D186 Morgan Ray Bliźniaczki

RAY MORGAN

BLIŹNIACZKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Brittanny Lee miała za sobą zupełnie zwariowany dzień. Jakiś pomyleniec przysłał do muzeum obcięte paznokcie od nóg. Do pudełka dołączył list. Zaklinał się w nim, że paznokcie zostawił mu w spadku dziadek, który dostał je od samego króla Kamehameha. Przesyłka wywołała wśród pracowników muzeum burzliwą dyskusję. Jedni uważali, że należy skrawki paznokci poddać badaniom i określić ich wiek, inni byli zwolennikami wyrzucenia tego dość obrzyd­liwego eksponatu do śmieci.

Britt znalazła się w grupie zwolenników kosza na śmieci. Tego rodzaju pamiątki w żaden sposób nie przemawiały do jej wyobraźni, niezależnie od tego, czyją były własnością. Niestety, jej przełożony miał w tej sprawie odmienne zdanie. Być może nogi, na których rosły te paznokcie, przemie­rzały piaszczyste drogi wytyczone przez naszych przodków argumentował Gary, pełen uszanowania wobec wątp­liwego zabytku.

Był to jeden z tych dni, kiedy interesująca skądinąd praca w muzeum stawała się dla Britt trudna do zniesienia. Dlatego właśnie Brittanny zwolniła się wcześniej.

Wychodząc z windy w eleganckim domu, w którym od kilku dni mieszkała, usłyszała ciche pomiaukiwanie, coś jakby pisk stęsknionych za matką kociąt.

- Mam nadzieję, że to nie płaczą dzieci - powiedziała mijająca ją wytworna blondynka. - Zapewniano mnie, że w tym domu nie ma żadnych dzieci.

Britt także o tym zapewniano, jednak ton wypowiedzi sąsiadki trochę dziewczynę zirytował. Nie była wprawdzie wielbicielką pełzających i wrzeszczących ludzików, ale traktowanie dzieci na równi z przestępcami wydało jej się czymś niewłaściwym. Dopiero teraz przestraszyła się napu­szonych i pozbawionych ludzkich odruchów sąsiadów, wśród których zdecydowała się zamieszkać. I to w końcu za niemałe pieniądze.

Nie miała ochoty na jeszcze jedna tego dnia wymianę zdań, wobec czego tylko uśmiechnęła się do blondynki. Długi korytarz wyłożony był grubym, tłumiącym dźwięki dywanem i Britt czułaby się jak głuchoniema, nic słysząc własnych kroków, gdyby nie to kocie miauczenie.

Ruszyła w kierunku swego mieszkania. Pod drzwiami sąsiada z naprzeciwka stał duży wiklinowy koszyk.

- Ach, więc to tak - uśmiechnęła się do siebie. Ktoś przyniósł mojemu sąsiadowi kotki. Tylko po co playboyowi kociaki?

Britt uwielbiała koty. Miała ogromną ochotę choćby tylko zerknąć do koszyka.

W ostatniej chwili się powstrzymała. Jak już te kotki zobaczę, to na pewno będę chciała sobie jednego wziąć, pomyślała. Co najmniej jednego. Naprawdę nie powinnam. Szczególnie teraz, kiedy tak trudno mi się pozbierać. Zdecydowałam się na samotne życie i nawet już nie wyobrażam sobie sytuacji, w której musiałabym codziennie śpieszyć się do domu, bo ktoś tam na mnie czeka. Może później, jak się już trochę przyzwyczaję do tego luk­susowego mieszkania w eleganckim domu, pośród dystyn­gowanych sąsiadów, do których zupełnie nie pasuję. Teraz nie mogę sobie jeszcze pozwolić na żadne zwierzę. Nawet nie zajrzę do tego kosza. Nie chcę się wodzić na pokuszenie.

Przekręciła klucz w zamku i. nie oglądając się za siebie. weszła do mieszkania. Szybko zatrzasnęła drzwi, uszczęś­liwiona, że udało jej się nie ulec pokusie obejrzenia kociaków.

Położyła torebkę na stoliku i po raz setny z podziwem obejrzała swoje nowe mieszkanie. Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Britt była perfekcjonistką i tylko posiadanie rzeczy doskonałych sprawiało jej prawdziwą przyjemność. Zawsze starała się kupować wszystko najlepszej jakości. Nareszcie jej otoczenie stało się tak samo bez skazy, jak garderoba, obuwie i zgromadzone bibeloty. Wszystko na swoim miejscu, w idealnym porządku, czyś­ciutkie i pachnące.

Ale ze mnie szczęściara, pomyślała. Mam wspaniałą pracę i cudowne życie. Robię to, o czym zawsze marzyłam, mam przyjaciół, sympatycznych współpracowników i szan­sę na awans. Skończyłam dwadzieścia osiem lat i każdy przeżyty dzień daje mi ogromną satysfakcję.

Rozmyślania przerwał jej rozpaczliwy jęk, stanowczo za głośny jak na możliwości wokalne kociąt.

Britt nie bardzo wiedziała, jak się powinna zachować. W tego rodzaju dzielnicach obowiązywała zasada niewtrącania się w cudze sprawy, nawet niezauważania tego, co się obok dzieje. Sąsiedzi pozdrawiali się obojętnym skinieniem głowy, nie ciekawi, z kim mają do czynienia. Jakiekolwiek zainteresowanie uważane było w tej okolicy za przejaw złego wychowania. Ale ten jęk był tak przejmujący, że Britt mimo woli znów znalazła się przy drzwiach. Nie potrafiła zdobyć się na obojętność wobec czegoś, co jakby do niej, tylko do Britt, zwracało się o pomoc.

Zastanawiała się jeszcze chwilę, ale dłoń już trzymała na klamce i w końcu zdecydowanym ruchem otworzyła drzwi. Koszyk stał pod progiem przeciwległego mieszkania, ale tym razem dochodzące z niego piski w niczym nie przypomi­nały miauczenia kotów.

Wokół nie było żywej duszy. Britt przebyła dzielącą ją od drzwi sąsiada szerokość korytarza i nacisnęła dzwonek. Miała coraz okropniejsze przeczucia co do zawartości znajdującego się u jej stóp koszyka.

- Halo! - wołała Britt, waląc pięścią w zamknięte drzwi. - Czy jest tam ktoś?

Zgodnie z jej przewidywaniami, nikt się nie odezwał. Wobec tego musiała sama zajrzeć do koszyka. Nachyliła się i odsłoniła okrywającą go flanelę. To nie były kocięta. W koszu leżały dwa wrzeszczące wniebogłosy niemowlaki.

- Dzieci - wyszeptała Britt, jakby samą siebie chciała upewnić, że wszystko, co się dzieje, jest jawą, a nie koszmarnym snem. - Prawdziwe, żywe dzieci.

Poderwała się na równe nogi i z furią zaczęła walić w zamknięte drzwi sąsiada.

- Halo! - krzyczała, chociaż tak naprawdę nie spodziewa­ła się żadnej odpowiedzi. - Czy ktoś jest w tym domu?

Oczywiście, nikogo tam nie było. Britt nie miała pojęcia, co powinna zrobić. Jakiś wariat podrzucił dwoje maleńkich dzieci do holu dużego budynku mieszkalnego, a Britt po prostu nie potrafiła, jak gdyby nigdy nic, zostawić maleństw bez opieki.

Są takie maleńkie i zupełnie bezbronne, myślała. Jeszcze coś złego im się stanie. Co robić? Zadzwonić do administ­ratora? A może na policję? Albo do pomocy społecznej? Co ja mam zrobić?

Żeby dokądkolwiek zadzwonić, Britt musiała najpierw wrócić do swego mieszkania. Nie potrafiła jednak pozo­stawić dzieci samych, w holu, choćby nawet na najbardziej puszystym dywanie. Raz jeszcze rozejrzała się bezradnie wokoło, ale wciąż nikt się nie zjawiał. Wobec tego podniosła koszyk i szybko weszła z nim do swego mieszkania.

- Zostawię uchylone drzwi - powiedziała nie wiadomo do kogo. - Na wypadek, gdyby sąsiad przypadkiem wrócił do domu.

Dopiero teraz Britt zauważyła wystającą z kosza kopertę. Wyciągnęła ją i dokładnie obejrzała. Koperta miała ostry, pomarańczowy kolor, pachniała tanimi perfumami i nie była zaklejona. Dużymi literami wypisano na niej imię: Sonny.

- Teraz wiem przynajmniej tyle, że mój sąsiad ma na imię Sonny - mruknęła Britt.

Mieszkała w tym domu zaledwie od tygodnia, ale przez ten czas kilka razy go widziała. Był wysokim, przystojnym mężczyzną o wiecznie roześmianych oczach. Właściwie cały wolny czas zajmowały mu kobiety. Na przykład poprzedniego wieczoru odwiedziła go jakaś czarnowłosa piękność. A w dniu, w którym Britt wprowadziła się do swego mieszkania, od Sonny'ego wychodziły dwie rude dziewczyny o figurach modelek.

Britt miała ochotę przeczytać dołączony do koszyka list, chociaż nie bardzo wiedziała, czy powinna. W końcu jednak odłożyła kopertę i sięgnęła po telefon. Postanowiła najpierw porozmawiać z administratorem budynku.

- Cześć, co jest? - odezwał się w słuchawce głos siedemnastoletniego syna administratora.

- Cześć, Timmy - powiedziała Britt. - Mówi Britt Lee z mieszkania 507. Pomagałeś mi w zeszłym tygodniu w przeprowadzce. Pamiętasz? Czy jest twoja mama?

- Nie, nie ma, ale ja jestem. - Młody człowiek był niezwykle uczynny. - Co, zlew ci się zapchał? A może przepaliła się żarówka? Zaraz u ciebie będę.

Britt musiała się uśmiechnąć, chociaż było oczywiste, że w rozwiązaniu problemu niemowląt chłopiec nie może jej pomóc. Na pewno nie powierzyłaby mu opieki nad takimi maleństwami. Nawet na godzinę.

- Nie, nie, dziękuję - powiedziała. - Chciałam zamienić parę słów z twoją mamą.

Odłożyła słuchawkę. Teraz mogła już tylko zadzwonić na policję. Na samą myśl o tym zrobiło jej się niedobrze. Uznała, że nie włączy w sprawę policji, dopóki nie dowie się, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi. Spojrzała na pomarańczo­wą kopertę. Zastanawiała się jeszcze przez chwilę, po czym zdecydowanym ruchem wyjęła z niej list.

,,Sonny, kochanie.

Ja już nie mogę wytrzymać! Brakuje mi pieniędzy. Straciłam pracę, bo nie mam kogo zostawić z dziećmi. Wyrzucili mnie z mieszkania. Tutaj nie lubią płaczących dzieci. I co ja mam teraz zrobić? Czy te maleństwa zupełnie nic cię nie obchodzą? Myślałam, że wszystko się zmieni, kiedy je zobaczysz. One są krwią z twojej krwi, ciałem z twojego ciała. Jesteś za nie tak samo odpowiedzialny, jak i ja. Robiłam, co mogłam. Teraz twoja kolej. Zajmij się nimi przez jakiś czas, dobrze?

Kocham Cię, Janine.

Britt jak urzeczona wpatrywała się w list. Pełno było na nim rozmazanych kropek. Czyżby łzy? przemknęło dziew­czynie przez głowę. Okropnie jej było żal tej nie znanej, zdesperowanej matki. Po raz pierwszy uważnie przyjrzała się popiskującym w koszyku niemowlakom.

- Przepraszam, coś panu wypadło.

Mitchell Caine natychmiast się odwrócił. Ładna, młoda kobieta z uśmiechem podała mu pudełko zapałek. Zdziwił się trochę, bo nieczęsto się zdarza, żeby zatrzymywano człowieka na ulicy z powodu pudełka zapałek, choćby tak eleganckiego jak to, które trzymała w palcach ta dziewczyna. W końcu to jednak tylko pudełko zapałek.

Mitchell zdjął ciemne okulary, ukazując światu oczy błękitne jak niebo w pogodny letni dzień. Uśmiechnął się do odważnej dziewczyny z uznaniem. Zdarzało mu się już być zaczepianym przez kobiety, ale po raz pierwszy użyto tak niebanalnego pretekstu.

- Tak - Mitchell obrzucił dziewczynę spojrzeniem znawcy - chyba miałem coś podobnego. Chociaż nie jestem pewien, czy to moje pudełko.

- Ja je od razu poznałam. To reklamówka klubu, który odwiedzam w piątkowe wieczory - powiedziała dziew­czyna, akcentując każde słowo tak, aby dokładnie wbiło się w pamięć tego pięknego mężczyzny.

- Naprawdę? - roześmiał się Mitch.

- Weź to pudełko. Jestem pewna, że należy do ciebie.

- A co będzie, jeśli po powrocie do domu znajdę swoje zapałki tam, gdzie powinny leżeć? - przekomarzał się z nią Mitchell.

- Mam pomysł - ucieszyła się dziewczyna. - Napiszę ci na nim numer mojego telefonu... - Zrobiła to, co powiedzia­ła, po czym oddała Mitchowi pudełko. - Teraz jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność. Jeśli się okaże, że to nie twoje pudełko, zadzwonisz do mnie, a ja natychmiast przyjdę je odebrać. Zgoda?

- Doskonały pomysł - roześmiał się Mitchell.

Patrzył, jak dziewczyna odwraca się, macha mu na pożegnanie ręką i odchodzi. Był pełen podziwu dla tej ślicznotki. Miała klasę. Szkoda, że umówił się już na ten wieczór. Gdyby nie to, na pewno zjawiłby się w klubie, do którego ta mała niemal otwarcie go zaprosiła.

- Tyle pięknych kobiet chodzi po tym świecie - wes­tchnął, wchodząc do eleganckiego budynku, w którym od niedawna mieszkał. - A ja mam tak mało czasu.

Jadąc windą, pogwizdywał wesoło. Spotkanie z dziew­czyną, która wręczyła mu pudełko zapałek, w zaskakujący sposób poprawiło mu humor. Mitch miał za sobą długi dzień nudnej pracy. Przeglądał dokumentację finansową małej firmy produkującej podzespoły do urządzeń elektronicz­nych. Potrzebował jakiegoś dowodu na popełniane tam malwersacje finansowe. Niczego nie znalazł, chociaż czuł przez skórę, że szef sprzeniewierzył pieniądze firmy. Nie­stety, nie udało mu się wyszperać czegokolwiek, co nadawa­łoby się do pokazania prokuratorowi okręgowemu.

