Giraudox Jean KŁAMSTWO KIK

JEAN

GIRAUDOUX

KŁAMSTWO!

Reginald stronił od kobiet. Nie dlatego że ich nie lubił. Ale silniej od swoich przyjaciół odczuwał tę prawdę, że mężczyzna w jego wieku przestaje być myśliwym, a staje się zwierzyną. Widząc, że przekroczył czterdziestkę, ko­biety nadbiegają tłumnie, aby śmierć nie unicestwiła resz­tek czułości, mądrości i sił, jakie ów mężczyzna jeszcze w sobie zachował. Starają się mu podobać, ścigają go. Lu­bią spowijać w całun ciało i duszę, już dla nich martwe. Niekiedy istotnie Reginald odczuwał pragnienie, uspra­wiedliwiające ich pościg, aby te zasoby dobroci, inteligen­cji ludzkiej i zdolności pieszczot, gromadzące się przy każdej okazji, nie zmarnowały się, nie zrozumiane i nie­docenione. Obecność arcyksięcia, nawet jeżeli uważany jest za kupca, podnosi ogromnie wartość towarzyską ja­kiegoś zebrania. Podobnie obecność osoby, pozornie obo­jętnej, lecz kryjącej w sobie szlachetność i oddanie, choć­by nie wyzyskane, podnosi jego wartość moralną.

Ale kobiety nie widziały żadnych korzyści w tym, aby szlachetność i oddanie Reginalda służyły uwznioiJeniu świata, a nie ich własnemu uwzniośleniu. Jeżeli fakt, że Reginald nie zamykał się nigdy z żadną kobietą, dodawał światu, zdaniem jego przyjaciół, jakiegoś szczególnego blasku i ciepła, ileż blasku i ciepła zyskałaby kobieta, z którą on by się zamknął! Osiągały niekiedy swój cel i za­mykały się z nim, zastawiając na niego tego rodzaju pu­łapki, w jakie wpadają słonie i tygrysy, nadziewające się

na pal: zapraszały go na spotkanie z przyjaciółmi, których nie zaprosiły, na zwiedzenie pracowni przyjaciółki malar­ki poproszonej uprzednio, aby nie wracała po południu do swojego mieszkania, pal zaś zastąpiony był — przyjaciół­ka lubiąca, aby podziwiano jej obrazy, byłaby wściekła — przez półmrok sprzyjający uduchowieniu, ale wskazany również w celu objawienia się rzeczywistości. Nie brały pod uwagę sprytu Reginalda — który z pozoru przez se­kundę nawet nie dopuszczał myśli, że przyjaciele nie zja­wią się niespodziewanie, mówił o nich, dzięki niemu sta­wali się pretekstem spotkania i byli obecni — nie brały pod uwagę zręczności, z jaką zaraz u wejścia odnajdywał kontakty elektryczne, żeby podziwiać obrazy. Trzeba było naprawdę wilczego dołu w sercu dżungli, i to pochmurną nocą, bo nie wiadomo, co by jeszcze wymyślił przy gwiaz­dach. Najgorsze, że wcale nie robił wrażenia cherlaka — w walce wręcz też niewiele by się wskórało — ani czło­wieka nienawidzącego miłości. Okropne było to jakieś uświęcenie, jakie narzucał, tym bardziej że sam również nie wyglądał na takiego, którego nic nie może dosięgnąć. Wyglądał nawet na słabego, na słabeusza... W tej zbroi na­leżało znaleźć skazę, była ona jednak niewidoczna. Ani ckliwy, ani prostacki, miał w sobie wszystko, co można so­bie wymarzyć o mężczyźnie, był ideałem, zanim się mi­łość zaczęła, i ideałem, gdy isdę kończyła. Dlaczegóż więc miłość zawodziła? Powinno by istnieć jakieś prawo wzbraniające nielicznym wyjątkowym mężczyznom, w których się wyczuwa prawdziwych mężczyzn, takiego uchylania się od obowiązku.

Reginald nie uchylał się. Znał również swoje męskie wa­lory. Wiedział, że nosi w sobie szczęście, tajemnicę szczęś­cia i że dzięki niemu jakaś kobieta mogłaby zeń skorzy­stać. Wszystkie wojenne batalie, waśnie w czasie pokoju, sukcesy i porażki w interesach, w których brał żywy udział, doprowadziły przynajmniej do jednego celu — mo­że jedynego, ale realnego — do ukształtowania mężczyzny godnego tego imienia. Ziemia była planetą zaludnioną właściwie, skoro istniał on. Pomijając dwie drobne słabo­

stki — że skłonny był do płaczu w teatrze i że rozwią­zywał krzyżówki — naprawdę osiągnął leciutkie, nieza­przeczalne podobieństwo do istoty, która uważana jest za naszego stwórcę.

Znał wszystkie wygody i podniety życia i korzystał z nich umiarkowanie. Nie odstręczało go to od innych lu­dzi. Doznawał prawdziwego uczucia braterstwa w stosun­ku do wszystkich, dobrych i złych. Powodziło mu się, ale nie był dumny, był odważny, ale nie próżny. Nieustannie przydarzały mu się historie, które w życiu innych ludzi są wyjątkowe: uratował od śmierci dzieci, pierwszy wszedł do podbitego miasta, oznajmił pewnemu królowi, że za chwilę musi abdykować, z balkonu obwieścił jakiemuś lu­dowi, że jest wolny, zatrzymał rozbieganego konia, który ciągnął bryczkę pełną pensjonarek, został rozstrzelany i pozostawiony tam, gdzie upadł. Całe to życie, które z in­nych wycieka niby pot, pod jego stopami przybierało kształt epizodów. Wszędzie, gdzie przeszedł, uważano go nieomal za króla na wygnaniu lub za pełniącego swe fun­kcje premiera, a on pełnił tylko funkcje mężczyzny; w sto­sunku do darów cywilizowanego świata był taki jak dzicy w stosunku do natury. Inteligencja, zdolność do wzruszeń, czułość zostały mu dane nie poprzez środki zastępcze, ale wprost,' jak drzewo chlebowe daje chleb dzikim. Właściwie rozumiał fluorescencje, iryzacje, migotanie. Z wiejskiego pejzażu czerpał właśnie to, co może on dać w kolorycie i malowniczości; z burzy to, co jest w niej z grozy, jeżeli pomyśleć, że to tylko ruch kuli ziemskiej, a nie czynność niebios; ze spokojnego morza z grzywami piany, mewami i dymem statków właśnie to, co jest w nim wielkością i spokojem, ale jego kontakt z tymi widokami nie był ani sztuczny, ani wystylizowany — i takie same były jego stosunki z ludźmi i ze zwierzętami.

Nikt nigdy lepiej niż on, nie wiedział, czym jest koń, je­go piękno, jego kształty, czym jest związek człowieka z ko­niem. Psy i koty uważały go od pierwszego wejrzenia za honorowego członka rasy psów i kotów. Trzeba również dodać, że życie układało mu się łatwiej dzięki temu, że

był już w jego połowie i że zaczynał schodzić na drugą stronę.

Czasami wątpił. Myślał: „Jestem taki jak wszyscy.” Wy- próbowywał ów instrument ludzki, czyli siebie, w punktach rezonansu ze światem, w zetknięciu z jego najpiękniejszy­mi krajobrazami lub z jego maksymalnymi punktami sła­bości czy oporu, z Schubertem, z Poussinem. Musiał jed­nak zawsze przyznać, że pomiędzy nim i światem zachodzi ta sama zgodność co pomiędzy najlepszym aparatem ra­diowym i falami dźwiękowymi. Aby uzyskać pełny odbiór, znaleźć te nieosiągalne na ogół punkty styczne pomiędzy oceanem i niewinnością, zamkiem w Chambord i wspania­łomyślnością, wiosną i sprawiedliwością nie musiał wda­wać się w dyskusje i szukać — •wystarczało, że się zjawiał.

Jego czystość, którą w tym okresie chronił zresztą sta­rannie, nie była czystością młodego mężczyzny, ale nie­przeciętnego człowieka, jakim był; nie chciał lokować jej na los szczęścia.

Miał przyjaciół i przyjaciółki ambitnych na jego pun­kcie, przed którymi wyłaniał się ten sam problem. Wszys­cy jednak byli w błędzie. Szukali równej mu osoby, a ta­kiej nie było. Wszyscy starali się utworzyć parę idealną, którą sam jego widok nasuwał na myśl. Stare datny, mi­strzynie w kojarzeniu związków legalnych i nielegalnych, czuły, że ich przeszłość i błędy byłyby usprawiedliwione, gdyby udało im się w tym wypadku doprowadzić do sko­jarzenia pary. Niektóre zmierzały do tego celu poszukując idealnej piękności, inne doskonałości moralnej albo umy­słowej. Jedna zdołała niemal przekonać go i skłonić do za­interesowania się pewną dziewczyną, co do której wszys­cy byli jednomyślni, a on ją zobaczył i został oczarowany, ale tego samego wieczoru, kiedy miał 1 nią pomówić, stara dama dowiedziała się, że dziewczyna nazajutrz wstępuje do klasztoru.

Nie zdradziła się niczym — powiedziała do Reginal- da — ale jeżeli pozwoli, by się pan z nią pożegnał, może ją pan zdobyć.

Pozwoliła. Zgodziła się na pół godziny. Stara dama, za­

chwycona, zamknęła ich, pewna, że Reginald odniesie zwy­cięstwo nad konkurentem; zasiadła w salonie z ciotką do gry w bezika. Obiecała świecę Bogu, jeżeli zostanie pobity. I po upływie pół godziny dziewczyna wyszła rozpromienio­na, nieomal z dłonią w dłoni Reginalda. Wsiadając do sa­mochodu stara dama nie miała już wątpliwości, gdyż twarz Reginalda nosiła ślad szminki. Leciutki, bo Cbantal używała niewiele szminki, tylko tyle, żeby rodzice nie uważali jej za anemiczną, i dlatego że Chrystus lubi zdro­we dziewice. Ale zdrowa dziewica pocałowała Reginalda. A mimo to nazajutrz wstąpiła do klasztoru. Chantal waha­ła się aż do ostatniego wieczora, gdyż nie dostrzegała żad­nego powabu w świecie, czuła do niego lekką pogardę, uwa­żała, że porzucanie tego, co słabe, dla tego, co piękne, tego, co nędzne, dla tego, co doskonałe, jest jakimś tchórzostwem i egoizmem. I w przeddzień dnia, kiedy przyszedł Regi­nald, zamierzała się poświęcić: zostać w'świecie, grać w brydża z artretykami, w tenisa z idiotami, rozmawiać z niemowami, oglądać piękne widoki ze ślepymi.

Jednak ostatni wysłannik świata w tej ostatniej pół go­dzinie dał jej odczuć jego piękno i pokusy. Wszedł cicho, przemówił, pełen rezerwy stał kilka minut poza nią, poza jej sercem, a ona zrozumiała, otworzyła serce i on w nie wszedł. I od tej pory miała już przed czym uciekać i co poświęcić: świat, w którym istniał Reginald. Ofiarowywała Bogu już nie ckliwe życie, ale życie z Reginaldem. A ofia­rą, jaką składała, ofiarą raniącą jej ciało i serce, był syn Reginalda. Ta odrobina szminki skradziona Bogu była ni­czym w porównaniu z krwią, która napłynęła jej do twa­rzy. Reginald zaś pomyślał: „Cóż ja mógłbym dorzucić do tego szczęścia? Bóg wypełni dwieście miliardów razy lepiej rolę biednego ubóstwianego człowieka, dzięki której Chan- taJ czuje do mnie sympatię...” Chronił ślad pocałunku w czasie nocy. Nazajutrz rano nie umył miejsca, gdzie został on złożony. Zresztą około czwartej, kiedy Chantal była już zamknięta w klasztorze jako nowicjuszka, przejrzał się w lustrze i zobaczył, że ślad po pocałunku znikł. Od tego czasu pojawiał się niekiedy na jego twarzy cień zaczerwie- j

nienia — objaw zmęczenia lub artretyzmu; nazywał to po­całunkiem Chantal.

Nie przerażało go bynajmniej, że jego heroiny nazywały się Chantal, Edwige, Malsye i nosiły głośne nazwiska. Nie tłumaczył tego wyłącznie wstręt do literatury ludowej, gdyż dla niego w życiu było tak jak w teatrze. Prawdzi­wy konflikt ludzki zaczyna się dopiero począwszy od kró­la, a duszę posiadają naprawdę tylko ci, którzy nie muszą zajmować się ciałem, nie mają go wcale. Królowie i dzieci. Przypominał sobie ze wzruszeniem największą miłość, ja­tką wzbudził. Był w Portugalii i zwiedzał Alcobaęa, gdzie pochowani są słynni kochankowie, gdy dwóje poczciwych mieszczan portugalskich weszło też z zamiarem zwiedzania, trzymając za rękę ośmioletnią dziewczynkę. Przy drzwiach powstało małe zamieszanie; ujął rękę dziewczynki, którą tłum przyparł do ściany, a ona nie chciała go już puścić. Zwiedzanie trwało parę godzin. Z początku części przy­jemnej, zalanych słońcem dziedzińców, bibliotek z obraza­mi. Na jednym jakiś święty w aureoli trzymał za rękę ma­łą dziewczynkę; dziewuszka wskazała Reginaldowi aureolę i łańcuch, który wiązał na obrazie ręce dziewczynki i świę­tego. W refektarzu brakowało jednej szklanki, a ponieważ próbowano klasztornego wina, Reginald i dziewczynka wy­pili z tej samej. Ojciec i matka uśmiechali się, nie domyś­lając się swojego nieszczęścia. Pośród tapiserii, cudownie rzeźbionych lub malowanych postaci, wśród tego przepy­chu i wspaniałości nabierali w oczach ukochanej córki ja­kichś ziemskich pozorów, co oddalało ją od nich. Trzeba było wejść na tarasy, skąd widać morze; tłum zwiedza­jących schodził po schodach, które się rozwidlały.

Państwo mi ją dają — powiedział Reginald do rodzi­ców.

Dajemy ją panu — odrzekł ojciec.

Oddali ją, a ona sądziła, że na zawsze. Przy trudnych przejściach brał ją na ręce. Całowała go. Nie mogła zrozu­mieć, co mówił, bo nie znała francuskiego. Ale dla osób, które się kochają, słowa są zbędne. Zwiedzający przeszli ^ do klasztorów, gdzie widoczni pod szklanymi płytami spo­

czywali zmarli zakonnicy. Rodzice byli po drugiej stronie. Dawali ręką znaki poprzez śmierć. Odpowiedziała im: le­wą rączką ścisnęła mocniej rękę Reginalda, a prawą, trwożnie uwolnioną, zrobiła przyjazny gest w stronę ro­dziców, którzy mimo wszystko nie byli tacy źli, byli do­brzy, kiedy z nimi przebywała. Mówił jej komplementy na temat sukienki, żółtej z czerwonym paskiem; rozumiała je, nawet w obcym języku; żałowała tylko, że zostawiła w Livii swoją czerwoną sukienkę z żółtym paskiem. Po cóż jednak te żale? Jakiż łaskawy okazał się dla niej los! Osiem lat zaledwie musiała czekać, żeby znaleźć szczęście. To rzadkie u dziewczyny. Przed grobem zakochanych słu­chała z rezerwą, niemal nieufna. Nie bardzo wierzyła w te wszystkie historie: miłość nie jest taką rzadkością; przed grobowcem stała przecież para o wiele bardziej rzeczywi­sta niż para w nim leżąca. Reginald czuł, jak wzbiera to małe serduszko, i zaczynał się lękać. Parę razy, świado­mie, był nieco brutalny. Drżała, cierpiała, ale była tym bardziej miła, a on nie mógł się oprzeć, żeby nie pogładzić jej włosów.

Przy kolacji rodzice siedzieli po drugiej stronie stołu. Gawędzili z jakimś pułkownikiem piechoty kolonialnej i śmiali się. Tym lepiej, kiedy rodzice, których córka od­chodzi, mogą się łatwo pocieszyć z pułkownikiem piechoty kolonialnej. Wreszcie trzeba było opuścić klasztor i oto dwa życia stały otworem: z jednej strony piękny samochód z pięknym szoferem- i człowiek, któremu dano ją na całe życie i którego własnością czuła się parę razy w ciągu po­południa, | drugiej autobus wracający do Livii, do rodzi­ny w Ldvii, na plac z apteką. I kiedy Reginald pochylił się, żeby ją pocałować, wiedziała, że ją zostawia, i zaczęła krzyczeć. Istotnie niósł ją łagodnie ku rodzicom. Szamota­ła się, krzyczała do nich, że ich nienawidzi, a do Reginal­da, że go kocha, wczepiała się w niego. Rodzina ciągnęła ją za nogi, za te małe nóżki, obnażane teraz aż do brzu- | cha.

Ma rację — myślał Reginald. — Ona właśnie ma rację. Na świecie jest tylko jedna okropna rzecz: samotność. Ona J

nie chce samotności. Ślad jakiejś obecności to moja głowa obok jej głowy...”

Sam nie śmiał zbyt brutalnie oderwać dławiących go rą­czek i nagich nóżek, które, wyswobodziwszy się za pomo­cą kopnięć, kierowały się w jego stronę, obejmowały go. Zebrała się grupka ludzi. Żandarmi, którzy nie mieli od­wagi interweniować. Zakonnicy pytający żandarmów, co się dzieje.

To mała Bentes, której nie podoba się już Livia — wyjaśniali żandarmi.

A przecież to ładne miasto — mówili zakonnicy. — Proboszcz jest Tóżdżkarzem.

Ona chce odjechać w pięknym samochodzie.;.

To nieprawda. Zostałaby w Livii z Reginaldem, wsiadła­by do autobusu z Reginaldem, Livia stałaby się najpięk­niejszym miastem na świecie, a autobus uskrzydloną karo­cą. Rodzice odciągali teraz ze złością ukochaną córeczkę, oderwali ją w końcu. Reginald odchodził, a obok żałosne­go żółtego kłębka, który tarzał się po piasku wydając okrzyki bez związku, gdyż zapomnieli nawet powiedzieć sobie, jak mają na imię, widać było zgromadzonych zakon­ników, dozorców, ciekawskich...

Reginald odczuwał często brak tego imienia. Nieraz do­znawał pokusy, żeby tam napisać, pamiętano by o tym zajściu, i miał sobie czasem za złe, że nie zamieszkał w Livii z ośmioletnią dziewczynką. Będzie tó jego grzech wobec Boga w dniu Zmartwychwstania... Najpierw jednak trzeba umrzeć. Posłałby zabawki, otrzymałby jej portrecik w czerwonej sukience... Kto też mógł ją pocieszyć? Pocho­dziła z tej prowincji w Portugalii, gdzie mężczyźni zatłu- kują się kijami na śmierć. Kto dla niej się bił? Z jej szczęściem ten, którego kochała, na pewno zginął, miał wybite kijem zęby, zmiażdżone oko... Czy wreszcie przy­jęła tego drugiego?

Gdy Reginald rozmyślając o małej Portugalce szedł ta­rasem w Saint-Germain, Nelly spacerowała w drugim koń­cu, w nie najlepszym humorze. Służąca, dowiedziawszy się, że ona jedzie na wieś, powierzyła jej swoją córkę. Tej

ośmioletniej dziewczynce Nelly nie mogła odmówić takiej atrakcji. Nie było jednak wcale przyjemnie szukać miło­ści w towarzystwie małej dziewczynki, gdy tak trudno znaleźć ją samej. Zaprowadzenie dziecka, które sądziło, że idzie do lasu, na wystawiony na wiatry taras, który co chwila nasuwał myśl o bliskości Paryża, było również pewną hipokryzją. Lulu zresztą szybko to odgadła. Kiedy po upływie pół godziny Nelly nie ruszyła się z ławki i tylko z daleka zainteresowała się polowaniem na lam­parta odbywającym się w gąszczu, Lulu domyśliła się, że na kogoś czeka; i trzeba było ją wtajemniczyć.

Kto miał przyjść... Przyjaciel... Przyjaciel, którego ona, Lulu, zna?... Nie, Nelly sama nie wie, czy go rozpozna... Dlaczego? Naznaczyli sobie spotkanie listownie? Poznali się za pośrednictwem ogłoszenia? Jej matka wyszła za mąż w ten sposób za zamożnego, dobrego, szlachetnego pana, lubiącego przesiadywać długo wieczorami; ów pan to jej ojciec, nie ma ani grosza, upija się i tłucze je na kwaśne jabłko, nim wyjdzie do knajpy... Nie, to daleki kuzyn, ale Nelly bardzo go kocha, w dzieciństwie uratował jej życie... A on ją kocha?... Tak, przysiągł, że będzie ko­chać tylko ją... Po czym więc się poznają? Po kwiatku czy po gafcede trzymanej w ręku?... Po niczym, ale poznają się...

Lulu nie była tego pewna. Zadawała pytania, a Nelly była szczęśliwa, że wtajemnicza dziewczynkę w związek, który jeszcze nie istniał, że dzięki niej ma dowód, że ist­nieje.

To on — wołała Nelly. — Ten z goździkiem w buto­nierce...

Nie był to jednak on, a major rezerwy, Loribal, który prowadził na spacer swoje pekińczyki. Major Loribal za­trzymał się zresztą przed Nelly, zasłonił jej widok, zada- dawał sobie pytanie, czy odważy się przemówić, pokasły- wał, odchodził.

To on, spieszy się — zawołała Nelly.

I istotnie z oddali nadchodził szybkimi krokami mężczy­zna o dużych niebieskich oczach. Był przystojny, ubrany

w żakiet... To nie on... Nagle jednak po twarzy Nelly Lu­lu poznała, że nadchodzi ten właściwy.

Była pewna, że on pozna panią. Miał bystre oczy, nie nosił binokli. Był naturalny, musiał mieć mnóstwo wspo­mnień. Poza panią na tarasie nie było nikogo do poznania. Nawet ci, którzy nigdy jej nie widzieli, major Loribal, młody archiwista z niebieskimi oczami, poznawali ją.

Czy mieliście jakiś sygnał, żeby się przywoływać?

Tak — mówiła Nelly — gwizdałam trzy pierwsze takty piosenki Pożegnanie.

Trzeba je zagwizdać, to on przyjdzie. Nadchodzi, nie ruszajmy się...

I obydwie przytulone do siebie na ławce, jak grające w chowanego zamknięte w szafie dzieci, Nelly utkwiwszy wzrok przed siebie, Lulu z rozbieganymi oczyma, słyszały już, jak piasek chrzęści pod krokami Reginalda.

Nie zbaczał z drogi.

Hej — zawołała Lulu.

Cicho! — szepnęła Nelly.

Patrzy na nas, wreszcie na nas patrzy.

I w istocie, zaskoczony okrzykiem Lulu, Reginald spoj­rzał na nie, zdawało się, że poznał Lulu, uśmiechnął się do niej i przeszedł.

Co za niewdzięcznik — mówiła Lulu. — Czy wszyscy mężczyźni są tacy?

Tak — mówiła Nelly — z wyjątkiem właśnie tego.

To zdanie było nieco zadziwiające, ale Lulu je rozumia­ła.

Są mężczyźni, którzy nigdy nie poznają twarzy. Ja­kie to przykre, jeżeli chodzi o mężczyzn uczuciowych i ta­kich, którzy się przywiązują. Poznają kapelusze, jak mó­wi mama. Jaki pani miała kapelusz, kiedy go pani ostatni raz widziała?

Toczek z piór. Dam ci go dziś wieczór, jeżeli mnie pozna.

A w jakiej pani była sukni?

W płaszczyku z popielic, była zima. Też będzie twój, jeżeli on mnie pozna. Ale jak widzisz, nie wygląda na to.

To jeszcze zobaczymy — mówiła Lulu. — Szkoda, że nie umiem gwizdać. Jak brzmi ta pani melodia? Jak się gwiżdże? — Iw sekundę, chociaż wszyscy chłopcy od pie­karzy i mleczarzy z tej dzielnicy nie mogli nauczyć gwiz­dać Lulu, udało się jej wydobyć z zębów i ust przejmujący dźwięk, nie mogła jednak nadać mu brzmienia Pożegnania.

Reginald był już daleko.

Pozna panią wracając...

Może, oczywiście. Teraz jednak należało się dowiedzieć, czy wróci, czy zapuści się w głąb lasu.

Nie może zapuścić się w las, bo umówił się na spot­kanie.

Nelly jednak miała wątpliwości i rzeczywiście Reginald zawahał się na skraju dębowego lasku. Widać coś go tam przyciągało, gdyż postawił stopę na ścieżce. Przypominał filmowe postaci, które wyłoniły się z jakiejś książki i któ­re do niej wracają po odegraniu swojej roli.

Myśli, że pani jest w lesie — mówiła Lulu.

I wydała okrzyk. Nie była to melodia Pożegnania, ale okrzyk, jakim idąc do kupca kolonialnego uprzedzała cór­ki dozorczyni, małe Papaye, że chce poinformować o czymś dziewczynki ze swojej dzielnicy. Ten okrzyk wywarł jed­nak większe wrażenie niż śpiew: Reginald odwrócił się; odblask słońca na liściach przyciągnął go, okrzyk dziecka potrafił go jednak zatrzymać. Tym bardziej że nie był to okrzyk zwyczajny, ale kombinacja gwary, której Lulu nauczyła się od baskijskiego służącego z drugiego piętra, i zawołania szwajcarskiego, które słyszała w ustach mu­rarza.

Zawrócił i minął je znowu. Dziewczynka, która krzyk­nęła, milczała, uśmiechnął się do niej i przeszedł.

Czy pani aż tak bardzo się zmieniła? — spytała Lu­lu.

Tak — odpowiedziała Nelly — dziesięć lat temu mia­łam jasne włosy.

Ale miała pani te same czarne oczy, oczy się nie zmieniają.

Nie, były błękitne. |

Ale pani zęby można by rozpoznać wśród tysiąca in­nych.

W piętnastym roku życia brakowało mi zębów, wy­rosły bardzo późno.

Naprawdę potrzebny byłby toczek i kołnierz z piór — mówiła Lulu. Myślała jednak równocześnie, że jest ja­kaś tajemnica, którą przed nią ukrywają. Może pani i przechodzień umówili się, że znakiem rozpoznawczym będzie to, iż się nie rozpoznają.

Ale pani jest pewna, że to on? Ma te same oczy, te same włosy?

Tak, to ja musiałam się zmienić. Widzisz, jest już da­leko. Odchodzi.

Upuścił ten znak, po którym mieliście się poznać.

Nie, to tylko bilet z metra.

On nie ma samochodu?

Ma, ma samochody, szoferów, konie wyścigowe, ale dziś powierzył się niższym potęgom ziemskim.

Co to są niższe potęgi ziemskie?

To takie, które zajmują się skromnymi ludźmi.

Małymi Papaye i mną?

Tak, nie chciałabyś mieć własnych dróg w świecie, kiedy się poruszasz?

Małe Papaye mają tandem.

Tandemy, trycykle zastępują niższe potęgi ziemskie.

I rzeczy, które by mie przyszły do głowy, jak winda, któ­ra wjeżdża na szczyt wieży Eiffla. Uruchamia ją fałszywa wyższa potęga. Ale windę w hotelu „Crillon” prawdziwa.

Czy małe Papaye i ja nigdy nie będziemy mogły się posłużyć narzędziami wyższej potęgi?

To bardzo trudne, postaram się posadzić cię kiedyś na grzbiecie wyścigowego konia.

Już siedziałam na grzbiecie wyścigowego konia. Oj­ciec zaprowadził mnie kiedyś w Chantilly do stajni, gdzie jego krewny jest chłopcem stajennym. Posadzono mnie na klaczy, która nazywała się Armida. Ale nie wyprowadzo­no jej z boksu. A więc to nie była wyższa potęga?

Była, ale się nie poruszyła. Skromni ludzie stykają

się niekiedy z nimi, ale tylko z nieruchomymi. Byłaś śmia­ła i ładna tego dnia. Prawda? Bo byłaś w nurcie wyższych potęg.

Nie można pozwolić, żeby on odszedł. Widzi pani, odchodzi. Czy mieliście jeszcze się spotkać?

Za dziesięć lat, co dziesięć lat, aż się poznamy. Daj spokój.

Ale Lulu upierała się przy swoim. Czuła niejasno, że mężczyzna i kobieta nie powinni tracić ani minuty, gdy spotkają się i poznają. Dziesięć lat radości, szczęścia li­czyło się nawet dla małej dziewczynki, jaką była Lulu.

H 1— Trzeba za nim iść! Chodźmy za nim!

Nelly opierała się, ale dziecko już biegło. Nie mogła po­zwolić, aby dziewczynka pomknęła w stronę Saint-Ger- main lub do lasu, gdzie błąkały się niższe potęgi, te najniż­sze. I Lulu naprawdę wołała, Reginald zaś, odwróciwszy się, zobaczył, że goni go dziewczynka, i sądził, że coś zgu­bił lub o czymś zapomniał. Zapomniał o Nelly. Zgubił Nelly. Wydłużał krok, gdyż zadyszana Lulu biegła, zbyt duża dzieliła ich jednak odległość; sił jej już brakło, no­gi się plątały. Zostawał tylko jedyny sposób, paść na zie­mię i wołać o ratunek. Tak też zrobiła, Reginald zaś i Nel­ly zbliżali się każde ze swojej strony ku leżącemu dziecku, które naprawdę płakało.

Reginald popatrzył na dziewczynkę. Była taka jak mała Portugalka, wzięła go sobie i nie chciała pozwolić, żeby odszedł.

Co ci jest, mała?

Pan musi ją poznać!

Kogo poznać?

Ona się zmieniła. Nie ma toczka z piórek, ale to ona.

Jaka ona?

Ta, której pan szuka. Trzymam go, proszę pani. Trzy­mam go.

Uwięziony przez małą dziewczynkę spojrzał na tę, która nadchodziła. Spojrzał na nią jak ślepy. Naprawdę jej nie poznawał. Lulu zaczęła szlochać.

■— Co jej jest?

Chce, żeby pan mnie poznał — powiedziała Nelly.— To niemądre dziecko wymyśliło sobie taką zabawę. Nie wiem, co jej jest.

Uśmiechnął się. Przyjrzał się tej ślicznej twarzy. Włą­czył się do gry.

Gdzie ja miałem oczy — powiedział. — To przecież pani.

Tak, to ona, to ona — wołała Lulu.

Co to dziecko mówi? Pani się nie zmieniła.

Tylko oczy — wołała Lulu — i włosy...

Od jak dawna nie widziałem pani?

Od dziesięciu lat — mówiła Lulu — gdyby nie ja, czekałby pan jeszcze drugie dziesięć. Bardzo mi się chce pić, proszę pani.

Zaprosił je na herbatę. Wspaniały samochód zajechał potem przed pawilon i zawiózł je do Paryża. Lulu milcza­ła. W samochodzie były kwiaty. Wszystko ze skóry, welu- ru, klonowego drzewa... Srebro, lustra. Była bardzo god­na, ażeby wyższe ziemskie potęgi pomyliły się co do niej.

II

Łatwość, z. jaką oddają się kobiety, może być zarówno dowodem ich niedoświadczenia, jak i frywolności, a męż­czyzna musi być wielkim niewdzięcznikiem, jeśli nie usi­łuje tłumaczyć sobie tego w pierwszy sposób. Nelly zo­stawszy kochanką Reginalda powstrzymywała oddech przez tydzień, czekała na znak od nowego przyjaciela. By­ły dwa rozwiązania: albo Reginald będzie usiłował dociec, kim ona jest, i należało to uprzedzić, albo nie będzie za­dawał jej pytań i zostawi rzeczy własnemu biegowi, co również należało przewidzieć. Nelly jednak z ptasią zdol­nością wyczuwania przyszłości, jaką posiadają lekkomyślne kobiety, w niczym nie zepsuła sprawy. Nie powiedziała nic na swój temat, nie nosiła żadnego klejnotu, który mógłby mieć jakąś historię; nawet wśród kapeluszy i sukien wy­bierała takie, które mimo czerwieni i zieleni robiły wra­

żenie anonimowych. Na każde spotkanie, do restauracji czy do teatru, przychodziła z lękiem, że będzie zmuszona odsłonić przed Reginaldem swoją przeszłość, przygody, skromną egzystencję, zwykłą przeciętną rodzinę. Tak po­stąpiła | Gastonem, który już od drugiego tygodnia wie­dział o wszystkich krewnych i wszystkich kochankach Nelly. Tajemny niepokój skłaniał ją jednak, żeby nie mieć żadnej rodziny, żadnego kraju, żadnego nawyku, żadnej wady. Wymawiała nazwę miasta tylko wtedy, jeśli prze­bywała tam w latach niewinnej młodości, mówiła tylko

o takich psach, które znała lub posiadała sama, unikała wymieniania koncertów lub ulubionych muzyków, czując, że oni pierwsi by ją zdradzili, unikała myśli o przyjacio­łach, jakie jej się nasuwały, tak jakby unikała samych przyjaciół. I na swoje szczęście. Reginaldowi zależało wi­dać podświadomie, żeby to, co przeżywa, nie było dalszym ciągiem, chciał mieć nową kobietę.

Zdwoiła ostrożność. Nie było nigdy mowy o jej rodzi­cach, spacerach na wsi, nauce. Obracała się na terenie oswobodzonym z poprzedniego życia, z poprzednich zwy­czajów, dawnych wycieczek, przeżytych zabaw i zmart­wień, na terenie dziewiczym. Co powiedzieć o dziewictwie, odzyskanym w ramionach Reginalda? Wyrzekała się do­świadczeń, nieomal wspomnień. Czasami łzy napływały jej do oczu, gdyż czuła się tak słaba, tak odarta ze swojego życia.

Należy oddać sprawiedliwość Reginaldowi, że nie zasta­wiał na nią pułapek. Czy rozumiał w ogóle kobiety i czy zależało mu na tym, żeby je uświęcać milczeniem i nie­wiedzą? Czy, przeciwnie, nie chciał- zniweczyć uroku tego spotkania, chciał uszanować w niej, podobnie jak ona w nim szanowała, jakieś incognito? Zmuszona bowiem była szanować w nim incognito. Gadatliwa, zazdrosna, ciekaw­ska, wobec tego mężczyzny, którego zaczynała kochać bar­dziej, niż kochała kogokolwiek dotychczas, musiała mil­czeć, nie mówić zwłaszcza o innych kobietach.

Dużo minęło czasu, nim przywykła do fpotkań w mil­czeniu, kiedy to zadawali sobie tylko pytania dotyczące

ich zdrowia lub miłości, odpoczynku lub snu. Zimą może by tego nie zniosła. Ale było lato. Jakieś znużenie parali­żowało mimo wszystko najbardziej rozmowne języki, wiatr nie dobywał żadnej sikargi z dachów i drzew. Dobrze było nawet leżeć i trwać w milczeniu przed tą niewiadomą. Drzewo również nie mówiło o tym, że spadło na nie tyle plwocin z balkonu, ptasiego łajna, wyczesanych włosów, kurzu z trzepanych dywanów. Ciekawe byłoby jednak zrozumieć, dlaczego Reginald umiał tak doskonale brać w ramiona, unosić z ziemi. Robił to w ten sposób, jakby jego zawód pdlegał na podnoszeniu z tapczana ciężarów długości metr pięćdziesiąt do metra siedemdziesiąt, wagi od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu pięciu kilo, i na zano­szeniu ich na łóżko. Nie mylił się nigdy. Ramię zawsze sil­nie podtrzymywało, dłoń była dobrze umieszczona. Tru­dno twierdzić, że nim spotkał Nelly, ćwiczył się całe życie na manekinach. Był zapewne pierwszy przeniesiony ma­nekin — jakaś kobieta niegodna szacunku — i drugi, trze­ci. Żaden jednak nie okazał się nagle zbyt ciężki, żaden się nie szamotał, twarz Reginalda budziła takie zaufanie. Jak poznać imiona tylu kobiet niezwykłych i doskona­łych! ( ( i j j ' j ;

Nie trzeba się wahać. Pewną część z jej życia należało ukryć przed Reginaldem, inną zaś dopuścić w ich miłości. Reginald nie będzie przecież przypuszczał, że ona nie mia­ła ani dzieciństwa, ani pierwszej radości, że nie przeży­wała pierwszego namiętnego uczucia. Z życia frywolnej i uroczej kobietki wyodrębniła to wszystko, czego nie mo­żna podważyć; wycieczki, które można było przyjąć w ca­łości, w towarzystwie nieszkodliwych ludzi, czyste i ol­śniewające miasta wyłaniające się z jej przeszłości: Annecy, gdzie samotnie spędziła jedną wiosnę — uratowa­ne było dziewicze jezioro, co za szczęście! Łabędzie, wio­sła — Aimiens, była tam z okazji czyjejś pierwszej ko­munii, na tle wody pojawiała się również katedra i zew­sząd — gdy sądziła, że jej znajomości kompromitują jej przeszłość — wynurzały się przedmioty, osoby, upodoba­nia związane tylko z nią, na które nic nie rzucało cienia.

Miała w swoim mieszkaniu książki, obrazy nie noszące na sobie odcisków palców mężczyzny, poszukiwanych przez policję; byli również autorzy, których czytała bez niczyich zaleceń, nie najlepsi, ale lubiła ich tym bardziej, że do­tarli do niej bezpośrednio, i cytowała ich Reginaldowi, który śmiał się z jej upodobań. Z Lulu, o którą Reginald często wypytywał, należało dokonać tego samego dzieła oczyszczenia i ogołocenia. Musiała przestać być córką po- sługacziki, o którą wystarała się jej .służąca Gastoma, po­lecona mu przez kucharkę niejakiego pana Hervé, którego stosunki z Nelly były dość nieokreślone. Trzeba było coś wymyślić. W czasie nieobecności Reginalda odwiedzała inne dzielnice Paryża; któregoś dnia udała się do Belle­ville, rozmawiała z tamtejszymi ludźmi, dotarła do Pré- -Saint-Gervais. Dzieciństwo małej dziewczynki mogło do­skonale mieścić się tutaj, między tą spokojną mieściną i pagórkami, skąd widać było miasto. Zabytki dawały jej wątek jakiegoś nowego życia, z wybitnymi ludźmi jak Richard Lenoir i Blanqui, z wydarzeniami Komuny, strze­laniną i pożarem Tuilerii, które dla niej traciły urok z po­wodu tyle razy zwiedzanego we dwójkę muzeum Arts Décoratifs.

Dobrze zrobiła, że się w ten sposób przygotowała. Pew­nego dnia Reginald zaczął mówić. Nie powiedział słów, które chciałaby usłyszeć: „Przed nami nie było nikogo. I my nie istnieliśmy, zanim nie spotkaliśmy się." Nie ułatwił sprawy. Wyciągnięty w fotelu, tuż przy niej — dotych­czas liczyła się tylko chwila obecna — zaczął opowiadać jej o swoim życiu. W pokoju panował półmrok. Wyglądało to nie tyle na zwierzenia, ile na spowiedź. Spowiedź utrzy­maną w takim tonie, z takimi uśmiechami i drwiną z sie­bie samego, jakie nie są dopuszczalne w konfesjonałach. Opowiedział jej o swojej matce, o siostrze, o rodzinnym mieście. Nelly słuchała skrępowana, zadawała na temat Nevers pytania, na które sama mogłaby sobie odpowie­dzieć, gdyż odwiedzała je z Gastonem. Doceniała dar, jaki Reginald składał jej w tej chwili z samego siebie, ale chciała, żeby zamilkł, drżała. Ogarnął ją nagle paniczny

/

lęk. Zrozumiała ¡naraz, że nie należy do tych istot, które pewnego pięknego dnia, ujmując rękę kochanego człowie­ka, mogą zacząć snuć opowieść o swoim życiu, jakhv to był jakiś śpiew, rozpocząć na chybił-trafii od byle ja­kiego okresu i dać się unieść szczerym, wspaniałym sło­wom.

Tak właśnie czynił Reginald: śpiewał. Śpiewał, jak śpie­wali poeci czy średniowieczni wędrowni bardowie, bez muzyki, ale z prostotą. Słyszała w tej chwili epiczny poe­mat Reginalda: jak rozstał się z matką idąc na wojnę, jak odkrył Brianda, jak miał psa zwanego Paluch, który wyra­tował go z wody. Bagnet jego na wojnie również mógł nosić jakieś miano. Jego koń. Ordynans. Teraz milczał. Wyczuwało się jednak, że mógł rozpocząć od następnego lub poprzedzającego epizodu, od śpiewu o pobycie w li­ceum, od śpiewu o podróży do Chin lub o Wilsonie, kiedy w Wersalu tylko on jeden chciał go zapytać, czy stoi za nim amerykański 'senat.

Byłżeby to cel życia? Móc je tak opowiedzieć, wyśpie­wać? Jakże więc niewiele osób umiało u zarania swojego życia wytworzyć tę atmosferę, tę gorączkę entuzjazmu, które określały je na zawsze. Takie zalecenie przekazują dzieciom rodzice bohaterów, ale matka Nelly najwidocz­niej je zlekceważyła; dla niej edukacja córki polegała je­dynie na żądaniu, aby Nelly nosiła rękawiczki. Mali bo­haterowie mogą rzucić się w życie bez rękawiczek... Trze­ba było przyznać, że ów heroiczny legendarny ton znalazł się w życiu Nelly dopiero wówcSas, gdy zetknęła się z Re- ginaldem. Nie miała Reginaldowi do opowiedzenia nic po­za chwilami, które spędziła z nim: mały kuplecik.

Był może jakiś sposób. Spróbować mimo wszystko uczy­nić ze swojego życia, do czasu spotkania się z Reginaldem, tę pieśń, którą mogłaby wyśpiewać. Znaleźć jedyny sens, jedyną barwę w tej tak rozdrobnionej, tak różnokolorowej egzystencji. Jakie elementy w jej życiu dawały tytuł do szlachetności, do legendy? Cóż mogła zaczerpnąć ze wspo­mnień? Nie były nadzwyczajne. Sprzeczki z braćmi, któ­rzy nie stali się bohaterami, ale akwizytorami w branży

jedwabniczej. Ci bracia musieliby być co najmniej męczen­nikami albo apostołami, żeby dziecinne zabawy zyskały choć odrobinę atrakcyjności. Jedyny poeta, który o niej pisał, zrobił to w dniu, kiedy chodziło o wczesny wyjazd na wycieczkę, a ona oświadczyła, że będzie spać tydzień.

Obudźmy królewnę, co w lesie zasnęła,

Nuże, bracia, do dzieła!

Nie miała upodobania ani do świętości, ani do grzechu. Nie należało szukać wśród kobiet, którym stawiają pomni­ki lub uwiecznianych przez pisarzy. Brała album ze swo­imi fotografiami. Były tam wszystkie, począwszy od jej narodzin, włącznie ze zdjęciem z balu maskowego w prze­braniu toreadora i zdjęciem z pozorowanego ślubu, gdzie występowała jako panna młoda podczas zabawy u wice­przewodniczącego Senatu. Przypatrywała się im zaczyna­jąc <Jd małej nagiej dziewczynki, która niewinnie pokazy­wała brzuszek i uda, aż do młodej kobiety, która perfid­nie je ukrywała. Nie można było jednak zobaczyć napraw­dę epopei, którą owe zdjęcia ilustrowały. Spostrzegała przede wszystkim, że większość z nich jest fałszywa: znaj­dowała się na jachcie, na koniu albo na jakiejś górze, ale tak samo nie była marynarzem, amazonką, alpinistką, jak nie była toreadorem czy panną młodą. Wszystko to była maskarada. Sfotografowana u stóp katedry w Bourges, w miejscu gdzie wznosił się stos Joanny d’Arc, lub przed największą tamą na świecie znajdowała się tam jakby tylko po to, aby dowieść, że pewne istoty nie mają nic wspólnego z pięknem, świętością, techniką. Tylko jakiś cudowny poeta mógłby znaleźć sens w tych obrazach; a najgorsze, że widziało się bardzo dobrze, iż to nie wstęp ozy prolog, ale że włączona jest już w pełnię życia, w ży­cie bez śpiewu... To nie do zniesienia.

Przyszło jej kiedyś na myśl, że jeżeli Reginald ją ko­cha, on właśnie musi słyszeć, kiedy jest przy nim, ten śpiew Nelly. Teraz bowiem zdawała sobie sprawę, że na świecie są tylko dwa rodzaje istot, takie, które mogą sie­

bie wyśpiewać, i takie, które nie mogą siebie wyśpiewać. Widziała to po swoich przyjaciołach, zarówno najbardziej przeciętnych, jak i najbardziej uzdolnionych czy szczęśli­wych. Jedni byli swoim własnym śpiewem, wszystko było w nich prawdziwe, silne, czułe, a drudzy naśladowali śpiew innych; młodość, przygody, nawet ich dzieci były kupleta­mi oderwanymi od tamtego śpiewu i połączonymi w pro­stacki różaniec. Dowody były liczniejsze, niż mogłaby są­dzić. Lulu miała swój śpiew, który stawał się wyrazistszy, gdy jasnym głosem zaczynała śpiewać swoje życie, kiedy to matka, zbiwszy ją pantoflem, chcąc ją sobie zjednać, dawała jej pieniążek:

Dwadzieścia sous z matczynej dłoni!

Cisnęłam je — cóż po nich...

Jeden z włoskich robotników malarzy, przychodzących do pracy w mieszkaniu, miał swój śpiew. Chcąc znaleźć właściwy kolor, zrobił naokoło drzwi kilkadziesiąt próbek i przychodził codziennie, żeby zrobić jeszcze jedną. Cza­sami bywał lekko pijany i utrzymywał, że wróble rozma­wiają z nim w drodze... „Jesteś rogaczem, mówiły wróble. Jesteś rogaczem...” Jeżeli wróble wtrącały się do tej sprawy, to naprawdę nie miały wiele do roboty. Kazał im powtórzyć. Powtarzały: „Jesteś rogaczem.” Daremnie do­ciekał, co mogło wróble interesować w tej historii, nie zdołał się dowiedzieć. Jeżeli ludzie pozwalają robić się ro­gaczami, co to może obchodzić ptaki — strusie czy wró­ble Jesteś rogaczem”, powtarzały, towarzysząc mu

wzdłuż ulicy Monsieur-le-Prince, gdzie kupował farby. Kiedy był mały, wróble nie wtrącały się do podobnych rzeczy... A czy one nie są rogaczami? Kukułka to ptak czy koń? Euzebia zresztą go nie zdradzała. Kiedyś zastał ją zamkniętą na klucz z czeladnikiem od rzeźnika. Powiedział jej, co mówiły mu wróble. „Co ci do głowy przychodzi, odpowiedziała. Pomyśl, jaki miły był dla ciebie ten rzeź- nidki czeladnik. Gdybyś go na czymś przydybał, upuściłby ci krwi, jeSt gwałtowny i silny jak wszyscy czeladnicy od

rzeżnika.” Nic podobnego, ten czeladnik uścisnął mu rękę lojalnie, wkładając fartuch, który zdjął z powodu upału. Trudno uwierzyć, że płócienny fartuch może być taki cięż­ki... „Będąc zresztą wróblem, nie siadałbym na parapecie, żeby zaglądać, co się dzieje w domach biednych ludzi. Nie dzieje się tam nic pięknego. Myją się. Dłubią w zę­bach. Będąc wróblem, oglądałbym, jak robi się rogaczy z ludzi bogatych...” „Może nie jesteś rogaczem, mówiły wróble, ale jesteś idiotą...” Obrzucił je wtedy kamieniami. Uciekły. Mimo że był idiotą, znalazł jednak sposób, żeby dokuczyć wróblom.

Nelly słuchała, wesoła i zasmucona. Wszystko, co robił ten prosty człowiek, nosiło cechy prawdy, posiadało swój styl, tak samo jak postępki Reginalda. Ani wysoki poziom umysłowy, ani różnorodność przygód nie miały najmniej­szego znaczenia w tym podziale ludzkości, który, rzekłbyś, wykluczał ją z prawdziwego obozu. Istniał może nawet śpiew przystojnego czeladnika rzeźnickiego, który zdejmo­wał, żeby go nie pomiąć, splamiony krwią fartuch i roz­kładał w miejscu bardzo widocznym na fotelu naprzeciw łóżka.

Również istoty, które nie mówiły, zwierzęta, drzewa, miały swój śpiew. Kot jej, nie miaucząc, dzięki swoim gestom i pozom był swoim własnym śpiewem. Również cedr w Ogrodzie Botanicznym, dokąd zaprowadziła Lulu, licząc, że spotka tam Euzebię. Teraz wiedziała, że Euze­bia bywa tylko w miejscach zamykanych na klucz, gdyż jest lękliwa. Także w menażerii tygrysy, lwy, a nawet kondory, były swoim własnym śpiewem. Hiena była śpie­wem okropnym. I za pośrednictwem wszystkich tych zwie­rząt, pręgowanych czy jednolitych, szorstkich czy gładkich, usiłowała wykryć, w czym Reginald jest do nich podobny, w ozym zaś ona jest do nich niepodobna. Była niepodobna do tygrysicy nie dlatego, że nie miała pręgowanej twarzy i że tygrysica miała ciało porośnięte włosem, ale raczej dlatego, że segregowała swoje listy i pomimo stosunków z Gastonem nie chciała zniszczyć żadnego z pięciu czy sześciu pakietów: pakietu Jeróme’a ukrytego pod piżama­

mi, pakietu Karola wśród nocnych 'koszul, małego pakie- ciku Reginalda w pudelku z chusteczkami. Nie była po­dobna do tapira nie tylko dlatego, że nie miała ruchome­go czoła i nie mogła chwytać mrówek nosem, ale z powo­du rachunków, które starannie wyprowadzała na czysto co tydzień i comiesięcznych wizyt w banku.

