Cayrol Jean OBCE CIAŁA WPŚ

Jean Cayro

Obce ciała

Miałem zawsze we własnym ciele jakieś obce ciała. W-trzecim roku życia była to igła, którą połknąłem; wy­szła pewnego dnia przez udo, jakby mi nagle wyrósł cierń. Moi rodzice bardzo się zlękli i nie mieli odwagi wyciąg­nąć sterczącej igły. Scena ta rozgrywa się oczywiście na wsi: igły się tu ceni; wpięte były według wielkości w ka­wałek filcu. W końcu igły rdzewieją i nikt już nie może ich wyciągnąć.

Kiedy miałem siedem lat, w moich jelitach usadowił się tasiemiec; było z nim mnóstwo kłopotów. Marniałem w oczach; na wsi to zły znak: zwierzęta nie powinny się mieszać do ludzi. Pożerałem ogromne porcje i nie było z tego żadnego pożytku. Babka patrzyła na mnie jak na jakąś nieznaną istotę i nie spuszczała ze mnie oczu, kiedy pochłaniałem dwa lub trzy talerze zupy, choćby ją zdjęto prosto z ognia. W czasie posiłku żarłocznej bestii wszyscy otaczali. mnie kołem. Policzki wciąż miałem zapadnięte. Tasiemiec znikł tak samo, jak się pojawił; zdaje się, że odprawiano zbiorowe modły. Wtedy zacząłem mniej jeść i przytyłem na nowo. Babka kiwała głową i zaciskała dło­nie tak, że stawały się zupełnie białe. Niewiele zresztą używała tych dłoni z powodu reumatyzmu: najmniejszej rzeczy nie mogła wziąć w rękę. Od czasu do czasu robiła na drutach; ale po pewnym czasie nagle — trach! — jeden palec jej puchł. Wówczas zaczynała mu się przyglądać mlaskając językiem o podniebienie, by dać wyraz swemu

niezadowoleniu. Dumna była jedynie ze swego małego palca, który zawsze był tak samo kształtny. Posługiwała się nim, by dłubać w uchu lub w upiętych do góry wło­sach.

Kiedy miałem dwanaście lat, w krtani utkwiła mi osa którą połknąłem razem z łyżeczką waniliowego kremu.’

O mało nie umarłem. Ale moja babka miała jakieś ziele które powodowało natychmiastowe wymioty. Osy już nie było, Wedy zjawił się doktor. Poczuwał się do obowiązku oznajmić, że brak mi czerwonych ciałek krwi. Moi rodzice nie mieli pojęcia, na co się może przydać posiadanie tych dziwnych czerwonych ciałek. Może im się zdawało, że to jakieś drobne, wrogie człowiekowi stworzonka, których, głównym zajęciem jest walka z innymi ciałkami, nie ma­jącymi tego samego koloru. Ja wyobrażałem sobie zaciekłe boje między zastępami mrówek czerwonych i czarnych; miałem we wnętrznościach pole bitwy usiane nieprzeliczo­nym mnóstwem trupów. Sam słyszałem, jak ciotka Sakwa (nazywano ją w ten sposób, bo miała w spódnicy wielkie kieszenie, do których pakowała najrozmaitsze swoje rze­czy: naparstek, jakieś leki, klucze czy ząbek czosnku) — otóż sam słyszałem, jak ciotka Sakwa mruczała: „Zmar­twienie z tym chłopakiem, brzuch ma jak mrowisko.”

Wieczorem podniosłem podołek koszuli i przyglądałem się tej mlecznobiałej i gładkiej w dotyku części mojego ciała: wydawała się spokojna. Przesunąłem ręką po skórze: nie czułem nic niezwykłego. Tego wieczora ciałka nie wojowały ze sobą. Miałem jednak dość smutne wyobra­żenie o moim ciele, ciele nawiedzanym przez niewidzialne istoty: byłem zwierzęcą norą, kretowiskiem, gniazdem os, tylko głowa wydawała mi się spokojna, podobna do głów innych ludzi. Miałem wprawdzie wszy, ale któż ich nie miał w szkole? Z wszami łączyły nas w pewnym sensie stosunki zażyłe, nikogo nie przerażało, kiedy wyczuwał je pod palcami, niby ruchome ziarnka zboża... a przecież jeśli coś wymagało troskliwych zabiegów, to właśnie moja biedna głowa!

Kiedy miałem piętnaście lat, po wypiciu w towa­

rzystwie dwu koleżków zawartości flaszki musującego wina (był to dzień wielkiego jarmarku na świętą Urszulę), założyłem się, że połknę złotą rybkę, którą wygrałem i z którą nie wiedziałem, co zrobić. To było okropne. Przez szereg dni miałem w ustach smak rzecznego mułu. Po­żerałem ciastka, cukierki, ogromne kulki ugniecione z Chle­ba — nic nie pomagało. Poprosiłem wówczas rodziców — po raz pierwszy w życiu mi się to wtedy zdarzyło — by mnie któreś z nich pocałowało: „Powiedzcie, czy czuć mnie rybą.” Ale rodzice mieli co innego do roboty niż mnie obwąchiwać. Smak ten ulotnił się nagle pewnego ranka, kiedy prowadziłem traktor. Przyszła do mnie moja dziewczyna, żeby przejechać się ze mną na traktorze i ofiarowałem jej moją pierwszą bruzdę. Potem, nabiera­jąc odwagi, począłem krążyć wkoło po zoranej ziemi. Na­gle zjawił się dziadek z czapką groźnie przekrzywioną i zawołał: „Może już dosyć tej zabawy w taksówkę na skibach? Już ja ci urządzę rozrywki!” Moja ukochana zeskoczyła z traktora równie czerwona jak dziadek i uciekła. Zostałem sam, pełen wstydu, że przyłapano mnie na niebezpiecznych ćwiczeniach prowadzenia zarówno trak­tora jak spraw miłosnych. W ten sposób poznałem tę praw­dę, że nie należy mieszać roboty z zabawą; szybko zresztą

o niej zapomniałem. Robić wszystko w swoim czasie — to w rezultacie nigdy nie mieć czasu.

W tym samym roku połknąłem dwa własne zęby, co by­ło następstwem drobnej bójki po zabawie wiejskiej. Przełk­nąłem je ze stoicyzmem, nie zwracając uwagi na krew spływającą mi po wargach. W walce, w jaką się wdałem, nie chodziło bynajmniej o jakąś zbyt rozrywaną tancerkę. Nic podobnego: broniłem honoru mojego starego. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy i ostatni w życiu. Szukał ze mną zwady Kusy Janek, ten, którego przezywano Pająkiem z racji długich do niemożliwości rąk i* nóg. Miał krótki okrągły brzuch, był blady jak miąższ kasztana. A włosy zwijały mu się jak cykoria. Kusy Janek oświadczył mi: „Twój stary lubi młode cizie, widziałem, jak chciał pode­rwać jakąś dziewczynkę.” W pierwszej chwili ten wyczyn

ojcowski napełnił mnie dumą, potem jednak, kiedy lu­dzie zaczęli się śmiać, zawrzałem gniewem: „A ty nie wiesz, jak się do tego zabrać, nie masz delikatności w rę­kach, jesteś subtelny jak słoń.” Wymierzyłem mu pierwszy cios pięścią w podbródek miękki jak wole; oddał mi, co mnie zdziwiło. Walczył czając się i szukając moich sła­bych punktów. Podbiłem mu oko. Miał coraz krótszy od­dech, mruczał coś pod nosem, wyglądał jak stary zasko­czony znienacka świerszcz. Potem zaczął powtarzać do ota­czających nas widzów: „Nie przejmujcie się, chłopaki, nie przejmujcie się.” I właśnie w tej chwili rzucił się na mnie. Popełniłem błąd, bo chciałem zdjąć piękny krawat w czerwone i brunatne cętki. Jego chuderlawa pięść wy­lądowała na moich wargach. No i stało się: straciłem dwa zęby. Przesunąłem językiem po dziąsłach: były wilgotne i gorzkie. Krew płynęła jak z nie dókręconego kranu; ko­szulę miałem zaplamioną. Wówczas wymierzyłem mu po­liczek. Walka nabierała innego charakteru. Policzek jesz­cze bardziej go poniżał. Zdumiało go to. Spodziewał się nowego ciosu pięścią, a tymczasem szeroko otwarta dłoń tłukła go po drobnych policzkach. Nagle walka ustała. Wielkim ogniem płonęła stodoła pełna bel słomy. Trzeba się było nią zająć.

Pół roku później byłem w piwnicy i rąbałem drzewo, pachnące drzewo barwy jasnego tytoniu, pień cedru ścię­tego z powodu starości. Miałem wprawę we władaniu sie­kierą. Uderzałem celnie, ale jakaś drzazga trafiła mnie w lewe oko. Bez słowa wróciłem do kuchni i sam nie wie­dząc czemu podstawiłem twarz pod kran. Ale babka czu­wała. Ujęła moją głowę w palce, jakby to była główka kapusty, starannie obejrzała mi twarz i stwierdziła, że mam przeciętą powiekę. Dźwięczy mi jeszcze w uszach jej głos: „Kiedy coś chce wleźć do oka, to znaczy, że człowiek nie może spojrzećj prosto w oczy.” Nie straciłem jednak oka, przynajmniej nie od razu. Powiedziano mi, że jestem niezdara i gamoń. Zabroniono mi wykonywania robót, dla których nie .mam dostatecznego „zrozumienia.” Zostawiło mi to poczucie krzywdy na całe życie. Niełatwo zapomi­

nam swoich uraz. Po kryjomu zacząłem jednak znowu rą­bać drzewo i obciosywać polana. Babka wpadała w za­chwyt, że jej zapasy drzewa wcale się nie zmniejszają. „Dobrze żyję z Panem Bogiem, dlatego mnie szanuje.” W piwnicy, gdzie spędzałem długie godziny pośród kotów i starych garnków do przechowywania tłuszczu, zagłę­białem się po uszy w moim królestwie. Był tam basen do prania, którego nikt już nie używał; ze źródełka sączyła się do niego czyściutka oleista woda tak klarowna, że musiałem wrzucać do niej jakąś gałązkę, by się przekonać, czy basen się napełnia.

Ni stąd, ni zowąd zamieszkała z nami jakaś kuzynka, której nie znałem. Nie dowiedziałem się nigdy, jakie ugo­dy poprzedziły jej wprowadzenie się do nas, jakie tajem­ne konszachty i porozumienia. Zdaje się, że rodzice dosta­wali za to zapłatę w postaci jednego wieprza co roku. Czuła się u nas swobodnie, od pierwszego dnia zaczęła mnie tykać i kiedy tylko jej to było wygodne zmyślała jakieś wspólne wspomnienia z dzieciństwa. Nie przeczy­łem temu. Nie pamiętałem nic z mojego dzieciństwa, żad­nego, choćby najdrobniejszego szczegółu. Moja matka bra­ła dzieci na wyżywienie; to była jej specjalność. Przywo­żono je jej aż z Paryża i Opieka Społeczna traktowała ją jako osobę bardzo solidną i ze wszech miar godną pole­cenia. Co parę miesięcy zmieniałem brata lub siostrę. I matka nie zajmowała się nami, musieliśmy sami dawać sobie radę: cudze dzieci absorbowały ją całkowicie. Toteż cieszyłem się, że dziewczynka z takim talentem i wyobraź­nią, jak moja kuzynka, użycza mi tak przyjemnych wspo­mnień.

Myszka S takie miała przezwisko — stwarzała mi od nowa dzieciństwo na swoją modłę. Usta jej się nie zamy­kały. „Cóż za terkotka!” — powtarzał zniecierpliwiony i zawojowany kompletnie mój ojciec. Myszka znała nasz dom lepiej niż ja. Mówiła babce: „Ależ nie, twoje okulary są w drugiej szufladzie w szafie po lewej stronie”, albo: „Dawno już nikt nie używał tych dwu kłębków białej weł­ny, co leżą w oszklonym kredensie za kieliszkami do li­

kieru, mole je zjedzą.” Ostrzegała, że w szynce, trzeciej od drzwi, brzeg kości całkiem już zzieleniał. Sygnalizowała, że w ułożonych jedna na drugiej ściereczkach na czwar­tej od góry są już plamy rdzy.

Miałem jej za złe, że tak bezceremonialnie wdziera się w moje życie. To ona pierwsza odkryła mój skarb ukry­ty pod płytą posadzki przy drzwiach: kilkanaście oszlifo­wanych krzemieni. Słyszę ją jeszcze, jak mówi:

Ależ tak, pamiętasz przecież, osiem lat temu, na świętego Huberta, ciepło było jak w lecie. Ktoś nam po­wiedział, że w lesie jest łania. Mały Tarpion spotkał ją na drodze do Bagien. Ja szłam przodem. Tyś się bał. Prawda, że się bałeś? Coś się ruszało w zaroślach, a tyś mówił: „To łania, słuchaj, to łania.” Kazałam ci być cicho. Wiesz prze­cież, że masz zły zwyczaj, żeby mówić za dużo. Mały Tar­pion szepnął mi do ucha: „Ona ma na głowie coś okrągłe­go i złotego, co błyszczy...”

Myszka przerwała z westchnieniem, a potem mówiła dalej:

Przed tobą jeszcze widziałam w szufladzie do noży ten duży korek od szampana, który trzymasz w ręku. Wziąłeś go sobie. A ja chciałam zrobić z niego poduszkę do szpilek; obszyłabym go kawałkiem materiału; zrobiła­bym z wierzchu wyściółkę...

Znów się zatrzymała, po czym ciągnęła dalej:

Nie chciałeś iść ze mną do końca, przypomnij sobie. Chciałeś wracać. Bałeś się, że spotkamy tego kota Strzy- gonia, co to jest zupełnie biały i włóczy się za kozami, bo pachną mlekiem. Szkoda...

Zawołałem nagle:

To nieprawda, opowiadasz niestworzone historie.

Łzy napłynęły jej do oczu:

Gasparze, wiesz dobrze, że to prawda, tylko chcesz mi dokuczyć, dowodząc, że kłamię, ale jeśli nawet kłamię, to tylko po to, żeby ci zrobić przyjemność. A przede wszystkim ja wcale nie kłamię. Przypominasz sobie tę hi­storię z łanią czy nie?

Spuściłem głowę.

Bujdy opowiadasz.

Łzy zniknęły z jej płonących oczu.

Gasparze, bądź grzeczny. Czy ty wiesz, do kogo mó­wisz? Do twojej kuzynki, kochasiu.

Wygładzała fałdy sukienki, mierzwiła włosy, rumieniła się; | zagniewaną miną klepała się po drobnej piersi: nie zasługiwała już na przezwisko Myszki.

Dobrze, jak chcesz, możesz sobie zapominać. Masz prawo. Tylko nie miej później pretensji, jeśli cią będą traktowali jak dziurawą beczkę, jak chłopca, który ma tylko kiełbie we łbie. Mówię ci to wszystko dla twojego dobra i twoi rodzice z pewnością przyznają mi słuszność i będą mi wdzięczni, że jestem taką doskonałą kuzynką.

A ty jesteś tylko zwykłym dzikusem, który nigdy — słyszysz? — nigdy nie potrafi opowiedzieć historii swojegc życia.

Siedziałem bez słowa. Cóż mogłem odpowiedzieć na tę paplaninę? Ale nie kończyło się jeszcze na tym.

Wszystkie bogate dzieci mają mnóstwo przyjemnych wspomnień; wykorzystują je na przyjęciach, a kiedy sie. żenią, biorą za żony wielkie gwiazdy właśnie dzięki tym wspomnieniom. Wyobrażasz sobie, jak będziesz wyglądał z takim dzieciństwem zupełnie do niczego? Nie mówię tego, żeby się chwalić, ale ja jestem ci niezbędna i bę­dziesz jeszcze kiedyś dziękował Bogu, żeś miał taką ku­zynkę. Ja, kiedy będę duża, wyjdę za mąż, będę miała dwóch synów i będę matką trzech córek, wiewiórki i ba- żyra...

Szeroko otwierałem oczy.

A co to takiego bażyr?

Myszka wzruszyła ramionami.

Widzisz, o niczym nie masz pojęcia. Powinieneś wie­dzieć, co to jest bażyr. Cała rodzina wie, co to jest bażyr. I twoja babka, i matka twojej babki, i matka matki two­jej babki, i matka matki matki... Ale dość. Dostałbyś za­wrotu głowy, gdybyś tak daleko zagłębiał się w przeszłość. Bo wiesz, jeśli chcesz być osobą szanowaną, kiedy doroś­niesz, musisz mieć jakąś przeszłość: weź na przykład Chry-

stusa albo Joannę d’Arc, albo Napoleona... Zdradzę ci pewną tajemnicę, mimo że nie wiesz, co to jest bażyr: wszyscy jesteśmy spokrewnieni, bo wszyscy pochodzimy od Adama i Ewy.

Ta rewelacja zaparła mi oddech.

Wszyscy pochodzimy od Adama i Ewy?

Naturalnie.

Od tych samych?

Których tych samych?

Tych z katechizmu.

*— Oczywiście.

Więc ja jestem spokrewniony z Pasteurem?

Tak.

Iz małym królem Rzymu?

Tak.

Zdawało mi się, że dostaję kołowacizny. Dorzuciłem nieśmiało;

Jestem spokrewniony z Buffalo Billem i z Trójką Hultajską?

Tak.

Po raz pierwszy pocałowałem moją kuzynkę, która do­wiodła, że jestem osobą tak wybitną: miałem dwanaście Jat. Uznałem, że jej policzek ma smak laskowego orzecha; polizałem go trochę. Później szepnąłem cichutko:

A co to jest bażyr?

Jestem już zmęczona. Za dużo z tobą mówiłam... A inni?

Jacy inni?

Muszę przecież i z nimi pomówić.

Nic trudnego.

Gdyby Mongidor wiedział, że tyle z tobą rozma­wiam...

Mongidor?

Nie przejmuj się, kochasiu. Muszę przecież, żeby nie budzić zazdrości, rozmawiać ze wszystkimi, a nie wybie­rać sobie tylko jednego ulubieńca.

Krzyknąłem wtedy:

Więc dlaczego tak dużo ze mną rozmawiasz?

Byłem czerwony, nie mogłem złapać tchu. Drapałem sit* w nogą, tam gdzie kot zostawił ślady swoich pazurów. Myszka patrzyła na mnie ze zdziwieniem, jakby mnie wi­działa pierwszy raz w życiu.

Kiedy zostałem sam, pragnąłem już tylko ciszy. Mon- gidor i bażyr podali sobie rące, niby dwie istoty niezwyk­łe, którym jestem winien szacunek i posłuszeństwo. A wieczorem tego samego pamiętnego dnia, kiedy chciałem się odezwać, kuzynka przerwała mi, położyła palec na ustach i powiedziała:

Wiesz dobrze, że ktoś zabronił ci mówić.

Milczałem przez dwa dni. Babka myślała, że jestem cho­ry albo że się gniewam. I ilekroć przechodziłem obok ku­zynki, za każdym razem wykonywała ten sam tajemniczy gest; więc milczałem. Trzeciego wieczora przemówiła za mnie:

Gaspar chciałby kawałek chleba, przylepkę, jeśli to możliwe.

Ojciec wymierzył mi policzek, a kuzynce kazał odejść od stołu bez kolacji. Wstała dumnie i wyniośle i słyszałem, jak powtarzała:

Powinieneś się odzywać tylko wtedy, kiedy ci po­wiem. Gaspar ma język jaszczurki. Zamienił się na języki z jaszczurką Mirną Miror, tą z piątego kamienia w murze przy drzewie figowym. Gdyby się odezwał, nie wiedziałby, co mówi.

Dogoniłem ją na korytarzu.

Gasparze, kiedyś mnie pocałował, twoje wargi do­tknęły mojego policzka. Był na nim zaczarowany napój... Nie możesz już mówić.

Po trzech dniach, siedząc na starej klaczy Iris, którą moi rodzice niby dostojnego przodka zostawiali w stajni, począłem krzyczeć:

Wio, Iris, dalej, Iris, wio!

Czary znikły. Znów mogłem mówić. Pozbyłem się kneb­la, który zatykał mi usta. Kuzynkę bardzo to rozgniewa­ło. Czekała na mnie na podwórzu; miałem przynieść tro­chę porów.

Uważaj na to, co mówisz, Gasparze; ja już nic dla

ciebie nie mogę zrobić.

Wrzasnąłem:

Daj mi święty spokój! Dosyć już tego znęcania się nade mną. Jutro idę na polowanie, o trzeciej nad ranem. Podczas kiedy ty będziesz spała pod maminą spódnicą...

Mściłem się.

Kto ci powiedział, że ja będę spała?

Patrzyłem na nią z przerażeniem. Wymykała mi się zno­wu.

Nigdy w nocy nie leżę w łóżku. Ja nie mam czasu do stracenia, żeby spać. Mam coś lepszego do roboty.

Niczym niepodobna było jej zaskoczyć; wyraźnie byłem słabszą stroną. Przez długi czas uważałem, że prawo po­sługiwania się mową należy do niej. Zdawało mi się wów­czas, że do słów, jakich używam, nie mam w istocie żad­nego prawa. Zapożyczałem je od innych, a Myszka udzie­lała mi kredytu, jak mówiła, z grzeczności. Narzucały mi się jak soliter, jak drzazga, jak osa. Dziś jeszcze, kiedy mówię, widzę surowe spojrzenie Myszki i jej palec na wargach: „Gasparze!...” Istotnie, zaczynam gładko, jak każ­dy, a potem nagle wszystko mi się plącze i nie wiem już, co chciałem powiedzieć. Cóż za dziwna mikstura zostawi­ła osad na delikatnych policzkach mojej kuzynki?

W tej chwili właśnie, kiedy mówię, musiałem wypić trzy duże kieliszki koniaku, żeby nabrać większej swady. Mój zegarek stoi; musi być około dziesiątej wieczór. Hałas na ulicy przycicha. Ale muszę mówić dalej... bo jeśli wpad­nę w milczenie — wszystko na nic. A tyle mam do po­wiedzenia.

Od dwunastego do siedemnastego roku życia milczałem. Rodzice myśleli, że do końca życia będę prowadził trak­tor, w listopadzie będę kopał buraki dla bydła, będę pra­cował w polu i takim poświęceniem, z jakim człowiek od­daje się swej ukochanej. Nie miałem prawa, jak inni, przesypiać się w stogu siana: była to świętość, stanowiły nasz majątek. Wieś była dla mnie tylko miejscem nie­przerwanej, morderczej pracy. Wschód słońca oznaczał je-

I HHH

dynie wyruszenie w pole pośród rannej mgły, w stroną Leszczyny lub Głuszy. Każda działka ziemi miała jakąś piękną nazwę: Małżonka, Smardze, Żydownia, Kądziel, Li­sia Jama itd. Byliśmy niewolnikami wszystkich tych grun­tów rozsianych dokoła naszej fermy. Cóż to była za mor­dęga! Bez chwili wytchnienia przenosiłem się z jednego pola na drugie. Nie było ani jednego, które bez długich ceregieli rodziłoby zboże lub kartofle, nie było dobrej, pulchnej ziemi, która nie lepiłaby się do butów, która z rozkoszą otwierałaby się pod lemieszem pługa, którą bro­na rozczesywałaby z radością, której grudki nie stawałyby się twarde jak pięść i nie rozsypywałyby się za lada do­tknięciem. Ale stała tam jabłoń, której cień w październi­ku miał piękną woń kompotu, a gałęzie były tak ciężkie od owocu, że każda musiała mieć własną podpórkę, by się nie złamać. Stary, poczciwy towarzysz; nie lubiła ptaków ani gniazd; stawała się zgrzybiała, omszała, dobroduszna. W gruncie rzeczy żal mi tylko tej jabłoni. Liście jej jak gdyby zawsze coś szeptały.

Jak więzień krążyłem po naszych polach. Nie miałem czasu na marzenia o dziewczętach, które sprężystym i dumnym krokiem szły po mleko lub zakupy. Byłem przy­kuty do tej nienasyconej łajdaczki, gotowej w każdej chwi­li od nowa zarosnąć chwastami, gdy tylko człowiek się odwrócił. Nie można jej było zostawić nawet na jeden se­zon, natychmiast wyrastały kąkole, bławatki, maki i owe bukieciki małych złocieni o na pół zamkniętych płatkach, które zarastają bujnie ślady dawnych bruzd. Na tych ob­szarach, zbyt cennych, by można było je kochać, trzeba było wszystko wciąż zaczynać od nowa. Tolerowały mnie jak konia czy osiołka Martina — w braku kogoś innego. Patrząc na nie marzyłem o lśniących brukach miejskich. Och, uciec od ich ponurych jesieni i bujnych wiosen! By­łem skryty jak mysz polna, opuszczony jak orzech spadły po deszczu, ponury i zawzięty — ale na co się tak za­wziąłem?

Któregoś dnia wyszedłem na pole starannie ubrany, w koszuli zapiętej pod szyję i z krawatem, uczesany jak na-

leży. Ojciec wpadł we wściekłość. „Jak ci nie wstyd, po­wiedz, jak ci nie wstyd!” Jak gdybym dopuścił się znie­wagi wobec naszego gospodarstwa. Kazał mi się tarzać po ziemi, by mogła się zemścić na swym zbuntowanym słu­dze. Oddał mnie we władanie jej błotu, jej wyziewom. Nigdy mi nie wybaczył tego szyderczego gestu. To był ko­niec. Włóczyłem się po stajniach i stodołach, polowałem, demonstracyjnie wracałem z lasu z upolowanym zającem lub bażantem. Tolerowano mnie tak samo jak babkę przy­kutą do łóżka. Raz jeden rodzice, by nie wystawiać się na języki sąsiadów, sprowadzili lekarza, potem zostawiono ją na łasce jej krwotoków.

Babka kazała mi po kryjomu kupować dla siebie cze­koladę i łakocie, które chowała pod poduszką. Od czasu do czasu wstawała i gotowała zupę. Kiedy się zabierała do jarzyn, dokonywało się przeistoczenie, wstępowało w nią nowe życie, jak gdyby marchewka lub ziemniaki przez sa­mo dotknięcie przydawały jej nowych sił. Potem wracała do łóżka. Nikt nie chciał otwierać dla niej okien: chory powinien leżeć spowity we własne wonie, jak we własne skargi. W tajemnicy przed wszystkimi otwierałem dla niej okna; wówczas babka zamykała oczy i mówiła: „Dobre jest świeże powietrze, spija ze mnie chorobę.”

Któregoś ranka ojciec się zorientował i począł krzyczeć na mnie: „Chcesz zabić babkę?” Który z nas dwóch ją za­bijał? Nie brała już lekarstw, zapadała się w sobie; tylko kotka przychodziła dotrzymywać jej towarzystwa, kiedy miała rodzić. Moja babka pęczniała również,' ale umarła. Dopiero po kilku godzinach zauważono, że nie żyje. Mój rodzic musiał odbyć dziesięciokilometrową wędrówkę, że­by sprowadzić weterynarza: zachorowała krowa. Po zba­daniu krowy weterynarz przyszedł zobaczyć babkę. Już było za późno. Ojciec powiedział zamykając za nim drzwi: „Powinna być szczęśliwa, zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy.” Matka z suchymi bez łez oczyma dodała: „Mogła skończyć te skarpetki, które robiła.” Kuzynka pła­kała za wszystkich. Stary wpadł w gniew, kiedy proboszcz chciał odprawić nabożeństwo. „Księże proboszczu, wiem,

że ksiądz potrzebuje pieniędzy, ale nie warto się trudzić. Tracić cały ranek, kiedy trzeba zwozić siano...” Ksiądz wdał się z ojcem w ostrą dyskusję, mówił mu o odpowie­dzialności przed Bogiem.

Śmiechu warte, księże proboszczu.

Ale ksiądz siedząc nad szklanką wina nie ustępował.

Śmierć nikomu nie zda się na nic, księże proboszczu. Bóg dostanie swą duszę, to wszystko, czego mu trzeba.

Mszę za spokój duszy mojej babki odprawiono zimą. Po aperitifie ojciec się przebrał i poszedł ścinać biel drzew­ną na kołki. Krowa nie zdechła; dożyła pięknej starości.

Któregoś dnia ojciec miał proces przed sędzią pokoju. Już od dziesięciu lat centymetr za centymetrem oskuby- wał pole sąsiada. Uzbierał w ten sposób dziesięć metrów. Włożył czarny garnitur i poszedł się tłumaczyć przed sę­dzią. „Pewnie, że czasami zarwę pługiem jakiś mały ka­wałeczek gruntu. Ale ja na nim gospodarzę już od dzie­sięciu lat.” Przegrał sprawę; od tego dnia zaczął podupa­dać. Tyle pracy w ciągu szeregu lat, żeby przysporzyć so­bie odrobinę gruntu kosztem sąsiada, który mieszkał w miasteczku popijając po całych dniach porzeczkową na­lewkę. „Ziemia — myślał mój ojciec — należy się temu, kto najuczciwiej na niej pracuje, kto ją kocha.”

Dość się już nasłuchałem mówienia o ziemi ze złością w oczach i gniewem w głosie. Od urodzenia trzeba się było w niej babrać. Na niej uczyłem się chodzić; ssałem ka­myki w polu. Moja pościel pachniała ziemią; niepodobna było wyjść, by nie przynieść jej ze sobą do domu. Doga­dzano jej i schlebiano, pieszczono ją i karmiono. Całą swą młodość sypiałem z ziemią. Zabieraliśmy ją ze sobą nawet na potańcówki albo do dusznej sali kina w sobotę wieczorem. Nie uważaliśmy się nigdy za brudnych, kie­dyśmy mieli grudki ziemi we włosach czy warstwy ziemi na dłoniach. Ileż razy nożem zeskrobywałem z pięt sko­rupy z ziemi, które przemieniały się natychmiast w lotny, lekki brunatny pył! Kiedy byłem małym pędrakiem, wy­glądałem jak ruchoma skiba ziemi. Nic nie mogło ode­rwać mnie od niej; nic nie mogło oderwać jej ode mnie.

Cuchnąłem ziemią jak umarlak; i sen mój był taki sam, jak sen ziemi — ciężki i kamienisty. Ach, ten zapach gni­jących łodyg wydzielający się z mego siennika, ten pył słomiany, który wsiąkał we mnie, jak w roboczego konia! W tej chwili jeszcze czuję, jak ziemia podpływa pod moje okno, niby łzy, zastarzały zapach, ziemia w nieładzie jak łóżko, na którym się kochano. A przecież jest już tylko w doniczce, ze swoim śmiesznym bodziszkiem, któremu nie udaje się nawet zakwitnąć. Moja żona ubóstwia kwiaty; mówiłem jej już, że nie mogę znieść tego zapachu nagich łodyg: bodziszek pachnie jak wilgotna pierś.

Wygnano mnie z domu, choć nikt nie powiedział mi ani słowa: wybrałem się w drogę pewnego ranka pośród najgłębszej ciszy. Skrupulatnie obszedłem całe nasze go­spodarstwo. Łąki, zarośla, najmniejsze skrawki ziemi mu­siały asystować memu pożegnaniu. Poszedłem spojrzeć na moją starą jabłoń rozłupaną na dwoje przez piorun. Po kolei obszedłem o świcie wszystkie grunta; na Cichym Polu deszcz i wiatr wyrzeźbiły w łanie owsa jak gdyby ślad jakiegoś wielkiego ciała, pusty i zmięty. Wysiusiałem się właśnie w tym miejscu... Zboże wyzywająco sfalowane przepędzało mnie od siebie; dla moich stóp kroczących no­wym śladem na los przypadku nie było tu już miejsca. Zacząłem więc deptać łodygi, rozgniatałem je jak najsta­ranniej. Nie miałem odwagi podłożyć ognia pod suche już i sypiące się kłosy, jak zamierzałem poprzednio: spopielony łan zboża. O tym marzyłem, kiedy nie mogłem zasnąć. A teraz nie potrafiłem nawet zdobyć się na to, by im zło­rzeczyć, by splunąć na nie.

Po cóż mówić, jeśli się chce powiedzieć tylko o tym, co istnieje? Przyjemniej jest mówić, kiedy jest mnóstwo rzeczy, które można powiedzieć lub zmilczeć, kiedy wszyst­ko jest lśniące i radosne, kiedy najdrobniejsze wydarzenie nie rozpada się na okruchy, lecz całe jest z jednej bryły i niepodobna go rozerwać ani złamać.

Zegarek leży przede mną na stole obok butelki konia­ku, a ja mówię już od godziny. Czerwone płytki posadzki połyskują pod moimi stopami. Mówię albo marzę. Czy

można być zawsze gotowym, by mówić? Chciałbym mówić tylko o sobie, ale kiedy się mówi o sobie, zawsze trzeba mówić o innych. Nigdy nie ma się takiego życia, jakby należało. Jest za krótkie albo za długie; jest rozdrobnione, podzielone: każdy ma jakiś kawałek. Jest się u tego czy tamtego. Jeśli chcę rozpoznać samego siebie, muszę się zetknąć z moim sąsiadem, a jeżeli zaczynam nagle odczu­wać dla niego sympatię, to dlatego, że spotykamy się bez osłony, jako już znani. Ale gdzie jest ten, który ma wszystko, do którego należy całość? Mówią o mnie, że łat­wo ulegam wpływom, ale ja starałem się wymknąć lu­dziom, zachowując własną niestałość, jak dynia wyzbywa­jąc się swojej wewnętrznej treści. Kiedy opuszczałem na­sze gospodarstwo, nie istniałem w ogóle: nagi liść, nic po­za tym. Oderwałem się od pnia. Musiałem więc oddać się w ręce innych, kazać im mówić, przyznawać im słuszność lub ich potępiać. Zgadzać się i znikać, zgadzać się, by znów się pojawić. Nic z mojego jestestwa nie mogło się ostać (chociaż czy człowiek wie w ogóle, co z niego może się ostać bez jego wiedzy?) — chyba tylko moja gardłowa wymowa: zachowałem akcent noszący ślady wyzbytej już gwary. Kiedy się odzywałem, mogłem powiedzieć nie wie­dzieć co. Zwykły język, jakim posługiwali się wszyscy, wydawał mi się obcy. Mój język był mi dany jeszcze przed moim przyjściem na świat. Przyszedłem do miasta z zasobem słów chropawych, ciężkich, grubo ciosanych. Skąd miałem czerpać wykwintny język ludzi z miasta, któ­rzy mówią tak biegle? Milczałem. Musiałem wszystko za­czynać od początku, by mówić, jak się mówi w mieście, rzucając słowa od niechcenia. We wszystkich rozmowach czułem się jak przybłęda, przybłęda nawet wobec wła­snych słów. Jakże mówić o deszczu i pogodzie, kiedy deszcz i pogoda były dla nas na wsi niby nieuchwytni bogowie, którzy wedle własnego widzimisię mogli okazać się okrut­ni lub wspaniałomyślni? Kiedy z kimś rozmawiałem, zaw­sze kończyło się to bełkotem. Przez dwa lata nie mówiłem wcale albo bardzo mało i bardzo źle. Najmniejsze zdanie wymagało wysiłku. Nic nie potrafiłem wymyślić; zwleka-

łem z odpowiedzią; odpowiadałem, kiedy mnie nie pytano* odpowiadałem ostrożnie, w sposób obojętny. Nie sądziłem* że zawsze muszę odpowiadać.

Zamieszkałem w Bordeaux. Wkraczałem do tego miasta bez wewnętrznych oporów. Mówiłem sobie: „Z pewnością zaprowadzi mnie ono do Paryża.” Bordeaux było miastem które już znałem; znałem jego zapach przejrzałego owocu w lecie i zapach dymu zimą. Nie bardzo wiedziałem, co robić i nie robiłem nic. Miasto przytłoczyło mnie od pierw­szych dni swym portem, gdzie włóczyłem się bez celu koło ładownych statków i gryzłem arachidowe orzeszki wypa­dające z nieszczelnych worków. Wałęsałem się, gotów do podjęcia się każdej pracy, niezdecydowany i nieufny; ży­wiłem się kawałkiem chleba pod kiepską osłoną cienia por­towych żurawi; na noc miałem swoje kryjówki do spania. To były dobre czasy, mogłem z nich korzystać nie prosząc nikogo o nic. Miałem swoje ulubione zakątki, swoje na­wyki. O jednej i tej samej godzinie kręciłem się zawsze w dzielnicy nabrzeży. Opierałem się o mury składów por­towych i czekałem; nie ja jeden czekałem, aż skończy się dzień. Jakaś kobieta odezwała się do mnie, ale zachowa­łem się niezdarnie. Pytała o jakieś sprawy dotyczące por­tu; nie umiałem jej odpowiedzieć. Prowokowała mnie bez przerwy, fundowała mi wino w kawiarni, bilet do kina. Zasnąłem wreszcie w połowie filmu. Kiedy, seans się skoń­czył, byłem sam. Nie odezwałem się do niej ani słowem, ale szedłem za nią posłusznie, poddając się jej dobremu humorowi, klepaniu po ramieniu, pożądliwym spojrzeniom. Za wcześnie dla mnie się zjawiła. Kto mógł mnie zatrud­nić, poznać się na moich kwalifikacjach?

Postanowiłem zapukać do drzwi pewnej rodziny, która miała willę na wsi niedaleko od nas. Powinienem był opo­wiedzieć najpierw, jak się odbywała moja wędrówka do Bordeaux, ale nie będę zaczynał wszystkiego od początku. Powiedzmy, że jechałem pociągiem, a tylko ostatnie kilo­metry przebyłem pieszo.

Nie, ta podróż trwała dłużej, prawie sześć miesięcy. Od wsi do wsi. Od miasteczka do miasteczka. Nie wyrzekłem

się jeszcze zawodu rolnika. Umiałem jeszcze kopać kartof­le, okadzać siarką winorośle, usuwać wilcze pędy, przyci­nać, plewić, kosić. Pracowałem przy winobraniu o trzy­dzieści kilometrów od Bordeaux; był to ostatni etap, za­nim znalazłem się na „kamiennym moście”. Dwa tygodnie w posiadłości wiejskiej, w wesołej kompanii, z dokeranu wykorzystującymi płatne urlopy, by związać koniec z koń­cem, z bezrobotnymi, których bawiło porównywanie z roku na rok strawy, jaką dawano im w rozmaitych gospodar­stwach, gdzie pracowali. Ależ się można było najeść króli­ka w potrawce! Musiałem odejść stamtąd nagle, w samym środku winobrania. Oskarżono mnie o kradzież koszuli. Donosicielowi cisnąłem pod nogi sekator. Zrobił się niesa­mowity rejwach. Cała rodzina rzuciła się w pościg za mną. Było gorąco, po białym winie ledwie niosły mnie nogi. Ukryłem się w kamieniołomach. Koledzy mnie nie lubili, bo wziąłem w obronę pewną dziewczynę, do której dostawiał się starszy, obrzydliwy, pięćdziesięcioletni facet nie umiejący trzymać rąk przy sobie. Wyglądałem na star­szego, niż byłem w istocie, i koledzy prowokowali mnie beż żenady: „Dech z ciebie wybiję, ty szczeniaku.” Na­stępnego dnia przyszedłem do Bordeaux. Muszę dodać, że zauważyłem walającą się na podwórzu koszulę; widocznie wiatr ją porwał. Nie miała właściciela, więc wziąłem ją dla siebie. Nie, nie wykradłem jej z torby. W jaki sposób mógłbym to zrobić, skoro zawsze byliśmy razem. Nie od­dalaliśmy się od siebie ani na krok. A zresztą czy cała ta historia ma dziś jeszcze jakieś znaczenie? Wszystko zosta­ło już dawno zapomniane. Nie ma co się przejmować z po- i wodu jakiegoś oszczerstwa. Widziałem już zresztą, jak ja­kiś starszy gość oczyma i rękami myszkował po stodole, w której spaliśmy. A czy ja się skarżyłem, że. zginęły mi z worka dwie chustki do nosa? A kto przez trzy dni golił się moją brzytwą? I kto mi poobrywał guziki od marynar­ki? Była z nami robotnica z poczty, która powiedziała wskazując na mnie palcem: „To mały rozpustnik.” Dziew­czyna, która bezskutecznie dostawiała się do mnie. Podej­rzewała mnie o to, że włożyłem jej kurze łapy do łóżka.

Ale pamiętam doskonale, że tego przeklętego wtorku upai był straszliwy, przerwałem na chwilę robotę, żeby sobie naprawić sandał, wszyscy widzieli, że nie odszedłem da­leko: siedziałem w cieniu dzikiej śliwy, rosnącej pod ścia­ną składziku. Kupiłem te sandały na rynku w Angouleme. Targowałem się, bo były wyblakłe. Nie robiło mi to żadnej różnicy, ale zawsze warto urwać handlarzowi parę groszy. Tego dnia właśnie w Angouleme o mało mnie nie przeje­chała ogromna ciężarówka przewożąca traktor podobny do tego, jaki miałem, kiedy byłem jeszcze w domu. Szofer wymyślał mi w najokropniejszy sposób, żeby zobaczyć, jak na to zareaguję: bał się, że już nie wstanę, leżałem na pół przytomny w rowie. Nie jadłem od dwóch dni. Nie mog­łem utrzymać się na nogach.

Tak samo nie mogłem utrzymać się na nogach, kiedy mnie wprowadzono do przedsionka tego domu, gdzie zo­stałem przyjęty dość obojętnie. Pani kazała mi czekać na siebie. Siedziałem na krześle naprzeciw ogromnego lustra, w które nie miałem odwagi spojrzeć. To myśmy właśnie dostarczali tej rodzinie drobnymi partiami wino. Wino nie powinno wędrować bez zezwolenia; przychodzili więc z ko­szykiem, w którym układałem sześć butelek i przykrywa­łem je płóciennym workiem. Pilnowałem na progu, czy nikogo nie ma na ulicy, potem dawałem znak ręką i chło­pak z dziewczyną wymykali się, jakby coś ukradli. Dziew­czyna nigdy nie spojrzała ani na nas, ani na nasze butel­ki; gdy tylko się zjawiała, biegła natychmiast, by pogła­skać któreś ze zwierząt. Dawaliśmy jej najświeższe jajka, ryby złowione nocą w rzece. Mała przyjmowała to wszyst­ko, jakbyśmy jej składali należne dary. Płacili pod koniec miesiąca, jak się zdarzy. Śledziłem każdy jej ruch, tak jak musiały ją śledzić wszystkie przedmioty w domu. Przy­glądała się czarnym i chropawym rękom mojej babki, kie­dy skrobała salsefię. Wszystko wprawiało ją w zachwyt. „Jak dorosnę, będę miała własne gospodarstwo” — pow­tarzała jakby od niechcenia. Odchodziła tanecznym kro­kiem; spódniczka wirowała jej wokół kibici. Kobiety w

naszych stronach nie mają kibici, tylko ciężkie biodra ukryte pod długimi fartuchami o sztywnych fałdach.

Spytała mnie któregoś dnia:

Nie chodzisz do szkoły?

Jestem potrzebny w domu.

'4$ Wciąż chciałbyś grać na skrzypcach?

Tak.

A masz skrzypce?

Zrobiłem sobie.

Pokażesz mi je?

/¿-.Nie.

Wpadła w złość.

Żeby zrobić skrzypce, trzeba być lutnikiem.

Krzyknąłem jej wtedy:

Nie wystarczy być t bogatym, żeby prowadzić wła­sne gospodarstwo.

Gaston, jej brat, był bardziej nieszkodliwy. Cherlawy, wyrośnięty, o długiej szyi i jajowatej głowie, budził strach: bałem się go właśnie dlatego, że był słaby. Gdziekolwiek się znajdował, wydawało się, że zabłądził i wiele trudu musiało go kosztować, by wrócić do domu. Blady, z twa­rzą matową jak ząbek czosnku, czekał na nas na podwó­rzu i pies szczekał zawsze, gdy się doń zbliżał. Gaston również nie patrzył na nas nigdy. Na drobnym nosie miał okulary o bardzo grubych szkłach, spoza których nie można było dojrzeć oczu. Schwytałem go raz na tym, jak pluł na stadko kur skupionych koło kurnika nad karmą. W skrytości musiał nas przeklinać. Innym razem przy­szedłem właśnie w chwili, kiedy zaczynał siusiać do stud­ni. Uśmiechnął się do mnie; nic nie powiedziałem. Zbli­żał się koniec miesiąca; potrzebne nam były pieniądze.. Pogroziłem mu tylko; począł wówczas umykać w kierun­ku wrót jak sorek. To ja musiałem oczywiście odnieść im do domu przez kuchenne wejście wino, jajka i sałatę. Kie­dy wszedłem, Gaston opowiadał swojej siostrze Toni o swoim wyczynie; umilkł, kiedy mnie zobaczył. Ach, ten cierpki ton! „Zanieś to wszystko do kuchni, tam dosta­niesz pieniądze. Uważaj, żebyś nie zapaskudził posadzki

swoimi chodakami.” Mówił jak jego ojciec i to napawało go niezwykłą dumą. Całymi godzinami przesiadywał w białych jak mąka kamieniołomach wapiennych. Miał tor­bę przewieszoną przez ramię i grzebał w świeżo rozkopa­nej ziemi lub w szczelinach. Spytałem go, co robi.

Szukam skamielin.

A do czego to potrzebne?

Do niczego.

Można to jeść?

To już martwe od dawna.

Jak to wygląda?

Są takie, które są podobne do muszli, a inne do zę­bów.

