JEAN GIRAUDOUX
BELLA
[
fĄą
*A
W
POWIEŚ
Ć
1 9 2 9
TOWARZYSTWO
WYDAWNICZE „RÓJ-
WARSZAW
A
PRZEDMOWA. . : ^
„Bcllau — wydana w 1926'r. — wywołała wielkie
zamieszanie wśród intelektualistów francuskich. Efekt tej książki — doskonale artystycznej, pełnej dziejowego morału, namiętnie wytężonej ku pojednaniu — okazał się przedewszystkiem sensacją i zgrzytem.
P
r
jtf£
„ujaczse
'tam, gdzie chodzi o autora dowcipnego, o psychologa pełnego kultury... Jest to jednak punkt widzenia nieistotny, związany z dróbnem środowiskiem i z czasem — krótkim.
Zostawmy itięe Francuzom — Paryżanom raczej — rozkosz przymierzania „Belliu do zakulisową wiedzy dyplomatów, club-manóiv i „nieśmiertelnych“. Dla Polaków powieść ta ma znaczenie nierównie poważniejsze: umosipożywne wartości do naszej — aż nazbyt konwencjonalnej — wiedzy o narodzie, który jest polską historyczną miłością.
Naród ten od trzech wieków stanowi oś naszej polityki zagranicznej.
Stamtąd też spływają iv łożysko sarmackiej umysło- wości liczne strumienie sugestyj kulturalnych.
Jednak — pomimo związki dynastyczne, pomimo stokroć silniejsze, krwawe związki napoleonidów, pomimo emigracyjne swary i wzloty „na paryskim bruku“, a dziś wreszcie — pomimo sojusz dioóch republik — obraz Francji pozostaje dla Polaka nierzeczywisty, niczem wizja romantycznej kochanki. Wyanielamy jęj
W
cnoty, zabarwiamy szaleństwem braki. Stąd rómiie łatwo w Polsce usłyszeć: Francuz — to nieśmiertelny Bayard, jak: Francuz — to Harpagon narodów.
Ciepły prąd uniwersalizmu, który zwolna podmywać zaczyna „izmyu zeszłego stulecia, — nacjonalizm, im- perjalizm, komunizm, — ten prąd przynosi ze sobą potrzebę syntezy w ocenie współmieszkańców globu.
Otóż Giraudoux — wytworny stylista francuski — metodę syntezy stosuje nietylko w studjach nad wrogami, czy przyjaciółmi swego państwa (np. „Siegfried et le Limousin"); stosuje ją również, odtwarzając psychikę własnego kraju.
Powieść „Bella" w osobach Ecbendarta i Dubardeau odsłania dwa oblicza tej samej potęgi, której na imię: genjusz Francji.
Genjusz jest silą — nie jest doskonałością. Dlatego jedno z oblicz widzimy naznaczone szpetotą. Oba oblicza są jednak twarzami demiurgów.
Rebendart i Dubardeau walczą ze sobą; ich icspa- niate mózgi — jeden suchy i odporny, jak kłąb stalowych sprężyn; drugi plastyczny, chwytliwy, jak polip— pracują bez wytchnienia, aby —poprzez klęskę przeciwnika — stawała się wybrana rzeczywistość.
Giraudoux — rzecznik wielkich pojednań — stwier- . dzić musi, zc nawet w obliczu śmierci nie zdołają podać sobie dłoni „diva honory, dwie odwagi, dwie wspaniałości francuskie“.
A przecięć dzieło zwaśnionych demiurgów składa się na harmonję — na kidturę Francji...
Kobieta z klanu Ilebendarta umiera w objęciach młodego JJubardeau. 1 dzięki jej właśnie śmiertelnemu wysiłkowi ten nowoczesny Montecchi zażywa uczucia, że „wszystkie rzeczy, które są sobie wrogie w człowieku: dojrzałość i dzieciństwo, siła i słabość, odwaga i rozpacz — że one zawierają pokój. I że krąg życia staje się doskonały — zamknięty ..
Tak więc niedaremne jest bóhatershco małomównej Belli.
Niedaremny również winien być dla Polaka trud przeczytania tej francuskiej powieści o wstydliwym — i jakże patetycznym! — romansie.
Jeżeli czytając, zechcemy treść otrząsnąć z nalotu ak- 8tualnych wyjaskrameń; jeżeli nasza ciekawość trwania okaże się gorętsza od ciekawości chwil — zaczniemy może rozumieć, że Francuz jest Bayardem i Harpa- gonem jednocześnie.
A także: że jest naszym starszym zmęczonym bratem.
Marja Kuncewiczowa.
O
jciec
mój, Rene Dubardeau, miał — poza mną — jeszcze jedno dziecko.
Była niem Europa. Uchodziła dawniej za moją starszą siostrę, a
od czasu wojny stała się młodszą siostrzyczką. Zamiast, żeby —
jak niegdyś — mówić o niej z szacunkiem, należnym osobie
dojrzałej, której los dawno się ustalił — obecnie wymawiał
ojciec jej imię z czułością i niepokojem: Europa najwidoczniej
zmieniła się w podlotka, należało dopiero myśleć o jej
zamężciu. W tych okolicznościach moje kawalerskie zdanie mogło
mieć pewną wagę. Ojciec był — z wyjątkiem Wilsona — jedynym
w Wersalu pełnomocnikiem, zdolnym do traktowania Europy z całą
wspaniałomyślnością; on również jedynie (i tyin razem bez
wyjątku) przekształciłby ją umiejętnie. Wierzył w traktaty, w
ich zbawienność, w ich siłę. Jako siostrzeniec człowieka, który
do chemji wprowadził syntezę, uważał za możliwe —• zwłaszcza
przy wysokiej ciepłocie — stwarzanie nowych państw. Westfalja
wszak urodziła Szwajcarję. Wiedeń spłodził Belgję — państwa,
które sztuczności narodzin zawdzię-
czają naturalny zmysł pokoju. Wersal zatem winien był również wyzwolić narody, napęczniałc w łonie Europy, rozwijające się tam bez pożytku. Ojciec dopomógł Wilsonowi w tein dziele, a nawet uczynił więcej: ruszył z posad Europę Środkową. Zamiast się zaokrąglać, młode narody ciążyły teraz ku Północy, czy ku Południowi, na Wschód i na Zachód; wszystkie gotowały się do wymarszu. W młodości swojej mój rodzic — żeby zarobić na czesne — redagował w Wielkiej Encyklopedji dział ludów podbitych i wygasłych. Otóż podczas Kongresu zabawił się ciszkiem w nagradzanie wiekowych krzywd: oddał gminie czeskiej ziemie, odebrane jej w r. i3oo przez jakiegoś magnata, przyznał prawo użytkowania jakiejś rzeki miasteczkom, które od wieków były go pozbawione. I nazwisko Dubardeau, służące memu dziadowi stryjecznemu do oznaczania filtrów, prądów elektrycznych i pewników — to nazwisko posłużyło młodym państwom do chrzczenia wodospadów i jezior. Różne wypryski życia społecznego nazywały się teraz tak samo, jak ja — szpitale, szkoły, dworce... Kierując ku morzu wojska, kraj, dla którego ojciec mój uzyskał dostęp do Adrjatyku, wielkim głosem wołał: Dubardeau! — zamiast dawnego: Thalassa! Gdybym — podobnie, jak wdowy po wielkich ludziach — zechciał na starość zamieszkać w kącie, noszącym moje imię — stanęłyby do wyboru szczyty i półwyspy, te ganki świata, z których się panuje i pragnie. Kiedy ojciec podróżował po Czechosłowacji i Polsce, przychodzili doń chłopi tłumami, błagając o rozstrzygnięcie dwudziestoletnich procesów. Przecinał te spory, zadowalniając obie strony i nie uciekając się do rozcinania dzieci na dwoje.
Do wybuchu wojny odniósł się ojciec bez złudzeń. Jemu bowiem również zawdzięczamy w Wielkiej Encyklo- pedji rozdziały, dotyczące klęsk ludzkości, złowrogich dat, roku tysiącznego, dżumy i Ilunnów. Wiedział więc, że rzeczy najgorsze nie zatrzymują się w pół drogi. 2 sierpnia 1914 r., kiedy ja wierzyłem jeszcze, że dzięki fortunnym okolicznościom — poza kapralem Peugeot, już zabitym — żaden więcej Francuz nie padnie w tej wojnie — on wiedział, że polegną tysiące. Powiedział mi to zresztą nazajutrz, gdy śpieszyłem do pułku. Wyzwolony z powszechnej łatwowierności i ślepoty, nie czuł się obowiązany do kłamstwa. Byłem jedynym żołnierzem, który wyruszał w pole z pełną świadomością niebezpieczeństw; a ojciec dość mnie poważał na to, by mi donosić o każdej nowej groźbie. Wiedziałem zatem, marnując podług rozkazu naboje, że zbraknie nam amunicji. Kiedy fałszywy alarm stawiał na nogi cały odcinek frontu, nie mogłem nie myśleć o lukach, jakie stąd powstaną za chwilę w kompanijnem aucie, wieczorem — w pociągu amunicyjnym, a nazajutrz^— w afłcufdach. Wiedziałem, patrząc, jak wieczogpini cała urmja edejniuje kepi i od
słania twarze, że zbliża się godzina trujących gazów. Za każdym razem, gdy nas „po raz ostatni1' prowadzono do ataku, wiedziałem, że zamówiliśmy w Australji sukna wojskowego na cztery lata. Wiedziałem, że Japończycy nie przybędą, że kronprinz wcale nie rabuje, że prezes związku inwalidów ranę swoją otrzymał od kamrata, polując między okopami na dziki. Byłem atomem oczyszczonym z wojennej psychozy i nie miałem innego powodu do nadziei, niż nadzieję samą. U ojca była ona zmysłem, podobnym do wzroku i słuchu. Odziedziczyłem ten zmysł, i dzięki niemu właśnie najgorsze katastrofy pobudzały mój optymizm. Nie należały oczywiście do rozkoszy całonocne grzmoty dział tuż nad uchem, kiedy się wiedziało, że granatów starczy Francji akurat na dwa dni. Jednak — podczas urlopu — widok tego, który mi grozę wojny odsłaniał, napawał mnie otuchą. Ojciec przychodził do umówionej restauracji wpobliżu dworca — zadowolony i prawie zawsze pierwszy. Jedyne dni — mówił — kiedy folgował sobie nieco, dotrzymując mi cały wieczór towarzystwa. Wszystkie sprawy, całą kwa- drygę aljantów, powierzał wówczas staremu generałowi, nazwiskiem Brimaudou, któremu ufał bezwzględnie, ile że ten generał nie był zdolny do pojęcia jakiegokolwiek rozumowania cywilnego, zaś argumentów wojskowych nie uznawał również — przez zazdrość. Były czasy Ver- dunu. Wzięliśmy Douaumont. Oddawałem się upojeniu tych, którzy czują, .że nie stracili roku, nie stracili życia. Ojciec natomiast promieniał radością, że nie stracił dnia, udało mu się bowiem nakłonić sojuszniczego króla do pozostawienia na froncie swojej armji, zaś Anglików do zaniechania ewakuacji Salonik. Szliśmy zatem do kina, mimo telefonów generała, któremu ciążyły cesarskie odpowiedzialności; mimo tegoż generała posłańców, domagających się — za pośrednictwem garderobiany — wskazówek co do odpowiedzi na interpelacje księcia Siamu. Każdy nowy premjer odsuwał zrazu mego ojca, ale w ciągu pierwszego z brzegu śniadania, w ciągu pierwszej podróży ojciec odzyskiwał łaski. Bo Francuzi lubią grać, zwłaszcza jeżeli są ministrami; a ojciec znał receptę na rozrywki wszystkich pokoleń i wszystkich ras
— wszystkie leciutkie narkotyki ludów w rodzaju bilardu, mah jonga, loteryjki i manilli. Żaden prezes gabinetu nie odmówi zaufania człowiekowi, z którym grał w ruletkę na zamku madryckim. W ciągu wieczorów kongresowych ponurych, jak prowincjonalne sjesty, ojciec umiał w Londynie grać w domino, w Spaa — w szachy, i w bridgc’a
— w Cannes. Ledwie stąpnąwszy do wagonu restaura- cyjnego, prezesi ministrów — oczarowani przez tego brat-łatę, który nigdy zresztą nie pozwalał się ograć — zapalali się ku niemu przyjaźnią. I dobrze wychodzili na tern. Gdyż jednego objaśniał, gdzie leży Wisła, podsuwając swoją mapę Europy (podziurawioną, niczem rozkład rowów strzeleckich), przez co gwarantował mu wyższość'nad Wilsonem i Lloyd George’m. Innemu wręczał zpowrotem Syrję, uronioną z francuskiego koszyka — wracała do Francji. Mossul, Sarrelouis i Konstantynopol zaprzepaszczone zostały przez ministrów, nie znających gier towarzyskich. Pewnego południowca — ciekawszego od innych — doprowadzał ojciec do punktu wrzenia nieustannemi rewelacjami. A więc: słowa Mar- syljanki są częściowo dziełem Boileau; śliwki-mira- belki otrzymały nazwę od Mirabcau, białe słonie — spostrzegłszy, że są uwielbiane — wpadają w iście kobiecą zarozumiałość i domagają się naszyjników... Później następowały wyjaśnienia trudności kongresowych, związanych z kwestją pokrewieństw, malrymonjów, przeszłości osobistej i prywatnych ainbicyj. Południowiec w tych rozmowach osiągał swój zenit; wtedy ojciec ciskał go — w pełni władz fizycznych i umysłowych — na tokowisko konferencji. Nie znał — być może — ludzi; ale wspaniale znał ludzi wielkich. Przejrzał nawylot obyczaje, siłę, słabostki międzynarodowej rasy, która żyje zawsze — jeśli nie poza prawem — to przynajmniej na jego marginesie. Przeniknął nawet tej rasy osobliwą anatomję. Wiedział, jak tuczyć, jak ochudzać... Jakie potrawy i jakie napoje zapewniają maximum genjuszu politycznego. Jakże lubiłem owe wieczory, gdy — spragniony odpoczynku po całym dniu manewrowania gromadą
sześćdziesięciolatków — ojciec siadał naprzeciwko mnie, ukazując twarz nieco większą, niż to bywa normalnie, twarz, do której moja tak była podobna. Uczyłem go wtedy gier naszej kompanji — w zapałki i w kości; przekazywałem mu w ich postaci moją młodość, aby mogła na najbliższym kongresie posłużyć ku odzyskaniu zagłębia Saary, oraz Kamerunu.
Ojciec miał pięciu braci (sami członkowie Instytutu) i dwie siostry, zamężne za radcami stanu, byłymi ministrami. Dumny byłem z mojej rodziny, kiedy ją zastawałem — w czasie świąt czy wakacyj — zgromadzoną w posiadłości stryja Jakóba. Posiadłość nie była majątkiem rodowym. Sprzedana nam została przez fabrykanta pojazdów z Chateauroux, który ze swej strony nabył ją kiedyś od kupca win z La Cliatrc. Grosista konfekcji męskiej i farbiarz posiadali ją kolejno w czasach, kiedy koszule i farby stanowiły bogactwo miast Issou- dun i Gueret. Majątek pozbawiony był cech zewnętrznych rzemiosła, czy kasty. Dom nie odznaczał się oryginalnością; bieliźniarz ozdobił go rynnami w guście chińskim, farbiarz — piorunochronem, fabrykant powozów — armatą przcciwgradową; a kupiec win — najmniej widocznie lękający się żywiołów — słonecznym zegarem z dzwoniącą mechaniką. Łatwo odgadnąć mogłeś w powietrzu, pod altanami, próżne miejsca po złotych i srebrnych kulach. Dzielnica ta nie była naszą dzielnicą. Do powiatu Argenton sprowadzi! nas przypadek: stryjowi zachciało się wespół z -Rollinatem studjować żmije w prowincji Berry. Ale w ogrodzie, którego chłód i owoce dostały się nam nie tyle na skutek szeregu spadków, ile raczej szeregu bankructw, w ogrodzie, w którym groszek i kapusta były najwynioślejszemi drzewami własnego sadzenia, w cieniu huków, niennzna- czonych żadncin imieniem dziadowskicm, w obliczu winnic i bulwowych pól, dokąd z Paryża sprowadziły nas żmijo — moich pięciu stryjów i ojciec promieniowali błogością, czując się równic dobrze, jak w rodowem dworzyszczu, na rodzinnym zagonie. Uczucie błogostanu, cuforja wszystkich narządów nic były zatem dla nich cmanacją szerokiego widnokręgu, tarasów, ślicznych dolin i rzeki Crcusc’y. Opalali się niegdyś z taką samą niezmąconą pogodą w ciągu wakacyj, spędzanych we młynie za śluzą i w zamku z czasów Ludwika XIII, rozpadającym się w gruzy — wszędzie na szlakach badań, zakomenderowanych przez stryja Jakóba, dyrektora muzeum, miłośnika roślin i zwierząt wędrownych, który od początku czerwca tam kierował kroki, skąd wołały ku niemu osobliwsze odmiany mchu, orła, czy szczupaka. W okolicy, osUdnio wybranej przez wędrowne zwierzę, osiedlaliśmy się na wypoczynek, zgodny z prawami hi- storji naturalnej. Dzięki temu trybowi, stanąwszy — po dwudziestu latach tułactwa — u kresu, który wymagał
dziesięciu iniljonów lat rozwoju flory i fauny francuskiej — sześciu braci zdobyło umiejętność zagospodarowywania się w każdym kącie kraju. Nie posiadaliśmy zresztą — poza Panteonem — rodzinnego cmentarza. Stryjowie i ojciec byli poproslu mieszkańcami Francji, a może nawet raczej — ziemi; wystarczyło zawiesić na ścianie dwie fotograf je na to, by pejzaż widziany z okna nabrał cech rodzinności. Od chwili każdego przyjazdu ci panowie przyswajali sobie nowe zwyczaje, różne od wszystkiego, co mogło już dawniej stać się nałogiem: łowienie kiełbi ustępowało polowaniom na drozdy, oliwa prowansalska olejowi palmowemu. Zrywali się o świcie, albo przesypiali wieczory i poranki w zależności od tego, czy wschód albo zachód w danym kraju godne były fatygi. Pili miejscowe wina, nie żądając do tego bynajmniej współdziałania sił, których odkrycie, albo udoskonalenie ' zawdzięczał świat w znacznej mierze rodzinie Dubardeau. I nie przychodziło im do głowy, że na ich miejscu pierwszy lepszy Francuz z odrobiną ambicji byłby traktował gaz, elektryczność i acetylen jak herb, czy familijne meble.
Zasiadali sobie na tarasie, skąd na dziesięć mil wkoło rozścielała się odwieczna równina Marchji, tak samo zadowoleni, jak zeszłych lat przed śluzą w Maintenon lub w płytkim ogródku w Montmirail. Patrząc, widzieli wszyscy identycznie to samo, ile że odznaczali się orlimwzrokiem: nikt w rodzinie nie był krótko- ani dałeko- widzem. Spływał zmierzch — jutrznia sów i mądrości. Nastawała godzina, w której ziemia wydaje ów czad, od czasów Auzonjusza odurzający pisarzy regjonalnych; godzina, w której krajobraz odsłania synom-poetom swoje najgłębsze znaczenie — upór czy słabość, obłudę, czy uczciwość; najistotniejsza cecha okolicy wyraża się wtenczas poprzez instrumenty i wyznania proste: przez kobzę, odgłos chodaków na drodze, przez poryki bydła. Ale ani Anioł Pański, ani harmonijka, ani krzyk berri- chońskiego puhacza, ani nawet romańskie kościoły sczerwienione słońcem, podczas kiedy domy tonęły już w mroku — żadne z tych zjawisk nie wzruszało mojej rodziny, nic napawało jej żałością, nie kazało myśleć o fosie starodawnych Gallów. Nasłuchiwali poprostu prowincjonalnej gwary, śmiesznego szeplenienia, znając język najdoskonalszy — mowę całej ziemi. Słuchali owych dźwięków, jak się słucha oryginalnego dialektu, uśmiechem pokrywając czułoslkowe końcówki słów prawdziwie wielkich. Nadarnio pałały okna kasztelu w Gargilesse, darmo pstrągi wyskakiwały w każdej zatoczce Creuse’y — nic poddawali się ani na chwilę czarowi limuzyńskiego akcentu. Zaledwie świadomi tego, że wychodzą naprzeciw ciemności, uszeregowani — wedle porządku narodzin — w półkole, gdzie najmłodszy styka się z najstarszym, chemik z finansistą, biegun negatywny z pozytywnym
biegunem, uśmiechnięci sztucznie do nie wiedzieć jakiego stwórcy, niczem do telefonicznego aparatu — moi stryjowie i ojciec oczekiwali nocy, jak burgrabiowie na zamku z ultrafioletowych promieni. Na zamku, którego ludzkość jeszcze nie dostrzegła. Zjawiały się gwiazdy. Poniechawszy okręgów nieboskłonu tak wyuczonych i przejrzanych, że blask ich wydawał się nam również prowincjonalnem narzeczem, stryj Gustaw — astronom ukazywał ciemne pólko, co nocy przesuwane w lewo i w prawo przez dwóch niemieckich uczonych — skrawek', który był terenem jego badań i gdzie — wraz z gwiazdami jedenastej i siedemnastej wielkości — odkrywał prawdziwy diarjusz niebieski. Następowała rozmowa, llodzaj spowiedzi. Z początku chirurg, potem przyrodnik, chemik, potem minister finansów — każdy przedstawiał ostatnie swoje doświadczenie. Wszyscy mieli tę samą barwę głosu. W mroku zdawaćby się mogło, że to jedna osoba, rozproszkowana w ciągu dnia, wraca na ów monolog do pierwotnej postaci. Co żmija berrichońska odsłoniła jednemu — uzupełniało wiadomości, powzięte przez drugiego o nowym gazie. Trwał jakby raport wieczorny przychylnego ludziom demona, spędzającego urlop na ziemi. Któryś z jadów od tej chwili tracił nagle swą moc. Jakiś nowy błysk przybywał światu tej nocy. Na krawędzi Nieznanego mówiła oto ze sobą Ludzkość. W stronę Einsteina, Bergsona, w stronę Darwina, Spen-
cera i wielu jeszcze innych, którym nigdy dotąd nie odpowiadano tak jasno — padały najświeższe repliki. Czasami ten lub ów (indywiduum, które w innej rodzinie ż.arłoby się z kuzynami i kuzynkami) podawał do wiadomości nieporozumienie — przelotne prawdopodobnie
— z Leibnitzem, czy z Heglem. Nie przejmowaliśmy się iiiem zbytnio, wierząc, że Leibnitz, czy Kegel pierwszy wyciągnie dłoń do zgody. Inny znów stryj — taki, co gdzie indziej przechwalałby się odkryciami u antykwarj uszów
— wygłaszał pochwałę systemu Empedokljusza, albo Ana- ksymena, odczyszczając je dla nas ze rdzy platońskiej, to znów chrześcijańskiej. Księżyc oświetlał scenę. Widziałem gesty nieco sztywne, przyciężkie głowy i szerokie torsy. Miałem przed sobą zaiste oddział nurków, pogrążonych w pewną warstwę powietrza, pracujących w jego głębinie, uśmiechniętych, świadomych bardziej, niż ktokolwiek w świecie, znikomości ludzkiego płuca; niestałości związku tlenu z azotem, a jednak spokojnych i zdecydowanych, hy nigdy sznura ratowniczego nie ruszać. Ślepy księżyc błyszczał, gładził twarze, usiłował rozpoznać. Milczeli, aby nie byli poznani. Wtedy ten, który wśród innej rodziny przerzucałby właśnie powieści, myślał z pobłażliwością o cudownych kłamliwych naukach, pozwalających człowiekowi na żonglerkę w próżni — o geo- metrji, o metafizyce... Uśmiechał się. Nawet latarnie u przejazdów kolejowych przestawały być widoczne i nic już nie wskazywało na ludzką potrzebę dróg. Gdy wszystkie światła pogasły, ziemia — wyzbyta dziennych roszczeń
— oddawała się lękliwie swoim zwykłym wojażom. Niekiedy zdarzała się chwila, w której czas cały przepadał. Nadciągał sen; i niektórzy stryjowie, gardząc łóżkiem, zostawali do rana w łozinowych fotelach, operlonycli rosą wieczorną. Raz lub dwa w ciągu nocy budzili się w tych swoich sleepingach: ziemia przeskakiwała poprzeczkę. Kogut piał. Spali. Nie byli rodziną, którąby ptak mógł obudzić. Ale nagle wstawało słońce, oślepiając zawarte oczy; więc — zdrętwiali — schodzili kąpać się do rzeki.
Mówiono także o śmierci. Zdziwiony- byłem, jak mało ci uczeni dbali o zabezpieczenie się przed nią. Nie przychodziło im na myśl, żeby badania swoje wyzyskać dla uodpornienia własnych ciał chociażby przeciw katarowi; albo — żeby przez dobrze obmyślone samobójstwo — uniknąć walki z rozkładem. Bez zastrzeżeń poddawali się powszechnemu prawu. Wszelka aluzja do stanu zdrowia wydawała się obelgą; chadzali nieraz na zebrania zarządu, czy też posiedzenia „nieśmiertelnych" z policzkami wzdę- leini od fluksji, czego zresztą nie dostrzegali — być może
— bowiem luster nie używali nigdy. Stosownie do nastroju chwili, chorobę u innych raczyli uwzględniać, albo też irytowali się nią cokolwiek. Gdyby jednak — zamiast kataru, czy newralgji — wykryto u nich chorobę śmiertelną, przyjęliby nowinę z zapałem, poddając się nieszczęściu, jak nowemu zmysłowi. Wielu zresztą z pośród moich przodków zmarło nagle. Natężenie życia tak było wielkie, żc pewnego pięknego poranku, w okresie zbliżającej się starości, coś nagle pękało we wnętrzu. Albo też życie — to życie napozór ze stali — ustępowało jakiejś racji moralnej; wtedy naprzykład śmierć męża pociągała za sobą tegoż dnia zgon małżonki. Wszyscy zresztą nasi .wiedzieli dokąd idą: mianowicie — w Niebyt. W odświętnych przemówieniach — dla dogodzenia wzruszonemu tłumowi — nazywali wprawdzie w Sorbonie Niebyt — Przedwiecznym, wiedzieli jednak, że słowo to nie znosi przymiotnika, równie jak próżnia nie znosi korony. Widok stu nowych retort, czy olbrzymich dynamo w labora- lorjuni, odkrycie nowego lekarstwa, ujemny rezultat doświadczenia — to wszystko również nie skłaniało ich do zaopatrywania słowa Niebyt w słowa: Tymczasowy, Wrogi, czy Niezbadany. Kroczyli ku końcowi bez epitetu, ku rozkładowi bez barwy. A przecież kochali nas — moje rodzeństwo stryjeczne i mnie. Kochali z czułością. Nie zdarza się bowiem często, by ku niebytowi zmierzali synowie tak mocni i zręczni... By siostrzenice sunęły ku niemu, jakimże to krokiem szczęśliwym i giętkim! Usiłowali przeciwnie roztoczyć przed nami możliwie najwięcej ludzkiego światła. Mówili bez ogródek. Leczyli światłem życic, jak raka. Nie było tajemnic w naszej rodzinie. Zaledwie przyszedłszy do używania rozumu, czuliśmy się w kręgu światłości najjaskrawszym, jaki kiedykolwiek padł na ludzi i zdarzenia. Sekretarze dożywotni Akademji Nauk odpowiadali sumiennie i niezmordowanie na nasze dziecinne: dlaczego? Lubili również wieczorami na tarasie, złączywszy swoje doświadczenia, udzielać nam — chińską modą — określeń mądrości, dobroci, popularności, cnoty. Dźwigali dla nas te błyszczące kamienic z ich odwiecznych miejsc, odpędzali stonogi. Nie było takiego sekretu z drugiej ręki, (pożywka wszelkiej konwersacji światowej), któregoby nie rozczłonkowali na nasz użytek. Nie było wskazówki
0 Pasteur’ze, Mercdith’ie, Nietzschem, którejby nie uzyskali przez bezpośrednie obcowanie z tymi ludźmi. Zresztą — w Paryżu, czy na wsi — rzadko bywaliśmy sami. Przcdewszystkicm służyło nam prawo sprowadzania kolegów. Gwar zabaw i sprzeczek nie przeszkadzał starszym. Zarówno stryjowie, jak ojciec pracowali wśród hałasu, czynili swoje odkrycia, otoczeni zgiełkliwą hałastrą. Przyjaciele nasi byli potomkami przyjaciół rodziców i dziadków: mali Ilugowie, Bemardowie, mali Rena- nowic, mali Gobincau. Starsi lubili patrzeć, jak ta młodość, te figle, te upory krzyczą i gestykulują głosami
1 gestem wielkich ludzi. Zmysł obserwacji i badania napawał się widokiem owej genjalnej progenitury. Upodobali sobie w tańcu paziów przed arką wiedzy, którą nieśli. Dlatego w laboratorjum wprowadzili dancing. Pląsaliśmy wokół relort, sławnych przez ich zawartość i przeszłość. Uczeni mieszali się do wszystkich zabaw, biegali z nami do mety, boksowali się i udawali, że biją. Miewaliśmy także mniej przyjemne wizyty. Mianowicie tych ciekawskich, co to — chcąc zwiedzić zabytki niedostępne dla publiczności — zjawiają się z listami. Wchodzili ostrożnie do niewidzialnej katedry, studjowali każdą zosobna głowę stryjowską, niczem kapitel, utrzymany w stylu przyszłości, w stylu wieku trzydziestego, czy pięćdziesiątego; widać było przy tern, że trapi ich nieświadomość formułki grzecznościowej, któraby w naszym domu odpowiadała znakowi krzyża, albo zdjęciu sandałów. Wkraczali także od czasu do czasu ludzie, którzy nie mieścili się w ramach społecznych, oraz tacy, których społeczeństwo wyrzuciło za nawias. Przychodzili — na mocy prawa azylu — schronić się na jednym z nielicznych odcinków wszechświata, gdzie zamierały przesądy. Verlaine u nas wychylił pierwszą po wyjściu z więzienia szklankę wina, Oskar Wilde schrupał pierwszą po zwolnieniu z aresztu kanapkę, Ferdynand Lesseps przespał noc pierwszą po ukończeniu procesu. Często również zdarzali się szpie- gi. Bowiem niektóre osobistości uważały za konieczne szpiegowanie światła; byli to ludzie światowi, których świat delegował do przetrząsania podszewki naszej rodzinie. Schlebiali stryjom i ojcu. Usiłując prowokować ambicję, gadali złośliwości o pani Curie, o Cuvier’ze.
Podprowadzali w zaułki, gdzie szczerość wydaje się podobna zarozumiałości, gdzie uwaga o bazgrotach Pasteura nasuwa myśl o zawiści z powodu jego dzieł. Tysiącem podstępnych ukłuć starano się skierować ekspres rodzinny na tory próżności. Jednak nieraz pogoda stryjów zbijała z tropu. Stryjowie w sądach swoicli i doświadczeniach szeroko uwzględniali hipokryzję, podłość, niewdzięczność ludzką, ludzkie upadki. Uważali te zjawiska za fundament współczesnej ludzkości. Ale z chwilą, gdy zagadnienie przybierało na się postać żywego człowieka, zapominali natychmiast, że człowiek ten był uosobieniem wszystkiego, co uznali za niskie — traktowali go raczej, jak objekt, obdarzony najbardziej szacowncmi cechami. Jegomość ów — dla nich — nie tyle był nowoprzybyłym do Argenton gościem, ile nowostworzonem indywiduum. Posiadał uszy, serce nowe; i czasem szpieg taki ulegał czarowi. Wpadał w uwielbienie. Niezdolny do praktykowania na codzień systemu najsroższej lojalności w stosunku do stworzenia, do współczesnego teatru, do sprawy Malvy’ego, do cudzołóstwa i kazirodztwa, zaprzestawał częstych wizyt. Zjawiał się raz na kwartał i w przeciągu godziny brał udział w niezmordowanym biegu, nadając sobie wówczas pozory trenera. Później kończyły się wakacje, każdy wracał do swojej walki i stryj Juljusz, stryj Erńil, Karol i Antoni — jednostki najmniej śmiertelne we Francji — pracowali,
27
mi* Miszcrrf Knufruukryci za swemi imionami o drobnomieszczańskiem brzmieniu.
Taka oto była moja rodzina. Straszliwie zapracowana, gdyż większość jej członków nic sypiała dłużej, niż trzy godziny na dobę — zupełnie, jak w budce zwrotniczego. Bowiem naprawdę czuwała nad zwrotnicami w dziedzinie trucizn, teoryj politycznych i atomów. Dla niektórych stanowiła postrach; inni jej nie cierpieli. Te sterylizowane dusze zdawały się siać ferment niesubordynacji, zarazki pychy. Proboszcz z Meudon nakazywał kobietom, aby się żegnały, spotkawszy stryja Jakóba. Wszystko zresztą w zachowaniu naszych starszych panów z łatwością, aczkolwiek wbrew woli, przybierało cechy zuchwalstwa. Na- przykład w dniu, w którym gruba Berta zaczęła bombardować Paryż, stryj Antoni zabrał się do rozkładania w serwanlkach przedmiocików ze szkła filigranowego, ofiarowanych mu niegdyś w prezencie. Stryj Emil brał pierwszą lekcję pływania w Biarritz w chwili gwałtownego przypływu. Stryj Karol za czasów chłopięcych założył się, że wyjdzie na ulicę, dmąc w róg. Spostrzegł niebawem, że przechodnie odwracali się zgorszeni, były to bowiem Zaduszki. Na złość tym ludziom niesprawiedliwym, którzy wyobrazili sobie, że on kpi z ich praktyk religijnych, dął póty, aż pękło mu w krtani naczyńko krwionośne. Jakaś zbolała rodzina u wyjścia z cmentarza Pere Lachaisc ujrzała go, plującego krwią; wzruszyli się,
poratowali, a córka zapłonęła miłością Co najwięcej
wzbudzało i nienawiści i uznania, to żc ani praca naukowa, ani wzgarda odznaczeń, ani uczciwość nie odstręczały mojej rodziny od publicznego życia. Należeli do stronnictwa. Mieszali się do wszystkich wielkich zamętów społecznych, i — z właściwą im tylko zręcznością (niczcin stryj Emil ze swoją pierwszą kąpielą) —• uczyli się polityki na sprawie Dreyfusa, a bankowości na Panamie. Stryj Karol wnosił w świat finansów pewną metodę śmiałości i nowatorstwa, która wzburzała równie gwałtownie protestanckie dynastje bankierskie, jak żydów i katolików. Wszystkie te trzy odmiany waluciarzy przywykły poważać złoto raczej przez wzgląd na religję, niż na właściwości kruszcu. Do kapitału podchodzili w szalach kapłańskich. Ich Zarządy, złożone z jego- uiościów brodatych, jak popy, śnieżnorękich, jak prałaci, niepodobne były zgoła do władz fabrycznych: sprawowały wobec złota obrządki rytualne. Każde pomnożenie kapitału stanowiło, jakgdyby pomnożenie Boga i ich własnej świętości; jeden tylko kasjer — przebywający w dolnych rcgjonach monetarnego państwa — zachowywał o złocie sąd słuszny; dlatego w sobotę po południu biegł czem prędzej zgrywać się na wyścigach. Stryj Karol poddał rewizji katechizm lichwy i skąpstwa. Tego jeszcze nie widziano: bankier w walce ze złotym ciołkiem 1 A toż samo, co Karol uczynił względem złota, Antoni zastoso-wal do radjuin; zaś stryj Juljusz — genęrał — przez cały ciąg wojny zwalczał pewne słowa równie boskie, które — mimo całą swą boskość — prowadziły ku śmierci dziesięć żołnierskich roczników. Ojcu memu przypadła rola przetopienia*arcyświętycli słów: kwestja bałkańska, kwcstja Renu, kwestja Austrji — na wyrazy bardziej ludzkie i proste.
Można było ręczyć, że ilekroć którykolwiek ze stryjów znajdzie się w obliczu sprawy, przybierającej w powietrzu formę granulacji, w organizmie — guza rakowatego, i skamienieliny — w państwie, rzecz ta będzie radykalni* tępiona. W czasie, gdy stryj Emil sprawował urząd prefekta policji, okazało się to dostatecznie na przykładzie pewnych ugrupowań komunistycznych, a nawet pospolitego sobie doktora Macaura... Ale tłum nie wybaczy lak łatwo kohorcie, występującej z potęgą i prostotą przeciw Ofensywie i Złotu —
ROZDZIAŁ II.
M
ając
czasu poddostatkiem, postanowiłem pójść na odsłonięcie pomnika
ku czci uczniów mego liceum, poległych na wojnie. Owe schadzki,
które młodzi ludzie -Gniewają o piątej lub o szóstej po
południu i o którycli myślą w biurze — ja je miewałem o
siódmej rano*-,. Moja przyjaciółka chwile swobody mogła wykrawać
z dnia tylko o świcie... Przeżywaliśmy zatem w całkowitem
odosobnieniu rozkosze, dostępne zazwyczaj kochankom w godzinie,
kiedy miasto już jest zmęczone i syte ponad miarę. Podążałem
do naszej antresoli razem z brukarzami, śpieszącymi do pracy i
ulgowe bilety robotnicze służyły mojej miłości. Każdy wiąz na
skwerze, każda podwórzowa lipa, lasek Buloński, park Monceau, w
ciągu dwunastu godzin wydechów i destylacji, sporządzały na nasz
użytek powietrze najczystsze, w jakiem kiedykolwiek całowali się
kothankowie Paryża. Witałem moją panią, nieozdo- bioną jeszcze
żadneini perfumami. Zerwawszy się na głos budzika, trąc
przerażone oczy — dla mnie wkładała najpiękniejsze suknie.
Niewiele — zaiste — żądała nasza
miłość: trzeba jej było tylko widoku wschodzącego słońca. Przechodziłem ulicami, gdzie czuwali jedynie mleczarze; uśpione miasto zdawało się wtedy na widok publiczny wystawiać swoje wzdęte piersi. Mieszkania, kryjące psychologów, przemysłowców, aktorki, miały spuszczone szto- ry, przechowywały ludzi nieżywych. Tę pielgrzymkę błagalną, która zwykle prowadzi ku kochance poprzez anty- kwamic, jubilerów i księgarzy — ja odbywałem codziennie przy sklepach zamkniętych, zawsze jakgdyby w święto. Była to ta jedyna pora, która w Paryżu pozwala słyszeć dzwony. Samo tylko słońce rozkładało się po przysłoniętych wystawach — jedyny towar, strój jedyny, jedyna starożytność. Kupowałem wszystko bez konkurencji. Ową siłę pierwszej dziennej godziny, którą dżokiej usiłuje wyzyskać dla okiełznania niesfornego wierzchowca, drwal dla powalenia najgrubszego dębu — byłem dość szczęśliwy, by tę siłę móc poświęcać miłości. Zostawiałem za sobą most Zgody — stawałem u celu. Nikt na świecie tak krótkiej, jak ja nie przebywał drogi między ostatnim snem a kochanką. Wyłaniała się moja pani u wylotu kolejki podziemnej na Polach Elizejskich, na stacji — o tym czasie — również bardzo wytwornej, zarezerwowanej wyłącznie niemal dla murarzy. Tu też często ozdabiało suknię wapno — jedyna szminka. Chętnie wybaczałem kochance, że pozwoliła pracy dotknąć swoich jedwabiów. Nasz uścisk splatał się nie w atmosferze giełdy, nie
wśród odoru wymiany, wyścigów, pośród nowin nadpsu- tego już popołudnia, stanowiących specjalność Tempsa i Int.ransigeanta — nie; raczej towarzyszyły nam jutrzenkowe wiadomości Matina: trzęsienie ziemi w Japonji, rewolucja w Brazylji, zatonięcie pancernika. Na jedną godzinę wskrzeszaliśmy noc — wracała, pomnożona
0 wszystkie splendory brzasku i słońca. Przychodziliśmy naczczo. Nikogośmy jeszcze nic widzieli; nie mówiliśmy z nikim, poza ludźmi, którzy — bardziej niż pracownikami magistratu — byli urzędnikami w służbie samej ziemi: podlewaczc, ogrodnicy ... Spuściwszy sztory, zamykaliśmy oczy, całą duszą pogrążając się w noc, wydartą minionym chwilom. Biła dziewiąta. Czas rozłąki. Nasza miłość — zamiast rozproszyć się w wieczornych flirtach, w zbytku, we śnie — wzrastała na ciele żywych pracowitych istot i cały dzień był nią napełniony. Byliśmy w Paryżu jedynymi ludźmi, wolnymi od jej trosk, zażywającymi jej wdzięku. W tramwajach i w restauracjach oczekiwała nas swoboda. Wracaliśmy w tłum czynny
1 młody, zrodzony z naszego uścisku. Każda pensjonarka z tornistrem, każdy uczeń, śpieszący do szkoły, wydawał się jego owocem. Urodziliśmy oto strażaków, kwiaciarkę, cyklistę-garbuska... Żegnaliśmy się. Pani opuszczała mnie w obliczu słonecznego ranka ze wstydliwością młodej pośredniczki, która wycofuje się, przyprowadziwszy dziewczynę. Nie odwracała się, nic widzieć nie chciała.
