Giraudox Jean PRZYGODY HIERONIMA BARDINIEGO KIK

giraudoux

PRZYGODY

HIERONIMA

BARDINIEGO

Jakiś wehikuł przejechał ostrym kłusem. Bardini, który spał, otworzył oczy.

To listonosz — pomyślał. — Naturalnie most przebędzie galopem.

Istotnie usłyszał, że koń zmienia bieg, przechodzi w ga­lop i nagle staje...

Na pewno zatrzymał go Bavouzet — pomyślał Bardini... — Chce mu sprzedać jakąś zwierzynę. Chyba tylko przepiórki. Już odjeżdża.

Powiał lekki wiatr. Chorągiewka na dachu zaskrzypiała.

Chorągiewka skrzypi. Wiatr południowy — pomyślał Bar­dini.

Starał się daremnie, w poszukiwaniu jakiegoś ostatecz­nego ratunku, odnaleźć podczas tego przebudzenia — ostat­niego przebudzenia w tym domu, to decyzja nieodwołal­na — jakiś odgłos, nieznany znak, jakieś zawołanie, które nie kojarzyłoby mu się z codziennością. Los jednak nie usi­łował nawet za pomocą minimum fantazji powstrzymać Hie­ronima Bardini od porzucenia stanowiska poborcy po­datkowego i osobowości Bardiniego. Dzwoniono na Anioł Pański. Każde uderzenie dzwonu nadawało jakieś piętno starości godzinie uchodzącej za nową. Promień słońca, ten sam, ten sam od lat, lśniący banalnym blaskiem świata, nasycony pyłem, którego każda drobinka była rozpozna­walna, przeniknął przez żaluzję. Bardini wstał. Ogarnęła go

chęć, żeby tego rana wstać inaczej niż w inne poranki, wy­konując jakiś inny gest. Sądził, że mu się to powiodło... Uczucie zniechęcenia objawiło mu jednak, że właśnie jego lewa stopa, jak zazwyczaj, dotknęła pierwsza ziemi... ziemi, jeżeli można tak nazwać dywanik przed łóżkiem, gdzie ślad pierwszego codziennego lądowania odbił się tak głęboko jak stąpnięcia łap niedźwiedzia w klatce. Odemknął okienni­ce. Sądził, że świt odsłania przed nim wieś. W istocie to nie była Vieś, ale rodzaj recitativo, niezmiennego motywu. Wieś oczekiwała tylko na gest Bardiniego, żeby bezbłędnie recy­tować ten monolog. Znajomość każdego drzewa, każdego pola, każdej wioski nadawała przyrodzie nieznośny emfa- tyczny charakter. Nigdy tak jak dziś nie uderzyło go to syte zadowolenie rzeczy. Ani jednego domu oświetlonego przez słońce, którego właściciela by nie znał. Ani jednego ze śpią­cych właścicieli, o którym by nie wiedział, ponieważ był po­borcą podatkowym, nie tylko ile zeń można wyciągnąć pie­niędzy, ale również sympatii, ludzkości, łez. Z okna widział całą kotlinę rodzącej się Sekwany. Fałszywe narodziny, co­dzienne jak pismo... Prawdziwy cyrk, który dziś wieczorem po ostatnim krótkim przedstawieniu zamknie się na zawsze! To dzisiaj — pomyślał.

Wydawało mu się jednak, że ta myśl łączy się z dniem wczorajszym, przedwczorajszym, z przeszłością, z tym wszy­stkim, co widział przez okno. On również powtarzał mono­log. Żeby powstrzymać osobę, która się wymyka, czas i prze­strzeń porozumiewają się cudownie. Ponieważ myśl jest przez nie przekupiona, uciekł się do słów.

To dzisiaj — powiedział głośno.

Nie mylił się. Słowa były niewątpliwie tym, co słyszał najmniej od samego siebie, czego również najmniej słuchał, co czuł, że nie ma najmniejszego związku z jego życiem. Powiedział jeszcze stojąc twarzą do wsi, aby nie obudzić żony:

Wszystko jest skończone, skończone.

Oswajał się z myślą o ucieczce,, o szturmie na nieznane, jak z myślą o prawdziwym szturmie. Poddał się masażom,

zabiegom. Unikał wszelkiego kataru, wszelkiego zadrapania, golił się z większą dokładnością. Nie chciał pojawić się w nowym istnieniu z tamponami waty lub plastrem przynie­sionym z poprzedniego istnienia. Uprawiał nawet trochę gim­nastyki. Zonę to cieszyło. Wyrzucała mu często, że rdzewie­je... Wzięła nawet z niego przykład. Ale widok tej kobiety zabiegającej, aby z większą energią ponawiać te same ge­sty, wypowiadać z większym wigorem te same odwieczne zdania, ściskać w mocniejszym uścisku tych samych od­wiecznych krewnych, sprawiał mu przykrość, zarzucił więc ćwiczenia. Odżywiał się chętnie. Może już wkrótce cierpieć będzie głód, pragnienie; należało się zabezpieczyć. Renée jednak i w tym wypadku poszła w jego ślady. Nie przewi­dując odmian w życiu, które zadowalało się kurczęciem i ma­karonem, zaczęła zażywać fosfatynę, kolę... On przestał... Od dwudziestu dni,' kiedy to powziął decyzję zniknięcia, żona nie omieszkała włączyć się we wszystko, co służyło mu do wytworzenia rozdziału z przeszłością. A również dziecko, które zyskało na nowych obyczajach. Ufny mimetyzm Renée i dziecka wypaczał gesty Hieronima. Jego skrytość jest więc już tylko hipokryzją. Zbierało mu się na płacz!... Ta sama historia w sprawach dotyczących zawodu. Przez cały ten tydzień pamięć mu nie dopisywała, powzięta decyzja utrud­niała skupienie; nie tak łatwo znajdował akta, wypisywał mniej zręcznie pokwitowania. Podpis ulegał zmianie, szczę­śliwa zresztą wróżba dla kogoś, kto chce odmienić osobo­wość. Renée natomiast, zastępująca kierownika biura na wa­kacjach, nie popełniała już żadnej omyłki, pisała wreszcie, co jej się dotychczas zdarzało tylko przy życzeniach nowo­rocznych, w sposób czytelny. Cała przeszłość czepiała się już kurczowo jednej połowy tej pary, nie widząc, że na dru­giej już się zsycha. Bardini odszedł od okna, obrócił się do żony, przyjrzał się jej. Przesunęła się na środek łóżka opusz­czonego przez małżonka. Patrzył na nią długo, tak jak pa­trzył na wieś. Odczuwał tę samą przykrość i tę samą satys­fakcję. Lękał się tak bardzo, że tego decydującego rana, pod­czas ostatniego przebudzenia, istoty i rzeczy ukażą mu się

w świeżo wynalezionym świetle, że będą miały wygląd nie­zwykły. Co do światła, wiedział już, co myśleć, był uspoko­jony. Z szybkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę niezmienność oślepiała wzrok Bardiniego. A oto czuł to sa­mo patrząc na śpiącą Renée j— oczy są niewidoczne, ale on za nie daje głowę — Renée bez makijażu, ale namaszczoną i uszminkowaną codziennością, Renée, której niedostrzegal­ny oddech raził bębenki Bardiniego bardziej niż donośne chrapanie. Ani jedna mereżka na koszuli, ani jedna fałdka powiek, ani jedna spirala snu nie są nowe. Można było zwątpić w najtajniejsze głębiny snu, w podświadomość... Najnowsze w tym domu było mimo wszystko to, co dom zawierał najnowszego w porządku chronologicznym, dziecko. Zobaczy je za chwilę.

Przeszedł do łazienki, wziął prysznic. Obnażywszy się do­znał uczucia szczęścia, co usprawiedliwiało, jak sądził, jego zachowanie. Pozbył się z obrzydzeniem zwykłej nocnej ko­szuli i odrzucenie jej sprawiło mu większą ulgę niż zdjęcie zbroi po długiej walce. Skończona walka z mrokiem zna­nym na pamięć, z ciemnościami nawiedzanymi przez co­dzienność. Oczywiście nie zabierze żadnego przedmiotu, żad­nego wspomnienia, żadnej bielizny. Gdy był taki obnażo­ny, kolumna spiżu ciążąca mu od miesiąca na ramionach stawała się już lżejsza. Rozkoszował się tymi dojrzałymi na­rodzinami: koszula leżała na podłodze. Namydlił się mydłem kupionym przypadkowo, aby usunąć z siebie wszelkie punkty styczne z dniem wczorajszym, z wrzosem i szyprem, który­mi Renée uperfumowała na zawsze, posługując się wodą toaletową i kremami, ich związek; dwukrotnie namydlił rę­ce, które tak bardzo dotykały przeszłości. Usiadł nagi na krześle, wyciągnął się nagi na dywanie, wypróbował na jało­wym biegu swoją wolność, uradował się, że nie ma żadnych pieprzyków, żadnego tatuażu. Ubrał się potem na parę go­dzin nie dbając o to, żeby włożyć kamizelkę, jak w dnie, kiedy chodził do kąpieli. Czuł się uspokojony. Obawiał się, że tego rana nawet własne ciało wyda mu się przedmiotem zbyt znajomym, zbyt podobnym, że będzie nim znudzony. Byłoby to przykre. Mógłby pomyśleć, że jego cierpienie jest

tylko neurastenią, a nie szaloną ambicją, ambicją, aby zmie­nić kierunek, jaki los nadał jego życiu. Przed chwilą jednak, gdy zobaczył się w lustrze, nic nie wydało mu się bardziej nowe, bardziej nawet dwuznaczne niż oczy, mimo że znał każdą żyłkę na rogówce, niż zęby, nieczułe kawałki masy perłowej, mimo iż z każdym wiązały go wspomnienia i ból. Nie odejdzie z tym bezwolnym zdradliwym towarzyszem, jakiego unosi ze sobą chory odyniec. Nowe życie lśniło już na nim w lustrze. Co za szkoda, że nawet lustro ma swoją historię!... Historię małżeństwa Hieronima... Widział się w nim będąc narzeczonym, przeglądał się w nim i golił naza­jutrz po ślubie. Przed tym lustrem usunął pierwszy włos, pierwsze spleśniałe miejsce na małżeńskim życiu... A oto' teraz usuwa ostatnie...

Przeszedł do biura, tu również otworzył okiennice, potoki światła zalały stół i papiery. Wykonywanie po raz ostatni tych codziennych czynności sprawiało mu przyjemność. Po raz ostatni zazgrzytał mu w uszach haczyk żaluzji. Słowo żaluzja skłoniło go do uśmiechu. Słowo to nabierze niewąt­pliwie innego znaczenia w jego nowym życiu. * Ten kalam­bur, słowo, które się przeistaczało, było dlań jakąś obietni­cą. Służące oddaliły się na dwa dni. Żałował, że opuszcza Renée, w chwili gdy personel, biuraliści i służba, nie jest w komplecie; mieszczaństwo tym surowiej osądzi jego za­chowanie, ale chociaż zwolniony jest z odgrywania ostatniej komedii aż do momentu, kiedy wstanie żona. Żył w tym do­mu jak włóczęga, który wśliznął się na godzinę do jakiejś willi zręcznie, zwinnie, czego u siebie nie podejrzewał, nie­mal bez hałasu. Napisał list do dyrektora de Chaumont po­wiadamiając go, że rezygnuje z posady. Złożył podpis. Ostat­ni raz podpisywał się prawdziwym nazwiskiem; wykaligra­fował litery pozbawiając je niemal mimo woli cKarakteru podpisu. Grafolog studiując ten podpis Hieronim. Bardini nie znalazłby w nim nic osobistego. Trochę było mu wstyd, że stać go na napisanie do żony tylko banalnego listu. Wszy­stkie zwykłe zasoby wzruszenia, inwencji wywędrowały jak­

by i dołączyły się w spróchniałym drzewie do ubrania, któ­re włoży wkrótce i którego nie chciał przynieść do domu, aby w żadnym stopniu nie przesyciły go zapachy poprzed­niego życia. Wykończył niektóre zaległe prace biurowe, sprawdził po raz ostatni Rôles des Communes, ponumero­wał Articles des Comptes, po raz ostatni zrobił kasę. Ze zdziwieniem stwierdził, że właśnie te zajęcia, którym niekie­dy przypisywał bunt i swoją decyzję, wydały mu się naj­mniej odpychające. Potem nadszedł listonosz; ostatni raz przyjmował pocztę związaną z pierwszym życiem.

Listów było wyjątkowo dużo. Los jakby zwietrzył zamia­ry Bardiniego. Zastanowił się, czy je podrzeć bez czytania. Przyjrzał się kopertom. Jego kuzyn. Przyjaciółka matki. Dostawca win. A również jeden list, którego pismo było nieznane. Jakiż to niezręczny osobnik usiłuje przeniknąć do życia Bardiniego akurat w ostatni dzień? Mimo wszystko bardziej lojalnie jest przeczytać, porzucić życie uporządko­wane. Kuzynowi właśnie urodziło się dziecko; strefa ży­ciowa, którą Bardini opuszcza, zabezpiecza sobie zaludnie­nie. Przyjaciółka matki, wdowa po rentierze, prosi o radę, jak ulokować sto dwadzieścia tysięcy renty. Zna tylko Bar­diniego, tylko Bardini może jej poradzić, jak mówi, uchronić od ruiny. Odpowiadał na każdy list, nim otworzył następny, jak chory, który ma umrzeć. Przekazał starej przyjaciółce tajemnicę dwudziestu lat studiów finansowych; pomyślał

o Łazarzu wstającym z grobu, aby dać starej damie poufne informacje giełdowe. Kupiec winny — doprawdy trzeba wie­rzyć w wieczność, aby być kupcem winnym — poleca mu médoc doskonały za lat dziesięć i — jakby przeczuwał nie­bezpieczeństwo — wino de Sainte-Foy-la-Grande, doskona­łe, skoro tylko nadejdzie beczka. To już nie wystarczyło, że­by zatrzymać Bardiniego; wziął do ręki ostatni list. Adres skreśliła kobieta, papier był czerpany, kobieta nie znała dobrze Hieronima, przy „Bardini” było „t”. Pomacał list, zamierzał go podrzeć nie czytając, powąchał waniliowy za­pach, jakim był przesycony. Nie ufał temu przekazowi, któ­ry los fałszywie i z hipokryzją przyozdabiał w tajemniczość i wolność, może po to, aby go zatrzymać vr zaprzeczeniu

tajemniczości, w zaprzeczeniu wolności... Otworzył... Kuzyn­ka Renée z wyspy Mauritius, Maud de Frazier, odwiedza­jąca pierwszy raz Francję, przyjeżdża do Troyes i wpadnie jutr» zjeść obiad z nią i jej mężem. Niebezpieczeństwo spóź­niło się o dzień.

Bardini odetchnął...

Renée nadal spała. To dla niej typowe. Podobnie będzie spać tego rana, gdy umrze. Urządzała się tak, aby przynaj­mniej i godzinę ze zwykłego rozkładu dnia skrócić ostatnie chwile spędzone z uwielbianym mężem. Dziecko natomiast niespokojnie się poruszało o godzinę za wcześnie. Krzycza­ło. Ostatni raz wznosiło okrzyki nieosieroconego dziecka. Bardini chciał je uciszyć, pragnąc, aby sen Renée się prze­ciągnął, po raz pierwszy je uniósł, po raz pierwszy poczuł na rękach łzy dziecka. Jedna z łez spływała po policzku, na­brzmiała, czysta. Dziecko uśmiechało się do ojca, leżało spo­kojnie. Łzę zrodziła jakby również nie rozpacz, ale spokój. Po upływie minuty, jak każda troska dziecinna, łza stała się oznaką szczęścia. Drżała. Miała spłynąć za moment. Nie jest łzą, którą należało spić w 1937 albo w 1929 czy jutro. Łzą słoną, kwaśnawą, łzą osoby dorosłej. Może wszystko, co dałoby mu to dziecko, byłoby też tylko goryczą. Stchórzył nie przed perspektywą szczęścia, które porzuca, lecz przed perspektywą nieszczęść, które mogłyby się wyłonić z tego syna... Najtrudniej rozstać się z nieszczęściem, Bardini czuł to. Dziecko było nagie. W głębi jego oczu widniały kolory roztarte przez pokolenia Bardinich i Frazierów. Łzy oczyś­ciły horyzont rodzinny z wszelkiego pyłu ; przeszłość i przy­szłość wydawały się odległe o krok, czytelne w tych przej­rzystych oczach. Wskazujący palec i kciuk u małej rączki były rozwarte, a inne palce złączone, gest zwykły dla rąk Bardinich: z największym trudem krzyżowano ręce zmar­łym Bardinim. Podobieństwo rodzinne odciskało się przy każdym ruchu na twarzy dziecka, nawet na biodrach, a prze­cież nie widział nagich bioder u żadnego członka rodziny. Wyrastający przedni siekacz był już repliką siekacza Renée. W tym zaledwie ukształtowanym ciele wyrastały już na uświęconych miejscach dziąseł małe długowieczne dolmeny.

Dziecko posługiwało się już niczym zwykłą bronią łagod­nym spokojnym spojrzeniem Renée. Miało już włosy Hiero- ■ nima... A więc ono właśnie będzie odtąd tu na ziemi kon­tynuatorem losu Bardinich wobec braku ojca. Tej właśnie istocie, niemej jeszcze, ale w której krzykach dźwięczy już akcent rodzinny, pozostawia w spadku to wszystko, cze­go pragnie się pozbyć: dawne bogactwa, dawne upodobania i portret pułkownika Bardiniego, ulubieńca Bonapartego, i zdolności Frazierów do odgrywania komedii salonowych, i i zamiłowania Lacoste’ôw, przodków Bardinich ze strony matki, do osiemnastowiecznej muzyki... Skończone z Glüc- kiem... Skończone z Mozartem... Skończone z zaczarowany­mi fletami, z Papagéno, z Papagćna, z liścikami napisanymi na dwa głosy, z oświadczynami na osiem serc... Skończone... ale nie dla tej kwilącej istoty... Jakie hasła przekazać temu wartownikowi czuwającemu nad misją rodzinną, który nie potrafi chodzić? Dziecko spoglądało na ojca niezdecydowane, czym ma zainteresować się w tej dużej twarzy, oczyma jesz- I cze bezbarwnymi, w których Bardini utkwił swoje oczy. Po- I jawiało się przed nim oczywiście inne rozwiązanie życiowe, I leżące jeszcze na brązowym i zielonym mchu młodych źre­nic jak ikra na algach. Dlaczego pragnie uczynić siebie sa- 1 mego synem, gdy ma tego syna? Dlaczego wbrew szczęściu, I pod fałszywym nazwiskiem, w fałszywym ubraniu, odstę- pując od wszelkich rycerskich zasad rzucać tego prawie czter­dziestoletniego Bardiniego, któremu nie powiodło się pod­czas pierwszego turnieju, w oszukańczą historię los może i nie raczy zwrócić nań uwagi — gdy ten drugi jest już tutaj, ! gotowy, o czystym ciele, i tak pasjonujące byłoby wycho- I wywać go, uzbroić, wyświęcić. Być może, gdyby jego włas- I ny ojciec nie wyspecjalizował się w kolekcjonowaniu taba- I kierek i w studiach nad molekułami żelaza — zniknięcie I pierwszego stopnia — Hieronim wyzyskałby lepiej egzysten- | cję. Rzucając się w życie gestem Parsifala, ale pozbawiony I dziewiczości, kierując się ku dobrym miejscom przeznacze- I nia mając za przewodnika doświadczenie, ale nie przygodę, £ składając w darze jak nową nieświadomym wiosnom, nie- ¥ świadomym miastom oporną obecnie młodość, zwiedzionym I

młodym dziewczętom namiętność na zawsze stępioną pozba­wiał należnych praw to dziecko, na którego widok nabierał przekonania, że jest w stosunku do samego siebie hipokry­tą. Gdyż mimo wszystko ono w domu jest nowością. Gdyż wszystko w tym dziecku każdego dnia jest nowe. Dowód, że Bardini chętnie by z nim odjechał; żadnej męskiej przy­gody nie uniemożliwia ani nie pomniejsza roczne dziecko. Musiałoby się tylko spełnić to, o czym marzył w chwilach okrucieństwa przeistaczających ludzkie ciało w nieczuły me­tal : żeby Renée umarła. Kochał Renée, czuł się winnym prag­nąc, żeby przydarzyło się jej choćby najmniejsze zło, czuł jednak, że właśnie myśl o tej śmierci pogłębia jego miłość. Któż mógłby wysłowić szczęście najnieszczęśliwszego z lu­dzi, Dawida Cooperfielda, który stracił ukochaną, będącą dzieckiem, zanim stała się jego żoną! Całymi miesiącami żył z tą obsesją, kiedy jeszcze nie przyszła mu do głowy myśl

o zniknięciu, wyprawiając Renée w podróż jak na spotkanie nieuniknionej katastrofy, kojarząc każdy postępek Renée z najgorszymi konsekwencjami, kąpiel z utonięciem, wyciecz­kę ze stoczeniem się w przepaść, zwiedzanie „Creusot” z upad­kiem do kadzi z roztopioną surówką. Skoro tylko wyjechała ^ domu, czekał na depeszę. Dziecko jędnakże poruszało się t&az niespokojnie, wołało. Nie chcąc wyrywać Renée ze snu, z tę^toótkotrwałej niepewnej śmierci, zajął się dzieckiem, dał mu smoczek, po raz pierwszy je przewinął. Wkrótce znu­żony tym wtargnięciem w dziedzinę macierzyństwa — nie, nigdy później nie odmieni ról — odniósł dziecko do kołyski, spróbo^bł łagodnie zamknąć mu oczy. Daremnie : powieki unosiły się powoli, źrenice go śledziły, a kiedy się odwrócił, zobaczył również, że patrzą nań ze zdziwieniem, ale czule, zielone i brązowe oczy Renée.

Czworo patrzących na ciebie oczu to dużo dla kogoś, kto uważa, że drzewo, a nawet dom są zbyt przenikliwe. Czwo­ro podziwiających cię oczu, przepełnionych nieskończoną wdzięcznością, dlatego że pierwszy raz ty, ojciec, dałeś pier- isi synowi, to za wiele dla kogoś, kto ma świadomość, że jest zdrajcą i egoistą. Renée olśniewała teraz nagłą urodą, którą promieniała jej twarz w tych momentach, kiedy nawet mło­

de kobiety tracą świeżość: w chwili przebudzenia, «djazdu, będąc zmęczona, osłabiona. Czarowała go dawniej ta in­wersja urody w Renée, jedynej kobiety, którą miłość posta­rzała, potem znużył się nią. Znużyła go ta twarz zawsee tak piękna w dniach, gdy zdarzały się poważne pomyłki w ka­sie, gdy dziecko miało krup. Jakąż urodą zaskoczy go tego popołudnia! Całe lato dla Renée będzie dym samopoczuciem, krupem, nostalgią, aż do jesieni nie ma mowy o brzydocie! Dwoje wielkich oczu ze zdziwieniem patrzyło na tak staran­nie wygolony podbródek, na świeżo obcięte krótkie włosy. Uważała, że Bardini wygląda jak narzeczony. Czuła, że jest piękna. Wiedziała, że Bardini nie lubi tych tryumfalnych przebudzeń jej piękności. Usiłowała przyćmić swój blask myślami o nieszczęściu.

Na pewno mnie zdradza — starała się myśleć. — Nie ko­cha mnie już tak jak dawniej. Tylko wtedy zajmuje się sy­nem, gdy śpię, gardzi nim, kiedy się obudziłam. Całuje mnie pewno, gdy śpię. Jestem jego żoną chyba tylko raz na miesiąc. Rozkosz jest dla niego tylko dowodem fizycznym, że nasze małżeństwo istnieje. Ostatniego miesiąca nawet

o mnie zapomniał. Noszę w sobie brzemię jakiegoś rozwodu, jakiejś rozłąki...

Ale każda ze smutnych myśli barwiła różem jej policzki, ożywiała spojrzenie, uwysmuklała długie dłonie, nadawała w takim stopniu ów blichtr pokusy, który maskuje złe ko­biety, gdy popadają w konflikt ze świętymi, pustelnikami, krzyżowcami, że Bardiniego ogarnęła nieufność. Zastanawiał się, czy ma być szorstki, odpowiadać ostro, obrażać Renée powodowany litością, żeby ułatwić jej rozstanie. Ale myśl, że ona tego wieczoru przybierze postawę, jakiej nigdy u niej nie widział, postawę smutku, rozpaczy, wzbudziła w nim miłość do tej leżącej istoty będącej jeszcze całym szczęściem, spełnił więc życzenie Renée, usiadł obok niej.

Na tym ocembrowaniu pewnej prawdy, już nie jego praw- . dy, pochylony nad nagością, której urok odczuwał już tyl­ko pośrednio poprzez obraz przyszłej żony podobnie leżą­cej (oraz — gdyż nie wyznaczał już granic dla przyszłych istnień — przyszłej żony podobnie leżącej w dniu następne-

go zniknięcia), Bardini patrzył na Renée. Czyż najszlachet­niejszym powodem skłaniającym go do odejścia nie jest właś­nie chęć zostawienia żony tak młodej, pięknej? Dusza Renée pozostała nietknięta, ciało jeszcze bardziej, małżeństwo prze­istoczyło tylko jakby jej dziewiczość dziewczyny w dziewi­czość małżonki. Porywy Renée, poświęcenia, dar posagu, gdy męża spotkały nieszczęścia, dar samej siebie w szczęściu nie budziły w niej potrzeby żadnego odruchu, żadnego ożywie­nia poza łagodnym ciepłem. Tego poranku, zawsze z tą sa­mą bezkresną powściągliwością, która od czasu narzeczeń- stwa nie pozwalała jej pierwszej schwycić ręki męża, doma- ! gać się pocałunku lub go sprowokować, czekała, aż Bardini I ujmie ją za rękę. Tylko wewnątrz gmachu czułości wzniesio- I nego całkowicie przez męża pozwalała sobie na połowiczne odchylenie głowy, połowiczne przymknięcie powieki, na ćwierć uśmiechu — u niej wyraz rozpętanej rozkoszy i mi- ’ łości. Za parę godzin mąż miał odjechać na zawsze; czeka­ła, aż się pochyli, i ani na milimetr nie przybliżała dłoni, nie­wzruszona mimo porywu serca. Mąż miał udać się na spot­kanie nowej serii szczęśliwych wydarzeń, nieszczęść, klęsk; nawet gdyby to wyczuwała, czekałaby, aż weźmie ją w ra­miona. Przeniknięty obecnie zapachem Renée i zdecydowany obmyć się zeń w popołudniowej kąpieli — druga kąpiel sta­ła się bowiem konieczna — Bardini odczuwał pokusę poło­żenia się obok Renée, pożegnania się z nią, podobnie jak krzyżowcy z żonami, przed tą wyprawą krzyżową bez krzy­ża zmierzającą do zdobycia tego, co niedostępne. Ona wy­czuwając całą niezwykłość jego zachowania, tej krzątaniny i milczenia, zawsze uległa i wdzięczna — ilekroć zapragnął ciała tej kobiety, dzięki jej cudownej zręczności nie natknął się nigdy na żadne przeszkody, niedyspozycję fizyczną czy bliskość służby — leżała uśmiechnięta, równie spokojna jak już nasycona kobieta. A nad wszystkim brał górę splot ła­godnej prowokacji, godności, wstydliwego pożądania... A jed­nak, Renée, chodzi tu o rozstanie na zawsze.

O czym myślisz?

Powiedział te słowa nieco skrępowany. Renée z trudem dostrzegała konkretne fakty, nie umiała wyciągnąć wnios-

ków z wydarzeń oczywistych, posiadała jednak dar odga­dywania. W okresie gdy Bardini nie pragnął jeszcze tak jak dziś pogłębić swego życia, a tylko je urozmaicić i miewał flirty i kochanki, w rozmowie z Renée pojawiały się nagle imiona bohaterek tych przygód.

O czym myślisz? Odpowiedz, Renée. Porozmawiajmy. Wymówił to imię, a poprzysiągł, że go nigdy nie wypo­wie. Zaczerwienił się.

Czy moje imię sprawia ci przykrość, Hieronimie? Po­rozmawiajmy.

Usiadła. Skoro chodziło tylko o rozmowę, już nie obawia­ła się poruszyć, czuła jedynie pewne odrętwienie ust, języ­ka, jak zazwyczaj gdy w grę wchodziły słowa. Pochyliła się ku Bardiniemu dla przeprowadzenia tej rozmowy, poddała piersi, szyję, twarz, złożyła siebie w darze tej dyskusji ofia­rowując słowom ciało, którego nigdy nie przybliżyła ani

o milimetr w miłości.

Nudzisz się tu, Hieronimie. Dlaczego nie wracamy do Paryża? Bella nie żyje. Bellita nigdy nie przyjeżdża. Jesteś­my znowu bogaci. Nie uważasz, że stworzeni jesteśmy ra­czej do życia w Paryżu niż na wsi, jedno i drugie. '

Wstał, zmienił temat rozmowy, to znaczy odsunął ręce, pierś, zdołał się uchylić przed naporem Renée, który stano­wił całą wagę jej argumentacji. Zaczął mówić o domu, dziec­ku, sądził, że stał się już na to nieczuły. Każde jednak zda­nie Renée zakładało jakby w związku z życiem dziecka nie­ustanną obecność Bardiniego. Wiązała go z przyszłym szcze­pieniem syna, komunią, ślubem, jakby Bardini nie był jego ojcem, a syjamskim bratem. On, jak hipokryta, udał, że do­kucza mu serce, poskarżył się na ból. Renée usiłowała od­sunąć jak najdalej przyczynę niejasno wyczuwanego za­grożenia, mówiąc o wspólnych projektach, o podróży na Zielone Święta do Nicei, o bugatti, którą zamierzali kupić na Wielkanoc. Czy jest zamówiona? Przelękła się dowiadu­jąc się, że nie. Jaką ulgę odczułaby widząc, że Bardini wy­ciąga z kieszeni bilety do Nicei. A jego marynarka wiosen­na? Dlaczego nie napisać już do krawca? Czy napisał? Nie!

Położyła się znowu, zrozpaczona. Odnosiła wrażenie, że w życiu jej wybuchł pożar i że nic nie jest już pewne.

Na wszystkie jej pytania odpowiadał obojętnym ruchem ręki, nie chcąc przeniknąć w tę przyszłość, którą Renée otwierała z całych sił. Był zmuszony powiadomić ją, że drze­wo na zimę nie jest jeszcze zamówione, że pokojówka Fon- tranges’a nie otrzymała jeszcze polecenia, aby wyszukać dla nich kucharkę. Nieobecność służby pojawiła się przed Renée niczym przepaść, niczym jakieś niebezpieczne przecięcie wąt­ku istnienia. On wyrzucał sobie, że jest niezręczny nie pod­trzymując aż do ostatniego dnia egzystencji, którą porzuci. Nazajutrz Renée stwierdzi, że wszystkie buty męża mają krzywo ścięte obcasy, że naboi do polowania brak, że psy są zapchlone — dowody zamierzonego czynu. Podczas gdy on rozmyślał zapatrzony w przestrzeń, ona wstała. Nie skorzystał z okazji, aby ostatni raz zobaczyć smukłe nogi, piękne kolana Renée. Na toaletce widziała — nic teraz nie mogło jej zmylić — że flakony z wodą kolońską Hieronima są niemal opróżnione, że pasta do zębów się kończy, że z ca­łego zapasu spinek do sztywnych kołnierzyków, o co dbał bardziej niż o sadzyk, została tylko jedna, bardzo skromna, którą zapewne posłuży się mały Jakub zapinając swój pierwszy sztywny kołnierzyk. Te luksusowe flakony zasila­jące ich życie, czuła to — są niemal pełne na jej stoliczku, i na jego prawie puste. Fiolet i ambra, kolory perfum Renée, lśniły w słońcu u samego korka. Kolory męża, żółć i zieleń, są prawie wyczerpane. Uczesała się, spojrzała mimo woli do szufladek. Ani jednego angielskiego mydła. Cała masa nieużywanych żyletek od maszynki do golenia. Brzytwa 1 szylkretową rączką, która miała być naostrzona prawie od dwóch miesięcy, jest jeszcze tutaj. Zardzewiała, ostrze pokrywa jakby krwawa rdza. Wody Botot również prawie już nie ma. Cała wonna krew rodziny jest zagrożona u źró­dła i u przepływu. Spojrzała na flakon kolońskiej wody jak :ia termometr. Wskazywał chłód śmierci.

Piszę dziś rano do firmy Houbigant — powiedziała. — Nie masz już nic. — Myślę, że nie zamierzasz zapuścić brody.

Był niemal równie zirytowany co przygnębiony swoją nie­zręcznością. To pewne, że w przyszłym domu rodzinnym w dniu kiedy zniknie, nie odczuje nikt ani braku serdeczności, ani perfum. Renée tymczasem zbliżywszy się odmierzonym spokojnym krokiem — jej chód w .chwilach trwogi '— prze­szukiwała jego szafę i komodę. Ogarniało ją zdziwienie. On, taki pedantyczny, który unosił się gniewem na pokojówkę stwierdzając choćby najmniejsze rozdarcie, ma tylko zużyte koszule, dziurawe chustki. Od wielu tygodni spodnie Hiero­nima nie zetknęły się z żelazkiem. Skarpetki w strzępach. Co to znaczy? Cała powłoka męża jest tak zmiętoszona jak zrzucona skorupa homara. Odnosiła wrażenie, że ma przed scbą — raczej za sobą, gdyż Renée zwracała się dopiero wte­dy twarzą do ludzi, gdy ich zrozumiała, i teraz też prze­glądała szafy nie patrząc na Hieronima — męża, którego skóra, serce są obnażone. Jego garderoba jest garderobą ucie­kiniera, wygnańca. Rzekłbyś, że ktoś świadomie zetknął łok­cie nowego garnituru z pumeksem. Tylko czarny żakiet, fraku i smoking uchroniły się jakby od katastrofy. Czy prze­trwać ma jedynie Bardini z ceremonialnych wystąpień? Ale przecież smoking i frak nie są strojem ani uratowanych, ani ratowników. Renée wyczuwała zbliżanie się zagrożenia. Hie­ronim musi być chory. Podeszła do męża, miał na sobie po­ranne ubranie z welwetu, dotknęła go, poczuła się niemal pokrzepiona, wyczuwając, że materiał jest oporny, że nie strzępi się jej . w palcach jak muślin. Drogi mąż w welwecie. Drogi welwet, nie aksamitny, ale szorstki, twardy jak zbro­ja. Ostatecznie mąż potrzebuje dwóch garniturów, nowej granatowej dwurzędówki i popielatego garnituru na lato. Przede wszystkim napisze również tego rana do krawca. Osą­dził, że protestować nie warto. Zirytował go ten przegląd znoszonego życia. Jakże słusznie zdecydował, że odjedzie na­gi. Ileż wspomnień budzą czerwone strzałki na niebieskich skarpetkach i chustki z monogramem znaczącym wszystkie nasze wydzieliny! Tchórzliwie odwrócił uwagę Renée od tej inspekcji.

Maud jest w Langres. Przyjedzie jutro na kolację. Pi­sała.

Na te słowa ciężar spadł z piersi Renée, która mając rę- I ce starte od welwetu poczuła, że mąż pachnie nieznanym I mydłem, zapachem nieznanego, i nagle, jak zdarza się wszy- I stkim kobietom, owładnęła nią myśl o najgorszych klęskach. I Skoro można liczyć na jutro, na cóż nie można liczyć! W od- ! ruchu hipokryzji Hieronim, który zdobył się na odwagę, że- I by nie skłamać, gdy była mowa o Zielonych Świętach, I o Wielkanocy, zgodził się skłamać mówiąc o jutrze. Wspo- I mniał nawet o menu. Nie miałby sił mówić o ananasach, ba- I nanach, przystał więc na mówienie o winie, o brioszce. Lecz I Renée, niby żartem, ale w istocie pod wpływem okropnego I niepokoju, oblała go nagle fiołkowym płynem. Bardini wstał I wściekły i woniejąc fiołkiem, zapachem narzeczonej w dniu I ślubu, wyszedł trzaskając drzwiami.

O jedenastej pojawiła się Renée, ubrana, z listami w rę- I ku. Napisała do krawca, do Houbiganta, do Old England I w sprawie trykotaży, do innego dostawcy w sprawie butów, I pod wszystkie te adresy, które kiedyś Hieronim przekazał I jej niby święte teksty, a które obecnie stały się straszliwy- I mi etykietkami życia Bardiniego. Chciał wziąć te listy, za- I pewnił, że zawiezie je rowerem na stację. Renée miała coś ł do załatwienia w Nogent. Powiedziała mu czule do widze- I nia. Podziwiał ironię losu, który na kilka godzin przed jego- I ucieczką nadawał żonie oszukańczo pozór podróżniczki, a je- I mu — strażnika domowego ogniska. Ucałowała go i znikła

I ona również, znikła na rowerze, tak cichutko, tak natural-

I nie, bez żadnego wysiłku, że Hieronimowi przyszło do glo-

I wy, iż naprawdę jest tylko niedołęgą i że tak właśnie nale- iży odjechać na zawsze, z nieprawdopodobną łatwością...

Renée wróciła.

Śniadanie było skromne. Młode kuropatwy i grzyby Renee zarezerwowała dla Maud. Tylko szynka, nawet nie wędzona,, makaron i ser szwajcarski. Zazwyczaj Hieronim sarkał na podobny posiłek, bez sosu, bez jakiejś specjalności, bez sma- ,ru. Dziś był uszczęśliwiony. Było to dla niego coś w rodza- komunii. Nie lubimy stwierdzać, że hostia ma jakiś smak.

Różowawego wina znajdowało się już tylko trochę na dnie butelki. Wyczuł wzrok Renée, zszedł do piwnicy, otworzył drugą. Kto wypije resztę tego wina? Jakiemu robotnikowi, jakiemu listonoszowi zrozpaczona Renée odda to wino, kie­dy znuży ją zamienianie na wspomnienia tęgo, co się jada, pije.

Co to za wino? — zapytała.

Słowo vouvray, słowo seyssel byłoby ją pokrzepiło, sło­wo meursault wprawiło w zachwyt. To wino bez nazwy ani bukietu Hieronim przeznaczał właśnie dla robotnika piłu­jącego drzewo i ogrodnika, Renée odniosła to samo wraże­nie co tego rana na widok pustych flakonów. Piękne rezer­wuary życia nie działały już na Hieronima. Nie palił. Nie pil alkoholu. Podczas całego posiłku mężem jej był jakiś osob­nik wysterylizowany, któremu obojętne było, czy pojutrze zjedzą zająca po królewsku, jeżeli Maud zostanie, i czy w piątek będą pstrągi. Pstrągi zamówiła nieodwołalnie, nawet jeżeli będą sami. Będąc w Nogent natychmiast zgromadziła

i przywołała na pomoc wszystko, co mogło wznieść wokół domu żywopłot dobrobytu, ten opar szczęścia, którego nie przekracza mąż, mąż trudny. Już od jutra miały przypłynąć wody toaletowe, trufle, granatowe dwurzędowe marynarki. Będą również dwie niespodzianki. Jakie niespodzianki? W każdym razie dla niej smutne niespodzianki, zapomni

o nich w dniu, kiedy się przydarzą. Nie chce powiedzieć jakie? Usiłował odgadnąć te nierozpuszczalne odpadki, to tylko, co pozostało z jego życia z Renée. Ona się oparła. Do- znała ulgi dowiedziawszy się, że mąż chce napić się kawy. Zaproponowała, że poda ją w ogrodzie. W ten piękny dzień i jesienny, o złotej porze roku pełno było stworzeń wiosen­nych, motyli, zięb, chrabąszczy. Odwróceni plecami do i słońca, Hieronim i jego żona mieli przed sobą rozsłonecznio- ne pola. Był to najdłuższy okres, jaki natura przebyła bez przymrozków i chłodu. Bardzo rzadko w tej okolicy pogoda sprzyjała tak długo ptakom i drzewom... Oczywiście mogli uważać, że to jest zamierzone, świadome. Odnosili się do słońca z kokieterią, z pewnymi względami. To będzie trwa- I ło wiecznie!... Kawa jest wyborna, najlepsza — pomyślała

20

Renée — jaką przygotowała w życiu. Uszczęśliwiona, zrobi­ła taki ruch, że wywróciła filiżankę, jedną z porcelanowych filiżanek z czasów Kompanii Indyjskich, które Bardini tak iubił. Kiedyś, gdy namiętnie kochał Renée, mył je osobiście. Odkąd żywił dla niej spokojniejsze uczucie, zmuszał żonę, żeby myła filiżanki sama. Dziś jednak zaledwie przejął się tym nieszczęściem. Wyśmiał jej łzy, pocieszał. Czemu płakać z powodu stłuczonej porcelany? Nie wiedział, że ona pła­cze z powodu stłuczonego spiżu, stłuczonego żelaza. Czuła się od niego odcięta, na jednym z boków miała żywą tkan­kę. Widziała, że nadszedł taki okres, iż on każe myć fili­żanki służącej. Pomyślała o śmierci Hieronima. W ten spo­sób odbierają sobie życie ludzie subtelni; poprzedniego dnia nie przfejjnują się wcale, gdy płonie ich kolekcja znaczków albo gdy pęka-obraz Degasa. Stwierdziła nagle, że starość, susza zagarnęły cały ogród. Rozsady nie są posiane. Sałata jest wyrośnięta. Nie ma zapasu wikliny, pnączy winorośli. W alei, gdzie Hieronim spacerował każdego popołudnia pa­ląc cygaro — trawa. Kroki jego nie zostawiają już śladu. Zaniedbanie zagarniało męża jak zmarłe osoby. Nie, to nie to. Nie chodzi o śmierć. Jego włosy, zarost, paznokcie, obcię­te krótko, schludnie, dokładnie, przeczą śmierci. W każdym razie ten zmarły konserwuje się cudownie; w dołku na bro­dzie ani jednego włoska, odwrotnie niż zazwyczaj. Emano­wała z niego tężyzna, młodość, uczucia młodzieńcze, dyna­miczne, takie jak przebiegłość. Wydawał się również zmie­niony nie pod względem charakteru, ale narodowości. Jesz­cze nie rozumiała. Usiłowała zająć go czymś, zgłębić tę za­gadkę.