Przeraziło mnie to milczące polowanie i ta biała jak kre­da postać grzebiąca na dnie kamieniołomu rozpalonego od słonecznego żaru. Myślałem, że ludzie z miasta nie są tacy jak my. Mieli dziwne obyczaje, które napełniały mnie strachem; nigdy nie można było pojąć ich gestów, ich myśli czy zabaw. Miasto konserwowało ich jak spirytus. Oddychali z trudem; pachnieli świeżo wypraną bielizną; zawsze coś jedli; nosili rękawiczki, kapelusze; nie bru­dzili się; mówili w ten sposób, że nie umieliśmy im od­powiedzieć; mówiąc robili mnóstwo hałasu, bo byli ciągle w ruchu, poświęcając dla przyjemności całe zdania, nie przywiązując nigdy wagi do tego, co myśmy z takim tru­dem starali się powiedzieć. Mówili w sposób ostentacyj­ny-

I oto dzwoniłem do ich drzwi. Mieszkali jeszcze w du­żym domu, którego nie zajmowali całkowicie, naprzeciw­ko Instytutu Głuchoniemych, strzeżonego przez posąg męż­czyzny z brązu. Przyjęto mnie uprzejmie w kuchni. Ka­zali mi wytrzeć nogi; dali mi coś do zjedzenia. Talerz wprawił mnie w zachwyt; jakieś postacie wymalowane były na porcelanie i z trudem krajałem mięso, jak gdy­bym mógł je skaleczyć ostrzem noża. Przyniesiono jakąś odzież. A ja przecież o nic nie prosiłem.

Więc będziesz pracował w mieście?

Na wszystko jest swój czas. Jadłem jeszcze, a już zada-

wali mi pytania. Skończyłem z kawałkiem mięsa, który miałem na talerzu, i zamknąłem swój składany nóż.

Pani zapytała mnie znowu:

Będziesz pracował w mieście?

Skinąłem potakująco głową.

Pozwolili ci wyjechać?

Za dwa lata idę do wojska.

Nastąpił jakiś dialog półgłosem między panią i jej mę­żem; dobiegały mnie tylko strzępy rozmowy.

Mówię ci, że można go o to zapytać...

Ale w końcu rozumiesz przecie...

Szybko wciągnąłby się do służby...

Ja się nie sprzeciwiam, ale nie wiemy nic o jego charakterze...

Wydaje się poważny, nawet za poważny... A kiedy trzeba go o coś prosić, nie mam zaufania do jego spojrze­nia. Przypomnij sobie historię ze skrzypcami...

Na dźwięk słowa „skrzypce” nastawiłem ucha. Co tu mają do rzeczy w tej rozmowie moje osobiste upodoba­nia? Wiem doskonale, że nakryli mnie kiedyś, jak ogląda­łem cenne skrzypce, które przechowywali w komodzie. Nie chciałem ich zabierać, chciałem tylko dotknąć, usły­szeć dźwięk strun. Przyłapali mnie, kiedy usiłowałem z całą skromnością wziąć palcami jakiś akord. Zirytowało mnie, że sobie to teraz przypomnieli. Wstałem Pani zaproponowała mi szorstkim tonem mieszkanie i utrzymanie.

Będziesz się za to zajmował malutkim ogródkiem, który jest za domem i wokół garażu. Potem mógłbyś tak­że zamiatać i pomagać w kuchni... Będziesz miał oczywiś­cie za co pójść gdzieś w niedzielę. Jesteś tego samego wzro­stu co Gaston. To się doskonale składa. I co za ulga dla twojej rodziny, kiedy się dowiedzą, że jesteś u nas!

Była już szósta wieczór i nie wiedziałem, dokąd pójść, zgodziłem się więc na tę dziwną umowę.

Zostałem lokajem: kimś obcym wobec istot, które mnie otaczały i dzwoniły na mnie, obcym wobec przedmiotów,

które brałem do rąk po to tylko, żeby je umyć lub prze­stawić na inne miejsce, obcym wobec ogrodu z ziemią sza­rą jak popiół, którą musiałem zgrzebywać na żwir i ka­mienie, jak człowiek, który zgrzebuje na łysinę resztki włosów, jakie mu jeszcze zostały, obcy wobec całej krzą­taniny w tym domu pachnącym starą rogożą, kiepsko oświetlonym skąpo wydzielanymi żarówkami, obcy wo­bec samego siebie, bo ciągle musiałem być w stanie goto­wości, wzywany właśnie wtedy, kiedy chciałem odetchnąć i pomasować obolałe nogi, obcy wobec samego życia, bo musiałem wypełniać polecenia i odpowiadać tylko wtedy, kiedy mi na to zezwalano. Gaston i jego siostra Tonią ignorowali mnie tak samo jak na wsi. Mieli mnóstwo za­jęć, które wydawały mi się niezrozumiałe, wciąż przycho­dzili i wychodzili, spacerowali z rakietami i nartami, z ki­jami do golfa lub kwiatami. Bez przerwy kręcili się koło mnie, trzaskali drzwiami, tańczyli, od czego skrzypiały stare i ciężkie klepki posadzki, wbiegali po marmurowych schodach po dwa stopnie naraz, nastawiali patefon pośrod­ku nocy albo w czasie trwania żałoby po babce, telefono­wali, kłócili się, pogwizdywali, sprowadzali pijanych ko­legów lub po prostu przygodnych znajomych, budzili mnie

o pierwszej w nocy, każąc mi zapalać w ogrodzie reflek­tory, tak żeby liście drzew nabrały ostrej teatralnej zie­leni ku zabawie podochoconych kompanów. Bawili się za mnie, podczas kiedy ja pomagałem w kuchni lub biega­łem za sprawunkami dla pani. Ale za pierwsze oszczęd­ności kupiłem sobie skrzypce, o których marzyłem od dzie­ciństwa. I sam nauczyłem się grać po cichu w moim pokoi­ku na mansardzie, siedząc na wielkim wiklinowym koszu. Struny piszczały nie bardziej niż szczury, które wraz z chłodem dotrzymywały mi towarzystwa. Dla służby ogrze­wanie nie było przewidziane. Zapominałem wtedy, że ży­ję w tym ogromnym domu, z korytarzami jak kiszki, pro­wadzącymi do pokojów pachnących stęchlizną i przezna­czonych dla bawiących przejazdem krewnych, do poko­jów zapchanych szafami, stołami, miednicami i całym tym sprzętem, którego się wstydzili.

Od frontu znajdowały się pokoje reprezentacyjne, v/ których przyjmowali gości; do nich docierało słońce. Kie­dy nie było okazji, zawsze były zamknięte. Wiosną zdej­mowałem dywany i zwijałem je po uprzednim posypaniu wilgotnymi listkami wyparzonej herbaty i energicznym wytrzepaniu. Zimą zajmowałem się ogrzewaniem; wiele czasu spędzałem w piwnicy, nikt mi tam nie przeszkadzał. Bardzo lubiłem tam przesiadywać. Mówiono, że pod do­mem płynie rzeka i przykładałem ucho do cementowej podłogi, by usłyszeć szum wody. Od czasu do czasu odby­wało się wielkie sprzątanie, które zabierało mi wszystkie wolne chwile. Pan użyczał mi wojskowej furażerki, pa­miątki po bitwie w Argonnach, żebym sobie zakrył głowę, byłem bowiem wówczas w tumanach kurzu. Skąd brał się ten kurz, który z taką łatwością wciąż osiadał na nowo? Bałem się salonów z delikatnymi meblami, serwantek z porcelaną, kandelabrów i wszystkich tych mikroskopij­nych przedmiotów, które można było zmieścić na dłoni — szkatułek, tabakierek, metalowych ptaszków. Zdaje się, że pan był kolekcjonerem. Przypominam sobie, jak się cieszył pewnego dnia.

Heleno, znalazłem.

Co znalazłeś, drogi Alfonsie?

Wachlarz księżnej du Berry, prawdziwy, unikalny, ten, który zgubiła w przejeżdzie przez Bordeaux, ofiaro­wany jej przez Wandejczyków.

Winszuję ci, Alfonsie. Myślę, że jesteś szczęśliwy.

Wszyscy jesteśmy szczęśliwi. Wróciłem wcześniej niż zwykle z biura, bo chciałem ci pokazać to cudo.

Ileż trudu sobie zadałeś z powodu tego wachlarza!

Znalazł go jakiś mały Sabaudczyk.

To pasjonujące, mój drogi.

Kochane dziecko! Kiedy pomyślę, że ten unikalny przedmiot został uratowany dzięki prostemu chłopcu dość .nędznego urodzenia! Zasłużył na to, by nazwać ulicę jego imieniem. Ach, Heleno, ten rok 1939 doprawdy godzien .jest upamiętnienia!

Nie wpadnę w złość. Wyznam wszystko w miarę, jak będę ciągnął to opowiadanie. Wybiła jedenasta. Moi sąsie­dni nie wrócili jeszcze z kina: to ich dzień. Film z dra­matem, po którym wrócą smutni. Dramat, jakby się go samemu przeżywało; ale ja go właśnie przeżywam, właś­nie ja go przeżywam. Nie powinienem pić w takim tempie: zostało już tylko pół butelki. Trzeba przetrzymać całą noc Powiedziałem, że będę się pilnował. Nie powinienem ru­szać się z krzesła. Jeśli się ruszę, nie potrafię wytrwać do końca. Klucz od drzwi wyrzuciłem przez okno. Nie mogę wpuścić nikogo. Nie ma powodu, bym wpuszczał kogokol­wiek. Nie mam już kogo wpuścić...

Nie nauczyłem się miłości. Kiedy byłem na wsi, chodzi­łem na zabawy, nie żeby tańczyć, tylko dlatego, że dawa­ło mi to swobodę na cały wieczór.

Claudette uważała, że jestem kiepskim tancerzem; zbyt ciężko kładłem jej rękę na biodrach, a kiedy tylko sobie trochę podpiłem, potrącałem śmiejąc się wszystkie pary i zaczepiałem je. Claudette traktowała taniec poważnie. Nie pojmowała, że mogę do tego stopnia być niezgrabny czy też się zgrywać. Ja czekałem tylko na ostatnią galopkę, żeby z nią wyjść. Po upale, jaki panował na drewnianej sali, która przeważnie składała się tylko z ogromnego na­miotu rozpostartego nad pełną szpar podłogą, ogarniał nas nagle lodowaty chłód. Wiatr wdzierał się pod ten namiot, unosząc ze sobą delikatny lub ciężki zapach perfum, który nie mieszał się z zapachem ciał. Tańczyłem po to, by za­władnąć Claudettą, by ją oswoić z rytmem moich ud, z ocieraniem się kolan, ze zwinnością rąk. W gruncie rze­czy żadna z par nie tańczyła: przygotowywały się tylko do wyjścia i do długich spacerów po okolicznym lasku. Było to raczej coś w rodzaju tańca wojennego, w którym ruch służy tylko wzruszeniu ciała.

Mówiłem do niej, by być bliżej jej lśniących i nabrzmia­łych warg. Włosy jej błyszczały od szamponu, w którym myła je poprzedniego dnia. Przeszkadzała mi jej sukien­

ka; przyciskałem do siebie jej falującą pierś, którą ujarz­miała niezręcznie. Od czasu do czasu odsuwałem się od niej, by wytrzeć ręce lub czoło, potem z powrotem przy­wierałem do jej ciała. Orkiestra grała coraz głośniej, bo muzykanci byli już zmęczeni. Trąbka wydawała zawodzą­ce dźwięki, a wielki bęben ze słabo już naciągniętą skórą zdawał się pomrukiwać w rogu. Nie było już w tym nic ze sztuki; melodie następowały jedna po drugiej. Było to rozpasanie bez namiętności. Pianista zajadał kanapkę; per­kusista naśladował głosy zwierząt. Rodzice powstawali już z krzeseł, a dzieci goniły się przemykając między tańczą­cymi parami. Ciężkie od dymu powietrze szczypało w oczy, mrugały kolorowe lampki. Wtedy sala należała do nas; byliśmy we władzy naszych pożądań, wszystko było tylko pretekstem, by ostatni nocny uścisk trwał jak naj­dłużej. Wszystkie pary kołysały się, jak gdyby nie mogły już oderwać nóg od podłogi; twarze przywierały do sie­bie bez słowa, policzek przy policzku, usta, które składały się już do pocałunku... I przy dźwiękach ostatniego mar­sza wychodziliśmy z tej sali. Czekało nas rześkie powiet­rze lub ciepłe podmuchy, zależnie od pory roku. Szliśmy z Claudettą zawsze do tego samego gaiku, tworzącego jak gdyby naturalny szałas. J.ak pijani posuwaliśmy się krętą ścieżką. Czule obejmowałem Claudettę ramieniem. Oddy­chała szybko; podawała mi usta, swoje świeże usta. Cóż za rozkosz!

Wracaliśmy o świcie, nieco bezradni, bowiem brak nam było wówczas czegoś, czego nie umieliśmy nazwać ani oce­nić. Rozstawaliśmy się o świcie z gorzkim smakiem w ustach. Niekiedy śpiewał jakiś ptak i wówczas rozchodzi­liśmy się pełni obawy. Claudette była fajną dziewczyną, pełną niewyżytego temperamentu; ciężkie miała życie w domu rodziców, którzy uprawiali sad winny. Tyrała od ra­na do wieczora jak najgorsza posługaczka. Toteż w nie­dzielę te kilka godzin, którymi sama mogła rozporządzać, trochę uderzało jej do głowy. Rodzicom z niczego nie mu­siała się spowiadać. Od ósmej rano, gdy tylko wychodziła z pierwszej mszy, była już poza domem, wysztafirowana

i wystrojona. Znajdowała byle pretekst, by paradować p0 gościńcu. Po chleb jeździła na rowerze; odprawiała to jafc rundę honorową, w szerokich spódniczkach i bluzkach z

krótkimi rękawami. Sto razy mogła przyjeżdżać do wsi

żeby kupić papierosy dla ojca, butelkę oliwy dla matki nici dla którejś z sąsiadek; zawsze zabierała kogoś na ba­gażnik, żeby móc swobodnie śmiać się do woli. Czekałem na Claudettę na rozstaju Pod Dwiema Lipami razem z in­nymi chłopakami; w ten sposób nasze spotkania wyglądały na czysto przypadkowe. Ze względu na świadków rzuca­łem w jej stronę rozmaite złośliwe uwagi; rozumiała to

i prowokowała mnie sama. Obserwowałem ją, nie okazu­jąc zbytniego zainteresowania. Biegłem za jej rowerem aż ido najbliższego zakrętu; wówczas schodziła i padała w mo­je ramiona. Po południu chodziliśmy do kina; była to dłu­ga, nieprzytulna sala w jakiejś szopie pachnącej ściółką. Zbyt byliśmy zajęci sobą, by oglądać film, i kiedy kończył się seans, wychodziliśmy jak odurzeni. To myśmy urządza­li intermedia. Wieczór spędzałem z dala od Claudetty, sie­dząc na oknie Café de la République. Tu zbieraliśmy się zazwyczaj o zmierzchu; tu nasz klan przygotowywał wy­prawy na dni targowe do sąsiednich wiosek. Nasze wspól­ne zabawy nie były zbyt wyszukane.

Claudette tak samo jak ja wylądowała w Bordeaux w jakimś mieszczańskim domu żyjącym wspomnieniami i najrozmaitszego rodzaju koligacjami. Strych, na którym Claudette spała, pełny był pozamykanych na klucz ku­frów, w których przechowywano archiwa rodzinne: listy, prospekty, weselne jadłospisy, fotografie, dokumenty ofi­cjalne... Claudette miała własny pokój, wychodzący właś­nie na te stosy akt, do których nikt nie zaglądał; w tym dusznym pałacu, wieśniaczka tak samo jak ja, żyła w oto­czeniu umarłych, w otoczeniu śmierci. Spotykaliśmy się w niedzielne popołudnia na placu Kwinkunksów pod ko­lumną pomnika Żyrondystów. Ogromny, ogołocony plac, pełen kurzu, spływający na krańcu amfiteatralną pochyl­nią do szarożółtej rzeki. Cała służba zbierała się na tej „ziemi niczyjej”, wymarzonej dla naszych swawoli. Wę­

drowni fotografowie rozstawiali tu swe dekoracje i zapra­szali nas, byśmy się dali „zrobić” na tle jakiejś wieży zam­kowej lub rozszalałego oceanu. Dwaj śpiewacy uliczni z karzełkiem mandolinistą sprzedawali piosenki. Wyśpiewy­waliśmy chórem refreny aż do zupełnego wyczerpania. Jakiś handlarz grzebieni i tandetnych błyskotek zasiadał obok hydrantowej studzienki Stary akordeonista schlud­nie obnoszący swą nędzę grał siedząc na składanym krze­sełku i czekał na przyjście żony, która z nadejściem nocy odprowadzała go do jakiegoś zaułka. Za ławkami hałaśli­wego teatrzyku kukiełkowego stali półkolem dorośli — czy to z braku zajęcia, czy z chęci wścibienia nosa, gdzie się da. Były tu zawsze dziewczęta spragnione miłości. Po­środku placu na żelaznych krzesłach podziurawionych jak sito rozsiadały się całe rodziny. Dzieci biegały po drobnym kłującym żwirze. Myśmy snuli się tu aż do zmroku, my­śląc już o powrocie do nienawistnych domów. Dwa razy do roku na trzy tygodnie rozgaszczało się na placu wesołe miasteczko. Był to okres wielkiej przygody. Czuliśmy się, jakby nas przeniesiono w całkiem- inny świat. Budy jar­marczne wydawały nam się pełne tajemnic. Widowiska, jakimi nas częstowały, zawsze wywoływały rozczarowanie. Rozmaite potwory nigdy nie były żywe, a sceny rozbiera­nia się mało podniecające. Jeździliśmy „Wielką Palą”, na której, pędząc z szybkością, która wydawała nam się za­wrotna, mogliśmy zaznać rozkoszy przelotnych spotkań. Kiedy roztaczał się nad nami jak parasol rozległy dach malowany w deseń potężnej łuski rybiej, pozwalaliśmy so­bie z piszczącymi dziewczynami na najbardziej ekstrawa­ganckie wyczyny; całowaliśmy się bez liku; często był to zresztą tylko pozór pocałunku. Moje pierwsze wesołe mia­steczko wprawiło mnie w zachwyt; dopiero wyszedłem przecież z mojej zapadłej wioski w Charente i z torebki mojej pani wziąłem parę groszy; zwróciłem je później.

I wszystko, co opowiadają na ten temat, to kłamstwo. Wcale nie grozili mi policją. Po tygodniu sam odłożyłem pieniądze na marmurowy blat komody w pokoju pani. Chciano później wykorzystać te plotki, żeby mnie wro-

bić... I przede wszystkim — czy trzymaliby mnie u siebie tak długo? Nigdy nic z ich rzeczy nie wyniosłem na sprze­daż. Oba garnitury były moje własne, wcale ich nie za­bierałem z szafy Gastona: to był prezent. Tak samo jeśli chodzi o spinki do mankietów i zapalniczkę. Nie jestem sroką, która wszystko kradnie. Po co wtajemniczyłem w moje kłopoty Claudette? Ona nie umie trzymać języka za zębami. Za dużo gada; nigdy nie potrafiła świadomie ni­czego przemilczeć. Wystarczy w takiej sytuacji jedno drob­ne i fałszywie zrozumiane słowo... Tak, ale to ciągnie się za mną aż do dnia dzisiejszego; ilekroć gdzieś się pokażę, ludzie zawsze chcą mi patrzeć na ręce, czy czegoś w nich nie mam. Podejrzenie czepia się człowieka jak pluskwa. To nie była moja wina, że ktoś ściągnął pieniądze, które położyłem na marmurowym blacie. Jestem pewien, że to sprawka małej Toni: ona widziała, jak kładłem pieniądze, stała za drzwiami. Po cóż by wołała: „Co ty tu robisz?” Od razu przypuszczałem, że gra przede mną komedię, że­by ściągnąć te pieniądze. Ona mnie onieśmielała. Szanta­żowała mnie; mogło jej to się przydać później, do jej ran­dek, kiedy wychodziła kuchennymi schodami, żeby się spotkać ze swoim gachem, który spacerował tam i z po­wrotem przed Instytutem Głuchoniemych. Szybko brał ją pod rękę i zabierał ze sobą bez słowa. Całował ją do­piero na rogu. Szedłem za nimi któregoś wieczora. Tonią poznała mnie. Zaczekała, aż podejdę bliżej. „Więc masz zamiar nas śledzić?” Nie mogłepi zdobyć się na żadną od­powiedź. Uśmiechnąłem się do niej głupkowato: „Ja też mam randkę.” Tonią zaczęła się śmiać. „No to sprowadź swoją dziewczynę.” I spędziliśmy całą noc na wałęsaniu się z jednego baru do drugiego. Dobrze to sobie wszystko obmyśliła. Stawałem się wspólnikiem jej eskapad. A kie­dyśmy wracali do domu o trzeciej nad ranem, szepnęła mi: „A teraz trzymaj język za zębami. Mam sposoby, że­by cię zmusić do milczenia.” A ja już myślałem, żeśmy się zaprzyjaźnili!

W wesołym miasteczku piliśmy młode wino, mętne i bladozielone i obżeraliśmy się kasztanami, orzeszkami ara­

chidowymi, waflami, pączkami, nugatami i całym tym jad­łem, na jakie tylko w danej chwili przychodziła nam ochota.

Z pełnymi ustami, z lepkimi wargami patrzyliśmy sobie w oczy, nie zastanawiając się zbytnio, co czeka nas jutro. Robiło się jednak późno. Spleceni w niezgrabnym uścisku wracaliśmy do domu. Claudette potulnie składała głowę na mojej piersi. Przeciągaliśmy tę czułą wędrówkę aż do bra­my domu. Rozstawaliśmy się i za każdym razem wraca­łem do siebie z obietnicą, że po wyjeździe państwa nad morze okres letnich wakacji spędzimy razem.

Aż do roku 1939 byliśmy z Claudette nierozłączni. Cze­kałem zawsze, póki drzwi jej mieszkania nie zamkną się przed naszą miłością. Ale pewnego wieczora Claudette po­zwoliła mi wejść za nią i w najgłębszej tajemnicy wpro­wadziła mnie do sypialni swoich państwa; był to ogrom­ny pokój z masywnymi meblami. Wyszedłem dopiero nad ranem, przedtem jeszcze wprawiając w zdumienie Clau­dette tym, że oczyściłem jej pantofle. Nie widziałem inne­go sposobu, by okazać jej moje oddanie i głębię mojego uczucia. Ach, ta noc spędzona jak w pokoju hotelowym w tajemnicy przed wszystkimi! Nie mogliśmy się nakochać do woli. Ten zamknięty pokój, ze zwiniętymi dywanami, ogołocony z rozmaitych drobiazgów (najcenniejsze z nich schowano w sejfie) bardziej nam ciążył, niż nam dopo­mógł. Unosił się tu zapach jego właścicielki, mieszanina pudru, karmelu, eliksiru do zębów. Claudette usiadła przed toaletką podobną do bociana na kominie i chciała zrobić sobie na noc twarz, tak jak pani.

Skutek był żałosny. Kiedy tylko znalazła się przy mnie, wstała i obmyła twarz w zimnej wodzie. Wolałem praw­dziwy zapach jej skóry, który wprawiał mnie we wzrusze­nie. Tak, kochaliśmy się, jakbyśmy się znaleźli na tratwie rzuconej na łaskę losu. Nie przywykliśmy do takiej ci­szy, ruchom naszym brakło swobody. Wciąż jak gdybyśmy na coś czatowali. Wyznałem jej, że uczę się grać na skrzypcach. Powiedziała:

Ty miałbyś być artystą?

Śmiech jej brzmiał niezręcznie. Było mi przykro nie

tylko ze względu na siebie, ale i na nią. Powiedziałem jej także, że dużo czytam; plądrowałem po bibliotece.

I czytasz także?’

Wydawało jej się to dziwaczne, może nawet niebezpiecz­ne. Obraz, ja ki sobie o mnie wytworzyła, zamazywał, się

i już mnie nie poznawała: nabierałem manier państwa.

Zostaw to im... I pocałuj mnie mocno.

Resztę nocy spędziliśmy w bardziej przytulnym pokoju Toni. Na ścianach i na kominku pełno było fotografii, przeważnie jej samej. Udawaliśmy, że śpimy, tak jak to widziała Claudette u swoich państwa, ale nie miał kto nam przynieść śniadanie i zapytać: „Czy dobrze pani spa­ła?” A kiedy po przebudzeniu zaczęła się mizdrzyć, było już wpół do siódmej — jej pora.

Claudette zawsze brała mi za złe, że z tak znikomym en­tuzjazmem smakowałem naszą niespokojną miłość pośród tych dekoracji przeznaczonych dla kogo innego. Raz był to żałobny pokój jej państwa, kiedy indziej sale kinowe, ciemne kąty w kawiarniach lub mroczny cień drzew na osiedlowych skwerach; nigdy jednak nie byłem w jej po­koju, broniła go przed jakimkolwiek najściem z zewnątrz. Zdecydowanym gestem odprawiała mnie sprzed drzwi; pła­kała, żebym nie wchodził; używała tysiącznych wybiegów, by o nim nie wspominać, żebym o nim zapomniał, w cza­sie, kiedy miałem już do niej wszelkie prawa. Żądania moje kwitowała pocałunkiem, pozostawiając je bez odpowiedzi; była gotowa na wszystko, by bronić tego ostatniego ba­stionu swojego własnego świata. Raz jednak zobaczyłem jej pokój, w dniu, kiedy omal nie umarła. Tak, wówczas zrozumiałem, czemu się tak opiera, by o nim nie mówić. Było to jak gdyby mauzoleum, w którym na rozmaitych małych ołtarzykach widniała wszędzie jedna i ta sama. twarz — twarz jej bliźniaczej siostry.

Kiedy wszedłem, uśmiechnęła się do mnie i szepnęłat —- Niepotrzebna mi była twoja fotografia, wiesz: Uspokoiłem ją; umarłaby samotnie, gdybym się na czas nie zjawił, zaniepokojony brakiem wiadomości od niej. Chciała umyć okna, w których były bardzo delikatne szy-

by; pośliznęła się i wybiła szybę ciężarem własnego ciała. Spadła o piętro niżej. Do ran, byle jak tylko posmarowa­nych jodyną, wdała się infekcja.

Niemal jej nie poznałem, tak jej twarz stała się dzie- •cinna. Włosy jej układały się w naturalne pukle wokół policzków. Pani zaglądała do niej raz na dzień. Zdaje się, że martwiła się bardzo, iż może ją stracić. Ale po pewnym czasie zawiesiła te wizyty: źle jej ufarbowano włosy. Nie miała odwagi pokazywać się nawet swojej umierającej służącej z tymi kosmykami o barwie jaskrawego mahoniu. Było w tym bohaterstwo najwyższej miary. Coś do jedze­nia przyniosła dozorczyni. Na lekarza trzeba było czekać trzy dni: pojechał na polowanie na grzywacze. Godzinę przed moim przyjściem zjawił się wreszcie, jeszcze w my­śliwskim stroju. Wieczorem miano ją przewieźć do szpita­la.

Będę cię odwiedzał codziennie. Poproszę, żeby mi pozwolili wychodzić w czasie poobiedniej kawy.

¡¡Ili Nie chcę, żebyś przeze mnie stracił pracę.

Nie bądź głupia.

I dodałem:

Moglibyśmy znaleźć gdzieś pracę razem, chcesz?

Potrząsnęła przecząco głową.

Dlaczego?

Ale zrozumiałem. I szepnąłem jej do ucha: ,

; Będziemy prowadzili życie takie jak wszyscy, praw­da? Gdybym mógł się dostać jako ogrodnik do merostwa!

Ale nasze piękne marzenia więdły szybko w tej ciasnej izdebce, pachnącej maściami, opatrunkiem, starą końską derką. Odjechała karetką pogotowia; na ulicy było niewiel­kie zbiegowisko. Na więcej publicznych oznak współczu­cia nie mogliśmy liczyć. Claudette miała osiemnaście lat.

Nazajutrz przy jej łóżku ze starannie ułożoną pościelą spotkałem jej krewnych. Claudette czuła się już lepiej. Wstąpiliśmy z owymi krewnymi na aperitif do baru „Pod Cisami” koło szpitala. Ich furgonetka czekała przed tara­sem. Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Matka Clau­dette nie mogła przyjechać: pracowała w fabryce obuwia.

Przypominam sobie, że po dłuższej chwili milczenia zaczę­liśmy rozmawiać o niezwykle śmiałym rabunku, jakiego dokonano w banku w Bordeaux w godzinach najwięk­szego ruchu interesantów. Dorzuciłem też:

Jesteśmy zaręczeni z Claudette. Chcemy się usamo­dzielnić: założymy sklep kolonialny z wyszynkiem.

Nic nam o tym nie mówiła. Jak się nazywasz?

Gaspar.

Kuzyn zwrócił się do żony:

Nie przypominam sobie, żeby w listach wymieniała to imię.

Zacząłem więc wdawać się w szczegóły.

Oglądaliśmy kilka barów. Tylko jeden nas interesu­je: tuż koło targu Kapucynów. Jest tam mieszkanko na górze, trzy pokoje, z tego dwa wychodzą na dosyć jasny dziedziniec.

A masz pieniądze?

Mam. Chcę także kupić samochód. Mamy się po­brać jeszcze w tym miesiącu, w kościele także. Wybraliś­my już sobie tapety do sypialni, błękitne pasy na kre­mowym tle.

Mam nadzieję, że nie wykosztujesz się za bardzo na ten ślub.

Uśmiechnąłem się; dosyć już było kłamstw. Z tymi sło­wami > rozstaliśmy się na zawsze. Nigdy ich już nie wi­działem, ale taki byłem szczęśliwy, że mogłem trochę po­marzyć o lepszych czasach. Claudette szybko wyzdrowia­ła, wróciła do swoich państwa i wszystko znów było tak samo jak przedtem.

To były dobre czasy.

Teraz jestem w tym pokoju w Paryżu; mam trzydzieści osiem lat i wszystko, co sobie planowałem, rozpłynęło się między palcami. W Paryżu nic nie jest trwałe, ani miłość, ani wsponjnienia, a dzień dzisiejszy mija zbyt szybko. Nie­podobna go zatrzymać. Trzeba by mieć więcej czasu, tak jak dawniej, a kiedy się pracuje bez protekcji, nic się nie ostoi przed jutrem. I smutno zawsze wyglądają te jutra, które się stroi w garnitury na kredyt, w długi i kłopoty.

Owszem, pracuję, robię lalki w pewnym małym warszta­cie; robiłem je przynajmniej: od miesiąca to się skończy­ło. Moje lalki wyglądały zbyt smutno, nikt już nie chciał ich kupować. Moją specjalnością były oczy; to ja robiłem niebieskie źrenice; ja także przylepiałem prawdziwe wło­sy. Myślę, że namalowałem chyba z dziesięć tysięcy par

niebieskich oczu. To w końcu zaczyna być straszne te

nieruchome spojrzenia oczu, które się nie zamykają. Śni­ły mi się po nocach. Nie mieliśmy ani jednej własnej chwi­li. Godziny naszego życia są jak bilety tramwajowe w kie­szeni: nigdy nie wiadomo, które są już zużyte, trzyma się je wszystkie razem. Może się to wydać dziwne, że tak mówię — ja, chłopak ze wsi, lokaj z dobrego domu... A skrzypce? Podarowałem je wczoraj małemu kalece, który mieszka z ojcem o piętro wyżej. Może mu się to przyda, tak samo jak moje książki. Lubiłem Musseta, Wiktora Hugo, La- martine’a, prawdziwych poetów. Trochę nawet próbowa­łem pisać, ale to było tylko podrabianie innych, nikogo to nie interesowało. Moje życie jest bardzo pospolite. A te­raz, kiedy to piszę, nie wiem już sam, w co się obróciło: od dawna już wszystko wymyka mi się z rąk, a słowa prześlizgują mi się między palcami, jak węgorze. Nędzarze mają prawo tylko do własnej nędzy. Niekiedy miłość po­wleka to wszystko niby warstwa miodu, ale zawsze znaj­dą się muchy, które wywęszą swoim wścibskim ryjkiem coś, co uważają za smakowite ciastko. Brawo, muchy! Je­stem oczywiście tylko nędznym, żałosnym stworzeniem. Czemuż nie miałbym być żałosnym stworzeniem?

Słowem, zaczęła się wojna. Miałem wtedy dwadzieścia lat. Piękny wiek na pole bitwy, ale w tej wojnie czter­dziestego roku niewiele było pól bitwy — same potyczki, przedstawienia teatralne dla wojska, wino na rozgrzewkę

i śliczny mały odwrocik pod wszechwładnym okiem Niem­ców. Służyłem w marynarce, Bóg raczy wiedzieć dlacze­go — ja, człowiek związany z ziemią. Przerzucali mnie z portu do portu, z jednego przydziału do drugiego, z jed­nego dowództwa do innego. Miałem wziąć udział w wy­prawie na Narwik, bo zamieniłem się z jednym kompa­

nem, który miał żonę i dzieci; w ostatniej chwili zaczął się wahać i ostatecznie zrzekł się tej zamiany. To on więc zginął na X-24 w Zatoce Narwickiej. Wieczorem przed od­jazdem błagał mnie jeszcze, żebym pojechał zamiast nie­go; wychodziłem z kina, była dwunasta w nocy: już za póź­no. Krążownik odpływał o świcie. Biedaczysko nie chciał umierać, ale w jaki sposób to przeczuł? Nastąpiły cudow­ne miesiące łazikowania: czyściłem buty jakiemuś kapi­tanowi okrętu, uczyłem się pisać na maszynie, pić i obła­piać w pustych wagonach na dworcach morskich.

Zima w Tulonie, wiosna w Brest. Mój czerwony pompon na czapce przynosił szczęście. Rodzinne pola wydawały mi się dalekie, zapomniane. Pisywaliśmy z rodzicami do sie­bie ze względu na sąsiadów i dostałem raz piętnaście par wełnianych skarpetek zrobionych na drutach przez damy | miasteczka, które się zbierały w szwalni urządzonej w dawnej sali do potańcówek.

Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży tych piętnastu par urżnąłem się solidnie. Ale jaki się czułem wolny w tej służbie! Przyjaźniłem się z kucharzami, którzy dzielili się ze mną każdym najsmaczniejszym kąskiem; po zmyciu statków sprowadzałem im panienki. Obżerałem się jak bosman. Było śród tych panienek parę rozmarzonych i żar­łocznych służących. Wciąż jeszcze obracałem się więc w kręgach mojego zawodu. Miałem wielu koleżków, którzy troszczyli się nieustannie jedynie o to, by nie złapać syfa; na towar nie oglądali się zbytnio. Przyjaźniłem się z An- gelą, Bretonką, która prasowała mi marynarskie kołnierze

i ze swego sklepiku, nie większego od chustki do nosa, sprzedawała mi wszystko, czego potrzebowało i co mogło ucieszyć serce marynarza: mydełka, pasty do zębów, dre­lichy, portfel z grubej żyłkowanej skóry, rolki fotosów, ży­letki, wodę kolońską na szczególne okazje, karty pocztowe itd. Przy niej wszystko wydawało się piękne, niepowta­rzalne, pokrzepiające. Nigdy nie myśleliśmy o wojnie; za­kotwiczeni w porcie, stanowiliśmy gromadkę operetko­wych marynarzy, dwa razy na tydzień odprawiających ćwiczenia w obchodzeniu się z bronią na nędznych poli-

gonach, których żaden chłop nie zechciałby uprawiać, gdzie kwitły jedynie przekleństwa i cuchnące ziele. Na jednym z nich przetrwały jeszcze piękne ruiny z czasów pokojo­wych: jakaś wytworna rezydencja, która ze szlachetną skromnością rozsypała się w gruzy. W godzinach wolnych od zajęć urządzałem wyprawy do tych komnat, nad któ­rymi otwierało się niebo. Wyobrażałem sobie, że jestem właścicielem tych opustoszałych sal; w marzeniu otaczała mnie służba.

Szukasz tu czego? — spytał mnie raz Rudzielec.

Ja? Niczego. To należało kiedyś do mojej rodziny.

Ho, ho, bracie!

Rudzielec cofnął się z szacunkiem o parę kroków dra­piąc się w głowę.

Popatrz, Rudzielec, tu, gdzie teraz stoisz, była kie­dyś moja sypialnia.

Do porządku przywołał mnie wymyślaniem bosman. Szu­kano nas wszędzie, w szczególności w barze „Pod Wiernym Karabinem”, na skraju zapuszczonego parku. Bosman ode­brał mi przepustkę.

Nie był to jakiś zwyczajny bosman: zarzucał mi, że sprzątnąłem mu jego dziewczynę, Alzatkę o bujnych kształtach, która była bardzo dumna z jego naszywek. Przychodziła po niego do magazynów, więc jak można by­ło jej nie widzieć, nie uśmiechnąć się do niej, nie poroz­mawiać? Kto by się zachował inaczej? Człowiek nie jest z drzewa. A poza tym miała wspaniałe włosy o barwie lśniącego złota ze srebrnym odcieniem, które wprawiały nas w zachwyt. Któregoś dnia ja właśnie zastąpiłem przy niej jej bosmana, który spał po przepiciu w małym pokoi­ku maszynistek. Była wściekła i bardzo podniecona. Po­szedłem z nią do kawiarni, gdzie piliśmy białe wino. Stop­niowo coraz bardziej zapominała o swoim amancie i my­ślała już tylko o chwili obecnej; a z tej chwili obecnej po­trafiłem skorzystać jak należy. Ale to wszystko, co mówią na ten temat, to nieprawda — o listach z pogróżkami, o nabiciu mordy bosmanowi przez czterech oprychów, a jeśli mnie kazał wsadzić do paki, to dlatego, że się wałęsałem

po tych ruinach sterczących w samym środku strzelnicze* go poligonu. Rudzielec mi nie wierzył, ale komu on w ogóle wierzył? Kiedy dostawał list od matki, pokazywał go nam i mówił: „Bujdy opowiada, to wcale nie jest moja matka, wiem o tym doskonale.” Mówił nam wówczas o swoim dzieęiństwie. Dowiedział się przypadkiem, że wzię­ła go do siebie pewna kwiaciarka z Nordu, która go zna­lazła między grządkami warzyw w swoim ogródku. Kto go tam przyniósł? Rudzielec od najwcześniejszego dzieciń­stwa nasłuchał się o swoich niezwykłych dziejach, równie niezwykłych, jak dzieje wielkiego Smolarza, marynarza- -pilota, jak nazywaliśmy go między sobą. Był to sierota wychowany przez pewnego kaprala, który groził mu zaw­sze, że „zawoła żołnierzy, żeby go zjedli!,,. Dziwaczny typ. Miał swoje manie; zbierał erotyczne pocztówki. „Widzisz, na tej facet obłapia jak należy, jest w dobrej pozycji.” Sły­szę go jeszcze, jakbym tam był. Miał gruby tubalny g-fos i wygląd drwala, który sobie podpił. Nigdy go już później nie widziałem. To z nim właśnie czekaliśmy cały dzień na deszczu na dwie siostry, które miały przyjść po nas pewnej niedzieli, żeby spędzić ją z nami. Czuję jeszcze ten deszcz na twarzy; był delikatny i pieszczotliwy, łasko­tał nas po policzkach. Nie ruszaliśmy się z miejsca z oba­wy, by się nie rozminąć z dziewczętami. Każda cząstka na­szych mundurów nasiąknięta była tysiącem kropelek wody. Ledwie mogliśmy rozróżnić domy, senny port, skąpe i spo­kojne bretońskie morze. Rozmawialiśmy o przyszłości; mie­liśmy rozmaite plany, byliśmy szczęśliwi; jedyny kłopot to było to czekanie, które wcale już nie sprawiało nam przykrości. Tkanina naszych mundurów od ciepłego desz­czu nabierała zapachu smoły i klepek od beczułki. Nie czuliśmy głodu ani pragnienia: czekaliśmy. Staliśmy tam po to, by czekać aż do końca świata, gawędziliśmy wesoło i żadna inna przygoda, żadna wojna nie mogłaby nas zbu­dzić z tego otępienia. Zawsze wspominam z przyjemnoś­cią ten deszcz połyskliwy i banalny.

Dlaczego tak żywo zachowałem w pamięci obraz tam­tego dnia? Zawsze padał deszcz, kiedy czułem się szczęśli­

wy: to dzień bez następstw, oderwany od ciągu zdarzeń. Nurzam się w tym deszczu, w którym majaczy mia­sto, a na jego tle sylwetka człowieka, który czeka. Tej nocy deszcz nie pada; wieje ciepły wiatr. Upał mnie mro­zi. Na nic już nie czekam.

To wówczas właśnie, w roku 1940, nauczyłem się praw­dziwie czytać i słuchać. W owym czasie w każdymi z nas więcej było szczerości; zapomnieliśmy, kim byliśmy przed­tem. Nie miało żadnego znaczenia, z jakich jestem stron. Miałem kolegów z okolic Lot i znad Creuse; byłem od nich bardziej rozgarnięty; słuchali mnie i po raz pierwszy w życiu mogłem mówić nie troszcząc się o własne słowa. Mogłem nie czekać na odpowiedź; miałem prawo przery­wać. Przygarnęła nas wojna i używałem jej gościnności ponad miarę. Któż mógł czuć się obco w tym istnieniu po­dzielonym na cząstki, jak w szkole? Nie prowadziliśmy ra­chunku naszych poczynań ani naszych strachów; mieliśmy nad sobą władzę, o której mówiliśmy bez sympatii, ale która dodawała nam pewności siebie swoim brakiem wszelkiej konsekwencji. Nasza przyszłość? Nie mieliśmy powodu troszczyć się o nią, nawet gdyby śmierć miała się nią zająć. Koniec z kłopotami, z dociąganiem do pierwszego, z kapry­sami pracodawców. Byliśmy wolni jak powietrze, z nie­wielkimi pauzami od czasu do czasu na jakąś skromną ce­remonię grzebania żołnierza zmarłego na zapalenie płuc. Mogliśmy mieć swoje fanaberie. Tyle tylko, że byliśmy nierozłącznie związani z katastrofą, która na razie wy­glądała na dobry żart. Byłem bardziej lokajem niż żołnie­rzem: w obronie ojczyzny podawałem oficerom śniadanie. Byliśmy ,beztroscy jak dzieci. Czytałem powieści Emila Zoli i Balzaka, leżąc na stole w białej i ogołoconej izbie w czasie .warty; nie było czego pilnować, szpiedzy nie pu­kali do drzwi.

Z Brestu przerzucono nas do Bordeaux. Sztab jechał za nami w okrytych kurzem samochodach. Rozgościliśmy się w pałacyku moich dawnych państwa. Gospodarze uciekli wraz z całym cennym dobytkiem. Tak, powróciłem jak zwycięzca na te pokoje bez powietrza, gdzie życie upły-

wało mi na nieustannym lokajstwie. Sypialnia pani domu stała się sypialnią admirała. Nasze biura mieściły się w suterenach. A na domiar wszystkiego na malutkim tarasie na dachu, pośród rzymskich dachówek, ustawione było gniazdo kaemów. Po całym mieście pełnym uchodźców roz­lokowały się po trosze rozmaite ministerstwa; jedliśmy w restauracji razem z wygłodzonymi przybyszami z Tour­coing lub z Lille i z kilkoma damami odprawiającymi po­kutę za grzechy miłości. Smętne życie cywilów, z wieczor­nymi spacerami po małym zachwaszczonym ogródku, gdzie odnalazłem jeszcze kilka krzewów, które sam zasadziłem. Claudette pojechała wraz ze swym państwem na południe do Prowansji; najwidoczniej nie miała odwagi do mnie pi­sać. Wojna znikała z horyzontu, porastała w mieszczańskie piórka. Zostałem gońcem; roznosiłem listy po całym mieś­cie, w poszukiwaniu ministerstw, które tymczasem zwija­ły manatki i pogrążały się w noc razem ze swoimi archi­wami, ze swoimi blankietami urzędowymi i swoimi zapa­sami.

Wszystkim starałem się dogodzić; biegałem po listy na pocztę, wystukiwałem jednym palcem na maszynie poda­nie o dodatek za wielodzietność dla kwatermistrza, spro­wadzałem bordoskie wina z oznaczonym rokiem urodzaju na obiad dla admirała, który miał kłopoty, znosiłem plot­ki o szpiegach zrzuconych ze spadochronem na skwery lub do szkół.

Uwijałem się żwawo; godzinami mogłem chodzić bez zmęczenia. Bezczynność jest matką wszystkich grzechów żołnierza i widziałem, jak nasz spieszony admirał uchylał firanki przy oknie, by przeprowadzać inspekcję rontu dziewczynek, które bawiły się naprzeciwko, w ogrodzie Instytutu Głuchoniemych. Ja jeden byłem najbardziej za­jęty ze wszystkich.