Nic było, zaiste, kobiety, któraby lepiej rozumiała zadanie kobiety. Przyprowadzała mi na samotne rozkosze gorycz w uczynności, radość — w poddaniu; i całe potomstwo, jakie mieć rnożna ze stu dziewczynami — miałem je w ringu godziny. Nic nic wiedziano o jej kochanku, nic wiedziano nic o mojej kochance. Otuleni w świt — byliśmy niewidoczni dla tłumu. ! ■
Pomnik odsłaniał lłebcndart. llcbendart — adwokat, były minister Itobót Publicznych, ex-prezes Izby, od miesiąca minister sprawiedliwości. Prześladował nienawiścią mego ojca, który wespół z nim był pełnomocnikiem przy traktacie Wersalskim. Ale nawet poza tą kłótnią, cierpiałem na samą myśl o Rebendarcie. Tyle razy słyszałem, jak stwierdzał w przemówieniach, że uosabia Francję; czytałem w tylu dziennikach, że Rebendart jest symbolem Francuzów... Więc wkońcu popadłem w wątpliwość co do mego kraju. Kraj mój zatem wyhodował naród, wrażliwy jedynie na głos adwokatowi Adwokatami mego kraju byli zatem owi ludzie o twarzacli wiecznie zwróconych w dzień wczorajszy, o marynarkach gęściej obsianych łupieżem, niż szaty Lota po uścisku ze słupem soli. Ci prawnicy przesuwali nocą mur graniczny w Nad- renji, a nawet we francuskiej duszy. Obszar obłudy, złego humoru rósł — dzięki Rebendartowi — w łonie każdej instytucji francuskiej, w Radach Nadzorczych, na celnych komorach, w dziecięcych sercach w szkole. Co
niedzielę u stóp żołnierza, odlanego w metalu kruchszym jeszcze, niż ciało — Rebendart, odsłaniając któryś zkolei pomnik, zdawał się wierzyć, żc zabici odeszli poprostu na stronę, by podyskutować trochę o sumach, należnych Francji od Niemiec. YV ten sposób szantażował milczące grono, którego milczenia wzywał na świadectwo prawdzie. Umarli mego kraju podzieleni byli wedle gmin na wypadek poboru i w piekle gryźli się z poległymi Niemcami. Strach pomyśleć, jak ten Rebendart, który za czasów mini- strowania w Robolach Publicznych upierał się zjeżdżać podczas dnia roboczego na dno szybów w Anzin, zwiedzać przebudowywane kopalnie w Lens oraz kopalnie w Courrieres, zalane wodą — jak on wyobrażał sobie piekło! I wieczny odpoczynek... I moment przybycia do brodu duchów... I połów Charona: cienie, wypchnięte za burt... A przecież w imieniu umarłych, zebranych w długie pasma mgły, czy w mroczne gęstwy, czy też w bezbarwne strumienie, wypowiadał pochwalę jasności, sławił nasz system walutowy, łacinę... I czynił to językiem pozornie ścisłym, klajstrowatym, krzykliwym, który wzbudzał żal za gwarą radykalno-socjalistyczną, gdzie słowo: wzniosły i słowo: szaleńczy są najprost- szemi wyrazami. Gdy świeciło słońce — wiosna i lato co najwyżej wymuszały na mówcy kilka rzeczowników żeńskich w liczbie mnogiej. Możliwości konkretne, Oczywistości, Dyrektywy spotykały się wówczas ze sobą wielce pieszczotliwie — safizm najbardziej biurokratycznych wyobrażeń napełniał go rozkoszą. Gdy kazał, wsparły o marmur Darthnlomcgo — (marmur chłodniejszy od trupa), Iłebcndart, doprowadzony przez to zetknięcie do najwyższej swojej temperatury — traktował śmierć tysięcy Francuzów, jak zwykły zgon w rodzinie. Tak samo, jakby traktował — pomimo całą boleść — śmierć ojca lub syna: zwykły spór o dziedzictwo. Wojna? Nie codzień zdarza się równie pyszna wymówka dla najobrzydliwszych politycznych nałogów! Pamiętałem jednak dobrze, że nawet za czasów pokoju, nawet w młodzieńczych przemówieniach, ton dygnitarza już był k wąsko waty. Otwierając wówczas wystawy, odsłaniając pomniki wielkich ludzi, ten pan zgłaszał już reklamacje wobec Europy, jakgdyby Europa dłużna nam była odszkodowanie za Pasteura, za most Aleksandra, albo za Joannę d’Arc.
Na podwórzu liccalnem rozpoczynała się uroczystość. Pedel w tym samym żałobnym stroju, w jakim nas kiedyś przyjmował w szkole i jaki wdziewał od święta — odsłaniał tablicę, na której nazwiska uczniów, zmarłych za ojczyznę, wyryte były czarno (kolor złoty przeznaczony był — na sąsiedniej tablicy — dla prcinjowanych maturzystów). Poza Karolem Peguy, Emilem Clermont, Pcrgaudem i kilku starszymi, znałem wszystkich tych kolegów, uszeregowanych dziś w porządku alfabetycznym u wejścia do sławy i do niepamięci, niczetn u drzwi sali egzaminacyjnej. Pedel powoli odczytywał nazwiska, które dotfid wymieniał jedynie wraz z adnotacją o pilności, czy sprawowaniu. Usiłował ostatnich nie wymawiać ze wzgardą, jak to czynił przy ogłaszaniu wyników klasówki. Tłumaczył sobie pewnie, że to była ta jedyna klasówka, którą wszyscy ukończyli najpierwsi. Stu i jeden umarłych na piątkę. Dziwiło go zwłaszcza, że wzruszenie, jakie odczuwał przy niektórych nazwiskach nie łączyło się bynajmniej ze wspomnieniem nagród, zdobytycli przez tych uczniów, ani też kar, odsiedzianych w kozie. Raczej obiegły go nic napozór nieznaczące szczegóły przeszłości: kolory oczu, włosów, zarysy ust. Umarli ofiarowywali mu nagle — jemu, tak nieprzychylnemu wszelkim sprawom poza szkołą i kajetem — swoje ludzkie dobytki: nos a la Roxe- lane, śpiczasle uszy, jakiś nieśmiertelny krawat, znany w calem liceum z nieustannych występów od klasy czwartej aż po maturę. Dopiero teraz na tych uczniach- widniacli wyrastały czupryny jasne i ciemne, zjawiało się inłodc mięso. Jednak zdołał się opanować pan pedel. Na szczęście przyniósł tu ze sobą nagrody, których w lipcu 191/i roku nie zdążono rozdać; wręczył je więc teraz odznaczonym rodzinom. Tak oto na nowo ustaliła się między poległymi hierarchjn (jeden z zabitych otrzymał osiem nagród). Większość książek podpisana była przez łudzi żyjących — to zawstydziło poczciwca. Ale odsłaniano już tablicę i ujrzałem gdzieś w górze — od litery D po
literę E — tych wszystkich, Idórzy wraz zc mną stawali * do egzaminów. Nie obronili mnie — kiedyś tam — przed zacnym 1/mlilhnc’iem, ani przed straszliwym Gazicrem; obronili zato przed śmiercią. Aż nagle tłum matek i ojców pochylił się jeszcze niżej, jakgdyby przed najwznioślejszym z trupów — Ilehendarl wystąpił z gromady. Nie było podjinn, nie było stopni. . . Zaczął mówić wprost z podłogi. Wyglądało na to, że wyskoczył z lochu. Mówił, jakoby w imieniu tych młodzieńców... I kłamał oczywiście. Bo znalem myśli każdego zc zmarłych, wiedziałem, co każdy z nich byłby na jego miejscu powiedział. Słyszałem ostatnie zdania kilku zabilych tuż przy mnie. Dzieliłem z kilku innymi ich Ostatnią Wieczerzę: chleb, wino czerwone, kiełbasę. Znałem ich ostatnie listy, z których każdy mógłby być pierwszym zwiastunem długiego, błyskotliwego życia — tak pełne były pożądań. Znałem tych, co zabili paru wrogów, co wkroczyli w śmierć, poprzedzeni przez cień jakiegoś ułana, czy kawalergarda; oraz tych, co umarli w dziewictwie — dla których śmierć była walką z przeciwnikiem teoretycznym, nigdy nieznanym, niedolknięlym. Ci — zachowując czyste ręce — polegli w jednym z tych dni, kiedy tcorje stawały się dławiące i śmiertelne, kiedy żyły, czaszki pękały nie tyle pod ulewą granatów', co pod naciskiem losu. Wiedziałem, że wszyscy oni rzucili się na wojnę nie w porywie nienawiści, lecz właśnie w chęci zawarcia przymierzą z obowiązkiem, z walką, z idjotą-pcdlem, z samymi sobą. Rzucili się na nią — w owym początku sierpnia — jak na wakacje, będące przerwą nietylko w roku szkolnym, ale i w stuleciu, i w życiu... Gdyby im teraz pozwolono wyrazić żal jakiś — poskarżyliby się pewnie, że na miesiąc, na tydzień, na dobę przynajmniej przed śmiercią nie uwolniono ich od bólu zęba, od zapalenia kiszek, a także od generała Antoine’a, który zabraniał nosić szaliki. Gdyby tak raczyli obecnie zgłaszać reklamacje — gniewaliby się chyba, żc nie uczyniono w czasie wojny ich ciał nieprzemakalnemi, że nie nauczono pływać po błocie, chodzić po rzece, odczuwać chłodu w upał, fabrykować szerokiego cienia wśród bez- drzewnych równin... I że pozwolono generałowi Dollot żądać w sierpniu zapinania kołnierzy. Gwarzyliby zapewne z rodzinami o stwórcy i o jakich dwóch, trzech generałach — uśmiechając się, wybaczając im łatwo ... Nic mówiliby wcale — jak to czynił Ilebendart w ich imieniu — o odwiecznych wrogach! Jedna śmierć tylko jest dziedziczna, a i to wystarczy umrzeć bez potomności, by ją nabrać na kawał... Żadna sierota nie płakała u stóp pomnika. Iluż przyszłych nieboszczyków oszczędza zgon gimnazisty! Oto co mówili znajomi umarli. Gadali również — bo wielu z nich było synami urzędników — jak chętnie ujrzeliby znowu miasta ltodez i Lc Puy, że Marokko jest tak piękne, powietrze jego tak czyste; a ten biedaczysko,który nie miał nigdy okazji przeczytać „La Chartreuse de Parme“ prosił, bym mu ją czem prędzej streścił w jednein słowie... Umarłym nic trzeba frazesów. Jedno słowo, jedno słówko, krzyknięte z całych sił, z całego jestestwa, pośród znajomej okolicy — oto czego żądali, oto co mogli usłyszeć! Wiedząc to, miałem wkońcu wrażenie, że Uebcndart głosi nienawiść, wstręty i gorycz w imieniu jedynych trzech uczniów, których nie znałem osobiście: w imieniu Pergauda, który kochał zwierzęta, z wydrą i krwiożerczą kuną włącznie, Clermonta, który kochał nawet mizantropów i zbrodniarzy, oraz Peguy’ego, który kochał wszystko — dosłownie wszystko! Mowa była bluźnierstwem. Gdy, na prośbę dyrektora, Rebendart ruszył ściskać prawice uczni, dekorowanych na froncie, i — zkolei — dłoń wyciągnął ku mnie (tę dłoń, co miała podobno podpisać nakaz aresztowania mego ojca), schowałem ręce za siebie. Wziął mnie za inwalidę i pochylił czoło.
Spostrzegłem wówczas, żc dwie osoby z jego otoczenia zauważyły mój gest: pani Jerzowa Rebendart i Emanuel Moise.
Pani Jerzowa Rebendart była wdową po synu Reben- darta, adwokacie, zmarłym na suchoty. Mieszkała z teściem. Ryła to kobieta dwudziestopięcioletnia, wysoka, smukła, obdarzona — nawet przy najmniej korzystnem oświetleniu — ową maską z aksamitu i z cienia, którą
UO
fotografowie — przy pomocy lamp, zasłon i pudru — starają się utrzymać chociażby przez ćwierć sekundy na twarzach Amerykanek i aktorek. Pięknie rozwinięte ramiona lubiła rozchylać, jakgdyby ziewając całą duszą — idealna szubienica dla ukrzyżowanych łabędzi i czapel. llysy cienkie dawały wrażenie, że nad każdym długo pracował niezmordowany robotnik. Zwłaszcza brwi, zarysowane i złączone tą doskonałą linją, jaką tworzą drobniutkie algi po burzy — brwi, które urodzić mógł tylko ocean... Wydana zamąż świeżutko z pensji, jako dziewczynka w czarnej surowej sukni — teraz (drogą przemiany, pozbawionej zresztą wszelkiej kokieterji) nie znosiła wieczorem innych barw, niż złoto i srebro; obwieszała się biżulerją. Przy stole — zamiast przesypywać okruchy — rozkładała na obrusie brosze, złote pudełeczka, perły... Każdy jej ruch był wcieloną prostotą i jednak rozsypywał diamenty. A cóż powiedzieć o spojrzeniu, o pochyleniach głowy? W niczern nie była podobna do owych kobiet świata politycznego, które w nagrodę za zadarte nosy otrzymały od Opatrzności tłuszcz i szerokie uszy. Rysy jej wyokrąglił rylec boski zaiste; ich har- (nonja miała w sobie coś z nieskończoności. Chyba nawet biedronka nie zdołałaby się utrzymać na tych gładkich powierzchniach. Głowa pani Jerzowej Uebendart — zbli- ska, w pełnem słońcu — wyglądała tak, jak owa zjawa, którą kobiety w dniach namiętności, albo podczas burzy
Ulwidują w głębi zwierciadła. Jej obecność wszystkim kobietom dawała poczucie, że od ich woli wyłącznie zależy, Czy dramat ma przeniknąć w ich własne życie. Mini- strowe Rolnictwa, Kolonij wpadały w egzaltację, mini- strowe Poczt i Telegrafów — drżały. Nazywała się z domu Bella de Fontrangos i pochodziła z prowincji Bar sur Seine, gdzie ojciec jej posiadał dwa, czy trzy tysiące hektarów ziemi. Sekwana pochwyciła ją na naj wyniośle j- szym swoim przegubie — tam, gdzie spławiają drzewo
— i przeniosła łagodnie w okolice Palais Bourbon. Jej bliźnia siostra Bellita, wydana zamąż w tymże samym roku za posła ze stronnictwa Rebendarta, odsunięta była nieco od domu od owego pamiętnego wieczora, kiedy Bella, cierpiąca na migrenę, poprosiła męża o zabranie
— zamiast niej — siostry na bankiet prawników. Reben- dart zabronił żonie tych wszystkich figlów, które rozweselały i podwajały panieństwo bliźniaczek. Z właściwym sobie talentem, rozłączył ją z. sobowtórem, z własnym jej, jakgdyby refleksem. Dość obojętna na trudy mężczyzn, Bella nigdy nie próbowała zrozumieć, na czein polega zawód adwokata, ani jakie jest zajęcie męża. Przez czas długi wyobrażała sobie, że kiedy Jerzy udaje się „do Pałacu"1) — jodzie wprost do Wersalu zwiedzać ogrody.
1) „Pałacem" nazywają paryżanie Pałac Sprawiedliwości — główny gmach sądowy w Paryżn.Emanuel MoTsc przytrzymał innie i skwapliwie przedstawił.
— Filip Dubardeaii — oznajmi! Belli.
Spojrzała na mnie. Wytrzymałem ten wzrok. Skłoniła się, spuszczając oczy. Ujrzałem wówczas jedyny skrawek jej skóry zniszczony, noszący ślady życia — powieki. Odgadła moją myśl i — przez zemstę — ukazała natychmiast dwoje źrenic tak błyszczących, że dzień bladł przy ich świetle; poczerń odeszła, zostawiając innie z Moise’m. Była blada; ja również. Moisc patrzył na nas, zdziwiony, zastanawiając się, czy nie uczestniczył aby w jakiejś scenie, w jakimś kataklizmie ...
Widywałem często Moi'se’a, dyrektora banku najpotężniejszego w Europie; widywałem go jednak zazwyczaj nago. Go rano, koło io-ej, przy basenie Sportingu można go było zobaczyć, jak stoi na paluszkach, z ramionami łagodnie zaokrągloncmi. Wyczekiwał tak czasem całą minutę, rozpięty na niewidzialnym krzyżu (który — podług mnie — jest miernikiem jego rasy), zanim zdecydował się wreszcie na skok tyle znienawidzony. Kąpielowy chciał podnieść i rozprostować inu ramiona. Upierał się tym jansenickim podszeptom. Był to cierpiętnik tłusty, karmiony wszyslkicm, co kuchnia nasza posiada najbogatszego w karhon i azot. Cierpiętnik — na krzyżu nawet — palący olbrzymie cygaro, które przypominał sobie nagle i kazał kąpielowemu z ust swoich wyjmować.Nakoniec, podrzutem, pomyślanym bohatersko, a wykonanym z rozpaczą — zamiast zanurzyć się w wodę — spadał po cembrowinie gdzieś między płynną taflę a cement. I od tej chwili poddawał się już bez dalszej walki nie tyle sportowi, co własnej katastrofie. Z najbardziej aroganckiego w świacie bankiera wystawała ponad ciałem nierzcczywistein, iilopionein w refleksach i w kaflach, sama lylko głowa, zadziwiająco wyraźna, ale skurczona' ze zgrozy — głowa, która, dzięki szczęśliwej karjerze, nie miała jeszcze okazji zażyć pogromów, więzienia ani bankructwa. Szanując prawo wymiany, ustanowione przez Pana Boga — przepis, na mocy którego krokodyle w pierwszej słonecznej dnia godzinie porzucają rzeki dla lądu — Itfoiso cały kwadrans pozostawał w basenie. Nie przestawał przytem kurzyć cygara, które kąpielowy, przycupnięty na brzeżku, podawał i wyjmował, zaś znamienici przedstawiciele arystokracji i finansjery francuskiej usiłowali gasić przez nagłe sztuki pływackie w najbliższem sąsiedztwie. Pod tym swoim pręgierzem Moise dobrodusznie znosił dogryzki i impertynencje panów Montmorency, Mirabeau i Murat. Wszakże, z chwilą stąpnięcia na porcelanową posadzkę, stawał się znowu o tyle brutalnicjszy, bardziej sarkastyczny, im więcej przed chwilą okazywał łagodności i miłego humoru. Wszystko, cokolwiek zdarzyło mu się w ciągu życia wygłosić uprzejmego — produkował w basenie, w ramach drobnego
////
potopu wśród modernistycznych mozaik, gdzie zabobon kazał mu codziennie się nurzać. Nigdy z pewnością mały Mojżesz, wyskakując z Nilu, ilic uwalniał się z większą słodyczą z objęć służebnic faraońskicli, niż to czynił Samuel Moisc w wodzie (sprowadzonej dla niego z rzeki Avre aż na Plac Zgody), jeśli któryś ze znajomych uścisnął go znienacka. Ojciec mój był jedyną osobą, której imię bankier — pośród obu żywiołów — wymawiał z równą obawą i sympatją ... Muszę jednak przyznać, że próba ognia nie była stosowana.
Otóż zagadnął mnie właśnie o ojca.
— Drogi Filipie — rzekł, podając mi dłoń, która tylko przy wyjściu z wody nic bywała wilgotna — nigdy już więcej Enaldo nie będzie mnie ganiał po basenie. Umarł. W tej chwili zagrzebują go pewnie vt solidniejszym żywiole. Oto odeszli inoi dwaj ostatni wrogowie śmiertelni: w zeszłym roku Porto-Pereire a wczoraj Enaldo — obaj z naszego portugalskiego oddziału, potomkowie tych, wiesz, co to nie chcieli głosować za śmiercią Chrystusa. Głosowali natomiast za moją. Okropnie się cieszę. Nie mogę więc cię ganić za to, że odmówiłeś ręki Rcbendartowi. Tem bardziej, że — o ile wiem — jest zdecydowany i nadal atakować twego ojca...
Byliśmy na Placu Piramid. Jakaś młoda kobieta zatrzymała nagle swój samochód, skinęła na inny, zapłaciła szofera i, nie czekając na resztę, wsiadła czem prędzej w ten drugi. Znikła. Oczywisty manewr tropionego biedactwa: wiarołomna w popłochu albo wyśledzona złodziejka ... Ostatni skok sarny na zakręcie, gdzie ugodzi ją kula i łzy obfite trysną z pod powiek. Moise, który lubił kobiety, wzruszył się mocno, na czem skorzystał mój ojciec.
— Lubię twego ojca — oświadczył. — Na cokole waszego dziadka w Panteonie przeczytałem wiersz Dantego: Światło mądrości, pełne kochania. Otóż każdy z członków waszej rodziny nastręcza mi w arj ant tych słów. Twój ojciec: światło polityki, pełne uczucia. Stryj botanik: światło fizjologji, pełne pieszczoty. A nawet kuzyn geolog: światło minerałów, pełne ludzkości. Uwielbiam ten ludzki kaganiec, który każdy z was, nosi, który złoci, rozświetla dzień; tę latarnię górniczą, z którą oni tam u was spuszczają siy- na dno prawdy. Kiedy któryś z waszych dochodzi do władzy — jest to znakiem bogactwa, dowodem, że Francja ma dość benzyny w motorze, dość przyjaźni i rozsądku. Powiedz ojcu, że może na mnie liczyć przeciwko Rebendartowi. Bo Rebendart będzie się upierał przy walcel Władza mniej mu pochlebia, niż dowództwo i jego rozgłos. Jest jednym z ty cli generałów, którzy o zwycięstwie swojem czytają nie w gwiazdach w przeddzień, lecz w gazetach nazajutrz. On pragnie wyroku na wasze nazwisko; jakiegoś aktu prawnego. Żeby wszyscy się dowiedzieli, że bankruc-Iwo może nawiedzić rodzinę, która zmonopolizowała wiedzę, rozum i humanitaryzm. Twój dziad, twój pradziad 6.-i w Panteonie? Bebendart jest z tego gatunku, co mszczą się na wielkich ludziach. W zeszłym tygodniu miałem ochotę napisać paralelę między twoim ojcem a Iteben- dartcm. Porównania są ćwiczeniem stylistycznem, które od dzieciństwa uprawiałem we wszystkich krajach i które szczególnie wyostrzyło mi umysł orał ułatwiło pracę. Nie masz pojęcia, jak paralela (w przeciwieństwie do całkowitej zbędności prozopopei w handlu, w finansach, a nawet w wyrafiuowaniach kulturalnych) jak ona wpływa kształcąco na duszę i na intelekt. Popróbuj. Napisz paralelę — skoro to najlepiej odpowiada twemu wiekowi — między blondynką a brunetką. I powiesz mi potem, czy nie znalazłeś- zajęcia na cały dzień, a może ua całe życic... Co dó mnie, z chwilą, kiedy na pokładzie parowca, wracającego z Casablanci, przeprowadziłem porównanie między Abd el Azirem i Mulai Hafidem, plan przedsiębiorstwa ułożył mi się jakoś sam i zaraz otrzymałem koncesję na fosCaty. Tegoż samego wieczora, kiedy w Palestynie napisałem paralelę między francuskim komisarzem a lordem Allenby, sprzedałem bardzo korzystnie bank w Jaffic. W Marsylji natchnienie w interesach towarzyszyło mi stale, odkąd ustaliłem punkty styczne między rodzinami VIasto i Charles Itoux. Kiedyś lam Kabhinc, mój rabin, podyktował mi porównanie Boga żydów z Bogiem chrześcijan i od tego czasu każę już zawsze dwom aniołom — srebrnemu i czarnemu — walczyć między sobą o każdy nowy triumf mojej firmy.
Poprosiłem go, by mi przeczytał paralelę między ojcem a Rebendartem.
— Nie — powiedział — śmiałbyś się ze mnie. Niestety, zachowałem w pisaniu kwiecisty wschodni styl. Musiałem się nawet zrzec redagowania sprawozdań z sesyj zarządu, bo z pod pióra wybiegały mi takie źródlane i topolowe szmery, aż wstyd. Zresztą to właśnie wypracowanie było bardzo łatwe. Twemu ojcu wydaje się, że kocha silnych, a właściwie kocha słabych. Jest srogi w stosunku do ustalonych lcarjcr. Jeśli lubi Cezara, Napoleona, Juljana Ferry, to raczej przez litość nad brakami w ich genjuszu. Lubi bezprawie, które jest zemstą istoty, skazanej na mierne życie. Lubi traktować ludzi tak, jak miljarderzy chcieliby traktować kobiety: na drodze łaski specjalnej pozwolić im wynieść się ponad życie. Tam, gdzie on ma władzę, nastaje piąta pora roku: jabłonie rodzą śliwki, na dębach wyrastają truskawki... Och, zaczynam bredzićI... Rebendart, natomiast, niby to pogardza silnymi, a właściwie gardzi słabymi.
— Czyjeż będzie na wierzchu? — spytałem.
— Zwycięży silniejszy — odparł. — Ale kto mianowicie? Tu zdania są podzielone.
Podeszliśmy pod bank. Ryło to na placu Yendóme,w centrum świata. Kobiety, upudrowane pudrem porannym, najmłodszą z pośród szminek, mijały nas w samochodach, z których nie wyskakiwały bynajmniej, by rzucać się w inne. Zatrzęsienie kobiet wiernych, wcale nie złodziejek, przez nikogo nie śledzonych małżonek. Molse znikł w bramie — jedyny gość, którego portjerowi nie wolno było witać, ani poznawać. Delektowałem się otwar- leini sklepami, szaro-nicbieskiein niebem, owem sercem Paryża, które do spożycia nadaje się właściwie dopiero po pierwszym mrozie. Wydało mi się raptem, że miniona zima rozproszyła wreszcie armję rozpusty, do której — na przeciąg pięciu łat (wojennych) — zaciągnęły się najmłodsze roczniki płci brzydkiej, a również wszystkie, nawet najstarsze, roczniki piękne. Ładne kobiety, drepczące samotnie, zdawały się zwolnione z powszechnego zaciągu. Wszystko, co było młode i śmiałe, wracało wreszcie do cnót i występków indywidualnych — a oddawali się im gromadnie tylko ci, którzy zyskiwali na wspólnocie. Podobnie, jak każdy mężczyzna był już teraz odważny na własny, wyłączny rachunek — paryżanki, od kilku dni, stały się piękne na własne, osobiste ryzyko. Staroświecki honor wracał do ognisk domowych pod postacią przywiązania, czy klasycznej zdrady.
Myślałem o Belli Rebendart, o jej wzruszeniu, kiedy posłyszała, kim jestem. Bowiem przyjaciółka świtu — to była ona. UJcry wałem dotąd przed nią moje prawdziwe nazwisko.
4
Girandoui, Bella.
69
ROZDZIAŁ III.
R
odzina
Rebendartów w żywotności nie ustępowała naszej. Od wieków
dostarczała Francji pokaźnego pocztu wysokicli urzędników,
prezesów gabinetu i sławnych prawników. Podczas gdy moja rodzina
upodobała sobie punkty magiczne, na których stapiają się metale i
łączu, narody, podczas gdy nic — wbrew oczywistości — wiedzieć
nie chciała o istnieniu zła, równie jak o śniegu lub deszczu w
dniu, przeznaczonym na wycieczkę — Renben- dartowie (wszyscy
adwokaci) obrali atmosferę zbrodni i zatargu. Równa liczba
bronzowych Rebendartów i Spiżowych Dubardeau zalegała płace
francuskie, równa liczba *
ulic
i rynków ochrzczona została teini nazwiskami. Ale przedstawiciele
rodu Dubardeau, aczkolwiek związani w pamięci pokoleń z
truciznami, które pokonali, z gazami, które przyswoili, z
doktrynami, którym dali życie — o wiele słabiej reprezentowali w
oczach mieszczan i magistratów ideję sprawiedliwości, niż
Rebendartowie, których imię przywodziło na inyśl sławne procesy
— od pani Lafargue począwszy, kończąc na Rayacholu i
Landru.Każdo
z owieli małżeństw ze zbrodnią, z najbardziej, skandalicznem
bankructwem swego stulecia, każdy związek z truclcielką czy
szpiegiem wydawał u Rebendartów owoc uznania dla ich bezgranicznej
uczciwości i poszanowania prawa. Znałem tę rodzinę. Obserwowałem
ją przez cale lato w jej gnieździe — Ervy (Szampanja), dokąd
popędziłem za stryjem Jakóbem, studjującym myszy polne i gdzie
zajmowałem się malowaniem fresków w kościele. Park mego
pensjonatu oddzielony był od ogrodu Rebendartów zaledwie żywopłotem
— to też przez firankę z pnączy, z róż, z jaśminu podglądać
mogłem krewnych wroga. Nastały żniwa. Dowiedziałem się, jak
wyglądali Rebendartowie w opinji żniwiarzy, parobków z suszarni, z
cukrowni i wreszcie — sąd najważniejszy — producentów wina.
Otwarto polowanie. Dowiedziałem się, co o Rebendartach myślą
pełnoprawni myśliwi, a potem kłusownicy. Taki pryzmat niezbędny
jest na wsi dla poznania rodziny. Dom sąsiadów zdawał się
przeniesiony w całości z prowincji Vesinet: podobny do naszego domu
w Argenton, z tą różnicą, że upiększenia, które tam poczynione
zostały przez kupczyków, czy kramarzy — tutaj były dziełem
prezesów Sądu lub marszałków sejmu. Pośród zarośli,
obrzeżonych irysami, geranje, cynje i bcgonje rozsiewały wonie
Szampanji. Istne cynkowe kwiatki, symbolizujące rodzinę, spokój,
nawet wieśl I nie przychodziło Rebendarlom na myśl wprowadzać
hcljotropy albo fuksje, podobnie, jak nie zdołaliby dla dziewiczości
i sławy znaleźć innych godeł, niż kwiat pomarańczy i wawrzyn.
Sądząc z tego, co widziałem, formy o wiele bardziej były
szanowane u Reben- dartóyv, niż u nas. Rytuał rodziny francuskiej
panował tam w pełni. Do każdego podchodziło się inaczej, z osob-
iiemi gęstnij- niemal ze specjalną mową. Klan zdawał się —
iiiyc/.nic i moralnie — złożony z istot cudownie odmiennych; w
ciągu zwykłego śniadania na świeżem powietrzu zauważyłem
protokół najbardziej wyrafinowany w Europie. Rozmowa zawierała
tyleż fałszywych into- nacyj, co przedstawienie „Tartuffe’a"
w Komedji Francuskiej. Należało zaostrzać głos, przemawiając do
kuzynki Klary, skandować ironicznie słowa w rozmowie ze szwagrem
Andrzejem — do tego stopnia, że wysilałem wzrok, by spostrzec,
czy serwetki i talerze nie są z rozmaitego płótna i porcelany.
Ccrcmonjał trwał widocznie w tej postaci już od lat, od owego
dnia, kiedy przyłapano papę Andrzeja w stanie nieco podnieconym po
winku z Riceys, zaś kuzynkę Klarę — na czytaniu Nany. Istniał
ton starszego pokolenia wobec młodszego, akcenty specjalne dla
ministrów, którzy w szkołach nie dostali promocji, dla starców,
obciętych przy maturze. Miałem chwilami złudzenie, że patrzę na
kurczęta z tektury, na fałszywy teatralny chleb. Podczas kiedy u
nas życie wspólne sprowadziło do minimum przegrody między
członkami ro- dżiny, zaś różnica wieku między ojcami a synami
nie istniała prawie — u Rebendartów dystanse zostały oznaczone
przez sztaby żelazne. W księdze rodzinnej nie wymazywało się nic
— ani impertynencyj>, ani przewin, ani nieporozumień. Każdy
noworodek wpadał odrazu głową w dół w morze pamiętliwości.
Odróżniłem zresztą — przy pomocy sąsiadów — dwa rodzaje Rebendartów; i rodzina ta mniej była w rzeczywistości po burżujsku wzniosła, czy przeciętna, niż z początku myślałem. Obok Rebendartów jedynie znanych w Paryżu i w życiu publicznem — konsumentów wód mineralnych, ludzi wstrzemięźliwych, nieustępliwych co do zdrowia i pracy, ubranych w czerń, nie noszących żadnego z licznych orderów, natomiast produkujących nieustannie owe dekoracje wewnętrzne, widoczne o sto metrów: trzeźwość, wielki krzyż obowiązku, wielkie wstęgi patrjotyzmu — obok nich wszystkich, a właściwie pod nimi, żyło sobie w Ervy gronko Rebendartów, które chętnie przypinało palmy akademickie, ale składało, się z utracjuszów, pijaków i rozpustników. Wszystko w rodzinie da się zmobilizować — do wola na szyi włącznie — jeśli — tak, jak u nas — chodzi o marsz ku prawdzie. Ale Rebendartom szło o pochód ku rozgłosowi; a tu już muszą trafiać się maruderzy. Dzięki niebywałemu znawstwu procesów współczesnych i starożytnych, stosowano w praktyce wszystkie możliwe recepty (nie wyłączając
sztuczek Hrutusa i Regulusa), na odświeżanie, czyszczenie honoru rodzinnego. Ilekroć któryś z Ilcbendartów drugiego stopnia ukradł, zdezerterował albo zgwałcił, Reben- dart-minister zjawiał się sam u prokuratora, by świadczyć przeciwko kuzynowi i by się go wyprzeć publicznie. Lepiej jest przecież widziane oddanie dziecka do domu poprawy, niż do przytułku. Ta zarozumiała pokora wystarczała sądowi, który też uniewinniał chętnie. W ten spospb pewien rodzaj bezkarności gwarantowany był wszystkim Rebendartom, a ich wybryki publiczne — kradzież, niezapłacone kolacyjki, sprośne sceny — pozostawały w rodzinie. Szarnpanja przywykła do tego stanu rzeczy. Ukrywała go obłudnie przed mężami stanu, przybyłymi z innych dzielnic w odwiedziny do Reben- dartów; ale też Rebendartowie szanowni wymagali od Rebendartów — parjasów nie wydalania się ze swej prowincji. Wolno im było upijać się w Troyes, w Chalons, ostatecznie w Vauconleurs, ale brama, przysługująca niegdyś Joannie d’Arc, a obecnie Rebendartom cnotliwym, została przed nimi zamknięta. Odmówiono pasportów tym, którzy zapragnęli czmychnąć do Ameryki. Mieli i tak gdzie się wałęsać między Rcims a Romilly. I w rezultacie świadkiem poniżenia Rebendartów była Szarnpanja, a ich chwały — ogromny świat. Zresztą to, czego żądali od słabych członków rodziny, stosowali również do siebie. VI Szampanji zdejmowali togi, hołdowali kompromisom.
Ateusze w parlamencie i w Paryżu, w Ervy prosili proboszcza o nauki religijne dla synów. Za rogatką miasta Pro- vins udawali stronników milicji — w Saintc Menehould gardłowali za trzyletnią służbą. Mimo ostentacyjnego dcmokratyzinii — do domu nie wpuszczano nikogo poza szlachtą i burżuazją. Żeby działania oficjalne, „aparycja" polityczna zostawała bez zarzutu, rodzinę traktowało się, jak garderobę — skład na występki i bezprawia. Od dzieciństwa młodzi Rcbendartowie rośli pośród obłudnej anlynoinji: astralna czystość w Paryżu i kompromisy rodzinne w Ervy. Jednak, ledwie zaczynali rozumieć sytuację i godzić się z nią, rodzice umieszczali ich na pierwszym szczeblu karjery administracy jnej, którą też synowie opanowywali w tempie kolejki zębatej. Potomkowie Andrzeja Rebendarta-pijaka, czy złodzieja, Rebendarta- bankruta, sprawowali po tyrańsku urzędy sędziów, inspektorów podatkowych, wiedząc dobrze, że cały dys- honor rodziny spoczywa w Szampanji bezpiecznie, niczem w hermetycznym flakonie. Nawykli do pogardzania częścią rodziny, gardzili całą ludzkością. I poprzez drogę mleczną francuskiej biurokracji (Lyon, Marsylja, Lille i Rordeaux). nic tknąwszy nigdy miasta poniżej dwustu tysięcy mieszkańców, owi niepalący dyrektorzy fabryk tytuniu, nie- pijący dyrektorzy monopolów alkoholowych, dyrektorzy zakładów opjeki społecznej, którzy nigdy nikogo nie kochali — ci panowie przybywali do Paryża młodzi jeszcze, <n już nieubłagani. Wojna, której nie można oszukać, odcięła frontem Rebendartów czystych od nieczystych. Nie udało się jej wszakże tych ludzi rozdzielić. Ervy zostało zajęte przez nieprzyjaciela. Cokolwiek powinno było — pod obcą władzą — spaść gradem obelg, afrontów i cierpień na zapał, na patrjotyzm Rebendartó w czystych (bezpiecznie zresztą ukrytych w Bordeaux) — wszystko to przygnębiło Rebendartów — maruderów, złodziei, zbiegów, okupowanych przez Niemca. Wyłącznie z powodu ich głośnego nazwiska musieli odsiedzieć po trzy lata więzienia, znieść dwa lata głodu, godzinę tortury — co, oczywiście, zostało przez Francję policzone na rachunek znakomitych krewnych. Więc kiedy pewien Rebendart-pijaczyna za opieranie się feldfeblowi został rozstrzelany, cały świat, poniesiony entuzjazmem, zaczął zbierać składki na pomnik Rebendarta-prezesa sądu, zmarłego na sklerozę... Tak to jest korzystnie błędy swoje umieszczać poza sobą i pozwolić, by je nieco poturbowały bawarskie wojska!
Co mnie najbardziej uderzało w rodzinie, której ślady widoczne są już za Henryka II, to brak artystów. Pojęcie obowiązku wobec Państwa i pracy państwowej było je- dynem światłem tych umysłów; skoro go tylko brakło, Rebendartowie popadali w rozpustę, w niechlujstwo, nic zatrzymując się wcale na etapach przejściowych, jakiemi są malarstwo lub rzeźba. Żadnemu z nich nic zdarzyło
się — jak tylu innym rejentom i adwokatom — by dzwonek na starym domu nosił napis wygrawerowany ręką pradziada-gisera amatora. Nie posiadali nawet w salonie akwarel rodzinnych. Ich ręce nie umiały pieścić ani gliny, ani kamienia, ni bronzu; nawet między sobą te ręce nie pieściły się nigdy, zwisały zawsze poosobno, jak człony dwu różnych rodów. Podziwiać było można natomiast wokół ogniska podarki, ofiarowane przez Rzeczpospolitą różnym Rebendartom: posągi nadnaturalnej wielkości — istne upominki dla dentystów nadludzkich.
Sceny rodzinne rozgrywały się wśród sewrskich opar- kanień i jedynie przez wzgląd na ogromne wazony, czułe na każde drgnienie — brat Outsider zachowywał się z rezerwą wobec brata-ministra. Tak oto liczne stacje, rozmieszczone między domem naszych przodków a Radą |
Stanu, Izbą Kontroli, Najwyższą Radą Obrony Narodowej, stacje w rodzaju Szkoły Sztuk Pięknych, Akademji Juliana — nie istniały dla Rebendartów. I jedną tylko
t
kobietę nagą widywali w życiu — własną żonę.
Zresztą prawdziwą wielkość rodziny, uwielbienie w oczach całej Szampanji zawdzięczali Rebcndartowie nie tyle swoim mężczyznom, co właśnie kobietom. Doszedłszy do kulminacyjnego punktu karjery, nie wybierali sobie żon — były im narzucane przez wdzięczną prowincję. Podczas gdy Republika wiernym sługom ofiarowywała Kornelję z bronzu, Dydonę z porcelany —
Szainpanja składała żywe dziewczęta. Zbyt często się zapomina, że Donremy leży w Szampanji. Nazwisko Hebendart do tego stopnia było identyczne ze słowami: obowiązek, stałość, honor, że wszyscy fabrykanci i hreczko- sieje od Vitry aż po Luneville — skoro tylko któryś z Rebendartów zdradzał chęć żeniaczki — mobilizowali się, by wyszukać mu żonę, zdolną do życia za pan brat z tak podniosłą nomenklaturą. Niezawsze bywała ta kobieta najbrzydsza. Również niezawsze rzeczą trudną wydawał się jej Obowiązek, Honor i t. d. (potrafiłaby wśród niezliczonych cnót odnaleźć także czułość, wyrozumienie, może odrobinę wyrozumiałości), lecz raczej współegzystencja z prezydentem o wyschłem sercu. Zimny, jak symbol — taki mąż milczał w rodzinie, jak symbol; i jak symbol — uczuciowo stał zawsze o milę. A tymczasem prawdziwe symbole — przeciwnie — dotrzymywały towarzystwa małżonkom, stawały się przy nich ludzkie, ułatwiały sen oraz przechadzki po lesie. Ciężkie życicl Tc panie próbowały jednak traktować je bez goryczy. Szczęśliwe były, że mężowie w parlamencie oświadczają się przeciw prawu wyborczemu dla kobiet; obelgę odczuwały, jak pierwszy hołd, oddany władzy domowej, jak pierwszy przebłysk zazdrości, jak pierwszą pieszczotę. Jedyną mimowolną zemstą było, że na czterech synów rodziły dwucli ślamazarnych, albo buntowniczych. Udanych odbierano im, gdy doszli do lat dwunastu; same
zresztą, ucząc chłopców pierwszej gramatyki, popychały ich na drogę prawa konstytucyjnego. Niedołęgi — na całe życic zostawały przy matce. Panie rzadko odwiedzały Paryż. Rebendartowe — dożywotniczki zamieszkiwały osobny dom nad jeziorem, Rebendartowe — wdowy w myśliwskim pawilonie, odległym o dwieście metrów, opły- niętym przez strumień. Rebendartowie u władzy rezydowali na swojem wzgórzu w ogrodzie begonjowym, pozostawiając matkom wierzby i wodę - - w tern przekonaniu, że zapewniają im samotność i niepamięć; niestety, zapewniali — czułość powszechną.
