Giraudox Jean ZUZANNA I PACYFIK KIK

Giraudox Jean

ZUZANNA I PACYFIK


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Był to jeden z tych dni, kiedy nic się nie dzieje, a gwia­zdy, wiedząc, że życie, którym się zajmują stale od po­czątku świata, toczyć się będzie monotonnie aż do wieczo­ra — tak jak kury, gdy się zanosi na słotę, wałęsają się bez celu i chodzą po kominkach. Na niebie wszyst­kiego było po trochu. Było i słońce, i księżyc za mgłą.

I noc, i ranek podane były na takich samych świetlistych obrusach. Wiatr południowy wpadał na wiatr wschodni, wiejący prostopadle, a północno-zachodmio-pokidmiawo- -wschodnie podmuchy muskały twarze pod kątem pro­stym. Biły dzwony; kiedy ich serce uderzało w krawędź wschodnią, już ciepłą, ton był o połowę łagodniejszy. Wszyscy wychodzili przed próg, rzucając swój cień w słoń­cu. Listonosz posuwał się zygzakiem od chodnika do cho­dnika, jakby się upił piękną pogodą i jakby ulica była nie dość szeroka. Nie spieszyło mu się wcale, przyglądał się każdej rozrywanej kopercie i śledził każdą nowinę wychodzącą z ukrycia w oślepiający blask dnia. W pew­nej chwili zaczął mi dawać ręką znaki, choć na poczcie . jest to zakazane od czasów Morse’a, i pomachał do mnie listem, na którym dostrzegłam australijski znaczek...

Zarumieniłam się...

Zawsze się rumienię, kiedy słyszę o obcym kraju..;

Miałam osiemnaście lat. Byłam szczęśliwa. Mieszkałam z moim opiekunem w wąskim, długim domu parterowym;

wszystkie jego oszklone drzwi wychodziły na miasto, a wszystkie okna na krainę wzgórz i strumieni, pokrytą latami pól i lasków kasztanowych... była to bowiem stara, wysłużona ziemia limuzyńska. W dni targowe wystarczyło, że po prostu obróciłam się na krześle i już zamiast rynku miałam przed sobą puste pola, na których nie pasło się bydło. Przywykłam obracać się tak przy każdej okazji, i dla każdego przechodnia, czy był to proboszcz, czy pod- prefekt, szukałam przeciwwagi w pustkowiu i ciszy wzgórz; ale by zmienić królestwo dźwięków, musiałam podejść do drugiego okna. Od strony ulicy: dzieciarnia bawiąca się w pociąg, fonograf, gazeciarze, a także kaczki i koźlęta, niesione w stronę kuchni, wydające krzyk coraz bardziej metaliczny, w miarę jak stawał się ich krzykiem śmiertelnym. Od strony gór: prawdziwy pociąg, poryki­wania i beczenia, które zimą odgadywało się już z daleka po obłoczkach pary unoszących się z pysków. Po tej też stronie był taras, gdzie jadaliśmy latem. Gdy kwitły aka­cje, przez tydzień jadaliśmy je zapiekane w cieście; gdy skowronki przeszywały niebo, jadaliśmy pasztet ze sko­wronków; a gdy nadchodził dzień krótkotrwałego triumfu żyta nad pszenicą i jego kłosy robiły się złociste, jadaliś­my naleśniki z żytniej mąki. Rozlegał się huk wystrzału w lasku: to bekasy lecą przez cały dzień, w drodze — wyjaśniał mój opiekun, chcąc wywołać rumieniec na mej twarzy — do centralnej Afryki. Pasterka stukała donośnie jednym sabotem o drugi: dwadzieścia lat temu odstrasza­no w ten sposób wilki, teraz były to lisy, a za dwadzieścia lat miały to być już tylko kuny. Potem zachodziło słońce, rzucając promienie z ukosa, jakby chciało przeszyć nimi na wylot moją prastarą krainę. Na minutę kryło się do połowy za wzgórze, by — niczym aktor, gdy go oklasku­ją — pojawić się znowu. Tu jednak panowała cisza... Pa­trząc na gałęzie i drobne gałązki oświetlone od tyłu, miało się wrażenie, że drzewa podnoszą ręce do góry, poddając się... Miało się ochotę je uspokoić... i mimo woli dłonie wyciągały się uspokajającym gestem... Wielki ptak szy­bował wysoko na niebie i tylko na niego padały jeszcze

promienie słońca; widok ten wzruszał, jak gdyby nie ist­niały na świecie inne ptaki latające wysoko, tylko ten jeden krogulec, zawsze taki samotny i świetlisty... Kłu­sownik łowił raki, jego latarka posuwała się wzdłuż stru­mienia; zrywał się wiatr i podkasywał gałęeie przykutych do ziemi dębów i olch, upodabniając je wszystkie do wierzb. Uśmiechałam się na widok tego światełka dro­czącego się z wodą i na widok wiatru droczącego się z ziemią — zaspanych, leniwie igrających czterech żywio­łów. Z pierwszą gwiazdą nasze twarze ginęły w mroku, aby wyłonić się na moment z pojawieniem się następnej. Z góry Blond dobiegało pohukiwanie, był to puchacz se- weński, największy, jak powiadał mój opiekun, po pucha­czu andyjskim. Na niebo wstępował księżyc okrągły i ogo­łocony z chmur, chwilami wydawało się, że zaczyna się kręcić do tyłu, jakby miał zaraz zawirować, ten rydwan nocny, jak go co wieczór nazywała Mademoiselle, księżyc, wyciskający łzy z moich oczu, tak jak i z oczu pokrew­nych mi istot, przypominający księżyc z Batawii... Słychać było, jak Maria, składając w sypialni swą ostatnią wizytę, ścieliła łóżka... Na ulicy zapalały się nagle gazowe latarnie i toczył się prawdziwy nocny powóz, płosząc nietoperze... Wtedy właśnie rozlegał się dzwonek i zjawiały się moje przyjaciółki.

Zaraz opowiem, jakiego były wzrostu i jaką miały kar­nację. Wysuwając je wszystkie trzy przed siebie, zdołam może wreszcie rozpocząć tę historię. Zaraz powiem, jak długie miały włosy i jaki był rozmiar ich bucika. Gdy siadam przed pustą kartką papieru, te dwie istoty całkiem do siebie niepodobne pierzchają, jak nasze cienie pod la­tarnią gazową, i ze mnie samej też nic nie pozostaje Wi­docznie, pozostając zbyt długo w bezprzykładnym odosob­nieniu i saruotności, tyle razy z konieczności lub dla za­bawy pozwalałam memu sercu, mej woli, lub wręcz moje­mu ciału panować nade mną, a nawet dać się zastraszyć, jakby należały do jakiejś istoty nieskończenie ode mnie potężniejszej i silniejszej, i przeciwnie, tylekroć tłumiąc w sobie odruchy dziecka w kołysce, musiałam z wysił-

7

kiem wyławiać w głębi siebie samej najskromniejszą myśl, najdelikatniejszy przejaw duszy, że teraz, gdy chcą opowiedzieć moje przygody, pozostaje mi wyłącznie do wyboru gigantyczny lub mikroskopijny wizerunek włas­nej osoby; na próżno, jak wszystkie pisarki-kobiety, aby nie traktować samej siebie ze zbyt wielkim dystansem lub zbyt poufale, staram się oddzielić od własnej psyche; na próżno męczę się nad pierwszym zdaniem, pierwszym wspomnieniem, jakie mi przypadkowo przychodzi do gło­wy — koniec, ta harda osóbka tkwiąca we mnie gotowa jest raczej opuścić mnie, gdy mierzę w nią, w jej dłoń lub w ramię, a wtedy moje pierwsze zdanie pozostanie zdaniem jedynym. Dziś więc, aby ją obłaskawić, przed­stawię najpierw stadko moich przyjaciółek, i jeśli natych­miast potem opowiem o sobie, mam szansę ukazać w pra­wdziwych wymiarach — dwa centymetry niższa od Julii, bucik dwa numery większy od bucika Wiktorii — duszę, której powiększaniem lub pomniejszaniem nie będę się już zajmować w innych rozdziałach.

Wiktoria miała siedemnaście centymetrów w kostce, trzydzieści w łydce. Urodziła się tego samego dnia co ja. Nasze życie od osiemnastu lat przypominało mecz, każda z nas starała się go wygrać, zjawiając się o se­kundę wcześniej przy stole lub z dziesięciocentymetro- wym wyprzedzeniem w ogrodzie. Ja biłam ją tylko w bie­gach. Jeśli chodzi o dymy, o ptaki, spostrzegała je już wtedy, kiedy dla nas były jeszcze niewidoczne. Zaś co do jej wspomnień, to sięgały aż pierwszego roku życia, co jej rodziców wprawiało w przerażenie. W nocy, słysząc kroki wieśniaka rozpoznawała, z jakiej jest wsi, twierdziła bowiem, że każda gmina ma swój własny sposób chodze­nia. Wystarczyłaby niewielka liczba osób o tak wyostrzo­nych zmysłach, by na terenie dokładnie zagospodarowanej Francji wszystko, nawet pracę mysikrólika i kretów, pod­dać ludzkiej kontroli. Kiedy składała życzenia, miało się wrażenie, że dokładnie w tym momencie, co do minuty, mija rocznica naszych urodzin. Gdy mówiła: Masz rację!, czuło się w sobie rzeczywiście ten błysk olśnienia i to

zadowolenie, które składają się na posiadanie racji. W niej każdy szczegół, każdy rys twarzy nabierał wartości i odzyskiwał swe przeznaczenie; gdy padało, gęste brwi chroniły jej oczy przed wodą spływającą po czole, ponie­waż były zrośnięte, osłaniały także i nos; rzęsy skutecznie zasłaniały jej oczy przed pyłem i zamykały się jak grze­bienie, gdy trzeba było zatrzymać ździebełko słomy; włosy miała tak długie, że mogły jej służyć za okrycie, a ponie­waż były złocistokasztanowe, czyniły ją niewidzialną, gdy ją okryły; jej palec wskazujący drgał zawsze jak busola, a kiedy czyhając na zająca siedziała w kucki, gotowa do skoku, rozumiało się, dlaczego kolana u kobiet schodzą się do środka, a nie, jak u mężczyzn, rozchodzą na zewnątrz.

Julia Lartigue miała w sobie jeszcze więcej życia, ale za to mniej przytomności umysłu. Oczy jej lśniły, gdy by­ła głodna. Ślinka napływała jej do ust, kiedy kupowało się perfumy, a poruszała nosem, kiedy była mowa o Bogu. Dysponowała ogromnym wachlarzem nieadekwatnych za­chowań; biła po twarzy w tygodniu miłosierdzia, wycią­gała rękę, aby się przekonać, czy jest ładna pogoda, a kie­dy rzęsa spadła jej na policzek, brała ją do ust i chru­pała. Na widok jakiegoś zwierzęcia naśladowała odgłos zupełnie innego, a gdy zaczynała śpiewać, nie było powo­dów do niepokoju: znaczyło to, że jest śpiąca. Czasem pudrowała się starannie, a mianowicie wtedy, kiedy wy­bierałyśmy się kąpać w stawie. Mówiła bliźniaczymi zda­niami sprzecznymi ze sobą, pierwsze zaczynało się od sło- iwa „fizycznie”, drugie od słowa „moralnie”.

Fizycznie jest do niczego — mawiała. — Moralnie jest doskonały. Zmysłowo jest poważna. Moralnie jest płocha.

Do siebie samej również stosowała od dzieciństwa to rozróżnienie. Głębokie rozmyślania podczas kwarantanny w wieku dziewięciu lat przecięły ją na dwoje i przywy­kłyśmy odtąd zwracać się do niej po imieniu lub po na­zwisku, w zależności od tego, czy chodziło o Julię fizy­czną, czy też o jej przeciwieństwo eteryczne. Nie myliła się nigdy.

O czym myślisz, Julio?

Julia myślała o tym, że jej skóra przy potarciu pachnie śmiercią.

Hej, Latrigue, o czym myślisz?

Chciałyśmy ją bowiem zaskoczyć, aby wyszła ze swej roli. Lecz Latrigue, mimo zaskoczenia, a w dodatku pod naszym ciężarem, gdyż zwaliłyśmy się na nią, myślała właśnie, o tym, że dusza jest nieśmiertelna.

Kierowałyśmy na nią wszystko, co w naszym mniema­niu było uosobieniem królestwa fizycznego, kraby, raki, pająki, i wszystko, co wykraczało poza nasze poczucie moralne, kazirodztwo, zabójstwo, taoizm, zostawiając jej przyjemność doświadczania mrocznych zakamarków na­szych dusz. W ten sposób, raz lub dwa razy na minutę, z uśmiechem przechodziła z nicości w stan łaski uświęca­jącej. Zapomniałam dodać, że jej lewa ręka zawsze była zimna, a prawa gorąca... Liczyła się najmniej z nas wszy­stkich, ale ilekroć coś nas wzruszyło, ilekroć zachodziło słońce, wołałyśmy ją natychmiast, tak jak się kładzie jed- nogramowy odważnik na szali, aby zrównoważyć opako­wanie i uzyskać dokładną wagę.

Maria Sewera już nie żyje. Była skazana; uprzedzano nas, że niebawem umrze; obserwowałyśmy ją bezustannie przez dziesięć lat i jest to wprost niewiarygodne, jak mało może pojawiać się na twarzy przyjaciółki drgnień i bły­sków, które nie zwiastowałyby jej śmierci. Każde jej pragnienie było dla nas ostatnim jej pragnieniem, rzuca­łyśmy się je spełniać i doprowadziłyśmy do tego, że stała się władcza. Niekiedy wyglądało nawet, że nam ustępuje, ale pod koniec zdania znów żądała swego.

Nie dostaniesz więcej lodów, Mario Sewero.

Nie, nie będę już jadła więcej... Chcę lodów...

Gdy tylko nasze pensjonarskie rozmowy kierowały się ku wzniosłym tematom, gdy usiłowałyśmy mówić o ojczy­źnie, o potajemnych zaślubinach, o chińskich torturach, milkła zażenowana, jak gdyby już doświadczyła tych Spraw i zraziła się do nich raz na zawsze. Umarła u mnie, w moim pokoju, a ja przez cały ten tydzień spałam u

niej, w jej łóżku, po obudzeniu ze smutkiem odkrywając wokół siebie wszystkie jej ubrania, jej meble, jej mydło, nieomal zamieszkując jej ciało. Julia i Wiktoria unikały mnie: byłam przesycona jej zapachem. Konała powoli, niechybnie, wypalona jak ci, co się poświęcają i są na­piętnowani radem; pozostało nam po niej, zawsze leniwej i egocentrycznej, właśnie takie wspomnienie, jak gdyby poświęciła się jakiejś wielkiej sprawie. Chciała, aby każda z nas ją lubiła najbardziej i każdej z nas dawała do zro­zumienia, że najbardziej lubi właśnie ją. Byłyśmy przy niej wszystkie w chwili śmierci.

Co za szczęście — powiedziała tylko — umierać przy tej, którą się kocha.

Każda z nas była przekonana, że to ją właśnie ma na myśli.

Nie umierasz, Mario Sewero!

Nie umieram... Umieram.

Nasi kuzynowie i nasze nauczycielki uczyli nas życia. Uczono nas spacery nazywać przechadzkami, śmierć na­zywać Kostuchą i jak najczęściej używać wyrażenia „łaska stanu”. Wyrobiono w nas zapewne fałszywe pojęcie

o świecie. Chcę tu przytoczyć tylko te fakty, których by­łyśmy pewne, zdobywszy dowód dzięki konfrontacji sprze­cznych zeznań. Mówiono nam, że w Ameryce prostytutki okradają mężczyzn i choć są czyste, w sumie są jednak złodziejkami; natomiast we Francji, przeciwnie, złodziejki wolą raczej okradać się wzajemnie, a zakochują się w swoich ofiarach uśpionych chloroformem. Mówiono nam, że w Szwecji lesistej jak zamszowa rękawiczka kobiety są jak śnieżne wulkany, jak lodowe ognie. Że Białoru­sinki podrabiają pismo dwudziestu mężczyzn, których po­żądają, wysyłają do siebie dwadzieścia propozycji mał­żeńskich, odrzucają je w dwudziestu umotywowanych od­powiedziach i pełne pogardy idą przez życie. Że Amery­kanie, tak samo jak amerykańscy studenci, którzy przy­jeżdżają do Paryża tylko po to, by studiować architekturę,

przyjeżdżają kopiować z serc Francuzek jakąś tam archi­tekturę szczęścia, a następnie pędzą galopem odtworzyć ją w Minneapolis na łonie dziewcząt-olbrzymek, niemal za­wsze noszących nazwisko Watson. Niczego nie zatajono przed nami na temat Turkiestanu, gdzie sułtan, wróg mszyc i gąsiennic, przechadza się po swoim ogrodzie po­przedzany zawsze przez trzy małe dziewczynki, które rozgniatają owady w palcach; na temat szacha perskiego, który bawiąc przejazdem w Paryżu sprzedawał Persję Anglii, a w zamian za to, ukrywając się pod nazwiskiem Teheran, chciał wykraść najpiękniejszą tancerkę z Opery panu Sanchezowi y Toledo. Mój opiekun czytał nam w „Debatach”, rozdrażniony naszymi szeptami, wiadomości

o Arabii, gdzie kobiety wychodzą za mąż w wieku dzie­sięciu lat — czy będziemy wreszcie cicho? — i mając lat osiemnaście są już pozbawione kształtów — jeszcze słowo, jeszcze tylko słowo, a postarzejemy się! O Monte-Carlo, gdzie księżna Coupeau przykłada do oczu lorgnon dale- kowidza, aby ustawić swój kij bilardowy, a potem lorgnon krótkowidza, aby śledzić biegnącą kulę, którą można też obserwować, wirującą i połyskującą, odbitą w oku księż­niczki Kohn (łaska stanu). Mówiono nam, że w paryskim metrze uczciwa kobieta może uśmiechnąć się do odbicia młodego człowieka siedzącego naprzeciwko, odbicia, które jest zawsze wyraźne, jako że w tunelu za szybą jest cie­mno, ale tylko do odbicia, ibo winna przybierać wyraz surowy i pogardliwy, gdy patrzy wprost na ¡niego, i ile­kroć nadarzała się okazja, posyłałyśmy uśmiechy i obiet­nice małżeństwa w przyszłości odbiciom tych, wobec któ­rych znalazłszy się twarzą w twarz byłyśmy płoche i nie­przejednane. Mało wspólnego mając ze Wschodem, spiera- łyimy się o kawałek rachatłukum, jak o kruche ciastecz­ko, wydzierając je sobie z rąk. Zdarzało się, że starzy ge­nerałowie z iście ojcowską czułością obejmowali nas w pasie, ciągnęli za warkocze, głaskali po główce, nie uda­wało im się jednak ugłaskać naszych oczu, którym nada­wałyśmy nieubłagany wyraz. Nasza nauczycielka gry na pianinie była istotą gpocgciwą, ale do niczego, toteż po

kryjomu ściągałyśmy z Limoges profesora Konserwato­rium; nasz spowiednik był stary i głuchy, tak iż raz w miesiącu szłyśmy dodatkowo spowiadać się u kanonika w Saint-Martial; obaj byli z nas zadowoleni, z naszych postępów w grze na pianinie oraz w nabywaniu dobrych manier, co wprawiało w zdumienie całe Bellac, a także zachwyceni sami sobą. Nasi kuzynowie byli szorstcy i nie- pociągający, upstrzeni pryszczami, poorani świeżymi brzyt­wami, ale za to w każdy czwartek w Limoges chodzili za nami nieznajomi porucznicy huzarów, czarujący kuzyno­wie innych dziewcząt. W ten sposób już wtedy życie i du­sza ukazywały nam swoje dwa oblicza. Wszystko, co póź­niej stać się miało naszym orężem, docierało do nas ta­jemniczymi kanałami; Balsam Salva w pudełku imitują­cym książkę, Krem Piękności ukryty w pierniku, ryżowy puder chińskiego cesarza w kieszonce mufki, niby narzę­dzia, które po skompletowaniu mogą przepiłować kraty więzienia. Tymi tajemniczymi rzeczami pacykowałyśmy sobie potem policzki, smarowałyśmy twarze i wystawia­łyśmy je na pokaz, przechadzając się niewinnie Prome­nadą Koguta; włosy miałyśmy naszpikowane niewidocz­nymi złotymi szpilkami, gdy czasem któraś z nich wy­padła na ziemię, nie raczyłyśmy nawet tego dostrzec, po­zwalając ją podnieść damie do towarzystwa, tak jak kró­lowa pozbywa się niezręcznego kochanka; czerwone i czarne wstążki wypadały nam nagle z rękawów i zape­wne., gdyby ktoś za nie pociągnął, mógłby nas rozwiązać jak pudełko z pralinkami. Miałyśmy pidżamy, które wkła­dałyśmy o północy, i budziłyśmy się przed świtem, aby je zmienić na nasze nocne koszule; nigdy nas nie przyłapa­no na tym nocnym przebieraniu się. Po piętnastu latach szpiegowania i eksperymentowania odkryłyśmy, że między godziną trzecią dwadzieścia a czwartą dziesięć zmęczenie życiem daje się wreszcie we znaki dorosłym i wtedy czuj­ność ich słabnie. O trzeciej dwadzieścia jeden zaczynałyś­my wąchać buteleczkę eteru, wypalałyśmy papierosa z ambrą, odkorkowywałyśmy butelkę celestynówki, chcąc sprawdzić, czy rzeczywiście wódka ta swoim smakiem naj-

bardziej z wszystkiego przypomina łzy, paliłyśmy nad świecą ostrokrzew dla uzyskania idealnej woni opium i gdy o czwartej piętnaście zjawiała się najnieufniejsza ze zmęczonych osób, znajdowała tylko dwoje otwartych drzwi, dwa otwarte okna i czarowną woń...

Tak więc każdego popołudnia zbierałyśmy się we cztery i wykładałyśmy na stół nasze lata — jedna miała prawo wziąć sobie więcej, niż figurowało na jej koncie, i na jej obliczu malowało się zatroskanie, inna brała mniej, stając się naszym dzieckiem. Czułyśmy się jednym cia­łem o ledwie wyodrębnionych zmysłach, do którego de­mony miały równie trudny dostęp jak deszcz do ucha. Z łatwością mogłyśmy — dzięki obecności Wiktorii, której świetna pamięć pozwalała na bliski kontakt z poprzednim istnieniem, i Marii Sewery, będącej w tak dobrej komi­tywie ze śmiercią — uczynić z naszej teraźniejszości ob­szar mniejszy i jeszcze bardziej patetyczny niż ów ring, na którym Norwedzy i Rosjanie boksują się z życiem. Ale byłyśmy Francuzkami. A w Bellac człowiek kieruje się głodem i pragnieniem, zmęczeniem i sennością, jedynymi falami przypływu, jakie występują na wsi, a także tym wszystkim, co rozprasza lub gromadzi rodzinę wokół do­mu i gospodarstwa. Więzy łączące dwa posiłki, story za­ciągane wieczorem, wszystko działało bez zarzutu. Nie doszukiwałyśmy się, na wzór paryskich snobów, głosu przeznaczenia czy głosu ludu w gadaniu konsjerżek. Nie bawiłyśmy się w powtarzanie-wymyślonych anegdot, które mają na celu ukazywać głupotę i obłęd świata, nie spoty­kałyśmy kuzyna Kiplinga w tym samym domu, w któ­rym zdarzyło się nam wymówić jego nazwisko, a nasz producent trumien nie nazywał się Courteline. Nasze oczy nie miały podwójnego dna, a serca były owalne i nigdy nie zmieniały swojego położenia; a ci, co wydają się tak interesujący paryżanom, wielcy książęta rosyjscy, którzy jedząc śniadanie grają na bębnie, Amerykanie, którzy go­lą sobie czaszkę, aby nosić perukę z tiulu, budzili w nas politowanie, a to, co robili, uważałyśmy za pustotę. I żad­nych zrządzeń losu ani przekleństw boskich; gdy nasi ku-

zynowie czy krewni wyruszali na polowanie, byłyśmy pewne, że mając do wyboru kuropatwą naznaczoną przez Boga i zwykłą kuropatwą, ich dubeltówka bez wahania skieruje sią w stroną tej zwykłej.

Nasze miasto leżało przy szosie prowadzącej z Paryża do Tuluzy, a nasze, najdalej rozrzucone posiadłości ciąg­nęły sią kilka mil na południe, i tak oto miądzy kamie­niem granicznym 405 a kamieniem granicznym 420, przy piąknej pogodzie, kosztowałyśmy w całej pełni życia (tak mówi sią w Bellac), które wówczas prezentuje sią naj­wspanialej. Powracałyśmy z ogrodów z koszami wypełnio­nymi po brzegi, zostawiając wyraźne ślady w krzakach czarnej porzeczki, malin i truskawek, podobnie zresztą jak to czyniły psy, które woląc owoce od robaków, biegły za nami zamiast biec za pługiem. W nocy przez otwarte okno słychać było, w zależności od pory roku, miąkkie lub twarde uderzenia; to spadały morele i orzechy. W lecie zdarzało sią, że rodzice zatrzymywali sią na noc w którejś z posiadłości, a my po kolacji wracałyśmy same do domu. Najpierw grzecznie wędrowałyśmy ubitą drogą, na której dudniły nasze kroki, potem przez łąki, z bucikami w gar­ści, wreszcie boso środkiem strumienia. Szłyśmy o zmierz­chu, nie zostawiając żadnych śladów. Nad czerwonymi i czarnymi łanami zboża słońce wystawało jeszcze na tyle, że na jego tle odcinał sią czubek głowy lub cała głowa jednej z nas — tej, która sią troszką oddaliła Bawiłyśmy sią w chowanego, zapominając ustalić, która sią chowa, a która kryje, i wszystkie trzy leżałyśmy nieruchomo i w milczeniu, zapominając wkrótce o własnym istnieniu. Gdy odzywała sią pierwsza przepiórka, a umiałyśmy już czytać w głosach ptaków, ruszałyśmy w dalszą drogą. By­ła noc, hymn na cześć piąknej pogody po świerszczach podejmowały nagle ropuchy. Stary wieśniak pozdrawiał nas, w zamian za co otrzymywał cztery dźwięczne pozdro­wienia. Julia z lęku przed mrokiem opierała się na moim ramieniu, o ile nie była w Lartigue, szukająca schronie­nia w moim milczeniu w obawie przed nieznanym. Wik­toria dostrzegała pierwszego puszczyka; gdyśmy wreszcie

i my go ujrzały, ona już słyszała szum jego skrzydeł; gdyśmy go już usłyszały, czuła — rzecz dla nas niepoję­ta — jego mrówczy zapach; a kadm w kamieniołomach przesypywał się cieniutką strużką jak piasek w klepsy­drze.

Życie!

Ileż obietnic słało nam życie, gdy z wierzchołka wzgó­rza, równo oddalone od uśpionych rodziców i uśpionych dziadków, spostrzegałyśmy, jak zapalają się nagle, jak na tablicy w urzędzie telefonicznym, wszystkie żarówki; domagają się, by z nimi rozmawiać, kłujące w oczy, na­tarczywe latarnie elektryczne w Bellac. Dzwony też sta­rym zwyczajem przywoływały nas z każdego zakątka ni­ziny i z gór, gdzie ludziom najlepiej się odpoczywa i śpi. Drżąca topola, szemrzący strumień, zapóźniony gołąb, wszystko to zjawiało się nagle i rozrastało w nas jak me­tafora. W tej niepowtarzalnej chwili ośmielałyśmy się przez filtr nocy, tak jak przez ciemne okulary spogląda się w słońce, spojrzeć w oczy naszemu przeznaczeniu, na­szemu szczęściu. I wszystkie te ogniki w dole, i wszystkie te ogniki w górze wydawały się nam tylko jego odblas­kiem. Stałyśmy oparte łokciami o belweder. Milczałyśmy. Od czasu do czasu coś trzasnęło w sadzie; łamała się prze­ciążona gałąź śliwy i sto niedojrzałych owoców padało łu­pem śmierci. Od czasu do czasu rozlegał się pisk w bruź­dzie; sowa schwyciła mysz polną. Spadała gwiazda. Wszy­stkie te pieszczoty śmierci, śmierci przedwczesnej lub śmierci ze starości, muskały nasze serca, na krótką chwilę obdarzając je nieśmiertelnością. Za nami w okamgnieniu gromadziła się cała przeszłość świata, a my podpierałyśmy balustradę, aby ją powstrzymać, choć słaba z nas była za­pora. W każdym naszym spojrzeniu czaiły się wszelkie możliwe przeżycia ludzkie. Pulsowały w nas zarodki na­szego przyszłego życia i wszystkie były realne, wszystkie sprzeczne, wszystkie upragnione; nasza rychła, gwałtow­na śmierć, spleciona wszelako z naszą późną śmiercią, z naszą wiecznością; nasze serca zawsze spokojne i wciąż niespokojne, jedno obok drugiego, nakładały się na siebie

jak oblicza królewskich małżonków na medalionie; nasi mężowie i kochankowie igrali sobie beztrosko z naszą na­miętną zazdrością i ślepym zaufaniem; te wyprawy na Borneo, fantastyczne burze, cudowne katastrofy, ale też ten najszczęśliwszy, niczym nie zmącony pobyt w Bellac, gdzieśmy się urodziły; ten cudzoziemiec, ukochany bru­net, któremu wydawałyśmy bezlitosne rozkazy, a przy tym żyłyśmy w fałszywym wstydzie, zakochane bez pa­mięci w nieco gderliwym blondynie, Francuzie, noszącym długi żakiet; wyznania na środku salonu, czynione temu, który nie chce zrozumieć, i ucieczka przed tym, który nas goni; i decyzja oddania się wszystkim — i nikomu, i to pragnienie skromności, usunięcia się w cień, i wszystkie te miliony, orgie i honory; wszystko to żyło w nas niczym wspomnienia z jednego roku. Wtulone w siebie, wspinały­śmy się jedna na drugą, aby lepiej chłonąć noc, dawałyś­my się karmić słodkiemu czarnemu potworowi, stojąc z otwartymi ustami, choć nieme; z oczyma rozwartymi szeroko, choć pozbawionymi blasku, a jedyną naszą odpo­wiedzią na ten olśniewający ogrom ciemności był wielki diament Marii Sewery, odpowiedzią godziwą zresztą, po­chodził bowiem z Tobolska.

Napędził nam strachu lis, obgryzający jagody jałowca. Schodziłyśmy w stronę miasta stawiając duże, męskie kro­ki. Uspokoił nas dopiero widok małego liska chrupiącego jagody. Słoneczniki i dalie, tłoczące się przed każdym do­mem, wyglądały, jakby je wyrzucono na zewnątrz po to, by śpiący mogli oddychać czystym powietrzem. Księżyc w pełni, z obłoczkami tam, gdzie zwykle dopatrujemy się jego oczu, udawał tajemniczą balową maskę. Mijałyś­my cmentarz nagi, zalany blaskiem, w jednym jego rogu stały łopaty, szufle i nosze grabarzy, w drugim — kępa trzech cyprysów, kądziele Parek z Bellac, wietrzących pół­noc. Pachniały heliotropy, wyprostowane Jak struna, nic nie robiące sobie z księżyca, święcie przekonane, że i za dnia nikt nimi nie rządzi. Na pierwszym napotkanym ro­gu ulicy nasze ciało, tak bardzo już przesycone światłem, trafiało pod latarnię elektryczną, i wydawało nam się

nagle, ie oświetla w nas ona samą duszę. Potem mijałyś­my po kolei domy przyjaciół, gdzie znane nam było poło­żenie każdego łóżka, każdej śpiącej osoby; stukałyśmy leciutko w okiennicę, gdyśmy wiedziały, że głowa śpiącego znajduje się tuż obok. Moje towarzyszki opuszczały mnie jedna po drugiej, jak kolejne muśnięcia wiatru o północy. Wbiegałam po schodach, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju, w obawie przed metamorfozą, która następowała tuż za mną. Szumiały drzewa. Była właśnie północ. Na dworze słychać było szelest przewracanej wiel­kiej kartki: wypowiadałam na głos moje nazwisko, aby na świeżej stronie odcisnąć swoje inicjały, imię, ale przede wszystkim nazwisko, które u dziewcząt jest mniej tuwałe od imienia; całą wieczorną toaletę, którą wykonuje się przed lustrem, odbywałam przed szybą okienną, nie wi­dząc w niej siebie; zęby zaciskały mi się ze strachu, i również z tego powodu, że trzymałam w nich szpilkę; głowę miałam pochyloną z rozkoszy, a także dlatego, żeby nie splątały mi się rozpuszczone włosy. Nie zasuwałam za­słon. Zasypiałam z małymi enklawami chłodu na twarzy i na ramionach, w tych miejscach, na które padał księżyc; nagle w tych samych miejscach robiło mi się gorąco: świeciło słońce!

W ten sposób moja historia mogłaby się ciągnąć bez końca i faktycznie—nigdy się nie skończyła; tak więc, nie mając za dnia nic wspólnego z tym dziwnym życiem, w które potajemnie byłyśmy wplątane, choć odnosiłyśmy się doń z pogardą, jak do Verlaine’a i do Lotiego, za dnia — zastępując w naszym nocnym języku słowo jedwab sło­wem bawełna, słowo szmaragd słowem ametyst — flir­towałyśmy z jałowym, miasteczkowym życiem jak z mło­dym kuzynem. Małe miasteczko niekoniecznie musi być krzywym zwierciadłem. W Bellac moce i ruchy wszech­świata zaznaczały się w sposób regularny i czytelny, przez co wyzbyte były grozy. Styczeń był tutaj zawsze mroźny, sierpień upalny; każdy nasz sąsiad posiadał tylko jedną zaletę lub jedną wadę; uczyłyśmy się więc świata jak na­leży, literując go porami roku i uczuciami wyraźnie od­

dzielonymi od siebie; każdy z tych starannie otynkowa­nych domów na naszej ulicy był jakby jedną nutą; było skąpstwo, próżność, łakomstwo; nie było krzyżyków, nie było bemoli; nie było łakomczucha-skąpca, nie było skro- mnisia-pyszałka; bez wyczucia stukałyśmy po kolei do każdego domu, bawiąc się, jak czasem na pianinie, kiedy gra się jakiś kawałek, w którym krzyżują się ręce, ze zmienną prędkością, przechodząc od skąpca do marnotra­wcy, od zawistnika do człowieka o pogodnym usposobie­niu... Był 14 lipca, rankiem flagi w oknach łopotały, wy­dając odgłos ognia i wody jednocześnie, drewniane koniki kręciły się wokół drzewka wolności... Dzień targowy, kie­dy sen zakłócały pomruki, rżenia, urywające się nagle, jakby chłop ręką zatkał pysk koniowi czy wołu, stukot kopyt, comiesięczna zmiana warty zwierząt zmierzających do pracy i na śmierć. Dzień świętej Hortensji i 15 sierp­nia — dni napęczniałe od słońca i wypełnione ciszą ni­czym opustoszała kaplica. Dzień śmierci pani Parpon, kie­dy jej mąż pogwizdywał bez ustanku; co minutę odru­chowo zaczynał gwizdać, by urwać po pierwszej nucie, a przez pierwszy tydzień żałoby wydawał takie dźwięki, jak ropucha o zmierzchu; dzień plajty, kiedy to przegrany adwokat, który jeszcze poprzedniego dnia kopał mojego psa leżącego na chodniku, teraz omijał go, a nawet schylał się, by go pogłaskać. Pamiętam pożar, który strawił hall hotelowy; widać było szklane kule, odbijające przez chwi­lę płomienie i zaraz potem rozpryskujące się na tysiąc kawałków; palmy w donicach, nagle zwęglające się od stóp do głów, rozczarowane podobnym klimatem. Lecz wszystko to, i bankructwo, i święto narodowe, a nawet pożar, śledziłyśmy z bliska chłodnym okiem, z maseczką różowej miki na twarzy, której czasami dotykali koniusz­kiem palca wskazującego, kiwając głowami, dwaj starzy generałowie. Brat króla Portugalii przejeżdżał przez Li­mousin w karocy zaprzężonej w dwanaście mułów; ważył dwieście kilo; jego towarzysz, książę de Parnella, ważył sto trzydzieści, ale nie czułyśmy się tym rozczarowane; na­sza przyszłość zaczynała się dopiero poza granicami tego

królestwa, którego niniejsi królowie byli tak wyjątkowymi okazami; Szłyśmy; rodzice chłopca imieniem Merle kazali nam dotknąć jego rzęs, które właśnie obciął sobie nożycz­kami; przypominały szczoteczki do zębów. Jakub Lartigue wręczył nam wiersze, które mały poeta-bibliotekarz nie­zmordowanie nam dedykował, małe koślawe wierszyki, bez rymów, wymieniał w nich tylko przymiotniki, przy­dzielając je każdej z nas, jakby łowił pstrągi. Pan de Lardois, z okna, w którym czytywał Odyseję przypisywa­ną Homerowi (podawał bowiem zawsze w wątpliwość ist­nienie autorów) i Adolfa przypisywanego Constantowi, od czasu kiedy udowodnił nam, jak mu się zdawało, ist­nienie duszy nieśmiertelnej na podstawie przyczyn celo­wych, uśmiechał się do naszych śmiertelnych sukienek i przesyłał nam tysiące pozdrowień podyktowanych przy­jaźnią, przyczyną celową miłości. Na skraju tarasu spo­strzegałyśmy panią B16de, która, cała upudrowana, z na- kremowanymi ramionami, wyciągała się na słońcu, mięk­ka i blada jak chleb przed włożeniem do pieca. Dwaj lekarze mijali się w biegu, młody, którego nazywano le­karzem dla starych, i stary, o którym mówiono: lekarz dla młodych, a żaden z nich nie miał nigdy pacjenta w swoim wieku. Pan de Lalantie, który przyrzekł sobie nigdy nie wydawać pieniędzy na zapałki, przebiegał na­gle przez ulicę z płonącym papierem, który przed chwilą zanurzył w kuchni swojej siostry mieszkającej naprze­ciwko, aby zapalić nim swój gaz. Nadchodziła zima i oto pewnego ranka brunatna ziemia pokrywała się białymi plamami, niezym jajo przepiórki, Jesienią chłopi zako­chani w ziemi wygładzali bronami jej brunatne zmarszcz­ki i pieścili rękami winorośle. Lato, wiosna. Szłyśmy tak, czasem dając upust nieczułym łzom, przypiekając nasze serca rozpalonym do zimna żelazem, i jedynie w dwóch miejscach doznawałyśmy bólu, w miejscach raczej nie­wielkich, którymi dotykałyśmy ziemi: w stopach, troszkę zmęczonych w lipcu i całkiem przemoczonych w grud­niu.

I Otóż tamtego dnia listonosz naprawdę wręczył mi list

| Australii. Wygrałam podróż dookoła świata, ufundowa­ną przez „Sydney Daily”, jako pierwszą nagrodę w kon­kursie na najlepszą maksymę na temat nudy. „Jeśli męż­czyzna się nudzi — napisałam do Sydney — trzeba go rozruszać; jeśli kobieta się nudzi, trzeba ją powstrzy­mać”. W zamian za radę tak dlań pożyteczną Australia wzywała mnie, a ja, wbrew przestrogom mojego opieku­na, wyruszyłam w drogę. Mademoiselle towarzyszyła mi w podróży. Wyjechałam z Bellac nocnym pociągiem; gdy­bym zostawiła w domu zapalony gaz, jak Phileas Fogg, mogłabym go ujrzeć z dworca. Moja wyprawa na samotny kontynent zasmuciła chyba trochę moje przyjaciółki, ale pocieszały się, że każdy mój krok oddalający mnie od nich będzie zarazem przybliżał mój powrót, i gdy wagon się zatrzymał, popychały mnie i podsadzały, płacząc przy tym niezbyt obficie, tak jakby podnosiły mnie na wysokość, gdzie wirowanie ziemi już nie obowiązuje, zamierzając przyjść nazajutrz o tej samej porze, spragnione nowin, i zdjąć mnie, jak gdyby nigdy nic.

Z chwilą gdy minęłyśmy La Chapelle-Saint-Ursin, koń­cową stację najdalszej podróży, jaką kiedykolwiek odby­ła Mademoiselle, wszystko dla niej było nowe. Jadąc w wagonie wyczuwała, jakby siedziała na chłopskim wozie, każde wzniesienie i każdą pochyłość. Topole z Vierzon czy tragarze z Aubrais były to dla niej tak wielkie osobliwo­ści, jak dla innych podróżników co najmniej baobaby czy birmańscy Metysi. Na moście orleańskim wychyliła się, aby zobaczyć w wodzie swoje odbicie. Kobiety w Estam­pes nie cierpiały gorsetów i miały piękne szyje. Mężczyź­ni z Juvisy kłaniali się za każdym razem, kiedy zaczynali mówić, i nosili przylizane włosy. Na każdej stacji chciała wysiadać, jakby to już była stacja końcowa. Skądinąd pełna była atencji dla współpasażerów, którzy zajmowali miejsca w przedziale lub wysiadali; posuwała ich walizki, osłaniała ich od słońca, częstowała ich mlekiem rozcień­czonym wodą, tak jakby wszystkie te osoby, młode i stare, które widziała pierwszy raz w życiu, dopiero co przyszły na świat.

Postanowiła na miesiąc zatrzymać się w Paryżiu, aby wszystko, co się w niej chwiało i wykruszało, dwa czy trzy zęby, broszka, co źle się zapinała, zostało przez spe­cjalistów solidnie przymocowane na wypadek burzy. Spra­wiła też sobie nietłukące okulary przewidując możliwość tajfunu. Każdego ranka opuszczałyśmy hotel na bulwarze Raspail i wracałyśmy dopiero wieczorem (w ten sposób

obie razem kosztowałyśmy recepcjonistę tylko dwa po­zdrowienia dziennie). Po wielkim moście, na którym myto pobierał — szczyt uprzejmości ze strony Paryża — niewi­domy, przechodziłyśmy na drugi brzeg Sekwany, rzucając okiem w prawo na Notre-Dame, w stronę monarchii, i w lewo, na Trocadéro, w stronę Republiki; szłyśmy dalej w stronę Concorde, wzdłuż ogrodzenia Tuilerii, które było jakby miarką wszystkich spacerów odbywanych w tym parku, ze sztachetami zamiast centymetrów, i kiedy balu­strada Tuilerii odmierzała nasze kroki, Mademoiselle roz­stawała się ze mną, umykając na cały dzień na ulicę Pape-Carpentier, jedyną w swoim rodzaju ulicę, na której kiedyś przypadkowo odkryła dentystę, a następnie, już wedle z góry powziętego planu, całą resztę swoich dostaw­ców. Co wieczór powracała stamtąd z jakimś zreperowa- nym szczegółem i z jakimś sprawunkiem; z kapeluszem z czerwonego puchu, gdy spiłowano jej kieł, z wachlarzem z zielonej fryzeliny, gdy wyprostowano jej paznokcie duże­go palca u nogi, aż wreszcie nadszedł dzień, kiedy artyści z ulicy Pape-Carpentier uwolnili ją od ostatnich ukrytych niedoskonałości i stwierdziła w lustrze, że jest absolutnie odnowiona, olśniewająca i wspaniała. Przy obiedzie dzie­liła się ze mną swoimi wrażeniami, które niewiele się różniły od tych w Bellac, bowiem znalazłszy się w Paryżu zachowała słuch prowincjuszki: oto biły dzwony w Saint- -Germain; piorun uderzył na ulicy Dantona; chorągiewki na dachu merastwa w XVII dzielnicy zaczęły powiewać i musiała dojść aż do Panteonu, żeby się zorientować, z której strony wieje wiatr. Czasem zaczepił ją jakiś kwa­termistrz na urlopie, sprzedający bibeloty. Kupiła japoń­ską laleczkę, zapewne po to, aby zabrać ją z sobą do Japonii i tam wypuścić na wolność, tak jak postąpiłaby z ptakiem. Od swojego dentysty otrzymała tysiące pou­czeń, które miały jakoby decydująco wpłynąć na powodze­nie naszej podróży: Syjamki mają zęby czerwone, a Anna- mitki, których zęby polakierowane są na czarno, to nie żadne Annamitki, lecz Tonkinki. Był to dobry pretekst, aby mi opowiedzieć o swym drugim narzeczonym, który

«

rankiem, wyruszając do Indochin, wyznał jej — a były ïo jego ostatnie słowa, ostatnie pożegnanie, tak ją uwielbiał, biedaczek:

Byłaś głupia i zła, a do tego jeszcze zbrzydniesz! Choć nie znałam Paryża, oglądałam to miasto bez egzal­tacji i z godnością, tak jak wypada się zachowywać w punkcie .wyjściowym, to miasto, które dla wszystkich istot ludzkich jest punktem docelowym, miasto, w którym przybysze z całego świata zostawiają wreszcie walizki, jak akrobaci w cyrku, czują się tu bowiem po raz pierwszy w życiu wolni i gotowi do skoku. Wstyd, który młodym nie pozwala zbliżać się do wielkich ludzi, mnie nie po­zwalał się zbliżać do sławnych pomników kultury. Błogo­sławiąc mój krótki wzrok odwracałam się od Łuku Trium­falnego, który Amerykanie przykładają niczym binokl do swej duszy, aby zobaczyć przezeń Francję. Pod Łukiem Carrousel, sterczącym jak lektyka porzucona na pustyni, zostawiałam Szwedom i Duńczykom szukanie w pobliżu kości zwierzęcia, które przyciągnąwszy ją tu, padło. Tę samą irytację i rozczarowanie, jakie budzi skamieniały las, budziły we mnie wszystkie te kamienie, uosobienie skostniałych sław, których cienie żyły jeszcze i pulsowały w Bellac: kolumna Vendôme, kolumna Bastylii, Kaplica pokutna. W Luwrze, gdzie pensjonarki kontemplują swój wizerunek najchętniej w obrazach Kleopatry i Judyty, jako że są one oprawione w szkło, ja kontemplowałam przede wszystkim mój wizerunek w stroju podróżnym i esteci ze Skandynawii nie mogli zrozumieć, dlaczego po­prawiam bluzę i zaciskam pas przed nagą Antiopą. I ka­nały weneckie, i wejrzenia lombardzkie, które patrzą za­wsze prosto w oczy i przenikają w głąb duszy, jak światło z innej krainy, i oprawców, którzy się zamierzają, by obciąć promień słońca tuż przed głową świętego, wszystko to oglądałam bez większej emocji, jakby to były pocztów­ki z kraju, który pewnego dnia przyjdzie mi ujrzeć na własne oczy. Chwilami wszystkie obrazy, wiszące jeden obok drugiego, budziły we mnie jakąś nieokreśloną tęs­knotę za szczęściem, tak jak afisze na dworcu budzą

tęsknotę do podróży. Lub po prostu były dla mnie ozdobą tego ostatniego tygodnia. Nagle na samą myśl o Rubensie ogarniało mnie rozbawienie, jak pasażera statku wypły­wającego z portu w Ha wrze na widok grubej Normandki biegnącej po nadbrzeżu. Przed Rembrandtem ogarniało mnie nagle uczucie wdzięczności na myśl o szlachetnej duszy poświęcającej się dla innych, jak człowieka, który w momencie podnoszenia kotwicy na statku odpływają­cym do Indii widzi, jak brodaty marynarz ratuje z morza dziecko. Czułam się tak szczęśliwa, jakby to Delacroix miał przy sobie mój bilet, jakby Manet nadał mój bagaż, a kiedy oglądałam Watteau lub Chardina, przychodziła mi na myśl moja walizka lub neseser... I tylko tyle... Lecz moje serce, podrzucane do nieba na Polach Elizejskich, jak na kołdrze trzymanej za cztery rogi (tak przynajmniej odczuwają to Czesi), moje serce było spokojne. Ani blanki Cluny, ani twarze Rodina nie robiły na mnie wrażenia. Wracałam powoli bulwarem Raspail, idąc w kierunku przeciwnym do biegu Sekwany, a co do tego dworcowego tłumu, tych Egipcjan, Australijczyków, Japończyków, z ta­kim wysiłkiem docierających do peronu, który myśmy żegnały, nie miałam najmniejszej ochoty ich poznawać, 1 co do siebie, byłam przekonana, że jadę do jakiegoś cudownego duplikatu tych krajów, którymi oni pogardzili i których w gruncie rzeczy sami nie znają.

Popołudniami jeździłem do Chatou, do Joinville. Wsia­dałem do tramwaju, który posuwał się cały czas brzegiem Sekwany, a jeśli skręcał zgrzytając przeraźliwiej niż hy- droplan, to tylko nad Marnę i Oise, i który co wieczór odwoził mnie z powrotem na dworzec Alma lub na Con­corde, w samo serce Paryża, pozostając cały czas na po­ziomie rzeki. Aż do rogatek Clichy, Ivry, siedziałam nie­ufna w moim kącie. Potem mury Paryża za moimi ple­cami zaczynały przypominać kiepską oponę, która pękła w dwudziestu miejscach i którą trzeba by jeszcze długo nadmuchiwać, zanimby się zrobiła okrągła i twarda; konduktorka wykrzykiwała nazwiska wielkich ludzi: La- kanal, Carnot, Zola, które, z wyjątkiem wszystkich innych

nazwisk, gwałtownie zatrzymują tramwaj na przedmieś­ciach; mijaliśmy ogrodzenie cmentarza dla psów, przez które widać było stare damy w futrach z sierści roślinnej, w boa z piór palmowych, w bucikach ze skóry banano­wej, będące postrachem roślin, które pieliły groby niety­powych rozmiarów, groby papug, słoni, charcie, ustawione jeden koło drugiego; przecinaliśmy te nieprawdopodobnie otwarte przestrzenie, gdzie popełnia się jednak wszelkie zbrodnie, gdzie wyczuwa się plątaninę fal radiowych, skła­dowisko towarów niematerialnych i nieuchwytnych, gdzie krzyżują się południki, gdzie zalega, poukładany w nie­widzialne stosy, cały bezcielesny ładunek wędrujący do Paryża; mijały mnie samochody, w każdym z nich gruby parweniusz cały w złotych sygnetach trzymał kierownicę odginając dwa paluszki jak kokota popijająca z filiżanki; wielkie plansze reklamowe, ustawione na polach wzdłuż szosy, jaskrawe i barwne lub wyblakłe, w zależności od tego, czy reklamująca się firma wzibogaciła się właśnie, czy zbankrutowała; strumień na nizinie, niosący w stronę szynku wirującą kępę jeżyn, dumniejszy od Missisipi; na granicy strefy, dokąd nie docierają już telegramy, ponure miasteczka, gdzie wyrabia się mydło, całe wyperfumowa- ne, bez drzew, bez krzewów, skąd wydostać się mogą tyl­ko ptaki, pogodni uchodźcy; tramwaj mijał w pewnej chwili rząd małych willi, tak nowych, że gdyby wykrzyk- ' nąć imię wyryte na marmurowej tablicy, Mado, Nadine lub Colette, w oknie ukazałaby się zamieszkująca tam ko­bieta, a przed willą Hortensji ujrzałoby się w misie z gli­ny lub z onyksu, pośrodku ogrodu, chrzestną matkę, czyli wielbiony niczym fontanna krzew hortensji; gdy droga skręca pod kątem prostym na wschód, wiązy i plansze z benedyktynką, przechylone przez wiatry wiejące z pół­nocy, nagle odchylają się w naszą stronę; kiedy zaś kie­ruje się na północ, na ugorach, odbijając promienie słoń­ca, płoną stare skorupy i puszki po sardynkach; gromad­ka dziewczynek (tych samych, które połykają swoje łzy, odkąd im powiedziano, że są słone) rzuca się biegiem za pociągiem, aby dotknąć szyn, o których im powiedziano,

ie robią się gorące; rzeka, którą holownik z czerwoną burtą przecinał dokładnie na dwie połowy, tak iż fale w równym stc\pniu podmywały oba brzegi, przecinała na oślep równinę, ślepo raniąc moje serce; z daleka szli ku ńiej żuawi z Rośny, którzy umieją najlepiej pływać i cho­dzą najszybciej; a inna rzeka wpadała w nią, dumniejsza od Orinoko, unosząc na swej powierzchni, mieniącej się od rozlanej benzyny barwami tęczy, skórki cytryny i zie- lono-czerwoną łódź o nazwie Youpinskoff; nagle droga za­głębiała się między skały i na szczytach pagórków góru­jących nad akacjami dostrzegałam rządek zboża na skraju wielkiego pola, było to zboże rosnące najbliżej miasta; wówczas, jak dziewczęta, które akceptują i rozumieją wszystko, cokolwiek związane jest z namiętnością i z przy­jaźnią, nie chcąc zrozumieć samej istoty namiętności i przy­jaźni, i ja nagle pojmowałam to wszystko, zamykałam oczy i czułam pod powiekami słone łzy — nie rozumiejąc Paryża!

Czasem dostrzegałam młodą dziewczynę, żywą reklamę natury. Uśmiechałam się do niej i dawałam jej porozu­miewawcze znaki. Odpowiadała mi z dołu, potrząsając głową i wykonując rękami jeden z gestów, które zdradza­ją ludzi głuchoniemych. Czasem jakaś dziewczyna tkwiła nieruchomo, w oknie czy w drzwiach, jak dawne wizerun­ki reklamowe, które bez wiedzy właściciela informowały, czy w danej firmie wszystko jest do zrabowania, czy też do wszystkiego trzeba odnosić się z respektem; to znów jakieś dwie stały pochylone i karmiły gila, jeszcze inne przy oddychaniu nie wciągały powietrza do końca, tak jak kiepscy palacze nie zaciągają się dymem, ledwie pamię­tając o tym, że mają oddychać, skazane na śmierć gdyby choć raz zapomniały o wdechu; pewna dziewczyna była podobna do mnie, z każdego jej gestu, z każdego spojrze­nia przezierała harda szczerość; druga również była do mnie podobna, każdy jej gest krył w sobie bezgraniczną hipokryzję; inne uśmiechały się do mnie porozumiewaw­czo, tak iż czułam się równocześnie spiskowcem i kimś,

kio upomniał hasła. Pewnego dnia jednak spostrzegłam, że sama jestem bacznie obserwowana.

