Autor: ADAM WIŚNIEWSKI-SNERG
Tytul: Przerwany film
Toczy się gra, trwa, powstaje film, mijają ujęcia, sceny i nastroje. Ileż to razy?
Kiedyś, siedząc w fotelu na sali kinowej, wpatrzony w ekran, na którym postać filmowa opuszcza pokój i zamyka za sobą drzwi lub znika w jakikolwiek inny sposób (wychodząc poza ramy eksponowanego ujęcia), nie zastanawiałem się nigdy, co się z nią dalej dzieje - to znaczy, jaki jest los samej ekranowej postaci, a nie aktora, który ją grał.
Wyszedłem z kadru - znalazłem się poza ekranem, choć gra toczy się, chociaż film trwa nadal, ja już nie biorę w nim udziału.
Zobaczyłem ich około południa na łagodnym stoku Tengar Wening, w rejonie plenerowych zdjęć do trzeciej sceny „Dopełnienia”. Ujrzałem ich bardziej wyraźnie niż kiedykolwiek: na tle rumowiska muru, wyżłobionego tysiącletnimi ulewami, który liczył sekundy dzielące go od ostatecznego kresu - wszystkich zatopionych w czerni długich cieni, gdy znieruchomieli w pozach dotąd jeszcze zgodnych z kolejną sekwencją. Zastygli w naturalnym, bardzo ostrym słońcu, które zgasło nagle w zestawieniu z tamtym świtem, w porównaniu z upiornym blaskiem tamtego najjaśniejszego ze wszystkich wschodów.
Powiedziano mi potem, że w tamtej - pamiętnej tylko dla mnie - chwili spytałem podniesionym głosem: - Co to?
A kiedy grali dalej, bez żadnego sensu, w czasie długiej horyzontalnej panoramy ryknąłem na całe gardło coś, czego już nikt nie był w stanie mi powtórzyć. Przy milczeniu reżysera (Yoren przyjrzał mi się tylko smętnym wzrokiem) Zoffi uznał, że przebrałem miarę, i tak jak wszyscy pozostali zupełnie nieświadom grozy naszego położenia, wyprowadzony z równowagi moim dziwacznym wybrykiem - jak się wyraził - pozwolił sobie na uwagę, której w innych okolicznościach nigdy bym mu nie darował:
- Można wiedzieć, panie Hanis - spytał ostro - czemu przy czwartym dublu na planie otwiera pan wrota gębowe przed stopem?
Milczałem w osłupieniu.
- Zdaje się, że pańska obecność w ogóle jest tutaj
zbędna, co wreszcie wyraźnie stwierdzam - dodał, a ja wciąż nie rozumiałem sytuacji.
Pamiętam dobrze, co się przedtem działo: Enet wspominał kiedyś o ciężko okaleczonej kobiecie, która przez wiele miesięcy po lądowaniu zdemolowanego samolotu mdlała ze strachu na widok każdej postaci unoszącej się z krzesła, tylko dlatego, że ów ruch nieodwołalnie kojarzyła z obrazem zamachowca wstającego z fotela z ładunkiem dynamitu w rękach. Mężczyzna zdążył oświadczyć pasażerom, że zamierza zmusić pilota do zmiany kursu w celu uprowadzenia samolotu, gdy nagle źle zabezpieczona bomba eksplodowała mu w dłoniach. Tak i ja teraz - obłędnie - w mechanicznej kolejności zdarzeń, pośród zwyczajnych czynności dnia zdjęciowego doszukiwałem się usilnie ostatniej przyczyny tego, co jednak leżało daleko poza nami.
Najpierw nasunął mi się głos Toma Yorena, który kilka minut wcześniej zwrócił się do Liny Kliz:
- Stop! Lyna, wyszłaś z kadru, ale to nie wszystko.
Wtedy Tonsen odezwał się ze swego miejsca. Burknął
bez entuzjazmu i spytał donośnie:
- Więc jak? Przejedziemy się jeszcze raz?