Nie zostawajmy tu dłużej, Hieronimie, nie potrzebu­jesz już tego stanowiska. Nudzisz się tu, rozumiem. Ja sama przed urodzeniem Jakuba — nie kochałam cię mniej, ale nic na to nie mogłam poradzić — wiesz, chciałam uciec.

Uciec?

Tak, uciec, zniknąć.

A więc po raz drugi właśnie w tym decydującym dniu niezmienna, wierna małżonka pozorowała zniknięcie, przed chwilą na prawdziwym rowerze, teraz tym fałszywym wy-

21

znaniem wobec męża, który wkrótce odejdzie. Temu męż­czyźnie, który nigdy już nie miał się do niej uśmiechnąć, gdy zaboli ją głowa, podtrzymać, gdy się pośliźnie, nieść jej pantofli przy przejściu jakiegoś brodu, trzymać za rękę, gdyby miała drugie dziecko, zdobywając się na najwyższy wysiłek usiłowała przedstawić swoją stałość jak falującego węża... Tkliwa żmija!

Ty chciałaś zniknąć? Dlaczego?

Biedna Renée improwizując poszła w fałszywym kierunku.

Nie wiem — powiedziała — miałam obsesję. Wszystko, na co patrzyłam, wszystko, co odczuwałam, wydawało mi się nowe, nawet nożyczki, szczotki. Nie miałam już żadnych przyzwyczajeń...

Wydawałem ci się nowy, nieznany?

Wydawałeś mi się nowy, Hieronimie.

Myślałaś, żeby odejść?

Tak. Kiedyś nawet spakowałam się. Neseser, suknie, książki były już przygotowane. Nie kupiłam tylko biletu.

Bilet po to,' żeby umrzeć? Hieronima nie ciekawił już ten dziecinny odjazd z bagażami, zniknięcie ze wszystkim, co ją otaczało. Ponieważ przyszedł Fontranges z codzienną wi­zytą, Bardini wstał.

Cóż to, Hieronimie, znikasz?

: Rzekłeś, panie — odpowiedział Hieronim.

Zapomina nawet kapelusza — powiedział Fontran­ges. — Jeden z naszych stryjecznych dziadków zapomniał również hełmu wyjeżdżając do Konstantynopola i nigdy nie chciał osłonić głowy innym podczas wyprawy krzyżowej. Stąd te częste spalone słońcem nosy w rodzinie.

1 — Hieronimie! — zawołała Renée.

: Machała słomkowym kapeluszeiń męża, który się nie od­wracał. Słomkowy kapelusz był stary, rozdarł się jej w rę­kach. Popatrzyła wówczas bez słowa na tego mężczyznę, którego już nigdy, nigdy więcej nie będzie miała powodu przywołać — nakrycie głowy leżało na ziemi — i na zakrę­cie przy sklepie tytoniowym zobaczyła go, zobaczyła rów­nież jego cień niemal w tym samym czasie, on natomiast

nie odwrócił głowy , ani nie przystanął — co dzień wszakże wchodził do tego sklepu, żeby kupić papierosy — tak, im bardaiej sobie przypomina, tym mniej nasuwa się jej innych słów: zobaczyła, jak on znika.

Bardini od tak dawna obmyślał ten projekt, że działał jak w hipnozie. Bez kapelusza, gestami lub uśmiechami musiał odpowiadać kupcom korzennym,, żonie notariusza, polowe- mu, którzy kłaniali mu się po raz ostatni, i żałował, że na­daje zbyt osobisty charakter pożegnaniu tych zjaw. Miną­wszy miasteczko, a potem pola dotarł po sześciu kilometrach do młodego zakrętu — Sekwana niemal u samego źródła naśladuje tu zakręt przy Concorde — rozebrał się na uprzed­nio wyszukanej łące, zostawił ubranie na brzegu, żeby — jak powiadamiał w liście — żona zależnie od swojej woli zde­cydowała, czy podać męża za zaginionego lub zmarłego, i za­nurzył się w wodzie. Rozkoszował się pływaniem. Nie było­by wcale tak źle przeistoczyć się z człowieka w rybę. Resztki, które mogły jeszcze na nim zostać, perfum Renée odpływały już w kierunku Paryża zastąpione przez zapach zagarnięty | głębi płaskowyży Saint-Germain-la-Feuille. Zabawiał się płynięciem pod prąd, przyjemnie było ponawiać pierwsze ruchy w nowym żywiole, zabawiał się ulegając mu, nurku­jąc, przekomarzając się ze śmiercią, tym sposobem zniknię­cia, które może należałoby przećwiczyć. Musiał wyjść z wo­dy, żeby zabrać z portfelu mały nieprzemakalny woreczek | dwoma tysiącami dolarów, które ze sobą zabierał, ciuła­nymi od trzech lat jak na podarunek świąteczny, podaru­nek na drugie życie. Leżące ubranie miało z daleka jego kształt; nie wzruszyły go zbytnio te szczątki, widok rzeko­mego trupą, pogratulował sobie, że skończył już ze spinka­mi ozdobionymi łańcuszkiem, darem Fontranges’a, ze szpil­ką do krawata, darem Bellity. Marynarka i spodnie, które nie przybiorą już co dzień kształtu człowieka, dla którego zostały uszyte, są sflaczałe na zawsze. Miał przed sobą pierw­szą rozpacz, pierwszą deprawację spowodowaną swoim odej-

ścieni; Dotknął materiału, dotknął dziurek z odrobiną litoś­ci. jakby dotykał skóry, ust zińarłego Hieronima. Zobaczył miejsca nieco wytarte, miejsca, którymi stykał się zbyt moc­no z pierwszym życiem. Pogładził łokieć, tak wyświecony, tak często podtrzymywał nim głowę, która teraz umknęła. Nie całuje się jednak swojego trupa pozbawionego głowy. Z woreczkiem w zębach zanurzył się ponownie w wodzie

i wylądował na drugim brzegu jak rozbitek umykający przed tratwą, aby dopłynąć do wyspy. W jednej z wypróchniałych wierzb — paryżanie na wakacjach wierzą, że ukrywają się tam włóczędzy i sowy — znalazł ubranie schowane tu od ty­godnia i małą walizkę z twardej skóry, z jaką Wilson spa­cerował po Paryżu. Ubrał się. Mimo woli przybrał wygląd Amerykanina przebywając Sekwanę, jakby to był Ocean... Naprawdę tylko jako Amerykanin można spacerować inco­gnito wśród ludzi i wśród sztuki, muzyki — a nawet, jak stwierdził, wśród drzew. Oto nareszcie jego prawdziwa oso­bowość nie przejawiała się już w stosunku do jabłoni, do śliw. Nie byłby bardziej delikatny, bardziej nowy nawet wo­bec drzew pomarańczowych w Marakeszu. Uściskał je. Przez moment czuł się tak, jakby to nie on się odmienił, ale wszy­stkie otaczające go istoty zamieniły się w drzewa. Czemuż to nie czas kwitnienia? Polubiłby kwiaty Renée, kwiaty Fon- tranges’a. Spróbował owoców, owoców jeszcze zielonych, owoców zawsze cierpkich. Nastąpiła potem druga metamor­foza, nadeszły zwierzęta, zwierzęta najłagodniejsze, krowy, oślica; samice zwierząt dyszących w stajence dyszały na no­wego Bardiniego zrodzonego przed godziną. Krowa, której pysk pogłaskał, oślica, którą pocałował w pysk, nie domy­ślała się, że jest jedyną istotą, którą on kocha na świecie, pierwszym zwierzęciem stworzonym przez niego w nowym otoczeniu. Nachodziły go myśli, które nie nachodziły Adama, żeby wsiąść okrakiem na krowę, pogawędzić z oślicą. Przy­szła również koza, sama, dopiero co stworzona, podskaku­jąc, kokietując Bardiniegę jak statystka rewiowa, którą reżyser wypuścił we właściwej chwili. Wyczuwało się, w re­zerwie, gotowe włączyć się w to dzieło pełne wagi, byki, osły, kozły. Każde z tych zwierząt składało przed nim w ofierze

nowy zawód, nowe życie, jakiś szczególny dar z wolności: mógł być wszystkim, pastuchem, parobkiem, rolnikiem, mle­czarzem, woźnicą, jeźdźcem. Korowód profesji doprowadził go aż do pułku, do wojny, najwyższej formy wolności... Dla­tego to zresztą do Legii Cudzoziemskiej zaciąga się człowiek, który sądzi, że jest całkowicie wolny... Zwierzęta wszakże skubały już trawę nie zwracając uwagi na Bardiniego, złą­czone pocałunkiem z ziemią, spędzają tak trzy czwarte dnia. Bardini położył się na ziemi, uciął witkę, uległ bezwiednie przenikającej go fali dzieciństwa zamiast fali wolności, zro­bił gwizdek z kory, chciał na nim wyryć swoje inicjały, przypomniał sobie, że nie ma już inicjałów, zastanowił się, jakie teraz wybierze, jakie będzie jego imię, nazwisko,

i doznał znowu nagłego uczucia rozkosznej niepewności na myśl o nazwiskach i krajach, jakiej już doznał na myśl o za­wodach. Oczywiście nie dlatego porzuca szczęśliwe domowe ognisko, ładną kobietę, zamożny okręg, żeby zachować wa­dy i zalety Francuzów, nosić nazwisko Durand czy Berthon, być okazem antycznej mądrości, nieufności, skąpstwa i in­nych szczególnych cech swojego pierwszego narodu. Będzie mógł nareszcie zależnie od fantazji należeć do narodu, któ­rego ludzie są lojalni, ufni, młodzi, rozrzutni, mieć za sto­licę miasta takie jak Vancouver, Christiania, dla niego uoso­bienie podróży, kiedy utożsamiał — czegóż jednak nie utoż­samiał z tym drugim słowem! — podróże z wolnością. A zresztą co go to wszystko obchodzi, on sam jeden tworzy naród... Przeleciał samolot. Uśmiechnął się na widok tego symbolu wolności, który na niewidocznym żelaznym dru­cie zdąża z obozu w Romilly do obozu w Langres. Jest jed­nym z nielicznych ludzi, którzy nie zażywają wolności w tych klatkach z żelaza, jak lotnicy, wynalazcy... Przeleciał zimorodek. Bardini uśmiechnął się myśląc o jego niezmien­nej marszrucie, ptasiej duszy nakręconej jak zegarek. Przy­pomniał sobie, że będąc dzieckiem śpiewał w szkole hymn do wolności, a wolnością była Szwajcaria. Pomówmy w związku z tym o Szwajcarach; ich kroki wryły się już w łu­pek Alp na skutek nawyku, są właścicielami drewnianych domków uczepionych górskich szczytów — mógłby tam mie­

szkać nadal Noe — uwolnili się już niewątpliwie od Gessle- ra. ale nie od zimy, od protestantyzmu, od wysokości! Wstał, położył się znowu. Czy chory na wolność lepiej wyzyska wolność leżąc czy siedząc? Słońce było jeszcze wysoko, cień Hieronima rysował się jak zwykle. Słońce, które dla niego nie wskazywało już godzin, obracało się w próżni dla istoty wyzwolonej z narodzin czy śmierci. Nigdy nie odczuwał tak zmierzchu, wolny od odpowiedzialności, od obowiązków. Oby tylko to wszystko, co wyrugował z życia, nie pojawiło się we śnie, mszcząc się na tej właśnie części dnia, w której ongiś mógł niemal zachować wolność dzięki snom. Zadrżał na myśl, że przyśni mu się dziecko, pokwitowania, napo­częta butelka. Noc wydała mu się nagle zwierciadłem prze­szłości... Ktoś jednak szedł za nim. Pierwsza ludzka istota, jaką spotkał od chwili zniknięcia, zatrzymała się o kilka kroków i patrzyła na niego: była to kobieta.

Los naprawdę wysilił się dużo bardziej, aby dostarczyć temu Adamowi pierwszą Ewę, niż ongiś Stwórca. Kobieta ta, ubrana w różowy batyst z kołnierzykiem koloru żonkili, miała pończochy w odcieniu wytrawnego szampana, błękit- nc-białą parasolkę. Kobieta w typie urody tyęji kobiet, które w wyobraźni licealistów oczekują ich nie w chwili ukończe­nia szkoły, ale u drzwi, którymi wychodzi się z wieku mło­dzieńczego, to dla nich zdobywają maturę, z myślą o ich pieszczotach zgłębiają klasyków. Bardini zresztą gotów prze­niknąć równie dobrze na wyższe jak i na niższe piętro ży­cia, ujrzeć córkę oberżysty lub nagą królową, nadal leżał uniósłszy tylko głowę, jakby ta kobieta była jedynie goś­ciem, a ńie jakąś nieznajomą. Właśnie ta jego nieruchomość tworzyła pewną więź, zakładała między nim a nią jakąś zmowę. To spotkanie było oczywiście niespodziewane, lecz takie jak spotkanie w teatrze między postaciami z rewii. Kobieta zresztą miała figurę aktorki, zausznicy niewiadome­go, mleczną cerę zadziwiającą na świeżym powietrzu, oczy

o błękicie, który wydawał się namalowany, a usta w czer­wonym, ostrym, ale naturalnym kolorze przy każdym sło­wie barwiące się krwią. Była to Indiana, którą Fontranges zaprosił na wieś do jednego ze swoich majątków. Patrzyła

na Bardiniego nieufnym wzrokiem, jakim w dzieciństwie, w pobliżu więzienia w Melun, które sąsiadowało z domem ojca, spoglądała na zbiegów. Nie myliła się. Ten tutaj to także zbieg. Znała te garnitury jeszcze szorstkie, zbyt spłasz­czone, gdyż nie były uprasowane, ale ukryte pod łóżkami lub stertą drewna, te zbyt krótkie paznokcie, włosy, które ma­ją tydzień — bo człowiek nie ucieka z ogoloną głową, ale w przeddzień bytności u fryzjers — te wąsy jednodniowe, wyrosłe w ciągu dnia spędzonego u sufitu w klozecie albo w pralni w głębi kotła. Znała te stany próżniactwa, lenistwa w trawie u ludzi przywykłych do spania wśród słomy. Mo­że ją zapytać o drogę; chociaż raz nie skłamie, nie zna bo­wiem ani nazwy miasteczka, ani najbliższego dużego mia­sta — wydaje się jej, że to chyba Charderet — ani prowin­cji. Może jedynie powiedzieć, że ta sama rzeka, Sekwana, płynie w Melun — i to wszystko. Musi mu wystarczyć Se­kwana, jak innym. Instynktowna nienawiść, jaką odczuwała do istot nieszczęśliwych, nie przeszkodziła jej zresztą podejść swobodnym krokiem do Hieronima. Na polu czy w barze In­diana nieświadomie kierowała się do samotnego mężczyzny. Nie świadczyło to o miłości do mężczyzn, ale o przyciąga­niu. On leżał bez ruchu, niemal rozczarowany tą zbyt wy­stylizowaną przygodą, czując, że los, kiedy zbyt dokładnie przybiera kształt twoich pragnień, raczej je ośmiesza i ni­weczy. Stała przy nim przez chwilę. Pierwszy raz widziała tak mężczyznę z góry. Z tej wysokości widać ryby w rze­ce, ale Indiana nie przypuściłaby nigdy, że ciało ludzkie może być zarybione, nie usiłowała również bynajmniej od­gadnąć myśli Bardiniego. Usiadła przy nim wypełniając przestrzeń zbyt znanym zapachem, jakimś zapachem nie­wolnictwa, czymś w rodzaju koniczyny, bardzo mało przy­pominającym koniczynę polną — jak twierdziła olejkiem czterolistnej koniczyny — i pierwszy cień, który odgrodził od słońca głowę wolnego Bardiniego, był parasolką India­ny. Zdecydowała się wreszcie przemówić.

Trudno było uciec?

Zadała to pytanie, mimo że nie była ciekawa odpowiedzi, zniszczonym, zdartym głosem. Te słowa wyrecytowane jak­

by, a nie wymyślone, te oczy lalki, podniecały pragnienia, bezsilne u źródła, jakie podnieca automat. Bardini zdziwił się tak a propos zadanym pytaniem, poczuł się urażony. Można by rzec, że to zjawa, jaką modni pisarze stawiają na pierwszym zakręcie drogi przed bohaterami swoich książek zamierzającymi powziąć jakąś decyzję. To głupie. Nie od­powiedział.

Jesteś Francuzem? Ulniesz mówić?

Przechylała parasolkę skłaniając ku niemu zalaną słoń­cem głowę, ilekroć oczekiwała odpowiedzi. On wahał się jeszcze przed wypowiedzeniem pierwszego słowa w nowym języku. Wrażliwy mimo wszystko na to tykanie, które z oka­zji pierwszego kontaktu z ludzkością pogrążało go w cen­trum alegorii. Mniejsza o tykanie. Mniejsza o dzieciństwo...

Jaki jest twój numer?

Indiana miała w Melun manię pytania zbiegów o numer. Doszła do ustalenia pewnej prawidłowości w liczbie zbie­gów. Gdy była dziewczynką, uciekło osiem numerów ozna­czonych cyfrą dwadzieścia jeden; swoisty rekord. Chciała­by, żeby ten nosił jej cyfrę losową. To trzynastka — nie grzeszyła zbytnią wyobraźnią. Przynosi jej szczęście i nie­szczęście. Właśnie trzynastego próbowała zabić się na polu wyścigowym, żeby dokuczyć Veilowi. Trzynastego również ukradziono jej w szatni foki Marceli — foki ubezpieczone trzykrotnie powyżej ceny. Trudno zresztą odróżnić, które z tych dwóch wydarzeń było dla niej szczęśliwe, a które nieszczęśliwe.

A ty co tu robisz? — powiedział Bardini.

Wkrótce odjeżdża. Jeszcze tydzień i będzie pełny miesiąc. Na wsi nie ma żadnej swobody. W Paryżu barman nie po­zwolił jej nosić białych sukien, tu gospodarz zabrania nosić suknie czerwone ze względu na bydło. Skoro tylko on się odwróci, zabawia się chodzeniem do obór w swetrze tego koloru. Wszystkie krowy zwracają na nią oczy, ale w ta­kim ubraniu okropnie gorąco! Gospodarz zakazuje pew­nych rzeczy, nie daje robić koktajlów, a przecież ma wszy­stko, co potrzebne, w walizce. Mści się na tym tyranie. Nau­czyła jego dwunastoletniego syna zażywać kokainę... A może

on chciałby? Dzieciak krzyczał trochę z początku z powodu ukłucia. Teraz przywykł. Matka przykłada mu napar z ziół. Chłopak chodzi w pobliżu uli, żeby wmówić, że to od pszczół.

Zachodziło słońce, przygrzewając i złocąc aż do ud oparte

0 zbocze nogi Indiany. Gospodarz każe jej nosić majtki. Fał­szywe pszczoły siadały jednak nawet na kolanie, atakując

1 bliska szkielet, ostatnia na jeszcze krwawiącej łydce. Bar- diniego rozdrażniła ta ironia losu, który pierwszego wie­czoru, kiedy był wolny, podsuwał mu możliwości ostatecz­nych sposobów ucieczki. Jeżeli wierzyć Indianie, są jeszcze inne. Rozgarnięty był ten chłopak,. nauczył ją jeść skrzela pstrągów, palić wąsy kukurydzy. Te nowe potrawy, dlate­go że nowe, miały dla niej smak zemsty. Były pyszne i wcale nie bardziej niebezpieczne niż co innego. Niekiedy zabierał ją na spacer. Kosztowała każdej żywicy, ssała ją — bez po­równania lepsza — prosto z drzewa. Belladona nie zasłu­guje na swoją reputację, jadła belladonę bez żadnego wra­żenia. Muchomory są ciekawsze. Przyniosła kiedyś pełną spódnicę muchomorów, twierdząc, że zna się na grzybach. Gospodyni je wyrzuciła. j— A morfina? — Nie, to tylko chło­pak, a również trochę pies, nie znosi morfiny, natychmiast choruje... Indiana nie przyznawała się, że zagrożono jej spro­wadzeniem lekarza, jeżeli nadal będzie zażywała narkoty­ki. Nie lękała się komisarzy ani policjantów, ale na widok lekarza schowałaby się pod ziemię, jakby na tym świecie karane były tylko zamachy na życie. Chcieli ją zmusić do szycia. Nie umie szyć. Umie tylko trochę tatuować, nie ma jednak dobrych igieł. Ależ minę będzie miał gospodarz, gdy na plecach i brzuchu chłopca zobaczy imię Indiany i parę obelg pod swoim adresem!... Nie, nieprawda, że można usu­nąć tatuaż. Próbowała wszystkiego chcąc pozbyć się tatua­żu, o tu... niech popatrzy, o tej porze nie ma nikogo w po­lu... Ma tu wytatuowanego smoka...

Bardini popatrzył... Nie odpowiadała mu zupełnie ta przy­goda, fatalizm trzeciorzędnej kategorii, przestarzały symbol węża grożący już od pierwszych wieczorów wyjałowieniem nowej ziemi. Indiana siedziała naprzeciwko z rozstawionymi

20 / /

nogami, nieruchoma niczym zasadzka. Bardini doznawał bo­lesnego wrażenia nieuchronności losu, takiego samego, ja­kie ona wywierała na dozorcach, policjantach, na bywalcach Amerykańskiego Baru, a nawet na Amerykanach, którzy odjeżdżali zdziwieni do Nowego Jorku, że taka aksamitność stawiła im tak twardy opór. Wolność? Czymże jest ta wol­ność, która go popycha do związania się na zawsze' z tą ko­bietą? Obróciwszy się brzuchem do twardej murawy patrzył kątem oka na tę żywą poduszkę jego miary, poduszkę z cia­ła, ogniwo pośrednie między jego ciałem a ciałem nicości — stworzoną po to, żeby ją wsunąć między niego a ziemię. Indiana zamknęła parasolkę. Oboje mieli tę samą barwę, barwę roztopionego metalu. Indiana wpatrzona była w słoń­ce, które dotychczas widywała tylko, jak spadając, niezde­cydowane, czy obrać prawą czy lewą stronę Luku Triumfal­nego, oddaje się Sekwanie. I właśnie wtedy jedyny raz słoń­ce mogło zaróżowić, ozłocić, ogrzać chłodne i białe ciało In­diany. Tej larwy opasanej różowym batystem, larwy mimo wszystko godnej pożądania. Obojętna jednak na przyrodę, jakby natura była mężczyzną, jakimś stałym bywalcem, od­rzucała jej uprzejmości, zachęty, jak zachęty mężczyzny, od­rzucała pogardliwym zmarszczeniem brwi lśnienie Sekwa­ny niczym propozycję lustra, wieczorny podmuch powietrza niczym podmuch wentylatora, samą Sekwanę, czułą i hałaś­liwą, jak koleżankę o zmiennych nastrojach, a ogólnie bio­rąc wieczór, zmierzch i całą resztę, jak spożycie potrawy. Jedyne, co mogła zrobić, to pójść do łóżka z przyrodą, ale bez ceregieli, bez korowodów. Nie skrzyżowała więc nóg, poddając się słońcu, ale odwróciła odęń głowę jak od kochan­ka, rezerwując poufałość dla zbiega, oczekując chętnie naj­gorszych pytań. Okrutna dla zuchwałych donżuanów, nie odczuwała żadnego wstydu przed złodziejami, dawnymi pen­sjonariuszami więzienia centralnego, zawodowymi włóczę­gami, jakby bieda, przebiegłość, zbrodnia nie były właści­wościami duchowymi, ale płcią — jej płcią. — Gdzie sypia? W pokoju, gdzie sypiał dawniej rządca. Od obory dzieli tylko przepierzenie. Żeby jej nie budzić, chłopak usiłuje rano kar­mić inwentarz ostrożnie, uczyć krowy jedzenia siana po. ci­

chu, krępować jałówki, nakładać im kagańce. Nie da się jednak nałożyć kagańca kogutowi, bykowi. Wstawała więc również, żeby popieścić cielątko, pierwsze stworzenie, które Indiana pieściła i własnej inicjatywy, tak jak kiedyś piętna­ście lat temu inne cielątko na wsi w pobliżu Melun. Jeżeli za piętnaście lat znajdzie się jeszcze inne cielątko w wieku dojrzałym, cały zapas czułości Indiany wyczerpie się na tym świecie. — Czy się leczy? Doktor przepisał jej kurację. Wie­czorem, w oborze, pije surowe mleko. Rano idzie do rzeźni, żeby wypić szklankę krwi zabijanego wołu... Rano krew... wieczorem mleko...

Jakiś dziecięcy głos rozległ się w mroku, przywołując In­dianę.

To chłopiec mnie szuka — powiedziała Indiana. — Co wieczór myśli, że się zagubiłam czy utopiłam, i szuka mnie w pobliżu Sekwany. Gubię się, żeby go trochę podręczyć...

Czysty głos powtarzał imię Indiany. Nie odezwało się echo. Imię Indiany zastrzeżone było tego wieczoru dla ludzkich strun głosowych, wzbronione grotom, lasom. Usta dziecka wieczorem miały wyłączne prawo do imienia Indiany. In­diana wstała i z. głęboką obojętnością zdającą się płynąć z przekonania, że mów ujrzy te osoby, z którymi się rozsta­wała, znikła w mroku w kierunku odwrotnym niż ten, gdzie było dziecko.

Żaden głos nie przywoływał Bardiniego. Milczenie, sku­pienie doliny były jakby echem tej powściągliwości. Ciem­ność jeszcze wyraźniej nadawała jego odejściu charakter ucieczki; o tej porze psy szczekają, a łowczy strzelają w kie­runku zbyt, beztroskiego przechodnia. Najlepiej wsiąść do pociągu w Nogent przemierzając Fontranges i przechodząc ponownie od tyłu za swoim domem, gdyż tą drogą trafiłby na lasy SAmpanii, a nie ma przecież zamiaru bawić się w Ro­binsona Cruzoe. Pojawiły się gwiazdy. Lśniły. Świeżość ich zmuszała do stwierdzenia, że świat jest młody. Wobec tego firmamentu z tą swoją wolnością czuł się równie śmieszny jak muzyk ze skrzypcami wobec morza. Nie znał zresztą

dobrze tego nieba; poza nieskończonością widział w nim także jakiś element nieznany; żadna z gwiazd nie mogła słu­żyć mu za przewodnika, a mrok, samotność i ostateczna wol­ność sprowadziły go tylko na drogę, którą znał najlepiej, w koleinę życia. Wszedł do Fontranges przez białe zagrody zmuszając do nocnego galopu przelęknione klacze, nie to­warzyszyły im nawet śpiące źrebięta; gdy znalazł się już wewnątrz ogrodzenia, przypadek skierował na jego drogę szereg przedmiotów, krajobrazów, istot, i którymi uniknął­by pożegnania jakiś zręczniejszy Bardini: doga Fontran- ges’a — szedł przy nim krok w krok prowokując do szcze­kania wszystkie psy odnoszące się wrogo nie do włóczęgów, lecz dogów — kaplicę Sylly, brał tam ślub, dom handlarza starzyzną, gdzie Renée i on bywali poszukując cynowych naczyń i olejnych obrazków za szkłem. W te dni gdy mał­żonkom Bardini dopisywało zdrowie, gdy szanowali się, uwielbiali, jakaś nostalgia za cynowymi naczyniami podszy­ta pasją do malowanych ecce homo za szkłem skłaniała ich do odwiedzenia tego antylcwariusza i oboje wracali uszczę­śliwieni, ona niosąc cynowe półmiski, obładowana, on nio­sąc obrazki, leciutki — ta sama różnica wagi, ta sama uf­ność jak w początkach ciąży Renée. Przeszedłszy strumień natknął się nawet na dawniejsze wspomnienia, przychodził tu łowić pstrągi. Gołąb pocztowy nie może poprzestać na zataczaniu kręgów, jak latał w dzieciństwie, Bardini minął zarośla, zaczął błądzić i wreszcie spostrzegł przez gałęzie nie­bo, gdzie pojawił się księżyc. Spieszył się jak galernik prze­mierzający ostatnie liany ku olśniewającemu słońcu... Nagle, na.samym skraju, zawahał się... Los stawiał go naprzeciw grobu Belli... Należało pożegnać się również ze zmarłymi...

Księżyc był w pełni... Bardini nigdy nie widział tego sate­lity, który tak często wydaje się we Francji okrojony, uszczuplony przez skąpstwo i ducha oszczędności, nie tylko tak okrągłego, ale i tak wypukłego. Księżyc wydawał się naprawdę pełny, gotów ofiarować nocy nowy młody księ­życ... Nigdy również tak jasnego ... Cały park zabawiał się

o dziesiątej wieczorem grą cienia i blasku... Jedynie płyta

z białego marmuru] pośrodku wzniesienia na prawo od wiel­kiej jarzębiny, otoczona w pewnej odległości łańcuchami, lśniła pełnym blaskiem. Ani jednego strzępu nocy, ani jed­nego nawet pyłku, tak czyste było powietrze między tą płytą a księżycem. Bardini przypomniał sobie dzień, kiedy kła­dziono tę płytę podczas uroczystości, która nie tyle przypo­minała pogrzeb, co położenie pierwszego kamienia. Tego wie­czoru został wzniesiony cały gmach. Bardini podziwiał jego świetliste ściany, bezkresny strop. Wokół tego grobu nie mo­żna było już nic zmienić w świecie. Bardini nigdy jeszcze nie stwierdził, że jest tak skończony, tak doskonały. Nie można było nic zmienić w krzyku puszczyka, w milczeniu lasu, do którego nie docierał żaden wiatr. Ewolucja zamie­rała u zimnych stóp Belli. Wymowa nocy, zarys pagórków osiągnęły klasyczny szczyt. Zgrupowanie brzóz, zarośla bu­ków, kępy sosen rozrzucone w parku, dzięki temu, że po śmierci Belli utworzyły kolistą linię, osiągnęły doskonałość. W każdym z elementów wyczuwało się najwyższy ciężar ga­tunkowy. Żelazo łańcucha ciążyło, ziemia była nieprzejrzy­sta, powietrze świetliste, odgłosy świata dochodziły tu jedy­nie jako echo. Czuło się jednak również, że w głębi piekieł Bella jest sama. Uchroniono ją od wiekuistej wspólnoty | nieznanymi zmarłymi, od wiekuistej bliskości słynnych zmarłych. Bardini stał tam długo, jak wrośnięty w ziemię, z oczyma utkwionymi w ten marmur, wstrzymując oddech, podobnie jak obserwuje się jakiś ulotny Widok czy dzikie zwierzę. Śledził bezgraniczny spokój na wolności, tę noc, która zagarniając Bellę odzyskała wreszcie dziewiczość no­cy. Marmur był nieznacznie pochylony, wyczuwało się po­duszkę pod głową Belli. Ciężki okrągły uchwyt, śmiertelna obrączka, nadawał mu wygląd płyty strzegącej jakiegoś skarbca czy zbiornika. Z tego wzgórza, z mroku, z tego świa­tła, emanował na świat najwyższy spokój. Oto miejsce wła­ściwe, skąd należy rozpocząć odejście, z tej ciszy bez rozgo­rączkowania, ze spokoju pozbawionego temperatury; Bar­dini zamierzał wyjść z zarośli i podejść bliżej grobu, aby przeczytać imię Belli wyryte wklęsłymi literami, o tej porze

niemal zawsze wypełnione nocną wilgocią. Cała rosa vr do­linie sprowadzała się o północy do tego jednego imienia. Gdy rozsuwał liście, z drugiej strony grobu rozległ się głos:

To ty, Ryszardzie?

To oparty o drzewo Fontranges, który przez wszystkie po­ry roku podczas wieczornego spaceru zatrzymywał się u gro­bu Belli i który sądził, że rozpoznaje stróża. Głos starca, to feudalne wezwanie, uspokoiło Bardiniego. Mimo wszyst­ko od wzruszenia, którego źródeł nie umiał dociec, woli wzruszenia walterscottowskie. Jakże utrudnione są wszel­kie zabiegi związane z uzyskaniem wolności! — myślał tyl­ko. — Ileż osób stojących jak na posterunku w miejscach, gdzie mogą przeskoczyć mur! Tołstoj na łące przed chwilą w związku z tą dziewczyną, teraz Walter Scott w związku z wujem, który rzuca w mrok to samo wyzwanie, ten sam zew, to samo imię co jego przodkowie zdradzieckiemu prze­ciwnikowi. Jakże literackie mogą być wszelkie zabiegi zwią­zane z uzyskaniem wolności! Czyż będę musiał pożegnać się z romantyzmem, symbolizmem, mallarmeizmem! Nie mówię

o zwierzętach, przed chwilą ten dog, teraz puszczyk, które nacierają na mnie od przodu, jak pies sprowadzający bydło.

To ty, Fryderyku? — zawołał Fontranges; tym razem sądził, że poznaje kłusownika.

Tak, tak, to Fryderyk — myślał Bardini. — To Barba­rossa i Lwie Serce. Wszystko, co chcesa Juliusz i Prosper. Jan. To Jahn. Eryk!

To ty, Hieronimie?

Fontranges minął fasadę grobu, dotarł aż do zarośli, za­czął szukać, jak szuka się społecznej zwierzyny, człowie­ka, którego dosięgło ostatnie imię, ale nie zobaczył nikogo. Bardini musiał zaczekać jeszcze godzinę. Mijała zazwyczaj dobra godzina, zanim Fontranges, zawsze powolny, decydo­wał się rozstać po odwiedzinach upływających prawie w ta­kim samym milczeniu, z żyjącymi czy ze zmarłymi.

Gdy Fontranges zszedł do zamku, Bardini przemierzył park, wyłonił się w górnej części miasteczka, akurat za swo­im domem. Była to ostatnia przeszkoda. Wziął ją od frontu. Wszedł.

Wszystkie zwierzęta, których zazwyczaj już nie ma, gdy powraca uciekinier,- żyły jeszcze. Ale spały. Kanarki ukryw­szy głowę, ściętą przez sen, koty z brzegu na kredensie — mruczenie ich nagle ucichło zderzywszy się z podświadomo­ścią, psy na słomiance, wszystkie dyszały owładnięte choro­bą spoczynku. Kran w kuchni był odkręcony. Zwierzęta Bardiniego po raz pierwszy spały przy kojącym odgłosie wody we wschodnim ogrodzie. Hieronim zniósł tę konfron­tację z małymi zamkniętymi oczkami. Ptaki i zwierzęta mia­ły pióra i sierść nocną, gładszą, bardziej lśniącą, pióra i sierść ze snu. Dom natomiast zrobił na nim wrażenie nagle po­starzałego. Widział szczeliny między płytkami w korytarzu, sztukowaną szybę, zamek nie działający od czterech lat. Krzesło ugięło mu się pod ręką; wszystko się wali — tutaj,

i zresztą na świecie! Po upływie jednego popołudnia mie­szkanie wydało mu się takie, jakim po dwudziestoletniej nieobecności wydaje się dom, gdzie spędziłeś dzieciństwo; ciaśniejszy, niższy, nie tak czarodziejski. Przeszedł dalej. Przez okno oświetlała go masywna latarnia księżyca, jak latarnia nurka na zatopionym okręcie. Na okręcie, gdzie po­zostało dwoje żyjących...

W jadalni przeżyły nie tylko zwierzęta, ale gatunek jeszcze bardziej krótkotrwały, kwiaty. Róże zerwane przez Renée rano, narcyzy i heliotropy pachniały tym samym zapachem, jaki Bardini wdychał wstając. Na kominku stały jeszcze je­go fotografie, fotografie z komunii, fotografia w żołnier­skim mundurze. Pochylił się ku nim nie doznając uczucia braterstwa, jakie odczuwamy dla istoty, która uczyniła z nas długie prowizorium — skoro co cztery lata pierwiastki skła­dowe naszego ciała odmieniają się całkowicie — dla dziec­ka, które dla niego przystąpiło do komunii, dla mężczyzny, który dla niego nosił naładowany tornister, kpił sobie z de­zercji, dostał dla niego kulę w ramię. Podniósł głowę, ujrzał w lustrze swój wizerunek w postaci kogoś nieznajomego, patrząc nań odniósł również wrażenie nieznośnego prowizo­rium. Latał mól, jakby wymknął się z tego nowego człowie­ka. Zabił go.

Przez zamek u drzwi od sypialnego pokoju przechodził

promień światła, ogromny świetlny klucz, klucz Renée... Za­pukał.

Proszę wejść — powiedziała Renée.

Siedziała przed biurkiem w peniuarze; pisała. List, w któ­rym Bardini oznajmiał jej, że odchodzi na zawsze, leżał na stole. Renée odwróciła głowę. Spoglądała na Bardiniego twardym wzrokiem; nie znał tego wzroku. Ta kobieta — sama czułość, łagodność, skromność — patrzyła nań z nie­nawiścią, a przede wszystkim z ironiczną pogardą na łach­many galernika, nie myśląc nawet — Hieronim odczuł to je­szcze dotkliwiej — żeby osłonić przed człowiekiem, którego życie było jej już obce, piersi i nogi, a przecież tę kobietę nagą mógł zobaczyć tylko podstępem. Bardini był okropnie zirytowany, że zamiast ofiary fatalności, wielkich ludzkich zamierzeń widzi w tym pokoju ofiarę niedopuszczalnego żar­tu. Uważał, że Renée jest niesprawiedliwa. Kobiety mają naprawdę talent, żeby dramat czy męczarnię pozbawić cech szlachetnych i przedstawić je jako postępek nielojalny. Hu­morystyczna strona ucieczki, płócienne spodnie, operetkowa walizka a la Wilson, którą machinalnie trzymał nadal w rę­ku, usposabiała go źle przeciwko sobie. Renée odwrócona była plecami do lustra. Wszystko to, co odbijało się w lu­strze, należało jeszcze do dawnej Renée, z pleców emano­wała tylko czułość, opanowanie, kark miał miękką linię, ra­miona były krągłe. Z przodu zło już się stało. Łagodna i ufna istota, jaka mieściła się w Renée, umknęła w tym samym czasie co Bardini. Zbliżył się o krok, niepewny własnych uczuć. Chciałby spędzić z nią ostatnią noc. Chciałby poprzez rozkosz włączyć ją w tragedię, otrzymać od niej zgodę przy pomocy pieszczot — podobnie jak uzyskiwał zgodę, zmu­szając ją łagodnie do powiedzenia tak, na najdrobniejsze fantazje, zwłaszcza na kupno zwierząt, których nie lubiła, na kupno nowego psa, konia — dzięki tym uściskom w do­mu pojawiło się tylko jedno dziecko, ale za to dwadzieścia czułych zwierząt, a nawet sarna — zmusić ją do zgody na jego odejście. Ale ona jednym ruchem zabroniła mu się zbliżać, wzięła niebieski ołówek, napisała na kartce papieru

i z-daleka pokazała mu te parę słów, tak czytelnych, mimo że zazwyczaj bazgrała jak kura patykiem, tak czytelnych jak jej noworoczne życzenia.

Idź precz!

Skłonił się. Odszedł.

CZĘŚĆ PIERWSZA

O Boże! — pomyślała Stefania.

Nie chodziło jednak wcale o Boga! Właśnie wszystkie wię­zy, które mogły łączyć Stefanię z Bogiem, rozluźniły się gwałtownie na widok zbliżającego się nieznajomego. Zawo­dziły ją wszystkie myśli, wszystkie odruchy dziewczęce, re­fleksy łagodnej boskiej marionetki, w miarę jak zbliżał się ten nieznajomy z miną fałszywie próżniaczą, a w istocie jak szpieg przecinający telegrafy i telefony, i nagle stała się już tylko bezwolnym sercem i ciałem... Gdyż on się zbliżał... Nie wiedział, że podchodzi do Stephy... młodej anonimowej dziewczyny siedzącej pod najstarszym drzewem w Central Parku, pod drzewem, którego nazwy nigdy już nikt nie po­zna, gdyż tabliczka, która o tym powiadamia, uniosła się z biegiem lat aż do wierzchołka. Sądził, że sponad żywo­płotów i gazonów rzuca na nią tylko takie spojrzenie, jakim z pociągu czy ze statku obrzuca się młodą dziewczynę na 'bulwarze lub opartą o poręcz, między sygnałami i afisza­mi, reklamami pożądania... Każde jego spojrzenie było spoj­rzeniem ostatnim... Stephy jednak wiedziała, że on nieu­chronnie nadchodzi, gdyż ta aleja, jakoby oddalająca go z każdą chwilą, zakręcała i wychodziła na nią. Nieznajomy zatrzymywał się za jakimiś zaroślami — najmniejszy krzew stawał się tu głębokim tunelem — i przemierzał szybkim krokiem odsłoniętą przestrzeń... To istotnie przepisowy atak... Dostrzegała teraz za hortensia gigantea, spoza błękit­nych kwiatów i czerwonych liści, jego ubranie, rysujące się

I

czarne tło wzrostu mężczyzny... Potem, gdy zawrócił, po raz pierwszy zobaczyła prawą stronę jego twarzy, niestety, tak okropnie podobną do strony lewej... Stephy liczyła jeszcze na jakieś zniekształcenie, które odebrałoby nieznajomemu po­zór skończoności i doskonałości, co uszczęśliwiało ją z góry, ale budziło uczucie, że jest pokonana... Niestety! Ta prawa strona była matowa i opalona podobnie jak strona lewa, a nie, jak być powinno, jasna i ze śladami ospy; prawe ucho nie miało spiczastego kształtu i nie było owłosione, lecz okrą­głe — jak tamto... Na nosie i czole niewidoczne było nawet spojenie tych dwóch skończenie doskonałych stron... Istotnie to jedna z modelowych głów przepowiadających przyszłość n?. jarmarkach lub w czasie rewolucji tak łatwych do nosze­nia po ścięciu... Stephy zadrżała... Naprawdę nie ma już ra­tunku... Czemuż tak się dzieje, że kiedyś pojawia się ten, który musi nadejść, wychodząc wprost na ciebie z krętej alei!... Jakże wcześnie przychodzi! O ileż lepiej by postąpił przychodząc dopiero za dziesięć lat, gdy Stephy byłaby już mężatką, lub nie przychodząc wcale, bo chociaż Stephy go­towa była całe życie liczyć się z nieobecnością tego człowie­ka, nigdy jeszcze nie wyobraziła sobie, że może być obec­ny... Krew jej pulsowała, w uszach szumiało, miejski zgiełk stawał się rytmiczny; po raz pierwszy gramofonowa płyta ziemi, obracająca się dotychczas w próżni, zetknęła się z igłą

i wydobywały się z niej donośne dźwięki jak przy pierw­szych taktąch symfonii i nagle — jak bardzo Stephy, owład­nięta teraz zawrotem głowy, przeklinała doktora Feuchtwan- gera, który polecił usunąć poręcze przy ławkach w parku, żeby uchronić niańki od skrzywień kręgosłupa — porzuca­jąc na zawsze płaszcz z hortensji, rododendronów i rycynu- sów, ukazał się on.