Śledził mnie jakii młody człowiek. Jeśli pociągał go se­kret młodych dziewcząt, dobrze trafił. Każdego ranka wy­czekiwał na mnie koło hotelu, przed sklepem anatomicz­nym, gdzie na wystawie leżały lakierowane płuca, wosko­wane wątroby i na pół przecięte głowy, od których bił zapach świeżego pieczywa, jako że w suterenie była pie­karnia. Na dole, pod szkieletami, uwijał się piekarz, biały od stóp do głów, bezbarwny i tłusty — dobrze odżywione widmo. Młody człowiek, gdy go minęłam, zaczynał iść w ślad za mną w pewnej odległości i nie zwracał już od­tąd uwagi na ludzi, na ich członki, na gałki oczne, na mięśnie rzepki, głaskał natomiast wszystkie koty i psy, a ogromną nowofunlandkę przed wejściem do pewnej ka­wiarni głaskał tak czule, że aż kładła się na boku, pod­dając się jego pieszczotom. Wkrótce ośmielił się i zaczął wsiadać do tego samego co ja tramwaju, jechał ze mną aż na krańcowy przystanek, zwiedzał pętlę w Bonneur lub Creteil, wracał razem ze mną, zajmując miejsce na ławce naprzeciwko, nad szyną, która nie była moją szyną, tak mi bliski i tak daleki, jak jedno życie drugiemu ży­ciu, poddany tym samym przepisom ruchu tramwajowego, które studiował nieustannie, takim samym humorom kon­duktorów, a czasami miał, na tysiąc możliwych, kolejny numer biletu..., ale nasze dwie szyny nigdy zbiec się nie mogły i tak samo nie żywiłam najmniejszej obawy co do tego, że mógłby się do mnie odezwać. Czasem przygląda­łam się, a on przekazywał z chłodem moje spojrzenie tablicy z taryfą pozamiejską. Czasem z udanym zacieka­wieniem wpatrywał się w jakiś punkt za szybą; byłam wtedy pewna, że jeśli pójdę za jego wzrokiem, ujrzę jakiś staw lub dziwaczną willę. Niekiedy obracał się do okna całym ciałem, co było dla mnie sygnałem, że widać jakiś zamek albo ruiny; niekiedy przykładał do oczu lorgnon, pokazując mi coś z naciskiem, zupełnie jak stangret mojej babki, który, kiedy siedziałam przy nim na koźle, ręką obracał mi głowę, abym spojrzała na jakąś dzwonnicę lub

kościół. A ja mu stawiałam opór i w imię mojej wolności poświęcałam widok baszty czy katedry. Potem — przy każdej sposobności dobrze jest trochę się rozerwać — roz­poczynałam z nim zabawę, której nauczyłam się jeszcze na pensji, a która polegała na tym, by o osobach najobo­jętniejszych w świecie wyrażać się z najwyższym przeję­ciem. Obserwowałam z satysfakcją, jak kontroler beszta go za zmięty bilet, złożony na czworo, a na dodatek zwi­nięty w rurkę; byłam oczarowana jego odbiciem w szybie, które — wbrew temu, co nam opowiadano w Bellac — odnosiło się do mojego odbicia z jeszcze większym re­spektem niż do mnie samej; nie mogłam mu darować, że nie ma wąsów i brody; odczuwałam niewysłowioną roz­kosz, gdy kontroler kazał mu powtórnie zapłacić za bilet. Wszystko to w gruncie rzeczy niewiele mnie obchodziło i po powrocie do Paryża nie myślałam o nim więcej, po­zostawiając go jak zwykle w towarzystwie nieboszczyków pachnących świeżym pieczywem; byłam jednak trochę poirytowana, że chodzi moimi śladami wcale nie za mną, lecz jak pies myśliwski za jakąś bliżej mi nie znaną zwie­rzyną, której pełna była jego torba myśliwska — czułam to, kiedy celnicy rozmawiali z nim na rogatkach. Któ­regoś ranka się nie zjawił, ani nazajutrz; w sumie byłam zadowolona, że jestem wreszcie sama; byłam zachwycona czując dwa cugle zwisające mi luźno na szyi; byłam uszczęśliwiona, kiedy przysiadłszy na krawędzi źródła w Marły nie napotkałam w nim odbicia nikogo obcego; byłam chora i nieprzytomna, straciwszy raz na zawsze przyjaźń mężczyzny, o którą się otarłam. W gruncie rze­czy brakowało mi go trochę; jak wielcy tenisiści źle grają pozbawieni widowni, tak i ja pozbawiona mego widza źle rozgrywałam mój mecz z Paryżem, wsiadałam do niewła­ściwego tramwaju, musiałam przesiadać się w pół drogi, nie bez wahania wybierałam właściwe tramwaje na Trlel lub Pavillons. Pewnego razu upadłam. Przyłapałam się na tym, że rozglądam się za kimś, kto by mi pomógł. Które­goś popołudnia dostrzegłam go siedzącego w parku; nie yridział mnie, ręce miał założone za poręcz ławki, a tym­

czasem uporczywie atakowała go osa. Przy najmniejszym ruchu z jego strony ugryzłaby go. Zabiłam tą osę i roz­deptałem ją, po czym oddaliłam się z taką gorliwością, że poczułam się zmuszona zabić jeszcze jedną osę, która bynajmniej mu już nie zagrażała, potem szczypawkę, choć szła po ziemi, z dala od czyjegokolwiek ucha, a także złamałam nisko zwieszoną gałąź drzewa, skądinąd niezbyt trującego, bo była to lipa. Potem — niewiele w końcu ryzykując, skoro za piętnaście dni miałam wyruszyć w po­dróż dookoła świata, w dużo większej zresztą odległoś­ci, niżbym pragnęła krążyć wokół ziemi — po raz pierwszy w życiu zaczęłam krążyć wokół mężczyzny; nie mogłam odżałować, że nie wychowywałam się z nim od drugiego roku życia, było mi przykro, że nie potrafię sobie przypo­mnieć dokładnie koloru jego włosów, byłam zasmucona, że nie mam lusterka, aby mu posłać zajączka, i zrozpaczo­na, że nie jestem jego narzeczoną lub żoną. Byłam bardzo szczęśliwa, głęboko szczęśliwa, że jestem wolna i że nie poznam go nigdy!

Nagle, nie odrywając od niego oczu, ujrzałam go jakby podwojonego w ćwierć sekundy przez tę uwagę, jaką go wreszcie obdarzyłam, obok jakiejś młodej dziewczyny. Coś mówił, ona nie odpowiadała, zbyt świeżym będąc so­bowtórem, aby mieć swoje własne zdanie; słońce na prze­mian kryło się i wyłaniało zza chmur, a ona otwierała i zamykała parasolkę, jakby dla zachowania równowagi, której zdawało się zagrażać każde słowo młodzieńca. Nie potrafię opisywać czyjejś twarzy, bo nigdy nie wiem, tak samo jak wtedy gdy kreślę znak krzyża lub zawiązuję krawat, od której strony zacząć; ale ona była w typie greckim, miała zadarty nosek, jasne włosy i okrągłe usta; była wyprostowana, choć obciążały ją małe węzełki wzdłuż każdego szwu, złote sprzączki przy butach, koszyczki na sukience; jej głowa i ręce sprawiały wrażenie bezwstyd­nie nagich, mimo tuzina wielkich turkusów na palcach, mimo kolii, grzebieni zdobionych turkusami, kolczyków z turkusów. Można było przypuszczać, że na skutek ja­

kiejś eksplozji niebieskich kamieni pokryła się nimi nagle pewnego dnia, w przypływie miłości do nich, co dowo­dziło nie tyle złego smaku co odwagi. Zwracała się do młodzieńca Szymonie i, nie tracąc przy tym szlachetnego i wesołego wyrazu twarzy, zasypywała go krótkimi, ukrad­kowymi pocałunkami, których on jakby wcale nie zauwa­żał. Była do niego trochę podobna. Miałam przed sobą najzwyczajniejszą w świecie scenę, poufałe spotkanie na­rzeczonych czy kuzynów; lub też coś straszliwie skompli­kowanego: cudzołóstwo, kazirodztwo. Patrzyłam przez sztachety na tego potwora i żadne z uczuć przygotowa­nych na dzień mojego z nim spotkania nie mogło mi się na nic przydać, tak samo było z moim pierwszym lwem, jakiego ujrzałam w życiu. Popatrywałam na nich z ukosa, mimo wszystko nieco zawstydzona — jak prowincjusze zawierzający wszystko paryskiemu bankierowi — faktem, że tę parę nieznajomych obdarzam całym uczuciem, na­gromadzonym grosz po groszu w Bellac kosztem limu- zyńskich serc; w pewnej chwili, jakby tam był jeszcze czwarty widz, którego oko, silniejsze od mojego, dało mło­demu człowiekowi dwa odbicia zamiast jednego, zaczęłam iść w jego stronę, a on z uśmiechem patrzył, jak się zbli­żam, wcale tym nie zaskoczony, jak ktoś, komu świat na każdym kroku dostarcza przyjaciół. Zadowolony ze mnie, a może z siebie, przywitał mnie w parku, tak jak wita się dziecko, podchodzące do innej grupy, aby się bawić w wolność, w hipokryzję, w szczerość. A ja, zadowolona i jednocześnie niezadowolona z tego, że mój ładniejszy profil znalazł się od jej strony, a nie od jego strony, zgłupiałam do tego stopnia, że spytałam o bulwar Gam- betty.

Jak to się dobrze składa — powiedział. — Właśnie tam jedziemy. Trafiła pani akurat na dwie osoby, które jadą na bulwar Gambetty. Proszę z nami. Tam stoi nasz samochód.

Pociągnął mnie za sobą. Jego przyjaciółka Anna podą­żyła za nami, zauważyłam jednak, kiedy wsiadała do sa-

mochodu, że nie ma już na sobie ani kolczyków, ani pierścionków. Za to w jej sukni coś grzechotało: to były turkusy.

Dowiedziawszy się, że wyjeżdżam, Anna i Szymon za­pragnęli przedstawić mi pewnego wieczoru swoich przyja- ciół-podróżników. Zjawiali się przede mną, w dłuższych lub krótszych odstępach czasu, jakby prosto z podróży dookoła świata: młody, pucułowaty blondynek, poorany przez Chiny, ale wciąż różowiutki, który był diukiem Sarignon; stara aktorka, Izraelitka pochodzenia francus­kiego, z akcentem angielskim, którą zwano Ceorella; od­krywca stulecia znany we wszystkich krajach z racji swoich podwójnych kłów, jedyna osoba, jak się zdawało, która wyciągnęła ze swych podróży jakąś konkretną ko­rzyść, miał bowiem perły w uszach, łańcuch z korali, gu­ziki z zębów molosa, a w kieszeniach fotografie Lapończy­ków; księżniczka Maria Belliard, zawsze tak ciekawa i tak zdziwiona tym, co mówili inni, że zastanawiano się, jaką drogą objechała świat dookoła, omijając przy tym Syberię i Indie, Brazylię i Stany Zjednoczone — zwiedziła jednak przesmyki, Suez, Singapur i Panamę, zapamiętując nazwi­ska prezesów kompanii, którzy witali ją u wejścia do każ­dego kanału; na koniec pojawiła się wielka chuda figura na korpulentnym przyjacielu, czyli Toulet wsparty na Curnonskim.

Odkrywca rzucił się na ostrogi. Nie ma gorszego cier­pienia — oświadczył — jak nagły apetyt na ostrygi w ser­cu Tybetul Widać było, że gotów jest przy każdym daniu wymyślać inną anegdotę. Toulet znienawidził go od pierw­szego wejrzenia i przerwał mu już przy zupie, tuż przed opisem weselnej potrawy Kirgizów (podaje się ją zawsze wrzącą, ale na zewnątrz namiotu, gdzie ze względu na temperaturą zamienia się w sorbet), i zaczął mu robić afronty. Wbrew twierdzeniom tamtego, dowiódł, zażądaw­szy słownika u szefa restauracji, że Kanada jest większa od Stanów Zjednoczonych; potem udowodnił, wypożyczając globus od pokojówki, że słynna podróż odkrywcy przez Syberią, Alaską i Zatoką Hudsona liczona w kilometrach nie równała sią jednej czwartej podróży przez równik. Gdy tamten się bronił, Toułet przypomniał mu ostro, że swą opowieść zadedykował był Soleilletowi, robiąc przy tym delikatną aluzję do innego Soleilleta, który zamordo­wał małą* dziewczynkę, i udając, że ich z sobą myli. Kiedy tamten obstawał przy swoim, Toulet dał mu do zrozumie­nia, iż nie jest dlań tajemnicą, że tym, co biedaka skło­niło do podróży, było fatalne prowadzenie się jego żony: kiedy odkrywca wymawiał nazwy miast — Perm, Irkuck, Vancouver — on patrzył na niego z taką wściekłością i pogardą, jakby ten człowiek z siwą brodą wyznawał bez najmniejszej żenady swoje małżeńskie niedole; na słowo sanie obruszył się bardziej niż prałat na wymówioną głośno nazwę najohydniejszego przedmiotu służącego do toalety; na słowo suszenie mięsa poczerwieniał i im bar­dziej tamten nieszczęśnik upierał się, aby opowiedzieć nam, jak przeszedł suchą nogą z Azji do Ameryki przy sześćdziesięciostopniowym mrozie, tym bardziej mina Tou- letai 'sugerowała, że tamten opowiada nam niegodne i bez­wstydne dzieje kobiety. Toteż nic dziwnego, że w tym miejscu Curnonsky uznał za rzecz naturalną nawiązać do tematu i zaczął naśladować pieśń, jaką śpiewa żona w La- buanie wówczas, gdy jej kochanek pragnie odjechać tram­wajem na Borneo, a jej mąż obsypuje go kwiatami.

Był 14 lipca. Całe towarzystwo wyległo na dach podzi­wiać sztuczne ognie. Wszyscy ci Francuzi, którym nie za­grażał Pacyfik, usadowieni na leżakach, na tarasie pokry­tym blachą, jak na kilu statku odwróconego do góry dnem, obserwowali najpiękniejszy sygnał świetlny, jaki kiedykolwiek został wystrzelony przez kapitana tonącego okrętu... Toulet kazał odkrywcy zgasić cygaro, stwierdziw­szy, że jego blask razi go i zakłóca ciemności między jed­ną a drugą racą... Gazowe oświetlenie wokół Instytutu i wokół Luwru uwidoczniało prawdziwą architekturę tych pałaców, ich prawdziwy szkielet... Ognista kolia Ceorelli i jej błyskające pierścienie odpowiadały jakby jakimś nie-

i

&

H3

znanym kościom, kolistym, krótkim i okrągłym, innym niż nasze; ilekroć usłyszała jakiś krzyk w tłumie, drżała na całym ciele, twierdząc, że to i pewnością łuska pocisku spadła na czyjąś czaszkę, może nawet przebiła ją, jeśli spadła pionowo; odliczała po każdej detonacji, tak jak to się robi podczas burzy, i uspokajała się dopiero wówczas, gdy doliczyła do dwudziestu. Maria Belliard, z narkoty­kami za pan brat, zaintrygowana nachylała swój nosek do diuka de Sarignon, który wcale na tak wielki zaszczyt nie zasługiwał, tylko po prostu wypłukał swoje wieczne pióro w eterze, i który — jako znawca chińskich rytuałów i francuskich odległości — w zależności od tego, czy robi­liśmy się czerwoni, biali czy niebiescy (występowały tylko te trzy kolory, bo choć był to 14 lipca, sztuczne ognie pochodziły z Włoch), przemawiał do nas głosem o innym odcieniu. Przysłuchiwałam się, jak Toulet opisuje niebo i sztuczne ognie używając nazw kolorów, których nie zna­łam: awanturyna, itera, latil, a w jego głosie tyle było czułości i insynuacji, iż miałam wrażenie, że chce mi tyl­ko zamydlić oczy. Jedni odzywali się, kiedy raca szła do góry, inni, gdy wybuchała. Ceorella wstawała z przeraże­nia, jej serce wystukiwało sekundy równie mocno jak wiejski zegar, odkrywca natomiast wydawał krótki, stłu­miony okrzyk dokładnie w chwili wybuchu. Ścigany przez Touleta, tylko w tej sekundzie światła znajdował bezpiecz­ne schronienie.

Toulet stał teraz kolo mnie; po jego prawej stronie stał I Curnonsky, który trzymał się tego miejsca przez całą ich podróż dookoła świata, nieco pochylony, jakby swoimi oczyma krótkowidza szukał podpisu w prawym rogu każ­dego przedmiotu i każdego widoku, Toulet bowiem nigdy nie ustępował mu centralnego miejsca; szukał podpisu na piramidach, na baobabach... Swoją okrutną ręką, którą rzucał tysiące piastrów pociętej langusty ośmiornicom z akwarium w Malakka, aby oglądać potem puste skoru­py, które wyssane do dna przez ich macki wynurzały się na powierzchnię z prędkością bąbli powietrza, Toulet za­kreślał aa niebie lot każdej racy połykanej przez noc

Byłam zadowolona z jego towarzystwa. Dziesięć minut rozmowy z Touletem, zegarmistrzem dusz, zawsze pochy­lonym, jakby reperował jakiś mechanizm, wystarcz^, by chodzić świetnie przez następne dwadzieścia cztery godzi­ny; nie popełnia się już potem pleonazmów, solecyzmów, nie używa się fałszywych sylogizmów; i tylko jego oczy wpatrzone badawczo w moją oświetloną twarz trochę mnie niepokoiły; naprawiał przecież i zegary slonecznel Zapy­tał, z jakich okolic pochodzę, i zaczął ze mną rozmawiać

o krainie limuzyńskiej tak, jakby była ona dla mnie nie punktem wyjścia, ale celem i jakimś dalekim Edenem. Każde słowo, które wypowiadałam w związku z Bellac, Turscac, Chfiteauponsac, brał za Bóg wie jaki ^komplement skierowany pod swym adresem, kłaniał się na słowo Ey- moutiers, rumienił się, tym razem z zadowolenia, na sło­wo Crozant i, jakby to było jakieś objawienie, całował mnie w rękę na słowo Rochechouart, a w przegub dłoni na słowo Ambezac, do tego stopnia, że odważyłam się na­wet wymieniać moje ulubione miejscowości. W dzieciń­stwie często bawiłam się w ten • sposób, że do każdej od­powiedzi, tyle że bardzo cicho, dorzucałam wyznanie pod adresem mężczyzny, z którym rozmawiałam, a który mi się podobał; tak samo i teraz wyznawałam mu, że między wzgórzami, drogi Toulet, znajdują się nie piaskowiec i la­wa, jak twierdzi Reclus, ale małe jeziorka, a on rozchylał usta ze szczęścia, jak ktoś, kto będąc przekonanym, że bierze cukierek z nugatem, natrafił na likier; że skały w Blond, mój Toulet o pięknych dłoniach, wydają żałosne skargi na jesieni, a on dziękował mi tak, jakby się ode mnie nauczył nie nazwy Montagne-de-Blond, ale słowa skarga, słowa jesień; że paśterki, aby odegnać, o cudowny Toulet, wilki, ściągają saboty i uderzają nimi o siebie, a on słuchał z takim przejęciem, jakby miał zamiar sko­rzystać z tego przepisu zaraz, jak tylko dotrze do Saint- -Augustin, gdzie była jego parafia. Potem, tak jak mo- dystka paryska, która bierze wasz kapelusz z Limoges, gniecie go i nadaje mu nowy kształt, zwrócił mi mój kraj tak elegancki, że i trudem go: poznałam. Znalazł sposób,

aby w każdej najpospolitszej mieścinie umieścić jakiegoś wielkiego człowieka: moją prowincję, którą opisywałam mu z dumą (jakże mi wstyd było teraz), chwaląc, że po­siada światło elektryczne, nawet na folwarkach | w chle­wikach, on rozjaśnił nagle światłem geniuszu; w Limoges umieścił Renoira, musiałam nawet dokonać odkrycia, że kiedy moi dziadkowie brali ślub, on malował tam porce­lanę, że ich serwisy do kawy i serwisy stołowe zostały ozdobione z całą pewnością właśnie przez Renoira; w sa­mym Bellac La Fontaine kochał się w młodej wdowie, i bardzo możliwe — mówił — że jestem z nią spokrew­niona; w Bessines mieszkali Anglik Young i Dunka Y ver­sen, przyjaciółka Chopina, która kochała młodego urzęd­nika, naturalnie blondyna, był to z całą pewnością mój dziadek; w ten sposób stałam się w jego oczach potomki­nią największego francuskiego poety i najpiękniejszej da­my romantycznej Europy i odnosił się do mnie tak, jakby to było szczerą prawdą. Miał zamknięte oczy i sztuczne ognie nużyły go teraz. A ja widziałam słońca przetacza­jące się z lewej strony nieba na prawą, księżyce — z pra­wej strony na lewą, Henryka IV na koniu, jak . żelazko na gładziutkiej Sekwanie. A on opowiadał mi o świetle, równie dalekim jak to, o którym staruszkowie opowiadają dzieciom; po chwili milczenia wygłosił hymn ku czci Ber­tranda de Born, trubadura limuzyńskiego, wychwalając go w pierwszym rzędzie za to, że w całym swoim dziele użył tylko jednej metafory; zamilkł, by z kolei wypowie­dzieć całą gamę najczulszych komplementów pod adresem kaolinu i oddać całą sprawiedliwość kruchemu ciastu; po kolejnej pauzie wyraził nieprzemijającą prawdę o łoso­siach i kasztanach, a ja, łagodnie kołysana w mojej krai­nie, jak dziecko w kołysce, czułam, jak ogarnia mnie ja­kieś nieokreślone szczęście i błogość.

Dogorywające szczątki rac spływały teraz Sekwaną; Pa­ryż ogarnięty był fałszywym pożarem, zasnuty prawdzi­wym dymem, cienie jego monumentalnych budowli roz­pływały się jeden pod drugim. Mały Sarignom ujął mnie pod ramię i wypowiedział, nie wiem dlaczego, wszystkie

słowa, jakimi się pociesza abdykujących królów (poza kró­lami Francji): że tylko Paryż jest piękny; .. Paryż i Wersal; Paryż, Wersal i Marły; nie mógł się już zatrzymać: Pa­ryż, Wersal i Marły, Saint-Cloud. Potem wszystko ogar­nęły ciemności jak w teatrze, gdy zmienia się dekoracje bez opuszczania- kurtyny, i nagle, z szumem, jak wodotryski pod ciśnieniem głębokiej nocy, wytrysnęły ostatnie fajer­werki, fontanny bijące z najbardziej skamieniałych miejsc Paryża, ze skał wapiennych Montmartre’u, z bruku Pont- -Neuf, z marmurów Pere-Lachaise. Te wszystkie luksusowe błyskawice, te sztuczne błyskawice poruszały we mnie w sposób niedostrzegalny, ale jednak poruszały| to wszyst­ko, co dawniej budziła we mnie prawdziwa błyskawica podczas burzy w Bellac, tę tęsknotę, to minimum tęskno­ty, o drogi Sarignon, za dwudziestą śmiercią, za tysięcz­nym życiem. Stary odkrywca stał za moimi plecami i ukradkiem poprawiał włosy Ceorelli, jak chochliki czy­nią 1 grzywami źrebaków; Szymon i Anna uśmiechali się do mnie czerwoni, niebiescy, to znów zieleni, niczym róż­ne fazy przyjaźni; obok mnie stała Maria Belliard, o któ­rej mówiono, że jest trochę kłamczucha, i szeptała mi: „Nienawidzę cię”, pachniała „Dawnym dniem”, perfumą tak pełną obietnic; mały diuk, tym razem z prawdziwą łzą w jednym oku, dawał mi wszystkie praktyczne rady, jakich udziela się królom obejmującym władzę, a miano­wicie że tylko piękność jest piękna, tylko prawda praw­dziwa; Curnonsky w kącie po prawej szukał przez lorgnon autografu tej nocy; na brzegu rzeki każdy dom dźwiga! wszystkich swoich mieszkańców skupionych w rogu naj­wyższego tarasu, jakby miał zaraz dać nurka i pozbyć się ich na zawsze; kobiety krzyczały do nas z ulicy, tak jak w czasie prawdziwego pożaru krzyczą z okien do tych, co są na ziemi; tak więc Toulet stał tuż koło mnie niczym Asmodeusz, a ja czekałam, że objawi mi nagle jakąś pie­kielną wiedzę o Paryżu, rzeczywiście podniósł ramię i... Niestety, znów zapadła noc; dobiegało tylko szczekanie psów; jak na wsi, i wszyscy astronomowie pospieszyli do

37

&/ i I \ ii : A; rteiiŚBpSi

I i t / j 4 i / I ! f- l ! ■ •'

,f

swoich lunet', aby wycelować je w niebo, które zostało tak mocno potrząśnięte.

Wszyscy mnie odprowadzali, nazajutrz bowiem wyrusza­łam już do Saint-Nazaire, i usłyszałam, jak Toulet z całej siły uderza swoją laską z bukszpanu o laskę odkrywcy, zrobioną z rogu nosorożca, aby w ten sposób przesłać mi ostatnie słowa pożegnania i odstraszyć wilki.

Była niedziela. Zamieniając się swymi bogami, załogi statków udawały się na mszę do miasta, a mieszkańcy miasta — na statki. Weszłam na pokład. Mój okręt dzie­liły od nadbrzeża dwa metry sprasowanego oceanu i dwa metry jasności dzieliły dal morza od linii-horyzontu. Po­dróżni powracający z Damaszku, a wybierający się do Oceanii — symbol tułaczego życia — wpatrywali się ze wzruszeniem w mewy, które nigdy jeszcze nie oddaliły się od Saint-Nazaire. Wszystko skrzyło się w słońcu. Cho­rągiewki i flagi okrętowe, wywieszone w zdwojonej licz­bie w dzień świąteczny, łopotały na wietrze i czuło się, że każdy przedmiot, każda istota ma zdwojony przymiot­nik; statek był biały-biały, morze niebieskie-niebieskie. Tylko drobna, ładna kobieta, samotnie tkwiąca w doku pośród swych bagaży, była nie kasztanowa-kasztanowa, lecz kasztanowo-różowa. Zaproponowałam jej mojego tra­garza i ten, uwolniwszy się od mojego ogromnego kufra, wyciągał już ręce niczym wskazówkę kompasu po jej małe pakunki.

Moja siostra Zofia właśnie poszła po tragarza — od­rzekła.

Statek, nadziany kuframi z pięknej skóry, dygotał już

i wydawał urywane gwizdki. Podsunęłam pomysł, żeby posłać kogoś po Zofię.

Mój mąż Naki właśnie jej szuka — odpowiedziała.

Skoro tak, poczekam jeszcze trochę. Wreszcie zapropo­nowałam, by posiać kogoś w poszukiwaniu Nakiego.

Szuka go już Rico, mój szwagier. Dostaliśmy od pod- prefekta bilet na kabinę pokładową, którą zajmował kie­dyś mój kuzyn, Papo. •

W momencie, gdy wymówiła imię Papo, dałam za wy­graną; wpadłam z kretesem, ta mała Greczynka schwytała mnie w bezkresną sieć swych rodzinnych koneksji; spy­tałam, czy Papo płynął bardzo daleko.

Papo płynął do Rancagua de Chile, by spotkać się tam z Marią, która jest moją ciotką. Ciotka mieszka teraz w Limie.

Czy podoba jej się Lima?

W ten sposób, rzucając jedno słowo, moja nowa przy­jaciółka zmuszała w ciągu sekundy swego rozmówcę, by —- w obawie przed okazaniem braku uprzejmości — zapyty­wał, co słychać nowego u wdowy po adwokacie z Limy

i jak się wiedzie aptekarzowi z Monastiru. Musiałam więc wysłuchać ostatniego listu od ciotki Mariki, która opisu­jąc swoją podróż w Andy wpadała I w ekstazę z powodu napotkanego stada lam, które spały przysypane śniegiem; wystawały spod niego tylko ich wysoko osadzone głowy, których prędzej piorun dosięgnie niż człowiek. A wuj Liii sfotografował był skałę, spod której wyruszyli trzej bra­cia Inkowie, których ojciec...

Dla Nenetzy bowiem wszystko, czy to w przeszłości, czy w teraźniejszości, sprowadzało się do spraw rodzin­nych i nawet wśród mew latających nad naszymi głowami rozpoznawała ojca, matkę i dzieci. Miało się wrażenie, że nawet statki przybijające do brzegu i wypływające w mo­rze, połączone były w jej oczach więzami równie natural­nymi, jak poczęcie i narodzenie.' Wreszcie zjawił się pięk­ny Naki, dwa razy wyższy i szerszy od niej; osłaniał ją niczym mur i wyczuwało się~ w nim szlachetną duszę, która w tę piękną niedzielę promieniowała w dwójnasób: byl spokojny-spokojny, był silny. Ale jego żona Nenetza, jego małżonka, wspóltowarzyszka, wciąż była łagodna- -cierpka. W jednej i tej samej chwili zwymyślała Rico

40

i pocałowała go piętnaście razy w usta, po czym wpadła na pokład naszej grubej „kuzynki”, czyli statku, którego imię wymawiała zawsze bez skrótów: „Amelia Cecylia Rochambeau”, jako że zdrobnienia podyktowane przyjaź­nią lub miłością stosowała wyłącznie do mężczyzn. Na pełne morze pożeglował już tłusty obłok, tak jak w gro­madce przyjaciół zdarza się, że ktoś wybiegnie daleko do przodu, by obserwować nadejście pozostałych.

W godzinę później odnalazłam Nenetzę, gdy oparta łok­ciami o parapet obserwowała pożegnania, nie reagując na rozstania, które robiły rozdzierające wrażenie, wzru­szając się natomiast i wpadając w przygnębienie na wi­dok osób, które zwyczajnie podawały sobie ręce, tak bez­błędnie umiała rozpoznać łzy synowskie, braterskie czy choćby cioteczne; zadawała przy tym mnie i stewardowi tylko jedno proste pytanie, które wymagało wszelako Bóg wie jakiej, poetycznej odpowiedzi, w rodzaju tej, jakiej udzieliła Anna.

Kim są te setki podróżnych bez bagażu, wsiadających na tamten okręt?

To galernicy odpływający do Gujany.

W istocie był to sznur idących parami galerników. Na ziemi poniewierał się strzęp podartego listu — galernicy wpadali jeden na drugiego i zwalniali kroku, usiłując go przeczytać.

Kim jest ta dama, tak piękna i tak zuchwała?

To seniora Subercaseaux z Bahii odbywająca podróż wraz ze swymi małpami. Tylko jej udało się wyhodować szympansy w niewoli. Kiedy rodził się ostatni z nich, wezwano kinematograf...

Właśnie odpływaliśmy, Zbyt głęboko wciągnęłam w płu­ca świeże powietrze, toteż gdy je wypuściłam, poczułam, jak mój nowy grunt pod nogami rusza z miejsca. Statek oddał lądowi, niczym ostatnią cumę, żonę kapitana, i szar­pał się teraz na obie strony jak koń, któremu zakładają siodło. Steward, zamiast jak zwykle zadzwonić na śnia­danie, zaraz po wyjściu z portu zadzwonił na mszę, była bowiem niedziela. Wygłodniali pasażerowie nabrali się

na ten dzwonek i zaskoczeni, ze ślinką w ustach, znaleźli się przed obliczem Boga. Była to msza z prawdziwego zdarzenia; odprawiał ją w jadalni pewien lazarysta po­wracający do Peru i mający przy sobie, szczególny to przywilej w jego zgromadzeniu, święte naczynia. Naki odmówił pójścia na mszę; Nenetza zwymyślała go, wy­krzykując, że dusza jest nieśmiertelna; potem zmartwiona, że nie widziała dolmenu na placu w Sajnt-Nazaire, wpa­dła w rozpacz S gardząc ostatnim skrawkiem zieleni, ostatnim kościołem i wystrojonym tłumem, usiłowała do­strzec jeszcze ten najbardziej starty i najbardziej ponury kamień Europy. Sąsiedzi, widząc jej wielki smutek i zde­nerwowanie, współczuli jej; nie domyślali się wcale, że żegnała się tylko z jakimś nieznanym dolmenem. Ale oto odfrunął już ze statku ostatni z wróbli, które dziobały okruszki na pokładzie...

Miłość!... — powiedziała Nenetza.

Dwaj spóźnieni kucharze biegli po molo; byli pijani, machali rękami i robili miny do statku. Dzieci naślado­wały ich, zataczając się jak'oni. Z naszego punktu widze­nia ci, co zostali na lądzie, sprawiali wrażenie ludzi obłą­kanych, stąpających po ułudzie. Natomiast my kołysaliśmy się na jednej, jedynej prawdzie. Po prawej burcie, na środku morza, spiętrzyła się wielka samotna fala, siostra dolmenu.

Mił®śćL. — powiedziała Nenetza.

To była jedyna jej odpowiedź na wszystkie atencje przyrody, na latające ryby i pływające ptaki. Spytałam, dlaczego wymówiła to słowo: to nie jest pusty dźwięk, odpowiedziała, ona myśli naprawdę o czymś takim jak miłość... W każdym razie dzięki tej małej Greczynce wy­ruszałam w daleki świat z zupełną nieświadomością, jak na przejażdżkę wzdłuż brzegu, i próbowałam ogarnąć wzrokiem całą Francję, jakby była wyspą...

Odpływaliśmy. Wszyscy pasażerowie, którzy, nie wie­rząc, aby Bóg mógł być aż _ tak wymagający, nie poszli na mszę, mogli teraz podziwiać znikającą Europę. Pły­nęliśmy wzdłuż jej brzegów w dużej odległości, eskorto­

wani z prawej strony przez okręt galerników o złowro­gim wyglądzie, który sprawiał wrażenie opustoszałego, tylko co jakiś czas, zapewne w porze rekreacji, nagle roi­ło się na nim od głów. Z kolei po jego prawej burcie, dokładnie w takiej samej odległości, widziałam w wyobra­źni okrąt wiozący na pokładzie samą zbrodnią. Pierwsze pieprzyki zrobione czarną kredką wykwitły już na twa­rzach dwóch pasażerek w swetrach, które przechadzały się wzdłuż statku trzymając sią za ręce; siedząc w fotelu można było obserwować ich włosy i policzki, wnioskując aa ich podstawie, czy jest zimno i czy wiatr wieje. Pięk- Dy Naki rezerwował dla nas leżaki na pokładzie, zjawiali się tam wszyscy panowie oraz wszystkie panie, przynosząc pledy i futra w takich kolorach, jakie by do nich paso­wały, gdyby byli zwierzętami; fioletowe w brunatne pasy, szare w różowe plamy; spierali się o miejsca z otwartym widokiem na ocean, nie zepsutym jakąś stalową linką czy zwisającą tasiemką; godni politowania ignoranci wpa­dali w zachwyt, znalazłszy dla siebie wolny kawałek tej wspaniałej przestrzeni, która dla stewardów z dziesięcio­letnim stażem stała się czymś nie do zniesienia i która zawierała w sobie, nie wiadomo dlaczego, niewygody, upał i zimno, i podłe zapachy ze wszystkich kontynen­tów.

Mademoiselle studiowała książkę z nazewnictwem okrę­towym, które co wieczór kazałam jej recytować z pamięci,

i mapę nieba, na wszelki wypadek, gdyby w rezultacie rozbicia okrętu i śmierci wszystkich bardziej kompetent­nych osób przyszło jej objąć dowództwo. Kapitan krążąc po pokładzie z głową wykręconą w prawo, niczym przy­rząd do obserwowania gwiazdy, obrzucał grupki pasaże­rów onieśmielającym spojrzeniem, którym łowił partnera do gry w pokera. Nitki pokrewieństwa, mimowolnie za­dzierzgnięte przez Nenetzę pomiędzy mną a wszystkim, co francuskie, jak dzwonnice czy tramwaje, zaczęły się powoli napinać. Nasz wzrok jeszcze sięgał tego lądu, choć czuliśmy się już bliżej Ameryki i wszystkie europejskie drzewa — najbujniejsze było jeszcze ®idać — zajmowały

w naszej pamięci odpowiednie miejsca stosownie do swych rozmiarów: dąb, wiąz, topola, brzoza, a także wszelkiego rodzaju uczucia, obficie rozrastające się na ziemi: miłość, przyjaźń, pycha; również największe zwierzęta Francji najdłużej towarzyszyły nam w myśli: byki, konie, woły — unosząc pyski nad ,wodą, która nas od nich oddzielała, a która nie nadawała się do picia. Czuliśmy, że dzień wczo­rajszy jest od nas dalej niż sędziwa starość, i ogarniał nas smutek. Na pokładzie, jak na szachownicy, zaczęła się toczyć gra między obcymi sobie pasażerami. Każdy, zgodnie z umową narzuconą przez morze, poruszał się ma­łymi kroczkami jak pionek, długimi skokami jak królowa1 lub skokami na ukos jak konik. Nenetza i ja, jak namag­nesowane pionki, podbiegałyśmy jedna do drugiej i po­trącałyśmy się boleśnie.

Przez dwa dni wiał zachodni wiatr i nasz statek w du­żym nachyleniu wziął zakręt zgodnie z zarysem Europy. Chwilami zanurzał się gwałtownie, potem podnosił się

i Mademoiselle rzucała wówczas sternikowi spojrzenie, jakim się gani szofera, kiedy nie ominie wyboju na dro­dze. Jeszcze pierwszego dnia dogoniliśmy tłusty obłok, który wyruszył dwie godziny przed nami i teraz co wie­czór jak kłębek waty otulał zachodzące słońce. Pusty fotel, stojący obok fotela Mademoiselle, opuszczony przez kogoś, kto zachorował, przyjmował wszystkich pasażerów lubiących zmieniać swoje miejsce: nieznajomi nagle wy­nurzali się z niego w nocy. Raz była to Zofia Mayer z Monachium, która płynęła do swojego narzeczonego, wynalazcy w Bogocie; ubrana była zawsze w niebieską suknię z niebieskim fularem i błękitne pończochy, co cza­sem czyniło ją niewidoczną na tle morza; studiowała zaw­sze gramatykę kraju, obok którego akurat przepływaliśmy: najpierw francuską, aż do momentu, kiedy jakaś zmarsz­czka na wodzie kazała jej się wziąć za hiszpańską; dzięki temu mogła być pewna, że w razie katastrofy przemówi poprawnym językiem do swych wybawicieli; niekiedy przenikał ją dreszcz, mający zapewne jakiś tajemniczy związek z dreszczem przenikającym jej narzeczonego. Kie-

dy indziej był to Cotard z Valparaiso, w krawacie przy­piętym czarną perłą, która pozostała mu w ręku, gdy schwycił naszyjnik Tahiriri, córki Pomare, spadając z we­randy, I było to w dniu, kiedy przyniósł jej matce, 58 lat temu, parę żółtych butów, które przysłała w prezencie cesarzowa Eugenia. Innym razem była to seniora Suber- caseaux ze swymi małpami i Kikina, szympansica, siostra tej Lirili, która w kaplicy parkowej znalazła ciemne oku­lary ojca Antonio, założyła je, stłukła nowy posąg w Lu­wrze i postradawszy zmysły, skonała tego samego wieczo­ru, po nadejściu nocy jeszcze ciemniejszej niż ciemne oku­lary, ku uciesze niewolników w hacjendzie. Kiedy indziej znów był to ogromny rudy Norweg, który zahaczył

0 skrzydło szpitala na palach w Colon, kiedy dryfował wokół niego w swojej łodzi poruszanej na ropę, a którego Naki posądzał o to, że kocha się w jego żonie.

Czyż nie ma prawa — odpowiadała Nenetza. — A ty, dlaczego wybrałeś mnie ze wszystkich tenisistek Delos?

Od tej soli, od tej bezczynności, moja dusza zrofciła się ociężała. Wszystkie uczucia zabrane z Francji uległy we mnie stępieniu, miotały mną natomiast, na razie jeszcze w formie zalążkowej, nagłe i całkiem określone prag­nienia: by wyratować z katastrofy młodą Greczynkę, by doprowadzić do łez Norwega, by zmusić Monachijkę do włożenia czerwonej bluzki. Niekiedy pasażerowie jak je­den mąż rzucali się do tej samej burty: między nami a zachodzącym słońcem widać było, jak szczura w telesko­pie, mały, czarny stateczek. Czasami dochodziła do nas woń eukaliptusów — zapowiadały to już z daleka nosy dwóch kobiet w swetrach, a Zofia Mayer zabierała się do gramatyki portugalskiej. Po prawej burcie, tam gdzie do niedawna znajdowali się galernicy, na miejscu osob­ników, którzy zamordowali własną córkę lub ograbili ka­tedrę, były tylko małe kutry rybackie, bez rejestru kar,

1 angielskie pielęgniarki, pełne respektu dla biskupów. Kapitan spacerował po pokładzie rzucając co znakomit­szym pasażerom zdania omalże niezrozumiałe, miał bo­wiem manię połykania przy mówieniu przysłówków i przy-

!■ % . _ J\. i \ V \ V VYV i 1 / l i i I ! II' V

/ I «] i rd l u

imków, o których często się zapomina pisząc: „co do", „od”.

Pokłócili się kapelusz — mówił. — Przyszedłem psem... Czekałem na nią pomnikiem...

W San Ioao kazał zawinąć do portu pod pretekstem załadowania lodu, a w rzeczywistości po to, by sprowadzić na pokład majora Almira Peraira d’Heica, słynnego poke- rzystę. Korzystając z okazji całą naszą czwórką wybraliś­my się samochodem aż do Porto, w towarzystwie Norwega

i angielskiego generała, który mówił na wszystko: „bar­dzo praktyczne”. Pamiętam porcelanową wieżę, oranże­rię, gdzie pewna młoda Francuzka przytulała się do mło­dej palmy, pamiętam zielone Douro (bardzo praktyczne!), czerwone chińskie dachy i odblask padający na rzekę z dwóch mostów wiszących, gdy byk skręcił sobie kark z powodu diademu ze skóry. Było to w przeddzień wino­brania, najmłodsze porto miało już prawie rotk; najbar­dziej krewcy mieszkańcy Porto zachowują się w tym cza­sie całkiem grzecznie, zapomniawszy smak młodego wina. Jeden z nich na nasz widok wzniósł okrzyk: „Niech żyją demokraci!” To dlatego, tłumaczył nasz przewodnik, że

o tej samej porze — tak bardzo przekorne są wobec sie­bie te dwa miasta — w Lizbonie ktoś krzyknął: „Niech żyją liberałowie!” Na wzgórzach stały rzędy maleńkich młynów mielących zboże ziarnko po ziarnku.

Miłość! — mówiła Nenetza.

Bardzo praktyczne — mówił generał.

Potem powróciliśmy na „Amelię” alejami, na których pył zamiast wzbijać się za autem wirował w szczególny sposób i gdzie tablice umieszczone przed każdym pałacem ostrzegły o istnieniu pułapek na broń palną, broniących ogrodu przed włóczęgami...

Dzień był mglisty, twarze złe. Golisztrom działał koją­co na serca już tylko kilku pasażerów. Morze wyda­wało się spokojne, ale od spodu niszczyło statek niczym podwodna skała. Potem Ostry powiew obsypał nas pyłem, jakbyśmy się znaleźli na placu w Tarascon. Zofia Mayer, nie mając przy sobie gramatyki arabskiej, oddawała się

marzeniom. Lunęło; deszcz wydobył ze statku, który był kiedyś angielski, później japoński, jeszcze później nie­miecki, wszystkie zapachy, jakimi zdążył nasiąknąć, i pa­sażerowie zwalczali je teraz setkami najprzeróżniejszych perfum. Wreszcie pod wieczór pokazało się niebo, a na nim, nad masztami, kilka prawdziwych, odosobnionych gwiazd, jak w kinie, kiedy się odsłania plafon nad salą. Następnego dnia ukazała się Madera i kapitan kazał za­trzymać statek pod pretekstem odnowienia zapasu wo­dy, a w rzeczywistości po to, by wysadzić na brzeg przy akompaniamencie pary buchającej z wszystkich kotłów (z żalem, gdyż był dwudziesty pieleszy, a dwudziestego drugiego trafiał mu się zawsze poker z asów) nadzianego pieniędzmi majora Almira Perairę. Skorzystaliśmy z oka­zji, by spróbować przejażdżki w koszu, ściąganym ze szczytu wyspy ścieżką wysypaną okrągłymi kamykami. To już nie była Europa. Na skwerze po lewej stronie mola drzewa miały kolor wierzby, trkwnik był niebieski, a strumienie czerwone. Kościoły oblegane były przez że­braków; starcy liczyli na tych, którzy wchodzili do koś­cioła, naiwne dzieci na tych, którzy zeń wychodzili. Pasa­żerowie kupowali tytoń, pasażerki znaczki pocztowe, wy­dawano nam reszty w monetach z brązu, które ważyły tyle, że obciągały nam ubrania. Wiatr uniósł purpurową zasłonę za złotymi saniami ciągniętymi przez byki i uj­rzeliśmy Norwega całującego się z Zofią Mayer. Jeśli dzieciaki były gołe, znaczyło, że są z dobrej rodziny; jeśli ubrane, znaczyło, że podchodzą do Anglików, aby żebrać. Na każdym drzewie, obok winogron, kiść glicynii; należało najpierw ją dotknąć, aby jeszcze przed zerwa­niem wydała swoją woń. Armatnia kula z arsenału, po­trącona przez niezgrabnego wartownika, toczyła się samo­tnie po ulicy, zwalniając na schodkach, a w ślad za nią rozlegał się dźwięk trąbki. Potem zagwizdała syrena „Amelii”, ostatni odblask Europy uśmiechnął się do mnie; wpatrywałam się z rozczuleniem w ostatni odblask Euro­py w twarzy dziewczynki, opartej łokciami o murek nad-

.1

brzeża, i dopiero Naki swymi silnymi ramionami oderwał mnie od mojej ziemi.

Dwa dni jeszcze Afryka próbowała nas kusić swymi wy­spami wysuniętymi w morze, Wyspami Kanaryjskimi, Wyspami Zielonego Przylądka, aleśmy nimi wzgardzili. Odtąd płynęliśmy przez ocean na południe i każdego dnia przez dobę trwającą nieco mniej niż dwadzieścia trzy go­dziny moje serce tak czy inaczej przebywało na pełnym morzu. Słońce zabierało się najpierw za nasze wyciąg­nięte stopy, potem powoli odsuwało cień w górę na­szego ciała, niczym farbę, a wieczorem zostawiało nas przysmażonych i obrumienionych. Ustalono pewne droibne szczegóły uprzyjemniające podróż, bez żadnego znaczenia na przyszłość: Norweg pragnął żyć tylko dla mnie, ja miałam na zawsze zamieszkać z Nenetzą, a generał miał wychować w Sydney parę kangurów dla Julietty Latri- gue. Uspokojeni w ten sposób, co rano udawaliśmy się na mszę, którą odprawiał w bibliotece rektor Wyższego Se­minarium w Truxillo; cyborium ustawiało się na dwóch Larousse’ach wyrywanych za każdym razem z rąk Zofii Mayer, szeleściły wachlarze Peruwianek i Wenezuelek, wyjąwszy jedną sekundę podczas podniesienia. Wieczo­rem, kiedy na nasze głowy znowu padał cień, od emi­grantów podróżujących drugą klasą pożyczaliśmy skrzyp­ce i Naki, akompaniując sobie na nich, wyśpiewywał po grecku „Słodka miłości, piękna wyspo” lub „To wyka­pany tato”. Na rufie Włosi grali na mandolinach w to­warzystwie dwóch emigrantów z Barcelony, grających na akordeonie. O tej porze Nenetza błagała, abyśmy po­szli na środkowy pokład obejrzeć trzy świstaki, a wzru­szony generał opowiadał mi o Francji: zawsze marzył

o tym, by zobaczyć niewielki pagórek, przed którym Loa­ra, zaniechawszy dalszej drogi w kierunku La Manche, skręca w lewo. Z pustego, jak się nam wydawało, fotela podnosił się ktoś, kto przedtem siadł tam niepostrzeże­nie: człowiek-szczur, barmanka lub peruwiański filozof | białą brodą, który dyskutował z Zofią Mayer o meto­dach pracy. Ów filozof, ilekroć w Peru ogarniała go

chętka, by pogrążyć się w myślach, wsiadał do kolejki linowej i wznosił się na wysokość pięciu tysięcy metrów. Ukazywała się gwiazda polarna i Norweg, odruchem Skan­dynawów, robił w linii prostej, pomiędzy linami i łań­cuchami, dwadzieścia szybkich kroków w jej kierunku. Sowa, która co wieczór wynurzała się z wnętrza statku, witana tym samym okrzykiem: „O, sowa”, we wszystkich językach świata, i fruwała wokół masztów, siadała w koń­cu na jednym z nich; uspokajało się serce Mademoiselle. Kapitan posługując się sygnalizacją świetlną grał w po­kera | kapitanem okrętu-więzienia. Naki białkami oczu wchłaniał jak bibuła gwiazdy. Gwiazdy rosły, niebo było podziurawione niczym konfesjonał, z płonącą świecą po stronie Ojca, a my spowiadaliśmy się, po cichu wypowiadając nasze skargi. Ja skarżyłam się na Naki, który podszczypywał ramię swojej żony, mimo obietnic, jakie mi złożył. Chotard skarżył się na Metysów w Iqui- que, dokąd musiał w dniach rewolucji posłać na targ swoją służącą eskortowaną przez Indianina czystej krwi, który strzelał w okna; Naki skarżył się .na Turków, którzy co dwadzieścia lat wyrzynali mu całą rodzinę, w czasach uznanych za nowoczesne przez francuskie podręczniki hi­storii; generał skarżył się na Balorabarich, afgańskie ple­mię, które ukradło mu doga; Mademoiselle, jak zwykle, uskarżała się na pluskwy. Każdy z nas jak małe zwie­rzątko postękiwał na temat swojego wroga. Kapitan przy­chodził nam oznajmić, że znajdujemy się w miejscu, gdzie Golfsztrom zakręca, na co ciekawski generał wychylał się, aby zobaczyć pagórek, który był tego przyczyną. Potem wschodził księżyc i Nenetza, powstrzymując się przez grze­czność od wskazywania nań palcem, rozprawiała na jego temat, utrzymując, że dusza jest nieśmiertelna.

A właśnie że nie — odpowiadał jej Naki — wszyscy

o tym wiedzą. Panie generale, czy dusza jest nieśmier­telna?

Generał słyszał, że tak twierdzono w Oksfordzie. W Cambridge zaprzeczano temu, ale dusza śmiertelna byłaby tak mało praktyczna!

W końcu podnosiliśmy się, mimowolnie schylając głowy, tak blisko były gwiazdy. Widzieliśmy smugi ognia pły­nące z wielką szybkością od statku galerników, na którym zakończano właśnie mycie naczyń: były to rekiny. Wypo­wiedziawszy jeszcze kilka niewinnych pragnień: aby być olbrzymem i móc podrapać morze w miejscach zaognio­nych i piekących, aby pokręcić sterem, aby być siostrze­nicą Pizarra; ostatni raz rzuciwszy okiem na gwiazdy, jak na nakrycie przygotowane przed czasem, szliśmy spać. Nenetza rozbierała mnie i, jakbym była amazonką, pod­nosiła mi stopę, by podsadzić mnie na koję. Mademoiselle wślizgiwała się na miejsce pode mną i wczepiała się w pasy, trwając tak do białego rana, aby, jak Ulisses pod baranem, wymknąć się z nocnych ciemności, których się zawsze bała. Słuchaliśmy odgłosu ostatnich kroków, to filozof z Limy schodził z wysokości dziesięciu metrów, udając się na spoczynek. Ogarniał nas sen. Czasem w nocy budziło mnie coś, co mi przeszkadzało jak wyrzut sumienia,' jąk zmarszczka na prześcieradle; był to pier­ścionek zaręczynowy Nenetzy, który włożyłam dla zaba­wy i potem zapomniałam oddać. Czasem okrągłe okienko otwierało się nagle, jak drzwi od wagonu^ kiedy pociąg wjeżdża na stację. (

Tak minął miesiąc, z postojami po drodze, które zaczęły się wkrótce i następowały co trzydzieści godzin: najpierw Wenezuela zaludniona gigantycznymi posągami, wszystkie wzniesione były przez Bianco i wszystkie przedstawiały nieznanych Wenezuelczyków wsławionych jednak przez to, że uczcił ich Bianco; Martynika cała w tarasach, po­kryta ruinami, porośnięta palmami jak maszyna do pisa­nia, która ma złamanych parę czcionek; Colon, gdzie Norweg rumieniąc się wskazał nam przybudówkę szpita­la na palach, tym razem solidnie przymocowaną czterema łańcuchami, wreszcie Kanał Panamski, jak przecięty tort, z warstwami trzeciorzędu po lewej, które usiłowały na­daremnie pokumać się z warstwami czwartorzędu po pra­wej; i wreszcie — wszyscy pasażerowie statku nadaliby mu właśnie to imię — kołyszący na swej powierzchni

wklęsłymi skórkami pomarańcz, nie zatapiający ich jed­nak, cofający się łagodnie o dwa metry, gdy go nacią­gano od strony Chin, liżący gołe stopy panamskich kobiet lekkich obyczajów, w królewskich kapeluszach z piór — | może trzeba by go nazwać wspaniałomyślnym, Naj­pewniejszym ze Wszystkich, Prawdziwym Przyjacielem? — wszystkimi falami, jak twarz z reklamy, wpatrujący się jak gdyby tylko w ciebie: Pacyfik!

Tak, stało się to, czego się państwo domyślacie. Zbu­dziłam gaf o północy; sięgając ręką w dół do kontaktu zderzyłam się z ręką Mademoiselle, która sięgała do góry; usłyszałyśmy stłumioną bieganinę — Mademoiselle my­ślała, że to małpy seniory Subercaseaux, które z pasją lubiły kraść szczoteczki do zębów, a którym seniora na­dała imiona Kalhila i Chinita, najbardziej pieszczotliwe imiona w Limie, stolicy pieszczot... Trzeba być osobą tak naiwną jak seniora, by śmierć nazywać Kalhilą i Chi- nitą!

Tak, okienko nagle się zamknęło, przytrzaskując suszącą się na nim szmizjerkę Mademoiselle, upraną na niedzielę. Mademoiselle rzuciła się do okienka i wydarła mu szmi­zjerkę, na której zrobiła się jednak wielka plama ze sma­ru; ile tylko zdolna jest w sobie pomieścić oburzenia i wstrętu osoba o wzroście 152 centymetry i wadze 49 kilo, tyle oburzenia i wstrętu do Pacyfiku pomieściła w sobie Mademoiselle. Przytrzymywała okienko, jak powiekę olbrzyma, który woli nie widzieć. I musiał zobaczyć szmi­zjerkę, która niegdyś zrobiła taką furorę na ulicy Pape- -Carpentier, a teraz nadawała się tylko do wyrzucenia; musiał zobaczyć mnie, siedzącą na koi, jak kiedyś na wsi, gdy umierający sąsiad poczuł się gorzej. Z oceanu dobiegał gwizd, podobny do tego, jaki wydaje odkręcony gaz.

Równiki — powiedziała Mademoiselle.

Tak, klucze powypadały z drzwi. Nóż do rozcinania książek spadł z Pascala, którego właśnie czytałam. Z bu-

Ą f f V / f / /; i

dzika wypadła wskazówka; każdy przedmiot uwalniał się od tego, co czyniło go użytecznym dla ludzi. Z każdego zdania Pascala, które zrozumiałam, wypadała na mnie wskazówka lub klucz. Pascal i Marek Aureliusz, i wszy­scy bogowie stałego lądu byli teraz bezsilni i niepotrze­bni.

Duch! — powiedziała Mademoiseile.

To marynarz wszedł do naszej kajuty, każąc nam się ubierać, a przede wszystkim zakładać buty, tak jakby nas czekał długi spacer po lądzie...

Bunt — powiedziała Mademoiseile.

Ubierała się w obecności tego łagodnego Bretończyka tak, jakby był korsarzem, byle jak zapinała zloty łańcu­szek i tłumiła odgłos zatrzasków. Nagle pękła żarówka. Marynarz udał się po zapałki. Każda z nas widziała tę drugą jako trzęsące się widmo, z którego co chwila spa­dały żle przytwierdzone przedmioty; jakaś moneta, jakiś kolczyk. Przede wszystkim spadały ze mnie: specjaliści od naprawiania z ulicy Pape-Carpentier okazali się solidni. Usiłowałam zorientować się przy pomocy słów rzucanych mimochodem, czy moja współtowarzyszka domyśla się, żeśmy utknęli na skałach podwodnych.

Oni teraz zastrzelą kapitana — odpowiedziała. Biegłyśmy przez puste korytarze, zasypane potłuczo­nym szkłem. Gdyby nie mądra- rada marynarza, miałybyś­my całkiem pokrwawione stopy. Koło kuchni trzeba było deptać po winogronach i zgniłych owocach mango, prze­skakiwać bloki lodu. Nawet pory roku zdradziecko do­łożyły swoje trzy grosze do tej klęski. Wreszcie ukazało się niebo, całe niebo, tak czyste i usiane gwiazdami, że Mademoiseile — były to niemal ostatnie jej słowa pod­czas tej burzy — wykrzyknęła:

Ach, jaka piękna pogoda!

Nagle wydała '¡krzyk, zapomniałyśmy pasów ratunko­wych; kazała mi zostać na miejscu, przy łodzi numer 10, gdzie każdej niedzieli stawiałyśmy się rano zawsze jako pierwsze na ćwiczenia ratownicze. Włączono reflektory

trzech samochodów stojących na pokładzie; pod rozgwież­dżonym niebem wyglądało to na kraksę samochodową daleko za miastem, w szczerym polu. Siedząc na zwoju lin, trzymałam się rękami za głowę, zatykałam sobie uszy i zasłaniałam oczy, aby losowi oszczędzić kompromitacji, a do moich zmysłów nie dopuścić sygnałów niechybnej klęski; na próżno gromadziłam w myśli wokół siebie to wszystko, co, jak mniemałam, zawierało w sobie jakiś pierwiastek wieczności: logikę, wedle której było rzeczą wysoce nieprawdopodobną, by dziewczyna z Bellac miała zginąć pośrodku Pacyfiku, i skromność, która wzbraniała mi myśleć, by dla unicestwienia tak niepozornej świado­mości potrzeba było aż sławnej katastrofy. Pianina w brezentowych pokrowcach przetaczały się z jednej strony statku na drugą, z charakterystycznym łoskotem.

Pożar — usłyszałam nad uchem.

To Mademoiselle chwyciła się ostatniego już sposobu, by zmniejszyć mój lęk przed wodą. Przyglądałam się jej ze zdumieniem. Wróciła po pasy, a przyniosła coś więcej, inne oczy, oczy rozbitka, inne usta, inne ręce, oddzielone od ciała, gotowe zamordować każdego, kto by mi zagroził. Rozglądając się na wszystkie strony, wyjęła pas, który przyniosła ukryty w kawałku płótna i nietrudno było od­gadnąć, że przez dziesięć minut nieobecności zrozumiała, do jakich zbrodni zdolny jest człowiek dla zdobycia pasa ratunkowego. Chciała mi go założyć własnoręcznie; objęła mnie ramionami, jak do tańca, skręcała mi głowę raz w prawo, raz w lewo, jakby w rytmie tanga, bacznie obserwując przy tym swoją rywalkę; w końcu zamiast zapiąć pas zawiązała go na supeł, a był to z jej strony prawdziwy dowód zdesperowania i miłości, bowiem przez dziesięć lat zawsze mi wpajała, że supeł jest czymś zu­pełnie zbędnym i całkiem niewłaściwym, skoro istnieje sprzączka. Ucałowała mnie na dystans, wyciągając głowę, jakbym była w ciąży, ze względu na pas, nie chciała go bowiem dotknąć.