W Ogrodzie Botanicznym były również wróble, które towarzyszyły jej w milczeniu, ale ona czuła, że to z powo­du jej manii kąpieli. Lulu brudna jak kominiarz, którą od razu trzeba było wrzucić do wanny wraz z ubraniem, gdyż inaczej stawała się nieufna i znikała w Składziku z węglem — rozumiała je.

*

Pewnego dnia Reginald zaczął wreszcie mówić o niej i Nelly poczuła, że wszystko się popsuje.

W końcu nie powiem, że ty jesteś prawdą, jesteś jednak pewną prawdą. Nie wiem o tobie nic. Nie pytam cię o nic, bo mam wrażenie, że wszysljko odgaduję.

Co odgadywał w niej on, który odgadywał najbardziej skryte zamiary Venizelosa i najtajniejszą przyszłość naro­dów?

Chcesz, weźmy jakieś prywatne wydarzenie z twoje­go życia. Na przykład twoje zaręczyny.

Zaręczyny! Nie myślała nigdy o swoich zaręczynach.

Myśl o twoich zaręczynach powinna być dla mnie torturą, myśl o tym darze, jaki uczyniłaś i siebie w roz­kwicie młodości. Ale przede wszystkim to było dawno, prawda?

Och, tak. Miałam szesnaście lat. A więc osiem lat te­mu.

Co jej się stało, że włączała się w ten sposób w grę, że pozwalała nagle tworzyć taki przedział między rzeczywis­tą d nieprawdziwą Nelly? Reginald był dostatecznie wiel­ki, żeby stworzyć sobie sam swoją Nelly.

Nie wiem jednak, po co to zrobiłaś. Mam wrażenie,

W

że go nie kochałaś, że zdawałaś już sobie sprawę, że go nie kochasz.

Ach. nie! Nie kochałam go.

To prawda. On nigdy nie istniał. Nie kochała go. Była nawet jeszcze bardziej pewna, że go nie kochała, niż tego, że nie istniał.

Wydaje mi się, że nie byłaś szczęśliwa, gdy cię brał w ramiona.

Ach, nie! Nie byłam szczęśliwa.

Czemu odpowiadała na pytania, których jej nie zada­wano? Czemu odpowiadała zasmuconą, niezadowoloną twarzą? Bo istotnie pierwsza prawda, trudna do przyję­cia, polegała na tym, że on nie istniał. Po przyjęciu jednak tej pierwszej prawdy cała reszta była bezwzględnie praw­dziwa. Nie mogła znieść tego narzeczonego, który nie ist­niał, nie mogła wziąć go za ręce, kolor jego krawatów do­prowadzał ją do wściekłości, a w dniu ślubu, który się nie odbył, kiedy ten idiota, który nie istniał, zbliżył się do niej — wszystko inne, gdy myślała o Reginaldzie, było prawdą — odepchnęła go, obrzuciła obelgami, napluła mu w twarz. Posłużył się potem podstępem, trzeba było dwóch tygodni, Reginaldzie. Reginaldzie, czy ty wiesz, co to jest opierać się dwa tygodnie mężowi, z którym się mieszka... Potem pewnego wieczoru, ach, co za potwor­ność!

Co za potworność — usłyszała samą siebie mówiącą głośno — co za potworność!

Myślisz o swoim ślubie! Najdroższa, kochanie moje! Gdyby to nie był ten, byłby to może mąż, którego byś kochała i nie byłabyś teraz tutaj. Był dużo starszy od cie­bie?

Jeżeli Reginald nie odgadywał zbyt dobrze tego, co do­tyczyło prawdziwej Nelly, jakże odgadywał wszystko o tej fałszywej, którą trzymał w ramionach, prawdziwej mimo wszystko.

Dużo starszy.

Chcieli go twoi rodzice?

Oczywiście, chciała go jej matka.

Miał nazwisiko, prawda, wielkie nazwisko?

To takie dla mnie nieważne.

Jakąś posiadłość, zamek?

Tak. Ale to było dla mnie takie nieważne!

W Wenecji? W Trieście?

Dlaczego te aluzje do Włoch?

W tamtych stronach.

Czy mieszka tam jeszcze?

Nigdy do siebie nie pisujemy.

I tak rozpoczął się śpiew Nelly. Fałszywy. Był jednak śpiewem. Ten jej obraz nakreślony przez Reginalda nie­pokoił ją trochę, ale w gruncie rzeczy upraszczał grę i mi­łość. Nie musiała już odgrywać wobec niego roli wszyst­kich kobiet, niewinnej i perwersyjnej, mężatki i rozwód­ki, tych kobiet, od których, aby podobać się Reginaldowi, uparcie wzbraniającemu się zadawać jej dokładne pytania, zmuszona była przejąć wszystkie możliwości, wszystkie cnoty. Nieudane małżeństwo, smutne zaręczyny, zamek gdzieś pomiędzy Wenecją a Triestem (miała przyjaciela Włocha, starego księcia Borghese, zapyta go o topogra­fię miejscowości i nazwiska) były — nie musiała zmyślać niczego — jakimś ograniczeniem zadania kobiety, która kocha i chce zadowolić tego, kogo kocha. Nieznośne mil­czenie Reginalda o jej poprzednich cielesnych przeżyciach, które dręczyło ją obarczając jakimś poczuciem winy i po­tępienia, ileikroć spali razem, zostało wreszcie przełamane. Dopuszczał przynajmniej to, czego nie chciał nigdy wie­dzieć, że był 'ktoś, jeden, przed nim... Pięciu czy sześciu, mówiła prawdziwa Nelly, wszyscy mili, wszyscy dobrzy i szlachetni. Jeden jedyny, mówiła fałszywa Nelly, nędz­nik, brutal.

Zresztą to wychodzi na jedno.

Na nieszczęście wieczorem, kiedy leżała już sama i usiło­wała usłyszeć swój śpiew, poczuła się jeszcze bardziej mil­cząca. Nic w niej nie mówiło. Całe jej ciało, cała dusza były jakby nieme.

Mówiło jecjynie to, co mówi. Jej głos. Ale mogła tylko wydać przeciągłą skargę.

Nazajutrz po przebudzeniu w świecie już zajętym i aktywnym Nelly nie usłyszała skargi tego rodzaju, ale głois, który powiedział:

Cała ta niezwykła delikatność w stosunku do Regi- nalda nie wypływa z naturalnej delikatności. Dobrze wiesz, że jej źródłem jest ultimatum twojej matki...

Ktoś powie, że w moim opowiadaniu jest dużo głosów. Ale naprawdę wszyscy mamy kilka głosów. Czytanie po­wieści, wysłuchiwanie tragedii to moim zdaniem słucha­nie tylko jednego głosu postaci, które stałyby się zrozu­miałe dzięki wszystkim swoim głosom. Jest druga partia w roli Fedry, druga w roli Polyeucte’a, a może i trzecia. Z powodu braku tych partii te role są literackie, nie ludz­kie... Sama Nelly miała nie tylko te dwa głosy, które już znacie, głos wyobraźni i głos kłamstwa. Rozporządzała również głosem, mówiącym niewiele, ale który zawsze się włączał brutalnie, kiedy pozwalała sobie oszukiwać siebie samą, i przywracał prawdę. Głos zły, o którym nie było Wiadomo, czy mówił dla dobra Nelly, czy aby zadośćuczy­nić jakiejś zemście, i który miał śmiałość mówienia na głos, nie ograniczając się tylko do wewnętrznej przemowy. Ten właśnie głos kazał jej mówić głośno, kiedy wracała ze spotkania z Reginaldem, szczęśliwa, dumna z niego i z ich miłości. „A klejnoty, które ci dziś ofiarował, są olbrzy­mie.” Głos ten miał nawet tupet mówić o klejnocie spe­cjalnym, który nazywała brylantem pięciokaratowym, wielkim brylantem wartości stu tysięcy. „A brylant pię- ciokaratowy masz?” Nelly słyszała, jak wypowiada głośno to okrutne zdanie idąc trotuarem, i czerwieniła się. Albo też kiedy szła przykładnie za jakimś ślubem czy pogrze­bem, gdyż ceniła bardzo formy, i usiłowała wzbudzić w sobie litość lub przejąć się radością myśląc o losie tych, którzy mają do tego prawo, kobieta pilnująca krzeseł mo­gła usłyszeć, jak Nelly mówi o zmarłym: „Czy po śmierci będzie też taki brudny jak za życia?” Albo o pannie mło­dej: „Brylanty pięciokaratowe dostają się zawsze idiot-

kom.” Taki był głos, który dzisiejszego ranka mówił jej, że to, co uważała za delikatność w stosunku do Reginalda, jest rezultatem ultimatum jej matki.

To zresztą prawda. Dokument, który jej bracia i ona nazywali ultimatum matki, znaleźli w kasie ogniotrwałej ojca, kiedy otworzyli ją po jego śmierci. Dokument prze­rażający, z którego bracia się śmiali, ale dzięki któremu Nelly stała się osobą staranną w stosunku do ludzi, skru­pulatną zarówno wobec biednych, jak i wobec bogatych. Po separacji, której ojciec nie mógł znieść i nie rozumiał, gdyż kochał żonę i był wobec niej zupełnie w porządku, a i ona nie rzuciła go dla innego, otrzymał wreszcie pew­ne ultimatum. Żona zgadzała się na powrót do domu, ale pod trzydziestoma i jednym warunkami, z których każdy stanowił przedmiot osobnego paragrafu.

Te trzydzieści jeden przerażających przykazań dotyczy­ły wspólnego życia. — Kładąc krawat przed moim lustrem, nie będziesz poruszał grdyką, lekko pomrukując. — Siada­jąc do stołu, nie będziesz wkładał ręki do kieszeni spodni i wyciągał z niej zużytych wykałaczek i miękiszu chle- ba. — Kiedy będziemy przechodzili obok Trocadćro, nie powiesz nigdy: „W końcu nabrało pewnego stylu.” — Bę­dziesz się starał nie podsuwać mi pod oczy paznokcia środkowego palca, jest żłobkowany i działa mi na nerwy.

Nie będziesz więcej nosił żelowanych butów, bo za każ­dym razem ślizgasz się na płytkach przy wejściu. — Nie będziesz nigdy opowiadał w mojej obecności swojej histo­ryjki o pewnym zachrypniętym panu, który idzie się ku- rować i któremu otwiera żona doktora. — Kąpiąc się pod żadnym pretekstem nie będziesz śpiewać. — Kiedy posta­nowisz spędzić noc w moim pokoju, nie zapytasz nigdy: „Chcesz, żebym z tobą spał, kochanie?” Wiesz, że nie chcę i że robię to tylko na siłę i ponieważ nakazuje tak sakra­ment. Milcz więc. — W te dni nie będziesz miał nigdy w kieszonce piżamy chusteczki tego samego koloru. — Zmienisz swój podpis likwidując idiotyczny zakrętas, któ­rym go opatrujesz. — Pod żadnym pretekstem nie każesz mi podziwiać swojego psa i pod żadnym pretekstem nie

będziesz go nakłaniał, żeby mnie adorował. — 0 połowę Skrócisz czas, jaki przeznaczasz na czyszczenie zębów, i przestaniesz używać pieniącej się pasty. Myśl, że jesteś w domu z ustami pełnymi piany, jest dla mnie absolutnie nie do zniesienia. — Nie będziesz cytował żadnego łaciń­skiego słowa, żadnego przysłowia. Nigdy więcej nie po- wiesiz: „Chi lo sa?”, jedynych słów, jakie znasz po wło­sku. — Nie będziesz używał słowa „kubiczny" zamiast „kubistyczny”. Raz na zawsze zresztą przestaniesz mówić

0 malarstwie... I tak dalej. A przykazań było tylko trzy­dzieści jeden, gdyż kierowana antypatią i często nieobecna w domu ograniczyła kontakty wizualne i duchowe z mę­żem do liczby trzydziestu jeden.

Zresztą ojciec zgodził się na wszystko. Nelly przypo­mniała sobie powrót tego człowieka, który wydał się jej ogołocony, bo był ogołocony z trzydziestu jeden manii.

1 rzeczywiście nie opowiadał już historyjki o zachrypnię­tym panu. Nelly domagała się jej kiedyś przy stole, a on poczerwieniał. Mył zęby ukradkiem, kiedy matka wyszła. Przypominała sobie, że zaprowadził ją pewnego dnia do akwarium przy Trocadero i powiedział stojąc naprzeciw tego budynku: „Popatrz, Nelly, był bardzo brzydki, ale teraz nabiera stylu...” Jakiegoż stylu nabierał biedny oj­ciec poprzez ten dokument! Miała jeszcze szafirową chu­steczkę, którą ofiarował jej kiedyś przyszedłszy ucałować ją w łóżku i której długo nie chciała przyjąć, bo ojciec był w szafirowej piżamie. Wsunął ją pod poduszkę bez słowa; uściskała go, on zaś odszedł do pokoju matki ci­chutko, przejęty, ale taki milczący...

I to tacy ofiarowują pięciokaratowe brylanty”, kończył głos. Istotnie ofiarował pięciokaratowy brylant. Kiedy w dniu imienin żona znalazła puzderko, wzięła je do ręki

i zapytała, co to jest, stłumił słowa: „Chi lo sa" atakiem kaszlu, wskutek czego jego grdyka gwałtownie się poru­szyła...

I taka również była kobieta, która poślubiła potem nie­ciekawego brodatego posła z brudnymi paznokciami, o po­dejrzanym zapachu, noszącego czarne marynarki i spod-

nie innego koloru; uwielbiała go, a on opowiadał w nie­skończoność historię o wiejskich dziewczętach w Marcis, wobec której historia o zachrypniętym panu była skandy­nawską legendą.

Nelly miała siedemnaście lat, kiedy otworzono ognio­trwałą kasę, aby znaleźć w niej testament ze wskazówka­mi ojca dotyczącymi jego pogrzebu, i to ona pierwsza przeczytała ultimatum. Niektóre przykazania były pod­kreślone czerwono, ze znakiem zapytania, te, których nie zrozumiał lub uważał, że są zbyt niesprawiedliwe, o żłob­kowanym środkowym palcu, o włosach w uszach, o psie, przykazanie zabraniające mu rosyjskiej wody kolońskiej, wolałaby jodoform, i nakazujące używać zwykłą wodę ko- lońską... Przez drzwi gabinetu Nelly widziała go leżącego na łóżku ze ¿krzyżowanymi na piersiach rękoma, a żłob­kowany palec istotnie rzucał się okropnie w. oczy i sku­piał blask świec. Był w takim stanie, że mógł wreszcie podobać się matce. Grdyka znieruchomiała. Żadnej oba­wy o wykałaczkę. Nikły zapach fenolu. Zupełnie wyklu­czone, żeby z zamkniętych ust mogły wydobyć się słowa: „Czy zechciałabyś, kochanie...” Garnitur bez chusteczki. Żona pocałowała go nawet. Posunęła wielkoduszność tak dalece, że nie oddaliła psa, który skowyczał w sąsiednim pokoju, psa, który kochał wszystkie zakazane gesty. I mo­że istotnie począwszy od tego dnia Nelly zaczęła być isto­tą ludzką świadomą.

Świadomość ta skłaniała ją zresztą do jedynego obo­wiązku: nie być natrętną w stosunku do ludzi. Aby poin- ścić ojca obserwowała z początku matkę. Miała spojrzenie krytyczne, odziedziczyła to po niej. Przez dwa tygodnie notowała wszystkie manie matki, opracowała nowy zbiór przykazań, które zamierzała przepisać na maszynie i po­słać jej anonimowym listem. Nie wytrwała w tym zamia­rze. Niedoskonałości matki wydały jej się wkrótce jedy­nymi racjami, żeby ją kochać. Jej mania koronek — nie będziesz używała koronkowych poszewek na poduszki — •mycia z^bów wodą de Vals — nie będziesz żądała wody de Vals do zębów — zapuszczania sobie całych butelek

płynu do oczu pod pozorem, że oko ją szczypie, żeby mieć rozszerzone źrenice, wszystko to składało się właśnie na wspomnienia, które Nelly przeżyłaby najboleśniej, gdyby matka uimarła.

Podarta swój dokument... Postanowiła jednak osobiście nie narażać się ani na odrazę, ani na sympatię ludzką. W tym wszystkim, co dotyczyło jej toalety, nie było nic, co upoważniłoby innego człowieka do okazywania jej nad­miernej miłości czy też nienawiści. Malowała się, wycie­rała nos, kichała, nosiła pończochy, miała pewien sposób mówienia, pisania, słowem osłonę, która nie mogła ani za­skoczyć, ani się uprzykrzyć. Odmieniła swój charakter pisma o zbyt wydłużonych literach, aby jakiś czytelnik lub listonosz nie mógł traktować jej z pobłażaniem. I tak było ze wszystkimi „skórkami” tej osłony. Po zmyciu szminki, w pończochach i podwiązkach... Również gdy by­ła naga. Paznokcie jej, włosy miały w sobie jakąś dosko­nałość, która wykluczała zainteresowanie czy sympatię. A z czasem w każdym geście, w każdym postępku stała się jeszcze bardziej jasna, czystsza. Uroczy poeta, FTanęois Grenadin, który tak bardzo zabiegał, żeby nawiązać z nią przyjaźń, powiedział jej, że jest klasyczna. I miał rację.

Sposób, w jaki myła ręce czy ciało, zwłaszcza zęby, w jaki jadła i obierała pomarańcze, nie okazywała, że jest spocona, znużona, zaśliniona, nie wygniatała sukienek, nie dopuszczała do lecenia oczek w pończochach, sprawił, że stała się wybitnie klasyczna. I wróciła nawet do nawyku narzuconego przez matkę: nosiła zawsze rękawiczki; zro­zumiała nareszcie sens tego przykazania — dzięki ręka­wiczkom matka mogła nie dotykać bezpośrednio ojca. Ona dzięki nim mogła nie dotykać ludzi.

Jeżeli masz gołe ręce, to naprawdę mają coś do zro­bienia — mówił głośno głos przez jej usta. I dorzucał: — Zobaczysz, czy nie zdejmiesz rękawiczki, jak dostaniesz pięciokaratowy brylant.

Nie było to całkiem słuszne. Prawda, że Nelly zbliżała się do momentu, który się zdarza tego czy innego dnia w życiu każdego mężczyzny i każdej kobiety, dzięki które-

lnu życie staje się usprawiedliwione lub nieudane. Ten moment może zajść w najwcześniejszej młodości i w naj­dalej posuniętej starości; to rodzaj łaski, która nie jest ł*ską na życie przyszłe, ale na życie z tego padołu. Do­świadczyły jej kiedyś sześcioletnie dzieci na spacerze, za­mykając oczy przy pooałunku, wsiadając na osiołka czy też wchodząc do jakiegoś pałacu. Nelly nie doznała jej dotychczas nigdy. Żadna presja świata zewnętrznego, żad­na lektura, żadna muzyka nie wywołały w niej tego wzru­szenia, wskutek którego każdy człowiek zostaje wycofany z szeregów przeciętnych ludzi i poproszony o zajęcie ko­lejki za Mozartem, Mamon Lescaut, Neronem lub Gau- thier-Villarsem. Czuła, że w tej chwili ma coś zrobić czy odczuć. Wyczuwała to tam, gdzie istotnie można to zna­leźć najczęściej, w twarzy kochanka, w wygwieżdżonej nocy, na tarasach, będąc jednak wielką egoistką i nie wie­dząc, czy przysporzy jej to radości czy smutku, odwiedza­ła te miejsca tylko wówczas, gdy Reginald mógł jej towa­rzyszyć. Nigdy już muzyki bez niego, nigdy spaceru stat­kiem przy księżycu, nigdy organów w kościele. On jeden tylko mógł ją uchronić przed nim samym. Spoglądała mu prosto w twarz, i ta twarz — tak niebezpieczna, kiedy by­ła daleko — stawała się niegroźna. Tak, był sposób, żeby nigdy naprawdę nie zbliżyć się do Reginalda — być za­wsze przy nim.

*

Nelly wyczuła wówczas, że może oddać się cała, że zbliża się do pewnej dojrzałości dotyczącej nie tylko jej ubrania czy ozdób dodatkowych jak oczy czy sto­py. Jak mówią krawcy, była idealnie zharmonizowaną ca­łością. To zresztą rzucało się w oczy. Przyjaciele byli zdzi­wieni nie dlatego, że jej nie poznają, ale na odwrót, że poznają ją aż za dobrze, że stykają się nagle z Nelly jak­by w stopniu bardziej nasyconym, tą Nelly Taczej cłkliwą, którą zawsze widywali. „Co ci jest? — mówiła matka. — Jesteś w szczytowej formie.” Nelly zaś dostrzegała nagle w jej oczach owo twarde spojrzenie, które ją skłoniło do

ułożenia trzydziestu jeden przykazań. Spojrzenie to szu­kało jednak daremnie, nie znajdowało niczego. Od tej po­ry — wolała dotychczas towarzystwo mężczyzn, którzy oceniali jej cechy szczególne, właśnie oczy lub palce czy zęby — Nelly upodobała sobie raczej tych, którzy oceniali ją w całości, co doprowadziło do pewnej zmiany adorato­rów; odsuwając się od żigolaków nawiązała kontakt z ty­mi, którzy zdolni byli ocenić jej urodę w ogóle, to zna­czy | generałami kawalerii, profesorami z Akademii Me­dycznej, a także z dziećmi.

Cóż za piękna figura — mówili generałowie kawa­lerii.

Czarująca osoba — mówił profesor Gonzelve.

Jaka pani śliczna — mówiła Lulu.

Cały jej strój podyktowany był troską o to, by ją po­dziwiano. Wychodziła częściej pieszo. Czuła bowiem po­trzebę, żeby wychwalali ją przechodnie, kelnerzy z ka­wiarni, robotnicy. Wielu ją chwaliło.

Piękna dziewczyna — powtarzali.

Chciałbym mieć taką siostrę jak ona — mówił urzęd­nik z gazowni do posługaczki.

Trochę oszukiwała. Przychodziła z bukietem fiołków oświadczając Reginaldowi, że jakiś młody człowiek kupit go pośpiesznie w kiosku i rzucił jej do taksówki, gdy się zatrzymała. Była to nieprawda, po prostu kłamstwo mają­ce na celu stworzenie powiązania między nią a ogólnym podziwem, którego pragnęła. Opowiadała Reginaldowi, że podczas ostatniej podróży do Hiszpanii, gdy wychodziła z kościoła, jakieś dziecko zawołało: „Idźcie po proboszcza, Matka Boska ucieka.” Słowem, chciała uzyskać od wszyst­kich to, czego dawniej nie przyszłoby jej na myśl żądać od nikogo, zgodę, która stała się dla niej nieodzowna, przyzwolenie na własne życie.

Pewnego razu zatelefonował Grenadin. Najpiękniejszym dniem w jego życiu, mówił, będzie dzień, kiedy Nelly go

odwiedzi wraz z Heleną Guise, którą tego dnia spotkał.

I rzeczywiście Helena Guise i Nelly wyglądały naprawdę jak dwie boginie. Można było go zastać w Ministerstwie Pracy, gdzie był zastępcą dyrektora gabinetu ministra. Przysłał ostatnią swoją książkę dwóm spotkanym kobie­tom: nie było tam mowy o kobiecie, ale o foce. Nelly to odpowiadało. Jeżeli zresztą poeta może tak pisać o foce, uczynić z niej namiętną i przebiegłą istotę, zawrzeć tyle czułości w płetwach, w ogonie stworzenia podobnego do ryby, cóż potrafiłby zrobić z Nelly, ze sztucznych płetw Nelly zwanych rękami, ze sztucznego ogona Nelly zwanego nogami, ze skrzeli czyli uszu Nelly, które przez swój do­skonały kształt muszli przypominały naprawdę morze. A więc z Heleną Guise, która wyglądała raczej jak konik morski, Nelly udała się do Grenadina jak do idealnego fotografa.

Było piękne czerwcowe popołudnie. Blask słońca dotarł do długich ministerialnych korytarzy. To para bogiń mu­skała stopami awinioński mokiet, którym były wyłożone. Weszły na monumentalne schody, jak kariatydy na weekendzie, przeprowadzane zachwyconym spojrzeniem attachés. Z oficjalnego gmachu emanowało oficjalne ze­zwolenie na tyle młodości i piękna. Mundur woźnych, przemykające dyskretnie zaciekawione maszynistki, czap­ka gwardzisty narodowego były w słońcu niemal praw­dziwymi poetyckimi kompozycjami. Dotarły do piętra mi­nistra i same u wejścia na salę, nie wiedząc, że małe drzwi w stylu Ludwik XVI w głębi, poniżej dwóch najad splecionych w uścisku, są drzwiami do toalet, skierowały się w tę stronę, gdy drzwi nagle się otwarły. Zdążyły je­szcze usłyszeć szum spuszczanej wody i dostrzec François Grenadina, jak z garderobą w lekkim nieładzie otwie­ra szeroko drzwi i zamyka je zaraz gwałtownie. Śmiejąc się odnalazły potem jego gabinet i czekały. Jest zajęty u ministra, powiedział jego kolega. Pójdzie go uprze­dzić.

Kolega powrócił.

I— Grenadin wyszedł. Nie przyjdzie już dzisiaj.

Roześmiały się i powiedziały, gdzie go widziały.

Nie chce wrócić — powiedział kolega. — Panie go tam zastały, wstydzi się.

: — Niech pan go ubłaga. Niech pan mu powie, że czeka­my.

Kolega wyszedł z pokoju, towarzyszyły mu z daleka.

Jesteś tam, François?

Tak, a gdzie mam być? Gdzie godzien jestem być, jeżeli nie tutaj?

Te panie na ciebie czekają.

-— Powiedz im, że nigdy stąd nie wyjdę. Od roku my­ślę tylko o nich i zastają mnie właśnie tutaj.

Masz przecież prawo wejść tam na moment.

Na moment? Na kwadrans. O, ja nieszczęsny! Po­wiedz, że ich nigdy nie zobaczę.

Przyjaciel wrócił.

Poślę woźnego — powiedział — powiem, że wzywa , go minister.

Przyszedł woźny.

Był to poczciwy człowiek, który chętnie podjął się tej misji, ale nie umiał kłamać.

Panie Grenadin, wzywa pana minister.

Proszę mu powiedzieć, gdzie jestem.

To pilne, proszę pana. ' " ,

Minister ma szczęście, mój poczciwy Houlier, że ma coś pilnego do roboty. Ja stale próżnuję i jestem zbędny.

Pan żartuje, panie Grenadin.

Mój zacny Houlier, wiem, że minister mnie nie wzy­wa. Pan chce, żebym opuścił moje schronienie. Bardzo mi tu dobrze. Nie zauważyłem, że widać stąd plecy bogiń. To bardzo interesujące. Przez okienko dostrzegam garaż. Fantastyczne.

Co mam powiedzieć tym paniom, panie Grenadin?

Houlier, gdyby panie, które od roku otaczałeś praw­dziwym uwielbieniem, zaskoczyły pana w tych uchylonych drzwiach, wśród szumu spuszczanej wody, czy pan by z nimi spokojnie rozmawiał?

Musiałbym ze względu na moją funkcję, panie Fran­çois.

Mówi pan do mnie François. To bardzo miłe, że w takich okolicznościach używa pan mojego imienia. Panu na imię Ernest, prawda?

Na imię mi Ernest.

A więc, mój poczciwy Erneście, naleganie na nic się nie zda. Proszę powiedzieć tym paniom, że jestem u mi­nistra.

Nie chcą w to uwierzyć, panie François.

Erneście — lżej mi zresztą, jak mówię do pana po imieniu — nie dziwię się, że nie chcą w to uwierzyć. One wszystko rozumieją. To, że jestem nicpoń, niezdara, pechowiec, rozumieją to w tej chwili. Są piękne, praw­da?

Ernest spojrzał na przyjaciela Grenadina, który skinął potwierdzaj ąco,

Nie bardzio znam się na tym, proszę pana, ale wyda­ją mi się bardzo piękne.

Długie milczenie. Ernest wrócił, przeprosił panie, Hele­na Guise i 'Nelly już były przy drzwiach. Zapukały.

O co jeszcze chodzi, Erneście?

To nie Ernest, to Nelly — powiedziała Nelly. — Niech pan wyjdzie. Niech pan się | nami zobaczy.

To' panie! Nigdy. Niech panie odejdą.

Zachowuje się pan jak dziecko. Mam brata, który co dziesięć minut chodzi tam, gdzie pan jest.

Ja również. Mam siostrę, która tam czyta gazetę. No

i co z tego? Panie tam nic nie czytają, nie pokazują się panie w drzwiach.

To prawda, że jesteśmy bardzo piękne — powiedzia­ła Helena.

Niech pan to wyzyska. Nie co' dzień nam się to zda­rza.

Wszystko mi jedno. Nigdy już pań nie zobaczę.

Nelly wpadła w gniew.

Niechże pan wreszcie posłucha! Helena i ja potrze­bujemy pana. Niech pan zje z nami obiad. Zawieziemy

Hi

i

pana, dokąd pan zechce. I przez wszystkie dni w tym ty­godniu, zależnie od pana wyboru, może pan nami rozpo­rządzać.

Nie nadaję się już do niczego. Ulokuję się tu na zaw­sze. Będę pisał na ścianie koszarowe wiersze i rysował bo­homazy. To los, na jaki zasługuję. Zastanawiałem się, dla­czego nazywam się Grenadin. Dlaczego noszę to idiotyczne nazwisko. Teraz już wiem.

Jest pan naprawdę głupi. Zamykam pana i zabieram klucz.

Helena i Nelly musiały więc obejść się tego dnia bez poety. Grenadin nie domyślał się, że odmówił im general­nej zgody świata na ich życie. Sądzą, że wreszcie wyszedł. Nigdy go już nie zobaczyły.

Od tej chwili w Nelly zrodziło się coś jakby porozumie­nie z 'ludem, z tym, co matka nazywała „szumowinami". Nie zabiegając bowiem przez dumę o komplementy rów­nych sobie czy mężczyzn, w których nie pragnęła wzbu­dzić zainteresowania, całą swoją przymilnością i wdzię­kiem obdarzała świat pośledni. Zbliżała się do robotników do połowy ukrytych w ziemi, słuchała komplementów do­ciera jącyh do niej z palenisk. Starała się znaleźć wśród Zbiegowisk, przy rozbiórkach, przy robotach brukarskich. Między kierowcami taksówek od pierwszego rzutu oka poznawała takiego, który powie odjeżdżając, że wiózł naj­ładniejszą z pasażerek. Sprawunki u kupca kolonialnego

i w sklepie z pasmanterią, do których nadawała się do­skonale Lulu, dostarczały jej okazji, aby przekonać te skromne kobiety o łączącej je więzi braterstwa z czaru­jącą, wytworną, ale skromną kobietą. Cykliści w czerwo­nych i zielonych swetrach przejeżdżali tuż koło niej, a cza­sami muskali ją ręką. Oczywiście ściśle biorąc nie tego właśnie pragnęła. Niekiedy, spotikawszy się z Reginaldem, mimo że całe popołudnie zbierała żniwo sympatii „szumo­win’’: drugorzędnych krawcowych, manikurzystek z pod­rzędnych zakładów i bileterów z metra, nie czuła się czy­sta, wyczuwała wkoło siebie swoje własne milczenie — brak śpiewu — i milczenie donośnego głosu.

Mm

f

Była taka jak wszyscy z wyjątkiem nielicznych. Potrze­bowała pochwał.

Próbowała czasami sama. Ponieważ Reginald nie był poetą — kobiety, których przyjaciele są poetami, nie zda­ją sobie sprawy ze swojego szczęścia — próbowała patrzeć na siebie tak, jakby to robił on... Parę razy W życiu prze­mawiała do siebie wieczorem, przy zgaszonym świetle, pieszcząc się i mówiąc sobie komplementy... Ponowiła tę próbę przed zaśnięciem. Zaczęła od wszystkich zalet. „O ty, taka piękna, taka dobra, szlachetna, ty, która do­brem płiacisz za zło...”

Wszystko to jednak była nieprawda. A nawet po raż pierwszy Nelly uświadomiła sobie, że istnieje' kłamstwo.

Całe zagadnienie streszczało się w tym: dla tej dość przeciętnej istotki, jaką była, znaleźć Wielką pofchwałę, trafną, prawdziwą i bezkresną.

IV

Powrót Gastona nie uprościł rzeczy.

Nie dlatego że nie mogła dzielić swojego normalnego życia między Reginaldem a nim- Staranność, z jaką ukry­wała przed wszystkimi nowy związek, zadziwiła ją samą. Reginald należał do ludzi, którymi można się szczycić, a ona ukrywała w cieniu pięciokaratowy brylant. Zasta­nawiała się nieraz, dlaczego robi tajemnicę, jakąś niezwy­kłą przygodę czy występek z tego, co mogło być otwarcie uroczą i pochlebną przyjaźnią, dlaczego ich oboje otacza tajemnicą. Teraz, kiedy Gaston był tutaj, przed nią, szczę­śliwy, że udało mu się Skrócić o dwa miesiące pobyt w Ameryce, gdzie na międzynarodowej konferencji doty­czącej ryżu i mąki pełnił funkcję Wiceprzewodniczącego, zastanawiała się, którego chciała ukryć przed drugim, któ­ry był tym, dla kogo wybrała to podwójne życie: słowem, którego kocha. Kogoś kochała, czuła to po pewnym znie­cierpliwieniu, po jakimś niepokoju. Była w tym zdrada.

Naprawdę jednak zadawała sobie pytanie, kto jest, kto

zostanie zdradzony. Gaston nie domyślał się, że pod pozo­rem lekkiego bólu głowy, o którym wspomniała na wszel­ki wypadek, Nelly przypatrując mu się usiłowała dociec, czy w tej historii jest on zwycięzcą czy ofiarą. To nawet nie takie proste. Czy kochała szaleńczo Gastona, a trochę Reginalda? Trochę Gastona, a trochę mniej Reginalda? Natychmiast uświadomiła sobie, że nie kocha szaleńczo Ga­stona, ale to nie załatwiało sprawy. Mimo wszystkich jej wysiłków istniała jakaś równoznaczność między tą nie-mi- łóścią do Gastona a sentymentem do Reginalda. Albo ra­czej konflikt nie polegał na tym, nigdy nie miała dwóch kochanków w tym samym czasie, ale tak jak wszystkie kobiety opierała swoją moralność na jakimś zaufaniu po­kładanym w miłości, na niewyrażonym przekonaniu, że najskromniejsza miłość warta jest wszelkich kompromi­sów, nie mówiąc już o ofiarach. Konflikt istniał między tym mężczyzną, który miał imiona, przezwiska, który opo­wiadał jej o przyjaciołach z imionami i przezwiskami, któ­ry dotykał każdego bibelotu, witał każdy obraz, a tym innym, z którym żyła, a żadne imię ludzkie, żaden co­dzienny przedmiot nie odrywał ich od siebie.

Co do swojej duszy, Nelly za nią odpo­wiadała. Była pewna, że zniesie powrót Gastona bez niepokoju, który by dawniej odczu­ła. To co do duszy. Bardzo dobrze... Co do ciała... Co do ciała, to oczywiście trudniejsza sprawa.

Wiem, że byłaś mi wierna — powiedział Gaston po­zorując wesołość, ale najwidoczniej wzruszony.

A więc żbierałeś informacje.

O nie. Pisano mi... I widzę.

Widział dobrze. Nelly absolutnie nie miała wrażenia, że zdradziła Gastona. Gastona można było zdradzić tylko ko­chając takich jak Gaston, tę odmianę mężczyzn podobnych do Gastona, a niepodobnych do Reginalda, w której miesz­czą się wszyscy mężczyźni oprócz jednego. To anonimowe, szczodre, niemal nieznajome ciało, jakie powierzała Regi- naldowi dla uścisków nie do wysłowienia, i to skatalogo­wane ciało, jakie znał Gaston, dzieliła taka sama różnica,

jaka dzieli dwie dusze. Musiało być w tym wszakże coś jeszcze ważniejszego, gdyż szczery i złośliwy głos zaczął mówić: „Nie przejmuj się. Wystarczy zanik pamięci.” Gaston spacerował po pokoju, opowiadał o strajku win­dziarzy w Ameryce, przygotowywał koktejle, przerywał, żeby podejść i pocałować ją.

Nie wiem, co mi jest” — zastanawiała się Nelly.— Po­wrót Gastona wygląda zupełnie inaczej, niż sądziłam. Nie jestem wcale niezadowolona, że go widzę, prezentuje się nawet lepiej, dużo lepiej, niż przypuszczałam. Słucham go, jest zabawniejszy i inteligentniejszy, niż myślałam. Nie­wątpliwie opowiedział najdowcipniej o strajku windziarzy w Nowym Jorku. Wydaje mi się również bardziej czuły, naprawdę wygląda na szczęśliwego, nie wpadł nawet do matki, którą uwielbia ponad wszystko, tylko przyszedł do mnie. Jest również poważniejszy. Widać także, że ma wię­cej energii, niż myślałam. A mimo to cały ten postęp w je­go istocie, to osiągnięcie wyższego stopnia człowieczeństwa sprawia, że stał mi się mniej drogi, nie tak miły jak lek­komyślny Gaston z brzuszkiem, opętany myślą o rodzinie, jakiego oczekiwałam. Proszę, piję tylko jeden koktejl. Dla­czego to uczucie przykrości, zamiast żeby mi to robiło przyjemność?”

Uczucie przykrości, dowiedziała się o tym później, pły­nęło z tego, że tak odmieniony Gaston nie ułatwiał jej za­dania. Kobiety idą na kompromis tylko ze złem. Gdyby Ga­ston powrócił taki, jaki odjechał, beztroski, lekkomyślny, samolubny, Nelly niewątpliwie byłaby zaskoczona. Zgodzi­łaby się ponownie na zwykłe z nim życie. Dokonując jed­nakże w sobie takich zmian na korzyść, wyłamywał się z przyjętych warunków i z egzystencji, w której podłość

i kompromis są sprawami naturalnymi.

Jakie to ciekawe — myślała Nelly. — Gdyby Gaston był prostacki, otyły, skąpy, spędziłabym z nim noc... Te­raz się waham. Biedny chłopak, nie domyśla się, co go cze­ka, a ma takie wierne oczy, czystszy głos, twarz bardziej szczerą.”

Życie minione złożyło Nelly pewną obietnicę: że będzie ^ -

f

zawsze przeciętna, tępa, banalna, bardzo banalna. Obietni­cę, której dotrzymali znakomicie inni przyjaciele i przyja­ciółki Nelly. Zupełnie nieodzowny warunek, aby życie z Reginaldem pozostało nadal takie, jakie było, wzniosłe, spokojne, umieszczone w atmosferze, w której Nelly bra­kło niekiedy tchu. Reginald wszędzie mógł nadal być taki jak | nią, przywykł do tego, potrafił to. Nelly już by nie potrafiła. Żyć co dzień przez parę godzin tą dziwną i czy­stą rzeczywistością, której wątku jeszcze dobrze nie rozu­miała — po prostu wspaniałomyślnością, szlachetnością, miłością, tak, mogłaby. Była wtedy naturalna, szczęśliwa. Ale — czy dlatego, że mówiła sobie, iż odbiłoby się to źle na jej innej egzystencji? — nie pozwalała, by cokolwiek z tego życia przeniknęło do innych chwil. Przyszło jej kie­dyś na myśl, kiedy szła na spotkanie z Reginaldem, że ubiera się tak jak kobiety udające się do domu schadzek. Ten satai nijaki strój, ta sama maska łagodności i bezczyn­ności na twarzy, ten sam wysiłek, żeby nie spieszyć się ani nie być zbyt powolną. Ona jednak miała spotkanie z szeregiem nawyków i wyobrażeń, obcych również jej ży­ciu: z przywiązaniem, spokojem i wiernością. Nie czuła się jeszcze na siłach, żeby tę obcość wprowadzić do swojej ro­dziny i domu.

Musiała się czuć bardzo odizolowana i bardzo szczelnie odseparowana wieczorem w łóżku, żeby przeczytać jakąś książkę czy posłuchać płyty, którą poradził jej Reginald, dopuścić choćby tylko echo swojego życia z Reginaldem. Chronimy się w życiu, jak możemy. Nelly, dotychczas szczęśliwa, chroniła się przed szlachetnością dzięki egois­tycznej i kłótliwej matce, dzięki małostkowym i gadatli­wym przyjaciółkom, dzięki wieczorom na Montanartrze, których nigdy nie opuszczała, i poważnie traktowanemu uczęszczaniu na wyścigi. Bywała nawet na wyścigach kłu­saków w Vincennes, żeby zetknąć się tam i poczuć się w całkowitej harmonii z „szumowinami”. Niekiedy ogar­niał ją lekki smutek, gdy rozstawała się z Reginaldem, po­żegnalny uśmiech nie schodził jej z ust. Zdarzało się to rzadko. Ondyna wracająca do dawnej postaci po meta-

morfozie, mieszczka wracająca z domu schadzek — nie po­trafiła lepiej usunąć z nóg ostatnich łusek lub ukryć w to­rebce urwanej podwiązki. Już w taksówce wydobywała flakonik, żeby usunąć brak zapachu, rozmawiała z szofe­rem, żeby rozproszyć milczenie, i przybywszy do domu rzucała się do telefonu, biegła do krawcowej, pogrążając się w prawdziwych, życiowych zajęciach, aby nic nie prze­trwało z tego, o czym nie wiedziała jeszcze, czy to ¡prawda, czy kłamstwo.

Gaston nie dotrzymywał już umowy zobowiązującej do banalności, płochości i chamstwa, której tak bardzo lojal­nie dotrzymywali wszyscy inni. Nie klepał jej ^prostacko po ramieniu, patrzył na nią rzucając nieśmiałe spojrzenia, był jakby zawstydzony, uprzedzająco grzeczny, jak ci, co zdra­dzili. Zdradził wulgarność, błazenadę, łatwe związki. Nie był z siebie dumny. Neily udając ból głowy obserwowała go, czuła się zawiedziona, nie wiedziała jeszcze, czy chodzi tu o dotrzymanie tajemnicy, czy o jakiś prestiż.. Gorzej jeszcze. Gaston traktował ją tak, jak gdyby wiedział, że .podczas jego nieobecności ona również stała się kimś nie­przeciętnym, doskonałym, godnym. Koniec z koleżeńskim tonem, z łajaniem; jakby przez dziurkę od klucza widział przyjścia i pożegnania w mieszkaniu Reginalda; jakby wie­dział, iż można patrzeć na siebie długo z czułością, że moż­na ująć się za ręce i nic . nie mówić, usiąść przy , oknie

i skłonić komuś głowę na ramię, że można złożyć usta na innych ustach, choć to nie będzie pocałunek, że można odwrócić .się w samochodzie, aby temu, kto cię widzi, jak odjeżdżasz, dać jakiś znak, zwykły znak powiekami, który wprawia w drżenie świat... Gaston wiedzący o. tym to nie do zniesienia.

Gaston dokładnie tego nie wiedział. Wiedział jednak to, czego nie powinni wiedzieć mężczyźni pogrążeni jak on w interesach, którzy przyzwyczaili najbliższe otoczenie do traktowania ich jak szorstkie, szybkie w działaniu istoty, z którymi wystarcza minimum ludzkich stosunków. W głę­bi egzotycznego kraju, dokąd pojechał, aby uporządkować ^nteresy swojego konsorcjum bananów i ananasów, stwier­

dził nagle, że czasami człowiek zaczyna myśleć o kimś i że ta myśl go nie opuszcza. Z początku sądzisz, że to niepraw­da. Wieczorem idziesz do „Escambron-Plage”, patrzysz na tańczącą Miss Draggett, która jest z jednej strony naga, a i drugiej w piżamie, zapraszasz ją, siadasz od strony na­giej. Jednakże nazajutrz, ledwie otworzysz oczy, znowu po­wracasz myślą do tamtej osoby. Wieczorem idziesz do „Condado”. Trochę grasz, przegrywasz, to pewne odpręże­nie, ale | sali gry widzisz salę tańca, orkiestrę w marionet­kowej loży tuż przy morzu — fale otaczają parkiet — nie rozumiesz, że cały ten rytm morski ujmuje w ramy rytm ludzki, czujesz jednak, że serce ci omdlewa. Ta osoba jest tu i nie ma jej. Nelly jest obecna, gdyż trzeba wymienić jej imię, i jest nieobecna. Idziesz wówczas do „Escambron- -Plage”, ponownie zapraszasz Miss Draggett, ale kiedy przy­chodzi do stolika, siadasz po stronie ubranej. Jesteś wście­kły. Prowadzisz ją do „Tartamado”, gdzie tańczą mulatki. Stawiasz wódkę tej, która ma na imię Destinée, każesz jej tańczyć nago, zamawiasz potem szampana, każesz tańczyć nagiej Destinée z ubraną Oliwią, a potem nagim Destinée i Oliwii z ubranymi Evelyn i Marie-Rose z Limy. 1 cały twój pobytami ja w ten sposób na przechodzeniu od strony nagiej na*stronę ubraną, tak jak przechodzi się z cienia w słońce, nie wiedząc, gdzie cień, a gdzie słońce. I nic nie pozwala ci się otrząsnąć z tęsknoty za Nelly, zatrzeć twa­rzy Nelly; nic poza słabą akwarelą u pana Gomeza z Buli Line, akwarelą jakiegoś francuskiego malarza, zdaniem pana Gomeza sławnego, który zwie się Eryk Alapostole.

Pan patrzy na mojego Eryka Alapostole, panie Ga- stoïiie, prawda, że jest wspaniały.

Obrazek Alapostole przedstawia pazia w srebrnym ob­cisłym trykocie i w czarnym kaftanie z rozcięciami podbi­tymi czerwienią, schylonego w ukłonie przed damą w zie­lonych lakierowanych pantofelkach i białych pończochach, z dużym dekoltem na plecach. Prawda, są jeszcze plecy... Akwarelka jest zresztą podpisana i opatrzona datą 1868. Przez okno widać było dzwonnicę w Gien. Gaston odwie­dził Gien. Z Nelly. Paź i królowa Alapostole nie interesoy,,

Æ

/

wali go tak bardzo, jak sądził pan Gomez. Ale przychodził, patrzył przez okno, widział Gien. O tym właśnie wiedział Gaston, że ów witraż otwarty na Gien przynosił mu po­ciechę, zaś Miss Draggett — nawet zupełnie naga czy zupeł­nie ubrana — była mu ciężarem, i ciężarem były mulatki, i morze, i noc... Jakim sposobem mali handlowcy jak Ga­ston dochodzą do tego, że kochają, przez eliminację fauny anglosaskiej, rasy kolorowej, przez kolejne eliminacje wszystkich ponęt tej rasy i za pośrednictwem jakiegoś Eryka Alapostole, to naprawdę nie do pojęcia.

Nelly bynajmniej nie chciała, żeby Gaston jej nie kochał. Przeciwnie. Ze zręcznością, jakiej sama się nie domyślała, przychwyciła Gastona na długo, na zawsze. Dzięki intuicji, jaką obdarzone są kobiety, a której mężczyźni nie posiada­ją, przewidywała, że przyszłość jej i przyszłość Gastona potoczą się tym samym torem. Gaston sądził, że uzyskał od bogatej, młodej, zakochanej kobiety rok szczęścia i wol­ności. Nelly, która wiedziała, że nie jest bogata, wiedziała, że się zestarzeje, wiedziała, że nie kocha bardzo Gastona, widziała dla siebie rok preludium poprzedzającego życie względnie samotne. Gaston sądził, że zdąża do wolności, tym bardziej że Nelly żadnym słowem, żadnym wymaga­niem nie zamierzała nigdy wzbudzić w nim niepokoju. Wi­działa jasno, że dąży on do trwałego związku, a w duchu do małżeństwa. To, co Gaston uważał za swoją wolność, było wolnością Nelly, którą chciała jak najdłużej zachować. Zrobiła zeń jednak niewolnika i widziała, że nim jest. Że­by jednak ten towarzysz uważał, że jest w okresie przed­małżeńskim, i to w pełni tej przygody, wtedy, gdy praw­dziwe małżeństwo już się odbyło, i miał to poza sobą, ta­kiego zwrotu Nelly nigdy sobie nie wyobrażała. Kiedy ona przywykła do szorstkości, poufałości, do scen, do szybkich rozkoszy starego stadła, Gaston chciał zaczynać od tych rzeczy, których nigdy nie zniosłaby u niego nawet daw­niej, od delikatności, oddania, nie, to niemożliwe! Napraw­dę, co mu się stało, czemu chce, żeby ona nie wstawała, żeby. pod najmniejszym pretekstem nie szła do kuchni albo

do swojego pokoju! Oczywiście chodziło o to, że chciał wziąć ją w ramiona. Nigdy!

