Roberts Jean Marc OBCE SPRAWY KIK

Roberts Jean-Marc

OBCE SPRAWY



Tego ranka wróciliśmy do Bertranda. François prowa­dził. Ja obok niego w roverze, którego popielniczki pełne były papierosów wypalonych przez Bertranda tylko do po­łowy. To stary samochód. François często oddaje go do re­montu. Na części zamienne trzeba długo czekać. François zostawia czasem rovera na wiele dni w warsztacie przy bulwarze Lannes. Biorą go tam za turystę. Tak mówił Ber­trand.

François, który zazwyczaj kupuje wszystkie dzienniki, żeby w nich szukać nazwiska Bertranda, jakichś wzmia­nek o „Magazynach”, gdzie razem pracujemy, dziś nie ku­pił żadnej gazety.

Nie uważasz, że Paul mógłby się do nas odezwać?

Nie odpowiedziałem. Nigdy nie lubiłem Paula. Dobrze

wiedziałem, że umiałby znaleźć wyjście z każdej sytuacji.

Pewnie mu żona nie pozwala — dorzucił François.

Zaparkowaliśmy przy avenue d’Eylau, tam zawsze łatwo

znaleźć miejsce. Naprzeciw Bertranda, po nieparzystej stronie. Kiedy przechodziliśmy przez jezdnię, François kurczowo trzymał się mojego ramienia. Ma taką manię. Ilekroć Lingre przechodzi z kimś przez ulicę, boi się, że spowoduje wypadek. Już pod domem Bertranda François przypomniał mi, że nie wolno hałasować. Dozorczyni. Są- siedzi. Nie mogą się dowiedzieć.

Weszliśmy na górę. I François, który miał zapasowe klu­cze, otworzył drzwi. Mogliśmy śmiało nie zapalać światła,

W

Bertrand zawsze żył przy zamkniętych okiennicach, zna­liśmy to mieszkanie na pamięć, wszystkie zakamarki.

Oczywiście nic się nie zmieniło. Jak gdyby ani Bertrandj ani nikt inny nigdy tutaj nie mieszkał. Stare muzeum. Wszystkie pokoje, do których można wchodzić, nie mają drzwi. Jakaś skrzynka z książkami czy czasopismami, pra­wie całkiem zapadnięta kanapa, na której nikt nie odwa­żyłby się usiąść, stanowią jedyną przegrodę między salo­nem a jadalnią, korytarzem a gotowalnią. W sumie osiem pokoi, dziewięć razem z rupieciarnią, do której klucz gdzieś się zapodział. To duże mieszkanie. Obicia ścian z czasem się odkleiły. Bertrand często mówił: „Będę musiał się tym zająć, tu już nikogo nie można przyjmować. Zna pan może jakichś dobrych fachowców, Ludwiku?” Podawałem mu nazwiska, zapisywałem adresy, lecz Bertrand miał za dużo pracy, a przecież François — a tym bardziej Paul — by się tym nie zajął.

Pamiętam, że wielkie dziury w dywanach bardzo bawiły Bertranda; ktoś nie uprzedzony łatwo mógł się potknąć i wyciągnąć jak długi. Wtedy Bertrand przyglądał się ośmieszonemu, po czym mówił z rozbawieniem: „Straszny z pana niezdara, przyjacielu’1.

Jego ubrania są porozrzucane jak zawsze. Poszliśmy do kuchni.

Chcesz sucharka, Ludwiku?

Na zlewie leży piżama. Ekspres do kawy, który ktoś na niej postawił, nie pozwala jej spaść na stos bielizny do prania piętrzący się na podłodze. Rzeczy, których Bertrand na pewno nigdy nie nosił. Wspomnienia raczej niż ubrania. Rzeczy przyjaciół, gości.

Weszliśmy na chwilę do sypialni Bertranda, jedynego pokoju, w którym nie było bałaganu. Łóżko nie jest chyba porządnie posłane, ale,gruby koc nie pozwala ciekawskim sprawdzić, czy pościel była ostatnio zmieniana.

Panuje tu, w czym nie ma nic dziwnego, ten sam ku­chenny zapach, który towarzyszył Bertrandowi wszędzie, w jego najbardziej zwariowanych spotkaniach, jego kry­jówkach, snuł się za nim z samochodu do biura — a raczej

klitki — jego sekretarki. Biedna Odile! Postawiła mi kiedyś kieliszek pernodu w 'kafejce naprzeciwko „Magazynów” tylko po to, żeby mnie zapytać, czy ja też może zauważy­łem. „Trudno to określić — mówiła. — Niech pan nie my­śli, że mi to przeszkadza. To nawet nie jest niemiłe, mo­żna się przyzwyczaić.” — „Coś jakby zapach pizzy, praw­da?” — „Właśnie, Ludwiku. Dobrze pan to powiedział: pizza.”

Na biurku Bertranda leżą jakieś akta, najwyraźniej nie uporządkowane: bilanse „Magazynów”, tablice porównaw­cze obrotów, projekty kampanii reklamowych, spis tele­fonów ludzi, którzy dla niego pracowali. Jakby miał prawo budzić ich w nocy. Wcale by się nie krępował. ,JPani Cha- veau — krzyknąłby do słuchawki, nawet się nie przed­stawiając. — Dekoracja działu zabawek jest do niczego. Wystawiamy się na pośmiewisko konkurencji!”

Obok tych akt, zbyt nachalnie przypominających nam

o „Magazynach”, prośby o dotacje czy wsparcie kierowane do niego przez różne dzienniki i teatry. Żadnego z tych listów nie odpieczętował. Ani myślał. Listy, widokówki od nielicznych bliskich, ale także zdjęcia cudzych dzieci.

Uprzytomniłem sobie, że Bertrand nie posiadał rzeczy osobistych. Wszystko można zabrać ze sobą — ale też wszystko zostawić. Żadnych obrazów. Na ścianach tylko te gnijące tapety. Na nocnym stoliku nie widzę zegarka. Ber­trand kupował zegarki w drugstorze przy Champs-Elysées. Mógłby się obsłużyć w „Magazynach”, ale nie chciał, żeby go ktoś zaskoczył i później o tym wszystkim rozpowiadał. Najczęściej były to Keltony. Zmieniał je co rok, stary wy­rzucał bez skrupułów, jeśli go wcześniej nie zgubił.

Żadnych mebli czy starych bibelotów. W oknach nie ma pięknych zasłon; w ogółe nie ma zasłon, przecież okiennice były zawsze zamknięte.

Do czego był przywiązany? Do tych dziecinnych buź, niektórych szczerbatych, które wpatrywały się w niego, tak jak teraz wpatrują się we François Lingre’a i we mnie? Jak się tego dowiedzieć? I w ogóle po co?

Już chyba pora iść?

Zostaw mnie, Ludwiku.

François chodzi tam i z powrotem, bardziej zdenerwo­wany niż zazwyczaj, nie rozumiejąc nawet, że to, czego szuka po omacku, nigdy nie istniało. Pył. Idę za nim do łazienki Bertranda. Wanna jest jeszcze pełna.

François, co my tu, do cholery, robimy?

Tak nalegał, żebyśmy dziś przyszli do Bertranda z sa­mego rana.

Zobaczysz — mówił do mnie w samochodzie. Przy­jechał po mnie, mieszkamy niedaleko od siebie, w pobliżu Ecole Militaire. — Wpadniemy do niego rta chwilką.

Ale Bertranda nie ma, François.

O tej porze zawsze jest w domu.

Lingre miał rację. Bertrand wodzi za nami wzrokiem, domyśla się, że snujemy się po jego mieszkaniu grzebiąc w komodach i szufladach, układając papiery, przerzucając gazety. Wie, że nic po nim nie znajdziemy. Zaledwie ślad.

I że w końcu posprzeczamy się o byle co: o jakąś kami­zelkę, pożyczoną książkę, nie dokończony list. Bertrand przewidział wszystko. Nigdy nie był tu aż tak obecny.

Czego tu szukaliśmy, trochę oszołomieni, przed ostatnią wspólną kawą? Nic takiego.

Czuję, że powinniśmy wyjść. Prześladuje mnie teraz myśl, że się spóźnię do „Magazynów”. Skradamy się tu jak złodzieje.

„Magazyny”, Ludwiku?

François wybuchnął śmiechem; to śmiech trochę taki jak Bertranda, urywany. Usiadł na podłodze z tą swoją paczką sucharków, które zjada jeden po drugim.

A niby po co mielibyśmy iść do „Magazynów”? — za­pytał.

Zapamiętuję wszystko, nawet rzeczy nieistotne. Kolor czyjegoś ubrania, tytuł w gazecie, zasłyszaną rozmowę albo, jeszcze banalniej, sposób, w jaki szła kobieta, którą minąłem na ulicy i która mnie nie zauważyła. Do każdej twarzy mogę dopasować życiorys, z pełnym przekonaniem, że się nie mylę. Nie trzeba mi notesu. Znam na pamięć nazwiska i adresy ludzi, ich numer telefonu i numery we­wnętrzne w pracy. Daje mi to złudzenie, że mam więcej znajomych. Zachowuję w pamięci wszystkie przeżyte mie­siące, wszystkie daty, zwracając uwagę tylko na szczegó­ły. Wyrobiłem sobie spojrzenie policjanta.

To był na pewno początek roku, tego roku, kiedy wszy­stko się zaczęło, początek nieco niewyraźny, wydawało mi się, że jestem zagrożony i w pracy, i w małżeństwie. Może nawet był to dzień nominacji Bertranda na dyrektora „Ma­gazynów”. Tak, ten dzień musi oznaczać coś, co się we mnie zerwało. Szary kwietniowy dzień, radio zapowiadało przelotne deszcze nad Paryżem. Nina i ja przyjęliśmy za­proszenie mojej matki na obiad. Udawałem się tam jako widz, wcale nie po to, żeby jeść — mama gotuje nie lepiej niż kto inny. Powiedziałem do Niny: „Tak nas miło za­praszała, chyba coś tam nie w porządku”. Kiedy widzia­łem, że Nina mniej się mną interesuje, umyka mi, późno wraca, wydawało mi się, że będę ją mógł przy sobie za­trzymać wzruszając swoimi problemami jedynaka.

Mama mieszka ze swoją matką w trzynastej dzielnicy

Paryża, przy ulicy Boussingault, w starym domu pełnym I kłótliwych lokatorów, którzy nie znoszą hałasów, cudzo- I ziemców i szczekania psa Filemona, kundla kupionego I w towarzystwie opieki nad zwierzętami za pięćdziesiąt I franków, którego babka co dzień zmuszała do szczekania I co najmniej przez godzinę, bo przeczytała w jakimś piśmie, I że to jest bardzo dobre dla psa. I

Przeżyłem siedemnaście czy osiemnaście lat pod nume- I rem dwudziestym szóstym przy ulicy Boussingault, w tym I mieszkaniu o wielu małych pokojach urządzonych w gu- I ście przywodzącym na myśl jednocześnie dozorcówkę I i wóz cygański — większość znajdujących się w nim przedmiotów pochodziła z wygranych na jarmarkach: ko­nie z porcelany, plastikowe kwiaty, kalendarz pocztowy — wraz z dziadkami i matką-aktorką, która nie napotkała życiowej szansy: „Jesteś jedynym, co mi się w życiu uda­ło”, wymawiała mi w każde urodziny, jakby chciała mnie pocieszyć.

Spotkaliśmy się więc owego wieczora przy stole: moja babka Yetka, u jej stóp pies Filemon, z którym dzieliła wszystkie swoje posiłki — „nie mogę zjadać wszystkiego, co mi dają, szkodzi mi to”, mawiała Yetka — zaprzyjaź­niona para aktorów, którzy się przestawili na wykładanie podłóg, i ja. Nina i matka na krótko zjawiały się przy stole. Pilnowały, żeby woda z klusek nie wykipiała, żeby sos się dobrze gotował. Rzadko jadaliśmy wszyscy razem. Nie było to szczególnie krępujące, jako że przy ulicy Boussingault nigdy nie poruszaliśmy ważnych spraw. Go­ście rozprawiali o potrawach, które im podawano, matka używała sobie na rzeźniku, który ją źle obsłużył. Yetka, w chwilach, gdy nie zwracała się do mnie z oznakami nie­zadowolenia — ^Siedź prosto, nie jedz tak szybko” — nie­zmordowanie powtarzała, że jest ze mnie dumna, że sam, bez niczyjej pomocy chwacko sobie poradziłem, po czym, jeśli Nina nie słuchała: „Mogłeś jednak lepiej trafić — mówiła z żalem mając na myśli moją żonę — och, gdybyś tylko pozwolił mi był sobą pokierować! Ożeniłbyś się z księżniczką!”

W

Zawsze ■podejrzewałem, że Yetka jest szalona, a nie lek­ko stuknięta jak wszystkie babki, które tracą prawo głosu. Prawdziwa wariatka. Kiedy żył jeszcze dziadek i szedł coś załatwić w naszej dzielnicy, Yetka kazała mi go śledzić: „Gdyby cię zauważył, udawaj głupiego, opowiedz mu jakąś bzdurę. Nie mów mu, że to ja ci kazałam, chybaby mnie zabił.”

Jej Jeannot miał wtedy pewnie z siedemdziesiąt pięć lat, Yetka wmówiła sobie, że sypia z naszą sąsiadką.

Gdy matka wracała późno z próby w teatrze, Yetka uda­wała czasem, że umarła. Zawsze pamiętała, żeby mnie uprzedzić: „Ja jej tak robię na Złość. Czuję się lepiej niż wy wszyscy razem wzięci!”

Matka łatwo wpadała w pułapkę. Yetka naprawdę ani drgnęła pod swoim prześcieradłem, powstrzymywała od­dech. Kiedy jednak słyszała, że córka chwyta za telefon, z pewnością po to, żeby wezwać pomoc, Yetka zrywała się jednym susem, pędziła do pokoju matki, opowiadała jej niestworzone rzeczy, po czym uderzała w dramatyczny ton: „To tak, jakbyś minie przebijała sztyletem, o, tai i tu! — zawodziła, pokazując na serce i brzuch. — Za każdym ra­zem odbierasz mi rok życia!”

Warto było zobaczyć, jak wymachują rękami te dwie niepozorne kobiety, tak kruche i drobne, które prawdo­podobnie nigdy się nie pokochały. „Zaczekaj, aż mnie za­braknie — nie omieszkiwała dorzucić Yetka. — Zaczekaj, aż nie będzie nikogo, kto by się zajął dzieckiem, a będziesz sobie mogła używać!”

I wracała do łóżka.

Na razie jeszcze do tego nie doszło. Kiedy w końcu wszyscy znaleźli się przy stole, odpowiadałem uprzejmie na pytania dotyczące mojej pracy w „Magazynach”.

Tak, w dziale reklamy. To znaczy biorę udział we wszystkich kampaniach reklamowych.

A Yetka uznała, że koniecznie musi pochwalić się na­szym znajomym, iż dwa fotele znajdujące się w salonie nie kosztowały nic albo prawie nic.

\W^

To prezent od mojego wnuka. On tam może mieć na­wet i osiemdziesiąt procent zniżki!

Czekałem oczywiście na zgrzyt, który miał zmienić ten wieczór w źródło nieporozumień. Przy deserze René, ten zaprzyjaźniony z nami aktor, próbował sobie przypomnieć, od jak dawna zna moją matkę.

Poznaliśmy się przy okazji „Narodzin gwiazdy”, tej audycji radiowej. W 1952 albo 53 roku. Mój Ludwik nie miał jeszcze dwóch lat.

Nie tak znowu młodo go .urodziłaś — zauważył nie­szczęsny René.

Jak to? — zapytała matka podniesionym głosem. Yetka już zrozumiała. Uśmiechnęła się do mnie porozu­miewawczo, wstała od stołu, zgodnie ze swoim zwyczajem pociągając za sobą psa, który nie odstępował jej na krok.

Ty jesteś najdzielniejszy, mój Filo, chodźmy stąd, to się źle skończy.

Matka wpadła w niesamowitą złość i jeszcze raz opo­wiedziała, jak to urodziła mnie mając szesnaście lat i że była całkowicie nieświadoma i naiwna w chwili, gdy wy­chodziła za mojego ojca, że to było przyczyną rozwodu, zaledwie w sześć miesięcy po moich narodzinach.

Nie powiesz mi, że miałaś dziewiętnaście lat, kie­dyśmy się poznali! Ja miałem prawie trzydzieści, a Millie dwadzieścia pięć.

René był coraz dokładniejszy. Mojej matce niewiele było trzeba, żeby się z kimś poróżnić. Toteż miała mało przy­jaciół. Byli to tylko ludzie ze środowiska aktorów, jacyś statyści, których się jej udało omamić opowieściami o wy­dumanych sukcesach albo, jeszcze lepiej, o nieprawdziwym romansie ze sławnym angielskim aktorem. Byłem jedną z niewielu osób z rodzinnego kręgu, które znały prawdę.

O jej życiu i wieku.

Nie było się z czego śmiać. Żałosny widok mojej matki, lekko zawianej, która jęła obrzucać René włoskimi wy­zwiskami, przypomniał mi o moich pierwszych nocnych wypadach. Z nią. Niczym zakochana para. Kiedy jej to­warzyszyłem do kabaretów lewobrzeżnych dzielnic, gdzie

występowała. Za pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt franków, cenę nowego psa. Wychodziła na scenę przebrana za małą dziewczynkę i wykonywała scenkę komiczną. Nieliczni klienci, rozbawione hulaki, prowincjonalni ludzie interesu, czułe parki, mówili zbyt głośno albo wcale nie słuchali. Stałem w głębi sali lub za kulisami, jeśli się bała, że jej ktoś ukradnie torebkę, i patrzyłem. Cała jej publiczność.

Podziwiałem zawziętość, z jaką matka podążała za ową sławetną gwiazdą, z jaką wykonywała swój zawód w tych ponurych warunkach. „Takie sprzątaczki to ludzie przy­najmniej szanują”, mówiła do mnie. Dla byle czego, na­prawdę. Dla wrażenia, że była lepsza niż poprzedniego dnia i gorsza niż nazajutrz. Skromne marzenie. „Może na sali jest jakiś producent? Czy długo mnie tu będą chcieli? Iksiński uznał, że jestem genialna, GENIALNA!”

Po jej występie schodziliśmy do baru dla artystów, gdyż choć płacono jej mało i źle, dostawała za to żetony na na­poje. To były dobre czasy. Wzrastałem wśród tych drob­nych pijaczków, którzy może przychodzą teraz w okresie świąt do ,»Magazynów” po girlandy.

Yetka .podtrzymywała legendę o aktorskich sukcesach córki. Chciała widywać jej zdjęcia w czasopismach, zwłasz­cza w magazynach drukowanych na błyszczącym papierze. Kiedy matka miała występować w telewizji, Yetka zawia­damiała całą dzielnicę. Ludzie nam o tym1 mówili przez cały tydzień.

W szkole nikt jednak nie wierzył w triumfy matki Lud­wika Coline. Żeby do tego doszło, musiałbym się zatrosz­czyć o bilety do teatru. Musiałbym po spektaklu zaprowa­dzić kolegów do garderoby gwiazdy.

Sprzątaliśmy teraz z Niną ze stołu w jadalni nie odzy­wając się do iSiebie, jak podstarzałe dzieci tego domu. Matce pozostawiliśmy troskę o wyproszenie za drzwi René i jego kochanki, co zrobiła we właściwy sobie sposób: „Je­stem zmęczona, nie kontroluję tego, co mówię, przepra­szam, ale teraz mamy masę zmywania”.

Byłem pewien, że po ich wyjściu nastąpi atak łez.

Wiem, że to głupie — chlipała moja ulubiona aktorka

przyglądając się, jak odkładamy każdą rzecz na swoje H miejsce. — Ser nie tutaj, bo igo1 pies zje. H

Miałem wrażenie, że Nina ima tego dość, zbieraliśmy się do wyjścia. H

Następnym razem włożę mięso do ¡rosołu — przysię- H gała moja matka wycierając nos w serwetę. — Drobniutko H pokrajane, z bazylią i suszonymi ziołami. H

Zadzwonimy jutro, jutro rano. H Yetka oddawała się zabiegom toaletowym zamknięta na ■

klucz razem z psem. Ucałowaliśmy ją. Mocno-mocno. ■

W samochodzie Niny — ja sam nigdy nie chciałem zro- ■ bić prawa jazdy — zrozumiałem, że moja żona jest gdzieś I daleko ode mnie. Powiedziała kilka nieuniknionych stów, I żeby mnie pocieszyć: 1

Poza tym wszystko w porządku, każdy ma swoje ży­cie...

Spodziewałem się czego innego. Ze się będzie nade mną naprawdę litowała.

Minęliśmy plac Denfert i jego nieruchomego lwa.

Wszystko w porządku, łatwo jest powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Nie wiesz, jaki miałem dzień w „Magazynach”.

Posłuchaj, Ludwiku, jesteś tam niecałe dwa lata Masz idealne układy. Nie trzeba przesadzać.

Nie iwiem, czy mnie nis zwolnią — .postanowiłem wy jawić Ninie. — Zaangażowali do dyrekcji nowego czł< wieka, który ma zastąpić starego Fopsa. Ludzie przewid\ ją redukcję. To facet z przeszłością, Nino.

Może jest w porządku. Spróbuj go poznać. Jak s nazywa?

Malair. Bertrand Malair.

Nie martw się tak, mój Ludwiku. Jestem z tobą. To „jestem z tobą” Niny rozbrzmiewało zawsze we m

jak magiczne zaklęcie. Byliśmy już przed domem.

Trudno, niech mi -wlepią mandat — zdecydowała na. — Nie chce mi się szukać innego miejsca.

Wiedziałem już, że noc będzie dobra. Nina szła pr; mną, wspinała się na trzecie piętro. Powoli zapomina

o mojej (matce, o „Magazynach”. Lubiłem przyglądać się, jak Nina tak wraca do mnie, bardzo powoli, jak kot, który się ¡na człowieka dąsał przez trzy dni bez żadnego powodu. W jej szarych oczach była prawdziwa beztroska, spokojne inne szczęście. To spojrzenie wystarczało. Dla mnie ozna­czało ono: nie opuszczam cię.

Po maturze przerwałem naukę. Na nic by mi się nie przydała. Kiedy spotkałem Ninę, właściwie nie pracowa­łem: żyłem z mojej kolekcji znaczków pocztowych albo raczej z kolekcji, która należała do mojego dziadka i którą wykorzystywałem, jak umiałem, od jego śmierci. Czas spędzałem w Carré Marigny wymieniając podwójne egzem­plarze i odprzedając je starym zbieraczom przypominają­cym kloszardów, których wygląd zwodził i którzy pew­nego pięknego dnia okazywali się właścicielami wielu do­mów w Paryżu. Pamiętam, że zależnie od interesów, jakie udało im się zrobić w ciągiu dnia, wracali metrem l/ufa tak­sówką. Był wśród nich jeden, którego nazywano Umiera­jącym. Wszystkie popołudnia spędzał wyciągnięty na jed­nej z ławek Marigny: udzielał konsultacji. Chciał, żeby mu przynoszono całe zbiory, tysiące znaczków. Cierpliwie czekał, żebyś mu otworzył teczkę ze skaju, z trudem uno­sił głowę, by ocenić wielkość kolekcji, i przedstawiał się: Ja jestem Umierający, najstarszy handlarz znaczkami w tym kraju.

Po pzym prostował się na wysokość swojego metra osiemdziesiąt, uśmiechał się łaskawie i ze wspaniałą pew­nością siebie, nie tracąc czasu, .ucinał sprawę: prawdziwy lub fałszywy. Zależało to od wyglądiu jego gościa. W każ­dym razie Umierający nigdy nie patrzył na znaczki, które mu pokazywano. Kładł spękane dłonie na alhumie i, ni-

czym stara wróżka, wyrabiał sobie własne zdanie o spra­wie.

To ojciec Niny ułatwił mi później dostanie się do „Ma­gazynów”- Znał on starego Fossa i polecił mnie. Rodzice Niny mieli sklep z ziołami przy avenue Victor Hugo. Żona Fossa kupowała u nich rośliny lecznicze. Mogłaby kogoś przysłać, jakiegoś służącego albo kierowcę swojego męża, -ale nie chciała na to przystać, odczuwając fizyczną .potrze­bę- udania się do tej zielarni. „Dopóki sama tu przychodzę, znaczy, że to nie jest bardzo poważne”, wyjaśniała Ma­tyldzie.

Co jej dolegało? Nikt się tego nigdy nie dowiedział. Raz na tydzień przychodziła robić zapas ziół, tak jak ludzie robią zapasy cukru i kawy przed wojną.

Rodzice Niny mieli nad swoim sklepem mieszkanie, w którym Nina wzrastała beze mnie. Zdarzało się, że by­łem zazdrosny o jej dzieciństwo, o wszystkich, którzy ją znali czy spotykali.

Robert i Matylda wydawali mi się bardzo bliscy. Od­najdywałem u nich różne cechy Niny, które mnie wzru­szały. Matylda miała jej jasne włosy, jej krągłości. Robert jej śmiech. Uspokajający. Starsi od moich rodziców, po­trafili wnieść spokój w swoje życie, co nie przeszkadzało, że byli przy tym cudownie nie do przewidzenia.

Kiedy pobraliśmy się z Niną, dobili właśnie Ho pięć­dziesiątki. Ożeniłem się mając dwadzieścia pięć lat, bo tak mi się podobało. Robert wybrał tę chwilę, żeby zade­cydować o mojej przyszłości.

Nie masz chyba zamiaru przez całe życie zostać w Carré Marigny, mój mały?

Jedliśmy obiad we czwórkę przy avenue Victor Hugo.

Przygotowałam dla ciebie comber, Nino, tak jak lu­bisz — mówiła Matylda, którą poślubiłem wraz z Niną.

Nie chciałem oczywiście skończyć tak jak Umierający, zagubiony wśród znaczków nowych i podstemplowanych. Myślałem, że Robert będzie ze mną rozmawiał o zielarni, mogliśmy ją z Niną przejąć. Bez trudiu mogłem wyobrazić sobie nas za ladą. Nie mieliśmy jednak żadnego przygo-

19

I

towania, a Robert i Matylda chcieli pozbyć się sklepu. Wynajmowali go tylko, a oszczędności powinny im były wystarczyć na kupno niewielkiego domku pod Paryżem; robi tak wiele małżeństw zdecydowanych razem umrzeć.

Znasz „Magazyny”, Ludwiku?

Tak to sobie rzucił: dobry .pomysł. Zazwyczaj dobre po­mysły pociągają za sobą następne i stopniowo znikają.

Nie jesteś wcale głupi i w dodatku znasz włoski — dorzuciła Matylda.

Nie słuchałem ich. Lubiłem swoje znaczki, swoje kia-* sery i kancery. Podjęcie pracy w „Magazynach” oznaczało dla mnie początek obrzydliwej stabilizacji. Widziałem' tylko dość niedbale wyprasowany, niebieski fartuch nadą- sanej dziewczyny siedzącej w kasie, przymilne uśmiechy pełnego zapału sprzedawcy, kaszkiet kierownika działu, który zbyt szybko awansował, szczupłe palce o krótko ob­ciętych paznokciach mężczyzny prezentującego precyzyjne urządzenia nagłośniające. Znałem „Magazyny” tylko od strony fasady, wystaw i neonu, którego świecące litery rzucały blask na avenue de l’Opéra. Wielki dom towarowy jak każdy inny.

■— No więc wyobraź sobie, że Foss nosi się z zamiarem odmłodzenia swojej ekipy od reklamy — oznajmił mój teść. — Foss jest kimś, kto wszystko zawdzięcza sobie sa­memu. Zajęcie się młodym człowiekiem na pewno by mu się spodobało.

W&zystko wydawało się więc załatwione. Robert i Ma­tylda, którzy widzieli przede mną piękną karierę, miano wszystko nie rozczarowali mnie. Przyznaję, że dfeiał re­klamy to już brzmiało lepiej, chociażby ze względu na moją matikę, Yetlkę i ludzi z rue Boussingault.

Wróciłem do tego w rozmowie z Niną, już w domu.

Wiesz, ja też mogę pracować, jeśli chcesz dalej zaj­mować się znaczkami — powiedziała.

Ze znaczkami koniec.

Obiecałem Robertowi, że się zgłoszę do Fossa w przy­szłym tygodniu. Spotkanie zostało wyznaczone na czwar­tek.

20

fek :

William Foss nie wyglądał na dyrektora wielkiego do­mu towarowego. Z pochodzenia był Flamandem i zacho­wał pewien nieokreślony akcent, a także pozwalał sobie na różne dziwactwa języków«. Był człowiekiem dokład­nym i delikatnym. Malował sobie włosy na kolor rudy, na pewno zbyt rzucający się w oczy u kogoś w jego wieku, i w chwilach złości potrząsał kilkoma kosmykami, których mu fryzjer Desfosse nie pomalował, chcąc go jeszcze do siebie ściągnąć. Czasem przybierał nieobecną minę, pra­wie melancholijną, jak zbity pies: minister czwartej re­publiki, któremu nie wypłacono pensji. Foss chętnie przyj­mował tę pozę, kiedy ludzie nie całkiem go popierali, i zawsze zyskiwał szacunek maluczkich, umiejąc wywołać u nich uczucie zabarwione litością i rozczuleniem. Mistrz teatru. Nigdy nie starałem się zrozumieć, jak doszedł do tego wszystkiego, do tej odpowiedzialności, tej władzy. Bo choć 1 Magazyny” nie należały do jednej rodziny i pozo­stawały pod zarządem i kontrolą banków i wielkich tru­stów, ich dyrektor panował i działał sam. Z pewnością składał im sprawozdania, dostosowywał się do ich decyzji, ale nic o tym nie wiedzieliśmy.

William Foss nie miał pojęcia o reklamie. Zrobił z niej widmowy dział firmy, a ludzi, których nie chciał więcej oglądać, po prostu zwalniał, twierdząc, że jakaś kampania plakatowa zbyt wiele kosztowała przedsiębiorstwo.

Pracownikami manipulował niczym władca udzielny. Mianował na przykład człowieka pewnego pięknego dmia kierownikiem działu, nie uprzedzając go jednak, że to sa­mo stanowisko obiecał kilku jego kolegom, i to tego sa­mego dnia. Parę godzin później przyglądał się skutkom intrygi: wszyscy się mieli za dyrektorów. Jeśli ludzie do­myślili się sztuczki, jeśli chcieli się z nim zobaczyć, po­rozmawiać, wymyślał sobie jakieś nie istniejące zebranie i nikogo nie przyjmował. Jedna dymisja pociągała za sobą następne. Foss, dumny z siebie, obchodził wtedy całe „Magazyny". Zatrzymywał się w każdym dziale: sprze­dawczynie uwielbiały go. Pamiętał, ile która ma dzieci,

31

pytał o ich zdrowie, po czym rzucał: „Lubię znać ludzi, którym płacę przy końcu miesiąca”.

Odjeżdżał ostatni czarną simcą 1300 czekającą na niego przy avenue de 1’Opera, pnzed królestwem, które wcale do niego nie należało. 1 Nasza pierwsza rozmowa była bardzo krótka i nieustan­nie przerywana przez hałasy i głosy wydobywające, się ze starego interfonu stojącego, na biurku. Foss zażądał, żeby takie same aparaty zainstalowano w biurach wszystkich urzędników. Wciąż dzwonił do nich w byle jakiej spra­wie, czyhając na przewinienie.

Domyślałem się oczywiście, że' jestem w jego oczach niczym — zięć zielarza! — i że .przyjmuje mnie tylko dla­tego, że będię go kosztował mniej niż ktoś starszy lub bar­dziej wykwalifikowany. W jego gabinecie — mówił wła­śnie, „mój gabinet”, a nie „moje biuro” — człowiek miał wrażenie, że się znalazł u złego handlarza antykami. Dominował kolor złoty: każdy mebel i przedmiot błyszczał trochę za bardzo, żeby mógł wyglądać jak prawdziwy, tak samo jak rudy kolor jego włosów.

Nie, dziękuję, ja nie palę, ale niech pan zapali — powiedział. — To niewiarogodne, takie.coś atakuje bez­pośrednio płuca, człowiek' umiera w mgnieniu oka.

Schowałem papierosy.

Więc chce ¡pan tu praicować — podjął Foss. — To dobry pomysł. Miałem z tym działem sporo kłopotów. Lu­dzi tam niewiele, ale w reklamie woda sodowa szybko uderza do głowy. Proszę posłuchać, proponuję panu taki układ: biorę j>ana, ale pod jednym warunkiem, panie... — szukał mojego nazwiska pośród skrawków papieru — pa­nie Golinę. Będzie pan musiał mieć otwarte oczy, wszyst­ko mi mówić.

Nie rozumiem. -

Niech pan nie udaje głupca. Wszystko, co przeciw mnie knują, rozumie pan. Wszystko, co opowiadają. Na początek zostanie pan asystentem Doutre’a. To kierownik działu. Nie mam do niego za grosz zaufania. Zastanawiam się, czy nie jest pederastą. Ma oczywiście żonę, ale wie

pan, jak to jest. Spotka taki na zabawie jakiegoś chłopca i hopl

To jest szpiegowanie. — Przerwałem mu w pół sło­wa, wyprostowując w końcu, trochę niezręcznie, dotąd skrzyżowane nogi.

O, ja znam pana możliwości. Pański teść opowie­dział mi o Mardigmy, znaczkach, pańskich talentach sprze­dawcy.

Łudzi nie trzejpa zawodzić, toteż przystałem. Ot, tak so­bie, żeby nie wracać iz pustymi rękami.

Niech ,pan wpadm/ie na ohtwilę do De Mera, szefa per­sonelu, jeśli akurat nie siedzi w bistro (nad 'kieliszkiem... Co do sprawy pieniędzy, to powiedzmy cztery tysiące brutto, w porządlkiu?

Skinąłem tylko głową.

Dobra — zakończył Foss. — Zacznie pan w ponie­działek, drugiego. De Mer panu wszystko wyjaśni. Go­dziny pracy, zasady działania, obowiązflti.

Uścisnąłem dłoń Fossa, trochę lepką, pewnie od tych miodowych cukierków, z którymi się nie rozstawał. Zszed­łem piętro niżej, żeby się zobaczyć z De Merem. Pomyli­łem drzwi i znalazłem się wśród spieszących się sprzedaw­ców, którzy rozpływali się w uśmiechach. „Magazyny” tak ztostały pomyślaiie, że biura nie były właściwie oddzie­lone od działu sprzedaży. Tylko zwykła tabliczka na tych i owych drzwiach oznajmiała: Klientom wstęp zabroniony.

Jak w teatrze. Po dwóch stronach przegrody dwa wy­mieniające się światy. Każdy miał jednak własny zapach. Własny zapach miała każda sekcja, każdy sprzedawany artykuł: wilcze skóry, perskie dywany rozłożone na oałą długość, żeby zachęcić ewentualnego nabywcę. Dział ko­smetyków o wyperfumowanych sprzedawczyniach w tech- nikolorze; kilometry sztucznych kwiatów w podziemiu, zakurzony rajski ogród1. Urządzenie całych mieszkań, od bawialni po garderoby, gdzie dzieci i starcy mają zwyczaj czekać na swoje rodziny wyciągnięci na łóżkach, rozwa­leni w fotelach. Jak u siebie w domu. Na ostatnim piętrze pachnący naftadiną salon- herbaciarni, gdzie grube panie

obładowane pakunkami ulegają złudzeniu, że są świato­wymi damami.

