LAURA MacDONALD
Niepokorna praktykantka
– Lindsay, kochanie, gdzie jest ta zabita dechami dziura, do której wyjeżdżasz? – Romilly Souter, wieloletnia przyjaciółka ojca, spojrzała na nią spod sennie opadających powiek.
– Mówisz tak, jakby to było na końcu świata – odrzekła Lindsay, usiłując nie okazać irytacji. – A to przecież tylko północna Walia.
– To jest na końcu świata – stwierdziła Annabelle Crichton-Stuart, przyjaciółka Lindsay. – Pamiętam, jak wiele lat temu tata zabrał Ruperta i mnie do Caenarvon. Myślałam, że nigdy tam nie dojedziemy. Wlekliśmy się cały boży dzień beznadziejnymi górskimi drogami, omijając stada owiec, a deszcz lał bez przerwy. Istny koszmar.
– Czemu w ogóle zdecydowałaś się na Walię? – spytał Charles Croad, stary przyjaciel ojca.
– A czemu nie? – Lindsay wzruszyła ramionami. Sprawiała wrażenie opanowanej, lecz w duchu miała już serdecznie dość tych krytycznych opinii. Przewidywała, że jej decyzja wywoła właśnie takie reakcje.
– Chyba sensowniej byłoby pracować bliżej domu. Nie mogłeś znaleźć jej miłego kącika na prestiżowej ulicy Harley? – Charles spojrzał pytająco na siedzącego u szczytu stołu ojca Lindsay, Richarda Hendersona.
– Myślisz, że nie chciałem? – Richard zaśmiał się niewesoło. – To Lindsay wybrała prowincję i nie było żadnej dyskusji.
– Ale żeby jechać do Walii! – z dezaprobatą mruknęła Annabelle. – Tam tylko grają w rugby, śpiewają i wydobywają węgiel.
– Muszę wam wyznać, że poniekąd przyłożyłem rękę do wyboru Lindsay – przyznał jej ojciec, ściągając na siebie uwagę gości. Tylko Lindsay w zamyśleniu kreśliła kciukiem wzory na adamaszkowym obrusie. – Henry Llewellyn, mój dobry przyjaciel, a jednocześnie ojciec chrzestny Lindsay, prowadzi poradnię lekarską w pobliżu Betwsycoed. Zgodził się przyjąć Lindsay na praktykę.
– Na praktykę? – zdumiała się Annabelle. – Przecież Lindsay już jest lekarką.
– Tak, ale chce zostać lekarzem rodzinnym i musi przez rok terminować w zawodzie.
– Potem pewnie wrócisz do Londynu i cywilizacji? – spytała Romilly.
– Może. – Lindsay szybko podniosła wzrok.
– Och, Linds, chyba tam nie zostaniesz? – jęknęła Annabelle. – I tak ominie cię tyle atrakcji! Tata zamierza pożeglować do Cowes, potem planujemy wspaniały wyjazd do Włoch...
– Dziwne, że wybrałaś specjalizację lekarza rodzinnego. Przypuszczałem, że pójdziesz w ślady ojca i zostaniesz chirurgiem.
– Wszyscy tak myśleliśmy – przyznał Richard. – I chyba właśnie to obudziło w niej ducha przekory.
Nawet Lindsay zareagowała śmiechem na to stwierdzenie. Rzeczywiście od lat słynęła ze swojej niezależności.
– Chcę pracować z ludźmi – wyjaśniła spokojnie.
– W gabinetach na ulicy Harley też leczy się ludzi – cierpkim tonem stwierdziła Romilly.
– Chodzi mi o takich zwyczajnych, a nie o uprzywilejowanych snobów z wyższych sfer, którzy dostają wszystko podane na srebrnej tacy. A walijscy farmerzy mają za sobą kilka bardzo trudnych lat. Za rok może wrócę do cywilizacji, jak to ujęłaś, lecz na pewno nie na ulicę Harley. Podejmę pracę w biednej dzielnicy, gdzie nie brak problemów społecznych.
– Tam też potrzeba chirurgów – mruknął ojciec.
– Wiem, tato. I rozumiem, że czujesz się rozczarowany, bo nie wybrałam twojej specjalizacji. Nie rezygnuję z chirurgii definitywnie, lecz na razie widzę siebie jako lekarza rodzinnego.
Ku uldze Lindsay wreszcie dano jej spokój, lecz przy kawie, na którą goście przeszli do salonu, Annabelle przypuściła kolejny szturm. Na szczęście tym razem rozmawiały tylko we dwie.
– Będę za tobą tęsknić, Linds – rzekła z wyrzutem.
– Wiem, Bełle. Mnie też będzie ciebie brakowało, ale nie rozstajemy się na wieki. Rok szybko zleci i wrócę, zanim się obejrzysz. Poza tym Walia nie jest aż tak daleko. Ty i Gideon możecie mnie odwiedzać.
– Chyba tak... – W głosie Annabelle zabrzmiała nuta powątpiewania. – Zastanawiam się tylko, dlaczego zmieniłaś zamiar. Przecież mówiłaś, że przesuniesz tę praktykę na przyszły rok.
– Cóż, sytuacja się zmieniła. – Lindsay umknęła spojrzeniem w bok.
– Z powodu Andrew?
– Może częściowo. Czemu pytasz?
– Tak sobie. – Annabelle utkwiła wzrok w dogasającym na kominku ogniu. – Już przebolałaś to rozstanie, prawda?
– Oczywiście – potwierdziła przyjaciółka trochę zbyt ochoczo.
– To dobrze. Na pewno wkrótce poznasz kogoś interesującego.
– Skąd wiesz, że chcę? – Lindsay uniosła ciemne brwi.
– Chcesz. I następnym razem będzie inaczej. Zobaczysz. Kto wie, może nawet trafisz na kogoś w tej Walii. Zauroczy cię jakiś dzielny, barczysty farmer ze stadem owiec.
– Uchowaj Boże! – Annabelle wzniosła oczy ku niebu. – Zapewniam cię, że to ostatnia rzecz, jakiej pragnę!
– A ja sądzę, że właśnie tego ci trzeba.
Lindsay postanowiła jechać do Walii samochodem, chociaż ojciec szczerze jej to odradzał. Przekonywał, że na górskich drogach przydałby się raczej solidny dżip, a nie małe, sportowe autko. Ale Lindsay nie chciała się z nim rozstać, ponieważ dostała je właśnie od ojca, gdy zrobiła dyplom. Było jej dumą i źródłem nieustającej radości.
Wyruszyła w drogę w piękny, majowy ranek. Prawie bez żalu wyjechała z Londynu, ponieważ miała za sobą pracowity tydzień i dwa pożegnalne przyjęcia, zorganizowane przez przyjaciół oraz dotychczasowych współpracowników ze szpitala.
Po namyśle postanowiła jechać przez Oxford i Gloucester, a nie autostradą. Była zadowolona z tego wyboru – widok rozległych, zielonych pastwisk działał kojąco i podnosił na duchu. Potrzebowałam czegoś takiego, pomyślała. Najwyższa pora uciec od dotychczasowego życia.
Na kolacji u ojca powiedziała prawdę. Rzeczywiście chciała pracować wśród zwyczajnych, szarych ludzi, i stać się jedną z nich. Była zdegustowana wygodną egzystencją, jaką wiodła do tej pory, lecz decyzję o wyjeździe podjęła także z powodu zerwania z Andrew Barlowem.
Poznała go na przyjęciu u przyjaciół i zakochała się prawie od pierwszego wejrzenia. Andrew był przystojnym, pełnym uroku adwokatem, ona zaś uznała, że to jej wymarzony książę z bajki. Po kilku miesiącach znajomości zamieszkali razem i Lindsay początkowo czuła się niebiańsko szczęśliwa. Wkrótce przekonała się jednak, że Andrew obdarza swoimi względami nie tylko ją.
Wspomnienia o tym romansie nadal były bolesne. Chcąc zmienić tok myśli, Lindsay skupiła uwagę na pięknym w swej dzikości górskim krajobrazie. W oddali wznosił się częściowo spowity we mgle masyw Snowdon, droga prowadziła przez gęsto zalesione doliny, a po skalnych ścianach spływały górskie potoki. Ich krystalicznie czysta woda odbijała się po drodze od licznych głazów, aby na koniec bulgoczącą, srebrzystą wstęgą zasilić kamieniste koryto jakiejś rzeki. Na każdym zielonym wzgórzu pasły się pośród paproci i wrzosu stada owiec, a niektóre wychodziły nawet na szosę, toteż jazda wymagała sporej ostrożności.
Lindsay była już mocno zmęczona podróżą, lecz na widok tablic z napisem Betwsycoed od razu poweselała. Niestety, parę razy skręciła w złą stronę i dopiero po pół godzinie wjechała do Tregadfan, gdzie praktykował Henry Llewellyn.
Miejscowość przerosła oczekiwania Lindsay. Była dość rozległa i bardziej przypominała małe miasteczko niż wieś. Na głównej ulicy znajdowały się przynajmniej dwa puby i kilka sklepów, a znaki wskazywały drogę do ośrodka informacji dla turystów i na kemping, lecz Lindsay nigdzie nie zauważyła ośrodka zdrowia. Na drugim krańcu miejscowości droga raptownie skręcała w prawo, prowadząc przez malowniczy, kamienny mostek. Lindsay postanowiła zapytać o adres miejscowego lekarza. Zaparkowała auto w pobliżu sklepików z pamiątkami, lecz wszystkie okazały się zamknięte. W pobliżu na szczęście znajdował się pub „Pod Czerwonym Smokiem”, a obok – mały supermarket.
Stało przed nim parę samochodów, między innymi mocno ubłocony landrover, w którym siedziały dwa owczarki: collie i pasterski. Pierwszy zaszczekał, a drugi groźnie warknął, gdy Lindsay mijała auto, ona zaś ucieszyła się, że pojazd jest zamknięty, ponieważ zwierzaki wyglądały na agresywne.
Otworzyła drzwi i zdziwiła się, słysząc brzęknięcie dzwonka. Nie przypuszczała, że jeszcze istnieją sklepy, gdzie instaluje się takie rzeczy. Wewnątrz też współistniały dwa style: nowoczesny i staroświecki. W głębi, za częścią samoobsługową, znajdowała się długa lada, przy której gawędziło kilka osób. Jeszcze nie przebrzmiał dźwięk dzwonka, gdy wszyscy nagle umilkli i wlepili wzrok w Lindsay.
Za ladą stał siwy, łysiejący mężczyzna o czerstwym obliczu oraz pulchna kobieta o rumianych policzkach i nieco ptasim wyrazie twarzy. Kobieta po walijsku zadała jakieś pytanie, a Lindsay natychmiast wpadła w rozpacz. Co będzie, jeśli tutejsi mieszkańcy nie mówią po angielsku? W tej sytuacji nie byłaby w stanie porozumieć się z pacjentami.
– Przykro mi, ale nie znam walijskiego – oświadczyła, wziąwszy głęboki oddech. – Czy ktoś z państwa mówi po angielsku?
Uśmiechnęła się przyjaźnie, lecz napotkała tylko chłodne spojrzenia i jeszcze bardziej upadła na duchu. Zwłaszcza na widok jednego z mężczyzn: opartego łokciami o kontuar, dobrze zbudowanego, trzydziestoparoletniego szatyna z kręconymi włosami i zdumiewająco błękitnymi oczami. Miał na sobie dżinsy, kraciastą koszulę oraz przeciwdeszczową kurtkę i wręcz przeszywał Lindsay wzrokiem. Ona zaś uznała, że to pewnie farmer, właściciel landrovera i psów.
– Czego pani chce? – Tym razem kobieta odezwała się po angielsku, choć z typowo walijskim, melodyjnym akcentem.
– Och... – Lindsay odetchnęła z ulgą. – Miałam nadzieję, że zechce pani mi pomóc. Gdzie mieszka doktor Henry Llewellyn?
– Szuka pani lekarza? – spytał siwy osobnik zza lady.
– Właśnie – potwierdziła z uśmiechem, usiłując zignorować fakt, że mężczyzna patrzy na nią podejrzliwie. Natomiast kobieta bez żenady oglądała ją od stóp do głów. Przyjrzała się eleganckiemu kostiumowi z czarnej wełny w cieniutkie białe prążki, bluzce z kremowego jedwabiu, ciemnym włosom związanym szyfonowym szalikiem oraz złotym kolczykom i zegarkowi.
– A skąd pani przyjechała? – spytała w końcu.
Co cię to obchodzi, wścibska paniusiu, pomyślała Lindsay, lecz powstrzymała się od takiej odpowiedzi. Tutejsi mieszkańcy pewnie rzadko mieli do czynienia z obcymi, więc poniekąd zrozumiałe, że są nadmiernie ciekawscy, – Z Londynu.
– Aż? – wycedziła kobieta takim tonem, jakby Londyn był w innej galaktyce. – A na co pani potrzebny doktor Llewellyn?
Zanim Lindsay zdążyła odpowiedzieć, że to wyłącznie jej sprawa, niebieskooki farmer powiedział coś po walijsku i pomaszerował do drzwi.
Lindsay zauważyła, że po jego słowach wszyscy jakoś się odprężyli, choć nie sposób było uznać tych ponuraków za rozweselonych. Doszła do wniosku, że bawią się jej kosztem. Ku jej uldze rumiany mężczyzna zaraz wyjaśnił, jak trafić do doktora Llewellyna.
Wyszła ze sklepu i ruszyła do samochodu. Był już wczesny wieczór, cienie się wydłużyły, a widoczne w oddali góry spowijała delikatna mgiełka. Po drugiej stronie mostu Lindsay zauważyła drewnianą ławeczkę. Wiedziona impulsem usiadła na niej, wyjęła z torebki telefon komórkowy i zadzwoniła do ojca. Pewnie się już martwi, czy bezpiecznie dotarła na miejsce.
– Gdzie jesteś? – spytał z nutą niepokoju w głosie.
– W Tregadfan, ale jeszcze nie u Henry’ego. Musiałam w sklepie spytać o drogę, a tutejsi mieszkańcy chyba uznali, że jestem z innej planety – odparła ze śmiechem. – Już wiem, jak jechać, ale postanowiłam najpierw dać ci znać. Przyznaj, że siedziałeś jak na szpilkach.
– Może nie aż tak...
– Nie udawaj, tato. Za dobrze cię znam.
– Cóż, rzeczywiście trochę się o ciebie niepokoiłem. Dobrze, że wszystko w porządku.
– Tak. Jutro znów się odezwę.
Pożegnała się z ojcem i podeszła do auta, na które z zachwytem gapiło się dwóch siedzących na murku chłopców. Uśmiechnęła się do nich i pilotem otworzyła drzwi.
– To pani bryka? – spytał jeden z dzieciaków. Mówił z takim akcentem, że Lindsay raczej domyśliła się, w czym rzecz.
– Owszem.
– Super! – stwierdził drugi chłopiec. – Ile wyciąga?
– Sporo. – Lindsay usiadła za kierownicą, pomachała ręką i odjechała.
Dowiedziała się, że dom Henry’ego Llewellyna znajduje się za wsią, a doktor o tej porze powinien być u siebie, bo poradnia już jest nieczynna. Lindsay zawróciła, jeszcze raz przejechała główną ulicą i skręciła w lewo, w dosyć wąską boczną drogę, którą tuż za zakrętem blokowała duża furgonetka. Wszystko wskazywało na to, że nieco dalej, poza zasięgiem widoczności, coś się stało. Lindsay przez chwilę bębniła palcami o kierownicę, coraz bardziej zniecierpliwiona przymusowym postojem. Była zmęczona podróżą i marzyła tylko o tym, aby coś zjeść, wykąpać się i iść spać.
Po pięciu minutach bezczynnego czekania zgasiła silnik i wysiadła z auta. Ominęła furgonetkę, w której nikogo nie było, i dopiero teraz stwierdziła, że w pobliżu zdarzył się wypadek. Przewrócony na bok pojazd kempingowy spoczywał częściowo na jezdni, częściowo na trawiastym poboczu, a kilka osób otaczało kogoś leżącego na ziemi.
Lindsay pospieszyła w tamtą stronę, karcąc się w duchu za to, że zmarnowała tyle czasu, siedząc w samochodzie, gdy ktoś potrzebował lekarza.
– Jak do tego doszło? – zawołała do biegnącego mężczyzny w niebieskim kombinezonie, zapewne kierowcy furgonetki.
– Wóz kempingowy nie wyrobił się na zakręcie.
– Ilu jest rannych?
– Dwie osoby. Starszy pan uderzył się w głowę, a jego żona ma stłuczone ramię. Zaraz przyjedzie karetka.
Lindsay uznała, że doraźna pomoc też może się przydać.
– Proszę mnie przepuścić – powiedziała do ludzi otaczających rannego. – Jestem lekarką.
Gapie odsunęli się, choć niechętnie, i Lindsay ujrzała dwoje poszkodowanych. Kobieta siedziała na trawie, przyciskając do siebie rękę, a obok leżał starszy człowiek. Kucał przy nim mężczyzna, którego przeciwdeszczowa kurtka wydała się Lindsay znajoma. Gdy spojrzał na nią przez ramię, Lindsay niemile się zdziwiła.
– Och, to pan – mruknęła, patrząc w niebieskie oczy spotkanego w sklepie farmera.
– Tak, to ja.
– Mogę jakoś pomóc? – Miała nadzieję, że zadała pytanie chłodno i profesjonalnie.
– Wątpię. – Farmer wstał. – Trzeba poczekać na pogotowie.
– Może jednak na coś się przydam. – Kucnęła obok rannego mężczyzny, który w tej chwili już siedział, trzymając się za głowę, i cicho pojękiwał.
– Doprawdy?
– Jestem lekarką – odparła z naciskiem, zirytowana wyraźną nutą sarkazmu w głosie farmera.
– Wobec tego do dzieła. – Niebieskooki osobnik gestem wskazał starszych państwa.
Lindsay zignorowała go i zajęła się poszkodowanymi.
– Odniósł pan inne obrażenia? – Uważnie przyjrzała się mężczyźnie. Zaprzeczył ruchem głowy, a Lindsay nigdzie nie zauważyła żadnych zranień i odwróciła się do jego towarzyszki.
– Nic mu nie jest? – spytała zaniepokojona kobieta.
– Chyba ma tylko wstrząs mózgu. A jak pani się czuje?
– Boli mnie ręka. Tamten pan stwierdził, że jest złamana, i założył mi temblak z szalika. Kazał mi trzymać ją w ten sposób, dopóki nie zajmą się nią w szpitalu.
– Cóż za fachowość – mruknęła Lindsay z przekąsem, a w oddali zabrzmiał jękliwy dźwięk syreny. – Jedzie karetka. – Lindsay delikatnie dotknęła ramienia kobiety.
– Proszę pani! – Drogą biegł kierowca furgonetki. – Przestawi pani swój wóz? Ambulans nie może przejechać.
– Już idę.
– Wreszcie będzie z pani jakiś pożytek – stwierdził farmer, gdy go mijała.
Parkując auto na poboczu, Lindsay skonstatowała, że kipi ze złości. Już w sklepie poczuła do tego faceta niechęć, a teraz uważała go za wręcz antypatycznego. Wcale nie dlatego, że umiał samodzielnie udzielić pierwszej pomocy – to akurat przemawiało na jego korzyść – lecz z innego powodu. Facet był gburowaty i nie krył niechęci, zwłaszcza gdy usłyszał, że Lindsay jest lekarką.
Niewiele widziała zza furgonetki, lecz zobaczyła nadjeżdżający ambulans, a za nim – policyjny radiowóz. Pacjentów zaraz zabrano do szpitala, natomiast policjanci wspomagani przez ogólnie chyba znanego farmera odsunęli przewrócony pojazd.
Lindsay powoli ruszyła odblokowaną drogą. Mijając grupę mężczyzn, chłodno skinęła głową, odpowiadając na właśnie takie pozdrowienie niebieskookiego farmera. Po chwili zerknęła we wsteczne lusterko i stwierdziła, że odprowadził ją wzrokiem.
Cóż za nieznośny typ. Miała nadzieję, że nie będzie często go spotykać podczas pobytu w Tregadfan.
Dom Henry’ego Llewellyna znajdował się około półtora kilometra dalej. Był zbudowany z szarego kamienia, miał dach kryty łupkową dachówką i stał w głębi posesji, prawie całkiem ukryty za bujnymi krzakami rododendronów obsypanych fioletowymi kwiatami. O tej porze wyglądał niezwykle pięknie, skąpany w blasku złocistych promieni zachodzącego słońca.
Lindsay zaparkowała na wyżwirowanym podjeździe i wysiadła z auta, a z domu w podskokach wypadły dwa spaniele i zaczęły obwąchiwać jej pantofle.
– Lindsay! Cudownie, że jesteś! – W drzwiach stanął Henry Llewellyn i w geście powitania szeroko otworzył ramiona.
Lindsay stwierdziła, że starszy pan niewiele się zmienił od czasu, gdy ostatnio go widziała. Było to kilka lat temu, gdy jeszcze studiowała, a Henry wraz żoną Megan odwiedził ich w Londynie.
– Henry, jak się miewasz? Czas się ciebie nie ima.
– Trochę posiwiałem – ze śmiechem przyznał Henry. – I chyba już nie mam takiej smukłej talii jak kiedyś.
– Moim zdaniem jesteś w świetnej formie. – Lindsay serdecznie go uścisnęła i otworzyła bagażnik.
– A ty stałaś się piękną młodą damą. Niech no ci się przyjrzę. – Henry cofnął się o krok. – Pamiętałem uroczego podlotka, a teraz widzę pewną swego uroku piękność. – Henry wziął od niej bagaż. – Miałaś dobrą podróż?
– Tak, dosyć przyjemną. Ale zajęła mi więcej czasu, niż przypuszczałam.
– Musisz być zmęczona. – Henry ruszył do wejścia, a spaniele deptały mu po piętach.
– Trochę – przyznała, gdy postawił walizki w holu. – Gdzie Megan?
– Megan... odpoczywa.
Lindsay zauważyła, że zerknął na schody za jej plecami, i trochę się zdziwiła. Wylegiwanie się w ciągu dnia nie było w stylu Megan, o której ojciec Lindsay często mówił, że jest najbardziej energiczną ze znanych mu kobiet. Zanim jednak Lindsay zdążyła zadać jakieś pytanie, Henry poprowadził ją do kuchni.
– Może napijemy się herbaty, a potem pokażę ci twój pokój i porozmawiamy.
W ładnej, przytulnej kuchni wszędzie było widać rękę Megan. Z drewnianych belek nad staroświeckim piecykiem zwisały bukiety suchych kwiatów i ziół, na siedzeniach drewnianych krzeseł leżały barwne poduszki, a na półeczkach stały ceramiczne naczyńka z przyprawami. Lindsay usiadła i gawędziła z Henrym, gdy parzył herbatę.
– Nie sądzę, aby zamierzał się ożenić – odparła, gdy Henry spytał o ojca i jego ewentualne małżeńskie plany. – Chyba i jemu, i Romilly odpowiada obecny układ. Ona uwielbia swoją niezależność, a poza tym prowadzi własny biznes.
– Zajmuje się projektowaniem wnętrz, prawda? – Henry wyjął z kredensu kubki. – Megan bardzo się podobają jej szkice.
– Megan pracuje? Realizuje jakieś zlecenie? – Megan była plastyczką i prowadziła w Tregadfan własne centrum sztuki i rzemiosła artystycznego.
Henry nie odpowiedział, tylko stał przed kuchenką, odwrócony plecami do Lindsay.
– Henry, z Megan wszystko w porządku? – spytała Lindsay, zaniepokojona przedłużającym się milczeniem starszego pana.
– Niestety, nie, Lindsay – powiedział w końcu. Postawił kubki na blacie i usiadł naprzeciw niej.
– O Boże. Coś jej dolega?
– Tak, ale nie jesteśmy pewni co. Megan uskarża się na złe samopoczucie, lecz badania niczego nie wykazały. Zrobili jej nawet tomografię komputerową, która na szczęście też nie ujawniła żadnych zmian.
– Masz jakąś hipotezę? – Lindsay wypiła łyk aromatycznej herbaty, rozkoszując – się jej smakiem i panującym w kuchni spokojem. Psy już dawno przycichły, zwinęły się w swoich legowiskach przy kuchence i drzemały, opierając łby na przednich łapach.
– Przed świętami Bożego Narodzenia przeszła poważną grypę i od tego czasu chyba nie wydobrzała. Wciąż jest zmęczona, tak bardzo, że najchętniej bez przerwy by spała. Narzeka też na silne bóle stawów i mięśni. Testy wykluczyły stwardnienie rozsiane i gościec przewlekły postępujący, ale... – Henry nie dokończył i pokręcił głową.
– Myślisz o zapaleniu mózgu i rdzenia z mialgią?
– Wszystko na to wskazuje, ale brak pewności jest taki frustrujący. A Megan stała się cieniem kobiety, którą do niedawna była.
– Musi wam być ciężko.
– Cóż, nie jest łatwo.
– A wasi krewni? Są w stanie jakoś pomóc?
– Wspierają nas emocjonalnie, ale mieszkają zbyt daleko, żeby zrobić coś konkretnego. Zatrudniłem kobietę, która zajmuje się domem. – Henry rozejrzał się wokoło i bezradnie wzruszył ramionami.
– A teraz jeszcze ja zwaliłam się wam na głowę. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebujesz, jest praktykantka. Dlaczego nie powiedziałeś tacie, jak wygląda sytuacja?
– O, Lindsay... – Henry ze znużeniem przeczesał palcami włosy. – Jak mógłbym to zrobić. Twój tata i ja przyjaźnimy się od tak dawna...
– Wiem, Henry, ale masz tyle obowiązków, a z mojego powodu jeszcze ci ich przybędzie. Chyba nie powinnam tu zostać.
– Jest zadowalające rozwiązanie – Henry spojrzał na nią niepewnie – ale nie wiem, czy ci się spodoba.
– Mów.
– Zasugerowałem mojemu wspólnikowi, żeby wziął cię pod swoje skrzydła, przynajmniej na pewien czas, dopóki Megan nie poczuje się lepiej. – Henry chyba sam nie bardzo wierzył, że tak się stanie.
– A co on na to?
– Oczywiście, wyraził zgodę. To porządny gość. Typ samotnika, ale całkiem miły, gdy się go lepiej pozna.
– Kto to taki? Chyba nic o nim nie mówiłeś. Poprzednim był stary doktor Meredith, prawda? Tata kiedyś o nim wspomniał. – Lindsay starała się paplać beztrosko, ale ogarnęło ją przygnębienie. Głównym powodem, który przygnał ją do północnej Walii, była perspektywa odbycia szkolenia pod okiem Henry’ego Llewellyna, którego podziwiała od dzieciństwa.
– Tym razem mam młodego wspólnika. Nazywa się Aidan Lennox, współpracuje ze mną już od trzech lat i jest świetnym lekarzem. Wpadnie później, żeby cię poznać.
– Nie chciałabym sprawiać kłopotu tobie i Megan. Sądzisz, że mogłabym gdzieś wynająć jakąś kawalerkę?
– Och, Megan na pewno by się to nie spodobało.
– W jej stanie nie powinna martwić się o gości. Na pewno znalazłoby się w okolicy jakieś lokum...
– Wątpię. W lecie turyści rezerwują wszystko z dużym wyprzedzeniem.
– Mimo to spróbuję się rozejrzeć.
– Cóż, jest jeszcze to mieszkanko nad poradnią – z wahaniem przyznał Henry. – Początkowo mieszkał tam Aidan, dopóki nie kupił domu, a teraz stoi puste.
– A nie zamierzaliście go wynająć letnikom?
– Nigdy tego nie robimy z uwagi na bliskość poradni, więc ewentualnie mogłabyś tam się wprowadzić.
– Doskonały pomysł.
– Może najpierw porozmawiamy z Aidanem? – Henry wciąż miał zafrasowaną minę, jakby wszystkie jego plany wzięły w łeb. – Lecz tak czy owak, zostaniesz u nas przynajmniej na parę dni. Zaraz pokażę ci twój pokój.
Sypialnia była ładna, choć skromniutka. Na ścianach wisiały szkice o tematyce japońskiej, przedstawiające gejsze i pagody. Okno wychodziło na róg ogrodu, a z boku było widać kawalątek gór. Rozglądając się po tym wnętrzu, Lindsay pomyślała, że chyba nie ma tego złego... Przed przyjazdem tutaj trochę niepokoiła się koniecznością zamieszkania na cały rok u Llewellynów. Bardzo ich lubiła, lecz w Londynie już zdążyła przywyknąć do cudownej niezależności i wolałaby z niej nie rezygnować. A jako gość musiałaby pod pewnymi względami dostosować się do gospodarzy. Może więc będzie lepiej zająć owo mieszkanko nad poradnią.
Wzięła prysznic, rozpakowała się i przebrała. Zamierzała zejść do kuchni, aby pomóc Henry’emu przygotować kolację, gdy wychodząc z pokoju spotkała go na korytarzu.
– Właśnie chciałem ci powiedzieć, że Megan się zbudziła. Niestety, nie siądzie z nami do stołu, ale pragnie cię zobaczyć. – Otworzył drzwi do sąsiedniej sypialni. – Megan, kochanie, Lindsay do ciebie zajrzy.
Lindsay nie bardzo wiedziała, czego się spodziewać, lecz widok leżącej na łóżku kobiety okazał się szokujący. Gdy Lindsay widziała ją poprzednim razem, czyli kilka lat temu, Megan Llewellyn była atrakcyjną brunetką z wielkimi, pełnymi ekspresji oczami, osobą energiczną i pełną życia. Obecnie prawie w niczym nie przypominała siebie z tamtego okresu. Nigdy nie była tęga ani nawet pulchna, lecz dawniej miała tu i tam stosowne krągłości. Natomiast teraz wyglądała jak własny cień. Ciemne włosy mocno posiwiały, oczy straciły dawny blask. Tylko jej uśmiech się nie zmienił.
– Och, Lindsay, cudownie, że przyjechałaś. – Megan wyprostowała się, nadstawiając policzek, a Lindsay serdecznie go ucałowała. Wokół Megan unosił się miły, kwiatowy zapach, równie delikatny jak ona sama.
– Ja też się cieszę, że cię widzę, ale przykro mi z powodu twojego zdrowia.
– Żałuję, że nie mogę odpowiednio cię powitać.
– Zostawię was, dziewczyny, żebyście sobie pogawędziły, i zajmę się kolacją – oznajmił Henry. – Zjesz dzisiaj trochę mięsa, Megan?
– Raczej nie. Wystarczy sama zupa.
– Nie masz apetytu? – Lindsay usiadła obok łóżka.
– Wcale. – Megan przecząco potrząsnęła głową i z wyraźnym znużeniem oparta ją o poduszki. – Henry strasznie się tym martwi, ale ja po prostu nie mogę nic przełknąć.
– Podobno wszystko zaczęło się od grypy?
– Tak. Mówił ci, że podejrzewa zapalenie mózgu i rdzenia? Słyszałam o tej chorobie, ale byłam sceptycznie nastawioną. Teraz zmieniłam zdanie. – Megan westchnęła ciężko.
– Najgorsze jest to bezustanne zmęczenie. Wystarczy najmniejszy wysiłek i już padam. Dlatego praktycznie nic w domu nie robię. Ale... ale najbardziej żal mi Henry’ego. Zwaliło się na niego tyle stresu...