Była to prawda. Od dwóch miesięcy Gaston myślał tyl­ko o tym, żeby wziąć Nelly w ramiona. Oprzeć jej głowę

o swoje ramię i opowiedzieć, co czuł, gdy patrzył na Eryka Alapostole. Poinformuje się. Jeżeli ktoś ma w Paryżu na sprzedaż Eryki Alapostole, kupi jednego dla Nelly. Alapo­stole naprawdę będzie dobrze wyglądał między tymi Ber­tami Morisot i Picassami. Mniej wyszukany, ale lepszy w rysunku. Na tych Picassach nie rozpoznałbyś dzwonnicy w Gien. Objąć Nelly i nic nie mówić. Wyrzucając ramio­na wprzód, gdy wsiadał na statek, Gaston wyciągał je do Nelly. Statek Obrócił się i skierował na wschód, aby on wrócił do Nelly. Cała krzątanina w podróży była wysił­kiem ludzi, żeby doprowadzić Gastona wprost do Nelly, którą miał natychmiast objąć, żeby jej nigdy nie stracić, nie oderwać już od niej rąk. I oto w tym mieszkaniu była zupełnie nieuchwytna. Kiedy siadał, ona wstawała. Kiedy wstawał, siadała w miejscach, gdzie ten bezkresny uścisk był niebezpieczny lub śmieszny, na małym stoliczku, który tylko ją mógł utrzymać, albo na szklanej konsolce. Ale w końcu była tutaj, w pokoju pięć metrów na sześć (nie mówmy o wysokości sufitu), o drzwiach dobrze zamknię­tych, z oknami wychodzącymi z bardzo wysoka na ulicę. Zdarzają się mimo wszystko rzeczy niepojęte. Czuć w sobie tyle energii, tyle niesłychanej przebiegłości, żeby posiąść tę kobietę, i nie móc nawet tknąć jej palcem. Naprawdę umykała wzwyż! To dlatego, że sufit jest taki wysoki.

Dokąd idziemy? — spytała Nelly.

Dokąd idziemy?

Wychodzić, gdy od dwóch miesięcy myślał tylko o po­siłku, który zje z Nelly. Zamówił kolację u Larue. Mieli ją przynieść za chwilę. Chciał jej ofiarować to wszystko, co lubiła. Pierwsza rzecz, o której pomyślał przyjeżdżając: na­karmić Nelly. Ale ona nie mogła znieść właśnie tego, pieszczot, którymi Gaston miał ją zasypać poprzez ostrygi i wino, jedzenia zamówionego przez Gastona.

Tak, wychodzimy. Zaczekaj na mnie chwilę.

Nie ośmielił się nic powiedzieć. Zaczekał chwilę. Usłyszał, że Nelly wchodzi do łazienki, otwiera kran przy wannie. Nie rozumiał dobrze tego wszystkiego. Wyczuwał, że jest z nim bardziej zżyta niż poprzednio, była mu bliższa, niż sobie wyobrażał, bardziej bezpośrednio związana z jego życiem. Sprawia to zawsze nieobecność: wytwarza atmos­ferę zżycia. A zarazem, z drugiej strony, nie wiedział jesz­cze z której, ze strony ciała czy ducha, czuł, że wymyka mu się, że jest niedostępna. Tak, właśnie tó. Powrót ten nie wyglądał na powrót, ale na pojednanie między sta­dłem już wypróbowanym, znającym się dobrze. To na­prawdę szczyt wszystkiego, ale tak było. Wracał przepeł­niony szlachetnymi uczuciami, czułością, projektami w sto­sunku do' tej kobiety, która widziała, jak odjeżdżał lekko­myślny, samolubny. Udzielała mu jakiegoś przebaczenia. Co by powiedział na widok toaletowych zabiegów Nelly? Siedząc na taborecie w pobliżu wanny nie ruszała się z miejsca. Niech woda płynie, żeby Gaston myślał, iż nie może wejść. Ta płynąca woda była mimo wszystko stru­mykiem. Niektóre rzeki wzięły początek w mniej efektow­ny sposób i nie od głowy łabędzia. Był chociaż jakiś szmer, jakieś cieknienie, jakaś świeżość. Szczęście, że wynalazła strumyczek w domu, niech płynie, pójdzie do Gastona, jak strumyk wyschnie. Ten strumyczek płynący koło niej był pewnym rodzajem płaczu, jaki tu wynalazła. Mogła przyjść matka, która jej zarzucała, że nigdy nie płacze. W jedną sekundę przepłynęło tu więcej, niż matka przepłakała w ciągu całego życia włącznie z dwoma łzami, które poja­wiły się tak w porę na policzkach podczas pogrzebu męża. Biedny ojciec. Znalazł sposób, żeby ofiarować jej również tego dnia owe dwa brylanty, które wzbudziły podziw wśród całego otoczenia.

Kiedyś, kiedyś, gdy Gastona tu nie będzie, gdy go już nie będzie, gdy go więcej nie będzie, wybierze się w po­bliże prawdziwego strumyczka. Kiedyś gdy będzie tu Re­ginald, gdy będzie Reginald, gdy będzie istniał Reginald, którego istnienia w tym momencie nie rozumiała. W pobli­że strumyczka — obok którego nie będzie ciepłego stru-

myc^ka, który odgadywało się w drugim kranie — gdzie jakieś zwierzę przychodzi się napić. Zachowałaby się rów­nie cicho, siedziałaby tak samo bez ruchu jak w tej chwili. I rzeczywiście do tej wanny mogłyby przyjść pić jelenie

0 drgającym grzbiecie, przestraszone daniele, niespokojne cywety, zuchwałe dropie, tak bardzo Nelly przypominała, bardziej niż inną kobietę siedzącą nad wodą, owe wydrążo­ne posągi, skąd tryska rzeka... Mała czysta rzeczka, która po sekundzie maksymalnej przejrzystości w wannie spły­wała wprost do ścieku. Nelly zadrżała na myśl o tak krót­kim jej biegu.

Uniosła oczy i zobaczyła się w lustrze. Prawdziwy stru­myk przydałby się tu bardziej. Wznosząc oczy nad brze­giem Loary czy u źródła Vienne — wiedziała o tym, gdyż siadała w pobliżu tych źródeł: mniej wygodnie, grunt był zawsze trochę bagnisty — zobaczyłaby niebo. Ktoś, kto nie był na wsi, nie może wyobrazić sobie, jak niebo opada nisko nad ziemię. W pobliżu tych źródeł niebo było niżej niż ona... Tutaj widziała siebie i ten własny obraz, obraz Nelly milczącej, znieruchomiałej, mówił jej więcej niż myśl, o ile myślała. Dla kogoś, kto umie odczytywać hie­roglify, igraszką byłoby powiedzieć, jaką literę, jakie sło­wo czy zdanie przedstawia ta młoda siedząca kobieta, nie zważająca na swój strój, na bieg czasu, daleka teraz od sa­mej siebie dzięki nakazowi czystej wody, i ten mężczyzna, który przybył specjalnie z krainy ananasów, bananów

1 oWoców bez pestek, aby porwać ją w ramiona i uczynić z niej ośrodek świata.

Jasne jak słońce. Kobieta miała przy sobie mężczyznę zwanego Reginaldem i mężczyznę zwanego Gastonem. Mo­gła wybrać, uwolnić się od jednego lub od drugiego, gdyby obaj mieli ten sam ciężar gatunkowy, żyli w tyra samym wymiarze. Ten jednak, którego kochała lub miała poko­chać, nie umiał zmaterializować się dostatecznie, przyoblec się w ciało dość ważkie, a czyny jego i myśli nie były na tyle obecne, żeby liczył się w codziennym życiu jak istota z ciała i krwi. Tamten zaś, przeciwnie, istniał, jego obec­ność dowodziła jego istnienia — wówczas gdy obecność Re-

ginalda była marzeniem — wszystkie zaś przewagi, jakie życie daje' tym, którzy umieją zeń korzystać, traktując je z szacunkiem, Gaston posiadał w stosunku do swojego ry­wala, mimo że Nelly wolała Reginalda. Ten ładny charak­ter pisma o czerwonych wargach, z dołeczkanai, powiedział­by uczony znawca, oznacza: rozpacz. Kiedy taka kobieta tańczy, podskakuje, całuje samą siebie w lustrze, oznacza to, że jest szczęśliwa z przyjazdu Gastona, że zje kolację z Gastonem, że spędzi z nim noc. Jeżeli jest jednak taka nieruchoma, jeżeli przygryza kąciki warg, oznacza to, że nagle ma pretensję do Reginalda, iż nie przychodzi jej z pomocą, że pogodził się głupio z legendą o związku nie­ludzkim, bez słów, bez tożsamości, i że zostawia ją — ko­bietę upartą, ale słabą — z kimś, czyje najdrobniejsze upo­dobania oraz nazwiska i imiona przodków aż do Ludwika XVIII są jej znane. To właśnie powiedziałby uczony, a Nel­ly, nie rozumiejąc równie dobrze swojego obrazu, tłuma­czyła go równie okrutnie.

I widziała już tylko jedno wyjście, jedyne wyjście — żeby drzwi się otwarły, żeby wszedł Reginald, wyjaśnił Gastonowi, kim jest, żeby dowiedział się od Gastona praw­dziwego nazwiska, prawdziwego adresu Nelly, prawdziwej sytuacji Nelly i jego sytuacji i żeby się dowiedział, że Ga­ston nie był pierwszy, i żeby wszystkie szczegóły z życia Nelly stały mu się wiadome, tak jak i Gastonowi, i matka z dwiema łzami na policzkach, a nawet to, o czym wolała nie pamiętać, lato spędzone z Lukiem w Marły i zima w Nicei z Hervé i żeby Reginald przejął to wszystko po Gastonie, uśmiechając się ze zrozumieniem, i powiedział mu, żeby sobie poszedł, bo on zostaje, żeby zjadł kolację sam, bo on tu je kolację, żeby poszedł sam spać, bo on tu śpi... Mój Boże, mój Boże, jakiż to byłby piękny dzień, gdyby Reginald użył tego słowa, gdyby to słowo weszło do jego codziennego życia, życia z Nelly, jak jedzenie i picie.

Ale Reginald nie pojawiał się... Było późno. Co robił tamten, milczący, w salonie, jakby również otworzył kran z wodą czy z gazem? Gaston otworzył zbiorek poezji. Swój kran. Nelly nagle zamknęła kran od wanny, jak kobieta,

która postanowiła więcej nie płakać. Odkręciła go raz jesz­cze, żeby dwoma kroplami zimnej wody przemyć oczy. Skoro Gaston żyje, a Reginald nie żyje, zobaczymy.

W pięć minut odrzuciła wygląd kobiety Reginalda, zwy­kły kostium, skromny kapelusz. Włożyła najjaskrawszą suknię, najbardziej lśniące buciki, najbardziej rzucającą się w oczy biżuterię. Ubrała się szybko, szorstko, nieubła­ganie, jak gwiazda sceny spóźniona ze swoim numerem. Sukces nie był trudny, to numer Gastona.

Numer ten wykonany został najpierw u Maxim’sa, gdzie spotkała zgromadzanych przyjaciół Gastona. Jadła tam wszystko, czego nie lubiła. Trzeba było nakarmić nielu- biane ciało. Kosztowała wszystkiego, czego do dzisiaj nie chciała tknąć, ślimaków, cielęciny Orloff. Kotletów Resta- cheff nie było. Szkoda, nie znosiła tego dania. Rozmawiała z sąsiadami, z mężczyznami w przejściu, z nieznajomymi siedzącymi na końcu sali. Gaston zastanawiał się, czym to tłumaczyć. Nie domyślał się powodu. Nelly zrzucała z sie­bie jakąś niewinność, zyskaną dzięki przebywaniu z Regi- naldem, upodobanie do samotności, jasności, do nie skala­nych słów. Nie domyślał się i ona również, że mściła się na Reginaldzie. To, co uważała za gniew w stosunku do Ga­stona, było buntem wobec tamtego. Wobec tamtego, który upierał się, żeby się nie pojawiać, nie istnieć; którego na­leżałoby poszukać w cichym domu, wśród pracowitego ży­cia, splotu nieco naiwnych snów i straszliwej przenikli­wości, gdzie Nelly nie mogłaby mieć do niego żadnego do­stępu. Krzyki Nelly, talerz, jaki rzuciła, policzek, jaki ko­muś wymierzyła, spowodowałyby, że każdy inny by się ukazał. Gdyby zdradziła Gastona z kimś innym, ten Inny byłby się pojawił.

Reginalda tu jednak nie było. I nie było go na Mont- martre. I we „Florence”. A kiedy Nelly, nadal zdenerwo­wana i niespokojna, wsiadła z Gastonem do taksówki, groom-idiota, który o mało nie przyciął jej palca drzwicz­kami, nie był Reginaldem, i kierowca taksówki, o surowej twarzy, otulony w płaszcz, pochylony nad kierownicą, mo­że sądzicie, że to Reginald? Był to niejaki Nathan, według

/

' m

napisu na celuloidowej tabliczce, niejaki Robert Nathan, a kiedy przyjechali na ulicę, gdzie mieszkała Nelly, mogli­byście sądzić, że ten Robert Nathan wysiądzie, otworzy drzwiczki taksówki i zamieni się w Reginalda. Dla głu­pich kobiet, dla kobiet skalanych, dla młodych idiotek lu­dzie nazywający się Durand, Piedeveau, Ratisbonne byliby się zamienili w mężczyznę zwanego Hamletem, Cherubi­nem, Reginaldem. Ten się nie poruszył.

Rusz się wreszcie, Reginaldzie, wyjdź wreszcie, Re- ginaldzie — zawołała Nelly wysiadając z taksówki.

Gaston ją uciszył. Nathan zresztą nie poruszył się. Nie wysiadł. Jeżeli to był Reginald, był bardzo podły lub bar­dzo okrutny!

Trzeba było wejść przez bramę domu, bramę, która otwarła się sama. Żaden olbrzym zwany Reginaldem nie stał wsparty o odrzwia. Na szczęście Gaston, który pil, był już tylko podróżnym wracającym do oazy, nie miał na twarzy tej dobroci i żailiwości, które przed posiłkiem upo­dobniły go w pewien sposób do miłego kochanego czło­wieka. Sytuacja dzięki temu została wyjaśniona. Jeżeli istniało dwóch tak różnych mężczyzn, mogły istnieć dwie różne Nelly. Trzeba było otworzyć drzwi do mieszkania: od wewnątrz nie opierał się tam żaden mężczyzna ani nawet żadne małe dziecko zwane Reginaldem. Wystarczyłoby ma­łe dziecko, Reginald dziecko. Wzięłaby go. Położyła. Oczy­wiście we własnym łóżku. Leżałby pośrodku wielkiego łóżka, malutki, ale by je wypełnił. Nie rozebrałaby się, czuwałaby nad nim. Nie. Łóżkó tu było. Posłane. Cóż za bałwan przygotował to posłanie, naruszył łóżko? I Gaston wkrótce się w nim znalazł. Ona 'się wymknęła.

Przez gadzinę, dwie wypełniła sobie czas znikaniem. Po­szła do kuchni. Stał tu posiłek zamówiony przez Gastona. Otworzyła drzwi do automatycznego zsypu na śmieci i wrzucała tam potrawę po potrawie, najpierw ostrygi, potem homara, potem zimne mięso, potem szampana, po­tem lody, potem karton, potem sztućce do ryby przygoto­wane przez idiotę, który posłał łóżko. Powróciły zresztą w parę dni potem, nie w rybie, ale przy rybie, znalezione

przez uczciwego śmieciarza. Potem poszła do łazienki, wo­da jednak nie była ta sama, popołudniowe źródło tak czy­ste, tak pełne zrozumienia już nie płynęło. Ta woda była nieprzyjazna, straszna, gotowa ,na wszystko. Otworzyła po­tem drzwi służbowe, gotowa przyjąć kogoś, kto przyszedł­by jej z pomocą, nawet przez te drzwi. Nie widziała, że to w końcu otwarte drzwi, że drzwi otwarte wychodzą na uli­cę, na noc, na samotność, na Reginalda.

Przede wszystkim jednak irytowało uczucie, że Reginald albo nie istnieje, albo nie jest prawdziwym mężczyzną. Myślał oczywiście o niej w tej chwili, ale błogo, dziecin­nie, myślał a niej jak o wielkiej damie, o świętej, o kobie­cie wyższej ponad wszelką przypadkowość i niedostatek, ona zaś była sama ze swoim przyjacielem, który wrócił z Indii Zachodnich i właśnie obiecał jej małżeństwo, o co zresztą nie prosiła, zabezpieczał ją życiowo, dawał to wszystko, czego by pragnęła, nim poznała Reginalda, Regi­nald zaś przykryty po nos — jakiś idiota również jemu posłał łóżko — spał w tej chwili z głupawym uśmiechem na twarzy i dziękował Opatrzności, że dostarczyła mu mi­łość pierwszorzędną pod względem jakości i tkliwości. Ach, mój Boże! Cóż to za niezrozumiałe pojęcie obowiązku mówi jej, że ma obowiązki względem Gastona, wzbudza w niej uczucie litości, braterstwa w stosunku do niego. Jakaś po­garda do samej siebie skłaniała ją, żeby podeptać i poświę­cić to, co ceniła ponad wszystko na świecie, siebie samą. Ach, mój Boże! Niech przez drzwi służbowe wejdzie jeżeli już nie Reginald, to chociaż jakiś specjalista od sumień, ktoś z tych ludzi, którzy utrzymują, że potrafią czytać w sercach, i wykorzystują to do pisania, ktoś, kto by zoba­czył, o co naprawdę chodzi, ktoś taki jak Bourget — umarł właśnie, tylko to miał do roboty — jakiś cywilny spo­wiednik, który by jej powiedział, co zrobić, posłuchałaby go, przysięga. Niezależnie od tego co by mówił, na niego skła­da odpowiedzialność, składa odpowiedzialność na filozofię, na moralność, na psychologię. Jak miło byłoby zobaczyć tego człowieka w surducie wchodzącego cicho po służbo­wych schodachr‘'"

Tutaj — zawołałaby cicho — Bourget! To tu jesteś potrzebny. Chodź prędko...

Wyczerpała w ten sposób wszelkie możliwe środki. Ga- ston nie wołał. Zostawała tylko jedyna szansa. Żeby tam w tym pokoju zastała nagle nie Gastona, lecz Regina Ida. Nie, po sposobie kasłania poznawała, że to Gaston. Co wo­bec tego znaczyło to milczenie? Czy to lefcka senność, czy obawa, żeby nie robić hałasu, postanowienie, że będzie czuły? To byłoby okropne, gdyż dwie Nelly były tak ściśle od siebie odgraniczone, że żadna z cech jednej nie mogła przejść w drugą, gdyż się nie znały, to okropne, gdyby od tego mężczyzny, dla którego zarezerwowana była Nelly, twarda, świadoma swych wad, egoistka, przyszło to, co przeznaczone 'było dla drugiego.

Mogła się uspokoić. Nic podobnego nie zaszło.

V

Nelly była uczciwa, a w każdym razie szczera wobec siebie. Chciała wiedzieć, czy gra w otwarte karty, czy ta strona jej osobowości, która w ostatnich miesiącach okaza­ła się tak różna od drugiej, ta łagodna, wolna od pragnień, gotowa do ofiar i wyrzeczeń istota jest kłamstwem wymyś­lonym w tym celu, żeby we własnych oczach usprawiedli­wić związek z Reginaldem. Nie zobaczyła się z nim, nie na­pisała. Chwilami miała nadzieję, że nie nadejdzie od nie­go już żaden znak, że ucieleśnienie się nie leży naprawdę w jego mocy. Skoro nie lubił przyoblekać się w kształt, niechże ponosi konsekwencje.

Trzeba było być idiotką, żeby jeszcze się łudzić, iż wie­czorem, po powrocie, zastanie go w pokoju, czy też żeby biec dp telefonu. Wszędzie, gdzie życie umykało tygodnia­mi, miesiącami, pojawiał się Gaston. Każdy nowoczesny sprzęt, każda minuta, z chwilą gdy się je przemieszczało, odsłaniały Gastona. Reginalda nie było nigdzie. Oczywiście, gdyby dostać się siłą do jego mieszkania, pójść na jego prelekcję, czekać przed drzwiami, aż wyjdzie, miało się

szansę go spotkać. Ale ich zwiążkowi towarzyszył pewien nienaruszalny protokół, który zabraniał podobnych prak­tyk. Reginald nie należał także do osób, które spotykamy na ulicy lub na 'koncercie. Naprawdę to rozpaczliwe tu, w Paryżu, cierpieć taką udrękę płynącą z rozstania, z ja­kiejś nierówności duchowej bardziej bezwzględnej niż nie­równość ras, z nierówności, jaką odczuwa gejsza, gdy opuszcza ją oficer marynarki.

Beginald o tak wieczystym, niezachwianie trwałym wy­glądzie dokonał tego samego spustoszenia co oficer mary­narki czy lotnictwa w duszy kobiecej. Czemuż nie był prawdziwym porucznikiem! Ale ten statek bez nazwy, któ­rego ster trzymał, ten szczególny firmament, który go pro­wadził, stawały się w końcu nie do zniesienia. Czuła to wieczorem kładąc się i rano po przebudzeniu, czuła to: na­darza się w tej chwili cudowna okazja, żeby połączyć dwie Nelly w jedną. Gdyby Reginald zechciał, tamta druga wchłonęłaby Nelly płytką i oschłą, zachowując wszystkie swoje ludzkie wartości, dbałość o swoje wnętrze, kokie­terię, polor i blask, ale wszystko w atmosferze jakiejś sło­dyczy, która ku zdumieniu Nelly przebijała w jej naj­zwyklejszych postępkach. Wzięła inicjatywę w swoje ręce. Napisała do Reginalda, że opuszcza Paryż, podała nawet godzinę odjazdu pociągu. Udała się na stację. Reginald jed­nak nie przyszedł. Nie kryła się odtąd. Chodziła na wyści­gi, odczyty, koncerty. Rzucała się w oczy na ulicy de la Paix, w restauracji. Afiszowała się pełna życia, hałaśliwa, tryskająca żywotnością. Kompromitowała się. Widzieli, ro­zumieli to wszyscy z wyjątkiem Reginalda.

Pragnęła czasami w jakimś lokalu na Montmartre lub gdzie indziej, aby Reginald był tutaj i zobaczył, że ta ide­alna przyjaciółka rozmawia głośno z muzykantami, tań­czy z jakimś nieznajomym tancerzem; pragnęłaby nawet wmówić w niego jeszcze więcej, że jest kobietą sprzedajną, zasiać zgorszenie w jego duszy. Gaston zastanawiał się, dlaczego Nelly pozwala, a'by asystował jej bezczelnie pe­wien okropny słynny bankier, a potem tłucze kieliszek na jego czole; ten mały rodzajowy obrazek przeznaczała dla

Reginalda. Szaleństwu temu towarzyszyły sprzeczne uczu­cia: Nelly absolutnie nie mogła ścierpieć, aby ktoś zalecał się do niej zbyt obcesowo, dotykał jej, nawet Gaston. Bied­ny Gaston, sam już nie wiedział, czego się trzymać.

Około piątej nad ranem, w noc swojego przyjazdu, wstał i ubrał się cichutko, żeby nie zbudzić Nelly. Spała głęboko, pogrążona we śnie, ale nagle, odchodząc, zobaczył w lu­strze ¿kierowane na siebie spojrzenie jej szeroko otwartych oczu. Te suche, jasne oczy najoczywiściej nie spały w no­cy. W ich spojrzeniu była nieczułość drapieżnika. Potem zamknęły się, a kiedy Gaston na palcach wrócił do łóżka, nie ośmielił się powiedzieć słowa czy dotknąć tej kobiety, którą sen zamieniał w posąg, dziwny sen, który pozwalał, by oczy zaprzeczały wszystkim obietnicom, jakie właśnie uczyniło życie. Nigdy nie zrobił żadnej aluzji na ten te­mat. To spojrzenie można było wytłumaczyć tylko w je­den sposób, nie mógł się mylić; widział ten sam wyraz w oczach pierwszego narzeczonego Nelly, kiedy mu ją za­brał. Że ten, któremu zabierasz kobietę, przerzuca niena­wiść do Oka tej, która pozwoliła się zabrać — to żadne wy­jaśnienie. Gaston był wielkim specjalistą od obliczeń i pro­stych rozumowań, dzięki czemu zyskał pierwsze miejsce w światowych organizacjach do spraw wyżywienia. Myślał tylko za pomocą paragrafów, szufladkując pojęcia. Jednak wtedy to grało. A więc albo to osobista chwilowa niena­wiść, albo wyraz nienawiści stałej. Przyjmując. pierwszą hipotezę to albo gniew spowodowany niespokojną nocą i jego brutalnością, albo zakończenie jakiegoś snu. W pier­wszym przypadku, zakładając pierwszą hipotezę, ona miała rację, ta nienawiść będzie przejściowa, zwłaszcza jeżeli on powróci do swojego zamiaru, żeby być przyjacielem, mę­żem łagodnym i zrównoważonym. Drugi przypadek można było tłumaczyć dwojako: albo śniła o mężczyznach, o ja­kimś brutalnym mężczyźnie, i naturalnie, że jej powieki otwierając się odsłoniły to nocne mściwe spojrzenie. Albo śniła o nim, o nim brutalnym. I ta nienawiść istotnie była uzasadniona. On postara się, żeby minęła. Przyjąwszy dru­gą hipotezę nienawiści stałej, mniej dobrze to rozumiał.

Albo to generalna nienawiść Nelly do mężczyzn: nie moż­na mieć jej tego za złe, u kobiet często się zdarza taki atak nienawiści, usprawiedliwiony zresztą, mężczyźni nie zasłu­gują na nic więcej. Albo to osobista nienawiść Nelly do niego, i nie bardzo to pojmował, gdyż złożył jej w darze wszystko, co posiadał, życie, nazwisko, majątek. Może właśnie zbyt się pospieszył. Nelly kochała go może dla niego samego, zależało jej na miłości swobodnej. Wszystkie wzniosłe dusze są takie. W każdym razie biedny Gaston dochodził do dwóch konkluzji: Nelly ma rację i trzeba zjednać ją sobie czułością. Właśnie te perspektywy były powodem spojrzenia Nelly.

Przyćmiewało ono teraz Gastonowi jej wszystkie inne spojrzenia. Od tej nocy oczy Nelly, kiedy je obserwował, wy­dawały mu się nieme, nie widzące. Pragnął czasami zoba­czyć je takie jak tamtej nocy, to było chyba zakończenie jakiegoś snu, w którym wszyscy mężczyźni świata obrazili Nelly, w którym widziała mężczyzn postępujących z kobie­tami talk, jak zwykle z nimi postępują: upokarzają je, wyr szydzają, zdradzają, gwałcą, zabijają. W dniu, kiedy sam śnił, że zabierają mu Nelly, musiał mieć takie oczy.

Prowokował te oczy. Zmuszał się, żeby być kostycznym, robić wrażenie rozgniewanego, aby na twarzy Nelly otwar­ło się nagle dwoje oczu jakby w dwóch miejscach różnych od zwykłych miejsc, jakby te oczy miały się naraz otwo­rzyć na jej policzku, na piersi, na karku, i nie domyślał się, że jego udana szorstkość, udana wulgarność zamiast prowokować Nelly uspokajały ją i że z ich przyczyny za­miast otworzyć się na czole, na piersi, na brodzie, oczy tej kobiety odnajdywały powoli, w spokoju i ciszy, swoje zwy­kłe orbity.

W oczach Nelly kryło się coś innego. Kryły się dziwne wspomnienia związane z Reginaldem, które ogainiały ją w naj­bardziej nieoczekiwanych momentach. Ka-

pelusz uniesiony przez wiatr w czasie spaceru, skarpetka wyrzucona przez okno pokoju Reginalda, która zaczepiła się na gałęzi drzewa. Dwa wspomnienia, żeby ożywić namiętność, to niewiele.

Wystarczały jednak. Kapelusz i skarpetka — zapewne jakaś stara skarpetka, skoro trzymała się tak dobrze, ga­łązki drzewa musiały zaczepić się o oczka — zastępowały te wszystkie instrumenty miłości, których potrzebowali inni kochankowie: Wagnera, zazdrość lub specjalną turys­tykę. Kapelusz i Skarpetka wywoływały niezawodnie wszelkie możliwe odruchy łagodności, czułości, oddania, a dzięki tym skromnym pomocniczym akcesoriom miłość zyskiwała prostotę i patos godny klasztoru czy więzienia. Nie należało również utrzymywać, że te nieciekawe epizo­dy stracą kiedyś na sile: nadejdzie dzień, gdy ten kapelusz się zestarzeje, nie będzie już umykał na wietrze, a jego po­szukiwania zastąpi wspomnienie o jego zniknięciach, za­stąpiony zostanie przez inny, a ten inny przez jeszcze in­ny. Co do skarpetki, nie wiadomo, co myśleć, gdyż tak uparcie przetrwała wichury majowe, ale na wiele lat ileż niewątpliwego szczęścia, ileż niewątpliwie wymienionych przesyconych wzruszeniem słów w ramach przejściowego losu kapeluszy i nieśmiertelności skarpetek. I z Reginal- dem wszystko to wystarczało. Gdyby przyszedł bez ka­pelusza lub gdyby drzewu brakło tego szczególnego owocu, jedna tylko rozmowa spełniłaby rolę, jakiej dotychczas w życiu Nelly nie mogły spełnić najniezwyklejsze wyda­rzenia i wspomnienia.

Dwie, trzy godziny cierpiała, gdyż z pewnością dzięki tak skromnym statystom nie unika się niepokojów. Na ulicy mężczyźni noszą kapelusze, na krzesłach w przedpo­koju leżą zapomniane kapelusze, niemal podobne niekiedy do prawdziwego kapelusza — różniące się inicjałami. Na wystawach są skarpetki, niektóre naprawdę idiotyczne, a wyglądałyby jeszcze idiotyczniej zaczepione o jakąś aka­cję na paryskim podwórku. Czasami znajdujesz w deszczo­wy dzień jakąś skarpetkę o tej samej spłowiałej czerni,

^58

zbrudzoną ulicznym pyłem, leżącą na rogu trotuaru lub w ścieku, tak podobną do tamtej — brak inicjałów, żeby sprawdzić — że zadajesz sobie pytanie, czy to naprawdę nie ta sama, czy jakiś wiatr znad bulwaru Pereire i znad Skweru de Clichy, i sponad pociągów na stacji Saint-La- zare i sponad Opery nie przyniósł jej tu właśnie pod drzwi krawca. Wszystko to zresztą było zbędne, wszystko zakładało wzrok, mowę, gdy tymczasem głucha, ślepa i nie­ma zaznałaby niewymownego szczęścia z Reginaldem głu­chym, ślepym i niemym. Głos, oczy, uszy były konieczne, żeby się spotkali, nie, żeby się poznali... Czy nie dlatego właśnie, że się nie znali, że wszystkie ich zmysły oprócz zmysłu, jaki posiadają rośliny, były przez nich nie wyzys­kane, zaznali — Nelly nie wątpiła o tym teraz — tego nieprawdopodobnego poczucia nieobecności świata, niereal­ności, szczęścia? Na Polach Elizejskich, za restauracją Lau- renta, zwisa na czubku płatana jakiś czarny strzęp. Nie wykryło go dotychczas oko ogrodnika. Nelly nakładała cza­sami drogi, żeby zobaczyć, czy jest tam jeszcze.

Na co patrzysz w górę?

Ja patrzę w górę?

To nic złego patrzyć w górę.

Najważniejsze, żeby Gaston nie dostrzegł tego strzępu. Jeżeli ona będzie przeczyć, on się zatrzyma i zacznie szu­kać.

Patrzyłam, czy nie ma gniazd. Ale tak wysoko nie ma.

To zależy — odpowiadał Gaston. — Gdy lato zapo­wiada się chłodne, gniazda są wysoko. Są nisko, gdy lato będzie upalne. Ptaki wiją je wtedy w cieniu liści. Ale co ci jest, czemu patrzysz? Zapewniam cię, że patrzysz w gó­rę.

Nie.

Spójrz na swoje stopy. Przekonasz się.

I nagle zrozumiała. Może dlatego, że był tu Gaston. Obecność jakiejś ludzkiej istoty pozwala zawsze rozwikłać w pewnym sensie własne życie. Ponieważ ta istota cię ko­cha, wystarczy, że pomyślisz tylko, w czym możesz ją za-

Wieść, w jaki sposób możesz ją upokorzyć, a odgadujesz trafnie i czerpiesz z tego korzyść. Cóż mogło poniżyć tę biedną ufną istotę, co mogło ją ośmieszyć, co mogło wysta­wić na pośmiewisko jej oddanie, jej uwzniośłoną nagle mi­łość? Jeśli coś takiego istniało, niewątpliwie życie, jak je znamy, obmyśliło to i wprowadziło w czyn.

Wystarczyło tylko wpaść na taki pomysł, aby nie wątpić, że da się urzeczywistnić. Wyszydzić tego narzeczonego sie­dzącego w samochodzie obok przyszłej żony, pełnego ufnoś­ci, który tego ranka znalazł zupełnie zadowalające wyja­śnienie dla oczu z tamtej nocy i po latach egzystencji łat­wej i pospolitej zmierzał po omacku ku szlachetności i czystości, mógł tylko fakt, żeby rzekoma narzeczona, w której wierność i przyjaźń wierzył, znalazła się w pięć mi­nut przy swoim kochanku, z ustami na jego ustach, w pięć minut czy w dziesięć; i zdradziła go ciałem i duszą, i zdra­dzała w życiu przyszłym aż po kres wieków i dzień sądu ostatecznego. A więc wątpliwości nie istniały. Jeżeli to by­ło to, z pewnością niecne życie przygotowało wszystko, aby ta możliwość okazała się realna.

Nelly zyskała nagle pewność, że za dziesięć minut może się znaleźć w ramionach Reginalda. Doznała uczucia, że od kilku godzin wszystko zmierzało ku temu, żeby poniżyć te­go prostodusznego człowieka, który nadal mówił Jej

0 gniazdach; było w niej wszystko, co zwie się demonami, żądzą, ciałem, pragnieniem zdrady, a w Reginaldżie to wszystko, co nazywamy anielskością, wiernością wobec ukochanego wizerunku, boskim odpoczynkiem poza pracą

1 ludźmi, i dzięki tej współpracy największego zła i naj­wyższego dobra, do czego dołączała się współpraca szyb­kich taksówek, Nelly zyskała pewność — dotychczas nigdy jej nie miała, była jeszcze młoda — że na tym ziemskim padole wszelka nikczemność jest zawsze w podziwu godnym pogotowiu, przygotowana cudownie, w atmosferze tej sa­mej hipokryzji, przez potęgi przeklęte i potęgi święte, a w tym przypadku miłość urządziła wszystko niezwykle przemyślnie, aby poniżyć miłość. Tak czystą miłość Regi-

nalda z jednej strony, tak cudowną miłość Gastona z dru­giej.

Oczywiście dzięki Nelly można było popełniać nikczem­ne postępki, dzięki Nelly, dzięki idiotycznej okoliczności, że ona jest jedna, a ich dwóch, albo raczej że są dwie Nelly, ale ona ma tylko jedną twarz, jedne usta. Ten, kto nami rządzi, powinien naprawdę żałować, że wymyślił czas, który pozwala na zdradę tylko w kolejności i w pew­nym następstwie. Na pewno zrobi to lepiej, gdy będzie stwarzał przyszły świat. Otóż to. Właśnie tak. Za pięć mi­nut, nie wiedziała jeszcze jak — lecz najlepszą agencją i najlepszym pośrednikiem był niewątpliwie stwórca — będzie leżała obok Reginalda. A żeby nie było żadnych wątpliwości, dołączyła się do jej uczuć litość. Litowała się teraz nad Gastonem. Tak jak deszcz pada nieuchronnie na małego chłopca, który pierwszy raz włożył marynarskie ubranko, tak litość Nelly spadała na Gastona. Spływała po zewnętrznej powłoce przyszłego męża, łatwowiernego, do­brego, uczciwego. Trzeba go będzie zatrzymać. Wiózł ją do antykwariusza, żeby obejrzeć jakiś osiemnastowieczny obraz. Bardzo ładny. Kąpiąca się kobieta. Załamanie świat­ła malarz skoncentrował na nodze. Niezwykle ciekawe. Gaston bardzo pragnął się dowiedzieć, co Nelly będzie myślała o tym załamaniu światła... Nagle zatrzymała go.

Och, drogi Gastonie! Do domu, do domu, natych­miast!

Natychmiast?

Muszę się przebrać, nim pojadę do matki.

*

W samochodzie Gaston zarzucił Nelly pytaniami. Zmusił ją do przysiąg na gło­wę ojca.

A zmarły ojciec Nelly przychodził na zew Gastona. „Przysięgnij mu, że nie mieszkałaś z Pawłem H. — widzisz, zadowalam się tylko inicjałem,

/ 91 /

pierwszą literą, zawsze to słowo mniej dla ust zmarłego ojca — jedyna rzecz, której chciałbym ci oszczędzić. Przy­sięgnij, najdroższa moja córko, przysięgnij. Krzywoprzy- sięgnij na moją głowę. Nie myśl, że to głowa żywa ucięta przy samej szyi, iktóra rozewrze powieki na twoje krzywo­przysięstwo i krzyknie w grobie. To głowa bez warg. Nie odpowie d, ziemia wypełnia jej usta. Nie usłyszy dę, zie­mia wypełnia jej uszy. Popełnisz krzywoprzysięstwo przy­sięgając nie na uśmiech, który lubiłaś, ale na zęby, któ­rych twoja matka nie lubiła, na łuk brwiowy jej zdaniem zbyt wydatny, kiedy przypadkiem — czyż mogłem postą­pić inaczej? — wieczorami, gdy wśliznąłem się do jej łóż­ka cichutko i bez pozwolenia, zmuszony byłem czasami oprzeć gdzieś głowę. Z mojej głowy zostało już tylko to, czego ona nie lubiła, czoło, szczęki. Przysięgnij na nie, moja żyjąca córko. Ustami, mózgiem wypełniającym tak szczelnie swoje urocze sklepienie, myślą, którą kocham, przysięgnij na pustkę mojej czaszki, na nieobecne oczy...” I Nelly przysięgła! A Gaston rozumiejąc przykrość, jaką sprawiała jej ta przeszkoda, kierowany instynktem zazdro­ści, zmusił ją stopniowo do obojętnego krzywoprzysięstwa na głowę zmarłego ojca, aż do dnia, w którym sam zwąt­pił. Nelly zaś — kobiety tak bardzo odczuwają potrzebę jakiejś pomocy, jakiegoś wolnego miejsca w sercu dla prawdy — musiała szukać jej gdzie indziej i znalazła ją w synu. Obok ojca, który pozwalał na kłamstwa i poma­gał kłamać, zapragnęła syna, który by jej na to nie po­zwolił. Kiedy pojawi się ten syn? Skąd się pojawi? Nie­ważne. Będzie może synem Gastona, którego trzeba okła­mywać. Istniał w niej już jednak czysty, nietykalny, pro­mienny. Nosiła w sobie 'brzemię — pięciokaratowy bry­lant, będący jej synem. Była zadowolona, że się nie po­rusza, że jeszcze nie istnieje. Oczywiście kiedyś będzie mu­siał zacząć istnieć, ale począwszy od dnia kiedy zacznie istnieć, nie będzie już tak całkowicie jej własnością. Jakże żałowała, że kiedyś zdradziła jego istnienie przed Gasto- nem, kiedyś, gdy jej zarzucił, że pozwoliła pocałować się Hervemu, a ona oburzona przysięgła na swojego syna, że

k62

r

nic podobnego nie zaszło. Wstrętny Hervé zmusił ją, żeby zdradziła swój słaby punkt iprzed Gastonem. Daremnie usiłowała w niego wmówić, że uwielbia Helenę Guise i że przykro jej przysięgać na głowę przyjaciółki. Parę nieli­chych fałszywych przysiąg zostało danych na uroczą gło­wę Heleny, głowa ta jednak miała w sobie coś tak pło­chego, tak frywolnego, że wkrótce Gaston nie mógł już jej poważnie uważać za ołtarz prawdy. W dzień potem jak Nelly przysięgła mu na głowę Heleny, że nie pójdzie na basen, a on ją tam spotkał, Helena była jeszcze bardziej różowiutka i świeża niż kiedykolwiek. Fałszywe przysięgi przyczyniały się do jej rozkwitu, a Nelly tymczasem czu­ła, że narażają one na jakąś dodatkową śmierć tę biedną ojcowską głowę, która jednak wyraziła na nie zgodę.

Wysiadła z samochodu, Oburzona.

Co mój syn ma wspólnego z moją matką? Wierz mi, jeżeli chcesz. Nic ci nie przysięgnę, nawet na twoją własną głowę.

Nie chcesz na nic przysiąc, bo nie chcesz przysiąc na głowę swojego syna.

Nie wierzysz mi?

Miała minę oburzoną. Gaston ze swoją manią rozumo­wania usiłował wyjaśnić sobie dlaczego. Albo była obu­rzona dlatego, że mówiła prawdę. Albo dlatego, że kłama­ła. W drugim przypadku to oburzenie było tak wielkie, że jest na pewno poważnym kłamstwem, kłamstwem, któ­re kryło inne. W pierwszym przypadku jakież piękne i słuszne jest to oburzenie niewinnej kobiety. Oburzenie tak wielkie świadczy, że jej szczerość jest bezgraniczna, stanowcza i niezachwiana. Wyobrażał sobie Nelly jako ja­kąś nimfę porywczą, upartą, ale niezachwianą w szczero­ści.

Wierzę ci — powiedział.

Tak powiedział. Nie przeszkodziło mu to jednak ukryć samochodu w sąsiedniej ulicy i powróciwszy pilnować drzwi. Wrócił akurat w porę, żeby zobaczyć, jak Nelly w małym czarnym płaszczyku rozchylonym na jaskrawej sukni wybiega i wskakuje do taksówki, która powiozła ją

w kierunku przeciwnym, niż mieszkała matka. Oczywiś­cie dwie możliwości. Albo Nelly świadomie skłamała, albo powiedziała prawdę. Albo była fałszywa i istniały w jej życiu sprawy nie dotyczące Gastona, jakaś występna na­miętność, kochanek. Alba to wina jej matki, która nie przyszła na spotkanie z powodu roztargnienia, egoizmu czy związku z brodatym mężczyzną. Zrozumiałe, że Gas­ton nie wahał się chwili między tymi dwiema hipotezami. Na pewno matka Nelly (nie ¡zostawiła jej czasu na prze­branie. Tylko żeby pobiec na idiotyczne wezwanie matki czy rodziny, można się ubrać w płaszczyk tak nie harmo­nizujący z suknią.

I nagle Gaston zadygotał. Przyszła mu do głowy pewna myśl, która przejęła go smutkiem, współczuciem i miłością. Może ten syn, o którym Nelly napomykała jak o przy­szłym synu, którego imię wprawiało ją w drżenie, istnieje naprawdę. Drapieżna radość, jaką wyczuwało się w niej na dźwięk jego imienia, tłumaczyła się może faktem, że u jakiejś mamki w Vincennes czy Champs de Mars jest rzeczywiście małe dziecko Nelly. Biegła może w tym nie dopasowanym stroju do swego syna, zaalarmowana tele­fonem o ataku ślepej kiszki lub odrze...

Na pewno. Nic innego. Twarz Nelly nie kłamała. Tylko macierzyńska miłość nosi tę maskę czułości i uporu. Biegła do syna.

Miała rację. Kiedy człowiek powierza się losowi jak naj- podlejszemu stręczycielowi, ma zawsze rację. Prawo, na mocy którego żony zdradzają mężów właśnie w dniu, kie­dy ów mąż jest szlachetny i dobry, albo zabity, jeżeli był na wojnie, a synowie umierają w chwili, kiedy ojciec wy­głupia się na bankiecie byłych uczniów, nie mogło za­wieść i w tym wypadku. Gaston zmierzał ku temu, żeby mieć wzniosłą duszę, za to się płaci. Dziś płacił za to na­stępującym okupem: kobieta lekkomyślna, samolubna, nie­

czuła, kiedy była jego kobietą, płakała spotykając się z in­nym mężczyzną.

Płakała bez łkań. W mroku, jaki panował w pokoju, Reginald mógłby o tym nic nie wiedzieć, gdyby nie miał mokrych rąk. Skąpany był w łzach. Trzymał ją w uścisku nie dając jej czasu na zdjęcie czarnego płaszczyka, co ją uszczęśliwiało. Nie mógł więc zobaczyć czerwonej sukni. Odnosiła wrażenie, że ta czerwona suknia — nie zatrosz­czyła się, żeby zmienić ją na ciemną — mogła ją zdradzić. Czerwień należała do innego życia, podobnie jak nefryt i szkarłat. Widząc tę czerwoną suknię Reginald widziałby podszewkę jej życia, mógłby się domyślić. Czerwona suk­nia znała Gastona, Gastona ubranego, Gastona na pół ubranego, Gastona stojącego, Gastona leżącego. Czuła, że gdyby Reginald zdjął z niej płaszcz, stałoby się coś podob­nego do zdarcia skóry. Opatrzność nie zamierzała bardziej oszczędzać Reginalda niż Gastona. Za tę chwilę cudowne­go uczucia przy Nelly Reginald miał zapłacić naiwnością, niezrozumieniem sytuacji graniczącym z naiwnością. On właśnie przytrzymywał ściśle przy sukni, na sukni, płasz­czyk Nelly. Zazwyczaj zawsze zdejmował go pospiesznie, wyswobadzał ją z tego pierwszego kłamstwa — ze skrom­nego wyglądu, potem z następnego kłamstwa — z bezbar­wnej sukni i docierał, nie narażając się na ryzyko zetknię­cia się z prawdą, do największego kłamstwa — jej ciała, jedynej rzeczy zresztą, której była pewna, gdyż przed­mioty zdradzają tak niespodziewanie. Oglądał, pieścił to ubranie, z którego Nelly usunęła naszywki krawca, znaki praeżki, którego anonimowość sprawdzała przed spotka­niem z Reginaldem, jak osoba pragnąca popełnić potajem­nie samobójstwo.

Dziś jednak, gdy należało tylko rozchylić płaszcz, by ujrzeć prawdziwą Nelly, Reginald popełniając miłą męską pomyłkę i jak gdyby łzy Nelly spowodował wielki chłód, podnosił kołnierz płaszcza i zapinał go na guziki. Nelly była bliska załamania, wyznania prawdy; gdyby postawio­no ją w pełnym świetle w tej czerwonej sukni, nie miała­by sił, żeby zaprzeczyć; czuła, że suknia wyznaje wszyst­

ko zamiast niej, że można wszystko z niej odczytać. Prze­jęta niepokojem podziwiała hipokryzję i cynizm losu, który, skoro tylko porzucacie kłamstwo, bierze je w swoje ręce i ciągnie dalej na swój rachunek. W tej chwili była już tylko prawdą, tylko Nelly; ciało i dusza rezygnowały z roli odgrywanej od trzech miesięcy wobec Reginalda, pragnąc wyswobodzić się z podwójnej gry, która stawała się niemożliwa, gdyby nawet wyniknąć miało z tego nie­szczęście.

Na tę kobietę, przez minutę prawdziwą, zaalarmowany los kładł jednakże natychmiast piętno kłamstwa, i to wła­śnie rękoma Reginalda tak skutecznie, że Nelly powoli odzyskała swoją dawną osobowość, to znaczy dwulicowość; uświadomiła sobie, że zapada zmrok, że musi tylko zacze­kać jeszcze parę minut w objęciach Reginalda, żeby upew­nić się w złudnej tymczasowości, którą karmiła się ich mi­łość. Skłoniła go, żeby usiadł, wtuliła się w jego ramiona. Trzymał ją w uścisku. Sądził, że ściska jedyną prawdę człowieczą, miłość spłoszoną przez szczęście, spokój, pew­ność. Ściskał postać ludzką o wyraźnych cechach płcio­wych, która w ramionach kochanka, jak w głębi najpew­niejszej jamy, przechodziła w milczeniu od prawdy do kłamstwa, liczyła na zmrok, czekała, aż zgęstnieje dosta­tecznie, żeby się z nim stopić, i która, ¿koro tylko ujrzała, że kochanek jest podwójnie oślepiony mrokiem i miłością, w sekundę była już naga. W sekundę czy dwie, tyle ile kobiecie potrzeba, żeby zmienić prawdę. Z dodatkiem jed­nej sekundy, żeby zwinąć czerwoną suknię w bezkształtną kulę i schować ją w stosie bielizny. Na wszelki wypadek.

Moja miłości, moje światło — powiedział.

VI

Tę niezdolność Reginalda do wykrycia prawdy Nelly tłumaczyła sobie czasami szlachetnością, która czyniła z niej jakąś niewolnicę, uświęcała tę dwugodzinną rolę, jaką grała co dzień, sprawiała, że w tych spotkaniach bra­

ła niejako rewanż nad głupotą i wstydliwymi stronami ży­cia. Wydawało jej się wówczas, że każde kłamstwo, które dorzuca, oddala ją w jakiś sposób jeszcze bardziej od rze­czywistości, staje się dodatkową prawdą w tym fikcyjnym świecie.

Zdarzały się chwile, kiedy nie mogąc w słowach prawdy znaleźć elementu, który zwiększyłby urok tych cudownych godzin, zmuszona była zmyślić siostrę zmarłą we wczesnej młodości, ulubione zwierzę, jakiś dalszy ciąg pewnej nocy, gdy była młodą dziewczyną. Miała tylko braci, nigdy żad­nej przyjaznej więzi nawet z kotem i zawsze lękała się potwornie zrobić choćby krok sama w nocy, aby jednak być posłuszną szczęśliwemu podszeptowi, który kazał jej być coraz bardziej podobną do tej Nelly, którą kochał Reginald, wymyśliła siostrę, uroczą siostrę — uroda Nelly nie umy­wała się nawet do jej urody — i oswojoną sarenkę, i odej­ście w ciemną noc z walizką w ręku.