Był piękny dzień majowy, kiedy ostatni okręt angielski opuścił nabrzeże. To był koniec, ale ja bałem się, co bę­dzie dalej. Musiałem przecież wyzbyć się tak efektowne­go munduru i leniuchowania: Niemcy, nadzy do pasa, z pukawkami w ręku, zagłębiali się coraz bardziej w żyzne

ssasis

równiny. Czekało mnie życie cywila. I kiedyś, kiedy wraca­liśmy z Verdón, ogarnęła mnie panika. Wybraliśmy się na poszukiwanie amerykańskich wozów porzuconych w przy­drożnych rowach. Odkrywaliśmy prawdziwe skarby wala­jące się na zboczach nasypów — futra, srebra, wytworną bieliznę, dokumenty... Zabawiałem się szperaniem w roz­walonych walizach, koszykach i bagażnikach samochodów. Fotografie i drogocenne listy unosił wiatr wiejący od za­toki. Dla siebie schowałem ciężki sygnet z diamentem, unurzany w kałuży smaru. Nie mówiłem o nim nikomu. Wróciliśmy z tej wyprawy weseli i rozbawieni, jakby to była przechadzka po plaży, sprowadzając trzy wozy dla oficerów. Po prostu świetny kawał! Rudzielec prowadził błękitnego Packarda; samoloty nieustalonego pochodzenia myszkowały tymczasem po okolicy. Ale ten powrót był zarazem powrotem do mojego dawnego żyda. Nazajutrz znaleźliśmy się na bruku miejskim w Bordeaux, bez roz­kazu demobilizacji. Zachować godność, do licha, kiedy pierwsi motocykliści niemieccy pokażą się na moście! Główne siły czekały w owych słonecznych dniach czerw­cowych, aż przedstawiciele władz opuszczą miasto. Bor­deaux wydane zostało na pastwę uciech tej armii, która mia­ła wreszcie , nad głową tylko wielką błyszczącą tarczę sło­neczną w ciepłym zapachu melonów. Ukryłem się u matki pewnego kolegi na przedmieściu. Nosiłem wciąż przy so­bie pierścień, który miał mnie uchronić przed nędzą. Zde­mobilizowany w trybie ratuj się, kto może, niewiele przed­tem zdążyłem pożyć, a i to drogą okólną: wyziewami źle przygotowanej wojny, planami strategicznymi, które nie wyjrzały z szuflad; moja wojna zostawiła po sobie zarazę i odór jej zaczynał ogarniać cały kraj. Znalazłem się poza nawiasem, w na pół żołnierskim i na pół cywilnym przy­odziewku, z młodością rozbudzoną w kilkumiesięcznej włó­czędze w bratniej kompanii. Za bardzo się już zestarza­łem: życie odzyskiwało swoje prawa, trzeba było od nowa zacząć je traktować z szacunkiem. Rumiane policzki, jakich się dorobiłem, zapadły się znowu; dojrzałem do ponowne­go lokajstwa; moja postawa wyzbyła się już dawnej fan-

tazji, a długi nos, niskie guzowate czoło, nieufne ręce zdra­dzały moje chłopskie pochodzenie. Odebrano mi wolność, zostałem znów oddany w ręce posiadaczy; stałem się jed­nym z mebli, przedmiotem użytecznym, niezbędnym sprzę­tem. Żegnajcie, długie i beztroskie noce czasu wojny, po­pijawy, młode białe wino w portach! Nie zostało już we mnie nic z owego wesołego figlarza, który kiedyś tyle przy­dawał wdzięku wieczornym spotkaniom na placu Kwin- kunksów. Przybrałem na wadze; coraz ciężej stąpałem po tej ziemi, która tak mało przywiązywała wagi do tego, by mnie nosić. Nie byłem już tak skory do śmiechu; nie szu­kałem bezmyślnej rozrywki. Byłem dobrym nabytkiem dla tej nędzy, która nie wstydzi się swojego imienia i moje­go — Gaspar; miałem zaledwie dwadzieścia jeden lat.

Nie obnosiłem się z moją młodością; nie rzucała się ona w oczy. Nie miałem nic, nawet żadnego Niemca na su­mieniu. Wychodziłem z wojny elegancko, wkładając czy­stą bieliznę i głębokim ukłonem żegnając tę efemeryczną dziwkę, która mnie nie złamała, ledwie mnie tylko przy­gięła: byłem już z tym oblatany. Przez szereg tygodni mia­łem się na baczności, ale pilnować musiałem jedynie sie­bie. Cała ziemia teraz stawała mi się obca. Kto chciał, mógł wejść: drzwi były otwarte dzień i noc.

Nic nie wyniosłem z tej wojny prócz pudełka ze znisz­czoną talią kart, która bardzo się już wysłużyła. Ale w czyim ręku były atuty?

Trzeba było żyć na marginesie, będąc zarazem cząstką całej służalczej społeczności: wszyscy słuchali teraz rozka­zów Niemców. Należałem do tego nowego lokajstwa o zgo­ła niepewnej gaży. Doskonale, Herr taki a taki, do pań­skich usług, na jutro będzie pan miał swoje dziesięć świecz­ników i sto kurczaków z Mans, i swoje piętnaście małych fotelików do brydża, i swój wagon dobrego starego wina, i swoich kupców, i swoich przemysłowców, i swoje plaże, i swoich tłumaczy, do pańskich usług, Herr taki a taki! Usługiwałem w niemieckiej kantynie. Claudette wróciła. Spotkałem ją zapłakaną na ulicy; nie mieszkała już pod dawnym adresem. Ale przypadki są dla nas łaskawe: tyl-

ko one mają zrozumienie dla ludzi niezdecydowanych. Claudette przyszła mi z pomocą; usługiwałem innym nie zapominając o sobie. Ze wszystkiego, co przechodziło mi przez ręce, coś się przylepiało do palców. Przy Claudetcie nic się nie marnowało: resztki sprzedawaliśmy do restau­racji. Kości od kurczaków zamawiano u nas na dwa tygod­nie z góry; ziarnko kawy było cenniejsze niż pieprzyk na udzie. Handel wymienny bardzo mi odpowiadał. Inkaso­wałem wszystko z równym spokojem: pieniądze, żarty, wymyślania. Wynajęliśmy mieszkanie w samym centrum Bordeaux. Claudette często przyjmowała gości: jakiś Nie­miec od czasu do czasu, mnóstwo obcych ludzi szukają­cych, czym by się pożywić, i wokół potajemnej szynki lub sandacza w majonezie zbieraliśmy się wszyscy, jak pierw­si chrześcijanie wokół swego Boga. Nie groziło nam nic prócz niestrawności, Claudette przepadała za futrami. W miarę, jak rosły nasze zasoby pieniężne, kupowała futra ze wszystkich zwierzaków.

Skórki naturalne, skórki po obróbce... Claudette gromadzi­ła futrzane płaszcze, etole, kołnierze. Kupiliśmy do tego uwłosienia specjalną szafę; Claudette układała swoje fu­tra na półkach: jedno futro, jedna warstwa saszetek z kamforą; jedno futro, jedna warstwa kamforowych kulek; jak w sabaudzkiej sałatce jarzynowej: warstwa kartofli, warstwa tartego sera itd. Co tydzień sprawdzała, czy włos jest w należytym stanie; to był jej skarb; pasjonowała się tym bardzo długo.

Ja natomiast, po naszej oficjalnej pracy w kantynie, gdzie miałem pod sobą cały zastęp kelnerów i kelnerek, robiłem rozmaite interesy, zmuszające mnie do biegania z jednego końca miasta na drugi. W solidnej walizce ko­loru niepalonej kawy nosiłem damską bieliznę, znakomite ściereczki lub kompletne wyprawy ślubne dla młodożeń­ców, których nie przerażało, że wstępują w życie pośród tej utajonej i mrocznej wojny.

To ja wynajdywałem okazowe ryby, oliwę i jajka na weselne stoły, kurczaki hodowane w podmiejskich piwni­cach, cukier *w kostkach, likiery „zupełnie jak przedwo­

jenne.” „Żeby nie brakowało niczego — mówili mi często rodzice — To, ze jesteśmy pod okupacją, to jeszcze nie powód, żebyśmy nie mieli wyprawić wesela tak, jak to zawsze się odbywało w naszej rodzinie; koszty nie grają roli.” Krzątałem się, zbierałem adresy, dobre adresy, sta­wałem się przydatny, niezbędny przy wszelkich ceremo­niach, ślubach i bankietach, wymagających pewnego mi­nimum smacznych potraw i uciech.

Co do mnie, stołowałem się w kantynie pośród dziw­nych zapachów naoliwionej skóry i wschodnich papiero­sów. Z usług moich często korzystało merostwo, Izba Han­dlowa i wszystkie instytucje, które musiały składać Niem­com dowody swojej lojalności. Byłem jakby mistrzem ce-* remonii: zawsze mile widziany, zawsze niezawodny. Nie, niczego nie przyrzekałem tej rzekomej Alzatce, która wprowadziła mnie do gabinetów, gdzie ci panowie zaba­wiali się w uprzejmych rabusiów. Nachodziła mnie nawet w moim mieszkaniu, ale Claudette węszyła w tym jakiś podstęp. Panna Holbein była mi wielce pomocna i jeśli wieczorami przyjmowała wizyty nie przynoszące jej zasz­czytu — to trudno. Nigdy nie nakłaniałem jej do tego, -żeby czarowała oficerów albo zadawała się z dziwnymi „cywilami z urzędu występującego pod szyldem „Prawo .narodów”. Nigdy jej nie przedstawiałem pośrednikom.

, Czemuż więc szeptano tu i ówdzie, kiedy mnie z nią spo-

- tykano, że dostawała ode mnie kwiaty „bez względu na porę roku”? Uratowaliśmy pewnego Żyda, który handlo­wał ceramiką. Powierzył nam trochę kosztowności, ale .w jąki sposób można je było przechować, kiedy się miało . do czynienia z armią okupacyjną? Przez rok nie upominał .się o ich zwrot, mieliśmy prawo się ich pozbyć. Nie za­trzymałem sobie tych pieniędzy; wydałem je natychmiast Jeśli panna Holbein kochała się we mnie, z jakiej racji -nie miałbym jej okazać, że nie jestem nieczuły na jej awan­se? Parę przelotnych chwil miłości, tyle co wystawania na korytarzach, czekania, aż nas przyjmą. Nie zrobiłem jej . dziecka. -Ten blondasek, którym się opiekowała, to był na­turalnie jej syn, ale nie mój: miał jej bezbarwne spojrze­

nie, jej grubą skórę. Nikt nie ma prawa wtrącać się do mojego prywatnego życia; wiem, co robię; wiem, co je­stem winien innym. Jeśli prowadziłem tego malca za rącz­kę, to dlatego, że chciałem wyświadczyć jej przysługę. Spacerowałem z nim niekiedy po parku. Pewnego dnia zgubiłem go, ale mogę przysiąc, że nie zrobiłem tego umyślnie: wymknął mi się w jednym z wielkich domów to­warowych. Zbyt lubię dzieci, bym nie miał czuć sympa­tii do tego malca, z którym nic mnie nie łączyło. Znale­ziono go w komisariacie, śpiącego na pelerynie jakiegoś policjanta. Gdybym chciał go się pozbyć, urządziłbym to inaczej. Miałem sposoby, żeby go przerzucić do wolnej strefy, a tam — kamień w wodę. Ale ilekroć do czegoś się zabierałem, zawsze obracało się to przeciwko mnie. To, co u innych wydaje się naturalne, u mnie staje się niepojęte. A przecież postępuję tak jak wszyscy: nie mam nic do ukrywania...

Kochałem Claudettę mimo jej znajomości. Spotykaliśmy się jak para próżniaków w jakiejś podejrzanej kawiaren­ce, gdzie piliśmy koniak w filiżankach, trzymając w ręku łyżeczkę, by zmylić czujność zbyt niebezpiecznych przy­padkowych gości. To było nasze miejsce spotkań, nasze prawdziwe ognisko domowe. Stawałem się człowiekiem wpływowym, nabierałem znaczenia. Chodził ze mną pe­wien clochard, który kiedyś był dość znanym kolekcjone­rem dzieł sztuki i który w końcu sprzedał swoje ostatnie cenne, ale puste talerze. Mówił biegle po niemiecku. Da­wałem mu to, co mi już nie było potrzebne. Kombinował na własny rachunek, ale mało mnie to obchodziło. Jego długa siwa broda stawiała go poza wszelkim podejrzeniem. Trzeba się było bronić, nie kompromitując się zbytnio. Ja byłem człowiekiem użytecznym, ponieważ pozwalałem mo­im rodakom prowadzić takie samo (życie jak dawniej; pod­trzymywałem ducha zaopatrując kuchnię. Toteż odnoszo­no się do mnie z szacunkiem; mońsieur Louis, mój eks-ko- lekcjoner, zapoznał mnie w najogólniejszych zarysach z historią sztuki, ze sposobem rozpoznawania autentycznych chińskich figurek z terakoty przez ich lizanie; dzięki jego

49

uczoności mogłem podziwiać Anatola France’a i kompo­zytorów niemieckich, z których jeden ogłuchł i nie słyszał już własnych kompozycji. Poprawiał mój styl, uczył zwro­tów odpowiednich na wszelkie okazje, słowem, edukował mnie na starą modłę, po duszonej pieczeni, przy deserze. Miałem dwadzieścia trzy lata i mogłem prowadzić konwer­sację jak stary salonowiec, dobierając celne powiedzonka lub złośliwe żarty. Kształciłem się, jak to się mówi, ku pełnemu zadowoleniu klienteli. Któż by mógł teraz mnie poznać w tym panu w wytwornych garniturach, o umyśle błyskotliwym, okraszonym pięknymi zwrotami przekaza­nymi mi przez owego monsieur Louisa, który mawiał: „Po pięćdziesiątce zapnij rozporek, a otwórz bibliotekę.” Popi­jaliśmy razem zdrowo, a o świcie monsieur Louis mówił na pożegnanie: „Powiadam ci, wojna czternastego roku -— to była prawdziwa wojna. Frycom nie było tak rozkosznie. A poza tym były konie... Bez koni nie ma wojny. Zaprzęg z siedemdziesiątką piątką — to było coś pięknego, niczym pług na polu...”

Nigdy nie dowiedziałem się, gdzie mieszka. Myśmy z Claudettą wynajęli sobie wytworny dom o wymyślnych kształtach; w obramowaniu okien kłóciło się ze sobą kilka najrozmaitszych stylów. Staliśmy się kamienicznikami. Dzięki temu zostałem zaproszony na wieczór do moich dawnych pracodawców; przyjęli mnie po książęcemu. By­łem bożyszczem salonu. Zrobiłem doskonałe Wrażenie, a poza tym pani domu miała pilne potrzeby w zakresie uzu­pełnienia garderoby, która mocno ucierpiała w czasie wę­drówki po szosach Varu. Pan przyjmował wyższych ofi­cerów niemieckich w mundurze oficera frontowego z 1914 roku. Dzięki temu fortelowi traktował ich z góry, co zro­biło na mnie wielkie wrażenie. Bardzo często te bezrobot­ne szarże zajmowały się porównywaniem w świetle ży­randoli swoich odznaczeń; liczyli je i ważyli w ręku. Tak było właśnie tego wieczora: istny festiwal starych i no­wych kombatantów. Claudette traktowano jak moją ślub­ną małżonkę; została dopuszczona do udziału w piciu praw­dziwej kawy, zarezerwowanej jedynie dla wybranych goś-

ci. Co chwila ktoś odciągał mnie na bok, dając mi cynk co do jakichś wagonów soczewicy zdeponowanych w taj­nych magazynach, proponował swoje pośrednictwo i wy­powiadał swe opinie pod czujnym okiem Claudette. Pan domu potrzebował przepustki, by się spotkać ze swoją przyjaciółką, która schroniła się w masywie Causses na południu Francji. Wszystkim byłem potrzebny. Wyszed­łem z tego przyjęcia doszczętnie wyczerpany i z uczuciem triumfu, a żeby się nie wyrzygać — może pod wpływem alkoholu — oddaliłem się sam, mimo nocnego alarmu, zo­stawiając Claudette na progu. Kanonada artylerii prze­ciwlotniczej pokrzepiła mnie na duchu.

Noc była bezksiężycowa, a ja byłem jej panem i nieo­mal sprawcą. Ale znów ogarnął mnie strach i począłem uciekać ulicami siekanymi przez odłamki żelaza, które spadały z pustego nieba; gwiazdy świeciły, jak w pełni najpiękniejszego lata.

Wszędzie miałem otwarte drzwi; społeczeństwo mnie przetrawiło, upieściło, przyjęło, rozgrzeszyło. Kiedy prze­chodziłem, mówiono: „Ten zajdzie daleko.” Pierwsze pie­niądze, jakie zdobyłem, ulokowałem w pewnej kolonialnej firmie drzewnej, mającej swe tereny w głębi Afryki; jej nazwę miałem zapisaną w notesie. Nie odnalazłem tych te­renów na mapie w encyklopedii, z tej prostej przyczyny, że w ogóle nie istniały. Osobnik, który wyłudził ode mnie wcale okrągłą sumkę, ulotnił się bez śladu. Często jeszcze marzę o tej egzotycznej krainie, która nazywała się Lala­ke. Nieraz chroniłem się w cieniu moich gajów kolonial­nych, kiedy byłem samotny i opuszczony, a nędza strzępiła mi kołnierzyk i mankiety. I tej nocy też jestem w krai­nie Lalake. Mam brunatną i fioletową barwę kraju moje­go dzieciństwa. Jestem królem tego urwistego obszaru, któ­ry przebywa się z takim trudem. To ja darowałem mu te góry i doliny, przylądki i plaże, rzeki, a nawet kopalnię złota rozsypanego śród piasków. To najpiękniejszy poda­rek, jaki sobie bezwiednie ofiarowałem, o wymyślonej na­zwie Lalake, nazwie skłaniającej do snu pod gołym nie­bem, nazwie pachnącej paprociami, orzechami kokosowy-

mi, mięsem z rożna, nazwie, która przewija się przez pa­mięć i tonie w niej. Teraz wszystko jest dla mnie Lalake nikt tu nie może mnie dosięgnąć; uśmiecham się do tych niewidzialnych i takich delikatnych granic tej krainy, po, dobnych tym, jakie rysują dzieci bawiące się na chodni­kach. Tak, już od szeregu godzin zamknąłem się w Lalake. Czas już był, żebym się tu schronił beztrosko i na tej zie­mi, która służyła mi już nieraz, dokonał przeglądu tego, co mi jeszcze zostało. Nie pójdzie ze mną tak łatwo. Po­trafię się bronić jej wonią, w której miesza się zapach dymu i wody. Mogą mnie schwytać, ale będę jak próżna łuska; to, co najważniejsze, zniknie; zostanie im w rękif jedynie pusta powłoka. To, co najlepsze, zatrzymam w ukryciu, z dala od rąk, które mogą spaść na moje barki. To pan się nazywa Gaspar?

Mam jeszcze dość czasu, by mówić, dobrze to na mnie działa i nawet te parę kieliszków koniaku, jakie wypiłem, może mi tylko pomóc wytrwać do świtu: Lalake nie ostaje się przed rankiem. Potem zostanę oddany w ręce ludzi — i to jakie ręce, jakich ludzi! Noc mnie osłania, moja świę­ta noc. Nie jest straszniejsza od innych i doprawdy, kie­dy się już przeżyło trzydzieści osiem lat, ma się tylko ten cień, na który się zasłużyło, nic więcej, nic mniej... To dziwne, przed pięcioma minutami miałem niewiele ponad dwadzieścia lat, a teraz jestem człowiekiem, który już się kończy i który chce jeszcze brać siebie na serio poprzez swe wspomnienia. Dotykam moich dwudziestu lat jak roz­żarzonej ściany; są mi o wiele bliższe niż ten bezbarwny wiek, który noszę jak kiepskie opakowanie i w którym w dowolnej chwili można wydać się młodszym, niż jest się w istocie. Jestem pewien, że jeśli miałem cierpieć, teraz właśnie powinno się to zacząć. Trzeba, żeby nie cierpieć, przypomnieć sobie wszystko, aż do końca. Nie co dzień pi­ję z taką obojętnością; ale dziś jest dzień uroczysty... Ale dlaczego nikt nic dla mnie nie zrobił? Cierpiałem najgor­sze zniewagi: bądźcie ostrożni z Gasparem, jego fizjono­mia mi się nie podoba. Widzieliście go z żoną, jak ją pro­wadzi pod rękę, jak ją ciągnie za sobą? Co najdziwniejsze,

to że znalazł kobietę, która potrafiła go pokochać! Co w nim mogła znaleźć pociągającego? Wracaj do mamy, niech cię przerobi! Za grosz sympatii nie można mieć do tej gęby, szczury rzygałyby na jej widok; słowo daję. Nie można na niego liczyć: już następnego dnia zmienia front. Gdybym był nim, sam siebie nie mógłbym znieść. Nie warto się do niego odzywać, to tak, jakby się mówiło do kamienia. On nie rozumie, nie chce rozumieć; ma zdziwio­ną minę, ilekroć się go krytykuje. A przecież robi wszyst­ko, żeby go krytykowano. Gadajcie, gadajcie, moi drodzy, zawsze coś z tego zostanie. Cierpiałem najgorsze zniewagi. Nie wszystko jeszcze powiedziałem; nie powiedziałem jesz­cze nic; nie zacząłem nawet mówić. Chcę tylko przedsta­wić fakty, zebrać wszystkie dowody, zaprowadzić w moim życiu porządek, który wszyscy starali się zburzyć. Chcę pochwycić to, co pozostało jeszcze nieuchwytne. To wszyst­ko. Nikt się ze mną nie dzielił: brałem siłą, musiałem uży­wać podstępów, żeby brać. Wybaczano mi moje występki; nikt nie wymagał ode mnie, żebym był bohaterem lub świętym. Niczego ode mnie nie wymagano. Pozwalano mi robić, co zechcę, bo to nie miało żadnego znaczenia.

Jeśli ktoś mnie znieważał, nie czynił tego w gniewie lub ze złości; obelgi nie miały określonej przyczyny. Prze­mykałem się między ludźmi i obecność moją dostrzegano dopiero wtedy, gdy znikałem; pragnąłem bardzo, by cho­ciaż jeden człowiek mnie pamiętał; nadstawiałem ucha, by usłyszeć gdzieś swoje imię; nie warto było. Kiedy odchodzi­łem, wydawało się to rzeczą zupełnie naturalną. Kto mnie zatrzymał? I czy Claudette wiedziała, że nie mam zamiaru się wymknąć? A przecież śmierć moja dokona się właśnie w jej życiu. Jestem najbardziej wierny ze wszystkich lu­dzi i w tej wierności dojdę aż do końca.

Tak więc przez cały czas okupacji robiłem interesy. By­łem bogaty i nienasycony. Odeszliśmy razem z Claudettą | niemieckiej kantyny, zbyt skromnej dla naszej działal­ności. Przyjęliśmy służącą. Poznałem ją kiedyś na placu

Kwinkunksów; na imię jej było Klotylda. Była zdrowa, dzielna i budziła optymizm. Nigdy nie mogłem traktować jej tak, jak bym chciał, jak zwykłą służącą. Jadła przy stole razem z nami; do kina wybierała się ze swoim rze­komym „państwem”, przychodził do nas także jej amant, pewien wesoły komiwojażer, który przeżywał te niespo­kojne czasy jak western. Robił w ruchu oporu i otaczał się aureolą, w której było coś z agenta wywiadu, coś z mściciela i coś z dziecinady. Nosił u pasa sztylet ozdo­biony krzyżem lotaryńskim. Po kieszeniach miał notesiki i posługiwał się szyfrem, którego tajemnicę zdradził nam kiedyś w euforii na wieść o klęsce Włochów w bitwie mor­skiej. Chodził na spotkania do podejrzanych kawiarenek na peryferiach i wracał z nich niezwykle podochocony. Czy były to poważne spotkania, czy też raczej miłosne randki? Nigdy się tego nie zdołałem dowiedzieć. Był czę­ścią składową naszego domu, naszego trybu życia i sięgał do porcelanowej salaterki, w której zostawiałem nasze pieniądze.

Ferdynand lubił przedstawiać nas ludziom w sposób ta­jemniczy; szeptał: „Ten gość w największym sekrecie wra­ca do Londynu.” On sam znikał od czasu do czasu na parę dni, po czym wracał do nas z paczkami angielskich pa­pierosów. Byłoby prościej, gdyby się o nie zwrócił do nas. Rozdawał je nam wówczas szepcząc: „Przysłał je dla nas de Gaulle.” Nie staraliśmy się nigdy dociec, czy mówi prawdę. Bawił nas, a ja byłem zbyt zajęty moją własną bieganiną, moimi równie tajemnymi spotkaniami w po­goni za jakimś sensacyjnym towarem. Miałem wtenczas do upłynnienia dwieście kilo rodzynków (była to ciężka lokata, bo w domach niewiele pieczono ciast), tonę nie oczyszczonego miodu z Gwinei, pełnego zdechłych pszczół i źdźbeł trawy, bele suszonych bananów, prasowane jarzy­ny, cukier, beczułki czerwonego wina, oliwy nicejskiej, worki potłuczonych biszkoptów, całą partię nowych ksią­żek w magazynie. W głębi podwórza była malutka rzeźnia, gdzie ludzie przynosili mi własną zwierzynę: barany, wiep­rze, jagnięta, kury... Każdy zarzynał tu na własny rachu-

nek; mieliśmy całą kolekcję noży — delikatnych, ciężkich, ostrych. Beczułki solanki do konserwowania ryb i mięsa. Zapach świeżego mięsa czuło się aż w naszej jadalni, w której gromadziliśmy najdziwniejsze pakunki; była to ist­na sortownia towarów. Przy pomocy własnych naganiaczy handlowałem rozmaitymi artykułami: sprzedawałem ce­ment, glinę, jakieś stare zegarki japońskie, wazony z ma­sy szklanej, rosyjskie mapy do śledzenia operacji wojen­nych, makaron, kakao, osełki masła, tłuszcz do kuchni lub do wyrobu mydła, a nawet części zamienne do samocho­dów, maszyn do szycia i radioodbiorników, sproszkowane muszle ostryg do produkcji pieprzu — istny sklep w Te­ksasie. Kupcy miejscowi ignorowali mnie lub też udawali, że mnie nie znają, nie zapominali jednak mojego adresu. Handlowałem kuponami materiału cuchnącymi pleśnią; łtąk, wszystkie te artykuły, wszystkie te nieco zleżałe to­wary miały jeden i ten sam zapach, jakby leżały na dnie szafy. Miałem cztery tysiące guzików z masy perłowej, trzydzieści kilo nasion; niestety nie wiadomo było, z jakich roślin pochodzą. «Sprzedawałem je drobnymi partiami do ogrodów pod nazwą „duńskich gazonów.” Dwie stare pan­ny dostarczały mi królików; urządziły sobie ich hodowlę w mieszkaniu. Kiedy się do nich przychodziło, przedpokój udekorowany był zawsze niewielkimi stogami siana. Były to najlepsze króliki w okolicy; stare panny karmiły je przez smoczek, pieściły, nadawały im imiona; sprzedawały mi je zawsze, już odchowane, ze łzami w oczach.

Nie czułem nawet przywiązania do pieniędzy; prześli­zgiwały mi się między palcami, jak żaby w mojej wiosce. Kupiłem sobie także bardzo drogie skrzypce z jedwabiste­go, słonecznego drzewa. Nie grałem na nich nigdy: już było na to za późno. Instrument spoczywał w swoim tru­miennym pudle jak kosztowna zabawka. Zafundowałem sobie spełnienie tego dawnego kaprysu; kiedyś nie był to kaprys, ale potrzeba: ucieleśnienie marzenia, które skoń­czyło się smutno. Ilekroć się przeprowadzam, z całą ostroż­nością przenoszę te skrzypce do nowego mieszkania; idą za mną jak wierny pies, mają swoje honorowe miejsce w sza-

fie. Nigdy nie wydadzą głosu: to zamilkło w nich moje dzieciństwo. Miał zdolności ten mały; krył się na pawla­czu i przy blasku świeczki rzępolił na swoim instrumencie. Pies budził się i zaczynał wyć. Miał w ręku majątek. Ale człowiek nie jest panem swoich upodobań, życie robi z fa­cetem porządek, nicuje mu kieszenie i złudzenia. Twoje ręce nie nadają się do tego, żeby się pieścić ze skrzypca­mi, to instrument delikatny, jak pokrywa chrabąszcza, nie ostoi się pod twoimi kwadratowymi paluchami. Zostaw to innym. Nie masz się co przystrajać w skrzypce, jak w pa­wie pióra, pilnuj lepiej, żeby się jutro w porę obudzić do sadzenia kartofli. Valse triste stonki ziemniaczanej, nie do­kończona symfonia siewnego ziarna, mała suita na żuki i filokserę... Śliczna skrzypiąca muzyka, w której wszyst­kie tony są przeżarte, zardzewiałe, stoczone przez mszyce. Nie ma na wsi piękniejszej melodii niż śpiew naszych kru-' ków i srok. Słuchaj, gówniarzu, symfonii wiatru i sowy; z nędznego smyka nigdy nie wyrośnie wielki smyczek.

Stracone powołanie, zmarnowany wielki talent, strato­wany mały tajemny ogródek. Doskonale. Nikt nie ma pra­wa się śmiać, nawet po mojej śmierci. Ze skrzypcami w ręku nie byłbym bardziej śmieszny; mógłbym się przyzwy­czaić. A do czego mam przytulić policzek, niech kto po­wie, gdzie go przytulę?

Tak więc byłem wciągnięty w tę wojnę, która, jak mi się wydawało, nigdy nie miała się skończyć, posłuszna wszystkim moim wybrykom i sama zresztą trochę zwario­wana. Czyich interesów broniła? Francji moich dawnych pracodawców, Francji moich rodziców wciśniętych jak roz­łupany krzemień w bruzdy swoich pól. W sam raz zdatna była do tego, by bronić moich sobotnich wieczornych po­tańcówek. Kraj mój tak samo jak ja doskonale mógł znieść wtargnięcie aż w głąb swych lasów najeźdźcy, który cenił stylowe meble i piękne srebra, nie przejmował się upoko­rzeniem służby domowej, chodził na koncerty i zażywał morskich kąpieli, traktował nas na naszej własnej ziemi jak potulnych dzierżawców, oddawał Orlątko jego tacie, odkrywał rozkosze białej kawy podawanej do łóżka, fran-

cuskich cycków, łagodzącego wpływu koniaków i wypraw na dziewczynki. Wolałem skrycie żyć wszystko jedno jak, ale żyć w ten sposób, by moje wady jak najlepiej służyły moim interesom, mój brak poglądów moim decyzjom; zdobywałem produkty żywnościowe nie mogąc zdobyć serc; zajmowałem się paserstwem, bo w końcu żyłem przecież z kradzieży; kradłem po to, by uwierzono, że żyją. W ja­kim momencie spadł na mnie cios śmiertelny? Stało się to po trosze bez mojej wiedzy — w sposób stopniowy, ale nieubłagany. Powolne umieranie, zanim sią umrze napraw­dę. Nie byłem jeszcze dumny, ani tym bardziej rozczaro­wany. Rachunki ze mną nie były jeszcze wyrównane. Wszystko, co się działo, było dla mnie tylko zachętą, by się pogrążać w tym zapamiętaniu coraz głębiej, ciałem i duszą. Wszystko w czasie tej okupacji wydawało mi się zawisłe od mojej woli. Przedtem nie miałem prawa do niczego; potem było niewiadome i niepewne. Między tymi dwoma terminami nie traciłem czasu. Claudette na łeb na szyję pogrążała się w tym komforcie, w którym nurza­liśmy się tak łapczywie. Mówiła mi: „Teraz kolej na nas. Tak właśnie rozumiem rewolucję.” Nie myślałem o tych, którzy umierali; starczało mi akurat sił, by żyć samemu i cieszyć się życiem. I śmiałem się z naszych nastrojów, z naszej drapieżności, tak mało kojarzącej się z naszym wiekiem. Staliśmy się drobnymi, ostrożnymi łupieżcami, jakich społeczeństwo wydawać może równie dobrze w cza­sie wojny, jak w czasie pokoju. Byłem dumny z naszych śmiałych wyczynów, które traktowałem, jak młodzieńcze wybryki.

Kupiłem wówczas pierwszy nasz dom podmiejski. Clau­dette chciała mieć prawdziwy ogród z trawnikami, a te nędzne parcele, jakie nas otaczały, wprawiały mnie w zły humor. Nie chciałem wracać do ziemi. Najmniejsza grudka budziła we mnie odrazę. Ten ogródek jednak był dosta­tecznie zabawny, wszystkie sadzonki więdły mimo fo&- fatów. Claudette kazała założyć dwa reflektory, by oświet­lały mizerną kępkę drzew w czasie naszych nocnych przy­jęć. Drogie dziecko, zapomniała, że obrona przeciwlotnicza

nie była aż tak sielankowo nastrojona. Pierwsza noc z oświetleniem kosztowała nas wcale okrągłą sumkę i suro­we ostrzeżenie. Bardzo tym była oburzona, jakby ten za­kaz wymierzony był specjalnie przeciwko niej.

Nigdy nie potrafiliśmy się całkiem zadomowić w tej sta­rej ruderze; może działał tu zadawniony odruch lokajski. Żyliśmy tu jak koczownicy. Oszklona rotunda prowadziła z salonu do ogrodu. Prócz tego były jeszcze w salonie wy­sokie fotele z jasnej trzciny, wątłe pnące się roślinki, stół w kształcie grzyba, a na wszystkich ścianach dookoła wod- nistozielone płytki ceramiczne, mające wyobrażać palmiar- nię. I latem przez cały dzień siedzieliśmy tu jedno naprze­ciw drugiego, jak na wizycie. Czekaliśmy, aż zostaniemy przyjęci. Klotylda podawała nam obiad, a potem siadała razem z nami przy kawie. Korzystaliśmy z tych wakacji bez gospodarza. Monsieur Louis, eks-kolekcjoner, składał nam wizyty, początkowo nieśmiało, potem z całkowitą swobodą. Uczył nas sztuki otwierania oczu na rozmaite rzeczy: na zalane słońcem zieleniejące pnie drzew w ogro­dzie, na zabawne historyjki z Historii, na obrazy, które nam opisywał, jak gdyby trzymał pędzel w dłoni. Żył dłu­go w tym środowisku, z którego myśmy uciekli z kajdan­kami na rękach. Opowiadał o nim, szydził z niego i nieraz musieliśmy przywoływać go do porządku. Claudette krzy­czała:

Panie Ludwiku, ja uważam, że dobre wychowanie jest konieczne. Póki podawałam do stołu, nigdy bym się nie ośmieliła myśleć o czymś innym. Niesłusznie pan wy­myśla na dobre maniery. Nie byłoby wojny, gdyby Hitler był dobrze wychowany.

Monsieur Louis zżymał się kończąc butelkę, którą trzy­mał za szyjkę:

Mam obrzydzenie do tych burżujów. Pracowałem w nocy, żeby na nich nie patrzeć. O północy zaczynałem za­łatwiać korespondencję i koło drugiej nad ranem odnosi­łem ją na pocztę. W dzień spałem. Mogli się wypchać ze swoją firmą lotaryńskiego camemberta, którą reprezento­wałem.

Claudette mruczała:

Nie powinien pan był tak postępować.

Strofowała go:

Pan, który miał to szczęście, że zdobył dobre wycho­wanie, nie powinien mówić takich rzeczy.

Wkrótce jednak wino zaczynało uderzać do głowy. Mon- sieur Louis zrywał się z krzesła i ryczał:

—• To wszystko gnojki... Nie mogli znieść takich arty­stów jak ja. Gdybym się urodził w jakiejś rodzinie robot- niczej, nie byłbym dziś bez dachu nad głową; byłem dla nich za subtelny.

Milczeliśmy wszyscy w obliczu tej ofiary społeczeństwa obfitości; czuliśmy się odpowiedzialni za to, że się minął z powołaniem. Monsieur Louis płakał, co psuło nieco na­strój naszych sennych popołudni. Pocieszaliśmy go, jak mogliśmy, otwierając dla niego jeszcze jedną butelkę i na- pychając mu kieszenie banknotami.

Tylko ludzie prości mają tę subtelność duszy. Chwa­ła Hitlerowi, że pozwolił mi was poznać! Moja kurewska żona mogłaby brać od was lekcje, jak się należy zacho­wywać. Ale ona powtarzała mi ciągle: „Nic z ciebie nie będzie z tymi twoimi wszystkimi bawidełkami.” Pewnego dnia wyrzuciła mnie za drzwi dlatego, że przez całą noc recytowałem pod jej oknami Wiktora Hugo. Żadnych uczuć artystycznych, zupełne chamstwo. Bogu niech będą dzięki, że was spotkałem na mojej drodze!

Kładliśmy go spać w wielkiej ciemnej sypialni, z łóż­kiem na wzniesieniu, jak na katafalku. Zrzędził lak aż do rana.

Ferdynand, amant Klotyldy, brał udział w naszych po­siłkach i sjestach. Pokazywał nam tajne plany i całą swo­ją egzotyczną korespondencję. Któregoś dnia przeczyta! nam list, którego treść przypominam sobie niemal dosłow­nie:

Droga Beranżyno,

Wstąpiłem do ciebie wczoraj wieczorem około dziesią­tej. Łaknąłem ciebie i twego ciała, ale drzwi były zam-

knięte. Nie odchodź ode mnie, za nic w świecie nie porzu­caj mnie. Zabiją się, jeśli tak będzie trzeba.”

Bardzo nas ubawił ten płomienny list, ale Ferdynand' nas ofuknął: „Dajcie spokój, nie ma tu nic do śmiechu. To list od faceta, który jest prawą ręką de Gaulle’a. Ależ tak. A wiecie, co on oznacza? Bądźcie przygotowani do lądo­wania. Żadnych nierozważnych kroków. Niech wszyscy trwają na pęsterunkach. Zawiadomię was.”

Byliśmy pełni podziwu. Poprosiłem o ten list, żeby go dotknąć własnymi palcami; podał mi go. Poznałem staran­ny charakter pisma Ferdynanda. Był moim gościem i po­trzeba mi było jego drobnych kłamstewek, żebym sam miał poczucie, że nie jestem łajdakiem.

Ferdynand zniknął pewnego ranka. Mogę przysiąc, że szukałem go tak samo jak wszyscy. Chodziłem do niemiec­kich urzędów i próbowałem się dowiedzieć, co się z nim stało. Robiłem to dyskretnie i w sposób dyplomatyczny. Nie można mieć do mnie pretensji, jeśli go nie znalazłem. Klotylda niesłusznie mnie podejrzewała, zarzucając mi ja­kieś ciemne machinacje. Claudette jest świadkiem. Uga­niałem się jak szalony, żeby go znaleźć. Miałem jednak po­wody, żeby się zwrócić do Niemców. Mógł przecież zrobić jakieś głupstwo, wszystko jedno jakie. Ja sam nie czułem się z tymi panami spokojnie. Nigdy nic sobie nie robiłem z pogróżek, że mnie rozwalą. Czemu Klotylda chciała się zemścić? Jestem pewien, że jej zachowanie nie było cał­kiem bez zarzutu. Ferdynand wcale mi nie przeszkadzał, jego drobne kombinacje osłaniały moje własne. A ten list, który rzekomo napisałem — to fałszerstwo. Czy ja wyglą­dam na takiego, który zmienia charakter pisma? Ale ile­kroć w życiu kimś się interesowałem, zawsze znajdowali się ludzie, którzy mieli mi za złe moje postępowanie. Wzbudzam nieufność, jakbym roznosił zarazę. Wszystko, co robię, obraca się przeciwko mnie. Nie mogę oddać ni­komu żadnej usługi, żeby nie spotkać się z pogardą. Kie­dyś jednak zrobię porządek ze wszystkimi tymi kłamstwa­mi i jeśli tyle o sobie mówię tej nocy, to dlatego, by do­

wieść, że nie mam nic do ukrywania. Ujawnię całą praw­dę. Wszystko będzie jasne. Niczego nie pominę. Powiem wszystko do końca. Źle zresztą zacząłem to opowiadanie. Trzeba było najpierw podać datę mego urodzenia, miejsce, gdzie się urodziłem, opisać, jak żyli moi rodzice. Ale stop­niowo wszystko się wyjaśni. Zacząłem tak, jak umiałem. Rzeczywiście, moi rodzice nie byli zachwyceni kiedy się urodziłem. Na wsi jeszcze jedna gęba do nakarmienia... Owszem, zapomniałem powiedzieć, że było nas w domu sporo: trzech chłopców i dwie dziewczynki. Ja byłem naj­młodszy: byłem tym, którego się poszturchuje, który na­śladuje starszych nie mogąc nigdy przyłączyć się do nich. Myszka, o której mówiłem, nie była moją kuzynką, tylko starszą siostrą. Podziwiałem ją i kochałem. Spełniałem wszystkie jej rozkazy. Traktowała mnie jak żywą zabawkę, bawiła się moim kosztem, matkowała mi okropnie, wy­prowadzała mnie na spacer, karmiła, kładła do łóżka. Nie odchodziła ode mnie ani na chwilę. Nikomu nie pozwala­ła zbliżyć się do mnie. Byłem całkowicie pod jej terrorem i pod jej urokiem. Moja druga siostra była chora. Spędza­ła życie wędrując z jednego szpitala do drugiego. Cho­roba zżerała jej ciało. Tylko przez dwa lata widziałem ją w naszym domu. Nikt jej nie poznawał; żyła samotnie za­szyta we własny kąt, w oczekiwaniu aż znów zmoże ją choroba. Miała kruche kości. A siostry zakonne ciągały ją po pielgrzymkach, dumne z tego, że mają tak cierpliwą chorą. Dwaj moi bracia zginali w nieszczęśliwym wypad­ku. Nie, nic nie mogę o nich" powiedzieć: dwa gbury silne w pięści, które dzielnie pracowały w lesie, trudniły się kontrabandą, nie rozstawały się ze strzelbą i z wnykami; zawsze zalatywało od nich prochem i zwierzyną, zawsze, nawet w domu, trzymali się na baczności, rozmawiali je­dynie między sobą i ignorowali mnie całkowicie; byli rów­nie niedostępni, jak krzak dzikiej róży. Zawsze mieli do czynienia z czymś podejrzanym, zawsze dokoła nich unosił się okropny zapach palonego rogu, wełny i grzybów. Byli nieprzystępni jak pień drzewa, jak skała. Byli z tego sa­mego materiału co ziemia, co aksamit. Lubili surowe zimy

i przedwczesne wiosny, zawsze tak samo czujni. Mróz wa­rzył im tylko wypryski. Ledwie skończyli z pieleniem lub radleniem, spieszyli do lasu. Słyszałem ich gwizdy śród za­rośli, jak spuszczali psy ze smyczy, odnajdywali zajęcze tropy na piaszczystym gruncie; nigdy nie użalali się na deszcz czy wiatr; byli twardzi i nie wiedzieli, co to jest odpoczynek. Otóż zginęli w wypadku, z którego ja urato­wałem się tylko przez zbieg okoliczności. Padli ofiarą wła­snego uporu. To historia, której szczegóły rozpływają się w mrokach pewnej złej lutowej nocy. Koń zaprzężony do bryczki przestraszył się ciężarówki z drzewem. Nie mogli zwierzęcia utrzymać. Bryczka się wywróciła i obaj ude­rzyli głowami o pień drzewa. Ja zostałem z boku, zwaliw­szy się w kupę nawozu, jak do miękkiego łóżka. Nie lu­bię wspominać tej dramatycznej sceny; to ja musiałem opowiedzieć o wypadku rodzicom. Młodszemu z nich widły wbiły się w brzuch. Były to pierwsze trupy w moim ży­ciu: dwaj bracia, którzy nigdy niemal nie odezwali się do mnie słowem. Śmierć ich źle się odbiła na orce, wywózce nawozu i skopywaniu gleby. To ja musiałem od biedy ich zastąpić. Matka nosiła ich fotografie na szyi w małym czarnym medalionie w kształcie serca. Miałem trzynaście lat i niemało byłem dumny z tego awansu w gospodar­stwie. Jakaś kobieta przyszła z płaczem na grób starszego brata; nikt jej nie znał. Kto mógł ją zawiadomić?

Były potem kłopoty z żandarmerią, którą zaniepokoiła ta podwójna śmierć, z ową kobietą, która twierdziła usta­wicznie, że to myśmy ich zamordowali, z plotkami we wsi. A ja im przecież mówiłem, że ten koń od paru dni wyda­je się jakiś nerwowy, ale wyśmieli mnie. Starszy z braci położył sobie jak zawsze moją głowę na przedramieniu i podrzucał ją muskułami do góry jak piłkę; była to jego codzienna zabawa. Siostry moje wydały się za mąż, nie py­tając nikogo o radę. Wszyscy podrwiwali z ich narzeczo­nych — dwu braci winogradników, którzy własnymi rę­koma zbudowali sobie dom z ogromną jadalnią przezna­czoną na uroczystości i święta rodzinne. Jadalnia rzadko by­ła używana. Moje siostry nie czekały na mnie, żeby wkro-

im

czy| w życie. Bardzo im się spieszyło, by zakosztować szczęścia. Myszka umarła przy pierwszym porodzie. Widzę ją jeszcze, bladą i wychudłą, na wielkim łóżku, jak rozpa­cza z powodu śmierci dziecka i ciska ciężkim bukszpano­wym różańcem w księdza, który przyszedł przygotować ją do złej nowiny. Biedna Myszka; czyje to było dziecko? Myszka miała szwagra, który nie był skłonny do okazywa­nia czułości — chyba tylko przy przycinaniu, przerzedza­niu i obieraniu z liści winorośli. Był to facet o nieco pro­roczym wyglądzie i zawsze wyschniętym gardle; popijał zdrowo, tylko raz w życiu go. widziałem, po raz pierwszy i ostatni... Ale dlaczego wciąż odbiegam od tematu; nasuwa mi się tyle twarzy, tyle postaci, każda chwila zaprzecza innej, każde wspomnienie zahacza o inne... Jakby ktoś rozerwał sznur pereł i rzucił mi pod nogi. Jak je nanizać z powrotem? W jaki sposób ułożyć wspomnienia wedle ich wielkości? Zawsze któreś zaszyje się w jakimś kącie; nigdy nie potrafię go stamtąd wydobyć. Tego jednego będzie bra­kowało i nic już nie będzie prawdą. Kto mógłby mi po­móc? Sam nigdy się z tym nie uporam. Istnieją wspomnie­nia, które umarli chciwie zabrali ze sobą, i inne, nieuchwyt­ne, ukryte w przedziwny sposób w jakimś gościu, który przelotnie tylko przewinął się przez nasze życie. Niech mi zwrócą wszystko! Muszę mieć pełny rachunek. Tak, po­winienem zacząć jeszcze raz, od początku. Opowiedzieć, że matka urodziła mnie przed czasem, a ojciec opuścił nas pod wpływem nagłego opętania. Poszedł za pewną wyrob­nicą, która oczarowała go swoimi oczyma koloru winogron. Miała lubieżne uda, biust dobrze obciśnięty stanikiem, była łakoma, szyję miała cienką jak nożyk, którym podcina się krzewy w ogrodzie. I matka została na gospodarstwie sama, z chłopcami już chciwymi na grosz, którzy zastępowali ją na plantacjach winorośli i w ogrodzie warzywnym. Potęż­ne, nad wiek rozwinięte chłopy, które umiały już ostrzyć narzędzia nie kalecząc się przy tym. Ojciec zabrał ze sobą nasze oszczędności i dopiero od wójta dostaliśmy sadzeniaki, żeby móc posadzić kartofle. Na szczęście ziemia była do­brze przygotowana świeżo wywiezionym nawozem i ze-

schłymi liśćmi; ojciec przed ucieczką przeprowadził głę­boką orką. Cóż to musiała być za zima! Jeszcze po dziesię­ciu Jatach matka z przerażeniem wspominała owe dni, którym dzielnie stawiała czoło. Ojciec wrócił tak samo, jak odszedł, milczący, zamknięty w sobie już do ostatka.

