrzebował.
Anegdoty o nim można by mnożyć. Choćby ta związana z Gałczyńskim. W latach pięćdziesiątych przyłożył mu raz na jakiejś alkoholowej imprezie i „Gała” szukał okazji do zemsty. Wpadł więc kiedyś do pani Mortkowiczowej z nożem, krzycząc: «Nie będzie już Słomczyńskiego, nie będzie Gałczyńskiego, zostaną tylko zasrane spółdzielnie produkcyjne!»
W końcu jednak jakoś Maćkowi darował, i słusznie, bo gdy obaj bawili kiedyś w Nieborowie, upił się tak, że nie mógł napisać dla «Przekroju» kolejnego odcinka «Zielonej Gęsi», Maciek machnął więc za niego, ale nigdy nie chciał się przyznać, który to fragment”.
„Nie chodził na wywiadówki, nie kupował ciuchów ani butów, wychowywał jednak nasze dzieci w inny sposób. Gdy nie chciały na przykład pójść do szkoły, zawsze im na to pozwalał — czego mogą się w peerelowskiej instytucji nauczyć? Podsuwał książki, kupował coraz to droższe radia, które dobrze odbierały «Wolną Europę» — główne źródło naszej wiedzy o świecie, antykomunistycznych poglądów. Nauczycielki Daisy zdębiały, gdy w obowiązkowym wypracowaniu z polskiego, «Opisz, jak głosowałaś z rodzicami», napisała, że jej rodzice nie głosowali i nie głosują. Choć był bez wątpienia osobowością bardzo silną, według niektórych nawet apodyktyczną, niczego dzieciom nie narzucał. Ani w wyborze kierunku studiów, ani współmałżonków. Trzeba tak ich wychowywać, mówił, żeby sami dobrze wybierali. Przede wszystkim kochać i akceptować, to najważniejsze.
Namawiał ich tylko do jednego — do posiadania własnych dzieci, które uważał za szczęście największe.
Marzył, żeby choć jedno z nich studiowało anglistykę czy jakiś kierunek humanistyczny. Nie chcieli jednak się z nim mierzyć, pogodził się więc z tym, że wybrali przedmioty ścisłe. Co więcej, usiłował ich wybory polubić. «Opowiedz mi coś o tym twoim klonowaniu» — mówił do Daisy”.
„Miał zawsze masę siły, energii, życiowego optymizmu, wyznaczał sobie cele pozornie nieosiągalne. Nigdy też nie chorował, nawet na grypę, nie leżał w łóżku ani jednego dnia. Chwalił się, że jest z żelaza, nie do zdarcia. I długo faktycznie tak było, mimo że palił jak smok, dość późno przerzucił się na fajkę.
Tak że jego choroba stała się dla nas — i dla niego — wielkim zaskoczeniem. Tyle miał jeszcze przecież planów, pomysłów, chciał przede wszystkim dokończyć tłumaczenia Williama Blake’a, napisać wreszcie coś własnego, od siebie. I bolał nad tym, że nie ma już sił, tylko mówił o swoich projektach, nie brał się za nic”. „Wiesz — przyznał kiedyś synowi — przyzwyczaiłem, że ze wszystkim sobie poradzę, z najtrudniejszym nawet zadaniem: z «Ulissesem», całym Szekspirem. Ale nie z chorobą”. I tylko ona była w stanie go pokonać, nic więcej.
Jego strata jest jeszcze tak świeża, że niezupełnie do mnie dotarła. Jeszcze jej sobie tak naprawdę nie uświadomiłam. Muszę zacząć żyć bez niego, choć nic już, oczywiście, nie będzie takie samo. Mam na szczęście rodzinę, to najważniejsze, zwłaszcza teraz. Maciek zostawił przecież nie tylko, łącznie z przekładami, ponad dwieście książek, ale też wielki klan Słomczyńskich. Klan, który, nie przesadzam — kocha się i wspiera, żyje niemalże razem, bo bardzo blisko siebie, ciągle się odwiedza, spotyka albo tylko telefonuje. Jest on oczywiście nie tylko dziełem Maćka, ale i moim. Dość liczny, składa się poza mną z osób następujących:
Maćka Słomczyńskiego juniora — najstarszego syna mego męża z jego pierwszego małżeństwa, dziennikarza, prowadzącego obecnie własną firmę, który ma żonę Majkę oraz dwóch synów: Maćka (to imię rodowe) oraz Marcina;
Piotra Słomczyńskiego — syna Maćka z drugiego małżeństwa z Lidką Zamkow (tego związku sobie nie wyobrażam — oboje byli porywczy). Piotr jest chory, wymaga opieki, mieszkał więc zawsze z nami i myślę, że nadal tak będzie;
Wojtka Słomczyńskiego, syna z małżeństwa ze mną, jego żony Kasi —oboje są matematykami, oraz ich syna Szymona; Daisy Słomczyńskiej—Pierzchalskiej, córki również z małżeństwa ze mną, jej męża, Piotra Pierzchalskiego, oraz ich synka Krzysia, z którymi (i Piotrem Słomczyńskim) mieszkam razem w jednym domu. I teraz właśnie klan musi zacząć życie bez niego, choć nic już nie będzie takie samo”.
„Tak jak Maciek, nie wyróżniałam żadnego z dzieci ani wnuków —wszystkie są moje. Ale mam nadzieję, że Szymon spełni jego marzenie, bo trudno ukryć, że pragnął bardzo literackiej kontynuacji. Szymon bowiem, dziesięcioletni zaledwie, pisze świetne wypracowania, wiersze. Po śmierci dziadka napisał:
Ludzie są jak mrówki, które umrzeć muszą.
Niszczy je śmierć, która jest jak diabeł.
Ludzie są ludźmi, a nie robotami, które umierać nie musza.”.
JERZY KRZYSZTOŃ (1931–1982) — jeden z najwybitniejszych, niedocenionych polskich pisarzy współczesnych, zmarły tragicznie śmiercią samobójczą w wieku zaledwie pięćdziesięciu jeden lat. Autor głośnej powieści „Obłęd” — studium obłędu polskiego i własnego, z którym zmagał się w swoich ostatnich latach.
Jednak największy, zasłużony rozgłos przyniósł mu „Wielbłąd na stepie” („Czytelnik” 1978), pierwsza wydana oficjalnie w PRL–u powieść o tematyce, która stanowiła dotychczas tabu — o losach polskich rodzin, wywiezionych podczas wojny w głąb Związku Radzieckiego.
„Wielbłąd na stepie” i jego ciąg dalszy, wydany dopiero po śmierci Krzysztonia, bo w 1983 roku, „Krzyż Południa” to powieści autobiograficzne. Jako młody chłopiec Jerzy Krzysztoń przeszedł razem z matką, bratem i ciotką polski tułaczy szlak — Kazachstan, Uzbekistan, a potem, już z armią Andersa — Persję, Indie i Afrykę. Przeżyli, wrócili, choć nie wszyscy i nie bez tragedii. Przepadł bez wieści aresztowany w Grodnie ojciec, na obcej ziemi spoczęła ciotka Zosia, a trzynastoletni wtedy Jurek stracił rękę.
Pani Halina Krzysztoń, wdowa po pisarzu, wyszła drugi raz za mąż za Polaka zamieszkałego w Anglii. Często jednak do Warszawy przyjeżdża — ma tu przecież córkę, wnuka, zięcia, a także, co cieszy szczególnie, sporo spraw związanych z twórczością pierwszego męża, którego rzadko wprawdzie, ale jednak wznawiają, choć prawie już o nim nie piszą, bo takie jest życie.
Oczywiście zna dobrze historię jego tułaczki. Słuchała o niej, i to nie tylko od niego, ale też jego matki, która żyła osiemdziesiąt jeden lat. Była dumna z tego, że i ona, i synowie przeżyli, że udało się jej przeprowadzić ich przez piekło, w którym ludzie marli jak muchy na tyfus, dur brzuszny, czerwonkę i inne choroby. Cierniem i raną był tylko wypadek Jurka — stracił lewą rękę przez polskiego lekarza——konowała, który na nie opatrzoną, otwartą ranę położył gips, powodując gangrenę. Nieprzytomnego, umierającego wyrwał śmierci angielski lekarz wojskowego szpitala.
Ten sam polski konował wyprawił na tamten świat młodą, zaledwie dwudziestosiedmioletnią ciotkę Zosię, która zmarła po banalnej, wydawałoby się, operacji woreczka żółciowego.
Przed wojną mieszkał z rodzicami w Grodnie, skąd wkrótce po 17 września 1939 roku, jego trzydziestosześcioletni ojciec, zamożny adwokat z prywatną praktyką, został — tak jak większość tamtejszej polskiej inteligencji — aresztowany i słuch po nim zaginął. Wkrótce, bo już w kwietniu 1940 roku, wywieziono do Kazachstanu, potem Uzbekistanu edenów jem siemii — żonę i dwóch synów, Jurka i Janusza, oraz siostrę matki Zosię. Lata zesłania, które zapadły w pamięć wrażliwego chłopca, wyrzuconego z dostatniego domu, tęskniącego za ojcem, opisał w „Wielbłądzie”. Kazachskie sioło na głuchym, pustym stepie. Ziemiankę — norę z gliny, pod którą podchodziły nocą wilki. Wyjący buran — stepowy wicher. Przeszło czterdziestostopniowe mrozy, przy jednej parze ciepłych walonek na całą rodzinę. Kołchoz i brygady układania torów, gdzie pracowali. Jurek z bratem zbierali też w worki kiziak — bydlęce łajno na opał do ogniska, na którym gotowali zupę z pokrzyw, łapszę — zacierki z czarnej mąki i otrąb — i oczywiście kipiatok — maczali w nim suchary, bo inaczej ugryźć się ich nie dawało.
Już myśleli, że tak będzie zawsze. Co jest za stepem? — mawiali Kazachowie. Step. A za nim? Również step.
Los im jednak sprzyjał — wyszli stamtąd szczęśliwie, dzięki cudowi armii Andersa, z którą udało się im zabrać. Zabierała bowiem przede wszystkim rodziny wojskowe, nie cywilne, armia to nie ochronka ani przytułek, jak im tłumaczono. Obrotna ciocia Zosia wstąpiła wtedy natychmiast do „pestek”, czyli PSKW — Pomocniczej Służby Wojskowej Kobiet.
Wędrówka z Andersem — Persja, Indie, Afryka to etap kolejny, w warunkach jednak nieporównanie lepszych. Armia, czyli „Kana Galilejska”, jak ją nazywano, oraz Delegatura Rządu Londyńskiego dbały o uchodźców, tych, których wyprowadziły z niewoli. Organizowały opiekę lekarską, kuchnie, szkoły i harcerstwo dla dzieci. Właśnie w Indiach Jurek zaczął się uczyć angielskiego, którym szybko nieźle władał, tak że studiował potem w kraju anglistykę, tłumaczył z angielskiego.
„Dzięki temu się poznaliśmy — wspomina pani Halina Krzysztoń. —Ja również studiowałam na KUL–u, szukałam nauczyciela angielskiego i zgłosił się właśnie on”.
W Indiach też, od Polonii tułacze polskie dzieci dostały książki, między innymi ukochanego przez Jurka Henryka Sienkiewicza, którego już zresztą znał. W Teheranie, zaraz po amputacji ręki, matka chciała mu zrobić jakąś przyjemność i zdobyła skądś zaczytany, sfatygowany, pierwszy tylko tom „Krzyżaków”. Pochłonął go z wypiekami na twarzy, ale nie mógł, niestety, przeczytać po raz drugi — zjadła mu go teherańska koza.
Wrócili do Polski 22 lipca 1948 roku. Z Wiednia do Lublina zaśmieconego po defiladach i zabawach. Wyśniona Polska wydała mu się więc brudna i brzydka, bardzo go rozczarowała. Dziwiono się, że wrócili, nie zostali na Zachodzie, ale nie było to wcale takie proste. Anglia na przykład przyjmowała wyłącznie rodziny wojskowe, matka Jerzego tymczasem, po śmierci cioci Zosi, nie miała nikogo poza synami. Mogła wprawdzie osiąść w Australii, ale tylko jako robotnica. Bała się więc, często tak bywa, że dzieci spotyka los podobny, a bardzo chciała ich kształcić, szczególnie Jurka, który po stracie ręki nie nadawał się do pracy fizycznej. Wróciła więc z chłopcami do kraju, pracowała skromnie w służbie zdrowia i — tak jak marzyła — obu ich wykształciła, skończyli studia. Jurek anglistykę i polonistykę na KUL–u, po którym nie mógł, oczywiście, znaleźć wtedy pracy, przygarnął go więc PAX, skąd odszedł jednak po 1956, jako jedyny chyba oddając mieszkanie, które dostał.
„Mówił zawsze — wspomina Halina Krzysztoń — że stracił dzieciństwo, choć, oczywiście, dobrze wiedział, że to właśnie uczyniło z mego pisarza. Określiło też jako człowieka. Naznaczyło na całe życie. Ciągle «tym» żył”.
Nie zagojoną raną był na przykład ojciec. Wierzył, że może go jednak odnajdzie, a jeżeli nie, dowie się przynajmniej, jak i gdzie zginął, gdzie go pochowano. Gdy tylko stało się to możliwe, wyjechał do Związku Radzieckiego na zaproszenie tamtejszego związku pisarzy i mimo niezbędnej wtedy putiowkj, przemycono go jakoś do Grodna. Jego rodzinny dom stał wprawdzie, jak stał, o ojcu niczego się jednak nie dowiedział, nie znalazł żadnych jego tropów, choć miał nadzieję, że może wrócił do Grodna, szukał rodziny i widział go na przykład ktoś z sąsiadów.
Ale było to jeszcze przed pierestrojką, Rosjanie bali się rozmawiać z inostrańcem, i to jeszcze na takie tematy. Pokręcił się więc tylko po Grodnie i wrócił. Do dziś nie wiadomo, co się z jego ojcem stało. Jak i gdzie przepadł? Prawdopodobnie w Kuropatach, ale nie jest to stuprocentowo pewne.
Pojechał też do Teheranu, na grób ciotki Zosi, ale już go nie znalazł — na cmentarzu, gdzie ją zostawili, wyrosło nowe osiedle mieszkaniowe.
Utrzymywał też ciągły kontakt z „Indyjczykami”, jak siebie nazywali, czyli kolegami z wojennej tułaczki, o podobnych życiorysach, Polakach rozsianych po całym świecie, głównie w Anglii. Spotykali się i spotykają co trzy lata, w tym roku w Krakowie. Są bardzo ze sobą związani, przede wszystkim tym, co przeszli i co starają się utrwalać i dokumentować.
Wydali już — własnym sumptem — kilka książek, ostatnio opracowany przez Wiesława Stypułę album „Tułacze dzieci”. Zbiór cudem ocalałych, zebranych po świecie zdjęć, na których jest też Jurek Krzysztoń jako skaut w Indiach. Zdjęć przerażających: małych, ogolonych, bosych szkielecików w łachmanach, czekających na transporty, dostawy żywności. Takimi właśnie „tułaczymi dziećmi” opiekowała się znana przedwojenna piosenkarka Hanka Ordonówna —wśród „Indyjczyków” są również „jej” dzieci. Dla nich właśnie, dziś już starszych panów, których z roku na rok coraz mniej, i dla tych, którzy zostali na obcych cmentarzach, napisał „Wielbłąda” i „Krzyż Południa”, które nosił w sobie wiele lat.
„Nasz dom — mówi dalej Halina Krzysztoń — przypominał przez długie lata międzynarodowy zajazd. Ciągle bowiem pomieszkiwał u nas czy tylko nocował któryś z «Indyjczyków». Ja z Jurkiem też oczywiście często u nich gościłam, wydawało mi się więc czasem, że wszędzie z nimi byłam, wszystko przecież o nich wiedziałam. Jeździliśmy głównie do Anglii, bo tam osiadło «Indyjczyków» najwięcej. W Anglii właśnie miałam dość ich wspominków — ciągle o tym samym!
Mimo to, choć Jerzego już nie ma, zostałam w tym świecie. W cztery lata po jego śmierci wyszłam za mąż za jednego z «Indyjczyków», kolegę Jurka, o podobnym losie”.