Uśmiechnął się, jakby przypisując Stephy chytry pomysł ścieżki, która przywiodła go do tej młodej dziewczyny, za­wahał się przez moment, podszedł i usiadł obok niej. Zo­stawił między nimi puste miejsce, jakie nawet najbezczel­niejszy donżuan zostawia zawsze na ławce przy pierwszym spotkaniu między sobą a kobietą, wąskie miejsce na dziecko lub chudego męża. Stephy odważyła się podnieść oczy... Cze-

muż to naturaliści wyróżniają dwoje oczu w takich to | ta­kich twarzach ludzkich, skupisko brwi i rzęs? Ją ogarnęło spojrzenie cyklopa... Patrzył na nią bez słowa, badawczo, jak człowiek patrzący na zasadzkę... Niechby tylko dotknął pal­cem czy ustami jakiegoś miejsca na tej twarzy, któregoś za­trzasku przy bluzce, sznurowadeł przy bucikach, mechanizm zacznie działać... Wystrzegał się więc tego... Wydawał się roz­czarowany i zirytowany, że w tym odosobnionym miejscu natknął się na bezbronną najładniejszą dziewczynę, jaką wi­dział w Ameryce, i na tyle skromności, tyle ufności i tę nie­znośną siłę przyciągania, jaką wywiera nieuchronne wyda­rzenie.

Oczywiście — wyszeptał.

Dużo później Stephy zastanawiała się, czy od razu pojęła to niezrozumiałe słowo. Był to okrzyk rezygnacji i wściekło­ści... okrzyk, powiedzmy, przemytnika, który od zmierzchu wspina się i zbiega w dół, a u wylotu wąwozu o świcie na­trafia na wszystkich celników zgromadzonych na partyjkę kart... Oczywiście — gdy uważasz, że nastąpił rozdział mię­dzy tobą a światem, że połączyłeś się z samotnością, natra­fiasz na dziewczynę bez skazy i wad! Oczywiście — kiedy sądzisz, że nigdy nie dotkniesz bliźnich nawet końcem pal­ców, zetrzesz się ciałem o ciało w miłości, małżeństwie czy rodzącej się nienawiści. Oczywiście — oto dziewica i dziewi­cze ciało z włosami pod pachą, oto wspaniałomyślna dusza wraz z Odolem i antyczną ambrą!... Powtarzał to słowo. Montował z niego oskarżenie przeciwko wszystkiemu, co wzięło udział w tym spotkaniu. Oczywiście Nowy Jork! Oczywiście te idiotyczne łabędzie w basenie! Oczywiście wio­sna! Rozjątrzała go zwłaszcza myśl o wiośnie, bo chodzi tu

o zasadzkę drugiej kategorii, niezbyt dla niego właściwą.!. Stephy również odczuwała straszliwą banalność tych kwia­tów i słońca, zgodziłaby się zresztą chętnie na huragan czy cyklon, ale nic nie dało się zrobić. Od dwóch dni w Nowym Jorku panowała istotnie pora roku nie znana w Ameryce. Po raz pierwszy w życiu Stephy widziała, jak zima, zamiast przejść w kanikułę, zamienia się na to lekkie czyste powie­trze. Dziś delektowano się na Broadwayu tym szczęściem,

tym najniższym ciśnieniem, jakim człowiek delektuje się la­tem na górskich szczytach, i wszyscy nowojorczycy, we­wnątrz wind, w restauracjach, mieli ów godniejszy i lojal- niejszy sposób bycia jak ludzie umieszczeni na dużych wy­sokościach. Zwierzęta z ogrodu zoologicznego zrozumiały pierwsze — otworzono drugą z odgradzających je podwój­nych krat, kratę niewidoczną — potem bankierzy. Słowo wiosna, wymawiane tylko przez aktorów grających europej­skie sztuki, wykrzykiwano dzisiaj pośrodku Giełdy. Nie- uświadomieni maklerzy sądzili, że to jakieś nowe akcje. Wie­trzyk nie skażony ani wyziewami, ani miłymi zapachami po­ruszał na drzewach i krzewach w Central Parku, gdyż duże liście jeszcze nie istniały, tabliczkami aluminiowymi i rogo­wymi... Nigdy aluminium nie dźwięczało równie tkliwie w Nowym Jorku, ani róg — była wiosna.

Stephy poszła już na pierwszy kompromis z tym, co uwa­żała za swoje przeznaczenie. Nie przyjmowała nieznajomego spoglądając nań prosto w twarz. Nie spoglądając sobie pro­sto w twarz mieli na siebie patrzyć długo, nieskończenie, jak Holenderczyk i Senta. Nie stali również z rękoma opu­szczonymi wzdłuż ciała w postawie na baczność wobec wznio­słości, nie widzieli się wzajemnie na odległość w swoich oczach. Siedząc obok siebie na ławeczce węższej niż ławecz­ka w pociągu, milcząc w czasie niezmiennej podróży, wy­glądali już na parę znużoną, i że wszystko już sobie po­wiedzieli... A więc to tak rzucają się sobie ludzie w objęcia z głębin stworzenia!... Patrzyli przed siebie w milczeniu jak po wielkiej kłótni, milcząc jak górnicy, których się zwozi na milę pod ziemię... Powodem niepokoju Stephy nie była już namiętność hamowana od dziesięciu lat i rozpętana tego wie­czoru, ale przemożne pragnienie pojednania się z nieznajo­mym. Przechodnie na widok tej pięknej poróżnionej pary uśmiechali się jakby mówiąc: pogodzą się! Łatwo powie­dzieć; pogodzić się z wieczystą rozłąką, z milczeniem wie­ków, Stephy w to wątpiła.

Mężczyzna wstał.

Oczywiście, powiedziałby! Oczywiście! Mężczyznę, który nigdy cię nie widział, którego ty nigdy nie widziałaś, moż~

na usprawiedliwić, że nie rozumie, iż oczekujesz go od dzie­ciństwa!... Że to właśnie ty jesteś Stefanią Moeller i że zgo- i dziłaś się na życie, rodzinę, umiłowanie muzyki i pływanie, I na myśl o małżeństwie z pospolitym człowiekiem, na myśl I

0 synu, córce, na myśl o starości i myśl o śmierci tylko pod I warunkiem, że zobaczysz, iż on nadchodzi jakiegoś wieczoru I

1 że będziesz tym, co on zechce z tobą zrobić, nawet gdyby I to wszystko miało trwać tylko jeden dzień. Pragnęłaby jed- { nak, żeby to trwało minimum jeden dzień, kwadrans to na- I prawdę mało... Wśród wdzięcznych cieni krzewów cień męż- I czyzny rysował się prostopadle... Jakiż nieczuły może być I cień mężczyzny na wiosnę między cieniem listowia, widzia- I ny nawet przez łzy.

Mężczyzna widać zrozumiał. Usiadł ponownie. To niewi- |

doczne i zbrodnicze widowisko, na które patrzył jakby bez- I

bożnym czy ironicznym wzrokiem, tam w dali za rododen- I

dronami, dostrzegając tygrysa zjadającego sarnę, korsarza I

zatapiającego żaglowiec, mordercę zmuszającego kapłana do I

profanacji hostii, widowisko to widać się zakończyło, gdyż I

odwrócił spojrzenie i przeniósł je na Stephy, błękitną i ró- I

żową. Ach, jakże świetnie postąpił profesor Feuchtwanger I

znosząc poręcze u ławek, poprzez które sąsiad mógłby się I

dowiedzieć, że nigdy serce nie biło równie mocno... Stephy I

wyczuwała doskonale tę grę słów między sercem pojętym I jako organ i sercem pojętym jako miłość, kiedyż jednak, je­żeli nie wobec fatalności, popełniałoby się kalambury! Męż­czyzna zbliżył się dusząc między nimi męża i dziecko.

Przyszła dzisiaj punktualnie, żeby czekać na mężczyznę z wczorajszego dnia, punktualnie jak na pociąg, z półgo­dzinnym wyprzedzeniem. Wiosna jeszcze trwała. Tworzyło to jeden pełny dzień wiosny, a przy większym szczęściu No­wy Jork mógł spodziewać się tego- roku wiosny trwającej tydzień. W czasie obiadu papa Moeller wróciwszy zlany po­tem w zimowym ubraniu, podobnie jak miał wrócić wie­czorem przemarznięty w letnim ubraniu, przekazał Stefanii wiedzę o wiośnie niemieckiej uzyskaną w spadku od dziad­

ka Fryderyka. Była to pora roku, w której nigdy nie wybu­chały wojny — oczywiście kończono wojny rozpoczęte, ale nic poza tym — dająca Europie specjalne ptaki, nie znane w Stanach Zjednoczonych, a mianowicie słowiki. Kwiaty, zamiast otwierać się jak w Ameryce, szybko niczym kasa pancerna na właściwe hasło, miały dzieciństwo, młodość, a na najwyższych drzewach w Niemczech, na bukach, na ty­siącletnich dębach wyrastały nagle setkami najmniejsze li­steczki na świecie. W dolinie, gdzie płynęła rzeka, z której opadł przypływ zimowy, ale nie zubożona przez lato i której wody stykały się z brzegiem w idealnej linii, przed każdym zieleniejącym wzgórkiem, przed każdym drzewem migda­łowym w kwiatach były przygotowane ławki dla par. Dzia­dek Moeller, który zaczynał zaprowadzać elektryczność w swojej małej garbarni w okolicach Heidelbergu, zręcznie urządził zawiesiwszy żarówki w długiej altanie wiodącej na taras nad Menem barwny tunel, który cię prowadził przy przemyślnie stopniowanym świetle aż do księżyca w pełni. Tak więc przejście między dniem a nocą wydawało się zu­pełnie naturalne. Fryderyk Moeller przyznawał, że za dnia Niemcy wyglądały trochę nieporządnie, ale dzięki koloro­wym lampkom tak łatwo było nadać im w nocy wygląd wiecznie czysty. Za pomocą szeregu małych reflektorów za­barwiał nawet skóry w suszarni na wybrzeżu, które dla za- późnionego żeglarza przeistaczały się w szczątki złotego cie­lęcia czy lazurowej krowy. Jego sąsiad, garbarz Schumpf, gorący zwolennik rodzącego się acetylenu, a z drugiej stro­ny Menu Rumpelnick, posługując się gazem wydobywają­cym się z torfu, porozumiewali się z nim, żeby uzyskiwać na rzece ogromne tęcze podczas pełni księżyca... Taka była wio­sna...

Pod drzewem, gdzie Chaplin kręcił swoje pierwsze filmy, kiedy ten zakątek Central Parku nie był jeszcze odtworzony w Hollywood, w pobliżu basenu, gdzie młode panie z jego zespołu otrzymywały pierwszy chrzest filmowy, między krzewami, które wprawione w ruch przez powiew wietrzyka były pierwszymi chwiejącymi się sfilmowanymi roślinami, dziś jednak tkwiącymi tak sztywno, że nawet Daguerre nie

mógłby im niczego zarzucić, Stephy czekała. Mężczyzna, oczywiście, spóźniał się. Było oczywiste, że stosując się tak biernie jak tylko można do zakazów policjanta przy kor­kach ulicznych, spóźniając się mniej lub więcej świadomie na przejeżdżającą kolejkę podziemną chciał się tak urzą­dzić, aby dać pewną szansę losowi i odsunąć jedno od dru­giego, zanim nie będzie za późno, jego dwa straszliwe zęba­te koła. Nie brał jednak pod uwagę 'osoby Stephy. Zdecy­dowana była czekać aż do wieczora, jeżeli on przyjdzie do­piero wieczorem, a zresztą jeżeli wcale nie przyjdzie, czekać całe życie... Drżała, gdy przechodził młody telegrafista, jak­by poczta obsługiwała zakochane dziewczyny z ławki 108... Czyż ważne było w gruncie rzeczy, aby mężczyzna powrócił. Wystarczała już niemal myśl, że będzie go tak oczekiwać przez wszystkie dni między trzecią a czwartą po południu. Poślubi tylko męża, który pozwoli jej na tę codzienną prze­chadzkę. Mało prawdopodobne, aby rozparcelowano kiedy­kolwiek tę część Nowego Jorku, to teren uświęcony... Zo­baczy, jak łabędzie, czarne i białe, kolejno umierają. Za­wsze będzie miała pewną satysfakcję — pasjonowała się stu­diami badającymi życie zwierząt — gdy się dowie, kto żyje dłużej, łabędź czarny czy łabędź biały. Wiele osób zakocha­nych jeszcze mniej uzyskało od miłości. Te drzewa urosną, zakwitną, umrą... Będzie mogła wreszcie powiedzieć, co jest bardziej odporne na cywilizowane powietrze, rododendron czy hortensja; i będzie nieustannie powracać z obrazem tego mężczyzny o twarzy bez spojrzenia, który wczoraj ujął ją za rękę, za rękę prawą, pieszcząc każdy palec, wkładając na każdy niewidzialną obrączkę, rozsuwając je łagodnie je­den od drugiego, aby je pozbawić tego ducha wspólnoty istotnie nieznośnego u palców, ruchem tak zdecydowanym, że Stephy, której nie dotknął żaden mężczyzna, dopatrywała się w tym jakiegoś rytuału, jednego z pierwszych uroków miłości, i śledziła te pieszczoty z lękiem, bliska — przy połą­czeniu palca wskazującego i serdecznego — przeżycia za­skakującej straszliwej rozkoszy. Całą noc wyczuwała w łóż­ku na ciele prawą rękę niczym rękę uświęconą... Ileż mniej wzniosłych zadań przypadnie teraz lewej ręce w życiu! Na-

rzeczonemu, przyszłemu narzeczonemu, da tylko lewą rę­kę i tylko lewą ręką zburzy mu rude włosy — wyobrażała sobie, że są rude — jeżeli tego zażąda... W ten sposób cze­kała Stefania taka błękitna, taka biała i taka różowa, że papa Moeller nigdy nie będzie potrzebował zabarwić jej przy pomocy reflektora, na ławce, jak na ławce dworcowej, ale bardzo napięta, gdyż wszystko było pociągiem: taksówka, autobus, niebo, szelest liści... Bo w dziedzinie drzew działo się tak jak w Europie. Z początku silny podmuch wiatru strącał zeschłe liście, pozostałość zimy. Następnie na każdym dużym drzewie rozwijały się liście według pewnego planu, który nie miał nic wspólnego z przyszłą gęstwiną listowia, tak więo wiosną, zanim osłoniła buk czy dąb, przedtem przy­strajała go w girlandy. Brak słowików można było wytłu­maczyć ich milczeniem o tej porze... Przechodnie zatrzymy­wali się czasami przed Stefanią. Niektórzy tak mało przy­pominali wczorajszego mężczyznę, że ogarniało ją oburze­nie. Demonstrowali oczy, nosy, uszy, które były obrazą dla tamtego nosa, tamtych uszu... Zdawali sobie jednak szybko sprawę, że przesłaniają tej dziewczynie nie tylko Nowy Jork, ale całe miasto, i przechodzili zgodnie z wymogami, jakie narzucało ich miano.

Przyszedł stąd, skąd go nie oczekiwała, zza jej pleców. Zadrżała, gdyż odniosła wrażenie, że jej plecy nie są przy­gotowane, że plecom, karkowi brak pewnego usztywnienia, którym przysłoniła się już z przodu, co wiązało się zarazem z pancerzem i ze zdartym naskórkiem. Usiadł obok uwa­żając, żeby jej nie potrącić, z uprzejmością i ostrożnością młota mechanicznego o centymetr od ciebie. Patrzył na nią mając tę samą surową ironiczną twarz, nadaremnie zresztą, gdyż ona oczekiwała nie tyle surowości czy ironii co twarzy rozpłomienionej i wytrzymywała bez trudu wzrok, Irf 5ry nie palił. Była w letniej sukni, ale wzięła z sobą płaszcz i za­rzucała go, gdy wiał zimny wiatr. On natomiast w garnitu­rze, jaki szyją tylko w Europie, w garniturze wiosennym, czuł się doskonale swobodny u boku tej pięknej dziewczyny, którą wydobywał jakby to z chłodu, to z ognia... Ona mil­czała przysuwając nieznacznie prawą rękę. Ujrzał tę zniewo-

loóą rękę, którą Stephy wyznaczyła do wypełniania wszyst­kich kaprysów władcy, odsunął ją łagodnie, ujął rękę lewą. Oczy Stefanii napełniły się łzami rozczulenia. Gdy była skłonna mniemać, że ciało jej częściowo jest zbędne czy pro­stackie, spadł na nią całą jakiś zaszczyt. Nie pozwalała so­bie nigdy sądzić — duma jej nie sięgała tak daleko — że ten mężczyzna może ją kochać całą, od włosów aż po palce u stóp. Chciała, by ta miłość — jedyna, jaką przeżyje w ży­ciu — obrała sobie na niej jakiś teren ulubiony, tylko pra­wą rękę, jeżeli trzeba, i żeby cała reszta ciała została rzu­cona na pastwę przyszłemu narzeczonemu. Ale gest męż­czyzny przywracał jej ufność, pozwalał myśleć, że on zaak­ceptuje ją całą, dwoje oczu, dwoje kolan, na których zresztą spoczywała teraz ręka mężczyzny, wyciskając na tym gięt­kim ciele piętno równie niezatarte, co ręka sułtana na świę­tej Zofii. Była tylko zaślepieniem, tylko omdleniem. W ostat­nim odruchu obrony przysięgała, że dla przyszłego narzeczo­nego będzie równie nieubłagana, jak w tym momencie jest wyrozumiała i słaba. Miłość do nieznajomego — słowo nie­znajomy odnoszące się do jedynej istoty, jaką przewidziała, od zębów po paznokcie, wywoływało na jej ustach uśmiech politowania — przybierała na sile dzięki awersji, którą bu­dził w niej ten drugi. Wszystkie radości, jakie daje miłość, które wyczuwała tylko niejasno myśląc o nieznajomym, kon­kretyzowały się niemal w jej umyśle, gdy chodziło o pozba­wienie tych radości jego następcę... Ani mowy o gotowaniu, ani mowy o knedlach na miodzie, które niemiecki konsul ocenił jako niezrównane i nieosiągalne nawet w Baden; ży­cie utrzymają w nim konserwy i kompoty. Zresztą on sam otworzy puszki. Ona wróci późno, on nakryje do stołu. Nie zaprosi go nigdy na uroczystości odbywające się na basenie, gdzie bierze udział w zawodach. Jeżeli będzie mieć od niego dzieci, wykorzysta najmniejszą scenę, aby im oświadczyć, gdy dorosną, że on nie jest ich ojcem...

Z oczyma utkwionymi w próżni, mężczyzna, spoza hor­tensji i Nowego Jorku, wpatrywał się teraz, podobnie jak wczoraj, w niewidoczne widowisko. W kącikach jego ust było

mniej goryczy. Zamiast profanacji wczorajszych widział mo­że tylko widowiska okrutne, ale naturalne — orła zabija­jącego łabędzia, dwóch wrogów naprzeciw siebie, oszalałe matki na tonącym okręcie rzucające dzieci do morza... Iro­niczny uśmiech mężczyzny nie wskazywał bynajmniej, że wrogowie są braćmi, że matki mogłyby zaczekać sekundę dłużej... Stephy czuła, że on się przybliżył o całą odległość dzielącą zbrodnię od profanacji. Był tutaj, nieruchomy. Ste­phy miała tylko ręce, żeby go przywołać do siebie i do niego samego. Nie wiedziała, jak ma na imię, a żadne imię jej nie pdpowiadało. To pierwsze spotkanie, które Stephy wyobra­ziła sobie jako zwierzenia, wyznanie wszystkich myśli, wy­mienienie imion, historii rodzinnych, dzięki którym poznaliby nazwy ulubionych zwierząt, było na odwrót paktem milcze­nia, deklaracją ciszy. Czuła, że ten mężczyzna zgadza się ją przyjąć jedynie bez nazwiska, bez imienia, bez przeszłości... Wymagany posag to nicość. Koperta z jej nazwiskiem cią­żyła Stephy niby znak, po którym rozpoznana będzie jako dziewczyna, do której się pisze, którą się przywołuje... Mo­nogramy na ubraniu paliły ją jak rozpalone żelazo... Rozu­miała jednak; godziła się na nagość, na rozebranie się ze wszystkiego, co przyniosło jej życie, życie szczęśliwe. O ile łatwiejsze w porównaniu wydawałoby się inne rozebranie. Jeżeli nieznajomy woli wysterylizowany symbol od dziew­czyny pogrążonej w czasie i przestrzeni, to jego sprawa, ona się godzi, staje się sierotą, niemową... Opadały z niej rów­nież wszystkie utajone miana, którymi obarcza się dziewice, miano wstyd, przesądy, skrupuły. Nawet miano cierpienie wydawało się jej imieniem własnym, nazwą jednego z lu­dzi, z którymi wystarcza się posprzeczać, aby ich odtąd uni­kać. Przypomniała sobie z lekcji greki, że według profesora Francke, Minotuar domagał się imion przyprowadzanych mu dziewcząt i starał się nie popełnić omyłki... Spoza zaro­śli, równie wyostrzonym spojrzeniem jak ten mężczyzna śle­dzący następstwo obrazów w niewidocznym teatrze, ujrza­ła, jak każda młoda grecka dziewczyna wykrzykuje swoje imię... Ta naiwność wywołała jej uśmiech... Ujrzała Psy-

che, nocna podłoga trzeszczała pod jej stopami, plamiła się oliwną lampą... Biedna i głupiutka Psyche... Ona nigdy nie będzie Psyche...

Słońce zachodziło. Całkiem naturalne, że nieznajomy przy­szedłszy drogą prostą, odszedł tym razem drogą krętą.

Wiosna trwała osiem dni. Papa Moeller zdołał odnaleźć mechanicznego słowika i zapraszał przyjaciół. Byli to je­szcze przyjaciele z zimy, którzy jednak, zważywszy ich wie­lobarwne krawaty, mogli doskonale uchodzić za przyjaciół i wiosennych. Słowik śpiewał poruszając głową, potem skrzy- | dłami, potem ogonem i kończył na jednej łapce, protokół i ustalony niezmiennie przez historię naturalną Schreibera 1

i sprawdzony przy świetle księżyca przez dziadka Frydery- I ka za pomocą lornetki z perłowej masy, która pewnego wie- | czoru posłużyła również do sprawdzenia dąsów Loly Mon- 1 tes. Chociaż jednak słowik miał nadal ruchy precyzyjne. ] śpiew nie był już autentyczny, gdyż trzeba było oddać 1 skrzyneczkę do naprawy jakiemuś amerykańskiemu rzemie- I sinikowi. I mimo że jeden z zaproszonych, który studiował I w Szwajcarii, uzupełniał trele na flecie, uzyskany w ten spo- I sób śpiew słowika znudził wszystkich i zaczęli śpiewać chó- I ralne pieśni niemieckie oraz lieder. Aby uniknąć interwen- | cji pełniącego służbę policjanta irlandzkiego, wystarczało włączyć do programu co godzinę hymn irlandzki. Młodzi lu- j dzie gawędzili, droczyli się ze Stefanią. Dziwiła się, że nie I ma do nich o nic żalu, że nie widzi wrogów w tych przy- | szłych narzeczonych, że wraca z łatwością do drugorzędnych form życia towarzyskiego — sądziła, że wyrzekła się ich n; zawsze — jak wesołość, flirt, tańce. Niektórzy ośmielali sil nazywać ją Stephy. Odpowiadała wesoło, co schlebiało tyr. młodym ludziom, niezdolnym odgadnąć, że to imię jest tyl ko najbanalniejszym sposobem, żeby do niej dotrzeć. Tań czono walca. Każdy z narzeczonych dziwił się, że tego wie czoru trzyma w ramionach taką ufną, tak łatwą do prowa dzenia Stephy, nie dostrzegał' nic z nieugiętej anonimowe dziewczyny i sobie przypisywał zasługę bezbłędnego krążę 1

nia kierowanego, w jego pojęciu, jakimś wyższym prawem niż prawo kierujące krążeniem ciał niebieskich... Nagle jed­nak koło jedenastej fala upału przeniknęła przez okna, męż­czyźni ocierali czoła, kobiety purpurowiały. Zamiast ciasta | borówkami sprowadzono lody... Wiosna się skończyła.

Następnego dnia nieznajomy zaproponował, żeby trochę pospacerować. Wymienili drzewa i kwiaty, opatrzone wszyst­kie tabliczkami z łacińską czy angielską nazwą, na sąsia­dów nie tak dokładnie oznakowanych we wszechświecie, na ludzi ulicy. Spacer przywiódł ich do labiryntu uliczek za­mieszkałych przez Włochów, którzy na pierwszy sygnał lata przybrali koszule czarne lub czerwone, u wszystkich man­sard rozwiesili niebieską i ochrową bieliznę, po czym w Ame­ryce, w czasie kanikuły czy po jakimś morderstwie, można ąoznać te wschodnie narody zupełnie podobne podczas chło­dów, i spokoju w jankeskiej marynarce do innych Amery­kanów. Wziął Stephy pod rękę. Zapytał, czy pozwoli, od­rzekła tak. Była cała przyzwoleniem. Nie przez naiwność izy nieuświadomienie... Ale ojcowska miłość, którą była oto­czona, muzyka, nieustanne wspominanie powabów Europy, ->zacunek dla miłości, czemu dawał świadectwo papa Moel- ier co rano czytając w gazecie o samobójstwach i zbrodniach, a również jakieś uzdolnienie stały się przyczyną, że z zupeł­ną synchronizacją rozwinęła się ta dziewczyna i namiętność, ipka mieści się w każdej dziewczynie. Uczucia jej i ona sa­na, co rzadkie jest na tym świecie, były w tym samym \vieku... Wędrowali oboje, a ona nigdy nie marzyła o życiu ównie pięknym... Lękała się wszakże spotkania z jakimś irzyjacielem, nie z obawy, że ją ktoś zobaczy, ale dlatego : wymiana ukłonów przekonałaby jej towarzysza, że ona ie jest dziewczyną bez imienia i bez historii.

Martwiła się tylko stwierdzając, że teren, gdzie rozkwita .liłość, nie ogranicza się, jak mogła oczekiwać, do zakątka entral Parku, ale że w przejściu włączają weń, niestety, .szystkie uliczki, wszystkie sklepiki. Ponieważ nieustannie Tzewidywała, czym będzie jej życie, gdy skończy się mi- ,iść, przyprawiało ją to o prawdziwe cierpienie. Te szczę- .iwe spacery były i dla niej zapowiedzią miejsc, gdzie prze-

49

żyje rozczarowanie. Włoskie dzielnice — dokąd Stćphy właś­nie lubiła zachodzić, kiedy czuła się beztroska i szczęśliwa, żeby podziwiać figurki z gipsu jeszcze miękkie i uczyć się na napisach neapolitańskiej pisowni — staną się dla niej wkrótce tylko straszliwą marszrutą. Ujrzeć ponownie — gdy straci już dzisiejszego towarzysza — trzy objęte wpół Gra­cje z owłosieniem pod pachami przywodzącym nai myśl epi- lację, ujrzeć ponownie małego Laokoona w oplotach gigan­tycznych wężów o zakrytych oczach, ujrzeć ponownie tyłecz­ki małych Włoszek podrywających się na wołanie la modre, tyłeczki o tak ciemnym pigmencie, że nie można go bynaj­mniej przypisać działaniu słońca, i gromady kotów włos­kich — żadna ustawa nie była jeszcze górą nad mafią ko­tów — wydzierających sobie rozciągnięte i uświęcone przez walkę flaki kaczek — czyż może istnieć okrutniejsza tortu­ra? O ileż Stephy by wolała, aby męczeństwo jej miłości ciąg­nęło się nadal w Central Parku, aby ta ogromna deprawa­cja objęła tylko hortensje, łabędzie, dozorców i szereg nie­widocznych obrazów, gdy tymczasem od tego momentu wy­stawione będą wiecznie na szwank w tej klatce mediolańskie gile, w tamtej rzymskie wiewiórki, a tam dalej przejeżdża­jący strażacy z Nowego Jorku i pożar, i ogień! Dlaczego wszystko nie mogło się odbyć pod drzewem w parku, zarę­czyny, noc poślubna, odjazd lub śmierć jej towarzysza? Lu­dzie powinni się kochać tylko na statku, na tratwie; odpły­wają sobie, gdy wszystko się kończy, i cała reszta świata jest ratowana... Tak właśnie rozumowała Stephy z egoistycznych pobudek i myślała, aby skierować ich kroki do dzielnic, któ­rych nie lubi, będzie więc miała później nieodpartą rację, aby tam nigdy się nie zapuszczać. Zawstydzona już wszakże tą egoistyczną myślą zwracała mężczyznę na prawo. Zastana­wiał się, czemu ona go pofciąga w tę rozświetloną aleję, potem prowadzi pasażami, następnie po okrążeniu starego kościoła zmusza, aby wszedł do środka i posłuchał organów. Czemu na drodze tak dokładnie wytyczonej, jakby chodziło o wyj­ście z labiryntu, zatrzymuje go przed lutnikiem z Old Street, potem kuśnierzem. Gdyż zdecydowanie poświęcała mu wszy­stko, rozrzucała miłość na wszystkie swoje ulubione ulice,

w

sklepy, tereny przechadzek, naznaczała niezatartym pięt­nem to wszystko, co jakiś egoista zachowałby starannie, nie­tknięte. Odrzucała środek zaradczy polegający na tym, żeby kochać wśród brzydoty, poza czasem i przestrzenią, aby piękno świata nie ucierpiało od miłości. Rozpędzona na prze­biegu wyznaczała na zawsze trasę, na której przyszła tęga Stephy będzie ścigać każdej niedzieli szczęśliwą żałosną Ste- phy. Wieczorem należały tylko do niej w tym mieście dziel­nica, w której mieszkała, i dom. Na cały pozostały Nowy Jork wypuściła, niczym hodowcy narybku, tysiączne drob­ne żale, wspomnienia dzieci, wszystkie cierpienia w zarod­ku... Pozostaje im tylko teraz urosnąć; potem zobaczymy... To mężowi wybranemu wśród wczorajszych tancerzy przy­padnie w udziale obowiązek pocieszenia Stephy. Już stąd widzi jego niezręczność i ociężałość... Żeby w żadnym wy­padku nie ujął jej pod rękę, postara się obciążyć go. jeszcze paczkami. Jeżeli będzie chciał zapalić, sama włoży mu papie­rosa do gęby, niczym jakiejś ropusze, bo jest ropuchą.

Dzień dobry, synu! — mówił jej co wieczór.

Papa Moeller wracający późno z wytwórni instrumentów muzycznych Hartford nie podejrzewał w córce żadnej zmia­ny. On, specjalista w wypróbowywaniu rogów i fagotów, wrażliwy na odchylenie nawet o jedną dwudziestą w dźwię­ku instrumentów dętych czy smyczkowych, nie dosłyszał, że głos Stfephy się zmienił.

Stephy zachowała czystość młodzieńca, co płynęło niewąt­pliwie stąd, że nie miała koło siebie matki, to jest istoty

0 pokrewnej naturze, bardziej tylko posuniętej w latach

1 w zgrzybiałości i która zazwyczaj stanowi przykład poni­żonej i nieczystej istoty rodzaju żeńskiego. W pobliżu matki bardzo rzadko młoda dziewczyna jest nieskazitelna pod względem dumy i godności. Stefania nie odczuwała niewol­nictwa, rutyny ciała, jakie narzuca kobieta kobiecie. Nie chciała uważać nawyków ciała za niedoskonałości ogólne, owoc dziedziczności czy zarażenia; były tylko jej własnością, ona sama ponosiła za nie odpowiedzialność. Nie musiała od dwunastego roku życia brać na swoje barki składu kremów, balsamów, bielizny, newralgii i migren matczynych. Bóg

uważa się za spryciarza, bo urządził się tak, żeby cię sprowa­dzić na ścieżkę poniżenia tego, co podziwiasz najbardziej; dzięki śmierci Stephy przezwyciężyła to przeklęte prawo. Matkę zmarłą, gdy miała trzy lata, Stephy zachowała w pa­mięci tylko w postaci promiennego, pełnego siły obrazu, wła­ściwie obrazu młodego mężczyzny. Będąc córką dwóch męż­czyzn miała sposoby archanioła, żeby się dowiedzieć, jaki jest najlepszy puder ryżowy i najlepsze lekarstwo.

Posiłek dobiegał końca, a papa Moeller, którego odruchy wspaniałomyślności nie miały kresu, zmuszał Stephy do przyjęcia jego części świeżych jarzyn, napychając ją azotem na jej piekielną przyszłość.

A teraz co chciałabyś, żebym ci zagrał, Stephy?

Bacha.

Co Bacha?

Wszystko.

Grał wszystko. Zasiadał do fortepianu, jakby zamierzał grać wszystko. Gdy ośmielał się zatrzymać, wybierał środek jakiejś frazy, stosując się do życzenia Stephy, która jako małe dziecko bolała tak bardzo widząc, że kończy się»kawa- łek, który lubi, iż wolała go przerwać. Albo należało przejść niepostrzeżenie od utworu poprzedniego do utworu następ­nego; zawsze będzie czas zrobić pauzę w punkcie kulmina­cyjnym allegro... Moeller łączył więc z łatwością ostatnią nutę Requiem z pierwszą nutą Pasji... i t'a nagła zmiana to­nu ściskała ci bardziej serce niż jakiekolwiek rozwinięcie...' Około jedenastej wieczorem przerywał grę...

Obliczono, że trzeba dwadzieścia siedem i pół dnia, aby przegrać całego Bacha.

To zagraj całego Schuberta.

Grał całego Schuberta. W mieszkaniu nad nimi Goldstei­nowie, którzy dotychczas się wahali, wkładali do uszu kulki Quies, bo jeżeli można przewidzieć przerwę w wykonaniu Bacha, właśnie ż powodu jego ogromu, to w stosunku do muzyka zmarłego dość młodo ta nadzieja zawodzi... W por­cie gwizdały syreny.

Przypływa „Berengeria” — mówił Moeller przerywa­jąc grę o dwie frazy wcześniej przed końcem Niedókończo-

nej symfonii. — Syrena z niskim dźwiękiem fałszuje o cały ton! Powinni naprawdę mieć stroicieli syren. Nie zniesiono by tego w Hamburgu. W mgliste dni w pobliżu Nowej Fun- landii musi to być nielicha kakofonia.

Koło pierwszej pukano do drzwi. Podobnie jak sępy i re­kiny są uprzedzone na niemożliwą do obliczenia odległość

o obecności trupa, podobnie niemożliwe jest grać całego Schuberta, aby magnetyczne prądy nie ostrzegły wszystkich Niemców wokoło i nie sprowadziły ich ostatnią windą. Przy­bywał zgłodniały Schuberta, ze ślinką w ustach — białka oczu lśniły mu bardziej niż białka kanibala przy uczcie — Julius Bergman, dyrektor wydawnictw fotograficznych u Hanfstaengela, trzymając w ręku jako prezent ostatnią odbitkę jakiegoś niemieckiego czy flamandzkiego malarza, Wenus Cranacha czy Megier Boscha. Julius wymyślił spo­sób, aby zneutralizować odbicia światła w muzeach, i objaś­niał swoje fotografie bardziej dumny i zaczerwieniony, niż gdyby dzięki osobistym walorom i darowi perswazji nakło­nił Wenus i Megiery do zachowania nieruchomej pozy. Przybywał również Rudi Spetzheim, który ubezpieczał na życie, w asyście monachijskiego jamnika; pies był jego ocz­kiem w głowie i ubezpieczył go we własnym zakładzie. To­warzystwo honorowało samobójstwa... Zapomniał zapytać

o samobójstwa psów, obecnie w modzie... Nie odważając się poprosić Johanna, żeby wszystko zaczął od nowa, zasiadali szybko, zorientowani w muzyce, nieco zbici z tropu przez Ste­fanię, której asystowali i za każdym razem stwierdzali, że jest inna, i chociaż uważali się za symbol wierności, kochali trzysta sześćdziesiąt pięć Stefami w roku] To zwłaszcza obraz tych dwóch mężczyzn prześladował Stephy, gdy nachodziła ją myśl o przyszłym mężu. Ich widok nie był jej przykry. Gdy pod wpływem namiętności zapominała niekiedy o nie­znajomym towarzyszu, a jego przybycie stanowiło dla niej dobro dodatkowe, ale niemal zbędne, z Juliusem i Rudim przyjemna właśnie była sama ich obecność. Obecność ta za­czynała się dopiero wówczas, gdy pierwsza noga przekroczy­ła drzwi, kończyła się całkowicie z chwilą, gdy znaleźli się w korytarzu, ale tak bardzo w życiu Stephy wyprzedzała

przyszłe wydarzenia, że zyskiwała fałszywy komiczny cha­rakter, który bawił dziewczynę. Oni, pod ironicznym spoj­rzeniem, wyczuwali w sobie przyszłą winę i nie odzywali się słowem. Ale z chwilą gdy wieczór się skończył, w trakcie trzeciej strofy Lindenbauma, a oni już odeszli, zaczynała się ich realna obecność, co skłaniało Stephy do rzucenia z wście­kłością fotografii Wenus, którą Julius wręczył jej tak nie­śmiało i żałośnie, jakby to była jego własna fotografia, i po­darcia jej niczym nieprzeczytany list.

Kładła się wymawiając jakieś imię. Gdyż mimo najszczer­szych postanowień nie mogła znieść, że nie może nazwać imieniem nieznanego mężczyznę. Nazwała go Cieniem. Wy­czuwała, w czym leży fałsz tego imienia. Mężczyzna ten był tylko mięśniami, tylko twardością. Wystarczyło popatrzyć na cień Cienia w słońcu, tak wyraźny, o ruchach tak zdecy­dowanych, aby się upewnić, ile zawiera w sobie ścięgien i kości. Nieuważny przechodzień odskakiwał od tego cienia

0 cztery kroki... Mogło to być co najwyżej straszliwe zgę- szczenie stu cieni, tysiąca cieni. Ale jego światło, obyczaje nie miały nic wspólnego z żywym człowiekiem. Ilekroć się pojawiał, Stephy odnosiła wrażenie, że on powraca;, w sta­nie nieustannej bezczynności wyglądał zawsze tak, jakby zajmował się jakąś straszliwie absorbującą działalnością

1 straszliwie zbędną w świecie. Był cieniem, gdyż osłaniała go jakaś powłoka i jakiś rodzaj nieobecności, której nic się nie imało; wyczuwała, że jest niewrażliwy na gorąco, na zimno — nie odważała się dociekać dalej... I tak dla Stephy symbole i istoty ludzkie Odmieniały się co do wieku i na­tury. Nagle na pierwszym planie wszystko, co było marze­niem, nieistnieniem, odrzucając stare kształty, domagało się krwi i ciała o nowoczesnej linii, a natomiast miał nadejść dzień, gdy na widok pięknego młodego mężczyzny, uśnjiech- niętego i ufnego powie: — Witaj, Śmierci.

Stephy wychodziła teraz każdego popołudnia z Cieniem, z wyjątkiem niedzieli zastrzeżonej dla Gesangvereinu przy

Drugiej Avenue. Dlatego też nie znosiła niedziel. Nie były już świętem w tygodniu; były zeń wyłączone. W niedzielę przydarzało się Stéphy to wszystko, co los przeznaczał nie dla przyjaciółki Cienia, ale dla pani Julius i pani Rudi; zo­stała mianowana solistką, otrzymywała dyplom z frędzel- kami jako pierwsza opiekunka sierot, szereg stopni tak ma­ło odpowiednich dla niej w obecnej chwili jak dla świętego Michała stopień sierżanta i odznaczenie wojskowe. Drażnił ją ten dzień uratowany z potopu, w którym gromadzili się jej przyjaciele z lat dziecinnych wraz z matkami, Wenus Cranacha i jamnik ubezpieczony na wypadek samobójstwa, msza wydająca się dziękczynnymi modłami ludzi, którzy uniknęli namiętności i szczęścia, Te Deum mroku i bezru­chu. Nudziła ją nawet muzyka, gdyż musiała wyznać to sa- ' ma sobie, że wskutek jakiegoś bezgranicznego przeciwień­stwa ten niematerialny element należał do jej małostkowego życia, gdy tymczasem jej życie boskie — odgadła to natych­miast — nie znosiło go, i że Cień nie umiałby odróżnić Mo­zarta od Pucciniego. Te wszystkie symfonie, motywy, związ­ki i pokrewieństwa dźwięków, dzięki czemu dusza jej zy­skiwała lekkość, szlachetność, prawo do nostalgii, były już tylko jakimś mieszczańskim obciążeniem, z którego uwal­niała się opuszczając dom, a im bardziej zbliżała się do Cen­tral Parku, zapuszczała się na teren, gdzie cichł ich rezo­nans i echo, aby przybyć do Cienia z uszami bardziej nie- przenikliwymi niż uszy Goldsteinów z kulkami Quiès, objęta głuchotą, którą zakłócał nieco — kto by powiedział, że Sté­phy wzruszy się nią aż do łez! — dźwięk dalekiej katarynki grającej Toskę. Ona, przebywająca tylko w środowisku mu­zyków, upewniona, że wszyscy ci tędzy młodzi ludzie, jej przyjaciele, są zdolni w każdym zakątku świata, o każdej porze dnia przeżywać arcydzieła muzyki jak tę dwugroszo- wą katarynkę, odczuwała skrytą dumę oddając się we wła­dzę człowieka, który wyszedł tak suchy ze wszystkich fal, wycieków i prądów, gdzie pływali mając świadomość córek Renu członkowie Gesangvereinu. Ze świata podszytego śpie­wami i sonatami, z zachodów słońca podszytych Brahmsem,

z jutrzenek podszytych Schumannem opadła nagle boska wy- ściółka i pierwszy raz widziała niemą i twardą gęstość rze­czywistości.