De Mer załatwił się ze mną w pięć minut. Zajmował niewielkie biuro wielkości połowy szafy.- „W tym dziale są ciągłe zmiany, wie pan.”

W koszu zauważyłem wiele pustych puszek po piwie. Czerwony na twarzy, o niezdrowej cerze De Mer pisał z zawrotną szybkością nie podnosząc nawet głowy.

Zapisawszy moje dane De Mer huknął mnie w plecy, niby to przyjacielsko, z fałszywą poufałością.

Należy pan teraz do firmy, panie Ooline — zawołał szczekliwie, wybuchając śmiechem.

Już było po wszystkim. Zszedłem schodami przeznaczo­nymi dla personelu, od tej chwili miałem chodzić tylko tędy.

Matka d Yetka, do których natychmiast zadzwoniłem, zareagowały wielką radością, Nina zaś i jej rodzice odpo­wiedzieli na tb przytomnością umysłu, która mnie nieco zbiła z tropu:

Najważniejsze, że masz stałą pensję, mój mały, że korzystasz z ubezpieczenia społecznego — powiedziała Ma­tylda. — Gdyby tak coś się, odpukać, przytrafiło tobie albo Ninie, wszystko zostanie pokryte!

Pirzy avenue Victor Hugo czekała na mnie kolacja, przy­gotowywano się do oblewania tego wydarzenia. Wiedzia­łem, że moje znaczki pozostaną w albumach. Umierający umrze beze mnie.

Te lata niewiele zmieniły nasze żyoie. Kupiliśmy sobie meble, materac Ep&de, pewien komfort. Nina postanowiła w zamian za niewielkie pieniądze wyprowadzać popołud­niami cudze dzieci na Champ de Mars, ja zaś pracowałem mało i raczej źle. W „Magazynach” z nikim się nie zada* wałem. Po co nawiązywać znajomości, zmuszać Ninę do zapraszania kolegów na kolację. Zadowalałem się śledze­niem ich.

Siedziałem w swoim kątku i oddawałem się własnym sprawom. W czwtartek rano opracowywałem zakłady na wyścigi konne, kiedy indziej układałem listę wszystkich swoich przyjaciół, od najbardziej do najmniej łubianego-. Albo też, jeśli byłeim sam w biurze, bez Doutre’a i sekre­tarki, wydzwaniałem na prawo i lewo próbując zorganizo­wać na następny dzień partię poke>ra.

Ustaliliśmy z Fossem jedno cotygodniowe spotkanie — w piątek przed przerwą obiadową — podczas którego do­nosiłem mu o plotkach i pogłoskach, rozpuszczając każdą nowinę w masie szczegółów. Zawsze był na nie bardzo łasy i wydawał się zadowolony. Toteż kiedy mwałem wra­żenie, że zebrany materiał jest zbyt skromny, resztę wy­myślałem, żeby zwiększyć jego nieufność, nawet jeśli w życiu tego biednego> Doutre’a wcale nie było mężczyzny.

Większość paryskich domów towarowych mnoży wysił­ki w dziedzinie reklamy dbając o maikę firmy, jakość ogłoszeń, zwracając się często do wyspecjalizowanych

agencji. Foss był zawsze przeciwny podobnym zabiegom. „Magazyny”, zapewne zbyt małe, żeby można mówić

o marketingu, ponosiły na reklamę jak najmniejsze kosz­ty. „Prosić obcych ludzi, żeby sprzedawali nasze imię, nigdy! — wykrzykiwał stary Foss. — Obcy to zaraza! Chcą mieć wszystkich swoich liudfei pod ręką. Za cóż ja panu płacą, Doutre, panu i wszystkim innym?”

Co do mnie, nie miałem powodu, aby sdę uskarżać. Za oddawane usługi regularnie przyznawano mi podwyżki, przy czym swobodnie dysponowałem czasem. Dokoła mnie ludzie zaczęli sobie wyobrażać, że się (idealnie nadają na następcę Doutre’a. To jednak okazało się trudniejsze, niż przewidywano.

Po pierwszym roku mojej pracy w „Magazynach” Foss zachorował. Na lewym policzku wyrósł mu ogromny pryszcz, oddychał z trudem, tracił pamięć, ludzie mówili

o raku, choć on przecież ńie palił.

Coraz rzadziej zjawiał się w „Magazynach”,, często przebywał w podmiejskiej klinice. Musieliśmy zra?u prze­rzedzić, potem gal całkiem zawiesić nasze piątkowe spo­tkania. Pisywałem do niego listy, ale on ich riie czytał.

Pojawiał się i znikał, podobny dlo trupa; jego powtarza­jące się nieobecności trwały blisko rok. Pewnego linia tamci ludzie pozostający w cieniu, ci, o których nas-'na­uczył nie pamiętać, których tacy urzędnicy jak ja nie mogli znać, zwołali nadzwyczajne zebranie. Uczestniczyli w nim wszyscy kierownicy przedsiębiorstwa. Z powodu swojej choroby Foss miał zostać konsultantem, mianowa­no natomiast nowego dyrektora. Z kapelus>zy naszych ano­nimowych zarządzających wyłoniło się tylko jedno na­zwisko. Nazwisko Malair. To był właśmie Bertrand.

Często mam wrażanie, że jestem tylko kopią. Nina nie miała ochoty tego zrozumieć, niechętnie przyjmowała do wiadomości moje braki, luiki, moją prawdziwą słabość. Czasem cziuję się całkiem niedouczony. Cóż ja czytam? Jedną książkę na rok, i to w dodatku w czasie wakacji, w pociągu, na plaży. Pisząc posługuję się może setką słów. Długo miałem za złe Ninie, że jest minie taka pewna. Nie mówię o naszym małżeństwie, Niny nie obchodżi to, czy ją zdiPadzam. Nie zdradzałem jej zresztą, nigdy nie umia- łam^dóbrze tego robić. Kłamać. Kłamię w sprawach nie­istotnych. To nie są właściwie kłamstwa, to raczej praw­dziwe historie przeinaczone, opowiedziane w inny spo­sób. Kiedy nie byłem w stanie zaskoczyć Niny tym, co robiłem, opowiadałem jej te swoje historyjki.

Uczepiłem się kompletnie absurdalnej myśli, że mam gdlzieś sobowtóra, faceta w moim rodzaju, podobnego do mnie ccy do joty, ale nieco lepszego ode mnie we wszyst­kich dziedzinach. Ni stąd, ni zowąd ogarnia mnie strach, że ten człowiek wyjdzie ze swojego kąta, z jakiejś dziury, że się będzie za minie podawał, że mi odibieirze najpierw Ninę, potem pracę, przyjaciół.

DziWna rzecz, myślę tak wtedy, kiedy wszystko dobrze idizie, w chwili gdy ów sobowtór naprawdę nie ma się o co martwić, kiedy nie musi nawet kiwnąć palcem. Kiedy już nakryte do stołu i wystarczy tylko usiąść. Wtedy ja staję

się tą kopią. Znam na pamięć swoją rolę, wszystkie kwe­stie, ale milczę. Nie na mnie kolej.

Bertrand Malair nie pokazał się w „Magazynach” przez cały miesiąc. Odczekał trzydzieści dni od swojej nomina­cji, przygotowując sobie entrée, każąc sobie przywozić akta do domu, przy avenue d’Eylau. Z upodobaniem po­zostawiał pracowników w wątpliwościach i obawie. Rze­czywiście, przewidywano zwolnienia. Każdy na swoją rę­kę szkicował najwierniejszy portret Bertranda. Musiało mu się to podobać: te pytania, całe to gadanie, te wszyst­kie domysły. Krążyły na jego temat najbardziej zwario­wane pogłoski. Ludziom posiadającym jakąś tajemnicę — a podobno Bertrand do nich należał — inni zawsze coś dorzucą do przeszłości. Wystarczy mieć jakiś sekret, choć­by najdrobniejszy, a już nikt się nie waha mówić o nim w liczbie mnogiej. Przeszłość gmatwa się w nieunikniony sposób, życie człowieka pokrywa się wciąż nowymi ta­jemnicami, zagadkami.

Pracownicy „Magazynów” bardzo źle znieśli ten długi miesiąc, który poprzedził przyjście Bertranda. Każdy’dzień przynosił jakiś nowy element, sensacyjny szczegół, sma­kowitą anegdotę, a z upływem czasu ludzie spostrzegali, że nic naprawdę nie pasowało do reszty. Lalki jakoś nie chciały się chować jedna w drugą.

Czy to był Doutre, mój niby-szef, ten nieco oklapły poczciwdna, który nikomu nie wydawał poleceń i śmiał się w ukryciu, kiedy jmu ktoś zrobił jakiś kawał, czy De Mer, główny klient dystrybutora piwa, który zawsze pry­skał na lustro w ustępie, czy też panna Pré, kwaśna jak ocet księgowa, która płaciła nam, z opóźnieniem i zawsize przed pójściem do domu robiła bałagan w swoim biurze, żeby dokuczyć sprzątaczkom — każdy sobie klecił inny życiorys Bertranda.

Skromny nauczycieli Malair, który ¿ostał dyrektorem wielkiego domu towarowego, to było coś, co skłaniało do marzeń. To ożywiało obiady pracowników „Magazynów”,

chwile spędzane w barze nad kieliszkiem anyżówki, roz­mowy telefoniczne i weekendy u przyjaciół, jeśli mieli sa­mochód, wszystko, co w ich życiu wydawało się pozbawio­ne sensu i tak bardzo trwałe. Egzystencja, której nie da się zamienić na inną.

Rodzice Niny wyprowadzili się z Paryża do Fontaine­bleau przed terminem wpłaty pierwszej części podatku od dochodów przypadających w lutym, przy czym Robert pożyczył mi potrzebną sumę. Znaleźli sobie dom i w koń­cu rozstali się z zielamią przy avenue Victor Hugo, swo­ją dzielnicą, dzielnicą starych domów i psów w zimowych wdzianikach.

Będziecie nas odwiedzać, prawda?

W dzień ich wyjazdu zdałem sobie sprawę, że moich ro­dziców widzieli tylko jeden raz, z okazji naszego ślubu. To prawda, że mój ojciec mieszka daleko, aż w Quebec, gdzie i on ma swoje „Magazyny”, swoje interesy. Moja matka zaś unikała żyjących zgodnie par, udanych mał­żeństw.

Nazajutrz po tamtej kolacji z przedstawieniem z udzia­łem René zadzwoniłem jak 00 rano do matki wprost z „Magaizynów”, żeby nie tracić czasu w domu.

Kto mówi?

To była babka, która najwyraźniej postanowiła, że mnie nie zrozumie. Kilkakroitnie powtórzyłem swoje imię, na co ona:

Ludwik? Jak to Ludwik? Przecież on tu już nie mie­szka, proszę pana, to pomyłka. Nawiasem mówiąc, zacho­wałam wszystkie jego rzeczy, jeśli to panu może sprawić przyjemność, niech pan po nie przyjdzie, zwolniłaby się nam szafa w jego pokoju.

Halo!

Co do za/płaty, to uzgodni to pan z moją córką. Wie pan, tam są różne ładne rzeczy.

Yetko, przecież to ja! Poproś mamę. Jestem w' biu­rze, nie mogę krzyczeć.

Jllll

4xnfff

^Itîr

«îiftr

* i s'• ! -

u.

M

Sm» *1 * * « i j

»

|

îsfîic

) % vx4i4^} ,4<(||IV

F •

< ' *

Och! Odh! Zechce pan mówić do mnie innym tonem. Mam siedemdziesiąt osiem lat i idzie mi siedemdziesiąty dziewiąty. Powtarzalni panu, że Ludwika tu ,nie ma. I niech mi pan da w końcu święty sipokój!

Odłożyłem słuchawkę. Maitka będzie wiedziała, jak mnie złapać. Nigdy długo nie zwlekała z telefonem do mnie. Sekretarka, którą mieliśmy na spółkę z Doutre’em, uprze­dzała mnie wtedy:

Jakaś zapłakana osoba przy telefonie, prosi Ludwika.

To na pewno do mnie, Christinę, już odbieram. Matlka uspokajała się, kiedy jej groziłem, że się z nią

przestanę widywać. Tego ranka było tak jak zawsze.

Nie rozumiem, dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś, LudWiku?

Słyszałem, jak pociąga nosejn. Po chwili milczenia wy­jaśniłem jej pomyłkę Yetki przysięgając na śmierć dziadka Jeannot, że naprawdę dzwoniłem.

Zeszłam akurait na dół ze śmieciami i psem — mó­wiła dalej. — Nie masz pojęcia, ale oni zjedli. Nic nam nie zostało.

Obiecałem jej pomóc i powiedziałem:

No dobrze, muszę kończyć, mam robotę.

Masz mi za złe wczorajszy wieczór, Ludwiku. Yetka powiedziała, że przyjdziesz po wszystkie swoje rzeczy. Myślę, że ona ma, rację. Powinnam .całkiem zeTwać z tym René. Jest zgorzkniały, wcałe bym się nie zdziwiła, gdyby przynosił pecha. A widziałeś MiilMe, strasznie się posunę­ła, no nie? Przyznaj, że wyglądam dziesięć razy młodziej. Filo, bądź grzeczny, zaraz dostaniesz jeść. Już kończę, mój Ludwiku, pies jest bardzo głodny.

Nina czaiła się dobrze. Zjedliśmy razem obiad tuż obok „Magazynów”. Nina czekała na mnie przed hudynkiem.

Chętnie bym pojechała do Londynu — wyznała1 mi. — Michel i Sophie wybierają się w dzień Wniebowstąpienia. Moglibyśmy .tam zostać na cały tydzień, prawda?

Nie lubiłem wyjeżdiżać. Obawiałam się, żeby wyjazd nie przyspieszył mojego upadku w „Magazynach”, żeby mnie z łatwością nie zastąpiono kim innym, albo i wcale nie za-

stąpiono, skoro nic tam nie robiłem. Nawet na tydzień. To­też zawsze oszukiwałem na urlopach — brałem mniej, niż powinienem, mniej niż inni.

W tej chiwili to by było trudne — powiedziałem do Niny, która natyfchmiast spuściła oczy, zrobiła się roztarg­niona, zaczęła udawać, że szuka czegoś dobrego w karcie.

Kelmer café Wagner przyszedł odebrać zamówienie. Nina nigdy nie mogła się zdecydować, co ma jeść, pzasem mi­jało wiele minut, zanim w końcu wybrała to samo co ja, dla .ułatwienia rachunku.

No tk> tylko ma. weekend — próbowała mnie przeko­nać trochę później. — Przedłużysz go sobie o piątek.

- — Lepiej nie. Jedź beze mnie.

Nina wyjechała do Londynu z Michelem i Sophie.

Nie jest ci przykro?

Ależ skąd.

. — Mówiłeś, że w „Magazynach” coś nie najlepiej. Nie będzie ci smutno?

-— Będę za tobą tęsknił.

W takiej chwili moja żona odkładała zazwyczaj swoją podróż, żeby niedżielę spędzić ze mną w łóżku, ale tym razem:

Ja też hędę tęskniła. — Uśmiechnęła się. — To krót­kie • rozstanie dobrze nam zrobi. Zobaczysz, przywiozę ci swetry.

Szeptała te słowa jak z filmu niczym fragment roli, który ktoś zapisuje na obrusie w restauracji. Nina ,tak nie mówiła. Czy przeczytała właśnie jakąś powieść? Czy też może któraś z przyjaciółek poradziła , jej, żeby trochę

o mnie zapomniała? Może Sophie.

Nie ma jakiegoś jednego decydującego roku ani pory roku, ani miesiąca. Ani nawet dnia. Tylko następowanie, powtarzanie się szczęśliwych momentów, ułamków czasu tak kruchych, że nie da się ich nigdy zapamiętać.

Kiedy Nina wychodziła z domu lub wyjeżdżała na krót­ko, nawet na kilka god'zin, siedziałem grzecznie w naszym

f' ( V \ \ \ \ \ \ v I

trzypokojowym mieszkaniu przy rue Clerc zastawionym meblami z jasnego drewna. Słuchałem piosenek, które lubiliśmy, trochę bluesów. Okładałem rzeczy, które Nina porozrzucała tu i tam pakując walizkę, a kiedy wszystko było już poskładane, na nowo je rozrzucałem, żeby łat­wiej ją odnaleźć. Zapisywałem na świstkach papieru wy­rażenia Niny, które mi przychodziły do głowy: „Nie pod­noś mnie tak, Ludwiku, bo się dowiesz, ile ważę”. Przy­pominały mi się nasze wieczory przed telewizorem, źle dubbingowane filmy, które razem oglądaliśmy. Dzięki matce znam .wszystkich aktorów, ich .wiek, przebieg ka­riery, wiem, kiedy sobie przerobili nos, twarz, naciągając skórę. Wiedziałem, kto użyczał głosu Jane Riussel ozy Ja­mesowi Cogneyowi. We francuskich serialach zaś byłem w stanie podać nazwisko dowolnej roli drugoplanowej czy statysty.

Ten weekend Wniebowstąpienia bez Niny wydlał mi się nieskończenie długi. •Pierwszego wieczoru batrdzo długo zwlekałem, zanim zacząłem wydfczwianiać do ludzi. Zate­lefonowałem ,do mojego przyjaciela Etienne, którego oczy­wiście obudziłem, ale kitóry nde miał mi tego za złe.

Weź jakiś proszek nasenny, Ludwiku.

Przyjadę po ciebie, jestem gotów, pójdziemy się cze­goś napić.

Dlaczego nie zadzwoniłeś wczoraj? Zjedlibyśmy spo­kojnie kolację, mam pełno mrożonek. Teraz jest późno, Ludwiku.

Przecież jutro nie pnaaujesz. Zaraz będę u ciebie.

Jeśli Etienne nic nie powie, znaczy, że wygrałem.

Zamówiłem taksówkę i zabrałem Etienne’a byle gdzie.

Na stopniach jakiejś sali tamecznej Etienne opowiadał mi

o swodcih niecodziennych przygodach miłosnych z jakąś modelką — on jest fotografem — ja o swojej bezsenności. Kiedy się człowiek nauczy z kimś sypiać, trudno go za­pomnieć.

Po dancingu udało mi się go zmusić do przełknięcia zupy cebulowej w Ely-Club przy Champs-Elysćee, otwar- łvm bez przerwy.

Nazajutrz rano lepiej się zorganizowałem. Czekała na mnie partyjka pokera. Gdlzieś tam. Miejsce nie miało zna­czenia. U Patricka koło .boulevard Stalingrad albo u Pier- re’a w okolicach Teraes. Graliśmy aż do szóstej czy siód­mej rano.

Nie byłem prawdziwym graczem, w ciągu roku wycho­dziłem na zero. Lubiłem te długie nocne .partie, gdyż przy nich upływała noc. Kiedy wracałem, nie musiałem już odczuwać senności. W tej samej chwili ludzie przygoto­wywali poranne grzanki. Jeśli się wcale nie kładłem, bra­łem prysznic, przebierałem się, długo zastanawiając się, co włożyć na obiiad u matki.

Skoro Nina była w Londynie, nie mogłem tego matce odtmówić.

Tamtej solboty matka i Yetka najwyraźniej były skłó­cone. Yetka zamknęła się w swoim pokoju. Siedziała w swoim czerwonym fotelu i wbijała wzrok w białą ścia­nę, z wciąż tym samym wyrazem smutku. Mogłaby tak pozostawać całymi godzinami po to tylko, żeby nas prze­straszyć.

Matka nie była jeszcze ubrana. W wysłużonym, wybla­kłym szlafroku wyglądała o kilka lat starzej.

Przytyłeś, Ludwiku, czy mi się zdaje? Obróć no się trochę!

Co robimy z Yetką?

Zanieś tego jej kurczaka z ryżem, to zobaczysz.

Od śmierci swojego męża Yetka jadała co dzień to sa­mo, kurczaka z ryżem. W południe i wieczorem.

'Po chwili zapukałem do drzwi babki z tacą w rękach, a nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi wszedłem.

Ach! To ty, Ludwiku...

Już miała wstać, żeby mnie ucałować, leoz spostrzega­jąc opróżnioną w trzech czwartych butelkę wody Évian zawołała :

A, pięknie, ty też chcesz, żebym zachomowała i żeby mnie pogrzebali!

Chwyciła butelkę i wylała zawartość na podłogę.

Powiedz teraz swojej matce, żeby przyszła posprzą-

YetŁa była przefaonaiia, że nigdy (nie wolno wypijać wody mineralnej pozostającej na .dnie butelki, gdyż to rujnuje zdrowie.

Pożegnałem się z matką koło czwartej, po drodze wy­prowadzając psa. Żebym gag nie musiał wdhodizić na piąte piętro, matka przechylała się nad balustradą i wołała Fi- lemona na klatce schodowej.

Filo, ohodź tu/taj, szybciutko!

Pies ruszył jak rakieta, ze strachu przed awanturą,, jak przypuszczam.

Obszedłem dokoła park Mohtsouris. To był ogród mo­jego dzieciństwa. Tutaj przychodziłem wypróbowywać skradzione szklane'kulki, tutaj, w kawiairence, spędzałem wagary w te dni, kiedy nie szedłem do kima przy ulicy Tolbiac, w którym zawsze wyświetlano filmy dozwolone od szesnastu lat.

Nie włóczyłem się długo. Nitia miała zadzwonić pod wieczór, wróciłem do domu, żeby nie przegapić jej tele­fonu.

Nie lubiłem rozmawiać z Niną pnzez telefon, zwłaszcza kiedy byliśmy tak daleko od siebie i nie wiediziałem, jaką ma sukienkę, na jakim fotelu, ozy krześle siedzi.

Londyńskich domów towairowych nie da się porów­nać z twoimi „Magazynami”.

Nie są dziś zamknięte?

Były, ale wczoraj rano. Kupiłam ci płyty.

Rozmawiając przez telefon mówiliśmy sobie byle co.

Kiedy wracasz?

Nie miej takiego głosu, Ludwiku. Jutro wieczorem,

tak k obiecałam.

Michel i Sophie czuli się dobrze. Zwiedzili muzea, puby

Piccadilly.

Czy ,ty aby nie za dużo grasz w karty?

Ależ skąd.

Nie przepuść wszystkich pieniędzy, Ludwiku.

Musieliśmy odłożyć słuchawki, żeby nas to zbyt dużo nie kosztowało.

Kocham cię, Nino.

Ja też, liudwiku. Zabaw się trochę. Skorzystaj z oka­zji.

Odstawiłem telefon na miejsce, na biurko — Nina twierdzi, że jestem maniakiem — i wróciłem do swoich karcianych rozgrywek. Oddałem Patrickowi czy komuś innemu to, co szansa przyniosła mi poprzedniego wie­czora. Ale co to miało za znaczenie? Zaczynała się już nie­dziela, Nina miała wkrótce wrócić. Aż do Zielonych Świą­tek nie będzie już mowy o żadnych świętach ani weeken­dach. Nazajutrz miałem iść do pracy.

Panna Pré, nasza księgowa, jeździła tym samym auto­busem co ja. StaraŁa się tak robić, żebym jej nie zauwa­żył. Nie bardzo mnie lubiła, a w dodatku opowiadała ko­leżankom, że zawisze chodzi pieszo, żeby zachować linię, w słońce czy w deszcz.

Nigdy nie omieszkałem jej zaczepić, kiedy wysiada­liśmy pod Operą.

Mamy jeszcze trochę czasu. Mogę panią zaprosić na kawę?

Pré odmawiała, twierdząc, jak większość ludzi, którzy chcą się kogoś pozbyć, że po kawie nie może spać.

Wchodziliśmy tymi samymi drzwiami, od strony ulicy Danièle-Oasanova, po drodze rzucając okiem na klientów, którzy niecierpliwili się przed kratą główtnego wejścia czekając na otwarcie.

Życzę dobrego dnia, mademoiselle!

Odpowiadała mi, oczywiście; z pewnością to samo, nie zadając sobie jednak trudu mówienia, po prostu potrzą­sając głową. Pré oszczędzała na wszystkim.

Nina wróciła z Londynu z prezentami i katarem.

Musiałam go złapać w samolocie, to ta zmiana tem­peratury, Sophie mówi, że ludzie mający skłonności do kataru powinni podróżować pociągami.

Paryż przychodził do siebie po zbyt długiej zimie, stnaj-

kowały autobusy i metro, było mi zimno. Niezbyt ciepło ubrany szedłem rue ide Rivoli, Biec nie mogłem — za krótki oddech lub za bardzo zmęczo*ne nogi. Jakaś kobieta czekająca pod światłami podrzuciła mnie na plac Con­corde. j

To wszystko, co mogę dla pana zrobić, kochaniutki. Uwaga, zamykam.

I zatrzasnęła drzwi samochodu, francuskiego, o średniej mocy. Kobieta i samochód były do siebie podobne. Nie mogłem nawet woisnąć rąk w kieszenie płaszcza. Niosłem starą teczkę, zawsize za ciężką. Miałem teczkę, tak jak ko­biety mają torebki. Wkładałem do niej nie doczytane ga­zety z poprzedniego dnia, zdjęcia Niny, stare książeczki czekowe, talię kart. To mnie uspokajało. Myślałem, że gdybym z tą teczką utknął w windzie, czas szybciej by upłynął.

W końcu dotarłem do „Magazynów”. Za wcześnie, gdyż strajk sparaliżował ruch uliczny. To nieprawda, zawsze przychodziłem za wcześnie. Ta przyjemność oglądania głupich, zażenowanych min spóźnialskich, ich wyjaśnie­nia: „Jakiś facet rzucił się pod metro”, „Mój synek ma różyczką”, ich nagły brak benzyny i wyobraźni.

Tym razem jednak nie byłem pierwszy. W moim biurze ktoś na mnie czekał. Porozrzucaj po biurku moje czaso­pisma filatelistyczne, radio, spisy przyjaciół, kupony wy­ścigów konnych, to wszystko, co zazwyczaj drzemało w szufladach.

Kiedy zobaczył, że wchodzę, podniósł oczy.

Co to takiego? — zapytał.

To nie był ani Doutre, ani Tourmen, grafik, który wpa­dał czasem po nasze nieliczne projekty.

Kto panu pozwolił tu wejść?

Zadałem panu pytanie, panie Cołine. Co to za przy- boiry?

Siedział na jednym ze skórzanych foteli przeznaczonych dla interesantów, nie okazywał mi żadnej wrogości, nie sprawiał wrażenia, że ma mi za złe wszystkie te przed­mioty. Uśmiechał się między koląjnymi zdaniami, które

wypowiadał wprawdzie wyraźnie, lecz cicho, jak gdyby się obawiał, żeby go nie usłyszał ktoś trzeci.

To wszystko jest moje, tak — odpowiedziałem tro­chę naiwnie unikając jego wizroku.

Grzebanie w cudzych rzeczach nie jesrt w moim stylu, wie pan — ciągnął dalej, nerwów» pocierając oazy — ale jest już wpół i zaczyniałem się nudizić. Naizywam się Ma- lair, przepraszam Bertrand Malair.

Nie_ wyglądał na swoje lata. Chyba pięćdziesiąt jeden, według „Figaro”, .gdzie ogłoszono jego nominację. Rfiał na sobie tweedową marynarkę, spodnie z szarej flaneli, bar­dziej złachane niż zmięte. Na pewno w nich spał albo może .wcale nie sipał.

Dzień dobry panu.

Dużo później zrozumiałem, że-to było jego jedyne ubra­nie albo że przynajmniej wybierał sobie strój raiz na rok i potem go już nie zmieniał.,

Co pan właściwie robi?

Jestem asystentem Gerarda Doutre’a w reklamie. Malair podniósł się z fotela, żeby mi uścisnąć rękę. Zo­baczyłem, że jest ode mnie wyższy co najmniej o głowę, że traci włosy. Czarne, podobnie jak jego zmęczone oczy. Twarz wydała mu się dziwnie piękna. Interesująca, po­wiedziałaby Nina, trochę miękka, ale interesująca.

Żaden szczegół nie uszedł jego uwagi. Spojrzenie re­jestrowało każdy element otoczenia, markę maszyn do pisania, kolor wykładziny, imponującą jak na takie małe biuro liczbę telefonów.

Zobaczymy się jeszcze dzisiaj — powiedział .pośpiesz­nie na zakończenie. — Foss ma przyjść po południu, zo­stanę przedstawiony we wszysitkich działach. Takie zwy­czaje należy szanować, panie Coline. Jeśli pan nie ma nic pitteciw temu, nie powiemy, że już się znamy.

Nie znałem go.

Bertrand Malair podniósł swój płaszcz, zielony loden, którego rozdarta podszewka zwisała z prawej strony.

| Kiepsko tu grzeją, nie? — zauważył.

I nie czekając na odpowiedź zniknął.

Istotnie po południu Foss, z którego została połowa, oprowadzał niepewnym krokiem Bertranda Malaira po ca­łym domu. Stary człowiek poddawał się, nie mógł nami

Doutre i ja czekaliśmy na swoją kolej jak wszyscy inni. Chrisitine, sekretarka, która przepisywała na maszynie na­sze listy i odbierała telefony — drobniutkie kobieciątko, któremu pewtaie nie powiodło się na studiach — skorzy­stała | prtzerwy obiadowej, żeby sobie kupić nową bluzkę. Przebrała się w toalecie jak złodziejka.

Ładne to, oo pani ima na sobie, Christine.

Umiałem ją zmusić do zaczerwienienia się. Lubiłem

wprawiać ludzi w zakłopotanie.

Wreszcie Fosś i Malair znaleźli się w naszym biurze. Przedstawiając mas nowemu dyrektorowi Foss nie prze­stawał ssać tych swoich cukierków. '

Gerard Doutre, nasz szef propagandy. '

Malair wyciągnął do niego >rękę ¡z bladym uśmiechem.

Napotkałem wtedy porozumiewawcze spojrzenie staTego Fossa — zniszczonego, żałosnego, najwyraźniej zażenowa­nego faktem, że się pokazuje w takim stanie.

Asystent pana Doutre’a, Ludwik Coline — szepnął prawie, wskazując mhie palcem tak, by mnie nie dotknąć, jak gdyby si-ę obawiał, że może przekaizać mi tę swoją cho­robę.

Ręka Bertranda Malaira wydała mi się bardziej wil­gotna niż rano. Przywarł już do niej zapach „Magazy­nów”, rąk personelu. Tajemniczy osobnik, niemal legen­darny, ¡który ożywiał 'rozmowy, a czasem i samo życie dwusifcu czy trzystu ludzi, odsłonił twarz. Najważniejsza figura w partii szachów. Powiadano, że jest nie do ugry­zienia, że trudno go oczarować. Jak się tak temu przyjjeeć z bliska, Bertrand Malair przychodził do „Magazynów” niejako automatycznie, żeby dorzucić kilka linijek do swo­jego życiorysu. Po szkole Saint-Amboise, pracy w prasie, wielkiej finansjerze, po krótkiej obecności w zarządzie sieci supermarketów o średniej powierzchni nie brak w tym było ani wdzięku, ani pewnej niezwykłości.

Można się było zastanawiać, dlaczego Bertrand Malair zgodził się być tylko tym, czym był. Ludzie widnieliby dla niego raczej jakiś okazalszy podarunek. Mniej skromny niż szarzyzna avenue de l’Opéra, niż to nieprawdziwe kró­lestwo, nieprawdziwa władza. Znaczyło to, że źle go znali. Że nie wiedzieli, z jaką przewrotną przyjemniością przy­stosuje się do tej pracy, będzie nami kierował, pogardliwie, lecz uprzejmie. Sporządzi u siebie listę srwoicih podwład­nych, po czym nauczy się nas straszyć, pozostawiając zaw­sze za sobą jakieś nie domknięte drzwi, śmiejąc się z na­szych podejrzeń. Jego śmiech. Mieszanina ironii i obojęt­ności. Tylko po to, żeby nam przypomnieć, że to on jest najsilniejszy.

Te plotki spowodowały tylko tyle, że nasza fascynacja wzrosła. Nie ma dymu bez ognia, przysięgano. Nie wszyst­ko było wymyślone, oczywiście, ale nie umiałbym tak wcześnie położyć rąk, niczym Umieraijący z Marigny, na jego przeszłości, jego historiach, i wydać werdykt.

Panowie, do widzenia!

Już odchodzili. Ściskać inne ręce, poznawać — luib roz­poznawać, w wypadku Fossa — inne twarze. Steli jeden za dirugim: dwa duchy, które pozostawiono na ziemi dla roz­rywki, żeby zobaczyć, co się stanie.

Wygląda nie najgorzej — zwierzył mi się Doutre.

Odpowiedziałem machinalnie, że tak, oczywiście, pierw­sze wrażenie jesit zawsze słuszne, Malair będzie dobrym szefem.

Bertrand dobrym sfeefem! Dziś uśmiecham się, kiedy so­bie przypominam tę scenę, nasze pierwsze spotkanie, tak oficjalne, kiedy o Bertrandzie nie mówiłem jeszcze „Ber­trand”, lecz „Malair” wobec innych, a „pan” do niego sa­mego. Miałem wtedy spuszczone oczy nieśmiałego pracow­nika nie całkiem zadowolonego ze swojej pensji i punktów do emerytury, kropla w kroplę podobnego do tych nie-

mydl podwładnych, którzy czekają, żeby z góry przyszedł jakiś rozkaz mający zmienić ich życie, przyjaciół, może

samochód*

W rzeczywisibości długo trwało, zanim dostrzegłem róż­nicą między Fossem a Malairem, między dwiema dyrek­cjami. Choć szybko zrozumiałem, że dla zdobycia przy­chylności Bertranda nie wystarczy mi kolportowanie czy przerabianie korytarzowych plotek, daleki byłem od wy­obrażenia sobie, na co może być wrażliwy. Co mógłbym wymyślić, żeby pozostać w swojej melinie, swojej szuf­ladce?

Wsteystko miała ¡rozegrać tylko przyszłość, i to na moją korzyść. Przypaść mi miała w udziale rozgrywka niebez­pieczna, ale opłacalna: nowe karty, jak sobie krzyczą prze­grywający w .pokera, żeby odwrócić szansę.

Nie 'zrezygnowałem z żadnego ze swoich przyzwyczajeń. Prowadziliśmy z Niną życie, jakie się nam podobało, wie­czorami często wychodziliśmy do restauracji. Nie lubiłem przyjmować w domu zbyt wielu znajomych naraz, gdyż trudno jest wtedy rozmawiać, oraz ze względu ma bała­gan, okruszyny chleba nieuchronnie rozsiewane dokoła, plamy z wina lub oliwy. Mam roztargnionych przyjaciół. I palących, każdy potrzeb/uje własnej popielniczki; mało tego, niektórych przyłapałem na rozgniataniu niedopałków na talerzu po zjedzeniu serów.

Często chodziliśmy do kina. Aktorstwo to zawód, który bym na pewno Wybrał, gdyby nie matka, jej zmartwienia. Nie wybaczyłaby mi, gdyby mi się powiodło. A zresztą dlaczego miałoby mi się koniecznie (powieść? Dlaczego mnie, a nie jej? Moja matka miała masę talentu. „To się na nic nie przydaje — mówiła, ikiedy nie dostała jakiejś ważnej roli. — Mnie brakuje tego!” I podnosiła dłońmi piersi.

W piątki mieliśmy regularnie ja swojego pokera, Nina czas wolny. Chodziła na tańce z Sophie. Czasem towarzy­szył im Etieńne. Jeśli nalzajutrz jedliśmy razem obiad, opowiadał mi, gdzie byli i jak się bawoli. Z kim, do której godziny.