„Wielbłąd na stepie” przeleżał w PIW–ie całe pięć lat, z wielu, oczywiście, powodów, między innymi pogrążającej recenzji wewnętrznej pułkownika Załuskiego. Oddano więc książkę do „Czytelnika”, a tam Bębenek jakoś ją przez cenzurę przepchnął. Wywołała jednak burzę z piorunami — protestowała ambasada radziecka w osobie ambasadora Aristowa — wywiad działał błyskawicznie, trudno bowiem przypuszczać, że Aristow sam „Wielbłąda” przeczytał. Wzywano Bębenka na dywanik, żądano wycofania i zniszczenia dziesięciotysięcznego nakładu. Tylko jak, skoro natychmiast się rozszedł? „Chodziłam wtedy po księgarniach — wspomina Halina Krzysztoń — pytałam o «Wielbląda na stepie». «Na stepie to on może i jest — odpowiedział mi jeden z księgarzy — ale w księgarniach już nieb” To był chyba najszczęśliwszy czas Jerzego — dostawał masę listów, ludzie dziękowali mu za książkę. Czytali ją, płacząc, ale i ciesząc się, że ktoś dał świadectwo, że doczekali. Odezwała się pani, też wywieziona z Grodna, która jechała z nimi nie tylko tym samym pociągiem, ale i wagonem, pamiętała młodą piękną kobietę z małymi synkami i kuzynką.
Choć nie brakowało i malkontentów, narzekających, że to nie cała prawda, że za dużo sympatii do miejscowych, co jest rzeczywiście prawdą — pamiętał o wszystkich, którzy nie dali im zginąć, pomagali, jak mogli. „Winienem też moją książkę bliźnim, którzy nie poskąpili nam serca” — napisał we wstępie.
Żył przede wszystkim pisaniem; pierwym diełom samoloty, a diewuszkj potom — żartował zawsze. Ale to, oczywiście, męczyło, uciekał więc w tłumaczenie, a także w pracę radiową, którą kochał, traktował, jak zresztą wszystko, bardzo serio. Prowadził między innymi „Pocztę literacką”, przejmował się każdym, najgorszym nawet grafomanem. Planował o swojej tułaczce książkę kolejną, trzeci tom trylogii, tym razem o Indiach, zwłaszcza że miał wiele materiałów — przede wszystkim swój chłopięcy jeszcze pamiętnik z powklejanymi zdjęciami, listy.
„Do dziś to wszystko mam — mówi Halina Krzysztoń — i nie wiem, co z tym zrobić, kogo zainteresować, bo szkoda, żeby tak leżało”. Ale kolejnego etapu swych losów opisać już nie zdążył. Zawładnęła nim ciężka psychiczna choroba, która trwała latami, z okresami lepszymi i gorszymi. Próbował, oczywiście, się leczyć, trafił do szpitala. Pisał „Obłęd”, który miał się stać lekiem i terapią, niestety jednak bezskuteczną. Okazał się dziełem ostatnim, zamknięciem twórczości. Wydawało się bowiem, że może będzie lepiej, że jednak jakoś z tego wyjdzie, ale nie. Stało się. Przepełnił czarę stan wojenny, który załamał go ostatecznie. Nie wytrzymał ciśnienia. Choroba to los, nieszczęście, Nemezis. Ale w jego przypadku chyba nie tylko. Przeszedł przecież jako chłopiec rzeczy niewyobrażalne. Wystarczy wziąć do ręki „Wielbłąda na stepie”, choć jeszcze lepiej „Krzyż Południa” — klucz do zrozumienia jego rany. Fizycznej, czyli utraty ręki, i psychicznej, psychicznego okaleczenia. Cierpienie już go nigdy nie opuściło.
Po amputacji ręki porównywał siebie do Łazarza, który powstaje z martwych. Z niechęcią, ale jednak wraca, widzi Krzyż Południa, który dodaje mu sił, staje się dobrą nowiną. Po latach w chorobie nic już go nie pocieszyła „Tego typu przeżycia zostawiają ślady — mówi Halina Krzysztoń — widzę je zresztą u wszystkich «Indyjczyków». Są inni. Naznaczeni stygmatem «tamtego». Zranieni. Wielbłądy na stepie, choć na czym to polega, trudno wytłumaczyć”.
Wolałaby zresztą na ten temat nie mówić. Choć od śmierci Jerzego minęło już trochę lat, to ciągle temat bolesny.
„Ostatni raz widziałam Krzysztonia — wspominała Krystyna Goldbergowa — w 1980 roku na majowym kiermaszu książki w Warszawie. Przy stoisku PIW–u podpisywał egzemplarze «Obłędu». Przeraził mnie jego wygląd. To był zupełnie inny człowiek niż ten, którego znałam. Ponura, pobrużdżona szara twarz, nieobecne, puste oczy. Kiedy podeszłam do niego, usiłował się uśmiechnąć. I wtedy przeraziłam się jeszcze bardziej. Kąciki jego ust rozciągnęły się w bolesnym grymasie, oczy zaś — tak niegdyś rozświetlone uśmiechem — przesłaniał bezgraniczny smutek”*.
16.05.1982. „O godzinie czternastej popełnił samobójstwo, skacząc z okna swego mieszkania na trzecim piętrze przy ulicy Madalińskiego, Jerzy Krzysztoń, autor «Obłędu» — pisał Leszek Prorok. — Znów był kilka miesięcy w zakładzie psychiatrycznym. Ostatnio podczas weekendów na przepustce. Rozmawiał z nim telefonicznie Terlecki —odniósł wrażenie, że Jurek, rozpytujący, co się dzieje w środowisku, w kraju — słucha jakby z oddali, jakby już z drugiego brzegu. Na krok ten ważył się w depresji i nie w pełni poczytamy. Dlatego ksiądz Niewęgłowski, duszpasterz twórców, nie miał żadnych zastrzeżeń co do kościelnego pogrzebu. Casus przypomina bardzo finał Jerzego Zawieyskiego. Depresja Krzysztonia zadawniona, czym wywołana —w zasadzie nie wiem. Na pewno ogólna sytuacja też tu gra rolę. Chciał rozbudować «Wielbłąda na stepie» do trylogii, więc nie miał poczucia, że powiedział wszystko”*.
MAŁGORZATA HILLAR (1926–1995) — w latach sześćdziesiątych poetka bez przesady kultowa, nazywana drugą Marią Jasnorzewską–Pawlikowską. Ogromną popularność przyniósł jej już debiutancki tomik „Gliniany dzbanek” (1957), wyróżniony Nagrodą Stowarzyszenia Księgarzy Polskich, który stał się wydarzeniem. Doczekał się też, co w przypadku debiutantów jest bardzo rzadkie, wznowienia. Tomiki następne, „Prośba do macierzanki”, „Erotyki”, „Krople słońca”, „Czekanie na Dawida”, ugruntowały popularność poetki, a jej twórczość stała się swego rodzaju manifestem ówczesnego młodego pokolenia, szczególnie zaś głośny wiersz „My z drugiej połowy XX wieku”:
My z drugiej połowy XX wieku
rozbijający atomy
zdobywcy księżyca
wstydzimy się
miękkich gestów
czułych spojrzeń
ciepłych uśmiechów
Kiedy cierpimy
wykrzywiamy lekceważąco wargi
Kiedy przychodzi miłość
wzruszamy pogardliwie ramionami
Silni cyniczni
z ironicznie zmrużonymi oczami
Dopiero późna nocą
przy szczelnie zasłoniętych oknach
gryziemy z bólu ręce
umieramy z miłości
Nie brakowało wprawdzie krytyków, którzy kręcili nosem na jej wiersze. Popularność i poczytność były w PRL–u źle widziane, „popularny” znaczyło „gorszy”. Większość podkreślała jednak oryginalność jej poezji, szczerość, bezpretensjonalność i subtelność. Śmiałość i zmysłowość erotyków — lirycznych miniatur, do których Tadeusz Baird skomponował muzykę i które śpiewała Stefania Woytowicz. Po tomiku „Czekanie na Dawida”, o czekaniu na macierzyństwo, przestała pisać, zamilkła na wiele lat. Wybór wierszy dawnych, wzbogacony o osiem nowych, zatytułowany „Gotowość do zmartwychwstania”, ukazał się już po jej śmierci. W roku 1995, a więc przeszło dwadzieścia lat od tomiku poprzedniego. Dlaczego zamilkła? Tyle lat milczenia?
Mówi o tym przyjaciel poetki i wydawca ostatniego jej tomiku, Jerzy „Leszin” Koperski, wieloletni działacz kulturalny, szef wydawnictwa „Anagram”.
Znał ją wiele lat i dzieli jej życie na dwa rozdziały. Pierwszy z nich, szczęśliwy — okres poezji, popularności, miłości. I drugi, czarny —załamania, cierpienia, alkoholu i walki z nim. Prób dźwignięcia się, powrotu do pisania, zmartwychwstania.
„Kochałem się w Małgosi — wspomina. — Była ładna, pełna uroku i pasji. Od razu bardzo jako poetka popularna. Szefowałem słynnemu klubowi studenckiemu «Hybrydy» na Mokotowskiej, organizowałem spotkania z poetami, między innymi, oczywiście, z Małgosią. Sala pękała w szwach, ludzie pchali się oknami. Na jednym z wieczorów Basia Sadowska, poetka, matka Grzesia Przemyka, powiedziała z żalem, że ani ona, ani żaden z kolegów nie zgromadzi nigdy takich tłumów jak Małgosia.
Jeździliśmy też razem nad morze, na «Famę», słynne niegdyś, letnie festiwale kulturalne, i pamiętam, że na plaży młode dziewczyny recytowały na głos jej erotyki:
Kiedy wspomnę
pieszczotę twych rąk
nie jestem już dziewczyną
która spokojnie czesze włosy
ustawia gliniane garnki
na sosnowej półce
Bezradna czuję
jak płomienie twych palców
zapalają szyję ramiona
Staję tak czasem
w środku dnia
na białej ulicy
i zakrywam ręką usta
Nie mogę przecież krzyczeć.
Jej prosta, ale pełna uroku poezja, mówiąca o uczuciach, o sprawach codziennych, była potrzebna po upolitycznionych wierszach—agitkach z lat pięćdziesiątych o dojarkach i planach sześcioletnich. Wstrzeliła się idealnie w odwilżowe, popaździernikowe lata. Zdobyła z miejsca wielką popularność niczym we Francji Saganka swoim «Witaj, smutku». W prozie natomiast błysnęły młode pisarki: Magda Leja i Monika Kotowska, które gdzieś potem przepadły. Strzałem w dziesiątkę, choć już znacznie późniejszym, była też «Pestka» Anki Kowalskiej. Wtedy też spotkała miłość swego życia, znanego poetę, krytyka i eseistę. Pobrali się, urodziła syna, Dawida. Małżeństwo jednak się rozpadło, a właściwie to on porzucił ją dla innej, też zresztą poetki. Miał z nią córkę, którą kochał, synem natomiast nie interesował się. Bardzo to przeżywała, traktowała emocjonalnie, ambicjonalnie. Gdy w «Orientacjach», piśmie, które wydawałem, zamieściłem kiedyś na jednej kolumnie wiersz jej i «tamtej», nie mogła darować mi zdrady — jak mogłem?
Była zdolna, utalentowana, ale to jeszcze nie wszystko. Były mąż natomiast, dużo starszy, z pozycją — pomagał jej niewątpliwie w karierze, kreował, protegował, zabrał ze sobą do Stanów. Sama już tak sobie nie radziła, pod każdym zresztą względem”.
Zepsute zamki w drzwiach
połamane parasolki
oderwane nogi lalek
Potrafiłeś gestem czarodzieja
przytknąć oderwane kółko
do dziecinnego wózka
by potoczył się
ze śmiechem
w ptaki
Umiałeś
w ociemniałą lampę
tchnąć
światło
Osaczają mnie
rozbite dzbanki
okulałe wózki
wypalone lampy
Osacza mnie ciemność
„W świecie literackim piło się wtedy, jak wiadomo, sporo, alkohol był częścią stylu życia. Małgosia — nawet w swoim pierwszym, szczęśliwym okresie — też za kołnierz nie wylewała. Chodziliśmy czasem do «Złotej Rybki» naprzeciwko dawnego KC, z tym że wtedy jeszcze nie piła tak dużo, choć może to ukrywała… W każdym razie nie było to jeszcze problemem. Zaczęła pić, i to ostro, dopiero po odejściu męża. Piła przez wiele długich lat. Samotnie, do ściany. Tonęła, bo była sama, nie miała w nikim oparcia — dziecko było jeszcze małe. Bardzo się wykończyła — alkohol szybciej niszczy kobiety. Sparaliżował też jej talent, tym bardziej że musiała sprostać oczekiwaniom po rewelacyjnym debiucie, który stał się ciężarem. Pogłębiał twórczą niemoc.
Syn tymczasem dorastał, zaczynały się konflikty, co nietrudno zrozumieć. I tak długo wykazywał wiele dobrej woli. Jeździł z nią na spotkania autorskie, bo jeszcze jakiś czas ją zapraszano — miała ciągle nazwisko. Opiekował się nią, «konwojował», żeby dowiozła do domu pieniądze. Wyciągał z knajp. Pamiętam, popijaliśmy kiedyś w barku na Kopernika, czyli w «Kameralnej», skąd próbował, zaledwie nastoletni, zabrać ją do domu — scena wstrząsająca. Miał więc w końcu dość, odszedł z domu, i to w wielkim z nią konflikcie. Rozpoczął życie własne i rozumiem go — za wiele dobrego, niestety, od niej nie zaznał”.
Mówisz
Ja jestem
Mówisz
Ja mam świat
swój własny
osobny niezależny
tak skomplikowany
że nie jesteś w stanie
go pojąć
Zbudowałem więc
szczelne drzwi do niego
Nie pukaj
Nie otwieraj
Wstęp wzbroniony!
Tobie
Mówisz
Ja mam kobietę
swoją wiosną
wara ci od niej
i kota mam
możesz mu przynieść rybę
lecz połóż ją na progu
mojego świata
„Oczywiście, bardzo jego odejście przeżyła. Została zupełnie sama, zostawił ją mąż, a teraz syn, dla którego właśnie podjęła jednak walkę z chorobą. Przez dziesięć ostatnich lat związana była ze wspólnotą Anonimowych Alkoholików. Chciała, żebym jej towarzyszył na spotkaniach, ale od dawna już nie piję i nie miałem ochoty. Po co? Chodziła więc sama, mówiła, że dobrze jej robi, gdy słucha o dramatach innych. Miała na szczęście mieszkanie «z puli ZLP», o które kiedyś było łatwo, szczególnie za Tejchmy, który rozdawał na prawo i lewo, «kupując» literatów, dostawali je nawet ci z Koła Młodych. Bardzo już schorowana, zniszczona, miała też rentę, często dostawała stypendia i zasiłki z ZLP, gdzie znano jej sytuację. W sumie jednak żyła bardzo skromnie, w biedzie i zaniedbaniu. Jak Tadeusz Peiper. Gdy czasem do niej wpadałem, nie wpuszczała mnie do mieszkania, rozmawialiśmy na korytarzu. Zerkałem, oczywiście, do środka, widziałem ubóstwo i bałagan, czego najwyraźniej się wstydziła. Spotykaliśmy się więc u mnie, w wydawnictwie.
Miała przyjaciółkę, jakichś paru znajomych, ale tak naprawdę była samotna. Żyła w nieustającym właściwie bólu, depresji, rozpaczy. Po prostu się załamała, wycofała z życia, nie miała siły, żeby walczyć. Tkwiła wśród czterech ścian, napisała o tym zresztą w jednym z ostatnich wierszy”.
Witaj ściano
świadku mego niesypiania
świadku mego niejedzenia
świadku mego niesprzątania
świadku mego niemodlenia się
świadku mego niepisania
świadku wszystkich moich niemożności
a także świadku mojej niewiary:
Witaj ściano
przyjaciółko w chorobie
ty: porażona wiecznym milczeniem
ja porażona paraliżami mli
Kocham cię ściano
za twoją cierpliwość
z jaką słuchasz mojego płaczu
„Gdy wyszła z nałogu, chciała bardzo wrócić do pisania, odrodzić się na nowo jako poetka. Mam małe, ale własne wydawnictwo, zaproponowałem jej więc tomik, na który złożyłyby się najlepsze wiersze dawne i nowe, jakie próbowała pisać. Miała też dołączyć wstęp o sobie, wyjaśniający czytelnikom, dlaczego tyle lat milczała. Proponowałem tytuł ((Zmartwychwstałam po dwudziestu latach», «Narodziłam się po dwudziestu latach», «Nie umarłam przez te dwadzieścia lat», w końcu zatytułowała go jednak «Gotowość do zmartwychwstania» i tak już zostało.