Nie chodziło tylko o muzykę. Wszystko, co uważała za ele­ment najważniejszy w życiu, usuwało się samo do świata pośledniego. Odpychała teraz chwile, które, ufna w zapew­nienia papy Moellera, uważała za uświęcone dzięki kombina­cji światła i ciał niebieskich, pojawienie się księżyca, czer­wony horyzont, i wszystkie te chwile kiedy gruby Julius drażnił ją trochę mniej. Księżyc, słońce wydawały się jej teraz równie sztuczne jak żarówki dziadka Fryderyka. Czu­lą urazę do tych akcesoriów, dlatego że pozwoliły Bergman- nowi zbliżyć się do niej, iż bezkarnie spełniały funkcję sor- townika dobierającego do pary. Wieczorem gdy były gwiaz­dy, zamykała okno jak najspieszniej, jakby nie chcąc wi­dzieć jakiejś reklamy czy ustrzec się przed obelżywym za­proszeniem, a konstelacje wraz z podejrzanymi układami obrażały ją. Była niemal zadowolona widząc piękną chmur­kę, która wypłynęła z Brooklynu w postaci korwety, a przy­płynęła do Riverside jako wieprz z ryjem, a nawet ogonem. Na szczęście były jutrzenki zlane brudną wodą, zmierzchy zatrute wyziewami. Naturalna skłonność jutrzenek i chmur do zeszpecania się równoważy nieco ich zarozumiałość. Bieg­nąc do cienia omijała księgarnie, magazyny z instrumentami muzycznymi, kwiaciarnie i perfumerie, ich haniebne oferty. Siadała na ławce 108 w nieubłaganym świetle uchodzącym za czyste, wiedziała jednak, że pochodzi ono od starego spla­mionego słońca. W te upalne popołudnia, kiedy to z powodu ludzkiego tchórzostwa na myśl o wysiłku popełnia się naj­mniej czynów i zbrodni miłosnych, nie wyłaniało się ani za­gadnienie piwa, ani czułości. Rozkoszowała się tymi niemal wysterylizowanymi chwilami. Przybywał Cień i podczas roz­mowy tych istot dotkniętych amnezją i odartych z wyobraź­ni, rozmowy ślepej, niemej i pozbawionej nozdrzy, czuła się tylko dłońmi i ustami.

Już nie czytała. Nie istnieją lektury dla kogoś, kto negu­je przeszłość i wyrzeka się przyszłości. Czerwieniła się na myśl o utworach, którymi się zachwycała. Ani jeden wiersz

Goethego czy Szekspira, który by nie był bardziej odpowied­ni dla Juliusa czy Rudiego niż dla Cienia. DużegcT i małego mężczyznę wiązało jakieś niezaprzeczalne pokrewieństwo ze wszystkimi największymi bohaterami, miłosne i genialne sformułowania wydawały się specjalnie stworzone dla nich i dla przeciętnych przyjaciół, których sprowadzali; Hamlet i Faust byli już tylko aktorami, których rola polegała na odegraniu w wyższej tonacji życia Bergmanna czy życia Spetzheima. Konkurenci zapewne wcale się nie domyślali, że Stephy wyprasza ich zbyt szybko za drzwi, dlatego że coraz bardziej upodobniają się do wzniosłych istot; a Stephy rów­nież Usiłowała usunąć z siebie wszystko, czym mogła się upo­dobnić do dawniej uwielbianych bohaterek. Z wierności, od­dania wyciskała bez wahania wszystko, co pozostawiła tam poezja czy historia — a również z lęku, z oczekiwania — słowo najbardziej od niej odległe było: kocham cię. Chcia­łaby zapomnieć wszystkie dystychy, wszystkie znane na pa­mięć wiersze, tyle zawierały aluzji do życia z dwudziestoma mężami, z którymi się rozwiodła. Jakaż żałosna jest Laura kochająca Petrarkę z powodu cotygodniowych sonetów peł­nych zbędnych słów, z których zresztą każdy jest zbędnym słowem między dwoma chwilami zapomnienia! Gdyż dla Stephy przyjemności związane z pocztą i z korespondencją były przyjemnościami dla poślednich zakochanych. Wróciw­szy do siebie nie czekała już na nic. Listonosz mógł dzwo-r nić, nie czekała na żadną kartkę, żaden list, żaden special delivery. Wszystkie ogromne skrzynki do listów, furgonetki pocztowe, od których dzięki słusznej ocenie potrzeb świata żąda się większej szybkości niż od wozów strażackich, wszy-r stkie puszki krzyżujące się w mieście, potrącając tajemnice wstępujące o tajemnice zstępujące, nie zawierały nic od Stephy, nic dla Stephy. Jej wiadomościami było milczenie wśród milczenia, zahamowanie wszystkich myśli, nagły chłód zagarniający jej serce wraz z uczuciem szczególnego wyzwo­lenia. Można się domyślić, dlaczego Rudi, który co rano bar­dzo nadkładał drogi, żeby przejść koło domu Stephy, znalazł w pojemniku na śmieci darowane przez siebie goździki zu­pełnie jeszcze świeże — tym bardziej świeże, że zaopatrzył

je w rurki swojego pomysłu, które utrzymują kwiaty w wo­dzie przez*tydzień i pozwalają umieścić je nie tylko w wa­zonie, ale na kapeluszu czy zawiesić płasko na etażerce — między kawałkami fotografii Cranacha, które podsuwały przed oczy śmieciarzy dwie nienaruszone kule piersi, a u gó­ry ponad udami jałowy i wygładzony trójkąt niczym kość ptaka.

Powróciwszy z tych spacerów — nie było już mowy o spa­cerze wczorajszym podobnie jak i o spacerze jutrzejszym — przechodziła do swojego pokoju i rozbierała się jak w ob­cym pokoju. Czuła się u samej siebie gościem. Uważała, że­by nic nie stłuc, nie wywołać jakiegoś nieładu, mając na my­śli osobę, która po niej nastąpi, Stefanię, która poślubi Ju- liusa w życiu, gdzie będą się liczyły biedermajerowskie lu­stra i sztychy Franza Stucka. Nie nosiła już pierścionków, bransoletek podarowanych przez przyjaciół, nie odróżniała już klejnotów od złotych monet. Zatrzymywała się w no­wym urządzeniu pokoju i spała na materacu. Zawsze, będzie czas w przyszłym życiu będącym zemstą nad ludźmi na cosy corner i tapczan z pluszu. Nadchodziła chwila snu; od­dawała się podświadomości wyzuta z myśli, bez łańcuszka na szyi, bez naleciałości ludzkich.

Możesz poślubić, kogo sobie będziesz życzyła, Stephy — powiedział jej kiedyś Johann... — Wolałbym mimo wszyst­ko, żeby to nie był Francuz albo Włoch, oni są lekcy.

Myślała o tych słowach zasypiając. Lekka, ta bryła wykuta w metalu spadłym z innej planety, bryła, której nawet spoj­rzenie miało swoją wagę! Lekki, ten człowiek sprowadzony w pobliże jej życia dzięki jakiemuś żelaznemu wektorowi, który może za chwilę oddali Stephy na zawsze; zaledwie tyl­ko musnąwszy! Lekki, brąz, prawo ciążenia? Lekki, Cień!... Jest Francuzem? Istotnie, Stephy po akcencie poznała jakby, że to Francuz; teraz przyjmowała to za fakt, tak bardzo od-: powiadały jej rozwiązania przeklęte... Nieważne jest jego pochodzenie, stanowisko społeczne czy występne nawyki. Mimo iż często wyczuwała, że jesteśmy w okresie, w którym ludzie najbardziej różnią się między sobą pod względem od­wagi, moralności, mądrości, a między lojalnością a podłością

zachodzi największa rozpiętość, Stephy nie usiłowała umie­ścić Cienia na .tym ogromnym marginesie. Nie zastanawiała się, czy brał udział w wojnie, czy na wojnie walczył, czy zdezerterował; znalazła taki sposób bycia, który odpowiadał zarazem zbrodniarzowi, człowiekowi zepsutemu przez ży­cie czy pariasowi i nigdy nic w jej gestach i słowach nie mogło urazić przemytnika alkoholu czy męża, który uciekł, urzędnika czy mordercę.

Jednak nawet piekielne związki miewają okresy niewin­ności czyli idylli.

Nadszedł środek maja, a wraz z nim wielkie upały. Tylko niektórzy kierowcy samochodów nie mieli bosej stopy na pedale gazu. Cień wpadł na pomysł, żeby zaprowadzić Ste­phy aż nad morze, którego ona unikała dotychczas nie wie­dząc, jakie związki ten człowiek utrzymuje z Oceanem, i nie ośmielając się mu wyznać, że ona jest zawodniczką pływa­cką, zanim nie dowie się, czy on pływa. Delektowała się tym bardziej położeniem niewolnicy pozbawionej nagle Oceanu i z rozkoszą brała kąpiel wieczorem niczym ukarana syrena w fajansowym zbiorniku, gdzie jej związki z wodą stawały się komiczne... Cień wynajął łódkę. Opłynął sąsiednie wysep­ki manewrując tak zręcznie, że wzbudziłby podziw w upraw­nionym do wyrokowania tłumie w Nogent-sur-Seine, uważ­ny na' najdrobniejszy przeciwny prąd, nie domyślając się, że na łódce znajduje się kobieta, która w dzień potopu urzą­dziłaby się tak, aby uratować coś więcej poza rodziną Noe­go. Pierwszy raz znalazła się z nim twarzą w twarz, pierw­szy raz go widziała, m głową odsłoniętą rozwierał ramiona do maksymalnych granic rozpiętości, unosił i zniżał złączo­ne kolana, pozwalając włosom to opadać w dół, to unosić się w górę, słowem roztaczał wszystkie wiosenne ruchy, jakie ptaki wykonują przed swoimi kobietami. Stephy uśmiechała się widząc, że Ocean zmusza go do tego popisu i z pomocą gigantycznych prądów i fal głębinowych skłania do tak wy­twornych doskonałych gestów. Słońce odzierało go całkowi­cie z mroku uwidoczniając tylko ciemne włosy, czarne oczy i dłonie z brązu, jakąś istotę o czerni promieniejącej, białe zęby nasuwały niekiedy, skojarzenia z luksusem, skojarze­

nia ze szkieletem z kości słoniowej — jak Cień w słońcu. Z odległości dzielącej na tratwach osobnika, który będzie kanibalem, od osobnika, który będzie jadłem, ośmielała się po raz pierwszy patrzyć na niego czule, rozbawiona, że on wiosłuje w marynarce — od czasu przybycia kwakrów nie zdarzyło się nad tymi brzegami nic podobnego — i uderze­niem wiosła odpycha niczym niebezpiecznych topielców po­twory z nadmuchanego kauczuku, których dosiadały pływacz­ki. Zderzenie kauczuku z najtwardszą rzeczą na świecie przejmowało Stephy wzruszeniem; czarowała ją zwłaszcza marynarka. Ten mundur był bardzo odpowiedni dla Cienia; nie miał wypchanych kieszeni, garbów z prawej ani z lewej strony, owej idealnej marynarki nie nękały podobnie jak marynarek innych mężczyzn zmienne ciąże; odgadywałeś, że ona nie zawiera portfelu, ani dowodu tożsamości, ani listów i że gdyby łódka się, wywróciła, Stephy utonęłaby z niezna­jomym.

Gdy ponownie wchodziła na przystań, sukienka jej uniosła się wskutek jakiegoś fałszywego ruchu i wiatru, i Cień mógł dostrzec szeroką różową podwiązkę dzielącą pończochę od majteczek. Unieszfczęśliwiło ją to. — Zobaczy nie tylko takie rzeczy, mówił w niej jakiś brutalny głos. Zirytowała się jednak na siebie za tę niezręczność. W tym epizodzie kryło się-coś wulgarnego, co izolowało ów spacer z innych spacerów, aby go umieścić między spacerami sprzedawczyń i żigolaków. Cień usiadł u stóp rusztowania, skąd skacze się do wody. Poprosiła, żeby zaczekał...

Hop, hop! — zawołał ktoś nagle nad nim.

Podniósł głowę i zobaczył na najwyższym miejscu tram­poliny Stephy, sprężoną, ale już pochyloną do skoku i rzu­cającą, wcześniej niż swoją osobę, cień na wodę, jakby weń celowała; skoczyła. Niczym strzała przeniknęła w sam śro­dek morza. Nigdy jeszcze żadne istnienie nie odcięło się bar­dziej szczerze i bardziej kategorycznie od ziemi; pojawiw­szy się potem, rzekłbyś, pod wpływem jakiegoś wyrzutu czy z powodu fałszywego startu niezrozumiałego dla profanów, powróciła i usiadła obok przyjaciela. Nogi miała obnażone aż do tułowia, widoczne piersi; wyciągnęła się na plecach,

na brzuchu, kompensując dzięki całkowitemu pozbyciu się ubrania bezwstydny gest wiatru, świadoma, że wydaje się na pastwę, nie mogąc wszakże znieść myśli o różowym pa­sku, którego Cień szukał daremnie na jej doskonałej nodze... Inne dziewczyny oddały się kiedyś, aby jakiś niezręczny gest nie został źle zrozumiany. Towarzysz jej nigdy nie widział kobiety o żyłach i arteriach tak głęboko wciśniętych w ciało mimo cienkich przegubów i kostek u nóg. Stwórca musiał wiercić w kościach, żeby je tak zamaskować. Ani śladu na Stephy tej roboty na ogół tak źle wykonanej przy monto­waniu ścięgien i układzie arterii, iftóra uwydatnia się podob­nie jak praca elektryków... Jedyną niedoskonałością było może maleńkie zrogowacenie skóry na pięcie, niemal nic, naprawdę nic... defekt, który kiedyś, gdy mężczyzna się już nasyci, zagarnie całe ciało, włącznie z uszami.

Powracali każdego popołudnia. Ci, którzy od wieków do­ciekają, jak racjonalnie zużytkować przypływy i odpływy, mogą zapytać Stephy; ona znalazła ich zastosowanie. Nic tak nie zmniejsza ciśnienia arterii jak ciśnienie Oceanu... Przechodząc młodzieńczym krokielm, podobnie jak matka Stendhala przechodziła nad drzemiącym synem, nad szere­giem wyciągniętych ciał — ciała sentymentalne odróżniały się wielkimi literami wyciętymi w kostiumach, pierwszymi literami imienia ich flirtów, które słońce wyryje im na cie­le — wbiegała na trampolinę, nigdy bowiem nie wchodziła do morza z brzegu. Do morza, według Stephy, można było dotrzeć wchodząc, wspinając się na sześćdziesiąt dwa stop­nie. Miała gładki biały kostium, bez pasków poprzecznych lub podłużnych, gdyż nie potrzebowała ani się podwyższać, ani pomniejszać, związany na ramieniu, niepotrzebnie zresz­tą, małą różową tasiemką. Ta jedyna rzecz zdradzała jej germańskie pochodzenie, jedyna rzecz, jaka na niej pozo­stała z cywilizacji Ottonów i Wilhelmów; pogrążała się w nurt oceanu, muskała młode rekiny, sole i drobne tui bo- ty, z różowym węzłem na ramieniu... Oczekując na swoją kolej skoku unosiła ramiona, rozcapierzała palce, aby do­wieść, że naprawdę jest istotą ludzką, że nigdzie nie wyra­stają jej płetwy, wciągała w płuca na tej wysokości czyste

powietrze, które nie musnęło tych wszystkich wyciągniętych fok, i w paru ruchach zagarniała formy, z których czerpali natchnienie wszyscy rzeźbiarze. Niekiedy jakiś gest; poru­szała ręką w kierunku skłębienia fal morskich, skąd wyła­niało się czyjeś nagie ramię, bo wśród wodnej piany rozpo­znawała kogoś równego sobie, zawodnika z gatunku ludzi wody. Przychodziła kolej na nią. Cień widział jej rozwiera­jące się i wznoszące ramiona z płonącymi w zagłębieniu pach złotawymi włosami, jakby zupełnie gładka miała dotrzeć do morza, i spadała na błękitny marmur w ułamku chwili wy­dającym się jedną sekundą, pozwalającym jej wszakże pobić za każdym razem rekord wymawianego po cichu słowa Cień. Dwadzieścia dwa razy dzisiaj... Miała manię albo włas­ne poczucie godności polegające na tym, żeby robić jak naj­mniej piany. Znikała nieodwołalnie, często dłużej niż na mi­nutę, a jej przyjaciel, sądząc, że ona pływa gdzieś daleko z zamkniętymi oczami, nie domyślał się, że natychmiast po zanurzeniu opada na dno, wyciąga się na piasku, na plaży prawdziwych mieszkańców morza, rozpoznaje ze smutkiem jakieś szczątki rozbitego okrętu, muszelkę z dnia poprzednie­go, na widok przedmiotów w morskim pokoju odzyskuje ufność, która ją teraz zawodzi na widok przedmiotów w ludzkim pokoju, faluje, o tyle poniżej poziomu śmiertel­nych trosk, przemieszczona nagle przez jakiś nurt głębino­wy pochodzący z „Lusitanii”, machinalnie dotyka czegoś, co jest niezawodnie zegarem lemurów, termometrem gwiazd morskich, przeżywa taką rozpacz, jaką można przeżyć w cza­sie jednego wdechu, i że tylko cały ciężar Oceanu może po­hamować jej łzy. — Dobrze wiem, że w głębi morza czło­wiek nie płacze — mówiła sobie. Myślała jednak również, że człowiek płacze tam, gdzie może. Zresztą nawet w tym miejscu należało mieć się na baczności. Wkrótce- jakieś od­bicie krążyło w pobliżu, przypływało zaciekawione. Był to Hillmacher zdziwiony, że widzi Stephy nieruchomą. Nurko­wał w jej kierunku, patrzył z głową odwróconą w dół na to piękne ciało uwolnione od ludzkiego oddechu, próbował zę­bami rozwiązać różową tasiemkę, aż Stephy pokazywała mu koniec języka i wtedy zagarniał ją smak morza. Siłą ujmo­

wał ją za biodra, podrzucał ku powierzchni, zostając na dnie kierowany dyskrecją. Stephy płynęła ku górze z nogami tak ściśle zwartymi, że najmniejsza flądra nie mogłaby między nimi przepłynąć, piersi rozsadzał jej brak oddechu i kiedy wreszcie przebiła pułap morza, wydychała powietrze.

Któregoś dnia Cień zrobił Stephy niespodziankę, przypły-. nął do niej. Jedyny z kąpiących się wszedł do morza pieszo, omijając deskę do nurkowania, oczekiwano więc, że tędy wróci za moment. Pływał dobrze, ale przywykły do spo­kojnej wody wykonywał wiele niepotrzebnych ruchów, re­fleksy jego cechowała zbędna ostrożność, ostrożność ludzi, którzy s^dzą, że życie jest jakimś małostkowym przeciwni­kiem, obłudnym fluidem, nie zaś brutalną ignorującą siłą. Robił wrażenie, że morze czuje do niego osobiście urazę. Ja­kiś widz mógłby pomyśleć, że morze jest niebezpiecznym ży­wiołem, natomiast widok pływającej Stephy wzbudziłby uf­ność nawet w ludziach ołowianych. Był jednak wytrzymały i szybki. Unoszona przez fale, w których Cień był zmuszony żłobić sobie tunel, sadowiąc się na wysepkach głębi, w któ­rą on rzucał się z impetem, Stephy pozwalała wreszcie się doścignąć, kładła głowę na jego zgiętym lewym łokciu i za­padała jakby w sen całkowicie pogrążona w wodzie z wyjąt­kiem prawego policzka i powieki, a wskutek jakiegoś nie­zręcznego gestu towarzysz jej wyłaniał się do połowy z wo­dy i ponad tkliWą śpiącą dziewczyną wznosił się jego nie­spokojny surowy tors... Obraz snu morskiego, który Stephy pragnęłaby przerzucić na sen ziemski... Oboje wychodzili potem z wody, z godnością, jedno obok drugiego, jak po mszy, ze stopami związanymi jeszcze przez Ocean. Smagłe ciało Cienia rzucało się tak wyraziście w oczy kobiet jak syl­wetki na strzelnicy rekrutom. Stephy podziwiała go. Miał szerokie ramiona, na których tak wygodnie jest usiąść, świadczące zresztą, poza innymi dowodami, ponieważ jest ich dwoje, że mężczyzna stworzony jest po to, żeby mieć dwie kobiety. Cóż za doskonałe ciało 1 Szkoda tylko, że mały palec u lewej nogi szpeci mała plamka, jedyny defekt w tym udanym egzemplarzu, ale która później, gdy mężczyzna zdra­dzi i zniknie, uratuje to ciało od pogardy kobiety i rozciąg­

nie na nim całym jakąś wrażliwą żałosną skórę... jedyny punkt, przez który cierpienie może chyba przeniknąć do tego mężczyzny. Ustawiła się tak, żeby nań nastąpić gołą stopą... Krzyknął... ale człowiek mści się jak może, a poza tym to zawsze okazja, żeby przeprosić swojego mordercę.

Rozciągali się potem na piasku aż do wieczora zgodnie z prawem skłaniającym pływaków po wyjściu z wody do pływania na ziemi. Między leżącymi ciałami zajmowali pu­ste miejsce zastrzeżone, jak sądzili, od wieków, niczym dla zmarłych, którzy powracają na cmentarz i lokują się na zawsze w miejscu zastrzeżonym na ich grób. Ramiona, kark, nogi Stephy nabierały złotawej barwy. Pojawiała się na niej cała masa miękkich włosków tak szybko, jakby rosły na cie­le, gdy jednak wyschła, znikały całkowicie. Piękne dziewczy­ny odrywając się od miejsca spoczynku przechodziły z kolei ponad nimi. Stephy doskonale widziała, jakim spojrzeniem jej towarzysz obrzuca delikatną powierzchnię wewnątrz ich ud. Nie mówiła nic na ten temat. Nawet nic nie myślała. Wszystko było pod tym względem przewidziane. I wiele in­nych rzeczy!... Niekiedy długie westchnienie, nie spowodo­wane jednak strapieniem, bo chociaż wyszła już z wody, za­pomniała oddychać. Cień zdejmował ręką pasmo morszczy­ny, za pomocą którego morze chciało dzisiaj zatrzymać Ste­phy, strząsał z niej ziarnka piasku tak starannie jak osoby usuwające wam czarne punkty na twarzy kluczykiem od ze­garka. Troszczył się o najmniejsze rzeczy dotyczące Stephy, spoglądał na nią, gdy kasłała, rzucał się, aby pomóc jej wstać czy położyć się, przepraszał, gdy ją potrącił, a zarazem biła z niego jakaś najwyższa pogarda do całej Stephy —■' obo­jętność, jaką przejawiłby, gdybym umarła, gdybym znikła, myślała. Pokochałby może tylko moją rękę, tylko nogę, tylko głowę! Jest znużony. Całość budzi w nim obawę...

Słońce kładło się na spoczynek. Przed nimi, w głębi mo­rza, odbywał się mały konkurs rozpłomienionych chmur. Morze było tak czerwone, że ptaki morskie uciekały do pew­niejszego miejsca, w kierunku ziemi, a słońce zadzierało no­sa udając, że wierzy, z powodu takiej masy krwi, we własne samobójstwo.

Jakie historie robią ci, którzy kładą się spać samot­ni — powiedziała, pokazując je, jakaś rozdrażniona sąsiadka.

Wokoło morza zmierzch organizował małym kosztem coś jakby dzielnicę podmiejską, a wybrzeże stawało się przed­mieściem. Gromadziło się tu wszystko, co Stephy uważała za same odpadki jej małżeństwa z którymś z przyszłych na­rzeczonych. Hawajczycy, pomiędzy jednym a drugim okre­sem milczenia, kiedy to wiosłowali jakby za pomocą banjo, grali oczywiście jedną z melodii, które Julius Bergmann nu­cił nie w dni dobrego słońca, ale dobrego magnesium. Pla­żowicze oddalali się powoli, w porządku, w jakim następuje przebudzenie się umarłych, z przerwami, aby ułatwić sąd ostateczny, zostawiając w piasku odcisk lekkiego, przesy­conego zmysłowością grobu. Morskie ptaki stwierdziwszy, że ludzie nie są równie gościnni, jak chcą im to wmówić, wracały nad pełne morze. Cała wulgarność w dziedzinie mu­zyki i świetlnych promieni, jaką Nowy Jork mógł z siebie wydzielić w ciągu lat dziesięciu, osiadała wokół Cienia i Ste­phy. Księżyc — tylko jego jeszcze brakowało, nieprawdaż?

oświetlał Stephy, ciągle leżącą na plecach, i mężczyznę leżącego na brzuchu połączonych związkiem, który czas uznawał, przestrzeń zaś oszukiwała. Oparty na łokciu wpa­trywał się w nią niemal twardym wzrokiem, podobnie jak zwierzę wpatruje się w przynętę i przez samą postawę mści się już za niebezpieczeństwo, na jakie się dla niej naraża. Spojrzenie jego błądziło po całej Stephy nigdy nie łagodnie­jąc; gdy patrzył na jej głowę czy nogi, myśl Cienia wypeł­niała tylko obawa przed innym smakiem dla ust, jak myśl tygrysa patrzącego na jagnię. Widziała, że zęby, paznokcie, wszystkie organy do agresji ma piękne, że niemal natych­miast można nimi się posłużyć do rozlewu krwi, i czekała. Nos był okrutny, spodziewała się wyjątkowego okrucień­stwa od nosa. On patrzył na nią ciągle, zastanawiając się, jakim chytrym wybiegiem los posłużył się, aby ją tutaj umieścić, jakie dzwonki rozdzwonią się, skoro tylko położy la niej rękę, przywołując wszystkie sługi losu. Całe mleko I krew stanowiące przynętę dla mężczyzn-drapieżników są tu zgromadzone w najdoskonalszej barwie. Żadnego piętna

przymusu, żadnego zaczerwienienia, nawet na łokciach, do­brze przygotowana jest do życia. Na jej delikatnych wło­sach widoczne było sfryzowanie, które nie rozfryzuje się przez godzinę, ślad zostawiony przez Ocean. To właśnie są nogi, niezrównana pułapka na wilki, które wyciągają cię z nicości i przekazują przeznaczeniu... Ona oddychała właś­nie oddechem przydającym życia i ceny przynęcie... Jeżeli ta kobieta zgodzi-się przynajmniej nigdy nie zadawać pytań, nigdy nie mówić, nigdy dwukrotnie nie wykonać tego sa­mego gestu, jeżeli zobowiąże się nie pielęgnować go, kiedy będzie chory, w chwilach najintymniejszego zbliżenia grać nadal tę rolę nieznajomej, jaką gra od miesiąca, całymi mie­siącami wyrzekać się miłości, pozostać dziewiczą wśród obelg, nigdy nie zwierzyć się z ani jednej myśli, nigdy nie zrozu­mieć, nie zestarzeć się, nigdy nie cierpieć, wtedy może zo­baczymy!

Nie wiedział, że taki jest właśnie dokładny program tej dziewczyny.

Mamy się pobrać? — zapytała Stephy.

Tak — odrzekł Cień.

Stephy była zaskoczona! Propozycja małżeństwa wyda­wała się Stephy niemal obelgą, jakby wyparciem się ich zasad. A więc dwoje ludzi nie może sobie stworzyć świata skończonego dla siebie, mieć własnych praw? Czyż .nie są poślubieni przez Ocean, przez ławkę 108? Na chwilę zwątpi­ła w Cienia. Aż do dziś sądziła, że zrozumiał; sądziła, że złączyły ich już wszystkie układy nie człowiecze, wszystkie prawa bez słów. Czyż tym, co ich wiąże, nie jest tylko nie­świadomość i milczenie? Sama perspektywa, że nie będzie już zmuszona wyjść za mąż za Bergmanna lub Spetzheima, budziła w niej uczucie jakiegoś również nieokreślonego roz­czarowania. Wolałaby, aby nie odarto jej z tej przyszłości przeznaczonej na pokutę, którą sobie zastrzegła po odejś­ciu Cienia. Mimo wszystko to była przyszłość. Nie chciała zrezygnować z powrotu do kwartetów i dyskusji na temat

pochodzenia fagota, z trzech uderzeń szczotki do pastować nia, którymi Goldsteinowie wymuszali ciszę koło czwartej nad ranem, gdy wyczerpał im się zapas kulek Ouićs, z ca­łego przeciętnego życia i przeciętnych postępków podtrzy­mywanych przez Beethovena i Bacha. Wymykał się jej pe­wien rodzaj męczeństwa; w każdym razie jakiś rodzaj nie­winności. Słowo ślub wymówione przez Cienia było słowem związek wymówionym przez Rudiego. Zdawała sobie spra­wę, że wszystko w jej życiu się zgadza, staje jasne, czyste i prawdopodobne, jeżeli wprowadzić weń parę miesięcy nie­ludzkiego życia, jakiś sezon z piekieł, i że wszystko przesta­je w nim być normalne i wytłumaczalne, jeżeli zeń usunąć ten piekielny trzon! Widziała, jak stawia Johanna i kon­kurentów przed tajemnicą bladości, cierpienia, które oni przypiszą chętnie nurkowaniu i pływaniu pod wodą — ale nie wobec nowiny o ślubie! Dlaczego jest niemożliwe, aby dziewczyna zgromadziła w ciągu kilku miesięcy to wszy­stko, co rozproszyłaby na całe życie, pragnienie poświęce­nia, chęć buntu, nieziemskie radości, wstręt do bohaterów i obyczajów, i żeby pozbyła się tego raz na zawsze? Wśród tych komplikacji najnaturalniejsze wydawały się Stephy po­stępki nieprawdopodobne, na przykład oświadczenie Johan- nowi, kiedy zapyta, kim jest jej narzeczony, że nie zna jego imienia. Gdyż wyłoni się sprawa imion. Oboje będą musieli powiedzieć sobie stojąc twarzą w twarz te słowa- -hasła, które z powrotem wprowadzają cię w ludzki krąg, Stefania, Jakub czy Hubert. Wydawało się jej to równie komiczne co zawołać Namur i żeby on odpowiedział Na­poleon!

Wszakże niektóre gesty Cienia pokrzepiały ją. Cień nadal prowadził nieuchwytne życie, zamurowane części jego dnia nie otwierały się bardziej, a Stephy nachodziła czasami po­cieszająca myśl, że niezdolny do znalezienia w sobie miłoś­ci, której domagała się Stephy, w prawach ludzkich szuka przez litość możliwości pieszczot i pocałunków. Z tego punk­tu widzenia myśl o małżeństwie można było wybaczyć. Ży­czył sobie ustalić datę jeszcze odległą — Stephy nie ośmie-

67

lala się myśleć o tej dacie ustalonej na pocałunki — datę na zaręczyny, datę na zapowiedzi. Delektował się powolnoś­cią i ceremonialnością wprowadzoną w ten sposób do ich stosunków. Podkreślał je, aby nieodwołalnie zrzucić na los winę, którą narzeczeni obarczają zazwyczaj stręczycielki i teściowe. Odnosił się do całego świata jak do narzuconej teściowej. Tę dziewiczą istotę traktował z takimi względami, jakie należą się kobiecie, którą poślubia się dla formy, za­płodnioną dzięki staraniom innych. Małżeństwo wiązało się u niego z uczuciem niewybaczalnego wykroczenia, jakiego Stephy nie doznałaby w kazirodczym związku... Naprawiał jakąś pomyłkę... Naprawiał pomyłkę popełnioną w stosun­ku do nich obojga, której Stephy daremnie dociekała, jed­ną z tych jakie popełnili czarownicy, którzy otworzyli okien­nicę prawą zamiast okiennicy lewej, popatrzyli w stronę Wielkiej Niedźwiedzicy zamiast w stronę Oriona i w ten sposób postradali duszę... W jego zachowaniu było coś świa­domie ograniczonego, wzorowego, jakby w dniu małżeństwa miał przyoblec się w jakiś inny kształt i jakby mu zależa­ła na utrzymaniu obecnego ciała w dobrym stanie... Pewne­go dnia napomknął coś o rodzinie Stefanii i chciał ją po­znać. Nie było czasu do stracenia. Należało działać.

Zresztą Stephy powzięła już decyzję. Postanowiła nie mó­wić prawdziwego nazwiska, nie alarmować Johanna. Kto by powiedział, że nadejdzie taki dzień, iż będzie zmuszona ukry­wać Juliusa i Rudiego niczym dwa skarby! Żeby zmylić czujność narzeczonego, wracała do domu okrężną drogą jak cudzołożna kobieta. Skoro trzeba, aby pod te dwie istoty bez imienia wśliznęły się w dniu ślubu dwie rodziny, dwie ojczyzny, dwa bóstwa, ona nie zdradzi swoich prawdziwych, nie wywoła ich z tej planety, gdzie pragnie je odnaleźć nie­naruszone, gdy podróż będzie skończona... W Nowym Jorku łatwo jest zmienić dane osobowe. W ciągu dwóch dni uzy­skała fałszywe nazwisko; użyczył go jej fałszywy ojciec wy­naleziony przez Hillmachera, Szwed, który zawodowo to­warzyszył w roli ojca ondynom występującym na scenie róż­nych miast.

Temu ojcu incognito nie odpowiadało; nazywał się Na- J

poleon Nordenskjold. Przywykły, że od córek dzieli go dzie­sięć metrów sześciennych wody i słój, który sprawiał, że były one niedostępne, okazywał Stephy względy zastrzeżo­ne dla dzieci mokrych lub odseparowanych przez szyby. Od­stępował jej na codzienne godzinne odizolowanie się od świata pokój, który wynajmował zazwyczaj dla celów zwią­zanych z inną formą skupienia, ciasny pokój, gotów przy­jąć jakąś osobę jeszcze niezupełnie suchą, z peniuarami z herbem Sztokholmu i książkami z nieprzemakalnego pa­pieru. Stephy siadała na łóżku, wypytywała Nordenskjolda. Wtajemniczał ją we wszystkie rodzinne sprawy; opowiadał

0 przygodach rzekomej matki, wymieniał nazwiska przy­jaciółek z lat dziecinnych. Jakby jej dawna i prawdziwa rodzina, dawni i prawdziwi przyjaciele byli jakąś armią przestarzałą w walce, którą toczy, uciekła się do tego ojca

1 przedmiotów nowych i nieczułych. Uwalniała się od wy­rzutów wieczorem ściskając bardziej serdecznie ojca, którego oszukiwała w ciągu popołudnia z fałszywym ojcem — je­go cechy rodzicielskie były zresztą w inny sposób prze­konywające. Johann nie ośmielał się nic powiedzieć na te­mat spóźnień na posiłki, nieustannej nieobecności, sądząc, że martwić się tym powinni Jułius i Rudi; nie wiedział, że to właśnie jego Stephy oszukuje. Wydawało się zresztą, że dwaj ojcowie przewidzieli swoje istnienie i czują do sie­bie nienawiść, tak bardzo upodobania ich i sprzęty były różne. Jedynym wspólnym przedmiotem w obydwóch miesz­kaniach była karafka z Czech na wiśniówkę u Johanna, a u Nordenskjolda na wódkę... Stephy udało się stłuc jedną, fałszywą... Nordenskjold mógł ją skleić, ale po powrocie do Johanna widok pięknego flakonu na wiśniówkę, nieuszko­dzonego, był mimo wszystko rewanżem.

Cień towarzyszył Stephy aż do drzwi Szweda, a dziewczy­na miała czas wymienić w windzie smutek i skromność na zalety, które w zrozumieniu Nordenskjolda powinny posia­dać córki, na pewność siebie i nieczułość. Zastawała fałszy­wego ojca przygotowującego codzienny napój wodnych có­rek, zwykły Martini, i skłonnego do pogawędki. Wykazywał z początku, jakby to był zaszczyt, że nie łączy go żadne po-

krewieństwo z podróżnikiem. Co do Napoleona nie był tak kategoryczny, jego dziadek znał jakąś Francuzkę. Częstując koktajlem sprowadzał następnie rozmowę na temat rozmai­tych wód pitnych na świecie, które znał, gdyż co najmniej raz jeden zanurzał w każdej swoje córki; jedyne miasto," gdzie jedna z córek Nordenskjolda zaraziła się tyfusem, wy­płacało mu zapomogę, ilekroć zamieszczał w prasie dyskret­ną wzmiankę o tym przykrym wydarzeniu. Niektóre z je­go pupilek dały mu dużo zadowolenia; ojciec jednej córki jest obecnie wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych. Po­kój był ozdobiony fotografiami, które objaśniał Stefanii, por­tretami jej sióstr. Ta, co kąpie się z dwoma białymi nie­dźwiedziami, sierota, jest jedyną, z którą się posprzeczał; żadnego szacunku dla ojca nie można oczekiwać od sierot. Ta, która się wachluje siedząc na żelaznym leżaku w wo­dzie najczystszej w świecie, w wodzie Detroit (druga zapo­moga), spowodowała, że wygnano ją z Portugalii, dlatego że wystąpiła publicznie twierdząc uparcie, że jej foka jest podobna do króla Anglii. — Ta sześcioletnia dziewuszka? Nie zna jej, ale kupuje czasami ładne zdjęcia nagich dziew­czynek, gdyż przypominają pau jedną z córek. Ta — to ude­rzający portret Marion. Istotnie uderzający, Stephy jednak widziała, że portret Marion jako małej dziewczynki jest póź­niejszy w czasie niż jej portret dorosłej kobiety.

Delektowała się smutno tym komizmem. Wydawało się jej, że przebrała Johanna i prawdziwych przyjaciół w inny strój, żeby im oszczędzić jakiejś złowrogiej przygody. Nor- denskjold nie domyślał się, że jego zadanie polegało na zmy­leniu drapieżnych zwierząt, które rozszarpałyby prawdziwe­go ojca i prawdziwe życie Stephy. Nie można mieć żadnych skrupułów, gdy człowiek chroni się od nieszczęścia posłu­gując się nieczułym błaznem i wysterylizowanym mieszka­niem, gdzie król Szwecji — królowie są jedyną rodziną ar­tystów z music-hallu — jest jedynym człowiekiem posia­dającym fotografię. Dzień, w którym zmusiła się nareszcie, aby zaprowadzić tam Cienia, był dniem świętego Johanna; uwięziwszy w prawdziwym domu za jednym zamachem wszystkich przyjaciół Moellera, aby żaden sentyment nie

błąkał się tego dnia na zewnątrz, zostawiła pod jakimś pre­tekstem muzyków. Moeller zaledwie zauważył, że Stephy odchodzi, gdyż w chwili gdy zwątpiono w przyjście Rudie- go, Rudi nadszedł; będzie można rozpocząć trio zamiast due­tu, każdy zaś wie, jak bardzo duet jest nudny i jak bardzo upodabnia się do pojedynku, podczas którego nikt nie przy­chodzi podnieść szabli, co może w każdym takcie zrobić obój w trio. Zostawiwszy to rodzinne rozdźwięczane życie w za­stawie, Stephy weszła wraz z Cieniem na schody prowadzą­ce do Nordenskjolda i wprowadziła go w tak zafałszowane życie, że wydawało się jej niemożliwe, aby Cień nie spo­strzegł tego natychmiast.