– Nie wolno ci się poddawać. – Lindsay położyła rękę na dłoni Megan. – Coraz więcej wiemy o tej chorobie i może już wkrótce zostanie wynaleziony skuteczny lek. – Wstała, ze smutkiem patrząc na twarz Megan, która przymknęła oczy.
– Zmęczyłam cię. Pójdę teraz sprawdzić, czy przydam się Henry’emu. Na razie, Megan.
Na palcach wyszła z pokoju i cicho zamknęła za sobą drzwi. Byłą wstrząśnięta stanem kobiety, która chyba nawet nie usłyszała jej pożegnania.
Schodząc na dół, stwierdziła, że Henry z kimś rozmawia. Pewnie ze swoim wspólnikiem, pomyślała, lecz po chwili głosy umilkły, a w kuchni ujrzała tylko jakiegoś obcego mężczyznę. Stał odwrócony do okna i patrzył na Henry’ego, który w ogrodzie karmił psy.
– Dzień dobry – powiedziała. – Pan pewnie jest... Raptownie urwała, ponieważ nieznajomy się odwrócił.
Był to ów farmer, którego spotkała najpierw w sklepie, a później na miejscu wypadku. Teraz wyglądał trochę inaczej, ponieważ zmienił kraciastą koszulę i dżinsy na beżowy, bawełniany golf i spodnie z oliwkowego drelichu. Tylko mina pozostała tak ponura, jak poprzednio.
– Och... – Lindsay odzyskała głos. – Zdumiewające, że znów pana spotykam.
– Doprawdy?
– Jest pan przyjacielem Henry’ego?
– Przyjacielem? Można tak powiedzieć, choć nie zawsze się ze sobą zgadzamy.
Lindsay trochę się zasępiła. Skoro ten facet przyjaźni się z Henrym, to dlaczego nic o tym nie wspomniał, gdy pytała o drogę?
– O, widzę, że już się znacie. – Do kuchni wszedł Henry, zdjął ubłocone kalosze i wsunął stopy w stare, skórzane kapcie. – Więc nie muszę was sobie przedstawiać?
– Prawdę mówiąc, dopiero zeszłam na dół.
– W takim razie... – Henry popatrzył na nich. – Aidan, to jest Lindsay Henderson. Lindsay, kochanie, to mój wspólnik, Aidan Lennox.
– Twój... wspólnik? – wymamrotała. – Ale... sądziłam, że... – Wpatrywała się w niego oszołomiona, a ze spojrzenia niebieskich oczu wyczytała, że ten człowiek od początku wiedział, kim ona jest. W końcu jakimś cudem wzięła się w garść i uścisnęła podaną jej rękę.
– Miło mi wreszcie panią poznać. – W tonie Aidana Lennoxa zabrzmiała ledwie słyszalna nuta kpiny.
Zaklęła w duchu. Niech licho porwie tego typa. Nawet jeśli nie pomógł jej w sklepie, to później, przed przyjazdem karetki, powinien był przyznać, że jest lekarzem. A on pozwolił jej zrobić z siebie idiotkę. Najchętniej ostro wygarnęłaby mu, co o nim myśli. Już otworzyła usta, aby to zrobić, lecz Henry odezwał się pierwszy.
– Liczę na to, że wasza współpraca będzie harmonijna – powiedział z nadzieją w głosie.
Lindsay uznała, że lepiej poczekać z konfrontacją na dogodniejszy moment. Nie chciała sprawić Henry’emu przykrości, kłócąc się teraz z Aidanem. Postanowiła jednak, że w stosownej chwili utrze mu nosa. Ale później, gdy gospodarz nalał im drinki, ogarnęło ją przygnębienie. Mogłaby pokazać Aidanowi, gdzie raki zimują, gdyby był tylko przyjacielem Henry’ego. Miała jednak przez rok praktykować pod okiem tego antypatycznego faceta, musi więc jakoś go tolerować. Nie ucieszył jej ten wniosek.
Podczas kolacji panowała sztywna atmosfera, lecz Henry na szczęście chyba nie zdawał sobie z tego sprawy. Natomiast Lindsay natychmiast wyczuła niechęć Aidana, gdy zaczęli rozmawiać o jej życiu w Londynie. Odniosła przemożne wrażenie, że młody lekarz ma jej za złe tamtejsze luksusy – zupełnie jakby były one jakąś zbrodnią.
– Lindsay najchętniej zamieszkałaby gdzieś indziej – powiedział Henry, gdy skończyli posiłek. – Może w tym mieszkaniu nad poradnią. Co ty na to, Aidan?
– Wszystko mi jedno – odparł, wzruszając ramionami.
– Było ci tam wygodnie, prawda?
– Tak, aleja mam skromne wymagania. Ten lokal z pewnością nie umywa się do rezydencji w londyńskim Chelsea.
Lindsay poczuła na policzkach gorący rumieniec gniewu.
– Dom w Chelsea należy do mojego ojca – wycedziła lodowato. – Ja mam własne mieszkanie w Fulham.
– Zapewne równie wygodne? – Aidan znów uniósł brwi, co Lindsay doprowadzało do szału.
– Och, w to nie wątpię – dobrodusznie stwierdził Henry, całkiem nieświadomy podtekstów w tej wymianie zdań. – Richard kupił ci je na dwudzieste pierwsze urodziny, prawda?
– No... tak – przyznała niechętnie.
– Chyba niewielu stażystów żyje na takiej wysokiej stopie – cierpkim tonem zauważył Aidan. – Prawdę mówiąc, dziwię się, że raczyła pani zaszczycić nas swoją obecnością w takim skromnym zakątku jak Tregadfan. Czy gabinet na ulicy Harley nie byłby bardziej odpowiedni?
– Cóż, oferowano mi pracę właśnie tam – parsknęła, urażona zarówno tonem, jak i słowami Aidana. – Ale nie przyjęłam tej propozycji.
– Wolałaś kawałek prawdziwego świata, co? – Henry zaśmiał się pogodnie.
– Tego pani tutaj nie zabraknie – enigmatycznie oświadczył Aidan. – A skoro jesteśmy przy tym temacie... Musi pani coś zrobić ze swoim ślicznym autkiem.
– A czegóż to mu brakuje? – Lindsay spiorunowała go wzrokiem.
– Niczego, moja droga – pośpiesznie wtrącił Henry. – Ale to pojazd dobry w Londynie, natomiast niezbyt nadaje się do jazdy po tutejszych drogach. Chyba właśnie to chciał powiedzieć Aidan, prawda?
– Henry jeździ dżipem, a ja landroverem.
– Tym ubłoconym – syknęła Lindsay. – Myślałam, że jest pan farmerem.
– To byłoby coś złego? – wyzywająco spytał Aidan.
– Nie, skądże.
– W tej okolicy jest wielu farmerów, panno Henderson. Jeśli ma pani tu zostać, to lepiej do nich przywyknąć.
– Chwileczkę, moi drodzy! – zawołał Henry, przerywając to preludium kłótni. – Czy wy się przypadkiem nie znacie?
– Tak – odparła Lindsay. – Spotkaliśmy się w sklepie, gdzie pytałam o drogę, a ten pan...
– I potem na miejscu małego wypadku – gładko wtrącił Aidan – gdy pani tak ochoczo pośpieszyła z fachową pomocą.
– Coś takiego! – Henry pokręcił głową. – Trzeba było mi powiedzieć. – Wstał zza stołu, nadal trochę zakłopotany. – Wybaczcie, muszę zajrzeć do Megan, ale jestem pewien, że macie o czym pogadać.
Wyszedł z jadalni i zamknął za sobą drzwi, ku przerażeniu Lindsay zostawiając ją samą z Aidanem Lennoxem.
– Dlaczego od razu pan się nie przedstawił? – agresywnym tonem spytała Lindsay.
Aidan w zamyśleniu patrzył na coś za oknem i miał taką minę, jakby przebywał we własnym, odległym świecie. Zirytowana tym milczeniem Linsday właśnie zamierzała powtórzyć pytanie, gdy Aidan wreszcie skierował wzrok na nią.
– Nie rozumiem – odparł krótko.
– Wtedy, w sklepie. Musiał pan się zorientować, kim jestem, kiedy spytałam o drogę.
– Dlaczego? Turyści często błądzą.
– Uznał mnie pan za turystkę? Ilu turystów szuka Henry’ego Llewellyna?
– Oni zawsze szukają lekarza.
– Przypuśćmy, że tak. Ale dlaczego później, na drodze, nie zdradził się pan ani słowem, tylko pozwolił mi zrobić z siebie idiotkę?
– Hm... Nie miałem pojęcia, że robi pani z siebie coś takiego.
– Przecież ci ludzie wiedzieli, że jest pan lekarzem. Wystarczyło tylko o tym wspomnieć, a nie zachowałabym się jak...
– Jak kto?
– No cóż... nie pchałabym się tam, gdzie mnie nie chcą.
– O ile dobrze pamiętam, wepchnęła się pani, zanim zdążyłem się odezwać.
– Tak czy owak, mógł pan powiedzieć...
– Była pani zanadto napalona na dobry uczynek.
– Ale wtedy chyba już pan się zorientował, kim jestem.
– I owszem – przyznał bez entuzjazmu, wzruszając ramionami.
– Więc czemu pan to przemilczał?
– Właśnie wtedy przyjechała karetka i poproszono panią o przestawienie samochodu.
To prawda, pomyślała. Aidan Lennox udzielił sensownych odpowiedzi na każde jej pytanie. Dlaczego więc miała niemiłe wrażenie, że od początku wiedział, kim ona jest i celowo nie ujawnił swojej tożsamości?
– Dotarła pani na miejsce i tamte incydenty nie mają żadnego znaczenia, więc równie dobrze można o nich zapomnieć.
– Pewnie tak – przyznała. – Ale nasza znajomość źle się rozpoczęła, i to całkiem bez powodu.
– A pani wolałaby rozpocząć ją lepiej?
– Nie byłoby w tym nic złego, panie Lennox. – Mierząc go gniewnym spojrzeniem, zauważyła małą, trójkątną bliznę na policzku. Pewnie zdzieliła go w twarz jakaś krewka kobietka, kiedy też wyprowadził ją z równowagi. – Zwłaszcza że podobno ma pan kierować moją praktyką.
– Owszem. Czy ta wiadomość panią rozstroiła?
– Tak, skoro musi pan wiedzieć, ale... – Nie dokończyła, bo do pokoju wrócił Henry.
– Wybaczcie, że tak długo mnie nie było.
– Jak się czuje Megan? – spytał Aidan.
– Nie najlepiej. – Henry westchnął ciężko.
– Zajrzę do niej przed wyjściem.
– Aidan jest naszym lekarzem rodzinnym – wyjaśnił Henry na widok zdumionej miny Lindsay.
– Naprawdę? – Nie mogła pojąć, dlaczego Llewellynowie chcą przyjaźnić się z tym irytującym facetem, nawet jeśli jest on wspólnikiem Henry’ego.
– Pewnie mieliście o czym rozmawiać. – Henry przyniósł z kuchni ekspres do kawy i postawił go na stole. – Wspomniałem Lindsay, że weźmiesz ją pod swoje skrzydła. Nie planowaliśmy tego, ale choroba Megan całkiem nas zaskoczyła.
– Nadal sądzę, że w tej sytuacji moja obecność to dla ciebie za duży kłopot, Henry. – Lindsay wzięła od niego filiżankę. – Dlatego uważam, że powinnam wrócić do Londynu.
Ta perspektywa nagle wydała się jej kusząca. Wszystko było lepsze niż współpraca z takim niemiłym osobnikiem, jak doktor Aidan Lennox.
Henry jednak był innego zdania.
– Nonsens – zawyrokował. – Nie widzę powodów, dla których miałabyś stąd wyjechać. Zwłaszcza jeśli Aidan zgodził się tobą zająć. Poza tym przyda się nam dodatkowa para rąk do pracy.
– Ale nie będę dla ciebie tylko obciążeniem? – Lindsay starała się omijać Aidana wzrokiem.
– Wręcz przeciwnie. Jesteś już dyplomowanym lekarzem i masz kwalifikacje, więc bardzo nam pomożesz.
– Tak sądzisz? – spytała z powątpiewaniem. Nie umknęło jej uwagi, że Aidan ani słowem nie poparł Henry’ego.
– Oczywiście – z przekonaniem zapewnił Henry. – Wiesz, że w obecnych okolicznościach chętnie sceduję na ciebie część obowiązków. Na przykład niektóre nocne dyżury. Ostatnio parę razy musiałem zostawić Megan samą, kiedy wezwano mnie do pacjenta. Nie mogłem przecież wysługiwać się Aidanem, jeśli poprzedniej nocy był na nogach. Zaś abstrahując od tego, po prostu nie mogę pozwolić ci wrócić do domu, Lindsay. Przecież zrezygnowałaś z pracy w Londynie i przewróciłaś swoje życie do góry nogami, żeby przyjechać na rok tutaj. Co pomyślałby sobie twój ojciec?
– Na pewno by zrozumiał...
– Nie ma o czym mówić. – Henry zaczął sprzątać ze stołu. – Już i tak zgodziłem się na dwie zmiany: Aidan zajmie się twoją praktyką, a ty zamieszkasz nad poradnią. Nie pójdę na dalsze ustępstwa.
– Skoro tak... – Lindsay bezradnie wzruszyła ramionami, nadal unikając wzroku Aidana. – Kiedy miałabym zacząć?
– Jak najszybciej. – Ulga w głosie Henry’ego była prawie namacalna. – Jutro rano pojedziemy do poradni, rozejrzysz się tam, a potem Bronwen pokaże ci mieszkanie.
– Kto to jest Bronwen? – Przelotnie zerknęła na Aidana i dostrzegła na jego kamiennej twarzy cień uśmiechu.
– Bronwen? Cóż, ona niańczy nas wszystkich – odparł Henry. – Jest jakby recepcjonistką i szefową administracji w jednej osobie. Nie wiem, co byśmy bez niej zrobili. Prawda, Aidan?
– Bronwen właściwie wszystkim rządzi – oświadczył Aidan bez mrugnięcia okiem. – Można ją wkurzyć wyłącznie na własne ryzyko.
– Chyba przemawia przez pana doświadczenie – cierpkim tonem zauważyła Lindsay.
– Och, Aidan parę razy starł się z naszą Bronwen. – Henry zaśmiał się dobrodusznie.
Wkrótce potem Lindsay wymówiła się zmęczeniem i poszła do swojego pokoju. Marzyła tylko o tym, aby paść na łóżko i usnąć. Miała za sobą męczącą podróż, a po przyjeździe do Tregadfan wszystko okazało się inne, niż się spodziewała. Dlatego nie czekała z utęsknieniem na pierwszy dzień swojej praktyki, musiała jednak zadowalająco dostosować się do nowej sytuacji. Zanim odpłynęła w słodki sen, powzięła postanowienie, że nie da się zastraszyć ani Aidanowi Lennoxowi, ani groźnej Bronwen, nie mówiąc o innych mieszkańcach tej dosyć dziwacznej wioski.
Nazajutrz rano zbudził ją deszcz głośno bębniący o dach. Przez chwilę zastanawiała się, gdzie jest. Zaraz sobie przypomniała i z jękiem ukryła twarz w poduszce.
– Jak się masz, Lindsay – powitał ją Henry, gdy w nienajlepszym humorze zeszła do kuchni. Uśmiechał się ciepło, lecz wyglądał na zmęczonego. Może musiał zajmować się Megan, pomyślała Lindsay. – Dobrze spałaś?
– Jak suseł. A co u Megan? – Lindsay nalała sobie kawy i zrobiła grzankę.
– Nie czuje się zbyt dobrze. Całą noc bolały ją mięśnie, ale teraz śpi.
– Może być sama?
– Niedługo przyjdzie nasza pomoc. To bardzo pracowita osoba. Zrobi wszystko, czego Megan sobie zażyczy, a ja wpadnę do domu w porze lunchu. – Henry zostawił gościa przy śniadaniu, a sam wyszedł z psami. Po powrocie rozmawiał z kimś przez telefon, a potem zajrzał do kuchni. – Gotowa do wyjścia?
Lindsay skinęła głową, pospiesznie dopiła kawę i wzięła z holu żakiet, torbę oraz kluczyki.
– Może pojedziesz ze mną dżipem? – Henry cicho zamknął frontowe drzwi.
Lindsay skrzywiła się, przypomniawszy sobie drwiącą uwagę Aidana na temat jej sportowego auta.
– Nie przejmuj się Aidanem – poradził jej Henry parę minut później, gdy jechali do wsi. Nadal lało jak z cebra, a góry spowijała gęsta mgła. – Niełatwo go poznać, ale warto trochę się wysilić, bo to porządny chłopak.
– Będę o tym pamiętać, kiedy znów zacznie mi wypominać moją uprzywilejowaną pozycję w społeczeństwie – mruknęła z przekąsem.
– Nie miej mu tego za złe. Aidan jest na tym punkcie nieco przewrażliwiony, bo jego droga do dyplomu lekarza ze względów finansowych była usłana raczej kolcami. Parę razy omal nie musiał zrezygnować ze studiów.
– Rozumiem więc jego postawę, ale to przecież nie moja wina. Podobnie jak fakt, że mam ojca, który odnosi sukcesy i jest zamożny. Co zresztą nie miało żadnego wpływu ma moje studia. Musiałam wkuwać tak samo jak inni, żeby zdać egzaminy.
– Niewątpliwie. Mówię tylko, żebyś nie pozwoliła Aidanowi wyprowadzić się z równowagi.
Łatwo powiedzieć, pomyślała, gdy minęli kaplicę i skręcili na niewielki dziedziniec przed wysokim budynkiem z szarego kamienia.
W recepcji siedziała drobna szatynka w trudnym do zdefiniowania wieku, prawdopodobnie między trzydziestką a czterdziestką. Przeglądała pocztę i na moment podniosła wzrok, gdy Henry i Lindsay weszli do środka. Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, z sąsiedniego pomieszczenia wynurzyła się młoda dziewczyna z długimi włosami w szaroburym kolorze. Miała z lekka przerażona minę, a w obu rękach trzymała tacę z trzema kubkami pełnymi parującej kawy. Ostrożnie podeszła do biurka i z ulgą postawiła tacę na blacie.
– Och, doktor Llewellyn! – zawołała. – Nie wiedziałam, że pan przyjechał. Zaraz zaparzę więcej kawy. Już lecę.
– Zaczekaj chwilę, Gwynneth – poprosił Henry. – Dobrze, że jesteście tu obie. Chciałbym wam przedstawić doktor Lindsay Henderson. – Odwrócił się i ujął ją za łokieć. – Lindsay, moja droga, nasza przychodnia funkcjonuje dzięki tym dwóm paniom. Oto Gwynneth, która przyszła do nas niedawno i jeszcze wszystkiego się uczy, a to jest... – wskazał kobietę za biurkiem – nasza Bronwen. Pracuje u nas od wieków i ma sprawy poradni w jednym palcu. Jeśli będziesz chciała czegoś się dowiedzieć, wystarczy, że spytasz Bronwen.
A więc to jest ta osławiona Bronwen. Lindsay nie bardzo wiedziała, czego się spodziewała – chyba raczej Amazonki o imponującej posturze, a nie takiej malutkiej kobietki, która ze śmiertelnie poważną miną skinęła głową.
Po dokonaniu prezentacji Henry spytał, czy już przyszedł doktor Lennox. Gwynneth otworzyła usta, aby odpowiedzieć, lecz Bronwen nie dała jej dojść do słowa.
– Tak – odparła cierpko. – Już był, ale poszedł do pubu, żeby sprawdzić, jak czuje się Thomas. Podobno rozedma daje mu się we znaki. Doktor Lennox powiedział, że zaraz wróci.
– Przekaż mu, że jesteśmy u mnie. Aha, jeszcze jedno. Czy gabinet doktor Henderson jest gotowy?
– Oczywiście – lodowato wycedziła kobieta, jakby poczuła się urażona pytaniem.
– Dobra robota, Bronwen, ale później musimy porozmawiać, ponieważ nastąpią pewne zmiany w pierwotnym planie.
– Tak? – Recepcjonistka zmierzyła szefa przenikliwym spojrzeniem. – A jakież to zmiany?
– Dowiesz się po powrocie doktora Lennoxa. – Ton Henry’ego wyraźnie sugerował, że na razie kwestia jest zamknięta.
Bronwen zrobiła bardzo niezadowoloną minę. Najwyraźniej nie lubiła dowiadywać się o czymś jako ostatnia. Natomiast Gwynneth sprawiała wrażenie wręcz przerażonej, co także nie umknęło uwagi Lindsay. Tymczasem ruszyła za Henrym w głąb korytarza.
– Ja przyjmuję tutaj. – Henry otworzył drzwi do przestronnego pomieszczenia we frontowej części budynku. – Aidan ma gabinet naprzeciwko, a twój jest tam. – Poprowadził ją wąskim przejściem na tyły przychodni. – Poprzedni właściciele tego domu mieli tu jadalnię.
Pokój nawet w deszczowy dzień był jasny, ponieważ dużo światła wpadało przez wielkie balkonowe drzwi prowadzące do pełnej roślin oranżerii oraz przez okno wychodzące na mały, lecz ładny ogródek otoczony kamiennym murkiem, za którym w oddali rysowała się panorama gór. Przy oknie stało duże, dębowe biurko, na nim – komputer, zaś w rogu – kozetka do badania pacjentów, częściowo osłonięta białą zasłonką.
– Mam nadzieję, że będzie ci tu wygodnie – z nutą niepokoju w głosie powiedział Henry.
– Oczywiście – pospiesznie zapewniła Lindsay. – To śliczny pokój. Chcesz, żebym od razu zaczęła przyjmować pacjentów?
– Raczej tak, chociaż lepiej najpierw ustalić wszystko z Aidanem.
– A co z mieszkaniem? Mogłabym je obejrzeć?
– Tak, ale wysłałem tam panią Jones, żeby zrobiła w nim porządek, trochę je przewietrzyła i sprawdziła, czy niczego nie brakuje. Poczekaj, aż skończy.
– Czy to coś, o czym powinnam wiedzieć? – spytała od drzwi Bronwen, która niepostrzeżenie weszła do gabinetu.
– Chodzi o jedną ze zmian, o których wspomniałem. Moja żona niedomaga, więc doktor Henderson postanowiła nam nie przeszkadzać. Prawdopodobnie zamieszka na górze, ale najpierw pani Jones musi tam posprzątać.
– Niby dlaczego? Na górze jest idealnie czysto.
– Och, nie wątpię, ale przecież trzymaliśmy tam różne rzeczy...
– Tylko stare karty – lodowato wycedziła Bronwen.
– Ale warto wpuścić trochę świeżego powietrza – zniecierpliwionym tonem oświadczył Henry. – O, Aidan, dobrze, że jesteś – powitał wchodzącego wspólnika. – Właśnie mówiłem Bronwen, że Lindsay chyba zajmie mieszkanko na piętrze.
– Ach, tak. – Aidan popatrzył na nich troje i chyba wyczuł napiętą atmosferę, – Dzień dobry – powitał Lindsay i zwrócił się do Henry’ego: – Powiedziałeś też Bronwen, że nie ty będziesz szkolił Lindsay?
– Jeszcze nie. Uznałem, że lepiej poczekać z tym na ciebie.
– Już jestem, więc wyjaśnijmy wszystko do końca. Bronwen, ustaliliśmy, że to ja zajmę się szkoleniem doktor Henderson, a nie doktor Llewellyn.
Z zachowania obu mężczyzn Lindsay wywnioskowała, że recepcjonistka zareaguje na tę wiadomość w szczególny sposób. I rzeczywiście – kobieta najwyraźniej się zdziwiła i zirytowała, lecz zaraz na jej twarzy pojawił się wyraz obojętności.
– Kiedy została powzięta ta decyzja? – spytała.
– Dwa tygodnie temu – odparł Henry.
– Byłoby miło, gdyby mnie o tym poinformowano.
– Postanowiliśmy najpierw pomówić o tym z doktor Henderson. Na szczęście zaakceptowała tę zmianę. Doktor Lennox także.
– Jaki będzie rozkład dyżurów? – Bronwen pytająco spojrzała na Aidana.
– Trzeba je zaplanować. Może już teraz?
– Chodźmy do mnie – zaproponował Henry. – Bronwen. zechcesz przynieść nam kawę?
Kobieta mruknęła coś niezrozumiale i poszła do recepcji, a Henry i Aidan zrobili skruszone miny. Chwilę później, gdy we troje siedzieli w gabinecie Henry’ego, Bronwen wniosła tacę z trzema kubkami, mlekiem i cukrem.
– Mam zostać? – spytała, stawiając ją na biurku szefa.
– Nie – odparł. – Nie powinniśmy zabierać ci czasu. O tej porze zawsze jesteś bardzo zajęta. Ale obiecuję niezwłocznie zawiadomić cię o wszelkich decyzjach.
Recepcjonistka skwitowała jego słowa wymownym prychnięciem i wyszła z pokoju, ostentacyjnie głośno zamykając za sobą drzwi.
– Czemu jej na to pozwalacie? – Lindsay nie posiadała się ze zdumienia.
– Na co? – Aidan nalał do swojej kawy trochę mleka i sięgnął po cukierniczkę.
– Narządzenie.
– To pozory – mruknął Henry.
– Jej się tylko zdaje, że ma tutaj władzę – dodał Aidan, a Lindsay kolejny raz dostrzegła na jego twarzy cień uśmiechu.
– Bronwen to wspaniała pracowniczka – zapewnił Henry. – A w tej okolicy trudno o wykwalifikowany personel, bo młodzi uciekają do miasta. Dlatego rzeczywiście pozwalamy Bronwen trochę się szarogęsić. – Henry upił łyk kawy, skrzywił się i ją dosłodził. – Ale do rzeczy, moi drodzy. Aidan, kiedy poprzednio rozmawialiśmy na ten temat, zgodziłeś się ze mną, że Lindsay powinna przyjmować tylko dodatkowych pacjentów. Nadal tak sądzisz?
– Tak. – Aidan spojrzał na Lindsay. – Z uwagi na czas trwania praktyki nie ma sensu przydzielać pani miejscowych pacjentów. Dlatego proponuję, żeby zajmowała się pani chorymi turystami, którzy w lecie nawet przez tydzień nie potrafią obejść się bez pomocy lekarza.
– I tylko na tym polegałyby moje obowiązki? – Lindsay nie tego się spodziewała. – Nie nauczę się, jak być lekarzem rodzinnym, opatrując stłuczone kolana urlopowiczów.
– Miałabyś na głowie również inne sprawy – pośpiesznie zapewnił Henry. – Często przychodzi więcej pacjentów, niż możemy przyjąć. W takim przypadku kierowalibyśmy ich do ciebie. Mogłabyś też przejąć część naszych wizyt domowych.
– Chcecie, żebym od razu się za to wzięła? – spytała bez większego entuzjazmu. Obawiała się, że będzie zwyczajnym popychadłem.
– To zależy od Aidana.
– Może najpierw mi pani poasystuje, żeby się zorientować, co i jak, poznać tutejszych ludzi. Potem się zamienimy i ja popatrzę, jak pani sobie radzi. A na wizyty domowe będzie pani jeździć i z Henrym, i ze mną. Zgadzasz się, Henry?
– Oczywiście. Nie pozwolimy ci, Lindsay, zgubić drogi na jakiejś odległej górskiej przełęczy – ze śmiechem oświadczył Henry. – A propos, musimy załatwić ci jakiś odpowiedni samochód, żebyś... – Urwał, słysząc dzwonek interkomu.
– Tak, Bronwen? – spytał z westchnieniem, nacisnąwszy przycisk.
– W poczekalni jest wielu pacjentów, doktorze Llewellyn – z pretensją w głosie oznajmiła recepcjonistka. – Co mam im powiedzieć?
– Nic, Bronwen. Zaczynamy dyżur.
– A gdzie będzie przyjmować doktor Henderson?
– Wraz z doktorem Lennoxem.
Głośne kliknięcie oznaczało, że Bronwen wyłączyła aparat, a Henry parsknął śmiechem.
– Najwyższy czas wziąć się do roboty, moi drodzy.
– Fakt – przyznał Aidan.
Gabinet Aidana również okazał się duży, a jego integralną częścią był dodatkowy pokoik do badania pacjentów. Aidan wskazał Lindsay krzesło i przez parę minut zapoznawał ją z tajnikami systemu komputerowego.
– Nie oczekuję, że od razu wszystko pani zapamięta.
– To żaden problem – stwierdziła lekkim tonem. – W szpitalu, gdzie pracowałam, mieliśmy ten sam system.
– Ale nie mieliście naszej Gwynneth.
– Nie rozumiem.
– Ona w jednej chwili umie niechcący wyczyścić sporo plików.
– Ach tak... – mruknęła Lindsay i w tej samej chwili do gabinetu weszła Gwynneth z kartami w ręce.
– O wilku mowa – mruknął Aidan. – Właśnie wspomniałem o tobie.
– Naprawdę? – Dziewczyna natychmiast się zarumieniła. Zdaniem Lindsay chyba z zadowolenia, że była obiektem ich uwagi.
– Tak. Uprzedziłem doktor Henderson, jak wspaniale sobie radzisz z komputerem.
– Och... – Rumieniec Gwynneth jeszcze się pogłębił. – Staram się, ale nie zawsze mi wychodzi. Czasem przez pół dnia wprowadzam dane, a potem wystarczy jedno głupie kliknięcie i wszystko gdzieś znika.
– To dzisiejsze zapisy? – spytał Aidan.
– Co?
– Te karty.
– Aha. Tak, proszę bardzo. Chyba zapomniałam, po co tu przyszłam. – Gwynneth uśmiechnęła się marzycielsko i umknęła z pokoju.
– Jak pani widzi, Gwynneth nie zawsze bywa w pełni przytomna. Ale ma dobre intencje.
– Nie wątpię.
– Jeśli jest pani gotowa, to zaczynajmy. – Nacisnął przycisk, aby brzęczykiem wezwać pierwszego pacjenta z porannej listy.
Lindsay dyskretnie przyglądała się doktorowi Lennoxowi. Dzisiaj miał na sobie granatowy, bawełniany sweter i beżowe spodnie. Ona zaś wystroiła siew czarny kostium i wytworną, białą bluzkę. Teraz doszła do wniosku, że na tę okazję jest o wiele za elegancka i w pracy powinna nosić odzież w mniej wyrafinowanym stylu.
– Cześć, Hew. – Aidan skinął głową wchodzącemu do gabinetu starszemu panu, który podejrzliwie łypnął na Lindsay. – Poznaj doktor Lindsay Henderson. Będzie u nas pracować przez pewien czas.
– Mówisz, że to lekarka?
– Oczywiście. Ma wszelkie kwalifikacje i przyjechała do nas aż z Londynu.
– Dzień dobry, panie Griffiths – odezwała się Lindsay.
– Z Londynu, powiadasz? – Hew zignorował słowa powitania. – Mój ojczulek zawsze powtarzał, że stamtąd nie przychodzi nic dobrego. A sądząc po tym, co piszą w gazetach, chyba niewiele się zmieniło. Londyn to siedlisko wszelkiego zła.
– Przesadzasz, Hew – stanowczo stwierdził Aidan, lecz Lindsay odniosła wrażenie, że jest rozbawiony uwagami staruszka. – A teraz mów, co ci dolega.
– Przy niej? – Griffiths popatrzył na Lindsay.
– Oczywiście. – Aidan skinął głową, a pacjent wziął głęboki oddech i zaczął szybko mówić po walijsku. – Nie, Hew – zaprotestował Aidan. – Po angielsku.