Nina nigdy nie wymykała się spod nadzoru Etienne’a albo Sophie. Kiedy skończyli obchód dyskotek, wszyscy troje zabawiali się kosztem ¡mojej niepoprawnej zazdrości. Etienne naśladował moje wypytywania, a Nina, spocona jak mysz, naprawdę wyczerpana po tych wszystkich tań­cach, zasypiała w taksówce. Taka piękna. W półśnie wi­działa' na nowo dystyngowanego studenta najlepszych szkół wyższych, kitóry prizyikleił się do niej na cały wie­czór, tamtego przejrzałego mężczyznę, który ją spytał, przekrzykując bardzo głośną muzykę, czy ją może odpro­wadzić. Nina zawsze tym ludziom odmawiała.

Przeprowadzka Roberta i Matyldy do Fontainebleau siłą rzeczy oddaliła nas od nich. Spędzaliśmy tam jeden weekend w miesiącai, nie przyznając się do tego mojej matce, która by nam to miała za złe.

Nina tęskniła za rodzicami. Zawsze miała zwyczaj chro­nić się iu nich, kiedy nie mogła mnie zrozumieć, kiedy gu­biła klucze i gdy listem poleconym przybywały do nas nie zapłacone mandaty.

Robert i Matylda nie starzeli się. Wiedzieli o wycofaniu edę Fossa i o nominacji Bertranda.

No i jak, jaki jest ten Malair? — zapytał Robert. Spostrzegłem się, że niewifele opowiadałem moim bli­skim o Bertrandzie. Ani słowa albo prawie Ninie, nic Etienne’owi, mojemu najdawniejszemu .przyjacielowi.

Nic jeszcze o nim nie myślałem. Są tacy ludzie, których nie da się natychmiast ocenić. Coś w rodzajoi intuicji ostrzega cię: tym razem pomyłka mogłaby się okazać nie­bezpieczna.

Wygląda nie najgorzej — powiedziałem .powtarzając określenie Doutre’a. — Niewiele go dotychczas widywałem.

To normalne — zawyrokował Robert | pewnością, która mnie zadziwiła. — Trzeba mu zostawić czas na obję­cie steru. Na poznanie każdego. Potem będzie wybierał.

Ta wizja aż mnie przestraszyła, tak mi się wydała celna i prawdopodobna. Bertrand Malair był całkowicie zdolny

do segregowania ludzi, tak jak się przebiera stare papiery, listy: to zostawiam — to do ¡kosza! I tak dalej, jedne po drugich.

Poczułem, że blednę. Gwałtownie zmieniono temat roz­mowy. 'Matylda podawała rybę; jedzenie, a przynajmniej rozmowa mająca związek z jedzeniem niejeden raz wy­bawiły mnie z kłopotu.

Sklepikarze w Fontainebleau są nie gorsi od pary­skich — zaczęła Matylda. — I o tyle tańsi! Na przykład ta ryba, spróbujcie zgadnąć, ile kosztowała?

W samochodzie Nina kpiła ze mnie.

Nie wyrzuca się tak ludzi z pracy, -Ludwiku! Bez po­ważnego przewinienia. Macie w „Magazynach” komitet za­kładowy, gdybyś miał kłopoty, wzięliby cię w obronę. A poza tym, ten Malair nie jest przecież szalony. Ledwie nastał, nie będzie się bawił w zwalnianie pracowników. Takie rzeczy się nie zdarzają. Naraziłby się ludziom i w dodatku dużo by go to kosztowało.

Wyjaśniłem Ninie, że moje stanowisko jest szczególnie niepewne, że ostatecznie w „Magazynach” przepracowa­łem tylko dwa lata, że ten dział nigdy dobrze nie funkcjo­nował i że w moim wypadku zwolnienie oznaczałoby znie­sienie etatu. A potem już tylko bezrobocie.

Chcesz, żebym ci coś powiedział, Nino? Ja w „Ma­gazynach” nic nie robię. Nic. Za czasów Fossa szpiegowa­łem kolegów, żeby go trochę rozmszać. Od chwili jego raka chodzę do pracy z przyzwyczajenia, bo dokądś trze­ba rano iść, choćby ze względu na twoich rodziców czy stróżkę. Bo w końcu miesiąca dostaję pensję. Nikt ode mnie niczego nie chce, nawst nie jestem kontrolowany. Jeśli Doutre’a nie ma w pokoju, mogę słuchać radia albo apać. Nie dostaję żadnych poleceń. Jeśli Doutre za diużo pali i w biurze śmierdzi, idę sobie do działu sprzedaży, przechadzam się między półkami. Kiedy wracam, widzę, że nic specjalnego się nie wydarzyło. Najwyżej dzwoniła

moja matka, bo Yetka nie chciała się umyć albo psa o ma­ło nie przejechał samochód. Widziałaś kiedy jakieś ogło­szenie reklamowe „Magazynów” w gazetach? Albo afisze na ulicy? Od pól roku śpimy w najlepsze. No więc sama rozumiesz, po co mieliby trzymać asystenta kierownika działu, który istnieje przez pomyłkę? Bo ja jestem tylko czymś w rodzaju mebla. Nieprawda?

A Doutre? A twoja sekretarka?

Doutre ma dziesięć lat pracy. On by mógł na odej­ściu zarobić. Wart jest dużo pieniędzy. Christine przej­dzie do jakiegoś innego działu. Zamiast słów będzie prze­pisywała cyfry.

I od pół roku, jak powiadasz, co niby robili Doutre i Christine? Nic?

Zupełnie nic. Wiesz, przez dziesięć lat pracy w „Ma­gazynach” Doutre nauczył się udawać. Zawsze się może zabawiać wysyłaniem listów. Doutre dyktuje, Christine stenografuje. Istnieją w tym celu specjalne kartoteki. Mo­gą też wybierać przypadkowe adresy 1 książki telefonicz­nej. Zastanawiam się właściwie, czy Doutre nie wysyłał listów do siebie samego. Do swojej rodziny.

Sam nie wiesz, co mówisz. Tracisz zmysły, Ludwiku. Wróć do swoidh znaczków, jeśli ci o to chodzi, ja będę wyprowadzała więcej dzieci, jakoś to urządzimy...

Nie, dobrze wiesz, że nie. Teraz zobaczymy.

Kiedy Nina wszystkiego wysłuchała, kiedy moje pro­blemy stały się w końcu naszymi wspólnymi problemami, powracał mi spokój.

To ja się urządzę — mówiłem. — Z Malairem wszy­stko jest możliwe. Podobno kazał zatrudnić jeszcze dwóch facetów. Pewnie będą jego asystentami. Może niekoniecz­nie na nasze miejsce.

Uśmiechałem się.

Dwaj faceci, którzy co? Którzy z mim przedtem pra­cowali?

Otóż to, i on ich teraz narzucił. Podobno nawet zro­bił z tego warunek swojego przyjścia.

Przewiduje się zwolnienia, a przyjmują tak sobie dwie osoby, przymykając oczy?

Wynika z tego, że Malak jest bardzo mocny, Nino.

I minęły trzy tygodnie, a wy ich ciągle jeszcze nie widfcieliście?

Nie, to jest przewidziane na czerwiec.

Bertrand nigdy nas nie odwiedzał. Może raz wszedł do biura.-

Nie macie, panowie, jakiegoś lekkiego papierosa? Doutre wyciągnął z kieszeni paczkę kentów.

Dobrze się składa — powiedział Bertrand. — Takie właśnie palę;

Doutre zdobył punkt. Ja też pomyślałem przez chwilę, żeby się przestawić na jasny tytoń, ale amerykańskie i angielskie papierosy drażnią mi gardło.

Rano Bertrand przychodził wcześniej niż my, waześniej niż ktokolwiek. Samochód zostawiał na parkingu „Maga­zynów”, był to srebmoszary peugeot 504, jedyna ze­wnętrzna oznaka bogactwa. Zastanawiałem się, ile wy­ciągał pensji, razem ze świadczeniami w naturze i udzia­łem w zyskach. Co robił z tymi wszystkimi pieniędzmi? Poazątkowo przypuszczałem, jak inni, że Bertrand żyje jak zatwardziały stary kawaler, że wychodzi zdomu bar­dzo wcześnie, siada za kierownicą swojego peugeota i spo­kojnie jedzie do „Magazynów” zaczynając pierwszą paczkę kentów. Oczywiście, rzecz była dużo baTdziej skompliko­wana. Dowiedziałem się, jednak zna!cznie później, że czę­sto kazał się odwozić do pracy. I/ubił, żeby otoczenie uwal­niało go od niektórych przykrych obowiązków — na przy­kład prowadzenia samochodu; ale potrzebował też kogoś, kto by mu przypominał o zabraniu parasola, jeśli zano­siło się na deszcz, swetra, jeśli było chłodno. O drobnych,

*%*ëiÈÎXttSX*ïl*J9*vBç %X*LIraK5S»vÇ«ffi mjE. i ,f \£9tÇ%KÊSm,«TUR» 41i«vL^ hW( ^> i* % i

jwtwk*» <» vé i Łz^k^JL \_ SU. ai' v£ â^ï. i î,: > j

to znaczy mo-netach jednoirankowych potrzebnych do par- komierzy, jeśli miał zamiar jeździć w ciągu dnia po mie­ście. Bertrand potrzebował służących. Nie chodziło oczy­wiście o ścieranie pyłu z mebli czy o odkurzanie mieszka­nia.

Lingre i Belais towarzyszyli mu właśnie w tym celu. Paul Belais -— jego kalendarzyk, François Lingre — opie­kunka. To dlatego Bertrandowi tak na nich zależało.

Lingre i Belais pojawili się w „Magazynach” w pierw­szy poniedziałek czerwca. Ludziom wydało się to normal­ne. Malair jesi lojalny, mówili, zabrał ze sobą swoją ekipę.

Belais miał osobiście asystować Bertrandowi w jego funkcjach. Co do Lingre’a, to nie zajmował określonego stanowiska. Chętnie bym przeczytał, co też napisano w je­go karcie pracy. Jaki mu przydzielono tytuł?

Niepozorne ludziki. Belais miał metr sześćdziesiąt wzro­stu, włosy ostrzyżone na jeża i co dzień nosił inny kra­wat. Pewnie jego przyjaciołom nie starczało wyobraźni w okresie dawania prezentów. Miał wygląd klasowego prymusa, który zasłania ramieniem wypracowanie, żeby inni nie odpisywali. Bardzo szybko go znienawidziłem, może dlatego że był niewiele starszy ode mnie | że czułem się bliższy Lingre’owi: nie można było lubić obu. Belais był żonaty, ale nigdy swojej żony nie pokazywał. Dowie­działem się kiedyś, że to było powodem istaego dramatu. Ożenił się po cichu, w tajemnicy przed Bertrandem wziął trzy tygodnie urlopu. Po powrocie nie było mu łatwo. Bertrand jednak zatrzymał go przy sobie, mimo rozcza­rowania. Tego właśnie nie mogłem Paulowi wybaczyć: że nie został ukarany za podobne wykroczenie.

François Lingre bardziej mi się podobał. Po czterdziest­ce, jeszcze mniej zadbany niż Bertrand, jeśli idzie o ubra­nie i zapach; włosy musiał myć, jak podejrzewam, tylko od święta. Miał niegroźną buźkę, żywą mimikę i przycią­gał mnie swoją przeciętnością. Wieczny repetent, facet wymarzony do brudnej pracy. Ponieważ żaden z nas nie miał w „Magazynach” nic do roboty, szybko zawarliśmy znajomość.

**^1 r

Spotkałem Lingre’a w bistro naprzeciwko. „Magazy­nów”. Chodziłem łam na kawę, kiedy Dooitre przyjmował kogoś w biurze. Kiedy na piętrach było za dużo ludzi, kiedy trudno mi było krążyć i rozmawiać ze sprzedaw­czyniami. One przynajmniej uważały mnie za kogoś waż­nego, bez wahania opowiadały mi swoje życie, mówiły, ile zarabiają; czasem wymyślaliśmy nawet razem imię dla następnego dziecka.

Urzędnicy z zaplecza musieli je trochę fascynować. My nie mieliśmy żadnego jednolitego ubioru czy munduru. Obowiązkowy był tylko krawat, poza tym do nas należał wybór ubrania. Nie znaliśmy ani fartuchów przeznaczo­nych dla drobnego personelu, ani granatowych blezerów noszonych przez kierowników działu. Do klap nie przycze­piano nam plastikowych znaczków. Ładne sprzedawczynie na mój widok zaczynały w te pędy układać towar, z oba­wy przed moim niezadowoleniem.

Mocną! — poprosiłem kelnera i zaraz odgadłem, że ktoś się do mnie zbliża. Nagle poczułem się zawstydzony, że mnie ktoś zaskoczył przy tym kontuarze, tak jak kiedy idę ulicą, a ktoś idzie za mną; wtedy się zatrzymuję, żeby mnie wyprzedził.

Widzę, że pan jest taki sam jak ja — powiedział François Lingre. —. Kawa z automatu w „Magazynach” panu nie smakuje.

Wiedziałem oczywiście, kim on jest; nieraz widywałem Malaira, Belais i jego, jak wychodzili na obiad, wszyscy w lodenowych płaszczach, niby trzej pomniejsi gangsterzy przygotowujący jakiś marny skok, z góry skazany na przegraną.

Ta też nie jest nadzwyczajna — powiedziałem — ale dobrze jest trochę się stamtąd wyrwać.

Od dawna jest pan w propagandzie? — Lingre też był dobrze poinformowany. — Pan się nazywa Coline, nie mylę się?

H Jakże mógłby się mylić? Wszystko już zostało zareje­

strowane, przestudiowane, wciągnięte do akt. Uprzejmie streściłem mu swoje dwa lata w „Magazynach”, nie mia­łem najmniejszej ochoty się nad tym rozwodzić. Wyobra­żałem sobie, że na tym poprzestaniemy: dzień dobry, dobry wieczór, co u pana słychać? Większość ludzi pytających tak

0 nowiny nie słucha odpowiedzi.

Dziwnie jest dziś powiedzieć, że François w trzy dni zo­stał moim przyjacielem. Przecież tak mało miałem przy­jaciół. Yetka, moja babka, nauczyła mnie nie ufać niko­mu: „Narobisz sobie tylko zawistników i zazdrośników!”

Lecz François stanowił kawałek, mały kawałeczek życia Bertranda Malaira: musiałem być dobrze z tym kawałecz­kiem, tą porcją, choćby była nie wiem jaka śmieszna. To­też od razu, od pierwszego spotkania Uznałem za normal­ne, żeby mu się zwierzyć. Odsłoniłem się trochę: Nina, znaczki, zawód mojej matki. Oczekiwałem od niego jakie­goś portretu Bertranda, którego wcale nie naszkicował. François zadowalał się napomykaniem o szefie, nie zdra­dzając przeszłości swojego przyjaciela; czasem tylko wy- mknęła,mu się jakaś data, jakieś mgliste wspomnienie. Czy jednak można było mówić o przyjaźni między Bertrandem

1 François?

Byłem bardzo, może za bardzo rozmowny, jakoś mnie to pocieszało.

Widzi pan, mam wrażenie, że pan Malair nie bardzo mnie lubi...

Co panu każe tak przypuszczać, Ludwiku?

Po raz pierwszy nazwał mnie Ludwikiem.

Nigdy się nie widujemy. Doskonale rozumiem, że nie będzie przez cały czas dodawał otuchy swoim pracowni­kom, zajmował się nimi, ale mógłby się pokazać.

Pokazać się?

To znaczy powiedzieć nam coś o tym, czego od nas oczekuje, co jest dobre, co gorsze...

Przyjdzie na to czas, to dopiero początek.

Uparł się zapłacić za kawę, odprowadził mnie do mo­jego pokoju. On nie miał swojego biura. W chwilach, kiedy nie siedział w pokoju Odile, sekretarki Bertranda, która

mu się chyba dość podobała, myszkował, chodził tu i tam, tak jak ja. Tym, którzy go nie znali, musiał mówić: „Je­stem François Lingre, pracuję tutaj”. Żeby go zostawili w spokoju.

Postanowiliśmy, że w najbliższych dniach zjemy razem obiad.

Dam panu znać.

I François poszedł sóbie. Usiadłem za biurkiem. Doutre musiał gdzieś wyjść. Christine była chora. Czasem godzi­nami wpatrywałem się w ten stół, który mi służył tylko jako podpórka pod łokcie.

Dużo później przeszkodził mi telefon. Matka nalegała, żebym do niej przyszedł sam przed kolacją.

Przyjdę wcześnie — powiedziałem jej. — Wieczorem ma do nas wpaść. Etienne. Muszę pomóc Ninie.

Filemon ujadał. Trzymając palec na dzwonku nie sły­szałem innych odgłosów oprócz szczekania psa. W końcu dotarł do mnie głos Yetki.

Kto tam?

Nigdy nikomu nie otwierała pod nieobecność matki, a matka najwyraźniej jeszcze nie wróciła.

To ja, Yetko.

Na próżno krzyczałem, dosyć głośno, w każdym razie wystarczająco głośno, żeby zainteresować dwóch lokatorów z tego samego piętra. Yetka nie chciała przyjąć do wiado­mości, że to tylko ja.

Bierz go, Filo! Bierz go! — rozkazywała psu, żeby go jeszcze bardziej podniecić.

Na szczęście przyszło jej do głowy, żeby spojrzeć przez judasza. Poznała mnie.

Ach! To ty, Ludwiku. Ależ mi napędziłeś strachu! Wejdź. Wiesz, że zawsze jesteś tutaj u siebie.

Ucałowałem ją, pogłaskałem Filo, który szalał z radości.

Mama chciała się ze mną zobaczyć, nic ci nie mó- | wiła?

Chodź, usiądziemy w salonie, trochę się odprężysz.

Pewnie coś wypijesz albo zjesz? Jakiś owoc? Obrać ci po­marańczę?

Nie, to miło z twojej strony.

Poszedłem za nią w milczeniu, ale skoro tylko usiadłem:

Nie rozumiem, Yetko, mamy nie ma?

Ach, biedaczka, tak jej było przykro, nie masz po­jęcia!

Co? Co się znowu dzieje?

Chcesz, żebym ci pościeliła łóżko? — zapytała mnie na to Yetka zdecydowanym tonem. — W twoim pokoju nic się nie zmieniło, chodź, zobacz.

Oprowadziła mnie po mieszkaniu. Lubiła sobie udowad­niać, że bardzo ładnie mieszka. Nie oszczędziła mi komen­tarzy, swoich historyjek, na przykład o buldogu imieniem Black, który sam jeździł tramwajem, czy też o wariacie z Nicei, który chodził po ulicach wykrzykując: „Sto mi­lionów, sto milionów! Mam sto milionów do podziału mię­dzy wszystkie domy!” Pokazała mi moje łóżko, nocny sto­lik, szafkę, w której były starannie poukładane moje dzie­cięce ubrania, kostium gimnastyczny na lekcje w liceum, ciepłe czapki i zimowe skarpety.

Pamiętasz, Ludwiku, jak chodziliśmy do sklepu wy­mieniać płyty pod pozorem, że masz podwójne? Zebrałeś sobie piękną dyskotekę. Kto wie, co się z tym dziś stało.

Yetko, nie będę tutaj spał, dobrze o tym wiesz. No więc powiedz mi, gdzie jest mama. Po co tu przyszedłem?

A skądże ja mogę wiedzieć, do diaska? Wyszła po wa­szej rozmowie telefonicznej z tą swoją wielką torbą. Pła­kała, biedactwo. Widzisz, Ludwiku, przyjaciele, kobiety, to wszystko w porządku, trzeba z tego korzystać, ale to nie zastąpi rodziny. Matki i babki.

Ale dlaczego płakała? Mów, Yetko!

Udało mi się wydobyć z niej coś w rodzaju wyjaśnienia.

No więc dostała list od twojego ojca. Napisał jej, że się bardzo cieszy, że spędzisz razem z żoną wakacje u nie­go w Kanadzie. Gratuluję! W jakim stanie była moja córka dowiadując się tej nowiny! Ten rozmazany tusz do rzęs... Ludwiku, spróbuj się postawić na Jej miejsce.

Ależ to jest palcem na wodzie pisane, Yetko, może wcale nie pojedziemy.

Jeśli twoja żona chce tam pojechać, pojedziecie.

Dosyć tego, Yetko! Mam dwadzieścia siedem lat, wy­daje mi się, że mam już prawo robić, co mi się podoba.

Rób sobie, rób — «mruknęła babka. — Tak jakby tu­taj ktoś ci nie pozwalał wybierać, jakby iktoś ci czegoś za­braniał!

Wróciliśmy na fotele w salonie. Yetka zamilkła i zaczęła mi robić tę swoją sztuczkę z umieraniem, którą tak dobrze znałem.

Widząc, że matka nie wraca, podniosłem się.

Nie czekasz na nią? — zapytała Yetka podrywając się.

Muszę zmykać, może zadzwonić do domu. Dziś się nigdzie nie ruszamy.

A jeśli już jej więcej nie zobaczę? Co się stanie ze mną i z psem? Nic cię to nie obchodzi?

Ona wróci, Yetko. Powiedz jej, że ją bardzo kocham. Tak jak ciebie.

Yetka rzuciła mi się w ramiona pokrywając mnie poca­łunkami, po czym, jakby nie zrozumiała, że ja już idę:

Nie zostaniesz, żeby ze mną zjeść kolację? — zapy­tała głosem głupawej dziewczynki, który tak dobrze umia­ła naśladować.

Nie, Yetko.

A to biedne zwierzę — dodała wskazując Filo — pewnie ma ochotę...

Kiedy indziej, dobrze?

Kto mi przygotuje mojego kurczaka i ryż, Ludwiku?

Już jej nie słuchałem. Zatrzymałem taksówkę na rogu

Tolbiac, podałem kierowcy adres.

Etienne już przyszedł. Przygotowywali z Niną w kuchni ragoût, zaśmiewali się. Etienne żartował sobie ze swoich nieudanych amorów. Nina udzielała mu rad, mówiła, jak

się ma do tego zabierać, ale właśnie Etienne zabierał się zawsze źle i wracał jak niepyszny. Zakochany w którejś z gwiazd, jakiejś modelce, którą fotografował. Zakochany nieszczęśliwie.

Mogę nakryć do stołu, jeśli chcesz — zaproponowa­łem Ninie.

Znałem Etienne’a od dawna. Kiedy mieliśmy szesnaście lat, kochaliśmy się w tej samej dziewczynie. Miałem szczę­ście, bo zdobyłem dziewczynę, kompletnie zwariowaną, która sobie malowała paznokcie każdy na inny kolor, a Etienne wcale mi tego nie miał za złe. Spodobałem się tej dziewczynie, bo jej powiedziałem, że mam w albumie znaczek wart miliard franków, Etienne’owi zaś dlatego, że mu wyznałem tego samego wieczoru, że to nieprawda, że mówiłem tak tylko po to, żeby uwieść dziewczynę.

Etienne stał się dla mnie i Niny czymś w rodzaju star­szego brata, kimś nieodzownym.

Czasem żałował, że nie jest nigdzie zaczepiony na stałe. Zawsze był zawiedziony. Wściekły na siebie. Etienne mie­szkał w wielkiej pracowni przy place des Victoires. Miał swoje maniackie przyzwyczajenia: szczególnie zwyczaj ja­dania kolacji w kuchni, przed siódmą, niczym kury, słu­chając wiadomości. Przesunął wstecz godzinę posiłku, kiedy dziennik radiowy zmienił porę nadawania. Mógłby sobie pozwolić na gosposię, ale lubił sam prać i prasować. „Mieć na karku gosposię, dziękuję! Wolę wydać te pieniądze na filmy.”

Nie był bardzo znanym fotografem, współpracował z kil­koma zrzeszonymi gazetami. Czasem robił akty. Dokucza­liśmy mu na ten temat. Wtedy się tłumaczył, że to nie jego wina, że pozy wybiera dyrektor czasopisma: „Brzydzi mnie to tak samo jak ciebie, Ludwiku. Gdybym nie musiał tego robić, żeby żreć...”

Matka zadzwoniła do mnie dopiero po zakończeniu fil­mu, który pewnie oglądała podobnie jak my, tyle że ona robiła złośliwe uwagi o aktorach, my zaś jedliśmy ciastka. Zaczekała do pory ostatniego dziennika, Etienne już wy­chodził.

Mówiła swoim głosem na poważne okazje, miała gorącz­kę. W ciągu dnia zaproponowano jej rolę służącej.

Tylko to dla mnie mają — jęczała.

Co do Henryka — powiedziałem jej (Henryk to imię mojego ojca) — to możesz się nie martwić, musiał źle zro­zumieć mój list. Nie pójedziemy.

Często do niego pisujesz?

Całuję cię — zawołała Nina do słuchawki.

Przechodziła koło mnie. Nie doczekała się jednak odpo­wiedzi.

Wkrótce odłożyłem słuchawkę. Mówiłem sobie, że matl^a odpocznie. Jutro powinno być lepiej.

Nina spokojnie zmywała makijaż w łazience.

Coś nie w porządku?

Nic, nic.

I Nina pocałowała mnie. Nie musieliśmy już naprawdę rozmawiać, kochaliśmy to nasze milczenie, nasz mikrosko­pijny świat, nasze znaki rozpoznawcze. I te nasze zawsze za małe prześcieradła, przez które musieliśmy walczyć ca­łymi nocami, bo ciągle jedno z nas odkrywało drugie.

Bez Niny byłem niczym.

François wkrótce się odezwał. Postanowiliśmy zjeść obiad 'w bistro, w którym się poznaliśmy. Tàm miało być szybko i sympatycznie. „Za obiad trzeba zapłacić co najmniej sto franków, inaczej człowiek zawsze się rozczaruje. To już lepiej iść naprzeciwko”, powiedział François.

Zaproponowałem mu, że będę na niego czekał w pokoju Odile, ale nie był tym zachwycony: „Ona nie musi wie­dzieć o naszych sprawach, i tak się dowie wcześniej czy późiniej".

Czekałem na François już od kilku minut, kiedy zoba­czyłem, że wchodzi do kawiarni, z tymi swoimi przyliza- nymi włosami: można by pomyśleć, że są sklejone wszyst­kie razem, tak grzecznie leżały na jego głowie.

Co nowego? — zapytał klepiąc mnie po ramieniu, jak­by był szczególnie zachwycony, że mnie znowu widzi.

Nic takiego. Dzisiejsze danie wygląda niezgorzej.

No więc dwa razy — zamówił wprost u Lucienne, właścicielki, która mnie bardzo lubiła, bo kiedyś porówna­łem ją do Simone Signe ret w Złotym kasku i zawsze pła­ciłem rachunek.. — Tj ja zapraszam — uprzedził mnie François.

: Nie ma żadnego powodu, zapłacimy po połowie.

Pan zapłaci następnym razem, Ludwiku. W ten spo­sób będziemy pewni, że się jeszcze zobaczymy, że wkrótce znowu umówimy się na obiad. Ach! Mam dla pana niespo­dziankę. Bertrand powiedział, że wpadnie wypić z nami katfę.

U

Może François niepotrzebnie mi to powiedział. Wolał­bym sam rozpoznać Malaira za szybą, kiedy by się pojawił.

No i jak, François, zadowolony pan jest z tych po­czątków w firmie?

Zauważyłem, że trudno mi było teraz z nim rozmawiać, zwłaszcza o „Magazynach”. Zaproszony na obiad, uprzedzo­ny o przyjściu Bertranda, wolałbym, żeby Lingre wziął na siebie konwersację, żeby sam zajął się wszystkim.

■— Nie, nie będę pił wina.

François poprosił o małą butelkę wody mineralnej. Wska­zał na swoją wątrobę, potem na głowę i zrobił jakiś dziw­ny gest, niewątpliwie nerwowy, którego nie zrozumiałem.

Gdyby nie to, Bertrand ma przyjść, może bym się

i napił — wyznał. — Ale dzisiaj lepiej nie. Bertrand jest dość zdenerwowany.

| Jakieś kłopoty? — zapytałem nie zadając sobie trudu pogryzienia kawałka mięsa, który miałem w ustach.

Paul to znaczy Belais — mówił François — wie pan, ten facet, który jest często z nami.

Tak.

Mój samochód jest w warsztacie, nigdy zresztą dobrze nie chodził. No więc Paul miał jechać po Bertranda, dziś była jego kolej, dzięki temu Bertrand nie musi wyprowa­dzać swojego peugeota. No i zapoińniał. Zapewniam pana, że Bertrand był na niego wściekły. I wie pan, jak tamten się usprawiedliwiał?

Potrząsnąłem głową, nie miałem zamiaru połknąć całe­go posiłku w całości tylko dlatego, żeby nie mówić z peł­nymi ustami.

Że jego żona potrzebowała samochodu! Od dawna jest pan żonaty, Ludwiku?

Dwa i pół roku, ale mieszkaliśmy razem już przed ślubem.

Oczywiście, zależy, na kogo się trafi. Ta żona Paula to jest coś. Buntuje Paula przeciw nam. Kiedy on prosi

o podwyżkę, można być pewnym, że to ona mu nabiła głowę. Paul nieźle zarabia. Zawdzięcza to wyłącznie Ber­trandowi. Może mu być za to wdzięczny, przysięgam panu.

A nie jest?

O tak, oczywiście.

I François sikończyl swoją duszoną wołowinę, pamiętając

0 wytarciu talerza chlebem.

Kawa?

Kawa.

Była już prawie druga, a Bertrand nie przychodził. François wyciągnął z kieszeni pieniądze, bardzo machi­nalnie. Robił wrażenie, że ma przy sobie dużo pieniędzy. Zostawił spory napiwek. Trzeba było iść.

Macie chyba czas, żeby wypić z nami jeszcze jedną kawę?

1 Nie widzieliśmy, kiedy weszli. Paul i Bertrand. A więc

i oni jedli razem, tylko gdzieś dalej. Malair nie miał mu chyba tak bardzo za złe tej historii z samochodem.

Usiedliśmy z powrotem przy tym samym stoliku, trochę się zsuwając. Zamówiliśmy cztery kawy. W obecności Ber­tranda Lingre i Belais milczeli czekając, żeby im zadał pytanie. Ale Bertrand zwrócił się do mnie.

Podobno ja pana nie lubię, panie Coline?

Choć było ciepło, został w płaszczu; rozmawiając ze mną pochylił się znacznie do przodu. Siedzieliśmy naprzeciw siebie.

Nie mówiłem tego — sprostowałem. — Twierdziłem tylko, że się rzadko widujemy, to wszystko.

Ale Lingre wszedł mi w słowo, przy czym zaczął mi mó­wić „ty”.

Powiedziałeś kiedyś, że Bertrand...

Ciebie nikt nie pytał o zdanie, idioto!

Teraz z kolei Bertrand przerwał Lingre’owi, który nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Szef wypił pierwszy łyk kawy i zaczął mi się uważnie przypatrywać. Tylko mnie.

Bardzo pana lubię, Coline. Nie trzeba się bać. Mia­łem właśnie zamiar zrobić w przyszłym tygodniu zebranie reklamy. Zechciałby pan pomóc mi je przygotować?

Nie rozumiałem, do czego mógłbym mu się przydać.

I

Prawdę mówiąc byłem bardzo szczęśliwy. Czułem się, jakby mnie ponownie przyjęto do pracy, z jakichś waż­niejszych powodów. Mimo że moja rola w przygotowywa­niu tego zebrania czy stosunki z Lingre’em i Malairem wydawały mi się jeszcze nieokreślone. Bertrand rozmawiał ze mną osobiście. Na pewno trochę kłamał twierdząc, że mnie bardzo lubi, nie znaliśmy się, nie miał żadnego po­wodu, żeby żywić dla mnie jakiekolwiek uczucie. Ale to krótkie spotkanie dawało mi pewną nadzieję. Trzeba bę-

Oczywiście — powiedziałem chcąc nie chcąc, gdyż odmowa wydała mi się niemożliwa.

To dobrze.

Zadowolony z mojej odpowiedzi, Bertrand zwrócił się do François:

Płacisz?

Przypominało to polecenie i Lingre zrobił, co mu kazano.

Wyszedłem z kawiarni z Belais, który do tej pory nie otworzył ust.

Pan mieszka tuż obok François — powiedział teraz —• koło Ecole Militaire.

Tak, przy rue Clerc.

To ładna dzielnica.

Belais przerwał na chwilę, po czym:

Ile pan ma pokoi?

Trzy, to znaczy drwa, dwa z wnęką.

O, to nie bardzo dużo. Mam nadzieję, że nie płaci pan za nie zbyt wiele...

Mamy jednak sześćdziesiąt metrów kwadratowych. Na nas dwoje wystarczy.

Malair i Lingre szli przed nami szybkim krokiem. Pod „Magazynami” Lingre nas zostawił mówiąc, że idzie po wieczorne dzienniki. Ciekaw byłem, czy musiał podawać powód każdego swojego kroku.

Belais przyłączył się do Malaira. Pożegnali mnie przy­jaźnie ruchem ręki i Bertrand powiedział:

Proszę nie zapomnieć o zebraniu!

dzie go nie rozczarować, dostosować się do jego ekstrawa­gancji, dobrze o tym wiedziałem; trzeba będzie pozostać biernym widzem. Czegóż to ja się o nim nie nasłuchałem przed jego przyjściem do firmy! Ludzie opowiadali, że dy­misji Bertranda Malaira ze stanowiska dyrektora banku, ostatniego ważnego stanowiska przed „Magazynami”, do­magali się, żądali jego zwierzchnicy. Że to by tłumaczyło ten sześciomiesięczny czyściec w supermarketach. Mówio­no, na pewno przesadzając, że pchnął do samobójstwa jed­nego ze swoich podwładnych. Zwykłego członka kadry kierowniczej, z którym się nie zgadzał, ofiarę własnej ambi­cji. Bertrand miał jakoby zawyrokować, że nie jest wy­starczająco zdolny, żeby pełnić wyższe funkcje, że ma się zadowolić swoim losem: zwykły urzędnik przez całe życie. Miał mu to brutalnie powiedzieć, i to wobec świadków, drobnych urzędników, stojących niżej w hierarchii niż rze­czony kieirowmczyna. Podobno facet strzelił sobie w usta. Najwyraźniej nie chciał się poddać. Od Bertranda trzeba było znosić pewne afronty (myślę tu o François), mówić „pas” w jednej albo kilku kolejnych grach, czekać na te sławetne nowe karty. A jeśli nie nadchodziły, trudno, zna­czyło to, że szczęście nie chce się odwrócić.

Wszystko mogło oczywiście na tym się skończyć, nie je­stem ślepy. Ale wtedy nie stałbym się tym, czym się sta­łem. W tamtym czasie nie czułem się tak pewny siebie, taki dumny. Bertrand nie był moim przyjacielem. Co wie­dział? Tę odrobinę, którą wyznałem François w kawiarni. Moja kolekcja znaczlków porzucona w chwili, gdy miałem może zrobić najlepszy interes wieku albo życia. W Marigny wystarczy czasem trochę oszukać: znaczek bez ząbków wy­mienia się na prawdziwy skarb. Dzięki lupie.

Czy znał moją prawdziwą miłość do Niny, tę zależność serca, nasze noce? I mój barwny serial z matką, te trzysta czy czterysta franków, które jej dawałem co miesiąc? Nędza!