Żyła swoim projektem, bardzo się nim cieszyła. Choć kosztował ją wiele bólu, pisała bowiem w trudzie i cierpieniu, masę niszczyła. Nad jednym zdaniem pracowała czasem cały dzień. Najwięcej zmagań kosztował ją wstęp, w którym pisała o sobie, o przyczynach swego milczenia, porażenia i blokady.
«Oto dwadzieścia lat minęło, odkąd umarłam — pisała — porażona cierpieniem przestałam pisać, mając wiele do napisania. (…) Wreszcie powoli zaczęłam wychodzić z głębokiego dołu, zabijającego, niszczącego milczenia. Nie odbywało się to za pomocą silnej woli ani walki wewnętrznej. Każda walka wyzwala we mnie demony, więc już dawno słowo to wyrzuciłam ze swego słownika, lecz było to coś w rodzaju przebudzenia — jakby gotowość do zmartwychwstania».
W końcu jednak zebrała się, oddala mi wreszcie tomik — wybór wierszy dawnych, kilka nowych oraz wstęp. Snuła plany dalsze, chciała wydać wiersze dla syna — czuła się wobec niego winna. Wpadła do mnie przed Wielkanocą, przyniosła trzy jajeczka, którymi się podzieliliśmy, złożyliśmy sobie życzenia, jedno nawet zabrała ze sobą, chciała podzielić się nim z przyjaciółką. Wpadła też jeszcze do mnie w maju, wzięła, tylko na parę dni, swój wstęp. Chciała coś jeszcze poprawić, zmienić. Oddałem jej go więc bez zastanowienia, choć nawet nie miałem kopii. Umówiliśmy się, że zwróci go 9 czerwca, na swoje imieniny. Mieliśmy kupić tort i ustalić ostateczny kształt książki. Pożegnaliśmy się ł jeszcze przytuliliśmy serdecznie na pożegnanie. 30 maja umarła. Niespodziewanie. Na serce, ale ‘tak naprawdę z bólu, cierpienia i klęski. Co więcej, syn wyjechał akurat za granicę, leżała sama chyba z dwa tygodnie, w wielki upał. Syn oddał mi potem wstęp, ale, nad czym boleję, wykreślił najbardziej osobiste fragmenty, choć pisała go przecież do druku, dla czytelników, a nie do szuflady. Zamieściłem więc tylko to, co dostałem. Cóż mogłem zrobić? Jest spadkobiercą jej praw i może teraz ją cenzurować. Szkoda”.
„Bardzo mi jej żal — nie myślała wcale o śmierci, próbowała właśnie się podnieść, wrócić do życia, do pisania. Odrodzić się jako człowiek i poetka, ale i to zostało jej odebrane. Albo zabrakło jej już sił. Była słaba, wrażliwa, wycofująca się, bardzo już też schorowana. Zostawiła jednak po sobie tyle pięknych wierszy. Kilka nowych, wstrząsających, ostatecznych, szczególnie «Ścianę» i «SOS». Dla mnie była przede wszystkim kobietą: pisała, gdy się jej układało, gdy zawaliło — zamilkła.
Na pogrzeb przyszło dosłownie parę osób. Nikogo z tak zwanego środowiska. Nikt już jej nie pamiętał, nikogo nie interesowała. Opisała to zresztą w jednym ze swoich ostatnich wierszy”.
Błogosławię cię ściano
gdyż wiem
że jedynie ty
będziesz wierną towarzyszką
mojej śmierci
Ludmiła Mariańska, poetka: „Błysnąć jest łatwo, talent jednak to nie tylko dar, ale i ciężar, który trzeba umieć nieść”. Nie umiała.
Nie mówcie przy mnie
o maju dzieciach
o maturach
o bohaterstwie
o przyszłości
nie mówcie przy mnie
o obumarłymi ziarnie
które wyda owoc
gałązka bzu
w którą chowam twarz
wie lepiej
że gniazdka nasze
nie są z tego świata
Nie mówcie
BARBARA SADOWSKA (1940–1986) — postać ważna, tragiczna, choć dziś coraz bardziej zapomniana. Poetka o dorobku niewielkim, ale istotnym. Już po debiucie porównywana do Hillar, Poświatowskiej. Autorka kilku tomików wierszy, „Zerwanych drutów”, „Nad ogniem”, „Moje”, „Stupor”, ,Jak słodko być dzieckiem Boga”.
Ostatnie wydane zostały w podziemiu, oficjalnie publikować nie mogła, znajdowała się na tak zwanej czarnej liście pisarzy. Od lat siedemdziesiątych związana była bowiem z opozycją, uczestniczyła w warszawskich Tygodniach Kultury Chrześcijańskiej, drukowała już w pierwszym numerze „Zapisu” w styczniu 1977 roku. W stanie wojennym pracowała w prymasowskim Komitecie Charytatywno–Społecznym przy kościele Świętego Marcina. Represjonowana, przesłuchiwana, więziona, została zwolniona wyłącznie ze względu na stan zdrowia. W maju 1983 roku ugodzona ciosem najstraszliwszym —zmarł, bestialsko skatowany w komisariacie MO, jej jedyny syn, duma i nadzieja — osiemnastoletni Grześ Przemyk. Proces w jego sprawie ciągle trwa, do dziś nie znaleziono i nie ukarano winnych.
Leopold Przemyk, ojciec Grzesia:
„Studiowałem na politechnice, poznałem ją «z ogłoszenia» — poszukiwała korepetytora z fizyki, matematyki i chemii. Kończyła dwadzieścia trzy lata, a ciągle nie miała matury, chciała zdawać eksternistycznie. I jakoś już u niej zostałem — byłem z Bielska–Białej, cisnąłem się w akademiku, pomyślałem więc, że nie byłoby źle ożenić się z warszawianką. Mieszkała tylko z matką, brakowało w tym domu mężczyzny.
Miała niełatwe dzieciństwo, a tym samym kompleks domu, ojca. Jej matka wyjechała w 1935 roku do Francji, do pracy, wróciła w 1946 z małą Basią, urodzoną w Paryżu. Tak naprawdę, powinna nazywać się Barbara Obrębska, jej ojciec, którego nie pamiętała, Franciszek Obrębski, zginął na statku «Cap Arcona», zatopionym w 1945 roku przez aliantów — nie wiedzieli, że płyną nim jeńcy. Poświęciła mu wiersz «Sen o ojcu». Czesław Sadowski był mężem jej matki, nosiła jego nazwisko.
Choć szybko urodził się Grześ — pucołowaty, grubiutki, przylepny, nasze małżeństwo zaczęło się rozwalać, rozwiedliśmy się, gdy miał pięć lat. «Nie jestem w stanie akceptować jej absolutnie improwizacyjnego stosunku do życia, codzienności, obowiązków» — pisałem w pozwie i tak było rzeczywiście. Gdy ma się małe dziecko, trudno żyć jak Cyganka, łazić na imprezy, sprowadzać do domu tłumy nocujących poetów i poetek. Musiałem przecież wstawać rano do pracy, a często jeszcze odwozić, potem zabierać ze żłobka Grzesia. Po prostu inżynier i poetka, dwa różne światy, pod każdym chyba względem. Na przykład nawróciła się dopiero później, wtedy nie chciała ochrzcić Grzesia, zrobiła to w Bielsku–Białej moja rodzina. Po rozwodzie Grześ został u niej i myślałem nawet, żeby o niego walczyć, ale nie miałem szans, musiałbym szarpać się, iść ma udry, wzywać świadków. Żył niewątpliwie wśród cyganerii, w przytulisku, gdzie z codziennością, obiadem na przykład, różnie bywało. Ale kochał matkę, a ona jego, może nawet za bardzo, trzymał ją przy życiu. Więc po co? Nie straciłem z nim przecież kontaktu.
W 1971 roku ożeniłem się drugi raz i ciągle do nas przychodził, lubił swoje przyrodnie rodzeństwo, Agnieszkę i Michała, do mojej żony mówił per ciociu, z Baśką był na ty. U matki miał luz, swobodę, artystyczną atmosferę, u mnie tak zwany normalny dom, obiad, jakiś tam rygor. Kolonie i obozy z WSK na Grochowie, gdzie pracowałem, chciałem, żeby pobył trochę nie tylko z dziećmi poetów. Miał wpaść do mnie w czwartek, ale gdy się nie pojawił, nie martwiłem się, pomyślałem, że umówił się z dziewczyną — był maj, piękna pogoda. A on w tym czasie dogorywał, w czwartek go dopadli, w sobotę już nie żył, ktoś przyleciał do mnie z wiadomością. Do ukończenia dziewiętnastu lat brakowało mu tylko trzech dni. Baśka nie chciała już potem żyć, szybko to poszło. Ja natomiast wyrzucam sobie nieustannie, że powinienem jednak o niego walczyć, bo gdyby był ze mną — żyłby do dziś. Nosił długie włosy, rzucał się w oczy, denerwował konusów nawet swoim wyglądem. I zginął głównie za nią, za jej świat.
Za trumną szła z księdzem Popiełuszką, ja natomiast z tłumem, daleko. Ale dziś pozostałem już tylko ja, to ja prowadzę jego sprawę. I doprowadzę do końca”.
Ksiądz Jan Sochoń, poeta i eseista:
„Poznałem Basie w latach sześćdziesiątych — była związana z Forum Poetyckim «Hybrydy». I mam nadzieję, że mi wybaczy, ale niezbyt ją z tych lat zapamiętałem, była bowiem osobą, której się nie zauważało. Poetki są na ogół ostre, ekspansywne, narzucające się, Basia natomiast była wyciszona, delikatna, obawiająca się zrobić krok do przodu, urazić kogoś. Krucha, zarówno w życiu, jak i w poezji.
Franc Fiszer opowiadał często dowcip o Leśmianie: «Przyjechała pusta dorożka, z której wysiadł Leśmian» i to samo mógłbym powiedzieć wtedy o Basi.
Bliżej poznałem ją w czasach «Solidarności», przez księdza Popiełuszkę, z którym się przyjaźniła. Bardzo się zmieniła, zewnętrznie i wewnętrznie. Silniejsza, pewniejsza siebie, pełna jakiejś duchowej mocy. Podobnie zresztą było z księdzem Popiełuszką — nieśmiałego, cichego, umocniła właśnie «Solidarność». W stanie wojennym ciągano ją na przesłuchania, rewidowano, szantażowano synem, krótko nawet siedziała, ale nie straciła ducha, przeciwnie, stała się zdecydowana, bardziej jasna, promienna.
Widywałem ją również po śmierci Grzesia, utalentowanego chłopca, który również pisywał wiersze, grał na gitarze, był tak zwaną artystyczną duszą. Poszarzała wtedy i ściemniała, stała się nie tyle może zgorzkniała, co bardziej milcząca, nieobecna. Pisała jednak, i to właśnie swoje wiersze najlepsze, najbardziej dojrzałe. Oszczędne, proste, lapidarne, przypominające ostatnie utwory Anny Kamieńskiej, która uważa, że najlepiej zostawić tylko tytuł. Ostatnie wiersze Basi były wstrząsające. O bólu, rozpaczy, a przede wszystkim o cierpieniu. O Hiobie, którego nazywała swoim bratem. O Bogu, od którego, mimo ciosu, nie odwróciła się, przyjmowała wszystko, co zsyłał”.
Wydzierając dziecko
wznieś mnie w moje ramiona
boję się spojrzeć w twoją twarz,
(…)
ze moim wzrokiem
którego nie rozumiem
czuwam przy Tobie
potykani się
pamiętam
mój brat Hiob
znosi mi do domu
brukowe wycinki
poklepuje mnie w sądzie
mój syn Grześ
nie ma dla was nigdy
twarzy waszych dzieci
ze swoim wyrokiem
którego nie rozumiem
czuwam przy Tobie
potykam się
zapadam.
„Dodawał jej wtedy sił i chęci do życia ksiądz Popiełuszko. Pomógł też na pewno papież Jan Paweł II, który podczas drugiej pielgrzymki do Polski, na spotkaniu ze środowiskiem twórczym wziął ją w ramiona, przytulił. To Basia Sadowska — powiedziano mu. — Zabili jej syna, nie chce żyć.
Wszyscy jej zresztą chcieli pomagać, choć raczej przeszkadzali, męczyli, traktując jak matkę Polkę stanu wojennego, pomnik, symbol. Otaczały ją tłumy, zapraszano ją na wszystkie solidarnościowe obchody i uroczyste msze, składano obok niej kwiaty, choć była przecież żywą, młodą kobietą. Szalenie ją to żenowało i krępowało, choć nie odmawiała, nie chciała zrażać ludzi, jej obecność cementowała i łączyła, nadawała imprezom inny wymiar.
Ale nic już jej pomóc nie mogło. Cios był śmiertelny, herodowy: IV Departamentu SB, który niszczył ofiary, zabijając ich najbliższych, tych, których kochali najbardziej.
Nawet nie wiem, na co chorowała. Jej życie zaczęło się po prostu wypalać. Gasła, odchodziła. Zmarła l października 1986 roku, trzy lata po Grzesiu, ale tak naprawdę razem z nim. Spoczęła obok niego, za jej trumną szło przeszło sześćdziesiąt tysięcy osób”.
Lidia Urniaż–Grabowska, lekarka, działaczka „Solidarności” od jej początków do dziś:
„Miałam wielkie szczęście, za które ciągle losowi dziękuję. Pozwolił mi bowiem poznać Basie, człowieka o nieprawdopodobnym wręcz altruizmie i wrażliwości. Nie była literatką, ale poetką, i to nie tylko jeśli chodzi o pisanie, ale i w życiu, wszędzie i zawsze.
Zaprzyjaźniłyśmy się właśnie u Świętego Marcina, gdzie od razu zwróciłam na nią uwagę — miała niezwykły dar wyławiania ludzi najbardziej potrzebujących, zagubionych, a nie wielkie nazwiska. Ludzi z prowincji, zupełnie nikomu nie znanych, zażenowanych i skrępowanych, że muszą o coś prosić, bo tacy właśnie mają często wielkie poczucie godności. Basia była jedyną, która potrafiła — swoim przejęciem, ciepłem — stworzyć im rodzinną atmosferę, ośmielić. Scena u Marcina, którą najbardziej zapamiętałam, to Basia przycupnięta u kolan osoby, której słuchała tak, jak tylko ona potrafiła. I nie zdarzyło się, by ktoś wezwał ją do siebie i powiedział, że jakiejś osobie trzeba pomóc! Sama tego kogoś odnajdywała, wysłuchiwała. Pamiętam też, jak ktoś uraził kiedyś, dotknął górniczkę ze Śląska, żonę aresztowanego, która natychmiast wybiegła. A Basia za nią, dogoniła ją przy kolumnie Zygmunta, jakoś udobruchała, przyprowadziła z powrotem, a potem, oczywiście, szybko się z nią zaprzyjaźniła, pojechała do niej na Śląsk”.
„Choć sama ciężko chora, nigdy o tym nie mówiła. Ale mam oczywiście lekarskie spaczenie, do razu więc zauważyłam, że cierpi na astmę oskrzelową, słyszałam przecież, jak oddychała. Zupełnie to jednak bagatelizowała, twierdziła, że nic jej nie jest, że przesadzam. Gdy została aresztowana, o co nie było wtedy trudno, usiłowaliśmy wyciągnąć ją ze względu na stan zdrowia. Grześ dostarczył nam jej dokumentację lekarską i gdy ją przejrzałam, nie mogłam uwierzyć, że dotyczy jednej osoby, wystarczyłoby do powalenia co najmniej kilku! Okazało się, że przeszła kilka operacji neurochirurgicznych mózgu, przeprowadzonych w Szwecji, o czym nigdy nie mówiła, nie wspominała nawet.
Ale mimo astmy, która ją dusiła, zaostrzała się bowiem podczas przeziębień, infekcji, na pytanie, jak się czuje, Basia odpowiadała zawsze, że świetnie. I prawdę powiedziawszy, była w dobrej formie —żywa jak iskiereczka, zajęta głównie sprawami innych, nieustająco na nich nastawiona.