Zdradziła ją właśnie walizka. Otworzyła się w drodze, w środku lasu, a przedmioty, które z niej wypadły, napro­wadziły na trop ścigających. Reginald słuchał zachwycony, wierzył we wszystko. Czuła, że kłamstwo nie może być takie samo jak na początku, gdyż groziłoby mu natych­miastowe wykrycie, że musi się rozwijać. Improwizując odczuwała nieraz, w chwili gdy kłamała najbardziej, jakąś satysfakcję, nie wiedząc, że ta satysfakcja płynie stąd, iż osiągała wówczas rodzaj prawdy, prawdy poetyckiej. Nie­kiedy jednak łatwowierność Reginalda drażniła ją. Czuła nagle w stosunku do niego leciutką litość pomieszaną z po­gardą. Żeby ten fenomenalny psycholog, który przejrzał na wskroś Venizelosa i Stalina, nie rozumiał, nawet nie do­ciekając, iż nie trzyma w ramionach niezwykłej kobiety, pół Francuzki, pół Austriaczki, która pozostała czysta w małżeństwie, ale biedne kobieciątko obciążone stosun­kiem miłosnym i skrajnie mieszczańską rodziną, to czasa­mi tłumiło podziw, jaki czuła dla niego, i budziło w niej ochotę, żeby zrobić sobie z niego zabawkę.

Zdarzały się chwile, kiedy kłamstwo nie zmierzało jedy­nie do tego, żeby ją upiększyć na te wspaniałe zaślubinv

ale do poniżenia Reginalda. Nie po to, żeby go mniej ko­chać. Ale żeby uwolnić się od pewnej groźby, która była jej niemiła. Groźby, jaką czuła stykając się z tym, co wzniosłe, czyste, nie splamione; w ten sposób się mściła. Mimo wszystko jej kłamstwa rzucały cień na Reginalda. Fakt, że żył w fałszywej atmosferze, że kobieta, którą ko­chał, okłamywała go, nie stwarzał wokół niego aureoli, ani go nie oczyszczał. Tak godzić się z kłamstwem bez za­miaru sprawdzenia go to iść z nim na kompromis. Tylko piękno, wzniosłość przyczyniają się do wyniesienia w gó­rę ludzkości. Przykre było to, że kłamstwo wobec Reginal­da różniło się od kłamstwa wobec Gastona. Czuła, że nigdy nie przestanie kłamać Gastonowi. Nigdy nie dozna z nim pełnego zadowolenia; zawsze będzie ktoś trzeci, którego będzie zmuszona ukrywać przed Gastonem. Ale kłamstwo wobec Reginalda było kłamstwem szczególnym i należało zeń korzystać. Nigdy już nie zetknie się z kimś takim jak on. Żaden mężczyzna nie zażąda, żeby wzniosła się tak ponad siebie, nie będzie uważał jej za doskonałą, czystą, niezwykłą. Odnosiła również wrażenie, że nie istniał inny sposób, aby zbliżyć się do Reginalda.

Zastanawiała się czasami, czy i on nie prowadzi pewnej gry, nie wiedziała, co o nim myśleć. Zastawiała na niego pułapki. Zadawała sobie pytanie, czy ten Reginald tak nie­kiedy daleki, tak szlachetny, nie jest po prostu egoistą i skąpcem, który zadowolony z tego związku bez rozgłosu i nadmiernych wydatków, przyozdabia go w niezwykłe cechy, żeby nie obsypywać jej klejnotami i pieniędzmi. Zadawała sobie pytanie, czy nie powinna postępować z nim tak jak z każdym innym mężczyzną, jak z Gastonem, czy nie powinna zastanowić się nad sprawą małżeństwa, nad wyborem między nim a Gastonem. Mimo że pragnęła wie­rzyć w jakiś cudowny związek, czy nie był to związek taki sam jak inne? Może Reginald godzi się na milczenie, na ukrywanie ich miłości po prostu dlatego, że ma zazdrosną kochankę i nie życzy sobie włączenia Nelly w swoje życie. Bardzo łatwo jest wymyślać urojone wspaniałe pałace i umieszczać w nich przyjaciółkę, kiedy nie chce się jej

wpuścić do swojego mieszkania. Tak więc te dwa związki wydawały się niekiedy Nelly bardzo podobne i wyłaniało się przed nią pytanie, jakie wyłania się nie przed kobietą mającą dokonać wyboru pomiędzy życiem niezwykłym a zupełnie zwyczajnym, ale przed kobietą, która ma wy­brać między dwoma kochankami: którego w gruncie rze­czy kocha, z którym chciałaby żyć?

Ale właśnie na tym polegało nieszczęście: skoro tylko zadawała sobie to pytanie, czuła, że kocha Reginalda bar­dziej niż Gastona, i wartość tej miłości, która się rozwinę­ła w ukryciu, wydawała się jej taka, że nie miała odwagi, by dopuścić myśl, iż mogłaby ją naruszyć. Zagadnienie sprowadzało się wtedy do czego innego: czy stać ją na to, żeby przez cały dzień być tą łagodną, idealną kobietą, ja­ką była przez dwie godziny? Czy może zredukować do ze­ra to życie, na które składała się kokieteria, egoizm, gniew i płochość, wypełniające jej czas przez pozostałe dwadzieś­cia dwie godziny? W objęciach Reginalda była o tym cza­sami najgłębiej przekonana. Czuła, że wystarczyłby jej mały kwadransik albo ta chwila rano, gdy Reginald po­grążony byłby jeszcze we śnie, a ona robiłaby rachunki ze służącą, lub jakaś rozmowa telefoniczna, gdy Reginald byłby w pracy, żeby odzyskać swoje pierwsze oblicze, tej Nelly trochę skąpej, lubiącej dyskutować i krzyczeć, i w ten sposób uwolnić się od niego na cały dzień.

Nie, z jej strony wszystko by się jakoś ułożyło. Trzeba by się pozbyć biednego Gastona, nie byłoby to łatwe, ale to przesada sądzić, że troski kogoś, kogo się nie kocha, są nie do zniesienia. Miała raczej wątpliwości dotyczące Regi­nalda. Nikt nie potrafi tak przejrzeć na wskroś genialne­go człowieka jak mała kobietka. Może te dwie godziny dlatego właśnie odpowiadały Reginaldowi, że były tak osobliwe. Słodycz, wyjątkowość, wzniosłość tych chwil płynęła z przekonania, że zdobył je w walce z wrogim ży­ciem, z jego prawami, wbrew rytuałom miłości, gdy tym­czasem były one po prostu takim samym spotkaniem jak inne pięćdziesiąt tysięcy spotkań odbywających się o tej samej godzinie w Paryżu. Czy czułość do kobiety, którą

/ aa{

uważa] nie tylko za wierną, ale za nie tkniętą, nie tylko za wolną, ále za bogatą, nie tylko za subtelną, ale za wy­kształconą, nie zmalałaby, gdyby ją naprawdę poznał? Czy kierował się tylko względami wobec kobiety, za jaką ją uważał? Bywał bezlitosny dla ikobieł w jej rodzaju. Wy­rażał się z okrucieństwem o tych, które oszukują, są inte­resowne, miewają dwóch kochanków.

Ponieważ Reginald upierał się przy jed­nej Nelly, jedyny sposób, żeby być z nim szczęśliwą, to nie przywoływać nigdy na myśl innych Reginaldów. Nie ruszać niczego, absolutnie niczego w tym doskonałym życiu, gdyż inaczej stanie się ono nie do znie­sienia.

Ze światła, prawdy mógłby wyniknąć w danym przy­padku tylko fałsz, mrok i kłopoty. Czasami oczywiście brakowało czegoś temu szczęściu: przyszłości. Ponieważ ni­gdy ani Reginald, ani ona nie wspominali o przeszłości, nie mogli też mówić o przyszłości. Przyszłość jest pełna stacji, hoteli, krajów ze smacznymi posiłkami lub romań­skim kościołem, które łączą się nieuchronnie, nawet jeżeli zmieniasz towarzysza czy towarzyszkę, z hotelami, stacja­mi, posiłkami lub z rzeczami, które podziwiało się w prze­szłości. Reginald nigdy jeszcze nie powiedział: „Kiedyś zro­bimy to, którejś zimy pojedziemy tam...”

Bez lata, bez jesieni — pory roku można było tylko od­gadnąć po liściach drzewa wkoło wiszącej skarpetki — co­dzienne wejście do mieszkania przypominało wejście do tego, co pozbawione jest najbardziej przyszłości a także nadziei: wejście do wieczności. Wpadłszy w tę studnię jak lekkomyślna kózka, Nelly oczywiście widziała sklepienie wznioślejszego, piękniejszego życia, ale nie wolno jej było zrobić żadnego ruchu. Dałaby wszystko, żeby Reginald pomówił kiedyś o przyszłości. Mogłaby się wówczas ze wszystkiego wyswobodzić. Ale naprawdę postępował tak, zamykając się w tym milczeniu przerażającym lub po prostu głupim, że można było pomyśleć, iż jego miłość ma już ustaloną końcową datę — wiążąc się z innymi nawy-

kami, z inną kobietą — która pewnego dnia nadejdzie, a że przyszłość Nelly to Gaston.

Biedny Gaston! Postępowanie jego również nie ułatwiało egzystencji. Czy nie wbił sobie do głowy debatując nad namiętnym sprzeciwem Nelly, żeby nie przysięgać na gło­wę syna, że ona ma syna. Ten klucz wyjaśniał całe jej za­chowanie względem niego. Zarzucał Nelly, że jest nie­uchwytna, skłonna do irytacji, szorstka. To nie mogło pły­nąć z jej natury. W swojej tępej mózgownicy Gaston czuł doskonale, że ta kobieta, nieuchwytna, skłonna do irytacji, szorstka, może być wierna, cierpliwa i najczulsza z czu­łych. Jeżeli taka nie jest, istnieją tylko dwa wyjaśnienia. Pierwsze — że go nie kocha. To nie do pojęcia. Jeżeli Nel­ly nie kocha Gastona, niechże mu to tylko powie, a on zniknie. Jeżeli spędza z nim trzy czwarte dnia i całą nie­dzielę, to dlatego że go kocha. Jeżeli, jak się wydaje, go­dzi się z radością na małżeństwo, to dlatego że go kocha. Jeżeli spędza z nim nieraz noc, to dlatego że go kocha.

Oczywiście był jeszcze ów mężczyzna, którego Gaston winił za wszystko. Cóż za łajdak! Ale jakże osoba Nelly szlachetniała! Rezerwa w stosunku do Gastona tłumaczyła się żalem, że nie może mu jeszcze wyznać tej tajemnicy. Odruchy zniecierpliwie­nia płynęły ze wstydu, że syn jest owocem jakiejś przy­gody, biedna Nelly, nie wiedziała, że na tym ziemskim pa­dole nowina Zwiastowania oznajmiana jest najczystszym dziewicom przez najgorszych łajdaków. Ten zresztą będzie miał z nim kiedyś do czynienia. Ciemny strój, w którym codziennie wychodziła około czwartej — gdyż Gaston zau­ważył to również — był klasycznym strojem występnych matek, które idą odwiedzić syna.

Po kilku tygodniach głębokiego smutku Gaston nie tyl­ko przywykł do tego syna, ale gotów był go pokochać. Nie wątpił już w jego istnienie. Wiele razy próbował za­stawić pułapkę na Nelly: nigdy nie odpowiedziała w ten sposób, jakby nie miała syna. Czy była mowa o podróży, klejnotach, kuchni, zawsze w jej słowach wyczuwało się obecność syna. Nie chciała pojechać z nim na Jawę: kobie- |

ta, nawet (kochają-c kogoś innego, cieszyłaby się z podróży na Jawę... Nie zależało jej już jakby na klejnotach, nawet na pięciokaratowym brylancie: dla kobiety istnieje dobro cenniejsze niż taki brylant, jedyne zresztą, syn... Z mniej­szym apetytem zajadała ulubione dawniej korzenne przy­smaki: stara, wywodząca się od wielu pokoleń praktyka ostrzega kobiety mające dziecko, że żbyt ostre potrawy mogą niekorzystnie odbić się na mleku; to ostrzeżenie do­tyczy również kobiet, które nie karmią. Znał nawet imię tego syna: Reginald. Znalazł kiedyś w notatniku Nelly na­stępujące słowa: „15 kwietnia nie zapomnieć o imieninach Reginalda.” Angielskie imię wzbudziło w nim lekki nie­pokój. Ojciec mógł być Anglikiem, jeżeli jednak dała dziecku imię angielskie, to dowód, że miała mimo wszyst­ko pewien sentyment dla uwodziciela. Zresztą gdyby go nie miała, nie przemawiałoby to na jej korzyść; tak więc GaSton, który sądził, że kocha Nelly, gdyż jest niewinna, samotna i kochająca tylko jego, godził się powoli z fak­tem, że została uwiedziona i kochała innego. Najważniej­sze, żeby nie domyśliła się jego podejrzeń aż do dnia, kie­dy swoją miłością i czułością skłoni ją do wyznania praw­dy.

Dyskrecja Gastona była jednakże w dość prostackim ga­tunku. Polegała na tym, żeby nigdy nie przesiadywać u Nelly w porze, kiedy wychodziła ciemno ubrana. Pełen rezerwy, co zaczynało ją niepokoić, nie zadawał jej już pytań o tej porze dnia, całował ją w rękę z atencją i od­chodził z porozumiewawczym uśmiechem. Zapytał nawet, czy nie chciałaby czasami spędzić sama niedzielnego po­południa, on pójdzie na wyścigi. Nelly przelękła się i przez parę dni nie widywała Reginalda. Sądziła, że Gaston ją śledzi. Poleciła Helenie Guise, żeby roztoczyła nad nim nadzór: nie śledził jej bynajmniej, wracał do biura. Od­czuwał ogromną radość pracując, rozwijając ożywioną działalność handlową, kiedy Nelly była u syna. Między piątą a siódmą, gdy pochylała się nad bawiącym się Re- ginaldem — jakie to przykre, że 15 kwietnia nie może ofiarować dziecku podarków — czuł się natchniony, wy­

najdywał nowe rynki zbytu i nową przyszłość dla kuku­rydzy, ryżu, cukru. Herbata miała przed sobą nieoczeki­wane perspektywy. Właśnie Helena ostrzegła Nelly. Hele­na nie dawała za nic głowy, odnosiła jednak wrażenie, że Gaston wie, iż Nelly ma w życiu inne zainteresowania niż miłość do niego, ale czuje się z tego powodu radośniejszy, silniejszy. Sądziła, że on myśli, iż Nelly ma u mamki ma­łe dziedko. Mówiła o tym, gdy wszedł Gaston.

Wątpliwości znikły. Wierzył w coś takiego. To właśnie tłumaczyło jego rezerwę i łagodność, okazywaną od pew­nego czasu. Szanował młodą matkę. Nelly nie była bardzo bystra, ale posiadała dostateczną dozę okrucieństwa, aby rozkoszować się tą ironią losu. Żeby ten głupiec sam trosz­czył się o jej wolny czas, dostarczał jej niewinnego alibi, to mimo wszystko już zbyt wiele. Niemal pełne szacunku pożegnanie z jego strony około wpół do piątej, natarczy­wość, 1 jaką chciał zabrać ze sobą Helenę, wszystko to było nieznośne i śmieszne.

Boże, jakże mężczyźni utrudniają życie zarówno przez swoją dobroć, jak okrucieństwo, zarówno przez swoją szla­chetność, jak egoizm! Komplikacje wynikające z ich umy­słowej ciasnoty wystarczają aż nadto, żeby dołączyły się jeszcze do tego komplikacje wynikające z ich wspaniało­myślności. Tę grę, tak łatwą do prowadzenia z Gastonem prostackim i niewrażliwym, trzeba było teraz obmyślić na nowo z człowiekiem litościwym i sentymentalnym. Nie bę­dzie już musiała ukrywać miłości, śmierci i życia swojej duszy, ukrywać płaczu, płomieni, pożogi radości, ukrywać oszalałego, szczęśliwego ciała, wszystko to było łatwe dzię­ki dobrze upozorowanemu bólowi głowy i spoza zasłony rzekomych zalet Nelly nic ze światła czy z ognia nie mo­gło dotrzeć do Gastona. Trzeba będzie przez cały dzień przywoływać na pomoc tego syna, który przychodził jej na myśl tylko w związku z jakimiś przysięgami, oszukiwać go, wyszydzać igrając z nim w żałosny sposób. Gdyby cho­ciaż ten idiota wierzył, że ona zajmuje się jakimś sio­strzeńcem, jakimś niedorozwiniętym dzieckiem, głuchymi i niemymi na tym świecie! Powiązałaby Reginalda z któ­

rymś z nich, znalazłaby sposób, żeby urojenia Gastona przemienić w prawdę.

Mężczyźni wierzą w prawdę tylko wówczas, kiedy stwo­rzona jest według modelu, w jakim ją sobie wyobrażają, tym gorzej, jeżeli stworzona zostaje potem, jeżeli wyda­rzenia ją poprzedzają. Troszczą się najbardziej nie o praw­dę, ale o usprawiedliwienie złudzenia lub kłamstwa. Nelly jednak, bardzo pewna siebie w stosunku do osób istnieją­cych, nie była taka w stosunku do osób nie istniejących. Nie dostrzegała żadnych trudności, ani duchowych, ani fi­zycznych, przeobrażając się w młodą matkę dla Gastona, a w młodą dziewicę dla Reginalda. Ale w stosunku do nie istniejącego syna czuła się zażenowana, zawstydzona. Wy­obraźnia i przyszłość muszą być wolne od kłamstwa. Nelly odnajdywała się z łatwością w labiryncie codziennych słów i kłamstw. Nie chciała jednak okłamywać się w ży­ciu, którego nie przeżyła. Nie zrobi nic, żeby Gaston uwie­rzył, że ma syna. Obojętne, co z tego wyniknie. Człowiek kłamie posługując się tym, co ma pod ręką, inaczej to prawdziwe kłamstwo. Postara się wmówić w Gastona, że pali opium. Wynajdzie sposób, żeby spotkał ją kiedyś z Chińczykiem. Helena znała perskiego charge d’affaires, który był bardzo zaprzyjaźniony z sekretarzem ambasady japońskiej. Co się zaś tyczy drugiego, rzekomego syna, te­go draba Reginalda, który zamierzał skraść jej przyszłe dobro, którego nie wyrzeknie się pod żadnym pretekstem, on również zobaczy...

Reginald istotnie zobaczył, ale bynajmniej nie to, co sądziła, że mu pokaże. Istnieje naprawdę różnica między mężczyzną inteligentnym i mężczyzną, który nie jest in­teligentny: pierwszy, nawet jeżeli się nie domyśla, nie tłu­cze i nie niszczy niczego, krąży pomiędzy najbardziej kru­chymi sprzętami duszy jak kot wśród kryształów. Ani jed­no słowo, ani jeden gest Reginalda, który nie wiedział i nie odgadywał niczego, nie świadczyły o niewiedzy. Wszy­stko w nim — jego sposób obejmowania Nelly, gdy przy­chodziła, całowania jej, sadzania koło siebie, mówienia nie

o miłości, która rzucała ich ku sobie, ale o dzikich zwie-.

rzętach, leniwcach i lampartach — pozwalało przypuszczać, że wie dobrze, iż życie kobiet jest ciężką sprawą, że mogą mieć synów i mogą ich nie mieć, i że świat, miejsce tak rozkoszne, jest tylko nędzną, ohydną knajpą. I nie domy­ślając się groźby odsunął ją na zawsze, mówił o ich miło­ści, o miłości, którą wzbraniał się umiejscowić i nadać jej kształt realny.

Reginalda nie ostrzegł ani anonimowy list, ani jakieś przypadkowe spotkanie. Nie doszedł do prawdy za pomo­cą rozumowania ad absurdum, którym posługują się mate­matycy, żeby odkryć prawdziwą tożsamość jakiegoś trój­kąta czy linii. Nad jego szczęściem utworzył się po prostu wir tworzący się nad każdym szczęściem wydartym losowi i sprzecznym z losem. Reginald i Nelly zawdzięczali swo­je szczęście sobie samym, stworzyli je własnymi rękoma poza strefą ludzi szczęśliwych w Paryżu, odczuwali z tego powodu dumę, którą się nie popisywali, ale która napełnia­ła ich poczuciem siły wobec żałosnego szczęścia innych: Reginaldowi przydarzyło się więc to, co przydarzyło się Edypowi lub Gyesowi. Zarozumiały i zadowolony z siebie był jedynym sprawcą odkrycia, którym los może by po­gardził uważając je za nie dość pikantne.

Wyobraził sobie pewnego dnia, idąc na spotkanie, jakie odkrycie zadziwiłoby go najbardziej i dotknęło: gdyby to nieprawdopodobne zachwycenie, jakim był związek z Nel­ly, okazało się nieuzasadnione, gdyby on w tej historii grał rolę naiwnego, gdyby Nelly kłamała. Sam śmiał się z tego pomysłu. Lato było w pełni. Rozkwitłe w lasku kwiaty na­sycały wonią powietrze. Łuk Tryumfalny, skąpany z jednej tylko strony w słońcu, tonął cały w jakiejś ogromnej, ka­miennej szczęśliwości. Reginald zaś czuł, że jego szczęście jest takie jak te róże i monument, wiedział, że róże wyra­stają na przegniłej ziemi, a tryumfalny łuk zbudowany zo­stał na śmierci, jak mówili mu tego wieczoru finezyjny

XII

Villon i Józef Prudhomme, Nie zamierzał oczywiście posu­wać analogii dalej. Ale w tej grze, która oczarowała we­sołego Edypa w dniu, kiedy sobie powiedział: najniezwy- klejsze byłoby, gdyby moja żona okazała się moją matką, gdyby ten stary zrzęda, którego zlikwidowałem, był moim drogim ojcem, a moja córka moją siostrą — drobna Urocza pierś mojej córki piersią mojej siostry — a ojciec wujem... Byłoby zupełnie nie de wiary — mówił sobie Reginald — gdyby ten szał oddania, prawdy, czystości, jakim jest na­sza miłość, okazał się splotem 'hipokryzji, sprzedajności i konkubinatu, gdyby usta Nelly należały do kilku, gdyby język Nelly, wypowiadający przy pomocy podniebienia i zębów tylko dźwięki równie proste i czyste jak harmo­nijny ton kamertonu, włączony był swoim koniuszkiem w podstępy i kłamstwa, gdyby ręka Nelly... Słowem, wszystko w najwyższym stopniu nie do pomyślenia, nie­możliwe... Słowem, prawda.

Śmiał się z tego jeszcze, gdy pod koniec popołudnia, trzymając Nelly w objęciach, powiedział:

Wiesz, Nelly, wiem wszystko.

Co? — spytała Nelly.

Od wczoraj wiem wszystko.

Świetnie — odpowiedziała.

Nelly prawie drzemała. Nie zrobiła żadnego ruchu. Oczy miała zamknięte; przez chwilę wszystko zamknęło się w niej i wokoło niej. Znalazła się w ciemnościach, w ja­mie, jaką było jej własne życie, gdzie chroniła się bardzo niechętnie. Potrzebowała jednak tego schronienia choćby na chwilę. Nie dlatego żeby wierzyła, że Reginald wie coś­kolwiek. Gdyby podejrzewał najmniejszą cząsteczkę praw­dy, przez te dwie godziny nie byłby taki, jaki był, taki sam jak wczoraj, jak przedwczoraj. Odczuła jednak to „wiem wszystko” jak uderzenie w drzwi zadane ręką nie wiadomo czyją, przez coś, co ściga wszystkich opierają­cych swoje życie na złudzeniu czy pozorze, czy jednej z konwencji niekiedy nieuniknionych, które zwą się intrygą lub kłamstwem. Reginald właśnie zadał do uderzenie. Za­dał je na ślepo. Nelly jednak czuła, że to nie na ślepo, że

w powietrzu wisi groźba. Oczywiście nie zamierzała od­powiedzieć na to uderzenie w drzwi. Wiatr porusza naj­pierw drzwiami, którymi złodziej wejdzie za chwilą. Ale żadne ostrożności nie były przesadne. Jak odurzona snem, odwróciła się, wyciągnęła, strząsnęła z ramion i z twarzy pył prawdy, który nagle tam osiadł, i odwracając twarz, pierś, brzuch, kolana, całą postać, która zdradziła i przez którą przyjdzie kiedyś zdrada, wystawiła na spojrzenia Regimalda tylko ramiona, plecy, talię, tę część siebie, któ­rej ufała, i zmorzona nagłym zmęczeniem, które było ucie­czką, jedyną dzisiaj ucieczką, zapadła w sen.

Reginald patrzył na nią. Oderwała się od niego. Nigdy jeszcze nie zrobiła tego tak nieoczekiwanie i tak całkowi­cie. Nagle i po raz pierwszy zapadła w tym łóżku w samot­ny sen. Zamiast uczepić się kochanka, walczyć, żeby go za­trzymać przy sobie na przekór przemożnej senności, rzekł­byś, że nagle dała za wygraną, poniechała wszystkiego i uległa czemuś silniejszemu niż sen, co przypominało ni­cość i zapomnienie. Faktycznie była sama, pierwszy raz widział ją samą. Cała ta postawa, całe ciało wiązało się z egzystencją, w której nie było Reginalda. Widział z niej to, co widzi się u kogoś prowadzącego do zmarłych, ple­cy, plecy, którym był obcy, z którymi nie miał nic wspól­nego, coś równie mu nie znanego i mało się nim interesu­jącego, jak mogła być przeszłość Nelly, jakąś osobę bez rysów i spojrzenia, która nie zawdzięczała nic ich miłości. Widział ją po raz pierwszy zszarzałą, pozbawioną lśnienia, jakie daje namiętność, widział po raz pierwszy Nelly ogo­łoconą z miłości. Serce mu się ściskało. Gdyż obok tej Nel­ly nagle odartej z blasku widział miłość odłączoną od niej i od nich obojga, niczym bagaż, który można było zabrać z powrotem lub porzucić na zawsze. Miłość ta już nie wy­dawała mu się cząstką, zespoleniem ich samych; była tu, w pokoju, była jeszcze, ale jako trzecia osoba, którą można opuścić, jeżeli się chce, jeżeli trzeba. Miłość ta by­ła jednak równie wielka. Tak odłączona od nich wydawa­ła się nawet silniejsza, bardziej zwycięska: nie była już jednak nimi.

Nelly spała nie rozluźniona, przejawiając pewnego ro­dzaju aktywność, jak gdyby musiała wyswobodzić się z ja­kiegoś zapóźnionego snu, nie snu wczorajszego, bo była świeża, nie zmęczona, ale jakiegoś fragmentu snu, którego nie wyczerpała, kiedy należało, z okresu dzieciństwa, z ja­kiejś nocy balowej czy podróży, kiedy nie mogła spać w pociągu. Sen ten nie miał najmniejszego związku z nim, czuł to; był starym obowiązkiem, starym długiem. Reginald nie potrafił wytłumaczyć sobie, dlaczego ten mroczny i obojętny sen wkradł się pomiędzy nich tak radosnych w momencie całkowitego zapamiętania się w miłości, w chwili czułej, rozedrganej, szczęśliwej namiętności. Do­tknął Nelly, pieścił ją, musnął ustami jej kark i ramiona. Spała nadal oddychając szybko, regularnie, czuło się jed­nak, że ten sen skończy się natychmiast, gdy tylko ów fragment obcego życia będzie ukończony, a Nelly powróci do swego obecnego życia. Jakim słowem, jakim gestem nie tyle odmienił, co oderwał Nelly od siebie, od wszystkiego?

Jak gdyby istniało jakieś miejsce, jakiś mechanizm, któ­ry wystarczyło tylko nacisnąć, żeby mieć Nelly odartą z miłości. Nelly odarta z miłości była owym zaledwie ży­wym kształtem pogrążonym w mroku wszystkich czasów, ciałem nie odpowiadającym na jego pieszczoty, których jednakże nie odpychała. Niepostrzeżenie oddalała się od niego unoszona odpływem wyrywającym ją ponownie z je­go ramion. Poczuł się sam, przepełniony nagle obawą; na widok Nelly takiej, jaka była, zanim go poznała, jaka bę­dzie, gdy on odejdzie, opadł z niego codzienny strój miłos­ny, jaki nosił nieustannie od czterech miesięcy. Miłość, ta zabawka, wymknęła się nagle i jemu z rąk. Wyczuł, że ta miłość jest zalękniona, przepełniona współczuciem, przy­glądająca im się z głębi pokoju, aby zobaczyć pod wgjy- wem jakiejś niezwykłej ciekawości, jakiego rodzaju parze powierzyła się tym razem.

Odczuł nagle, że Nelly się przebudziła. Ta część zapóź­nionego snu z nocy, kiedy to jako mała dziewczynka zosta­ła obudzona przez sprzeczających się sąsiadów — można się sprzeczać nocą — albo z nocy, kiedy zmarł jej ojciec,

zwrócona została ostatecznie, i to z takim zdecydowaniem, na jakie Nełly nie zdobyłaby się w tamtym okresie. Nie było co do tego wątpliwości. Oddech uwolniony został z oczyszczającej roli. Nieuchwytne ruchy świadczyły, że nicość i rojenia ustępują miejsca myśli, a milczenie spo­wijające ciało jest milczeniem świadomym. Minęło w ten sposób pięć minut, co do natury których nie mogła istnieć żadna pomyłka: Nelly już nie spała. Czemu jednak upar­cie nie poruszała się, czemu wraz z pierwszym haustem świadomej myśli — jak sądził Reginald — nie wracała do miłości, czemu trwała przy nim obojętna, tego właśnie nie mógł pojąć. Zawsze przy przebudzeniu, nawet jeżeli leżała przytulona, wczepiała się w niego, podciągała ku niemu, jeszcze nie całkowicie rozbudzona brała w posiadanie to szczęście i namiętność, które towarzyszyły jej nawet w głę­bi snu. Dzisiaj nic. Czemu Reginald pomyślał o dziewczy­nie widzianej na Wschodzie, którą bandyci obnażyli na skraju drogi? Pełna urazy do losu leżała przed ludźmi, któ­rzy ją uratowali, nie zamierzając się ubrać. Przez długą chwilę, rzekłbyś, że ta miłość, która opuściła Nelly, by udać się na jakąś przechadzkę, krążyła teraz wkoło niej w poszukiwaniu miejsca, którędy będzie mogła znowu nią zawładnąć, i natrafiała na ciało i duszę zamknięte.

Nelly obudziła się istotnie. Zdawała sobie sprawę z cha­rakteru tego snu. Wiedziała, że był to rodzaj oszołomienia, jakie następuje po ciosie maczugą. Wiedziała, że tym cio­sem były słowa Reginalda. Budziła się obolała, przy prze­budzeniu stykała się z tą okropną prawdą, że któregoś dnia Reginald dowie się wszystkiego. Wahała się, czy się od­wrócić, dlatego, że chciała zaczekać jeszcze trochę, nim zo­baczy nowego, leżącego tuż za nią Reginalda, który nie był już tym Reginaldem, z którym życie związało ją na zaw­sze, ale odtąd jakimś Reginaldem chwilowym, Reginal­dem na miesiące, tygodnie, a może dni. Położyć się z kimś, kto jest całym twoim życiem, życiem na zawsze, a wstać z przejściowym towarzyszem to smutna przygoda, ale tak właśnie się stało. Za nią było jej dawne szczęście, nagro­madzone, zaparte o jej grzbiet jak o jakąś tamę. Reginald

L

był w nim jeszcze skąpany. Jeden ruch, a otrząśnie się zeń zupełnie. I będzie odtąd wartością ulotną, zagrożoną. Te dwie codzienne godziny, które włączały się w ubogie bieżące życie jak muśnięcie pewnego, wiecznego, trwałego życia, miały się stać godzinami podzielonymi na minuty, jakimś odblaskiem, niepewnością. Liczyła już sekundy te­go życia. Potrzebne będą zegary, zegarki, a może nawet budzik — dotychczas orientowali się zawsze po słońcu — aby ich przebudzić w wieczory zmącone rozterką.

Leżała bez ruchu. Nie dlatego ~ żeby nabrać pewności, obmyślić jakiś plan. Plan jej był już ustalony: zostawić sprawy ich własnemu biegowi. Gaston miał wyjechać za miesiąc lub dwa. Do tego czasu alarm może minie. Ona się nie zmieni. Nie zdradzi się. Jeżelli przegra, to dlatego że nie można wyczerpując wszystkie możliwości kłamstwa uczynić zeń prawdy. Zdecydowane, świadomie jawne kłam­stwo nie zdoła zniewolić prawdy — trudno to samo stwier­dzać o szczerości. Wyznać wszystko Reginaldowi — nigdy. Nie zrozumiałby. Trzeba by wyznać, że między dwiema Nelly istnieje jakiś kompromis, jakieś rzekome powiązanie. Jedyne punkty styczne między mmi podejmuje się spro­wadzić do zera. Przychodziła jej na myśl cała seria kłamstw, znajdzie sposób, by mu powiedzieć, zanim wszy­stko się skończy, że kiedy ją wziął, była niewinna, nieu- uświadomiona. Że nawet w kąpieliskach nadmorskich nie widziała nigdy nagiego męskiego pośladka. Że nigdy nie spędziła nocy z mężem: nie istniał przecież, można wszyst­ko o nim powiedzieć. Wszystko, co w jej odczuciu jest naj­wyższą prawdą i co może wyrazić tylko kłamstwo. Oka­że się, jaki Skutek wywoła ta prowokacja. Okaże się, czy Reginald jest jej godny, czy ośmieli się dotrzymać jej kro­ku w tym naprostowanym i przerobionym świecie stosow­nie do dostojeństwa ich miłości. Wątpiła w to. Mężczyzna, którego jej drobne, słabe ciało, żałosna tama, zatrzymywało za sebą, był tylko najsilniejszym, najbardziej naiwnym i najszlachetniejszym z ludzi — biednym, nieszczęsnym człowiekiem, niezdolnym do życia w pięknym dziewiczym lesie, jakim jest świat, i przecinającym sobie w tym świe-

cie, posługując się prawdą jak maczetą, nędzne alejki, gdzie nie spotyka się węża. Zobaczy, co to jest życie!

Ach, Boże, jakże ciężko jednak pomyśleć, że trzeba się odwrócić i uśmiechnąć po raz pierwszy do tego, co upodob­niło się tak bardzo do nieszczęścia. Odwraca ją sam, do­skonale. Brał sam na siebie trud zorganizowania konfron­tacji, świetnie. I proszę, jest tu. Można zawsze uśmiechnąć się do niego, jedno kłamstwo więcej czy mniej. Można go zawsze pocałować. Mimo że od pewnej chwili uosabiali dwa różne typy miłości, można wstać, ubrać się, wykonu­jąc te same ruchy, w odpowiednie ubranie.

vxn

Mój Boże, widok tej pary w taksówce był jednakże bar­dzo śmieszny; mężczyznę osłaniał sztywny plastron miłości wiecznej, a kobietę straszliwa, choć niepewna miłość, ja­kieś światło. Taksówka jechała na zachód, słoneczny blask, który przez ciało szofera nie docierał do Reginalda, zale­wał Nelly. Bardzo to było piękne. W ulicach ocienionych odczuwała jednakże, że miłość jest od niej odległa, jak przed chwilą w pokoju. Wyciągała rękę poza taksówkę, że­by dosięgnąć słońca. Należało ją wyciągnąć.

Zbędne mówić, że czekał na nią Gaston. Nigdy dotąd nie mówił jej o synu, ale Helena ostrzegła Nelly. Dziś czy ju­tro dojdzie do wyjaśnień. Dotychczas jednak wyzyskiwała korzystną sytuację nie licząc się z niczym. Skoro Gaston traktował ją z delikatnością, jaką mężczyzna okazuje wy­łącznie kobiecie, która właśnie kołysała i karmiła piersią dziecko, tym gorzej. Nie powie nic, nie potwierdzi ani nie zaprzeczy. Instynktownie zresztą pod wpływem miłości do tego przyszłego dziecka nie popełni nigdy głupstwa, które mogłoby ją zdradzić. Nabyła kiedyś i studiowała książki medyczne, żeby urodziło się we właściwym czasie, uczęsz­czała na wykłady, żeby było silne. Że w obecności Gastona znajdowała czasami sposób, by okazać, że orientuje się do­skonale w sprawach szkarlatyny, skwaśniałego mleka czy

środków opatrunkowych — to przecież zgadzało się z praw­dą. Że lękała się bardzo much, które przenoszą zarazki, komarów, które w krótkim czasie zniekształcają twarz dziecka, to również nie takie ważne. Że poczciwy Gaston uważa tego syna jakby za nową dziewiczość, że otacza sza­cunkiem ramiona, które go kołysały, piersi, które go wy- karmiły, łono, które go nosiło, to przecież prawdziwe uczu­cie, jakie mężczyzna winien żywić do kobiety, symbolu, matki czy nie matki, macierzyństwa. Ciekawe zresztą, jak łatwo usprawiedliwiała historię Gastona. Ci, którzy po­równali miłość do dziecka, nie przypuszczali, że to taka prawda. Ze spotkań z Reginaldem wracała radosna lub niespokojna, zasmucona lub podniecona i ktoś bystrzejszy niż GaSton, nawet dostrzegając źródło tych uczuć, mógł je przypisać macierzyńskiej miłości.

A więc z tej strony wszystko pójdzie dobrze, jeżeli Gas­ton nie wpadnie na myśl, żeby zanieść zabawki lub kupić mały samochodzik; zatrzymał ją kiedyś przed białosrebr- nym powozikiem. Oby, na Boga, nie posłał go Reginaldowi lub nie usiłował przekupić piastunki, żeby zobaczyć drogie­go syna, swojego pasierba. Nie będzie go przez sześć mie­sięcy. W czasie tej nieobecności z pewnością nie Zbraknie jej kłopotów, choćby tylko z powodu matki, żeby w li­stach nie można było wyczytać troski o syna. Po powrocie zobaczymy. Jeżeli będzie zbyt smutna, jeżeli Reginald wy- jedzie, zawsze będzie miała możność pogrążyć się w żało­bie, oświadczyć, że syn umarł. Na zawsze zyska prawo do smutku i osamotnienia w obecności Gastona, gdy tylko zechce. Na którymś z paryskich cmentarzy wynajdzie ja­kiś grób dziecka. Nazwisko ojca jest nieważne. A zresztą może będzie syn Reginalda. Co za radość, niezmierna ra­dość! Trochę za mały, gdy Gaston zobaczy go później, dużo później, stwierdzi, że jest za mały, i zastanowi się nad da­tami. Jednak to problem na przyszłość, jeszcze odległą. Kiedyś kupiła fotografię jakiegoś dziecka, bo pragnęła, że­by jej syn był do niego podobny. Zostawiła tę fotografię na wierzchu.

Uspokojona co do Gastona, nie zostawała bezczynna

w związku z Reginaldem. Z tej strony nie chodziło o to, że­by lawirować, czekać. Należało gromadzić, pospiesznie gro­madzić wszystko, co można pomieścić w miłości, jedynej miłości na tym świecie. Nelly przystrajała tą sztuczną al­kowę, którą wymyślili z Reginaldem — on z braku cieka­wości, ona pod wpływem pragnienia, żeby ukryć prze­szłość — dla tak niekłamanego, namiętnego uczucia, i za każdym nowym szczerym zrywem, rzucającym ją w ra­miona Reginalda, zawieszała tam, jako wotum, jakieś zmy­ślenie. Dowiedziała się, ze Reginald spędził około dziesięciu lat temu miesiąc w Annecy. Powiedziała mu, że przebywa­ła wówczas w tym samym hotelu nad jeziorem, mając trzynaście lat, że go widziała, pokochała i przysięgła sobie, że będzie kochać tylko jego. Znalazłszy ten punkt wyjścia, | łatwością na pytania Reginalda składała w darze jemu wyłącznie poświęcone życie. Jakież to łatwe i logiczne! Jak miło było opromienić tę przeszłość miłością, miłością, przed którą przyszłość była zamknięta. Reginald wypeł­niał wszystkie jej wspomnienia — można by sądzić, że był tam zawsze. Tajemnie przemykał przez całą jej mło­dość. Co roku na świętego Reginalda znajdowała sposób, żeby być sama cały dzień. Na małym zegareczku, który zgubiła, kazała wyryć dewizę wymyśloną przez pewnego profesora: Regina per Reginaldum... W dniu swojego ślubu nosiła suknię wybraną dla niego. Słodko było myśleć o nim wymawiając owo fatalne „tak”, nie tak znów fatalne, gdyż mąż tego wieczoru czule ją uściskał i zostawił samą, ni­czym święty Reginald. Szkoda tylko, że ustaliła swój wiek na trzynaście lat i wykluczyła Reginalda ze swojego dzie­ciństwa. Wprowadzała go tam jednakże.

To było kłamstwo dla niej samej. Leżąc przy nim w mil­czeniu kłamała samej sobie, że Reginald był obecny w dniu, kiedy otworzyła po raz pierwszy oczy, miała wte­dy około ośmiu dni, ale go widziała... I był również obec­ny, kiedy wydała pierwszy krzyk; matka powiedziała jej, że przypominał miauknięcie kota; szła za wskazówkami Reginalda w pierwszych próbach mówienia, siedział przy biurku i miauczał cichutko. I był również obecny przy

spotkaniu z tym psem uważanym za wściekłego, to on po­wiedział piastunce, żeby nie uciekała, tylko wdrapała się na drabinę. I oto całe to życie, na które spoglądała do­tychczas tylko suchymi oczyma, obojętnie, życie niesfornej, nieczułej i swawolnej dziewczynki, dostarczało jej pomału dowodów, że mogłaby być miękka, łagodna, zmysłowa. Tak jak dla rozwiązania jakiegoś zagadnienia posługujemy się niewiadomą, cyfrą czy literą, która nie wiąże się z nim bynajmniej, z pomocą Reginalda całe zagadnienie nabie­rało jaBności i gdy włączała go do tego dzieciństwa, w któ­rym nigdy nie brał udziału, nawet wspomnienia najmniej sugerujące tkliwość, wiążące się z matką, braćmi, służy­ły temu, aby to zagadnienie uzyskało jedyne rozwiązanie: miłość. I nawet kiedy usuwało się zeń Reginalda, miłość zostawała.

Reginald słuchał jej pełen czułości. Wierzył we wszyst­ko. Za każdym razem oczarowany był stwierdzając, że życie nareszcie przynosi mu w darze miłość, z której po licznych poszukiwaniach zrezygnował: w chwili kiedy osiągasz wiek krytyczny, dwudziestopięcioletnią kobietę, która nie tylko kocha wyłącznie ciebie, ale nigdy nikogo in­nego nie kochała; jest nieznajoma, a kocha cię od dzie­ciństwa. Jakże w porę podejmowała Nelly dalszy ciąg przeżyć z małą Portugalką. Nie widział, że codziennie do­pasowywała na miarę tę miłość, z którą było jej tak do twarzy. Czasami było to zbędne — zryw namiętności sam czynił miłość wspaniałą — zdarzały się również dni, że prawda osiągała taką doskonałość, iż kłamstwo na nic by się nie zdało. Nelly jednak domagała się teraz prawdy naj­wyższej klasy, domagała się, aby prawda była ich godna, a to nie było łatwe. Niekiedy na ulicy, w restauracji mie­wała przypływy dumy, jak kobieta, która czuje, że jej mi­łość jest tego dnia pierwszą w Paryżu. W niektóre dni czuła, że ta miłość jest pierwsza w świecie. Przykładała wagę do tego pierwszego rzędu jak do jakiegoś stanowiska czy szczegółu urody. Zagrożenie z tej strony wprawiało ją w irytację. Jednym słowem, zmyśleniem umieszczała ją na nowo w kategorii miłości doskonałej odgadując cudownie

po nastroju Reginalda, czy trzeba, by tego dnia uciekła z internatu mając jedenaście lat, czy usiłowała mając lat piętnaście popełnić samobójstwo. Najchętniej by zresztą milczała, słuchała mówiącego Reginalda, który również staWał się ro'zmowny, odpowiadał na każde jej zmyślenie historią prawdziwą, miał dzieciństwo, matkę, przyjaciół, których kłamstwo nie imało się, tak jak powój nie ima się orzechowego drzewa. Zresztą kłamać komuś, kogo się ko­cha, temu, którego się kocha, wcale nie jest przykro. To jedyny człowiek, któremu można kłamać radośnie, z wdzię­cznością.

Z Gastonem każde kłamstwo wydawało się jej tak pry­mitywne, tak przytłaczające jak uczucie, którym go da­rzy. W ogóle nie warte byłoby zachodu, gdyby nie stano­wiło warunku, okupu za miłość Reginalda. Czymże było każde kłamstwo wobec ich miłości, falą w morzu, ziaren­kiem piasku? Czuła urazę do Gastona za kłamstwa, do któ­rych ją zmuszał: kładły cień na jej życie z Reginaldem. Czuła wdzięczność do Reginalda, że ją tak nakłania do ozdabiania minionego życia. Jakiż związek mógł istnieć między tymi fałszywymi słowami, które ukrywały ją przed Gastonem, ratowały od najgorszego, a słowami, które ją ozdabiały, przygotowywały dla Reginalda?

Jednej rzeczy nie mogła zrozumieć, tego smutku, niepo­koju, który wzmagał się zamiast właśnie się zmniejszać, gdyż teraz Gaston wyjeżdżał za dwa tygodnie. Nie wiedzia­ła, z której strony istnieje zagrożenie, ale ono istniało. W niektóre wieczory czuła, że tym razem jej miłość jest nie tyle pierwsza, ile najbardziej zagrożona w Paryżu. W niektóre dnie była tak wyczerpana koniecznością prze­chodzenia od jednego do drugiego, trzymaniem ich z dala od siebie, że pragnęła, aby Gaston i Reginald nie upierali się przy życiu każdy na innym kontynencie, ale spotkali się, zetknęli ze sobą, nawiązali przyjaźń. Zamężne kobiety, które mają kochanka, nie doceniają swego szczęścia, zwłaszcza kiedy ten kochanek i mąż się znają. Zagrożenie musiało płynąć z niej samej, ze znużenia, bo nie mogła się doczekać wyjazdu Gastona. Brakło jej już pewności, czuła,

L

że ogarnia ją zniecierpliwienie, zniecierpliwienie, wskutek którego popełniała omyłki; po raz pierwszy nie zapanowa­ła nad rozdrażnieniem w obecności Reginalda i przez mo­ment była łagodna z Gastonem. Spostrzegła się za późno i szybko naprawiła błąd, ale obaj byli zdziwieni, ona zaś czuła, że od czasu tej pomyłki przeżywali tę chwilę, któ­ra dla każdego z nich była rewelacją.

Któregoś dnia miała jednak chwilę rozrywki. Reginald opowiedział jej o jednym ze swoich przyjaciół, który kła­mał.

Po czym można poznać kłamców? — zapytała.

Tego po oczach. Robiły się okrągłe.

Okłamywał ciebie?

Wszystkich. Spotkałem go na ulicy. Miał minę zado­woloną. Zapytałem go dlaczego. Dlatego że właśnie podaro­wał akwarelę Cezanne’a przyjacielowi, który się nią za­chwycił. Przyjaciel był wzruszony do łez. To wielkie za­skoczenie otrzymać pewnego pięknego poranka w prezen­cie akwarelę Cezanne’a.

Nie podarował tej akwareli?

Nigdy jej nie miał. W swoim pokoju miał tylko dwa krzesła, stary materac i ułomną siostrę. Ale rozdawał do woli Cśzanne’y, Rodiny i Velasquezy. Do torebki jakiejś przechodzącej prześlicznej kobiety wsunął talizman szcze­pu Majów.

Który był w posiadaniu jego rodziny?

Który został znaleziony przez pewnego starszego pana, właściciela fermy w Gwatemali, w miejscowości zwanej Gaxerco. Ten pan go zgubił, mój przyjaciel go zna­lazł. Po upływie roku spotkali się w prefekturze policji.

Dlaczego?

Tamten przyszedł domagać się zwrotu talizmanu. Starszy pan wrócił po rocznym pobycie w Gwatemali, był jednak tak szczęśliwy, że ofiarował talizman mojemu przy­jacielowi. I talizman przyniósł mu szczęście, w dniu kiedy tamten mu go ofiarował, spotkał swoją narzeczoną.

To wszystko prawda?

Wszystko kłamstwo. Jego narzeczona — pokazał mi jej

zdjęcie w zeszłym tygodniu — jest Angielką z Londynu, | maleńką domieszką krwi hiszpańskiej; nie możesz wy­obrazić sobie osoby podobnej urody. On ją uwielbia, o ona jego. Chciał się dla niej zabić, ale postanowił pójść do niej I piątej rano i powiedzieć, że ją kocha. Ona również miała się zabić. Nie zrobiłaby tego, bo ma sześcioletnią córeczkę, cudo. On był w siódmym niebie. Co za rozkosz przebywać z sześcioletnią dziewczynką!

A co on robi?

Ma małą księgarenkę na rogu ulicy des Saints-Pćres.