Czy wiedział, że ojca widuję tylko raz na rok, i to przez pięć albo sześć dni, przy okazji jego służbowej podróży do Europy? Szukaliśmy odpowiednich słów, i w końcu roz­mawialiśmy o pogodzie, o meczu tenisowym, jakimś filmie,

PlPf*

bhseBIIS*

uta

wystarczająco znanym lub wystarczająco złym, by się mógł cieszyć powodzeniem jednocześnie w Kanadzie i we Francji?

Czy znał garstkę moich przyjąciół? Wiedział o naszych częstych z Niną kolacjach u Michela i Sophie, którzy nas zawsze zalewali falą innych ludzi, z obawy że nie będzie­my mieli nic do powiedzenia? Ludzie, którzy nie kochają się naprawdę, rozpaczliwie uciekają od takich chwil mil­czenia. •

Nie. Bertrand Malair niewiele wiedział. A przecież wy­brał mnie. Może François nakreślił mu zbyt pochlebny mój portret? Czy oni wszyscy domyślili się mojego braku wy­dajności, odgadli prawdę o moim kręceniu się w kółko po „Magazynach”, moich drzemkach z otwartymi oczami, na­pisanych i nigdy nie wysłanych do Matyldy i Roberta listach, moich telefonach do informacji po wyniki wyści­gów, jeśli akurat grałem?

Mogli byli wziąć Doutre’a, ale musieliby być szaleni. Doutre by na to nie poszedł, zrozumiałby opacznie. Ze to jakaś szczeniacka historia. Za' mało poważna dla kogoś o je­go randze. To by się nie zgadzało z jego życiem, małżonką, meblami.

Mogli byli wziąć kogokolwiek. Jakąś kobietę, gdyby się mniej bali kobiet. Ale nasza księgowa, panna Pré, albo gruba madame Rousseau, sekretarka handlowa „Magazy­nów”, podobno była kochanka Fossa, zawsze skora do po­kazania skrawka ciała, kawałka uda, jeśli tylko ktoś po­wiedział, że chyba straciła kilka kilogramów, te dwie ko­biety, które widywali najczęściej, w żaden sposób nie mo­gły ich przekonać do pań.

Sprawa nie była wygrana z góry. Tym razem trzeba było grać zdecydowanie, lecz rozważnie. Na pewno wskazał mnie też Malair. Nie musieliby strzelać, żeby mnie zmusić do niższych lotów, do opuszczenia się na ich wysokość, do ich kółka. Poddałem się sam, nawet sobie z tego nie zda­jąc sprany. Dlatego że Malair wypił przy naszym stoliku kawę.

Wnyki nie były jeszcze nastawione, a już wsuwałem

w nie głqwę. To Yetka mawiała: „Uważaj na obcych, Lud­wiku, nic od nich nie przyjmuj, nie daj się wciągnąć”. Ale Yetka była zawsze szalona, a ja nie miałem powodu do nieufności. Może troszkę, z'początku, dlatego że przeszłość Bertranda Malaira była mętna, pełna dziur i pęknięć. Lecz po dwóch latach mojego siedzenia w „Magazynach” to on po raz pierwszy ofiarowywał mi pracę. Czekałem na to zebranie jak na nagrodę.

Rodzice Niny nie zrozumieli mojej decyzji odłożenia po­dróży do Kanady. Nie powiedziałem tego ani Yetce, ani ma­mie, ale tak naprawdę to wszystko było od dawna przy­gotowane, bilety zarezerwowane, ojciec zawiadomiony.

Zmartwisz go, Ludwiku...

Robert i Matylda spędzali kilka dni w Paryżu. Zatrzy­mali się w hotelu. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czyby ich nie przyjąć u siebie. „Jakoś sobie poradzimy — po­wiedziała Nina. — My będziemy spać na poduszkach w sa­lonie, a im oddamy sypialnię.” Ale łazienka była za ciasna. „Wyobraź sobie nas wszystkich rano!”

Ojciec nie będzie miał mi tego za złe i zapomni o mnie jeszcze na miesiąc.

Niech przyjeżdża częściej, żeby zobaczyć syna — za­wyrokowała Nina.

Pozostawało pytanie, gdzie spędzić wakacje. Przysługi­wał mi miesiąc urlopu, tak jak większości pracowników „Magazynów”, ale okłamałem Ninę, że mam do dyspozycji tylko dwa tygodnie. Początkowo mieliśmy zamiar wyje­chać w lipcu, zmiana planów następowała właśnie w chwili, gdy Malair się mną zainteresował.

Postanowiliśmy wyjechać w sierpniu.

Rzecz jasna, za bilety do Kanady zapłacił mój ojciec. Te­raz musieliśmy pojechać gdzieś bliżej, za mniejsze pie­niądze.

Nie śmiem wam proponować, żebyście przyjechali do Fontainebleau — rzuciła Matylda w trakcie rozmowy.

To było idealne. Nina mogłaby tam zostać na cały mie­siąc, a ja bym do niej dojechał. Na dwa tygodnie, tak jak obiecałem.

Nina musiała się zdziwić, że tak szybko na to przysta­łem.

Z radością! Będziemy grać w karty. Pojeździsz konno, tak jak lubisz.

Wieczorem, w łóżku, moja żona robiła mi wymówki, że tak ochoczo załatwiłem tę sprawę.

Mógłbyś chociaż spytać mnie o zdanie, zanim przy- klasnąłeś.

Wspaniale będzie spędzić sierpień u twoich rodziców. Nigdy nie wiadomo, dokąd pojechać. Sierpień to okropny miesiąc na wakacje.

No więc właśnie dlatego mówiliśmy o lipcu.

Już za późno, żeby wyjechać na lipiec, jest koniec czerwca. No i pomyśl o nich, będzie im tak miło.

Uwielbiam ich, ale mieszkać z nimi przez cały mie­siąc! Te ich przyzwyczajenia, te grzejniki w każdym po­koju nawet w lecie, partyjki gin-rummy, dobre jedzenie w południe i wieczorem, żeby urosnąć! Nie, słowo daję, że przesadzasz!

I Nina zgasiła swoją lampkę dorzucając:

Ty nie lubisz samotności, dla ciebie to idealne: wy­syłasz mnie tam jak jakąś paczkę, pozbywasz się mnie. Bę­dziesz miał wygodę z tą swoją cipcią.

Dobrze wiesz, że nie'mam żadnej cipci.

Nina, która o tym wiedziała, nagle wybuchnęła śmie­chem..

Zasnąłem wymyślając, co powiem matce: wynajęty dom bez telefonu, strajk" poczty albo jacyś nowi znajomi w oko­licach Fontainebleau.

Przygotowania do zebrania reklamy odbyły się w biurze Bertranda, w cztery oczy z nim. Nie poznałem gabinetu Fossa. Bertrand wszystko tu kazał zmienić. Przedmioty,

meble, kolor ścian. Matowa biel zastąpiła złoto. Zniknął też interfon.

Przyszedł po mnie do naszego pokoju. Ten jego zwyczaj wprawiania ludzi w zakłopotanie i zmieszanie.

Może pan przyjść, czekam.

Doutre spiorunował mnie wzrokiem. Źle znosił tę łaska­wość, to wyróżnianie mnie przez szefa. Christine, nie chcąc zezłościć swojego przełożonego, nawet na -mnie nie spoj­rzała, kiedy wstawałem od biurka.

W korytarzu minąłem Lingre’a. W końcu usiadłem na- przeciwiko Bertranda. Lingre rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie, jakby mi chciał czegoś pogratulować, takie: „to dla ciebie dobrze” czy inna zachęcająca uwaga na użytek biuralisty.

Sprawa jest prosta, Ludwiku — zaczął Malair. — Będę pana nazywał Ludwikiem, to trochę lepsze od Co- line. Moim zdaniem „Magazyny” nie działają dobrze. Obro­ty są nie najgorsze, wiem o tym, ale my tu nie idziemy <na całego. Daję sobie rok na podniesienie poprzeczki. Musi­my być najlepsi, Ludwiku, najpierwsi. Bo inaczej po co to wszystko? Mamy wszystko, co potrzebne do wygranej. Na­sze nieocenione położenie przy avenue de l’Opéra, ten ultranowoczesny parking, kilometry stoisk na sześciu bądź co bądź piętrach, zasady zarządzania... Nie zapominajmy też o sprzedawcach. Proszę sobie wyobrazić, że są świetni. Poddaliśmy ich testowi. Zajął się tym Lingre. Udawał klienta, stawiał- im masę pytań, często trudnych, kłopotli­wych. Wyniki są bardziej niż zadowalające.

Rola François zaczynała się wreszcie zarysowywać. Ber­trand uważał go w pracy za coś w rodzaju policjanta czy nadzorcy.

Żeby zostać najlepszymi — ciągnął Malair — będzie­my musieli robić wielką reklamę, nawet jeśli ma nas to bardzo dużo kosztować. Wszyscy nasi klienci będą widzieć Ba każdym kroku tylko nas, chcę się im dobrać do skóry. Po to pana wezwałem, Ludwiku. Kampania prasowa, afi­sze, kino, radio: wszystko musi ruszyć jednocześnie, zaraz 'po wakacjach. Foss nie zgadzał się na reklamę, żeby nie

wydawać za dużo pieniędzy, prawda? Ja mam ochotę na niej zarobić. To -właśnie powiem na zebraniu.

Dlaczego akurat mnie to wszystko opowiadał? Zdradzał swoje pomysły, swoje ambicje? Cóż ja mogłem zrobić in­nego niż przytaknąć? Powtarzałem na przemian „ależ tak”

i „oczywiście”, myśląc o minie pozostałych, o minie Dou- tre’a.

Doutre niewiele jest wart, czy też może się mylę? — spytał Bertrand.

Trochę trudno byłoby tak od razu powiedzieć...

Proszę mi odpowiedzieć szczerze, Ludwiku. Pan tu­taj jest w całkowitym zastoju, pan i on. To od razu widać. W pierwszym dniu obejrzałem wszystkie biura. W pańskim znalazłem tylko cukierki, gazety sportowe, radioodbiorniki.

Niewiele nam dawano do roboty.

I Doutre, zapewniam pana, dalej nie będzie nic robił. Pewnego dnia odejdzie. Odejdzie sam. Bo go zrobię niczym, kimś zupełnie niepotrzebnym. Nie sądzi pan chyba, że zaczniemy wyrzucać ludzi. Wtedy są te historie z odszko­dowaniami, wysługą lat. Pan to co innego.

Ja?

Od razu odgadłem, że znajdziemy wspólny język. Jest pan młody, Ludwiku. W pańskim wieku i tak nie mogę szybko pana mianować dyrektorem czy kierownikiem ja­kiegoś działu, ale...

Jakich ja mu dostarczyłem dowodów? Do jakiego stano­wiska mógłbym kandydować?

...niech pan będzie spokojny, już ja panu dam robotę! A więc spodobałem mu się? Udało mi się znaleźć po do­brej stronie w czasie selekcji? Zostałem przyjęty. Miałem ochotę rzucić mu się na szyję, ucałować go jak Etienne’a, kiedy mi przynosił jakąś płytę, której nie miałem.

Wszystko, czego się obawiałem, powoli się zacierało. Na­wet w warunkach pracy, jakie Bertrand nam narzucał. Nie wyobrażałem sobie czegoś podobnego. Bałem się, że niczym sobowtór Fossa zacznie sprawdzać księgi rachunkowe, za­nudzi nas przemówieniami, będzie grzebał w przeszłości firmy. Tymczasem Bertrand Malair postanowił wyjść od

nowych podstaw. Ja też się zabierałem na ten wózek. W firmie będą szeptali moje nazwisko: „To ten, co... z pa­nem Malairem...” Zaprzyjaźnione ze mną sprzedawczynie będą na mnie spoglądać z jeszcze większym szacunkiem

i poważaniem.

Tak, tak właśnie myślałem. To i,pan to co innego”, które powiedział, wystarczyło mi. Dlaczego ja? Zastana­wiałem się, czy można mówić o piorunującym pierwszym wrażeniu w pracy, tak jak się to zdarza w miłości.

Zebranka” Bertranda polegały na tym, że zwoływał do swojego biura kilka osób z jednego działu i mówił do nich przez jakieś trzy kwadranse. Odile, jego sekretarka, sie­działa przy nim, powierzył jej zadanie notowania najważ­niejszych faktów; jeśli patrzyła przed siebie czy nie słu­chała, głośno strzelał palcami. Nie żądał od obecnych pra­cowników, by przedstawiali własne zdanie, żeby mu po­takiwali czy też sprzeciwiali się. Wydawało się, że powta­rza jakiś numer przed paroma przyjaciółmi, w wąskim gronie, zanim wystąpi przed liczniejszym zgromadzeniem. Jeżeli Lingre pochopnie otworzył drzwi, zakłócając rzeczo­ne zebranie, Bertrand bez żenady zwracał mu uwagę: „Wi­dzisz przecież, że pracujemy, idź na kawę”. Gdy zaś tam­ten udawał, że nie słyszy, Bertrand rzucał gwałtownie: „Zjeżdżaj stąd, François!’’, stawiając nas w ten sposób w bardzo kłopotliwej sytuacji.

Co.do Belais, to nigdy nie uczestniczył w tych spotka­niach. W końcu zrozumiałem, że Bertrand wolał go widy­wać sam na sam. Któregoś dnia zdarzyło mi się ich zasko­czyć w chwili, gdy Bertrand mówił do Paula: „Nie, nie masz po co przychodzić. Nic się z nich nie wyciągnie, to woły!”

Belais uśmiechnął się. On i Bertrand załatwiali swoje sprawy przy zaciągniętych zasłonach.

W ciągu kilku tygodni Bertrandowi udało się stworzyć dosyć wyjątkowy stan napięcia. Wszystko to pozostawało w podziemiu i nikomu nie przyszłoby do głowy skarżyć się

na cokolwiek. Bertrand trzymał tych ludzi niczym nie- lubiany profesor, którego uczniowie zbyt się jednak boją, żeby rozrabiać na lekcjach.

De Mer mniej pił, madame Rousseau nauczyła się pew­nej przyzwoitości i bluzki zapinała teraz do przedostatnie­go guzika; panna Pré zrobiła się uprzejma.

Co do Doutre’a, to szybko zmienił swój stosunek do mnie. Zaczął mi nie ufać, choć za czasów Fossa nigdy mnie nie podejrzewał. Zrobił się przyjacielski, ciekaw moich upodobań w dziedzinie sportu czy filmu oraz rozmowny, on, który przez dwa lata o nic mnie nigdy nie spytał, o nic nigdy nie prosił oprócz papierosa, zapałek czy podania dokładnego czasu. Pocieszny Doutre!

Oczywiście dalej był kierownikiem działu. Bertrand nie popełniłby tego błędu, żeby mu odebrać cokolwiek z jego funkcji, punktów do emerytury, zarobków; ale władzę po­woli przejmowałem ja. To ja sprawdzałem projekty Tour- mena, zanim dostarczono je Bertrandowi, ja umawiałem się z niektórymi asami reklamy, którzy mieli dla nas pra­cować w związku z naszymi pierwszymi planami jesiennej kampanii.

Po zebraniach Doutre tak się urządzał, żeby wracać do pokoju razem ze mną. „Nie ma żadnego porównania z Fos- sem, co za siła, co za przebojowość, co za dynamizm! Ma- lair to doprawdy fachowiec co się zowie. Pan, który go często widuje...”

Lingre nie pozwalał mu jednak dokończyć zdania, już mnie doganiał na schodach i proponował: „Idziesz ng ka­wę, Ludwiku?”

Pozwalało mi to pozbyć się Doutre’a, jego lepkiej przy- milności. W końcu biedak lądował w naszym biurze sam.

Christine, jego wierna sekretarka, była także moją se­kretarką. Teraz ja ją zarzucałem listami, telefonami, które trzeba było wykonać natychmiast. Niweczenie Gerarda Doutre’a już się zaczęło. Dokładnie w tej samej chwili, kiedy ja zajmowałem jego miejsce w łaskach Bertranda. Prawdziwe uśmiechy, oznaki sympatii, objawy zaufania przypadały mi z urzędu.

4ai*' ii.« ÿp jjfMi

# y * Mb»**

yi

- •• 14 »

BVTtjLhÿ/ 11A»» >/■—

i * # a (I “

»Jm tm Mjîi* JUwAftA |m 3k'vy^

> * > mL\Jm

i -#.7* ft i ' n|MUl

mlM Ę yijnv

IfMHI




mw1


IM


mw





f :









t\ i \ V \ \ Ü

Foss nigdy więcej nie pojawił się w „Magazynach”. Da­no nam do zrozumienia, że na stałe przeniósł się do kli­niki. Pensję miał otrzymywać w dalszym ciągu. To było słuszne, zresztą niewiele mu zostało życia.

Kto go dziś żałował? Bertrand pamiętał o wszystkich. Nawet drobny personel, który powinien zostać wierny sta­remu Fossowi, uwielbiał nowego szefa, tego przebojowego dyrektora chcącego zrobić z „Magazynów” najlepszy z wiel­kich domów towarowych Francji. „Za rok będziecie my­śleć: co za szczęście, że tu pracuję”, powiedział im na ze­braniu pracowników przed wakacjami.

Bertrand podniósł im o dwa procenty, jeśli się nie mylę, wakacyjną premię: to im wystarczyło, żeby uznać, że ma wszelkie zalety.

Ze mną nie musiał używać tego języka, tych argumen­tów, nie musiał mnie zarzucać premiami. Odpowiedziałem na jego przyjaźń. W klasyfikacji moich ulubionych przy­jaciół, chociaż Etienne ciągle zajmował pierwsze miejsce, Bertrand następował tuż po nim, a przed François.

Czy często się w tym czasie widywaliśmy poza godzina­mi pracy w „Magazynach”? Nie tak często, jak to sobie wyobrażał Doutre. Zwłaszcza na początku. To się stało powoli. !

Ninę trzymałem na uboczu, nie mieszając nigdy mojego życia osobistego, życia rodzinnego, z tymi zajęciami zawo­dowymi, oszczędzając mojej żonie tych idiotycznych kola­cji, w czasie których koledzy pokazują sobie kolejno swoje mieszkanie i służbę.

Przez dwa lata udało ¡mi się też uniknąć służbowych ko­lacji, na które chodzi się w pojedynkę, gdyż kobiety nie są ani zapraszane, ani tolerowane. O jakichż interesach miałem rozmawiać, zanim poznałem Bertranda?

Wszystko to miało się powoli zmienić, tak jak cała resz­ta. Trzeba było przetrwać lato, wakacje, zaczekać na po­czątek nowej kampanii reklamowej.

Wobec François nie kryłem niecierpliwości, pytając go przy okazji jakiejś wspólnie pitej kawy:

A wy nie wyjeżdżacie na kilka dni?...

Powiedziałem „wy”, łącząc ich obu niczypi stare mał­żeństwo, na które wyglądali, jeśli się na nich patrzyło z boku. François wykręcił się od odpowiedzi:

Bertrand nie cierpi wakacji, a ja...

Jak więc wyglądały ich noce, ich niedziele?

Upewniony co do „Magazynów”, uznałem, że czas dowie­dzieć się czegoś więcej. Nie mogłem się zadowolić widy­waniem ich obu, a właściwie wszystkich trzech, tylko w pracy. W ich życiu wszystko mnie intrygowało. Ich zna­jomi. Jak mieszkali? I gdzie? Avenue d’Eylau pozostawała dla mnie w te pierwsze dni lipca tajemnicą, po prostu adresem. Ich samochody, rover François i peugeot Ber­tranda, były tylko zwykłymi samochodami wśród tysięcy innych. Skoro już ustanowiono tę różnicę, skoro czułem, że jestem wyróżniany, lepiej traktowany niż inni, może któ­regoś dnia mieli mi powiedzieć coś więcej? Musiałem na­brać sił, nie wiedziałem jeszcze, jak Bertrand Malair każe mi zapłacić za tę biurową' przyjaźń, za tę łaskawość. Ra­chunek mógł być wysoki.

Zwykły pokerowy wieczór, jak wiele innych, tyle że ten zapowiadał się bardziej krwawo. To był ostatni poker se­zonu: nawet gracze mają wakacje. Nina poszła z Sophie

i Etienne’em na jakieś brazylijskie tańce w Saint-Cloud, takie, jakie organizują ludzie, którzy się bawią na zawo­łanie. —

Postanowiłem zjeść kolację u matki razem z Yetką

i psem. Nasze rozgrywki zaczynały się bardzo późno, zaw­sze po kolacji.

Poprosiłem Michela, żeby do mnie zadzwonił na rue Boussimgault. Michel bardzo dobrze grał w (karty. Umiał bluffować, jak to mówią. Wystarczyło mu wygrać kilka razy, potem tylko udawał, że gra dalej, gdy tymczasem spokojnie gromadził żetony, obliczając co pięć minut, ile wygrał, czy będzie mógł kupić spódniczkę dla Sophie, za­płacić za telefon.

Michel pracował przy stole do gry. Poza tym zadowalał się śmieszną pensją w jakimś banku, która nie pozwalała­by mu prowadzić takiego życia. Sophie, cygara, trochę po­zy, wycieranie nosa w drobne banknoty. Zamiast polować na lepszą posadę, wolał -wybrać pokera, żeby zaokrąglić swoje zarobki. Sposób na przeżycie. Michel nigdy nie prze­grywał. Albo zupełnie wyjątkowo, raz na rok, i to bardzo dużo, w każdym razie za dużo dla niego. Przyjaciele zaw­sze mu pożyczali pieniądze na zapłacenie długu, pewni, że wkrótce się odegra. Bez trudu.

Lubiłem go od czasów liceum: nasze wygłupy, nasze pryszczate, niezręczne lata. Michel i ja tyle samo waży­liśmy: trochę za dużo. Obaj wiedzieliśmy, że za dwadzie­ścia lat nic się dla nas nie zmieni, przynajmniej w tych partyjkach kart. Zwłaszcza nasze spojrzenia, którymi po­rozumiewaliśmy się w czasie tasowania czy rozdawania kart: „W porządku? Nie za bardzo przegrywasz?”

Tego wieczora matka była w dobrej formie. Zadała so­bie trud, żeby się ubrać i umalować, zamiast jak zwykle snuć się po domu w szlafroku i papilotach. Domyślam się, że wcale jej nie odpowiadało to przykre położenie między Yetką, prawie całkiein już zdziecinniałą, i tym rozhistery- zowanym psem, który skakał na człowieka niczym zabaw­ka mechaniczna nakręcona raz na zawsze: przynajmniej można było mieć nadzieję, że trochę zadba o siebie, że uciekając się do jakiejś ładnej sukienki, weselszego ko­stiumu spróbuje zapomnieć, kim jest, kim naprawdę je­steśmy.

A Nina? — zapytała. — Mogła była przyjść, jest co jeść.

Wyszła z Sophie i Etienne’em.

Etienne to ten dryblas z tłustymi rękami — powie­działa Yetka. — Nie bardzo mi się podoba.

Nie zwracałem już uwagi na spostrzeżenia Yetki na te­mat moich przyjaciół; wystarczy, że udało się jej skłócić matkę ze wszystkimi jej przyjaciółmi głośno z nich drwiąc, zarzucając im, że wyglądają na narkomanów, zapchlonych brudasów, odszczepieńców. Dla zabawy, myśleli ludzie, ale to było bardziej sprytne. Yetka chciała być jedyną osobą kochaną, rozpieszczaną: „Jestem twoimi jedynymi uszami, mój Ludwisiu...”

W tamten piątek wszystko było jednak w porządku, matce"udało się dostać jakiś dubbing. Miała podkładać głos postaci z japońskiego filmu animowanego.

Wiesz,' dobrze za to płacą. 4 Yetka klaskała w dłonie.

Ach! Gdybyś mnie słuchała, moja córko, mieszkały­byśmy dziś w pałacu, byłabyś wielka.

\ \ \ \ \ w \

ft

Co powinna była zrobić matka, żeby stać się sławną? Dostać się do jakiegoś klanu, sypiać z odpowiednimi ludź­mi? Nie, to legenda. Potrzebna by jej była dojrzałość, któ­rą Yetka niszczyła w niej z takim zapałem, lepszy charak­ter, jakiś mężczyzna poza mną w jej życiu.

A ty, Ludwiku? Jak tam „Magazyny”?

Nic im nie mówiłem o swojej pracy. Nie zawiadamiałem ich o zmianie dyrekcji. Po co je w to mieszać? Po co zrzu­cać na nie moje zmartwienia? Odpowiadałem więc, że wszystko idzie bombowo. Czy to była prawda, czy nie. Opowiadałem im, że zajmuję bardzo ważne stanowisko, że pokonam wszystkie stopnie awansu w przedsiębiorstwie. Uszczęśliwiałem je za pomocą tych bzdur.' Podsycałem w matce nadzieję, że ją kiedyś wyciągnę z tego mieszka­nia, z tej dzielnicy staruszków nie pasującej do jej marzeń.

Nie mówiłem im nic o Ninie — tylko o swoich rado­ściach, chwilach szczęścia, naszych wyjątkowych momen­tach.

A co z waszymi wakacjami?

Po kolacji przeszliśmy wszyscy troje do kąta odgrywa­jącego rolę salonu. Między te słowa matka wsunęła dyskretnie informację, że ona, oczywiście, nie będzie miała urlopu, że sobie nie użyje.

Zdecydowałem się na wersję nie istniejących znajomych.

Dom w pobliżu Fontainebleau. Malarze. Są bardzo mili.

Zostaw mi numer telefonu.

Chyba nie mają.

A jeśli coś się stanie?

Dam wam adres. Tak czy inaczej, ja jadę tylko na dwa tygodnie.

Oj, to dobrzy.

Dalszemu rozwojowi rozmowy przeszkodził Michel. Dziesięć minut później on sam był już na dole.

Idziesz grać?

Tak.

Wygraj miliony, kochanie, zabierz im wszystkie pie­niądze. ^

Ucałowałem je.

Bum, Ludwiku!

Bum, Yetko!

Bum” to było nasze hasło.

Zaznałem nadzwyczajnego szczęścia. Miałem w ręce do­brą kartę, idealny układ. Dwie byle jakie pary, wystarcza­jące do pobicia dwóch asów mojego sąsiada, i trzy sió­demki, z których pomocą mogłem powalić Pierre'a i ośmie­szyć jego trzy piątki.

W tej sytuacji potrafiłem jednak się kontrolować i do­brze się zachować wobec innych. Zwycięstwo nie przyszło mi bez trudu — nie opuszczałem żadnej rozgrywki w na­dziei wygranej.

Partia była długa. Przegrywający nie zgadzali się na przerwanie gry. „Chyba nam tego nie odmówisz, Ludwi­ku?” Zgadzałem się na wszystko.

Michel spłukał się do nitki.

Tym razem nic z tego! — stwierdził już w samocho­dzie, połatanym volkswagenie, który nazywałem naszą budą na kółkach.

Odwoził mnie do domu. Miałem ochotę zapomnieć o kar­tach, chciałem mu opowiedzieć ó Bertrandzie i François.

Przez tego pokera jeszcze kiedyś skończymy w gaze­tach! W kronice wypadków.

Sam się świetnie bawił, pewnie by mnie wcale nie wy­słuchał. Mnie się marzyły rzeczy niemożliwe, żeby Michel zrobił wielkie koło, aż do avenue d’Eylau. Wysiadłbym z samochodu, wołałbym pod oknem Bertranda: „Proszę pa­trzeć, ile wygrałem, pół miliona!”

Może nie spał. Poszlibyśmy na jednego do Ely-Club, w ten sposób Michel poznałby Bertranda. Ale pora była zbyt późna.

Michel wysadził mnie na rogu avenue Bosquet i Champ de Mars.

\ \ \ \ w s

Do zobaczenia, i brawo!

Nie wejdziesz na górę?

Zwariowałeś? Nina na pewno śpi.

Nina oczywiście spała. Zbudziłem ją szelestem bankno­tów, światłem w przedpokoju.

Pięćset tysięcy, Nino!

A jutro je przegrasz — powiedziała Nina. — Daj mi spać. Która godzina?

Trzecia.

Zawsze ją okłamywałem, kiedy pytała o godzinę mojego powrotu.

Weekendy bez „Magazynów”, bez Bertranda i François, wkrótce zaczęły mi się wydawać nieznośne. Nie mówię już o wakacjach, o tych dwóch sierpniowych tygodniach spędzonych u Roberta i Matyldy z nadąsaną Niną, która nudziła się w tym wysprzątanym, trwającym w bezruchu domu, przypominającym jej zbyt niewinne wakacje, kiedy nic się nie zdarzało.

Zdfetawiłem Christine numer telefonu i wiedziałem, że na pewno by mnie zawiadomiła, gdyby Bertrand pilnie mnie potrzebował. Nikt jednak nie zadzwonił. Radzili so­bie beze mnie.

Byłem niespokojny. Każda nieobecność, każde oddalenie się do domu wywoływały we mnie te same obawy. Bałem się, że ktoś okradnie nasze mieszkanie, wyważy zamek albo wybije szyby, opróżni szafy i komody rozrzucając po pokojach drogie mi przedmioty, że po powrocie będę mu­siał wszystko układać. Tak przecież lubię porządek.

A gaz czy aby na pewno zakręcony? Czy pomyśleliśmy

0 odmrożeniu lodówki? Irytowałem Ninę tymi pytaniami godnymi staruszka.

Przegrywałem w gin-rummy, gdyż zbyt często porywa­łam się na wielkiego gina, trzymałem asy, które nas kosz­towały najwięcej punktów, piętnaście lub trzydzieści, za­leżnie od odzywki. Grałem razem z Niną, która miała mi za złe, że tak głupio wychodzę. W końcu nawet Roberta

1 Matyldę zmęczyło moje roztargnienie. Nocami ile spa­

łem, ciągle budziłem żonę, zmuszałem ją do rozmowy. „Ko­chasz mnie, Nino?”

Tak by mi było dobrze w moim biurze w „Magazynach”! Taki byłbym nieodzowny. Doutre wziął urlop w tym sa­mym czasie co ja, w reklamie nie było nikogo. Czy Ber­trand będzie umiał sobie poradzić? Na pewno, zresztą Paul i'François zostali w Paryżu, oni nie mieli prawa tak sobie wyjechać. Dostali polecenia.

Kiedy oznajmiłem Bertrandowi mój wyjazd na dwa ty­godnie, nic nie powiedział, nie zrobił żadnego wyrzutu; tylko że mi to dobrze zrobi. Czy wyczuł, że pragnąłem czego innego? Rozkazu, żeby przekreślić te wakacje i po­zostać na stanowisku. Z nim. Z nimi.

Ten dwutygodniowy urlop musiał się wydać nader krót­ki. Po dwóch latach pracownicy „Magazynów” mieli prawo co najmniej do miesiąca, Bertrand nie chciał jednak oka­zać zaskoczenia: „Kawa, Ludwiku?”

Zmienił temat rozmowy. Te kawy — dziesięć, wiem, bo liczyłem — które połykał co dzień jedną po drugiej. „Pa­pierosa?” Te kenty, które wypalał tylko do połowy, może dla elegancji, może też po to, żeby sobie samemu udowod­nić, że mógłby się bez nich obejść, że właściwie tego nie lubi, że to tylko sposób na zajęcie rąk, palców. Wiedzia­łem, że ani on, ani François nigdy nie chodzili do toalety. Zauważyłem to od razu na początku, gdyż sam udawałem się tam dość często; toaleta znajdowała się na ich piętrze, mogłem więc zejść ze schodów, poruszać się, rozprostować nogi. Spotykałem tam wszystkich. Oprócz nich. Nawet Bê­lais. Kiedyś zresztą żartowaliśmy sobie na temat kropli na lustrze: „To De Mer — zdradziłem Paulowi. — On tyle pije, że potem sika, gdzie popadnie!” Belais bardzo się śmiał, myśląc może o Bertrandzie, który nie sikał nigdy.

Na tej mojej wsi pod Fontainebleau, w czasie paskud­nych białych nocy, Paul był jedynym, którego mi nie było brak. Wymyślałem dla niego całą serię katastrof: Bertrand przyłapywał go na tym, że kradnie popielniczkę czy pa­pier listowy albo że przesypia się z Odile w godzinach pra­cy. Przejeżdżał go samochód.

Słabość Bertranda do Paula zawsze mnie denerwowała. Na oko nikt by mu nie dał roli, nawet za słupem, w pro­wincjonalnej trupie teatralnej w czasie miasteczkowego święta. Nie był brzydki, lecz nijaki.

Co więc przyciągało Bertranda? Jego inteligencja, ta ogólna kultura, dzięki której dobrze odpowiadał na każde pytanie? Właśnie, takie zwierzę konkursowe. Belais mógł­by się zgłosić do jakiegoś teleturnieju. To prawda, że wo­lałbym, żeby Bertrand \i François byli sami. Łatwiej by­łoby mi zrozumieć, że się kochają, a nawet wydałoby mi się to piękne. Ale to nie było to, też nie to. Belais mylił trop. Wszyscy trzej mieszkali dość blisko siebie, ale sy­pialnie mieli osobne. Jeśli zaś François przypadkiem no­cował )u Bertranda, bo późno wrócili i tak było mu wy­godniej, to spał na podłodze w kuchni.

Po moim powrocie z Fontainebleau François mi o tym opowiedział skarżąc się na ból w plecach, krzyżu. Nie był bardzo dokładny.

Spałem na podłodze w kuchni u Bertranda. Była pią­ta rano.

Wyjaśnił mi, że należało położyć się właśnie tak, wprost na podłodze. Że było bardzo gorąco i że Bertrand zamknął go w kuchni. Nieprawdopodobne sprawozdanie. François | pewnością pluł sobie w brodę, że mi wyjawił ten mo­ment ze swojego życia. Swojego lub Bertranda, jeśli to w ogóle nie było to samo.

Bertrand był zadowolony, że mnie znowu widzi, wezwał mnie do siebie tego samego ranka, kiedy wróciłem do pracy.

Pańska żona musi być rozczarowana. Dwa tygodnie to niewiele.

Ale ja ją tam zostawiłem, proszę pana, na cały mie­siąc.

Podczas pańskiej nieobecności zwolniłem kogoś — po­informował mnie. — Kogoś, kto podobno pana zna. Pan­nę... och, zapomniałem, jak się nazywa, to główna sprze­dawczyni ze stoiska z papeterią.

Bardzo lubiłem Jacqueline i Jej czarne włosy. Była za-

bawna Pozwalała, żeby klienci kradli, ile dusza zapragnie, z jej stoiska przez pierwsze półrocze, przez pozostałe sześć miesięcy natomiast miała oczy otwarte, uważając, żeby nic więcej nie zniknęło. Chciała w ten sposób udowodnić prze­łożonym, że procent kradzieży zmniejszał się dzięki niej. Ktoś musiał o tym donieść, jakiś inspektor, albo też może François odkrył tę grę. Bertrand podziękował jej za pracę.

Miał pan z tą dziewczyną stosunki seksualne? — za­pytał mnie.

Zapewniam pana, że nie.

Drażniąca jest ta pańska maniera nazywania mnie panem. Dla pana jestem Bertrandem.

Nie zdziwiło mnie jego pytanie. Nic mnie już u niego nie dziwiło. Zrozumiałem, że rozmowa jest skończona. Już miałem go zostawić, ale zamykając za sobą drzwi jego biu­ra usłyszałem:

Jeśli pan jest sam w Paryżu, spotkajmy się w ten weekend, Ludwiku. Powiem François, żeby do pana za­dzwonił. Ale może pan liczył, że na te dwa dni pojedzie pan do żony?