Teraz pani — powiedziałam.

Zaczerwieniła się i odsunęła się ode mnie:

Znalazłam tylko twój.

Chwyciłam ją za ramię, ale ona wyrwała mi się tak gwałtownie, jakbyśmy już były w wodzie i jakby się bałar że swoim ciężarem pociągnie mnie na dno. Próbowałam zerwać z siebie pas: obserwowała mnie, trzymając w ręku paczuszkę dla swojej siostry, której nie odważyła się już mi powierzyć, z uwagi na moje szaleństwo. Zaczęłam biec ku niej; wtedy przerzuciła nogę przez burtę i w ostatniej chwili przed zniknięciem zdążyła mi jeszcze wyznać stra­szną prawdę, krzycząc:

To burza...

Tak, stało ^ię właśnie to, czego się państwo domyślacie. Osobą, która mnie podniosła i pocałowała, była Nenetza. Musiała widocznie rozbić na sobie flakon z perfumami, bo ich woń przeszła na mnie. Ogarnęły mnie najwonniej­sze aromaty ziemi, Paryża. Nenetza nałożyła mi swój na­szyjnik z pereł i jeden ze swoich pierścionków. Naki mnie podtrzymywał, tymczasem ona odpięła swój pas i założyła mi go siłą, mój bowiem^ gdy zemdlałam, ktoś mi zabrał. Śmiała się. Swoją ofiarą, swoją zimną krwią zapewniła sobie ostateczny triumf nad Nakim i delektowała się nim, uszczęśliwiona, że wygrała raz na zawsze wszystkie te nie kończące się turnieje, z których składało się ich życie. A Naki każdym gestem, oczami, ustami, zapewniał, że już nigdy więcej nie będzie podważał jej zdania, że Me- rika Arnagos jest brzydsza od Basilei Persinellas, że du­sza jest nieśmiertelna, że bordeaux wart jest burgunda, że lewa burta znajduje się po prawej ręce, a prawa po lewej. Nenetza nie posiadała się z satysfakcji; kiedy wre­szcie przyszłam do siebie i wybuchnęłam płaczem, ucało­wała mnie.

Zegnaj, najdroższa — powiedziała — zbyt mocno pa­chnę, prawda? Żegnaj, mój mały Naki. A widzisz, flako­ny Coty nie są jednak nietłukące. Żegnaj, najdroższy

Naki. A widzisz, jednak zdarzają się burze... Spójtzcie na tę gwiazdę!

Zadarliśmy głowy do góry; kiedy spuściliśmy wzrok, było po wszystkim. Wyskoczyła.

Mijały godziny, ranki i wieczory, a Naki wciąż płynął wiernie obok mej tratwy. Minuty ciągnęły się bez końca, a ja wpatrywałam się w niego, w jedyne moje oparcie, moją jedyną ostoję; wciąż powtarzał, ze swoim greckim akcentem, że mnie uratuje. Po południu z powodu słońca musiałam odwrócić głowę i Naki, aby mój wzrok miał się czym karmić, przepłynął na drugą stronę tratwy. Z głębin morza dochodziły odgłosy detonacji. Budziło to w nas jakąś nieokreśloną nadzieję, jak w odciętych gór­nikach oczekujących pomocy. Dałam mu znak, aby wszedł na tratwę: postawił na, niej kolano i — zawsze go takim zachowam w pamięci — rzucił się z powrotem do tyłu, jak mali Grecy, przepędząni ze stopni zwycięstwa.

Zapadła noc, usnęłam. Znów nastał dzień, zbudziłam się. Wszystkie przedmioty, jakie przepływały w zasięgu Nakiego, trafiały na tratwę, była to cała kolekcja, świad­cząca wymownie, jak do ostatniej chwili wierzył w moją szczęśliwą gwiazdę: butelki, abym mogła z nich pić, gdy znajdę się już na lądzie, parasolka, abym miała w tej Oceanii skrawek własnego cienia, i coś w rodzaju futra, abym nie marzła, gdy nadejdzie zima. Majaczyła mi się miłość, wdzięczność, jak po przebudzeniu z narkozy. Sta­rałam się przypomnieć sobie wszystko, co mogłoby Nakie- mu sprawić przyjemność, i wołałam do niego, że spinka do krawata, która była okropna, lecz z której on był tak dumny — była to chropowata perła, którą trzymał złoty wąż, trzymany z kolei przez rękę opartą o szmaragdowego żółwia — jest wyjątkowo bezpretensjonalna, a jego kar­minowy smyrneński krawat w lilie z zieloną lamówką jest wspaniały i bardzo angielski. Naki potakiwał głową i w tym momencie ocean dokładnie zakrywał mu usta.

\

Nagle podpłynął bardzo blisko i pogłaskał mnie po spierzchniętej twarzy swoją mokrą dłonią. Miał w man­kietach od koszuli przepiękne spinki z>malachitu, oplecione smokami! I takie piękne oczy, z awanturyny, na tle kości słoniowej, otoczone niebieskimi brwiami sterczącymi jak palmy. Nie mogłam pojąć, dlaczego wyciągnął do mnie rękę z sakiewką, jak dama, która chce zapłacić za męż­czyznę zaproszonego do restauracji, i dlaczego, nie grze­sząc przecież wyobraźnią, pokazał mi nagle ooś na nie­bie, jak Nenetza, chociaż był jasny dzień, i na sekundę odwrócił od siebie mój wzrok...

Była noc. Najwidoczniej przeleżałam zemdlona cały dzień, bo moje ciało, wszędzie tam, gdzie mogłam się dotknąć wyciągniętą ręką, było suche i ciepłe. Wpadłam na pomysł, by wsunąć rękę między deski tratwy: wyczu­łam ziemię!

Zuzanno! — krzyknęłam.

Uczyniłam to nie dlatego, że dotknięcie piasku i ka­mieni ostatecznie przekonało mnie, że żyję. Tyle razy już stykałam się z ziemią i wcale przy tej okazji nie wykrzykiwałam swego imienia. Po prostu było to słowo nieustannie powtarzane przez Nenetzę, a tej nocy wszy­stkie osobliwe wrażenia moich przyjaciół, którzy zginęli, by uratować mi życie, owo „obiecuję” Mademoiselle za­miast „zapewniam cię”, owo „upadnę” Nakiego, kiedy chciał powiedzieć „przegram”, wszystkie te wyrażenia dźwięczały mi w uszach, niczym ostatnie ich słowa wypo­wiedziane w obliczu śmierci. Ręką wyczułam w piasku jakiś korzeń; trwałam w półśnie, trzymając się tej ostat­niej liny.

Bardzo praktyczne — powiedziałam znów mimo woli, budząc się.

W ten sposób dowiedziałam się, że nie żyje generał...

Noc była bezksiężycowa. Na próżno szukałam jakiegoś punktu zaczepienia w nieprzeniknionych ciemnościach. Nie miałam odwagi zejść z tratwy; po mojej prawej stro­nie wyczuwałam morze, podpływające i cofające się jak

wielki hebel; ,po lewej wyspa trwała w milczeniu. Dlacze­go właśnie wyspa? Coś w dotyku mówiło mi o tym. Mi­jały godziny. Kolejne pory nocy rozpoznawałam po od­głosach, które były mi wprawdzie nie znane, ale sens ich odgadywałam. W samym środku nocy przenikliwy dźwięk trąbki i trzykrotne pohukiwanie — z pewnością niepewne pierwsze pianie koguta; nieco później odpowiednik nasze­go wietrzyku przynoszącego o drugiej w nocy zapach jaś- minów; i glicynii: aromatyczna woń wanilii i pieprzu; je­szcze później głośne cmokąnie, przy którym zamilkły wszystkie inne ptaki — zapewne miejscowy odpowiednik słowika. Nie miałam odwagi zebrać myśli. Co jakiś czas tylko przeszywały mnie dwa słowa: słowo Noc i słowo Morze; nic dziwnego, przecież wszyscy, którzy wymówili te dwa słowa, uratowali mi życie, a sami zginęli... Z ko­lei poczułam podmuch suchego, gorącego wiatru, co na tym archipelagu było odpowiednikiem naszej rosy... Po­tem znów ogarnęła mnie trwoga... Nagle poczułam cios w głowę, jakiś ptak uderzył mnie wielkim dziobem i uciekł. Krew pociekła mi z czoła. Był to miejscowy odpowiednik porannego „dzień dobry” Mademoiselle. Wi­docznie wyspa budziła mnie w ten sposób... Rzeczywiście, pobladły księżyc rozpostarł powoli na całym niebie białą poświatę i oto nagle , za moimi plecami od jednego pro­mienia, z jednym postrzępionym obłoczkiem, wszystko roziskrzyło się w słońcu...

Odwróciłam się i ujrzałam wreszcie moją wyspę...

Wyłaniała się z mgieł. Tysiąc tęczy wystrzelających W niebo łączyło małe zatoczki z okrągłymi pagórkami. Gaje palmowe z kreskami karminowych pędów lśniły w opa­rach mgły, nieruchome, jakby z metalu... W pewnym mo­mencie, jakby ktoś, z nastaniem dnia uruchomił wodotry­ski, rozległ się szum wodospadów... Każde z drzew uwol­niło czerwonego lub złocistego ptaka, którego przez całą noc więziło jako zakładnika wobec jutrzenki; a dziesięć metrów przed sobą, niemal w zasięgu moich rąk, ujrza­łam, niczym śniadanie na nocnym stoliku, nagromadzenie wszystkiego, co raz na zawsze zapewniło mi.zaspokojenie

głodu i pragnienia, tak jakby Opatrzność od pierwszej chwili chciała rozwiać wszelkie moje wątpliwości na ten temat. Drzewa bananowe ofiarowywały mi naręcza bana­nów, które okalały je niczym ucha dzbanów; najpiękniej­szy z nich odłamywałam powoli i delikatnie, tak jak chi­rurg wyłamuje żebro, szczęśliwy, kiedy usłyszy jego trzask; palmy kokosowe, wyższe od dębów, orzechy, któ­re spadały ma mech lub roztrzaskiwały się na stalagmi­tach; drzewa mango — swoje owoce,, pierwszy, który zerwałam, był dojrzały w sam raz. Od tysięcy lat mój los był zsynchronizowany co do sekundy z losem tego owocu mango. Piękne słońce jak kucharka krzątało się wśród palm i paproci albo pojedynczymi promieniami, które się krzyżowały jak pałeczki jedzącego Chińczyka, zaczepiało mnie, wskazując drobne ananasy lub ogromne poziomki. Na każdym kroku napotykałam jakieś nieznane drzewa, domyślałam się jednak, że każde z nich dostarczy mi ku­linarnej zagadki, której rozwiązanie wymagać będzie tyl­ko cierpliwości, a wówczas odkryję między nimi drzewo dostarczające chleba, drzewo dostarczające mleka, a może nawet drzewo dostarczające mięsa. Inne drzewa nie miały owoców i były prawie bez liści, ale za to oplatały je czer­wone obręcze, prawdopodobnie wypełnione obficie; doty­kałam ich ręką lub kijem, aby sprawdzić, czy rzeczywiście są pełne. Nawet bezpłodne drzewa, hojnie ofiarowywały swe dary: z ich dziupli wylatywały pszczoły i płynął miód; a na wysokości człowieka, który nigdy jeszcze tędy nie przechodził, znajdywałam gniazda pełne jaj. Żółwie tkwiły w bezruchu, ukryte w cieniu tuż obok plamy słoń­ca, które wysiadywało im jaja, niczym samiec u boku samicy. Między krzewami, w których można było się do­myślać przypraw korzennych, kwitły rośliny będące za­pewne jarzynami; instynktownie skosztowałam ich kwia­tów — miały smak wieprzowiny i były bardzo pożywne. Ogromne kielichy pełne były wody deszczowej z cyna­monem, którą mogłam pić przez słomkę... a moje ręce po poranku na wyspie pachniały jak ręce młodej barmanki po pierwszym dniu terminowania przy barze.

Abym nie miała również najmniejszych wątpliwości co do działania Opatrzności w sferze zapachów, łagodny wie­trzyk przynosił mi wszystkie wonne powiewy wyspy. By­ły wśród nich i zapachy znajome, które rozpoznawałam natychmiast, tak jakbym wąchała flakon „Róży D'Orsay”, „Starożytnego bursztynu”, czy „Chusteczki dżentelme­na”; szczególnie uderzały mnie jednak przedziwne zapachy, które czułam pierwszy raz w życiu i które budziły we mnie, z braku prawdziwych wspomnień, pamięć pierwot­nego człowieka. Przywierały d<5 mnie i czułam, że ten kon­takt nie jest rzeczą niewinną, jak w Europie, lecz że osiadają na mnie w jakimś celu zaplanowanym przez na­turę. Coraz to inny zapach wyganiał mnie z zarośli, czu­łam, że muszę przed nimi uciekać. Szłam przed siebie i nie zdawałam sobie sprawy, że idę wzdłuż wyspy, in­stynktownie zmierzając w stronę cypla, który w zamierz­chłych czasach łączył ją z kontynentem, i oto nagle zna­lazłam się na urwistym brzegu, pogrążona w rozpaczy, spóźniwszy się parę tysięcy lat... Ale tymczasem wstawał dzień, a wraz z nim wstępowało we mnie życie... Jaskrawe słońce atakowało każdy kwiat z osobna. Koliber miał woń kwiatu, na którym gościł przed chwilą, i dzióbek .tego samego co kwiat koloru... Przewody ze złocistych lian łą­czyły z sobą korony drzew i wydawało się, że między zielonymi abonentami krążą wszystkie uroki Oceanii. Luk­sus i komfort, jakie dumna przyroda potrafi niekiedy stwo­rzyć sama dla siebie na wysepkach przez nikogo nie od­wiedzanych, występowały tu w całej okazałości: gorące źródełko wyżłobione w agatowej skale sąsiadowało z zim­nym źródełkiem ukrytym w mchu; ciepły gejzer tryskają­cy co godzinę sąsiadował z lodowatym wodospadem; spo­tykało się tu owoce podobne do mydła, tu i ówdzie pu­meksy, liście-szczotki, kolce-szpilki; wykonane ze złotego kwarcu imitacje wielkiego kominka w stylu Ludwika XV, i organów, już w mniej czystym stylu; była maleńka grota w kryształowej skale, do której od czasu do czasu wpadał czerwony ptak — lśniła wtedy jak żarówka; i wreszcie, najbardziej komfortowe urządzenie każdej wyspy, zupełnie

jak w pięknych podziemiach Poiré i Graux — na końcu każdej ścieżki prostej jak strzała podejście wybrukowane ciemnym koralem i obrzeżone drzewami kokosowymi, po którym wchodziły i schodziły czerwone kraby; a pod ma­łym pagórkiem w centrum wyspy — stosy czerwonych i błękitnych piór... Z całą pewnością była to wyspa. Wę­drując brzegiem w poszukiwaniu brodu, brodu, którym bym mogła przejść przez Pacyfik, znalazłam się wieczo­rem w punkcie wyjścia. Wyspa miała ze dwie mile szero­kości i ze trzy długości; leżała w (poprzek oceanu, co wy­wnioskowałam z położenia słońca. Tego samego wieczoru przeszłam przez siedem strumieni, a najbardziej wartki i najszerszy z nich kazał mi dojść aż do jego źródeł; wdra­pałam się na szczyt wzgórza i ujrzałam — od pierwszego dnia nie mogło być żadnych nieporozumień również z Na­dzieją — drugą wyspę, nieco większą, leżącą o dwa do trzech kilometrów na południe, a w połowie drogi mię­dzy nią a horyzontem, aby ta droga przypadkiem nie wydała się mojemu spojrzeniu bezkresną, ujrzałam jesz­cze trzecią wyspę, błyskającą wielkimi zielonymi światła­mi, jak tramwajowe przystanki na żądanie w Paryżu...

Wspominając ten mój pierwszy tydzień spędzony na wy­spie rumienię się ze wstydu, tak frywolne wiodłam życie w porównaniu z klasycznymi rozbitkami. Z wyjątkiem dziobnięcia, które budziło mnie co rano, aż do dnia, kiedy przyłapałam ptaka na gorącym uczynku i uderzyłam go — z wyjątkiem tego dziobania w czoło, które zresztą osobie w moim wieku dawało się odczuć nie silniej niż uderze­nie jakiejś głębszej myśli, nie zaznałam na wyspie bólu. Następny dzień spędziłam na urządzaniu w jednej z trzech niszy w jaskini z białego koralu posłania z piór, którymi usłana była wyspa. Na trzeci dzień powyjmowałam twar­de pióra i nazbierałam puchu, który wielkie morskie pta­ki, gubiły obficie przy najmniejszym locie: można je było obskubywać oczami zamiast posyłać grad pocisków. Czwar­tego dnia posortowałam pióra według koloru, bo chcia-

łam mieć trzy posłania, żółte, czerwone i w kolorze ochry. Piątego dnia niusiałam opróżnić wszystkie trzy nisze, ni­czym trzy wanny, aby znaleźć jeden z pierścionków Ne- netzy, który mi zginął w którejś z nich. Szóstego dnia zmuszona byłam usunąć niektóre zielone pióra, które spłowiały, i niektóre czerwone, które kłuły. Po tych sze­ściu dniach stworzenia wreszcie przygotowałam sobie łóżko... Tymczasem wytrysło już dla mnie mleko z mlecz­nego drzewa; masując ręką to drzewo, tę tysiącletnią ja­łówkę, której grzywa powiewająca na wietrze muskała chwilami mój policzek, udało mi się napełnić puszkę od konserw; wiedziałam już, że prosto z drzewa można się napić wina, natomiast sok z drzewa cedrowego musi się najpierw ustać; poznałam owoce nadające się do suszenia i te do jedzenia na surowo. Potem, kiedy już zamiotłam brzeg miotłą z prawdziwego marabuta i uszyłam sobie rajski kostium z tasiemek i piór, kiedy już wszystko spe­netrowałam, kiedy przyjrzałam się słońcu przy pomocy dwóch lup, przy tej okazji w najprostszy sposób uzysku­jąc ogień, i zgłębiłam strumień pełen ryb, które miały na swoje swawole odcinek dwustu metrów między słoną wodą a skałą, z której biło źródło, kiedy wypróbowałam trzy echa, z których ostatnie dwunastokrotnie powtarzało moje słowa — wymarzone echo dla samotnej kobiety — kiedy spróbowałam ostryg i małżów, doskonałych w sma­ku, ale z racji swego młodego wieku posiadających je­szcze dość ¡miękką masę perłową, kiedy spróbowałam zio­ła, które miało mi zastąpić trybulę, i tego, które miało być moją eszalotką, zrozumiałam, że nie pozostało mi już nic do zrobienia na tej doskonałej wyspie. Czekałam...

Nie chciałabym państwu przedwcześnie opisywać tortur czekania. Całymi dniami przesiadywałam nad brzegiem morza, stopami dotykając oceanu, albowiem, kierowana jakimś przesądnym nakazem, starałam się ani aa chwilę nie tracić z nim kontaktu; powtarzałam sobie, że muszę dotrwać tylko do wieczora, najpóźniej do następnego dnia. Czasami pogrążona w rozpaczy cofałam się o metr,

88 myśli odsuwając nadejście pomocy o sześć

miesięcy, o rok. Na drodze dodawania i rachunków, które sprawdzałam codziennie, iyskując niekiedy tydzień z po­przedniej sumy, obliczałam dokładnie liczbę miesięcy i lat, które przyjdzie mi spędzić na wyspie do chwili — pomi­jając jakiś przypadek — przybycia okrętu wysłanego na nasze poszukiwanie. Wiem teraz lepiej od armatora bu­dującego parowiec, ile trudu i czasu wymaga taki statek... Ile tygodni musi minąć, zanim mój statek zostanie zwodo­wany, zanim go pomalują (o ile w Europie będzie słońce), zanim zgromadzą na jego pokładzie marynarzy, których na razie widziałam jeszcze w kabarecie Saint-Brieuc lub w wagonie na dworcu Gannat, na trasie między Brestem a Tulonem, po której przewozi się załogi z jednego morza do drugiego morza, z jednym tylko dłuższym postojem w Owernii; zanim załadują na niego barany pasące się w najlepsze w Nivernais, koło fermy ogrodzonej żywopło­tem, który najpierw jeszcze zostanie ostrzyżony, nim się je sprzeda! Sześć miesięcy słonecznej pogody w Europie za­oszczędziłoby mi dwa do trzech dni czekania. Czasami miałam wrażenie, że mój statek już odpływa, może na­prawdę odpływał, może spuszczono na morze jakiś ogrom­ny statek, bo nagle woda się podniosła, podchodząc mi do kostek; ale natychmiast wkradło się w moje myśli podejrzenie, statek miał defekt i zmuszona byłam zawró­cić go do portu. Byka z Salers, który miał wypełnić konserwy na statku, spostrzegłam nagle na krętej drodze w Salers, jak idzie sobie spokojnie, żywy i cały; trzecie -ogniwo kotwicy z lewej 'burty leżało porzucone na bocz­nicy w Creusot, a robotnik miał grypę i groziło mu zapa­lenie płuc... Różne drobiazgi ważniejsze na statku w obli­czu wieczności niż jego kotły i przepierzenia: flaszka z piklami przeznaczona na stół kapitana, brelok z pod­wójnym dnem, własność drugiego lekarza, znajdowały się jeszcze, pierwszy z nich w butelkowaniu, drugi na dnie szuflady zegarmistrza w Angoulême. Gdyby tylko dru­giemu lekarzowi zepsuł się samochód na placu w An­goulême i gdyby musiał wędrować pieszo, byłabym zgu­biona na zawszel W końcu mój statek wypływał z załogą

i ekwipunkiem w komplecie, ale nagle wszystko na nim wydało mi się zbyt nowe; traf chciał, że przed wypły­nięciem na morze stłukły się w kuchni trzy szyby, dwie reje (ach! jak silnie wieje w Europie w czasie burzy) zostały złamane; jednemu majtkowi urwało paleć, a jed­nemu pasażerowi koniuszek ucha; w pośpiechu dokony­wałam przeglądu załogi, doborowej wprawdzie, lecz bez życia, same widma, kazałam im wysiadać na ląd i wyda- dawałam ich na pastwę ukąszeń, wypadków w windzie, na pastwę życia, które zostawia same okaleczenia! Nie­kiedy sgrzysięgała się przeciwko mnie pora roku; lód z lodówki był jeszcze wodą w potoku. Wino dla załogi

winogronami... To znów, już w trakcie podróży, ptak, który wyleciał z Przylądka Północnego, którego straż okrętowa miała zauważyć koło Nowej Funlandii, alga de­portowana z Kuby, która miała przyczepić się do kilu, żółw z Patagonii, który miał tańczyć w wirach wytworzo­nych przez statek w pobliżu Azorów, nie dotarły w porę na trasę i nici mojego przeznaczenia rozminęły się nagle pod tą bezbronną łupiną. Tak jak Francuzka z centrum kraju nie jest w stanie wykonać zadania za Pana Boga i musi mu je odstąpić! Ileż to razy serce kurczyło mi się gwałtownie, gdy widziałam dzikiego kota, wdrapującego się na wiąz w Sabaudii, którego futerko miało ogrzewać kark sternika, mojego wybawcy, lub brzozę, nieruchomo stojącą na krańcach Dalekarlii (na tle śniegu rozróżniałam zaledwie dwie czy trzy skazy na jej korze), która dostar­czyć miała papieru na pierwszy egzemplarz „Małego Pa- ryżanina”, którego będę czytać na pokładzie.

Wieczorem, przed zaśnięciem, kiedy przetrawiałam w myśli kolejne wersje ocalenia, zaczynały się piętrzyć pro­blemy nie do rozwiązania. Przypływał na wyspę tubylec, ale na jego łodzi mógł się zmieścić tylko jeden człowiek. Zjawiała się mała łódź podwodna, lecz każdy z trzech członków załogi był niezbędny do jej prowadzenia, a poza nimi dla. nikogo nie było już miejsca. Lądował balon z gondolą jedenastoosobową, ale każda i tych osób była

filA

niezbędna, nie tyle do manewrowania balonem, co pozo­stałym osobom do życia; wzajemne zazębianie się potrzeb było tak silne, że zrezygnowałam z zamiaru, by żonę ka­pitana rozdzielić z jej przyjacielem-mechanikiem, a ku­charza | lekarzem, który musiałby umrzeć bez dietetycz­nego jedzenia. Nie chcąc być źródłem tylu klęsk, rezyg­nowałam | ubiegania się o miejsce wśród pasażerów gondoli; w takich chwilach jedynie widok „Lusitanii” mógł mi sprawić bezgraniczną radość. Zasypiałam, wiążąc ostatnią nadzieję z tym największym statkiem świata.

Bywało, że leżałam na brzegu morza, wyczekując bez końca, jak pies przy grobie swego pana, bez słowa, bez jedzenia, bez nadziei. Co wtedy czułam? Wyrzuty sumie­nia, jak dziecko, które się zgubiło lub wpadło pod auto. Zawsze zresztą byłam roztrzepana i niezorganizowana. Nad brzegiem Rodanu znajdowałam w walizce Joannę znad Loary, zamek papieski zwiedzałam w nastroju z Chenonceaux. Będąc uczennicą drugiej klasy zaczytywałam się autorami z klasy trzeciej i przychodziłam na egzamin zamiast z Racine’em, Fenelonem i Baudelaire’em, z Dan- tem, Szekspirem i du Bellayem, fałszywymi świadkami, którzy opuszczali mnie tchórzliwie, gdy tylko pan Jubin zmarszczył brwi. Otóż w te poranki na mojej wyspie mia­łam wrażenie, że to nie mnie odcięto od tego wszystkiego,

ale że wszystko to sama gdzieś zapodziałam. Niebawem miałam ujcończyć dwadzieścia lat nie pośród grusz i sło­wików, lecz pośród mahoni i kakadu. Przez pomyłkę nie trafiłam na umówione spotkanie: trzeba było się poradzić w biurze podróży, wsiąść na właściwy statek. Na widok każdego drzewa i każdego ptaka mrużyłam oczy marząc, by zamiast nich zjawiło się prawdziwsze drzewo, prawdzi­wszy ptak, a w każdym razie pragnąc z nich zedrzeć egzo­tyczną formę, którą w Europie przyoblekają na odwrót, gdy się zmruży oczy; zapodziałam gdzieś chleb, wino, przystawki; zapodziałam mężczyzn, dzieci, kobiety; zapo­działam zwierzęta, jarzyny. Co za bałagan! Ze szczytu skały ogarnęłam wzrokiem drzewa o zmiażdżonych gałę-

wsfifnitS:

ziach, liany o splątanych łodygach, wyglądające jak lewa strona tkaniny; umieściłam moje życie w niewłaściwym miejscu; przewróciłam morze na pustą stroną... Wyczeki­wałam wciąż. W tym .bezgranicznym czasie całe moje do­tychczasowe życie zaczynało się zamazywać. W pierw­szych miesiącach przestrzegałam jeszcze godzin modlitwy, odpoczynku i posiłków, uważałam za swój .święty obowią­zek spożywać co dzień śniadanie, obiad i kolację..., teraz żywiłam się już tylko bananami i owocami mango, żyjąc z godziny na godzinę. W środku nocy potrafiłam czuwać przez kilka godzin i wcale nie uważałam tych godzin za stracone dla snu... Wciąż czekałam... Na szczęście nie było tu chwil, które w Europie tak wydłużają oczekiwanie. Nie ma zmierzchu ani świtu. Noc i dzień następują po sobie szybciej niż po przekręceniu _kontaktu. Nastrojona melancholijnie siadałam na brzegu i łagodnym ruchem podciągałam morze ku sobie, co zapewne po drugiej stro­nie powodowało cłbnażenie skrawka Peru i podwojenie obszaru Chile; siadałam twarzą do zachodzącego słońca, w oczekiwaniu na te wszystkie złudne barwy wieczoru, które w Bellac wydobywają z duszy jej prawdziwe tony, w oczekiwaniu, aż laguna stanie się fioletowa, pola per- łowopomarańczowe, drzewa purpurowe, niebo szkarłatne, tymczasem ledwie niebo, się trochę zaczerwieniło, jakaś ręka spuszczała zasłonę i wszystko pogrążało się w ciem­nościach. Ciemności też były lśniące, mleczne, powlekały świat masą perłową, a po -dwunastu godzinach zwracały mnie nagle jasności dnia, który znów był wspaniały i jas- noczerwony. Nieustannie przerzucana byłam z konchy zło­tej do konchy srebrnej. Noc w całej pełni spadała na pierwszy sygnał melancholii. Pełny dzień wstawał wraz z pierwszym dreszczem trwogi i w tym świecie z laki i z obsydianu nie było miejsca ani na przygnębienie, ani na deszcz. Prędko więc zapomniałam o moim smutku, któ­ry odtąd zasklepił się we mnie niezauważalnie jak nowo­twór.

Nadeszła pora, abym opisała wreszcie moją wyspę.

Będziecie państwo rozczarowni. Nie dlatego, by nie było na niej aż nadto najpiękniejszych drzew, minerałów, które służą za wzorzec do oceny innych minerałów i są dla nich tym, czym dla metali złoto, a także motyli, które stanowią ozdobę najwspanialszych kolekcji. Nie potrafię jednak nazwać tych cudów po imieniu. W Bellac nie uczono nas niestety o podzwrotnikowej faunie i florze. Bez większych trudności rozpoznawałam tylko palmy ko­kosowe i rajskie ptaki, i to wszystko. Żeby móc państwu opowiedzieć o roślinach, musiałabym się posłużyć, z całą pewnością błędnie, paroma egzotycznymi nazwami, jak palmowce, mandragory, mandarynki, stanowiącymi całą moją skromną wiedzę botaniczną wyniesioną z opery, a żeby opisać państwu najcudowniejszą ptaszarnię świata, musiałabym się posłużyć bądź słownictwem tak prozaicz­nym, jak na przykład kura trójbarwna czy sroka ze śli­niaczkiem, bądź, aby lepiej usytuować mój opis, trzema lub czterema słowami, które zapamiętałam dla zabawy z książki podróżniczej o Gwinei, czytanej przed dziesięcio­ma laty, gdzie używane były jako przezwiska tubylców: ptemeropy, guru Morandi, Mukuna.

Na mojej wyspie, która przypominała oznakowane lot­nisko — pierwszy pas wokół wyspy tworzyły korale i ma­sa perłowa, drugi palmy kokosowe, trzeci kwiaty i gazo­ny, a w samym środku dwa wzgórza pokryte dziewiczym lasem, przy czyim w dzień skrzyły się strefy zieleni, strefa muszli w nocy, a w południe zapalały się dwa jeziorka na szczytach pagórków — lądowały wszystkie ptaki Pacy­fiku. Nieznane ptaki całymi tysiącami latały nade mną, tworząc jakiś nowy język. Wystarczyło, by powiał delikat­ny wietrzyk, a już cała wyspa była rozczochrana. Gdy zbyt gwałtownie podniosłam ręce, miałam wrażenie, że potrząsam czerwonym lub niebieskim dywanem, a kiedy ziewając po przebudzeniu wyprostowałam ręce, miałam wrażenie, że go pruję. Zachodni wiatr toczył ku morzu kule puchu, które płynęły potem po lagunie jak sztuczne łabędzie, aż do miejsca, skąd porywał je prąd i niósł zbite w poduszki w stronę Kuro-siwo... Próbowałam się jakoś

zorientować w tej ptaszarni. Gdybym rozpoznała choć jed­nego ptaka, o którym czytałam u Juliusza Verne lub o któ­rym słyszałam na lekcjach przyrody, mogłabym ustalić, gdzie się znajduję. Wiedziałam, że kazuar oznaczałby ziemię położoną blisko Australii, gdyż musiałby się tu przedostać na piechotę z Tasmanii, lecz na próżno wypa­trywałam kazuara... że drop oznaczałby Afrykę Południo­wą, lecz nieJjyło dropia... że pod równikiem mogę się jesz­cze ukrywać prehistoryczne ptaki, i kiedy zaczaiwszy się pod drzewem spostrzegłam łysą głowę z dziobem ze sta­rego rogu, strach mnie obleciał, gdyż wyobraziłam sobie, że może ją podtrzymywać gadzia szyja pokryta sierścią, stercząca z cielska najeżonego kolcami, wspartego na ła­pach z płetwami. Na tej wyspie wszystko było jednak vyi- doczne jak na dłoni i ze względu na modne gatunki przy­pominała ogród botaniczny, a ze względu na ptasie pió­ra — dom mody. Wszystkie ptaki zresztą były tak oswo­jone, że pozwalały zbliżać się do siebie, a nawet dawały się głaskać i pod tym względem moja przygoda przypo­minała niezwykły sen. Niekiedy miriady ptaków urządzały gigantyczne, tajne schadzki: te, które przędą, z tymi, które koszą, te, które wiją, z tymi, które wydzielają, te, które osiedlają się w trzcinach, z tymi, które osiedlają się w muszlach, jakby zamierzały ustalić wreszcie model wspólnego gniazda. Niekiedy o zachodzie słońca stadko karłowatych gołębi opadało w pośpiechu na drzewo man- gowe, które obwieszone było za dnia kiściami nietoperzy, skazując je na błąkanie się do samego rana. Gałęzie drzew kołysały się, wprowadzając w ruch tysiące skrzydeł. Cza­sami z przepełnionego drzewa zdejmowałam największego ptaka, jak dojrzały owoc, aby uratować gałąź. Kiedy pró­bowałam spłoszyć je krzykiem, jak na komendę odwra­cały się na swoich grzędach w moją stronę i wpatrywały się we mnie; kiedy wymachiwałam rękami, odwracały się do mnie tyłem i całe drzewo zakwitało nagle czarno-bia­łymi i rajskimi ogonami. Ptaki, które miałam za lądowe, nagle jak kamienie nurkowały w toń laguny. Ptemeropy przypuszczały gromadny szturm na kwitnące drzewa pie­

przowe — ich podgardla wzdęte od ziaren aż się prosiły potem o pieszczotę. Każdemu mojemu poruszeniu, każdej mojej codziennej czynności towarzyszyła zawsze punktual­na, barwna eskorta; gdy jadłam banany, były przy mnie dwie kolorowe' papugi; gdy otwierałam ostrygi — dwa brunatne nurki; gdy zrywałam owoce mango — dwie po­marańczowe pliszki, które" ciągle latały za mną, zrywając się do lotu i siadając w tej samej sekundzie, zachowując między sobą jednakowy dystans, abym mogła na nie pa­trzeć obojgiem oczu pod tym samym kątem... W pierw­szych miesiącach to ptactwo obroniło mnie przed samot­nością; czułość, jaką budzi ptasie upierzenie, brałam jesz­cze za czułość samych ptaków.

Powoli jednak odkrywałam, że one i ja pochodzimy z różnych epok. Brakowało mi na mojej arce towarzystwa kręgowców i ssaków. Byłam już znużona widokiem pu­stych przestrzeni, które od dziecka uczono mnie zaludniać niewolnikami mojego kalibru: kozami, końmi, psami. Co wieczór każdą gałąź obciążały tysiące bezgłowych kul i tylko jeden z ptaków czuwał, nastawiając ucha, wśród tylu ptaków bez głowy... Nigdy żadnego innego towarzy­stwa. Nikogo o skośnych oczach, o owalnych ślepiach z po­wiekami, wciąż tylko te cekiny z zasuwającą się na noc białą błonką. Nigdy podstępu, czułości, inteligencji; czuć było, że nie narodził się jeszcze pierwszy kot, pierwszy ichneumon. Nigdy się nie widziało nabrzmiewającego z wolna samiczego ciała, co z takim wzruszeniem obser­wowałam na wsi; tam suki z małymi, rozłożyste krowy z wymionami, łanie ciężarne kożlątkami, a tu na tej wy­spie życie przekazywane było zawsze, jak piłeczki żongle­ra, przez chude istoty, w postaci jaj zielonych lub fiołko­wych, brązowo nakrapianych. Nie było tu stworzeń cięż­kich ani nawet tych zwierzątek, którymi przyciska się różne uczucia jak fruwające kartki papieru, borsukiem — złość, gronostajem — łagodność; żółwie wyniosły się na parę dni przed moim przybyciem; ilekroć więc ptaki za­czynały się gromadzić na brzegu lub sadowiły się rzędem na lianach jak na drutach telegraficznych, ogarniał mnie

strach, że w ciągu sekundy mogą mnie opuścić wszystkie naraz. Miałam wrażenie, że są na łasce'pierwszego lepsze­go podmuchu — zwiastuna, być może fałszywego, zimy lub tajfunu. Dwa z nich umieściłam w klatce, chcąc na wypadek, gdyby wszystkie odleciały, zachować przynaj­mniej dwóch żywych towarzyszy; wymieniałam je co­dziennie i przez pierwsze kilka godzin były zawsze oży­wione i pełne wigoru, tak jakbym wymieniała nie osobni­ki, a tylko ich wygląd i kolor. Niepotrzebnie 2resztą za­dawałam sobie tę fatygę; wszystkie zostawały na miejscu, obijając się jak gdyby o jakąś niewidzialną przeszkodę

0 pięćdziesiąt metrów od wyspy. Ptaki migrujące w środ­ku pór roku, oszalałe jak busola na biegunie. Jeden gest olbrzyma wymiatał z wyspy wszystko, co żywe, z wyjąt­kiem mnie. Czułam, że mój los zależy od pierwszej lepszej sprzeczki z tym ptactwem, które nie rozumiało niczego

1 gotowe było porzucić mnie w jednej chwili, gdybym je pewnego dnia czymś niechcący uraziła lub przestraszyła; nie słuchając nawet moich usprawiedliwień, odleciałyby na inne wyspy, zostawiając swoje jaja. Wobec każdego ga­tunku starałam się być opanowana, nieufna i ostrożna jak ktoś, kto ma do czynienia z kapryśnym bóstwem. Umyśl­nie schlebiałam Brzydkiemu Ptakowi, na gło's chwaliłam Niemowę za jego śpiew. Jednocześnie, nie ujawniając głoś­no swoich zamiarów i udając, że szukam na wyspie jakie­goś klejnotu, tym samym spojrzeniem, jakim wypatrywa­łam statku na morzu, wypatrywałam na wyspie jakiegoś zwierzęcia; zdarzyło mi się odkryć (tylko tyle Pacyfik mógł dla mnie uczynić, było to moje jedyne z nim dzie­cko) ptaka z futrem, dziobem i zębami, jednym słowem: pięknego dziobaka.

To nieprawda, że pewnego ranka jakiś statek przepłynął w odległości kilku mil; to nieprawda, że nie byłam na to jeszcze przygotowana i nie miałam ani reflektora, ani ka­wałka materiału, aby zasygnalizować swoją obecność. Wi­działam trzy białe pasy na jego kominie. Dziś mogła-

bym odnaleźć armatora i dowiedzieć się nazwisk ludzi, którzy przepłynęli tak blisko mnie. Biegłam brzegiem mo­rza, wymachując rękami i płosząc chmary ptactwa; nie wydawałam głosu, świadoma, jak daremne byłoby moje wołanie. W owym czasie nosiłam jeszcze tunikę. Wyma­chiwałam nią z pagórka, zachowując się, jak na bohaterkę dramatu, w sposób wielce niestosowny: obnażyłam się przed mężczyznami. Dobrze przynajmniej, że mnie nie wi­dzieli.

To nieprawda, że postanowiłam potem umrzeć z głodu. Że położyłam się w wodzie, chcąc się utopić. Że oparłam głowę na samotnym kamieniu wystającym z morza, prag­nąc umrzeć z osamotnienia. Że myślałam o wszystkich najpodlejszych i najniższych rzeczach w świecie, chcąc umrzeć z oburzenia. Że {»otwierałam wokół siebie wszyst­kie źródła śmierci, niczym kurki od gazu, i czekałam. Niestety, wszystkie rodzaje śmierci ulotniły się, wezwane do innych, bardziej opłacalnych zadań, pozostawiając mnie losowi. Słońce się skryło. Morze się cofnęło. Niebo tym­czasem zaczęło mi przysyłać nowiny z Europy: na jego czarnym tle migotały wielkie, włochate gwiazdy, jak sztuczne pająki z mosiądzu na parasolu ulicznego sprze­dawcy gazet pod piwiarnią... Bóg dawał mi obietnicę, że będę jeszcze kiedyś przechodzić koło tego miejsca, mijana przez autobusy. Bóg obiecywał mi, że pewnego dnia wy­biorę się jeszcze do tego sklepu koło Madeleine kupować dla moich dzieci sztuczne pająki, sztuczną szarańczę, wy­buchające cygara...

Byłam ocalona...

To nieprawda, że całymi dniami pumeksowałam sobie nogi i nacierałam je pudrem z masy perłowej, tak iż na­wet w promieniach słońca były srebrne. Wkrótce całe cia­ło miałam srebrne. Nosiłam już tylko wielki kapelusz i parasolkę. Po upływie paru miesięcy, kiedy nawet naj­bardziej ufny wobec losu człowiek zaprząta sobie głowę życiem rozbitka, nieustannie przebywając na brzegu, wi­dząc w drzewach budulec przyszłych statków, z uporem

71

szukając haczyków na pstrągi, podczas gdy one dają się złapać w rękę, i pułapek na ptaki, podczas gdy one, tak jak w Europie, kiedy mierzymy do nich ze strzelby, po­trafią nam po prostu usiąść na ramieniu, pogodziłam się w końcu ze swoim losem i postanowiłam być po prostu zblazowaną miliarderką. Między pniami dwu palm ko­kosowych rozwiesiłam zasłonę z piór, czasami na kilka godzin przyczepiając do niej żywe ptaki, bo nawet naj­piękniejsze pióra jakiś czas po wypadnięciu ciemniały. Miałam już kilkaset ogromnych pereł, które wyławiałam nurkując; nie potrafiłam ich tylko przedziurawić i nosiłam je, jak naboje, w małych siatkach na szyi lub pod kolana­mi. Miałam też perfumy, zrobione ze świeżej żywicy zmie­szanej z pyłkami kwiatów; różne mleczka, które uzyski­wałam z mojego drzewa cukrowego; wychodziły zawsze zbyt intensywne, ale kiedy obmyłam się wodą źródlaną i wysuszyłam na słońcu, pachniałam najpiękniej na całym archipelagu. Miałam jedenaście ulubionych pudrów ryżo­wych, jeden, od którego lśniłam cała, zrobiony z tartej masy perłowej, inny, od którego ciemniała moja cera; jesz­cze inny, którym pudrowałam się na czerwono; puder cie­listy, którego w Limoges użyłabym wybierając się na bal do prefekta; suszyłam się w wielkich szarych liściach ba­nanowych jak w bibule... Jako Europejka popełniałam świętokradztwo stosując wobec samej siebie zabiegi, jakie Polinezyjczykom służą do okazywania czci ich zmarłym. Wspinałam się do drewnianych szałasów na wierzchołkach drzew, gdzie ich zwłoki ulegają rozkładowi, wyciągałam się tam, poruszając się przy tym nieustannie, co wprawia­ło w osłupienie małe krogulce, przybyłe z wysp, na któ­rych umierali ludzie; nacierałam się oliwą palmową i mi­ką; wszystkie te honory i zabiegi, które służą do tego, by obłaskawiać duchy, mnie też uspokajały. Gdy czasem ze zmartwienia zaniedbałam toalety, puder łuszczył się prędko i najmniejszy smutek urastał do obłędu, ale to szybko mijało. Pewnego wieczoru po raz pierwszy poczu­łam w sobie wreszcie taki spokój, że ułożyłam się do sn,u na środku wyspy zamiast, jak dotąd, na brzegu morza,

równolegle do jego poruszeń, właśnie na środku wyspy, z lenistwa rezygnując z połowy szansy na ocalenie...

To nieprawda, że pocałowałam dziobaka, że szperałam w jego kieszonce i że nic tam nie znalazłam, nawet za­pomnianego listu. Skarżył się cicho, kwacząc jak kaczka. Że drapałam go w fałdę na czaszce. Merdał ogonem jak pies. Że tuczyłam go jajkami. Bił przednimi łapami jak bóbr.

Codziennie teraz opływałam wyspę, wychodząc z wody na brzeg w takim miejscu, aby potem przemierzyć ją całą wzdłuż aż do cypla. Nie zdążyłam jeszcze przejść przez strefę piasku i korali, a już byłam sucha. Potem wchodzi­łam między palmy kokosowe i przez pięć minut byłam w cieniu. Szłam umyślnie okrężną drogą, aby przyłożyć dłoń z rozstawionymi palcami do konaru rozwidlającego się na pięć gałązek do złudzenia przypominającego fękę z nadgarstkiem'i palcami; zinwentaryzowałam już bowiem na wyspie wszystko, co przypominało jakoś istotę mego gatunku... Potem wchodziłam na równinę, którą przecina­ły trzy strumienie; podzielona była na sektory zielonej trawy i ogromnych orchidei, wśród których rosło parę słoneczników przypominających-nasze, a stanowiących po­żywienie licznych papug, przy czym najbardziej łakome osobniki rzucały się na słonecznik z rozpostartymi skrzy­dłami i pożerały go razem z koroną. Dookoła złotej tarczy mieniły się nieraz wstystkie kolory'' tęczy, każdy krzykli­wy na swój sposób. Ominąwszy drzewo strzaskane przez piorun, przypominające posąg, a nawet żywego człowieka, mijałam jeziorka wydrążone w koralu, z których wyra­stały dziesięciometrowe orchidee na kształt wodotrysków z balansującymi ptaszkami zamiast piłeczek, coś w rodza­ju łąki, która tłumiła moje kroki, gdzie milkły ptaki, nie­zliczone kwiaty nie pachniały, a ja, naga i upudrowana na perłowo, miałam wrażenie, że śnię lub przemierzam połacie piekieł. Widziałam bezgłośne walki, niemal w bez­ruchu staczane przez zwierzęta, których nic zdawało się

nie łączyć, nawet nienawiść: kolibry ścierały się z pają­kami, żaby-olbrzymki trzymały w wargach dzioby kaczek, kraby palmowe splecione były ze żmijami. Niedaleko stam­tąd z gładkiego pnia wyrastała gruba gałąź — biodro ko­biety — zawsze wystawiona na słońce i jeszcze ciepła, jakby przemiana dokonała się dopiero przed chwilą; pieś­ciłam ją zaintrygowana domniemanym przewinieniem, któ­re zostało tu popełnione i które istotę ludzką zamieniło w drzewo; co to było: atak lubieżnych pożądań czy przy­pływ zbyt wiedkiej pychy? Jednocześnie było to miejsce, gdzie łoskot wodospadów zlewał się z szumem morza ude­rzającego o skały, a las otwierał się tysiącem złocistych dziur jak miodowe ciastko. Zagłębiałam się weń bezwied­nie, wybierając tę dziurę, z której wyleciał największy ptak. Deptałam po orchideach, cztery lub pięć razy wię­kszych od tych, które rosną w Europie; były miękkie i kruszyły się pod moimi stopami jak borowiki. Szłam pospiesznie za pnączem glicynii i trafiałam na polankę porośniętą jaśminami i prawoślazami; tam oddychałam głęboko, wciągając w płuca, jakby to było powietrze, za­pachy tak odurzające, że mogły mnie zabić. Każda taka polanka była cmentarzem; tu, u stóp drzewa, leżały zwło­ki olbrzymich wróbli, tam, na kępie trawy, po tysiącleciu wędrówek z jednego bieguna na drugi pokończyły swój żywot żółwie. Było ich kilkadziesiąt, zostały z nich tylko skorupy identycznych rozmiarów, wszystkie bowiem zde­chły w tym samym wieku. Oko, prawdziwe ludzkie oko, osadzone w trującym drzewie, z tęczówką wyciętą przeze mnie, przyglądało się temu wszystkiemu... Wreszcie głów­na polana, a na niej śpiące orlątka z plamami na skrzy­dłach, podobne do skarabeuszy; smutne pawice z szyjami przyprószonymi zaledwie tym żarem, który na wiosnę po­krywał obficie wszystkie pawie na mojej wyspie... i ta skała, z której wychodziły porosty jak kobiece włosy; pod nogami poniewierały się kawałki spróchniałego drewna w kształcie szczęk, łuków brwiowych i łokci. Wszystko to nie było bynajmniej tworem imaginacji. Później poznałam nazwy, jakie tym tworom przypominającym do złudzenia

74

części ludzkiego ciała nadali_uczeni; drewniane oko słusz­nie nazwał Littre nodus oculus, Buffon słusznie nazwał po­rost — capilla Irenei, te dwa gładkie i powyginane pnie, na których siadałam, obejmując górny z nich, Blaringem nazwał oculus Rodini... Z tamtego miejsca obserwowałam przelatujące nad lasem rajskie ptaki, jak pochodnie prze­rzucane przez żonglerów...

Taka była moja wyspa, wciąż błyszczała: bywały dnie, że masa perłowa i muszle prezentowały się na niej jak na wystawie Brasso lub Faineuf; niekiedy drżała, jakby od maleńkich trzęsień ziemi — to jakiś koral rósł szybciej niż inne lub pokłóciły się trzy polipy. Cały ten zestaw barw i gigantycznych orchidei jak bibuła wypijał moją samotność i mój smutek. Do tego stopnia, że czasami czu­łam się już nie zabłąkanym rozbitkiem, lecz osobą umarłą. A jednocz'eśnie czułam się kimś, kto rozpoczął wędrówkę, prowadzącą z jednej gwiazdy na drugą, odmieniającą w nas wszystkie cząsteczki. Na maleńkiej gwieździe wiel­kości czterech do pięciu kilometrów stałam się dziewczy- ną-ptakiem. Już raz nawet przyłapałam się na tym, że zasypiając schowałam głowę pod ramię, i z ludzkiej prze­kory pozostało mi tylko tyle, że w ciągu dnia czułam się bardziej siostrą nocnych ptaków, a w nocy — siostrą dziennych.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Ta niewinność wyspy z początku mnie bawiła, wresz­cie— rozczarowała. Jej przyrodę darzyłam coraz mniejszym szacunkiem; dokonywałam na niej — chcąc ją sprowoko­wać lub znieważyć — przeróżnych eksperymentów, które we Francji, uważanej za słodką, drogo by mnie koszto­wały. Próbowałam jagód, przypominających nasze trujące jagody, objadałam się belladonną i smażonym szalejem, przekonana, że zawierają tylko niewinny, nieszkodliwy cukier. Spałam w cieniu drzew o liściach naszego orzecha, kosztowałam wielkich, czerwonych grzybów; we Francji dostałabym natychmiast wysypki, zsiniałyby mi palce, za­padłabym w śpiączkę, ale samotność uodparniała przeciw­ko wszelkim chorobom. Nudził mnie już widok tych naiw­nych palm, na które tylko krab na przemian wdrapywał się i schodził, zgodnie z ruchem słońca, jak ciężarek w ze­garze ściennym. Wielkie, kłujące liście, na które kładłam moją rękę, nigdy się nad nią nie zamykały i żaden kwiat nie próbował mnie ugryźć lub chociażby schwytać za mały palec.

Chaszcze heliotropów, lasy słoneczników, które powoli i jednomyślnie zwracały głowy ku słońcu, jak tancerki w music-hallu; papugi powtarzające każde moje słowo, echa, rajskie' ptaki, tak oswojone, jakby to było w samym raju, gołębie tkwiące w niezmąconym spokoju na swej ga­łęzi, nawet gdy krzyczałam, gotowe co,najwyżej unieść się przez grzeczność na tyle, na ile uchyla się kapelusza (ale odlatywały przerażone, gdy dotarło do nich jakieś spóż-

76

nione echo, niesłyszalne dla mnie) — cały ten świat natu­ry, nie zachowujący żadnego dystansu wobec ludzkiej isto­ty, sparaliżowany przez szczęście, przez niemożność spro­wadzenia z kontynentu jadowitych soków, ten świat po­zbawiony refleksu: zrywającego się ptaka, umykającej jaszczurki (nawet gdy się, uderzyło w odpowiednie miej­sce), czasami doprowadzał mnie do rozpaczy. Nigdy pro­mienia przeciętego obłokiem lub znikającego nagle, wszy­stkie moczyły się w oceanie lub sięgały ziemi, zarzuoone przez śpiącego wędkarza, który nigdy ich nie podnosił; nigdy spłoszonej ryby, bo zarówno słońce jak i morze straciły swój refleks i trzeba było łaskotać pstrągi, aby wymusić na nich jakiś mizerny ukłon. Być może mężczyź­nie prędzej udałoby się skłonić do jakiejś reakcji tę wy­spę, która pode mną zachowywała niewzruszony spokój niczym koń pod jeźdźcem-kobietą. Choć przecież stałam się istotą silniejszą i zręczniejszą, wspinałam się, pływa­łam, 1 przy każdym ruchu ślizgały mi się pod skórą mięś­nie, małe, okrągłe kulki; ale na to, by ujarzmić ptaki i rzucić na kolana drzewa, potrzebowałabym przynajmniej dziesięciu lat strzelaniny i masakry. I trzeba by przynaj­mniej pary ludzi, by z wszystkich tych korzeni, które by­ły korzeniami lukrecji, z wszystkich tych szalonych ziół, które były wanilią, z pni dających mleko i z kamieni bę­dących perłami, uzyskać, jak się to robi w Europie, kawa­łek czystego drewna i kawałek czystej kości słoniowej. Moje serce zrobiło się nieczułe... wyspa wśliznęła się po­między nie a świat niczym kit. Nic nie wywoływało jego przyśpieszonego bicia. Pracowało spokojnie nawet wtedy, gdy biegałam czy pływałam, tak byłam zaprawiona. Cza­sem próbowałam na odległość włączyć się w ten smutek i ból, jaki w moim kraju pod przymusem rozdają pory roku i miasta. W moim pragnieniu cierpienia cofałam się do ostatnich wspomnień związanych z rozbiciem statku, jakby do miejsca, w którym został zerwany kabel. Usiło­wałam wierzyć, że na drodze telepatii, przez mrugnięcie oka czy dreszcz przenikający ciało, informowana jestem

o nieszczęściach, jakie miały miejsce w Europie, oraz

o zgonach moich przyjaciół; wszystko na próżno i w ciągu roku tylko raz zdarzyło mi się zapłakać, i to przypadko­wo, w dniu kiedy przypomniałam sobie broszkę (właśnie z koralu, było to pierwsze moje zetknięoie z substancją, z którą miałam mieć potem tyle do czynienia), mój pierw­szy w życiu podarunek, która wpadła mi do fontanny, i nienawiść, z jaką przez cały ten wieczór odnosiłam się do ludzi, którzy nie wskoczyli do wody, by ją dla mnie wyłowić, nie przewidywałam bowiem, że rozkwitnąwszy bujnie w oceanie stanie się moim ocaleniem.

Na szczęście w tamtym okresie wyspa potrzebowała mnie. Przez kilka dni prąd, który opływał skały, przeci­nał lagunę i obmywał cypel — niósł sterty liści, kępy sple­cionych drzew przechylonych lub wyprostowanych, jak na rycinach z Missisipi. Miały wielkie nabrzmiałe kwiaty... Może wiatr nie potrafił porwać ich pyłku, a może były to gatunki, które przyroda musiała stykać w całości z inny­mi gatunkami i z innymi wyspami — rośliny, które upra­wiały miłość na ludzki sposób. Ale oto ujrzałam, jak od największego z nich odłącza się liana, jak płynie, jak się zbliża do brzegu i oplata wokół krzewu: był_to wąż boa. Zabiłam go tego samego wieczoru, gdy był pogrążony we śnie, ale przedtem zdążył połknąć dwa gołębie... W ty­dzień później od strony nieba, jak na oblężonych paczka z samolotu, spadł na mnie strach: był to krogulec, który, zanim dosięgła go moja proca, zdążył skosztować próbkę mojego ptactwa. Później przydarzyło mi się, że na jednej z tych pływających wysepek dostrzegłam zwierzę z sierś­cią, ocelota lub kuguara, któremu nie pozwoliłam rzucić się na siebie: cały czas, gdy płynął wzdłuż brzegu, odstra­szałam go płonącą głownią...

