Horton Naomi Miłość na drodze

Naomi Horton

MIŁOŚĆ NA DRODZE

Tytuł oryginału: Lady Liberty

Przełożyła:

Olga Dziaduszko

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Z mgły przed maską samochodu Genevieve Jourdan niespodziewanie wynurzył się ogromny srebrzystoczarny motocykl. Jeszcze przed chwilą nie było tam nic prócz ściany zacinającego deszczu. W tym samym ułamku sekundy, w którym motocykl i jego kierowca w skórzanej kurtce zmaterializowali się z szarej pustki, Gen zrozumiała, że jest za późno. Zderzy się z nim. - Och, Boże, nie! - przerażony, zduszony jęk dziewczyny zawtórował piskowi opon, gdy z całej siły nacisnęła hamulce.

Motocyklista, jakby przeczuwając niebezpieczeństwo, obejrzał się. Przed oczami Gen mignęła czarna maska kasku, skierowana wprost w jej stronę, potem samochód uderzył. Rozległ się stłumiony deszczem huk, Gen jęknęła, ujrzawszy błysk czarnego metalu i czarnej skóry staczające się do rowu. Potem i motor, i człowiek zniknęli za zasłoną ulewnego deszczu.

Samochód zarzuciło na środek szosy. Gen chwilę siedziała jak skamieniała, bezmyślnie patrząc w płynące po szybie strugi wody. Włączyła silnik, wjechała jak najgłębiej na trawiaste pobocze, otworzyła drzwiczki. Ulewny, lodowaty deszcz smagnął ją po twarzy, cofnęła się, zachłysnęła w podmuchach porywistego wiatru. W szalejącej wichurze z trudem udało się jej wysiąść. Kiedy ruszyła z powrotem drogą, oślepiały ją strugi wody i własne przemoczone, rozwiane włosy.

Najgorsze w tym koszmarze było, że doskonale wiedziała, iż motocyklista jechał gdzieś przed nią, zagubiony w deszczu i we mgle.

Od dwóch i pół dnia bawił się z nią w berka. Po raz pierwszy ujrzała go na obrzeżu małej vermonckiej wioski, której nazwa wyleciała jej teraz z głowy. Oboje stanęli na jedynych w tej miejscowości świa­tłach, a Gen zaczęła przyglądać się motorowi. Był ogromny, czarny, rączki i chromowane widełki kół sterczały pod zawadiackim kątem. Dosiadający ją mężczyzna zdawał się emanować podobną aurę groźby, siły, arogancji. Najwyraźniej na wylot znał swój motocykl. Miał na sobie czarną, skórzaną kurtkę, podkreślającą jeszcze jego szerokie ramiona i wąskie biodra. Twarz skrywał kask o przydymionej szybie. Niespodziewanie Gen popatrzyła na niego z podziwem, gdyż przywiódł jej na myśl obraz rycerza na koniu. I wtedy, nagle, mężczyzna odwrócił się i spojrzał prosto na nią.

Od tamtej pory często go widywała. Niekiedy zajeżdżała na stację benzynową lub do przydrożnej restauracji i natykała się na czarną maszynę zapar­kowaną w zawadiacki sposób. Kiedy tylko pomyślała o tym beztroskim, nieszkodliwym flircie na autostradzie, na jej twarzy wykwitał uśmiech. Asysta nieznajomego dziwnie dodawała jej ducha. Łatwiej było znieść koszmar minionego tygodnia. Złapała się, że rzadziej spogląda we wsteczne lusterko, czy nie ujrzy świateł błękitnego Buicka, spokojniej myśli o swoim dziadku i tarapatach, w jakie się wpakował.

Ubiegłej nocy zorientowała się, że dłużej już nie pociągnie bez snu. Znalazła niewielki motel na uboczu. Zatrzymała się tam dobrze po północy, parę godzin minęło, nim ostatni raz widziała nieznajomego motocyk­listę. A jednak, gdy obudziła się po pewnym czasie i wystraszona wyjrzała przez okno, ku swemu zdumieniu ujrzała nie jak się spodziewała Buicka, a ogromną maszynę. Stała pod oknami sąsiedniego pokoju, zgrabna i groźna w szarym świetle poranka. Lśniła od rosy i Gen wydało się, że czuwała tak całą noc na straży snu i jej, i swojego właściciela. Uśmiechnęła się do tej myśli, przez sekundę kusiło ją, by zapukać do nieznajomego i zaprosić go na śniadanie.

Porzuciła jednak ten zamiar. Gdyby się naprawdę poznali, prysnąłby cały czar. Marzenia zwykle bywają piękniejsze od twardej rzeczywistości. Wyjeżdżając wynajętym samochodem z motelowego parkingu pożegnała motocykl spojrzeniem. Ciekawe, kiedy się tutaj zjawił. Pewnie bardzo późno i musiał się zachowywać niezwykle cicho, gdyż Gen nawet mimo potwornego zmęczenia zerwałaby się ze snu na najlżejszy nawet warkot silnika. Uśmiechnęła się szerzej. Może jej wyostrzony do ostatnich granic zmysł słuchu rozpoznał niski pomruk motoru i dlatego jej nie budził?

Kiedy wykręcała na drogę, uwagę jej przykuł prawie niedostrzegalny ruch za oknem. Przyjrzała się baczniej. Uchylił się róg zasłony. Drgnęła, niemal ze strachem zrozumiała, że nieznajomy ją obserwuje. Przyjaciel czy wróg? Rozmyślała nad tym ruszając szosą. Czy spotkanie z nim było przypadkowe, czy zaplanowane? Może za następnym zakrętem czyha Henri Broussarde?

Nie czyhał. Droga była pusta. Gen wykręciła z zakurzonego podjazdu na autostradę. Godzinę później przystanęła na śniadanie, sącząc drugą filiżankę kawy pojęła, iż celowo opóźnia jazdę. Po pięciu minutach, ruszając dalej, zerknęła w lusterko i zobaczyła jadący za sobą w odległości nie większej niż półtora metra czarny motocykl.

Wystraszona, z niepokojem obserwowała go przez parę następnych kilometrów, ale on zachowywał wciąż ten sam dystans. Pomału przywykła do jego obecności, odprężyła się, zadowolona nawet, iż zabezpiecza jej tyły i stwarza w ten sposób poczucie bezpieczeństwa. Mniej więcej po godzinie motocyklistę znudziło konsekwentne przestrzeganie przez nią ograniczenia prędkości i wyprzedził ją z uniesioną na powitanie dłonią. A potem zaczęło padać i straciła go z oczu.

Aż zmaterializował się przed nią jakąś minutę, dwie temu, a ona wyekspediowała go z motocyklem Bóg jeden wie gdzie...

To nieprawda, modliła się przepatrując mgłę i deszcz i rozpaczliwie szukając jakiegokolwiek śladu nie­znajomego. A jeśli nie żyje? A jeśli...

Wtedy zobaczyła ślady poślizgu w miejscu, w którym ciężki motocykl skosił na poboczu trawę. Pas wiódł w dół nasypu. Gen bez tchu ruszyła tym tropem. Zsunęła się aż na dno rowu, jęknęła, gdy po kostki znalazła się w lodowatej wodzie.

Przewrócony na bok masywny motocykl, oblepiony błotem i kępkami powyrywanej z korzeniami trawy. Uderzył w granitowy głaz na wpół zagrzebany w ziemi u podstawy nasypu. Przednie koło i ramę miał tak pogięte, że niemal nie rozpoznawalne, odłamki chromo­wanego metalu zaryły się głęboko w wyżłobionych przez siebie koleinach. Bagażnik, przymocowany przedtem z boku siodełka, pękł, zostawiając za sobą rozsiane po rowie, ubłocone i przesiąknięte wodą ubrania.

Coś się poruszyło, Gen dobiegł stłumiony jęk. Motocykl wpasował się między głaz a pochyłe zbocze, toteż by do niego dotrzeć, musiała wdrapać się z powrotem na błotnisty nasyp. Serce jej biło jak oszalałe, gdy ostrożnie wymijała tylne koło, usiłując zachować równowagę na śliskiej trawie i glinie.

- Czy nic panu nie jest?! - zawołała rozpaczliwie.

- Niech pan się nie rusza! Zaraz tani bę... oj! - Głos uwiązł jej w gardle, straciła grunt pod nogami.

Niczym kłoda poturlała się w dół, ciężko lądując na brzuchu tuż koło błotnistej wody. Straciła dech, chwilę leżała oszołomiona, czując smak krwi na przygryzionym języku.

- Jak na amatorkę, całkiem niezły rzut ciałem - rozległ się obok przeciągły głos. - Jeśli skończyła już pani występy, to może pomogłaby mi z tym motocyklem?

Gen popatrzyła przez opadłe na twarz, potargane włosy. Przed nią leżało coś czarnego i nieruchomego. Poruszyło się. Dłoń w rękawicy odgarnęła jej włosy z twarzy, ktoś odchrząknął.

- A więc to ty! Tak mi się wydawało, że poznaję te rude włosy. Przyszłaś mi pomóc, czy mnie dobić?

- Mój Boże - szepnęła Gen. - Dobrze się pan czuje?

- Po prostu wspaniale - padła natychmiastowa, fałszywie wesoła odpowiedź. - Właśnie zostałem zrzuco­ny z szosy przez babę, która mogłaby udzielać lekcji, jak powodować kraksy na autostradzie, przygniata mnie trzysta kilogramów rozbitego motoru i mam wrażenie, że za jakieś dziesięć minut znajdę się pod wodą.

Gen wygramoliła się na czworaka.

- Tak mi przykro! Wszystko stało się tak... szybko. Jest pan ranny? Złamał pan coś?

Nieznajomy leżał na plecach, obie nogi uwięzły mu pod maszyną. Z trudem, powoli dźwignął się na łokciu i utkwił wzrok w motorze.

- Chyba nie. - Zgiął ramię, krzywiąc się z bólu. - Może trochę wybite, ale nie złamane. - Ściągnął kask z ogromnym wysiłkiem i upuścił go. - Zjeżdżałem w dół. Chciałem wyminąć ten głaz, ale trafiłem na rozmiękłą glinę i straciłem panowanie nad kierownicą.

Po raz pierwszy widziała jego twarz. Nie mogła oderwać od niej wzroku. Miał bardzo szczupłą twarz, osmaganą wiatrem i spaloną słońcem. Strzechę brązowych włosów. Prawdopodobnie tuż po trzydzies­tce, choć pewna twardość wokół ust i oczu powodowała, że wydawał się starszy. Było w nim coś drapieżnego, ostrego. Ciekawe, cóż takiego robił i widział podczas tych trzydziestu lat, że w jego spojrzeniu jest tyle czujności? Orzechowe oczy przyglądały się jej z równie nietajonym zainteresowaniem.

Gen zarumieniła się. On uśmiechnął.

- Cóż, jedno muszę ci przyznać, Wiewiórko. Masz dość niecodzienny sposób nawiązywania znajomości.

- Zaciskając zęby, usiadł z trudem. - Chociaż może byłoby prościej, gdybyś mi tylko podstawiła nogę.

- Nogę? - Gen uniosła się na kolana, wlepiła w niego wzrok. - Chyba nie myślisz, że zrobiłam to celowo?

- Może odłożylibyśmy tę romantyczną pogawędkę na później, Wiewiórko? - jęknął. - Gdybyś nie zauważyła, to informuję cię, że podnosi się poziom wody. I to szybko. Nie byłbym zachwycony, gdybym wyszedł z tego bajzlu - wskazał pokiereszowany motocykl - po to tylko, by utonąć. Nawet w ramionach kobiety, która od trzech dni bezlitośnie igra z moim sercem.

Gen jednocześnie ogarnęły uczucia ulgi, że nieznajomy żyje i jest w stosunkowo dobrej formie, wściekłości na jego impertynencję i przerażenia, gdy dotarło do niej, że dalej zagraża mu realne niebezpieczeństwo. Wciąż na kolanach, spróbowała ściągnąć motocykl z jego nóg. Pośliznęła się i runęła jak długa na maszynę, jęknąwszy z bólu, gdy coś ostrego wbiło się jej w żebra. Wymarotała wielce niepochlebną opinię o przodkach maszyny, czym przyprawiła nieznajomego o wybuch śmiechu, potem zebrała wszystkie siły i spróbowała raz jeszcze.

- Nie dasz rady wyciągnąć nóg?

- Nie, stopa uwięzła mi między obudową silnika a głazem. - Przechylił się i wepchnął dłoń pod siodełko.

- Postaraj się jeszcze, Wiewiórko. Dobra... teraz. Motocykl ani drgnął. Nieznajomy dołożył swój równie soczysty komentarz na temat jego rodowodu, potem opadł na łokcie.

- Nic z tego. Ten diabeł wklinował się w kamień niczym korek w butelkę.

Gen, usłyszawszy w głosie nieznajomego ton cierpienia, spojrzała na niego. Zbladł pod opalenizną, wokół ust pojawiły się głębokie bruzdy.

- Jesteś pewien, że dobrze się czujesz?

- W porządku, Wiewiórko.

- Nie nazywaj mnie „Wiewiórką". - Szarpnęła z furią motocykl, czego jedynym efektem był ból w plecach. - Cholera, nie mogłeś to jeździć rowerem jak porządni ludzie, zamiast tym potworem?!

Motocyklista parsknął ochrypłym śmiechem.

- A ty nie mogłaś być napastnikiem drużyny „Byków", zamiast prezentować sobą zaledwie metr pięćdziesiąt, rude włosy i złe maniery?

- Ależ dowcip - warknęła. - Leż spokojnie i nie ruszaj się. Idę po podnośnik. Jeżeli znajdę na tyle twardy grunt, by go ustawić, zdołam dźwignąć motocykl tak, byś mógł wyciągnąć nogi.

Nieznajomy otworzył oczy, spojrzał na nią z nie­kłamanym uznaniem. Uśmiechnął się lekko.

- Jesteś równie bystra jak ładna. - Uśmiech przeistoczył się w grymas bólu. Mężczyzna osunął się w błotniste bajoro. - Przepraszam cię, Wiewiórko. Planowałem dzisiaj przypuścić szturm: kolacja, butelka wina, dansing.

- Trzymam cię za słowo - odpowiedziała auto­matycznie. - I skończ z tą „Wiewiórką".

Okryła go jak najszczelniej skórzaną kurtką, by choć trochę osłonić przed wiatrem i deszczem. Przez postrzępioną bawełnianą koszulkę przezierały powstałe na klatce piersiowej i muskularnym brzuchu sińce.

- Masz czucie w stopach? W nogach?

- Obecne, do użytku - odparł z cieniem uśmiechu. - A nie mógłbym poczuć twoich? - Duża, ubłocona dłoń spoczęła na jej udzie.

Gen ujęła jego dłoń w dwa palce, jakby było to coś wyjątkowo paskudnego i bezceremonialnie upuściła ją w błoto.

- Doprawdy, jesteś odrażający. Wiesz o tym? - spytała pogardliwym tonem. - Skoro masz tyle siły, by obmacywać nieznajomą osobę, to w zasadzie powinieneś sam wydobyć się spod maszyny.

- Wcale nie jesteś nieznajomą. Od trzech dni mieszkamy w swoich marzeniach. I śmiem wątpić, czy rzeczywistość mogłaby je przerosnąć.

Gen gniewnie wciągnęła powietrze, nie dowierzając własnym uszom. Poczuła, jak na policzki wypływa jej krwisty rumieniec. Jakim cudem odgadł te namiętne, ulotne sny na jawie, które zaprzątały jej wyobraźnię od chwili spotkania na skrzyżowaniu?

Nieznajomy roześmiał się, potem skrzywił, zaciskając zęby. Znów przymknął powieki, leżał nienaturalnie nieruchomo, przygryzając z bólu wargi.

- Nie ruszaj się! - zapomniała o złości i zażenowaniu. Otarła mu krople deszczu z twarzy, przeraziła się. Zbladł jak kreda, ścięgna szyi napięły się niczym postronki. Jakby całą siłą woli powstrzymywał się przed wyciem z bólu. - Spokojnie! Nie umieraj mi tutaj! Jak się z tego wygrzebiesz, sama zafunduję ci kolację!

- Jeżeli z winem, to załatwione - wymamrotał. Już miała go ofuknąć, gdy spostrzegła, że nieznajomy zaciska w paroksyzmie cierpienia oczy, a droczy się z nią jedynie siłą woli.

- Z dwoma butelkami najprzedniejszego, jeżeli przyrzekniesz ani drgnąć aż do mojego powrotu. - Uśmiechnęła się miękko, potem zaczęła wdrapywać błotnistym zboczem ku autostradzie. Nim dotarła na górę, dwukrotnie upadła w gąszczu chwastów i trawy. Oślepiona opadniętymi na twarz przemoczonymi włosami zorientowała się, że na szosie ktoś jest, dopiero gdy czyjeś silne ramiona postawiły ją na asfalcie.

- Hej - dobiegł ją zaniepokojony głos. - Ludzie, nie trza wam pomóc?

Gen tylko osunęła się w opiekuńcze objęcia, odgarniając włosy z oczu.

- Wypadek. Tam, w dole leży przygnieciony motocyklem mężczyzna. A ja nie mam siły... nie mogę... - poczuła, że za chwilę wybuchnie płaczem.

- Już dobrze - powiedział wybawca z szorstką galanterią, niezgrabnie głaszcząc ją po ramieniu.

- Z moimi chłopakami raz dwa wyciągnę tego faceta. Para barczystych wyrostków krzątała się, wyciągając liny i szpadle ze skrzyni sfatygowanej, zaparkowanej na poboczu furgonetki. Jeden z nich uśmiechnął się wstydliwie do Gen, kiwając głową na powitanie.

- Zobaczyliśmy pani samochód stojący z zapalonymi światłami. Tato powiedział, że trzeba się zatrzymać.

- Może by pani schowała się tam przed deszczem?

- spytał łagodnie ojciec. - Sama pani nie najlepiej wygląda.

- Nie - ruszyła z powrotem w dół. - Proszę, szybko. Nie ma chwili do stracenia.

Kiedy dotarła do motocykla, deszcz trochę zelżał. Przerażona uklękła przy nieznajomym, a dwóch młodzieńców bez najmniejszego wysiłku dźwignęło potężną maszynę. Chlusnęła brudna woda, jeden z chłopaków otrzepał grudki gliny i trawy.

- Ale wrak - skonstatował z podziwem. - Cud, żeś się pan nie zabił.

- Podzielam tę opinię - wymamrotał motocyklista, patrząc wymownie na Gen. Z trudem usiadł i nim ktokolwiek zdążył zareagować, stanął niepewnie, blady jak kreda.

- Nie powinieneś tego robić, póki nie będzie wiadomo...

- Doskonale wiem, co mi dolega - zapewnił ją przez zaciśnięte zęby. - Tysiąc, może więcej wgnieceń. Kompletna wymiana układu kierowniczego, filtru powietrza i ramy, zbiornik paliwa wygląda, jakby go koń kopnął i prawdopodobnie przecieka, system zapłonowy... - urwał, przymknął oczy, zachwiał się. Gen uchroniła go przed upadkiem. Pod jego ciężarem ugięły się jej kolana. Jakoś wstał, łaskawie godząc się, by objęła go ramieniem.

- Oprzyj się - poprosiła. - Dasz radę iść?

- Owszem. - Jęknął z bólu, gdy mocniej opasała jego żebra. A potem sam przygarnął ją z całej siły.

- Hm, jakieś dwa tygodnie nie będę mógł startować w maratonie, ale iść zdołam.

Był wyższy, niż się jej wydawało, i okropnie ciężki. Musiała zebrać wszystkie siły, by pomóc mu wejść na zdradliwe zbocze.

- Zwykle nie uskarżam się, jeśli trafię w objęcia niebrzydkiej kobietki - mamrotał, krzywiąc się - ale czy mogłabyś trochę delikatniej obchodzić się z moimi dwoma dolnymi żebrami? Właśnie w nie trafił twój samochód.

- Może jeszcze do ciebie nie dotarło - odpaliła Gen - ale robię wszystko, co w mojej mocy.

- Prawdziwa, mała samarytanka, co? - sapnął.

- Pominąwszy drobiazg, że gdyby nie ty, nie wpakował­bym się w taką kabałę.

Bez tchu dotarli na szosę. Dysząc wsparli się o samochód. Farmer szedł tuż za nimi. Patrzyli teraz, jak jego synowie wciągają do góry motocykl.

- Parę kilometrów stąd jest miasteczko Greenboro - powiadomił ich, wskazując głową kierunek we mgle.

- I szpital. Wożę tam żonę i chłopaków, jeśli trzeba. Jedźcie za nami. Pana motor wrzucimy na furgonetkę i odstawimy do warsztatu Ralpha. Choć pewnie nie na wiele się to zda. Synu, nie ma co, rozwaliłeś go w drobny mak. Widać ciebie samego nie dobije się nawet siekierą.

Motocyklista parsknął gorzkim śmiechem.

- Mnie nie da rady nawet walec drogowy. Do szpitala mi jednak nie spieszno. Podrzućcie gdzieś mnie i motocykl i wszystko będzie dobrze.

- Synu, czy to na pewno mądrze? - Stary spojrzał na niego z troską. - Nieźle stuknąłeś się w czaszkę.

- Pan ma rację - wtrąciła Gen bezbarwnym głosem, uchylając drzwiczki. - Zabieram cię do lekarza.

- Nie ma mowy - z uporem potrząsnął głową. - Jadę tam, gdzie moja maszyna.

- Teraz guziki by mnie obeszło, gdybyś nawet padł trupem na miejscu - powiedziała Gen. - Wyczerpała się cała moja cierpliwość i współczucie. Ale muszę powiado­mić policję, a zarówno ona, jak i moja firma ubezpiecze­niowa zażądają świadectwa lekarskiego. Nie uśmiecha mi się proces. Dlatego bez gadania pojedziesz do szpitala. I albo dobrowolnie wsiądziesz do samochodu, albo poproszę tych dwóch, żeby wepchnęli cię siłą!

- Uwielbiam agresywne kobiety - zakpił. - A co z obiecanymi butelkami wina?

- Wyślę je pocztą. Wsiadaj!

Po dłuższej chwili i serii przekleństw wgramolił się wreszcie do środka, jeszcze dłużej zajęło mu ułożenie nóg. Kiedy Gen w końcu zatrzasnęła drzwiczki, siedział niezwykle spokojnie, na czoło wystąpiły mu krople potu. Milczał, gdy zasiadała za kierownicą. Gen zobaczywszy w lusterku swoje odbicie jęknęła: gęste, rude włosy zwisały jej mokrymi pasmami na policzki i szyję, rozmazał się tusz i cienie do powiek. I tak już blada cera była jeszcze bardziej przezroczysta. Przy­pominała zmokłego szczura, a nie wysoko kwalifiko­waną specjalistkę od dokumentów.

I złodziejkę, przypomniała sobie cierpko. Szybkim spojrzeniem omiotła tylne siedzenie, by upewnić się, że nie zniknęła stamtąd torebka wraz z bezcenną zawartością. Niemal parsknęła śmiechem. Gdybyż siedzący u jej boku facet miał pojęcie, że podróżuje z wnuczką światowej klasy fałszerza, która niedawno przystała jako amatorka do złodziejskiej braci, to pewnie wolałby pokonać drogę do szpitala pieszo.

Ponownie zerknęła w lusterko, tym razem jednak na drogę. Mgła opadła, szosa skąpana była w bladych promieniach słońca. I pusta. Kierowca błękitnego Buicka, ten, któremu coś skradła, albo zgubił jej ślad, albo zmienił plany.

Zadrżała. Ni stąd, ni zowąd zaczęły napływać łzy, przeszył ją gwałtowny dreszcz, zaszczekała zębami.

- Nie denerwuj się - odezwał się nieznajomy dziwnie łagodnym tonem. Duża ciepła dłoń uspokajająco pogładziła ją po napiętych mięśniach szyi. - Już dobrze?

Miała przytaknąć, kiedy lodowatą falą ogarnęły ją mdłości. Dygocąc, przełknęła ślinę.

- Nie - szepnęła, przymykając oczy. - Och, chyba... Błyskawicznym ruchem oderwał ją od kierownicy, przygiął głowę do kolan.

- Oddychaj głęboko. Za chwilę poczujesz się lepiej. I tak, zważywszy okoliczności, wytrzymałaś nad­spodziewanie długo.

Począł masować jej plecy i ramiona. Po chwili mdłoś­ci ustąpiły. Gen wyprostowała się powoli, z wdzięcznoś­cią wsparta o pomocną dłoń. - Już dobrze, dzięki.

- Uśmiechnęła się smętnie. - Przepraszam, to ja po­winnam udzielać ci pierwszej pomocy. Nie wylądowałam przecież w rowie z półtonowym motocyklem na brzuchu.

- Długo tego nie zapomnę. Potłukłem się w takim miejscu, w którym dżentelmeni zwykle nie doznają obrażeń. Kurczę, przez jakiś dzień, dwa, miejscowe ślicznotki nie będą miały ze mnie większego pożytku - roześmiał się.

Zarumieniona Gen usadowiła się na powrót za kierownicą i skoncentrowała na samochodzie. Coś jej się wydawało, że trzeba by dużo więcej niż półtonowego motocykla i paru siniaków w podejrzanych miejscach, by utemperować tego nieznajomego o sennych oczach.

- Mieszkasz gdzieś w okolicy? - spytała, by zmienić temat. - Masz tutaj kogoś, kogo można by zawiadomić o wypadku? Zdaje się, że nieprędko będziesz mógł dosiąść motocykla.

- Jestem tu tylko przejazdem. Moim celem jest... był Quebec.

Gen zamarło serce.

- Quebec? - powiedziała to ostrzejszym, niż zamie­rzała, tonem i spostrzegła, że nieznajomy spogląda na nią zdziwionym wzrokiem. Zmusiła się do uśmiechu.

- A to ci zbieg okoliczności. - Motocyklista popatrzył uprzejmie, najwyraźniej nie miał bladego pojęcia, o czym ona mówi. Cały strach prysnął w jednej chwili.

- Ja też tam jadę. Do Quebecu.

- W interesach czy dla przyjemności? - uśmiechnął się czarująco.

- W interesach. - Znowu odpowiedziała zbyt pospiesznie, zbyt ostro. Siłą woli rozluźniła palce kurczowo zaciskające się na kierownicy. - A ty?

- Także. - Zmarszczył na ułamek sekundy brwi i zapatrzył się przed siebie. - Wyświadczam przysługę przyjacielowi. - Potem, jakby otrząsając się z ponurych myśli, uśmiechnął się ciepło. - Zdradź mi, o, piękna, jak długo zamierzasz zabawić w tym miasteczku?

- Tyle, by odstawić cię bezpiecznie na szpitalne łóżko.

- Czyżby to była propozycja?

Gen niespodziewanie dla siebie samej roześmiała się.

- Jesteś niepoprawny! Nigdy nie dajesz za wygraną?

- Bo jeśli to zrobię, to myślę, że prędzej czy później przekroczę magiczną smugę cienia. Cholernie trudno uwodzić damę z motocykla. Nie ułatwiałaś mi tego przez parę ostatnich dni.

- Tyś mnie naprawdę uwodził? - zdumiała się.

- A jak ci się zdaje?

- Zabawiałeś się na autostradzie Lothario - roze­śmiała się miękko.

- Kobieto, uwodziłem cię od chwili spotkania na tamtym skrzyżowaniu. Sądziłem, że to pojęłaś. - Spojrzał na nią ciepłymi, rozbawionymi orzechowymi oczami.

Gen nie wiadomo dlaczego speszyła się. Znowu oblała się rumieńcem.

- Dotąd nikt mnie nie uwodził - wyznała, odwracając spojrzenie. Przed maskę samochodu wysunęła się furgonetka. Leżący na skrzyni motocykl prezentował się jeszcze gorzej. Jeden z młodzieńców gestem polecił ruszyć ich śladem i Gen ostrożnie, usiłując nie narażać na wstrząsy swojego pasażera, wyjechała z pobocza.

- Nie do wiary.

- Ale to prawda. Jako dziewczynka składałam się wyłącznie z rąk i nóg, byłam chuda jak patyk. Plus cała konstelacja piegów i szopa potarganych włosów. Tak więc niewiele mogłam zdziałać. - Plotła tak, by wymazać z pamięci usłyszane przed chwilą słowa. Zagłuszyć czymś ciszę. Jak długo nieznajomy mówił rozsądnie, wszystko było w porządku. - Byłam niezgrabna i blada, przy byle czym się rumieniłam.

- To akurat zauważyłem. A co stało się z piegami?

- Bogu dzięki, kiedy podrosłam, większość zniknęła. No i przestałam wyciągać się w górę, więc trochę przytyłam...

- Całkiem apetycznie. - Spłoniła się, a on się roześmiał. - Przepraszam. Mów dalej. Cały zamieniam się w słuch.

- Raczej w jęzor - poprawiła go. - Na czym to ja stanęłam?

- Na przytyciu.

- Kiedy poszłam do college'u, pozbyłam się tej niezdatności, ale wciąż byłam taka nieśmiała, że umierałam ze strachu nawet na myśl, że ktoś zechciałby się ze mną umówić. Szczerze mówiąc, rzadko się taki ktoś trafiał. Teraz też nie widuję się z wieloma mężczyznami. Pracuję z moim dziadkiem jako ekspert od dokumentów.

- To znaczy?

Zerknęła na niego z ukosa. Przecież to nic go nie powinno obchodzić.

- Przeważnie mam do czynienia z dokumentami natury prawnej, potwierdzam autentyczność testamen­tów, starych akcji, papierów wartościowych... Wykonuję renowacje dla muzeów... to jest w zasadzie specjalność dziadka, ja wolę dokumenty. Aż wierzyć się nie chce, ile się zdarza wśród nich falsyfikatów... - Gdy pomyślała o znaczkach, znajdujących się w jej posiadaniu, ogarnęły ją wyrzuty sumienia.

- Wspomniałaś coś o mężczyznach swojego życia...

- Można policzyć ich na palcach jednej ręki - uśmiechnęła się gorzko. - W dzisiejszych czasach mężczyźni przeważnie nie zwracają uwagi na poważne, nieśmiałe dziewczyny.

- A może tylko spotykasz niewłaściwych facetów?

- zauważył cicho. - Zostaniesz tutaj do jutra? Chciałbym zaprosić cię do najlepszej restauracji w tym miasteczku. Ślimaki, szampan, potem nocny klub i tańce. - Roze­śmiał się, widząc jej zdumienie. - No dobrze, to może zgodzisz się na hamburgera i piwo? I tak w okolicy nie uda się nam dostać nic wytworniejszego.

Dlaczego mocniej zabiło jej serce?

- A jeśli zostaniesz w szpitalu?

- Skąd! - zaprzeczył z energią, kłócącą się z jego kondycją. - Pizza i butelka winka?

- Zgoda - skapitulowała ze śmiechem. - Poddaję się! Zawsze jesteś taki uparty?

- Owszem - potwierdził z zaskakującą stanowczoś­cią. Spojrzał Gen prosto w oczy. - Żyję tylko dlatego, że zdobywam to, czego chcę, Wiewiórko. Za każdym razem.

ROZDZIAŁ DRUGI

Dopiero po siódmej wieczorem Gen dotarła do małego, prowincjonalnego szpitala, do którego wcześniej odwiozła nieznajomego. Błąd, poprawiła się znużona, to już nie jest obcy człowiek. Griff Cantreli. Wciąż tam przebywał, poddawany badaniom, prze­świetleniom, analizom, choć szczerze wątpiła, czy któremukolwiek z tych zabiegów poddał się dobrowol­nie. Musiała go do szpitala zawlec niemal siłą. Protestował gwałtownie i wniebogłosy. Lekarz dyżurny tylko rzucił na niego okiem i zarządził obserwację oraz szczegółowe badania. Griff poszedł na nie bynajmniej nie w milczeniu.

Otępiała z wyczerpania, powoli szła do izolatki Griffa. Wcale nie chciała tu przychodzić. Niewiele brakowało, by w ogóle nie przyszła. Nie musiała przecież oddawać mu rzeczy osobiście. W świetle prawa zrobiła wszystko, do czego była zobowiązana. Policja zadowoliła się złożonym przez nią oświad­czeniem, towarzystwo ubezpieczeniowe, dla odmiany niezadowolone, przyznało ostatecznie, że formalnościom stało się zadość, w szpitalu zaś zapewniali, że Griff z wypadku wyszedł bez poważniejszych obrażeń.

Dlatego też nic nie zmuszało ją do odwiedzin. Wiedziała jednak, że to tylko wymówka. Prawdziwym powodem niechęci był Griff. Coś w jego spojrzeniu, gdy mówił: „Zdobywam to, czego chcę", jakiś gardłowy pomruk w słowach: „Od trzech dni mieszkamy w swoich marzeniach...”

Właściwie nie było to pogróżką. A jednak...

Wzdrygnęła się, zbeształa za zbyt wybujałą fantazję. To skutek owej ohydnej historii z Broussarde'em, że wszędzie wietrzyła niebezpieczeństwo, a w każdym żartobliwym zdaniu groźbę. Griff Cantrell nie stanowił najmniejszego zagrożenia, nawet jeżeli chciał przenieść ich flirt z autostrady w rzeczywistość. Przecież ona za parę godzin i tak znajdzie się daleko stąd.

Potrząsnęła niecierpliwie głową, przez uchylone drzwi zajrzała do pokoju Griffa. Może go tu nie ma, zaświtała jej nadzieja. Wtedy zostawiłaby tylko na łóżku torbę i pieniądze i wyniosła się po cichu, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.

Griff jednak był, czytał wsparty o poduszki. Gdy Gen weszła w krąg jasności, powoli pokiwał głową.

- No, no, no. Przecież to nasz kaskader. Przyszłaś dokończyć robotę, Wiewiórko, czy tylko ponapawać się widokiem poczynionych przez siebie szkód?

- Ani to, ani to. - Drwina i złość w jego głosie zabrzmiały w uszach Gen niczym muzyka. Najwyraźniej był nie tylko w dobrej formie, ale podobnie jak ona stracił ochotę do kontynuowania porannych zalotów. Spojrzała na siniec na jego policzku, prostokątny opatrunek na skroni, oślepiająco biały przez kontrast z opalenizną i ciemnymi włosami.

- W izbie przyjęć powiedziano mi, że jesteś mniej więcej w jednym kawałku. Jak się czujesz?

- Jak ryba w wodzie - zapewnił nieco urażonym tonem. - Cały dzień paradowałem półnagi ku niekłama­nej rozkoszy żeńskiej części personelu tego zakładu, przekazywano mnie z rąk do rąk niczym cuchnącą padlinę, obmacywał mnie i kłuł cały tabun obcych. Wpychano mi w rozmaite zakamarki jakieś dziwne rzeczy, pobrano ilość krwi wystarczającą do wykarmienia armii wampirów na urlopie i zaaplikowano taką dawkę promieni rentgena, że pewnie świecę w ciemności. - Spojrzał wściekle. - A na deser zabrano mi ciuchy.

Mimo zmęczenia Gen z trudem powstrzymała się od śmiechu.

- Ja je mam. Koszulka poszła w strzępy, ale dżinsy doczyściłam.

Chrząknął.

- A reszta bagażu?

- Tutaj. - Rzuciła torbę na jedno z krzeseł pod oknem. - Po złożeniu zeznań wróciłam po twoje rzeczy. Pozbierałam wszystko i uprałam. Torba też była na nic, więc kupiłam nową.

Wyraźnie się tego nie spodziewał.

- Uprałaś?!

- Niedaleko jest pralnia samoobsługowa. Ciuchy miałeś tak przemoczone i ubłocone, że pomyślałam...

- wzruszyła ramionami. - No i tutaj jest wszystko.

- Zapadła chwila niezręcznej ciszy. Gen dobrze wiedziała, co Griffowi chodzi po głowie. - To także. Owinęłam to w koszulę i wpakowałam na dno torby.

Zmrużył oczy, potem uśmiechnął się zjadliwie, kiwając głową.

- A nie zapytasz na co mi to? Znowu wzruszyła ramionami.

- Teraz co drugi człowiek nosi broń. Pewnie masz pozwolenie. I powody.

Chrząknął, jak gdyby zdziwiony, że tak obojętnie przyjęła obecność rewolweru w jego bagażu. Nie mógł wiedzieć, że Gen śmiertelnie się wystraszyła, gdy w bocznej kieszeni torby znalazła pieczołowicie ukrytą trzydziestkę ósemkę.

- Mam coś jeszcze. - Wziąwszy głęboki oddech wyjęła z torebki czek. - To dla ciebie.

Zdumionym spojrzeniem obrzucił najpierw ją, potem czek. Otworzył szeroko oczy, gwizdnął cicho.

- A to co, do diabła?

- Za motocykl. Czy raczej jego szczątki. Sprze­dałam go.

Jeżeli jest prawdą, że cisza krzyczy, to ta aż ogłuszała. Griff, nie spuszczając oczu z Gen, ujął czek w dwa palce.

- Co..:? - syknął z niedowierzaniem.

Gen odetchnęła głęboko. Podejrzewała, że Griff nie najlepiej zniesie taką nowinę.

- Skontaktowałam się z twoim agentem, podałam kosztorys remontu i powtórzyłam słowa mechanika, że po takim zwichrowaniu ramy on osobiście odradzałby naprawę. Z powodu zmęczenia metalu dalsza jazda równałaby się samobójstwu. A koszt remontu najpewniej przerósłby cenę nowej maszyny. Mechanik oferował się odkupić motocykl na części.

- Części... - Griff spojrzał na czek. - Sprzedałaś mój motor na części? Ty w ogóle masz pojęcie... ile mnie ten motor kosztował?

- Chyba tak. Dzwoniłam niemal do każdego sklepu w tym kraju, żeby zorientować się w cenach. - Wskazała głową czek. - To całkiem przyzwoita suma.

- Przyzwoita?! - Niemało kosztował go taki ryk. Skrzywił się z bólu, zaklął, jedną ręką przytrzymał żebra, drugą wymachiwał czekiem. - Przyzwoita, według ciebie? Cholera, dziewczyno, najpierw zmiotłaś mnie z drogi, potem zostawiłaś na wątpliwej łasce prowincjonalnych konowałów, następnie zaś sprzedałaś za moimi plecami motocykl!