Pociągały innie uśmiechnięte twarze, które chłód Rebendartów zaledwie pozbawił koloru, zachwycały sylwetki nerwowe i dumne. Poprosiłem więc księdza, żeby mnie (pod innem nazwiskiem) przedstawił, i często odwiedzałem staruszki. Trzymałem się zaś pory wieczornej w obawie, żeby mnie nic poznał któryś z synów, czy siostrzeńców. Niczcm kochanek, przeskakiwałem jaśminowy żywopłot, albo wkraczałem po belce od śluzy. A czasami nawet przychodziłem boso, brodząc w strumieniu, gdzie zwykłem był łowić raki. Przez cale lato zabawiały się w oczekiwanie dziwacznych wizyt, sądząc, że jestem malarzem, stroniącym od świata. Żywiły przy- tem dla mnie wdzięczność należną od kobiety takiemu mężczyźnie, który — aby ją ujrzeć — przebywa wpław rzeki i morduje dzikie zwierzęta. Zjawiałem się zawsze
w porę, jak widmo, wkraczające w rzeczywistość. Zastawałem panie zajęte wynajdywaniem stosownego miejsca na sprzęt rodzinny, wyrzucony z domu ministra, wskutek przybycia nowego daru Republiki. Bywał to naprzykład kołowrotek, wyparty przez żardinjerę ze szkła — prezent króla serbskiego; albo konsola empirowa, zastąpiona przez porcelanowego centaura — upominek od Alfonsa XIII-go. Zdarzało się, że musiałem czekać na mojej śluzie, albo w strumieniu, bo właśnie dzwoniono na Anioł Pański. Stałem więc z odkrytą głową, jak wieśniak Milleta, z tą różnicą, że nogi miałem w wodzie. Obie damy były pobożne — jedna po dziecinnemu, druga nieco poważniej. Każda od czasów dzieciństwa wyznawała kult swego patrona, który — wspólnie z jej mężem — stanowił małżeństwo duchowe, godne adoracji. I tak Rebendart, prawodawca łączył się z Antonim Padewskim, Rcbendart, minister handlu — ze świętą Teresą. Po śmierci mężów zażywały — ledwie się do tego przed sobą przyznając — świętego spokoju. Bowiem prawo umierało wraz z prawnikami i odtąd kodeks nie regulował wszystkich gestów i przygód małżonek. Nie wytaczały już procesów myśliwym, strzelającym do kurek wodnych — wystarczało postraszyć laską. Gdy samolot wojskowy opuszczał się w ogrodzie, nie groziły sprawą władzom lotniczym; raczej zapraszały pilota na obiad. Nie przeczuwały te panie bynajmniej, że po upływie legalnych
terminów stawały się z wdów rozwódkami — rozwódkami w sercu i w umyśle. Najlepszym tego dowodem było, że lubiły teraz wszystkich mężczyzn. Ogrodników z ziemistctni łapami, jeźdźców, skaczących konno poprzez żywopłot parkowy ... (Ludzie najuprzejmiejsi dla zwierząt, a więc godni miłości.) Lubiły łazików o śpiczastych uszach, ich marynarki, pełne pierza albo słomy w zależności od tego, czy noc spędzona została w stajni, czy w prawdziwej izbie. Lubiły także dyrektorów, których ubrania zawsze były czyste, zawsze wyspane w bogactwie ... i mnie. W pierwszej godzinie nocy szampańskiej, w godzinie, kiedy jelenie porykują wśród mgły, albo milczą, oblane księżycowem światłem, wpatrzone w swój obraz na powierzchni stawu; kiedy kuny, łasice i lisy różnorakicm stąpaniem śmierci suną w stronę kurników, zmierzałem ja również ku moim paniom. Siadem smugi wilgotnej, wytkniętej przez strumień, od wierzby do wierzby mknąłem, niosąc to wszystko, co można ofiarować panienkom: tygodniki artystyczne, Francis Jam- mesa i wiśnie w czekoladzie. Przyjmowały mnie ze wzrokiem, utkwionym w moich kieszeniach, ocierały rosę z twarzy gościa, przyciągały go do kominka i rozpalały ogień z smolistych pędów winnej łozy. W cieple wyparować miały ze mnie pocztówki z Vćzelay, historja Artura Rimbauda, obyczaje kobiet na wyspie Fidji, i odrobina miłości. Później — blade pomimo ognia, białe jak nazbytściśnięte serduszka sałaty — staruszki kosztowały pierwszych owoców młodości, uważając je za nagrodę wdowieństwa. Dowiedziałem się, że Ilebendart wyrażał zdziwienie, czemu lak późno widać światła u ciotki i bratowej. Tymczasem syn jego nieprzyjaciół bawił zacne damy i obdarzał Verlaine’m, wzniecając ekstazę na całym odcinku rodziny Rebendartów, skazanym na ' zagładę. W przeddzień wyjazdu do Paryża pozostawiłem wdowom
— niczcm frywolnym manekinom z ulicy de la Paix — adres poste restante, zaopatrzony w fałszywe inicjały. Odpowiadają mi sumiennie, ani dbając o to, że dotąd nie znalazłem mieszkania, ni nazwiska.
Pewnego wieczora czekały na mnie. Był to dzień imienin jednej z nich. Przyszedłem za wcześnie i' z bukietem w ręku usiadłem na wzgórzu, na rodzinnej ławce. Usiadłem w sposób, jakim nigdyby się nie splamił żaden z Rebendartów: pierś przycisnąwszy do oparcia. Nie byłem zwrócony ku Niemcom, ku Renowi... Gdyby tak siedział który z Rebendartów, znaczyłoby, że przepadł gdzieś wróg odwieczny. Słońce zachodziło. Towarzyszyłem mu w jego amerykańskiej podróży, póki to było możliwe w moim kraju. Widziałem, jak wyczerpane — agonizując
— żegnało wzrokiem przedmioty najbardziej z natury błyszczące: fioletowe śliwki, jezioro. Podobnie czyni człowiek umierający: przywiązuje wzrok do łyżeczki, do lampki nocnej... Światła w pawilonie pogasły, w dużym domu natomiast rozbłysły mocniej. Stało się tak, gdyż wdowa przeszła do babki, by tam czekać na mnie; i zapaliły żyrandol. Latarka okrążała schody — panie zstępowały do piwnicy. Wabiły mnie, jak to potrafią czynić młode wdowy z pięknym młodzieńcem: obiecywały To- kay, tort śmietankowy... Od tej samej strony, po której słońce świeciło triumfy, księżyc — nie pozwalając na chwilę spoczynku — atakował mnie znowu. Strumień, wypolerowany już gdzie niegdzie, a w innych miejscach ciemny — migotał między wierzbami i powlekał się srebrem. Sosny, które w tej okolicy zasadzają wokół zamożnych domów, niby wkoło grobowców, szumiały w sposób równie zrozumiały dla żywych i dla umarłych, dla emerytowanych urzędników i dla cieni. Teraz — w piwnicy — staruszki pochylały się nad winami. A ponieważ w ciągu całego życia ważne jego momenty przyjmowały w podobnej pozie (nad kołyską, nad łożem śmierci, nad rannym) — czując obecnie znowu serce w zawieszeniu — odczuły powagę chwili — tym razem w związku z To- kay’em. Bezustanku śledziłem zabiegi przyjaźni, znaczone wśród nocy przez usłużne ognie. Z czułością myślałem o starych przyjaciółkach. Odczuwałem na sobie — odebrany im — ciężar wieku i doświadczenia. Owe błędne ogniki to były dwie piękne dusze żywe; żywe jeszcze z pewnością. A więc nie syn mój wskrzesi dla mnie entu- zjazmy przebrzmiałe w gimnazjalnych czasach — uczyniłyto dwie zwiędłe istoty, dla których rozkosz ta będzie ostatnią. Niosłem im właśnie Shakespeare’a — nie znały go wcale. Miałem na maleńkie państwo, obstawione śmiercią, wypuścić zgraję demonów, żądnych obszaru wielkiego, jak całe życie... Desdemonę, Hamleta i innych, którzy łakną młodych dusz, aby je mogli udręczyć. Poezja, napotkana po raz pierwszy w świecie, zachwycała staruszki. Zachwycali je ci wszyscy ludzie, którzy — zamiast wytaczać procesy sąsiadom, kłusownikom, inten- danturze — procesowali się wierszem z przyrodą, z fortuną, z oceanem. Tak, to była właściwa forma prawna 1 Jakże uwielbiły niezachwianą, szaleńczą postawę poetów wobec strasznych a nieznanych rzeczy: wobec nędzy, głodu, zimna i bólu! W blasku ostatniego żyrandola — poezja przyszła pozdrowić piastunki adwokatów i bojowców? Desdemona, Hamlet przybyli igrać z przyszłością, której imię „śmierć". Wieczorami moje przyjaciółki czuły, że wkradają się do ich dusz — zaklęte w sowy i puhacze — wszystkie eskortujące mnie wampiry.
Tego wieczora wystroiłem się w żakiet. Ponieważ pałały namiętnością do tkanin i ubrań (druga rewelacja) — bawiłem się dla nich w modnisia. Nie mając po południu żadnego powodu do wkładania innego stroju poza fartuchem malarskim — pod różnemi pretekstami ukazywałem im jednak całą garderobę eleganckiego młodzieńca. Oświadczałem, że wracam z tennisa i podziwiały flanc-
łowy kosljuiu, białe koszule, uszyte na słońce, a osrebrzone księżycem i rosą. Jakżeby pragnęły ubrać tak swoich synów, którym od urodzenia Itebendartowie nakazywali czarne sukno! Twierdziłem, że miałem obiad proszony w Troyes, i wkraczałem we fraku, nieposzlakowanie strojny w tym śliwkowym sadzie, wygalowany dla wierzb. Staruszki dowiadywały się, że do fraka nosi się jedwabną chusteczkę — Rebendartowie nie znali jedwabnych chusteczek. Wszelki gest, przybliżający rękę do serca, był im obcy, nawet gdy chodziło o strój. Należało również objaśnić mechanizm, łączący ze sobą perły gorsu, pokazać bransoletkę z zegarkiem i kilka razy zademonstrować działalność spinki od kołnierzyków. Próbowały same. Przynosiłem im wreszcie sekrety męskiego ubrania — wiedzę przyrodzoną każdej kobiecie złego obyczaju. Nareszcie widziały na mężczyźnie cienką bieliznę i jedwab — zdawało im się, że życie dla mężczyzn zelżało, że słodycz spoczęła wkońcu na męskich postaciach. Głaskały moje krawaty, moje włosy. Raz przyszedłem w pracownianym kostjumie; ponieważ cały wyglądał, jak paleta, odszukały barwę oczu Rebendarta- prezydenta. Wzruszyły się; a więc ciało prezydenckie zawierało w sobie barwę bławatka! Tale oto ja — szczur wielobarwnego pałacu — podgryzałem rogatkę icli państwa, by rozszerzyły się granice. Psy, zmorzone snem, który zwycięża dozorców, naszczckiwały zrzadka. Nie-
spostrzeżony, nieprzcczuty, podszedłem do oszklonego salonu. Panic spierały się. Słyszałem ich głosy. Ciotka musztrowała bratowa: — Nie! Symbolem fantazji był Arjel, nie Kaliban! Dlaczego? No, bo tak było. Nie, Pijany Statek nie był Fernanda Gregha. Dlaczego? Dlatego, że Fernand Grcgh nie zmarnował młodości w Paryżu i nie umarł w Abisynji. Jakto to nie jest ścisłe?... Wtedy otworzyłem drzwi i — sędzia prawd wszelakich — odebrałem Kalibanowi jednominutowe władztwo nad pięknem i mądrością, zaś Fernandowi Greghowi utwór „IHuininations“. Ale lego wieczora jakiś trzeci głos mieszał się ze znajomemi głosami — kobiecy także, tylko trochę chropowaty, jakgdyby zduszony przez fiadmiar uczucia. Pewnie jakaś przyjaciółka dzieciństwa przybyła niespodzianie, albo została wciągnięta w pułapkę, zastawioną w okolicy Ilcims na stare, poetyczne dusze. Przygotowany na zetknięcie z nowem wcieleniem starości o sercu niespokojnem i patetycznem — zastukałem
Odgadniecie teraz sens prologu, znajdziecie usprawiedliwienie godzin, w ciągu których udawałem przed paniami Ilebendart manekina z firmy Doucet i Shake- spcare. Między staruszkami, na niskim taborecie z pluszu (krzesełko takie izoluje francuskie mieszczaństwo od śmierci), skrzyżowawszy nogi tuż niemal przy ziemi, siedziała młoda kobieta. Noc była ciepła. Ta kobieta miała nagieramiona i suknię cieniutką. Tuż koło niej stał Tokay; wyzłocona przez lato, zdawała się ociekać winem. Powołując się na wizytę u prezesa trybunału w Nancy, aby usprawiedliwić żakiet z jedwabistego sukna, kłaniałem się cylindrem. W tym stroju ślubnym, z laską w lewej ręce, podałem pani rękę prawą, by pomóc jej wstać i jak- gdyby przejść wbród niewidzialną rzeczkę. Wstała; ale rozpęd wzięła tak silny, że podała się ku mnie — i tak właśnie spadła w moje życie. Pomyślałem w pierwszej chwili, że staruszki — jak każdy, kto znalazł skarb i pokazuje go znawcy — zapragnęły przedstawić kobiecie młodej konsula literatury i mody, akredytowanego przy nich na ciąg bieżącego lata. Pomyliłem się. Poprostu synowa starego prezydenta Rebendarta, wobec wyjazdu teścia, przyszła pogawędzić u ciotek. Ona również wyglądała zdziwiona, bo przyjaciółki moje nic uprzedziły jej bynajmniej, że jestem młody. Wieczór stał się ciężki. Poważny nastrój przypisywały staruszki newralgji, albo nadciągającej burzy — tymczasem powodem była poprostu młodość. Nie mogły pojąć, dlaczego nie chciałem tym razem o zwykłej godzinie tłumaczyć Platona i Teo- kryta. Tymczasem wszystkie bajki, bohaterowie i autorzy, tak przychylni dotąd bezpłciowym igraszkom — skryli się przed Bellą. Na jej widok czułem, jak nabierają jadu i słodyczy fikcje, które dotąd bezpiecznie rozpętywałem w salonie. Bella zresztą nie czyniła nic dla ożywienia
wieczoru; nie wypowiedziała ani słowa. Człowiek najbardziej gadatliwy we Francji miał za synową kobietę najbardziej milczącą. Parowanie, którem jest słowo, nie mogło się dokonywać ponad nią — tak głęboko ukryte, albo tak dalekie od niej były jej myśli. Pasterze Teokryta, zwabieni przez staruszki, na* widok pięknej współczesnej twarzy, jak na widok Meduzy, zmykali co tchu w sandałach — ku swojej starożytności. Miałem wrażenie, że obok cylindra piastuję jeszcze (o, śmieszności!) ich sękate po- socliyl Cały zastęp centaurów i amazonek, który od miesiąca przywykłem uważać za nieszkodliwy, znalazł się nagle w obliczu prawdziwej walki, i parł naprzód... Wreszcie wydzwoniła północ. Ilazem z liellą odprowadziłem ciotkę. Później sarną Bellę eskortowałem do jej mieszkania na wzgórzu. Kilka gwiazd, znanych mi
z imienia, zostało poza mną, droga mleczna ciągnęła •«
się z prawa na lewo — najwidoczniej wskos przecinaliśmy niebo. Ta przechadzka niszczyła obyczaje, których nabrałem w dzieciństwie i które — z chwilą ukazania się Wielkiej Niedźwiedzicy, ułatwiały mi orjentację wśród nocy. Przyszłość miałem za plecami, święty zapał — daleko po prawicy, nieznane — przed sobą. Bella wzięła mnie pod rękę. Słownik, przygotowany na wieczór Teokryta: żarnowiec, rozmaryn, smukłe topole — wszystko nikło wobec gnranjum i begonji; zstępowałem w dziedzinę ciężkości. Tak oto, ile razy Rebendart jechał gadać u nieboszczyków, synowa jego szła milczeć wśród żywych.
Ucbcndart ugrzązł w podróży, więc widywałem Bellę co wieczór. Zabraliśmy się do mówienia od samych początków: mówiliśmy dzień dobry, dobry wieezór, nazywaliśmy po imieniu bydlęta. Zdaje się, że ją kochałem. Jeśli istnieją nagłe porażenia miłością między zwierzętami, które nie umieją ani mówić ani dotykać — grom taki zabłąkał się między nas, oszukany naszem milczeniem. Ciało Delii, jej wnętrze zdawało się uśpione i tylko te słowa i westchnienia sfruwały z warg, które ludzie zwykli wydawać we śnie. Każdy jej gest mógłby być powtórzony w łóżku, llobiła wrażenie istoty zupełnie nowej, pozbawionej jakiejkolwiek — chociażby dziecinnej — przeszłości. Patrząc na nią, odczuwało się w pełni sztuczność życia na ziemi: kłopoty ciążenia, komplikacje ludzkiego oddechu... Gdy Della stawała koło śluzy, wyglądało to na operację przedziwnie niebezpieczną. Nie zaryzykowałem nigdy, by dotknąć jej ciała. Do doprawdy trzeba nie wiedzieć o tern, czcm jest śledziona, czem wątroba, żeby posuwać się do ściskania bliźnich. Wyczuwałem nieustannie, że Della pogrążona jest w morzu kwasów, trujących związków, z którego ocalić się można tylko cudem. A czas przecież był krótki przed nami! Słodko jest przeżywać wobec kobiety zgrozę pierwotnego człowieka, strach, czy się samiea nagle nie roz-padnie, czy się wpół nic złamie, nie pęknie od czoła po stopy... Przyjaźń nasza nie zawierała epizodów, ani rcwclacyj. Nie zdarzały się żadne przygody, które dla dusz bardziej cywilizowanych oznaczają przełomy w stosunku. Nigdy nie spotkaliśmy żebraka, któryby z nami rozprawiał o istnieniu Boga. Nic broniliśmy dziewczynki przed zlą macochą. Wśród ruin i rozpadlin nie znaleźliśmy bynajmniej rannego zająca. I nigdy ta sama czereśnia nie splamiła obojga naszych ust. Przeciwnie: świat spłaszczał się, wygładzał, żadne jądra w myślach nie powstawały. Nieświadomi tajemnic tego kraju i nikomu tutaj nieznani, o tyle prostszem znajdowaliśmy wszystko; nasze przechadzki po polach, sławnych już za czasów Klovisa, czy Atylli, były poprostu spacerami pośród lucerny. A zamiast płoszyć dziki i przepiórki, których jednak uganiało się sporo, przyprawialiśmy o trans wróble i Uury. Nie opuszczała nas intuicja w wynajdywaniu dróg, pozbawionych malowniczości — tych, które na mapach Michelina nie są zaznaczone zielono. Instynkt prowadził na płaskie łąki i na buraczane zagony. Szam- panja wobec Belli zrzekała się cudów, wzniosłości, hi- storji... Coś w rodzaju Beocji rozkwitało u stóp, coś obfitego w puste popołudnia, w wieczory bez znaczenia. Ani jednej burzy, ani jednej ulewy I Nic w przyrodzie nie przeciwstawiało się, nie drażniło. Sami czyniliśmy gestów, jak można najmniej. I nigdy nie zdarzyły się
te okoliczności, które rzucają ku sobie naelektryzowane ciała: ryś nie napluł w oczy mojej towarzyszce, kawka nie cisnęła orzechem, gołąb leśny nie został porwany przez jastrzębia. Zatem dzień następny nie nastręczał żalu, wyrzutów, niesmaku — we wspomnieniu również panowała Beocja. Bellę zawsze zastawałem wpogotowiu, ani chwili nie poświęcała tualecie — elegancka, ubrana w suknie noszone już tysiąc razy. Jeśli kolec jakiś rozdarł jej pończochę, lub kropla spadła na jasny jedwab, nie zwracała na to najmniejszej uwagi, jakgdyby czas obowiązany był wszystko zacerować, czy zniszczyć. Raz zapragnęła obejrzeć w kościele fresk, który malowałem; oparła się przytem o kolumnę, również świeżo wymalowaną. Wokoło białego stanika utworzył się wtedy czerwony lampas — cały płaszcz św. Marcina, tym razem podwójnie miłosierny. Jednak Bella nie powiedziała nic. Wracała ze swoją czerwoną dekoracją, uważając tylko, by jej nie dotknąć, jakgdyby to była rana, która musi zaschnąć a wtedy sianie się nieszkodliwa. Zatrzymywaliśmy się po oberżach. Nie pytając o zdanie towarzyszki, stalowałem Byrrh cassis, Picon grenadinowy i Chambery na truskawkach. Piła duszkiem, nie troszcząc się o nazwy. Myślała pewnie, że to jest zawsze ten sam płyn; dziwiło ją, że każda szklanka ina sinak inny, bowiem przyjaźń daje zwykle napojom smak jednakowy. Pamięć miała natomiast moja pani iście mrówczą. W ostatniej chwili
wyznaczałem jej na chybił trafił miejsce spotkania: trzeci orzech w polu, albo: piąta śluza. Później martwiłem się, że dałem tak niewyraźną wskazówkę i sam już nie byłem pewien, czy trafię. Tymczasem, w oznaczonej porze zastawałem Bcllę pod właściwem drzewem, albo pośrodku właściwej śluzy. Zawsze przychodziła pierwsza, bo kokieterju była jej nieznana. Nigdy też nie myliła się co do istoty drzew, ani co do kierunku strumieni; miała po temu zmysł specjalny, zdolność wrodzoną wiewiórczym żonom, dość rzadką u synowych prezydenta. Dzięki niej odróżniała nieomylnie kasztany od platanów i wiązy od huków. Stało się więc, że — gdy musiałem już wracać do Paryża — z owych dwóch tygodni nie pozostało żadne inne wspomnienie, poza ogromnym czasem, poza widnokręgiem bez chmur, poza mową bez głosu. Nie pozostawialiśmy też sobie żadnych pamiątek, chyba tę świadomość, że nasze życia zeszły się jak można najbliżej, nigdy jednak nie przestając biec równolegle; i że odczuliśmy zaledwie nikłą pieszczotę bytu zupełnie odrębnego, obcego, a przecież tak bliskiego. Zdaje się, że po raz pierwszy ujrzałem twarz Belli, zwróconą ku mojej w dniu, kiedy przejeżdżałem Ervy. Smutno mi było, bo przez pomyłkę wskazałem Haas, jako najbliższą stację, którą mijać miał express; zbyt późno spostrzegłszy nieporozumienie, żegnałem nadzieję ... Otóż nie; z nieomylnością przewodnika kolejowego Bella naprawiła błąd: ujrzałem ją —
librami szaro — w oprawie portyku, który wydał mi się — dzięki niej — świeżo malowanym. Krzyknęła ku mnie jakieś słowa, będące zapewne sekretem jej istnienia, receptą na jej serce... Bo teraz — kiedy proszę, żeby je
napisała
albo powtórzyła — rumieni się i milczy.M
*
o
lse zaprosił mnie do Maxima. Był to jedyny
dla niego dzień miesiąca, wolny od wyczynów pływackich —
poświęcony pamięci żony. Od lat dwudziestu spędzał ten
obrzędowy poranek na cmentarzu Pere Lachaise, rozkładając kwiaty w
grobowcu, a nawet na sąsiednich mogiłach; w »tcn sposób okazywał
uprzejmość towarzystwu, wśród którego cień Sary Griffith
promieniał miłością wiernego małżonka. Kilku mężów śledziło
te zabiegi i wkońcu ostrzeżono bankiera, by zaprzestał pokrywania
kwieciem pomników skromnych kobiet, co rodzinom nasuwało myśl, że
te panie posiadały kiedyś kochanka. Zupełnie, jak kochanek,
usłuchał rozkazu i ograniczył się odtąd do podrzucania cichaczem
drobnych bukiecików. Bolał jednak, że nie może, chociażby dla
poirytowania wdowców i teściowych, zazdrosnych o pośmiertne
stosunki nieboszczek — ofiarowywać zmarłym pierścieni i
bransolet. Mężowie dwóch najbliższych sąsiadek Sary mieli
specjalne rubryki w jego dziale informacyjnym. Jednego z nich, który
mu się nieświadomie naraził —
zrujnował. Ów biedak nie dowiedział się nigdy, że akcje Gafsa spadły w ciągu jednego dnia o /|0 punktów dlatego tylko, że icli główny właściciel śpiewał w przeddzień w pewnym wesołym lokalu: „Żona moja umarła, umarła..Złożywszy ofiarę rytualną, Moise otwierał grobowiec Sary, zamknięty na ten sam sekret, co i jego kasa; poczem drzwi zatrzaskiwał za sobą. Znajomi twierdzili, że opowiada zmarłej głośno awanturki z zeszłego miesiąca, a znaleźli się i tacy, co — przylepiwszy ucho do ażurowych kwiatów w ścianie marmurowej kasy — usiłowali poznać przyszłe losy franka. Potentat wychodził ze spokojem, jaki nie zawsze towarzyszył rnu w basenach; natomiast pokora, cechująca go w obliczu mogił a przed zstąpieniem do Piekieł, zamieniała się w drodze powrotnej na pychę i wzgardę. Zdawaćby się mogło, że poufne zwierzenia odkryły mu przed chwilą małoduszność zmarłych, ich hipokryzję, ich głęboko zakorzeniony antysemityzm. Nie trzymał się już nawet alejek. Znikał gdzieś bez śladu płynny elegancki krok, podobny do stąpań po wodzie. Bankier poklepywał hardo prawicę Feliksa Faure’a, wymierzał prztyczka w udo płaczce Rotszylda, potrząsał bezpłodriem drzewem Musseta; lekceważąc resztę zmarłych, których obgadała Sara, spacer swój ograniczał do świeżej — jeśli się taka zdarzyła — mogiły wroga. Tym razem trafił się właśnie Enaldo. Stojąc na rozkopanej ziemi, bankier spozierał na Paryż okiem satysfakcji;
tak patrzyłby zapewne jego znakomity praojciec — Mojżesz na Ziemię Obiecaną, zwiedziwszy ją uprzednio i posiadłszy środki ku odlaniu tablic z masywnego złota. Zastanawiał się również, jak zwykle, mój przyjaciel: czemu kościół St. Sulpice, który co miesiąc zastawał u wejścia obrócony profilem, teraz odwrócił się licem. Potem już schodziło się na dół — śniadać u Maxima. Chyba że w bramie ukazywał się orszak żałobny, kierujący się w dzielnicę Sary. Wtedy Moise, niespokojny, śledził go zdała, wypytywał o nazwisko, pełen radości, jeśli nowa towarzyszka okazywała się młodą osobą. Dopiero sprawdziwszy wszystko powyższe — odchodził.
Przyszedłem wcześnie i już go zastałem. Rozmowa z Sarą widocznie była tym razem krótka, albo utrzymana w stylu telegraficznym: „Walka Ilcbendart — Dubardeau zaczęta — oświadczył prawdopodobnie. — Enaldo zmarł wczoraj. Czytałem w .Przeglądzie Powszechnym1 stu- djum ambasadora Stanów o nauczaniu klasycznem. Idjo- tyczne. Czas dość piękny. Ulewy nocą, dni słoneczne." Sądziłem, że chce ze mną mówić o Ilebendarcie. Miałem nadcwszyslko nadzieję, że dowiem się czegoś o Belli. Bo od dnia, w którym usłyszała moje prawdziwe nazwisko, przestała przychodzić. Czekałem i pisałem daremno. Korzystałem z tego, by rankami czytać. Pozbawiony Belli, budząc się wcześnie z przyzwyczajenia, wertowałem modne książki: Istratiego, Ossendowskiego ... PowsLawała wtedy
wtazerre ksią** .wątpliwość, czy przygody Polaka nad Jcnissejem warte są ciepłego ciała, które miękko przylega; czy rozprawy o tyranji barona Ungerna w twierdzy Urga mogą zastąpić tę chwileczkę walki, później nieskończonego spokój u, po którym następuje czekolada i dobre kanapki; czy obyczaje łosi w Górnym Tybecie i ich biegi naprzcłaj przed nosem karawan — czy to inoże opłacić utratę dwojga wdzięcznych oczu, tysiąca najszczerszych pocałunków, nie mówiąc już o rzęsistym deszczu wody kolońskiej, spadającym na środek ud. Zmęczony mieszaniną żalu i Mon- golji, ciskałem precz Ossendowskiego. Wybierałem wśród książek najsmutniejszą, najbardziej ponurą: Czarną Księgę Sowietów. Ale zagadnienie pozostawało to samo — wiekuiście to samo. Czy świadomość, że „Matin" jest przekupiony przez bolszewików — czy ona może zastąpić kobietę, która wstaje, która się ubiera; czy pan Bojarski, stawiając pod pręgierz dziennik „Edaire“ może mi wynagrodzić rozstanie na rogu ulicy Daunou, i czy jakiekolwiek zdanie na świecie zdoła zasłonić postać Belli, odbitą w sklcpowem lustrze, zasłonić rozpacz codzienną, nieuleczalną, że oto rozstaliśmy się znowu ... Należałoby te sprawy rozstrzygnąć. Nieobecność kochanki pozostawiała mi przynajmniej tyleż swobody, co jej dawna obecność.
Moise nie chciał mówić ze inną o Belli. Widział się wczoraj z Rebcndartem. Minister przyjął go w swoim
gabinecie na Placu Ycndóme, przy otwartych oknach, między ogrodem, skąd dolatywał szmer fontanny i zapadł róż — a Radą Ministrów. Czekając na gospodarza, dostojnicy gwarzyli. Rebcndart — zirytowany — pchnął podwójne drzwi i zawołał: „No, moi panowiel" Zapanowało milczenie. Ale wodotrysk gadał i popisywały się róże. Rebendart popędził w kierunku ogrodu, żeby i tam zrobić porządek, powstrzymał się jednak w czas: poprzestał na zamknięciu okna. Wreszcie na tej grobli ze śluzą zamkniętą od strony kwiatów i otwartą od strony ministrów — Moise został wysłuchany przez Reben- darta.
— Panie Moise, czy pan jesteś za mną, czy przedwko mnie? — spytał dygnitarz.
Bowiem Rebendart nie gardził efektem onieśmielania. Z chwilą, gdy chodziło o państwo, czuł się zwolnionym z wszelkich więzów, przesądów, czy formułek, regulujących jego osobiste postępki. On, który fortunę tracił na potrzeby swego urzędu, uznawał, że inni brać mogą łapówki, uznawał przekupstwo sumień. Skrupulatny wobec dostawcy win, wobec roznosicielki gazet, czy administratora majątku, w stosunku do prezesa Senatu i do Edwarda VII kierował się moralnością podwójną. Nie było człowieka, któryby uczciwiej nabywał tytoń, a jednocześnie z większą ' fałszywością oklaskiwał Qambettę i Waldeck Rousseau’a. Moise — przeciwnie — wyznający
dość wielką swobodę zasad, jeśli chodziło o prywatne sprawy i chętnie pozbywający się fałszywych monet w ręce szoferów, oczyszczał się jakgdyby w zetknięciu z wartościami, których się nie sprzedaje i nie kupuje: z religją, z państwem, z Francją, z objektami, nie noto- wancmi na giełdzie. Podczas gdy nieugięty szkielet Rebendarta rozkładał się w jego ciele ministeijjalnem pod działaniem niewiadomych kwasów — w tłuste, wschodnie ciało Moise’a wstępował kościec odświętny, średniowieczny, skoro tylko chodziło o Kraj. Wtedy postawa bankiera stawała się godniejsza. To nie wszystko. Rebendart traktował Państwo jak się traktuje mężczyznę: działając nań prawnie, rozumowo i władczo. Moise natomiast cenił w najwyższym stopniu kobiece cechy Francji. Wyczuwał, że zmiana królestwa na republikę była niejako zmianą płci: wszystko, co dotyczyło Francji, cokolwiek on jej ofiarował, nie mówił o tern nigdy. Nikt nie wiedział, że kiedy pewnego pięknego poranku, w okresie ruiny finansowej, Francja nagle z niespodziewaną potęgą przeciwstawiła się londyńskiej City — manewr ów kosztował trzecią część fortuny Moise’a. Sprawy takie należały do rozdziału: Kobieta — były więc sekretne. W głównej nawie Europy — we Francji — żydzi czuli się równie bezpiecznie, jak w średniowieczu za ołtarzem. Wielbiąc za to Marjannę, czynili to jednak z dyskrecją, należną erotycznym związkom. I nic Rebendartowi dowstydliwych tematów! Tak więc — przed pojedynkiem — żyd i chrześcijanin zamieniali broń: chrześcijanin brał przebiegłość i gadulstwo, a żyd — lojalność i dyskrecję. Zmierzyli się każdy swoim honorem bitewnym, który był codziennym honorem drugiego.
— Panie prezesie — odparł Moise — jestem bankierem. O ile pańskie żądania nie pójdą wbrew interesom giełdy, będę zawsze na pańskie rozkazy.
— Wyrażam panu moje podziękowanie. Żałuję tylko, że pan zgłasza zastrzeżenia.
Rozmowy Rebendarta brzmiały, jakgdyby były wzorowane na podręczniku rozmówek praktycznych dla mężów stanu.
— Żaden kraj morski nie zdoła uregulować przypływów — podjął Moise, który czasami bawił się banalnością. — Jestem jednak do pana dyspozycji, jeśli chodzi
»
o przewidzenie czasu tych przypływów.
Rebendart wstał nagle. Podtrzymując metaforę z wprawą starego parlamentarzysty, oświadczył:
— Nin gubmy się w subtelnościach, panie Moise. Nie chodzi tu o księżyc, chodzi o pana Dubardeau.
Okno na ogród — źle domknięte — otwarło się i przeciąg dmuchnął przez pokój. Rada Ministrów cierpiała w milczeniu. Moise czekał. Był pewien siebie. Od dzieciństwa miał doskonałą receptę, żeby być zawsze u siebie,
w samem centrum własnej siły. Bez względu na to, czy znalazł się na szczycie góry, czy w mieście — obliczał w mgnieniu oka, co jego pieniądze pozwoliłyby mu nabyć wokoło; odrazu czuł się, jakgdyby właścicielem terenu, a jego towarzysze znajdowali się znienacka w obliczu pana włości. Obszar, jakim dysponował z początku, bardzo był niewielki: zaledwie kilka stóp kwadratowych posadzki z karynckiego drzewa w biurze Kohnów w Trieście. Wystarczyło wówczas, żeby kolega Hahncn- slcg wysunął z pod niego taboret, a Moise opuszczał granice swego państwa. Później domeną przyszłego bogacza stała się mozajka w poczekalni Labcrtich w Genui. Jeszcze później kilka mizernych metrów kwadratowych prawdziwej trawy w Chaville, gdy w r. 1890 zajadał tam z bratem Sary niedzielne śniadanka. Ten system mierniczy zapewnił mu wszakże już w r. 1912 prawie cały departament Lozerski, a obecnie — w gabinecie Rebendarta — pozwalał uważać za swój Plac Zgody, dalej ulicę Royale, południowe dzielnice Paryża, aż po Grenclle —• ogromny blok, wartujący dn trzech miljardów w złocie. Giełda zresztą okazała mu się tego dnia bardzo przychylna — tak, że w miarę jak Rcbcndart (llebendart-lokator) mówił, krąg magiczny inojżeszowych posiadłości rósł — obejmował na północy Plac de la Madelcine, nosorożca tuile- ryjskiego na wschodzie, Marły na zachodzie i sięgał od południa niemal po grobowiec Napoleona. Moise odczuwał w pełni swą władzę, dopiero zakreśliwszy wokoło siebie taki złoty krąg. Usiadł. Miał zwyczaj walczyć siedząc.
Uebendart pozostał w pozycji stojącej, bowiem nie przemawiał z pośród swego okręgu wyborczego, jakby właściwie wypadało parlamentarzyście — lecz raczej z pod pomnika. Jakiego pomnika? Nie trudno odgadnąć: własnego. Uebendart spiżowy przerastał go i dyktował wyrazy. Egerją jego był on sam — odlany w spiżu. W wyobraźni swojej wzniósł Rebendarta niewzruszonego, upartego, jak skała i ten mąż pomnikowy zaopatrywał go w argumenty i w siłę, gdyż prezes właściwie był chwiejny i słaby. Cała jego wola istniała poza nim — zaklęta w kruszec. Jedynym ruchem, jaki mu pozostał — (zupełnie jak posągowi) — był ruch cienia — cienia cudzych postanowień, refleksu cudzej woli. Nigdy żadna z decyzyj nie rodziła się pod tchnieniem przyszłości — wszystkie pochodziły z rozkazu spiżowego Komandora. Nic zdawał sobie dygnitarz sprawy z tego, że za cenę pomnikowej postaci zaprzedał duszę potęgom przeszłości, przekwitłym formom cywilizacji, i że w ich właśnie imieniu miał teraz — zgryźliwy, nastroszony i groźny — korzyć się przed Moisem.
— Widziałem pana wczoraj w Operze — rzekł, zmieniając ton. — Lubię Mozarta.
Bankier przez chwilę powziął nadzieję, że po ludzkurozmówi się z Rebendartem. Nigdy jeszcze Mozart tak doskonale nie był odtworzony, jak wczoraj. Dotąd Moisc przeżywał to wrażenie... Stopniała nienawiść do wrogów, chciwość zysku, nawet gwałtowność mowy, i od rana trwał fizyczny błogostan. Rozpoznać w tem mogłeś bez trudu działanie muzyki Mozarta: tępota uszu, rdza w stawacli kolanowych ustąpiły przed niebiańską beztroską, przed owym kwasem moczowym najwyższego gatunku. Przyjaciel mój ucieszył się, że mówić będzie
0 rodzinie Dubardeau z człowiekiem, który wieczór wczorajszy rozpoczął Mozartem. Nie wiedział, że muzyka działała na Rebendarta w sposób specjalny: że Cesar Franek pobudzał go do niesforności, Debussy rozpętywał energję, Leoncavallo rozsądek i że właśnie Mozart popchnął dziś pana prezesa na drogę zazdrości, wzgardy
1 niecłięci.
— Panie Molse — oświadczył Ilcbendart, przechodząc do części wyższej swego podręcznika — mówmy otwarcie. Nasi królowie najsilniejsze oparcie w walce z feu- dalizmem znajdowali zawsze w bankierach, znajdowali w żydach. Mówię w tej chwili do osobnika, będącego bankierem i żydem. Dość próżnej gadaniny I Przeciwko panom Dubardeau nie popycłia mnie nienawiść osobista, nie; ich przykład jest złowrogi. Oni to są feodalami naszego ustroju. Dając do zrozumienia, że unoszą się nad prawem boskicm i że kształtują prawa fizyczne i che-miczne, korzystają by wogóle obejść prawo. To są ludzie nieuczciwi. Uczciwość nic polega na wyrzucaniu za drzwi parlamentarzystów i na kulcie kubizmu. W każdej dziedzinie — politycznej, naukowej, czy finansowej — oni są krzewicielami pychy, warcholstwa i niedowiarstwa. Będę niemiłosierny! Zresztą czytał pan moje ostatnie przemówienia. Nie inam nic do dodania.
— Ach, tak... — zauważył MoTsc.
Bowiem Moise — mimo braku wszelkiego do Reben- darta pociągu — był tern ostatniem zdaniem rozczarowany. Jak dotąd, rozmowa z mężem stanu odkrywała mu zazwyczaj mówcę odmiennego od jego mów i prawie zawsze wyższego ponad nic. Mowa polityczna we Francji jest rodzajem monologu równie nieosobistego, jak opowieść o śmierci Hipolita, czy też tyrada Karola V-go. Wszyscy czekają lego momentu i nikt go nie słueba. Mowa polityczna we Francji jest gestem — gestem niekiedy nowym, ale słowa, paragrafy, temat są obierane i deklamowane mechanicznie. Są to pewne frazeologiczne i duchowe mundury, które się przywdziewa na uroczystości. Nigdy jednak nic przychodziło bankierowi na myśl sądzić Rebendarta podług jego mów — jak nie sądzi się przecież życia rodzinnego aktorki podług recitativu z tragedji Athalie. Moise wiedział, że mężowie stanu, składając przy zejściu z. mównicy kastowe zbroje — u jej stóp odzyskiwać zwykli prawdziwą swoją broń:kulturę, humor, dowcip, wrażliwość; i wtedy dopiero w kuluarach rozpoczynała się walka na serjo. Powoławszy się na swoje mowy, liehcndart wyznawał więc, że nie zdoła — dla przekonania MoIse’a — użyć ani uśmiechu, ni serdeczności, ni pasji, ni rozsądku.