Hew znów wrogo spojrzał na Lindsay i wymruczał pod nosem parę zdań – tak niewyraźnie, że równie dobrze mogłoby to być w każdym języku.
– A więc ostatnio oddajesz mocz częściej niż zwykle?
– Aidan postanowił przyjść Lindsay z pomocą. – Głównie w nocy, czy w dzień?
– W nocy – mruknął Hew.
– Strumień jest stały?
Hew zaprzeczył ruchem głowy, nie patrząc na Lindsay.
– Czyli trochę przerywany?
Tym razem Hew odpowiedział twierdząco, lecz też bez słów.
– Będę musiał cię zbadać, Hew. Idź do tamtego pokoju i zdejmij spodnie.
Starszy pan z przerażeniem zerknął na Lindsay.
– Spokojnie, Hew, ja się tobą zajmę – zapewnił Aidan.
– Zgadza się pani, prawda?
– Oczywiście. Rozumiem, że pacjenci muszą trochę oswoić się z moją obecnością. Oby później, gdy będę przyjmować własnych, nabrali do mnie zaufania.
– Na pewno wkrótce się przekonają, że jest pani dobrym lekarzem. Na razie, widząc panią ze mną, pewnie sądzą, że mają do czynienia z jakąś studentką. – Aidan poszedł do pokoju badań i starannie zamknął za sobą drzwi.
Lindsay w zamyśleniu rozejrzała się po gabinecie. Najchętniej znów znalazłaby się na ostrym dyżurze londyńskiego szpitala, gdzie do niedawna pracowała. Tam nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że jest lekarką: wystarczyło, że nosiła biały fartuch i zawieszony na szyi stetoskop. A pacjenci cieszyli się z prostego faktu, że wreszcie zostali przyjęci. Ale cóż, nikt jej nie zmuszał do odbywania rocznego stażu właśnie w Walii. Sama podjęła decyzję i powinna pogodzić się z tym, że nic nie wygląda tutaj tak, jak się spodziewała.
Może należałoby włożyć nieco wysiłku w proces adaptacji do miejscowych realiów. Postanowiła, że nie będzie jeździć swoim sportowym samochodem oraz zafunduje sobie trochę praktycznej garderoby w stylu odpowiednim dla mieszkanki górskiej wioski.
Lecz obserwując Aidana, który wrócił i właśnie mył ręce, poczuła przypływ irytacji. Dlaczego właśnie ona ma się do wszystkiego dostosowywać? Przecież to nie jej wina, że tyle rzeczy niemile ją zaskoczyło. Na przykład to, że będzie praktykować pod okiem niezbyt sympatycznego człowieka.
Była strasznie sfrustrowana, więc dopiero po chwili uświadomiła sobie, że Aidan coś do niej mówi, ona zaś nie usłyszała ani słowa. Właśnie się zastanawiała, czy poprosić go, aby powtórzył, gdy on spojrzał na nią przez ramię.
– No więc? Co by pani zrobiła?
– Słucham?... Chodzi o pana Griffithsa?
– A o kogo innego mógłbym pytać?
– Nie zbadałam go.
– Właśnie dlatego powiedziałem pani o moich spostrzeżeniach.
– Ach tak... – Poczuła na twarzy rumieniec zakłopotania.
– Mam wszystko powtórzyć?
– Bardzo proszę – wymamrotała.
– Stwierdziłem powiększenie gruczołu krokowego.
Aidan patrzył na nią wyczekująco, a ją to spojrzenie dziwnie rozstroiło. Musiała skarcić się w duchu za brak koncentracji i w końcu jakoś zdołała wziąć się w garść.
– Zaleciłabym wykonanie analizy krwi i skierowała pacjenta do specjalisty.
Do gabinetu wrócił Hew Griffiths, toteż Aidan tylko skinieniem głowy wyraził aprobatę i usiadł za biurkiem.
– Zamierzam wysłać cię do specjalisty, Hew.
– Co? – Starszy pan najwyraźniej się przeraził. – Jestem aż taki chory?
– Może wcale nie jesteś chory, ale trzeba wszystko sprawdzić, żeby się upewnić.
– To jaki pożytek jest z was dwojga, skoro sami nic nie wiecie? Chyba powinienem pójść do doktora Lleweliyna.
– Powiedziałby dokładnie to samo.
– Czyli muszę się tłuc aż do Bangor? – Hew nie był tym zachwycony.
– Twój syn na pewno cię zawiezie. Dam ci też skierowanie na badanie krwi.
Aidan zajął się pisaniem, więc tylko Lindsay zauważyła zmartwioną minę staruszka.
– Nie ma powodów do niepokoju, panie GrilTiths – zapewniła łagodnie. – Te analizy to naprawdę głupstwo.
– A niby kto je wykona? Judith? Lindsay musiała przyznać, że nie wie.
– Ale z pani pociecha! – kpiąco prychnął He w. – Nic nie wie, a uważa się za lekarkę!
– Zanim wyjdziesz, daj to recepcjonistce, Hew. – Aidan wręczył mu skierowanie na analizę krwi. – Będziesz musiał umówić się z Judith, bo nie przychodzi do nas codziennie. A zawiadomienie o terminie wizyty u specjalisty dostaniesz pocztą.
Hew opuścił gabinet, mrucząc coś pod nosem, a Lindsay pytająco spojrzała na Aidana.
– Dowiem się teraz, kim jest Judith?
– Naprawdę pani o niej nie słyszała?
– Oczywiście, że nie.
– Proszę mi wybaczyć. Przypuszczałem, że Henry coś o niej wspomniał. Ale on ma ostatnio tyle na głowie... Judith to nasza pielęgniarka. Pracuje na pół etatu u nas i w poradni w Betwsycoed. Wkrótce się tu zjawi, więc ją pani pozna. – Aidan znów włączył brzęczyk. – A teraz do roboty, bo inaczej ten dyżur nigdy się nie skończy.
– Oby następny pacjent mniej wybrzydzał na obecność praktykantki.
– Proszę nie mieć ludziom za złe, że trochę się jeżą. Jest pani tu nowa.
– A na dodatek z Londynu. – Lindsay skrzywiła się pociesznie.
– Proszę poczekać, aż to się rozniesie. Pacjenci będą walić do pani drzwiami i oknami.
– Nie liczyłabym na to, dokto... – Urwała, bo ktoś zapukał do drzwi.
Do gabinetu weszła młoda matka z niemowlęciem. Trochę zdziwiła się na widok Lindsay, lecz po paru słowach wyjaśnień już się uśmiechała, zadowolona z tego, że ma do czynienia z kobietą. Uskarżała się bowiem na bolesność piersi po każdym karmieniu. Pod koniec wizyty zwracała się wyłącznie do Lindsay, a Aidan tylko się przysłuchiwał. Pozwolił też swojej praktykantce wystawić receptę na specjalny krem do smarowania sutek oraz tabletki przeciwbólowe.
– No proszę – powiedział po wyjściu kobiety. – Ta pacjentka jest zadowolona.
Był to przypadek niestety odosobniony. Podczas przedpołudniowego dyżuru większość pacjentów odnosiła się do Lindsay podobnie, jak Hew Griffiths, czyli bez cienia zaufania. Dlatego Lindsay odetchnęła z ulgą, gdy Bronwen przez interkom poinformowała Aidana, że w poczekalni już nie ma nikogo.
– Dziękuję, Bronwen. – Aidan przeciągnął się i odchylił głowę na oparcie fotela. – Ile jest wizyt domowych?
– Na razie tylko cztery, doktorze Lennox.
– Mam jechać z panem? – spytała Lindsay.
– Raczej tak. Najpierw zamierzałem prosić Bronwen, żeby wprowadziła panią w tajniki funkcjonowania naszej przychodni, lecz to chyba kiepski pomysł.
Ciekawe, co byłoby gorsze: kilka godzin w towarzystwie Aidana, czy tyle samo z Bronwen. Oboje najwyraźniej nie zapałali do niej sympatią.
W milczeniu włożyła żakiet, wzięła lekarską torbę i wychodząc za Aidanem z gabinetu, ciężko westchnęła. Nic nie wyglądało tak, jak się spodziewała, toteż po raz setny od przyjazdu miała ochotę się spakować, wrzucić walizki do bagażnika i pognać autostradą do Londynu.
– Co dla mnie masz, Bronwen? – Aidan wszedł za kontuar recepcji, by przejrzeć zgłoszenia. Lindsay nie wiedziała, czy ma zrobić to samo. Po chwili wahania została w poczekalni, dla zabicia czasu oglądając rozwieszone na ścianach plakaty.
– Ma pani piękny kostium.
Lindsay odwróciła się i ujrzała wychyloną zza blatu Gwynneth, która z podziwem oglądała ją od stóp do głów.
– Naprawdę? Dziękuję, Gwynneth. Właśnie doszłam do wniosku, że ten strój nie jest zbyt praktyczny w warunkach wiejskich.
– Ale jest śliczny. Kupiła go pani w Londynie?
– Tak.
– U Harrodsa? – niemal z nabożną czcią spytała dziewczyna.
– Nie, nie u Harrodsa.
– Pewnie w Selfridges? – Na twarzy Gwynneth pojawił się wyraz rozmarzenia.
– Nie, w małym sklepiku w Kensington.
– W Kensington! – Bladoniebieskie oczy Gwynneth rozszerzyły się z wrażenia.
– No... tak. – Lindsay niepewnie skinęła głową i z ulgą pomaszerowała do wyjścia za Aidanem, który obdarzył ją przelotnym spojrzeniem i wymownie pomachał plikiem kart. – Do zobaczenia, Gwynneth.
Deszcz już nie padał, a wiatr zwiał chmury w kierunku gór, nad którymi teraz unosiły się szare, postrzępione obłoki. Na parkingu Lindsay starannie ominęła kałuże, aby nie zamoczyć porządnych, czarnych pantofli, i wsiadła do landrovera.
– Żadnych psów? – spytała, zatrzaskując drzwi.
– Są w domu – sucho odparł Aidan, zapalając silnik. – Wpadnę po nie – dodał zaraz, jakby pożałował, że odezwał się takim niemiłym tonem. – Zawsze je zabieram, kiedy jadę do pacjentów. Powinny mieć trochę ruchu.
Lindsay nagle zapragnęła dowiedzieć się czegoś więcej o prywatnym życiu doktora Lennoxa. Ciekawe, czy jest żonaty. Zdaniem Henry’ego był typem samotnika, ale to nie musi oznaczać, że z nikim się nie związał.
Zerknęła na niego z ukosa. Miał wyrazisty profil i ze zmarszczonymi brwiami patrzył prosto przed siebie. Przesunęła spojrzeniem po jego dłoniach – one zawsze wiele mówią o człowieku. Dłonie Aidana były duże, kształtne, pokryte delikatnym, ciemnym owłosieniem o złotawym połysku. Sprawiały wrażenie silnych i bardzo męskich... Lindsay pośpiesznie odwróciła od nich wzrok i dyskretnie uchyliła okno, ponieważ wnętrze samochodu czuć było psami.
– Mamy cztery wezwania – oznajmił Aidan. – Najpierw pojedziemy do starszego małżeństwa mieszkającego na peryferiach wsi. Pan Douglas Morgan ma chorobę Parkinsona i jest pod opieką żony Milly. To bardzo miła osoba, ale też coraz bardziej podupada na zdrowiu i nie wiem. jak długo da sobie radę. Staram się odwiedzać ich raz na tydzień.
– Co ich czeka, gdy ona już nie będzie w stanie zajmować się mężem?
– Na razie trudno powiedzieć. Rozmawiałem 7 nimi o różnych możliwościach i obiecałem, że w razie potrzeby zrobię wszystko, co w mojej mocy. żeby mogli zostać razem.
Ale jego stan szybko się pogarsza i obawiam się, że Douglas wkrótce będzie musiał iść do szpitala lub przynajmniej do domu opieki.
– A co z żoną?
– Jeszcze jest dość sprawna, ale nie chciałbym, żeby została w domu całkiem sama. Byłoby idealnie, gdyby udało się umieścić ich oboje w jednym miejscu, bo rozstanie złamałoby im serca. To trudny przypadek.
– W jakim są wieku?
– Douglas ma osiemdziesiąt sześć lat, a Milly – osiemdziesiąt cztery. W zeszłym tygodniu obchodzili diamentowe wesele.
Aidan przejechał przez wieś i zwolnił w okolicy, gdzie domy stały w większym oddaleniu od siebie. Lindsay właśnie zastanawiała się, który z nich należy do doktora Lennoxa, gdy on zjechał na pobocze.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił. – Ma pani chęć zobaczyć, jak mieszkam?
Lindsay trochę się zdziwiła, zatrzymali się bowiem między dwiema posesjami. Wysiadła i poszła za Aidanem wzdłuż ogrodzenia z metalowych prętów.
– Proszę uważać na schodach – ostrzegł Aidan. – Pewnie są mokre i śliskie.
Dopiero teraz zauważyła bramę, a kilkadziesiąt metrów dalej, sporo poniżej poziomu drogi, ujrzała dach i kominy. Ostrożnie zeszła na dół, ponieważ buty na skórzanych podeszwach rzeczywiście strasznie się ślizgały, i na dole uważniej przyjrzała się domowi. Był z szarego kamienia, miał dach kryty łupkiem i stał dosłownie wtulony w zbocze wzgórza.
Aidan poszedł przodem i otworzył drzwi przybudówki, a Lindsay usłyszała odgłosy entuzjastycznego psiego powitania. Oba zwierzaki wypadły na zewnątrz, ona zaś psychicznie przygotowała się na spotkanie z nimi. W zasadzie nie miała awersji do psów, lecz w dzieciństwie ugryzł ją kundel sąsiadów i od tego czasu wolała trzymać się od nich z daleka. Aidan chyba wyczuł jej niepokój, ponieważ stała całkiem nieruchomo, gdy jego czworonożni przyjaciele skakali wokół niej, radośnie ujadając.
– Skipper! Jess! – zawołał stanowczym tonem, a psy natychmiast się odwróciły i pognały w głąb ogrodu.
– Przepraszam. – Aidan cofnął się, aby wpuścić ją do domu. – One szaleją ze szczęścia, a ja zapominam, że nie każdy ma do czynienia z psami.
– Ja nie – przyznała. – Trzymanie psa w wielkim mieście raczej nie ma sensu. – Ciekawie rozejrzała się po kuchni z belkowanym sufitem. – Interesujące wnętrze. Długo pan tu mieszka?
– Prawie trzy lata, i nadal robię remont, który zaplanowałem na pięć lat. Dom był prawie w ruinie, gdy pierwszy raz go zobaczyłem, więc odnowiłem więcej, niż z pozoru się wydaje. Proszę dalej, pokażę pani moje najważniejsze znalezisko.
Przeszli przez małą jadalnię, gdzie stał dębowy stół i krzesła, i znaleźli się w przytulnym saloniku. Także i tutaj ciemne, drewniane belki były starannie odrestaurowane, białe ściany miały chropawą fakturę, a jedną z nich zajmował wielki, głęboki kominek z przypieckiem.
– To palenisko było kompletnie zamurowane – oświadczył Aidan. – Odkryłem je przypadkiem, ponieważ jedna cegła się obluzowała. Nie muszę mówić, że z radością zburzyłem ściankę, żeby wyeksponować to cudo.
– Wygląda imponująco. Sądziłam, że takie kominki budowano tylko w dużych rezydencjach.
– Najwyraźniej zdarzają się również w niektórych tutejszych domkach.
– A to pański ogród? – Lindsay podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz.
– Słowo dżungla chyba byłoby trafniejszym określeniem. Ale porządki w tej gęstwie są ostatnią pozycją w moim pięcioletnim planie.
– Podoba mi się to miejsce. – Lindsay przesunęła spojrzeniem po bujnych roślinach. Otoczony wysokim kamiennym murem ogród rzeczywiście wyglądał na zapuszczony, lecz w zielonej plątaninie krzewów i chwastów rosło mnóstwo bajecznie kolorowych kwiatów – wspaniałe, duże stokrotki, jaskry, różowe i białe lwie paszcze oraz wysoka naparstnica. Mur był porośnięty gęstym bluszczem, a ze szczelin między kamieniami wyrastały pomarańczowe nasturcje i czerwone pelargonie. Stojąca w rogu stara, żelazna pompa prawie nikła pod masą pnącego orlika i dzikich róż, a oparta o mur staroświecka maglownica przypominała o minionej epoce.
– Jest jakieś drugie wejście?
– Tak. Boczna droga prowadzi aż na podwórze przed domem. Zazwyczaj tam parkuję auto, lecz gdy mi się śpieszy, zostawiam je na poboczu szosy i schodzę na dół.
– A sypialnie? – Lindsay wyszła do holu i spojrzała w stronę schodów.
– Chce pani zobaczyć moją sypialnię?
Chyba po raz pierwszy usłyszała w jego głosie nutę rozbawienia i poczuła, że się rumieni. Jak mogła palnąć coś takiego!
– Ile pokoi jest na górze? – spytała, ignorując jego słowa.
– Dwa. Były trzy, lecz jeden przerobiłem na dużą łazienkę. Ma pani ochotę rzucić okiem?
– Jeśli starczy czasu – odparła chłodnym tonem. Owszem, chętnie rozejrzałaby się na piętrze, ponieważ dom i sposób odnowienia go przypadł jej do gustu. Wolałaby jednak, aby Aidan nie pomyślał, że ona pragnie zobaczyć miejsce, w którym on sypia.
W większej sypialni stało szerokie, drewniane łóżko z jasnej sosny, przykryte kapą z grubej, białej bawełny. Ściany miały kremowy kolor, a zasłony były z jasnoniebieskiego aksamitu.
Lindsay wlepiła wzrok w szerokie posłanie, zastanawiając się, czy Aidan dzieli z kimś swoje życie. Nigdzie nie zauważyła śladów obecności kobiety – żadnych kosmetyków lub innych drobiazgów. Rozglądając się po pokoju, usiłowała wymyślić stosowny komentarz. Aidan nieoczekiwanie przyszedł jej z pomocą.
– Podoba się pani?
– Tak, nawet bardzo. Właśnie myślałam o tym, że Romilly byłaby zachwycona tym pokojem.
– Romilly?
– Przyjaciółka mojego ojca. Zajmuje się projektowaniem wnętrz i jest bardzo dobra w swoim fachu.
– Przyjaciółka pani ojca? – Aidan uniósł brwi.
– Tak, są ze sobą od lat. Och, proszę nie robić takiej miny. Nie chodzi o jakiś straszny układ typowy dla zepsutego Londynu. Moja matka zmarła dawno temu, gdy miałam siedem lat.
– Musiało być pani ciężko. – Aidan poprowadził ją w głąb korytarza i otworzył drzwi do drugiego pokoju. Jeszcze nie był odnowiony i na razie służył za składzik. – Jak to się stało?
– Na przejściu dla pieszych potrącił ją samochód. Kierowcy nigdy nie zatrzymano.
– Przykro mi.
Była zadowolona, że Aidan powstrzymał się od wylewnego wyrażania współczucia, co zazwyczaj robili ludzie, gdy usłyszeli o tragicznym wydarzeniu z jej przeszłości. Nie lubiła o nim mówić, ponieważ mimo upływu czasu wspomnienia nadal były bolesne.
– Ma pani rodzeństwo?
– Nie, tylko ojca. Wkrótce po tamtym wypadku przeprowadziliśmy się do domu w Chelsea. Ojciec nadal tam mieszka.
– A pani posiada apartamencik w Fulham.
Nie była pewna, co oznaczał ton Aidana, więc zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem, lecz nie zdołała nic wyczytać z jego obojętnej miny.
– Tak – potwierdziła, zerknąwszy na nowoczesną łazienkę, i wróciła z Aidanem na parter. – Nie ma jak odrobina niezależności, prawda? – Miała nadzieję, że w odpowiedzi Aidan uchyli rąbka tajemnicy na temat swojego życia prywatnego, ale się rozczarowała, bo zignorował jej pytanie.
– Lepiej zawołam psy, bo musimy już jechać – oświadczył.
Wyszła za nim na małe podwórko, a oba psiaki w podskokach wypadły z głębi ogrodu. Zanim zdążyła się zorientować, że są całe mokre, one gwałtownie się otrząsnęły, spryskując ją od stóp do głów wodą.
Z piskiem odskoczyła w bok, usiłując strzepnąć niezliczone krople ze swojego wytwornego kostiumu. Aidan nic nie powiedział, ona zaś wyprzedziła go na schodkach i omal nie straciła równowagi, gdy zwierzaki pędem ją minęły, gnając do głównych drzwi. Przy nich grzecznie usiadły i ziajały z wywieszonymi jęzorami, czekając na swego pana.
Lindsay w milczeniu wsiadła do landrovera, Aidan wpuścił do wnętrza psy, a ona prawie natychmiast poczuła dotyk wilgotnego nosa na szyi. Okazało się, że to owczarek Skipper wysunął pysk ponad oparcie jej fotela.
– Chyba panią polubił – stwierdził Aidan, zerkając przez ramię. – Zazwyczaj nie jest aż taki przyjazny wobec obcych.
Do państwa Morgan zajechali w pięć minut. Ich domek też był z szarego kamienia i z łupkowym dachem, lecz stał w szeregu wraz z pięcioma innymi. Przed wszystkimi znajdowały się zadbane ogródki, a w oknach wisiały firaneczki z bawełnianej siatki. Zza jednej z nich Milly już od dawna wyglądała pana doktora, toteż otworzyła drzwi, zanim wysiedli z samochodu.
– Spodziewałam się pana dzisiaj – oznajmiła z uśmiechem. Była pulchną, rumianą staruszką, równie czyściutką jak wnętrze jej domu. – A to kto? – Spojrzała na Lindsay ciekawie i raczej z sympatią.
– Doktor Lindsay Henderson. – Aidan wszedł wraz z nią do małego saloniku. – Przez pewien czas będzie u nas pracowała.
– Skąd pani jest?
– Z Londynu. – Lindsay już wiedziała, że w Tregadfan to wyznanie zawsze wywołuje niemiłą reakcję rozmówcy i wewnętrznie przygotowała się na jakiś cierpki komentarz.
– Ach, z Londynu...
– Milly też pochodzi z Londynu – tonem wyjaśnienia dodał Aidan, – Prawda?
– Urodziłam się tam i wychowałam, ale to było dawno – z westchnieniem przyznała staruszka, gdy Lindsay popatrzyła na nią zaskoczona. – Potem pewien Walijczyk porwał mnie do swojej rodzinnej Walii. A jak tam nasz stary Londyn?
– Wyglądał całkiem dobrze, kiedy wyjeżdżałam. O tej porze roku chyba jest najładniejszy, bo wszystkie parki są cudownie zielone.
– Jak dzisiaj miewa się Walijczyk? – spytał Aidan.
– Ani lepiej, ani gorzej. – Milly pokręciła głową. – Ale w nocy trochę narzeka, bo nie może spać.
– Chodźmy rzucić na niego okiem.
Milly odwróciła się, aby poprowadzić ich do sąsiedniego pokoju, lecz właśnie w tej chwili drzwi się otworzyły i do saloniku powolutku wszedł jej mąż, kurczowo trzymając się metalowego balkonika.
– Witaj, Douglas. Cieszę się, że jesteś na chodzie. Milly pomogła mężowi usadowić się w wygodnym fotelu, a Aidan postawił na stoliku swą lekarską torbę. Lindsay od razu dostrzegła typowe dla choroby Parkinsona drżenie, które pojawiło się, gdy staruszek usiadł i wyciągnął rękę, jednocześnie usiłując coś powiedzieć.
– Pewnie chcesz wiedzieć, kim jest ta młoda dama, która przyszła cię odwiedzić, prawda, Douglas? – z uśmiechem spytał Aidan. – To lekarka i nazywa się Lindsay Henderson. – Wręczył Lindsay kartę pacjenta z notatkami o przebiegu leczenia i stosowanych środkach farmakologicznych. Lindsay przejrzała zapiski i oddała je Aidanowi.
– Doktor Henderson jest z Londynu – oznajmiła Milly i podreptała do kuchni, żeby zaparzyć herbatę.
– Miło mi pana poznać, panie Morgan. – Lindsay wzięła w dłonie rękę staruszka i przez chwilę ją trzymała, rozglądając się po małym, lecz idealnie czystym saloniku. Wszędzie stały i wisiały rodzinne fotografie – dzieci, wnuków i chyba prawnuków. Były zdjęcia ze ślubów i chrzcin, podobizna młodego mężczyzny w birecie i todze, absolwenta wyższej uczelni, a nad komodą wisiała wyblakła, czarnobiała fotografia młodej pary: dziewczyna miała na sobie garsonkę, a mężczyzna – mundur wojskowy. Ten pokoik był pełen wspomnień z całego długiego życia.
Lindsay popatrzyła na Douglasa. W oczach staruszka pojawiły się łzy, gdy zorientował się, że ona podąża ścieżką jego małżeństwa z Milly. Zanim więc puściła drżącą dłoń, serdecznie ją uścisnęła.
– Dam mu na noc słaby środek uspokajający – mruknął Aidan. – Dzięki temu oboje będą mogli odpocząć. Nie chcę, żeby Milly opadła z sił. Zdarzają się dni, gdy Douglas nie wstaje i ona musi zrobić dla niego dosłownie wszystko, a po zimowych atakach dusznicy i tak jest osłabiona. – Wręczył Lindsay plik notatek do przejrzenia, a sam zręcznie wziął ciężką tacę od wchodzącej do pokoju Milly.
– Milly, znowu piekłaś – stwierdził oskarżycielskim tonem, stawiając tacę na stoliku, i spojrzał na Lindsay. – Milly piecze najlepsze walijskie owsiane ciasteczka, jakie pani kiedykolwiek jadła.
– Chyba nigdy nie miałam w ustach walijskich ciasteczek.
– Więc ma pani braki w wykształceniu – odparł.
– Spróbuje pani? – Milly przerwała napełnianie filiżanek i poczęstowała Lindsay apetycznie wyglądającymi wypiekami.
– Jak mogłabym odmówić? – odpowiedziała z uśmiechem. Ze smakiem schrupała ciasteczko i stwierdziła, że po raz pierwszy ma na jakiś temat identyczne zdanie jak Aidan.
Zostali u Morganów jeszcze dziesięć minut, wypili całą herbatę i zjedli wszystkie ciasteczka. Żegnając się z gospodarzami, Aidan obiecał, że wpadnie za tydzień, o ile Milly nie będzie czegoś potrzebowała wcześniej.
– Zawiozę receptę do apteki – powiedział na odchodnym.
– A Elspeth podrzuci ci lekarstwa.
– Kto to jest Elspeth? – spytała Lindsay, gdy przy akompaniamencie radosnego ujadania Skippera i Jessa wsiadali do samochodu.
– Ich sąsiadka, która pracuje w sklepie mięsnym obok apteki. Roma, pomocnica farmaceutki, dostarczy przepisane leki Elspeth. – Aidan umilkł i groźnie łypnął na Lindsay.
– Co panią tak bawi?
– Och, nic takiego – odparła ze śmiechem. – Rzecz w tym, że tutaj wszystko dzieje się prawie jak w rodzinie. Każdy każdego zna... To, co pan właśnie opisał, w Londynie nie mogłoby się zdarzyć nawet za milion lat. Tu jest zupełnie inaczej, niż się spodziewałam.
Aidan w milczeniu ruszył.
– Dlaczego była pani rozstrojona wiadomością, że to ja będę panią szkolił? – spytał, przelotnie na nią zerkając.
– Ja... – wybąkała, zaskoczona nieoczekiwanym pytaniem. – Chyba nie to miałam na myśli, ale...
– Sama pani tak to ujęła. Kiedy wczoraj wieczorem u Henry’ego spytałem, czy wolałaby pani rozpocząć naszą znajomość w lepszy sposób, pani odpowiedziała: „Nie byłoby w tym nic złego, panie Lennox. Zwłaszcza że podobno ma pan kierować moją praktyką. „ Nie dodała pani nic więcej, bo wrócił Henry.
– No dobrze. – Wzięła głęboki oddech i uniosła rękę w geście poddania. – Rzeczywiście to moje słowa.
– Mówiła pani poważnie?
– Jak najbardziej.
– Proszę więc mnie oświecić, dlaczego tak się pani przejęła tą sprawą. Przecież dopiero mnie pani poznała.
– Chyba bardziej zdenerwowałam się faktem, że nie będę pracowała z Henrym, niż tym, że to pan przejmie opiekę nad moją praktyką.
– Więc pani reakcja nie miała nic wspólnego ze mną?
– Tego bym nie powiedziała. Byłam zła, bo nie przedstawił się pan w tamtym sklepie. Och, wiem, rzekomo uznał mnie pan za turystkę, ale później, na miejscu wypadku, już musiał pan się zorientować, kim naprawdę jestem. Mimo to przemilczał pan swoją tożsamość. Z takiego zachowania wnoszę, że nie był pan zachwycony moim przyjazdem do Tregadfan, ani tym bardziej perspektywą zajęcia się moim szkoleniem. Mam rację czy nie?
– No cóż... tak – przyznał niechętnie.
– To doprawdy urocze – stwierdziła z przekąsem. – Ale przynajmniej wiemy, na czym stoimy.
– Nie chciałem pani tutaj, bo uznałem, że nie jest pani potrzebna w naszej przychodni. Zgodziłem się tylko dlatego, że Henry nalegał, a ja wolałem nie obciążać go dodatkowym stresem. I tak ma go aż nadto z powodu choroby Megan.
– Szkoda, że nikt wcześniej nie skontaktował się ze mną, aby spytać, co o tym sądzę.
– A co by pani wtedy zrobiła?
– To proste, zrezygnowałabym z przyjazdu. Pragnęłam odbyć praktykę po okiem Henry’ego, bo od dziecka go podziwiałam. Był dla mnie wzorem godnym naśladowania. Ale, znając sytuację, wybrałabym inne miejsce. Zapewne gdzieś bliżej domu.
– Przecież marzyła pani o pracy wśród zwyczajnych ludzi...
– Tacy są wszędzie. Londyn to nie tylko ulica Harley. Przez chwilę oboje milczeli. Aidan przejechał przez wieś, po czym skręcił w lewo na szosę.
– Więc pańska niechęć do mnie wynikała tylko z troski o dobro poradni? A może nie spodobało się panu coś we mnie? – zapytała napastliwym tonem. – Bądźmy wobec siebie uczciwi – dodała, gdy Aidan milczał. – Pan spytał mnie o to samo i ja byłam szczera.
– No dobrze – odparł, wziąwszy głęboki oddech. – Uznałem, że nie będzie pani pasować do tego miejsca. Prezentowała się pani całkiem nieodpowiednio.
– Nonsens!
– Bynajmniej. Dosłownie wszystko, pani strój, fryzura, nawet samochód, świadczyło o zamożności i przywilejach.
– Więc był pan gotów mnie potępić tylko z powodu wyglądu?
– .. Potępić” to za mocne określenie. Pomyślałem tylko, że będzie pani niezmiernie trudno znaleźć wspólny język / mieszkańcami Tregadfan. Doszedłem do tego wniosku. gdy pierwszy raz panią ujrzałem.
– W sklepie?
– Tak.
– Więc jednak od razu pan się zorientował, kim jestem!
– wycedziła podniesionym głosem, a na tylnym siedzeniu rozległo się groźne warczenie.
– Spokój, Jess – polecił Aidan, a pies natychmiast ucichł.