Cień nic nie zauważył. Cień wszedł na schody z Zaciśnię­tymi kącikami ust, jakie widzi się u osób, które ujrzą krew. Powziął jakąś brutalną decyzję, a wyczuwając to Stephy cie­szyła się, że podsunęła do wyssania potężne ciało Norden- skjolda zamiast poczciwego ciała Johanna. Cień oddał się różnym czynnościom — Stephy nie przypuszczała, że jest do tego zdolny — pił piwo, jadł wędzonego łososia, i ten po­karm zdobywców wprawiał go, na odwrót, w jakiś stan mieszczańskiej euforii. Osobnik ten, którego widziała zawsze w jakimś biegu pozbawionym celu, bardziej naglącym niż bieg Żyda tułacza, zasiadał na krześle, grał w szachy. Tyle czynności rodzinnych nadawało mu wreszcie barwę demo­niczną, której nie mógł uzyskać od słońca, wyobcowania i zbrodni. Pod okiem Oskara XII on i fałszywy ojciec wyglą­dali tak, jakby grali o duszę. Potem, jako fałszywy kuzyn, przyszedł Hillmacher na koktajl, i w trójkę grali teraz o du­szę w pokera. Wyżej ktoś chodził, niżej ktoś mówił, a pomię­dzy tymi ludzkimi odgłosami, przez okno — wysokość za­strzeżona dla zwierząt — docierał świergot ptaków, widać było latające pszczoły. Cień śledził z uwagą wszystkie te dźwięki nowe dla Stefanii, które uważał za akustykę życia narzeczonej. Potem grali w domino w trójkę, która była re­pliką, ale przeklętą, trójki Johann-Julius-Rudi — trójki, któ­ra teraz, podczas nieobecności Stćphy, musiała sobie pozwa­lać w tej chwili na luksus kończenia każdego kawałka i po finale, uszczęśliwiona, zażywać odpoczynku, niemożliwego

od tak dawna, gdyż ona, Stephy, wymagała natychmiasto­wego przechodzenia do następnego utworu. Nordenskjold spoglądał na Cienia spojrzeniem zarozumialca, całkowicie niezdolny dostrzec w nim człowieka, którego w żadnym wy­padku nie można było uważać za sześcian czystej wody. Hill- macher, przywykły do spotykania Stephy pod wodą, nadal porozumiewał się z nią językiem nie wymagającym otwie­rania ust i za pomocą gestów, które nie zamąciłyby fal... Stephy cierpiała trochę widząc, że Cień zadaje sobie tyle trudu, żeby rozmawiać z tymi pozorami. Nękały ją wyrzuty sumienia, że przyciąga nieszczęście fałszywą przynętą; de­cyzja przeniesienia miłości poza obręb realnego życia była mimo wszystko wiarołomstwem, wyparciem się obietnic, ja­kie zawsze sobie czyniła. Kobieta znieczula się jakoby przy rodzeniu; ona znieczulała się przed poczęciem... ale wstydzi­ła się tego tchórzostwa. Cierpiała widząc, że potwór narze­czony, wczepiwszy się w Nordenskjdlda, zadowala się białą krwią. Czyżby Cień był taki głupi jak bogowie greccy, któ­rzy wcale nie zauważali, gdy Ifigenię zastępowano jałówką? Instynkt, który zawsze uprzedza ludzi o chwilach, kiedy są prawdziwymi czy fałszywymi dramaturgami, gdy chodzi

0 nich samych, skłaniał w tej chwili Stephy do porównania drugorzędnego niepokoju, jakiego doznawała, i bezgranicz­nego lęku, jaki odczułaby wpuszczając Cienia do swojego prawdziwego życia. Niewątpliwie nie, scena, którą miało się odegrać, nie była odegrana! Scena prawdziwa to byłoby wejście Cienia do Johanna, przywitanie się z konkurenta­mi, rozmowa między trzema żałosnymi osobnikami ludzki­mi z ciała a osobnikiem ludzkim z brązu na temat śliny spły­wającej do fagotów, na temat ubezpieczeń zwierząt, rurek dla kwiatów i zbędności osłon do magnezji. A potem mu­zyka pod milczącym przewodnictwem Cienia, trio wydy­mające policzki, dmące piersią pełną czystego powietrza

1 lęku w oboje i flety pospiesznie i wolno zarazem, jak oso­by dmuchające w płuca ludzi zatrutych, wszyscy trzej to za­czerwienieni nagle, to nagle pobladli, harmonizujący łzy z muzyką, których nie chcieli zharmonizować ze smutkiem, tacy zresztą, jakich Stephy zastała trochę później, po powro­

cie, dmuchających w płuca Haendla. Trudno uwierzyć, jak zwłaszcza trio grające Haendla wskutek wyładowania ener­gii fizycznej może odciągnąć uwagę ojców, których córki wstępują na błędną drogę, i narzeczonych, których narze­czona porzuca. Julius i Rudi zresztą obserwowali zachowa­nie Stephy z tajemną nadzieją. Wszystkie jej postępki były niezrozumiałe, jeżeli próbowali je wytłumaczyć pasją nur­kowania, a stawały się jasne jak słońce, jeżeli tłumaczyli je miłością. Nie mieli wahań. To niewątpliwie z powodu miłoś­ci do innego, ale właśnie przez miłość do innego zyskiwa­li najwięcej szans, żeby dotrzeć aż do Stephy. Może kiedyś, jeżeli zacznie kochać, nadejdzie ich kolej.

Istotnie nadchodziła, pędem.

A gdzie jest grób twojej matki? — zapytał Cień na­zajutrz, gdy wychodzili z codziennej kąpieli.

Stephy była zaskoczona. Aż dotąd chwile, kiedy kłamała, dzieliła duża różnica w czasie od momentu wyjścia z wody.

Na cmentarzu Concord.

Trzeba, było tam pojechać, i to najkrótszą drogą łączą­cą plażę z cmentarzem. Nigdy również Stephy nie udała się do grobu matki bezpośrednio po kąpieli i z uczuciem takiej lekkości. Był to cmentarz'wzorowy, a małe krzyże i odda­lone groby nadawały mu wygląd dawnego pola bitwy, i po­dobnie jak pole bitwy skłaniał raczej do uczuć wdzięcznoś­ci niż do skupienia. Nigdy nie sprawiał wrażenia zbioro­wiska trupów, milczenia wynikłego z nałożonych na siebie wielu milczeń, ludzkiego zasiewu uszeregowanymi równo w skibach starcami, jaki sprawiają inne cmentarzyska. Ponad polem wesołe drzewa, które zimą doskonale umiały pozby­wać się liści i oszczędzały odwiedzającym czynienia w głębi ducha aluzji do banalnych symbolów. Z jeszcze młodziutkie­go listowia spadło ci niekiedy na ramię lekkie brzemię, zwin­na i ciepła wiewiórka, dzięki której wchodząc między te cienie wyczuwałeś w ręku wagę życia. Ponieważ ogrodzony był gmachami i uniwersytetami, przebiegali go we wszyst­kich kierunkach studenci i urzędnicy spiesząc do najbardziej żywotnycfi spraw trasami wytyczonymi przez umarłych, ubrani wszyscy tego dnia w jasne kolory i nasuwając na

myśl wiosennych zmarłych w czerwonych swetrach i żół­tych trykotowych koszulkach. Było akurat parę srok, żeby uczynić smutnym to miejsce, pół-żałobę powierzono ptakom. Żadnego pomnika, żadnego kwiatu. Gęsty trawnik, osłona ofiarowana przez kraj przodków, przez Anglię. Wszystko tak odległe od śmierci, że kopiący dół mężczyźni w meloni­kach wyglądali tak, jakby szukali jakiegoś skarbu. Jedyny teren, gdzie Amerykanie budują II głąb, po dziesięć tysięcy dolarów metr kwadratowy, podobnie jak inny, i gdzie ro­dziny i sławy amerykańskie tkwią głęboko korzeniami; cmentarz z najbogatszym zapasem złota, w złocie zębów i bi­żuterii, najpotężniejsi zmarli potentaci miedzi i ropy nafto­wej; kopalnia zmarłych najważniejsza na tym świecie, skąd młodzi Amerykanie przychodzą wydobywać miłość przod­ków. Zatrzymywano się z wielkim szacunkiem przed gro­bami dzieci, z uczuciem zdziwienia, że dzieci zostały wynie­sione do rangi protoplastów.

To tutaj — powiedziała Stephy.

To nie było tutaj. Stephy nie miała również odwagi przed­stawić narzeczonemu prawdziwych cieni. Stephy nie dowie się nigdy, kim była owa Viriginia Smith, którą daty wyzna­czały mniej więcej do roli zastępczyni jej prawdziwej mat­ki, i była również gotowa wynaleźć sobie całą rodzinę w tych grobach, jeżeli narzeczony ją do tego zmusi. Właśnie tuż obok był niejaki Harold Bannerman, który zginął ratując swojego psa i który na pewno mógłby służyć za wzór wu­jów. Odczuwała może lekką przykrość oszukując zmarłych, narzeczony jednak nie był człowiekiem, który by odróżnił u Stfephy nową niewielką przykrość od tego, co uważał za dawną rozpacz. Stał bardzo długo obok krzyża Virginii Smith, a tymczasem Stephy przechodząc obłudnie i bez po­śpiechu koło mogiły, która była mogiłą jej bliźniaczego bra­ta zmarłego w szóstym roku życia, przystanęła, aby dotknąć ręką trawy i ziemi, jak kąpieli. Zmarłe bliźnięta lubią to najbardziej... Również przywiedziona jakby mimo woli, prze­chadzając się, do grobu Lizy Moeller przystanęła oparta

o kamień, aby pokazać narzeczonemu krajobraz. Obrócona plecami do zmarłej dotknęła ręką wyrytych liter sprawdza-

jąc na ślepo i gładząc napis wypełniony mchem... Zmarłe matki to uwielbiają.

W taki sposób Stephy przygotowała fałszywych żywych i fałszywe cienie. Teraz pozostawało jej tylko zastąpić mi­łość prawdziwą miłością fałszywą. Ileż uniknęłoby się trosk, gdyby każda dziewczyna miała sobowtóra, dziewczyna do­kładnie podobna do niej, ale egoistka w miłości i nieczuła na cierpienie.

CZĘŚĆ DRUGA

To dzisiaj — myślała Stephy.

Obok spał jej mąż. Snem bez chrapania, bez jęków, bez widziadeł, któremu powierzał się co wieczór jak kasie pan­cernej. Na jego twarzy, szyi, ramionach żadnej zmarszczki, oszpecenia czy przypływu ufności, jaką sen nadaje ciału. Przypominał raczej rzeźbioną lub odlaną figurę zdjętą z krzy­ża przez jakiegoś antykwariusza, który nie zadowala się kładzeniem swoich przedmiotów na poduszkach, ale jeszcze co wieczór otula je kołdrą. Miał tak świeżą opaleniznę, jak­by zawdzięczał ją nocnemu słońcu. Naprawdę cały był brą­zem, niestety, brązem ciepłym, który oddychał. Wyglądał jak wzorzec człowieka przechowanego w ciemnościach, aby ludzie rano nie przybrali przez omyłkę postaci olbrzymów lub karłów... Dziś nie ma żadnych obaw; również nie ma żadnych obaw, żeby ludzie stali się z powrotem zwierzęta­mi albo istotami górującymi nad człowiekiem. Widok tego śpiącego mężczyzny był równie zgubny dla doktryn dotyczą- I cych metampsychozy co dla teorii o przejściu żaby w ludzką postać. Stephy daremnie szukała na nim powiązań z życiem zwierzęcym i z życiem niebiańskim. Cóż by teraz dała, aby jakiś gest, uśmiech męża nasunął jej niekiedy na myśl, co zdarzało się w związku z wszystkimi innymi przyjaciółmi, owada czy ptaka! On jednak był nieodwracalnie człowie­kiem, człowiekiem zamienionym w człowieka przez los rów­nie samowolny, co los zmieniający zakochanego boga w byka czy w łabędzia. Stephy długo miała nadzieję, że on nie tylko

pod tą potworną postacią ofiaruje jej miłość. Daremnie. Czu­jąc na sobie przenikliwe spojrzenie, nie mające nigdy nic z rysia, obsypywana pieszczotami nie mającymi nigdy nic kociego, musiała stłumić tę radość ciała, która budziła w niej chęć oddania się całemu światu, i sprowadzić miłość do czyn­ności straszliwie jednostkowej, czynności ludzkiej. Zwie­rzęta wynalezione przez człowieka dla uosobienia tajemnicy lub niemożliwości same odsuwały się od niego, sfinksy czy gryfy... Podczas podobnych przebudzeń Stephy daremnie szukała na tej twarzy, na rękach jakiegoś miejsca nieludz­kiego do pocałunków.

Przysięgam, to stanie się dzisiaj! — powiedziała Ste- phy.

Wstawał świt. Przez żelazne okiennice z otworami w kształcie serc Stephy widziała szary i różowy świt. Nie uśmiechała się już nawet widząc, że nowy dzień dociera do niej przez czterdzieści drżących serc, antyteza jest naprawdę zbyt łatwa. Otworzyła okiennice. Widok na zewnątrz nie­zbyt pokrzepiał. Małe chmurki unosiły się tuż nad lustrem je­ziora, bardziej przyciągane dzisiaj przez wodę niż niebo. Nie­co różowości zapowiadało, że słońce wystartuje hen daleko, na lewo, ze strasznymi trudnościami. W powietrzu ani jed­nego lotu. To jeszcze nie tego ranka zderzą się ptak nocny i ptak dzienny mając wzrok jednakowo zamglony. Widać była wcześniejsza godzina, niż myślała Stephy. Nie docierał jeszcze głuchy odgłos, znak, że drwale kanadyjscy pracują. Stephy przejął dreszcz. Wskazówkę budzika, która miała ją dzisiaj obudzić na zawsze, nastawiła w sobie na czwartą po południu, a jest dopiero czwarta rano! Jezioro rozjaśniało się, fałszywe światła i prawdziwy mrok zastąpiły pomału prawdziwy blask i fałszywe cienie... Kaczki spały na dryfu­jącej desce, znużone, korzystając ze statku jak ludzie. Ste­phy nigdy nie widziała, żeby ta sinawa pora, poświęcona na początku każdego dnia pamięci i żałobie po dniu poprzed­nim, była równie posępna. Las, woda, powietrze, znierucho­miałe, w tych chwilach bezruchu mówiły nie tyle o chwale świata, co o jakimś nie znanym ludziom zniechęceniu... Po­tem horyzont rozwarł się cały i ukazał Stephy, poprzez zde­

rzające się chmury, szlaki światła, niebo i jezioro objęte po­żogą, boską tr^asę ucieczki, o którą ona wkrótce się pokusi zmieniając pociągi i tramwaje, przemykając wśród podmiej­skich dzielnic.

Trzydzieści sześć dni! — powiedziała Stephy, Liczyła dni szczęścia, jak więźniowie liczą dni w więzieniu. Trzy­dzieści sześć szczęśliwych dni na jedno życie to już wcale nie najgorzej. Przy innym rozłożeniu przypada dwa dni szczęścia na rok przez osiemnaście lat albo cztery przez dzie­więć lat, przeciętna jeszcze do przyjęcia.

Doświadczenie skończone — pomyślała jeszcze.

Trzydzieści sześć dni trwają również mniej więcej doświad­czenia uwieńczone wyzdrowieniem jakiegoś chorego z do­tychczas nieuleczalnej choroby albo odkryciem nowego me­talu. Od czasu zaręczyn u Nordenskjolda Cień pozbył się fatalnej obojętności i stał się najbardziej uważającym z na­rzeczonych. Z okazji tego związku — Stephy przewidywała zawsze, że będzie on krótkotrwały i przygotowywała się doń podobnie jak łątki do życia, pozbawiona wzroku, ust i uszu

on życzył sobie obrączek, codziennie przysyłał bukiety bia­łych kwiatów. Stephy wydawało się czasami, że poślubia ją na konto kogoś innego, do tego stopnia stał się etykietalny. Albo że powtarza, punkt po punkcie, czyn, który miał już miejsce w jego życiu. Przewidział nawet podróż poślubną. Wówczas gdy ona wolałaby pozostać w Nowym Jorku, gdzie jakiś niedostatek pamięci czy pomyłka w kolejce podziem­nej wystarczyłyby, żeby zakończyć tę przygodę, zażądał te­go jeziora, samotności, gdzie każdy smutek jest bezgranicz­ny, a każda rozkosz przedłuża się i uwiecznia w naturalnych reperkusjach, gdzie na nich dwoje spada obowiązek okaza­nia lasom i zmierzchom symbolu ludzkiej pary. Był wzoro­wym narzeczonym. Była mu za to wdzięczna, zrozumiała je­go wysiłki. Wiedziała, że on, dla którego każda rzecz jest już martwa — skoro widział jej formułkę, który zna for­mułkę wiosny, lata, talentu, geniuszu — myśli o niej usi­łując nie określać łagodnej twarzy i nagiego ciała tej dziew­czyny dwoma etykietkami, które odsunęłyby go od Stephy na zawsze i wystarczyły, żeby pozbawić je świeżości, ety­

kietkami brzmiącymi: niewinność i. młodość. Czuła jednak również niekiedy, tak bardzo jego rezerwa i zuchwałość by­ły świadome, tyle przywiązywał wagi do przyszłej nocy po­ślubnej — dla niej natomiast prawie bez żadnego znacze­nia — że ten mężczyzna chce naprawdę zobaczyć, co jest no­wego w nowym kształcie dziewiczości. W tym wszystkim by­ła jasność widzenia towarzysząca jakiemuś doświadczeniu. Chodziło niewątpliwie o przeprowadzenie eksperymentu, co czuje dziewczyna, która bez zastrzeżeń oddaje się miłości. Parę eksperymentów, których już dokonano od czasu stwo­rzenia świata, było prawdopodobnie przestarzałych lub fał­szywych, i przeprowadzenie tego nowego eksperymentu jest dla ludzkości sprawą niezwykle pilną. Skoro tylko narzeczo­ny zniknął — czarny cień wchłonięty przez złoty cień ulic — Stephy odnosiła wrażenie, po pierwszym pocałunku czy pierwszym uścisku, że to wszystko pojawi się opublikowane czerwonymi literami przez jakąś agencję. W każdym razie cała ta historia wpisywała się w jakimś miejscu ognistymi zgłoskami. Stephy była pewna, że nie zagubi się ona na za­wsze pośród innych związków, innych miłości i spełniała tę ofiarę z taką dumą, z jaką uczony bada wściekliznę.

Jaki spokój — pomyślała Stephy. — Wolałabym wiatr. Albo deszcz, albo śnieg. Naprawdę to nie jest czas na u- cieczkę. Kobieta, gdy podejmuje decyzję, domaga się jakiejś pomocy, choćby cienia wietrzyka, choćby huraganu. Powie­trze jednak trwało w bezruchu, a liście zachowywały taki spokój, jakiego wymaga się podczas ustalania rekordu szyb­kości biegu człowieka. Rekord ucieczki nigdy nie będzie bar­dziej ważny.

Aby nie obudzić męża przy otwieraniu drzwi, wyszła przez okno — pierwszy gest związany z ucieczką. Zwierzęta nie traciły ani minuty z jedynego momentu wytchnienia pozo­stawionego im od chwili przybycia człowieka na ziemię. Wę­drowały do jeziora, zapominając o zwykłych nienawiściach, ptaki i czworonogi szły pieszo jak niegdyś do arki. Przycho­dziły wszystkie obmyć się z nocy, tej codziennej katastrofy, która wydobyła z wody nawet piżmowce i foki. Brzegi je­ziora były podobnie zaludnione jak niewątpliwie jest opusto­

szałe o tej samej porze morskie wybrzeże. Stephy patrzyła zawiedziona na to jezioro bez otchłani i nawałnicy. Myślała czasami, że jakiś wypadek i łodzią, utopienie się, przyniosło­by rozwiązalne. Ale dziś nie można na nic liczyć. Liczba dra­matów ziemskich, pożarów, trzęsień ziemi, przerwanych za­pór jest niemal taka sama co liczba dramatów rozgrywają­cych się między ludźmi, ale Stephy zaczynała nabierać pew­ności, że nie zdarzają się one nigdy we właściwej porze — chyba że u drugorzędnych powieściopisarzy — i nierzadko przynoszą rozwiązanie dla egzystencji szczęśliwych, wówczas gdy egzystencje udręczone toczą się nadal na bezbłędnych kolejach i spokojnych ziemiach. Burza na jeziorze, napad Indian, który by zakończył tak jak należy przygodę Stephy, wszystko to na pewno dzieje się w tej chwili, ale daleko od niej, ze szkodą dla jakiejś wzorowej mieszczańskiej pary. Ludzie przebudzili się. Słyszałeś — regularny i żałosny puls lasu — cios zadawany siekierą drwala. Byli to Kanadyjczycy francuskiego pochodzenia; mówiono po francusku, językiem ojczystym Cienia z dodatkiem paru siedemnastowiecznych przymiotników w pobliżu każdego olbrzyma przeznaczonego na ścięcie. Rzekłbyś, że parę ptaków umyka w szczęśliwej i powolnej gromadzie innych ptaków. To ptaki ze świeżo zwalonego dębu... Oparta o okno, poza obrębem swojego więzienia i magicznego kręgu, Stephy patrzyła jeszcze na śpiącego. Cóż za sen! Przez trzy serca w okiennicy słońce rysowało ulotny tatuaż na twarzy Cienia, spał jednak. Skąd czerpie ten nieustanny sen, bez środków nasennych, nie po­wodujący znużenia, podobnie jak czerpie zawsze pieniądze nie udając się do żadnego banku, niczym Żyd wieczny tu­łacz. Nie miał również banku radości, banku mądrości, ban­ku inteligencji. Każda minuta jego życia wydawała się nie­zależna od innych minut. Cały nagromadzony przez ludzkość zapas nie przydawał mu się na nic. Niemożliwością było mieć z nim przeszłość lub choćby tylko wspomnienia. Ten miesiąc, kiedy Stephy wszystko poznała, przeżyła rozkosz i cierpiała, nie zostawił w jej pamięci żadnego śladu. Usprawiedliwiała dawniej tego człowieka, że zrezygnował z centralnego ciepła, z centralnej inteligencji, jaką ludzkość rozdziela ludziom.

Myślała, że w życiu jej męża jest jakieś wykroczenie, ta­jemnica czy zbrodnia. Teraz w to wątpiła. Nie pisał nigdy, nie docierał do niego centralny atrament ludzkości. Nie czy­tał także, jak gdyby książka była również papierem, który musi wypełnić czytelnik. Nie wypływało to z umysłowego lenistwa. Życie wewnętrzne, gesty Cienia miały w sobie coś zawrotnie aktywnego i wszystko.by się wyjaśniło, gdyby po­szukiwał kamienia filozoficznego lub nieustannego ruchu. Ale to, czego szuka, niewątpliwie nie przyniesie korzyści lu-1 dziom ani Stephy. Uprawiał jakieś zajęcie poza czasem, po­dobne do zajęcia, jakiemu oddają się powoli, zazdrośnie i z pewnością na próżno umarli..: Stephy z początku myślała,. że podaje pseudonim w dniu, kiedy zmuszony wymienić na-, zwisko w obecności fałszywego pastora wynalezionego przez | Hillmachera nazwał się Hieronimem Bardini. Sądziła teraz, że to jego prawdziwe nazwisko i że posłużył się nim dlatego, że właśnie to, co jest jego własnością, wydaje mu się czymś najbardziej pustym, nierealnym. Stephy miała teraz wraże­nie, że żyje nie obok przygody czy zbrodni, sile pustki. Zau­ważyła, że w czasie spacerów ptaki i pszczoły zderzają się co chwila z Hieronimem. Może dla zwierząt jest niewidoczny.

Pomyślała któregoś dnia, że on wygląda tak, jakby nie miał ojczyzny, i chciała to sobie wytłumaczyć, w następujący : sposób. Moeller miał jakiś czas przyjaciela bez ojczyzny, nie-# jakiego Smitha, który przychodził wypróbowywać u niego ' instrumenty dęte. Rozmowa ze Smithem nastręczała trudno­ści. Był naprawdę bez ojczyzny nie dlatego, że się jej wy­rzekł, ale dlatego że metody i kraje, za jakimi opowiedzieli się rodzice dla poczęcia dziecka, ślubu i porodu, nie pozwa­lały mu mieć ojczyzny. Żadne upodobanie nie pociągało go zresztą do żadnego kraju. W jego sposobie picia i jedzenia było coś z esperanto. Otóż wystarczało parę dni jego wizy­ty, aby wzbudzić w domownikach uczucie znużenia płynące z faktu, że Smith nie angażował się w żadne ludzkie wiel­kie przedsięwzięcia, wojnę, lotnictwo, traktaty handlowe, był natomiast bardzo uczulony na wszystkie zwierzęce przed­sięwzięcia, zarazę, koklusz i choroby sierści. Nawet poczci­wy Moeller tracił grunt podczas rozmowy ze Smithem na

tematy najbardziej techniczne, jakby oboje i klarnety wy­czuwały nagle w sobie agresywny nacjonalizm skierowany przeciwko intruzowi, który dmucha w nie tchnieniem po­zbawionym narodowości, i nie potrafi umieścić w zdaniu czasownika zabarwionego uczuciowością. Z Hieronimem jed­nak sprawa wyglądała jeszcze poważniej. Nie brakło mu zdolności zrozumienia słowa ojczyzna, ale słowa ziemia. Nie­którzy ludzie, wchodząc do salonu, gdzie inni śmieją się i rozmawiają, potrafią wskutek chłodu, jaki emanuje z ich obecności, rozbić towarzystwo na odrębne osoby. Hieronim ssiągał taki efekt z przedmiotami. Stoły, lampy, filiżanki iraciły, gdy się pojawiał, właściwości towarzyszy, a stawały się filiżankami, lampami, stołami. Zamieniał drzewo w drze­wo, kamień przy nim kamieniał. Mimo poczynionych sobie obietnic Stephy próbowała dopasować w domku letnim za­słony, narzuty na łóżka, naczynia. Wystarczyło, że Hieronim wszedł, a każdy przedmiot wyswobadzał się od innych. Ja­kiś straszliwy fluid egoizmu czy pychy przenikał w jego obecności ciała o najgorszym przewodnictwie i nadawał kor­kowi, który spadł z butelki, ciężar gatunkowy wroga.

W pierwszych dniach małżeństwa Stephy miała pewną na­dzieję. Tuląc ją w ramionach głęboką nocą Hieronim mówił. Przybliżał usta do Stephy i mówił. Rzekłbyś, że aby zwielo­krotnić rozkosz, zabarwia ją czymś w rodzaju krzywoprzy­sięstwa, potępienia, polegało to na mówieniu o przeszłości. Każdego wieczoru wznawiał bajkę z Tysiąca i jednej nocy wyciągnięty jak na płycie, która skrywa tajemnice. Nie opo­wiadał niczego, opisywał tylko osoby i rzeczy, Stephy jed­nak myślała, że kiedyś wszystkie te opisy złożą się sa­me na jakąś historię, niewątpliwie życia Hieronima, i słu­chała namiętnie. Dzisiaj opisywał jakiś dom, kamień po ka­mieniu, przytaczał szczegóły dotyczące balustrady, gzymsów, dachówek pomieszanych z łupkiem, chorągiewki głosem za­łamującym się od satysfakcji. Albo kobietę, każdy z jej stro­jów, kapelusz, barwę płaszcza, podszewki płaszcza, buciki, sznurowadła u bucików, rękę, ucho. Albo jakiś krajobraz... Wszystko, co wyryłoby się na źrenicy zabitego w rysunku małych sprzętów, gałęzi, małych zwierząt, drzeworytu Dii-

rera. Stćphy słuchała w milczeniu tych wyznań, które dla I niej stały się takim synonimem rozkoszy, że 'jakieś poufne I słowo wypowiedziane przez Hieronima w pozycji stojącej, I koło południa, wywołałoby u niej uczucie szczęścia. Potem — I nie wiedziała dlaczego — Hieronim milkł i noc upływała I w podwójnym milczeniu.

Wszystko przebiegało na ogół prawie tak, jak sobie wyo- I brażała, | opisami w łóżku na dodatek, oprócz egoizmu I przedmiotów. W dni, gdy splatały, się w niej smutki dwóch I egzystencji i nie miała siły, żeby je odseparować, nadcho- I dził szczęśliwie list od Moellera, dzięki czemu ustalał się zno- I wu między nimi właściwy dystans. Nie wyznając Moellero- I wi prawdy powiedziała, że kogoś kocha i że zamierza spę- I dzić z nim miesiąc czy dwa u przyjaciółki nad brzegiem je- I ziora... Na kopercie z herbem wytwórni sprzętu muzycznego I Hartford dużymi wyraźnymi literami Moeller pisał list na I adres Stefanii, z listami pani Hieronimowej Bardini, nie do- * myślając się, jak mało pewne jest to pośrednictwo, i powia- I dał:

Carissima Stefania. Cieszę się, że letni domek tej uroczej I Pani Bardini leży nad brzegiem jeziora. Moja mała Stefania, I przywykła unosić się nieruchomo na falach przesyconych I solą, zmuszona jest teraz, aby zrobić deskę na tych lekkich I wodach, poruszać nieznacznie małym palcem albo dużym pal- I cem u nogi itd., itd.... Współczujemy ci bardzo. Ale czy za- I uważyłaś nad swoim jeziorem piękną akustykę i piękne echo? I Nad morzem nie ma echa. Nad jeziorem parohektarowym I uzyskujesz dzięki obojowi efekty zupełnie stracone nad Ocea- I nem. Nie wahaj się mówić głośno z moim drogim przyszłym I zięciem, gdy będziecie przemierzać jezioro albo śpiewać. I Czy on śpiewa? Jeżeli śpiewa, bądź tak miła i przyślij mi I pewne wskazówki, abym mógł nabyć właściwe nuty i ofia- I rować mu je w dniu powrotu, będzie to okazja do pięknego I solo. Na nieszczęście motorówki zagłuszają dzisiaj wszystko I i zmuszą wkrótce ryby do mówienia.

Chcę ci powiedzieć, droga Stefanio, że jeżeli się pobierze- i cie, musicie nająć służącą. Zakochana para nie może egzy- I

stować bez służącej. Służąca uwalnia cię od materialnej isto­ty, która jest w nas, służąca zaoszczędza ci pracy związanej z kuchnią, zmywaniem naczyń itd., itd. ... Pani domu może oczywiście wycierać meble z intarsją, gdyż służąca zabiera się do tego w kierunku odwrotnym, podobnie jak inne meble artystyczne, a również inkrustacje w miedzi na stolikach do herbaty czy szafach, trudne do naprawienia, gdyż kleje są słabe w naszych czasach. Roztrząsaliśmy tę sprawę z Berg- mannem i Rudim (lub Juliusem i Spetzheimem; czy zauwa­żyłaś, że jeżeli nazywa się jednego po nazwisku, drugiego nazywa się po imieniu?). Spetzheim przypomina ci, że trze­ba ubezpieczyć służącą, gdyż w przeciwnym wypadku jesteś odpowiedzialna za zwichnięcia, sparzenia i upadki z drabin­ki przy myciu okien, und so weiter. Nie był w dobrym hu­morze w tych dniach, gdyż mieliśmy u Sw. Tomasza nieu­daną mszę w h-moll. Po prostu usunęli drugie „Kyrie"! Ci idioci usunęli podwójne wezwanie, podwójny ból, podwójną wizję Boga! Również rozczarowanie co do chórów skandy­nawskich. Raz jeden posłuchałem twoich zaleceń i wyszed­łem w środku kantaty, ale od tej chwili ciągle mam wraże­nie, że oni nadal śpiewają. Męczące. Muszę przejść przez pu­stą salę. Grieg höchst altmodisch, but lovely. Sdskam cię czule, a przyszłemu zięciowi przesyłam serdeczne pozdro­wienia.

Johann Moeller

Można sobie wyobrazić, że. podpis człowieka, który ozna­czał za pomocą rylca skrzypce Hartford, był wspaniały.

Stephy myśląc o solo Hieronima uśmiechała się mimo wszystko.

Ale to nie dlatego Stephy postanowiła uciec od Hieroni­ma... Gdyż mimo wszystko związek ich był harmonijny. Kie­dy szli oboje do jeziora, przypominali raczej pierwszą ludzką parę niż ostatnią, ale stanowili parę. Mężczyzna, który czu­je odrazę do całej przeszłości, do wszelkiego banału, wszel­kiego powtarzania się, i kobieta, która nie pyta, nie opowia­

da, tworzą niewątpliwie parę. Uwolnieni od ubrań zbruka- nych historią ich życia, nadzy, byli nawet parą doskonałą, do tego stopnia zmysły i członki mieli dopasowane co do mili­metra z najbardziej precyzyjną dokładnością. Stephy korzy­stała, tak jak nie korzystała nigdy żadna dziewczyna, z cie­nia Hieronima, dzięki jego wyższej sylwetce, z jego wklęsłe­go brzucha, gdzie rozkwitał jej lekko zaokrąglony brzuch, z odgłosu jego ciężkich kroków towarzyszących jej lekko brzmiącym krokom... Ale któregoś dnia doznała jakby jakie­goś olśnienia, naszła ją myśl, że Hieronim wkrótce zniknie.

Skoro tylko pomyślała o tym zakończeniu, poczuła, że się nie myli i że ta chwila nie jest nawet zbyt odległa. Wydało się jej, że dawka nieznanego, jaka była w Hieronimie, gęst­nieje jeszcze. Nie przejawiało się to zniecierpliwieniem, ner­wami; przeciwnie, wszystkie ruchy Hieronima zdradzały więcej swobody, spokoju, zyskały swobodę ptaków, które po­stanowiły za chwilę odlecieć. Zażyłość, jaką wytwarza nawet między wrogami fakt, że razem śpią i wspólnie spożywają posiłki, zanikała. Jeżeli Hieronim potrącił rękę Stephy biorąc sól, przepraszał. Rzekłbyś, że odzyskuje właściwy dystans, dystans, począwszy od którego będzie znowu wolny. Nawet jego język był bardziej wygładzony, mniej osobisty. W an­gielskim, którym posługiwał się przecież z trudnością, wynaj­dywał wyrafinowane zwroty, uproszczenia. Każde słowo zda­wało się przemieszczać go wyżej albo niżej, niż należało w stosunku do Stephy, zwłaszcza wyżej. Stephy słuchała.ze smutkiem poetyckich wyrażeń, które zapowiadały w nim na­wrót oschłości i spustoszenia. Wszystko w nim odzyskiwało wyżyny, szlachetność pierwszych miesięcy; naprawdę nie miał powodu uskarżać się na życie spędzone ze Stephy, na­prawdę nie wynikała stąd dla niego żadna przeciwność. Czuła, że usuwa się z tego życia łagodnie, unoszony odpływem pły­nącym z niego samego. Narastało między nimi milczenie, ale milczenie szczególne, kiedy to usiłujemy otworzyć bez hała­su jakieś drzwi albo rozwiązać węzeł, albo założyć łyżwy nie przyciągając uwagi rodziców. Nawet odgłos jego kroków stawał się bardziej przytłumiony. Chodził z powolnóścią lu­

dzi, którzy nagle zamierzają przejść w galop. Osamotniony, bez sąsiadów i zamiłowań do polowania czy wędkarstwa miał teraz stałe godziny przechadzki czy nieobecności i dziwactwa zastrzeżone dla sprzysiężonych czy ludzi uprawiających kon­trabandę. Każdego popołudnia — Stephy spała wtedy na we­randzie otwartej na jezioro — odchodził. Odchodził bezsze­lestnie, bez pożegnania, na zawsze. Skoro tylko ustało drże­nie rozsuniętego żywopłotu, Stephy wstawała, wchodziła do willi. Szukała z początku napisanego do niej listu, zostawio­nego na widocznym miejscu na stole, szukała walizki Hie­ronima. Nie pokrzepiała jej już jednak obecność tych przed­miotów i ubrań i widok flakonów wypełnionych płynem. Czuła, że on zniknie, jak znika topielec bez kapelusza i chust­ki do nosa. Wszystko było już na miejscu, straszliwie na miejscu, jak po wypadku, kiedy to poniósł śmierć człowiek, z którym żyłaś, a blask i słońce igrające na skórze i-szkle są właśnie pierwszymi oznakami pleśni pojawiającej się na porzuconym ubraniu. Wracała na werandę. Przyroda rów­nież przybrała wygląd odbarwiony, płaski i zubożony, jaki nieszczęście nadaje najbardziej zdrowym krajobrazom, naj­bardziej olśniewającym wieczorom. Położywszy się znowu, Stephy napawała się wyprzedzaniem żałoby, nawykiem do nieszczęścia, którego nabrała, zanim jeszcze przyszło samo nieszczęście. Szmer jeziora, najświeższy wszakże głos wód prowadzących spór z ziemią, miał pusty dźwięk jakiejś wy­uczonej na pamięć kondolencji równie odpowiedniej dla Me- dei co dla Stephy. To wszystko, co Stephy dawniej potrak­towałaby jako specjalne względy przyrody — gest wielkiego klonu, który podmyty przez burzę wybrał tę minutę, żeby się zwalić nagle z korzeniami w powietrzu i wysokimi gałę- źmi w jeziorze; urażające ją w twarz łagodne uderzenia ko­librów — znała je tak dobrze dzięki rybom w morzu — wy­dawały się jej tylko niezręcznym powtórzeniem przestarza­łych kupletów. Mijała jedna godzina, druga... Myśl o samot­nej nocy, o przebudzeniu się wśród rozpaczy, powodowała wreszcie łzy... Lecz nagle tym samym stłumionym krokiem popychając łagodnie furtkę z uśmiechem, który odnalazł na

samym dnie egoizmu, z łagodnością, jaką posiadają wszystkie obojętne wracające istoty, jaką posiada słońce, wiosna — Hieronim wracał.

Wczorajszego dnia poszła za nim. Wzięła nieprzemakalny płaszcz i poszła za nim. Zielony płaszcz w kolorze liści, któ­rym kiedyś ta kobieta pragnęła oczarować męża, a który dziś przyda się chociaż na to, żeby uczynić ją niewidzialną. Hie­ronim poszedł przez las, ale wygląd drogi dowodził, że czę­sto tędy chodzi. Szedł bez wahania, krokiem osób, które idą nakarmić w sekrecie jakiegoś zbiega albo kopać na złoto­dajnym terenie; robił częste przystanki, jakby chciał zmy­lić nie nieobecnych ludzi, ale drzewa i gąszcz co do praw­dziwego celu spaceru, tu czepiając się jakiejś gałęzi, tam ma­cając stopą bagnisko, tam rzucając kamień — gesty starego zgorzkniałego rentiera lub przebudzonego Zygfryda. Pogwi­zdywał, śpiewał; nie ma mowy o przygotowaniach do samo­bójstwa, jak lękała się zrazu Stephy. Gdy on posuwał się miarowym krokiem, ona biegła od drzewa do drzewa, upo­dabniając się niekiedy do mchu osłaniającego stronę pnia wystawioną na słotę i wiatr, niekiedy zaś sama będąc mchem na stronie pnia wystawionej na południe. Hieronim szedł bez pośpiechu, obojętny na idące za nim śledzące go drzewo. Ste­phy biegła robiąc dziesięcio-dwudziestometrowe skoki jak żołnierze w czasie ataku. Zielony płaszcz pokrył się już tym wszystkim, co znajduje się na prawdziwym pniu, prawdzi­wym mchem, wilgocią, żywicą i nalotem, który opada z naj­młodszych drzew. Hieronim znał tę drogę. Odruchowa ostroż­ność, z jaką rozsuwał gałązki i kolce, rozdeptywał wzgórki ziemi zrobione przez krety, zasypywał jamy borsuków, spra­wiła, że w tym lesie powstała jedna aleja parkowa, gładka droga, podobna do drogi, jaką przygotował Robinson Cru- zoe, żeby spuścić na wodę swój statek. Czy statek jest już gotowy? Czy ten człowiek bez kapelusza, walizki i chustki do nosa jest właśnie sam statkiem, wyszykowanym, pełnym żywności? Czy ona jest świadkiem odjazdu? Nagłe Hiero­nim zatrzymał się. Usiadł nie na kilkuminutowy odpoczynek, ale tak jakby przybył do celu. Tu właśnie, na tej polanie położonej na wzniesieniu, odsłoniętej od zachodu, znajduje

się ów złotodajny teren i ten zgłodniały zbieg. Czego wypa­trywał na horyzoncie nieruchomy teraz Hieronim, wychy­lając się tak bardzo, że omal nie tracił równowagi, jak pies na wyprężonej smyczy? Stephy wdrapała się na skały i zo­baczyła...

Zobaczyła prawie taki sam krajobraz, jaki roztaczał się | werandy. Jezioro, może nieco mniejsze, pagórki nieco wyż­sze, ale to samo piękno rozmieszczone'odmiennie na szczy­tach i wodzie. Ta sama naga wysepka, której nie musnął nawet ani jeden ptak wodny, tak bardzo przypominała pu­łapkę zastawianą przez ziemię. Taka sama dekoracja, pod którą ukazałaby się, gdyby oświetlono ją od wewnątrz, a nie z zewnątfz, taka sama ilość ryb i leśnych zwierząt. Bezbłęd­na kopia krajobrazu, od którego Hieronim odwracał leniwie oczy, skoro tylko powrócił do willi, a który w tej chwili zdawał się obserwować namiętnie, tak jak nie obserwuje się żywego widowiska czy dramatu... Stephy aż nadto rozumia­ła jego przyciągającą siłę — to krajobraz, w którym nie było Stephy. Widziała sama to, co jej własna nieobecność nada­wała temu obrazowi. Słyszała na nowo prawdziwe hałasy i prawdziwe krzyki, począwszy od linii, gdzie siedział Hiero­nim, i widziała prawdziwe światła, wówczas gdy krzyk ła­będzi znad tamtego jeziora, zew zbłąkanego wilka, ujadanie puchacza wydawały się jej każdego wieczoru głosem z fono­grafu, a na tamten księżyc i tamto słońce nie reagowała bar­dziej niż na reflektor. Jakaś ziemia obiecana otwierała się tutaj, obiecana Hieronimowi, zamknięta przed Stephy. Na tej skale ona również przeżywała bezkresne cierpienie i ra­dość widząc ten skrawek świata, który się cudownie uchro­nił... Nagle zadrżała.

Hieronim rozebrał się i przygotowywał do kąpieli. Nie chciała w to jeszcze uwierzyć; mężczyźni zrzucają ubranie z byle jakiego powodu, po to żeby się wdrapać na drzewo czy biec. Słońce było łagodne i ciepłe, może Hieronim wy­ciągnie się tylko na słońcu. Niemożliwe, żeby się wyparł tej wspólnoty, jaką wytworzyły między nimi fale, słone lub czy­ste wody, jedynej przysięgi niemej, ale uroczystej, jaką w ogóle złożył. Szedł już jednak w stronę jeziora; widziała

go wreszcie nagiego i takiego, jakim jest naprawdę. Szedł 1 do tego jeziora, które nie znało tamtego bliźniaczego jeziora I nie znało Stephy, wziąć oczyszczającą kąpiel. Przykucnął, p0. I gładził ręką wodę, która w odpowiedzi ofiarowała mu całą I swoją dziewiczość, pogładził ją bardziej zakłamany niż je-1 zioro, cofnął się, wyciągnął na brzegu organizując wkoło te- I go najzwyklejszego czynu cały aparat gestów i wahań, które li zeń tworzyły zdradę. Wszedłszy potem na skałę gotował się I do skoku zabawiając się parodiowaniem, bez złośliwości zre- I sztą, raczej z niejakim rozbawieniem, gestów Stephy na I trampolinie. Skoczył potem, źle; nic nie przypominało Ste- I phy w tym żabim starcie. Cóż by za to dała, aby w wodzie I natknął się na Stephy żywą albo martwą! Oparty potem |j

o skałę, niczym Andromeda męskiego rodzaju — Stephy by- I ła biednym potworem — wystawił się na działanie nowego 1 wietrzyka usianego całkiem nowymi ptakami i na młode I słońce w tym dniu, który go oswobodził. Stśphy zostałaby tu I również aż do wieczora, gdyby nie obawa, że on nagle się I odwróci albo że zjawi się w domu przed nią i pomyśli, że 1 ona również zniknęła... ,

Jak to?