Byłam wzruszona niebezpieczeństwami, które wreszcie zagroziły mojej wyspie. To Opatrzność sprowadziła mnie tu z Bellac, abym odparła tę jedyną być może napaść, która mojej wyspie miała wyrządzić szkodę. Serce zabiło mi trzykrotnie, jak to się dzieje u tych, co mają się

zakochać. Pewnego razu odkryłam dwudziestocentymetro­wego aligatora; wiedziałam, że musi upłynąć jeszcze wiele lat, zanim stanie sią groźny, dziesięć, Łanim będzie mógł odgryźć z apetytem kawał dziobaka, dwadzieścia, zanim schwyci za nogę czaplę; tymczasem trzymałam go w base­nie, ale zanim zdążyłam podjąć decyzję co do jego losu, zniknął, i już nie mogłam oddać w hipotekę, nawet na dziesięć lat, ani mojego zwierzęcia, ani mojej ręki, ani nawet, na dwadzieścia lat, moich ptaków.

Sama?... Niezupełnie. Będąc w klasztorze wymyśliłyśmy istnienie osoby, która trzaska okiennicami, porusza drzwia­mi, i nazwałyśmy ją Nowicjuszem; z kolei osobę, która tłucze naczynia, której nogi zaplątują się w sznurach, która o północy przewraca miednice w uśpionym domo­stwie, moi kuzynowie na cześć najbardziej niezręcznego urzędnika w Limoges, nazwali Kontrolerem; te dwie po­staci, wierne ¿ni, postanowiły dotrzeć do mnie przez Atlantyk-i Pacyfik. Pewnego razu podczas sjesty zbudziły mnie spadające dachówki.

Kontroler!

I rzeczywiście przez cały tydzień Kontroler panoszył się na wyspie, szybko zresztą się na niej zadomowił i ten pierwszy niewytłumaczalny hałas był jedynym europej­skim hałasem, do jakiego się uciekł. Potem, dziwna rzecz, orzechy kokosowe spadały prosto na kraby, miażdżąc je. Znalazłam rozbitego żółwia i ptaka uwięzionego w po­trzasku z lian: to on przechodził tamtędy... Potem, które­goś dnia, dwa małe obłoczki wyruszyły z Zachodu i prze­mieściły się na Wschód z taką godnością, jakby tańczyły kadryla, zerwał się wiatr, i tak Kontroler przekazał pa­łeczkę Nowicjuszowi. Drzewa zostały wypatroszone aż do najgłębszych zakamarków swoich pni, a z ich dziupli wy­dobywał się dym i wypadały ptaki. Nowicjusz poczynał tu sobie z liśćmi bananowymi i palmowymi, tak jak na to sobie pozwalał w Limousin z liśćmi i gałęziami. Jedynie ptaki z krótkim upierzeniem ośmielały się siadać na drze­

wach, natomiast rajskim ptakom, gdy zrobiły najmniejszy fałszywy ruch, gwałtowny poryw wiatru zarzucał natych­miast ogony na głdwę. Wszystkie żarty, na jakie sobie po­zwalał w kraju z moimi sukienkami, wypróbowywał teraz na moim nagim ciele. Potem i inni złożyli mi wizytą, ci, którzy na pensjach dla dziewcząt zWą sią: Architekt, Ko­ko, Kazimierz; w mgnieniu oka obierali pęk bananów, syrop z klonu zamieniali w smołę lub wywoływali zagad­kowe zaczerwienienia na moim ciele, w kształcie odciśnię­tych podwiązek, ramiączek lub gorsetu... Nie znałam ich imion, a prawdziwa dzikuska uznałaby ich pewnie za bo­gów, tak wyjątkowo były złośliwe. Tysiąc podmuchów i drobnych hałasów, tysiąc niepozornych obecności krążyło wokół mnie, skomląc o boskość, którą — opierały się naj­widoczniej na książkach Spencera — prędzej spodziewały się uzyskać w Polinezji niż gdziekolwiek indziej na świe- cie. Byłam osaczona przez ich ambicje. Instynktownie je rozumiałam. Oto szelest orchidei o wschodzie słońca, który chciałby być bogiem czerwonego promienia. Błysk w sło­necznikach, który chciałby być bogiem promienia zielone­go. Błagalna skarga w lesie, która niemal domagała sią ludzkim głosem, by ją uznać za boginię ciszy. Ryk ogrom­nych orchidei, jak odgłos fonografu, podszywający się pod boga pyłku... Ilekroć przechodziłam pód drzewem o wysta­jących spod ziemi korzeniach, otrzymywałam uderzenie w ramię, krótkie i brutalne, pochodzące od tego, który zapewne chciał stać się bogiem pieszczot. Bezgraniczna ambicja najmniejszego odbicia w wodach i źródłach, która tu i owdzie ogarniała też niektóre ryby, nagle znierucho­miałe i śmieszne. Półwezwania, półwybuchy tych skrom­niejszych, którzy chcieli być tylko półbogami. Ich jedno­myślne schlebianie miało mnie przekonać o moim królew­skim pochodzeniu, a potem pod moją osłoną wszyscy chcieli się rzucić po łup szlachectwa. Okrąglutki obłoczek codziennie, gdy zbliżało się południe, defilował przede mną, uróżowany i upudrowany, niczym Estera przed kró­lem, marząc skrycie, abym mu przyznała jakąś rangę mię­dzy cumulusami; rafy podwodne otaczające wyspę swoim

armatnim bukiem chciały zbudzić we mnie Walkirią; mo­rze chwilami odstawało od horyzontu, jak ciasto od formy, a mnie, bogini, nie pozostawało nic innego, jak odwrócić je na drugą stroną. Odmawiałam jednak spełnienia tych dziecinnych zachcianek. Tylko Nowicjusz i Kontroler mie­li oficjalne prawo bytu pośród swych rywali z Pacyfiku. Odwracałam sią od obłoku, od promienia, jak książą, któ­ry daje sią prosić. Powstrzymywałam sią od pewnych ges­tów, w obawie że wykonując je mogłabym mimo woli — jak to sią zdarza niekiedy królowi Hiszpanii, gdy włoży przy kimś kapelusz lub zwróci sią do kogoś per ty — na­dawać tytuły tym pospolitym demonom. Zwracałam sią wiąc per pan do ptaków zamieszkujących wyspą. Byłam też nieufna wobec samej siebie, pamiętałam bowiem, że istnieją kobiety, które nawet bez aktu rodzenia samo­istnie powołują do życia istoty zawsze większe od siebie. Żadnemu łąkowi, żadnej nadziei, żadnemu zapachowi na wyspie nie mogłam przyznać prawa, by uważał sią za równego mnie. Wieczorami, kiedy rozszalałe siły wiatru, morza i archipelagu osaczały mnie zewsząd; kiedy słysząc jak żebrzą, czułam się trochę zdezorientowana, jak matka, która nie nadała imion swoim licznym daieciom; kiedy siły te, małe, a mimo to wieczne, odkrywały mnie zagrze­baną w pióra lub liście i ciągnęły mnie, jakbym była kółkiem od klapy, która miała im wszystko otworzyć; gdy podnosiłam sią, ku ich wielkiej radości; kiedy zwietrzyły moją obecność; kiedy schlebiały mi we wszystkich zaka­markach mojej duszy, kiedy dotykały mojego ciała praw­dziwymi rękami; kiedy pieściły moją skórę swoją pod­szewką, a moje oczy swoją lewą stroną, widząc we mnie, dziewczynie z Francji, jedyną szansę osiągnięcia boskości; gdy mieszały się zapachy; gdy zapach glicynii stawał się tak intensywny, że marszczyłam brwi, jak w Europie, gdy czułam ulatniający się gaz; i kiedy każdy niedoszły de­mon, licząc na to, że mnie skusi, jeśli pozostawi mi wol­ność wyboru nawet co do jego płci, zdawał się na moją łaskę jeśli chodzi o wybór sposobu kochania; kiedy wy­starczyło za znak przyzwolenia z mojej strony przymru-

I

M

• ■ | ■’*.

* *\ S,*-'- * *) |^QSm£m€mM

zenie oczu, by poczuć wolność, którą ja jedna w promie­niu tysiąca mil mogłam im dać; gdy pośród ich głosów, tak dobrze mi znanych, rozróżniałam nagle krzyk ich no­wego kolegi, który, dowiedziawszy się o mnie, przybył z drugiego krańca Oceanii; kiedy oblegały mnie, wzgar­dziwszy jakąś prawdziwą polinezyjską królową z sąsied­niej wyspy, dobrze wiedząc, że jako wychowanka pensji Savageon, jestem bogatsza w znajomość magicznych słów, słynnych nazwisk, bardziej naszpikowana wierszami i wa­wrzynami, .a one pragnęły posiąść z miejsca jakiś tytuł europejski; kiedy spędzałam z ręki wiatr, jak u nas spę­dza się owada, a morze odtrącałam nogą, jak u nas kopie się psa, to głupie morze, które w tej właśnie chwili odda­wało mi się całe, abym mu tylko zmieniła jego okropną, plebejską nazwę na jakieś pieszczotliwe słówko; kiedy powtarzałam im: nie wmówisz mi, że jesteś Eolem, że je­steś Orfeuszem, jesteś tylko pospolitym wiatrem, jesteś tylko storczykiem, jesteś tylko morzem; a słońce i księżyc, ponad tą całą próżnością, z przyklejonymi imionami ,Fe- bus i Febe, jak z tablicami na dworcu, pochwalały moje postępowanie; wtedy to, czasami — może nie powinnam

o tym mówić — ogarniał mnie żal, że nie mam w sobie ani odrobiny ich zachłannośoi, i brała mnie chętka, by poświęcić coś z moich wewnętrznych skarbów dla mojej nieśmiertelności; miałam przecież na swoje usługi tyle cudownych słów, czułam pragnienie, by setkę najpiękniej­szych wybrać dla samej siebie i zadrwić sobie z tej całej czeredy anonimowych demonów; obsypać boskimi imiona­mi swoje dłonie, kolana, a nawet myśli. Przez chwilę ugi­nałam się pod koroną, którą mi ofiarowano. Mimowolnie stawałam się spięta, kroczyłam po wyspie z namaszcze­niem, starałam się nadać mojemu spojrzeniu więcej bla­sku i władczości; choć byłam całkiem naga, chodziłam tak, jakbym za sobą ciągnęła tren. Stałam się przebiegła jak złośliwe bóstwo i znając zwyczaje gwiazd oraz żywio­łów — jak dzieci, które liczą do trzech, by ruszył po­ciąg — wobec osłupiałych demonów mówiłam „schowaj się” do słońca, gdy dotykało właśnie horyzontu. W łaciń-

sklej duszy najsilniej jednak tkwi poczucie hierarchii. Na­gła myśl o mieszkańcach Europy, których uważałam za swoich prawdziwych mistrzów, o bileterkach tramwajo­wych, które wskazują nam zły kierunek, o agentach, któ­rzy nas zamęczają, o stangretach, którzy zamykają nas w śmierdzących pudłach, o taksówkach, tych miejscach schronienia i przenoszenia się w przestrzeni, w których byłam zawsze, a po powrocie będę znów tylko płacącą niewolnicą, ta myśl rozweselała mnie i leczyła z jakich­kolwiek pretensji, choćby żywionych po kryjomu, do bycia bóstwem. Schodziłam ze słonecznego promienia, na którym ulokowałam się mimo woli, jakbym zrzucała przebranie.

Mijały miesiące. Prędko nauczyłam się odmierzać czas według księżyca. Cieszyłam się pełnią jak wynagrodze­niem za pracę, jak u nas w dzień wypłaty, szczęśliwa, że udało mi się oczami przetoczyć tę kulę aż do pełnej doj­rzałości. Ale już zaczynało mi być za ciasno w tych przy- krótkich odstępach czasu. Wciąż byłam posłuszna kwartal­nemu pragnieniu włóczęgi, które dawniej wypychało mnie do krawcowych, do modystki; teraz była to tęsknota za porami roku; ale nie udało mi się ich odkryć. Nie było na wyspie niczego, co pozwalałoby mi rozróżnić jesień czy zimę. Czasem czerwone obramowanie na liściach ja­kiegoś drzewa zdawało się wskazywać na przedwiośnie lub schyłek lata, cóż, kiedy sąsiednie drzewo było jeszcze bardziej zielone. Czasem księżyc robił się cienki i prze­zroczysty, i prześwitywały przezeń gwiazdy, jak w lesie, ale za to słońce nie było ani o stopień gorętsze, oba ciała niebieskie nie żyły tu bowiem jedno kosztem drugiego.

U stóp każdego drzewa złożono cały rok, a ono konsumo­wało go powoli, każde na swój sposób. Wydawało mi się, że odkryłam, iż pewien rodzaj lipy traci liście; cieszyłam się, że przynajmniej będę mogła zobaczyć, jak puszczają pąki i zielenią się gałązki; co dzień przychodziłam i pod­nosiłam każdy liść, a potem zapalałam ich stertę za pomo­cą lupy powiększającej dwa lub trzykrotnie każdy przed­miot, który zamierzałam zniszczyć; mogłam więc oglądać przez minutę uschnięty liść, powiększony trzykrotnie, i je­

sień, trzy razy większą niż ta w Europie... ale rychło zro­zumiałam, w czym tkwi nieporozumienie: oto drzewo uschło na zawsze. Nie było tu pór roku. Całymi godzina­mi szukałam najmniejszego ich Śladu na wzgórzach, w trawie, uzyskując na minutę fałszywą wiosnę dzięki set­kom papug, które przybrane w nową zieleń obsiadały lasek, fałszywą zimę, utrzymującą się przez całą noc dzię­ki fałszywemu szronowi z masy perłowej... chodząc tak i spacerując, czułam się zdezorientowana, jak gdyby wraz z czterema porami roku odebrano mi też cztery strony świata.

Pewnego ranka zbudził mnie krzyk jakichś nieznanych ptaków. Na całej wyspie panowała niesłychana wrzawa. Usiłowałam dopatrzeć się nowych gości, którzy całymi miriadami obsiedli mnie dokoła. Tymczasem rozpoznałam tylko, tkwiące nieruchomo na gałęziach, i w innych zwy­kłych swoich miejscach, te same gołębie, te same wróble, tych samych adiutantów. Dobiegały mnie wymyślne trele słowików, śpiew kosa i kanarka, lecz na próżno usiłowa­łam ujrzeć samych śpiewaków. Wreszcie zrozumiałam... Krzyki pochodziły od moich ptaków. Te miriady śpiewa­ków zamieszkiwały mych niemych towarzyszy. Słowicze trele wydobywały się z gołębi, które zazwyczaj gruchały. Gwizd kosa — z panienki z czubkiem, która dotąd wyda­wała z siebie szyderczy śmiech. Rajskie ptaki o strunach głosowych z cynku pod wpływem wzruszenia wydawały dźwięki modulowane. Albo byłam świadkiem cudu, albo na moich oczach pękła jakaś struna w gardłach i sercach ptaków, w tym również ptemeropów, które wydawały odgłos akordeonu. Albo też (byłby to największy cud!) nadeszła wiosna...

Przyklęknąwszy na jedno kolano, czatowałam na moją porę roku. Swiktło było tak krystalicznie czyste, że mała muszka sprawiała wrażenie bąbelka w szybie, ale ptaki już się zajęły muszkami! Słońce było o pół stopnia śwież­sze i cieplejsze i muszka porzucając wyspę jak balast pe­łen przygód ulatywała prosto ku słońcu! Ptaki czując, jak rośnie trawa, a gałęzie pęcznieją od soków, unikały siada­

nia na gałęziach i na trawie, i każdy z nich fruwał nad miejscem, które miało się zamienić w świeży pączek... Spo- wolniałe dropie wysiadywały cebulki jaskrów jak własne jaja. Młodość sadowiła się na koralach, na papugach, na baobabach. Do każdego słowa dodawałam w myśli słowo „młody", tak jak na wiosnę w Europie do każdego tram­waju doczepia się drugi wagon; myślałam: młoda tysiąc­letnia Oceania, młode stare kakadu; czułam, jak moje zmartwienia stają się młodymi zmartwieniami, a moja rozpacz — młodą i silną. Po nieco bledszym błękicie moż­na było rozpoznać najbardziej przepastne otchłanie nieba. Do ogona każdego ptaka przyczepiona była nadzieja, jak zwinięty papierek do łapki muchy w klasie. Woda w naj­spokojniejszym z moich strumieni nagle zrobiła się rwąca i lodowata jak woda w górskim potoku. Jednej nocy sko­rupy żółwi i skóry jaszczurek stały się jaśniejsze i bar­dziej lśniące niż grzebienie i portfele, i tak samo obrzeżo­ne złotą lub srebrną lamówką. Wszystko, co we Francji stanowi o wiośnie — śnieg, lód — zostało jakby ukryte w jakimś schowku w środku wyspy. W liściach banano­wych zielony sok wypływał od nasady, jak w farbowa­nych włosach prawdziwy kolor, spychając żółty sok na brzegi, z szybkością dostrzegalną gołym okiem. Po drze­wach wspinały się wszelkiego rodzaju owady, prosto do góry, jak boże krówki. Świecące nocne «zczypawki fru­wały w biały dzień jak lampiony, które zapomniano zga­sić nazajutrz po święcie, ale ich płomyczek był teraz je­dynym ciemnym przedmiotem. Liście palmowe otwierały się jedne po drugich, trzeszcząc przy tym jak piszczele zmartwychwstającego szkieletu. Ryby, wyczuwając powło­kę młodości, która opadła na morze, rozdzierały ją płe­twą grzbietową, wynurzoną w całości nad powierzchnię wody. W załamujących się falach można było dostrzec ła­wice śledzi, które srebrzystymi bokami ocierały się o po­wietrze, i nagle, był to już dowód ostateczny — jaki ptak wydał ten okrzyk, żuraw numidyjski, koliber, zimoro­dek? — usłyszałam kukułkę!

Wiosna trwała w sumie trzy dni. Przez te trzy dni ro­

śliny i ptaki ogarnęło rozdrażnienie. Wszystkie liście na palmach kokosowych i mangowcach, wszystkie łodygi pod­niosły się i nie poznawałam już palm po rzucanym cie­niu. Pod zakasanymi gałęziami wierciły się ptaki, ożywio­ne i mniej opierzone, jak irytujące desusy. Liany zaciska­ły swój uścisk, który przez miniony rok zdążył się roz­luźnić o cały centymetr. Kolibry po raz pierwszy latały parami, mąż sygnalizował niepożądane zapachy. Pod gę­stwiną liści plamy słońca tańczyły tango — były to ogony bijących się kogutów. Niekiedy, gdy zatrzymała mnie jed­na z tych białych nitek, które w maju przegradzają nasze sady, umyślnie pozostawałam na jakiś czas w tej europej­skiej sieci. Wreszcie trzeciego dnia wieczorem wszystkie rajskie ptaki stoczyły między sobą bój; najsłabszy i naj­mniejszy z nich został zabity, a wtedy, jakby zaspokoiw­szy się tym najmarniejszym łupem na wyspie, wiosna znikła. Kwiaty zaczęły natychmiast traoić swój blask, jak pióra zabitego ptaka. Byłam wciąż szczęśliwa, tak jakby od następnej wiosny dzieliły mnie zaledwie trzy dni zimy!

Znów mijały miesiące. Pamiętam ten miesiąc, kiedy ugryzła mnie ryba, i ten, kiedy zacięłam się w palec — zostawiły na mnie swój ślad, jakby wycinając karby. Ży­jąc pośród tych czystych wód i owoców nabrałam przy­zwyczajeń i zdobyłam wiadomości, jakie w Europie gro­madzi się na temat win i potraw. Miałam swoje ulubione źródło, wiedziałam, w którym miejscu rośnie najlepsze drzewo bananowe, najlepszy mangowiec. Być może myli­łam jeszcze rzeczy, których nie sposób odróżnić nie posia­dając dyplomu; byłam chora, a brałam to za smutek. Dy­gotałam z gorączki, a myślałam, że jest mi zimno. Czułam, jak nagle pękają sprężyny mojej duszy, niczym pręty pa­rasolki, której pokrycie się zestarzało, objawiając mi moje prawdziwe właściwości. W ten sposób, słysząc w sobie jakiś trzask, odkryłam, że jestem dzielna. Od tej pory zrezygnowałam z odczuwania strachu. Innego dnia — aż mi było wstyd — przestałam się uśmiechać, byłam bez

życia, zobojętniałam na wszystko, porzuciłam moje maści i pudry; zbeształam się; powtarzałam sobie: nie jesteś przecież Rostjanką czy Niemką, by tak tragicznie (podcho­dzić do życia. Miałam do odegrania rolę Francuzki porzu­conej na bezludnej wyspie; gdy noga zaplątała mi się

w 'liany, powinnam im za to stokrotnie dziękować; posta­nowiłam, że przez jeden dzień w tygodniu, od wschodu do zachodu słońca, niezależnie od pogody, będę wesoła. Nawet wyznaczyłam sobie na to następny dzień i czeka­łam zatrwożona, jak na umówione spotkanie z nieznajo­mym, na to widzenie z moją dawną wesołością... Przyszła długa noc, pełna cieni, które tak lubią rzucać się na ser­ca choć ■trochę rozjaśnione... ale już blisko świtu poczu­łam, że uśmiech wgryza mi się w sam środek twarzy. Słońce bez kwasów wynurzało się z morza... Budziłam się obok pachnących krzewów kakaowych, jak niegdyś obok mojej filiżanki czekolady... Uśmiechałam się, oczy mi się mrużyły, policzki napinały, wesołość przypinała mi się do twarzy tysiącem szczypczyków, jak bielizna susząca się na wietrze... Powracała mi nie tylko wesołość, ale także wsty- dliwość, o której dawno zapomniałam. Nigdy żadna Ame­rykanka ani żadna Włoszka nie oglądała z równie błogim zawstydzeniem, przez lupę, jedyne swoje lusterko, swego ciała, swego jedynego ciała. Owoc mango, który mocno ścisnęłam w ręku, pękł i zalał mnie. Nigdy żadna Kuban­ka, żadna Peruwianka, żadna kobieta Wschodu nie zaczer­wieniła się tak mocno, gdy opryskał ją, nagą, pęknięty owoc mango... i cała kokieteria, z jaką Francuzka odziana w czerwone pióra może się zachowywać o wschodzie słoń­ca, była moim udziałem do samego południa... Nic już we mnie nie spełniało posłusznie poleceń i poszukując weso­łości odnajdywałam w sobie jakąś nie znaną mi odmianę niewinności, a następnego tygodnia, poszukując pobożnoś­ci, nie znany mi zapał do uprawiania architektury, który kazał mi przenosić drzewa, prząść liany; patem zapał do twórczości malarskiej, który kazał mi odkryć w tej lśnią­cej płaszczyźnie trzy bądź cztery punkty szczególnie wraż­liwe, które po przebiciu dostarczały poszczególnych kolo­

rów, niepotrzebnych tu nikomu: pewna muszla dawała cy­nober, pewien kwiat dawał błękit, a pewna łączka biel ołowianą; wyspa bowiem uważała za swój obowiązek wy­dzielać jedynie żywicę francuską, której ja używałam tylko dla mocniejszego wydobycia tych wszystkich ludz­kich szczegółów, o których już państwu wspominałam; a więc podkreślałam na fioletowo wszystkie oczy wyżło­bione w korze; malowałam na biało gałęzie przypomina­jące ramiona, co robaki, gąsiennice i inne owady trzymało na dystans od mangowcowych bioder i palmowych szyi; wszystkie drogi, którymi myśl mogła dotrzeć do ludzkiego ciała, miały też swoje tabliczki z napisami... Biedny mój towarzyszu, rozczłonkowany w żywym lesie, z ustami, oczami, potrącanymi przez soki krążące w roślinach... je­dyny mój towarzyszu...

Ponad rok musiał minąć od rozbicia mojego statku, zanim udało mi się wreszcie wybrać na wyspę leżącą na­przeciwko. Stałam się dobrą pływaczką i kilka razy już próbowałam przepłynąć tę trasę, "kle za każdym razem prąd spychał mnie z powrotem na brzeg. Pewnego dnia odkryłam, że wspomniany prąd po opłynięoiu mojej wys­py zawraca znów ku tamtej drugiej wyspie. Była to łatwa droga, pokonywały ją zresztą chmary ptactwa, lecące w ślad za rybami. Wyruszyłam więc, zaciekawiona, ale bez większej nadziei. Prędko odgadłam, że dym, który się tam unosił, pochodzi z gorącego źródła, takiego samego jak na mojej wyspie. Miałam wrażenie, że przeskakuję tylko na wadze z jednej szalki na drugą, żeby sprawdzić swój ciężar. Wyruszyłam. Wszelkiego rodzaju kłopoty, ja­kie się zawsze piętrzą przy wodowaniu wielkiego statku, nie ominęły bynajmniej mojego ciała. Najpierw schwyoił mnie skurcz i musiałam zawrócić. Następnego dnia poka­leczyłam sobie stopy o podwodną skałę i musiałam odcze­kać, aż mi się zagoją. W końcu, pewnego ranka, kiedy śpiące ptaki jak boje wyznaczały prąd, kiedy morze opa­lizowało jak woda kolońska, do której dolano wody, za

dużo wody, eskortowana aż na pełne morze przez moje ulubione ptaki — wypłynęłam. Tuż przy mojej grocie na miejscu widocznym z daleka wypisałam, tak jak to robi dozorczyni, kiedy wychodzi gdzieś na minutę, po angiel­sku i po francusku (jak to robi wykształcona dozorczy­ni): — Jestem na drugiej wyspie, wracam...

Podróż miałam łatwą. Jakby to wyrazili protestanci opisujący przygody rozbitków na morzu, Bóg sprawił, że wielka ryba, którą wzięłam za minę, potrąciwszy mnie nie wybuchła. Bóg sprawił, że poodrywałam od dna piękne białe uklejki, poustawiane piętrowo, jak wybrańcy u Tin- toretta. Bóg (wypełniwszy przedtem dwukrotnie moje usta swoim słonym, bezkresnym „płynem ustrojowym”) spra­wił, że odkryłam kanał prowadzący między podwodnymi skałami, że dotykałam stopami dna laguny, z głową nad powierzchnią wody, i nagle, jakby Bóg odetkał dwoje mo­ich uszu skazanych od roku wyłącznie na śpiew ptaków, dane mi było z Jego woli usłyszeć w tej samej chwili wrzawę, piski, gwizdy i szczekanie. A potem, kiedy ma­łym palcem odetkałam sobie uszy pełne wody, Bóg spra­wił, że posłyszałam miauczenie, rżenie, ryk i trąbienie. Witał mnie krzyk najhałaśliwszych zwierząt — hipopota­ma, kota, dzikiego osła, a także nie znajome mi odgłosy, które pochodziły zapewne od żyrafy lub jaka, ale wszyst­kie dobiegały z koron drzew. Byłam zbita z tropu tym brakiem harmonii w głosie przyrody, która po raz pierw­szy znów zaczęła do mnie przemawiać. Czułam się jak głuchy, który pewnego dnia odzyskuje słuch na sali kon­certowej, akurat w chwili, gdy orkiestra rozpoczyna da­daistyczną symfonię. Wszystkie palmy kokosowe chrypialy jak tuby w organach.

Och! och! — wykrzyknęłam... Ale już odgadłam. Nie

bałam się.

Na mój głos orkiestra zamilkła. Całe ptactwo wyspy wzbiło się w powietrze, a następnie schroniło się za mną, wyczuwszy we mnie królową ptaków i osobę, któ­rej obecność oddziela gatunki latające od gatunków nie­widocznych. Lecz oto na czubkach drzew znowu podniosła wrzawę cała brzuchomówcza fauna nosorożców i zebr. Podniosłam ręce do góry; ten gest poddania oznaczał tu­taj widocznie wypowiedzenie wojny, bo zostałam z miej­sca zbombardowana orzechami kokosowymi, bananami i próbkami wszelkich pokarmów, którymi mogłam się po­silać na tej nowej wyspie. Nie udało mi się jednak doj­rzeć ani jednej małpy. Nie oddalałam się od brzegu, go­towa dać nurka do morza w każdej chwili, gdyby mi przyszło mieć do czynienia z gatunkiem zbyt wielkich rozmiarów. Najbardziej łakome i najmniej oddane swo­jej małpiej ojczyźnie osobniki ciskały we mnie, zamiast orzechami i dojrzałymi bananami, skorupami i łupinami, które fruwały w powietrzu. Potem usłyszałam krzyk bi­tego dziecka i zobaczyłam śmieszną małpkę, niewiele większą od tych, które widuje się przy katarynkach (ostat­nia małpka tej wielkości, jaką widziałam, była ubrana), jak spuszczała się z liany na lianę, nie zaczepiając po drodze o żadną z nich; odwróciła się do mnie przodem, ale nie udało jej ąię zachować równowagi i nagle ujrza­łam jej niebieski tyłek. Inne małpy, oburzone, że w ten sposób zdradzono jednocześnie ich obecność i ich sekret, pierzchły, i aieleń została' przedziurawiona setką plam w kolorze indygo. Widziałam je skaczące z drzewa na drzewo, wynurzające się, niczym kominiarze, z każdej pal­my kokosowej, pędzące dwójkami, jedna za drugą, jak denuncjator za podejrzanym, aż znikły. W chwilę potem usłyszałam je nie opodal, wydające ten sam okrzyk, za­pewne sprowokowany przez jakieś inne zwierzę, tym ra­zem jednak ich wrzask był jednomyślny, co wskazywało, że przechodziła tamtędy jakaś istota, o której małpy nie miały tak wyrobionego zdania, przejawiającego się miesza­ki

nymi krzykami, jak w tym, co dotyczyło dziewczęcia z Bellac... może był to boa, a może jakiś płowy drapieżnik... Ale ja się nie bałam, szłam naprzód...

Co za radość — dla kogoś, kto zapomniał już, jak wy­gląda oko bez białego futerału, oko inne niż ptasie, oko wyrżnięte wreszcie prawdziwym scyzorykiem, dla kogoś, kto całymi tygodniami szukał ryby o oczach owalnych — spostrzegać co minutę, zrodzone z minuty ciszy, nowe zwierzątko, parę oczu. Szczury wskakiwały do morza, za­powiadając niezgodnie z prawdą, że wyspa ma zatonąć, świnki morskie. Sorki. Patrzyłam na nie, a moje oczy, przyzwyczajone dzięki ptakom do życia w pionie, opu­szczone tego ranka, dziwiły się, że nie muszą już wznosić się do góry... Szłam po piasku, w tej części wyspy, gdzie było najwięcej szans na znalezienie śladów człowieka, próbując je odszukać wśród tysiąca śladów małp, z cier­pliwością kogoś, kto na polu koniczyny szuka koniczyny czterolistnej... Z oddali wciąż słyszałam małpy, znów skłó­cone: spierały się widać na mój temat... Minęłam strefę palm kokosowych i zanurzyłam się w wysoki trawnik wy­sadzany krzewami róż, które były całkiem uschnięte — kiedyś przeszli tędy ludzie — i na każdym kroku zamiast tych kolorowych, głupich palm, które towarzyszyły mi jeszcze wczoraj, coś się prześlizgiwało, i oto patrzył na mnie tym spojrzeniem, którym już w czasach mego dzie­ciństwa wzbudził moje zaufanie, opuściwszy jedno ucho, czym wzbudził moją czułość, d poruszając nosem, czym zdobył moje serce — patrzył na mnie królik... Wszędzie, imitując jakieś zwierzę, ten rekwizyt mego dawnego życia — antylopę, kota, kunę, patrzył na mnie ten mały aktor swoim dwojgiem oczu. Wszędzie, zamiast zmiętego szelestu piór, odgłos kroków, truchtu, galopu — rytm Europy, przywracający mi powolność i szybkość. Piękne czerwone i zielone ptaki zrywały się co chwila spod moich stóp i wystrzelały prosto w górę jak rakiety włoskie, które mają na celu oderwać zbrodniarza od zbrodni, a naukowca od pracy, ale ja już nie podnosiłam oczu. Potykałam się o wielkie pomarańczowe jaja, umiesz-

czone tam specjalnie po to, by opóźnić moją pogoń za za­jącem lub borsukiem, ale już nie zatrzymywałam się, by je zabrać. Cały dzień trwało cofanie taśmy filmowej mo­jego dzieciństwa. Odnalazłam znów moje świnki morskie i wiewiórki. Kiedy słyszałam szelest trawy, kiedy widzia­łam falowanie krzaka, nie myślałam już, jak na mojej wyspie: to wiatr zachodni, to wiatr wschodni... ale z mo­jej pamięci wyskakiwało, lekko ją drapiąc, jeśli miało kol­ce, jakieś nowe zwierzę: „To pekari... — mówiłam sobie — To iguana... A to może być pancernik...” Każdy owad i każda roślina były dla mnie, jak dla Stwórcy, obrazem i zapowiedzią zwierzęcia, które miało żyć ich kosztem: Karaluchy? — moja mangusta była niedaleko... Pszczo­ły?— uwaga na małe niedźwiadki... Mrówki? — zaraz ujrzę mrówkojada. Z rozbitka i wraka stałam się Alicją w Krainie Czarów. Jeszcze silniej niż ona doznawałam głębokiego uniesienia na myśl o niebieskiej małpie, a roz­czulenia nad ludzkim losem na widok pancernika, odczu­wałam gotowość do ofiar dla ojczyzny na widok szarej antylopy, a miłość do uczonych i poetów na widok anty­lopy pasiastej. Każda grudka ziemi, jaka odrywała się od wyspy i wpadała do morza, stawała się szczurem piżmo­wym, wydrą, i zaraz wracała na brzeg, zwracając wy­spie w istotach żywych i futerkowych to, co ubyło jej ze skał i listowia. Jeszcze jeden wysiłek ze strony wyspy, a ujrzałam, jak zanurzone w wodzie korzenie poruszają się, zmieniając się w trąby, a pień pokryty plamami sta­rości staje się szyją żyrafy. Potem jakby owoce nabrały życia i kiedy potrząsnęłam drzewem, z deszczem owoców spadła mi na ramię wiewiórka. Ześliznęła się natychmiast wzdłuż mojego ciała i zdążyłam tylko złapać rozgniecioną śliwkę, ale wreszcie dotknęło mnie coś innego niż skrzy­dła i łuski, dotknęła mnie jedna z istot, które dają czło­wiekowi coś więcej niż materiał na kapelusze i na grze­bienie, jedna z istot, których przeznaczeniem jest ozda­bianie nie naszych głów, lecz naszych ciał, istota o tej samej co ja ciepłocie.

Teraz rozumiem, że zbyt wstrząsające, zbyt niebezpie-

83

i wppsj

V

ozne byłoby dla mnie natychmiastowe,’ bez żadnych stopni pośrednich, zetknięcie się z ludźmi... Ale piękne słońce świecące tego dnia, ten rzutnik europejski, rzutowało na moje zwierzęta drobne wady i zalety, które przywracały mnie łagodnemu, dziecinnemu człowieczeństwu. Były tu wszystkie zwierzęta, które, gdy miałam dziesięć lat i są­dziłam, że ludzie są bez wad, sprawiły, że uwierzyłam w zło, lekkomyślność, egoizm; te same króliki, szczury, łasice. Znalazłam się znów w krainie, gdzie mój umysł? i serce z dawnych czasów zostały zamienione na żywą monetę i puszczone w obieg. Bo czy warto było być do­brą dla ryb-drętw i dla tęczowych pstrągów? Okazywać swoją wolę ptemeropom i gołębiom? Żywić namiętne uczu­cia wobec rajskich ptaków i kur? Czułam zaś, że tutaj, . w tym momencie, każdy mój gest, obserwowany przez ty­siące oczu, służy do tego, by zabiło czyjeś serce, bym stała się boginią w mózgu jakiejś antylopy lub kretomy- szy, i nie odrzucałam już królewskiej władzy nad tym światem istot pokrytych sierścią, tak jak pogardzałam nią, mając do czynienia ze światem mchów i korali. W pewnej chwili przeszła koło mnie kózka, kulejąc na jedną i nogę, źle złożoną w miejscu złamania, lecz opatrzoną smołowym tamponem, i tak jakbym po zaszczepionym drzewie rozpoznała Obecność człowieka, poznałam — dziki kot też się do tego nieco przyczynił, pojawiwszy się nagle z otwartą, różową paszczą i plując na mnie — poznałam, że budzi się we mnie czułość...

Była to czułość europejska, która polega na głaskaniu żywego zwierzęcia, a nie czułość azjatycka, która każe sobie odbierać życie dla wodza, czy czułość amerykańska, która polega na tym, by w tańcu udawać, że do nogi I przykleiła się leżąca na podłodze guma i w ten sposób I rozśmieszać partnerkę. Próbowałam schwytać jedno z tych tysięcy zwierząt. Ale , najbliższe mojemu sercu uciekały najszybciej i po godzinie biegania miałam w ręku tylko pancernika, z którym nie wiedziałam, co począć, a on czekał ogłupiały, jak nieznajomy przechodzień, złapany przypadkowo w grze w ciuciubabkę. Usiłowałam dosięg­

nąć choćby ich małe, odnaleźć gniazdo dzikiego kota, lisa, borsuka; na próżno. Przeszedł koło mnie opos, a ja nie mogłam go przeszukać. Małpy dalej podnosiły wrzawą i uganiały sią po wyspie, co pewien czas zbijając się w gromadką, jak orkiestra dęta, która pierwszego stycznia w prowincjonalnych miasteczkach idzie składać noworocz­ne życzenia swoim honorowym członkom. Czasami po trzasku gałęzi zgadywałam, że są nade mną, milczące, nieruchome, aż do momentu, gdy jedna z nich na skutek fałszywego ruchu musiała spaść prawie nad samą ziemią, aby odzyskać swą mąłpią zręczność. Wtedy gnały przed siebie jak oszalałe... Ale już po chwili jakaś kulawa mał­pa, zwabiona obranymi bananami, które zostawiłam na swej drodze, i plastrami wyciętymi z orzechów kokoso­wych, szła moim śladem. Odwróciłam sią znienacka w jej stroną, a ona, zamiast uciekać, położyła sią na wznak

i trzema łapami — czwarta, kulejąca, nie brała udziału w tej zaszczytnej akcji — wyciągnęła ku mnie swoje dziecko. Krzyczało, ale nie stawiało oporu. Wykrzywiało się do mnie, ale obejmowało mnie. Biło mnie, ale już zer­kało przez moje ramią jak zza muru obronnego, i gdy tylko raz je zakołysałam, próbując jeszcze wyrwać mi się, usnęło.

Tym razem naprawdę powracałam do życia, bo dzień, który nastąpił nazajutrz, nie składał się już z jednako­wych wymiennych godzin, ale podzielony był na epizody, jak j® Europie. Był epizod trzęsienia ziemi, epizod śmierci małpy-samicy, epizod skarbu.

Odradzał się dzień. Liście banana zroszone obficie od- wijały się jeden po drugim. Lubiłam pić z nich każdego ranka, przedtem nad liściem wyciskałam grejpfruta. Me­taliczny dźwięk, jaki wydawała moja wyspa, słychać tu było jeszcze wyraźniej. Zgrzytały piły, liście palmowe potrącały się z brzękiem płyt cynkowych; dokoła mnie wrzeszczały małpy, które odgrywały same przed sobą wszystkie bajki La Fontaine’a: stały we dwie zwrócone

jSjH¡I

do siebie twarzą, na lianie nad przepaścią, i żadna nie chciała ustąpić; ciągnęły za ogon małpę, która leżąc na plecach miażdżyła pod sobą orzech; jedna, z dołu, przema­wiała do drugiej, siedzącej na górze i jedzącej banana' miałam wrażenie, jeszcze mocniejsze niż zazwyczaj, że zbudziłam się w parku, rankiem, nie opodal fabryki. Ga­lopem przemknęła mangusta, a ja podskoczyłam, jak w Ogrodzie Botanicznym, gdy ucieka mangusta, i szukałam wzrokiem dozorcy... Moja małpka, za każdym razem, gdy wstawałam lub kładłam się, ześlizgiwała mi się z ramie­nia na pierś, jak kropla wody z wyższego poziomu na niższy... Dostrzegałam na morzu białe pierzynki, które każdego ranka pojawiają się w oknach mieszkań,' duma gospodyń. Małpy bez wytchnienia wznosiły niewidzialne rusztowanie, by przed palmami kokosowymi odmalować niewidzialną fasadę, podnosząc krzyk, gdy spadła jakaś niewidzialna deska i uwięzła w sieci, którą wokół mnie wyznaczały kuny i jeże; kolibry potrącały motyle, które zwalniały na chwilę obroty swych śmigieł, by potem wy­strzelić w niebo... cała wyspa pracowała dla mnie jak stocznia... wtedy to nastąpiło trzęsienie ziemi...

Wieczorem, kiedy wszystko się uspokoiło, kiedy pozna­łam już wszystkie zwierzęta wyspy, kiedy widziałam ich przerażenie, kiedy małpy, zwabione przez księżyc na jed­no z drzew, zwieszały się ku morzu popiskując, podczas gdy blada małpa wyciągała rękę z wody ku najśmielszej z nich, kiedy antylopy usnęły już z wyczerpania, na klę­czkach, kiedy wiewiórki, wygnane z pni drzew i błądzące całymi rodzinami, poszły spać do ptaków, kiedy morze, potrząsane i smagan&'przez cały dzień, zostało uchwycone za cztery rogi i tak napięte, że omal nie trzasło; kiedy fontanna tryskająca z gorącego źródła zniżyła się pomału; o tej porze, kiedy powinnam była być wyrzucona z tego parku, właśnie o tej porze umarła małpa-samica.

Ta nieprzyjazna wyspa, której nie udało się zrzucić mnie z siodła strasznymi, małpimi wstrząsami, gdyż trzy­małam się wszystkich łęków, lian, korzeni, postanowiła oto, już nazajutrz po moim przybyciu, zemścić się na

mnie, upokarzając mnie i prezentując mi odegrany przez groteskowe zwierzęta spektakl, składający się z dwóch wielkich ludzkich dramatów, których nigdy nie oglądałam w wykonaniu ludzi: dramatu miłości — w wykonaniu pancerników, i dramatu śmierci — w wykonaniu małpy- -samicy. Na okrągłej polance, która była sceną miłości,

i na otwartym brzegu morskim, który był sceną śmierci, przy zachowaniu ze strony natury pełnej dbałości o jas­ność i oczywistość, jak wówczas, gdy chce ona pozyskać jakiegoś akademika dla materializmu, widziałam, jak ko­chały się pancerniki i jak umierała małpa. Małpa przy­najmniej z wielkim aktorstwem naśladowała to, czym w Europie jest śmierć jednodniowego przyjaciela. Jedno­dniowi przyjaciele, którzy umierają wieczorem, wiążą w duchu swoją śmierć z faktem, że nas poznali, myślą, że umierają właśnie z tego powodu i przebaczają nam. Po­kazują nam palcem miejsce, w którym najbardziej cier­pią... Przyjmują z entuzjazmem banana, upuszczają go na ziemię dygocąc ze wstrętu, całują nas po rękach... Z za­kłopotania zaczynają szukać pcheł na naszym gołym, gładkim ramieniu... błagają nas nie wiadomo o co: o szyb­kie zadanie im śmierci, aby mogli przed śmiercią przy­najmniej przez jedną minutę mieć swoje imię; płaczą... Cierpienie, które zwykle zakrywają prześcieradła i które gromadzi się w głowie, na moich oczach brało w posiada­nie, jak rozchodząca się trucizna, całe ciało małpy, jej stopy zrobiły się zimne, potem kolana, jej ręce wykony­wały gest, jąkby skubała ptaka, składała w ofierze papu­gę swemu bogu od leczenia chorób, i tak umarła małpa, a była to najwspanialsza śmierć, jaką widziałam.

Siady po rozbitku, który przede mną przebywał na tej wyspie, pochodziły niewątpliwie od jednej i tej samej osoby, ale jedne robiły wrażenie wczorajszych, inne — stuletnich. Kołki i haki pokrywała stuletnia rdza, ale z pewnych ruchów antylop wnioskowałam, że niedawno ktoś je musiał głaskać. Pewna małpa zachowywała się tak, jakby ją ktoś kiedyś bił, inna — jakby ją ktoś upo­korzył.

Wszystkie budowle, jakie ów człowiek postanowił był wznieść z materiałów niezniszczalnych, a więc dom i pni drzew, marmurowy hangar, znalazłam porośnięte mchem i w stanie rozpadu... ale dwa dołeczki, przyjaźni i lęku, wytłoczone w sercach dwóch zwierząt, jeszcze było widać. Również na niektórych roślinach zostawił swój ślad: chwasty uszanowały skopany klomb pośrodku wyspy, uszanowały też trzy śtare kłosy, a łodygi słoneczników, choć ich tarcze posłuszne były tylko słońcu, rosły w po­rządku ustalonym przez człowieka. Z całą pewnością nie była to kobieta, na każdym kroku widać było bowiem ślady upartego podejmowania ciężkich prac, jakie na bez­ludnych wyspach wyznacza się płci męskiej i męskiej energii: choć było tu pod dostatkiem owoców i muszli ślimaków, wykarczował pole i obsiał je żytem;, obok dwóch grot, ciepłych nocą i chłodnych za dnia, naciął bali i zbudował szałas; tu, gdzie w dwie godziny można posiąść sztukę wspinaczki, skonstruował drabiny, dwadzie­ścia drabin ustawionych w głębi dolinki, jakby miały po­służyć do szturmu lub do zbierania oliwek; tu, gdzie stru­mienie płynęły specjalnie z różną prędkością, by zaspo­koić najróżniejsze pragnienia, doprowadził bambusowe ru­rociągi do samego domu; tu, gdzie ze wszystkich stron byłn morze, zbudował z cementu małą pływalnię i wannę; tu, gdzie noc zrównana jest z dniem, gdzie słońce zhar­monizowane z równikiem regularnie wybija godziny, na każdym płaskim kamieniu zrobiony był zegar słoneczny, znalazłam też zardzewiały szkielet Zegara na spiralną sprężynę... W skale górującej nad morzem wyryty był metr podzielony na decymetry... Nawet Pacyfik mógł się na nim zmierzyć z dokładnością do jednego milimetra. Miałam o:hotę, jak kobieta, która dostała pokój hotelowy po mężczyźnie, który palił, przewietrzyć tę wyspę, miałam ochotę rzucić od niechcenia kilka wachlarzy ze strusich piór i kilka poduszek z ptasiego puchu na tę ławkę wykutą z kamienia. Tutaj, gdzie nie było nic poza samot­nością i dobrocią, nad grotą widniał napis po łacinie: „Nie ufaj samemu sobie.” Na wielkim klombie wśród

pola orchidei sterczały jakieś nędzne kwiaty: cynie, bal­saminy... Koło wanny znalazłam włoskie su.

Su to nic wielkiego, szczególnie dla kogoś, kto dopiero co odkrył skarb, ale ponieważ był to pieniążek włoski, ponieważ było to su, którego kiedyś, gdy byłam mała, nie chciano mi dać w cukierni, su, które włóczędzy przyjmo­wali tylko wówczas, gdy wybierali się na południe, stanę­łam jak wryta. Wszystkich mogłam sobie wyobrazić: Ir­landczyka, Szweda — samotnie żyjących na wyspie, ale dopiero na samym końcu, po Belgu i Luksemburczyku, byłby Włoch... Moja rozpacz, moje osamotnienie nigdy nie dały mi się odczuć w sposób tak wyrazisty, jak w tej se­kundzie, gdy na moim miejscu zobaczyłam Włocha. Sa­motność — jeszcze do zniesienia w wydaniu szkockim lub duńskim — dopadła mnie nagle wprost z Italii i z jej stolicy. Nagle stanęła mi przed oczami samotność włos­kich willi, tarasów, sztucznych ogni, tłumu, turkotu wo­zów; samotność winnic, które sprawiają wrażenie opusz­czonych, a kiedy się koło nich przechodzi, wszystkie ro­botnice jednocześnie prostują plecy; z obrazem najskraj­niejszej samotności, proboszczem, który stoi pod akwe­duktem, na tle błękitnego nieba, i wyciąga rękę, aby sprawdzić, czy cieknie nim woda, i kosztuje ją; i samot­ność soborów powszechnych; i papież, też niemal samotny na swej wyspie, i wreszcie te ogromne parki, w których byłoby .się samotnym, gdyby jedynym towarzyszem nie była w nich właśnie samotność. Cała ta wizja pozwoliła mi zrozumieć, że jeśli znosiłam dotąd moją wyspę, to tylko dlatego, że zdołałam zataić przed sobą wszystko, co miałam w sobie z Włoszki. Opłaciłam masą perłową tarasy z onyksu i alabastru, aby mnie nie nawiedzały; opłaciłam koralem mokradła i Rialto; czerwonymi owo­cami, wielkimi jak cytrusy, i orchideami — opłaciłam pieprz, róże i cyprysy. Łacińskie samotności, które nie­stety odkryłam dzięki temu su, choć ich nie zaznałam, dziecko, którego nie miałam, ale odnalazłam jego za­bawki i ubrania. Portugalska samotność, z baldachimem winorośli nad drogami na północy, tak gęstym, że dzieci

es

¡¡¡¡Mi

muszą robić w nim dziury do oglądania aeroplanów, i z Sintrą, gdzie sępy, świadome, na jakiej przebywają wysokości, krążą dziesięć metrów nad głowami ludzi, przekonanych wciąż, że się' znajdują na poziomie morza; z szumem wodotrysków, tłumionym od czasu do czasu, gdy jakaś kobieta wsunie nagą stopę w strumień wody. Hiszpańska samotność, z wielką, kamienistą ziemią, po której przechadzają się małe plamki z weluru i jedwa­biu — to mężczyźni i kobiety, z wielką ciszą Boga, w któ- tej jedyne czułe i gorzkie punkty to mandoliny i gitary! Tak jak dla wypróbowania trucizny podaje się ją odpo­wiednio słabszym zwierzętom, absynt jaszczurce, opium kotce, tak i ja na sekundę wlałam tę równikową sa­motność w dwoje ogromnych włoskich oczu, które tkwiły przede mną szeroko otwarte, jakby w oczekiwaniu na lekarstwo... I oto ujrzałam, jak moja Włoszka blednie, umiera! Mieszkanka Florencji sama na skalistej wyspie, choćby niedaleko Włoch; Neapolitanka sama na Sycylii, Korsykanka sama, zupełnie sama, na wyspie Elbie, co za żałość, podczas gdy z każdej wysepki archipelagu Tua- motu, Nowych Hybryd czy Wysp Bahama na pierwsze zawołanie wyskakiwała zaraz -Angielka w swetrze!

Skądinąd nic innego nie świadczyło o tym, że rozbitek był właśnie Włochem. Wyruszyłam na poszukiwanie in­nych śladów, czując w sobie tak zacięte pragnienie ziden­tyfikowania tego przodka, jakby był on moim własnym przodkiem i jakby ludzie rozmnażali się na wzór niektó­rych roślin, które odbijają w kilka pokoleń po śmierci, bez dotykalnych pośredników. Był marynarzem, świadczy­ły o tym małe kotwiczki wyryte w korze i w kamieniach; musiał opuścić wyspę, a potem na nią powrócić — można to było poznać po zwierzętach, których obecność tutaj dało się wytłumaczyć jedynie wyprawą na inny kon­tynent: były tu mrówkojady, lecz ani jednej mrówki, zja­dały więc korę i liście, jakby same były mrówkami. Były tu mangusty, lecz ani jednego węża, toteż mściły się na jedynej rzeczy, która węże łączy z innymi gatunkami:

na jajach. Znalazłam szkielety kilku zwierząt, które musiały już być w podeszłym wieku, gdy. przywiezio­no je na wyspę lub też przywieziono je bez osobnika płci przeciwnej; były wśród nich kot i pies, gatunki dla mnie już wygasłe, relikty świata moich przodków.

I to wszystko. Poza tymi dziesięcioma centymami włos­kimi, które wsunęłam w szparę w koralu, jakbym chciała, aby morze zagrało mi marsza — szafa grająca nie działała już, morze milczało — jedyny ślad stanowiły te kotwice, starte lub popękane na korze, nietknięte na skale; na każdym kroku zostawiał je za sobą, jak podczas burzy,

i przetrwały, wżante w mahoń, nie zauważywszy nawet, że on odjechał. Na próżno usiłowałam uzyskać jakieś do­wody od antylopy, głaszcząc ją czule i przemawiając do niej po włosku z akcentem weneckim, rzymskim... Znowu zapadła noc... Przeciągnęłam się ziewając, a małpy, my­śląc, że w ten sposób napełniają ludzki żołądek, ciskały mi najwyżej rosnące owoce. Moje oswojone ptaki z pier­wszej wyspy składały mi ostatnią tego dnia wizytę, przy czym gęsi i kaczki trzymały się morskiego prądu ze względu na ryby, a inne leciały prosto.

Postanowiłam popłynąć jeszcze i na trzecią wyspę, po­mimo jej wyglądu. Oddalona o siedem lub osiem mil, nieuprawna, strzegła jak okręt pancerny swoich dwóch sióstr. Nie rosło na niej ani jedno drzewo. Wiatr na jej powierzchni unosił garściami pyłki kwiatowe, a całymi kwartami puch słoneczników, ptaki o długich dziobach, dzięki którym kojarzą się mangowce, owady napęczniałe od ziaren drzewa poziomkowego, które w Polinezji za­stępują przechowalnie nasion, ale mimo to czuło się, że wyspa jest bezpłodna. Nie miała też swojej obrączki przybrzeżnych skał; czarna nałożnica, obok dwóch fawo­ryt, nieprawa małżonka Pacyfiku; toteż nie bez lęku do­bijałam do jej brzegów. Gdy płynęłam już w jej stronę, dzięki instynktowi, jaki nabyłam na morzu, wyczułam, że w wodzie jest coraz mniej ryb. Po drodze pokonywa-

\ l 1 1

A

łam rozlewiska cieczy, która z trudem mnie unosiła, mu­siała to być ropa, bo po wyjściu na brzeg moje tatuaże były na pół starte. Przez godzinę szłam wzdłuż stromej .skały, która musiała być chyba z pumeksu, bo otarłam się o nią trzy razy i moje ramię było białe jak w Euro­pie; potem wspinałam się po schodach, po prawdziwych krętych schodach, jak te, które u nas prowadzą do piw­nicy, i miałam wrażenie, że zagłębiam się w skałę, stąpa­jąc na czubkach palców, z łokciami przyciśniętymi do że­ber, ostrożnie wymijając źródełka, z których tryskały za­pewne żrące kwasy. Z ostatniego stopnia ujrzałam bo­gów... Stali uszeregowani setkami jak menhiry; ogromne, pięcio-, dziesięcio- i piętnastometrowe głowy wpatrywały się w moją głowę ukazującą się tuż nad ziemią, z nosami zmarszczonymi, jakby wyczuły zawczasu, że się wspi­nam, z o ozami jak lochy; z najbliższych mnie płynęły ma­łe, suchte łzy — były to przerażone myszy; najwidoczniej ich zaskoczyłam w trakcie jakiejś operacji dokonywanej w milczeniu, z której, jak mi się zdawało, uchwyciłam jeszcze jakieś błyski i migotania. Jak to dobrze, pomyśla­łam, że dotknęłam tej wyspy tylko czubkami moich pal­ców. Weszłam na ostatnie stopnie.

Widziałam ich wszystkich; stali twarzą do mnie, od tyłu padało na nich słońce i ich cienie leżały u moich stóp jak ekwipunek na przeglądzie wojska. Wszystkie posągi wyprężone ciałem i duszą, jak syn Footita, kiedy ojciec zapytał go, czy wie, co to znaczy myśleć. Wszyst­kie na mój widok zadawały sobie pytanie i szukały odpo­wiedzi. Wszystkie pokryte były kurzem, jak marmurowe figurki w komodzie, stanowiąc wspaniały łup dla aparatu fotograficznego, a kamerze filmowej oferując ledwo za­uważalny ruch swego cienia. Wszystkie też przez grzecz­ność dla ludzkiej istoty starały się mnie przywitać tym, co w ich pojęciu było myślą; jeden szarym ptakiem, który wspinał się po nim jak wesz; inny żabą w swoim uchu z wyłogami, gdzie stała woda czystsza niż ta z orchidei; jeszcze inny — odrzucając od swego ogromnego cielska małe, zużyte ramię. Chwilami miałam wrażenie, że wy-

zwalają się ze swojego bezruchu, że któryś się pochyla, a gdzie indziej któryś się porusza. Krzyknęłam z całej siły, a echo podjęło mój okrzyk.