Na to Yoren podszedł w milczeniu do operatora.
- Ray! - zawołał stamtąd. - Wiesz, co mam na myśli? Do
licha, trzymajcie się jakoś.
Ray Enet skinął głową. Przeskoczył szyny, po których łagodnym łukiem toczył się wózek tam i z powrotem aż do kępy drzew. Razem z innymi aktorami podszedł pod kamienny mur.
- Gotowi?
- Jest! - rzucił Tonsen. - Grajcie.
- Cisza na planie!
Świerszcze cykały w trawie.
Miałem wciąż w oczach obraz tamtej sceny: rozbijałem ją
na drobne w poszukiwaniu jedynego właściwego cięcia, oddzielającego bajeczną fikcję od upiornej rzeczywistości, uparcie i z popłochem przerażonego montażysty, który po omacku tnie taśmę na kawałki, gubi się w szczegółach i nie znajdując początku ani końca, skleja ją na chybił trafił w naiwnej nadziei, że kolejnością ujęć w sekwencji pokieruje szczęśliwy los.
Kilka osób z personelu pomocniczego ekipy opalało się na leżakach lub kocach rozłożonych daleko poza planem. Goła skóra ich ciał skąpana w białym żarze spęczniała potem w mgnieniu oka i koszmarnymi, szkarłatno-fioletowymi bąblami gotowała się na nich i piekła, ledwie - żywi jeszcze - zdążyli poderwać się z miejsc. Bliżej dymiło ognisko rozpalone przekornie, na złość Zoffiemu przez Raya Eneta: to chyba Pet, pochylony nad nim, od płonącej gałązki przypalał sobie nieodłącznego papierosa, podczas gdy pasemka dymu rozwiewały się przed obiektywem - to jedno przynajmniej było całkiem nieistotne. Słyszałem też brzmienie czystego akordu:
Muriel trąciła struny gitary, a potem głos uwiązł jej w krtani, kiedy w płonącej sukience zaśpiewała jeszcze:
,..smutek ten wierny pies...
Spojrzałem na rząd foteli lśniących szeregiem niklowanych uchwytów poza szybami górnego pokładu cinemobilu i przeniosłem wzrok na rozbebeszony agregat, skąd biegły ku nam zwoje czarnych kabli. Wszystko kłębiło mi się w myślach: cisza na planie w słoneczną noc przed strasznym świtem, głęboka ciemność w pełnym blasku dnia zlały mi się w jedno z błękitem czystego nieba, który zakreślał granice brunatno-zielonej równiny, wspierając się na północy o łańcuch sinych gór. Wiał lekki ciepły wiatr. Tylko Yoren obejrzał się za siebie i spojrzał TAM.
- Kamera!
Terkot i klaps.
- Scena trzecia, ujęcie szesnaste, dubel czwarty.
Ten cichy terkot miał już trwać aż do nieskończoności.
Najtrudniej mi było prześledzić ostatnie sekundy. Widziałem tęgą sylwetkę Zoffiego rozkraczonego na kanistrze z książką zdjęć w garści, którą jak zwykle przy doskonałej znajomości scenopisu - bez żadnej rozsądnej potrzeby ciągle miętosił i mordował na planie, podkreślając tekst wyszlifowanym paznokciem w ślad za biegiem akcji. A czynił to z pocieszną miną pomazanego przez wytwórnię najwyższego cenzora, który najlepiej wie, czego oczekuje widownia i przy którym reżyser ma być ślepym narzędziem zobowiązanym do przyjmowania modlitewnej pozy wobec wszystkiego „co stoi w piśmie”. Zobaczyłem go w tej pozie tuż przed samym błyskiem, zanim wpadł całym ciałem w ognisko ekranu słonecznego, obróconego przypadkiem w jego stronę, jeszcze przed miażdżącym ciosem czoła głównej fali uderzeniowej. Zwijał się tam w agonii przez całe piętnaście sekund: teraz było mi go żal mimo wszystko, choć rozbeczał się jak stara baba, kiedy z kredowobiałą twarzą nagle ożywionego trupa wracał stamtąd razem z innymi niedowiarkami biegiem, byle prędzej zejść ze strefy radioaktywnego piekła - poza to zdumiewające cięcie, które ostrą linią oddzielało rozległe cmentarzysko od oazy kwitnącego dalej życia, bo wtedy dopiero naprawdę uwierzył, gdy w nieforemnym kształcie rozpoznał samego siebie.