- Odczep się ode mnie - warknęła z błyskiem w oku Gen. - Ja też nie miałam cudownego dnia! Zeznawałam na policji i w agencji ubezpieczeniowej, wykłócałam się z firmą wynajmu, kto ma zapłacić za stłuczony reflektor w moim samochodzie, załatwiałam odszkodowanie za twój motocykl, prałam twoje ciuchy... - 1 wybuchnęła nagle płaczem. Odskoczyła od łóżka, równie wściekła na siebie, że okazała zdenerwowanie, jak i na Griffa, że to sprowokował. - Zobacz, do czego doprowadziłeś!

- Ja?! - ryknął, potem umilkł, westchnął. Zaszeleściły prześcieradła. Chwilę później opalona ręka spoczęła na jej ramieniu. - Hej?

- Co? - Otarła łzy wierzchem dłoni, odwróciła twarz.

- Siadaj no tutaj, Wiewiórko. - Delikatnie usadził ją na krześle. Poddała się bez oporu.

- Pozwolono ci wstawać z łóżka? - spytała zduszo­nym szeptem.

- Nie. Jadłaś coś dzisiaj?

Musiała przez chwilę pomyśleć, nim zaprzeczyła.

- Posłuchaj, masz wynająć w jakimś motelu pokój, wziąć długą, gorącą kąpiel i zjeść coś solidnego. Potem marsz do łóżka i spać dwanaście godzin. Wyglądasz okropnie.

Gen nawet nie obruszyła się na to aż nazbyt oczywiste stwierdzenie. Szczera prawda. Odkąd wy­gramoliła się z Griffem z rowu, nie uczesała nawet włosów. Wyschły, tworząc sztywną, lepką chmurę miedzianych loków wokół głowy. Dżinsy i koszulę plamiły błoto i trawa.

- Nie miałam czasu - powiedziała zmęczona, drżąc z wyczerpania. - Już i tak przepadł mi tutaj cały dzień, a do piątku muszę być w Quebecu.

Nie wyjaśniła wszystkiego do końca: że im dłużej pozostaje w jednym miejscu, tym większe praw­dopodobieństwo, iż wpadną na jej trop. Jedyna szansa to być w ciągłym ruchu, kryć się, aż dotrze do Quebecu i odnajdzie posiadłość Laporteauxa.

- Genny, padasz z nóg - powiedział cicho Griff.

- A czemuż to nagle jesteś taki troskliwy? - spojrzała nieprzytomnie.

Uśmiechając się, powoli, z trudem, wyciągnął się znowu na łóżku.

- Wyobraź sobie, że mam hopla na punkcie niebieskich oczu i rudych włosów. A teraz spać!

Wstała, przewiesiła przez ramię torebkę.

- Słuchaj, naprawdę okropnie mi głupio, że tak się stało. Agent z twojego towarzystwa ubezpieczeniowego dostał adres mojego agenta, a tutejsza policja ma moje oświadczenie. - Odwróciła się do drzwi. - No to do widzenia. Mam nadzieję, że za kilka dni poczujesz się lepiej.

Griff parsknął śmiechem.

- Żadne do widzenia, Wiewiórko. Tylko dobranoc. Zobaczymy się jutro.

Jakaś nuta w jego głosie sprawiła, że Gen obejrzała się i popatrzyła na niego uważnie.

- Jutro?

- A jakże. Kiedy będziemy ruszać do Quebecu.

- My? - przymrużyła oczy. - Jacy my?

- My dwoje. Ty i ja.

- Nie - potrząsnęła głową. - Wykluczone, panie Cantrell. Pragnę ci pomóc, ale po prostu nie mogę cię ze sobą zabrać. Przykro mi.

- Kochanie, ty osobiście rozwaliłaś mój środek transportu. Nie myślisz więc chyba, że będę podróżował na piechotę?

- Możesz wynająć samochód albo inny motocykl. Koszty pokrywa ubezpieczenie. Albo pojedziesz autobusem.

- Zdaje się, należy mi się coś za szkody, jakie przez ciebie poniosłem, Wiewiórko. Nie mówiąc już o tym, że opyliłaś mój motocykl, nim jeszcze silnik wystygł. I pomijając to, co wycierpiałem od chwili, w której po raz pierwszy spojrzałem we wsteczne lusterko. Od dwóch dni moje serce krwawi. - Teraz uśmiechnął się ciepło, niemal uwodzicielsko. - Zawrzyjmy więc uczciwą transakcję.

Gen zdusiła paraliżującą panikę.

- Nie jestem już panu nic winna, panie Cantrell - powiedziała nienaturalnie opanowanym głosem.

- Świetnie wiem, do czego jestem w tych okolicznościach zobowiązana, i wiem, że z nadwyżką się z tego wywiązałam. - Zmierzyła go lodowatym spojrzeniem.

- Przykro mi, ale pana prośba jest niemożliwa do spełnienia. - Obróciwszy się na pięcie ruszyła ku drzwiom.

- Nie sądzisz chyba, że się mnie tak łatwo po­zbędziesz?

Jakaś ukryta groźba w tych słowach sprawiła, że Gen, nagle czujna, popatrzyła na niego uważnie. Uśmiechał się drwiąco, orzechowe oczy, bardziej zielone niż piwne, na szczupłej twarzy wyglądały jak kocie.

Spojrzała mu prosto w twarz. Zadziałał kobiecy instynkt. Mimo że zdawała sobie sprawę, iż ta drapież­ność, groźba, były zagrywką czysto psychologiczną, to jednak ugięły się pod nią nogi. Wzięła się w karby.

- Żegnam, panie Cantreli.

- Jeżeli wyjedziesz stąd beze mnie, to naślę na ciebie miejscowego szeryfa.

Gen zamarło serce.

- A pod jakim zarzutem? - spytała obojętnie.

- Nie wiem jeszcze. Usiłowanie morderstwa. Ob­rażenia ciała. Kradzież.

Mimo woli zesztywniała. Odwróciła twarz, modląc się w duchu, by nie zdradziła jej mina. Kocie oczy Griffa pochwyciły jej spojrzenie, były rozbawione i lekko kpiące, jakby czytał w jej myślach. Co on może wiedzieć? - rozzłościła się. Tylko trzy osoby na świecie wiedziały, że Gen ma znaczki ze Statuy Wolności: dziadek, który je sfałszował, Henri Broussarde, mózg zbrodni, i ona sama, która je skradła.

- Kradzież? - spytała lekko. - A czegóż to?

- Mojego serca.

Gen kamień spadł z serca. Roześmiała się głośno, potrząsnęła głową.

- Griffie, jesteś czarującym łobuzem, ale nic z tego. Naprawdę żałuję, jednak nie mogę cię zabrać.

- Mogę donieść, że sprzedałaś mój motocykl i zwiałaś z forsą.

- Nie odważysz się! - prychnęła. Coś jednak mówiło jej, że Griff jest do tego zdolny. - Nie potrafiłbyś tego udowodnić.

- Może i nie - zgodził się pogodnie. - Niemniej przez kilka dni zatrułoby ci to życie. Szczególnie przy próbie przekroczenia granicy kanadyjskiej.

- To... to szantaż!

Griff uśmiechnął się jeszcze promienniej. Gen w trzech susach dopadła łóżka. Jej niebieskie oczy ciskały gromy.

- Niech cię szlag, Cantrell! Ja nie mam czasu na twoje idiotyczne zagrywki!

- A kto mówi, że to zagrywki?

W tych słowach kryła się groźba. Gen przemknęło przez głowę, że czegoś tu nie rozumie, a to coś jest bez wątpienia niebezpieczne.

- Nie zaliczam się do zboczeńców, którzy dostarczają sobie uciechy mordując rude ślicznotki. Jeżeli tego się boisz - odezwał się całkiem serio, jak gdyby wyczuwając jej niepokój. - Gdy razem wyjedziemy z tego miasta, gliny będą o tym wiedziały. I jeśli w ciągu najbliższego półwiecza zginiesz gwałtowną śmiercią lub rozpłyniesz się w powietrzu, ja będę pierwszym podejrzanym. Możesz więc się nie bać.

- Nie o to mi chodzi - wyjaśniła szczerze, wiedząc doskonale, iż w ten sposób można było zinterpretować sobie jej zachowanie.

- To o co? - spytał miękko.

Pytanie wydało się Gen komiczne. Gdybyś ty wiedział! Gdybyś miał jakiekolwiek pojęcie, co się święci! I nagle przyszło jej do głowy, że można by Griffa wyzyskać. Broussarde ściga samotną kobietę, zdążającą w naj­większym pośpiechu ku granicy kanadyjskiej, a nie parę nowożeńców spędzających swój oszczędnościowy miodowy miesiąc pośród wzgórz stanu Vermont.

- Zgoda. Zawiozę cię do Quebecu. Jutro rano punktualnie o ósmej. Bądź gotów - uśmiechnęła się.

Griff aż przymrużył oczy na tak nieoczekiwaną kapitulację.

- Gdzie ta pułapka?

- Nie ma żadnej. - Obdarzywszy go na pożegnanie uśmiechem, pomaszerowała do drzwi.

Prawdę powiedziawszy, Gen wcale nie była pewna, czy przystanie na ultimatum Griffa. Gdy dotarła do samochodu, miała pokusę, by stąd odjechać.

Jednak usiadłszy już za kierownicą zrozumiała, że nie mylił się. Naprawdę padała z nóg. Przypomniała sobie reklamę motelu przy wjeździe do miasteczka.

Odnalazła zjazd do motelu „Pod wysokimi sosnami". Reklama nie kłamała, był rzeczywiście ukryty. Wjeż­dżając na parking ucieszyła się na widok jednego tylko samochodu. Dopiero kilka minut później w nędznie umeblowanym pokoiku zrozumiała, dlaczego w pełni sezonu turystycznego jest tutaj tak pusto. Oględnie rzecz ujmując, była to nora, jednak odludna i zaciszna.

Co z tym Griffem?

Ach, zastanowię się nad tym jutro, pomyślała znużona. Za dużo wrażeń, by myśleć rozsądnie, a tym bardziej, by przeanalizować wszystkie aspekty ultima­tum Griffa. Nie można podejmować zbyt pochopnej, a może i błędnej decyzji. Wątpiła, czy naprawdę poważyłby się iść na policję. Miał jednak w sobie jakąś brawurę, przekorną pogardę dla konwenansów, które sprawiały, iż wydawał się do tego zdolny. Ona natomiast nie mogła pozwolić sobie na najmniejsze nawet ryzyko. Nie teraz, kiedy chciała wyciągnąć dziadka z tarapatów, w jakie udało się mu wpakować, a siebie samą uchronić od więzienia.

A wszystko przez Znaczki Wolności.

Celna nazwa, pomyślała sennie, nie tylko dlatego, że odkryto je podczas renowacji Statui Wolności, ale także, iż uwolniono od nich właścicieli co najmniej dwukrotnie w ciągu minionego wieku. Po raz pierwszy aż w roku 1885, kiedy skradziono je z kolekcji zamożnych paryżan. W maju tegoż roku przemycono je pod pokład małego okrętu „Isere", który przy­padkiem wiózł także ładunek 214 skrzyń, zawie­rających elementy Statui Wolności. Podczas dzie­sięciodniowego rejsu znaczki skrzętnie ukryto wewnątrz jednego z fragmentów monstrualnego posągu. Przesyłki nikt nie odebrał, mały pakiecik złożono wraz ze statuą na Bedloe's Island. Za­pomniany, przeleżał tam niemal cały wiek. Potem zaś, przypadkowo podczas remontu trafił na nie jakiś robotnik.

Bez trudu ustalono rodowód znaczków. Wyjątkowo rzadkie nawet w 1885 roku, miały szczegółową metryczkę. Szybko zidentyfikowano ich pochodzenie i pierwotnych właścicieli. W kręgu filatelistów wybuchła mała burza: mnożyły się oferty kupna, podważano ich autentyczność. Mieszkający w Filadelfii kolekcjoner i jeden z największych światowych autorytetów w tej dziedzinie poświadczył ich autentyczność. Potem zaś pojawił się spadkobierca właścicieli, eliminując wszelkie zakusy na kupno i żądając wyłącznego prawa do bezcennego bloczka.

Bezcennego? Gen uśmiechnęła się. Nic nie jest bez ceny. Zawsze znajdzie się ktoś gotowy zapłacić każdą cenę.

Henri Broussarde odnalazł takiego kupca, po­trzebował jednak pomocy, by zrealizować transakcję. Gen zacisnęła wargi na myśl o elokwentnym, wymus­kanym starszym dżentelmenie, który jakoby zaliczał się do najlepszych przyjaciół jej dziadka. Któregoś dnia, późnym wieczorem, jakiś rok temu, pojawił się w progu domu dziadka ze znaczkami i propozycją nie do odrzucenia. Było to właściwie ultimatum. Szantażem zmusił dziadka do fałszerstwa. Zadanie nie było szczególnie trudne, a w każdym razie nie dla kogoś takiego jak Philippe Jourdan. Potem Broussarde przekazał falsyfikaty właścicielowi, oryginały na­tomiast zachował dla majętnego i równie nieuczciwego klienta.

Gdy Gen wspomniała poranek sprzed tygodnia, kiedy to dziadek przyznał się jej do przestępstwa, zamarło jej serce. Tego samego ranka postanowiła, że wykradnie te znaczki.

Uśmiechnęła się niedowierzająco, że zdobyła się na coś takiego. To było tak niezgodne z jej charakterem, że aż wydawało się snem. Ukradła Broussarde'owi znaczki nie zważając na konsekwencje. Wiedziała tylko, że musi podmienić je na falsyfikaty, nim się ktokolwiek zorientuje. Ale jak tego dokonać, nie miała bladego pojęcia. Jedno było pewne: podrobione znaczki znajdują się w posiadaniu Williama i Zoe Laporteauxów w Quebecu i musi je odzyskać do piątku. Gdyż w piątek rodzina Laporteauxów wyjeżdża do letniej rezydencji na wyspie Korfu. Znaczki natomiast, czyli falsyfikaty jej dziadka, spoczną wraz z resztą rodzinnych skarbów w bankowym sejfie, niedostępne, póki ktoś nie wpadnie na pomysł, by się baczniej im przyjrzeć. I wtedy wykryje się, że Laporteauxów wystrychnięto na dudka. Potem zaś wyjdzie na jaw ohydna prawda, iż maczał w tym palce jej dziadek.

Do piątku musi być w Quebecu. Nikt i nic, nawet Griff Cantrell, nie zdoła jej powstrzymać.

Tym bardziej facet z błękitnego Buicka. Gen zmarszczyła czoło. To pewnie Broussarde albo ktoś przez niego wynajęty. Już parę kilometrów za Nowym Jorkiem zorientowała się, że jest śledzona. Nie pozwoliła jednak zbliżyć się Buickowi na tyle, by poznać kierowcę. Cały dzień bawiła się w berka na bocznych drogach stanów New Hampshire i Vermont, aż zaczęło się jej kołować w głowie. Buicka na dobre zgubiła gdzieś koło Springfield. Mimo to była pewna, że jego kierowca wcale nie dał za wygraną.

- Nie dostaniesz znaczków - przysięgła zdeter­minowana. - Guzik mnie obchodzi, kim jesteś. I tak mnie nie powstrzymasz. Niedoczekanie, aby się Broussarde'owi upiekło!

Rozczesywała chwilę włosy, potem się zamyśliła. Spojrzała na zegarek. Od kanadyjskiej granicy dzieliły ją jeszcze trzy godziny. Jeżeli ruszy o trzeciej nad ranem, to przekroczy ją koło szóstej, a do Quebecu dotrze po południu. Co dałoby jej czas na namierzenie posiadłości Laporteauxa i wymyślenie rozsądnego planu, jak dostać się do środka.

Mimo całego zdenerwowania, roześmiała się w głos. Namierzyć? Ależ zaczynam zachowywać się niczym heroina z telewizyjnego romansu kryminalnego. Tylko że to nie film, gdzie dobro nieodmiennie zwycięża zło. To twarda, bezlitosna rzeczywistość. A ona, Gen, znajduje się w samym jej centrum.

Rozebrała się, nałożyła piżamę. Potem wśliznęła pod kołdrę, nastawiając podróżny budzik na wpół do trzeciej. Cztery i pół godziny na sen, cóż za rozpusta. A Griff? Roześmiała się, naciągając na głowę prze­ścieradło i przymykając oczy. Griff musi rozejrzeć się za inną okazją do Quebecu. Gdyż ich drogi nigdy w życiu więcej się nie skrzyżują.

Coś wyrwało ją ze snu. Na wpół otumaniona, ale już przytomna, przerażona, wpatrywała się w nie­przeniknione ciemności. Serce waliło jej jak młotem, spociły się dłonie. Znów usłyszała to skrobanie pod progiem. Wstrzymała oddech. Zamieniona w słuch wysunęła się z łóżka. Ostrożnie uchyliła róg brudnej, pomarańczowej zasłony. Parking skąpany był w pro­mieniach księżyca. Dokładnie widziała obskurny pokój po przeciwnej stronie, a także zaparkowany trzeci samochód. Przez parking przemknął chudy kot. Przystanął, rozejrzał się wkoło uniósłszy czujnie głowę.

Nim zniknął w ciemnościach, zauważyła, jak w jego oczach obijają się promienie księżyca.

Odetchnęła i spuściła zasłonę. Pomyślała drwiąco, że nie jest stworzona do takich rzeczy. Na filmach wszystko wydaje się o wiele prostsze.

Gdy szła do łazienki, jej puls wrócił do normalnego rytmu. Nie zapalając światła, nalała sobie szklankę wody, wypiła ją, potem wracając do sypialni ziewnęła serdecznie.

W jej oczach jednocześnie pojawiły się dwa obrazy, oba tak nieoczekiwane, że tylko patrzyła bezmyślnie: srebrna ścieżka promieni księżyca wlewająca się przez otwarte na oścież drzwi i potężny cień mężczyzny, zmierzający zdecydowanie w jej stronę poprzez ciemność.

Na moment straciła zdolność ruchu. Zawirowało jej w głowie, gdy usiłowała ogarnąć to, co nie miało sensu: księżyc, drzwi, cień. A potem wszystko zro­zumiała: w sypialni był ktoś, kto blokował jej drogę ucieczki.

Otwarte drzwi! W całym tym koszmarze stały się najważniejsze. Instynkt nakazywał dopaść ich i skryć się w mrokach nocy. Nie pozwól zapędzić się w pułapkę!

Cień zagrodził jej drogę. Spróbowała zrobić unik, ale za późno. Zderzywszy się z intruzem, aż jęknęła.

A on zawył z bólu i zachwiał się. By nie upaść, przytrzymał się dziewczyny. Drapiąc, próbowała się uwolnić, ale choć zdołała się wyrwać, to jednak jak długa runęła na łóżko. Z trudem chwytała oddech, przeraziła się, gdyż intruz runął na nią całym ciężarem.

ROZDZIAŁ TRZECI

- Puszczaj! - przyduszona, zaczęła jak oszalała gryźć i drapać. Napastnik zaklął, po czym bez trudu przyszpilił jej ręce do łóżka. - Puść mnie, Broussarde! Nie dostaniesz ich!

- Uspokój się, kocico! Dość tego!

Wbiła zęby w odsłonięty skrawek ciała i usłyszała, jak tamten syka, a potem soczyście przeklina. Uwolniła ręce i zaczęła grzmocić go pięściami po plecach.

- Nie oddam ich!

Złapał ją za ręce, unieruchomił, potem ujął oba nadgarstki jedną dłonią, drugą zaś szarpnął za włosy, odciągając głowę, gdyż zęby Gen znalazły się w niebez­piecznej odległości od jego gardła. Jęknął wściekle, kiedy jej kolano wylądowało we wrażliwym miejscu między jego udami.

- Cholera, wystarczy! - Pociągnął ją silnie za włosy i przygwoździł nogi. - Drapanie mogę znieść, nawet gryzienie można wytrzymać, ale kiedy usiłujesz pozbawić mnie męskości, to wtedy zapominam o manierach!

Gen zesztywniała, zmieszana. Rozpoznała niski głos Griffa.

- To ty? - szepnęła z niedowierzaniem.

- We własnej osobie - warknął, ostrożnie rozluźniając chwyt. - Czy jak cię puszczę, to znowu skoczysz mi do gardła?

- Niech cię diabli! - niemal szlochając z ulgi i piekącej, dzikiej furii wyrwała dłonie i zaczęła okładać go pięściami. - Niech cię szlag! Wynocha!

- Au! Przestań! - znowu unieruchomił jej ręce, przygważdżając je do łóżka. - Powiedziałem: przestań! A spróbuj jeszcze tylko kopać, ruda jędzo, to skręcę ci twój śliczny kark! Nie życzę sobie spędzić reszty dni w roli kastrata! Poza tym - dodał ze złośliwym uśmieszkiem - nie rób niczego, czego byś potem żałowała.

Gen bez skutku próbowała się uwolnić. Griff trzymał ją w żelaznym chwycie, póki się nie zmęczyła. Wreszcie, drżąc z wyczerpania, padła bez sił.

- Skończyłaś? - zadrwił. - Kiedy się wreszcie wyładujesz, to może byśmy porozmawiali, Wiewiórko?

- W ogóle nie chcę z to... tobą gadać! - wybuchnęła niepohamowanym płaczem. - Prze... przestraszyłeś mnie niemal na śmierć! - Przywarła doń całym ciałem, dygocząc. Usiłowała stłumić szloch. Griff zaczął gładzić ją po ramionach. Wreszcie ogarnęło ją ciepło jego ciała, ucichły łzy, spazmy.

- Lepiej? - ogarnął z jej twarzy splątane gęste włosy. Zmarszczył brwi.

Przerażenie i furia ustąpiły miejsce zmęczeniu i zażenowaniu. Kiwnęła głową.

- Chyba tak - szepnęła. - Przepraszam, że się tak rozkleiłam. Już drugi raz dzisiaj nerwy odmówiły mi posłuszeństwa.

- Zważywszy, jaki masz dzień za sobą, możesz pozwolić sobie na szczyptę histerii, Wiewiórko.

- Nie twój interes - zmierzyła go palącym spoj­rzeniem. - Okropnie mnie przeraziłeś! Nikt nie nauczył cię, że należy pukać?

- Wydawało mi się, że śpisz - bronił się. - Po takim dniu nie miałem sumienia cię budzić.

Spojrzała na niego, potem niespodziewanie wybuch­nęła śmiechem.

- Ależ jesteś troskliwy, Griffie Cantrellu!

- Masz rację - przyznał smętnie. - Był to cholernie głupi postępek.

- Nie zamierzam się z tobą spierać - fuknęła.

- Powiem ci jednak coś, Wiewiórko. Jeżeli zawsze w ten sposób traktujesz gości płci odmiennej, nie spodziewaj się wielkich sukcesów.

- Ty nie jesteś gościem - zapewniła go. - Dżentelmeni nie wdzierają się do motelowych pokoi w środku nocy... A właściwie, dlaczego to zrobiłeś?

- Hm, powiedzmy, iż bałem się, że... zapomnisz mnie zabrać rano ze szpitala.

Na szczęście dla Gen, ciemności ukryły rumieniec wstydu.

- Przecież przyrzekłam - przypomniała wyniośle.

- Cóż, wiadomo, że ludzie co innego mówią, a co innego robią. Odnoszę wrażenie, że uchroniłem cię przed popełnieniem omyłki. - Uśmiechnął się ciepło, rozbrajająco. Czaił się jednak w tym cień groźby. - Mówiłem już, że nie pozwolę ci uciec od siebie. Tylko nie wiedziałem, czyś na pewno dobrze to zrozumiała. Więc aby nam obojgu zaoszczędzić kłopotów, po­stanowiłem uprzedzić pokusę.

Gen popatrzyła na niego. W świetle świtu jego postać nabrała drapieżnych cech. Właściwie to się go nie bała, niepokoiły ją tylko jego oczy. Uniosła brew.

- I zamierzasz mnie więzić tak całą noc?

- No, może niedokładnie tak - mruknął, przygar­niając ją do siebie. - Ale skoro o tym wspomniałaś, to nie przeczę, że pomysł ten ma swój urok. Nawet jeśli kolanem chciałaś zrobić ze mnie inwalidę.

- Następnym razem - zapewniła go - trafię szybciej i celniej.

Spojrzał jej w oczy. Marszcząc brwi przesunął wzrokiem po jej twarzy, jakby ją ujrzał po raz pierwszy.

Gen przełknęła ślinę, czując dotyk jego szczupłego, muskularnego ciała. Jej piżamka niespecjalnie nadawała się do nocnych zapasów, toteż w wyniku szarpaniny dziewczyna była prawie naga.

- Powtarzam ci - szepnął - byś nie robiła niczego, czego byś później miała żałować.

- Griff - zaprotestowała gwałtownie, gdy nagle ją pocałował.

- Zamilcz na pół minuty, a może to ci się spodoba.

- Nie, ja... - Jednakże stłumione przeczenie zostało ucięte w najrozkoszniejszy sposób. Cudownie, namiętnie. Griff miał gorące, spragnione wargi. Gen, zdumiona i przestraszona jednocześnie, zrozumiała, że i tym razem się nie mylił. Spodobało się bardzo. Nikt nigdy dotąd tak jej nie całował. Czuła, jak cała roztapia się w jego ramionach.

Gdy uniósł głowę, poczuła, że mocno bije mu serce.

- Smakujesz dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem - wymruczał. - 1 reagujesz, jak się spodziewałem, Gen. Wczoraj w nocy, w tamtym motelu, myślałem o tym, że jesteś tuż za cienką ścianą, naga i miękka. Marzyłem, że się z tobą kocham.

- Och, Griff! - Wpiła palce w jego plecy, szeroko otworzyła oczy. Kiedy koniuszkiem języka musnął jej pierś, niemal zamarła. Wilgotne pocałunki mknęły coraz wyżej, Gen drżała, a gdy jej ciało ogarnęło przemożne, bolesne pragnienie, jakiego nigdy dotąd nie zaznała, przymknęła oczy.

- Wiem, Gen - odezwał się zduszonym, urwanym głosem. - Wiem, czego pragniesz. To tak, jakbyśmy kochali się od tamtego pierwszego dnia.

- Griff, proszę - jęknęła cichutko. Niespodziewanie Griff się odsunął. Jęknął boleśnie, przeszył go skurcz, jakby toczył walkę z sobą samym.

- Mój Boże, Genevieve Jourdan, co ty ze mną wyprawiasz?

Wsparł głowę o jej ramię, dysząc. A Gen powoli wróciła do przytomności. Zadrżała.

- Griff, proszę... - Podniósł pytająco głowę. - Uwiera mnie sprzączka twojego paska.

- Co? - zamrugał osłupiały oczami. Potem od­chrząknął, położył się na boku. Dłuższą chwilę wpatrywał się w sufit.

Gen usiadła, odgarnęła do tyłu rozwichrzone włosy, z trudem łapała oddech.

- Ty... wcale nie wyjaśniłeś, jak się tutaj dostałeś - odezwała się cicho, nie śmiejąc na niego spojrzeć. Obrócił ku niej głowę, dziwnie zamyślony.

- Sama mi to ułatwiłaś, Wiewiórko. Nie zamykając się na klucz.

- Niemożliwe! - Wlepiła wzrok w drzwi, czując, jak cała krew odpływa jej z twarzy.

Griff podniósł się i skrzywił.

- Zabawa na autostradzie zabawą, Wiewiórko, ale przeciąganie jej poza te granice jest już niebezpieczne.

- Pokuśtykał ku drzwiom, zamknął je, założył łańcuch. Potem obrzucił Gen dziwnym spojrzeniem. - A może wiesz, co robisz. Może już przedtem się tak zabawiałaś. Pamiętaj jednak, że istnieją duże szanse, iż prędzej czy później trafisz na jakiegoś zboczeńca, a później małomiasteczkowy gliniarz strawi parę tygodni na tropieniu tego, kto poderżnął gardło rudowłosej ślicznotce na motelowym łóżku.

Gen odebrała te brutalne słowa niczym policzek. Zbladła.

- Nie sądzisz chyba, że ja...

Griff spojrzał na nią przeciągle, twardo, z niemal bolesnym grymasem na twarzy.

- Owszem, coś takiego przemknęło mi przez głowę, kiedy zastałem otwarte drzwi. - Potem odprężył się, roześmiał miękko. - Przez chwilę żałowałem, że nie przystąpiłem do czynu już wczorajszej nocy... Wtedy byłem jeszcze w formie.

- A drzwi były zamknięte - poinformowała go głosem ochrypłym ze zdenerwowania. - I wydawało mi się, że... - umilkła, wbijając wzrok w drzwi.

Poczuła, że nagle robi się jej zimno. A gdyby to był Broussarde? Jeżeliby obudziła się czując na sobie jego wzrok. Wzdrygnęła się, przerażona głęboko odetchnęła. Potem spostrzegła, że Griff dziwnie się jej przygląda.

- Dziś w nocy nikt więcej już tutaj nie przyjdzie - zapewnił ją cicho, jakby czytając w jej myślach.

- A gdyby nawet, to będzie miał ze mną do czynienia. Wracaj więc do łóżka i śpij spokojnie.

- Póki czas. - Spojrzała na zegarek, ze zmęczenia zakręciło się jej w głowie. Prawie druga. Wyłączyła budzik, potem zmarszczyła brwi. - A czy ty nie powinieneś leżeć w szpitalu? Lekarz mówił...

- Wypisałem się. A potem szukałem cię prawie trzy godziny. - Skrzywiwszy się, przysiadł na brzegu drugiego łóżka. - Ty naprawdę masz upodobanie do bocznych dróg, co?

Wzruszyła ramionami.

- Nie znoszę hałasu autostrady.

- Akurat! - prychnął.

Gen patrzyła, jak z trudem ściąga buty.

- Chyba nie zamierzasz zostać tutaj na noc?

- Taki mam zamiar. - Griff z ulgą cisnął but na bok.

- Ależ nie możesz!

Spojrzał na nią z ironicznym uśmieszkiem.

- Kochanie - powiedział słodko - ani mi się śni o drugiej nad ranem wywlekać z łóżka właściciela tego motelu, by mi wynajął osobny pokój, kiedy u ciebie są dwa miejsca. Poza tym - wyciągnął się z jękiem - dzisiaj jestem raczej niegroźny. Nawet jeśli dusza się rwie... a rwie się... to ciało niestety.

- Wyświadcz nam teraz obojgu przysługę. Połóż się, zamknij oczy i zaśnij. Jutro czeka nas daleka droga. A gdybyś chciała odjechać beze mnie, to próżna fatyga. Bez tego daleko nie zawędrujesz.

Gen nachyliła się, by spojrzeć, co wyjął z kieszeni.

- Cholera! - szepnęła, zobaczywszy świecę zapłonu.

- Jesteś wyjątkowo przewidujący! - Rozeźlona, nakryła się na głowę kocem. Sama nie wiedziała, co bardziej ją rozzłościło: arogancja Griffa czy fakt, że zawsze uprzedzał jej posunięcia.

- Dobranoc, moja słodka - mruknął sennie. - Śpij dobrze.

Gen ze zmarszczonym czołem wpatrywała się w sufit. Coś ją niepokoiło. Dręczyło ją pytanie, jak Griffowi udało się ją znaleźć. Przypomniała sobie o rewolwerze i zapaliło się jakby światełko ostrzegawcze. Cóż wiedziała o tym człowieku, prócz tego, że miał talent do wdzierania się do motelowych pokoi w środku nocy i tropienia ludzi? Zamyśliła się głębiej. Albo Griff Cantrell przewyższał innych, albo ona sama jest mniej prze­biegła, niż się spodziewała. W taki razie i Broussarde mógł bez trudu wpaść na jej ślad.

- Griff?

- Co... - odezwał się rozespany.

W ciemności widziała jedynie niewyraźną sylwetkę.

- Jak mnie odnalazłeś? Nie... nie zameldowałam się pod własnym nazwiskiem.

- Włosy - mruknął. - Taki kolor trafia się raz na milion. Obdzwoniłem wszystkie motele w promieniu stu kilometrów.

- Och!

- A kto zacz ten Broussarde?

Zesztywniała. Griff uniósł głowę. Wiedziała, że się jej badawczo przygląda.

- Kto?

- Parę minut temu bałaś się kogoś o nazwisku Broussarde. Śmiertelnie się wystraszyłaś.

- Taki jeden - powiedziała wymijająco. - Pewien znajomy.

- Były mąż? Kochanek? - Milczała. - Obecny kochanek?

- Pudło. Po prostu znajomy.

Griff nic nie powiedział, ale Gen czuła na sobie zamyślony, wnikliwy wzrok.

- Dobranoc - wśliznęła się pod prześcieradło.

- Cóż - odezwał się po chwili Griff. Ciekawe, czy cały czas myślał o Broussardzie. - Dobranoc, Wiewiórko.

- Skończ z tą „Wiewiórką"! - Nie zmrużę nawet oka, myślała Gen, odwracając się do Griffa plecami i podciągając prześcieradło pod brodę. Spędzę bezsenną noc, wsłuchując się w każde skrzypnięcie podłogi, łóżka. I muszę znaleźć sposób na zmylenie Broussarde'a, i jak się dostać do posiadłości Laporteauxa, i...

Ta myśl umknęła w sen.

Tym razem też obudził ją jakiś szmer... cichy głos Griffa.

Rozespana zmarszczyła brwi, otworzyła oczy, mruknęła coś w proteście, widząc wlewające się do pokoju słoneczne światło poranka. Griff znowu powiedział coś niewyraźnym, stłumionym głosem. Gen obróciwszy się na bok spojrzała na sąsiednie łóżko.

- Nie słyszę - warknęła poirytowana. - Co mówisz?

- Uważaj! Za tobą! Padnij! Nie!

Głos był tak donośny i nakazujący, tak przepeł­niony przerażeniem, że Gen aż usiadła. Potem dopiero zrozumiała, że on wcale nie do niej mówi. A właściwie do nikogo. Nie do tego, kogo można by zobaczyć. Griff bowiem spał głęboko.

Ucichł, koszmar puścił go ze swoich kleszczy. Gen westchnąwszy wzruszyła ramionami. Na Boga, cóż ona robi tutaj z tym facetem? Żaden z jej obłąkanych planów nie pozwalał przecież na obecność Griffa Cantrella.

Prawda, że podróż z nim mogłaby ułatwić zmylenie Broussarde'a. Jednak najbliższe dni będą dostatecznie trudne nawet bez przypominania owych namiętnych chwil spędzonych w ramionach Griffa. A już z całą pewnością nie uda się im zachowywać tak, jakby się nic nie zdarzyło. Nie potrafi spojrzeć w jego urzekające oczy nie pamiętając, jak łatwo roznieciły w niej pragnienie.

Obserwując śpiącego Griffa, Gen wykrzywiła wargi. Spojrzała na niego zamyślona. A dlaczego nie? Ile kobiet nie wdałoby się w tak namiętny, acz przelotny i nieszkodliwy romans?

Westchnęła. Kogóż tym oszukuje? To prawdziwe życie, nie żaden Hollywood. Kiedy skończy się ta zwariowana historia, musi wracać do domu i zwyczajnej, nudnej nawet egzystencji. Tam nie ma miejsca na mężczyzn takich jak Griff. W jego zaś życiu nie ma miejsca dla niej.

Do tego, przypomniała sobie ponuro, to zbyt ryzykowne - dla nich obojga. Ona sama nie może pozwolić sobie na najmniejszy nawet kaprys, Griffowi natomiast nie należą się dalsze tortury. Przecież i tak skasowała mu motocykl i wpakowała go do szpitala. Jeżeli ruszą wspólnie do Quebecu, to wplącze go w kradzież, wystawi może na niebezpieczeństwo. Kto wie, na co poważy się Broussarde w swojej pogoni za znaczkami?

- Przykro mi, ale nie mogę pana ze sobą zabrać, panie Cantrell - szepnęła, wymykając się z łóżka. - Wiem, że to nie fair, ale byłbyś tylko wdzięczny, gdybyś wiedział, co się święci.

Powziąwszy decyzję, szybko nałożyła bluzę z kap­turem i czystą parę dżinsów. Błyskawicznie umyła twarz i zęby, potem spakowała podróżną torbę i na palcach podeszła do drzwi. Ze wstrętem obuła oblepione błotem i źdźbłami trawy tenisówki, potem bezszelestnie otworzyła drzwi i wyszła w ciepły poranek. Cisnęła torbę do samochodu, następnie, dodawszy sobie odwagi głębokim oddechem, wróciła do pokoju.

Griff ani drgnął. Pochyliła się, nieufnie mierząc go wzrokiem. Czy ten bezczelny łobuz naprawdę spał tak mocno, czy tylko udawał? Zważywszy jego wcześniejsze zachowanie, to możliwe. A jeśli już jesteśmy przy igraszkach, to gdzieżeś schował tę świecę?

Wstrzymując oddech delikatnie przesunęła palcami po koszuli. Wymamrotawszy słowo, które przyprawiło­by o zawał jej dziadka, błyskawicznie zbadała zawartość kieszeni obcisłych dżinsów.

Jest! Serce zabiło jej mocniej, potem zmarszczyła brwi. Znalezienie świecy to jedno, ale wyciągnięcie jej z kieszeni, nie budząc przy tym Griffa, to całkiem coś innego.

Dalej! Nie myśl o tym. Działaj, tak samo jak w gabinecie Broussarde'a. Przecież jesteś wcale zręczną złodziejką. Wyjęcie czegoś z kieszeni śpiącego faceta to tylko dziecinna igraszka. Wsunęła dwa palce do ciasnej kieszeni, usiłując pochwycić świecę.

Griff jęknął, obrócił głowę. Gen zamarła. Nie obudził się jednak. Westchnął, coś zamamrotał. Miał twardy, surowy grymas twarzy, jak gdyby we śnie oglądał coś, co go rozwścieczyło. Ciemne brwi ściągnął w jedną linię, palce prawej dłoni zacisnął na czymś, co widział tylko on. W świetle poranka szczupłe rysy opalonej twarzy wydawały się jeszcze ostrzejsze. Gen wzdrygnęła się mimo woli, zastanowiła się, na co takiego poluje on w swojej wyobraźni. Odetchnęła głęboko i stanowczym ruchem wepchnęła palce do kieszeni Griffa.

Niczym błyskawica pochwycił ją za gardło, aż zadławiła się. W jednej sekundzie otworzył oczy, a Gen spojrzała w twarz o nieokiełznanej brutalności i niemal zamarła. Spoglądał na nią bowiem ktoś obcy, okrutnym wzrokiem, zupełnie jej nie poznając.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wściekłość minęła. Rozwiała się niczym dym. Na łóżku leżał tylko Griff Cantrell, a w orzechowozielonych oczach kryło się jedynie zdumienie.