— Niechże się pan da przekonać — rzekł prezes. — Twierdził pan kiedyś, że personel ministerjów, gdzie rządzili panowie Diihardcau, jest mi wrogi. Że oni są tam popularni, obżałowywani, że każdy urzędnik gotów hronić ich dobrego imienia. Jeśli chodzi o Ministerjum Sprawiedliwości — zobaczy pan zaraz.
Zadzwonił na Crapticc’a.
Moisc miał ochotę wstać i pójść sobie. Przeniknął plan Rebendarta. Oto mieli się mego ojca wyrzekać jego współpracownicy, a przedewszystkiem ci, którzy mu zawdzięczali karjerę. W swojej pogardzie ludzi, Reben- darl lubił ich zapędzać w takie tępe zaułki. Na szczęście MoTse ujrzał, jak słońce oświeciło nagle dwa posągi 1'lory i Poinony, stojące w ogrodzie, które to figury ojciec odkrył na strychu składów meblowych. Nie należało liczyć ani na Pomonę, ani na Piorę w akcji wrogiej memu ojcu. Ich łona, ich tajemnice były oświetlone. Boginie zdawały się dla wdzięczności poświęcać swoją posągową cnotę. Cóż zatem znaczyć mogła zdrada Cra- pucc'a? ... MoYse pozostał na miejscu.
Crapuce, sekretarz generalny Rebendarta w Min. Sprawiedliwości, był takimże sekretarzem pięciu jego poprzedników. Istnieje jeszcze kilka wyrażeń starożytnych, które znakomicie określają pewne charaktery i pewne metody współczesne: Crapuce był wi/zwoleńcetn. Posiadał klasyczne cechy wyzwoleńca: sprzedajność, uniżoność, dro- biazgowość. Wszystkie jogo podłostki, a nawet odruchy opisał niegdyś Tacyt. Liche ubranie przywodziło na myśl piękny termin klasyczny; miłosierny wzrok — jedno z tych ładnych szlachetnych słów łacińskich, których pierwsza sylaba oznacza, że jesteś nieubłagany dla podwładnych, obdarzony wobec nich postawą i głosem Jowisza, a druga — że wobec szefów okazujesz się malutki, zgarbiony i szemrzący słodko, jak flet. Mieszkiem, który przedzielał sekretarjal od gabinetu ministra był pokój, gdzie Crapuce w przeciągu sekundy zamieniał maskę najokrutniejszego z tyranów na uśmiech pachołka. 7ta każdym razem, gdy — podobne zgrzytowi pasikonika
— zabrzmiało wołanie Rebendarta, na ów głos, któryby pobudził tęsknotę do wolności w każdem wolnem sercu
— Crapuce wpadał w istny szał uniżoności. Momentalnie przerywał wymyślanie woźnym i chwytał teczki (miał zwyczaj nosić je przed sobą, niczem poduszkę z kluczami od miasta). Tak uzbrojony, kroczył rzeczywiście dokonać aktu poddania całego ministerjum, personelu, budżetu, zbrodniarzy — wszystkiego, czego winien był bronić. Z powodów archeologicznych bawiłem się czas jakiś obserwowaniem tego wyzwoleńca, podobnie jak któregoś ranka w okolicach Rzymu zatrzymałem się nad jeziorem, by śledzić manewry pewnego węgorza. Crapuce był takim węgorzem o zepsutych zębach. Cała jego egzystencja polegała na uganianiu się za ministrem. Wstać przed panem, kłaść się po nim — sekretarz nadewszystko cenił tę zasadę. Nie znajdując na biurku nigdy ani strzępka brudnego papieru, ani jednej zużytej stalówki, ani śladu poplamionej bibuły, ministrowie zgadzali się, by ich dzień był obramowany przez Crapuce’a. Mogli spać spokojnie: żaden przyrząd do pisania z pewnością nie zostanie przesunięty na kantorku; czasami zastawali rankiem na stole frankówkę, którą Crapuce w przeddzień podniósł z dywanu. Zresztą — niezbyt pochopni do zwierzeń — ci panowie używali sekretarza głównie do pławienia nieprzyjemnych interesantów. Crapuce przyjmował mężów sianu o złowonnyin oddechu, akademików bez urody i biskupów bez wdzięku. Był to, jakgdyby filtr u wejścia do gabinetu. On również wręczał łapówki. Łatwo odgadnąć, jak wielka próżność zalęgła się w sercu urzędnika na skutek stosunków z brzydkiemi aktorkami, z generałami bez znaczenia i z natrętnie kwestującymi uczonymi. Wydawał się sam sobie piękny, niezależny i wzniosły. Przy telefonie Rebendart oddawał mu jąkałów, blagierów i ludzi o cudzoziemskim akcencie. Dzięki temu znowu Crapuce uważał siebie za wykwitpięknego słowa. Na obiadach oficjalnych jegomościa sadzano zawsze przy wielkim księciu-id jocie, przy głuchym marszałku, przy księżniczce-awantumicy. Stąd pogardzał możnymi. Z urzędu i z popędu własnej natury poznawał w polityce, w interesach, nawet w wojnie sainc elementy haniebne, albo śmieszne. W książkach czytywał tylko sprośne ustępy, żeby o nich uprzedzić ministra, a w dziennikach — tylko skandale. Podpisywał wyłącznic listy z dymisją; i z naganą; ministrowie, oczywiście, dla sichic zachowywali wszystkie inne. Nic “* miał zatem powodu do wiary w piękno życia, krążył po niem z gestami, z wąsem i ze wzrokiem szczura ściekowego. W gruncie rzeczy nie znał siebie: bo jego misją raczej winnoby być wykluwanie oczu słowikom,
4 niż redukowanie sędziów, raczej obcinanie łap żółwiom,
niż odmawianie naturalizacji autorowi greckiemu, popularnemu w Nowościach, raczej przekłuwanie drutami od pończoch policzków roześmianych woźnych, niż odwoływanie prawicowego prokuratora, który żąda diet podróżnych. Gdyż najbardziej ze wszystkiego na świecie (w tej dziedzinie wyzwoleńcy nigdy nie zaznają wolności) nienawidził śmiechu.
— Crapucc — odezwał się doń ostro llebendart — proszę mi odpowiedzieć jednem, jedynem słowem: rodzina Dubardcau dobrze, czy źle zasłużyła się krajowi?
Crapucc wszystko zawdzięczał memu ojcu: stopień
służbowy, stanowisko Ojciec wyratował go, gdy ę
mu groziła dymisja z podprefektury w Compiegne.
Gdy kiedyś zaplątał się w brzydką aferę, bo lubił dziewczynki, ojciec oszczędził mu wstydu. Sekretarz był obecny przy tem, jak ojciec uzyskał od Wilsona przystąpienie do grupy aljantów, od Kitchenera armję egipską — Nie |
zawahał się.
— Raczej źle, panie ministrze.
— Zależy panu na tein „raczej"?
— A więc „źlc“, jeśli pan sobie życzy, panie ministrze.
— Nie życzę sobie niczego; pytani o pańskie zdanie.
— Źle.
Przy tem słowie słońce zalało ogród. Uda Pomony nabrały blasku. Wodotrysk, który ojciec kazał oczyścić, za- szcuirał. Zagwizdały gile — wspólna własność hotelu Ritza i ministerjum, pięknych Amerykanek i Justycji.
Ptaki inają dar odgadywania momentów zdrady. W braku koguta, jeden z gilów usiadł na oknie. Trzy ćwierknięcia... Nikłby się jednak nie pomylił: ptaszek zapiał. Rcbcndart ciągnął dalej torturę Crapuce’a*. ^
— Nie proszę pana, Crapuce, o potwierdzenie z grzeczności. Wiem, że dawne pańskie stosunki z panem Dubardeau utrudniają panu szczerość. Proszę mówić, co pan myśli, a nic co ja myślę. Podług pana osobnik z rodziny Dubardeau — bez względu na jego zalety — jest jednostką pożyteczną, czy szkodliwą?— Niektórzy uważają, żc szkodliwą.
— Wiem o tern doskonale; sam do tych „niektórych" należę. Ale pan?
Crapuce był blady. Usiłował odgadnąć, jakie sidła zastawia przed nim Rebendart. Wreszcie rzekł:
— Szkodliwą.
— Co pan powiedział? To okropne, nic nie słychać przy tern oknie...
— Szkodliwą.
Rebendart odesłał go skinieniem ręki i zadzwonił na Basquettota, dyrektora spraw cywilnych.
Nie znam w historji literatury, nietylko francuskiej ale nawet w literaturze wszystkich wieków i ludów, pisarza dość powierzchownego na to, bym mu powierzył opis barona Basquettot. Gdy myślę o dyrektorze, pióro Andrzeja Theuriet wydaje mi się straszliwym rylcem. Najdrobniejsza skaza w głąb, najmniejsza wypukłość spaczyłaby ten charakter. Nie, żeby Basquettot nic był obłudny, próżny, ambitny w mierze, w jakiej bywają urzędnicy; ale te wady; które zwykle pogrubiają duszę — u niego wyszczuplały ją jeszcze; i nawet słowa: obłuda, ambicja — cofały się na widok barona. Wystarczyłoby powiedzieć, żc Basquettot jest rozpustny, zdrajca czy tchórz, aby rozpusta, zdrada i tchórzostwo wydały się występkami dziesiątego stopnia, właściwemi ostrygom i wróblom. Możnaby zresztą uciec się do absurdu i skojarzyć wyrazBasquettot z wyrazem „miłość", z wyrazem „szlachetność", albo chociażby „sprawiedliwość", skoro dyrektor był kiedyś sędzią: wywołałoby to śmiech. Krach Societe Gćnerale, sprawa Dreyfusa, spadek franka — z chwilą przestąpienia progu gabinetu barona — zamieniały się w grę słów. Cechami charakterystycznemi Basquettota były: absolutna niekonsekwencja, podszyta pamięcią, zupełny brak sprytu przy wielkiej wytrwałości oraz zanik wyobraźni przy zamiłowaniu do kalemburów. Nie wiedział nic wogólc — nawet w kwestjach towarzyskich. Jeżeli przyjął zaproszenie na obiad, z pewnością nazajutrz okazało się, że amfitrjon był podejrzaną figurą, wywrotowcem, albo ajentem policji tajnej. Jadał kolacje u małżeństw w przeddzień rozwodu, u finansistów nazajutrz po bankructwie, u pani Stcinheil pił Chambertina w przeddzień zbrodni; ale osobistość jego była tak zdawkowa, że nikomu na myśl nie przychodziło podejrzewać uczciwość, czy obyczaje tego człowieka, którego znajomi nazywali się: Adelsward, Lenoir, Rochettc i pani de Tessancourt. Nie lepszym odznaczał się węchem w stosunku do zwierząt i roślin. Psy, które oprowadzał z rana po Lasku Bulońskim (uznane przezeń za rasowe), były wyżłami o krótkich łapach, jamnikami bez ogonów. Los jednak widocznie upodobał go sobie pośród śmiertelnych i przeznaczył do wielkiego repertuaru ludzkości: miał odegrać rolę Robinsona Cruzoe, bowiem — po rozbiciu
4 okrętu — znalazł się nagle sam na bezludnej wyspie;
niestety, odszukał tam jedynie porzuconą receptę na solitera ... Itolę Edypa... Bowiem — rozłączony zaraz po urodzeniu z osiemnastoletnią matką — spotkał ją później kiedyś w podróży i o mało nie uwiódł; z tej przygody wszakże wyniósł tylko monolog wierszem, który chętnie recytował. I wreszcie rolę Prometeusza. Bowiem — gdy podróżował raz z całą karawaną po Azji Środkowej i gdy wszystkie przyrządy do krzesania ognia przepadły — on jeden pozostał właścicielem pudełka zapałek, a „zawiść i zbrodnia snuły się dokoła". Tę okazję zmarnował oczywiście również, wypaliwszy cały zapas w ciągu jednego wieczora na jakiś głupi omlet z rumem. Pomimo to wszystko — karjera usłała mu się łatwo. Ilekroć mianowano na ważne stanowisko w ministerjum utalentowanego prawnika, czy poprostu rozsądnego człowieka, Basijucttot — doskonały kompars — nastręczał się sam przez się. Skoro zaś luminarz, pewnego pięknego poranku, nikł z horyzontu — Bas- quettot, zastępca, sam pozostawał na placu. W ten sposób przebył sześć szczebli i fakt, że obecnie stał na najwyższym — oznaczał bez ochyby, że ministerjum wyzbyło się sześciu inteligcncyj.
— Basqucttot — zwrócił się doń minister. — Słóweczkol Jak wygląda dziś w Europie sytuacja pana Dubardeau?
Basqucttot słyszał, jak król angielski mówił memuojcu po imieniu, ale nigdy nie spotkał ojca u Maty Ilari; widział, jak ściskał go król belgijski, ale nie widział go. nigdy u Bolo. W ciągu ostatnich dziesięciu lat nie było takiego monarchy, ani takiego przywódcy socjalistycznego, któryby nie wyciągnął dłoni do mego ojca. Ale mój ojciec nigdy nie całował w rękę pani Comarin-Buchenfeld.
— Nie wygląda wcale — stwierdził Basqueltot.
Moise powstał.
— A więc? — rzekł Uebendart. — Czy to wystarczy? Czy jest pan przekonany?
— Proszę o trzeci dowód — odparł bankier, który zaczynał się bawić.
— Czy chce pan, żebym zawezwał dyrektora spraw kryminalnych?
— Nie — zaoponował żyd. — Wybierzemy na chybił trafił. Weźmy naprzykład urzędnika, który teraz ma dyżur w kancelarji.
— Któż to jest? — spytał prezes.
— Niejaki Brody Larondet, referent z Iii-go Wydziału — objaśnił Basquettot. — Chłopak wybitny. Najlepszy klasyfikator w departamencie. To on zreformował numerację kartotek, zmieniając O na Y i kasując podwójne litery. Dzięki niemu mogliśmy odszukać wreszcie tych wszystkich ułaskawionych skazańców, co to się ich szukało przez dziesięć łat.
— Niech przyjdzie — powiedział prezes.
Brody Larondet, który odgrzebał przeszłość Caycnne’y, wszedł. Mężczyzna czterdziestoletni, krótkowzroczny, pochylony, reumatyk z grubym wielkim palcem i fałszywein spojrzeniem — człowiek, ześrodkowujący w sobie wszyst-
kie braki fizyczne, których rasa sędziowska miała się
jakoby wyzbyć na rachunek zbrodniarzy. Cała jego przeszłość streszczała się do momentów, kiedy na ulicę Cujas matka przysyłała mu z domu pasztet, a koledzy, zaproszeni na fetę, zmuszali, by o północy poślubiał publicznie jedną z kobiet; zgromadzenie, tłocząc się wkoło łóżka, towarzyszyło wówczas faktowi biciem w puszki od konserw i trzaskiem rondli. Przyszłość zaś wyglądała, jako bliskie małżeństwo (tym razem naprawdę) z pewną kuzynką z Perigord — ubogą, brzydką; koło niej miał resztę życia przeleżeć w milczeniu. Narazić drżał z obawy, czy aby słusznie O zamienił na Y i czy minister nie jest zażartym zwolennikiem podwójnych liter. Kłaniał się,
—
przygotowany
Brody
Larondet — zagadnął go Bascjuettot — pan minister życzy sobie
wiedzieć, co pan myśli o panu Dubardeau, jego poprzedniku. —
Referent odetchnął. Zatem minister pochwalał nowy systeml Poczuł,
jak napełnia go wdzięczność dla Rebcndarta i czem prędzej
pośpieszył dać jej wyraz jak najbardziej fatalny.
— To wielki człowiek, panie ministrze 1 Bardzo wielki człowiek.
W *
— Proszę się wytłumaczyć — odparł lodowato prezes. '
Brody Larondet zrozumiał wtenczas. Niezdolny był
do kłamstwa, ale tein silniej odczuł zbliżającą się niełaskę. Spróbował — dla złagodzenia humoru ministra — przenieść pochwałę na taką postać Dubardeau, o którą Ilehendart nie mógłby być zazdrosny. Przypomniał sobie, że kiedyś rozmawiał z moim ojcem o Wincentym d’Indy. ł nigdy muzyka nowoczesna nie została mu wyjaśniona równie dobrze. Natychmiast po tej rozmowie przesłał Fervaal orkiestrze wojskowej w miasteczku kuzynki.
— To wielki muzyk — sprecyzował — wielki, wielki
muzy ld «
Przygoda nie trafiła Rebendartowi do smaku. Brody czuł to dobrze. Uciekł się do ostatniego wybiegu. Przypomniał sobie, że spotkał raz ojca u handlarzy starzyzną. Objaśnił go wtedy ojciec, czemu obraz, nabyty przezeń dość drogo, nie był dziełem ani da Vinci’ego, ani Rem- brandta, tylko pewnego pana Duranda, który zalewał podówczas swemi produktami antykwarskie sklepy.
— To przedewszystkiem wielki malarz — wykrzyknął. — Bardzo wielki malarz!
— A pan jest wielki głupiec — przerwał Bascjuettol. — Proszę wyjść.
f
> ROZDZIAŁ V.
J
akiś
pan wszedł do Maxima i usiadł naprzeciwko nas po drugiej stronie
sali. MoJse wstał, by mu się ukłonić. Nowoprzybyły miał około
sześćdziesiątki, wspaniały wzrost, długie wąsy blond siwiejące
i czysto-nie- bieskie oczy. Należał do ludzi, których <l*uszę
określa się, opisując ich ubranie. Spróbuję ją opisać — tę
duszę. Miał na sobie spodnie w drobną kratkę białą z czarnem,
czarny krawat, wiązany na kokardę, trzewiki żółte z getrami,
lamowaną kamizelkę. Paznokcie wymanicurowane, nieposzlakowany
przedziałek. Ruszał się nieustannie. Kręcił sygnet, wkładał i
wyjmował monokl, świdrował szpilką w krawacie; .był z tych, co
wielką duszę podtrzymują drobnemi inanjami. Rodzaj słodyczy,
jakiś obłok dziecinady, który go otaczał — sprawiał, że
każda z obecnych kobiet wydawała się dlań odpowiednia; nie
raziłby przy żadnej, nawet przy najmłodszych, nawet (chociaż był
ubrany) przy nagich pięknościach z fresku. Siedział jednak sam.
Zajadał kotlet; obstalowując uprzednio mizerne danie, wywołał u
maitre
d'hótel’a
szacunek, któi-y
inni narzucają za pośrednictwem homara i bażanta. Skłonił się
przed nami; wyszedł.
— To jest ojciec synowej Rebendarta — Fontranges — objaśnił innie MoTse. — Nic wybrniemy dziś chyba z tej rodziny...
W ten sposób poznałem historję ojca Belli.
W rodzinie Fontrangesów panowała na zmianę oschłość i czułość. Pokolenie, żyjące do osiemdziesięciu łat w skąpstwie, we wzgardzie dla sąsiadów, w okrucieństwie dla dzieci, ustępowało zawsze pokoleniu tkliwemu, żyjącemu krótko. Dzięki takiemu układowi, dziad i wnuk z twardego gatunku spotykali się, by trwać nieraz długie lata w srogicm sam na sam, stwarzając opinję dzikości rodzinie, której jeden członek na dwóch umierał z kochania, rozpaczy, czy melancholji. Jedyną pasją wspólną Fon- trangcsom okrutnym i Fontrangesom czułym — było polowanie. W ich majątkach polowano często i różnorodnie, niczem w przedrewolucyjnej dobie. Dbali o utrzymanie wszelkich możliwych psich gatunków, hodowali łasice, sokoły; z drugiej strony pilnowano, by zwierzyny przybywało, by nie zbrakło żadnego ze szkodników — lisa, borsuka, ani wydry. Żaden akt Konwencji, czy Dy- rektorjatu nie wybawił u nich ani jednej rodziny zwierzęcej od obowiązku walki z człowiekiem; i ojciec naszego sąsiada w r. 1897 został pozbawiony stopnia kapitana oddziału strzeleckiego za utrzymywanie wilczyc w swoich
lasach. Co czterdzieści, pięćdziesiąt lat — skoro pod- rastał mały Fontrnnges, obdarzony sercem — we dworze nastawal okres patetyczny, w którym psy, traktowane dotąd batem, zaznawały pieszczoty. Każda z psich odmian, zamurowana dotąd w obrębie właściwej sobie nienawiści (a więc nienawiści do przepiórek, do dzików czy do łasic), stawała się — razem z tym chłopcem, miłośnie zaglądającym w oczy — uosobieniem specjalnego gatunku czułości. Później młody pan — przy żałosnym akompanjamencic wyżłów i seterów, gotowych dla niego do walki ze lwem — odjeżdżał do pułku spahisów. Po powrocie puszczał wodze sercu. Bowiem namiętności Fon- trangesów nigdy nie sprowadzały ich na manowce: aktorki i zamężne krewne nie wchodziły w rachubę. Żadne pożądanie nie zdolne było wyprowadzić poza dom, na drogę bezprawia, przeklętą przez Boga. Poświęcali się rnatce, żonie, teściowej, częstokroć — okrutnemu ojcu. Ale ofiara takim gorzała płomieniem, że w oczach ogółu przybierała kształt występnej miłości, Namiętnością naszego Fontrangesa był jego syn.
Spłodził go młodo, gdyż ojciec znalazł mu żonę zaraz po powrocie z kirasjerów. Nie opuścił tego dziecka na dzień jeden, nawet w jego niemowlęcym wieku. Każdego popołudnia przychodził z rozkladanem krzesełkiem usiąść nad kołyską, niczem nad rzeką. Każdy dzień zdawał się przynosić postępy tak olbrzymie w rozwoju syna
,że Fontranges myślał ze zdumieniem: jakże to Jakób dorośnie, wyczerpawszy na wiele lat przed maturą wszystkie zasoby dziecięctwa? ... Nie przychodziło mu jednak na myśl, że nadejdzie czas, kiedy nie można już będzie siadywać nad kołyską, wyciągając cierpliwie wędkę dla złowienia wzroku i śmiesznych słówek. To też — zastawszy pewnego pięknego poranku dziecko stojące na własnych nóżkach — zdziwił się niepomiernie. Zdjął go strach, że skoro syn chodzi, zapragnie może uciec, zgubi się gdzieś, nie wróci... Z uczuciem wieczystej rozłąki powierzał Jakuba rozlicznym środkom lokomocji: bryczuszkom, zaprzężonym w kozę i w kucyka, trójkołowym rowerom. Zawczasu skupywał dla niemego jeszcze syna książki z Różowej Bibljoleki, żołnierzy, klocki; zaprenumerował „Petit Franęais illustre', kiedy malec miał osiemnaście miesięcy. Pisemko i gry trzymał napodorędziu, niczem ojciec-lekarz, zawsze zaopatrzony w ampułki z anty- chorobową szczepionką. Zupełnie, jakby choroba, wymagająca bajek i loteryjki, wybuchnąć mogła nagle i należało na nią czatować. Pocieszyć się nie mógł, że stracił dwa pierwsze dni życia Jakóba, bo polował wtenczas u znajomych Hiszpanów na rzadką zwierzynę, której nie było w majątku. Stracił pierwszy okrzyk, pierwsze spojrzenie, pierwszy uścisk dłoni. Pircnejski kozioł odciągnął go najgłupiej w święcie od źródła jedynego szczęścia. Te dwa dni z przeszłości — mimo usilnych pytań — nie
dawały się odtworzyć. Fontranges nie zdołał dowiedzieć się nigdy dokładnej godziny urodzenia, ani nawet, jaka była pogoda. Gdyby tak wierzyć idjotycznym świadkom: deszcz padał i słońce świeciło — wszystko naraz; a Jakób przez całe dwa dni spał i czuwał jednocześnie. Zły precedens w rodzinie. Czyżby Jakób miał być nieobecny w dniu śmierci ojca? Fontranges, młody i hojnie ob
darzony czasem, nie rnógł w synu upatrywać ciągu dalszego dla swego życia, odwetu dla śmierci. Słuchał go, jak starszego biała, przyznawał prawo starszeństwa, szanował słowa i gesty. Brat starszy był zresztą uroczy — z tym swoim jedynym zębem aż lśniącym z nowości, z tein i świcżutkicini włosami i okiem modrem, jak woda. Niewinność, wdzięk, śmiech głupiutki wydawały się Fon- trangesowi właśnie atrybutami starszeństwa, kresem życia, a nie jego początkiem. Przy dziecku bez słów i niemal bez spojrzenia, mężczyźni wyglądali dziecinnie. Ilaczej im iniał ochotę pokazywać sroczkę i' do nich przemawiać pieszczonemi słowami. Istotę polowania zrozumiał także ten myśliwy dopiero, kiedy przyszło ratować syna od mrówek, pszczół i straszliwych wróbli. Rozpoczęło się w parku niszczenie dzikich zwierząt — znikły szczury wodne i węże. Zatkano dziury, w których żyły łasice i kuny. Taką kratę, jaką rodzice paryscy umieszczają w oknie dziecinnego pokoju, rozciągnięto wzdłuż całej Sekwany, biorącej początek opodal. (W majątku Fon- trangesów była ta rzeka strumieniem, ocienionym przez olchy, wodopojem dla krów.) Nawykły w ciągu czterech lat wojska do ogromnych kirasjerskich postaci, dziedzic zachwycał się rozmiarami Jakóba; nie wiedział, jak ma Bogu dziękować za to, że dzieci są małe. Nie zważając na porozumiewawcze spojrzenia, jakie ponad jego głową zamieniali już dziadek — okrutnik i wnuk — egoista, codziennie upierał się ważyć syna osobiście na wadze, ustawionej — ze względu na lato — pośrodku ogrodu. Widziało się stamtąd całą Szampanję — kładąc odważniki, i całą Burgonję — kładąc Jakóba. Fontranges ważył nagie dziecko między dwiema tłusterni prowincjami. Potem siadał obok kołyski, mordował komary gestem, jakim mężczyźni jego rodu zwykli powalać jelenie, usidlał motyle przy pomocy podstępów rodzinnych, sięgających zapewne czasów królowej Berty; i wszelkich onomato- peicznych dźwięków w rodzaju rniauęzenia, szczekania (czego zazwyczaj uczymy się od kobiet) uczył się Jakób od jednego z najdawniejszych francuskich baronów. Dziecko odziedziczyło budowę i cerę po swoich srogich przodkach. Organy jego były doskonałe. W każdym zresztą wieku — czy to w okresie maleńkiej wanienki, czy harców po Sekwanie, czy też wreszcie plażowych popisów w Deauville — chłopak okazywał ciało modelowe, jedno z tych, o które walczą ze sobą fotografowie ilustrowanych przeglądów. Godziny dnia nabrały dla Fontrangesa
sensu odkąd zaczęły wpływać na cerę Jakóba. Słońce, księżyc, zaczęły interesować na nowo, skoro Jakób raczył chadzać w ich rudycłi i zielonych promieniach. Doprawdy nie wiadomo, czy ojciec rodu zmartwił się bardzo, gdy żona jego umarła, wydając na świat dwie bliźniaczki. Jak przystało na wielkiego hodowcę, nadał córkom — niczem dwu klaczom, urodzonym w jednym roku — imiona, zaczynające się na tę samą literę: Bella i Bellita. Jakób miał wówczas cztery lata. Ojcostwo Fontrangesa wzbogaciło się o całą poufność starań cielesnych, których — przez respekt dla matki — dotąd nie śmiał się podejmować. Co wieczór teraz okrywał syna, czuwał nad jego pożywieniem. Z czułością pouczał to dziecko — które myślało już tylko o zabijaniu i od którego odwracały się psy, węszące Fontrangesa-okrutnika — jak się morduje samy i jak tępi kawki. Mały olbrzym rósł zdrowo, miażdżąc kamieniami wróble łepki, obcinając ogony żywym wiewiórkom; zabawy te ojciec — nawykły do uważania walki ze zwierzętami za rację bytu rodziny — traktował, jako zapowiedź miłości synowskiej. Wszakże, obawiając się, by dziecko nie okazywało ludziom tej samej wzgardy, co zwierzętem, pouczał je o odwadze strzelców, o sile i samozaparciu kirasjerów. Temat ten był już bliski wyczerpania, gdy ojcu przyszło na myśl zapoznać Jakóba z żywotami wielkich ludzi. Nastał uroczy miesiąc. Chłopak z zachwytem słuchał o Duguesclinie, który zabił niedźwie-
cizia, o bohaterskim wieśniaku, Grand Ferre, który zabił wilka, o Wolterze, który poćwiartował jeża i o Wilhelmie Tellu, który zestrzelił jabłko z głowy własnego syna. Przez cały tydzień nawet syn usiłował odwrócić legendę: umieścić jabłko na głowie ojca i takowe zestrzelić.
Minęły lata. Fontranges nie czuł się godny syna; wyrzucał sobie, że zawsze był ojcem miernego talentu. Gdy Jakób miał dwa lata, nie okazał mu dosyć czułości, gdy miał ich sześć — nie zdołał nastarczyć iinaginacją, a obecnie — zbyt mało posiadał wiedzy. Podobnie, jak — ze względu na przyszłość Jakóba — troskliwy papa odświeżył niegdyś stosunki z domem Orańskim i Hohenzollernami (z któremi Fontrangesowie byli spokrewnieni i od który cli pragnął wydostać prawdziwego owczarka pomorskiego), teraz odświeżał nagwałt znajomości z historją, z ludami wschodu i z geografją. Nauka wydawała mu się — niewiadomo czemu — dla tego wspaniałego ciała, dla tych kwitnących nóżek i prześlicznych ramion — środkiem ochronnym przeciwko życiu. Nie bardzo rozumiał, dlaczego daty koronacji królów, wysokość Piramid, wiedza o warunkach równości trójkątów — dlaczego te informacje mają dodawać ciepła spojrzeniu, blasku skórze, siły uściskom; sprawdzał jednak na sobie ten fenomen. Zażywając fosfatynę przy śniadaniu, pijąc mleko na podwieczorek, studjując podręczniki, młody
m
ojciec czuł się najwyraźniej dwa razy silniejszy, niż dawniej. Podobnie, jak Jalcób, stał się wzorem zdrowia. Po raz pierwszy zdarzało się oto, że pokolenie namiętne — wraz ze swoją namiętnością — przekraczało czterdziestkę. Nadszedł rok, w którym stosunki między ojcem i synem stały się wprost idealne. Dziesiąty rok życia Jakóba. Jedyny, nicpowrotny okres całkowitej ufności wzajemnej i wzajemnego oddania. Dziesięcioletni malec ulegał czarowi prowincjonalnej elegancji rodzica — uwielbia! krawat na kokardę, szpilkę w kształcie złotego pejcza i herbowe chusteczki. Upajały go wybryki ima- ginacji ojcowskiej: malutki kostjum dżokiejski, psie wyścigi — W tym to roku Jakób uratował tonącego konia, ugasił jakiś drobny pożar, był bohaterem wśród dziesięciolatków. Dźwięk głosu nawet — dotąd odmienny — stał się podówczas jednakowy u ojca i' u syna. Po wszystkie czasy wspomnienie tego boskiego roku, kiedy nic nie mąciło harinonji współżycia, pozostało dla Fontran- gesa najświętsze. Tamtoczesną twarz Jakóba — słodką i okrutną — uwielbił, zapamiętał na zawsze.
Mając lat dziewiętnaście, Jakób wyjechał do Paryża. Nigdy — zaiste — stworzenie zdrowsze nie wyruszało do stolicy. Ani jednego skażonego paznokcia, ani jednego odcisku, ani jednego szmeru w sercu. Miłość ojcowska uchroniła chłopaka od wszelkich szram, od pryszczy nad kołnierzykiem, od wzdętych żył kolo podwiązki. Nauki,pobierane z początku od księdza proboszcza, a potem od pewnego maturzysty, niezbyt obciążyły jego umysł, natomiast — zgodnie z teorją Fontrangesa — posłużyły fizycznie. Studja łacińskie wyrobiły tors bez skazy i bez serca, studja greckie — ramiona zręczne, jak u żonglera. Kiedy syn — wolny od krótkowidztwa, arlretyzmu, wolny od piegów — ściskał ojca na pożegnanie, baron zamierał z zachwytu, i szczęścia. Sześć miesięcy nie było Jakóba. Na początku sezonu rybołóstwa powrócił nieco chmurny, ale rozweselił się wkrótce. Tegoż wieczora ułowił dziesięciokilowego szczupaka. W kilka dni później doktór rodzinny odwiedził Fontrangesa i zwierzył mu w tajemnicy, że Jakób miał w Paryżu złą przygodę i że jest chory.
Rozpacz Fontrangesa była bez granic. Nie pomagały nic zapewnienia, że choroba nie jest straszna, że jest uleczalna, że to wszystko głupstwo. Jakób nadal olśniewał pięknością i zdrowiem, snując — wobec nadziei szybkiego uzdrowienia — tysiące projektów. Fontranges nikł w oczach. Widok piętrzących się szczupaków rozdzierał mu serce. Życie straciło wszelki sens. Jemu, który bez litości zabijał psy chore na oczy, skaleczone konie, jemu, który złorzeczył w myśli robaczywym jabłkom — właśnie jemu, na miejsce dziecięcia iście nieśmiertelnego, zwracał Paryż syna, dotkniętego plagą ludzkości najsroższą i zarazem najhardziej wulgarną. Fakt, że Jakób się go wystrzegał, że go ściskał odniechcenia, unikał pocałun-
ków, że pilnował zazdrośnie haczyków, jakgdyby szczupaki także były zarażone, fakt, że na polowanie zabierało się teraz dwie manierki — to zaciężyło nad baronem, jak klątwa. Ale nadcwszystko bolało poczucie, że — usunąwszy z życia wszystko, co nie było zdrowe, piękne, uczciwe — znalazł się nagle sam (żałosny bankrut) pośród skarbów zdrowia, pieniędzy, niepotrzebnych zaszczytów, podczas gdy syn pozostał na zawsze po stronie wzgardzonej. O, czemuż w tej wzgardzie nie mógł mu Fontranges towarzyszyć! Poczynił ku temu nieśmiałe kroki. On, taki elegant, tak naiwnie wyświeżony i wonny, on, który o dwa metry bał się podejść do parobka — teraz usiłował rozprawiać z robotnikami, częstował ich papierosem, ściskał prawice pastuchom, całował ich córeczki. On, który unikał biedaków z powodu ich złej woni — spostrzegłszy obecnie żebraka, póły kręcił się koło niego, aż znalazł sposobność dotknięcia brudnych szmat. Szukał zbliżenia z pracą, z biedą, jakgdyby to były surowice, zdolne zaszczepić mu równość z Ja- kóbein. Pora była jak najmniej do sytuacji dostosowana — była wiosna. Każdy świeży liść na drzewie, każdy młodziutki promień słońca pogrążał w rozpacz. Nieszczęsny ojciec wychodził z salonu, ilekroć wypowiadano słowa, tak pospolite w czerwcu: małżeństwo, gniazdo, pisklęta... Rozżalał się, słabł. Pozostawił w psiarni troje szczeniąt z łatami na złych miejscach. Lekarz pocieszał go, cytując wielkich ludzi, którzy w wiadomej chorobie czerpali natchnienie; przytaczał książki, sławne komedje, a nawet wynalazki naukowe, powstałe dzięki niej; zapewniał, że niemoc ta chroni płuca i stawy. Zdaniem doktora, zaraza nie wykluczała wesołości: większość autorów wodewilowych rekrutowała się z pośród takich chorych. Fon- tranges słuchał w milczeniu: wstydził się własnego zdrowego ciała. Gotów był z niego zrezygnować. Przez miłość jednego jedynego człowieka, znajdował się w tyin stanie świętości, w którym Salon de Fontranges w r. 1120 pielęgnował trędowatych — przez miłość wszechświata. Wszystkie stwory, których dotąd nie cierpiał (pająki, ropuchy, kijanki) — nie gardził już niemi, czuł się ich bratem — o smutku! — przez wspólną brzydką krew. Spróbował pić. Dostał ataku reumatyzmu i ucieszył się tern szalenie. Zadepeszował po syna, który oddawał się rybołóstwu w Sologne; 7. radością myślał, że ukaże mu wychudzoną postać, llęce nieco zgrubiały, robiono nadzieję, że jedno z kolan pozostanie opuchłe. Lecz, gdy Jakób zjawił się uśmiechnięty, różowy u łoża ojca, dumnego ze swoicłi niedomagali — ten pojął pewien zasadniczy błąd: ani reumatyzm, ani tyfus, ani starość nie upodobnią jego ciała do synowskiego organizmu. Tern lepiej ... Nie zdoła przecież żyć wśród takiej niesprawiedliwości! Tern lepiej! Przypomniał sobie z własnego dzieciństwa dzień, w którym ochwaciwszy kucyka, sam umyślnie porozkrwawiał sobie kolana. Jakób nie mógł pojąć, czemu ojciec chwyta go ciągle pod ramię, czemu przy stole zamienia noże. Odgrodzony w swojem cierpieniu, złościł się, że ojciec mu się do niego włamuje. Kiedyś, wyrwawszy się z uścisku — wściekły — chciał już wszystko powiedzieć... Ale postanowienie Fontran- gesa zapadło nieodwołalnie. Ożywiony tąż samą namiętnością, która popchnęła jego dziadka do samobójstwa, a dziadka tegoż dziadka pogrążyła w suchoty — popędził do Paryża.
Nastało lato. Lato 191/1 roku. Monarchowie z gatunku Jakóba grali między sobą o los Europy. Ale Fontranges nie czytywał gazet. Z okien wagonu przyglądał się Sekwanie. Widział ją dzieckiem aż po Bar, młodą dziewczyną — od Baru po lloinilly; potem — na skutek jakiegoś wypadku zapewne — stała się szeroka i brudna. Cierpiał nad tem. Wieczór zapadał, gdy stanął w hotelu. Serce miał ściśnięte; z trudem powstrzymywał łzy, otwierając kuferek, który zawierał staranną, perfumowaną garderobę — ostatnią schludność życia. Neseser srebrny pełen był benzoesu, wody kolońskiej — naiwna wyprawka pięćdziesięcioletniego mężczyzny, zaledwie (po długich doświadczeniach) skomplikowana o jedną jedwabną nić do zębów i o pudełeczko lakieru do paznokci. Pozwolił sobie na kilka dni wytchnienia. Były to wspaniałe dni letnie. Słońce, roztopione w niebie, wypełzało dopiero wieczorem i — jak potworna pijawka — roztaczało wokół Łuku Zwycięstwa całe hektary krwi. Dla wszelkich kancclaryj — drobiazg bez znaczenia, a Fontranges hamował płacz, rosnący w gardle. Ścieżki parkowe, cała ziemia Paryża dudniła pod stopami głucho, chorobliwie. Fontranges spacerował, zwiedzając pomniki i okolice, których dotąd nie widział — zupełnie, jakgdyby miał zamiar umierać. Obejrzał wszystkie obrazy historyczne w Wersalu; w bitwie pod Smalah odszukał przodka, który był adjutantem królewskim i któremu malarz dał konia pełnej krwi węgierskiej — podczas gdy w rzeczywistości oficer ten dosiadał wówczas sławetnego Majordoma — chluby stadnin arabskich. Baron nie podejrzewał, żeby malarstwo miało tak dalece karmić się fałszem. Wszystko fałszywe jest na tym świecie! Wszystko — nawet maść wierzchowców! Zapragnął raz jeszcze obejrzeć Luwr; zatrzymał się przed diamentem „Regent". Łzy napłynęły mu do oczu na widok olbrzymiego brylantu. Jakże cenną rzeczą byłby syn, wyrzeźbiony w diamencie! Po zwiedzeniu każdego pięknego gmachu nieszczęsny ojciec ze skruchą wracał w ubogie dzielnice, by tam ocierać się o ludzi brudnych. Stróżki siniały się z wysokiego draba w gietrach, ale postawa jego tak niewątpliwie była francuska, że nikomu w ao-ym komisarjacie nie przyszło na myśl — pomimo kryzysu i mimo monokla — nazywać go szpiegiem. Nazwano go natomiast Vercingelorixem.