Ale to nie z jego obrazem w oczach zaskoczył mnie koniec świata. Każdy na swoim miejscu i przy swoich gratach - staliśmy wszyscy poza planem szesnastego ujęcia, na marginesie „Dopełnienia”, wszyscy zaprzątnięci różnymi czynnościami, utrwalającymi przebieg akcji, gdyż w tamtej, ostatniej już minucie życia na krawędzi termojądrowej zagłady liczył się tylko jednostajny terkot kamery i realizacja tuzinkowego scenariusza, ważny był tylko film ze sławną i rozpieszczaną przez producentów Lyną Kliz i z zaangażowanym w ostatnim dniu przed wyjazdem na zdjęcia plenerowe Rayem Enetem w rolach głównych.
Przegapiłem gwałtowną scenę z planu ogólnego tuż po rozjaśnieniu. Trwał najazd na postać kobiety z planu średniego do wycinka twarzy. Szerokie rondo kapelusza i detal - ręka z pierścieniem zaciśnięta przy ustach składających się do krzyku (Yoren westchnął przy tym z ponurą miną). Wzniesienie z panoramą w czasie małego odjazdu (jakie łamańce mógł wyprawiać Tonsen na swym nowym wielocineskopie!) i stamtąd perspektywa ptasia poprzez obcięte kadrem plecy zbója z koltem w dłoni. Strzał. Po krótkim szwenku przez rozwichrzony dymek nurkowanie do perspektywy normalnej. Odjazd kamery ukazuje drugiego uzbrojonego zucha. Pierwszy tymczasem skacze z muru. Wymiana strzałów. Prowadzenie za uciekającym na tle wysmukłych drzew (bardzo malowniczych), aż do samego wozu, gdzie mimo osłony zorganizowanej przez całą bandę trafia go celna i (tu mała satysfakcja) najzupełniej zasłużona kula. Wreszcie wolna, horyzontalna panorama do ujęcia statycznego na postaci Muriel, śpiewającej swój kawałek przy akompaniamencie gitary.
W tym ujęciu nie było stopu.
W jaśniejszym od dziesięciu słońc biało-liliowym błysku,
który wdarł mi się na dno źrenic i boleśnie smagał wszystko, co żyło aż po sam widnokrąg widziany z najwyższego lotu ptaka, ujrzałem swój smolisty cień otoczony lustrem pulsującego szkliwa.
- Co to!
Kto nie spojrzał w tamtą stronę w owej chwili! Cień
został na miejscu. Zdarzenia biegły szybciej od skamieniałych myśli. Zdążyłem wykonać ćwierć obrotu. Słyszałem w ciszy szmery i syki, podczas gdy ciało gryzły mi jadowite dreszcze. Zabłąkany zapach dzikich kwiatów snuł mi się wokół nabrzmiałej twarzy. W ułamku sekundy nastąpiła inna pora roku. Stałem na bezkresnej śnieżno-błękitnej pustyni, momentalnie przeniesionej tu spoza koła podbiegunowego. Wrażenie błyskawicznie pogłębiającej się pustki potęgowało się i w końcu sparaliżowało mnie na miejscu: pochodziło z gwałtownej zmiany zarysu drzew, których liście jakby przez płynne przenikanie jednego obrazu na drugi - więdły w oczach i zwijały się w popielate, ulotne wiórki. Soczysta zieleń znikła. W miejsce zwartego jeszcze przed kilkoma sekundami gąszczu świeżych liści wyłoniły się zwęglone widma gołych drzew. Na obnażonych bezgłośnym tchnieniem konarach pełzły już gęste dymne pokrowce. Oślepiająca lawina światła lała się sponad horyzontu na śmiertelnie porażoną ziemię. Stałem tyłem do źródła.