Nie, nie — odpowiedziałem. — Mam w Paryżu matkę. Wieczorem, po powrocie do domu, zadzwoniłem do Niny,

żeby ją ucałować, powiedzieć jej, że ostatecznie nikt nas nie okradł, że wszystko w porządku.

To przyjeżdżasz na sobotę i niedzielę, Ludwiku?

Właśnie o to chodzi, że nie mogę. Bertrand powie­dział, że zadzwoni do mnie. Musimy coś razem przejrzeć.

Już go nazywasz Bertrandem!

Ale się nie gniewasz, Nino?

Mama będzie zawiedziona, chciała ci zrobić górę sa­łatki owocowej, tej, którą tak lubisz...

Ciekawa rzecz, Nina nie wydawała się zawiedziona. Do­rzuciła, że dwa tygodnie to nic.

Próbowałem się dodzwonić do Etienne’a, zapominając, że on też wyjechał z Paryża. Jak wszyscy. Oprócz nich i mnie, Yetki, mamy oraz psa, jako że nie ma jeszcze ko­lonii letnich dla zwierząt.

Cale dnie pracy spędzałem z François w bistro naprze-

ciw , Magazynów”. Lucienne umieściła w nim na czas se­zonu ogórkowego siostrę i szwagra. Kawa, którą nam po­dawali, była obrzydliwa.

Masz szczęście — oznajmił mi François pewnego dnia — poznasz Salomé.

Salomé?^

Nie sądzę, żeby to było jej prawdziwe imię, ale Sa­lomé ładnie brzmi. To specjalistka od grafologii, często się z nami spotyka. Jej też Bertrand obiecał, że się z nią zo­baczy w ten weekend. Może chce zabić dwa ptaki jednym kamieniem. Przedstawić was sobie. I żebyś porzucił żonę dla Salomé.

Dlaczego tak mówisz? — Zdenerwowałem się. — To idiotyczne, nigdy nie widzieliście Niny.

Żartowałem, nie podniecaj się tak, Ludwiku.

Długo opowiadał mi o Salomé, utrzymując, że jest ona

czymś w rodzaju wróżki, że w życiu spotyka się kobiety- -wróżki, czarodziejki, oraz wszystkie inne kobiety. Pierw­szy raz François przywoływał przy mnie imię jakiejś ko­biety, obecność czy wspomnienie jakiejś kobiety.

Ani François, ani Bertrand nie zadzwonili do mnie w tamtą sobotę rano. Wstałem późno. Nie spałem, zbudzi­łem się pewriie koło ósmej, ale zostałem w łóżku mając nadzieję, że zadzwoni telefon i mnie z niego wyciągnie. W południe udało mi się wygrzebać z sypialni, wykręciłem numer matki.

Przyjdziecie na herbatę, o, bardzo dobrze. Nie, wcale mi to nie przeszkadza. Pies? Oczywiście, możecie przypro­wadzić Filo.

Wolałem się nie umawiać na obiad czy kolację, oczeku­jąc zaproszenia Lingre’a. O wpół do drugiej postanowiłem iść na sandwicza do kawiarni Rubis przy avenue Bosquet. Chcąc być pewnym, że nie przegapię ich telefonu, odłoży­łem słuchawkę, żeby myśleli, że jest po prostu zajęte.

Wróciłem o drugiej ze wszystkimi najświeższymi dzien­nikami. Kiedy Nina była poza domem, kupowałem dużo

gazet. Czułem się spokojniejszy mając to wszystko do czy­tania, na wypadek gdybym w nocy nie mógł zasnąć.

Trochę posprzątałem: łóżko, szafę z letnimi rzeczami, ła­zienkę. Kiedy byłem sam w domu, właściwie nie wchodzi­łem do kuchni. Musiałbym wtedy brudzić talerze, filiżanki albo sztućce. Jeśli chciało mi się pić, posługiwałem się pla­stikową butelką, którą napełniałem wodą z kranu. Piłem wprost z butelki, żeby nie wyciągać szklanki. Miałem też popielniczkę, podarunek od Matyldy, jeśli się nie mylę, która wędrowała wszędzie razem ze mną i którą opróżnia­łem po pięciu-sześciu papierosach. Nina mnie nie widzia­ła, korzystałem z tego. Byłem przekonany, że ona wola­łaby rozrzucać popiół po wszystkich popielniczkach. „Nie możesz kochać mnie i jednocześnie aż tak kochać porzą­dek — powiadała. — Czasem byś pewnie chciał, żebyśmy się nie kładli spać, bo wtedy by się nie rozścielało łóżka.”

Od powrotu 1 Fontainebleau nie mogłem rozmawiać z Niną codziennie. Kiedy zadzwoniłem w czwartek wie­czór, Robert powiedział: „Jest z matką w kuchni. Patrzy, jak rośnie suflet. Zadzwoni, kiedy będzie po wszystkim”.

Wyszedłem w ten czwartkowy wieczór do kina na jakiś zły film. A po powrocie nie śmiałem ich budzić. Nazajutrz Nina nie miała mi tego za złe: „Dobrze zrobiłeś, musisz się trochę rozerwać”.

Wobec takiej Niny byłem bezradny. Oczekiwałem wy­rzutów, aluzji czy prawdziwej awantury, a tymcżasem do­stało mi się tylko to, to coś w rodzaju wyrozumiałości. Czasem żałowałem, że Nina kocha w taki właśnie sposób. Pragnąłbym, żeby była podobna do mnie, żeby była za­zdrosna jak ja, o poduszkę, skoro jej twarz, nasze twarze leżały na niej całymi nocami. Zazdrosna o gest, o uśmiech skierowany do przechodnia i o jego spojrzenie w odpo­wiedzi na uśmiech, o zbyt długą rozmowę z jakąś obcą osobą. Zamiast tego Nina jakby się cieszyła, jakby ją ba­wiły moje chwile nieobecności, pewien brak uwagi z mo­jej strony, moje rzadkie eskapady. Kpiła sobie ze mnie.

To my! To my!

Kiedy Yetka, mama i pies przychodzili do nas z wizytą, nie musieli dzwonić do drzwi. Słyszałem całą trójkę, skoro tylko weszła do budynku. Yetka podjudzała Filemona do szczekania, matka kazała mu łapać jakąś nie istniejącą piłkę czy wymyślonego złodzieja, tak że wbiegał na schody jak szalony.

Powoli, Filo! Powoli! — krzyczała wtedy Yetka.

Potem znowu matka wołała z drugiego piętra, chcąc

mnie uprzedzić, że idą.

To my, Ludwiku! To my!

Otwierałem, a one oświadczały, że jestem źle ubrany, że paskudnie wyglądam, nieświeżo czy coś takiego.

Tego dnia nie zabawiły długo. Na kolację miała przyjść Odette.

Trzeba przecież od czasu do czasu zaprosić tę biedną kobietę!

Odette pracowała kiedyś u ich dawnej praczki. Teraz była na emeryturze. Za dwa płaszcze, trzy sukienki, któ­rych matka już nigdy nie nosiła i których się chętnie po­zbywała — „to dla pani, Odette, będzie akurat na panią” — wymagała od Odette ciężkiej pracy. Kazała jej prać, pa­stować podłogi, czyścić resztki srebra. I raz na rok zapra­szała ją na kolację: „Nic takiego, żadne specjały, zje to, co jest, tak jak my”.

Yetka nazywała Odette służącą. Któregoś wieczoru na­wet się jej ito wyrwało. To prawda, że Odette akurat po­dawała do' stołu. Matka zawiesiła jej na szyi fartuszek: „To panią jakby powiększa, moja Odette, słowo daję, że on pani wydłuża sylwetkę!”

Od matki i Yetki Odette przyjmowała wszystko, uwa­żała je za swoje przyjaciółki. Po rozwodzie zrobiła się bar­dzo wrażliwa. Sypianie z pewnym młodszym od niej męż­czyzną, | którym mieszkała, niewiele pomagało. Płakała

o byle drobiazg. Prawdziwa fontanna.

Gdybym o to poprosił matkę, Odette prawdopodobnie zszyłaby Bertrandowi podszewkę płaszcza, wyprasowała­by jego połataną w wielu miejscach marynarkę. Ale nie

zrobiłbym czegoś takiego. Bertranda było stać na to, żeby załatwiał sobie takie sprawy sam.

Yetka i matka wyszły o piątej; niczego się nie napiły, utrzymując, iż w taki upał lepiej pocierpieć.. Żołądek by tego nie zniósł.

Yetka powiedziała, że nasze mieszkanie ma nareszcie styl, a matka chciała, żebym jej pożyczył jakieś książki, których nie czytała podobnie jak ja. Tylko po to, żeby mieć coś do odniesienia mi.

Wkrótce zostałem sam, mogłem posłuchać muzyki. Do­syć głośno, nic specjalnie dobrego, jakieś melodie rozryw­kowe, francuskie piosenki.

Dzień dobiegał końca. François zadzwonił, kiedy prze­stałem już w to wierzyć.

Próbowałem koło pierwszej, było- ciągle zajęte. Ro­bisz coś wieczorem?

Odpowiedziałem, że jestem wolny, po chwili wahania, jakbym musiał sprawdzić w notesie.

Świetnie! Powiem to Bertrandowi i znów zadzwonię. Tak czy inaczej, nie ruszasz się z domu?

Ale co wy robicie?

No właśnie, Bertrand ma zdecydować.

Domyśliłem się, że François nie dostał jeszcze ostatecznej

odpowiedzi, że Bertrand nic mu nie powiedział. Zadzwo­nił dziesięć minut później.

No więc wspaniale, Ludwiku — wołał do telefonu tak głośno, że musiałem odsunąć słuchawkę — idziemy wszyscy do takiej restauracji na Montmartrze, nazywa się „U Maxa”, Bertrand powiedział, że możesz przyjść.. Wpaść po ciebie?

Zaproponowałem mu więc, żeby wszedł na górę. Wy­czuwałem, że tylko na to czekał. Pomyślałem, że napijemy się czegoś i pojedziemy.

François przyjechał dokładnie O godzinie, na którą się umówiliśmy. Zastanawiałem się, czy chcąc przyjść tak punktualnie nie musiał krążyć wkoło domu albo posie­dzieć chwilę w samochodzie.

Był ubrany tak jak zawsze, najwyraźniej nie przewidy­wano specjalnego stroju na %eekend.

Moje mieszkanie nie jest duże, zazwyczaj ogląda się je w dwie minuty. François poświęcił na to cały kwadrans. Każdy przedmiot, każda książka wywoływały jakiś ko­mentarz, skłaniały do powiedzenia jakiegoś zdania, posta­wienia pytania.

Och, nie odmówię małej whisky!

Siedzieliśmy w bawialni. Ja na poduszkach,, on na na­szym jedynym fotelu. To fotel na biegunach, nasz prezent ślubny. Mógłbym skorzystać w „Magazynach” ze zniżki na meble, ale Nina nie zgadzała się na zagracanie, wolała pu­ste wnętrza.

Jest z nimi Salomé? — spytałem.

A! Już cię podnieca! Tak, ma tam do nas przyjść. Ale, wiesz, nie będzie nas tam dużo. Bertrand kazał mi zare­zerwować stolik na sześć osób. Sześć, to znaczy ty i ja, Bertrand, Paul, Salomé i ... — jakby się potknął na szó­stym imieniu — Jean-Loup. Facet jest w porządku. Le­karz. Gdybyś przypadkiem miał kłopoty ze zdrowiem...

Żony Paula nie przewidziano?

O, nie! — pisnął François. — Bertrand jej nie chce. Ta ci dopiero potrafi popsuć atmosferę! A poza tym, dziw­na rzecz, ale Paul jest inny w jej obecności. A właśnie, będziesz nam musiał przedstawić swoją żonę, Ludwiku.

Przypomniało mi to, że powinienem szybko zadzwonić do Niny. Powiedziałem jej najważniejsze, że właśnie mia­łem wyjść z François, że ją kocham. Krępowałem się jed­nak powiedzieć coś więcej o nas dwojgu. François słuchał: niedyskretny.

Zaraz też wyszliśmy. Usiadłem w samochodzie obok nie­go, w popielniczce zauważyłem niedopałki Bertranda. Fran­çois nie palił. Z tyłu piętrzyły się gazety, których Fran­çois na pewno nie zdążył przejrzeć. Tak jak ja zostawiał cały ten materiał na noc.

Ł

83

1

Stolik pana Malaira?

U Maxa” to była mała restauracja w osiemnastce, przy rue Lamarc, niezbyt uczęszczana, dosyć jednak droga. Obrusy w kratkę, świece na stołach, nastrojowa muzyka. Bardzo bezosobowo.

Zaprowadzono nas do sali na pierwszym piętrze, jeszcze bardziej wyludnionej. Wszyscy już byli. Salomé obok Bertranda, Paul i ten lekarz naprzeciw nich.

Przychodzisz w samą porę — powiedział Bertrand do François. Szybko ściągnął marynarkę. — Połóż to gdzieś, z łaski swojej!

Rzucił ją niedbale w jego stronę, zmuszając Lingre’a do okazania niemałej zręczności, żeby ją złapać. Potem przy­stąpił do przedstawiania sobie obecnych.

Ludwik Coline jest moim współpracownikiem w „Ma­gazynach”. Mówiłem ci o nim, Jean-Loup, kieruje działem reklamy.

Doktor odpowiedział mi skinieniem głowy, coś w rodza­ju pozdrowienia w wykonaniu panny Pré. Malair oczywi­ście kłamał. Byłem tylko asystentem Doutre’a,- ale to przy­pominało jakąś grę między nami dwoma, pewną łaskę z je­go strony; chwilowy awans, który miał trwać tylko do końca tej kolacji.

Dotknąłem lodowatej dłoni Salomé nie starając się na­potkać jej spojrzenia. Salomé była jednooka. Czarna prze­paska, chyba aksamitna, zasłaniała jej lewe oko. Niebrzyd­ka. Dziewczyna-chłopak, przebrana za pazia, równie za­niedbana jak tamci, włosy krótkie, twarz bez śladu maki­jażu. Domyśliłem się, że od paru miesięcy krążyła tak wo­kół sławetnej trójki. Zbyt młoda, żeby Bertrand mógł kie­dyś być jej profesorem. Nie byłbym w stanie odgadnąć stosunków, jakie istniały między moimi pięcioma współ­biesiadnikami. Muszę przyznać, że porozumiewali się szyf­rem, wspominali jakiś opuszczony teatr, w którym uczest­niczyli kiedyś w przedstawieniu Fedry przerwanym przez policję. Nie wyglądało na to, żebym im przeszkadzał w wy­ciąganiu tych starych wspomnień. Salomé, która nie prze­żyła tych wszystkich przygód, po prostu śmiała się w od­

powiednich momentach, ignorując moją obecność — sie­dzieliśmy naprzeciw siebie — wbijając wzrok tylko w Lin- gre’a, jakby on miał jej dać znak, że czas się uśmiechnąć lub przyklasnąć historiom Bertranda.

Bertrand jadł nie przerywając mówienia, bardzo szybko, nie dbając o przeżuwanie pożywienia; najwyraźniej chciał jak najszybciej skończyć z zawartością swojego talerza.

Przy deserze wymyślił sobie, że się znudziłem, że wcale

o mnie nie rozmawiali i niczego się o mnie nie dowiedzieli.

Udało się nam zapomnieć o „Magazynach”. Czy to nie cudowne, Ludwiku?

Naturalnie. Rzeczywiście udało się nam zapomnieć

o wszystkim. Czyż nie tego właśnie zawsze chciał?

O wszystkim oprócz niego, oprócz najważniejszego. Bo to przecież jego musieliśmy słuchać, jemu dziękować za ko­lację.

Wyśmienite! Nie do wiary, jak było mało ludzi!

Jego marynarka, którą trzeba było wieszać, jeśli mu

było za gorąco, kenty, po które trzeba było pędzić, kiedy paczka była pusta. A przede wszystkim nigdy go nie okła­mywać. Wszystko mu mówić. Właśnie tak, podobnie jak Yetce, gdyż był lepiej przygotowany niż ktokolwiek inny, by nas ochraniać. Nasze uszy — ale też i nasze oczy, szef, ale i przyjaciel. To posłuszeństwo, ofiarowywane z dobre­go serca, w chwili dobrego humoru, w żartach, bez żad­nego przymusu, podobało się Bertrandowi Malair. Nie było w tym nic złego. Czegóż mogliśmy oczekiwać po naszym marnym życiu? To już lepiej żyć jego życiem. Za piękne oczy, dla samej przyjemności.

Bertrand wystrzegałby się wygłaszania kazań, wyjaśnia­nia nam tego wszystkiego. Żadnej nachalnej propagandy. Ten były nauczyciel wszystko to nam podsunął, podszep- nął, cichutko podpowiedział. Tylko François całkowicie za­stosował się do tego rozumowania. Belais i ja byliśmy żo­naci i ryzykowaliśmy mniej. Ten lekarz nic mu nie byl winien. Salomé żyła analizując pismo innych ludzi. Co od­kryła? Czy dlatego się z nią widywał? Czy go szantażo­wała?

85

Ir

i

-s V. ś'1*-:

i Itirt m ir

Ą V5* .wl a m

iNfijf ai inlvi

ffPlWlMMljMKfl

iii»« V m

Za dużo wypiłem tamtego wieczora, po głowie chodziły mi te refleksje, być może bezsensowne. Na czym oparte? Zbyt czarno to widziałem. Upijam się na smutno.

François odwiózł mnie do domu i przez opuszczoną szybę powiedział:

Być może do jutra, zobaczymy się w Rubis.

Czy opowiadałem mu o mojej kawiarni, moich przyzwy­czajeniach? Odniosłem wrażenie, że wiedzieli już wszystko, za dużo, i że w zamian nie będę miał nic. Tylko awanse. Odznaczenia przyznawane kadrze kierowniczej. Dodatkowe punkty do emerytury.

To nie była przyjaźń, tym bardziej nie miłość. Po prostu gra. Ciuciubabka. Byłem zamknięty w wielkim pokoju przy avenue d’Eylau, którego jeszcze nie znałem, słyszałem, że ktoś krzyczy: „Szukaj Bertranda, szukaj go!”

Zasnąłem na wpół pijany. Obrazy tej kolacji zamazy­wały się w mojej głowie. Nie było Niny, która odtworzy­łaby sceny, zmontowała je w całość.

Pamiętałem, że Salomé wsiadła do peugeota Bertranda razem z Jean-Loup, że Paul wskoczył do taksówki i poje­chał w swoją stronę, jak gdyby nie mógł z nimi zostać, je­chać z nimi tam, dokąd oni jechali.

Zaraz do was wracam — powiedział Lingre. — Od­wiozę Ludwika i już jestem.

Może niepotrzebnie piłem. Albo może mieli mi za złe Ninę, którą już traktowali tak jak żonę Paula. Wszystko do jednego worka, zdecydował pewnie Bertrand.

Nazajutrz, w niedzielę, nie byłem zaskoczony widząc w kawiarni Rubis Lingre’a. Jak co tydzień przyszedłem postawić na konie tuż przed zamknięciem zakładów, w ostatniej chwili. Stałem w kolejce ze swoimi kuponami i akurat pożyczałem jakiemuś mniej przewidującemu gra­czowi dziurkacz, kiedy czyjaś ręka spoczęła na moim ra­mieniu.

François był wymizerowany, miał zmiętą twarz człowie­ka, który może zasnąć byle gdzie. W samochodzie, jeśli zgubił klucze od domu, na podłodze jakiejś kuchni, jeśli mu nie zostawiono żadnego wyboru.

Napijesz się czegoś?

Tak, chętnie, niech będzie sok z pomarańczy.

Odpowiedziałem mu machinalnie, jakby czymś normal­nym było spotkanie go tutaj, pośród tych niedzielnych gra­czy. Pośród tych zdenerwowanych amatorów wyścigów konnych, pewnych swoich sekretnych informacji, tych star­szych pań, które przez trzy czy cztery godziny miały wie­rzyć w uśmiech losu. Mur-beton. A więc marzenia

o weekendach na Lazurowym Wybrzeżu, kolorowym tele­wizorze, eleganckiej restauracji. Po wyścigach będą mu­siały wrócić na ziemię.

François był człowiekiem stworzonym do przebywania przy kontuarach kafejek. W żadnym innym miejscu nie czułby się swobodniej. „To moje biuro”, wyznał mi kiedyś.

Chowałem właśnie kupony do portfela, kiedy powiedział:

No i jak ci się podobała? Chętnie byś ją przeleciał, co? Jeszcze raz opowiedział mi o swoim pociągu do Salomé;

czarna opaska mu nie przeszkadzała, widział w niej raczej źródło dodatkowego podniecenia.

To dobry strzał, wiesz — zapewniał mnie, wijąc się obiecująco.

W tej chwili byłem przekonany, że między nim i Salomé nigdy nic nie było. Ani miłości, ani nic. Że mówił o tym tylko po to, żeby mnie rozerwać, doczekać się jakiejś re­akcji z mojej strony.

Powiedziała mi, że gdybyś nie był taki gruby, toby się z tobą przespała.

Wiedziałem, że to nieprawda.

Czy Bertrand o tym wie? — spytałem.

Ejże, Bertrand nie jest moim mężem! — odpalił Fran­çois.

Zakłopotało go moje pytanie. Zapłacił rachunek. Kiedy nie było Bertranda, płacił zawsze on. Potem na poczekaniu wymyślił sobie jakieś spotkanie.

Muszę lecieć!

Pewnie Bertrand czekał na niego, Bóg wie gdzie znowu. W jakimś parszywym hoteliku, gdzie mieli zjeść kawałek ryby i ciastko z gruszkami sprzed dziesięciu dni.

Nie proponuję ci, żebyś szedł ze mną. Musimy poga­dać.

I tak jestem zajęty w południe.

Teraz ja z kolei kłamałem, ani przez chwilę nie wierząc w ten obiad, w cały ten pośpiech. Ta dziewczyna nawet nie istniała. Mogli ją zwyczajnie wynająć w jakiejś agencji, żeby mi udowodnić, że w ich życiu jest kobieta. Kiedy któ­regoś dnia zaniepokoiłem się zniknięciem Salomé, Fran­çois się zaczerwienił: „Bertrand się pogniewał —vmruk­nął. — Już się z nią nie widujemy. Żebyś mu przypadkiem

o niej nie wspominał. Jest na nią wściekły”.

Co znaczyło to wszystko, ta nagła wściekłość? Czy pchnęli Salomé do samobójstwa, tak jak tamtego pracownika ban­ku? Czy jej dali pieniądze, sumę wystarczająco dużą, żeby bez ociągania się opuściła Paryż? Byli do tego zdolni. Żeby

pozbyć się tej kuli u nogi — pomyśleć tylko, kaleka! — uniknąć innych, jeszcze bardziej kłopotliwych pytań.

No więc François spieszył się.

Do zobaczenia jutro w „Magazynach”!

Patrzyłem, jak na światłach przecina avenue Bosquet trzymając się ramienia najbliższego przechodnia, jak wsia­da do swojego samochodu zaparkowanego przed kinem Bosquet, rusza.

Cały tydzień dzielił mnie od Niny, na szczęście tydzień „Magazynów”, gdzie praca ruszała na nowo. W ostatnich dniach miesiąca, po przedłużonym weekendzie piętnastego sierpnia, ludzie zaczynali wracać z wakacji. Najpierw ma­dame Rousseau, która nalegała, bym obejrzał różne od­cienie jej opalenizny:

Och, może pan dotknąć, Ludwiku, przecież pana nie zjem!

Potem Gerard Doutre opisał mi spokój bretońskich plaż. Dużo tam rozmyślał:

Ale im damy łupnia! No nie, Coline?

Nasza księgowa, kierownik personelu, De Mer, jeszcze inni, zbyt nijacy i mało znaczący, żeby zapisywać ich na­zwiska czy powiększać ich rolę, czekali z powrotem do września.

Dziewczyny zatrudnione tylko na sierpień miały zapo­mnieć o swoich pomyłkach kasowych, popełnionych kra­dzieżach, dusznej atmosferze „Magazynów”. Nasze sprze­dawczynie miały wrócić do swoich stoisk, swoich fartu­chów, dzwonka, którym wzywa się na pomoc kierownika działu, kiedy im zabraknie drobnych do wydawania reszty.

Jak co roku notowano skok w dziale papeterii — bądź co bądź to początek roku szkolnego — i podkreślano niski poziom sprzedaży górnych części kostiumów bikini, które nie chciały zniknąć nawet po przecenie.

Obiecałem Ninie, że będę na nią czekał na dworcu. „Gdybyś umiał prowadzić — powiedziała — mógłbyś wziąć samochód.”

Pociąg się spóźniał.

Myślałem o tym, żeby zjeść gdzieś w dwójkę kolację, żeby sobie wzajemnie opowiedzieć o tych dwóch tygodniach spędzonych bez siebie.

W końcu zauważyłem Ninę na peronie, z dość daleka: mój dobry wzrok od dawna wprawiał w podziw moich przyjaciół. Rzuciłem się w jej stronę, żeby wziąć od niej walizkę i dużą torbę.

Dobrą miałaś podróż?

Przejazd z Fontainebleau do Paryża to nie podróż dokoła świata.

Nina śmiała się.

Myślałam, że przyjdzie z tobą Etienne. Musiało ci się nudzić, nie bardzo tu wesoło.

Etienne będzie w Paryżu drugiego. Przeżywa wielką miłość..

Idziemy na kolację, Ludwiku? Umieram z głodu.

Tak — powiedziałem. — To niespodzianka. Woleliśmy nie tracić czasu na dworcu, taksówkę zna­leźliśmy dwa kroki dalej.

Taksówka zatrzymała się przed domem. Wniosłem na górę bagaże Niny i w końcu podałem kierowcy adres re­stauracji:

Ulica Lamarck, „U Maxa”. — I pochylając się do Niny: — Zobaczysz, tam jest bardzo smaczne jedzenie.

Czy to nie tam byłeś z Malairem? Czy to nie szkodzi, jeśli go tam spotkamy? Dlaczego wybrałeś akurat tą, Lud­wiku?

Ninie nie spodobała się restauracja Bertranda, a Ber­trand nie przyszedł tego wieczoru na kolację. To wszystko na nic się nie zdało i kosztowało mnóstwo pieniędzy.

Cena jak w Fouąuets! — powiedziała Nina. — Zupeł­nie oszalałeś, to przecież podła stołówka dla stałych by­walców!

Kiedy wracaliśmy taksówką do domu, przytuliłem ją do siebie, pocałowałem w powieki.

Nie będziemy się chyba o to kłócić?

Nina znalazła mieszkanie w takim samym stanie, w ja­kim je zostawiła. Pomogłem jej rozpakować walizkę, żeby niepotrzebnie nie robić bałaganu.

Jutro niedziela, Ludwiku. Będziemy mieli czas po­sprzątać.

Lepiej się tego pozbyć od razu.

Rozebrałem się, a kiedy ściągałem zegarek, Nina spytała:

Co to za zegarek?

Nie podoba ci się?

Bardzo ładny. A gdzie masz ten drugi, który dostałeś ode mnie?

Chyba w szufladzie biurka w „Magazynach”, sam nie wiem.'

Zrobiłeś sobie prezent?

Nie, to Bertrand, zauważyłem go na wystawie.

W „Magazynach?”

Nie, nie, na ulicy. Bertrand skoczył do sklepu i mi go kupił.

To miło, mam nadzieję, że mu podziękowałeś.

Ppm* i

i

k

mm

Nina i ja oddalaliśmy się od siebie. Tak jak zawsze ko­chaliśmy się, nie umiejąc dobrze sobie tego powiedzieć, nie potrafiąc tego ująć .w słowa, tak teraz nasza miłość powoli zacierała się. Sądziłem, że to chwilowe, jak życie, które wtedy wiodłem, ot, takie wrześniowe zmartwienie.

Wrzesień. W dwa dni mury Paryża pokryły się afiszami.

Ja się doskonale czuję, bo w «Magazynach» kupuję”, mówiły-reklamy. Bertrand radził się wielu twórców i spe­cjalistów od reklamy, w końcu jednak wybrał swój wła­sny slogan, pierwszy, jaki wymyślił. Zaangażował w tę kampanię dużo pieniędzy. Twierdził, że nie wybaczono by mu porażki. Wszystko sam sprawdzał, nadzorował, wszyst­kim sam kierował. Lingre’owi i Belais kazał przez całą noc krążyć po Paryżu, żeby się upewnić, czy afisze na pewno są rozklejone. Paul i François rozdzielili między siebie dzielnice, Lingre w swoim roverze: Belais w peugeocie.

Nasze krótkie zebrania stawały się coraz rzadsze. Ber­trand w dalszym ciągu sam podejmował decyzje, lecz od pewnego czasu nikt w firmie, oprócz François, Paula i mnie, nie był o nich zawiadamiany. Pracowników“ „Ma­gazynów” wzywał tylko pojedynczo, z konkretnego powo­du, w jakiejś pilnej sprawie, która ich dotyczyła. Pré z po­wodu rachunków, Rousseau w sprawie wykazów. Dou- tre’em posługiwał się, żeby mnie uwolnić od niektórych zadań: kazał mu zestawić aktualną listę klientów, próbo­wać wyjednać w redakcjach wielkich dzienników przy­

stępniejszą cenę i lepsze terminy dla naszych ogłoszeń re­klamowych. Wysyłał go do jakichś kin na przedmieściach Paryża, gdzie w przerwach (wyświetlano króciutki film do­tyczący „Magazynów”.

Będzie pan obserwował reakcję publiczności, mój stary.

Nie utrzymywałem żadnych stosunków z kolegami, Ber­trand mi tego zabronił:

Niech pan robi swoje, a ich ignoruje.

Dla mnie przewidywał oczywiście inną przyszłość. Bar­dzo często zabierał mnie ze sobą na obiady z ludźmi inte­resu. Zawoził nas na nie François. Jeśli osoba, z którą mie­liśmy się spotkać, wydawała mu się ważna, Bertrand na­legał na to, żebyśmy obaj siadali z tyłu, miejsce kierowcy zostawiając François.

W miarę rozwoju kampanii Bertrand zwierzał mi się:

Zyski osiągnięte we wrześniu podwoiły się w porów­naniu z ubiegłym rokiem. Co pan na to? Na święta będzie jeszcze lepiej. Właśnie wygrywamy ten nasz zakład, Lud­wiku.

Powiedział „my”, przypisując i mnie swój sukces. Od­niosłem wrażenie, że przebiłem Paula w jego ocenie, że przeszedłem oczekiwania Yetki. Liczyłem na to, że wkrótce uda mi się spełnić marzenia mojej matki: postawić jej wa­kacje.

Moje życie zmieniło się w związku z tym wszystkim. Gdy Etienne dzwonił do biura, kazałem czasem mu mówić, że mnie nie ma, że wyszedłem na jakieś spotkanie. Zapomi­nałem już, że dawniej gadaliśmy godzinami, nie patrząc na zegarek.

Nie zrezygnowałem z partii pokera, ale grywałem mniej regularnie; często szukałem kogoś, kto by mnie zastąpił.

Przestałem bawić rozmową sprzedawczynie, które mu­siały przede wszystkim zajmować się klientami. Nie mia­łem czasu, żeby zajrzeć do swoich znaczków.

Rzadziej widywałem się z matka. Christine mówiła jej, że mnie nie może znaleźć, że jestem zagoniony, a matka wierzyła jej.

Nie mogliśmy już wychodzić wieczorem albo wychodzi­liśmy rzadko. Zasypiałem przed telewizorem. Nina uwa­żała, że potrzebuję snu, spokoju — tak samo poradziłaby mi Yetka — twierdziła, że żyjąc w tym rytmie nie wytrzy­mam długo.

Gdyby tata tu był, przyznałby mi rację, Ludwiku. Dzwonią do ciebie nawet wieczorem. Postaraj się odpocząć przynajmniej w niedzielę.

A w niedzielę, kiedy schodziłem, żeby kupić gazety i ob­stawić gonitwy w wyścigach konnych, Lingre zatrzymywał samochód przed naszą bramą, niby to przypadkiem, siedząc obok Bertranda. Dawał mi znak, żebym wsiadł. Lokowałem się z tyłu, koło Belais, i przeglądaliśmy wykazy tygodnio­wych obrotów. W dziale papeterii znowu wzrosły, nato­miast w sprzęcie elektrycznym dawał się zauważyć spadek.

W ciągu tygodnia mieliśmy zwyczaj spotykać się w czwórkę, bardzo wcześnie, koło ósmej, w kafejce po dru­giej stronie ulicy. François przeglądał prasę, Paul siedział zatopiony w bilansach, ja smarowałem masłem kanapki. Bertrand przychodził zawsze ostatni, chyba że go przy­woził François.

Nina poznała ich w tej samej kafejce. Jadłem tam kie­dyś z Bertrandem i François. Ona była gdzieś w pobliżu, w dzielnicy Opery, i wpadła do nas na chwilę.

Pan Malair, François Lingre, moja żona — powie­działem.

Wstali obaj, podsuwając jej swoje krzesło.

Przeszkadzam panom, nie będę siadać.

Ależ prosimy.

Bertrand zaproponował jej kawę.

A więc to pani jest żoną Ludwika Coline. Ciekawe, wyobrażałem sobie panią raczej jako brunetkę. A może pani farbuje włosy, tak jak stary Foss?

Nina zdecydowała się na uśmiech. '

Ludwik bez przerwy mówi nam o pani — ciągnął da­lej Bertrand. — „Muszę to powiedzieć Ninie” — prze­drzeźniał mnie. — „Muszę to kupić dla Niny. Muszę wra-

k cać, żeby nie urazić Niny.” Ma pani szczęście.

To nie była prawda. Dobrze wiedziałem, że Bertrand przesadza specjalnie po to, żeby sobie kupić Ninę, pokazać jej, że się nią interesuje, że zna jej zajęcia.

Pani się zajmuje dziećmi?

Tak.

Ile pani ma lat?

Dwadzieścia dziewięć.

Powinna pani mieć własne dzieci. Nie wiadomo, co się może zdarzyć potem.

Spieszno mi było do zakończenia tego obiadu, chciałem już wdychać tylko zapach „Magazynów”.

Umówmy się kiedyś wszyscy razem na kolację — za­proponował François.

A Nina uznała za stosowne zaprosić ich do nas.

Pójdziesz ty — powiedział Bertrand do François. — Co do mnie, będzie to zależało od mojej pracy. Nie mogę pani zabierać Ludwika dniem i nocą. Wpadnę jednak po kolacji na kropelkę alkoholu.

Było mi przykro. Czy ja byłem u nich, u niego? Czy od­wożąc mnie wieczorem do domu Bertrand i François zapro­ponowali mi choć raz, choć jeden jedyny raz, żebym do nich wpadł, tak po prostu, po przyjaźni? Nigdy.

Nie zgadzam się na chorowanie. Wolałbym raczej umrzeć niż się czuć uzależniony i osłabiony, opuścić na cały dzień ulice, kawiarnie, „Magazyny”. Nie zniósłbym, żeby zbyt długo była niedziela, nawet o godzinę dłużej; nie mógłbym zostawać w łóżku, patrzeć, jak Nina wychodzi na zakupy: „Na co miałbyś ochotę, Ludwiku? Co ci przynieść?” Cze­kać tylko na jej powrót, wsłuchiwać się w odgłosy domu, pomylić się, biorąc kroki jakiegoś sąsiada na schodach za kroki Niny, i w końcu: „Dzieci były dziś nieznośne. Lepiej się czujesz?” Nie.