Rozmowa z nieznajomą dziewczyną sprawiła, że Mit­chell zapomniał o niepowodzeniach zawodowych i wreszcie zaczął się cieszyć na czekające go tego wieczoru spotkanie z Chenille. Chenille Savoy śpiewała w nocnym klubie. Najprostszą melodię zamieniała w zmysłowe przeżycie. Mitch obejrzy jej występ, a potem razem zjedzą kolację. Ma to być wieczór, który przełamie obezwładniającą Mitcha nudę. Na samo wspomnienie Chenille krew żywiej krążyła w jego żyłach. Czuł, że przeżyje nową miłość, coś, czego od wielu miesięcy nie doświadczał.

Szedł po miękkim dywanie, którym wyłożony był długi korytarz. Myślał o czekającym go upojnym wieczorze, o tym, jak pojedzie do klubu, jak siedząc przy stoliku będzie podziwiał piękną Chenille i o tym, jak ona popatrzy na niego ze sceny. Był absolutnie pewien, że czeka go wyjątkowy wieczór.

Wyjął z kieszeni klucz, ale nie zdążył go włożyć do zamka, kiedy usłyszał za plecami jakiś dźwięk. Odwrócił się. W drzwiach przeciwległego mieszkania stała jego nowa sąsiadka. Nie wyglądała zbyt zachęcająco, ale najwyraźniej miała do niego jakąś sprawę.

- Bardzo pana przepraszam - powiedziała. - Nazywam się Britt Lee. Niedawno się tu wprowadziłam. Mamy pewien problem. Czy mógłby pan przyjść do mnie na chwilę? Koniecznie musimy porozmawiać.

Mitch w pierwszym odruchu chciał odmówić. Ta kobieta nie wyglądała powabnie. Zupełnie nie przypominała spo­tkanej na ulicy dziewczyny, która dała mu pudełko zapałek. Ale w końcu była jego sąsiadką. Może zepsuł się jej magnetowid albo jakieś inne urządzenie. Mitch uznał, że nie powinien odmawiać.

- W czym mogę pani pomóc? - zapytał najuprzejmiej, jak potrafił, i wszedł do mieszkania, podobnego jak dwie krople wody do tego, które sam zajmował.

- Proszę usiąść - powiedziała oschle kobieta, kiedy zamknęła za nim drzwi.

- Jestem umówiony - powiedział Mitch, siląc się na swobodę, chociaż zamknięte drzwi i mina sąsiadki niczego dobrego nie wróżyły. - Jeśli trzeba pani w czymś pomóc, zrobię to bardzo chętnie, ale nie mam zbyt wiele czasu, więc...

- Proszę siadać - powtórzyła kobieta. - Musimy poroz­mawiać.

Mitchell uważnie przyjrzał się sąsiadce. Od początku było dla niego oczywiste, że oczekiwała od niego zupełnie czego innego niż piękność z pudełkiem zapałek. Nie prze­szkadzało mu to, bo ta dziewczyna nie była w jego typie. Szczupła, niewysoka, z upiętymi w kok czarnymi włosami. Do tego jeszcze małe kolczyki z perełkami, elegancki kostium i zapięta pod szyję bluzka. Istna guwernantka: sprawna, opanowana i pod każdym względem doskonała.

Nigdy mnie ten typ nie interesował, myślał Mitchell, z trudem ukrywając zniecierpliwienie. Czego ona może ode mnie chcieć? Znów tracę czas. Wszystko przez to moje głupie dobre serce.

- Co ja takiego zrobiłem, proszę pani? - zażartował, sadowiąc się wygodnie na kanapie. - Czy wrzuciłem śmieci do niewłaściwego pojemnika? A może telewizor grał za głośno?

Britt usiadła naprzeciwko niego w fotelu. Włożyła okulary i tak uzbrojona popatrzyła na swego gościa. Z prze­rażeniem stwierdziła, że sąsiad jest wyraźnie rozbawiony.

Minęły prawie cztery godziny, odkąd Britt znalazła niemowlęta. Przez ten czas zdążyła je nawet polubić i znie­nawidziła tego mężczyznę bez sumienia, który pozostawił na pastwę losu własne dzieci. Co gorsza, nawet teraz nie poczuwał się do żadnej odpowiedzialności. Zastanawiała się nawet nad tym, czy nie lepiej powierzyć opiekę nad maleństwami jakiejś organizacji aniżeli temu niefrasob­liwemu osobnikowi. Zaprosiła sąsiada do siebie głównie po to, żeby przeprowadzić z nim rozmowę, której wynik miał zadecydować o losie jego dzieci. Koszyk ze śpiącą w nim zawartością ustawiła w sypialni, żeby nie mieć kłopotów, jeśli postanowi nie oddać maluchów ich własnemu ojcu.

Dobrze zrobiłam, pomyślała. Z tego, co widzę, opieka społeczna będzie dla tych maleństw lepszym rozwiązaniem. Aż się boję pomyśleć, co taki typ mógłby zrobić z bezbron­nymi dziećmi.

- Nic takiego pan nie zrobił - odezwała się Britt. Siedziała sztywno wyprostowana i patrzyła gościowi prosto w oczy. - Chodzi o coś zupełnie innego. Wkrótce wyjaśnię panu, o co. Przedtem jednak muszę zadać panu kilka pytań. Czy mogę?

- Bardzo proszę - zgodził się obojętnie Mitch. Chciał jak najprędzej skończyć dziwaczną rozmowę i wreszcie pójść do domu.

Przypomniała mu się ciotka Tess. Zawsze trzymała za drzwiami rózgę na wypadek, gdyby któreś z dzieci nie­grzecznie się zachowało. Jemu też kilka razy przytrafiło się dostać tą rózgą po gołych łydkach. Nie mógł się oprzeć pokusie. Zerknął na drzwi, czy aby na klamce nie wisi jakaś rózga.

- To, o co chcę pana zapytać, może się wydać trochę dziwne - mówiła Britt. - Mniemam jednak, że dowiedziaw­szy się, o co chodzi, będzie mi pan mógł wybaczyć dotykanie tak osobistej materii.

- Dobra. Niech pani strzela - wzruszył ramionami.

- Proszę mi coś o sobie opowiedzieć - zaczęła Britt, myśląc, że najchętniej naprawdę zastrzeliłaby tego drania. - Skąd pan pochodzi?

- Urodziłem się i wychowałem tutaj, na wyspach - od­rzekł nieco zdziwiony. Każdy, kto tylko na niego spojrzał, bez trudu mógł się tego domyślić. Patrzył na szczupłe palce sąsiadki, zapisującej coś w notatniku, na jej zgrabne nogi w eleganckich pantoflach, i zastanawiał się, o co też może jej chodzić.

- Czy ma pan tu jakąś rodzinę?

- Nie, raczej nie - wyrwany z zamyślenia odpowiedział trochę bez sensu. - Mam rodzinę na Wielkiej Wyspie. Nawet dużą rodzinę. Moja siostra Shawnee, jej mąż, brat Mack z żoną i jeszcze jeden brat, Kam. Właściwie Kam mieszka tutaj, w Honolulu, ale jest wziętym prawnikiem i bardzo rzadko się widujemy.

- A więc nie ma pan tutaj żadnej rodziny, nikogo, kto mógłby panu pomóc - podsumowała szczerze zatroskana, jakby stanowiło to ogromną przeszkodę w rozwiązaniu poważnego problemu.

- W czym mieliby mi pomóc?

- Zaraz się pan dowie. - Stuknęła długopisem w notatnik.

Mitch zaczął się niecierpliwić. Rozmowa trwała długo i wcale nie była interesująca. Uznał, że należałoby pomyśleć o jakimś rozsądnym wytłumaczeniu, które pozwoliłoby mu wreszcie stąd odejść bez narażania się na opinię gbura, kiedy sąsiadka przygwoździła go następnym pytaniem. Mitch był tak zaskoczony, że aż zapomniał ją zapytać, dlaczego zwraca się do niego takim dziwnym imieniem.

- Niech pan mi powie, Sonny - zaczęła tonem zawodo­wego adwokata, gotującego się do zadania stronie przeciw­nej decydującego ciosu - czy wierzy pan w nierozerwalność małżeństwa?

- Jakiego małżeństwa? - Pociemniało mu w oczach. Samo słowo było przerażające, nie mówiąc już o znaczeniu, jakie ze sobą niosło. Nawet stałych związków nieformalnych Mitch bał się jak diabeł święconej wody, a co dopiero mówić o małżeństwie. Zrobiło mu się duszno i musiał rozpiąć kołnierzyk koszuli. - No, wie pani, ja nigdy dotąd nie myślałem o małżeństwie.

- Tego się właśnie obawiałam - westchnęła ciężko.

Oho, chyba wreszcie wiem, o co jej chodzi, pomyślał z ulgą Mitch. Dlaczego właściwie od razu się na niej nie poznałem? Wmówiłem sobie, że jest zupełnie inna niż tamta dziewczyna od zapałek. Ona tymczasem używa innych środków do osiągania tego samego celu, co wszystkie znane mi kobiety.

- Czyżby szukała pani męża? - Uśmiechnął się trochę złośliwie. - Jeśli tak, to...

- Jeśli zechcę poszukać sobie męża, to może pan mieć pewność, że na pana nawet nie spojrzę - przerwała mu ostro.

Oj, chyba jednak trochę się pomyliłem, przestraszył się Mitch. Nigdy jeszcze żadna kobieta tak źle mnie nie potraktowała. Chyba wreszcie należałoby się na nią obra­zić. Wprawdzie nie mam zamiaru się żenić, ale ona nie powinna tak obcesowo oświadczać mi, że nie nadaję się na męża.

- A to dlaczego? - zapytał zainteresowany powodem, dla którego ta zupełnie obca osoba traktuje go jak śmiertelnego wroga. - Powinna pani wiedzieć, że wiele kobiet uważa mnie za doskonały materiał na męża.

- Widocznie są to kobiety o ptasich móżdżkach - mruk­nęła, wpatrując się w swój notatnik.

- Słucham? - Mitch, na jej szczęście, naprawdę nie dosłyszał jej słów.

- Nic ważnego. - Spojrzała na niego bez poprzedniej wrogości.

Sąsiad był wyjątkowo przystojny i Britt nawet nie zamierzała temu zaprzeczać. Ciemne, lekko falujące włosy opadały mu na czoło, a błękitne oczy natura wykończyła gęstymi i długimi jak firanki rzęsami. Ubrany był zwyczaj­nie, ale na tak wspaniałej figurze nawet worek dobrze by wyglądał. Zachowywał się jak duże dziecko, rozbawione wszystkim, co robi i na co patrzy. Britt bardzo to irytowało. Uważała, że mężczyzna w tym wieku powinien trochę poważniej podchodzić do życia.

- Na pewno wiele kobiet uważa pana za atrakcyjnego mężczyznę - powiedziała tonem nie pozostawiającym wątp­liwości, że ona do tej grupy nie należy. - To jednak nie jest w tej chwili istotne i nie ma nic wspólnego z problemem, który musimy rozwiązać. Chciałabym się jeszcze dowie­dzieć, jaki jest pański stosunek do dzieci.

- Dzieci? - powtórzył jak echo, jakby po raz pierwszy w życiu usłyszał to słowo i chciał głośno przećwiczyć jego wymowę.

- Dzieci. Nie rozumie pan? Niemowlęta.

- No cóż... Dzieci są całkiem miłe... Nie mam nic przeciwko dzieciom - dukał, wpatrując się w drzwi, jak w ostatnią deskę ratunku. Nie miał pojęcia, o co tej kobiecie chodzi. Najpierw małżeństwo, teraz znów dzieci... - Szcze­rze mówiąc, nigdy dotąd nie miałem do czynienia z dziećmi.

- Naprawdę? - zapytała Britt takim tonem, jak gdyby mówiła „a, tu cię mam, bratku!”

Mitch uznał, że nie ma żadnych szans. Cokolwiek mówił, okazywało się to niewłaściwe. Nie rozumiał, za co ta kobieta tak bardzo go nienawidzi.

- Gdzie pan pracuje? - padło następne, zupełnie nieocze­kiwane pytanie.

- Jestem detektywem. Pracuję w biurze prokuratora okręgowego.

Odpowiedź została odnotowana w notesie.

- Ile pan zarabia?

- Wystarczająco dużo - odrzekł Mitch, podnosząc się z kanapy. Tym razem ostatecznie stracił cierpliwość. - Co to ma być, u licha? O ile pamiętam, nie starałem się o przyjęcie do pracy.

- Owszem, stara się pan. Przynajmniej w pewnym sensie. - Spojrzała na niego tak, jakby oceniała, czy garnitur dobrze na nim leży.

Najchętniej by mi włożyła cementowe buty, pomyślał Mitch. Widać gołym okiem, że mną gardzi. Tylko dlaczego?

- Lepiej już sobie pójdę - zrobił krok do wyjścia. - Wydaje mi się, że ta rozmowa nie żadnego sensu.

Britt zerwała się z miejsca. Stanęła przed nim i zdjęła okulary, jakby chciała siłą wzroku posadzić go z powrotem na kanapie.

- Proszę natychmiast usiąść - poleciła nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Jeszcze nie skończyłam.

Mitchowi zachciało się śmiać. Z łatwością mógłby jedną ręką podnieść ją do góry i rzucić w dowolne miejsce. Ta kruszyna tymczasem zachowywała się tak, jakby była absolutnie przekonana, że samą siłą woli osiągnie wszystko, co sobie zaplanowała.

Stali naprzeciwko siebie jak dwoje zaciętych wrogów. Mitch postanowił, że nie da się sprowokować. Ubzdurał sobie, że to jakiś pojedynek i że on w żaden sposób nie może przegrać. Chociaż teraz już ta sytuacja wyłącznie go bawiła.

To czyste szaleństwo, myślał. Może ona jest wariatką? I ja też zwariowałem, bo się z nią zadaję.

Zanim jednak znalazł odpowiedź na dręczące go wątp­liwości, zadzwonił telefon i kobieta musiała się odwrócić.

- No i już - powiedział do siebie Mitch.

Dziewczyna znów na niego spojrzała, ale z niewiadome­go powodu musiała podejść do telefonu. Widocznie czekała na jakąś ważną wiadomość.

- Niech pan tu zostanie - poleciła i pobiegła do kuchni.

- Niedoczekanie twoje - mruknął Mitch, kierując się do wyjścia.

Uznał, że najwyższa pora się wynosić. Pomyślał, że być może ma ostatnią szansę ucieczki, kiedy usłyszał coś, co go zatrzymało. Z sąsiedniego pokoju dochodziło miauczenie kociąt. Rozum podpowiedział Mitchowi, żeby zmykał, dopóki ma okazję, ale kocie miauczenie poruszyło w nim uczucia, które skutecznie tłumią podszepty rozumu. Mitch uwielbiał koty, a jedno spojrzenie na zwierzaki na pewno nie mogło mu zaszkodzić.