Wtem - z wielokrotnym trzaskiem - wszystkie gałęzie stanęły w ogniu. Dopiero ta głucha - przecież wcale nie najgroźniejsza i powtórzona przez odbite od gór echo - salwa buchających zewsząd płomieni, ogarniających wszystko, co nie miało twardości skały, wyrwała mnie z głębokiego osłupienia. Ale na ratunek było za późno już po upływie pierwszej sekundy. W kręgu prześwietlonych promieniowaniem ciał nie było żadnego bezpiecznego cienia, masywne osłony antyradiacyjne znajdowały się w zbyt wielkiej odległości. Ubranie już na mnie płonęło. Powinienem paść twarzą na piach i tarzać się za jakimkolwiek występem, lecz świadomość że umieram dostarczyła obłędnej ekstazy znieczulającej ból i uśpiła we mnie wolę życia, nawet odruch samozachowawczy. Wiedziałem, że za kilka sekund wszystko minie na zawsze i zgaśnie, zmiecione z powierzchni ziemi huraganowym ciosem wichru. Runie na nas czoło powietrznej fali uderzeniowej, rozlecimy się na strzępy w imadle nieopisanego nadciśnienia i nigdy nie usłyszymy grzmotu, który targnie atmosferą nad naszymi szczątkami, wstrząsając rozległym obszarem kontynentu. Grzmotu, który wlókł się z epicentrum ze ślamazarną prędkością dźwięku.
W kolejnym ułamku sekundy, kiedy oślepiony blaskiem obejrzałem się w końcu poza siebie, nad popielatym krajobrazem zapanował półmrok księżycowej nocy. Lazurowe niebo przybrało nagle ciemnogranatową barwę. Źródło białego żaru zgasło, zaś wielokrotnie ciemniejsze od niego słońce - przez silny kontrast po błysku tamtego flesza - zamieniło się w anemiczną latarkę. Przez latające mi przed oczyma płaty ujrzałem w dali ponad chwiejnym horyzontem obraz dobrze znany z filmowych migawek: mrożącą krew w żyłach panoramę eksplozji nuklearnej. Wygaszone już jądro kuli ognistej wypaliło w globie ziemskim obszar o przerażających rozmiarach: trzon gigantycznego grzyba sięgał stratosfery, dźwigając nad sobą niebotyczny kaptur. I, chociaż znajdowaliśmy się w wielkiej odległości od epicentrum wybuchu, którego podstawę przesłaniała nam krzywizna ziemi, musiałem unieść oczy, by sięgnąć wzrokiem do samego szczytu skłębionej w dali góry.
Wszystko to do reszty poraziło mi gasnącą świadomość, ale w ostatnim jej przebłysku zauważyłem jeszcze przed sobą coś w najwyższym stopniu zdumiewającego, co kłóciło się z moim wyobrażeniem o fazach termojądrowej eksplozji.
Przy samym kraterze, gdzie otoczona pancerzem powietrza sprasowanego do twadrości stali prężyła się kolumna oszalałej materii, błysnęła laserowym ostrzem jadowita iskra. Nim zgasła, w doskonałej ciszy, spiętrzonej do granic wytrzymałości przed rykiem rozdzieranej przestrzeni, atomowy słup osunął się całą swą długością w dół - do wnętrza wyrwy. Ziemia zapadła się jeszcze głębiej. W krótkotrwałej pustce ponad kraterem pojawiło się nagle coś żywego, jakby drżąca kropla rtęci uwiązana w środku pęcherza wytłoczonego wewnątrz gruntu, który rozciągnął się płynnie nad wszystkim, czego przedtem nie strawił błysk. Po chwili srebrna kopuła pęcherza, rosnąc w zawrotnym tempie, osiągnęła rozmiary podniebnej góry i dotarła równocześnie swą powierzchnią aż do naszych stóp, gdzie się zatrzymała.