Dąsać się. Robić jej wyrzuty, że zapomniała o gazetach,

o bateriach do radia tranzystorowego. Przyjąć telefon od jej rodziców, wizytę wzruszonej i przestraszonej Yetki: „Moje dziedactwo! Jak ty schudłeś, mój Bożel Udawałeś

chojraka, zobacz, w jakim jesteś stanie! Mam nadzieję, Ni­no, że dobrze go pielęgnujesz?”

Yetka nie miała zaufania.

W moim otoczeniu tylko matka nigdy nie wierzyła w mo­ją chorobę: „No więc masz trzydzieści dziewięć stopni i co z tego? Mnie by to nie przeszkodziło wyjść na scenę”. Za­pewne dzięki swojemu zawodowi nauczyła się opanowywać chorobę, grać niezależnie od pogody.

Bertrand był dokładnie taki sam. Zadzwoniłem do niego tamtego ranka, żeby go zawiadomić:

Jest pan chory, Ludwiku? No to niech się pan otrzą- śnie, François przyjedzie po pana samochodem, żeby się pan nie przeziębił.

Ale to już się stało, proszę pa... przepraszam, Ber­trandzie. Mam gorączkę.

Nie chce pan chyba, żebym w to uwierzył, to jakiś dowcip.

Ależ...

Niech mnie pan nie zmusza, żebym się pogniewał, Co- litie. — Ton był ostrzejszy, w złości zaczynał do mnie mówić „ty”. — Masz się ubrać i przyjechać, i to już. Co to za komedie? Czy mam porozmawiać z Doutre’em, a nie z tobą, o migawkach reklamowych w radiu?

Naładow^em do teczki lekarstw, wypełniając rozkazy mimo protestów Niny, która nic z tego nie rozumiała.

Masz przecież prawo zachorować, nie? Zobacz, jak wyglądasz. Zresztą, co tam, jesteś dorosły. Ubierz się ciepło.

Wszystko będzie dobrze — powiedziałem. Uwielbia­łem, żeby się nade mną litowano.

Włożyłem ciepły płaszcz, a Nina zawołała z pokoju:

Odłóżmy przynajmniej tę kolację!

Jaką kolację?

■ — To dziś wieczorem Lingre i Malair...

Przyszła do mnie do przedpokoju.

Już wystarczająco okropne jest to, że muszą przyjść,

Nino, nie będziemy ich odwoływać.

Masz jednak dobrą wymówkę. Jeśli chcą dowodów,

zanieś im termometr.

we

Byliśmy teraz na schodach. Nina powoli przeczesywała włosy.

Zróbmy to jutro, Ludwiku, proszą. Ja ze swej strony zadzwonię dó Etienne’a.

Etienne’a?

Przecież postanowiliśmy zaprosić go tego samego dnia, już tak dawno...

Dziwny pomysł, żeby zapraszać Etienne’a razem z nimi.

Posłuchaj, Ludwiku, wybieraj, co chcesz — powie­działa Nina ze zniecierpliwieniem. — Daj mi tylko jakąś odpowiedź, żebym wiedziała, co mam kupić.

Nie będziemy ich odwoływać — powtórzyłem.

I poszedłem do pracy.

Kiedy przyjmowaliśmy kogoś na kolacji, Nina zajmo­wała się kuchnią, a ja nakrywałem do stołu. Tak było już w domu matki. Jeśli o ósmej stół nie był jeszcze gotowy, matka wyzywała mnie od najgorszych i zamykała się w ła­zience, żeby umyć włosy. Jeśli zaś odważyłem się wejść, mówiła: „Nie dostaną nic do jedzenia albo wszystko będzie spalone. Nie wiem nawet, czy zgasiłam ogień.”

Za każdym razem próbowałem przemówić jej do. roz­sądku. Tłumaczyłem, że nasi goście mogliby się jej przy­dać w robieniu kariery. „Nie jestem żadną służącą", pro­testowała podnosząc głowę, szampon spływał jej do oczu, które już zaczynały ją piec.

Uważaj...

O, proszę, jeszcze oślepnę. Będziecie zadowoleni, ty

i twoja babka.

Jeśli wtrąciła się do tego Yetka, matka złościła się na całego: „Ty idź spać, nikt cię o nic nie pytał!” Yetka łka­jąc wracała do swojego pokoju, wyciągała z szafy walizkę, rzucała ją na łóżko i wpychała do niej byle jak parę ubrań. Potem wołała mnie: „Ja stąd zwiewam, Ludwiku. I zabie­ram ze sobą to zwierzątko”, mówiła mając na myśli psa. „Dokąd pójdziesz, Yetko?” — „A skąd ja mam wiedzieć?

Może do domu starców. Zawsze chcieliście, żebym tam skończyła, no nie? Przynajmniej nie będziecie musieli za­łatwiać papierów!”

Matka, która słyszała fragment naszej rozmowy, przy­biegała do nas do.przedpokoju, z włosami jeszcze mokry­mi, z zaczerwienionymi oczami. „No to sobie idź do przy­tułku! A psa przy wiąż po drodze do jakiegoś słupa!” Wtedy Yetka ściągała płaszcz i mówiła do mnie cichut­ko: „Chyba lepiej zostanę, kochanie, oiia mnie potrzebuje. To nie bardzo grzecznie z twojej strony, że jej nie pomo­głeś. Nakryj teraz do stołu, nie dyskutuj. No, dalej!” Mama i Yetka całowały się, przepraszając za wszystko, co sobie powiedziały, a tymczasem zaczynali się schodzić znajomi. „O mój Boże, to dzisiaj?” Matka udawała, że cał­kiem zapomniała, a Yetka: „Może byście zaprosili moją córkę do restauracji? Tak by chętnie wyszła i zabawiła się. Jej życie tutaj nie jest wesołe, tylko ze mną, synem i psem. To co prawda bardzo inteligentny pies. Wszystko rozumie”.

Udawało się za każdym razem. My z Yetką zostawaliśmy w domu i jedliśmy w kuchni kurczaka z poprzedniego dnia.

Myślisz, że będzie im smakować?

Nina kupiła gotowe zimne dania. Nalegałem, żeby sobie nie utrudniała życia.

Myślisz, że wystarczy, Ludwiku?

Nina kupowała o wiele za dużo, toteż marnowaliśmy sporo jedzenia. O północy, kiedy wychodzili od nas goście, znosiłem w kuble połowę naszej kolacji.

Przypomniałem jej, że będzie nas tylko czworo — Ber­trand miał przyjść po kolacji.

Zmierzyłeś gorączkę, Ludwiku?

Etienne przyniósł kwiaty. Przyszedł pierwszy, jak zwy­kle.

Jemy w trójkę?

Nina ci nie powiedziała? Czekamy na ludzi z „Maga­zynów”. '

Przyjaciele Ludwika — dodała Nina.

François, z którym rozstałem się o wpół do siódmej, obie­cał, że przyjdzie wcześnie. Zadzwonił tuż przed przyj­ściem.

Halo, trochę mi głupio, Ludwiku, ale postaw się na moim miejscu, jestem u Paula. Zrobiłem gafę, powiedzia­łem, że idziemy do ciebie. Myślałem, że go zaprosiłeś. Czy sprawiłbym ci wielki kłopot, gdybym go przyprowadził?

Ależ skąd — powiedziałem.

Jesteś bardzo miły, Ludwiku. Chcę cię od razu uspo­koić. Jego żona ma prasowanie. — I odłożył słuchawkę.

Ilu ich teraz będzie? — spytał Etienne.

Trzech.

Z tobą czterech — poprawiła moja żona.

Do stołu usiedliśmy o dziewiątej.

Jesteś pewien, że Bertrand będzie po kolacji?

Przysięgam — odpowiedział François. — Bardzo to smakowicie wygląda. Uraczymy się obaj z Paulem.

Paul skinął głową, po czym zwrócił się do Niny.

Kupiła to pani u Włocha. Dobrze pani zrobiła. U nie­go się człowiek przynajmniej nie zatruje. Taki tam ruch!

"" __ li

Niech p~ah w to nie wierzy — zażartował Etienne.

Zna pan przezwisko tego pańskiego Włocha: Cholera! Wca­le tego nie wymyśliłem. Ja tam z dwojga złego wolę mro­żonki.

On jest bardzo zabawny — zawyrokował François.

Włożył w te cztery słowa wystarczająco dużo ironii, że­bym zrozumiał, że Etienne mu się nie spodobał.

Ten facet to twój przyjaciel? — spytał później, kiedy przyszedł mi pomóc w kuchni.

Tak, od dziesięciu lat.

Wygląda doprawdy na durnia. Wybacz, ale wolę być szczery.

Nie ośmieliłem się bronić przed nim Etienne’a.

Co on ci dotychczas dał, ten drągal, oprócz kwiatów dla twojej żony?

Koło jedenastej do drzwi zadzwonił Bertrand.

Proszę mi dać płaszcz, Bertrandzie.

Tak, bardzo proszę. Wygląda na to, że z tą grypą le­piej? — Zdjął płaszcz. — Położymy go na pańskim łóżku. — Wszedł do naszej sypialni, jakby moje mieszkanie było mu dobrze znane. — François tak wiernie opisał mi to miejsce, że nie mogę się pomylić.

Wieczór się przeciągnął. Nina i Etienne rozmawiali w jednym kącie, my w drugim. I nagle Bertrand powie­dział, jakby nigdy nic, nie zdradzając niczego swoim za­chowaniem:

Wiecie, że Foss umarł dziś po południu?

. Umarł?

Tak, Ludwiku, musiałem odwiedzić wdowę.

To była ta twoja kolacja? — spytał François, które­mu zresztą zaraz kazano zamilknąć.

Biedna pani Foss! Opowiadała mi nieprawdopodobne rzeczy. Że tak jest lepiej. Że mu obiecała nie umrzeć przed nim. Potem zaprowadziła mnie do gotowalni i pokazała apteczkę. To robi wrażenie. Nie było tam ani jednego le­karstwa. Same słoiczki z ziołami.

Słyszałaś, Nino, Foss umarł.

Zrozumiałem, że jej to nie interesuje.

Na raka? — spytała.

A na co miał umrzeć? Na świnkę? — odparował Ber­trand.

Należało się jej.

Belais spytał, czy ustalono już datę pogrzebu, a Ber­trand powiedział, że sprawa nie jest prosta. Ostatnio ni stąd, ni zowąd zaczęło umierać mnóstwo ludzi, jedni po drugich.

Dowiemy się jutro.

Mało spałem tej nocy. Nina, taka daleka, przestała się ze mną wykłócać o prześcieradło i koc. Życzyła mi jednak dobrej nocy. „I zasłaniaj usta, kiedy kaszlesz.1' O nich ani słowa.

Etienne wyszedł na palcach: „Nina pewnie śpi, ucałuj ją ode mnie". — „Etienne! — Dogoniłem go na schodach.—

Czy ten Mąlair nie wydaje ci się fascynujący?” — „Jak na szefa jest dość przyjacielski.”

Zrobiłem sięvzazdrosny o tamtych dwóch, o Paula i Fran­çois. Bertrand patrzył na mnie z tą samą przychylnością, ale to z nimi zamykał się, żeby przeglądać akta, przygo­towywać się do pracy. Po raz pierwszy zacząłem sobie wy­obrażać życie bez Niny. Tak jak dziecko, któremu się ma­rzy, żeby je ktoś zamienił w myszkę, by móc się przysłu­chiwać konferencji nauczycielskiej. Marzyło mi się, żeby wszystko zacząć od nowa w ciągu jednej—dwóch godzin.

Gdyby to było potrzebne, zgodziłbym się, żeby mi jakiś dobry specjalista przerobił twarz. I Bertrand znów zoba­czyłby mnie po raz pierwszy w moim biurze w „Magazy­nach”: „Zadałem panu pytanie, panie Coline. Co to za przy- bory? Co to wszystko jest?”

Nigdy więcej nie powiedziałby „to wszystko”. Postarał­bym się nic nie mieć, nic ważnego.

Widywałem Bertranda wszędzie. Przypominam sobie swoje wieczory bez nich, bez żadnego telefonu czy choćby przynajmniej obietnicy, że się gdzieś spotkamy. Wyciąga­łem Ninę z domu. Chodziliśmy po restauracjach, po hote­lowych barach, gdzie zazwyczaj bywali, gdzie, jak sądzi­łem, czekali na mnie.

Czy to nie on, tam, stoi tyłem? — wykrzykiwałem.

Wysyłałem Ninę do toalety, żeby przechodziła przed ty­mi domniemanymi Bertrandami. Uzgodniliśmy znak poro­zumiewawczy. Gdyby to był on, miała klasnąć w dłonie, żebym mógł przybiec. Lecz to nigdy nie był on. On sam decydował, kiedy się mamy spotkać. No więc opowiadałem Ninie o Bertrandzie, o naszych roboczych dyskusjach,

o tym, jak sobie zakpił z takiego czy innego groźnego kon­kurenta, jak go sobie kupił. Wydawało się, że nic ani nikt go nie przeraża.

Domy towarowe, które sprzedają po niskich cenach? Pluję na nie — powiadał. — Czego oni właściwie chcą? Przełamać ceny? Wcześniej ja ich złamię.

Wyobraził sobie, że może zrobić z naszych „Magazynów” coś w rodzaju Harrodsa, gdzie klienci chętnie płacili tro­chę więcej niż gdzie indziej. Z powodu mody czy prestiżu. Wiedziałem, że to mrzonki. Myślał poważnie o wydamiu książki napisanej pod jego redakcją. Miał to być przewod­nik po domach towarowych Francji i Europy. Sam miał przyznawać gwiazdki każdemu z tych domów. Z tego, co mówił, wynikało, że my mielibyśmy pięć.

W dniu pogrzebu Fossa Bertrand wystąpił w telewizji.

To mie pierwszy iraz — zauważył Liogre nie bez du­my.

Nie mamy w „Magazynach” działu łączności z prasą, jeszcze jedna oszczędność starego Fossa. Jakiś dziennikarz połączył się bezpośrednio z Bertrandem i zaprosił go do wystąpienia w południowym wydaniu dziennika. Chcieli, żeby naszkicował portret Williama Fossa, trzy-czterominu- towy, i zarazem przedstawił najważniejsze etapy jego ka­riery.

Drobne to wydarzenie spowodowało prawdziwą rewolu­cję. Przekonaliśmy z François Bertranda, żeby sobie kupił nowy garnitur. Pamiętam, że z początku wcale nie słuchał naszych rad.

Niech mi pan pożyczy swojego — mówił.

Nie byliśmy jednak tego samego wzrostu i w końcu się zdecydował. Zaczekaliśmy z tym do zamknięcia „Magazy­nów”, gdyż Bertrand nie chciał tego robić w ciągu dnia, w obecności personelu. Poszliśmy do działu ubrań. Ber­trand wybrał garnitur granatowy, sądząc, że przyda mu się

i na pogrzeb.

Jego wystąpienie było w swoim rodzaju prawdziwą pe­rełką. W tak krótkim przemówieniu udało mu się sześć razy wymienić nazwę „Magazynów”, cztery razy podać do­kładny adres. Wrócił zadowolony z siebie. François, miał szczęście —'udało mu się zaparkować swojego rovera na wprost studia telewizyjnego. Nie mieliśmy czasu do stra­cenia: między dziennikiem a uroczystościami pogrzebowy­mi było tylko pół godziny.

Przyjechaliśmy do kościoła ostatni. Foss był protestan­tem. Paul bez trudu zarezerwował dla nas trzy krzesła:

i tak nikt by przy nim nie usiadł.

Obecni byli wszyscy pracownicy starego Fossa. Bardzo niewiele rodziny. Oprócz żony i kilku kuzynów Foss nie miał nikogo. Tylko trochę znajomych, jacyś inni dyrekto­rzy, jak on, poza tym nieznajome twarze, na pewno nasi zarządzający, z którymi Bertrand spotykał się tylko sam na sam.

103

Kiedy weszliśmy wszyscy trzej, ja razem z nimi, dobrze czułem na sobie te spojrzenia. Co sobie wyobrażały te ka­rzełki, te urzędniczyny ciułające punkty do emerytury? Że może sypiam ze swoim dyrektorem? Jak im zamknąć usta?

Tak grzebali w przeszłości Bertranda, tyle w niej na­robili dziur, że siłą rzeczy było w niej miejsce i na chłop­ców. Źródło? Gerard Doutre, w naszym ibiurze, 6 ¡maja: „On ma u siebie w domu zdjęcia dzieci, małych chłopców. Panu nic nie grozi, Coline, za stary pan jest”. — „A pan tam może był?” — „Tego by tylko brakowało!” — zawołał. Mój przełożony miał swoich informatorów.

Zacząłem się śmiać. Prawdopodobnie śmiałbym się jesz­cze głośniej, gdybyśmy akurat nie grzebali Fossa. Mają. mnie za jego kochanka, lizusa, wulgarnego arywistę? No

i co z tego? Ja miałem Ninę. Nawet nieobecna, nawet od­dalająca się ode mnie, Nina istniała. Miałem świadków na to, że mieszkamy razem. Moja matka i Yetka były ze mnie dumne. Moje życie czy życie Bertranda miało większą wartość niż życie tych korytarzowców.' Ozym oni byli? Tyl­ko nazwiskiem w spisie telefonów. Tłumem w kościele, który stać tylko na uściśnięcie ręki wdowy.

Magazyny” były zamknięte przez część popołudnia, na czas trwania uroczystości pogrzebowych. Bertrand zapro­ponował mi, żebym odrobił stracone godziny w sobotę ra­no. Żle się składało, był to właśnie przedłużony weekend po Wszystkich Świętych. Robert i Matylda mieli przyje­chać na te trzy dni.

Ja nic nie mówiłem, Ludwiku — rzucił Bertrand. — Nie musi się pan zgadzać.

Oparłem się, ze względu na teściową i na Ninę. Zda­rzyło się pierwszy raz. Wieczorem, w domu, opowiedziałem to Ninie.

Widzisz, on doskonale zrozumiał. Nie będzie mi miał za złe.

A czy ja ci mam za złe?

104

Nic nie zrobiłem.

Oni się liczą bardziej niż ja, prawda?

Nie opowiadaj głupstw, Nino, to ciebie kocham.

•— To ty nie wiesz, co mówisz, Ludwiku, nie wiesz, co robisz. Czym oni cię tak przyciągają? Władzą? Pieniędzmi?

Nino...

Dokąd dziś pójdziemy? Znów do Maxa, czy może ra­czej do Rosjanina na rue du Boscador? Ty zaczekasz w sa­mochodzie, a ja pójdę na zwiady. Nie warto wydawać dwu­stu franków, jeśli ich tam nie ma.

Przestań!

Ja odejdę, Ludwiku. O to im chodzi. Odejdę.

Bez ciebie oszaleję.

Teraz już nie, Ludwiku. Spójrz na mnie, nie kłam.

Chciałem ją pocałować, pogłaskać, żeby ją wyprowadzić

z błędu, ale ukryła się za książką i przestała się do mnie odzywać.

Oczywiście Robert i Matylda nie mogli się niczego do­wiedzieć. Tak samo jak Yetka i mama. Zawsze udawało się nam oszczędzić ich. Wobec nich kochaliśmy się bardziej niż kiedykolwiek. Ten zaduszkowy weekend, choć udawa­ny, pozostaje dobrym wspomnieniem. Na oko wszystko było w porządku.

Jesteście w świetnej formie, moje dzieci!

Ja ze swej strony rozmawiałem przez telefon z Yetką. Gładko przyjęła do wiadomości, że odpracowywałem stra­cone godziny w „Magazynach”. Matka kręciła maleńką scenkę w Boulogne, w jakimś filmie francusko-włoskim.

Jak im tylko pokazała swój włoski paszport i specjal­ną kartę pobytu, zaraz ją zaangażowali. Widzisz, kochanie, co to jest kino.

A ty?

Mam się nieźle.

Pies?

Jak myślisz? Tęskni za swoją panią i za tobą. Ale przyjdziesz w przyszłym tygodniu, prawda, kochanie?

Mijały tygodnie i miesiące. Niczego nie dostrzegałem.

Kiedy to było konieczne, Lingre ożywiał moją zazdrość, pobudzał ciekawość.

Bądź bardzo miły dla Bertranda — mówił.

Ma jakieś kłopoty czy-zmartwienia?

Właściwie nie, ale jest teraz zmęczony, zdenerwowa­ny. Świąteczna kampania reklamowa zmęczy go jeszcze bardziej. Postawił wszystko na jedną kartę.

Mówił ci o tym?

Mnie on mówi o wszystkim — odpowiedział Fran­çois.

Michela widywałem tylko przy okazji naszych pokerów organizowanych w ostatniej chwili. Kiedy zaś wracałem do domu:

Nino, śpisz?

Byłem sam. Łóżko zasłane. Szukałem Niny po całym mieszkaniu, jakby mi się schowała. Brałem książkę telefo­niczną, dzwoniłem do różnych dyskotek i nocnych lokali.

Nie, nie widzieliśmy jej dzisiaj — mówiła szatniarka.

Zaczynałem się już bać, kiedy w końcu wracała. Jakaś

inna Nina, zdumiona:

Dlaczego nie jesteś w łóżku?

Niepokoiłem się, Nino.

Oj, daj spokój, proszę. Ja cię nie szukam po twoich pokerach.

Byłaś gdzieś z Etienne’em? Z Sophie?

Nie, nie, tym razem nie.

Bawiła się.

Nie miałem ochoty znać prawdy.

Kiedy już wszyscy zapomnieli o świętach Bożego Naro­dzenia, mój ojciec, jak co roku, przysłał mi czek w dola­rach. Sylwestra spędziliśmy każde ze swoją rodziną. „Ma­gazyny” wchodziły, zdaniem Bertranda, w decydujący kwartał.

Któregoś wieczoru Bertrand ponownie pojawił się w na­szym domu, bez uprzedzenia. Koło niego przed drzwiami stał François. Nina jeszcze zmywała makijaż, film był nie­dobry, jakiś western.

Zadzwonili krótko.

Otwórz, Ludwiku.

Była chyba jedenasta.

Dobry wieczór — powiedział Bertrand.

To był on, ta'k późno. François wydawał się chować za szefem, jakby nie chciał, żeby go zauważono.

Coś poważnego? — spytałem.

Moje mieszkanie jest w remoncie — powiedział Ber­trand przepraszającym tonem, prawie zażenowany.

Wprowadziłem ich przez korytarz do bawialni, nie za­pominając po drodze o zamknięciu drzwi do łazienki, gdzie znajdowała się Nina.

Kto to, Ludwiku?

Odpowiedziałem, że to nic takiego, żeby nas zostawiła w spokoju.

François powiesił płaszcz Bertranda w szafie, a Ber­trand:

107

*&iy«yÉÉü v \ \ \ \ \ vfiSSj

Proszę mi oddać przysługę, Ludwiku, Chciałbym u pana przez jakiś czas nocować. Mówiłem panu, moje mieszkanie nie nadaje się do przebywania w nim. W ho­telu, wie pan, jak to jest, człowiek nie czuje się u siebie.

Strzelił palcami, tak jak to robił na zebraniach, gdy chciał zwrócić uwagę sekretarki, i François zostawił nas.

Potem wróci — wyjaśnił Bertrand.

Na chwilę zamilkł. Akurat tyle, żeby usiąść, trochę od­sapnąć, po czym:

Mógłbym iść do niego, odgaduję, co pan myśli. Ale to gorzej niż kawalerka, zwykła służbówka należąca do jego matki. Lokatorzy zaczęliby gadać.

Nic nie przygotowaliśmy — powiedziałem. — Gdyby pan chociaż powiedział słowo wcześniej, w „Magazynach”...

W „Magazynach” o tym nie myślałem, Ludwiku. Te­raz, jeśli mi pan odmawia gościny z powodu swojej żony czy sąsiadów, jestem gotów zrozumieć. Nie ukarzę pana.

Nina, która rozpoznała jego głos, zarzuciła na siebie pe- niuar i wyszła do nas.

Czy coś się stało, Ludwiku?.

Nic ważnego, ale myślę, ze Bertrand będzie musiał tu dziś przenocować.

Trzeba mi tylko pomóc w potrzebie — próbował wy­jaśniać Bertrand.

Nie podniósł się z krzesła, nie przywitał się z nią.

Tutaj? — zawołała Nina. — To chyba jakiś żart? A gdzie będzie spał? Mamy tylko jedno łóżko.

Jakoś to urządzimy— mówiłem dalej. — Oddamy Bertrandowi naszą sypialnię, a sami zrobimy sobie posła­nie na poduszkach.

Jesteście młodzi — dorzucił Bertrand. — Dobrze wam to zrobi.

Teraz z kolei zniknęła Nina, zamykając się w łazience. Bertrand poradził mi, żebym do niej poszedł, uspokoił ją.

I powtarzam jeszcze raz, Ludwiku, gdyby to miało panu sprawić jakikolwiek kłopot, pójdę sobie.

Nina puściła wodę,-żeby nie było słychać, że mówi sama do siebie.

Oszalałeś czy co?

No przecież mu nie odmówię.

Przypomniała mi cicho, że oprócz Etienne’a nikt nigdy u nas nie nocował. I w dodatku Etienne spał na podusz­kach, w których zrobił sobie coś w rodzaju nory. Błagałem ją, żeby jednak nie psuła wszystkiego.

Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy dla mnie, dla nas? Taki dowód zaufania z jego strony! Jedna noc, Nino. Co ryzykujemy? Jutro, słowo daję, poradzimy sobie inaczej. Ale chcę, żeby o tym pamiętał, żeby zachował dobre wspo­mnienie o tym, jak go przyjęliśmy.

Jedna noc, Ludwiku. Jedna noc, przysięgnij.

. Wróciwszy do bawialni zauważyłem, że Bertrand znik­nął. Czy podsłuchał naszą rozmowę? Czy uciekł?

Jestem tutaj!

Wołał z kuchni.

Pozwoliłem sobie zapalić gaz i usmażyć dwa jajka. Do tej pory pracowałem. Trochę jestem głodny.

Dobrze pan zrobił, zaraz nakryję.

To już zrobione, Ludwiku, proszę się mną nie zaj­mować. O! — spojrzał na zegarek. — François jeszcze nie wrócił.

François właśnie przyszedł. Niósł małą walizeczkę.

To rzeczy Bertranda. Gdzie je mam położyć?

Wstawimy je do pokoju. Powiem Ninie, żeby się tro­chę pospieszyła.

Pomogłem Ninie przygotować czystą pościel dla Ber­tranda i złożyć naszą.

Słuchaj, nie ma co robić dramatu. W końcu Bertrand jest moim przyjacielem.

Nina milczała, wydawało się, że teraz przyznaje mi rację.

W kuchni zauważyłem, że François już umył patelnię, talerz i sztućce.

Ty nie jesz, François?

Nie, miły jesteś. Umieram z senności.

Już wracasz do siebie? Prawda* mieszkasz niedaleko...

Och, nie — przerwał mi François — nie warto. Wy­moszczę sobie kącik w pokoju Bertranda. Na podłodze. Bę­dzie świetnie.

A co zrobimy jutro rano?

Możesz być spokojny, nie zbudzimy was. My zawsze bardzo wcześnie wstajemy.

Przez chwilę siedzieliśmy wszyscy czworo w salonie. Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Bardzo szybko Ber­trand i François wyśzli. Na palcach.

Dobranoc, zakochani — rzucił Bertrand.

A François nie mógł powstrzymać śmiechu.

Nie pokazuję wam łazienki, toalety...

To zbyteczne, umyjemy się u niego — wyjaśnił Ber­trand, jednocześnie potrącając nogą François, żeby ruszał przodem.

Cała scena nie trwała dłużej niż czterdzieści pięć minut. W niespełna godzinę opanowali nasz dom. Chciałem wi­dzieć tylko dobrą stronę tej sytuacji. To prawda, że absur­dalne mogło się wydawać przyjmowanie w podobnych wa­runkach dyrektora generalnego „Magazynów” z avenue de l’Opéra. Może Bertrand chciał mnie poddać próbie, tak jak to robił ze sprzedawcami? Może -chodziło mu o zrobie­nie na złość Belais?

Później, kiedy w końcu poznałem mieszkanie Bertranda przy avenue d’Eylau, jego zamknięte na stałe pokoje i gni­jące tapety, dowiedziałem się, że nigdy nie było tam żad­nego remontu.

Ninie w końcu udało się zasnąć. Wiele razy próbowałem z nią rozmawiać, pocałować ją.

Śpisz?

Co?

Jutro sobie pójdą, Nino, nie dąsaj się.

Uśmiechnęła się do mnie, z pewnym przymusem, jakby

sobie kpiła z wariata. Udawała, że nie dotarło do niej, że François też u nas został.

Nino?

Spij, Ludwiku, jutro idziesz do pracy.

W nocy wstałem, żeby się napić wody, zjeść miodowego cukierka na pamiątkę Fossa. Pod drzwiami naszego poko­ju sączyło się światło, nie zgasili lampy. Pomyślałem, że dużo nas będzie kosztował prąd. Może Bertrand zwróci nam koszty?

Usłyszałem hałasy. Szepty, szelest papieru. Czy oni tak pracowali przez całą noc? Nad czym? To by tłumaczyło liczbę wypijanych przez nich kaw, ich wygląd, ich pożółkłą cerę. Ich ubrania równie zmięte jak twarze. Czy przynieśli z sobą piżamy, czy też wcale się nie rozbierali? Czy ta wa­lizka jest wspólna?

Nie widziałem, kiedy wyszli. Pewnie stało się to akufat wtedy, kiedy wreszcie zasnąłem. Po przebudzeniu znala­złem tylko w kuchni liścik napisany przez François: „Dzię­ki za wszystko, zaścieliliśmy łóżko i podnieśliśmy okienni­cę. Proszę nic nie mówić kolegom. Tak będzie lepiej. Do zobaczenia o ósmej w kafejce. Jak zwykle. Pański przyja­ciel Bertrand Malair”.

Nie przepraszali Niny za kłopot. Podarłem list, postana­wiając, że na użytek Niny wymyślę jakiś inny.

Poszedłem do sypialni, która była posprzątana. Zauwa­żyłem, że Bertrand zapomniał swojej walizeczki. Próbowa­łem ją otworzyć na wszelkie sposoby. Na próżno. Zważy­łem ją w rękach, pomachałem nią na prawo i lewo starając się odgadnąć, co może zawierać. Chyba nic, była tak lekka, że mogła nie zawierać nic.

Po przebudzeniu się Niny spodziewałem się krzyków, po­gróżek. „Poszli sobie, Ludwiku?”

Albo bałem się, że w nieskończoność mogłoby trwać mil­czenie. Bardzo mało rozmawialiśmy z Niną rankami. Po kolei zamykaliśmy się w łazience, na chwilę zatrzymywa­liśmy się w kuchni; potem jej nie kończące się przedsta­wienie: „Co ja na siebie włożę, nie mam co na siebie wło­żyć!” Przypominało mi to matkę stojącą przed szafami peł­nymi niemodnych ubrań, których się trochę wstydziła.

Ale Nina, kiedy zrozumiała, że Bertrand i François na­prawdę wyszli, była nadzwyczaj miła i łagodna.

Widziałaś, jak wszystko posprzątali? — spytałem. Przyznała, że to prawda, przygotowała sobie w kuchni

herbatę.

Jest jeszcze kawałek piernika?

Chyba nie. Chcesz, żebym poszedł kupić?

Ale zbliżała się ósma, nie mogłem sobie pozwolić na spóź­nienie. Schowałem walizeczkę Bertranda, żeby jej nie od­kryła podczas mojej nieobecności.

Jednak nie zdążę, Nino.

Nie szkodzi, nie każ im czekać.

Ucałowałem ją w usta i w ręce, a ona:

Zupełnie jak pies. Słowo daję, Ludwiku, jesteś po­dobny do psa.

Do kawiarni przy rue Danièle-Casanova przyszedłem trochę przed ósmą. Był tam Belais, czytał gazetę.

Bertrand i François wpadli jak po ogień, Bertrand ma się dziś spotkać z dyrektorem zarządu. Jak się masz, Ludwiku?

Musiałem zjeść śniadanie z Paulem nic nie mówiąc. Nie mogłem zgadnąć, czy Bertrand go wtajemniczył. Kiedy się żegnaliśmy na schodach dla personelu, powiedział:

Jak tam twój hotel? .

Już mu miałem powiedzieć, że gdyby był chciał przyjść, można to było łatwo zorganizować, ot tak, żeby mu się wy­dać sympatycznym, lecz De Mer, wychodzący właśnie z toalety, zmusił mnie do milczenia.

Zrozumiałem, że zamierzają zostać u nas przez tydzień. Przed południem Lingre zrobił niejasną alużję do remon­tu w mieszkaniu Bertranda.

Jakieś pięć dni — oszacował.

Nie odważyłem się zdradzić zaskoczenia i tylko się głup­kowato uśmiechnąłem.

Wieczorami nie jadaliśmy razem. Bertrand i François przychodzili zawsze po kolacji, koło jedenastej. Długo roz­mawialiśmy w bawialni, czasem w towarzystwie Paula. Ninę straciłem trzeciego wieczora. Odwołałem partię

kart, żeby być w domu, kiedy przyjdą. Nina miała coś ro­bić, nie pamiętam już co, iść do kina z Etienne’em czy na tańce z Sophie. Bardzo szybko zrozumiałem, że nie wróci.

Kiedy Bertrand i François zaryglowali się w naszej sy­pialni, która stała się ich pokojem, zacząłem czekać na Ni­nę wyciągnięty na poduszkach, drżąc lekko, jakby mi było zimno, nie mogąc czytać, nawet czasopism. Dotychczas nie dopuszczałem możliwości, że mogłaby mnie naprawdę opu­ścić, żyć gdzie indziej, beze mnie. Koło czwartej zadzwo­niłem do Etienne’a.

Mam coś na oku, stary, nie jestem sam...

Etienne, to ważne.

Co? Nina?

Zareagował zbyt szybko: a więc to było tak oczywiste? Ależ nie, nie rozumiał, nie widział jej wieczorem, nie, miał w łóżku tę dziewczynę i nie mógł dłużej ze mną rozma­wiać.

Nina nie była też nigdzie z Sophie, którą obudziłem kilka minut później.

Coś poważnego? Co? Tylko mi nie mów, że Michel przegrał w pokera!

Przypomniałem sobie, że Michel rzeczywiście rozgrywał naszą partię, i odłożyłem słuchawkę przepraszając ją, bą­kając coś o bezsenności.

Ucałuj Ninę — powiedziała Sophie.

Nie mogłem jej wyznać, wyznać samemu sobie, że Nina już nigdy nie wyszepcze: „Jestem z tobą.”

François, do którego z pewnością dotarły telefoniczne od­głosy, przyszedł usiąść koło mnie.

Bertrand się zdrzemnął. Możesz mówić. Co się stało? Twoja żona?

Ciekawa rzecz, on też wyglądał na zmartwionego.

Ale to chyba nie z naszej winy?

Obiecał, że mogę na niego liczyć, że nikt się nie do­wie, i:

W końcu jedna noc to nie cale życie, Ludwiku. Może do kogoś poszła.

Zamknij się!

Rano wróci i wszystko zostanie zapomniane, Ludwiku. Nie będziesz przecież tak rozpaczał z powodu jednej nocy.

To pierwszy raz — powiedziałem. — To nie w jej stylu. Nina nie wróci.

François udał, że jest ńa nią zły.

Ona nie ma prawa ci tego robić!