Co?

Myśl, że ona może zniknąć przed nim, olśniła ją nagle ca- 1 łą. Jak mogła do tej pory nie wpaść na takie rozwiązanie, je- 1 dyne, które oszczędza wszystko?

Kiedy?

Pomyślała, że może odjechać natychmiast. Im wcześniej, I tym lepiej. W tej chwili jednak mogłaby zaledwie tylko tro- I chę wyprzedzić Hieronima. Odejdzie jutro, w czasie jego spaceru.

Ubrana w kolor nadziei wróciła biegnąc do domu. Cze- I kała godzinę coraz bardziej niespokojna. Czy powróci? Czy była świadkiem nie tyle zdrady, co odejścia? Ma więc ocze- I kiwać całe życie dlatego, że nie umiała powziąć decyzji

o dzień wcześniej? Nie! Usłyszała jego kroki na trawie, po­tem na piasku, potem na drewnianej podłodze; przybywa­jąc odzyskiwał cały ciężar gatunkowy. Zgodnie ze swoim zwyczajem siadł u wezgłowia Stephy utkwiwszy oczy w fał­

szywym ' jeziorze, w fałszywych odblaskach, w fałszywej otoczce fałszywych brzegów. Około piątej fałszywe chmury przesłoniły na moment fałszywe słońce... O tej godzinie zwykle się kąpali...

Pora na kąpiel — powiedziała Stephy.

Czy powie, że się kąpał, czy po prostu powodowany uprzejmością przeprosi ją i pozwoli wykąpać się samej?

Istotnie — powiedział wstając — pora na kąpiel.

Poszli się kąpać. Nigdy ludzkie istoty nie były tak nagie,

a prawda tak zawoalowana.

Stephy przybyła na dworzec akurat w samą porę, żeby wsiąść do ostatniego wagonu, gdzie towarzystwa europejskie umieszczają bagaże, a towarzystwa amerykańskie milione­rów. Zrazu była bagażem. Nie pasowała jeszcze zbyt dobrze do rodzaju ludzkiego i fakt zmiany miejsca i podróży był dla niej męczarnią. Było bowiem lato, pora niezmienna dla królestwa roślin i zwierząt, do którego należała od trzech miesięcy, kiedy to wędrowne ptaki wreszcie osiadłe raczą się przemieszczać, tylko gdy nadchodzi burza. Gesty ludzi pod­rywały ptaki podobnie jak kolorowy pył, który szybko opa­da tam, skąd się wzniósł. Wyczuwałeś, że kolibry urządzają sobie życie wkoło jedynej łodygi fuksji, że pingwiny płynące za rybą niezdolne są przekroczyć cienia, jaki rzuca tama. a szczekający ptak na gałęziach klonu jest niemal tak samo osiadły jak pies. Wśród orłów, z ołowiu, kosów, które naj­chętniej wędrowały pieszo, łagodna Stephy emigrowała więc z sezonu boskiegerdo sezonu ludzkiego. Z walizką, jak ludzie opuszczający więzienie, uwalniała się z zamknięcia w inny sposób przykrego, ze szczęścia. Nie płakała. Przyłapała się na tym, że uśmiecha się prosząc o bilet, pierwszy instynk­towny uśmiech skierowany do pierwszego z ludzi, do któ­rych królestwa wracała; zaczerwieniła się z tego powodu, nie czekała nawet, żeby się uśmiechnąć do podrzędnej ludz­kiej istoty. Nie miała wrażenia, że ucieka, ale że się uwalnia, że uwalnia się z jakiejś posady państwowej albo z jakiegoś ślubu. Wyswobodziła się z posady w przewrażliwionym świe-

cie o duszy szczodrej i rozpętanej — co tak mało obowiązuje w dzisiejszych czasach. Powracała wolna od wyrzutów, wol­na od żalu. Miała klasę...

Wyzwolenie się nie było całkowite. Wbrew sobie Stephy spostrzegała we wszystkich punktach, gdzie przyroda się skrzywia, przy zakrętach rzek, w zatokach jezior, na skrzy­żowaniach, dziewczyny o boku prawym przytulonym do le­wego boku mężczyzny, z prawą ręką szczęśliwą, a lewą ręką pustą, zmieszane, że jakiś samotny przechodzień zaskoczył je w takim uścisku, ale zachwycone, że widział je cały autokar czy pociąg, niweczące obowiązek rodzinny, wypełniające obo­wiązek narodowy. Co robił Hieronim powróciwszy ze zdra­dzieckiej kąpieli, stwierdzając, że dom jest pusty? Czy cho­ciaż raz jej szukał? Czy chociaż raz wołał ją na cały głos? Czy chociaż raz całował oprawioną w ramki fotografię Ste­phy, gdzie Stephy poszukiwała co dzień daremnie wilgot­nego łuku zostawionego przez usta, który widuje się na szkle przesłaniającym wszystkie kochane fotografie? Czy dzięko­wał jej, że zrozumiała? Czy rozumiał, że górę nad tym związ­kiem, w trakcie którego żadne z nich nie mówiło, to znaczy, nie skłamało, może wziąć tylko związek ze zwierzętami czy posągami? Pociąg się zapełniał. Wchodzący i wychodzący lu­dzie nie zdawali sobie tak dalece sprawy ze swojej otyłości, odpychającego wyglądu, obwisłych policzków, że robili wra­żenie do pewnego stopnia niewidomych, ale im bardziej byli szpetni, tym bardziej Stephy, na szczęście, wydawało się, że jest niewidoczna. Przez okna również widziała nie tylko piękne rzeczy; woźnice okładali konie; jakaś matka biła dziecko w dwa śliczne pośladki, które na tym nędznym przedmieściu wydawały się jedynym obliczem młodości; bru­talnym młodym mężczyznom nadskakiwały kobiety tak ską­po przyodziane, że ukrywany przez suknię obiekt ich wsty- dliwości można było słusznie umieścić na poziomie dziesię­ciu centymetrów powyżej pępka. Nawet śmierć wydawała się zbyt wzniosłym rozwiązaniem, żeby uwolnić świat od ta­kiego nagromadzenia nienawiści, tłuszczu i prostactwa. Tylko widok zabytków uspokajał nieco Stephy; widok świeżo po­malowanych kościołów, bibliotek i ratuszów, stojących samot­

nie pośrodku trawników czy cmentarzy, godził ją jeżeli nie z ludźmi, to przynajmniej z domami. Od czasu do czasu po­jawiał się również jakiś piękny teren golfowy, gdzie męż­czyźni i kobiety staczali między sobą bitwy kolejno się ata­kując, podobnie jak postępują również, mniej umiejętnie, w miłości. Istotnie to najszczytniejsze posłannictwo ludzi na ziemi odpowiadające najbardziej ich umysłowości, ambicji — położenie piłki bukszpanowej na ziemi i uderzenie w nią ki­jem golfowym! Dumne i obciążone szlachetnym zmęczeniem pary wracały do pawilonu, opuszczały trawniki żywo gesty­kulując; widziało się również wiele apostolskich nosów. Tyl­ko tyle pozostawało | apostolstwa wśród ludzi i Stephy to uspokajało; byłaby zupełnie spokojna widząc teren golfowy na powierzchni morza... Zapadł potem wieczór. Kolorowe światła na przedmieściach powiadomiły Stephy, że jęsf nie­dziela. Wszystkie domy, z którymi Stephy zawarła zgodę, powiększyły się następnie, górując nad ogrodami, przyrodą; ekspres zamienił stukot ekspresu na stukot podmiejskiego pociągu. Tam w dali ta jasność mroczna, na prawo, to No­wy Jork. Ta jasna połać cienia tam W dałi, na lewo, to Ocean. Jak dobrze będzie się weń zanurzyć już nazajutrz i móc oblizywać wargi słone zamiast warg bez smaku!

Przy drzwiach zaczekała.

U Moellera grano. Grano Wjazd Aleksandra do Baktrii na cztery instrumenty. Grano kwartet we trzech. Rozpoznawała altówkę Rudiego, skrzypce Juliusa, fagot Johanna; smutek ich nie sięgał tak daleko, żeby zamienić się instrumentami. Czwartej partii, którą Stephy wykonywała na fortepianie, oczywiście nikt nie grał, ale wyobraźnia trzech muzyków, mi­łość dla nieobecnej wypełniła tę pustkę czy też raczej wy­zyskiwali ją jak prawdziwą partię. We fragmencie Ucieczka królowych do Baktrów Stephy słyszała grającą altówkę, któ­ra zatrzymywała się przy partii niemej, gdy zapadało mil­czenie — jej własne milczenie — i kończyła serię przerywa­nych fraz, pozwalających sądzić, że Rudi wypada z gry, ale co faktycznie było duetem. Przy obrazie następnym skrzyp­ce, aby oddać lekki chód macedońskich jeźdźców w stosun­ku do ciężkiego marszu dromaderów odpowiadały z bezkres­

ną słodyczą fortepianowi, którego się nie słyszało. Następo­wał potem epizod Skarbiec otwarty i pogardzony i fagot, który miał podjąć przy pierwszej nucie melodię fortepianu, atakował czule pustkę. Ci trzej mężczyźni tego pięknego dnia odmierzali nieobecność Stéphy taktami, wybijali je nogą, kolanem, głową, a kiedy nadeszło solo prebuddyjskich posą­gów '— Stéphy tu tryumfowała grając sama całe dwie minu­ty — usłyszała absolutne milczenie, w którym każdy profan dopatrzyłby się końca koncertu, ale które u trzech przyja­ciół wyczuwała spowite w piękno, nabrzmiałe aż do pęk­nięcia z powodu jednego krzyżyka, doprowadzone do przepa- I ści przez jedyny bemol milczenia. Słyszeli to solo pod wszyst- I kimi postaciami, na wszystkie sposoby, którymi Stéphy od- I mieniając grę grała je w trakcie wszystkich posiedzeń. W sa- I mym środku solo, w które musi włączać się regularnie jeden I dźwięk altówki, usłyszała fagot i skrzypce markujące rów- I nież ten jedyny dźwięk, zaznaczające bezprawnie ten naj- I wyższy moment nieobecności dziewczyny, dopuszczone nie I wiadomo czemu do tej poufałości. Zza drzwi domyślała się 1 teraz, że uśmiechają się na to furioso, które odegrała kiedyś I dla żartu jako allegretto, wszyscy trzej podnieceni, mimo I nieobecności dźwięków, szaleństwem i rytmem samej muzy- ; ki, a kiedy łagodna niewidoczna ręka wybiła w milczeniu akord na nucie ja, podjęli grę z taką zgodnością, jaką za I naszych czasów uzyskuje się jedynie z okazji okrzyków uzna­nia dla tajnej policji... Nie tylko przy orszaku Aleksandra, ' I ale również przy kawie z mlekiem, przy kawie po wiedeń- sku musieli przestrzegać milczenia wkoło jej partii pani domu, wkoło łamanych Schnecken, rozlewanej śmietanki... Grali finał, kiedy to Bucefał staje dęba przed zaczarowanym obeliskiem, gdy ona zadzwoniła...

Urwali z miejsca. Nie przyszło im do głowy, aby zgodzić się na włączenie do kwartetu dźwięku dzwonka. Po osącze- niu fagotu, zdjęciu ustnika, rozłożeniu go na aksamitnym dywanie, zawieszeniu instrumentu, wciśnięciu wysuniętych stroików Johann podchodził, otwierał drzwi. Powrót Stefa- I nii zbyt przypominał jakąś prawdę operową, aby Johann | mógł połapać się w pierwszfcj chwili.

Och, Stefania, co się stało?

Wchodziła do przedpokoju. W drugim pokoju widziała wy­łaniającą się zza listwy nogę Rudiego z kawałkiem podwiąz­ki i ramię Juliusa z celuloidowym mankietem. Zdejmowała płaszcz, złotawobłękitny płaszcz, na którym niewidoczny był zlotawobłękitny pył. Miała żałosną bladą twarz, widoczne na niej było wszystko, brąz, czerń, a również poniżej powiek ciemny błękit.

A twój narzeczony? — zapytał.

Opuściłam go. Odjechałam bez uprzedzenia.

Nie kochałaś go?

Kochałam.

Droga Stephy, zanadto go kochałaś!

Tak właśnie Moeller wyjaśniał życie. On, który zniósłby bez słowa dwudziestoletnią katorgę z jakąś megierą, który uznawał trwałość małżeństw bijących się i nienawidzących, rozumiał istotnie, że można popełnić samobójstwo, gdyż ży­cie jest zbyt piękne,’ że można się rozstać, gdyż kocha się zanadto. Jeżeli nie uznawałoby się podobnych rozwiązań, co stałoby się z prawdami muzycznymi? Dlaczegóż zresztą roz­dziela się, zamiast je łączyć, altówkę od wiolonczeli, róg od klarnetu?

Są tutaj Julius i Spetzheim — powiedział. — Gramy Wjazd do Baktrii.

Skończcie — powiedziała Stephy. — Przyjdę do was za chwilę. Możesz im powiedzieć prawdę.

Gdy otwierała walizkę, usłyszała, jak Moeller mówił do dwóch młodych ludzi:

Wróciła. Opuściła go bez uprzedzenia. Kochała go za­nadto.

Na honorowym placu Baktrów pomiędzy zmasakrowanymi bajaderami hinduskimi a tryumfem byków podobne decy­zje są zrozumiałe same przez się. Rudi i Julius na nowo pod­jęli grę. Z tą jedyną różnicą, że altówka i skrzypce przeko­nane dotychczas, że grają partie przyjazne, spostrzegły, że są one wrogie. Stephy zaczekała na finał. Epoka, w której przerywała melodie pośrodku jakiejś frazy, minęła bezpo­wrotnie. Począwszy od tego dnia godziła się ze staraniem,

z mieszczańską sumiennością, polegającą na tym, żeby koń­czyć kwartety, wykańczać sonaty — zajęcie posługaczki wzniosłości. Od tej pory w muzyce nie ma mowy o tram­polinie, tylko o karuzeli.

Weszła. Dwaj podrzędni narzeczeni wstali. Aby podać jej rękę, przełożyli do lewej dłoni altówkę i smyczek, skrzypce i smyczek, cudowny sposób, aby od tej strony, która nie do­tyka Stephy, nie wyglądać na kogoś nieszczęśliwego i sztucz­nego. Zawstydzenie wzbraniało Juliusowi pytać o nowiny Stephy, zaczął mówić o sobie.

Doskonale. Dziękuję pani. Dokuczała mi trochę wątro­ba.

Ach, cierpi na wątrobę, odmieni mu się ból.

Co to, woda?

Nie, Stephy, wiśniówka.

A to cocoacream?

Nie, rum.'

Wszyscy trzej czerwienili się trochę. Od czasu kiedy w do­mu nie było kobiety, pozwalali sobie na pewną swobodę. Palili podłe cygara zamiast dobrych papierosów, a po kawie z mlekiem następował alkohol. Wyrzucali sobie, że Stephy przyłapała ich, iż nie szanują jej nieobecności. Połknęli za­wartość kieliszka jednym haustem, żeby z tym skończiyć. Czkawka Juliusa przez moment zastępowała metronom.

Dobrze, że wróciłaś — powiedział śmiejąc się Moel­ler. — Jak widzisz, pogrążaliśmy się.

Podeszła do fortepianu.

No więc co w programie?

Mozart! — powiedział Julius.

Bach! — powiedział Moeller.

Schubert! — powiedział Rudi.

Wyglądali tak, jakby wykrzykiwali swoje imiona. Istotnie na wezwanie Stephy każdy wykrzykiwał swoje najświetniej­sze imię. Żeby wprowadzić ją w błąd, każdy przyczepiał do twarzy boską maskę, którą posługiwali się również robiąc sobie przedziałek w lustrze. Niestety, te świetne imiona kry­ły już dla Stephy tylko Moellera, Bergmanna i Spetzheima!; Przebranie się w muzykę i geniusz nie przesłaniało jej już j

I ludzi. Nawet rozwichrzone włosy Rudiego, bezspornie włosy samego Schuberta, wyglądały według niej jak peruka przy- I lepiona do czaszki... Położyła ręce na fortepianie... Zadrżała... I Nie spodziewała się, że po upływie dwóch miesięcy dotknie I kości... i tak chłodnych! Jakże muzyka straciła na uroku od I jej odejścia!

Ale otyłe ciała trzech muzyków, rozparte obok szkieletów [ Mozarta, Bacha i Schuberta, oczekiwały wzruszone i tak nie­cierpliwe, że aby rozpocząć ten kwartet Schuberta, właściwy | byłby sygnał z rewolweru. Rozpoczęli grę każdy osobno, jak- I by chodziło o jakiś wyścig —• Johann często wypominał im potem ten skandal — do następnego dźwięku teraz już złą- I czeni na zawsze. Przez okno lekki wietrzyk, bardziej ślepy I niż Stephy, pieścił loki Rudiego. Trzy głowy poruszały się w takt, rozanielone. Pochylona nad fortepianem Stephy nie I usiłowała już zobaczyć przed sobą w życiu i w mieszkaniu I tylko pianistki z kina. Znała tak dobrze na pamięć grę cie- I ni! Dwaj narzeczeni jednak, równie natchnieni i zręczni, zna- j leźli już sposób, żeby widzieć wszędzie Stephy wesołą i zgod- j ną, słyszeć wszędzie śmiejącą się i rozśpiewaną Stephy. Po prostu nigdy nie patrzyli na prawdziwą zmęczoną i przygar- [ bioną Stephy, nie słuchali nigdy jej żałosnych znużonych ! słów, i czerwieniąc się zwracali uszczęśliwione spojrzenia ku jej tysiącznym promiennym obrazom, a włączała się w to muzyka.

I

Dla osób, które lubią utożsamiać świeżo narodzony dzień z jakąś młodą istotą, cóż za wstrętny dzień i jakie żałosne dziecko! Chłopiec mógł mieć jedenaście, dwanaście lat. Był wysoki, szczupły. Wydawał się nawet szczuplejszy niż dnia poprzedniego Hieronimowi, który go spostrzegł, gdy zapada­ła noc, jak siedział na ławce przy skwerze i wyciągał z torby puszkę konserw. Osiągnął widać to stadium włóczęgostwa, kiedy pożywienie wychudzą. Wydawał się nie tak blady z przyczyny śniegu' leżącego tego rana na ścieżkach, który nadaje jakiś cieplejszy ton najbardziej zaawansowanej bla­dości człowieka. Światło natomiast okazywało się korzyst­ne dla ubrania. Na krótkim płaszczyku ściśniętym w pasie,

o praktycznym zresztą kroju — nie można by go zanadto pclecać dzieciom, gdyby brały udział w wojnie albo w wy­ścigu do biegunów, lub w wyprawach krzyżowych — ślady zniszczenia rozmieszczone były według zasad niespotykanych na ubraniu dziecka. Miejsca przetarte świadczyły, że chło­piec zniszczył ubranie, nie dlatego że siadał w kościele, wdra­pywał się na drzewa czy wycierał sobie łokcie na stole, ale dlatego że jeździł zatłoczonymi tramwajami, że przemykał się zbyt blisko murów, że spał na kamieniach. Buciki ledwo się trzymały — najcieńsze dzisiaj amerykańskie podeszwy na śniegu. Na lewej ręce rękawiczka. Jaka tragiczna przy­goda spowodowała utratę drugiej rękawiczki narzucając dwojgu małym dłoniom odrębny los — lewej oszczędzając odmrożeń i pęknięć, prawą zmuszając, aby stała się czerwo­

na, stwardniała, z połamanymi zrogowaciałymi paznokciami, również bardziej niewrażliwa — i stwarzając jakieś uczucie kizywdy, niezrozumienia dla tej biedoty. Pończochy i czap­ka miały ów odcień wyblakły i sztuczny, jaki nadaje mate­riałowi jedynie czysta woda, woda deszczowa. Gdy płasz­czyk unosił się w ruchu, widziałeś jednak u góry pończoch ostatni pasek o żywej jeszcze czerwieni i zieleni, ostatni od­blask czasów wesołości i kolorów. Dziecko szło trochę przy­garbione jak włóczęga, który spędził noc nie leżąc, ale sku­lony w jakiejś wnęce. To dziecko potrafiło rozpoznać po nie­dostrzegalnych dla nas znakach, które drzwi otwierają się nocą, a które nie. Hieronim szukał na nim jakiejś fałdki, źdźbła słomy czy siana, dzięki czemu mógłby wyobrazić so­bie noc w pozycji leżącej, ale płaszczyk był sterylny i bez śladu żniwa. Chłopiec szedł wolno trzymając torbę za pasek w taki sposób, w jaki odpoczywający żołnierz trzyma worek

spacer w śniegu z przygarbionymi plecami był jego od­poczynkiem. Hieronim rzucił dziennik na ławkę parkową. Dziecko zawahało się na widok tej przynęty podejrzanej przez swoją świeżość, gdyż doświadczenie pouczało je, żeby dotykać tylko przedmiotów ostatecznie porzuconych — nie­ufne w stosunku do rzeczy nie poplamionych biotem w dni deszczowe, nie zwilgotniałych dzisiaj od śniegu. ..New York Tribune” bez tłustej plamy, z której nie były wycięte wy­niki krykieta, a twarze gwiazd nie zabrudzone i podarte, wyglądała naprawdę na zasadzkę. Wziął ją jednakże i scho­wał do kieszeni. To pismo powiadamiało o dziewięćdziesią­tej rocznicy urodzin Rockefellera i widziałeś, jak solenizant zapala osobiście dziewięćdziesiąt świeczek na torcie. A rów­nież na załączonych fotografiach podawało rozmaite sposoby urządzenia domku dla ulubionych zwierząt, psów kotów czy małpek. Domek wiewiórki zwłaszcza był obiektem szcze­gólnej troski... Wszystkie wiadomości ze świata są w złym guście wobec zgłodniałego dziecka, ale Hieronim przypo­mniał sobie, że pismo powiadamia także o trzech tysiącach ludzi zmarłych z głodu w Chinach i relacjonuje, że Mrs. Bar- lett, najbogatsza kobieta na "zachodzie Ameryki, została tra­fiona przez piorun wraz z dopiero co zaręczonymi córkami,

gdy otwierała parasol na placu golfowym, własnym placu golfowym... Mimo wszystko ten dziennik jest może dla tego dziecka...

Obydwaj byli zupełnie samotni na tym brzegu Niagary. Hieronima fakt ten rozdrażnił z początku. Nie znosił spo­tkań z jakimś nieznajomym o niezwykłym wyglądzie, jakie natura czuje się w obowiązku niezawodnie zastrzec dla cie­bie w miejscach jej zdaniem uświęconych, u szczytu wieży Eiffela, u stóp piramid czy na trasie wodospadów. Nie wie­rzył w zamierzenia losu, ale miał pewność, że los jest nie­zręczny. Nawet w tych okolicznościach, kiedy to geniusz strę- czycielski opatrzności popełnił omyłkę i udało mu się tylko

stosując najbardziej atrakcyjne zabiegi, powab świeżego śniegu i grzmiącej wody — wyodrębnić parę zupełnie nie nadającą się do zapewnienia reprodukcji gatunku, mężczyznę

i dziecko, Hieronim nie czuł się całkowicie spokojny. Dziec­ko bez powiązań rodzinnych, nie roztrzepane ani wesołe, dziecko, którego od tygodni nie dotknęli ludzie, to również wygląda na zasadzkę... Wszystkie uroki, którymi zima i cud świata mogą połączyć dwoje przyszłych narzeczonych, rozto­czyły się przed Hieronimem i małym włóczęgą. Tego rana Niagara była dziewicza. Śnieg przyprószył ścieżki dla tury­stów i trasa wzdłuż otchłani była trasą nową. Jakaś Nia­gara samotnicza. Nie było nawet w miejscach najbardziej niebezpiecznych pozornie nieszkodliwego człowieka, któremu towarzystwa dobroczynne poleciły wśród przechadzających się osób wyróżnić te, które tu przybyły, aby odebrać sobie życie, przyciągnięte niekiedy przez odgłos wielkiego spadku wody, aż z Indii czy Japonii, i odwieść je od śmierci za po­mocą kantyczek, a jeżeli trzeba whisky, człowieka tak gorli­wego w wypełnianiu swojej misji, że najbardziej zrozpacze­ni, odsunięci od wodospadów, są zmuszeni utopić się w ho­telu, w wannie. Hieronim, który zaledwie tolerował ludzi oddających się zajęciom rzeczywistym, nie cierpiał ludzi za­trudnionych symbolicznie i zamierzał już się odwrócić od tego dziecka, które Niagara, stosując naprawdę łatwą an­tytezę, wyznaczała z takim nadmiarem krasomówstwa na jego dopełnienie czy przeciwieństwo. Zauważył jednak, że

mały włóczęga nie włącza się w tę grę. Pierwszy raz od wie­lu lat Hieronim widział wreszcie istotę ludzką nie będącą w zmowie z ludzkością, której oczy, nogi, nos nie były do- myślnikami pod adresem innych ludzi. To dziecko nie znaj­dowało się nad brzegiem Niagary jako Niagary, ale po pro­stu jako rzeki. Niagara nie wywierała nań fascynacji, ja­kiej ulegamy patrząc na widowisko pełne grozy, nie powo­dowała spazmu przerażenia, wręcz przeciwnie. Raczej jakieś uczucie pewności od strony nurtu. W stronę miasta dziecko spoglądało z trwogą, od strony Niagary — żadnych obaw. Każdy ma prawo wyobrażać sobie po swojemu spadek i ła­godność rzeki. Chłopiec zachowywał się tak samo jak wobec rzeki płaskiej i łagodnej. Szedł tuż przy brzegu trzymając się go ściśle, zapuszczając się na najwęższe cyple — jedyna możliwa pieszczota w stosunku do przyjaznej rzeki. W tym momencie przechadzki znalazł się na wprost Hieronima za­słoniętego przeż zarośla i ukazał mu wymizerowaną twa­rzyczkę usianą piegami mimo zimy, usta o szerokim gryma­sie i mrugające oczy z powodu słońca i śniegu. A więc na owej tak smutnej twarzyczce widniał jakby uśmiech. Za­pewne zresztą pierwszy uśmiech, do którego zmusił człowie­ka blask i hałas świata, pierwsze cierpienie wzroku i słu­chu.- Chłopiec zaczął potem iść dalej, coraz bardziej zalęk­niony, im dzień stawał się jaśniejszy, zatrzymując się, aby obserwować aleje biegnące z miasta. Byłby może dzieckiem spokojnym, gdyby miał drugą Niagarę z prawej strony, tuż blisko. Myliłby się zresztą. Niebezpieczeństwo było z tyłu. Hieronim szedł za nim.

On, który zabawiał się przed chwilą idąc w przeciwnym kierunku do biegu rzeki, pod wpływem podświadomego uczucia przekory właściwego może wściekłym psom, szedł teraz — nie potrzebował przyspieszać kroku — za leniwie posuwającym się dzieckiem i nurtem wodospadów. Krok tego, który śledził, był niepomiernie cięższy od kroku tego, który był śledzony. Ale łoskot wody tłumił wszelkie hałasy

i pozbawiał ludzi wszystkich odgłosów nie wyrażających prawdziwych okrzyków radości czy cierpienia. Było więc ma­ło prawdopodobne, aby jedna z tych dwóch nieufnych istot

usłyszała drugą. Ten zgiełk oddziaływał również na psychi­kę. Nie pozwalał z początku odróżnić, jaki towarzyszy ci obecnie orszak trosk błahych czy przykrych, przyjemności nikłych czy gwałtownych. Narzucał niewrażliwość, jaką od­czuwa przez sekundę skazany na śmierć umieszczony nagle pośrodku jakiejś fabryki. Wyrzuty, rozpacz — miejmy na­dzieję, że również głód — nie bardzo mogły dojść do głosu w tym harmiderze i stąd niewątpliwie płynęło przejściowe uczucie satysfakcji u dziecka, które zabawiało się wybiera­niem najtwardszego i najbielszego śniegu dla stawiania kro­ków... Kroków bardzo wyraźnych na bardzo niepewnym te­renie. W przekonaniu, że śnieg wkrótce zatrze to pismo, dziecko nie wahało się opierać ną ziemi całym swoim cięża­rem, a ponieważ zmęczenie kompensowało nieco szczupłość chłopca, jakiś łowca dzieci mógłby sądzić, że wypłoszył tutaj dziecko podobne do innych... Odciśnięty w śniegu ślad sto­py miał niekiedy kształt tak doskonały, że Hieronim zamiast go rozdeptać przechodził powyżej pozostawiając go samot­nym i nietkniętym między swoimi dwoma ogromnymi śla­dami, powierzając śniegowi troskę o wypełnienie go płasko­rzeźbą równie doskonałą, dzięki czemu śnieg stykał się z zie­mią stopami dziecka. Gdyż śnieg padał teraz, równie zainte­resowany wszystkim, co zapełniało ziemię, skłonny wziąć te dwie ludzkie istoty za rośliny czy skały w ruchu i zasypać bielą te dwie głowy, które chętnie brał za dwa małe wierz­chołki, te ręce, które chciał uważać za gałęzie. W obawie, że zbliży się zbyt szybko, Hieronim był niekiedy zmuszony sta­wiać stopy na samych śladach dziecka delektując się nagłym pomniejszeniem kroku, swojej miary na ziemskim globie, dzięki czemu zy^uwał zmysłowe skrępowane ruchy wschod­niej kobiety i średnicę świata poszerzoną dwukrotnie. Poja­wiły się ogromne przymocowane do latarni tablice, które za dnia rozprzestrzeniały światło moralne Stanów Zjednoczo­nych, a chłopiec przystawał, żeby je przeczytać; przypomi­nano tam, że rośliny i ptaki, dzikie czy oswojone, są stwo­rzeniami boskimi i że z tego względu należy traktować je z szacunkiem. Żadnej wzmianki o dzikich czy oswojonych dzieciach. Oświadczano tam, aby zniechęcić zrozpaczonych,

ze pod żadnym pretekstem nazwiska samobójców nie będą wyryte na pomniku w okręgu wodospadów. Na odwrót przy­taczano nawet nazwiska ludzi, którzy pomimo cierpień mo­ralnych i fizycznych najlepiej wykorzystali życie i nie ucie­kali się do samobójstwa przez utopienie. Hioba, Jezusa czy Eliasza Smitha, tego ostatniego nawet z Niagara Falls, który znalazł sposób, żeby uśmiechać się aż do śmierci mając raka ust. Patrząc na te litery gotyckie wycięte w brązie nie mo­głeś się powstrzymać od myślenia o wszystkim, co można wyryć na śniegu, o wszystkim, co można pisać na wodzie.

Promenada nadal towarzyszyła rzece, zresztą nie bez kpin. Najstraszliwszemu spadkowi, jaki woda uzyskała na ziemi, odpowiadał, dla spacerowiczów, wiodąc ich przez kilka kilo­metrów na tym samym poziomie, najłagodniejszy spadek. Kontrast łatwego terenu, usłużnej ścieżki i tego rozpętania choć jeden raz był korzystny dla ludzi. Żeby odpowiednikiem drogi spłomienienia i piorunów była aleja dla dzieci — to wystarczało, żeby wyjaśnić rozdrażnienie otchłani. Co za ha­łas ! Ptak musiał zaszfeebiotać ci przy samym uchu, żeby być ptakiem obdarzonym głosem. Mimo że Hieronim zbliżał się niekiedy na parę metrów, nie udawało mu się usłyszeć od­głosu dziecka na ziemi, posępnego poruszania się... Nagle owładnął nim lęk.

Był tu policjant. Od jakiejś chwili zauważył dziecko nie widząc Hieronima i obserwował je nieruchomy za kępą drzew. Oczekiwał na gest, nieunikniony według jego zdania, zdania policjanta, który Wykona mały włóczęga, żeby coś ukraść w dziedzinie zdrowego rozsądku, przeciętności, ludz­kiego banału. Niech tylko rzuci kamień do Niagary — prze­stępstwo według prawa indiańskiego — jak utrzymują ta­blice, niech pociągnie za gałąź u drzewa — przestępstwo we­dług prawa miejskiego — niech choćby przez sekundę poja­wi mu się na twarzy jakaś gorzka refleksja uszczknięta z twarzy dorosłych ludzi — przestępstwo z punktu widzenia Christian Science, załatwione, on interweniuje. Ale oczywi­ście to nie po raz pierwszy dziecko miało odwrócić podej­rzenia policjanta i moralności powszechnej. Hieronim ujrzał, że chłopiec nagle przybiera obojętną postawę, jak owady,

/

które udają, że są martwe w momencie zbliżania się czło­wieka. Albo raczej, co było stokroć bardziej żałosne, udawał, że jest pełen życia, że jest dzieckiem pełnym życia, i można było osądzić, jak mało miał życia przed chwilą. Osłaniał się tą żywotnością, wesołością, jaką wszelkie cywilizacje narzu­cają dzieciom, a której dotychczas mu brakło; gdyby nie ha­łas usłyszałbyś może, jak śpiewa. Udał nagle, że słyszy jakiś rytm w huczącym wodospadzie, co podkreślał, widziałeś to po jego ustach, gwizdaniem. Przed sekundą zobojętniały na wszystko udał teraz zainteresowanie ziemią, śniegiem i Nia- garą, na co, zdaniem policji ludzkiej, nie można okazać się nieczułym. Stał się nagle turystą, dzieckiem turystą. Skąd się tu wziął? Jakim pociągiem smutku przybył tutaj? Ro­bił kule ze śniegu godząc dla tego zadania rękę w rękawiczce z ręką ogołoconą; rzucał kule celując do pnia młodej sosny, nie trafił; najbardziej niewprawne drzewa ustrzegały się łatwo przed tą żałosną zabawą. Ten pozór prawdziwego dzieciństwa, życia, widok kaptura dzieciństwa, który chłopiec usiłował ponownie nałożyć przeprowadzany cnotliwym spoj­rzeniem policjanta, aby przesłonić to przedwcześnie dojrzałe człowieczeństwo, był jeszcze bardziej bolesny niż widok znu­żonego chodu dziecka. Irlandczyk nie robił zresztą wrażenia człowieka przekonanego. Nie mógł nie odgadnąć dziecka je­żeli nie bez imienia, to przynajmniej bez obroży, któremu nie powinien pozwolić na wałęsanie się po publicznych traw­nikach. Torba, którą chłopiec daremnie usiłował przed nim ukryć, była w jego pojęciu oznaką swobody. Dziecko posia­dało ten organ specyficzny dla włóczęgów1, który żywi się skradzionymi kurczętami, wędliną ściągniętą | wystaw,

i z tej torby mimo najlepszych chęci nie można było zrobić torby na zakupy lub książki szkolne. „Słonia poznaje się po trąbie, a żebraka po torbie”, głosiła Instrukcja Policyjna tego okręgu. Hieronim widział, ile kłopotu i trudności sprawia tą torba dziecku, niczym zdradzające go wypadnięte jelito, któ­re nie może się wessać. Mordercom dopisuje większe szczę­ście, na widok agentów mogą natychmiast schować do kie­szeni czerwone dłonie i kwadratowy kciuk, które mają od chwili popełnienia zbrodni. Stało się to, co musiało się stać.

Dziecko rzuciło jedyny balast, jaki posiadało; pozbyło się torby, jedynego bagażu, ostatnich zasobów, jedynego domu, zostawiło je koło żywopłotu i wyłoniło się jak normalne dziecko, | rękami, które nic nie niosły, nie niosły ostatniej kromki chleba, ostatniego kawałka mydła, ostatniej sztuki bielizny... Poświęcenie zbyteczne... Policjant osądził surowo ten podejrzany gest... Zbliżył się... Był najwyższy czas, jeżeli Hieronim chciał się włączyć.

, — Zaczekaj! —r zawołał — Idę do ciebie!

Ale w tym zgiełku tylko Hieronim mógł usłyszeć swoje słowa. Od tylu lat nie wołał w ten sposób, nie przyzywał żadnej istoty. Zdziwił się usłyszawszy brzmiące mu w uszach strzępy dawnej mowy. Policjant przechodził tuż.

Kid! — zawołał Hieronim. — Już idę. Zaczekaj!

Te słowa jednak znowu nie dotarły do nikogo oprócz Hie­ronima. Nie można zbytnio polecać tego wybrzeża Niagary ludziom, którzy pragną usłyszeć i ponownie przećwiczyć dawny głos wśród powszechnej głuchoty natury. Naprawdę we właściwej chwili Hieronim zawołał:

Zaczekaj! Może tu jest włf.inie to, czego szukam, ktoś, kto nie jest ani mężczyzną, ani kobietą, ani dzieckiem!...

Policjant jednak był w odległości dziesięciu metrów.

Kid, kochanie! — zawołał znowu Hieronim.

Nikt jednak znowu nie usłyszał. Pierwsze serdeczne zda­nie, jakie Hieronim wypowiedział po przerwie pięcioletniej, pozostało tajemnicą w samym centrum najgłośniejszego ha­łasu. Nadszedł czas działania... Hieronim poszedł po torbę, podniósł ją ostentacyjnie, wziął pod pachę jak przedmiot do­brze mu znajomy, wyczuł w niej nikły spór między jakąś butelką a blaszaną puszką... Policjant jednak nie zauważając go szedł w kierunku chłopca... Hieronim zastanawiał się, czy ma rzucić kulę śniegu w policjanta, żeby odwrócić jego uwa­gę, czy w dziecko, aby wywołać wrażenie, że chłopiec nie jest samotnym włóczęgą. Jeżeli dojrzały mężczyzna obrzuca chłopca kulami śniegowymi, musi być, u licha, między nimi jakaś zażyłość. Hieronim wybrał ten sposób ratunku. Na nie­szczęście w chwili gdy rzucał kulę, dziecko obróciło się właś­nie w jego kierunku i dostało kulą prosto w twarz. Oszoło-

mione stało bez ruchu zastanawiając się, wskutek czyjej igraszki, Niagary, nieszczęścia czy ludzkiej nienawiści do­sięgną! je ten cios. Agent podszedł do Hieronima.

Pan zna to dziecko?

Oczywiście, że znam — odrzekł Hieronim.

To pana dziecko?

A czyje ma być?

Jest bardzo zaniedbane.

Jestem wdowcem.

-r- W Niagara Falls mamy Instytut z częściowym utrzy­maniem dla półsierot. Niech pan zanotuje adres.

Jednak gdy agent odszedł podawszy adres, Hieronim spo­strzegł, że chłopiec znikł.

Wahał się przez moment, istotnie miał powód, żeby się wa­hać. Wyraźnie czuł, że ta przygoda zagraża zachwianiem względnej, z trudem osiągniętej równowagi, w której uda­wało mu się żyć od kilku miesięcy. Ale pokusa była silna... Jedynym spektaklem, który mógł go poruszyć, był widok tej małej istoty prowadzącej skromnie własne życie osobni­ka pogardzającego ludźmi. Jedynym sposobem wyzwolenia się z jakiejś namiętności to niewątpliwie przekazanie jej istocie młodszej, która ją uprawia na twój rachunek i pod twoim dozorem, ale już nie na tobie spoczywa jej brzemię, Hieronim niespodzianie doznał ulgi dzięki temu, że dziecko niosło ciężar. Odgadywał historię małego włóczęgi, ucieczkę od ukochanej nagle znienawidzonej rodziny, jego związki poza ludzką społecznością, egzystencję na ogół analogiczną do egzystencji Hieronima z tą różnicą, że jedyną bronią, ja­ką chłopiec się posługiwał, były nie bezwzględność i pienią­dze, ale słabość, czystość i ubóstwo. Był to absolutny i bez skazy przykład tej heroicznej próby, z której Hieronim, na­wykły do despotyzmu i egoista, uczynił tylko karykaturę. Czym są jego morskie przeprawy, podróże przestudiowane' na najlepszych mapach albo na rozkładach jazdy własnego ja w porównaniu z trasami, które ten chłopiec sobie nakre­ślił w całym wolnym no man’s land wkoło każdego mia­sta, każdego domu, w no man’s land każdego człowieka. Drogą wolną nie jest niewątpUwie droga, którą Hieronim

wytyczył raniąc serce Renée czy Stéphy, zmieniając w dwu­dziestu miastach środowisko czy fach, próbując oszukać na­wet los — przez dwa miesiące podawał się za syna niewido­mej oszalałej kobiety, który zginął na wojnie, aż do chwili gdy kiedyś w nocy zdołała pogładzić go po twarzy — ale raczej ten tunel czystego powietrza i milczenia, w którym chłopiec wędruje już od dawna, jeżeli sądzić po stanie jego ubrania. Może na tym świecie ma prawo istnieć w tym sa­mym czasie tylko jeden Żyd wieczny tułacz. Hieronim czuł się zdolny do przekazania swojego posłannictwa temu dziec­ku, Żydowi tułaczowi.