Vercingetorix — zaiste — składający broń przed brzydotą! W któreś święto w tramwaju, zmierzającym do Belleville, apasz go zwymyślał, a prostytutka wzięła w obronę. Uśmiechał się; tramwajem wjeżdżał na swoją Kalwarję. Przemierzał liuttes Chaumont, obfite w rachityczne dzieci i park Monceaux, zaludniony tysiącem Jakó- bów. Wdrapywał się na każdą napotkaną wieżę: na kolumnę Bastylji, na wieżę Eiffla... Opierał się na balustradzie i patrzył, jak przepływa Sekwana, nie zawierająca już w sobie ani jednej kropli z czystych źródeł jego majątku. Potem wracał do hotelu. Na przystanku życiowym trzymał Fontrangesa jedynie widok neseseru: szczoteczka do golenia, oprawiona w srebro, brzytwy w nieposzlakowanym szyldkrecie — ta stal, to złoto, których nigdy nie tknęły ręce zarażone. Nadewszystko zapach benzoesu wydawał mu się wonią minionego szczęścia. Wylał kiedyś pachnidło do miednicy i zastąpił pierwszą z brzegu wodą kwiatową. Daremnie otwierał okna — wonna przeszłość nie chciała ulecieć! Cały pokój przez dwa dni pachniał benzoesem. Specjalne swoje mydło zmienił na Gibbsa. Ach, ileż dałby za to, żeby przeobrażenie dokonać się mogło poprostu przez zmianę kształtu flakonów i zawartości tub! Aż do połowy czerwca nic biedak nie zdołał przedsięwziąć — tak czuł się wieczorami szczęśliwy nad kuferkiem przeszłości. Któregoś dnia nawet — u fryzjera — zgodził się na rnanicu- rzystkę. Oddając jej dłoń, miał wrażenie, że po raz ostatni zaślubia czystość. Ale pewnego popołudnia zastał list od syna. Jakób skarżył się na straszne bóle głowy. Bolała go okropnie, tak okropnie, jak wtenczas, gdy miał dziesięć lat i spadł z konia. Umyślnie — chcąc zrobić ojcu przyjemność — robił aluzję do tego roku ich wzajemnych flirtów. Przeczytawszy list, Fontranges wyszedł.
Błądził po Montmartrze, zatrzymując się przed barami, obijając się o ich szyby, narówni z handlarzami lalek i z muzykantami, których żebraczą marszrutę podzielał. Poprzez każde drzwi oblewało go światło innego koloru. Fontranges stawał się różowy, potem niebieski, potem fiołkowy. Przemieniał barwy na ciele, które niebawem zmienić miało konsystencję. Po chwili szedł dalej. Dziewczyny nie śmiały zaczepiać smutnego starszego pana w pięknem ubraniu. Ostatni bród czystości otworzył się przed nim na placu Pigalle. Fontranges kiepsko znał te okolice. Przyjeżdżając do Paryża, nie zapuszczał się zwykle dalej, niż do Unji i poza zakrętem ulicy Royale mało dróg rozpoznawał. Nagle, na placu Opery — dokąd zawędrował jedynie ze względu na pochyłość terenu — zauważył bar, o którym kiedyś syn mu wspominał. Pchnął drzwi. To, co ujrzał, nie odpowiedziało oczekiwaniom. Mało stolików było zajętych. Kilku pisarzy spierało się w kącie o błędy ortograficzne w XVIII-ym wieku. Naprzeciwko jakiś prawnik z bokobrodami zaklejał list.
r
\Najwyraźniej: godzina rekreacji — pisarze mówią, adwokaci piszą. Kobiety ani na lekarstwo. Przed barmanem stal srebrny neseser, który Fontrangesowi przypomniał jego własne flakony, łóżko dotąd dziewicze w hotelu Luwr — minione, zgasłe szczęście. Od czasu do czasu podchodził do kontuaru ten lub ów miody człowiek; przepijał, rozpytując barmana, czy przyjdzie Janka i czy przyjdzie wojna. Przyjście obu wydawało się zapewnione ... Wreszcie wykwitła jakaś młoda kobieta.
Ubrana była krzykliwie we wszystkie kolory, jakie przed chwilą przymierzał Fontrangcs; krok jej wyrażał nawyk, pomieszany z niepewnością. Baron usiadł w głębi na kanapce, kobieta umieściła się tuż, opodal. Nie śmiała przemówić. Ale obstalowała ten sam napój i te same papierosy. Ciche pochlebstwo ujęło Fontrangesa. Podsunął ognia. Zbliżając zapałkę do twarzy, ujrzał wyraźnie lont, osadzony w karminie, tusz i puder; zwalczył odruch niechęci, pomyślał, że oto zapalić ma swój śmiertelny narkotyk, swoją ostatnią fajkę... Zapalił. Barman nie lubił nowoprzybyłej. Powiedziała to Fontrangesowi — zawsze zdaleka, ze względu na strach przed prześladowcą. W długim monologu, twarzą zwrócona do kontuaru, zapewniała, że nikt na święcie nie jest tak świetnie uposażony do walki z mężczyznami, jak ona — Indiana. Bo imię jej było Indiana; pochodziła z Melun. Od dziecka uczyła się, co to są mężczyźni; domek ojca
8 Giraudonx, Bella. 113
*v
przylegał do więzienia dla małoletnich i wszyscy zwolnieni stamliid a także wszyscy uciekinierzy jej właśnie zwierzali pierwsze słowo wolności. Tak, Indiana jest jej prawdziwem imieniem — przynajmniej teraz. Da-r wnicj nazywali ją Żcrincną. Nigdy jeszcze nic dala się nabrać żadnemu bulikowi. Zwolnionym zawsze odmawiała wody (jeszczeby też!) a uciekinierom wskazywała złą drogę. I)o starych zresztą także nie miała zaufania. Jeżeli na ulicy, albo tu w barze starzy rejenci i sędziowie zaczepiali, wymawiając identycznie te same słowa, co tamci kiedyś: Jak ci się powodzi, ślicznotko? — „odlewała" icli elegancko Mówiła ciągle, nie zwra
cając się do Fonlrangesa, nie przechylając głowy — w strachu przed barmanem ani młodym, ani starym, przedstawicielem nieokreślonego wieku, przeciwko któremu dziewczyna nie znała może broni, któremu może zawdzięczała swoje nieszczęścia. Ciągnęła opowieść życia, czyniąc to z dumą, jakgdyby wygłaszała dzieje nieustannych zwycięstw nad płcią nienawistną. Jako szesnastoletnia osoba, przebywała w koedukacyjnej bursie w Sam- puis, gdzie pan dr. llobin uczył chłopców grać na instrumentach rzniętych, a dziewczyny na dętych. Uczyła się na rożku. — Na myśliwskiej trąbce? — zainteresował się baron. — Nie, na rożku angielskim. — Zawsze urządzała tak, żeby wylot instrumentu znalazł się przed uchem d-ra Robina, który leż ostatecznie był mężczyzną.
liUCierpiał niewymownie. Zimą o trzeciej rano pozwalała sobie na rozkosz ściągania kołder ze śpiących chłopców. Trzęśli się, kichali. Dobrze im taki Kiedy Robin wyrzucił ją z zakładu, żałowała tylko psa — dużego żółtego foxa o długiej sierści. — To musiał być irlandzki ceter — sprostował Fontranges. Ze ściśniętcm sercem słuchał recilativu Walkirji. Walkirji, która zapominała
0 czterech szpitalach, dwunastu poronieniach oraz dwóch samobójstwach: jedno z powodu młodego Vieil-Picarda
1 jedno (w miesiąc później), na cześć Amerykanina — oba na polu wyścigowcm, gdzie wzięto ją za ofiarę totalizatora i odwieziono do domu ambulansem dżokic- jów. Ludzie na lurfie odkrywali głowy: mijała ich Indiana z Melun, wysadzona z siodła przez samo życie. Diamentem, który posiadała w tych czasach, wypisała na szybie karetki (żeby dokuczyć mężczyznom) różne impertynencje o koniach.
Barman podszedł do Fontrangesa zapytać, czy dziewczyna mu nie dokucza. Czy nie gada za głośno? Zastygła bez ruchu, patrząc na wroga umarłemi nagle oczami. Znoszono ją tutaj przez wzgląd na pewnego klienta-malarza, którego była modelką, ale niech tylko baron powie słowo — Indiana znajdzie się za drzwiami. Nie drgnęła nawet: trwała w roli modelki. Fontranges powiedział, by ją zostawiono w spokoju. Jednak nie odezwała się więcej. Mylą się grubo mężczyźni, jeżeli w ten sposób mają nadzieję się jej pozbyć — nie wymówi już ani sylaby. Przez zemstę — zaczęła dzwonić pod stołem. Barman nic mógł pojąć, skąd pochodzi dzwonienie i chodzlt od stołu do stołu. Jakże słodka jest taka dzwoniąca zemsta nad drabami, którzy skazali kobietę na alkohol, morfinę i kokainę! Fontrangcs myślał, jak to syn jego — mając lat pięć — zabawiał się uderzaniem w wielki dzwon, a wszyscy udawali popłoch i krzyczeli: ,.Ksiądz proboszcz jedziel Ach, niel — to państwo do la llocbefoucauld!" Tym razem również ani proboszcz, ani państwo de la llocbefoucauld nie odpowiedzieli na alarm Indiany. Porozumiewała się dalej z Fontrangesem zapomocą znaków, gestów i te biedne gesty wyjawiały wreszcie prawdziwe życie: pudełko z proszkami, sińce na ramionach, pusta portmonetka — świadkowie niezawodni. Wtem puściła podwiązka, więc dziewczyna poczerwieniała okropnie, bo należało zapiąć na nowo, nie zwracając uwagi barmana — w przeciwnym razie groziło wyrzucenie raz na zawsze. Rozpoczęta ze sobą samą robotę węża, akrobaty, który rozrywa na sobie łańcuchy, albo jeszcze: który przełyka żywe jeszcze, broniące się zwierzę, albo: ambasadora, któremu odpięły się szelki w chwili wręczania listów uwierzytelniających. Baron, nawykły do ustalania wieku stworzeń mało ku temu podatnych, jak naprzykład koni, kuropatw, saren — widział, że modelka ma lat dwadzieścia.
Potem bar zamknięto i goście wyszli. Z wrzaskiem sprzedawano dzienniki — mimo spóźnionej pory, bo właśnie był 3 lipiec igió roku i wszyscy przechodnie rozprawiali o Niemcach. Indiana jeździła do Niemiec. Pewien przyjaciel-Niemiec, powróciwszy z Paryża do Monachjnm, napisał po nią. Samotna w przedziale, wśród nocy usłyszała jakgdyby słowo „Munich“ i czem prędzej wysiadła. Była to stacyjka jakiejś wsi frankońskiej. Bez grosza (nic mogła w żaden sposób przypomnieć sobie nazwiska monachijskiego przyjaciela) — przesiedziała miesiąc w tej wiosce. Jak wyglądała egzystencja Indiany we Frankenlhal — unter — Main (ho tak brzmiał wyraz rzekomo podobny do słowa Munich), gdzie nie znała żywej duszy i nie umiała się z nikim porozumieć — pozostanie tajemnicą na wieki. Ale jak kto ma w sobie nieubłaganą pogardę dla męż.czyzn, zawsze da sobie radę. Jadała tam świetną zwierzynę — coś w rodzaju indyków, które zbierają się o północy i walczą — głuptasy — przy świetle księżyca o samicę. — Głuszce, albo cietrzewie — objaśnił Fontranges.
W rozpasaniu świateł — po klórem nastąpić miała noc czteroletnia — Paryż gorzał. Sklepikarze pozostawili sklepy otwarte i oświetlone. Baron przybyły do miasta dla złożenia mrocznej ofiary, eskortował Indianę po najmocniej błyszczącym ze wszystkich zwycięskich szlaków; zrzadka prostował tylko wiecznie nieścisłe nazwy,jakie Indiana nadawała spotykanym koniom i psom. Dozorca domu dziewczyny nie spał jeszcze. Oboje z żoną czekali na każdego lokatora zosobna, żeby dowiedzieć się czegoś nowego o Niemcach. Długo wypytywali Fontran- gesa; uspokajał, dodawał ducha. Nikt zapewne nie podejrzewał, że Indiana sprowadziła sobie kuzynka Kaiscral W kącie stróżówki mała dziewczynka wyglądała z łóżeczka. Indiana ją popicściła. Nic tak nie uspokaja, jak widok dobrze skrojonego ubrania, zaprasowanych spodni, czyściutkiej bielizny! Na każdem piętrze wychylała się głowa i ktoś zwracał się z zapytaniem do ślicznie ubranego pana. Uspokajał wszystkich, zwłaszcza dzieci, które głaskał od strony,, której nie dotknęła modelka. Tylko ten jeden dom \ppParyżu spał spokojnie tej nocy. Wreszcie dobrnięto dąjpiętra Indiany — do piętra bez dzieci. W pokoju nie", było wcale krzeseł. Pierwszy raz w życiu Fontrangcs Znalazł się w takim pokoju. Czuł się nieswój i pełenwzruszenia, niczem chrześcijanin w meczecie. On, który miał zwyczaj układać starannie ubrania, wyciągać Bodnie, rozprostowywać krawat — zmuszony do rzucenia wszystkiego byle jak — miał wrażenie, że oddaje się życiu nowemu, gdzie ubrania nigdy już nie będą potrzebne. Że zaraz utonie w czemś niena- zwanern ... Tymczasem cała Europa naśladowała go w tej właśnie chwili — oddając się wojnie.
Baron wrócił do hotelu Luwr w minutę po przyjeździe
Jakóba. W porywie egoizmu, który miał uchodzić za entuzjazm — Jakób okrył ojca pocałunkami. Ojciec mu je oddawał. Jak to wojna wszystko zacierał — myślał Jakób. — Wobec takiego kataklizmu, jakiemże głupstwem jest mój wypadeczek!... — Tylu ludzi szło na śmierć, starość tak nagła podgryzała każdego z kolegów, że chłopak czuł się oczyszczony. Miał rację. Zabito go w tymże 191Ć roku. Kula weszła przez ramię i popełzła do serca, jak robak... Co zaś do Indiany — dziewczyna była zdrowa.
Tymczasem
Bella i Bełlita de Fontranges, które na wiosnę — pod pretekstem
jakiejś epidemji — otrzymały zakaz całowania kogokolwiek,
nudziły się śmiertelnie. Ponieważ zaś podobieństwo między
niemi było ogromne, wpadły na myśl całowania luster.
M
oja
sprzeczka z Bellą nie w smak poszła Jeróme’owi i Piotrowi
cTOrgalesse.
W sali jadalnej Automobil-clubu spotykałem często tych dwóch czterdziestoletnich olbrzymów. Zawsze usadowieni przy tym samym stole koło okna, pochyleni w dwóch różnych kierunkach nad Placem Zgody, skrzy- żowanemi spojrzeniami śledzili powozy, autobusy, przechodniów ... Nadzorując z wysoka wieżę Eiltla i bramę Tuilerjów, formułowali ścisłe informacje na temat tego, co działo się w sercach paryżan. Zarówno oni obaj, jak ich najstarszy brat — Gontran, zdawali się pielęgnować wszystkie nałogi. Trzymali konie na wyścigach, grali w karty, posiadali kolekcję porcelany i złych obyczajów. A w gruncie rzeczy jedną tylko mieli wadę: ciekawość. Nie odznaczali się dyskrecją, gdyż ich pasja była tali żywa, że zgadzali się, by w oczach świata uchodzić z początku za natrętów, później za szpiegów, a wkońcu za neurasteników. Nikogo już nie niepokoili — wybaczano im, jak się wybacza perwersję. Grono przyjaciół nie-śmiałych nazywało ich psychologami. Niesłusznie; bowiem nie wystarczała im obserwacja jednostki, rodziny, rasy — obserwowali przez mikroskop i mikrofon wszystkich ^ bez wyjątku paryżan. Byli szpiegami Paryża na użytek sądu ostatecznego laików i światowców. Zresztą — poza swem zboczeniem — nie mieli w sobie ci panowie nic nieprzyjemnego, nic brutalnego, a nawet fałszywego. Wysocy, obdarzeni urodą łacińską pospolitą, ale nie dość banalną, by ich uczynić niedostrzegalnymi — odznaczali się zaletami, które rzadko idą w parze z niedyskrecją: taktem i wspaniałomyślnością. Wielki nos, powieki rozcięte aż po nasadę tegoż, uszy wspaniale uposażone we wszelkie ulepszenia konchy i labiryntu — przechowywały zmysły ostre, nieustannie ćwiczone w polowaniach i w sporcie. Wszystkie co do jednego psy i konie braci d’Orgalessc nabyte zostały u ludzi prywatnych — bowiem nastręczała się przytem okazja przeniknięcia po raz pierwszy do czyjegoś domu, czy też w czyjeś życie; czasami również robiło się to dla stwierdzenia, jaki efekt wywołają u sprzedającego pieniądze. Nawet samochody pochodziły z okazyjnego kupna, albo też bezpośrednio od wynalazców, ożywionych pasją własnego wynalazku.
Z urodzenia, a także na skutek wykształcenia klasycznego, trzej panowie interesowali się wyłącznie sekre- cikami owego stopu, podległego prawom cywilnym, wyzwolonego natomiast z praw moralnych, który nazywasię „towarzystwem". Zycie poufne takiego Chevreusc intrygowało ich mocniej, niż życie Potina, eskapady członka Akadcmji mocniej, niż przygody dżokieja — o ile, oczywiście, i Potin i dżokiej, przez amplitudę, czy wysoki poziom swego szaleństwa, nie obalili przegrody, która oddziela tragedję od łzawej komcdji. D Orgalessowic byli Racin’ami naszej epoki. Gromadzili, trzymając je w tajemnicy (bo paplali rzadko — chyba dla wywołania zwierzeń), istne albumy odruchów szlachetnych, nadludzkich, to znów aż nadto przyziemnych, niskich; gdyby nie oni, zjawiska te rozlałyby się, pozostawiając tyleż śladów, co siła błękitnego węgla. Osad najbardziej namacalny życia towarzyskiego — tysiąca miłości, gniewów, pod- łostek i złośliwych opuszczeń, miljoria sporów o to „co wypada" i setki procesów o plagjaty — wszystko to służyło jedynie do zcemcnlowania uczuć trzech braci; podobnie, jak cały węgiel błękitny w tym naszym początku stulecia służy jedynie do popędu małej fabryczki i do wyżywienia jednej rodziny w algierskiej prowincji Oran. Zdarzało się nieraz, że jeden, z Orgalessów — wyjechawszy do Indyj, czy do Japonji w celu uzyskania jakiejś rewelacji o lordzie Curzonie, lub o modnej podówczas amba- sadorowej — otrzymywał szyfrowaną depeszę tej treści: Stosunek Annibala stwierdzony. Porwanie Machildy niebawem- Gubili bowiem raczej sercem przewidzieć zdarzenie, niż fakt dokonany zrozumieć. To, co nazywali
sekretem, nigdy nie wlokło się w ogonie za pochodem wszechświata. INie mieli w sobie nic z detektywów, nic z uczonych, nie otwierali grobów. Ale pragnęli za wszelką cenę wyprzedzać o kilka godzin, czy o kilka poranków katastrofy uczuciowe i moralne, konflikty naszych czasów. Wytrawni — po trzydziestu latach dociekań — umieli wpośród intryg napozór najbanalniejszych odróżnić przygody, prowadzące ku śmierci. Najbardziej dramatyczną ich lekturą była kronika towarzyska w Gaulois i w Figaro wraz z jej sprawozdaniami baloweini, z pogrzebami i ślubami. Dla nekrologów — czytywali nawet Humanite. Czasami, gdy wiedza o stosunkach na kontynencie wydawała się zgłębiona do dna, a dramaty drzemały w zawiązku — pozostawiali jedną placówkę na czatach i we dwóch ruszali na podbój nowej ziemi. Jednak serca Argentyńczyków i radżów okazywały się zaledwie alfabetem, a torsy obywateli Stanów Zjednoczonych — transparentami. Wracali więc Orgalessowie z radością do Europy, do Francji zwłaszcza, gdzie fala miłości i gniewu zdążyła już wyróść w kształt widoczny. Latem — stosownie do mody — wyjeżdżali do Deauville, czy do La Baule. Tam — rozciągnąwszy na plaży trzy piękne nagie ciała — trwali w pozornej obojętności, intrygując i pobudzając miłostki w stanie uwiądu lub kiełkowania. Podczas gdy za plecami mrowił się tłum, przeniknięty przez nich i zrozumiany nawskroś, a przed oczami szemrała
otchłań — bracia rozprawiali o metafizyce. Zawsze zgodni co do ludzi i niezgodni na temat żywiołów, sprzeczali się z humorem o wrażenia i o materję, póki rosnący przypływ nie raczył ich zagarnąć. Odpływali daleko, stosując każdy własne wybiegi wobec fal i piasków, poddając się zosobna i indywidualnie prądom oraz algom. O ile wobec ludzi „stawali zawsze społem", o tyle od brzegu pędziły ich trzy różne systemy pływackie, trzy pragnienia śmierci lub przeżycia — najzupełniej odmienne. Widzieć można było z plaży, jak ten snop braterski, wstrząsany pierwotną potęgą, rozpada się na trzy egzemplarze, jak on przestaje istnieć... Orgalesso- wie wychodzili z morza prawie sobie wrodzy, prawie nieprzytomni — jak z uścisku śmierci.
Od kilku miesięcy Jeróine i Piotr byli smutni. Brat najstarszy zamierał powoli. Upadek z konia spowodował nieuleczalne obrażenia wątroby. Upokorzony, że doznał ciosu w jedyny organ, którego nazwa nie może być rozumiana pod przenośnią (przynajmniej w naszej epoce) — nie w serce, nie w trzewia, lecz w wątrobę — Gontran szybko zdążał ku temu, co Jeróine nazywał zaświatem, Piotr — krzyżówką, a on sam — nicością. Wszyscy trzej zresztą wystrzegali się rozmów na zagrobowe tematy. Lekarze dawali jeszcze Gon tranowi sześć miesięcy. Miał umrzeć na samym początku i()a6 roku. Wiedział o tern. Aby móc lepiej odróżniać w ludziach oznaki namiętności
i bólu — uparł się w swoim czasie odrobić medycynę i kliniki. Otóż niema objawu łatwiejszego do rozpo- > znania, niż oznaka bliskiej śmierci. Umiał także czytać z ręki. Na swojej odczytał: śmierć. Na płycie grobowej będą wyryte dwie daty: 1C7G—1926, przedzielone kre- seczką. Ta kreska — to j. go życie. — „Patrzajcie — powiedz!! — Gon tran miał równo pięćdziesiąt lat!“ — Nieprawda, bo umrze w styczniu, a urodził się w grudniu. Życie odbierało mu niesprawiedliwie prawie cały rok, postępowało sobie z nim, jak przystało na kupca-gro- sislę... Nie opuszczał mieszkania. Złościł się, że nosi imię Gon tran — tak mało stosowne dla nieboszczyka.
Nie bywało już teraz w przedpokoju odbijania pak z obrazami z przedmiotami sztuki, które dawniej uskuteczniał z taką gorączką, jak rozcinanie kopert świeżo nadeszłych. Listy od cywilizacji, od bieżącego stulecia przestały przychodzi.'. Chwilami chciał umrzeć. Umrzeć ostatecznie nawet przed końcem roku, żeby losowi spłatać figla. Później napływała pieszczotliwa myśl o dwóch cyfrach, które tak harmonijnie będą się dopełniały na marmurze, o tein półwieczu okrągłern... I dla rymu cyfr na własnym grobie Gonlran składał ofiarę z trzech straconych sezonów.
Ciekawość chorego nie stępiała bynajmniej. Wątpliwi przyjaciele szepnęli nawet braciom: „Biedny Gontranl Jak on to pewnie doskonale zniesie, jakie to dla niegobędzie interesujące I‘‘... Nie. To właśnie nie było interesujące... Z tem większem natomiast przeiędem węszył osobliwości roku. Daremnie bracia usiłowali czasami wmówić w niego Europę, gdzie cudzołożni błyszczą wiernością, młodzi małżonkowie się nie kłócą, księżne nic dostają bzika. Gontran — wprost przeciwnie — czuł, że 1926 rok będzie obfitował w dreptanie cnót i w kwiaty grzechu. Odgadywał, że piękne ofiary, które śledził od lal, w tym właśnie roku fatalnym rozerwą łańcuchy, odsłonią swej : racje i tajemnice. Gracze, będący uosobieniem uczciwości (podglądał ich od tak dawna), zaczną oszukiwać. Cierpiał, że nie dowie się nigdy, jat i koniec będzie miała afera Dubardeau-llebendart, jak się ułoży moja sprawa z Bellą. Gniewała go powolność Rebendarta i moja powolność. Oto, na skutek głupiego kunktatorstwa, życie najbliższych wkoło niego ludzi stawało się zagadnieniem, którego efekt pozostanie mu równie nieznany, jak ostateczny rezultat walki Anglosasów z Laty- nami, lub data zniknięcia skał nadbrzeżnych w Dieppe. Jakżeż powoli żyli ludzie tego lata! Reszta sił Gontrana zdawała się wsiąkać w nieśmiertelność stróża i listonosza. W bliskości śmierci rytm życia tętnił jakże fałszywie! Prawdziwe namiętności powinnyby się mieścić w ramach jednego popołudnia, wszystkie odruchy, rozsiane na przestrzeni roku w jednym co najwyżej tygodniu. Jakąż obłudą była właśnie ta powolność! W ciągu ośmiu dni taki Dubar-
1 27
deau — gdyby był szczerym człowiekiem — zdobyłby i porzucił Bellę... Ale, żeby ruszyć z miejsca żółwie, należałoby je skazać na rychłą śmierć, a jego — Gon- trana d’Orgalessc — obdarować zdrowiem.
Bracia podzielali niecierpliwość chorego. Po raz pierwszy w życiu posługiwali się kredytem i potęgą towarzyską (będącą wynikiem tylu posiadanych sekretów), by przyśpieszać zadzierzgnięcie niektórych związków i zerwanie innych. Dotąd nie czuli się uprawnieni do wkraczania w cudze przygody, podobnie jak ogrodnik nie czuje się w prawie przyśpieszania dojrzałości warzyw i owoców. Przez miłość dla Gontrana zrezygnowali z bezinteresownego stanowiska. Przez miłość dla umierającego zaczęli produkować nowalje. Oni, którzy z pogodą i lenistwem oczekiwali, by pan Bóg sprawił, że pan Chantillon- Luęay przyłapie wreszcie żonę in flagranti, by lord Bastle przedstawił wkońcu u dworu swoją amerykańską małżonkę, by ogłoszona została prawda o Barbette’cie — teraz, dla Gontrana przyśpieszyli te trzy rewelacje za- pomocą listów anonimowych, oraz wpływu na księcia de Galles. Skoro tylko posłyszeli gdzieś w salonie dowcipne słówko, zabawne porównanie, czem prędzej telefonowali do domu, w obawie, że osobista relacja może wypaść za późno. „Drogi bracie — telegrafowali — noc cudowna. Yronua porównała firmament, szczególnie dzisiaj wysoki, z maszyną do pisania, przesuniętą na wielkie litery..Do tego stopnia nowe metafory wydawały się Gontranowi prawdziwemi nowinami. Skoro zatem d’Orgalessovvic zaprosili mnie na obiad, wiedziałem, że chcą wkroczyć w moją miłość.
Umyślnie wyznaczyłem spotkanie na placu Opery, na środkowej wysepce, chcąc zmylić wszelkie tropy. Równało się to ustawieniu dwóch gończych w punkcie, gdzie krzyżują się ślady leśnej zwierzyny. Odór bardziej pospolity od zapachu ich zwykłych polowań sprawiał, że bracia tracili orjentację; ruch gwałtowniejszy od rytmu życia towarzyskiego podniecał nad miarę. Mieli wrażenie, że ramiona, wyciągnięte do numerków autobusowych, żebrzą o numerki na flirt, na namiętność. Widzieli, jak zapoczątkowują się, jak powstają z niczego znajomości, mające w ciągu tygodnia dostarczyć materjału do kroniki samobójstw lub publicznych zgorszeń; ujrzeli pierwszy pocałunek, ujrzeli zerwanie. Dla zrobienia przyjemności umierającemu Gontranowi dobrzeby było, gdyby świat ciągle tak kochał i zapominał w gwałtownem tempie ulicznem. Z żalem opuścili posterunek, wkrótce jednak rozpogodzili oblicza, bo w cukierni na Bulwarach spostrzegli znajomą i Jeróine wszedł za nią do sklepu sprawdzić, jakiego gatunku cukierki dama kupuje na prezent. Niebo było bardzo niebieskie, cały Paryż błyszczał. Szedłem po prawej stronie braci, żeby nie wyglądać na złodzieja między żandarmami i tylko prawa połowa mego ciała pławiła się w słońcu i w swobodzie. Strona serdeczna pozostawała pod kontrolą d’Orgalessów. Czułem, że prowadzą mnie ku ostatecznemu zerwaniu, lub ku pojednaniu — i posłusznie kroczyłem do Jockey Clubu.
Dzień był epokowy — otwarcie nowej siedziby Jockey’u. Strata dawnego lokalu dotknęła moich amfi- trjonów równie boleśnie, jak zniszczenie bibljoteki w Lo- wanjum. Stowarzyszenia, sławne restauracje miały dla nich powagę miejsc historycznych, stanowiły kulisy prawdziwego teatru, punkty Paryża najwrażliwsze, a zarazem najgodniejsze — takie, gdzie w szlachetnym automatyzmie, w cieple, uznanem przez maitre d’hótel’ów za najkorzystniejsze dla ludzkiej rasy, wzrastają i szerzą się namiętności, gniewy oraz bezbarwne nastroje. Były to swego rodzaju katedry. Fakt, że Jockey opuścił ulicę Auber, że arystokracja francuska, spragniona miłości lub gry nie będzie już — zdążając do Jockey’u — przechodzić koło fryzjera z wystawą w stylu Ilegence, że — w razie deszczu — nikt nie będzie już skracał drogi przez Grand Hotel, że na przestrzeni całej ulicy nie będzie się spotykało południowych Amerykanów, a dopiero na schodach — samych panów Soubise i Gramont, to wszystko wydawało się rzeczą niepojętą i mąciło zmysł orjentacji. Bracia czuli się pomniejszeni we własnych oczach, konstatując, że właściciele stajen wyścigowych nie będą o
dtąd — raz, czy dwa razy dziennie — wsiadali do kokieteryjnej windy, że głowy tylu znamienitych miljarder- skich rodów przestaną nasiąkać wonią mydełka, ot} lat pięćdziesięciu zakorzenioną w klubowych umywalniach. Usuwały się same podstawy kunsztu braci d’Orgalessów, oraz fundamenty wszystkich wielkich w Paryżu uczuci Śpieszyli więc do nowego lokalu, pełni niepokoju, pragnąc stwierdzić nareszcie, czy przyszły Jockey zdoła być — jak tamten dawniejszy — różą wiatrów i serc rozdrożem.
Przerzucone z pluszu w świeże wapno, stare sługusy kichały; spozierając markotnie w okna, wspominały z żalem widok na pokoje Grand Hotelu po drugiej stronie obcy — widok tak nieraz ciekawy. Lokaje denerwowali się wizytami wróbli i zięb, przeklinali dziecinne krzyki, dochodzące z ogrodu, zamiast dojrzałych odgłosów ulicy Auber. Wyszarzane paletka arystokracji francuskiej stanowiły — wśród nowego otoczenia — jedyny pierwiastek stałości, uchwytny dla lokajskich oczu. To była ta rzecz jedyna, którą zdołali ocalić z pośród fałszywych skór korduauskich, z pośród aksamitów, fren- dzelek i sznurów zakończonych chwastem. Nic im się tu nie podobało. Lustra, zamiast pogłębiać mrok, promieniały. Zamiast żeby w zwierciadle ukazywała się sylweta o pew- nern podobieństwie rodzinnem, widziałeś wszystkie detale własnej osoby, dokładnie powtórzone z tafli w taflę.
Gdy który r. członków obstalowywał grzanki, nie telefonowało się do stróżki, która miała zwyczaj przysmażać je w tylnych ubikacjach u fryzjera. Jeśli członkowi urwał się guzik albo rozdarła kieszeń, nie stało do szycia poczciwej guwernantki od doktora z czwartego piętra. Przepadły na zawsze miłe sekundy, spędzane między skrzydłami szklanego wiatraka, podczas gdy smakowite dania dymiły w rękach. Nie wiadomo już nawet było, jaka jest specjalność' kuchni Jockey’u! (Przed przeprowadzką był nią szpinak i kompot z rcnklodów.) I panowie — wchodząc — wyglądali, jakby wstępowali nie w progi nałogu, lecz raczej hotelu.
Jćróme i Piotr d’0rgalcsse pochłaniali wzrokiem dzie- m wiczość widoku. Na ścianach, pozbawionych jeszcze tajemnic, patosu, wspomnień — umieszczali już pierwszą ozdobę: przyszłe wspomnienie inauguracyjnego śniadania w towarzystwie przyjaciela Uelli i ich chorego brata. Brak okrągłych kanap pośrodku salonów (wynalazek, który pozwalał pięciu książętom rozmawiać ze sobą, wcale na siebie nie patrząc, jedyny ślad istnienia okrągłego stołu), zniesienie jelenich rogów w sieni, co uniemożliwiało ziemiańslwu francuskiemu popełnianie niektórych tłustych dowcipów — doprawdy te zjawiska wróżyły zmianę nawyków moralnych. Kwadrans oczekiwania na przekąski wymagał tym razem nowego zupełnie rozkładu uczuć. Tylko „Punc li" i „London 111 u g t r a t e d“ łączyły
w umysłach gości 1 personelu stary klub z nowym. Wydzierano je sobie, niczcin kartę identyczności. (Anglja ma swoje dobre strony.) Ale zastarzała woń fajki i spróchniałego zęba — tak droga ambasadorom, wracającym ze Wschodu, bankierom, zbiegłym z buduaru tancerki — ta woń zastąpiona została reklamowym zapachem. Pierwsze tchnienie wielopostaciowego tworu... Jeróme i Piotr wdychali je z rozkoszą. Zasypywali mnie milemi słówkami. Przedstawiali wszystkim. Czułem, że mnie sprowadzono, by zamurować w prezentacjach, jak się zamuro- wuje kola, lub złoty pieniądz w pierwszej ścianie gmachu. Nagle bracia zamilkli, wpatrzyli się we drzwi, mrugnęli do siebie. Oto zwierzyna zaczynała już na nich wychodzić: zjawiał się Ilebendart z Bellą.
Jedyny wolny stolik był koło nas. Bella zawahała się chwilę; wiedziałem, że myśli, czy starczy jej odwagi, by usiąść naprzeciw runie dla oszczędzenia mi widoku swego teścia. Ale Ilebendart już zajmował miejsce i już widziałem plecy Bclli. Pochylała się naprzód, oddając na pastwę spojrzeń jedynie zameczek naszyjnika, węzeł włosów i zapięcie sukni; bo lubiła być zapięta ztyłu, nigdy zprzodu, czy z boku. Czuła na sobie mój wzrok, czuła, że wszystkie jej zmysły, cały opór ma zapięcie ztyłu, że obejmuję oczami wszystko, co może ją obnażyć i oddać mi półprzytomną. Niema nic cięższego nad zgryzotę na barkach kobiecych: moja obecność sprawiała Belli uczucie,którego doznaje szampjon, dźwigający stodwadzieścia kilo. Ach, jakże radośnie witano sławny szpinak!
Pani ożyła przy tem daniu, nachyliła się nad jarzyną, niczem nad łąką. Gawędząc, śmiejąc się przed siebie — czuła jednak zapewne, że jej ramiona i lędźwie ledwie już znoszą ciężar. Chwilami dotykała zameczka od pereł, pierwszego guzika bluzki, grzebienia— ręką, jak gdyby nie swoją — przyjacielską. Nagle dłoń, sparzona moim wzrokiem, nikła. Ręka złodziejki — powiedziećby można, gdyby nie to, że uchodziła bez łupu. Jakże piękna jest troska,ciążąca na pięknem stworzeniu! Bella od czasu rozstania utyła, rozkwitła. Samotność wywarła na niej efekt taki, jaki na innych kobietach sprawia dziecko. Smutek zaokrąglił ramiona, nadał plecom ową piękną rnięsistość, utoczył łokcie, usunął z szyi muskuły — oblekł Bellę całą^v atłasowy pokrowiec. Nigdy już więcej nic uścisnę tamtego lekkiego, ruchliwego ciała — zaszyte zostało w skórę bardziej karinną i puszystą. Zaledwie przeczućbym je zdołał w łonie tej innej kobiety, której dłoń zdawała się co chwila szukać na sobie niewidocznych ściegów. Pani Rebendartowa młodsza siedziała niemal nieruchomo. Wiedziała, że przy lada geście odsłoni mi głowę niesympatycznego człowieka. Zrozumiałem męczeństwo bohaterów biblijnych i starożytnych, którym nie wolno było — odchodząc w śmierć — zwrócić głowy ku śmiertelnym — jedynemu ich ukochaniu. Pochylona ku przodowi, liiczem dziób okrętu — mojego okrętu — Bella przez cały ciąg posiłku pruła wody mego cierpienia, podczas gdy Rebendart (nowa syrena) usiłował, przy pomocy dowcipnych ataków na Tacyta, ściągnąć ją w odmęt prawoznawstwa i łiislorji. I)’Orga- łessowie z rozkoszą obserwowali torturę. Jockey nic okazał się ołtarzem bez ofiary. Jeden z braci wstał pod byle- jakim pretekstem, by zatelefonować Gontranowi, jak oto udało się pochwycić mnie i llcllę w sieć dzierzganą przez kelnerów między sąsiadującemi stolikami: musztarda, sól, a nawet te same kromki chicha, llebendart dojadał po mnie resztki kompotu. Zabrano Belli owoce, żeby je nam podać. Otrzymywałem od niej, co dawniej ofiarowywali sobie kochankowie: słodycze, jabłka... Skoro jeden stolik czegoś żądał, drugi musiał dostarczać. Zgodziła się na kawę. Nigdy — bodaj — jej nic pijała. Zawołałem — bardzo głośno — o kawę dla siebie. Sąsiadka drgnęła. Wiedziała, że mi kawy nic wolno, że mi ten napój szkodzi. Dotknąłem oto jednego z jej najwrażliwszych szwów. Kończyliśmy dania odżywcze, by przejść w dziedzinę narkotyków. Kawa, która dla pani Rebendart była jednym z ostatnich porywów ku swobodzie, ku obojętności, zaś dla mnie leciutką, leciutką ofiarą z życia — ten napój wyniósł nas przez chwilę wysoko ponad klubowy refektarz; zmysły zaostrzyły się nagle. Podano jednocześnie. Podniosłem więc filiżankę do ust w tejże sekundzie, gdy
Bella wargami dotykała swojej, a na każdy brzęk tamtej łyżeczki odpowiadał takiż brzęk u mnie. Zaledwie pusty czerepek zdołał opaść na blat sąsiedniego stolika, gdy moja filiżanka spoczęła również. Kawa zespoliła w jedno nasze dwa istnienia, zmusiła do gestów identycznych. Bella nie mogła nie pomyśleć o miłości Zażądałem głośno dru
giej filiżanki. Domagałem się, aby napój był mocniejszy i gorętszy. Bella spuściła głowę, skurczyła się tak, że ponad jej toczkiem dojrzałem czoło Rebendarta. Zmuszona znienacka do sekundowania mi w mojej grze, nie zechciała jednak posunąć się o krok dalej w sekretnem porozumieniu. Główny mailre d’hótel i gospodarz lokalu przybiegli osobiście, zawstydzeni wymówką, sprawdzić, czy tym razem kawa będzie dość dobra. Stoliki sąsiednie zainteresowały się moim imbryczkiem. Książę de Clermont wziął na bok gospodarza i namawiał, żeby — przy okazji przenosin — zaczęto podawać coś innego, niekoniecznie palone żołędzie. Wobec tych przygotowań, dowcipkowałem, usiłowałem śmiać się — jak człowiek, któremu przygotowują trapez linoskoczka, albo chlorek etylu; następnie, pod okiem dziesięciu starców, którzy za Ludwika XV stanowiliby radę regencyjną, wypiłem miksturę, mającą zaostrzyć walkę krwi z sercem nazbyt słabem. Kawa miała smak korka. Była to pierwsza kawa w mojem życiu, obdarzona tym smakiem. Kończyłem co tchu, a kiedy — o szczęście — znowu spojrzałem na stolikBelli, ujrzałem, że Rebendarta już przy nim nie było.