Otworzył uchylone drzwi do sypialni. W pokoju panował półmrok, ale na tapczanie widać było obłożony poduszkami koszyk. W koszyku były dzieci. Dwa zupełnie malutkie niemowlaki. Oczka miały jeszcze zamknięte, ale już za­czynały popiskiwać, marszcząc przy tym z wysiłku noski. Mitch nie potrafił opanować uśmiechu.

Ach, więc to tak, pomyślał. Ona ma dwoje dzieci, a w rym domu lokatorów z dziećmi nie przyjmują. No cóż, ja na pewno nie zdradzę jej tajemnicy. Może dlatego tak głupio się zachowywała? Pewnie po urodzeniu dzieci rozregulowała jej się cała gospodarka hormonalna. Zresztą, wszystko mi jedno. Byleby mnie wreszcie wypuściła. A może ona szuka ojca dla swoich maleństw? przeraził się. Na wszelki wypa­dek należy się stąd natychmiast ewakuować.

- Cześć, dzieciaki - wyszeptał do koszyka. - Mam nadzieję, że już wkrótce dostaniecie nowego tatusia. Do zobaczenia.

Odwrócił się i czym prędzej wyszedł z pokoju.

ROZDZIAŁ DRUGI

Britt musiała odebrać ten nieszczęsny telefon. Miała nadzieję, że dzwonią do niej z opieki społecznej, którą kilka godzin wcześniej zawiadomiła o znalezieniu podrzutków. Szczerze mówiąc, nie tyle zawiadomiła, co raczej wypytała o to, co dzieje się ze znalezionymi dziećmi. Chciała zgromadzić możliwie dużo danych, żeby potem podjąć właściwą decyzję.

Chociaż tak naprawdę to wcale nie była jej sprawa. Dzieci należały do tego mężczyzny i Britt nie miała żadnego prawa go przesłuchiwać. A jednak nie potrafiła oddać tych słodkich maleństw w ręce człowieka, którego ich los zupełnie nie interesował i który, jeśli wierzyć listowi Janine, był najwięk­szym na świecie egoistą. Britt nie mogła się doczekać rozmowy z jakimś pracownikiem opieki społecznej, który udzieliłby jej rzetelnych informacji, zanim będzie za późno. Niestety, to nie z opieki społecznej do niej zadzwoniono, tylko odezwał się Gary, kierownik działu z muzeum.

- Jesteś na mnie wściekła, prawda? - zaczął Gary nie tylko bez żadnych wstępów, ale nawet bez zwyczajnego w takich sytuacjach przywitania. - Od razu wiedziałem, dlaczego wyszłaś z pracy. Niemniej jednak musisz wy­słuchać moich racji, Britt. Te nieszczęsne paznokcie mogą dostarczyć nam wielu informacji o naszych przodkach. Dopuściłbym się zaniedbania obowiązków, gdybym...

- Zaczekaj, Gary. - Britt całą siłą woli nakazała sobie spokój. - Nie jestem na nikogo wściekła i w ogóle już dawno zapomniałam o tych paznokciach.

- Och, Britt, nie próbuj mnie oszukiwać. Już ja lepiej wiem, kiedy jesteś niezadowolona. Wiem, kiedy...

- Gary - przerwała Britt, nie chcąc mu pozwolić na zbyt drugie ględzenie. - Mam gościa. Nie mogę teraz z tobą rozmawiać.

- Ach, tak. - Ton głosu Gary'ego świadczył o tym, że podobnej ewentualności jego właściciel zupełnie nie przewi­dział. - Kto to? Nowy narzeczony?

Britt miała zamiar powiedzieć mu prawdę, jednak w porę ugryzła się w język. Gdyby chciała wytłumaczyć Gary'emu, co się jej przydarzyło, jeszcze co najmniej godzinę spędziła­by uczepiona telefonicznej słuchawki. Uznała, że lepiej pozostawić szefa w przekonaniu, że w jej domu dzieje się coś, w czym on w żadnym wypadku nie powinien uczest­niczyć. Przez uchylone drzwi zobaczyła, jak sąsiad wchodzi do sypialni. Serce podeszło jej do gardła. Koniecznie musiała jak najszybciej pozbyć się Gary'ego.

- Tak, to narzeczony - potwierdziła pospiesznie. - Poroz­mawiamy w poniedziałek. Do widzenia.

- Nie miałem pojęcia, że się z kimś spotykasz - odezwał się ponuro Gary. - Czy to coś poważnego?

- Gary... - Britt uniosła oczy do nieba. - Nie mogę go tak długo zostawiać samego.

- Już dobrze. - Ciężkie westchnienie Gary'ego tym razem zupełnie jej nie wzruszyło. - No to do poniedziałku.

Britt rzuciła słuchawkę na widełki i przebiegła przez salon. W drzwiach sypialni o mało nie zderzyła się ze swoim gościem. Z wyrazu twarzy sąsiada usiłowała wyczytać, czy aby nie jest zły na nią za to, że zajęła się jego dziećmi.

- Ma pani śliczne dzieci - uśmiechnął się do niej.

Britt rzuciła okiem na niemowlęta, a upewniwszy się, że nic im nie grozi, popatrzyła na sąsiada. Nie rozumiała, jak to możliwe, żeby człowiek nie rozpoznał swoich własnych dzieci. Nawet jeśli tym człowiekiem jest mężczyzna i play­boy w jednej osobie.

- Uważa pan, że to moje dzieci? - zapytała.

- No, a czyje są te małe stworki? - wskazał palcem stojący na tapczanie koszyk. - Nie mówiła mi pani, że sprowadziła się tutaj z parką niemowląt.

- Czy mam rozumieć, że pan nigdy przedtem tych dzieci nie widział?

- Tych? Nie, skądże. A niby gdzie miałbym je widzieć?

Boże mój, on jest jeszcze gorszy, niż przypuszczałam, pomyślała Britt. Nawet nie widział się z Janine po tym, jak urodziła mu dzieci. Co to za egoista pozbawiony odrobiny przyzwoitości!

- Myślałam, że może odwiedził pan te maleństwa w szpitalu - powiedziała lodowatym tonem - ale gdyby tak się stało, na pewno by je pan teraz rozpoznał. Nigdy nie przyszło to panu do głowy? Co z pana za bestia bez serca?

Mitch zupełnie nie rozumiał, o co tej kobiecie chodzi. Spoglądał to na koszyk z dziećmi, to na stojącą przed nim sąsiadkę, a wreszcie doszedł do wniosku, że ma do czynienia z osobą chorą psychicznie. Postanowił definitywnie opuścić jej mieszkanie.

- Proszę posłuchać - mówił, cofając się do wyjścia. - Pani dzieci naprawdę są słodkie, ale...

- To nie są moje dzieci, tylko pańskie. - Chwyciła go za ramię. - Jeszcze to do pana nie dotarło?

- Moje? - Mitch chciał się roześmiać, ale jedno spo­jrzenie na zaciętą twarz kobiety przekonało go, że ona nie żartuje. Ogarnęło go zwątpienie. Jeszcze raz bardzo uważnie przyjrzał się swojej sąsiadce i uznał, że nie jest możliwe, aby on był ojcem jej dzieci. Po pierwsze, nigdy przedtem nie widział tej osoby, a po drugie, zawsze bardzo uważał na to, co robi w łóżku.

- Nigdy przedtem pani nie spotkałem - oświadczył stanowczo.

- Przecież wiem. - Wzruszyła ramionami. Nie rozumiała, co może mieć wspólnego jedno z drugim, ani dlaczego ten potwór tak nagle zmienia temat.

- No więc... - zaczął Mitch, nie mogąc się nadziwić, dlaczego sąsiadka wciąż go świdruje tym prokuratorskim spojrzeniem. Przecież dopiero co sama przyznała, że nigdy się wcześniej nie spotkali.

- Jakim cudem mógłbym zostać ojcem tych dzieci?

- W normalny sposób. Tak jak się to zazwyczaj ludziom zdarza.

- Mnie się nic podobnego nie zdarza.

- Niech pan to powie tym maleństwom - żachnęła się dziewczyna. - Nie rozumiem, jak można się wypierać własnych dzieci. Z tego, co wiem, nie było pana przy ich narodzinach i w ogóle nigdy ich pan nie odwiedził. Nie chciało się panu nawet przysłać ich matce paru groszy na utrzymanie maluchów. Po prostu ich los nic a nic pana nie obchodzi.

No cóż, pomyślał Mitch, wszystko to prawda. Rzeczywiś­cie niewiele mnie te dzieci obchodzą, ale niby dlaczego miałoby być inaczej? Tylko że do tej kobiety zupełnie nic nie dociera. Chyba trzeba tu coś wyjaśnić.

- Chwileczkę - powiedział. - Może zacznijmy od po­czątku. Kiedy urodziła pani te dzieci?

- Ja ich nie urodziłam!

- Nie pani? - Zamiast wyjaśnić, sprawa tylko się zagmat­wała i Mitch nabrał pewności, że nigdy się nie porozumie z tą kobietą. - Jeśli nie pani, to kto?

- Oczywiście, że Janine.

- Kto to jest Janine, do jasnej cholery? - krzyknął zdesperowany.

- Cicho - położyła palec na ustach. - Obudzi pan dzieci. Czy to możliwe, że nawet pan jej nie pamięta?

No, w końcu straciła tę irytującą pewność siebie, pomyś­lał z ulgą Mitch. Wreszcie jakiś cień wątpliwości zaświtał w mózgu tego babsztyla. Może jednak jest jakaś szansa na wyjaśnienie nieporozumienia. Chociaż właściwie coraz mniej mnie to wszystko obchodzi. Żarty żartami, ale ta kobieta doprowadza mnie do szału. Mam tego dosyć.

- Dobrze, wyjaśnijmy sobie wszystko po kolei - za­proponował. - Zacznijmy od faktów. Po pierwsze: ja nie mam absolutnie nic wspólnego z tymi dziećmi. Nic. Kom­pletnie nic. Nie mam zwyczaju robić dzieci obcym kobie­tom. Nie wiem, skąd przyszło pani do głowy, że jest inaczej i mówiąc szczerze, jest mi to zupełnie obojętne.

- Więc dlaczego zostawiono je pod drzwiami pańskiego mieszkania? - zapytała zupełnie zbita z tropu Britt.

- Ja nic o tym nie wiem - odrzekł oschle. Bardzo go zdziwiła ta informacja, ale wolał nie dać niczego po sobie poznać, dopóki cała sytuacja ostatecznie się nie wyjaśni. - Ja nie znalazłem na swoim progu żadnych dzieci. To pani twierdzi, że one tam były.

- Ach, więc to tak, panie Sonny. - Britt znów się rozgniewała. Nie dość, że zaopiekowała się jego dziećmi, których on się wypiera, to jeszcze teraz zarzuca jej kłamst­wo. Tego już doprawdy za wiele.

- Nie rozumiem, dlaczego mówi pani do mnie Sonny - przerwał jej zniecierpliwiony Mitch. - Noszę inne imię.

- A jakie? - zapytała zaskoczona dziewczyna.

- Mitch. Nazywam się Mitchell Caine.

- A więc kim jest Sonny? - speszyła się Britt.

- A skąd mam to wiedzieć?

Britt wyjęła z koszyka pomarańczową kopertę. Jej gniew gdzieś uleciał, jak powietrze z przekłutego balonika. Po raz pierwszy pomyślała, że być może ten mężczyzna mówi prawdę i w takim razie nie można mieć mu za złe, że się irytuje. Można się tylko dziwić, że tak długo znosił jej impertynencje.

- Dzieci zostawiono w koszyku pod pana mieszkaniem. Znalazłam także ten list.

Mitch wziął z jej rąk kopertę, wyciągnął list i szybko go przeczytał. Potem oddał go jej z powrotem.

- Pani sprowadziła się tu w zeszłym tygodniu, tak? - zapytał.

- Tak.

- A więc mieszka pani w tym domu zaledwie o tydzień krócej niż ja.

- Jak to?

- Ano tak. W mieszkaniu, które teraz zajmuję, mieszkał przedtem jakiś Sonny Sanford. Ciągle ktoś go tu szuka.

- Ach, tak - wyszeptała Britt.

- Sonny Sanford jest zwykłym kryminalistą, a ja nie mam z nim nic wspólnego - tłumaczył jej Mitch. Wyjął z portfela swoje prawo jazdy i podał je sąsiadce, żeby sprawdziła jego tożsamość. - Ostatnio sporo o nim pisali w gazetach. Jest podejrzany o dokonanie morderstwa. Pewnie coś pani o tym słyszała?

- Nie, nie słyszałam - pokręciła głową Britt. - Nie zwracam uwagi na tego rodzaju wiadomości.

- To zrozumiałe - Mitch uśmiechnął się bardziej do siebie niż do niej. Jakże mógłby przypuszczać, że taką dystyngowaną damę zainteresują okrucieństwa tego świata. Ona na pewno czyta w gazetach tylko artykuły poświęcone gospodarce i felietony redakcyjne.

No cóż, pomyślał z ulgą, dobrze chociaż, że całe to nieporozumienie jednak się wyjaśniło. Jak się pospieszę, to zdążę jeszcze na pierwszą część występu mojej najcudow­niejszej Chenille.

- No, to chyba nareszcie wiemy, co się stało - powiedział Mitch ze zwykłą dla niego radością w głosie. - Nie mam absolutnie nic wspólnego z tymi dziećmi.

- Ja... Bardzo pana przepraszam - wyjąkała okropnie zawstydzona Britt. - Po prostu nie chciałam, żeby dzieciom stała się jakaś krzywda.

- Nic nie szkodzi - uśmiechnął się do niej Mitch. Pomyślał nawet, że może jednak uda mu się zaprzyjaźnić z dziwaczną, ale niewątpliwie sympatyczną sąsiadką. - To było interesujące doświadczenie. Przynajmniej w pewnym sensie. Ale teraz, niestety, muszę już iść. Mam randkę.

Britt zastanawiała się nad czymś przez chwilę.

- Nie chce pan zabrać tych dzieci? - zapytała, wychodząc za gościem z sypialni.

- Chyba nie powinno się zabierać dzieci na randki. - Mitch wciąż jeszcze się uśmiechał, ale jedno spojrzenie na minę sąsiadki sprawiło, że poczuł się nieswojo. - No cóż, to przecież nie są moje dzieci.

- To już ustaliliśmy - zgodziła się Britt. - Niemniej jednak ja z tymi dziećmi także nie mam nic wspólnego.