Śnieg przestał padać, ale głęboką warstwą osłaniał ziemię. Siady chłopca były wyraźniejsze, czy dlatego że biegł, czy że widok policjanta pozbawił go zwiewności jutrzenki. W tej porze opadów śniegu nie wolno polować, tak bardzo zwie­rzyna jest bezbronna i łatwa do wyśledzenia. Ta zwierzyna wszakże starała się też umknąć. Siady nie zatrzymywały się, jak przed chwilą, tuż w pobliżu wody, jakby dziecko poszu­kiwało brodu lub po prostu zamierzało napić się z Niagary; rozciągały się jak podczas prawdziwej ucieczki, biegnąc na­dal równolegle do rzeki... Gdy jesteś takim szczęściarzem, że masz po stronie lewej wodospady jako obronę przed nie­przyjacielem, nie odważasz się zrezygnować z tej pomocy

i mimo że miejskie domy przybliżały się z prawej między drzewami, trudno przypuścić, że dziecko chcąc umknąć przed jednym człowiekiem pobiegnie do innych ludzi. Chłopiec był więc schwytany, chyba że liczył na pomoc — Hieronim nie dopuszczał do siebie tej myśli, ale przyspieszył kroku — na pomoc samobójstwa. Podobnie wszakże jak myśliwy rozpo­znaje po tropach, czy zwierzę jest przebiegłe, złe czy bez­bronne, Hieronim widział po wyraźnych i ufnych śladach dziecka, że nie próbuje ono żadnego wybiegu, żadnego pod­stępu. Dwie małe stopy, które umknęły przed ludźmi, nada­wały szlachetnego wyrazu rozdeptanym butom, zachowały nadal przywilej stopy prawej i stopy lewej. Uciekał przed ludźmi nie na koślawych nogach, nie na wykrzywionych obcasach. Odcisk stopy poszerzał się niekiedy, chłopiec biegł owładnięty paniką. Jakiś guzik, jecjen z ostatnich guzików

odpadły od ubrania leżał na śniegu świadcząc o zbyt gwał­townym ruchu. Nawet wysilając maksymalnie wyobraźnię nie mogłeś wziąć tego żałosnego guzika za śniegułkę. Czu­łeś, że ludzkie ubranie jeszcze mniej trzyma się na małym ciałku dostatecznie już wystawionym na chłód i ostry wiatr. Hieronim podniósł guzik i schował do kieszeni. Będzie go często odnajdywać w przyszłości; ilekroć zamierzał kupić gazetę lub bilet tramwajowy, ów mały guzik — natarczywa

i zbędna moneta — podsuwał mu Hf pod palce łącząc się zręcznie z centami i ćwierćdolarówkami, aby uczestniczyć w wydatkach bieżącego życia, a właściciele sklepów spożyw­czych i księgarze zwracali mu z pogardą tę fałszywą mone­tę, monetę z rogu i z miłości... A potem tutaj oddalone od siebie ślady, gdyż chłopiec biegł, zbliżały się, roztrącały, mnożyły. Nie dlatego jednak że chłopca zdublował nagle ja­kiś umykający bliźniaczy brat; dlatego że dreptał w miejscu ; wyczerpany, przystając, aby odpocząć chwilę, zlany potem mimo zimy... W pięciu czy sześciu miejscach można było nie bez racji zatrąbić, że zwierzyna padła... Najmniej chyży bieg­nący pies trzymałby go już za poły. Zresztą to bardzo proste, dziecko było tutaj...

Zapuściło się na most prowadzący na kanadyjskie wy­brzeże i stamtąd powracało. W chwili gdy sądziło, że otwie­ra się przed nim wolna droga, spostrzegło zgromadzonych celników obydwóch krajów rozradowanych, zachwyconych, że za pomocą paszportów, calówki i pytań sprowadzą do mi- I nimum człowieczeństwa kogoś zamierzającego przejść, prze­pełnionego myślą o podróży... Chłopiec poznał Hieronima

i stanął, zwyciężony.

Hieronim podszedł. Zobaczył wreszcie z bliska drobne po- I liczki wychudłe od trosk, jakie miewają ludzie dorośli, ale

o identycznym konturze, dwoje oczu, z których każde, mimo że podkrążone inaczej, zachowało nadal takie samo spojrzę- I nie, wargi pełne mimo głodu, jasne włosy nadal w lokach mi- I mo deszczu, twarz, która pozostała lojalna wobec siebie. Na skroni czerwony ślad, niewątpliwie od kuli śniegowej. Bar­dzo białe zęby; w dzień odjazdu chłopiec pomyślał może

o zabraniu szczoteczki do zębów. Zapomniał jednak o pilni-

ku do paznokci, o nożyczkach, ręcznikach, paście i mydle; był czysty, czułeś jednak, że mył się wodą tylko, ręką bez rękawiczki, z odmrożeniami, Hieronim nie miał odwagi jej schwycić. Ujął go za łokieć, a chłopiec dotrzymywał mu kro­ku, poddając się, myśląc, że poddaje się ludziom.

Wrócili prosto do miasta szeroką aleją, pierwszą odsło­niętą drogą, .w jaką chłopiec nie zapuszczał się od dawna, a Hieronim, żeby go oszczędzić, szedł tuż przy drzewach. Łoskot wodospadów cichł powoli. Na skwerze Prospect Park normalni towarzysze mogliby wymienić swoje imiona nie krzycząc. Na rogu Prospect Street ktoś inny niż Hieronim mógłby pokrzepić niemal cichym głosem kogoś innego niż tego uciekiniera. Na Thomas Street Hieronim mógł wyczuć już dłonią niespokojny puls dziecka; miał już pod palcami ten puls niemal tak uchwytny jak szum Niagary w uszach. Na śniegu za nimi pozostawał ślad równoległych kroków Hieronima i chłopca, wspólnej trasy, gdzie splatały się dro­gi tak długo samotne — jedna prowadziła z Fontranges, druga zaś z jakiegoś miasta w Texasie. Hieronim trzymając torbę pod swobodnym ramieniem zwalniał kroku licząc się nie tylko ze zmęczeniem dziecka, ale również ze stanem jego ubrania. Widziane z bliska robiło wrażenie, że zaraz spadnie z chłopca. To cud, że guziki jeszcze nie wszystkie odleciały, wyczuwałeś, jak bardzo są znużone odgrywaniem długo roli guzików bez odpoczynku nocą. Również sznurowadła, poń­czochy, daszek u czapki od paru dni grały swoją rolę z wiel­kim trudem i wyłącznie w imię przywiązania. Płuca także, chłopiec kasłał.

Należało wejść do miasta. Do pokoju Hieronima można było dotrzeć tylko głównymi ulicami. Ludzkie urządzenia na ziemi — od tygodni chłopiec widział je tylko od strony odwrotnej — zwracały się ku niemu i ukazywały wulgarne lub okrutne oblicze oświetlone, mimo jasnego dnia, na pla­cach najbardziej zhańbionych, przy kinach, wielkich skle­pach spożywczych, gazetach wszelkimi możliwymi konstela­cjami elektrycznymi. Grzmot Niagary mógł docierać aż tutaj.

Nie było ani jednego domu, ani jednej ludzkiej istoty, ani jednego miejskiego drzewa, które by samym swoim wyglą-

107

jgmm

dm/i m m

dem nie obwieszczały, jak są pospolite i zbędne. Tłum był gęsty. Hieronim przebijał się przezeń nie bez trudu. Potrą­cano zwłaszcza dziecko, zagubione w ludzkiej masie z po­wodu swojego wzrostu. Zalewały go teraz — był to smutny obrzęd chrztu — wyziewy z suteren i chodników bardziej docierające do dzieci, pot mężczyzn, perfumy kobiet, zapach sukna, gumy, benzyny, wszystkich niewolników ludzkości; nie stawiał już oporu i żałosną tkaninę jego płaszczyka, która w okresie swobody pachniała mchem i liśćmi, prze­sycały teraz zapachy tłuste i zapachy płynne... Potrącał go czasami zbyt spieszący się przechodzień. Czasami jakaś ko­bieta zawstydzona, że go popchnęła, muskała pieszczotliwie ręką kark lub ramię chłopca... Szedł dalej z opuszczoną gło­wą, jedynie w widoku zabłoconego chodnika odnajdując resztki wolności i czystości...

Było również wiele dzieci, wesołych, różowych, czyściut­kich. Rodzice nie trzymali ich za rękę; słuchały wezwania, a rodzina była dumna.

II

...Ubrać dziecko w łachmanach.

Ubranie zdjęte z dziecka rozpadło się tak nagle w strzępy jak ubranie na ciałach wydobytych z sarkofagu. Pozostał tylko nagi i wychudzony mały faraon, którego Hieronim po­łożył do łóżka. Pospieszył potem do najbliższego sklepu. Za­brał ze sobą stare ubranie na miarę, nie był jednak mimo wszystko zupełnie spokojny, chłopiec nie należał do tego ty­pu istot, które można powstrzymać od ucieczki sposobami z wodewilu. Kupił mały garniturek, poprosił o sprawdzenie guzików, życzył sobie, żeby były mocno przyszyte. Zresztą za radą sprzedawczyni, która wyjawiła mu, że jakiegoś czło­wieka staczającego się w przepaść uratował mocno przyszy­ty guzik. Hieronim wziął pończochy trzymające się bez pod­wiązek. Sprzedawczyni uważała, że tylko takie są higienicz­ne, gdyż podwiązki utrudniają przepływ krwi w żyłach, któ­re nabrzmiewają powyżej. Sztuka ubierania wydawała się

w tym dziale równie uświęcona i równie niebezpieczna jak sztuka balsamowania. Wybór padł na czapkę szeroką; osła­niając nią głowę nie pobudzałeś skłonności do zapalenia móz­gu lub do gorączki mózgowo-rdzeniowej. Do butów sznuro­wadła nie ze skóry, sznurowadła ze skóry zawodzą cię właś­nie wówczas, kiedy są najbardziej potrzebne, w chwili gdy przeskakujesz żywopłot na polowaniu albo wchodzisz na stopnie kościoła w dniu swojego ślubu. Hieronim podporząd­kowywał się bez protestu radom tej dobrodziejki, która do­bierając rzeczy praktyczne usiłowała uchronić dziecko przed- ubraniami grożącymi śmiercią. Prawda, że wygląd każdego łachmana, który jej pokazywał, kojarzył się tylko z cierpie­niem i bólem, bucik był dziurawy, pończochy jeszcze wilgot­ne. Sprzedawczyni wybierała każdy przedmiot zastępujący kierując się przeciwieństwem do przedmiotu zastępowanego, brała prawdziwy rewanż nad życiem, a to zdarzało się jej tak rzadko. Była to oschła, odarta z nadziei stara panna, a jej uprzejmość dziwiła Hieronima; widział, jak w ciągu dwóch minut i-bezlitośnie obsłużyła klientów poprzednich, wysokie­go głupkowatego młodego człowieka, który odszedł bez sprawdzonych guzików i ze skórzanymi sznurowadłami, że­by znaleźć śmierć w wąwozach lub okryć się niesławą, i tłu­stą dziewczynkę, której wlepiła z okrucieństwem wąskie pod­wiązki. Wygląd zniszczonych łachmanów pozwolił jej jakby zrozumieć, co jest potrzebne dziecku Hieronima, i we wszyst­kich przyborach służących jej zazwyczaj do wywierania zemsty na ludziach — tunikach Nessusa z alpagi i gabardy­ny — wybierała dzisiaj to, co osłania, ogrzewa, pieści. Ośmie­liła się nawet rozebrać dla małego nieznajomego chłopca któ­regoś z małych chłopców z wystawy, który stał tam nadal osłupiały mając tylko z grubsza zarysowany korpus, głowę

i ręce zaledwie uformowane w złośliwie przerwanym sta­dium kształtowania się; ta stara panna była równie bez­względna dla lalek, dla istot z drzewa i zamszowej skóry, nawet dla sztucznych dzieci. Sklep dawał w podarunku jako premię chusteczkę w kolorze lila. Zastąpiła ją kategorycznie chusteczką białą; zresztą, jej zdaniem, kolor lila przynosi nieszczęście. Białej chusteczki nie przyjęte jest oznaczać im-

cjaJami, na cóż jednak inicjały dziecku? — Dziecku bez imienia, oczywiście, pomyślał Hieronim. Odwróciła się po­tem. nagle -— pakowanie nie ^należało do niej — i znowu wzięła się żywo, obsługując młodą świeżo zaślubioną parę, do mścicielskiego dzieła. Hieronim stał chwilę z ubraniami w rękach jak na brzegu rzeki ojciec, którego syn się kąpie. Zapakowano potem stare i nowe ubranie osobno, każde jed­nak w eleganckie pudełko z wymalowanymi pnącymi się ró­żami.

Dziecko wybrało sposób wymknięcia się najpewniejszy na tym świecie. Spało. Zasnęło widać' natychmiast, prześciera­dło osłaniało jeszcze twarz na wysokości, gdzie je podciąg­nął Hieronim. Ręce, nogi "leżały niezręcznie; na pierwszy rzut oka widać było, że chłopiec odwykł od spania. Odda­jąc się tej wzbronionej czynności powstrzymywał nieco od­dech. Sen wybrany dla ciała przez jakąś nieporadną sprze­dawczynię zmuszał łokieć do poruszania się, kolano do zgi­nania i prostowania, ale głowa w cudowny sposób znalazła pozycję dla odpoczynku. Każda z rzęs górnej powieki tkwiła miłośnie między rzęsami dolnymi. Warga dolna i górna ukła­dały się w zarys doskonałego pocałunku. Twarz była czysta, śnieg ją tylko obmył dzisiaj, i tylko tyle spadło nań pyłu świata — na skronie, w zagłębienia uszu — ile może pozo­stawić śnieg. Ucho, nieprzydatne dla dźwięków, ulegało ko­lorom, przejrzystemu odcieniowi masy perłowej prześwietlo­nej różowością, a uliczny szmer i światło pieściły jakby prze­lotnie to dziecko pozbawione głosu i spojrzenia. Hieronim nienawidził widoku śpiących, zwłaszcza w łóżku. Widok każ­dego śpiącego człowieka uzyskującego wreszcie nocą praw­dziwą wagę na szali zrównoważonej we wszystkich miej­scach zastrzeżonych na chorobę czy rozpustę przez innych śpiących w miliardach łóżek mężczyzn i kobiety był dla nie­go obrazem ostatecznej zachłanności. Sąsiedztwo Renée, tak czystej w każdym postępku dziennym, ale zapadającej w sen, skoro tylko pozbawiona została smaku i dotyku, łapczywie

i lubieżnie, tej Renée tak ciężko leżącej w ostatecznej głębi życia, budził w nim często pragnienie ludzkości śpiącej na stojąco, z godnością ptaków i z głową ukrytą... Oto jednak

ten chłopiec usprawiedliwiał sen w pozycji leżącej. Ze snu robił czystą i doskonałą redukcję żyda; jego milczenie mia­ło ten sam charakter co głos, sztywność co ruchy, powieki co spojrzenie. Nie zmożony chorobą, a mimo jasnego dnia le­żący w łóżku w porze, gdy inni kładą tam kobietę, ale mając na celu jakieś nieznane tysiąckroć szlachetniejsze zamierze­nie, z twarzą niemal odprężoną, zdradzającą tylko tyle cier­pienia, ile go można doznać we śnie, powściągliwy nawet w znieruchomieniu i milczeniu, robił wrażenie, że powierzył życie jakiemuś opiekuńczemu duchowi, który go zwalniał z obowiązków i fałszywego wstydu. Hieronim siedział długo u wezgłowia dziecka delektując się tymi narodzinami, lęka­jąc się jedynie momentu przebudzenia, trwogi dziecka po chwilach błogości i zaprawionego goryczą grymasu świad­czącego, że znowu zetknął się z życiem, poprzednim życiem... Hałas miasta ucichł, była to godzina posiłku. Do pokoju do­cierał wyraźny i równomierny szept Niagary. Hieronim na­dal siedział wystrzegając się hałaśliwego odgłosu kroków po wodzie. A nagle spełnił się cud nad cudy, cud ptaków siada­jących ci na wyciągniętej ręce, panter, które wyczuwając człowieka darzącego przyjaźnią ożywione futro, podsuwają paszczę i grzbiet ku twoim ustom i dłoniom. Dziecko otwo­rzyło oczy; nie zadając pytań i ani rumieńcem, ani skrzy­wieniem twarzy nie nawiązując do swojego żałosnego życia powiedziało, że jest głodne.

...Strawę ludzką poddać próbie na wygłodniałym dziecku.

Hieronim zszedł na dół, żeby kupić coś do jedzenia.

Sprzedawczyni w sklepie kolonialnym, nieokrzesana Ga- lijka, nie wiedziała, że cukier trzcinowy pobudza kiszki, że fasolka konserwowa działa zabójczo na żołądek... Spośród wielu produktów Hieronim wybrał parę nie będących czy­stą trucizną.

Po miesiącu wspólnego życia Hieronim stwierdził, że się nie pomylił. Chłopiec nie był tylko chłopcem włóczęgą. Nie porzucił rodziny i swojego miasta, żeby zobaczyć Nowy Jork, Europę lub zrobić majątek. Nie było to również dziecko cho-

re. Nigdy objawów zbytniego podniecenia czy prostracji nigdy żadnego gestu, który by zdradzał niezrównoważoną I istotę. Od pierwszej chwili rozkoszował się przy Hieronimie I bezkresnym i niewymuszonym odpoczynkiem jak marynarz I na płynącym statku albo jakby przybył naprawdę do kresu I podróży. Aby nie wzbudzać w nim lęku, wystarczało być ta- I kim, jaką chciałby Hieronim, żeby była dlań ludzkość, to, I co było ludzkością. Posiadał tak czysty instynkt życia, duszę Ej do tego stopnia wyswobodzoną z więzów krępujących ją od I urodzenia, że na widok chłopca słowo wolność odzyskiwało I sens. Hieronim szanował zresztą w swoim towarzyszu to, co I w sobie kiedyś sam nawet podsycał: ową niemożność ścier- pienia najmniejszej uwagi, najmniejszej kontroli: ale gdy I Hieronim dopiero bardzo późno, po wojnie, odczuł jako bunt, I jako schizmę niemożność życia życiem, na które składało się I raczej życie innych ludzi niż jego własne życie, te same I uczucia były u chłopca tak niewymuszone, tak bliskie natu- I ry i zdrowego rozsądku, że doskonale mogłeś sobie wyobra-1 zić lu3zkość podporządkowaną temu ludzkiemu sposobowi ■ bycia. Każdy człowiek wchodzący w skład tej ludzkości róż- I niłby się od innych duszą i ciałem jak. gwiazda i gwiazdy.« Stosunki między istotami sprowadzałyby się tylko do giętko- I ści... zezwolenia, przejrzystości, a jedynym dobrem i wspólną I przyjemnością byłoby tylko milczenie. Kojarzenie się par . byłoby nieświadome albo zbędne, albo nieznane. Ludzką at­mosferę, tysiąckrotnie lżejszą, odświeżałby nieustannie po- H dmuch młodych wiosennych wieczorów, jedynego okresu, jaki prawie można ścierpieć, gdy mózgi mężczyzn nie są tak \ przekrwione, łona kobiet kryją najmniej płodów, a każdy człowiek w zachodzącym słońcu, jeszcze całkiem świeżym, S przypomina ogromny poprzedzający go lub kroczący za nim bezpłciowy cień. Żaden człowiek nie byłby wydelegowanym administratorem całego plemienia ludzkości odczuwającym ciążącą na sobie odpowiedzialność nawet w sposobie plucia

i uprawiania miłości... Ludzkość bez praw moralnych i este- tycznych, wyzwoloną z rozlicznych kodeksów, a również ti­ków, które stworzyły wypalony piaskowiec i kordobańską skórę... Ludzkość również piękniejszą... Wiek nie umieszczał­

by na każdym zgięciu twojego palca smutnego pępka. A od­raza, którą wzbudzaliby w tobie inni ludzie, nie skłoniłaby cię, abyś wyobrażał sobie, do jakiego żałosnego fletu bożka Pana upodabniają się ich duże palce w obuwiu... Ale ten wstręt, jaki Bardini odczuwał, nie bez tajemnej dumy, uwa­żając go za specyficzną posępną cechę, dziecko przekształcało w naturalne i śmiałe uczucie... Ile lekcji wstrętu, wyobco­wania mogły ci dać ten wdzięk i ufność. Nigdy gestu, który byłby obelgą lub pochodził od pariasa. Hieronim zdołał wre­szcie zdefiniować namiętność, jaką odczuwał do chłopca. Nie było w niej nić ojcowskiego, nic przyjacielskiego, nic miłos­nego — był to podziw. Przy nim czuł w sobie duszę nie star­szego brata, ale ucznia. Dziecko nie bawiło się. Zajmowało się tylko tymi zwykłymi i błogosławionymi czynnościami, które same w sobie nic nie znaczą, ale które musieli uwiel­biać święty Franciszek i święta Teresa, zanim stali się świę­tymi, zamiatając, rozniecając ogień z godnością osób, którym ludy powierzyły zadanie podtrzymywania ognia, przywra­cając zarazem ogniowi cechy boskości i nietrwałości, przy lekturze książek dla dzieci lub książek szkolnych powstrzy­mując się od wszelkich komentarzy i zachowując ich tajem­nicę jak tajemnicę powierzoną dzieciom, z przyjemnością przebywając w swoim pokoju, zabawiając się odmienianiem miejsca mebli i planu życia w jakiś nieuchwytny sposób, dzięki czemu jednakże wydawało się, że wszystkie pomni­ki w Niagara Falls oglądane'z okna usytuowane są zgodnie z naturalniejszym, piękniejszym prawem, a wszystkim po­ruszeniom Bardiniego i chłopca towarzyszy więcej słońca. Miał zmysły ścisłe, o chłonnej pamięci, pozwalające wyna­leźć tysiączne wspomnienia, które wiązały ich obydwóch, dotyczyły one nie wydarzeń codziennych, ale iskrzenia się palącego polana, o ton cichszego odgłosu wodospadów. Nie słyszał głosów, które dzień ludzi układają w przegródki i na­wyki. Miał tajemny plan, tajemny rytm dnia, którego nie muskały ani gwizdki fabryczne, ani zegary. Jakaś jutrzen­ka, południe, jakiś zmierzch unosiły się obok dziecka nad porą odrzuconą przez ludzi. Nic nie wskazywało, że pozosta­je we władzy instynktu ucieczki. Przeciwnie. Gdy Bardini.

w£°dy

113

wbiegał na górę po cztery stopnie w obawie, że zastanie pu­sty pokój, i otwierał drzwi — jak sądził — na rozpacz, wi­dział chłopca, jak oparty spokojnie o parapet okna obser­wuje tramwaje, auta, trzepoczące chorągiewki — symbole odejścia — wzrokiem tak obojętnym, że Hieronima ogarniał lęk i wyczuwał, że dziecko pozostaje czasami we władzy ja­kiegoś boga o odmiennej sile niż bóg podróży. Chłopiec od­wracał się na odgłos kroków i patrzył na Hieronima oczyma, które szczęśliwie nie wyrażały zdziwienia i radości, gdyż każde nadmierne silne uczucie oznaczałoby, że gość nie na­leży do urzeczywistnionego wreszcie magicznego kręgu za­wierającego dwie istoty... Nie trzeba więcej, żeby zaludnić prawdziwą ziemię... Hieronim był wzruszony tą siłą tkwiącą w samotności, zrozumieniem bez granic. Taka jest więc sól świata, genialne dziecko.

Żaden nie zapytał, jak nazywa się drugi. Hieronim czuł jednak, akcentujące jego własne wypowiedzi, głębokie krót­kie milczenie, które było imieniem dziecka.

I tak upływały dni. a życie spędzane z chłopcem nie nu­żyło Hieronima ani przez minutę. Gdyż ten towarzysz po­siadający wszystkie oznaki, po których dorośli poznają za­zwyczaj dzieci — zapał, entuzjazm, lojalność, serdeczność — posiadał je w takim stopniu, że dzieciństwo przekształcało się w plemię. Chłopiec zresztą robił wrażenie niezmiennego; od miesiąca jakby nie urósł, nie nabrał sił, nie włączył nowe­go słowa do swojego słownictwa; buciki go nie uwierały, ubranie nadal leżało na nim tak dobrze jak na nieodkształ- cającym się manekinie dzieciństwa. Hieronim" usiłował nie­kiedy odnaleźć w rysach małej twarzyczki dawną twarz ro­dziców albo wyobrazić sobie przyszłą twarz dojrzałą — co dostrzegał często u dzieci spotykanych na ulicy. Daremnie. To dzieciństwo było pierwszym dzieciństwem, które nie przy­pominało ani nie zapowiadało starości. Raz tylko odczuł ana­logiczne wrażenie, wychodząc .z założeń odwrotnych, gdyż chodziło o Fontranges’a, u którego starość nie wydawała się jakimś kresem, dotarciem do celu; robił wrażenie, że osiąg-

nął ten wiek bezpośrednio, dzięki przepisom specjalnym, po­gardzając zwykłą drogą prowadzącą od narodzin do śmier­ci... Istniały tylko dwie istoty na tym świecie, przy- których Hieronim nie wyczuł pulsowania czasu...

Pragnął z początku — wstydził się tego obecnie — udo­skonalić umysł chłopca, nauczyć go geografii, historii, lite­ratury. Dziecko słuchało lekcji, wykorzystywało je w roz­mowie z Hieronimem, traktując te ogólne prawdy dotyczące świata jako osobiste zwierzenia Hieronima. Można by są­dzić, że istnieje dla niego jakaś inna geografia, inna historia, zastrzeżone dla jego plemienia, inne drzewo poezji i malar­stwa, o którym nigdy nie mówił. W teatrze, na koncercie lub w muzeum nie robił nigdy wrażenia, że spektakl przekracza jego inteligencję, lecz Hieronim odczytywał na jego twarzy wyraz pobłażania i powściągliwości, jak gdyby chłopiec miał własnego Szekspira i własnego Rembrandta czy raczej tak naturalne zrozumienie muzyki i malarstwa, że między nim a nimi nie istniały ogniwa pośrednie — jeszcze konieczne dla człowieka — ci maklerzy, jakimi są poeci i malarze. Cza­sami tylko nagły rumieniec, czy drżenie mówiły, jak dalece Szekspir i Rembrandt nie są tymi genialnymi pośrednikami, ale samą poezją i malarstwem. Ale nie wzruszały go ani wiersze historyczne, ani słynne maksymy. Nagromadzenie. treści ludzkich w dystychach lub zbyt znane sformułowania tamowały u niego właśnie w tym miejscu dostęp prawdzi­wych promieni. Jakby przyjmował od ludzi tylko to, co po­przez nich płynie z dobroci, prawdy i miłości. Uprzejmość chłopca, zdaniem Hieronima, nie tłumaczyła się wychowa­niem, ale wyczuciem. Ten chłopiec, który umknął ze świata, witał nieznajomych na ulicy jakimś słowem czy uśmiechem.

Przyj aznej twarzy nie okazywał tylko żebrakom czy z oka­zji pogrzebów, ale czasami również i niektórym ludziom tak banalnym, że Hieronim nie mógł określić, jakimi masoń­skimi więzami jest z nimi połączony. Patrzył prosto w twarz kobietom w ciąży, poważnie, cudownym wzrokiem, a kobiety odnosiły wrażenie, że ten nieznajomy chłopiec ich nie zna, ale zna dziecko, które one noszą w sobie. Hieronim widział, jak przystają otrzymawszy z zewnątrz cios niemal równie

ł* 115

M

nt

oF

czuły i brutalny, jaki zazwyczaj otrzymywały z trzewi. Ła- gcdny Uśmiech chłopca na widok eleganckiej kobiety skła­niał Hieronima do myślenia również o kobiecie cudzołożnej. Z samochodu obracała głowę w kierunku dziecięcego uśmie­chu — pełni wiedzy i pełni przebaczenia —i mgiełka przesła­niała jej oczy... Było to akurat przed występkiem albo aku­rat po występku.

Między nimi nigdy żadnej pieszczoty. Hieronim czuł, że dziecko nie tolerowałoby żadnego pocałunku, żadnego uści­sku. Gdy Hieronim trzymał zbyt długo jego rękę, chłopiec ją usuwał. Na policzkach miał nietknięty ów nieludzki blask, jaki pocałunki matek przyćmią u większości śmiertelnych dzieci. Ani jednego miejsca wyblakłego. Znosił na sobie ciś­nienie ludzkie tylko o tyle, o ile upodabniało się do ciśnienia powietrza czy innego przymusu fizycznego. Nie znosił rów­nież, by go wąchał czy lizał pies. Odtrącał wszelką ludzką czy zwierzęcą natarczywość uchylając się przed nią łagodny­mi zdecydowanymi gestami, które powodowała nie tyle od­raza co jakaś wiedza. Hieronim nie mógł wszakże odgad­nąć, czy wiadome mu są czy też nie tajemnice, które ukry­wa się przed innymi dziećmi, dotyczące narodzin i przeci­wieństwa narodzin. Łóżko, kąpiel, powiewne ubranie nie miały dla dziecka żadnego uczuciowego znaczenia. Był pierw­szym dwunastoletnim chłopcem, którego zachowanie się wo­bec kobiety nie kryło ani dwuznaczności, ani pytania. Żadne zresztą z dzieł czy tworów ludzkich nie prowokowało u dziec­ka pytań czy zdziwienia. Na widok gigantycznych gmachów Food Society, na widok przejeżdżającej kawalkady Elków* przybranych odznakami budzącymi ciekawość miasta, na wi­dok najbardziej skomplikowanych czy najprostszych maszyn okazywał tak małe zainteresowanie jak osoby znające przy­czyny i skutki. Wydawało się raczej, że jest definitywnie wyeliminowany z tej działalności, jakiej oddają się ludzie z zapałem i niezręcznie, i przeznaczony dla szczególnego lo-

su na który składa się subtelność i powolność i który trud­no było sobie wyobrazić;.. Nasuwała ci się jednakże myśl

0 śmierci.

Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że wspólne życie

1 kimś, kogo nie wzrusza ani miłość, ani przyroda, ani ge­niusz, jest pozbawione wszelkiego uroku. Wystarczy na przy­kład sprawić, tak aby tego nie zauważył, żeby poszkodowa­na ręka chłopca dzięki zręcznemu stosowaniu odżywczych maści upodobniła się w końcu ponownie do ręki, która nic nie ucierpiała. Myliłby się ten, kto by sądził, że niemożliwa jest rozmowa z kimś, kto nic nie wie, nic nie rozumie. Wy­starczy posługiwać się dialektem, który wyklucza słowa pła­skie i wulgarne, czasowniki o podwójnym znaczeniu, prak­tyczne myśli. W tym sposobie wyrażania się nigdy ani jed­nego komunału. Ani słów, aby podziwiać noc lub zachód słońca, pytać, jaki jest najwyższy budynek na świecie czy najsilniejsza stacja telegraficzna. To naprawdę język osob­nika wierzącego, że domy, gwiazdy, głosy ludzkie są równe, język, który nigdy nie pozwoli uczuciom ludzi posługiwać się nim, gdy są kłamliwe. To język ewangelii — ewangelii w po­jęciu Hieronima — bez cudów i poufałości, gdzie zwykła grzeszna para, owłosiona i gadatliwa, ustępuje miejsca parze skąpej w słowa i czystej... Życie dla Hieronima nabierało sensu...

Taka jest historia Bardiniego uratowanego przez mesjasza dziecko.

Tymczasem Fontranges, który pewnej agencji zlecił od­szukanie Hieronima w Stanach Zjednoczonych i wreszcie otrzymał dokładny adres, pod jakimś pretekstem opuszczał Francję i wsiadał na statek w Havrze. Tego dnia padał śnieg nawet na morzu. Żaden delfin, żadna latająca ryba nie ryzykowała wyjścia z wody w tym lodowatym powietrzu. Na Fontranges’a, który miał odporny żołądek, kołysanie wy­wierało wpływ tylko w sferze uczuć, skłaniając go do smut­ku, gdy statek opadał, a do ufności, gdy się wznosił. Nigdy

jego uczucia nie zmieniały się kolejno z tak zawrotną szyb­kością, ani jego uśmiech i mina poważna. Wkrótce wraz z za­padającym wieczorem włączyła się w to latarnia przytłacza­jąc go na przemian zapalającymi się i gasnącymi światłami. Było to zbyt wiele wymiarów dla jego psychiki i wkrótce poprzestał tylko na podziwianiu statku. Był to najstarszy pa­rowiec tego Towarzystwa i nawet odłamki węgla wyrzucane przez komin miały kształt i czerń nienowoczesną, ale Fon- trp.nges, który spodziewał się statku ze stali, był zachwycony widząc na nim tyle masztów i tyle rei. Nie wyobrażał sobie nigdy, że jest tak wibrujący, tak żywy; widział pianę przy dziobie, spienioną smugę w tyle statku; zrozumiał wreszcie, dlaczego poeta arabski porównuje galopującego wierzchowca do czółna; gdyż haprawdę trudno je odróżnić, i za każdym razem gdy czółno transatlantyckiego towarzystwa przechy­lało się, aby zderzyć się z falą, gładził ręką burtę statku, co człowiek winien jest koniom.

Nie można uchylić się bezkarnie od obowiązków ciążących na człowieku. Świat jest bezlitosny dla rzekomych par. Dzielnica zaniepokoiła się wkrótce widokiem więzionego dziecka. Więzionego w swobodzie bez granic; to przestęp­stwo było szczególnie niedopuszczalne.

Nauczyciel pierwszy przypuścił atak. Hieronim lękał się tego niebezpieczeństwa już od pierwszego dnia, gdyż na nie­szczęście szkoła usytuowana była naprzeciwko domu, pośrod­ku jedynych nie zabudowanych terenów w mieście. Wałęsa­jące się dzieci nigdy nie były zmuszone wałęsać się w strefie tak dokładnie penetrowanej przez spojrzenia nauczyciela. Z powodu olbrzymich zdań wymalowanych na różnych fron­tach, Nauczanie obowiązkowe, Gimnastyka obowiązkowa, Pauz a obowiązkowa, budynek wydawał się dwom przyjacio­łom nieustanną groźbą. Jaki pech chciał, że trafili akurat na jedno z miejsc najbardziej obłudnie uświęconych owego

III

118

Szczepu, przed którym umykali, do samego sanktuarium, gdzie rozprowadzano wśród przyszłych ludzi wspaniałomyśl­nie i podstępnie wszystkie wiadomości, których Hieronim

i chłopiec się wyparli, o podziale świata na kontynenty, kon­tynentów na narody, o roli podrzędnej zwierząt i Murzynów,

o wszechwładzy rachunkowości!... W porze gdy dzieci wróci­ły do domów i powtarzały po raz ostatni matce lub siostrze ostatnią lekcję dotyczącą liczby mnogiej, higieny czy histo­rii, Hieronim słyszał, jak ten młody tłum rozbrzmiewa wszy­stkimi z gruntu fałszywymi prawdami wyznawanymi przez ten kraj i pokolenie...

Koń. Konie.

Wtedy dwaj nieuzbrojeni Amerykanie zabili czterdzie­stu Niemców.

Co jest warunkiem koniecznym istnienia świata? Wa­szyngton i Lincoln.

Ten, kto zachoruje na odrę, powiadamia o tym głowę rodziny, kierownika okręgu, Główny Urząd Zdrowia Pu­blicznego...

Z początku chłopca wciągały te prądy, gdy szedł po zaku­py lub na przechadzkę, i uwalniał się z wielkim trudem doprowadzony przez ciżbę aż do ganku, skąd dyżurujący nauczyciel obrzucał go podejrzliwym spojrzeniem. Unikał teraz wychodzenia w godzinach przyjścia*i wyjścia dzieci. Ale ta przezorność nie wystarczała. W pobliżu szkoły kręcił się zawsze jakiś spóźniony, wagarujący czy wyrzucony z kla­sy uczeń, to znaczy uczeń, którego młodość jest szczególnie zjadliwa. W chwili gdy chłopiec wychodził, upewniony, że na ulicy spotka tylko starców, robotników i kobiety i że świat dzięki laickiemu wychowaniu uwolnił się na trzy go­dziny od dzieci, niemal zawsze, w lustrze przeciwnym, wyła­niał się idący mu na spotkanie chłopiec w jego wieku, jego wzrostu, o takiej samej cerze — jego przeciwieństwo. Ten sobowtór zbliżał się z przodu albo z boku, zależnie od tego, czy górę w nim brała już zuchwałość, czy też dziecinna obłu­da i usiłował go uwieść. Hieronim z okna widział odgry­wającą się scenę uwodzenia czy onieśmielania o wiele bar-

7

If

dziej posępną niż scena zaczepiania mężczyzn przez prosty­tutki, które grasowały nocą na tej ulicy. Mały werbownik do stanu dziecięcego ujmował chłopca za rękę, widział, że w jego kieszeniach nie ma ani bąka, ani wiecznego pióra, ani cukru lodowatego i usiłował go znęcić, jak dezertera, perspektywą zabaw, pieniędzy. Miał zawsze przy sobie ma­sę kuszących przedmiotów i czułeś, że kartami do pokera, kostkami do gry nie tyle chce zdobyć chłopca dla własnych łotrowskich planów i satysfakcji, ile dla wspólnoty, dla hi­storii napisanej przez Michaela Evansa, moralności sformu­łowanej przez Juliusa Levinsona, dla tej szkoły wreszcie, skąd dochodziły jękliwe głosy męskie szybujące nad obłud­nym milczeniem dzieci. Rozdrażniony czasami pogardą, ja­ką tamten okazywał dla kulek czy gumy do żucia, popychał chłopca, ustawiał się tak, żeby ochlapać go błotem albo z pe­wnej odległości ciskał weń kule śniegowe umieściwszy w każ­dej kuli, jak prawdziwe dziecko, kamień albo jądro lodu. W szkole wówczas rozlegała się na znak dziękczynienia pieśń narodowa albo psalm przeznaczony na ten dzień. Odgady­wano, że mały łobuziak mści się w tej minucie na naiwnoś­ci i niewiedzy za wszystkich prymusów w klasie.

Czasami wyrzuconych z klasy było dwóch uczniów, jeden usunięty z moralności praktycznej, drugi z geometrii ele­mentarnej, ale obydwaj usunięci do tej samej wolności ogra­niczonej i hałaśliwej. Obezwładniali chłopca, a gdy zacho­dziła potrzeba, krępowali. Otaczali go, osaczali, zmuszali, że­by skakał na jednej nodze, chwytał ponownie równowagę, posługiwał się procą, uprawiał ćwiczenia przygotowujące do wojny i rzezi powszechnej, jakimi są zabawy dzieci, żeby zapalaj małe ognie, które później będą pożarami miast lub podpalaniem ubezpieczonych samochodów, żeby gromadził trzy kamienie brukowe, które później staną się barykadami lub dzielącymi murami, żeby robił miny, które później bę­dą obietnicami, deklaracjami, łzami i miłością. Trzymali go w objęciu, co było dla niego największą męczarnią, gdyż bił od nich zapach, który później będzie wonią alkoholu lub nędzy, aż do momentu gdy przechodziło w pobliżu jakieś

zwierzę, które dawało im większe możliwości torturowania bezbronnej istoty. Czasami jakaś dziewczynka, którą od szko- ly uratował katar lub pranie matki, przystawała na pustej ulicy i przyglądała się chłopcu zwabiona jakimś piętnem bardziej wiekowym niż starość odciśniętym na jego ślicznej sylwetce, na ślicznej twarzy, rozkoszując się jego smutnym wyglądem, podziwiając osamotnienie. Wspaniała perspekty­wa, że będzie mogła kiedyś *upieścić z bliska analogiczny smutek, żyć z podobnym wyobcowaniem, wprawiała ją przy załatwianiu sprawunków w sklepie spożywczym czy u apte­karza w święte ożywienie i odwracała się, żeby się uśmiech­nąć do małego nieznajomego; obserwujący ją z okna jeden z nauczycieli, który wreszcie chciał wiedzieć, jak rzeczy się mają, schwycił chłopca i przyprowadził na dziedziniec szkol­ny. Ten dawny korepetytor z mineralogii uwielbiał, żeby uczniowie podczas końcowego egzaminu konkursowego zda­wali olśniewająco, gdyż zadawał im wówczas pytanie z bu­dowy krzemianów i zbijał ich z tropu, niekiedy na całe życie.

Nie chodzisz do szkoły?

Nie.

Dlaczego? Umiesz wszystko?

Nie.

Ukończyłeś jakąś inną szkołę?

Chłopiec zrobił znak, który mógł uchodzić za potwierdze­nie.

No to się przekonamy...

Dziewczynka poszła za nimi ukradkiem. Stojąc za inkwi­zytorem asystowała podczas tej tortury.

Twoje nazwisko? Wiek? Twoja rodzina? Twoje mia­sto?

Chłopiec nie odpowiadał. Żeby go oszołomić, wystarczy­łoby tylko jedno z czterech pytań, które tamten zadał od razu.

Twój dzienniczek? Nie masz dzienniczka? Mam więc prawo poddać cię natychmiast egzaminowi i jeżeli nie uzy­skasz przeciętnej, odesłać cię do szkoły. Jakie są cztery stro­ny świata?

Dziewczynka miała to w małym palcu. Złożywszy usta usi- I łowala wydmuchnąć je chłopcu jak bańki, a potem wskazać I je palcem. Była to rozgarnięta dziewczynka. Czułeś, że od- I różniłaby północny-wschód, południowy-zachód-zachód... Ale I chłopiec milczał.

Trzy cnoty obywatelskie młodego obywatela Stanów Zjednoczonych ?

Dziewczynka zn&a je równitż. Starała się wskazać je ges­tem. Pierwszy gest polegał na tym, że wypięła pierś i pod­niosła głowę, drugi, że otrzepała z kurzu buciki i włosy, zresztą podejrzanej czystości, trzeci gest zamarkowała dość i niezręcznie w rozgadanym zdaniu, gdyż chodziło w tym wy- | padku o pewną rezerwę w rozmowie. Nauczyciel przyglądał się dziecku z wściekłością jak człowiek, któremu wymyka się zemsta przy pomocy krzemianów; podobna ignorancja udaremniała ją całkowicie. Wyciągnął z kieszeni notes.