Tego samego wieczoru poszła na ulicę des Saints-P6res.

Zajrzała do paru sklepów i szybko zorientowała się, że ci księgarze, jeżeli kłamali, to tylko po to, żeby ukryć poda­tek od obrotów albo defekty jakiegoś pierwszego wydania. Ich twarze były nieprzyzwoicie szczere. Ale w czwartej księgarni omyłka była niemożliwa: kłamca znajdował się tutaj. Doskonale ubrany, w getrach z lamówkami. Do czego mogły służyć te wspaniałe getry, do handlu luksusowymi książkami czy do uprawiania kłamstwa? Nie był taki jak Nelly, miał akcesoria: ogromny pierścień z egipskim napi­sem, szylkretowe okulary koloru porzeczki, które wyjął z futerału, wielką jedwabną chustkę, jak ta, którą gaucho z biczem w cyrku lub może na pampie wyjmuje dla włas­nej przyjemności z kieszeni tuż przy piersi swojej ukocha­nej. Śliczną laskę ze złotą gałką przedstawiającą głowę psa, leżącą ukosem na stole, pejcz kłamstwa. Zobaczymy, czy potrafi kłamać. Wymyśliła jakieś nazwisko.

To margrabina de Saanedra powiedziała mi, że u pa­na znajdę książkę, której szukam.

Cóż to za urocza kobieta! — odpowiedział.

Uprzedzić Reginalda. Tak, należało uprzedzić Reginalda. Ale jak? Wyznając mu wszystko albo prawie wszystko. To koniec, a w każdym razie przygoda najeżona niebezpie­czeństwami. Pisząc do niego anonimowy list, zmuszając go, żeby trochę się rozpatrzył; będzie wiedział wtedy, czego

chce, dokona wyboru. Dlaczego jednak nie zaczekać te dwa tygodnie na wyjazd Gastana? Czegóż nie można by zrobić, żeby uzyskać dwa miesiące niezmąconego szczęścia? Jedna rzecz wszakże była tak prosta, tak prosta: cud. Ła­pała się na tym, że nie zrezygnowała jeszcze z tego, na co liczyła całe życie: z cudu.

Istniało zresztą ze dwadzieścia możliwych cudów. Wybór należał do osoby, która ich dokona. Żeby któregoś dnia Re- ginald powiedział jej tak: „Kochanie, jeżeli jesteś zamęż­na, uwolnij się z tych więzów. Jeżeli jesteś wdową, przy­gotuj się. Pobieramy się. Jeżeli miałaś przygody przede mną, wiem, że się nie liczą. Nie twoja wina, że pojawiłem się tak późno. Jeżeli chciałaś ukryć je przede mną, to rów­nież moja wina. Idź, zamów sobie suknię. Ja idę do me- rostwa.” Albo żeby Gaston przyszedł jej oświadczyć, że że­ni się z inną. Albo żeby przestał być dobry, czuły, żeby się unosił, traktował ją brutalnie. Albo żeby zapomniała

o wszystkim i żeby Gaston zapomniał o wszystkim, i żeby spotkała Reginalda przypadkowo, resztę wzięłaby już na siebie, czy byłoby to na ulicy, w teatrze, w Wenezueli czy w Saint-Germain.

Pierwszy cud był jednak cudem prawdziwym; Reginald mógł go dokonać zupełnie sam, bez żadnych boskich słów.

Stał się jednak cud inny, wypadek z Gastonem.

IX

Kiedy Gaston — zależało mu na tym, żeby osobiście za­nieść w przeddzień wyjazdu mały dziecinny samochodzik pod adres dostarczony mu przez agencję, której zlecił śle­dzenie Nelly — wyciągnął go z samochodu niczym córkę tego ogromnego wozu, stosując takie zabiegi, jakby to był poród — zobaczył, że szofer odnosi samotehodzik z miną przygnębioną, natychmiast przewidział najgorsze. Nie dla­tego że nie lubi samochodów. Dlatego — szofer zresztą po­wiedział mu to natychmiast — że w domu nie ma dzieci. A raczej jest dwoje bawiących się właśnie na korytarzu

dozorczyni. Gaston mógł je zobaczyć, jeden to rudzielec z zajęczą wargą, a drugi brudas o imieniu Cecelek. Mar­cel, oczywiście.

Gaston zbliżył się ukradkiem; ujrzał drzewo na podwó­rzu, czarną skarpetkę na drzewie, nie domyślił się, że jego spojrzenie zetknęło się z jednym z czułych wspomnień Nelly, odsunął ręką dzieci, żeby wejść do mieszkania do­zorczyni — dzieci, jakież to lekkie — dowiedział się, że pani, która codziennie przychodzi, nazywa się pani Regi- naldowa, a pan — pan Reginald, że istotnie mimo godnych pochwały codziennych upartych wysiłków nie mają dziec­ka — jeszcze nie wieczór, powiedział Gaston, żeby rozśmie­szyć dozorczynię, i roześmiała się istotnie — i że jeżeli zechce wrócić o piątej, zastanie ich na pewno. Będzie pier­wszym gościem, od czasu jak przychodzą tu co dzień od pół roku. Gaston jeszcze wątpił.

Chyba się mylę — powiedział. — Pani Reginaldowa jest blondynką czy brunetką?

Proszę, to ona — powiedziała dozorczyni. — Mój syn, który jest fotografem i przychodzi w niedzielę, zdjął ją kiedyś bez jej wiedzy, w chwili gdy nadchodziła.

Gaston zobaczył Nelly w sukni matki, ale z twarzą, któ­rej nie znał. Wszystko, o czym marzył, co pragnął ujrzeć w Nelly — podświadomie, gdyż uważał ją za doskonałość

miał przed oczyma. Na tej twarzy łagodność, uległość, szczęście nagromadzone były w tak grubo nałożonym kre­mie, że syn dozorczyni mógł zebrać z tego jedną warstwę bez żadnego uszczerbku. Popychał ją wiatr. Stała na stop­niu przy trotuarze niczym na dziobie okrętu. Tak, właśnie tak. Gaston, który będąc kompletnym ignorantem, z posą­gów greckich przypominał sobie tylko tę część, której im brakowało, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że miała głowę, ramiona i stopy Nike z Samotraki. Bez żadnej wątpliwości nieczuła, obojętna, zalotna kobieta, którą kochał, była tkliwa, namiętna, naturalna. Ale nie dla niego. Nawet ta noga na pół uniesiona mówiła: Idę. Idę od nudy do jedy­nej rzeczy, która mnie interesuje. Idę z błota ku miłości. Idę od Gastona, moja lewa stopa jest jeszcze na Gastonie,

ale zaraz go opuści. Gdy będę już tam na samej górze, zdejmę pantofel, bo deptał po Gastonie. Popatrz, Reginal- dzie, jak ten uśmiech obmywa twarz całowaną przez Gas- tona, spójrz, jak czerń, którą mam na sobie, z małą apasz­ką na szyi, odbarwia wszystkie ślady, jakie na moim cie­le pozostawił Gaston... Gaston poznawał purpurową apasz­kę. To błąd. Na fotografii nie można tego dostrzec. Ale szkoda słów, purpura niczego nie usuwała, niczego nie zmywała z szyi Nelly. Gdyby nawet miała purpurowe pod­wiązki czy purpurową wstążeczkę przy koszuli, ta purpu­ra nie ścierała niczego. Tajemnicą dla Gastona była twarz, twarz wyrażająca dobroć, szczodrość, bezinteresowność. Można by rzec twarz Meduzy.

Wziął fotografię, zapłacił za nią drożej, niż go koszto­wał tuzin ogromnych fotografii, na których Nelly demon­strowała światu z profilu, odświętnie ubrana, zobojętnienie zarezerwowane dla wszystkiego, co dotyczyło Gastona — drugi profil był widać uśmiechem i obietnicą — i wyszedł. Musiał przejść obok dzieci. Musiał je nawet rozdzielić, gdyż szamotały się w bójce. Dotknął przypadkiem zajęczej wargi małego rudzielca. Była twarda, szorstka; jeszcze jed­no miejsce w świecie stworzone dla nieszczęścia... Samo­chód czekał z małym samochodzikiem ponownie ukrytym w środku. Gaston nie miał siły wsiąść, miałby wrażenie, że wsiada do małego samochodziku. Odesłał samochód i pieszo błąkał się po tej dzielnicy.

Dzielnica Nelly. Spoglądał na nią ze stopnia, po którym Nelly schodziła wieczorem ku nudzie, obrzydzeniu, przy­musowi, ku innemu. Widział ten mały teren, po którym się poruszała. Ciastkarnię, gdzie kupowała bretoński kru­chy torcik z poziomkami, poznawał ciasto tych torcików, któregoś dnia Nelly, widać pospiesznie załatwiając spra­wunki, przyniosła taki torcik — był tak smaczny, że prosił ją o adres. Widział go teraz. Mleczarnię Nelly, tu szczęście mniej jej dopisywało, ser nie był tak smaczny. Pasman­terię Nelly, z guzikami, szpilkami, nićmi, wełną na wysta­wie, z tym wszystkim, co zapobiegało jej toaletowym nie­szczęściom. Papeterię Nelly, tu kupowała wieczorne pis­

ma i co tydzień „Echa Tygodnia”. Jej kwiaciarkę. Tak, te­raz to dostrzegał: wśród tego, co się jadało, czytało, wy­czuwało u Nelly, były potrawy, pisma, kwiaty nie lepsze ani piękniejsze od innych, ale do których odnosiła się z mniejszą surowością, z pewnym wyrozumieniem. Te rzeczy, które kupowała w swoim rejonie, jajka, gazety, apaszka, pończochy z jej dzielnicy. Któregoś dnia pojawił się przypadkiem korkociąg, na którym zależało jej jak na klejnocie, łyżka do butów, której zabraniała Gastonowi do­tykać. Stwierdzał, że wszystkie małe naprawy w domu, przeróbki, reperację bransoletki od zegarka czy żelowanie butów Nelly załatwiała tu, w okolicy swojego prawdziwe­go domu.

Zawrócił, ponownie zobaczył drzewo. Skarpetka chwiała się na wietrze. Niemożliwe, żeby Nelly z okna nie widziała skarpetki. Kosy skakały z gałęzi na gałąź, kosy, które wi­działa Nelly, gwizd ich ją budził. I cała dzielnica była w pogotowiu, mimo że Nelly przychodziła dopiero o piątej, księgarz przekładał leniwie południowe wydania gazet — Nelly nie kupowała nigdy żadnej — właścicielka mleczar­ni wlewała do glinianego garnka południowe mleko — Nelly nigdy go nie piła — a właściciel owocarni rozkładał renety, których Nelly nie lubi, mandarynki, których nie cierpi... Wszystko po to, aby któregoś wieczorki, biegnąc, wzięła z ogromnej wystawy, utrzymywanej wielkim nakła­dem kosztów przez Hale, jedno jabłko, camembert lub pismo „Vogue”. Wśród tych wszystkich owoców była mo­że brzoskwinia, 'którą Nelly zje tego wieczoru... Tego wieczoru? Jakiego wieczoru? Ach, prawda! Należało poczy­nić sprawunki w związku z podróżą. Trzeba jechać!

Chciał wyjść z tego kręgu, ale nie mógł. Zakup pasias­tego pledu z czystej szkockiej wełny w chwili, gdy dowie­działeś się, że ta, którą kochasz, wmówiła w ciebie, iż ma syna, aby spotykać się bezpiecznie z kochankiem, to spra­wa niełatwa. Szukać gotowego garnituru z białej piki, ze zmarszczeniami i patką, i kieszeniami oczywiście bez kla­pek, tego ranka, gdy kupiłeś dziecinny samochodzik dla kochanka ukochanej kobiety, to rzecz niepraktykowana.

Nigdy by nie przypuszczał, że budziki, skarpetki, proszki Bayera, prawidła na buty mogą się tak bezpośrednio wią­zać z sercem, mózgiem, oczyma, niemal ze łzami. Tym bar­dziej że ulica biegła pod górę. Bolały go nogi, jak w dniu kiedy będąc drużbą musiał klęczeć w kościele Madeleine.... Ach, tak! Ślub? To dobry dowcip myśleć o ślubie, o pan­nie młodej, o małżonkach... Dlaczego ci ludzie go potrąca­ją? Gdyby on, Gaston, spotkał na ulicy kogoś podobnego do siebie w tej chwili, porządnego człowieka, wyszydzone­go, upodlonego, biedną ofiarę, byłby go, zwłaszcza gdyby szli pod górę, podtrzymał, wziął pod ramię. Ale jego po­trącano, przepychano się nawet obok niego z jakąś deską, stary emerytowany kapitan trzymał prostopadle laskę pod pachą, tak że mógł wybić mu oko.

Zranić, oślepić Gastona, a po co? Jednakże ludzie w tej chwili tylko to mieli mu do ofiarowania. Gdyby wszystkie drzewa rosnące przy trotuarze pokryły się nagle dla niego cudownymi kwiatami lub cudownymi skarpetkami, orchi­deami lub amerykańskimi pończochami, a wszystkie gra­mofony dozorczyń zamiast chrypieć nosowo zaintonowały jakiś hymn na jego cześć, gdyby niebo wypełniły poszar­pane chmury, świecące w dzień gwiazdy, błyskawice, żeby go pozdrowić, gdyby pomnik Juliusza Favre’a ożył, pod­szedł ku niemu, zrozumiał go i uściskał, a wszyscy urzęd­nicy z filii Potina stali się aniołkami i unieśli się w po­wietrze wyśpiewując jego imię i niosąc chorągiewki z wy­pisanym gotyckimi literami imieniem Gaston — byłaby to najmniejsza rzecz, jaką ludzie mogliby uczynić dla nie­go. Nie doznałby ulgi, ale by się wzruszył. Gdyby na wszy­stkich piętrach otwarły się okna, a wszystkie dziewczyny i młode kobiety powitały go okrzykami uznania, zasypały kwiatami, okazały zrozumienie, 'a ta mijająca go kobieta — wcale zresztą niebrzydka — ujęła go pod ramię, powiodła do swojego pałacu, ukołysała, obmyła, otarła, obmyła z nieszczęścia, otarła z hańby — naprawdę wcale niebrzyd­ka — byłoby to minimum. Ale nic, żadnej pomocy, nic, że­by go wybawić z nieszczęścia, okazać pomoc wyczerpane­mu człowiekowi... A jednak tak. Ten koń.

Gaston kochał konie. Był podoficerem intendentury w pułku kirasjerów w Provins. Ten koń nie był koniem ki­rasjerów. Padłby pod ciężarem Gastona, który przytył trochę od czasu służby wojskowej. Ponieważ jednak me chodziło o to, by na niego wsiąść, ale by dać się ciągnąć, sprawa 'była prosta. Gaston wiele razy widział konie pro­wadzone w ten sposób za uzdę przez człowieka, który kie­rował nimi między samochodami i tramwajami, prowadzo­ne na niechlubną śmierć pod murami Paryża. Ale żaden nie przyciągnął jego wzroku w ten sposób. Inne wyglądały tak, jakby już nie walczyły, jakby dały za wygraną, po­zwalając się biernie prowadzić ku życiu coraz bardziej smutnemu i posępnemu. Gaston, który znał obyczaje koni półkrwi, nie mylił się; ten koń, przeciwnie, nie rozumiał, całym swoim zachowaniem zdawał się mówić, że zmienia rodzaj życia, że rozumie, iż go zmienia. Miał w sobie szla­chetną krew, był potomkiem rasowych koni. Wyjątkowa chudość uwidaczniała nawet ślady wytwornej linii jego nóg, zwłaszcza zadu, mimo iż na tylnej prawej pęcinie no­sił zadawnioną pozostałość jakiegoś uderzenia i maskował słabość tej nogi zataczając nią jakby krąg, co wyglądałoby nienaturalnie w innej chwili jego życia. Nie był widać ko­niem wojskowym, przeszedł mimo grającego głośno gramo­fonu nie strzygąc uszami, był dość ufny jak ludzie i konie, co nie służyli w wojsku. Kiedyś dawniej ciągnął lekki an­gielski powozik, potem przeszedł do jakiegoś wędrownego malarza w okolicy podmiejskiej, potem do sprzedawców towarów coraz mniej szlachetnych, bielizny, mleka, że­lastwa... Obecne przejście było ostatnie...

Mężczyzna, mały, krępy, w krótkiej niebieskiej bluzie, w czapce z daszkiem, był wyjątkowo schludny i pewny w ruchach. Rękę trzymał u nasady końskiej szyi, tak blis­ko nozdrzy, jak tylko to możliwe. Koń czuł się absolutnie bezpieczny; ileż oszczędzono 'by tym zwierzętom wypad­ków, gdyby czuły się tak zawsze prowadzone. Gaston wi­dział również, że koń usiłuje odgadnąć najdrobniejsze in­tencje człowieka. Za najlżejszym naciśnięciem ręki prze­chodził na prawo lub na lewo, przystawał. Nie pozwalał

już sobie — musiał to robić dawniej — na najmniejszą opinię osobistą. Jak dobrze jest być prowadzonym! Jakże ten mężczyzna jest piękny, jakże odcina się dzięki swojej luźnej bluzie i opanowaniu od masy przechodniów ubra­nych jak niewolnicy i wpadających w popłoch za naj­mniejszym alarmem. Jakaż to przyjemność iść za nim! Najpiękniejsza para na świecie to zawsze mężczyzna i koń, nawet jeśli koń jest trochę, odrobinkę szpetny. Żeby przy­podobać się mężczyźnie i wmówić w niego, że idzie szybko, chociaż jego chód zgadzał się całkowicie z równym krokiem człowieka, zaczął biec truchtem. Biegł w miejscu, ale męż­czyzna, nie zadyszany, pomyśli zapewne, że idąc stępa po­suwa się on szybciej niż inny koń w truchcie. Gaston wi­dział, gdy przystawali, że wzrok konia zatrzymuje się na mężczyźnie jakby z żalem. Oczywiście to był pan, który wiele nie mówił, wiele nie pieścił, ale ostatecznie to wina jego, konia. Jakiż głupi był dziesięć lat temu, kiedy jego pani chciała go pocałować w nozdrza, a on rzucał głową, żeby jej się wymknąć. I głupi również z malarzem, kiedy ten zakładał mu pomponiki w rozmaitych kolorach. Gdyby ten mężczyzna chciał założyć mu pomponiki czy pogłaskać go po uszach, które miał bardzo wrażliwe, niech by to ro­bił, pozwoliłby mu na wszystko... Tak, od dziś dość tego. Postara się ułożyć z ludźmi, nie doceniał ich, nie będzie wierzgał w przegrodę w stajni. Na co wierzgać w przegro­dę? Właśnie jego przewodnik zatrzymał go nagle w chwili, gdy ruszał jakiś samochód. Władczym gestem ratował go przed wypadkiem. Szkoda mówić, ludzie to porządne fa- cety.

Znajdowali się u wylotu ulicy. Granica dzielnicy Nelly została przekroczona. Koń przyholował Gastona do świata, gdzie sklepy i księgarze nie widzieli nigdy Nelly. Rola je­go była skończona. Na cóż by się zdało Gastonowi iść za nim, towarzyszyć mu aż do końca tej alei, skąd wyłaniał się szereg koni zmierzających ku temu samemu przezna­czeniu? Co pomyśli samotny koń widząc ten szereg? Że to dzień pogodzenia się ludzi i koni wszelkich ras, nawet koni rasy dość pospolitej? Albo że jego pan przyłączy go do in-

nych,' porzuci w tłumie koni, a myślał, że opuścił je na zawsze? Gaston cierpiałby wtedy, wyczuwał rozczarowanie małego konika. Chodziło chyba jednak o dwa różne zamie­rzenia. Pan go nie opuścił. Przyspieszył po prostu kroku. Mały koń biegł truchtem, truchtem już bardziej znużonym, mówiącym pospolitemu losowi, kim jest. I zniknął; jego gniada maść wchłonięta została przez czarne, białe i bru- natno-żółte żałosne zady końskie, w czym Gaston widział całe ludzflrie życie.

Co | sobą teraz pocznie wciągnięty siłą na platformę, gdzie nic już nie było z Nelly? Pójść ją zobaczyć? Przez chwilę pomyślał, żeby to zrobić, zmusić ją do kłamania. Na Saharze, gdzie był starszym wachmistrzem w oddziale spahisów, zabawiali się chwytaniem żmij rogatych i zmu­szaniem ich, aby wraz ze śliną pozbyły się jadu. Nasycona nim była cała szmatka. Kąsały potem, ale to już nie było ukąszenie. Kiedy zmusi Nelly do kłamstwa, nie będzie już dla niego szkodliwa. Bez najmniejszej przykrości zostawi ją na zawsze, razem ze szmatką. Czemu zresztą nie spróbo­wać od razu, przez telefon? Wszedł do urzędu pocztowego. Była czwarta. Nelly niezawodnie wróciła, żeby zmienić suknię obiadową na suknię, w której odwiedzała syna. Za­skoczy ją w chwili kompletnej zmiany skóry.

Halo — powiedziała Nelly.

Jakiż człowiek staje się mądry, gdy wie. To „halo" nic nie znaczyło. Było jednak przepełnione kłamstwem.

To ja, Gaston. Co robisz?

Gdyby Nelly nie skłamała, taka byłaby jej odpowiedź w dwóch wypadkach, jakie rozważał Gaston: „Co robię, jeżeli chodzi o chwilę obecną? Ubieram się, żeby pójść do pana Reginalda, położyć się obok niego, żeby się rozebrać. Ubieram się w rzeczy, które przy nim zdejmę z siebie. Co robię, jeżeli chodzi o życie, prowadzę egzystencję nie tyle podwójną, co przemienną. Każda ma swoją prawdę, ale całość jest kłamstwem. Po prostu kłamię.”

Nelly jednak nie mogła powiedzieć prawdy, gdyż kła­mała.

Nic nie robię. A ty?

M I

Co on robił? Szedł za końmi prowadzonymi na ubój. Da­wał w prezencie dziecinne samochodziki kochankowi swo­jej narzeczonej. Robił to, co robią głupcy.

Wychodzisz? Nie wyszłabyś ze mną?

Co będziemy robić?

Powiedział szybko, niezrozumiale:

Coś zupełnie innego niż to, co robiłabyś z Reginal- -dem.

Słucham?

Nelly oczywiście nie zrozumiała. Ale w brzmieniu zda­nia kryło się z pewnością coś dla niej niepokojącego. Przy­pominało zanadto echo zdania, które powtarzała sama so­bie. Mówił dalej:

Coś ciekawego, na przykład pójdziemy do kina.

Biedny Gaston. Nie był zbyt mocny w asonansach. Ro­dzina jego utrzymywała, że pochodzi od Tybalda z Szam­panii. Przez kobiety, oczywiście. Są zawsze na miejscu z chwilą, gdy chodzi o przekazywanie i pośrednictwo. Ty- bald z Szampanii znalazłby jednakże asonans doskonalszy niż Reginald i kino. Nelly zresztą nie była głupia. Zrozu­miała natychmiast, że w powietrzu wisi niebezpieczeństwo, możliwość niebezpieczeństwa.

Doskonale. Ubieram się. Przyjdziesz po mnie?

Ubierała się. To znaczy, że wkładała suknię już odrzuco­ną i że zdejmie czarną lub brązową spódniczkę.

Nie musisz odwiedzić swojego małego?

Już tam byłam.

Jak dobrze kłamała! J

Są już wszystkie zęby, odra wyleczona, a po dziecin­nej egzemie ani śladu?

Co ci jest, Gaston?

Doskonale, zaczekaj. Przyjdę po ciebie.

I może byłby po nią poszedł, gdyby opuszczając urząd pocztowy nie natknął się na coś, co stało, czekało na niego, coś, co dużo pewniej może ochronić przed nieszczęściem niż koń idący na ubój. Nie można bowiem dosiąść konia pro­wadzonego na ubój ani weń wejść. Wsiadano, wchodzono do tego nowego środka ucieczki. Był to autobus. Mało osób

96

wewnątrz. O czwartej po południu odpływ w kierunku Montsouris nie osiąga szczytu. Wśród pasażerów był jakiś ’profesor jadący na inaugurację budynku restauracyjnego w miasteczku uniwersyteckim, pośrednik w handlu porce­laną | Delft, młoda mieszkanka Montsouris, która przed chwilą dostarczyła do pracowni modele bielizny męskiej, jakiś inwalida wojenny, nadający podróży piętno czasu, i tęgą kobieta przystrojona piwonią. Było to zupełne prze­ciwieństwo arki, akurat osoby, które pierwsze zginęłyby w czasie potopu, uratowane w ten sposób od ruchu na bul­warach.

Autobus jechał trasą szczególnie starannie wytyczoną, dzięki czemu mógł ominąć równocześnie dzielnice bogate

i dzielnice biedne. Ta ciągła kąpiel w przeciętności archi­tektury, klas, zawodów działała kojąco na Gastona. Na przystankach zabierano lub wymieniano tylko ludzi, któ­rzy nie przynosili ani zaszczytu, ani wstydu ludzkości, ani brzydkich, ani ładnych, ani zbyt dobrych, ani zbyt złych. Wszyscy byli spokojni, przed żadnym nie wyłaniało się za­gadnienie kłamstwa, żaden nie miał dłoni, która nagle miażdży ci serce aż do bólu. Zdarzył się tylko jeden in­cydent. Jakiś mężczyzna w tużurku wskoczył w biegu, spo­strzegł, że się pomylił, chciał zatrzymać wóz, gdyż zoba­czył swój właściwy autobus przecinający ulicę, pociągnął za dzwonek popychając konduktora. Ludzie, którzy idą przez Paryż po przekątnej zamiast iść prosto, są mniej nie­znośni niż kłamcy, ale niewiele. Wszyscy odetchnęli, gdy wysiadł. Nie zdążył zresztą na swój autobus; jak to zazwy­czaj bywa z rzeczami należącymi do was, dla których po­czyniliście ofiary, narazili życie i obrazili bliźnich.

Począwszy od ogrodu było ich w autobusie tylko dwoje, Gastón i młoda kobieta chrupiąca suche ciastko. Z tego względu zainteresowała Gastona, specjalistę od żywności

i tekstylii, gdyż suche ciastko należało do tych artykułów spożywczych, których był królem, gdyby zaś zjadła tuzin ekierek czy ptysiów z kremem, byłaby na marginesie po­karmów kontrolowanych przez niego, a spożywanych przez ludzi. Dzięki podstępowi Gastón dostrzegł nazwisko fabry-

7 -^’"MStwo

mTm

7

kanta. Ta firma była pod jego kontrolą. Poczuł się swo­bodniej z osobą, która dzięki niemu spożywała produkt mączny i pożywiała się ciastkiem z jego inicjałami. W wa­runkach, w jakich znajdował się Gaston, jest się uczulo­nym na najmniejsze względy. To był pewien wzgląd. Tym bardziej że po skończeniu jednego ciastka młoda kobieta wzięła następne, on zaś poczuł się dumny, gdyż zaprotesto­wał na zebraniu rady nadzorczej przeciwko rozpa- trywanełnu projektowi nieprodukowania ciastka w kształ­cie okrągłym; jego przeciwnicy utrzymywali, że przyszłość jest przed ciastkiem kwadratowym w dziurki. Przez mi­nutę śledził przełykającą młodą kobietę z niepokojem lu­dzi, którzy podejrzewają, że w posiłku znajduje się tru­cizna. Szybko zresztą uspokoił się, gdyż wzięła trzecie ciastko. Pierwszy może raz w życiu widział na własne oczy, jak ktoś je jego artykuły spożywcze. W istocie prawie nig­dy nie widywał ani jednego z dwóch miliardów ludzi, któ­rych żywność i ubranie znajdowały się pod jego zarządem. W swoim środowisku spotykał właściwie tylko półbogów

i półboginie, którzy wymykają się spod praw statystyki, mają specjalnych kucharzy, specjalnych krawców i pozo­stają w związku z wielkimi prawami ekonomicznymi tylko dzięki benzynie zużywanej przez ich samochody. Gaston — bóg żywiciel — widział jedno ze swoich stworzeń w chwili przełykania, najważniejszej poza chwilą płodzenia. Poczuł się wzruszony; Nelly gardziła jego piekarniami i bazarami. Tym bardziej że ta kobieta — omyłka wykluczona — była również przez niego ubrana w jedną z drukowanych tka­nin z Roanne, w suknię uszytą z materiałów przeznaczo­nych dla Iraku i Birmy, z których Gaston zostawił małą partię dla klienteli francuskiej. Buciki, sądząc po dziur­kach do sznurowadeł, również wyglądały tak, jakby były z Limoges, ale ci ludzie z Fougeres kradną bezwstydnie po­mysły dziurek lub stębnowań na skórze. Gaston był na- pralwdę wzruszony. Po raz pierwszy zetknął się z tym, czego nie udawało mu się zaobserwować we własnym świe- cie, świecie składającym się z dziesięciu tysięcy osób, któ­ry przesłonił mu setki tysięcy, zasypywane przez niego ry-

żefli lub siarczanem chininy. Zetknięcie się z kimś, kto re­prezentował ów świat, pod tą skromną postacią, w autobu­sie do Montsouris było pewną przyjemnością. Nelly nie mógł nigdy ofiarować jakiegoś przedmiotu wykonanego przez swoje fabryki, był dla niej równie odległy od metali, glutein, jedwabi jak mrówka czy jeden z Nibelungów. Czerwona suknia, w której go oczekiwała, niespokojna

i wściekła, nie zawdzięczała mu ani jednej nitki, ani jed­nego barwnika. A tę oto ubrał, nakarmił, obuł. Odnosił niemal wrażenie, że wszystko to jej ofiarował. Uśmiechnął się do niej.

Tymczasem Norma Coldeau chrupiąc ciasteczka naprze­ciw Gastona rozmyślała, w jaki sposób odnowić zapas ko­kainy. Pozbawiona jej została doszczętnie, gdyż wracała właśnie z prefektury policji, gdzie jej ubranie i ciało skru­pulatnie przeszukano. Może ten mężczyzna ma kokainę? Przypomniała sobie oczywiście, że gdzieś go widziała, gdyż Normę, gdy stykała się z jakimś mężczyzną czy kobietą, nachodziły zawsze wspomnienia prawdziwe lub fałszywe, chwil spędzonych wspólnie; i to w warunkach całkowitej intymności. Odnajdywała w sobie niezatarte rysy twarzy najzupełniej nieznanej. Tylko twarze dzieci wydawały się jej ■ całkowicie obce i bała się ich jak zarazy. W niewin­ności i powściągliwości kryły się dla niej jakieś nieobli­czalne groźby. Kiedy idąc po parku spotykała dziewczynę czy chłopca, wesołych, poprawnych, wędrujących tam

i z powrotem po chodniku na rachunek jakiejś niewiado­mej wolności czy czystości — odczuwała obrzydzenie. Ten okropny wygląd utrudniłby jej poznanie własnej matki czy siostrzeńca. Ale każdy mężczyzna i każda kobieta mieli dla niej twarz poznaną w chwili straszliwego oszołomienia czy straszliwego paroksyzmu, twarz, której nie potrafiła odróż­nić od twarzy innych ludzi. Była w stosunku do tego czło­wieka zupełnie bezbronna, pozbawiona kokieterii i nie czu­ła również do niego żadnego pociągu. W stosunku do Ga­stona była w takiej sytuacji jak kobieta w stosunku do mężczyzny, który ją posiadał tyle razy, ile razy miała ko­chanków, to znaczy dokładnie w danym wypadku tyle razy, ,

ile jest ziarnek piasku na brzegu morza. Odpowiedziała mu uśmiechem, nikłym, grzecznościowym uśmiechem dla ko­chanka wszystkich nocy, który Gaston zrozumiał jako uśmiech zachęty. Odwróciła się potem, nagle roztargniona; Gaston w tym roztargnieniu, świadczącym jedynie o zaży­łości, dopatrzył się pogardy dla rodu męskiego. Potem opuszczając autobus i kierując się zwykłym odruchem w stosunku do tego mężczyzny, który zabrał jej dziewi­czość, spał przy niej trzy tysiące razy, _ spełniał wszystkie jej pragnienia i poddawał ją torturom, który kazał jej przyszywać guziki o trzeciej w nocy, kupować szynkę

o siódmej rano, dzwonić w nocy do aptek, żeby otrzymać magnezję i bizmutem — znaleziono ją przez niego pod szczątkami samochodu, pięć miesięcy szpitala, uszkodzony bębenek — który nasmarował ją smołą i oblepił gęsim pie­rzem w dniu balu w Saint-Tropez, który jako pasza z Ma- rakeszu trzymał ją cztery dni w swoim haremie, skąd wymknęła się przespawszy się z eunuchem — biedny fa­cet, został zabity — który ubawił się, kretyn, każąc jej opuścić na spadochronie samolot Farmana dwieście me­trów nad ziemią, ale jednakże, jako uczeń Alforta, zaniósł jej kotkę do Alforta, kiedy chorowała na katar; Alfort ja­ko chirurg operował tę kotkę, on, który brał za operację ślepej kiszki 10 000 franków — oparła się na jego ramie­niu — dzielny facet — szczypiąc go równocześnie w to ramię na sposób angielski — satyr.

Dokąd pani idzie? — zapytał Gaston.

Mówił do niej pani? Nie znała go zatem tak dobrze, jak sądziła. Należał widać do tej części rodu męskiego, której oddawała się tylko w domach schadzek. Zawężało to ho­ryzont. Miała zatem do czynienia z tym, który ją zmuszał dó połykania wszystkich ofiarowanych klejnotów, z tym, który zapłakiwał się tak bardzo na jej ramieniu, że odbar­wił jej włosy, płakał henną, idiota; z tym, który przez mie­siąc nie chciał ofiarować jej białego lisa i czerwonych ry­bek; otrzymała je zresztą w parę dni potem wpadłszy na pomysł, żeby poprosić o te rzeczy oddzielnie; który miał odwagę powiedzieć dyrektorce, że to on żbił duże lustro,

| to zrobiła ona, który posplatał jej -włosy, gdy nosiła je­szcze długie — oni wszyscy czują coś do włosów — w nie­skończoną ilość marynarskich węzłów, który nawet umarł raz w jej ramionach, cały czerwony. Widziała zresztą tyl­ko tego jednego zmarłego, jedynego z ludzi o purpurowej twarzy i o dłoniach krwistoczerwonych, jakimi dla niej ¡byli umarli. Właściwsze było mówić mu również pan.

Do siebie. Idzie pan?

Do pani?

Teraz już była w domu. Poznawała ten głos. Głos tego, który chwytał ją za bose stopy i obracał z najwyższą szyb­kością wkoło siebie jak wokoło osi; a raczej tego, który pod­czas gry w chowanego — nigdy nie była górą — zamknął ją w szafie i znaleziono ją tylko przypadkiem; albo raczej tego, który pierwszy ubrał ją w kimono, obuł w afgańskie długie buty z czerwonej skóry, rozpylił w pokoju perfu­my „Journée d’ivresse” i dał jej pierwszą fajkę opium. To on. Ujęła pod ramię Gastona, który nie domyślał się wcale, że ta kobieta, wykarmiona na jego herbatnikach i konser­wach, widzi w nim człowieka mającego kokainę i opium.

Jakże był odważny i dumny! Inni, kiedy przynosili jej biały proszek, nie ośmielali się z nią spacerować, policja miała już ją na oku i ich również. Ten jednak był napraw­dę mężczyzną. Nie unikał policjanta, który był obecny pod­czas tylu rewizji w jej domu. Wdychał powietrze bez poś­piechu, przystawał, żeby przyjrzeć się kaczkom na stawie. Czasami drżał cały, czasami z ust wyrywało mu się wes­tchnienie — poznawała, że to rodzaj szlochu; matka jej, stara Coldeau, miała również zwyczaj wzdychać zamiast płakać, sądzono, że to atak astmy, a ona płakała; ale to nie­wątpliwie dlatego, że nie palił od rana. Był zresztą całkiem przystojny. Przypominał tego, który siłą zmusił policjanta do zażycia kokainy, ale wydawał się bardziej pewny siebie, odważniejszy. Podziwiała go spacerując z nim w pełnym świetle jak sowa, która nagle upodobała sobie słońce. Miał jednocześnie to, z czym nigdy nie zetknęła się u nikogo, ukryty skarb i widoczną siłę. Budził taką ufność, że przez chwilę posłużyła się nią niby narkotykiem silniejszym niż

/

Inne, aby cieszyć się światłem nad obserwatorium, dymem z pociągu, który zdawał się dobywać spośród gałęzi — tłu­maczyła sobie, że to skutek użycia narkotyku — jedyny powiew świeżego powietrza, które zaczerpnęła od lat. I to uczucie było tak gwałtowne, że pierwszy raz od bardzo dawna zapragnęła się oddać. Gaston ze swojej strony po­wierzał się jej tak, jak przed chwilą powierzył się koniowi. Jaki los spotkał tego konia? Powierzał się albo sądził, że się powierza, prostocie, ciężkim czasom, normalnemu ży­ciu skromnych ludzi. Tak więc wzięli się pod ręce, a każ­de z nich sądziło, że to drugie mieści w sobie akurat od­wrotność tego, co mieściło. Norma złączona nagle z tym mężczyzną wszystkim, czym było jej życie z mężczyznami, odległą przeszłością, Gaston — z nową istotą, która nie wiązała się z żadną ze znanych mu kobiet, nie należącą do klanu ani jego kuzynek, ani przyjaciółek, ani żony, ani Nelly.

Zabić się? Zastanowi się jeszcze. Zawsze będzie czas za­bić się dla Nelly. Tak, ten, który koniecznie chciał się za­bić, miał coś do zrobienia — umrzeć przed koniem. Miał poświęcić się dla zwierzęcia, gdy od tysięcy lat zwierzęta poświęcały się dla ludzi. Ta rzeka krwi, którą spłynęła zie­mia — Gaston miał również powiązania ze sprzedażą konserw mięsnych i wiedział, ile krwi mieści się w wole, w krowie, w jagnięciu, w biednym anemicznym koniu, i że nikt nigdy nie złożył hołdu owym tysiącom zwierząt, któ­re zginęły świadomie lub nieświadomie, aby nakarmić lub zabawić ludzkość — była taką niesprawiedliwością, że na­prawienie jej, postaranie się o to, żeby umrzeć przed ska­zanym zwierzęciem, będzie godnym zadaniem dla człowie­ka, który stanowczo postanowił umrzeć. Kiedy zabiją tego konika? Jutro ranó, o świcie. Tylko w wypadku głodu bi­je się konie nocą. Aby więc mieć pewność, że się gO po­przedzi, aby mieć pewność, że jakiś człowiek poprzedzi choć jeden raz orszak zwierząt przybywający do podziem­nej krainy, należało się zabić w chwili, gdy rodzi się dzień, gdy pieją koguty, nastawić budzik na przykład na czwartą. Kwadrans, żeby się przebudzić ostatni raz w życiu, kwa­

drans, żeby ogolić się, umyć, a potem można będzie.... Ale umrzeć dla Nelly, nie. Umrzeć dla czegoś, co jest nieczyste, nieprawdziwe, czego nie można popieścić bez ukrytych myśli, dotknąć bez obawy. Nie. Ten kwadrans pozostanie dla małego konia, kwadrans oczekiwania za innymi koń­mi, podczas którego będzie posuwał się krok za krokiem nie czując głodu, chociaż nie jadł od dwóch dni, zastana­wiając się, na jaką łąkę zaprowadzą go te drzwi otwiera­jące się przed nimi i przepuszczające tylko dziesięć koni na raz. Właśnie ominęła go kolejka. Był jedenasty. Teraz jest pierwszy. Nie różnił się od innych, ale pewien czło­wiek nie uważał za właściwe żyć dłużej niż on, uczynił go nieśmiertelnym. Otwarto drzwi. I oto...

O tym myślał Gaston wchodząc na schody mieszkania Normy. Żeby poprzedzić orszak ichneumonów, zabitych wtedy, gdy chroniły nas przed wężami, pomordowanych byków, powalonych koni, które szybko dościgły ich lekkie cienie, cień małego galopującego konika. Schody były wy­sokie. Norma uwiesiła mu się u ramienia. Na każdym po­deście całowała go. Przez drzwi na podestach docierały gło­sy rodzin zajętych myciem, łajaniem dzieci, siekaniem mię­sa. Wystarczyło tylko otworzyć drzwi, żeby zobaczyć męż­czyznę, który dwie godziny temu był narzeczonym kobie­ty, która go kochała, i wzorem cnót, ściskanego i całowa­nego przez niby narzeczoną, która wyłoniła się nagle na granicy królestwa Normy i innych królestw. Gaston na­prawdę nie mógł się ostrząsnąć z myśli o małżonku wra­cającym do domu z młodą żoną.

Nie przyszło mu do głowy, że wracając z Nelly musiał­by jechać windą. Myślał tylko o schodach z podestami, które minąłby prędko, o schodach, na których wszystkie wzbronione pocałunki, jakimi obdarzył Nelly, miały się stać pocałunkami uświęconymi, o schodach, na które wstę­pując Nelly byłaby jeszcze narzeczoną nieco skompromi­towaną, nieco podejrzaną, a u szczytu, w chwili gdy zło* żyłby ją na łóżku, czystą olśniewającą kobietą. Nelly! Cóż za przerażająca bezczynność nie musieć już zajmować się Nelly. Wydawało mu się zazwyczaj, że gdy się od niej od­

dalał, to po to, by ją lepiej widzieć. Czasami wiedząc, któ­rędy będzie przechodziła, stawał, żeby zobaczyć ją, podob­nie jak automobilista staje, żeby zobaczyć swój przejeżdża­jący samochód. Jakże idiotyczne są te porównania z sa­mochodami. W każdym jednak razie widział ją lepiej z da­leka, z większej odległości. Jak dobrze widział ją teraz z pokoju Normy!

Pokój Normy był przypadkiem sprzątnięty. Jeden z agen­tów policji do walki z narkotykami będąc tu rano opróżnił

i umył wannę i zaprowadził w pokoju w oczekiwaniu na przyjście komisarza, który nie lubił nieporządku, taki ład, jaki żona agenta utrzymywała w domu. Gaston oczarowany był tym porządkiem będącym dziełem policji, który przy­pisywał wrodzonemu talentowi skromnej robotnicy. Agent rozwiesił suknie, zazwyczaj rzucone w nieładzie na krze­słach, ustawił poziomo łóżko bez materaca z metalowymi sprężynami, które Norma oparła o ścianę, aby uprawiać szwedzką gimnastykę. Znalazł sposób, aby za pomocą ta­boretów z masy perłowej i czarnego szkła oraz naczynia z lustrzanych płytek zrekonstruować sprzęt nieodzowny je­go zdaniem nocą, nocny stolik. W tym pokoju, gdzie całe urządzenie znajdowało się tuż nad ziemią, znalazł dwa krzesła wyplatane trzciną, pożyczone przez Normę od li­tewskiego studenta z przeciwka, aby umieścić maszynkę spirytusową, i ustawił je, rozłączywszy przedtem, koło sto­lika do gry spełniającego dotychczas rolę okiennicy przy kuchennym okienku. Zaszył dwie dziury, jakie Norma przebiła w zielonym płótnie, dla powietrza. Nie wiedząc wreszcie, co począć z pustymi pudełkami po sardynkach

i konserwach, którymi zarzucona była podłoga, ustawił je według wielkości w oszklonej szafce Ludwik XV. Tak więc pokarmem moralnym Normy zdawał się być ów pokarm fizyczny, jaki przypisywał jej Gaston. Klasykami tej uro­czej skromnej robotnicy, myślał, jest jego oliwa, ryba, je­go pikle. Patrzył na to ciało wykarmione pokarmami ziem­skimi.

Norma wzięła kapelusz i rękawiczki Gastona w sposób dość ceremonialny, nawykła bowiem do stosunków miłos-

ttych z ludźmi zatrutymi narkotykiem, którym rozbieranie się sprawia największy trud; dla niej był już nagi. Ma­rynarka, mundur, niekiedy błękitny dolman z austriackim szamerunkiem — ubiór jej najbardziej modnych przyja­ciół —; stanowiły dla Normy męską nagość. Ona natomiast musiała przystosować się do okoliczności i po zabraniu ka­pelusza i rękawiczek okazać własną nagość. Trudno wy­obrazić ją sobie bardziej nagą. Przypominali parę, która zaaranżowała sztuczne spotkanie, aby pozwolić na spisanie protokołu, która z całkowitą wzajemną obojętnością ocze­kuje, aż zastuka do drzwi trzy razy komisarz policji. Ga- ston rozkoszował się tą hańbą.

Reginald ani przez moment nie domyślał się, jaka udrę­ka nękała Nelly. Przybywała o stałej godzinie, ponawiały się te same chwile zapomnienia i wieczności, a radość ju­tra zapowiadał nieco smutny uśmiech rozstania. Nieobec­ność Gastona jednakże niepokoiła w inny sposób niż jego obecność. Mnóstwo kłamstw nasuwających się jej z po­mocą ze wszystkich stron było zbędne, gdyż Gaston znikł. Od dozorczyni Nelly usłyszała historię samochodziku, i to wszystko. Wiedziała, że Gaston wie. Z początku myślała, że przyśpieszył swój wyjazd do Ameryki. Byłoby to zbyt proste. Potem, że się zabił. Potem, że błąka się gdzieś po Paryżu zastanawiając się, czy spotka któregoś wieczoru swojego rywala, lub może śledząc każdy krok Nelly. Nie odwracała się, żeby nie zmieniać drogi. W pewnej chwili spostrzegła z radością, która niemal wycisnęła z jej oczu parę łez, że jeżeli słowa bywały niekiedy kłamliwe, to gesty nigdy. Odnosiła wrażenie, że jest za nią, i zdążała ku Reginaldowi, a nic w jej gestach nie świadczyło, że nie zdąża ku niemu. Nie zbłądziła w żadnej ulicy, trotuarami, ogrodami szła najkrótszą drogą prowadzącą do Reginalda. Nie odmieniła twarzy. Pozdrowiła sprzedawcę gazet, właś­cicielkę sklepu spożywczego sprzedającą cukier, który Nel­ly nazywała życiodajnym — biedny cukier, wcale mu na

X

tym nie zależało — który, gdy go kładła do herbaity, bu­dził w niej takie samo uczucie, jakiego doznawała wrzucając langustę do wrzącej wody. I w gruncie rzeczy z Gastonem gesty jej nigdy nie kłamały. Gdyby milczała, szczerości jej nie można by z niczym porównać. Była taką dla tego, kto widział ją z góry, jeżeli miał trochę czasu do stracenia, i kto nie mógł słyszeć jej słów. Czyż to wyjście: nigdy wię­cej nie mówić? Nie mówiła nigdy do siebie, dlatego zawsze uważała, że jest szczera. Rozmawiała ze sobą coraz mniej. Z upodobaniem szła za prawdą swojego życia, która dopro­wadziła ją tak pewnie do Reginalda. Nadeszło lato. Ru" wszystkim pragnieniom ciała, ku szklance świeżej wody, kąpieli, nowej sukni szła jak ku prawdom. Ale wówczas gdy wśród tego milczenia wypowiadała głośno inną prawdę -=" Reginaldzie, kocham cię, Reginaldzie, jesteś moim ży-j ciem — oczywiste, że to połączenie prawd stawało się\ czymś rozkosznie nieznośnym i że świat mówiący zyskiwał; nieporównywalną przewagę nad światem niemym.

W ciągu tych chwil uważanych nadal przez Reginalda za słodki raj, w których już nagromadził się dramat, może śmierć, w każdym razie nieszczęście dla jednego lub dla innych, i w miarę jak coraz jaśniej widziała, jak niepewne jest szczęście, Nelly rozkoszowała się nim w pełni. To dziecko Reginald przyjmował pieszczoty, spojrzenia, mil­czenia tak jak dawniej, gdy tym razem dawała mu je sa­ma miłość. Naprawdę nie uświadamiał sobie swojego szczęścia. Gdyby przekonał się, czym są naprawdę owe dwie godziny, które uparcie uważał za schronienie, odwet, odpoczynek, wiedziałby, że one płoną, spalają dzień, rok, że wszystkie inne godziny są im poświęcone, że są miłoś­cią. To jego gesty kłamały lub nie były prawdziwe. Wy­czuwało się w nich nadal czułość, harmonię, nadal wyko­nywał te serdeczne, pełne zrozumienia gesty, mówił tylko

o kochaniu, o miłości; Nelly zaś milcząc kochała co dzień z egzaltacją ofiary i ofiamika. Reginald sądził, że bierze ją w ramiona, gdy przychodziła, nieprawda: zderzała się z nim, tak gwałtowny poryw rzucał ją ku niemu. Miała na ce. Reginald sądził, że ją całuje: ona ustami wyczu-

wała to, co najstraszniejsze i najsłodsze — usta. Sądził, że ją kocha: dla niej był to ostateczny kres, ostateczna racja, śmierć.

Wszystko to było tak przemożne, że niekiedy eliminowa­ło niemal osobę Reginalda. Nie to, żeby mogła wyobrazić sobie kogoś innego na jego miejscu; był konieczny, był klu­czem, sensem tej miłości. Ale jakże byłoby pięknie, gdyby miał ten sam ciężar gatunkowy. Kiedy wkraczając w mi­łość Nelly czuła, że staje się wielka, silna, zrównana ze wszystkim, z radością i śmiercią, on wydawał się niekiedy płytki, a w miarę powrotu do życia stawał się większy, szlachetny jak nikt, i ta para tworząca się w pokoju z nie­zrównanej kobiety i z przeciętnego mężczyzny stawała się ponownie niezrównanym mężczyzną i zwykłym kobieciąt- kiem... Ta zmiana następowała w chwili, gdy całowali się ostatni raz. Czy to znaczy, że wszystko w życiu jest nie- równoważne, że oni nigdy nie będą sobie równi? Nelly myślała czasami, że ta równość w pewnej dziedzinie kiedyś nastąpi, ale jej nie przyśpieszała, gdyż wiedziała, że będzie to cierpienie.