Nigdy się z tym nie uporam, jeśli będę bez końca pro­stował wszystko, co mam do powiedzenia. Wróćmy do Bordeaux, do Ferdynanda, do naszych gości. Nie czułem się dobrze w czasie tych poobiednich przyjęć przy kawie i wymykałem się niekiedy, wymawiając się z westchnie­niem najrozmaitszymi spotkaniami. Jak gdyby dla uspra­wiedliwienia otwierałem wszystkie szafy i wystawiałem w nieładzie na stół butelki z likierem, papierosy czy kru­che ciasteczka. Używałem mojej uprzejmości jako broni przeciwko moim gościom; odchodziłem ze słowami: „Zo­stańcie, jak długo chcecie, Claudette dotrzyma wam to­warzystwa.” Ulatniałem się dyskretnie powtarzając: „I przychodźcie, kiedy tylko będziecie mieli ochotę.” Żle się czułem na tych ucztach, które wieczorem powtarzały się znowu. Zatrzymywaliśmy gości na kolacji. Do obrzy­dzenia wyjadaliśmy wszystko, co było na półmiskach. Claudette robiła honory domu. Prosiliśmy pewnego archi­tekta o zaprojektowanie nowego urządzenia do naszego mieszkania i pokazywaliśmy plany naszym gościom, goto­wym na wszystko za cenę potrawki z kury lub omletu. Plany te miały zaświadczyć, że chcemy urządzić się na stałe, że wojna jest dla nas jedynie jakimś nieporozumie­niem, które nas nie dotyczy. Żyć jak gdyby nigdy nic: oto najlepsza rękojmia, żeby wyjść z wojny zwycięsko. Ży­liśmy usadowieni przytulnie w tych pozorach pokoju, ja­kie zbudowaliśmy sobie sami pod osłoną naszych zapasów. Nie mówiliśmy o tym pokoju, jaki miał kiedyś nastąpić; wydawało się nam to niestosowne, bo nasze machinacje nauczyły nas skromności.

Wieczorem, kiedy byliśmy sami — choć nieczęsto by­waliśmy sami — błądziliśmy onieśmieleni po tych poko­

jach. Dotykaliśmy ścian i tego czy owego mebla zasty­głego w przeszłości, która nie była naszą przeszłością. Ile trzeba czasu, by się dorobić bogatej, nieskazitelnej prze­szłości? Baliśmy się tego mocnego zapachu, jakim prze­sycona była nasza siedziba, jej zakamarków, drzwi no­szących ślady palców koło klamek, popękanych sufitów. Mówiliśmy przyciszonym głosem, jakbyśmy obawiali się zbudzić tę zawilgoconą budowlę, która wzbraniała się przy­jąć nasze mizerne, tak mało tragiczne żywoty. Pewnego razu zatrzymałem się przed jakimś przepierzeniem osło­niętym tapetą, która sprawiała wrażenie, że za nią miesz­czą się drzwi.

Spójrz, Claudette, jakieś drzwi.

Mam nadzieję, że nie będziesz zdzierał tapety.

Czemuż by nie?

Proszę cię, daj spokój.

Wpadłem w złość.

Przecież to nasz dom. Mam chyba prawo wiedzieć, co jest za tymi drzwiami.

Może prowadzą do jakiegoś innego domu...

Wiesz dobrze, że obok nie ma żadnego domu.

Jeżeli są zabite, widocznie powinny zostać zabite.

Cóż z ciebie za idiotka! Muszę to zbadać.

Claudette zaprotestowała tak gwałtownie, że na chwilę

zbaraniałem.

Działo się to pewnego chłodnego listopadowego wie­czora; zanieśliśmy przedtem kwiaty na cmentarz, ale po­nieważ nie mieliśmy żadnego własnego grobu, złożyliśmy je na płycie grobowej naszych dawnych chlebodawców. Mieliśmy w ten sposób zmarłych mogących zaspokoić na­szą potrzebę czułości.

W rezultacie posłuchałem jedynie głosu własnej odwagi i przy pomocy kuchennego noża począłem okrawać tapetę na całej długości drzwi, tak jakbym otwierał jakieś pudło z lekarstwami. Claudette drżała i kurczowo ściskała mnie za ramię. Tapeta osunęła się do moich nóg jak spleśniała kora. Mieliśmy przed sobą drzwi; były drewniane, o ład-

nym deseniu, uwieńczonym w górze jakby arabeską. Zamk­nięte były na klucz,

Proszę cię, chodźmy stąd.

• —- Chyba jesteśmy u siebie, nieprawdaż?

Robisz wielkie głupstwo.

Co za głupstwo? Mam chyba prawo.*.

*— Wiele się z tego dowiesz...

Drzwi ustąpiły łatwo pod naciskiem moich rąk. Strasz­liwy zapach kurzu i spróchniałego drzewa pozbawił nas tchu. Nic nie widziałem. Poświeciłem zapalniczką.

Był to obszerny pokój z firankami zwisającymi w strzę­pach. W głębi znajdowała się zamknięta alkowa. Szedłem naprzód, podczas gdy Claudette, oparta o framugę drzwi, patrzyła na mnie jakbym dopuszczał się świętokradztwa. Posuwałem się na palcach; musiałem wyminąć dziurę w podłodze, która uginała się pod moimi stopami.

Wracaj, błagam cię.

Mówiła do mnie tak, jakby mi groziło jakieś niebezpie­czeństwo; przypomniały mi się słowa mojej babki, kiedy wdrapywałem się na wierzchołki drzew.

Na jednym ze stołów leżały żurnale mód. Spojrzałem na datę: rok 1902. Przez krzesło przerzucona była koron­kowa suknia srebrnolila; kiedy ująłem ją w rękę, rozsypała się jak popiół. Dostrzegałem zarysy czarnych i pozłacanych mebli, etażerek z ustawionymi na nich przedmiotami otulonymi skrzętnie pajęczyną. Majestatycz­na lustrzana szafa z ciemnego rzeźbionego drzewa; lu­stro było zmatowiałe, usiane tysiącami małych rdzawych punkcików. Kiedy się zbliżyłem do łóżka, Claudette krzy­knęła. Odwróciłem się: już jej nie było. Nie mogłem posuwać się dalej; nie miałem siły, by odgarnąć poplamio­ne zasłony nad łóżkiem. Wydało mi się, że słyszę czy­jeś westchnienia. Czy był to może powiew ostrego listo­padowego wiatru w kominku z opuszczoną żaluzją? Na palcach miałem lepką warstwę popiołu«

Rzuciłem na podłogę paczkę gauloise’ôw, niby świa­dectwo, że byłem w tym zapomianym grobowcu. Zamk­nąłem z powrotem drzwi i starannie okleiłem ich brzegi

tapetą. Nie miałem odwagi zadawać sobie niedyskretnych pytań; pokój powinien był pozostać nieskalany, niedostęp­ny dla żyjących. Odtrącał mnie; ale czułem się szczęśliwy, bo ta delikatna, koronkowa śmierć nie miała nic wspól­nego z tym drobnym handlarzem, jakim byłem, odzianym w wykwintny garnitur, z nowym grubym sygnetem na palcu, w butach, za które można by wykarmić przez ty­dzień całą rodziną. Nie nadawałem się do tego, by wyjść poza ten niegościnny świat, w jakim żyłem. Poszedłem do Claudette; była złamana, zapłakana.

Musimy sprzedać ten dom.

Nic pilnego, Claudette.

I dla dowcipu dodałem:

Zrobiliśmy dobry-interes: okazuje się, że jest o je­den pokój więcej.

Claudette podniosła na mnie wzrok; jeszcze dziś pamię­tam to niezwykłe spojrzenie. Powiedziała drżącym głosem:

A ciało, widziałeś ciało?

Żyliśmy dalej ograniczając się do trzech pokojów nada­jących się do mieszkania. Resztę pozostawiliśmy dawnej rodzinie, skrzypieniu spróchniałego drzewa. Ale ten po­kój ciążył nam często: roztaczał swe panowanie tam, po­środku domu, i nasze mieszkanie nigdy dotąd nie wyda­wało się nam tak puste, nie wypełnione naszą obecnością. Była między nami ta dziura — strefa martwej przestrzeni, wyschnięta studnia, kryjąca prawdę, której my przeżywa­liśmy jedynie fałszywy lub przybliżony obraz.

Znałem pewne znaczne osobistości z aprowizacji i wszys­cy uważali mnie za człowieka pożytecznego i usłużnego; mimo mego młodego wieku budziłem zaufanie i prospe­rowałem, nie zachowując żadnych specjalnych środków ostrożności. Nie myliłem ze sobą poszczególnych transakcji, interesantów i towarów; byłem systematyczny; nie zdradza­łem żadnych nazwisk, żadnych planów; umiałem milczeć: gęba na kłódkę — to była moja dewiza. Bez chwili waha­nia szedłem na rozmaite ryzyka. Claudette pomagała mi bardzo; miała język równie łakomy jak ostry. Komfort, dobrobyt, poważanie, jakim się cieszyła, zbudziły ją z daw­

nej ospałości. Umiała dobrze trzymać widelec; w rozmo­wie używała zdań jedynie już zasłyszanych i pewnych. Zauważyłem, że tusza dodała jej urody; dobrze jej słu­żyła pulchność rąk, gładkość naciągniętej skóry. Głos jej nabrał pewności; nieśmiałość zawsze trzymała ją dawniej w pewnej rezerwie; teraz smakowała sobie w tej swobo­dzie, a ja nadal prowadziłem cierpliwie ten nieregularny i niespokojny żywot.

Niedola innych spływała po mnie, mimo że umiem się interesować zdrowiem moich przyjaciół; współczułem, ale nie brałem udziału; byłem oschły jak jaszczurka podczas zimy.

A przecież umiałem zdobyć się na uprzejme gesty i wy­dawać okrzyki wyrażające stan duszy odpowiednio do oko­liczności; śledziłem bieg wypadków; nie krępując się w doborze słów, ale nie chciałem ani być ich ofiarą, ani na nich żerować. Prowadziłem w tej wojnie własny krami k, ale ona nie brała mi tego za złe, pozwalała mi istnieć, nie wymagając ode mnie udziału... aż do chwili, kiedy mu­siałem się zdeklarować.

Pewnego ranka ktoś zadzwonił do naszych drzwi. Wyle­giwaliśmy się w łóżkach po spędzeniu całego poprzedniego dnia na jedzeniu i piciu: od samego rana święciliśmy chrzciny dziecka jakiegoś kupca. Dziecko spało w naj­lepsze w książęcej kołysce, a my razem z jego rodzicami zasiadaliśmy przy nieustannie zastawianym stole. Coraz to nowe butelki, przystawki, ciastka pojawiały się na sto­le bez przerwy. Jakiś stary weteran z tamtej wojny nucił przedwojenne piosenki i dwie panie poczęły roztkliwiać się nad tą epoką, w której nagle odkrywaliśmy tyle czaru. Jedna z naszych przyjaciółek opowiadała o swoich eska­padach z mężem, siedzącym obecnie w stalagu. Co mie­siąc pisała do niego list niemal identycznej treści. Nie mogła znieść samotności i przyjmowała zaloty innych męż­czyzn, nie widząc w tym nic zdrożnego. Serce zachowała dla męża, ale chętnie szafowała ciałem. Tego wieczora roz­czuliła się bardzo. My zaś dopomagaliśmy jej w tym, by mogła połączyć potrzebę miłości z potrzebami dobrego ape-

tytu w umiarkowanej przygodzie miłosnej z pewnym majstrem z organizacji Todta. „Nie robię przecież nic złego, bo skoro tylko przyjdzie Maks, wrócę do niego jak daw­niej. Nie pozbawiam Maksa niczego, kocham go tak samo. Powiem mu zresztą wszystko po powrocie i jestem pewna, że przyzna mi rację, iż nie chciałam kusić się o coś, co jest niewykonalne — jak tyle innych kobiet, które powrót swoich mężów przemienią w istne piekło.” Wcześnie też opuściła nasze towarzystwo.

Kiedy otworzyłem drzwi, znalazłem się twarzą w twarz z Maksem. Poprosiłem go, by wszedł. Repatriacja musiała nastąpić nagle, zalatywało od niego jeszcze wilgotną słomą i barakami. Przez całą godzinę jadł, nie odzywając się ani słowem. Apetyt miał przerażający. Staliśmy nad nim i pod­suwaliśmy mu szynkę, masło, konserwy z królika. Poże­rał wszystko nie patrząc na nas, z oczyma utkwionymi w talerz; kości trzeszczały mu w zębach. Raz o mało się nie udławił, ale po chwili szczęki jego odzyskały poprzednie tempo. Uspokoił się wreszcie i spojrzał na nas, jakby lekko zdziwiony naszą obecnością.

Już mi lepiej.

Powinszowaliśmy mu dobrego apetytu. Maks odchylił się na oparcie krzesła i począł systematycznie czyścić so­bie zapałką ząb za zębem.

Nagle wstał i obrzucił nas dziwnym spojrzeniem; spoj­rzeniem podejrzliwym, jakbyśmy dopuścili się wobec nie­go zdrady. Zaproponowałem, że mu dam jakieś możliwe cywilne ubranie. Nie odpowiedział. Bał się, widać to było po jego gestach, jak trzaskał stawami palców. Patrzyłem na niego ze zniecierpliwieniem, czując, że zakłóci kruchy spokój mego domowego ogniska. Jak dać mu do zrozumie­nia, że powinien odejść? Claudette uznałaby mnie za chama; jeniec wojenny — to była rzecz święta. Była zwa­riowana na punkcie zasad, czuła się w nich jak w swoim żywiole.

Ukryjcie mnie.

Patrzyłem na niego jak na jakieś groźne zjawisko, które

nagle przesłoniło nam horyzont. Stał z opuszczoną głową zacierając ręce.

Claudette przezornie zaczynała się bać.

,, — Czy Niemcy pana szukają?

Nie.

Więc o co chodzi?

Zaczął przemierzać pokój wzdłuż i wszerz, poprosił mnie

o papierosa i palił go z niecierpliwością. Dym wijący się wokół jego ust miał mu przywrócić spokój, lijąć ciężaru życiu, ująć ciężaru tajemnicy.

Każdemu może się zdarzyć, że zrobi głupstwo.

Nie takie.

Bałem się wyznania, które by nas z nim związało i nie kwapiłem się wcale, by go skłonić do powiedzenia praw­dy-

Słuchaj pan, nie jesteśmy niczego ciekawi. Niech się pan na razie czegoś napije.

Kiedy ujął kieliszek w rękę, nie miał siły podnieść go do ust. Zdałem sobie sprawę, że rzecz jest poważna i że wciąga nas w sytuację, w której będziemy równie bez­bronni jak on.

No, niechże się pan weźmie w garść. Tutaj nie ma się pan czego bać.

Używałem najprostszych słów; chciałem go jakoś uła­godzić, ale on wciąż był jak otępiały i wodził błędnym wzrokiem. Od czasu do czasu wydawał jak gdyby króciut­ki śmiech, który tłumił natychmiast.

Zabiłem Minou.

Kto to jest Minou?

Moja żona.

Ładnieśmy się ubrali; jak do najpiękniejszego dramatu, jeszcze z krwią na rękach. Przyszła kolej na nasz występ. Ale Maks nie wyglądał wcale na zbrodniarza; twarz miał ściągniętą bólem, niepokoiły mnie tylko jego oczy o umy­kającym spojrzeniu i wielkich płonących źrenicach. Wy­dawało się, że to wyznanie sprawiło mu ulgę. Bardzo sła­bo znaliśmy Maksa; tyle, co przez jego żonę, która czyta­ła nam jego listy z obozu, jakby brała nas na świadków

trwałości ich wiązów małżeńskich mimo jej przygód. Po­trzeba jej było naszego zaufania, naszej opieki; była czą­stką tego nieustalonego ludzkiego korowodu, jaki przewi­jał się przez nasz gościnny dom; w braku dobrych rad trzydziestego każdego miesiąca zaopatrywaliśmy ją obfi­cie w kartki żywnościowe. I oto nagle spadało nam na gło­wy jakieś banalne wydarzenie z kroniki wypadków — nam, którzy staraliśmy się trzymać z daleka od najmniej­szej kropli krwi. Mieliśmy co innego do roboty niż za­wracać sobie głowę pospolitymi dramatami jakiegoś mał­żeństwa czy jakiejś wojny. Po raz pierwszy zostaliśmy bez naszej woli wplątani w okropną awanturę. Żadnej możli­wości wycofania się, powrotu do naszego wygodnego ży­cia. Maks mruknął:

Mam obrzydzenie do tego wszystkiego. Do siebie i do wszystkich. W stalagu było mi o wiele lepiej. Tam za­bijało się tylko wszy.

Spojrzałem na drżącą Claudettę. Po cośmy wpuścili te­go szaleńca? Tak nam było przyjemnie snuć piękne pla­ny spędzenia wakacji. Bez trudu mogłem zdobyć austueiss, by przedostać się do wolnej strefy. Tak, rzucić wszystko, ten nasz nieprawdziwy dom, cały nagromadzony kram, nasze trudy, ustąpić z placu i schronić się w jakimś ma­lutkim porcie z przyzwoitym kawałkiem błękitnego mo­rza, ze zrudziałymi palmami, z domkami starzejącymi się tak miło... Claudette chciała mieć nowoczesną kuchnię. „Nie weźmiemy służącej, to za duże obciążenie, a poza tym człowiek nie czuje się swobodnie...” Była dziesiąta rano; przez okno wdzierało się marcowe słońce. Trzyma­łem w ramionach Claudette sytą i zadowoloną, z oswojo­nym i czułym spojrzeniem. Byliśmy dla siebie stworzeni nieodwołalnie.

Po wojnie pobierzemy się i zaczniemy żyć naprawdę... Bez ślubu wszystko jest jakieś kruche w naszym życiu, niedługo będziemy już na to za starzy.” Piękny duet, czułe dialogi pod puchową kołdrą połyskującą w promie­niach rozżarzonego już słońca. Ale oto w naszym życiu znalazł się Maks, niespokojny upiór, który upodobał so-

■■■■■■■■■

bie morderstwo jako drogę, by stać się takim samym człowiekiem jak inni. Nie ma sposobu, by się go pozbyć Odpływały w siną dal moje poranki w małym portowym miasteczku, okno otwarte na horyzont ginący w mgłach i ja sam ćwiczący gamy na moich niewinnych skrzypcach.

Co pan zamierza zrobić?

Maks patrzył na nas i wydawał się zdziwiony moim pytaniem. W tej chwili, jakby chciała uprzedzić jego od­powiedź, Claudette odezwała się z pośpiechem.

Nie będzie pan chyba wymagał, żebyśmy pana ukry­wali u siebie!

Twarz Maksa była bezbarwna jak kawałek drewna, który zbyt długo przeleżał na łące. Bałem się jego reak­cji.

-— O to właśnie chciałem was prosić.

Ale nie możemy przecież odpowiadać za pańską... Zawahała się przez chwilę:

Za pański gniew.

Był to krzyk serca biednej Claudette, która chciała za wszelką cenę pozostać czysta i nieskalana wobec jakiej­kolwiek policji. Dość już przeżyła w związku z wizytą tych panów pewnego wieczora. Nie mieliśmy wówczas zbyt gęstej miny. Claudette włożyła na ich przyjęcie czar­ną suknię, niby zbolała matka w żałobie. Całe szczęście, ze nie rozglądali się za kołyską. Dali się nabrać na scenę, jaką odegrała, na jej łzy, na drżące wargi. Nie było w tym wcale mojej winy, że fałszywie zrozumiałem pewne­go saksofonistę w lokalu, w związku z transportem ha­mulców rowerowych i latarń do samochodów. Nie chcia­łem wcale, żeby go aresztowano. Ale on był taki nieostroż­ny! Zawsze improwizował, jak w swojej orkiestrze. Noc nie była mu najlepszym doradcą i w przerwach między dwoma kawałkami paplał bez ustanku. Byle gość po dwu kolejkach stawał mu się najlepszym przyjacielem. Poli­cja wiedziała doskonale, że jestem niewinny. Ale jak te­go dowieść? Nie podobał mi się ten amerykańsko-nie- miecki jazzbandzista. Kręcił się koło Claudette, szeptał jej czułe słówka, podniecał swymi zmysłowymi wargami

i spojrzeniem pekińczyka. Miał bladą cerą wielkich arty­stów; a w dodatku kasłał, co dodawało mu niezaprzeczo­nej aureoli cierpienia. Biedaczyna, który za swoje mizer­ne wynagrodzenie utrzymywał matkę. Dobrze się stało, że znikł tak, jak się zjawił: orkiestra w dalszym ciągu wygrywała nie mniej żałosne melodie. Nigdy już nie wró­ciłem do tej knajpy cuchnącej brylantyną i naśladującej murzyńskie spelunki; w jej rozpasaniu była jakaś rezyg­nacja. Ale musiałem bywać w takich lokalach. Zawsze tam mogłem załapać parę informacji, które przydawały mi się do handlu. Krępowało mnie trochę, że Żydom wstęp do tego lokalu był wzbroniony. Wiem zresztą doskonale, że Żydzi nigdy by nie zajrzeli do tej wilczej paszczy po­nurej i cuchnącej.

Nikt mi nie dał po gębie w tej knajpie, w której słono trzeba było płacić za chwilę emocji. Opowiadano, że uciek­łem trzymając chustkę przy policzku. Nic podobnego, por­tier może zaświadczyć. Spacerowałem długo przed wej­ściem do lokalu; rozmawiałem z Jo, który demonstrował swoją ostatnią zdobycz wyłowioną z gościnnych przybyt­ków nocnych. Można go o to zapytać. Stroiliśmy żarty; Jo naśladował krok niemieckiego parademarszu za jakimś oficerem niemieckim, który utykał. Ja byłem w świetnym humorze i nuciłem wyzywająco starą piosenkę: „En pas­sant par la Lorraine...” Oczywiście to prowokacyjne za­chowanie w dzielnicy zarezerwowanej przede wszystkim dla okupantów było po prostu śmieszne. Ale gdzie miałem się bawić? Nie można było być zbyt wymagającym co do otoczenia. Pogodna noc kazała nam podnieść głowy i za­chwycać się gwiazdami. „To pachnie świeżymi samolota­mi.” Śmieliśmy się obaj. A ponieważ ja byłem w pełnym świetle, Jo musiałby zauważyć ślady uderzenia na po­liczku. Tymczasem on nie powiedział ani słowa. Prze­ciwnie, uznał, że kiepsko wyglądam. Claudette się niecier­pliwiła i poszliśmy spać. Nigdy jeszcze nie spałem tak dobrze. Nikt nie próbował mnie spoliczkować. Drogo by mi za to zapłacił.

Było jasne, że ta cała historia z Maksem wplątuje nas

w paskudną sytuację. Czułem, że już przez samo słucha­nie go stajemy się współuczestnikami jego zabójstwa. Od­sunąłem się od jego ciężkich rąk. Poczęstowałem go pa­pierosem, ale bez powodzenia. Był jak z drzewa; bałem się jego milczenia. Zaproponowałem Claudette, żeby po­zwolić mu wypocząć parę godzin w tamtym okropnym pokoju.

Nie. Może już dosyć tu było zbrodni.

Spojrzałem na nią zdumiony. Maks najwidoczniej cze­kał na naszą odpowiedź. Wydawał się spokojny, chłodny, zdecydowany.

Musicie mnie ukryć na tę jedną noc, jutro pojadę do wolnej strefy.

Zdecydowałem się przywołać go do porządku.

Maks, ależ to nie ma sensu. Może jej pan wcale nie zabił; zranił ją pan tylko, a podobne kłótnie zdarzają się w każdym małżeństwie. My sami zresztą...

Claudette dała mi gniewny znak ręką. Nie nalegałem więcej. Maks opanował się i już się nie odzywał. Czekał, żebym mu przebaczył w imieniu jego żony. Unikałem jednak tego typu rozmów, w których daje się upust swe­mu sercu. Każdy za siebie, nawet w zbrodni. Pamiętam dobrze. Było już po jedenastej i zaczynałem się niecierpli­wić: miałem. wyznaczone ważne spotkanie w pewnym niemieckim urzędzie w związku z jakąś zastarzałą sprawą owczego sera, która się przeciągała. Ser ten czekał już od paru dni w jednym gospodarstwie wiejskim opustoszałym po rewizji: gospodarz przechowywał u siebie trzy strzelby myśliwskie i jego żona odniosła je bez słowa na Gestapo. To była jej wina, a nie moja. Nigdy jej nic podobnego nie doradzałem. Zupełnie z własnej woli poszła do komendan­tury w Langon. Ja ją tylko odprowadziłem, żeby pokazać jej drogę. Starałem się jej to wyperswadować, ale ona uparła się i powtarzała: „Ta broń może na wszystkich ściągnąć nieszczęście. Raul myśli tylko o swoich kombi­nacjach.,.” Rozstałem się z nią przy bramie, życząc jej powodzenia. Nie mogłem wiedzieć, że tak bardzo niena­widzi swojego męża. Nigdy się nie wtrącam do cudzych

spraw. A poza tym i tak nic by jej od tego kroku nie powstrzymało. Ja postąpiłem tylko nieostrożnie, to wszyst­ko. Ale jak można mieć jasne rozeznanie, kiedy wszyst­kie machinacje dokonują się po ciemku?

Maks, posłuchaj, niech pan robi, co pan chce. Ja się

spieszę, ale musi pan znaleźć jakieś wyjście jeszcze przed wieczorem. Do mojego mieszkania też może przyjść po-

licja- j I .»aàjfejjjgl

I tu właśnie zaczynają się wydarzenia, które mogą tyl­ko przyczynić się do jeszcze większego zamętu, jak z tam­tą gospodynią. Człowiekowi się wydaje, że postępuje słusz­nie, a tymczasem wszystko obraca się przeciwko niemu. Zostawiłem Claudette w domu i poszedłem do Niemców. Nie byli w dobrych humorach. Nic nie uzyskałem i na odchodnym mogłem tylko opowiedzieć tłumaczowi całą historię z Maksem.

Co by pan zrobił na moim miejscu? Ten człowiek jednak popełnił zabójstwo i nie mogę przecież zostawić go w domu samego z moją żoną, która jest taka wrażli­wa. Nigdy nic nie wiadomo, kiedy człowiek raz zaczął zabijać... Nie -mam zamiaru kończyć tej wojny we krwi. Nie bez powodu trzymałem się zawsze jak najdalej od wszystkiego, co mogłoby utrudnić jeszcze te lata okupacji i wcale nie mam ochoty na to, byśmy wszyscy byli zdani na łaskę jakiegoś mordercy...

W cztery godziny później Maksa aresztowała w moim mieszkaniu policja francuska, podkreślam, policja fran­cuska, a nie niemiecka. Nigdy nie zdołałem się dowie­dzieć, czy moje zwierzenie wobec zbyt gadatliwego tłuma­cza przyspieszyło aresztowanie Maksa, ale nie mogłem żyć w takim bałaganie i musiałem zrobić w domu porzą­dek. Miałem sporo przykrości w związku z tą nieszczę­sną sprawą: przesłuchiwano mnie. Policja przyszła jesz­cze raz. Był to już rok 1943. Zacząłem wówczas czytać ga­zety, interesować się losami mojego kraju, postępami aliantów, ostatecznym wynikiem. A przecież moje interesy wymagały utrzymania, jak to się mówi, status quo. Go­rzej szła mi praca, niekiedy. ściskało mnie coś w gardle,

rzadziej pokazywałem się w niemieckich urzędach. Clau­dette chciała, żebyśmy prowadzili dalej nasze interesy; gromadziła niewiarogodne zapasy garderoby i wszelkiego rodzaju przedmioty artystyczne, byleby tylko były z brą­zu lub ze srebra. Targowała się na zabój z jubilerami, wy­ciągała od nich najczystsze diamenty i złoto bez skazy; była bardzo wybredna, jeśli chodzi o towar. Nie dawała się nabierać. Nasz dom pełny był od góry do dołu tych nabytków gromadzonych w pośpiechu, to się czuło.

Któregoś ranka przyszło do mnie dwóch młodych ludzi

o dzikim wyglądzie, z rękami w kieszeniach. Z tajemni­czymi minami rozgościli się w salonie. Spytałem ich, cze­go sobie życzą.

Wszystkiego, co masz, kochaneczku.

A kiedy zdziwił mnie ich ton, oświadczyli donośnym głosem;

A tyś się krępował w czasie tej wojny?

Rozmowa stawała się nieprzyjemna. Po raz pierwszy miałem przed sobą wrogów, i to ludzi w moim wieku. Trzeba było ich ułagodzić, jakoś się z nimi ułożyć.

Biłem się tak samo jak wszyscy.

Robiłeś interesy.

Jak wszyscy. Kiedy chciałem dostać kawałek sera, wymieniałem go na dętki, to wszystko. Kto tego nie ro­bił? A poza tym jakim prawem przemawiacie do mnie takim tonem? Kto was tu przysłał?

Pamiętam jeszcze dziś ich odpowiedź, która wprawiła mnie w osłupienie i odjęła mi mowę.

Prawdziwa Francja, kochaneczku.

Zaproponowałem im, żeby się czegoś napili. Zgodzili

się, poczęli mi opowiadać o jakiejś partyzantce w lasach Périgord i zażądali ode mnie stu tysięcy franków. Wyda­ło mi się dość dziwne, żeby patrioci uważali, iż pienią­dze dają szczęście. Ale wobec ich natarczywości, ich cwa­niackich min i nieprzebierania w słowach byłem bezradny. Dałem im pieniądze. Na odchodnym powiedzieli:

Kiedy pójdziesz pod sąd', będziemy świadczyć za to­bą.

Postanowiliśmy z Claudette, że wystawimy nasz dom na sprzedaż, za byle jaką cenę. I jakież było moje zdzi­wienie, kiedy pierwszy reflektant, jaki się zjawił, okazał się moim dawnym chlebodawcą. On także bez żenady ro­bił interesy, wykorzystując swoje. wpływy i w razie po­trzeby odprzedając je innym kupcom, w przekonaniu, że nawet w niebezpieczeństwie nie powinien porzucać swo­jej klienteli. Jego syn ukrywał się gdzieś w rejonie Lan­des razem z niewielką bandą złotej młodzieży, wyjadają­cą ostatnie pasztety strasburskie w okolicy. Niemców w lasach sosnowych spotykało się rzadko, a bunkry coraz częściej porzucane były na pastwę mew i amatorów na­pisów na murach. Ten synalek mizerną trójbarwną flagą osłaniał machinacje swego papy, którego brzuch roztopił się w dziejowej burzy. Odstąpiłem mu nasz dom za nędz­ne grosze; ten człowiek mnie onieśmielał. A poza tym znienawidziłem tę starą łajbę cuchnącą świeżą oliwą, pa­loną kawą, kartoflami i filetami z dorsza. Teraz miała odzyskać swoją prawdziwą atmosferę, prawdziwych lokatorów, swoje abażury, swoje przyjęcia, swoją wynio­słość, zapach pastowanych podłóg, całą krzątaninę tej spo­łeczności, która przepędziła mnie ze swego kręgu.

Jednemu ze wspólników odprzedałem cały ten olbrzymi majdan, jaki nagromadziłem, w którym konserwy pomie­szane były ze sprzętem gospodarskim; miałem setki mio­tełek do kurzu, zwisających z sufitu jak nieżywe ptaki, całe worki gwoździ, skrzynie pełne guzików, nici i igieł, kartony pachnących mydełek; w kącie stały tuziny para­solek, kłębki sznurka, wianuszki żarówek elektrycznych, a nawet barometry, dwa gąsiory atramentu, nieduża ster­ta ryżu — słowem, istny ładunek okrętowy gotów do transportu. W miejscu bezpiecznym schowałem rzeczy naj­cenniejsze: walizki pełne tkanin, jedwabie, kłębki wełny, pudło ze srebrną zastawą, której nie używaliśmy ani razu; przy sobie zatrzymaliśmy biżuterię Claudette, futra, per­fumy, walizkę najdelikatniejszych pończoch i damskiej bielizny, całe zastępy pantofli, bieliznę stołową i tak da­lej.

Schroniliśmy się w Biarritz, które leży na drodze do go­ścinnej Hiszpanii. Pociągi kursowały coraz gorzej, udało mi się jednak przetransportować wszystko do jakiejś wil­li w hiszpańskim stylu, stojącej na szczycie skały nadmor­skiej tak wystawionej na wiatr, że żyliśmy stale zamknię­ci za żaluzjami. Wymazywaliśmy z naszych wspomnień Bordeaux, Bordeaux nie znające skruchy.

Sprowadziliśmy się w pełni zimy do tego nadmorskie­go kąpieliska, odciętego od świata, pilnowanego przez nie­zbyt rozmownych Niemców, którzy zaczynali już przebie­rać się po cywilnemu, ze wzburzonym morzeni, ze skała­mi podobnymi do sczerstwiałych kromek chleba, z poza-- mykanymi willami, w których unosił się. jeszcze ostygły zapach cygar, willami, z których spełzł już makijaż, a bal­kony osypały się tak samo, jak drzewa.

Ale z naszej sypialni widać było hiszpańskie wybrzeże, tak łatwo przybierające błękitną barwę. Tu dopiero ko­chaliśmy się z Claudette naprawdę. Do tego czasu byliśmy raczej wspólnikami niż kochankami. Nawet w chwilach rozmarzenia nawiedzały nas rachunki; terminy spotkań w sprawach handlowych, nagła i niespodziewana awaria ciężarówki wiozącej masło pod plandekami wozu meblo­wego. Niepokój mnie ogarniał, kiedy odmawiano mi jakie­goś ausweissu. A Claudette zachowywała swe pieszpzoty dla swoich niezwykłych składów prawie nieużywanej gar­deroby, przymilne słówka dla paczek banknotów, które rzucałem na stół. Uprawialiśmy miłość, jak gdyby nagle przyszło nam to do głoWy, niby zgłodniali przechodnie, którzy kupują sobie bułkę, by zaspokoić apetyt. Żyliśmy naprędce, zawsze gdzieś się spiesząc; przynaglaliśmy się jeszcze w razie potrzeby, kiedyśmy mieli chwilę czasu. Trudno nam było wyzbyć się przekonania, że jesteśmy stale czymś zajęci i pochłonięci. Nasza młodość nie na wie­le się nam zdała, rocznice naszego związku spędzaliśmy smutno, niby dwoje starych małżonków patrzących, jak uciekają lata ich życia. Nie mieliśmy określonego wieku; byliśmy parą uparcie dorosłą, która uśmiech chowała je­dynie dla urzędników i -szoferów ciężarówek o gazowym

mi

napędzie. Nasze noce pochłaniał odzysk metali nieżelaz­nych, a nie snu przetykanego pieszczotami.

Jeśli z pozbawionym natarczywości spojrzeniem budzi­łem Claudette, to dlatego że myślałem o jakiejś sprytnej, a intratnej kombinacji; Claudette wpadała w podobne oży­wienie, po czym zasypialiśmy już spokojnie z dłonią w dłoni.

W Biarritz byliśmy zdani na samych siebie, niby nowa odmiana próżniaków, chwilowi rentierzy. Spacerowaliśmy wolnym krokiem po ulicach, zatrzymując się na długo przed witrynami sklepów do połowy okrytymi kurzem.

Z przyjemnością oglądaliśmy meble, kandelabry, fotele, małe bezużyteczne stoliki. Długo wodziliśmy wzrokiem po tym raju uśpionym i niedostępnym. Nie dojrzeliśmy jesz­cze do tego, by założyć własne ognisko rodzinne, wypeł­niać je naszym milcźeniem i naszą czułością, odgrodzić się od świata. Nęciła nas starość ze swymi codziennymi kry­jówkami, gdzie można się schronić. Wcześniej niż zwykle nasze życie zamknęło się za nami. Wzruszający, staroświe­cki obrazek, czekający jedynie na naszą historię, by można było uwierzyć w urzeczywistnienie cudu, ale nasza historia jeszcze się nie rozpoczęła. I czy rozpoczęła się dziś, kiedy to wszystko mówię, kiedy włosy mi już zbielały, kiedy nasze istnienia dobiegają końca, nie obfitując oczywiście w bohaterskie wyczyny, ale mocno zespolone, z tą uprzej­mością wzajemną wobec siebie, jaką wpoił nam czas. Para rozważnych i ufnych staruszków, od których dzieci dawno już odeszły, para staruszków stworzonych do siedzenia przy oknie, do kominka lub do testamentu.

Claudette jest w swojej sypialni; dziwna rzecz, nie sły­szałem nawet, żeby mnie wołała, mimo że już jest późno. Kończy widocznie cerowanie jakiejś wielkiej płachty bia­łego płótna. Jest zachwycona, kiedy może wprawną jesz­cze igłą łatać dziury w jakimś materiale. Jej cery są nie­widoczne, jak wszystko, co robi albo co myśli. Dobieg­liśmy już wieku, kiedy się rezygnuje z tego, by wszystkie nasze myśli były wspólne. Uśmiech ma jeszcze żywy; zna­lazła odpowiednie dla siebie słowa i posługuje się nimi z

zapałem. Zawoła mnie niebawem, a ja udam, że nie sły­szę. Słuch mam zresztą doskonały, ale lubię zwlekać tro­chę z odpowiedzią. Może przegląda jeszcze spokojnie ostatnie wydanie „France-Soir”. Dobrze jej się czyta je­dynie w łóżku. Za parę minut zawoła znowu: „Gasparze, jesteś zawsze taki sam: nie potrafisz równo złożyć gaze­ty.” Kiedy się dąsa, przybiera jednocześnie ton pojednaw­czy; oczy jej błyszczą figlarnie. Czeka, aż odejdę, by się swobodnie roześmiać.

W Biarritz Claudette zachorowała. Świst wiatru, ką­piele podczas deszczu, ale też obawa przed jutrem spędza­ły jej sen z oczu; odżywialiśmy się kiepsko, to znaczy, tak samo jak wszyscy. W nazbyt wytwornych sukniach po raz pierwszy w życiu wystawała w ogonkach. Ja troszczyłem się o chleb: wstawałem o świcie, by wyczekiwać przed drzwiami piekarza razem z większością gospodyń domo­wych. Czuliśmy się jakby pomniejszeni, jak ludzie, którzy po chorobie nie wrócili jeszcze całkiem do zdrowia. Czy to lata okupacji tak nas wyniszczyły? Żadnej nadziei, tylko głucha walka o to, by nie wypuścić z' rąk nadłamanej ga­łęzi.

Któregoś ranka nie chciała wstać z łóżka. Oparłem jej twarz na moim ramieniu; była blada, wargi jej poruszały się wskutek ruchów języka; można było pomyśleć, że ssie cukierek. Nie lubiłem, kiedy wargi miała zaciśnięte, bez- krwiste, niespokojne. Brakło jej już sił. Tuliłem ją do sie­bie, wmawiałem jej, że przeżywamy tylko zły okres, a potem wszystko samo się ułoży. Jednakże, chociaż mieliś­my jeszcze biżuterię i futra, pieniądze topniały. Powoli stawaliśmy się z powrotem biedakami. Tym się właśnie gryzła. Wyznała mi, z twarzą zalaną łzami, że nie chce wracać do swoich dawnych chlebodawców, że kiedy skoń­czy się wojna, będziemy znów musieli przywdziać nasz dawny strój — biały lub niebieski fartuch. Staniemy się znów biernymi mieszkańcami wilgotnych suteren, garde­rób, izb z okienkami pod sufitem. „Nie zniosę już zapachu pościeli; nie chcę więcej przewracać materaców, zaścielać łóżek; nie chcę biec do pokoju na dźwięk dzwonka; nie

chcę więcej przygotowywać śniadań, opróżniać koszów na śmiecie, wanien i śmietników; nie chcę więcej padać i nóg ze zmęczenia, nie chcę, nie chcę...”

Choroba Claudette zbliżyła nas, staliśmy się dla siebie bardziej czuli. Przyszedł lekarz, pokiwał głową i zostawił zalecenia na trzech stronach. Zdjęcie rentgenowskie wy­kazało cień na lewym płucu. Skończyła się bezczynność. Nie opuszczał nas już strach. Claudette oddalała się ode mnie, miała spojrzenie coraz bardziej smutne i wyrozu­miałe, które początkowo mnie wzruszało, a potem zaczęło mnie drażnić. Czułem w sobie przypływ nowych sił, zbu­dzonych przez ożywcze tchnienie oceanu. Im bardziej Clau­dette chudła, tym bardziej ja czułem się silniejszy. By­łem opalony. Wiatr przywracał mi radość i energię. Były to dla mnie jak gdyby wielkie wakacje i doprawdy przy­szłość wydawała mi się godna moich aspiracji.

Claudette więdła z dnia na dzień, coraz rzadziej prze­chadzała się po owych smaganych wiatrem starych ale­jach spacerowych Biarritz. Przysiadała na ławeczkach; co­raz bardziej zdyszana przesuwała się od krzesła do krzesła. Cerę miała z lekka błyszczącą, o barwie tamaryszku. Zda­wało mi się, że prowadzę pod rękę chorą, której westchnie­nia czynią mnie winnym tej choroby. Claudette dziękowała mi aż do uprzykrzenia, ale jej uprzedzająca grzeczność była krótkotrwała, głos rychło zachodził mgłą. Domagała się, żebym nie odchodził od niej ani na chwilę. Rzeczy jej były w ciągłym nieładzie, nie chciała się już czesać ani myć, opierała się wszelkim moim próbom doprowadzenia do tego, by zaczęła żyć normalnie. Wydawała się nieobec­na. Pewnego ranka powiedziała mi, że coś jej się śniło i uśmiechała się na wspomnienie tego snu. Była w jakimś mieście otoczonym murem obronnym. Na centralnym pla­cu otwierała się grota, wiodąca do kopalni produktów żywnościowych; mnóstwo kobiet i dzieci roiło się wokół wejścia, domagając się cząstki tego dziwnego urobku, któ­ry sprowadzano na górę wagonetkami. Miasto było wy­głodzone, oblężone. Pod ciężkim ołowianym niebem unosiły się samoloty w kształcie szynek, połci słoniny, tuszek kur-

częcych i ludzie wyciągali ręce do tych apetycznych es­kadr. Ale samoloty zrzucały prawdziwe bomby i ludzie padali na ziemię. W pewnej chwili zjawiła się jakaś mała dziewczynka; trzymała przy piersi zapaloną pochodnię, ale płomień liżący jej skórę nie parzył jej. Dziewczynka miała na sobie sukienkę pokrytą małymi dzwoneczkami, które pobrzękiwały przy każdym jej kroku. Claudette nieświa­domie poszła za dziewczynką. A kiedy stanęły na szczycie wału, dziewczynka rzuciła pochodnię, która przemieniła się w świetlistego ptaka. „To jedyny sposób, by się stąd wydostać” — szepnęła.

Claudette była pod wrażeniem tego snu, którego sen­su nie rozumieliśmy, ale czułem doskonale, że otwierał przed nią inny świat, w którym ja nie brałem udziału. Claudette gładziła mnie po twarzy, całowała moje ręce, a potem odwracała się na łóżku do ściany i wydawało się, że o mnie zapomina. Ja także zapominałem o niej. Jak można żyć obok kobiety, która co noc porusza niebo i zie­mię, a rano otacza się mrokiem i siedzi wciśnięta w naj­ciemniejszy kąt mieszkania z nogami otulonymi pledem?

To mnie po raz pierwszy przyśnił się ten sen; po raz pierwszy i ostatni zarazem. Ale to ona była zdolna do ta­kich snów, nie ja; ona mi go narzuciła, mnie samemu nie mogłaby się nigdy przyśnić podobna historia. To życie przy niej tak mnie zaraziło. Ja jestem zdrów. Kiedy zasy­piam, śpię bez przerwy do rana. Ale wtedy ukrywałem się oczywiście, musiałem się ukrywać. Nie mogłem zapomnieć

o pogróżkach ze strony tamtych dwóch facetów. I o ba­dawczym spojrzeniu policjantów. Nawet śmietankę czar­nego rynku wysyłano do obozów. Byłem sam. Dookoła mo­jej mizernej osoby krąg się zacieśniał. Miałem chyba pra­wo przeżywać swoje strachy we śnie? Kto na moim miej­scu nie odwracałby się na ulicy na najlżejszy odgłos kro­ków? Nie miałem na sumieniu więcej niż inni, ale moja mina nadawała się świetnie na ławę oskarżonych. Żaden magik nie wyciągnie Opatrzności z mojego cylindra. A zresztą miałem już tego po uszy. Uciec? Ależ ja ucieka­łem od samego początku. „Taki as jak ty — mówiła Clau-

dette — nie może odkrywać kart.” Nie ma miejsca dla nie­śmiałych! Co dla mnie znaczy kara, gilotyna czy pluton, który wysyła człowieka na grzybki! Od samego początku moje sprawy przybrały zły obrót, jeszcze w roku 1938. Wszedłem na niewłaściwą drogę. Ale dosyć tego! trochę spokoju! Kiedy wreszcie będę miał spokój? Wciąż tylko się z czymś szamotać, wciąż nastawiać ucha!