– Powiedzmy, że się domyślałem. I moje obawy się sprawdziły.
– Ja też miałam wątpliwości i obawy – parsknęła gniewnie. – Chciałam od razu wracać do Londynu.
– Ale pani tego nie zrobiła.
– Nie.
– Wolno spytać, dlaczego?
– Bo też wolałam oszczędzić Henry’emu dodatkowych stresów. Ma tyle kłopotów...
– Mamy więc identyczne zdanie na ten temat.
– Zdaje się, że musimy zaakceptować obecną sytuację, choć nam się ona nie podoba. Nie ma wyjścia.
– To prawda. – Aidan skinął głową. – Ale...
– Ale co? – spytała ostro.
– Mógłbym coś zasugerować?
– Co takiego?
– Proszę sobie zafundować porządne buty.
– A cóż tym brakuje?
– Nic. Niewątpliwie są idealne do chodzenia po Londynie, ale tutaj, w Tregadfan, nie będą praktyczne.
Nadal gryzła się krytycznymi uwagami Aidana, gdy zajechali przed dom Janet Pierce. Jej matka niedawno miała udar i nadal poważnie niedomagała. Uskarżała się na niestrawność i biegunkę, cierpiała też z powodu skutków długotrwałej depresji. Aidan zbadał pacjentkę i zwrócił się do Janet:
– Przepiszę jej środek powstrzymujący zarzucanie wsteczne, który przeciwdziała zgadze, oraz kapsułki imodium w dawce dwumiligramowej, żeby zahamować biegunkę. A co do depresji, twierdzisz, że się pogłębia?
– Tak. Mama bezustannie jest apatyczna, w płaczliwym nastroju i bardzo źle sypia.
– Wobec tego zrezygnujemy z podawania lofepraminy i przejdziemy na sertralin.
Lindsay powstrzymała się od komentarza, lecz gdy wsiedli do samochodu, wyraziła swoje zastrzeżenia.
– Był pan dość lakoniczny, rozmawiając z tą biedaczką.
– Z Janet? Nie rozumiem.
– Te fachowe nazwy musiały przyprawić ją o zawrót głowy.
– Zakłada pani, że Janet to głupia, walijska gęś bez żadnego wykształcenia?
– Tego nie powiedziałam! – Zaczerwieniła się z gniewu.
– Ale tak pani pomyślała?
– Nie. Chodzi mi tylko o to, że podawanie nazw substancji chemicznych zazwyczaj nie ma sensu. Pacjenci są bardziej osłuchani z nazwami konkretnych leków.
– A w przypadku rozmowy z kimś związanym z medycyną?
– To całkiem inna sprawa.
– Proszę więc przyjąć do wiadomości, że Janet przez wiele lat była przełożoną pielęgniarek w szpitalu w Bangor!
Lindsay gwałtownie wciągnęła powietrze.
– Należało mi o tym wspomnieć, zanim tam przyjechaliśmy, lub wtedy, kiedy nas pan sobie przedstawiał. Tego wymaga zwyczajna grzeczność.
Aidan nie odpowiedział, tylko skręcił na podwórko przychodni i zgasił silnik.
– Podobno miał pan cztery wezwania – syknęła Lindsay.
– Owszem. Ale jedno jest do Toma w pubie „Pod Czerwonym Smokiem”, a drugie na odległą farmę, dokąd pojadę wieczorem przed powrotem do domu. Pomyślałem też, że już ma pani dosyć.
– Może jeszcze nie przywykłam do waszej pogody i wiejskich obyczajów, ale zapewniam, że głupie dwa wezwania nie ścinają mnie z nóg. To pestka w porównaniu z gorącym dniem na ostrym dyżurze.
– Pewnie tak. – Aidan wzruszył ramionami. – Sam kiedyś pracowałem w takim miejscu. Uznałem tylko, że przyda się pani trochę czasu na zasiedlenie mieszkania.
– Nawet go nie widziałam. Może nie będzie odpowiednie.
– Będzie.
Lindsay na moment oniemiała z powodu tej arogancji.
– Skąd ta pewność? – wycedziła, odzyskawszy mowę.
– Zapomina pani, że początkowo też tam mieszkałem. A skoro ja byłem zadowolony, to pani też powinna.
Aidan wyskoczył z landrovera, zatrzasnął drzwi i zamaszystym krokiem pomaszerował do pubu, a Lindsay poczuła, że wszystko się w niej gotuje. Nie miała pojęcia, jak zdoła przetrzymać najbliższy rok, współpracując z tym irytującym osobnikiem.
– Wy chyba już do niego przywykłyście – stwierdziła, odwracając się do psów, one zaś odpowiedziały jej poważnym spojrzeniem. Wysiadła, upewniła się, że Aidan zostawił uchyloną szybę, aby zapewnić psom dopływ powietrza, i poszła do poradni.
Bronwen siedziała w recepcji, pisząc coś na komputerze, a Gwynneth chyba uzupełniała wpisy w kartach.
– O, właśnie o pani rozmawiałyśmy – oznajmiła Gwynneth. – Widzisz, Bronwen? Pani doktor już jest.
– Widzę – lodowatym tonem odparła Bronwen. – Gdzie doktor Lennox? – Spojrzała na Lindsay tak podejrzliwie, jakby sądziła, że kobieta z Londynu gdzieś go ukryła.
– Poszedł do pubu zobaczyć się z kimś imieniem Tom.
– Tom to właściciel – wyjaśniła Gwynneth. – Źle się czuł dziś w nocy. Ma rozedmę płuc i...
– Wystarczy, Gwynneth – ostro przerwała jej Bronwen. – Nie rozmawiamy o stanie zdrowia pacjentów w recepcji, gdzie każdy może nas usłyszeć, prawda?
– Nie, ale... – Gwynneth rozejrzała się wokoło. – Tu jest tylko doktor Henderson.
– Nie szkodzi. Zawsze trzeba pamiętać o zasadach, żeby nie nabrać złych nawyków. Pani mieszkanie jest gotowe, doktor Henderson. Życzy pani sobie je zobaczyć?
– Chętnie. Na razie chyba nie będę wam potrzebna.
– A więc chodźmy. – Bronwen wstała zza biurka i wraz z Lindsay poszła w stronę schodów w głębi holu. Obie raptownie przystanęły, ponieważ Gwynneth zawołała:
– Doktor Henderson! Och, pani doktor! – Dziewczyna zerwała się z krzesła i załamała ręce. – Ten piękny kostium!
– Mój kostium? Co się z nim stało?
– Jest cały w psiej sierści! – Gwynneth podbiegła bliżej i spróbowała palcami oczyścić czarną tkaninę.
– W sierści – mruknęła Lindsay. – Ciekawe, czemu mnie to nie dziwi?
Lindsay właściwie chciała, by mieszkanie było okropne. W cichości ducha nawet na to liczyła, aby z satysfakcją oznajmić Aidanowi, że jest rozczarowana. Musiała jednak niechętnie przyznać, że lokal spełnia wszystkie jej wymagania. Z okien saloniku i sypialni roztaczał się wspaniały widok z górami na horyzoncie, kuchnia z kącikiem jadalnym była dobrze wyposażona, a łazienka miała zarówno wannę, jak i kabinę prysznicową. Umeblowanie i elementy dekoracyjne były dość skromne, utrzymane w neutralnej kolorystyce.
– Na pewno zechce pani nadać temu miejscu bardziej indywidualny charakter – powiedziała Bronwen.
– Nie przywiozłam zbyt wielu drobiazgów – odparła Lindsay – sądziłam bowiem, że zatrzymam się u państwa Llewellynów. Ale rzeczywiście dodałabym tu trochę kolorowych elementów, więc sprawię sobie to i owo. A propos zakupów, gdzie pani radziłaby je zrobić?
– A co pani chce kupić?
– Trochę odzieży.
– Obawiam się, że u nas nie ma rzeczy w pani guście. – Bronwen przesunęła wzrokiem po eleganckim kostiumie i czarnych lakierkach Lindsay.
– Och, nie miałam na myśli niczego w tym stylu. Przeciwnie, muszę nabyć garderobę odpowiednią do życia w Tregadfan. Już mi wytknięto, że chodzę w nieodpowiednich ciuchach i butach.
– Wobec tego sugerowałabym wyjazd do Betwsycoed. Jest tam parę sklepów z praktyczną garderobą przyzwoitej jakości.
– Dziękuję, Bron wen. Pojadę tam. – Lindasy rozejrzała się wokoło. – Mogę od razu się wprowadzić?
– Dlaczego nie. – Bronwen wzruszyła ramionami. – Łóżko jest posłane, a pokoje dobrze przewietrzone.
– W takim razie zrobię to dziś po południu, jeśli doktor Lennox nie będzie mnie potrzebował. Wpadnę do państwa Llewellynów po swój bagaż, a potem zrobię zakupy.
– Proszę się nie martwić doktorem Lennoxem. Powiem mu, gdzie pani pojechała.
Bronwen oznajmiła to takim tonem, jakby w każdej sytuacji umiała poradzić sobie ze swym zwierzchnikiem. Nie umknęło to uwagi Lindsay, której kolejny raz przyszło do głowy, że groźna Bronwen ma słabość na punkcie Aidana. Tłumaczyłoby to oczywistą wrogość, z jaką powitała Lindsay – w mniemaniu Bronwen potencjalną konkurentkę.
Jadąc do domu Henry’ego, Lindsay zastanawiała się, czy recepcjonistka rzeczywiście podkochuje się w Aidanie. A może romansują ze sobą? Nie, to chyba niemożliwe. Aidan w najmniejszy sposób nie okazywał zainteresowania osobą Bronwen. Traktował ją wyłącznie jak pracownicę. A jeśli tylko starał się w miejscu pracy maskować uczucia? Przecież to możliwe, że prywatnie Bronwen jest zupełnie inna niż w przychodni – bardziej sympatyczna i uwodzicielska, zaś Aidan potrafi się odprężyć i śmiać... I oboje wiedzą, jak wykorzystać to jego wielkie łoże...
Myśl o Bronwen i Aidanie w intymnej sytuacji wydała się nagle dziwnie rozstrajająca, toteż Lindsay z rozmysłem skupiła uwagę na drodze. W domu natychmiast wpadła na Henry’ego, który zjadł lunch z Megan i właśnie zamierzał wrócić do poradni.
– Lindsay, moja droga – powitał ją ze strapioną miną.
– Wszystko w porządku?
– Oczywiście – zapewniła. – Przyjechałam po rzeczy.
– Wprowadzasz się do tego mieszkanka?
– Tak.
– A widziałaś je? Myślisz, że będzie ci tam wygodnie?
– Już je obejrzałam i uważam, że jest ładne. Proszę cię, Henry, przestań się zamartwiać. Na pewno będę zadowolona. Teraz jadę do Betwsycoed po zakupy. Jak się miewa Megan?
– Ani lepiej, ani gorzej. Zajrzysz do niej przed wyjściem?
– Oczywiście.
– Muszę już lecieć. Po południu przyjmuję kobiety w ciąży. – Henry otworzył drzwi i przystanął z dłonią na klamce.
– Aha, Lindsay. Jak się udał twój pierwszy dyżur?
– Chyba dobrze – stwierdziła, wzruszając ramionami. – Chociaż może lepiej spytaj Aidana.
– Dlaczego? – W głosie Henry’ego zabrzmiała nuta niepokoju.
– On zazwyczaj ma całkiem inne zdanie niż ja – odparła z wymuszonym uśmiechem.
– Nie przejmuj się Aidanem, moja droga. On czasem bywa pełen rezerwy i jest, jak już wspomniałem, typem samotnika, ale...
– Ale okazuje się miłym facetem, gdy lepiej się go pozna – dokończyła. – Wiem, Henry – dodała łagodnie, bo znów się zafrasował. – Nie zaprzątaj sobie głowy Aidanem i mną. Na pewno jakoś dopasujemy się do siebie. – Za pewien czas, dodała w myślach, odprowadzając wzrokiem Henry’ego, który wsiadł do samochodu i odjechał. Następnie wbiegła na górę i zastała Megan prawie we łzach z powodu jej decyzji.
– Nie martw się, Megan. To naprawdę wygodne mieszkanko – zapewniła z przekonaniem. – Będzie mi tam całkiem dobrze.
– Ale nie tak miało być. Chcieliśmy traktować cię jak członka rodziny, jak własne dziecko. A teraz, przeze mnie, wszystko się posypało. Wiem, że Henry jest rozczarowany. Pragnął zupełnie czegoś innego.
– Och, Megan, proszę nie zadręczaj się tą sytuacją. Dla Henry’ego najważniejsze jest to, żebyś odzyskała zdrowie.
– Ale on tak bardzo się cieszył, że jakoś zrewanżuje się twojemu ojcu, który w przeszłości okazał mu tyle serca...
– Megan, jakkolwiek było, mój ojciec na pewno nie oczekuje rewanżu. Henry to jego dobry przyjaciel. – Lindsay przysiadła na brzegu łóżka i otoczyła starszą panią ramieniem. – Nie powinnaś tak się denerwować. Zresztą nie ma po temu powodów. Mieszkanie naprawdę przypadło mi do gustu, będę często was odwiedzać, no i zaliczę praktykę, chociaż pod okiem Aidana...
– Zgadzasz się z nim jakoś? – Megan opuściła chusteczkę i z niepokojem w oczach spojrzała na Lindsay.
– Z Aidanem? Cóż, dopiero zaczynamy współpracę, ale wszystko się ułoży. Zresztą, czemu miałoby być inaczej?
– Wiesz, on niekiedy bywa trudny...
– Nie zamierzam się tym przejmować, Megan. Możesz być pewna, że dam sobie radę. A skoro mowa o Aidanie... chyba nie jest żonaty?
– Nie, ani chyba z nikim związany. Podobno miał kogoś, ale dawno temu.
– Powinnaś teraz odpocząć, Megan. Pójdę już, a ty się zdrzemnij.
– Za chwilę. Chciałabym jeszcze z tobą pogawędzić. Powiedz mi, Lindsay... teraz nie ma w twoim życiu nikogo?
– Nie, ale skąd wiesz?
– Twój ojciec wspomniał o tym w rozmowie z Henrym. Powiedział, że przesunęłaś praktykę z powodu... jak on miał na imię?
– Andrew.
– Właśnie. Twój ojciec dodał, że teraz, gdy wasz związek się rozpadł, mogłabyś przyjechać tutaj, gdyby Henry przyjął cię na praktykę. – Megan umilkła na moment. – Dlaczego rozstałaś się z tym Andrew?
– Nie pasowaliśmy do siebie. – Lindsay lekko wzruszyła ramionami. Usiłowała mówić lekkim tonem, lecz każda wzmianka o byłym narzeczonym nadal sprawiała jej ból. – Widocznie nie była nam pisana wspólna przyszłość.
– Cóż, trzeba się z tym pogodzić. – W spojrzeniu Megan malowała się serdeczna troska. – Na pewno wkrótce poznasz kogoś odpowiedniego. Kto wie, może nawet ty i Aidan... ?
– Nie ma mowy! – zawołała Lindsay i zaraz się zmitygowała, bo piękne oczy Megan lekko się rozszerzyły. – To wykluczone – dodała spokojniej. – Jesteśmy całkowitymi przeciwieństwami, a poza tym ja wcale nie szukam związku. To ostatnia rzecz, jakiej obecnie potrzebuję.
Pożegnała się z Megan i pojechała do Betwsycoed.
Deszcz już nie padał, niebo się wypogodziło, a majowe słońce mocno przygrzewało. Na zielonych pastwiskach pasły się stada owiec, a łagodne wzgórza były porośnięte bujnymi, kwitnącymi rododendronami oraz wrzosem.
Lindsay doszła do wniosku, że w taki dzień człowiekowi naprawdę chce się żyć. Nastawiła sobie najnowszą płytę zespołu „The Corrs” i nucąc znaną melodię, poczuła przypływ optymizmu. Może ten rok w Tregadfan nie będzie aż taki zły, jak do tej pory sądziła. Należy tylko jakoś przywyknąć do Aidana Lennoxa, cieszyć się ładnym mieszkaniem i niezależnością.
W miejscowych sklepach przeważały towary sprowadzone najwyraźniej z myślą o turystach, lecz Lindsay nawet była z tego zadowolona. Właściwie mogła uważać się za turystkę, prawda? Przyjechała tu tylko na pewien czas i musiała wybrać garderobę nadającą się do przebywania w tej okolicy.
Kupiła więc kilka par solidnych spodni, dwa bawełniane swetry i przeciwdeszczową kurtkę. Przywiozła kilka spódnic, które nadawały się do pulowerów, lecz na wszelki wypadek nabyła również parę sportowych koszul. Znalazła też wygodne, skórzane trzewiki i zawiązując grube sznurowadła, zastanawiała się, jak na jej widok zareagowałyby przyjaciółki z Londynu. Pewnie pękałyby ze śmiechu.
Zadowolona z zakupów właśnie wracała na parking, lecz wiedziona impulsem wstąpiła po drodze do sklepu z wyposażeniem mieszkań. Pół godziny później wyszła stamtąd z nowym abażurem, dwiema narzutami, oprawionym w ramki obrazkiem, kilkoma kolorowymi wazonikami oraz z całym naręczem suszonych kwiatów i gałązek na dekoracyjne bukiety. Obładowana pakunkami z trudem dowlokła się do samochodu.
Po powrocie do poradni stwierdziła, że Gwynneth jest jeszcze bardziej rozkojarzona niż zwykle.
– O, przyjechała pani. Właśnie się zastanawiałyśmy...
– Wystarczy, Gwynneth – krótko ucięła Bronwen. – Mniemam, że znalazła pani w Betwsycoed wszystko, co trzeba?
– Tak, dzięki. Przekonacie się, że już jestem dobrze przygotowana na wszelkie atrakcje, jakie Tregadfan mi zafunduje: deszcz, błoto, grad, gołoledź lub śnieg.
– O tej porze roku rzadko miewamy śnieg – ze śmiertelną powagą oświadczyła Gwynneth.
– Do roboty, Gwynneth! – parsknęła Bronwen.
Lindsay zaniosła zakupy na górę, rozpakowała je i powiesiła odzież w wielkiej dębowej szafie, a niektóre rzeczy poukładała w szufladach komody. Krzątając się po mieszkaniu, odkryła dużą ilość ręczników i pościeli, a potem przez godzinę upiększała wnętrze zgodnie ze swym gustem. Kolorowe kapy rozłożyła na kanapie i fotelu, w sypialni zdjęła ze ściany ponurą rycinę i powiesiła kupiony obrazek oraz zrobiła kilka pięknych kompozycji z suszonych kwiatów i gałązek.
Poustawiała wazony z bukietami w odpowiednich miejscach i z zadowoleniem rozejrzała się po swym nowym lokum. Dopiero wtedy skonstatowała, że nie ma nic do jedzenia i powinna skoczyć do sklepu. Jeszcze nie sprawdziła możliwości jadania kolacji poza domem, lecz wątpiła, czy Tregadfan jest w stanie wiele zaoferować w tym zakresie. Co prawda parokrotnie słyszała, że wraz z wiosennym napływem turystów miejscowość staje się bardziej atrakcyjna, lecz na razie nie było tu szans na jakiekolwiek rozrywki.
Bezwiednie westchnęła. O tej porze w Londynie pewnie już miałaby w planie klubowy wieczór w gronie koleżanek i kolegów ze szpitala lub wypad z Annabelle do baru na kieliszek wina. Może by chociaż pogawędzić z przyjaciółką? Lindsay podniosła słuchawkę i wystukała numer. Annabelle odezwała się po dziesiątym sygnale.
– Lindsay! – zapiszczała radośnie i tak głośno, że chyba usłyszano ją aż w Betwsycoed. – Co za wspaniała niespodzianka! Gdzie jesteś?
– W walijskiej głuszy, gdzieżby indziej?
– O rany, naprawdę jest tam tak strasznie?
– Jeszcze wczoraj odpowiedziałabym twierdząco, bo poważnie zastanawiałam się, czy nie wracać do domu. Ale dzisiaj spojrzałam na wszystko innym okiem i ta Walia już nie wydaje mi się taka okropna. Pytanie tylko, na jak długo zachowam swój optymizm.
– Czemu jest źle? Opowiadaj.
– Cóż, tutejsi mieszkańcy traktują mnie jak zielonego ludzika z innej planety. Żona Henry’ego Llewellyna choruje, więc on nie mógł zająć się moją praktyką i scedował ten obowiązek na swojego wspólnika, niejakiego Aidana Lennoxa.
– Jesteś z tego zadowolona?
– Jeszcze nie wiem. Zobaczę, jak rozwinie się sytuacja, ale doktor Lennox nie zalicza się do osób, które natychmiast budzą naszą sympatię. Poza tym postanowiłam nie stwarzać dodatkowego kłopotu Llewellynom, siedząc im na głowie, i właśnie wprowadziłam się do mieszkanka nad przychodnią.
– O Jezu, Lindsay, to wszystko brzmi dość przygnębiająco. Nie lepiej spakować manatki i wrócić tutaj?
– Nie mogę, Annabelle. Henry i Megan i tak się zamartwiają. Gdybym wyjechała, byliby zrozpaczeni. Muszę tu zostać, przynajmniej na pewien czas.
– A ta wieś? Bardzo paskudna?
– Przeciwnie. To na razie jedyny plus całego przedsięwzięcia. Tregadfan jest otoczoną górami piękną miejscowością. Powinnaś zobaczyć te widoki z moich okien.
– A ludzie? Są do wytrzymania?
– Cóż, niektórzy pacjenci są trochę nieufni wobec londyńczyków. No i jeszcze ten personel... W recepcji żelazną ręką rządzi niejaka Bron wen, zaś jej pomocnica to zahukana szara myszka, która panicznie się jej boi.
– A ten facet, który zajmie się twoim szkoleniem?
– Aidan? Hm... niewiele ma wspólnego ze znanymi nam mężczyznami, Belle.
– Jakiś nudziarz?
– Nie, jest bystry, ale...
– Ale co? – nie dawała za wygraną Annabelle.
– Czy ja wiem... Kiedy pierwszy raz go zobaczyłam przy landroverze z dwoma psami, odzianego w kalosze i przeciwdeszczową kurtkę, uznałam go za farmera.
– Interesujący osobnik. Kawał chłopa?
– Raczej nie, za to strasznie irytujący. Doprowadza mnie do szału.
– Więc nie jest w twoim typie?
– Ani trochę.
– No cóż... – Annabelle westchnęła. – Tak tylko pomyślałam. A propos facetów, nie wiem, czy powinnam ci to powiedzieć...
– Mów.
– Przypadkiem wpadłam wczoraj na Andrew.
– I co? – Lindsay mocniej ścisnęła słuchawkę.
– Chwilę pogadaliśmy o niczym, a potem on... spytał o ciebie. Zdziwił się, gdy wspomniałam, że wyjechałaś. Nic mu nie mówiłaś o Walii?
– Wiedział, ze o tym myślę, ale zdecydowałam się dopiero po naszym zerwaniu.
– Wyjechałabyś, gdybyście nadal byli ze sobą?
– Chyba nie.
– Tak myślałam. Prosił, żeby cię pozdrowić.
Pozdrowienia przekazane przez wspólną znajomą. Właśnie taki jest kres wspaniałego romansu z Andrew, pomyślała Lindsay, odłożywszy słuchawkę. A nie tak dawno sądziła, że Andrew jest miłością jej życia. Wtedy jednak nie miała pojęcia o jego niewierności. Wybaczyła mu, gdy przypadkiem zauważyła go w restauracji z atrakcyjną dziewczyną. Wtedy jeszcze nie mieszkali razem ani nie byli zaręczeni. Lecz za drugim razem wszystko wyglądało inaczej. Andrew już się do niej wprowadził, ona zaś w bardzo przykry sposób dowiedziała się o jego skokach w bok. Aż do dziś sądziła, że udało się jej zamknąć tamten rozdział życia, lecz niewinna wzmianka Annabelle obudziła bolesne wspomnienia.
Lindsay uznała więc, że w charakterze antidotum zaaplikuje sobie spożywcze zakupy w wiejskim sklepie pełnym dziwnych mieszkańców Tregadfan. Zeszła na dół, gdzie Bronwen i Gwynneth porządkowały dokumenty, a ostatni pacjent właśnie wychodził. Lindsay zamierzała zrobić to samo, lecz gdy podeszła do drzwi, nagle odezwała się Bronwen.
– Chwileczkę, doktor Lennox chce z panią porozmawiać.
– Idę do sklepu po jakieś jedzenie. – Lindsay zerknęła na zegarek. – Już prawie piąta.
– Doktor Lennox wyraźnie zażyczył sobie, aby przyszła pani do niego po dyżurze.
– Dobrze.
– Proszę się nie martwić, pani doktor – nieoczekiwanie rzekła Gwynneth. – Sklep zamykają dopiero o szóstej.
– Dzięki, Gwynneth. – Lindsay spojrzała na dziewczynę z wdzięcznością, poszła w głąb korytarza i zapukała do drzwi gabinetu.
Usłyszała „proszę” i weszła do środka. Aidan pisał coś, siedząc przy biurku, ale podniósł wzrok, a ona stwierdziła, że jej serce jakby spóźniło się z kolejnym uderzeniem.
– Chciał pan mnie widzieć? – spytała chłodnym tonem, pamiętając o ostrej wymianie zdań przed południem.
– Tak. Dlaczego nie było pani na dyżurze?
– Pojechałam po zakupy.
– Wolno spytać, czy będzie pani robić to częściej w godzinach pracy? Bo jeśli tak, to równie dobrze już teraz mogę powiedzieć, że nie zamierzam zajmować się pani szkoleniem.
Lindsay poczuła na policzkach rumieniec gniewu. Odwróciła się, aby zamknąć drzwi, i zauważyła na twarzy Bronwen triumfujący uśmieszek. Jakimś cudem zapanowała nad nerwami, podeszła do biurka i oparła dłonie o blat.
– Skoro pańska złośliwa recepcjonistka już nas nie słyszy, to może mi pan powie, co to wszystko ma znaczyć, do cholery!
– Dobrze pani wie. Oczekiwałem pani dzisiaj na popołudniowym dyżurze, a pani samowolnie gdzieś sobie poszła.
– Wyraźnie dał mi pan do zrozumienia, że już nie będę potrzebna.
– To było rano! Nie przypuszczałem, że urwie się pani na resztę dnia.
– Bronwen wiedziała, gdzie jestem. Prawdę mówiąc, to właśnie ona zasugerowała mi wyjazd do Betwsycoed.
– Nie mieszajmy do tego Bronwen.
– Obiecała panu powiedzieć, dlaczego jestem nieobecna.
– Rzecz w tym, że należało mnie uprzedzić.
– Uprzedzić? A może raczej prosić o pozwolenie? Nie sądziłam, że muszę przez cały dzień być na każde pańskie skinienie.
– Nie musi pani, ale powinienem wiedzieć, kiedy może pani przyjmować pacjentów lub załatwiać wizyty domowe. To chyba oczywiste.
Lindsay wzięła głęboki oddech.
– W porządku – odparta. – Praktykuję pod pańską opieką, więc przyznaję, że trzeba było najpierw zawiadomić pana o moich planach.
– Gdyby pani to zrobiła, na pewno zgodziłbym się na wolne popołudnie. Rozumiem, że pierwszego dnia po przyjeździe człowiek ma różne sprawy do załatwienia.
Pomyślała, że jego oczy wydają się dzisiaj bardziej niebieskie niż wczoraj.
– Nasza znajomość rzeczywiście nie rozpoczęła się dobrze, prawda? – spytał Aidan po chwili milczenia.
– Nie. – Lindsay nadal czuła na policzkach żar rumieńca. – I ta wzajemna antypatia będzie nam towarzyszyć, dopóki nie przestanie pan traktować mnie jak niegrzecznej uczennicy. Co prawda przyjechałam tu na praktykę, lecz jestem lekarką i życzę sobie, aby traktowano mnie jak lekarkę.
– Mógłbym coś zasugerować?
– Proszę. – Lekko wzruszyła ramionami, rozstrojona jego przenikliwym spojrzeniem.
– Zaczniemy od nowa?
– Jak mam to rozumieć?
– Udajmy, że właśnie się poznaliśmy i spróbujmy rozegrać ten początek lepiej. Co pani na to?
– Zgoda.
– Jestem doktor Aidan Lennox. – Aidan wstał i wyciągnął rękę. – Mam poprowadzić pani praktykę.
– Doktor Lindsay Henderson. – Uścisnęła podaną dłoń, zdumiona jej ciepłem, z którym tak bardzo kłócił się chłód niebieskich oczu.
Powoli wszystko zaczęło się układać jak należy. Lindsay polubiła swoje mieszkanko, a personel i pacjenci coraz bardziej ją akceptowali. Aidan nadal czasem ją irytował, ona zaś pocieszała się tym, że też potrafi zagrać mu na nerwach. Oboje starali się jednak, aby ich współpraca miała harmonijny przebieg.
Bronwen oczywiście nadal doprowadzała Lindsay do szału, lecz Gwynneth okazała się sojusznikiem. Ta zahukana dziewczyna zawsze bała się groźnej recepcjonistki i była o wiele za potulna. Wkrótce przekonała się jednak, że pani doktor nie zamierza iść w jej ślady i zaczęła otwarcie ją podziwiać.
– Nie powinnaś pozwalać jej tak sobą pomiatać, Gwynneth – oświadczyła Lindsay, gdy któregoś ranka zastała dziewczynę we łzach.
– Nie... nie umiem sobie z nią poradzić. – Gwynneth chlipnęła żałośnie. – Ona zawsze robi ze mnie taką idiotkę.
– Nie jesteś idiotką – łagodnie zapewniła Lindsay. – A Bronwen nie ma prawa tak cię traktować. Jeśli chcesz, pogadam o tym z doktorem Llewellynem.
– Och, tylko nie to! Bronwen da mi popalić, kiedy się dowie, że nie trzymam buzi na kłódkę.
Gwynneth wolała, aby żaden z przełożonych nie dowiedział się o szykanach ze strony Bronwen. W tej sytuacji Lindsay postanowiła uczynić wszystko, co w jej mocy, aby jakoś poprawić warunki pracy biednej dziewczyny.
Sama nadal asystowała Aidanowi, a pacjenci stopniowo przyzwyczajali się do niej, choć niektórzy nadal woleli mówić o swoich zdrowotnych problemach tylko Aidanowi. Ale coraz więcej osób cieszyło się z możliwości zasięgnięcia opinii drugiego lekarza. Lindsay chętnie zajmowała się tymi przypadkami i w skrytości ducha marzyła o dniu, kiedy będzie mieć grono własnych pacjentów.
Podczas dyżurów Aidan nie komentował jej poczynań, lecz ona nie potrafiła zapomnieć o jego obecności. Wciąż się spodziewała, że on zaraz się wtrąci i zakwestionuje jej diagnozę lub sposób leczenia i dziwiła się, jeśli tego nie robił.
– Jak ci idzie? – spytała Judith podczas jednego z trudniejszych dyżurów, gdy Lindsay wpadła do kuchenki po kawę.
– W takie dni żałuję, że nie palę.
– Aż tak źle?
– Nie tyle źle, co nerwowo. – Lindsay wlepiła wzrok w kubek. – Muszę być maksymalnie skoncentrowana.
– Wiem, o czym mówisz. Kiedy zaczęłam tu pracować, uznałam Aidana za faceta na luzie. Chyba dałam się zwieść tym jego sportowym ciuchom, łażeniu z psami i tak dalej. Ale wkrótce się przekonałam, że jako lekarz jest perfekcjonistą.