Starałam się więc pomagać jej jakby mimochodem — odwoziłam, przywoziłam. Zatrzymywałam się koło apteki, przypominałam, żeby wykupiła to czy tamto lekarstwo. Gdy miała akurat masę spraw, część brałam na siebie. Była przecież taka chora i krucha. Ale gdy padły strzały w Lubinie, załadowała natychmiast dwa ciężkie plecaki, pojechała sama do rodzin ofiar. Zjawiła się jako pierwsza osoba od Marcina”.
„Wystarczyło posłuchać, jak rozmawiała z Grzesiem, i wiedziało się, że ich związek to coś nieprawdopodobnego, partnerskiego, choć może niezupełnie. Rozumiał już, że powinien opiekować się swoją matką poetką, co nie było oczywiście łatwe, miał w końcu tylko osiemnaście lat Do końca wciąż bardzo chłopięcy, wrażliwy, próbujący pisać wiersze —jestem przekonana, że gdyby żył, zostałby poetą. Już po śmierci Grzesia wydano w podziemiu tomik jego wierszy pod tytułem «Sen, a może syn», bardzo jeszcze młodzieńczych, ale już zwiastujących talent:
Kiedy tak siedzimy ciasnym kręgiem
w tym mieszkaniu jakby wiszącym
nad Warszawą zasnutą upałem i strachem
pośród coraz to nowych kwiatów, ludzi
wśród muzyki i tylu książek w których
nie znajdziemy żadnej odpowiedzi
na to co się stało
Kiedy tak żywi patrzymy na siebie
z obawą czy jutro albo pojutrze
nadal będziemy razem słuchać „Epitafium
dla Wysockiego” lub po raz któryś
odczytywać ten wiersz przepisany na ścianie
„Na brednię naszą i na naszą nędzę
Na zatwardziałość w naszym szaleństwie…”
w tym ciasnym pokoju z którego nie odchodzi
śmierć jakby nas wszystkich
jakby do naszych ściszonych rozmów
dochodziły z ulicy odgłosy: zbiorowej agonii,
jakby nam wszystkim naraz
strzaskano wątroby, odebrano powietrze.
jakby nam mowę zamieniono
W’ urzędowy bełkot, jakby nas
uśpiono nie każąc pamiętać…
I kiedy nowy świt jak wynajęty morderca
skrada się do drzwi
jeszcze umieramy razem.
maj 1983
„Rozwiodła się dawno z jego ojcem, Leopoldem Przemykiem, ale Grześ miał z nim — i ze swoim przyrodnim rodzeństwem — bardzo dobry kontakt. Często u nich bywał, bardzo się kochali, Basia (co też jak najlepiej o niej świadczy) nie tylko mu tych kontaktów nie wzbraniała, ale cieszyła się z nich. Podziwiam Leopolda Przemyka — spokojny, rzeczowy, nie opuścił ani jednego dnia ciągnącego się latami procesu w sprawie Grzesia, co podkreślam, bo pisze się zwykle o «synu Barbary Sadowskiej», choć miał też ojca i nadal go ma. Wzruszyłam się, gdy niedawno go odwiedziłam i zobaczyłam, jak bardzo jest do ‘Grzesia podobny młodszy, przyrodni brat, który ma na biurku jego fotografię. Przyrodnia siostra, Agnieszka, jest również, jak Grześ, uzdolniona artystycznie, uczy się w szkole muzycznej, gra na fortepianie, chce zostać pianistką”.
„Pamiętam noc po śmierci Grzesia, a przed jego pogrzebem, kiedy w mieszkaniu Basi, pełnym ludzi niczym dworcowa poczekalnia, ktoś zauważył nagle, że jej nie ma, zniknęła. Wszyscy wpadli, oczywiście, w panikę, szukali jej po ulicach, wydzwaniali po znajomych. Ja natomiast pojechałam od razu pod sądówkę, to znaczy Zakład Medycyny Sądowej, gdzie znajdowało się ciało Grzesia, i znalazłam ją skuloną przed drzwiami.
Był skatowany tak, że gdy operujący lekarze otworzyli mu brzuch, płakali, nie mieli już nic do roboty, nie mogli mu pomóc, nigdy nie widzieli tak zmasakrowanego wnętrza. Bito go fachowo, żeby nie zostawić śladów. Ale to nie wszystko, udręczone ciało przeszło jeszcze swoje po śmierci — sekcja sądowa jest bezlitosna, przypominał więc po prostu miazgę. Chcieliśmy jej tego oszczędzić, tym bardziej że nie spala już kilka nocy, była w strasznym stanie i nie wiedzieliśmy, czy wytrzyma jego widok po sekcji, dlatego tak ją pilnowaliśmy. I udało się, zobaczyła go dopiero rano, gdy był już ubrany w podkoszulek, bluzę. Ale zanim ją przekonałam, namówiłam, zabrałam do domu, już dniało. Tłumaczyła, że to przecież ona musi go do trumny ubrać, że nie da go nikomu tknąć, chce pobyć z nim sama, jutro przecież pogrzeb, tłumy ludzi”.
„Ale zdążyła go jeszcze pożegnać, najpierw sama, potem z Marzeną, jego dziewczyną, która jest rozdziałem osobnym, to wspaniały człowiek. Zajmuje dziś mieszkanie Grzesia i Basi, była dla nich osobą najbliższą.
Miałam wrażenie, że podczas pogrzebu Basia była zupełnie nieobecna, tak jakby nie wiedziała, co się właściwie dzieje, o co chodzi. Wyglądała, jakby wyprawiała go nie na śmierć, lecz na wycieczkę czy w podróż, włożyła mu do trumny plecak, a potem ciągle go poprawiała, tak samo jak buty. Czy aby wygodne? Nie uwierają? I nie było nawet łez, rozpaczy, pożegnania na wieki, tylko ciepłe uśmiechy, jak gdyby rzeczywiście wyjeżdżał w podróż, może daleką, ale jednak podróż”.
„To nieprawda, że nie chciała żyć. Nie myślała wcale o samobójstwie, to bzdury, mity. Nie mówiła nigdy: Niedługo umrę, jestem chora, chcę iść do Grzesia. Nie płakała. Bardzo chciała żyć, pisała, ale już nie potrafiła, cios okazał się zbyt silny, nie do zniesienia. Szukała ratunku w pisaniu i wiele wierszy powstało prawie że przy mnie, na przykład ten, o pierwszych czereśniach, które Grześ tak lubił. Po co kupiłam? Komu? — pytała zdziwiona, gdy wysypały się jej z dziurawej torebki.
Dziurawe mam ręce
wypadły mi z nich
pierwsze drobne czereśnie
tego roku
nie doniosę ich chyba do ciebie
syneczku.
Próbowano robić z niej na siłę matkę Polkę, pomnik, nie potrafiła jednak temu sprostać. I nie chciała, wcale się zresztą do tego nie nadawała — kochała towarzystwo, dobre wino, miała przyjaciół, była przecież wolna, nikogo nie zdradzała. Ale szambo, którym ją oblewano jeszcze po śmierci, było wyłącznie «czarną pianą gazet». Nie ukarano winnych, opluwano więc ofiary.
Cierpiała też bardzo, że nie ma w swojej rozpaczy chwili intymności, nigdy nie jest sama, dookoła ciągle tłumy. Załamała ją jednak ostatecznie śmierć księdza Popiełuszki, który był dla niej wielkim oparciem, bratem w cierpieniu. Na ogół mówi się o nim jako o męczenniku, patriocie. A był też, może nawet przede wszystkim, człowiekiem umiejącym pomagać tym, którzy pogubili swoje ścieżki, życiowe busole. Lgnęli do niego, a on do nich. Basia była właśnie jedną z nich. Wpadał do niej niemal codziennie, czasem tylko na moment. Rzucił jakieś słowo, czasem dwa, przytulił i to wystarczyło, dodawało sił, wzmacniało. Należała do tych, którzy do końca wierzyli, że ksiądz Jerzy żyje, że wróci, że to niemożliwe, tak więc, gdy przyszła najgorsza wiadomość, długo nie mogłam jej uspokoić.
Miała niby wokół siebie ludzi: mnie, Marzenę i wielu, wielu innych, ale to już nie było to — nie ten wymiar.
Myślę też, choć nigdy o tym nie mówiła, że zabiły ją nieustanne wyrzuty sumienia. Chyba ciągle zadawała sobie pytanie: Czy Grześ nie zginął za mnie? Może nie powinnam była, skoro miałam dziecko, i to jeszcze tak utalentowane, tak bardzo się angażować? Może należało go chronić, tym bardziej że mnie nim szantażowano? Zachorowała na płuca, miała przejść zabieg zwany bronchoskopią. Po badaniach wykryto w płucach raka, który pokonał ją w kilka miesięcy — nie broniła się, nie miała już sił”.
„Leżała w szpitalu w Otwocku, gdzie szybko zdobyła sobie miłość wszystkich, do końca pomagała innym pacjentom. Nie leżała, lecz kursowała między piętrami — temu trzeba było załatwić trudno dostępne lekarstwa, temu kapcie, temu książkę. Odwiedzałam ją codziennie, ale tego dnia, gdy odeszła, zjawiłam się akurat później, już «po». Jednak gdy tylko przyszłam, wiedziałam, że umarła. Na schodach, na piętrze, gdzie leżała, stały dumy — pacjenci, personel. Weszłam po prostu w jeden wielki, zbiorowy, ludzki płacz”.
Na wspólnym grobie Basi i Grzesia umieszczono fragmenty ich wierszy:
Więc wejdź w tę muzykę, synu.
Idę — tylko tak w stopy zimno.
Grześ Przemyk
Piszesz? Nie, to historia pisze.
Barbara Sadowska
Dziś nazwiska ANDRZEJA BRYCHTA (1935—1998) nie znają nawet studenci polonistyki. Gdy zmarł w 1998 roku w dalekiej Kanadzie, tylko kilka gazet poświęciło mu maleńkie notki.
Odszedł w milczeniu. Choć w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych był jednym z najpopularniejszych polskich pisarzy, kreowanym na nadzieję polskiej literatury, kandydata na następcę nieobecnego już wtedy w kraju Marka Hłaski.
Jego książki, przede wszystkim „Dancing w kwaterze Hitlera”, „Raport z Monachium”, „Sceny miłosne”, wydawano w wielkich nakładach, co roku je wznawiano. O „Raporcie” organizowano wielkie prasowe dyskusje. „Dancing” przełożono we Francji, Włoszech, Związku Radzieckim, Jugosławii, Czechosłowacji. Sfilmował go Jan Batory — Andrzej Łapicki zagrał zamożnego Niemca z mercedesem, odbijającego dziewczynę młodemu chłopakowi z dołów społecznych (Olgierd Łukasiewicz).
Ciągle trwała wokół niego wrzawa, wyjazdy, spotkania autorskie, „Brycht, Brycht i więcej nicht” — mawiali z zazdrością koledzy, których nikt tak nie lansował.
Zachwycała się nim także emigracja. W 1968 roku Radio „Wolna Europa” uznało „Dancing” za jedną z trzech najważniejszych współczesnych polskich książek, a wcześniej, w 1962, dostał, razem ze Sławomirem Mrozkiem, prestiżową nagrodę Kościelskich, w którą „wsadził go” krytyczny wobec tylu pisarzy Zygmunt Hertz. „Przeczytaj no Andrzeja Brychta w ostatniej «Twórczości» — pisał do Miłosza. — Bardzo mi się podobał, na samym początku Fundacji Kościelskich, jak nikt nic nie wiedział i jeszcze nikt się nie mądrzył, wsadziłem go na nagrodę (zadnim chodem) — potem Brychta wsadzili do kicia, ja nabrałem wody do pyska, a teraz doskonała nowela. Mój Alojz jechał do Łodzi, posłałem Brychtowi holenderski tytoń do fajki, przeczytaj nowelę, to zrozumiesz, podobno żuł i chuligan jak rzadko kto”*.
Dlaczego przepadł? Błysnął i znikł niczym meteor? Zaczynał przecież jako człowiek wyjątkowo uzdolniony, literacki talent, choć zdaniem wielu „bezmózgi” i bez kręgosłupa.
Mimo to jest niewątpliwie jedną z bardziej kontrowersyjnych, tragicznych postaci naszej literatury. Zasłużył na wspomnienie.
Ktoś, kto powiedział, że biografie polskich pisarzy są na ogół nudne i poczciwe, nie znał życiorysu Brychta — niekonwencjonalnego, nieliterackiego.
„Urodziłem się w poczekalni dworcowej, pełnej kurw, alfonsów i glin” — pisał o sobie w jednym z debiutanckich wierszy. Mocno mitologizował, urodził się bowiem w Warszawie, co ukrywał, kreując się na chłopaka z łódzkich, robociarskich Bałut, gdzie rzeczywiście spędził dzieciństwo. Ale to wielka dzielnica, nie tylko nędzy, wspomina Zbigniew Jerzyna, który odwiedził kiedyś jego matkę — kulturalną, inteligentną panią, manikiurzystkę, zdaje się. Mieszkała przyzwoicie, zwyczajnie, epatował więc tylko „melinami”, z których niby to pochodził.
Faktycznie wychowywała go tylko matka — miał też, co dość prawdopodobne, kłopoty z nauką, którą zakończył na szkole powszechnej, stąd późniejsze kompleksy, brak kindersztuby, przemożna chęć zdobycia nobilitującego wtedy zawodu pisarza. W latach stalinowskich, jako tak zwany trudny element, skierowany został do kompanii wojskowej, zesłany do kopalni, do batalionu górniczego. Siedział też kilkakrotnie w więzieniu, za każdym razem za pobicie — był jednak z Bałut, więc bił się, inaczej nie potrafił. Trenował też boks, został nawet mistrzem Śląska w wadze ciężkiej. Życie traktował jak boks — kto kogo? Jeżeli kogoś do końca nie pokonasz —mawia! — to gdy tylko wstanie, zaraz ci dołoży!” Wyglądał zresztą jak prawdziwy bokser, nie pisarz — ciężki, zwalisty, wielki, o grubych rysach.
Jak dorównać chłopcom z kamienicy
oni mają niklowany rower, a ja
bidę od matki,
która żyje niestety.
Jeżeli mogę czegoś pragnąć to
być bokserem stawnym, zadawać
szybkie ciosy w szczękę
i splot słoneczny.
Mikrokosmos
Imał się różnych zajęć. Pracował w hucie, elektrociepłowni, handlował końskim włosiem, zdobywanym po wsiach. Gnieździł się z żoną barmanką i małym synkiem w ciasnej klitce, biedował. Mimo to zaczął pisać, początkowo wiersze, potem reportaże, opowiadania. Publikował w pismach łódzkich, a potem już warszawskich — w słynnej „Współczesności”, gdzie wydarzeniami były jego reportaże, między innymi o ulicy Piotrkowskiej, Tworkach. W PAX–owskich „Kierunkach” został nawet kierownikiem działu.
„Pamiętam stamtąd piękną scenę — wspomina Zbigniew Irzyk, krytyk i eseista. — Nik Roztworowski, wielki arystokrata, jeden z szefów «Kierunków», wręczył Brychtowi grubą teczkę z redakcyjnymi materiałami, z którymi miał się przez tydzień zapoznać, zwrócił je jednak po półgodzinie. «Wszystko odwalam — powiedział — grafomanów drukować nie zamierzam! Sam będę pisał!»I rzeczywiście, pisał znakomicie. Ale funkcją kierownika długo się nie nacieszył, bo rozrabiał, stawał się niewygodny. Odziedziczyłem więc jego stanowisko, fotel i biurko. Zupełnie się jednak na mnie nie gniewał, a nawet lubił, bo też uprawiałem kiedyś boks”.
Do literatury wszedł ostro, szturmem i przebojem. Tomem fabularyzowanych reportaży „Czerwony węgiel” i opowiadań „Suche trawy”, pokazujących kawałek prawdziwej, nie lakierowanej Polski — środowiska społecznych marginesów, lumpów, melin, prostytutek. Porażały żywym, barwnym, dosadnym językiem, różniącym się zdecydowanie od mdłej, nijakiej prozy tamtych lat. Książki następne ugruntowały jego sławę i pozycję „naturszczyka”, „młodego gniewnego”. Bestseller lat sześćdziesiątych, „Dancing w kwaterze Hitlera” (sześć wydań w ciągu pięciu lat), sprawnie połączył tematykę wojenną z obyczajową — ostrym atakiem proletariusza na „bananowe dzieci czerwonej burżuazji”. „Raport z Monachium”, efekt kilkutygodniowej podróży do NRF–u, to świetnie napisany — jak wszystkie jego pierwsze książki — nieprawdziwy jednak i agresywny atak na „zgniły kapitalizm”, nędzę i blichtr Zachodu, a głównie Niemcy, zamieszkane wyłącznie przez neonazistów.