Szybko nauczyłam się rozróżniać bogów. Jeden tylko był naprawdę piękny, tylko ten jeden był w moim typie, z pięknym przedziałkiem i pięknym jabłkiem Adama, ja­kie spotyka się u tenisistów w Deauville. Ten znów po­chodził z wyspy, na której nosi się kołnierzyki na gumce. Jeden był naprawdę inteligentny i z prawdziwą rozkoszą nauczyłam go czterech pór roku i czterech działań. Miał zadarty nos jak foksterier. Coś poruszało się w mojej du­szy, gdy przenosiłam wzrok z tego, na którego obliczu widniał przelotny uśmiech, na tego, który uśmiechał się wiecznie. Niektórzy wyglądali na fałszywych, podrobio­nych przez antykwariuszy. I tak samo, jak trzeba się usadowić naprzeciw komody w stylu Ludwika XVI i do­piero wtedy uznać ją za autentyczną, jeśli dozna się ja­kiegoś uczucia w stylu Ludwika XVI, tak ja zatrzymywa­łam się przed każdym z nich, aby ocenić ich autentycz­ność, i gdy poczułam jakiś strach kaledoński, jakąś pa- puaską tkliwość, wiedziałam wtedy, że to prawdziwi bo­gowie. Cę> do niektórych zdawało mi się, że już ich raz widziałam, teraz spotykałam ich w odległym miejscu, za­śmiewających się ze spłatanego mi figla: dotarli na nowe miejsce ruchem ukośnym jak konik lub prostym jak go­niec. Wokół niektórych, choć nie sposób było odgadnąć, skąd tu nagle macierzyństwo, ziemia była pokryta mały­mi bożkami. Na wszystkich widniał ten sam rysunek; wyglądały jak stado bogów należące do jednego właści­ciela. Ten oto niemal już odgadywał, najsprytniejszy | nich, czym jest myśl: przemawiał do mnie głosem żaby ukrytej w jego głowie, potem, zepsuty powodzeniem, sy­czał mi coś głosem węża, który ukrył się w jego nodze. Wszyscy byli zażenowani i upokorzeni faktem, że przeko­nali się o swojej niemocy wobec tej oto białej kobiety, w obliczu morza i wiatru, które przedtem udało im się Sterroryzować. Dwu z nich miało spojrzenia tak wyraźnie skierowane w jeden punkt wyspy, że mimo woli poszłam

r v|V

ilff* *

mfOĘ/k

103

Hflin

za ich zaproszeniem i spojrzałam w tym samym kierunku; stojąc na najwyższym podeście tarasu mogłam wreszcie ujrzeć to, ku czemu wszyscy oni byli zwróceni: nagi ocean, najbardziej nieskończoną przestrzeń, jaka istnieje na naszej ciasnej ziemi; musiałam się odwrócić, aby za sobą dojrzeć moje dwie wyspy, niczym dwie boje, któ­rymi oznakowano miejsce, gdzie ukryła się łódź podwod­na. Wszyscy stali nieruchomo, jakby w ich wojsku ukry­wał się tylko jeden bóg, a moim zadaniem było go od­szukać, i rzeczywiście szukałam go, dotykając każdego z nich palcami, jak Ulisses poszukujący Achillesa w nie kończących się szeregach dziewcząt. Znalazłam go!...

Tak oto wahadło mego życia, zbyt obciążone, wychylało się od zwierząt do bogów. Oczywiście, tak jak wszy­scy, stwarzałam wszechświat. Lecz urządzenie to, niegdyś działające tak doskonale, że nigdy nie spóźniałam się na pociąg i nigdy nie przychodziłam przed czasem na umó­wioną wizytę, teraz, powiedziałabym, nie j chodziło już rytmicznie. Moja dusza wykonywała już tylko leniwe ru­chy, to były małpy, papugi, albo przybierała figury-bły- skawice, to byli papuascy bogowie. Wkrótce przepaść zwiększyła się jeszcze bardziej. W moich myślach poja­wiało się teraz albo zwierzę najbliższe świata roślinnego, albo sam Bóg. To byli moi jedyni dwaj sąsiedzi. Przy najmniejszym poruszeniu potrącałam pancernika lub Trój­cę Świętą. Jako jedyna ludzka istota bez miliarda męż­czyzn po prawej ręce i miliarda mężczyzn po lewej, nie licząc kobiet przy każdym z nich, co jeszcze zwiększa amortyzację, narażona byłam na bezpośrednie uderzenie każdego wrażenia czy myśli, które wypływały z przyrody lub z mojego serca i wstrząsały mną. Wszystkie te dresz­cze, które docierały do. mnie niegdyś za pośrednictwem moich piastunek lub poetów, wywołując zaledwie west­chnienie, teraz powalały mnie na ziemię i tarzałam się w cierniach umazana krwią. Straszliwa wieść, że Stras­burg jest niemiecki, posłyszana niegdyś z ust mojego opiekuna, wywołała najwyżej przymknięcie oczu, teraz wyrywała mi z gardła ostre okrzyki, przeszywające lśnią-

cą ciszą wybrzeża. Nienawiść do krawatów Lavalli6re’a, która dawniej wywoływała mój uśmiech, teraz kazała mi się rzucać na bryły masy perłowej, o które rozbijały się białe języki morskiej piany. Każda najzwyklejsza myśl, przychodząca mi do głowy, zatrzymywała się dopiero po osiągnięciu zenitu. Na próżno mrugałam oczami, mruga­łam duszą — nic nie było w stanie przywrócić mi tego świata, którego rytmem była muzyka podrzędnych kin, świata, w którym odnalazłabym moich przyjaciół... Cza­sami miałam wrażenie, że wystarczyłoby znaleźć odpo­wiednie słowo i wykrzyknąć je, aby się wydostać z tego oczarowania. Wypowiadałam pierwsze lepsze słowo i wy- próbowywałam je na horyzoncie jak na kasie pancernej; bardziej niż o wybawcy marzyłam o zwykłym słowniku, który mogłabym przeczytać od początku do końca i zy­skać pewność, że naciskam odpowiednią sprężynę, że na to słowo otworzy się przede mną Paryż, na tamto — man­sardy z zapalonym światłem, że to słowo włącza elektry­czność, tamto zapala gaz... Na próżno... Gdy podczas po­południowej drzemki przyszło mi na myśl jakieś słowo, budziłam się i wykrzykiwałam je w stronę morza...

I nic, ptak.

Zdawałam sobie sprawę, że wypowiedziałam je zbyt brutalnie, że należało je umieścić między dwiema ledwo słyszalnymi samogłoskami. Umieszczałam je więc w tym towarzystwie... Wyrzucałam je z siebie...

Na dole pojawił się maleńki wir — tak czy inaczej był to prawdziwy wir. Potem znowu nic... Miałam ochotę umrzeć.

I właśnie wtedy zjawił się Kalikst Sornin i uratował mnie. Było to pierwsze nazwisko zmarłego, jakie usłysza­łam na mojej pierwszej w życiu mszy. Nic poza tym o nim nie wiedziałam. Z pewnością był wieśniakiem, robot­nikiem rolnym. Ze wszystkich żyjących z całą pewnością tylko ja jedna pamiętałam o nim jeszcze. Był kawalerem, sierotą, miał dziewięćdziesiąt jeden lat, powiedział ksiądz. Byłam jedyną depozytariuszką tych skąpych informacji. Gdybym znikła, o siebie samą nie musiałabym się niepo-

103

' SI w% wyjr, /i

JTft W*

t Tli »AS> t7

^ *v. » s ,'*? yw

iWi *8*% i

Kj

■■■ *r

SyWl Ml# wlf 4 4 ’

■ •« § f#

i V li

T.JsjŁ-41 V* ŃJ >*> 4*9

wwSpPSk

i •• »i? ^i

U}215®

I I

koić, bo pamięć o mnie jeszcze długo będzie żywa w Bel- lac, a dzięki Szymonowi — w Paryżu, ale gdybym umarła, jedyne wspomnienie o Kalikście zostałoby unicestwione. Czasem czułam się bardziej odpowiedzialna za to wątłe wspomnienie niż za moje własne istnienie. Podtrzymywa­łam je tysiącem obietnic. Zobowiążę Lotiego, by jego imieniem zatytułował jedną ze swych książek. Namówię recytowaną mszę i każę ją odprawiać w obecności dzieci Maryi, tak by nazwisko Kaliksta zapadło w pamięci pięć­dziesięciu dziewcząt, w nadziei, że jedna z nich je za­chowa i będzie je karmić swymi sokami. Zobowiązuję geografów, aby imię Kaliksta nadali mojej wyspie, a nawet wyspie tysiąca bogów, aby w ten sposób na wykładach filozofów związać je z ideą samego Boga... Byłam w jaś­niejszej sytuacji niż uczony, który waha się, czy odebrać sobie życie, bo wie, że wraz z nim umarłoby jego odkry­cie; ja miałam w ręku klucz, tylko ja jedna miałam klucz od ludzkiego życia. Dzięki mnie jedna istota ludzka mia­ła żyć lub umrzeć. Byłoby podłością wobec niej pójść na dno, powiesić się lub pogrążyć w ■'rozpaczy... W ten oto sposób nazwisko, które jako pierwsze'w życiu okryło mnie żałobą, chroniło mnie tersiz podczas burz, przywiązywało do ziemi i utrzymywało w tej cienkiej warstwie powie­trza, wysokości dwóch metrów, w której żyją ludzie...

W Londynie, mimo swego złota,

Bardziej samotna to istota

Niźli rozbitek na lagunie

Albo nieboszczyk w swym całunie.

Pieniądz nie służy tej dziewczynie,

Straszna gapa, Jeanne ma na imię.

Przypomniałam sobie dziś tę zwrotkę i naszego małego kursu etyki. A także tę drugą:

W .Dover pewien oryginał Szedł raz nad kanałem.

Wpadł i woła o ratunek,

Wczepiwszy się w skałę.

Żadne serce doń nie płynie...

Tak, Adelo, próżniak ginie.

Bowiem panna Savageon, nasza nauczycielka, zaopatry­wała się wyłącznie w Zjednoczonym Królestwie w prze­znaczone dla nas wzory wad i zalet. Tkaniny natomiast zamawiano niestety u pana Renon, w Boussac... Tak więc próżniacy i rentierzy z całej Europy mieli być samotniejsi ode mnie! Chciałam w to wierzyć. Niemniej wszyscy stamtąd wydawali mi się szczęśliwi. Może dlatego, że wszyscy palili, postanowiłam również zacząć palić: spró­bowałam trzciny, suchych traw. Z pewnością tytoń wy­stępował na wyspie, ale nigdy go nie widziałam i była to może jedyna roślina, której nie przyszło mi do głowy spalić, a niewiele było roślin i drzew, od słonecznika do













Éúk ^ 5®»^^ p jlti» <& *

^SwI£m7%SiíISíBM k«%s%a 5Afc?W^l8$2r*ł«l ¡j¿f'CTW~Vfc>» V«*?** J«i

RHüjJgRíPrl

Vwí&vtonjt*"#

ltt/ł®*5#P®*®

* M«\|% \*Vk^

isí^iVÍ w*

f4jwwi*l

\(»-'->'^V1 ^ it > jf^pct. 3

vatm »«I

mangowca, których smaku bym nie znała. Znużona pa­leniem, jak to zwykle czynią szczęśliwi próżniacy, żułam korzenie, odkrywając w nich czasami smak jakiegoś le­karstwa, które zażywałam w dzieciństwie. Okazało się, że ojczyzną mojego ulubionego płynu Raoul na wzmocnienie kości, mojego ulubionego proszku Richard na wzmacnia­nie dziąseł, była właśnie moja wyspa. Potem zaczęłam przypiekać kwiaty, nie uschłe, lecz w pełni rozwinięte, wdychałam unoszący się dym i stąd właśnie (moja nau­czycielka wszystko przewidziała):

fti M i

Przystojny Chińczyk z Lancastera,

By cię zwabić, w kwiatach tonie...

Potem dymami cię owionie...

Wkrótce się chwycisz jego steru!

Od lilii, Anno, tam gdzie mak,

Niestety, łatwy wiedzie szlak!

i stąd odżyło we mnie pojęcie zakazanych przyjemności. Przez zieloną łodygę bambusa wdychałam woń palonej żywicy i palonego pyłku kwiatowego. Potem pomyślałam

o kokainie, przeciwko której wszelako panna Savageon nie zmobilizowała ani lorda-mera Belfastu, ani notariusza z Bath. Najwyżej ucierpi na tym moja linia i doskonała forma fizyczna, która była przez minione dwa lata moją jedyną ambicją, tak jakbym miała pewnego dnia opuścić wyspę biegiem. Próbowałam jagód, które w smaku przy­pominały pieprz lub takich, które miałam za trujące, wty­kając je do nosa lub też, jako że pamiętałam o morfinie, w małe ranki otwarte ością. Lub też przechadzałam się wąchając powietrze, w nadziei, że odkryję źródła eteru. I; w końcu odkryłam w sobie to, czego szukałam na wszy­stkie strony, nawet na wierzchołkach drzew... Marzenia senne...

Któregoś ranka, choć nigdy nic mi się nie śni, poczu­łam w sobie nowe serce, kruche, całe obwiązane siecią tasiemek, jak piece z Sarreguemines podczas przepro­wadzki. Nie otwierałam oczu, bo najsłabsze światło mogło je obrócić w proch: ...Miałam sen... Śniło mi się coś, co w Europie | trudem dałoby nazwać się snem: śniło mi

się, że wstaję, jem śniadanie, szyję. Nawet najskromniej­sza służąca nie uznałaby czegoś takiego za sen. Nakry­wałam do stołu, haftowałam. Układałam stertę talerzy, krajałam chleb. Przez cały dzień te widelce, talerze i szklanki budziły we mnie taki sam niepokój i smutek, jaki w innych wywołują sny o Turkiestanie czy Cejlonie. Wieczorem wyciągałam się pod tym samym drzewem, na tym samym boku, w nadziei, jeśli nie jakichś bardziej namacalnych wizji, to przynajmniej jakiegoś snu, w któ­rym mogłabym zobaczyć i dotknąć przedmiotów nieobec­nych minionej nocy, a więc buteleczek do przypraw, kie­liszków do jaj, łyżek do ryb...

Przyśnił mi się mężczyzna. Nie półmisek z przystawka­mi, nie podstawki do nqży. Mężczyzna, który płakał. Nie salaterka, nie kompotiera. Wysoki, młody mężczyzna, blon­dyn, z czarnymi oczami. Nie widelczyki do ostryg. Męż­czyzna, który wyznał mi wszystko. Trzymał mnie w ra­mionach. Niósł mnie. Było to porwanie, a jednocześnie pożegnanie na wieki. Widzieliśmy się po raz pierwszy i odkrywaliśmy wspólną wieczność. Obejmował mnie po raz pierwszy, a towarzyszyły nam wspomnienia długiej miłości. Nie było szklanych podstawek, które wsuwa się pod talerze w dni, kiedy podają szparagi i karczocha, nie było czarek. Za to-był mężczyzna, który mnie obej­mował. Nie było łyżeczek z pozłacanego srebra i ze złota. Był za to ten brat i narzeczony, który rozmawiał ze mną po raz pierwszy, a żadne z wypowiedzianych przez niego zdań nie wydawało mi się nowe. Tym samym znajomym gestem przechylał mnie ponad bagnistym brzegiem, tak iż dotykałam, raz stopami, raz włosami, rwącego nurtu. Tak samo miał manię umieszczania każdego swojego sło­wa w aureoli wokół swojej głowy, rzucania we mnie kul­kami z kości słoniowej, które ześlizgiwały się i chwyta­liśmy je z lękiem. Szliśmy z biegiem rzeki, pogardliwie traktując wściekłe psy, które musiały pokonywać ją pod prąd. Miał tego białego konia, którego nigdy nie widzia­łam, tego samego... Łkałam... Naszą jedyną pociechą było to, że posyłaliśmy do siebie kulki, a potem zderzaliśmy

je *e sobą... Był taki zabawny, kiedy moje drobne ręce wisiały u jego ramion, jak jeden z bogów na tamtej wy­spie... Budziłam się!

iliu

fcjnJM

iffNnu

Lord burmistrz Edynburga rzekł,

Że miłość to chimera.

Wtem matka mu umiera...

I nie powstrzymał lord swych łez.

Pamiętaj, moja Ireno,

Że miłość ma wielką cenę.

Od tej pory układałam się do snu zawsze pod tym drze­wem, które sprawiało, że śniłam; ptaki nauczyły się nie powracać na nie do gniazd; przyciskając rękę do lewego boku rozmyślałam o tych, których pragnęłam ujrzeć we śnie. Namiętność ta trwała całymi tygodniami. Nie znaczy to, by moje sny były urozmaicone, budziły we mnie tylko jedną emocję: nie znaną mi dotąd rozkosz, w której mie­szały się najbardziej sprzeczne uczucia"; nazywałam ją roz­paczą. Nie był to czysty smutek, lecz strapienie zmieszane z triumfem, szczęście splecione ze zwątpieniem; uczucie niezmiernego odkrycia i niepowetowanej straty, szloch, który jak ziewanie zarażał wszystkich dziwacznych gości, nawiedzających mnie w nocy: czy to był Ludwik XI, któ­ry podnosił mnie czułym gestem, oddając mnie na zawsze moim królom, czy też moje biedne przyjaciółki z pensji, zadyszane, mówiące głosem ochrypłym, jaki ma się po uratowaniu chorego. Ale wszystkie sny działy się w Eu­ropie i od snów europejskich różniły się tylko tym, że świeciło w nich słońce. Do tej pory jestem jedyną osobą, która w swoich snach widzi słońce.

Potem następowało przebudzenie...

Nasłuchiwałam... Nie były to jednak kroki kłusownika na drodze. Nie było to mruczenie jałówki, którą prowadzą do rzeźni i która, biedne źle poinformowane zwierzę, wszystkimi czterema kopytami zapiera się przy sklepie korzennym. Nie był to kurczak, którego łapią jeszcze przed wypuszczeniem z kurnika, aby zarżnąć go wieczo­rem, i wszystkie te drobne zajęcia związane ze śmiercią, na które rzuca światło świt na prowineji. Niestety! Były

to kwiaty, wszystkie kwiaty, jakie dźwigało na sobie mo­je drzewo, jego własne kwiaty, kwiaty lian i orchidei wychylające się z dziupli, zasypujące mnie, gdy przechy­lał je Wiatr, pyłkami kwiatowymi we wszystkich możli­wych kolorach — to była rozpacz baobabu — tak obficie, że jak puder osuszały mnie zupełnie z rosy, którą byłam pokryta... Czekałam. Jak ranny, który machinalnie dotyka ręką swej rany, dotykałam ręką mojego ciała, a potem podnosiłam ją do oczu, aby zobaczyć, na jaki odcień za­barwił mnie tego dnia świt... Skończyła się uszczęśliwiają­ca rozpacz; pozostało tylko bezdenne przygnębienie. Ra­dość oddzielała się nagle od poczucia beznadziejności, jak przestraszony wąż od swego współtowarzysza — laski Merkurego, by rozpłynąć się... Nie, to nie był odgłos o- kiennic, które trzaskają, kiedy się je otwiera, ani poranny deszczyk bębniący na konewkach -mleczarzy. To rajskie ptaki wynurzały się z- ciemności, jak porcelana z pieca, za każdym razem z blaskiem silniejszym, niż się spodzie­wałam; to byłam ja sama, oparta łokciami o kępę pal­mowych pędów, o mąłe drzewka bananowe i araukarie, obojętniejsza wobec nich i wobec życia niż subiekt han­dlowy z Belloir w swoim samochodzie, na bulwarze Mont­parnasse, gdy zabiera swoje rośliny dekoracyjne z urzę­dowego balu... Wstawałam strzepując każdą myśl i każdy kwiatowy pyłek z mego ciała, które było dla nich bez­płodne, wychodziłam z tego świata giętkiego i hojnego, rozdrażniona oporem tych drzew, po których nie można było przejść, oporem tych płynnych i niestałych fal, tym wiecznym, efemerycznym słońcem... Chudłam z egoizmu... Odmawiałam sobie jedzenia, z zazdrości... Okłamując sa­mą siebie, tierpiałam na newralgie. W końcu postanowi­łam się wyleczyć... Pewnego razu zamiast ułożyć się

o zmierzchu pod-tnoim drzewem na mchu, w tym miejscu, gdzie odciśnięty był ślad mego ciała i gdzie kładłam się zawsze jak łyżka wazowa w swoim pudełku, doczekałam zapadnięcia nocy i zagubiłam się w niej, upajałam się nią, obmywałam nią sobie oczy, robiłam z nią to wszyst­ko, co się robi z lekarstwem na oczy i z antidotum prze-

ciw truciżnie; z mniejszym lub większym powodzeniem przegnałam wszystkie postaci, wszystkie emocje z moich snów, które tak się przyzwyczaiły osaczać mnie o tej po­rze, że tego dnia wdarły się w moją duszę, biorąc ją za mój sen; potem oddaliłam się, jak mogłam najdalej, od mojego drzewa i tam wyciągnęłam się na wznak, ze złą­czonymi stopami i skrzyżowanymi ramionami, i zapadłam w sen bez żadnych snów...

Było to przykre przeżycie. Moja dusza nigdy nie była tak kosmata, tak zwiędnięta, a życie nigdy tak ostre jak wtedy. Światło otaczające mnie było niemal tak drażnią­ce jak promienie ultrafioletowe; ptaki, które się pojawiały, niemal tak piękne jak ptaki niewidzialne; a gwiazdy — najbliższe ziemi: ta nade mną stanowczo była najbliższa; skrzypienie morza ocierającego się o rafy koralowe było niemal tak przeraźliwe jak odgłos piły; pomiędzy mną a nicością nie istniała już żadna siła, z wyjątkiem tego irytującego złudzenia; najciemniejsze kolory występujące w przyrodzie, ochra i czerń, były w najwyższej oktawie. Nie było zwierząt o jakimś poważnym głosie (na małpią wyspę udawałam się tylko co piętnaście lub co dwadzieś­cia dni, bo nie mogłam się obronić przed ich atakami); słychać było tylko ostre krzyki ptaków, metaliczny szum ich skrzydeł. Wieczorem, przez pięć lub dziesięć minut, odzywały się tuby organów powiązana z Europą, wydając wszelako tylko kilka nut w regularnych odstępach, jakby odmierzanych przez kabel: żaby-olbrzymki. W tym okre­sie przestały mnie już bawić stroje z piór, zrezygnowałam z noszenia jakiegokolwiek ubrania i dane mi było oglądać na moim ciele — ostatnie podrygi francuskiego życia — ruchy, o których w Europie nie mamy pojęcia, bo są ukryte głęboko pod sukienkami i bluzkami, jakie nosimy; odnosiłam się do samej siebie bez~tej krztyny poważania, jaka u dzikiego człowieka bierze się ze zwykłej obojęt­ności. Wyprężałam pierś, prostowałam ramiona, ilekroć poczułam się szczera i lojalna. Podnosiłam głowę, wyprę­żałam się mimowolnie, gdy zbliżało się do mnie jakieś zwierzę, i poczuciem godności, które w Bellac każe się

|r*ł»,T«*V *%*'%*% Htjfc. Mm( ■•*«»** V*«T»i* 9 m wk/?Łmm »»»^ «i *Jfv*-’>7 _/v-* *» 4 5» r Z

KK * ****** |t4 %*«

prostować mieszczce pierwszej kategorii, gdy pojawi się mieszczka kategorii drugiej. Wreszcie pewnego dnia od­kryłam, że tracą pamięć.

Nie mogłam się oprzeć chęci pisania i nożem, który oszczędzałam przez dwa lata, gdyż był moją jedyną bro­nią i moim jedynym zaopatrzeniowcem, ośmieliłam się wyryć napisy na drzewach i na skale. Wszystkie eukalip­tusy na rogach alei nosiły na sobie nazwy ulic, wyryte dość nisko, tak iż można je było odczytać palcami, w no­cy. Następnie z korali i masy perłowej ułożyłam na pola­nach słowa ogromnych rozmiarów, trochę niezgrabne mo­zaiki; umacniałam je żywicą i unikałam chodzenia- po nich, ale każdy metr, stracony dla spacerów, wygrany był dla pamięci. Wyspa pokryła się wkrótce imionami włas­nymi. Niektóre z nich, a zależało to od muszli, z jakich były wykonane, lśniły szczególnie wieczorem. Inne, które miałam za najbardziej nieczułe, purpurowiały nagle bez powodu, pragnąc okazać mi przyjaźń, o której nic dotąd nie wiedziałam. Niekiedy znajdywałam w nich ptaki, przy­klejone do żywicy, walczące o życie z jakąś żarłoczną samogłoską, zimorodki schwytane przez słowo „Hugo”, słowiki — w słowie „Pape-Carpentier”. Słowa pomieszały się pewnego ranka, gdy powiał monsun. Na plaży nato­miast ułożyłam solidniejsze słowa z granitowych odłam­ków, które po kolei przynosiłam ze wzgórza, powracając na nie co minutę, jak ci, co nie mając wiecznego pióra, sięgają wciąż do kałamarza. Oglądałam je potem z cypla, | one przemawiały do mnie jak reklamy... Ale przy każ­dej sylabie tego ogromnego pisma przeżywałam wahania, jakie często są udziałem osób piszących list. Nie musia­łam uzgadniać czasów, ale za to pisownia najprostszych słów nasuwała mi wątpliwości. Chciałam je literować na głos, ale nigdy jeszcze żaden skład meblowy otwarty po paru wiekach nie zawierał do tego stopnia spróchniałych portretów i mebli, aby dało się to porównać ze stanem mojej pamięci po dwóch latach milczenia. Stół, krzesło, butelka — te dźwięki wydawały mi się obce, o nieznanym brzmieniu, te słowa wymykały mi się, gotowe uciec w

I •> ** * ‘ ^ KJPh jM

£ * f 4

RM «««li > 4 <

1 i Ii w*- ii-

OSSlKCSflRKiTiW

.. SM

11,%« «i «V4a

I* %V»

każdej chwili; wypowiedziałam moje własne nazwisko — unosiło się wokoło mnie, nie mieszkało już we mnie; zamilkłam, aby się nie stać anonimowym ciałem. Przywo­łałam moje przyjaciółki: poprzedzone dziwnym zaprzę­giem imion wyłoniły się ich nazwiska, twarde i suche jak przedmioty. Jedno z nich, najbardziej znane, przypomi­nałam sobie z największym wysiłkiem; nie dość na tym; gdy już je wymówiłam, wyzwoliło się jak gdyby spod mego panowania, stało się bezbarwne, przestało działać na mój bębenek. Stawałam się głucha na Europę. Posta­nowiłam się wyleczyć. Cofnęłam się do czasów, kiedy wszystkie te słowa były jeszcze małe, gdy nic ich nie pło­szyło ani nie dzieliło, jednym słowem — do czasów mego dzieciństwa. Wyobraziłam sobie, że są to moje pierwsze lata szkolne. Wyruszyłam od samego początku, aby na nowo zaludnić moją pamięć, tam, gdzie się urodziłam, na pierwszych lekcjach geografii i religii, w pierwszych zda­niach wyuczonych na pamięć...

Był już najwyższy czas... Na dziesięć gmin kantonu Bel- lac jedna uleciała już na zawsze z mojej pamięci, a trzy inne, Nantiat, Le Breuil-au-Fa, Blond, latały we mnie w kółko jak ospałe owady w sali, której drzwi zostały otwarte: odrobina słońca, a Nantiat i Blond uleciałyby, na zawsze. Z grzechów głównych też jeden już mi uleciał i nie przypomniałam go sobie, aż do chwili mego uwol­nienia. Dwadzieścia razy, sto razy powtarzałam sobie ich listę; czasem robiłam to znienacka, niespodziewanie, w nadziei, że przyłapię samą siebie na gorącym uczynku z tym nieobecnym grzechem; lub też próbowałam natra­fić na jego ślad w moich ruchach, gdy oddawałam się temu, co razem z przyjaciółkami na pensji nazywałyśmy naszym złym wydaniem: wyciągnięta na wznak, z głową opartą na poduszce, przyglądałam się, jak moje dało na­dyma się z braku powietrza. -Na próżno. Kłamstwo, leni­stwo, nieskromność przepływały nad nim jak zwiewne obłoczki po niebie; łakomstwo, zawiść, pycha nawiedzały je w sposób uporządkowany, ale całkowicie nieszkodliwy, choć niezmienny, jak porządek barw w pryzmacie. Ale

siódmy grzech, ten grzech główny, który jest nieustannie popełniany w dziesiątej gminie Bellac, ani rusz nie dawał się złapać na żaden haćzyk, który zarzucałam na moim ciele i którego drganie wyczuwałam, ilekroć poruszyłam palcem czy jgżykiem. Jeżeli bowiem nie da się go odna­leźć za pomocą ciała, nie ma takiego sposobu, takiego słownika, aby go odnaleźć. Rozwierałam więc ramiona i nogi, otwierając księgę mego ciała na chybił trafił. Na próżno. Oglądałam swoje odbicie w wodzie, szukając grze­chu ukrytego w mojej twarzy, tak jak dzieci mają czasem za zadanie odszukać na rysunku rybę na drzewie lub żoł­nierza w zawiasach okiennych. Na próżno. Oglądałam się przez lupę, w nadziei, że może wyłoni się on z mego obrazu pomniejszonego tysiąckrotnie... Wsadzałam rękę lub nogę do bieżącej wody, w której moja kończyna wy­dłużała się lub robiła się krótka i pękata, ale z tej tortury, jakiej ją poddawałam, wychodziła tylko jeszcze świeższa i bardziej giętka, obmyta z wszelkiej pychy i lenistwa. Lub też, ponieważ w podobny sposób odnalazłam zapom­nianą nazwę indygo, kiedy patrząc na tęczę, przywoły­wałam europejski dzień, liczony od wschodu do zachodu słońca, przekonana, że wystarczy go przechylić, potrząsnąć nim jak pryzmatem, aby grzech się ukazał. Ale napotka­łam wspomnienie dnia świętego w którym wychodziły mi naprzeciw, na rogu ulicy du Coq, na promenadzie, na pla­cu o niesławnej nazwie, same cnoty teologiczne oraz drob- nomieszczanie ze swymi grzechami powszednimi. Lub też wmawiałam sobie, że spotkam go wyłącznie w.jakiejś za­pomnianej gminie; odtwarzałam wszystkie spacery mego dzieciństwa, przemierzałam na powrót wszystkie ścieżki, które mogłyby mnie tam doprowadzić; znów wychodziłam na wieś przez wszystkie po kolei bramy Bellac, dotykając pamięcią, o dwadzieścia, o czterdzieści kroków od domu, pierwszego ujrzanego w życiu drzewa, pierwszego sklepu z artykułami kolonialnymi; lecz zarówno gmina, jak i grzech, trzymały się z dala od polnej drogi. I choć inne istoty na mojej wyspie wydawały mi się tak łagodne, a ja sama tak mało czułam'w sobie pychy wobec gołębi,

tak mało zakłamania wobec ptemeropów, tak mało lu- bieżności wobec masy perłowej, to jednak czułam się wy­pełniona jakimś złem i jakimiś przewinieniami, a ten grzech był jedynym prawdziwym grzechem i czułam w sobie jego straszną obecność.

Od grzechów — stosując się tu zresztą do stopniowania narzuconego przez pannę Savageon — przeszłam z kolei do akademików. Ich podstępy okazały się jeszcze subtel­niejsze. Nie zaskoczę bowiem nikogo, jeśli powiem, jak niesłychanie rzadko się zdarzało, by jakiś gest mego ciała lub plusk strumienia wskazywał mi nagle jednego z nich. W jeden dzień zebrał ich się jednak cały hufiec, bo aż dziesięciu, który pomału powiększałam, wyciągając ich po kolei spod ich kopuły, rankiem, w porze przeznaczo­nej na zagłębianie się w pamięci, a czasem wtedy, gdy po­wiał monsun, lub gdy zaszemrał strumień, tak jak wiersz przychodzi do głowy akademikowi-poecie, nowe nazwisko akademika z Europy przeszywało mi mózg. Były to lekkie strzały, nie tak ostre, rzecz jasna, jak strzały Amora, przynoszące jednak, wraz z przebłyskiem pamięci, coś w rodzaju przyjaźni. W ten sposób w południe, w związ­ku z białym pawiem, który czesząc dziobem swój ogon rozdzielał go na dwie wiązki, jak woda tryskająca z fon­tanny rozdziela się pod palcem, na samą myśl o fon­tannie pojawił się akademik Henri de Régnier, a wraz z nim cały świat, o którym dotąd nie myślałam: jaspis, stiuki weneckie, onyks, obce1 słowa, rzadko przeze mnie używane, które wszelako oparły się lepiej termitom mo­jej pamięci niż takie słowa, jak wapień, piaskowiec, ka­myk. W ten sam sposób, tego samego dnia wieczorem, zja­wił się, spóźniony w stosunku do poprzedniego o jeden dzień w tym wyścigu dookoła świata, akademik René Boy- lesve, dzięki niezwykle łudzącej podobiźnie utworzonej przez gałęzie pewnego drzewa, najbardziej namacalny dla mnie ze wszystkich akademików. Potem dosięgnął mnie, nie jak strzała tym razem, lecz jak długo naciągana gu­ma — strzelił mi bowiem prosto w serce — akademik Bédier, przypominając mi nagle.— o nich też zapomnia-

łam — Tristana i Izoldę. Potem dwa szkarłatne ptaki, które nagle przyfrunęły, przypomniały mi nazwiska dwóch kardynałów. Któregoś dnia z kolei, na widok rozświetlo­nego obłoku zlewającego się 1 ciemnym obłokiem, przypo­mniałam sobie akademika Rostanda, którego kiedyś wi­działam, jak' się spotkał z panem Bonnat. Wszyscy ci sław­ni luminarze, noszący ten sam tytuł i taki sam uniform, którzy francuskim panienkom wydają się identyczni, a w każdym razie budzą w nich identyczne uczucia, ta wielka czarnozielona klawiatura z dwoma krzyżykami, Berrèsem i Lotim, wszyscy oni, pod przedziwnym wpływem Poline­zji, wydawali mi się teraz niepodobni do siebie i orygi­nalni. Potem, przechodząc przez Akademię jak po trapie, od nieśmiertelnych żyjących do nieśmiertelnych umarłych, zagłębiłam się w regiony, w których — ja, ignorantka, w dodatku samotna — zaczęłam sobie wyobrażać naszą literaturę, a nawet byłam zmuszona stwarzać ją na nowo, jeśli naprawdę chciałam coś z niej mieć.

Próbowałam odgadnąć, co się ukrywa za nazwiskami wszystkich tych autorów i bohaterów, które dla najstar­szych uczniów i uczennic naszych gimnazjów są tylko pa­rawanami. Co w sobie kryją Fedra i Consuelo, których imiona pospiesznie rzucano nam w oczy, aby nas olśnić i oślepić, gdy tylko była mowa o miłości; co kryją w so­bie nazwiska klasyków, Racine, Corneille, Rotrou, które podawano nam wszystkie razem jednym tchem, jak pęk pomieszanych kluczy, abyśmy nie wiedziały, do jakich szuflad naszego serca one pasują; raz wymówione unosiły się wokół mnie i odmawiały powrotu zwykłą drogą do mojego .umysłu. Wystarczyło, że raz zadeklamowałam na wyspie jakiś dystych Rostanda czy Malherbe’a, a natych­miast stawał dęba i atakował mnie powoli, jak zaprząg koni, którym umaczano pyski w zaczarowanej fontannie. Gdy nagle powracały do mnie z wiatrem wiersze Lamar- tine’a i de Vigny, z wiatrem, który był moim jedynym suflerem, pachnącym suflerem, którego słowa owiewały mnie od stóp do głów: gdy widziało się, jak gwiazdy, za­wieszone tutaj tak nisko i poruszane przez wiatr, drażniły

czterowiersz, który nie dawał się na to złapać, choć czu­łam, że tłucze się w mej pamięci; kiedy nocą, w chwili na­głego przebudzenia, przypominał mi się jakiś wiersz Mus- seta czy Szekspira, który w osłupieniu powtarzałam po­tem, zmartwiała ze strachu, tak jak się trzyma w ręku wyłamany szczebel drabiny; kiedy zabawiałam się groma­dzeniem tych imion, które nic dla mnie nie znaczyły, choć czułam, że są pełne znaczeń; Syrinx, Paludes, Teodor, Adolf, a czyniłam to z gorliwością miliardera-nieuka, ko­lekcjonującego imiona dla swoich koni wyścigowych i swo­ich podwładnych — zaczęła mnie ogarniać dziwna tęskno­ta za macierzyństwem, coś zaczęło we mnie kiełkować i rzeczywiście znalazłam się pewnego wieczoru twarzą w twarz z moimi córkami, już nie ze zdezolowanymi so­natami i urywkami prozy napchanymi kitem, lecz z dzie­więcioma osobami, o których niewiele dotąd myślałam — z dziewięcioma Muzami. Tak jak dziecko woli pudelka i futerały od ich nie wiem jak atrakcyjnej zawartości, największej przyjemności dostarczało mi teraz samo ze­tknięcie się z nazwami gatunków literackich i imionami moich nowych towarzyszek. Tragedia, Liryka, Historia, żadna z nich nie umknęła mi — były tak lojalne, jak za­kłamane są limuzyńskie grzechy i kantony — i porzuca­łam je pośrodku mej wyspy; pierwszy raz się zdarzyło, by kazuary zetknęły się z tragedią, a rajskie ptaki z epo­peją.

Zagłębiając się w tytułach nie znanych mi dzieł, pozna­łam zresztą wszelkiego rodzaju wzruszenia towarzyszące ich lekturze, te odjazdy, tak różne w każdej książce, tak jak się różnią od siebie odjazdy w pociągach, do których się wsiadło przypadkowo; unosiły mnie więc tytuły: Ser- torius, Menechmeci, Hamlet, Aucassin i Nicolette. Wyobra­żałam sobie ich przygody, przybierałam ich pozy, przy­wdziewałam ich kostiumy, które widziałam tak wyraźnie, że kiedy po powrocie do Europy zobaczyłam prawdziwe, wydały mi się mniej rzeczywiste. Odzywały się we mnie wszystkie te obrazy umysłu i duszy, których nazwy — Scholastyka, Wyszukany Styl, Wykwintność — powtarza­

łyśmy na pensji jak papugi, a ja za pomocą sylogizmów, jakichś żałosnych resztek szkolnej wiedzy, próbowałam je zrozumieć, i oto w moim sercu, niczym nowy bar, otwo­rzyło się nowe źródło przyjemności; być wykwintną to tyle co rozpaczać wówczas, gdy jest się pełnym nadziei, to płonąć ogniem większym niż ten, który się wznieciło, to utkać wokół czcigodnych słów pajęczynę z tysiąca nici i gdy tylko dotknie jej jakiś podmuch, jakaś myśl, serce ■wyskakuje z najczarniejszego zakamarka, uśmierca ją, wysysa jej słodką krew. To panna de Montpensier wysy­sająca słodką krew ze słowa miłość, ze słowa kochanek. To panna de Rambouillet zakrywająca białą dłonią wszy­stkie słowa okrutne, słowo Gniew, słowo Barbarzyńca, aby zwrócić je nam potem w nieszkodliwej postaci, tak jak detektywi podmieniają rewolwer bandyty na papieroś­nicę w kształcie rewolwera. Styl wyszukany? Posługiwać się wyszukanym stylem? To leżeć nago na koniuszku cypla, patrzeć na słońce, wzdychać i mówić do siebie: Nie wzdychasz! Nie patrzysz w słońce! Jest ci za gorąco, roz­bierz się!... Opisywać Europę w sposób wyszukany to od­wracać się od niej plecami i obserwować z najwyższą uwagą zielonego ptaka z czerwonym brzuszkiem, podska­kującego na baobabie i obracającego się co minuta w tę samą stronę, jak płyta patefonowa, to powtarzać: Europo, ciebie nie ma! Nie jesteś wcale pełna wielkich oszklonych sklepów, po których błąkają się kleptomani! Jak piękne byłyby twoje miasta, gdyby je budowano na wsi! I ro- mantyczność zwana romantyzmem, i aleksandrynizm zwa­ny hellenizmem, i metafora, i litota, wszystkie te nazwy, którymi I dumą serwujemy na egzaminach, dziurkując je jak bilety w pierwszej klasie metra, przychodziły mi do głowy, i dziurkowałam je na mój własny sposób; miałam swój własny aleksandrynizm, swój własny romantyzm, miałam fałszywe litoty, jeszcze piękniejsze od tych praw­dziwych. Istnieją wszelako pewne utarte ścieżki, prowa­dzące od Homera do Chateaubrianda, i każda myśl, nawet nieokrzesana, musi im zaufać, jeśli chce doświadczyć na­prawdę '— w formie wręcz fizycznego doznania — praw­

dziwego poślizgu ludzkiej myśli. Tylko na współczesnej drodze zgubiłam się. Moja twórczość stawała się mętna, gdy chodziło o żyjącego poetę, i choć Ajschylos i Szekspir poddawali mi się potulnie, czułam, że moja moc zamiera w przypadku Jamesa i Bergsona.

Szczególnie drażniły mnie trzy nazwiska, które wciąż powracały w rozmowach z Simonem i jego przyjaciółmi, trzy nazwiska skądinąd opromienione blaskiem nawet dla niewtajemniczonych, które w tym towarzystwie wyrywa­no sobie nawzajem: siłą lub łagodnie, tak jak żonglerzy podają sobie z rąk do rąk pochodnie w cyrku; trzy na­zwiska, których pisownia była mi prawie nie znana, które jednakże stanowiły w moim odczuciu, zastępując Renana i Barrèsa, piękne, nieco obluzowane nakrętki, świetnie nadające się do przykręcenia naszej nędznej egzystencji do tego świata i jego tajemnic; byli to Mallarmé, Claudel i Rimbaud. Co za rozkosz było patrzeć, jak jeden z nich wściekły na woźnicę wsiada na siłę do brudnej dorożki, tak jakby dosiadał sławy! Tak jak w kościele przystrojo­nym na pogrzeb, dostrzegłszy inicjały naszego krewnego, zaczynamy się nagle o niego niepokoić, zdawało mi się, że zapach lub oddech zdradzał mi los jednego z nich, ra­tując od śmierci dwu pozostałych. Myślałam teraz bez­ustannie tylko o nich trzech, chrzciłam ich nazwiskami strumienie i cyple. Lub też — bezwstydny szantaż ze stro­ny Boga, który zmuszał mnie w ten sposób do poprawy mego postępowania — wmawiałam sobie, że jestem za nich trzech odpowiedzialna, że jeśli będę leniwa, jeśli bę­dę z upodobaniem trwać w bezsenności, jeśli będę się od­dawać kokainie i sennym marzeniom, jeden z nich umrze. Chcąc ich utrzymać przy życiu, osiągałam doskonałość westalki; chcąc ich uchronić przed połamaniem zębów i rąk, zaczęłam się troszczyć o samą siebie. Gdybym do­puściła do tego, by moje kolana zesztywniały, zaprzestając nacierać je oliwą, gdybym nie ścierała co minutę stóp pu­meksem, Claudel dawno by już nie żył... Gdybym nie roz­dzieliła w porę kakadu kłócącego się z bażantem, Mallar­mé niechybnie by umarł. Podnosiłam ręce w górę, odstra­

szałam walczących; czarny kakadu skakał z gałęzi na ga­łąź w pogoni za bażantem, który wił się przed nim jak złota serpentyna, ale tak czy inaczej śmierć Mallarmćgo oddalała się przynajmniej o trzy metry. Czasami z kolei wchodziły w grę ich rodziny i byłam tak okrutna, że po­zwoliłam raz spaść z drabiny siostrze Rimbauda, a kiedy indziej przyglądałam się biernie, jak topiła się przyjaciół­ka Mallarmego.

Zwłaszcza wieczorami, gdy zasypiałam, a gwiazdy wi­siały tuż nade mną i świeciły tak mocno, że czasami mia­łam wrażenie, że jedna z nich przesuwa się tuż nad moją powieką jak latarka kieszonkowa, pastwiłam się nad ty­mi czystymi duchami. O tej porze wsłuchiwałam się w szum spienionego, morza wokół wyspy, w świst monsu- nu w palmach kokosowych, i to osamotnienie w przestrze­ni przepełniało mnie, nawet w moich własnych oczach, szlachetnością, jakiej żadna samotność nie jest w stanie przydać geniuszowi w Europie. Czułam się równa tym trzem mężczyznom, przywoływałam ich... Czasem wstawa­łam, aby .własnymi rękami poprawić polana w moim ma­łym ognisku... Jeśli nie buchnął od razu niebieski płomień, a po nim mniejszy, czerwony, znaczyło to, że Rimbaud stracił żonę... Potem, przykucnięta, rozpamiętując parę zdań zasłyszanych na jego temat, widziałam Mallarmego, nadającego swym słowom fizyczną moc, widziałam, jak drzewa rosną na dźwięk jego głosu, zatrzymując się na sekundę przy myślnikach, tworząc zgrubienia przy meta­forach; widziałam, jak wiersz Mallarmego, niczym płyn użyźniający, pokrywa bujną zielenią zakątki ogrodu, al­tany. Potem widziałam Claudela, jak każdemu przedmio­towi, każdemu drzewu, każdej istocie ludzkiej, a także wszystkim tym postaciom, których nigdy nie możemy do­tknąć, potłukłszy je doszczętnie, przyczepiał przynajmniej jakieś porównanie, które natychmiast, chyba na zasadzie naczyń połączonych,-napełniało się krwią lub sokiem, ży­wicą, płynami podstawowymi... Głuchy trzask tuż obok mnie, a zaraz potem słodki zapach — to orzech kokosowy otworzył się spadając z drzewa... Wszystkie ostrygi otwie­

rały się w głębi wód i pokrywały się masą perłową... Nie­toperz fruwał między drzewem figowym a drzewem man­go... Mallarmé go nie widział... Rimbaud brał Mallarmé za głowę, ustawiał mu ją rękami w odpowiednim kierun­ku i wreszcie udawało mu się ^prawić, że tamten ujrzał nietoperza, lecącego z powrotem z drzewa mango na drze­wo figowe... Miłość? Skąd mi to przyszło do głowy w ob­liczu tego nieba, stryphu moich ukochanych gwiazd, że te dwa wozy, które pozbyły się ładunku, mogłyby rozpra­wiać o miłości; i nagle zrobiło mi się obojętne, co mógłby mieć na ten temat do powiedzenia Racine czy Musset, czułam natomiast, że żarówkę mojej biednej głowy trzeba podłączyć właśnie do tych'trzech nowych sieci... Potrzą­sałam nią w ciemnościach, dopasowując ją ostrożnie do pierwszego drutu, który zbliżał się do mnie z czeluści no­cy, i nagle przeszyła mnie tak ostra myśl, dosięgnął mnie tak dziwny cios, że domyśliłam się, iż im musiało się przy­darzyć to samo, i po obudzeniu ujrzałam, że moje ręce są zupełnie czarne z powodu głowni, ale jednocześnie po­czułam się jak sługa, który i tego podstępu wnioskuje, że musiał dotknąć kasy pancernej swego pana.

Tak czy inaczej, właśnie dzięki tym ćwiczeniom i sztucz­nie wywoływanym radościom, dzięki tym cieniom i przy­domkom, pewnego pięknego dnia (tak jak ktoś, kto w ob­cym kraju uczy się jego języka i po sześciu miesiącach kompletnej głuchoty pewnego dnia, po przebudzeniu, ro­zumie nagle wszystko, co mówi do niego służąca, potem to, co mówi konduktor w tramwaju, a wieczorem to, co recytuje wielka tragiczka) wydało mi się nagle, że rozu­miem moich konfratrów — ludzi. Puściły szwy w nieprze­makalnym pokrowcu, w jaki ich nieświadomie zawinęłam, jak torebka wypchana kiściami winogron. Objawili mi się, tak jak innym objawia się Bóg, a przy okazji ja sama objawiłam się sobie, jako ktoś im bliski. Nagle wszystkie sądy, jakie przyzwyczaiłam się machinalnie wydawać na temat ich wad i cnót, okazały się przestarzałe. Głupie mniemania, przesądy, zdrowy rozsądek i dobry smak, wy­suszone w tropikalnym słońcu, zestarzały się i opadły ze

mnie. Wschodziło słońce. Tysiące razy widziałam, jak się podnosi na niebie, a jednak tak to przeżyłam, jakbym po raz pierwszy podnosiła knot lampy. Tak przedziwne świa­tło zalało świat, że wszystko, co do tej pory nazywałam zbrodnią, występkiem lub bezeceństwem, zostało spłukane z jego powierzchni. Być może dopiero teraz zrozumiałam wreszcie, czym jest światło! Kradzieże, morderstwa? Na złodzieju widziałam cudowną księżycową poświatę; zacho­dzące słońce pieściło nagie ramiona zbrodniarza. Widzia­łam, jak łagodny promień muska ciała oddające się cudzo­łóstwu. Widziałam blask elektrycznej latarki na wykrzy­wionej twarzy matki, której syn oblał egzamin. Widziałam światło weneckiej latarni na twarzy ojca, który nie chce przebaczyć — i zostało mu to przebaczone. Widziałam, pod lampami, piękne czaszki uczonych, na których siekiera pesymisty tępi się jak na dębowym sęku. Widziałam nagie ramię — czyżby oświetlone od środka? — igrające w ciem­nościach nocy, siekierę, którą lizały płomienie, a także — o, światło, pędzące z prędkością dwudziestu tysięcy mil na godzinę, po dziesięciu, piętnastu latach — dopiero teraz dotarły do mnie prawdziwe spojrzenia moich przyjaciół.

Wstawał dzień. Ptaki otrząsały ze środka dzwonków, skąd sypał się czerwony pyłek, już nie swoje' pióra, ale same kolory... Rozumiałam krynoliny, bufiaste rękawy... Rozumiałam wszystkie potężne ruchy Ziemi, które porwa­ły ze sobą nagle Kopernika i Newtona wraz ze wszystkimi, śmiertelnikami, tak jak na jarmarkach zdarza się to wła­ścicielowi karuzeli i ruchomych chodników... Poczciwa ludzkość bez tego mojego odkrywczego przebudzenia prze­mycałaby się zawsze na swojej planecie, tymczasem zwy­kły poranny promień przebił ją teraz, jak igła celnika wbija się w złodzieja ukrytego w walizce. Zdawało mi się nawet, że krzyczała trochę przy tej operacji. Czy mogła­bym nie usłyszeć krzyku dziecka, krzyku kochanka? Po­czułam tajemniczą słodycz, ogarnęło mnie osłabienie, woń kwiatów stała się za silna i o mało nie zemdlałam... ludzkość umieściła się we mnie jak syn... Dwa oswojone rajskie ptaki, w których chciałam widzieć identyczne osob-

kXV%>*^| A« *Ą pstKfcfMtNkV

k% #>'■%' tXĘf%4!

- |f-|l ITT l"T ' i1 Ył-łtr-Hi

3j

* ^■^•>>V>'*

* •f'Aji ■• •%**•

Hi

ri IWt"*«l

*

#r J-

* łv i (•»!

' MbfM

niki, a co nie było niestety możliwe, jako że oswajały się zawsze tylko parami, kołysały się, siedząc mi na ramio­nach, a ja zakołysałam się pod ciężarem większego z nich... Ach, jak świetnie rozumiałam teraz tamtego szaleńca z Li- moges, który do każdego zdania, niezależnie od jego sen­su, dodawał dwa słowa: „jak mężczyzna” lub „jak kobie­ta”. Z jaką rozkoszą naśladowałam go teraz! Napawałam się tą chwilą, jakby to była pierwsza chwila istnienia świata, pierwsza chwila, w której gdzieś tam, daleko, trzysta milionów ludzi spało, trzysta milionów pracowało, trzysta milionów jadło, dodając do tego kilkadziesiąt mi­lionów oddających się uściskom. Tego ranka był mój dzień stworzenia... Przepełniała mnie miłość do tych dzielnych zastępów. Dawniej wiele rzeczy w nich szokowało mnie, dziś kochałam to wszystko. Kochałam rude brody, kasza- ki, brodawki. Kochałam pijaków i handlarzy. Rozumiałam antykwariaty u bram cmentarza Montmartre, gdzie daw­niej taki wstręt budził we mnie widok spadkobierców trwoniących pierwsze franki z otrzymanego spadku. Ro-f zumiałam śluby zawierane w każdą sobotę w Saint-Sulpi- ce, zawsze dokładnie o godzinie jedenastej, we wszystkich dwudziestu dwóch kaplicach, i nowożeńców, z włosami przyciętymi w przeddzień, wygolonymi na karku, siedzą­cych na dwudziestu dwóch taboretach, jak na fotelach elektrycznych. Wszystkie te męskie spojrzenia, które nie­poradnie próbowały trafić do moich oczu, jak do nieod­powiedniego zamku, teraz zagłębiały_się w nich jak klucz w zegarze, nakręcając z łatwością moje oporne serce... Jakuny wydawały tysiące nieludzkich okrzyków, jak męż­czyzna. Prąd Kuro-siwo unosił lekko horyzont jak na­brzmiała żyła, jak kobieta... I litowałam się nad nimi, że tyle niepotrzebnych kłopotów ściągają na siebie ze strony kontrolerów, tramwajowych, rosyjskich pożyczek i Murzy­nów! Życzyłam im szczęścia, życia wiecznego. Życzyłam im alkoholu, od którego się trzeźwieje, sadzy, która wybie­la... Tak iż, koniec końców, gdy słońce wyszło zza hory­zontu, nękane przez dwa wielkie obłoki, przerażone, ci ludzie tam, na dole, wydali mi się nagle opuszczeni i zgu­

bieni... I przez cały dzień samotność była dla mnie czymś dotkliwym, budzącym trwogę, napawającym słodyczą — tak, iż zaczęłam przypuszczać, że to nie samotność, lecz miłość.

Cóż widziałeś na wygnaniu?

Spencera spytała żona —

W Rzymie, Wiedniu, Pergamonie I w Kalkucie? Nici Niech skonam.

Jeśli chcesz być wagabundą,

Zamknij oczy, Rozamundo.

Pewnego wieczoru, w jeden z tych rzadkich dni, którym nié pozwalałam upływać anonimowo jak tysiącom innych, lecz chrzciłam ponownie ich europejskim imieniem, do tego stopnia przypominały mi ich smak, a nawet charak­terystyczne zwyczaje związane z konkretnym dniem, a więc trzeciego lub czwartego wieczoru, jaki spędziłam na wys­pie, gdy poczułam ochotę na białe wino, gdy zachciało mi się spróbować eklerów i zatańczyć polkę, czyli w sobotę wieczorem, wydało mi się, że widzę coś poruszającego się nji pełnym morzu. Na samej linii horyzontu jakiś kształt sunął z fali na falę i nurkował, jak szczur w Paryżu, przebiegający z jednego okratowanego trawniczka, na któ­rym rośnie drzewo, do następnego. Gdyby nam nie wpaja­no przy okazji egzaminów szkolnych (każąc nam, małym dziewczynkom z Betlac, przerysowywać to dwadzieścia razy, jakby to była, obok' odległości Księżyca od Ziemi, najpotrzebniejsza wiadomość na świecie) — że najpierw widzi się maszty i żagle statku, zanim się dostrzeże jego kadłub, przysięgłabym, że widzę statek. Gdyby nie powta­rzano mi przy okazji małej matury, że nadzieja powoduje rozszerzanie się obojczyków i przewodów naczyniorucho- wych, przysięgłabym, sądząc po tym, jak nagle opadły mi ramiona i zwężyły się tętnice, że przeszył mnie dreszcz nadziei. Odwróciłam się twarzą do wyspy, rzucając jej spojrzenie, jakie rzucamy przyjacielowi w lesie, kiedy słyszymy czyjeś kroki, ale wyspa nigdy jeszcze nie była

tak spokojna, jak w tej chwili. O ile nie była jakąś wiel­ką hipokrytką, pomyliłam się. Wszystkie przyrządy po­miarowe, manometry, o których przed chwilą państwu opowiadałam, wskazywały pogodę ducha, złota żyłka na skale Rimbauda połyskiwała w słońcu, listeczek na drze­wie nawet nie drgnął. Uspokoiłam się: weszłam do morza, by wziąć wieczorną kąpiel. Nagle zmuszona byłam zawró­cić ku płytkiej wodzie, jak najszybciej wyczuć stopami dno i dobiec do brzegu, tak jakby morze nagle zrobiło się niebezpieczne... Gdzieś w oddali usłyszałam dwa donośne wystrzały armatnie...

Chociaż nigdy nie słyszałam strzelającej armaty, wie­działam, że to właśnie ona. Tylko ja jedna zresztą, Euro­pejka, usłyszałam ten wystrzał. Na wyspie nic się nie po­ruszyło. Były już kompletne ciemności. Ptaki spały z gło­wami schowanymi pod skrzydłem i nie usłyszały niczego... A więc przybyli tu ludzie! Nie miałam siły czekać do rana, chciałam płynąć do nich natychmiast, dać się po­nieść przez Kuro-siwo, tak jak się wsiada czasem w po­ciąg osobowy z braku pośpiesznego. Czy to był sygnał? Czyżby okręt strzelał, aby spytać mnie o radę? Czyżbym była jedyną szansą dla setki marynarzy, dla setki zrozpa­czonych serc... Nagle ujrzałam dwa błyski i zamarłam w oczekiwaniu, licząc sekundy z większą jeszcze trwogą, niż gdybym się spodziewała dwóch pocisków — j oto do­biegły mnie dwa wystrzały!