- Nigdy więcej tego nie rób - odezwał się niskim głosem. - Gen, ja mogłem cię zabić.

Osłabła, osunęła się obok niego, przymknąwszy powieki usiłowała odzyskać oddech.

- Kim ty jesteś? - wykrztusiła.

Chwycił ją w ramiona, uchronił przed upadkiem.

- Nic ci nie jest? - spytał ochryple. - Nie zrobiłem ci krzywdy.

- Nie... - Opuszkami palców dotknęła obolałego gardła.

- Cholera. Gen, przepraszam. Piekielnie mnie przeraziłaś! Coś mi się śniło... koszmar... pełen dżungli i ciemności...

W jego głosie zadźwięczał taki spazm przerażenia, że Gen zapomniała o własnym strachu. Instynktownie zapragnęła go ukoić.

- Przeżyję - uśmiechnęła się blado. - Nie powinnam tak wyrywać cię ze snu.

Westchnął cicho, opadł na poduszki. Jego dłonie ześliznęły się po ramionach dziewczyny, splótł z nią palce.

- Kochanie, gdybym się w porę nie ocknął... Miłosiernie nie dokończył tego zdania. Gen wolała się nad nim nie zastanawiać. Chwilę patrzyła mu w oczy, potem spytała cicho:

- Byłeś w Wietnamie, prawda? - Uśmiechnęła się, widząc jego zdumienie. - Mojego brata jeszcze dwanaście lat po powrocie dręczą koszmary. Też pełne dżungli i mroku. I twarzy. Wspomnień.

W oczach Griffa pojawiło się coś na kształt uznania.

- Którejś nocy usłyszałam jego krzyk i poszłam sprawdzić, czy nic mu nie jest. Pochyliłam się nad nim, tak jak nad tobą. - Dotknęła szyi. - A on obudził się podobnie jak ty. Oboje tak się prze­straszyliśmy, że nie mogliśmy uspokoić się przez parę godzin.

- Wyzwolił się z tego? Z tych koszmarów?

- Z najgorszych. Rok po powrocie ożenił się, i zdaje się pomogło to, że ktoś przy nim był. Szwagierka opowiadała, że jeszcze jakieś pół roku śnił koszmary, ale coraz rzadziej, aż wreszcie całkiem znikły. Podobno wciąż mówi przez sen, rozmawia z kimś... Przez pewien czas myślała, że sama od tego zwariuje, teraz po prostu nie zwraca na to uwagi. A dzieci mają uciechę.

- To chyba wyjątkowa kobieta. - Griff uśmiechnął się.

- Owszem. - Spojrzeli sobie prosto w oczy. Gen przeszył dreszcz. Do tej pory nie zauważyła, że oczy Griffa mają wiele odcieni. Lśnią całą gamą brązu, błękitu i polerowanego złota. Z trudem odwróciła wzrok.

- Nie wiem sama, dlaczego ci to wszystko opowia­dam. Nie rozumiem też, jak mogę spokojnie gawędzić z kimś, kto wdarł się do mojego pokoju, dwukrotnie zaatakował...

- W nocy to ty na mnie napadłaś, Wiewiórko - zaprotestował. - Ty wyskoczyłaś z łazienki i zbiłaś mnie z nóg. - Uśmiechnął się ciepło. - A co do dzisiejszego ranka... cóż może myśleć mężczyzna, który budząc się widzi, jak ktoś pieści jego...

- Niczego nie pieściłam! - wybuchnęła z furią, czerwona jak piwonia. - Ja tylko... szukałam swojej własności!

- Nie sądziłem, że istnieje coś takiego jak przed­małżeńska wspólnota, kotku. A może to znaczy, żeśmy się zaręczyli?

- Doskonale wiesz, czego szukałam... - Sczerwieniała jeszcze bardziej.

- Tego? - Uniósłszy brew w udanym zdumieniu wciągnął z kieszeni świecę. - Przecież nie chciałaś mi zwiać, co, Wiewiórko?

- Oddawaj! - nim zdołała ją wyrwać, Griff zacisnął pięść. - Cholera jasna, Cantrell, przestań się wreszcie wygłupiać! Ja nie mogę zawieźć cię do Quebecu. To... niemożliwe. Nie powinnam zdradzać szczegółów, ale...

- Przygryzła wargę. Kiedy przypomniała sobie o długiej podróży, o tym, co czeka ją u jej kresu, wpadła w panikę. - Zafunduję ci bilet na autobus, skoro nie...

- Stać mnie na bilet. - Ostrożnie zaczął siadać. Jęknął, zacisnął zęby, zdołał się jednak podnieść. Powoli opuścił nogi na podłogę. - Nie w tym rzecz - poinformował ją zduszonym tonem. Spróbował wstać, ale opadł zakląwszy. - Sama mnie upolowałaś, Wiewiórko. No to teraz jesteś do mnie uwiązana.

- Ale... - W tym słowie zadźwięczało przerażenie. Zrozumiała nagle, że nic, żadne argumenty, żadne błaganie, nie zmienią jego decyzji. Zerwała się, ruszyła ku drzwiom. Otworzyła je gwałtownie. - Ale jeśli zaczniesz tego żałować, Cantrell, to pamiętaj, że sam postanowiłeś. I przestań nazywać mnie „Wiewiórką"!

- Wypadła z pokoju, trzasnąwszy za sobą drzwiami. Niedaleka była ta pełna furii ucieczka. Nie pozos­tawało jej nic innego, jak tylko czekać w samochodzie na Griffa. Wyszedł po jakimś kwadransie, umyty i ogolony. Szedł tak boleśnie, że niemal zaczęła mu współczuć. 'Przykuśtykał do samochodu, gestem poprosił, by otworzyła maskę. Współczucie zniknęło. Gdyby jej posłuchał, leżałby sobie wygodnie w szpitalu. Ale on musiał kontynuować tę idiotyczną grę!

Wsunął głowę pod maskę. Gen, uśmiechając się złośliwie, odczekała, aż wmontował świecę, potem z całej siły nacisnęła klakson. Griff krzyknął, ku jej satysfakcji walnął tyłem głowy w klapę. Kiedy pozbierał się i, spojrzał na nią wściekle, wzruszyła tylko ramionami.

Zatrzasnął maskę i rozcierając sobie głowę podszedł do drzwiczek od strony pasażera.

- Kiedy po raz ostatni ktoś porządnie złoił ci skórę?

- spytał, moszcząc się w fotelu.

- Prawdę powiedziawszy, nigdy.

- Widać - syknął. Nim ułożył nogi, na twarz wystąpiły mu krople potu. Pobladł.

Gen zmarszczyła czoło, znowu wyparowała z niej cała wściekłość. Rana, z której zdjął opatrunek, na opalonej twarzy wydawała się jeszcze jaskrawsza.

- Griff, ty naprawdę dobrze się czujesz? Nie musisz wrócić do szpitala?

- Przeżyję. - Rękawem otarł pot. - Postaraj się tylko jechać ostrożnie, zgoda?

Przekręciła kluczyk, westchnęła, znowu wyłączyła silnik.

- Griff, chcę, by jedno było jasne. Wczoraj w nocy...

- urwała, niepewna, co naprawdę się wtedy zdarzyło.

- Tak czy inaczej, to się nie powtórzy. Tyle wyjaśnień.

- Wbiła wzrok w parking. - Byłam przerażona, wyczerpana, a ty... znalazłeś się pod ręką. Kropka.

- Zerknęła na Griffa niemal zaczepnie. Uśmiechał się pobłażliwie. Nagle ogarnął ją strach. - Myślałam... że trzeba to powiedzieć, skoro mamy wspólnie po­dróżować. - Wiedziała, że z własnej woli wkracza na pole minowe. Jej słowa mogły równie dobrze sprowo­kować go do ataku, jak i odwieść od łowów.

- Gen, może po prostu poczekamy na to, co nam przyniesie los?

- Nie chcę, by przyniósł cokolwiek! - To niedokładnie była prawda. - Griff, proszę, nie utrudniaj. Już i tak w moje życie wtargnęła burza z piorunami, od której pewnie wolałbyś trzymać się z daleka.

- Wręcz przeciwnie - wyznał cicho, odgarniając jej włosy z policzka. - Chciałbym być bardzo blisko.

- Nie! Ty nic nie rozumiesz! - Spojrzała na niego błagalnie. - Sprawy mogą się zbyt skomplikować.

- Chodzi o mężczyznę?

- Można i tak powiedzieć - przyznała ostrożnie, nie całkiem mijając się z prawdą.

- Broussarde?

- Po trosze. - Odwróciła wzrok.

- Chciałabyś o tym pogadać?

- Nie. - Ruszyła ku autostradzie, czując na sobie badawcze spojrzenie Griffa. Ku jej uldze nie drążył dalej tego tematu.

Wróciła myślami do Quebecu, rezydencji Laporteauxa, Znaczków Wolności... Co dalej? - zapytywała siebie, nie znajdując odpowiedzi w gąszczu problemów, jakie nieustannie podsuwała jej pamięć: grymas na twarzy dziadka, gdy wyznawał swój czyn i to, co go do niego skłoniło; zimny, twardy uśmiech Henriego Broussarde'a, gdy wprost zapytała go o znaczki. Od tej chwili upłynęły całe wieki. Wspomniała, jak stojąc w jego gabinecie na wydziale historii Uniwersytetu Pensylwańskiego zrozumiała, że musi owe znaczki ukraść.

Jak wszyscy chciwcy Broussarde trzymał swój łup przy sobie. Miał nawet czelność pokazać go Gen. Otworzył małą metalową kasetkę na biurku i ostrożnie, niemal z czcią wyjął bezcenne znaczki, zabezpieczone celofanową kopertą. Potem schował je z powrotem, rozdrażniony żądaniem zwrotu ich rodzinie Laporteauxów i zniszczenia falsyfikatów. Gen spłakana wybiegła z gabinetu. Zdecydowała się na kradzież.

Z perspektywy okazało się to dziecinnie łatwe. Po prostu z najbliższego automatu zadzwoniła do sekretarki Broussarde'a i dowiedziała się, że właśnie wyszedł na wykłady. Upewniwszy się, że jej nie przeszkodzi, wróciła na wydział historii i oderwała sekretarkę od biurka następnym sfingowanym wezwaniem.

W przyniesionym dla kamuflażu podręczniku historii ukryła celofanową kopertę i z kamienną miną opuściła gabinet, uśmiechając się w korytarzu do sekretarki.

Strach pojawił się dopiero później, gdy wieczorem dotarła do mieszkania i zastała je splądrowane. Włamywacz przewrócił wszystko do góry nogami najwyraźniej, by znaleźć coś konkretnego. Dopiero wtedy Gen zrozumiała, że to początek koszmaru. Pospiesznie wepchnęła do torby parę rzeczy i ruszyła w drogę. Nie miała pojęcia, co zrobi.

W pewnej chwili spostrzegła, że Griff ją obserwuje.

- O co chodzi?

- Może wreszcie wyrzucisz z siebie to, co cię dręczy.

- Ty mnie dręczysz - odcięła się, niespokojnie zerkając w lusterko.

- Jesteś jedną wielką zagadką, Wiewiórko - zamyślił się. - Nigdy dotąd nie spotkałem kobiety, która pod pewnymi względami byłaby tak otwarta i szczera, a jednocześnie tak skryta. Większość kobiet udaje tylko tajemniczość, ty jednak... - Potrząsnął głową, patrząc na nią badawczo. - Zdawało mi się, że już cię rozszyfrowałem, ale teraz stwierdzam, że jesteś bardziej zagadkowa od Sfinksa. Ciekawe, ile czasu zabierze mi dotarcie do samego jądra twojego sekretu.

- Jakiego sekretu? - miała nadzieję, że w głosie jej zabrzmiała tylko urażona niewinność. Udała, że całą uwagę skupia na prowadzeniu samochodu. - Ja niczego nie ukrywam.

- Gen... - urwał, jakby nagle zreflektował się, co chce powiedzieć. - Może będę w stanie ci pomóc - dokończył. - Bez względu na to, w co się wpakowałaś. Nie musisz zmagać się z tym samotnie.

Mocniej zabiło jej serce, kusiło ją, żeby zatrzymać samochód i rzucić się w silne ramiona Griffa, przyznać do straszliwego osamotnienia, wyznać wszystko. Opanowała się siłą woli.

- Wcale nie jestem tajemnicza, panie Cantrell - ucięła. - Po prostu nie mam nic do powiedzenia.

- Hm...

W tym jednym mruknięciu zawarł tyle niedowierzania i irytacji, że aż spojrzała na niego ostro. Ale teraz on nie odrywał wzroku od drogi. Miał nachmurzoną twarz. Świetnie, przygadała mu w duchu. Siedź sobie taki nadęty. Do cholery, nie muszę ci niczego wyjaśniać. Jeżeli uważasz, że jazda tym samochodem daje ci prawo do wtykania nosa w moje sprawy, to się grubo mylisz. Potrząsnęła głową, jakby go odpędzając. Dalej jechali w niezręcznej ciszy.

W miarę zbliżania się do granicy z Kanadą, była coraz bardziej zdenerwowana. Broussarde bez wątpienia domyślił się już, co Gen zamierza i dokąd jedzie. Do tej pory udawało się jej zmylić pościg, ale prędzej czy później ich drogi się przetną.

Granicę stanu Quebec przekroczyli wczesnym popołudniem. Mimo najgorszych obaw Gen przebiegło to gładko. Lękała się, że wysoki, młody, przystojny francuski Kanadyjczyk rozszyfruje ją od pierwszego wejrzenia i aresztuje. Ale tylko pożartowała z nim, gładkimi kłamstwami zbywając jego pytania.

- Udzielę ci pewnej rady - odezwał się przeciągle Griff, kiedy pospiesznie odjeżdżali spod małej budki komory celnej. - Tym razem upiekło ci się, bo celnik był zbyt młody i niedoświadczony, by spostrzec, że mydlisz mu oczy. Biedak, kompletnie stracił głowę. Gdyby miał więcej wprawy, pojąłby, że nie bez powodu z nim flirtujesz. Wtedy czekałabyś bez końca, aż rozbiorą ci na części samochód, nie mówiąc już o tobie, by się przekonać, co takiego szmuglujesz.

- Szmugluję? - spytała podniesionym tonem. - Nigdy w życiu niczego nie szmuglowałam.

- Na pewno? - Griff popatrzył na nią przeciągle. W jego oczach czaiła się pobłażliwość, ale też i niedowierzanie.

- Nie - zgasiła go zimno. Gdyby znał prawdę? Nie była takim sobie zwyczajnym złodziejaszkiem. Prze­kroczenie granicy kanadyjskiej ze skradzionymi Znacz­kami Wolności czyniło ją międzynarodowym przestępcą. Brzmiało to bardzo fachowo, ale uczciwie mówiąc, wcale się tak nie czuła. Z każdym kilometrem ogarniało ją coraz większe przerażenie. Była oszołomiona, bezradna. Porwała się na coś, co przerastało jej siły. Gdyby wcześniej choć na chwilę zastanowiła się nad konsekwencjami!

- Mogłabyś mi coś wyjaśnić, Wiewiórko? - odezwał się chwilę później Griff. - Napędzasz ten pojazd siłą woli, czy też planujesz przystanąć za parę kilometrów po benzynę? Od dłuższego czasu wskazówka paliwa jest na kresce.

Wyrwana raptownie ze swoich rozmyślań, Gen spojrzała na wskaźnik. Oscylował poniżej zera.

- Dlaczegoś mi wcześniej nie powiedział?!

- Ty jesteś kierownikiem tej wycieczki - przypomniał jej. - A poza tym sądziłem, że chcesz skorzystać z pretekstu braku paliwa, by spędzić ze mną namiętne popołudnie.

- Z tobą? - parsknęła drwiącym śmiechem. - Gdy­bym miała na coś takiego ochotę, na pewno nie zabierałabym się za kogoś, kto jest jednym wielkim sińcem.

- Są na to sposoby - uśmiechnął się porozumiewaw­czo. - Przy odrobinie wyobraźni i inwencji moglibyśmy...

- Dokończ to zdanie, Cantrell, a resztę drogi odbędziesz pieszo.

- Ależ z ciebie zakonnica, Wiewiórko - westchnął z nietajonym żalem. Ku jej uldze jednak zachował swoją myśl dla siebie.

Z jeszcze większą ulgą powitała po kilku minutach znak, ogłaszający, że sprzedają tutaj benzynę po horrendalnej cenie. Nie mogła jednak grymasić, podjechała więc na stację i poprosiła o napełnienie baku.

Potem zaparkowała pod przyległą restauracją i pokazała na automat telefoniczny.

- Za sekundę wracam.

Griff skinął w kierunku restauracji.

- To miejsce wydaje się równie dobre jak inne, by coś przekąsić.

Gen wysiadła, przejrzała garść kanadyjskich monet, jakie wydał jej pracownik stacji.

- Będę bardzo krótko rozmawiać, Cantrell, i zaraz odjeżdżam. Z tobą czy bez ciebie.

- Kurczę, kobieto, nie jedliśmy nawet śniadania, a jest już po drugiej!

- Jak nie podoba ci się mój rozkład jazdy, to znajdź sobie inną wycieczkę - poradziła mu niezwykle uprzejmie.

- Niedoczekanie. - Ostrożnie, przeklinając, Griff wysiadł.

Zignorowała to. Znalazła dwudziestopięciocentówkę, połączyła się z centralą, potem zamówiła rozmowę z dziadkiem. Wsłuchana w buczenie sygnału wciągnęła głęboko w płuca przesycone aromatem sosen powietrze. Nikt nie podnosił słuchawki.

- Przykro mi - odezwał się melodyjnym, francusko - kanadyjskim akcentem telefonista. - Ale numer nie odpowiada.

- Trudno - mruknęła, przygryzając wargę. - Merci. - Odwiesiła słuchawkę.

Nic się dziadkowi nie stało, przekonywała samą siebie. Spróbuję później. Gdyby zatelefonowała do rodziców, musiałaby im nakłamać bardziej niż do tej pory. Nie ma potrzeby ich w to wciągać.

Od powijaków była ulubienicą dziadka. Przez lata stali się najlepszymi kumplami, współkonspiratorami w każdym możliwym oszustwie - od wykradania się z domu na zakazany film po dzielenie się przed obiadem równie zakazanymi lodami. Gen uśmiechnęła się ciepło myśląc o siwowłosym, łagodnym starszym panu, który parę dni temu jak dziecko płakał w jej ramionach, wyznając swoje przestępstwo. A gdy później szeptem wyjawił, dlaczego to zrobił, na jego twarzy malował się ból i wstyd i nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy. Wtedy i ona się rozpłakała, tulili się jak przerażone ciemnością dzieci.

A rodzice? Gen uśmiechnęła się szerzej. Z pełnym rozbawienia przyzwoleniem akceptowali jej bliski związek z dziadkiem, choć właściwie nigdy tego nie pojmowali. Ojciec kochał Philippe'a, w istocie jednak go nie rozumiał. I oczywiście nie miał pojęcia o tajemnicy skrywanej przez dziadka od ponad czterdziestu lat.

Dostanie ataku, jeżeli dowie się, w co tym razem wpakowali się z Philippe'em. Ta eskapada była dużo groźniejsza niż opychanie się przed obiadem lodami i oglądanie zakazanych filmów grozy.

- Tym razem naprawdę wpadliśmy, co, dziadku? - szepnęła, pragnąc gorąco jakimś cudem wrócić do tamtych cielęcych lat.

Teraz nawet dziadek nie znał jej planów. Doszła do wniosku, że tak będzie lepiej, bo w razie wpadki nikogo za sobą nie pociągnie. Oznajmiła wszystkim, że wybiera się na wakacje. Rodzice uwierzyli, dziadek sądził, że musi pozbierać się po tym, co od niego usłyszała. Chciała dzisiaj do niego zadzwonić, ale po namyśle postanowiła w ogóle się z nim nie kontaktować. Im mniej wiedział, tym dla niego bezpieczniej.

Gen otrząsnęła się ze wspomnień. Rozejrzała za Griffem, stał koło samochodu z jakąś lemoniadą w ręku. Ruszyła ku niemu, lecz coś przykuło jej wzrok.

Jasnobłękitny Buick z nowojorską rejestracją w cieniu po drugiej stronie restauracji.

Zamarła, zabrakło jej tchu. Przerażona rozejrzała się wokół, pewna, że zaraz ujrzy zmierzającego ku niej, chytrze uśmiechniętego Broussarde'a. Ale poza Griffem i pracownikami stacji nie było nikogo. Broussarde musi więc siedzieć w restauracji i choć jej okna nie wychodziły na parking, zakrawało na cud, że nie zobaczył, jak Gen tu zajeżdża.

Zelektryzowana, dopadła samochodu.

- Wsiadaj! - wrzasnęła na Griffa, szarpiąc drzwiczki. Zastygł z piciem na wpół podniesionym do ust. - Nie stój jak słup! - ponagliła go. - Wsiadaj! Prędzej!

- Skąd taki pośpiech? - wymamrotał, usadzając się ostrożnie.

- Zamknij się i wsiadaj! - rzuciła przez zaciśnięte zęby, oglądając trwożliwie na drzwi restauracji. Nie trafiła kluczykiem w stacyjkę, spróbowała po raz drugi. Silnik ryknął, a Griff zmęłł przekleństwo, gdyż samochód szarpnął, nim zdołał na dobre usiąść. - Nie możesz prędzej! - wydarła się na niego Gen.

Z piskiem opon wyprysnęli na autostradę. Oddychając gwałtownie, Gen nie odrywała oczu od lusterka, przygotowana, że każdej chwili pojawi się tam Buick. Ale Broussarde albo ich nie zauważył, albo pościgi samochodowe nie leżały w jego stylu, gdyż droga pozostawała pusta.

Po dłuższej chwili Gen zaczęła się odprężać. Wzięła głęboki oddech, w głowie wirowało jej od natłoku myśli. Co dalej? Jeżeli będzie się trzymać tej trasy, to Broussarde bez wątpienia ją dopadnie. Musi znaleźć inną drogę na północ, i to szybko.

Skręciła w pierwsze odgałęzienie, które przypominało raczej ścieżkę wiodącą na pastwisko. Zerknęła ponownie w lusterko i niemal zamarła. W oddali coś błysnęło. Jakaś iskierka daleko z tyłu, odbicie promieni słonecznych czy dach samochodu, który pojawiał się i znikał wraz ze wzniesieniami szosy. To jednak wystarczyło Gen. Przyspieszyła, nerwowo oblizując spierzchnięte wargi i przeczesując wzrokiem horyzont w poszukiwaniu skrzyżowania.

Znalazła je. Wiejski trakt prowadził mniej więcej w dobrym kierunku i niczym szczególnym się nie wyróżniał. Prawdopodobnie Broussarde w ogóle go nie zauważy. Przydusiła hamulce i skręciła w prawo tak ostro, że Griff omal na nią wpadł. Wyprostował się przeklinając wściekle, ale Gen zignorowała go, koncentrując się na wąskiej, wyboistej drodze.

Godzinę później zrozumiała, że popełniła błąd. Prowadziła szybko nadrabiając jak najwięcej ki­lometrów dzielących ją od Broussarde'a, trakt jednak stawał się coraz węższy i bardziej nierówny, aż wreszcie musiała zwolnić. Jechała bowiem czymś, co było raczej ścieżką dla krów, samochód pod­skakiwał i kolebał się jak oszalały, resory jęczały. Chmura kurzu, jaką za sobą wzniecali, idealnie zdradzała ich położenie.

- Cholera! - Gen zatrzymała samochód i rozejrzała się wokół z rozpaczą. - Chyba się zgubiłam. Cantrell, masz tam mapę? Myślałam, że... - urwała, spojrzawszy na Griffa. Przez cały czas nie odezwał się ni słowem, lecz ona skupiona najeździe i zgubieniu Broussarde'a, nie zwracała na to uwagi. Teraz dopiero zorientowała się, że od Bóg wie ilu kilometrów tej wariackiej jazdy Griff cierpi straszliwe męki.

Przymknął oczy, zacisnął mocno zęby. Zbladł, na czoło wystąpił mu pot, pozlepiał zmatowiałe pasma gęstych włosów.

- Och, Griff - szepnęła w poczuciu winy. Położyła mu dłoń na ramieniu. - Strasznie cię przepraszam! Jak się czujesz?

- Przeżyję - syknął. Zdobył się na uśmiech, a oczy mu pociemniały z bólu. - Chociaż była to ciężka próba, Wiewiórko.

- Nie zrobiłam tego celowo - westchnęła. - Tam dalej jest jakieś skrzyżowanie. Jak znajdziemy motel, to zatrzymamy się na noc.

Griff nie skomentował wizji motelowego pokoju i popołudniowej schadzki i to, bardziej niż cokolwiek innego, przekonało Gen, że nie bacząc na Broussarde'a muszą się zatrzymać. Griff nie był niczemu winny. Już i tak dość wycierpiał, mając pecha, że nie w porę jechał boczną drogą stanu Vermont. Nie zasłużył sobie na tyle bólu.

Jakieś pół godziny później wyłączyła silnik i prze­chyliwszy się delikatnie dotknęła ramienia Griffa.

- Dojechaliśmy - powiedziała miękko.

- Gdzie? - otworzył pełne cierpienia oczy.

- Do zajazdu Champlain - wskazała główny budynek. - Wynajęłam tu skromny pokój. - Nie dodała, że zamiast zatrzymać się w samym zajeździe, wzięła chatę wychodzącą na jezioro, odosobnioną i zaciszną. Stało ich sześć wzdłuż brzegu, skrytych między sosnami i cedrami. Jeżeli nawet złośliwy los ześle tu Broussarde'a, to i tak ich nie znajdzie. - Dasz radę wysiąść?

- Aha - potwierdził zduszonym głosem. Ostrożnie zaczął wysuwać nogi. - Poradzę sobie.

Gen sama wysiadła, poszła otworzyć chatę, potem wróciła pomóc Griffowi. Nie protestował, kiedy objęła go ramieniem. Wsparł się o nią całym ciężarem.

Rozejrzawszy się po przestronnym, wygodnie umeb­lowanym saloniku, uśmiechnął się z wysiłkiem.

- Jakież to romantyczne gniazdko, Wiewiórko. Szkoda, że nie jestem w formie, by z tego skorzystać.

- Och, zamknij się! - mruknęła z ulgą, że Griff wraca do siebie.

Podtrzymując go, poprowadziła przez salon i korytarzyk ku sypialniom i łazience. Pchnęła pierwsze drzwi i chwilę później Griff jęknąwszy wyciągnął się na królewskich rozmiarów łożu. Gen ściągnęła mu buty, potem wyjęła spod niego narzutę. Usiadła obok, rozpięła skórzany pasek, potem suwak dżinsów. Zerknąwszy w górę spostrzegła, jak Griff obserwuje ją spod wpół przymkniętych powiek.

Oblana krwistym rumieńcem, błyskawicznie zabrała ręce.

- Ja... tylko... - wybąkała zakłopotana. - Myślałam, że będzie ci wygodniej, jeśli ściągnę ci... to znaczy, jeżeli zdejmiesz spodnie.

- Zrób to, proszę - powiedział miękko.

- Lepiej będzie, jak sam to zrobisz - odezwała się prawie bez tchu, myśląc jednocześnie, skąd u niego taki cholerny dar, by ją peszyć.

- Lepiej dla kogo?

- Dla obojga - zrejterowała pospiesznie, wciąż spłoniona.

Usłyszała coś jakby jęk zmieszany ze śmiechem.

- Boże, chroń mnie przed wstydliwymi kobietami.

- Wcale nie jestem wstydliwa - skłamała idąc ku drzwiom. - Tylko wybredna.

Odpowiedzią był następny wybuch śmiechu. Choć wydawało się to niemożliwe, policzki dziewczyny okrasił jeszcze intensywniejszy rumieniec. Niech cię piorun trzaśnie, myślała wracając po bagaż. Gdybym miała odrobinę rozumu, natychmiast wsiadłabym do samochodu i resztę podróży do Quebecu odbyła samotnie!

Wyciągnęła z bagażnika torby swoją i Griffa, przydźwigała do chaty, zaniosła Griffowi jego rzeczy.

- Wezmę szybki prysznic, potem pójdę do zajazdu po coś do zjedzenia. Niczego nie potrzebujesz?

Milczał. Spojrzała uważniej. Griff spał głęboko, w rozpiętych dżinsach, w skarpetkach. Lewą rękę wsparł na poduszce, skulił przy policzku palce. Wyglądał tak niewinnie, tak łagodnie. Gen, przypomniawszy sobie, jak bezlitośnie te palce zacisnęły się na jej gardle, wzdrygnęła się. Jak ten człowiek może być groźny w jednej chwili, a tak łagodny w drugiej? Kim jesteś, Griffie Cantrellu?

Ściągnęła mu skarpetki, potem, po namyśle, ostrożnie zdjęła spodnie. Zamamrotał coś, ale się nie obudził. Gen nie chciała jednak dalej ryzykować, zdejmując mu koszulę. Poszła na kompromis i rozpięła ją, potem okryła Griffa. Przewiesiła dżinsy przez oparcie krzesła, następnie zaciągnęła ciężkie zasłony na panoramicznym oknie.

- Śpij spokojnie - szepnęła wychodząc.

Griff spał bez końca. Gen wzięła prysznic, potem zjadła kolację w przepięknej restauracji zajazdu i wybrała się na długą przechadzkę brzegiem jeziora. Dopiero dotkliwy wieczorny chłód i komary zagnały ją z powrotem do chaty. Zaparzyła sobie herbatę, rozsiadła się na wygodnej sofie z garścią znalezionych w lodówce miętowo - czekoladowych ciasteczek.

- Masz może jedno na zbyciu, Wiewiórko?

Aż podskoczyła, rozlewając herbatę. W progu stał Griff, blady i wycieńczony, w lepszym jednak stanie niż zaraz po przyjeździe. Nie włożył nawet dżinsów, nie zapiął też koszuli. Nie speszony tym, że jest prawie nagi, na bosaka podszedł ku niej przez salon. Był niewiarygodnie męski.

- Jak się masz?

- Lepiej. - Opadł na najbliższe krzesło i uśmiechnął się czarująco. - Chcesz sama wsunąć wszystkie ciastka, czy może podzielisz się ze mną?

Uśmiechając się promiennie, Gen podniosła do ust ostatnie ciastko.

- Są o wiele za dobre dla takiego kaleki. Ty dostaniesz zupę.

Potrząsnął z obrzydzeniem głową.

- Przecież ty nawet nie umiesz ich jeść. Spojrzała na nadgryzione ciastko, a Griff prychnął drwiąco.

- Tylko profani jedzą przekładane ciasteczka w jednym kawałku. Prawdziwi smakosze dzielą je na połowy, jedzą najpierw spodnią część, potem nadzienie, potem górną. Powie ci o tym każdy przedszkolak.

- A co taki przedszkolak może wiedzieć? - dokoń­czyła ciastko i wstała z roziskrzonym wzrokiem. - Mniam, mniam, ale pycha. Szkoda, że się skończyło.

Kiedy mijała jego krzesło, Griff ofuknął ją żartobliwie i chciał wymierzyć przyjacielskiego klapsa w opięte dżinsami pośladki, ale Gen odskoczyła zwinnie i wyśmiała go.

- Okrutna z ciebie niewiasta, Genevieve Jourdan, że wystawiasz na takie męki nieszczęsnego, pokiere­szowanego faceta.

- Zupa dobrze ci zrobi! - zawołała z kuchni.

- Ja wcale nie mówię o zupie.

Uznawszy, że rozsądniej będzie udawać, że nic nie rozumie, Gen następnych parę minut krzątała się po kuchence, podgrzewając przyniesioną wcześniej z zajaz­du zupę. Był to gęsty, zawiesisty krem z owoców morza, tak smakowity, że nalewając go do wazy przełknęła ślinkę, mimo iż była najedzona. Zaniosła go wraz z pieczywem Griffowi. Ten przysunął sobie niski stolik i zajrzał ciekawie do podstawionego talerza.

- Pachnie bosko! Umieram z głodu. - Zerknął z ukosa na dziewczynę. - Chciałem się ubrać do kolacji, ale ktoś zwędził mi portki.

- Nie starałeś się specjalnie, żeby je znaleźć.

- Domyślam się, że usiłujesz mi coś wmówić, Wiewiórko - wzruszył zgodnie ramionami. - Budziłem się już, czując, jak grzebiesz mi po kieszeniach albo usiłujesz ściągnąć dżinsy, więc uznałem, że pozbywszy się ich w ogóle, zaoszczędzę ci tylko fatygi.

Gen poróżowiała lekko, udała, że przerzuca strony ilustrowanego pisma.

- Gdybyś nie napychał sobie kieszeni częściami mojego samochodu, w ogóle nie zwróciłabym uwagi na twoje dżinsy, nie mówiąc już o ich zawartości. Gdyby mnie zaś interesowały męskie wdzięki, kupiłabym sobie „Playgiri". Tam faceci przynajmniej nie wyglądają jakby wysmarowano ich niebiesko - zieloną farbą wojenną.

Griff troskliwie i z oburzeniem obejrzał swoje siniaki.

- Na razie chyba nie kwalifikuję się na konkurs piękności. - Chwycił łyżkę i spojrzał pytająco na Gen. - A ty nie jesz?

- Zjadłam dwie godziny temu. - Rozsiadła się i podwinąwszy pod siebie nogi obserwowała, jak Griff zajada się zupą. - Miło mi, że jesteś w lepszej kondycji.

Spojrzał na nią z komiczną powagą.

- Będę, jak tylko napełnię żołądek. Zwykłem bowiem coś jadać od czasu do czasu.

W poczuciu winy Gen odwróciła wzrok.

- Przepraszam, zależało mi na jak najszybszej jeździe. Chyba... powinniśmy się jednak gdzieś zatrzymać.

Griff zadumany dłuższą chwilę patrzył jej prosto w oczy, potem znów skupił się na zupie.

- Nie sądzisz, że już pora, byś wyjaśniła mi, co się tu, do cholery, święci?

- Święci?

- Mogłabyś zacząć od tego całego Broussarde'a, potem powiedzieć, o co chodzi z Buickiem, rocznik 1986, który cię od trzech dni śledzi. - Uśmiechnął się.

- Zastanów się.

- Już... mówiłam ci, że Broussarde to tylko znajomy. Współpracownik mojego dziadka. - Przełknęła ślinę.

- A o błękitnym Buicku nic mi nie wiadomo.

- Gen, daj spokój - odezwał się cicho, odkładając łyżkę. Zmierzył ją poważnym wzrokiem. - Od pierw­szego dnia, kiedy ujrzałem cię na tamtym skrzyżowaniu, uciekasz jak spłoszony zając. Ktoś cię ściga. I chyba mam prawo wiedzieć kto i dlaczego.

- Naoglądałeś się za wiele filmów.

- A z jakiego to innego powodu trzymałabyś się tak uporczywie bocznych dróg, zajeżdżała do obskur­nych, zabitych dechami moteli, na które nikt przy zdrowych zmysłach nie zwróciłby uwagi...

- Czy to jest właśnie taki zabity dechami i obskurny motel?

- Gdyby nie to, że za nami kawał drogi i gdyby nie główny zajazd, to równie dobrze moglibyśmy znajdować się w stanie Vermont. Tak starannie ukryłaś w krzakach samochód, że nie wytropiłby go nawet chart.

- Skąd wiesz, że go przestawiłam?

- Kiedy ty przechadzałaś się nad jeziorem, wstałem otworzyć drzwi. Samochód zniknął, toteż sprawdziłem, gdzie jest. - Uśmiechnął się kpiąco. - Żeby przekonać się, czy nie porzuciłaś mnie na pastwę losu.

- Owszem, coś takiego przyszło mi do głowy - poinformowała go rozzłoszczona. Dopiero potem dotarły do niej jego słowa. Poderwała głowę. - Kto tu był?

Griff uśmiechnął się szerzej. - Pierre Champlain, właściciel tego miejsca. Chciał się upewnić, czy mnie i madame Cantrell niczego nie brakuje.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Gen utkwiła w nim spłoszony wzrok.

- Ja... ja... - gestykulowała rozpaczliwie, czując, że się rumieni. - Mnie się tylko wydawało, że prościej będzie zameldować nas pod twoim nazwiskiem. Nic więcej.

- Prościej? - spojrzał jej w oczy. - Albo trudniej. Dla tego kogoś, kto chce cię wytropić?

- Nie wiem, co czym mówisz.

W oczach Griffa zapaliły się iskry. Wstał, odkaszlnął.

- Rób, jak uważasz, Wiewiórko. Bliska paniki patrzyła, jak odchodzi.

- Gdzie idziesz?

- Pod prysznic. A potem znowu do łóżka. - Obejrzał się drwiąco. - A chcesz się może przyłączyć?

- Za nic!

Skwitował to prychnięciem. Gen spoglądała za nim, czując jednocześnie ulgę i złość. Na miłość boską, dlaczego tak wystraszyła ją myśl, że Griff zamierza ją opuścić?

Gdyż, przyznała sekundę później, boi się zostać sama. Proste. Griff Cantrell to bezczelny, arogancki sukinsyn, ale przynajmniej jest. Mimo jego wad, czas milej z nim płynął. Prawdę mówiąc, zaczynało się to jej nawet podobać.

Może za bardzo, upomniała siebie, wspominając, jak ubiegłej nocy znalazła się w jego ramionach. Nie było to zbyt rozsądne.

Potem uśmiechnęła się na myśl, że to Griff, a nie ona, uciął ich romantyczne interludium. Widać i jego nie interesowało zamienianie marzeń w rzeczywistość.

Myła właśnie talerz, gdy usłyszała huk. W chwilę po nim stek przekleństw. Wystraszona wyjrzała z kuchenki. Nim zdążyła spytać, co się stało, rozległo się kolejne, głośniejsze tąpnięcie, potem lawina wymyślniejszych świństw. Rzuciła talerz i popędziła do łazienki.

- Griff? - Stanęła przed drzwiami nadstawiając uszu. - Griff, co z tobą? - Ciszę mącił tylko szum prysznica. - Griff?! - krzyknęła przerażona.