„Raport”, współgrający doskonale z antyniemiecką polityką ówczesnej władzy, pisany niewątpliwie pod nią, był jej bardzo na rękę, zwłaszcza moczarowcom, Brycht stał się więc ich literackim rzecznikiem, pupilkiem, beniaminkiem, pieszczoszkiem. Szeptano nawet, że książka powstała na zamówienie. Wydawnictwa płaciły mu najwyższe stawki, wysyłano go na najbardziej wtedy egzotyczne wyprawy, do Chin, Wietnamu. „Gdy John Steinbeck — wspomina Zbigniew Irzyk — napisał słynny proamerykański reportaż z Wietnamu, Brycht miał dać mu «odpór». Z «Raportu z Wietnamu» nic jednak nie wyszło. Brycht, gruby i potężny, źle znosił tamtejszy klimat i trunki, o mały włos nie skończyło się zawałem serca. Moim zdaniem — kontynuuje Zbigniew Irzyk — nie pisał na zamówienie. Starał się po prostu «wyczuwać wiatry», iść z prądem, być pisarzem numer jeden. Błyszczeć, zarabiać. I to nieźle, na wódkę w «Kameralnej», na zachodnie wozy, czyli gabloty, swoje wielkie namiętności.
Nie był cyniczny, ale głupi, naiwny, impulsywny. Najpierw coś robił, dopiero potem się zastanawiał”.
Żył tak, jak pisał — ostro, z biglem.
„Kochał skandale — wspomina Zbigniew Irzyk — uważał je za siłę napędową literackiej kariery. Lubił choćby opisywać niepochlebnie kolegów, Grochowiaka przedstawił na przykład w «Raporcie z Mo—nachium» jako Groszka, nędznego podrywacza”. Na jego wieczorach autorskich lała się krew, podjeżdżały karetki pogotowia, na jednym z nich, w modnej wówczas kawiarni „Krokodyl” na Starym Mieście, jego ówczesna narzeczona przyszła z nie znanym mu mężczyzną. Niewiele myśląc, przesadził wielkim szusem kilka stolików i niemal go zmasakrował. Gdy na jednym z wieczorów ktoś ośmielił się powiedzieć, że jego wiersze nie są prawdziwą poezją — wyrżnął go w twarz. ,Ja ci pokażę, co to prawdziwa poezja!” — krzyczał. Ale bił się tylko z „obcymi”, nigdy z kolegami. Wszystko mu jakoś uchodziło, raz tylko wsadzili go do Białołęki, ale wyciągnęła go kolejna narzeczona, córka wysoko postawionego prokuratora. Jako „pierwszy pisarz PRL–u” jeździł ciągle na spotkania autorskie, bo wszyscy chcieli go zapraszać, i na jednym z nich, w szkole, gdy w sali gimnastycznej zgromadzono wszystkie klasy i ciało pedagogiczne, spytał młodzież:
— Uczycie się?
— Uczymy — odpowiedzieli chórem.
— To głupio robicie — Brycht na to. — Podejdźcie do okna i popatrzcie. Stoi na podwórku moja „cytryna”, jedna z droższych zachodnich gablot. Gdy, w odróżnieniu ode mnie, będziecie się uczyć, nigdy się takiego wozu nie dorobicie!
„Nie sieję, nie orzę, a zbieram” — chwalił się zawsze. Rozwiódł się ze swoją łódzką żoną, odszedł od niej i syna, ożenił się z piękną Gruzinką, podobno prawdziwą księżną, Aleksandrą Gaganaszwili, przedmiotem pożądań wielu literatów, wśród których się kręciła. Z dumą ją prezentował, cieszył się, że ich „przebił”. Przeniósł się do Warszawy, dostał mieszkanie na Żoliborzu, zmieniał zachodnie „gabloty”, najbardziej lubił zachodnioniemieckie, choć oficjalnie krytykował ten zgniły kraj. I tylko przy wódce zaufanym kolegom wyjawiał, że tak naprawdę autor „Raportu z Monachium” jest z pochodzenia Niemcem, o czym świadczy nazwisko — Bryśt. Pił, po wódce mawiał zawsze: Jestem już większy od Hłaski!” Miał bowiem jego kompleks, starał się go naśladować, rozrabiał w „Kameralnej”, choć zdaniem Zbigniewa Irzyka był od niego bardziej autentyczny. Hłasko był bowiem kabotyński — grał, pozował, Brycht natomiast — prawdziwy, spontaniczny, pełen energii i humoru. Trudno go było nie lubić.
„Duże, głupie, beztroskie dziecko — wspomina Zbigniew Jerzyna, który znał go z czasów «Współczesności*. — Zabierałem go czasem do mojej rodziny na Kujawy, gdzie po wódce bawił wszystkich, prowadząc swoją «cytrynę» jak cyrkowiec, na dwóch kołach, wjeżdżając do stawu. Śpiewał piosenki więzienne, knajackie, z Bałut Oczarował wszystkich”.
W 1971 roku sensacja i szok! Ku ogólnemu zaskoczeniu, beniaminek i pupilek władz „wybrał wolność”! Popłynął ze swoją gruzińską księżniczką na wycieczkę do Włoch statkiem „Dolny Śląsk”. W porcie La Spezia zeszli na brzeg z dwoma małymi walizeczkami, poprosili o azyl polityczny, o czym huczały, choć krótko oczywiście, zachodnie gazety: kolejny, po Hłasce, polski pisarz ucieka z socjalistycznego raju!
„Ześwinił się” — podsumowała natomiast polska prasa. Z dnia na dzień spadł z peerelowskiego piedestału. Wywalono go z ZLP, nazwisko objęto cenzorskim zapisem. Nie wznawiano książek, dlatego właśnie młodsze pokolenia zupełnie ich nie znają. Na prawie piętnaście lat zaległa wokół niego grobowa cisza. Pojawiły się nowe pisarskie gwiazdy i meteory.
Udzielił na Zachodzie kilku wywiadów, w których wyznał, że najbardziej na świecie nie znosił PRL–u, cenzury, komuny i komunistów. Że miał dość. Że teraz dopiero się odegra. Pokaże. Wyrówna rachunki.
Nie ukrywał, że marzy o karierze światowej w stylu Polańskiego. O światowym bestsellerze. O Noblu. W kraju osiągnął już przecież wszystko. Teraz chciałby czegoś więcej.
„Palił mu się pod nogami grunt — wspomina Zbigniew Irzyk. —Wszystkie wydawnictwa chciały go drukować, brał więc zaliczki, przepuszczał forsę i nie wywiązywał się z zamówień. Pożyczał również od osób prywatnych, od Iredyńskiego, Iwaszkiewicza. Ścigały go też liczne panie — był wielkim kobieciarzem. Panów, których pobił, obraził. Sporo narozrabiał, salwował się więc ucieczką. Pisał głównie o tym, co przeżył, może chciał też wzbogacić swoją biografię, zdobyć nowe doświadczenia? Miał dość pisania o lumpach, planował «przejście na myślówy». Skończył, tak jak Picasso, okres niebieski, rozpoczynając różowy. Wyjechał wzorem swego idola, Marka Hłaski. Specjalnie się chyba nie zastanawiał, działał impulsywnie, chciał wyjechać i wyjechał, pewnie dopiero potem przyszła refleksja”. „Opowiadał mi już po powrocie do Polski — mówi Romuald Karaś, reporter i pisarz — że to żona chciała, że zszedł ze statku kompletnie pijany, że mu odbiło, a potem wstydził się wycofać, musiał już brnąć. Był głupi, porywczy, narwany, rzeczywiście literacki chuligan, awanturnik. Lubiłem go, wczesny Brycht miał masę wdzięku. Moim zdaniem, nie nadawał się zupełnie do roli agenta, o co go po ucieczce podejrzewano. Zbyt głupi, zbyt prymitywny, za wiele pijący. Mieli lepszych”.
Właśnie z tych powodów kilka osób odmówiło mi rozmowy, nie chciało, aby łączono z nim ich nazwisko. Traktowało co najmniej z niechęcią, a nawet z odrazą, jako „ciemną, nieciekawą postać; małego, sprzedajne—go pisarczyka, zawsze na czyjeś polecenia”. Wysłanego za granicę, być może, w jakichś celach, o których kiedyś się pewnie dowiemy. Wykorzystanego i odepchniętego, bo tak właśnie bywa. Ściągniętego wprawdzie po latach z powrotem, ale zepchniętego już na boczny tor — były nowe czasy, nowi ludzie, on tymczasem już w fatalnej formie, bez pomysłów, dzięki którym znów mógłby się znaleźć „na fali”. Podobnie było z karierą i upadkiem Alicji Lisieckiej, żeńskiego odpowiednika Brychta. Czołowego krytyka PRL–u, przyjaciółki Stefana Żółkiewskiego i innych ówczesnych VIP—ów, która również nagle „wybrała wolność”, a potem wróciła, ciężko już chora. Romuald Karaś opiekuje się nią z ramienia ZLP, ostatnio na przykład włamywał się do jej mieszkania — złamała nogę i nie otwierała drzwi, nie wpuszcza zresztą nikogo.
Emigracja przyjęła go chłodno i podejrzliwie — może rzeczywiście jest agentem? Wymagała też zawsze i wymaga uznawania pewnych hierarchii, kindersztuby. Brycht natomiast zupełnie się do tego nie nadawał. Szybko wszystkich zraził, głupio poobrażał. Choćby „Kulturę” paryską, Jerzego Giedroycia. „Wolną Europę” miał już spaloną po „Raporcie z Monachium”, ale dolewał jeszcze oliwy do ognia, pisząc na przykład, że żona Tadeusza Nowakowskiego ma końską twarz. „Lubię konie” — replikował Nowakowski. Dla Zachodu natomiast był sensacją bardzo krótkotrwałą. Po Marku Hłasce miano już dość kolejnego „młodego gniewnego” z Polski. Kolejnego Jamesa Deana zza żelaznej kurtyny. A poza tym, na Zachodzie nie przebijali się nawet najwybitniejsi i najwięksi, a co dopiero Andrzej Brycht?
Nie otrzymał, tak jak chciał, azylu w Belgii, w ogóle w żadnym z krajów Europy Zachodniej, tylko w dalekiej Kanadzie, gdzie zamieszkał. Pracował ciężko na życie — handlował używanymi samochodami, prowadził ciężarówki, sklep meblowy. Od emigracji trzymał się z daleka i vice versa — próbował więc pisać po angielsku, ale bez większych sukcesów.
Z marzeń o wielkiej karierze nic nie wyszło. Nie dostał Nobla. Nic już ważnego nie napisał. Nie wyrównał żadnych rachunków. Znikł z polskiego horyzontu na dobre.
W 1988 roku, po prawie siedemnastu latach milczenia, sensacja kolejna — wraca niespodziewanie do Polski! Znów, choć na krótko, trafia na czołówki gazet, które piszą o „powrocie Brychta”. Próbują robić z tego wydarzenie „Życie Literackie” Machejka i „Kultura” Witolda Nawrockiego, kierownika Wydziału Kultury KC. Bez rezultatu, choć udzielił kilku wywiadów, w których przyznał, że nie zrobił na Zachodzie kariery, że żył po prostu, a to już dużo. Nie mówił, czym się zajmował, napomykał najwyżej ogólnikami.
Już wcześniej, przygotowując grunt na swój przyjazd, wydrukował w „Twórczości” opowiadanie „Hubris” — antyklerykalne, z tak przejrzystym kluczem personalnym (ojciec Maksymilian Kolbe, Gajowniczek), że interweniowała cenzura. Wydał kilka nowych książek: „Azyl polityczny” — pamflet na emigrację, „Opowieści z tranzytu”. Przemilczane, nie zauważone lub krytykowane — płaskie, ordynarne, brutalne — nie dorównywały jego dawnej twórczości. Zbigniew Jerzyna: „Ustrój się walił, trzeszczał, on natomiast w ogóle jakby tego nie zauważał. Pluł na emigrację, na Kościół, udzielał buńczucznych wywiadów w «Kulturze», nazywając na przykład kretynami Herberta i Mrożka. Stracił węch i słuch, które kiedyś jednak miał. Był coraz bardziej głupi politycznie. Choć, trzeba przyznać, nie wyrachowany, także w budowaniu kariery, która mu rzeczywiście nie wyszła.
Nie umiał grać, nie miał poczucia gry, a mimo to bardzo się do niej pchał”.
Romuald Karaś: „Mówił, że zazdrości mi, bo idę przez życie małymi kroczkami, on natomiast wielkimi szusami. Teraz właśnie robi szus kolejny — próbuje zakotwiczyć się w Polsce, ponieważ zakochał się w swojej synowej, odbił ją własnemu synowi. Chciał zdobyć jakieś mieszkanie, zaproponowałem mu więc, żeby wstąpił do spółdzielni, którą akurat zakładałem — byłem wówczas prezesem Oddziału Warszawskiego ZLP. Zapisał się, ale po tylu latach pobytu na Zachodzie nie miał nawet na wpisowe!” Próbował zarabiać, grając w karty na pieniądze, pisząc szybkie, sensacyjne książki pod pseudonimami, między innymi dla Władysława Huzika, który miał własne wydawnictwo, dla „Roju”. Chciał robić „szmal” i o tym tylko mówił, co było jeszcze wtedy niepopularne, rzadkie.
Książki przeszły bez echa, nie miał grosza, mieszkania, po kilku wywiadach zainteresowanie jego powrotem wygasło. Były nowe czasy, nowi ludzie, mało kogo już interesował. Każdy come back pisarski jest bardzo trudny i rzadko się udaje.
Wielki, zwalisty, woził swą malutką, filigranową synową starym, rozklekotanym „maluchem”, gruchotem. Najczęściej do Himilsbacha, na jego działkę w Karolinie. Basica była wściekła, bo oczywiście pili. Bardzo przybity, załamany, już tylko wspominał. Miał co. Nie udało się zakotwiczyć, wrócił do Kanady.
Wprawdzie pisywał jeszcze do przyjaciół, że myśli o szusie kolejnym, nowym wcieleniu. Że rzucił alkohol. Pracuje nad kolejnym tomem „Azylu politycznego”. Ma pomysły na nowe książki. Jeszcze wróci.
Ale już nie zdążył. Tak zawsze silnego i witalnego dopadła straszna, nieuleczalna choroba — rak szpiku kostnego, który zniszczył go błyskawicznie. Zmarł w Kanadzie w wieku zaledwie pięćdziesięciu trzech lat.
„Świetne opowiadania, a potem głośny «Dancing w kwaterze Hitlera» postawiły go — obok Marka Hłaski i Marka Nowakowskiego — w szeregu nadziei polskiej literatury — pisał po jego śmierci Maciej Łukasiewicz. — A potem dopadli go politycy. Wkroczył na salony Moczara, wierząc, że zdoła wykiwać «komunę», której — o czym niekiedy zapewniał zaufanych — nienawidził najbardziej ze wszystkiego. Kiedy zdał sobie sprawę, że stało się dokładnie odwrotnie — postanowił uciec od sytuacji, która go przerosła. Ostatniego polskiego wieczoru w SPATiF–ie powiedział mi, że wszystko t a m odrobi. Nie odrobił niczego. Pracował jako kierowca i pisał nieudane książki. Naprawdę pisać umiał tylko w Polsce i o Polsce. Zmarł 8 marca. Ta data to symboliczny wyraz tego dramatu. Jeszcze jeden zmarnowany los, który nie figuruje na oficjalnej liście strat”*.
Moczem rybą krwią
Zaznaczyłem
Ze byłem
Wśród was
Teraz spoglądacie wśród gwiazd
Gdzie ubyłem
W malej czeluści
Tam Bóg mnie nie opuści
Chyba że wyjdę z śmierci prześcieradeł
Na Boże pomiłuj —powtórną zagładę
Łazarz
STANISŁAW GROCHOWIAK (1934—1976) — Grochowiaczek, Grochowiaka, Grochowa, Groszek, Groch. Jeden z najwybitniejszych polskich poetów („Rozbieranie do snu”, „Agresty”), dobry dramaturg („Chłopcy”, „Lęki poranne”) i prozaik („Trismus”). W latach sześćdziesiątych drugi obok Marka Hłaski literacki idol. Czołowy poeta pokolenia „Współczesności” —nazwę wzięło od pisma, którego był pierwszym i najlepszym redaktorem naczelnym. Twórca turpizmu — apologeta brzydoty, szarości, ohydy, ułomności, nie tylko w poezji, ale i w życiu —kochał brzydkie kobiety (choć nie tylko), pijaczków, kalekie zwierzęta.