Oszukiwał, grał fałszywie, kreślił mój idealny portret, przypominając o moim wieku, stanowisku, poczuciu hu­moru:

Nie porzuca się kogoś takiego jak ty, Ludwiku! Dobrze wiedział, że tak. Nie było we mnie nic nadzwy­czajnego. Byłem równie żałosny jak on.

Staliśmy się jak bliźniaczy bracia, którzy trzymają się za rękę i od czasu do czasu szczypią się lekko, chcąc sobie wzajemnie udowodnić, że to nie jest sen. Straciliśmy pra­wo do sennych marzeń.

O szóstej Bertrand zastał nas w salonie przy zapalonej lampie: w styczniu dzień wstaje późno.

A pańska żona? — spytał Bertrand.

Ja sam oznajmiłem mu, że Niny już nie ma.

Czy to dla pana bardzo przykre? — rzucił Bertrand, jak gdyby chciał zasięgnąć informacji i od mojej odpowie­dzi uzależnić swoje zachowanie.

François przygotowywał w kuchni kawę, ja opowiada­łem Bertrandowi o tym, jak poznałem Ninę, o naszych pierwszych dniach, kiedy bieda aż piszczała. A on, jak gdyby chciał mi pomóc, wyznał:

To dziwne, mnie to już ani ziębi, ani grzeje. Widzi pan, nauczyłem się przechodzić obok czy też wskroś tych spraw, całych tych uczuć. To się zawsze źle kończy. Nie sądzi pan?

Trochę się cierpi, to pewne — szepnąłem.

Cierpieć? Ja tam cierpię, jak mnie bolą zęby. Nie warto płakać jak mięczak, Ludwiku. Może ona nie odeszła na zawsze.

Owszem.

No to my z François jesteśmy tutaj. Cóż mogę jeszcze powiedzieć? Zostanie pan z nami. Czy to nie najważniejsze?

Podziękowałem mu, mówiąc, że jest bardzo miły. Oczywiście to były tylko przypuszczenia. Dlaczego sam zdecydowałem, że Nina odeszła na zawsze? Wcale mi tego nie dała do zrozumienia, niczego nie zapowiedziała. Wy­szła o dziewiątej biorąc trencz i czerwoną torebkę. „Weź raczej płaszcz, bo zmarzniesz.” Nie miałem zamiaru prze­chowywać jej ubrań, tak jak Yetka przechowywała moje. Przez całe życie, żeby tylko wróciła. Nina by po nie przy­szła i porozmawialibyśmy. Powiedziałbym jej, że ją ko­cham. I wszystkie nasze słowa, jak popadnie, w bezładzie.

Ludwiku, ,

Zmieniłeś życie, słowa; sposób, w jaki mnie kochasz i je­steś ze mną, też jest inny. Nie wiem, czym są dla ciebie ci ludzie, ale, widzisz, oddaję im cześć, bo wygrali. Nic już sobie nie powiemy. Nigdy.

Ofiarowuję ci moje rzeczy. Na twoim miejscu pozbyła­bym się ich niezwłocznie. Wspomnienia? Ech! Poza tym będziesz miał więcej miejsca w szafie. Sprzedaj je, poproś babkę, żeby je komuś dała.

Wolę do ciebie napisać, bo gdybym się znalazła przed to­bą, słowa nie przyszłyby tak szybko. Boję się ciebie, Lud­wiku. Następna rada: nie pokochaj mnie od nowa teraz, kiedy odeszłam. Ja cię już nie kocham. Nie życzę ci źle. Nie próbuj mnie odzyskać, straciłbyś tylko czas, a pewnie

i pracę, boby ci tego nie wybaczyli. Jeśli chodzi o pracę, to jesteś na dobrym torze, nie zbaczaj z niego.

Wiem, że uda ci się zdobyć mój adres. To łatwe, jadę do | rodziców, do Fontainebleau. Wolę ci to powiedzieć od razu. Ale proszę cię, nie przyjeżdżaj, nie dzwoń. Nie pisz też, nie będę czytała twbich listów. Nauczę się nowego życia. Nie opuszczam cię dla kogoś, lecz dlatego że teraz jesteś nikim. Całuję

Nina

PS. Jeśli zadzwonią rodzice moich podopiecznych, powiedz im, że na razie robię sobie przerwę. Przeproś ich w moim imieniu. Wymyśl coś. Dziękuję.'

Dostałem ten list Niny jeszcze tego samego ranka. Mu­siała go zostawić u dozorcy.

Coś nie w porządku, panie Coline?

Na próżno przeczytałem go raz i drugi. Gdyby to się mogło na coś przydać, gdyby mogło go całkowicie zmazać, chętnie bym go podarł na tysiąc kawałeczków i skrupulat­nie zjadł, skrawek po skrawku.

Przez kilka dni po odejściu Niny Bertrand i François nie opuszczali mnie ani na chwilę. Byli przy mnie, bez po­wodu brali mnie w ramiona, zapraszali na kolacje do naj­droższych restauracji.

Oddali mi moje łóżko, sypialnię. Bertrand wrócił do sie­bie; tylko François sypiał jeszcze u mnie, na poduszkach salonu.

Muszę zostać z tobą, jestem ci potrzebny.

Nie zapomnę tych dowodów przyjaźni, tej serdeczności, zawsze odpowiedniego słowa.

Praca cię uratuje, Ludwiku.

Kiedy zdradzałem ochotę zadzwonienia do Niny, odszu­kania jej u rodziców, François odwodził mnie od tego.

Ona nie jest tego warta — syczał.

Miał rację, tak było lepiej.

Etienne dzwonił kilkakrotnie do biura. Nie umiał zna­leźć nic do powiedzenia oprócz słów już wypowiedzianych kiedy indziej, w podobnych sytuacjach. Wyświechtane rep­liki. Zaproponował mi uprzejmie, żebym u niego na jakiś czas zamieszkał.

Tyle, żebyś doszedł do siebie, Ludwiku.

Dochodzę do siebie sam, dziękuję ci.

Musiałem mu się wydać zimny i oschły. Etienne za bar­dzo przypominał mi o Ninie. Nie lubię pielgrzymek ani rocznic.

Z Michelem i Sophie też nie rozmawiałem. Bertrand

i François tak dokładnie wypełniali mi' całe dni, że nie pozwalali mi zdać sobie sprawy z czegokolwiek.

Przede wszystkim poradzili mi, żebym ukrył przed ludź­mi z „Magazynów" tę stratę, poważniejszą niż przegrana w karty.

Nie będzie się pan przecież zwierzał jakiemuś Dou- tre’owi czy De Merowi, Ludwiku. Jeśli ktoś pana o coś zapyta, niech się pan uśmiechnie, odpowie, że wszystko w porządku, a jeśli będą natrętni, niech pan im opowie jakieś kłamstwo, na przykład, że pan wygrał na wyścigach, to ich jeszcze w dodatku szlag trafi.

Zostawała Yetka i mama. Wiem, że nigdy się szczególnie nie troszczyły o moją żonę, mogłem im nic nie mówić, jed­nak któregoś wieczoru, kiedy Bertrand i François jedli kolację z tym ich zaprzyjaźnionym lekarzem, postanowiłem wpaść na rue Boussingault.

Yetka czuła się źle. Matka ukrywała to przede mną. Może to nie było nic poważnego, ale Yetka sypiała całymi dniami, na stojąco i na siedząco, nie rozpoznając nikogo oprócz psa. Matka oznajmiła mi, że przegnała Odette z do­mu. Yetka, w przypływie szaleństwa, obudziła się znie­nacka w salonie i wygarnęła Odette, co o niej myśli. Odette ani się zawahała z odpowiedzią: „Wyzyskujecie mnie tu! — zaczęła wyć. — Jesteście złymi kobietami, wrogo nastawio­nymi jedna do drugiej i do mnie. Kochacie tylko siebie same, a ja was nie cierpię!” Matka pokazała Odette drzwi.

Pomyśl .tylko, Ludwiku, po tym wszystkim, co się jej dało! Nasze sukienki, uczucia, wszystko!

Ale jej nie płaciłyście — zgłosiłem zastrzeżenie.

Bo ty byś chciał, żebyśmy jej jeszcze w dodatku pła­ciły! Tej czarownicy!

Nie miały w domu nic do jedzenia.

Nie mogłam przewidzieć — powiedziała mi matka. — Tak czy inaczej, kupuję teraz jak najmniej rzeczy. Kiedy siedzę w swoim pokoju i czytam albo oglądam telewizję, Yetka cichutko przemyka się do kuchni, opróżnia lodówkę

i wszystko wyrzuca do kubła. Z mamą nie jest dobrze, Ludwiku.

118

Jeśli chcesz, tylko cicho.

Yetka już leżała. Przyklęknąłem w nogach jej łóżka

i przyglądałem się jej przez kilka minut. Chyba spała, taka szczupła, taka spokojna.

Nagle podniosła głowę.

Co pan tu robi, proszę pana?

Yetko.kto ja...

Ach, mój Jeannot, Jeannot, wybacz mi. To wszystko przez małą — miała na myśli matkę. — Faszeruje mnie lekarstwami, żeby mnie ogłupić i żebym jej dała spokój.

Brała mnie za dziadka. Jan był jedyną osobą, z którą miała, ochotę rozmawiać. Ja się już nie liczyłem. Zaniedba­łem ją ostatnio, teraz kazała mi płacić za moją lekko­myślność, ignorując mnie całkowicie.

Nie nudzisz się, Jeannot?

Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć.

Nic nie mów — rzekła. — Ja też nie jestem bez winy. Kiedyż to ja byłam ostatni raz u ciebie na cmentarzu, mój Boże! Pomóż mi, Jeannot!

Rok temu •— powiedziałem na chybił trafił.

Co? Mów wyraźnie, zaczynam głuchnąć.

Rok temu — powtórzyłem.

Och nie, dużo dawniej, wtedy jeszcze miałam nogi jak młoda dziewczyna.

Yetka zamknęła oczy i zasnęła.

Matka siedziała w salonie z papierosem.

. — Widzisz, Ludwiku, to nic zabawnego. Czasem ją to chwyta w nocy, woła, woła, a kiedy przyjdę, zasypia. N9, ale powiedz mi, co tam u ciebie, jak praca?

Postanowiłem mówić tylko o moich sukcesach w „Ma­gazynach”, o podwyżce, którą dostałem na początku roku,

o awansie w moim dziale.

Yetka byłaby dumna. Co z Niną?

W porządku — odpowiedziałem gładko.

Włączyliśmy telewizor i zaczęliśmy oglądać jakiś pro­gram rozrywkowy. Matka na kanapie pokrytej imitacją skóry, ja na czerwonym fotelu Yetki. Miałem wrażenie, że się cofam o dziesięć lat, kiedy oboje czekaliśmy przed telewizorem na dzwonek telefonu: „Może to jakiś produ­cent! Może jakaś rola!”

Odpowiadałem ja. Podawałem się za sekretarza matki, omawiałem stawki, kontrakty, ustalałem liczbę dni zdję­ciowych. Matka miała dodatkową słuchawkę i głową da­wała mi znaki potwierdzające lub przeczące. Tyle że nie dzwonili do nas często.

Wyszedłem po zakończeniu programu, żeby nie pozosta­wać z nią sam na sam, bez dźwięku telewizora. Bałem się, że jej wszystko wyznam — że ją kocham, jak się-kocha małą dziewczynkę, która robi w kącie głupstwa, ma swoje kaprysy. Że ją bardzo kocham.

Odprowadziła mnie do drzwi.

Ucałuj Ninę — powiedziała jak nigdy, teraz, kiedy już było za późno.

Byłem już na schodach.

Nina odeszła ode mnie, mamo..

W domu pisałem dó Niny listy, których wcale nie wy­syłałem. Wkrótce przestałem oglądać i dotykać jej rzeczy w szafach; nie słuchałem już płyt, przekładając nad nie radio, które przynajmniej nie przypominało mi o prze­szłości. Nie mogłem się jednak zdecydować na to, żeby się pozbyć tych rzeczy. Jakaś nadzieja kazała mi wszystko za­chować: jej ubrania, pluszowe zwierzęta, książki o koniach.

François nie nocował już u mnie od paru dni. Pewnego wieczora ktoś zadzwonił do drzwi. Nie sposób było nie wierzyć w nagły powrót Niny. Pomyślałem, że pewnie zo­stawiła swoje klucze razem z całą resztą i że wraca do mnie.

Zanim otworzę drzwi, zawsze pytam „kto tam?”, taki na­wyk dozorcy.

To ja, Ludwiku!

Myliłem się. To był głos mężczyzny, którego nie rozpo­znałem od razu. Etienne? Nie, poprzedniego dnia byliśmy razem na obiedzie; Michel zawsze telefonował przed przyj­ściem. François i Bertrand mieli teraz swoje komplety kluczy.

Otwieraj, Ludwiku!

Był to Robert, ojciec Niny. Sam. Przeprosiłem, że nie wpuściłem go od razu.

Wieczorem mam się na baczności.

Pocałował mnie w czoło, tak jak zrobiłby mój własny ojciec, i poszedł przede mną do salonu. Przysłała go do mnie na pewno Matylda. Robert nie podejmował prawie żadnych decyzji bez przyzwolenia Matyldy. Zdawał się poddawać władzy Matyldy, nie przywiązując do tego zbyt wielkiej wagi. Ułatwiało mu to życie.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie.

Już tu nie mieszkają? — spytał.

Nie, oczywiście że nie. To było chwilowe. Nina nic nie zrozumiała.

Nina była głęboko wstrząśnięta, Ludwiku.

Wstrząśnięta czym?

:— Tymi typami w waszym domu. W jej domu. Typami, których traktowałeś jak członków rodziny, powoli przesta­jąc się interesować całą resztą, od Niny począwszy, wcią­gając za sobą moją córkę do ich kółka, ustawiając wasze życie w zależności od nich. Uważasz to za coś normalnego, Ludwiku?

Nigdy nie umiałem odróżniać rzeczy normalnych od nie­normalnych.

Czy Nina wróci? — Żądałem od Roberta jakiejś obiet­nicy.

Teraz trzeba by chyba cudu. Nie jest w Fontainebleau nieszczęśliwa.

Nie rozumiałem powodów jego wizyty. Po co mi to wszystko mówił?

Po co tu przyjechałeś, Robercie? Czekasz, żebym się

rozpłakał? Nie, nie będę przed tobą płakał. Wiesz, jestem dość silny!

Ludwiku, Ludwiku, przestań mówić. Posłuchaj. Ni­komu nie powiedziałem, że będę w Paryżu. Nina | Matylda myślą, że pojechałem do Alzacji, do brata. Chciałbym cię z tego wyciągnąć. Niezależnie od Niny. Wyrwij się tym ludziom!

Dlaczego?

Oni są z pewnością bardzo mocni, bardzo błyskotliwi, ale tam, dokąd cię prowadzą...

Dosyć! — zawołałem. — Wyrwać się im? Po co? Żeby wrócić do znaczków? Do matki? Zostać bezrobotnym! Bo ty nie doceniasz potęgi, wpływów Bertranda! Jeśli go opuszczę, spali mnie wszędzie!

Nie musisz składać wymówienia. Po prostu w zręczny sposób postaraj się ich widywać rzadziej, unikaj ich...

Nie zrobię tego, Robercie. Komu zawdzięczam pod­wyżkę? Bertrandowi Malair. Tylko jemu. Chcesz mnie pchnąć do zrobienia szaleństwa czy co? Chcesz, żebym wrócił do szeregów zwykłych pracowników, żebym znów podjął te moje żałosne zajęcia! Zasługuję na coś lepszego. Dziś mi ludzie zazdroszczą.

No a Nina?

Jeśli to ma być szantaż w związku z Niną, to jest to obrzydliwe. Nie masz prawa tak do mnie mówić. Kiedy Nina odeszła, miałem tylko ich. Byli dla mnie nadzwy­czajni. To oni mnie z tego wyciągnęli, a nie twoje mora- lizowanie, twoje nauki.

Usłyszałem szczęk klucza w zamku, potem znajome

- kroki.

Jest ktoś u ciebie?

François wpadł życzyć mi dobrej nocy, dowiedzieć się, co słychać. Przedstawiłem go mojemu teściowi.

Ach! Pan jest ojcem Niny!

Robert wyglądał, jakby go trochę krępowało to spotka­nie u mnie, o tak późnej porze.

Dobry wieczór panu — powiedział, zupełnie sztywny w swoim szarym ubraniu, kraciastej koszuli. Wyglądał jak

prowincjusz, zaraził się tym w Fontainebleau jak jakąś chorobą.

Nie będę przeszkadzał w rozmowie — powiedział François. — Naleję sobie tylko coś do picia i uciekam.

Już skończyliśmy, proszę pana, naprawdę... Lepiej bę­dzie, jak sobie teraz pójdę.

Robert wziął płaszcz i czarną teczkę. Wychodząc nie po­wiedział nic więcej.

Ucałuj ją, Robercie. Z całej siły.

Mówiłem ci przecież, one myślą, że jestem w Alzacji. W kilka sekund po jego wyjściu o mało nie pobiegłem

za nim; żeby go dogonić na schodach czy na ulicy, przy­siąc mu, że wszystko się zmieni. Poprosiłbym go nawet, żeby ze mną zamieszkał do powrotu Niny, ale François zawołał mnie z salonu. Bertrand zarzucił gdzieś projekt jakiegoś ogłoszenia.

On, który nigdy nic nie gubi!

Ja go nie mam — odparłem.

Może byś jednak zobaczył?

Machinalnie zacząłem szukać tego projektu, o którym

właściwie nic nie wiedziałem.

To naprawdę bardzo kłopotliwe — skarżył się Fran­çois.

A Tourmen nie ma w pracowni jakiejś kopii czy od­bitki?

O! To jest dobry pomysł, Ludwiku. Pozwolisz, że za­dzwonię do Bertranda?

Oczywiście. I niech on zadzwoni do Tourmena. Dosłyszałem tylko koniec ich rozmowy.

Oczywiście, za chwilę będę, przepraszam...

François był wzburzony, jakby popełnił coś złego, nie

wywiązał się z jakiegoś obowiązku.

Już lecę!

Wybiegł nie opróżniając nawet swojego kieliszka.

Jak to się mogło zacząć? Te stosunki między Bertran­dem i François? Gdzie się poznali? Czy François był kiedyś

żonaty, tak jak ja? Czy też wcześniej dano mu do zrozu­mienia, że takie posunięcie jest bezcelowe, uświadomiono, jakie to stanowi źródło kłopotów?

Usnąłem w końcu mówiąc do siebie samego o nich, na próżno usiłując odkryć prawdopodobny przebieg ich życia. W gruncie rzeczy byłem zadowolony, że niczego nie mogę odgadnąć.

Okolice Opery stały się moją jedyną dzielnicą. Taki sam ruch na ulicach i w stoiskach, takie samo ożywienie wśród przechodniów i klientów. Dzielnica interesów i świateł, wspólnych dla bulwarów i „Magazynów”. Oświetlały te same twarze, te same ubrania, żeby jeszcze lepiej zmieszać je ze sobą.

Tu jadaliśmy w południe, tutaj myszkowaliśmy w weekendowe wieczory, tutaj robiliśmy z François za­kupy przed powrotem do domu. Wracaliśmy coraz później: zawsze był jeszcze ostatni klient, którego należało prze­konać, slogan reklamowy, który trzeba było sprawdzić. François podwoził mnie pod sam dcfm. Albo Bertrand, jeśli François został gdzieś wysłany w bardzo pilnej sprawie.

Pewnego wieczora, najnaturalniej w świecie, Bertrand powiedział mi, że szkoda tak iść każdy w swoją stronę, kiedy się kończy wspólny wieczór, szkoda rozstawać się przed bramą domu.

Jedliśmy kolację we czwórkę, razem z Belais, było pew­nie trochę po północy.

Jeśliby pan chciał przenocować u mnie, Ludwiku — zaproponował Bertrand — będzie mi miło.

Nikt się nie dow.ie, zrobisz tak samo jak ja — szepnął mi do ucha Lingre.

Tak dobrze się z nimi czułem. Jak młodszy braciszek.

Moi przyjaciele stronili ode mnie. W końcu mieliśmy z Niną tylko wspólnych przyjaciół.. Wzięli jej stronę.

Wszyscy orzekli, że przesadziłem. Michel zaczął opowiadać jakieś kłamstwa, że oszukuję w kartach. Coraz trudniej było mi usiąść do pokera. „Przykro nam, Ludwiku, ale jest nas już siedmiu.”

Wszystko dlatego, że raz spojrzałem na ostatnią kartę talii, po to tylko, żeby się zorientować, czy warto próbo­wać mojego koloru: tak dużo trefli na stole niepokoiło mnie. To była spora wygrana. Powiedziałem o tym w toa­lecie Michelowi, a on powtórzył innym graczom. Takie plotki rozchodzą się szybko.

Etienne nie dzwonił już do mnie wcale albo prawie. Po­dejrzewałem, że cichaczem widywał się z Niną i że nic mi

0 tym nie wspominał.

Nie zrobiłem nic, żeby odzyskać Ninę. Matka myślała, tak jak Bertrand i François, że jestem ponad to wszystko, ponad nią. Yetka powiedziałaby prawdopodobnie to samo, gdyby mogła coś powiedzieć. Pogodziły się obie z Odette, której podarowaliśmy wszystkie rzeczy Niny. Odmładza to panią, wmawiała jej moja matka. Zauważyłem, że Odette

1 Nina mają takie same wymiary.

Nina nie próbowała mi szkodzić w karierze. W dalszym ciągu byłem nadzieją swojego działu, nadzieją „Magazy­nów”, i rugowałem Doùtre’a poniżając go z każdym dniem bardziej moimi pomysłami reklamowymi. Mógłbym opisać nienawiść, jaką czuli do mnie ci ludzie, ale nie chcę o ni­kim źle mówić ani nikogo kompromitować, niech każdy robi swoje.

Kiedyś jednak zadzwoniła do mnie Sophie, akurat przy­szedłem do domu po czyste ubranie, nie zawsze mieszka­łem u siebie: „Nina jest w Paryżu, Ludwiku, spróbuj się z nią zobaczyć!" Byłem szczęśliwy dowiadując się, że Nina też jakoś sobie poradziła. Staliśmy się dwojgiem obcych sobie ludzi. W końcu człowiek zawsze jest przytrzaśnięty, powiedział mi François.

Poznałem więc dom Bertranda .przy avenue d’Eylau; osiem czy dziewięć pokoi tego ciemnego i wilgotnego mie­

szkania, w którym Bertrand i François żyli od prawie dzie­sięciu lat. Zrozumiałem, że kawalerka Lingre’a nie istnia­ła. Jego matka rzeczywiście mieszkała niedaleko mnie, w pobliżu Ecole Militaire, w tym domu z ciosanego ka­mienia o oknach wychodzących na dziedziniec, ale nie on. Matka przesyłała mu listy — a to po to, żeby pokazać, że on też ma własny adres, jak wszyscy. François nie miał żadnego adresu ani żadnego życia poza adresem i życiem Bertranda. W tym mieszkaniu obok Trocadéro, które znie­chęciło niejedną sprzątaczkę, wygrzebał sobie norę.

Ja sam początkowo sypiałem tam raz na jakiś czas, kiedy razem spędzaliśmy wieczór; potem dwa, trzy razy na ty­dzień. Bez żadnego powodu. Dlatego że to się rozumiało samo przez się, że prościej było nie rozstawać się.

Zapamiętałem słowa, które Bertrand powiedział na scho­dach tego wieczora, kiedy zaprowadzili mnie tam pierw­szy raz.

Chyba się pan nie boi?

Wspomniałem o malowaniu, o którym mówił Bertrand:

A ten remont? .

No cóż, został przerwany. A zresztą to nie pana sprawa, Coline, do czego się pan wtrąca? Każdy żyje, jak chce.

François rechotał stojąc w cieniu naszego drogiego dy­rektora.

Przechadzałem się wśród skrzynek i połamanych krzeseł.

Gdzie pan będzie spał, Ludwiku? Och, byle gdzie, prawda? Jakoś się pogodzicie z François. Zostawiam was teraz, mam pracę.

I Bertrand zniknął, zamykając się w pokoju, który mu służył za gabinet i sypialnię. Czy on nigdy nie spał?

François wyjaśnił mi, że mieliśmy wiele szczęścia.

Czasem jest nas więcej — poinformował mnie. — Przyjaciele Bertranda, byli nauczyciele, którzy tu szukają schronienia. Pieczeniarze, mój stary! Nigdy nie wiem, gdzie ich poukładać. Z tobą inna sprawa. Ty jesteś swój, można się nie krępować.

127

iMMMHHalilllite; . V \ \ V \

4 I \ \ \ \ \ \ \ MB

h \

François wskazał mi kanapę, w dość złym stanie, stojącą w salonie:

Jeśli chcesz, może być twoja.

On miał spać na podłodze, owinięty kocami, z poduszką pod głową.

Wystarczy się przyzwyczaić. Potem to już pestka.

Gerard Doutre opuścił „Magazyny” na początku jesieni. Jeden z konkurentów przyjmował go do pracy ze względu na kompetencje i długoletnie doświadczenie. Jego decyzja nie zaskoczyła Bertranda. Uznał on za zbędne i niebez­pieczne zatrzymywanie go, choć nie było zwyczajowego okresu wypowiedzenia.

Drzwi są przed panem szeroko otwarte, Doutre. Jest pan wolny. No dalej, niech pan nie każe czekać swojemu nowemu pracodawcy.

Doutre opróżnił szuflady biurka, zabrał zdjęcia żony

i dzieci, swoje fetysze.

Robię panu miejsce — rzucił.

Christine, nasza sekretarka, płakała, jakby ją spotkało jakieś nieszczęście. Czego się spodziewała? Podarunku, ja­kiejś koperty, jak dozorczyni w wigilię Bożego Narodze­nia?

Doutre natomiast wyglądał na zadowolonego.

Widzi pan, Coline, ja niczego nie żałuję. Jedenaście lat w firmie i nie zostawiam tutaj nic. Odchodzę lekki jak kwiat. Nie, z tym Malairem to ja się nie mogłem porozu­mieć. Ten facet jest za bardzo egocentryczny. Wiem, że pan się z nim bardzo dobrze zgadza. To co innego, pan jest młody.

Bertrand się nie pomylił w swoich przewidywaniach. Mając ciągle taką samą pensję Doutre wycofywał się z gry. Każdy dodatkowy dzień spędzony w „Magazynach” oznaczał dla tniego stratę. Honor i wiarogodność.

Zaprosił na jednego prawie całe kierownictwo firmy. Oczywiście naprzeciwko, do Lucienne. Zaprosił tylko osoby

o podobnej pozycji. Bertrand i François czy sprzedawczy­nie nie zostały zaproszone.

Teraz wszyscy mu zazdrościli. Dzięki tej dymisji był ważniejszy niż kiedykolwiek.

Znaleźć nową posadę, jak człowiek ma pięćdziesiątkę, to duża rzecz! A w dodatku pewnie panu nie przepadnie wysługa lat?

A jak, inaczej bym przecież nie podpisywał.

Doutre, dumny jak paw, napełniał nam kieliszki, prze­pijał do nas.

Korzystajcie z okazji, korzystajcie, ja płacę!

Uroczystość dobiegała końca, wszyscyśmy trochę za dużo

wypili, z Doutre’em na czele. Myślałem, że mi się uda wy­cofać uścisnąwszy mu rękę, „do widzenia, powodzenia”, ale on:

No i co, Coline, stało się, ten fotel, mój fotel, jest wolny, może pan siadać!

To pan odchodzi — odparłem.

Oczywiście. — Zataczał się lekko, opierał się na moim ramieniu. — Ale przyznaj pan, żeś pan tylko na to czekał? Pójdziesz w górę, Coline!

Mieli przewagę. W kącie Rousseau, z zadartą spódnicą, flirtowała z kierownikiem do spraw sprzedaży, który jej obmacywał pośladki. Uszczęśliwiona. Pré skarżyła się, że martini jest kwaśne:

Przysięgam, że ma jakiś niedobry smak — powtarza­ła, czy jej kto chciał słuchać, czy nie.

De Mer zapomniał o przyzwoitości i pił wprost z butelki.

Za zdrowie Fossa! Za walkę z rakiem!

Lucienne, właścicielka bistro, była dość zaniepokojona,

pewnie obawiała się jakiegoś skandalu.

Tylko mi nie porozbijajcie szkła!

Nie rozumiałem, dlaczego Doutre mówi do mnie w ten sposób.

Dobrześmy się bawili — odpowiedziałem. — Nie bę­dziemy chyba psuć wszystkiego tymi biurowymi sprawami.

Nie sądziłem, że Doutre jest zdolny do takiego chłodu, takiej powagi:

Spieprzaj stąd, Coline! Śmierdzisz pan. Za panem też się wszędzie snuje ta woń pizzy. Zostaniesz pan szefem, Coline, możesz pan być spokojny.

Inni tęgo nie słyszeli. Przemknąłem się do drzwi, gdzie czekał na mnie François z gazetami.

Upili cię, Ludwiku, cały"się trzęsiesz!

Doutre się nie mylił. Zostałem mianowany dyrektorem działu jeszcze tego samego wieczora, w wąskim gronie.

To jeszcze nieoficjalne, między nami, zawiadomię De Mera — obiecał mi Bertrand. — On zrobi, co trzeba.

Zarezerwowano stół „U Maxa”. Jean-Loup, Paul i Fran­çois oraz ich dwaj przyjaciele, których jeszcze nie znałem, mieli tam do nas dołączyć.

To jest bądź co bądź pewne wydarzenie — powie­dział Bertrand w samochodzie.

Dziękuję panu, Bertrandzie...

Gdyby pan na to nie zasłużył... Trzeba przecież my­śleć o przyszłości, no nie?

Bertrand prowadził bardzo powoli, niczym stary taksów­karz, który chce nabić licznik; ciągle mylił drogę.

Pańscy rodzice będą zadowoleni — ciągnął po chwili. Matka na pewno mi pogratuluje. Ale Yetka? Jak jej te­raz powiedzieć, jak wytłumaczyć? Odrzucała wszelką roz­mowę, wszelki kontakt. Tylko pewnymi gestami dawała córce do zrozumienia, że nie jest już głodna, że się zabru­dziła, że ją złości pies.

A pański ojciec, Ludwiku? Czy nie ma wkrótce przy­jechać? To chyba jego pora?

•— W tym roku nie przyjeżdża.

Mówił mi François, że on też pracuje w wielkich do­mach towarowych. Może coś tam źle idïie? Może jakieś ograniczenie budżetu, wydatków na podróże...

Tego nie wiem.

Niech pan chociaż do niego napisze. Będzie zachwy­cony pańską nominacją.

Mój ojciec nie wiedział nawet, kim jestem, co o nim

myślę, jak zostałem wychowany. W przerazeniii, że mnie mu oddadzą: „Jeśli nie będziesz grzeczny, wyślemy cię do Henryka, pocztą, jak paczkę!”

Ja też go nie znałem. Jego metr dziewięćdziesiąt wzro­stu, głośny śmiech, jego nie dający się naśladować sposób żądania rachunku we wszystkich językach nie wystarczały mi. To było zbyt nikłe. Czy rzeczywiście tak dobrze ożenił się po raz drugi? Czy naprawdę zajmował stanowisko pre- zesa-dyrektora generalnego, jak twierdził?

On też mógł mnie okłamywać, nie pojechałbym przecież sprawdzić.- Wolałbym, żeby to jego szczęścić, te „Magazy­ny” były zmyślone. Żeby był tylko jednym z wielu prze­grywających. Chciałbym mu pomóc, zobaczyć, jak' płacze, czytać inne listy od niego. Wszystko, tylko nie te dobre wiadomości o pracy, żonie, kraju. Odebrać kiedyś w nocy telefon i żeby Henryk, mój ojciec, szlochając, niezręcznie, z wahaniem prosił o kilka słów wypowiedzianych moim głosem.

Ta kolacja „U Maxa” odbyła się bardzo szybko. Zwykła rutyna. Bertrand jakby żałował, że zaprosił tamtych dwóch znajomych, których nazwisk nie dosłyszałem, kiedy nas sobie przedstawiano. Byli to specjaliści od plakatów.

Nierozłączni — powiedział François — jeśli rozu­miesz, co mam na myśli.

Przez wiele'lat przebywali poza Francją i teraz wracali z nowymi pomysłami i metodami, licząc na to, że Bertrand dostarczy im pracy.

Mamy tutaj tylko ciebie — wyznał jeden z nich.

Wypytywali o rozwój „Magazynów”. Bertrand nakreślił

przykładowy i sielankowy obraz naszej sytuacji. Miał zwyczaj wmawiać tym wszystkim, którzy go otaczali, że „Magazyny” wiele mu zawdzięczają, a więc świetnie funk­cjonują. Wymienił nasze dochody, równie imponujące jak budżet kampanii reklamowej. Tamci dwaj pożerali go wzrokiem.

Byli do siebie podobni. Raczej otyli, twarze szerokie —

dwaj mnisi; tiki, miny, ruchy upodobniły się do siebie w miarę wspólnego życia.

Zwróćcie się z tym do Ludwika — poradził im Ber­trand. — Coline. To mój dyrektor do. spraw reklamy. To na jego cześć pijemy.

Gdy przyszło do płacenia rachunku, każdy sięgnął do kieszeni po pieniądze, lecz Bertrand powiedział:

Ja płacę!

Zapłacił, jak zawsze. Były to właściwie jego jedyne wy­datki. Reszta pieniędzy musiała czekać w banku na gorsze czasy. Zagadka związana z Bertrandem Malair wyjaśniała się sama: nigdy nikogo nie utrzymywał ani nie kochał. Ani mężczyzny, ani kobiety. Jego życie, tak samo jak wali­zeczka, nie zawierało nic specjalnie ważnego. A jednak zamykał je na klucz. Dokładnie. Żeby pobudzić do pracy ludzką wyobraźnię. Nęcące było doszukiwanie się jakiegoś jego niebezpiecznego związku, kompromitujących papie­rów, jakichś potknięć. Pozwalał ludziom gadać i śmiał się. W tym tkwiła jego moc, w tej legendzie. Nie do przyłapa­nia, oczywiście, bo nie było nic, na czym można by go przyłapać.

Po wyjściu z restauracji rozmawialiśmy mimo deszczu o jakości cielęciny i sosu angielskiego.

Macie gdzie spać? — spytał Bertrand tych facetów od plakatów, gotów przyjąć u siebie i ich, jakby jego mie­szkanie było pensjonatem.

Miły jesteś, ale nocujemy u Flo, tego muzyka...

Samochody ruszały w przeciwnych kierunkach. Jean-

-Loup mieszkał blisko tego Flo i odwoził nasze nierozłącz- ki. Bertrand i François wsadzili Paula do taksówki. Ja miałem jechać z nimi peugeotem.

Twój rover jeszcze w warsztacie?

François skinął głową, a Bertrand zwymyślał go od tu­rystów.

To było we wtorek. Czytałem gazetę przy biurku, przy biurku Doutre’a, na oczach Christine. Co też ona mogła

o mnie myśleć? Przyzwyczaiła się, musiała sobie zdawać sprawę, że, jestem kimś odmiennym. Zwalniałem ją w pią­tek po południu, kiedy wyjeżdżała na weekend do rodziny, nie zarzucałem jej korespondencją, jeśli skarżyła się na ból zębów czy przepracowanie. Szanowała mnie. Chciał­bym, żeby mnie trochę lubiła.

Wtorek rano. Spałem u Bertranda, matka na próżno te­lefonowała przez całą noc do mojego mieszkania, nie do­dzwoniła się.