M
p
fi
inister, bardzo kwaśny, pośpieszył do
parlamentu, gdzie go właśnie interpelowano w sprawie monopolu
zapałczanego. Nie żeby nie cierpiał interpelacyj, ale tym razem
interpelalorcni był miody poseł ze stronnictwa „rad
i cal socialislc";
nie zdołał wykroić sobie fotelu na lewicy, więc atakował z
prawa. Mimo że w ciągu karjery opinje Rebendarta zmieniały się
nieco, okropnie nic lubił wygłaszać w kierunku prawicy oświadczeń
lewicowych i odwrotnie. A tu od dwóch tygodni ten Pujolet —
ciągłemi zapytaniami na temat kolejnictwa państwowego, jakiegoś
prefekta-rojalisty, działalności kon- gregacyj — zmuszał go do
wystąpień przeciw kolegom z Instytutu i z Jockey Clubu i do popisów
wolnomyśli- cielsko-republikańskich. Minister widział przed sobą
twarze, na których niemy wyrzut zapalał się tem jaskrawiej, że
żaden włos ciemny w brodzie, ani na czaszce nie tłumił efektu:
twarze unikały jego wzroku. Podczas gdy Pujolet, podniecony kąpielą
w reakcyjnym odmęcie, wściekał się i wyciskał z Rebendarta coraz
radykalniejsze wyznania, cała prawica trwała w bierności, i —
niechętna samozwańczej demonstracji — milczała. Pujolet toczył
pianę z ust, ciskając grzmiące pytanie: czy zakaz urządzania
procesyj będzie utrzymany? Trzeba było brnąć naprzód w obliczu
Barrćsa i Denys Cochina. To już naprawdę
zakrawało na zły smak. RebendarŁ miał wrażenie, jak- gdyby zmieniła się akustyka Izby, a właściwie jej ośrodka. Nie poznawał wprost klawiatury tej maszyny do mówienia, tak z kształtu podobnej do Remingtona. Ach, z jakimże gestem wyzwolenia zwracał się ku skrajnej lewicy, skoro tylko któryś z komunistów zabierał głos; później — z takimże gestem — ku prawicy, skoro nastręczała się okazja pochwał „naszej dzielnej armji"; w ten sposób zażywał smaku podwójnej szczerości. Co do mnie, błogosławiłem Pujoleta; dzięki niemu Bella pozostała sama w Klubie, o cztery kroki tylko odległa ode mnie. Cztery kroki nie do przestąpienia... Jednak czułem wahanie w nieruchomej ucieczce sąsiadki: pierścienie, pudełeczka złote, agrafki, wszystkie zwykłe okruchy leżały ciągle w rozsypco wokół jej spodka od kawy.
Świeciło ogromne słońce. Była godzina druga po południu, dzień właśnie jaśniał najdłuższy w roku. Wiatr ucichł. Złota pogoda ogarniała nawet wodę w klubowych karafkach i w basenie. Miesiąc dobiegał kresu. Nastąpić miał koniec rozdziału w historji wiatrów, deszczu, obłoków; ale każdy myślał, żo to w jego życiu nastąpi wytchnienie i hamował pęd myśli. Jedynie inoi dwaj ainfi- trjonowie, nie tracąc z uwagi nieszczęsnego brata, trwali w zabiegach. Gdyby nie oni, Bella odeszłaby pewnie w swoją stronę, ja w swoją. Panowie d’Orgalesse jednak dostrzegli aż nadto dobrze punkt styczny naszych prze
znaczeń i pośpieszyli je spoić. Poszli przywitać Bellę, przypomnieli, że obiecała towarzyszyć im na Igrzyska Olimpijskie i — zanim zdołała zmiarkować, czy ja także jadę — znaleźliśmy się wszyscy w aucie.
S
i
i
i
$
llella milczała. Czułem jej ciało, ogarnięte mojem lak, jakgdyby się z niego rodziła, a jednak odrębne i wrogie, jak wrogiem jest ciało noworodka matczynemu ciału. Krew jej inncini zupełnie krążyła drogami. Bella milczała zresztą równie uparcie w radości i w niechęci. Mowa była dla niej telefonem, do którego uciekała się pod przymusem. Monolog stanowiły skinięcia lub obrót głowy; dialog — słodka omdlałość. Okrzyki, westclinienia, onomatopeje — oto był język światowy tej pani; ten sam, co w najgorętszym uścisku. I nie wypływało to bynajmniej z uprzywilejowania życia fizycznego. Przeciwnie: mowa była dla Belli zbyt brutalna, ów hałas wyobrażeń, osiągany przy pomocy truc’ów, z których każdy
pozbawiał myśl ciepła, prawdy, czy szaleństwa — Bella nim gardziła. Nie stawała nigdy przed człowiekiem w sposób, w jaki to czynią inni: aby słyszeć lub by widzieć usta. Posiadała dar zachowywania się, jak przedmiot, jak stworzenie bez uszu. Bowiem inne więzy, różne najzupełniej od uznanych zmysłów — cały świat nieludzki łączył ją z ludźmi. Należało towarzyszyć jej w zapatrzeniu, w wewnętrznej rachubie, w pewnej ciepłocie duszy, nieopisanie dalekiej od temperatury wieku bieżącego. Zastanawiałem się doprawdy: po co, na co miałaby mówić, miałaby — mówiąc — nachylać ku rzeczywistości usta, zęby, równie w mojej wyobraźni niedosięgłe, jak spojrzenia. Chwilami myślałem, że jedynie jej zmysły nie były zmyślne. Po raz pierwszy spotykałem duszę kobiecą o mechanizmie oryginalnym. Powziąłem więc o cechach kobiety, o kształcie jej duszy znowu te same wątpliwości, jakie trapiły mnie w gimnazjum co do kształtu ciała. Bella wracała mi nieświadomość, dzieciństwo. Kochałem ją sposobami młodzieńca: z przyjaźnią dla ciała, z upojeniem dla myśli. Nie znałem ani jednego z powodów, dla których mnie opuściła, ale zgadzałem się roztrząsać z nią tak bez słów ten dramat, co nas dzielił: nasze obecne spotkanie zamieniało się w pierwszy match olimpijskiego widowiska ... Ona ... Zdawała się pełna nienawiści, pełna morderczych zamiarów we wzroku. Otóż ten moment właśnie szofer wybrał nu zmiażdżenie kundla.
Cóż za smutek — zobaczyć nagle rozlaną krew sobaczą w chwili, gdy chciałoby się niszczyć ludzi!
Pies nie był z gatunku, któryby mógł zainteresować d’Orgalessów. Wsiowe psiaku bez rasy, bez obroży, bez legitymacji, niezdolne do udziału w jakiejkolwiek światowej intrydze. Najpewniej — własność nauczyciela wcale niewiarołomnego, albo nadzorcy drogowego, nie znającego kart. Bella wysiadła, minio protestu naszych towarzyszy, nie uznających patetycznego zwierzęcia. Transplantacja ludzkiego cierpienia w ciało małpy, czy psa budziła w nich uczucia nieprzychylne. Ból — skoro przestawał być dobrem osobistem człowieka — interesował równie mało, jak elektryczność, para, albo popisy wulkanów. Tych panów raziło, że zwierzą z nicości myślowej przechodzi w nicość fizyczną poprzez śmierć — akt (w ich mniemaniu) boski. Poza tem nie cierpieli psów z powodu pcheł i usiłowali nastraszyć Bellę.
— Droga pani, niech go pani zostawi, z pewnością jest wściekły. Zresztą nic mu nie jest.
Bella głaskała psa. Leżał na boku. Los — na sposób trenera — miażdżąc żebra i golenie, nauczył go „robić umarłego" i podawać łapkę. Chustki nasze posłużyły do pierwszego opatrunku. Z łapą, naznaczoną monogramem Rebendartów, z brzuchem, przypieczętowanym inicjałami rodziny Dubardcau, kundel zdawał się uspokajać. Jednak weterynarz był konieczny. Pierwszy to raz w życiu d’Orgalessowie mieli się kłopotać o weterynarza. Ich zły humor wzrósł jeszcze. Żeby tak psi fryzjer albo akuszer — możnaby przeboleć. A nie sposób przecie także reperować kundla przy pomocy inasażystki, czy chińskiego mistrza pćdicur’yl Nagle — olśnienie —
— Słuchaj-no, Filipie. Nowa willa twego stryja jest o pięć minut stąd? Karol Diibardcau musi tam być teraz. Przecież to on zaszczepił czarnemu wyżłowi łapę białego setera?
Owszem, stryj był w willi.
— W drogę 1 Pies zdycha...
Nieprzytomni ze szczęścia na myśl, że wprowadzą Bellę do domu jej nieprzyjaciół, bracia wyszperali nawet w kieszeni stary kawałek cukru. Pies polizał i dał spokój czem prędzej — pełen zdumienia, że ludzie bawią się w częstowanie solą zwierząt rannych i wcale nie wesołych.
llclla pobladła, ltcbcndart podczas śniadania zwierzył jej, że Dubardeau organizuje tego popołudnia w nowej swojej posiadłości spisek na rząd. Dowiedział się z pewnego źródła, że kolo czwartej zbiorą się tam: marszałek Bauer, Emanuel MoTsc i redaktor największego z wieczorowych dzienników. Dziwny spisek, w którym ośmielali się brać udział ambasador hiszpański, Antoine — dyrektor teatru Odeon, i Blavfcnc, w przeddzień zaledwie
na skutek amnestji, uwolniony z Jersey po pięciu latach wygnania, Bella spróbowała zamknąć, powierzyć psa d’Orgalessom. Ale ci, nieufni, wysiedli pierwsi i poszli naprzód. Musiała więc pójść także, przymykajjic oczy, prowadzona — na podobieństwo ślepej — przez nieszczęsnego kundla wprost do doinu wrogów.
Wydało jej się z chwilą, gdy willa stała się widoczna, że stryjowie moi (jak na konspiratorów) dziwne przywdzieli stroje: ubrani byli bowiem w to płócienne fartuchy, co to się je kupuje po 10 franków na ulicy Akademji Medycznej; w negliże od intymnych spotkań z anatomją, czy z logarytmami. Tylko wyplamione wapnem i sadzą... Marszalek Bauer i Antoine — dwa brudasy •— wyważywszy dopiero co ramy okienne na strychu (Antoine, nawykły do domów z płótna, do okien z kartonu, uczynił to z niemałym wysiłkiem), odcinali się na tle mansardy w pozie wyczekiwania. O, bo spisek był realniejszy od przewidywań Rebendartal Przedsiębiorca, który miał willę — od wielu lat niezamieszkałą — odrestaurować, skrewił z powodu strejków. Otóż rodzina moja — niezłomnie zdecydowana na zamieszkanie w willi zaraz w pierwszym dniu lata — pod presją przedhistorycznych konieczności podzieliła się (niczem klan Noego u wyjścia z arki) na grupy murarzy, stolarzy i malarzy. Pierwsza zaraz noc wypadła dżdżysta, sufity przepuszczały wodę. Każdy ze stryjów otrzymał prysznicw łóżku i musiał się uciekać — stosownie do swoich upodobań historycznych — do środków ochronnych w postaci namiotu, szałasu, baldachimu, czy nawet parasola, przytwierdzonego w głowach łóżka. Po przebudzeniu postanowiono zwrócić się z apelem do przyjaciół; do przyjaciół najsilniejszych, do tych, którzy zdolni są do chodzenia po dachach, zginają sztaby żelazne i' lubią dźwigać belki. I gdyby policja Rebendarta była przenikliwa, musiałoby ją to napełnić zgrozą, że do konspiracji zapisane zostały same wielkoludy w rodzaju Rauera, albo znakomici siłacze, jak np. ambasador hiszpański. Jeden tylko stryj Juljusz nie zgłosił się na wezwanie, gdyż — opętany szałem biegunowo przeciwnym — od sześciu tygodni usiłował za wszelką cenę rozłożyć ion. Właśnie dzisiaj miał nadzieję dopiąć wreszcie swego. Za każdym razem, co skrzypnęła furtka, konspiratorzy przypuszczali, że to on idzie; że już się stado, i że od tej chwili budować będą na świecie o atomach nagle rozszczepionych. Dął wicher. Należało na noc spodziewać się burzy i w tej ostatniej wiosennej godzinie rodzina Dubardeau — przez telefon i przez pocztę zwerbowawszy aktorów, polityków i strategów — przy ich pomocy umacniała dachówki oraz okiennice. Antoine od czasu do czasu odbiegał, oglądał dom z perspektywy, jak się to robi wobec deko- racyj, uprzedzał, gdy spostrzegł szczelinę 'między deskami, czy cegłami; i wszyscy wtenczas śpieszyli ku temu miejscu, iiiczcm bobry ilo wznoszenia tamy. Dzień był naelektry- zowany i dziki, ostatni dzień wiosenny, uczyniony na podobieństwo dni pierwotnych z całą ich barwną jaskrawością, od której ludzie jaskiniowi z trudem zapewne odróżniali własne uczucia, buntownicza niebieskość, szczery chrom, czerwień obłudna... Przyodziani w laboratoryjne szaty, uzbrojeni w piły i świdry — stryjowie zaprawdę wyglądali na wielkich eksperymentatorów przy robocie, bo leż robola ich była wielkiem doświadczeniem. Doświadczeniem, które — jeśli się uda — daje człowiekowi dom.
Wśród takich oto okoliczności ujrzała Bella sławne arcywzory pychy, egoizmu i niedowiarstwa. Konspiro- wali nazewnątrz przeciw wiatrowi i deszczom, podczas gdy wewnątrz trwał spisek przeciw przepierzeniom salonu. Jeden tylko Blavóne zachowałna sobie ubranie — garnitur, kupiony w Jersey tegoż popołudnia, kiedy od agencji Reutera dowiedział się o ułaskawieniu i kiedy — nieprzytomny — nie umiał trafić do potrzebnego sklepu, biorąc fotografa za krawca, piekarnię za magazyn z konfekcją, obijając się o witryny, niczcm ptak, który dostrzegł swobodę. Stryjowie — mimo jego chudość i osłabienie — zaprosili go do współpracy, żeby odrazu, bez sladjów pośrednich, stanął w jednym szeregu z bohaterami i znakomitościami. Z uwagi na nowy garnitur oszczędzono mu ciężkiej roboty. Najpierw więc miał zająć się usunięciem z parku i z willi Siadów po uprzednich lokatorach. Zadanie nie przypadło Blavćne’owi do gustu, gdyż doin służył przedtem za sierociniec magistracki. Przykro było wyrzucać dziecinne graciki... W zaroślach — zamiast gniazd — znajdowało się stołeczki, piórniki — jedyne rodzeństwo sierot. Banita nie mógł oprzeć się podręcznikom, które leżały jeszcze po kątach gdzie niegdzie. Jakiś anonimowy dobroczyńca wykreślił z nich co do jednej wzmianki o matkach, o ojcach (o ojcu Bayarda, o matce św. Ludwika), tak że wszelkie czyny sławne zdawać się mogły dziełem podrzutków' i bękartów. Po czterech latach wygnania Blavene, wracając do Francji, był przygotowany na ojczyznę o słabym przyroście ludności, na kraj ludzi dorosłych, ale nigdy
— na państwo sierot. To też, wbrew chęciom gospodarzy, traktujących go, jak rekonwalescenta i kierujących
— na dowód zaufania, oraz przez delikatność — ku arystokratyczniejszyin zajęciom (czyszczenie luster, malowanie ram), nie czuł się dobrze. Wyjść z niewoli i zabrać się odrazu do zdobienia modrością i karminem boazeryj salonu Ludwika XV — to nie było przyjemne. Blavene nie miał siły zostawiać po sobie we Francji śladów aż tak wykwintnie kolorowych: nie czuł w duszy tych pięknych barw. I nie jest przecież miło nakładać samemu szminkę na twarz kobiety, która nas wczoraj zdradziła... Puścił wodze wzrokowi, ogarniał krajobraz, gdzie u kresu nic stawał wreszcie ocean, tylko obłoki opływały prowincję łłc de France — wyspę wśród nieba. Spróbował następnie czyścić bronzy pastą i przecierać zwierciadła; ale ta praca, nadająca coraz więcej blasku własnym odbiciom, przywołująca niejako z wygnania te odbicia — to również okazało się nieznośne. Więc, porzuciwszy puszki z maściami i proszkami, jak się porzuca kosmetyki, myśląc o kąpieli — Blavene ściągnął mary- uarkę i zabrał się do dźwigania ciężarów. Odtąd już lylkc nosił belki, a nawet zdołał ogrodzić studnię. Rankiem używał samych słów ordynarnych, bez wdzięku i dowcipu; zabierał się na nowo do ojczystego języka od strony wyrażeń najbardziej codziennych. Teraz zaś, korzystając ze sposobności, dostarczonej przez moich stryjów, chwytał z ziemi francuskiej to, co najcięższe, najbardziej lnalcrjalnc. Z przyjemnością najwyższą wymawiał słowa: chlcb, wino, dobranoc. I dla tejże samej przyczyny czuł się oczyszczony przez zetknięcie z kamieniem, z drzewem — sercem kopalń i lasów. Stryjowie odczuli rycłiło nastrój gościa i nie przeszkadzali mu już, gdy deski zakładał na ramiona. Usłyszeliśmy, jak śmiał się na drabinie. Wśród katorgi szczęścia, wśród przyjacielskiej niewoli, odnalazł wreszcie śmiech bękart własnego kraju.
Zaaferowanie gospodarzy i gości było tak wielkie, że nikt przybycia naszego nie zauważył. Po chwili pod-
m
szedł do mnie ojciec z gwoźdźmi w ustach i zasmoloną ręką dotknął mego ramienia. Nic nauczył się jeszcze sztuczki ciesielskiej, polegającej na wsysaniu szpikulców. Spróbował mnie ucałować — iście po marsjańsku — temi żclazncmi ostrzami. Pies się uspokoił. Bella ze zdumieniem przyglądała się robocie. Wyobraźnia, natchnienie, rozświetlały twarze panów na dachu — zupełnie, jak w godzinie prac laboratoryjnych. Ponad normę był tylko pot — oznaka działań najistotniej ludzkich. W ciągu dnia stryjowie odkryli nowe spsoby wkręcania śrub, przytwierdzania klamek, opróżniania rezerwuarów. Wielka fala genjalncj wynalazczości przepłynęła przez drobniutkie rzemiosła i przez robotnicze nawyki. Cztery pary twórczych oczu przyjrzało się młotkom, obcęgom i stolarskiemu klejowi. Teraz, w obliczu nadciągającej burzy — mimo błyskawic i mimo przestróg ambasadora, który zapewniał, żc piorun zabił raz. lekkoatletę w chwili podnoszenia hantli — stryj Karol obsadzał na dachu piorunochron, najprawdziwszą dla nas banderę rodzinną.
Zresztą, zaledwie zdołaliśmy się skupić w salonie wokół rannego brysia, do którego stryjowie przystąpili — w braku innych narzędzi — z ekierkami, sznurami, z sekatorem (instrumenty raczej do operowania domów służącel), gdy piorun — wzgardziwszy wynalazkiem Franklina, wiedzą i panami Dubardeau — trzasnął w małą wierzbę na podwórku. Padła. I czem prędzej
m
Blavfenc pociągnął ją na plecach do drwalni. Deszcz lał. Dr? iwo było ciężkie. Ale banita z rozkoszą przenosiłby dziś nawet ludzkie trupy.
#
Bella
rozmarzona —• telegrafowali d’Orgale»sov ie do brata podczas
wspólnego obiadu w drodze powrotnej, w Wersalu... — I ona i Filip
po raz drugi poprosili o kawę. —S
ierpień
był niezwykle upalny. Jednak Rebendart kazał zamknąć wodotrysk w
ogrodzie. Minister korzystał z wakacyj parlamentarnych, by
przygotować akt oskarżenia przeciw mojej rodzinie; i szmer wody
przeszkadzał mu w pracy. Kosy, ukarane razem z panami Dubardeau,
daremnie wyglądały kąpieli. Wieczorami koło dziewiątej, skoro
Rebendart wyszedł, woźny pi zeinykał się w cieniu, odkręcał
kran i zostawiał tak na godzinę — Poczem wracał do mieszkania z
uczuciem, że napoił ziemię całą, co nie przeszkadzało mu mieć
miny — nieco zawstydzonej — owego ojca, który, by ulżyć córce,
spijał nadmiar pokarmu z jej piersi. Rebendart, tkwiący w samem
centrum sprawiedliwości, bez trudu znalazł sankcję prawną na
każde posunięcie stryjów i ojca. Działalność stryja Juljusza,
zapładn jąca kontynent przez system bankowy nadto altruistyczny —
kwalifikowała się do sądu karnego. Działalność stryja Emila,
skutkiem której powstała międzynarudówkaradjo-telefoniczna,
podpadała pod kompetencję Trybunału Handlowego. Ojciec, który
sprze-
ciwił się zerwaniu z Anglją i z Ameryką, winien stanąć przed Trybunałem Najwyższym. Grecy z powodzeniem zlecićby mogli llebendartowi postępowanie prawne przeciw tym swoim bohaterom mitycznym, czy rzeczywistym, którzy — zbyt daleko posunąwszy mądrość albo inicjatywę — nie dość srogo za to zostali ukarani. Trybunał Dwunastu — dla Ikara i wygnanie — dla Arystydesal Wiedząc zaś, że Francuzi chętnie kwestjonują wyrok: sądów, natomiast uważają za nieodwołalne werdykty, przeprowadzone bez sędziów — perfidny wrjg robił wszystko, by sprawę Dubardeau skierować na drogi postępowania doraźnego Wybory były tuż za pasem.
Moment o tyle dla Rebendarta pomyślny, że partje, stojące u steru, w okresie takim zazwyczaj zamiast narzucać rządowi swoją wolę — zależą od jego zachcianek. Opinja Izby znaidowała się wobec ministra w stanie najmniejszego oporu. Więc, czyniąc gesty lekarza, hipno- tyzerskim głosem dyktował w stronę drzemiących foteli taktykę, którą miały zastosować po przebudzeniu. Na sam dźwięk nazwiska Duhardcau wzdrygal się każdy poseł, niepewien własnego stosunku do owych trzech głosek, a jednak przeświadczony, że o postawie jego decydować już będzie wyłącznic Rcbendart. Totumfaccy dyktatora postarali się również, aby nazwisko nasze zestawić z różneini okrzyczancmi skandalami. A więc: sprawa Emila Dubardeau nastąpić miała bezpośrednio po sprawie Landru, sprawa Juljusza umieszczona została między dwoma procesami o zdradę stanu. A wiadomo, że jeśli się figurowało między dwoma łotrami, kilku wieków trzeba, by tłumek zapomniał. Ani parlament, ani społeczeństwo nie protestowało. Wszyscy zresztą niezależni mężczyźni Francji znajdowali się właśnie w Con- trexeville, zaś wszystkie kobiety wierne w przyjaźni i odważne — w Luxeuil. W ciągu dwóch miesięcy nazwisko nasze zbladło dostatecznie na to, by Ilebendart ośmielił się zapowiedzieć rychłe aresztowanie stryja Juljusza.
Pozostaliśmy tego lata wpobliżu Paryża, koło Saint Gcrrnain, bo gdyby którykolwiek z nas zechciał wyjechać zagranicę, Ilcbendart począłby oczywiście trąbić o ucieczce. Co wieczór przyjeżdżałem na obiad do rodziny i co wieczór komunikowałem jakąś złą wiadomość, oraz wręczałem listy i dzienniki. Mieszkaliśmy niemal na szczycie wzgórza, gdzie wznosi się wersalski akwedukt i prawie naprzeciw akweduktu w Marły. Paryż leżał w dole przed nami. Dnie były długie i kiedy przybywałem, słońce stało jeszcze wysoko. Stryjowie i ojciec — podobnie jak nie uznawali choroby — nie zgadzali się również na upał. Na góreczce, której jedyną ochłodę jtanowił widok dwóch akweduktów, na szosach kamienistych, pozbawionych wszelkiego cienia, po bruku, zjedzonym przez wszystkie szkorbuty, ci panowie — uwiesiwszy surduty (obok zielonego fraka drugi mundur rodzinny) na przydrożnych słupkach — uparcie ćwiczyli się w sztuce rowerowej. Nic mieli dotychczas po temu czasu, ni sposobności. Zastawałem staruszków przystrojonych we wszystkie odznaki, właściwe nieposłusznym dzieciom, puszczonym samopas: fizyk obnosił guza na czole, były minister miał podarte spodnie. Przy stole wychodziło najaw, że palec jest zwichnięty, że krzyż jest stłuczony... Znosili doler gliwości z tą samą wzgardą i powagą, jak rany (cenne dla świata), zdobyte w obcowaniu z radem i z gazami wybuchowemi. Jedyną troską było, że rower jest jeden, gdyż każdy z panów chciał uchodzić za zdolniejszego i natrząsał się ze współzawodnika. Udawali, że nie czują postronka, który ich trzyma — jak wyrzutków — u bram Paryża; ale — jeśli zdarzyło się stryjowi Karolowi nic móc zatrzymać roweru i popędzić po zboczu Marlijskiem aż do rogatki — czem prędzej łapał taksówkę i wracał do nas. Z wyjątkiem fizyka, który na sąsiedniej wieży założył sobie telegraf bez drutu i ustawił aparaty optyczne, każdy odczuwał dotkliwie odsunięcie od zwykłego warsztatu pracy. Jednak, w braku rzadkich owadów, przyrodnik rzucał się na mrówki, finansista zawierał przyjaźń z urzędnikiem filji Credit Lyonnais w St. Germain. I nie skarżył się żaden, że musi wracać do samego po- czątkul Brak wizyt, listów, zniknięcie różnych stałych bywalców przypisywano, — o niepoprawny optymizmie! — wakacjom. Okres od i lipca do r5 listopada jest dla
» niewdzięczników doprawdy okresem bardzo łatwym. Od
czasu do czasu czytywaliśmy w gazetach wzmianki o przejeździć przez Paryż niektórych starych przyjaciół. Wtedy stryjowie, z punktu widzenia początkujących cyklistów oceniając trudności dojazdu do naszego domu, z lckkiem ^ sercem wybaczali brak pamięci. Jakgdyby exprczydcnt
Francji, albo minister finansów, albo sławna poetka musieli rowerem zjawiać się na wizyty! Przy okazji śniadań w Paryżu przekonałem się, że „piękny świat" coraz
staranniej nas unika Stwierdziłem, że w ciągu dwóch
miesięcy stosunek opinji d o naszego klanu gruntownie się zmienił. Szczęście i powodzenie mają akustykę cudowną; dowcipy Juljusza, tak dawniej kolportowane, wyszły z użytku, cały styl rodzinny przestał prawie interesować. Najznakomitsi uczeni świata, mężowie stanu najpożyteczniejsi, popadali w niełaskę, na podobieństwo śpiewaków kabaretowych, czy bokserów. Gdybym miał kochankę, zaobserwowałbym u niej z pewnością przypływ tkliwości: że oto oddaje się synowi wyklętych... Tymczasem stryjowie nie chcieli nic zauważyć nowego w sposobie, w jaki oddawała się im wiedza. Nic życzyli sobie korzystać dla celów naukowych i literackich z przypływu intuicji, jaki idzie wślad za nieszczęściem. Pisano do nich rzadziej? Nie odwiedzano wcale? Ależ wakacjcl Ustały niezliczone prezenty od ogrodników i od przejezdnych książąt? Wiadomo — wakacje. Wakacje stor-
czyków, wakacje perskich rękopisów... Ambasador (który ,
jakoby tylko do nas wracał z Dalekiego Wschodu), gdzieś w okolicy Singapuru czy Port Saidu przerzucając pienia i korespondencję, skierował nagle ster na Wersal, gdzie właśnie przebywał Iłcbcndart, ale bynajmniej nie na St. Germain, gdzie osiedli panowie Dubardeau. Wakacje wdzięczności, odwagi... Przychodziły jeszcze prospekty wielkich magazynów, zawiadomienia o ślubach i pogrzebach. Moi krewni dość mieli wyobraźni, by wystarczył im nawet ten teoretyczny kontakt z ludzkością. Pewnego pięknego poranku pocztarz przyniósł nowiutki rower — dar bezimienny. To ja kupiłem. Otóż przypisywali prezent każdemu z niewdzięczników pokoleń Wszystko w porządku: byli zadowoleni.
Cierpieli jednak mocno. Przynajmniej dniem i podczas pracy. Niezbędna im była codzienna kąpiel w odmęcie dobrych znajomych, pół-znajomych, w fali głosów i śmiechu. Pracowali bowiem wśród hałasu, w pokojach przechodnich nie tylko na skutek przyzwyczajenia. Gwar przepływających ludzi, ludzi nazwiskiem Durand, czy Dupont, Płoch czy llecliainort, La Ilochefoucauld, czy Uzes — nieustanna ich obecność odgrywała rolę fermentu, który gwarantował dobry wynik doświadczeń.
We wszystkich sludjaeh nad związkami gazów, nad roślinami dwupłciowemi, nad żywotnością Austrji mogliby nasi uczeni do wyliczenia zmieszanych czynników dodawać: plus człowiek. Obecność pospolitaka o nazwisku Labaville spowodowała kiedyś udanie się syntezy. Skoro zbrakło Labavilłc'a z jego spinkami, z jego kaszmirowym krawatem i wspaniałym pierścieniem — stryj Karol pracował niechętnie. Wszyscy oni, podnosząc oczy z nad chemikaljów i trucizn, potrzebowali twarzy ludzkiej na wycieraczkę dla wzroku, czy pióra. Nawet astronom na swojej wieży i w obliczu firmamentu, musiał czuć koło siebie blade policzki sekretarza, llytm ziemskiego życia wokół eksperymentów, zakrojonych na skalę cyklopów, czy Marsjan, konieczny był może, by praca nie zeszła na tory pozaludzkie. Otóż teraz prąd przyjaciół, serum ziemskie — znikło. Pewnego wieczora zastałem ojca i stryjów samotnych, czego nigdy w życiu dotąd nie widziałem. Nawet do uroczystości rodzinnych zawsze któryś z nich potrafił przemycić „odwiecznego" przyjaciela, albo chociażby zapóźnionego od rana gościa. Zawsze w domu znajdował się człowiek brzydki, czy piękny, który przechodził z rąk do rąk na podobieństwo kota pensjonatowego i któremu — niczem kotowi — powierzano sekrety ... Tego dnia byli sami. Nie zdawali sobie sprawy, czemu są mniej rozmowni, mniej weseli, niż zwykle. Dlatego, oczywiście, że len wieczór oznaczał pewnego rodzaju koniec świata. Paryż zapłonął, roziskrzył się ... Z pięciu miljoiiów ludzi, stłoczonych w kotlinie, nikt przy nas nie stawał. Telegraf bez drutu zagadał: żadnaz dwóch miljardów istot, rozsianych na kontynencie, nie spijała po nas wytłoczyn, żadna nie słuchała opowieści o naszej roli przy traktacie wersalskim. Nadeszła poczta wieczorna. Ale listy zdarzały się już teraz tylko od równych w wiedzy i w genjuszu. Listów, podpisanych nazwiskami z szyldów, tym razem nie było. Nadszedł jedynie tclefonogram od pani Curie i długa epistoła od Anatola France’a... Państwo Roudinot zapomnieli o nas. Rodzina drobnych urzędniczków — skończonych miernot — dla której (nie wiadomo właściwie dlaczego) wyłaziliśmy zawsze ze skóry, żeby miała miejsca na najpiękniejsze widowiska wojenne. Przez czas bitwy nad Marną, dzięki nam, siedzieli w samym Paryżu; daliśmy im na kwaterę generała Pershinga; a podczas pochodu triumfalnego rozpierali się na estradzie tuż przy Wielkim Łuku. Zapomnieli również niejacy pp. Bahut, wieczni aspiranci do uroczystości pokojowych (skąd ten pacyfizm? Ci ludzie kłócili się nieustannie) — A więc lożo na rosyjski balet, bilety na obchody jubileuszowe — Telefon zadzwonił. Okazało się, że to poprostu Vincent dTndy... Czemuż nic Wagnerl Jedyne dusze, jedyne nazwiska, które obecnie nawiedzały naszą samotność, były to duszo i imiona osobistości sławnych, poniekąd nieśmiertelnych, nie związanych z życiem i równie interesujących po śmierci, jak teraz. Czyżbyśmy mieli być skazani na wyłączne towarzystwo Tomasza Hardy'ego, Ein-
Steina, Focha, na jakiś dialog śmiertelny między żywymi, na rozmówki z Vercingćtorixem, z Fćnćlonem i Lavoi- sierem? Wszystko było nam wierne, wszystko niezmienne w nieważkiem państwie; ale znaki, wymieniane od znakomitości do znakomitości, wyglądały doprawdy cokolwiek na pierwsze ognie sygnalizacyjne po wzgórzach — w czasie, gdy zaczynali dopiero istnieć ludzie, zaś nie istniała ludzkość. Anteny, wyjęte z fluidów, mówiły do siebie jeszcze, ale nie były już żywe. Aeroplany dziesiątkami krążyły wokół nas, przed zachodem słońca wracając lądować do Chaville; zaloty ich wszakże dawały rozkosz ściśle teoretyczną. Pozostali w odosobnieniu: wynalazca serum przeciwrakowego, wynalazca lampy elek- trycznej do fuzjonowania gazów i teoretyk wędrówek ludzkości. Zbrakło w ich gronie: wynalazcy pasów higje- nicznych i łańcuszkowych spinek — brakowało ludzkości.
Tymczasem noc nadchodziła. Noc, która większości śmiertelnych daje poczucie jedni z żywiołami, t. zw. wiecznemi, która zbliża do wybranego boga, przynosi wyzwolenie z pęt doczesnego świata. Mojej rodzinie — przeciwnie — ta noc przyniosła kontakt ze współmieszkańcami planety. Ponad miastem reklamy świetlne wygłaszały nazwiska, tak potrzebne do pracy: Duval, Citroen. Aparaty radjowe (bardziej zresztą doskonale u nas, niż gdziekolwiek), zasypywały nowinami, wymieniały z na-
*“ JmSczro Bale*,zwiska solistów wieży Eiffla, panów Peignecod i Miliard, w jednej chwili wyrzucały ze siebie wszystko, co fale — od Nauen po Szanghaj — zawierają z rozkoszy music- hallów, finansów i polityki. Nawiązywały się stosunki z niewdzięcznikami i ze zdrajcami poprzez orkiestrę gwardji republikańskiej, przez komunikat armji zbawienia. Była to godzina pospolitości dla żywiołów, rozpętanych przez wiedzę; festyn przedmiejski elektrycznych ludzi. Stryjowie i ojciec, którzy lubili zresztą dosiadać drewnianych koni w Neuilly i zachodzić do kabaretu, chwalili sobie len jarmark. Z tarasu, gdzie w czasie wojny była stacja podsłuchowa niemieckich łodzi podwodnych (sygnały ich dochodziły, jakgdyby niesione przez wodę, nie przez powietrze; od strony morza Północnego — ostre, od strony Śródziemnego — łagodne), z tego tarasu płynął obecnie glos śpiewaczki, monologi i wynik wyścigów. Jednocześnie notowano tam skrzętnie dwa podstępne i dziecinne komunikaty o nas, obok prawdziwie wojennych posunięć na tenże sam temat. We wtorek otwarty bywał kinematograf w Louveciennes; chadzaliśmy całą gromadą oglądać Trzech Muszkieterów, albo filmy z aktualjami. Ale obrazy z przed kilku miesięcy wydawały się przedwiecznie stare i potęgowały we mnie wrażenie rodziny, ocalałej z potopu, która — dla przypomnienia zasobnych epok — ogląda mikrofony, pozostawione przez już nieistniejącą policję, albo dyski, prze- •howywanc w piwnicach Muzeum Sztuki i Rzemiosł. Z miasta, rozgorzałego u naszych stóp, widzieliśmy tylko lin je świateł, które były ulicami, kloce ogniste — pomniki i koła świetlne — place. Jedyne zwierzęta, co nas dotykały w locie — nietoperze — należały do zwierząt przedhistorycznych. Służba przybrała ton głosu ściszony, zaczęła ujawniać pewne cechy boskie, właściwe wiernym poddanym w czasie powodzi, czy innych klęsk. Doszło do tego, że często spoglądaliśmy teraz na termometr, na barometr, jakgdybyśmy wchodzili na szczyt i pragnęli pobić rekord wysokości. Lektura również przechodziła w wyższe rcgjony. W sposób nieznaczny książki nowe i łatwe, których przeczytanie i przedyskutowanie nie wymagało więcej, niż dnia czasu, ustępowały książkom wielkim. Stryj Karol zgłębiał Fausta, stryj Juljusz „Wstęp do Medycyny Doświadczalnej", ojciec — Robinsona Cru- zoego. Wyjeżdżając do Paryża, zabierałem z sobą listę książek, których miała dostarczyć modna księgarnia: żądano Riblji albo Monteskjusza. Pewnego dnia nie wytrzymałem i przywiozłem na śniadanie Fontrangesa.
Nigdy, zaiste, cudzoziemiec, zjawiający się pośród gościnnego i ciekawego narodu, nigdy pułki, przybywające na odsiecz oblężonemu miastu nie były witane goręcej od Fontrangesa w mojej rodzinie. Ten pogrobowiec znikłej ludzkości posiadał wszystkie atrybuty, w jakieby go przyodział podręcznik historji, napisany przez obserwatorów z innej planety: krawat Lavalliere, laseczka ze złotą gałką, monokl. Ta sama szlachetna dezynwoltura, którą odznaczały się zbroje Fontrangesów w czasie wojny stuletniej, wyróżniała teraz czarną marynarkę z pętlicami. Chusteczka cała niemal wypływała z kieszonki, monokl na jedwabnym sznureczku wydawał się jedynem wahadłem myśli; ale paznokcie były bez zarzutu, włosy wonne i suche. Z pewnością wprowadziłem do domu człowieka, myjącego się najpiękniejszem mydłem świata. Gesty czynił szerokie, ugrzecznione, oddawał mnóstwo pochwał osobom i przedmiotem (Marsjanie muszą tak właśnie wyobrażać sobie ludzi). Przed śniadaniem stryjowie zabrali gościa do Marły. Kłaniał się księżom, zakonnicom, nagrobkom, i całe mieszczaństwo, wywieszone przez okna, oglądało z respektem zakładnika, którego oprowadzali panowie Dubardeau. Spostrzegł na kominku w gabinecie fotograf ję Iłenana. Bardzo wiele słyszał o llenanie. Jako życie rodzinne — bez zarzutu? Nieprawdaż? Przekonania katolickie może trochę mniej pewne? Skłonił się. — A ten portret? Kipling? — Bardzo żałuje, że nie miał nigdy sposobności go przeczytać. Stryjowie krzątali się, zaaferowani. Porzucili Robinsona, Montaigne’a i Ewan- gelję. Każdy poszukiwał w zakresie swojej specjalności, coby mogło posłużyć za drabinę do wwindowania w rozmowę stworzenia cichego, nieuczonego, o gołębiem sercu. Na szczęście wokół nas pełno było przedmiotów, z klóremi
Fontranges nigdy nie obcował np. rower. Członkowie Instytutu z zapałem poczęli objaśniać istotę welocypedu — cudownego wynalazku współczesności. Zdjęto tylne koło; szlachcic szczególnie zainteresował się bilami i zmianą szybkości. Czyż nie uniknęłoby się mnóstwa chorób, gdyby nasze stawy funkcjonowały w sposób podobny? Ośmielając się zwolna wobec wszystkowiedzących gospodarzy, gość zadawał pytania, których od czasu młodości nigdy nie miał okazji zadawać i które — z miernym skutkiem — stawiał mu jego syn. Jak działają latarnie morskie? Co to właściwie jest przypływ? Czy to prawda, że księżyc powoduje przypływy? Czy zielony węgiel ma perspektywę rozwoju taką, jak węgiel biały? Cały kwe- stjonarjusz w sprawach morza, które Fontranges znal z jednego dnia, spędzonego w Dieppe — z widzenia, tak jak Kiplinga i Renana. Powrócił do hotelu Louvre, obła dowany dokładnemi wiadomościami na temat wędrówek węgorzy i ich rozradzania się, na temat fabryczki, która zużytkowuje przypływ i odpływ Z atolu Gaskońskiej, a także o pięknej zielonej barwie naszych ogni ostrzegawczych, czego tak strasznie zazdroszczą nam Anglicy. Stryj Juljusz obiecał, że każe umieścić na wieży główne modele morskich lamp (mógł zrobić to bez trudu, gdyż był w przyjaźni z konserwatorem składów) i wypróbować je któregoś wieczoru na użytek barona. Fontranges musiał wkrótce Paryż opuścić i już nas drugi raz nie odwiedzD.Ale paryżanie w ciągu wrześniowych nocy mogli widzieć, łyskające z Marły, ognie wszelkich kolorów, wszelkiego Irwania i siły. Były to znaki, ostrzegające o cyplu Raz, o skalach podwodnych Sanguinaires, o blokadzie Morza Śródziemnego i o zarazie w Saigonie. Właściwie zaś... poprostu stryjowie dawali sygnały ostatniemu człowiekowi.
ROZDZIAŁ VIII.
\V /przeddzień Wszystkich Świętych żandarmerja * ® z Marły uprzedziła stryja Karola i mego ojca, że po południu mają się stawić w Minister jum Sprawiedliwości. Rebendart ich wzywał. W czasie śniadania wpadł samochodem Molse i zawiadomił, że nakaz aresztowania jest podpisany.
— Znalazł sposób — oświadczył bankier.