- Ale to pani je znalazła - bronił się Mitch, chociaż w jego głowie zakiełkowało bardzo złe przeczucie. Jeszcze raz spróbował zażartować. - Kto je znalazł, do tego należą.

- Ta reguła nie sprawdza się, jeśli chodzi o dzieci. O ile wiem, nie da się ich schować do szafy. Dzieci wymagają stałej, troskliwej opieki.

- Wobec tego, co pani proponuje? - zapytał, rozejrzaw­szy się przedtem dookoła, jakby spodziewał się, że ściany mieszkania sąsiadki dadzą mu odpowiedź na to pytanie. - Może zawiadomimy policję?

- To ostatnia rzecz, jaką moglibyśmy zrobić. - Britt wydawała się wręcz przerażona tą perspektywą. - Policjanci nie potrafią się zajmować niemowlętami. Zresztą mają mnóstwo innych zadań.

- Ale istnieją chyba jakieś instytucje, powołane do interwencji w podobnych przypadkach? Coś w rodzaju dziecięcego biura rzeczy znalezionych?

- Dzwoniłam już do opieki społecznej - Britt spojrzała na zegarek. - Mój Boże, która godzina? O tej porze wszystkie biura są już zamknięte, a to znaczy, że dziś nikt się ze mną nie skontaktuje. Do jutra musimy się zajmować tymi niemow­lętami. Chyba że zjawi się Sonny albo Janine.

- Do jutra? O nie! Tylko nie to! - Mitch zbladł. Cofał się, jakby zobaczył upiora. - To niemożliwe! Zresztą, co to znaczy: „my”?

- Pan i ja. - Britt na krok go nie odstępowała. Nie miała zamiaru go wypuścić. - Chyba nie sądzi pan, że zostawię pana samego z dwójką niemowląt.

- No, nie... Ja... Miałem nadzieję, że może pani sama zajmie się nimi... W końcu jest pani kobietą, a kobiety umieją opiekować dziećmi.

- Bardzo mi przykro, ale nie będzie to takie łatwe. Chociaż jestem kobietą, zupełnie nie umiem zajmować się dziećmi.

- Ja też nie - jęknął kompletnie załamany Mitchell.

Popatrzyli na siebie, łącząc się we wspólnym żalu, ale coraz głośniejsze popiskiwanie niemowląt przerwało im chwile bolesnej zadumy.

- Co im się stało? - zapytał Mitch.

- Nie mam pojęcia. Trzeba sprawdzić.

Weszli do sypialni i pochylili się nad koszykiem. Niemo­wlęta skopały okrywający je kocyk i zniecierpliwione kręciły na wszystkie strony główkami.

- Zaraz zaczną płakać - powiedziała Britt, wyjmując z koszyka jedno z dzieci.

Przecież widzę, że zaraz będą ryczeć, pomyślał Mitch, przyglądając się pozostawionemu w koszyku maleństwu. Płacząca kobieta to coś okropnego, a płaczące dziecko... Nie, tylko nie to.

- Nienawidzę słuchać płaczu - powiedział.

- Raczej nie przywykł pan do płaczu - poprawiła go Britt, wręczając mu dziecko, zanim zdążył choćby pomyśleć o ucieczce. - Teraz trzeba się będzie do niego przyzwyczaić.

Mitch ostrożnie usiadł na łóżku. Trzymał dziecko w taki sposób, jakby to była bomba, która lada chwila może wybuchnąć. Zupełnie nie wiedział, jaki zły duch wrobił go w tę koszmarną sytuację. Jeszcze godzinę temu był szczęś­liwym mężczyzną, wybierającym się na randkę z cudowną kobietą. Do głowy mu nie przyszło, że zamiast spędzić wieczór z Chenille, będzie piastował małą, zupełnie nie znaną sobie istotkę, z którą w żaden sposób nie da się porozmawiać. Zresztą w życiowych planach Mitchella w ogóle nie było takiego punktu jak opieka nad dziećmi. Nie miał do tego żadnego przygotowania i uważał, że nie jest to zajęcie dla niego. Z nadzieją popatrzył na sąsiadkę, ale ona właśnie otulała kocykiem drugie dziecko.

Dziecko. Co to właściwie jest? pomyślał Mitch. Czy tylko miniaturowy człowiek, czy też groźna istota, która wysysa z dorosłego wszystkie życiowe soki? Żałuję, że dotąd nie zwracałem uwagi na dzieci. Teraz przydałoby mi się choć trochę doświadczenia. O niemowlętach wiem mniej więcej tyle, co o potworze z Loch Ness.

Niemowlę dostało czkawki. Mitch przerażony popatrzył na swoją sąsiadkę.

- Co się dzieje? - zapytał.

Britt była tak samo bezradna jak on. Ona równie nie miała żadnego doświadczenia, jeśli chodzi o opiekę na dziećmi. Od sąsiada różniła się tylko tym, że nie panikowała. A ten jedynie potrafił jęczeć...

- One mają imiona - powiedziała, wyjmując z koszyka drugie dziecko. - Ta ma na imię Danni. Imię drugiej jest wyhaftowane na kołnierzyku kaftanika.

- O mój Boże, to dziewczynki - westchnął, odczytawszy na kołnierzyku imię Donna. Każda nowa informacja o tych dzieciach niosła ze sobą zapowiedź nowej tragedii. - Na pewno nie będę ich przewijał.

- Bez przesady. - Britt o mało nie wybuchnęła śmiechem na widok przerażonej miny sąsiada. - Jesteśmy dorośli. Na pewno potrafimy sobie z tym poradzić. Na początek propo­nuję, żebyśmy zaczęli sobie mówić po imieniu. Jestem Britt.

- To na pewno możemy. Na imię mam Mitch - odparł, ale wcale nie przestał się bać.

Britt popatrzyła na przerażonego sąsiada i nagle wybuch­nęła śmiechem. Nie umiała się powstrzymać. Nigdy w życiu nie widziała tak bezradnego mężczyzny. Był taki przystojny, wesoły i gotów podbić świat, a nie potrafił sobie poradzić z maleńkim dzieckiem. Bardzo to było śmieszne.

- Cieszę się, że dobrze się bawisz - powiedział z gnie­wem. - To dziecko tymczasem czegoś ode mnie chce, a ja zupełnie nie wiem, czego.

- Popatrz. - Britt dotknęła palcem tłuściutkiego policzka i dziecko natychmiast odwróciło główkę w stronę palca.

- Ona jest głodna.

- Głodna! A czym się je karmi?

- Janine zostawiła w koszyku cztery butelki z mieszanką - powiedziała Britt, tuląc do siebie Danni. - Niestety, małe wszystko już wypiły. Muszę iść do sklepu...

- Ja pójdę - zaofiarował się Mitch. - Bardzo chętnie pójdę do sklepu i kupię, co tylko każesz.

Britt spojrzała na niego z powątpiewaniem. Wcale nie wierzyła, że sąsiad wróci.

- Wiem, wiem - powiedział Mitch, jakby czytał w jej myślach. - Rzeczywiście, z początku chciałem przede wszystkim stąd uciec. Teraz już rozumiem, że tak naprawdę to te dzieci są bardziej moim aniżeli twoim kłopotem. Bardzo ci zresztą dziękuję za pomoc.

- Naprawdę? - Britt szczerze się zdumiała. Sądziła, że każdy playboy jest egoistą, który nie potrafi myśleć o niczym innym, jak tylko o sobie.

- Naprawdę. - Wstał i włożył bardzo niezadowoloną dziewczynkę z powrotem do koszyka. - Pójdę do sklepu i zaraz wrócę. Słowo honoru, że wrócę.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobił po wyjściu z domu, było znalezienie budki telefonicznej.

- Chciałbym rozmawiać z Chenille - poprosił, kiedy w klubie podniesiono słuchawkę.

- Gdzie jesteś, kochanie? - Chenille jakby czekała przy telefonie. - Zaraz zaczynam występ.

- Zdarzyło się coś ważnego - powiedział zrozpaczony Mitch. Serce mu się krajało, kiedy słyszał rozgoryczenie w głosie Chenille. Tak bardzo pragnął być przy niej, przytulić ją, dodać otuchy... - Uwierz mi. Gdybym tylko mógł, na pewno byłbym przy tobie.

- Och, to straszne - jęknęła Chenille. - Może zdążysz chociaż na ostatnią część występu? Już zaplanowałam dla nas cały wieczór. Przyjedź, kochanie, proszę. Obiecaj mi, że przyjedziesz.

- Spróbuję, Chenille. Obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy.

Z ciężkim westchnieniem odwiesił słuchawkę. Przeklinał los, który sprawił, że tego dnia ktoś musiał podrzucić pod jego drzwi koszyk z dziećmi. Dlaczego właśnie dzisiaj? Mitch nie miał zbyt wiele czasu na roztkliwianie się nad sobą. Musiał jak najszybciej zrobić zakupy i przynieść je do domu. Wyjął z kieszeni kartkę, którą dała mu Britt.

- Mleko dla dzieci w butelkach - przeczytał. - Pieluchy jednorazowe. Jak najmniejsze. Książka o pielęgnacji niemo­wląt. Jakakolwiek.

Mitch zabrał ze sobą butelkę, którą zostawiła w koszyku Janine, dzięki czemu nie musiał się zastanawiać nad wyborem właściwego rodzaju mleka. Trochę gorzej poszło mu z pieluchami. Nie wiedział, do której grupy pieluchowej zakwalifikować Donnę i Danni: noworodków, niemowląt czy dzieci, które uczą się chodzić. Na wszelki wypadek kupił cztery rodzaje pieluch. Niełatwo było zmieścić tyle pakun­ków do jednego wózka.

Najwięcej kłopotów przysporzył mu wybór książki. Bardzo długo przeglądał wszystko, co stało na stojakach, ale o pielęgnacji niemowląt ani w ogóle o dzieciach nie było niczego. W tej sytuacji wrzucił do wózka bardzo elegancko wydaną książkę o sportowych samochodach.

Rozejrzał się jeszcze po półkach i dodał do zakupów chrupki, sos cebulowy i wielkie pudełko ciasteczek. Uznał, że to najlepsze jedzenie, jeśli człowiek ma w perspektywie długie nocne czuwanie.

- O rany! - wykrzyknęła kasjerka na widok ogromnego zapasu pieluch w różnych rozmiarach. - Ma pan dużo dzieci.

- Stanowczo za dużo - uśmiechnął się smutno. - Do­prowadzą mnie do ruiny.

Czuł się bardzo głupio, kiedy obładowany pieluchami wchodził do windy w swoim eleganckim domu, do którego nie przyjmowano osób z dziećmi. Jak na złość w holu i w windzie, a potem na korytarzu spotkał mnóstwo ludzi. Ich zdziwione i pełne współczucia spojrzenia sprawiły, że poczuł się niemal męczennikiem. Ale kiedy Britt otworzyła mu drzwi, współczucie dla samego siebie minęło mu jak ręką odjął. Jego elegancka sąsiadka przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Opanowanie i pewność siebie gdzieś zniknęły. Mitchell miał przed sobą całkiem inną kobietę niż ta, która zaledwie dwie godziny temu zaprosiła go do swego mieszkania. Dziewczyna miała obłęd w oczach, potargane włosy, była boso i bez żakietu. Bluzka wysunęła się ze spódnicy, brakowało w niej guzika, a klamra paska prze­kręciła się na prawą stronę. Jednym słowem, doskonała Britt przestała być chodzącą doskonałością.

- Dzięki Bogu, że wróciłeś - jęknęła. - Nie mogę sobie z nimi poradzie. Wchodź szybko. One chyba już głośniej nie potrafią krzyczeć.

Dochodzący z sypialni płacz był najlepszym potwier­dzeniem jej słów.

- Popatrz tylko - Britt chwyciła Mitcha za rękę i pociąg­nęła za sobą do sypialni. - Nosiłam je i kołysałam po kolei. Raz jedną, raz drugą. Ale to nie pomaga.

Istotnie, obie dziewczynki płakały tak strasznie, że aż buzie im poczerwieniały. Mitch nigdy w życiu niczego podobnego nie widział i nie słyszał. Bardzo się przestraszył.

- Czy... Czy naprawdę nic im nie jest? - zapytał, chwytając na ręce pierwsze z brzegu niemowlę. Britt wzięła drugie. - Zachowują się tak, jakby coś je bolało. Może są chore? Może powinniśmy wezwać pogotowie?

- Nie, raczej nie. - Britt już się uspokoiła. Pojawienie się Mitchella wyraźnie dodało jej otuchy. - Wydaje mi się, że są wściekle głodne. Przyniosłeś mleko?

- Oczywiście. - Mitch wyjął z torby cztery opakowania wypełnionych mlekiem buteleczek. - Ale chyba trzeba to najpierw podgrzać.

- Podgrzeję je w kuchence mikrofalowej - powiedziała Britt. - Zajmij się przez chwilę dziećmi.

- Ja? - Mitch był kompletnie przerażony. - Co mam zrobić?

- Noś je na rękach. Najpierw jedną, a potem drugą. Po kolei. Ja tak robiłam, kiedy poszedłeś po zakupy.

Mitch popatrzył na nią i zrobiło mu się żal sąsiadki. Wyglądała okropnie, ale znacznie sympatyczniej niż wtedy, kiedy z okularami na nosie, z notesem na kolanach prowadzi­ła przesłuchanie. Zachciało mu się pogłaskać ją po zmierz­wionych włosach, poprawić bluzkę i po prostu pocałować.

- Dobrze, podgrzej to mleko - powiedział, przekrzykując płacz niemowląt. - Jakoś sobie z nimi poradzę.

Nawet gdyby nie chciał, musiał to zrobić. Maleństwa nie miały zamiaru czekać i najwyraźniej żądały, żeby ktoś się nimi zajął. Szczególnie Donna. Krzyczała tak głośno, że jej buzia zrobiła się purpurowa. Sięgnął do koszyka, chcąc ją wziąć na ręce, i wtedy okazało się, że nie jest to wcale łatwe. Kiedy poprzednio trzymał ją na rękach, dziewczynka przytu­liła się do niego i popiskiwała cicho. Teraz prężyła się i kopała z taką siłą, że Mitch ledwo mógł ją utrzymać.

- Hej - powiedział, próbując ułożyć ją sobie na ramieniu. - Uspokój się, maleńka.

Dziewczynka nie zwracała najmniejszej uwagi na jego wysiłki. Mitch nie miał pojęcia, skąd taki maluch bierze siłę, żeby jednocześnie wrzeszczeć i kopać. Aż się spocił.