Stałem najbliżej ostrej krawędzi granicznej: tuż pod nieskończoną płaszczyzną lustra. Widziałem w nim swoje odbicie - żywą pochodnię przewiązaną wstęgami sinego dymu; objęte ogniem postacie miotały się w popiele poza rozgrzaną do czerwoności blachą filmowego autokaru. Na plecach czułem płomień. Zdołałem utrzymać się na nogach do tej właśnie chwili, aby - jako jedyny świadek błyskawicznego rozwoju zdarzeń - dostrzec po raz ostatni gasnące oczy i wreszcie całe odbicie swego martwego ciała akurat w momencie, gdy na tle spustoszonego pejzażu w księżycowej poświacie słońca osuwało się bezwładnie na rozpalony piach.
Tak było tam - w głębi doskonale czystego zwierciadła, a raczej we wnętrzu półprzestrzeni ograniczonej jego niewiadomą powierzchnią, która była płaszczyzną symetrii odwzorowania przestrzennego naszych ciał i całego sprzętu filmowego włącznie z autokarem. Tak było tylko tam! Ponieważ nagle - żywy, jak na ułamek sekundy przed samym błyskiem, nienaruszony i przytomny, chociaż z pełną świadomością minionego cierpienia i grozy, unieruchomiony ostrym wstrząsem rozpoznania i zdumienia skłębionego z trwogą - zrozumiałem, gdzie naprawdę jestem i dlaczego bez przeszkód i do końca mogłem zobaczyć wszystko, również własną agonię i śmierć.
Znajdowałem się tutaj - poza lustrzaną powłoką gigantycznego pęcherza, czyli po drugiej stronie gigantycznego łuku, który przy podstawie niknącej już kopuły rozcinał powierzchnię ziemi, dzieląc na niej cmentarne popioły i zgliszcza od oazy wskrzeszonego nagle życia. Obróciłem się poza siebie jeszcze raz. Jak na komendę, wszyscy ludzie ilu ich było w ekipie Yorena, odwzorowani w bujnej trawie względem tej samej płaszczyzny przekształceń, unieśli się ze swych agonalnych miejsc. Powstali równocześnie i z niezwykłym skupieniem odmalowanym na zahipnotyzowanych twarzach, jakby w lunatycznym transie, zajęli porzucone stanowiska przy zmaterializowanej wiernie aparaturze filmowej oraz na planie - najwidoczniej po to, by kontynuować przerwane zdjęcia. Nie zauważyli, co się stało. Działali jednak z całą stanowczością. Jakaś siła bezwładności czy potężna sprężyna bez udziału świadomości dociągała ich do poprzedniej sytuacji, mimo że nie miało to już sensu. Bezmyślne twarze ożywił jednostajny terkot uruchomionej kamery. Ten groteskowy obraz wyprowadził mnie ostatecznie z równowagi. Krzyknąłem na całe gardło, lecz głos załamał mi się w nieartykułowany ryk.
Kamera stanęła. Yoren przyjrzał mi się smętnym wzrokiem i rzucił obojętnie:
- Dość! Zwijamy manatki.
Za to Zoffi, któremu w tych okolicznościach zebrało się
na dłuższe kazanie (i po tym poznałem, że się nie zmienił), syczał w moją stronę ze swego kanistra. Przyskoczyłem doń i brutalnie obróciłem mu głowę, by spojrzał tam, gdzie w czarnych pióropuszach dymu dopalały się nasze autentyczne ciała i gdzie konała cała ziemia w objęciach realnej śmierci.
Wtedy dopiero wytrzeszczył oczy, zbladł i skamieniał mi w uchwycie drżących rąk.