– Święte słowa. – Lindsay z westchnieniem odgarnęła kosmyk włosów, który wysunął się spod plastikowej przepaski. – Bezustannie mi się wydaje, że on zaraz mnie skrytykuje. Na ogól tego nie robi, ale ja mimo to wciąż jestem spięta.
– Chyba wolałabyś znaleźć się pod opiekuńczymi skrzydełkami Henry’ego?
– Jeszcze jak! Z nim wiedziałabym, na czym stoję. A przy Aidanie wciąż mam wątpliwości i boję się palnąć głupstwo.
Dopiła kawę i dopiero teraz zauważyła stojącego w drzwiach Aidana. Do licha, pewnie usłyszał każde słowo.
Gryzła się tym przez resztę dnia, bo prawdę mówiąc, Aidan :wcale nie musiał zająć się jej praktyką. Powiedział, że zrobił to, aby wybawić z kłopotu Henry’ego, ale przecież mógł odmówić. Aktualny układ był bowiem korzystny tylko dla Lindsay. Ale po południu, gdy spróbowała delikatnie poruszyć ten temat, Aidan popatrzył na nią jak na wariatkę.
– Nie wiem, o co ci chodzi – stwierdził z nieprzeniknioną miną.
– Dzisiaj rano... – mruknęła zakłopotana – kiedy wszedłeś do kuchenki...
– Tak? – Aidan zmarszczył brwi.
– Chyba usłyszałeś, jak rozmawiałam z Judith o...
– O kim? – Niebieskie oczy znów zalśniły jak lód.
– No cóż... o tobie.
– Więc przy kawie plotkowałyście o mnie?
– Nie, to nie tak – zaprzeczyła pośpiesznie. – Ale mogłeś odnieść wrażenie, że... że nie jestem wdzięczna...
– Za co?
– Za zajęcie się moim szkoleniem. Aleja... naprawdę się z tego cieszę...
– To w czym problem?
– Więc nie... nic nie podsłuchałeś?
– Ani słowa. – Aidan wzruszył ramionami i pomaszerował do recepcji, a Lindsay dopiero teraz poczuła się jak kretynka. Usiłowała wyjaśniać i przepraszać, gdy wcale nie było to konieczne.
Lindsay lubiła Judith Havers, rzeczową walijską dziewczynę, która akceptowała ludzi takimi, jacy byli i nie pozwalała nikomu, z Bronwen włącznie, wejść sobie na głowę.
– Ona uważa się tutaj za królową pszczół – stwierdziła kiedyś w rozmowie z Lindsay, gdy obie czekały w pokoju zabiegowym na pierwszego niemowlaka. – W każdej poradni znajdzie się taka baba, ale mnie nie będzie w kaszę dmuchać.
– Szkoda, że Gwynneth nie ma twojego podejścia. Bronwen ją dosłownie terroryzuje.
– Biedna Gwynneth. Spotkało ją w życiu sporo złego i ma kompleksy. A Bronwen jest agresywna i wyżywa się na niej.
– Spróbuję nieco uzdrowić tę sytuację.
– Byłoby dobrze – przyznała Judith. – Ale uważaj, bo Bronwen może stać się jeszcze gorsza.
– Tego się obawiam, ale chętnie zajmę się Gwynneth. Nie było trudno sprawić jej przyjemność, ponieważ dziewczyna patrzyła w Lindsay jak w obraz i bezustannie wypytywała o jej życie w stolicy.
– Milenijnego sylwestra spędziła pani w Londynie? – spytała pewnego wieczoru po długim, męczącym dyżurze.
– Tak. – Lindsay podniosła wzrok znad wypisywanych recept. Bronwen właśnie wyłączała komputery, a Aidan, odwrócony do nich plecami, czytał jakieś notatki. Henry jeszcze siedział w swoim gabinecie.
– Och, dam głowę, że było cudownie, prawda? – Gwynneth westchnęła z rozmarzeniem.
– ^Rzeczywiście mogło się podobać – przyznała Lindsay.
– A gdzie pani była? W Millenium Dome?
– Nie, nie tam. Poszłam... z przyjaciółmi na kolację do restauracji, a potem z okien czyjegoś mieszkania nad Tamizą oglądaliśmy sztuczne ognie. – Lindsay nagle zdała sobie sprawę z tego, że Bronwen nadstawiła uszu, a Aidan, chociaż nawet nie drgnął, też przysłuchuje się rozmowie.
– Więc widziała pani „Rzekę ognia”, diabelski młyn i inne atrakcje? – Oczy Gwynneth rozszerzyły się z wrażenia.
– Owszem, widziałam.
– Och, to musiało być wspaniałe!
– Było. – Lindsay skinęła głową. – Jedyna w swoim rodzaju historyczna chwila.
– Pieniądze wyrzucone w błoto, jeśli chcecie znać moje zdanie – oświadczyła Bronwen. – A tyle jest potrzeb, na które można by je wydać.
– Pewnie masz rację, Bronwen – przyznała Lindsay – ale osobiście zgadzam się z Gwynneth. To było naprawdę epokowe wydarzenie, które za naszego życia już się nie powtórzy.
Aidan właśnie się odwrócił, a Gwynneth zarumieniła się z zadowolenia, bo ktoś chociaż raz miał takie samo zdanie jak ona. I na tym skończyła się pogawędka, ponieważ do recepcji wszedł Henry i wszyscy zajęli się obowiązkami.
Po wyjściu obu recepcjonistek i Henry’ego Lindsay zamierzała iść do siebie, gdy nieoczekiwanie odezwał się Aidan.
– To było miłe – stwierdził.
– Co? – spytała z ręką na poręczy schodów.
– To, że wzięłaś stronę Gwynneth.
– Wyraziłam tylko własne zdanie.
– Wiem, ale Bronwen zawsze ją tłamsi. Twoje wsparcie musiało podbudować poczucie wartości Gwynneth.
– Nie lubię, kiedy ktoś wyżywa się na innych.
– Bronwen może nawet nie zdaje sobie sprawy, że to robi. Gnębienie Gwynneth chyba weszło jej w krew.
– Bronwen chyba nie jest specjalnie szczęśliwą osobą.
– Możliwe. – Aidan wzruszył ramionami. – Nic mi o tym nie wiadomo. – Postawił kołnierz przeciwdeszczowej kurtki, ponieważ padało, i szybkim krokiem ruszył na parking.
Lindsay zamknęła od środka drzwi i poszła na górę. A później, przygotowując kolację, przypomniała sobie słowa Aidana. Niezmiernie rzadko wyrażał uznanie, ona zaś wcale nie była pewna, czy komentarz faktu, że poparła Gwynneth, można uznać aż za pochwałę. Ale najważniejsze wydawało się coś innego: Aidan wreszcie zauważył, że Gwynneth nie ma tutaj łatwego życia.
Lindsay od niedawna jeździła wynajętym przez poradnię dżipem z napędem na cztery koła. Początkowo sądziła, że będzie tęsknić za swoim sportowym autkiem, lecz wkrótce polubiła większy pojazd, który rzeczywiście dużo lepiej nadawał się do jazdy po miejscowych drogach.
W dni wolne od pracy zwiedzała okolicę, podziwiając wspaniałe widoki. Zapuszczała się coraz dalej, na przykład przez przełęcz Llanberis aż do Caenarvon oraz do Conway i Rhyl. Raz nawet przejechała przez most w Menaii na wyspę Anglesea. Surowe piękno krajobrazu z jego wysokimi górami, szumiącymi wodospadami, wąskimi przełęczami i zalesionymi dolinami działało na nią jak antidotum neutralizujące ból po stracie Andrew. Myślała o nim coraz rzadziej, a po pewnym czasie – prawie wcale.
Pod koniec pierwszego miesiąca jej pobytu w Tregadfan rozpoczął się wiosenny najazd turystów. Przyjeżdżali najróżniejszymi środkami lokomocji – samochodami osobowymi i mieszkalnymi, motocyklami, a nawet rowerami. Chodzili na piesze wycieczki i uprawiali wspinaczkę. A ci, którzy odnieśli kontuzję, trafiali do poradni, zasilając szeregi pacjentów Lindsay. Przyjmowała ich już samodzielnie, choć codziennie musiała składać raport Aidanowi, z nim też nadal jeździła na wizyty domowe. Wiedziała jednak, że szybkimi krokami nadchodzi dzień, w którym będzie mieć własną listę pacjentów.
Po jednym z przedpołudniowych dyżurów do jej gabinetu przyszedł Aidan. Zdziwiła się, ponieważ o tej porze to ona zawsze szła złożyć mu sprawozdanie.
– Jak było? – spytał.
– W normie. – Przerzuciła leżące na biurku karty przyjezdnych. – Prawie same proste przypadki. Dziecko z bólem ucha, inne, pogryzione przez komary. Mężczyzna z poważnie skręconą kostką. Kobieta, która zapomniała zabrać z domu niezbędne leki...
– O co prosiła? – Aidan podszedł do balkonowych drzwi i błądził wzrokiem po wnętrzu oranżerii.
– O nifedipin na obniżenie ciśnienia, ranitidin na niestrawność i ibuprofen na bóle reumatyczne. Zmierzyłam ciśnienie, spytałam o charakter niestrawności oraz o okres przyjmowania ibuprofenu.
– Sądzisz, że coś łączy te dwie dolegliwości?
– Raczej nie. Wiem, że niesteroidowe leki przeciwzapalne podawane cierpiącym na reumatyzm mogą spowodować krwawienie w obrębie żołądka i ból brzucha, ale u tej pacjentki wystąpiła kwasota soku żołądkowego, zapewne jako skutek pewnych składników pożywienia. Kobieta przyznała, że na urlopie jada zupełnie inne rzeczy niż w domu. Poprzednio lekarz domowy przepisał jej raniudin.
– Czyli wszystko w porządku, ale zawsze trzeba zachować czujność, bo niektórzy turyści usiłują wyłudzić recepty na różne specyfiki. Pamiętam pewnego mężczyznę, który jeździł od przychodni do przychodni i mówił, że zostawił w domu diazepam. Zebrał już sporą ilość leku, lecz jedna z farmaceutek na szczęście zaczęła coś podejrzewać i nas zaalarmowała. – Aidan umilkł na chwilę. – Jakieś inne przypadki?
– Niemowlę z ostrą kolką, dwie osoby uskarżające się na poważną biegunkę i wymioty oraz dziewczynka z drzazgą wbitą głęboko w stopę. Usunęłam drzazgę, dałam zastrzyk przeciwtężcowy i posłałam dzieciaka do Judith na opatrunek.
– A ci ludzie z biegunką i wymiotami są z kempingu?
– Nie jestem pewna. Chwileczkę. – Lindsay przejrzała karty. – Tak.
– To rodzina?
– Tak, babcia i jedno z wnucząt.
– To by sugerowało, że zjedli coś u siebie. Oby tak było, bo inaczej trzeba się spodziewać epidemii, a weekend za pasem. Słuchaj, wiem, że masz dzisiaj wolne popołudnie, lecz może chciałabyś pojechać ze mną do pacjentów na farmie w rejonie Capel Curig?
– Oczywiście.
– Mieszkająca tam rodzina ostatnio boryka się z problemami. Matka jest w czwartej ciąży, ojciec niedawno miał wypadek, kiedy posługiwał się jakimś niebezpiecznym rolniczym sprzętem, a jedno z dzieci zmaga się z astmą i egzemą. Obiecałem wpaść i zbadać ich wszystkich.
Wyjechali dopiero późnym popołudniem, lecz czerwcowe słońce nadal przyjemnie grzało. Lindsay usadowiła się na przednim siedzeniu landrovera, a psy Aidana zaskomlały radośnie na powitanie. Już do nich przywykła, a nawet je polubiła – najwyraźniej z wzajemnością.
Lindsay opuściła szybę i wygodnie oparła łokieć. Od przyjazdu do Tregadfan zdążyła złapać na nosie trochę piegów, które stały się bardziej widoczne, gdy zbladła złocista opalenizna uzyskana wcześniej, podczas krótkiego urlopu nad Morzem Śródziemnym. Już dawno przestała nosić swoje eleganckie kostiumy i jedwabne bluzeczki. Bardziej praktyczne okazały się stroje kupione tutaj. Dzisiaj miała na sobie biało-niebieską kraciastą koszulę z podwiniętymi do łokcia rękawami, wpuszczoną w bawełniane kremowe spodnie ze skórzanym paskiem. Włosów niczym nie związała, więc pęd powietrza zwiał je do tyłu, ona zaś przymknęła powieki i pozwoliła swoim myślom odpłynąć nie wiadomo gdzie.
– Obudziłem cię?
– Słucham? – Otworzyła oczy i spojrzała na Aidana.
– Pytałem, czy cię zbudziłem.
– Nie spałam.
– Akurat – odparł ze śmiechem. – Chociaż... może się do mnie nie odzywasz?
– Czemu tak sądzisz?
– Bo od pięciu minut do ciebie mówię, a ty nie reagujesz.
– Chyba rzeczywiście trochę się zdrzemnęłam.
– Miło wiedzieć, że się odprężyłaś. A może zanadto gonimy cię do roboty i padasz na nos ze zmęczenia?
– Skądże – zaprzeczyła pośpiesznie. – Chyba to czyste, górskie powietrze działa tak relaksujące – Cieszę się. Po przyjeździe sprawiałaś wrażenie strasznie spiętej.
– To zrozumiałe. Przecież nic nie wyglądało tak, jak się spodziewałam.
– Fakt – przyznał i spojrzał na nią z ukosa. – Ale coś mnie intryguje.
– Co? – spytała czujnie.
– Parę miesięcy temu Henry wspomniał, że chyba nie przyjedziesz do nas na praktykę. A po pewnym czasie jednak postanowiłaś się zjawić. Jestem ciekaw, co skłoniło cię do zmiany planów.
Uznała, że nie odpowie. To przecież nie jego sprawa. Nie musi podawać mu szczegółów ze swojego życia osobistego. Chociaż... dlaczego nie? Tamto już należało do przeszłości. Przestało się Uczyć.
– Byłam z kimś związana, ale to się rozpadło.
– Hm... Przyszło mi do głowy coś takiego. Chcesz o tym pogadać?
– Nie – odparła stanowczo. – Wykluczone.
– Miał na imię Andrew. Był adwokatem i poznaliśmy się u przyjaciół.
Zjechali na pobocze, gdzie oprócz nich błąkały się dwie owce. Po skalnej ścianie szemrzącymi kaskadami spływała źródlana woda, a kręta droga nieco dalej wcinała się w głęboką dolinę między zboczami zalesionych wzgórz. Mimo postanowienia, aby nic nie mówić, Lindsay nagle zapragnęła się zwierzyć.
– Początkowo wszystko wyglądało bajkowo. Umawialiśmy się na randki, coraz lepiej się poznawaliśmy i było nam cudownie. Co prawda raz zobaczyłam go w restauracji z piękną dziewczyną, lecz za namową przyjaciółki zbagatelizowałam ten incydent. Po pewnym czasie Andrew wprowadził się do mnie i nic nie mąciło naszego szczęścia. Oczywiście rozmawialiśmy o założeniu rodziny, lecz uznaliśmy, że trochę z tym poczekamy.
– Jak skończyła się ta idylla? Coś się stało, czy po prostu oddaliliście się od siebie? Może zdałaś sobie sprawę, że ten związek to błąd?
– Nie, rzeczywiście coś się stało. Na dyżurze w szpitalu przypadkiem podsłuchałam pewną rozmowę. Pacjentka opowiadała znajomej pielęgniarce o swoim nowym chłopaku. Nadstawiłam uszu, gdy padła nazwa kancelarii adwokackiej, w której pracował Andrew. Potem usłyszałam tyle różnych szczegółów, że nie miałam żadnych wątpliwości, o kim mowa. Andrew mnie zdradzał, a tego nie mogłam zignorować. On początkowo wszystkiemu zaprzeczał, ale wiedziałam, że kłamie. Kazałam mu natychmiast się wyprowadzić – dokończyła i ku swojej rozpaczy zalała się łzami.
– I w tej sytuacji postanowiłaś przyjechać tutaj? Skinęła głową i wierzchem dłoni otarła mokre policzki.
– Uznałam, że najlepiej wrócić do pierwotnego planu. Aidan w milczeniu przykrył jej dłoń swoją. Gdyby się tego spodziewała, prawdopodobnie cofnęłaby rękę. Ale tego nie zrobiła, kompletnie zaskoczona jego gestem. I zaraz poczuła ciepło dające poczucie bezpieczeństwa.
– Już przebolałaś to rozstanie?
– Nie od razu – przyznała z wolna. – Dlatego po przyjeździe tutaj byłam taka... drażliwa.
– A obecnie? – Cofnął rękę i odwrócił się, aby spojrzeć Lindsay w twarz. – Jak oceniasz stan swoich uczuć?
– Chyba... jestem na dobrej drodze, żeby definitywnie zostawić tamten romans za sobą – przyznała z wahaniem, patrząc w niebieskie oczy, które wpatrywały się w nią uważnie.
– Wydajesz się zdumiona. – Po wargach Aidana przemknął cień uśmiechu.
– Bo rzeczywiście się dziwię. Jeszcze nie tak dawno sądziłam, że nigdy nie pogodzę się z utratą Andrew. Zdrada ukochanej osoby jest taka bolesna... Ale muszę przyznać, że pobyt w Tregadfan wyszedł mi na dobre. Inne miejsce oraz inne obowiązki sprawiły, że prawie nie wracam myślami do dawnego życia w Londynie, nie mówiąc o Andrew. Wiem, że trudno zrozumieć, co czuje człowiek zdradzony... w pełni pojmie to tylko ktoś mający podobne doświadczenia.
– Chyba rozumiem cię lepiej, niż ci się zdaje.
– Sugerujesz, że też spotkało cię coś takiego?
– Możliwe. – Aidan lekko wzruszył ramionami. – Ale wystarczy jedna porcja zwierzeń na jeden dzień. Poza tym musimy ruszać w drogę.
Przekręcił kluczyk w stacyjce i po chwili jechali w kierunku doliny. Ostre promienie słońca gdzieniegdzie przebijały się przez ciemne korony rozłożystych sosen, oświetlając jaśniejszą zieleń klonów i jesionów oraz kępy seledynowych paproci.
Oboje milczeli, lecz tym razem cisza była kojąca. Lindsay skonstatowała, że czuje ulgę, podzieliwszy się z Aidanem historią swojego nieudanego romansu. Aidan okazał się dobrym słuchaczem, a jeśli rzeczywiście miał za sobą podobne przeżycia, to wiedział, jak smakuje cierpienie.
Farma znajdowała się u podnóża rozległego wzniesienia i z daleka sprawiała wrażenie opuszczonej. Na pastwiskach pasło się mnóstwo owiec, lecz zabudowania wyglądały nędznie. Za domem suszyło się rozwieszone na sznurze pranie, lekko falując na wietrze, a zza rogu wysypało się stadko gęsi, które wypełniły ogłuszającym gęganiem całe podwórko.
– Fascynujące stworzenia – stwierdziła Lindsay, wysiadając z landrovera.
– Ale strasznie hałaśliwe. – Aidan wymownie się skrzywił. – Cześć, Rufus – przywitał nastolatka, który wyłonił się ze stodoły. – Gdzie mama?
– W domu.
– Dzięki. – Aidan wraz z Lindsay ruszył do wejścia i zapukał. Po długiej chwili drzwi otworzyła dziewczynka z ciemnymi, potarganymi loczkami, odziana w sporo za dużą, brudną, kraciastą sukieneczkę. Buzię i rączki dziecka pokrywały czerwone grudki wysiękowe typowe dla egzemy.
– Mamo! – zawołała mała. – Pan doktor.
– Poproś, żeby wszedł, głuptasku. – Z sąsiedniego pomieszczenia wyszła blada, bardzo zmęczona kobieta w zaawansowanej ciąży. – Dzień dobry, doktorze. Proszę dalej. Niech pan wybaczy Evie i nie zwraca uwagi na bałagan.
– Nie przyszliśmy oglądać twojego bałaganu, Clarrie – zapewnił Aidan, gdy weszli do saloniku, gdzie trudno było znaleźć wolne miejsce. – Interesujesz nas ty i Dai. A to jest doktor Henderson. – Zerknął przez ramię na Lindsay. – Pracuje u nas.
– Miło mi panią poznać. – Clarrie uśmiechnęła się blado. – O, już jest Dai.
Do pokoju przykuśtykał o kulach jej mąż. Miał około czterdziestu lat, lecz wyglądał na dziesięć więcej. Powitał Aidana skinieniem głowy i z zaciekawieniem spojrzał na Lindsay.
– Jak leci, Dai? – Aidan zrobił na stole trochę miejsca i postawił torbę.
– Cholernie powoli. Muszę jak najszybciej wziąć się do roboty, bo farma popadnie w ruinę. Ted sam nie daje rady, a Rufus jest całkiem do niczego.
– To jeszcze dzieciak – zaprotestowała Clarrie. – A ja wkrótce będę ci pomagać.
– Jak noga? – spytał Aidan.
– Boli. Ten cholerny gwóźdź chyba bardziej szkodzi niż pomaga.
– Popatrzymy. Lindsay, mogłabyś w tym czasie zbadać Clarrie? Oto jej karta.
– Już się robi. – Lindsay ucieszyła się, że dano jej jakieś zajęcie, bo w tym domku już zaczynała odczuwać klaustrofobię. – Może pójdziemy do sypialni? – zaproponowała z nadzieją w głosie, patrząc na Clarrie.
– Jak pani chce, ale tam też jest bałagan. – Kobieta wyszła do holu i ruszyła stromymi schodami na górę. – Pani na dobre w Tregadfan?
– Och, nie, tylko na rok. Potem wracam do domu.
– Czyli dokąd? – Clarrie otworzyła drzwi sypialni i przepuściła Lindsay.
– Do Londynu.
– Miastowa dziewczyna? – Clarrie uśmiechnęła się blado. – Trochę tu inaczej niż w stolicy, prawda?
– Trochę – ze śmiechem przyznała Lindsay. – Zna pani Londyn?
– Byłam tam kiedyś na wakacjach... w innym życiu. – Po twarzy Clarrie przemknął cień uśmiechu. – Jako uczennica pracowałam w lecie na kempingu w Tregadfan. Tam zaprzyjaźniłam się z pewnym chłopakiem. Jego rodzice zaprosili mnie na parę tygodni. Mieszkali w Londynie, a właściwie w Peckham.
– Rozumiem, że było to, zanim poznała pani Daia? – Lindsay otworzyła torbę, a Clarrie usiadła na łóżku i z wyraźną ulgą oparła plecy o poduszki.
– Tak jakby. Chociaż Daia znałam prawie od zawsze. Wychowaliśmy się razem. – Clarrie wzruszyła ramionami, lecz nie dodała, co stało się z chłopakiem z Peckham.
– Który to tydzień? – Lindsay zerknęła w notatki.
– Trzydziesty siódmy. Już nie mogę doczekać się końca. Ta ciąża męczy mnie dużo bardziej niż trzy poprzednie razem wzięte.
– To zrozumiałe. Teraz ma pani pod opieką trójkę dzieci, a problemów też chyba nie brakuje.
– Żeby pani wiedziała. – Clarrie skrzywiła się wymownie. – Czasem mi się wydaje, że Dai jest gorszy niż dzieciaki. Od wypadku zachowuje się jak zwierzę w klatce. Można by pomyśleć, że to wszystko moja wina. A stos rachunków rośnie. Nasza sytuacja była trudna już przedtem, ale teraz... – Clarrie bezradnie rozłożyła ręce. – Boję się, że przyjdzie nam sprzedać farmę. Tylko co potem?
– Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. A na razie najważniejsza jest pani i dziecko. Będzie pani rodzić w szpitalu?
– W domu, tak jak poprzednio.
– Może przydałby się pani taki pobyt w szpitalu, nawet krótki. Trochę by pani odsapnęła.
– Nie, zostanę tutaj. Przyjedzie położna, a potem przez parę dni będzie u nas moja siostra, o ile nie pokłóci się z Daiem.
– Sprawdzę teraz ciśnienie i tętno dziecka. – Lindsay usiadła na brzegu łóżka i założyła opaskę ciśnieniomierza na ramię Clarrie. – Jest nieco podwyższone – stwierdziła, odczytawszy wynik. – Musi pani jak najwięcej odpoczywać. Wiem, łatwo powiedzieć – dodała, gdy Clarrie kpiąco prychnęła. – Ale proszę chociaż spróbować. Mam porozmawiać o tym z mężem?
– Jeśli pani chce... Ale to i tak nic nie da. – Clarrie oparła się na łokciach i patrzyła na badającą ją Lindsay. – Wszystko w porządku? – spytała z nutą niepokoju w głosie.
– Tak – zapewniła Lindsay. – Tętno jest silne i miarowe. Co by pani wołała, chłopca czy dziewczynkę?
– Mnie tam bez różnicy. – Clarrie poprawiła odzież i podniosła się. – Chociaż z dziewczynką byłoby po równo.
– Czyli jest Rufus, Evie i... ?
– Jared. Ma dwanaście lat, Rufas skończył szesnaście, a Evie sześć. Myślałam, że na tym będzie koniec – z żalem w głosie przyznała Clarrie. – Jak widać, człowiek może się mylić, prawda?
– Evie cierpi ma astmę i egzemę? – Lindsay schowała do torby stetoskop i aparat do pomiaru ciśnienia.
– Tak, i objawy się nasiliły. – Clarrie wstała i natychmiast znów opadła na pościel. – Och! – jęknęła. – Zakręciło mi się w głowie. Chyba za szybko się podniosłam.
– Proszę chwilkę poleżeć.
– O czym to mówiłyśmy? Aha, o Evie. Ostatnio strasznie kaszle. Kłopot w tym, że zajmuje się zwierzakami i jej egzema wtedy nawraca.
– Doktor Lennox na pewno zajmie się Evie. Albo ja to zrobię, gdyby jeszcze badał pani męża.
– Miły człowiek z tego doktora Lennoxa. – Clarrie podniosła się z łóżka, lecz tym razem bardzo ostrożnie. – Dawniej przychodził stary doktor Meredith, ale był strasznie pyskaty. On i Dai często skakali sobie do oczu. Doktor Lennox jest inny.
– Sądzę, że w razie potrzeby umie obstawać przy swoim zdaniu.
– Och, nie wątpię. A czemu pani z nim jeździ?
– Odbywam praktykę pod jego opieką. Ale proszę się nie obawiać, jestem wykwalifikowaną lekarką, tylko muszę poznać metody działania lekarza rodzinnego, żeby nim zostać.
– Więc spędzacie razem dużo czasu.
– To prawda. Właściwie można powiedzieć, że jestem cieniem doktora Lennoxa – ze śmiechem oświadczyła Lindsay.
– A co na to Bronwen?
– Znają pani?
– Jest sąsiadką mojej siostry.
– No tak, już zapomniałam, że tu wszyscy się znają.
– I to jak! Siostra opowiedziała mi o Bronwen i doktorze Lennoksie.
– Coś ich łączy? – Lindsay zmartwiała. Czyżby jej początkowe przypuszczenia okazały się trafne?
– Chyba tylko pobożne życzenia Bronwen. Rzeczywiście jedynie tyle? – zastanawiała się Lindsay, idąc za Clarrie na dół. A jeśli Aidan i jego recepcjonistka naprawdę mają romans? Aidan wspomniał, że kiedyś ktoś go zawiódł, lecz raczej nie chodziło o Bronwen, skoro pragnęła go zdobyć. Może wiedziała o jego miłosnym zawodzie i oferowała Aidanowi ramię, na którym mógłby się wypłakać, a w cichości ducha liczyła na więcej niż przyjaźń.
Najlepiej w ogóle nie zaprzątać sobie tym głowy. Plotkarze potrafią wymyślić Bóg wie co, zaś prywatne życie Aidana Lennoxa to wyłącznie jego sprawa.
– Zamierzam zmienić dawkę leku w inhalatorze Evie – oznajmił Aidan, gdy Lindsay i Clarrie wróciły do saloniku. – Przepiszę też silniej działający krem na egzemę. Jeśli to nie pomoże, pomyślimy o kolejnej kuracji steroidami. Evie nie myje się zwykłym mydłem, prawda?
– Nie, przestrzegamy wszystkich zaleceń – zapewniła Clarrie. – Chyba tylko kontakt ze zwierzętami mógł spowodować taką reakcję.
– Powinnaś na razie trzymać się od nich z daleka, Evie – rzekł łagodnie Aidan, a dziewczynka spuściła główkę, po czym ukryła buzię w fałdach matczynej spódnicy. – Wiem, że na farmie to trudne, zwłaszcza że uwielbiasz zwierzaki.
– Aidan spojrzał na Lindsay. – Wszystko w porządku?
Domyśliła się, że pytał o ciążę Clarrie, i twierdząco skinęła głową.
– W takim razie chyba już pójdziemy. Załatwię ci fizykoterapię, Dai, i podam terminy.
Dai tylko chrząknął. Clarrie odprowadziła ich do drzwi.
– Dziękuję wam obojgu.
– Będzie pani mogła zrealizować recepty? – troskliwie spytała Lindsay.
– Tak, Ted, który u nas pracuje, weźmie je do apteki, kiedy będzie jechał do Betwsycoed po nawozy.
– Dbaj o siebie, Clarrie.
– I koniecznie proszę się nie przemęczać – dodała Lindsay.
Zanim wyjechali na drogę, spojrzała przez ramię na podwórze. Clarrie wraz z córeczką nadal stała na progu, odprowadzając ich wzrokiem, a zza domu znów wytoczyło się stadko gęsi. Trzepotały skrzydłami i gęgały jak szalone, najwyraźniej zirytowane warkotem silnika samochodu.
– Inny świat – mruknęła Lindsay. – Niesamowite, że tyle ludzi spędza całe życie na takich odległych farmach, zajmując się tylko hodowlą owiec.
– Większość tych farmerów jest zadowolona z takiej egzystencji. Czasem jakiś syn wyjedzie do pomaturalnej szkoły, najczęściej rolniczej, a potem zazwyczaj wraca tutaj, żeby zająć się rodzinną gospodarką.
– A dziewczęta?
– Prawie wszystkie wychodzą za mąż za miejscowych farmerów, chłopaków, których znały od dziecka.
– Jak Clanie.
– Właśnie.
– Nie sprawiają wrażenia szczęśliwych.
– Cóż, od pewnego czasu ściga ich pech. Nie dość, że hodowla i uprawa roli stają się coraz mniej opłacalne, to na dodatek Dai miał wypadek i nie może pracować. Są w trudnej sytuacji. A jak tam Clarrie?
– Ma trochę podwyższone ciśnienie, opuchnięte kostki i jest strasznie przemęczona, ale tętno dziecka w normie. Uważasz, że powinna rodzić w domu?
– Wolałbym zabrać ją do szpitala, ale ona się nie zgadza.
– Nie można by pogadać z tą położną?
– Owszem, ale ona z pewnością będzie po stronie Clarrie. Tutejsze kobiety szczycą się rodzeniem w domu. Chyba można to uznać za zjawisko socjologiczne.
– Jak Dai będzie jeździł na fizykoterapię?
– Bóg raczy wiedzieć. Ted mógłby go wozić ciężarówką, ale wątpię, czy znajdzie czas. Biedak i tak ma huk roboty. Przypuszczam, że Dai odpuści te zabiegi.
– A ten chłopak, Rufus, nie powinien chodzić do szkoły?