- Co? - Usłyszała zduszone, wściekłe i zrozpaczone zarazem warknięcie. Griff zamamrotał coś do siebie, potem rozległ się stuk, jakby uderzył w drewno.

- Nic ci nie jest? - zaryzykowała pytanie.

- Absolutnie - padła precyzyjna odpowiedź. A póź­niej brzęk tłuczonego szkła. Griff znowu zaklął z furią.

- Mogę ci w czymś pomóc? - spytała łagodnie. Dłuższa chwila ciszy. Potem donośne westchnienie, oznaczające kapitulację.

- Do diabła! - wymamrotał ponuro. - Chyba tak.

- Najwyraźniej wyrażona tak lakonicznie zgoda nie przyszła mu łatwo.

Szybko przekręciła gałkę drzwi, weszła do łazienki. Griff stał nad brodzikiem, ręcznikiem przysłaniając męskość. Krople wody skapywały na i tak już zachlapaną podłogę. W sam środek tego bałaganu runęło jedno ze szklanych przepierzeń, rozpryskując się na milion kawałków. Prysznic otwarty był na pełny regulator.

- Co ty wyprawiasz? - zdumiała się.

- Usiłowałem umyć sobie plecy - wyjaśnił. - Mydło wyśliznęło mi się za wannę. A potem ganiałem za nim po całej łazience. Tylko że trudno mi się schylać. Potem wybiłem szybę...

- Och, Griff. - Gen usiłowała powstrzymać śmiech, ale z miernym skutkiem. Griff spojrzał na nią wściekle, więc przykucnęła po mydło. - Nie ruszaj się, póki nie posprzątam szkła. Jeszcze tylko brakuje, byś odciął sobie palec. Przypominasz polityczną mapę Europy.

- Parsknęła urywanym śmiechem. - O, ten siniak do złudzenia przypomina Polskę.

- Miło mi, że dostarczam ci tak godziwej rozrywki - zerknął przez ramię. - Wy, baby, wszystkie jesteście takie same. Najpierw rozbieracie faceta, czynicie bezbronnym, a potem go wyszydzacie.

- Z waszą pomocą - odcięła się słodkim tonem, delikatnie myjąc mu ramiona. - Mężczyzna to łatwy obiekt do drwiny. Szczególnie goły.

- To się jeszcze w moim wypadku okaże, najmilsza - odparł jedwabistym głosem. - Ujął rąbek ręcznika okrywający podbrzusze. - Jak chcesz, to wstanę i rzecz się sama wyjaśni. Potem możemy... au!

- Nie interesują mnie twoje wdzięki, nagie ani jakiekolwiek - poinformowała go ostro. Nagle zmar­szczyła brwi. - A to co?

- Które?

- Te blizny, tuż pod żebrami. - Dotknęła nierównej szramy. - Wygląda to na... - urwała, przeszył ją lodowaty dreszcz. - Na blizny po kulach.

- Zgadza się - potwierdził cicho.

- To było chyba coś poważnego.

- Dość.

Przesunęła myjkę wzdłuż pleców.

- Kule przeszły tędy - szepnęła, dotykając dwóch bliźniaczych ran pod żebrami. - Griff, jak to się stało?

- Zerknęła do góry, zmarszczywszy brwi, i natknęła się na rozbawiony wzrok. Zaczerwieniła się ze złości i zaczęła szorować mu ramię. - Przepraszam, nie powinnam o to pytać.

- Ależ to zupełnie naturalne, Wiewiórko. Może przestaniesz obdzierać mi ramię ze skóry?

- Przepraszam! Ja... - Oderwała myjkę.

- Hej! - Chwycił ją za nadgarstek. - Opanuj się. Ja nie gryzę!

Miał ciepłe, życzliwe oczy. Gen kiwnęła głową, zrobiło się jej głupio. Odłożyła myjkę do umywalki i mięsistym ręcznikiem wytarła Griffowi ramiona i plecy.

- Skończone.

- A z przodu mnie nie umyjesz? - spojrzał na nią z ukosa.

- Sam możesz to zrobić! - Nie ugięła się pod tą drwiną.

- Nie lubimy ryzyka, co?

O mało wybuchnęła śmiechem. - Nie - odparła sucho, zastanawiając się, co by Griff powiedział, gdyby znał prawdę. - Niespecjalnie. - Griff wstał niezgrabnie, wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. Zerknęła na niego zaniepokojona. - Na pewno nic sobie nie wybiłeś?

- Nie. To po prostu skutek zmęczenia i podeszłego wieku. - Przytrzymując jedną dłonią ręcznik, zrobił kilka kroków ku drzwiom. Zachwiał się.

- Griff! - Uchroniła go przed upadkiem, gdy zatoczył się na futrynę. - Zdołasz wrócić do sypialni?

- Zakręciło mi się w głowie - szepnął z zamkniętymi oczami. Objął ją ramieniem i wsparł się ciężko.

- Trzymaj się mnie. Poczujesz się lepiej, jak tylko się położysz.

Wyprowadzając go przez drzwi zastanawiała się, czy i przedtem był taki duży i ciężki. Nie mogła go mocniej chwycić, gdyż dłonie ślizgały się jej po wilgotnej skórze. Ręcznik groził natychmiastowym spadnięciem z bioder. Gen nagle zobaczyła siebie wlokącą nagiego i mokrego siedemdziesięciokilowego mężczyznę do sypialni. Stłumiła ogarniający ją pusty śmiech, tłumacząc sobie, że nie ma w tym nic zabawnego.

- Griff, nic ci nie jest?

- Absolutnie - wymruczał jej do ucha. Przesunął niżej ramię, począł delikatnie pieścić jej krągłe pośladki. Gen ledwie złapała oddech, gdy drugą dłonią przyciągnął do siebie jej głowę. - Prawdę mówiąc, nigdy nie było mi lepiej.

Dopiero gdy musnął ją wargami, pojęła, co się dzieje. To było jedno wielkie oszustwo!

- Niech cię diabli! - prychnęła rozwścieczona, bez skutku usiłując się podnieść. - Griffie Cantrellu, ty podstępny, chytry, fałszywy... - Dźwignęła się na łokciach i zmierzyła go piorunującym spojrzeniem poprzez kurtynę splątanych, rudych włosów. - Puść mnie, ty komediancie! Ciebie nic nie boli!

- Ależ owszem - zaprotestował urażonym tonem. - Sama widziałaś siniaki. To twoja zasługa!

Zaczął ją całować. Pieszczota jeszcze bardziej wytrąciła ją z równowagi.

- Z przyjęciem nazwiska mężczyzny łączą się pewne określone obowiązki małżeńskie, moja droga.

Gen odprężyła się w jego cieple, czuła, jak mocno bije jej serce.

- Uprałam ci już ciuchy, ugotowałam... odgrzałam kolację, umyłam plecy. Chyba nie spodziewasz się czegoś więcej?

- Właśnie tak - powiedział takim tonem, że Gen zakręciło się w głowie. - Dużo więcej.

Instynktownie rozchyliła wargi, gdy zbliżył do niej usta. Dotknął językiem, całował niespiesznie, wprawnie. Roztapiała się, rozkoszując jego jedwabistą skórą, zapachem kąpieli, dłonią, gładzącą jej plecy.

Po chwili nieoczekiwanie puścił ją. Zdziwiona, lekko speszona, spojrzała mu pytająco w oczy.

- Nim się człowiek połapie - wydyszał - potrafisz mu zaleźć za skórę. Lepiej zabieraj się stąd, pani Cantrell, bo nie ręczę, czy nie zechcę sprawdzić warunków naszego małżeńskiego kontraktu.

Gen usiadła, zaczerwieniona i zażenowana.

- Jesteś dzisiaj zdumiewająco rycerski. Może jednak wezwę lekarza.

Nie odpowiedział na tę drwinę. Marszcząc brwi patrzył na nią, jakby rozważał, czy czegoś jej nie wyznać. Idąc do drzwi czuła na sobie to niespokojne spojrzenie. Przystanęła w progu, odwróciła się. Dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, jakby oboje wyczuwali, że choć nie chcieli przekształcać marzeń w rzeczywistość, to właśnie coś się między nimi wydarzyło.

- Dobranoc - mruknęła wreszcie, prawie pewna, że Griff ją zawoła. Wiedziała, że wtedy nie znalazłaby dość sił, by odejść. Bez wahania rzuciłaby mu się w objęcia.

Kiedy w końcu przemówił, nie było to wołanie.

- Dobranoc, Gen - powiedział sucho, jak gdyby żałował swojej decyzji, a jednak postanowił w niej wytrwać.

Obudził ją krzyk Griffa. Usiadła przerażona. Gdy zrozumiała, co to jest, wyskoczyła z łóżka i pobiegła do jego sypialni, naciągając w pośpiechu zwiewny szlafroczek.

Griff spał głęboko. Zrzucił kołdrę, leżał nagi na ogromnym łożu, skórę miał lśniącą od potu.

- Gary! Uważaj!

- Griff? - szepnęła, bojąc się zbliżyć do łóżka. Nie chciała gwałtownie wyrywać go ze snu jak wczoraj rano, nie mogła jednak stać tak bezczynnie, przyglądając się, jak zmaga się z przerażającymi koszmarami. Jęknął znowu, wyszlochał imię Gary'ego.

- Muszę wracać! - krzyknął wyraźnie. - Nie mogę bez niego odejść! - Wymamrotał coś jeszcze, lewą dłonią chwycił się za bok, jakby przeszył go ostry ból.

Może chce zatamować krwotok, zrozumiała rozdygo­tana. Boże, co zdarzyło się tam, w wilgotnych, gorących dżunglach Wietnamu? Twarz wykrzywił mu grymas cierpienia, raz jeszcze krzyknął imię Gary'ego, potrząsnął głową. Włosy przesiąkły mu potem, na poduszce widać było mokre plamy, jakby płakał przez sen.

- Griff - łagodnie, wstrzymując oddech, przysiadła na brzegu łóżka.

- Muszę wracać - mamrotał, marszcząc czoło.

- Wrócimy, Griff - przyrzekła cicho. - Już wszystko dobrze.

- Gary! - Potrząsnął gwałtownie głową.

- Gary'emu nic nie jest - zapewniła go szeptem, modląc się, by po przebudzeniu nie pamiętał jej okrutnego kłamstwa. Nie miała pojęcia, kim był Gary, jednego natomiast była pewna: nie uszedł z Wietnamu z życiem. - Wyciągnąłeś go.

Mruknął coś, znowu zdrętwiał, odrzucił w tył głowę.

- Gary! - Na szyi wystąpiły mu żyły, z trudem łapał powietrze. - Gary!

- Griff!

Ocknął się dysząc, otworzył oczy. Gen zmartwiała, gdy spojrzał na nią nic nie widzącym wzrokiem, w którym jak przedtem czaiło się drapieżne okrucieństwo. Zamrugał, spojrzał przytomniej jej w twarz, czuła, jak opada z niego napięcie. Wziął głęboki oddech, zadrżał, przygarnął ją.

- To zaraz minie, Griff. Już wszystko dobrze. Przeszył go spazm. Skórę miał śliską od potu, ten gorący, piżmowy zapach wcale nie był nieprzyjemny. Po dłuższej chwili Griff trochę się uspokoił, odetchnął. Gen poczęła uwalniać się z jego uścisku.

- Połóż się. I... - urwała, zachłysnęła się z bólu, gdy błyskawicznie zacisnął ramiona. Bez oporu znowu go przytuliła.

Zdawało się, że trwali tak całymi godzinami. Gen szeptała słowa otuchy, a kiedy Griff zapadł wreszcie w lekką drzemkę bez snów, ułożyła mu na poduszce głowę i usiadła drżąca, z nadzieją, że upiory nie powrócą już tej nocy.

Ale on niemal natychmiast zaczął się szarpać, przytrzymała więc jego dłonie, odgarnęła z czoła wilgotne włosy.

- Griff! - ostrożnie potrząsnęła go za ramię. - Griff, obudź się!

Zamruczał sennie, wyciągając po nią ramiona i Gen westchnąwszy pozwoliła mu się przytulić. Pomyślała przelotnie, czy to nie kolejny podstęp, ale zaraz zorientowała się, że Griff naprawdę śpi. Odprężył się, zaczął głębiej i regularniej oddychać. Leżała więc cicho, głaszcząc go po rękach i piersiach, aż wreszcie zasnął na dobre, tym razem już spokojnie.

Kiedy się obudziła, ogarnął ją wstyd. Otworzyła oczy, zamrugała sennie i natknęła się na spojrzenie Griffa.

- Cześć - odezwał się niepewnie, wyraźnie zdziwiony jej obecnością u swojego boku.

Sama zdumiała się, że tak czule go obejmuje. Zarumieniła się. Odsunęła się powoli z udawaną obojętnością. Potem usiadła, szczelniej owinęła prze­zroczystym szlafroczkiem. Nie miała pojęcia, jak się wycofać z tej sytuacji z godnością.

- Hm... - Griff przygryzł wargę, zakłopotany. - To cholernie niezręczne pytanie, ale czy myśmy...

Gestem wskazał łóżko, a Gen zrozumiała, że on nic nie pamięta z wydarzeń nocy. Przez jedną zwariowaną sekundę kusiło ją, by potaknąć, żeby sprawdzić jego reakcję, ale ostatecznie roześmiała się miękko.

- Nie - uspokoiła go. - Nic z tych rzeczy.

- Och!

Mógł to być jęk zawodu lub po prostu ulga. Wciąż przyglądał się jej nieco dziwnie. Pojęła, iż musi wytłumaczyć swoją obecność w jego łóżku.

- Dręczył cię koszmar - powiedziała pospiesznie. - Chciałam zostać, póki nie zaśniesz, ale ty... - Wzruszyła ramionami.

- Czy... nie zrobiłem ci krzywdy?

- Nie. Krzyczałeś tylko i rzucałeś się we śnie. Otworzył oczy, wlepił je ponuro w sufit.

- Kiedyś to mi się zdarzało, myślałem jednak, że wreszcie się uwolniłem. Najwidoczniej myliłem się. - Spojrzał na Gen, zmarszczył brwi. - Spędziłaś tu całą noc?

- Potrzebowałeś mnie.

Popatrzył z podziwem, ujął w dłoń jej brodę, pogładził po policzku.

- Jesteś naprawdę wyjątkowa, wiesz o tym?

Czy to on przygarnął ją do siebie, czy ona zaczęła go całować, dość, że za sekundę poczuła jego gorące i spragnione wargi. Przytuliła się, wzdychając cichutko z rozkoszy, pewna, że tego właśnie chcieli. Pojęła, że najbardziej w świecie pragnie się kochać z tym mężczyzną, że to najlepsze, najważniejsze, co kiedykol­wiek zaznała w życiu. Przesunęła dłonie wzdłuż jego szyi, zatopiła palce we włosy i oddawała mu pocałunki z tak żarliwym nienasyceniem, że aż jęknął.

- Boże, jak dobrze - wymruczał, przyciskając ją mocniej. - Jesteś taka gorąca, ciepła, okrągła tam, gdzie trzeba. Nie ma nic cudowniejszego pod słońcem od trzymania w objęciach gorącej, nagiej kobiety.

- Wcale nie nagiej - odszepnęła, zdumiona własną śmiałością. Szarpnęła pasek szlafroka. - Jeszcze nie.

- Gen - odezwał się Griff napiętym głosem. - Dziewczyno, ty igrasz z ogniem.

- Nie boję się takiego ognia. - Ujęła jego dłoń, wsunęła pod piżamę, kładąc na nagiej talii. - Chcę, byś mnie kochał, Griff. Już dłużej nie potrafię tego wytrzymać.

- Gen! - jęknął błagalnie, jakby siłą zwalczał pokusę, która sama wchodziła mu w ręce. - Gen, proszę. Przyprawiasz mnie o szaleństwo.

- To jest aż tak źle?

- Na razie tak. Nie chcę zaczynać czegoś, czego najpewniej nie zdołam skończyć. Ledwie mogę się ruszyć, nie mówiąc już o kochaniu się z tobą.

- Więc pozwól, żebym ja to zrobiła - szepnęła, nachylając się ku jego wargom. - Przy odrobinie wyobraźni i inwencji, jak sam mówiłeś.

Już rozchylił wargi, chętny, zapraszający, jęknął przeciągle, gdy wsunęła głęboko język w jego spragnione usta. Odchylił szlafrok, włożył ręce pod piżamę. Pieścił wygięty łuk pleców, wypukłość pośladków. Gen płonęła, każdym nerwem chłonęła pieszczoty, drżała, czując w całym ciele mrowienie.

Nawet nie marzyła, że może być tak dobrze, że cała, od czubka głowy po koniuszki palców, stanie się tak wrażliwa, tak czuła. Nie mogła się nim nasycić. Usiadła niecierpliwie, odrzucając szlafrok i ściągając górę piżamy.

Griff szeroko otwartymi oczami ogarnął jej ciało, rozpłomienionym wzrokiem pieścił jej nagie piersi.

- Mój Boże, Gen - szepnął. - Jesteś piękniejsza od najcenniejszych klejnotów.

Wstydliwie zdjęła skąpe majteczki. Griff wstrzymał oddech.

Sięgnął ku niej, a ona osunęła się w jego ramiona, rozkoszując się gorącą, aksamitną skórą, łaknąc każdej pieszczoty, każdego doznania.

- I kto teraz igra z ogniem? - spytała bez tchu.

- Spal mnie - jęknął z ustami przy jej wargach. - Chcę stopić się w twoim żarze. Poczuć, jak płoniesz i wybuchasz przy mnie.

Wargami spijał z niej całą słodycz, powtarzał jej imię, kierując tak, że przywarła do niego całym ciałem. Pragnął jej równie gorąco, oboje odczuwali to niemal do bólu, wreszcie Gen instynktownie uniosła się i przyjęła między uda jego naprężony członek. Griff wstrzymał oddech, zadrżał, potem rozsunął szerzej kolanami jej nogi. Gdy w końcu otoczyła jego biodra, sama nie mogła złapać tchu. Łakomie otulił dłońmi jej pośladki, prowadził tak, że wsparta o jego piersi zaczęła szlochać, coraz gwałtow­niej, na wpół świadomie pragnąc spełnienia.

Pieścił ją rytmicznie, masując koliście pośladki ku ich miękkiemu wnętrzu, muskając w namiętnej obietnicy tego, co za chwilę nastąpi. Już - już zdawało się, że tak się stanie, a wtedy Gen cała drżała, niemal lękając się spełnienia.

Całowała jego piersi, smakując słony smak skóry, delikatnie szczypiąc zębami, językiem wkradając się w każdy zakamarek i załamanie ucha. Griff westchnął przeciągle, naprężył plecy.

- Genny, najdroższa! - wyjęczał, gdy nieśmiało zaczęła ssać jego sutek. Pieszczotliwie wsunął palec między ich brzuchy, w samo wilgotne „serce" dziew­czyny. Zachłysnęła się, niemal zastygła, bała się nawet odetchnąć, niewiele brakowało, aby rozprysła się na milion okruchów. Pieścił ją czule, ale tak, by rozpaliła się do białości.

- Pragnę cię, Gen. Pragnę być w tobie. Pragnę się w tobie zatracić, czuć, jak drżysz, czuć, że dostałaś to, czego ty pragniesz.

- Ja też cię pragnę - szeptała, chłonąc magiczny dotyk jego dłoni. - Och, Griff, jak bardzo!

- Będziesz mnie miała - przyrzekł stłumionym głosem. - Mnie całego, Gen. Chcę, byś objęła mnie nogami, żebyś wzięła wszystko, co chcesz. Powiedz mi, - Gen. Powiedz jak, gdzie...

Te słowa, ten głos posłały ją niemal nad krawędź otchłani, której się równie lękała, jak pragnęła do niej dostać. Pieściła go drobnymi ruchami bioder, coraz mocniej, aż wreszcie rozkoszne napięcie stało się prawie nie do zniesienia.

Griff jęczał, aż do bólu zacisnął palce na jej biodrach.

- Gen... kochanie, czy ty pojmujesz, co ze mną wyprawiasz?

Znieruchomiała. - Nie... chyba nie. A tak bardzo to widać?

- Co? - W głosie Grilla zabrzmiało szczere zdumienie. Otworzył szeroko oczy.

Spłoniona, ukryła twarz w zagłębieniu jego szyi.

- Zawsze słyszałam, że mężczyźni wolą kobiety doświadczone, ale myślałam, że...

- Gen! - parsknął śmiechem. - O czym ty mówisz?

- Nie pytaj. - Zawstydzona tuliła się do jego ramienia. - Już i tak okropnie mi głupio, gdy muszę przyznać, że nie wiem, co robię, by jeszcze powiedzieć, że ja nie... nie...

- Chcesz powiedzieć, że ty nigdy...

- Raz - szepnęła zaambarasowana. - Tak jakby...

- Gen... Boże, Gen! - opadła na poduszki tłumiąc śmiech. Przygarnął ją do siebie. - Najdroższa, wierz mi, robisz dokładnie to, co trzeba. Ale twoje słowa wiele zmieniają.

- Tak? - osłupiała.

- Gen, kotku, to nie w porządku. Nie widzisz tego? Nie powinnaś robić wszystkiego, a przynajmniej nie za pierwszym razem. - Pieszczotliwie odgarnął jej włosy z czoła, ujął twarz w dłonie. - Chcę dla ciebie tego, co najlepsze! Wyjątkowe. I mimo tego, co ci wcześniej mówiłem, wytrzymam, jeżeli nie będziemy się dziś kochać. Mogę poczekać, aż...

Roześmiała się słodko.

- Ale ja nie mogę. Już dosyć się naczekałam. - Kolanami oplotła jego szczupłe biodra, powoli przywarła do niego. - Dziś wieczór należę do ciebie, Griff. Cała. Czego pragniesz, ja także.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Griff ujął ją mocno. Przez jedną rozkoszną sekundę wydawało się jej, że pragnie się w nią wsunąć. Ale on stanowczym ruchem przytrzymał ją z daleka.

- Mogłabyś sięgnąć po moje przybory do golenia. Leżą na nocnym stoliku.

Gen wybuchnęła śmiechem. Chwyciła jego twarz w dłonie i ucałowała.

- Odrobina kurtuazji na wstępie nie zaszkodzi, ale naprawdę nie musisz się przedtem golić.

- Możliwe, ale przede wszystkim muszę być ostrożny. Podaj mi więc saszetkę.

- Aleja nie... och... - zaczerwieniła się znowu, gdy nagle wszystko zrozumiała. Zawstydzona podała saszet­kę. Nieco speszona tą niespodziewaną przeszkodą, zsunęła się z Griffa i usiadła nieruchomo, kiedy on wyjmował męski środek antykoncepcyjny. Chwilę później, w odpowiedzi na ciepły, czuły uśmiech, na nowo przytuliła się całym ciałem. Serce waliło jej jak oszalałe.

- Już, Griff? - popatrzyła mu w oczy.

- Tak - odszepnął, opasując dłońmi jej biodra. Przesunął ją odrobinę niżej, przygarnął w dół. - Spokoj­nie, kochanie.

Po sekundzie wahania, chwili nacisku, przyjęła go w czułą, jedwabistą miękkość. A potem ujrzała, jak nienasycenie w oczach Griffa zmienia się w niewysłowioną rozkosz. Było to tak niewymownie cudowne doznanie, że aż jęknęła. Przymknęła powieki i zatopiła twarz w jego piersiach.

- Nie zabolało? - Zamknął ją w swoich ramionach.

- Nie - zdołała wyszeptać. - Taka rzecz nigdy nie zaboli.

- Leż spokojnie - wymruczał jej do ucha. - Wyczekaj, aż będziesz gotowa. Zapomnij o mnie na chwilę i wsłuchaj się tylko w siebie.

Kiedy otworzyła oczy, spostrzegła, że Griff pochłania ją wzrokiem. I dopiero wtedy pojęła, ile kosztowała go ta samokontrola. Uśmiechnęła się miękko.

- Teraz - szepnęła czując elektryzujące napięcie. - Griff, nie musisz już dłużej...

Zadrżał. Kochał ją tak cudownie, że Gen pozbywszy się całej nieśmiałości zapamiętała się w jego objęciach. Nagle z ust Griffa wyrwało się jej imię, wyprężył się, odrzucając w tył głowę tak, że na szyi pojawiły się wszystkie żyły. Spełniło się.

- Gen!

Był to okrzyk i satysfakcji, i gniewu, i rozczarowania. Gen, oszołomiona, osunęła się w jego ramiona. Przeszywały ją dreszcze, przytuliła się, mrucząc z zadowolenia, w pełni zaspokojona.

Słyszała przyspieszony oddech Griffa, serce biło jej niczym młot. Griff był mokry od potu, czuła strużki spływające między ich brzuchami.

- Gen, tak mi przykro! Próbowałem! Ale w końcu zwyciężyłaś, a ja straciłem nad sobą kontrolę. Myślałem, że jesteś ze mną...

- Bo byłam - mruknęła, niepewna, o co mu chodzi. Griff odsunął się, spojrzał. Potem roześmiał się miękko.

- Niezupełnie, kochanie.

Potem, ku jej zdumieniu i zakłopotaniu, odwrócił się na bok, przekręcił ją na plecy, wciąż mocno obejmując ramionami.

- Griff! Ostrożnie!

- Nie mogę zostawić cię u samych wrót raju. - Go­rączkowo szukał wargami jej ust. - Niech diabli potłuczenia... Wezmę cię całą, najdroższa!

- Ależ Griff, twoje ramię...

- Do tego wcale nie potrzeba ramion - wymruczał. Przesunął wargami po jej brzuchu, pieszczotliwie i wprawnie, jedwabistym pocałunkiem dotykając tak wilgotne miejsce, że wydawało się to niemożliwe. Wróciło gorące, omdlewające napięcie, rozkwitało w rytm tańca warg i języka. Aż chciała się cofnąć. On jednak trzymał ją mocno. Kiedy już była pewna, że zemdleje, napięcie poczęło pękać, eksplodować, pul­sować tak cudownie i rozkosznie, iż z ust dziewczyny wyrwał się okrzyk.

Powoli wracała do rzeczywistości, poczuła, że Griff kołysze ją w ramionach, pieści jej ucho.

- Griff - z trudem odzyskiwała oddech, ocierając łzy, nieświadoma nawet, że płacze. - Och, Griff, nie opuszczaj mnie!

Tuż przy uchu usłyszała niski, pełen satysfakcji głos:

- Przenigdy, Wiewiórko. A teraz spokojnie. Już dobrze.

- Czy tak jest zawsze?

- Przy odrobinie cierpliwości i czułości. Niekiedy bywa nawet lepiej. Po prostu musisz poznać samą siebie.

- Nieprawdopodobne, by było lepiej. Zęby Griffa rozbłysły w uśmiechu.

- A jednak... Gdyż ja pragnę nauczyć cię, byś brała to, co chcesz. I kiedy chcesz.

- Obawiam się, że mogę stać się okropnie chciwa - mruknęła przytulając się mocno. Griff syknął, nagle przypomniała sobie o jego potłuczonych żebrach.

- Och! Połóż się na plecach. Nie powinieneś tak... tak się wysilać. Pamiętaj, że to ja cię uwodzę.

- Udaje ci się to nadzwyczaj skutecznie. Kiedy te wszystkie rany się zabliźnią, słodka kusicielko, zamie­rzam oddać ci tę uprzejmość z taką nawiązką, o jakiej nawet nie marzysz! - Przytulili się do siebie. - Wiesz, piekielnie mnie zaciekawiłaś. Tym „tak jakby"... Nie powinienem być wścibski - uśmiechnął się ciepło.

- Jednakże nasuwa mi to pewne dręczące wizje. Gen zmusiła się do uśmiechu.

- Miałam wtedy osiemnaście lat. Byłam równie przerażona, co ciekawa. On był o rok starszy i, jak się okazało, równie niedoświadczony i prze­straszony. Żadne z nas nie miało pojęcia, jak się do tego zabrać. Mnie paraliżował lęk, że coś zrobię nie tak i nie wtedy, gdy trzeba, dlatego nic do mnie nie dotarło, prócz tego, że było mi okropnie, idiotycznie i niewygodnie. Pamiętam, że chwycił mnie skurcz nogi i był piekielny przeciąg. Zrobiło mi się zimno, czułam się jak kretynka. A skończyło się, nim jeszcze się naprawdę zaczęło.

- Moja biedna Gen. - Griff przygarnął ją do siebie.

- Od tamtej pory śmiertelnie bałam się następnego razu - mruknęła speszona. - To znaczy, ponieważ straciłam dziewictwo, wyobraziłam sobie, że jeśli poszłabym z kimkolwiek do łóżka, to on spodziewałby się po mnie... więcej doświadczenia. A ja wciąż byłam zielona, tak więc unikałam wszelkich okazji.

Griff obrócił się na bok, by lepiej ją widzieć.

- Ciałem może nie jesteś dziewicą - szepnął, pieszcząc dłonią jej biodra i wewnętrzną stronę ud. - Ale naprawdę, najdroższa Genevieve, należysz do najniewinniejszych z niewinnych.

- Należałam - sprostowała z rozkoszą.

- Należałaś. - Spojrzał na nią zachwycony. - Moja dziewczyna - szepnął. - Nie mogę wprost uwierzyć, co ty ze mną wyprawiasz.

- Za to ja doskonale wiem, co ty ze mną robisz.

- Pocałowała go w słone od potu ramię.

- Nie, Gen, coś mi się zdaje, że wcale nie wiesz.

- Wsparty o poduszkę, odgarnął jej włosy z twarzy, ujął głowę w dłonie. - Wszystko tak strasznie się skomplikowało.

- Na tyle, na ile sami tego zechcemy, Griff. - Gen zadziwiły własne słowa. - Nie musi bardziej.

- Ale to już się stało. - W szarym świetle poranka patrzył jej w oczy, jakby szukał czegoś w ich głębi.

- Niech to diabli! To nie powinno było się zdarzyć! Ja nie chcę się w tobie zakochać. - Gen utkwiła w nim nic nie rozumiejący wzrok, on uśmiechnął się głaszcząc ją po policzku. - Tylko że już po fakcie, Gen. Po prostu. Już sobie na to pozwoliłem.

- Nie musisz. Jeśli obawiasz się, że zacznę stawiać ci jakieś żądania, spodziewać się czegoś...

- Nie o to chodzi - westchnął, zły i zażenowany jednocześnie. - A może o to? Sam nie wiem! Nie chciałbym doprowadzić do sytuacji, w której będziesz oczekiwać po mnie więcej, niż mogę ci zaoferować. Nie chcę zaczynać czegoś, czego może nigdy nie będzie mi dane skończyć.

- Jesteś żonaty, tak? - uniósłszy się na łokciach popatrzyła na niego z rozpaczą. - To właśnie chciałeś mi powiedzieć?

- Żonaty? - zdziwił się. Potem roześmiał cicho.

- Nie, choć pewnie byłoby prościej, gdybym był... Wtedy przynajmniej nie zrobiłbym tak piramidalnego głupstwa i nie stracił dla ciebie głowy z miłości.

- To uważasz zakochanie się we mnie za piramidalne głupstwo? - nie wiedziała, czy śmiać się, czy złościć, niepewna, czy się z nią droczył, czy też chciał ją obrazić.

- Nie wiem, Wiewiórko. W tej chwili po prostu nie wiem.

- Rozumiem - szepnęła, choć nic nie rozumiała.

- Chyba lepiej wstanę. - Wysunęła się z jego ramion.

- Robi się późno.

- Poczekaj. - Przytrzymał ją za rękę. - Gen, ja...

- urwał, marszcząc brwi.

- Tak? - wstrzymała oddech.

Patrzył na nią ściągnąwszy brwi, zmagał się z jakimś wewnętrznym nakazem. Potem wciągnął przez zęby powietrze.

- Idź pierwsza do łazienki.

Ulga. Rozczarowanie. Nawet przelotny gniew. Zatrzaskiwała za sobą drzwi targana sprzecznymi uczuciami. Przez chwilę stała rozzłoszczona. Nigdy dotąd nie spotkała mężczyzny, który budziłby w niej tak gwałtowne - i przeciwstawne - uczucia w jednym ułamku sekundy!

Naprawdę, to niewyobrażalne, zniecierpliwiła się. Dobrze wiesz, że postąpiłaś nierozsądnie! Powinnaś skoncentrować całą energię na zamianie tych przeklętych Znaczków Wolności, a nie rozkoszować się przelotnym, acz burzliwym romansem z facetem, którego dopiero przedwczoraj wyciągałaś z przydrożnego rowu. To niepodobne do ciebie!

I niespodziewanie parsknęła śmiechem. Cała ta zwariowana eskapada nie była do niej podobna. Dotąd jej życie było monotonne, precyzyjne, pou­kładane, łatwe do przewidzenia. Nigdy nie przepadała za niespodziankami, wolała zawsze miłą pewność, co przyniesie następny dzień. Och, czasami zdarzało się, że czuła przemożną ochotę, by zrobić coś nieoczeki­wanego i zwariowanego, ale zawsze udawało się jej zdusić tę pokusę na czas. Prawda, że kiedy obserwowała burzliwe życie swoich przyjaciół, zastanawiała się, czy przypadkiem nie jest nieco nudna. Albo znudzona.

Tylko że, znowu wybuchnęła śmiechem, gdy z rzadka planowała bunt, to niedokładnie o to jej chodziło. Z pewnością istniały inne sposoby dodania smaku życiu niż przeistoczenie się w międzynarodową złodziejkę dzieł sztuki i wdanie w amory z mężczyzną, który nosi broń i może okazać się jeszcze większym od niej przestępcą. Rozbawiona zakręciła wodę, wychodząc spod prysznica wzięła jeden z grubych, mięsistych ręczników.

Wytarła się energicznie, potem, nałożywszy jedynie koronkowy stanik i figi, z ciekawością przyjrzała się swojemu odbiciu w zaparowanym lustrze. Może nie piękność filmowa, ale i tak niebrzydka. Włosy niczym chmura miedzianych pierścionków, chyba przydużo bursztynowych piegów, ale rysy regularne i wszystko na miejscu. Reszta też niczego sobie. Potem napotkała swój wzrok i zmarszczyła brwi. Dlaczego więc Griff doszedł do wniosku, że romans z nią był zbyt niebezpieczny, by nawet o nim myśleć?

Westchnąwszy uświadomiła sobie aż nazbyt oczywistą odpowiedź. Rzeczywiście jestem niebezpieczna. Już i tak wplątała go w kradzież, przemyt i Bóg wie co jeszcze, tylko dlatego, że z nią podróżował. Griff nie jest głupcem, rozumiał, że coś się święci. Widzi, że ona jest przerażona i że od czegoś ucieka. Lub przed kimś. Tym kimś zaś może być każdy: kochanek, mąż, syndykat zbrodni. Nawet policja.

Mimo woli zachichotała. Biedny Griff! Nie był ani idiotą, ani tchórzem, ale nawet on nie życzył sobie związku z tajemniczą kobietą, która może okazać się wszystkim - od międzynarodowej terrorystki po zbiegłą żonę. Co, oczywiście, stawiało ją w kłopotliwej sytuacji. Czy powinna być na tyle uczciwa i wytłumaczyć mu, czym ryzykuje przebywając w jej towarzystwie? A może zwyczajnie nacieszyć się kilku dniami i nocami w nadziei, że nic się nie zdarzy?

Gdy stała tak, zastanawiając się, którą wybrać alternatywę, rozległo się pukanie do drzwi.

- Utopiłaś się? - padło przeciągłe pytanie. - Pozwolisz się wreszcie ogolić jednemu facetowi?

Parę minut później, słuchając, jak Griff bierze prysznic, nakładała dżinsy i biało - czerwona kraciastą bluzkę, w której zadawała kłam staremu przesądowi wiele lat ograniczającemu jej garderobę do zieleni i błękitu. Odruchowo przypięła małe, czerwone klipsy, rozbawiona, że wraca do swoich nawyków nawet w obliczu zagrożenia. Może w ten sposób trzyma się rzeczywistości. Kiedy cały jej świat obracał się do góry nogami, para klipsów i kropla ulubionych perfum stwarzały miłą iluzję normalności.

Usłyszała, że Griff zakręca wodę, wrzuciła resztę rzeczy do podróżnej torby. Gdybym miała choć trochę rozumu, powiedziała sobie sucho, odjechałabym, nim zakocham się w Griffie po uszy... albo, co gorsza, on się we mnie zakocha. Już i tak żyła w nierealnym świecie, będąc kimś, kim wcale nie jest, robiąc to, co dotąd by jej nawet przez myśl nie przeszło. Do tych rzeczy należało kochanie się z Griffem dzisiejszego ranka. Romans z wagabundą - motocyklistą jak ulał pasował do świata fantazji.

Westchnęła, wynosząc torbę do saloniku. Kłopot w tym, że za dwa dni ten bajkowy świat się skończy. Co wtedy stanie się z nową Gen Jourdan? A z Griffem? „Pomyślę o tym jutro", zacytowała klasyczne powie­dzonko Scarlett O'Hary.

Odemknęła zamek i otworzyła drzwi na oścież, z rozkoszą wciągnęła przesycone aromatem sosen powietrze.

- Dzień dobry, panno... hm... Cantreli, nie mylę się, prawda?

Z jednego z wiklinowych foteli stojących przy drzwiach uniosła się uśmiechnięta postać. Gen cofnęła się, zachwiała, zbyt oszołomiona, by uczynić coś więcej, jak tylko bezradnie gapić się na mężczyznę, który pewnym krokiem wchodził do saloniku.

- Wydaje mi się, że pani ma coś, co do mnie należy. Henri Broussarde uśmiechał się życzliwie. Gdy ją wymijał, poczuła smugę kosztownej wody kolońskiej. Broussarde był równolatkiem jej dziadka, miał sześć­dziesiąt dwa lata, ale wyglądał o dziesięć młodziej. Nic dziwnego, pomyślała z wściekłością. To, że dziadek postarzał się ponad wiek, to prawdopodobnie twoja zasługa!

- Jak mnie znalazłeś? - spytała ochryple.

- Po włosach, moja droga - wyjaśnił cichym, kulturalnym tonem. - Możesz sobie zmieniać nazwisko, ale póki nie zrobisz czegoś z włosami, jesteś, jak to się mówi, na widelcu.

- Wynoś się - głos Gen zadźwięczał niczym hartowana stal.

- No, no... Daj spokój - parsknął rozbawiony. - Nie wyobrażasz sobie chyba, że odjadę bez swojej własności.