Potem jeszcze cztery, potem sześć, a potem cisza. Potem dwadzieścia, trzydzieści: kolejne dwa błyski pojawiały się dokładnie w tym samym miejscu, co poprzednie, słyszałam je i widziałam, jak wystrzelały z tą samą prędkością. Potem pięćdziesiąt, potem sto; wypróbowano na niebie ca­łe pudełko zapałek... i zapadła cisza. Co jakiś czas jeszcze rozlegał się pojedynczy huk, nie widziałam już jednak błysku, mimo że nie odrywałam oczu ani na chwilę od horyzontu. Teraz cała wyspa się rozbudziła. Oświetlał ją księżyc, wszystkie ptaki fruwały, ptaki dzienne zbite w stada obijały się o zdumione ptaki nocne; ich kolory,

i

(}|l

które widziałam zawsze osobno i na ustalonej wysokości były teraz pomieszane i wytrącone z równowagi; ptaki wodne szybowały po niebie, kolibry siadały na ziemi, a po­marańczowy kruk po raz pierwszy sfrunął do mnie. Ni­gdy żaden kalejdoskop nie był lepiej potrząśnięty niż mo­ja wyspa tej nocy; nie została pominięta żadna z możli­wych kombinacji. W górę wzniosła się raca, najpierw przepoławiając gwiazdy, a później samą noc przecinając na dwie części. Ostatni raz oglądałam race z dachu, z Ceo- rellą — byłó to 14 lipca. A może wciąż trwało święto? Albo może narodził się królewski potomek lub bliźnięta, bo kiedyś z takiej okazji oddano ponad sto wystrzałów... Nagle snop reflektora zaczął się przesuwać po falach,, dziwnie powoli, znieruchomiał bezsensownie na małych wirach, które dobrze znałam i wiedziałam, że jest tam zaledwie metrowe zagłębienie, zataczał kręgi w tę i z po­wrotem wokół jakiejś spienionej fali, jak koń wokół ka­pelusza, aż w końcu dosięgną! wyspy. Znieruchomiał na minutę, zdeprymowany faktem', że potrącił stałą masę; po­biegłam w jego stronę, muskana przez ptaki, które przed nim uciekały, wyciągałam rękę jak rozbitek po linę; po­ruszył się o kilka metrów i ponownie wbiegłam w środek wiązki światła, przeszywał mnie środkowy promień, wy­machiwałam rękami, miotałam się, krzyczałam. Ale, tak jak spojrzenie przyjaciela dotyka nas w tłumie i nie roz­poznaje, widzi, jak miotamy się nadzy, jak wymachujemy rękami, i nie rozpoznaje nas, nagle podniósł się, wypro­stował się jak komin statku po przepłynięciu pod mostem, wyprostował się na całą 'wysokość pod łukiem mostowym nocy i zgasł.

Nadaremnie próbowałam zapalić korę przy pomocy lupy i tego nikłego światełka. Z rozpalaniem ogniska musiałam czekać na słońce... Nagle rozległ się jeszcze jeden, ostatni wystrzał, z dalszej odległości, ale bardziej suchy. Był to jakby ostatni strzał z rewolweru, którym się dobija mar­twe zwierzę lub rozstrzelanego człowieka: pierwszy strzał, który do mnie dotarł... Pierwszy, z ktorego się wreszcie

dowiedziałam, że królom nie narodzili się synowie, że ka­pitanowie iiie obchodzą urodzin, a Francja nie świętuje 14 lipca... że jest wojna!

Pierwszym promieniem słońca rozpaliłam moje ognisko; był to najczystszy, najzimniejszy promień, ale przygoto­wałam stosik suchych liści, hubki i korka. Zapalił się. Po raz pierwszy pozwoliłam płomieniom atakować pobliskie krzewy i trawniki... Gotowa byłam spalić moją wyspę, tak jak inni podpalają swój statek. Ale ze strasznej tajemnicy wieczoru nic nie przetrwało do rana... Lot ptaków uwol­niony od wczorajszego splątania był znowu prosty i lśnią­cy jak napięte nici. Świeciło słońce, które nie wiedziało

0 niczym. Ptemeropy i adiutanty niczego już nie pamięta­ły... Ten ból,- który mnie nie opuszczał od rana, nie łączył mnie już z wyspą H jej mieszkańcami i poczułam się jesz­cze bardziej osamotniona w moim odosobnieniu... Wojna musnęła wyspę swoim spojrzeniem i zniknęła na swoim dryfującym okręcie, tak iż nie potrzebowałam nawet od­straszać jej gałęzią lub bosąkiem, tak jak to było w przy­padku kuguara dryfującego na tratwie!... I jaka wojna? Jakie narody, z tych które dysponują marynarką wojen­ną, dały tak głębokiego nurka, aby wypłynąć na po­wierzchnię aż tutaj i stoczyć bitwę'na oczach jedynego świadka, usiłując przy pomocy armat zniszczyć swoje na­rządy słuchu? W jakim języku wypowiadane są teraz sło­wa: Mój syn nie żyje, mój ojciec nie żyje? W jakim języ­ku mówi się: Oto przybywają, lub też: Wreszcie wyrusza­ją? W jakim język jąkała przysłany z nowinami oznajmia że...a...a... oznajmia, że armia wkro...wkro... w końcu, tu­piąc nogą, oznajmia, że jest wojna? Oddalona o tysiące mil, czułam, że należę znów do masy kobiet, wśród któ­rych mężczyźni mają prawo wybierać. Jakie rasy koni

1 mułów zdychały teraz na skutek nędzy i doznanego okrucieństwa? Jakie miasta, leżące nad jeziorami, pach­niały eterem i jodem? Na jakich dworcach hrabiny prze­kupywały urzędnika od statystyki, by skierował na ich

E 130

bocznicę ciężko rannych? Rozrysowywałam wojnę na ma­pie świata, dopasowując ją do każdego kraju, jak przy­krywkę dopasowuje się do podłużnego lub ow*alnego pu­delka: na siłę pasowała prawie do wszystkich. W jakim języku mówiono teraz: Dobijcie mnie! Wahałam się, kogo wybrać, jakbym w ten sposób miała dać jakiś sygnał, wa­hałam się między Niemcami a Austrią, Hiszpanią a Sta­nami Zjednoczonymi. Wojna! Z godeł wielkich mocarstw wojna odrywała na moich oczach heraldyczne zwierzęta i kazała im staczać w milczeniu walkę na śmierć i życie; jednorożec walczył z niedźwiedziem, a orzeł jednogłowy ze swym kolegą o trzech głowach!... Myślałam też, z pew­ną dozą egoizmu (mniejsze zaangażowanie, lichsza czu­łość), że może to tylko jakieś dwa małe narody są w sta­nie wojny, na przykład Kuba z Boliwią, lub Peru ze swym północnym sąsiadem, Ekwadorem, z linią frontu, rzecz jasna, na równiku. A jeśli już za wszelką cenę trze­ba było w to Wmieszać jakiś naród europejski, to może była to wojna Norwegii z Panamą, Danii z Urugwajem... Na cały głos wymawiałam, po kolei nazwy wszystkich sto­lic, nasłuchując w powietrzu trzasku tajemniczej kłódki, która w pewnych przypadkach poruszała się- trochę, cał­kowicie nieczuła na słowo Paryż... Cóż, właśnie na słowo Kopenhaga i na słowo Lima otworzyła się we mnie cy­sterna ze współczuciem; biedni Duńczycy ciągnęli swoje armaty, aby po raz ostatni stawić opór na swej najwyż­szej górze mającej pięćdziesiąt trzy metry wysokości! Ty­siące biednych Limeńczyków słyszało dźwięk rogu rozle­gający się na ulicach Limy i zapowiadający listę zabitych, zamykając w tej samej sekundzie swoje ogromne oczy!... Uspokoiłam się trochę, powierzywszy wojnę tak niewin­nym rękom... Wojna czyniła całe narody wrogami wybra­nego koloru, który rozpraszały one na polach bitewnych, usiłując go wytępić; .Niemcy stawali się wrogami czerwo­nych pantalonów, Rosjanie — tureckiej zieleni, Włosi — wrogami bieli... Widziałam powracające konie kirasjerów, gdy każdy z nich skubał ogon konia idącego przed nim w szyku lub gdy szły w szwadronie i włosie było tylko

*VA* IftwifinAdL

wjk'’ ■Jjfc jg? ¿4 . te y'* « ' <tl V5? *,V* y .>._■ | *^ ■^‘■ź ¿¿s -£■ i •-" ^ ^ Ł

głffiMłMP^Pfc^nPi^*MP^rfwf* &** *"*>?/i: ł- - •* --'iłi ¿V ś

^1 ^%Sw** *Ł ♦ wv * */#<

u kasków! I te miliorty wyruszających ludzi: każdy i nich' brał 1 sobą broń aseptyczną i ostrą i każdy dodawał sobie animuszu, tak jakby miał zadać śmierć sam sobie... Wojna toczyła się z całą pewnością w Ameryce, a jednak nie udawało mi się uciszyć w sobie Europy. Oczywiście cały czas widziałam pokój we Francji, a jednak czułam, jak moje uczucia wobec innych krajów chwieją się, coraz bardziej się chwieją; czułam, że jakaś trucizna ukradkiem zatruła moją miłość do Hiszpanów, zaufanie do Anglików, przyjaźń dla Bawarii, a Madryt, Londyn, Monachium, roz­łożone na swych płaskowyżach, były już tylko zagłębie­niami ruletki, muskanymi nieustannie przez kulkę, która raz dotykała Lizbony, za chwilę Tokio. Ach! Nienawidzi­łam tego armatniego wystrzału, który zamilkł może raz na zawsze, tak jak głos kobiety, która w chwili śmierci wyznaje mężowi, że został oszukany przez jednego ze swych przyjaciół, po czym umiera, nie zdążywszy wymie­nić jego nazwiska, na wieki psując mężowi każdą jego wielką i małą przyjaźń.

W południe miałam zwyczaj wybierać się na przechadz­kę na skałę Claudela. Prąd morski, muskający wyspę właśnie w tym miejscu, przynosił mi wszystko, cokolwiek świat do mnie wysyłał, i udawałam się na to miejsce, jak na jedyny punkt dystrybucji poczty, która kiedyś przy­niosła tutaj i mnie. Co miesiąc czekały tu na mnie odpad­ki z Europy lub prezent z Oceanii, niemal w doskonałym stanie, ale najczęściej powracałam stąd, po godzinie lub dwóch czekania, tylko z własnym cieniem. Tego dnia jed­nak, przygwożdżone przez przypływ do skały, z uporem podrzucane przez morze, unosiło się na falach ciało psa. Było. wzdęte. Trupy tych awierząt dość często widuje się we Francji (dzięki nim dzieci oswajają się ze strasz­nym przeznaczemiem), zachowując resztki wstydu, prze­mierzają cały Paryż przepływając zawsze pod środkowym łukiem mostu. Ale ten trup dzięki wirom usiłował wy­dostać się z wody i usadowić w suchym miejscu, jako

K

i

SBiti 9 41

W ?lri tlH »3 v| Jftrm ♦ iJy

J&iaSd • •* ■ JtiJjJ iri itwtffr^Tf^Tr

symbol śmierci. Odpychałam go uderzeniami bosaka, jak policjant angielski odpycha prawdziwego żywego psa, do­bijającego do brzegów Anglii. Był to pudel. Oddalał się na sekundę, po czym znów powracał wraz z ruchem mo­rza, które, nie zdając sobie 1 tego sprawy, zachowywało się jak bity pudel. Odpływał już na dobre, gdy dostrzeg­łam na nim obrożę: podpłynęłam do niego, odpięłam ją, a pies oddalił się, wypełniwszy swą misję, która przynio­sła mi dwa niezrozumiałe słowa: Wołga, Vermeer. W kil­ka minut później przypłynęło morzem jakieś ciało o wię­kszej masie, inny pies, wodołaz, który przyniósł mi także dwa słowa: Kismet, Bellerophon. Pudle, wodołazy, rasy znane z wierności, aż tutaj mnie odnalazły, i z pewnością eskortowałby je owczarek, gdyby obowiązki nie zatrzy­mały go na Brie.

Nagle dobiegł mnie charakterystyczny krzyk moich pta­ków, którym powiadamiały mnie zawsze o pojawieniu się na wyspie jakiegoś nowego ptasiego przybysza. Ale za­miast pogoni za intruzem z palm kokosowych na baobaby, zamiast długich czerwonych lub zielonych promieni, z czar­nymi kakadu, które są najmniej szybkie, na samym koń­cu ujrzałam, jak tłoczyły się wszystkie na brzegu morza wokół czegoś, co wyrzuciły fale. Zakrywały ów przedmiot, ale jednocześnie zarysowywały wokół niego pewien kształt. Pod mnóstwem skrzydeł rozpoznawałam olbrzymi posąg, jakby postać z gobelinu, tyle że wzdętą i pulsującą. Kie­dy zbliżyłam się, otoczyła mnie udrapowana zasłona pod­nieconych ptaków i stałam się również jakimś gigantycz­nym stworem, napełnionym powietrzem, z małym ciałem kobiety w środku. Podchodziłam coraz bliżej. Niektóre z moich papug .zmiesżały się już z' papugami tamtego przedmiotu. Pochyliłam się, odgarnęłam ptaki rękoma, jak kołdrę. Ujrzałam ramię, które natychmiast pokryło się nowym upierzeniem. Przez dłuższą chwilę walczyłam z tym przykryciem, które pękało miejscami, ukazując mi kolano, potem rękę, potem gładką powierzchnię, tak jakby pod spodem był ludzki grunt; potem dotknęłam najwi­doczniej ptaka, który był agrafką tej sukni, bo odleciały

wszystkie naraz 1 gdy tylko zniknęło to ubranie, zobaczy­łam mężczyznę.

Mężczyzna, którego mi przysłano, był nagi, jak dziecko, które wręcza się nagie matkom w Europie. Górna część jego ciała spoczywała na piasku, do pasa zaś sięgała mu woda: przez wstydliwość umierając podciągnął morze aż do tego miejsca. Ręce miał rozkrzyżowane i wyglądał, jakby był przybity za karę do mojej wyspy, potraktowany tak przykładowo przez Oceanię. Było to pierwsze ciało mężczyzny, jakie widziałam, i byłam zdumiona, że mogę na nim odczytać koleje jego życia, a nawet najdrobniejsze z jego przyzwyczajeń! Czyżbym znała się aż tak dobrze na mężczyznach? Palec wskazujący u jego prawej ręki był żółty, co oznaczało, że palił; pięty miał starte i wy­krzywione jak obcasy u butów, co znaczyło, że był auto­rytatywny; usta miał uchylone z jednej strony, najwi­doczniej zabawiał się pluciem na dużą odległość; górna warga była wysunięta, co znaczyło, że był wesoły i lubił kawały; w pasie miał zmarszczki i fałdki od prawdziwego pasa, był więc gimnastykiem. Miał rude, krótko ostrzyżo­ne włosy, świeżo przyciętą brodę; przewidywano widać nadchodzącą bitwę, skoro kazano załodze ostrzyc się i ogo­lić. Nos miał złamany; później dopiero przyszło mi na myśl, że musiał być bokserem. Na jednym boku od kola­na aż do ramienia był wprost pokarbowany bliznami, tak jakby jakieś dziecko co roku mierzyło na nim swój wzrost. Usta dopiero co zamknięte, jak u kogoś, kto wła­śnie przed chwilą przestał mówić. Lecz twarz była stwar­dniała, jak u kogoś, kto nie czeka już na odpowiedź:

1 pewnością padł tam jakiś dowcip na temat wystrzelo­nej w ich okręt torpedy. Dochodziło do tego jeszcze coś rozprzestrzenionego na piersiach i na rękach, co oznaczało przebiegłość, kłamstwo. Ani myślałam jednak zastanawiać się, czy nie jest rzeczą nieostrożną brać sobie za mistrza typa przebiegłego i kłamcę, który w dodatku pluł, i po­chyliłam się nad nim. Nie mogłam wyciągnąć mu języka, bo nie 9posób było otworzyć mu ust, nie mogłam też podnieść go nogami do góry, bo był za ciężki, ani rozkła-

üS!

&W*fSrl

Jj itJlJ il l ^TrJ^rluT

11É ■>*! Jl'

l*^Í9ÉrWS

SMííjSS

*i

rp||«^ M5

dać i zginać mu rąk, bo były już zbyt sztywne. Przez go­dzinę krążyłam wokół tego ciała, oblegałam je, pragnąc przywrócić do życia, z cierpliwością i precyzją tego, kto chcąc zabić żółwia lub inne zwierzę w pancerzu, szuka w jego zbroi jakiegoś słabego punktu; usiłowałam nawet spalić je przy pomocy lupy, jak czyniono to niegdyś z prawdziwym wrogiem zwabionym w pułapkę. Na próż­no. Leżał na koralach, na które go wyciągnęłam, na kształt krzyża — wzorzec mojej religii i mojej rasy. Niekiedy siadałam u jego wezgłowia i czuwałam przy nim jak przy chorym na tyfus. Przywracał mi stare miary Zachodu, abym mogła sądzić według nich ten świat, w którym sta­łam się jedyną normą: piędź, łokieć. Czasem gładziłam go po czole jak kogoś, kto ma wysoką gorączkę. Cienie, po­jawiające się na jego twarzy, w miarę jak podnosiło się słońce, z każdą chwilą odmieniały jego rysy, ale nie przy­pominał mi nikogo znajomego, prezentując całą serię ludzkich twarzy, których nigdy w życiu nie spotkałam. Cały był pokryty tatuażami, które z początku nie uwi­daczniały się na jego sinawym ciele, ale słońce wydoby­wało je jak atrament sympatyczny i odczytywałam je, w miarę jak się na nim ukazywały. Najpierw imię i na­zwisko, wypisane po angielsku: był to John Smith. Potem zdrobnienie: dla pań było to ciało Jonny’ego. Potem ob- raźliwe słowo przeznaczone dla tych, którzy by czytali te tatuaże, ale nie miałam mu tego za złe. Potem zdanie z Biblii, poświęcającego go Temu, który wyrównuje pa­górki, który uspokaja serca — to była dusza Johnny’ego Smitha. Na jego lewym ramieniu, obok trójkątnych kotwi­czek, pamiątek po szczepieniu, które uwalnia nas na za­wsze od ziemskiej nędzy, widniały dwa słowa wypisane starym krojem z siedemnastego lub osiemnastego wieku: ROYAL NAVY. A potem w miejscu, gdzie według specja­listów od tatuażu znajduje się serce, czyli na samym środ­ku brzucha widniało serce naturalnej wielkości przebite strzałą. Rozsiane w różnych miejscach imiona kobiet: Ma­ry, Nelly, Molly, a obok daty i nazwy miast: Mary z Ply­mouth, Nelly z Sao-Paulo, Molly i Dakaru. Niezależnie

J

od kontynentu Johnny wierny był Anglik.om. Na jednej nodze był rysunek kości udowej, goleni i stopy, z zazna­czonymi najdrobniejszymi kosteczkami, a na stopie podpis artysty: MACDONALD, TATUATOR KRÓLA, JERMYN STREET. Na piersi piąciocentymetrowe litery rozpoczyna­jące zdanie: I AM, które udało mi się przeczytać do koń­ca, po odwróceniu najcięższej strony, jaką kiedykolwiek czytano na tym- padole łez: I AM A SON OF HAPPY LEEDS. Syn szczęśliwej Leeds, bogatej Leeds, nabitej szpilkami do włosów jak tapczan. Czytałam na głos, prze­rywając, aby odegnać ptaki, mimo woli w języku John- ny’ego Smitha. Rozmawiałam z nim wyłącznie po angiel­sku. Tak oto, klęcząc przed nim, widziałam Anglię, lepiej niż gdyby tysiąc statków walczących z Union Jack prze­pływało na pełnym morzu... A więc, zgodnie z rachun­kiem prawdopodobieństwa, morze przyniosło mi Anglika. Wśród trupów unoszących się na wodach mórz liczba An­glików przewyższała przynajmniej o jeden liczbę mary­narzy wszystkich zjednoczonych państw świata. Prawo dwóch trzecich stosowało się do ciał marynarzy angiel­skich, pudli angielskich, tak samo jak do krążowników. Po pierwszym wystrzale armatnim, który rozdarł aż do dna otaczające mnie fale, przybył do mnie John Smith, jak czaszka galijska pod wozem w Berry; wzdęte ciało, gąbka przesunięta nad Anglią i przesycona zapachem dżi­nu, bibuła, na której odbiły się słowa Neliy i Molly; je­dno i tych angielskich ciał o gęstości mniejszej niż gęstość morskiej wody, uspokajająca oliwa, która podczas burzy rozlewa się wokół statków; utopiony Anglik. Ale myśl

o Johnie S. — topielcu, zamiast mnie niepokoić, budziła we mnie niezwykły spokój i ufność w przeznaczenie, tak jakby to było w przypadku florentyńczyka przebitego szpadą lub Szwajcara zmarłego w wieku stu lat.

Zapadła noc, najbardziej zawzięte ptaki ogarniała sen­ność i odlatywały od nas, aby schować pod skrzydło dziób, który dziobał ludzkie ciało, tak iż niebawem zosta­łam i nim sam na sam. Nie mogłam się zdobyć na to, by dowlec go do jednej i koralowych wanien, którą przezna-

13$

1 I l i i

'A'-' V

Pwfcity n«» i

*4* • i « 1

L' '3 S W Jim 7 *'»’»«'•» >

*

f ifW4 jhk« f V*»

? fltr ŁyfSM

Sj wrMMffp

1^4

> V 1'

IHSifil

S wir

kht WtSiiwM * MIf «m * m

mm w 0«7 "4^ ^* m W• Wf

Bja^Kc§p JMnNWwiwi

czyłam mu na grób. W zeszedł księżyc i prasował go, wy­bielał jak sztukę płótna. Był to pierwszy po moim dziadku mężczyzna, przy którym czuwałam w nocy; cały czas mia­łam do tego nieznajomego z Leeds taki stosunek, jakbym była jego córką. Tak samo jak przy dziadku, nie byłam w stanie wysiedzieć u jego boku i tylko wtedy czułam się użyteczna i na swoim miejscu, gdy stałam u jego stóp, dokładnie na osi życia, balansując, niegdyś z tamtym umierającym, a tego wieczoru z tym topielcem, nad ot- j chłanią śmierci, jak człowiek i taczkami nad Niagarą. Przechylałam się tylko do przodu, żeby nie dostać za­wrotu głowy. Każda głośniejsza fala, każda ześlizgująca się liana, każdy spadający orzech kokosowy wprawiały mnie w drżenie, tak jakby był związany jakąś niewidzial­ną nicią z owocami, gałęziami, ptakami — oczywiście an­gielskimi — z każdą falą, i jakby każdy odgłos oznaczał jakieś tajemnicze poruszenie dokonujące się w nim. Przy­patrywałam mu się z uwagą, znałam teraz ze szczegółami jego ciało, na którym doszukałam się tylko dwóch małych, niedostrzegalnych śladów tonięcia i śmierci: miał jedno oko zamknięte mocniej niż drugie — ono zapewne pierw­sze dotknęło wody — i zadrapanie koło ramienia. Pielę­gnowałam te świeże rany jak u człowieka żywego!

Kiedy już wszystko o nim wiedziałam, kiedy przeczyta­łam go do ostatniej strony jak gazetę, kiedy obejrzałam go i z bliska, i z pewnej odległości, jak nigdy przedtem żadna Angielka nie oglądała posągu w muzeum, kiedy cała moja wyspa została przebudowana, jak europejskie miasto, i moja myśl również, na miarę mężczyzny, obsy­pałam go naręczami kwiatów, które otwierały się dopiero wieczorem; był to jego ostatni strój, jeszcze bardziej wi­brujący i lepiej dopasowany niż strój z ptaków; wkrótce wypełnił się hałasem, bo wszystkie pszczoły nocne zle­ciały się, by w nim brzęczeć. Czasem zasypiałam na mi­nutę; aeroplan lecący wysoko w górze byłby przekonany, ze widzi śpiącą parą; bawiła mnie ta sytuacja; z myślą

o tym niewidocznym widzu kładłam się przy nim. siada­łam obok niego, zasypiałam pod jego wyciągniętym ra-

mieniem. Budziłam sią; w myśli zrywałam się i bratem w posiadanie tą śmierć, równie żarliwie, jak we Francji chwyta sią w nocy za rękę starszą siostrą. Wyczekiwa­łam na dzień. Skoro nie było już możliwe uratować go z ciemności, chciałam przynajmniej uratować go z tej ostatniej nocy. Nagle zjawiło sią słońce; małe ptaszki, już mniej zaciekawione, były zająte swoim posiłkiem i tylko wysoko na niebie pozostały sępy, których nigdy dotąd nie widziałam, zataczające ogromne krągi nad ciałem. Wy­czuwałam też rekiny, płynące ku nam z dalekiej głąbi wód z szybkością światła. Wyczuwałam, że muchy przy­wołane z innego archipelagu lecą ku nam po linii prostej i że zjawią sią niebawem. Wyczuwałam poruszenie w biu­rze usługowym Pacyfiku, odpowiedzialnym za pogrzeby tak wysokiej klasy. Czułam, że wyruszyły już, z prędkoś­cią dwudziestu mil na godzinę, promienie, które ukażą mi jego pogłębiającą się siność, bezcielesność, zieloność i brak godności. Zdecydowałam się więc i dowlekłam go do czerwonej wanny, podkładając pod jego ciało kawałki pni, tak hy się na nich toczył, i zostawił na piasku odci­śnięty ślad, prowadzący wszelako w odwrotną stronę niż łódź spuszczana na wodę. Nigdy moje ślady nie były tak wyraźne, jak pod ciężarem tego mężczyzny, i odwracając się za siebie czułam ten sam niepokój, jak wtedy, gdy ujrzałam ślady nieznajomego.

Byłam głodna. Byłam głodna nowym rodzajem głodu. Po tej pierwszej pracy, jaką zdarzyło mi się wykonać na wyspie, być może na skutek samego kontaktu z tym mię­sożernym Anglikiem, miałam ochotę na coś więcej niż pomarańcze i banany. Byłam pogrążona w rozpaczy, ale za to nagle nabrałam apetytu — wynagrodzenie za pracę, pociecha po pogrzebie? — na pikle, rostbef, kurę... Moje ptaki krążyły wokół mnie nie domyślając się tej zmiany... Postanowiłam nałowić pstrągów i upiec je na węglu drzewnym. Nagle, gdy wrzucałam do morza okrągły owoc, który mnie potrącił, gdy usiłowałam na próżno odpędzić pszczołę, gdy pomyślałam ze smutkiem, że jestem tutaj i powtarzam identyczne gesty co Nauzykaa i Sakuntala,

137

/ 4 / i / / / . ii

»w> fywnil!1 *111'T

9wSPV9WiVSl

aB^wWK

kWfJfi

^PlŁfWyg^TŁ %v*<* #•**'*•*" ™

». «-. _ - r *■ 5

* -. ' §***£< • i!

; *«*■* #• » V4* n |

ii Jn

, *%S4

f? "* *■• • % *■ *»-.' £ Ki. } V

a tylko cień śmierci mnie podgląda, gdy odkryłam w so­bie więcej czułości i poświęcenia, niż było trzeba na to by zostać bohaterką, a do tego umiejętność pływania, wspinania się i trafiania kamieniem w każdy ..orzech koko­sowy, i wszystko to było bezpłodne, wówczas to — tak jakby uporczywe wpatrywanie się w śmierć sprawiało, że pojawiała się potem setki razy przed oćzami — nagle (ogarnęło mnie przerażenie jak filozofa, który czuje, że jego myśl nie rozwija się przez kolejne ogniwa i upusty, lecz powiela się przez masowe kiełkowanie jak uprawa na polu), nagle ujrzałam trupy ze wszystkich stron przybija­jące do brzegu. Przybijały w tych miejscach, gdzie przy­bijaliby żywi ludzie; dwudziestu brało udział w tym szturmie; we wszystkich zatoczkach, którymi wychodziłam zwykle po zażyciu kąpieli, pojawiał się w tej chwili męż­czyzna. Inni porwani prądem wypływali znów na pełne morze, a każdy płynął swoim własnym stylem, po mi­strzowsku zanurzając się w śmierci kraulem, z ramionami wynurzonymi i rękami podniesionymi do góry, tu wysta­wała głowa, tam ręka, trochę dalej stopa, i gdyby skosić morze przy samej powierzchni, byłoby z czego skomple­tować całe ciało Johnny’ego. Większość z nich jednak, przyklejona do brzegu, oddawała się aż do upojenia zaba­wie na kamieniach z pumeksu lub z masy perłowej, pod­skakując jak dzieci przy każdym uderzeniu przyboju.

Wiadomo, jak niepodobni do siebie są mężczyźni — szczupli i potężni, subtelni i ordynarni, i pełni godności aż do śmierci, rozpoznawałam w tych trupach nawet wdzięcznych i niewdzięczników! Rzucałam się im na ratu­nek i po każdym odpoczywałam, ale taki półgodzinny kontakt lub uścisk z określonym kształtem mężczyzny modelował mnie do tego stopnia, że przez kilka minut byłam zdezorientowana wobec następnego ciała, ciała ubranego, gdy poprzednie było nagie; giętkiego, gdy po­przednie było sztywne; zmuszałam moje ręce i moją litość do ogarnięcia po kolei dwudziestu różnych kształtów. Raz świecił księżyc i przyzwyczajałam się do twarzy topielca; innym razem wyławiałam ciało w ciemnościach i potem

na brzegu nie mogłam go rozpoznać, wydawało mi się, że wydostało się | morza bez mojej pomocy. Czasem popy­chała je niespodziewana fala, a ja miałam wrażenie, że podpływa o własnych siłach... Znów wróciło słońce. Zmie­niało kolor przy każdym kolejnym ciele, wyciąganym z wody... purpurowe przy przedostatnim, czerwone przy ostatnim, nagle, uwolnione od śmierci, zrobiło się całkiem niebieskie. Tego dnia, po raz pierwszy od wielu lat, nie wykąpałam się...

Liczyłam ich; z początku doliczyłam się siedemnastu, potem szesnastu; potem przypłynął z powrotem ten zagi­niony. Jedni zwróceni byli do morza głową, inni stopami. Z głów zrywał się ciągle jakiś ptak, jako że ptaki zawsze ciekawsze są twarzy niż ciał. Jeden miał w kieszeni dzwo­neczek — i dzwonił. Dwaj mieli obrączki: od tej pory nosiłam dwie obrączki na jednym palcu. Najmłodszy, bez zarostu, miał na sobie czarną marynarkę ze złotymi guzi­kami, jakie u nas noszą licealiści; wszystko miał w kom­plecie, nawet krawat i zegarek, jak u nas licealiści w dniu rozpoczęcia roku szkolnego; miał na sobie ubranie szyte na miarę, z tych, co to nawet morze zedrzeć ich nie jest w stanie; pasek przytwierdzony był do materiału zatrza­skami; podchorąży ręką przytrzymywał sobie czapkę — jedyny przedmiot, który mógł był zgubić podczas strasz­liwej klęski. Jego twarz opromieniona była i uświęcona łagodnym lękiem przed utratą czapki, zmieszanym z za­ufaniem do kołnierzyka i kamaszy. Gdy słońce zaczęło przygrzewać, zobaczyłam, jak cały ten oddział, który po­czątkowo wydawał mi się czymś jednolitym, dzieli się stopniowo na dwie części. Sojusz, zawarty przez topielców w obliczu nocy, został zerwany. Były dwa rodzaje tryko­tów, dwa rodzaje beretów: musiały więc utonąć dwa okrę­ty; były dwa rodzaje głów, rąk, dwie różne postawy — nawet w obliczu śmierci; były też dwa rodzaje ostrzyże­nia: były więc dwie rasy... Teraz wreszcie zobaczyłam wojnę.

Najpierw zjawiła się kompania siedmiu olbrzymów

o jasnej karnacji, wszyscy byli młodzi i równego wzrostu,

15#

V

jak mityczny lud, a zarazem najbardziej zniekształceni i wzdęci, tak jakby im szczególnie nie służyła śmierć w Oceanie, twarze mieli tłuste, a jasne wąsiki tak wypo­madowane, że kropelki wody spływały po nich jak po drucie; jeden z nich miał na wąsach bindę, a wszystkim wystawały z kieszeni różne instrumenty, bezużyteczne w głębinie wód, harmonijki, fujarki; każdy miał na bie- liźnie nazwisko wypisane niezmywalnym atramentem, ale nie mieli tatuażów, i gdy byli nadzy, stawali się anoifl- mofwi; paznokcie mieli spiłowane, a na ich twarzach nie rysowało się podobieństwo — jak to zwykle bywa ze zmar­łymi — do kogoś nieznajomego widzianego kiedyś w or­kiestrze lub w dorożce, lecz dokładne podobieństwo do kolegi obok; przypłynęło też dziesięć ciał o wygarbowanej skórze, umięśnionych, o foczych szyjach, z włosami jak mosiężne druty, ze zrogowaciałymi paznokciami, ze złoty­mi zębami, a każdy inny; byli uderzająco podobni (czyż­bym już zapomniała, do kogo podobni są ludzie) do psów, koni, dogów, jeden do kota, młodzutki majtek do kobie­ty; kieszenie mieli puste, najwyżej z tytoniem i fajką, ale za to niemal na każdym ciele widniało nazwisko i przy­gody właściciela; jeden miał wypisane imię znanej mi już Molly z Dakaru, inny miał wyrysowaną całą bitwę pod Hastings, trzeci zaś — opisane całe swoje życie, poczyna­jąc od szyi, w pięciu czy sześciu wierszach, narodziny, początek służby, zatonięcie „Sunbeam”, zatonięcie „Lady Grey" i jeszcze zostało na wpisanie śmierci sporo wolnego miejsca, zazdrośnie strzeżonego, zarezerwowanego zapew­ne na imiona kobiet, cały mostek, wreszcie ostatni z nich (ta jedyna rzecz kazała mi się opowiedzieć po stronie jed­nej z dwu nacji) miał na ramieniu słowa: PAMIĄTKA Z BOULOGNE, oraz flagę francuską. Było więc siedmiu majtków niemieckich i dziesięciu angielskich; dzięki te­mu, że dowiedziałam się ich nazwisk, niogłam nazwać po imieniu stoczone przez nich pojedynki: Meyer kontra Blakely, Waldkrote kontra Parrott. Ci z rozdziawionymi ustami, wywróconymi oczami, te istoty lądów« unosząc* się, dzięki jakiejś sztuczce, na powierzchni morza, co mu-

słało mieć jakiś związek z ich gęstością i z grubymi roz­czapierzonymi palcami, choć trzeba stwierdzić, że nie mia­ły błon, przeciwko tym dziesięciu ciałom o zaciśniętych zębach, zamkniętych oczach, tak wychudzonym, że morze, zamiast ich napompować swoją wodą tak jak innych, wy­sysało ich, po każdym Angliku biorąc swoją schedę. Oto co wyprawiano tam beze mnie! A więc to Anglia prze­ciwko Niemcom! Ogarnęło mnie nagle zdumienie, że nie zostałam o tym wszystkim uprzedzona przez jeszcze okrop­niejsze odgłosy... Nastawiłam ucha...

Morze znów przybrało kolor niebieski, zabarwione przez ostatniego zabitego, którego nikt nigdy już nie wyłowi. Wiatr gnał ku mnie falę, która teraz wydała mi się pusta, falę bez istot ludzkich, a jednak natarczywą. Tak jak pies, który chce dać do zrozumienia, że jego pan, umiera­jący bądź martwy, jest w pobliżu, i który w tym celu zbliża się do nieznajomego, liże mu nogi i podbiega znów krok do tyłu, zwracając się już niepotrzebnie w tym kie­runku, tak samo zachowywał się wobec mnie ocean. Noc­ne kwiaty na~Smith’sie zwiędły. Ptaki na plaży zajęte były dziobaniem świeżo wylęgłych robaków i spod każ­dego spadającego orzecha kokosowego, w momencie gdy dotykał ziemi, wystrzelały płomienie jak z pocisku — by­ły to rajskie ptaki. Słońce, zależnie od kąta nachylenia trupów, dosięgło już kilku twarzy, naznaczając je dla mnie. Musiałam się pośpieszyć, bo zaczynały już przyby­wać stworzenia, których nigdy dotąd nie widziałam na wyspie, stonogi, grabarze, od ostatniego obsłużonego trupa ptasiego zmierzały podziemnym szlakiem do pierwszego trupa ludzkiego i wyłaniały się przy każdym, a jedno­cześnie przy każdym pojawiały się ptaki, aby opóźnić nie­co wyjazd w tę ostatnią drogę, i chrupały owady... Nie nadążałam z wykopaniem tylu grobów. Postanowiłam więc wrzucić wszystkie ciała do największej koralowej rozpa­dliny, poczynając od najbliżej leżących Anglików. Wzbo­gaciłam się na nich najbardziej, bo obwieszeni byli pier­ścieniami, bransoletami, złotymi łańcuchami; ich pasy, portfele i kieszenie zrobione były z kaucz'uku i woda nie

i* Mlwlnii i-*»!

2fi fKPft

m m rtiil fi m Jk * Ą ..

W |U fc |t n| ( t

Mili iWj j •■ ■■, _• %% 4uU

^' **«W »K

i ■ , Cjw I

t w# -I?

I j i ~ f I ■‘« T WŚ* y_ > •

.*“♦ Cr*tff?

Ił—

■ 9 ■' ■■■■

miftLinnw

iv\|i 4 11

.iiVi‘-|^'? J j|y)> i ¿y| v% •OHflWfi •kA<Sl|i^|| « V« V

*•« - •■ % Tl

i rtl^fiw

zdoła ta do nich przesiąknąć; wszyscy, prawem imperial­nym, stali się odporni na morze, tym samym prawem, które, na odwrót, sprawia, że ich twarze i serca stają się nieodporne, czułe na widoik zamku i na smak wina, kie­dy dostają się do Francji, złaknieni jej klimatu. Toteż czułam, że i Francji grozi wojna; w każdym ciele dopa­trywałam się jakiegoś znaku, który zdradziłby mi, który z dwóch oddziałów zginął za mnie; miałam nadzieję, że uda mi się to odgadnąć, gdy podniosę się nagle i ogarnę ich spojrzeniem... Tym razem jeszcze nic z tego. Żadnego znaku. Schylałam się więc po łuski, drogie kamienie, algi i owady przechowywane w zielnikach, po to wszystko, co ta siedmiozębna tratwa zeskrobała z dna Pacyfiku. Dopie­ro w portfelu ostatniego z Niemców natrafiłam na „Małe­go Zwiadowcę z Szanghaju” i z ogromnego tytułu złożone­go wielkimi literami dowiedziałam się, że w Szampanii — było to pierwsze z naszych zwycięstw, o jakim się dowie­działam, co pomogło mi znieść tę nowinę — jeden z na­szych patroli wziął jeńca...

Byłam sama z mymi sprzymierzeńcami...

Czasem, zmęczona wleczeniem zbyt ciężkiego ciała, po­rzucałam je dla innego, lżejszego, tak jak się zostawia splątane sznurowadło, aby rozwiązać najpierw drugi but...

Obudziłam się dopiero nazajutrz, kiedy słońce już się zniżało. Był to jedyny dzień na wyspie, który widziałam tylko w połowie, drugą jego połowę mogę odjąć od sumy pozostałych. Byłam ogłupiała od snu. Zaczęłam mówić na głos, zgodnie z przyzwyczajeniem, pamiętając, że słowa, które wypowiadam automatycznie, dostarczają mi zawsze informacji na mój własny temat.

Zuzanno — powiedział mój głos — jesteś sama...

I rzeczywiście, nakręcono moją samotność jak zegar. Wstałam. Po tych, którzy zakłócili- spokój mojej wyspy, zostały tylko lekkie smugi, jak po lądujących samolotach. Błądziłam po piaszczystym brzegu, oddając się wciąż na usługi wojny, która na mnie liczyła i spodziewała się, że

dotkną najdalej wysuniętych zakończeń jej promieni i ug wolnię ją od trupów, które znajdowały sią na każdym z nich. Tego dnia każda fala przybierała w moich oczach kształt ludzkiego ciała... Ale dlaczego właściwie miałabym dziś być smutniejsza niż przedwczoraj? Miałam przecież bukłaki pełne rumu, wieczne pióra, atrament; miałam wszystko, co siedmiu niemieckich marynarzy wiązało ze światem i dla czego woleli życie od śmierci; miałam dzie- siąciofenigową monetą, za którą można odbyć .ozerwonym ■tramwajem przejażdżką po Heidelbergu albo niebieskim — po Monachium; miałam pół marki, które wystarcza w mu­zeum W Berlinie, by szef straży obrócił dla was cokół na kółkach z Ewą Rodina, podczas gdy najbiedniejsi mogą oglądać Ewę tylko en face lub też muszą ją obejść do­okoła; miałam złotego ludwika, za którego można prze­płynąć z Koblencji do Bingen na starym statku, na któ­rym narysowana jest sylwetka Bettiny Brentano, w tym miejscu na pokładzie, gdzie spała, jadąc w odwiedziny do Goethego. Miałam dwanaście pocztówek z widokami Sin­gapuru i portret ośmiornicy, tej samej, której Toulet rzu­cał langusty... Miałam piąć par organków, dwie fujarki; wypróbowałam je... Miałam gwizdek, na który powinien przybiec pudel... Miałam zapalniczką po tym, który przy­pominał Francuza i którego pogrzebałam jako przedosta­tniego; kaszmirową chustkę po młodym majtku, którego pochowałam na końcu, aby jego rodzice mogli być spokoj­ni, że jako ostatni opuścił swój ostatni pokład; nóż z kar­bem po Irlandczyku, którego za nogi ściągnęłam z fali i który, najcięższy z nich wszystkich, cały dzień przeleżał

o dwa kroki od brzegu, przypominając fokę, która zasnęła w momencie, gdy miała właśnie zejść do morza. Nauczy­łam się wszystkiego, czego kobieta, doznając wstrętu i li­tości, może nauczyć się od mężczyzn; miałam wszystkie możliwe fanty, jakie podczas zabawy dwudziestu mężczyzn może wrzucić do fartuszka młodej dziewczyny, a więc pierścienie grawerowane w Rotterdamie, okulary i pęk kluczy, którymi można by otworzyć najpierw dwadzieścia kufrów i skrzyń spoczywających na dnie mórz, a następ-

nie dwadzieścia szaf w Wiesbaden i Cardiff, a do tego jesż* cze jeden wielki klucz, jak klucz do piwnicy. Miałam zdję­cie wydekoltowanej Zofii Silz na tle morza' z płótna, któ­re fotografowie mają w pogotowiu dla przyjaciółek ma­rynarzy; a także zdjęcie Berty Krappenau, przebranej za Tyrolczyka, ale za to na tle prawdziwego jeziora i przy prawdziwej poręczy; miałam też „Małego Zwiadowcę”.

Nie rozpaliłam jak zwykle ogniska. Nie wciągnęłam flagi. Tego dnia poczułam lęk przed ludźmi. Instynktow­nie przedsięwzięłam środki ostrożności przed tymi stu' milionami nieprzyjaciół, o których istnieniu się dowie­działam. Wyspa dzięki mojej obecności nabrała pewnych cech i wyglądu francuskiego; teraz, w mgnieniu oka, nie­wiele myśląc, zrobiłam jej makijaż, tak iż nic na niej nie wzbudziłoby niepokoju kapitana niemieckiego statku korsarskiego. Wszystkie papugi mówiące po francusku zwabiłam na środek wyspy, sypiąc im pestek słonecznika, i w ten sposób wybrzeże uwolniło się od nich... „Małego Zwiadowcę” mogłam czytać tylko linijka za linijką, odpo­czywając przy tym, gdyż czytanie stało się dla moich ocżu torturą. Wszystko było we mnie w pogotowiu, moje do­bre i złe sądy, moje rozumowanie, moje sympatie i anty­patie, przy czym zdecydowana byłam przyznać zawsze ra­cję mojej ojczyźnie. Gdyby się okazało, że to mój kraj za­atakował Niemcy, że znienacka wtargnął na ich teryto­rium i zadał gwałt Belgii, odezwałaby się w mojej duszy maleńka, delikatna struna, która dopuszcza zadawanie gwałtu Belgii, i pozwoliłabym jej urosnąć w okamgnieniu. Gdyby się okazało, że to Francuzi dokonują gwałtów i grabieży, poruszyłby się w moim mózgu mechanizm — nieco zardzewiały — popierający gwałt i grabież Palaty- natu. Gdyby się okazało, że Francuzi uciekają, zbudziłby się we mnie demon popłoęhu, przerażające zamiłowanie do widoku wozów z rannymi przewracających się w błoto, do widoku psów zabijanych uderzeniem bagnetu przez zdenerwowanego kaprala, zamiłowanie do buntu przeciw oficerowi, zagradzającemu drogę, zbudziłby się we mnie ten demon, tak słaby w sercu młodej dziewczyny, i po­

zwoliłabym mu się rozpanoszyć. Gdybym sią dowiedziała, że Anglia, utraciwszy całą flotę, zagradza morze sieciami' | łodziami podwodnymi, dałabym przyzwolenie fałdce na moim sercu, która nie miała nic przeciw okrutnym kata­strofom; wszystkie te złe fermenty, na razie jeszcze nie rozwinięte, przeciwstawiały się już we mnie tym wielkim, wzniosłym i wzruszającym obrazom, które w duszy mło­dej dziewczyny mają zawsze naturalne rozmiary; było wśród nich triumfalne zdobycie Alzacji, dobre traktowanie jeńców przez żuawów, anarchista i rojalista podpierający się nawzajem w drodze do szpitala; te obrazy, nagle znie­ruchomiałe i bezkrwiste, prawie śmieszne, czekały na jed­no moje słowo, by odzyskać życie.

Ale oto już przeczytałam największe tytuły, potem te średniej wielkości. Wiedziałam już, że syn Kiplinga został zabity, że zabity został też siostrzeniec głównego celnika w Szanghaju, niejaki pan Boilard, a poza nimi dwoma, nieżyjącymi już od dłuższego czasu, jedynymi spośród za­bitych, których nazwiska nie były mi obce, dowiedziałam się z urzędowej statystyki, że było w Europie osiem milio­nów zabitych. Ogarnął mnie, po uzyskaniu tej informacji, stosowny smutek, a przede wszystkim wyrzuty sumienia... Tak mało jednak mogłam na to poradzić! Skąd właśnie to mniemanie,_że w pewnym stopniu przyczyniłam się do tej makabry? Dlaczego czułam się trochę winna? Który z moich gestów, które z moich słów, wypowiedzianych dawno temu, zaciążyły, choćby w niewielkim tylko stop­niu, na wybuchu wojny? W którym momencie, wtedy w Bellac, przez nieostrożność nacisnęłam na dźwignię? Wszystkie drzewa w Pikardii ścięte, głosił jeden z tytu­łów. Nie ma już we Francji koni, powiadał inny. Czy w jakiś sposób przyczyniłam się we Francji do śmierci jednego choćby drzewa, jednego konia? Tak, dwukrotnie zdarzyło mi się zaniedbanie, dwukrotnie, mając do czynie­nia z samymi Niemcami, schlebiałam śmierci, kusiłam ją. Wyraziłam się niepochlebnie o Werterze, powiedziałam na egzaminie, że jest raczej zakłamany niż zmysłowy, raczej mieszczański niż dobrze wychowany; innym razem zaś

jakiemuś Niemcowi jadącemu mercedesem wskazałam dro­gę do Limoges, gdy on się spytał o drogę do Poitiers. Zo­baczył Saint-Martial zamiast Sainte-Radegonde. Oto mój skromny wkład w tę wojnę: rozgniewałam na nas cień Wertera oraz pewnego kapitana rezerwy...

Czytałam. Czytałam mroczne stronice. Widziałam na cze­le Francji nie znane mi nazwiska, Joffre, Petain; widzia­łam, że codziennie wydawany był komunikat i że tylko komunikat nr 911 dotarł do mnie. Dowiedziałam się, że „Lusitania”, ten wielki statek, jedyny, na który kiedyś tak liczyłam, zatonął; odkryłam, że można zabijać z sa­molotów, puszczać gaz. Miałam przed sobą artykuł ria cztery kolumny, opisujący wyrzucenie pana Dahlena ze szkoły niemieckiej w Szanghaju, znałam z najdrobniej­szymi szczegółami — wierność Syjamu wobec aliantów, ofiarność Kochinchiny, nazwiska wszystkich dobroczyń­ców świata miłosierdzia w Hanoi, a także nazwiska wszy­stkich pasażerów i tubylców, którzy zatonęli na statku „Tokyohara”. Dowiedziałam się, że wielki admirał prze­bywał na lądzie, a głównodowodzący generał — na łódce.

I wojna byłaby dla mnie całkowicie zrozumiała, gdyby nie jedno zdanie, którego nie umiałam rozwikłać, występujące w każdym artykule i zawierające nazwę jednej rzeki, choć zupełnie się nie tłumaczył jej związek z tematem. „Niem­cy są na naszej ziemi — pisał jeden dziennikarz — ale co powiedzą o Marnie?” „Winogrona nie obrodziły we Francji tego roku — pisał inny — ale Marna wystarcza Francuzom.” Na stronicy literackiej, omawiając karygod­ne wyczyny kubistów, pocieszano się tą samą odtrutką: „Zwiedziliśmy Salon Niezależnych — pisał pan Clapier, krytyk — na szczęście mamy Marnę...” Byłam nawet tro­chę przerażona, że mój. kraj i przed Niemcami, i przed złą sztuką broni się tym jednym jedynym słowem jak taliz­manem. Niech słowo „Marna” okaże się puste i przesta­rzałe, a Francja i Akademia będą wówczas bezbronne! Słowo to stosowało się też, zdaje się, do innych krajów, dając się wymieniać jedynie na francuską monetę: „Bra­zylia nie posiada już kauczuku — czytałam na stronie

poświęconej sprawom finansowym — ale pociesza się Marną"; ani jeden dziennikarz nie pomylił się i nie po­wiedział: „Grecja nas zdradziła, ale mamy Sommę.” „Ar­chitekci francuscy są do niczego, ale mamy Vire...” Pod linijkami „Małego Zwiadowcy” słowo Marna prześwitywało jak strumień pod deskami mostu. W końcu i ja machinal­nie zaczęłam mówić na głos, próbując na sobie tego bal­samu: „Zuzanna jest samotna na wyspie, ale istnieje Mar­na...”, i nagle, rzeczywiście, Marna obiecała mi, że po­wrócę, tak wyraźnie ujrzałam przy samym jej ujściu, w Charenton, pewnego uszczęśliwionego wędkarza (pozdro­wiłam go, a on wyciągnął do mnie lewą rękę) otrząsające­go rybę, trzymaną w prawej ręce, na ile się dało, z tej świętej wody, nie chciał bowiem zbytnio zamoczyć sobie kieszeni...

Wróbel, zapewne oswojony na którymś z zatopionych okrętów (wróble są brzydkie i pospolite, ale jest Marna...), siadł mi na ramieniu i już mnie nie opuścił.

K W^Vi^T^L *i ¥¡£**9.

! ‘'i4 ^ 'l%Jnc4'^mJF win

**•«.»* w.% ■' H.£w&' j. i* !T' wj'ja'? \

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Drogi mój Szymonie,

Najpierw dwie linijki w skrócie o wszystkim, żebyś był au courant. Nie umarłam,-jestem Polinezyjką. Obroniłam moją wyspą przed aligatorem i kuguarem. Mimo nalegań nie zgodziłam się być bóstwem dla samej siebie. Utrzy­muję stado składające się z dwustu trzydziestu dwu bo­gów oraz osiemnastu duchów ludzkich. Pewien dziobak nie odstępuje mnie na krok, a na nim siedli najbardziej leni­wy z moich wróbli. Piszę do Ciebie, ponieważ w kieszeni marynarza-topielca, niejakiego Rudolfa Eberleina, znalaz­łam etui pełne wiecznych piór, a atrament dobrze wsią­ka... Teraz wiesz wszystko.

Piszę z cypla, który przyozdobiłam tysiącem krążków z masy perłowej, tak jak w Londynie przystraja się la­tarnie gazowe i wysepki na jezdni, żeby zasygnalizować ich obecność automobilistom. Widać mnie tu codziennie od drugiej przynajmniej do szóstej. Muszę nawet powie­dzieć, że chyba żadna istota ludzka na świede nie była jeszcze tak dobrze widoczna; obok mnie stoją dwa trój­nogi, na których płoną szyszki, i z każdego unosi się dym; od palmy po lewej do palmy po prawej rozpostarta jest za moimi plecami zasłona z czerwonych piór, wysokości trzech metrów; posadzka jest z czarnego koralu, i czy nie domyślasz się już, choćby z tych paru linijek — przecież wyczuwasz to tak samo jak wtedy, gdy telefonujesz cza­sem do przyjaciółki, która wprawdzie nie wyznaje ci tego

r

wprost, ale tak samo jak ja przewrotnie ukrywa to pod pięknymi opisami — że piszę do ciebie naga? Trzymam na kolanach kartkę papieru w kratkę i czuję, jak przebiega po niej pióro, kłując mnie przy każdej kropce i każdym przecinku tak przyjemnie, że będę pisała jak najkrótszy­mi zdaniami... Niebo... Morze... Niebo całe się mieni lub jest całe czerwone, tutaj zawsze dogasa wielki pożar; w każdym słabym punkcie przestrzeni balansują czarne mo­tyle jak kawałki zwęglonego papieru, morze kotłuje się na przybrzeżnych skałach, dając ochłodę; palmy trzaskają jak szczypczyki. Świat spłonął, a ja, jeszcze ciepła, jestem jego skromną resztką.

Wszystko tutaj, Szymonie, jest luksusowe. Długie ptaki

0 szkarłatnych ogonach wznoszą się skokami w górę w przepaściach ze światła, jak łososie pokonujące wodospad, aż do oślepiającego blasku słońca, z którego się zrodziły, odbijając się ogonami od jego promieni. Moje pojawienie się tak zdumiało wszystkie krzewy, że od tego momentu każdy z nich rodzi nie swoje owoce. Jabłonie rodzą tu pomarańcze, a figi — czereśnie. W tutejszym świecie kwia­ty, ptaki, zwierzęta i owady pomieszały się ze szczęścia

1 nie zdążyły, w chwili mego przybycia, odzyskać swoich właściwych cech: kudłate zwierzęta znoszą jaja, a ryby wysiadują. To, co we Francji dostrzegają tylko poeci, tu­taj widać gołym okiem: drzewa piją z morza prawdziwy­mi trąbami, które się zwężają, gdy woda jest zbyt słona. To, co w Paryżu mówi się w przenośni o kobietach, tutaj można dosłownie powiedzieć o mnie; moja cara jest per­łowa, pokryta pudrem z prawdziwej masy perłowej, moje usta są jak korale pokryte pudrem z prawdziwego koralu. Kolory też poprzyklejane zostały w zbyt wielkim pośpie­chu: liście są karminowe lub purpurowe, a owoce są zie­lone, gdy dojrzeją.