To naprawdę ciężka praca, pomyślał. Nigdy w życiu z nikim tak się nie mocowałem. Kto by to pomyślał. Takie małe, a takie silne. I krzykliwe. Gdyby tylko udało mi się jakoś je uspokoić... Nie wiedziałem, że mowa to taka strasznie ważna rzecz. Gdyby ta mała mogła mówić, dowiedziałbym się, co jej dolega. Zrobiłbym wszystko, żeby tylko przestała płakać.

- Już jestem. - Britt podała Mitchellowi butelkę z mle­kiem i wyjęła z koszyka Danni. - Sprawdź temperaturę. Tak jak ja.

Britt wylała kropelkę mleka na wewnętrzną stronę nad­garstka, aby się przekonać, czy mleko nie jest zbyt gorące.

- Skąd wiesz, że tak się robi? - zapytał Mitch, spraw­dzając temperaturę mleka z drugiej butelki. Przekonawszy się, że jest właściwa, podał smoczek niemowlęciu.

- Nie mam pojęcia. Pewnie widziałam to w telewizji. Może w jakimś filmie? - Usiadła na łóżku z dzieckiem na ręku i delikatnie dotknęła smoczkiem maleńkiego policzka. - Masz, kochanie. Pora na jedzonko.

W pokoju momentalnie zapadła cisza. Głośne wrzaski zastąpiło błogie sapanie ssących mleko maluchów. Mitch i Britt spojrzeli na siebie. Oboje roześmiali się głośno.

- Po prostu były głodne - powiedział Mitch, westchnąw­szy z ulgą. - Wiesz co, ja też wypróbuję tę metodę. Kiedy poczuję głód, będę wrzeszczał tak długo, aż ktoś przyjdzie i wreszcie mnie nakarmi. Chyba już powinienem zacząć. Która godzina?

- Późna. Możemy zamówić pizzę.

- Kupiłem ciastka, chipsy i sos cebulowy. - Poszukał wzrokiem torby z zakupami, ale na podłodze sypialni nie było widać niczego poza paczkami pieluch.

- Powiedziałam, że zamówimy pizzę.

- Czyżbyś miała bzika na punkcie zdrowej żywności? - zaśmiał się Mitch.

Britt uśmiechnęła się do trzymanego w ramionach maleń­stwa. Jeszcze przed chwilą była bliska obłędu, a teraz czuła się taka odprężona, niemal szczęśliwa.

A więc tak to jest, kiedy się ma dziecko, pomyślała. Nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiałam. Nawet w najdalszych planach nie przewidywałam miejsca dla dzieci. Marzyłam wyłącznie o karierze zawodowej. Kiedy moje koleżanki bawiły się lalkami, ja wszędzie nosiłam ze sobą wypchaną aktówkę. Do dzisiaj stawiam pracę na pierwszym miejscu. Dopiero teraz, kiedy poczułam w ramio­nach to maleństwo, zrozumiałam, jak cudowna może być taka miłość.

Wyprostowała się, przywołując się do porządku. Wie­działa, że nie powinna się poddawać urokowi tego fał­szywego macierzyństwa, skoro prawdziwe nie było jej przeznaczone. Spojrzała na towarzyszącego jej mężczyznę.

Mitch wpatrywał się w dziecko, które karmił, z tak głupią miną, że Britt o mało nie wybuchnęła śmiechem.

Zabawne, pomyślała, zupełnie zmieniłam o nim zdanie. Najpierw, kiedy myślałam, że to on jest Sonnym, naj­zwyczajniej w świecie nim pogardzałam. Zresztą słusznie. Wykorzystujący kobiety okrutnik bez serca, którego nie obchodzą konsekwencje własnego postępowania, na nic innego nie zasługuje. Potem okazało się, że on ma na imię Mitch i że wcale nie jest taki najgorszy. Chociaż jest playboyem. To akurat widać na pierwszy rzut oka. Na pewno miał wiele kobiet. Nie ma żadnych zahamowań i jest taki swobodny. Zresztą widziałam go z kilkoma dziewczynami. A przecież mieszkam tu dopiero tydzień. W każdym razie sądziłam, że mam do czynienia z myślącym wyłącznie o sobie egoistą. Tymczasem on nie uciekł, chociaż miał możliwość, i nawet za bardzo nie marudzi. Uroczo wygląda z tym maleństwem.

Britt zdawała sobie sprawę z tego, że ona sama nie ma zbyt łatwego charakteru. Zawsze starała się zachować dystans pomiędzy sobą a innymi ludźmi. Taka oryginalna forma samoobrony. Nie chciała się do nikogo przywiązywać. Na szczęście Mitch nie był człowiekiem, który się łatwo przywiązuje, więc z jego strony nic jej grozić nie mogło. On ma swoje sprawy i nie może się już doczekać, kiedy wreszcie będzie mógł do nich wrócić.

No cóż, będzie musiał trochę poczekać, westchnęła. Jeden wyrwany z życia wieczór raczej nie zrujnuje mu życia. Może nawet czegoś się ten playboy nauczy. Ja już się nauczyłam wielu rzeczy i wciąż się uczę, chociaż akurat te umiejętności nigdy mi się w życiu nie przydadzą.

Kiedy Mitchell wyszedł po zakupy, Britt myślała tylko o tym, czy on w ogóle wróci. Im głośniej krzyczały dzieci, tym bardziej wątpiła w powrót sąsiada. Niejeden raz w życiu spotkał ją zawód ze strony ludzi, którym ufała, więc i tym razem nie spodziewała się niczego dobrego. Tym bardziej że Mitch bardzo długo nie wracał.

Dlatego właśnie była taka zrozpaczona, kiedy otworzyła mu drzwi, a potem tak bardzo się ucieszyła, że dotrzymał słowa.

Jednak wrócił, myślała. Miło byłoby uwierzyć, że można na nim polegać, chociaż chyba jeszcze za wcześnie na takie nadzieje. To oczywiste, że stąd ucieknie, jak tylko mu na to pozwolę. Ale dopóki jest tutaj, nie będę o nim źle myśleć. Cieszę się, że ze mną został.

ROZDZIAŁ TRZECI

- Widzisz? - wyszeptała Britt. - Obydwie zasnęły.

- Co teraz zrobimy? - Mitch nie śmiał się poruszyć.

- Nie mam pojęcia. Za nic nie chciałabym ich obudzić.

- Ja też nie - westchnął Mitch. - Już wiem, jaka jest pierwsza zasada pielęgnacji niemowląt: sen jest dobry, a przebudzenie złe.

- Co ty za bzdury wygadujesz. Dziecko nie może bez przerwy spać. Kiedy nie śpi, uczy się świata i kontaktuje się z otoczeniem. Trochę zmienię tę twoją pierwszą zasadę. Umówmy się, że sen jest dobry, przebudzenie jeszcze lepsze, a marudzenie i płacz to coś, co w tym wieku ma prawo się zdarzyć.

- Niech i tak będzie. - Popatrzył na nią szczerze rozbawiony. - Nie wiem, dlaczego kobiety zawsze muszą mieć ostatnie słowo.

- Nieprawda. Kobiety z nikim nie walczą ani nie współzawodniczą z każdym w każdej dziedzinie, tak jak to zwykle robią mężczyźni.

- Chcesz się założyć? - Mitch zaśmiał się cicho. - Chyba nigdy w życiu nie widziałaś, jak dziewczyny grają w koszy­kówkę.

- No cóż - jego śmiech był tak zaraźliwy, że Britt nie mogła już dłużej zachowywać powagi - wyjątki tylko potwierdzają regułę.

- Racja - zgodził się chętnie. - Noga mi ścierpła. Muszę położyć to maleństwo.

Powoli i bardzo ostrożnie podniósł się z łóżka. Delikatnie, niemal wstrzymując oddech, ułożył Donnę w koszyku. Mała otworzyła buzię, ale oczka pozostały zamknięte. Wtedy Mitch wziął z rąk Britt uśpioną Danni i ułożył ją obok siostry. Ale on jest delikatny, pomyślała Britt. Trochę niezdarny, ale bardzo czuły. Daje się lubić. Nawet już go polubiłam.

Mitch wyprostował się i spojrzał na zegarek. Britt natychmiast domyśliła się, że zapewne nie zrezygnował z tej swojej randki. Wszystkie przyjazne uczucia wobec sąsiada natychmiast gdzieś się ulotniły.

- Zamów pizzę, dobrze? - poprosiła jak gdyby nigdy nic, po czym wyszła z sypialni. - Ja przez ten czas posegreguję zakupy.

- Tak... oczywiście. - Mitch raz jeszcze zerknął na zegarek. Pomyślał o Chenille, która w tej chwili na pewno ma przerwę między występami. Wyobraził ją sobie siedzącą w garderobie, ubraną w przezroczystą zieloną suknię ozdo­bioną czerwonym kwiatem hibiskusa, i doszedł do wniosku, że gdyby się pospieszył...

- Lubię pizzę z pieczarkami i z kiełbasą - Britt z preme­dytacją wyrwała go z zamyślenia - ale możesz zamówić to, na co ty masz ochotę.

- Dobrze, niech będzie pizza z kiełbasą i z pieczarkami - Mitch uśmiechnął się do niej. Podszedł do telefonu i wykręcił numer pizzerii. Przestał się spieszyć. Zrozumiał, że jeszcze co najmniej godzinę będzie tu musiał odsiedzieć. Za to potem...

- Zaczekaj na mnie, Chenille - mruknął, odkładając słuchawkę.

Na szczęście Britt nie mogła go usłyszeć. Była zajęta chowaniem do kuchennych szafek butelek z mlekiem, chipsów i jednego, ale za to niezbyt apetycznie wyglądające­go pojemnika z sosem cebulowym.

- Nie dożyjesz pięćdziesiątki - powiedziała na widok wchodzącego do kuchni Mitchella.

- Tak sądzisz? - Wcale się nie zdziwił.

- Jeśli codziennie jadasz te świństwa - Britt znacząco postukała palcem w pojemnik z sosem cebulowym - to, krótko mówiąc, rujnujesz sobie zdrowie.

- Rozumiem. A nie mówiłem, że masz bzika na punkcie zdrowej żywności?

- Nie mam żadnego bzika. Jestem najnormalniejszą na świecie kobietą, tylko że wiem, co jeść, żeby dostarczyć organizmowi wszystkich potrzebnych mu do życia skład­ników.

- Ja też się właściwie odżywiam. - Chwycił pudełko z ciastkami, które Britt właśnie zamierzała schować do szafki. - Przecież widzisz, że kupiłem sos cebulowy. Ciastka są cięższe od chipsów i sos cebulowy przywróci równowagę pomiędzy tymi dwoma składnikami.

- Nie będziesz jadł tego przed kolacją. - Zabrała mu ciastka, zanim zdążył otworzyć pudełko. - Zamulisz sobie żołądek.

- Tak jest, mamo. - Mitch uśmiechnął się do niej. - Muszę sobie zostawić miejsce na pożywną i bardzo zdrową pizzę.

- Wiem, że pizza nie jest najzdrowszym jedzeniem na świecie - przyznała trochę zmieszana Britt. - Czytałam jednak w jakimś piśmie, że spośród wszystkich szybkich dań, jakie wymyślono, właśnie pizza jest najzdrowsza. Zresztą o tej porze nie mamy zbyt wielkiego wyboru.

- Nie przejmuj się. Bardzo lubię pizzę.

Chwilę później dostarczono gorącą pizzę z ogromną ilością sera i sosu pomidorowego. Britt i Mitch usiedli przy kuchennym stole, każde z porcją pizzy na talerzu i szklanką zimnego mleka w ręku.

Mitch zastanawiał się nad rym, jakim cudem mieszkanie, niemal identyczne jak to, które on sam zajmował, może być takie inne. Wszystkie drewniane części wystroju lśniły, jakby je przed chwilą wypolerowano. Szklany posąg odbijał światło, a ścianę ozdabiał obraz przedstawiający lilie wodne. W mieszkaniu Mitcha niepodzielnie panował bałagan. Kiedy się do niego weszło, widziało się przede wszystkim mnóstwo poduszek i leżące wszędzie sterty książek. Z porównania obu mieszkań wyszło, że oboje z Britt stanowią zupełnie nie pasującą do siebie parę.

- Powiedz mi - poprosił, sięgając po drugą porcję pizzy - dlaczego płacz jest taki okropny?

- Nie rozumiem. Dlaczego okropny? - doskonale rozu­miała, że chodzi mu o dzieci i o ten przejmujący krzyk, który dopiero co wspólnym wysiłkiem zdołali stłumić. Zapytała tylko po to, żeby zmusić playboya do myślenia.

- No wiesz, trudno to określić... Kiedy dzieci płaczą, to człowiek czuje, że musi natychmiast coś zrobić, żeby one przestały wrzeszczeć.

- Myślę, że krzyk dziecka budzi w nas instynkt opiekuń­czy. Płacz wywołuje w nas taką reakcję, że musimy natychmiast podejść do dziecka i zaspokoić jego potrzebę. W każdym razie nie możemy przejść obok niego obojętnie.

Mitchowi spodobało się, że sąsiadka poważnie potrak­towała jego pytanie. Pomyślała i nawet spróbowała znaleźć logiczną odpowiedź. Kobiety, które znał, były zupełnie inne.

- Ktoś powinien znaleźć sposób na to, żeby dzieci nie płakały - stwierdził. - Nie uważasz, że byłaby to wspaniała rzecz? Dziecko, które nigdy nie płacze.

- Dzieci muszą płakać - powiedziała stanowczo Britt. - Krzyk rozwija płuca.

- A skąd ty o tym wiesz? - zapytał Mitch trochę urażony, że jego wspaniały pomysł przyjęto bez entuzjazmu.

- Sama nie wiem. Pewnie gdzieś o tym słyszałam.

- Może kiedy sama byłaś dzieckiem?

- Możliwe. - Britt wyraźnie posmutniała i prędko zmie­niła temat. - Chcesz jeszcze kawałek pizzy? Zobacz, ile zostało. A może dolać ci mleka?

Mitch z radością skorzystał z propozycji. Był głodny jak wilk.

- Zadziwiasz mnie - powiedziała Britt.

- A to dlaczego?

- Dość łatwo wkomponowałeś się w tę dziwną sytuację. A przecież miałeś mord w oczach, kiedy ci powiedziałam, że musisz tu zostać i zająć się dziećmi.

- Wciąż jeszcze mam ochotę kogoś zamordować. - Mitch uśmiechnął się do niej krzywo. - Nie widać tego po mnie? Moja męska ambicja domaga się krwi, ale nie zwracam na nią uwagi.

- Bardzo dobrze robisz. - Britt odwróciła się do niego plecami. Nie chciała, żeby widział, jak bardzo ją roz­śmieszył. - Możliwe nawet, że tym maluchom uda się swoim krzykiem zniszczyć w tobie wszelką męską ambi­cję.