- To własność Williama Laporteauxa, nie twoja.

- Doprawdy, Genevieve, twój upór staje się nudy - westchnął zniecierpliwiony. - To sprawa między twoim dziadkiem a mną. Wszystko biegło gładko, póki nie uznałaś za stosowne się wtrącić. - W jego oczach pojawiły się twarde błyski. - A teraz oddawaj znaczki i między nami kwita.

- Mówiłam, żebyś się wynosił. - Gen aż trzęsła się ze złości, z trudem panowała nad głosem.

Zirytowany machnął ręką.

- Genevieve, bądźże rozsądna. Odzyskam znaczki, tak czy inaczej.

- Po moim trupie. Popatrzył urażony.

- Nie wydaje mi się to konieczne. - Skinął ręką, jakby opędzał się od much. - Chciałaś chronić dziadka. Potrafię to zrozumieć. Ale brnięcie w to dalej wpędzi cię w kłopoty. Twój dziadek podrobił znaczki, Genevieve. Wątpię, czy przeżyje więzienie, do którego na pewno go wpakują, gdy prawda wyjdzie na jaw.

- Posiedzi tyle, co ty - odpaliła Gen. - Sfałszował je, bo go szantażowałeś. W całym kraju nie znajdzie się taki sąd, który by go skazał.

Przez twarz Broussarde'a przemknął cień gniewu. - Młoda damo, nie rozumiesz chyba, jaka tu toczy się gra. Nie traktuj mnie jak starego sklerotyka. Nie pozwolę, aby naiwny dzieciak wtrącał się w coś tak ważnego. Jeżeli nie przestaniesz się tak absurdalnie upierać, opowiem o twoim dziadku wszystko... co do joty. A to go zniszczy. Nawet - dodał lodowato - może go zabić.

- Nie ośmielisz się! - syknęła Gen. - Nie możesz go wydać, nie wyjawiając swojej roli. A jeśli spróbujesz, przysięgam, moja w tym głowa, abyś zgnił w kryminale! A teraz wynoś się do diabła albo wezwę policję i każę cię aresztować.

Z twarzy Broussarde'a zniknęła wszelka fałszywa uprzejmość. Z zimnym błyskiem w oczach ruszył w jej stronę.

- Dawaj znaczki, Genevieve, i to już! - Spostrzegł leżącą na sofie torbę, chwycił ją, otworzył, wyrzucił zawartość na stół. Przejrzał rzeczy. - Gdzie są?

- Wydaje mi się, że ta młoda dama prosiła pana o opuszczenie pokoju - zza pleców Gen odezwał się przeciągły, niski głos.

Podskoczyła jak oparzona. Zobaczyła Griffa w ko­rytarzyku prowadzącym do sypialni, wspartego o fut­rynę, ubranego w błękitne dżinsy i czarny podkoszulek z emblematem Harley - Davidson. Prezentował się niewiarygodnie męsko. Na włosach lśniły mu kropelki wody. Gen patrzyła na niego jak zauroczona.

Podobnie Broussarde. Wybałuszył oczy, jakby ujrzał ducha, potem się otrząsnął.

- To nie twoja sprawa, młodzieńcze. To sprawa między...

- Guzik mnie to obchodzi - przerwał mu Griff głosem, w którym czaiła się groźba. Lekko jak kot ruszył ku Broussarde'owi. - Dama wyraziła życzenie, więc fora ze dwora! Już!

- Ta kobieta ma moją własność. Żądam zwrotu. To złodziejka. A ty, młody człowieku, pomagasz i kryjesz...

Griff uczynił tak błyskawiczny ruch, że nim Gen się zorientowała, już usłyszała jęk Broussarde'a. Griff przesadził susem salonik, spokojnie mierzył wzrokiem wykrzywioną twarz przeciwnika.

- Nie mam zwyczaju powtarzać czegokolwiek dwa razy - wycedził. - Więc lepiej się pospiesz i znajdź za drzwiami, nim policzę do trzech.

- Posłuchaj!

- Raz...

- Nie pozwolę się zastraszyć! Nie odejdę bez... - ale z równym pośpiechem, jak protestował, wycofywał się pod drzwi.

- Dwa...

- Wynajmując tego... goryla, nic nie zdziałasz - syknął do Gen. - Możesz być pewna, że odbiorę znaczki!

Ostatnie dwa słowa dobiegły już z powietrza, jakby Broussarde nagle się rozpłynął. Griff z bezwzględną miną pomaszerował do drzwi, stanął w milczeniu na progu. Gen usłyszała warkot samochodu, potem jasnokremowy pojazd wyprysnął niczym strzała z parkingu.

- On jeździ Lincolnem. - Spojrzała oszołomiona.

- Co?

- On jeździ Lincolnem. Wobec tego, kim jest kierowca Buicka?

- Mnie o to nie pytaj, kotku - westchnął Griff.

- Pamiętasz, że jestem tylko wynajętym gorylem?

- zachmurzony odwrócił się od drzwi.

Kiedy znaczenie jego słów dotarło do jej świadomości, Gen szerzej otworzyła oczy.

- Chyba nie myślisz, że kochałam się z tobą tylko dlatego, byś czuł się zobowiązany mi pomóc?

Spojrzał jej prosto w oczy, twarz miał poważną, zamyśloną.

- Za nic nie chciałbym tak myśleć, Wiewiórko. Gen, chyba trochę za późno martwić się, że mnie w to wplątałaś. W ten czy w inny sposób.

- Masz rację. - Odwróciła się ku niemu. Przytulił ją, odpędzając koszmary. Zamknęła oczy, zniknęło napięcie, czuła, jak przenika ją regenerujące, uzdra­wiające ciepło. - Nie wiem, czym był nasz wspólny ranek - szepnęła. - Ale nie miał nic wspólnego z Broussarde'em. Byliśmy tylko ty i ja. Na tamtą jedną chwilę cały świat przestał dla mnie istnieć.

- Wiem.

- Czas już chyba najwyższy, bym wyjaśniła ci, o co tu chodzi.

- Tylko jeśli rzeczywiście tego chcesz. Niewiarygodne, ale Gen wiedziała na pewno, że Griff nie kłamie. „Tylko jeśli rzeczywiście tego chcesz". Zamarła, słysząc, że on szczerze pragnie poznać jej kłopoty.

Jedną cudowną sekundę patrzyła mu w oczy, potem wzięła głęboki oddech, wyzwoliła się z czułych objęć i poszła do torby podróżnej. Odpięła suwak, ostrożnie wyjęła przezroczystą kopertę. Marszcząc w skupieniu brwi pęsetką wyjęła czteroznaczkowy bloczek. Niemal z czcią położyła go na kopercie i popatrzyła na Griffa.

Spojrzał obojętnie.

- Aha, zbierasz znaczki.

- Gdyby tak było - poinformowała go rzeczowo - to znajdowałyby się w bankowym sejfie, a nie na dnie mojej torby. To jednofrankowe vermiliony z 1849 roku, bloczek niemal w idealnym stanie. Wart jakieś pół miliona dolarów. - Widząc, jak go zatkało, uśmiechnęła się. - Czy teraz wzbudziłam pana zainteresowanie, panie Cantrell?

- W stu procentach. - Wsparłszy się o stół wlepił oczy w znaczki, nie uczynił jednak nic, by ich dotknąć.

- Paskudztwo. Za pół bańki wołałbym czterokolorowe błyskotki.

- Wycofano je z obiegu parę miesięcy po wypusz­czeniu na rynek, gdyż mylono je z markami za czterdzieści centów, podobnymi kolorem. A ponieważ seria była niewielka, niemal natychmiast stały się okazami kolekcji. - Na Griffie, zdaje się, nie wywarło to większego wrażenia. - To Znaczki Wolności, Griff. Podniósł wzrok.

- Coś mi się obiło o uszy. Czyż to nie je przeszmuglowano z Francji w Statui Wolności?

- Ciepło, ciepło. Należały do wielkiej kolekcji, skradzionej w Paryżu na początku 1885 roku. Wkrótce potem jeden ze złodziei wpadł w ręce policji i aby ocalić skórę, wszystko wyśpiewał. Dokonano kolejnych aresztowań, a Andre Perrault, kapuś, zdecydował się schronić w Nowym Jorku, póki cała sprawa nie przyschnie. Dopiero po jego wyjeździe władze zorien­towały się, że zatrzymał ten bloczek ze znaczkami, pewnie, by sfinansować sobie nowy start w życiu.

- Jakim cudem wylądowały w Statui?

- Ktoś ruszył tropem Perraulta. Donosiciel nie cieszy się powszechną estymą, a ten chyba miał jeszcze mniej przyjaciół od innych. Z Francji uciekał w po­śpiechu. Dokumenty mówią, że zarezerwował sobie miejsce na pokładzie małego okrętu „Isere", tego samego, który wiózł skrzynie z rozmontowaną Statuą Wolności do Nowego Jorku. Kiedy dziesięć dni później „Isere" dobiła do miejsca przeznaczenia, Perraulta nie było wśród pasażerów.

- Ekspres z Szanghaju? - Griff spostrzegł niepewne spojrzenie Gen i obrazowo przeciągnął dłonią po gardle. - Ktoś go dopadł i ciemną nocą wyekspediował za burtę.

Gen z obrzydzeniem potaknęła.

- Nigdy się nie dowiemy, co się naprawdę zdarzyło. Ale to możliwe. Nikt już go więcej nie widział. Perrault mógł jednak zorientować się, że jest śledzony, gdyż udało mu się otworzyć jedną ze skrzyń i ukryć znaczki. Dokładnie mówiąc, w lewej ręce posągu. A potem rozpłynął się we mgle, zabierając ze sobą swój sekret.

- Na znaczki trafił przypadkowo robotnik, zatrud­niony przy remoncie Statui?

Gen znowu kiwnęła głową.

- Były w idealnym stanie, mimo wielu lat deszczu i śniegu, i zanieczyszczonego powietrza. Bez trudu wykryto ich pochodzenie i domyślono się, jak się tam dostały.

Griff zmarszczył brwi.

- Czytałem chyba w „Timesie", że spadkobiercy właściciela mieszkają gdzieś tutaj, w Kanadzie.

- William i Zoe Laporteauxowie - potwierdziła cicho. - Na przedmieściach Quebecu.

Popatrzył dziwnie.

- Sądziłem, że znaczki zwrócono im w ramach tego cyrku obchodów rocznicy Wielkiego Czwartego Lipca, kiedy obnażyli Damę.

- Odsłonili - poprawiła go sucho. - Nie obnażyli. Znaczki istotnie zwrócono. Wręczała je osobiście żona prezydenta w imię stosunków dobrosąsiedzkich.

- Bawiąc się pęsetą, wzięła głęboki oddech. - Ale je ukradziono. - Chwilę potrwało, nim informacja ta dotarła do Griffa. Wreszcie popatrzył na nią przenik­liwie. - To ja je ukradłam, Griff. Henriemu Broussarde'owi. I on żąda ich zwrotu.

Cisza była tak niezmącona, że Gen słyszała kapanie wody z kuchennego kranu. Griff wyprostował się powoli.

- Jeżeli chciałaś przykuć moją uwagę - wycedził - to w pełni ci się udało, kochanie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Wiem, że zabrzmiało to idiotycznie - szepnęła bezradnie, nie odrywając wzroku od znaczków.

- Broussarde jest filatelistą. Należy prawdopodobnie do śmietanki kolekcjonerów w Ameryce Północnej. Wykłada historię na Uniwersytecie Pensylwańskim. Zajmuje się również zbieraniem staroci. W każdej z tych dziedzin jest ekspertem. Poproszono go o potwierdzenie autentyczności znaczków. A on...

- zacisnęła wargi. - Dojrzał okazję wzbogacenia się. Ma kontakty na całym świecie. Wie, kto zapłaci najwyższą cenę za coś takiego, nie stawiając żadnych pytań.

- Aha, rodzina Laporteaux w istocie nigdy tych znaczków nie dostała?

- Ależ tak. Ściślej mówiąc, identyczny bloczek. Griff oparł się plecami o stół i skrzyżował ramiona.

Zmarszczył brwi.

- Nie bardzo rozumiem.

- Mój dziadek go sfałszował. Laporteauxom dostały się falsyfikaty.

- Jak ty się w to wpakowałaś? Z tym? - spojrzał ostro na znaczki.

- Ukradłam je Broussarde'owi, nim zdążył je sprzedać. - Griff milczał i nie spuszczał z niej wzroku. - Broussarde szantażem wymusił na dziadku współpracę. Griff, ja muszę zdobyć falsyfikaty, a na ich miejsce podłożyć oryginały. Jeżeli oszustwo się wyda... a to nieuniknione... dziadek będzie skończony. Dlatego jadę do Quebecu. Na szczęście William Laporteaux nie jest filatelistą, w przeciwnym razie zorientowałby się w szwindlu Broussarde'a.

- Jeśli ni stąd, ni zowąd pojawisz się u Laporteauxa z oryginałami w garści, to on niechybnie zażąda wyjaśnień.

- Nie zamierzam mu niczego tłumaczyć - mruknęła. - Planuję... się tam jakoś wedrzeć i je podmienić.

- A jak sobie umyśliłaś to maleńkie włamanie?

- Nie wiem - wyznała szeptem.

- Ale wiesz, gdzie Laporteaux przechowuje bloczek ze znaczkami, co? W posiadłości? Banku? Pod materacem?

- Nie wiem.

- A jeśli w połowie rynny przyłapie cię nerwowy ochroniarz wraz ze swoim dobermanem łasym na ludzkie mięso? Albo jeśli schwytają cię na gorącym uczynku z corpus delicti w postaci obu bloczków ze znaczkami w dłoniach? Jak wtedy udowodnisz, że wkładasz, a nie wyjmujesz oryginały?

- Nie wiem! - stłumiła irytację. - Po prostu nie wiem. - Opadła na sofę, spuściwszy ramiona. - Wiem jedno: muszę tego dokonać. Coś wykombinuję.

- Nie rozumiem, czy jesteś najgorszą kłamczucha, jaką spotkałem, Wiewiórko, czy tylko tak straszliwie naiwna. - Westchnął, jakby nie całkiem dotarło do niego to, co przed chwilą usłyszał. - Świadectwo jednego człowieka przeciw drugiemu? Czy twój dziadek może udowodnić, że był szantażowany?

- Tylko wyjaśniając dlaczego. - Odetchnęła głęboko, zrozpaczona spojrzała na Griffa. - To konsekwencja czegoś, co zrobił dawno temu. We Francji, w czasie wojny. - Oparła głowę, wbiła wzrok w sufit. - Należał do francuskiego ruchu oporu. W chwili wybuchu wojny był tylko czeladnikiem drukarskim, ale kiedy Francja upadła, stał się światowej klasy fałszerzem.

Griff ani drgnął, czuła jednak, że obserwuje ją spod wpółprzymkniętych powiek.

- Gestapo wpadło na jego ślad. Zaciągnięto go do jednego z cichych gabinetów przesłuchań i postawiono ultimatum: albo wyda towarzyszy i będzie żył... albo umrze najstraszliwszą, powolną śmiercią. Dla zachęty przyprowadzili młodą kobietę, Genevieve Bouchart. Gdy powie im wszystko, obiecali i ją puścić wolno.

- To była twoja babka..

- Wtedy jeszcze nie. A przynajmniej nie wedle prawa, choć chodziła już cztery miesiące w ciąży z moim ojcem. Dziadek miał ledwie dziewiętnaście lat i oszalał z przerażenia. W końcu zdradził. Babcia usiłowała go powstrzymać. Próbowała targnąć się na swoje życie, by nie miał motywu, ale ktoś jej w tym przeszkodził. Wtedy i tak już było za późno. Gdy dziadek oprzytomniał i zrozumiał, co zrobił, usiłował ostrzec przyjaciół. Prawie się mu udało... wpadło tylko trzech. Ale ci trzej zginęli potworną śmiercią. Wśród ocalonych zaś znajdował się Broussarde. - Przełknęła ślinę. - Dziadek wypchnął Genevieve z Francji, niedługo potem samemu udało się mu wydostać. Po skończeniu wojny pobrali się i wyemigrowali do Stanów. Dziadka przez ponad czterdzieści lat prześladowała jego zdrada. Nigdy nikomu się do niej nie przyznał. Nawet mojemu ojcu. Babcia zmarła przed pięciu laty. Ona wybaczyła dziadkowi w tej samej chwili, w której tamto się stało, ale on nigdy siebie nie rozgrzeszył. Gdyby kiedykolwiek historia ta wyszła na jaw, zabije dziadka, Griff. Od przeszło roku widziałam, że coś go gryzie. Wtedy to Broussarde zmusił go do fałszerstwa. Przysięgłam, że jego sekret zostanie bezpieczny.

- Dobry Boże... - Griff poszarzał na twarzy.

- Usiłowałam go przekonać, że w tamtych czasach nic nie było czarne i białe, że podczas wojny ludzie musieli podejmować takie decyzje, które w innych okolicznościach nie miałyby sensu. Nie próbuję usprawiedliwić jego czynu, ale tysiąckrotnie zapłacił już za tamtą chwilę słabości.

Griff utkwił wzrok w podłodze, na twarzy pojawił się nerwowy tik.

- Broussarde, oczywiście, ma to w nosie. On tylko chce zwrotu tych cholernych znaczków. - Uśmie­chnęła się niewesoło. - Ja nie bardzo nadaję się do takich rzeczy.

- Powiedziałbym, że poczynasz sobie całkiem nieźle - odezwał się cicho Griff. W jego oczach dostrzegła niekłamane uznanie. - Zapędziłabyś w kozi róg niejednego eksperta z tej branży. - Chwycił swoją torbę. - Gotowa do drogi?

Spojrzała zdumiona.

- To... znaczy, że wciąż chcesz ze mną jechać? Wziął obie torby, obejrzał się przez ramię.

- Powiedziałem ci już, że się ode mnie nie odczepisz, Wiewiórko.

- Przecież... - podeszła do niego powoli. - Griff, jeżeli ze mną zostaniesz, wiedząc o wszystkim, staniesz się moim wspólnikiem.

- Kradzieży, przemytu za granicę cudzych dóbr. To na początek. Kto wie, może nim doprowadzimy to wszystko do końca, trafią się nam jeszcze ze dwa, trzy przestępstwa. - Mówiąc to, mierzył ją poważnym wzrokiem.

- Nam? - zamrugała powiekami. - Griff, ty chcesz mi pomóc?

Przyglądał się jej chwilę, potem z uśmiechem otworzył drzwi.

Stała jak wmurowana, zbyt osłupiała, by oderwać wzrok od zamykających się drzwi. Wreszcie dotarło do niej, że Griff wyszedł, więc pospieszyła za nim. Na werandzie stały dwie torby. Na jednym z wiklinowych foteli leżał zwinięty w kłębek młody kociak. Spojrzał na nią, wstał, ziewnął i przeciągnął się. Skoczył ku niej zwinnie, wsunął głowę pod ramię, mrucząc głośno, gdy zaczęła go głaskać.

Zaszeleścił żużel, przed chatę zajechał samochód. Griff wysiadł, wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Znalazłaś sobie przyjaciela?

- Tak - spojrzała mu w oczy. - Mam wrażenie, że tak. Uśmiechnął się, postawił nogę na najniższym schodku, wsparł rękę na kolanie i nachylił się, by odgarnąć pukiel płomiennorudych włosów z jej policzka.

- Masz coś więcej, Wiewiórko - mruknął. - O wiele, wiele więcej.

Gen zaczerwieniła się, spojrzała na mruczącego kota.

- Griff, jesteś pewny?

Zamrugał powiekami, popatrzył na nią. Potem ujął jej twarz i przyciągnął do siebie, gorąco całując w usta. Gdy wreszcie ją puścił, Gen nie mogła złapać tchu, wirowało jej w głowie.

- Czy to była dostateczna odpowiedź? - spytał Griff.

- Tak... chyba tak - wyjąkała.

- W takim razie, Księżniczko, dalszą część przed­stawienia przenosimy na szosę.

Griff pierwszy spostrzegł niskiego, tęgiego mężczyznę.

Gen wcale nie zamierzała zatrzymywać się na lunch. Zbyt dręczyły ją zmartwienia, by miała apetyt. Ale Griff stanowczo uciął jej protesty i znalazł malowniczą restaurację na brzegu małego, głębokiego jeziora. Zła i zirytowana usiadła w kamiennym milczeniu, niechętna nawet imponującej panoramie jeziora i dzikich skalistych wzgórz, rozpościerających się przed jej stolikiem. Griff, niespeszony jej humorami, zamówił dla niej czerwone wino, dla siebie wodę mineralną, przejrzał menu. Powtarzając dobitnie, że nie zgłodniała, odmówiła nawet spojrzenia w kartę. Kiedy Griff składał zamó­wienie, udała, że ogląda salę.

Właśnie popijali kawę, gdy spostrzegła, jak Griff sztywnieje. Zaintrygowana rozejrzała się i zobaczyła jakiegoś niechlujnego grubasa, siedzącego po przeciwnej stronie restauracji.

- Kto to? - Gen spojrzała pytająco na Griffa.

- O to samo chciałem ciebie spytać. - Przy­mrużywszy oczy obserwował nieznajomego. - On nas śledzi.

- Nigdy w życiu go nie widziałam. Na pewno bym go zapamiętała. Ten wymięty garnitur i wzrok kogoś, kto przez całe życie robi sobie notatki, by potem je gubić. - Co to znaczy, że nas śledzi?

- Był dziś rano w zajeździe. Kiedy poszedłem po samochód, czaił się w krzakach za chatą.

- Co? - spytała oburzona.

- Twierdził, że czatuje na trójpalczaste dzięcioły.

- Griff uśmiechnął się i popił wodę. - Udałem, że mu wierzę, ale on potem cały czas następował nam na pięty.

- Może właśnie jest pora migracji tych trójpalczastych. - Gen znowu się obejrzała. Nieproszony towarzysz opychał się monstrualnym sandwiczem popijając go wielkim kuflem piwa.

Griff skinął na kelnerkę.

- Chodźmy, póki on je. Jeśli wstanie i ruszy za nami, będziemy wiedzieć, że czyha na nas, a nie na te trójcośtam.

- Griff, on idzie za nami! - kurczowo przywarła do jego ramienia. Niski tłuści och, przyłapany na gorącym uczynku, wpychał w usta połowę sandwicza i pędził za nimi. Wcisnął zdumionej kelnerce zwitek banknotów i wypadł z drzwi właśnie w chwili, kiedy Gen i Griff dotarli do samochodu.

- Wsiadaj! - syknął przez zaciśnięte zęby Griff.

- Ten facet to amator, a ja nie znoszę amatorów. W najlepszym wypadku plączą ci się pod nogami, w najgorszym faszerują ołowiem.

- Co zamierzasz? - obserwowała nieznajomego, spieszącego przez parking do swojego auta.

Griff włączył silnik, nie spuszczając z tamtego oka. Na jego twarzy pojawił się groźny uśmieszek.

- Zgubić tego zająca. Trzymaj się.

Po dwudziestu minutach jeżącej włos na głowie jazdy Gen odpięła pas bezpieczeństwa i obejrzała się.

- Chyba go zgubiliśmy. Griff tylko chrząknął.

- Ten gość jest lepszy, niż myślałem.

- Sądzisz, że wciąż jedzie za nami?

- Przypuszczam, że usiłuje.

Wzięła głęboki oddech i oparła się, zapinając na powrót pas.

- Kim on może być, Griff?

- Mnie chyba nie śledzi - popatrzył na nią wymownie. Przeszył ją dreszcz, roztarta ramiona.

- Griff, ja się okropnie boję. Po raz pierwszy, odkąd ukradłam te przeklęte znaczki, jestem naprawdę przerażona.

Uśmiechnął się.

- Kiedy dziś rano stawiałaś czoło Broussarde'owi, wcale nie wyglądałaś na strachliwą. Prawie żal zrobiło mi się starego.

- Byłam zbyt wściekła, by się bać. Ale ten... - Znowu zadrżała. - Nie wiem, kim jest, ani czego chce. Sama świadomość, że czai się gdzieś w pobliżu...

- Nikt nie ma prawa się do ciebie zbliżyć, Wiewiórko - mruknął Griff uspokajająco, delikatnie uścisnął jej udo. - To jedno ci mogę przysiąc.

Chwyciła jego rękę. Przez kontrast do muskularnej, opalonej dłoni Griffa jej własna wyglądała delikatnie i bardzo blado. Splotła z nim palce. Zacisnęły się, dodając jej otuchy. Griff na sekundę oderwał oczy od drogi i uśmiechnął się czule.

- Przepraszam, że rano zachowałam się jak roz­puszczony bachor - powiedziała Gen cicho. - Miałeś rację, że trzeba się zatrzymać. Godzina nie robi różnicy, a poczułam się o niebo lepiej. Jakbym...

- potrząsnęła głową. - Widzisz, jestem tak przerażona, że wydaje mi się, iż jak tylko gdzieś przystanę, to zaraz zdarzy się coś okropnego.

- Póki będę przy tobie, możesz być spokojna. Na tym właśnie polega błąd amatorów. Działają za szybko, bez planu, usiłują przegonić własny strach. Odrobina strachu to niezła rzecz, Wiewiórko. Wyostrza zmysły, sprawia, że sprawniej myślisz i prędzej reagujesz. Alej ego nadmiar ma wręcz przeciwny skutek. Sekret polega na znalezieniu wyważonego punktu, kiedy działasz na najwyższych obrotach. Jeżeli chcesz wdawać się w takie historie, ważne, byś nie zapominała, że nie ty jedna w to grasz. Tak samo jak ciebie kontrolują, i ty kontrolujesz sytuację. Natomiast wyczucie, kiedy można wyłączyć się na parę godzin, przekąsić coś lub się zdrzemnąć, jest równie ważne, jak kiedy nacisnąć spust.

Gen wzdrygnęła się. Popatrzyła na Griffa ze zmarszczonym czołem. Przez ułamek sekundy mówił zupełnie obcym głosem. To nie był ten czuły, kochany Griff Cantrell, ale nieznajomy o okrutnym spojrzeniu, ten, który kiedyś już patrzył na nią z żądzą mordu, a jego palce ze śmiertelną sprawnością zacisnęły się na jej gardle.

- Musiałeś być bardzo dobry tam... w Wietnamie, prawda?

Spojrzał zdumiony. A potem Jakby dokładnie pojął, co sprowokowało to pytanie, westchnął i skinął głową.

- Tak - potwierdził cicho. Wbił wzrok w szosę.

- Byłem bardzo dobry. Większość z nas, którzy wrócili, taka była. Musieliśmy być.

Zamyśliła się.

- W nocy dręczył cię koszmar właśnie stamtąd, prawda? To przez wypadek i to wszystko. Jakoś wróciło ci to wspomnienie. Dżungla, jesteś zarazem zwierzyną i myśliwym.

- Możliwe.

Zrozumiała natychmiast, że się nie myliła. Na niej spoczywała odpowiedzialność za przywołanie tamtych demonów.

- Przepraszam - szepnęła, gładząc go po nadgarstku.

- Miałeś rację. Wszystko się bardzo skomplikowało.

- Jak zwykle - powiedział nieobecnym tonem. - Przeważnie komplikuje się bardziej, niż nawet potrafisz sobie wyobrazić...

Obserwowała go parę sekund, myśląc, jakie to wspomnienia wywołały na jego twarzy tak bolesny grymas.

- Dziękuję - odezwała się po chwili.

- Za co? - Zamrugał powiekami, z trudem wracając do rzeczywistości.

- Że jesteś. Że zostałeś ze mną, że mi pomagasz. Większość facetów w tych okolicznościach uciekłaby z wrzaskiem.

- Nie ma znaczenia, co zrobiłaś - uśmiechnął się smutnie. - Jedynie to, czemu usiłujesz zapobiec.

- Spoważniał. Milczał dłuższą chwilę, zamyślony.

- Kiedyś, gdy na mnie liczono, kogoś zawiodłem.

- Gary'ego? - spytała instynktownie. Griff spojrzał na nią zdumiony. Zarumieniła się. - W nocy wołałeś go przez sen. Krzyczałeś, że musisz po niego wracać, nie możesz bez niego odejść.

Wcale nie spodziewała się, że Griff przemówi. Nauczyła się już od brata, jak bolesna bywa przeszłość, jak niezmiernie rzadko do niej wracał. Ale Griff ku jej zdumieniu powiedział:

- Gary Hawthorne. Mój najlepszy przyjaciel. Wyrastaliśmy razem na przedmieściach Baltimore, chodziliśmy do jednej klasy, umawialiśmy się na randki z tymi samymi dziewczynami. Razem poszliśmy do college'u i wspólnie powzięliśmy decyzję, by zaciągnąć się do piechoty morskiej. Zaokrętowali nas razem na ten sam statek. - Griff zacisnął palce na dłoni Gen. Milczał, a ona myślała, że już nic więcej nie powie. Wtedy odezwał się oddalonym, nieobecnym znów tonem. - Wracaliśmy z rutynowego patrolu w pobliżu granicy z Kambodżą, kiedy wpadliśmy w pułapkę. Nim się połapaliśmy, czterech z nas było już rannych. W tym Gary. Okopaliśmy się, wezwaliśmy posiłki, wysłano po nas dwa helikoptery.

Twarz mu zadrgała, umilkł, wpatrując się w drogę.

- Byliśmy jednak w głębi dżungli i nie można nas było odnaleźć, nie mówiąc już o zabraniu. Jakieś pół kilometra dalej płynęła rzeka, która miała piaszczystą łachę, wystarczającą do lądowania dwóch helikopterów. Osłonięci huraganowym ogniem, rzuciliśmy się w wyścig o życie, ciągnąc ze sobą Gary'ego i tamtych trzech. Powtarzaliśmy im, by się trzymali, bo ich na pewno stamtąd wyciągniemy. Dobiegliśmy, nikt nie zginął. A potem, już na łasze, jeden z helikopterów dostał. Po prostu rozwiał się w kłębach dymu i ognia...

- Potrząsnął głową, jakby odpędzając tamten widok.

- A potem trafiono drugą maszynę. Wciąż była w powietrzu. Piloci wrzeszczeli, byśmy biegli, prędzej. Próbowaliśmy... kurczę, naprawdę próbowaliśmy. Ale wtedy wpadliśmy pod ostrzał ze wszystkich stron i rozpętało się piekło. Krzyżowy ogień z obu brzegów rzeki, strzelec helikoptera walący do wszystkiego, co się ruszało, nie wyłączając nas samych. Śmigło wzbijało taki strumień wody i piachu, że nic nie było widać. Zgubiłem Gary'ego... W jednej chwili był przy mnie, a potem... zniknął.

Helikopter podleciał do nas... Boże, ten pilot był diabłem! Zaczął zabierać nas pojedynczo, wyciągał z tego piekła, jakby wokół nie świstały kule. Ale za sekundę mogli go zestrzelić i wtedy wszyscy byśmy zginęli. Ja byłem odpowiedzialny za wydostanie stamtąd jak najwięcej żywych chłopaków, wydałem więc rozkaz...

lecimy. - Z trudem łapał oddech. - Próbowałem odnaleźć Gary'ego, ale na próżno. Ktoś mnie wciągnął na pokład, dałem rozkaz: w drogę! Dopiero wtedy spostrzegłem, że i ja dostałem. Dwa dni później ocknąłem się w szpitalu polowym. Powiedziano mi, że po Gary'ego i tamtych wysłano specjalny oddział, ale nie natrafiono na żaden ślad.

- I ty siebie za to winisz? - spytała zdziwiona. - A jakiż miałeś inny wybór? Gdybyś został, zginęliby wszyscy.

Griff skrzywił się boleśnie.

- To samo mówili w wojsku. Dali mi nawet medal.

- Griff...

- Gen, zostawiłem najserdeczniejszego przyjaciela na pewną śmierć. To jest ta odwrotna strona medalu, bez bohaterstwa, rozkazów i wojennej taktyki. Gary zaufał mi jak bratu. A ja go opuściłem. - Dla uspokojenia wciągnął głęboki oddech. - Blizny pod moimi żebrami nie są tam, gdzie powinny, Gen. Oberwałem w plecy... podczas ucieczki.

- Znajdowałeś się w krzyżowym ogniu - przypom­niała cicho. - Tam nie było ani przodu, ani tyłu. - Ani czarno, ani biało, niemal dodała. Przed paroma dniami identyczną rozmowę prowadziła z dziadkiem. I jego prześladowała decyzja, którą podjął w zbłąkanym koszmarze wojny.

- Wiesz, że przez całe te jedenaście lat nie odezwałem się do jego rodziców? - ciągnął sztucznie obojętnym tonem Griff, nie spuszczając oczu z drogi. - Kiedy rośliśmy z Garym, byli dla mnie jak drudzy rodzice, ale po tym wszystkim nie śmiałem spojrzeć im w twarz.

- Przecież... - Gen urwała, rozumiejąc, że nie zdoła uśmierzyć jego bólu i wyrzutów sumienia. Tak jak nie udało się jej pocieszyć dziadka. Po prostu nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, a wątpiła, czy ktokolwiek by to potrafił. Objęła ramię Griffa, przytuliła do niego policzek, splotła mocno z nim palce, jechali w milczeniu, każde zatopione w swoich wspomnieniach.

Zdawało się, że minęły całe godziny, nim Griff przemówił.

- Gdzie jest posiadłość Laporteauxa?

- Na północny zachód od Quebecu, koło jeziora Saint - Joseph. - Spojrzała na Griffa. - Myślisz, że dojedziemy tam wieczorem?

- Nie, skoro nie mamy żadnego planu. - Uśmiechnął się. - Poza tym, jestem ci winny szampana i ślimaki.

- Ależ... - zdusiła zniecierpliwienie i roześmiała się.

- Masz rację: jest czas na odpoczynek i czas na działanie. Chociaż ja wolałabym przystanąć na ham­burgera. Nie rozumiem, jak może mi się chcieć jeść po tamtym lunchu, ale umieram z głodu.

- Lubię kobietki o zdrowym apetycie.

- Myślałam, że po prostu lubisz kobiety i kropka. Uśmiechnął się.

- Niektóre bardziej od innych, słodka Genevieve.

- Spojrzał jej w oczy wzrokiem tak ciepłym, czułym, pełnym obietnic, aż mocniej zabiło jej serce. - A co byś powiedziała, gdybyśmy znaleźli mały, cichy hotelik i zatrzymali się w nim na noc?

Tylko wiekowa mniszka nie zrozumiałaby jego słów. Gen pojęła je doskonale.

- Podoba mi się chyba ten pomysł - przyznała cicho. Griff wyszczerzył zęby.

- Zamierzam cię w tym upewnić, moja słodka. Nawet bardzo.

Miasto Quebec wydawało się przeniesione prosto ze średniowiecznej fantazji. Centrum prawdopodobnie nie zmieniło się od trzech stuleci, kiedy było sercem i duszą Nowej Francji, rządząc niespokojną kolonią z arystokratycznym, francuskim wdziękiem.

Griff i Gen znaleźli mały, uroczy hotelik wychodzący na Jardin des Gouverneurs, na ulicy noszącej ku zachwytowi Gen nazwę Avenue Ste - Genevieve. Był to dobry omen, więc gdy Griff wnosił ich bagaże do przestronnego, umeblowanego antykami apartamentu, Gen tryskała wyśmienitym humorem.

- Tu jest cudownie! - wyjrzała przez wykuszowe okno, z którego widać było park i Chateau Frontenac, majestatyczny, stary hotel, w miękkim popołudniowym świetle przypominający warownię średniowiecznego krzyżowca.

- To miasto wymarzone dla zakochanych - wy­mruczał Griff tuż za jej plecami. Objął ją w pasie i ucałował w czubek głowy. - Później, moja słodka, wytłumaczę ci to dokładniej.

Jak zawsze, jego słowa przyspieszyły puls Gen.

- Lepiej uważaj z takimi obiecankami - odcięła się.

- Bo mogę cię wziąć za słowo.

- Liczę na to - mruknął, przytulając ją. Potem sięgnął do swojej torby. - Ale prawie tak samo, jak na perspektywę spędzenia z tobą całej nocy w łóżku, cieknie mi ślinka na myśl o kopiastym talerzu ślimaków w maśle czosnkowym i... oj! - chciał z rozmachem rzucić torbę na łóżko, kiedy zastygł, wykrzywiając z bólu wargi. Upuścił torbę, chwycił się za ramię. - Szlag by to trafił!

- Griff! - przyskoczyła do niego zaniepokojona.

- Co ci jest?

- Nic - wymamrotał, ściągając przez głowę koszulkę. Z obrzydzeniem popatrzył na zdradliwe ramię, poruszył nim ostrożnie. - Robię się za stary do tego rodzaju wygibasów.

Gen uśmiechnęła się współczująco, delikatnie prze­sunęła dłonią po wielobarwnym krwiaku pokrywającym niemal całe jego ramię. Siniak w środku był ciemno­granatowy, na obrzeżu jasnozielony.

- Albo zaczynasz się już rozkładać, albo goić. Tu z tyłu jest sinożółty.

- Zaraz sama zrobisz się sinożółta - odpalił Griff wymierzając jej pieszczotliwego klapsa. - Mama nie nauczyła cię, że nie należy szydzić z kalek?

- Trudno nie szydzić z kogoś, kto przypomina nowoczesne dzieło sztuki. Można by cię nazwać „Zachód nad rzeką Świętego Wawrzyńca" i wystawić w której z tutejszych galerii. - Zwinnie odskoczyła poza zasięg jego ręki i cisnęła torbę na łóżko. - A może byś wziął długi, ciepły prysznic?

- Chcesz umyć mi plecy? - zapytał z porozumiewaw­czym uśmieszkiem.

- A sam sobie umyj - zgasiła go. - 1 nie zużyj całej ciepłej wody.

Dziesięć minut później Griff wyszedł z łazienki tylko w niebieskich slipach, odsłaniających zarówno atletyczną budowę ich właściciela, jak i wielokolorowe sińce ozdabiające niemal całe ciało. Cisnął dżinsy na łóżko i wyciągnął się obok nich z jękiem.

- Twoja kolej, ślicznotko. Gdybyś chciała, żeby ci umyć plecy, to jestem na twoje zawołanie.

- Jeszcze czego! Sama sobie poradzę!