Właśnie ta pełnia szczęścia ostrzegła Reginalda. Istotnie 1 początku wpadł w pułapkę. Żeby przełamać rezerwę i powściągliwość, jaką z upodobaniem zachowywał w sto­sunku do miłości, trzeba było właśnie przynęty zastawio­nej przez Nelly. Aby znaleźć się na równym z nim pozio­mie wymyśliła to, czego pragnął Reginald: kobietę zamęż­ną, ale nie związaną i czystą, kobietę wolną, ale bogatą, i niezależną, kobietę, którą znakomite nazwisko, godność osobista, sytuacja rodzinna wyniosły ponad łatwiznę miłoś­ci i łatwiznę życia. Rozkoszował się tym w pełni. Nawet tajemnica ich miłości, tajemnica, której tak skrzętnie strze­gła Nelly, gdyż inaczej wszystko byłoby stracone, budziła w nim szczególną satysfakcję, niemal największą. Od pew­nego czasu jednak zastanawiała go doskonałość nie tyle warunków zewnętrznych ich namiętności, ile samej na­miętności. Cera Nelly, ruchy, słowa miały w sobie ten ro­dzaj piękna, który jego zdaniem wynosił miłość na takie wyżyny, o jakich nawet nie myślał. Czuł w niej tę mi'

łość jako siłę nieprzezwyciężoną, ślepą potęgę, samo życie, taką, jaką opisują, a jaka nigdy nie istnieje. Była jedy­nym życiem tej kobiety; niemożliwe, aby poza tą namięt­nością żyła nędznym, żałosnym życiem innych kobiet. Od­wrotność historii Psyche. Tym razem mężczyzna chciał poznać miłość.

Za pierwszym razem, tak jak w poemacie, patrzył na nią, gdy spała. Nic jednak nie ujrzał: Nelly miała dwa ro­dzaje snu. Sen w domu, prawdziwy, zakłócany majakami, w czasie którego budziła się co chwila, mówiła głośno, zrywała się na równe nogi, i sen, w którym pojawiał się biedny Gastón raz jako trup, raz jako zjawa, czasem ze swoją poczciwą, wierną miną, czasem z rozgniewaną twa­rzą kojarzącą się Nelly z ulotnymi klasycznymi wspomnie­niami związanymi z Nemesis czy z Meduzą, sen kogoś, ko­go nękać będzie pragnienie, kto wstanie, zaśnie ponownie, zdradzi się z tym, co czuje, sen bliski wszelkiej podłości i wszelkiego występku... Przy Reginaldzie sen jej był spo­kojny, bez widziadeł, stwarzał pozorne wrażenie szczęścia i niezrównanego spokoju duszy. Nigdy nie popełniła omył­ki przy przebudzeniu, otwierała powieki uśmiechając się ze swobodą i spokojem. Sen ciała, które nigdy nie zdradzi­ło, nigdy się nie pomyliło, przebudzenie, które wiedziało, że nie ma się czego obawiać dnia i jego mikroskopów. Ów sen odnalazła przy Reginaldzie i powierzała mu się teraz z ufnością, pewna, że nie zostanie przezeń oszukana, sen obdarzający ją ciałem, które o niczym nie wiedziało, było nie wtajemniczone w życiowe kłopoty, ciałem czystym, ciałem, które nagle stawało się ciałem Nelly, ciałem Gasto­na i wszystkich innych, po przejściu pewnej granicy mię­dzy ulicą Galilee i placem Gwiazdy.

Ale to widok Nelly w trakcie drugiego snu, wszystkich prawd rozproszonych na kłamliwej duszy i ciele, wzbudził w Reginaldzie wyrzut, z którego nie mógł się otrząsnąć, wyrzut, że jest jej niegodny, wzbudził w nim potrzebę zo­baczenia Nelly już nie tylko w czasie tych kilku godzin, zobaczenia tej tak doskonałej kobiety we wszystkich oko­licznościach i czynnościach dnia. Skłoniło go to do śledze-

nia Nelly. Wszystko, co kobieta może wznieść pięknego, dzięki kłamstwu i przebiegłości, mężczyzna wkrótce burzy w trosce o doskonałość i posługując się prawdą i miłością. Ale czyż można przypuszczać, że kobieta ma dwa sny?

Zamiast dalej jechać samochodem wysadziwszy ją w po­bliżu placu des Etats-Unis, poszedł za nią, i istotnie przez minutę wszystko było takie, jakie być powinno. Wypuścił królową. Szła powoli, jak królowa, nie patrząc na boki, obdarzając pieszczotą tylko dzieci, które wpadały na nią. Szła ku lekturom, muzyce, wypełnieniu jakiejś wyższej funkcji kobiecej, może na przyjęcie z nuncjuszem i premie­rem. Potem nagle zaskoczyła go pewna niespodzianka. Po­wolność i wyniosłość opuściły ją, jakiś ogrodnik nie zwró­cił na nią uwagi, parę kropel z hydrantu opryskało ją; był to jeden z ogrodników, instynktownie bardziej przenikli­wych niż najwięksi psycholodzy, który natychmiast spo­strzegł, że Nelly nie jest królową, spostrzegł, czym jest naprawdę, i lekceważąc ją nie zauważył trzech kropli. To drobiazg, ale Reginald poczuł się trochę zawstydzony, że żywioły w działaniu nie okazywały żadnego szacunku Nelly, to ujmowało jej nieco wzniosłości. A zresztą to nie wszystko; jakiś lokaj prowadzący psa obdarzył ją słów- Ikiem, które nie było zapewne słowem przechodnia skiero­wanym do królowej. I omal nie upadła pośliznąwszy się na trotuarze. Cały ów świat, który, w chwili gdy dawał mu Nelly, winien był przyjąć ją z szacunkiem jak dar, na­grodę, pogardzał nią, obrażał ją. Przypominała dużo bar­dziej Kopciuszka wracającego do domu, zbitego przez sio­stry, niż księżniczkę życia. Mężczyzna zawsze odczuwa pe­wien zawód, gdy kobieta, którą posiadał i którą jest tro­chę znużony, nie jest najrozkoszniejszą strawą dla reszty świata. Rezygnując z niej nie czyni więc daru dla świa­ta? Nie otrzyma zatem daru od świata, kiedy ten mu ją zwróci jutro o zwykłej porze.

Zresztą Nelly nie oczekiwała ani nie żądała hołdów w tej dziedzinie. Okazywała okropny egoizm. Nie troszczyła się bynajmniej o to,-co, zdaniem Reginalda, stanowiło o jej godności czy zadaniu. Nie patrzyła ani na biedaka, ani na

V

dziecko, ani na zwierzę. Nie miała w sobie nic królewskie­go, wszystkie te ułomności czy szczególności przyciągające królewską świtę w czasie pozorowanej przechadzki do paralityka, pudla czy kępy hortensji nie budziły w niej żadnego zainteresowania. Nic nie inaugurowała. Bo i była niczym. Ta piękność, którą Reginald widział u niej w do­mu, szlachetność, blask, wszystko wydawało się przytłu­mione, niemal zwietrzałe. Była kobietą, oczywiście ładną, ale gdy przechodziła, nie rozlegał się żaden szmer zachwy­tu, a Reginald myślał, że go usłyszy. Do kogóż była podob­na w tej postaci? Do wspaniałej kobiety? Nie, do przeciętnej kobietki. Włączała się nagle do kategorii kobiet, które by­ły Reginaldowi znane, do kategorii kobietek. Podobnie jak one szła prosto, nie wędrując bez celu, nie uśmiechając się. Reginald oczekiwał każdej chwili, że Nelly odzyska swój inny wygląd, swój urok, swój nieporównywalny chód. Nie stało się nic podobnego. Jakby wskutek działania jakiegoś mechanizmu głowa jej sztywno się pochyliła, nie mogła już widzieć konstelacji, które widziała 1 Reginaldem.

Reginald był zatrwożony. Na jego oczach i kiedy kochał, odbywała się przemiana, która zachodzi tylko wtedy, gdy miłość wygasa. Każdy mężczyzna z chwilą gdy przestaje kochać, widzi konstelacje wzbijające się wyżej w niebo, a spojrzenie dawnej ukochanej schodzące na skraj hory­zontu, i widzi, że pospolity świat odbiera sobie jak zdo­bycz to wszystko, czym teraz miłość pogardza, nos, szyję, dłonie, wszystko, co było najbardziej niezwykłe i najbar­dziej kochane z ciała i duszy, wystawia na rodzaj publicz­nego przetargu z wywieszoną dokładną ceną, jej zaś zo­stawia niekiedy tylko oczy lub usta, jakiś szczegół, niby osobisty klejnot, który jej ofiarował, a ona nie musi go zwracać. Ale Reginald kochał i ta przemiana nie płynęła od niego. W pewnej chwili Nelly, którą zatrzymał tramwaj, stała się znów do siebie podobna. „Myśli widać

o mnie”, powiedział sobie Reginald i istotnie Nelly o nim myślała. Żadnej innej odmiany. Nie należało chyba ocze­kiwać, jak z innymi kobietami, że będzie nadal spadała w klasie kobiet lub nagle wzniesie się wzwyż. Zatrzymała

gęg w tym stadium, zdawałoby się, na wieki. Była wzo­rem tego gatunku.

Potem zaczęła się dla Reginalda udręka nowego rodzaju, odwrotna do udręki, jaką przeżywał Gaston: czuł, że Nelly przybyła do swojej dzielnicy. Ujrzał, jak wchodzi do skle­pu zegarmistrza, tu naprawiano zegarek, którego nie na­prawiano u nich; do pralni, tu prano bieliznę tamtego do­mu; do sprzedawcy owoców, do pralni chemicznej: tutaj czyszczono plamy, których nie znał. Cały ten shopping kró­lowej, który raczyła uprawiać u nich, stawał się tutaj działalnością małej mieszczki, zorganizowanej i seryjnej. I wreszcie kiedy ostatecznie przybrała nowy wygląd, ktoś wybiegł jej naprzeciw, mała dziewczynka, która podała jej list, i twarz Nelly zmieniła się, spłynął na nią wyraz ulgi, który nasuwał zarazem myśl o jakiejś przykrości, i istot­nie był to list od przyjaciółki oznajmiający, że Gaston się odnalazł. A mała dziewczynka coś krzyczała. Nelly uspaka­jała ją. Wszystko zaś, co można sobie wyobrazić na widok kochanki ogarniętej paniką w trakcie czytania listu, przyszło do głowy Reginaldowi: wraca jej dawny przyja­ciel, matka żąda pieniędzy, kochanek, którego woli ode mnie, uległ wypadkowi. Lub ojca, dróżnika, ukąsił wście­kły pies... Nie bardzo się mylił. Było to coś w tym rodza­ju; gorzej, przyjaciel, którego miałaś poślubić, który chciał ofiarować samochodzik twojemu synowi i stwierdził, że ten syn nie istnieje, który chciał się zabić, żeby umrzeć przed jakimś koniem ze zwichniętą tylną nogą, przyjaciel, któ­ry się dowiedział, że masz kochanka i że kochasz tego ko­chanka, a on kocha ciebie, ten przyjaciel, żeby zakończyć zdanie, odnalazł się. Za moment miało być wiadome roz­wiązanie, które nastąpi, z chwilą gdy ten narzeczony — który, którego, któremu — pojawi się. Reginald jednak wobec tego niezwykłego wydarzenia poczuł się niedyskret­ny i oddalił się.

Posiłek trwał długo. Posiłek przyjaciół gastronomów. Należało nakarmić rzadkimi przysmakami ciało, które czu­ło się dość podobne do wszystkich przeciętnych ciał. Noc była długa. Było tu jednak inaczej. Całe piękno nocy, jej

/

cisza, hałasy pogrążało się, cichło w sercu dziecka, ponow­nie dziecka, w którym to sercu udręka, troska, zmartwie­nie, oczyszczone nagle z nalotu życia, stały się równie czy­ste jak w noce jego dzieciństwa. Gdyby wydał okrzyk, by­łaby to skarga dziecka. Z sympatią i współczuciem dla siebie samego odczuwał naiwność swojego cierpienia, nie związanego niemal zupełnie z cierpieniami tego świata, tak bardzo oczyszczonego, oderwanego od innych trosk i nieszczęść ludzkich, że stanowiło jakiś dar. Od bardzo już dawna nie przeżywał takiego cierpienia w czystej postaci, cierpienia nie łączącego się z niczym. Nie miało ono nic wspólnego z wojną, śmiercią rodziców i synów, smutkiem i egoizmem świata, niewygodnymi butami. Cierpienie to było tak bardzo cierpieniem niewinnego wieku, niczym nie splamionej epoki, nie udręczonego serca, że zaledwie je wytrzymując Reginald nasilał je, sycił się nim i nasy­cał. I tak jak wówczas gdy cierpiał będąc dzieckiem, po­szedł zobaczyć swoją twarz w lustrze. Cofnął się. Ten zwykły mały, dziecinny ból postarzał go niepomiernie.

Troski dzieci są dla dzieci. Dla dorosłych ludzi są zbyt straszne. Spędził okropny dzień. Cała jego zwykła egzys^. tencja szydziła okrutnie z tej wspaniałej egzystencji stwo­rzonej poza nią. Obiad, którym od jakiegoś czasu pogar­dzał, mścił się na tych małych wzniosłych posiłkach, spo­żywanych poza zwykłymi posiłkami. Wstawanie o godzinie ósmej rano było bezlitosne dla wstawania o siódmej po południu, ośmieszało je. To samo dotyczyło wszystkich czynności w ciągu dnia, nawet najbardziej pospolitych, przed którymi pochylały teraz zawstydzoną głowę ich od­powiedniki z innego życia. Herbata drwiła z tamtej her­baty, wino z tamtego wina. Wszystkie spotykane istoty, najbardziej żałosne czy urocze, brały bezwzględny re­wanż nad istotą z doskonałego życia: były prawdziwe. Dzielnice Paryża odzyskiwały piękno, wyższość nad tą fał­szywą dzielnicą, która go oszukała i rozpadała się gdzieś powoli, żałośnie. Odnajdywał wiele ludzi i rzeczy, którym nie dotrzymał kroku, młode dziewczyny, twarze kobiece; odnajdywał je z początku w oddzielnych fragmentach, ja- 112

kąś ręką wysuniętą z samochodu, jakiś profil, twarz w sklepie, nogę na urządzanej wystawie; wszystkie te od­dzielne fragmenty połączyły się potem i w pobliżu placu Vendôme ukształtowała się z nich cała kobieta, młoda, fascynująca; zaskoczyło go to, że przyjrzał się jej i szedł za nią parę kroków. Osaczało go triumfujące w pełni ży­cie — znowu dostrzegał jego blask, złoto, polor — aby dać mu do zrozumienia, że porzucił je dla tego, co przeciętne i sztuczne, że był głupcem.

Mówiło mu jakby: pozostaw mi troskę o dobranie sobie wzorów szlachetności i podłości. Wybrednisiu czy pyszał­ku, trzymałeś mnie z dala od tej wspaniałej kobiety, któ­rą słońce oświetla z prawej strony, aby stworzyć sobie królową z małej pospolitej kobietki, sądzę, że nie będziesz już negował swojej głupoty i niezręczności. Zresztą to two­ja metoda jest zła: gdyż jeżeli spróbujesz się zemścić po­sługując się wspaniałą kobietą, spójrz, ona cię poznaje, uśmiecha się do ciebie, i jeżeli uczynisz z niej również królową i będziesz ją kochał poza całym światem, ona także znajdzie sposób, żeby stać się przeciętna i mała. Sta­je się już taka w twoich oczach, nieprawdaż, od momentu jak ją sobie uroiłeś, i blednie w porównaniu z tą drugą, która wchodzi do pierwszego sklepu, ta prawdziwa, jedy­na, i która się stanie, jeżeli uczynisz z niej królową za­mkniętego kręgu i | uszczerbkiem własnego życia — bied­ną istotą jak twoja Nelly. Tak nawiasem nie miej żalu do tej Nelly, ona nie jest kłamliwa, kobieta nie jest kłamli­wa dlatego, że ubiera się w strój, jakiego dostarcza jej mężczyzna, którego kocha. Skroiłeś go, mój przyjacielu, trochę zbyt okazale, zbyt szeroko. Zobaczymy dziś po po­łudniu, jak ponownie się włączysz, ostrzeżony w ten spo­sób, w najpiękniejszą historię miłosną naszych czasów. Jest piąta, idź do tej niezwykłej dzielnicy, gdzie sprzedają ci odżywczy cukier i wspaniałą herbatę, ze skarpetkami zamiast owoców na drzewach oraz z paroma pluskwami w łóżku, jeżeli spędzałeś tam całą noc, i czekaj spokojnie na wzór szlachetności i cnót, czekaj na Nelly...

I Reginald zaczął do niej mówić: „Kłama-

¡SÈ

J

Ml

łaś — trudno. Przebaczam ci twoje kłamstwa. Zresztą pra­wie cię nie słuchałem. Mężczyźni prawie woale nie słucha­ją. Brzmienie głosu wystarcza, żeby ich prowadzić lub uspokoić. Ale ja uwierzyłem wszystkiemu, co nie mówi

o tobie. Uwierzyłem twojemu ciału, zawsze tak pełnemu godności, umieszczonemu na tak wysokim piedestale wśród drobnych wydarzeń miłosnych, uwierzyłem twoim oczom złocącym się od oddania, twoim gestom tak strasz­nym dla reszty ludzi, bo tchnęły opanowaniem, szlachet­nością, uwierzyłem w brzmienie twojego głosu; wypowia­dałaś kłamstwa głosem powściągliwym i jasnym, tak bar­dzo czystym, z akcentem samej prawdy. Dlatego właśnie pod tymi wspaniałymi pozorami wyobraziłem sobie życie pełne godności... Zdradziłaś mnie. Czekam na ciebie.” Czekał krótko. Zadzwoniła punktualnie. Otworzył. Chciał otworzyć nowej kobiecie, której sam wygląd w jed­nej sekundzie miał wszystko mu wyznać, wszystko wyja­wić, i cofnął się, gdyż otworzył dawnej Nelly. W półmroku podestu, a potem wejścia rysowała się jej dawna postać. Oczy jej, wzniesione ku niemu, były wilgotne z radości. Ręce wzniesione ku niemu jakby w ofierze. Wszystko, co ulica powiedziała o jej twarzy, ciele, to fałsz: były piękne, należało zatrzymać się na ich widok. Otworzył drzwi pięk­nu, czułości, oddaniu, prawdzie, która zaskoczyła go do te­go stopnia, że jej nie zrozumiał, a mógł był uniknąć wielu nieszczęść, nie spostrzegł, że to satna miłość. Pocałował ją. Wziął w ramiona. Sądził, że rozkoszuje się przyjemnością zemsty, wątpliwą przyjemnością, że całuje i ściska kobiet­kę, małą kłamliwą kobietkę. Ucałował, uścisnął dawną Nelly, jej prawdziwe wargi, królewską talię, otrzymał po­całunek, uścisk, który go zaszczycał. Zaprowadził ją do du­żego pokoju, przed okna, zastanawiając się, czy oświetlenie nie da mu tego, czego nie znajdował, ale światło starło z Nelly tylko cienie i zwróciło mu ją w całej świetności.

Siedli do podwieczorku. Herbata, tosty, masło, życiodaj­ny cukier miały znów przewagę nad ich oszczerczymi braćmi z miasta. Mówiła, rozebrała się, położyła. Z jej gestów, westchnień, ubioru — Reginald spodziewał się, że

będą wyznaniem lub zdradą — płynęły ku niemu tylko spokój i zaufanie. Fałszem, majakiem stawał się obraz dziewczynki niosącej depeszę, obraz niespokojnej, niemal pospolitej Nelly. Wyciągnął się przy niej i tu również je­go przesycone hipokryzją dociekliwe badania zostały po­krzyżowane: wszystko, czego domagał się od niej z wul­garności, podłości, zwracała mu zaszczytnie. Zachodzące słońce oświetlało szyby, samochody przejeżdżały po tej od­ległej od centrum ulicy, wietrzyk poruszał zasłonami. Wzniosłość miejsca i chwili ani przez sekundę nie zostały zachwiane. Czuł, że wystarczy tylko nie wychodzić, nie wstawać, resztę życia spędzić w tym pokoju i w tej go­dzinie, żeby to wszystko było najwyższą prawdą. Teraz spała. Należało ją obudzić, gdyż było późno. Przeląkł się. Ogarnęła go litość. Jej nagłe przebudzenie będzie przebu­dzeniem somnambuliczki. Jeżeli obudzi ją niespodzianie, zawoła głośno kogoś innego, zażąda innego ubrania. Po­trząsnął nią, jak potrząsa się kimś, kto ma iść na pociąg, kto otrzymał list polecony.

Ale ten niepokój nie zakłócił spokoju Nelly. Przebudziła się tak jak zwykle. Nie popełniła omyłki. Czując dotyk dłoni Reginalda, który trzymał ją za napięstki jak przy końcu jakiejś walki, nie pomyliła lęku z radością, swojej małej urody paryżanki z wielką urodą pięknej kobiety, Przez jeszcze zamknięte powieki widziała wszystko, i wspaniały zachód słońca, i życie kochanków, i tego Re­ginalda klęczącego przy niej jak przy grobowcu, który otwierają, widziała go tak klęczącego wkrótce przy jej własnym grobowcu... A jej imię? Czy nazywała się Nelly? Uśmiechnęła się i zapadła znowu w sen. Z oczyma niemal zwilgotniałymi, z jednym kolanem uniesionym niczym anioł z sądu ostatecznego, który ma oświadczyć tej, co są­dzi, iż jest niewinna, że znajduje się po stronie potępio­nych, Reginald wpatrywał się i czekał, nagle świadomy, że całe kłamstwo przeszło na jego stronę.

I rozstali się znowu. Nie w tym samym miejscu. Popro­siła go, żeby ją zostawił w okolicy placu Zgody. Tu rów­nież wysiadł i szedł za nią. Chciał zobaczyć, oo się z nią

stanie. Czy nie dlatego tylko przybrała pomniejszoną i po­spolitą postać, że przeniknęła do swojego osobistego krę­gu? Wcielała się może w niefortunny kształt tylko w śro­dowisku trosk rodzinnych i domowych. Może wszędzie gdzie indziej i tu, w tym wspaniałym miejscu, gdzie wszy­stko stawało się luksusem i wielkością, i tam, w stronie Sekwany i Luwru, 1 tam w stronie ogrodów zostanie so­bą... Musiał jednak przyznać, że nie. Na placu, gdzie Lud­wik XVI odzyskał swoją wielkość, pomimo świeżych wspomnień historycznych i śladów kul na ścianie „Crillon”, ujrzał, jak dnia poprzedniego, że Nelly stała się nagle nie­spokojna, szła jakoś sztywno: nie widział dokładnie jej twarzy, odgadywał ją jednak po włosach, które wydawały się bardziej niesforne. Twarz jej nabierała oschłego, twar­dego wyrazu. A jej zainteresowania były praktyczne; nie zatrzymywała się jedynie przed przedmiotami na wysta­wach, które przyciągają dusze wzniosłe. Uroda jej również bladła. Nie na tyle, żeby nie przemówił do niej jakiś męż­czyzna. Osadziła go na miejscu. Wzniosła dusza nie osadza na miejscu impertynentów, oddala ich uśmiechem, oczyma, milczeniem. Osadziła mężczyznę na miejscu, jak kobieta przyzwyczajona osadzać mężczyzn na miejscu.

Wpadł na pomysł, żeby ją dogonić, zobaczyć, czy jego obecność pośrodku tej ulicy zwróci Nelly to, co opuściło ją tak bezlitośnie. Podszedł do niej. Niewątpliwie zmiesza się przyłapana tak na gorącym uczynku, całkiem naga wraz ze swoim życiem, którego pulsowanie odgadywał. Dotknął jej ramienia. Ale wśród wszystkich uścisków rę­ki, jakimi Paryż i świat mogły ją obdarzyć, odgadła rękę przyjaciela. Zwróciła ku niemu tę samą twarz co po po­łudniu, urosła, odzyskała urodę. Spokój jej powrócił. Ujął ją za ramię, zatrzymał pod jakimś pretekstem; wszystko było w doskonałym gatunku, cera czysta, naturalna. Lu­dzie zwalniali kroku, aby patrzeć na tę parę, nagle znowu połączoną. Rozstał się z nią.

A więc to prawda. Mój Boże, cóż za smutna przygoda. Cała wzniosłość Nelly pochodziła od niego. Tylko przy nim, dla niego stawała się prawdziwą Nelly. Odkrywając,

że jest punktem wyjściowym wzniosłości i piękna, doznał głębokiego zawodu. Jeżeli ten uśmiech świata, któremu od pięciu miesięcy zawdzięczał nowe życie, jeżeli to odkrycie miłości i kobiety są tylko rozkwitem jego osoby, jakąś for­mą sugestii wywieranej na przeciętną istotkę, to już na­prawdę nie to! To już nie zryw młodości, instynktownej siły, to nie związek łączący dwie równe sobie istoty, lecz jakaś starość, połączenie czterdziestki z rozsądkiem a dwu­dziestki z szaleństwem, której wynikiem, ale na sposób chimeryczny, a la Faust, była ta idealna para. Łzy napły­nęły mu do oczu. Nie chciał dawać. Chciał otrzymywać. Czyż można odczuć większą rozpacz niż wówczas, kiedy człowiek uważa się za dłużnika, a stwierdza, że jest do­broczyńcą?

Spróbował odmienić się podczas następnych spotkań. Przychodził posępny, uparty. Niezdecydowany, jak postą­pi, wahając się z uświadomieniem sobie własnych uczuć, stawał się nerwowy, brutalny. Należy jednak sądzić, że odblask, którym otaczał Nelly, nie płynął tylko z jego ges­tów i wyglądu. Nie zmieniała się pod wpływem tego gej­zeru goryczy i złości, zdziwiona tylko o tyle, o ile mogła sobie ha to pozwolić prawdziwa Nelly, uspokajała go, ko­iła. Wzniosłość jej nie tłumaczyła się mimetyzmem pod­rzędnego gatunku. Płynęła z głębszych pokładów. Nie po­weselał jednakże dowiedziawszy się, że ma w sobie jakąś oczyszczającą siłę.

Potem przez cały tydzień nie mógł się powstrzymać, że­by jej nie nakłaniać do kłamstw. Zmusił ją do mówienia

o kraju, gdzie nigdy nie była. Nie do wiary, jak udawało się jej zataić i przyozdobić to, czego Reginald dowiadywał się o niej stopniowo. Nie powiedziałbyś, że to kłamstwo. Raczej jakaś wstydliwość. Leciutko, zręcznie, kierując się instynktem czystej dziewczyny, przywołując na pomoc wy­obraźnię ukrywała sprawy, które życie jej winno zataić. Tak, że czasami Reginald miał wrażenie, że ta egzysten­cja, którą zatajała przed nim Nelly, nie ciążyła na niej podobnie jak grzech pierworodny nie ciąży na kobiecie. Była równie teoretyczna, równie odległa; grzech pierwo­

rodny dopuszczał u Nelly możliwość wulgarności, oschło­ści, a kłamstwo oswobadzało ją z tego grzechu oświetlając jej prawdziwe życie blaskiem olśniewającej prawdy. Wszy­stko to było naprawdę jakąś grą, w której Reginald się gubił, tym bardziej że zazdrość była tuż. Powstrzymywał ją jeszcze. Usiłował wmówić sobie, że ostatecznie Nelly jest panią swoich czynów. Doszukiwał się daremnie przysiąg, które mu złożyła, zapewnień, i odkrył z niepokojem, że ta kobieta, którą uważał za jedyną swoją kobietę na świecie, nie powiedziała mu nigdy, że kocha tylko jego jednego, że tylko on jest jej kochankiem, że nie mieszka z innym mężczyzną, z dwoma innymi mężczyznami, ze wszystkimi mężczyznami. Ta stworzona dla niego kobieta nie powie­działa mu nigdy, że nie jest własnością wszystkich. Na tym punkcie nie kłamała. Nie odżegnała się nigdy od tego, co w życiu jest okropne: nie powiedziała, że nie ma despo­tycznej matki, komicznego przyjaciela, trudnego, przecięt­nego życia. Usiłował wymusić na niej namową lub pod­stępem, wobec których uległaby 'każda inna kobieta, idąc za jakimś odruchem czy też nie mogąc się powstrzymać, oświadczenie, że żyje tylko dla niego, tylko i nim. Bez skutku. Sprawiała wrażenie, że nic nie wie o swoim innym życiu, ale nie mogła być wobec niego w fałszywej sytu­acji. Ustosunkowała się do teraźniejszości tak jak wielu innych kochanków do przyszłości: z milczącą rezerwą. Ileż razy miał pokusę, żeby zdradzić się, powiedzieć, że wie wszystko. Powstrzymywała go jednak zawsze jakaś litość,; litość, która wzbrania zawołać somnambulika po imieniu.

XI

Nelly doskonale zauważyła zmianę w usposobieniu Re- ginalda. Nie zaniepokoiła się z początku, wręcz przeciw­nie. Potraktowała ją jako szczęśliwą zmianę w jego cha­rakterze i miłości. Nie gniewało jej, że włączył do tej mi­łości nerwowość, niezadowolenie, niepokój. Dwoje bogów, którzy kochają się, to bardzo piękne; ale ta doskonałość

utrzymuje ich w jakimś znieruchomieniu niezbyt wskaza­nym dla śmiertelników. Reginald, który zgodził się, żeby nie żyć dłużej w tej olimpijskiej atmosferze, to odpoczy­nek, dowód jego życia. A również obietnica: miało to zna­czyć, że tak jak ludzie nerwowi i aktywni zejdzie ze swe­go piedestału, zatroszczy -się o nią. Ona również odnosiła niekiedy wrażenie, że kocha ją, dotyka przez zasłonę jakby sobowtór, co nadawało tej miłości wzniosłość, ale również charakter skostniałego niebytu. Ten głos, który stawał się szorstki, docierał do jej prawdziwych uszu, to chmurne spojrzenie do jej prawdziwych źrenic. Sprowadzony z o- limpijskich i niedostrzegalnych rejonów, Reginald może wreszcie odkryje, że najbardziej zadowolona i pozornie najsilniejsza kobieta potrzebuje tego samego oparcia i po­mocy co kobieta słaba. Zarysowała się leciutka możliwość, że będzie mogła wreszcie znaleźć dziedzinę dla nowej ka­tegorii radości i trosk, dla której dotąd nie widziała miej­sca. Czuła bowiem, że pomiędzy błogosławiony spokój ży­cia z Reginaldem i oschłe, przejrzyste oblicze życia z Ga- stonem, pomiędzy tę pełnię i życiowy egoizm, które bez reszty absorbowały jej uczucia — gdyż istotnie znała do­tychczas tylko wyższą ich kategorię, wspaniałomyślność, przywiązanie, niezmąconą radość, i kategorię niższą — wciska się stopniowo jakiś inny rodzaj uczuć, których ist­nienia dotychczas nie podejrzewała i dla których nie znaj­dowała dziedziny: chęć płaczu bez przyczyny, omdlenia, wzruszenia naiwnego dziecka wobec dnia czy nocy, ścisły związek wszystkich jej członków i wszystkich możliwości duchowych z osobami, które dotychczas całkowicie lekce­ważyła, z wiosną, z latem, z gwiazdami w ogóle i w szcze­gólności. Nagle coś bardzo maleńkiego, ale bardzo wyraź­nego i wyczuwalnego wiązało się w niej ze wszystkimi istotami i abstrakcjami. I cierpiała za każdym razem, gdy te więzy się napinały, bo nie pojmowała przedmiotu tego nowego wzruszenia i nie mogła go pomieścić w swoim dniu. Ta jakby jakaś druga tajemnica w stosunku do Re- ginalda wydawała się jej ważniejsza niż tamta, gdyż wy-

loniła się w czasie, kiedy go już znała. Nie było mowy, żeby mieć trzeciego przyjaciela dla tego trzeciego serca.

Jeżeli więc Reginald zgadzał się zejść kiedyś z piedes­tału, na którym oboje raz w ciągu dnia odgrywali żywe obrazy wyobrażające wzniosłość i miłość, przyjdzie może również jej z pomocą. Każde zniecierpliwienie, każdy nie­co brutalny dowcip Reginalda wydawały się jej obietnicą tej zmiany, zejścia w krainę, gdzie nie będzie już w jego ramionach posągiem, w którym na siłę usiłowała zachować uśmiech i młodość, ale kłębkiem ciała ufnym i szczerym. Budząc się nocą — nieustannie zrywała się teraz nagle ze snu, kiedy sen jej nie był snem kłamstwem — widziała już Reginalda przy sobie, Reginalda rozgniewanego, po­dejrzliwego, nerwowego; nazywała to spaniem z Reginal- dem, i z tym manekinem leżącym obok maleńka istotka w jej wnętrzu łączyła się cudownie, wzruszająco, łączyła się ze wszystkim, na czym mogło zależeć jednemu z jej synów, z pianiem koguta, z blaskiem dnia, z jakimś wspo­mnieniem z dzieciństwa. Dostrzegając więc z radością po­między dwiema innymi formami życia dziedzinę odpręże­nia i wzruszeń, które teraz ją wzbogacały, tym radośniej kłamała Reginaldowi. Nie zbywało jej na pomysłach, mó­wiła o swoim starym mężu, o pierwszych samochodach. Wszystko przychodziło jej z łatwością; imiona koni, imio­na węgierskich ciotek. Aż do dnia kiedy w oczach Regi­nalda zobaczyła spojrzenie, co do którego nie można było się mylić, spojrzenie wyrażające ból, zawód, spojrzenie kata nie pozostawiające naprawdę żadnej wątpliwości: wiedział wszystko.

Nelly była dzielna. Nie drgnęła. Stało się to niemal w (pierwszych chwilach ich spotkania, w porze kiedy zwy­kle się kładli. Ogarnął ją paniczny strach, strach, jaki od­czułaby wieczorem, gdyby ujrzała nogi złodzieja wystające spod łóżka. Postąpiła tak, jakby postąpiła w takim wy­padku. Odpowiedziała na zasadzkę Reginalda włączając się w nią z jeszcze większą swobodą: zaczęła zmyślać hi­storię o starej węgierskiej babce, z którą słuchała przez radio piosenki Życie Paryża; rozbierała się nadal jak

księżniczka, zdejmując części ubrania z ciała, świętego przed chwilą, a teraz już tylko ciała pospolitej kobietki. Czując, że jest zwyciężone, zdetronizowane, wykonywała wokół niego wszystkie zwykłe gesty. Pierwszy raz obna­żała przed Reginaldem ciało Gastona, pierwszy raz zmu­szona była do tego wstydu. Ze sztuczną nonszalancją, ale przeniknięta ostrym bólem, który niemal zmuszał ją do krzyku, obnażała szyję Gastona, ramiona Gastona, kark Gastona, potem nogi. Potworny był ten ironiczny uśmiech Reginalda, jego sztucznie dowcipne słówka, przerażające kontrkłamstwó obok kłamstwa, które pragnęło tylko, dziś jak i wczoraj, przemienić się w czułą i bezsporną prawdę. Czy wiedział o historii z Gastonem? Czy wiedział o dwóch innych historiach? Czy to również dało Hervćgo? Ciało tego biednego Jakuba? Jakub przynajmniej zabił się w wypadku samochodowym. Mówiono, że zapatrzył się na jakąś uroczą kobietkę przy wyjeździe z Dijon i nie do­strzegł autokaru Paryż—Pontarlier. Śmierć nadeszła z Pon- tarlier zaledwie przy szybkości pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Jakub umierając zrezygnował przynajmniej ze swoich praw. Gdyby Gaston nie żył, również by z nich zrezygnował. Jak mogła coś podobnego pomyśleć! Boże, oby to wszystko wyleciało jej z myśli! Oby tylko za chwi­lę» gdy on ją weźmie w ramiona, nie myślała o ciele Ga­stona albo Hervćgo! Czy widział, że ona nie ma już w ży­łach ani kropli krwi? Jedyny sposób, żeby umknąć przed tym koszmarem, to wyobrazić sobie, że Reginald jest kim innym, jakimś czwartym — nigdy go nie będzie, ale tak trzeba — i wyobrazić sobie, że on jest zazdrosny, i myśleć, że oddaje mu ciało należące do Reginalda. Zamknęła oczy. Przejął ją bezmierny ból, gdy obejmowała w uścisku Re­ginalda, który nie był już Reginaldem, gdy oddawała się innemu, ale przynajmniej oddawała mu się kobieta Re­ginalda.

Tak minął tydzień; od Gastona nadal żadnej wieści. Uważano, że udał się w podróż po Ameryce. Zaczynały nadchodzić klejnoty, jakie zamówił z okazji zaręczyn. Za­pomniał cofnąć to zamówienie. Nadszedł pięciokaratowy

I

brylant, diamentowa broszka, wisiorek i złota płytka wy­sadzana brylantami; gdy się na nią chuchnęło, można by­ło przeczytać: Gaston i Nelly. Jeżeli zamówił z góry kwia­ty, zgodnie ze swoim zmysłem metodycznym, niewątpli­wie wkrótce nadejdą.

Wydawało się, że Reginald nie bardzo wie, jak ma po­stąpić. Wyczuwała czasami, że gotów jest pogodzić się, za­mienić w miły związek tę niezwykłą miłość. Czasami by­wał okropnie zły, że pozwolił się tak wyprowadzić w pole. Czasami, przeciwnie, czuła, że jest przepełniony litością. Musiała być bardzo silna w takich chwilach, żeby się nie załamać. Opierała się jednakże, gdyż uważała, że nie może budzić litości, nie chciała tego. Aż do końca trwała uparcie przy mniemaniu, że jest godna zazdrości, uprzywilejowana. Zgodzić się na łzy w ramionach Reginalda, wyznać wszyst­ko, wypowiedzieć swoją prawdziwą miłość, bardzo pięk­nie, byłoby to może miłe i może to sposób, żeby zjednać sobie Reginalda. Ale jednak to abdykacja. Nie chciała zre­zygnować z pewnej władzy nad życiem, z kształtowania życia, będzie to robić aż do końca, nawet wobec ludzi, któ­rzy znają prawdę. Pod przygnębionym spojrzeniem Regi­nalda wszystkimi słowami, wszystkimi gestami przeczyła oczywistości. Przesadzała w pewnych kłamstwach. Nie po to, żeby skłonić go do gniewu i do wybuchu; ale przez upór, żeby zachować przy sobie swój zmyślony świat, przez jakieś skrupuły, jakąś lojalność współwinowajcy wzglę­dem wszystkich innych współwinowajców. Sumienie jej było zresztą w porządku. Nie miała sobie nic do wyrzuce­nia w stosunku do Reginalda. Była z nim srwobodna. Je­dyny przykry moment, moment, w którym Reginald my­ślał, że należała do innych, uczyniła nieszkodliwym dzię­ki własnemu sposobowi: Reginald był nowym kochankiem, pamięć kobiety nie wybiega poza ostatniego kochanka, a ostatni kochanek to on. To ciało uszczelnione od sitro- ny przeszłości nosiło jedynie piętno Reginalda, zachowało tylko jego wspomnienie. Z dumą pokazywała na nowo, •rozbierała, demonstrowała z ostentacją ciało będące włas­nością Reginalda.

Reginald jednakże, nie wtajemniczony w ten sposób na powrót do dziewiczości, uważał taką ostentację za nowe kłamstwo, niemal za prowokację lub za nieświadomość. Cierpiał. Nie było przez to gorzej. Cierpienie Reginalda sprawiało Nelly ulgę, nie usiłowała znaleźć nań lekarstwa, przeciwnie. Posuwała okrucieństwo tak daleko, że wpro­wadzała pomiędzy nich prawdziwe kłamstwa, kłamstwa innych kobiet, opowiadając mu na przykład, że była na jakimś koncercie, a potem plącząc się w swojej relacji; wypełniała popołudnia kłamstwami, których Reginald słu­chał przerażony; tym bardziej że ona, czując się w posia­daniu najwyższej prawdy, promieniała pięknością, spo­kojem, szczerością, 'które musiały budzić w jego pa­mięci wszystkie strofy i maksymy na temat kobiety-de- mona i kobiety-dziecka. Aż do dnia kiedy ostrzeżony mo­że przez jakieś zbyt już nieprawdopodobne zmyślenie, zrozumiał; zrozumiał, że Nelly wie, że on wie. Nelly zaś spostrzegła również w tej samej chwili, że on zro­zumiał.

W pokoju zapanował nagle niepokój, co do którego nie można było się mylić: niepokój poprzedzający rozstania, odjazdy, zgony. Tych dwoje ludzi widziało się tak, jak ni­gdy nie widzi się dwoje ludzi, w jednym z przebłysków, kiedy rozumie się wszystko: twarzą w twarz, z oczyma przepalonymi na wieki taką konfrontacją. Nelly jednak mimo całego niedoświadczenia wyczuwała sytuację lepiej niż Reginald. Wyczuwała, że istnieją dwa rodzaje rozstań: konieczne i sztuczne, nie ostateczne ani nieuchronne, lecz takie, których domaga się zły los; to on w swojej bezsile narzuca gesty rozstania, każe przyjąć ludziom odpowie­dzialność za rozstanie. To był właśnie taki przypadek. Je­żeli Reginald i Nelly nadal będą prowadzili tę sztuczną i daremną walkę, muszą się rozstać. Nie było to wcale roz­wiązanie nieuchronne, do jakiego dochodzi się w życiu i w tragediach. Żeby los uzyskał większą satysfakcję, a wszystko przybrało wygląd fatalny, trzeba, żeby nic so­bie nie powiedzieli, żeby ciągnęli dalej to popołudnie, że­by rozstali się jak zwykle, żeby jedno z nich powiedziało:

do jutra”, a drugie odpowiedziało: „do jutra”, i żeby nie zobaczyli się więcej. Ludzie są na tyle głupi, że sami do­prowadzają w ten sposób do pomyślnego końca zamierze­nia losu.

Nelly nie chciała, żeby się tak stało. Dotychczas kiero­wała sama swoim losem. Reginald także się czegoś domy­ślał. Widział Nelly nagle wyniosłą i bezbronną, stojącą powyżej wszelkich praw i wydaną wszelkim cierpieniom. Nawet jemu, który tyle wycierpiał z powodu jej kłamstw, wydawała się nie tyle kobietą kłamliwą, co sojuszniczką, zdradzoną nagle przez życie wrogie zwykłemu życiu, i którą potępić mogła tylko sprawiedliwość mechaniczna i teoretyczna. Miał ochotę wziąć ją w ramiona, czuł jej miłość, czuł, że nie okłamała go w niczym istotnym; ko­chała go ponad wszystko na świecić, była jego jedyną ko­bietą, we dwoje tworzyli jedyną parę. Czuł niejasno, że na tej wyżynie, na tym terenie dość słabo zaludnionym na­leżało wyłamać się z reguł; że to jest właśnie na przy­kład wspaniały precedens dla ludzi przyszłości: uklęknąć przed tą kłamliwą kobietą, uścisnąć tę kłamliwą kobietę, prosić o rękę tę kłamliwą kobietę. Nie zrozumiał jednak do końca. Nie dostrzegł, co kryło się naprawdę w nagłym" rozkwicie Nelly, w tej dumie, która z niej promieniała: że przybyła do królestwa, gdzie obojętnieje wszystko prócz poświęcenia i miłości, że zbliżyła się na tyle, o ile można się zbliżyć, do wszystkich schronień miłości, włącznie ze śmiercią, nie ujrzał na niej odblasku tych niebezpieczeństw i tego piękna, pośrodku których wreszcie się znalazła — on zaś niezbyt daleko — ale jakąś ostentację, prowokację, która kazała mu odrzucić to, czym sądził, że jest przepeł­niony, gdy pełen był tylko namiętności i zazdrości — prze­baczenie i litość.

Oto dlaczego odchodząc powiedział:

Do jutra.

I dlaczego ona odpowiedziała:

Do jutra.

I dlaczego nie zobaczyli się więcej.

Nelly nie miała nigdy poczucia niższości w stosunku do świata, do którego nie odnosiła się ani z podziwem, ani z uznaniem, dlatego że umiała się przed nim bronić na kilka sposobów. Pierwszym ratunkiem był Reginald, od dwóch lat Reginald. Drugim Stalin. Trzecim Fontran- ges. Jak widać, nie poszukiwała ich w mroku. Ale to rów­nież niezły mak, że dusza przeciętna obrała sobie za dro­gowskaz takie gwiazdy. Wiadomo teraz, czego domagała się od Reginalda. Nie wiedziała jeszcze, czego by się do­magać od Stalina, ale stale myślała, że gdyby kiedyś zwró­ciła się do tego człowieka przewyższającego wszystkich, on by ją pomścił. Stalin by ją pomścił za podłość, zmowy, biedę. Zresztą to jeszcze niewłaściwy moment. Wreszcie był ów zadziwiający człowiek, o którym opowiadała jej Eglantyna, nazwiskiem Fontranges. Jak ukąszone czy cho­re zwierzę szuka bezzwłocznie trawy na odtrutkę — tym razem to nie Stalin, Stalin nie mógł zdziałać nic, żeby ja­kieś serce połączyło się z sercem, które przed nim umy­kało — Nelly opuszczając Reginalda szukała Fontranges'a.

Szukała go tak, jak szukałaby Stalina, żeby się zemścić na miernocie, podłości, kompromisie. Przeciwko czemu chciała znaleźć ratunek? Usiłowała sprecyzować swoją myśl: przeciwko jakiejś fałszywej cnocie, przesądom czy raczej przeciwko tym, których zawodzi wyobraźnia, prze­ciwko samemu życiu, o tyle, o ile zawodzi je wyobraźnia. W dniu, w którym podjęła decyzję, trzeba było wznieść na jakimś ogołoconym terenie, z dala od ludzkich pałaców, barak bez parteru, z pierwszym piętrem trzymającym się nieba za pomocą sznurków, z jeziorem bez wody, w któ­rym człowiek się zanurza, ale zeń wychodzi bardziej ob­myty niż ze źródeł Graala, z ogrodem, gdzie rosną rośliny korzeniami w górę i gdzie zrywa się kwiaty wewnątrz zie­mi.

Spostrzegła Fontranges’a. Znała historię jego syna, hi­storię Seby, historię Eglantyny. Wszystko, co usiłowała zobaczyć w teatrze, przeczytać, martwiło ją, wydawało się

fałszywe jak fałszywa muzyka. Żałosne historie Wertera, Manon. Nelly zaczynała wątpić w Swoje prawa widząc, że] nie ma sposobu, aby unieważnić zobowiązania, jakie życie zaciągnęło w twoim imieniu bez twojej zgody, iż niemożli­we jest zaprzeć się przeszłości. Kto usprawiedliwi ją w jejl oczach? Matka? Matka wyrzucała jej zniknięcie GastonaJ jakby naprawdę Nelly go' uwięziła. „Szumowiny”? Ci pro­ści ludzie, którzy, jak sądziła, rozumieli ją i kochali? By­najmniej. „Szumowiny” zdradzały ją właśnie. Zamiatacze i polewacze uliczni zwracali teraz na nią uwagę o paię sekund później niż poprzednio, docierał do niej pył z od­padków, krople wody. Od pracowników drogowych, za­miast miłych słów, słyszała schlebiające, ale brutalne sło­wa. Kiedy wsiadła do autobusu pod wpływem zaufania do rzeczy nie bogatych, nie wynaturzonych, nie egoistycz­nych, odczuwając nagle wstręt do taksówek i prywatnych samochodów, wszyscy się na nią tam sprzysięgli, potrak­towana została nie tylko jak intruz, ale jak osoba niepożą­dana przez konduktorkę sprzymierzoną z właścicielką pie­karni i z drobnym staruszkiem.

Nadszedł potem dzień, kiedy w pewien sposób miała zro­bić przegląd „szumowin", pojechać taksówką do Mantes na popołudnie w czasie finiszu wyścigów samochodowych. Poniosła klęskę. Zobaczyła tam młodych ludzi z czerwony­mi chustkami, w pąsowych trykotowych koszulkach i w koszulkach białych w ukośne żółte paski z zielonym przybraniem, i ich przyjaciółki, z którymi gawędziła za­zwyczaj, i twarze robotników spotykanych w dniu wybo­rów do rady miejskiej wraz z ich małżonkami; pieściła skrofuliczne dzieci chcąc usłyszeć pochlebstwo, tak jak królowe dotykają skrofulików w przekonaniu, że ich u- zdrowią. A wszyscy stojący niemal na baczność wzdłuż drogi zachowali się wobec Nelly, która sądziła, że robi przegląd miliona paryżan stojących po jej stronie, jak zbuntowani żołnierze w stosunku do generała, który wie­rzy jeszcze w szlachetne uczucia żołnierzy i postanowił przejść przed ich ftontem. Czy to z powodu małego kape­lusika w stylu drugiego Cesarstwa rzucali w nią zwinię-

tymi w kulę gazetami, które trafiały ją w twarz, aż mu­siała podnieść szybę i przez kilometr wszystkie gazety ude­rzały w tę szybę; nie, to dlatego, że widzieli ją samą, wi­dzieli, iż jest smutna, czuli, że potrzebuje ogromnego wsparcia, wsparcia tego miliona ludzi, jakimi właśnie byli. Wystawiona przez dziesięć minut na cel podłości ludzkiej i żartów, byłaby się popłakała, gdyby nie obecność starego szofera, który prowadził wóz bez słowa, nie sarkając na­wet, jeżeli trafiła go gazeta.