To nie ja wymyśliłem ten skok z hiszpańskim skar­bem — walizką pełną kosztowności, którą zostawiono w przechowalni na dworcu. Nie chciałem popełniać tak jaw­nej nieuczciwości. Byłem z tych, co mają uparty charak­ter. Tylko towar, który nie brudzi palców, który ma się w ręku krótką chwilę i o którym się zapomina. To wcale nie jest zabawne mówić o sobie. Wydaje się, że to pójdzie łatwo; tymczasem wraca wszystko, nic nie jest człowieko­wi oszczędzone. Nie brak ani jednego dzwonka u tych wszystkich drzwi, które się rozbijało. Z całą sumiennością staram się wszystko ustawić na swoim miejscu, nie pro­szę nikogo o pomoc. A właśnie bije pierwsza. Albo może to wpół do pierwszej lub wpół do drugiej. Naprawdę zmę­czyło mnie już mówienie. Chciałbym odpocząć. Z więk­szą przytomnością i jakoś raźniej będę mógł potem ciąg­nąć dalej. Ohydna noc! Czeka gotowa za żaluzjami. Nie ruszę się... I ta okropna mucha, która zaplątała się w fi­rankę. Powinienem ją zabić. Będzie się obijała dookoła lampy. Nie, lepiej zgasić światło i otworzyć okno. Światło z zewnątrz przyciągnie muchę i to mnie uspokoi. Nie bę­dę się ruszał. Nie powinienem się ruszać. Potrafię w końcu przestać zwracać na nią uwagę; to coś niesłychanego, wspomnienia mącą mi się przez nią. Jej bzykanie przy­słoniło mi pamięć. Już mam, już mam! Biedna Claudette! Usiłowałem jakoś nią wstrząsnąć, pomóc jej wrócić do sie­bie, ale ona siedziała na łóżku i mówiła kiwając głową: „Jesteś moim dzieckiem; ty nie ponosisz odpowiedzialnoś­ci.”

Nie mieliśmy już pieniędzy, a ja miałem obok siebie Claudette, która niczego już nie pragnęła, o nic nie prosi­ła. Kiedy wchodziłem do niej, witała mnie, jakbym wró­

cił z dalekiej podróży, pytała, co u mnie słychać, co sły­chać z wojną. I nagle zdałem sobie sprawę, że wojna ją sobie właśnie upatrzyła na szczególną ofiarę. Jej koszmary senne, tak dobrze mi znane, świadczyły, że oddala się w kierunku tych stron, których nienawidziłem, nienawidzi­łem tym bardziej, że zmuszony byłem potajemnie i za li­chą cenę wyprzedawać jej biżuterię. I pierścionki, i kolie, i bransoletki; futra topniały jak śnieg w słońcu. Żegnaj­cie, oposy, sobole, karakuły, norki, popielice, gronostaje! Cała piękna jedwabista menażeria znikała. Byliśmy jak para rozbitków, zdanych na życie w świecie, który nam już nie dowierzał.

Często uciekałem z willi jak szalony, zostawiając Clau­dette pod opieką dwu starych aktorek, mieszkających obok nas. Były to kobiety tworzące parę jak gdyby zabalsamo­waną w swoich starych koronkowych sukniach i nieco zdziczałą. Jedna z nich należała kiedyś do stałego zespołu Komedii Francuskiej, a nawet grała w jakimś niemym filmie. To ją doprowadzało do wściekłości. Druga akom­paniowała swej przyjaciółce na pianinie, gdy ta deklamo­wała wiersze. Żyły pośród dzieł sztuki, zapisanych im w spadku przez pewnego chorego na serce wielbiciela, któ­ry umarł oklaskując tę starszą w dniu, kiedy żegnała się z publicznością. Tak przynajmniej opowiadano. Staruszki były miłe, nieszkodliwe i sterane. Lubiłem ich starannie wyuczony krok, ich dziwaczne stroje; chętnie słuchałem ich śpiewnego i nosowego głosu. Oddalały nas jeszcze bar­dziej od rzeczywistości, od tego przytulnego kąpieliska, które ostatni Niemiec opuścił jak rączy turysta. Rok 1944. A ja miałem ledwie dwadzieścia pięć lat.

I byliśmy jak gdyby u kresu życia.

Claudette zabrano do szpitala. Tak zarządził lekarz i ostatni naszyjnik z pereł poszedł na opłacenie jej, pobytu. Ja znalazłem się na ulicy. Para starych aktorek oddała mi swój pokój służbowy. Miałem więc dach nad głową; byłem przesycony upartym zapachem ich szminek. I ze swojej mansardy mogłem słyszeć, jak jękliwymi głosami prowadzą rozmowę posługując się kwestiami z ról teatral-

uych. Tak więc wróciłem do pokoju podobnego do tego,

w jakim mieszkałem przed wojną 39 roku. Oto w jakiej sytuacji zastało mnie wyzwolenie! Niewiele rozumiałem z tych wielkich tłumnych demonstracji, z tych sztandarów i ciężarówek pełnych młodych ludzi w moim wieku, uzbro­jonych od stóp do głów. W jaki sposób wziąć udział w tym .jSwiąrip rariośri. które trwało nie dłużej niż słomiany ogień?

Nie miałem na ramieniu trójkolorowej opaski. Należałem do tych, którzy przyglądają się przemarszom. Przypomi­nam sobie ów słoneczny poranek, kiedy obie aktorki, Oria- na i Cecylią, zgromadziły w dusznym powietrzu swego wielkiego salonu kilku przyjaciół. Był to istny festiwal poezji i łza toczyła się obficie po tych twarzach rentierów i kupczyków; w barwach narodowych nie bardzo im było do twarzy f <owe trzy kolory kłóciły się nieco z tym za­żywnym zgromadzeniem, które narzucało sobie jedynie zupełnie zbędne ograniczenia: mieli co jeść i w co się ubrać choćby na wojnę stuletnią. Sacharynę do pachnącej kawy rozdawano jak obowiązującą pokutę.

Cecylia recytowała wiersze Alberta Samain; ubrana by­ła w długą pożółkłą bdałą suknię, włosy jej opinał diadem ze sztucznych kwiatów. By się jakoś okazać użytecznym, pomagałem w usługiwaniu gościom, nieco zgłodniałym ze wzruszenia. Usługiwałem, znowu zacząłem usługiwać, do­browolnie, rzecz prosta, ale usługiwałem. Goście stojąc odśpiewali Marsylianką. Nagle drzwi otwarły się z trza­skiem. Do salonu wdarła się grupa chłopaków w rozcheł­stanych mundurach wojskowych; porwali jakiegoś puco­łowatego jegomościa z czerwonymi oczyma i zabrali go ze sobą. Ceremonia została przedwcześnie zakończona. Goś­cie z ponurymi minami rozeszli się do domów. Ja sprząta­łem ze stołów, podczas gdy Cecylia zdejmowała ostrożnie swą teatralną suknię, której szwy pękały pod pachami. Powiedziała z patosem: „Pokój zawsze sprowadza niedolę.”

Ja nie zagrażałem nikomu. Mogłem wrócić do pokojo­wego życia, zażywać szczęśliwych dni, przeklinany jedynie przez siebie samego, zły i bez pieniędzy, z żoną, której wystarczał jej obłęd. Sam, ale fizycznie w dobrej formie.

Sam ze swymi podpuchniętymi od kieliszka powiekami. Powinienem był zaczynać od nowa, raz jeszcze próbować szczęścia, ale bez niezbędnego rynsztunku i w ciągłym strachu, że mogą mnie rozpoznać i podejrzewać. A prze- _^jcieg, miałei7i na tHłmicniu~gkuraTliyie co fn5iT~Utrzÿînywa^ łem się w granicach uczciwej przeciętnej.

Biarritz, to miasto, które budziło się w powodzi sztan­darów, Biarritz, które niby śpiąca królewna przetrwało wojnę, zaczynało mi już ciążyć. Ożywiało się, wpadało w gorączkę. W kasynie przygotowywano pseudowojskowe wy­stępy. Czerwony Krzyż urządzał całonocne bale. Tańczono na nich bez wytchnienia do świtu; śpiewano wyłącznie pieśni patriotyczne. Stałem się znów zwykłym szarym oby­watelem. A potem drewniane podeszwy przestały stukać

o bruk, z Hiszpanii nadeszła oliwa i czekolada, jeńcy wró­cili do domów, a ci, których nazywano deportowanymi, przytyli i z powrotem zmieszali się z tłumem, ustały porachunki osobiste, a amerykańskie nadwyżki wprawiały w zachwyt ludność osłupiałą jeszcze, po pięciu latach oku­pacji. Ludzie spotykali się na nowo bez wstydu, jeśli nie bez goryczy. Nikt nie wytykał mnie palcem: stałem się znów osobą niepozorną. Postanowiłem więc wyjechać za granicę. Miałem chyba prawo pozostawić moją biedną Claudette, opanowaną całkowicie przez swe majaki, pod opieką doświadczonych pielęgniarek i lekarzy? Powinienem był wyjść naprzeciw nowemu życiu i zgotować jej godny powrót. Pożegnałem się z Cecylią- i Orianą, które płakały, mówiły mi czułe słówka, otworzyły przede mną Serce i kieszeń, zaopatrzyły mnie w adresy: „Jeśli pan będzie w Tangerze, niech pan koniecznie idzie przede wszystkim do pana Larepède: to prawdziwy dżentelmen. W roku 1920 zaprosił mnie na przejażdżkę po Morzu Śródziemnym swo­im jachtem parowym. Nie będę przed panem ukrywała, że mnie kochał; pałał dla mnie uczuciem czystym i tajem­nym. Nie mogłam pozostać obojętna wobec tej miłości... Niech pan nie zapomni także o panu Rogerze Vieillechose, który miał fabrykę w Turcji i któremu zawdzięczam chwi­le najwyższych przeżyć artystycznych, kiedy mnie zabrał

na wycieczkę po Nilu. Miał kocie oczy, profil jak z me­dalionu i królewski gest. Tam, gdzie się zjawił, nie było już biedaków. Pewnego ranka wyjechał z Paryża» wy­rzuciwszy uprzednio przez okno ze swego hotelu sakiewkę pełną złotych luidorów. Straciłam z nim wtedy wszelki kontakt i pewne wiadomości o nim dotarły do mnie do­piero w roku 1930 za pośrednictwem jednej z moich przy­jaciółek, która była tancerką w kabarecie «Parisiana» w Aleksandrii. Dorabiał się znowu grubego majątku... Na­stępnie James Hogarth, Anglik, któremu nigdy nie udało się mnie pocałować: założył się o to z członkami swojego klubu... Spędziłam z nim wiele czarujących chwil, bez poufałości naturalnie, ale czarujących.” Ta lista trwała dość długo; potem pocałowaliśmy się; czas już był na mnie. Nie były skore do pocałunków, całowały łagodnie, ale cie­pło. Po raz ostatni spojrzałem na morze miotające się wściekle pomiędzy skałami i pożegnałem się z Claudette, która spytała, czy zechcę ją przyjąć do siebie na służbę; przeraziła mnie ta prośba; pielęgniarka delikatnym ru­chem popchnęła mnie do wyjścia. Czułem się jak więzień wypuszczony na wolność i stawiający pierwsze niepewne kroki.

Tak było zawsze: zawsze pojawiała się w moim życiu chwila, kiedy musiałem wszystko porzucić i wszystko za­czynać od nowa. Taki jest los ludzi pozbawionych odwagi. Cecylia i Oriana miały często odwiedzać Claudette, przy­nosić jej łakocie, przebywać z nią, ale czy warto było zadawać sobie ten trud? Claudette wystarczała sama so­bie. Jej przeciągająca się depresja mogła trwać jeszcze dłu­go i lekarz powiedział mi mrużąc oko: „Odremontujemy ją panu; musi pan być cierpliwy.”

Wydawało mi się, że startując od zera, będę mógł roz­począć jakieś zupełnie nowe życie, otwarte dla wszelkich uciech i wszelkich wyczynów. Nie czułem już strachu. Żeby czuć strach, trzeba samego siebie brać poważnie.

Z podniesionym czołem i ze łzą w oku pojechałem do Charente. Chciałem znów zobaczyć się z rodziną czy też z tym, co z niej zostało. Matka umarła, a ojciec musiał

harować jeszcze w polu. Kiedy pociąg zbliżał się do Jonzac, poczułem atmosferę mego dzieciństwa, ów zapach zboża

i soli. Ziemia w tych stronach jest smakowita; człowiek nabiera apetytu. Czułem pośród tych równin, którym przy­daje życia wiatr od morza, z ich zagajnikami i domkami jakby ulepionymi ze starego sadła, że wstępują we mnie nowe siły. Nikt na mnie nie czekał na stacji. Wsiadłem do autobusu, który trzęsąc się jechał drogą obrzeżoną wątłymi krzakami. Słońce prażyło już pola i kamienie. Co sto metrów usypana była taka sama równa pryzma żwiru. Dojechałem do żelaznego krzyża, ofiarowanego przez jakąś misję w roku 1894. Westchnąłem głęboko i postawiłem walizkę na brzegu skarpy, pokrytej jak zawsze świeżym rojownikiem. I tutaj także nie było nikogo. Na dnie łagod­nego wąwozu widać już było nasze gospodarstwo Soucres, z jego ogołoconym z liści cedrem, ze zdziczałym ogródkiem przed wejściem i srebrnym źródłem w obramowaniu dwu srebrnych lip. Niby syn marnotrawny, szybkim krokiem szedłem na spotkanie mego dzieciństwa. Nikt na mnie nie czekał. Otworzyła mi jakaś stara kobieta, wysuszona

i sczerniała, w czepku na głowie, jaki noszą kobiety w tych stronach. Spytałem, gdzie jest mój ojciec. Spojrzała na mnie nie rozumiejąc pytania.

Ojciec, ba, twój ojciec, okupant go zabrał, Bóg raczy wiedzieć dokąd.

Kto taki?

No przecież Szwaby.

Dokąd go zabrali?

A bo ja wiem?

A moi dziadkowie?

Na cmentarzu. W ich wieku to przecie zwykła rzecz.

A ciotka Sakwa?

Nie widziałam jej nigdy.

A Myszka?

Ach! Ta...

A wy co tu robicie?

Ja tu gospodarzę.

Kto sprzedał ten dom?

Myszka. Jak kto chce sią bawić w paryżanką, musi mieć pieniądze.

. Zrozumiałem: zostałem wypędzony z ostatniego miejsca,, gdzie chciałem zachować coś własnego na wypadek, jeśli pewnego dnia ogarnie mnie zbyt wielki smutek. Z sieni wyjrzała cała chmara dzieci.

Przyglądały mi sią, jakbym był listonoszem lub jakimś agentem fabryki maszyn rolniczych. Jedno było zgarbione, jak strąk fasoli.

U notariusza są dla ciebie pieniądze.

Stara powiedziała to, żeby mnie uspokoić. Ale ja wcale nie zamierzałem wpadać w gniew. Wojna jak wiatr roz­proszyła moją rodzinę, a ja przetrwałem bezpiecznie z da­la od burz. W rogu szopy spostrzegłem dwa długie zaku­rzone kije: to były szczudła, które sobie zrobiłem, by chodzić po bagnach, cuchnących skrzekiem, w poszukiwaniu żab.

To przecież ty jesteś młody Gaspar?

Potwierdziłem, żeby rozwiać jej wątpliwości. Kobieta

zaproponowała mi, bym wszedł do mojego domu. Po cóż odnajdywać to, co już nie istnieje, po co płakać? Wolałbym w tej chwili mieć więcej odwagi... Wyzbyłem się naj­bardziej niewdzięcznej części mojej egzystencji; zawsze łaknąłem tego, by móc oddychać pełną piersią. Claudette zapadła w sen zimowy swej choroby; wrota okupacji zamk­nęły się za pustymi obozami i spichrzami, a nasz dom nie miał mi do zaofiarowania nic prócz swego progu... Po cóż więc miałbym znów przypominać sobie zapach starego domostwa, w którego cierpieniach nie brałem udziału? Cała moja rodzina znikła, jakby wypiły ją piaski na wydmach. Za cały jej ślad pozostał tylko mój nieco obwisły nos, moje paznokcie kwadratowe jak łopaty, moje mocne i ciężkie stawy. Całe moje dziedzictwo nosiłem na sobie, ze wzro­kiem, w którym obrazy tak szybko zachodziły mgłą, a ży­wi mieszali się ze zmarłymi.

Własna moja twarz służyła za miejsce spotkania wszyst­kich moich przodków. Sam sobie byłem całym dziedzic­twem — żywym portretem tych, którzy zmarli i wymazani zostali ze skąpej i nieczułej pamięci.

Poszedłem z powrotem białą drogą, przetykaną obnażo­nymi wysepkami wapienia; nie odwracałem się już w stro­nę tego wąwozu, na którym leżał jego odwrócony cień, niby cień olbrzymiego wiadra. Kobieta odprowadzała mnie wzrokiem; jeden z chłopców rzucił za mną kamieniem. Dla zabawy czy ze złości? Odwróciłem się i pogroziłem mu palcem. W Jonzac złożyłem wizytę notariuszowi; pie­niądze miałem otrzymać w ciągu paru tygodni. Wszystko układało się pomyślnie; nie było potrzeby, bym udawał lepszego, niż jestem. Wychodząc z miasteczka obrzuciłem długim spojrzeniem cmentarz tonący w powodzi światła. Chodził tam alejkami jakiś ksiądz trzymający pod pachą małą trumienkę z jasnego drzewa; wojował z pokrzywa­mi. Dwie jaskółki zerwały się z dzwonnicy i przefrunęły nade mną koszącym lotem. I kiedy znalazłem się na sta­cji i czekałem na pociąg do Paryża, mogłem tylko szep­nąć do siebie: „I cóż z tego?”

Zimno mi; to okno się nie domyka; a przecież mówiłem Claudette, żaby kazała je naprawić, ale ona robi to tylko, co jej samej przyjdzie do głowy, do jej biednej głowy. Jej amanci nie są zdolni do tego, by wchodzić przez okno, zwłaszcza ten mały piekarczyk z umączoną fizjonomią; mąka jest jak piasek, wciska się wszędzie. Ale dobiorę się do ciebie, kochasiu; dobrześ zrobił, żeś wsiadł na swój motorower i dał nogę.

Wiedziałem, że czekasz na Claudette przed Café des Amis. Stałeś nonszalancko oparty i czekałeś cały dzień śledząc mnie i starając się odgadnąć, dokąd za każdym razem idę. Znam dobrze te twoje małe szpiclowskie oczka. Kiedy mówisz, patrzysz zawsze na końce swych bucików. Nigdy nie mówisz wprost. Zaprowadzę cię na jakieś pust­kowie, odpowiednie do takich ostatecznych porachunków. Dasz wtedy radę? Kieliszek wina wystarczy, żeby cię wpra­wić w złość, ale to wściekłość prawiczka. Odstawiasz wiel­kiego zbója na swojej ulicy; spacerujesz od Café des Amis do baru starego Feliksa i obserwujesz mnie od niechcenia. Ale już ja cię znajdę, ty pętaku, ty nędzny śmierdzielu; natrę ci uszu, łobuzie; już ja cię popieszczę pokrzywami,

mmmwMsm mmtmn

możesz być pewny... Kręcicie się wszyscy koło nas jak muchy; ale ja się nie boję waszych rąk w kieszeni; będzie­cie jeszcze mieli ładngjaimy;dostarczę wam rozrywki, za- pewniainjwa^^Jando gówniarzy! To nic, że teraz kuleję, _p©%rarfi^was dopaść, jak zające. Biegam wprawdzie kiep­sko, ale szybko. Nie będziecie zbyt pociągający w charak­terze trupów, moi drodzy. I przystawię wam lusterko, żebyście mogli się podziwiać utytłani we krwi. Kto wam uwierzy, jeśli zaczniecie mówić? Ja powtarzam w tej chwili to, co mam do powiedzenia wszystkim... Już druga po północy. Jaki stary jest Paryż nocą! Nie powinienem był pozwolić, by piecyk wygasł, ale trzeba by zejść do piwnicy. Nie mogę wyjść; dobrze mi tu; nie chcę widzieć nikogo. Tu jestem u siebie w domu.

Claudette jest obok. Jak ona się zestarzała! Interesuje się młodymi ludźmi. Wychodzi z domu i nigdy nie wiem, dokąd idzie. Wraca i rzuca się na swoje łóżko; nigdy w takich chwilach nie widzę jej twarzy. Przeszukałem, zba­dałem dokładnie jej torebkę, tę z białego plastyku. Nie ma nic prócz chusteczki, kluczy, mnóstwa kluczy, pomad- ki do warg, zdjęcia z czasów, kiedy była młoda, w roku 1942. Musi jej sprawiać satysfakcję oglądanie siebie w futrzanym płaszczu, z włosami zaczesanymi po japońsku. Z jednej ręki zdjęła rękawiczkę, by można było widzieć jej wspaniały pierścionek, ciężki jak mały puklerz. Nie skąpiła wtedy złota; pakowała je wszędzie — na ręce, na swoje suknie, do ust. Ale czy ona widziała, jaka jest teraz? Przegląda się w tym zdjęciu jak w lustrze, ale mylisz się, Claudette, nie można zrobić, cd by się chciało, ze swoimi zmarszczkami i podpuchniętymi oczyma. Claudette śmieje się ze mnie, że wyłysiałem. Ale dla mężczyzny nie ma w tym nic uwłaczającego. Łysina nigdy nie stanowiła żadnej ujmy dla mężczyzny. Raz jeden jakaś dziewczyna śmiała się z mojej łysej czaszki: „Czy to z powodu odpły­wu widać ci ten cały goły kamień?” Byłem wtedy w Ha­lach; pomagałem szoferom ciężarówek wyładowywać ko­białki z sałatą. Śmieli się wszyscy, a ja pierwszy. Dziew­czyna pogłaskała mnie po czole i powiedziała: „Gładkie

to, jak pupka niemowlaka.” Gotów byłem ją zabić, cisnąć na te kobiałki, ale przy pracy zabawa nie trwa długo. Dziewczyna odeszła postukując wysokimi obcasami i gry­ząc liść sałaty. Otaczają mnie same niezdary, nędzne figury, jakieś skryby biorące lekcje posługiwania się grafionem, a wszystko to z powodu Claudette, która ich przywabia. Nie są rozmowni, a ja muszę ich znosić. Claudette nmię sprawiać dobre wrażenie; wciąż się obawia, że ludzie będą jej mieli coś do zarzucenia; jej uprzejmość jest rozbra­jająca, przekracza wszelką miarę. Ten życzliwy stosunek do ludzi obudził się w niej nie tak dawno; to coś przeraża­jącego, jak ona jest łasa na uśmiech! Czy to nie nawrót choroby? Zachowuje się swobodnie, bezpretensjonalnie. A ja staram się dotrzymać jej kroku jak stara zmokła kura: przykładam się do jej uśmiechów, przytakuję jej uprzejmościom, asystuję jej czułym uściskom. Nie mam już prawa wpadać w gniew: to ta okupacja, która wciąż jeszcze nie daje nam spokoju i każe nam zachowywać się z przesadną grzecznością, jak gdybyśmy popełnili coś ta­kiego, z czego powinniśmy się usprawiedliwić. Ale przed kim mamy się usprawiedliwiać? Gdzie jest ten, który ma prawo przyjąć nasze usprawiedliwienia?

Ja także zapłaciłem drogo za te lata; poświęciłem im moją młodość; w tych czasach trzeba było jak najprędzej się zestarzeć; toteż staraliśmy się zacierać czas, zacierać świeżość naszych rumieńców, żywość spojrzenia. Przy­ćmiewaliśmy się, niby dwie świece palące się zbyt jasnym płomieniem: wilgoć była w powietrzu.

Nie miałem rodziców, a raczej nigdy ich nie znałem; Czyżbym był sierotą? Nie wiem, nic już nie wiem. Nikt nie był moim ojcem, nawet pies. Mam chyba prawo wymyślić sobie swoje urodzenie. Nikomu go nie odbieram. Miesz­kałem na północy Francji, na krańcach równiny pikardyj- skiej pachnącej miałem węglowym i miedzią. Wzięła mnie do siebie pewna stara kobieta. Była kwiaciarką w małej mieścinie-, która się nazywała La Sauvette. Lubiłem ją

bardzo; nigdy bym się nie ośmielił zbytnio ją kochać; Oszczędzałem to uczucde na później, kiedy spotkam matkę, która odpowiedzialnością za mnie obciąży swoją własną przeszłość. Matka Rose miała mały sklepik z kwiatami w jakimś ciemnym zaułku. Chodziłem z wiadrem do studni, żeby zmienić wodę w jej wazonach. Raz na tydzień jeź­dziłem z nią na pobliską stację kolejową, żeby odebrać transport kwiatów z Nicei, które tam na nas czekały w wąskich i długich bambusowych koszykach. Dowiedziałem się wielu rzeczy o kwiatach, ale to nie przydaje się na nic. Umiem odróżniać siedem gatunków mimozy, nadawać pu- szystość goździkom, robić wieńce i poduszki. Umiem wy­najdywać zimowe liście w lesie, składać je i przechowy­wać tak, żeby nie zwiędły. Matka Rose cieszyła się sza­cunkiem. To ona przygotowywała wiązanki na mecze piłki nożnej. W czasie przerwy któryś z kibiców wpadał, by za­mówić wiązankę, a ja ją odnosiłem, kiedy na niewielkim boisku rozlegały się ostatnie gwizdki sędziego. Gdy trochę podrosłem, jeździłem do Lille po świeży zapas wstążek

i srebrnych liter. Przygotowywaliśmy również byliny do sadzenia i nasiona pod wysiew; sprzedawaliśmy pokarm •dla psów i złotych rybek, obroże z dzwoneczkami. Wiosną jeździłem do Charente, do pewnej przyjaciółki matki Rose, która miała duże gospodarstwo. Zostawałem tam aż do listopada. I ta sama podróż na południowy zachód powta­rzała się co roku.

Matka Rose lubiła kwiaty. Przemawiała do nich: „A ty, mój biedny mały goździku, nie rozwinąłeś się, cały jesteś zmięty; poczekaj, ja ci zrobię toaletę; jazda, dalej! płatki na wierzch!” Nie certowała się z kwiatami, pracowała szybko; układała wiązanki jak na komendę, umiała budzić je z le­targu po podróży lub pobycie w piwnicy; o jednych kwia­tach mówiła, że są posłuszne, o innych, że nie. Dodawała, że ma „szczęśliwą rękę” do bukietów. Widzę jeszcze te wielkie krwistoczerwone goździki na tle niskiego nieba nad pikardyjską równiną, te wiotkie gałązki nie zno­szące wiatru ani deszczu, te wiązanki anemonów, z który- -mi obchodziła się, jak ze swymi kłębkami wełny, potrzą-

sając nimi, zanurzając pączki w miednicy z wodą, prze­płukując je. Kwiaty są wytrzymałe i matka Rose uczyła mnie tego swymi rękami. „Jesteś mężczyzną, nie będę cię całowała.” Słyszę jeszcze te słowa, które przejmowały mnie chłodem, a przecież było w tym wiele skromności i wstydu. Ale kiedy byłem chory, siedziała przy mnie dzień i noc, zaniedbując kwiaty więdnące w cebrzykach, swoich klien­tów, swoje plotki, wiązanki i wieńce. Ludzie mogli umie­rać bez kwiatów; matka Rose siedziała przy mnie. Włosy miała srebrzyste, jak niektóre gatunki liści; nieco tylko skuliła się z wiekiem. Potem ona właśnie umarła; ja tak­że czuwałem przy jej łóżku — łóżku jedynej osoby, jaką kiedykolwiek kochałem... „Widzisz, Gasparze, powinnam była umrzeć już dziesięć lat temu, dostałam tylko urlop.” Była pełnia zimy.

Zajmowali się nami, naszym gospodarstwem, naszymi zakupami sąsiedzi. Matka Rose była już przywiędła od dawna. Kiedy umierała, wydawało mi się, że wykonała ruch, jakby ujmowała w dłonie i składała łodyżki kwia­tów; robiła swój ostatni bukiet, by ofiarować go Bogu, którego kochała.

Nie chcę już myśleć o jej twarzy, która nie istnieje już dla mnie, ani o jej błagających oczach, kiedy jej biedne palce zaczynały się poruszać, jak gdyby chciała potrząs­nąć jakimś świeżym niewidzialnym pęczkiem kwiatów. Żyłem więc w Charente razem z Myszką, ciotką Sakwą, moimi chlebodawcami i ich trzema synami, którzy nie zwracali na mnie uwagi. To wystarczy na razie. Jeśli w 1945 roku wróciłem do tego gospodarstwa, to po to, by móc pokochać życie, jakie miałem prowadzić. Byłem dum­ny, że nic mnie już nie wiąże z tym nieżyczliwym do­mostwem; wróciłem po to, by móc nim gardzić, a także po to, by mieć odwagę odrzucić ich propozycję przyjęcia mnie z powrotem. Słuchać ich namów, by odejść jak człowiek wyzwolony i pełen radości! Chciałem wrócić do Bordeaux, próbować szczęścia, znaleźć się w miejscu, które było miej­scem naszych nadziei. Koniec z zagranicznymi wojażami.

Czy wyglądam na człowieka szukającego przygód w afry­kańskich sawannach? Nie miałem nic do stracenia, nawet zostając na miejscu.

Zobaczyłem znów port ze szczątkami okrętów za zamk­niętą kratą. Wszyscy wracali na swe dawne miejsca; ro­dziny zbierały się na nowo. Ja byłem jak podróżny, który na próżno usiłuje przyłączyć się do którejś grupy i nawią­zać rozmowę. A zresztą bez pieniędzy cóż miałem do za­ofiarowania?

Poznał mnie jakiś inspektor policji, który miał niejedno na sumieniu i szukał ofiary na swoją miarę. Poszedłem rzucić okiem na miejsca naszej dawnej świetności; zatrzy­małem się przed naszym domem, który odzyskał cały swój blask; okna były otwarte i ozdobione białymi firankami; bramę świeżo pomalowano; ogrodnik sadził róże, pogwiz­dując pieśń partyzantów. Jakaś młoda kobieta wyszła na­gle z domu i znieruchomiała na mój widok. Czego się prze­straszyła? Miałem chyba prawo popatrzeć na mój dom. Wzruszyłem ramionami i odszedłem.

Schroniłem się do małej kawiarenki, w której kiedyś umawiałem się z klientami. Zmienili się już jej właści­ciele; na sali było pusto: skończyły się już tajemne libacje, koniak w filiżankach, transakcje wymienne na masło lub sznurowadła! Zaszyłem się w kąt i dostrzegłem przy kon­tuarze jakiegoś wychudłego jegomościa; lustra zdradziły mi smutną twarz dawnego znajomego. Zawołałem go po imieniu; odwrócił się jak lis w potrzasku, ręce mu drżały.

No, stary, jak ci się wiedzie?

Trwał nieruchomo nad swoją szklanką kawy ze śmie­tanką.

Wciąż uprawiasz te twoje ciemne interesy?

Zrobił mi znak ręką, żebym był cicho. Moja rozbawiona mina zbijała go z tropu. Zapłacił, podniósł rękę do skroni na znak pożegnania i znikł. Więc to tak miało mi się obja­wić życie, kiedy chciałem je przywołać? Wszystko uciekało ode mnie. Byłem osobą niepokojącą. Rzeczywiście wiedzia­łem wiele, a mój skromny strój sfatygowanego świadka nie budził zaufania. Zdałem sobie sprawę, że od trzech dni

z nikim nie zamieniłem słowa. Pójdę do Mistoufle, małej kurewki, która wystawiała swoje wdzięki przed restaura­cjami zarezerwowanymi dla Niemców. Bardzo lubiła, kiedy któryś z kelnerów ją właśnie wyznaczał do jakiejś weso­łej kompanii. Zawsze była do dyspozycji. Była tam i teraz, wciąż jeszcze na tym samym miejscu; twarz jej prawie się nie zmieniła. Spostrzegłem, że ma oczy nieco głębiej osa­dzone, jakby chciała umknąć przed zbyt natrętnym spoj­rzeniem. Poznała mnie od razu, ale zawołała:

Zabieraj się stąd!

Czy miała w torebce pończochy na sprzedaż? Pilnowała dwóch Amerykanów, którzy wykańczali butelkę rumu oparci o poręcz przed wystawą jakiegoś sklepu.

Więc już nie mówi się dzień dobry, Mistoufle?

Podniosła rękę do ust; nie dostarczałem jej widocznie

przyjemnych wspomnień, ale to było wszystko, co mo­głem jej ofiarować.

Robię swoją robotę uczciwie. Zjeżdżaj stąd. Handel już mnie nie bawi.

Chciałem ją wziąć pod ramię, ale wyrwała mi się, gotowa w razie czego wywołać skandal, by się wyswobodzić z mo­jego uścisku.

Nie można iść do łóżka z własną przeszłością. To dzie­dzina zarezerwowana na wieczory rodzinne, a nie na chwi­le samotności. Zostawiłem ją na jej wachcie na dziobnicy domu, skąd można było objąć wzrokiem cały plac. Wska­zała mnie palcem jednej z koleżanek, która do niej po­deszła. Koniec z nocami beztroski. Co prawda, wróciłem do Bordeaux dla całkiem określonych powodów. Chciałem odszukać faceta, który miał przechować część moich rzeczy. Z równym powodzeniem można szukać igły w ka­nale ściekowym. Miał z czego zdać mi rachunek monsieur Louis, eks-amator sztuki. Claudette mówiła mi: „Miej się na baczności przed tym szlachetnym starcem. Jestem pew­na, że to on sam opylił całe mieszkanie swojej żony. To rzezimieszek od podkradania mieszkań.” Roześmiałem się wtedy. Z tą swoją brodą i niebieskimi oczyma nosił na sobie widome znaki szlachetności. Monsieur Louis znikł.

BS

Nie ma już śladu tego ptaszka w jego dawnym mieszkaniu. Wyprowadził się nie zostawiając adresu. Razem ze swoją tak zwaną córką. Znałem dobrze tą drobną kobietkę, która ślepo szła za nim. Widzą ją jeszcze, jak obiera cebulę w wielkim pustym pokoju, podczas gdy monsieur Louis opi­suje mi na ścianach obrazy, jakie mogły na nich wisieć. Płakała nad cebulą, ale czy tylko z powodu cebuli? Wy­strychnęli mnie na dudka. Bordeaux pochłonęło tego sześć­dziesięcioletniego wyjadacza. Może był dobrym egzempla­rzem do oficjalnej deratyzacji. Nie mam pojęcia.

Wyszedłem więc zaczerpnąć powietrza na bulwary, na tę wielką aleję spacerową nad brzegiem rzeki. Wciąż jeszcze panował tu ten sam zapach wilgotnych worków, ten sam szmer nie cichnący nigdy, to samo wysokie niebo wysadza­ne gwiazdami. Przechodziłem koło moich składów, gdzie widniała teraz tabliczka jakiegoś kupca winnego, który okazał się sprytniejszy ode mnie. Żałowałem, że nie miałem dzieciństwa, nad którym mógłbym wypłakać się do woli. Nie było już nic mojego w tym mieście, które przybierało dawny staroświecki wygląd z czasów pokoju. Nad rzeką unosiła się mgła i statki snuły się jak widma; maszty wy­łaniały się I tej mgły, jak gdyby bezpośrednio z wody. Jacyś ludzie krzyczeli coś do mnie z gabary, usiłującej przybić do brzegu w pobliżu mostu. Słuchałem tych gło­sów, które wreszcie dotarły do mnie ze środka rzeki. Zbli­żyłem się do jednego z pali i czekałem.

Hej tam, na bulwarze, może pan złapać linę?

Odkrzyknąłem, że jestem gotów. Nareszcie nadawałem się do czegoś określonego: ktoś liczył na moją pomoc. Ga­bara powoli wyłaniała się z mgły; była przysadzista, czar­na w bladoniebieskiej poświacie. Rzucili mi koniec liny, którą chwyciłem | łatwością; stawałem się zręczny. Jakiś mężczyzna wspiął się po żelaznej drabince przytwierdzonej do nabrzeża. Podziękował mi i zaproponował, byśmy się ra­zem czegoś napili. Zgodziłem się; zgodziłbym się na wszyst­ko. Ale ponieważ on nie miał mi nic do powiedzenia, a mnie onieśmielało towarzystwo tego osiłka myślącego tyl­

ko o tym, by się wyspać, szybko wyszedłem z kawiarni, w której znaleźliśmy schronienie.

Jutro od samego rana wyładowujemy żwir.

Z kolei ja jemu podziękowałem. Dał mi kilka liści ty­toniowych, które potajemnie przywoził; były dobrze wysu­szone i kruche. Mgła się przerzedziła. Mogłem już tylko pójść spać do hotelu „Jeanne d’Arc”, ukrytego w uliczce prostopadłej do placu dworcowego. Postanowienie zapadło: jutro będę w Paryżu.

Jestem nadal w Paryżu, ile to już czasu? To miasto dla takich staruszków jak my ma wiele uroku. Tyle tu parków, po których możemy się przechadzać z Claudette, w których mogą biegać nasze dzieci. Są już duże; ładnie wyrosły. Starszy jest podobny do mnie, ale ma nadto wojownicze usposobienie. Skończył już studia; jest absol­wentem jednej z „głównych szkół” — Wyższej Szkoły In­żynierii Cywilnej. Na imię ma Kryspin. Córka wychodzi za mąż i wkrótce będziemy mieli wnuków. Dzięki niej zdaję sobie sprawę, że Claudette musiała być bardzo ładna, ale kiedy się jest młodym, nie od razu dostrzega się urodę. Moja renta pozwala mi żyć bez kłopotów. Nie odmawiamy sobie niczego. Zimą spędzamy kilka dni w Nicei, latem jeź­dzimy nad morze, do pewnej małej dziury w Bretanii, z dala od tłumów. Kiedy rozmawiamy z Claudette, wiemy, że powiodło nam się w życiu, ale przez skromność nie chełpimy się. tym nigdy. Rano to ja chodzę po zakupy; kupuję zawsze więcej niż Claudette, za co ona strofuje mnie pobłażliwie. Zawsze biorę funt masła zamiast pół funta, o które prosi Claudette. Bardzo lubię kanapki z masłem maczane w kawie. Tak się powinno żyć, bez żadnych wyrzeczeń. W udanym życiu nie ma miejsca na skąpstwo i Claudette lubi wyrzucać mi moją „szczodrość”, jak to nazywa. „Dosyć zostawimy dzieciom” — mówię. Ale ona odpowiada: „Pieniądz to pieniądz. Gospodarność nie znosi marnotrawstwa.” Rzadziej się całujemy, ale tym częściej ściskamy się za ręce; potrzeba mi, bym czuł jej rękę w swojej, to jej dodaje ciepła. Jej ręce się nie zesta­rzały. Jaką świetną tworzymy parę! Śmiało mogę powie­

m

dzieć, że młodzi powinni brać z nas przykład. Żadnego głośniejszego słowa, żadnego gestu zniecierpliwienia; wie­my, kiedy mamy zamilknąć, żeby nie popaść w sprzeczką. Sąsiedzi zazdroszczą nam naszej beztroski. Ale ileż trzeba było przejść ciężkich chwil, by osiągnąć ten spokój! Pew­na młoda niewiasta powiedziała mi: „Często u was bywam, bo przy was dobrze się czuję, to mnie uspokaja. Jak wy to robicie?” Nie ma żadnych recept na to, by tak przeżywać swą starość, żadnych ustalonych reguł postępowania: to przychodzi samo z siebie. Rzucamy dokoła siebie piękny cień, jak stare drzewa. Oczy mojej Claudette jeszcze nigdy nie były tak promienne. Widzę w jej źrenicach delikatne niebieskawe żyłki. W naszym wieku żyje się już na takich wysokościach, gdzie powietrze jest czystsze i lżejsze. Od­bija się to w naszych twarzach. Tak, piękną mamy starość;

i rozumiemy, że może ona z pożytkiem służyć innym. Nie­kiedy ludzie boją się kresu życia; warunki ich egzystencji wyciskają na nich zbyt wyraźne piętno i myślą jedynie

o tym, by uzyskać jeszcze jakąś zwłokę — podczas kiedy śmierć podgryza ich już, jak zaraza podgryza drzewo. Na nas dobroczynny wpływ miało to, że do końca nieugięcie chcieliśmy pracować. Daleko już odszedł rok 1945, rok mojego przyjazdu do Paryża, kiedy sam jeden, nie wie­dząc, dokąd się udać, znalazłem się w tym mieście, przeży­wającym jeszcze gorączkę czasów wojennych. Miałem jesz­cze wielki złoty sygnet z cennym kamieniem, który sprze­dałem natychmiast. Opyliłem wszystkie moje rzeczy: pa­pierośnicę z masywnego srebra, złotą zapalniczkę i szwaj­carski zegarek, płaski jak kartka papieru, z którego taki byłem dumny.

Zatrzymałem tylko portfel, trochę papierów, starą ksią­żeczkę czekową w charakterze pamiątki. Miałem pokój w małym hoteliku, przy którego wejściu widniała jedna z o- wych tabliczek noszących złotymi literami napis na czar­nym szkle: „Łazienki, centralne ogrzewanie, elektryczność, pokoje o każdej porze.” Pokój był mansardowy, z wido­kiem na dach kryty wiejską dachówką. Miałem maszynkę spirytusową i zajmowałem się jakąś namiastką gotowania:

trochę mięsa, przecieranych jarzyn. Bardzo mnie absor­bowały te drobne czynności. To długa sprawa, zanim się obierze kartofel, opłucze go w wodzie, pokraje jego wil­gotny i żółty miąższ na plasterki. Wszystko, nawet najdrob­niejsze zabiegi, wykonywałem z całym oddaniem. Miesz­kałem sam i właścicielka hotelu zapraszała mnie czasem do swojej małej jadalni w głębi jej mieszkania (trzeba było zejść kilka schodków w dół), żebym skosztował jej rosołu. Opowiadała mi wtedy kolejno i z chłodnym spokojem

o wszystkich swoich niedolach; wyliczała je między dwiema łyżkami porów; sporządzała ich ewidencję, niczym w dniu śmierci. Umrzeć nie zapominając nic ze swego życia; jak aktorka repeto wała wszystkie swoje zawody ży­ciowe, by nie dać się zaskoczyć. W nocy miewała sny, a po­nieważ sypialnia jej znajdowała się pod moim pokojem, słyszałem jej krzyki. Wzywała na pomoc swojego małżon­ka, który zginął w katastrofie kolejowej, swoją również zmarłą córkę, swego nieżyjącego psa Biszkopta. Brała w nocy odwet za dzień, kiedy znów odzyskiwała uśmiech, wpinała broszkę Ludwik XV, cerowała bez kpńca prze­ścieradła i ręczniki hotelowe i kłóciła się z posługaczem, który sprzątał w pokojach, lekkim i znudzonym gestem paląc papierosa. Dziwny to był świat ten hotel otwarty przez całą noc. Odbywały się tu dramaty, bieganie po korytarzach, rozdzierające okrzyki: „Najdroższy, najdroż­szy!” A potem około trzeciej nad ranem goście zaczynali śpiewać arie operowe. Tylko w dzień można tam było spać spokojnie.

Gospodyni mi nie wymawiała, mimo że płaciłem niezbyt regularnie. Mówiła mi często: „Zastanawiam się, co też ludzie panu zrobili.” A ja, zdziwiony spojrzeniem, jakim mnie obdarzała, odpowiadałem: „Ludzie nie zrobili nic dla mnie.”

Nie lubiłem, kiedy przyłapywano mnie, jak na gorącym uczynku, na chwili wzruszenia; musiałem się hartować przeciwko życiu, które prowadziłem i które zmuszało mnie do przebywania w miejscach i w towarzystwach niezbyt godnych polecenia. To się nazywa „cieszyć się życiem”. Za­

wierałem znajomości, zbyt wiele znajomości. Któregoś dnia zgodziłem się przechować w moim pokoju partię brzytew i włochatych ręczników, innym razem stosy nowych prze­ścieradeł. Zaczynałem więc znów zajmować się chomiko­waniem, jak w czasach okupacji. Nie wiedziałem, do ko­go te rzeczy należą; powierzono mi je tylko. Przywykałem do tego, ponieważ lubię posiadać; ten podkład sknerstwa — to wszystko, co mi zostało po moich przodkach. Dość szyb­ko przejadłem pieniądze, które mi przekazał notariusz z Lille: sklepik matki Rose miał jakąś tam wartość. A lecze­nie Claudette i jej pobyt w szpitalu kosztowały sporo. Myśla­łem o niej tak, jak się myśli o dalekich krewnych na pro­wincji; pisywałem do niej, ale nie dostawałem żadnych odpowiedzi. Od czasu do czasu przychodziło słówko od lekarza — jedno słówko: „bez zmian”. I w dalszym ciągu korespondowałem z Claudette, bardziej zmarłą, niż gdyby umarła w rzeczywistości. Ważyła w mojej pamięci nie wię­cej niż piórko; jeśli starałem się o jakieś większe zbliżenie między nami, to tylko by uczynić z niej mego wiernego współpracownika i rachmistrza. Wymykała mi się, a in­tymniejsze chwile często przerywały nam telefony lub układanie planów na następny dzień. Byliśmy w ręku in­nych ludzi, zawsze gotowi, by się stawić na wezwanie. Nie kierowaliśmy własnymi krokami i nie mogliśmy nawet się skarżyć na więzy, które nas krępują. Śliczne społeczeń­stwo, które czeka tylko na jakieś głupie potknięcie z wa­szej strony, żeby utrzymać was w swej sieci, a na przy­nętę rzuca wam jakieś ciepłe uczucie lub życzliwe słowo. To się właśnie nazywa cudowny połów. Czemu nie pozwo­lili mi nigdy na jakiś odruch szlachetności we właści­wej chwili? Ja nigdy nie miałem prawa robić co mi się podoba. I dziś jest nie inaczej. Kto zwrócił uwagę na moją obecność? Kto się zorientował, że nie chcę, by mnie prze­pędzano jak uciążliwego lokatora? Pozwólcie mi żyć, do stu diabłów! Nikt mi nie dał szansy, szansy, by być nie­zrozumianym. Ilekroć coś robię, zawsze się to źle kończy, jakbym to tylko ja jeden musiał zawsze być świnią. Ale jutro wszyscy się przekonają, kim jestem; dowiodę wam,

że chociaż wszystko, cokolwiek chciałem zrobić, brało w łeb, raz jeden mi się uda. Zobaczycie, moje niewinne owieczki. Mówię tak, jak jeszcze nikt nigdy nie mówił. Mówię dla jutra, dla przyszłości. Mówię raz na zawsze.