Śmiała się jeszcze za drzwiami łazienki. Co, u diabła, było w tym facecie, że czuła się przy nim niczym piętnastolatka? Co takiego czaiło się w leniwym, łobuzerskim uśmieszku, że mocniej biło jej serce? Albo w tym, jak trzymał ją w ramionach, a ona była bezpieczna nawet w samym środku koszmaru? Po południu całymi godzinami siedzieli ze splecionymi dłońmi, w jednej chwili spoglądali na siebie i uśmiechali w milczeniu, jakby rodziła się między nimi nić szczególne­go porozumienia, wykraczająca poza trywialne słowa.

Wychodząc z łazienki spodziewała się, że zobaczy Griffa już ubranego i czekającego na nią niecierpliwie. Ale on dalej leżał na łóżku, pogrążony w głębokim śnie. Na palcach podeszła do okna i zaciągnęła zasłony.

Gdy odwróciła się, ujrzała, że Griff się jej przygląda.

- Przepraszam, nie chciałam cię budzić.

- Musiałem się zdrzemnąć - wymamrotał nie­wyraźnie.

- Na pewno chcesz iść na kolację? - przysiadła przy nim i odgarnęła mu niesforne, orzechowobrązowe włosy z czoła. - Zdaje się, że tutaj jest całkiem przyzwoita restauracja. Mogę zamówić coś na górę. Wyglądasz na bardzo zmęczonego. I obolałego.

- Przyrzekłem ci ślimaki i szampana.

- Mogę cię wziąć za słowo. Uśmiechnął się, ujął jej dłoń, ucałował.

- Żadnego słowa, moja miła. Ubierzmy się i chodźmy do jakiejś miłej knajpki. Po kilku butelkach przedniego szampana wrócę do takiej formy, by przez całą noc wypełniać ciężki obowiązek uwodzenia ciebie.

Gen roześmiała się, pochyliła, musnęła go w policzek.

- Sądząc po twoim stanie, cały Quebec nie nastarczy ci tego szampana.

- Nie bądź taka pewna - parsknął, przytulając ją do siebie. - Już mi dużo lepiej.

- Mnie także - przyznała szczerze, moszcząc się wygodnie w jego objęciach. - Ale jeżeli tutaj zostanę, to albo zaśniemy, albo...

- Albo co? - zaciekawił się, pieszcząc jej ucho.

- Powiedz mi. - Gładził ją po ramionach, delikatnie przesuwając palcami przez wszystkie zagłębienia i wypukłości. - Nic nie masz pod szlafrokiem?

- Dopiero co wyszłam spod prysznica. Odwiązał pasek i rozchylił zwiewne wdzianko. Znowu przyciągnął ją do siebie, nagą, ciepłą i wilgotną.

- To nie fair - wymruczał, wtulony w jej usta.

- Przyrzekłem ci dziś wieczór kolację.

- Mam w nosie kolację. - Gen wplotła palce w jego włosy, oddała mu namiętny pocałunek. Griff jęknął.

- To czego chcesz? - szepnął nagląco. - Powiedz.

Gen wysunęła się z szlafroka, odrzuciła go. Griff wstrzymał oddech, gdy naga wśliznęła się w jego ramiona.

- Sam nie wiesz? - całowała go po torsie, zaczęła się na nim układać. - Teraz ty powiedz mi, czego chcesz? - dopytywała się cichutko.

Dłonie Griffa przesunęły się wzdłuż jej pleców, przycisnął ją.

- Opowiem ci o tym dokładnie. Chcę... - urwał, uniósł głowę i spojrzał na drzwi.

Zerknęła na niego zdumiona.

- Co...? - potem i ona usłyszała, Jakby ktoś wsunął klucz w zamek i przekręcił go. Zmarszczywszy czoło uniosła się na łokciu i w tej samej chwili drzwi zaczęły się uchylać.

Poczuła, jak Griff bierze głęboki oddech, by głośno zaprotestować, a potem znieruchomiał. Do pokoju bowiem ktoś wszedł. Gen pisnęła ze strachu, a intruz wlepił w nich przerażony wzrok. W dłoni wciąż trzymał kartę kredytową, przy pomocy której otworzył zamek. Wszyscy troje zamarli. Gen przez ułamek sekundy pomyślała bez sensu, że tamten wydaje się jeszcze niższy, grubszy i bardziej niechlujny niż popołudniem w restauracji.

Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Griff jednym ruchem okrył Gen szlafrokiem, chroniąc przed osłupiałym wzrokiem tamtego, potem ryknął wściekle i wyskoczył z łóżka dokładnie w tej samej chwili, w której tłuścioch wypadł jak strzała z pokoju. Griff zaplątał się w narzutę, prawie upadł na fotel, klnąc siarczyście odzyskał wreszcie równowagę. Puścił się pędem ku drzwiom.

- Griff! - Gen niezdarnie zawiązywała szlafrok. - Griff, przecież jesteś goły! - Nie wiadomo, dlaczego jego nagość wydawała się jej ważniejsza niż niebez­pieczeństwo, w którym mógł się znaleźć.

Z korytarza dobiegł niewieści wrzask, huk zatrzas­kiwanych drzwi. Griff wpadł z powrotem jak burza, rozwścieczony.

- Do cholery, gdzie moje gacie?

- Griff, uważaj! - Gen szczelniej owinęła się szlafrokiem, serce waliło jej jak oszalałe. Przyglądała się, jak Griff zmaga się z dżinsami. - Griff... błagam, nie narób głupstw.

- Nie większych niż ganianie półnago po luksusowym hotelu - warknął ruszając znów ku drzwiom. Przystanął, by pocałować ją szybko. - Nie mam w planie żadnych głupstw. Zamknij drzwi na klucz i nie otwieraj nikomu prócz mnie.

Zniknął. Pięć minut później - a było to najdłuższych pięć minut w życiu Gen - wrócił, wciąż bosy i potargany. Bardziej niż kiedykolwiek wściekły.

- Zwiał - wyjaśnił niepotrzebnie z oczami ciskającymi błyskawice. - Pakuj się. Zbieramy się stąd.

- Zbieramy? - powtórzyła słabo. - Przecież dopiero co przyjechaliśmy.

- A teraz wyjeżdżamy. - Usłyszawszy złość w swoim głosie zreflektował się. - Przepraszam - mruknął naciągając koszulkę i wpychając ją w dżinsy. - Znaj­dziemy jakieś ciche miejsce na uboczu, póki nie odkryję, kim jest ten zając i czego chce.

- To jasne. - Gen ubrała się pospiesznie. - Znaczków. Chociaż nie rozumiem, dlaczego się włamał, a potem tak uciekł. To staje się koszmarem - szepnęła, ocierając policzek o piersi Griffa. - Musiałam całkiem stracić rozum, myśląc, że zdołam tego dokonać.

- Tydzień się jeszcze nie skończył, Wiewiórko - mruknął.

- A co z tobą? Najpierw niemal cię przejechałam, potem zrobiłam z ciebie kryminalistę. A teraz jeszcze przeze mnie uciekasz przed Bóg wie kim.

- Zapomniałaś o wybitym ramieniu - przypomniał jej z uśmiechem.

Westchnęła.

- Nie rozumiem, dlaczego to robisz. Przecież niewykluczone, że nim ta historia się skończy, wpakuję cię w duże kłopoty. Nie mam prawa wymagać od ciebie...

Griff zamknął jej usta palcem. Popatrzył pełnym rozbawienia wzrokiem.

- Kochanie, ty niczego ode mnie nie wymagasz. Wiem, w jaką grą wchodzę. Poza tym, ruszam w bój o dziewczynę i chwałę. Czyżbyś się jeszcze tego nie domyśliła?

- Dziewczyna jest ci wdzięczna - uśmiechnęła się speszona. - Natomiast nie może zagwarantować ci chwały.

Griff pocałował ją lekko.

- Gdyby popatrzeć na to z drugiej strony, kotku, mężczyzna może się obejść bez chwały. Ale wątpię, czy potrafiłbym żyć bez dziewczyny.

Jego twarz złagodniała, zadumany przesuwał pieszczotliwie oczami po jej twarzy, jakby nie potrafił nasycić się jej widokiem.

- Nigdy nie miałem kłopotów z kobietami, Gen - tłumaczył miękko. - Niekiedy przychodziły mi nawet za łatwo. Pojawiały się i znikały, nie zostawiając w moim życiu trwalszego śladu. Aż do tej pory.

Przepełniło ją cudowne szczęście.

- Chyba cię kocham - usłyszała własny szept. Nie wiedziała jednak, czy powiedziała to naprawdę, czy był to tylko śpiew krwi w jej żyłach.

Griff uniósł do góry jej brodę. Spojrzał w oczy.

- Wiem. - A potem całował słodko, objąwszy ramionami. - Możesz na mnie liczyć!

Chata była dobrze ukryta pośród wysokich sosen i niewidoczna z wąskiej, bitej drogi. Poniżej, u stóp łagodnego zbocza, leżało posrebrzone światłem księżyca jezioro, okolone z trzech stron gęstymi lasami. Gen wysiadłszy z samochodu głęboko wciągnęła rześkie, przesycone aromatem sosen powietrze. Kiedy znad wody dobiegło ją pohukiwanie sowy, zadrżała, od­wróciła się do Griffa.

Uśmiechnął się, jego zęby zalśniły w blasku księżyca.

- Ładnie, co?

- Jest pięknie! Ale jak to znalazłeś? - niepewnie obejrzała się na wąską, leśną drogę. Na przedmieściach Quebecu zatrzymali się tylko na sekundę w biurze wynajmu, a potem całymi kilometrami jechali przez coraz większą głuszę. Trudno było uwierzyć, że tuż za pasmem dzikich wzgórz znajduje się cywilizacja.

- Z przewodnika turystycznego. Otworzył się przypadkowo na tym miejscu przed dwoma dniami.

- Mówiłeś, że są tu jeszcze trzy inne chaty?

- Gdzieś są. - Griff objął ją ramieniem. - Puste, ale podejrzewam, że gdyby nawet były wynajęte, to i tak byśmy ich nie widzieli. - Przytulił ją mocniej. - Zimno?

- Odrobinę. Myślisz, że nas tutaj nie odnajdzie? Parsknął śmiechem.

- Nie ma mowy, kochanie. Wypożyczyłem samochód na fikcyjną firmę, a chatę wynająłem pod fałszywym nazwiskiem. Właściciel zaś nie miał okazji ujrzeć twoich płomiennych, rozwichrzonych loków. Gdyby tłuścioch nas tutaj odnalazł, musiałby być telepatą.

Westchnęła, upinając luźne pasmo. Związała je wcześniej, ale włosy się rozsypały, tworząc chmurę wokół jej twarzy.

- Mogę je zawsze ufarbować, choćby na czarno, i obciąć.

- Ani się waż! - krzyknął Griff z komicznym oburzeniem. - Kupię ci miejscową czapeczkę z pom­ponem. Naciągniesz ją na uszy i będziesz udawać drwala. - Roześmiał się widząc jej minę i wymierzył przyjacielskiego kuksańca. - No, chodź! Wnieśmy rzeczy, rozpalmy na kominku i otwórzmy butelkę wina.

Chatę zbudowano z ociosanych bali. Była niewielka, ale pięknie urządzona i tak nowa, że wciąż pachniała świeżo ściętą sosną i lakierem. Na jednej ze ścian królował potężny kominek z kamieni polnych oraz stos porąbanego drewna. Po chwili Griff rozniecił huczący ogień.

- Przypomina mi to pewne miejsce zapamiętane z dzieciństwa - powiedział zadumany. - Rodzice mojego przyjaciela, Gary'ego Hawthorne'a, mieli domek nad podobnym jeziorem. Przez okrągły rok tam jeździli, a tata Gary'ego w lecie zawsze brał kilka tygodni urlopu, i też tam go spędzał. Jake Hawthorne nauczył mnie pływać, łowić i oprawiać ryby, wiosłować, budować ognisko. Wtedy uważałem go za Boga. - Stanął wpatrzony w płomienie. - Ostatni raz widziałem go przed jedenastu laty.

Gen podeszła, wsunęła dłoń w jego rękę.

- Jedenaście lat to szmat czasu jak na rozłąkę ze starymi przyjaciółmi - odezwała się cicho. - Im pewnie brak ciebie równie mocno, jak tobie ich. Szczególnie gdy... - omal wymknęło się jej: „Gdy Gary nie żyje".

- Jak mógłbym spojrzeć im w oczy? - szepnął głosem ciężkim od wspomnień i cierpienia. - Jak mógłbym im wytłumaczyć, że porzuciłem ich syna na pewną śmierć? Przecież to był mój najlepszy przyjaciel. Ufał mi.

- Sądzisz, że obwiniają cię za jego śmierć? Myślisz, że obarczali cię odpowiedzialnością za jego bez­pieczeństwo?

- Gen, ja byłem za niego odpowiedzialny. Byłem jego dowódcą, nie tylko przyjacielem. Do mnie należało wyciągnięcie go stamtąd żywego. A zawiodłem.

- Byliście żołnierzami. Walczyliście w brutalnej, ohydnej wojnie, a nie przechodziliście ruchliwą ulicę po lody! - rozzłościła się nie na żarty. - Naprawdę sądzisz, że zdołałbyś ocalić Gary'ego, gdybyś odesłał helikoptery albo został tam po ewakuacji reszty oddziału, bawiąc się w Rambo? - odwróciwszy się, wymaszerowała do kuchni zaparzyć kawę.

Napełniła elektryczny czajnik, odstawiła go z hukiem, włączyła do kontaktu. Na blat chlapnęła woda. Gen zaklęła pod nosem, szarpnęła drzwiczki, szukając pod zlewem jakiejś ścierki. Właściciel przezornie włożył tam papierowe ręczniki. Gen oddarła pełną garść, a kiedy Griff pojawił się w progu, wycierała kałużę.

- Przepraszam - powiedziała cicho, nie podnosząc wzroku. - Nie powinnam była tak na ciebie naskoczyć.

- Musiałaś odreagować, a ja byłem pod ręką - odparł spokojnie. - Przemawiałaś do dziadka, nie do mnie.

Spojrzała zdumiona. Potem uśmiechnęła się blado.

- Chyba tak. Po prostu złość mnie bierze, gdy pomyślę, że ktoś w ten sposób pozwala zadręczać się przeszłości. Tamte decyzje może były dobre, może złe... Nie teraz o tym sądzić. Co więcej, to bez znaczenia. Zapadły, ludzie zginęli. Czterdzieści lat wyrzutów sumienia nie przywróci życia towarzyszom dziadka, a jedenaście lat twoich samooskarżeń nie wskrzesi Gary'ego. Nie pojmuję, jak wy, mężczyźni, możecie podporządkowywać się temu ideałowi bohatera. Ku jej zdziwieniu Griff uśmiechnął się.

- Znakomicie potrafisz pouczać innych, moja miła. - Uniósł brwi. - Ale i w tobie jest mnóstwo z dziadka, Wiewiórko. Wykradłaś Broussarde'owi znaczki, by dziadka chronić, nie bacząc na niebezpieczeństwo. A gdybyś postąpiła inaczej, to obwiniałabyś się za to przez następne czterdzieści lat.

- To co innego - mruknęła, zajęta czajnikiem. Potem westchnąwszy podniosła głowę. - Napijesz się kawy?

- Niekoniecznie.

Popatrzyła na czajnik, zmarszczyła nos i wyciągnęła wtyczkę. - Ja też nie.

- To może kieliszek wina?

- Przed kominkiem?

- Gdzieżby indziej? - począł przepatrywać zawartość szafek. Znalazł dwa kieliszki, przepłukał je, wytarł i zaniósł do saloniku. - Zawrzyjmy pewną umowę: od tej chwili ani słowa o Wietnamie, znaczkach, Garym, dziadku i tłuściochu.

- Znakomity pomysł! - podeszła do kominka, usiadła przy palenisku, wsparła brodę na splecionych dłoniach. - Możemy porozmawiać o tobie. Nigdy dłużej nie zatrzymywaliśmy się na tym temacie. Opowiedz mi więc o Griffie Cantrellu.

- Nic ciekawego - odparł lekko, ale jakaś nuta wahania w jego głosie sprawiła, że Gen spojrzała na niego uważniej. Znalazł korkociąg, otworzył butelkę, marszcząc w skupieniu czoło. Napełnił kieliszki, podał jeden dziewczynie, potem wyciągnął się na boku u jej stóp na plecionym dywaniku. - Nasze zdrowie, Wiewiórko. Oby nigdy nie trafiły się nam ciekawsze od tych chwile.

- Amen - zakończyła Gen ze śmiechem, stukając się z nim kieliszkiem. Upiła łyk wina. - Przypominam ci, że miałeś mi opowiedzieć o sobie.

Wzruszył ramionami.

- Mówiłem już, że to nic ciekawego. Do wstąpienia do college'u mieszkałem w Baltimore. Dyplom inżyniera uzyskałem na Uniwersytecie Columbia.

- Myślałam, że rzuciłeś college dla piechoty morskiej.

- Studia skończyłem po powrocie. Rok pracowałem w przemyśle lotniczym, potem zająłem się komputerami, założyłem własną firmę zajmującą się programowaniem, byłem też prywatnym konsultantem dla rządów... różnych krajów. Banał.

- Mnie wydaje się to całkiem interesujące - za­protestowała ze śmiechem. - Co robi twoja firma?

- QuadCom? Programujemy, instalujemy i pod­łączamy systemy komputerowe.

- My?

- Jest nas trzech plus personel biurowy, garstka kreślarzy, techników. Nic specjalnego, ale zarabiamy na życie. Nasza czwórka poznała się na uniwersytecie... - urwał. - Trzech z nas zawarło między sobą dżentelmeńską umowę, że kiedyś założymy wspólny biznes. Po Wietnamie wystartowałem z QuadComem, potem odnalazłem Paula i Aliego.

- Powiedziałeś „czwórka". - Gen odstawiła kieliszek i usiadła przy Griffie. - Ten czwarty to Gary, prawda?

- Tak. - Pociemniałe z rozpaczy oczy Griffa spotkały się z jej wzrokiem. - Tak, ten czwarty to Gary. - Wziął głęboki oddech, popatrzył przez ramię w syczący ogień. - Czasami łapię się, że mówię o nim, jakby wciąż żył. Minęło już jedenaście lat, ale niekiedy...

- Och, Griff. - Objęła go za szyję, przytuliła. - Tak chciałabym ci pomóc.

- Już to zrobiłaś. - Otoczył ją ramionami, przytulił policzek do jej piersi. - Nie wiesz, ile dobrego sprawia sama twoja obecność.

Gen uśmiechnęła się, odgarnęła mu włosy z czoła, ucałowała w czubek głowy. Kocham cię, powiedziała bez słów. Ogromnie cię kocham, Griffie Cantrellu.

- Jesteś czarujący - szepnęła tylko - ale nic a nic ci nie wierzę.

- Zarzucasz mi więc kłamstwo?

- Nie. Mówię tylko, że czarująco potrafisz obchodzić prawdę.

- Wolałbym raczej - mruknął, odpinając górny guzik jej bluzki - chodzić koło ciebie.

- Zacny rycerzu, czyżby to była propozycja?

- W rzeczy samej. - Odpinając kolejne guziki muskał jej dekolt. Zaczął całować krągłe piersi ponad koronką stanika, przesuwał coraz niżej palce. Delikatnie wyciągnął bluzkę z dżinsów, objął szczupłą kibić Gen. - Musisz kąpać się w pszczelim mleczku. Masz taką aksamitną skórę - szepnął, pieszcząc językiem piersi, potem nachylił głowę i ujął w usta rozkwitający sutek, całując go przez cienki materiał.

Gen wstrzymała oddech, wplotła palce w jego włosy, przyciągnęła ku sobie. Patrzyła w dół na ciemną głowę i aż przygryzła wargi, by nie krzyknąć z ogarniającego ją wszechpotężnie bolesnego niemal pożądania.

Griff odpiął suwak jej dżinsów, pieszczotliwym ruchem powoli ściągał je z bioder. Gdy opadły, zaczął muskać wewnętrzną stronę ud.

Odchyliła się w tył prawie bez tchu, Griff mruczał jej coś do ucha. Potem jego dłonie znalazły się w jej włosach, wyciągały spinki i grzebyki, aż wreszcie na jego dłoń opadła kaskada jedwabistych loków.

- Jakie piękne - szepnął, zanurzając w nie twarz. - Jak płomienie, migocące i trzaskające w tym kominku. Jakby żyły własnym życiem. Jakbyś ty sama płonęła...

- Bo tak jest - wymruczała, całując go w policzki, usta. Musnęła językiem jego wargi, Griff odpowiedział tym samym, zadrżała. Całował ją tak namiętnie, tak żarliwie, że aż zawirowały jej wszystkie zmysły.

Ściągnęła mu koszulkę przez głowę, odrzuciła na bok. Sięgnęła do zapięcia dżinsów, usłyszała, że Griff wstrzymuje oddech, gdy opuszkami palców delikatnie przesunęła po jego brzuchu. Naprężył mięśnie, a gdy odpięła suwak, przestał w ogóle oddychać. Z uśmiechem objęła go za szyję i przycisnęła się do niego. Miał wilgotną, gorącą skórę, a był tak silnie podniecony, że gdy dotknęła podbrzuszem jego nabrzmiałej męskości, z jękiem szarpnął się w tył.

Przestraszona, cofnęła się.

- Och, uraziłam cię...

- Zostań tak - prosił, przygarniając ją z całych sił. - Wierz mi, kochanie... tym nie zadajesz mi bólu! Mój Boże, to jest wspaniałe, nie przykre.

- O to ci chodzi? - spytała, zataczając biodrami małe kółka. - A może o to?

- Gen! - wybuchnął przeciągłym śmiechem i osunął się na plecy pociągając ją za sobą. - Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, co ze mną robisz?

- Ani trochę - przekomarzała się, czemu przeczył ruch jej bioder. - Co zresztą po panu widać, panie Cantrell.

- Porobiło mi się tak od chwili, w której po raz pierwszy spojrzałaś na mnie na skrzyżowaniu. Rozu­miesz, co to za piekielna męka pragnąć kobiety tak gorąco i jednocześnie prowadzić motocykl? Bite trzy dni spędziłem jak na torturach, moja pani.

- Może więc choć teraz mogłabym ci pomóc? - pieszczotliwie przesunęła dłoń wzdłuż jego brzucha, czując napięte mięśnie. - Z największą przyjemnością, panie Cantrell, osobiście zajmę się tą sprawą.

- W jaki sposób? - wydyszał. Odbijający się w jego oczach ogień sprawiał, że w ciemnym pokoju żarzyły się niczym węgle.

- Na przykład... tak - uśmiechnęła się, pieszcząc go powoli i kusząco ręką.

Jęknął, odrzucił w tył głowę, przeszedł go spazm.

- Och, Genny, kochana, cała przyjemność po mojej stronie!

- No, może nie cała. - Usiadła. Niespiesznie odpięła stanik, rozkoszując się spragnionym wzrokiem Griffa. Jej mlecznobiała skóra, na której odbijały się refleksy roztańczonych płomieni, zdawała się jaśnieć jakimś wewnętrznym ogniem. Gen, odchyliwszy się, dumnie ofiarowała siebie całą.

Griff zamknął jej piersi w obu dłoniach, pieścił ich aksamitne brodawki, aż stwardniały, a Gen zaczęła gwałtowniej oddychać.

- Są akurat - mruknął, paląc ją oczami i na­prowadzając delikatnie w dół. - Pasujesz na mnie jak rękawiczka, Genevieve Jourdan. Jesteś dla mnie stworzona. Absolutnie doskonała, jak na zamówienie.

- Griff! - opadła na niego dysząc. - Griff, tak bardzo cię pragnę!

- Jak bardzo? - dopytywał się skubiąc jej wargi. - Jak bardzo?

Oszołomiona pragnieniem, rozkosznie zdumiona własną śmiałością, przesunęła jego dłoń niżej. Gdy palce wśliznęły się delikatnie pod gumkę fig, a potem jeszcze czulej w bardzo wilgotne samo jej „serce", nie mogła już złapać tchu.

- Teraz już wiesz? - wyjęczała.

- Tak! - objął ją drugim ramieniem. - Niech i ja ci pokażę, jak bardzo cię pragnę! - zaczął przekręcać się wraz z nią na bok, nagle znieruchomiał, wymamrotał coś.

Gen zdecydowanym ruchem pchnęła go na dywan.

- Ja to zrobię!

- Gen, to absurd! - szepnął zażenowany. - Już i tak głupio, że nie potrafię umyć własnego grzbietu, ale to, że nie jestem zdolny kochać jak trzeba własnej kobiety, przekracza wszelkie granice śmieszności.

- Więc zróbmy to tak, jak nie trzeba - całując go, położyła się na nim. Coś twardego prężyło się ku niej, drażniła to, aż Griff zaczął jęczeć jej imię, przymrużone oczy pałały żarem niemal tak intensywnym jak ogień za ich plecami.

Zsuwając się pieściła jego tors, brzuch biodra. Muskała językiem pępek, potem wilgotne podbrzusze. Griff znieruchomiał, zaciskał palce na jej ramionach, jak gdyby nie wiedział, czy chce ją przygarnąć, czy odepchnąć.

Chciała ściągnąć z niego slipy. Gdy się to nie udawało, speszyła się na chwilę, potem roześmiała zachwycona, odkrywszy przyczynę. Delikatnie uwolniła go i Griff znowu szepnął jej imię. Ośmielona jego tak bardzo widocznym pragnieniem, pieściła go, całowała bardziej intymnie, niż kiedykolwiek mogła sobie wyobrazić.

Nie myślała, że potrafi pożądać go jeszcze mocniej, ale widząc jego reakcję zapłonęła goręcej. Wreszcie nie mogła wytrzymać ani sekundy dłużej. Ściągnęła figi, podniosła się wyżej, dotknęła wargami jego ust, gorących i spragnionych. Dosiadła jego bioder, wchłonęła w siebie. Zaczęli gwałtowniej oddychać.

Ręce Griffa wpięły się w jej pośladki, uspokoiły pospieszne ruchy, ucząc drugiego, powolnego rytmu, który błyskawicznie doprowadził ją nad krawędź otchłani. Griff delikatnie, cierpliwie, pokazywał, co dla niej najlepsze, jak ma się wsłuchać w siebie. Prowadził ją nad tę przepaść, potem zawracał znad granicy spełnienia, aż zaczęła drżeć i szlochać.

- Teraz - szepnął wreszcie, czując, że Gen jest bliska omdlenia. - Bierz to, co chcesz. Rób, co uważasz i tak, jak chcesz.

Ufając mu całkowicie, zatraciła się w tej chwili. Wygięła w tył i poruszała z radosnym nienasyceniem, zapomniawszy o swoich zahamowaniach i nieśmia­łości. Wkrótce naprężyła się, krzyknęła przeciągle, triumfalnie. Raz po raz przeszywana dreszczem, wpiła się w Griffa usiłując złapać oddech. Parę sekund później i Griff stoczył się w ową palącą otchłań, powtarzając w rozkoszy jej imię. Osunęła się w jego ramiona z westchnieniem bezgranicznego szczęścia.

Długą chwilę leżeli spleceni w uścisku, szepcząc to, co zwykle szepczą kochankowie, śmiejąc się cichutko od czasu do czasu, odprężeni po zaspokojeniu wzajemnej namiętności. Potem Gen przekręciła się na bok, wtuliła w gościnne wgłębienie ramienia Griffa, sennie wzdy­chając.

- Chyba to polubię.

- Mam nadzieję - mruknął równie sennie. Dał jej żartobliwego klapsa. - Wciąż masz apetyt?

- Na co? - spojrzała zalotnie.

- Bój się Boga, stworzyłem potwora - popatrzył na nią z udanym przerażeniem.

- I to nienasyconego - zapewniła go śmiejąc się chrapliwie, ukąsiła lekko w ramię, potem pocałowała to miejsce. - To nauczy cię nie igrać bezmyślnie z siłami przerastającymi możliwości śmiertelnika.

- No, nie wiem. Igraszki z tobą okazały się całkiem miłe. - Uścisnął ją gorąco. Potem wstał. Utykając nieznacznie poczłapał boso do kuchni. - Nie wiem, jak ty, ale ja umieram z głodu. Ta zabawa w berka dobra jest dla ptaków. - Słychać było, jak buszuje po szafkach, potem okrzyk triumfu i po chwili pojawił się z torbą ciasteczek. - Ten kretyn jest winny nam obiad. Jeżeli kiedykolwiek wpadnie mi w łapy, to ciężko za to zapłaci. - Spostrzegł, że Gen zaniepokojona szybko ogląda się na drzwi i poniósł do góry obie ręce.

- Przepraszam. Uzgodniliśmy, że nie będziemy o tym wspominać. Patrz, czerstwe, ale jednak jadalne.

Gen uśmiechnęła się i usiadła, zaglądając do pustej w połowie torebki. Wzięła jedno ciasteczko i już miała je ugryźć, kiedy sobie coś przypomniała, rozdzieliła je na dwie części i wsunęła zgrabnie w usta nie po­smarowaną połowę.

- Tak lepiej?

Griff pochylił się i zlizał czekoladowe okruszki z jej lewej piersi.

- Dużo lepiej.

- Jestem pojętną uczennicą.

- To już zauważyłem. - Spojrzał jej w oczy, gorąco, czule, pocałował delikatnie w usta. - Co sobie zaplanowałaś na następne sto lat, Wiewiórko?

- A o czym myślisz?

- Mniej więcej o tym samym, co ty, kotku...

- W takim razie - szepnęła obejmując go za szyję - sądzę, że następne sto lat mam wolne.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Griffa nie było.

Gen stanęła na górnym stopniu chaty i rozejrzała wokół marszcząc brwi. Obudziwszy się stwierdziła, że leży sama w wielkim, skotłowanym łożu, wstała więc, wzięła prysznic, spodziewając się w każdej chwili Griffa. Ale nie wrócił. Dziwnie niespokojna włożyła jedną z jego koszul i wyjrzała na dwór. Samochód zniknął.

Bruzda na czole pogłębiła się. Dziewczyna wzdychając przysiadła na schodku, powtarzając sobie, że nie ma powodu do niepokoju. Griff potrafi o siebie zadbać. I przecież nie zostawiłby jej samej, gdyby się bał, że podczas jego nieobecności mogą pojawić się tutaj Broussarde albo grubas.

Dlaczego Griff jej wcześniej nie obudził? Dochodziło już południe, a planowali odszukać posiadłość Laporteauxa i wymyślić sposób na dostanie się do jej wnętrza dziś w nocy. Jutro będzie ostatni dzień. Ostatnia szansa. Gdzież on się podział? Dlaczego odjechał nie zostawiając nawet kartki...

Za jej plecami rozległ się skrzekliwy trajkot wiewiórki. Odwróciła się akurat, by zobaczyć zmierzający bez­szelestnie w stronę chaty jakiś samochód. Szum wysokich sosen tłumił warkot silnika. Serce skoczyło jej do gardła, nim się zorientowała, że to ich wy­pożyczone auto. Ruszyła więc do chaty. Griff właśnie wysiadał.

Spojrzał na nią ponad dachem samochodu i wy­szczerzył zęby.

- No, no. A wydawało mi się, że zostawiłem cię śpiącą kamiennym snem.

- To dlatego nie fatygowałeś się, by mnie obudzić?

- w jej głosie czaił się gniew.

Griff lekko zmrużył oczy. Wyjął torbę i zatrzasnął drzwiczki.

- Kiedy wstałem, spałaś głęboko - wyjaśnił spokojnie.

- Tak uśmiechnięta i szczęśliwa, że nie miałem sumienia tego przerwać. Poza tym, wydawało mi się, że potrzebujesz snu. - Popatrzył porozumiewawczo.

- Niewiele zaznałaś go w nocy. Poczuła, że się rumieni.

- Prawda - mruknęła. Nagle zrobiło się jej głupio. Westchnęła i obiema dłońmi przygładziła rozwiane wiatrem włosy. - Przepraszam, Griff. Po prostu gdy zobaczyłam, że ciebie nie ma, pomyślałam... - wzruszyła ramionami.

- Co mianowicie? - popatrzył na nią twardo, wokół ust i na brodzie pojawiły się jakieś ostre rysy.

- Że... och, sama nie wiem. - Westchnąwszy obeszła samochód. Była wściekła na siebie za to, że kiedy spostrzegła, iż Griff zabrał samochód i zniknął, do głowy jej wkradły się podejrzenia. A jeszcze bardziej wstydziła się wspominając, jak to zajrzała do torby i jak po stwierdzeniu, że znaczki są na miejscu, ogarnęły ją palące wyrzuty sumienia. - Pomyślałam, że może doszedłeś do wniosku, iż nie jestem warta kłopotów, w jakie się dla mnie pakujesz. Nie winiłabym cię, gdybyś naprawdę odjechał.

- Nie bądź idiotką - zbeształ ją spokojnie. Objął wolnym ramieniem i pocałował.

- Będę taka szczęśliwa, kiedy to się już skończy!

- Nie mniej niż ja, wierz mi - mruknął stanowczo. Zerknęła na niego.

- Jedziemy dziś po południu do rezydencji Laporteauxa?

- Wolałbym spędzić to popołudnie z tobą w łóżku - poinformował ją zwykłym głosem.

- Próbujesz odwrócić moją uwagę? - roześmiała się.

- Tak jak ty moją. - Przygarnął ją ramieniem. - Zachowuj się tak dalej, a bez dwóch zdań odłożę śniadanie na później.

Gen wzięła od niego torbę i odstawiła na kuchenny stół, potem odwróciła i wsunęła w jego otwarte ramiona.

- Po wyczynach wczorajszej nocy jestem doprawdy zdumiona, że masz jeszcze dość energii, by nawet myśleć o takich rzeczach. Szczerze mówiąc - dodała z łobuzerskim uśmieszkiem - dziwię się, że nie spędzisz całego dnia na rekonwalescencji.

- Nie straciłem na tyle sił, by nie móc tego ranka wykonać swojego popisowego numeru, szcze­gólnie przy takiej zachęcie. - Położył dłonie na jej biodrach. - A pomysł spędzenia całego dnia w łóżku wydaje mi się całkiem rozsądny. Przy czym bynajmniej nie rekonwalescencję mam na myśli. - Podniósł Gen, by okazać, jak wielką ma na to ochotę, aż dziewczynę zabolały plecy. Skrzywiła się, zaprotestowała ze śmiechem, oczy Griffa na­tychmiast spoważniały. - Nic ci się nie stało? - spytał miękko. - Nieźle nas wczoraj poniosło. Może byłem za brutalny, choć bardzo starałem się nie. Ty wciąż jesteś jeszcze nowicjuszką.

- Przy tak zachwycającej regularności wkrótce nią być przestanę. Czuję się dobrze, jestem tylko odrobinę obolała. Tu i ówdzie.

- Tu i ówdzie jesteś niezwykle piękna - wymruczał wtulony w jej szyję. - Ale może powinniśmy odłożyć ten dzień w łóżku. Nie chciałbym, żeby naprawdę cię coś zabolało.

- To chyba niemożliwe. - Pocałowała go w czubek nosa. - Zdaje mi się, że dzisiaj twoje sińce są w lepszym stanie.

- Cały jestem w znakomitej formie - zapewnił ją namiętnym uśmiechem. - Panno Jourdan, czy zamiast na popołudniowe figle mogę zaprosić panią na śniadanie?

- To znaczy, że przywiozłeś coś do jedzenia? - żywo zerknęła do torby. - Croissanty! I bekon. Jajka. I pieczarki, zielona papryka, cebulka, steki, wino. A to co? Szampan! - roześmiała się wesoło. - Głuptasie, przywiozłeś tyle, że starczyłoby nam na kilka dni. A co z Laporteauxem i znaczkami?

- Nie uciekną.

- Ależ Griff, musimy...

- Później - mruknął, ściągnąwszy nagle brwi.

- Przecież... - Gen zreflektowała się, przełknęła zniecierpliwienie. Griff wie, co robi, bez względu na to, jak irytujące jest takie opóźnienie. - Śniadanie?

- Śniadanie! - pocałował ją raz jeszcze, potem zaczął wypakowywać zakupy. - A po śniadaniu niespieszna przechadzka wokół jeziora. Może po­pływamy. Potem późny obiad: steki i wino przed kominkiem.

- Griff! - nie zdoławszy się opanować spojrzała na niego ostro, wspierając dłonie na biodrach. - Nie chcę ci psuć pikniku, ale to nie wakacje. Musimy obmyślić jakiś plan. Sposób na dostanie się do posiadłości Laporteauxa i...

- Później, Gen. - Popatrzył na nią zirytowany. Skończył wykładać sprawunki.

Gen westchnęła. Biedny Griff. Za jakie grzechy dał wplątać się w ten koszmar? Miał przecież własne zmartwienia.

- Wiesz przecież, że nie musisz dalej w to brnąć. I tak już dużo dla mnie zrobiłeś. Zrozumiem, jeśli zechcesz się trzymać z dala, aż...

- Nie mam zwyczaju zaczynać czegoś i nie kończyć.

- Ale...

- Hej! - spojrzał na nią, uśmiechnął się rozbrajająco. Na razie ani słowa o Laporteauxie i jego znaczkach, zgoda? Jeżeli nie masz nic lepszego do roboty, to posiekaj cebulkę do omletu.

Gen zmierzyła go zrozpaczonym wzrokiem.

- Doceniam pomysł, panie Cantrell. Ale rozpraszanie mojej uwagi za pomocą cebuli i omletów nie powstrzyma mnie od troski o jutro.

- Cebula i omlet to nie wszystko - zapewnił ją.

- Mam w zanadrzu jeszcze kilka innych pomysłów.

- Mianowicie?

- Zobaczysz - przyrzekł, patrząc jej w oczy.

- Gwarantuję jednak, że ci się spodobają. Uśmiechnęła się krzywo.

- Nie byłabym taka pewna. Pięć lat czy pięć tysięcy kilometrów?

- Całe życie i bez ograniczeń, Wiewiórko.

Reszta dnia upłynęła jak w bajce. Po wspaniałym śniadaniu przeszli się brzegiem jeziora. Trzymając się za ręce, wędrowali w pocętkowanym słońcem cieniu sosen, ich kroki głuszył gruby kobierzec opadłych igieł. Było ciepło, cicho, sosny pachniały, między pniami niczym szafir prześwitywało jezioro. Odkryli małą piaszczystą łachę, podwinęli nogawki i brodzili po płyciźnie, śmiejąc się, gdy spod ich stóp umykały zwinne, brązowe cierniki.