Wszystkich piszących czeka podobno po śmierci dziesięć lat czyśćca, ale w wypadku Grochowiaka trwa on o wiele za długo. Od jego śmierci minęło już przeszło dwadzieścia lat, jego wiersze są nadal żywe, a ich autor nie doczekał się dzieł zebranych, monografii, biografii, młode pokolenie mało o nim wie.
Że naród pije, ja pośród narodu
Przysiadam czasem. A lubię najniżej,
Gdzie upaść trudno, bo tylko upadli
Mają swój kątek pod tą Ścianą Płaczu.
Objawienie według Świętego Jana
Młodzież zna go najwyżej z czarnej, alkoholowej legendy poety przeklętego, którego zniszczyła wódka. Zmarł w wieku czterdziestu dwóch lat na skutek długotrwałej choroby alkoholowej. Żył krótko, choć czy rzeczywiście? Czterdziestka była wiekiem, w którym żegnało się ze światem wielu twórców; zwłaszcza poetów PRL–u, którzy też pili. Gałczyński na przykład i Mętrak żyli lat czterdzieści osiem. Iredyński — czterdzieści sześć. Milczewski–Bruno — czterdzieści sześć. Jacek Bierezin — czterdzieści sześć. Józef Gięło — czterdzieści dwa. Stachura — czterdzieści dwa. Kazimierz Ratoń — czterdzieści jeden. Wojaczek — dwadzieścia osiem. Bursa —dwadzieścia pięć.
Alkohol był bowiem dla poetów dojrzewających w PRL–u ucieczką w inny świat, namiastką wolności i swobody. Próbą samoobrony przed ideologiczną presją systemu. Ucieczka okazywała się jednak pułapką.
Krążył dowcip: Kto to jest? Wąż. A to? Pijany wąż albo Grochowiak wychodzący ze SPATiF–u. Był mały, drobny, kruchy, słaby fizycznie. Łysy, przedwcześnie zniszczony przez wódkę. Umierał kilka lat, ciężko i boleśnie, nie mógł już chodzić.
Mimo to ani żona, ani przyjaciółka czy przyjaciele nie potrafili namówić go na leczenie, na walkę z nałogiem. Nawet nie próbował, twierdził, że zmieni się wtedy w roślinę, nie napisze słowa, a życie bez pisania nie miało dla niego sensu.
„Siedzieliśmy kiedyś u Jontka na Wiejskiej — wspomina Zbigiew Jerzyna, poeta i przyjaciel. — Oprócz mnie, wszyscy już świętej pamięci: Iredeńko, Sławek Kryska, Jurek Falkowski. Namawiamy Grochowiaka, żeby wszył sobie esperal. «Ach tak — mówi — chcecie mnie wykończyć? Bo załóżmy, że was posłucham i pojadę na przykład w Tatry, gdzie zasypie mnie lawina, uratuje na szczęście ekipa z psem bernardynem z koniakiem w beczułce na szyi. Cucą mnie łykiem, pociągam i co? Biała śmierć w górach! Tego chcecie?»” „Trzeba przyznać jednak — podkreśla Piotr Kuncewicz, literat i przyjaciel Grochowiaka — że choć pił, choć niemal codziennie był pijany, zostawił olbrzymi dorobek. Chyba ze dwadzieścia książek, sztuki, słuchowiska radiowe i telewizyjne, teksty piosenek. Był nieprawdopodobnie wręcz pracowity — wstawał zawsze o szóstej rano, walczył z kacem, co opisał zresztą genialnie w «Lękach porannych», potem kilka godzin pisał. Później udawał się do redakcji, stamtąd do knajpy na wódeczkę i do domu. I na drugi dzień to samo. Wstawał o szóstej rano, walczył z kacem…”
Tobie by kniaź wąsiaty — zakutany w lisy —
Tobie by trójka z trąbką, strzelba — suto zając,
Albo tobie by combry paluchami z misy.
I wargi — złote wargi, co głośno mlaskają.
Tobie by potrzeba zalotnych niedźwiedzi.
Że z niedźwiedzich kożuchów wyjdziesz Venus z fluktów.
A tu taki małżonek jak piątkowy śledzik
Obsypany liryką jak popiołem smutku.
Uroda pokory
Przerastała go też niewątpliwie sytuacja osobista i rodzinna. Ożenił się bardzo młodo z koleżanką szkolną z liceum w Lesznie, skąd pochodził — z Anna Magdaleną Herman, zwaną Madzia. Skończyła tylko na maturze, była całe życie „przy mężu”. Urodziła mu sześcioro dzieci. Czwórkę, dwóch synów i dwie córki: Piotra, Pawła, Gosię i Anię, wychowywali sami. Piąte, najstarszą z córek, bardzo do niego podobną, Olę, zabrał od razu do siebie, adoptował jego rodzony brat — dobrze sytuowany adwokat. Szóste umarło wkrótce po urodzeniu, napisał na ten temat wstrząsający wiersz o trumnie niemowlęcia, rzadko przedrukowywany.
„Na temat liczby dzieci Grochowiaka — mówi Piotr Kuncewicz — krążyły najróżniejsze mity i legendy. Że miał ich więcej, podobno ósemkę? Że aż trójka poszła do rodziny, do brata stryjecznego czy też kuzyna.
Po drugim czy trzecim — kontynuuje Piotr Kuncewicz — Madzia, której ciąże były niewidoczne, uciekała do rodziny; bała się gniewu męża. Wracała dopiero z kwilącym tłumoczkiem. Grochowiak szalał, ale cóż, zostawał ojcem kolejnego potomka. Stawiała go przed faktem dokonanym”.
A przerywanie ciąży było wtedy nielegalne i kosztowne. Co więcej, byli katolikami. Zaczynał przecież w PAX–ie, skąd dostał domek w Brwinowie jako ojciec wielodzietnej rodziny. O licznym potomstwie Grochowiaka krążyły też dowcipy. Ernest Bryll mawiał na przykład, że gdy Groch wchodzi do domu, zdejmuje płaszcz i wiesza go na wieszaku — Madzia już zachodzi w ciążę. On sam natomiast — jak wspomina Zbigniew Jerzyna — urywając się z biesiady, mawiał zawsze, że „musi policzyć dzieci, ma ich tyle, bo w Brwinowie często wyłączano światło”.
Był mimo to ojcem odpowiedzialnym. Wiedział, że musi na rodzinę zarobić, i zarabiał. Był zresztą na szczycie — wydawał, otrzymywał tantiemy ze sztuk, występował w telewizji, zapraszano go nawet do jury festiwalu w Sopocie. Umiał zarabiać, śmiano się, że pisze najpierw scenariusz, który przerabia potem na opowiadanie, a to z kolei na wiersz, a ten na piosenkę. I wszystko dobrze sprzedaje. „Tak że jak na tamte czasy — mówi Piotr Kuncewicz — była to rodzina majętna. Dawał Madzi pieniądze, którymi jakoś tam gospodarowała. Pił, ale biedy nie znali. W sytuacjach kryzysowych pomagał brat adwokat”.
„Trzeba też pamiętać — dodaje Zbigniew Irzyk, krytyk — że tak jak w «Okularnikach» Osieckiej — wtedy «wiązało się koniec z końcem za te polskie dwa tysiące». Życie było tanie i pensje jakoś wystarczały. Choć był to oczywiście — kontynuuje — dom artysty, z żoną, literacką cyganką, a nie mieszczką ani gospodynią domową, bo Madzia lubiła wypić, choć nie tak jak on. Dzieci jakoś na nią spadły, ale radziła sobie”.
„Choć łatwo nie miała — mówi Zbigniew Jerzyna. — Grochowiak pił, było więc to wszystko, co z tym związane. Lęki, rozpacze, depresje. Awantury — po wódce stawał się zazdrosny, tak że często salwowała się z dziećmi ucieczką do przyjaciół. A kiedyś nawet, zdesperowana już zupełnie, uciekła prawie na rok. Do przyjaciół z Wrocławia. Na szczęście, zajęła się wtedy dziećmi siostra Staszka, Żenią.
Po gwałtownym rozstaniu z PAX–em zamieszkał z rodziną na Sadybie, przy Morszczyńskiej 3. Piotr Kuncewicz do dziś ten adres pamięta. Małe mieszkanko, „salon” z pianinem, na którym grywał, duża kuchnia — królestwo Madzi, i pokój dzieci z piętrowymi łóżkami. „Ojcem był raczej w opowieściach” — wspominają przyjaciele. Kiedy zresztą miał nim być? Albo pisał, albo pił czy leczył kaca. „Naprawdę serio traktował pisanie” — mówi Erazm Ciołek, fotoreporter. Wszystko inne już mniej.
Gdy pisał, potrafił wymusić na „Grochowiętach” spokój i ciszę. Ale czworo dzieci, to czworo dzieci. Hałas, harmider, a przede wszystkim masa „przyziemnych” spraw: wyżywienie, ubranie, wykształcenie. Choć wyższego nie zdobyło żadne z nich. Z wyjątkiem córki, którą adoptował jego brat. Za rodziców uważa jednak wuja i ciotkę.
Nie cały minę. Choć stanie owo
Kochanie ziemi w bajorku i oście.
I przeświadczenie, że śledź bywa w poście
Zarówno piękny jak pod jesień owoc.
Bo kochać umiem kobietę i z rana
Gdy leży cicha z odklejoną rzęsą
A jak jest moja to jest całowana
W puder i w słońce w zachwyt i w mięso.
Introdukcja
Od rozgardiaszu czwórki dzieci, zahukanej żony coraz częściej uciekał. Do Obór i Radziejowic „na pisanie”. Do swojej pracowni przy Czerniakowskiej, zbyt jednak hałaśliwej. A wreszcie do przyjaciółki — malarki, osoby inteligentnej, wykształconej, z którą łączyło go wielkie duchowe porozumienie. Ilustrowała jego wiersze, zabierała go do swego domu letniego na wsi, traktowała jak chorego geniusza. Chciała jednak, aby leczył się z nałogu, a nie zamierzał nawet o tym słuchać.
Uciekał więc do trzeciej, również bardzo mu oddanej, kochającej. „Drobny, niepozorny, mimo to wielki kobieciarz — wspomina Zbigniew Jerzyna. — Stąd tyle wierszy miłosnych, erotyków. Kochał się na przykład w Halinie Poświatowskiej, po «Pożegnaniach» w Majce Wachowiak, pierwszej żonie Holoubka, o której pisał jako o polskiej Grecie Garbo”.
Wracał jednak ciągle do Madzi i dzieci, do domu, na który, jak podkreśla Erazm Ciołek, miał zawsze azymut, z którym nigdy nie zerwał.
Krążył więc między trzema domami, co oczywiście potęgowało napięcie. „Madzia i przyjaciółka numer jeden potrafiły powiedzieć sobie parę gorzkich słów, ale gdy chorował już śmiertelnie — wspomina Zbigniew Jerzyna — dzwoniły, radziły się, co mu gotować: kisiel czy kleik, bo nic innego nie mógł już jeść”.
Nie wystarczało mu, że jest znakomitym poetą. Chciał też — i to bardzo — być animatorem życia literackiego i kulturalnego, mieć rząd dusz — własne pismo — trybunę swoją oraz młodej poetyckiej generacji. I krótko je miał, od 1958 do 1959 (rok zaledwie) był redaktorem naczelnym „Współczesności”, które stało się szybko pod jego kierownictwem najlepszym pismem literackim, gdzie pisywała elita młodych. Tak znane dziś nazwiska, jak chociażby Włodzimierz Odojewski, Władysław Terlecki, Andrzej Dobosz, Marek Nowakowski, Ernest Bryll, Aleksander Wieczorkowski, Jacek Łukasiewicz. „Skupił najlepszych — wspomina Zbigniew Irzyk, były redaktor „Współczesności” — a to było zawsze dla władzy groźne. Tym bardziej że nie do końca mu ufała — był katolikiem, zaczynał w PAX–ie, co się za nim ciągnęło. Na stanowisko naczelnego nie brakowało nigdy chętnych, szybko więc, bo po roku tylko, zawistni koledzy już go wyrolowali.
I choć był wybitnym poetą, mógł tylko pisać, bardzo to przeżył, uznał za wielką porażkę. Zawsze pił, od tego czasu coraz więcej. Miał potrzebę władzy, była w nim równie silna jak chęć bycia poetą.
Nadał wprawdzie miewał różne posady, w «Nowej Kulturze», «Kuł—turze», «Poezji», ale to już nie to. Szybko zresztą zewsząd go wylewano pod pretekstem alkoholizmu, bo tak naprawdę z powodów różnych”.
Został wprawdzie guru młodych poetów, ale już tylko nieformalnym, przy kawiarnianym stoliku. We „Frascati”, „U Hopfera”, w „Kameralnej”, SPATiF—ie, w Jontku”. Miał swój — zawiany na ogół — dwór, którego był przywódcą, mentorem. Wyróżniał zwłaszcza tych, u których dostrzegał iskrę poetyckiego talentu. Bywał jednak apodyktyczny — nie ukrywał, że nie lubi ludzi, którzy jego nie lubią, a tych przybywało, zwłaszcza wśród młodych, raziły ich jego polityczne kompromisy i układy.
Bolał nad tym, że przestawał powoli być ich guru. Szło nowe, w latach siedemdziesiątych sytuacja w literaturze polaryzowała się. Powstała Nowa Fala — młodzi poeci kontestatorzy, przeciwstawiający się PRL–owi, nie tylko w poezji, ale i w działalności społecznej —inicjujący i podpisujący listy oraz protesty do władz. Grochowiaka natomiast trudno nazwać kontestatorem; choć nie napisał nic kompromitującego, był raczej wobec władzy uległy, nie kolczasty, raczej starał się jej przypodobać, jakoś się z nią kumać.
Pił nadal, prawie już nie trzeźwiał. „Choć tak z pół roku przed śmiercią — wspomina Erazm Ciołek — przeraził się chyba rokowań lekarzy. Rzucił wódę, przerzucił się na wino. Ale pił sześć butelek dziennie, co więcej, zmiana podziałała na wątrobę fatalnie, tak że przyspieszyła właściwie śmierć, do której, moim zdaniem, dążył. Jak zresztą wielu poetów.
Ostatnie miesiące — kontynuuje Erazm Ciołek — spędził u swego przyjaciela, Zbigniewa Jerzyny, ucznia, który szanował Mistrza, przestrzegał hierarchii, choć czasem próbował mu się przeciwstawić. Przypominali Don Kichota i Sancho Pansę”.
Zbigniew Jerzyna też uważa alkoholizm Grochowiaka za swego rodzaju próbę samounicestwienia i samobójstwa.
„Chciał już śmierci — mówi. — Czuł się przegrany. Wiedział, że doszedł już do kresu, że się skończył, wyczerpał. Że schodzi ze szczytu. Przyspieszał więc koniec”.
Choć próbował czegoś zupełnie nowego — pisał „Haiku”, ale było już za późno.
„Umysł miał sprawny do końca — wspomina dziennikarka radiowa, Lidia Nowicka. — Fizycznie — ruina, ale duch ochoczy. Przeprowadzałam z nim wywiad do radia na krótko przed śmiercią. Już tylko leżał, nie wstawał, ale mówił wspaniale: o Bogu, śmierci, szczęściu. I to całymi zdaniami. W ogóle nie musiałam montować, co rzadko mi się zdarza”. W jednym z ostatnich wierszy pisał:
Ucieknę w sen —
Tam mnie choroba nie dopadnie.
Chyba że dogada się z woźnym.
Onże z mosiężnym dzwonkiem
tylko prymusów wpuszcza.
(…) Może kiedyś opowiem ci. gdzie mnie znalazłaś,
w samym centrum rozpaczy, w rozpadlinie ciszy,
miotającego przekleństwa zawsze bezbronne,
pełne ślepych uprzedzeń i równie ślepych podejrzeń.
„To, co między nami — nie osłonięta rana.
Lecz i pamięć ogarniająca wszystkie
wysokie drzewa w okolicy!.
Moja krew podrażniona jak górski potok.