Wesoło im — powiedział tylko, kiedy przyjechali do Mantes.

W tych twarzach demonów i podpalaczek widział weso­łość. Zresztą nawet w pobliżu jej domu dostawcy i do­mownicy rozpoczęli atak. Mała Lulu wracała wściekła ze sklepu spożywczego czy z bistro, gdzie walczyła o panią, która wcale nie była panią zdaniem malarzy pokojowych, ale panną. A wiadomo, co to znaczy.

■— Pani jest z pewnością panią — mówiła Lulu gotowa Skoczyć im do oczu.

Malarze mrugali porozumiewawczo do murarzy.

Czy do twojej pani przychodzi dużo panów?

Biedna Lulu dała się złapać.

Tak, dużo. I są dużo ładniejsi od was. Wy wszędzie kładziecie wapno i farbę.

A oni zdejmują z pani farbę?

Lulu zaczynała odgadywać, że znalazła się na niepew­nym gruncie.

Jaką farbę?

No, całują ją.

Lulu poczuła, że ogarnia ją bunt. Gromadziła w sobie wszystko, co jej zdaniem było najgorsze, najbardziej cierp­kie, a to właśnie było najczystsze. W tym zrywie nieświa­domej czystości wyobrażała sobie ukochaną panią. To zna­czy widziała w niej cud czystości, kogoś, kogo ci brudni robotnicy nie mogli nigdy tknąć, czuła, że do tego potrzeb­ne są białe ręce, białe od spodu, nie takie jak murarzy, kogoś wyższego ponad wszelkie kompromisy, których na­

wet się nie domyślała, mimo że dostrzegała na horyzoncie ich groźny cień.

Całować panią, nigdy.

Kłamała.

Tak, widziałam. Tak, przychodzą panowie. Ale są bardzo mili, bardzo uprzejmi. To są goście. Przychodzą tylko zaproszeni. Taki, który przyszedłby bez zaproszenia, zostałby wyrzucony za drzwi.

Zresztą mogą spróbować.

A ty myślisz,- że zaproszeni nie całują?

Nie, zaproszeni nie całują. Jestem fałszywa, hipo- krytka. Często jak pani jest sama z jakimś panem, pod­glądam przez dziurkę od klucza. Siedzą i rozmawiają, da­leko od siebie. Albo ona gra na pianinie, a tamten słucha. Widzę wszystko. Albo ona częstuje go herbatą, a on nie mógłby całować z filiżanką w ręku.

Przyjrzyj się im, jak wracają z teatru.

Całują panią w rękę, tak... Zresztą kobieta, która po­zwala się całować, wiadomo, co to za jedna.

W bistro wszyscy wybuchali śmiechem. Murarz stojący obok brał Lulu wpół i całował ją, mimo że się broniła. Pachniał czerwonym winem. To straszne być całowaną. Pani nigdy nie pozwalała się całować! Opowiadała jej to wszystko całując ją. Ach, Boże, jak miło, kiedy pani ca­łuje...

Czego chciała Nelly chcąc zbliżyć się do Fontrańges’a? Nie wiedziała dokładnie. Miała jednak wrażenie, że przy nim znajdzie się najbliżej ludzi własnego pokroju. Dlacze­go czuła, że ów człowiek który nigdy nie skłamał — z wy­jątkiem dnia, gdy odważyła się podejść w Saint-Cloud do jego wyścigowego konia (on podszedł także, wyprostował nogę, podobno złamaną, i głaszcząc konia rozumiejącego wszystko, który miał zostać zabity, mówił mu, że wszystko będzie dobrze, że za chwilę wstanie, doścignie inne, wygra gonitwę) — który nie zrobił nigdy dwuznacznego gestu, nie miał nigdy dwuznacznej myśli, jest nie tylko jej je­dynym sprzymierzeńcem, ale jedynym krewnym, jej, Nel­ly, osoby zakłamanej, prowadzącej podwójne życie.

Szla za nim z daleka razem z Eglantyną, która przyje­chała do Saint-Cloud właśnie po to, żeby zobaczyć gonitwę, w której brała udział córka Seby; nie mogły się powstrzy­mać, podbiegły do toru wyścigowego, gdzie dżokej ubrany w barwy Fontranges’a znaczył rubinową plamą miejsce upadku. Fontranges pochylił się nad koniem, niezbyt nis­ko, gdyż koń słysząc go uniósł głowę. Człowiek i zwierzę zrobili pół drogi, jak zwykle, i właśnie Fontranges, usta Fontranges’a, których nie skalało nigdy żadne kłamliwe słowo, mówiły do Thamar to, co mówiłaby Nelly: że wszy­stko dobrze się skończy, że wrócą do Nogent-sur-Seine, że na pastwiskach będzie miło z dala od wyścigów urządza­nych przez ludzi. A koń również wszedł w skład trójcy, uwierzył we wszystko, mimo że milcząca Eglantyna mia­ła łzy w oczach, i stał się mały cud, który sprawił, że no­ga przestała go nagle boleć, chociaż weterynarz stał już obok z rewolwerem w ręku.

Ktoś powie, że konie odgrywają wielką rolę w tej histo­rii, ale to dlatego że włączają się w nią z natury rzeczy. Ten, kto dosiadł konia, nie potrzebuje już kłamać. Nelly jadąca konno czuła się wreszcie zrównana z tą całą praw­dą, z którą tak rzadko stykała się pieszo. Takiego zdania był Fontranges, kiedy rozwiązano tyle szwadronów huza­rów i dragonów. Pułki kawalerii były jakimiś prawdami w porównaniu z pułkami piechoty, tak realistycznymi, lub w porównaniu z fantastycznymi eskadrami samolotów. Po­stanowiwszy więc, że Thamar nie weźmie udziału w go­nitwie — i skoro Eglantyna nie pojedzie — Fontranges poprosił Nelly, żeby dosiadła konia i towarzyszyła mu do lasku. Wyniesiona w ten sposób Nelly znalazła się w at­mosferze, w której kłamstwo nie istnieje. Nie tylko jednak dlatego nie rozstawała się z Fontranges’em i nie dlatego spotykali się pieszo co dzień. Nie wiedziała dokładnie dlaczego, ale szła za nim tak, jak idzie się za kimś, kto, ma jakiś klucz.

Nadchodziła jesień. Ona również zdawała się posiadać klucz. Nelly nie widziała nigdy dotychczas, żeby jakaś po­ra roku okazywała tyle zrozumienia i nasuwała tyle wy­

jaśnień. Obawiała się trochę przyrody. Życie trzymało ją od niej dość daleko. Wobec tej gęstej i wyczuwalnej oczy­wistości odczuwała ten sam lęk co lotnik patrzący z góry na dziewiczy las: wydaje się, że upadek niczym mu nie grozi, a tymczasem poniósłby straszliwą śmierć. Na od­ległość jednak drzewa w lesie, od których trzymała się zawsze z daleka, trawniki — zbyt była oschła i konkret­na, żeby tam siadać, wody — od jatfdy łódką odstręczał ją zmysł poetyckiej pruderii — przynosiły jej myślom ukojenie. Zachody słońca, których nienawidziła, wypełnia­jące niebo czerwienią — zapowiedź bliskiej wojny dla lu­dów, były dla Nelly zapowiedzią jakiegoś pojednania z samą sobą. Odnosiła również wrażenie, że gdyby udało się jej wykryć różnicę między tą jesienią a zwykłymi po­rami roku, odkryłaby jakąś wskazówkę potrzebną jej w życiu.

Od Gastona żadnych wieści. I nic od Reginalda. Wystar­czył jeden skręt śruby w ich mózgu, żeby ci dwaj ludzie, dla których była całym życiem i którzy w każdej minucie myśleli o niej, o ile jej nie dotykali, którzy z jej powodu narobili tyle zamętu w świecie, znikli i nigdy nie istnieli. Ona może kłamie, ale jest wierniejsza. Nie wierzyła w nie­możliwość, nie wierzyła w pozory, wierzyła nadal w uleg­łego, łagodnego Gastona, kiedy wszystko świadczyło o tym, że jest zbuntowany i przepełniony nienawiścią, wierzyła jeszcze w ufnego, niezniszczalnego Reginalda, kiedy wszy­stko świadczyło, że jest samą nieufnością i że został znisz­czony. Cierpiała z powodu ich nieobecności nie tyle z po­wodu samej nieobecności, co z powodu jakiejś metampsy- chozy, jakby wcieleni tylko w jakąś inną postać przemie­nili się obaj, jeżeli nie w drzewo lub ptaka, to w innego Gastona, w innego Reginalda, których jakieś magiczne sło­wo zwróci jej w dawnym kształcie.

Co do Gastona, jej punkt widzenia był Ustalony. Czuła do niego przyjaźń, litość, czasami pozostałość starych in­tymnych nawyków, wiedziała jednak, że jest dla niej nie­odzowny jedynie w tym stopniu, w jakim odczuwamy po­trzebę okazania komuś litości. Żałowała tylko, że przybrał

postać Gastona wrogiego. Było tak wiele odmian różnych Gastonów, że mógł wybrać wśród łagodniejszych i rozsąd­niejszych. Oprócz wielu roślin zdobiących jej taras Nelly miała gatunek kaktusa, którego widok przypominał jej zawsze Gastona. Gaston powinien był się zmienić właśnie w tę roślinę. Ta odmiana kaktusa miała w sobie coś lojal­nego i ufnego, parę grubych kolców, które kłuły niekiedy, łatwo jednak było je usunąć, nie tak jak koleś innych kaktusów. Piła wodę obficie, szybko, tak jak Gaston pił wermut. Potem, rzekłbyś, że wypuszcza dym i pali jak Gaston. Nie mówiła, też trochę jak Gaston. Nelly nie zdra­dzała Reginalda mając pod tą postacią prymitywną i ła­godną przyjaciela, który obrał postać nienawistną tylko przez naiwność i na nieszczęście. A nawet pod tą jedyną "postacią Nelly lubiła i znosiła naprawdę Gastona, tę urnę żałobną, w której prochy były sokami, czystymi sokami, które na pustyni są wybawieniem od udręki pragnienia. Od czasu do czasu jakaś gałązka żółkła, czerwieniała. Nel­ly usiłowała ratować roślinę przycinając ją, podlewając, trzymając w cieple; podlewała ją mlekiem stosownie do rad pewnego Marokańczyka. Tylko to mogła zrobić dla Gastona. Dziwiła się nawet odkrywając, że odczuwa dla niego ten rodzaj przyjaźni. Uświadomił jej to kaktus. Wy­różniała go naprawdę wśród innych roślin i kiedy przez przypadek, spowodowany nieostrożnością Lulu, złamał się najładniejszy liść, odczuła smutek nie tak oczywisty, ale głębszy, niż gdyby złamał coś sobie sam Gaston. W ten sposób dostrzegała, że istniał konflikt między Gastonem

i Reginaldem.

Uważała, że Reginald to Thamar. Wszystko to potwier­dzało. Od chwili pojawnienia się Thamar Reginald prze­stał istnieć. Nelly usłyszała jego ostatnie słowa: „Do jutra” kilka godzin przedtem, nim dowiedziała się o istnieniu Thamar. Żeby głośny mąż stanu zmienił się nagle w trzy­letnią klacz to oczywiście rzecz niebanalna, ciekawy pre­cedens. Trzeba było oka Nelly, żeby w nogach i łopatkach Thamar rozpoznać nogi i ramiona Reginalda. Rzęsy Tha­mar były dłuższe. Aksamitne miejsce, gdzie całowało się

ją, było delikatniejsze niż jakiekolwiek miejsce u Reginal­da. Chciał oczywiście wyzyskać swoją przewagę. Przez de­likatność nie zmienił się w źrebca, kierując się delikatno­ścią wybrał inną płeć; pod pewnym względem nie (miało, to znaczenia, gdyż Thamar narzucony został przymus czy-/ stości, ale ze strony Reginalda świadczyło o pragniemy ukorzenia się, nie upierania się, było jakimś wyznaniem!

Dzienniki pisały jeszcze o Reginaldzie, opowiadały o je-‘ go pracach, genialnych interpelacjach; dlatego że stawał się Thamar tylko w porze, gdy kiedyś pod swoją prawdzi­wą postacią spotykał Nelly. A Nelly dosiadała jej tylko w tym czasie. I mimo całego smutku, jaki ją ogarniał na widok klaczy, 'która rżała zamiast przemówić, napinała grzbiet zamiast wziąć ją w ramiona, jeżdżąc na niej po męsku, wyczuwała, że ona rozumie, że lubi ją na swoim grzbiecie; Thamar miała też ruchy przypominające Regi­nalda: leciutko podrzucała głową, co on również czasami robił. Zdarzały się też chwile milczenia, kiedy zatrzymaw­szy się przed stawem Cucufa lub przed strzelnicą, patrzy­ła i słuchała w napięciu, co do złudzenia przypominało Re­ginalda opartego łokciami o parapet i wpatrującego się w zachód słońca poprzez wiszącą na drzewie skarpetkę. Thamar nie mogła zrozumieć: kiedy jadąc konno Nelly opowiadała jej wszystko, mówiła głośno, że tylko ją kocha, że zabije się, jeżeli ona nie zmieni się kiedyś w człowieka, że nie powinna zbytnio zwlekać, gdyż konie starzeją się szybciej niż ludzie, że historia z biednym kaktusem jest skończona, że gdyby Nelly znalazła zaklęcie, aby zamie­nić tę odmianę kaktusa w Gastona, postara się o niej za­pomnieć, Thamar istotnie przystawała, odwracała głowę, uderzała kopytem o ziemię, chwytała niejasno coś niecoś, jakąś czułą mowę pozbawioną dokładnego sensu, jakby: Thamaraolirameninovelibacoreginaldipaloliebatracmeoselp- afiertethamar... A to już dużo; uświadamiając sobie jed­nak nagle metamorfozę, jakiej stała się przedmiotem, wy­korzystywała pierwszy pretekst, żeby ponieść, ponieść świadomie, spoglądając nieraz drwiąco spod rzęs na zdzi­wioną Nelly, a potem galopowała aż do chwili, kiedy spot­

kanie jakiegoś konia przejmowało ją dreszczem, który przenikał też Nelly budząc w niej wspomnienia przypra­wiające o łzy.

Fontranges widział te łzy. Przystawał. Patrzył na nie z takim samym ogromnym szacunkiem, z jakim odnosił się do wody, rosy, tego, co zapładnia. Nelly płakała nie krę­pując się wcale; od paru dni czuła wzbierające łzy i nie umalowała sobie oczu ani policzków. Aż do ust nie było się czego obawiać łez.

Czemu pani płacze?

Seba i Thamar stanęły i gryzły się delikatnie. Nie można zbytnio wyzyskać łez ludzi. Płaczą tak rzadko.

Miałam dwóch przyjaciół. Jeden stał się odmianą kaktusa, a drugi stał się Thamar...

Fontranges nie należał do osób nie rozumiejących takie­go języka.

I nie zna pani słowa, które przywróciłoby im dawną postać?

Nie, zapomniałam tego słowa.

Czy zostali zamienieni z własnej winy czy przez ko­goś trzeciego?

Nie. Przeze mnie.

A więc tego słowa jeszcze nie ma. Trzeba je wymy­ślić. To bardzo trudne. Jest pani pewna, że nie było tego słowa? Co pani powiedziała widząc ich ostatni raz?

Nelly pamiętała bardzo dobrze.

Powiedziałam pierwszemu: „Co ci jest, Gastonie?"

Jaka to odmiana kaktusa?

Dokładnie nie wiem.

Trzeba by się dowiedzieć. Znam specjalistę od kaktu­sów. A co pani powiedziała do Thamar?

Powiedziałam: „Do jutra.”

Fontranges widać wiedział, że klacze nie odzyskują łat­wo ludzkiej postaci, gdyż wydawał się mniej upewniony co do tego, co dotyczyło przyjaciela zamienionego w Tha­mar niż przyjaciela zmienionego w kaktus. Niewątpli­wie w jego życiu był jakiś epizod związany z przyjaźnią między końmi i człowiekiem, który nie wzbudził w nim

A

wielkiej ufności. Ale jego twarz mówiła o takiej sympa­tii dla Nelly, że wydawał się przejęty tym zagadnieniem. Szukał sposobu, żeby tę 'kobietę uczynić szczęśliwą. Szukał szczęścia. Wyglądał jednak tak, jakby szukał słowa, jed­nego słowa. Nelly patrzyła na Fontranges’a, jakby za po­mocą jakiegoś słowa miał znaleźć tajemnicę szczęścia. Aż do chwili kiedy przestraszona Thamar stanęła dęba, wspię­ła się na tylne nogi — co w obojgu wzbudziło lęk — chcąc w tym zrywie odzyskać pierwotny kształt. Nelly nakłoni­ła ją łagodnie, żeby pozostała w obecnym. I pojechali da­lej. r ;

Pani kochała obydwóch? — zapytał Fontranges.

Nie. Kocham tylko jednego. Ale mimo to zamieni­łam drugiego w kaktus.

Nie gmatwajmy Sprawy. Jeżeli pani kocha tylko jed­nego, Czemu zajmuje się pani drugim?

Bo wszystko mi poświęcił, a ja go okłamałam.

Ciekawe, jak dzięki obecności Fontranges’a wszystko’ zy­skiwało na jasności i szerokości poglądów. Nelly zaczyna­ła niemal jasno widzieć w sobie samej i rozumieć jasno sens słów.

A tamten? Już pani nie kocha?

Myślę, że kocha mnie jeszcze. Ale go okłamałam.

Pani naprawdę wierzy w kłamstwo?

Co chciał powiedzieć? Czy chciał powiedzieć, że kłam­stwo jest jąkaniną, którą trzeba skomentować? Czy że wszystko jest prawdą? Ach, Boże, czy znajdzie właściwe słowo: że kłamstwo jest wszystkim, co człowiek stworzył broniąc się przed światem, który jest bezlitosny dla praw­dy?

Ludzie nie wyrażają zbyt dobrze tego, co chcą wyra­zić — powiedział Fontranges. — Wczoraj byłem w angiel­skim barze. Grała muzyka. Według programu wykonywa­ła melodię zatytułowaną Skrzętna'pszcz6lka lub inną zaty­tułowaną Dziewczyna od serca. Usiłowałem dociec, która to melodia. Sądziłem, że od razu zrozumiem, czy chodzi

o krzątającą się pszczołę, czy o dziewczynę, którą kocha chłopiec. Było to niemożliwe. A przecież różnią się między

sobą. Jedna lata, wysysa, kłuje. Druga uśmiecha się, tań­czy, całuje. Jedna przysiada, szamoce się z łapkami pełny­mi pyłku, bzyka. Druga siada, marzy, śpiewa. Otóż na­prawdę niemożliwe stwierdzić, czy kompozytor ma na my­śli pszczołę czy młodą dziewczynę. Wydaje mi się, że gdy­bym był na jego miejscu, prawda objawiłaby mi się przy pierwszej nucie. Tutaj nie. A nawet moim zdaniem wszy­stko, co napisał kompozytor piosenki o pszczole, mogło ra­czej odnosić się do dziewczyny i odwrotnie. Bo przecież jedna pracuje, brzęczy, zasypia z zapadnięciem wieczoru. Druga przysłuchuje się temu,' czego nie słychać, milczy, czuwa przy oknie. I to jeszcze szczęśliwie, że obie na ogół hiorąc nie różnią się tak bardzo od siebie. Jedna lśni, lu­bi kwiaty, wzbija się ku słońcu, umiera wieczorem. Dru* ga lubi kwiaty, jest olśniewająca, śmiertelna. Ale gdyby to był przyjaciel zamieniony w kaktus i biskup z Montś- limar, jestem pewien, że sprawa byłaby równie niejasna. Nasze środki wyrazu są niedostateczne. Stąd kłamstwo.

. Nelly myślała o różnicy między symfonią o młodej ko­biecie mówiącej zawsze prawdę a symfonią o młodej ko­biecie, która kłamie. Widocznie prawda domaga się instru­mentów dętych, ale domaga się ich również jawne kłam­stwo. Ludzie się na tym poznają, choć nic nie rozumieją, ale Bóg, który wszystko rozumie, myli się.

Bóg... — powiedział Fontranges.

Jakie rozumowanie doprowadziło Fontranges'a do Boga? Chyba nie jej. Musiał dojść do Boga snując opowieść

o pszczółce i o dziewczynie. W każdym razie oboje doń doszli.

Bóg — powiedział Fontranges — obdarzył każdego człowieka pewnymi danyfni, żeby mógł stać się bohaterem dla samego siebie. Nie mamy życia, cóż to jest pięćdziesiąt czy osiemdziesiąt lat na ziemi? Każdy z nas jednak może istnieć, jeżeli posiadaAÓjgye legendarne. Mężczyzna czy ko­bieta jest czymś tylko wtedy, jeżeli je posiada. Najważ­niejsze to znaleźć swoją własną legendę.

Nelly myślała, że kiedyś przyszło jej prawie tq samo do głowy, gdy odkryła ludzi mających własny śpiew i ludzi

J

nie mających śpiewu, gdy usiłowała się przekonać, czy historia jej życia mogłaby być czytana głośno przez ucznia

o zachrypniętym i niepewnym głosie z jakiejś książki szkolnej jak Złota legenda. Życie tylu świętych ze Złotej legendy było zwyczajne, bez rozgłosu, a charakteru legen­dy nabierało tylko dzięki jakiejś czułości, naiwności tonu. Gdyby jakiś wrażliwy, naiwny autor obrał sobie za temat życie Nelly, czy zdołałby zeń uczynić taki rozdział obra­mowany złotem, z męczennikami w środku. Czyż cierpie­nie Nelly nie jest większe niż cierpienie męczenników nę­kanych ogniem i rozpalonym żelazem, bo oni są szczę­śliwi cierpiąc, a ona nie? Czyż nie jest prawdziwą męczen­nicą? Jest święta z gałązką bluszczu, święta ze szczygłem,* święta uśmiechnięta, mogła być również święta kłamliwa... Słuchała w sobie swojego życia opowiadanego przez Fon- tranges’a. Słuchałaby chętnie, jak on recytuje to życie głośno nie upiększając czynów — przyznawała, że niektó­re są wątpliwej wartości — ale przydaje im przez ton epiczny lub narracyjny tej pełni, która uwypuklając je znajduje dla nich usprawiedliwienie. Żeby go do tego na­kłonić, powiedziała:

W moim życiu jest dużo postępków, które nie zga­dzają się z pana teorią.

Thamar znajdowała przyjemność w swoim szlachetnym dostojeństwie. Grzebała przednimi nogami w miejscu nie chcąc iść naprzód. Grzebała przednimi nogami w swojej legendzie.

Jest pani tego pewna? Czy sądzi pani, że w pani wie­ku można już osądzić swoje postępki? Widzi ipani, że obec­nie jestem zupełnie spokojny, zupełnie szczęśliwy. Bo do­piero teraz zrozumiałem to, co uważałem za jakieś prze­stępstwo w młodości. Widzi pani człowieka, u którego wyrzut sumienia stał się nagle radością. Moja matka umarła, gdy miałem osiem lat. Zawieziono ją do lecznicy, obiecałem, że będę codziennie pisywać. Płakałem, szamo­tałem się, czepiałem się noszy, gdyż powiedziano, żeby jej nie dotykać, potem pledu, który został mi w rękach — widziałem ją całą odkrytą z odsłoniętymi ramionami, nie

odważała się wyciągnąć rąk, bo wiedziała, że już bym ich nie puścił — potem rzemieni u noszy, potem drzwi­czek powozu, potem stopnia, potem koni.

Odniesiono mnie łkającego, a pierwsze trzy dni spędzi­łem pisząc cały czas długie listy, w których ją zaklinałem, ściekałem; ona zaś trzymała podobno ostatni otrzymany list przy łóżku, składając inne, ponumerowane, do specjalnie zakupionej szkatułki. A czwartego dnia do mieszkania stróża przybył pies gryfon i spędziłem cały dzień z nim, nie pisząc do matki. A piątego dnia wstałem o szóstej, że­by pójść do gryfona, który się do mnie przywiązał i słu­chał tylko mnie. A szóstego dnia otrzymałem depeszę od ojca, pisał, że matka nie czuje się dobrze, że powinienem do niej napisać. I ten szósty dzień spędziłem z gryfonem, a gdy wróciłem, żeby napisać, byłem zmęczony, zasnąłem, śniłem o gryfonie. A siódmego dnia matka umarła. I za­wieziono mnie pociągiem do Paryża, i zaprowadzono do jej wezgłowia. W splecionych dłoniach trzymała mój list z trzeciego dnia. A szkatułka była jeszcze na stole, brako­wało w niej czterech listów, dzięki którym śmierć jej sta­łaby się lżejsza. I od tej pory pisałem je często, jeszcze wtedy, kiedy już się zestarzałem.

A wyrzut sumienia spowodowany tą niewdzięcznością trapił mnie przez większość nocy aż do tego ranka, gdy stary służący powiedział mi, że matka wiedziała, że nie miałem czasu pisać z powodu psa. Zobaczyłem wtedy zno­wu uśmiech na ustach zmarłej. Wiedziała, że przybędę, ten uśmiech był dla mnie; nie było w nim najmniejszej urazy do gryfona. Powiedziała: to bardzo dobrze, że mój syn kocha psy. Nie wiedziałem o tym wszystkim. Ale ona zrozumiała, że w moim życiu potrzebne było to małe prze­stępstwo, by zostało naznaczone, wystylizowane u zarania.

Nie pogłaskałem już więcej gryfona. Przysiągłem, że więcej się do niego nie odezwę, że go nie odwiedzę. On jednak wymykał się, przybiegał do mnie, nie rozumiał, dlaczego nie mam już głosu ani rąk. Słyszałem, jak biegnie z daleka, skacze na mnie z rozpaczą w oczach widząc, że jego mały pan, któremu ofiarował życie, jest niemy, nie­

czuły. Wszyscy mówili, wszyscy mieli palce, dłonie, żeby go pieścić, z wyjątkiem tego, którego on kochał. Jedyne, co mogłem dla niego zrobić, to przejść czasami przed jego ogrodzeniem udając, że go nie widzę, ale rozmawiając z matką, do której mówiłem: „Mamo, to właśnie Flop, któ­ry przeszkodził mi pisać, Flop, którego już nigdy nie po- pieszczę.” Flop. To imię brzmiało dla niego jak pieszczota. Szczekał, wył. Nie wiedział, że jest moim wyrzutem sumie­nia. Nie doceniłem zresztą w swoim czasie, jak słodko jest mieć wyrzut imieniem Flop. Padł ukąszony przez żmiję na polowaniu. Nie prowadziłem go ze sobą na polowanie, ale myśliwy stojący obok mógł go zabrać. Z poczucia obo­wiązku nie oddalał się nigdy ze swojego pola, żeby przejść na moje. Zaniosłem go sam do dworu na zastrzyk. Było już za późno.

Nelly nie słyszała, co mówił Fontranges. Słyszała legen­dę o swoim cierpieniu opowiadaną przez niego.

Reginald znikł, a Nelly czekała na niego. Czekała w każ­dej minucie, w każdej sekundzie. Nawet w chwilach

i miejscach, gdzie nigdy nie bywał. Czekała o brzasku, kiedy śmieciarze opróżniają pojemniki, czekała u krawca, u modystki, w kąpieli, u chińskiego pedicurzysty. Jeżeli szła na dworzec, czekała, gdy zajeżdżał każdy pociąg. Cze­kała, gdy wiatr ruśzał okiennicami. Czekała, gdy zając przebiegł drogę na wycieczce. A Reginald nie pojawiał się nigdy. Nie oczekiwała go od telefonu, telegrafu, listonosza. Ale jak tylko spadł ulewny deszcz lub świeciło nieubła­gane słońce, czekała... Nic nie było podobne do Reginalda, a wszystko go przypominało. Wszystko było jego obecno­ścią w jakiejś nieubłaganej nieobecności. Nie tylko zmie­nił się w jej ulubioną klacz Thamar, zmienił się we wszy­stko, co przyciągało wzrok i uderzało słuch, a nawet gdy jadła, w to, co docierało nagle do jej smaku. Znała miej­sca, gdzie bywał, gdzie mogła go zobaczyć, schwycić, ale unikała tych miejsc, gdyż szukanie nie jest oczekiwaniem. Zatrzymywała się pijąc, gdyż nagle czekała. Jakiś biedak stał na ulicy, a ona czekała. Dzień wyglądał jak rozesłane

i porzucone łóżko. Ona czekała na Reginalda. Gdy zegar

wybijał godzinę, wydawało jej się, że słyszy tę godzinę,

i wzdrygała się w oczekiwaniu. Już nie grała, nie czytała, nie pływała, czekała. Czasami czekała jak oblubienica, strojąc się, ubierając, kupiłaby nawet kwiat pomarańczo­wy. Czasami jak żona rybaka, uparta, zawzięta, gotowa wymamrotać jakąś modlitwę, stawiając świecę w kościele. Czasami jak upadła kobieta, nieszczęśliwa w swoim ciele, upokorzona. Czasami jak zdradzona małżonka. Czekała na Reginalda, aby obsypać go wyrzutami za tę zbrodnię, ja­kiej się względem niej dopuścił. Nigdy jednak nie płaka­ła. Nie poniży się przynajmniej ani do skarg, ani do po­szukiwań, ani do łez.

To właśnie mówiło milczenie Fontranges’a. Mówił to wszystko i spoglądał z nieskończonym współczuciem na twarz Nelly, uśmiechniętą, ale skąpaną we łzach, jakby powietrze ociekało łzami.

Zastanawiała się nad krzywdą, jaką wyrządziłaby Fon- tranges’owi, gdyby skłoniła go do małżeństwa. Gdyż od kilku dni zorientowała się, że wciąga go w zasadzkę. Dla­czego lęk, jaki odczuwała wobec innych mężczyzn, obawa, że poproszą ją o rękę, tak gwałtowna, że w dniu kiedy Gaston ośmielił się to uczynić, omal nie krzyknęła z prze­rażenia, ustępowały wobec Fontranges’a? Nelly starała się dociec, czy to znowu z jej strony nie kłamstwo. Czy nie próbuje zyskać przyjaźni Fontranges’a kłamiąc na temat swoich kłamstw, przyozdabiając wyobraźnią pospolity fałsz. Szukała usprawiedliwień w swoim przeszłym życiu, ale w okresie gdy dziewczynki koloryzują, ona była wła­śnie konkretna, bardzo rzeczowa w wieku, kiedy pensjo­narki żyją wyobraźnią. Przed poznaniem Reginalda nie stworzyła nic w wyobraźni. Lalki jej pozostawały zawsze lalkami. Obrazy na ścianie nie wychodziły nigdy z ram. Nawet gdy leżała chora, widziała sufit zawsze gładki, bu­kieciki na tapecie w pokoju nie więdły i nie rozkwitały.

XIII

Podziwiała Lulu. Jedenastoletnia Lulu wymyśliła sobie, że ma psa, poczciwego Dicka. Sypiał razem z nią. Trzy ra­zy na dzień trzeba go było wyprowadzić. Czasami wymy­kał się i Lulu szlochała w łóżku, bo Dick nie wrócił. Mat­ka Lulu musiała pogodzić się z tą fikcją; żeby uspokoić córkę, zabierała ze sobą Dicka na posługi, gdzie zachowy­wał się dobrze albo źle, zależnie od humoru, zabierała go na wakacje spędzane w Morvan, dla Lulu straszne wa­kacje, gdyż w okolicy roiło się od żmij, a Dick miał manię szukania ryjówek z nosem przy ziemi. Kiedyś nawet zna­lazł trufle. I Lulu tak namiętnie przywiązała się do tego nie istniejącego Dicka, domagała się dla niego tylu wzglę­dów, tym bardziej miła i serdeczna dla pieska, gdyż trze­ba było uzyskać przebaczenie za to, że on nie istnieje, iż Nelly przyniosła jej kiedyś prawdziwego Dicka sądząc, że ją uszczęśliwi. Ale tamten Dick trwał nadal, pozostał kró­lem; pies żywy i pies nie istniejący staczały okropne boje

i żeby je rozdzielić, Lulu karciła sprawiedliwie obydwa; tak że prawdziwy Dick został oddany.

Ale Nelly przez całe swoje życie, aż do spotkania Regi- nalda, słyszała tylko bardzo wyraźne głosy i dla nikogo powietrze, góry i noce nie były bardziej wolne od wszel­kich zjaw i duchów. Potem zjawił się Reginald. I nagle tak jak jej rzeczowość zmieniła się w jakąś sprawiedli­wość, czystość w rodzaj cnoty, egoizm w schludność, kłam­stwo wyszlachetniało, wysublimowało się, zamieniło w ja­kąś grę wyobraźni, a nieczułość w cierpienie. Głos, któ­ry dyktował jej kłamstwa, uległ odmianie. Co to miało znaczyć, że teraz, wobec Fontranges’a, zmieniała się zno­wu, że odczuwała potrzebę wyjaśniania kłamstw w sposób kłamliwy? Czy to miało znaczyć, że kocha również Fon- tranges’a? Czyż będzie kłamać inaczej każdemu spotkane­mu w życiu mężczyźnie?

Im więcej myślała o Gastonie i Reginaldzie, tym mniej myślała, żeby się od nich uwolnić wyznając prawdę. Ga- ston by przebaczył, gdyby napisała mu prawdę. Dałaby się jednak raczej zabić: ta niepewna straszna atmosfera odpowiadała jej bardziej niż szczerość. Reginald może by

przebaczył, gdyby wyznała mu równocześnie swoje uczu­cie i przebiegłość. Duma jednak silniejsza niż słabość na­kazywała jej nie ustępować. Pragnęła niemal jednej | dawnych tortur, gdy ogień osądzał kłamstwo, żeby ją zapytano, czy godzi się na werdykt rozpalonego żelaza, aby dowieść, że mówiła prawdę opowiadając Reginaldowi, iż poślubiła starego wuja, miała zamek w Aube, że jest bo­gata i niewinna. Nie broniłaby się, niechby ją kat doty­kał, palił, prażył, aż ogrom jej uporu i cierpienia prze­konałyby sędziów, że wina jest po ich stronie. Do niczego by się nie przyznała. Gdyby Reginald zapytał, czy kłamała, zaprzeczyłaby wbrew wszelkim dowodom. Wolałaby wszy­stko utracić, niż nie mieć racji. Honor jej polegał na tym, żeby przeczyć wbrew wszelkiej oczywistości, wbrew wszelkiej korzyści. Niechże on przyjdzie! Będzie nadal twierdzić, że była dziewicą. Zresztą przeżywała tortury. W każdej niemal chwili, ale zwłaszcza z nadejściem nocy. Dlaczego nie z nadejściem pory spotkań Reginalda i Nel­ly? Tak byłoby naturalniej, znośniej. Nie. O tej porze, na odwrót, ogarniało ją nagle jakieś zobojętnienie, jak gdyby napięcie malało, jakby słabła w niej zdolność kochania

i cierpienia. Chwile, kiedy zbyt mocno człowiek cierpi, przypominają miejsca zbytnio wydeptane. Nic tam już nie rośnie. Żeby te piękne chwile popołudnia mogły kiedyś znowu pulsować życiem, to zagadnienie tak czy inaczej nie było jeszcze aktualne. Teraz to jałowy lodowiec

0 zmierzchu.

Dzień wydłużył się nagle, stał się zbyt długi. Nelly wy­pełniała sobie te godziny, jak wypełnia się zsypisko gru­zem, różnymi nieciekawymi zajęciami, basenem, kinem, lekcjami hiszpańskiego. Od kiedy skończyła dwanaście lat, nie znalazła czasu na lekcje hiszpańskiego. Teraz miała czas. Profesor widział zresztą jasno: wydawało mu się bar­dzo podejrzane, że osoba w tym wieku co Nelly nigdy się nie spieszy, nawet po lekcji na temat czasowników ser

1 ester, że nigdy nie odwołuje lekcji. Wszystkie jednak in­ne chwile dnia, nie mające prawie nic wspólnego z Regi- naldem, przyzywały go, pragnęły, podobnie jak przyzywało

go i pragnęło w Nelly nawet całe mnóstwo myśli i uczuć, których nigdy nie musnął. Dlaczego ranek rocznicy bitwy nad Marną, dlaczego południe rocznicy Zawieszenia Broni, dlaczego przyjemność, z jaką Nelly zamawiała buciki, przyzywały wielkim głosem Reginaldą? Nie z powodu wojny ani pokoju, ani z potrzeby graniczącej niemal z cierpieniem, żeby dojść do pięćdziesięciu par Obuwia, to brak Reginalda był nie do zniesienia. Ranek i noce, roz­dzielone tą nieczułą kładką, były obnażone do żywego,

i każdego snu budziła ją straszna rzeczywistość, każde na­głe przebudzenie wyrywało ją z wyczerpującego snu. Oczywistość biła w oczy: jedynym życiem, jakim mogła żyć, było życie między snem i jawą, życie z Reginaldem. Gdzie pozwoli się on dosięgnąć? Musi istnieć jakaś dzie­dzina, jakiś rejon, gdzie można posłużyć się rozumowa­niem, wyobraźnią, punktem widzenia pozwalającym do­trzeć do Reginalda. Zemsta była bardzo prosta: dowieść mu, że nie ma racji, dowieść, że nie został okłamany, spot­kać się z nim wtedy, kiedy Nelly będzie taką, za jaką ją uważał: bogatą, szanowaną małżonką szlachetnego, wyso­ko postawionego człowieka, zamężną, ale wciąż dziewicą, żoną Fontranges’a.

Myślała o tym teraz nocami. Usiłowała jasno sobie uświadomić ten projekt: uświadomić sobie, czy w związku z Fontranges’em nie szuka naprawdę korzyści. Małżeństwo z nim było rzeczą szlachetną tylko pod warunkiem, że zo­stanie zawarte dla Reginalda. Obawiała się stwierdzenia, że jest trochę nie tak, że w życiu jej jest miejsce na trze­ci układ. Mówiła sobie, że gdyby zapytała o radę matki, najbardziej egoistycznej doradczyni, jaką można znaleźć, doradziłaby jej małżeństwo z Fontranges’em, i o tyle, o ile to małżeństwo polegało na obarczeniu Fontranges’a teścio­wą, było ono istotnie rzeczą ohydną. Gdyby Fontranges nie był sobą, gdyby był starym księciem Demidoff, zrujno­wanym i podupadłym, który zgodziłby się chętnie na rolę naprawiacza losu, lub Moise’em, starym, szpetnym bankie­rem, który miał chyba jakąś słabość do Nelly, czy rozwa­żałaby ten projekt 1 takim samym upodobaniem? Nie

'brakło wspaniałych starców, którzy chętnie wzięliby ją za żonę. Nie. Miała bowiem wrażenie, że tylko z Fontran- ges’em wkraczała w jakąś legendę, z innymi trwałaby na­dal w rzeczywistości. Jeżeli po dobrej woli lub siłą nie sprowadzi Reginalda do świata, gdzie prawda zmyślona bierze górę nad prawdą faktyczną, to z góry przegrała.

Nelly dziwiła się zwłaszcza stwierdzając, że ona, żyjąca dotychczas z dnia na dzień, ona, którą pociągał każdy dzień, która w swoim związku z Reginaldem myślała tylko

o godzinie, którą z nim miała spędzić, a pod koniec tej go­dziny o chwili, która jeszcze pozostaje, i żyła tylko tą os­tatnią sekundą, gdy Reginald miał wysiąść z samochodu, ■nie myśli już o tych nagłych chwilach szczęścia, o szczę­ściu w danym dniu, ale o swoim życiu przyszłym. Nie bluźniła już teraz szczęściu, co skłaniało ją dawniej do smakowania go w strzępach. Znalazła własną religię szczę­ścia. Na tym świecie istniał raj i mógł nadejść za kilka lat, było nim całkowite życie z Reginaldem. Dość łatwo mogła sobie zasłużyć na popołudnie z nim, uzyskać je na­wet obecnie, kusząc go, posługując się przyrządami, które są temu pomocne: telefonem, listem, przesłaną wiadomo­ścią, depeszą. Myślała, że gdyby spróbowała odzyskać Re­ginalda, mogłaby go odzyskać, ale za pomocą błagań, za pomocą wyjawienia swoich błędów, za pomocą straszne­go wyznania. Całkowite życie z Reginaldem można było natomiast wygrać dużo trudniej, ale dużo pewniej. Nie chodziło o to, żeby wygrać godzinę walki, krzyków i ra­dości, ale pierwsze śniadanie w jego towarzystwie, prawo smarowania masłem tostów siedząc przy nim spokojnie w łóżku na oczach i z wiedzą wszystkich, pokojówek, dy­rektorów hotelu. Nie chodziło o to, żeby krzyczeć do ucha Reginalda, że go uwielbia, ale oczekiwać go spokojnie na tarasie willi. Ten stan niemal neutralny, niemal nieznośny prześladował ją nieustannie budząc ochotę do łez, do za­łamywania rąk. Chodziło o to, żeby być z Reginaldem w takiej sytuacji jak z Fontranges’em. A skoro śmierć nadejść miała w jakiejś chwili, nie chodziło o to, aby kie­dy Nelly umrze, Reginald pojawił się nagłe, blady i pate­

1

tyczny, przyzwany przez Eglantynę, wśród zapłakanej ro­dziny, lecz by siedział przy niej zupełnie spokojnie i swo­bodnie w pokoju żałoby, oczywiście spokojny jak ktoś, kto odbierze sobie życie natychmiast, gdy tylko Nelly wy­da ostatnie tchnienie, nie wątpiła bowiem, że on postąpi tak, jak ona zdecydowana była postąpić, z chwilą gdy Re- ginald zamknie oczy. Chodziło o to, żeby wkroczyć w ży­cie, w długie życie, w którym ostatni dzień będzie ostatnim dla nich obojga. W każdym razie jedyny sposób, żeby cier­pienie obecne stało się znośne, to uwierzyć, że poprzedza ono szczęście.

W pewne dni jednak trudno było je znieść. W pewne dni ogarniały ją wątpliwości. Uświadamiała sobie nagle, że rozumowanie jej jest słuszne, że praca jej w ciągu dwóch, trzech lat — tyle, ile trzeba, żeby odzyskać Regi- nalda — jest do wykonania pod jednym warunkiem: że Reginald się nie zmieni. Liczyła na wszystko: na własny upór, na swoje zalety, swoją miłość, na możliwość zamie­nienia przyszłości w przeszłość, była pewna wszystkiego. Przywykłszy jednak do niezadawania Reginaldowi pytań dotyczących jego życia, skłonna była niemal sądzić, że on żyje tylko wówczas, kiedy jest z nią. Roztapiał się potem, rozpływał w całym Paryżu i cząstka jego docierała do niej w atomach i prądach powietrza. Tą pewnością żyła od chwili ich rozstania: nie było go nigdzie, nie będąc z nią nie istniał. Był w mgławicy, w której, w przekonaniu ko­biet, znajdują się ich kochankowie, kiedy nie są w pokoju z nimi lub na ich łonie. Wiedziała dobrze, że nie rozpłynął się całkowicie, ale jej zdaniem żył życiem połowicznym, ży­ciem, w którym codzienne czynności, śniadanie, kąpiel, sen, odbywają się w tempie zwolnionym, niby królowa mrówek czy pszczół, poza kłopotami i niebezpieczeństwa­mi życiowymi. Takie jest życie bardzo wielu kobiet: eg­zystencja, kiedy to kobiety są straszliwie żywotne i zajęte od rana do wieczora, natomiast larwy kochanków, łagod­nie zsroszone, nakarmione do syta i ogrzane słońcem, cze­kają na porę miłości. +- Nagle któregoś ranka przyszło jej na myśl, że nie mo­

że już liczyć na niezmiennego Reginalda. Zrozumiała w jakimś olśnieniu, że podobnie jak inni chodzi on po uli­cach, narażony na wypadki samochodowe, miazmaty tyfu­su, gorączkę sienną, pośliznięcie się na skórce banana. Nagle zobaczyła, że on, dotychczas stworzony z nieśmier­telnego, nietykalnego tworzywa, oddycha, dyszy; zobaczy­ła, jak mówi do innych ludzi, i do innych kobiet, do innej kobiety i zmierza zarazem ku śmierci i ku innemu uczu­ciu.

O nieba! Śpiew Fontranges’a stawał się okropny. Słysza­ła, jak śpiew ten rozbrzmiewa: „A więc spostrzegła, że to nieprawda, iż Reginald został zamieniony w klacz Tha- mar. Thamar, córka Seby, potomkini koni proroka, jest oczywiście pewnym wcieleniem, ale tylko wcieleniem wierności kształtów. Reginald nie jest w nic zamieniony, chyba że w samego siebie. Budzi się, ubiera, wychodzi pie­szo lub wyjeżdża samochodem, dyskutuje z europejskimi mężami stanu, zamawia marynarki, goli się u fryzjera, ro­bi sobie manicure, ¡rozmawia z manikiurzystką, pyta, czy lubi teatr, czy lubi wieś, kupuje w kiosku gazetę, rozma­wia ze sprzedawczynią, pyta, czy wyjeżdża na wakacje

i gdzie. Pracuje potem i koło piątej — popołudnia ma wolne, od czasu gdy poróżnił się z Nelly, swoją kochan­ką — idzie w odwiedziny do ciotek i kuzynek. Rozmawia z najładniejszymi. Pyta, czy lubią teatr, wieś, dokąd po­jadą na wakacje. Rozmawia z nimi: rozmowa z kobietami polega na poruszaniu ustami i językiem, patrzeniu się na nie i odczytywaniu w ich oczach, jaki ruch nadać tym ustom i temu językowi. Tańczy z nimi: taniec z kobietą polega na tym, że obejmujesz ją w takt muzyki, która cię kieruje wraz z nią do wolnych kątów i wnęk okiennych.”

Takie było obecne życie Reginalda. Zmieniał się z każ­dym dniem. Z każdym dniem zapominał. Z każdym dniem oddalał się. Ach, jakże dotkliwie odczuwała nagle nie­szczęście, że kocha mężczyznę! O ileż czułaby się pew­niejsza kochając Boga. Widziała czasami włosy Reginalda rosnące w oczach, bielejące, widziała, że Reginald garbi się, pochyla. Gotowa była biec ku niemu, żeby przybyć,

zanim nie ogłuchnie i nie oniemieje ze starości. Któregoś dnia pobiegła.

Czekała na niego u wejścia do gmachu, gdzie odbywa­ła się jakaś konferencja, za rzadkim kordonem policjan­tów, którym zlecono wznosić okrzyki ku czci głośnego za­granicznego ministra. Czekała tak, jak w czasie ceremonii ślubnej czeka się na przejście pary nowożeńców. Ujrzała z daleka, że nadchodzi spokojnym, wyniosłym krokiem; za­mknęła oczy, omal nie upadła, na szczęście to nie był on, tylko mały, tęgi mężczyzna o chodzie niespokojnym, peł­znącym. Ujrzała Reginalda potem znowu, z twarzą wznie­sioną, z długimi rękami bez rękawiczek, i znowu to nie był on, ale człowiek z pochyloną głową i rękoma w jas­nych rękawiczkach. W ciągu dziesięciu minut wszystkie te kontrastowe okazy ludzkie wyłaniały się jednostajnie z obrazu Reginalda — który otwierał się na odległość gło­su i porzucał je — niczym z jajka. I wreszcie gdy prawie cały rój fałszywych Reginaldów, możliwych do stworzenia w wyobraźni, zniknął w pałacu, pojawił się prawdziwy Reginald. Starość go nie dosięgła. W cudowny sposób uchroniony został przed ślepotą, paraliżem. Spowijał go lekki smutek, jak nieprzemakalny płaszcz, który nie do­puszczał, by splamiło go i dosięgło pospolite życie. Nikt mu nie towarzyszył. Wyglądał naprawdę tak, jakby wy­łonił się z owych niewidocznych, nie istniejących rejonów, skąd przybywał ku Nelly, rejonów bez kobiet, bez prag­nień, bez wieku. Przeszedł nie widząc jej. Ukryta za bar­czystym policjantem, który pierwszy raz służył miłości za parawan i wołał: „Niech żyje Rumunia”, w twarz Reginal- dowi, Nelly chwyciwszy za silne ramię była bliska omdle­nia, przejęta rozpaczą na widok przechodzącego obojętnie kochanka i poczuciem wierności wobec dowodu, że on istnieje. To najlepszy dowód świadczący o jego uczuciu: jest ten sam, oglądany gołym okiem wydaje się niezmie­niony.

Wróciła do domu, miała chwilę wytchnienia. Trwała ona jednak krótko; skoro tylko położyła się do łóżka, niepokój wziął górę. Odnosiła wrażenie, że widziała tylko pozór.