Kochali się niespiesznie wśród majestatycznych drzew, potem ubrali się i powędrowali z powrotem do chaty. Znów się kochali, tym razem w łóżku i daleko mniej spokojnie. Przyjemnie wyczerpane ciała dały im czas, by nacieszyli się sobą dostatecznie, bez konieczności panowania nad zmysłami. Nasyceni, rozkosznie znużeni, zasnęli trzymając się nawzajem w ramionach.

Gen obudziła się wystraszona. Griff był już na nogach, ubrany. Uniósłszy się na łokciu, patrzyła na niego rozespana. Stał do niej plecami, w dżinsach i czarnej, skórzanej kurtce. Dopiero po chwili do jej świadomości dotarło, co on robi. Zmarszczyła czoło.

- Griff?

Podskoczył jak oparzony, niemal wypuszczając z rąk jej torebkę. Obejrzał się.

- Myślałem, że jeszcze śpisz.

- Na wpół. - Nie powiedziała nic więcej, spojrzała tylko wymownie na otwartą torbę.

- Kluczyki do samochodu - odparł na to milczące pytanie i uniósł je tak, by sama się mogła przekonać.

Kiwnęła głową, ziewnęła i usiadła. W pokoju panował wieczorny chłód, zadygotała, okryła się narzutą.

- Wyjeżdżamy zaraz? Zawahał się na ułamek sekundy.

- Nie, muszę tylko... zatelefonować do kogoś. Wracam za chwilę.

- Poczekaj sekundę, a ubiorę się, pojadę z tobą.

- Nie. - Słowo to padło za szybko, odrobinę za ostro. - Spieszę się, Gen. Pojadę tylko na autostradę, do stacji benzynowej na zakręcie. Są tam jedynie dystrybutory i automat.

Już otworzyła usta, by powiedzieć, że i ona musi koniecznie zadzwonić do dziadka. Ale coś ją po­wstrzymało. Griff wyraźnie nie życzył sobie towarzystwa.

- W porządku.

Skinęła wolno głową. Zadrżała, mocniej owinęła się kapą, gdy zimny podmuch owiał jej nagie ramiona, odwróciła się ze ściągniętymi brwiami i zaczęła zbierać swój" ubranie.

Leżało po całym pokoju, ciśnięte niecierpliwie, gdy parę godzin temu zaczęli się pieścić z Griffem, tak siebie spragnieni, że nie mogli doczekać się zdjęcia ubrań. Uśmiechnęła się, a potem uśmiech zgasł, jego miejsce zajęło zrozumienie. Coś się stało. Coś, co poruszyło Griffa, a o czym jej nie powiedział.

Na próżno usiłowała pozbyć się tej myśli. Gdy weszła do łazienki i odkręciła prysznic, zmarszczka na jej czole jeszcze się pogłębiła. Nastrój Griffa począł się zmieniać, jak tylko wrócili znad jeziora. Zachowywał się nienaturalnie cicho, w miarę upływu popołudnia zamknął się w sobie. Ukradkiem obrzucał ją zamyś­lonym spojrzeniem, kiedy indziej wbijał nic nie widzący wzrok w ścianę, zatopiony w swoich rozważaniach.

A kiedy wreszcie się nią zajął, czynił to jakby z rozpaczą i strachem. Z żarliwą desperacją chwycił ją za włosy, jakby bał się, że ona zaraz zniknie. Posiadł ją z takim samym rozpaczliwym pożądaniem, jakby myślał, że kochają po raz ostatni, że już nigdy więcej nie będzie mu dane nacieszyć się jej zapachem, smakiem i pragnął na zawsze utrwalić ją w swojej duszy.

Ależ to kompletne szaleństwo, stwierdziła Gen kategorycznie.

Wzięła prysznic, ubrała się, poszła do kuchni i właśnie napełniała czajnik, gdy uprzytomniła sobie, że wcale nie ma ochoty na herbatę. Zdenerwowana, rozdygotana, wędrowała od okna do okna. Wreszcie zniecierpliwiona opadła na jeden z wielkich foteli przed kominkiem. Jeszcze tylko dzień. Jutro o tej porze będzie już po wszystkim. Tak czy inaczej. Albo uda się podmienić Znaczki Wolności, a falsyfikaty Philippe'a w strzępach spłyną w najbliższej toalecie, albo ona i Griff wylądują w więzieniu. .

Dopiero po dwóch godzinach usłyszała wreszcie warkot samochodu. Zatrzymał się na podjeździe. Odrzuciła gazetę, z westchnieniem ulgi podeszła do frontowego okna.

Griff zerknął w stronę chaty. Gen pomachała mu, ale on jej nie widział. Późnopopołudniowe słońce odbijające się w szybie skrywało ją przed jego oczami. Westchnęła, opuściła rękę i już miała ruszyć ku drzwiom, kiedy pojęła, że Griff wcale tutaj nie idzie.

Ku jej zdumieniu okrążył samochód i stanął z tyłu, z rękoma na biodrach, wpatrzony w wąską, obrośniętą drzewami drogę.

I wtedy, jak spod ziemi, zjawił się drugi samochód. Sunął cicho wśród długich cieni, zmierzał pewnie do oczekującego go najwyraźniej Griffa. Był to stary model Buicka, błękitny.

Na tak nieoczekiwany widok Gen po prostu skamieniała. Zamrugała powiekami, jakby spodziewała się, że przysnęła nad gazetą. Ale samochód nie zniknął.

Otworzyła usta, by ostrzec Griffa, choć i tak nie mógłby jej usłyszeć, potem zrozumiała, że wcale nie ma takiej potrzeby. On nie tylko widział hamujący zgrzytliwie Buick, ale jeszcze zmierzał na jego powitanie. Osłupiała patrzyła, jak pochyla się, by pogawędzić z kierowcą, wsparłszy jeden łokieć o dach. Po chwili Griff wyprostował się i odstąpił w tył. Drzwiczki samochodu otworzyły się. Zmartwiała z przerażenia Gen obserwowała, jak gramoli się przez nie niezgrabnie niski tłuścioch, ten sam, który ich śledził. Owinął wydatny brzuch niedopasowaną marynarką i zerknął na chatę.

Gen odskoczyła od okna, przywarła do ściany. Na miłość boską, o co tutaj chodzi? - pytała się rozpaczliwie. Jak on wpadł na ich trop? Co Griff wyprawia, witając się z nim jak ze starym znajomym?

Ostrożnie wyjrzała zza ramy. Obaj mężczyźni stali zatopieni w rozmowie. Grubas wskazał chatę, Gen gwałtownie szarpnęła się w tył, potem przypomniała sobie, że w blasku słońca tamci nie mogą jej zobaczyć. Nachyliła się, wstrzymując oddech. Teraz Griff spoglądał w jej kierunku. Po chwili, ku jej absolutnemu zdumieniu, obaj mężczyźni ryknęli śmiechem.

Gen zamknęła oczy i z jękiem odsunęła się od okna. To nie może być prawda, modliła się. Nie Griff. Błagam, Boże, szeptała. Błagam, nie Griff!

Powoli cała łamigłówka zaczęła się układać z nie­zauważalnych, oderwanych od siebie elementów. Zdarzenia, które nic nie znaczyły pojedynczo, wzięte razem tworzyły logiczną i podejrzaną całość. Pojawienie się Griffa w noc przed wypadkiem w ustronnym motelu, zupełnie jakby rozmyślnie jej szukał. Łatwość, z jaką odnalazł ją następnej nocy, a w parę godzin później tajemnicze przybycie Broussarde'a. Czy Broussarde naprawdę ją wyśledził, czy może wcześniej dostał cynk? Griffowi nie brakowało okazji, by udać się do zajazdu i zadzwonić, kiedy ona wieczorem wybrała się na spacer. Przecież sam przyznał się do rozmowy z właścicielem motelu.

- Nie! - Gen zacisnęła pięści. To niemożliwe! Griff Cantrell ją kochał - nie zdradziłby jej! Nawet za pół miliona dolarów!

Oddychała gwałtownie, usiłując zebrać myśli. Jak grubas zdołał tak łatwo wpaść na ich trop? Odnalazł ich nawet w Quebecu, chociaż Griff, tak jak tutaj, zameldował ich pod fałszywym nazwiskiem.

Przełknęła ślinę, nie chcąc się nawet nad tym zastanawiać. Ale w głowie to wszystko układało się jej w spójną całość. A jeśli oni współdziałali: Griff, Broussarde i grubas? W takim razie, dlaczego Griff nie ukradł znaczków już dwa dni temu? Po co brnął w to całe bagno wystawiając się na niebezpieczeństwo?

Może wcale nie współpracował z Broussarde'em. Może po prostu wplątał się nieświadomie, a potem zwietrzył okazję zbicia szybkiej forsy. Jeżeli szantażysta trafił na szantażystę? Czyż nie wygodniej wskazać znaczki za sowitą opłatą niż odsprzedać pierwszemu złodziejowi? Broussarde przecież nie pójdzie na policję.

Przycisnęła pięść do ust, by stłumić nieoczekiwany wybuch śmiechu, w którym słychać było rozpacz i panikę. Mimo iż zakrawało to na obłęd, w istocie było bardzo proste. Griff miał to, czego chciał Broussarde. Musiał jedynie wytrwać przy Gen, nim nie uzgodni z tamtym ceny. Jeżeli więc ochraniał przed Broussarde'em nie ją, a swoją „inwestycję"?

W gardle poczuła bryłkę lodu. Jeżeli to wszystko prawda, Griff musiał upewnić się co do dwóch rzeczy: że bezgranicznie mu zaufała i nie będzie kwestionować jego słów i czynów oraz że nie dojadą do Laporteauxa, nim dobije targu. Obie rzeczy przyszły mu bez trudu. Gen, zawsze naiwna i ła­twowierna, teraz okazała się szczególnie podatna. Niewiele trzeba było wysiłku ze strony przystojnego, pewnego siebie i bezsprzecznie czarującego mężczyzny, by kompletnie straciła głowę.

Czuła krew krzepnącą w żyłach, ogarniające ją zimno. A niski tłuścioch? Nagle zaczęła myśleć logicznie, jakby miała do rozwiązania zagadkę z filmu kryminal­nego, a nie własny koszmar. Może on był pomocnikiem Broussarde'a a i teraz występował w roli pośrednika? Może Broussarde i Griff doszli już do porozumienia, gdy Griff pojechał do miasta pod pozorem zakupów...

- Nie - ucięła stanowczo. Puściła wodze fantazji, widziała spisek i intrygę tam, gdzie ich wcale nie było. Musi się znale, A; jakieś rozsądne wytłumaczenie obecności tutaj tego człowieka. Po prostu nie mogła - i nie zrobiła tego - uwierzyć, że Griff Cantrell byłby zdolny do kradzieży czegoś cenniejszego od jej serca. Spojrzała na drzwi. Wystarczy wyjść na dwór i stanąć z nim twarzą w twarz. Kiedy się wszystko wyjaśni, wyjdzie na kompletną idiotkę. Ale to lepsze niż krycie się tutaj na granicy szaleństwa, melodramatycznie i bzdurnie.

Jeśli jednak ma rację?

Zrobiła już krok ku drzwiom, kiedy ta myśl zatrzymała ją w miejscu. Nagle, czując do siebie wstręt, zrozumiała, że musi stawić czoło możliwości, iż Griff jest winny. Nie wobec niej, lecz wobec dziadka.

Gdyż liczyło się tylko zwrócenie znaczków Williamowi Laporteaux. Ani Broussarde, ani tajemniczy grubas, ani jej wstrętne podejrzenia. Ani nawet Griff Cantreli. Wzięła głęboki oddech, potem stanowczym krokiem weszła do sypialni. Torebka leżała wciąż na szafce. Otworzyła ją.

Znaczki zniknęły.

Gen skamieniała. Utkwiła wzrok w panującym w torebce bałaganie. Potem, bardzo ostrożnie zaczer­pnęła powietrza. Muszą gdzieś tutaj być. Przecież niedawno je widziała. Opanowując się siłą woli przejrzała zamykane na suwak przegródki, zakamarki, metodycz­nie i powoli, starając się usunąć z pamięci obraz wystraszonego Griffa, gdy parę godzin temu przyłapała go na szperaniu w swojej torebce. Nic jednak nie znalazła. Klnąc wściekle, wysypała wszystko na łóżko, potem starannie przesunęła dłonią po podszewce, by się upewnić, czy może tam nie zsunęła się cienka plastykowa koperta. Na próżno.

- Och, Griff. - Przyciskając dłoń do ust stłumiła głośny szloch. - Griff, jak mogłeś!

Gwałtownie zawirowały wszystkie uczucia: żal, przerażenie, niewiara, ból, wściekłość. Jakąś swoją cząstką pragnęła temu zaprzeczyć, ale coś w głębi duszy, opanowane i rozsądne, nakazywało jej uciekać w ślepej, rozdygotanej panice.

Przecież nie bez znaczków! Odetchnęła dla uspoko­jenia, czując, jak ogarniają słodka fala niepohamowanej furii. Przytłumiła ona strach, palący ból po zdradzie, oczyściła umysł, uspokoiła. Niedoczekanie! Nie zostawi mu znaczków!

Pod oknem leżała torba Griffa. Skoczyła ku niej, otworzyła, wywróciła do góry dnem. Rozsypały się starannie poukładane ubrania, przetrząsnęła je, mru­gając jednocześnie powiekami, by dostrzec coś poprzez mgłę łez. Gdy zabolała ją szczęka, uświadomiła sobie, że powstrzymując łkanie zaciska kurczowo zęby. Gdzie są te cholerne znaczki?!

Wyciągnęła parę koszul, a kiedy na podłogę upadło coś z hukiem, serce skoczyło jej do gardła. Wiedziała od razu, że jest to zbyt ciężkie i wypukłe jak na znaczki. U jej stóp wylądował mały rewolwer. Wlepiła w niego oczy, otrząsnęła z obrzydzeniem, odsunęła na bok nogą.

Ktoś wbiegał po schodkach. Zmartwiała. Ze swojego miejsca widziała drzwi. Patrzyła na nie jak zaklęta. Gałka obróciła się. Gen usłyszała zdumione mruknięcie.

- Gen? - Griff wołał ją rozbawiony. Gałka znowu drgnęła, tym razem głośniej. - Hej, Genny! To ja! Otwórz!

Pospiesznie przejrzała resztę ubrań. Znaczków nie było. Zdusiła panikę, usiłowała myśleć rozsądnie. Wtedy coś uderzyło w drzwi niczym taran. Futryna rozleciała się w drzazgi, zamek puścił, drzwi otworzyły się gwałtownie, grzmotnęły o ścianę, aż chata zadrżała. Gen przeraziła się tak bardzo, że stała sparaliżowana, patrząc, jak Griff wpada co środka, rozcierając ramię. Wyhamował, rozejrzał się zaniepokojony. Potem spojrzał w kierunku sypialni i za progiem natknął się na jej przestraszone spojrzenie.

Zmarszczył brwi, ruszył ku niej.

- Hej, Gen? Co się...

Zadziałał instynkt. Chwyciła rewolwer i wyciągnęła go przed siebie, akurat w chwili, w której Griff stanął naprzeciwko niej.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Trudno powiedzieć, które z nich było bardziej zdumione. Oboje wlepili wzrok w broń, jakby ją pierwszy raz widzieli. Gen, zdziwiona, że ją trzyma, Griff, że jest wycelowana w jego pierś.

Rozpaczliwie przywołując na pamięć szczegóły z setek filmów kryminalnych, oglądanych wraz z dziadkiem, Gen podtrzymała prawą dłoń lewą.

- Nie ruszaj się!

- Cholera, co ty wyprawiasz?! - przyglądał się jej osłupiały. Uczynił ruch w jej stronę.

- Stać! - ostrzegawczo zakołysała lufą.

- Ja wcale nie żartuję!

Niepewny uśmiech, który począł wykwitać na jego wargach, zniknął. W jego miejsce pojawił się twardy, groźny grymas. Zmrużył oczy, kamienne, zimne i nawet groźniejsze.

- Nie mów mi, że mimo wszystko pomyliłem się co do ciebie, Wiewiórko. Zwykle aż tak źle nie odczytuję kobiecej duszy.

- Obawiam się, że tym razem tak właśnie się stało - zapewniła go drżącym głosem. Przełknęła gorycz tych słów.

W oczach Griffa zamigotało coś mrocznego, para­liżującego. Niedostrzegalnie przenosił ciężar ciała, balansując na piętach. W jego ruchach czaiła się groźba.

Gen przeszył lodowaty dreszcz.

- Jeżeli chodzi ci o to, o czym myślę, dziewczyno, to trzeba było zawczasu nabić broń. - Wskazał głową rewolwer, nie odrywając jednocześnie wzroku od Gen.

- A ty powinnaś nauczyć się z nią obchodzić.

- Jest nabita - zapewniła, choć nie miała o tym pojęcia. Nie wiedziała, jak to sprawdzić, a co ważniejsze, jak ją w razie czego naładować. Na filmach nie było o tym mowy! - Oddawaj znaczki, Griff! I to już! Jej słowa zbiły go z tropu. Zmarszczył lekko brwi:

- Co takiego?

- Nie odgrywaj niewiniątka. Wiem, że je masz. Kiedy wpadłeś na pomysł, by je ukraść? Jesteś wspólnikiem Broussarde'a i grubasa? A może to była decyzja chwili?

- Ja ukradłem? - wściekły ryk odbił się echem po pokoju. Gen odskoczyła. Griff szybkim spojrzeniem obrzucił jej wybebeszoną torbę i rozrzuconą zawartość swojej. Kiedy znów spojrzał na dziewczynę, jego oczy płonęły świętym oburzeniem. - Chcesz mi wmówić, że według ciebie ukradłem Znaczki Wolności?! - spytał groźnie. - I że po to kochałem cię taką opętaną ilość godzin? Dlatego...

- Nie wiem, dlaczego ze mną spałeś i nic mnie to nie obchodzi - skłamała łamiącym się głosem. Zaczęły się jej trząść ręce. Wiedziała, że już długo nie zdoła utrzymać rewolweru.

- Ja z tobą nie spałem - przypomniał jej obcesowo. - Ja się z tobą kochałem. Kochałem ciebie. Nawet taka gąska jak ty, Gen, powinna zauważyć różnicę. Naprawdę usiłujesz mi wmówić, że mogłem coś takiego zrobić po wspólnie spędzonych dniach i nocach?

Uczynił krok w jej stronę. Gen uniosła broń, oblizała wargi.

- Nie... - w nadgarstkach pulsowało jej od wysiłku. Desperacko myślała, jak długo zdoła jeszcze udawać zuchwałą pewność siebie. Z każdą sekundą ogarniała ją bowiem coraz większa panika.

- Gen, albo się komuś ufa, albo nie. Nie ma stanu pośredniego. Więc teraz, jeśli mi ufasz, wiesz, że nie ukradłem znaczków. Jeśli nie... Cóż, sądzę, że w takim wypadku żadne z nas nie ma wiele do stracenia.

- Nie...! - Gen wyrwał się pisk przerażenia, gdy Griff zrobił ku niej cztery potężne susy. Poddała się. Delikatnie odgiął jej palce i wyjął rewolwer.

Zadrżała, wytarła dłonie o spodnie, ciężko usiadła na łóżku.

- Nie cię diabli - zaszlochała. - Mogłeś przecież zabrać znaczki na samym początku. Dlaczego musiałeś mnie najpierw w sobie rozkochać? - Spazmatycznie łapała powietrze. - Wynoś się! Masz znaczki, to czego jeszcze chcesz?!

- Kobieto, o czym ty mówisz? - warknął. - Zaraz to wyjaśnimy. - Wyminął ją, pomaszerował do łazienki, chwilę później wrócił z jej kosmetyczką. Otworzył ją, sięgnął do środka i coś wyjął. - O to ci chodzi?

Utkwiła wzrok w cienkiej, celofanowej saszetce. Griff rozchylił ją tak, by zademonstrować czteroznaczkowy bloczek. Gen zamrugała powiekami, podniosła oczy ku surowej twarzy Griffa.

- Przeniosłem je - burknął. - Dziś rano, po śniadaniu. - Zobaczyłem twoją torebkę na wierzchu i pomyślałem, że jeśliby ktoś zakradł się tutaj podczas naszej nieobecności, to ją pierwszą ukradnie. Nie wiedząc nawet, że kryje w sobie znaczki warte pół miliona. Miałem ci o tym powiedzieć, ale jakoś wyleciało mi z głowy.

- A... ja myślałam...

- Myślałaś, że kiedy się o nich dowiedziałem, wpadłem na pomysł łatwego zarobku - dokończył Griff. - Wyobraziłaś sobie, że nasze godziny miłości są bez znaczenia, że pragnąłem jedynie tych cholernych, bezcennych Znaczków Wolności.

Gen ukłuta do żywego obrzuciła go złym spojrzeniem.

- Wcale nie chciałam tak myśleć! Ale kiedy zoba­czyłam, jak pogodnie gawędzisz z tym niechlujem, a potem zorientowałam się, że znaczki zniknęły, to co mogłam sobie wyobrazić?

- Niechlujem? - zmarszczył gniewnie brwi. Potem w jego oczach błysnęło zrozumienie. Odwrócił głowę, zerknął za drzwi sypialni przez okno salonu, znowu popatrzył na Gen. - Dobry Boże! - westchnął, łapiąc się za głowę. - Poindexter!

- Kto taki? - Gen ośmieliła się podnieść wzrok.

- Marvin Poindexter. - Wyraz twarzy Griffa nieco złagodniał. Uśmiechnął się. - Nasz niechlujny, grubawy cień to prywatny detektyw.

- Kto? - pisnęła.

- Kierowca jasnobłękitnego Buicka, który śledził cię od czterech dni, jest po naszej stronie. - Wydął ironicznie wargi. - Żaden Marlowe, co prawda, ale i tak najlepszy, jakiego udało się znaleźć twojemu dziadkowi w tak krótkim czasie.

- Dziadkowi?

- Przeraziłaś go śmiertelnie, Księżniczko. - Griff spojrzał z dezaprobatą. - Najwyraźniej zapomniałaś powiedzieć mu, na co się porywasz.

- Nie chciałam go denerwować. - Spuściła oczy. - Wiedziałam, że jeślibym się przyznała do ukradzenia Broussarde'owi znaczków, mógłby dostać ataku serca. Chciałam wyjaśnić to już po wszystkim.

- Oj, Genny, Genny - westchnął Griff. - Wy­prowadziłaś swoich mężczyzn na manowce, co?

Milczała, zbyt przygnębiona, by się bronić. Chora od wyrzutów sumienia i wstydu nie miała odwagi spojrzeć Griffowi w oczy.

- Tak mi przykro... - zdołała w końcu wyszeptać. - Jak w ogóle mogłam...

- Chodź no tutaj, głuptasie - odezwał się Griff chrapliwym głosem, biorąc ją w ramiona. - Czasami naprawdę potrafisz zaleźć za skórę, wiesz?

- Griff! - zaszlochała. Wtuliła się kurczowo w jego ramiona, ukryła twarz na piersi. - Jak mogłam być taka głupia?! Jak mogłam...

- Nie mogłaś - mruknął, gładząc ją uspokajająco po ramionach. - A w każdym razie nie w sercu i to tylko się liczy. Powinienem rozumieć, przez co przechodzisz. Opowiedzieć ci o Poindexterze, jak tylko odkryłem, kim jest, zamiast cię śmiertelnie przerażać. Jeżeli ktoś ma tutaj przepraszać, to ja.

Gen uśmiechnęła się blado, spojrzała na Griffa, potem wysunąwszy się z jego objęć ciężko przysiadła na łóżku.

- Jakim cudem Marvin Poindexter wplątał się w to wszystko? I dlaczego dziadek wpadł na pomysł, by wynajmować prywatnego detektywa?

- Bo wiedział, co zrobiłaś i co tobą kierowało. Sądził, że chociaż tak zdoła ci pomóc.

- Ale dlaczego Poindexter nic nie powiedział? Dlaczego kręcił się koło nas niczym bohater marnego kryminału?

- Głównie przeze mnie. - Griff uśmiechnął się widząc jej zdumienie. - Od dziadka wiedział, że podróżujesz samotnie. A tu nagle ja się zjawiam i to w całej okazałości, prawdę mówiąc.

Gen jęknęła wspomniawszy minę Poindextera, kiedy wpakował się do ich pokoju hotelowego w Quebecu.

- Nie do wiary - westchnęła. - Mam wrażenie, jakbym grała w jakiejś farsie. - Popatrzyła przygnębiona na Griffa. - Co teraz?

- Odeślemy niechlujnego, acz wytrwałego Marvina Poindextera z powrotem do Nowego Jorku, a jutro, jak planowałaś, podmienimy znaczki i będziemy żyli długo i szczęśliwie jak na filmach. Spojrzała z niedowierzaniem.

- Chyba nie mówisz poważnie? Rzeczywiście chcesz dalej to ciągnąć po tym, co zrobiłam?

- Masz na myśli grożenie mi bronią? - uśmiechnął się leniwie. Wsparł obok niej kolano, położył dłonie na jej ramionach i delikatnie pchnął w tył, aż oboje upadli na łóżko. Odgarnął kręcone włosy Gen, uśmiechając się do niej. - Kobieto, takie rzeczy się zdarzają. Chociaż muszę przyznać, że jesteś pierwszą, która mnie miała na muszce.

- Griff - zaprotestowała - powinieneś być na mnie wściekły, a nie...

- Masz rację. Powinienem - zgodził się całując ją w szyję. - Wściekły jak diabli. Naprawdę myślałaś, że tyle godzin uczyłem cię miłości po to tylko, by ukraść znaczki? - ugryzł ją pieszczotliwie. - Ja jestem chciwy, Gen. Za bardzo chciwy, by zadowolić się nędznym pół milionem. Kiedy mogę mieć ciebie całą.

- Jak możesz być dla mnie taki dobry, gdy oskarżałam cię o kradzież, oszustwo i...

- Gdyż przychodzi mi to z łatwością - wymruczał, nie odrywając od niej warg, całując powoli, namiętnie, aż zaczęła drżeć rozpłomieniona.

- Ależ niemal cię zastrzeliłam...

- Jednak nie - przesunął ustami po jej twarzy.

- Przecież mogłam - głaskała go po dłoniach i ramionach.

- Nie, nie mogłaś - zaprzeczył z pełnym przekona­niem. Koniuszkiem języka muskał jej wargi. - Przecież jesteś we mnie zakochana. Poza tym... zapomniałaś naładować broni.

- Nie była nabita? - Otworzyła szeroko oczy.

- Tylko kompletny kretyn trzyma w domu nabitą broń. A ja wolałbym nie uważać się za takiego.

- Mój Boże - westchnęła z ulgą. Przymknęła oczy, zamrugała powiekami, otworzyła je. - Wiedziałeś o tym?

- Nie od razu. Mogłaś ją jednak załadować.

- Więc ty... spodziewałeś się, że mogę wystrzelić - zdumiała się. - Dlaczego więc tak ryzykowałeś...

- Bo cię kocham - zapewnił ją czule. - A jeśli mężczyzna nie może zaufać kochanej kobiecie, to komu?

- Och, Griff. - Opuszkami palców dotknęła jego policzka, wpatrując z niedowierzaniem w jego szczupłą, opaloną twarz. - Mam nieprawdopodobne szczęście, że na ciebie trafiłam. Pomyśleć tylko, że gdyby na tamtym skrzyżowaniu nie paliło się czerwone światło, albo gdybyś był kilometr dalej...

- Albo gdybyś na mnie nie najechała, a mój motocykl wyszedł cało z kraksy... - dokończył parskając śmiechem. - Prędzej czy później byśmy się jednak spotkali, Gen. Wierzę, iż przeznaczone nam być razem. Los jest kapryśny, ale nie tak okrutny. Gdybyśmy nie spotkali się na skrzyżowaniu, to na pewno kiedy indziej, w jakimś innym miejscu.

- Kocham cię - szepnęła. Uśmiechnął się.

- Wiem. - I pocałował ją tkliwie w usta. Za ich plecami rozległo się chrząknięcie.

Gen wyrwał się zduszony okrzyk, Griff klnąc pod nosem obrócił się na bok i usiadł.

- Hm... zdaje się, wszystko w porządku. - Tuż za progiem sypialni stał Marvin Poindexter z ogromnie speszoną miną. - Kiedy pan nie wrócił po wyważeniu drzwi, pomyślałem, że lepiej sprawdzić, co się dzieje.

Gen podniosła się pospiesznie, obciągnęła bluzkę i przygładziła włosy. Czuła, że się rumieni. Ten facet miał wyjątkowego nosa. Pewnie doszedł do wniosku, że Gen ma nienasycony apetyt seksualny, gdyż prócz spotkania w restauracji, za każdym razem natykał się na nią i Griffa figlujących w rozmaitych motelowych łóżkach. Starannie unikając wzroku detektywa wepchnęła rozrzucone rzeczy z powrotem do torebki, wsunęła znaczki do wewnętrznej kieszonki i zapięła suwak.

Girff wstał, poprawił nogawki dżinsów w kowbojskich butach. Z nie tajoną irytacją popatrzył spode łba na Poindextera.

- Wszystko gra.

Tamten skinął głową, potem spojrzał na Gen.

- Przepraszam, że panią nastraszyłem, panno Jourdan. Gdybym wiedział, że pan Cantrell jest... hm... tym, kim jest, wróciłbym do domu. - Przeniósł na Griffa wzrok. Gen przysięgłaby, że w jego oczach czaił się strach. Albo groza. Z detektywa lał się ciurkiem pot.

- Poindexter - odezwał się Griff. - Dosyć się chyba napracowałeś jak na jeden dzień. Od tej chwili ja przejmuję nad wszystkim pieczę.

- Tak jest - Poindexter wyprostował się tak, iż Gen przez chwilę myślała, że naprawdę zasalutuje. Patrzyła za nim, gdy ruszył nerwowym krokiem do drzwi. - Przypuszczam... że nie jestem już państwu potrzebny. Natychmiast wracam do Nowego Jorku. - Z kieszeni spodni wyjął chusteczkę i otarł sobie czoło.

- Niech pan tak zrobi - potaknął uprzejmie Griff, czemu przeczył lodowaty uśmieszek. Ruszył ku detektywowi, który spiesznie podszedł do progu chaty. Gen z łóżka obserwowała, jak obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Potem Poindexter czmychnął, zadziwiająco zwinnie jak na swoją tuszę. Griff postał chwilę w drzwiach, potem wrócił powoli do sypialni.

Kiedy wsparł się o futrynę, Gen popatrzyła na niego zamyślona.

- Ten facet się ciebie śmiertelnie boi, Griff.

- On jest w porządku. Muszę przyznać, że jest piekielnie wytrwały. Lepszy od swojego wyglądu. Twój dziadek nie na próżno wydał forsę.

- Prawdopodobnie. - Spojrzała zaciekawiona. - A o co mu chodziło, że gdyby wiedział, kim jesteś, to wróciłby do domu?

Griff popatrzył jej w oczy, między jego brwiami pojawiły się dwie pionowe bruzdy. Poszedł do okna. Wyciągnął dłonie, oparł je o ramę, wlepił wzrok w jezioro.

- Chyba muszę ci wyznać całą prawdę - odezwa} się wreszcie cicho. - 1 tak niebawem byś się wszystkiego dowiedziała.

- Czego? - po krzyżu Gen przebiegł zimny dreszcz. Minęła długa chwila, nim Griff przemówił.

- Nie... nie jestem tym, za kogo mnie uważasz. Ogarnął ją chłód, zadrżała. Podniosła się powoli.

- Wydaje mi się, że ta prawda wcale się mi nie spodoba - powiedziała sztucznie wesołym tonem, czemu przeczyło wyczuwalne napięcie.

Griff zaklął bezgłośnie, odwrócił się, dziwnie nerwowym gestem odgarnął włosy z czoła. Zdawało się, że unika jej wzroku.

- Ja... - urwał, jakby szukał właściwych słów. To wahanie jeszcze bardziej wystraszyło Gen. - Do diabła, nie wiem, jak ci to powiedzieć. Chyba prosto z mostu. Pracuję dla rządu. Ściślej mówiąc, dla jego zbrojnego ramienia. Jesteśmy do zadań specjalnych, współ­pracujemy z Interpolem, policją kanadyjską i garścią innych zagranicznych agencji nad przerwaniem kręgu międzynarodowych fałszerzy i złodziei dzieł sztuki.

Był to grom z jasnego nieba. Gen wcale nie tego się spodziewała, więc wybałuszyła oczy.

- Do zadań... specjalnych? Jesteś agentem, tak? - szepnęła. - FBI, CIA czy coś takiego.

- Coś takiego. - Wziął głęboki oddech, najwyraźniej, by się uspokoić. - Mój dawny dowódca sił specjalnych z Wietnamu, niejaki Spence O'Dell, kieruje tą grupą. Nie pracuję dla niego na pełnym etacie, czasami tylko, kiedy mają jakieś wyjątkowe zadanie, O'Dell mnie wzywa. Dla mnie to... hm... coś w rodzaju przysługi. Dla niego i pozostałych... - zdanie zacichło w nie­zręcznym milczeniu. Griff nie spuszczał oczu z Gen, czoło pobruździł mu grymas niepokoju.

A ona była całkowicie oszołomiona.

- I co... - nagle tak zaschło jej w gardle, że musiała przełknąć ślinę. - A co to za specjalne zadanie, które ma z nami coś wspólnego?

Griff był coraz bardziej speszony.

- Grupa ściga Broussarde'a. Od prawie dwóch lat. Ale on jest dobry... za dobry, by dać się łatwo przyłapać. Kiedy Laporteaux powiadomił władze o fałszerstwie...

- Laporteaux? - Gen zmartwiała. - To on wie o falsyfikatach. Cały czas wiedział...?

Griff spojrzał jej w oczy, pociemniałe od ogromnego niepokoju.

- Zaraz po tym, jak je dostał, pochwalił się nimi przyjacielowi - filateliście. Przyjaciel twierdził stanowczo, że są podrobione, więc żeby mu udowodnić pomyłkę, Laporteaux oddał bloczek ze znaczkami do ekspertyzy. Kiedy potwierdzono fałszerstwo, udał się na policję. Policja zaś skontaktowała się z grupą specjalną O'Della. Ślad wiódł do Broussarde'a i... - wziął głęboki oddech nie spuszczając wzroku z dziewczyny. - I do twojego dziadka.

- Mój Boże - Gen przymknęła powieki, czuła zawrót głowy. Chwiejnym krokiem podeszła do łóżka, ciężko usiadła. - Więc cały czas wiedzieli. - Spojrzała na Griffa. - A ty? Skąd się w tym wziąłeś?

Griff wytrzymał jej spojrzenie.

- Śledziłem ciebie. Wiedzieliśmy, że masz znaczki i uważaliśmy, że nawiążesz kontakt... albo z samym kupcem, albo z jego pośrednikiem. Chcieliśmy prze­konać się, kto to.

Gen milczała. Po prostu zabrakło jej słów.

- Niech cię diabli - powiedziała wreszcie. Czuła, jak krew zaczyna jej wrzeć w żyłach, z każdym uderzeniem pulsu rosły wściekłość i złość. - Niech cię szlag! - Zerwała się na równe nogi, spiorunowała go wzrokiem. - Więc... to wszystko od samego początku było niczym innym jak tylko szaradą! Wszystko: wypadek, ukrywanie się, ucieczka. Zwyczajnie ze mną igrałeś!

Chciał jej dotknąć, ale odskoczyła. Oczy jej ciskały gromy.

- Mam nadzieję, że pan się dobrze bawił, panie Cantrell! Od trzech, czterech dni po prostu stroiłeś sobie ze mnie żarty? Nie wiem, jak udało ci się zachować powagę, słuchając mojej paplaniny o znacz­kach i dziadku. Kiedy udawałeś, że mi wierzysz, to naprawdę uważałeś, że współpracuję z Broussarde'em i bawiłeś się ze mną, gdy ja bawiłam się w chowanego z nim i Poindexterem przez pół Vermontu i Quebecu!

- Gen, cholera, posłuchaj mnie chwilę...

- Po co? Żebyś przeczytał mi moje prawa, zanim zakujesz mnie w kajdanki? - mówiła podniesionym tonem.

- Nie - odpowiedział napiętym głosem. - Mówiłem, że pracuję tylko dorywczo wyświadczając...

- Przysługę przyjacielowi - dokończyła drwiąco. Kiedy powiedziałeś mi, że pracujesz przy komputerach i że czasami udzielasz prywatnych konsultacji dla rządu, do głowy mi nie przyszło, że jesteś szpiegiem.

- Bo nie jestem. - Napięcie w głosie Griffa było doskonale słyszalne. - Owszem, czasami pracuję jako agent. Ale to tylko...

- Specjalne zadania. - Uniosła brwi.

- Cholera, posłuchaj mnie wreszcie! - Griff podszedł do niej z wściekłą miną. - Nic z tego wszystkiego nie powinno się zdarzyć. Nic! Miałem cię śledzić z bez­piecznej odległości i tyle.

- Jeżeli byś mnie śledził - zauważyła tonem zarezerwowanym dla starców albo dzieci - powinieneś być za mną. Na tym zdaje się to polega.

- Wiem o tym najlepiej, moja pani - speszył się.

- Więc postanowiłeś sfingować wypadek, by móc...

- Wypadek nie był sfingowany! Myślisz, że jestem samobójcą?

- Nie mam pojęcia, panie Cantrell. A jesteś? - patrzyła na niego wyzywająco. - Wypadek czy nie... swój cel spełnił. Zbliżył cię do podejrzanej... nawet bardzo. Rumieniec na twarzy Griffa zintensywniał.

- Genny, nic, co zaszło między nami, nie ma związku z dochodzeniem. Przysięgam. Po tym, jak sobie tu poczynałem, O'Dell prawdopodobnie wyleje mnie na zbity pysk. Złamałem wszystkie możliwe reguły. - Uśmiechnął się niepewnie. - Zakochanie się w podejrzanej nie jest zalecanym czynem.

Gen zmroziła go spojrzeniem.

- Przestań robić ze mną te numery. Zdemaskowałeś się. Dlaczego mnie więc nie aresztujesz i nie skończymy tego cyrku?

Griff zaklął siarczyście, krążył przed nią w tę i z powrotem niczym wielki, niespokojny kot.