Nie bardzo to nas pocieszyło. Wiedzieliśmy, jaki szacunek miał Molse dla „sposobów" i jakie znaczenie przypisywał im w życiu. Opowiadał sam, że jeśli — dzieckiem — uszedł śmierci, która zabrała większość jego braci, to tylko dlatego, że w czas wykrył sposób uniknięcia róży (przy stałem jadaniu fig suszonych), sposób leczenia wrzodów zapomocą plastra z papieru, służącego do zawijania cukru, sposób wreszcie na odkażanie mleka owczego. Będąc z kimś dobrze, dziesięciu minut nie mógł wytrzymać, żeby nie zaznajomić z własnym sposobem wdrapywania się bez pomocy na wierzchołek piramid, ze sposobem, w jaki należy oddychać pod wodą, ze sposobem na wybrnięcie z labiryntu, sposobem na to, żeby Forain milczał, i t. d., i t. d.... W dniu, kiedy opowiedziałem mu, że Francuzi — jeśli chcą unieruchomić jeńców niemieckich — poprostu odcinają im guziki u spodni, w tym dniu przestał wątpić o zwycięstwie Francji. Dziesięć takich „sposobów" i wojna będzie skończona — nawet bez używania truc’ów amerykańskich. Bank był w oczach Moi'se’a jedynym żywiołem, wobec którego nikły wszelkie fortele i sposobiki. Z chwilą gdy
0 banku zachodziła mowa, w duszy Emanuela budziły się zwyczajne cnoty marynarzy, poskramiaczy i strażaków. Przepadały gdzieś bez śladu zabobony, nawyki... Pisał pierwszem piórem z brzega, mówił każdym językiem,
1 wówczas roiły się wokół niego sposoby, których imię: zuchwałość, mord, samobójstwo, nawet nadzieja — fortel szmaragdowy.
— Ciekaw jestem, jaki! — gadał, roztargniony, jak gdyby poszukiwał wyrazu do krzyżówki.
Stryj mój i ojciec nie przejmowali się tak znowu łatwo. Po kawie przeszli się raz ostatni po parku, gdzie jesień — na „sposób" tym razem nowy — zamiast pożółcić liście — zaczerwieniła je karmazynowo. Uprzedni dzień był dżdżysty. Po kotach i prostokątach wilgotniejszych rozpoznawali miejsca zniszczonych basenów, a kilka pięknych obłoków — nieruchomych na niebie — zdawało się również zajmować pozycje klasyczne. Syrnbo-
laini wierności były zatem: woda i mgła. Podczas gdy ' nasi panowie mijali sztachetę zwierzyńca, dwa kozły spojrzały ku nim zdaleka, pełne współczucia dla ludzi — więźniów. Nie byli nimi jeszcze. Ale przygotowywali się — z uśmiechem. Tym razem ja palcowałem walizę, którą tylokrotnie ładowali dla mnie w czasie wojennych urlopów. Znali ją równie dokładnie, jak moją wówczas pojemność; wiedzieli, ile neseser zmieścić może i ile ja zdołam pochłonąć butelek rumu, tablic czekolady, karczochów. Miałem obecnie wymierzyć walizę dokumentami i książkami. Ojciec wszedł do pokoju w chwili, gdy kładłem na wierzch trykot wełniany (mogło być chłodno w więzieniu), oraz papierosy — uśmiechnął się: syn pakował mu uczniowski kuferek.
Moise bez pośpiechu wiózł nas do Paryża. Słońce było za nami. Odczuwaliśmy chłód, ale zato plecy szofera błyszczały od pozłoty. Kobiety, dzieci, mężczyźni korzystali z pogody, by zanieść chryzantem na cmentarz. Jedynie sklepy ogrodników pozostały otwarte. Wszystkie gałęzie handlu ustąpiły dziś targowi złocieni. Rumianki, bogonje, róże skryły się wstydliwie. Ktokolwiek niósł te przestarzałe kwiaty, zdawał się używać starych lekarstw. Chryzantema — lek Dalekiego Wschodu — nawet na tych tu przedmieściach uznana została za najlepszy środek na żałość, na żałobę. Smutek po umarłych zamieniony został w całej Francji na troskę: jaki kolo
rchryzantem wybrać dla nieboszczyka — żółty, lila, czy biały? Ilodziny jasno ubrane, obładowane kwieciem, kroczyły drogą, którą nazajutrz przebywać miały w żałobie i z próżnemi rękami. Przeciwieństwo teatru, antyteza sztuczności. Na prawdziwe wdowy wyglądały doprawdy tylko kobiety bez złocieni, a na sieroty — dzieci, bawiące się bez kwiatów. Żadnych zresztą znaków, żadnych pozdrowień od śmierci w tym krótkim i tak pięknym dniu. Umarli również przygotowywali się do swego święta przez wzmożoną skromność, przez zanik bardziej całkowity. Rył to jedyny dzień w roku, kiedy po ich królestwie chodziło się, mówiąc głośno, biegając; jedyny dzień, kiedy ich tam nie stało. Skoro wreszcie ukazał się Paryż ze swoją kratą u wejścia, ze swymi nadzorcami, ze swoim tłumem — odczuliśmy uspokojenie, słodycz, że wkraczamy oto na cmentarz najobszerniejszy.
Oddałem walizę portjerowi w hotelu Ritza i — podając się za sekretarza — uzyskałem prawo towarzyszenia ojcu i stryjowi do Minislcrjum. Woźni, źle poinformowani, prowadzali nas tam i sam w poszukiwaniu pustej sali i zatrzymali się wreszcie w hallu, gdzie — w okresie, kiedy Minister Sprawiedliwości był prezesem Rady
— obradowała Konferencja Ambasadorów. Tutaj właśnie
— między iunemi — podarto na strzępy Austrję i okrojono Niemcy. W dni letnie, kiedy wszędzie jest pusto, sala z czcrwonem obiciem, z lustrami o ściętych krawę- dziacli, z, inarmurowcmi stolarni — przypominała rzeźnię. Europa robiła oszczędności. Los rzadko zmienia efekty, które wyrobiły mu w hislorji opinję ironicznej inteligencji: zmuszał oto teraz ojca w dniu jego aresztowania do przystanku na polu własnej minionej chwały. Sztuczka dosyć tania; ale żart osiągnął zenit, gdy — zamiast Rebcndarta — trzydziestu młodzieńców weszło do sali i obsiadło stół w kształcie podkowy (byli to kandydaci do llady Stanu); a uadewszystko — gdy egzaminator, otworzywszy kopertę, odczytał lemat konkursu. Żądano mianowicie, aby obecni sięgnęli do r. 1919 i spróbowali — każdy po swojemu — zrekonstruować Europę. Czasu było poddostalkiem: trzy godziny.
Zawszeć dla ojca trafiała się okazja. Ubawiło go, że — podobnie jak w kraju, gdzie sułtan odstępuje na dzień jeden panowanie studentowi, wybranemu przez rówieśników — Konferencja Ambasadorów powierzała dziś Europę dłoniom młodzieńczym, z których wiele nigdy jeszcze nie tknęło kobiety. Wszyscy zresztą ci panowie zdawali się oddawać zajęciu codziennemu, i — rządkiem opuściwszy ramiona — zapisywali czem prędzej wielkie puste arkusze, jedyne w kancelarjach Europy stronice dotąd białe. Od czasu do czasu podnosili głowy i wtedy ojciec — niezwykle biegły w odcyfrowywaniu refleksów miast na twarzach negocjatorów — poznawał zaraz, kto zastanawia się nad Kłajpedą, kto nadFiurne, kto nad Temcswarem. Jeden tylko kręcił się, temperował ołówek, całą postawą wyrażał, że nie wie, jak odbudować Europę. Na jego usprawiedliwienie należy wszakże przyznać, że siedział niewygodnie, że miał między kolanami tę samą nogę od stołu, która tak utrudniła sytuację delegatowi amerykańskiemu, która — być może — odstręczyła Stany Zjednoczone od udziału w konferencji. To wszystko, co dokuczało Ameryce: źle umieszczona noga, kałamarz za daleko, obrączka od portjery,
0 którą uderzała głowa — obecnie wywołałp zdenerwowanie młodzieńca. A może też umiał odbudowywać tylko Azję, albo stosować tylko modną politykę międzymorza, albo jeszcze: tylko naftę urniał sprawiedliwie rozdzielać I... Zrezygnował i opuścił salę, gdzie dwudziestu dziewięciu jego kolegów, zupełnie już rozkro- chmalonych, bez zachowania jakiejkolwiek ostrożności, zrywało bandaże ze starego lądu. Wszakże w chwili gdy nas młodzieniec inijał, podszedł do ojca, skłonił się
1 — znajdując wymówkę dla swojej głupoty, czy lenistwa — rzekł:
— Wstyd mi było opracowywać ten temat przy panu.
Poczem znikł, odbudowawszy dumę mego ojca.
— Proszę wejść — odezwał się Ilcbendart. Wkroczyliśmy do gabinetu. Minister Sprawiedliwości
stał przed biurkiem, twarzą zwrócony ku drzwiom, nieruchomy. Chociaż było jeszcze jasno, żyrandol rozhłysł tuż nad głowami delikwentów, usiłując wydobyć z nas — ku naszemu zmieszaniu — nasz cień najmniej ludzki. Cztery nagie kobiety przy lustrach, dzierżąc wagi, które oczekiwały ze wskazówką na martwym punkcie, wyglądały, jakgdyby miały za zadanie przyłapać in flagranti trzech ubranych mężczyzn. Nigdy jeszcze nie widziałem tylu wag, rzeźbionych w drzewie i odlanych w gipsie. Wobec ich mnogości mała ważka na listy — jedyny instrument z prawdziwego metalu — wyglądała na broń i przywodziła na myśl tortury. Larubanon, podsekretarz stanu, z miną zarazem leniwą i służalczą katowskiego pachołka, próbował palcem jej ostrza.
Rebendart nie poprosił usiąść. Sytuacja — w jego mniemaniu — prawdopodobnie nie znosiła kanapy ani fotelu. Biurko stało koło kominka, nie żeby lubił ciepło, lecz że nie cierpiał pisać przy oknie, blisko drzew. Jeżeli gąsienica wpadła mu w zdanie, albo łątka utonęła w kałamarzu (jakiż drobiazg wobec atramentu, zalewającego całą Europę) — owe atomy i przejawy żyda przyrody, którego nie regulają laickie przepisy, na dziesięć minut obrzydzały mu władzę. Lecz dzisiaj, na tle olbrzymiego ogniska, promieniał jak mściciel. Widać było, że cały wysiłek skierowany był na to, by na naszych ustach zjawiły się słowa, umożliwiające zdawna przygotowane
trzy odpowiedzi: o dobrym obywatelu, o obowiązku i o pysze. Tylko stenografka zajęła krzesło, jedyna w tym pokoju kobieta ubrana między tyloma rzeźbami i obrazami. Ruda, nadmiernie uperfumowana — piękne riało — koncentrowała na sobie zapachy, cienie, zbędne włoski ze wszystkich zgromadzonych tu istot nagich i należycie gładkich. Nieruchoma i bez uprzedzeń, patrząc w nas fiołkowemi oczyma, wyprowadzała na scenę — przez falowanie piersi i pozycję nóg mocno odsłoniętych — czynnik nie tyle dystrakcji, co właśnie żarliwości. Obojętna niczem sama historja i — jak ona — przygnieciona wł&snemi wdziękami, panna stukała w klawisze, z pod których snuł się pasek, podobny do komunikatu giełdowego, gdzie Rebendarl miał nadzieję -przed upływem godziny wpisać prawdziwy kurs honoru i prawdziwą cenę władzy. Życie zdradzało się u tej kobiety tylko w ruchu powiek i w pewnem ledwie znacznem napięciu wzroku, wywolanein obecnością młodego człowieka. Pracując od dziesięciu lat w Ministerjum, była jedynym autentycznym świadkiem procesów, scen, zatargów między władcami Iłepubliki; jedynym również świadkiem niewrażliwym, gdyż przy spotkaniu — po biurze — z pomocnikiem naczelnika stacji (swoim kochankiem) nie miewała inu nic do powiedzenia z zakresn spraw urzędowych. Jednak poczucie wagi wielkich pojedynków było jej dostępne: dlatego nie poprawiała nigdy włosów, jeśli przeciąg je poruszył w czasie rozprawy, nie obciągała bluzki zsuniętej z ramienia, nie śliniła zerwanych w pończosze oczek. Do ogólnej sali stenotypistek wracała z owych schadzek, odartych z kokieterji i fałszywego wstydu, prawie tak zmiętoszona przez łiistorję, jakby to być mogło po rozmowie z przedsiębiorczym szefem, llebendart obrócił się ku niej, podnosząc głos. Ojciec, natomiast, zawczasu głos przytłumiał — właśnie przez wzgląd na maszynistkę. Ilowicm pierwszy traktował zawsze łiistorję, jak kobietę, albo jak świadka, a drugi — jak srogiego sędziego.
— Panowie... zaczął Rebendart. — Czy pan przestanie? — zwrócił się nagle do Larubanona. Ten wyciągnął wówczas z nosa palec wskazujący — przedmiot odrazy i oburzenia sąsiadek z autobusu. Krótkowidz na prawe oko i dalckowidz na lewe, miał przytem nogi krzywe, gdyż dopiero w wieku lat dziesięciu został przez wiedzę ortopedyczną wybawiony od kalectwa. (Podarł później wszystkie swoje dziecinne fotografje). Oto jak wyglądał owoc tajemnej, aczkolwiek sławnej, miłości jednego z budowniczych Republiki i śpiewaczki, którą Gam- betta nazywał — ponieważ śpiewała fałszywie za Cesarstwa, a czysto po łj-ym września — Słowikiem Dnia. W ciągu całego tego kwartału, kiedy uchwalano prawa, dotyczące wyboru prezydenta i ustawę prasową, marszałek Izby — zupełnie jak w miejscowościach kąpiclo- wy cli, gdzie antrakty teatralne trwają godzinę, żeby widzowie mogli pójść do sal gry — zawieszał posiedzenia popołudniowe na godzinę, żeby nowym świecznikom politycznym dać możność zejścia się z artystkami ancien regime’u. Między innymi prezes ministrów, cały lśniący od wygłoszonych prawd, z paszczą zapchaną kanapkami, życiodajny już na trzydzieści kroków — i śpiewaczka, wyzłocona przez młodą sławę i przez jesień, atłasowa w dotknięciu, pełna zdrowia oraz neorepublikańskiej żarliwości — ci dwoje również znajdowali czas na uściski, pośród rzekomych Boulle’ów, pośród adamaszków lyoń- skich i pierwszych obrazów Gervexa. Tak powstał Laru- banon. Sierota niemal od urodzenia, ale złożony na stopniach Państwa... Potworek zdołał w cudowny sposób połączyć półinteligencję z półambicją. To też służyło mu półszczęście. Ożenił się z dziewczyną napół piękną, wyposażoną w pół miljona franków. W parlamencie zdobył półpowodzenie. Ale na nowem stanowisku musiał, niestety, stwierdzić, że bynajmniej nie wiele — jak to sobie wyobrażał — pozostało mu u Fortuny kredytu. Przeciwnie — maximum wysiłku inteligencji i siły życiowej okazało się już poza nim. Od trzech miesięcy półministrowania daremnie silił się wykryć w sobie powody, dla których los miałby uczynić z niego ministra w całej pełni. Psuł sprawy; po raz pierwszy w życiu w sposób straszliwy potrzebował pieniędzy. Owa sroga cnota
i stałość, które uważał za swoją potęgę i co, rzeczy- wiście — gdyby pozostał referentem — zapewniłoby mu śmierć w prawdzie oraz wierności małżeńskiej, owo przekonanie o własnej misji republikańskiej, dzięki któremu to przekonaniu przez 35 lat ani razu nie wpadł pod * samochód — wszystko wydało inu się teraz śmieszne, nie
aktualne... Jednak nie starczało siły, by wytworzyć w sobie cnoty i powołanie większej miary. Każda piękna rzecz w święcie: perły, rubiny, złoto — z chwilą kiedy nagle odkrywała swoje znaczenie — gasiła jednocześnie jakieś drobne światełko. I noc poczęła zapadać... Miesiąc miniony wtajemniczył Larubanona w urok kolorowych sztychów, w piękno emalji i blask latarń Hispano Suizy. Tracił panowanie nad sobą. Wczoraj omal nie zrozumiał Ucmbrandta... A więc krok jeden do okradania Skarbu! W punkcie, w którym kończyła się uczciwość i szlachectwo duszy — w tym samym punkcie stawały do dyspozycji już tylko intryga i podłość. Najmniejsze zboczenie z własnej paraboli, które każdy inny człowiek naprawiłby poprostu dobrym humorem, czy dowcipem — syn Słowika musiał tuszować aż krzywoprzysięstwem i potwarzą. Brud zalewał powoli pedantyczne i naiwne ideały: uwielbienie dla prawa rzymskiego ustępowało pokerowi, namiętność dla publicysty Tocqueville’a — rozpuście. Różne podejrzane osobistości, które wkoło ministra chowają się za plecami wysłanników bardziej poprawnych, skupiły się teraz koło podsekretarza stanu, świadome jego cynizmu, a zarazem słabości. Nie przepędzał ich. Na skutek braku odwagi — w tej swojej przełomowej chwili — wolał mieć osobiście do czynienia z pokutnym maklerem, niż z jego pełnomocnikiem-po- słem, z właścicielem sekretnego domu gry, niż z jego adwokatem — radcą miejskim. Zbrodnie i przestępstwa, na wezwanie Rebcndarta śpieszące do ministerjum w stroikach uczciwych, parlamentarnych — do wiceministra wkraczały bez szminki. Ku jego przerażeniu zresztą, gdyż zdawał sobie sprawę, że nie zdoła nigdy odznaczyć się więcej, niż pólzręcznością i zadzierzgnąć więcej, niż półintrygę.
— Panowie — podjął llefc^ndart, podczas kiedy Laru- banon błądził wzrokiem po wdziękach jednej z czterech nagich kobiet, będącej jakoby portretem jego matki — panowie... mam przed sobą przykre zadanie. Jestem zmuszony oskarżyć panów o zbrodnię sprzeniewierzenia .. .
Larubanon — wiecznie ruchliwy — zaciągnąwszy za nami storę, przezornie powrócił na stronę niewinnych. Poczem, przez podwójne binokle, których jedno szkło przybliżało, zaś drugie oddalało, wpatrzył się w uda matczyne, idealnie równe — symbol najwyższej sprawiedliwości.
— Tylko sprzeniewierzenia? — spytał stryj Karol.
Oto nadszedł odpowiedni moment na monolog o pysze
.Rebendart zawahał się i na zawsze zmarnował
okazję.
— Dokument, który odczyta panom pan Larubanon — odparł ze wściekłością — nie pozostawi co do tego żadnych wątpień.
Larubanon otworzył tekę z aktami; już miał zacząć czytać, gdy -— nagle zaniepokojony — oddał papier ministrowi.
— Czy teni’
Dygnitarz zniecierpliwił się.
— Wiesz pan dobrze, że nie. W sprawie firmy Dessa- line, z kwitem podpisanym: Dubardeau. — Spostrzegłem, że ojciec zbladł. Za czasów swego posłowania uzyskał jakieś roboty dla tej firmy. W kilka miesięcy później Dessaline wręczył mu — dla wspólnego przyjaciela, który popadł w nieszczęście — czek na 5o tysięcy franków, zaś on i stryj Karol ten czek podpisali. Jakiś bankier. przyjaciel Rebendarta, -musiał ich zdradzić. Świadków żadnych. Dłużnik — w Meksyku. Dessaline umarł. Czyn szlachetny — spełniwszy się — pozostawiał rzeczywiście, jako trupa — brzydki postępek.
Larubanon ciągle nie znajdował potrzebnej teczki. Jednak godzinę temu oba papiery leżały jeszcze na biurku. Ukłuł się nawet spinaczem, który je łączył. Na dowód prawdy pokazał skrwawioną chusteczkę. Zresztą nos nawet zaplamił sobie krwią... Bez powodzenia usi-
lował wycisnąć jeszcze kroplę z zaschniętej ranki. Reben- dart zadzwonił.
— Panna Vergue — rozkazał.
Panna Vergue weszła zaraz. Mleczna cera, jednak rozkwit nie mniejszy, niż u stenografki. W każdym z magazynów luksusowych, otaczających ministerjum, nabyła jego najtańszą specjalność: u Coty’ego — reklamowe perfumy, u Orsay’a — ostatnią pomadkę do ust, u Ili- gauda — puder po 3.25. Najmniej kosztowna maska kobieca w całej centralnej dzielnicy Paryża. Ale pod cerą słowiańską i pod tandetną farbką — zamiast krwi — krążyło samu szczęście. Kobieta, stworzona dla rozkoszy week-end'u, w przeddzień święta umarłych (naj- ostatniejszy weelc-endl) promieniała, jak słońce. Oczy jej zroszone były pierwszorzędnemi sokami, a usta obciągnięte zbytkownym naskórkiem. Teczka, którą niosła, nie chciała się otworzyć, więc młoda osoba przytuliła bibułki do piersi, niczcin stado gołębic. Wyroki całowały się z szelestem, noty werbalne pieściły skrzydłami. Wyznawszy nieświadomość sprawy, urzędniczka wyszła, a na jej miejsce wkroczyła p. Larbit, lepiej znana w biurze pod imieniem panny Stuk-Stuk. Tłuściutka, zaszyta w pa- jety. Tak więc scena rozdźwięków między sercami mę- skiemi rozgrywała się pośród tłumu kobiet, które darzyły uśmiechem obie strony równomiernie, jakgdyby Reben- dartowie i Dubardeau walczyli o nie; tło walki zaśbyło do tego stopnia naturalne, przyjemne, zdrowe — ' że ton dramatyczny zupełnie zanikał. Piękne jejmo- ścianki posiadały zresztą postawę i krzyże mocne, właściwe żonom atletów, służącym za piedestał do mężowskich ćwiczeń. Kiedy któraś z nich podchodziła do Reben- darta, pochylając kark — przysiągłbyś, że minister porwie się z miejsca... Żadna nie widziała nieszczęsnej teczki. Larubanon przypomniał sobie nagle, że ją zostawił na własnem biurku; i wybiegł.
Zapanowało milczenie. Antypatja między zgromadzonymi ludźmi była tak wielka, że słowo nie mogło wyżyć w podobnej atmosferze. Ojciec siedział smutny. Myślał o przyjacielu, któremu — w St. Nazaire — na bulwar portowy przyniósł 5o tysięcy franków Dessaline’a. Pamiętał nerwowy krok. Okręt, na który nieszczęśnik oczekiwał, miał być w jego życiu drugim statkiem, odchodzącym z tego portu: pierwszy odpłynął do Cayenne’y. Pięć lat temu — opiewał wyrok — człowiek ten zgwałcił i zadusił pasterkę. Można sobie wyobrazić, jakie wspomnienia nasuwały mu mewy, dzwon, syrena, morze samo — skupisko wszelkiej niesprawiedliwości; morze, które na jednej fali przynosi do brzegu tysiączne plwociny zbrodniarzy, miotane w ciągu długiej drogi. Ojciec znał pasażera przed jego pierwszym odjazdem. Był to jeden z tych młodzieniaszków, synów urzędniczych rodzin z prowincji, którzy czasem podbijają Paryż świeżym wdzię-kiciu i soli juuni cnolami. Przez dwa lata nie minął tydzień, aby nie nawiedziło go powodzenie w jakiejś formie konkretnej: pieniądze, władza, miłość... Pozostał skromny. Jednak owego dnia na łące, pod koniec wakacyj, na krótko przed powrotem do Paryża, gdzie oczekiwało nań wysokie stanowisko i dwanaście kobiet
— pomylił się. Pomylił się w grze życia. Nigdy jeszcze nic czuł w sobie tyle wzniosłości, tyle pokrewieństwa ze wszechświatem. Istny bożek Pan w marynarce. Pliszki, ulatujące przed nim wyfruwały, jakgdyby z niego. Każdy nowy obłok na pięknem niebie uwalniał mózg z jednej jeszcze obsłonki. W poczuciu własnych przewag młodzieniec wydawał się sobie niedość hojny, niedosć inoże bliski prostemu niebu i szczeciniastym pagórkom Pośród włoskiego krajobrazu, a chociażby tylko połu- dniowo-francuskiego, pod niebem już okadzonem przez genjusz, wielbionem przez wielkich ludzi — byłby się powstrzymał. Ale znajdował się w okolicy Limoges. Uczynił zatem ustępstwo na rzecz klimatu, łaknącego pieszczoty, na rzecz ■ dzielnicy zapadłej, rzadko darzonej miłości;. Podszedł do dziewczyny, która była pejzażu uosobieniem. Wybiegł naprzeciw przygodzie, żeby -—
— w obliczu własnej świetn, j przyszłości — ukorzyć się przez zetknięcie z ziemią i z trawą. Napełniony wyrozumieniem, chciał okazać wdzięczność nic nieznaczącym łagodnym pośrednikom (myślał także o swojej rodzinie)
między nędzą a bogactwem, między cnotą a sławą. Tło bardziej go pociągało, niż pastuszka o szarych oczach, czerwonych policzkach — które po śmierci zachowały ten kolor, jak szminkę — o zepsutych zębach. Ale jakże piękny był buk ponad nią, jakże rozrośnięty! Gwałcił oporną ziemię. Źródło szemrało opodal — jego wody nęciły do sielskich ablucyj. Skowronki równoległym lotem goniły za sobą, by wrócić na ziemię, ani razu nie tknąwszy się skrzydłami. Jednak najmilszy ze wszystkiego był pies — owczarek. Zamiast szczekać, podbiegł merdając ogonem, liżąc obie ręce. Doprawdy 'dla tego psa — dzięki niemu jedynie — paryżanin nie przeszedł mimo. W przyszli n wspomnieniu owego popołudniu przeznaczył jaż owczarkowi najlepsze miej re -W tr wysokich przeznaczeń unosił ze sobą młodego człowieka; wszakże przez skromność i prostotę syn ubogiej ziemi zachował się poczciwie: zgodził się wprowadzić w życie epizod bez znaczenia. Miał wrażenie, że spełnia dobry uczynek. Zbliżył się do pasterki, prowadzony przez bry- sia, który dla niego opuścił stado. Wobec białych rąk nieznajomego, na widok eleganckiego garnituru, właściwe powołanie doszło nagle do głosu: pies zrozumiał, że naLura stworzyła go dla salonu i dla czułości. Tymczasem przybysz (lak oblegany przez piękne kobiety i tak odporny ze względu na przyszłą Jedyną) siadł kolo wieśniaczki — zdecydowany na wszystko. Spytał o przezwisko psa. Odpowiedziano: Pończoszka. Dziewczyna także miała pończochy — czerwone. Zauważył, że podobnie jak u owczarka, każde jej oko było nieco innego koloru. To pokrewieństwo wsiowych gatunków zaostrzało poczucie obcowania bezpośredniego z przyrodą. (Zapomniałem powiedzieć, że pan, o którym opowiadam, wykładał na uniwersytecie). Zaczęły się żarciki. Pasterka uśmiechała się głupkowato, gdyż nieznajomy ją również nazywał: Pończoszka. Natomiast pies, słysząc swoje imię. za każdym razem wyskakiwał i szczeka! z radości. Pozwoliła obejrzeć, gdzie się kończą pończoszki. Młody zawahał się. Ale kuropatwy, spłoszone przcz^dałckie gdzieś strzały, przeleciały nad głowami, słychać było także plusk bielizny, płukanej w strumieniu, na drodze skrzypiał wóz; wszystkie te wieczorne odgłosy, przy pełnem słońcu i wśród dziennego upału, budziły jakieś ogromne nadzieje, od których przegradzał maleńki fakt bez znaczenia. Tak właśnie lis bierze otwór sideł za drzwi od własnego życia i przekracza je przez dobroduszność. Przyjaciel ojca czuł, że krótka chwila z prostą kobietą otworzy mu wieczór, otworzy noc, pełną olśnień, a nawet — całe życic. Wziął dziewczynę w ramiona. Pies usiłował wśliznąć się w ich uścisk, żądając udziału w pieszczotach. Paryżanin szepnął, że Pończoszka jest zachwycającą, że uwielbia Pończoszkę... Uległa. W tejże samej chwili dwaj myśliwi, których przybysz nie widział, wtargnęli
na lakę. Wieśniaczka zawstydzona, krzyknęła, zaczęła się wyrywać. Strzał rozłączył parę. Jeden z myśliwych mierzył do młodego człowieka, drugi zabił właśnie pasterkę, która skoczyła w obronie uwodziciela. Nazajutrz nazwisko, imię niemal niefortunnego kochanka stało się najmodniejszą obelgą we Francji... Wyjawić przeznaczenie 5o tysięcy franków Dcssaline’a — znaczyłoby wywołać większy skandal, niż gdyby się je przywłaszczyło. Z powodu Pończoszki, z powodu duszy — prawie ludzkiej w ciele psa-owczarza, z powodu zwolennika Beocji, zapatrzonego w mikroskopijne odruchy własnego jestestwa — Ilcbcndart odnosił zwycięstwo nad braćmi Du- bardeau.
Milczeli wszyscy. Ojciec na swojem dawnem biurku rozpoznawał po kolorze teczek, jakie sprawy kryminalne studjował dziś przeciwnik. Jedno ojcobójstwo, dwa zwykłe mordy. Przypadał właśnie dzień, w którym minister ułaskawia lub skazuje na gilotynę. Znak niebieski, ani czerwony (amneslja i egzekucja) nie był jeszcze zrobiony. Ale już po miejscu, jakie przeznaczone zostało dokumentom nędzy i śmierci — na samym brzeżku stołu, z nazwiskami widocznemi dla wszystkich — odgadnąć mogłeś człowieka: llebendart nie miał serca. Kultura klasyczna, którą się szczycił, studja łacińskie, greckie, wiecznie go zajmujące, dały mu pewną miłość dla świata — lecz w czasie, nie w przestrzeni. Wzru-
szalo go wszystko, cokolwiek dotyczyło Francji, krajów starszych od niej, oraz starszych od Rzymu i Aten; bolał nad krzywdami, wyrządzonemi trybunom, nad śmie- sznem wynagrodzeniem sędziów fenickich. Z chwilą jednak, gdy myśl — zamiast krążyć po obszarze klasycznym, oznaczonym granicami współczesnej Francji — przekraczała jego rubieże, żadna katastrofa, żaden niepokój nic mógł już dotknąć ministra. Zamartwiał się, że przypływ niszczył latarnię morską w Biarritz, ale niezdolny był do smutku z powodu dżumy, głodu czy innej klęski — w Azji. Patrząc, jak narody Europy — p$ straszliwej pożodze, po zalewie krwawym — procesują się z niewiedzieć jakiem ludzkicm towarzystwem ubezpieczeń, które odmawia wypłaty, oraz z towarzystwem bo- skiem, które nikogo już nie chce pocieszyć, Rebendart — zgryziony złym podziałem krajów przez Karola Wielkiego — innego cierpienia do siebie nie dopuszczał. Patrząc, jak na całej ziemi — o żałosny trudzie! — inżynierowie pracują, żeby z najmniejszym kosztem własnej tirmy przystosować maszyny, wyrabiające armaty, szra- pnelc, drut kolczasty, do wyrobu artykułów spożywczych, moralnych obrazków i wanien — Rebendart, przygnębiony hańbą Ludwika XI w Peronne, ciorpień współczesności nie odczuwał. Patrząc na przemyslowców-Jilan- tropów, jak oni — zawaleni wojskowym sprzętem — usiłują dociec, coby jeszcze dzieciom europejskim spra-wić mogło przyjemność w zakresie zabawek stalowych t i żelaznych, oraz kobietom europejskim — w zakresie
przedmiocików z aluminjuin jak oni najpoczciwiej
pragną w życie rodzinne wprowadzić pomiot wojny: gaz szczawikowy i gaz Wolframa — patrząc na tragiczną mimikę świata, Llebcndart oddawał się irytacji, że za Ludwika XIV sytuacja prawników prowincjonalnych tak była opłakana!! Widział, że nie ostała się żadna z cnót narodowych starego lądu, że zmienił się honor, humor, skład krwi niemal niektórych ludów, że Niemcy stoją wpośród Europy, niczem świeca dogorywająca, czarna od sadzy: widział, jak piękne europejskie rzemiosła po wojnie schodzą wszystkie do jednego szablonu i w dziedzinie mechaniki, inżynierji, snycerstwa powstają istne Stany Zjednoczone ,.. Zdawał sobie przecież sprawę mąż stanu, że nikt już ludzi wojny nie oczyści z rdzawego nalotu, nikt im właściwego charakteru i narodowości nie przywróci; że na zawsze przeminęły niezliczone odrębności w rzeźbieniu stołów, przeminęły kółka i sprężyny zegarowe, znaczone literą twórcy, przeminęły karafki, w jednym egzemplarzu opuszczające fabrykę... Zdawał sobie sprawę, ale nie cierpiał nad tern, łez nie ronił, bo ileż bardziej godne współczucia były losy cesarza Teodozjusza! Podobny do sejsmografu katastrof przedwiecznych, do termometru upiorów, Rebendart wtedy tylko rozgrzewał się i miękł, kiedy ostatnie tchnienie
dyktatora rzymskiego Sulli przepływało przez salę, kiedy prawodawca- Cajus mówił do niego z otchłani czasu, albo gdy ziemia wstrząsała się na wspomnienie ruiny Babilonu.
— Panowie — przemów ił wreszcie — musimy wyjaśnić niektóre sprawy.
Ojciec mój zawsze miewał odruchy dziecinne. Jakże miło jest obserwować w starym ojcu cechy nictyle jego młodości, co młodości ludzkiej. Odparł:
— Nie rnówię z ludźmi bez serca!
— Nie chodzi tu o żadne dyskusje — podjął minister —• tylko o daty, które są niewątpliwe. Chodzi o dzień r2 maja 1917 roku, w którym pan na własną rękę wysłał emisarjusza do Austrji i o dzień 1 grudnia 191B roku — datę czeku Dessaline’a. — Rebendart, gdyby był szczery, winienby dodać jeszcze: 28 czerwca 1919 roku — Traktat Wersalski, którego nie mógł ojcu darować; 5 lutego igi5 roku, dzień, w którym sekretarz stryja Karola nazwał Rebendarta w towarzystwie śledziennikiem; oraz 3 września 1892 — wspomnienie odległe, jednak najświeższe, kiedy to ojciec sprostował w Parlamencie mylną cytatę ministra. A quoi pense le monde? — A jouer du lułh — tak brzmi zdanie Pascala. A jouer de la harpe — zacytował Rebendart. I przez cały ciąg posiedzenia (dyskusja o monopolu zapałczanym) mówca musiał już tę śmieszną harfę piastować w objęciach...
Tymczasem jeszcze inna sekretarka weszła. Przycho-
dziła po dokumenty skazańców. Prosiła o podpis. Reben- dart ujął ołówek niebieski — znak śmierci. Otóż tak wielka panuje dyscyplina w Ministerjum Sprawiedliwości, tak wielkie poczucie godności osobistej, że ta piękna panna bynajmniej nie uderzyła w błagania, nie rzuciła się na ziemię, nie obiecała swego ciała ministrowi w zamian za życie trzech ludzi. Nie przyszło również dygnitarzowi na myśl, że ułaskawić trzech zbrodniarzy — znaczy: okazać miłosierdzie. A tak przecież gniewała go opinja kamiennego serca 1 Podpisał. Śliczne dziewczę odeszło tanecznym krokiem, unosząc troje aktów, leciutkich jak urny.
Larubanon wpadł zdyszany. Papierów w swoim pokoju nie znalazł. To już nie ulega kwestji: skradziono je. Przywołał odpowiedzialnego urzędnika, tego, który miał pieczę nad dokumentami. Wszedł Brody — Laron- det, znany nam już z opowieści Moise’a, nieszczęsny obrońca mego ojca. Po kwadransie poszukiwań, posuniętych aż do własnego biurka (gdzie wygrzebał zresztą swój testament z 191Ó r.), biedaczysko był zgięty we dwoje.
— Pan chce dostać dymisję!? Będzie ją pan miał! — wrzasnął Larubanon.
Brody Larondet spostrzegł ojca, wyprostował grzbiet, zdobył się na uśmiech i opuścił gabinet. Siostra i trzy siostrzenice oczekiwały go do ranka. Aż wreszcie jaki
śprzyjaciel odszukał go w knajpie w okolicy Hal, gdzie przez całą noc usiłował — zanim rzuci się do Sekwany —■ przystosować wojenny testament do czasów pokojowych. Trzecia dziewczynka urodziła się już po i^-ym roku. Żaden z paragrafów nie odpowiadał obecnej potrzebie. (Wuj był systematyczny i rozporządził każdym przedmiotem.) Trzeba było zatem wszystko przerobić, zakupić trzeci wazon Galley’a, trzeci sztych kolorowy Scotta. Wrócił do domu.
W chwili kiedy wychodził z gabinetu Rebendarta — tuż naprzeciwko nas rozchyliła się draperja, na której anioły (podług Rubensa) unosiły z ziemi tuzin nagich dziewczyn — Belła stanęła w całym blasku między królewskiemi ciałami, więdnącemi nagle w przedziwnym połogu.
— Spaliłam papiery... — rzekła.
Rebendart z nienawiścią spojrzał na Bellę. Trawił życie na unikaniu tragizmów. Ilekroć dwoje ludzi, ożywionych namiętnością, miało się zetknąć ze sobą w sposób uroczysty, albo dwóch wodzów armji, albo jeszcze dwóch kierowników wielkich przedsiębiorstw — uniemożliwiał taką sposobność. Przez dziesięć ostatnich lat, w ciągu których przeznaczenie błądziło światami, usiłował na każdem skrzyżowaniu jego drogi z obcym go- ścińccm... zbudować most. Dzięki Rebcndartowi nie doszło do spotkania między Ludcndorffem a Fochom, między Wilhelmem Ił a Vivianim, między Clemenceau a Papieżem. Gdyby ów mąż stanu — tak jak mój stryj — był chemikiem, poświęciłby wszystko, by nie dopuścić do połączenia azotu z wodorem; i wszelkie możliwe dramaty między węglem a tlenem odpadłyby na zawsze. Brak wyobraźni, strach przed ludzką reakcją skłaniały go do owijania bawełną punktów stycznych między polityką a filozofją. W jego rodzinie, ani w jego rządzie nie zdarzały się sceny inne, jak tylko przykrości, wywołane przez żółciowy charakter ministra. Z żywiołu, z fatalizmu losów pozostał w nim szczątek jedyny: złość. Przy pomocy obłudnych posunięć, niedostrzegalnych dla sekretarzy, lecz obliczonych z przewodnikiem w ręku, psuł podróże oficjalne, kazał opóźniać pociągi, żeby nie znaleźć się w danein mieście w chwili, gdy oczekiwanie, pogoda nad miarę słoneczna, ogólny nastrój prowincji, czy też całego kraju, uczyniłyby z jego przyjazdu zdarzenie wzruszające. Wystarczyłoby wprowadzić naszego pogromcę do Odyssci, lub do Biblji, by legendzie odjęte zostały wszystkie momenty spotkań, słusznie uzyskanych przez jej bohaterów za cenę uprzejmości wobec losu, oraz za cenę respektu dla rozkładu godzin wzniosłych na ziemi. Rebendart nie dopuściłby nigdy do epizodu między Nauzykają a Ulissesem, między Salomeą a Jonatanem. Nienawidził Namiętności; widział w niej stek emfatycznych gestów, którego winien się wystrzegać wszelki bóg o dobrym smaku. Nienawidził widoku śmierci. Owa skwapliwość duszy w odpowiadaniu na apel śmierci, ta punktualność śmierci, przybywającej na rendez- vous, chłód zgonu, który — jak szronem — powleka ubrania obecnych, ta chwila, kiedy precyzyjny ruch życia zanika u osobistości najbardziej konwencjonalnych — u ciotek uroczystych, u siostrzenic z zasadami, u wyrodnych Rcbcndartów — to wszystko stanowiło przedmiot zgrozy dla teścia Belli, napełnionego poczuciem
rzekomej wolności. (Oczywiście Życie nieprawdziwe nie
powinno się kończyć śmiercią!) Tak więc wściekłość na synową nie miała granic. Niechby go zdradziła, no — niechby! Ale mogła była przecież — po spaleniu listów — wyjechać, zniknąć, napisać... A nie czekać za portjerą i zjawiać się nagle w tej zielonej sukni, z temi klejnotami, z tem nagiem ramieniem, które wśród Ira- gedji mówiło o modzie. Do wyjaśnień administracyjnych wprowadzała ni stąd ni zowąd kolor ostatniego sezonu,
nowe uczesanie, perfumy Czego tu chciała w tym
zatargu? Jakiż brak smaku! Istna Ofelja wśród nafty, wśród ropy... Minister wiedział dobrze, że skoro ktoś wprowadzi do konfliktu Rebendart — Dubardeau, na miejsce posunięć dyscyplinarnych i orzeczeń prawnych, alegorje i ..istotę rzeczy" — prawo i rację djabli wezmą.