– Chyba tak, ale przestał po świętach wielkanocnych, kiedy skończył szesnaście lat, i pomaga Tedowi.
– Ciężko im.
– Już ci to mówiłem. Problem w tym, że mają niewielkie szanse na poprawę swojego bytu.
– Ale kiedy Clanie już urodzi i Dai odzyska formę... – Lindsay urwała, zauważywszy minę Aidana. – Jego stan się poprawi, prawda? – spytała.
– Mam taką nadzieję, ale minie dużo czasu, zanim jego noga całkiem się zrośnie, a jest jeszcze uszkodzone ścięgno w prawym ramieniu. Muszę przyznać, że czasem wątpię, czy Dai kiedykolwiek będzie w stanie znów pracować na farmie.
– Więc co ich czeka?
– Prawdopodobnie sprzedaż gospodarstwa, ale w dzisiejszych czasach niewiele za nie dostaną. A co gorsza, Dai jest do niego strasznie przywiązany. Przechodziło z ojca na syna i Dai uważa za swój obowiązek przekazać je Rufusowi. Gdy kiedyś wspomniałem o ewentualnej sprzedaży, Dai omal nie skręcił mi karku. To strasznie dumny facet.
Gdy dojechali do Tregadfan, słońce już zachodziło i góry pogrążały się w mglistym mroku. Lindsay kompletnie zapomniała o tym, że zrezygnowała z wolnego popołudnia, aby towarzyszyć Aidanowi. Była zadowolona, ponieważ spędziła je w wartościowy sposób – nie tylko poznała kolejnych ludzi, wśród których miała pracować, lecz także przełamała lody w stosunkach z Aidanem. Intuicyjnie czuła, że od dzisiaj oboje będą lepiej się rozumieć.
– Dam panu lomotil na biegunkę i maxolon na mdłości. – W namiocie było tak ciasno, że Lindsay musiała przyklęknąć, aby wypisać receptę. – Na razie proszę pić tylko wodę butelkowaną i jeść sucharki – poleciła leżącemu w śpiworze blademu młodzieńcowi.
– Kiedy będzie mógł się wspinać? – spytał zaniepokojony kolega chorego. – Mamy tyle tras.
– Nie sądzę, żeby ten biedak miał ochotę wdrapywać się na górki. Przez kilka dni powinien być na diecie i wypoczywać. Niech bierze to, żeby nie opadł z sił. – Lindsay wręczyła chłopakowi kilka małych torebeczek.
– Co to takiego?
– Glukozowy preparat uzupełniający niedobór płynów w organizmie. Działa również wzmacniająco. Niezbędny w przypadku takich dolegliwości żołądkowych.
– Dziękujemy za przyjście, pani doktor. On nie miał siły się ruszyć.
– To zrozumiałe. Proszę o niego dbać. – Lindsay uniosła klapę namiotu i wygramoliła się na zewnątrz. Po raz pierwszy załatwiała wizyty domowe samodzielnie.
– Dasz sobie radę? – spytał Henry, gdy wczoraj powiedziała mu, co ją czeka.
– Chyba tak.
– Już dobrze zna topografię terenu, a w razie czego zawsze może wezwać nas przez telefon – dodał Aidan.
– Niby racja – zgodził się Henry. – Chociaż... nie jestem pewien, czy ja będę osiągalny. Aż boję się mówić o tym na głos, ale Megan ostatnio miewa się lepiej, więc pomyślałem, że zabiorę ją w niedzielę na małą wycieczkę.
– Wspaniały pomysł – pochwaliła Lindsay.
– Zmiana otoczenia może zdziałać cuda – przyznał Aidan. – Ale musisz pamiętać, że w przypadku zapalenia mózgu i rdzenia poprawa samopoczucia nie trwa długo.
– Cóż, wiem... – Henry westchnął ciężko. – Tym bardziej trzeba chwytać każdą chwilę.
Wyjeżdżając z kempingu, Lindsay gorąco pragnęła, aby żona Henry’ego poczuła się lepiej. Przejażdżka po okolicy w taki piękny dzień na pewno sprawiłaby Megan wielką przyjemność.
Lindsay z uśmiechem przesunęła wzrokiem po zielonych wzgórzach. Na razie radziła sobie całkiem dobrze. Już zdążyła stwierdzić zapalenie wyrostka robaczkowego u dziecka i wezwała karetkę, aby zabrano je do szpitala. Potem odwiedziła dwóch pacjentów w podeszłym wieku: jeden chorował na nieuleczalnego raka i czekał na pielęgniarkę, która miała zrobić mu zastrzyk z morfiny, zaś drugi cierpiał na chroniczne schorzenie dróg oddechowych i potrzebował tlenu.
Wracając do wsi, Lindsay pod wpływem impulsu postanowiła zajrzeć do Douglasa i Milły. Zaparkowała dżipa od frontu, otworzyła furtkę i szła między zadbanymi klombami. Przy samej ścieżce rosły na nich dorodne, różnokolorowe bratki i prymulki, a wzdłuż płotu oddzielającego podwórze od sąsiedniej posesji bujnie kwitły fioletowe ostróżki i różowe malwy. Lindsay zadzwoniła i stojąc przed drzwiami, obserwowała pszczołę kołującą nad donicą z nagietkami. Nieco dalej, na kamiennym chodniczku prowadzącym na tyły domu, drozd usiłował rozbić skorupę ślimaka.
Była pełna podziwu dla wytrwałości ptaka i dopiero po dłuższej chwili skonstatowała, że nikt nie otwiera, a z wnętrza nie dochodzą żadne dźwięki. Jeszcze raz nacisnęła przycisk dzwonka, po czym obeszła dom i stwierdziła, że kuchenne drzwi są otwarte. Widocznie Milly wyszła do ogrodu i nie zorientowała się, że ktoś przyszedł.
Ale Lindsay nigdzie jej nie zauważyła, więc zastukała w drzwi i zawołała gospodarzy, lecz nikt się nie pojawił ani nie odezwał, tylko w głębi mieszkania rozległo się głuche dudnienie.
– Milly? Jest pani tam?
Stukanie powtórzyło się, tym razem głośniejsze i jakby naglące. Pełna złych przeczuć Lindsay z wahaniem weszła do wnętrza. Jej obawy potwierdziły się, gdy przeszła przez małą, idealnie czystą kuchnię i spróbowała otworzyć drzwi do saloniku. Zdołała tylko trocheje uchylić, ponieważ coś je blokowało. Wybiegła więc na zewnątrz i osłaniając z boku oczy, zajrzała do pokoju przez okno.
Milly leżała na podłodze tuż przy drzwiach, a Douglas siedział w fotelu i swoim balkonikiem uderzał w podłogę. Najwyraźniej usiłował w ten sposób wezwać pomoc.
Lindsay głośno zabębniła w szybę, a staruszek powolutku odwrócił głowę. Nie ulegało wątpliwości, że jest dzisiaj bardzo słaby i nie zdoła wstać, aby otworzyć okno. Lindsay przez moment miała ochotę zadzwonić po Aidana, lecz zaraz porzuciła ten pomysł. To ona ma dzisiaj dyżur, więc powinna samodzielnie ocenić sytuację i rozwiązać problem.
Pospiesznie wezwała pogotowie, wyszarpnęła z ziemi jeden z potłuczonych kafelków, którymi był obłożony skraj klombu, i stłukła szybkę sąsiadującą z okienną klamką.
Trzask pękającego szkła zabrzmiał w ciszy spokojnego niedzielnego przedpołudnia przeraźliwie głośno. Lindsay właśnie wsunęła w otwór dłoń, gdy nagle usłyszała za sobą czyjś gniewny okrzyk.
– Co się tu dzieje?!
Odwróciła się i ku swemu zdumieniu ujrzała wyglądającego zza płotu, rozgniewanego Hew Griffithsa.
– O, Hew... to znaczy, panie Griffiths, tak się cieszę, że pana widzę. Mieszka pan tutaj?
– Jasne, że tak, i chcę wiedzieć, co pani tu, u diabła, wyprawia!
– Chwileczkę. – Lindsay wreszcie otworzyła okno. Teraz musiała tylko wdrapać się na parapet i wejść do środka. – Milly zemdlała.
– Nie lepiej wejść przez drzwi?
– Nie można ich otworzyć, bo Milly leży w saloniku i je blokuje. – Gramoląc się przez okno, Lindsay była zadowolona, że ma na sobie drelichowe spodnie, a nie wytworny kostiumik z butiku w Kensington.
– A co z Douglasem?
– Jest w domu. Mógłby pan podejść od frontu? Przesunę Milly i otworzę drzwi.
Mrucząc pod nosem, Hew zniknął za płotem, a Lindsay zeskoczyła na podłogę.
– Tam... M... milly... – wyjąkał Douglas.
– Wiem. – Lindsay lekko ścisnęła go za ramię i pospieszyła do Milly. Kobieta była półprzytomna, bełkotała coś niezrozumiale, z kącika wykrzywionych ust spływała strużka śliny, a lewa ręka zwisała bezwładnie. – Milly, to ja, doktor Henderson. – Lindsay kucnęła obok staruszki i sprawdziła jej puls. – Spróbuję ułożyć panią trochę wygodniej. – Delikatnie odsunęła kobietę od drzwi i włożyła jej pod głowę dwie poduszki z kanapy. Milly chyba przygotowywała niedzielny lunch, gdy poczuła się źle, ponieważ była w fartuchu. A niedawno przyniosła mężowi kawę, która wraz z talerzem ciasteczek nadal stała na małym stoliku obok fotela.
Milly znów spróbowała coś powiedzieć i sprawiała wrażenie rozstrojonej, toteż Lindsay uklękła i wzięła ją za rękę.
– Proszę się o nic nie martwić, Milly. Wyjdzie pani z tego. A Douglasem wszystko w porządku – zapewniła uspokajającym tonem. – To pan, Hew? – zawołała, gdy ktoś poruszył klamką. – Proszę wejść.
– Co się stało? – Hew objął zdumionym spojrzeniem scenkę w saloniku.
– Milly miała udar. Zaraz przyjedzie pogotowie. Mógłby pan przynieść z sypialni jakiś koc?
Hew poszedł na górę, a Lindsay wyjęła z torby stetoskop i ciśnieniomierz. Osłuchała serce pacjentki i właśnie zakładała na jej ramię opaskę aparatu, gdy wrócił Hew.
– Dzięki. – Wzięła od niego pled i okryła nim Milly. – Nie powinna zmarznąć. Może zechciałby pan porozmawiać z Douglasem? Spytać, czy czegoś nie potrzebuje?
– A pani co robi? – burknął Hew.
– Zmierzę jej ciśnienie.
– Ale ma przyjechać karetka?
– Tak. Milly musi pojechać do szpitala.
– A co z Douglasem? Sam nie da sobie rady.
– Wiem. Mają w tej okolicy jakąś rodzinę?
– Nie. Ich syn mieszka pod Oksfordem, a córka za granicą, chyba w Kanadzie. A może w Nowej Zelandii? Gdzieś tam.
– W takim razie porozmawiam z siostrą oddziałową. Może ona znajdzie jakieś rozwiązanie. – Lindsay wystukała numer dyżurnego szpitala i naświetliła sytuację. Pielęgniarka uznała, że trzeba przyjąć również Douglasa, a potem pracownik socjalny zdecyduje, co dalej. – Lindsay wyłączyła komórkę, podeszła do Douglasa i kucnęła przed nim. – Panie Morgan, Milly pojedzie do szpitala – oznajmiła łagodnie. – A pan wraz z nią – dodała, gdy staruszek zaczął się trząść.
– Wszystko dobrze, chłopie – zapewnił Hew. – Milly wyzdrowieje.
Usłyszawszy imię żony, Douglas powoli się odwrócił i popatrzył na nią, a Lindsay i Hew powędrowali wzrokiem za jego spojrzeniem. Było oczywiste, że tej chwili Milly nie wygląda na kogoś, kto szybko wyzdrowieje. Lindsay ujęła dłoń staruszka i ścisnęła ją lekko, aby dodać mu otuchy.
– Pójdę na górę i zapakuję trochę niezbędnych rzeczy, dobrze? Hew, posiedzi pan z nim? Zaraz wrócę.
Hew tylko skinął głową. Najwyraźniej był oszołomiony tym, co się stało, i w ogóle nie przypominał tamtego gburowatego osobnika, który przyszedł do poradni pierwszego dnia pracy Lindsay.
Lindsay wyjęła z szafy podręczną torbę i spakowała piżamy, kapcie oraz przybory toaletowe dla Douglasa i Milly. Przed wyjściem rozejrzała się po pokoju, w którym panował równie idealny porządek jak na dole. Wątpiła, czy państwo Morgan jeszcze tu wrócą. Schodząc na dół, czuła, że ze wzruszenia ściska ją w gardle, więc z zadowoleniem powitała sanitariuszy. W skrócie opisała im stan Milly oraz wyjaśniła, dlaczego trzeba zabrać również jej męża.
– Mamy wziąć oboje? – spytał Vincent, starszy z dwóch pielęgniarzy. – Jak tak dalej pójdzie, to wszyscy pacjenci będą chcieli jechać ze swoją drugą połową. Pani jest tutaj nowa, prawda? Zastępczyni czy praktykantka?
– Praktykantka. – Lindsay już zamierzała dodać, że jest wykwalifikowaną lekarką i ma prawo skierować pacjenta do szpitala, ale Vincent szeroko się uśmiechnął.
– Proszę nie robić takiej smutnej miny, kochana. Jasne, że go weźmiemy. Prawda, Douglas?
– Och. – Lindsay odetchnęła z ulgą. – Znacie go?
– Czy go znamy? Jeszcze jak. Nieraz woziliśmy go do przyszpitalnej poradni. – Sanitariusz kucnął przy Milly. – Witaj, kochaniutka – powiedział lekkim tonem. – Co ty knujesz? Dobra, nic nie mów. I tak wiem. Wkurzyłaś się, bo zawsze wszyscy tańczą wokół Douga, prawda? Więc teraz twoja kolej. Mark i ja położymy cię na noszach i zaniesiemy do karetki. Potem wrócimy po Douga, żeby pojechał z nami. – Vincent spojrzał na Lindsay. – Oddycha z trudem.
– Możecie podać jej tlen?
– Jasne. – Vincent założył staruszce maskę tlenową, a parę minut później państwo Morgan już byli w karetce.
– Proszę nie martwić się tym oknem, pani doktor – powiedział Hew, gdy po odjeździe ambulansu Lindsay z westchnieniem wróciła do saloniku. – Wstawię szybkę, posprzątam szkło, zamknę dom i wezmę klucze. Zaraz wróci z kościoła moja żona. Pewnie będzie chciała odwiedzić Milly.
– Z odwiedzinami trzeba poczekać kilka dni. Milly musi dojść do siebie.
– Nieźle ją strzeliło, prawda?
– Obawiam się, że tak. – Lindsay wzięła swoją torbę. – Cóż, muszę już iść. Nadal jestem na dyżurze. Bardzo dziękuję panu za pomoc, Hew.
– Nie ma o czym mówić. Dobrze, że mogłem się przydać. Jesteśmy sąsiadami od wielu lat.
Hew odprowadził ją do drzwi i pomachał na pożegnanie. Lindsay uśmiechnęła się do siebie. Hew Griffiths potraktował ją dzisiaj zupełnie inaczej niż poprzednio. Czyżby mieszkańcy zaczynali ją akceptować? Tak czy inaczej, była zadowolona z impulsu, który kazał jej zajrzeć do Morganów. Gdyby lekarz przyjechał później, Milly prawdopodobnie by zmarła.
Wiedziona kolejnym impulsem, Lindsay postanowiła wpaść do Aidana. Wspomniał, że cały dzień będzie w domu i pomoże jej w razie potrzeby. Nie potrzebowała jego pomocy ani nawet fachowej rady, lecz nagle poczuła przemożną chęć zobaczenia go. Choćby tylko dlatego, żeby mu opowiedzieć, jak sobie poradziła w kryzysowej sytuacji.
Zaparkowała dżipa na poboczu drogi i szybko zbiegła po schodach. Tym razem były suche, ona zaś miała na nogach wygodne pantofle. Parsknęła śmiechem, przypomniawszy sobie tamten deszczowy dzień, gdy chwiejnie schodziła na dół w swoich wytwornych, czarnych lakierkach ze złotymi obcasami. Aidan zasugerował, żeby sobie kupiła porządne buty, a potem się pokłócili, gdy wróciła z kilkugodzinnych zakupów. Dzisiaj musiała przyznać, że ona i Aidan rozumieją się dużo lepiej niż na początku ich znajomości.
Jeszcze na schodach usłyszała jakiś łomot, a po chwili ujrzała w głębi ogrodu Aidana. Miał na sobie dżinsy i podkoszulek i właśnie rąbał na pieńku drewno.
Nieco dalej leżały na ziemi oba psy i z pyskami opartymi na przednich łapach obserwowały swego pana. Zobaczyły Lindsay, lecz ją poznały i nie zaszczekały. Skipper na powitanie uniósł łeb, a Jess energicznie zamerdał ogonem.
Lindsay przystanęła, aby nie przeszkadzać, gdy Aidan macha siekierą. Za każdym razem, gdy ją unosił i szerokim łukiem opuszczał na grubą kłodę, którą rąbał na mniejsze kawałki, uwypuklały się mięśnie jego pleców i barków, wyraziście grając pod cienką bawełną koszulki. Spod zwichrzonych, ciemnych włosów spływały na czoło strużki potu. W tej chwili było w wyglądzie Aidana coś surowego, niemal pierwotnego, co sprawiło, że Lindsay ogarnęło pożądanie.
On zaś chyba wyczuł jej obecność, bo nagle się odwrócił, a gdy ich oczy się spotkały, czas jakby się zatrzymał. Lindsay z wrażenia zaparło dech, a jej serce na moment przestało bić – lub tak jej się przynajmniej zdawało.
A potem Aidan się odezwał i po magicznej chwili pozostał Lindsay tylko tępy ucisk gdzieś pod żebrami oraz pamięć o słodkim i jednocześnie bolesnym doznaniu.
– Nie wiedziałem, że tu jesteś. – Aidan spojrzał na psy.
– Ale czujne z was cerbery!
– Już mnie znają i nie szczekają na mój widok, tylko merdają ogonami.
– Coś się stało? – Aidan chyba pomyślał, że nie przyszła tu bez powodu.
– Tak, ale rozwiązałam ten problem.
– Właśnie miałem strzelić sobie colę. – Aidan otarł spocone czoło. – Napijesz się? A potem mi wszystko opowiesz.
– Dobrze. – Usiłowała mówić lekkim tonem, ale z jakiegoś niewiadomego powodu jej serce nadal wyprawiało dziwne harce. Najpierw rzeczywiście się zatrzymało, a teraz z kolei łomotało jak szalone.
– Masz przy sobie komórkę? – spytał Aidan, a gdy skinęła głową, pomaszerował do domu.
Lindsay usiadła na odwróconej do góry dnem wielkiej, glinianej donicy i popatrzyła na bujną roślinność ogrodu. Panował tu cudowny spokój, a ciszę przerywało tylko cykanie świerszczy i niekiedy szum silnika przejeżdżającego drogą pojazdu. Oparła głowę o mur i wystawiła twarz do słońca, świadoma nieoczekiwanego poczucia błogości. Pojawiło się po raz pierwszy od dawna i samo w sobie wydawało się czymś zdumiewającym, zważywszy na załamanie, jakie przeżyła.
Dlaczego teraz była taka zadowolona? Jakim cudem wkradło się do jej duszy tyle radości, a ona nawet tego nie zauważyła?
Przecież to z pewnością nie ma nic wspólnego z Aidanem?
Otworzyła oczy i ujrzała go, idącego przez podwórze. Niósł dwie pełne szklanki, a ona nagle stwierdziła, że przyczyna jej cudownej euforii ma wiele wspólnego z Aidanem.
Wręczył jej szklankę i usiadł na niskim murku oddzielającym podwórze od ogrodu. Jess nadstawił ucha i uniósł łeb, aby sprawdzić, co się dzieje. Ale z panem wszystko było w porządku, więc znów oparł pysk na łapach i zamknął oczy. Skipper od dawna pochrapywał.
– Zdrówko. – Aidan uniósł szklankę.
– Zdrówko. – Lindsay wypiła mały łyk coli, zaś Aidan – wielki haust.
– Ach – westchnął Aidan z zadowoleniem. – Tego potrzebowałem.
– Dziwię się, że nie wziąłeś sobie piwa.
– Wolałem nie ryzykować, bo gdybyś potrzebowała pomocy, to musiałbym wskoczyć za kółko. A właśnie... – Spojrzał na nią z ukosa. – Chciałaś mi coś opowiedzieć?
– Nie uwierzysz, co się zdarzyło.
– Po latach praktyki chyba już nic mnie nie zdziwi.
– Więc co powiesz na to, że w tej chwili Douglas i Milly Morganowie są w szpitalu? – spytała, a Aidan wytrzeszczył oczy ze zdumienia. – A widzisz? Jednak cię zaskoczyłam.
– Co się stało? – Głos Aidana zabrzmiał chłodniej. Lindsay nerwowo oblizała wargi i w duchu sklęła się za ten przejaw zdenerwowania. Na litość boską, przecież sobie poradziła, prawda? Dlaczego więc tak się boi powiedzieć, co zaszło? No cóż, powodem jej obaw był Aidan. A fakt, że siedzi tuż obok i wygląda tak niesamowicie seksownie, wcale niczego nie ułatwia.
– Milly miała udar.
– Kto cię wezwał?
Poruszyła się niespokojnie, bo Aidan wciąż mierzył ją tym chłodnym spojrzeniem.
– Prawdę mówiąc, nikt. Przejeżdżałam obok ich domu, wracając z kempingu od chorego, i pomyślałam, że do nich zajrzę...
– Niby po co?
– O co ci chodzi? – Lindsay zmarszczyła brwi.
Nie takiej reakcji się spodziewała. Przypuszczała, że Aidan pochwali ją za nadzwyczajną intuicję, a on tymczasem wydawał się coraz bardziej zirytowany.
– Dlaczego postanowiłaś ich odwiedzić? Miałaś ochotę na kawę i ciasteczka roboty Milly?
– Co ty pleciesz! – Poczuła na policzkach gorący rumieniec.
– Więc czemu tam poszłaś?
– Żeby się z nimi zobaczyć. Sprawdzić, jak się mają.
– Czyli była to wizyta lekarska?
– Oczywiście, skoro się upierasz, żeby ją sklasyfikować.
– Przecież wiesz, że wpadam do nich raz na tydzień.
– Wiem – syknęła, z trudem zachowując spokój. – Ale jakiś impuls kazał mi tam iść. I wspaniale, że to zrobiłam, bo w przeciwnym razie Milly pewnie nadal leżałaby na podłodze.
– Chwileczkę. – Aidan ostrożnie odstawił szklankę. – Wyjaśnijmy wszystko po kolei. Zajrzałaś do Morganów, wiedziona impulsem, i Milly leżała na podłodze?
– W saloniku.
– Kto ci otworzył drzwi?
– Stłukłam szybę i weszłam przez okno.
– Co takiego?!
– To, co mówię. Ale spokojna głowa. Hew Griffiths, on mieszka po sąsiedzku...
– Wiem, gdzie mieszka Hew – złowrogim tonem wycedził Aidan.
– No więc on usłyszał brzęk tłuczonego szkła i wszedł od frontu, gdy ja już wgramoliłam się przez okno. Obiecał, że wstawi tę szybkę, czyli nie ma sprawy.
– Nie przyszło ci do głowy, żeby wezwać policję, zamiast się włamywać? Czy nie w ten sposób się postępuje tam, skąd pochodzisz? Bo tutaj jest właśnie taki zwyczaj.
– Nie jestem przedszkolakiem, Aidanie. Znam procedurę.
– To czemu jej nie zastosowałaś?
– Bo właściwie nie musiałam się włamywać.
– Przecież podobno zbiłaś szybę i weszłaś przez okno.
– Najpierw weszłam kuchennymi drzwiami. – Lindsay była coraz bardziej wkurzona koniecznością przejścia do defensywy. Wzięła głęboki oddech, by nie wybuchnąć, i opisała całe zdarzenie. – Od razu się zorientowałam, że to udar – oświadczyła na koniec.
– Milly była przytomna?
– Ledwie.
– Jak sądzisz, ile czasu tak leżała?
– Niezbyt długo. Przyniosła Douglasowi kawę, ale nie zdążył jej wypić.
– O której tam przyszłaś?
– Około jedenastej trzydzieści.
– Więc udar nastąpił po dziesiątej trzydzieści. Właśnie o tej porze Milly parzy kawę. Co potem zrobiłaś?
– Ułożyłam Milly wygodniej, osłuchałam jej serce i zmierzyłam ciśnienie, a Hew zajął się Douglasem. Później mi uzmysłowił, że Douglas nie może zostać sam.
– Tobie nie przyszło to do głowy?
– Owszem, ale sądziłam, że Morganowie mają tutaj jakąś rodzinę. Hew powiedział, że nie, więc zadzwoniłam do siostry oddziałowej i spytałam, czy nie przyjęliby także Douglasa.
– Co takiego?! – Aidan zerwał się na równe nogi i spiorunował ją wzrokiem.
– Przecież nie mogłam go zostawić bez opieki. Ale siostra oddziałowa na szczęście okazała zrozumienie i zgodziła się, a jutro ktoś zdecyduje, co dalej.
– Czyli sprawą zajmie się opieka społeczna i Douglas wyląduje w domu starców, w Rhondda House.
– Sam mówiłeś, że wkrótce do tego dojdzie, bo Milly nie będzie dawać sobie rady.
– Tak, ale obiecałem jej, że gdyby zdarzyło się najgorsze, postaram się umieścić ich oboje w jednym miejscu.
– Dlaczego Milly nie miałaby też pójść do Rhondda House?
– Tam nie przyjmują osób po udarze.
– Nie wiedziałam... Ale cóż innego mogłam zrobić?
– Zadzwonić do mnie.
– Myślałam o tym, ale doszłam do wniosku, że wolałbyś, abym działała samodzielnie. To był mój dyżur i uważam, że postąpiłam słusznie. Uznałam, że warto ci o tym powiedzieć, lecz gdybym wiedziała, jak zareagujesz, nie zawracałabym sobie głowy przyjeżdżaniem tutaj! – krzyknęła rozjuszona.
Gdyby spytano ją, co się później wydarzyło, nie miałaby pojęcia, jak to ująć. Najpierw stali naprzeciw siebie jak dwoje przeciwników, którzy zaraz rzucą się do walki, a już po chwili Aidan w dwóch krokach pokonał dzielącą ich odległość, chwycił Lindsay w ramiona i przycisnął wargi do jej ust, tłumiąc ewentualny protest.
Była taka zaszokowana, że w pierwszej chwili nic nie zrobiła. Wreszcie trochę doszła do siebie i spróbowała się wyswobodzić. Lecz Aidan tylko mocniej przygarnął ją 4o siebie.
I właśnie wtedy ogarnęło ją dzikie pożądanie. Andrew nigdy nie całował jej w taki sposób. Nikt jej nie całował tak, jak teraz Aidan. Natychmiast zapomniała o swoich oporach, zarzuciła mu ręce na szyję, wplotła palce w jego włosy i zaczęła oddawać pocałunki z żarem, o jaki nigdy by się nie podejrzewała.
Od zerwania z Andrew nie miała nikogo. Andrew był subtelny i wyrafinowany, a jej się wydawało, że potrzebuje właśnie kogoś takiego. Ale ten mężczyzna okazał się wcieleniem namiętności, toteż odpowiedziała na nią tak gorąco, jak nie zdarzyło się jej nigdy – aż do dziś. Pod wpływem jego ust i dłoni jej zmysły kolejno budziły się do życia.
Aidan pierwszy się odsunął, przytrzymując ją na odległość ramienia.
– Mój Boże! – mruknął. – To nie powinno było się stać. Przepraszam.
– Nie masz za co – szepnęła.
– Jak mogłem do tego dopuścić! Przecież jestem odpowiedzialny za twoje szkolenie!
– Ja też jestem winna.
– To niewiele zmienia. – Aidan zdjął ręce z jej ramion. – Zawiodłem pokładane we mnie zaufanie. Henry obdarłby mnie żywcem ze skóry, gdyby się dowiedział.
– Ale się nie dowie, prawda?
Zaprzeczył ruchem głowy, nadal wstrząśnięty tym, co zaszło. Lindsay spuściła wzrok i stwierdziła, że oba psy siedzą u ich stóp i z przekrzywionymi łbami wpatrują się w nich z zaciekawieniem.
– Nie pojmują, co się dzieje – stwierdziła z nikłym uśmiechem. – Najpierw na siebie wrzeszczeliśmy, a zaraz potem... – Spojrzała na Aidana, a on umknął wzrokiem w bok, jakby był zbyt zakłopotany, aby móc patrzeć jej w oczy. – Aidanie... – Dotknęła jego nagiego przedramienia, a on raptownie się cofnął.
– Lepiej już idź, Lindsay... Ktoś może cię wezwać. Oboje wiedzieli, że to tylko pretekst, ponieważ miała przy sobie komórkę i w każdej chwili była osiągalna. Chętnie powtórzyłaby z Aidanem to, co przed chwilą zrobili, lecz zważywszy na jego minę, chyba nie mogła liczyć na kolejny pocałunek. Uznała więc, że w tej sytuacji najlepiej pośpiesznie umknąć. Pogłaskała psy i ruszyła w stronę schodów.
– Do zobaczenia jutro – rzuciła przez ramię – chyba że wcześniej zdarzy się coś, o czym powinnam cię powiadomić.
– Co do Milly...
– Tak? – Odwróciła się, gdy przystanął u podnóża schodów. Nadal sprawiał wrażenie zażenowanego.
– Wybacz, że tak zareagowałem. Postąpiłaś prawidłowo.
– Zrobiłbyś to samo?
– Chyba tak. Może spróbowałbym załatwić coś innego dla Douglasa... ale skąd mogłaś wiedzieć o Rhondda House?
Skinęła głową i poszła do samochodu. Zapalając silnik, zerknęła we wsteczne lusterko. Aidan nie wyszedł za nią na drogę. Bezwiednie westchnęła i dopiero wtedy zauważyła, że drży. Gdyby niedawno ktoś powiedział jej, że będzie całować się z Aidanem, nigdy by w to nie uwierzyła. Ale najbardziej zdumiewające w tym wszystkim było jej zachowanie. Na wspomnienie własnej reakcji poczuła, że policzki jej płoną. Co Aidan sobie o niej pomyślał? Pewnie uznał ją za jakąś niewyżytą babę, która rzuca się na każdego faceta.
Nie wiedziała, jak jutro spojrzy mu w oczy. Powinna się wstydzić. Powinna, ale jakoś wcale się nie wstydziła. Przecież zareagowała całkiem spontanicznie, jak normalna kobieta, którą całuje atrakcyjny mężczyzna. I gdyby miała kolejną okazję, zrobiłaby dokładnie to samo.
Ale żeby całować się z Aidanem! Właśnie z nim! Przecież początkowo go nie znosiła. Uważała go za gburowatego, aroganckiego typa i była pewna, że on odwzajemnia jej niechęć. Krytykował jej ubrania, fryzurę, pochodzenie społeczne, nawet samochód. Wciąż się kłócili. To prawda, że ostatnio rzadziej skakali sobie do oczu, a czasem nawet się ze sobą zgadzali, ale nie do tego stopnia, żeby ich znajomość mogła przerodzić się w coś więcej.