Wszystkie wasze europejskie dźwięki i zapachy są tutaj łatwo dostępne. By usłyszeć szum topoli, wystarczy tylko zamknąć oczy, wyciągnąć się w podmorskiej grocie i wsłu- ehać się w szum morza rozbijającego się na kamieniach. By usłyszeć szept przypominający ten, który słychać pod-

czas mszy, ze skrzypieniem klęczników, wystarczy spędzić jedną bezsenną noc w okresie, gdy dropie budują sobie gniazda. By usłyszeć granie trąbki lub uderzenie maczugi, za które na jarmarku można wygrać medal, wystarczy przywiązać gęś do starego drzewa chylącego się do upad­ku. Odgłos jest podobny do złudzenia. Jest jeszcze jeden odgłos, który nie tylko imituje odgłos z Europy, ale jest po prostu identyczny; słucham go jak najczęściej, bo przy­pomina mi Bellac i osmalony kominek: to szum pustej muszli przyłożonej do ucha. Niewiele więcej trzeba zadać sobie fatygi, aby dojrzeć z kolei pewne szczegóły, do któ­rych byliśmy przywiązani, tidy chcę zobaczyć twoją żół­tą rękawiczkę, którą widziałam na poręczy schodów, nie widząc już ciebie, kiedy schodziłeś z mojego czwartego piętra, wystarczy, że pochylę się nad laguną i zobaczę, jak żółty pstrąg opada na dno, zataczając coraz mniejsze kręgi. Zamiast konduktora, który pociąga za sznurek, dając sygnał, że tramwaj jest już pełen, mam tu dwie małpy, które robią to samo, gdy podchodzę do ich palmy. Wypisz wymaluj Europa. Przychodzą takie dni, że już rano czuję się zmęczona i nie jest to zmęczenie, jakie odczuwają ci, których owiewa monsun i których trzy razy dziennie ob­mywa Kuro-siwo, ale zmęczenie tych, których nogi cały dzień dreptały po schodach, zmęczenie tych, którym opa­dły ramiona po jeździe na stojąco podmiejskim pociągiem. Tutaj, wobec tej wyspy, która stała się zwierciadłem mojej duszy, tak iż czasem biorę ją za moją duszę, wobec dala- ganpalangów, które przypominają wiernie moje postano­wienia, wobec wzgórza Bahiki z czerwonymi i czarnymi wykrotami, które portretują ten niewielki smutek, jaki odczuwam, wobec tych gnuśnych ptaków, naśladujących' do złudzenia ten pył, który unosi się wokół moich myśli, ja, królowa, czuję nagle, jak moja doskonałość zaczyna mi ciążyć, i tęsknię za niezgrabnym ciałem, które miałam w Bellac, kiedy to tłukłam dwunastą szklankę z każdego serwisu, tęsknię za brudnymi uszami, chciałabym usłyszeć wyrażenia: „rozmawiać z kimś”, „przypominać sobie coś”; chciałabym usłyszeć, jak pani Bleblć mówi o swoich cór­

kach „moje panienki”; nużą mnie te niewidzialne agrafki, nie pozwalające mi spaść z najwyższego drzewa, te kie­szenie wypełnione powietrzem w moim ciele, które mnie utrzymują na głębinie; chciałabym dotknąć pijanego męż­czyzny, chorego na tyfus; i z tego wszystkiego zapominam

o rozpaleniu moich ognisk z sandałowego drzewa, gdy za­pada noc, zaniedbując rozkazać mojej wyspie, aby mrug­nęła okiem, co pewnego dnia sprowadzić miało przepły­wający w pobliżu okręt.

Jestem sama, Szymonie; a jednak czuję, że swędzą mnie wszystkie miejsca na ciele, które były czułe tylko na kontakt z człowiekiem. To łaskotanie w biodrze, które za­czynało się, ilekroć jakiś blondyn szeptał mi coś do ucha, stało się teraz prawdziwym zmysłem, prawdziwą swędzą­cą blizną. Odczuwam tę samą słabość w ramionach, którą odczuwałam, ilekroć jakiś brunet zaczynał ze mną roz­mawiać o teatrze. Mój mały palec lewej ręki, który poru­szał się automatycznie, gdy jakaś kobieta nieco frywolnie brała mnie za prawą rękę, poruszył się... a kiedy wczoraj postanowiłam wysadzić w powietrze kryjówkę na drugiej wyspie — wymurowaną przez nieznajomego, który prze­bywał tam przede mną — używając do tego naboi, które znalazłam przy niemieckim marynarzu, ktoś poruszył jednocześnie wszystkie te czułe punkty na moim ciele. Ptaki, ogłuszone dynamitem, podobnie jak ich siostry ry­by, łowione przy pomocy dynamitu, przysiadły wokół i te­go dnia po raz pierwszy mogłam schwycić najsłodszego ptaka na wyspie. Wysunęłam rękę przez szparę, która się wytworzyła w ścianie, i posadziłam obok siebie rajskiego ptaka, tak jak się stawia paczkę. Odrywałam je po kolei od. szkieletu wyspy, tak jak kartki wyjmuje się z okładek. Przez szparę w drzwiach ten nieboszczyk podawał mi, tak jak na pensji starsza uczennica młodszej, którą adoruje, wiersze francuskie, stronice powieści; ten dzielny i su­mienny podróżnik sądził widocznie, że naprawdę w po­dróż dookoła świata, trzeba wziąć ze sobą owe dziesięć arcydzieł, które Annales wybierają w plebiscycie, a więc stronę 31 Don Kichota, stronę 214 Montaigne’a, 69 Kubu-

sto Fatalisty, Natychmiast połykałam każdą stronę, wpa­dając w większą rozpacz, spostrzegłszy, że przeczytałam drugą stronę kartki przed pierwszą, niż kiedy dawniej opowiedziano mi z góry zakończenie powieści; znajdywa­łam początek, środek i zakończenie tych oderwanych ustę­pów, opisujących chód Rosynanta, kradzież sakiewki przez Kubusia, egoizm — po ośmiu stronach byłam tak nasyco­na, jakbym przeczytała osiem powieści. Stronica 180 La Rochefoucauld zasmuciła mnie; była to stronica o kobie­tach, na której La Rochefoucauld przewidział wszystko poza moim przypadkiem, niesłusznie obrzucił obelgami moje pudry, moją wierność, i ukazał mi wizję starości z Europy przybywającej do mnie na wyspę. Sama tylko 55 stronica Gil Blasa przypomniała mi moc rzeczowników, sędziów, mułów, duenii, rycerzy-cieni. Ale, pomijając już rzeczowniki, przede wszystkim ożyła we mnie cała gra przysłówków, spójników i wykrzykników, i czułam, jak moja dusza odmładza się przez to, niczym stary fotel, w którym wymieniono sprężyny; toteż szpikowałam nimi każdą moją myśl; oddzielałam nimi słowa, które w wypo­wiadanych przeze mnie zdaniach powoli zaczynały się zle­wać; obiecywałam sobie rozmawiać z echem przy użyciu owych „bądź to”, „wedle”, „chociaż". Po każdej kolejnej stronicy wsuwałam znów ramię do jamy, opierając się wolną ręką na rajskim ptaku, który tymczasem odzyskaw­szy zmysły zaczął mi się wyrywać i dziobać mnie, aż wreszcie oddałam go jako okup za tom, który wyciągnę­łam w stanie niemal nienaruszonym, a którego tytuł spra­wił, że na minutę zamarłam przed nim jak przed lustrem: był to Robinson Kruzoe...

Żebrak dopiero wtedy pojmuje swoją żałosną dolę, gdy widzi drugiego żebraka; Murzyn, gdy widzi Murzyna; umarły, gdy widzi innego umarłego. Aż do tego dnia ni­gdy nie przyszło rai do głowy porównywać mój los z lo­sem Robinsona. Nie chciałam przyznać przed sobą, że jego straszne osamotnienie było też moim udziałem. Wizja tam­tej drugiej wyspy, okrągłej jak balon napełniony tlenem | unoszącej się nad moją wyspą, podtrzymywała we mnie

nadzieją. Ale dziś kartkowałam tę książkę, jakby to był podręcznik medycyny na temat choroby, którą nagle w so­bie odkryłam... ależ tak, była to ta sama choroba... te same objawy, te same słowa... ptaki, zwierzęta, skrawek ziemi ze wszystkich stron oblewany przez morze... Nadchodziła noc, zapaliłam dwie pochodnie... Oto pewna samotna ko­bieta, sama jedna ńa krańcu archipelagu, zabierała się do lektury Robinsona Kruzoe.

Czytałam od samego rana aż do tej pory, kiedy najwię­ksze gwiazdy skupiają się w zakątku nieba w obliczu niebieskiego zwycięzcy i kiedy mój oswojony ptemerop zatacza wokół mojej głowy jednakowe koła, jak rączka wokół młynka, wydając przy tym ochrypły krzyk... Spo­dziewałam się znaleźć w tej książce recepty, przestrogi, przykłady i dlatego zdumiało mnie, jak mizerną lekcję dawał mi mój starszy kolega. Przede wszystkim okazało się, że był to Niemiec z Bremy nazwiskiem Kreuzer; by­łam tym nieco rozczarowana, jak amerykański dozorca więzienny, który znalazłby Murzyna albo Chińczyka tam, gdzie zamknął wspaniałego Irlandczyka. Z kolei, może na skutek uprzedzenia, jakiego nabrałam doń dowiedziawszy się o jego pochodzeniu, uznałam, że za dużo stęka i jest niepozbierany. Ten purytanin, obciążony rozumem, głębo­ko przeświadczony, że igra z nim sama Opatrzność, nie zawierzył jej ani na chwilę. Przez osiemnaście lat zacho­wywał się na każdym kroku tak, jakby był wciąż na swo­jej tratwie, przywiązywał sznurki, piłował kołki, wbijał gwoździe w deski. Ten zuchwały mężczyzna trząsł się nie­ustannie ze strachu i dopiero po trzynastu latach ośmielił się wreszcie poznać w całości swoją wyspę. Temu mary­narzowi, chociaż widział ze swego cypla gołym okiem mglisty zarys kontynentu, nigdy nie przyszło do głowy wyruszyć w jego stronę, gdy ja po paru miesiącach opły- nęłam cały archipelag. Oferma — rzeźbił statki na środku wyspy i chodził z parasolką po równiku, jak po stalowej linie. Skrupulant — przypomniał sobie nazwy wszystkich, , najbardziej niepotrzebnych przedmiotów z Europy i nie spoczął, dopóki nie wyuczył się wszystkich zawodów. Nie

mógł się obyć bez stolika do jedzenia, bez krzesła do pi­sania, taczek, dziesięciu rodzajów koszyka (rozpaczał, gdy nie wyszedł mu jedenasty); potrzebował więcej taczek na zakupy niż gospodyni w dzień targowy, trzech rodzajów sierpa i kosy, sita, walców do prasowania, brony, moź­dzierza, sitka. Do tego dzbany gliniane, owalne, okrągłe, miski, lustro i wszelkie garnki. Zawalił swoją biedną wys­pę szmelcem i żelastwem, tak jak jego naród miał później postąpić ze światem. Książka była pełna rycin, ale żadna z nich nie ukazywała go, jak odpoczywa: zawsze był to Robinson kopiący lub szyjący, ustawiający jedenaście strzelb w otworach strzelniczych na murze lub stracha na wróble, żeby odstraszał ptaki. Zawsze ożywiony, nie spra­wiał wrażenia, że jest z nimi zwaśniony, nie znał dwóch zagrożeń samotności: samobójstwa i obłędu. Był to, z całą swoją drobiazgowością i przesadą, jedyny chyba człowiek, którego nie chciałabym spotkać na mojej wyspie. Nie zda­rzyło mu się nigdy w nagłym porywie miłości do Boga spalić fortecy, nigdy nie tęsknił za kobietą, nie miał za grosz instynktu ani daru przewidywania. Do tego stopnia, że ja, kobieta, zabierałam głos i co chwila dawałam mu rady, mówiłam mu: «Teraz idź w lewo, a teraz w prawo!» Mówiłam mu: «Usiądź tutaj, odłóż strzelbę, parasol i la­skę. Jesteś na cyplu, otaczają cię papugi, napisz więc jakiś wiersz: czemu, do diabła, nie pochodzisz z Dusseldorfu zamiast z Bremy! Nie marnuj trzech miesięcy na zrobienie stołu: ukucnij. Nie trać sześciu miesięcy na robienie klęcz- nika: uklęknij tu, gdzie stoisz. Nie próbuj wywoływać tąpnięć ziemi jak w zagłębiu górniczym ani zwarć elek­trycznych jak te w następnym stuleciu. Skoro nie udaje ci się udoskonalić sprężyn w twoim parasolu od deszczu, parasolce od słońca i parasolu uniwersalnym, tak by da­wały się składać, zostaw je otwarte na brzegu lasu, do którego się z nimi nie mieścisz. Pomyśl raczej o mnie: to ja dla kawału wycisnęłam ślad na piasku na twojej wyspie, nie stopą, lecz ręką, i znikłam. Skąd, u diabła, ręka kobiety? Potrząśnij lepiej tym drzewem, które chcesz ściąć, aby na tym miejscu zasiać jęczmień; to palma, ona

ci dostarczy gotowego chleba; a z tego drugiego, które wyrywasz, żeby na jego miejscu posiać groszek, zerwij żółte węże zwane bananami i obierz je z łupiny. Lubię cię mimo wszystko, choć mówisz o smaku każdego ptaka zamiast o jego śpiewie. Co byś powiedział na kufel pi­wa?»

Czytałam tak przez całą noc, aż do momentu, gdy skoro świt zjawił się Piętaszek, cały czarny. Właśnie zachodził księżyc. Czasami (pewnie jakaś perła rosła w tym momen­cie na dnie laguny) całe morze nabrzmiewało i zaczynało opalizować. Wielka Niedźwiedzica składała się przede mną jak metr do mierzenia — moja biedna wyspa była zbyt mała do takiej miary... To nie cisza Oceanii panowała wo­kół, lecz cisza dworca kolejowego, z którego odjechał ostatni pociąg, słychać było nawet ten odjeżdżający pociąg w huku przyboju, spadał nagle orzech kokosowy jak se­mafor i nie miałam odwagi poruszyć nogą, która uwięzła mi w lianach, tak jakbym się bała przestawić zwrotnicę... Cała niewielka energia kobieca, jaką z najdrobniejszymi szczegółami jak okręcik w butelce skonstruowano w mojej czaszce, rozsypała się na samo słowo: Piętaszek. Piętaszek zapadł we mnie,- dochodząc aż do serca krótszą drogą niż ta, którą musi przebyć poławiacz pereł. Cokolwiek myślał Piętaszek, wydawało mi się naturalne, cokolwiek robił — pożyteczne; nie czułam potrzeby dawać mu żadnych rad. Rozumiałam to upodobanie do ludzkiego ciała, które żywił jeszcze przez kilka miesięcy. Czułam, że najmniejszy krok, jaki uczyniłby poza drogą wytyczoną przez Robinsona, zaprowadziłby go do źródła lub skarbu; a wszystko, czego ten maniak Kreuzer dokonał przez długie lata, nabierało ■sensu tylko dzięki jego obecności. Czułam, że musiała to być prawdziwa przyjemność pokazywać Piętaszkowi pięk­ny mui zbudowany z kamieni, uczyć go łuskania fasoli na żarnach numer cztery; pokazywać mu, jak się zamyka i otwiera parasol, jak obraca się pieczenią przy pomocy całego systemu, na sześciu rożnach i dwóch linkach. Jak Bóg zwraca się ku człowiekowi i odwraca od niego.

I w jaki sposób Trójca jest potrójna i jedyna? Wpajać

Piętaszkowi pojęcie nieśmiertelności, patrząc mu prosto w oczy, wdmuchując mu ją prosto w usta, jak życie to­pielcowi; cieszyć się pierwszym jego triumfem nad śmier­telnymi zwierzętami i drzewami, widzieć go głaszczącego ze współczuciem baobab, który ma umrzeć za tysiąc lat. A moje trzydziestometrowe parawany, moje oswojone zwierzęta? Co za męka, Szymonie, nie mieć pewności, że któregoś dnia pokażę je komuś! Ten ktoś powinien się pośpieszyć. Sądząc bowiem po coraz większej ilości wypa­dających piór, po zbyt długiej sierści, nadchodzi rok, gdy moje papugi będą miały sto lat, moje gazele dwanaście,

i zaczną umierać.

Tak oto, Szymonie, pragnę bowiem na koniec tego listu użyć concetto, które zadawano nam jako ćwiczenie na pen­sji, moim najsmutniejszym dniem na wyspie był dzień, kiedy zjawił się u mnie Robinson.

Żegnaj. Napisz mi, proszę, co słychać w Europie.”

Szymon tego samego dnia odpowiedział mi w liście na­pisanym moją ręką, że w Europie słychać, że właśnie kończy się wojna. Nosi się teraz mundury granatowe z czerwonymi epoletami. On wkroczył jako pierwszy do Strasburga w rocznicę Bazeilles, a w rocznicę Sedanu zajęliśmy Berlin.

Dodał jeszcze kilka zdań, bardzo prostych zresztą, które poruszyły mną niemal w tym samym stopniu: że w „Brin- temps" zrobiono wystawę z dywetyny, że omnibus „Gare Saint-Lazare” zamieniono na autobus, że myśliwy z Larue nosi czarną opaskę na ramieniu. Wszyscy znajomi ściskali mu dłoń. Potem przekazał mi zdania jeszcze prostsze, ale z taką miną, jakby opowiadał jakieś przedziwne zdarze­nia: że ludzię się kochają, że ludzie się nienawidzą, że ludzie odnajdują się na dworcach, że ludzie pobierają się

i żyją razem.

A potem zdania, które wydały mi się jeszcze dziwniej­sze, dotyczące różnych zawodów: że dachówkarze robią dachówki, zielarze — przyprawy, cukiernicy — ciasta...

Odpowiedziałam mu:

Kochany Szymonie,

W tej chwili właśnie wszystkie ostrygi i małże wokćł mojej wyspy zamykają się z trzaskiem jak bagnety cho­wane do futerału. O tej porze, według tego, eo mi niegdyś mówiono, słońce zanurza sią w Nmorzu, słońce bierze ką­piel; ja nigdy nic takiego nie mówiłam i zawsze byłam przekonana, że jest ono całkowicie ponad tym.

Uniknęłam wielkiego niebezpieczeństwa. Wczoraj rano mało brakowało, a przestałabym kołysać się na mojej wy­spie, jak w koszu balonu, między dwoma światami, w to­warzystwie ptaków i zwierząt, które oddały mi się bez­imiennie i bezwarunkowo. W notesie rozbitka z naprze­ciwka natrafiłam na plan mojego archipelagu, z szerokoś­cią geograficzną i dokładną liczbą mil, oddzielających go od Wyspy Palmyra (770), od Wyspy Rimskiego Korsako- wa (321) i Rakahanga (dokładnie 1000). To było tak mniej więcej, jakby moje tułacze życie na tratwie dobiegło koń­ca. Poczułam, że grube liny przytrzymują za cztery krańce mój horyzont. Z posiadanych map mogłam dowiedzieć się z dokładnością do jednego metra, jaką głębokość mają rozpadliny w otaczającym mnie morzu. Wszystkie drzewa ochrzczone przeze mnie wyrysowane były w tym notesie w odpowiedniej kolejności, według gatunków, i po kolei zwracały mi swoje piękne pseudonimy w zamian za na­zwy potoczne lub łaciński«; nie miałam już teraz żer- dziowców, baobabów, trwożliwców, lecz drzewa sago, muszkatowe; moje drzewo kokosowe okazało się zwykłą palmą; mój ulubiony krzew zielono-czerwony to było in- dygo; moje ogromne żółte jabłko to było mizerne kaszu. Nauka usadowiła się na tej okrągłej plamie zagubionej na Pacyfiku i wysysała ją jak bibuła. Moje ptaki przy­wdziały przepisowe stroje, jakie noszą w Ogrodzie Bota­nicznym. Niestety, niektóre były nawet wyrysowane: mój żółty faworyt okazał się samcem czyżykiem, mój kos- -wachlarz okazał sią muchołówką-baza, moja papuga zmie­niająca co miesiąc barwą i upierzenie okazała się pszczo- łojadem, nubicoidem. Rozbitek wspominał też, że chcąc

rozpoznać gatunek, do którego należy dany ptak, wystar- I czy przyjrzeć się jego tęczówce, mimo woli więc zagląda­łam w oczy tym, które koło mnie siadały. W jednym, I którego tęczówka składała się z dwóch kółek, większego w kolorze niebieskim i mniejszego w kolorze brązowym, rozpoznałam papuaską lory. W innym, którego tęczówka była krwistoczerwona, ze złotym punktem, rozpoznałam bojownika gromadnego. Jeszcze inny, zezowaty, okazał się rajskim ptakiem Duponta; a dwa zestawy rysunków tu­szem rozwiewały moją niewiedzę co do wszelkiego rodza­ju muszli; odtąd rozdeptywałam już świadomie kawałki krabów, plawki, kaczenicy. Po przeczytaniu i zaakcepto­waniu tej umownej klasyfikacji mogłam tę niezależną do­tąd faunę i florę swobodnie dołączyć do reszty świata, do Buffona i Cuviera. Niczym wagon-przyczepa, poczułam się przez chwilę doczepiona do waszego pociągu. Mój monsun

i moje dwanaście pasatów — przeistoczyły się w łacińskie wiatry, w angielskie prądy powietrzne, w niderlandzkie letnie podmuchy. Przestałam się wahać; tak jak wy bez czytania' palicie listy, z których moglibyście się dowie­dzieć o dawnym romansie tej, którą mieliście za nieska­laną, tak i ja wrzuciłam w ogień cały mój spis inwenta­rza, uwalniając moje ptaki i moje ryby od ich przeszłości, a głupiej nazwy, jaką nadałam mojej wyspie, nie powiem ci nawet, bo chcę ją zapomnieć.

Nie gniewaj się, proszę, za moją ortografię. Po pięciu latach z pewnym wysiłkiem powstrzymuję pióro, które samo stawia podwójne literrrrry!

Dziś jestem spokojniejsza. Najbardziej mnie uspokaja, gdy nagle jakieś słowo napiszę dużymi literami. Jestem SPOKOJNA. Dlaczego wy, pisarze we Francji, nie posługu­jecie się tą metodą? To USPOKAJA, jakby się nagle przy- I łożyło lupę do oczu. Spróbujmy się przekonać, czy środek ten istotnie jest niezawodny — i napiszmy słowo, które sprawi mi przykrość, słowo dworzec, słowo szafa z lu- I strem, słowo CHENONCEAUX.

Nie mów mi, proszę, że mnie kochasz. Od dawna prze­cież masz mnie za rozpuszczoną w morzu; w najlepszym

razie być może wyobrażasz sobie, że jakaś cząstka mnie jest w młodziutkich istotach, i pieścisz je... Ale mimo wszystko, ty, który masz Chenonceaux, Chambord, Valen- ęay, kochaj mnie...

Nie mów, proszą, że umrzesz beze mnie. Umrzesz nie wymówiwszy mego imienia, nie spojrzawszy mi w oczy jak rozbitek w tęczówką ptaków, by odkryć w nich, do jakiego gatunku należą. Wykreśliłeś ze swego testamentu linijką, która była przeznaczona dla mnie... Mimo to pro­szę ciebie, który żyjesz tam i masz pod rąką gazety, «Fi­garo», «Matin», «Echo», «Débats», i możesz odwrotną pocz­tą dostać zamówioną «Gazetą z Limoge», kochaj mnie...

Och, Szymonie! Tak jak aptekarz w trakcie przyrządza­nia mikstury zamiera nagle odkrywając w jednej chwili, bez żadnego powodu, że jego powołaniem była geometria, tak jak dżokej, który trzymając za lejce Królewskiego Dragona nagle bez powodu doznaje olśnienia, że urodził sią na lekarza, tak i ja w tej chwili, bez żadnego powodu, odkrywam, że jestem stworzona do MIŁOŚCI, do MI­ŁOŚCI.

Do miłości "W Chamonix; widzę okno w pokoju hotelo­wym, dla którego zostałam stworzona. Do miłości w Saint- -Moritz; widzę narciarzy. Jak głupio postępuje się w ży­ciu! Myślę, że śnieg jest ciałem stałym i mimo wszy­stko spadając musi wywoływać lekki hałas, a nigdy nie przyszło mi do głowy posłuchać go. Myślę, że wszystkie te istoty ludzkie wokół mnie, które się kochały, ściskały się | pewnością za ręce, z całej siły, aż do bólu, że obejmo­wały się we wnękach okiennych, krzyczały... a ja nigdy niczego nie zauważyłam ani nie usłyszałam. Przez te dwa­dzieścia lat, kiedy przebywałam w świecie, nie napotka­łam niczego, co pozwoliłoby mi myśleć, że ludzie się ko­chają. Powiedz mi, oo robiłeś z Anną, Szymonie. Powiedz mi uczciwie!”

Szymon odpowiedział mi, że o wszystkim mi opowie. Że całowali się z Anną. Bardzo często — za moimi plecami.

Nie zapadało milczenie, gdyż to, które nie całowało, mó­wiło w dalszym ciągu. Że kładł ją w hotelu na moim ró- iowym dywanie, szybko, gdy ja szykowałam herbatę. Że tamto głośne stąpnięcie, które tak mnie dziwiło, pochodzi­ło od ich czterech stóp stawianych na ziemi, gdy się pod­nosili. Że pochylał się nad nią i ten krzyk, który udało mu się połowicznie zagłuszyć, gdyż przewrócił ozdobną donicę z falistej miedzi, ten krzyk, który spowodował, że przybiegłam zupełnie blada i jak idiotka uwierzyłam, jak gdyby przyczyny mogły następować po wydarzeniach, że był to okrzyk przestrachu, że ten krzyl^ to był...

W tym momencie podarłam list.

Drogi Szymonie,

Tak, zdarza mi się niestety, gdy wznosi się nagle biały obłok, powiedzieć głośno: Pociąg rusza! — a czasami, gdy jestem głodna, wołam: Do stołu!

Właśnie dlatego, by oszczędzić sobie tych bolesnych od­wiedzin francuskich słów, nabrałam zwyczaju wymyślać sobie słowa i w ten sposób mam teraz język na własny użytek. Odebrałam nawet drzewom i ptakom te zniekształ­cone europejskie przydomki, którymi przystroiłam je dzi­wacznie, na zasadzie przypadku, jak szapoklakiem i gor­setem stroi się jarmarcznego króla. Koniec z drzewami śliwokosowymi, adonisowymi, keri-keri. Mam z górą dwie­ście słów, które nigdy nie odsyłają mnie poza wyspę, na której się narodziły, nawet jeśli są to słowa oznaczające Nostalgię czy Oczekiwanie. Jest to język płynny, gdyż, z natury będąc leniwą, nie zadałam sobie fatygi, by uwzględnić w nim X i samogłoski nosowe. Nie ma w nim również owych h z przydechem, których zawsze nienawi- dziłam, gdyż przyklejają słowa do twarzy jak maskę chi­rurgiczną. Język bez przedrostków, końcówek, rdzeni, ję­zyk, w którym istoty najbardziej do siebie podobne ozna­czone są przez najbardziej różniące się od siebie rzeczow­niki. Są w nim rzeczowniki świszczące, po których wy­stępu je zawsze piękny epitet,, karmiący je jak tender.

Są rzeczowniki melodyjne, które ukuwam przy pomocy echa, wykrzykując każdy z nich i modyfikując, aż powró­ci do mnie odbity od skały czysty rzeczownik bez do­mieszki... Glaja — uczucie, jakiego się doznaje, gdy wiatr odwróci wszystkie czerwpne liście na mangowcu, aż zro­bią się białe; Kirara — drgnienie duszy wywołane przez tysiąc nietoperzy, jak figi zawieszonych na uschniętym drzewie, odrywających się jeden za drugim; Hiroza — kie­dy zrywają się wszystkie -razem i zagarniają do swego stada ptaka. Ibili — gdy liana ześlizgnie się na sam brzeg

i można ją przywiązać do liny okrętowej; Koiwa — na oznaczenie wszelkich ruchów wykonywanych przez ludz­kie ramię; i identyczne nazwy dla całkiem odmiennych pragnień: Juli — zarazem dla głodu i senności, Azje — dla tej nieustannej pieszczoty, jaką darzą mnie skrzydła ptasie, i dla miłości. Ja sama jestem Weloa, królowa, i nie należy mnie mylić z Welloa, co oznacza brak czarnej po­rzeczki i soku z pigwy. Ponadto najbardziej żeńskie słowa dawnego świata zamieniam na rodzaj męski, dzięki temu czuję się mniej samotna; woda, ziemia, noc, stały się isto­tami innej płci niż moja; jutrzenka jest Sikole, cztery dni rodzaju żeńskiego, trzy dni rodzaju męskiego; wyobraź sobie, że śliwka, czereśnia i gruszka zmieniają rodzaj w momencie, gdy zbliżasz je do swoich warg. Pewnego dnia porównałam moje słownictwo ze słownikiem sąsied­nich wysp, znalezionym w grocie. Przy jednym obiekcie, jednym jedynym, ale za to najbardziej liczącym się na Pacyfiku, przy słowie słońce, natknęłam się na prawdziwy język tubylców. Jestem z tego ogromnie dumna. Bowiem szczęśliwy ten, kto odgadnie słowo eskimoskie oznaczające lód, słowo angielskie oznaczające marmoladę, słowo fran­cuskie, które oznacza honor...

Moja walka z san\otnością? Pokonuję ją czasami, płynąc aż na wyspę bogów, ściskając ich malutkie dłonie, piesz­cząc ich ogromne wargi, stając nieruchomo w miejscu, gdzie brakuje jednego | nich, sprawując rządy w zastęp­stwie boga. Czasami zaludniam wyspę manekinami, z któ­rych ptaki nic sobie zresztą nie robią, jako że cały swój

I ! i ! ! i |

.' s> • *•c* • '^ł* ®ń ^jWg^gyyłr**

FatSb Jy ^.^^'•^'■‘■' '■•

*,'» ■ • ■ . . VfiiV *• «i 3 Aic ji IJfc »•*■*

AiV « v MMaW T*4f«'' 9Sk*(9ailVI't>^'#

blichtr zawdzięczają one ptasim piórom. Czasami posłu­guję się swoim cieniem; na piasku — w słońcu, i na ma­sie perłowej — w świetle księżyca, próbuję urządzać ubo­gie kino, które nadaje dla mnie program z Europy: od­twarzam w nim wszystkie gesty przyjaciółek, jakie tylko się da, pozy słynnych posągów, wszelkiego rodzaju profile, wkładając sobie na nos łupinę banana, żeby rzucać cień pani de Montespan. Zabawiam się również, wcielając się/ jednocześnie w dwie kobiety. Jednego dnia jestem osobą, która wywraca na opak lasy,‘mąci źródła, tłucze jaja; na­zajutrz zaś zupełnie inną, która wędruje dolinami, za­mieszkuje na polanach, wystawiając pięć zmysłów wyspy skupionych na swej wąskiej twarzy tylko w miejscach ulu­bionych przez słońce. Każda z nich ma swoje nazwisko.

Pierwsza zawsze jest naga, druga — przybrana orchi­deami.-Ale ja, niestety, mogę za każdym razem wcielać się tylko w jedną z nich! Tak samo jak dwie bliźniaczki, grane przez jedną aktorkę, oczywiście w kinie, mogą spo­tkać się, i to dzięki trikowi, tylko o północy, by dotknąć się palcem na «zmianie warty». Jedna jest zdolna do nie­zwykłych wyczynów, druga — do wszelkiej podłości. Jed­na jest bałwochwalcza i łatwowierna; druga rozumuje. Jedna ma skłonność do tycia, druga — do chudnięcia. Jed­na chodzi na palcach, druga na piętach, toteż ich ślady na wyspie różnią się od siebie. Jedna jest niewinna, druga perwersyjna, toteż ich usta nie pozostawiają na owocach takiego samego śladu. Jedna głaszcze zwierzęta po głowie, druga pieści je za uchem. W rezultacie, doskonaląc każdą z osobna, doprowadzam po prostu, jak to uczynił niegdyś święty Dominik, do rozdzielenia mojej duszy i mego ciała,

i trzeba co najmniej jakiegoś porządnego ukąszenia przez osę lub ukłucia przez kaktus, by je na powrót zlutować. Żyję więc na jednej nodze.

Moja dusza ma w sobie coś ciasnego, coś mieszczańskie­go, i nigdy nie dostrzegam w niej nawet cienia czegoś nieznajomego. Na próżno pociągałam za sznurki okrucień­stwa i złości, które dawniej dawały mi złudzenie, że w ra­zie potrzeby Sragf się okazać bezlitosna i krwiożercza.

Próbowałam udusić ptaka tango, aby poznać, do jakich granic potrafię być podła i okrutna; cóż, wyszedł z tego,

i dopiero kilka tygodni później umarł, aby mi dowieść, że umiera tylko dlatego, że się na mnie zawiódł. Moja dusza to poczciwe dziewczę. Czasami czuję jednak, jak nad moim ciałem, upudrowanym i wyciągniętym na liś­ciach palmowych, leżącym nieruchomo jak przynęta, krążą polinezyjskie duchy. Maluję się, by ujrzeć w wodzie twarz nie do poznania. Ukrywam się, zagrzebuję w liściach, przywiązuję do drzeiwa lianami tego samego koloru; znam na wyspie wszystkie miejsca, gdzie przebywają potajem­nie. W tych godzinach jestem najlepiej ukrytą kobietą na całej kuli ziemskiej i nie odkryłby mnie wtedy żaden podróżnik z Europy! Nierzadko zdarza mi się spać na mchu, który barwi na czerwono. Kiedy się podnoszę, mam pół ciała zabarwione na cały tydzień i jestem podzielona na dwie części kapryśną linią, bogatą w esy-floresy, które podkreślam kolorem. Mam dwie ręce, każdą inną, mam niejednakowe nogi, i każda z nich uważa tę drugą za ob­cą, i kiedy się modlę, kiedy krzyżuję moje nogi, przynaj­mniej półosoba we mnie ma do czynienia z półosobą mniej znaną.

Pytasz, Szymonie, czym~~jeszcze się zajmuję? Czekam.

To moja jedyna praca, praca naprawdę, i jeśli zmarnuję jakiś ranek lub popołudnie, odczuwam wyrzuty sumienia, które u nas powoduje lenistwo. Czekam. To mój zawód. Leżąc lub siedząc na brzegu morza, czekam. Stałam się jednym -wielkim okiem i dochodzi do tego.łjje przestaję nawet mrugać powieką, aby nie stracić jednej tysięcznej szansy. Całe niebo i cały ocean przede mną napięte są jak pajęczyna, a ja jestem gotowa do skoku na łódź, która się w nią złapie. Najwyżej czasami, gdy dwa ptaki lecące dotąd razem oddalą się nagle od siebie, czuję, jak moje spojrzenie pruje się i muszę na sekundę zamknąć oczy. To znów czasem muszę nimi potrząsnąć, aby rozniecić dwie tęczówki, uśpione przez dwie bliźniacze fale. Jak dziew­częta ozekają na tarasach na jedno ze słynnych francus­kich uczuć, którym odrobina wieczornej łaskawości nadaje

LiBlliiÉMIilÉ mm %wWf 9V| V*V. »¡78

E Ltéi iłlAŁW, jf

î ^^A. IMltpB>MW&&Wbfnkrfr^^•'

>*?*»-*<'■?■ » fcvi'wV -ćk m. a *,'2 § i> Jiii Cii''** #**-

k V# >s *

*JR«WgN

\inà* ĘŚifi

''■ił t. ê Ł.

' iM*Mn \ I iV **pv

ÎirSfrH

4 -vVSfj ł< ... t i(>tkil>1

kształt ludzki, tak i ja, z pustką w myślach, czekam na mężczyznę. Nie oczekuję któregoś z transatlantyków, któ­re przewożą na pokładzie ludzi o pospolitych losach — żadna linia nie przechodzi obok moich wysp — lecz dwóch czółen, które różnią się od siebie, najchętniej pirogi, lub przeciwnie, jachtu. Tkwię na skrzyżowaniu wyrafinowa­nego dobrobytu z epoką żelaza. Gdy dla młodych dziew­cząt we Francji igła losu wykonuje tylko niewielkie od­chylenie między oficerem a urzędnikiem, tutaj robd obrót wokół całej tarczy: miliarder albo dzikus. Palec mego losu waha się już nie między rudym a brunetem, jniędzy niskim, wąskim w biodrach, który najchętniej pije bor­deaux, a wysokim, w nakrapianym szaliku, który woli burgunda, lecz między dwiema rasami, które dzieli dwa­dzieścia .tysięcy lat,’ między młodością a starością świata, między legowiskiem z traw — trzecie piętro na prawo, na ogromnym drzewie, z oswojoną panterą w sieni, z pusty­mi czerepami z dzwoneczkami, trzecia gałąź na prawo — a wszystkimi lnami i jedwabiami Nowego Jorku, chyba że przypłynąłby mężczyzna z wyspy skazańców, która po­dobno znajduje się gdzieś w sąsiedztwie, zbieg, poszuki­wany listami gończymi w gazetach... Czy wolałabym śmierć niż życie z dzikusem? Z dzikusem, któremu nigdy nie mówiłabym ty, któremu w końcu przyznałabym, na oczach jego współbraci, tę półboskość, której odmawiam demonom na mojej wyspie, z dzikusem, który wierzyłby święcie, że czynię go nieśmiertelnym i którego ukarała­bym, udając w dzień jego śmierci (to byłoby dla niego najstraszniejsze), że go już nie kocham?... A ten dobrze wychowany Anglik, który powiedziałby do mnie, stojącej nago, wyciągając do mnie dłoń przy naszym pierwszym spotkaniu: «Proszę wybaczyć, że jestem w rękawiczkach?» A ten amerykański pastor, który sfotografowałby mnie natychmiast, owiniętą w chorągiew swego uniwersytetu, zamiast w sukni? A ten Niemiec, pełeń miłości, który posadziłby mnie przy składanym stoliku z piwem pilzneń- skim, skazując mnie na pocałunek, ilekroć zapomniałabym zamknąć kufel mosiężną przykrywką?

W dni, kiedy czują wyraźnie, że żaden z dżentelmenów nie wyruszył jeszcze w moją stroną, czekam na powiew wiatru...

Wiem już teraz, po jakich szczegółach na wyspie można poznać — jak w samochodzie poznaje sią po czerwonej strzałce na wprost i niebieskiej z lewej strony, czy ma on dosyć benzyny lub oleju — czy ma ona pełny bak słońca lub wiatru. Znam sią na mechanizmach Pacyfiku. Jeśli migocze srebrna żyłka w lewym załomie skały Rimbauda, znaczy, że księżyc jest w pełni. Jeśli zwalony konar drze­wa nagle zapłonie krwawo, to oznacza, że pojutrze będzie padało. Pszczoły wylatujące z wierzchołka drzewa to trzę­sienie ziemi nazajutrz rano. Nenufar drgający trzykrotnie to zapowiedź rzadkiego zjawiska, występującego na wy­spie najwyżej raz do roku, a mianowicie pojawienia się dziobaka. W ten sposób, obserwując pewne cienie, błyski, jak licznik taksówki, dowiaduję się z łatwością, czy w dro­dze do mnie jest wiatr, monsun czy burza; po prostu rzu­cam okiem na liść palmy, który dla ignoranta byłby naj­zwyklejszym liściem, podobnym do innych, a dla mnie jest manometrem, gdyż drży samoistnie na godzinę przed najlżejszym podmuchem wiatru; konsultuję go nieustan­nie, czując się rozczarowana, gdy zbyt długo trwa nieru­chomo... Nagle zaczyna drżeć... Przerywam wtedy kąpiel w morzu i wspinam się na platformę mojego cypla; gdy byłam małą dziewczynką, wystawiałam pośliniony palec, by się przekonać, z której strony wieje wiatr, teraz uży­wam do tego celu całego mojego ciała. I oto nadchodzi pierwszy podmuch, atakując, zależnie od pory roku, moją stronę spragnioną czułości lub moją stronę nieprzystępną

i umieszczając na mnie pierwszej, na mnie bezpłodnej, najbardziej łapczywe z tych niewidzialnych zapachów i na­sion, które wydałyby owoce, gdybym była ziemią, a nie ciałem: wiatr protestujący, który przykleja do mnie nagle cały liść nieznanego kształtu; przybywa powoli, liżąc mnie falami, czasem spada z wysoka, jak przez otwarte okno pracowni, czasem uderza z dołu, jak z otworu ogrzewniczego w muzeum. Potem ptak, który zapowiada

swoim krzykiem falę, zwiastującą z kolei wzburzone mo­rze, które kwadrans po północy zalewa mnie pianą; czap­la, która wzlatuje na trzydzieści piąć minut przed wscho­dem słońca; znów delikatny podmuch; ogarniają mnie nie­przeniknione ciemności, poprzedzające noc, a ja pogrążam się w rozpaczy na tej mojej wykolejonej wyspie...

Tak spędzam czas, sama na wyspie!...”

Coś mnie gwałtownie obudziło, ale co? Jakiś majak senny? Cży przypadkiem W ostatniej sekundzie mego snu nie wystrzeliła armata, nie oświetlił mnie reflektor? |||| szukując przyczyny tego nagłego przebudzenia, badałam jednocześnie mój umysł, moje ciało i horyzont. Po ciemku macałam wyspę, dotykałam najbardziej płochliwych pta­ków, pukałam w wydrążone drzewa, przyzywałam echo, jak w salonie, kiedy się szuka kontaktu. Uzyskałam tylko tyle, że wzeszło słońce. Aż wreszde, jak ktoś, kto zgubił pierścionek, idzie i siada jeszcze raz na tym samym krze­śle, na którym siedział ostatnio, przypomina sobie wresz­cie, wstaje i kieruje się wprost do właściwej szuflady, tak i ja wypadłam z samej głębi groty, wspięłam się na najbliższą palmę kokosową i zaczęłam wypatrywać dymu gejzera z sąsiedniej wyspy... Znalazłam. Wznosiły się dwa słupy dymu.

To nie był miraż. Widziałam wyraźnie dwie smugi dy­mu, a nie Cztery wyspy i nie dwie linie fal przyboju. W rześkim powietrzu poranka ujrzałam parujące oddechy ludzi... A więc żyli jeszcze ludzie... Gdybym miała lepsze oczy, może udałoby mi się dostrzec trzeci dym, malutki dymek z papierosa lub fajki!... Znieruchomiałam nagle na szczycie mojej palmy kokosowej, jakbym tkwiła w tym właśnie miejscu przez pięć lat; jeszcze kilka minut, a nie zniosłabym dłużej samotności; gdyby tylko ten dym ukazał się o ósmej zamiast o siódmej, byłoby już za póź­

no, wypuściłabym z rąk to wszystko. I rzeczywiście wy­puściłam palmę z rąk i spadłam z niej jak najdojrzalszy owoc... Znalazłam się na brzegu morza i wskoczyłam w Kuro-siwo jak do taksówki.

Tego dnia byłam za lekka na słoną wodę. Chwilami wynurzałam się z niej całkowicie. Opierałam się temu, starałam się być ciężka, z obawy, aby mnie nie dostrzeżo­no z drugiego brzegu. Księga rozbitka wyjawiła mi oby­czaje sąsiednich archipelagów i ich ras, miałam powody do nieufności. Jeśli to wiatr zachodni wiał tej nocy, przy­bysz pochodził z Hau-hau, gdzie białych otacza się boską czcią. Ale jeśli wiał wiatr ze wschodu, pochodził on z Wyspy Meyera, gdzie białych się zjada, wypchanych nadzieniem, a jeśli z północy, to z Samua Bay, gdzie Pa­puasi obcinają białym głowy. Trzymałam wyprostowaną rękę nad wodą, aby się zorientować, skąd wiał ten wiatr, który miał mnie uczynić niewolnicą lub królową. Nie było wcale wiatru, dymy szły prosto w górę, mój gość przyby­wał z samego środka ziemi. Mój gość — ta myśl nawie­dziła mnie już parokrotnie — przybył na jachcie paro­wym. Ale teraz z kolei ogarnął mnie strach na myśl

o gapiostwie Europejczyków: gotowi byli na widok wzdy­mającego się morza pomyśleć, że to płynie rekin, i strze­lać. Na próżno usiłowałam — gotowi byli przecież strze­lać z pistoletu maszynowego! — odegnać chmarę papug, które leciały tuż nade mną i mówiły moim językiem, zdradzając moją obecność. Nagle, jak dziecięca piłka pod­rzucona do góry, obłok ten podniósł się... Przybysz musiał wykonać jakiś ruch. Potem ujrzałam, jak na drugiej wy­spie wznoszą się dwie wiązki rajskich ptaków, czerwo­nych, potem różowych, fioletowych; ktoś wzniecał to pięk­ne ognisko, z pewnością ten nieznajomy strzelił; ale ja byłam już blisko raf przybrzeżnych, z prawym uchem w morzu jak w muszli, i słyszałam tylko jego szum. W końcu znalazłam się w lagunie i usłyszałam najpierw beczenie, potem szczekanie; to nieznajomy złapał pewnie mojego jelenia za rogi, a moją małpę za ogon. Nawet ryby, mie­szkanki tych spokojnych wód, były przerażone. Żadna

nie znajdowała się, jak dawniej, na dnie tego samego co ona koloru, różowe uklejki na dnie koralowym, liny na pasiastym,-niesłusznie bowiem sądziły, że bezpieczniej bę­dzie zmienić otoczenie, i tak złociste znalazły się nad ma­są perłową, a zielone na tle jasnego piasku... Wszystkie poruszała jakaś regularna siła, popychając je co sekundę

o milimetr do przodu, i rzeczywiście, wkrótce usłyszałam odgłos motoru... Niestety za późno... bowiem w chwili, gdy stopami dotykałam już dna, ujrzałam łódź na ropę wpły­wającą właśnie między skały i kierującą się prosto ku mojej wyspie. Przegrałam stawkę większą niż życie. Pa­trzyłam za odpływającą łodzią, po raz pierwszy czując, jak wzbiera we mnie nienawiść. Cała ociekałam wodą, tyl­ko oczy miałam suche... Nagle trysnęły z nich łzy...

Spojrzenie mężczyzny! Napotkałam spojrzenie mężczy­zny! Dotknęło mnie spojrzenie mężczyzny, nie widzącego mnie, jak przedtem dotknął mnie reflektor. Na jego opalo­nej twarzy — dwoje niebieskich oczu, nie umiejących się ukryć tak samo, jak morskie ryby przed chwilą. To wszy­stko, co zobaczyłam; burta łodzi zasłaniała resztę twarzy. Nie zobaczyłam ludzkiego nosa, ludzkich ust. Nie zoba­czyłam ani kawałka brody, szyi, ramion. Ale widziałam brwi, czoło, uszy. Widziałam czarne, gęste włosy. Nie wi­działam mrugnięcia jego powiek, bo wszystko odbyło się zbyt nagle, ale widziałam, jak jego ręka podniosła się z łodzi i pogładziła włosy; druga ręka delikatnie dotknęła ucha. Był tam cały mężczyzna, którego każda część ciała głaskała jakąś inną część ciała!

W tym momencie spostrzegłam płaszoz zawieszony na drzewie. Zaczął wiać wiatr, wschodni wiatr, który spóźnił się wprawdzie z dostarczeniem mi wodza, który miał mnie upiec, ale poruszał teraz tym ubraniem, każąc mu wyko­nywać ruchy pajaca, które przypomniały mi nagle — tak, jak gdybym je zapomniała — wszystkie ruchy charaktery­styczne dla mężczyzn. Ramiona się kołysały, kołnierz się odchylał; to był płaszcz mężczyzny, który idzie, który od­dycha. Dotknęłam go, zdjęłam go, chwytając go w tym miejscu, w którym był zahaczony o drzewo, aby go nie

uszkodzić, tak jak się zdejmuje OWoc. Byłaffl pewna, 2e właściciel płaszcza wróci po niego: to nie był płaszcz, który zostawia się na wyspie, było to jedno z owych arcydzieł z białego i brązowego samodziału, dla którego żaden mężczyzna nie zawahałby się wieczorem niepokoić kobietę, która już zasnęła, usiadłszy na nim; płaszcz z jedwabną podszewką, który się uwielbia, z wyłogami

i mankietami na rękawach. Ale odnajdzie go razem ze mną, bo się nim owinęłam! Jak na Wschodzie odstawia się kochanków owiniętych w dywan z haremu, tak i mnie będą musieli odstawić owiniętą w ten płaszcz panu Bił- ly’emu Kinleyowi, który zgodnie z etykietką był jego właścicielem. Przywiązałam się do jego zawartości. Na przegubie zawiązałam sobie szarozłoty fular, pachnący piżmem, a na kolanie zieloną jedwabną chustkę pachnącą bergamotą. Z tych dwóch męskich zapachów zrobiłam so­bie dwie cumy. Przeszukałam kieszenie, spragniona do­tknięcia wreszcie tego osadu świata, który mężczyźni noszą przy. sobie: wszystkie były puste, ale każda z nich przy­najmniej miała swój własny zapach; jedna pachniała jas­nym tytoniem, druga czekoladą, a mała kieszonka na piersiach — miętą. Wdychałam te flakony z solami trzeź­wiącymi i oto po pięciu latach powróciłam do życia, Eu­ropa ze swoimi zapachami znalazła się w moim zasięgu... Popędziłam ku moim echom, aby wykrzyczeć wołanie, które tak często przed nimi powtarzałam; pobiegłam do echa poczwórnego, wzgardziwszy podwójnym i potrójnym; wiatr się odwrócił i wiał teraz z zachodu — za późno, bo jakie znaczenie mogło mieć teraz dla mnie bycie boginią na Hau-hau! Biegłam, płosząc po drodze moje pancerniki, które umykały do nor, i moje małpy, które chroniły się na drzewa. Zwierzęta zostawiły mi całkowicie wolny te­ren na to ludzkie spotkanie... Byłam akurat pośrodku niewielkiego, owalnego półwyspu, gdy ujrzałam, jak łódź znowu przybija do brzegu, bez wątpienia przybywając w poszukiwaniu mojej osoby. Mężczyzna zawołał. PO chwili w palmach kokosowych na prawo usłyszałam, jak inny mężczyzna śpiewa. Potem daleko za sobą usłyszałam

banjo. Czwarty mężczyzna gwizdał na plaży. Słyszałam na raz cztery rodzaje dźwięków, jakie wydawać mogą istoty ludzkie; i kiedy echo czterokrotnie powtórzyło moje wołanie, poczułam, jak obręcz się zaciska, poczułam szturm .przypuszczany na moją samotność przez czterech mężczyzn ze strzelbami, rewolwerami, siekierami; już trzeszczały gałęzie, i nagle, gdy napór ludzki stał się zbyt silny — jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów, taka się zrobiłam wrażliwa — nie zemdlej tylko, Zuzanno! — zemdlałam...

Nie mogłam się zdecydować na najmniejszy ruch ani na otwarcie oczu. Usłyszałam po kolei trzy głosy, za każ­dym razem odczuwając przy tym taką wdzięczność, jakby nowa istota powstawała na mój użytek... Wszyscy byli tuż

i pochylali się nade mną... Wyczuwałam ich oddechy na moim ciele, jeden dosięgał mojej dłoni, drugi policzka, trzeci szyi. Beszta mego ciała była lodowata, tylko te trzy miejsca wrzały. Każde ich słowo dotykało we mnie określonej struny, jakiegoś mięśnia w nodze, jakiegoś punktu w moim mózgu, a niekiedy jakiejś cząstki mego ja, które było, czułam to, duchowe, a nie zmysłowe. Trzy głosy, zróżnicowane jak w operze, niski, średni i wysoki, tak iż powzięłam postanowienie, że gdy tylko złączą się we wspólnym trio, otworzę oczy. Ale oni mówili tylko po kolei. Angielskie słowa, które padały, były dla mnie zro­zumiałe, wprawiały jednak moją pamięć w ruch, bez żad­nego związku | ich sensem, i każde otwierało we mnie wizję Europy i wyczerpywało ją do dna, jak gruczoł...

Bas mówił:

Te stopy zbijają mnie z tropu. Na tych wyspach wszystko jest jedną wielką tajemnicą. Wygląda na to, że do trzydziestu ras Wellneya trzeba będzie dodać trzy­dziestą pierwszą. Ale kabłąkowate stopy w Polinezji to ruina teorii Spencera i Heurteau!

Rozumiałam wszystko, co mówił, ale myślałam o czymś zupełnie innymi

Wyobrażałam sobie przyjazd na dworzec, gdy pociąg

zakreśliwszy delikatny luk wjeżdża w hall, gdy zbliżanie się do Paryża czyni człowieka tak czułym, że odgaduje pod sobą każdą zwrotnicę. Przyjazd do Saincaize, gdy tuż przy wylocie tunelu rzuca się pestkami czereśni w pod­różnych, wysiadających właśnie z pociągu z Bourges! Wysoki głos mówił:

A ta skóra?

Upudrowana masą perłową. To znajdujemy u Wel- lneya. Ale stopy wprawiają mnie w zakłopotanie.

Ja tymczasem myślałam:

Wino! Gdzieś bardzo blisko jest tu zapewne butelka wina! Szczepy winne na zboczach, oplatające się wokół tyczek przypominających szczupłe, pobożne dzieci w przed­dzień bierzmowania. Winobranie w sezonie brzoskwiń, gdy otwiera się je i w miejsce pestki wkłada muskatowe wi­nogrono!...

Baryton zapytał:

Czy to dziewczyna?

W stu procentach. Poczynając od Wyspy Rimskiego, obrywa się koniuszek prawego ucha tym, które przestały być dziewicami. Na Saloz z kolei tatuuje się im otwartą dłoń na stopie. Ale jak wytatuować dłoń na takiej stopie?

Lemoniada, gazowana lemoniada z sacharyną! Zwietrza­ła butelka, którą znajdowało się na półce w miesiąc po wizycie małych Elichade! Woda Couzan, woda Perrier, szampan!

Porzucona na bezludnej wyspie. Wszystkie dziew­czynki oskarżone o czary zostawia się same na cztery la­ta, według Wellneya. Wyobraźcie sobie, że obrywa im się koniuszek ucha, gdy mają piętnaście lat. A na Wyspie Barré, gdy mają dziewięć. Ta ma dwadzieścia lat.

Zamki, kościoły, kanały, ogrody, ścieżki, ślady, góry, śnieg, lodowce, ślady, ścieżki, drogi, szosy, auta, wreszcie rzeka i wielki most!

Ale popatrz na jej skórę, Billy.

Upudrowana masą perłową.

Billy tak się śpieszył z odpowiedzią, że dwa głosy, wy­soki | niski, zmieszały się ze sobą!

m

Mężczyźni, mali, wysocy, jąkający się, głusi, z Wąsami, wygoleni, w marynarkach, jednemu wiatr podrywa ka­pelusz, to zamiatacz, i przytrzymuje go swoją miotłą... Pozostało mi tylko otworzyć oczy, by zobaczyć to wszy­stko... Ale wysoki głos wyłamał się, zagniewany...

Upudrowana masą perłową, to wszystko, co potrafisz powiedzieć. Ale co jest pod pudrem?

Psy, koty — klatki i akwaria pilnowane przez koty, koty z porcelany, śpiące, ze złotymi plamami, ich imiona wypisane na dole ołówkiem!

Skóra brązowa. Typ Wellneya. Przecieram ramię kwasem. Spójrzcie...

W tym momencie coś mnie zapiekło. Któryś z nich po­cierał palcem moją rękę w zagłębieniu stawu. Żrący kwas posłużył do odnowienia raz na zawsze kontaktu między mną a ludźmi. Otworzyłam oczy... Zobaczyłam ich wszy­stkich trzech.

Jack, ona płacze — powiedział wysoki głos. — Po­ciesz ją.

I wtedy Jack, ten, który już mnie przedtem dotykał (widziałam na sobie odcisk jego rąk), ten, który już się przyzwyczaił do mego ciała i który je niósł na rękach, który (dostrzegłam na jego koszuli 1 niebieskiego jed­wabiu perłowy ślad, podobny do śladu księżyca) znał mój ciężar i mój zapach, zbliżył się i uniósł mi głowę, i oto wreszcie mogłam mówić, po tylu latach mogłam podjąć znów rozmowę z ludźmi i powiedzieć po francusku pierw­sze słowo, które sprawiło, że Jack cofnął się z osłupienia, a tamci dwaj się zbliżyli.

Chusteczkę! — powiedziałam.

Potem był wieczór tego samego dnia i wszyscy czworo trwaliśmy w milczeniu. Moje ptaki, zdziwione, że zosta­łam na drugiej wyspie, powracały na pierwszą, lecąc nie­mal tyłem. Tak samo każdy promień, zanim zgasł na do­bre, opuszczał nas, by na minutę spocząć w moim praw­dziwym królestwie. Ubrana byłam teraz w pidżamę z czar-

nego jedwabiu, na kostce u nogi miałam złoty łańcuszek; wchodziłam w życie europejskie przez jego najbardziej sno­bistyczne mody. Odzyskałam europejski smak w najostrzej­szym wydaniu, próbując rumu, szampana, pikli. Trochę się upiłam i ziemia pode mną znów zaczynała się kręcić.