- Jak myślisz, kiedy one się urodziły? Nie znalazłaś w koszyku żadnej informacji na ten temat?

- Nie i naprawdę nie mam o tym zielonego pojęcia. Zupełnie nie znam się na dzieciach. Nie są to już noworodki, ale wieku pudełka z proszkiem do prania też jeszcze nie osiągnęły.

- Wiek pudełka z proszkiem do prania? A co to za określenie?

- No wiesz, chodzi mi o te zdjęcia, które się umieszcza na pudełkach z proszkiem do prania. Te, na których są takie śliczne, pyzate bobasy. Tamte maluchy mają pewnie około pół roku. Donna i Danni są młodsze. A, właśnie - przypo­mniała sobie. - Nie kupiłeś żadnej książki o dzieciach?

- Nie. Nie udało mi się znaleźć niczego na ten temat.

- Ale jakąś książkę przyniosłeś - powiedziała z przeką­sem. - Pewnie nie wiesz, że zajmowanie się samochodami wyścigowymi niewiele ma wspólnego z opieką nad praw­dziwymi, żywymi niemowlętami.

- Dzieci czy samochody - co za różnica? Jedne i drugie wymagają troskliwej opieki i mnóstwa pieniędzy.

- Wobec tego na pewno poproszę cię o pomoc, kiedy będę musiała wymienić bliźniaczkom olej. - Britt wes­tchnęła. - Naprawdę powinniśmy zdobyć jakąś książkę o dzieciach. Żadne z nas nie wie, jak z nimi postępować. Chyba jest w tym mieście chociaż jedna całodobowa księgarnia? Już wiem - ucieszyła się. - Tu niedaleko jest apteka. Podjadę tam i zobaczę, może coś mają.

- Chyba nie powinnaś wychodzić z domu sama w środku nocy - zastanawiał się Mitch.

- Pewnie, że nie - odrzekła szorstko. Ale poprzednio ty wychodziłeś, więc teraz kolej na mnie.

Mitch patrzył, jak idzie do łazienki uczesać włosy i poprawić ubranie. Sąsiadka coraz bardziej mu się podobała. Nie zgrywała się ani nie flirtowała jak większość znanych mu kobiet. Była szczera i bezpośrednia. Ktoś w rodzaju dobrego kumpla.

- No to cześć. Lecę - zawołała Britt, wychodząc z mieszkania.

Mitch pomachał jej ręką, ale zaraz wrócił do swoich rozważań. Od lat zastanawiał się nad tym, czy możliwa jest przyjaźń pomiędzy mężczyzną i kobietą. Nigdy nie miał okazji wypróbować takiego układu. Zazwyczaj kobiety, z którymi się zaprzyjaźniał, dość szybko zostawały jego kochankami. Najwyraźniej tylko takie były mu przeznaczo­ne.

Tym razem będzie inaczej, obiecywał sobie. Britt zupeł­nie nie jest w moim typie. Gdyby nie zwykły przypadek, gdyby nie te podrzucone dzieci, nigdy nie zamienilibyśmy ze sobą nawet dwóch zdań. Idealne warunki do nawiązywania przyjaźni. Może tym razem mi się uda?

Bardzo bym chciał mieć dziewczynę - kumpla, myślał. Moglibyśmy chodzić razem na śniadania, rozmawiać o życiu w ogóle i może nawet o chłopakach i dziewczynach, z którymi poprzedniego wieczoru umówiliśmy się na randkę. Może by mi czasem coś doradziła. A ja mógłbym jej powiedzieć, że nie podoba mi się ten przygłup, z którym zaczęła się spotykać. Poszlibyśmy razem do kina, a potem na kolację do Keecko.

Do swojej ulubionej restauracji Mitch nigdy nie zapraszał kobiet, z którymi sypiał. Nie było tam zbyt elegancko, a kociaki lubią śnieżnobiałe obrusy i nastrojowe światło świec. W Keecko niczego takiego nie było. Nie zabiera się panienek do takiego lokalu. Ale kumpel to zupełnie co innego.

Wstał od stołu i chciał już wyjść z kuchni, kiedy nagle coś mu przyszło do głowy. Popatrzył na stojące na stole talerze, szklanki, na pusty karton po mleku...

- Przecież sam mogę tu posprzątać - powiedział do siebie, jakby oznajmiał światu niecodzienne odkrycie.

Posprzątał ze stołu, pozmywał i poczuł się tak, jakby nad głową zaświeciła mu aureola. Potem poszedł do sypialni i przyglądał się śpiącym dzieciom. Wyglądały jak dwa aniołki. Maleńkie paluszki, delikatne włoski, prześliczne rzęsy i półotwarte usteczka wzbudziły w nim dziwne, nie znane dotąd uczucia.

- Chyba mamy to zakodowane w genach - szepnął. - Po prostu musimy kochać niemowlęta. Przynajmniej wtedy, kiedy śpią.

Dopiero teraz mógł spokojnie rozejrzeć się po sypialni. Tak tu czysto, pomyślał. Wszystko ma swoje miejsce i wygląda tak, jakby nigdy tego pokoju nie opuszczało. Aż miałoby się ochotę coś w tym pudełeczku zepsuć. Mógłbym, na przykład, poprzewracać wszystko w szufladach i Britt niczego by nie znalazła. Ale by się złościła. Żebym się nie bał, że obudzi dzieci, na pewno bym to zrobił. Bardzo bym chciał zobaczyć jej minę.

Roześmiał się, kiedy zdał sobie sprawę z głupoty włas­nego pomysłu.

- Wszystko przez te maluchy - mruknął, wychodząc z sypialni. - Znów mi się zachciewa dziecięcych figli.

Usiadł na kanapie w salonie. Telefon miał tu pod ręką. Wiedział, że powinien zadzwonić do Chenille, nie wiedział tylko, co takiego mógłby jej powiedzieć. Dawno skończyła występy w klubie i zapewne spała teraz spokojnie we własnym mieszkaniu. A może wciąż na niego czekała? W takim razie... Mitch spojrzał na zegarek. Od biedy można by jeszcze uratować choć część wieczoru, pomyślał.

Nakręcił domowy numer Chenille. Nikt nie odpowiadał. Mitch pomyślał, że dziewczyna pewnie z kim innym poszła na kolację. Odłożył słuchawkę. Właściwie nawet nie miał do niej o to żalu. W końcu nie musiała czekać na niego w nieskończoność. Na wszelki wypadek jednak raz jeszcze zadzwonił do klubu.

- Tak, Chenille jeszcze tu jest - powiedział mu szef klubu. - Zasnęła w swojej garderobie. Nie miałem sumienia jej budzić, ale jeśli chcesz...

- Nie, nie - przerwał mu Mitch. - Niech sobie śpi. Jak się obudzi, to powiedz jej, że dzwoniłem. Dobrze?

Odłożył słuchawkę, ale tym razem zaklął cicho. Moja Chenille, zupełnie sama, usnęła w garderobie, a ja tu siedzę i pilnuję czyichś dzieci, pomyślał.

Usłyszał, jak otwierają się drzwi, a chwilę później do pokoju weszła Britt.

- Masz - rzuciła mu książkę. Usiadła na kanapie z inną książką w rękach. - Ty przejrzyj tamtą, a ja spróbuję się czegoś dowiedzieć z tej.

- „Od butelki do pierwszych kroków. Wszystko o niemo­wlęciu” - przeczytał Mitch i niemiłosiernie się skrzywił. - Nie można by tego nazwać po prostu instrukcją obsługi malucha?

- Dzieci to nie samochody. Nie wystarczy wlewać im benzynę i sprawdzać olej co tysiąc kilometrów. Są znacznie trudniejsze w obsłudze - przypomniała mu Britt.

Spojrzała na niego, a kiedy ich oczy się spotkały, szybko odwróciła wzrok. Sama nie wiedziała, że tak się ucieszy, zastawszy go w swoim mieszkaniu. Bardzo się wstydziła. Tak źle potraktowała Mitcha, że po prostu nie śmiała mu spojrzeć w oczy.

- O, tak, masz rację. - Mitch przesłał jej najpiękniejszy ze swoich uśmiechów. - Ale teraz śpią, więc może...

- Chciałbyś się stąd wreszcie wydostać, co? - zapytała. Nie przypuszczała, że sprawi jej to przykrość. Sprawiło.

- No, nie... Ja tylko... - poczuł się podle. W końcu to przecież ona robiła mu uprzejmość, zajmując się podrzuco­nymi pod jego drzwi dziećmi, a nie odwrotnie.

- Nigdzie nie pójdziesz. - Britt zerwała się z miejsca, a jemu wydało się, że tylko resztka zdrowego rozsądku powstrzymuje ją przed zatarasowaniem sobą drzwi. - Zo­staniesz tutaj.

Britt czuła, że nie może wypuścić sąsiada ze swego domu. Wyobrażała sobie, że jeśli on stąd wyjdzie, to stanie się coś strasznego. Trzęsła się cała, ale zdołała zachować pozory opanowania i obojętności.

- Zaraz wrócę. Obiecuję - prosił Mitch, zdziwiony jej gwałtowną reakcją. Oczywiście nie musiał wychodzić. Jednak nie byłby sobą, gdyby nie spróbował się wymknąć. - Nie będzie mnie najwyżej przez godzinę.

- Nie odwołałeś jeszcze tej randki?

- No...

- Przykro mi. Niestety, nie możesz iść - powiedziała stanowczo.

Wiedziała, że się wygłupia, poruszając temat dziew­czyny, z którą Mitch był tego wieczoru umówiony. Ona nie miała nic wspólnego z Janine, z jej dziećmi i z całą tą niecodzienną sytuacją. Britt absolutnie nie powinna się nią interesować.

- Ale maluchy przecież śpią - upierał się Mitch, chociaż dawno już zrezygnował ze spotkania z Chenille i nie miał najmniejszej ochoty nigdzie wychodzić.

- Teraz śpią, ale nie wyobrażasz sobie chyba, że prześpią tak całą noc? Niemowlęta budzą się co kilka godzin. Niezależnie od tego, czy jest noc, czy dzień - oświadczyła Britt i sama się zdziwiła, skąd czerpie taką rozległą wiedzę.

Mitch z powrotem usiadł na kanapie. Kpiąco uśmiechnął się do sąsiadki. Miał ochotę trochę z niej pożartować.

- Jedna godzina - jęknął. - Jedna krótka godzina przecież nie zrobi ci różnicy.

Britt, oczywiście, nie przeczuła podstępu. Przestraszyła się nie na żarty. Doskonale wiedziała, że jeśli Mitch naprawdę zechce, to wyjdzie stąd i ona nie będzie mogła temu w żaden sposób zaradzić. Postanowiła jednak jasno i wyraźnie dać mu do zrozumienia, co o tym myśli.

- No cóż, wiem, że nie mam prawa cię zatrzymywać. - Popatrzyła na niego z wyższością. - Oczywiście, możesz iść. Tylko że musisz po drodze wstąpić do sklepu i kupić sobie nosidełko. Bez dziecka, przynajmniej jednego, na pewno cię stąd nie wypuszczę.

- Nie mogę zabrać na randkę niemowlęcia. - Mitch głośno się roześmiał.

- Może by ci się nawet opłaciło. W twojej młodej przyjaciółce mógłby się obudzić instynkt macierzyński - powiedziała i dopiero wtedy zauważyła, że Mitch się śmieje.

Czyżby to miało znaczyć, że nigdzie się nie wybiera? pomyślała Britt. Chyba rzeczywiście. Ale ze mnie idiotka. Tak się dałam nabrać!

- Instynkt macierzyński - powtórzył Mitch, zaśmiewając się do łez. Wyobraził sobie Chenille, kołyszącą jedno z niemowląt Janine. - Instynkt macierzyński to cecha, którą najbardziej lubię u swoich dziewczyn.

- Przykro mi, że zostałeś zmuszony do zmiany planów - powiedziała Britt, nie patrząc na niego. Wstydziła się, ale przestała się bać samotności z dwójką maleńkich dzieci. - Czy... Czy mógłbyś mi opowiedzieć coś o tej dziewczynie, z którą miałeś się spotkać? Tak, pytam ze zwykłej ciekawo­ści - tłumaczyła, żałując, że w porę nie ugryzła się w język.

- Nazywa się Chenille Savoy. - Mitch nie zauważył w jej pytaniu niczego niestosownego. - Jest piosenkarką.

- Chenille Savoy? - Britt jakby usiłowała coś sobie przypomnieć. - Już gdzieś słyszałam to nazwisko.

- Śpiewa w klubie Cartiera - podpowiedział jej Mitch. - Jest bardzo popularna. Mogłaś widzieć jej występ w telewi­zji.

- Nie, nie. Już sobie przypomniałam. To na pewno ona. Kiedy poproszono ją, żeby odcisnęła swoją dłoń w cemencie na Ulicy Gwiazd w Ala Moana Center, ona zaproponowała im odcisk swojej piersi. Nie pomyliłam się, prawda?

- To był taki chwyt reklamowy - tłumaczył swoją przyjaciółkę Mitch, trochę się przy tym czerwieniąc. - Zre­sztą to nie Chenille go wymyśliła. Jej agent namówił ją do tego.

- Rozumiem. - Britt ucieszyła się, widząc, że sąsiad poczuł się niezręcznie. Dzięki temu ona nabrała większej pewności siebie.

Ta cała Chenille Savoy wygląda zupełnie jak lalka, myślała Britt. Piękna lalka, gotowa w mgnieniu oka się rozebrać. Czy to możliwe, żeby mężczyźni tylko tego oczekiwali od kobiety? Wydawałoby się, że taki facet jak Mitch powinien potrzebować czegoś więcej. Na przykład odrobiny rozumu albo jakiejś osobowości...

- Czy zawsze spotykasz się z tego rodzaju kobietami? - zapytała. - Lubisz takie puste w środku, śliczne laleczki?

- Daj spokój. Chodzę z różnymi dziewczynami.

- Ciekawe. Teraz Britt celowo drażniła się z sąsiadem. - Bardzo bym chciała je zobaczyć. Te wszystkie namiętne i seksowne dziewczyny bez zahamowań.

- Przesadzasz. - Mitch roześmiał się głośno. - Czasami spotykam się także z bardzo eleganckimi kobietami z klasą.

- Mogę się założyć, że wiem, jakich dziewczyn nie lubisz. - Pewność siebie Britt brała się stąd, że kilka razy widziała odwiedzające sąsiednie mieszkanie panienki.

- No, ciekaw jestem.

- Nie lubisz skromnych, prostych i całkiem zwyczajnych kobiet.