Zresztą on może wcale tego nie pragnął. Prawdopodobnie już żałował swojego postępku. Przecież wyraźnie powiedział, że zawiódł pokładane w nim zaufanie. Cóż, może istotnie byłaby to trafna ocena sytuacji, gdyby Henry oddał mu pod opiekę jakąś naiwną smarkulę. Ale ona, Lindsay, była dorosłą kobietą, przyzwyczajoną do samodzielnego decydowania o sobie!
Nie miała pojęcia, co będzie dalej, lecz oczekiwała jutra zarówno z obawą, jak i z ciekawością.
– Co by pani robiła dziś wieczorem w Londynie? – Gwynneth oparła się łokciami o blat recepcji i z rozmarzeniem w oczach popatrzyła na Lindsay.
– Gdybym akurat nie pracowała?
– Och, oczywiście. – Gwynneth zachichotała.
– Czy ja wiem... pewnie spróbowałabym odespać zaległości.
– A gdyby chciała się pani rozerwać?
– Niech pomyślę. Chyba skoczyłabym z przyjaciółmi do baru na wino.
– Do baru na wino... – z zachwytem powtórzyła Gwynneth.
W jej ustach zabrzmiało to tak, jakby chodziło o egzotyczną świątynię. Lindsay uśmiechnęła się mimo woli na myśl o zatłoczonym lokalu, gdzie trzeba walczyć o miejsce na wysokim stołku, trzy razy przypominać o zamówionym drinku, a potem w nieskończoność czekać na wolny stolik.
– Później pewnie poszlibyśmy gdzieś na kolację do włoskiej albo hinduskiej restauracji. Czasem idziemy też do teatru, na balet lub operę. Albo potańczyć w nocnym klubie. Ale wątpię, czy zdarzyłoby się to w poniedziałkowy wieczór.
– W pani ustach brzmi to tak ekscytująco. To dopiero są rozrywki, prawda, Bronwen?
– Jeśli się lubi takie rzeczy – cierpkim tonem odparła recepcjonistka. – Osobiście wolę spokojniejsze życie. A ty, moja droga... – Bronwen złowrogo łypnęła na Gwynneth sponad okularów, które wkładała do czytania – po paru takich nocach byłabyś wykończona. Nie wystarczyłoby ci siły, żeby tak balować. Lepiej się ogranicz do potańcówki w domu kultury.
Zbita z tropu Gwynneth ucichła i zaczęła uzupełniać wpisy w kartach pacjentów, a Lindsay poszła nalać sobie kawy. W korytarzu spotkała wychodzącego z gabinetu Aidana. Widzieli się dzisiaj kilkakrotnie i raz, gdy napotkała jego spojrzenie, on szybko odwrócił wzrok. Lecz poza tym w żaden sposób nie okazał, że zdarzyło się między nimi coś szczególnego.
Teraz wszedł za nią do pokoju śniadaniowego, gdzie akurat siedzieli Henry i Judith.
– Jak udał się twój pierwszy dyżur pod telefonem? – spytał Henry.
– Doskonałe – zapewniła, może trochę zbyt radośnie.
– Żadnych trudnych przypadków?
– Z wyjątkiem jednego, ale sobie poradziłam.
– Mówisz o pani Morgan? – Judith podniosła oczy znad czytanego czasopisma i włączyła się do rozmowy.
– Właśnie.
– Słyszałem o tym od Bronwen. Kto cię wezwał, Lindsay?
– Prawdę mówiąc, nikt. To był przypadek. – Zerknęła na Aidana, ale nadal stał odwrócony plecami do niej. Oblizała wargi, które nagle wydały się jej strasznie suche. – Wracałam od pacjenta i postanowiłam wpaść do Morganów. Byłam u nich kiedyś z Aidanem i wiedziałam, że on często do nich zagląda.
– I odkryłaś, że Milly miała udar? – Judith nie posiadała się zdumienia.
– Tak. A biedny Douglas oczywiście nie mógł nikogo zawiadomić.
– Co za szczęście, że tam pojechałaś!
– Ktoś wie, jak Milly dzisiaj się czuje? – spytał Henry i wszyscy zerknęli na Aidana. On zaś w końcu musiał na nich popatrzeć.
– Dzwoniłem do siostry oddziałowej. Stan Milly jest ustabilizowany, lecz kilka najbliższych dni będzie mieć decydujące znaczenie.
– A Douglas? – cicho spytała Lindsay.
– Załatwiłem mu miejsce w małym domu opieki niedaleko Rhyl. Jeśli Milly względnie dojdzie do siebie, też zostanie tam przyjęta.
– Dobra robota – pochwalił Henry. – Tych dwoje powinno zostać razem. Lindsay, kochanie, mogłabyś przyjąć resztę moich pacjentów? Muszę jechać na zebranie, które na pewno długo potrwa, a potem wolałbym wrócić prosto do Megan.
– Nie ma sprawy – zapewniła. – Jeśli Aidan się zgodzi.
– Zaplanowałeś coś dla tej młodej damy na dzisiejsze popołudnie?
Aidan pośpiesznie zaprzeczył ruchem głowy i tylko Lindsay zauważyła, że trochę się zmieszał. Chyba z powodu sugestii, że mógłby chcieć spędzić ten czas w moim towarzystwie, pomyślała, a po jej wargach przemknął cień uśmiechu.
Dyżur okazał się wyjątkowo pracowity i męczący. Pacjentów było dużo, a niektórzy bez ogródek wyrażali niezadowolenie z powodu nieobecności doktora Llewellyna. Pewna kobieta nawet zrezygnowała z wizyty, zdecydowana poczekać na swego lekarza.
Lindsay miała wrażenie, że ten trudny dzień nigdy się nie skończy, ale Gwynneth zawiadomiła ją, że w poczekalni jest jeszcze tylko jedna osoba.
– Kto to taki? Nie mam tu więcej kart.
– To Hannah Sykes. Nie było jej na liście.
– Córka pastora baptystów?
– Tak. Zaraz przyniosę jej kartę.
Lindsay ledwie zdążyła poruszyć zdrętwiałymi barkami i obolałą szyją, gdy zjawiła się recepcjonistka.
– Dzięki, Gwynneth. – Lindsay wzięła od niej dużą kopertę. – Doktor Lennox jeszcze jest u siebie? – Nie widziała go przez całe popołudnie i obawiała się, że już wyszedł, a koniecznie chciała z nim porozmawiać. Czuła, że nie może zostawić tego, co zaszło, bez żadnego komentarza.
– Tak, ma jeszcze trzech pacjentów, a przed chwilą dostał nagłe wezwanie do matki Janet Pearce.
– No dobrze. Przyślij do mnie tę pannę Sykes.
Hannah Sykes miała piętnaście lat, lecz z powodu poważnej miny, okularów w drucianej oprawce i długich włosów wyglądała na starszą.
– Usiądź, Hannah. Jestem doktor Henderson i zastępuję dzisiaj doktora Llewellyna.
– Myślałam, że on mnie przyjmie.
– Chcesz zapisać się do niego na inny termin? – Lindsay miała szczerze dosyć spierania się z kimś, kto woli leczyć się u Henry’ego.
– Och, nie – zaprzeczyła dziewczyna. – Nawet wolę porozmawiać z panią. Lubię doktora Llewellyna, ale on dobrze mnie zna i przyjaźni się z moim ojcem, więc czułabym się niezręcznie, mówiąc mu, o co chodzi. Widzi pani, ja chyba jestem w ciąży.
– Bronwen, włóż to, z łaski swojej, do przegródki doktora Llewellyna. – Lindsay podała recepcjonistce kartę Hannah Sykes. – Aha, czy doktor Lennox już wrócił?
– Nie, i nadal czeka na niego trzech pacjentów.
– Wobec tego ja ich przyjmę. Przyślij pierwszego.
Co prawda była wykończona i marzyła tylko o tym, aby powlec się na górę do swego mieszkanka, uznała jednak, że powinna pomóc Aidanowi, skoro miał nagłe wezwanie.
Pierwszy pacjent cierpiał na ostre zapalenie pęcherza, a drugi na nadkwasotę. Lindsay postawiła diagnozę i wypisała stosowne leki, a odnosząc kolejną kartę, dowiedziała się, że Aidan właśnie przyjmuje trzecią zapisaną osobę.
– W takim razie idźcie już do domu – zasugerowała recepcjonistkom. – Zamknę za wami drzwi, a doktor Lennox odprowadzi ostatniego pacjenta.
Chociaż raz Bronwen się nie sprzeciwiła i po wyjściu obu kobiet Lindsay wreszcie poszła do siebie. Co prawda zamierzała porozmawiać z Aidanem, lecz doszła do wniosku, że po takim dyżurze oboje są zbyt zmęczeni, aby podejmować dyskusję na tematy osobiste.
Z ulgą zdjęła pantofle, nalała sobie kieliszek wina, nastawiła płytę kompaktową i trochę się odprężyła. Przez cały dzień usiłowała jakoś radzić sobie z napięciem wywołanym wczorajszą intymnością, ale czasem miała wrażenie, że zaraz eksploduje.
Ledwie zdążyła odchylić głowę na oparcie kanapy i zamknąć oczy, gdy ktoś zapukał do drzwi. Mógł to być tylko Aidan.
Rzeczywiście stał na progu, wsparty ramieniem o framugę. On także wyglądał na śmiertelnie zmęczonego.
– Pewnie skończyłeś dyżur i chcesz, żebym za tobą zamknęła, prawda? – Spojrzała badawczo w jego niebieskie oczy.
– Nie. Przyszedłem ci podziękować za przyjęcie moich dwóch pacjentów.
– Drobiazg. – Wzruszyła ramionami. – Chociaż tak mogłam się przydać. – Sądziła, że Aidan teraz sobie pójdzie, ale on nie ruszył się z miejsca, tylko patrzył na nią z trochę zakłopotaną miną.
– Wiem od Gwynneth, że chciałaś się ze mną widzieć.
– No... tak, ale zrobiło się późno i pewnie jesteś zmęczony.
– To żaden problem. I chętnie napiłbym się tego wina. Dopiero teraz dostrzegła, że trzyma w dłoni kieliszek.
– Więc wejdź.
– Trochę tu inaczej niż wtedy, kiedy ja zajmowałem to mieszkanie – stwierdził, rozglądając się po pokoju. – Przydała się kobieca ręka.
Dłoń Lindsay nieco zadrżała podczas nalewania wina i szyjka butelki stuknęła o brzeg kieliszka.
– Podobno miałeś nagłe wezwanie – zagaiła. Nagle zapragnęła odsunąć chwilę, w której zaczną rozmawiać o sobie. Wskazała gościowi miejsce na jedynym fotelu, a sama usiadła w rogu kanapy i podwinęła nogi pod siebie.
– Matka Janet, Audrey Pierce, miała zawał, a w drodze do szpitala drugi. Zmarła, zanim dotarliśmy do izby przyjęć.
– O Boże! Biedna Janet. Jak to zniosła?
– Jest otępiała. Od dawna opiekowała się matką. – Aidan wypił łyk wina. – Tak czy owak, jestem ci wdzięczny za wsparcie.
– Karty tych dwóch osób są w twojej przegródce.
– Dzięki. Pewnie powiedzieli, co myślą o zastępstwie?
– I owszem. Za to pacjentka zapisana do Henry’ego była zadowolona, że trafiła do mnie. Ale jej kartę zostawiłam Henry’emu.
– To coś pilnego?
– Raczej nie. Chodzi o Hannah Sykes.
– Córkę Petera Sykesa?
– Tak. Jest w ciąży.
– O rany! Ile ta dziewczyna ma lat?
– Piętnaście.
– Peter i Beth nie będą zachwyceni.
– Na pewno.
– Już wiedzą?
– Nie. Ojciec dziecka, kolega ze szkoły, też nie. To chyba był jednorazowy wyskok.
– Niewiarygodne. Nigdy nie podejrzewałbym Hannah o swobodę seksualną. W tej rodzinie obowiązują surowe zasady moralne.
– Dziewczynom z takich środowisk często się to zdarza. Marzą tylko o tym, żeby wyrwać się spod kurateli.
– To prawda, chociaż rodzice dawali Hannah i jej bratu Paulowi sporo swobody. Wiadomość o tej ciąży będzie dla nich sporym ciosem, zwłaszcza z powodu stanowiska Petera.
– To twoi przyjaciele?
– Są bardziej zaprzyjaźnieni z Henrym i Megan. Wiadomo, co Hannah zamierza?
– Chyba jeszcze się nad tym nie zastanawiała.
– Co zrobiłaś?
– Cóż, potwierdziłam ciążę. Czwarty miesiąc. Obiecałam też poinformować Henry’ego. Hannah sama spróbuje powiedzieć matce, ale wspomniałam, że w razie potrzeby ja mogę z nią porozmawiać lub przynajmniej wesprzeć Hannah swoją obecnością. Przyznam, że pierwszy raz znalazłam się w takiej sytuacji. Dobrze postąpiłam?
– Doskonale. Nic innego nie mogłaś zrobić.
– Uznałam też, że wszelkie formularze wypełnimy dopiero po rozmowie z matką.
– Dobry pomysł. Na razie Hannah i tak ma sporo do przemyślenia. – Aidan umilkł na chwilę, po czym napotkał wzrok Lindsay. – Wiem, że chciałaś się ze mną zobaczyć – rzekł z wahaniem. – Ja też pragnąłem coś wyjaśnić. Chyba chodzi nam o to samo.
– Możliwe.
– Mów pierwsza.
– Cóż, zamierzałam tylko powiedzieć, że taka atmosfera, jaką sami stworzyliśmy, jest nie do zniesienia. Czułam się okropnie.
– Ja też. Wyobrażam sobie, jak oceniłaś moje niewybaczalne zachowanie. Dlatego zrozumiem, jeśli postanowisz skrócić swoją praktykę, i nawet jestem gotów wyjaśnić wszystko Henry’emu.
– Aidan, proszę cię... – Zerwała się z kanapy.
– Wysłuchaj mnie do końca. – Aidan także wstał. – Napastowanie seksualne to poważna sprawa i w tej sytuacji mogę tylko jeszcze raz cię przeprosić za...
– Napastowanie seksualne? Daj spokój. – Nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Ale Aidan wydawał się autentycznie przybity, więc delikatnie pogłaskała go po policzku. – Jak możesz mówić takie rzeczy, skoro ja zareagowałam w wiadomy ci sposób?
– Ale ja mam sobie za złe swoje zachowanie. Co ty sobie o mnie pomyślałaś...
– A nie przyszło ci do głowy, że ja martwię się tym, co ty pomyślałeś o mnie?
– Nie rozumiem. – Ujął jej rękę i odsunął, ale zatrzymał w swojej dłoni.
– Bałam się, że z powodu mojej reakcji uznasz mnie za babę, która jest napalona na każdego. Dzisiaj od rana mnie ignorowałeś, więc nawet nie mogłam sprawdzić, co naprawdę o mnie sądzisz.
– Sugerujesz, że mi wybaczyłaś?
– Nie było czego. Naprawdę, Aidan. Ale powiedz mi...
– Co takiego?
Mocny, ciepły uścisk jego dłoni sprawił, że odniosła wrażenie, jakby coś zaczynało w niej topnieć.
– Dlaczego to zrobiłeś?
– No cóż... chyba...
– To był impuls? Bo najpierw na mnie wrzeszczałeś, a zaraz potem...
– Wrzeszczałem na ciebie, jak to ujęłaś, żeby jakoś nad sobą panować. Masz pojęcie, jak mi było ciężko? Nie domyślasz się, co do ciebie czuję?
Zauważyła, że Aidan błądzi spojrzeniem po jej twarzy i włosach, po czym zatrzymuje wzrok na ustach. I nagle stwierdziła, że już nie topnieje, tylko czuje ogarniające ją pożądanie.
– Powiedz mi – szepnęła.
– Pewnie nie chcesz tego usłyszeć.
– Przekonajmy się.
– Pragnę cię od pierwszej chwili – oświadczył, wpatrzony w jej wargi. – Początkowo usiłowałem sobie wmówić, że zanadto się różnimy. Ty jesteś wyrafinowaną dziewczyną z wielkiego miasta, a ja zwyczajnym chłopakiem ze wsi. Wiedziałem, że nawet na mnie nie spojrzysz, więc od razu wzniosłem mur.
– Dlaczego uznałeś, że mnie nie zainteresujesz?
– Dałaś jasno do zrozumienia, że nie zadowala cię praktyka pod moim okiem. Pomyślałem więc, że nie ma szans, abym odegrał jakąkolwiek inną rolę w twoim życiu i postanowiłem zachować dystans. A to stało się jeszcze trudniejsze, gdy ogłosiliśmy rozejm i zgodziliśmy się zacząć naszą znajomość od nowa. Zaprzyjaźniliśmy się i ledwie byłem w stanie trzymać się od ciebie z daleka. Tamtego dnia, gdy pojechałaś ze mną do Capel Curig, cierpiałem prawdziwe katusze...
– Co więc się zmieniło, skoro wczoraj... – Lindsay pytająco zawiesiła głos.
– Cóż, od tego rąbania i tak podniósł mi się poziom adrenaliny, a kiedy nagle cię zobaczyłem... Słowo daję, w pierwszej chwili pomyślałem, że mam przywidzenia. Stałaś tam taka spokojna i świeża jak stokrotka w tej kraciastej bluzce, a ja byłem zmachany i spocony. Tak bardzo cię zapragnąłem, natomiast ty zaczęłaś opowiadać o Milly, więc udawałem, że jestem na ciebie zły, bo tylko tak mogłem nad sobą zapanować. A potem się rozzłościłaś i... moje hamulce puściły.
– Och, Aidan... chodź tutaj. – Wzięła w dłonie jego twarz i spojrzała mu w oczy.
– Nie baw się ze mną, Lindsay. Ostrzegam cię, że igrasz z ogniem. Z pewnością nie mogłabyś odwzajemnić moich uczuć, a ja nie jestem z drewna, więc lepiej dajmy sobie spokój.
– Dlaczego sądzisz, że nie masz szans na wzajemność?
– Bo to po prostu nierealne. Zbyt wiele nas dzieli. Ty jesteś dziewczyną światową, chadzasz na wytworne przyjęcia i do teatru, jeździsz na urlopy za granicę, a ja mieszkam na walijskiej prowincji, w małym domku, z dwoma psami...
– A gdybym ci powiedziała, że ja też od razu wyczułam jakieś iskrzenie między nami? Że starałam sieje zignorować, po pierwsze dlatego, że nadal nie doszłam do siebie po zerwaniu z Andrew, a po drugie, bo ty okazywałeś mi tyle niechęci. Wmawiałam sobie, że nie byłabym w stanie nawet cię polubić, nie mówiąc o czymś więcej. Ale wczoraj, gdy zacząłeś mnie całować, chciałam, żebyś nigdy nie przestał.
– Naprawdę? – Patrzył na nią ze szczerym zdumieniem.
– Oczywiście. – Nadal trzymając jego twarz w dłoniach, stanęła na palcach i delikatnie pocałowała go w usta. – Więc jak będzie, doktorze Lennox? – zamruczała. – Mógłby pan kontynuować rozpoczęte dzieło? Bo przyznam, że dłużej nie zniosę tego czekania...
Postanowili na razie zachować swój związek w tajemnicy, choć Lindsay najchętniej rozgłosiłaby prawdę z dachu najwyższego budynku w Tregadfan. Ale musiała się zadowolić tylko ukradkowymi spojrzeniami, muśnięciami ręki i skradzionymi w przelocie całusami.
– Wiem, że powinienem powiedzieć o nas Henry’emu – stwierdził Aidan. Właśnie oboje wrócili z objazdowego dyżuru i siedzieli w landroverze, odsuwając w czasie chwilę powrotu do przychodni. – Tylko wciąż z tym zwlekam.
– Sądzisz, że źle to przyjmie?
– Przeciwnie. Gdy już się oswoi z tą wiadomością, pewnie ucieszy się z naszego szczęścia.
– Czemu nie chcesz zaraz wszystkiego mu wyznać?
– Bo nie jestem pewien, jak to wygląda z punktu widzenia etyki zawodowej. Nigdy nie słyszałem o lekarzu, który romansuje ze swoją praktykantką. Henry może uznać to za niedopuszczalne i odesłać cię do Londynu. Nie zniósłbym rozstania z tobą.
– Nie dramatyzuj. Małżeństwa lekarzy rodzinnych to dość powszechne zjawisko.
– Jeszcze nie jesteśmy małżeństwem.
– Jakoś rozwiążemy ten problem – pogodnie oświadczyła Lindsay. – A teraz lepiej wejdźmy do środka, bo od tego obserwowania nas przez okno Bronwen zaraz skręci sobie kark.
– Może powinienem przy całym personelu namiętnie cię pocałować. Ludzie mieliby o czym gadać do końca roku.
Weszli do przychodni i Lindsay z uśmiechem pomaszerowała do swojego gabinetu. Bronwen odprowadziła ją spojrzeniem podejrzliwym, a Gwynneth – rozmarzonym.
Lindsay nadal była oszołomiona tym wszystkim, co działo się między nią i Aidanem. Wciąż ją to zdumiewało, wręcz szokowało. A jednocześnie związek z Aidanem wydawał się jej czymś tak oczywistym, jakby został zaplanowany przez wyższą siłę sprawczą, na którą oni oboje nie mieli żadnego wpływu. Lindsay wiedziała tylko tyle, że ta siła uczyniła z niej bezradną kobietkę, która pragnie bezustannie przebywać z Aidanem.
Ledwie zdążyła powiesić żakiet i usiąść za biurkiem, gdy zabrzmiał brzęczyk interkomu. Włączyła aparat i ku swemu zdziwieniu usłyszała głos Henry’ego. Poprosił, aby zaraz do niego przyszła.
Dopiero idąc korytarzem, pomyślała, że Henry mówił dziwnym tonem. I zazwyczaj sam wpadał do niej, gdy czegoś sobie życzył. Skoro więc ją wezwał, to musi chodzić o coś bardzo ważnego. Czyżby o Megan? Lindsay przyśpieszyła kroku. A jeśli Henry wie o niej i Aidanie? Może widział ich razem lub coś usłyszał? Ale jakim cudem? Przecież tak uważali. Tyle tylko, że w takiej małej miejscowości jak Tregadfan ludzie wiedzą o sobie wszystko. Nic się nie ukryje.
Wchodząc do gabinetu, czuła, że jej serce tłucze się jak szalone. Henry stal przy oknie i na szczęście był sam. Lindsay przez jedną okropną chwilę obawiała się, że zastanie u niego Aidana. Co prawda może to nie byłoby aż takie złe... Razem stawiliby czoło problemowi.
– A, Lindsay. Usiądź, proszę. – Henry wskazał jej krzesło naprzeciw biurka, a sam siadł przy nim. – Jestem zmuszony poruszyć pewną drażliwą sprawę.
A więc stało się, pomyślała Lindsay. Henry zaraz powie, że dowiedział się o ognistym romansie swojego wspólnika z praktykantką. Cóż, najlepiej wszystkiemu zaprzeczyć. Zresztą jak tu mówić o romansie, skoro ona i Aidan nawet jeszcze nie poszli razem do łóżka. Trzeba więc oświadczyć, że... że...
Nagle stwierdziła, że Henry coś mówi, lecz była taka pogrążona w myślach, że usłyszała tylko słowo „Megan” i poderwała głowę. Megan? A więc to o niej chciał rozmawiać Henry?
– Z Megan wszystko w porządku?
– Z Megan? – Henry podniósł wzrok znad splecionych dłoni i spojrzał na nią wyraźnie zdziwiony.
– Właśnie o niej mówiłeś.
– Tylko tyle, że odwiedziła ją Juliet, ta przyjaciółka, która pomaga jej prowadzić sklep z wyrobami artystycznego rzemiosła.
– Więc Megan czuje się dobrze? – Lindsay znów poczuła przypływ niepokoju.
– Cóż, nie gorzej...
– Dzięki Bogu. Już myślałam, że coś jej się stało.
– Och, nie, Lindsay, wybacz mi, jeśli cię przestraszyłem. Strasznie zbladłaś.
– Głupstwo – mruknęła. – Więc co z tą Juliet?
– Podobno słyszała we wsi, że Hannah Sykes jest w ciąży.
– Co takiego?! Przecież jeszcze nikt o tym nie wie.
– Też tak sądziłem. Wspomniałaś, że Hannah ma przyjść do ciebie z matką?
– Tak, dziś po południu.
– Kto oprócz ciebie i mnie może znać prawdę?
– Tylko Aidan. Powiedziałam mu, żeby się upewnić, czy postępuję właściwie.
– Hannah nikomu nie pisnęła ani słowa?
– Podobno nie. Nawet ów chłopak na razie nie ma o niczym pojęcia.
– Cóż, mogła wygadać się przyjaciółce. Ale bardziej niepokoi mnie inna możliwość: że za przeciek odpowiada ktoś od nas.
– Przecież sprawę zna tylko nas troje.
Henry przez chwilę w milczeniu bębnił palcami o blat biurka.
– I nasz personel? – spytał w końcu.
– Chyba tak. Wprowadziłam dane do komputera, zrobiłam notatki w karcie Hannah i oczywiście wykonałam test ciążowy. Ale... przecież nikt nie paplałby o tym na prawo i lewo. To byłoby naruszenie tajemnicy zawodowej. Nie wyobrażam sobie, żeby Bronwen lub Gwynneth zrobiły coś takiego. Nawet Judith chyba nic nie wie.
– Ale przyznasz, że informacja byłaby łakomym kąskiem dla plotkarzy. Piętnastoletnia córka pastora baptystów w ciąży!
– Co zamierzasz?
– Najpierw spytam Megan o szczegóły. – Henry podniósł się zza biurka. – Całe szczęście, że dzisiaj matka dziewczyny o wszystkim się dowie. Oby tylko wcześniej nie usłyszała tego od kogoś we wsi.
Lindsay z ciężkim sercem wróciła do gabinetu. Henry chyba nie przypuszcza, że to ona zdradziła komuś informację o młodocianej pacjentce. I bez tego biedak ma dość problemów. A na dodatek czeka go kolejna niespodzianka – wiadomość o romansie wspólnika z praktykantką. Czy to będzie dla Henry’ego kolejny powód do zmartwienia? Na myśl o tym Lindsay ogarnęły wyrzuty sumienia. Zaraz jednak doszła do wniosku, że Henry powinien wiedzieć, co się święci. Miała zamiar porozmawiać z Aidanem i wraz z nim w oględny sposób poinformować o wszystkim Henry’ego.
Ale później, gdy spotkali się na kawie w pokoju śniadaniowym, na widok miny Henry’ego zapomniała o swoim postanowieniu. Najwyraźniej bowiem Henry już powiedział Aidanowi o przecieku w sprawie Hannah Sykes.
– Dowiedziałeś się czegoś nowego, Henry? – spytał Aidan.
– Owszem, i to czegoś najgorszego. Na moją prośbę Megan zadzwoniła do Juliet i spytała, gdzie Juliet usłyszała tę nowinę o Hannah. Okazało się, że w bibliotece rozmawiały o tym dwie kobiety. Nie mówiły szeptem, więc Juliet uznała, że chodzi o fakt ogólnie znany.
– Kim były te panie? – spytał Aidan.
– Żona rzeźnika dowiedziała się o ciąży Hannah od... Bronwen Matthews.
Lindsay gwałtownie wciągnęła powietrze.
– Zamierzam niezwłocznie rozwiązać ten problem – oświadczył Henry. – Chciałem tylko najpierw was uprzedzić.
– Zwolnisz ją, prawda? – W głosie Aidana nie było cienia wątpliwości.
– Oczywiście. W umowie o pracę jest wyraźnie zaznaczone, że zostanie natychmiast rozwiązana w przypadku naruszenia tajemnicy zawodowej.
– Gwynneth da sobie sama radę? – spytała Lindsay.
– Będziemy jej pomagać, dopóki kogoś nie zatrudnimy.
– Biedny Henry – po jego wyjściu mruknął Aidan. – Nie znosi takich sytuacji, ale jak widać, wszystko może się zdarzyć. Przyznam, że trudno mi w to uwierzyć. Dałbym głowę za to, że Bronwen to wcielenie zawodowej lojalności.
– Pomyślałam, że powinniśmy powiedzieć Henry’emu o nas. Wolałabym, żeby nie dowiedział się tego z plotek.
– Masz rację, ale teraz chyba nie jest odpowiedni moment. Bronwen na pewno urządzi scenę, a Gwynnetłi zaleje się łzami.
– Nie ucieszy się? Przecież Bronwen zawsze dawała się jej we znaki.
– Z Gwynneth nigdy nic nie wiadomo. Podejrzewam, że w tej chwili już żałuje Bronwen.
– Więc Gelert był psem? – Lindsay przetoczyła się po trawie, aby spojrzeć ze wzgórza na leżącą w dole wieś Beddgelert.
– Tak. – Aidan usiadł obok Lindsay. – Tam jest jego grób.
– Opowiedz mi tę legendę.
– Dawno temu pan Gelerta, walijski książę, polecił mu pilnować swojego maleńkiego synka. Gdy wrócił, dziecka nie było, a pies miał zakrwawiony pysk. Książę uznał, że Gelert je zaatakował i zabił, więc wyciągnął mecz i przebił nim psa.
– On rzeczywiście zagryzł to dziecko?
– Nie. Dziecko wkrótce znaleziono żywe obok ciała martwego wilka. Stało się jasne, że Gelert uratował niemowlę, stoczywszy zwycięską walkę z wilkiem. To jego krew miał na pysku. Książę tak bardzo żałował swojego czynu, że kazał sprawić Gelertowi wspaniały pochówek, a grób istnieje do dziś.
– Smutna historia. – Lindsay spojrzała na Jessa i Skippera, które tuż obok wylegiwały się na słońcu. – Ale dowodzi, że pies to najwierniejszy przyjaciel człowieka, prawda?
– Bez wątpienia. Szkoda, że niektórzy ludzie nie są tacy lojalni.
– Myślisz o Bronwen.
– Nigdy bym nie przypuszczał, że jest do tego zdolna. – Aidan z westchnieniem przewrócił się na wznak. – Ale pozory mylą.
– Jak sądzisz, co ona teraz zrobi?
– Bóg raczy wiedzieć. W Tregadfan na pewno nie dostanie pracy. Nie zdziwiłbym się, gdyby stąd wyjechała.
– Ale dokąd?
– Może do Llangollen? Podobno ma tam rodzinę. Przez chwilę oboje w milczeniu przetrawiali wydarzenia z minionego tygodnia. Wokół panowała rozkoszna cisza, którą mącił jedynie cichy szum silnika przelatującej w pobliżu awionetki, beczenie owiec i dobiegający z daleka dźwięk kościelnego dzwonu.
– A propos Bronwen... – Lindsay nagle uznała, że musi wyjaśnić swoje wątpliwości. – Było coś kiedyś między wami? – spytała, delikatnie muskając twarz Aidana źdźbłem trawy.
– Czemu pytasz? – Aidan uchylił jedno oko.
– Raz czy dwa odniosłam wrażenie, że ona uważa cię za swoją wyłączną własność. Poza tym chyba mnie nie lubiła i nie była zachwycona faktem, że praktykuję pod twoją opieką. To dawało do myślenia.
– Z Bronwen nigdy nic mnie nie łączyło, ale ona miała ochotę na coś więcej niż stosunki służbowe. Nieraz to sugerowała.