- Słuchaj, przyznaję, że podejrzewałem cię o współ­pracę z Broussarde'em. Dlatego cię śledziłem. Ale szybko zorientowałem się, że wmieszałaś się w tę historię, nie mając pojęcia, co się święci i co robisz... przeciwko komu. Broussarde ma powiązania z bardzo niebezpiecznymi ludźmi.

- Ale nie pofatygowałeś się, by mnie oświecić w tym względzie.

- Nie - patrzył jej prosto w oczy. - Kiedy zrozumia­łem, że nie jesteś tą nicią, której szukam, postanowiłem jeszcze chwilę kontynuować zadanie. Miałem nadzieję, że przy okazji złapię Broussarde'a w pułapkę.

- Używając mnie jako przynęty.

- Pośrednio. Naprawdę to usiłowałem uchronić twoją śliczną główkę, aż... nie wymyślę, co mam zrobić.

- Więc zostałeś tylko po to, by mnie chronić? - ironicznie przeciągnęła ostatnie słowo.

- Nie - ciężko wzdychając położył dłonie na jej ramionach, splótł palce na karku. - Gen, zostałem, bo się zakochałem w tobie... i nie chciałem cię utracić. To takie proste.

Powiedział to spokojnie, wypaliła się w nim cała złość i rozdrażnienie. Gen spojrzała w zmartwione, orzechowozielone oczy i ku swojemu zdumieniu uwierzyła mu. I z niej uszła cała wściekłość, zostały tylko wyczerpanie i zmęczenie.

- Ufam ci.

- Nie bardziej niż ja tobie.

- Nie potrafię pojąć, dlaczego właśnie nam przy­darzyło się to wszystko. Jeżeli uwierzyłeś w moją i dziadka niewinność, to dlaczego nie powiedziałeś mi tego i nie zawiozłeś do Laporteauxa? Mogliśmy być tam już przedwczoraj, a zaoszczędziłbyś nam obojgu mnóstwa zmartwień. Mogłeś też odwieźć znaczki do O'Della i wykombinować jakiś sposób na zwabienie Broussarde'a.

- Gdyż nikt inny poza mną nie uwierzyłby, że zaangażowałaś się w to wszystko nieświadomie - wyjaśnił cicho. - Byliby przekonani, że i mnie w to wciągnęłaś. Że pozwoliłem się uwieść, tak w dosłownym, jak i przenośnym sensie. Że wmówiłaś mi, iż nie jesteś tym, kim jesteś.

- Co by pomyśleli? - rozzłościła się.

- Że naraziłem na szwank śledztwo i w ogóle całą operację, gdyż uwiodła mnie jedna z podejrzanych.

Gen tylko spiorunowała go wzrokiem, zbyt wściekła, by nawet zebrać myśli. Jednakże pod furią irracjonalnie czaiła się chęć do śmiechu. To zbyt piękne, by mogło być prawdą! Przed chwilą oskarżała Griffa, że spał z nią, bo chciał ją wykorzystać do jakichś swoich mętnych celów, a tu się okazuje, że pewna Ważna Osobistość żyła w przekonaniu, iż Griff był ofiarą, ona zaś uwodzicielką. Im więcej o tym myślała, tym wydawało się jej to zabawniejsze.

Wreszcie nie mogła się dłużej powstrzymać. Nie­spodziewany wybuch śmiechu zaskoczył Griffa. Spojrzał na nią niepewnie.

- To przecież jest takie śmieszne. „Wielki Skok na Znaczki Wolności" ze mną w roli prowokatorki! - udało się jej wreszcie opanować, potrząsnęła z niedowierzaniem głową. - Nie potrafię myśleć o tym serio. Motocyklista na wakacjach okazuje się tajnym agentem, szpieg z nadwagą czatujący pod motelowymi pokojami - prywatnym detektywem, te oskarżenia i kontroskarżenia o uwiedzenie.

Ale Griffowi wcale nie było do śmiechu.

- Potraktuj to lepiej całkiem poważnie - poradził matowym tonem. - To nie zabawa w policjantów i złodziei. Po obu stronach mamy do czynienia z osobnikami ciężkiego kalibru. Broussarde jest ogniwem siatki operujących na ogromną skalę multimilionerów - złodziei, a ludzie, którzy próbują położyć temu kres, ocierają się o śmierć. Ty zaś, Gen, znalazłaś się dokładnie pośrodku. Wraz ze swoimi Znaczkami Wolności jesteś pierwszym solidnym śladem po dwuletnim śledztwie wiodącym do Broussarde'a.

Słowa Griffa natychmiast ją otrzeźwiły.

- Co dalej? - spytała drżącym głosem. Popatrzyła na Griffa przerażona.

- Chcą, żebym cię do nich przywiózł - wyjaśnił Griff poważnie. - Kiedy dziś rano pojechałem po zakupy, zadzwoniłem do nich. Podałem rysopis Poindextera, numer rejestracyjny wozu i poprosiłem o identyfikację. Ponownie telefonowałem przed dwiema godzinami. O'Dell poinformował mnie wtedy, że nasz „związek" wystawia na niebezpieczeństwo całe śledztwo. Stwierdził, że już spłoszyłem potencjalnego kupca i zawaliłem operację. Toteż zażądał ciebie i znaczków.

- I co będzie?

- Będą przypiekać ciebie i dziadka na wolnym ogniu, aż wreszcie zrozumieją, że nie na wiele się im przydacie. Pojmą w końcu, że wplątałaś się w tę historię tylko po to, by pomóc dziadkowi.

- Och! - Gen tak zaschło w gardle, że bała się, iż się udławi. Nigdy w życiu nie była bardziej przerażona i bezradna. - A dziadek? - spojrzała na Griffa. - Ma poważne kłopoty, prawda?

- Dosyć. Podrobił znaczki i dopóki nie przekona O'Della, że zmuszono go do tego szantażem, będzie traktowany jako współwinny.

- Ależ on jest niewinny!

Griff gestem dłoni uciął jej gorączkowe protesty.

- O'Dell widzi wszystko w czarno - białych barwach. Dla niego nie istnieją żadne szarości, półtony. Tylko wina albo jej brak.

- Mój Boże - zamknęła oczy, zrobiło się jej słabo.

- Możemy jednak postąpić według mojego planu - powiedział miękko Griff. Spojrzała na niego oszołomiona. Jego oczy rozbłysły. - Laporteaux nie jest w nic wmieszany. Tak jak ty, działa zupełnie nieświadomie. Chce tylko znaczków, reszta go nie obchodzi. - Starannie ważył każde słowo. - Gen, jeśli podrobione przez dziadka znaczki znikną, będzie po sprawie. Tylko one łączą was dwoje z Broussarde'em. Dłuższą chwilę zastanawiała się nad jego słowami, marszcząc czoło usiłowała wyłowić z nich jakiś sens. Wreszcie odpowiedziała bezradnie:

- Chyba nic nie rozumiem.

- Zamierzam zawieźć cię jutro do Laporteauxa i tak jak planowałaś, zamienisz znaczki. Potem zniszczysz falsyfikaty.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Gen wlepiła w niego oczy, szerzej rozwarła powieki, gdy zaczęła pojmować jego słowa.

- Ależ... to będzie zniszczenie dowodów rzeczowych, Griff. Jeżeli śledztwo jest zakrojone na tak szeroką skalę, jak mówisz, to cię zlinczują.

Griff uśmiechnął się zuchowato.

- Kochanie, ja zawsze przetrwam. A twój skok na Znaczki Wolności to zaledwie cząstka wielkiej operacji.

- Ale twierdziłeś, że jest to jedyny ślad wiodący do Broussarde'a.

- Broussarde to pionek, nie mózg całej afery. Tak czy siak, wreszcie go dopadną. Jest bystry, ale w końcu powinie mu się noga.

Gen nie wiedziała, co na to powiedzieć. Ryzykował dla niej wszystkim. Tylko by ją chronić, chciał zniweczyć jedyną szansę schwytania Broussarde'a. Nie, robi to nie tylko dla niej, uświadomiła sobie. Ma to także związek z jej dziadkiem i najlepszym przyjacielem Griffa zostawionym na pewną śmierć w dusznej dżungli Wietnamu oraz czymś, co się nazywa wyrzutami sumienia. Może ocalenie jednego człowieka złagodzi ból po stracie drugiego?

- Nie podoba mi się sposób, w jaki oni wykorzystują ludzi, Gen - odezwał się cicho Griff, jakby czytał w jej myślach. - Dla nich ludzie to po prostu numery w aktach, kolorowe pionki, przesuwane dowolnie niczym w gigantycznej grze planszowej. O'Dell wyciśnie z ciebie wszystko, a potem wyrzuci na śmietnik. Ty i twój dziadek dla niego nie istniejecie. Ot, drobne kamyki na drodze.

- Ale, Griff...

- Nie mogę pozwolić, by coś takiego przytrafiło się tobie. Albo twojemu dziadkowi. Oni nie spoczną, póki nie przenicują twojego życia i nie wytrząsną z niego wszystkiego, gdyż będą usiłowali natrafić na jakąś szczelinę, pęknięcie. Dziadkowi też nie dadzą spokoju, aż wyzna im, dlaczego Broussarde mógł szantażem zmusić go do fałszerstwa. Czterdzieści lat temu popełnił błąd i zapłacił już zań tysiąckrotnie, kiedy rok po roku wyrzuty sumienia trawiły mu duszę. Nie powinien przechodzić przez takie piekło, bo ja nie potrafiłem utrzymać się z dala od jego czarującej, niebieskookiej wnuczki. - Uśmiechnął się żałośnie. - Może miałbym większe szanse przekonania O'Della o waszej niewin­ności, gdybym... hm... nie był z tobą w łóżku.

- Skąd on się dowiedział, że my...? A, Poindexter!

- Zgadza się. O'Dell wyłowił go dziś rano i tak postraszył, że biedak natychmiast zapomniał o obowiąz­ku lojalności wobec klienta i wszystko wyśpiewał. Najwyraźniej ze szczegółami.

- Dobry Boże - wymamrotała Gen, czerwona jak burak. - Po raz pierwszy w życiu wdałam się w tak płomienny romans, a tu się okazuje, że stał się on tematem międzynarodowych not przesyłanych od brzegu do brzegu Atlantyku! - popatrzyła na Griffa.

- Jeżeli to zrobimy, co się stanie z tobą?

- Szczerze mówiąc, moja droga - uśmiechnął się beztrosko - guzik mnie to obchodzi.

- Griff...

- Szszsz... - podszedł do niej, ujął jej twarz w dłonie.

- Postąpię tak, gdyż ci wierzę - szepnął. - Gdyż darzę szacunkiem to, co robisz, odwagę, jaką okazałaś, by na przekór wszystkiemu postąpić tak, jak należy. Nawet jeśli niektórzy są innego zdania. Jesteś prawdziwą bohaterką, moja Damo Wolności, równie niezłomną jak sama Statua. - Pocałował ją gorąco, tkliwie. Pocałunek ten tłumaczył wszystko daleko lepiej niż słowa.

Kiedy się wreszcie wyprostował, na wargach czuł wilgotny smak Gen, a ona pozbyła się wszelkich obaw.

- A jak to zrobimy? Nie możemy tak po prostu zapukać do drzwi Laporteauxa i wprosić się do środka.

Griff uśmiechnął się.

- Właśnie tak. Laporteaux mnie zna, a przynajmniej wie, że pracuję dla O'Della. Nie będzie się dziwił, że zwracamy mu oryginały.

Gen pokiwała głową, zmarszczyła brwi.

- A O'Dell? Czy nie zainteresuje go, że nie do­prowadziłeś mnie do niego pod bronią?

Przelotny skurcz twarzy Griffa zdradził, że i jemu ta możliwość przyszła do głowy.

- Przyrzekłem przywieźć cię do Quebecu jutro do dziewiątej rano. O'Dell nie ma powodów, by mi nie wierzyć, ale kiedy się nie zjawimy, natychmiast zrozumie, że go zdradziłem. Najpóźniej o dziesiątej każdy oddział kanadyjskiej policji konnej i każdy wóz patrolowy w okolicy ruszy na poszukiwanie.

- Griff, nigdy sobie nie wybaczę, jeśli przez to wszystko będziesz miał poważne kłopoty.

Uśmiechnął się tylko. Ujął jej brodę, podniósł do góry i pocałował prosto w usta.

- Mężczyzna choć raz w życiu powinien mieć szansę odegrania dla swojej kobiety roli bohatera, Wiewiórko, nawet jeśli rzeczona dama wykazuje jaskrawy brak wiary w jego umiejętności.

- Uwielbiam, kiedy nazywasz mnie „Wiewiórką" - szepnęła.

- Gen - cichy, naglący głos Griffa natychmiast wyrwał ją ze snu. Griff przykucnął przy łóżku, nachylił się nad nią i kiedy otworzyła oczy, zakrył jej mocno usta dłonią. - Szszsz... Nie ruszaj się.

Skupiony wyglądał przez okno, po jakiejś chwili odprężył się nieco. Spojrzał na łóżko przymrużonymi i czujnymi oczami myśliwego.

- Wstawaj i ubieraj się, Gen - polecił cichym, poważnym głosem. - Zachowuj się cicho i nie trać ani sekundy.

- Co się dzieje? - zaczęła się pospiesznie ubierać. Serce waliło jej jak oszalałe. - Kto tam jest?

- Nie wiem. - Niecierpliwie potrząsnął głową, sam naciągając ubranie. - Na drodze zatrzymał się jakiś samochód, parę minut temu usłyszałem, że ktoś tutaj węszy. Nie widziałem go dobrze.

Gen zabrała się do upychania rzeczy w torbie, Griff obejrzał się na nią.

- Zostaw to, kochanie. Chcę się stąd wydostać, nim tamten zorientuje się, że o nim wiemy. - Nałożył skórzaną kurtkę, wepchnął do kieszeni broń. Uśmiechnął się pochwyciwszy spojrzenie Gen. - Na wszelki wypadek, Wiewiórko. - Szybko wyjrzał przez oba okna, ruszył do salonu. - Gotowa? Masz znaczki?

- Tak - włożyła torebkę pod ramię i pospieszyła za nim. - A jeśli on będzie usiłował nas zatrzymać?

- Uprzedzimy go.

Powiedział to tak rzeczowym tonem, że Gen zerknęła na niego niespokojnie, myśląc o małym rewolwerze. Potem uznała, że nie pora na pytania tak oczywiste. Nie chciała wiedzieć o pewnych sprawach.

- Jak my...?

- Trzymaj się blisko i staraj jak najmniej hałasować. - Niespodziewanie odwrócił się i spojrzał na nią czule. Pocałował delikatnie. - Nie bój się tak, Wiewiórko. Za parę godzin usiądziemy w ekskluzywnej restauracji nad ślimakami i szampanem, a to wszystko wyda się nam jedynie złym snem.

- Ty się nigdy nie boisz? - szepnęła, gdy ostrożnie wyjrzał za róg chaty.

- Cały czas, Wiewiórko. Ale trzeba robić, co do ciebie należy. Tak jak ty w ubiegłym tygodniu.

- Tylko że ja w ten sposób nie zarabiam na życie - mruknęła.

- Od dzisiaj też pewnie przestanę. - Przez ułamek sekundy patrzył na nią z uśmiechem. - Mam nadzieję, że nie zależy ci na poślubieniu agenta rządowego?

- Masz niesamowite wyczucie czasu - stwierdziła unosząc brwi. - Przypuszczam, że to coś w rodzaju oświadczyn?

- Aha. Wiem, że nieco zdawkowe, ale okoliczności nie pozwalają na bardziej kwieciste przemowy. Jak zechcesz, to wynagrodzę ci to dziś w nocy.

- Jeżeli wyjdziemy z tego cało, to owszem, nawet chętnie. - Serce zabiło jej mocniej, gdy uśmiechała się do niego tkliwie. - Kocham cię, Griffie Cantrellu.

- A ja ciebie, Genevieve Jourdan. - Wolną ręką objął ją za szyję, przyciągnął do siebie i pocałował tak namiętnie, że Gen zawirowało w głowie. - Nie wiem, czym sobie na ciebie zasłużyłem, ale przysięgam, że przeprowadzę cię przez to cało, tak czy inaczej. - Przypieczętował te słowa kolejnym pocałunkiem, tym razem jednak ledwie ją musnął wargami. - A teraz pozbądźmy się tych cholernych znaczków, nim wpakują nas w jeszcze większe tarapaty!

Gestem nakazał jej, by się nie ruszała, potem bezszelestnie przeskoczył balustradkę werandy. Wstał z kucek i przemknął za róg chaty, jeszcze jeden cień pośród wielu. Gen przełknęła ślinę, w gardle tak jej zaschło, że aż bolało. Rozejrzała się niespokojnie. Wysokie drzewa, które dotąd dawały im schronienie, teraz kryły groźne cienie i szepty. Gen zadrżała. Ciszę poranka rozdarł suchy trzask, niczym wystrzał. Gen podskoczyła jak przestraszony zając. Z tyłu chaty dobiegło stłumione przekleństwo, potem coś huknęło o ścianę, aż szyby zabrzęczały.

- Griff? - dopadła balustrady, z sercem w gardle. Wstrzymała oddech, czekając na następny, chyba nieunikniony strzał. - Och, Griff, co...

- Tym razem ci nie pomoże, Genevieve - usłyszała za plecami czyjś lodowaty głos. - Organicznie nie znoszę wszelkiej przemocy, ale twoje idiotyczne zagrywki wyczerpały do cna moją cierpliwość.

Obróciła się błyskawicznie, wszystka krew od­płynęła jej z twarzy. Broussarde uśmiechał się fa­łszywie, ledwie unosząc w górę kąciki ust. Gen nie zwróciła na to uwagi, całą uwagę skupiwszy na jego dłoni i małym, wycelowanym w siebie rewolwerze.

- Nie muszę ci chyba wyjaśniać celu mojej wizyty, Genevieve.

Te słowa przerwały zaklęcie. Oderwała wzrok od broni - to zbyt niedorzeczne, by było prawdą - i nagle o mało nie parsknęła śmiechem, widząc, jak groteskowo i melodramatycznie prezentował się Broussarde.

- Co zrobiłeś Griffowi? - głos miała spokojny, wkradła się jednak weń jakaś osobliwa groźna nuta, tak niepodobna do Gen.

Broussarde także to usłyszał. Lekko zmrużył powieki, oblizał wargi.

- Czasowo niedysponowany.

- Jeżeli go zraniłeś, przysięgam, że pożałujesz dnia, w którym w ogóle usłyszałeś o Znaczkach Wolności.

- Prawdę mówiąc, już zaczynam żałować. - Uśmiech­nął się ponuro i wykonał znaczący gest bronią. - Ale sprawy zaszły za daleko, by się wycofać, Genevieve. Bądź więc tak dobra i oddaj mi je, a odejdę. To całe przedstawienie nie podoba mi się tak samo jak tobie.

Coś mignęło za plecami Broussarde'a. Może cień kołysanej wiatrem gałęzi. Blask słońca na wodzie.

- W porządku. - Otworzyła torebkę i wyjęła plastykową kopertę. Oczy Broussarde'a rozszerzyły się, spojrzał pożądliwie na znaczki, znowu się oblizał. - Masz! - Cisnęła w niego torebką i jednocześnie skoczyła ku drzwiom chaty.

Zasłonił twarz, cofnął o krok, przeklinając po francusku. Rzucił się za nią. Gen z całej siły zatrzasnęła drzwi. Uderzyły solidnie, jęk wściekłości i bólu po chwili zastąpił plugawy stek świństw, pasujących raczej do marsylskiego dokera niż szacownego profesora historii.

Jednak nawet w tej sekundzie triumfu Gen rozumiała, w jaką wpędziła się pułapkę. Z chaty nie było ucieczki. Co gorsza, nie było też sposobu, by utrzymać Broussarde'a na zewnątrz. Drzwi zaczęły się uchylać, podparła je całym ciężarem, potem usłyszała przekleń­stwo. Zdawała sobie sprawę, że nie da mu rady. Bezradnie zerknęła na wyłamany zamek, potem odwróciła się i wzrok jej padł na stojący pod oknem, masywny sosnowy stół. Zaczęła go ciągnąć ku drzwiom.

A te otworzyły się na oścież, huknęły o stół przewracając go. Gen zachwiała się, niemal upadła pod toczącym się ciężarem. Chwyciła się blatu, by odzyskać równowagę, i zamarła. Przez opadające na twarz, splątane włosy patrzyła, jak do pokoju wdziera się Broussarde. Zmierzył ją wściekłym spojrzeniem, wyraźnie kipiał ze złości.

- Genevieve, wystawiasz na próbę moją cierpliwość. - W jego oczach płonęła furia. - Przestań zabawiać się w detektywa i oddawaj znaczki! - Ostatnie słowa odbiły się po salonie echem niczym trzask bicza.

- Niedoczekanie! - Gen uskoczyła za stół. Za drzwiami się coś poruszyło, jakiś cień bezszelestnie podsunął się bliżej. Serce dziewczyny mocniej zabiło. Za progiem stanął ktoś niewidzialny.

- Oddawaj! - Broussarde sięgnął ponad stołem. Błyskawicznie odskoczyła. Chwyciła plastykową saszetkę i wyciągnęła celofanową kopertę. Podniosła ją do oczu Broussarde'a. Wpił w nią chciwy wzrok.

- Jeżeli zrobisz choć krok, podrę je na strzępy, przysięgam. - Wyjęła znaczki z koperty, ujęła w palce obu dłoni i znieruchomiała.

- Nie odważysz się. - wychrypiał, ruszając ku niej. Spojrzeniem przylgnął do znaczków. - Za dużo są warte, byś...

- Spróbuj tylko. - Zdecydowanie w jej głosie przykuło go do miejsca. - Dla mnie to tylko śmiecie, nie jestem filatelistką. Mnie kojarzą się wyłącznie z kłopotami.

- Nie... ośmielisz się - wybełkotał. Przerażenie zdradzało, iż dobrze wiedział, że jest inaczej. - Genevieve, one są bezcenne! Co ci da zniszczenie oryginałów? Przecież chcesz falsyfikatów.

Gen z uśmiechem wzruszyła ramionami. Dziwne, ale była tak spokojna, jakby wypalił się w niej cały strach, ustępując odrętwieniu, w którym nic nie miała do stracenia.

- Jeżeli zostaną zniszczone, kto uwierzy, że w ogóle istniały? Jedyne świadectwo to twoje słowo, Broussarde. Opinia publiczna uzna, że od początku były podrobione.

Wlepił w nią wzrok, oblizał wargi. Widziała, jak zastanawia się nad jej słowami, rozważa je ze wszystkich stron. Uniósł brwi.

- Chociaż okropnie wyprowadzasz mnie z równo­wagi, Genevieve, to jednak muszę docenić twój spryt. I odwagę. Gdyby czterdzieści lat temu twój dziadek miał choć połowę twojego hartu ducha, nigdy nie znaleźlibyśmy się w podobnej sytuacji. - Zmrużył oczy. - Mademoiselle, ty jednak pchasz rękę w ogień. Cóż mnie powstrzyma przed zabiciem ciebie i odebraniem znaczków?

Przełknęła ślinę. Ciekawe, kiedy wpadł na ten koncept.

- Jesteś złodziejem, a nie mordercą - odezwała się spokojnie, modląc się, żeby to była prawda. Za drzwiami znowu coś drgnęło. Przez ułamek sekundy Gen mogłaby przysiąc, że w cieniu werandy zobaczyła czyjaś twarz. Pociągłą, o twardych rysach i kamiennym spojrzeniu. Najpierw zdawało się jej, że to Griff, ale gdy zjawa zniknęła, pojęła, iż to nie on. Twarz była szczuplejsza, oczy zimniejsze i bardziej bezlitosne. Nie była pewna, czy to nie przywidzenie. Czy z rozpaczy i strachu nie wymyśliła sobie tego?

I nagle poczuła wyraźnie, że to nie zwidy. Ktoś tam był. Ktoś o oczach jak bryłki lodu. Spojrzała na Broussarde'a.

- Jeżeli mnie zabijesz, musisz też zamordować dziadka. I Griffa. I Bóg wie, ile jeszcze osób. A co się stanie, gdy Laporteaux zorientuje się, że jego bezcenne Znaczki Wolności to falsyfikaty?

Wzruszył obojętnie ramionami.

- Sama powiedziałaś, że nikt nigdy nie dojdzie, czy od początku ich nie sfałszowano. Starym ludziom zdarzają się omyłki. Z latami mój wzrok się pogorszył. Przyznam po prostu, że się myliłem. A wtedy będzie już za późno. Oryginały sprzedane i nikt nie wie, czy kiedykolwiek istniały, prawda?

- A dziadek?

- Nikt nie oskarży go o fałszerstwo. Bo i z jakiej racji? Nie jest notowany za takie przestępstwa.

- Do chwili, w której szantażem wymusiłeś na nim podrobienie skradzionych znaczków - upierała się Gen, modląc w duchu, by prawidłowo odgadła tożsamość cichego, nieruchomego cienia za progiem.

- A tak, tak, ukradłem - zgodził się zirytowany Broussarde. - Ty zaś z kolei ukradłaś je mnie, w heroicznym, lecz całkowicie próżnym wysiłku zwrócenia ich Laporteauxowi. - Znowu uniósł rewolwer. - Podziwiam twoją lojalność wobec dziadka, tak jak twój idealizm, ale żądam zwrotu. Już!

- Moje gratulacje, panno Jourdan - odezwał się przeciągle spod drzwi wysoki cień. Wkroczył w światło, w lodowatych oczach pojawiły się ledwie dostrzegalne iskierki rozbawienia, podziwu i szacunku. - Świetnie to pani rozegrała. - Był wyższy od Griffa, bardzo szczupły, poruszał się z gracją gladiatora. W lewej dłoni trzymał broń.

- Spence O'Dell - stwierdziła, nie zdziwiwszy się, gdy potaknął.

- Winien jestem pani przeprosiny, panno Jourdan. Nie tylko dlatego, że myliłem się co do pani, ale, co gorsze, że pani nie doceniałem. - Wykrzywił wargi. Gen zorientowała się, że jest to najserdeczniejszy uśmiech, na jaki potrafił się zdobyć. - Ogromnie mi miło, że pani jest po naszej stronie. Gdyby kiedykolwiek szukała pani pracy...

- Raczej nie, ale dziękuję - odparła ochrypłym głosem. Popatrzyła na Broussarde'a, który gapił się na O'Della kompletnie osłupiały. - A co z nim?

- Najpierw wyciągniemy z niego, dla kogo pracuje. Wygląda na rozsądnego faceta, więc powie nam wszystko, co chcemy wiedzieć. Potem zaś zwiniemy resztę bandy.

Na zewnątrz rozległ się trzask łamanego drewna, ryk bólu. O'Dell zirytowany spojrzał na drzwi, przez które wpadł jakiś mężczyzna. Uderzył o stół, przeleciał przezeń z ogłuszającym łoskotem i wylądował na podłodze. Zaczął się dźwigać, potem jęknąwszy zrezygnował, trzymając się za szczękę i krwawiący nos. Gen popatrzyła na niego zdziwiona, następnie przeniosła wzrok na drzwi, przez które wszedł ktoś jeszcze.

Griff spiorunował wzrokiem faceta na podłodze, przestąpił nad nim, ustawiając się dokładnie między Gen a O'Dellem. Trzymał się za prawą dłoń.

- Nie aresztujesz jej, Spence.

- Usiłowałem go zatrzymać, sir. - Facet z podłogi zaczął się niepewnie podnosić, mierząc Griffa morder­czym spojrzeniem. - Ale najpierw znokautował Kelloga, potem zabrał się za mnie.

O'Dell uciszył go niecierpliwym gestem, potem z rozbawieniem zerknął na kontuzjowaną dłoń Griffa. Znowu wykrzywił wargi, schował broń do kabury pod marynarką. Do środka w pośpiechu wpadło kolejnych trzech mężczyzn, z których jeden prezentował się żałośnie. Zobaczywszy Griffa ruszył ku niemu, za­trzymało go jedno spojrzenie O'Della.

- Zabierzcie tego gościa - polecił wskazując na Broussarde'a. Potem zwrócił się do Griffa: - Ile razy ci powtarzałem, byś nie walił ludzi w szczękę gołą pięścią? Ile razy połamałeś sobie kości? Cztery, pięć?

- Trzy - przyznał ponuro Griff. - Ale nie przeszkodzi mi to znokautować i ciebie, jeżeli tylko spróbujesz aresztować Gen.

- Griff! - Dziewczyna w mgnieniu oka znalazła się przy nim, z przerażeniem patrząc na jego opuchniętą rękę. - Nie możesz.

- A owszem - parsknął śmiechem O'Dell. - Zawsze miał dłonie jak z porcelany, nawet w Wietnamie. - Spojrzał łagodnie na Griffa. - Nie przypominam sobie, aby coś takiego było w planie, Cantrell. Ale ty zawsze miałeś w nosie rozkazy.

- Tylko wówczas, gdy krzywdziły niewinnych ludzi, O'Dell.

- Złamałeś wszelkie reguły. Niemal spaliłeś całe śledztwo z powodu jakichś idiotycznych celów wyższych.

Griff roześmiał się, wymieniając z Gen rozbawione spojrzenia.

- Wprost przeciwnie. One są całkiem niegłupie. I dlatego stało się tak, jak stało.

- Nie wiedziałeś, że ona jest niewinna. A przynajmniej nie wiedziałeś do końca.

- Wiedziałem.

O'Dell odchrząknął, zmierzył Gen zamyślonym wzrokiem. Potem uniósłszy brwi popatrzył na Griffa.

- Cóż, teraz to i tak czysto akademicka dyskusja.

Kiedy ty łamałeś sobie knykcie na Kellogu i Szesko, twoja dama zapędziła Broussarde'a w matnię.

Griff zerknął na Gen, ale ta rozszerzonymi oczami wpatrywała się w O'Della.

- To znaczy, że powiedział wystarczająco dużo, aby wpakować go za kratki?

- Tyle, by można było powiązać wszystkie nici. Gen odwróciła się do Griffa, roześmiała uszczęś­liwiona.

- Słyszysz?

- Tak. - Griff nie odrywał oczu od O'Della.

- Powinieneś był wrócić, gdy cię wezwałem - mówił O'Dell. - Zaoszczędziłbyś nam wszystkim od cholery kłopotów. Dziadek tej pani ma się jutro z nami spotkać.

- Dziadek? - Gen drgnęła jak rażona piorunem. - Co zrobiliście mojemu dziadkowi?

O'Della zdaje się ubawiła jej zadzierzysta postawa.

- Nic, panno Jourdan. - Potem przeniósł wzrok na Griffa. - Powiedział nam wszystko, począwszy od tego, co wydarzyło się we Francji czterdzieści lat temu, po ostatni rok, kiedy to Broussarde przyniósł mu Znaczki Wolności. - Srebrnoszare oczy zmierzyły Gen od stóp od głów. - Próbował pani pomóc, ochronić. Wyznał, iż zrozumiał, że czas już stawić czoło przeszłości i zacząć toczyć z nią walkę. Wyjawił, jakie są pani zamiary i co panią powodowało. Opowiedział nam wszystko o Broussardzie.

Wstrząśnięta, Gen wstrzymała oddech. Słyszała, jak za jej plecami Griff mamrocze jakieś przekleństwo.

- Czy dziadek dobrze się czuje?

- Całkiem nieźle. Mimo tego, co Cantrell pewnie pani naplótł, nie zwykliśmy maltretować naszych obywateli. Dziadek przebywa na koszt rządu w apa­rtamencie hotelu Chateau Frontenac i czeka na panią. Chciał przyjechać tu dziś rano, ale... - spojrzał wymownie na Griffa - nie byłem pewny, czy wciąż tutaj jesteście. Mogliście rzucić się do ucieczki i nie wiadomo, jak długo by potrwało, nimbyśmy was odnaleźli.

- Sam nauczyłeś mnie wszystkich sztuczek w tej branży, O'Dell - przypomniał mu Griff z cieniem rozbawienia.

- Cholera, Cantrell, to nie Wietnam. To jest robota zespołowa, a nie działanie w pojedynkę. Pierwsze, co kładłem ci do głowy, to to, by podczas akcji nie dać powodować się emocjom.

- Cóż, mam tej roboty powyżej dziurek od nosa - wyznał Griff donośnym głosem. - Ta dziewczyna i jej dziadek to dwójka przyzwoitych, porządnych ludzi, o których istnieniu my nawet nie mamy pojęcia. Ludzi, którzy instynktownie odróżniają dobro od zła i którzy cicho, bez fanfar i nagród, robią to, co do nich należy. - Urwał. Miał rozdęte nozdrza, oczy płonące świętym oburzeniem. - To ludzie, o których przez ciebie, O'Dell, i twoją robotę, niemal zapomniałem.

- To zawsze był największy problem z tobą, Cantrell. Nigdy nie potrafiłeś po prostu podpo­rządkować się rozkazom, nie przyjrzawszy się im wpierw ze wszystkich stron.

- I tym się chyba od siebie różnimy.

- Znowu nie tak bardzo - zauważył sucho O'Dell.

- Nie oszukuj sam siebie.

- Mylisz się - stwierdził cicho Griff, obejmując Gen. - Nie trudź się wylewaniem mnie z pracy. Sam rezygnuję. - Mówiąc to, z Gen w ramionach, ruszył do sypialni.

- Jak twoja ręka?

Griff uśmiechnął się ponuro, dotknął obolałych palców.

- Cholernie boli. Jeszcze trochę takich bohaterskich wyczynów, a stanę się kaleką na całe życie.

- Z tym koniec, Griff - zapewniła go Gen otwierając podróżną torbę. - Teraz chcę tylko zabrać dziadka i wracać do domu. - Powoli zaczęła się pakować. Nagle poczuła się śmiertelnie zmęczona. - Nie mogę uwierzyć, że już po wszystkim - szepnęła. - Wydaje się to takie nierealne.

- Ale zdarzyło się naprawdę. - Przyciągnął ją do siebie, zanurzył twarz w jej włosach.

- I chcesz postąpić tak, jak powiedziałeś O'Dellowi? Przestaniesz dla niego pracować?

- Tak - westchnął, przytulił ją mocniej. - Usiłowałem uciec, Gen. Od rzeczywistości, od Gary'ego. W jakiś sposób próbowałem zachować przeszłość żywą dzięki pracy dla O'Della. Odgrywając żołnierza. Może wydawało mi się, że jestem to winny Gary'emu. A może po prostu szukałem drugiej szansy. Sam nie wiem. - Odsunął się, odgarnął z jej twarzy potargane włosy. - Jeżeli twój dziadek potrafi stawić czoła swoim upiorom, to ja też. Nie mogę wiecznie żyć przeszłością, Gen. Czas, by spojrzeć w oczy śmierci Gary'ego. To nie była moja wina. Zawsze to rozumiałem. Chyba wyrzuty sumienia i ból były sposobem na zatrzymanie go, na udawanie przed samym sobą, że on wciąż żyje.

- A teraz? - spytała miękko.

- Teraz zamierzam żyć dniem jutrzejszym, a nie wczorajszym. Wracam do Nowego Jorku, kilka tygodni poświęcę na adorowanie swojej dziewczyny, potem chcę poprosić ją o rękę. Tym razem tak, jak należy.

Roześmiała się, patrząc na niego rozkochanym wzrokiem.

- Jesteś okropnie pewny siebie, co?

- Jestem okropnie pewny, że cię kocham. Nie powiesz mi chyba, że teraz, już po wszystkim, zmieniłaś zdanie?

- Nie bądź idiotą. - Chwyciła go za włosy i przyciąg­nęła ku sobie jego twarz. - Ale od razu mogę zastrzec, że to nie ja, a dziadek, nastręczy ci kłopotów. Będziesz miał ciężką przeprawę, nim przekonasz go o swoich uczciwych zamiarach. Wszystko zależy od tego, ile nagadał mu Poindexter. - Uśmiechnęła się. - Jestem jego oczkiem w głowie i może być nadopiekuńczy. Pewnie podda cię przesłuchaniu trzeciego stopnia, przy którym wysiadają metody O'Della.

- Nie pożałuję ani minuty - zapewnił ją. Potem umilkł, zmarszczył brwi. - Najpierw jednak muszę coś załatwić, Gen. Spotkać się z pewnymi ludźmi przed powrotem do Nowego Jorku. Zabierz dziadka, a ja dołączę do was za parę dni.

Gen skinęła głową. - Ucieszą się, gdy ich odwiedzisz, Griff. Oni w Wietnamie stracili dwóch synów, a nie jednego. Czas najwyższy, by przestali nosić żałobę i po tobie.

Odetchnął głęboko.

- Mam im wiele do powiedzenia. Wyjaśnienia. Zachowałem się egoistycznie, trzymając to wszystko dla siebie.

- Zadzwonisz do mnie?

- Tak - uśmiechnął się promiennie, oczy mu błyszczały. - A może byś przyjechała do Baltimore, gdy odstawisz dziadka do domu? Ostatnie dni ogromnie nas wyczerpały, Wiewiórko. Moglibyśmy wynająć chatę nad jeziorem podobną do tej i kochać się całymi dniami bez obaw, że ktoś nam przeszkodzi.

- Masz to jak w banku. - Odgarnęła brązowy lok opadający mu na czoło.

- Kocham cię.

- Ja też cię kocham - odszepnęła. - Pocałujesz mnie?

- Z rozkoszą, najmilsza. I dopełnił przyrzeczenia.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
13 Horton Naomi Miłość na drodze
13 Horton Naomi Miłość na drodze
Horton Naomi Gwiazdka miłości 95 03 Śniąc o aniołach
Test Pieszy na drodze
dzieci na drodze
20090417 dzieci na drodze 4
MIŁOŚĆ NA LICYTACJI, OPOWIASTKI
Oczyszczanie ludzkiego białka P2 na drodze chromatografii powinowactwa
30 Na drodze do jedności Hiszpańskiej
Josee Arguelles życie w Czasie Zamknięcia Cyklu, Przewodnik Przetrwania na Drodze do 2012
ZADANIA TURNIEJOWE i dyplomy, Przedszkole, Bezpieczeństwo na drodze, bezpieczeństow na drodze
Średnie zużycie paliwa na jedną osobę na drodze publicznej i osiedlowej, ochrona środowiska
Miłość na?nk
Manewry na drodze
Kocha, lubi, szanuje 02 Rice Darcy Miłość na Hawajach
Droga krzyżowa - Miłość na śmierć nie umiera, teol, droga krzyżowa

więcej podobnych podstron