- Ty nie jesteś ani skromna, ani prosta, ani tym bardziej zwyczajna - roześmiał się Mitch.

- Przecież nie twierdzę, że ja taka jestem. Zresztą nie mam zamiaru umawiać się z tobą na randki, to po pierwsze. A po drugie, nie umówiłbyś się ani ze mną, ani z żadną kobietą mojego pokroju.

- Skąd ta pewność? - zapytał Mitch, chociaż w myślach przyznał jej rację. Zdziwiła go nawet trafność jej obserwacji, chociaż nie miał zamiaru mówić tego głośno.

- Po prostu wiem. Nie jestem w twoim typie.

- Czyżby? - Mitch odchylił głowę na oparcie fotela. Zmrużył oczy jak kot i przyglądał się sąsiadce.

Ciekawe, pomyślał, skąd ona to może wiedzieć. Rzeczy­wiście, nigdy nie zawracam sobie głowy mądrymi i eleganc­kimi kobietami. Zawsze mam wrażenie, że zaglądają mi w duszę i sprawdzają, czy wszystko tam dobrze działa. Britt trafiła w sedno.

- Przejrzałaś mnie na wylot - przyznał. - A właściwie, to czym ty się zajmujesz? - Dopiero teraz przypomniał sobie, że zgodnie z panującymi w tej kamienicy obyczajami, zupełnie nic nie wie o swojej sąsiadce.

- Pracuje w Muzeum Historii Naturalnej w Waikiki. Zajmuję się historią Polinezji, ze szczególnym uwzględ­nieniem Wysp Hawajskich.

- Ach, tak - ucieszył się Mitch. Uznał, że zajęcie Britt doskonale pasuje do jej zachowania i wyglądu zewnętrz­nego. - A co jest w tobie takiego, czego, twoim zdaniem, nie lubię?

- Jestem inteligentna, radzę sobie w życiu i potrafię samodzielnie myśleć - odparła prawie bez zastanowienia.

Mitcha po prostu zatkało. Wcale nie to mnie odpycha od takich kobiet jak ona, pomyślał przerażony. Skądże. Po prostu jedne kobiety mnie pociągają, a inne nie i nie ma w tym nic złego. Każdemu wolno mieć swoje upodobania.

- A więc uważasz, że te kobiety, z którymi się spotykam, wymagają opieki i kogoś, kto będzie za nie myślał.

- Tak. I to ty zazwyczaj jesteś ich mózgiem.

- Tu cię mam - uśmiechnął się zadowolony, że w końcu uda mu się ją przygwoździć. - Uważasz więc, że jeśli kobieta jest piękna i pociągająca, to na pewno nie ma ani odrobiny rozumu.

- Niczego takiego nie powiedziałam - broniła się Britt. - Uważam tylko, że jeśli zachowują się jak idiotki, to ich mózgi, które kiedyś były całkiem normalne, uległy atrofii. Słyszałeś pewnie o tym, że organ nie używany zanika.

- Rażąca niesprawiedliwość! - zawołał Mitch.

- Wobec kogo? Chenille?

- Wobec niej i wszystkich innych pięknych kobiet, które chodzą po świecie.

- Jeśli się mylę, to one jakoś tę moją krzywdzącą opinię przeżyją - żachnęła się Britt. - Poza tym zastanawiam się, co te wszystkie piękne kobiety widzą w tobie.

- Nie wiesz? Jestem wspaniałym facetem. - Mitch bez trudu opisał samego siebie.

- Trzeba przyznać, że jesteś przystojny - mówiła z namy­słem Britt, taksując przy tym sąsiada przesadnie uważnym spojrzeniem. - I sprawiasz wrażenie inteligentnego męż­czyzny.

- Niestety, nie jestem inteligentny. - Mitch zrobił smutną minę. - Gdybym był, nigdy nie dałbym się wplątać w podob­ną sytuację.

- A więc uważasz, że zostałeś w coś wplątany? - rozzłoś­ciła się Britt. - Wobec tego, co ja mam powiedzieć?

- A niech to! Wplątałaś się w to tak samo jak ja, chociaż w ogóle nie masz z tymi dziećmi nic wspólnego. Wpakowa­łaś się w to z własnej i nieprzymuszonej woli.

- To prawda. - Britt ucieszyła się, że Mitch zdaje sobie sprawę z jej poświęcenia. - Właściwie nic mnie to nie powinno obchodzić. Tylko nie wiem, co ty byś wtedy zrobił.

- Zadzwoniłbym na policję - odrzekł bez wahania.

- Nie! - zawołała przerażona Britt. - Nie wolno ci tego robić! Pod żadnym pozorem.

- Dlaczego tak bardzo się boisz policji? - zapytał Mitch. Już wcześniej zauważył dziwną reakcję sąsiadki na wzmian­kę o policji, ale dopiero teraz odważył się ją o to zapytać.

- Obiecaj mi, że nie zawieziesz tych dzieci na komisariat. Bardzo cię proszę. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, że ktoś mógłby zostawić takie maleństwa na łasce policjantów.

Mitch nadal nie rozumiał, o co jej chodzi. Reagowała tak gwałtownie, jakby broniła samej siebie przed najgorszym na świecie losem. Nie zdołał jednak ustalić prawdziwej przyczyny dziwnego zachowania sąsiadki, bo Britt szybko zmieniła temat.

- Zabierzmy się lepiej do tych książek - zaproponowała. - Trzeba choćby przejrzeć kilka pierwszych rozdziałów, żeby mieć pojęcie, z czym właściwie mamy do czynienia.

Przez pewien czas oboje w milczeniu czytali książki. Mitch pobieżnie przejrzał rozdział, opisujący rozwój dzieci w ciągu pierwszych sześciu miesięcy życia, po czym spojrzał na zaczytaną Britt. W okularach na nosie, z podwiniętymi pod siebie nogami, wyglądała zachwycająco.

Nie, ona wcale nie jest w moim typie, upewniał samego siebie. Zresztą tak jest lepiej. Przecież ma zostać moim kumplem, a nie narzeczoną.

Podniósł do oczu książkę. Udawał, że czyta, chociaż tak naprawdę bacznie przyglądał się sąsiadce. Nie wiedział, że istnieją na świecie takie kobiety: rozsądne i samodzielne istoty o złotym sercu.

Ciekawe, jaki będzie mężczyzna jej życia? pomyślał Mitch. Na pewno wykształcony i inteligentny. Jakiś inżynier albo archeolog. W każdym razie totalny pracoholik. Ona sama pewnie też nie może żyć bez pracy. W każdym razie na taką wygląda. No cóż, trzeba to będzie zmienić. Kiedy zostaniemy kumplami, nauczę ją, jak czerpać radość z życia.

- Mitchell. - Tak?

- Wydaje mi się, że przysypiasz.

- Nie, wcale nie - oburzył się Mitch. Dopiero po chwili zorientował się, że czytana przez niego książka z niewiado­mych przyczyn znalazła się na podłodze. Podniósł ją szybko • i obdarzył sąsiadkę rozbrajającym uśmiechem. - Ja tylko odpoczywam, proszę pani. Przyrzekam, że to się już więcej nie powtórzy.

- Mam nadzieję, że dotrzymasz słowa - odrzekła Britt, udając surowość.

Uśmiechnęła się do niego tak serdecznie, że coś się w Mitchellu poruszyło. Właściwie nie stało się nic ważnego. Wydało mu się tylko, że jej uśmiech miał mu coś miłego przekazać. Raz jeszcze uważnie spojrzał na Britt, jakby pragnął odgadnąć przesłanie, którego w pierwszej chwili nie udało mu się zrozumieć.

- Czy coś się stało? - zapytała zaniepokojona.

- Nie, nic takiego - uspokoił ją, ale zagubionego wraże­nia nie zdołał już odnaleźć.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Minęło następne pół godziny ciszy i skupienia nad książką o pielęgnacji niemowląt. Mitch wreszcie odważył się ją zamknąć. I tak by zasnął, gdyby spróbował przeczytać choćby jeszcze jedno zdanie. Zresztą nie znalazł w tym poradniku niczego, co choć częściowo odbiegałoby od ogólnie znanych prawd. Doszedł do wniosku, że w wy­chowaniu dzieci najważniejszy jest zdrowy rozsądek opiekuna.

- Moim zdaniem, to wszystko jest zupełnie proste - oświadczył.

- Być może - zgodziła się Britt. - Mamy tylko problem z łóżeczkami.

- Z jakimi znów łóżeczkami?

- Dzieci powinny spać w łóżeczkach. - Popatrzyła na niego przez szkła okularów.

- Jest trzecia w nocy - Mitch wyraźnie się przestraszył. - Nie sądzę, żeby o tej porze otwarty był jakiś sklep z meblami dla dzieci.

- Przecież wiem. To jasne, że nie da się w tej chwili kupić żadnego łóżeczka, ale może udałoby się je zrobić.

- Zrobić? - jęknął Mitch. Już widział oczami wyobraźni, jak z młotkiem w ręku zabiera się do zbijania desek. - Chyba nie w tej chwili?

Britt nie odpowiedziała, ale tym razem było mu to obojętne. Nie zamierzał w samym środku nocy bawić się w stolarza i nikt nie mógł zmienić jego postanowienia w tej kwestii.

- Zresztą chyba nie zaryzykujesz obudzenia dzieci tylko po to, żeby włożyć je do łóżeczka - tłumaczył z żelazną, jak mu się zdawało, logiką. - Małe śpią i wolałbym, żeby nikt ich nie niepokoił.

Za wcześnie się ucieszył, bo właśnie usłyszeli popis­kiwanie dzieci. Mitch jęknął, za to Britt zerwała się z kanapy, jak gdyby zdarzyło się coś, na co od dawna czekała.

- Bierz się do dzieła - powiedziała rozkazującym tonem. - Zmienimy pieluchy, damy dzieciom mleko, a zaraz potem powinny zasnąć.

- Czy koniecznie musimy zmieniać pieluchy? - skrzywił się Mitch.

- Obawiam się, że robimy to zbyt rzadko. Niemowlętom trzeba zmieniać pieluchy co dwie godziny.

- A może ja je nakarmię, a ty zmienisz pieluchy - zaproponował Mitch, usiłując za wszelką cenę uniknąć niemiłego zajęcia.

- Ciekawe, jak ty to sobie wyobrażasz.

- Mam dwie ręce. Jakoś sobie poradzę.

- Nie wygłupiaj się. - Generał Britt była już gotowa do natarcia. - Pokażę ci, jak to się robi. W książce bardzo dokładnie to opisali.

Rzeczywiście, gładko jej poszło. Zresztą Mitch także prędko pojął, na czym polega zmiana pieluchy.

Dzieci właśnie obudziły się na dobre. Gaworzyły i popis­kiwały, ale wcale nie miały ochoty płakać. Wręcz przeciw­nie, wyraźnie chciały się bawić.

- Spójrz, mamusiu - mruknął Mitch, zaglądając w ciem­ne, wpatrzone w niego oczka Donny. - Zaczynamy się porozumiewać.

- Porozum się także z tą drugą, a ja pójdę zagrzać mleko - zaproponowała mu Britt, kładąc Danni obok siostry.

Obie maleńkie dziewczynki jak urzeczone wpatrywały się w Mitcha. Mitch głaskał je po brzuszkach, a potem zaśpiewał jedną z tych bezsensownych piosenek dla dzieci, którą, zupełnie nie wiadomo dlaczego, nagle sobie przypo­mniał. Donna uśmiechnęła się do niego, za to Danni zmarszczyła nosek, jakby coś bardzo ją zmartwiło.

- Hej, Danni, uśmiechnij się do mnie - szepnął Mitch. - No, maleńka. Zaśpiewam wam piosenkę.

Śpiewał głupiutkie piosenki, zwracając się po kolei to do jednej, to do drugiej dziewczynki, a po chwili obie już się do niego uśmiechały. Mitch poczuł dziwny ucisk koło serca. Jakby ktoś włożył mu do środka mały balonik i teraz ten balonik z całych sił nadmuchał. Nie miał pojęcia, dlaczego uśmiech niemowląt, słuchających jego piosenek, tak bardzo go uszczęśliwił. Trochę się nawet przestraszył ogarniającej go fali czułości.

- Co to za piosenka? - zapytała Britt, która właśnie przyniosła dwie butelki z pysznym, ciepłym mlekiem.

- Nie mam pojęcia. - Mitch z ociąganiem odsunął się od leżących w koszyku dzieci. - Nie wiem nawet, skąd ją pamiętam. Może mama mi ją śpiewała, kiedy byłem mały.

- Może - powiedziała Britt. Uśmiech w jednej chwili zniknął z jej twarzy. - Masz tu butelkę. Nie zapomnij sprawdzić temperatury.

Zrobił, co mu kazała, i usiadł na łóżku. Tym razem on karmił Danni.

- Czy wiesz, co to znaczy? - zapytał, kiedy wreszcie przemyślał przedziwne wydarzenia ostatnich kilku minut. - Przed chwilą zmieniliśmy dziewczynkom pieluchy, a teraz wlewamy w nie sporą ilość płynu. Z tego wynika, że pieluchy niedługo znów się zamoczą.

- Taka jest kolejność zdarzeń. Śmieszne, co?

- Śmieszne? - skrzywił się Mitch. - Moim zdaniem to prawie tragedia.

Danni, którą trzymał na rękach, piła wprawdzie swoje mleko, ale ani na chwilę nie spuszczała oczu z Mitchella. Leżąca na ramieniu Britt Donna także odwracała główkę za każdym razem, kiedy tylko Mitch się odezwał.

- Wielkie nieba! - wykrzyknęła szczerze zdziwiona Britt. - Co w tobie jest, że nawet takie małe dziewczynki za tobą przepadają?

- Mnie dziwi zupełnie co innego - Mitch udał obrażonego. - Dlaczego ty nie zauważasz moich zalet. Przecież są oczywiste.

- Ja? - Britt trochę się przestraszyła, ale szybko zorien­towała się, że sąsiad żartował. - Widocznie jestem odporna na twój urok. Na szczęście.

Dobrze, że niczego nie zauważył, pomyślała. Chociaż powinien, bo przecie ślepy nie jest. On mi się naprawdę bardzo podoba. Coraz bardziej.

- Po prostu nie znasz się na mężczyznach - stwierdził. Oczy mu się kleiły. Karmienie niemowląt jego także usypiało. - A może nie masz poczucia humoru. Dobrze, że przynajmniej te maleństwa potrafią w pełni ocenić bogactwo mojej duszy.

- Być może małe dziewczynki uwielbiają zgrywusów, ale dużym samo poczucie humoru raczej nie wystarcza.