Brak mi już czasu na mówienie, brak mi już czasu, choć nic innego nie mam już do roboty; umilknę i wszystko, co powiem później, to już nie ja będę mówił: zmuszą mnie do powiedzenia wszystkiego, co zechcą. Wtedy stanę się tym, czym chcą, żebym był: kamieniem do zabijania bliźnich. Nie wiem już, co mówię, a prze­cież wiem, co powinienem powiedzieć; z grubsza zdaję so­bie z tego sprawę. Trzeba było, bym zrobił coś takiego, co pozwoli mi odnaleźć swoje miejsce, bym czuł, że miejsca, jakie zajmuję, mogą mi nie zazdrościć, ale nikt mi nie może go zabrać. Claudette jest taka sama jak ja. Zabrała ją choroba, zrobiła z niej swoją służebnicę. Mimo woli stała się ofiarą; jest jak kobieta, która zbyt długo czekała; od czekania się umiera.

Ale ze mną to jeszcze nie koniec: dla mnie to się dopie­ro zaczyna — dla mnie i dla innych. Wywrócę wam cały ten wasz milutki uregulowany światek, naoliwiony i wy­czyszczony, i to wy, moi kochani, będziecie chcieli się z niego wydostać z powrotem, bo tam, gdzie ja was u- mieszczę, nie będzie można żyć inaczej, niż tak jak ja żyję. Na każdego przyjdzie kolej. Wspólna miara dla wszystkich. Z mojego dramatu nie można się wywinąć. Wszyscy sie­dzimy w jednym kotle. Otóż wtedy, w moim pokoiku hotelowym w Paryżu, zorientowałem się szybko, że sta­ję się paserem. Napisałem do trzech znajomych facetów, którzy powierzyli mi cały ten majdan. Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi i nie bez racji. Towar więc stał się moją własnością. Zaniosłem go do lombardu. Dostałem za niego wcale okrągłą sumkę; był już czas najwyższy. W trzy dni później zapukała do mnie policja; byłem czysty jak śnieg. Podniosłem się na łóżku, żeby im pokazać moją szafę, komodę, mały składzik, gdzie właścicielka hotelu przechowywała swoje szczotki, pastę do podłóg, ściereczki do kurzu i parę tekturowych pudełek. Inspektorzy prze-

szukali wszystko, wzięli bruliony moich listów do Clau- dette. Jeśli nie zabierali nikogo, musieli przynajmniej coś ze sobą zabrać; ja prześliznąłem sią przez oczka sieci. Pani Gerbe, szefowa, przyszła złożyć mi powinszowanie, że nie dałem sią złapać.

Zastanawiałam sią, czego oni mogą chcieć od pana. Bardzo się ucieszyłam, że pan nie wpadł w ich pułapką.

Jaką pułapkę?

Oni potrafią wymyślić panu inne życie, jeśli to, ja­kie pan prowadzi, im się nie podoba.

Kilka dni obracałem w myśli to powiedzenie: „Wymyślić sobie inne życie.” Tego właśnie było mi trzeba. Rok za ro­kiem brałem życie tak, jak się bierze gotowe ubrania. Nie wiedziałem, że mogę je upiększyć; wkraczałem w każdy kolejny dzień, nie wymagając nic od nikogo, nawet od siebie samego. Żyłem takim życiem, jakie mi narzucono, stykałem się z ludźmi, żeby jakoś dawać sobie radę, nie mając poczucia, że żyję dla siebie. Zawierałem znajomości przy kieliszku czy podczas zabawy i nie oglądałem się już jak dawniej za kobietami z powodu Claudette, przez którą wszystkie moje eskapady wzięły w łeb. Jej choroba przy­tłoczyła mnie swoim ciężarem i nie mogłem się już spod niego wydostać.

Starałem się w spojrzeniu innych kobiet pochwycić tę chwilę, kiedy staje się ono szczególnie przejrzyste, bez mojego udziału. Tak, ludzie uciekają przede mną, jak przed deszczem; nabieram wody, ścieka mi rynną po plecach. Nie jest to przyjemny widok — taki człowiek, którego nie wyłowiono, którego zostawia się na zewnątrz, zawsze na zewnątrz, a kiedy mu się pozwala wejść, wygląda na jesz­cze bardziej godnego politowania, niż jest w rzeczywistoś­ci. Będą go wycierali; niech pan postoi trochę w kącie; zajmiemy się panem. Postaram się pana obmyć, ale to nie schodzi: wszystko zostaje — plamy, wilgoć, rdza, próchno, nawóz, kurz, smoła, zjełczały olej, alkohol. Do jakiego stanu pan się doprowadził! Dam panu czystą bieliznę, niech się pan przebierze. Ostrożnie, proszę nie opierać się o ścia­nę! Uwaga na tapety, uwaga na nas wszystkich! I wycią­

gają z szuflady starą koszulę, która należała kiedyś do ja­kiegoś umarlaka, i podają ją ze łzami w głosie, bo ludzie rozczulają się nad własnymi podarkami; tylko po to je dają, by się rozczulać. Spróbuj zrozumieć, moje dziecko, że masz serce po to, by ludzie bardziej cię kochali. Nie ufaj ludziom, którzy prowadzą życie szaleńców: narobią zła, wiele zła. A ty dawaj folgę swym uczuciom zawsze z umiarem, z pełnią świadomości. Muszą ci wystarczyć na całe życie, bo nagle, w trzydziestym czwartym roku swo­jego istnienia spostrzeżesz się, że pozostało ci już tylko żebrać o miłość, o to, by ktoś odpowiedział na twoje wezwanie. Spójrz na tego pana, nie ma mu czego zazdroś­cić. To nierozsądne: nie jest pan już w wieku odpowiednim do takich eskapad. Pańscy rodzice byli ludźmi ze wszech miar godnymi szacunku i nie mogę pojąć, po kim pan to otrzymał. Ależ ja nie trzymam z nikim, nic mnie nie trzyma, trzymam się jedynie na włosku; trzymam się tylko, póki mnie ktoś nie potrąci. Trzymam się w ryzach już od tak dawna. Och, gdybym był koniem albo talerzem, wiedziałbym, do czego służę, ale to mną się posługują na swój sposób. Gdy­bym był tym, czym nie jestem? Gdybym się był pomylił od samego początku? Nie, nie mam wyrzutów sumienia, nie wyrzucam sobie niczego, bo nie ja dokonałem wyboru: to mnie wybrano. Ktoś wskazał mnie palcem: „Tak, to ten!” Kto to był? Ja potulnie dałem się prowadzić mojej rodzinie, moim pierwszym miłostkom, moim cywilnym i wojskowym szefom, moim interesom handlowym, Clau- dette i innym... Powinienem był się domyślać, że to nie tylko oni mnie prowadzą. Wierzyłem, że moje życie to dobry interes, nie wolno go przegapić. A Claudette nie rozumiała, nie zrozumiała nigdy, że wszystko robię po to, by uwierzyć, by mieć ufność, by budzić ufność. To jed­nak nie ma sensu tak się wywnętrzać o trzeciej nad ra­nem. Czy to odpowiednia godzina? Dla mnie nie ma nigdy odpowiedniej godziny. Za dwie godziny zacznie świtać. Odejdę wtedy, jak przyszedłem, po cichutku. Żegnajcie, moi państwo. Nie warto mnie zatrzymywać; nie, nie staraj­cie się mnie zatrzymać. Nie skosztuję więcej waszych lo­

dowatych potraw; to mi odbiera apetyt. Ja muszą jeść na gorąco, żyć na gorąco. Walka nie jest już nierówna. Co ja tu mówiłem, o czym ja tu mówią? Kto to powiedział? To nie ja; ja bym się miał na baczności. Ja nie mam ta­lentu do mówienia. Mówią, co popadnie; siedzieć cicho byłoby bardzo łatwo, ale ja nie mam prawa. Potem za­milknę tak, jak jeszcze nikt nigdy nie zamilkł. Jak to byłoby cudownie powiedzieć wszystko nie myśląc o tym wcale! A w butelce nie ma już ani kropli koniaku. Ładne perspektywy. Kiedy nadejdzie dzień, pozwolą się złapać. Do diabła z tym przeklętym dniem! Ciemność jest taka dobra, taka ciepła i odświeżająca, ma taki przyjemny smak, niczego od nikogo nie wymaga, siedzi sobie spokoj­nie w kącie i oblizuje się jak kot... Wlazł kotek na pło­tek... Mniejsza z tym, wracajmy do rzeczy.

Po tej historii z majdanem zdeponowanym w moim po­koju starałem się nie być w domu; wychodziłem z samego rana, ale gdy tylko znalazłem się na ulicy, nie wiedzia­łem, dokąd pójść. Odbywałem więc długie wędrówki skom­plikowanymi marszrutami, które sobie wymyślałem po dro­dze. Któregoś dnia robiłem zakupy, ale tylko w myśli. Oglądałem więc wystawy wszystkich sklepów z koszulami; bez końca wybierałem rodzaj tkaniny, deseń, kształt koł­nierzyka. Udawałem, że nie mogę się zdecydować, a po­tem szedłem dalej, do następnego sklepu bieliźniarskiego. Dla pełniejszego obrazu trzeba jeszcze dodać, że zaczynała się właśnie wojna w Indochinach. Jak każdy Francuz o do­brym samopoczuciu nie interesowałem się nią.

Zaprzątnięty byłem tym tylko, co bolało mnie samego. Nigdy bym się nie ośmielił utożsamiać się z tymi, którzy w sprawie wojny mają jakieś poglądy: wolność jest rzeczą zbyt cenną, by nie kochali i nie szanowali jej ci, którzy mogą za nią umrzeć. Co do mnie, wolałem umrzeć bez określonego celu. Nie jestem takim tchórzem, by starać się zachować to, co do mnie nie należy. Nie dysponuję niczym prócz własnej ignorancji. Kiedy indziej chciałem kupić kra­wat i powtórzyła się ta sama historia, te same zachody. Ranki upływały mi na marzeniach. A po południu miałem

parki, skwery, pomniki; robiłem to, co wszyscy: przyglą­dałem się gołębiom przed ratuszem, płaskorzeźbom na Łuku Triumfalnym, tabliczkom na domach. Podnosiłem głowę i starałem się o czymś myśleć. Lubiłem również przecha­dzać się po placu Clichy, po bulwarze Barbèsa ozdobio­nym dwoma rzędami szarych i cichych drzew. Dzielnica była jeszcze pogrążona we śnie. Przechodziłem przed drzwiami opuszczonych przez artystów i gości kabaretów, w których sprzątaczki robiły porządki nie żałując wody; przed kinami i nocnymi lokalami, zamkniętymi, jak gdyby zabawa już umarła. Dzielnica, gdzie jedynymi przechod­niami były gospodynie domowe i dzieci. Żadnych spóźnio­nych maruderów, żadnych Arabów z gorączką w oczach, obejmujących się par, rozbawionych turystów. Dzielnica przybierała znów swój niepozorny wygląd, spokojny- i nie­szkodliwy. Ławki nie były już miejscem spotkań, a wyzy­wające fotosy dziewcząt o bladych piersiach stawały się zwykłymi pocztówkami w witrynie wystawowej. Chwile odprężenia, senności: czuło się, że wszyscy przygotowują się na wieczór. Kurewka szła do fryzjera. Jakiś alfons za­łatwiał sprawunki. W kawiarenkach zmieniali się kelnerzy: zjawiała się ekipa dzienna. Wypoczęci kelnerzy, którzy wstali wcześnie. Tak, ta pielgrzymka ulicami, po których snuli się jedynie ludzie, którzy tu pracowali, to była naj­lepsza pora dnia. Jakiś robotnik, stojąc na ostatnim szcze­blu drabinki, naprawiał siatkę gazową latami ulicznej. Obie jego ręce pogrążone były w szklanym kloszu latarni; ży­wy był tylko niebieskawy języczek płomienia. Czułem brak Claudette u mego boku. To była pora, kiedy o niej my­ślałem; byłem wobec niej pełen uprzedzającej troskliwości, czule prowadziłem ją pod rękę, mówiłem do niej. Jak ja świetnie umiem mówić, kiedy jestem sam! Nie spieszyłem się bardziej niż inni; mój krok nabrał własnego rytmu; byłem wierny jedynie bieżącej chwili — bieżącej chwili pełnej obolałych ran i staroświecczyzny, której ruin i ana­chronizmów nie dostrzegałem. I przez szereg tygodni ciąg­nęły się te niespieszne spacery po tak bardzo niegroźnym Paryżu. Aż do dnia, kiedy znalazłem się bez pieniędzy.

Sen się skończył. Trzeba było zacząć żyć na nowo, tak jak przedtem, to znaczy na własną zgubę. Musiałem zająć się jakąkolwiek pracą i stać się jej ofiarą. Żegnajcie, piękne dni wiosny 1946 roku! Mogłem wreszcie zadbać o siebie, zawierzyć pozorom; zadowalałem się moim własnym od­biciem. Troszczyłem się o to jedynie, by nie mieć trosk. Claudette pogrążona była w chorobie, w którą powoli za­padała coraz głębiej. Prawdziwa wojna była już daleko, akceptowana przez jednych, przeznaczona dla innych. Dla mnie zachowała smak moich najlepszych lat; uwiłem w niej sobie gniazdko, ale jak o tym mówić bez wstydu? Moje kontakty z nią były wyłącznie kupieckie; dookoła jej pól bitewnych rozstawiłem swoje kramy; moja klientela nie re­krutowała się spośród zabitych. Cóż, nie jestem wyjątkiem; aż się roi od takich, którzy chętnie nie zachowaliby w pamię­ci nic z tego okresu, którzy pozwoliliby tym latom jak tru­pom spłynąć z wodą. W roku 1944 dostałem wezwanie do wojska: odnaleźli mnie. Szedłem do koszar, jak na ciężkie roboty. Przegląd nie trwał długo: miałem wąską klatkę piersiową, braki w uzębieniu, słaby wzrok. Muszę dodać, że jak głupi wypiłem mnóstwo filiżanek kawy, żeby serce biło mi jak na alarm. Zwolniono mnie. Nie brałem udziału w żadnym podziemiu prócz własnego, co stawiało mnie w pozycji wyjątkowej wobec chłopców w moim wieku. Uznano to za trzymanie się na uboczu, podczas kiedy ja byłem tylko ostrożny. Potrzebny byłem codziennemu ży­ciu; i ono zagarnęło mnie całkowicie, nie zezwalając na to, bym dał się pochłonąć przez te ostatnie dni wojny, z któ­rej zaznałem jedynie najbardziej nikłych niepokojów i psu­jących się produktów. Przede wszystkim musiałem bronić własnego życia. Zresztą powiedziano mi także, że mam wątrobę alkoholika. Piję tylko po to, by móc być sobą; odnajduję siebie na dnie kieliszka. Między dwoma łykami któż mógłby mi przeszkodzić? Taki już jestem; takim trze­ba mnie przyjąć. No, trochę wysiłku, żeby mnie przyjąć takim, jaki jestem! Ja się tak boję postu.

Po kilku kieliszkach mam wrażenie, że nikt mi już nie da rady, że jestem nietykalny. A jak pięknie potrafię

mówić o miłości! Jestem zdolny do wszystkich gestów od­wagi i wszystkich odruchów nieśmiałości. Nawycierałem się w młodości po służbach i kuchniach. Tu kieliszek, tam drugi: z rzeźnikiem, z robotnikami; byłem kompanem do każdej wypitki. Teraz kiedy jestem stary, piję już tylko z jednej jedynej racji: wino mnie odmładza. Co za zuch? Jestem towarzyski; czuję, że stanowię cząstkę wielkiej wspólnoty: karafka wina rodzi równość. To okropne, praw­da? Można wytykać palcami, odwracać się z obrzydzeniem. Istne nasienie zepsucia. Ale kto miał odwagę mówić tak jak ja? Niech się zgłosi ten, który to robił przede mną!

Obecnie, u schyłku życia, piję tylko jeden mały kie­liszek przy niedzieli, razem z Claudette i dziećmi, kiedy przychodzą do nas w odwiedziny. Żartują ze mnie: „Dzia­dziuś bierze swoje kropelki.” Uśmiecham się na te docinki. Ale jak tu nie być pobłażliwym, kiedy się ma siwe włosy i odpowiednią kolekcję zmarszczek. Przygotowuję się już do chwili, kiedy zejdę z tego świata, pozostawiając w mo­żliwie największym szczęściu wszystkich, którzy mnie otaczają. Bywa u nas ksiądz, nasz sąsiad. Mieszka w kościele. Prawdziwy, tryskający zdrowiem ksiądz, lubiący smacznie zjeść i wesoło pogawędzić. Dobrze pełni swój zawód. Nie mam mu za złe, że takie właśnie życie sobie upodobał. Uczciwie służy Bogu. Chciałby mnie skłonić, żebym myślał podobnie jak on, ale mu się to ze mną nie udaje tak samo jak z pewnym byłym oficerem, który także nas odwiedza. Wiem, że tacy staruszkowie jak ją nie po­winni wyśmiewać się z tych, którzy pracowali dla ogól­nego dobra: jestem staruszkiem wzorowym. Lubię otaczać się ludźmi, którzy bronią podstaw społeczeństwa. Potrzeby ni nam są wojskowi do obrony naszych granic i księża do celebrowania ślubów i pogrzebów. Nikt ich nie może za­stąpić. Co stałoby się ze społeczeństwem, gdyby zachwiany został Porządek? Wczoraj poszliśmy do muzeum i ogląda­liśmy obrazy. Zatrzymaliśmy się przed płótnem przedsta­wiającym mężczyznę, który dusi kobietę leżącą w łóżku. Mogłem tylko powiedzieć: „Jacy okrutni byli wówczas lu­dzie!” A przecież obraz pochodził ze starych dobrych cza-

sów. Claudette czekała na nas w cukierni i jedliśmy potem bezy z kremem, i piliśmy lemoniadę. Miły, przyjemny dzień. Lubię się tak zanurzać w przeszłości, by żywiej od­czuwać teraźniejszość, a ponieważ nic mi nie dolega (nie­dowidzę trochę na lewe oko, ale doprawdy nie mam na co się skarżyć), jestem zupełnie zadowolony ze swego losu. Kiedy pomyślę o całej tej młodzieży wciągniętej w zawie- Tuchy wojenne... Dobrze się czuję w towarzystwie: ludzie są tacy dla mnie uprzejmi. Z politowaniem wspominam moje wybryki lat młodzieńczych, ale włożyliśmy z Clau­dette wiele trudu w to, by dobrze wychować nasze dzieci i jeśli dość często musieliśmy sobie czegoś odmawiać, tego, ■co niezbędne, nigdy nam nie brakowało. Skrzętnie od­kładaliśmy grosz do grosza, by nikomu na starość nie być ciężarem. W czasie wojny 40 roku — jak to już dawno! — nie chcieliśmy się angażować w sposób powierzchowny: dzieci były dla nas najważniejsze. Zostaliśmy we Fran­cji i żyliśmy dalej, jakby nigdy nic; toteż nieprzyjaciel nas szanował, ujęła go nasza godna postawa. Otóż to właś­nie: zawsze, nawet w naszych najdrobniejszych uczynkach zachowywaliśmy godną postawę, nie chcąc urazić ani bliź­niego, ani nawet przeciwnika. Spoglądam na Claudette i mówię jej: „Dobrze nam z tym, mamusra.” I Claudette zgadza się ze mną. Jutro odwiedzimy naszą córkę. Wy­szła za mąż za pewnego urzędnika z poczty. Ma już dwie córeczki, bliźniaczki: Anię i Hanię. Wychowuje je w myśl dobrych zasad, które i nam przyświecały; wystarczy tylko, by brała z nich przykład. Claudette przygotowuje właśnie tort wiśniowy. Oczywiście nie są to jeszcze świeże wiśnie. Ale mieliśmy słój konfitur wiśniowych. Claudette zaw­sze przygotowuje ciasto sama; nigdy go nie kupuje. Na noc zostawimy tort w chłodnym miejscu, żeby ciasto nasiąkło owocami i nie było takie suche. Pomagałem jej przy drylowaniu wisien; nie jest to zajęcie wymagające szczególnej zręczności i radzę sobie z tym doskonale. Cza­sem jakaś pestka spadnie pod stół i wówczas Claudette mówi: „Nie schylaj się, to ci może zaszkodzić na wątrobę.” Ale ja nic sobie z tego nie robię; poruszam się jeszcze zwin-

nie. Claudette nie chce, żebym się wysilał: krew od razu napływa mi do twarzy. Dziś rano przyszła do nas moja kuzynka, ta, co mieszkała kiedyś u moich rodziców. Nie, pomieszało mi się. To kuzynka mojej żony. Nic się nie zmieniła; to zupełne dziecko. Śmieje się z byle czego. To jasny promień w naszym gniazdku. Nazywam ją Świersz- czką. Co za gapa ze mnie! To przecież nie jest kuzynka mojej żony. Mieszkała razem ze mną u matki Rose. Była jej pupilką; na imię miała Odetta. To ona zatruła moje stosunki z matką Rose; o byle co biegła na skargę. Nigdy nie wynosiłem na sprzedaż kwiatów, które matka Rose przechowywała w piwnicy. Komu bym je sprzedawał? Trzy­nastoletni chłopczyna spacerujący po wsi z goździkami ukrytymi pod kaftanem! To śmieszne. Jeden jedyny raz wziąłem stamtąd goździk, żeby go ofiarować nauczycielce.. Było mi strasznie wstyd, że nie mam gałązki asparagusa, bo do goździków zawsze się dodaje asparagus. Nauczy­cielka z pewnością na mnie nie naskarżyła. Wreszcie mo­głem zobaczyć, jak się czerwieni. Dumny byłem z jej za­różowionych policzków. I nie ja jeden. Czemu Odetta, pupilka matki Rose, przychodziła wieczorem do mojego pokoju po swoje rzeczy? Całą swoją bieliznę i sukienki ulo­kowała w wielkiej szafie w głębi pokoju. Przychodziła zawsze, kiedy się kładłem spać, i mówiła: „Nie przeszka­dzaj sobie z mojego powodu; przyszłam tylko po chustkę do nosa.” Miała piętnaście lat. Udawała, że mnie nie wi­dzi; skromnie podchodziła do alkowy, podczas kiedy ja w pośpiechu naciągałem na siebie koszulę. Ja miałem szes­naście lat. Odetta szperała w szafie. „Jutro będziesz mu­siał mi pomóc zawieźć koszyki na rynek.”

To nie była Odetta, mylę się, chociaż i jej stosunki ze mną były dziwne. To była Myszka, w tym gospodarstwie przyjaciół matki Rose. Myszka nie była taka naiwna jak Odetta. Nigdy nie wiedziałem, w jaki sposób mnie zaczepi. Spojrzenie jej nieprzeniknionych czarnych, błyszczących oczu było bezlitosne. Odetta nie patrzyła na mnie. Toteż szukałem spojrzenia. jej niebieskozłotych źrenic* bladych jak kwiaty lnu.

Widziałem drobne kształty Myszki, jej włosy; kiedy mó­wiła do mnie, myślałem o jej wargach. Nagle ogarniał mnte chłód, zaczynałem drżeć. Ale ona obojętnie szukała dalej. „Kupię sobie na rynku parę pończoch i biustonosz, taki, jaki jest w «Echu Mody»... Powiedz, podobają ci się takie kolczyki z niebieskim kamieniem, jakie miała Tonią w niedzielę? Mają srebrną oprawę.” Pewnego wieczora nie odwróciłem się do ściany. Wstałem, przycisnąłem ją do siebie; dotykałem rękami jej drżącego brzucha. „Proszę cię, puść mnie.” A ja krzyczałem: „Przestaniesz wreszcie mnie podniecać, co? Przestaniesz?” Myszka broniła się tak samo jak Odetta, ale było za późno; byłem już zdecydowany. Włosy ich wydzielały ten sam kwaskowaty zapach. Za późno, będziecie moje. Krzyczały tak, żeby ich krzyk nie wydostał się poza granice pokoju. Zaniosłem je na łóżko; poiłem się nimi; musiały być posłuszne mojej rozkoszy. Ale Myszka usiłowała się wymknąć. Może myślała o kom­plikacjach, jakie mogłaby pociągnąć za sobą ta noc, której zakończenia się nie spodziewała. Wyśliznęła mi się z rąk jak jaszczurka. Dłonie miałem rozpalone, byłem wściekły. Odetta nie zachowałaby się w ten sposób: zamykała oczy, była jakby nieobecna. Chwyciłem wówczas Myszkę niezręcznie za szyję. Krzyknęła na cały głos: moje chłop­skie ręce nie czuły chrzęstu jej ciała, trzymałem ją jak kłonicę. Krzyknęła znowu i do pokoju wszedł jej ojciec. Cóż to było za widowisko! Oprzytomniałem natychmiast. Zdałem sobie sprawę, że powinienem jak najszybciej się ulotnić; ona tymczasem płakała i nie spuszczała ze mnie oczu. Kiedy przechodziłem obok niej, klęczącej przy wezgło­wiu łóżka, szepnęła mi: „I pomyśleć, że mogliśmy się ko­chać!” Oto cała śliczna historia naszego pożegnania. Jej ojciec uderzył mnie w twarz. A mnie przyszła wówczas do głowy dosyć podła myśl, że chce ją zachować dla sie­bie — i powiedziałem mu to. Rzucił się na mnie z pięś­ciami... Wyciągnąłem z kieszeni nóż i pogroziłem mu. „Jutro złożę skargę na ciebie, słyszysz?” Cała scena sta­wała się bezsensowna. Po raz pierwszy w życiu sięgnąłem po broń; byłem dumny z tych przerażonych spojrzeń, jakie

widziałem dokoła siebie. „Kiedy -ja się żegnam, to już na dobre.” Noc była jeszcze chłodna, gdzieś szczekał pies, jakiś, kogut się przebudził, gwizdał pociąg jadący w kierunku Bordeaux. Poszedłem spać do szopy, w której trzymaliśmy maszyny rolnicze. Szopa sklecona była z arkuszy blachy, które skrzypiały na wietrze. Z nudów odkręciłem hydrant i zacząłem obmywać zabłocone koła traktora, mojego trak­tora; przywracałem mu urodę przed rozstaniem. Szorowa­łem maskę płótnem workowym; to mnie uspokajało. Za­wdzięczam mu sporo przyjemnych godzin, kiedy sam je­den rankiem orałem w polu. Oblewałem go wodą, zmywa­łem ciężkie grudy gliny przylepione do kół; czyszczenie to trwało aż do świtu. Byłem głodny, zjadłem więc kawałek czarnej rzodkwi, który znalazłem koło wrót. Dom jeszcze się nie zbudził i nagle przeląkłem się tych zamkniętych .okiennic; wydało mi się, że umarł przeze mnie i że jego mieszkańcy nigdy się już nie zbudzą ze swego snu. Dziwne było, że o piątej rano jedna z żaluzji nie była opuszczona. Widocznie babka poszła po chrust, żeby rozpalić ogień. Na horyzoncie widać było szerokie świecące pasmo i niebo wydawało się martwe. Stogi siana wyłaniały się z mroku; były szare i sztywne. Czas był już na mnie. Zostawiłem Myszkę ze śladami moich palców na szyi, całe gospodar­stwo zamknięte w swych opłotkach i ruszyłem drogą po­gwizdując tak samo jak ptaki. Od tego dnia właśnie nie .chcę więcej zastanawiać się nad tym, co robię. W tym domostwie, które było moim własnym, zostawiłem świa­dectwo mojego okrucieństwa i jestem pewien, że kiedy Myszka znajdzie się na śmiertelnym łożu, zanim zamknie swe kurewskie oczy, dotknie dłonią szyi, by odnaleźć palą­cy ślad moich palców, które nie wiedziały już, na czym się zaciskać. Pragnąłem już nie mieć o czym myśleć. I to się właśnie stało tego dnia, kiedy przyszedłem do Jolanty. Pod koniec moich wędrówek po Paryżu postanowiłem pra­cować. Nie mogłem już dłużej przemierzać ulic jak szofer wiecznie kursującej taksówki. Paryż uderzał mi do gło­wy; zaczynałem nabierać pewnych przyzwyczajeń. Bałem ■się tego, co nieznane; ograniczałem się do dzielnic, które

już znałem; wyznaczałem sobie marszruty, na których nic mi nie groziło. To nie mogło trwać dłużej. Jakiś znajomy zaproponował mi, żebym się zajął handlem domokrążnym i spróbował sprzedawać luksusowe albumy, których nikt już nie chciał kupować i które oddawano za pół ceny. By­ły to solidne i pokaźnych rozmiarów księgi, ilustrowane obficie przez malarzy nie mających już przed sobą przy­szłości albo żyjących już tylko własną przeszłością. Zazwy­czaj były to teksty znamienite, biblie skąpane we krwi przez autorów rycin, frywolne powiastki ozdobione czu-> łymi akwarelami, powieści bez czytelników. Z walizką w ręku chodziłem po mieszkaniach, występując z oracją od dawna już opracowaną przez innych sprzedawców, którzy przekazywali ją sobie przy kieliszku wina.

Szanowna pani jest intelektualistką, osobą o wyrobio­nym smaku — ależ tak, ależ tak, niech pani nie protestu­je, ja mam dobre informacje — i nie może pani przejść obojętnie obok uroków pięknego słowa, zwłaszcza kiedy podane jest w tak wspaniałej szacie graficznej, na wytwor­nym papierze, z ilustracjami wykonanymi z całym odda­niem przez najwybitniejszych malarzy naszych czasów. Wystarczy jeden rzut oka. Nie będę pani zabierał czasu; przekona się pani, że sama mnie pani poprosi, by móc prze­rzucić jeszcze kartki książki, którą pani przedstawię. Chwi­le obcowania ze Sztuką nigdy nie są stracone. Któż nie ma­rzył o biblii ilustrowanej obrazami pełnymi siły i surowe­go realizmu albo o pikantnych historyjkach, które pędzel świetnego malarza ożywia dla rozkoszy naszych oczu? Czy nie mógłbym wejść na chwilę, żeby pokazać pani te cu­da? Proszę się nie obawiać, nie jestem złodziejaszkiem myszkującym po mieszkaniach. Oto moja legitymacja, moje zaświadczenie, list z pieczątką firmy wydawniczej...”

Jeśli była to kobieta samotna i zmęczona albo dawny nauczyciel o starganych nerwach, udawało mi się zostawić którąś z książek na fotelu. Ustalałem terminy, obliczałem wysokość spłat miesięcznych i brałem podpis, podpis na wekslu. Jako premię dawałem stare numery gwiazdkowe pism ilustrowanych. Głaskałem kota, jeśli był w mieszka-

niu, albo dziecko; mlaskałem z podziwu jak stary koneser na widok jadalni w stylu, którego nie potrafiłem określić; pytałem o rodzinę, ponieważ każdy ma jakichś krewnych rozrzuconych po świecie, z braku domowego ogniska. Uskarżałem się na własną sytuację rodzinną. Odnosiłem pewien sukces, kiedy dawałem do zrozumienia, że jestem do pewnego stopnia ofiarą niewierności małżeńskiej, przy. czym mówiłem to wszystko z miną pełną skruchy i zała­mującym się głosem. W ten sposób dopuszczałem innych do udziału w mojej niedoli i obraz cierpiącej Claudette nieraz dopomógł mi w uzyskaniu podpisu od jakiegoś opor­nego klienta. Zasięgałem uprzednio informacji u dozorców, by nie pukać do drzwi zbyt licznych rodzin czy jakichś me­cenasów sztuki lub osób zbyt nieufnych albo zbyt łatwo wpadających w gniew. Szpiegowałem poszczególne domy, gromadziłem dane.

Któregoś piątku zapukałem do drzwi jakiegoś małego mieszkanka. Znałem imię i nazwisko kobiety, która tam mieszkała: Jolanta Agosto. Powiedziano mi, że mieszka sa­ma, ale we czwartki i soboty odwiedza ją jakiś starszy mężczyzna — mąż czy kochanek. Zachowywał się z re­zerwą, ale był hojny: tak zapewniała dozorczyni w prze­dedniu Nowego Roku. „Nic nie można tej kobiecie zarzu­cić, jest całkiem jak się należy. Jej prywatne życie — to nie nasza sprawa. To dobra lokatorka, zawsze ma jakieś dobre słowo na podorędziu i potrafi człowiekowi pomóc w potrzebie. Musi mieć jakieś własne dochody, bo już dwa lata jak nie pracuje.”

Wbiegłem żwawo po schodach i zadzwoniłem. Spostrzegłem, że drzwi są uchylone. Pchnąłem je. i nad­stawiłem ucha. Usłyszałem tylko tykanie wiejskiego zega­ra w rogu przedpokoju — ciężkie, poważne tykanie, które mnie zaniepokoiło. Zawołałem: „Jest tam kto?”

Po chwili zrobiłem kilka kroków, po czym zatrzymałem się. i powiedziałem donośnym głosem: „Do pani Jolanty Agosto”...

Stałem przed zostawioną w nieładzie sypialnią. Byłem pełen niepokoju. Ten kawałek intymnego życia, jaki się

nagle odsłonił przed moimi oczyma, ta cisza... Poczułem na sobie czyjeś badawcze spojrzenie; odwróciłem się raptow­nie: patrzył na mnie jakiś biały kot z żółtymi jak siarka źrenicami. Chciałem się cofnąć, odejść, kiedy nagle usły­szałem jakieś jęki. Wówczas dopiero spostrzegłem, że na łóżku leży kobieta, z ręką opuszczoną na dywan. Nie mog­łem już się wymknąć: ten jęk zwrócony był do mnie. Szep­nąłem z początku nieśmiało: „Proszę pani, proszę pani, co pani jest? Co pani dolega?” Pytanie było idiotyczne. Spró­bowałem ostrożnie podłożyć jej ramię pod głowę. Powieki się nie uniosły; były sine, a wargi miała niemal białe. Po­głaskałem jej czoło: kobieta przestała jęczeć. Złożyłem z powrotem tę twarz na poduszce, zakryłem prześcieradłem pierś i szybko skierowałem się ku drzwiom. Zbiegłem ze schodów po cztery stopnie na raz. Pamiętam jeszcze ten ranek, jakby to było dzisiaj! Przecież mogłem zostać w domu tego dnia i spać w swoim pokoju! Czemu do niej poszedłem? Co mnie skłoniło do sprzedawania książek, kiedy sam byłem ledwie żywy? Przez całą noc sporo pi­łem w towarzystwie dwu kompanów z tej samej firmy. Jaka siła ściągnęła mnie do tego na pół nagiego ciała na łóżku? Dlaczego właśnie mnie? Nie kogokolwiek innego, tylko mnie? Człowiek wplątuje się, choć sam tego nie chce. Robimy jakiś krok bez własnej woli, a potem jest już za późno, by zawracać z drogi. To ja miałem się stawić na to spotkanie. Gdybym, jak zwykle, wstąpił na smaczny ciepły rogalik maczany w kieliszku białego wina, przy­szedłbym już po całej tragedii; zebrałbym najświeższe in­formacje od zgromadzonych gapiów, śród których dozor- czyni przypadłaby rola czołowej gwiazdy; nie pchnąłbym drzwi, nie zobaczyłbym tej gładkiej, mokrej od łez twarzy, nie czekałbym na pierwsze jej spojrzenie. Mój Boże, czy to warto powracać do tego rozchełstanego i upalnego już letniego ranka! To, co się stało, już się nie odstanie* nic na to nie poradzę; to jakby ciężki węzeł zadzierzgnięty po­środku mego życia. Łam sobie teraz na nim paznokcie! Mo­ja mała Jolanta, która mnie zbudziła, której zamknięte i za­ciśnięte powieki miałem ciągle przed oczyma, Jolanta* idą­

ca za mną jak cień, którego nie mogą się pozbyć. Jolanta mojej młodości. To ona strąciła mnie aż w tę noc, którą przeżywam teraz chwila za chwilą, jak we śnie, to ona wciąg­nęła mnie w tę noc, niby w ostatnią, do jakiej miałem pra­wo. Jolanta dzierżąca klucz, Jolanta zsiniała, Jolanta piesz­czotliwa, która dała mi poznać smak mego własnego ciała. Cały ranek byłem w tym mieszkaniu razem z dozorczynią. Przy jej łóżku był lekarz. Ocucił ją. „Kiepska sprawa, kiep­ska sprawa.” To były jego słowa. Kiedy zadecydował, że trzeba ją odwieźć dó szpitala, Jolanta uniosła się nagle i wyszeptała: „Ja nie chcę, proszę mnie zostawić.” Ale ka­retka już była na miejscu. Mimo jej oporu, mimo że usiło­wała wstać, sanitariusze ją wynieśli. Lekarz zwrócił się do mnie: „Czy pan jest jej krewnym?” Odpowiedziałem: „Znam ją nie lepiej niż pan.” Lekarz zmierzył mnie wzro­kiem : „Więc co pan tu robi?” Wyszedłem z mieszkania wzruszając ramionami. Ale odwróciłem się jeszcze i zawo­łałem: „Chyba sąsiad ma prawo interesować się swoją są­siadką?” Zszedłem na dół i spytałem szofera karetki, do jakiego szpitala odwożą Jolantę. „Do miejskiego na razie.” Przez cały dzień nie wiedziałem, co ze sobą zrobić — czy wrócić do moich mizernych zajęć codziennych, czy też pojechać do szpitala, by dowiedzieć się prawdy. Byłem wytrącony z równowagi, zdenerwowany; wypiłem trochę.

I wróciłem do domu, jak gdybym utracił kogoś bliskiego i zapijał się, żeby zapomnieć. Czemu Jolanta stała mi się droższa niż biedna Claudette? Nie powiedziała do mnie nawet jednego słowa; była jak trup, każdy mógł na nią się natknąć, ale czułem jeszcze na palcach szorstkość jej skóry. Zacząłem w końcu wierzyć, że spadł na mnie jakiś osobisty cios i absolutnie już nie zdawałem sobie sprawy, co mną tak wstrząsnęło, że tylko nad kieliszkiem znaleźć mogłem chwilę spokoju. Długo spałem na łóżku nie rozbie­rając się. Nie zapomniałem niczego z owego dnia: pamię­tam zapach rzęsistego deszczu na moim ubraniu, zakłopo­tany wyraz twarzy lekarza z sąsiedztwa, jego wielkie pur­purowe uszy i pękaty wąs nad wargą, półmrok w miesz­kaniu, do którego światło sączyło się jedynie przez żalu-

zje, poręcz schodów, kroki zdyszanej dozorczyni i tykanie drewnianego zegara. Nie miałem odwagi przypominać so-. bie tego leżącego ciała, jak gdyby przyniosła je tam jakaś zbrodnicza ręka. Nazajutrz o pierwszej po południu zgło­siłem się do szpitala i spytałem jegomościa siedzącego w oszklonej budce, gdzie leży pani Jolanta Agosto. Zajrzał do wykazu: sala czternasta, pierwsze piętro.

Wygląd budynków szpitalnych, przejmujący zapach ete­ru i strzykawek zrobił na mnie wrażenie; odwiedzający przechodzili szybkim krokiem, jak w hallu dworca kole­jowego. Wszedłem do długiej niebieskawej sali.

Do pani Jolanty Agosto.

Siostra zakonna spojrzała na mnie cierpko. Przeszkadza­łem jej.

To ta po zatruciu, którą przywieźli wczoraj rano?

Ta pani, która mieszka na ulicy Saint-Andre-des- -Arts, numer 12 bis.

Tak, już wiem. Łóżko numer trzydzieści dwa.

Zbliżyłem się na palcach do samego łóżka. Zobaczyłem

jedynie obfitą falę włosów; patrzyłem na to wciąż jeszcze nieruchome ciało. Nie wolno mi było jej budzić ani poło­żyć znów ręki na jej czole. Stałem przy jej łóżku, wypro­stowany jak na baczność, pod drwiącym spojrzeniem chorej z sąsiedniego łóżka. Potem położyłem na małym stoliczku bukiecik kwiatów, niewielki koszyczek truska­wek, tabliczkę czekolady z orzechami i najmniej brzydką z moich ilustrowanych książek. Oddaliłem się cicho, jak przyszedłem. Usłyszałem za sobą jakiś śmiech. To któryś z chorych dostrzegł moją zakłopotaną minę. Po trzech dniach znów przyszedłem do szpitala, ale łóżko było pu­ste. Jakaś wesoła staruszka, leżąca na sąsiednim łóżku, po­informowała mnie, że ją wypisano.

Łóżek jest mało, pan rozumie. Nie mogła dłużej zaj­mować miejsca. Niech się położy we własnym łóżku, skoro je ma. Nigdzie człowiekowi nie jest tak dobrze, jak u sie­bie w domu. Ja choruję tylko dla przyjemności. Co pan chce, jak się śpi pod gołym niebem, dobrze jest od czasu do czasu pochorować.

Kiedy się śmiała, wydawała długie gdakanie, które wstrząsało całym jej potężnym biustem. Wyszedłem, zabie­rając z powrotem moje kwiaty, owoce i powieść pod tytu­łem, zdaje się, Kandyd czy też Kandyda, już nie pamiętam. Co miałem robić z tymi prezentami? Postanowiłem pójść do Jolanty; prezenty przeznaczone były dla niej i nie wyobrażałem sobie, że mogę wrócić do domu z bukietem. Drzwi tym razem były zamknięte. Zadzwoniłem; czeka­łem długą chwilę. Nie miałem odwagi zadzwonić jeszcze raz. Jednakże usłyszałem kroki.

Czego pan sobie życzy?

Co miałem odpowiedzieć? Nie życzyłem sobie niczego; nie przyszedłem tu już w charakterze sprzedawcy luksu­sowych wydawnictw, przedstawiciela jakiejś mitycznej fir­my wydawniczej.

Chciałem się dowiedzieć, jak się pani czuje.

Pan mnie zna?

To ja wezwałem lekarza.

Więc to pan jest tym młodym człowiekiem, który przynosił mi kwiaty?

Nie miałem ochoty przeczyć: tak przyjemnie było pa­trzeć na rumieniec na szyi i policzkach Jolanty!

Każdy by zrobił to samo na moim miejscu.

Idiotyczne zdanie, ale trafiające do celu. Robiłem wra­żenie chłopca delikatnego, który nie wykorzystuje jednak atutów swej delikatności. Jolanta ujęła mnie za ręce. Nie umknąłem przed ich ciepłem, przed długim i pełnym wzru­szenia uściskiem. Staliśmy już blisko siebie: dalsze zbliże­nie musiało nastąpić. Najpierw było to zaproszenie na fili­żankę kawy, potem kieliszek likieru, ale na twarz Jolanty znów powróciła bladość, wyraz znużenia nie tyle moją wi­zytą, co życiem. Uskarżała się na pogodę, na słońce, na swoje mieszkanie. „Zobaczy pan, za to wszystko będzie trzeba jeszcze zapłacić.” O zatruciu ani słowa. Kiedy wsta­łem, by się pożegnać pod pretekstem pilnej pracy, spoj­rzała na mnie i oczy jej zaszły mgłą.

Nie pyta pan, dlaczego byłam wtedy w takim stanie?

Odegrałem rolą człowieka bezinteresownego, który nie chce o niczym słyszeć. Ale jej było wszystko jedno: czuła potrzebę mówienia.

Mój mąż usiłował mnie zabić.

Twarz jej łatwo poddawała się wzruszeniu i łzom, ale nie wierzyłem temu kłamstwu. Ja się nie daję nabrać. Na co dzień była zapewne dość nieczuła; dopiero później zda­łem sobie z tego sprawę. Ale w tej chwili, pod wpływem zamętu wywołanego wszystkim, co przeżyła, oczy jej pło­nęły, wargi stawały się nabrzmiałe i szczodre, skóra napię­ta i żywa. Jakże jej było nie objąć, nie upieścić, nie pro­sić, by nie mówiła już o swoim cierpieniu, które jak twier­dziła, nękało ją od najwcześniejszego dzieciństwa?

Wiedziałam, że szykuje mi grubszą podłość. Gdy był ze mną, zawsze się spieszył. Mówił, że powinnam leczyć swoje nerwy. A ja byłam tylko przygnębiona. Kazał mi wziąć proszki, które mu dał jeden z tych jego rzekomych przyjaciół, aptekarz. To przez te okropne proszki właśnie zabrali mnie do szpitala.

A gdzie on jest teraz?

Nic nie chcę o tym wiedzieć; nie chcę go widzieć więcej.

Ale on wróci...

Ma zbyt wiele na sumieniu, żeby się na to odważyć; i wie o tym, że ja wiem.

Wieczorem znów byłem u niej, wyszedłem dopiero na­stępnego dnia. Tyle mieliśmy sobie do powiedzenia, ale najwyższe wzruszenie przeżywaliśmy w milczeniu, trzyma­jąc się w objęciach.

Jolanta mnie kochała, Jolanta wierzyła we mnie. Miała szacunek dla siebie tylko, kiedy spoczywała na mojej pier­si. Moja nieobecność zawsze trwała zbyt długo. Jolanta czekała na mnie, bez przerwy na mnie czekała, zawsze z tą samą miną pełną wyrzutu. Potem nabierała życia; żar­liwie brała mnie na świadka swojej miłości do mnie. Da­rzyła mnie swą namiętnością aż do przesytu. A ja? Mój Boże, było mi dobrze, nareszcie przy niej czułem się swo-

bodnie. Nie zastanawiałem się już nad sobą. Byłem kimś ważnym; byłem niezbędny. Od tak dawna nie byłem już niezbędny... Każde z nas wiele przeżyło i współczuliśmy na­wzajem naszej przeszłości. Kiedy przychodziłem do niej, ogarniał mnie nastrój niewymuszony i beztroski. Brała na siebie moje smutki, a sama najskąpiej udzielała mi swoich kłopotów. Niczego więcej nie było mi trzeba, jak tylko tego, by móc nie interesować się jej sprawami: spra­wy innych szybko mnie nudzą.