I tylko książka lub kobieta może lak wzruszyć skałę.
Jeśli jest niebo, będę tam.
Mówię, co będzie można powiedzieć
dopiero w przyszłości.
Wyzwanie. 29 lipca 1984
KRZYSZTOF MĘTRAK (1945–1993) — zmarły nagle w wieku zaledwie czterdziestu ośmiu lat, jedna z ciekawszych postaci naszego życia literackiego. Zdolny, błyskotliwy krytyk, publicysta sportowy, poeta i tłumacz, a przede wszystkim felietonista większości znanych gazet i czasopism, od „Piłki Nożnej”, „Expressu Wieczornego”, „Szpilek”, „Kina”, „Pani” do „Kultury” i „Literatury”. Działając jednak na tylu polach, rozpraszając się, rozmieniając na drobne, zostawił tylko okruchy, a nie dzieło godne swego talentu.
Świadomy niespełnienia i porażki, uciekał w alkohol, czemu sprzyjała również peerelowska rzeczywistość, był cudownym dzieckiem złych czasów, utrudniających pisarską samorealizację, niszczących najlepszych z jego pokolenia, chociażby Iredyńskiego, Koftę, Wojaczka, Stachurę.
„Picie zastępuje moim przyjaciołom wpływy, podróże, kariery — pisał w „Dzienniku”. — (…) Picie — rozgrywka ze światem, której nie można prowadzić inaczej”. „Błogosławione stany upojenia, zamroczenia, znijaczenia, kiedy kontur świata rzednie i rozmazuje się”.
Krzysztofa Mętraka wspomina jego druga żona, Anna Osmólska–Mętrak, dziewczęca i bezpośrednia. Nic z „czcigodnej wdowy” pod żadnym względem. W odróżnieniu bowiem od większości wdów, które „brązowią”, ukrywają niewygodne fakty, wykazała się odwagą, publikując „Dzienniki” swego męża, które wzbudziły wiele kontrowersji. Dzieło wyjątkowe — drapieżnie i celnie ukazujące nie tylko epokę schyłku PRL–u, ale przede wszystkim samego autora, który nie puszy się, nie szczędzi siebie i masochistycznie nawet pisze o swych słabościach. O rozproszeniu niszczącym jego talent, konformizmie i strachu, nie pozwalającym mu w czasach wyborów, zwłaszcza w stanie wojennym, opowiedzieć się po stronie, z którą sympatyzował, za co poniósł wielkie życiowe konsekwencje. Od tej pory zaczął przede wszystkim bronić swej postawy, usprawiedliwiać się, tłumaczyć, szukać wspólników, alibi, za które uznał swój alkoholizm, jeden z ważniejszych wątków „Dzienników”, pokazany przejmująco, odważnie, prekursorsko, bo mimo legionu pisarzy alkoholików nie mieliśmy dotychczas utworu o alkoholizmie, równego „Pod wulkanem” Lowry’ego czy „Moskwie–Pietuszkom” Jerofiejewa.
„Poznaliśmy się w roku 1984 — wspomina Anna Osmólska–Mętrak —w sposób dość zabawny. Skończyłam akurat italianistykę i szukałam jakiegoś zajęcia. Pomagała mi w tym mama — pracowała w PWN–ie i przez wspólnych znajomych dotarła także do Krzysztofa, którego znała tylko z tekstów, tak jak i ja. Umówił się ze mną i do razu, żeby zobaczyć, co potrafię, rzucił mnie na głęboką wodę, dając do tłumaczenia pierwszy rozdział «Roku 1934» Moravii, który zresztą później przełożyłam.
Chciałam oczywiście wypaść jak najlepiej, bardzo się więc spięłam, konsultowałam się nawet z moją promotorką i już po tygodniu oddałam mu rozdział. Zadzwonił niemal natychmiast, co wydawało mi się wówczas normalne, dopiero później zrozumiałam, że od razu mnie wyróżnił. Był zawalony robotą, terminami; młodych panienek (byłam od niego piętnaście lat młodsza), zwłaszcza poetek, proszących o pomoc i «wejścia», kręciły się przy nim tłumy. Pochwalił moją polszczyznę, zadał rozdział następny i zaczęliśmy się spotykać, szybko to się potoczyło.
Od razu jednak, co mnie ujęło, nie ukrywał — żebym nie miała złudzeń — że jest mężczyzną po przejściach. Niedawno się rozwiódł, ma małe dziecko ze związku krótkiego i nieformalnego, a co więcej — pije, jest alkoholikiem.
Szczególnie to ostatnie powinno mnie ostrzec, ale nie ostrzegło, choć niby miałam doświadczenia bolesne, ale chyba nie do końca. Mój ojciec był alkoholikiem, widywałam go jednak najwyżej kilka razy w roku — rodzice chcieli mnie chronić, mieszkali oddzielnie. Nie zdawałam więc sobie tak naprawdę sprawy z tego, czym jest alkoholizm. Szczerość Krzysztofa zupełnie mnie nie zniechęciła, tym bardziej że nie pił codziennie, bo tego bym nie zniosła, tylko od czasu do czasu i wtedy faktycznie ostro. Potem skrucha, wyrzuty sumienia i przez długi czas święty spokój, praca — masę przecież pisał.
Tak że nadal się spotykaliśmy, Krzysztof bardzo się zaangażował, robił gesty zupełnie do niego niepodobne. Gdy jechaliśmy na przykład latem na festiwal do Łagowa, wybrał się w środku sezonu po bilety do Orbisu. Jego mama pytała wtedy zdziwiona: «A cóż to za pani Ania, dla której mój syn tłoczy się w kolejkach?» Gdy wyjechałam do Włoch, wysyłał mi wiersze, piękne listy”.
l sierpnia: „(…) Czy ja w ogóle żyję, czy tylko czekam na Ciebie? Odpowiedź na to pytanie jest nadzwyczaj trudna w moim stanie emocji, które pobudzają się tylko w związku z Tobą, wszystko inne jest zwyczajnością zatopioną teraz w upale, bo od wczoraj duchota tu straszna. (…) Gdybym się nie bał ośmieszenia, napisałbym: bardzo za Tobą tęsknię, gdybym się nie bał ośmieszenia, napisałbym: naprawdę za Tobą tęsknię.
(…) Wróciłem do domu wściekły, straciłem prawie 3 godziny, kręcąc przez 1,5 godziny dosłownie bez przerwy, ale jak mi się już udało przejść przez tę cholerną trójkę (8039), to albo numer był zajęty, albo cisza, kolejka po bilety w Orbisie to przy tym małe piwo. Zakazałem sobie tego dzwonienia (ale może jutro mi przejdzie)”. 2 sierpnia: „Aniu, gdzie jesteś? (tzw. jęk poranny)… zaczął się dwunasty dzień Twojej nieobecności (…).
Między 13 a 14 pojechałem do rodziców dzwonić do Ciebie i nawet szybko się dodzwoniłem, jakiś magik poszedł nawet Cię szukać i potem powiedział mi non che — co wyobraź sobie zrozumiałem (…).
Listu od Ciebie nadal nie ma i już nie będę mógł nań odpowiedzieć, bo jutro wysyłam ten liścik do Ciebie i do powrotu Twojej mamy w przyszłą środę zalegnie między nami cisza, chyba że jednak się przypadkowo dodzwonię (…).
Od końca przyszłego tygodnia będzie już «tylko» miesiąc do powrotu i już nie wiem, czy «tylko», czy «jeszcze», nic już nie wiem, siedzę dość bezwolnie w W–wie, choć właściwie przy tej pogodzie mógłbym jechać do Zalesia, ale jakoś tam mnie nie ciągnie, bo tu przynajmniej coś skrobnę, tam coś dopiszę, trochę bezładnie, bez planu, ale jednak jakieś Twoje ślady są tutaj, w tym kurzu, który trochę likwiduję, choć to robota bez początku i bez końca. W tym pokoiku «zaksiążkowionym» mogę Ciebie zmieścić, przywołać, jak mawia Norwid — «odpoznać»; to tu przecież nachodziły mnie sprzeczne żywioły nadziei i niepokoju, ufności i nieufności, siły i bezradności, pamięci i zapomnienia, wiary w Ciebie i niewiary, spokoju i nie—spokoju. To tu właśnie huśtawka napięć wyrywała mnie z realności i szybowałem sobie gdzieś tam, daleko, w świat zawoalowanych pragnień, chęci, spełnień, już niejako niezależnie od Twojej osoby, która odgrywała rolę «rozrusznika».
Nie gniewaj się, nie przypisuję Ci oczywiście roli instrumentalnej, ale w jakimś geście samoobrony, być może nawet dość kabotyńskiej czy nad wyraz już podejrzliwej, muszę zostawić sobie jakąś możliwość bycia bez Ciebie, jeżeli się to zdarzy, a zdarzyć się może wszystko. Niejedno już widziałem przecież i w niejednym jeziorze maczałem paluchy. Chcę oczywiście wierzyć, że tym razem nam się uda, a to znaczy także: i mnie się uda, dlatego nie podejmuję i nie podejmę żadnego kroku, żeby to zniszczyć, skasować czy zlekceważyć, może to jest paradoksalne, ale gdybym był w stanie to zrobić, być może poczułbym się lepiej o tyle, że byłbym «wyzwolony» z napięcia i mniej bojaźliwy… wobec ciebie, ale w ogóle to ze zdumieniem odkrywam, że stałem się zazdrosny, a tego jeszcze w swoim życiu nie brałem”.
„Ale to w końcu ja przejęłam inicjatywę — mówi Anna Mętrak —gdyby nie ja, nasz związek sto razy by się rozpadł. Krzysztof bowiem bardzo chciał, rozumiał, że to dla niego .wielka szansa odbicia się, rozpoczęcia nowego życia, ale bał się. Miał za sobą dwa nieudane związki, był więc przekonany, że z trzecim stanie się tak samo. Nie dawałam jednak za wygraną. Może spróbujemy? Nadal się więc spotykaliśmy, coraz dłużej u niego pomieszkiwałam, a po półtora roku wzięliśmy ślub, bo miała przyjść na świat Natalia, którą przyjął najpierw z przerażeniem, szybko jednak jako najlepsze dzieło swego życia. Chciał dziecka, o czym świadczy zresztą jego «Dziennik», choć oczywiście nie z każdego związku. Ten z mamą Justyny, jego starszej córki, rozpadł się już przed jej urodzeniem, od początku nie miał większych szans”.
„No i co Aniu, no i jak? — pisał. — Słabiutka jeszcze czy trochę silniejsza? Król kompotów zostawia Ci kolejny kompot czereśniowy, przyzwyczajony już do myśli, jak i wszyscy… Wczoraj — powiem szczerze — trochę mnie przymgliło, ale to z radości, więc wybaczalne. Wróciłem do domu późno, ale wcześniej byłem u Matki, żeby coś zjeść… (Nie zapanowałem nad problemem chleba). Dziś od rana wiercę się po domu i jakoś bez Ciebie trochę smutno… Ja tak sobie gadu–gadu, bo właściwie nie bardzo wiem naprawdę, co w takiej chwili pisać… Najważniejsze, żebyście były zdrowe, wymiary są «standardowe», więc dobre, wcale nie jakieś «tycie»… No i teraz wypadałoby toto zobaczyć, no ale tej przyjemności, którą Ty już masz, ja jestem jeszcze pozbawiony przez jakiś czas… Ciekawe, czy dobrze Warn ze sobą? I czy Ona jest z Ciebie zadowolona? Pędzę teraz — bo podobno do 13 mogę Ci to wszystko dostarczyć, może uda mi się też coś Ci dostarczyć później. «Trzymaj się więc pędzla, bo drabina leci» (było takie powiedzonko w moich czasach szkolnych), zachowaj pogodę ducha, pocałuj dziecinkę od tatusia, pa, pa. Pan Krzyś, czyli damski krawiec”.
„Bał się kolejnej porażki, był bowiem — co zrozumiałam później —w najgorszym chyba okresie swego życia. Po rozwodzie, po którym wrócił z wygodnego mieszkania swej pierwszej żony do małej, zawalonej książkami kawalerki bez telefonu. W ciężkiej sytuacji zawodowej — krytykowany, bojkotowany przez znajomych i przyjaciół z kręgów opozycyjnych za to, że pisał w stanie wojennym do oficjalnej prasy, wprawdzie nie do «Trybuny Ludu», ale «Radaru», «Kina», «Literatury», i to jak zwykle o filmie, książkach. Mimo antykomunistycznych poglądów, sympatii dla opozycji, nie chciał i nie potrafił zdecydowanie się opowiedzieć, określić. Był nieufny wobec pewnych ludzi, szczególnie tych, którzy wykonali zbyt nagłe wolty. Bał się też siebie, to znaczy swego nałogu, którym mógł być szantażowany przez Urząd Bezpieczeństwa. Chciał robić swoje —pisać o tym, co go interesowało, drukować, zarabiać, wtedy jednak nie było to możliwe, wymagano wyraźnego opowiedzenia się. Wielu dotychczasowych przyjaciół lekceważyło go więc, ignorowało, nie szczędziło mu ostrych epitetów, co oczywiście bardzo go bolało, pił coraz więcej. Myślę, że gdyby nie nasz związek — załamałby się jeszcze szybciej, jeszcze krócej by żył.
A tak, pił zdecydowanie mniej, choć nie twierdzę, że przestał, było już na to za późno. Sprawy zaszły za daleko i uratować już go nie mogłam”.
„Być może powinnam zachowywać się bardziej stanowczo — zmuszać go do leczenia, grozić odejściem. Ale nie potrafiłam, to wbrew mojej naturze. Nie mogłabym go też zostawić, zadręczałabym się, zamartwiała, co się z nim dzieje. Wiedziałam, że ma skłonności autodestrukcyjne i załamie się, nie da sobie rady. A poza tym już się w coś zaangażowałam, czułam się za coś odpowiedzialna, nie mogłam machnąć ręką, powiedzieć sobie: trudno, moje życie jest ważniejsze. Są kobiety, które to potrafią, ale nie ja. Wiedziałam też, że nie ma sensu zmuszać go siłą do leczenia, bo to nic nie da. Nakłaniały go przecież matka oraz pierwsza żona i zaczynał nawet kuracje, wszywał sobie esperal, po czym pił dalej. Uważał, że jeżeli zechce — sam sobie z tym poradzi, na razie nie dojrzał jeszcze do decyzji, a to, jak wiadomo, podstawowy warunek leczenia. Do niczego nie można go było nakłonić siłą — wyłącznie dobrocią, małymi kroczkami”.
„Moim zdaniem źródło jego alkoholizmu to bardzo wczesny i efektowny start. Był rzeczywiście cudownym dzieckiem polskiej literatury: w wieku siedemnastu lat zadebiutował w liczącej się wówczas «Współczesności», zaraz potem jako krytyk w jeszcze bardziej prestiżowej «Twórczości». Jako student polonistyki pracował w «Kulturze», w wieku dwudziestu jeden lat został najmłodszym członkiem Związku Literatów Polskich.
Bardzo wcześnie poznał więc wielu pisarzy, chociażby Jerzego Andrzejewskiego, z którym się zaprzyjaźnił, bywał w jego domu. Wszedł w środowisko ludzi dużo na ogół pijących, znacznie od niego starszych, błyskotliwych, wśród których czuł się słabszy. Chcąc im dorównać, brylować jak oni, zaczął popijać — alkohol go rozluźniał, niwelował bariery i zahamowania, Krzysztof w gruncie rzeczy był bardzo nieśmiały. Dojrzały intelektualnie, ale nie osobowościowo czy emocjonalnie.
Dzięki wczesnemu sukcesowi przeskoczył też pewien etap, nie nauczył się pokonywania trudności. Nie przeszedł szkoły życia, zarówno w sensie zawodowym, jak i osobistym.
Nie nauczyła go tego rodzina, typowo inteligencka, gdzie pracował tylko ojciec, profesor SGH, mama natomiast zajmowała się wyłącznie domem i obsługiwaniem synów, którzy mieli się jedynie uczyć. Podobnie było w pierwszym małżeństwie Krzysztofa, gdzie też nie musiał niczego zdobywać, bo wszystko już było, nawet dzieci. Ożenił się z kobietą rozwiedzioną, zamożną, z dwiema dorastającymi córkami. Sukcesy w dziedzinie zawodowej też przyszły natychmiast, bez specjalnych wysiłków.