Jest dzień. Jest jeden z tych zwyczajnych dni, kiedy budzę się ze snu nagi na lodowej krze lub w tłumie przechodniów na płytach ulicznego chodnika. Ludzie mają kamienne twarze. Widzę ich ponad sobą, gdy omijają mnie długim szeregiem. Wszyscy z cukierkami w ustach poruszają szarymi wargami i przełykają ślinę. Zrywam się wtedy z myślą o ratunku bezpiecznego ukrycia i chyłkiem drapię ściany u podstawy niebotycznych wież lub z rękoma na gołym brzuchu przeskakuję wstęgę bieżni w poszukiwaniu kępy krzaków. Lecz tam nie znajduję oazy. Kiedy indziej - jak właśnie dziś - otwieram oczy wśród gęstwiny drzew, w samym środku rzeczywistego legowiska. Tutaj nie od razu unoszę się z ziemi. Najpierw wodzę ręką dokoła siebie, by otoczyć i przyswoić jakiś kszałt, cokolwiek, co sprowadza zmysły do granicy czucia. Nigdy nie patrzę w dal, gdyż nie mam zaufania do świadectwa wzroku. Otula mnie wiatr i ciepło.
Zatem jest dzień. Jest jeden z tych szczęśliwych dni, które chciałbym uwięzić w klatce. Znajduję szorstki owal pnia, nacinam go paznokciem i węszę. Potem sięgam po cierń i znajduję ból. Oto biała rysa i kropelka krwi. Dopiero wtedy szeroko otwieram oczy. Otwieram je na świeżą zieleń traw i na zakola czystej miedzi uformowane w piasku. Badam zmysłami każdą woń i każdy smak, patrzę na biały dom, jaśniejący oszklonym parterem w południowym słońcu, na obciążoną pomarańczami gałąź, która kołysze się w górze na tle głębokiego błękitu nieba, słyszę, gdziekolwiek drgnie najlżejszy szmer, gdy źdźbło ociera się o źdźbło i brzęczy owad w sennej ciszy lata. Krótkie są godziny jawy. Choć wciąż zajmuje mnie tak wiele spraw. Główny nurt czasu - zdaje się - upływa mi na nieustannym poszukiwaniu nowego legowiska. Nie znam granic ogrodu i wcale nie myślę o nich, przynajmniej staram się nie myśleć. Błąkam się wkoło białego domu, obracam w dłoni klucz i wciąż czegoś nie mogę się doliczyć. Dzisiaj smak wina czuję w nagrzanym powietrzu.
Bywa, że razem ze mną budzi się jeszcze ktoś inny: co jakiś czas ktoś unosi się z trawy, ktoś inny wstaje od stołu na piętrze, by wyjrzeć przez uchylone okno. Powtarzają się sceny pozdrowień. Nie wymieniamy spojrzeń wprost: czekam, aż tamten wzrok obejmie moją twarz i zgaśnie utkwiony w ziemię, bym mógł z kolei unieść własne oczy na jego twarz czy jego całą postać. Ubrania nasze nie noszą śladów minionych nocy: niekiedy - w głębszym przebłysku świadomości - wydaje mi się, że wyglądamy coraz bardziej uroczyście. Mężczyźni i kobiety podzieleni na niewielkie grupy śpią między smugami barw rozrzuconymi przez konary drzew. Niektórzy spoczywają na posłaniach z koców. Inni zajmują miejsca pod gałęziami lub na trawie w pełnym blasku słońca. Ci, których sen zaskoczył w koktajlbarze poza szybami parteru, jak również ci, którzy zmieniając miejsca trwałej nieświadomości, przechodzą tam na bliżej nie określony czas pobytu - wszyscy wspierają głowy gdzieś przy balustradach, na brzegach stolików wśród naczyń z resztkami jedzenia, kryją twarze między kieliszkami wina lub słaniają się na wysokich stołkach, ustawionych w podkowę dookoła baru.