Panie Ludwiku — rozpoznałem głos Odette — od­daję słuchawkę pańskiej mamusi.

Dna umarła we śnie, Ludwiku.

Yetka zrobiła mi to. Straciliśmy ją w jednej z jej ulu­bionych zabaw.

Nie uwierzyłam w to — ciągnęła matka. — Pamię­tasz, tyle razy nas nabrała na tę sztuczkę. Potrząsałam nią, potrząsałam. Mocno,, wiesz.

Christine zauważyła, że coś się stało.

Pańska babka, Ludwiku?

Zwracaliśmy się do siebie po imieniu, moim zdaniem to w pracy wygodniejsze.

Zawiadomiłem Bertranda i tamtych. Od razu zrozumieli. Kazali mi niezwłocznie biec do matki.

i Niech pan wszystko zostawi, Ludwiku — powiedział Bertrand.

Odette na szczęście mogła przyjść w środku nocy.

Gdzie byłeś} Ludwiku?'

Byłem u szefa, mieliśmy coś do roboty...

O trzeciej rano!

Chciałem wejść do pokoju Yetki.

Nie szukaj, już ją zabrali.

Ci ludzie z kostnicy — szepnęła Odette. Spostrzegłem, że matka musiała płakać. Objąłem ją na

chwilę, a ona powiedziała:

Chodźcie. Pani też, Odette. Wiesz, Ludwiku, ona była nadzwyczajna. Gdyby nie ona, byłabym teraz pewnie ra­zem z mamuśką...

Niech pani tak nie mówi, proszę pani!

Kołysaliśmy się lekko wszyscy troje.

Przynajmniej nie cierpiała — pocieszała nas Odette. Pomyślałem o paczkach ryżu w spiżarni — co teraz

z tym zrobimy? Mama poróżni się ze sprzedawcą drobiu.

A pies?

Filo został w pokoju Yetki. Od tamtej chwili ani razu nie zaszczekał — dodała matka. — To dowód na to, że Yetka miała rację, jest bardzo inteligentny jak na psa tej rasy.

Pomyślałem o Yetce, która jeszcze przed paru laty cho­dziła po ulicach szybciej ode mnie, biegała po schodach w górę i w dół niczym nastolatka. Na tych swoich nogach młodej dziewczyny. W domu bawiliśmy się w berka i Yetka zawsze tak robiła, żebym wygrał. Nie chciała mi robić przykrości. „Ten chłopak znowu mnie pobił”, oznajmiała dumnie matce wieczorem przy stole.

W niedzielę chodziliśmy do kina na Champs-Elysées. To było daleko od domu, czasem wracaliśmy taksówką, ale dla Yetki musiały być Pola Elizejskie albo nic. Przygoto­wywała pieniądze na bilety: „Masz, Ludwiku, resztę sobie weź.” — „Ależ, Yetko...” — „Bez dyskusji. I ani mru-mru. Matka by mnie zbiła.”

Nie podobały się jej filmy, które wtedy wybierałem,

o gangsterach albo o piratach, ale nic o tym nie mówiła. „Podobało ci się, Yetko?” — Nieźle zrobione.

Kiedy mieliśmy za mało pieniędzy, szła ze mną sprze­dawać znaczki. „Zaczekaj tu na mnie, Yetko.” Zawsze wracałem z kilkoma banknotami. Jeśli było tego za mało na kino, szliśmy na lody. Popełniam przez ciebie szaleń­stwa! Z moją wątrobą...” I połykała porcję większą niż moja, przysięgając, że to najlepsze lody, jakie kiedykol­wiek jadła w życiu.

W moich dziecięcych latach Yetka była mi siostrą, ojcem, przyjacielem.

Musiałem się zająć formalnościami pogrzebowymi. Yet­ka miała spocząć obok swojego męża na cmentarzu Mont­parnasse. Było to dość drogie i nie udało mi się zgroma­dzić całej sumy.

Ile panu trzeba, Ludwiku?

Proszę o tym nawet nie myśleć, Bertrandzie...

Byliśmy w jego biurze w „Magazynach”, w porze gdy

pracownicy oglądają u siebie sprawozdania sportowe w telewizji.

Proszę powiedzieć ile, Ludwiku.

Wymieniłem dokładną sumę, dodając, że już odłożyłem tysiąc franków.

Niech pan sobie zostawi te swoje tysiąc franków.

Bertrand wypełnił i podpisał czek.

Oddam to panu... Z pensji...

Już mi pan oddał, Ludwiku, a mnie to sprawia przyjemność.

Bertranda było stać na taki gest. Schował książeczkę czekową, czterokolorowy długopis Watermana. Każdy ko­lor coś oznaczał. Wyjaśnił mi to. Czarny służył do pisa­nia oficjalnych listów, niebieski do prywatnej korespon­dencji, czerwony do poprawiania błędów na tabelach po­równawczych, do sumowania cyfr.

A zielony? — spytałem.

Zielonego nigdy nie używam, Ludwiku. Daję go pa­nu. Kiedy pan będzie miał ochotę, .pożyczy pan ode mnie pióro i napisze, co zechce.

Że jest pan moim najlepszym przyjacielem.

Na przykład, Ludwiku.

Matce zależało na tym, żeby odprawiono mszę w ko­ściele Św. Marka, tuż obok domu. Było nas niewiele — matka, nie spuszczająca ze mnie wzroku, dozorczyni domu przy rue Boussingault, kilkoro przyjaciół-aktorów, pewien sklepikarz z tej dzielnicy i oczywiście Odette. Pies został w domu.

Biedne zwierzę!

Matka była niepocieszona, że nie może go wziąć ze so­bą. Yetka pewniej by się czuła, gdyby wiedziała, że pies jest z nami.

W tym wielkim kościele, niedawno zbudowanym, długo czekaliśmy na księdza, który miał odprawiać mszę. Orga­nista zaczął już grać, kiedy zauważyłem, że jakiś spóźnio­ny uczestnik nabożeństwa zajmuje miejsce w ławkach.

Nina!

Nina usiadła za nami w milczeniu. .

To ja jej powiedziałam — szepnęła do mnie matka trącając mnie nogą niczym wspólniczka.

Nie mogłem się powstrzymać i odwróciłem się.

Jak się masz?

Nina położyła palec na ustach prosząc, żebym nic nie mówił.

Potem — szepnęła.

I położyła dłonie na spódnicy szarego kostiumu, którego nie znałem.

Ksiądz recytował tekst jak aktor. Zaopatrzył się w bro­szurkę „na użytek zmarłych”, na którą od czasu do czasu rzucał okiem, żeby się nie pomylić. Było to dość ohydne i śmieszne. Kiedy nadszedł moment komunii, zdziwił się, że nikt nie przystępuje razem z nim.

Nie ma chętnych? — rzucił tonem nauczyciela, któ­ry ma zamiar sam wyznaczyć ochotnika.

Hostie miały się zmarnować.

Ty byś nie chciał? — spytała mnie matka pociąga­jąc nosem.

Dobrze wiesz — powiedziałem — że już całkiem za­pomniałem.

Korzystając z tego ksiądz zwiększył tempo recytacji. Msza została odprawiona w całości, ale trwała tylko pół godziny.

Potem karawaniarze poprosili, żebyśmy poszli za nimi.

Parami i w szeregu. Najpierw matka i syn. Pozo­stali z tyłu.

Yetka i jej trumienka czekały teraz w autokarze.

Można wsiadać. Tylko matka i syn.

Domyśliłem się, że inni pojadą samochodami, jeśli bę­dą mieli ochotę.

Kierowca naszego pojazdu mówił dużo i dość głośno. Miał za złe pieszym, że przechodzą na zielonym świetle.

Następnego rozwalę — odgrażał się.

Matka pochyliła się do mnie.

Masz dla niego pięćdziesiąt franków? Tak się robi.

Na cmentarzu Montparnasse nie pozostaliśmy dłużej niż dziesięć minut, tylko tyle, ile to było konieczne. W alejce matka wzięła mnie pod ramię.

'Dzielna jestem, co? Powiedz, Ludwiku! — powtarza­ła bez przerwy.

To prawda, że nigdy nie była równie dobra. Jakby śmierć Yetki sprawiła, że nagle dorosła. Nie potrzebowa­ła już sceny ani oklasków. To była jej najpiękniejsza rola i grała ją bez publiczności.

Podziwiałem ją, nie mówiąc jej tego.

Odesłaliśmy grabarzy, autokar, kierowcę.

Odwiozę was do domu — zaproponowała Nina.

Wcześniej, po złożeniu do grobu, podeszła do mnie:

Kiedy to się stało? '

Obcięła sobie włosy, zapuściła grzywkę.

Dobrze ci z tym.

Nawet się nie pocałowaliśmy. Chwyciłem jej dłoń jak

187

\ \ \ \ \ 1

iłodziej, ściskałem ją przez długą chwilę. Żeby się prze­konać.

W samochodzie, w drodze powrotnej, nie znaleźliśmy so­bie nic do powiedzenia. Matka zasnęła z głową opartą

o szybę. Nina uważała, żeby jej nie obudzić zbyt gwałto­wnym hamowaniem.

Kiedy przyjechaliśmy pod dom, Nina nie próbowała znaleźć miejsca, żeby postawić samochód.

Wejdziesz na górę?

Teraz lepiej nie, Ludwiku.

Chcesz ze mną zjeść kolację w domu?

Spotkajmy'się raczej na herbacie. U Wagnera, o pią­tej.

Matka ucałowała Ninę, podziękowała jej za podwie­zienie.

Obiad zjadłem u matki. Odette podała nam kurczaka z ryżem na pamiątkę Yetki. Filo dalej szukał swojej pani. Yetka nigdy go nie opuszczała.

Postanowiłem nie przyznawać się Bertrandowi ani ni­komu w „Magazynach” do mojego spotkania z Niną. Po­myśleliby, że to słabość z mojej strony.

Dokąd idziesz? — spytał François, kiedy zobaczył, że tak wcześnie wychodzę.

Pilnował mnie, tak jak pilnował wszystkich innych. Sprawa przyzwyczajenia.

Po papierosy.

Przeciąłem plac Opery i usiadłem w sali u Wagnera. Nina nie powinna zwlekać.

Jesteś tu od dawna?

Nie, nie.

Nic na to nie mogłem poradzić, miałem głos, minę, których nie lubiła. Taka komedia. Niczego nie zauważyła, opowiedziała mi w skrócie o dwóch miesiącach, które minęły od naszego rozstania. Fontainebleau, rodzice.

Michel i Sophie spędzili u nas weekend. Widziałeś ich ostatnio?

Nie widywałem już nikogo. Żyłem między avenue d’Eylau i avefiue de l’Opéra.

Nina specjalnie spotkała się ze mną w kawiarni, po przyjacielsku, udowadniając mi w ten sposób, że już tam­to przekreśliła, że ona też jest inna.

Przepraszam cię za to, co ci napisałam, Ludwiku — powiedziała. — Za te dramatyczne chwyty. Ten ton, mię­dzy liryzmem a litością, ależ ja byłam głupia! Bądźmy prostsi.

Tak jak się spodziewałem, zaczęła w końcu mówić o roz­wodzie.

Jeśli chcesz, mogę wziąć na siebie całą winę, Lu­dwiku.

Nie trzeba.

Wyjaśniła mi, że ponieważ nie mamy dzieci, nie będę musiał nic jej płacić.

Dziękuję ci — powiedziała czując, że jestem gotów zgodzić się na wszystko.

Nie zrobiła żadnej aluzji do Bertranda i François.

Wiesz, zostałem dyrektorem działu reklamy.

Chyba jej to zrobiło przyjemność.

Za dziesięć szósta — miałem przed oczami zegar Wagne­ra — powiedziała, że ma coś do załatwienia. Buty do pod- zelowania. I pocałowała mnie w oba policzki.

Zadzwonimy do siebie.

Zamówiłem jeszcze jedną herbatę u kelnera, który pró­bował nawiązać rozmowę:

-— Tej pani to się chyba spieszyło. Pokłócił się pan z nią? Może to nie moja sprawa, ale nie lubię, żeby moim klientom było smutno. Aż mi się coś robi.

Niech się pan nie przejmuje — powiedziałem wy­nagradzając go szerokim uśmiechem. — To kuzynka mo­jej matki. Wbiła sobie do głowy, że musi zwiedzić Paryż w trzy dni.

Ludwik i François — w ustach Bertranda było to te­raz tylkp jedno słowo. Byliśmy związani, scaleni w jedno. Bracia syjamscy. Kiedy Bertrand potrzebował jakiejś przysługi, wzywał Ludwika i François, żeby nie dawać powodów do zazdrości.

Belais stopniowo oddalał się od nas. Kupił sobie drugi samochód, żeby się bardziej uniezależnić od swojej żony, ale też i Bertranda. Powoli zaczęli go uważać za swojego inni ludzie z „Magazynów", stawiał ¡kolejki De Merowi, kawę Rousseau, Christine podarował na urodziny prezent. Od odejścia Doutre’a zajmowała się jego korespondencją, jeśli Odile była zawalona pracą. Mnie to nie przeszka­dzało.

Miły jest ten pan Paul — mówiła Christine i pytała, jak się pisze takie czy inne słowo, chcąc uniknąć wpadki.

Bertrand musiał chyba stracić zainteresowanie dla Be­lais, skoro zostawiał mu tyle swobody, nie ganił go za spóźnienia czy chwile nieobecności, kiedy ten był w ka­fejce naprzeciwko.

Starałem się nie sprawiać kłopotu François. Mieliśmy wystarczająco dużo rzeczy do zrobienia dla Bertranda, i nie zawsze przyjemnych.

Pierwszy rok Bertranda w „Magazynach” wkrótce miał dobiec końca. Czy udało się nam dokonać owego fanta­stycznego skoku? Czy zmiażdżyliśmy wszystkich konku-

rentów? Nie rozmawialiśmy o tym nigdy. Wcale już nie rozmawialiśmy o cyfrach.

W chwilach wytchnienia i spokoju uczyliśmy się z Fran­çois śmiać. Bawiło nas byle co. Nocą przy avenue d’Eylau, kiedy Bertrand zamykał się w swoim pokoju, zdarzało się nam też nie zasypiać, w każdym razie nie tak wcześnie. Bawiliśmy się w licytowanie się, który z nas więcej wie

0 Bertrandzie. Zastępowało to pokera, wszelkie gry towa­rzyskie, zabawy w brzuchomówcę.

Przygotowaliśmy karteczki z pytaniami. Pytaniami-pu- łapkami, które stawialiśmy sobie z całą powagą. Najczę­ściej wygrywał François, nic dziwnego, ale ja z każdą nocą uczyłem się czegoś nowego. To było moje małe zwy­cięstwo.

Dowiedziałem się o dzieciństwie Bertranda w Ville- -d’Avray, szkole, gdzie za towarzyszy miał tylko książki

1 podręczniki; o śmierci jego rodziców, śmierci naturalnej: Bertrand był dzieckiem starych ludzi. Poznałem jego mło­dość, wyższe studia, przykładne prowadzenie się, doskona­łą edukację. Dobrą historię czasu wojny. I pierwsze kro­ki w nauczaniu na prywatnych kursach w Paryżu, pierw­sze artykuły składane w gazetach, potem kronikę ekono­miczną w głównym dzienniku wieczornym, raczej kon­serwatywnym, karierę w banku.

Ale jak ty go poznałeś?

Odkryjesz to wcześniej czy później — odpowiadał François. Wstawał właśnie, żeby sobie napełnić kieli­szek. — Zresztą to należy do gry, jeśli ci powiem, będę działał na własną niekorzyść.

Musiała przecież zostać jakaś tajemnica — i nigdy nie dowiedziałem się prawdy o ich poznaniu się. Czy to ży­cie, takie zwykłe, chowało w sobie jakieś inne, tak jak to Betrand dawał zawsze do zrozumienia? Wydaje mi się, że nie. Drobne niezgodności, tych kilka luk, wszystko mia­ło być zatkane, wypełnione. Nieobecność kobiet, a zwła­szcza nieobecność miłości, można było wyjaśnić niewiary­godną pracowitością Bertranda. Ta siła kazała o wszyst­kim zapomnieć i wszystko tłumaczyła. Przez cały rok

wziął tylko dwa czy trzy dni urlopu. To była jedyna ano­malia, jedyna odmienność, ten jego szczególny sposób istnienia dla samego siebie, bez przerwy, bez ryzyka przywiązania się. Każdy na swoim stanowisku, on w dy­rekcji. Obojętne jakiej. Dawało mu to tyle pretekstów, tyle powodów, żeby nie żyć dokładnie tak samo jak inni.

Kiedy znudziła się nam zabawa w detektywów, przygo­towywaliśmy z François dowcipy, wymyślaliśmy kawały,- które można zrobić ludziom.

Któregoś dnia w przerwie obiadowej namówił mnie, że­bym zaczekał na niego u fryzjera przy rue du Quatre Septembre, ulicy banków i kantorów wymiany, tuż obok „Magazynów”. Właśnie mi umyli włosy, kiedy się ukazał niosąc pod pachą sporą lalkę, dziecinną lalkę z celuloidu.

Mam nadzieję, że ten zakład jest mieszany — spy­tał François. — To znaczy, dla kobiet i mężczyzn?

Odpowiedziano mu, że tak:

A o co chodzi, proszę pana?

O moją córkę Coralie — powiedział wskazując na lalkę. — Proszę sobie wyobrazić, że już nie może znieść tego przedziałka i boku. Czy moglibyście państwo coś na to zaradzić?

Jak było do przewidzenia, dyrektorka salonu fryzjer­skiego odmówiła, oszołomiona, gęsto się usprawiedliwia­jąc, stosując tysiąc ostrożnych wybiegów, żeby wyprosić tego dziwnego klienta nie obrażając go ani nie raniąc.

Wszędzie to samo — zawył François, na wpół krzy­cząc, na wpół płacząc.

Odstawił prawdziwy atak nerwowy, zwracając się i do mnie:

Ja to nazywam rasizmem! — Po czym: — Nie' płacz, Coralie, dostaniesz ciasteczko! Skoro tak, to sobie idziemy, ale jeszcze o mnie usłyszycie!

Bertrandowi nic o tym wszystkim nie mówiliśmy. Mógł­by nas źle osądzić. Jeśli Bertrandowi zdarzyło się śmiać, bawiło go co innego. Trochę go podniecały historie biuro-

we. Lubił się dowiadywać o najnowszych podbojach tej Rousseau, domagał się smakowitych szczegółów, chciał wiedzieć, czy idzie do łóżka, czy nie; interesowały go ata­ki złości panny Pré, siejącej postrach wśród swoich pra­cowników, pijaństwa tego poczciwego De Mera.

Lubił zaskakiwać sprzedawczynie palące papierosa w korytarzu personelu. Był bardzo sprytny — nie karcił ich, udawał tylko, że notuje sobie w głowie to wykrocze­nie. Lubił wprawiać w zakłopotanie jakiegoś kierownika stoiska, całującego akurat w szatni którąś ze sprzątaczek: „Ja tylko przechodzę, nic nie widzę”, bąkał półgłosem, ale nie zapominał.

Lubił wracać nocą samotnie do „Magazynów”, przecha­dzać się po swoim królestwie. Włączyć kolejkę elektrycz­ną, zestaw stereofoniczny. Przymierzać nowe ubrania, wą­chać perfumy, otwierać pudełka ze sztucznymi rzęsami: „Jak ci ludzie mogą to kupować”, myślał pewnie. Czy nie miał czasem, sam w tych niecodziennych dekoracjach, ochoty wymazać na chwilę nazwy tych banków, tych kon­trolujących nas trustów? Czy nie miał ochoty zrobić tu bałaganu? Uczynić z „Magazynów”, których był tylko mianowanym dyrektorem, swojego drugiego mieszkania, swojej ulubionej rezydencji? I spać tam, na stojąco, wśród manekinów na wystawie, z Lingre’em u stóp i mną w korytarzu.

Na początku, kwietnia poczułem, że moja praca traci tempo, jakby ktoś spuścił powietrze. Miałem absurdalne- wrażenie, że Bertrand traci swoją żywotność, swoją prze­wagę. Podczas tych kilku tygodni bardzo mało ode mnie wymagał.

Mój dział, nagle uśpiony, przywodził na myśl czasy Fos- sa, spokojnie wypalane papierosy, tylko po to, żeby pusz­czać kółka, zabawić Christine.

Bêlais i inni oczywiście pracowali w dalszym ciągu. Nie należeliśmy do tego samego sektora. Nikt nie miał zauwa—

\

\

W

żyć tego krótkiego paraliżu działu reklamy. „Wszystko znowu ruszy”, mówił Bertrand.

Zawieszona kampania, czekające projekty.

Któregoś popołudnia odwiedził mnie w „Magazynach” Etienne. Nie byliśmy umówieni. Przypadkiem znalazł się w okolicy. Nic się nie zmienił. Ubrany jak zwykle, z wy­przedzeniem w stosunku do pory roku, komunikatu o po­godzie. Letnie ubranie, choć była wiosna. Nie wydawało się, żeby mu było zimno. Opowiedział mi o swojej ostat­niej miłości, aparacie fotograficznym kupionym w Ja­ponii.

Wspaniały! Będę nim robił ciida.

Coś pękło, zbyt wiele miesięcy żyliśmy z dala od sie­bie, nie stanowił już jednego z moich przyzwyczajeń. Ile wydano płyt, których nie słuchaliśmy razem?

François na pewno spotkał Etienne’a na schodach. Bez wahania zawiadomił Bertranda. Bertrand przyszedł 'na­tychmiast i nie pukając otworzył drzwi.

Co pan tu do diabła robi?

Nie poznał Etienne’a.

Rozmawiamy sobie z Ludwikiem, dzień dobry panu.

Zrobi mi pan przyjemność i zostawi Ludwika w spo­koju. To jest biuro, proszę pana, Ludwik ma pracę.

Etienne nie czekał dłużej. Obiecałem, że zadzwonię do niego.

Właśnie— powiedział.

Potem przez dłuższą chwilę siedziałem z François. Nie umiałem mieć mu za złe tego, co zrobił. W końcu posta­wiłem się w jego sytuacji. Dobrze wiem, że zareagował­bym w ten sam sposób, gdyby któryś z jego dawnych przyjaciół chciał nawiązać z nim kontakt.

Matka i pies powoli wracali do siebie po stracie Yetki. Jej śmierć, odejście Niny pozwalały nam wydawać co miesiąc więcej pieniędzy.

Nie chcąc widzieć mieszkania przy rue Boussingault bez mojej Yetki jeździłem po matkę taksówką. Schodziła,

kiedy usłyszała klakson, a ja zawoziłem ją do najlepszych restauracji. Teraz ona z kolei czuła się dumna ze mnie, z mojego powodzenia.

Musisz mieć mnóstwo pracy, od kiedy jesteś szefem!

Zamawialiśmy najdroższe dania, podejmowałem ją ni­czym jakiegoś ważnego klienta „Magazynów”. Lubiła to, przygotowywała się dużo wcześniej, robiła się na bóstwo.

Pamiętam, że czerwieniła się wobec maître d’hôtela. Braliśmy kilka deserów, sporo piliśmy.

Skoro tak nam się podoba...

Nazajutrz rano, kiedy dzwoniłem do niej z biura, dzię­kowała mi godzinami.

Czy to nie wypadło za drogo, Ludwiku?

Ależ skąd, daj spokój.

No dalej, powiedz ile.

Oszukiwałem podając jej sumę, wymieniałem trochę więcej, trochę mniej. Wynik był zawsze ten sam:

Ach! Tylko tyle! Następnym razem nie będę sobie odmawiała serów!

Tego wieczoru włóczyliśmy się dłużej niż zwykle. Po zimnej kolacji, połkniętej w La Lorraine, gdyż Rosjanin nie obsługuje po dziesiątej, a Bertrand nie chciał daleko chodzić, przyszedł -mi do głowy nie najszczęśliwszy po­mysł, żeby zabrać moich obu przyjaciół do kasyna w Enghien pod Paryżem. Stęskniłem się za -kartami. Mu­siałem odnaleźć ich zapach, kolory. Chciało mi się zmie­rzyć z bankierem, dumnym i pewnym siebie, i doprowa­dzić go do tego, żeby wstał od stołu, zbyt wiele prze­grawszy. „Jestem kompletnie pijany.”

Bertrand i François nie znali kasyna w Enghien ani, jak przypuszczam, żadnego innego kasyna. To nie są miej­sca dla nich: za dużo ludzi i światła.

W samochodzie pożyczyłem od Bertranda gotówkę.

Ma pan zamiar postawić to wszystko, Ludwiku?

W dalszym ciągu nie mówiliśmy sobie „ty”, to była moja przewaga nad François.

Lepiej być uzbrojonym — odpowiedziałem. Weszliśmy do salonów kasyna trochę przed północą.

Panowało tam sztuczne podniecenie: sale gry były w Eng­hien zbyt duże, sufity zbyt wysokie w stosunku do sum zaangażowanych w grę.

Czekamy na pana w barze, Ludwiku.

Ludzi było pełno, jak zwykle. Dużo głośno rozmawia­jących cudzoziemców, drobni gracze, tacy jak ja, którzy przychodzili tu, żeby zakończyć noc. Damy w pewnym wieku, które miały nadzieję jakoś przeżyć sezon.

Teraz to mój jedyny sport — mówiła jedna z nich — moja jedyna przyjemność.

Wkrótce wskazano mi miejsce i rozgrywka' się zaczęła.

François często przychodził dowiedzieć się, co słychać.

Jak ci idzie?

Nie odpowiadałem mu, wskazując tylko na piętrzące się przede mną żetony, żeby stwierdził sam.

Po pierwszej rozgrywce, kiedy przygotowywano karty, podszedłem do Bertranda siedzącego nad filiżanką kawy i paczką kentów.

Wszystko pan już przegrał? — spytał kpiąco.

Trochę wygrywam. Nie nudzi się pan przynajmniej?

Jeszcze jak!

Zrozumiałem, że tego wieczoru nie może mi niczego od­mówić.

Niech się pan bawi, Ludwiku, niech się pan bawi...

Ani François, ani ja nie wiedzieliśmy wtedy, że to nasz

ostatni wieczór spędzony w trójkę, nasze ostatnie roz­mowy, jego ostatnie oznaki przychylności dla nas. Jak mieliśmy to odgadnąć?

Nie wygrałem tej partii. Może nawet przegrałem jakieś sto czy dwieście franków. W którymś momencie powie­działem „stół” i szczęście się do mnie nie uśmiechnęło. Trwało to prawie trzy godziny i przez cały ten czas Ber­trand i François nie ruszyli się z miejsca.

Wróciliśmy jeszcze później, po drodze wypiliśmy po jednym w kawiarni Calvados, gdzie jacyś podpici Kana­dyjczycy tańczyli bez muzyki.

Może to znajomi pańskiego ojca — powiedział Ber­trand.

A François roześmiał się, za co oberwał w nos. Taki był Bertrand.

Przy avenue d’Eylau każdy pogrążył się we własną noc.

Wstawaj, Ludwiku!

Musiałem się drzemnąć. François miotał się nade mną w koszuli i podwiniętymi rękawami. Zauważyłem, że nie

ma jednego guzika, może go sobie urwał w półśnie? Mógł­bym mu go przyszyć. Yetka nauczyła mnie posługiwać się rękami, kiedy byłem zupełnie mały.

Ludwiku, to poważna sprawa! — wołał François.

Uspokój się trochę — poradziłem mu. — Obudzisz Bertranda. Potem znowu nas ochrzani, pomyśli może, że to moja wina.

Znajdowaliśmy się w salonie Bertranda, światła były zapalone. Teraz zostawałem tu co noc.

Bertrand sobie poszedł, Ludwiku.

No to co? Która godzina?

Prawie ósma. To znaczy siódma, wpół do ósmej, sam już nie wiem...

Co cię więc dziwi? Bertrand jest dość duży, żeby wyjść bez nas. Przecież już tak robił. Może był z kimś umówiony.

On odszedł na dobre, Ludwiku.

Zaczekaj no, dokąd niby miał pójść?

François jednak nie żartował.

A to?

Pokazał mi dwa czeki.

Są w porządku, sprawdziłem.

Bertrand oba podpisał, jeden na nazwisko- François, drugi na moje. Dziesięć tysięcy franków. Dobra wygrana na wyścigach.

Nigdy mi nie dał takiego dużego prezentu — mówił François prawie płacząc. H A to jeszcze nie wszystko.

Podał mi list napisany .do nas przez Bertranda. List? Trzy słowa.

Bertrand przyjął propozycję pracy w Stanach Zjedno­czonych. Towarzystwo kart kredytowych. „Was nie chcieli, nie miałem wyboru.” Przepraszał. Wszystko zo­stało uzgodnione z „Magazynami”. W przeddzień Ber­trand spotkał się z bankierem Chipelem i pozostałymi. Tacy przełożeni jak on nie składają wcześniejszego wy­powiedzenia. Rzeczywiście opuścił Paryż, bardzo wcześnie rano taksówka odwiozła go na lotnisko Roissy. „Tak smacznie obaj spaliście — pisał dalej Bertrand w swoim

jiście‘ — Byliście moimi dwoma ramionami, dwiema rę­kami, nikt mi was nie zastąpi.”

Sięgnąłem po swoją welurową marynarkę zawieszoną na klamce, nie uważałem się jeszcze za pokonanego. Spoj­rzałem na Lingre’a ze śmiechem.

To tylko kawał, François. Nie uwierzysz chyba w coś takiego! Przecież by tak nie zostawił mieszkania, swoich rzeczy...

Jego torba podróżna i paszport zniknęły. Szukałem wszędzie.

Nie podobały mi się odpowiedzi François. Postanowi­łem niezwłocznie udać się do „Magazynów”. W roverze, obok François. Jak zwykle.

Nie chcesz kawy? Może ci zrobić kąpiel?

Nie ma chwili do stracenia.

Magazyny” były jeszcze zamknięte. Drzwi personelu otwierają dopiero o wpół do dziewiątej. De Mer przy­chodzi jako jeden z pierwszych, razem ze sprzedawczy­niami.

Panie De Mer!

Czatowaliśmy na niego na chodniku po drugiej stronie ulicy.

Panie De Mer!

Wchodziliśmy teraz wszyscy na schody, jeden za drugim.

-— Czy pan wie?

O czym? — odpowiedział De Mer.

Uśmiechnąłem się do Franęois — jeśli szef personelu

o niczym nie wiedział, mógł to być tylko dowcip, po pro­stu kawał zrobiony przez Bertranda.

Wpjdżcie panowie do mojego pokoju — nalegał De Mer.' — Jest tak wcześnie. Poza tym to prawda, że rzad­ko się widujemy.

Na biurku leżała mała żółta koperta.

To, to jest coś z samej góry — wyjaśnił De Mer otwierając ją.

Wewnątrz znajdowała się informacja dla wszystkich

działów, że Bertrand Malair, dyrektor generalny „Maga­zynów”, nie pracuje już w firmie.

To o .tym pan mówił, Côline?

0 dziewiątej wpadliśmy do Belais. Jego biuro znajdo­wało się tuż obok gabinetu Bertranda, może on coś wie?

No i co, chłopaki, rąbnęło was to, nie? — rzucił Paul przeglądając pocztę.

Uprzedził cię?

Nie, ale sami przyznacie, że w tym nie ma nic dziw­nego. Rezultaty osiągnięte tu przez Bertranda nie są ta­kie znowu doskonałe. A ponieważ nic sobie nie dał po­wiedzieć, to cóż ehcecie! Po wrześniowym skoku obroty wcale nie były tak świetne. Gdybym ci powiedział, ile wyniosły w sumie koszty reklamy, padłbyś jak długi. Sza­leństwo!

Belais położył nacisk na tym słowie. Nie wyglądał na zmartwionego, nie przestawał gadać.

No więc sami rozumiecie, że jak dostał tę propozy­cję Salza, bo to był chyba Salz, tak, Salz Company... No więc nie miał zamiaru na to splunąć...

A my? A ty?

Ja nie pracuję w reklamie — zakończył Paul. François, który nie pracował nigdzie, nie był związany

z żadnym działem, stał jak wryty. Sierota.

1 — Chodźmy stąd.

Powiedział, że tego dnia mamy prawo zniknąć z pracy, w drodze wyjątku.

Przez prawie cały ranek chodziliśmy w kółko po dziel­nicy nie odzywając się do siebie. Kiedy wsiadaliśmy do rovera, François powiedział, że szczęśliwym trafem w do­mu jego matki, w okolicach Ecole Militaire, zwolniła się kawalerka i że chce ją wynająć. Tymczasowo.

Tego ranka wróciliśmy do Bertranda i François w koń­cu się zezłościł. Nie odpowiedziałem na jego pytanie. Powtórzył je więc kilkakrotnie, coraz głośniej, wzrusza­jąc ramionami.

Na co się niby przyda, że pójdziemy do „Magazy­nów”, Ludwiku?

Odłożył swoją paczkę sucharków i żacz|łii mną gwał­townie potrząsać.

Nie będziemy się bić, François'. Zostaliśmy teraz sami.

Puścił mnie, przeprosił i uścisnął mi r^cę na zgodę. Lu­bię, kiedy François przestaje się na mnie gniewać.

Na pewno do nas napisze, zawiadomi, co słychać. Może zadzwoni...

François sądzi, że nie., Bertrand będzie udawał niebosz­czyka. » •'•'''JP'ÈIHk

A mieszkanie?

Może je sprzedał? Co ty o tym wiesz?

Teraz François przegląda się w lustrze nad biurkiem Bertranda.

Jestem Bertrand Malair — oznajmia, ale coś tu nie gra.

Szybko więc daje spokój, poprawia palcami włosy, stwierdza, że znowu jest źle ogolony — François ma wrażliwą skórę — odwraca się do mnie.

Spróbuj ty, Ludwiku.

MA»#

*t*3«3

Podejmuję tę saj^i) próbę i wynik jest równie żałosn -V*'eżmy cKociaai książki — proponuje François. • Lepsaetto niż nic.

Na ktżi||j książce Bertrąnd wypisał swoje nazwisk Lepiej tego nie brać.

Powiemy^e to prezent.

Lecz Bertrand tyle nam już dał.

No to może zdjęcia, te zdjęcia dzieci...

Po co?

François bierze swoją paczkę sucharków.

Jest jeszcze jeden, Ludwiku. -Naprawdę nie chces

%vfSWj kviwwtM

ii»Ai

J


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Giraudox Jean PRZYGODY HIERONIMA BARDINIEGO KIK
Szczepienia Co powinien wiedzieć każdy rodzic Jean Marc D
(6) C 415 93 Jean Marc Bosman
Robert A Haasler Tajne Sprawy Papiezy
Tajne sprawy papiezy Robert A Haasler(1)
Tajne sprawy papieży Robert A Haasler 2
Haasler Robert Tajne sprawy papie╛y
Tajne sprawy papieży Robert A Haasler
Giraudox Jean KŁAMSTWO KIK
Loving Laney Lorna Jean Roberts
Haasler Robert A Tajne Sprawy Papieży
Haasler Robert A Tajne sprawy papieży
Haasler Robert Tajne sprawy Papieży
Haasler Robert Tajne sprawy papieży
Haasler Robert Tajne sprawy papieży
Haasler Robert Tajne sprawy papieży
Giraudox Jean ZUZANNA I PACYFIK KIK
Haasler A Robert Tajne sprawy papieży
Cayrol Jean OBCE CIAŁA WPŚ

więcej podobnych podstron