W rezultacie był bardzo życiowo niezaradny. Niczego nie potrafił sobie załatwić, nawet telefonu, zamiany mieszkania. Przez pięć lat gnieździliśmy się z małym dzieckiem w malutkiej kawalerce; gdyby nie jego rodzice, którzy zabierali Natalię na wakacje do swego domku w Zalesiu, dawno byśmy zwariowali. Pisywał nocami, gdy dziecko spało, a rano rozwoziłam jego felietony po redakcjach. Dopiero po pięciu latach przenieśliśmy się do M–3 mojej mamy, wreszcie z telefonem”.
„Wystartował dojrzale i wcześnie, wiązano więc z nim wielkie nadzieje. Oczekiwano dzieła, które ciągle jednak nie powstawało. W miarę upływu czasu, coraz bardziej bał się do niego zabrać, wiedział, że nie sprosta oczekiwaniom. Nieustająco odkładał je na później, na «kiedyś».
Presja była jednak silna, miał więc wielkie poczucie winy. Także i w życiu osobistym, przede wszystkim wobec rodziców, których martwił swoim nałogiem. Kochał ich, bardzo więc nad tym bolał i starał się choć częściowo im to jakoś wynagrodzić, pomagając w wielu sprawach, wożąc na przykład do Zalesia ciężkie siaty, załatwiając masę spraw.
W powstaniu dzieła przeszkadzała mu także wielość zainteresowań. Bo i film, i literatura, a przede wszystkim sport, piłka nożna, boks. Rozpoczynał dzień od «Przegłądu Sportowego». Dwa razy w życiu widziałam go płaczącego — podczas «Casablanki» oraz marszu naszej drużyny z polską flagą na którejś z olimpiad. Dlatego też miał zbyt wiele pomysłów na dzieło. Myślał o Bogarcie, swoim ukochanym filmowym bohaterze. O Jerzym Andrzejewskim. O swoim zmarnowanym pokoleniu. Samobójstwie. Alkoholizmie. Cynizmie. Robił notatki, szkice, konspekty, pisanie odkładał jednak na później.
Żywiołem i pasją stały się dla niego natomiast prasowe felietony, co wynikało też z jego temperamentu. Lubił szybki efekt — druk, reakcje. Pisał nawet podczas urlopów, choć mógł sobie pozwolić na miesięczną przerwę. Twierdził jednak, że wypadnie wtedy z rytmu, a tak naprawdę nie potrafi już tego przerwać.
Pisywał do gazet, bo lubił gazety, choć to właściwie mało powiedziane — był uzależniony od prasy. Znosił sterty z redakcji, jeszcze więcej kupował, nie wyrzucał, bo szkoda i może się kiedyś przydadzą? Dopiero narodziny Natalii zmusiły go do «czystki», choć zaledwie częściowej, powynosił po prostu wszystko do piwnicy. Interesował go każdy nowy tytuł, zaglądał do «Działkowca» i prasy kobiecej —a nuż jest coś ciekawego? Był zazdrosny jedynie o książki i gazety. Książek nie pożyczał, a gdy przynosił do domu prasę, rzucał się na nią pierwszy, ja natomiast mogłam dopiero po nim. I tak jak w czytelni, wydzielał mi po kilka, liczył przy zwrocie, bo może coś gdzieś zapodziałam”.
„Miał problemy z nerkami, zrobił wobec tego badania, które wykazały, że wszystko w porządku, że jest zdrowy. Tak że jego nagły i rozległy zawał był zaskoczeniem, choć oczywiście zapracował na niego swoim trybem życia — alkoholem, papierosami, stresami. Zmarł w sierpniu 1993 roku, podczas dzikich upałów, Natalię wywieźliśmy na szczęście, już wcześniej do dziadków, do Zalesia. Sami natomiast siedzieliśmy w Warszawie, w domu. Krzysztof jak zwykle coś pisał i nagle źle się poczuł, na chwilę się położył. Narzekał jednak na bóle w klatce piersiowej, zadzwoniłam więc na pogotowie, ale gdy po dwudziestu minutach przyjechało — lekarz już tylko stwierdził zgon.
Oczywiście straszny szok, grom z jasnego nieba — przed chwilą jeszcze z nim rozmawiałam! Dzwoniłam w nocy do jego rodziców, do przyjaciół. Chwile straszne, nie do opisania. Choć te pierwsze to jeszcze pół biedy — musiałam zająć się pogrzebem i tysiącem związanych z tym spraw, tak naprawdę wszystko dotarło do mnie, dopiero gdy po raz pierwszy wróciłam z Natalią do pustego mieszkania. Odreagowała dziką awanturą, urządzoną swoim zabawkom, którymi ciskała o podłogę.
Bardzo go kochała; ja byłam od wychowywania i życiowej prozy, Krzysztof natomiast od przyjemności, pocieszania i rozpuszczania.
Gdy zostawiałam ich samych, łazili po księgarniach, jeździli taksówkami, zasypiali na tapczanie w ubraniach, wśród nieopisanego bałaganu.
Pomogły jej wtedy rozmowy o Bogu, o wierze. Nadzieja na spotkanie kiedyś z ojcem bardzo jej wtedy potrzebna”.
„Zostałam wdową w wieku trzydziestu pięciu lat. Odreagowałam to wszystko gdzieś tak po półtora roku. Bardzo pomogła mi dłuższa podróż, a przede wszystkim oczywiście Natalia, dziś już trzynastoletnia, tak bardzo do niego podobna fizycznie i psychicznie. Pisze wiersze, w ogóle zresztą pisze, chce zostać dziennikarką. Notuje ciekawe powiedzonka, czyta i tak jak Krzysztof kocha gazety, pisma. Godzinami przesiaduje w Empiku na placu Wilsona, staje przed każdą budką Ruchu, nawet zamkniętą. Nic tu już przecież nie kupisz, tłumaczę, musi jednak sprawdzić, czy nie ma jakiegoś nowego pisma. Tak że mam po prostu na co dzień kawałek Krzysztofa, widzę go też w jej spojrzeniu, śmiechu, reakcjach.
Notabene, jego starsza córka, Justyna, jest jeszcze bardziej do niego podobna. Również bardzo zdolna, udana, już uczennica liceum. Myślał zawsze o spotkaniu córek, ale odkładał to na później, gdy dorosną. Do jego śmierci Natalia nie wiedziała o jej istnieniu. Zwaliło się więc na nią jeszcze i to, musiałam jednak jej o tym powiedzieć, nie chciałam, aby dowiedziała się od obcych. Namawiałam bardzo na spotkanie i zgodziła się, przede wszystkim z ciekawości, chciała zobaczyć swoją siostrę. I dziś, dzięki mnie, piszą do siebie, widują się od czasu do czasu, spotykają u dziadków, rodziców Krzysztofa, z którymi jesteśmy bardzo związane, dziadek zastępuje Natalii ojca. Bardzo długo gnębiło go irracjonalne poczucie winy, że śmierć zabrała Krzysztofa, nie jego.
Pamiętają też o mnie jego przyjaciele, między innymi Górka, czyli Jerzy Górzański, Zaor — Janusz Zaorski, z którymi nadal oglądam mecze, ja również kocham sport, co bardzo się Krzysztofowi podobało.
Mam też swoją pracę — tłumaczenia, uczelnię, tak że najgorsze już, myślę, za mną. Co najważniejsze jednak, i mnie, i Natalii pomaga najbardziej to, że Krzysztof ciągle jest obecny. Że jego gwiazda nie gaśnie. Że wciąż się o nim mówi i pisze. Są dwie nagrody jego imienia, filmowa i sportowa. Wychodzą jego książki, opracowywane, podawane do druku przez dawnych przyjaciół, myślę oczywiście przede wszystkim o Wacku Holewińskim — dokonał wielkiej pracy przekopując się przez notatki Krzysztofa, które złożyły się na jego «Dziennik».
Zgodziłam się go opublikować, Krzysztof bowiem nie robił nigdy żadnych zastrzeżeń, nie pisał do szuflady, lecz do druku. Często ze swoich zapisków korzystał, cytował, publikował fragmenty. Oczywiście, sam przygotowałby je na pewno inaczej, ale gdy zmarł, musieliśmy podjąć za niego decyzję i zostawić w formie oryginalnej, jego własnej. Obraziło się wprawdzie parę osób, ale trudno, zarówno ja, jak i Wacek Holewiński uznaliśmy, że gdy zrezygnujemy z opinii o panu X, to dlaczego nie o panu Z? Byłby to wtedy już wybór nasz, wypisy, a tak «Dziennik» jest na pewno kontrowersyjny, ale autentyczny i jego własny”.
„Mam oczywiście poczucie czegoś nie dokończonego, nagle urwanego. Fragmentu nie dokończonej całości. Byliśmy razem tylko dziewięć lat. Mało, ale i dużo. Trudno oczywiście uznać nasz związek za łatwy, ale nie żałuję. Sporo mi wprawdzie zabrał, chociażby spokój, poczucie stabilizacji, ale więcej dał. Przede wszystkim możliwość obcowania z człowiekiem niezwykłym, czego zresztą zawsze byłam świadoma. Człowiekiem, który stał się moją szkołą życia, przy którym dojrzałam, także zawodowo — był moim pierwszym recenzentem, doradcą. Ojcem Natalii, co przecież najważniejsze, tak że po prostu wszystkim. I szkoda tylko, że tak krótko”.
1 „Dziennik”. PIW, Warszawa 1992.
2 Marcin Zaremba, .Amputacja pamięci”, „Polityka”, nr 47 1996.
3 „Dziennik”, PIW. Warszawa 1992
4 „Roman Brandstaetter. „Przypadki mojego życia”, Wydawnictwo „W drodze”, Poznań 1988,
5 Jolanta Kowalczykówna, „Guliwer”, nr 1(3) 1992.
6 „15.06.1956, (…) Od dwu, trzech miesięcy był w depresji. Starał się o obywatelstwo amerykańskie, „sponsorami” byli Iliński i Seidenman, przeszedł «egzamin», ale nie wzywano go do przysięgi, co jest zwykłem następstwem w tej procedurze. Zaczęło go to niepokoić, zwrócił się do Bestermana o interwencję i wtedy okazało się. że dalszy bieg sprawy został zatrzymany z powodu dawnych o nim zeznań o wiadomym Ci charakterze. Leszek oddał sprawę adwokatowi amerykańskiemu, specjaliście od „komplikacji? związanych z obywatelstwem, który podjął się załatwić rzecz w ciągu kilku miesięcy. (…) Adwokat Kanarek, który był w stałym kontakcie z owym specjalistą, twierdzi, że pomyślny rezultat nie ulegał najmniejszej wątpliwości”. Z listu Kazimierza Wierzyńskiego do Mieczysława Grydzewskiego. ..Polonia”, Londyn 1990.
7 „Powodem głównym była (tak to trzeba przyjąć) jego przeszłość homoseksualna. wywleczona obecnie przy jego staraniach o obywatelstwo. Według tego. co Kaziowi wiadomo — sędzia, który miał zaprzysiądz Leszka, znalazł w jego papierach dawny, sprzed lat. donos do FBI na niego podobno. (…) Dużo. a może wszystko powinien na ten temat wiedzieć Besterman, bo on podobno, na prośbę Leszka, interweniował w tej sprawie”. Z listu Zdzisława Czermańskiego do Mieczysława Grydzewskiego, ibidem.
8 „16.06.1956. (…) Tłem istotnym był niewątpliwie homoseksualizm. Leszek miał dwu przyjaciół. Jednego od dziesięciu lat, drugiego od niedawna. Aubrey — ten starszy — pojechał do Europy, gdzie mieli obaj się spotkać. Była to z pewnością nieszczęśliwa okoliczność, bo Aubrey mógłby mu pomóc. Leszek mówił mi. że Aubrey jest dla niego jak syn, że zrobił z niego człowieka, jak Pygmalion — ale co mi z syna, powiedział do mnie raz, muszę mieć kogoś dla zmysłów. Aubreya znałem i nie lubiłem go, bywał u nas na prośbę Leszka, kto był ten drugi, nie wiem, co do tego jednak mam jak najgorsze przypuszczenia, o których nie będę Ci pisał. W każdym razie tu jest źródło niewiarygodnych zabiegów pieniężnych Leszka”. Kazimierz Wierzyriski do Mieczysława Grydzewskiego, ibidem.
9 „Leksykon śmierci wielkich ludzi”. Książka i Wiedza, Warszawa 1998.
10 Jan Lechoń „Dziennik”. PIW, Warszawa 1992.
11 Z listów Stanisława Cata–Mackiewicza do Michała Pawlikowskiego, „Arcana”, nr 21/1998.
12 Ibidem
13 „3.10.1965. Ze Stanisławem Mackiewiczem przycichło na razie: nic mu nie zrobią, bo grozi im, że wykituje w wiezieniu, a tego nie chcieliby. Myślę, że wpętają go w trudności finansowe i skażą w ten sposób na śmierć głodową. Wszystko w rękach Piaseckiego: on jeden jest w stanie legalnie utrzymać Mackiewicza przy życiu, pielęgniarce, butelce wina do kolacji i dużym befsztyku. Z [Janem Nepomucenem] Millerem wygłup ten nie ma tego ^ifk^round, tych nieważnych dekoracyjek «premierostwa». Może to i głupie, ale wydaje mi się, że ten element też gra. Kto na świecie poza emigracyjnymi Polaczyszkami orientuje się, że premierostwo Mackiewicza było operetką, w razie wykitowania starca będzie ex Polish Prime Minister”, Zygmunt Hertz. „Listy do Czesława Miłosza, 1952—1979”. Instytut Literacki. Paryż 1992.
14 Z listów Stanisława Cata–Mackiewicza do Michała Pawlikowskiego. „Arcana”. nr 21/1998.
* Jan Lechoń. „Dziennik”. PIW, Warszawa 1992.
* Tadeusz Januszewski. „Gazeta Wyborcza”, nr 213, 13.09.1994.
* Tadeusz Januszewski, .Przekrój”, nr 2412, 15.09.1991.
* „Literatura międzywojenna”, Wiedza Powszechna, Wrocław 1953.
* Przed wybuchem wojny rozpoczął prace nad trylogią historyczną o trzech Bolesławach: Chrobrym, Śmiałym i Krzywoustym. Przygotowywał się do niej starannie, konsultował z historykami Uniwersytetu Jagiellońskiego. Rękopis pierwszego tomu, niestety, zaginął.
* Podaję za „Polityką”, nr 18.09.1999
* Kazimierz Patalas, „Przez boje, przez znoje, przez trud”, Stowarzyszenie Polskich Kombatantów w Kanadzie, 1996.
* Kazimierz Olszański, „Niepospolity ród Kossaków”. Wydawnictwo „Kossakiana”, Kraków 1994.
* „Przejrzałem opasie tomy «Roczników Literackich» obejmujące dziewięć lat twórczości polskiej. Czegóż tam nie ma! Jaka skrupulatna demonstracja najmniejszych insektów, co w tej literaturze się roją! Jakie omówienia!… Obok Zofii Kossak w dziale omówień znalazłem w jednym roczniku siedem wierszy, w drugim — pięć wierszy i w trzecim — sześć wierszy. \V pozostałych sześciu latach — nic poza bibliograficznymi notkami. Sięgnąłem do jej teczki autorskiej. Poza prasą PAX–u, poza artykułem Morstinowej w «Tygodniku Powszechnym» — odkąd ona zmarła i tam nawet niczego o Kossak nic było — na zgoła kompletnej recenzenckiej pustyni znalazłem jedynie wątłe kwiatki wzmianek Maciąga, piszącego o «płytkim historyzmie», Matuszewskiego o «naiwnej hagiografii» i Ziomka, że jej twórczość odpowiada nawykom myślowym parafiańszczyzny”. Melchior Wańkowicz, „Wspomnienie o Zofii Kossak”, „Kierunki”. 11.04,1971.
* Krzysztof Kąkolewski, „Wańkowicziana”, „Czas Krakowski”, nr 250, 27.10.1995.
* Sławomir Mrożek, „Leopold”, „Puls”, nr 25.
* „Życie”, 23.03.1998.
* „Literatura”, nr 11/12, 1987.
* Dziennik 1949–1984”, Wydawnictwo Baran i Suszczyński. Kraków 1998.
* Zygmunt Hertz. „Listy do Czesława Miłosza”, Instytut Literacki, Paryż 1992.
* „Rzeczpospolita”. 14–15.03.1998.