Bracia Dubardeau aż nadto biegli byli w operowaniu podwójnym astralem statutów, ektoplazmą kodeksów. Wszystkie śluzy, dzięki którym udało mu się, pracując uparciej od Holendra, osuszyć dla siebie pole pracy pośród wojny i walk cywilnych — Bella je otwierała nagle. I na owym niziutkim poziomie, w głębi zaułka, dokąd ściągnięci zostaliśmy z naszych wyżyn w Meudon — następowało rozwiązanie, godne Crebillona — ojca, rozwiązanie sztuczne, dziecinne, ale jakże skuteczne 1
— Cóż to znowu mówisz? Co to za jakieś szaleństwo 1
Dowiedziałem się zczascm, że zdarzenie było wspanialsze, niż myślałem, gdyż Larubanon, który miał zamiar rozwieść się dla Belli, tegoż rana właśnie zwierzył jej swoje projekty. Bella promieniała. Zupełnie jak w dniu, kiedy uzyskała od Clemenceau obietnicę odwiedzenia Wilsona podczas podróży starego tygrysa po Stanach. Przez parę tygodni karmiła się wówczas wizją znakomitego starca, dzwoniącego — w letni, burzliwy wieczór — do drzwi domku paralityka. Jak w dniu innym również ... Kiedy, używszy nie tyle podstępów, co oficjalnych i światowych racyj, sprowadziła d’Annunzia przed oblicze Duse... Patrzyłem na nią z zachwytem i nie bez wyrzutów sumienia. Rozumiałem wreszcie jej opór, ucieczkę: były to nieomylne znaki zbliżającej się tra- gedji. Wyrzucałem sobie niemal, że oddałem się bez skru-pulów miłości — pomimo wrogiego stosunku rodzin. Synowa naszego prześladowcy wślizgiwała się o świcie do mego łóżka. O świcie, gdy mewy, które od ujścia Sekwany aż po Paryż goniły chybkiego łososia, spostrzegają Plac Zgody — tuliłem w uścisku córkę tyrana. Ale dziś dopiero przychodziło mi na myśl, że Bella i ja moglibyśmy — nawet w tym nikczemnym świecie, nawet w epoce, kiedy namiętności nie łączą się i nie zlewają we wnętrzu ludzi, tak egoistyczna i naciągnięta jest ich linja przebiegu; nawet w dobie, kiedy one istnieją raczej samoistnie w formie funkcji fizycznej; i nawet w mieście, gdzie skąpcy nie bywają zakochani, a zazdrośnicy nie mają ambicji — że my dwoje moglibyśmy stworzyć nową wersję dość pięknej legendy. Kochanki naszych czasów nie hodują zazwyczaj w łonie ani synów, ani konfliktów. Podziwiałem Bellę, że pozwoliła dojrzeć i przesilić się temu zdarzeniu. Ja — niebaczny — byłem oto ojcem pięknego dramatu, pięknego widowiska! Podziwiałem ciało smukłe w jego płomiennej ciąży, twarz czystą i jakże nietkniętą... Po raz pierwszy nie odczuwałem niechęci w obliczu sytuacji teatralnej. Chowałem wdzięczność nieskończoną dla Belli za czekanie po drugiej stronie kotary, za wtargnięcie, za skwapli- wość, która — wierzyłem — była skwapliwością uczciwego świata wobec mego ojca bez winy. Czarowała mnie nawet myśl, i' Bella obmyśliła swoje wejście.
i 92Jej emfaza stanowiła ornament na prostocie najwyższej — na obowiązku. Kilka cudów, przy których asystowałem: bitwa nad Marną np., wydały mi się tak źle ułożone, tak trudne do uchwycenia dla oka! Wzruszył mię ten mały cud przejrzysty i punktualny.
Rebendart porwał się, nieprzytomny ze złości.
— Co cię opętało?! Co znaczy ta zdrada?
Bella uśmiechnęła się; podniosła rękę, wskazała na mnie. Jej wychowanie na pensji w Charlieu było bardzo staranne. Z pewnością po raz pierwszy w życiu palcem wskazywała kogoś. Ramię pozostało wzniesione prawie pionowo, dłoń otwarta, jak do przysięgi.
— Kocham Filipa — rzekła.
Ale już za sekundę, odwrócona ode mnie, pochwyciła jedną ręką — rękę ojca, drugą — rękę Rebendarta i usiłowała je złączyć. Minutę jedną walczyła z losem. Ojciec mój przez współczucie poddawał się, natomiast minister odpychał brutalnie. Uśmiech Bel li stawał się grymasem wysiłku. Nie próbowała już uczynić (jak to wyobraziła sobie), żeby dłonie przywarły ściśle, żeby dziesięcioro palców Rebendarta uścisnęło dziesięć palców pana Dubardeau. Zdawało się, że chce uzyskać już tylko dotknięcie — nie prąd, lecz chociażby iskierkę porozumienia. Wyczuwała jedną dłoń przyjazną i chłodną, drugą — wrogr jjrącą. Dziesięć mgnień jeszcze rozpaczliwej pracy, by połączyć dwa honory, dwie odwagi, dwie wielkości francuskie... Zadanie nad siły. Ujrzałem, jak zbladła, przymknęła oczy, padła na kolana; później — nienawykła do gestów ostatecznych — powoli, powoli i niezręcznie — runęła.
Taki oto ,.sposób“ wynalazła Bella na uwolnienie z więzienia mego ojca: przecięła sobie arterje.
Kiedyś zdobędę się na to, by opowiedzieć śmierć Belli.
Zaniosłem ją do jej pokoju. Śmierć nadawała jednakową jędmość każdej części korpusu. Przez całe życie pamiętać będę ten nadmiar ciężaru, równy właściwej wadze kochanki. Ściskała kurczowo moją rękę — myślała, że to jest ciągle dłoń teścia. Miała siłę trupa; nie mogłem się oswobodzić. Doktór, pokojowa, Rebendart nawet -musieli nas traktować, jak nierozerwalną grupę. Przez całą długą noc promieniem wolności było mi ramię umiera-
I
jącej kobiety. Ku najwyższej goryczy czułem się częścią żywą — agonji. Zapomniano ściągnąć story. Wieczór zaduszny nadchodził. Naprzeciwko u Ritza zapalały się światła. Młody Argentyńczyk, który co rano usiłował przez lornetkę podpatrzeć Bellę, wychodzącą z kąpieli, mógł teraz widzieć, jak Bella — wydekoltowana — umiera. Trzymała moje dłonie złączone: żądała całkowitego pojednania obu rąk. Żądała, by każda część mojejistoty przebaczyła wreszcie drugiej części, żeby nie było w moim wnętrzu Rebendarta i Dubardeau, żeby to co jest w człowieku wrogie sobie wzajem: dojrzałość i dzieciństwo, siła i słabość, odwaga i rozpacz — żeby to wszystko spoczęło w pokoju. I niebawem nic już nie pozostało we mnie z rozdźwięku i z przeciwieństw. Po raz pierwszy odczułem — dzięki Niej — krąg życia zamknięty. Doskonały.
Żadnej skargi. Żadnego słowa. To samo zwykłe milczenie^ bardziej wyraziste i bezpośrednie, niż wszelka mowa... Jej ostatnie milczenie... Każdy ruch, którym jedno z nas albo drugie chciało poprawić jasiek, czy prześcieradło — odkrywał istnienie jakiegoś dziecinnego przedmiotu: lalki, ukrytej za poduszką, pensjonarskiego
medalika, psiej obroży Na twarzy Bell! również —
ilekroć zmuszano ją do picia, do oddychania — powstawały rysy dziecinne. Przy najdrobniejszym zadraśnięciu, dzieciństwo przeglądało z tego rozkwitłego ciała. Nigdy stworzenie ludzkie z większą skromnością zbliżać się nie będzie ku śmierci!
Koło północy zdrzemnąłem się. Obudziło mnie poczucie ulgi, swobody. Bella puściła moją dłoń. Rodzina napływała przeze drzwi. Odsunięto mnie.
F
ontranges
szedł za pogrzebem obok Rebendarta. Był onieśmielony obecnością
ministra, skrępowany w najdrobniejszym odruchu i w najbłahszej
myśli przez obecność śmierci; a brak zażyłości z Bellą
krępował go również. Oddając Bellę śmierci czuł się równie
nieswojo, jak w dniu, kiedy oddawał ją Jerzemu Rebendart. I
podobnie, jak ojciec zagłusza obrządkami troskę o to, co dziać
się będzie z córką po ceremonji ślubnej — nie uważał za
stosowne rozmyślać nad pierwszą nocą, którą Bella spędzi w
ziemi. Stwierdzał, że nie on był osobą najbardziej przygnębioną:
widział mnie, widział MoIse’a nawet strutego; rozumiał, że
sprawiedliwy jest podział boleści, skoro on — ojciec — zaledwie
znał Bellę. Rozumiał i nie brał za złe. Zbyt wiele cierpiał po
zgonie syna, by nie uważać żałoby za przywilej, za własność;,
i z przyrodzoną sobie prawością, a raczej — dobrem wychowaniem —
poczytywałby za nietakt nadmierne dziś przytulanie trupa do swego
ojcowskiego serca.
-— Oszukuję ich — myślał. — Oni sądzą, że idę za trumną córki, a ja ciągle grzebię syna...Spotrzegł się, że ma na kapeluszu krepę jeszcze z pogrzebu Jakóba — nieco nieświeżą; że przyczepił monokl na tasiemce, która mu służyła tamtego dnia. Odczuł wyrzuty sumienia. Mógł był dla Belli założyć nową krepę... Biały krawat także pochodził z tamtych czasów. Wyrzucał sobie nawet to zgnębienie, które stanowiło codzienny nastrój od chwili śmierci Jakóba — oczy roztargnione, pochylone plecy Skrupulatność, która była u sta
ruszka wyrazem dobrego, czułego serca, nakazywała zmyć z siebie — na dzisiejszą uroczystość — żałobę z przed lat i przywdziać strój nowy. Gniewała barona chusteczka, obficie zlana perfumami, pamiętającemi katastrofę Jakóba. Bella była siostrą łagodną, posłuszną. Jakób doprawdy nie mógłby czuć się urażony względami ojca dla niej. Wobec niemożności zmienienia natychmiast półbutów, skarpetek i koszuli z pogrzebu Jakóba, Fontranges zapragnął zrzucić ze siebie przynajmniej wygląd bolc- ściwy, który od kilku lat stanowił właściwie liberję o cyfrach synowskich. Dla Belli — zmienił postawę. Wyprostował się, podniósł głowę, ożywił wzrok, krokom nadał pewną niedbałość młodzieńczą. Jednemu z karawa- niarzy szła krew z nosa i pozostawiał za sobą czerwone ślady, co robiło przykre wrażenie na orszaku. Baron z rozkoszą ofiarował chusteczkę (szczęśliwy, że wyzbywa się wreszcie perfum), nie myśląc wcale o tern, że chustka jest właśnie dla ojca w żałobie przedmiotem pierwszej potrzeby. Na jego twarzy — napiętej — zmarszczki złagodniały. Znajomi zauważyli, że w drodze między kościołem a cmentarzem ubyło mu dwa lata. W ciągu tej bowiem procesji zdążył przywdziać żałobę po Belli. Pogoda również z mglistej stała się słoneczna. Jednocześnie z niebem, które otrząsało się z chmur, Fontran- gcs — krocząc po lśniących bulwarach, po ulicy de la Iloijuelte, odrętwiałej z błogości — otrząsaj ze swego serca (pod pretekstem nowej żałoby) pokost zjadliwego smutku. Tegoż jeszcze popołudnia osierocony ojciecpuścił się w wędrówkę po krawcach i sklepach galanteryjnych, by — na cześć Belli — oblekły go saunę ubrania, pończochy i krawaty nowe. Kupił skarpetki jedwabne czarne ze strzałką; przy sposobności nabył także szelki białe, czarno haftowane. Łudził się, że ’ ma to być początek nowej żałoby... A to zaczynała się nowa miłość.
Może ból, wywołany śmiercią Jakóba, dobiegł już kresu, i wystarczyło leciutkiego zmartwienia, tej pewnej pauzy, którą spowodował zgon Belli — by runął w sercu ojcowskiem pomnik syna. A może też czuła dusza Fontrangesa, w obliczu perspektywy nowych uczuć, nie miała dość sił na obronę przeciw słodyczy, przeciw nowej namiętności. Zwolna myśli starego człowieka przylgnęły do Belli. llejent wręczył mu testament. Był to zwykły arkusik z monogramem, gdzie córka prosiła, żeby ją pochowano w majątku pod pewnein drzewem parkowem, które oznaczała. Przez roztrzepanie podała nietylko datę, ale i swój adres... Na jaką odpowiedź? — zastanawiał się Fontranges. Otrzymał pierwszy list od nowej miłości. List o delikatnym zapachu. Ze łzami w oczach wdychał woń nieznanego uczucia. Nie miał żadnej fotografji zmarłej. Poszedł do fotografa, temu jednak zabroniono sprzedawać podobiznę pani Rebendart. Przykro było tłumaczyć się obcemu, więc ojciec użył sposobów kochanka. Rejent kazał mu zostać w Paryżu, bo należało czekać na termin ekshumacji zwłok, zanim Bella będzie mogła powrócić na wieś. Deszcze padały. Myśl o wilgoci, którą odczuwa młoda nieboszczka, nie dawała spokoju; baron
porzucił samotność — przyszedł do Moise’a, do mnie
Do tych, o których wiedział, że znała ich, albo kochała Bella. Lży wał dziecinnych podstępów, aby obejrzeć zdjęcia, porobione przeze mnie w Ervy, odtwarzał z nich wspomnienia. Fotografja artystyczna dała mu Bellę mglistą — amatorskie obrazki zwolna ustalały poszczególne rysy. Wzrok, wyobraźnia ojca przestawały wreszcie drżeć przed zjawą córki. Zapragnął również dowiedzieć się, gdzie Bella kupowała perfumy. Poszedł do tego magazynu tropić — stary myśliwy — smużkę nikłego zapachu. Upodobał sobie w osobliwym okresie, który — z powodu powtórnego pogrzebu — przedłużał jakoby życie Belli. Przed jej śmiercią ostateczną, Fontranges wyławiał jeszcze cieple przedmioty i wrażenia zmarłej.
Zgon Jakóba był zniknięciem. Nikt trupa jego nie widział. Pięć lat czekać trzeba było na odwiedzenie grobu w Belgji. I tam też, ze względu na pokrewieństwo z Koburgami, trumna pozostała w ich rodzinnym grobowcu. Jakób w sposób brutalny opuścił serce, napełnione miłością ku niemu. Natomiast Bella oddawała się, przybliżała podczas dobrotliwej, pośmiertnej agonji, podczas słonecznego, wspaniałego pogrzebu a nawet poprzez formalności, które trzymały ojca między dwiema otwartemi mogiłami. On, którego dotąd śmierć miażdżyła na proch — dowiadywał się teraz, że istnieją zgony kobiece, śmierć kobieca, pełna słodyczy. Cały miesiąc jeszcze Bella ofiarowywała ojcu myśli swoje — żywe. Fontranges musiał chodzić do rejenta, odbierać depozyty, wybierać marmur. Zapłacił dostawców, parę długów, zostawionych przez córkę na tym nędznym świecie... Uparł się załatwić to z własnych pieniędzy, zależało mu, żeby ostatnie suknie i płaszcz zmarłej pochodziły od niego. Cały miesiąc Bella podtrzymywała poufny stosunek z ojcem. Reben- dart wyjechał: drugi pogrzeb i druga śmierć należały do Fontrangesa wyłącznie. Czuł wdzięczność dla Belli, że nie ukryła się, jak nieszczęsny Jakób, w mauzoleum Koburgów, w całopaleniu rodzinnem — że zechciała powierzyć swoje ciało ziemi ojczystej i ojczystemu drzewu. Był to ten sam dąb, pod którym stała niegdyś kolebka syna, pośród wzgórków trawiastych, oddzielających pałac od parku, ten sam, który na mapach sztabowych służył za punkt trygonometryczny. Teraz stawał się słupem granicznym na skostniałej mapie Czułości, rozpostartej w sercu starego. Podczas gdy tęsknota za Jakóbem rozbijała się zawsze o wizję srogą, o przeszłość z każdym dniem twardszą — o Belli nie można było myśleć bez radości, podobnej do ojcowskiej uciechy z urodzin. Iluż goryczy się unika, gdy miłość do dziecka nawiedza duszę dopiero po jego śmierci! Uczucie — zamiast napotykać twarz spoconą, rozdrażnioną, okrutną —■ przylega za każdym razem do uroczej głowy, do oczu najczystszych. W kufrze, który przysłał Rebendart, nie było do odebrania — jak w kantynie Jakóba — rewolweru, wątpliwych przyborów toaletowych i pornograficznej książki (książki nieoprawnej, co niezmiernie zgryzło Fontrangesa) — lecz materje perskie, wiersze de Vigny’ego, oprawne w safjan, masećzka balowa i lalka. Twarz lalki baron pamiętał” zresztą chyba lepiej, niż twarz Belli. Wziął ją w rękę... powoli otwarła oczy. Kufer zawierał wszystko, co Egipcjanie zwykli zostawiać zmarłym kobietom — istne wykopaliska z ojcowskiego serca. Po raz pierwszy, od początku istnienia rodziny Fontrangesów, przedstawiciel jej usiłował zrozumieć siebie. Zastanawiał się nad tem, dlaczego śmierć, która dotąd czyniła go srogim, wychudzonym, pomarszczonym starcem — teraz nagle darzyła pieszczotą, szczęściem niemal... Zmieniwszy żałobę posynu na żałobę po córce, zamienił świat egoizmu, walki, hańby — na wszechświat pokoju, a zarazem zbytku. Odczuwał, że życie znalazło nowy sposób nawiązania stosunku z Fontrangesami. Na nowo więc rozpoczynał flirt z życiem. Wpośród ulicy zatrzymywał się na widok — tak przecież banalny — wystawy z futrami, albo przechodzącej piękności; uśpione struny budziły się w sercu. A cóż dopiero, jeśli nieznajoma miała perfumy Belli!... Zaiste, żałoba, cierpienie barona zmieniały płećl I on, który całe życie myślał poświęcić synowi, na schyłku lat ustępował kobiecym pierwiastkom własnej natury. Biedna dusza Fontrangesów! Biedny dwoisty kwiat! W ciągu trzech tygodni, przepisanych na termin ekshumacji (niczem sezon w Vittel), kruszył się powoli automatyzm gestów, smutki stare wiotczały. W międzyczasie wypadły imieniny Jakóba. Gorzka środa... Ojciec przywdział dawniejsze ubranie — krępowało go: utył. Pozbawiony na cały dzień pogodnych myśli, które nęciły na cmentarz, błądził — posępny — po Paryżu, wybrał się do Lasku, siedział w kawiarni... Jakób wypierał zazdrośnie nieliczne, już ustalone, wspomnienia
0
ł
*»
i
1
ł
1
perskie-tkaniny utoną na zawsze w
błotnistym strumieniu. Ostały się jednak. Wieczorem starszy pan
odnalazłje w swoim pokoju — czyste i nietknięte. Nazajutrz po raz
pierwszy nie czekał popołudnia, by udać się na cmentarz. Z
bukietem fiołków parmeńskich w ręku (co w tramwaju nadawało mu
pozór galanta) pośpieszył do grobu Belli, zanim rosa zdołała
obeschnąć, zanim ogrodnicy i polewacze skończyli pracę. Biegi za
nim mały terjer irlandzki, Gilbert, którego — jako własność
Belli — Rebendart odesłał niedawno. Zwierzę było młode,
sprytne, uzębione wadliwie, o brzydkim, kaczkowatym chodzie; ale tym
razem braki psiej urody wydawały się Fontrangesowi zaletami. Koło
mogiły pies poczuł szczury i zaczął brać się do kopania.
Baronowi przyszło na myśl, że Gilbert szuka swej pani. Pierwsza
metafora, jaka kiedykolwiek nawiedziła mózg osobnika z rodziny
Fontrangesów. Odruch wyobraźni najłatwiejszy — jednak stary
dziedzic zatrząsł się, jak- gdyby w posadach. Cóż się to
dzieje? Czy może zostanie wkońcu poetą? Odczuł nieco dumy,
stracił naraz połowę wagi. Bella unosiła go ponad padół, na
którym spędził pięćdziesiąt siedem lat, nie uczyniwszy ani
jednego porównania. Gilbert wygrzebywał płaskie kamyki. A Fon-
tranges myślał w dalszym ciągu: że w kamienistym gruncie Paryża
Bella odbywa nowicjat, zanim zstąpi do głębin ziemi rodzinnej ...
Bezwątpienia: to znowu było porównanie. — Co mi jest? —
niepokoił się szlachcic. I cały dzień trapiły go drobne ataki
wyobraźni. Za
każdym razem przystawał, jak człowiek chory na serce przy zaniku pulsu. Nieznany bóg zajął się ilustrowaniem życia Fontrangesa. W hotelu Gilbert zwęszył perfumy Bell! w niezamkniętym kuferku i naszczekiwał przed flakonem. Nic naturalniejszego ponad to. Ale Fontranges rozumiał ten objaw znowu, jako metaforę. Nie umiał jej wyszczególnić — jednak przemawiała nad wyraz jasno. Czegóż bo w życiu nie można rozdwoić? Czuł, że starczyłoby odrobiny inteligencji, pomysłowości, by z każdego mebla, z każdego gestu, z gry światła, z każdej lampy wydobyć błyskotliwą duszkę. Jakżeż miło będzie żyć w świecie, który ma swój pozazmysłowy odpowiednik! Baron oddał się snowi, niczem najpiękniejszej z metafor. Znakomicie mu to posłużyło. W środku nocy zbudził się nagle: przeniesiono go na łoże młodości. Te same supełki w płótnie, ten sarn chłód prześcieradła. Rozpoznawał podanie po temperaturze, podobnie jak Włoch, powracający z Ameryki, poznaje Morze Śródziemne, w które towarzysze zanurzają go gwałtem po nocy. Wszystko, na co był głuchy oddawna: gwizd pociągu, wiecznie wołający o spoczynek na stacji, śpiew podochoconych przechodniów — słyszał znowu te głosy. Wpośród ciemności Bella poddawała pieszczotom starca swoją młodość! Bał się tylko rąk skrzyżować, żeby ciało nie okazało się w dotyka bardziej zmienione od płótna; powstrzymywał clirząkanie, żeby nie dyszeć własnego głosu. Ale poza tem — w ciszy nocnej nic nie zaprzeczało młodości. Ten sam mrok, co za młodych nocy, ta sama ślepota... W istocie: zrodziła się jedna z namiętności — legalnych, lecz złowrogich — które w niwecz obracają dusze Fontrangesów.
Z początku namiętność objawiała się łagodnie. Po powrocie do domu, baron ze zdumieniem odkrywał wszędzie ślady Belli.. Psy nosiły jeszcze obroże z jej imieniem. Pootwierał szuflady. Przeczytał pamiętnik, w którym mówiła o ojcu. Czy go kochała? — Badał paczki listów i całą bibljotekę, posiłkując się metodami profesora, który przyjeżdżał kiedyś studjować, czy Laura Fontranges kochała Chateaubrianda. Laura nie kochała Chateaubrianda. I niewiele istniało dowodów na to, że Bella kochała ojca; lecz — podczas gdy w pierwszym wypadku — konieczne były świadectwa prawdziwe, baronowi wystarczały negatywne dowody. Jest rzeczą prawdopodobną, że kochająca córka kochała swego ojca, że córka, będąca uosobieniem tkliwości, kochała człowieka, który obdarzył ją życiem. W żadnym liście, w żadnym notesiku nic przetrwały wyrazy nienawiści, bądź wzgardy dla rodzica. Aby odgadnąć uczucia zmarłej, Fontranges zaczął obserwować siebie w lustrze, postrzegać swoją istotę rzeczywistą — mężczyznę bez cienia złości, ale i bez siły. Przeglądał własne fotograf je, rozmyślając, coby* w nim dawniej mogło zachwycić dziecko, później podlotka...
Dzięki Belli dochodził do tego, że zwolna zaczynał się sobie podobać, podczas gdy Jakób uczył go zawsze wstrętu do samego, siebie. Po wypadku syna, szukał przez najbrudniejszycli parobków, przez błoto — drogi do współcierpienia z nieszczęsnym; obecnie szedł ku Belli poprzez najbardziej cieniste drzewa, przez psy najpie- ściwsze, przez najczystsze twarze. Na podstawie podpisów, różnych znaków, odtworzył powoli lekturę córki. Żadnych rozczarowań! Same wspaniałe oprawy. O ileż milej stykać się z wdziękiem, niż z ohydą... Zdrowie, jędrna skóra, doskonale funkcjonujące organy wewnętrzne nie mogły tym razem uchodzić za przywileje, wydarte dziecku; bo umarła Bella miała ciało lekkie, raczej płynne. Cóż za satysfakcja Czuć się cięższym, twardszym od ukochanego stworzenia! Czytał pięknie oprawne wiersze na ławkach, gdzie widywał córkę z książkami. Zachwycała go Śmierć Wilka de Vigny’ego. Żałował, że nie będzie już mógł upolować, zabić tak godnego przeciwnika. Siadał koło mogiły na stołeczku, który służył przy kołysce Jakóba, gdyż — w przeciwieństwie do przedmiotów żałoby — przedmioty szczęścia liczyły się porójmu dla obojga dzieci. Czasami nawiedzało natchnienie, jak wtedy w Paryżu za sprawą Gilberta. Wrony wydawały się wówczas kawałami spalonego papieru, dzikie wino przybierało barwę rubinu. Łaska spływała z samego faktu istnienia — niegdyś — Belli Wdowiec odwiedza! łudzi, szczególniej rodziny, gdzie bywała zmarła, gdzie żyły jej równieśnice. Przywitawszy senjorkę rodu, później ciotkę, matkę, zlikwidowawszy każde pokolenie w pięć minut, dopadał wreszcie najmłodszej kobiety. I rzadko wracał bez wiadomości, któraby mogła wypełnić jakąś lukę w przeszłości ojcowskiej. Trzy fakty, najwyraźniej zarysowane w pamięci, były uroczystościami chrztu, pierwszej komunji i ślubu. Przy tych bowiem okazjach rola prezydjalna zmuszała do oderwania się od Jakóba. Pomiędzy wspomnienia trzech sakramentów wsunięty teraz został plon wizyt, a nawet niektóre sprzę- ciki. Chwilami napływały rzeczywiste rewelacje. Pewnego dnia — urocza niespodzianka! — Fontranges przypomniał sobie, że w dniu urodzin Belli całą godzinę trzymał ją na ręku. Kołyska przygotowana była na jedno dziecko, nagle doktór oznajmił dwoje. Po dwudziestu minutach urodziła się Bellita i natychmiast zyskała wszystkie przywileje. Kołyska jej się dostała. Dla Belli przygotowano łóżeczko Jakóba, ale podczas przenosin ojciec — najbardziej niezręczna, jednak pierwsza z nianick — piastował Bellę. To odkrycie uleczyło biedaka z wielu smutków. Prawda, nie towarzyszył córce w dniach, kiedy łączyły ją ze światem pierwsze gorące uczucia; nie byl z nią tego wieczora, kiedy pojęła, że gwiazdy nie są do nieba przywiązane, ani tego ranka, kiedy ją nauczono, że ziemia jest owalna; zato — prze-
żył z Bellą jej pierwszą na ziemi godzinę. Widywał tę dziewczynkę właściwie tylko w welonie — w dniu ko- munji i ślubu; i dwa razy widział ją nagą: pomarszczonego noworodka a później trupa kobiety. Ciało córki zostało mu odsłonięte na progu życia i na progu śmierci. Teraz zaś zdawało się ojcu, że piastuje drogi ciężar w każdej godzinie, w każdej porze istnienia nieboszczki; że czuje, jak uginają się pod nią fotele, huśtawki, trawa i nawet samo życie. Zapewne, przyglądać się malutkiemu mężczyźnie — synowi podczas jego walk z przyrodą, obserwować samcze zapędy dziecka wobec psów, zwierzyny, jadła, pór roku — było wielką rozkoszą. Ale dopiero walka kobiecego serca o przyjaźń, o miłość, plastyka kształtów kobiecych w zetknięciu z chłodem, z poduszkami a także z kształtem mężczyzny — dopiero to poruszyło Fontrangesa do głębi. Patrzył teraz uważnie, jak oddycha pani Bardini, jak pokojowe czerpią wodę. Zaczytywał się już nie w żywotach sławnych strzelców, lecz łowczyń. Jakób przeobraził się w Bellę, więc i św. Hubert przywdziewał postać Diany. Utęsknienie, za którem od młodości gonił prostotliwy Fontranges, zrzuciło nagle inaskę — i ukazało budowę kobiecą.
Jesień trwała najpiękniejsza w życiu. Od rana do nocy brodziło s:' w złocie. Przyszedł czas na borsuki. Dziedzic oszczędził na cześć Belli jedną malutką samiczkę. Po-pędziła do nory koło wielkiego dębu, by — powtarzając metaforę z Gilbertem (cóż jednak jest oryginalne na świecie?) — by połączyć się z opiekunką. Któraś z cech Bclli wcielała się w każdą sztukę żeńską — w szczurzycę, przepiórkę, kocicę — i ramię opadało bezsilne. Raz kuna spojrzała zupełnie, jak Bella. Baron spuszczał strzelbę przed kurą wodną, przed liszką... Więcej: kobiecość ogarniała całą przyrodę. Park i las stawały się dąbrową, gęstwiną; wygon za folwarkiem — łąką; nawet pałac malał, pokorniał, uśmiechał się i w sercu Fon- trangesa przybierał wzruszający kształt chaty. Wszechświat, który dotąd pociągał samczą urodą: granitem, szerokim strumieniem, świerkami, zębatym murem, grzmotem — obecnie zmieniał pleć, odziewał się skałą, rzeką, poddawał żakowskim zachciankom góry, wzdęte jak piersi i doliny cieniste. Pierwiastek męski zanikał. Mężczyźni, samcy wydawali się wyjątkiem pośród niezmierzonego obszaru równin i wyniosłości. Chyba nawet drzewa zmieniły usposobienie.. • Proboszcz wyjaśnił, że większość gatunków roślinnych ma po łacinie nazwy żeńskie; a chyba Rzymianie znali się na rodzajach 1 Stary samotnik na schyłku życia z radością konstatował, że upłynęło ono na kobiecej planecie, nie na męskim globie; że wieczny odpoczynek czeka ludzi w ciepłem łonie ziemi. Przechodząc przez dąbrowę, Font^nges z rozkoszą nachylał twarz ku pieszczotom gałęzi, otrząsał rosę
2i0
na wargi Pieszczoty kobiece są słodkie... Wszystkie
ich pieszczoty ... Nawet Indjana...
Jesień nie chciała się kończyć. Postanowiła widocznie dotrwać zdrowo do oficjalnego kresu — do dwudziestego listopada, zazwyczaj już przesłoniętego zimą. Najbardziej nikłe ozdoby lata żyły jeszcze. Na drzewach liście dochodziły najpóźniejszego wieku, źdźbła trawy, pająki, muchy obchodziły setne urodziny. Przyjechawszy na kilka dni do Paryża, Fontranges przesiadywał na tarasach kawiarń, bo muzea dawno przestały go zajmować. Tak był obcy ruchowi miasta, pozorom tutejszego życia, że podsuwano mu, niczem cudzoziemcowi, kartki z „sekretem" i przewodniki. Gromady dziewczyn, wystrojonych w papierowe kapelusze (było św. Katarzyny), opadały go tak nagłe, jakgdyby powstawały z urojeń. Nacierały na bezbronnego, atakując najokrutniejszą bronią: zębami białemi i młodem spojrzeniem. Za wesołe, zanadto hałaśliwe; nie miał na nie ochoty. Wyglądały na stworzonka niemal męskie. Zresztą, skoro się odkryło płeć ziemi, listopada... płeć robotnic z firmy Patou nie może interesować. Wieczorem baron poszedł do kinematografu. Oglądał dotąd same filmy wojenne, bombardowania, Jrupy. Zdziwił się, że w państwie niemej muzy zastał pokój. Tęgie chłopaki całowały dziewczęta. Ocean
/
zagarniał dziesięć pięknych zakonnic i oddawał je w doskonałej nagości. Goryle ratowały z opresji małe dziewczynki. Powszechna czułość dla kobiet rozmarzyła barona. Pewnego dnia, opuszczając kino, znalazł się u drzwi baru, gdzie poznał Indjanę. Wszedł.
Wojna, która wszystko niszczy, ozdobiła bar mahoniem i bronzem. Z wojny, która w niwecz obraca wszelką cywilizację, przybytek cock-tailu wynurzył się ozłocony na modę pompejańską, a zresztą — w stylu directoire. Ten sam barman sterczał za ladą. Wojna, która wszystko zmiażdżyła, nie odebrała mu ani jednego włosa. Fon- tranges wkraczał w wieczność. Z miną bywalca zbliżył się do kanapki z „tamtych czasów" — usiadł. Czemuż drżał za każdem skrzypnięciem drzwi? Czyż do wyciśnięcia cytryny potrzebny jest skurcz serca? Za oknem sunęli ludzie ze sztandarami. Spytał; — pogrzeb Jauresa. A więc grzebano dziś człowieka, który padł zamordowany w dniu ostatniego spotkania barona z Indianą. Żałobny pan ani się nie zdziwił, ani nie zagniewał, że los wiąże go tak z tą dziewczyną. Gdyby Jaures zmartwychwstał, albo gdyby bolszewicy rozrzucili jego prochy na wiatr, jakaś trzecia śmierć przywołałaby ojca Belli do lego baru. Odczuwał pragnienie zobaczenia Indiany w jej własnej osobie, dotarcia do materjalnego kresu wędrówki dziesięcioletniej, którym miała być Indiany*-. • Jakaś kobieta przysiadła się do Fontrangesa, zaczepiała go
milutko, dotykając — niczeni tarczy — tych wszystkich przedmiotów, które w Saarze są zazwyczaj łaskotliwemi miejscami mężczyzny: papierośnica, zapalniczka, zegarek ... Była wykwintniejsza od Indiany. Na sygnecie odcyfrowała poprawnie herb, uśmiechnęła się bez arogancji do Fcrreum ubiąue, nazwała uświęconemi terminami beznogie ptaszki i zielone pole. Barman przez chwilę pełen niepokoju, nie śmiał przerywać dyskusji heraldycznej. Ale szlachcic — natchniony nagle intuicją, która genjalnym pisarzom zwykła odsłaniać to, co pisarze mami nazywają „wieczną kobiecością" — nie czuł pociągu do znawczyni herbów. Ta kobieta w jego oczach nabierała cech męskich Była jednak zręczna. Kierowała
rozmowę na sprawy najbardziej odpowiadające upodobaniom barona: polowanie, konie. Pracowała na związek jednej nocy — ze słodyczą i cierpliwością — jak pracują kobiety na całą swoją przyszłość, na prawdziwe małżeństwo. Obiecywała na tę noc wszystko, co czyni stosunek trwałym i pogodnym: łagodny charakter, usłużność ... Umiała szyć, nie obrażała się o byle głupstwo... Nigdy — zaprawdę — narzeczona, podejrzewająca narzeczonego o cbęć zerwania — nie użyła więcej taktu i wdzięcznej godości; przylem nie była umalowana i nie miała obciętych włosów. Fontranges — uparty — odpowiad-rd niedbale. Nie poprosił nawet o imię. Mogłaby równie dobrze nazywać się August, albo Jerzy. Wreszcie
bez cercnionji zapytał o blondynkę z dużemi niebieskiemi oczami, z bardzo białą skórą, o pannę Indianę. — Otóż Indiana nie przychodziła do baru od czasu, gdy barman uderzył ją tak w twarz, że straciła pół litra krwi przez
wąziutkie nozdrza Nieznajoma podała adres koleżanki,
przemilczając swój własny. Natychmiast potem wyszła, zgodziwszy się, by starszy pan zapłacił rachunek. Ode drzwi przesłała półuśmiech pełen smutku i dumy, jak- gdyby na pożegnanie po dwudziestu latach współżycia. Skoro tylko znikła, Fontranges wstał i ruszył na poszukiwanie nowego baru Indiany.
Znalazł tuż obok. W ciągu dziesięciu lat Indiana ani razu nie wyjeżdżała na wieś, ani razu nie jeździła autem, nie wychyliła się nawet poza linję teatrów. Bary, które ją kolejno chroniły przed granatami, bombami i policją, posiadały numery różne, ale znajdowały się na tej samej ulicy. Zmieniła 27 na i5, później na 9; zmieniała przegródki w grze, mającej trwać całe życie. Wykończenie bulwaru Iłausinanna zwęziło teren, ale myśl przekroczenia go nigdy nie postała w mózgu. W naszych czasach trzeba się ograniczać. To też zatargi, jakie dziewczyna miewała z każdym barmanem, z każdą bufetową, z każdym posterunkowym — szły w nieskończoność; zupełnie, jak na wyspie. I pewnie. Skoro dla niej Paryż liczył tylko trzech barmanów i sześciu policjantów!... FWtranges od kilku minut zaledwie zasiadł w barze, gdy Indiana
21Uweszła. Sama. Zresztą zawsze była sama. Nikt nigdy nie widział, żeby szła pod rękę z mężczyzną, żeby spacerowała we dwoje. Można przecież wykonywać zawód i nie kompromitować się. W jej oczach przyjaźń, koleżeństwo uchodziły za kompromitację. Nic się nie zmieniła; ta sama mleczna cera bez pudru, te same czerwone usta bez pomadki, te same oczy niebieskie o tak wielkich źrenicach, że wyglądały na przesłonięte kataraktą; brwi czarne, jasne włosy ściągnięte do tyłu, obojętna twarz prawie martwa — istna paleta, na której barwy, w poszukiwaniu nowych efektów, nadmiernie zostały zróżnicowane. Pomiędzy różowością, błękitem i bielą — jakgdyby wieki całe, jakgdyby biegunowe różnice klimatu i zupełna odrębność inaterji... Bar był prawie pusty. Machinalnie, niczcm pod hipnozą, Indiana skierowała się w stronę Fontrangesa, usiadła przy nim — i wszystko zaczęło się od nowa. Baron patrzył na piękne czoło bez myśli, na piękne oczy bez spojrzenia, na ciało ciężkie i zwięzłe o delikatnych kościach, na kształty, osłonięte łatwem dzie- cinnem ubraniem raczej za przyczyną lenistwa, niż mody. Jakież zło, jaką słabość ludzką trzeba będzie — dla miłości Belli — przejąć od tej kobiety? Nie poznała go. Nie przypomniała sobie również przedmiotów, które baron wyjął, aby rozbudzić jej pamięć; a przecież spieniony wyścigowi -c na papierośnicy i głowa dzika na zapalniczce dość wyglądały charakterystycznie... Lecz ona nigdy
nic nie poznawała; chyba ginach Opery Przemówiła.
Podowiadywał się, co zaszło w ciągu dziesięciu lat. A więc: odwet Indiany na mężczyznach trwał w całej pełni. Po bohatersku kradła im kokainę. Jakiś cudak chciał się z nią żenić; bardzo bogaty. Myślał, że ona niema kochanków. Jak się na nim zemściłaII Urządziła tak, żeby ją przyłapał. Chciał nagwałt wszystko przebaczyć, przyniósł trzy pierścionki do wyboru; wybrała najdroższy a potem odesłała w słoiku z musztardą i z rubinem przepiłowanym na dwoje. — Mówiła bez żadnych akcentów, prosto przed siebie, siedząc jak beznamiętny sufler szalonej jakiejś postaci, która chwilami zarysowywała się jasno... Bar zamknięto. Wyszli. Nie wymówiwszy słowa propozycji, ani odmowy, pozwalała sobie towarzyszyć, jakgdyby przez całe dziesięć lat nikogo innego nic przyjmowała o północy. Mieszkała w tym samym domu, w tym samym pokoju. Fontranges pamiętał każdą z przerażonych głów, które dziesięć lat temu wyglądały przeze drzwi, pytając o wojnę. Zrobiło mu się żal, że nie przystaje teraz na każdem piętrze, że niema obcych dzieci do pocieszania. Właściwie — to one go wtedy pocieszyły. W pokoju — zawsze ani śladu krzesła. Trzeba było na podobieństwo nurka pogrążyć się w noc przeraźliwą i słodką. Gdy już leżał i gdy lampa została zgaszona — dziewczyna dłpgo dreptała nago; nago krzątała się koło piecyka. Wreszcie pod kołdrę wślizgnęło się (zwierzę, centkowanc lodem i ogniem.
W środku nocy Indiana zbudziła się nagle. Fontranges szlochał. Jakób i Bella, złączeni w doskonałej miłości, stali przy nim. — Jestem twoją córką — mówił Jakób.
— Jestem twoim synem — mówiła Bella... I całowali się, mówiąc. Indiana nigdy nic słyszała męskiego płaczu. Ale dość miała innych doświadczeń, by kusić się o odgadnięcie szmeru. Wytężyła słuch... To nie było kichanie. Nie kicha się sto razy raz po raz. I nie angina chyba, jak trzy tygodnie temu... Przy anginie człowiek rzuca się, krzyczy... Za stary także na kontuzję gazową. Może poprostu atak... Ale i to nic. Atak trwa sekundę, a to nie miało wcale zamiaru się kończyć! Ani chybi — ten mężczyzna płacze. Tylko Indianie zdarzały się takie historjel Po raz pierwszy w życiu niemoc mężczyzny zbudziła w niej współczucie.
— Cóż to, papciu — zagadała w niechlujnym żargonie, który był jej jedyną pieszczotą — płaczesz?
Usiłował zapanować nad sobą.
— No, lepiej ci, wujaszku? Chcesz aspiryny?
Minuta przepłynęła bezgłośnie. Potem łkanie wróciło.
— Ach, bracie! To prawda — miłość nie jest zabawna
— rzekła wtedy Indiana.