– Nie chciałeś się z nią związać?
– Nigdy w życiu! Od razu postawiłem sprawę jasno.
– Więc to nie Bronwen cię zawiodła?
– Nie rozumiem. – Aidan przymrużył oczy, bo raziło go słońce.
– Wspomniałeś coś o tym, gdy opowiedziałam ci o zdradzie Andrew.
– Rzeczywiście, mam za sobą doświadczenia podobne do twoich. Ale nie z Bronwen. – Aidan umilkł, a Lindsay pomyślała, że nawet teraz jej się nie zwierzy. – To zdarzyło się wiele lat temu – wyjaśnił w korku. – Po śmierci ojca nadal mieszkałem z matką w Irlandii, a potem wyjechałem do Anglii na studia. Moja dziewczyna, Sineard, obiecała na mnie czekać.
– Ale nie dotrzymała obietnicy?
– Wkrótce wyszła za mojego najlepszego przyjaciela.
– Podwójna zdrada?
– Właśnie.
– Więc naprawdę wiedziałeś, co przeżyłam?
– Aż za dobrze. – Wziął ją w ramiona i pochylił się nad nią, a jego ciepłe usta spoczęły na jej wargach.
Zamierzała dowiedzieć się czegoś więcej o tamtej dziewczynie, o jego matce i życiu w Irlandii, lecz gdy poczuła na wargach czubek jego języka, a na piersiach dotyk dłoni, zalała ją fala pożądania. Podniecenie prawie sięgnęło zenitu, gdy rozległ się natarczywy dzwonek telefonu.
Lindsay przez chwilę sądziła, że Aidan to zignoruje, ale zwyciężyło poczucie lekarskiego obowiązku. Doktor Lennox z cichym przekleństwem sięgnął do kieszeni leżącej na trawie kurtki i wyjął brzęczącą komórkę.
– Tak, to ja – rzekł po chwili. – W Beddgelert... Oczywiście, możemy wrócić tamtędy... Tak, Lindsay jest ze mną. – Wyłączył aparat i skrzywił się. – Pora wziąć się do roboty, doktor Henderson. – Wstał i pomógł jej się podnieść. – Przydzielono nam ambitne zadanie.
– Co się stało?
– Clarrie Williams zaczęła rodzić, a położnej popsuł się w Glasfryn samochód. Wezwała pomoc drogową, a Henry jedzie do pacjenta w Gwytherin.
– To na co czekamy? – Lindsay chwyciła go za rękę i razem zeszli stromą, kamienistą ścieżką na dół, gdzie stał zaparkowany landrover.
– Oby Clarrie wzięła na wstrzymanie – mruknął Aidan, gdy wyjechali na wąską, górską drogę. – Czwarte dziecko zazwyczaj strasznie się śpieszy na ten świat.
– Henry się zdziwił, że wolny dzień spędzamy razem?
– Chyba nie. – Aidan uśmiechnął się szeroko.
– Jak zareagował, kiedy się o tym dowiedział?
– Wielce wymownym tonem powiedział: „Ach tak...”
– Uważasz, że o nas wie?
– Coś mi mówi, że Henry wszystkiego się domyśla.
– Musimy jak najszybciej go oświecić.
– Poczekajmy, aż ucichnie sprawa Bronwen.
– Sądzisz, że będzie trudno znaleźć kogoś na jej miejsce?
– Chyba znam kogoś odpowiedniego.
– Naprawdę? Myślałam, że tutaj niełatwo o wykwalifikowany personel.
– W zasadzie tak, ale tym razem chyba można mówić o szczęściu. Jeszcze nie mam pewności, ale wydaje mi się, że Janet Pearce byłaby zainteresowana pracą u nas.
– Ona? Przecież właśnie straciła matkę.
– Na pewno potrzebuje trochę czasu, lecz po pogrzebie i załatwieniu spraw rodzinnych nie będzie siedzieć z założonymi rękami.
– Mówiłeś, że była siostrą przełożoną. Nie wolałaby wrócić na taki etat?
– Janet kiedyś mi powiedziała, że już dawno pracowała w swoim zawodzie i pewnie nie dałaby sobie rady. Ale ze swoim medycznym doświadczeniem idealnie nadawałaby się do poradni. Co ty na to?
– Wspaniałe rozwiązanie.
– Wiem, że w przypadku śmierci matki zamierzała znaleźć pracę i kontynuować ją aż do osiągnięcia wieku emerytalnego, a jest dopiero po pięćdziesiątce.
– Dogada się z Gwynneth?
– Na pewno. Janet ma ciepłą osobowość, a Gwynneth to doceni. Poza tym Janet to osoba bystra, pracowita i dobrze zorganizowana, więc stworzą doskonały duet. Będziemy zadowoleni.
– Gwynneth wreszcie odetchnie, bo nikt nie będzie jej terroryzował.
– Masz na myśli Bronwen?
– Tak. Robiła z życia Gwynneth piekło.
– Nie przypuszczałem, że było aż tak źle. Czemu nic mi nie powiedziałaś?
– Gwynneth błagała mnie o milczenie. – Lindsay westchnęła ciężko. – Ale szkoda, że jej posłuchałam. Rozmawiałeś z Henrym o zatrudnieniu Janet?
– Nie, chciałem najpierw spytać ciebie o zdanie.
– Uważam, że to świetny pomysł, oczywiście, jeśli Janet się zgodzi.
Przed domem czekał na nich Rufus. Miał taką zasępioną minę, jakby na jego szczupłych barkach spoczywały wszystkie troski świata. Lindsay zrobiło się żal nastolatka.
– Gdzie mama? – spytał Aidan.
– Na górze, w sypialni.
Lindsay i Aidan pobiegli do wnętrza. Tym razem nie było czasu na podziwianie gęgających gęsi ani na pogawędki z kimkolwiek. W kącie saloniku siedziała najwyraźniej przerażona Evie i nieco starszy chłopiec, chyba ów Jared, a u szczytu schodów stał Dai.
– Dzięki Bogu, że już pan przyjechał, doktorze – zawołał na widok Aidana. – Coś jest nie tak. Poprzednio było zupełnie inaczej.
Lindsay weszła za Aidanem do ciasnej, zabałaganionej sypialni. Odziana tylko w trykotową koszulę nocną Clarrie leżała na łóżku, była spocona i szara na twarzy. Obu rękami kurczowo ściskała kłęby zmiętej pościeli i nagle jęknęła, gdy chwycił ją silny skurcz.
– Już dobrze, Clarrie, jesteśmy przy tobie. – Aidan jednym ruchem odsunął jakieś rupiecie i postawił na komodzie lekarską torbę. – Zaraz sprawdzimy, co knuje twój dzidziuś. – Zręcznie włożył lateksowe rękawiczki i przystąpił do badania, następnie gestem poprosił Lindsay, aby z nim podeszła do okna.
– Jakiś problem? – spytała przyciszonym tonem.
– Rozwarcie ma siedem centymetrów, ale dziecko jest odwrócone twarzą do kości łonowej.
– To oznacza poród kleszczowy?
– Niekoniecznie. Czasem dziecko samo się obraca lub, jeśli matka okaże się wytrzymała, może urodzić w klasyczny sposób. Clarrie na pewno tego pragnie.
– Jaki jest stan dziecka?
– Tętno w normie. Zadzwonię do siostry Mackett i dowiem się, kiedy zdoła tu dotrzeć. Jeśli Clarrie ma urodzić normalnie, trzeba przywieźć tlen.
– O co chodzi? – od drzwi zawołał Dai. – Coś nie w porządku, prawda?
– Dziecko jest w nietypowej pozycji, ale to nic strasznego – odparł Aidan.
– Nie chcę jechać do szpitala. – Clarrie podciągnęła się nieco wyżej.
– Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne, Clarrie. Tętno dziecka jest miarowe i silne. Wszystko zależy od tego, czy zanadto się nie zmęczysz.
– Nie. – Clarrie mocno przygryzła dolną wargę.
– Wobec tego powinniśmy się wziąć do roboty – oświadczył Aidan. – Siostra Mackett zmyje nam głowy, jeśli nic nie przygotujemy.
– Trochę tu posprzątam – zaproponowała Lindsay, a Aidan spojrzał na nią z wdzięcznością. – Dai, mógłby pan z chłopcami zrobić dla wszystkich herbatę? Clarrie, gdzie są rzetzy dla dziecka?
– W tamtej szafce, a łóżeczko stoi w sąsiednim pokoju. Myślałam, że będzie potrzebne dopiero w przyszłym tygodniu. Poprzednie dzieciaki były o parę dni przenoszone. Ach... – Clarrie gwałtownie wciągnęła powietrze, bo chwycił ją kolejny skurcz.
Aidan siedział przy pacjentce, natomiast Lindsay zajęła się porządkowaniem sypialni. Zebrała porozrzucaną garderobę, niektóre rzeczy poskładała i włożyła do szuflad, inne zaś powiesiła w szafie. Przyniosła też drewniane łóżeczko i postawiła je w nogach dużego łóżka. Niemowlęce ubranka pieluszki i przybory toaletowe znalazła starannie poukładane w narożnej szafce. Clarrie najwyraźniej była doskonale przygotowana do narodzin dziecka.
Po chwili Rufus przyniósł tacę z herbatą. Wchodząc do sypialni, z lekka przerażony zerknął na matkę, jakby się spodziewał zobaczyć coś strasznego.
– Nie ma się czego obawiać, Rufus – zapewnił go Aidan. – Twoja mam czuje się całkiem dobrze. Właśnie obstawiamy, kto zjawi się pierwszy, noworodek czy siostra Mackett Clarrie, Dai asystował ci przy poprzednich porodach?
– Tak... przy wszystkich.
– Rufus, powiedz tacie, żeby tu przyszedł, gdy wypije herbatę. Nie powinna go ominąć czwarta atrakcja.
– Co jeszcze mogłabym zrobić? – Lindsay pytająco spojrzała na Aidana. Już zdążyła posłać łóżeczko i poczynić inne niezbędne przygotowania. Teraz wzięła kubek i wypiła łyk.
– Jeśli ten maluch wygra wyścig i zjawi się przed położną, jak chciałabyś go przyjąć?
– Przyznam, że minęło sporo czasu od ostatniego przyjmowanego przeze mnie porodu – mruknęła.
– Więc to będzie kolejne zawodowe doświadczenie. My, lekarze rodzinni, nigdy nie wiemy, czego się spodziewać. Może więc sprawdzisz, co zaszło, kiedy radośnie popijaliśmy herbatkę.
Lindsay z wahaniem wciągnęła rękawiczki i zbadała Clarrie.
– Tętno płodu nadal silne – stwierdziła po chwili. – Rozwarcie na dziesięć centymetrów, można wyczuć ciemiączko przednie.
– Gdzie Dai? – wydyszała Clarrie.
– Tutaj, kochanie. – Niezauważony przez nikogo, Dai wrócił do pokoju, usiadł przy łóżku i wziął żonę za rękę.
– Clarrie i ten maluszek postanowili nie czekać ani na tlen, ani na siostrę Mackett – pogodnie stwierdził Aidan.
– Chcę... przeć... – Clarrie pośmiała na twarzy z wysiłku.
– Wszystko będzie dobrze? – Dai z niepokojem spojrzał przez ramię na dwoje lekarzy.
– Spokojna głowa, Dai – zapewnił go Aidan. – Dziecko przyjmie doktor Henderson, która jest jednym z najlepszych fachowców w kraju. Jej obecność to dla nas zaszczyt.
Aidan porozumiewawczo mrugnął do Lindsay, po czym oboje znów skupili uwagę na pacjentce.
– Już widać główkę – po paru minutach triumfująco oznajmiła Lindsay. – Clarrie, teraz musisz trochę podyszeć. O, właśnie tak. Od razu widać, że znasz się na rzeczy. Dobra robota. – Kątem oka zauważyła, że Aidan napełnia strzykawkę, ale nie miała zielonego pojęcia czym.
Po chwili wysunęła się cała główka dziecka – buzią do góry, zamiast do dołu – i właśnie wtedy Aidan zrobił Clarrie zastrzyk.
– To synometrin – mruknął – żeby zapobiec ewentualnemu krwotokowi w ostatniej fazie porodu.
– Oczywiście. – Lindsay przypomniała sobie o zastosowaniu tego leku i po kolejnym skurczu zręcznie pomogła przyjść na świat maleńkiej istotce. Najpierw pojawiły się drobne ramionka, a zaraz potem – reszta ciałka.
– Dziewczynka! – radośnie obwieściła Lindsay, kładąc maleństwo na piersi matki. – Jaka śliczna! – Przełknęła ślinę, czując pod powiekami łzy wzruszenia.
Clarrie i Dai rozpływali się z zachwytu nad swoją córeczką, a Lindsay w tym czasie przecięła pępowinę i odebrała łożysko. Właśnie wtedy zjawiła się siostra Mackett. W sypialni powitały ją cztery rozpromienione twarze.
– Widzę, że już nie jestem potrzebna.
– Cześć, siostro. – Clarrie uśmiechnęła się szeroko. – Dzidziuś nie mógł się pani doczekać.
– I co my tu mamy? – Położna popatrzyła na malutką, pomarszczoną twarzyczkę.
– Dziewuszkę. – Dai również był przejęty do łez.
– Wasze dzieciaki też chcą rzucić okiem na nową siostrzyczkę – zauważyła siostra Mackett. – Będzie tu trochę ciasno, ale niech wejdą chociaż na moment.
– O, tak – zgodziła się Clarrie. – Niech ją poznają. Starsze dzieci wsunęły się do pokoju. Rufus był trochę zakłopotany, Jared – najwyraźniej niepewny, a Evie – taka zachwycona, że ojciec musiał ją przytrzymać, bo inaczej przewróciłaby się na matkę. Cała trójka posłusznie ją cmoknęła w policzek i obejrzała noworodka. Na odchodnym Jared nagle odwrócił się i zapytał:
– Ma jakieś imię?
Clarrie zerknęła na męża, który leciutko skinął głową.
– Tak. Już wiemy, jak ją nazwiemy. – Clarrie westchnęła z zadowoleniem. – Lindsay.
– To chyba definitywnie załatwia sprawę – stwierdził Aidan, gdy odjeżdżali z farmy.
– O czym mówisz? – Lindsay przestała machać Williamsom na pożegnanie i odwróciła się do Aidana.
– O fakcie nadania dziecku twojego imienia. To oczywisty dowód, że miejscowa społeczność wreszcie cię zaakceptowała.
– Tak sądzisz? – Lindsay zarumieniła się z radości.
– Jestem tego pewien. Ta rodzina znalazła dla ciebie trwałe miejsce w swoim sercu. W zasadzie dobrze ich rozumiem. – Zdjął z kierownicy jedną rękę i mocno ścisnął dłonie Lindsay. – Wykonałaś kawał wspaniałej roboty. Nie masz pojęcia, jaki jestem z ciebie dumny.
– Nadal kręci mi się w głowie. Obserwowanie narodzin dziecka to niezapomniane przeżycie, ale przyjęcie noworodka naprawdę człowieka uskrzydla. Starałam się nie rozkleić, ale przyznam, że pod koniec miałam wielką ochotę rozbeczeć się z radości.
– Nie ty jedna.
– Ty też? – Była zdumiona, że przyznał się do czegoś takiego.
– To mnie wzrusza za każdym razem.
– Williamsowie sprawiali dzisiaj wrażenie bardziej pogodnych niż podczas naszej poprzedniej wizyty.
– Dai podobno jeździ na fizykoterapię. Sąsiad go wozi dwa razy na tydzień. Może w końcu ta rodzina zobaczy światełko na końcu tunelu.
– Oby tak się stało.
– Lindsay – powiedział, gdy dojeżdżali do Tregadfan. Odezwał się tak poważnym tonem, że spojrzała na niego ze zdziwieniem. On zaś przez chwilę milczał, więc tylko przyglądała się jego profilowi. Wyraziste rysy tego mężczyzny w takim krótkim czasie stały się takie znajome – i takie kochane.
– Chyba powinniśmy zaraz zobaczyć się z Henrym i poinformować go o nas.
– Myślałam, że chcesz poczekać, aż ucichnie sprawa Bronwen.
– Początkowo sadziłem, że tak będzie lepiej, ale byłoby okropnie, gdyby dowiedział się o nas od osoby postronnej. Poza tym chyba nie zdołam dłużej ukrywać tego, co do ciebie czuję. Kocham cię, Lindsay, i pragnę rozgłosić to na cały świat.
Zjechał na pobocze, zgasił silnik i wziął ją w ramiona. Jego pocałunek wyrażał tyle pragnienia, że puls Lindsay przyśpieszył jak szalony. Jess szczeknął krótko, lecz nikt nie wysiadał, więc pies znów ułożył się wygodnie i oparł pysk na przednich łapach.
– Co zrobimy – spytała Lindsay, gdy w końcu odsunęli się od siebie – jeśli Henry uzna, że nie powinieneś zajmować się moim szkoleniem?
– Gdybyś musiała kontynuować praktykę w Londynie? Pewnie pojechałbym z tobą i znalazł sobie nową pracę.
– Uczyniłbyś to? – Z rozmarzeniem błądziła wzrokiem po jego twarzy.
– Oczywiście – zapewnił bez wahania. – Nie zniósłbym rozłąki z tobą i nie zamierzam ryzykować, że cię stracę.
– Och, Aidan – szepnęła. – Nie stracisz mnie. Nigdy. – Delikatnie pogłaskała go czubkami palców po policzku. – Poza tym jest szansa, że Henry wszystkiego się domyśla i nie będzie miał nic przeciwko kontynuacji aktualnego układu.
– Możemy to sprawdzić tylko w jeden sposób. – Aidan przekręcił kluczyk w stacyjce.
Na dworze zapadał zmrok, gdy dojechali do domu Llewellynów.
– Chyba mają gości – stwierdził Aidan, parkując za autem, które z pewnością nie należało do gospodarzy.
– Może nie powinniśmy przeszkadzać... – mruknęła Lindsay. – Wpadniemy kiedy indziej.
– Za późno. Henry nas widział.
Za szybą rzeczywiście zafalowała firanka i zaraz ktoś otworzył drzwi.
– Witajcie. – Henry miał dziwną minę. – Wszystko poszło dobrze?
– Tak, Clarrie urodziła córeczkę. Lindsay ją przyjęła.
– Gratuluję, Lindsay. Dobrze, że wpadłaś, bo masz gościa.
– Gościa? – spytała zdumiona.
– Tak. Jest tutaj. – Henry gestem wskazał jej swój gabinet Czyżby ojciec? Byłoby to naprawdę cudowne zrządzenie losu. Już dzisiaj poznałby Aidana i dowiedział się o ich planach. Weszła do pokoju i przystanęła, a jej serce na moment zamarło, gdy stojący przy oknie mężczyzna się odwrócił. Był to Andrew Barlow.
– Andrew! – Patrzyła na niego oszołomiona, zauważyła jednak, że Henry dyskretnie się wycofał, zamykając za nią drzwi. – Co tutaj robisz?
Andrew odetchnął głęboko, a jego nozdrza charakterystycznie się rozdęły, co kiedyś wydawało się jej takie zmysłowe.
– Przyjechałem, żeby zabrać cię do domu, Lindsay.
– Zabrać mnie do domu? Cóż to niby ma znaczyć? – Zaniepokoiła się, tknięta nagłą myślą. – Chyba nic się nie stało? Mój ojciec... wszystko z nim w porządku?
– Oczywiście. Lindsay, chodzi mi o ciebie. Najwyższa pora skończyć te wygłupy i wracać do Londynu.
– O czym ty gadasz? – syknęła gniewnie. – Jakie wygłupy?
Cały czas pamiętała o obecności Aidana oraz o tym, co oboje zamierzali powiedzieć Henry’emu. Bóg raczy wiedzieć, co Aidan sobie pomyśli, dowiedziawszy się, że jej były chłopak pojawił się nagle, jak grom z jasnego nieba.
– Wiesz, o co mi chodzi. O całą tę zabawę – parsknął Andrew, zataczając rękami krąg, jakby chciał objąć pół wsi.
– Tę durną ucieczkę do Walii.
– Nie uciekłam do Walii – oświadczyła twardym tonem.
– Pracuję tutaj i jednocześnie odbywam praktykę.
– Nie musiałaś w tym celu zwiewać na prowincję! W Londynie też mogłabyś to odwalić, prawda?
– Owszem – wycedziła, urażona jego podejściem. – Ale postanowiłam stamtąd wyjechać.
– Uciekłaś.
– Niby przed czym?
– Przed tą niefortunną sytuacją, w której się znaleźliśmy.
– Cóż za eufemistyczne określenie! – Lindsay nie posiadała się ze zdumienia, że można być tak bezczelnym. – Ja nazwałabym to bardziej trafnie: po prostu zdradą.
– Och, nie przesadzaj, kochanie. Przecież nie byliśmy małżeństwem, ani nawet się nie zaręczyliśmy.
– Ale mieszkaliśmy razem, Andrew. Może dla ciebie nic to nie znaczy, lecz ja uważałam, że żyjemy w normalnym związku. Nie mam zwyczaju zapraszać pod swój dach obcych mężczyzn.
– Oczywiście, że nie... – Andrew pozwolił sobie na przelotne zawstydzenie, po czym znów uśmiechnął się z wrodzoną pewnością siebie, święcie przekonany, że jak zwykle zdoła Lindsay zauroczyć. – Skarbie, daj spokój. Przecież już dawno cię przeprosiłem. Chętnie uczynię to jeszcze raz i chyba możemy o wszystkim zapomnieć. Szkoda byłoby zniszczyć to, co nas łączyło. Nie zaprzeczysz, że było nam naprawdę dobrze razem, prawda? – Andrew ruszył w jej kierunku, najwyraźniej zamierzając chwycić ją w objęcia.
– Nie, Andrew, nie zaprzeczę. – Szybko cofnęła się do okna. – Kiedyś istotnie było nam dobrze. Ale to się skończyło. Nie ma już „nas”.
– Nic straconego – zapewnił z naciskiem. – Zaczniemy wszystko od nowa!
– To wykluczone. Już ci nie ufam.
– Ale gdybyś spróbowała...
– Nie, Andrew. Zawsze zastanawiałabym się, gdzie jesteś i z kim, i czy przypadkiem znów mnie nie zdradzasz. Wybacz, ale to koniec.
– Myślałem, że mnie kochasz.
– Ja też.
Patrzył na nią, najwyraźniej rozjątrzony, lecz wciąż nie docierało do niego, że nie ma żadnych szans.
– Nadal uważam, że to tylko twój idiotyczny kaprys – oświadczył, nie dając za wygraną. – Gdybyś tylko przestała się Wygłupiać i wróciła ze mną do Londynu, z pewnością moglibyśmy wszystko naprawić.
Lindsay prawie zrobiło się go żal. Wiedziała jednak, że musi raz na zawsze uświadomić Andrew, że nie ma powrotu do przeszłości.
– Przykro mi, że przejechałeś taki kawał drogi na próżno...
– Nie musi tak być!
– Ale tak się składa – ciągnęła, nie dając mu dojść do słowa – że w moim życiu pojawił się ktoś inny...
– Wszystko w porządku, Lindsay? – Henry właśnie zamknął za Andrew drzwi i wszedł do gabinetu.
– Tak – odparła z westchnieniem.
Była wykończona, lecz jednocześnie zdumiewająco zadowolona, ostatecznie zamknąwszy jakąś niemiłą sprawę.
– On już pojechał.
– Mam nadzieję, że nie zamierza tłuc się nocą do Londynu.
– Nie. Za moją namową postanowił przespać się w hotelu w Llangollen.
– Jeszcze przed przyjazdem tutaj definitywnie zerwałam z tym człowiekiem.
– Wiem, Lindsay. Najwyraźniej trudno mu pogodzić się z odmową.
– To chyba bardziej kwestia zranionej dumy. Wątpię, czy ktoś kiedykolwiek odrzucił względy Andrew Barlowa. Ale jego przyjazd nie poszedł na marne.
– Co masz na myśli?
– Przynajmniej się przekonałam, że Andrew naprawdę już nic dla mnie nie znaczy. Przybyłam tutaj ze świadomością, że mój związek się skończył, ale nie byłam pewna swoich uczuć, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
– Cóż, moim skromnym zdaniem najlepszym lekiem na złamane serce jest nowa miłość.
Lindsay uśmiechnęła się, słysząc to stwierdzenie.
– Gdzie Aidan?
– Pojechał do domu, kiedy tylko dowiedział się, kto jest twoim gościem. Zapewniłem go, że odwiozę cię do twojego mieszkania.
– Dzięki, Henry, ale nie zamierzam tam wracać.
– Czemu spodziewałem się właśnie takiej odpowiedzi? Chodź, podrzucę cię na miejsce. Megan może trochę pobyć sama.
Prawie w milczeniu ruszyli do domu Aidana. W pewnej chwili Henry z ukosa spojrzał na Lindsay.
– Jakoś nie zdążyłem spytać Aidana o powód waszego dzisiejszego przyjazdu. Chyba nie zjawiliście się tylko po to, żeby mnie powiadomić o narodzinach córeczki Clarrie, choć oczywiście to wspaniała wiadomość.
– Masz rację, Henry, nie dlatego do ciebie wpadliśmy.
– Powiesz mi wreszcie, w czym rzecz?
– Jasne. Chociaż intuicja mi mówi, że i tak wiesz...
Wysiadła z auta na poboczu drogi, u szczytu schodów. Na dworze było już prawie ciemno, a jedna umocowana na ogrodzeniu latarnia ledwie rozjaśniała mrok, toteż Lindsay schodziła na dół powoli i ostrożnie. Jeszcze zanim dotarta do drzwi, psy ogłosiły jej przybycie. Zastukała, a one nadal szczekały w środku, lecz nikt nie otwierał. Czyżby Aidana nie było? Rzeczywiście, nie widziała na górze landrovera, wiedziała jednak, że wieczorem Aidan parkował samochód od frontu.
Musi tutaj być, pomyślała z rozpaczą. Koniecznie chciała się z nim zobaczyć. Tu i teraz. Nie miała pojęcia, co on sobie myśli po tym niespodziewanym przyjeździe Andrew. Może nawet uznał, że ona zamierza wrócić do Londynu i odgrzać dawny romans. Zabębniła pięścią w drzwi, a psy znów zaczęły ujadać jak szalone.
Właśnie zamierzała odejść, przekonana, że Aidana nie ma w domu, gdy nagle usłyszała za plecami jakiś dźwięk i błyskawiczne się odwróciła. Aidan wyłonił się z mrocznego ogrodu i szedł w jej stronę.
– Aidanie, och, Aidanie – jęknęła z ulgą. – Już myślałam, że gdzieś pojechałeś.
– Chciałem się przejść – wyjaśnił i jednym ostrym słowem uciszył rozszczekane psy.
– Bez Skippera i Jessa? – spytała zdumiona. Aidan nigdzie się bez nich nie ruszał.
– Musiałem spokojnie przemyśleć to i owo. – Zatrzymał się przed nią i uważnie spojrzał jej w oczy.
Lindsay zauważyła przelatującą nad jego głową ćmę, która następnie zaczęła krążyć – wokół zapalonej latarni.
– Doszedłeś do jakichś wniosków?
– Nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. – Aidan wziął głęboki oddech. – Jeśli przyszłaś mi powiedzieć, że zmieniłaś plany, to moglibyśmy załatwić to szybko?
– Och, Aidanie, naprawdę sądzisz, że po to tu jestem?
Delikatnie dotknęła jego policzka. Szorstki zarost przypominał o tym, że dzień, który właśnie się kończył, był długi i pracowity.
– Już ci powiedziałem, że nie wiem, jak ocenić to, co zaszło. – Chwycił jej dłoń i przytrzymał przy swojej twarzy. Gest ten był wyrazem zarówno czułości, jak i rozpaczy.
– Przecież ci mówiłam, że tamten związek uważam za zakończony.
– Mówiłaś też, że nie jesteś pewna, czy przebolałaś zerwanie... a twój były chłopak nagle pojawia się tu, jakby nigdy nic. Można sobie pomyśleć Bóg wie co.
– Jego przyjazd niczego nie zmienił. I tak już liczyłeś się dla mnie tylko ty...
– Co chcesz przez to powiedzieć, Lindsay? – Aidan mocno ujął jej obie dłonie.
– Że cię kocham, Aidanie. Kocham cię całym sercem i pragnę zostać z tobą. Dawniej rzeczywiście byłam zakochana w Andrew, lecz on sam skutecznie zabił to uczucie. A kiedy poznałam i pokochałam ciebie, zdałam sobie sprawę z tego, że miłość, którą ty we mnie obudziłeś, jest o wiele głębsza i wspanialsza.
Chłonął te słowa, jakby to była najpiękniejsza muzyka, po czym chwycił Lindsay w objęcia. W chwili, gdy jego usta spoczęły na jej wargach, Lindsay pomyślała, że jest właśnie tu, gdzie powinna być” – w ramionach Aidana. A gwałtowny przypływ pożądania, którego żar już znała, tylko to potwierdził.
Całowali się długo i namiętnie, a gdy odsunęli się od siebie, aby złapać oddech, pierwsza odezwała się Lindsay:
– Henry o nas wie, Aidanie. – Głos nieco jej zadrżał, gdy to mówiła.
– Tak przypuszczałem. Nic o tym nie wspomniał, ale wydawał się dziwnie zakłopotany, gdy ty weszłaś do gabinetu, żeby porozmawiać z... z tym panem. – Aidanowi najwyraźniej nie mogło przejść przez gardło imię jej byłego narzeczonego.
– Jak cię potraktował?
– Powiedziałbym, że po ojcowsku.
– Dzięki Bogu. – Lindsay uśmiechnęła się w mroku. – Coś mi się wydaje, że Henry od samego początku orientował się w sytuacji. Co więcej, bardzo możliwe, że on i Megan liczyli na właśnie taki rozwój naszej znajomości. A teraz zacierają ręce z uciechy i wznoszą toast za naszą wspólną przyszłość.
– Sądzisz więc, że Henry nie będzie miał nic przeciwko temu, abym nadal cię szkolił, moja praktykantko?
– Spytałam go, a on powiedział, że to żaden problem, o ile nie opuścimy się w pracy. A do tego na pewno nie dojdzie, prawda?
– Jasne, że nie. – Aidan znów przygarnął ją do siebie, czule cmoknął w czoło i w czubek nosa.
– Lubię takie zapewnienia.
Długo tulili się do siebie, bezpieczni w uścisku swoich ramion, skąpani w nocnej ciszy. Dyskretnie przerywał ją jedynie szelest liści poruszanych łagodnym, letnim wietrzykiem i dobiegające z oddali pohukiwanie sowy. Lindsay miała przemożne wrażenie, że znajduje się milion kilometrów od swojego niedawnego życia w wielkim, hałaśliwym Londynie.
Dopiero tutaj znalazła swoje miejsce na ziemi – i swoje szczęście. Była tego całkowicie pewna. Niczego nie pragnęła bardziej jak tego, by na zawsze pozostać właśnie tu, z tym mężczyzną.
– Nie wiem, dlaczego nadal stoimy na dworze – ze śmiechem powiedział Aidan.
– Tu jest bardzo romantycznie.
– Rzeczywiście – przyznał zgodnie. – Ale chodzi mi po głowie coś jeszcze bardziej romantycznego. – Odwrócił się i otworzył drzwi, po czym ujął dłoń Lindsay i wciągnął ją do wnętrza. – Mam nadzieję, że spodoba ci się mój pomysł.