Wyprowadziłem się z hotelu i przestałem pisywać do Claudette, skoro i tak to lekarz otwierał moje listy. Ko­niec końców czułem, że staję się śmieszny z moimi mizer­nymi wyznaniami czułości trafiającymi do lekarza, który dobrze musiał się bawić moim kosztem przy ich czyta­niu.

Któregoś dnia pójdę do Claudette i spędzę z nią parę' chwil. Tak sobie postanowiłem. Jolanta nie zostawiała mi już ani jednej wolnej chwili, bym mógł myśleć o mojej chorej. Zaczęliśmy snuć projekty, organizować sobie skrom­ne wspólne życie, przyjemne i bez komplikacji. Zapoznała mnie z pewnym starszym panem o wysrebrzonych skro­niach i portmonetce, który zaangażował mnie do swego biura.

Segregowałem korespondencję i archiwa nie wysilając się zbytnio przy tej pracy. Lubiłem bardzo salę stenotypistek, rozskrzeczaną ptaszarnię, gdzie witano mnie oznakami naj­wyższej przyjaźni i żarcikami, w których czuło się już bli­ski koniec pracy. Dowcipkowałem na temat biustu jednej z nich; kupowałem im na podwieczorek kanapki; nie za­pominałem o życzeniach świątecznych. Żadnej nie prze­szkadzała moja obecność, kiedy sobie poprawiały makijaż lub w przerwie między dwoma listami cerowały sweter: należałem do rodziny. Jolanta często wyjeżdżała; moja ciekawość dziwiła ją zawsze; wyjaśnienia jej nie były zbyt zadowalające, ale kiedy sobie przypominałem, w jakich okolicznościach ją poznałem, nie nalegałem więcej. Dwa lata przeżyliśmy w szczęściu. Byliśmy uczciwi w naszych pragnieniach i nie sporządzaliśmy inwentarza naszych

wspomnień. Wystarczała nam teraźniejszość, smaczne je­dzenie. Jolanta nie wzbraniała się pić, a ja czułem, że opadły ze'mnie wszelkie problemy u boku tej kobiety rów­nej mi wiekiem, która zjawiła się nie wiadomo skąd. Mia­ła swoje ulubione smaczki, które mi sią podobały. I ciała nasze tak dobrze czuły sią na sobie w zimowym chłodzie i w nieruchomym żarze paryskiego lata. Nie śmiałem py­tać jej o mąża. To był temat nietykalny. Jak wyglądał? Kto skłonił go do popełnienia tej zbrodni, bo to była prze­cież niewątpliwie zbrodnia — ten zamiar doprowadzenia do „przypadkowej” śmierci swej żony. W tym, co nas naj- intymniej łączyło, nie liczył sią zupełnie; nie rzucał cienia ani obawy. Został zapomniany czy też przywykliśmy do jego nieobecności. Pewnego dnia jednak Jolanta zaczęła mi o nim mówić. Może zatęskniła za nim? Słuchałem jej opowieści o tym człowieku gwałtownym i zimnym, o jego genialnej wytworności. Dowiedziałem się wreszcie, jak mu było na imię: Rajmund. Zaczynała przyoblekać go z po­wrotem w dane personalne. I nagle ogarnęło mnie przera­żenie, że może zjawić sią znowu, że wspomnienie o nim może być zapowiedzią jego rychłego powrotu. Ale Jolanta się nie zmieniła: miała wciąż ten sam smutny uśmiech, uśmiech, który gasł szybko. Nigdy nie mogłem się przy­zwyczaić do tego wysilonego uśmiechu, który tak wiele ją kosztował. Wolałem jej usta, kiedy poddawały się mo­im wargom.

Przeklęty Rajmund! Dobiorę sią kiedyś do ciebie; pój­dziemy na śliczny mały spacerek w stronę kwitnących wrzosowisk w lasku Rambouillet. I urządzą cię tak, że nie zostanie z ciebie więcej niż z zeschłego liścia pod moimi nogami, pokarm dla mrówek i myszy leśnych. Koniec z naszą spółką, nikt już nie przyjdzie do twojego pustego biura. Żegnajcie, stenotypistki, archiwa, teczki korespon­dencji! Obszerny lokal handlowy do sprzedania: trzy pokoje | wyposażeniem biurowym w doskonałym stanie. Rajmund z włosami siwiejącymi na skroniach, Rajmund, którego wypielęgnowane ręce zachowały jeszcze zapach ciała Jolanty. Jej mąż, któż by pomyślał... Przyjaciel wier­

ny i uprzejmy, kawaler orderów, który czuwał nad jej przygodami, kierował jej wyborem, z umiarem składał jej wizyty i na odległość łożył na utrzymanie swej kochanki tak, iż nie mieliśmy żadnego wpływu na jego decyzje.

Jolanta zaplątała wszystko wokół tego starszego pana, którego była niesforną, ale ukochaną dziewczynką. Nie było żadnego męża, który się ulotnił: jedyny Rajmund, jaki istniał, to był mój niewidzialny szef w zbyt rozleg­łym lokalu biurowym. Żaden mąż nie chciał cię zabić: to tyś nie mogła się oprzeć chęci zrobienia brzydkiego ka­wału temu dobrze wychowanemu, zbyt dobrze wychowa­nemu panu — po to tylko, żeby się wzruszył i zwiększył twoją miesięczną gażę. Ale to ja uchyliłem drzwi sypialni ubiegając pana Rajmunda, staruszka do wszystkiego, któ­ry brał udział w kilku „dziwnych wojnach”, nigdy u sie­bie w domu, zawsze u sąsiadów, i w dwu czy trzech wcale intratnych rewolucjach w krajach pobudzających wyobraź­nię. Po cóż mieliśmy komplikować sobie zbytecznie te chwile, jakie mieliśmy przeżyć z Jolantą? Pozwólmy się wchłonąć, teren jest gładki, przeszkód nie ma zbyt wiele. By ich uniknąć, wystarczy swobodnie manewrować: dosyć jest miejsca dookoła. A przecież byłem, jak to się mówi, szczęśliwy; miałem wszelkie pozory człowieka szczę­śliwego. Byłem przyjmowany z otwartymi ramionami; speł­niano wszystkie moje zachcianki. Bez wątpienia Jolancie dlatego z taką łatwością przychodziło mnie okłamywać, że mnie kochała. Każde <z nas miało jakieś prawdy, których nie należało wypowiadać; i jeśli wspominaliśmy o naszej prze­szłości, to tylko bardzo ogólnikowo, bez wdawania się w szczegóły. Odsłoniłem w tej chwili całą prawdę o Jolancie, ale przecież potrzeba było lat, by mi wyznała wszystko bez obawy. Nie mogłem już odejść, by szukać szczęścia gdzie indziej, a przecież to nie ona zatrzymywała mnie przy sobie: to ja jej się trzymałem. Mieliśmy wspólną ka­sę i Jolanta, żeby mi zrobić przyjemność, sama z mojej pensji opłacała koszty naszego gospodarstwa. Miała cu­downie triumfującą minę, kiedy pod koniec miesiąca pro­siła mnie o pieniądze; pochlebiało mi to. Nie orientowałem

sią, że moja miesięczna pensja nie może wystarczyć na utrzymanie naszego nieco zbyt wystawnego domu. Mieliś­my wielu znajomych ze wszech miar godnych zaufania.

Nie mieli żon, tylko przyjaciółki. Zawsze jednak z przy­zwyczajenia bywały u nas dawne kochanki naszych kump­li. Był to mały światek silnie ze sobą związany. Miałem dobrze zaopatrzoną piwnicę. Raz byliśmy zaproszeni na ślub, prawdziwy ślub. Było to dla nas wyjątkowe święto. Jolanta bardzo starannie przygotowała cały swój strój. Byliśmy wzruszeni, jak gdyby to miał być nasz własny ślub. Pamiętam jeszcze jej złość, kiedy w przeddzień uro­czystości nie odesłali jej niebieskiej sukni. Krawcowa nie zdążyła na czas. Jolanta, wściekła, jak dzika bestia w klat­ce krążyła po mieszkaniu. „Masz pojęcie, jeśli ja zawalę taki ślub”... Suknię przynieśli około dwunastej w nocy. Nie kładliśmy się i czekaliśmy na to szczęśliwe wydarze­nie popijając koniak. Kiedy wreszcie miała już tę suknię w ręku, rozpłakała się i szepnęła: .Musimy być najszczęś­liwszą parą na tym weselu.” Nie spaliśmy całą noc. Rano była już gotowa o wiele za wcześnie; nieustannie lakiero­wała paznokcie, zmywała lakier i zaczynała całą operację od początku; przechadzała się trzymając palce uniesione w górę, żeby wyschły. Podczas ceremonii ślubnej była naj­bardziej wzruszona ze wszystkich. Hojnie szafowała uprzej­mościami, obdarzając młodzieńców najgłupszymi lukrowa­nymi zwrotami. Krzątała się wokół tego szczęścia, które nie dla niej było przeznaczone, jak gdyby ona sama była jego sprawczynią i ofiarodawczynią. Oprowadzała mnie od jednej grupy do drugiej, wesoła i swobodna, nie dostrzega­jąc złośliwych uśmieszków za naszymi plecami. Zostałem przedstawiony kilku członkom jej rodziny, których sza- cowność wprawiała ją w zachwyt. Ja miałem do przedsta­wienia jedynie siebie samego; starałem się ukryć wszystko, co mogłem. Myśmy także mieli pewne zamiary; to wy­starczało, by nie zrobić zawodu w tym dniu białych goździ­ków i mrożonych owoców. Krążyłem śród gości bez okreś­lonego celu, idąc jedynie za nurtem towarzyskiej konwer­sacji. Tańczyliśmy do rana. To było nasze święto, uzna­

liśmy je za własne i chcieliśmy się nim nacieszyć. „Wnie­śliście tyle życia; to dzięki wam wszystko się tak dosko­nale udało.” Jakże nam trafiało do serca to piękne wyzna­nie.' Skłoniliśmy głowy na te słowa, żegnając się z rodzi­cami, którzy trzymali się już ostatkiem sił, nie mogąc ustać na obolałych nogach.

Jolanta często do tego wracała i jestem pewien, że z ra­cji tego dnia, stanowiącego pierwsze nasze wspólne wspo­mnienia, jakie bez kłopotu mogliśmy umieścić we wszystkich naszych pamiętnikach, kochała mnie jeszcze bardziej. Był to po trosze nasz ślub; ceremonia kościelna jak gdyby uświęciła nasz własny związek. Czuliśmy się odpowiedzial­ni za szczęście tej młodej pary, która często u nas bywała.

Upłynęły lata, jak woda upływa, między palcami. Lata puste lub wypełnione banalną egzystencją — wytworny­mi obiadami, wycieczkami w lecie, kinem w sobotę, mod­nymi piosenkami, nieszkodliwymi kryzysami i drobnymi zmartwieniami na miarę naszych uczuć. Straciłem z oczu własny kraj. Wojna ukradkiem trwała dalej; dostrzegłem ją tylko, kiedy któryś z moich koleżków pojawił się o kuli. Zostawił nogę w Tndochinach; spodziewał się poważnej renty. Mógł już nie myśleć o przyszłości. Zepsuł mi cały piękny dzień. Nieczuły na kwitnące bzy, opowiadał nam

o delcie jakiejś rzeki, o jakimś oficerze, który na hełmie miał wyrysowaną nagą kobietę, o płonącej dżonce. po któ­rej ten oficer przechadzał się pijany i rozebrany do naga. Jolanta starała się zachować dystans i wtuliła się w moje ramiona. Ale on mówił sam do siebie, nie oglądając się na nas. Tak wyglądały moje stosunki ze światem zewnętrz­nym. Poddawałem się tym naszym upodobaniom do życia rodzinnego, które mnie jednocześnie dziwiły i dodawały mi wiary w siebie. Starzałem się milczkiem.

Kiedyś, 15 września — zostałem akurat w domu, żeby przyjść do siebie po przepiciu — ktoś zadzwonił do drzwi. Poszedłem otworzyć. Przede mną stała jakaś dziewczynka, może dwunastoletnia. Patrzyła na mnie ze zdziwieniem.

Czy mamy nie ma?

A jak się nazywa twoja mama?

Roześmiała się na to pytanie, które najwidoczniej wy­dało jej się idiotyczne. Spuściłem oczy i przełknąłem ślinę. Nigdy nie umiałem zachować właściwej postawy wobec dziecka; boję się ich oczu.

Twoja mama niedługo wróci. Poszła coś załatwić.

Dziewczynka weszła do środka nie zwracając na mnie

uwagi. Rozejrzała się po mieszkaniu.

Gdzie jest pokój mojej mamy?

Wskazałem jej sypialnię, nie wdając się w dodatkowe wyjaśnienia.

A pan jest sublokatorem?

Skinąłem potakująco głową. Dziewczynka zapytała, czy może zdjąć rękawiczki i beret. Pomogłem jej, jak umiałem. Zachowywała się z zupełną swobodą.

Boję się, że mama mnie zwymyśla. Zwiałam ze szko­ły; podrobiłam jej podpis, żeby być z nią cały dzień.

To świetny pomysł.

Spojrzała na mnie zdumiona:

Nic pan nie mówi o tym, że podrobiłam podpis ma­my?

To bardzo brzydko rzeczywiście.

Brak szczególnego przekonania, z jakim wygłosiłem te słowa, trochę jej ulżył.

W tej chwili weszła Jolanta, sylwetka dziewczynki, któ­rą widziała jedynie z tyłu, wprawiła ją w konsternację.

Co ty tu robisz, Dudu?

No widzisz, przyszłam się z tobą przywitać.

Będziesz łaskawa natychmiast wrócić do szkoły.

Zaraz jednak zmiękła trochę:

To bardzo miło z twojej strony, ale nie po to cię oddałam na pensję, żebyś skakała przez płot.

Ja nie skakałam przez płot.

Więc coś zrobiła?

Dudu musiała przyznać się do wszystkiego; z trudem zmuszała się do płaczu, popatrując na mnie, bym jej po­mógł w tej niezbyt szczerej skrusze.

Odprowadzę cię.

Pociągnęła za sobą Dudu, nie odzywając się do mnie ani słowem. Dziewczynka nie była tym zbyt uszczęśliwiona.

Nie płacz; to nic nie pomoże.

Chciałem się wtrącić, ale z jakiego tytułu? Jaka była właściwie moja sytuacja? Jak postąpić, żeby nie wydać się śmiesznym, jak ci starsi panowie, którzy występują | protestami, kiedy jakaś matka bije swoje dziecko w par­ku? Powiedziałem więc donośnym głosem:

Muszę wyjść. Zostawiam was same.

Wróciłem dopiero wieczorem. Byłem trochę zawstydzo­ny. Co ja tu robię w tym zamkniętym kółku — ja, uprzej­my kochanek? Jak odzyskać naszą samotność, wrócić do naszych wspólnych rozczarowań? Jolanty nie było w do­mu. Na komodzie czekał na mnie krótki liścik.

Wrócę dopiero jutro. Bądź cierpliwy; miej odwagę. Na­de wszystko, najdroższy, nie odchodź. W szafce kuchennej jest zimna cielęcina.”

W życiu Jolanty były więc jakieś zakamarki, w których dla mnie nie było miejsca. Mimo przypływów złego hu­moru trzymałem się wiernie stanowiska kochanka. Zu­pełnie inaczej niż z Claudette, której całe życie miałem w ręku, jak niezręcznego kociaka. Tutaj dopuszczano mnie jedynie wtedy, kiedy pani była w dobrym nastroju. Wprawdzie mówiła mi często: „Gdybyś wiedział, jakie ży­cie jest skomplikowane!” Ale uspokajałem ją, jak mogłem, mymi pocałunkami; było to jedyne rozwiązanie, jakie mi się nasuwało, kiedy na jej twarzy widziałem cień smutku i rozczarowania. Oczekiwała ode mnie innego zachowania niż te gorączkowe reakcje. Może pragnęła, żebym zaprze­czył?

Jolanta wróciła dopiero po dwóch tygodniach. Mogłem ją tylko pocałować, pokazać się z jak najlepszej strony. Zachowywała wobec mnie wciąż tę samą dyskrecję.

Odwiozłam Dudu do mamy pod Paryżem.

Dla Jolanty życie biegło dalej, bez mojej wiedzy, choć w antraktach z moim udziałem. Byłem obecny w tajem­

nych nocach, w poufnej samotności — i cóż mogłem pora­dzić, jeśli zjawiały się inne istoty, których nie znałem? Mogliśmy tylko patrzeć na siebie jak dwa fajansowe pie­ski, przystosowywać się do tego stanu faktycznego, za któ­ry żadne z nas nie ponosiło odpowiedzialności, tyle tylko, że byliśmy weń wmieszani.

Nie wiedziałem, że masz córkę, Jolanto.

Odwróciła się.

Rzeczywiście.

Jakby mi chciała powiedzieć: „Mój chłopcze, nieraz jesz­cze dowiesz się o mnie różnych rzeczy.”

Dodałem:

Milutka jest. Chciałbym mieć taką właśnie córkę.

Jolanta roześmiała się.

Ty miałbyś być ojcem?

I czemuż by nie?

Nigdy by mi to nie przyszło do głowy.

Śmiała się w najlepsze.

Mój ty biedaku!

Pogłaskała mnie po czole i włosach. Patrzyłem na jej rysy skażone śmiechem: wesołość nie była jej do twarzy.

Czyja to córka?

Twarz jej posmutniała. Nie miała ochoty odpowiadać, wprowadzać mnie we własne tajemnice.

Wiesz przecież, Jolanto, że twoje sprawy nie są dla mnie obojętne.

Ależ naturalnie, najdroższy.

Wolałbym być zorientowany.

Jolanta usiadła przy mnie na poręczy fotela. Nie bardzo- mi się podobało, by tak górowała nadg mną.

Dudu to moja pierwsza miłość z czasów, kiedy pra­cowałam w sklepie z ozdobną galanterią.

Dobrze sobie wtedy dawałaś radę.

Stawałem się uszczypliwy. Czemu ona nie chciała zro­zumieć, że nie mogę w nieskończoność sterczeć przy drzwiach, usuwając się na widok pierwszego lepszego goś­cia? Stworzyła wokół mnie mały światek przelotnych sto­sunków towarzyskich, ale tamtego światka,’ jaki istniał

przedtem, nie znałem. I miała mi za złe, że usiłuję się do niego dogrzebać.

Jeśli chcesz, możemy się rozejść. Będziesz mógł do woli zajmować się tym, co uważasz za ważniejsze niż na­sza miłość.

Jesteś głupia.

To odezwanie się było obrzydliwe, ale jej dezynwoltura w tym momencie była mi wstrętna. Ja moją przeszłość trzymałem z daleka. Tylko widmo Claudette prześladowa­ło mnie niekiedy, ale łagodnie, nie narzucając się.

Moja przeszłość była ustępliwa, lekka jak puch.

-— Twojej miłości potrzeba mi ciągle, bez przerwy.

Ależ ja cię kocham, najdroższy, tak, jak tego prag­niesz, tylko w jaki sposób wyrzec się tego wszystkiego, czym jestem niezależnie od naszej woli?

W tej chwili zrozumiałem, że wszystko jest skończone. Czy zresztą zaczęło się kiedykolwiek? Jolanta zrozumiała to.

Zbyteczne jest chyba, żebyśmy sobie zadawali ból.

Wszystko jest zbyteczne, nawet nasza miłość, Jolanto. Wstałem; to było pożegnanie. Niewiele potrzeba mi było

-czasu na spakowanie mego koczowniczego bagażu. Zostało mi tylko kilka chwil na to, by się wynieść, by stać się dla niej po prostu kimś. I jak zawsze zachowałem się pod­le.

Zadowolona jesteś z moich usług? Powiedz, zadowo­lona jesteś?

Zaciskałem szczęki, które się poruszały, jakbym gryzł .coś zapamiętale. Żuchwa grała mi pod skórą. Ująłem ją za prźegub ręki. '

Pani jest zadowolona z moich usług?

Cicho bądź!

Zechce pani łaskawie szepnąć o tym słówko swoim przyjaciółkom?

Nie przestawałem się znęcać nad naszą przeszłością, któ­ra nie miała żadnej historii, bo nasze własne historie za­chowywaliśmy w tajemnicy. Wszystko zburzyć przed odej­

ściem. Wydawało mi się, ku mojemu własnemu przeraże­niu, że dodaje mi sił wspomnienie Claudette, jak gdyby ona sama spieszyła mi na ratunek. Krzyczałem głośno i nie dobierałem słów. Otworzyłem szufladę komody i wyrzu­ciłem moje rzeczy na dywan; otworzyłem portfel, w któ­rym odkładaliśmy nasze mizerne kapitały na prowadzenie gospodarstwa; stwierdziłem, że leżą w nim całe paczki banknotów po dziesięć tysięcy franków.

I któż to zarobił te pieniądze?

Z pewnością nie ty.

Kłótnia stawała się nieubłagana.

Zbyt długo już pościłaś, co?

Odepchnąłem ją; nie wydała żadnego krzyku; oczy jej zapadły głębiej w czarne orbity. Och, przypominam sobie tę twarz, która odrzuciłaby tę maskę przy najlżejszej piesz­czocie! Nie mogliśmy już być blisko siebie; mówiliśmy do siebie z oddali, mierząc celnie.

Masz pewnie jakichś kochanków rezerwowych, praw­da?

Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć.

Zaprzeczała bezwstydnie; chciała, żebym pozostał sam

z moją wściekłością; wpędzała mnie w milczenie.

Nic nie potrafisz uszanować.

Słyszę jeszcze odpowiedź tej dziwki:

To prawda, nie miałam nawet szacunku dla siebie samej.

Potem dodała cicho:

To ja cię uratowałam, wiesz...

Uratowałaś przed czym?

Jakbyś sam nie wiedział...

Czemu nie mówisz, jak wszyscy? Przed czym mnie uratowałaś?

Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłam, zorientowałam się, że chcesz zrobić głupstwo; wolałam, żebym to ja była tym głupstwem, rozumiesz? A teraz idź sobie, skąd przy­szedłeś.

Nie wiem, co się stało później; nie chcę nic o tym wie­dzieć. To nieprawda, że ją uderzyłem, jak twierdzili są-

siedzi. Ona ma zawsze tę minę zranionej ofiary, ze swoją niezwykłą bladością, z podkrążonymi oczyma, nabrzmia­łymi bezkrwistymi wargami i dumnie rozwianym włosem. Znamy się, Jolanto! Jej skromność była tylko parawanem, by zadawać ciosy znienacka i ukrywać swój prawdziwy charakter. I przesiedziałem sześć miesięcy w kryminale. Pobicie i nieumyślne uszkodzenie ciała. Śliczny pretekst dla takiej dziewczyny, umykającej przy lada okazji. Jej krągłe ciepłe kształty wystarczająco to tłumaczyły. Czy wysłuchała mnie choć raz? Angażowała się tylko piersią lub brzuchem, nigdy głową. Tak, sześć miesięcy kryminału, z podejrzanego autoramentu adwokatem, który znacznie bardziej troszczył się o książkę, którą właśnie pisał. Byłem jednym z niewielu jego klientów pozwalających mu masko­wać swoje lenistwo i zniechęcenie do zawodu, który upra­wiał. Łykowaty jegomość, przychwytywałem go na tym, że drzemał, gdy mu opowiadałem o moich kłopotach, nie pamiętał nigdy o tym, co miał do załatwienia w mojej sprawie i w ogóle o mnie zapominał. Interesował się mną przede wszystkim jak autor w poszukiwaniu postaci; moja cela była jego gabinetem badawczym, jego laboratorium; zadawał mi pytania nie po to, by starać się mnie wydostać z więzienia, ale dla swojej osobistej satysfakcji. Zwolnili mnie. Jolanta nie chciała wnieść powództwa. Co za wspa­niałomyślność! Ale ja wracałem do życia jak prawdziwy kryminalista: sześć miesięcy czy dziesięć lat — różnica niewielka. Jasne słońce wrześniowego dnia przyprawiało mnie o zawrót głowy; spuszczałem oczy. Na co czy na ko­go miałem je podnieść?

Co się dzieje z Jolantą? Kiedy zapukałem do jej drzwi, otworzyła mi jakaś młoda niewiasta, której nie znałem.

Teraz my tu mieszkamy.

Przyglądałem się odnowionemu mieszkaniu. Nigdy nie zwracałem uwagi na jego wnętrze; żyłem w tym otocze­niu, jak element nadprogramowy; nigdy nie zdołałem się przywiązać do tego ponurego domostwa, któremu linoleo- we posadzki, sztuczne tworzywa, nylonowe firanki, nie­tłukące się szkło, chromowane urządzenia w kuchni i ne­

onowe świetlówki nadawały pozory fałszywej nowoczes­ności. Żyłem tu ze spuszczonymi oczyma, zwróconymi zaw­sze w kierunku gibkiego i łagodnie uległego ciała Jo­lanty, jej ust, których słowa wydawały mi się zawsze słu­szne i bezapelacyjne, jej ruchliwych i pełnych namięt­ności rąk; była niby jakiś radosny poryw w tym błyszczą­cym, czystym i obojętnym wnętrzu. Wszystko robiła szyb­ko, była porywcza w ruchach, słowach i pieszczotach. Tylko twarz jej pozostawała niewzruszona, nie zdradzając ani odrobiny tego, co czuła. Wszystko pokrywała szorst­kością.

Nie odpowiadałem nic nowej lokatorce, w koń­cu więc, przestraszona nieco moim spojrzeniem, powie­działa zamykając drzwi:

Pani Agosto mieszka u swojej matki w Orły, plac Kościelny dwanaście.

Stałem długo na schodach; trzymałem jeszcze w palcach klucz od mieszkania, teraz już bezużyteczny. I nagle po­czułem, jak wzbiera we mnie miłość do tych ścian klatki schodowej z marmurkowym deseniem, do czarnej żelaznej poręczy. Cóż, uczucie, jak każde inne.

Pojechałem do Orły i zadzwoniłem do drzwi malutkie­go domku zdobnego w średniowieczną wieżyczkę. Otwo­rzyła mi Dudu. Poznała mnie i nie powiedziała ani słowa. Widocznie ją uprzedzono. Mogłem tylko wręczyć jej list, napisany w pośpiechu na odwrocie jakiegoś starego listu. I czekałem w kawiarni na przyjście Jolanty — na próżno. Przyszła Dudu. Zaproponowałem jej szklankę grenadiny, ale odmówiła. Podała mi kopertę. Pamiętam jeszcze te sło­wa: „Nie próbuj się ze mną zobaczyć; miałam i tak dosyć kłopotów.” Nie, to nie było zupełnie tak. „Po co mieli­byśmy się spotkać? Wszystkie kłopoty spadają na mnie.” Nie, mylę się. „Ja biorę na siebie kłopoty; tobie zostawiam wolność.” Nie, słowa „wolność” nie było; fantazjuję. Słowa „miłość” także nie było. Na końcu: „Serdeczne uścis­ki.” To nie był nawet list z zerwaniem. Czy ze mną można zerwać? Odstawiała mnie od swego serca i swoich ramion, nie byłem już użytkownikiem jej warg. Żegnaj, mój mały,.

by-by! Nie mówię ci: „Do widzenia, do następnego razu.” Nie będzie żadnego następnego razu. Szczęścia nie znaj­duje się na wystawach wielkich domów towarowych. Tym­czasem powracałem do normalnego życia, to znaczy do życia bez skrupułów. Napisałem więc do Jolanty list nik­czemny, świadomie nikczemny, jeden z tych listów, któ­rych nie ma się odwagi podrzeć.

Zabiję cię i sam wybiorę odpowiednią chwilę. Nie na­leżę do ludzi, których można się pozbyć. Będę szedł za tobą jak nieodstępny wróg.”

Był to list zupełnie jak z kryminalnej powieści, taki, któ­rego nie należy dawać do ręki byle komu. Byłem dumny z mojego gniewu. Kopię tego paskudztwa nosiłem w port­felu. Dobrze się czułem na myśl, że na sercu, które biło dla Jolanty, noszę chłodne świadectwo tego, co czeka ją w przyszłości z mojej ręki. Co miałem robić dalej? Wyda­wało mi się, że coś już zacząłem, a teraz wszystko trzeba było zaczynać od nowa, od samego początku. Ale gdzie był początek? Moje życie było jak z kroniki wypadków. Cała moja dotychczasowa egzystencja pretendować mogła jedynie do paru wierszy w niezbyt bogatej w informacje gazecie: facet, który porzucił swoją pierwszą żonę, miał burzliwą młodość, rozpił się, grozi śmiercią swojej ko­chance, facet bez stałego zajęcia, a jego dozorczyni ma pewne wątpliwości co do jego uczciwego trybu życia. Nie jest to ktoś, na kogo można liczyć, ma wszelkie dane na to, by być łobuzem bez charakteru i ambicji. To są znaki nieomylne. Wystarczy spojrzeć na jego twarz, z której sam nigdy nie jest zadowolony, gęba' jakby wyprana z wszel­kich rysów, z opasłymi policzkami, z głosem zażenowanym, zapłyniętymi oczyma i wężykowatym wąsikiem, by wzbogacić tę niedwuznaczną fizjonomię. Ohydna gęba. Nie jestem rozczarowany, nic podobnego, wcale nie jestem rozczarowany. Nikt mnie nie ograbił z tego, co mi dało życie. Gdyby nie było tej parszywej wojny ze wszystkimi jej możliwościami, z majątkiem, jaki można było zrobić

na jej soczewicy czy margarynie, gdyby nie było tego wszystkiego, co mi się nie należało, gdybym był pod ochroną tak jak wszyscy... Bo ja niczego sią nie domagam. Nikt nigdy nie chciał mi ofiarować najdrobniejszej rzeczy, najmniejszego gestu dla samej przyjemności. Ale istnieją rzeczy, które powinno sią dawać gratis, bez żadnego ekwi­walentu, rzeczy, które należą sią człowiekowi od samego początku...

Żyłem, nie licząc na nikogo. I krucha Claudette, która zamknęła się w swej chorobie, i Jolanta, która cicho, na palcach, odeszła ode mnie... Paryż stawał się dla mnie je­dynie ciasnym miasteczkiem, skutym przez chłód, szarzyz­nę i obojętność. Nie miałem już dwudziestu lat, żeby wie­rzyć w cuda. Czułem się pokrzywdzony, kiedy mnie potrą­cano lub ignorowano. Bulwary nad Sekwaną, których uroki dla czułych serc tak opiewano, wydawały mi sią już tylko dwoma chodnikami, między którymi płynie bezsław- nie gęsta, mętna woda. Pojechałem więc do Calais. Mówio­no mi, że można tam znaleźć pracę. W związku z wojną w Algierii młodzież ustępowała miejsca takim typom jak ja; możemy się nadać w braku innych. Zjawiłem sią w tym porcie smaganym przez wiatry. Mieszkałem w małym zimnym hoteliku o parę metrów od nabrzeży. Budziły mnie mewy siadające na blaszanych okapach i skrobiące łapkami rynny i dachówki. Wydawało mi sią, że te ptaki

o złowróżbnych dziobach otaczają mnie kołem, zwołując się na tajne sprzysiężenie, którego ja mam być ofiarą. Przygnębiały mnie ich skrzeczące krzyki; niekiedy któraś z nich przefruwała przed moim oknem i tak jak dozorczyni szpiegowała mnie swym okrągłym okiem, po czym bez po­śpiechu, na obwisłych skrzydłach, unosiła się z powrotem wraz z prądem powietrza. Mewy kursowały regularnie między hotelem i drewnianym czarnożółtym pontonem przystani. W hotelu mieszkali również cudzoziemcy; pra­cowali bądź w porcie, bądź w tej samej fabryce co ja. Wieczorem zbieraliśmy się razem; jakiś Polak, oparty ple­cami o ścianę, grał na mandolinie, używając jako bębna własnej głowy, która wybijała rytm piosenki, tłukąc mia-

rowo o przepierzenie. Mieliśmy także jedno wydarzenie dramatyczne. Jakaś podróżna, która odpłynęła statkiem do Duwru, zostawiła u nas dziecko. Gospodarz był wdowcem i nie umiał sobie poradzić z dzieciakiem, który nie chciał zasnąć. Po kolei braliśmy go na kolana. To ja go wreszcie uśpiłem. Dwa dni zajmowaliśmy się tym niemowlakiem, który wcale nie kwękał i grzecznie popijał swoje mleczko. Bardzośmy się zmartwili, kiedy pewnego wieczora dziecko znikło. Przyszła po nie policja. Polak nie śpiewał tego wieczora.

W fabryce dobrze zarabiałem. Poza tym mieliśmy dość zajęcia przy odprawie pasażerów, którzy regularnie od­pływali lub przybijali do brzegu. W sobotę po południu staliśmy za barierą gawędząc z celnikami i marynarzami; zupełnie jak w kinie. Nadjeżdżał pociąg z Paryża, jechał wzdłuż nabrzeża, zatrzymywał się przed błyszczącym ema­lią statkiem, który napełniał zapachem oliwy i dymu cały basen portowy, wyglądający tak ubogo, kiedy żad­nego statku nie było. Nie wolno nam było mieszać się z tłumem tych przybyszów z biletami w ręku krzątają­cych się w poszukiwaniu tragarza, liczących walizki, nawo­łujących się, utyskujących i pozwalających się prowa­dzić w kierunku mostku przerzuconego ze statku. Któż mógłby wiedzieć, że tam stoję? Nie mogłem się pogodzić z tym, że nikt mnie nie poznaje. Byłem pełen głębokiej urazy, że nie dostrzegam żadnej twarzy, która mogłaby się do mnie uśmiechnąć. Chętnie odegrałbym rolę przyjaciela lub krewnego; nieraz mówiłem sobie, dla kawału oczy­wiście, że ktoś mógłby mi zaproponować, żebym był mę­żem, który zostaje na nabrzeżu, albo jakimś kuzynem. Czemuż nie można by mnie wynająć, łącznie z chusteczką do nosa? Nikt mnie nie zaangażował. Nabrzeże ożywiało się tylko na godzinę lub dwie; potem znów zapadało w apatię, opuszczone jak stacja podmiejska późnym wieczo­rem. Celnicy palili fajki; piasek trzaskał o szyby.

Kilku wędkarzy rozsiadło się nad wodą; nabrzeże zapa­dało w sen, cichły fale, wiatr tłukł arkuszami blachy na szczycie jakiegoś składu, .

Zima była ostra. Nad całą plażą słychać było jakby nie­ustanne wycie, ale morze ginęło we mgle. Widać było tylko ponton wyłaniający się z zielonej, spienionej wody. Nie­wiele mieliśmy rozrywek: kino, potańcówki na drewnia­nej sali; a praca tragarza, jaką wykonywałem w fabryce, przychodziła mi z trudnością. Myślałem jedynie o tym, by się wyspać, i gdy tylko wracałem do domu, zakopy­wałem się w łóżku. Gromadziłem pieniądze, ponieważ nie miałem na co je wydawać. O wiele mniej piłem. Dwaj Polacy i jeden Węgier, którzy pracowali razem ze mną, byli ponurzy i nieskłonni do rozmów. W niedzielę rano urządzaliśmy wspólne pranie, jak gospodynie; po połud­niu graliśmy w karty. Był tam automatyczny bilard, któ­ry zajmował nam wiele czasu i pochłaniał wszystkie na­sze dobre czy złe myśli; urządzaliśmy zawody; ja byłem zbyt nerwowy, by wygrywać, ręka nie chciała mi być posłuszna. Węgier chodził na ryby i rujnował się na do­borowy sprzęt wędkarski, który troskliwie pielęgnował. Nasze życie przypominało życie w koszarach: ten sam rozkład godzin, ta sama pańszczyzna, to samo koleżeństwo. Nikt nie zanudzał innych swoimi wspomnieniami lub na­rzekaniem na los. Nie robiliśmy sobie kawałów, śmiechu było niewiele, praca mordercza.

Kiedy nadeszła wiosna, a potem lato, ogarnęła mnie znów chętka do włóczęgi. Często spacerowałem po plaży; kąpałem się w morzu. W tym czasie właśnie spostrzegłem kiedyś koło południa jakąś dziewczynę leżącą przed na­miotem campingowym. Kiedy przechodziłem koło niej, podniosła się i spytała, która godzina. Udałem, że mam zegarek, odsunąłem mankiet pulowera, spojrzałem na nagi przegub i podałem jej godzinę w przybliżeniu. Dziewczy­na podziękowała. Ja jednak stałem dalej nad tym ciałem osypanym piaskiem jak mąką, nad tą twarzą z włosami ściągniętymi na kark ręcznikiem. Mówiłem; opowiadałem byle co, że niebezpiecznie jest kąpać się w porcie ze wzglę­du na stare pale żelazne, sterczące pod samą powierzchnią wody. Dziewczyna znów mi podziękowała. A ja mówiłem dalej o tym, że morze jest brudne, że w piasku pełno jest

odłamków szkła; ostrzegałem z naciskiem, że wieczorami powinna zachować ostrożność. Czy ma przy sobie broń? Często włóczą się tu ludzie i psy. Doprowadziłem do tego, że zaczęła powoli tracić zapał do swego campingu. Owszem, boi się rzeczywiście. I kiedy udałem, że chcę odejść, zatrzy­mała mnie. Trzy dni spędziliśmy razem. Byłem uprzedza­jący, zaradny, wesoły. Umyłem jej skuter; wymieniłem paliki w namiocie; zbudowałem niewielkie, ale bardzo udane palenisko przy pomocy kamieni z ogrodzenia; ja chodziłem także po słodką wodę. Kiedy wskutek pływa­nia bolały ją łydki, masowałem ją. W nocy byliśmy jedy­nie parą kochanków. Znalazłem wreszcie ciało, które mi odpowiadało, przyprószone piaskiem, ze skórą napiętą i de­likatną. Nie było jej dobrze w ubraniu; była sobą jedynie wówczas, kiedy nago poddawała się moim rękom lub falom. Czuliśmy się wówczas na tej plaży, rzadko odwie­dzanej ze względu na bliskość portu, niby para rozbitków; mogliśmy się zabawiać w raj na ziemi mimo zapachów pyłu przynoszonych przez wiatr. Niekiedy dzieci przycho­dziły bawić się koło nas; stanowiliśmy po trosze ich ulu­biony cel. Czemuż nie mielibyśmy się śmiać z ich zuchwa­łości czy złośliwości? Musiałem wrócić do hotelu; był już czas najwyższy, bym się wytłumaczył z mojej nieobec­ności. Kiedy wróciłem na noc do namiotu, dziewczyny już nie było. Nie chciała, by nasza znajomość posunęła się poza jej pocałunki. Zostawiła niedaleko wydm chusteczkę z wy­haftowanym jej imieniem: Lisette. To było wszystko. Od­nalazłem miejsce, gdzie stał namiot, kwadrat zeschłych traw, na których ułożyliśmy posłanie z ziemi, palenisko mojej produkcji, parę starych sandałów, klucz do otwie­rania konserw. Z prawdziwą przyjemnością pomyślałem

o tym, jaki spotka ją zawód, kiedy w jakiś deszczowy wie­czór nie będzie mogła otworzyć puszki ze skondensowa­nym mlekiem. Wróciłem do poprzedniego bezdusznego ży­cia, do roboty w fabryce przeżartej przez rdzę z powodu bliskości morza. Wciąż trzeba było coś czyścić papierem ściernym, oliwić, pociągać warstwą świeżej farby. Lubi­łem ze starego nawyku oporządzać maszyny. Jeden z Po-

laków zabawiał się wieczorami wyrabianiem munsztuków do papierosów z rączek starych szczotek do zębów. Na­uczył się tego majsterkowania w niemieckim obozie, robił wagi do listów, obrączki. Najmniejsze kawałki metalu nie szły na marne; zbierał je, oczyszczał, robił dla nas podarki. Niekiedy, żeby nie pić, śpiewał; po tych piosen­kach zachowywał się jak pijany. Był jednak miły i uczyn­ny; często użyczał swojej herkulesowej siły; przynosił wiel­ką drabinę do mycia szyb; ustawiał jedne na drugich stoły i krzesła, kiedy trzeba było myć podłogę w kawiarnianej sali; śmiał się tylko wtedy, kiedy musiał wytężyć siły. Czuł się wówczas niezwyciężony. Posługaczka w hotelu miała do niego słabość, bo był uczuciowy, co przejawiało się w nagłych i czułych błyskach jego spojrzenia. Dowiedzia­łem się później, że roztoczył opiekę nad moją sielanką, zakazując jakichkolwiek rozróbek wokół namiotu. Zdaje się, że nawet rozkwasił gębę któremuś z mieszkańców ho­telu, który chciał w niedzielę zaciągnąć kolegów, by przy­łapać nas na gorącym uczynku. Podarowałem mu piękną fajkę, prezent od Jolanty, która lubiła, kiedy siedziałem przy niej paląc spokojnie i beztrosko.

Często gawędziłem z Pszeńcem; takie nosił przezwisko z powodu swej czupryny. Pisał wiersze, wszyscy o tym wiedzieli. Wieczorem Pszeniec wyciągał z kieszeni notes przewiązany gumką i otwierał go mlaskając językiem. Lubiłem się przyglądać, jak pracuje; zawsze lubiłem pa­trzeć, jak ktoś wykonuje precyzyjną robotę. Niekiedy czy­tał nam swoje piosenki; zawsze powtarzał się w nich ten sam okrutny temat: kobieta, która odbiera sobie życie lub którą zabija kochanek; wszystkie zwrotki spływały krwią. Nie było linijki bez śmierci. Pamiętam, że wiosną poszliśmy kiedyś przejść się razem. Jakiś frachtowiec roz­bił się na plaży. Całe chmury mew unosiły się dookoła statku zarytego w piasek. Podsadziłem go, żeby mógł się wdrapać na kadłub. Wrócił przynosząc mi parę sta­rych butów gumowych. Dumny był ze swego łupu. Ja z całej siły uderzałem kijem w kadłub, który wydawał przeciągły dźwięk, jak pusta dynia. Dziecinne to były za­

bawy. Ale nie mieliśmy wyboru. Pszeńcowi chciało się pić mnie także. Najłatwiej było po prostu porządnie się urż­nąć. I wtedy Pszeniec zaczął mówić.

Ty, słuchaj, masz wyrzuty sumienia?

Nie zrozumiałem tego pytania.

Ja? Dlaczego miałbym mieć wyrzuty sumienia?

Wiesz, kiedy się ma na sumieniu życie ludzkie...

Zabiłeś kogoś, Pszeniec?

Przez zemstę.

Kobietę?

Tak, kobietę.

Jeśli przez zemstę, to nie jest to samo. Miałeś swoje powody.

Tak, ale jednak nie można zapomnieć. Powinno się móc zapominać. Umarli są tacy głupi...

Dlaczego tak uważasz?

Nigdy nie chcą zrozumieć, dlaczego zginęli. Patrzą na nas nie spuszczając oczu, jakby byli szpiclami Pana Boga.

Potrzebna była jeszcze jedna butelka, by wypełnić kie­liszki i ciszę; spojrzenie Pszeńca przez zwężone szparki oczu wydawało się jakby spiczaste. Po chwili zaczął mó­wić dalej:

Mówią, że nie należy zabijać, ale ja się z tym zga­dzam, tylko potem przychodzi nagle taki dzień, kiedy wszystko jest inaczej. Człowiek nie chce umierać, więc zabija, rozumiesz? Ja jestem wierzący, więc mam wyrzuty sumienia.

Dlaczego jesteś wierzący? To dobre dla staruszków...

W naszych stronach wierzy się od kołyski; dostaje się Pana Boga razem ze smoczkiem. Ja już próbowałem nie wierzyć, ale bardzo trudno jest przestać wierzyć, kiedy się wierzyło.

Przy trzeciej butelce zaczął już mówić głośno, nie krę­pując się ani moją obecnością, ani sąsiadów, którzy ze śmiechem słuchali jego kazania.

Powinni mi pozwolić się zestarzeć; mam prawo do starości. To musi być najprzyjemniejszy wiek; człowiek

zapomina o tym, ze jest nieszczęśliwy; mniej się przejmuje cUclzą śmiercią, kiedy jest już tak blisko własnej. Przy dobrze napalonym kominku nie ma się już wyrzutów su­mienia: czują przed człowiekiem szacunek. Jak można skrzywdzić kogoś, kto ma już tak osłabione serce? Serce służy już tylko do życia, a nie do cierpienia. Wszyscy do­koła odpędzają od niego wyrzuty jak muchy. Wystarczy już, że ręce drżą ze starości. Nic nie powinno dziadzi za­kłócać spokoju, nawet złe wspomnienia. Dziadzio jest nie­tykalny. Dziadzio ma prawo do spokoju. Dość długo żył z tym, co sprawiało, że ludzie go nienawidzili. Spójrzcie na dziadzia, nie ma ani jednej zmarszczki — to znaczy, że nie ma już sobie nic do wyrzucenia. Dzień dobry, dziadziu, jak się czujesz? Trzymamy się? Dziadziu, trzeba podać rękę: to przyjaciel, koleżka, dziadziu!

Nigdy nie byłem w Calais. Pszeniec nie istnieje, tak samo, jak Lisette, taka, jaką sobie wymyśliłem. Prawdziwa Lisette nie ma tego beztroskiego wyrazu twarzy. I hotel także nie istnieje, albo może istnieje, ale ja o nim nic nie wiem. Dostałem pocztówkę z Calais; to Jolanta wyjeżdżała do Anglii. Musiała długo szperać w pamięci, by znaleźć kogoś, do kogo mogłaby na odjezdnym wysłać pocztówkę; spośród innych wybrała mnie. Często myślałem o tym porcie, o twarzy Jolanty pochylonej nad pocztówką przy stoliku ze szklanką soku owocowego.

Dlaczego nie miałby istnieć mój Polak czy mój Węgier, ludzie, których tak lubię? Nie wymyśliłem ich tak kom­pletnie; istnieją, skoro są mi potrzebni. Chociażbym sam miał tchnąć w nich życie, oddając im wszystko, co jest we mnie najlepszego! Nawet fabryka w pobliżu portu, plaża, wiatr i deszcz, i spokój nie zostały wymyślone. Z pewnoś­cią kiedyś się z tym zetknąłem, nie ma obawy.