Wiedziałam teraz wszystko o wojnie. Na skutek angiel­skiego akcentu moich przyjaciół nie byłam jeszcze pewna, jak brzmią dokładnie nazwiska ich marszałków, P6taina, Focha, ale za to znałam wszystkie ich przygody. Jack, któ­ry wyglądał na stratega, wyjaśnił mi z przejęciem ma­newr nad Marną, który ocalił Francję: flanka prawa, po­tem flanka lewa; manewr w Bouchavesnes, który uratował merostwo w Bouchavesnes: flanka lewa, potem flanka prawa; następnie manerw jego własnego patrolu, dzięki któremu wziął do niewoli dwóch ułanów, a który stanowił mistrzowskie połączenie dwóch poprzednich zwycięstw: flanka lewo-prawa, potem flanka prawo-lewa. Od Haw- kinsa, który był w sztabie głównym, dowiedziałam się wszystkich plotek wszystkich armii; o wizycie lady Abbey przebranej za chłopca od rzeżnika; o podróży Hawkinsa autem z Clemenceau, po którym, pełen admiracji, oczeki­wał poufnych zwierzeń, a który powiedział do niego tylko, po dwóch dniach milczenia, wskazując na krowy: „Gdyby krowom dać kawy, otrzymałoby się kawę z mlekiem.” Je­go zdumienie w jadalni lorda Asąuitha, gdy w rok po wybuchu wojny spostrzegł tam portret cesarza Wilhelma w gali. Co do Billy’ego, odzywał się mało i nosił przy sobie wszystkie swoje pamiątki, w ręku miał odłamek granatu, który przeszkodził mu w zabraniu busoli i przy­czynił się do tego, że na jachcie popełnił wielkie błędy nawigacyjne; rozkaz, podpisany jednocześnie przez gene­rała angielskiego, noszącego nazwisko French, oraz gene­rała francuskiego, który nazywał się Langlais. Potem, jako że był porucznikiem obozów przejściowych, mógł mnie poinformować, w miarę jak podsuwałam mu nazwy limu- zyńskie, jakie oddziały angielskie tam stacjonowały, w Saint-Sulpice Hindusi, w Limoges Nowozelandczycy, w Rochechouart Żydzi syryjscy oraz dwa szwadrony Boerów

do pilnowania zbuntowanych Rosjan, w pobliżu Ussel. Dowiedziałam się też, jaka moda panowała tego roku, po­kazali mi „Vogue” i „Feuillets d’art” i, aby mi dowieść, że mnie podziwiają i uważają, że należą do ich świata, wymienili mi ostatnio zawarte śluby, jednogłośnie potę­piając Perscillę Bandenby, która wyszła za mąż bez mi­łości, w dodatku ubrana na żółto.

Wdziąk tych jedwabi i fularów sprawił, że powróciły wszystkie moje skłonności, jeszcze bardziej nieznośne niż dawniej. Od dwunastu zaledwie godzin oglądałam znów ludzi i zamiast chwalić w nich wszystko, byłam równie nieprzejednana jak na pensji. Znów były kolory, których nie cierpiałam, na przykład fiolet koszuli Hawkinsa; byłam bezlitosną dla krawatów z inicjałami, irytowały mnie męskie buty ze zbyt wielkimi przyszwami; miałam już ulubionego szampana. Zmusiłam Billy’ego do zmiany skarpetek, które miały wzór w koncentryczne paski; wo­lałam fajki z krótkimi, prostymi cybuchami od fajek o krętych cybuchach. O ile włosy blond noszone na modłą argentyńską i duże, silne ręce uważałam za godne kobie­cych pieszczot, o tyle pogardzałam czarnymi włosami, 1 prostym przedziałkiem pośrodku, i małymi, zręcznymi rękami. Wolałam platynę od złota, ciasteczka od suchych herbatników, musztardę Dearly od zwykłej musztardy — w ciągu jednego popołudnia posiadłam wszystkie te praw­dy, które całe pokolenie zdobywa po dwudziestu latach.

I oto, choć jeszcze tego ranka zemdlałabym z radości na samą myśl o kupcu, o zwykłym handlarzu, uważałam te­raz za całkiem naturalne, że moi trzej wybawcy to młodzi astronomowie-milionerzy, którzy przybyli tu na własny koszt, aby obserwować zaćmienie. Ja, której było niemal wszystko jedno, czy upragnionym przybyszem okaże się Papuas, Chińczyk czy Murzyn, spomiędzy tych trzech mło­dych lordów, z których pierwszy był księciem, a trzeci •Więehrąbią, upodobałam sobie jednego, i obecność pozosta­łych była przy nim niemal zbędna; przypadkowo był to najbardziej utytułowany i najbogatszy z nich: odczuwałam nieprzepartą sympatią do Jacka.

Nie potrafiłam się opanować. Za każdym razem, gdy wstawał, hamowałam się z trudem, aby nie iść za nim jak pies. Czasami widziałam, jak moi towarzysze śmieją się wszyscy trzej, a to dlatego, że (jeszcze długo pozostał mi zwyczaj głośnego myślenia) wypowiedziałam na głos jedno z tych bezokolicznikowych zdań, które md zastępo­wały myślenie, a mianowicie: „Trzymać Jacka w obję­ciach — zmusić go do picia — przekręcić mu bransoletkę z inicjałami, tak żeby krzyknął!” Jack nie wpadał w dumę z tego powodu, co więcej, wcale go to nie poruszało: w szpitalu leżał obok człowieka po trepanacji czaszki, który mówił w ten sam sposób co ja. Okazywał mi troskliwość, jakbym była po ciężkiej operacji; po każdym słowie, jakie nieświadomie wypowiedziałam, zbliżał się do mnie i chciał mi poprawić poduszkę pod głową. Zapadła noc. Mechanik z łodzi przyszedł po rozkazy, jak szofer przed spektak­lem teatralnym w Paryżu (Poprawić gors koszuli szofera, przyszyty odwrotnie! Pomalować na zielono biały ko­smyk w peruce szofera!), moi przyjaciele wyciągnęli się koło siebie wszyscy trzej (Delikatnie zderzyć ze sobą ich trzy głowy!) i każdy, po określonej liczbie miliardów gwiazd, zasnął. Bałam się; ci trzej astronomowie nierucho­mo wyciągnięci na ziemi usłali wyspę nowymi cieniami, które chodziły; ale nie ośmieliłam się ich zbudzić, wszak noc to nie zaćmienie.

Nie miałam siły oddalić się od Jacka. Przyczołgałam się do niego. Na próżno powtarzałam sobie to wszystko, co powiedziałaby mi w tej sytuacji Mademoiselle: że po raz pierwszy w życiu zapominam się zachowywać jak do­brze wychowana panienka, że dobrze wychowana panien­ka nie bierze mężczyzny za rękę, nie całuje go w czoło, nie układa kamyków na wypukłej piersi astronoma-po- rucznika tak długo, aż osiągnie maksymalne obciążenie, które utrudni mu oddychanie. Przy tym uśpionym ciele po raz pierwszy zresztą zdałam sobie sprawę, ile prze­biegłości i zręczności nabyłam na wyspie. Widziałam wszystko, choć była noc. Tego czujnego młodzieńca, któ­rego budził byle ptak, kłułam szpilką, aby obserwować,

jak się porusza i wzdycha. Przemieszczałam mu poduszki pod głową, a on z niczego nie zdawał sobie sprawy. Oble­gałam go we śnłe. Pudrowałam mu twarz, malowałam mu usta. Położyłam koło niego zioło wywołujące sny; cmoknął, aby pognać konia, i poruszył trzecim palcem prawej ręki, moje zioło sprawiło, że śniła mu się prze­jażdżka powozem po Riverside. Wdrapałam się na palmę rosnącą tuż nad nim i pilnowałam go jak tygrys, który spada na przechodzącą pod nim ofiarę; gdy zdawało mi się, że dręczy go jakiś zły sen, spadałam tuż obok niego i odpędzałam koszmar, nie budząc jego samego. Spowita w masę perłową w tym zalewie księżycowego światła, jak szczur hotelowy w ciemnościach spowity jest w czerń, choć jako dobrze wychowana panienka nie powinnam była tak postąpić, przeszukałam mu kieszenie. Z jakąż ra­dością dzieliłam się z nim każdym przedmiotem, każdym ptakiem, każdym drzewem, należącymi do tego świata, je­szcze wczoraj tak strasznie niepodzielnego! Swoją drogą, twardy miał sen! Tymczasem papugi, które dzięki niemu były już tylko moimi półpapugami, i wróble, które były moimi półwróblami, zaczynały krążyć w powietrzu. Ty­siące moich półgwiazd poruszało się delikatnie, mój pół- -Pacyfik nie wypełniał już przestrzeni po sam horyzont, była to nora, gdy świt przebija kartę, czyli ranek; piła skrzypiała na rafach, jak przy końcu polana. Wyciągnąw­szy się wreszcie na ziemi, ale czując się na niej równie niewygodnie (nigdy nie nocowałam na tej wyspie) jak w nowym łóżku, wyczekiwałam z niecierpliwością: zapom­niałam ich bowiem spytać, jaką mamy porę roku. Cze­kałam, aż się zbudzą, aby się dowiedzieć, czy jest wiosna, czy lato. W końcu (nie spodziewałam się, że i ono weźmie w tym udział!) ukazało się moje półsłońce!

Wtedy rzuciłam się na Jacka, potrząsnęłam nim i udało mi się dokonać z jego ciałem czegoś odwrotnego niż to, co robiłam z siedemnastoma ciałami poprzedniego roku; dowlekłam go za ramiona i za włosy do laguny i wrzu­ciłam do chłodnej wody, pokrytej poranną mgiełką, w której poruszały się jeszcze nocne ryby. Jego koledzy,

zbudzeni jego krzykami, połączeni z nim tą liną, która łączy przyjaciół i alpinistów, ze śmiechem wskoczyli zą nami do wody.

Co by jeszcze państwu opowiedzieć? W momencie, gdy Billy poprosił mnie na śniadanie, poczułam do niego na^ gle tę samą sympatię co do Jacka. To samo pragnienie, aby go dotknąć, pocałować. Tę samą miłość do jego ro­dziców i całej jego rodziny, tę samą sympatię do każdego z jego gestów, ten sam zachwyt dla jego cnót. Starałam się ręką zdusić słowa, które wszyscy trzej brali wciąż za wyznania pod adresem Jacka, a które były już hymnami na cześć Billy’ego. Twarzą do Billy’ego, a plecami do Jacka, kładłam się teraz podczas sjesty. Dobierałam się do jego popołudniowej drzemki tak, jak do nocnego snu Jacka. Tym samym kolcem, tą samą pieszczotą, choć tym razem, mimo słońca, nie widziałam jego twarzy, bo zakrył ją fularem. Czułam to samo pragnienie co wobec Jacka nocą, aby się okazało, że Billy ma siostrę, dom. Dokładnie to samo pragnienie, aby podróżować u jego boku, aby widzieć sylwetkę Billy’ego na tle wulkanu tryskającego płomieniami; aby trzymając Billy?ego za rękę, oglądać mło­de krokodyle płynące Gangesem z paszczą zwróconą nie­postrzeżenie ku najtłustszemu dziecku w gromadce piel­grzymów. Jack leżący za mną właśnie się obudził; połasko­tał mnie liściem palmowym, jak mężczyzna, który myśli, że wciąż jest kochany, a ja, odwróciwszy się w końcu do niego, spostrzegłam, że jednak jest jeszcze kochany. Moja wyobraźnia, mimo całej namiętności do Billy’ego, nie po­zbawiła jeszcze Jacka wszelkich uroków, jakimi go ob­wiesiłam na każdej kondygnacji jego ciała, jak drzewko Bożonarodzeniowe. Kochałam Billy’ego i Jacka. Co to wszystko miało oznaczać? Albo Opatrzność zbyt dobrze wywiązała się ze swego zadania i wyratowała mnie za pośrednictwem jedynych dwóch mężczyzn na świecie, któ­rzy mogli mi się podobać, albo też moje serce tak zardze­wiało przez te pięć lat, że było już tylko wiatrakiem.

Ale co miałam sobie pomyśleć, gdy wieczorem Haw­kins, onieśmielony, bo widział przecież, że wolą dwu po­zostałych, zaproponował mi posłuchanie muzyki z gramo­fonu. Gdy i przymkniętymi oczami kręcił igłą, przyciska­jąc ręką płytę, aby lepiej wyczuwać palcem jej rowki; gdy rozglądał się za jakimś miejscem, żeby usiąść, i nie znajdował (poza kępami kaktusów) żadnego, które nie byłoby ozdobione masą perłową, orchideami, koralem, żad­nego, dla którego mężczyzna mógłby stanowić ozdobę; gdy stał więc, na minutę wybawiony z kłopotu, gdyż Jack i Billy wybrali dla siebie Marsyliankę i musieli wysłuchać jej na stojąco, jedno poruszenie brwiami Hawkinsa wyda­ło tego przyjaciela żywcem memu sercu. Poczułam do niego miłość jeszcze silniejszą niż do pozostałych, ogarnęła ona bowiem nawet dalszych członków jego rodziny. Och, złożyć wizytę dziadkowi Hawkinsa w dniu, gdy w Lon­dynie pada śnieg, przez co Anglia pod tym jednym wzglę­dem upodobnia się do mojej plaży usłanej masą perłową! Pływać w Gangesie z chrześniakiem siostry Hawkinsa, koło wielkich statków, pod ich nieruchomym omasztowa­niem, na którego tle fruwają ptaki, nad głębokimi wira­mi, w których śpią ryby! Pojechać do Campiegne samo­chodem, z kuzynem Hawkinsa, w którego przodkach pły­nęła germańska krew, Umierając po drodze ze strachu, gdy prowadząc auto wlepiałby we mnie swoje oczy! Hawkins znowu próbował na czymś usiąść, bo skończyło się już odgrywanie hymnów narodowych. Gramofon grał teraz Pod mostami Paryża. Hawkins kazał mi tłumaczyć francuskie słowa, potem śpiewał refren, przeżuwając me­lodię tych nowych dla siebie słów tak, jakby miał nowe zęby. Potem z kolei było tango i ze zdumieniem odczy­tałam na jego twarzy, z najdrobniejszymi szczegółami, wszystkie myśli, jakie tango może podsunąć studentowi Oxfordu. Pięć lat samotności nauczyło mnie po skrzywie­niu ust, po cieniach na policzkach odgadywać imiona lub nazwy miast, przebiegające przez myśl mężczyzny... Ma­rzenia Hawkinsa były zresztą niezmiernie logiczne. W

pierwszej sekundzie pomyślał o Hawanie, ujrzał pasażera przechodzącego po trapie i przeraził się na widok jego walizki spadającej na płask do morza. W drugiej sekun­dzie ujrzał dwa posągi stojące w porcie Bahia, które za­miast uszu miały gigantyczne muszle; jedna z nich była zresztą sztuczna i nie było w niej słychać szumu morza. W sekundzie, która z kolei nastąpiła, znalazł się myślą w Madrycie, pomyślał o zezowatej kasjerce Hotelu Palace,

o Goyi, o Velâzquezie. Potem tango nagle się urwało; nie myślał o niczym nadzwyczajnym, o niczym... Och, jak go kochałam!

I znów wróciła noc. Gramofon, lampa elektryczna łodzi migająca przez palmy kokosowe, krzyk małp dobiegający z oddali, to wszystko budziło w mojej duszy tęsknotę, przez wspomnienie podmiejskiego parku, i gdybym mogła spojrzeć w lustrze na moją twarz, odgadłabym zapewne straszne słowa, które przebiegały po niej, rozdzierając moje serce: Le Vésinet, La Garenne-Bezons, być może Bois-Colombes. Na brzegu mechanik pogwizdywał melo­die, które były przed chwilą grane, ale z opóźnieniem

o jakieś dwie, trzy płyty. Wiedziałam, że zajęty jest gro­madzeniem wszystkich kawałków garderoby w kolorze niebieskim, białym i czerwonym, aby wywiesić na rufie francuską banderę, wahałam się jednak, czy tam pójść: nie miałam pewności, że nie zakocham się w nim! W koń­cu przyszedł i kłaniając się w pas, ofiarował mi flagę, skłębioną na jego dwóch rękach, jakby to było dziecko owinięte w pieluszki. Miał taki dobitny sposób wyrażania się, oczy o kwadratowych tęczówkach, i tak kołysał ra­mionami ze swoim żółto-błękitnym krawatem, że sami państwo rozumieją, iż ten szofer-mechanik stał mi się droższy niż miłość.

Billy, który był tylko łowcą antylop i kuguarów i który nienawidził astronomii, zamierzał sprowadzić mnie na jacht, zakotwiczony na Wyspie Eimskiego-Korsakowa, pra­gnąc, jak przypuszczam, pokazać mi nazajutrz swoją ko­lekcję skór i rogów, ja jednak postanowiłam wyruszyć z nimi wszystkimi i poczekać na zaćmienie. Poparli mnie,

tti yjk m .«rł*

gdyż obawiali się, że zaćmieniu towarzyszyć może tajfun, i w ten sposób miałam dość czasu, by pokazać im moją wyspę. Była gotowa... W gruncie rzeczy wszystkie moje poczynania przez te pięć lat inspirowała troska o to, jak wypadnie to powitanie; zrobiłam z wyspy park, salon przyjęć; piaski ozdobiłam masą perłową, wypolerowałam skały, całe zagajniki zabarwiłam na jaskrawoczerwony kolór, wstrzykując barwnik w korzenie, a wokół nich za­sadziłam czarne orchidee; z podmorskich grot wymiotłam pył, wytwarzany przez ocean w takiej obfitości, jak przez drogę w Prowansji; nie raczyłam zgromadzić w mojej siedzibie mnóstwa sprzętów, które mogłyby się okazać przydatne, ale uczyniłyby ją śmieszną w dniu mego oca­lenia: stołów, krzeseł czy ławek; był to ogród, w którym niepodobna było spotkać gazetę na trawniku czy uschnięty liść, słowem była to najlepiej wywoskowana wyspa w ca­łej Polinezji, i Billy nawet się poślizgnął na koralu. Pta­kom narzuciłam porządki panujące w ptaszarni, karmiąc je zawsze na tych samych placykach; przenosiłam gniaz- da-ogródki ptaków-ogrodników na jedną wyznaczoną łąkę, usłaną teraz ich roboczymi domkami; pieliłam mchy na drzewach — jedyną ich brzydotę — aby nie spadły przy­padkiem na czystą trawę, a po bokach alei rozpostarłam zasłony z piór (bardzo podobne, jak twierdził Hawkins, do zasłon, jakimi maskowano drogi w pobliżu frontu, z tą różnicą, że moje były z piór rajskich ptaków). Na to przyjęcie gości trzeba było wprawdzie czekać dość długo, tymczasem z krzewów zrobiły się drzewa, papugi nauczyły się mówić ludzkim językiem, ale ta chwila, kiedy podałam herbatę w czterech filiżankach z orzechów kokosowych, zdawała się usprawiedliwiać w oczach Boga, a w każdym razie usprawiedliwiała w moich oczach minione pięć lat dramatów i nieszczęść.

Potem nastąpiło zaćmienie, co wprowadziło Billy’ego w jeszcze większą irytację, nie mógł bowiem pojąć, skąd się bierze podniecenie obu astronomów, ani dlaczego zja­wiska słoneczne i księżycowe przewyższają zjawiska ziem­skie. On się zżymał, gdy tymczasem nasza trójka zamilkła

pod tą zasłoną zarzuconą na księżyc, tak jak czyżyki mil­kną, gdy się przykryje ich klatkę, Billy przyrównywał każdą gwiazdę do jakiegoś zwierzęcia, na które polował, i w żaden sposób nie mógł się dopatrzeć, w czym by je miała ona przewyższać. Burzył się przeciwko tym wszyst­kim instrumentom, które Hawkins i Jack wycelowywali w niebo nie oddając z nich ani jednego strzału, aż nagle uspokoił się, wprawiony w osłupienie przez spadającą gwiazdę, trafioną przez nich w samo serce. Zniknął i do­strzegłam go później, jak ostrym, oksydowanym odłam­kiem wydrapywał jakieś słowa na skale cypla; miał przy tym minę włamywacza, który odkrywa tajemnice wyspy, a tymczasem sam dodawał do nich jeszcze jedną, pisząc:

TA WYSPA JEST WYSPĄ ZUZANNY TUTAJ. DEMONY POLINEZJI STRACH EGOIZM

ZOSTAŁY POKONANE PRZEZ DZIEWCZYNĘ Z BELLAC

Łódź odpłynęła nazajutrz, kierując się dziobem w stronę słońca. Morze było spokojne spokojem olbrzyma, który zrezygnował z wściekłości. Usiadłam twarzą do mojej wy­spy. Zaokrąglała się powoli; po raz pierwszy oglądałam ją z nieco większej odległości, z daleka, z horyzontu. Lśniła, cała była teraz rubinem i topazem, wszystkie promienie, które trzymały mnie w uwięzi przez sześć lat, dotykały jej już tylko koniuszkami; tylko moją głowę jeszcze oświe­tlały; jeszcze mila i znalazłam się w mdłym świetle, jak Europejka, pokryta prawdziwym pudrem ryżowym, które­go pożyczył mi Hawkins. Moja wyspa w pierwszej chwili wyglądała na zamieszkałą. W układach zieleni, w kształ­cie wzgórz wyczuwało się tę harmonię, którą czterdzieści milionów Francuzów dopiero co narzuciło swoim górom i lasom, a którą tutaj przyniosłam ja sama. Moja wyspa była wysłużona jak Francja. Unosiły się nad nią licz­ne ptaki, latające w sposób tak regularny i dopasowany do jedynej istoty ludzkiej, jak ogon do komety, podczas gdy nad innymi wyspami latały jeszcze bardziej chaoty-

cznie niż pyłki w cieczy Saint-Galmier. Nieoczekiwanie jakieś drzewo, którego dotąd nie odróżniałam od pozosta­łych, rzuciło mi się w oczy, odosobnione, i żegnało mnie we własnym imieniu. Z kolei ukazały mi się niemal wszy­stkie miejsca, które uważałam za najpewniejsze kryjówki: właśnie gdy płakałam lub modliłam się, byłam widoczna jak na dłoni. Potem druga wyspa przybliżyła się do mojej i rzuciła na nią swój cień, który tamta wchłonęła, tak jak czasem odjeżdżająca kobieta wręcza przyjacielowi przy rozstaniu wizytówkę drugiego przyjaciela, którego też opuszoza. Potem coś uderzyło o łódź, była to ostatnia fala odbita od moich skał przybrzeżnych; potem serce mi się ścisnęło, z pewnością przekroczyliśmy linię, gdzie Kana- kowie, gdy ich się wyrywa z ojczyzny, rzucają się do mo­rza. Dwa lub trzy z moich ulubionych ptaków długo mi towarzyszyły, aż wreszcie, dotarłszy do jakiejś innej, nie wiadomej mi granicy, choć zmartwione, nie miały wyjścia i opuściły mnie. Rozpłakałam się. Billy po raz pierwszy przeklinał ziemię i objąwszy mnie ramieniem odwrócił do przodu dokładnie w tej sekundzie, gdy moja wyspa zni­kła, tak jak się odwraca głowę dziecka dokładnie w tym momencie, gdy pan leżący w łóżku umiera.

I tak opuściłam wyspę. Od czasu do czasu drżałam, wy­dawało mi się bowiem, że musnął mnie któryś z moich ptaków; ale to tylko wiatr unosił w powietrzu jedno z ty­sięcy ciał zdechłych rajskich ptaków, których stosy wa­lały się na pokładzie. Z oczyma spuchniętymi od łez, jak pensjonarka idąca do klasztoru, śledziłam, jak ślizga się po pokładzie walizeczka, którą pożyczyli mi moi przyja­ciele. Mała pensjonarska walizeczka, wypełniona po brzegi litrami pereł... Billy próbował mnie rozerwać, opowiada­jąc mi o Wilsonie, o Wiktorze Hugo, o Verlainie, tak jakbym była małą dziewczynką, której on opowiada o wy­chowawcach i wychowawczyniach, czekających ją w Eu­ropie... Hawkins, który miał z nich wszystkich najlepszy wzrok i który obróciwszy się do tyłu zamarł w tej pozy­cji na pół godziny z lornetką, w pewnej chwili wziął mnie za rękę i powiedział szybko:

Skończone: już jej nie widać...

W ten sposób moja wyspa stała się niewidoczna.

Co państwu teraz opowiedzieć?

Czy o tym, jak tego samego wieczoru ujrzałam inną ziemię, potem jeszcze inną ze wzgórzami, potem jeszcze inną z górami, i jak wydawało mi się, że morze, że potop ustępuje? O tym, jak Billy (z pewnością nie było we mnie nic słonecznego ani księżycowego) z kolei zakochał się we mnie i nie odstępował mnie na krok? Jak znalazłam się, dzięki temu, że mnie wyratowali, w najbardziej oddalo­nym od kraju zakątku świata, do jakiego kiedykolwiek dotarła Francuzka? Bardziej oddalona od Francji, tłuma­czył Jack, jest tylko Lelestra, czyli najbliższa gwiazda. Czy o tym, jak w obawie przed silną falą, której zbliża­nie się zasygnalizowała nam antena, zatrzymaliśmy się na dwudniowy postój na innej niezamieszkałej wyspie? W gruncie rzeczy byłam wybranką losu: moja wyspa była dużo lepsza; tutaj owoce były mniej soczyste, a orzechy kokosowe trudniejsze do rozłupania... Czy o tym, jak na powrót przyzwyczajałam się do spania w łóżku, najpierw kładąc się przed łóżkiem na gołej podłodze, potem na dywanie, potem na poduszkach, i zdobywając sen stopnio­wo jak faworyta tron? Czy o tym, jak Billy wybuchał płaczem codziennie o godzinie dziewiątej, był bowiem do­kładny jak zegarek, a o tej właśnie porze dałam mu ko­sza? Leżeliśmy wtedy w hamakach na pokładzie. Wielkie gwiazdy zwieszały się tuż nad nami, a potem nagle uno­siły się do góry, ale nie dawaliśmy się wciągnąć w tę głupią zabawę. Graliśmy w lotto, jedyną grę dostępną na pokładzie. Gwiazdy i ptaki powoli już zaczynały być dla mnie obcymi ciałami... Jacht kilkakrotnie próbował na­dać przez radio, że się odnalazłam, ale nadajnik miał za małą moc i tylko kilku osadników czy zwerbowanych ochotników na odciętych od świata archipelagach mogło się ucieszyć tą wiadomością. Czasem mijaliśmy wywróconą łódź; to jakiś Kanak, tłumaczono mi, który uciekł ze

statku i teraz tkwi pewnie uwięziony pod spodem. Potem któregoś dnia minęliśmy szkuner, którego stary kapitan zaczął tańczyć na pokładzie na wieść o moim wyratowa­niu. Jego ładunek stanowiła whisky i bordeaux, i kapitan dał nam do zrozumienia, że uczci to wydarzenie.

Wyjdź za mnie — powiedział Billy. — Przecież mnie kochasz!

Nie, Billy.

Wyjdź za mnie — powtórzył Billy, kusząc mnie wszystkimi nazwami, oznaczającymi luksus i piękno. — Będziemy mieli jacht Kauderlen, cała zastawa będzie ze srebra marki Keller. Jak wspaniałe odgłosy wydaje burza! Przecież mnie kochasz!

Ale ja kochałam wszystkich. Moja samotność sprawiła, że ta niesprecyzowana obojętność, jaką żywimy wobec bliźnich, podniosła się o ton wyżej i zaczęła być miłością. Po całej Wyspie Lewisa rozglądałam się za jakąś istotą ludzką, której mogłabym nie kochać... Ale spróbujcie po­kontemplować przez pięć minut tęczówkę poławiacza pe­reł, która zrobiła się malutka na skutek częstego nurko­wania, albo złośliwość w źrenicy biskupa, albo w źrenicy Kanaka wiarę w boga, który jest piękniejszy od najpięk­niejszego Kanaka — i nie czuć serca wzbierającego miło­ścią! Każda ludzka istota zbliżająca się do mnie upajała mnie niczym fajka opium. Musiałam się powstrzymywać, by jej nie ucałować i nie wdychać jej oddechu, patrząc w mrugające oczy. Przed każdą ludzką istotą zatrzymywa­łam się jak przed klatką i gwizdałam na ptaki. Nawet na wyspie Rateau, gdzie ludzie są tak chciwi, że dzielą między siebie powietrze za pomocą dmuchania, a oczy, nosy i usta skupiają u szczytu twarzy jak pasożyty, tak jakby mieli zaraz dać nurka pod wodę i uwolnić się od nich zanurzając powoli głowę, ani jeden z tych ludzi nie budził we mnie wstrętu. Nawet wśród Papuasów... Ten świt na wyspie Fly! Wszystko jeszcze spało, z wyjątkiem małych szczudlarzy, które spacerowały po liściach nenu- farów nie zapadając się w wodę... Wielka zorza poranna wznosiła się na niebie z siedmioma kolorami brzasku (czy

mam je wyliczyć?) plus kolor zloty. Kazuar przykucnięty tuż koło mnie wyrzucał nagle w powietrze swoją głowę, na razie jeszcze ślepą, jak piłkę na gumce, po czym otwierał białe powieki i ujrzawszy mnie, uciekaj na swych potężnych nogach, które niosły jego przodków z wyspy na wyspę, od samej Tasmanii. Kanak Jeannpt, którego nazywaliśmy Republiką, jako że został skazany w Noumęi na śmierć z zawieszeniem za obrazę Republiki |— trzyma­liśmy go za słowo: najmniejsze uchybienie i wyrok na­bierał mocy! — Jeannot szedł się kąpać i potrącając liany jaśminowe zostawiał za sobą ślad bardziej pachnący niż primadonna u Guerlaina, po czym dawał nurka ochlapując nas grzanym winem z cynamonem, ktpre było zapachem wyspy Fly. Wreszcie pojawił się doktor Ąlbertino, a za nim żony papuaskięgo wodza, który sprzedawał mu rzad­kie owady po dwadzieścia franków (jalęię życie rpbi się drogie!). Miał wielką czarną brodę, spod której ukazywała się czasem mała biała ręka, która gestykulowała, jego rę­ka. Wieczorem, podczas wioskowego święta, aby uchodzić za czarownika w oczach Papuasów, zapalał odrobinę, ma­leńką odrobinę swojego alkoholu (oszczędzał go, aby mięć w czym konserwować swoje nowe węże), i połykał pło­mienie. Nosił krótkie, letnie ubrania z białej alpagi, wy­konane, jak twierdzi}, przez Tomasinięgp, jedynego w świecie krawca, którego nie wprowadza w zakłopotanie problem szelek- Kpęhałam go! Ą zarazem byłam rozcza­rowana tym, że go kocham, tak jak dawniej, gdy odczu­wałam tylko obojętność- 1 lipca 1918 roku przybyłam do Honolulu, gdzie córka biskupa dowiedziawszy się, że nie mam sukienki, przysłą- ła mi swoją najpiękniejszą, abym miała cp wło?yć na po­witanie, i przez przypadek, cpy też zgodnie | hawajskim zwyczajem, wyszła w pałacu na moje powitanie w bliżr niaczej. Była pierwszą odzianą kobietą, jaką spotkałam; rzuciłam się jej w ramiona i przez chwilę stanowiłyśmy jeden kształt z zielonego jedwabiu. Bjlly obserwując tg z jachtu przez lornetkę mógł pomyśleć, że nię oddaje sifi bezkarnie kobiety w objęcia jej wlasjięj płci i że stopiłam

się w nich zaraz przy pierwszym zetknięciu. Musieliśmy odpłynąć po godzinie: jeszcze nigdy chór Hawajczyków nie śpiewał w tak krótkim odstępie czasu hymnu na cześć dzierwczyny, która przybywa, i dziewczyny, która odpływa.

W Nowym Jorku pan Cazenave wydał na moją cześć obiad u Sherry’ego. Znalazł się tam wreszcie francuski komendant, który miał żelazną rękę, i podporucznik, który miał mechanicznie poruszaną dłoń, i pierwsze francuskie ciało, jakie dane mi było uścisnąć, okazało się przerażają­cym metalem. Kapitan miał srebrną płytkę na czaszce; moi rodacy sprawiali wrażenie, jakby przeżyli eksplozję kotła. Czwarty z nich, kiedy zapytałam go z nieco więk­szej odległości, ilu oficerów liczy ich misja, podniósł roz­czapierzoną dłoń, aby pokazać mi, że jest ich pięciu, za­pomniawszy, że ma już tylko cztery palce. Jednakże wojna oszczędziła w każdym z nich tę właśnie jedną cechę, dzię­ki której mógł mi się teraz podobać, i byłam szczęśliwa na myśl, że kocham w mężczyznach ich cząstkę najbar­dziej niezniszczalną. Byłam jedyną na świecie osobą, która nie znała jeszcze opowieści o wojnie; wyobraźcie sobie państwo tylko, jak oni z tego skorzystali. Komendant, tro­chę może zbyt poufały, dotykał mnie od czasu do czasu swoim haczykiem z żelaza, bardzo ostrożnie, jakby chciał podsycić ogień, nie przyduszając go nieopatrznie. Szczęśliw­si, niż gdyby wyjawiali Śpiącej Królewnie po przebudze­niu wynalazek prochu, druku, trufli i szampana, wyjaś­niali mi, co to są okopy, zasieki z drutu kolczastego, uśmiechając się do siebie na słowo „kawaleria”. W tym momencie właśnie całkiem przypadkowo podniosłam oczy na Edwina Mariona, inoje vis-à-vis... Moje spojrzenie prze­śliznęło się po nim z nieuwagą, nie łącząc tego faktu z na­głym lękiem, jaki odczułam. W minutę później znów ści­snęło mi się serce i zdałam sobie sprawę, że spojrzałam na Mariona po raz drugi... I wtedy, pięć razy, dziesięć razy, ponawiałam to doświadczenie... i zrozumiałam... mia­łam oto przed sobą pierwszego mężczyznę, w którym nie znajdywałam nic, co można by pokochać...

A była to akurat pora posiłku, kiedy to każdy dokonuje

odkryć i zakochuje się w swoim sąsiedzie. Pan Cazenave odkrył właśnie w młodym Irlandczyku kuzyna swego szwagra i całował go, odkrywając Irlandię. Panna Pound odkryła, że Sargent jest wielkim poetą, a Hugo wielkim malarzem. Pani Dallmore w Star Spangled Banner odna­lazła dwa takty z Beethovena. Pan Hoover, wzięty w obro­ty przez jednego z naszych agentów od propagandy, od­krył, że Algieria i Tunezja to francuskie kolonie, i wpadł w zachwyt... Ale ja wyczerpałam wszystkie moje spojrze­nia na głowę Edwina. W ciągu minuty zdążył zrobić wszy­stko, przez co ujawnia się charakter człowieka. W prze­ciągu jednej minuty widziałam, jak się śmieje, mówi, je, pije, czka, dłubie w zębach, w uszach, za paznokciami. Można by rzec, że jedynym jego zajęciem było oczyszcza­nie się z osadów, jakie go pokrywały co sekundę. Widzia­łam, jak jest roztargniony, wesoły, kipiący zdrowiem, jak ściska między kolanami nogę od stołu, jak podnosi rękę do czoła, jest chory... Miał twarz amerykańskiego Metysa i widziałam, jak kolejno brały na niej prym cechy jego przodków: widziałam w nim Szkota, Żyda, Holendra, Bo- stończyka. Widziałam to, miał bowiem oczy o zmieniającej się barwie i włosy o różnych kolorach, jakby na jego czaszce była strona południowa i północna, i w zależności od tego, który profil mi pokazywał, był rudy z niebieskim okiem lub stalowoszary z ciemnym okiem. Widziałam, jak jego ręka hipokrytka wyciąga się po szklankę, czołga się, by ją zaskoczyć, tymczasem chwyta za frędzel obrusa i rozrywa go powoli; rzucał chleb pod stół, a potem, znów widocznie nagromadziły się osady, przecierał zwilżoną chusteczką brodę i palce. Pan Cazenave, który bawił się obserwując mój wstręt, powiedział mi, że wszyscy, tak samo jak ja, uważają, że Edwin jest antypatyczny, tym­czasem to człowiek genialny, na temat jego rysunków krążą legendy, żaden tron jeszcze nie oparł się jego kary­katurom; a zresztą, jeśli nawet staje się zbyt arogancki, wystarczy zacząć z nim rozmowę o śmierci. Natychmiast milknie i ucieka, jak kuguar na widok zapalonej zapałki.

Teraz Edwin zamknął oczy. Obdarzony był umiejętnoś­

cią zasypiania natychmiast, gdy mu przyszła na to ochota. Zsunął się z krzesła, wystawała tylko jego broda, spał, ma­jąc za prześcieradło obrus obciążony dwudziestoma ko­bietami, srebrną zastawą, kwiatami i likierami, na którym znać było ślady jego palców, gdyż brudziły, podobnie jak węgiel, którego używał do rysowania. Co jakiś czas mrug­nięcie okiem, drgnięcie ciała, wskazywało, jak wędruje w nim, niczym igła w ciele dziecka, jedna z jego przy­szłych opowieści, jeden z jego przyszłych sarkazmów... na­gle zatykając jeden z jego organów witalnych (na przy­kład wątrobę, bo robił się całkiem żółty) i wtedy się bu­dził...

Obserwował mnie teraz badawczo, jakby podejrzewając, że podczas jego snu udzielono mi pewnych informacji na jego temat. Od czasu do czasu, aby uczcić jego rysunek w „Sun” z poprzedniego dnia, który już zdobył sobie sła­wę, a który przedstawiał okręt podczas burzy, ilekroć roz­mowa schodziła na temat mniej lub bardziej związany z morzem czy z marynarką, wszystkie spojrzenia kiero­wały się na niego i wszyscy współbiesiadnicy uśmiechali się z uszanowaniem. Nagle odezwał się pod moim adre­sem, składając mi gratulacje, że zostałam odkryta na mo­jej wyspie. Postanowiłam odkryć w nim za pomocą słów ten słaby i sympatyczny punkt, którego nadaremnie do­szukiwałam się spojrzeniem. Uśmiechnęłam się do niego...

A pan — powiedziałam — kto pana odkryje na pań­skiej wyspie?...

Już mnie odkryto — odrzekł. — Mam stukniętą żonę i troje dzieci idiotów.

Nie mogłam mu odpowiedzieć, Donieważ pan Vinocht chwalił akurat słynne wydanie Burzy w Coleridge i cała grupa jego słuchaczy skorzystała z tego, by odwrócić się i skłonić Edwinowi. Pewna platynowa dama kiwała bez końca głową jak chiński mędrzec, aż wreszcie Edwin za­trzymał ją grymasem twarzy. Powiedział mi, że jest to właścicielka najpiękniejszego cmentarza w Saint-Louis, która z niego żyje, sprzedając miejsca po wysokiej cenie, jako że jest położony w środku parku miejskiego. Mówio-

no nawet, że wyrywa złote zęby swoim pensjonariuszom... Tego cmentarza powinien pan więc unikać — powie­działam.

Miał bowiem trzy złote zęby. Przyjrzał mi się nieufnie, zastanawiając się, czy nie uprzedzono mnie o jego fobii, i od tej chwili obserwował bacznie każdy mój gest, czekał na każde moje słowo jak ktoś, kto wie, że druga osoba ma przy sobie nabity rewolwer; podawał mi szparagi w oliwie, źle się wyrażał o białym sosie, z tchórzostwem człowieka, który boi się widma; wydał w moje ręce naj­piękniejszą kobietę ze zgromadzonego tam towarzystwa, opowiadając mi o jej namiętności do szofera; używał przy tym, aby ominąć słowo śmierć lub odwrócić moją uwagę, więcej paskudnych wybiegów, niż czynią to inni dla unik­nięcia samej śmierci; aby mnie pozyskać, uciekał się do podstępów, które miały mnie przekonać o jego szczerości: mówił dobrze o Niemczech, a źle o Francji, choć nie myś­lał ani jednego, ani drugiego. Zaczynałam z nim rozma­wiać o Daumierze, który już nie żył, o Degasie, który nie­dawno umarł, na co on zagadywał mnie na temat Vuil- larda, Bonnarda, na temat wszystkich, którzy mieli przed sobą jeszcze długie lata życia, tak jak ktoś, kto w rewol­werze leżącym na stole podmienia prawdziwe naboje na fałszywe, udając — aż do chwili, gdy go przyparłam do muru — święcie przekonanego, że Degas żyje, że po­padł w zdziecinnienie, ale żyje, że znajduje się w agonii, ale żyje... Orkiestra tymczasem grała Statek widmo i wszy­scy znów uśmiechali się do niego i kłaniali się w jego stronę... Dałam za wygraną... Na darmo wyczerpałam swój wzrok, węch, słuch; jeśli był w nim jakiś element szla­chetności czy godności, był to najwyżej przypadkowy ka­wałek metalu, połknięty złoty ludwik, srebrna krtań... Mo­że jeszcze mogłabym to wykryć dotykiem... Ponieważ aku­rat niezgrabnym ruchem zbliżał palce do karafki, musnę­łam jego dłoń; była zimna, gładka i twarda; spojrzał na mnie tym samym fałszywym spojrzeniem niejednakowych oczu, odgadywał, co zaraz powiem, już odkładał serwetkę, niemal wstawał... Powiedziałam to...

| 190

Pan ma ręce trupa...

Skinął mi głową, żeby odegnać jakiś zły urok, i od­szedł...

Odwróciłam się wtedy do innych i nagle spostrzegłam, że i oni na skutek tej jakiejś nieczystej siły zostali wy­rwani z mego serca. Edwin uciekając zerwał łańcuch, któ­rym moje spojrzenie sczepione było z jakimi rysem twa­rzy bądź jakimś ruchem każdego z obecnych. Stali teraz przede mną, oczywiście każde z nich było udane w swoim rodzaju, jak paszteciki w sam raz upieczone; jeszcze tro­chę dłużej w piecu, a stopniałby róż pani Blumenoll i ser­ce pani Baldwann. Niektórzy w dalszym ciągu byli sym­patyczni, wynurzali się znad innych, a ja ich wyławiałam jak niegdyś moje trupy. Patrzyłam na Billy’ego, widzia­łam przed sobą wielkie dziecko, jasnowłose, różowe, do­bre, ładne, dowcipne, bogate i łagodne — biedne dzieckol Uśmiechnął się do mnie, on — miliarder, który myślał właśnie w tej chwili o naszym samochodzie Pic-Pic, całym ze złota, o naszej willi typu Flumet w kolorze różowym,

o naszym życiu marki Rolls Royce, całym z diamentów. Ale ja zamknęłam oczy... Straciłam i Billy’ego... Przy sto­le rozmawiano akurat o „Lusitanii” i wszyscy zwrócili się w stronę miejsca, które przed chwilą zajmował Edwin, z uśmiechami pełnymi pochlebstwa, zdumieni, gdy miejsce okazało się puste.

Siedziałam potem na tarasie Hotelu Plaża. Na półce czternaście pięter pode mną leżała biedna butelka, Billy, który, dowiedziawszy się o mojej decyzji, płakał. Widzia­łam, jak wielkie świetliste smugi dzieliły miasto na kwa­draty, jak placek na ciastka; jedne były widoczne z naj­drobniejszymi szczegółami nawierzchni, inne, dalej, ledwie zarysowane; gdyby sięgnąć ręką w dół, wyjęłoby się swój kawałek, tu i ówdzie postrzępiony na bokach, z parkieta­mi pełnymi śpiących dzieci, małżeństw... Widziałam cienie drzew, które, zależnie od światła padającego z latarń ga­zowych, wpadały drzewom w ramiona lub uciekały od nich ze wszystkich sił. Widziałam wielkie kola i reklamy Broadwayu, wirujące zgodnie z prawami niebieskimi. Je-

191

U

śżcze nigdy Mleczna Droga nie spotkała się z równie bru­talnym odbiciem, jak tego wieczoru na Broadwayu. Nawet teraz, w nocy, nawet podczas odpoczynku czułam, że za­przepaściłam użyczone mi przez Boga prawo, pozwalające mi dostrzegać w każdym przedstawicielu gatunku ludz­kiego tę uprzywilejowaną cechę, która czyni go wyższym od innych; również zwierzęta, a nawet przedmioty, spadły w mych oczach do swej pospolitej kondycji, to znaczy po­dobały mi się lub nie; i spośród latających nietoperzy tyl­ko jeden spodobał mi się, ten, który przeleciał i zaraz po­wrócił; a spośród stróżów nocnych — wokół każdego z nich był krąg światła — którzy krążyli w ciemnościach niczym wyspy, tylko jeden, ten, który zatrzymywał się, ilekroć doliczyłam do dziesięciu, wzbudził moją miłość i moje współczucie. Czułam też na sobie skutki szampana, a po­nieważ na taras wyległo akurat dużo ludzi — gruby fi­nansista z żoną, pewien snob i jego narzeczona, dwie sio­stry, dwóch braci — moja myśl, przez cały dzień tak czy­sta i jednokierunkowa, gubiła się wśród tych par, rozdzie­lała się przez nie, jak rzeka przez deltę... Tysiące gwiazd mrugało nęcąc wiecznością... Wiatr dmuchał na nie i na mnie, i na przemijające cedry... Jak człowiek pragnący popełnić samobójstwo w Niagarze, który nagle skromnie wraca do hotelu, by się utopić w wannie, poczułam się nagle zażenowana królewską samotnością mojej wyspy, i aż do rana na tych skromnych dwóch metrach kwadra­towych oddawałam się mojej samotności pomiędzy sie­dmioma milionami ludzi...

Przebyłam właśnie ocean, w którym nie ma korali ani rekinów. Niedaleko Europy sterowiec zrzucił na nasz jacht plik gazet ze zdjęciami. Zostało podpisane zawieszenie bro­ni przez Lloyd George’a podobnego do pudla, Wilsona, podobnego do owczarka szkockiego, i Clemenceau, podob­nego do doga. Europa wiąże wielkie nadzieje z tym poko­jem, podpisanym przez ludzi podobnych do psów.

Jest jeszcze noc. Kiedy zapowiedziano, że podpływamy

do brzegów Francji, zażądałam^ by mnie wysadzono z jach­tu w pierwszym lepszym miejscu i zostawiono samą. Pły­nęłam tą samą motorówką, która zabrała mnie z mojej wyspy; towarzyszył mi Billy. Spoza sosen, z mroku, do­biegł mnie ten sam warkot motoru, który zbudził mnie wtedy pośród palm i korali. Billy chciał mnie zaopatrzyć w litr dżinu, ciasto i szal z Manili, ale odmówiłam przy­jęcia tych dziwacznych i niepotrzebnych przedmiotów. A teraz chce mi się pić, jest mi zimno, jestem głodna.

Czekam, jak tamtego dnia, kiedy nastąpiła katastrofa, przed chwilą na stojąco, teraz na siedząco, na brzeżku Francji, która pochłonie mnie przed świtem. Na razie niczego nie poznaję. Billy powiedział mi, że niedaleko po­winna się znajdować La Rochelle, ale na próżno nasłu­chuję jednego z charakterystycznych sygnałów, jakie pre­fektura nadaje zawsze o północy. Słyszę tylko ocean, wszystkie wydawane przez niego potężne i delikatne od­głosy, tak charakterystyczne, że rozpoznaję nawet płynące ryby. Tylko niebo ma kształt znajomy — wreszcie po sześ­ciu latach mam nad głową toczek, w którym jest mi do twarzy. Głaszczę ziemię, szczyptę mojej ojczyzny, i czuję, jak mnie napełnia jedyne w swoim rodzaju poczucie rów­nowagi. W ciszy tutejszej dźwięczy moje dzieciństwo i na­gle mam w uszach cały świat przyrody i nocy. Ale wszy- skie odruchy, jakie przygotowałam sobie (powtarzałam je nawet w mojej kabinie) wobec drzew i ptaków Francji, tych drzew, na które nie będę już wchodziła, rezerwa wo­bec liści mających opaść niebawem, wobec krótkotrwałych kwiatów, powściągliwość wobec lasów i ich poszycia — są jak dotąd bezprzedmiotowe. W mroku dostrzegam tylko sosny, podobne do tych, co rosły na wyspie; woń, którą wdycham, to zapach magnolii, ten sam co na wyspie; a moja ręka, gdy ją zagłębiam — tak czule, jakbym tar­gała czyjąś czuprynę — w napotkane krzewy, spodziewa­jąc się, że to olszyna bądź grabina, napotyka same pa- proeie. Widocznie pod moją nieobecność mój kraj się po­starzał, stwardniał, zrezygnował z gatunków zrzucających na zimę listowie, jego roślinność nie ogląda się już na to,

co przyniesie wiosna... Trudno, ja jednak liczę na to, co mi przyniesie dzień!

Ale oto zjawia się sowa i lata wokół mnie powoli. Sły­szę pisk upolowanej przez nią myszy polnej. Czuję po­wiew, lekki wietrzyk, który muskał mnie zawsze, gdy wra­całam z wesela w Dorat lub Bessines, powozem, w porze, gdy oblubienica poszła już do łóżka. Automatycznie wy­stawiam ku niemu twarz. Owiewana przez niego idę przed siebie, podczas tej bezsennej nocy, we Francji. Z dawien dawna ustalony porządek wciąga mnie jak ruchomy chod­nik, słyszę ziębę, która się skarży, słyszę gdzieś w oddali pianie koguta. To dla mnie punkt orientacyjny, wiem te­raz dokładnie, jak głęboka jest noc. Nastąpiła krótka chwila ciszy, kiedy to słowik milknie odpoczywając przed ostatnim koncertem. To on właśnie trzepocze się przede mną, muska mnie, skromny jak śpiewaczka, która wy- mienia na scenie figurantkę dla wykonania swojej arii; i oto rozlega się śpiew. Nigdy jeszcze nie stałam tak bli­sko śpiewającego słowika. Jego gardziołko nadyma się. Czuję się tak, jakbym siedziała w kinie za blisko ekranu, fale rozpaczy i szczęścia wysyłane przez słowika zalewają mnie zewsząd, cała drżę. Wieje wiatr, za kwadrans czwar­ta; słychać dzwonki, punkt czwarta. Obok mnie mleczny ocean, pokorny, ale hipokryta, wyraźnie zadowolony: skompletował zapewne nowy milion topielców. Nagle w oddali zagrała trąbka na pobudkę. Gra na cztery strony świata. Wszystkim dwudziestoletnim Francuzom, rozpro­szonym na południe, na zachód i na północ, oznajmia, że za chwilę wzejdzie słońce. Teraz trąbka jest zwrócona na wschód: jej wnętrze na pewno lśni jak złoto.

Oto jutrzenka, a wraz z nią chłód, jaki przynoszą pierw­sze promienie. To iednak Francja, pomimo tej fałszywej scenerii w pierwszej chwili, pomimo tych magnolii i sosen. Oto z pnia najgrubszego drzewa wymyka się sroka, jak francuskie słowo, którego ten pień nie mógł już dłużej powstrzymać. Oto dwie sroki, trzy, cztery, zielone dzię­cioły, szpaki, ot'' już całe zdania. Znajduję się na wybrze­żu, gdzie kończą się rzeki mego kraju, i drżę u ich ujść

jak młody łosoś. Na skraju pól, na których poluje się na zające, wdycham lekko mgiełkę, która zwabia kłusowni­ków, widzę światłocienie, które zwabiają żandarmów. W dochodzących mnie odgłosach rozpoznaję nocne zwie­rzęta, które — zdarza się to i w naszych zagrodach — zamieniają się na moment swoimi głosami: pies pohukuje, sowa szczeka. Oto przybywam do ciebie, Francjo, bez wa­lizki, ale za to z ciałem przygotowanym dla ciebie, spra­gnionym i głodnym, z ciałem na czczo, gotowym na twoje wino i twój omlet — a oto wschodzi słońce! Poznaję cię, Francjo, po tłustości os, żuków i morw, i — co za szczęś­cie wydobyć się z tamtego snu, który mi dawał władzę nad ptakami — po ptakach, które przede mną uciekają! Wyciągam rękę do słowika, a on — to cudowne — ucieka! Skrzypią wozy. Po raz pierwszy od sześciu lat, o świcie, jak inne stworzenia, powróciłam do życia dzięki siłom grawitacji, siłom ciążenia, dzięki pracy. Zastukała młoc­karnia. Po raz pierwszy nie czuję się jedyną w świecie bezużyteczną istotą ludzką, na której, jak na pumeksie, jakaś inna istota ludzka ostrzy swoje życie. Zagwizdał pociąg. Co za szczęście, że nie jestem we Francji sama! Zdobywam się na odwagę, by spojrzeć na nią zza wydmy. Ależ tak, to ona. Oto krowa, dzięki której niepotrzebne jest mlekodajne drzewo, oto winorośl, dzięki której nie­potrzebne jest drzewo-wino. Tam dalej stoi baran, przy którym tak nędzne wydaje się drzewo-wełna. Kruki prze­kraczają swobodnie północną granicę pola, a sroki — po­łudniową. Dochodzą do mnie jakieś odgłosy z wciąż nie­widocznej La Rochelle. Trąbka gra teraz pobudkę dla kaprali i kwatermistrzów — w całej Francji zaczyna się dzień dla Francuzów tego stopnia. Potem pobudka dla szefów kompanii — zaczyna się dzień dla bogatych miesz­czan. Rozlega się gigantyczny szelest jedwabiu i aksamitu, to burżuazja wdziewa swój przepisowy strój. Prefekci roz­rywają koperty. Zony prefektów budzą się, spowolniałe od dumy, i przez uchylone okna dociera do nich zgrzyt tram­wajów na zwrotnicach. Och, na sam dźwięk takich słów jak prefekt, urzędnik hipoteki, poborca rejestrów, zaczynam

105

NMMMtef i i l \\\ Ip

się czuć z powrotem Francuzką, jakby to był mój zawód!

Ale słyszę jakieś kroki. Powstrzymuję się przed odru­chem polinezyjskim, który każe, kiedy się słyszy kroki, wspiąć się na wierzchołek cedru lub dać nurka głęboko pod wodę. Chowam się w zagłębieniu drzewa. Słyszę czyjś głos. Zduszam w sobie polinezyjskie pragnienie, które ka­że, dla uhonorowania słów wypowiedzianych przez przy­bysza, wyśpiewać, je parokrotnie... Tymczasem on sam za­czyna śpiewać. Widzę go. Śpiewa z ręką na sercu tę samą melodię, którą Hawkins, przy pomocy igły i wosku, pusz­czał mi na swoim gramofonie.

Idzie w moją stronę... Oto Francuz, dzięki któremu zbę­dne się staje drzewo miłości! Oto jeden ze sławnych na cały świat Francuzów, którzy bezkolizyjnie przecinają na ukos ruchliwe szosy i szlaki życia! Widzę go. Widzę go tak, jak państwo me są zdolni widzieć, gdyż nie odzyska­łam jeszcze nawyku oddzielania w myśli spostrzeżeń fi­zycznych od spostrzeżeń moralnych. Ten mężczyzna ma duże wąsy — bezgraniczne oddanie. Ma pulsujące jabłko Adama — wielką potrzebę zwierzeń. Ma podwójną spinkę do krawata — łagodny upór... Nie wskakuje na drzewo, nie wbiega do wody. Trzyma się dobrze ziemi jak lekki dzban, który wypełniono piaskiem, by go przerobić na stabilną lampę. Jego stopy niemal nie odrywają się od ziemi, powiewają mu poły żakieta, jego twarz oświetla na tej samej wysokości zarośla i zwierzęta. Oto Francuz, któ­ry zastępuje ludzkości drzewo-lampę. Zaraz przejdzie obok mnie, nie odkrywszy mojej obecności. Kaszlę w momen­cie, gdy robi krótką pauzę między zwrotką a refrenem, wiem bowiem, a nauczyłam się tego tam, że ani ptaki, ani ludzie nie słyszą, gdy śpiewają. Odwraca się. Widzi, jak wychodzę zza drzewa. Jako potomek Rzymian i Galów zachował odruch człowieka, który spotyka driadę. Zdej­muje nakrycie głowy i gładzi wąsa. Zbliża się powali. Ma piękne szare oczy — zamiłowanie do zbierania znacz­ków. Wyciąga z kieszeni żakietu rękawiczkę. Mówi mi:

— Jestem kontrolerem wag i miar, panienko... Dlaczego panienka płacze? ^


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Giraudox Jean KŁAMSTWO KIK
Giraudox Jean PRZYGODY HIERONIMA BARDINIEGO KIK
BELLA Giraudoux Jean
Roberts Jean Marc OBCE SPRAWY KIK
SPISANE Z INTERNY, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
POWIERNICZE WYSPY PACYFIKU, ŚWIAT - KRAJE I KONTYNENTY
Endokrynologia 2011, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
pacyfic century and the rise of China
GMO w Polsce – strategia pacyfikacji społeczeństwa, Zdrowie i ekologia, GMO
Region Azji i Pacyfiku[1], Na zajęcia - różne
Azja i Pacyfik pytania i odpowiedzi egz
kultura e by III rok, Jean Delumeau
Historia, Sartre, Jean-Paul Charles Aymard Sartre (ur
10 Stosunki międzynarodwe w regionie Azji i Pacyfiku
GIEŁDA Z INTERNY, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
Clive Cussler Cykl Dirk Pitt (01) Wir Pacyfiku (Hawajski wir)
Siemionow Gieorgij PEJZAŻ MIEJSKI KIK
TEATR - SEMESTR 2, Jean Racine - Fedra, Jean Racine

więcej podobnych podstron