Widziała Reginalda z odległości dwóch metrów. Z tej od­ległości przeszłość wydaje się teraźniejszością, choroba zdrowiem. Może obok każdego włosa był włos siwy; może na tę całość pozornie taką samą składały się tysiączne drobne zmarszczki? Należało przypatrzyć się Reginaldowi z odległości pięćdziesięciu centymetrów, z tak bliska, jak mogą zbliżyć się oczy, dotknąć go, pieścić z tak bliska, jak mogą zbliżyć się usta. Dlaczego, aby poznać kochanka, który cię unika, nie ma innego sposobu, tylko ten, który służy do rozpoznania kochanka, który cię kocha: wziąć go w ramiona. W środku nocy budziła się przerażona; Regi­nald zrobił się stary, stary jak Fontranges. Fontranges również starzał się w jej oczach. Należało się śpieszyć. Bo inaczej znajdzie się na świecie bez możliwości wyjścia kiedykolwiek z tej ślepej uliczki, w której się uwięziła.

XIV

Gdy tylko któregoś ranka pisma podały wiadomość

0 zamierzonym małżeństwie Nelly i Fontranges’a, los po­czynił nieśmiałe, a potem energiczne próby, aby pójść na rękę planom Nelly. Gaston odesłał jej listy, które zostały spalane. Lulu napaliła w starym piecyku na węgiel drzew­ny, używanym już tylko w zamiarach samobójczych, i po­grzebaczem podsycała ogień wśród listów poczerwienia­łych, a później barwy popiołu. Gaston znalazł następnie sposób, żeby wypaść z samolotu i stracić częściowo pamięć. Powiadomiono o tym Nelly. Nie wiedziała dobrze, czego pragnąć, czy żeby być w istniejącej części pamięci, czy w części martwej. Poszła go odwiedzić. Nie poznał jej. Po­wiedziano mu, że to kuzynka, wierzył we wszystko, co mu mówiono, uwierzył i w to, był względem niej łagodny

1 skromny jak z kuzynką. Prawdę mówiąc, pamięć, jaką zachowują kobiety o mężczyznach, którzy je kochali, po­winna odpowiadać pamięci, jaką mężczyźni zachowują

o kobietach, gdyż patrząc na Gastona Nelly nie tylko

o nim, o nich niczego sobie nie przypominała, ale nic nie

czuła. Na widok oczu Gastona, które ją odkrywały, twa­rzy, która jej nie znała, rąk dotykających jej jak nowej kobiety, poczuła się znów dziewicą. I poczuła również okropną zazdrość, którą budził ten odrodzony Gaston, nie noszący już piętna minionego życia. Gdzież samolot, z któ­rego mogłaby tak wysiąść na skraju drogi, wśród twarzy

i drzew — pierwszych twarzy i pierwszych drzew w jej życiu, dzięki którym mogłaby pojawić się przed Reginal- dem — pamiętałaby o Reginaldzie — bez niedomówień, a wszystkie tajemnice przestałyby dla niej istnieć, skryte w nieświadomym ciele. W tym miesiącu dużo podróżowa­ła samolotem. Nie liczyła oczywiście na cud tego rodzaju, ale nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć. Przystojni lotnicy, którzy obejmowali ją umieszczając w samolocie, nie przypuszczali, że ta młoda pasażerka szuka między ni­mi swojej dziewiczości.

Któregoś dnia na scenie pojawił się Pontranges.

Czy to bardzo pilne? — zapytała Fontranges’a sekre­tarka Reginalda. — Pan Reginald w żadnym razie nie chce, żeby pan czekał. Ale za chwilę w jego gabinecie ma być podpisany traktat o przyjaźni francusko-irackiej.

Fontranges uśmiechnął się. Miał wrażenie, że sprawa, z którą przyszedł, jest bardziej niecierpiąca zwłoki niż traktat o przyjaźni między Paryżem a Bagdadem, pod ja­kim miano właśnie złożyć pieczęcie. Przypuśćmy, że jakiś lekarz, specjalista od zapalenia ucha, jest w trakcie pod­pisywania traktatu o przyjaźni francusko-pruskiej i że ja­kieś dziecko musi być operowane z powodu stanu zapalne­go. Myślę, że prowadzący układy nie wahaliby się, zwłasz­cza gdyby dziecko było synem jednego z nich.

Bardzo pilne.

Sekretarka wprowadziła go do gabinetu, gdzie Reginald odczytywał wspólnie z attaché ostatnie punkty traktatu. Wskazała mu miejsce. Fontranges spoglądał na traktat. Ni­gdy nie widział traktatu, nawet z daleka. Trochę się roz­

czarował. Nawet z daleka traktat powinien być barwny, związany kolorowymi wstążkami, z wielkimi ozdobnymi inicjałami, które tak 'bardzo świadczą o zgodzie i przyjaźni. Z fotela, gdzie siedział, widział tylko dokument pisany na maszynie, kartki spięte spinaczami. Harun al-Raszyd nie byłby zadowolony.

Przyjrzał się później Reginaldowi. To oczywiście męż­czyzna. Mężczyzna nieszczęśliwy. Otaczał go oczywiście jakiś blask, ale chłodny. Blask minionego szczęścia. Fon- tranges byłby bardziej promienny podpisując traktat

0 przyjaźni z Irakiem. Nie. Nelly popełniła omyłkę. Ten powściągliwy mężczyzna o uprzejmym uśmiechu nie był Thamar. Thamar grzebałaby przednimi nogami podpisu­jąc umowę o przyjaźni z prawdziwymi arabskimi końmi, ich towarzyszkami wielbłądzicami, z szarymi ptakami

1 ogromnymi zającami, które wyskakują spod nóg na rui­nach Babilonu. Robił wrażenie kogoś, kto przez długi czas nie będzie mógł zawrzeć przyjaźni ani z Karbalą, ani z Mosulem, ani zwłaszcza z miastami przeszłości, ani z Ni- niwą. Czuło się, że jest niezwykle czujny w stosunku do spraw dotyczących przeszłości. Negował ją całą swoją isto­tą. Wyglądał tak, jakby sądził, że Fontranges przebywa w jego gabinecie od wieków.

Służę panu — powiedział podchodząc do niego. — Przeszkodzą nam, ale niech pan na to nie zważa.

Fontranges zastanawiał się, w jaki sposób od tego arab­skiego traktatu mógłby przejść do rozmowy o Nelly. Taki sposób istniał. Mówić o Thamar, ale było coraz bardziej oczywiste, że ten człowiek nie jest Thamar, zrezygnował więc z tego sposobu. Dlaczego ludzie, którym zlecają pod­pisywanie traktatów o przyjaźni, są tak chłodni, tak ma­łomówni? Fontranges znał tyle osób, które podpisałyby ten traktat z przejęciem, z zapałem. On był gotów podpi­sać pewien traktat z Reginaldem. Po to zresztą przyszedł, traktat porozumienia między mężczyznami, między kon­wencjami — czasem i rzeczywistością.

Żenię się — powiedział Fontranges.

Na twarzy Reginalda pojawił się jakiś cień. Niewątpli-

wie myśl o małżeństwie była mu niemiła. Nie z powodu osoby Fontranges’a, ale dlatego że małżeństwo nasuwa myśl o kobiecie, on zaś chciał słyszeć o wszystkim, tylko nie o kobietach.

Gratuluję panu.

Żenię się z Nelly — powiedział Fontranges.

Szef protokołu wszedł, żeby ustalić przebieg ceremonii. Ani przez moment nie sądził, że obecność Fontranges’a mogłaby utrudnić podpisanie traktatu. Fontranges rów­nież tak nie sądził, nie mówił już o odejściu. Reginald wrócił.

Tym bardziej panu gratuluję.

Proszę pana — powiedział Fontranges — widzę już na pańskich ustach pytanie. „Z jakiego względu ma mnie to interesować?” Pan nie jest szczery i pan nie ma traf­nego sądu o swoim życiu osobistym. To pana interesuje

o tyle, o ile interesuje pana własne szczęście, o ile szczę­ście góruje nad nieszczęściem. Poślubiam kobietę, która pana kocha i którą pan kocha, a pan nic mi nie mówi?

Nie rozumiem pana.

Niech pan najpierw wypowie jej imię. Niech pan się nie waha wypowiedzieć jej imienia, kiedy nasunie się pa­nu w zdaniu. Jest pan napięty i sztuczny nie dlatego, że pan nie chce o niej mówić, ale dlatego, że pan sobie przy­siągł nigdy nie wymawiać jej imienia.

Reginald spojrzał uważniej na Fontranges’a. Istotnie to prawda. Przez te trzy miesiące walczył nie tyle z myślą

o Nelly, ile z jej imieniem. Chodziło o to, żeby żyć wy­kluczając to imię, nie zaś wykluczając wszelkie wspomnie­nia o Nelly. Imię to było nierozpuszczalnym składnikiem tej miłości, który wskutek uporu Reginalda wreszcie się rozpłynie. Mógł patrzyć zbytnio nie cierpiąc, słuchać, mó­wić zbytnio nie cierpiąc, ale gdy tylko nasuwało się imię, wypływało na wargi, docierało do uszu, sprawa przedsta­wiała się źle. Odciął się od tego imienia, tak jak człowiek odcina się od papierosów, od alkoholu. Mógł bez wielkiej przykrości słuchać, jak inni ludzie wymawiają to imię. Uwierzył w końcu, że pozbawił ją imienia. Spała bez imie­

150

nia. Wstawała, kąpała się, jadła śniadanie bez imienia. Wspomnienie, pragnienie z trudem imało się tej istoty, która, pozbawiona imienia, stawała się niemal na nowo jedną z nierealnych kobiet, które nawiedzały Reginalda w młodości, kiedy był niewinnym studentem. Była poku­są, zjawiskiem wciąż porażającym, ale niedostępnym z po­wodu braku imienia. Często, nocą, .pojawiała mu się we śnie tak bardzo bliska, ale ulotna, próbująca również przy­oblec się w ciało, szukająca swojego imienia, daremnie wykrzykująca imiona wszystkich świętych — możliwych matek chrzestnych — poszukująca imienia, które miało jej nadać imię. On czekał, widział ją, czuł w ustach to imię jak pestkę, czekał z okrucieństwem, aż odejdzie w bólu, gotowa iść za tym, kto nada jej byle jakie imię, gotowa rzucić się na Reginalda, gdyby nazwał ją Janiną, Urszulą, Miriam. Ale on przemilczał również te imiona. Nie wyma­wiał żadnego kobiecego imienia. Nie, nie wymówi go przed Fontrangęs’em. Nelly bowiem — Boże, co mu się stało, że myśli tak intensywnie — pojawiłaby się wtedy.

Porozmawiajmy szczerze — powiedział Fontranges.

Chce, żebym mówił szczerze, myślał Reginald, bo przychodzi zebrać informacje o Nel... o niej. Nelly okła­muje go jak mnie, jak innego, który jest może dziesięcio­ma innymi. Co to znaczy mówić szczerze z tym, kto po­ślubia kobietę, obok której spałeś dwieście razy, która roz­bierała się przed tobą dwieście razy, przysięgała, że ko­cha tylko ciebie, że wszystko w życiu jest ckliwe z wy­jątkiem ciebie, że twój pocałunek jest, jak powiedziałby ten Arab, który wchodzi w związku z tym przeklętym traktatem, pieprzem, korzenną przyprawą, że twoje słowa są lutnią i wiolą, twoje serce koniem Mahometa—jedno- ćhodem, i że zabije się, jeżeli kiedykolwiek przez jeden dzień, przez jedną chwilę zabraknie jej twojego pocałun­ku. Upłynęło siedemdziesiąt trzy dni, piętnaście godzin, jeżeli się nie mylę, i czterdzieści pięć lub osiem minut. Nie zabiła się i poślubia starca. Pięknego starca. Porozma­wiajmy więc lojalnie. Powiedzmy mu, że ona nigdy nie była niczyją kochanką, a w żadnym razie nie moją, że nie

zbliżyłem się nigdy do niej więcej niż na odległość dwu­dziestu centymetrów, że jest lojalna i wierna.

Nelly pana kocha — powiedział Fontranges. — Wiem, czym byliście dla siebie. Odnoszę wrażenie, że pan ją też kocha. Pomówmy szczerze.

Czego on chce? — zastanawiał się Reginald. — Żebym mu obiecał, że więcej jej nie zobaczę? Zgoda. Albo żebym mu obiecał, że ją odwiedzę? Albo żebym mu obiecał, że ją odwiedzę jak stary przyjaciel, obojętnie, nie widząc jej?”

Proszę!

Ktoś wszedł. Był to pełnomocnik iracki, Ali bej, pocho­dzący w prostej linii od Harun al-Raszyda, jak powiado­mił Fontranges’a Reginald przedstawiając ich. Traktat

o przyjaźni został głośno odczytany. Obecność Fontrange- s’a — Ali bej odwracał się niekiedy ku niemu z uśmie­chem, zwłaszcza ilekroć padało słowo przyjaźń — wyda­wała się nie tylko naturalna, ale konieczna dla powodze­nia sprawy, mimo że nie więcej miał z tym wspólnego niż kamień włożony do garnka, w którym gotuje się rosół z kruka. Jakby dzięki Fontranges’owi traktat miał zyskać na wyrazie: podpisy świadczyły wyraźnie o przyjaźni. Mi­nister francuski podpisał po lewej stronie, z lewej w pra­wo, zgodnie z łacińskim pismem. Ali bej podpisał po pra­wej, z prawa na lewo, jakby przybliżał się z każdą syla­bą. Arabowie i członkowie protokołu odeszli. Ali bej ujął w swoje dłonie ręce Fontranges’a. Od czasu trzeciej wy­prawy krzyżowej podobne uściski nie zdarzyły się pomię­dzy Arabami i Fontranges’ami.

A pan, pan kocha Nelly?

Imię zostało wymówione. Spostrzegł to po nagłym szu­mie w uszach i po tym, że do oczu napłynęły mu łzy.

Kocham ją — powiedział Fontranges. — Nie mógłbym sobie wymarzyć równie uroczej dalekiej kuzy- neczki, żeby mnie poprowadziła ku śmierci. Nie jest pan tego zdania?

Nie, nie jestem tego zdania — myślał Reginald — umrzeć w obecności kogoś, kto ma tajemnice, odejść z tej ziemi, by porzucić tajemnicę, to nie pociągające.” Poczuł

po raz pierwszy, ze między racjami, które skłania­ły go do żyda, była następująca: poznać tajemnice Nelly lub przynajmniej być współczesnym tajemnicom Nelly. A więc to wszystko.^TSK 'dzielny szlachcic powiedział mu przed chwilą, że wie, iż Reginald był kochankiem jego przyszłej żony. Uniknie dzięki temu pewnego skrępowa­nia, jeżeli spotkają się kiedyś na wystawie aktów w Saint-Moritz lub w muzeum w Dijon. Wymieniwszy pa­rę uprzejmych słów będą mogli obejść wkoło grobowiec Filipa Burgundzkiego. Będą mogli bardzo głośno rozma­wiać o psie warującym u jego stóp, udając, że się z niego śmieją, Fontranges zaś pomyśli, jaki będzie szczęśliwy le­żąc tak wkrótce również, samotnie, z psem, który żyć bę­dzie dziesięć lat zaledwie, a po upływie pięćdziesięciu lat wreszcie z młodą Nelly, całkiem zgrzybiałą i starą,

o trzeszczących kościach.

Dlaczego pan nie chce więcej zobaczyć się z Nelly?

Nie powiedziała panu?

Powiedziała, że pan uważa, iż ona kłamie.

Kłamie tak, jak oddycha. .

Czy to kłamstwo komplikowało pana życie?

Do czego on zmierza? — myślał Reginald. — Czy usi­łuje przekonać się, że do ołtarza prowadzi prawdziwą ko­bietę? Czy zechce również przywrócić jej dziewiczość? To niemal łatwiejsze.”

Drogi panie — powiedział Fontranges — nie sądzę, że dopuściłem się jakiegoś kłamstwa w życiu. Nie przy­siągłbym jednak, że w całości jest ono równie prawdziwe jak życie Nelly. Załóżmy, że ona kłamie tak, jak oddycha. W każdym razie w jej istnieniu ukształtował się jakiś bry­lant. Z całego kłamstwa wydzieliła perłę, prawdę absolut­ną — miłość do pana. W tych ścianach, gdzie spotykaliście się, w tym uczuciu tak ogromnym, że wyczerpało was oboje i rozbiło, czy pana okłamała? Niech pan pozwoli mi mówić: to pan kazał jej kłamać. Podobnie jak pan wy­brał mieszkanie, to pan powiedział tej czarującej, namięt­nej kobiecie, jaka ma być nie będąc z panem. Nie zada­wał pan jej nigdy pytań, nigdy nie żądał zwierzeń. Miał

pan to szczęście, że widział pan, jak przychodzi do pana istota uległa aż do śmierci, spragniona, ażeby uwolnić się od balastu, jakim Bóg obarcza już przy urodzeniu dziew­czyny ze skromnego środowiska, od kompromisu i obojęt­ności. Nie pomógł pan jej nigdy. Nie wiem pod wpływem jakiej dumy wolał pan od tej kobiety tak głęboko pogrą­żonej w życiu, tak wchłoniętej przez życie, wykarmionej mieszczańską rzeczywistością, miotanej przez życie i zgło­dniałej życia, jakiś manekin kobiety chronionej przed ży­ciem dzięki urodzeniu, fortunie, małżeństwu. Była córką drobnomieszczan, biedną, niezamężną. To pan zmusił ją nieświadomie do wyparcia się tego wszystkiego. Czegóż by ona nie zrobiła dla pana, gdy odchodząc pragnął pan rozstawać się z wcieleniem potęgi świata, a nie jego sła­bości? Cóż szkodziło jej przeobrazić się w momencie, gdy śledził ją pan oczyma z uwożącej pana taksówki, w osobę, jaką pan sobie wymarzył. Stałaby się równie tanim ko­sztem miliarderką i królową. I gruncie rzeczy tego pan chciał.

Możliwe.

Tego właśnie pan chciał. Nie dlatego żeby powodował panem choćby cień próżności. Mimo wszystko myślał pan jednak, że wzniosłą miłość można przeżyć tylko ze wznio­słymi istotami. Miłość Nelly królowej i miliarderki wyda­wała się panu tym minimum. Miałem przyjaciela podob­nego do pana. Na nieszczęście był trochę głuchy. Służył ra­zem ze mną jako wachmistrz dragonów w Saint-Germain

i pragnął kochać tylko królowe. Był przystojnym chłop­cem i aż do dnia kiedy został mianowany sierżantem w Saumur, dotrzymał słowa. Kochał je jako żony wyż­szych oficerów, kapitana lub pułkownika. Kiedy jednak wyjechał, był tym znużony. Mężowie ich, królowie, byli idiotami. Córki, księżniczki — z wyjątkiem paru, które miały się stać przyszłymi królowymi — okazały się pre­tensjonalne i ograniczone. Synowie, książęta, śmiertelnie nudni i drobiazgowi co do przedziału, jaki istnieje w pro­tokole między dziedzicznymi książętami a podoficerem in- tendentury w dragonach. One, królowe, włączyły się w to

żywiołowo — jego zdaniem słabą ich stroną były kapelu­sze — bardziej żywiołowo niż on, wybierały sobie bowiem pod nosem króla młodego kandydata na zawodowca, i to kandydata na zawodowca, który utrzymał się w wojsku

i trudem; trzeba było aż interwencji majora O., ojca gene­rała O., u pułkownika de la Colovrière. Atmosfera stała się tak zła, że w końcu zmuszał królowe, aby nie wtajem­niczały go w sprawy rodzinne i grały rolę modelek z uli­cy de la Paix. Były wówczas urocze. Ale odbiegam od te­matu.

Czy on ma rację? — myślał Reginald. — Nie ma racji. Dzięki temu, że wyobrażałem ją sobie taką, Nelly rodziła się dla mnie. Ze szlachetności, bogactwa wyłaniała się dla mnie jak rodząca się Wenus, nie z jakiegoś przedmieścia, ale z fali i słońca. Co wieczór, rozstając się z nią, widzia­łem, że nie wraca do zachłannego, małostkowego życia, ale roztapia się, rozpływa w zmierzchu lub nocy. Tylko wyobrażając sobie Nelly taką, niemal nie istniejącą, mo­głem znieść jej nieobecność. Porzucała mnie dla jakiegoś niewiadomego życia, bogatego w rad i złoto. O Boże, jakże bardzo wyglądała na to, że stapia się z Donatellami

i Rembrandtami, kiedy wracała do swojego mieszkanka pospolitej kobietki! Kłamie tak, jak oddycha. Wszystkie kobiety kłamią tak, jak oddychają.”

Fontranges wstał. Opowiadanie o podoficerze intenden- tury odwiodło go trochę od tematu.

Widzę, że pan absolutnie nie zdaje sobie sprawy, do czego zmierzam. Zrozumie może pan lepiej, jeżeli panu po­wiem, że za dwa tygodnie Nelly będzie moją żoną.

Reginald istotnie nie rozumiał.

A jeżeli pokażę panu jej przyszłe bilety wizytowe, czy pan zrozumie? Właśnie kazałem je wydrukować. Są trochę fantazyjne.

Reginald przeczytał: Nelly, margrabina de Fontranges.

Nie rozumie pan? Nic pan nie odczuwa?

Owszem, odczuwał coś. Jakiś szok. Jakieś wspomnienie.

Odczytanie, widok tego nowego nazwiska kojarzyły mu się z nie wiadomo jakim szczęściem, z jakimś minionym

spokojem. Wiedział już: z pierwszym dniem, kiedy spotkał Nelly.

A więc — powiedział Fontranges — już pan wie. Bę­dzie również baronową. Baronową de Charlemagne. Oso­bą, którą pan myślał, że jest, osobą, którą mógł pan poko­chać. Zrozumiał pan. Już pan wie.

W tym, co rozumiem, jest coś z filmu — myślał Regi- nald. — Rozumiem, że Nelly naprawia swój błąd. Rozu­miem, że odpokutowuje kłamstwa. Rozumiem, że chce kie­dyś zetknąć się ze mną i pragnie, żeby ani jedna rzecz,

o której mi mówiła, nie była wtedy nieprawdziwa.”

A Gaston? — zapytał.

Gaston stracił pamięć.

A inni? Byli inni.

Jeden nie żyje. Drugi się nie liczy.

A matka? Jej straszna matka.

Ta na nieszczęście żyje. Nic nie można na to pora­dzić. Trzeba przyznać, że jest niezniszczalna. Lubi jakoby podróże i przedmioty rzeźbione w drzewie. Wyślemy ją do Colombo.

A jej kłamstwo, kiedy utrzymuje, że wcale nie zna takiego to i takiego, ą jej przebiegłość, kiedy uwalnia się z czyichś ramion, żeby paść w ramiona innego, a jej hi­pokryzja?

Rozumiem — myślał Reginald — że ten dzielny i szla­chetny Fontranges uważa, że się nie skłamało, jeżeli na­prawia się kłamstwo, że patrząc na to z góry nieważne jest, czy słowa zyskują potwierdzenie w przeszłości- czy przyszłości: Nie umie się wyrazić, ale myślę, że chce po­wiedzieć, iż poślubi Nelly, że zmaże to wszystko, co po­wiedziała nieprawdziwego, lub sprawi, że się stanie to prawdziwe, abym się z nią ponownie zobaczył i darzył ją szacunkiem.”

Jeżeli pana dobrze rozumiem — powiedział — nie chce pan, żeby Nelly była osobą kłamliwą. Pan ją poślu­bia, żeby stała się taka, jak opowiadała. Kiedy będzie już pańską żoną, może się zdarzyć, że gdy spotkam ją kiedyś

wieczorem, a ona odezwie się do mnie i mnie pokocha, wszystko, co mówiła pół roku temu, będzie prawdą.

Dlatego właśnie mnie poślubia.

Chce, żeby to, co mi powiedziała, było prawdą? Wie, że okropnie skłamała?

Czy tak bardzo się myliła? Jeżeli Bóg obdarzył ja­kieś dziecko pewnymi upodobaniami i pewnymi pragnie­niami, kto jest bardziej konsekwentny Bóg czy dziecko, jeżeli tylko odrzucając prawdę innych może iść za tymi upodobaniami lub je urzeczywistniać?

Gdyby jakaś kobieta wmówiła w Gastona, że jest królową, co by powiedział, gdyby nią nie była?

To już się stało. Wmówiła to w niego córka poborcy podatkowego z Brive. Jest teraz jego żoną.

Świetnie. W dniu ślubu przekonam się, co czuję.

To dwudziestego czwartego, a dziś już osiemnasty.

Czy to ważne?

A więc pan nie rozumie, drogi chłopcze! Wasze szczę­ście — szczęście Nelly i pana — rozstrzyga się w czasie. Każdy człowiek nosi w sobie w ciągu życia jedną prawdę. Malarz może kłamać, posiada prawdę koloru. Handlarz wo­łów może kłamać, jest prawdziwy wśród wołów. To, co na­zywamy wyspecjalizowaniem w dziedzinie wiedzy czy sztuki, to tylko prawdy. Nieważne, że jakiś różdżkarz kła­mie w związku z tym, co dotyczy gniazd sroczych, gdyż jest prawdziwy w związku z tym, co dotyczy źródeł. Prawdą Nelly jest miłość do pana. Czego dziś dowodzi pa­nu życie? Że ta sztuczna suknia, którą Nelly osłoniła się dla pana, może się stać, jeżeli pan przykłada do tego tak wielką wagę, suknią prawdziwą? Czy tak bardzo panu te­go trzeba?

—■ Chciałbym, żeby ta suknia była dawniej prawdziwa.

Obawiam się, że pan jest trochę bezwzględny. Nie należy być bezwzględnym wobec żadnej istoty żyjącej współcześnie z nami, mężczyzny czy kobiety, zwierzęcia czy owada. To takie cudowne, że wśród przemijających tysięcy wieków znalazły sposób przebywania na tej ziemi w tym samym czasie co pan. To naprawdę szereg spot-

kań, których termin został cudownie dotrzymany mimo pogwałcenia praw, potopów i zaćmień. Bo czyż to nie są spotkania? Spotkania z dobrocią, złośliwością, pięknem, brzydotą, ale to obietnice, spotkania, porozumienia. Nelly z pasją dotrzymała tej obietnicy. Była atomem, pyłkiem, płodem o nieprawdopodobnym uporze, zwalniając, kiedy pan zwalniał jako rozgwiazda czy minerał, przyśpieszając, kiedy pan przyśpieszał w wirze mikrobów. Jest jeszcze tutaj. Spotkanie jest aktualne. Nelly starzeje się równo­miernie z panem. Słońce ją chwyta tak, jak nalot opale­nizny pokrywa pana każdego dnia. Jada pańskie potrawy, pije pana wodę i wino. To nie ze mną miała spotkanie. Dlaczego pan ją do tego zmusza? Zaklinam pana, niech ją pan zabierze przed ślubem. Jadam z nią co dzień śnia­danie i obiad. Czekamy na pana. Wydam zarządzenia, je­żeli przypadkiem pojechalibyśmy do „Bagatelle” czy po­szli do teatru.

Wyciągnął rękę do Reginalda. Aby tej scenie nic nie można zarzucić, wystarczyłoby, żeby woźni weszli śpiewa­jąc chórem, żeby drzwi się same otwierały, a Arabowie podpisujący traktat towarzyszyli Fontranges’owi konno aż do domu. Reginald jednak nie był bystry. Jeżeli tak się stało, nie zobaczył nic.

Reginald zapytywał siebie samego, dlaczego nie spełnia prośby Fontranges’a. Postępował tak nie dlatego, żeby wątpił w miłość Nelly. Był jej pewny. Był jej pewny tak jak jednej z kolumn świata. Czuł, że to jeden 1 przyszłych elementów jego życia: że Nelly go kocha. Potrzebował tej miłości. Gdyby powiedziała prawdę dawniej, ■& już dziś go nie kochała, nie zmieniłby ze względu na tamto rozwiąza­nie zagadnienia rozwiązania obecnego. I on również ko­chał Nelly. Żadna kobieta nie oddalała go od niej. Czuł ją tak bardzo blisko, tak bardzo za sobą, że nigdy się nie odwracał. I śnił o niej. A nocą on, który nigdy nie mówił przez sen, spostrzegł się, że o niej mówi. W gruncie rzeczy

wszystko było mu obojętne w przeszłości Nelly. I spostrze­gał również, że ma rację: ona była najładniejsza, najwier­niejsza, najdzielniejsza. Wyobrażał sobie życie z Nelly, zwykłe życie w jakiejś willi w okolicach Paryża z tymi wszystkimi roślinami z Saint-Cloud czy Bougival, które dotrzymały terminu spotkania, o którym mówił Fontran­ges. I czuł, że nieodparcie ze wszystkich stron wkrada się do tego życia szczęście, zalew szczęścia, niby woda do ło­dzi. Nie przywiązywał w duchu żadnego znaczenia do kłamstw Nelly, usprawiedliwiał je, nie zasługiwały na to, żeby budzić potępienie czy nienawiść. A kapelusz leżał na stole, aby Reginald mógł udać się do Nelly. A płaszcz le­żał na fotelu. A samochód oczekiwał na dole, żeby go za­wieźć do Nelly. Ulice zaś otwierały się w tym celu.

I wszystko stawało się prologiem jego przybycia do Nelly. W każdym poranku, w każdym popołudniu kryło się ja­kieś historyczne rozwiązanie, zdolne jednym gestem zabar­wić specjalną barwą na zawsze, na całą przeszłość Paryż, jego dom, ten dzień. Wszystkie cudowne wspomnienia wią­żące się | pojednaniem roiły się pod powierzchnią drob­nych wydarzeń lub drobnych przywidzeń, które, jeżeli on się uprze, będą tylko nicością. Nie pragnął również, aby Nelly cierpiała. Nie było mu jednak nieprzyjemnie, że ona cierpi, gdyż dorzucał to cierpienie do własnego cierpienia, a im bardziej Nelly cierpiała, tym bardziej jego cierpienie, w ten sposób wzmożone, uniewinniało go i oczyszczało. Podobno płakała. Łzy te, których był przyczyną, nadawały mu jakiś pozór świętości, męczeństwa.

Nie. To, co odczuwał, było tylko pewną formą nadąsania. Ale kłamstwo Nelly — można się pogodzić ze wszystkimi kłamstwami, nawet z największymi, wybacza się je, wyba­cza się biednym istotom, które się ich dopuściły, nie tu le­ży sedno sprawy — uraziło w nim coś, co nie było ani wrażliwością, ani inteligencją, okaleczyło jakiś organ, któ­ry nie regenerował się, nie odżywał.

O mój aniele, o moja Nelly wyższa ponad wszystko, nie mam już do ciebie żalu, że kłamałaś. I Fontranges miał ra­cję, i ty miałaś rację, ponieważ będziesz wkrótce, ponie-

/ ff

waż możesz być panią do Fontranges. Istnieje jednak ten cios zadany przez twoje biedne, urocze i miłe kłamstwo te­mu, co nie jest ani sercem, ani umysłem. Jakby kłamstwo Nelly zaatakowało nie uczucie, ale trzewia. Należało we­zwać wszystkich specjalistów od trzustki, od przewodów żółciowych, żeby wykryli naturę choroby, z której nie można było wyzdrowieć. To właśnie ujemna strona kłam­stwa: usprawiedliwia się je, upiększa, może stać się rzeczą piękną, u Reginalda wywołało jednak to przerażające uczucie, wobec ¡którego był bezsilny, jakby urazę, i gdy to kłamstwo w jego oczach stawało się czyste nawet, olśnie­wające, stawało się aktem dobroci, oddania, nieznany or­gan cierpiał, przyprawiał go o mdłości.

XV

Już nie przyjdzie — powiedziała Nelly.

Czekacie na kogoś? — zapytała Fontranges’a matka Nelly.

Czekamy nie czekając — powiedziała Nelly. — Ja już nie czekam.

Ja czekam.

Można wiedzieć na kogo? — zapytała matka.

Nie. Nikt nie może tego wiedzieć. Nikt nie może się domyślać, że go tu oczekujemy. Nikomu nie mogłoby przyjść do głowy nie to, że go tu oboje oczekujemy, ale że przypuszczamy, że on może przyjść. Padłabyś trupem, gdy­byś wiedziała, o co chodzi.

Nieprawda. Powiedz mi natychmiast.

Nic nie ryzykujesz. On nie przyjdzie.

W każdym razie to mężczyzna. Przystojny?

Fontranges, czy on jest przystojny?

Bardzo przystojny. Nie znam przystojniejszego męż­czyzny.

Włóż kapelusz, Nelly. Jesteście już spóźnieni. Na­prawdę nie podobasz mi się w tej czarnej sukni.

Fontranges wyszedł, żeby porozmawiać z Eglantyną, jak

twierdził, ale naprawdę żeby popatrzyć, czy nie nadchodzi Reginald.

Dlaczego nie ubrałaś się na biało?

Bo miałam kochanka.

Dlaczego tak mówisz do matki?

Bo moja matka mnie nie kocha, a ja jej nienawidzę.

Dlaczego odczuwasz potrzebę mówienia dziś tych nonsensów?

Bo chcę zobaczyć dziś, czym jest prawda. Chcę ją po­czuć w ustach. Chcę ją ująć w rękę. Chcę, żeby mnie do­tknęła.

Moje biedne dziecko!

Idź precz! Nie'dotykaj mnie!

Fontranges wrócił.

Trzeba jechać, Nelly. Siadaj z Eglantyną.

Nelly uśmiechnęła się. Mój Boże, jakie życie jest ciężkie

i śmieszne, i przerażające, i komiczne. Ciężkie dla osób, które usiłują dać mu szansę, aby stało się spokojne i ro­zumne. Od tygodnia Nelly i Fontranges imali się wszyst­kich ludzkich i dziecięcych wybiegów, aby w każdej go­dzinie, minucie, sekundzie zarezerwować sobie drzwi, któ­rymi mógł powrócić Reginald. Każde zdanie, jakie wymie­niali między sobą, mogło być ostatnim zdaniem w ich his­torii, mogło w przyjacielski i godny sposób zamknąć ten dramat. Sen Nelly był przerywany, w pokoju stała nocna lampka, a klucz nie był nigdy przekręcony, żeby Reginald mógł przyjść nocą, zorientować się, gdzie stoi łóżko. Fon­tranges natomiast kładł się co wieczór wydając zarządze­nia , aby obudzono go późno w nocy, aby walizki były przygotowane, rozkład jazdy zakupiony — ostrożności przydatne, gdyby Nelly zatelefonowała, że małżeństwo zerwane, że Reginald się zjawił. Nie projektowali żadnej podróży. Jadali posiłki w lokalach, gdzie Reginald nie­wątpliwie mógłby ich szukać, w miejscu dość widocznym, żeby ich dostrzegł, ale nie zanadto, żeby miał odwagę po­dejść. Nigdy pułapka nie była zastawiona bardziej zręcznie, nigdy życiu nie podsunięto piękniejszej okazji, żeby za-

pomniało o swoim fatalizmie i zdobyło się na trochę fan­tazji.

Fontranges przypomniał sobie, ze będąc siedmioletnim dzieckiem, przeżył podobny tydzień, kiedy to przygotował wszystko w sobie i wkoło siebie, żeby słynna biała łania, o której opowiadali mu gajowi, mogła przyjść i nawiązać z nim przyjaźń. Wówczas również, jak obecnie Nelly, nie tylko nie zamykał drzwi na klucz — nie można żądać od łani tego, czego normalnie domagać się można od Reginal- da: przekręcenia klamki — ale zostawiał je uchylone; \ uchylał również bramę wiodącą do dworu i patrzył rano, żeby chociaż odkryć ślady; w pobliżu łóżka leżał na­wet dywan, a na nim świeża trawa, aby łania mogła zaspo­koić głód, gdyby on spał. Nie można bowiem żądać od ła­ni tego, czego ma się prawo domagać od kochanka, żeby stał przy łóżku patrząc na ciebie i żeby twoje pierwsze spojrzenie padło na jego twarz. Przebudzony mały Fon­tranges macał ręką u dołu łóżka, żeby natrafić na uwiel­bianą sierść; wyciągał rękę nie natrafiając na nic i wresz­cie dotykał miękkiego dywanu, gdzie było zupełnie pusto. Łania nie przyszła. Nie przyszła nigdy. Przychodziły koty, psy, a raz koń, który sam wszedł na schody. Przez żadne zamknięte czy otwarte drzwi nigdy nie przyszła wysłan- niczka lasów, wsi, psów, mieszkańców tego świata, który był światem Fontranges’a.

Jedna tylko Nelly weszła tą drogą zastrzeżoną dla sa­miczki o czterech nogach, lekkich kopytkach, delikatnych nozdrzach, nieskalanym brzuchu. Będzie odtąd spała obok niego, nietknięta. Reginąld bowiem niewątpliwie również nigdy nie przyjdzie. Wszystkie ludzkie istoty i wszystkie zwierzęta, dla których w życiu ograniczonym i uproszczo­nym robimy wyrwy i mosty, żeby mogły się wymknąć, po­zostają właśnie zgromadzone w środku jakiegoś graala, bardziej skutecznie otoczonego powietrzem niż gigantycz­nymi palami, i uważają się za więźniów.

Schodźmy — powiedział Fontranges.

Myślał, że powinien był poszukać łani, schwytać ją na lasso czy w sieć, związać jej nogi, nałożyć kaganiec na

162

pyszczek; zrobić z nią to wszystko, co Nelly powinna by­ła zrobić w tym tygodniu z Reginaldem.

Siedzieli teraz obok siebie przed klęcznikiem w kościele Św. Rocha. Wszystkie sidła zastawione na drodze z domu do merostwa, ostatnie sidła zastawione w ciągu sekundy, długiej sekundy, pomiędzy pytaniem mera, czy godzi się wziąć ją za żonę, a ona jego za męża, okazały się puste. Grały organy. Można było dość głośno rozmawiać nie bę­dąc słyszanym. Fontranges z głową zwróconą w kierunku ołtarza rozmawiał z Nelly, której czoło było nieco pochy­lone.

Nie — mówiła Nelly.

Nie będę miał do ciebie żalu, najdroższa. Wstań. Odejdź. Idź do niego.

Jestem twoją żoną, kocham cię.

Nie jesteś jeszcze moją żoną wobec Boga. Jesteś mo­ją żoną wobec urzędników cywilnych, kiedy tylko zechcesz, zwrócą ci wolność. Nie kochasz mnie. Masz do mnie senty­ment, który będę czuł z daleka, i będziemy się widywali, będziemy się często widywali. Wiesz dobrze, że nie mo­gę żyć bez ciebie. Jesteś dla mnie wszystkim. Moją radoś­cią, ozdobą, młodością. Proszę cię. Opuść mnie.

Nie”, mówiła Nelly potrząsając głową. Jednak ruchy głowy panny młodej są wyraźniejsze niż słowa. I jej uśmiech. Gdyż na jej ustach pojawił się uśmiech.

Nie — powiedziała.

Nie chcesz poślubić Regina Ida?

Nie.

Było to odwrócenie tego, co wypowiadał w czasie mszy ksiądz.

Nelly, kochasz Reginalda. On cię kocha. Jest młody. Masz z nim przed sobą całe życie, szczęście. Rano jeszcze się godziłaś.

Jestem teraz twoją żoną.

Jeszcze nie. To omyłka. Postąpiłem niesłusznie chcąc ci ulżyć, uratować cię w ten sposób. Szczęście na tym świecie chwyta się na najgłupsze przynęty tak jak łososia

na robaka. Byliśmy względem niego zbyt delikatni. Idź do Reginalda. Jestem twoim ojcem.

Jedyne szczęście, jakiego mogę jeszcze doznać, to po­ślubić mojego ojca.

To bardzo pobożni albo bardzo gadatliwi państwo mło­dzi — myślał ksiądz, który chcąc ich słyszeć, odprawiał nabożeństwo nieco dalej od miejsca, gdzie zwykle stawał.

Może zresztą nie mówią do Boga, ale do siebie o sobie samych. Czy to ich ostatni duet, czy pierwsza scena?”

Wstawano teraz.

Nelly najdroższa — mówił Fontranges nieco głośniej, gdyż jego usta, kiedy stał, znajdowały się w odległości dwa razy większej od ucha Nelly — nie ulegaj tej chwili, która nas paraliżuje, gdy rozipoczęty jest obrządek. Msza jest oczywiście uroczystością, ale ta msza jest twoja, możesz ją przerwać. Skandal będzie znikomy, jest nas najwyżej dwa­dzieścia osób. On teraz może już nie przyjdzie. Naprawdę nie mogę się obejrzeć. Ani ty. Ale wstań śmiało, zawołaj księdza, powiedz mu: kocham innego mężczyznę, muszę odejść. Dlatego w gruncie rzeczy nie włożyłaś białej sukni, przyznaj się: żeby móc odejść w środku mszy, żeby móc wskoczyć w taksówkę, nie będąc śmieszną w stroju pan­ny młodej. Pośpiesz się.

Ludzie klękali.

Nie, mój kochany — mówiła Nelly. — Nie, cicho. —

I dorzuciła: — Slub to ciężka sprawa. Nie mówmy o stra­cie Reginalda. O Boże, jak mnie bolą kolana mimo podusz­ki.

Nie klęczała od czasów dzieciństwa — myślał Fontran­ges. — Trzeba dwudziestu lat, żeby klęczenie nie było torturą dla kolan. Droga Nelly, klęka przede mną, dla mnie.”

Nelly — ciągnął dalej — słychać czyjeś kroki w koś­ciele. Ktoś nadchodzi. Przystaje... Brak mu odwagi. Odwróć się.

Nie odwrócę się. Jestem twoją żoną.

Jeżeli to on, odejdziesz?

Nie, nie, zostaję. Jestem twoją żoną. Tym gorzej dla niego, tym gorzej dla nas.

Odwracam się.

Odwrócił się: niewątpliwie pierwszy raz jakiś Fontran­ges odwrócił się w czasie mszy odprawianej podczas jego ślubu. Jeden z Fontranges’ów, również starzec, który w 1677 roku poślubiał Małgorzatę de Moulin, padł martwy. Żaden jednak się nie odwrócił. Zresztą niepotrzebnie: ja­kiś młody nieznajomy o anielskiej twarzy, który niewątpli­wie wszedł przypadkiem, przyglądał się ceremonii ślubu wsparty o kolumnę. Nie był to Reginald. Ani jakiś anioł, który przyszedł go zastąpić; kolumna nie zachwiała się, posadzka nie zapadła, sklepienie wytrzymało. Nelly pochy­liła głowę.

Teraz się modli” — pomyślał Fontranges.

Modliła się.

O ty, który jesteś moim władcą, moim zbawcą, pomóż mi, najdroższy Reginaldzie, o mój Reginaldzie, ty najpo­tężniejszy władco, pomóż mi. Przybądź do mnie nie przy­bywając. Weź mnie w ramiona nie biorąc mnie w ramiona.

O Reginaldzie pokornego serca, moje prawdziwe światło, moja dobroci, moja drogo, moja rado, oswobódź mnie po­przez twój ból i namiętność, oswobódź mnie. Czyż nie prawda, że nie powinnam iść do ciebie? Wszystko, co ci kiedyś mówiłam, jest teraz prawdą w oczach boga cywil­nego, będzie prawdą za chwilę w oczach Boga, w oczach Reginalda. Żegnaj, ty, który mnie kochałeś, amen. Który wzniosłeś mnie ku sobie jak tęcza, amen. Który mnie zdra­dziłeś bez wyjaśnień, nie pokazując się, gdyż drogi opatrz­ności są nieskończone, amen. Który dałeś mi tego starego przyjaciela, żebym go kochała i opromieniła szczęściem, aż blask jego zgaśnie na zawsze, amen. Który mnie porzucił- łeś, amen.”

Tym razem się modli — myślał ksiądz. — I mąż także.”

Nie było to dokładnie tak. Z powodu świętości miejsca

i doskonałości duszy Fontranges doszedł do herezji, tak jak

i Nelly.

Dzięki ci — myślał — najdroższa Nelly. Dzięki za twoją

dobroć, szlachetność, za kłamstwo. Masz rację, że liczysz na mnie, że mi się powierzasz. Toczy się w tej chwili wko­ło nas jakaś walka, która przyniesie nam zwycięstwo. Po­staraj się zrozumieć, co to za zwycięstwo, a wszystko ułoży się dobrze. Niech nim będzie zapomnienie - o Reginaldzie, amen. Niech będzie nim powrót do Reginalda, amen. Znów ktoś idzie mimo podniesienia. Ale to nie on, gdyż zatrzy­muje się przy każdej zaproszonej osobie. To nie Reginald zaglądający pod każdy kapelusz czy każdą perukę, czy to nie Nelly. Zbiórka na tacę. A ksiądz zadaje mi pytania. Czy chcę wziąć tę kobietę za małżonkę, czy ją będę kochał, opiekował się nią i ochraniał... Tak.”

Niemal ogłuchł. Usłyszał tylko przy sobie stłumione „tak” jak echo. Pomyślał, że to niesłuszne, że zostało ono wypowiedziane pod wrażeniem jego „tak”, że to echo. Czy powiedziałaby „nie”, gdyby mówiła pierwsza?

Przy wyjściu z kościoła utworzył się szpaler ciekawych.

I Nelly spostrzegła Reginalda, prawie zasłoniętego przez jedną z tych osób.

Powieść tę, której powstanie wiąże się niewątpliwie z oso­bami rzeczywistymi, napisał Jean Giraudoux bardzo szybko, w czasie podróży, w jaką udał się w 1936 dla skontrolowania placówek konsularnych i dyplomatycznych. Dlaczego Kłamstwo nie zostało opublikowane? Bez wątpienia dlatego, że kierując się pobudkami natury prywatnej autor nie miał chęci wygła­dzać stylistycznie tej powieści, jak również zwierzać się pu­bliczności z wydarzeń — co jest aż nazbyt widoczne — prze­żytych osobiście, mimo iż za życia napomykał o niej, a rów­nież o jej tytule, którego rękopis nie zawiera.

Strony rękopisu noszą daty: marzec, kwiecień, maj i czer­wiec 1936, Ameryka Środkowa, Kanada i Stany Zjednoczone, notatki zaś na marginesie wskazują, że autor pisał tę powieść na pokładzie statku, w pokojach hotelowych, a nawet przez długi czas w pociągu.

Należy podkreślić, że Jean Giraudoux, w innych okolicznoś­ciach turysta i obserwator z zamiłowania, ograniczył się tu do intrygi czysto psychologicznej. Musiał być ożywiony szczegól­nym natchnieniem. Kłamstwo pozwala się domyślać, że poeta, który odrzucił psychologię, mógł stać się, gdyby zechciał, po- wieściopisarzem psychologicznym.

Pierwszy fragment maszynopisu został odnaleziony podczas segregowania papierów pisarza wkrótce po jego śmierci. Dru­ga część, dłuższa — w analogicznym zeszycie i na identycz­nym papierze zakupionym za Atlantykiem — ukryta była pod stroną z napisem „pierwsza wersja Belli", skreślonym, jak Się zdaje, ręką autora. Została ona zidentyfikowana dopiero w ro­ku 1968, w czasie gorących wydarzeń rewolucji majowej, dzię­

ki intuicji Roya Priora, Anglika, profesora literatury francus­kiej, któremu Jean-Pierre Giraudoux udostępnił, tak jak i wie­lu innym, prace ojca.

Rękopis opracowany przez Roya Priora i przejrzany przez Jean-Pierre’a Giraudoux stanowi nieprzerwaną całość i jedynie na początku brak kartek, które nie zostały wydarte ręką auto­ra. W każdym z tych przypadków zaginiony tekst nie wydaje się przekraczać jednej strony. Czy należało pozostawić te luki nie zapełnione? Przypomnieliśmy sobie, że wydawcy niekom­pletnych tekstów łacińskich odtwarzali na podstawie hipotez „dziury”, jakie tworzy brak paru słów. Myśląc o farbie, jaką przy rekonstrukcji obrazu specjalista nakłada na pęknięte płót­no, ośmieliliśmy się posunąć dalej i pomiędzy zdanie przerwa­ne i następne, idąc drogą dedukcji i naśladownictwa, wstawić krótki wiążący tekst, zaznaczony inną czcionką.

J.-P. G.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Giraudox Jean PRZYGODY HIERONIMA BARDINIEGO KIK
Giraudox Jean ZUZANNA I PACYFIK KIK
BELLA Giraudoux Jean
Roberts Jean Marc OBCE SPRAWY KIK
Kłamstwa Rostowskiego
Koalicja brnie w kłamstwo smoleńskie Nasz Dziennik
SPISANE Z INTERNY, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
Endokrynologia 2011, V rok, Endokrynologia, Interna-w-KiK-Endokrynologii-i-Diabetologii
Klamstwa klamstwa, Konspekty zajęć
Kłamstwo Enki
GMO Nasiona klamstwa, czyli lgarstw
Kaplan diabla Opowiesci o nadziei klamstwie nauce i milosci
klamstwo smolenskie MIEDZYNARODOWY SPISEK, SMOLENSKN 10 04 2010 MORDERSTWO W IMIE GLOBALIZACJI
Żydzi kłamstwa TVN o rydzyku, Żydzi
Kłamstwo
Wielkie kłamstwo, EFEKT CIEPLARNIANY - GLOBALNE OCIEPLENIE
Czy miłość może być kłamstwem, Dla kobiet, Lektury obowiązkowe dla każdej kobiety!!!

więcej podobnych podstron