Owady brzęczą w sennej ciszy lata. W dzień ludzie śpią najczęściej z otwartymi oczami. Kobiety spoza rozsypanych włosów porównują barwy paznokci i rzęs z bladym wspomnieniem dawno już przebrzmiałego balu, mężczyźni - wsparci na pięściach przyłożonych do skroni - liczą minione sceny i nastroje, jedni wchłaniają kształty szklistym wzrokiem, inni drżą w niemym ożywieniu, zapatrzeni w siebie lub lepką od soków zieleń, która otula biały mur i zagląda agresywnie przez okna, pozostali z liczby wahających się na krawędzi jawy rozmawiają szeptem w chwilach największego napięcia, niektórzy - o różnych porach świtu i zmierzchu, gdy wywołany ptasim krzykiem, ciosem spłoszonych skrzydeł wraca z piętra muzyczny motyw balu - ludzie znów jedzą i piją lub palą papierosy na wietrze, gdzie słońce utartym szlakiem kreśli swój codzienny łuk w błękitnej toni nieba, czasem ktoś szuka kogoś, znajduje, oddycha z ulgą i niemy nieruchomieje obok.
Pozornie - pustka: jest tak, jakby nas tutaj nie było. Jakby nie było wcale rzeczywistości powtórzonej w myślach i jakby myśli same żyły, obejmowały się z miłością albo walczyły między sobą o coś niewiadomego. Wątki rwą się, wrażenia kłębią, pamięć goni za najtrwalszym śladem, gdy uwaga traci rachubę godzin. Ale nasz sen - głęboki czy płytki - nie ma nic wspólnego z rodzajem tego fizycznego omdlenia, jakie powala na ziemię umęczone zwierzę: my tylko zewnętrznie jesteśmy tacy nieobecni.
Rozglądam się wokoło siebie i poprzez widma wielu dni widzę wciąż twarze znajomych ludzi. Patrzę na nich z uwagą wzrastającą z godziny na godzinę i graniczącą już z lękiem, a oni - również czymś zaniepokojeni i, zdaje się, coraz bardziej czujni - spoglądają z kolei na mnie swymi szklistymi, tak samo nic nie widzącymi oczami.
Adam Wiśniewski-Snerg
Obchodziłby w styczniu sześćdziesiąte pierwsze urodziny oraz fetował ćwierćwiecze „Robota”, najbardziej udanej debiutanckiej powieści. W ostatnich latach życia twórca wypalony i zapoznany - po śmierci czytany na nowo, okazuje się autorem zagadkowym, staroświeckim i nowoczesnym o nie do końca przedstawionym dorobku. Jego dzieło (także drukowany u nas „Dzikus” - „NF” 8-9/97), w którym można widzieć proces doskonalenia i przełamywania konwencji, odsłania się zarazem jako egzystencjalny zapis osobistej udręki i nieprzystosowania.
Tak mamy w „Przerwanym filmie”. Konwencjonalna jest maniera pisarska (proza sypka, amorficzna) wzięta z modnego w latach sześćdziesiątych nouveau roman. Pokoleniowy (bo wspólny dojrzewającym w cieniu Hiroszimy pierwszej i drugiej generacji) byłby lęk przed atomową zagładą. Na zdecydowanie własny natomiast wygląda zawiły stosunek do kina. Snerg dwukrotnie sparzył się na podejściu do ekranizacji „Robota” i „Według łotra”, nie cenił więc kina, jakie było, z jakim zetknął się w PRL. Drażniły go wyrazowe ograniczenia obrazu oraz fakt, iż to, co w kinie wielkie, pochodzi najczęściej od reżysera, zaś od pisarza bierze kino postaci i schematy. Ale widać też z „Przerwanego filmu”, że pielęgnował wizję filmu doskonałego, pełnego znaczeń jak sen, który wyświetlał sobie na ekranie intelektu. Takie kino było jego nie spełnioną obsesją; świadczy o tym kontrowersyjna ontologia filmu, przedstawiona w „Według łotra”. Na realnym kinie się zawiódł, dlatego demonstracyjnie je odrzucał.
(mp)