Zostałem w Paryżu, gdzie nie czekały mnie już żadne odkrycia; chodziłem przygnębiony, bezbronny, zmęczony. I ogarnęło mnie wówczas jedno tylko pragnienie: zabrać znów do siebie Claudette, wyrwać ją z tej agonii, w której pogrążała się w starości. Z pożyczonymi pieniędzmi poje­chałem do Biarritz, wygrałem też niewielką sumę na wy­

ścigach i sprzedałem trzy używane samochody, za co do­stałem prowizję; pomogłem także w opyleniu partii szwaj­carskich zegarków i zapalniczek przemyconych potajem­nie do Francji — i to w czyjej walizce, na czyjej piersi! Ale czego bym nie zrobił, by zdobyć jakąś poważniejsza sumę! Ryzyko mnie nie przerażało. Pewna niegdyś młoda panienka, którą znałem (piliśmy co dzień kawę w tym samym bistro; dla niej to było śniadanie; dla mnie sposób spotkania z pewnymi klientami w poszukiwaniu jakichś efemerycznych interesów) pożyczyła mi jeszcze w wiel­kiej tajemnicy pewną sumę. Okropnie się bała kompromi­tacji, jednakże w swych decyzjach kierowała się sercem; godziła się na wyrzeczenia w imię naszego bliskiego szczęś­cia, to znaczy mojego ogniska domowego.

Nie brałem jej za złe uczuć, jakie żywiła w stosunku do mnie. Krótko mówiąc, na przeciąg dwu lub trzech mie­sięcy byłem nieomal bogaty. Wysłałem list do szpitala, by uprzedzić, że przyjeżdżam. W odpowiedzi lekarz napisał mi, że Claudette się zmieniła; nie wiedziałem, co miało oznaczać to określenie. Wylądowałem w Biarritz jak spo­kojny turysta. Wynająłem piękny pokój w najlepszym hotelu. Była jesień, jesień przyjazna, aż nazbyt łagodna, ale to zamierające ciepło było mi potrzebne. Tak. Clau­dette rzeczywiście się zmieniła; postarzała się; włosy jej stały się białe; ledwie trzymały się czoła, były w ciągłym nieładzie. Uśmiechnęła się do mnie; nie miałem odwagi pomyśleć, że mnie poznała. Była w niemodnej sukience, tej samej, którą miała na sobie, kiedy ją zabrano do tego zakładu w roku 1945; była zbyt krótka, uszyta z różno­barwnego materiału. Lekarz uśmiechał się, wszyscy się uśmiechali. Trzymałem ją za rękę, bez uścisku.

Widzisz, Claudette, znów jesteśmy razem.

Patrzyła na mnie.

Powtórzyłem to zdanie. Nagle przesunęła ręką po czole. Zatrwożyła mnie nieco powolność jej ruchów.

To było nieznośne i urzekające. Czy nie okaże żadnego zdziwienia moją obecnością? Znów, jak zawsze, znalazłem się w sytuacji, której nie przewidywałem. Trudno mi się

przystosować do czegoś nieznanego. Chciałem, żeby powie­działa choć słowo, wszystko jedno jakie, nie mogłem znieść jej milczenia.

Claudette, kochanie!

Zawiozłem ją do hotelu, wprowadziłem do mego pokoju. ■Otworzyłem okno; w tej chwili jakby się przebudziła.

Morze nie było wczoraj takie spokojne.

Zamówiłem wystawny obiad, wybrałem z karty win

butelkę szampana. Posadziłem Claudette w fotelu; za jej plecami ułożyłem poduszkę; otuliłem pledem jej nogi; po­prosiłem pokojówkę, by rozpaliła ogień na kominku. W ogródku był wielki klomb szałwii ogrodowej; jaskrawa czerwień rozpościerała się pod naszymi oknami. Czułem, że staję się kimś jedynym, niezastąpionym; byłem z sie­bie zadowolony. I wyciągnąłem w kierunku Claudette rękę z kieliszkiem szampana; patrzyłem na nią oczyma pełnymi łez i chciałem wznieść jakiś toast; powiedziałem jej... Claudette, przebacz mi! Ja nie wiedziałem o tym, że wyszłaś ze szpitala. Czemu puszczono cię samą do Pa­ryża? Dlaczego lekarz cię nie zatrzymał? Miałaś jeszcze przy sobie mój stary adres, nie ten nowy, tylko tamtego pokoju z oknami na podwórze. Przypadkowo znalazłem się koło mego dawnego mieszkania: miałem tu do odebra­nia dwie koszule, które zostawiłem gospodyni, żeby mi zreperowała kołnierzyki.

Gospodyni zatrzymała ją oświadczając uprzejmie: „Wy­jechał gdzieś za interesami; powinien wrócić.” Od czterech dni Claudette siedziała w niewielkim hallu. Szukano mnie po całym Paryżu. Nie było to zresztą trudne: wyszedłem właśnie z więzienia w związku z pewną idiotyczną sprawą. Kiedy się nie ma dobranych przyjaciół, łatwo o wpadu- nek. Janek to nie był żaden łobuz; mogę za to ręczyć. Chciał mi jakoś pomóc na swój sposób. Historia ze szwaj­carskimi zegarkami była prawdziwa. Zbyt liczyłem na to, że mi się uda. Zegarek szwajcarski łatwo wpada w oko; policja myszkuje po dworcach. Trzy miesiące więzienia, to wcale nie tak dużo. Janek nie zwalał winy na mnie: wziął wszystko na siebie. Toteż nie było żadnej zdrady

MHl

fi

w tym, że mówiłem to samo co on. Widziałem go w wię­zieniu Sante między dwoma badaniami: był zadowolony ze swego Josu, spotkał się znów ze starymi znajomymi. Nie był już sam. W celi 203 jego przybycie uczczono wie­czorem bardzo hucznie. Koledzy zorganizowali zbiórkę pa­pierosów. Segur odśpiewał na cały głos pieśń „Był raz gość, co zlepiał stare garnki i porcelanę”. Nie byłem przy­zwyczajony do takich cyrków.

Claudette, od czasu kiedy była w Paryżu, goniła już ostatkiem sił. Lekarz napisał mi w liście, że jest prawie wyleczona, pod warunkiem jednak, by oszczędzano jej wzruszeń. Zaczynaliśmy od samego początku. Po upływie dwóch dni Claudette reagowała już na moje pocałunki i pełne troskliwości zabiegi. Powtarzała: „Nie zmieniłeś się wcale, nie zmieniłeś się wcale.” To prawda, byłem szczęśliwy. Powinienem był być szczęśliwy. Miałem jeszcze trochę pieniędzy. Claudette wracała do swoich starych przyzwyczajeń. Dzięki drobnym pożyczkom kupiłem jej coś niecoś z garderoby. Claudette odzyskiwała swą dawną młodą figurę, lata, które tak łatwo przeżyła, nie odbiły się na niej. Czułem znów pod palcami jej smagłą cerę, delikatne dłonie, drobną pierś, uległe ciało. Podczas kiedy ja utyłem i chodziłem ociężałym krokiem, ona była jak w dawnych czasach, nie zmieniona. Choroba przydała jej jeszcze szczególnej delikatności, jakiej nie miała, póki była zdrowa. Przeskoczyła przez całą epokę i od razu znalazła się w tym samym miejscu, co dawniej. Trochę brałem jej za złe to rozpogodzenie, jakim teraz promieniowała. Stop­niowo zaczęła coraz bardziej interesować się moim życiem, wypytywać, co robiłem, czy nie byłem bardzo nieszczęśli­wy w czasie jej nieobecności. Uspokajałem ją. Czemu nie miałbym kłamać, by przywrócić jej spokój? W miarę jak zmyślałem historię tych lat, jakie spędziłem bez niej, na­bierałem wstrętu do mojego prawdziwego życia, które wy­dało mi się nikczemne i tchórzliwe. Moje kłamstwa były oskarżeniem, demaskowały moje drobne, mizerne intrygi. W świetle tego, co zmyślałem, by dogodzić Claudette, jak ponura stawała się prawda! Kłamstwo oczyszczało mnie

i brudu. Może się domyślała, że nie jestem wobec niej szczery, ale jak mogłem nie tuszować wszystkiego pod tym poważnym, przezroczystym spojrzeniem? Ulokowałem Claudette w małym mansardowym mieszkanku. Przez dwa mikroskopijne okienka zaglądało niebo; od jego blasku bolały mnie oczy. Zawiesiliśmy klatkę przy żaluzjach. Istne gniazdko turkawek. Ale czemuż by nie? Były to piękne dni, najlepszy okres naszego życia. Nie odchodzi­łem od Claudette; godziłem się na wszystkie jej zachcian­ki. Ileż się trzeba było nabiegać, by we właściwej chwili znaleźć trochę pieniędzy! Podpisywałem najdziwniejsze do­kumenty; zaciągałem długi. Claudette chciała mieć kwia­ty z określonym odcieniem błękitu i była niepocieszona, kiedy nie potrafiłem odszukać niezapominajek lub hiacyn­tów takich właśnie, jakich pragnęła. Była jak mała kapryś­na dziewczynka, nie interesująca się niczym prócz siebie, nie mająca dla mnie nic prócz zrzędzenia. Niekiedy wspo­minała te czasy, kiedyśmy żyli w takim pośpiechu — czasy okupacji. Mówiła: „Widzisz, gdybym zawsze była przy to­bie, stałbyś się człowiekiem, który coś znaczy. Dobrze ci doradzałam w 1941 roku; byliśmy bogaci i szanowani. Wprawdzie jestem szczęśliwa, że żyjesz w takim samym dostatku co dawniej, ale przy moich pomysłach byłbyś jeszcze bogatszy.” Nie przeczyłem. Claudette nie zdawała sobie sprawy, w jak niepewnej sytuacji jesteśmy oboje. Nie wyprowadzałem jej z błędu, pozwalając jej snuć te same marzenia o szczęśliwym uśmiechu fortuny, podczas gdy w rzeczywistości było to tylko parę tygodni wytchnie­nia; jakaż nędza czekała nas później! Claudette chciała z powrotem wziąć naszą przyszłość w swoje ręce i mówiła

o tym nieustannie leżąc przy oknie; często w trakcie tych rozważań zasypiała. Borykała się z niedostatkami własnej pamięci; były w niej wielkie luki. Nie przypominała sobie nic z tych czasów, które poprzedziły nasze zamieszkanie w Bordeaux. Nie była mocnego zdrowia, ale trzymała się dzięki warunkom, jakie jej stworzyłem... Nie zdradzała szczególnej ciekawości dla moich przeżyć miłosnych. Wo­lałbym, by była bardziej wytrzymała, żebym mógł wyznać

BSM

jej wszystko — opowiedzieć o moim nagłym wyprowa­dzeniu się z mieszkania Jolanty. Nie powiedziałem całej prawdy o naszej ostatniej sprzeczce. Dudu nie istnieje. Jolanta nie miała córki; była rozwiedziona i to ja skłoni­łem ją do tego związku. Spotkałem ją kiedyś w barze; było to tydzień po jej separacji z mężem. Czułem, że jest zdolna do wszystkiego, że jest kompletnie zagubiona. Na próżno w kilku domach, handlowych szukała jakiegokol­wiek zajęcia. Ledwie ją chcieli do końca wysłuchać. Kiedy się nic nie jadło, trudno jest utrzymać się prosto na krześle

i odpowiadać na pytania. Bez przerwy myśli się o nieod- prasowanym kołnierzyku od bluzki, o pantoflach z jednym zbitym obcasem, o grzywce, która niesfornie schowała się pod beret. Zaoferowałem jej tego wieczora mój pokój; zgo­dziła się natychmiast, bo nie miała już gdzie spać. Szu­kała jakiegoś kąta, jak zranione zwierzę. Od czterdziestu ośmiu godzin nie miała nic w ustach; widać to było po jej ogromnych źrenicach. Głód nadaje spojrzeniu koci wyraz. Zafundowałem jej pierwszą kanapkę tego dnia. Każdy na moim miejscu urządziłby się tak samo. Była nieprzystępna wobec jakichkolwiek czułości, stała bez ru­chu w rogu pokoju, dumna i nieustraszona. Za nic w świe- cie nie dotknąłbym tej bryły lodu. Oddałem jej moje łóżko; sam spałem na dywanie. Obudziłem się dopiero późnym rankiem. Spytała mnie z niepokojem, kim jestem, a potem, kiedy zaczęła sobie przypominać dokładniej, uśmiechnęła się do mnie podciągając prześcieradło pod samą szyję. Twarz jej nabrała ciepła. I tak już Jolanta została u mnie, bez słowa. Z jakiej racji miałbym ją wypytywać, czy chce odejść, czy chce odzyskać wolność? Ułożyła już swój mi­zerny dobytek, sprzątnęła, jak mogła. Dopiero po tygodniu wziąłem ją w ramiona. Czekała na ten gest. Czy miała to być forma podziękowania? Nie dostrzegłem, by oczy jej błyszczały, by rozchyliły się zaciśnięte usta. Żyliśmy ze sobą przez rok, nie pytając wzajemnie o nic. Jolanta zna­lazła pracę; została portierką w jakimś małym kinie. Przychodziłem po nią późnym wieczorem, kiedy kończyła pracę, i te chwile są moim najmilszym wspomnieniem:

ten marsz przez wyludniony Paryż, kwadrat światła o- twartej jeszcze kawiarni, w której drżąc z chłodu piliśmy grog, i znów deszcz spadający na nasze głowy albo skrzy­piący mróz, albo ciepłe opary płynące od domów i nieba. Było nam dobrze z tą nocą, która należała tylko do nas. Spotykaliśmy niekiedy ludzi włóczących się bez celu po ulicach, zapewne tak samo nieco obolałych jak my. Noce pozbawione okrucieństwa... Nasze słowa biegły za na­szymi krokami. Przypominam sobie, że któregoś wieczora ścigał nas jakiś cień. Szedł szybkim krokiem i usiłował nas dogonić. Jolantę zaniepokoił jego upór. Cień począł biec w naszą stronę. Zatrzymaliśmy się; można już było tylko czekać nie ruszając się z miejsca. Był to człowiek już w pewnym wieku, z czaszką całą w guzach i długimi włosami artysty. Do piersi przyciskał pudło ze skrzypcami. Nie widziałem jego twarzy, ale czułem jego palące i trwoż- ne spojrzenie, jakim na nas patrzył. Starzec ujął mnie za łokieć i zapytał ochrypłym głosem:

No więc co ty myślisz o życiu?

Odwróciłem się do Jolanty i nie odpowiedziałem.

Starzec odczekał chwilę, a potem żwawym truchtem ru­szył w noc mrucząc:

Wszyscy są tacy sami.

Jolanta pocałowała mnie namiętnie, pierwszy raz od naszego spotkania. Głaskała mnie po policzkach, kryła głowę na mojej piersi, przytulała się do mnie, jak gdyby wreszcie mnie odnalazła. Czemu w owej chwili czułem się szczęśliwy jak nigdy? Ten wariat coś w nas wyzwolił, ale co? Zadał nam pytanie niezrozumiałe, ale ono sprawiło, że poczuliśmy się sobie bliscy z Jolantą. I myśmy także pobiegli przed siebie trzymając się za ręce, jak gdybyśmy spieszyli do jakiegoś miejsca, które czeka na nasze przy­bycie. Włosy Jolanty tworzyły jakby błyszczący welon dokoła jej twarzy. Byliśmy zwiewni, eteryczni. Przygar­nęła nas jakaś ławka i kiedyśmy odsapnęli trochę, Jolanta szepnęła: „To by było takie proste.” Wszystko to zburzy­łem, nie w sposób przemyślany, nie jestem aż tak prze­wrotny, ale za jednym zamachem, rozwaliłem cały nasz

spokój, to małe kruche szczęście, utkane jedynie z naszego milczenia. Jolanta zbyt litowała się nade mną. Nie znała miary w miłości i ludziom, z którymi spotykaliśmy się, mówiła: „Gaspar to człowiek walki!” Źrenice jej łatwo zachodziły łzami. Była sierotą; wszystko, co posiadała —. to ta agresywna niemal skłonność do litowania się. Za­cząłem z powrotem pić. I wymykałem jej się z rąk, by spotkać się z całą moją paczką — Jojo, Yanette, Chu- dzielcem i Szczypiorkiem w kawiarni „Rotonde”. Lubi­liśmy wałęsać się po nocy. Jojo kochał się w samochodach; mówił o nich z niezwykłą czułością. Pracował w fabryce kartonowych pudełek dla cukierników. Bardzo lubił ko­rzystać z cudzych wozów. Szczypiorek był bardziej nie­bezpieczny. Szczwany, węszący na wszystkie strony, mysz­kował po życiu, gromadząc wszystko, co było w zasięgu jego ręki; na jego węchu można było polegać. Nigdy na swoich machinacjach nie dał się przyłapać. Nie był roz­mowny, a myśmy mu pomagali; pracowaliśmy z nim ra­zem, kiedy trzeba było przemalować jakąś małolitrażówkę. Zawsze miał coś do sprzedania. Kto chce kupić elektro­luks? Komu potrzeba mebli do jadalni? Kto potrzebuje futra? Chudzielec był to niezbyt wzorowy urzędniczyna, który tak samo jak my odczuwał potrzebę podwójnego czy potrójnego życia. Był ślepy jak kret. Nigdy nie można było z nim grać; karty zawsze były mu posłuszne. Yanette pusz­czała się trochę, ale regularnie brała udział w naszych spotkaniach. Kiedyś była manikiurzystką. Żeby się zemś­cić na pewnym perwersyjnym staruszku, zajechała zbyt przedsiębiorczemu jegomościowi pilnikiem pod paznokieć. Zwolniono ją: staruszek złożył skargę. Cztery dni w ty­godniu spędzaliśmy oddzielnie; w czwartki i soboty nasza mała kompania zbierała się z powrotem. Kiedyśmy byli razem, nie czuliśmy strachu. Na niedzielę wybieraliśmy się do pewnego ustronnego miejsca na wsi: była to restaura­cyjka w lokalu dawnej zlikwidowanej już stacji kolejo­wej. Można tu było dobrze zjeść za tanie pieniądze. Po po­łudniu wpadaliśmy w sielankowy nastrój. Szczypiorek wra­cał z kwiatami w siatce na zakupy, którą nosił w kieszeni.

Yanette w drodze powrotnej w wagonie czyściła swe ele­ganckie buciki powalane gliną. Ja strzelałem zapałkami pocierając je psztyczkiem o kant pudełka. Nabraliśmy już przyzwyczajeń; pozdrawiano nas jak znajomych. A Jo­lanta czekała na mnie ciesząc się z mojej zadowolonej miny

i młodzieńczej werwy.

Doprawdy, czy potrafisz zrozumieć, czemu tak często wyrywałem się na te małe nie krępujące nocne eskapady? Byłem zawsze odcięty od jakiejkolwiek przyjaźni, od uf­ności; tu mogłem zachować to, co mi pozostało jeszcze z dzieciństwa: należałem do zgranej paczki; od czasu do czasu warto maczać palce w niezupełnie czystych sprawach. Przyjmowano mnie z dobrodziejstwem inwentarza. I kiedy Yanette odeszła od nas, by wyjść za mąż, przepędziliśmy ją. To była zdrada. Wiesz, do nikogo jeszcze nie mówiłem tak, jak tej nocy. A niedługo już zacznie świtać; czuję, jak ta okropna noc cofa się za żaluzjami i znów przyjdzie ten idiotyczny ranek, który nic nie rozumie z nocnego czuwania ani z takich spojrzeń jak moje. Posłuchaj: je­stem trochę jak gość, który zmylił linię metra i idzie podziemnym korytarzem przeciw prądowi. Tacy faceci wyglądają, jakby przybywali skądś, gdzie nikt jeszcze nie był. ’ Ale skąd oni przychodzą? A tak łatwo byłoby iść w tym samym kierunku. Pójdę z byle kim, aby tylko szedł tam, gdzie i ja... Ale ty jesteś inny. Jeśli słuchasz mnie od tylu godzin bez drgnienia, to dlatego, że gotów byłbyś umrzeć dla mnie, prawda? Muszę to wiedzieć. Czy poświę­ciłbyś się, żeby mnie uratować? Nie ruszaj się jeszcze. Nie wszystko ci jeszcze opowiedziałem, została jeszcze na przy­kład historia Maksa. Tego faceta, co uciekł ze stalagu

i przyszedł do mnie po zabiciu swej żony, żebym go ukrył u siebie... Tę jego żonę dobrze znałem, aż za dobrze. Miała dla mnie wiele podziwu, a ty wiesz doskonale, do czego prowadzą tego rodzaju uczucia... Żyłem z nią. Byłem dum­ny z mojego haremu, z tego, że mogę się pokazywać z co­raz to inną dziewczyną. Cóż chcesz, młodość... Uznawałem ryzyko tylko w miłości. Obnosiłem się z moimi konkie- tami. Byłem tym, do którego się zwracano: „Zajmij się

wÊÊKÊKÊÊÊÊ

dziś wieczorem moją maią.” Istny filantrop! Maks nie przyszedł, żeby się ukryć w moim domu: chciał mnie wy­kończyć. Uciekłem przez lufcik w klozecie; schowałem się za kominem na dachu; miałem niezgorszego pietra. Bla­szana rama komina trzeszczała mi w uszach jak oszalała kocica i stałem tak parę godzin, trzymając się kiepsko otynkowanej ścianki; odłamki tynku zostawały mi w pal­cach. Słyszałem, jak Maks krzyczał, jak biegał po poko­jach. Przeszukiwał widocznie cały dom. „Nie ma go, mówię panu, że go nie ma.” Biedna Claudette robiła, co mogła, żeby go uspokoić. Na szczęście zaczął się alarm. Drzwi wejściowe zatrzasnęły się z hałasem. W naszym pięknym salonie Maks potłukł wszystko, nawet wielki wazon z sew- rskiej porcelany, który stał na postumencie, dumę Clau­dette. Claudette płakała w kącie; nie umiała opanować strachu. Dlatego poszedłem do policji niemieckiej. To prze­cież wróg publiczny taki facet. Claudette nigdy nie prze­szło przez głowę, że mógłbym ją zdradzać; byliśmy całko­wicie zaabsorbowani naszymi interesami. To była dla niej rewelacja. Maks nie mógł być zazdrosny. Niczego mu nie zabierałem, skoro go nie było. Ale ja jestem taki sam jak wszyscy: umiem korzystać z okazji. Nauczyłem się same­mu krzątać koło własnych spraw.

Zdaje mi się, że mnie już nie słuchasz; marszczysz czoło, jakbym budził w tobie niesmak. Jesteś taki sam jak inni, równie ponury. I gotów jesteś wysłuchać łaskawie paru słów, byle niezbyt brutalnych. Czy ja zasypiam? Kiedy ci mówiłem o moim szczęściu, miałem wrażenie, że to cię od­stręcza. Myślisz, że niedługo już nie będziesz miał po­trzeby spotykać się ze mną. Cieszy cię to, mój ty łajdaku. Ale będziesz musiał pamiętać wszystko, co ci powiedziałem: po to tu jesteś. Powierzyłem ci moje życie, jak splątany motek wełny: ty go musisz rozplątać. Ja już nie mam czasu. Ty, kiedy odejdę, doprowadzisz wszystko do porząd­ku. A potem zaczniesz wypytywać innych: będziesz po­równywał, będziesz oceniał. Jeśli kłamałem przed tobą, to dlatego, że musiałem kłamstwo podawać za prawdę. Nig­dy nie umiałem milczeć, by pozwolić wyjść na jaw prawdzie.

Posłuchaj: to już koniec. Niedługo już będziesz musiał znosić moje towarzystwo. Zapomniałem o pewnym drob­nym wydarzeniu z mojego życia. To nie potrwa długo. Mam nadzieję, że nie nadużywam twego cennego czasu. Nie przeszkadza ci, że trochę rozprostuję nogi? Muszę wstać. Mam wrażenie, że poświęcisz mi więcej uwagi, kiedy się będę przechadzał przed tobą. Wiesz już o mnie zbyt wiele, by nie wiedzieć wszystkiego. Potem, kiedy' się tego pozbędę, będę miał wolne ręce. Nic w mózgu, nic w kieszeni. Wolno mi będzie zasnąć. Odrodzenie komplet­ne. Ustanie wreszcie ten hałas w głowie: ja także będę mógł słuchać.

Wszedłem raz do domu, który nie należał do mnie. Błą­dziłem po Francji; kręciłem się wokół Paryża, ponieważ nie mogłem tam jeszcze wrócić. Czekali tam na mnie jesz­cze, żeby mnie wykończyć; chodziło o sprawę jakichś ma­teriałów, które sprzedawaliśmy w pośpiechu chodząc po mieszkaniach, po kryjomu. Ilekroć jakiś interes dobrze się zapowiadał, źle na nim wychodziłem. Zjawiłem się późno: owoce były już zebrane. W tym domu drzwi wejś­ciowe były otwarte. Wszedłem tam jak złodziej, cho­ciaż wolałbym wejść jak gość, na którego czekają. Zapadał zmierzch i zbyt byłem zmęczony, żeby zachować środki ostrożności. Dom stał w odległości około kilometra od wsi Mareuil. To było podczas okupacji. Miałem naturalnie na­wet w tamtych czasach swoje wzloty i upadki. Musiałbym zacząć wszystko ci opowiadać od nowa; rzeczywiście po­minąłem wiele szczegółów. A przecież nie chciałem niczego przed tobą ukrywać; po prostu rozmaite epizody przypo­minają się właśnie wtedy, kiedy się. ich najmniej ocze­kuje; nie potrafię już ulokować ich we właściwym miej­scu; sporo jest takich epizodów. No, na przykład, kiedy miałem piętnaście lat, zostałem uznany za bandytę. Za­brałem z jakiegoś sklepu szal, który chciałem podarować Myszce. Nie miałem pieniędzy, więc skorzystałem z tego sklepiku, który się nazywał „Modna Pani”. Przysięgałem sobie, że im zapłacę, gdy tylko będę miał pieniądze. Tak

było, przysięgam. Mogę przysiąc, wcale mnie to nie krę­puje. Złapali mnie, zanim zdążyłem to zrobić.

U gospodarzy w Charente, przyjaciół matki Rose, nie miałem łatwego życia. Nie tracili mnie z oczu ani na chwilę. Wstawałem o piątej rano. Myłem się na podwórzu pod czujnym okiem gospodarza, tłustego chama, który obiecywał dziewczynom nasiona porów lub rzodkwi, żeby przyszły do niego wieczorem. Miał zawsze przy sobie jeden i ten sam nie napoczęty flakonik perfum i migotał im etykietką przed oczyma, żeby je do siebie zwabić. Był dzierżawcą, ale stopniowo odkupił od jakiegoś utytułowa­nego i zawsze gołego obywatela ziemskiego grunt, na którym pracował. Alfons, mój gospodarz, co chwila pisał do tamtego listy, żeby go zawiadomić o pomorze cieląt, o nieszczęśliwym wypadku z maciorą, o zarazie szerzącej się śród królików albo o złośliwej burzy, która zniszczyła kawałek lasu przeznaczony do wyrębu. Przy pomocy tych pełnych rozpaczy listów walczył o to, by jego pan i wład­ca stracił wreszcie serce do tego przeklętego gospodarstwa, które przez okrągły rok nawiedzały katastrofy. Alfons na mnie odbijał sobie krzywdy swojej młodości. Jego żona, Usette, miła brunetka, nie mogła mnie znieść. Miała przed­tem romans z pewnym robotnikiem rolnym, przezwiskiem Pszeniec, Polakiem o bardzo niestałym sercu. Miała z nim dziecko, ułomnego niemowę. Zatrzymała przy sobie tego kalekę. Powinienem był powiedzieć ci o tym chłopaku. Ubóstwiał mnie, słowo daję. Nie wiem już, na czym sta­nąłem. Nigdy nie potrafię opowiedzieć ci wszystkiego, choć zacząłem przecież dość wcześnie. Czas ucieka. Musiałbym się rozdwoić lub roztroić, by opowiedzieć całe moje życie, wyprowadzić wszystko na czystą wodę. A przecież to waż­ny epizod ten mój pobyt na wsi. Pamiętam go ciągle. Nawiedza mnie w snach. Widzę siebie, jak uciekam z tej zagrody, podczas gdy mój gospodarz Alfons biegnie za mną krzycząc: „Trzymajcie go! Trzymajcie go!” Nie możesz sobie wyobrazić, z jaką dokładnością pamiętam moje sny, niemal tak wyraźnie jak rzeczywistość. Ale gdybym ci

n

jeszcze zaczął opowiadać moje sny... Jakby kto lał wodą na gorący węgiel.

Muszę się jakoś wydostać z mojego życia. Muszę się wy­dostać, nie ma co mówić. Na czym to stanąłem? Ach tak, ten dom, w którym się ukryłem owej nocy w 1942 roku. Drzwi wejściowe były otwarte; tak, to te drzwi były otwarte. Zaczekaj, niech sobie przypomnę. Tak, to były wielkie drzwi dwuskrzydłowe, malowane pod drzewo; klamka była mosiężna. Widzę ją jeszcze doskonale. Tyle rzeczy ciśnie mi się na pamięć; nie dam rady, pomóż mi! Nikt by nie uwierzył, że takie życie jak moje tak trudno jest opowiedzieć. A tymczasem wtedy, kiedy się to prze­żywa... Nie mam już czasu zaczynać od początku. Musisz się zadowolić tym, co mi zostało. Jestem pewien, że gdy­bym miał przed sobą jeszcze dzień lub dwa, opowiedział­bym wszystko jednym tchem nie gubiąc wątku. Kiedyś zrobiłem dość niezwykły skok. Kiedy policja wypytywała mnie w związku z aferą ze szwajcarskimi zegarkami, nie pisnąłem ani słowa. Niech ci się nie zdaje, że milczałem dlatego, że nic nie wiedziałem. Znałem wszystkie nici. Tak, gdybym miał jeszcze dzień albo dwa, przypomniałbym so­bie niejedną interesującą historię. Ale wracam do rzeczy. Drzwi były dokładnie takie, jak ci je opisałem. Wcho­dziło się do sieni. Na strychu musiała trzaskać jakaś okien­nica; słyszałem, jak regularnie uderza o mur. Słyszę jesz­cze tę okiennicę; nie słyszę już nic prócz niej. Cóż to za niechluj, który zostawia nie domkniętą okiennicę? Musia­łem pójść zobaczyć, czy to w tym domu trzaskają okienni­ce. Zresztą mniejsza o to; ta historia nie jest wcale taka istotna, jak mi się wydawało. To zwykły wypadek, który może się przydarzyć każdemu. Niczego nie wyjaśnia. Są w moim życiu rzeczy, z których nic nie wynika, które można by z niego usunąć bez żadnej dla mnie szkody. Pospolity wypadek. Był tam jakiś pies, który na coś cze­kał i który podszedł do mnie nie szczekając, obwąchiwał mnie, a potem położył się u moich nóg. Zamknął oczy; wiedział, że mu nie zrobię nic złego. No widzisz, wcale to nie jest takie dziwne, jak myślałem. Na stole leżał ja-

kiś nie dokończony list, wyznaczający spotkanie facetowi imieniem Gaspar. Nie, nie Gaspar. Gaspar to ja. Jakiś Kamil. Chodziło o randkę. Co się tu stało, że w domu nie było nikogo? Tak, to nie jest takie ważne. Szkoda. A za­czynało się tak dobrze. Kiedy człowiek ' sobie nagle coś przypomina, często skłonny jest to wyolbrzymiać, myśli, że to właśnie jest najpotrzebniejsze i że bez tego nic nie będzie można opowiedzieć. Nie pojmuję, dlaczego chcia­łem ci opisać ten drobny wypadek; miałem jakieś po­wody, ale już zapomniałem.

Przed dwoma tygodniami spotkałem Jolantę. Czy na mnie czekała na rogu ulicy? Nie mam pojęcia. Claudette była taka szczęśliwa, kiedy wychodząc powiedziałem jej, że jakaś firma proponuje mi stanowisko w Czarnej Afryce. Była to i prawda, i nieprawda. Jak można było dawać wiarę temu, co robię, co mi się mogło przytrafić, zwłasz­cza kiedy zdarzało się to zupełnie niespodziewanie? Pewien mój koleżka przyjechał z Dakaru i chciał mnie z sobą tam zabrać, kiedy skończy urlop. Jakaś wielka spółka do eks­ploatacji lasów kolonialnych. Początkowo powiedziałem mu: „Wiesz, ja na tym zęby zjadłem.” Roześmiał się. „Zajmo­wałeś się ścinaniem drzew okumé?” Wyczuwało się w tym, co mówił, jakiś entuzjazm, na który już nie zasługiwałem. Mały domek na skraju dżungli, który mi proponował, wpra­wił mnie w zachwyt. „A jazgotu tam...” Opowiadał mi

o rozmaitych jadowitych owadach, o dość nieskrępowa­nym życiu, jakie się tam prowadzi. Dodał: „Jeżeli nie jesteś żonaty, to tym lepiej.” Mrużąc swe załzawione oczy zwierzał mi się szeptem, że dosyć tam jest Francuzek, że­by nie odmawiać sobie sezonowych miłości. Miałem zno­wu dwadzieścia lat. Odmłodniałem. „Najważniejsze jest być trzeźwym, jeśli się nie chce zostać nędzną szmatą.” Zapewniłem go, że piję z umiarem. „Ty? Z twoją gębą?” Wciąż się śmiał i to mnie doprowadzało do wściekłości. Powiedziałem jednak, że się zgadzam. Parsknął śmiechem; myślałem, że to wszystko żarty. Pokazał mi zdjęcia i kil­ka włosków z wąsów pantery schowanych w kopercie. „To jest bardzo niebezpieczne. Wystarczy je drobno po-

jp™™

siekać i wrzucić do zupy i można wykitować.” Śmiał się ciągle.

Kiedyśmy się rozstali, byłem trochę pod gazem. Kielisz­ki następowały po sobie coraz szybciej, ale kłóciliśmy się zdrowo. Pomyślałem sobie wtedy, że wracam do czasów dzieciństwa: koło się zamyka. Kiedy miałem osiem lat, matka Rose przywiozła mi raz z jarmarku książkę z obraz­kami: przygody jakiegoś chłopczyka w Afryce. Chłopiec ukrył się na statku i wylądował w Dakarze. Dokładnie na dwudziestej ósmej stronie — widzisz, jak doskonale pamię­tam — był obrazek, na którym chłopiec przechadzał się pod egzotycznymi drzewami szukając starej stuletniej pantery Dudu i jej trojga małych Murzyniątek — Myszki, Sakwy i Rudzielca, którzy ukradli kawałek mydła, żeby umyć noc i zrobić ją jasną jak dzień. Moje życie zaczy­nało mieć sens; nabierało kolorów. Stawało się ziszcze­niem jakiegoś bardzo dawnego oczarowania. To było warte jeszcze jednego i następnego kieliszka. Mogłem wreszcie powiedzieć słowa, których nigdy nie miałem odwagi wy­mówić: „Dobrze mi tutaj.” Wszystko uśmiechało się do mnie. Czułem się dobrze ze wszystkimi; wiedziałem, gdzie mam ustawić namiot w pobliżu lasu, w którym mam być drwalem. Odpowiadano mi, kiedy mówiłem; kazano mi powtarzać, jeśli coś usłyszano niedokładnie. Cudowne było to, że nikt nie chce utracić ani słowa z tego, co mówię. Wszystkim, którzy byli dokoła, opowiadałem o książce z obrazkami; opowiadałem im całą historię i nawet kelner usiadł sam przy stoliku i słuchał mnie z głową wciśniętą w pięści.

Wczoraj po południu miałem spotkanie z Jolantą. Clau­dette stawała się dzieckiem; nie rozumiała, dlaczego od niej odchodzę.

Brała mnie za ręce i całowała je; bardzo mnie to krępo­wało. Nie wiedziałem już, jak jej mówić o moich kłopotach. Nawet się ich nie domyślała. A kiedy ogarniał ją smutek, jak można było poznać jego przyczynę? Płakała o byle co; jej zmartwienia nigdy nie dawały się przewidzieć.

Wczorajszy wieczór spędziłem z Jolantą. To zaledwie

kilka godzin temu, zdajesz sobie z tego sprawę? Z po­czątku nie odzywała się do mnie, ale wpatrywała się we mnie tak, jakby mnie chciała zmusić do wyznania tego, czego ode mnie oczekiwała. Byłem lodowaty i niedostęp­ny. Nie lubię się tłumaczyć z mego zachowania wobec kogokolwiek. I nagle — to było okrutne. Powiedziała mi, że mieliśmy dziecko, które się urodziło pół roku po na­szym rozstaniu. Jolanta wyszła za mąż, ale nieszczęśliwie. Za faceta, który podawał się za artystę. Oczarowała ją jego paplanina, te pięć płócien, jakie namalował, jego bezczelna

i drwiąca mina.

To wariat, rozumiesz?

Jak to wariat?

Dwa dni temu zaczął mówić zwrócony do okna

i awanturować się na całą ulicę. Krzyczał, że to przeze- mnie nie może pracować i zacząć wielkiego płótna, trzy metry na cztery, na które sprzedałam złotą bransoletkę. „Mój temat — ryczał — mój temat!” Opowiadał mi o nim co dzień; umiem go na pamięć. „Rozumiesz, to narodziny świata. Ciebie jeszcze nie ma. Ani mnie. Ziemia jest sama. Namaluję fioletowe oceany; rozumiesz, woda w nich się gotuje, nie można jej dotknąć ręką. Liście na drzewach są jak ogromne uszy...” I tak dalej, i tak dalej. Nie mogę już tego znieść; jestem u kresu sił.

Nie śmiałem mówić o naszym dziecku. Czy to była prawda?

Czy to chłopiec, czy dziewczynka?

Wyglądało to na jakąś grę. Przysięgała, że wysłała list, żeby mnie o tym zawiadomić. Zdałem sobie wtedy sprawę, że kłamie, kłamie, żeby coś uzyskać, ale co?

Masz chyba zdjęcie?

To dziewczynka.

Jak jej na imię?

Zawahała się; ująłem ją za przegub rąk.

Czego ty ode mnie chcesz?

Zorientowałem się, że pokój, do którego mnie wprowa­dziła, stanowi całe jej mieszkanie; widziałem dokładnie

kuchenkę gazową, wazę pełną obranych jarzyn, suszącą się bieliznę, a między innymi męską koszulę.

Gdzie jest Rajmund?

Muszę ci powiedzieć, że prawdziwy Rajmund to nie był ten fertyczny staruszek, o którym ci mówiłem. Był w mo­im wieku, mojej postawy. Zawsze za czymś węszył. Spot­kałem go któregoś wieczora pod rękę z Jolantą. Chciał mnie wykończyć. Ale Jolanta nie była przecież jego wy­łączną własnością. Znałem ją wcześniej niż on.

Jeśli Jolanta szukała u mnie schronienia, to dlatego, że nie chciała więcej żyć z tym zwichrowanym facetem. Chciał ją ulokować w jakimś podejrzanym barze. Taka kelnerka do wszystkiego. Stawiasz przed gościem kieli­szek, a on ci zapuszcza żurawia za dekolt. Rajmund prze­padał za jazzem; to wszystko, za czym przepadał: dziesięć minut perkusji na dancingu. Niekiedy sam siadał przy perkusji; twarz mu się wtedy zmieniała; była blada

i zroszona potem; ekstaza za dwa grosze. Wibracja czyneli wprawiała go w zachwyt. Rajmund nie czuł dla mnie żad­nej ^wdzięczności za to, co zrobiłem dla Jolanty. Gnida. Był brzydki jak skaranie boskie.

Jestem sama, mówię ci, zupełnie sama.

Ale ton, jakim to mówiła, nie mógł mnie przekonać. Wciąż chwytałem ją na tym, jak ustawicznie spogląda w kierunku drzwi. Chciała mnie zaszantażować, ale kiep­sko się do tego zabierała. Wtedy ja podszedłem do drzwi.

Nie odchodź.

Nie mam tu już nic do roboty. Znam ten cichy, skradający się krok Rajmunda.

Jolanta przywarła do mnie całym ciałem; twarz jej miała wyraz wyczerpany i zły. Może chciała, żebym ją znowu wyciągnął z jakiejś dramatycznej sytuacji, w jaką się wplątała. Przewidywałem najgorsze: drzwi otwierają się, ktoś stoi za nimi śmiejąc się szyderczo, a może jesz­cze... Czy za wiele jej opowiadałem o mojej przeszłości? Czy nie zapamiętała sobie jakichś co smakowitszych szcze­gółów dla policji? Ogarnął mnie strach... I wszystko stało się bardzo szybko.

Jolanta nie opierała się długo. Leżała na podłodze w małe czerwone kwadraciki, jak w kuchni u matki Rose. Powiadam ci, że to było wczoraj, więc to już bardzo stara historia, która się dobrze skończyła. Mogę ci przysiąc. Te­raz czeka na mnie Claudette; zaraz ją obudzę. O siódmej rano musi wziąć lekarstwo. Już właśnie jest siódma. W jej wieku serce nie jest już takie mocne. Weź pod uwagę, że ona ma już prawie sześćdziesiąt pięć lat, a ja jestem o dwa lata starszy. Zaraz ją obudzę. A ona powie: „Czuję, że jestem dziś młodsza o trzydzieści lat.” Często bawimy się w ten sposób, że mówimy sobie w ciągu dnia: „Ko­chanie, ile masz lat?” Claudette odpowiada z uśmiechem: „Niestety, dziś mam swoje lata!” A czasem mówi: „Szko­da, czuję się dziś taka młoda!” Widzisz, jak bardzo je­steśmy sobie bliscy. Tyle się kiedyś biedziłem ze swoim szczęściem i proszę: szczęście — to po prostu być zadowo­lonym ze swego losu. Nie będę przed tobą ukrywał, że i my naturalnie mamy swoje kłopoty, jak wszyscy, ale znosimy je. Kiedy mnie ręka boli, mówię do Claudette: „Za dużo się gimnastykowałem dziś rano.” A ona strofuje mnie, uba­wiona tym żartem jak szalona. Zmartwienie mamy z na­szym wnukiem Jérôme. Nie rośnie jak należy. Jest ospa­ły. Ja także byłem taki w jego wieku. Możesz mi wierzyć albo nie, ale lubię teraz wieś. Kupiliśmy sobie malutki6 gospodarstwo o pięćdziesiąt kilometrów od Paryża, w uro­czej okolicy. Fabryki nie zepsuły jeszcze tego zakątka. Jeździmy tam na weekendy i na letnie wakacje. Upra­wiam kawałek ziemi; mam zresztą pomocników. Po cóż miałbym cię oszukiwać? Krzyż mnie trochę pobolewa, a kiedy wkładam ręce pod kran, lodowacieją szybko od wody i stawy dokuczają mi trochę. Poza tym nic nie mogę powiedzieć. Wszystko toczy się tak, jak sobie ułożyliśmy. Tak bardzo chciałem się zestarzeć. Słuchasz mnie, czy ty mnie jeszcze słuchasz? Dlaczego cię już nie ma? Cze­muś odszedł, kiedy spuściłem oczy, żeby podnieść papie­rosa, który mi upadł na podłogę? Nie chcę być sam. Mu­sisz wrócić. Nie można zostawiać człowieka tak samotnego jak ja z tymi zamkniętymi drzwiami...

\

Ale ja nie zabiłem Jolanty. Ona wstanie, zobaczysz; za­woła mnie, zapyta cię, czy chciałbyś się napić kawy; Jolanta świetnie parzy kawę. Zawoła mnie, zawoła, za­woła... Zabraniam ci patrzeć na nią, jak leży na łóżku. Trochę wstydu, jeśli łaska. Ona nie należy już do nas. Kochana Jolanta, moja malutka Jolanta. Oni nie zrozumie­ją. Oni nie będą chcieli zrozumieć, że to wina Claudette, wina moich rodziców, twoja wina... Dlaczego Claudette odeszła ode mnie? Tak, mogę ci się przyznać, że cała ta historia z jej chorobą — to nieprawda. Claudette nigdy nie postradała zmysłów. Tylko w roku 1945, w Biarritz, odeszła z jakimś facetem, cudzoziemcem, nie zostawiając mi ani słowa. I Jolanta chciała zrobić to samo. Naprawdę. Nigdy nie spotkałem kobiety, która by mi nie powie­działa, że ma mnie dosyć: to już doprawdy za wiele. Ja także jestem zazdrosny, ja także mam prawo być zazdros­ny. Nie zabijałem z zimną krwią. Dotknij moich rąk, są rozpalone. Gorąco mi, duszę się. Nie otworzę drzwi. Nie, nie otworzę. Możecie szarpać klamką, możecie się doma­gać w imieniu prawa, ale jakiego prawa, jeśli łaska? Ja też mam swoje prawa i nikt nie chciał ich uszanować.

Wszystko ci powiem. Przysięgam, że nie będę niczego upiększał z mojego nędznego życia. Wszystko. Urodziłem się w małej wiosce w departamencie Seine-et-Marne, pew­nego zimowego wieczora, w starej szlacheckiej rodzinie. Ojciec mój, który służył...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ciala obce, prezentacje, humor
CIAŁA OBCE, Laryngologia
Ciała obce w laryngologi
Ciała obce w organiźmie, Bezpieczenstwo i Higiena Pracy
Ciała obce w narządach laryngologicznych u dzieci, Ratownictwo medyczne, PALS
Ciała obce górnych dróg oddechowo pokarmowych
CIAŁA OBCE (2), Laryngologia
CIALA OBCE
Ciała obce w naturalnych otworach ciała, Laryngologia
ciala obce, Anastezjologia, Laryngologia
Ciała obce wykład
Ciala obce [1], Prezentacje dla ratownika
W4 28 10 2013 (Ciała obce i oparzenia przełyku u dzieci)
Ciała obce w przełyku psów i kotów – postępowanie diagnostyczne i terapeutyczne
Ciała obce w organizmie, SZKOŁA-

więcej podobnych podstron