Stawiam ci stopnie. Domyślasz się jakie. Przejdźmy I do czytania. Czytaj.

Podał Zarys Samuela Bulla, gdzie opisane jest życie wzo- I rowej rodziny; występki uosabia rodzina spokrewniona. Chłopiec wziął książkę, otworzył, popatrzył bez słowa. Trzy- I mał ją na odwrót, na stronie traktującej o napojach rodzin- I nych, nie myśląc, żeby ją odwrócić. Do głowy egzaminatora I przyszła wówczas okropna myśl, myśl, że to dziecko może I nie umie czytać. Odsunął dziewczynkę — mogła się jej udzie- I lić podobnie straszna zaraza — i pociągnął potwora do ta- j blicy. Kiedy pojawił się Hieronim, zaniepokojony opóźnię- I niem, zobaczył małą główkę, której profil odcinał się na po- I sępnym tle zabrudzonym kredą. Małe usta drżały, rzęsy I trzepotały; to dziecko absolutnie nie było otrzaskane z tym, I aby w cyrku twarzyczkę jego ujmowały w ramy z obydwóch stron sztylety i strzały. Podbiegł do Hieronima.

Kim pan jest? — zapytał nauczyciel.

To nie ma znaczenia.

Pewnie jego nauczycielem.

Jego nauczycielem.

Gratuluję panu. Napiszemy do pana w tej sprawie.

List nadszedł już nazajutrz.

Noc nie upłynęła Bardinlemu spokojnie. Obudziwszy się 1 powodu lekkiego hałasu zobaczył, że dziecko wchodzi do jego pokoju i usiłuje otworzyć okno. Chłopiec rozsunął za­słony, oświetlił go księżyc i pogrążony w tym blasku z za­mkniętymi ' oczami uderzał na ślepo w szyby. Niewątpliwie był lunatykiem. Śnieg na dachach lśnił, pobliska latarnia elektryczna powlekała złotem tę srebrzystość i uwypuklała każdy ruch, postawę chłopfca zajętego odgrywaniem mimicz­nie jakiejś sceny z przeszłego życia, o którym ani Hieronim, ani on nic już nie wiedzieli. Hieronim odczuł zrazu, że jest niedyskretny i obserwował chłopca nie bez lęku, nie bez wyrzutów. Szybko jednak się uspokoił. W tym widowisku nie padło ani jedno wyznanie, które by tworzyło jakąś więź między tym dzieckiem a innymi dziećmi.

Odgadywałeś jedynie, że chłopiec pochodzi z ciepłego kraju i że dawne jego życie upływało w gorącym rozleni­wiającym klimacie i słońcu. Wachlował się przed oszronio­ną szybą osłaniając sobie twarz ręką jak przed zbyt palą­cym słońcem.

Otarłszy z potu gładkie i chłodne czoło zasiadał na wie­deńskim krześle zg sztucznego mahoniu ze swobodą osoby, która opada na fotel na biegunach. Od kominów fabrycz­nych zesztywniałych z mrozu, od placyków obrzeżonych lo­dem, od skamieniałych zasłon — na których tabliczka z na­pisem „Ice”, żeby przyciągnąć uwagę dostawcy, wysławiała jakby obecnie dominujący element — bił na chłopca odblask skąpanej w radości równiny, gdzie krzewy bawełny podsu­wały ku czarnym dłoniom rozpęknięte kule. Ogień w komin­ku zgasł. Chłopiec był na pewno skostniały z zimna — Hie­ronim w obawie przed niebezpiecznym przebudzeniem nie odważał się narzucić nąń pledu — ale szczękając zębami i mając zaczerwienione uszy chłonął wielkimi haustami tro­piki i południe. Podniósł potem jakąś małą. istotę i wziął ją w ramiona. Młodszą siostrę czy ulubionego psa? Tulił ją do siebie, całował — w poprzednim życiu istniały pieszczo­ty pokazywał jej przez okno tę lśniącą bawełnę, potem

w małym pokoju rozpoczynał znowu dawną wędrówkę po rozległej Werandzie, obijając się brutalnie o ściany, które

i!

W

wyrosły mu w przejściu, posiniaczony przez nowe przegro­dzenia dzielące świat. Wrócił w końcu do łóżka i skulił się bardzo ostrożnie z samego brzegu — w poprzednim życiu dzielił z kimś łóżko — a zazwyczaj sypiał pośrodku i leżał bez ruchu. Obok jakiej chorowitej matki, obok jakiego łasko- tliwego nocą ojca kładł się w ten sposób? Obok jakiej star­szej siostry zwykłej odpowiadać kopnięciem na najlżejsze dotknięcia? Bardini słuchał przez chwilę, jak chłopiec od­dycha •— nie był to oddech kogoś przebudzonego ani kogoś śpiącego — a ponieważ podszedł do łóżka, dane mu było poznać twarz nocną dziecka z poprzedniego istnienia. Twarz niezwykle ufną, szczęśliwą; drogie dziecko, które dla Hiero­nima umknęło przed szczęściem; czystą cerę, układ ust, szla­chetność skroni, jedną z tych twarzy, które na skutek ja­kiegoś nieoczekiwanego słowa przeobrażają się całkowicie; i zresztą wkrótce patrzący Hieronim ujrzał, że to się właśnie stało, mimo że żadne słowo nie zostało wypowiedziane. Dziecr ko nagle pogrążyło się w prawdziwy sen, nadprzyrodzona maska opadła z małej twarzyczki i pociągnięte ciężarem prawdziwej samotności osunęło się na środek łóżka, skąd zni- kii ojciec o wrażliwych kostkach, zbolała matka i siostra olbrzymka.

Bardini wtajemniczył chłopca w swoje plany już z same­go rana. Chciał pojechać do Nowego Jorku, uciec przed in­kwizycją, uciec przed szkolą. Pierwszy raz, choć tyle razy już znikał, miał towarzysza, wspólnika ucieczki; fakt, że ktoś drugi przygotowuje to samo umknięcie, że ten postępek w gruncie rzeczy tchórzliwy przyobleka w lojalność i odwa­gę, był dla Hieronima powodem radości, której już nie ocze­kiwał. Jeżeli z okazji śmierci lub zaręczyn jakieś dziecko przygotowuje się w tym samym czasie co ty do śmierci czy zaręczyn, te postępki mogą się stać do zniesienia. Czułeś, że ten młody uciekinier, przejęty swoją rolą, odmładzał oszu­kańczą akcję wolnych dusz przeciwko życiu; przepełniony był taką 'wiarą jak dzieci przemytnika albo takie, które po­magają przemycić narkotyk i pragnąc oszukać policję świa­ta zabawiają się — rodzice, niesłusznie, uważają to za zbęd­ne — wprowadzaniem w błąd nawet domowego kota i drzew.

Hieronim zwykł odjeżdżać bez bagaży, pozostawiał je w ho­telu, jak coś, co wchodzi w skład mebli, książki i ubrania. Walizka jednak była nadal dla dziecka symbolem odjazdu i Hieronim nie ośmielił się zawieść jego oczekiwań. Nauczył się znowu składać spodnie, chować kołnierzyki, podjął cały ten trud, od którego na przyszłość czuł się uwolniony. Na nieszczęście dziecko zaczęło kasłać, kaszlem już silnym, ta­kim, jaki powoduje nocne słońce. Bardini polecił mu się położyć; chłopiec miał gorączkę; wzbraniał się przed pójś­ciem do łóżka, ale czuł się zbyt osłabiony, żeby jechać. Cho­roba atakowała go już podstępnie z radosną gorliwością' jaką wykazuje w stosunku do dzieci, najmniejsze osłabienie odsłania przez swój pośpiech najgorszą ostateczność, naj­lżejszy katar sprawia, że w mroku wije się jego ogon dyf­terytu lub śmierci. Trzeba było rozpakować walizkę, wyjąć piżamę, pantofle. Dziecko cierpiało widząc, że dzięki ubra­niu odtwarza się w pokoju mały więzień tego miasta, ale bezwarunkowa obietnica odjazdu uspokoiła je i uśmiechnię­te ulegało atmosferze odpoczynku jak zaprawie do znik­nięć.

Około północy ktoś zapukał.

Ktoś zapukał wyraźnie trzy razy. To widać wiejący dziś silnie wiatr. Tylko żywioły objawiają się w sposób tak oczy­wisty.

Ktoś ponownie zapukał.

To nie był wiatr. Huragan ucichł do tego stopnia, że Hie­ronim usłyszał owo połączenie delikatnych westchnień, sze­lestu, odgłosu stali i srebra, a nawet trzeszczenie kości i cia­ła, jakie gromadzi zamknięta tama drzwi przed stojącym człowiekiem. Hieronim powziął już zresztą decyzję. Dawno już uwolnił się od lokajskiej, zawsze żywotnej części natu­ry, która nas popycha do telefonu, do drzwi. Czymże jest owo uderzenie do drzwi, zadane przez zabłąkanego nieznajo­mego, wobec uderzeń, jakimi tyle wspomnień, tyle wezwań ugodziło samego Hieronima? To wiara, że szczęście przy­bywa pod postacią spadku, wielkiej wygranej czy śmierci jakiegoś wroga, skłania ludzi do tak szybkich odpowiedzi na wszelkie wezwania... Dlatego właśnie otwierają tak ła-

125

two kominiarzom, inkasentom gazowni, kwestarzom orga­nizacji YMCA. Istotnie tylko YMCA mogła wpaść na taki pomysł, żeby o północy odwiedzać > kogoś, kto nie wierzy,' nie daje, nie kocha. Niech sobie odejdzie.-..

Ale, jakiś silniejszy podmuch wiatru wstrząsnął domem i nadwyrężył zamek. Drzwi uchyliły się Zaledwie, | gość był już w pokoju.

Byi to mały na czarno ubrany człowieczek ograniczone­go formatu woźnych i wywiadowców stowarzyszeń dobro­czynności, których powstrzymać może jedynie łańcuch u drzwi. :

Jestem Deane powiedział. — Wybaczy pan, że przy­chodzę sam. Zazwyczaj towarzyszy mi pani Deańe, skoro tylko otrzymuję zawiadomienie od policji czy szkoły. .Przy­bywam w sprawie dziecka.

I tak w sposób tragiczny zaczęło się iriteńnezżo komiczne z panem Deane.- I

Jakiego dziecka? f

Ale pan Deane odpowiedział tak, jakby Hieronim zapytał

o panią Deane.'

Pani Deańe i mnie zlecono z urzędu opiekę nad zagu­bionymi dziećmi w tym okręgu.

Tu nie ma żadnego dziecka -rfe powiedział Hieronim.

Dziecko obok zakasłało. Pan Deane usiadł na krześle.

Postępuje pan niesłusznie patrząc ¡na mnie w ten spo­sób, drogi panie; Ja sam byłem zagubionym dzieckiem.

Najszczersza prawda, a pani Deane również była zagubio­nym dzieckiem. Bóg zresztą sprawił, że tych dwoje paria­sów stało się szczęśliwą parą, i obdarował ich czterema cór­kami, z których najmłodsza mając piętnaście miesięcy wie już, jaki jest jej adres i troje imion...

Chłopiec zakasłał. Wyczuwało się, że się powstrzymuje, przestraszony głosami; To było naprawdę rozdzierające.

Czy pan by nie chciał, żeby go już dziś wieczorem prze­wieziono do szpitala? — ciągnął dalej pan Deane. — Obser­wuję go z daleka od dwóch dni. Dzieci są dwojakiego ro-

dzaju; takie, które nie kaszlą, i takie, które kaszlą. Może psin dociekać; to-jedyne naprawdę trafne rozróżnienie w sto­sunku do dzieci. On należy do dzieci, które kaszlą... jak mu na imię?

Nie wiem.

Jak pan go nazywa?

««i Nie nazywam go żadnym imieniem, i Pan Deane nie dał się tak łatwo zbić z tropu:

No więc nazwiemy go Jack, jeżeli łaska. To chyba naj­mniej obowiązujące nazwanie dla kogoś, kto wyłania się z życia, w którym nie miał imienia. Nie zgadzam się z moim kolegą du Maine’ em, który zamierza obciążać odnalezione dzieci bardziej charakterystycznymi imionami... Należy więc sprowadzić na nowo małego Jacka do życia osiadłego. Pan go zna. Zechciał pan przez jakiś czas przejąć naszą rolę... Proszę nam poradzić. Czego trzeba Jackowi, żeby więcej nie uciekał?

Pan Deane nie budził antypatii. Było w nim jeszcze mimo wszystko coś | dawnego zagubionego dziecka, w szybkości jego spojrzeń, w budowie zdań... łub być może po prostu coś ż dziecka.

Żeby więcej nie uciekał? Może tylko żeby nie miał po­wodów dó ucieczki.

Pan Deane potrząsnął głową.

Drogi panie — powiedział (widać było, że suche sło­wo pan sprawia mu przykrość i że cierpi nie mogąc tioń dorzucić Smith lub Jones) — proszę nie sądzić, że nie rozu­miem sensu pańskich słów, wiem, co pan chce powiedzieć: Żeby Jack już nie uciekał, powinien mieć po prostu pięk­nych i szczęśliwych rodziców, wygodny, pełen wesołości dom, pory roku nie różniące się od siebie pod względem radości i owoców; na dwadzieścia mil wokoło nie powinno być ani jednej brzydkiej dziewczynki, i zresztą na całym świecie, ani jednego kolegi o zezujących oczach, ulubionych psów z soli- terem,. ukochanych kotów ze skłonnością do histerii, a ro­syjskich królików z wrzodem na wątrobie. Jeżeli moja prze­nikliwość mnie nie zawodzi, usiłował pan zresztą to dla nie­go zrobić- Stworzył pan mu świat, gdzie nie należy nikomu

zdawać rachunków, nikogo obdarzać uśmiechem czy łzami, gdzie pragnienie zastępuje nieustanne poczucie szczęścia, a kult Boga uprzejmość w stosunku do wszechświata... Niech pan uważa, i to z myślą o sobie samym.

Zniżył głos.

Drogi panie, nie wiem, czy pan sobie uświadamia do­kładnie, czym jest dziecko. Pozwoli pan, że ostrzegę pana przed niebezpieczeństwem. Jeżeli przez minutę uzna pan, że to istota równa albo przewyższająca pana, jest pan zgubio- i ny. Każdy dorosły człowiek, który zaczyna badać dziecko jak istotę szczególną, jest zgubiony. Jeżeli pan uzna, że ta i jedwabista skóra, te świetliste oczy, gesty, które wynajdują nowe gesty, te głosy — jedyne głosy nie będące echem, smut- i nym echem, jeżeli pan uzna, że to istnieje samo w sobie, nie bardzo widzę, co pan może jeszcze zdziałać w życiu. I Uwielbianie dzieci to najgorsza herezja. Niech pan pomyśli, I co za parę lat zostanie z pana bożyszcza: człowiek.

Bardini wzruszył ramionami.

Niech pan nie wzrusza ramionami. Jack nie jest wy- I jątkiem. Wśród czterdzieściorga dzieci, które obecnie odda- j no nam pod opiekę, widzę tylko sześcioro, może siedmioro, I jeżeli włączyć Roberta, które mogą być badane bez szkody I moralnej, które nie są archaniołami dziecięcymi, które na- I prawdę robią wrażenie, że są dziećmi ludzi, w których wy- I czuwa się istoty stworzone do pracy, tytoniu, modlitwy, I w rękach których człowiek wyobraża sobie natychmiast ban- I knoty dolarowe i maszyny do pisania... Z tymi sześcioma — I i z Robertem, gdy zajdzie potrzeba — umieścimy teraz Jac- I ka, jeżeli pan pozwoli.

Pan Deane stawał się rozmowny. Hieronim nie przery- I wał mu, należało zyskać na czasie.

Mówię pąnu to wszystko, drogi panie, żeby panu oszczędzić skłonności do buntu, upodobania do nicości, ja­ką powoduje obcowanie z pięknym dzieckiem jak z kimś sobie równym. Ja sam długo z tego powodu cierpiałem.

Z początku gdy objąłem swoje funkcje, skoro tylko znała- ! ziem się w obecności chłopca lub dziewczynki, którzy pieszo przybyli z Alabamy czy Michigan, zatrzymując się nocą przy

128

pojemnikach ze śmieciami, albo pociągiem skuleni na bu­forach, albo ukryci w ogonie samolotów, wszędzie zresztą, gdzie ludzie zostawiają nieco prymitywnej pustki, albo przy­kucnąwszy między dwoma klatkami jakiejś menażerii cze­piając się krat podczas trzęsienia pociągu zatrwożoną ręką, gdyż nie zawsze była poza zasięgiem drapieżników, odno­siłem często wrażenie, że sam jestem oskarżonym, uciekinie­rem, że umknąłem przed dzieciństwem. Koledzy śmieli się ze mnie, sądzili, że dodadzą mi odwagi , mówiąc, że dzieci są jak lwy, że widzą ludzi w skali olbrzymiej. Czułem się jeszcze gorzej z tego powodu. Widziały więc moją bezsilność, nieudolność, niezręczność w skali olbrzymiej. I tylko dzięki pani Deane znalazłem sposób, żeby zetknąwszy się bezpo­średnio z jakimś dzieckiem czuć się jak z kimś sobie rów­nym, przynajmniej równym.

To wszystko zaczynało Hieronima interesować. W każdym razie pan Deane nie odbiegał od tematu.

Naprawdę nie jesteś rozsądny — powtarzała mi pani Deane — że dajesz się tak onieśmielać przez dzieci. Ludzie dorośli zdecydowanie nad nimi górują. Ty górujesz nad obo­jętnie jakim dzieckiem. Czy istnieją epopeje, wynalazki, wojny dziecięce? Czy w muzeach jest choćby jeden obraz namalowany przez dziecko? A obok zwykłych ludzi wy­starczająco inteligentnych i urodziwych — przytaczam sło­wa pani Deane — są wielcy ludzie, gdy tymczasem dzieci wielkich lub wzniosłych możesz szukać ze świecą.

Chłopiec zakasłał. Pana Deane to lekko speszyło. Wiedział dobrze, że zapalenie płuc u dziecka jest dużo ważniejsze niż uzdolnienia do akwareli u człowieka.

Obiecałem więc sobie z okazji nowego uciekiniera zgro­madzić wkoło siebie, aby ich obecność towarzyszyła mi pod­czas przesłuchania, wszystkich wielkich ludzi, którzy słu­żyli ludzkości. Nie są oni zresztą tak liczni, jak skłonna jest sądzić pani Deane, zwłaszcza jeżeli wyeliminuje pan przede wszystkim, co jest nieodzowne, zdobywców. Zapewniam pa­na, że Napoleon czy Atylla nie bardzo mogą być panu po­mocni, gdy styka się pan ze spojrzeniem jedenastolatka al­bo z drobnym rachitycznym ciałkiem, albo z naderwaną mu-

■•‘'ody Bąrdmtago

śzlsi uszną. Ale gdy wyobraziłem sobie, że mam1 obok sie­bie Emersona czy Pasteura, zyskałem Wpływ na' wszystkich moich pensjonariuszy, hipokrytów ćzy lojalnych, świętych czy występnych. Mój pierwszy podopieczny budził wszakże onieśmielenie: był to mały Ralph, który rzucił się z 'dzie­siątego piętra na widok policjanta S który od. werandy dó werandy'przeskoczył aż do kupca krat okiennych.

Mieć obok siebie dwoje dzieci, aby wydać sąd ‘ b jakimś człowieku, cóż za potęga! — myślał Bardihi.

Prawdę mówiąc ■—; ciągnął pan Deane •—Emerson jest mi mniej pomocny niż'Pasteur. Kiedy Stawiam czoło jakie­muś dziecku wspomagany przez kogoś, kto właśnie broni dzieci przed śmiercią na dyfteryt albo na wściekliznę, j czuję j się mimo wszystko silniejszy niż z jakimś moralistą. ’

Dziecko znowu zakasłało. Niepokój, jaki' przejawił pan Deane,-był dowodem, że pomoe Pasteura jest bardziej sku­teczna w stosunku do dziecka zdrowego niż chotego.

Myślę, że nie rozłąca^ 'mnie z tym dzieckiem:1

Nie mogę nic panu obiecać — powiedział pan Deane. — Żadne prawodawstwo nie zapewnia dzieciótn' swobodnego rozporządzania własną osobą. Pomiędzy panem- a nim jest przede wszystkim jego rodzina,: krewni, aż dó piątego Stop­nia, potem pomoc państwa, potem pomoc stanowa, potem fundacja Morgana Hartforda, której'sekretarzami -jesteśmy ja i pani Deane.' Siatka umieszczona poniżej dzieci, które spadają, na szczęście jest. u większości pięter w Stanach Zjednoczonych... Posługuję się metaforą i nie biorę pod uwa­gę małego-Ralpha..-. Ostatnie Słowo: czy poznaje pan Jacka na tych kartach? Pośród moich fotografii; które :<są.' .udo­stępnione całej Amęryce, Wybrałem takie, na których dzieci wydają się do niego podobne. - . rtoi

Rozłożył Dkołó dwunastu zdjęć około1 dwanaściorga dzieci w wieku Jacka i jego wzrostu' sfotografowanych na tle kraj­obrazu, obok osób ćzy ■ przedmiotów, od których te; dzieci uciekły .w parę tygodni czy w parę; dni później;^ dziecko,' które uciekło od trochę garbatej i trochę zezowatej młod­szej siostry; dziecko, które uciekło od zachwycającej starszej- siostry, zwyciężczyni .w mistrzostwach pingpongowych;1

dziecko przebrane za markiza, które uciekło od mieszkania I meblami chippendale; inne znowu, które uciekło od kucy­ka, kota, papugi — papugi znającej jego imię. Dziecko na fotografii 1 zakładu dobroczynnego, które uciekło od trzystu dzieci. Dziecko podobne do Jacka było starsze od praw­dziwego Jacka. Hieronim myślał z wdzięcznością o tym Jac­ku, który i inając około dwunastu lat znalazł sposób, aby cofnąć się wstecz aż do centrum dzieciństwa i do niego.

. Zresztą wszystkie te zdjęcia budziły w nim nieco szacunku i przyjaźni, jaką obdarzał Jacka. Byli to pionierzy tak ogrom­nej miłości życia, że najmniejsze' doświadczenie- musi wy­wołać wstręt, zawodnicy biegu w próżnię, i Hieronima pa­trzącego na te łagodne twarze ogarniał wstydy że bieg ten rozpoczął tak późno, w okolicznościach uprzywilejowanych, trochę tchórzliwie, wypchany banknotami i bezwzględnością, wówczas gdy te małe istotki rzuciły się weń z całą łagod­nością i z jednym pudełkiem konserw i w pierwszym lesie, zakrwawiszy sobie paznokcie, straciły całe godziny, aby je otworzyć. Uświadamiał «obie to wszystko, co wyezuwał nie­jasno w obecnośoi, samego Jacka. Swoją nikczemność, żenie chciał już być człowiekiem. Idiotyzm swojej choroby prze­rażająco pięknej u dzieci. Jeśli czekałeś przeszło trzydzieś­ci pięć lat od .chwili urodzenia, żeby oświadczyć, iż jesteś wrogiem j życia, to dowód, żerjesteś doń stworzony; a cała ta łatwa, ucieczka wydawała: mu się teraz sztuczna i banalna. Z zawiścią i pokorą patrzył na małe olśniewające czoła, gdyż tych synów nocysfotografowanowpełnym słońcu, na dziew­czynki, których buzie w dziewiątym roku życia wyrażały już tylko -samo piękno, dłonie samą czułość, oczy samą po­gardę,:, |äjq r S-;/ ¡JTIßii tyf.AĆl .¡uhsis

Na jednym, ze zdjęć, bardziej pożółkłym niż inne, widział torg dziecka odrzucony do tyłu, usta zaciśnięte, oczy groźne, obraz prawdziwego buntu.

To żart —. powiedział 'pan Deane. — To ja w dniu kiedy przyjęto; mnie do Zakładu. Moich rąk nie widać, bo sfotografowano mnie siłą... Widzi pan, jak można u nas przeistaczać włóczęgostwo i nienawiść... Kiedy odda nam pan Jacka?

Hieronim wyciągną! rękę do pana Deane. Łatwo będzie oszukać tego naiwnego człowieka.

Jak pan przyjdzie następnym razem — powiedział. — Gdy minie mu katar.

Mogę go zobaczyć?

Skwapliwość pana Deane nie była pozbawiona uroku. Po­zostawał nadal zamkniętym w swoim ciele widmem małe­go chłopczyka chętnym do zabawy z chłopczykiem, jakim był jeszcze Jack.

Jeżeli pan sobie życzy.

Ale skoro tylko weszli do pokoju, pan Deane wydał okrzyk. Łóżko było puste, z klatki schodowej docierał silny prąd chłodnego powietrza, a na dole rozległo się trzaśnięcie drzwiami.

Była to replika, okrutnie szybka, pościgu z ubiegłego mie­siąca na promenadzie wzdłuż Niagary. Śnieg także padał. Każdy podmuch wiatru hamował kroki, stanowiąc dokładną przeciwwagę twojego ciężaru. Chłopiec musiałby mieć nad­ludzkie siły, żeby zapuścić się daleko podczas tej nawałni­cy. Czy włożył buciki? Hieronim przypominał sobie teraz, że widział płaszczyk wiszący w przedpokoju. Pan Deane poszedł na prawo i słyszało się już, jak wśród mroku i za­wieruchy szuka sam siebie. Żadnego śladu. Hieronim szedł w samym środku strefy cienia przechodzącej daleko poza domami jeszcze oświetlonymi, biegnącej przy domach wy­gasłych, a nieraz tuż obok ścieków wypełnionych roztopio­nym błotem. Czy włożył buciki? Gdzieś szczekał pies, ostat­nie echo przejścia dziecka. Pasma darni, wzgórki piasku po­kryte śniegiem przypominały świeże groby, niekiedy same ciała, a jeden tak bardzo ciało dziecka, że Hieronim poma­cał go dłonią wzbijając ze zbutwiałego drzewa i przegniłych liści won, jaka wyłania się ze stuletniej mogiły. Godzinę tak szukał pragnąc ostatecznie usłyszeć rozdzierający kaszel. Ci­cho, po śniegu, przeszli wracający, ze ślizgawki ludzie, a je­dynym odgłosem był dźwięk stalowych łyżew zawieszonych na ramieniu. Istotnie widzieli jakiś kształt wślizgujący się

tam, do korytarza tej fabryki. Myśleli, ze to pies czy lis. Dziecko? Być może. Ale jeżeli dziecko, to na czterech ła­pach, i które kładło się co dziesięć metrów na śniegu.

Właśnie w tym korytarzu Hieronim znalazł chłopca. Trze­ba było naprawdę mieć w pamięci rozmiary dziecka, żeby odgadnąć, iż uciekinier może się zmieścić za tymi maleńki­mi drzwiczkami. Leżał skulony; na tej tak niewielkiej wy­sokości upadł w taki sposób jak pokonani alpiniści; na roz­chylonych ustach gromadziły się płatki zmuszając go do sma­kowania śniegu, który pozbawił go sił. Chłopiec miał oczy zamknięte, twarz ludzi o wyłupionych oczach. Dzidy, strza­ły zimna dosięgły go również; cały był jedną raną, a jego bladość miała równie sinawy odcień jak biel śniegu... Nie było mowy, żeby wrócić do miasta podczas tej zamieci. Hie­ronim trzymając dziecko w ramionach podszedł do jakichś drzwi, otworzył je. Ogarnęło ich wielkie lśniące ciepło i osło­niło nagle, byli bowiem w samej hali maszyn. Nie ciepło ludzkie skażone u podstaw, ale czyste ciepło żelaza i stali. Między wałami korbowymi, kołami, silnikami otwierała się droga, aleja, i prowadziła do polanki, gdzie Hieronim poło­żył chłopca na swoim płaszczu. W budynku tym panował taki ład, schludność, bezpieczeństwo, że nie pomyślał wcale

o przywołaniu ludzi. Wszystko było lekcją dyskrecji, właś­ciwego zachowania, sumienności. Każda maszyna pracowała z minimalnym hałasem, ale z własnym hałasem. W tej sali mechanoterapii dla olbrzymów wszystko wydawało się obli­czone tak, żeby dla dobra dziecka zagłuszyć złe odgłosy świata: odgłosem frezarek głosy nauczycieli, wydmuchem zaworów oszczerstwa i kłamstwa, hałasem przekładni zęba­tych obliczanie sekund i czasu, tarciem kół pasowych na­wet sam szum Niagary, żałosną rozrywkę ludzi. Wszystkie te wolne i nieprzymuszone ruchy, których powiększone cie­nie rysowały się na ścianach i szybach, i sploty pozbawione rozwiązłości brały naprawdę rewanż na skąpej i zaborczej aktywności ludzkiej. Ach, gdybyż dziecko zyskało więcej mocy i życia ukształtowane na wzór tego rytmu, oswobo­dzone od siły odśrodkowej, która ożywia nas wszystkich. Za pomocą tego systemu, najłagodniejszego i najzacniej-

siego systemu, którym ludzie pogardzili w stosunkach mię­dzy sobą, systemu pasów transmisyjnych, maszyny przeka­zywały sobie z pominięciem wdzięczności i niewdzięczności, przymusu i uprzejmości płodry i nieruchomy napęd. Ach, gdybyż można osiągnąć go choć przez chwilę —j może za pośrednictwem tych krążków linowych o różnych średni^ cach, które odgrywały jakby w tym świecie rolę błaznów lub powierników —< jakich sprzymierzeńców zyskałoby Się wśród tego stalowego ludu przeciwko Deane’om i Morga­nom Hartfordom, przeciwko dzieciom nie zagubionym i prze­ciwko rodzicom zawsze zmobilizowanym w centrum rodzin, a dzięki pogardzie, z jaką traktuje on nasze prawa, przeciw­ko wszystkim konwencjom świata! Na dworze: padał śnieg jak :na Gwiazdkę. Dla bardziej nowoczesnych narodzin1 ta maszynownia była naprawdę wymarzoną stajenką, a po­chylenie nad twoją głową wielkich zadyszanych ciepłych młotów było równie łagodnei jak obecność osła i wołu. Chło­piec otworzył wreszcie oczy. Przez chwilę wydał się jakby zdziwiony tą wizją nie ze świata, spostrzegł Hieronima i uspokojony pogrążył się w kontemplację widowiska wresz­cie .rozumnego i dobrego. W zharmonizowanym hałasie wy­dobywającym się ze skóry i stali, z zębatych kół stalowych i. kół; miedzianych wszystko miało walor ciszy i bezruchu. Tylko w tym świecie, jedynie w tym świecie nie kryła się żadna groźba, przeszłość, przyszłość, tego potrzebowali oby­dwaj, i chłopiec usnąŁ1

Tymczasem Fontranges; którego rodzina nie zabiegała już nigdy więcej o wizę dyplomatyczną, od kiedy Filip Piękny spotkał się z odmową, gdy zamierzał udać się z misją do Turyngii, i nad którym pastwili się wszyscy naczelni celni­cy w Nowym Jorku, znalazł spoSób, aby nigdy nie dziwić się i nigdy nie irytować tym, z czyni stykał się w nowym kraju. Sposób prosty: wystarczało uważać, że Stany Zjed­noczone nie są narodemi, ale kasynem, klubem. Gdy patrzy­łeś z tego punktu widzenia, wszystko się wyjaśniało, wszy­stko stawało się zrozumiałe i godne podziwu. Przede wszy-

stkim trudności związane i przekroczeniem granicy i odej- sfeiè niektórych towarzyszy podróży, których Fontranges obdarzał szczególną sympatią, to wszystko dość dokładnie odpowiadało formalnościom, jakich wymagały niektóre pod­rzędne kluby na bulwarze de la Madeleine i ulicy Boissy- -d’AnglaS. Arogancka duma, że są Amerykanami, jaką oka- zują: niektórzy Rodêzyjczÿcy i MołdaWianie, którzy wylądo­wali poprzedniego dnia, jest drobną wadą doskonale znaną u członków klubu, nawet u członków klubu Jockey. Jakiś tam Bełi Levy może mówić per ty Hoovérowi, natomiast jest rzeczą zupełnie codzienną, że członkowie Jockey klubu, wy­brani raiio, przywołują po imieniu maître’a d’hôtel. Prohi­bicja nasuwa na myśl zarządzenie danego klubu, gdzie pije sie tylko wina właścicieli winnic, którzy są jego członkami. Wielka obfitość'odznak narodowych, pieśni narodowej ko­jarzy się : z ■ odznakami klubowymi, pieśniami klubowymi. Walka drapaczy chmur z wieżą Eiffela to rywalizacja klubów. Polityka : amerykańska, szczyt nielogiczności, rozpatrywana z tego punktu widzenia staje się samą logiką; polega ona na zastępowaniu w całym świecie narodów przez kluby, a Li­ga Narodów dlatego jest wielkim wrogiem Ameryki, że Li­ga Narodów jest właśnie klubem, pozornie bardziej otwar­tym,: ale w istocie o wiele bardziej zamkniętym... A zatem Fontranges przemierzając w pulmanie na ukos Nową Anglię okazywał; tę' samą. uprzejmość swoim sąsiadom miliarderom co Murzynombzi obsługi;, mieli oni wszyscy szczególną cechę klubu, amerykański. akcent, byli równi... Niekiedy jednakże jakaś, piękna młoda'kobieta, zaintrygowana jego wiązanym krawatem, przyglądała mu się uważnie przesyłając przecią­głe czyste spojrzenia, które oczywiście były nie spojrzenia­mi- klubowymi,- ale patriotycznymi' i narodowymi;

)j ; IV

Czy nie uważasz, że istotą twojego cierpienia jest du­ma? — zapytał Fontranges.

Co pan nazywa dumą? — odrzekł Bardini.

ÆÊÊ

Znajdowali się na pokładzie statku odwożącego ich do Francji, wyciągnięci jeden obok drugiego. Obydwaj samotni. Chłopiec odzyskawszy przytomność odzyskał zarazem pa­mięć, przypomniał sobie poprzednie życie, wymienił nazwi­sko rodziców, nazwę miasta. Pan Deane wybadał go najpierw z pomocą Longfellowa i de Lafayette’a, potem sam jako bez­sporny zwycięzca. Towarzyszył Hieronimowi na dworzec. Uściskał go.

To nie wymaga wyjaśnień — powiedział Fontranges.

Duma to sprzeciw wobec tego, co powinno przeniknąć do naszego umysłu, pokrzepić go. W ciałach są komórki, do których słabo dociera krążenie ogólne, żyjące życiem indy­widualnym, zniechęconym. Krew z arterii budzi w nich wstręt, następnie krew z żył, następnie nawet opar krwi. który nie posługuje się żyłami. To są komórki dumne.

Czy przeprowadzałem głodówkę? — zapytał Hieronim.

Wiesz dobrze, co chcę powiedzieć. Duma nie jest próż­nością. To obrzydzenie, jakie budzi świat, wstręt do nasze­go sposobu życia, ucieczka od naszych zaszczytnych stano­wisk, to straszna skromność. Czy jesteś dumny, że jesteś człowiekiem?

Nie — odrzekł Bardini. — Nie wiem jednak również, czy życie w ciele jakiejś innej istoty przepełniłoby mnie du­mą.

W chwili gdy wyłaniając się spośród karłowatych wiązów i leszczyny ugodzona w splot stawowy ostatnim promieniem słońca, który na tym wrażliwym miejscu zostawia bezbożne piętno, pojawia się idąc niespiesznie łania, z towarzyszącym jej jelonkiem — pręgi na jego' skórze każą sądzić czułej matce, chociaż dochowała wierności, że jest on nieprawym pomiotem jakiegoś wielkiego nieznanego jelenia — dając uszeregowanym w jednej linii myśliwym, których strzelby unoszą się w górę, świadectwo niewinności zwierząt — Fon­tranges nie ośmieliłby się nigdy powiedzieć, że nie zgodziłby się na taki pełen godności los. Poczuł się urażony bluźnier- stwem Bardiniego. Być’ skromnym jako łania, jako jelonek to jednak posuwać dumę za daleko.

Istnieją jeszcze inne rzeczy poza istotami żyjącymi, Hieronimie.

To jeszcze gorsze. Emfaza świata fizycznego budzi we mnie wstręt.

Są dzieci. Jest ów mały chłopczyk, który cię uzdrowił.

To nie było dziecko.

Są wielcy ludzie.

Nie ma wielkich ludzi. Straciłem całkowicie wiarę w moich kolegów. Nie nadejdzie już ten, który uwolniłby człowieka od człowieka. Minął czas naprawy, która by lućlz- kość przemieniła w plemię całkowicie przewyższające ludz­kość. Nikt tak jak ja, mój drogi ojcze chrzestny, nie stawiał na geniusz. W młodości genialnym ludziom poświęciłem cały czas, który mógłbym spędzić z kobietami. Z nimi miałem randki, z ich powodu cierpiałem. Ale nasze związki od po­czątku cechowało pewne nieporozumienie co do znaczenia słowa geniusz. W istocie nie ma ludzi genialnych. Sam mi to 'wyznałeś; zetknąłeś się wśród wilków i bekasów z poje­dynczymi okazami, które wyodrębniały się z plemienia wil­ków i bekasów dużo bardziej niż obojętne jaki człowiek z ple­mienia ludzi. To zwierzę stanowiło przegrodę, drabinę, dzię­ki której jakiś nowy instynkt wzbogacał dozę już nabytych instynktów. Taka drabina u nas nie istnieje. Ludzkość zło­żona wyłącznie z geniuszy byłaby po prostu ludzkością poz­bawioną idiotów. Tak samo niemal wstydzę się siebie jako Bardini co jako Dante czy Claude Bernard.

Kiedy widzimy Delavigne’a idącego wolno wzdłuż bulwa­ru witanego przez tłum wielbicieli, z Messeniennes pod pra­wą ręką i Marino Faliero pod ręką lewą — te dwie książki uniemożliwiają mu przeglądanie innych książek w skrzyn­kach bukinistów — który nagle schyla się, gdyż Messenien­nes upadły na ulicę, bo poeta wyciągnął ręką do Barbiera, drugiego ulubionego geniusza Fontranges’a — zaś Barbler nagle unosi głowę i namiętnym spojrzeniem wodzi za hrabią de Bonneuil na gniadoszu, gdyż właśnie przed chwilą stwo­rzył postać Korsykanina o płaskich włosach, wypowiedź Hie­ronima na temat geniuszu wydaje się nierozważna.

7

ff

Duma polega również na tym, że człowiek nie chce zdawać rachunków. Życie rodzinne jest błogosławione, gdyż to nieustanna spowiedź. Jeżeli nie zniosłeś nawet Stephy, mimo że nie zadawała ci nigdy pytań, mimo że nie wiedziała, kim jesteś, to dlatego że obecność kobiety, ciało kobiety, mil­czenie kobiety są wieczną inkwizypją. Tylko to dziecko w twoim życiu nie domagało się od ciebie żadnych rachun­ków... Dlatego je kochałeś ... Czy to prawda, że próbowałeś być- służącym?

Dwa razy —odrzekł Hieronim — mężczyzny i kobiety.

Wszyscy zarozumialcy tak kończą, I to, nie dało ci za­dowolenia?

Z początku. Czyścić buciki aż do doskonałości, podawać najlepsze kremy i najlepsze wełny, sprawiać, żeby‘łóżko kogoś innego oblekała zawsze biała i'dobrze naciągnięta bie­lizna pościelowa, żyć jako demiurg czyjegoś obojętnego ist­nienia, ale które ci oszczędza wszelkiego wglądu w twoje własne istnienie, usuwać każdą nadpękniętą filiżankę, każ­dą sztukę bielizny trochę nieświeżą, wszelkie niezdrowe po­żywienie od istoty zresztą nieciekawej, ale której nic już nie kala, wstając i kładąc się przed nią jak słońce ludzkie; ito, mi przez parę tygodni odpowiadało. Zadowolony byłbyś z klamek przy moich drzwiach, do Phrinoxu dodawałem; proszę wyobrazić sobie, parę kropel Brillantolu. Były lśniące. Ale wykonując te wszystkie twórcze gesty, które są gestami służącego, tak nagle człowiek staje się bogiem: swojego pa- na! . „ulo-tr o<jvjjibi y.misbr« •.. [

Mogłeś być służącym kogoś innego niż człowieka.

Widzę, dokąd zmierzasz. Służącym Boga. \

Dlaczego by nie? Nie wierzysz w Boga?- . . ■ .

Czy ja istnieję? Czy Bóg istnieje? ,

7 O co chcesz się' założyć?

Fontranges ujął łagodnie rękę Hieronima. ,.<v . aj

Proszę się nie obawiać. Odpowiadam za siebie.

Nie obawiam się nawet o .ciebie, Hieronimie. Wiem aż za dobrze, że kara boska jest. niewidzialna. Na tym polega jej wielkość. Nie dotyczy ani naszego szczęścia, ani sumie­nia. Jest milczeniem Boga.

Fontranges umilkł potem, ale nie chowając żadnej ura­zy, Horyzont przejaśniał się od strony Azorów. Wyskaki­wały morświny i latające ryby, których nie widział płynąc w tamtą stronę. Pochylił się, żeby popatrzeć na delfina w słońcu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Giraudox Jean KŁAMSTWO KIK
Giraudox Jean ZUZANNA I PACYFIK KIK
BELLA Giraudoux Jean
Roberts Jean Marc OBCE SPRAWY KIK
Mitologia Egipska pokaz slajdów przygotowany przez Adriannę Kik i Kamilę Heiman
Gościnny René, Jean Jacques Sempe Joachim ma kłopoty Przygody Mikołajka
4 Przygotowanie półfabrykatów
Przygotowanie PRODUKCJI 2009 w1
6 Przygotowanie obiektu i budowy do robót montażowych
jak przygotowac i przeprowadzic pokaz kosmetyczny1
Przygotowanie i podawanie lekow
przygot do zab asept wykład II rs

więcej podobnych podstron