- Ach, więc jednak zauważyłaś, że je mam - Mitch uśmiechnął się do Britt.

- Oczywiście, że to zauważyłam. - Wpatrywała się w buźkę Danni, żeby tylko nie spojrzeć na Mitcha. - Widzę zjawisko, ale nie potrafię go wyjaśnić.

- No to ja ci powiem, co takiego widzą we mnie dorosłe kobiety. Na pewno lubią, jak je całuję.

- Co lubią? - zapytała Britt absolutnie pewna, że źle usłyszała. Była przecież bardzo śpiąca.

- Jak je całuję - powtórzył Mitch. - Nigdy nie mają dosyć.

- Też mi powód do dumy. Wiesz, co ci napiszą na nagrobku? „Nie zdziałał wiele, ale za to wspaniale całował”.

Mitch roześmiał się głośno, a Danni wypuściła z buzi smoczek, żeby mu się lepiej przyjrzeć.

- Naprawdę nie wiem, co cię tak ekscytuje w tym całowaniu. - Britt położyła sobie dziecko na ramieniu i poklepywała je po pleckach, żeby się małej odbiło.

- Skąd masz wiedzieć, jeśli nawet tego nie popróbowa­łaś?

- Czego nie spróbowałam?

- Mojego całowania. Może sprawdzimy, czy uda mi się zmienić twoje zdanie.

- Nie. - Britt zaczerwieniła się jak piwonia.

- Ile ty właściwie masz lat? - zapytał. - Dwadzieścia pięć?

Britt nie odpowiedziała. Ucieszyła się tylko, że zdaniem Mitcha tak młodo wygląda.

- W każdym razie powinnaś już mieć za sobą co najmniej dziesięć lat doświadczeń w tej dziedzinie. Mam pomysł. Pocałuję cię i sama sprawdzisz, czy mam rację, czy też jej nie mam.

- Nie mam żadnego doświadczenia w tej dziedzinie - oświadczyła Britt, której ta głupia rozmowa dawno już przestała się podobać. - Całowanie nigdy nie należało do moich ulubionych zajęć. Mówiąc prościej, właściwie z ni­kim się dotąd nie całowałam.

- To chyba niemożliwe. - Mitch popatrzył na nią ze zdziwieniem. - Trudno w to uwierzyć.

Britt natychmiast pożałowała niepotrzebnej szczerości. Sama nie wiedziała, dlaczego właściwie powiedziała mu o tym. Rzadko rozmawiała na takie tematy. Nawet z kobieta­mi. Zaczęła przypuszczać, że ten cały Mitch ma w sobie coś, co zmusza ludzi do zwierzeń. Dlatego Britt postanowiła bardziej uważać i nie dać z siebie wyciągnąć niczego, czego nie powinna mu mówić.

- Nie przepadam za tego rodzaju rozrywkami. Nie wiem, co może być interesującego we włóczeniu się po knajpach z jakimś nudnym idiotą, który myśli tylko o tym, żeby zaciągnąć kobietę do łóżka. Ja w każdym razie znam ciekawsze zajęcia.

- Czekaj, czekaj. Z tego, co mówisz, wynika, że nigdy dotąd nie związałaś się na dłużej z żadnym mężczyzną. Dobrze zrozumiałem?

- Dobrze. - Britt nie miała zamiaru wstydzić się tego, że jej przyzwyczajenia znacznie odbiegają od ogólnie akcep­towanych zasad postępowania.

- Jak to możliwe? - Mitch zastanawiał się nad czymś tak intensywnie, że aż pojawiły mu się zmarszczki na czole. - Jesteś atrakcyjna, więc faceci na pewno szaleją za tobą... Już wiem! Pewnie dlatego, że trzymasz ich od siebie na dystans.

- No i co z tego? Nie wolno?

- Wolno, oczywiście, że wolno. - Mitch był już poważnie zaniepokojony. Nie chciał, żeby taka atrakcyjna i mądra dziewczyna zmarnowała sobie życie. - Nie zamykaj się przed światem, nie chowaj się. Spróbuj żyć pełnią życia, bo...

- Bo co? - przerwała mu. - Bo będę tego żałować?

- No... tak.

- Dajże spokój - żachnęła się. - Wszystkie znane mi nieszczęśliwe kobiety to te, które za wcześnie zaczęły żyć pełnią życia i mając dwadzieścia jeden lat męczą się z dwójką dzieci i z mężem, którego znieść nie mogą. To ma być szczęście? W porównaniu z takim szczęściem moje życie to nieustająca ekstaza.

Mitch stracił pewność siebie. Dopiero teraz dotarło do niego, że Britt ma absolutną rację. On sam znał wiele kobiet i mężczyzn, znajdujących się w podobnej sytuacji. Ich losy potwierdzały teorię, że zbyt wcześnie rozpoczęte życie seksualne może całkowicie zmarnować człowieka.

Ciekawe, co ona jeszcze wie na ten temat? zastanawiał się Mitch, przyglądając się sąsiadce. Wygląda na to, że znalazła niezłe uzasadnienie dla swojej postawy życiowej. Nie wydaje mi się, żeby warto było z nią dyskutować o zmianie tej postawy. W końcu jeszcze sam bym się musiał w to zaangażować, a wcale nie mam na to ochoty. Moja wolność jest dla mnie ważniejsza niż wszystkie baby świata. O, kurczę! Przecież ona przed chwilą prawie dosłownie to samo powiedziała.

- Nie mogę już patrzeć na ten koszyk - powiedziała nagle Britt, która miała głowę zaprzątniętą zupełnie czym innym niż bezużyteczne romanse. - Wiesz co? Ułożymy dziew­czynki w szufladach.

- Oszalałaś? - przeraził się Mitch i mocno przytulił do siebie Danni, jakby małej groziło wielkie niebezpieczeńst­wo.

- Nie bój się, głuptasie, nie zamknę ich przecież w tych szufladach - roześmiała się Britt. - Wyjmiemy szuflady z komody i zrobimy z nich prowizoryczne łóżeczka.

Znowu te łóżka, pomyślał Mitch. Jak się ta Britt do czegoś przypnie, to zamęczy człowieka. Istna pirania. Dobrze chociaż, że nie kazała mi się bawić w stolarza w samym środku nocy.

Britt nie miała zamiaru czekać na niczyją zgodę. Ułożyła Donnę obok Mitcha na łóżku, po czym pobiegła do komódki. Wyciągnęła szufladę i wyrzuciła jej zawartość na podłogę. Nawet nie zauważyła, że rozsypała po pokoju bieliznę. A nawet jeśli zauważyła, to niewiele ją to obeszło.

- Tak, ta będzie dobra. - Britt przesunęła dłonią po wnętrzu szuflady, sprawdzając, czy aby nie ma tam żadnych zadziorów. - Obłożę boki ręcznikami, a na spód też się coś znajdzie. Nie może to być zbyt miękkie, żeby dziewczynki się nie podusiły, kiedy odwrócą się na brzuszek.

Zawartość drugiej szuflady wkrótce także znalazła się na podłodze. Britt zaczęła grzebać w szafie w poszukiwaniu czegoś, co nadawałoby się do wymoszczenia łóżeczek. Mitchowi sąsiadka z każdą chwilą coraz bardziej się podoba­ła. Nie prosiła go o pomoc, tylko sama realizowała własny pomysł i robiła to tak, aby efekt końcowy był jak najlepszy.

Nie ma wątpliwości, byłby z niej wspaniały kumpel, pomyślał Mitch.

Po kilku minutach zwykłe szuflady przekształciły się w całkiem przytulne niemowlęce łóżeczka. Britt ustawiła je na podłodze, jedno obok drugiego, po czym ułożyła w nich dzieci.

- W książce o niemowlętach było napisane, że najlepiej położyć je na plecach - powiedział Mitch.

- Dlaczego na plecach? - zdziwiła się Britt. - Na pewno niczego nie pomyliłeś?

- Na pewno. Napisali tam, że wprawdzie dotychczas radzono młodym matkom kłaść dzieci na brzuszkach, ale najnowsze badania wykazały, że nie jest to zbyt bezpieczne.

- Ciekawa jestem, co wykażą badania w przyszłym roku. Teraz już sama nie wiem, jak mam położyć te dzieci. - Britt była bliska rozpaczy.

- Proponuję kompromis. - Mitch był pewny siebie, jak każdy mężczyzna. - Położymy je na boku. Tylko musimy je przykryć tak, żeby kocyk nie znajdował się zbyt blisko buzi dziecka. Wtedy nic złego im się nie stanie.

- Dobrze. - Britt ułożyła maleństwa według wskazówek Mitcha, a kiedy to zrobiła, uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.

Maluchom łóżeczka najwyraźniej się spodobały, bo obie dziewczynki gaworzyły radośnie, jakby jedna drugiej opo­wiadała, jak wygodnie się jej teraz leży. Mitch i Britt stali obok siebie, patrząc na usypiające maluchy. Bardzo byli z siebie zadowoleni. Mitch chciał położyć dłoń na ramieniu swojego nowego kumpla - dziewczyny, ale ona odskoczyła od niego jak oparzona.

- Przepraszam - powiedział cicho.

Britt nawet na niego nie spojrzała, tylko zabrała się do sprzątania zużytych pieluch i innych pozostałości po kar­mieniu niemowląt.

Miałem rację, pomyślał Mitch. Ona nawet dotknąć się nie pozwala. Ciekawe, co aż tak złego spotkało ją w życiu.

Chciał jej pomóc w sprzątaniu, ale zanim jeszcze zdążył się do tego zabrać, jego uwagę odwróciła walająca się po podłodze bielizna, którą Britt tak ochoczo wyrzuciła z szuflad. Mitchowi rzadko zdarzało się oglądać tak bardzo podniecające drobiazgi. Podniecające nie z powodu oryginalnego kroju, ale z powodu swej delikatności i elegancji. Te małe skrawki ozdobionego koronkami materiału przywodziły na myśl poranną mgłę i krople rosy na misternie splecionej pajęczynie.

W życiu nie przyszłoby mi do głowy, że taka błyskotliwa kobieta sukcesu może nosić tak romantyczną bieliznę, pomyślał.

- Coś cudownego - mruknął pod nosem.

- Co takiego? - Britt spojrzała na niego, chcąc się przekonać, co go tak zachwyciło. Kiedy okazało się, że jej własna bielizna zrobiła na sąsiedzie takie wrażenie, dziew­czyna pośpiesznie wepchnęła ją do innej szuflady. - Nie ma tu nic do podziwiania. To tylko zwykłe koronki - ofuknęła go chwilę potem.

- Zwykłe czy nie, ale dużo mi o tobie powiedziały.

- Wydaje ci się, że odkryłeś prawdę, którą skrzętnie ukrywam przed światem? - zapytała z odrobinę przesadzoną kpiną w głosie. - Niestety, niczego nie ukrywam. Jestem dokładnie taka, jak widzisz, i musisz mi uwierzyć na słowo. - Zatrzasnęła szufladę, jakby w ten sposób dawała do zrozumienia, że i szuflada, i temat zostały definitywnie zamknięte.

- No, nie wiem - nie ustępował Mitch. Uznał, że nie zaszkodzi troszkę się z nią podroczyć. - Nie byłbym tego całkiem pewien. Moim zdaniem pod tą skromną garsonką, którą nosisz na co dzień do pracy, kryje się ciało namiętnej kobiety.

- A skąd ty wiesz, w czym chodzę do pracy? - zapytała z gniewem. Nie chciała, a może i nie umiała skomentować jego głupiej uwagi o namiętności.

- Przecież widziałem.

- Psychoanaliza na odległość - mruknęła.

Britt wyłączyła górne światło i oboje z Mitchem na paluszkach wyszli z sypialni. Ale ledwo zamknęli za sobą drzwi, maleństwa znów zaczęły popłakiwać.

- One wcale nie mają zamiaru spać - stwierdził Mitch.

- Na to wygląda. Czy wejdziemy, żeby je uspokoić, czy najpierw pozwolimy im trochę popłakać? Jak uważasz?

- Ty mnie o to pytasz?

Przez chwilę stali pod drzwiami, nasłuchując coraz bardziej rozpaczliwego płaczu niemowląt. Żadne z nich nie wiedziało, jak należy w tej sytuacji postąpić.

- Nie mogę tego wytrzymać - Britt pierwsza się załamała. - Wchodzę.

Mitch westchnął, ale posłusznie podążył za nią.

Dwa małe łobuziaki tak się wierciły w swoich nowych łóżeczkach, aż skopały kocyki. Nietrudno było poznać, że najwyraźniej w świecie nie życzą sobie, żeby pozostawiano je same w ciemnym pokoju, kiedy im się jeszcze nie chce spać.

- No, świetnie - Mitch pochylił się nad dziewczynkami. - Dostałyście nowe łóżeczka, ale nie macie ochoty spać.

- Nie możemy ich tak zostawić - Britt wzięła Danni na ręce.

Mitchowi ten pomysł niezbyt się spodobał. W jego książce było napisane, że o tej porze nie należy nosić dzieci na rękach, chyba że są chore. Poza tym sam był już okropnie zmęczony i marzył o kilku choćby godzinach snu.

- Co robimy? - zapytał.

- Chyba powinniśmy je trochę ponosić. Nic innego nie przychodzi mi do głowy.

Wobec tak zdecydowanej postawy sąsiadki Mitchowi nie pozostało nic innego, jak tylko wziąć na ręce Donnę. Oboje z Britt spacerowali tam i z powrotem po przestronnej sypialni, kołysali maleństwa i szeptali im coś do uszka. Dziewczynki uspokoiły się wprawdzie, ale oczki wciąż miały szeroko otwarte.

- Powiedz mi - poprosił Mitch po kwadransie tej morderczej wędrówki - czy rodzice w ogóle sypiają?

- Z tego, co słyszałam, to nie sypiają.

Mitch jęknął. Zrobił to tak zabawnie, że Britt zachciało się śmiać.

- Nie martw się - pocieszyła go - powinny zaraz usnąć. - Jeszcze parę minut.

- Nie mogę zrozumieć, jak do tego doszło - odezwał się Mitch po kolejnych kilku minutach.

- Do czego?

- Jak to możliwe, żeby matka zostawiła dwójkę niemow­ląt na korytarzu jakiejś kamienicy?

- Myślę, że była wykończona i zrozpaczona - odrzekła Britt. Sama zastanawiała się nad tym od chwili, w której znalazła dzieci pod drzwiami mieszkania swego sąsiada.

Albo naćpana, pomyślał Mitch, ale nie powiedział tego głośno. Nie chciał straszyć Britt. Przynajmniej jeszcze nie teraz.

- Nie sądzisz, że ona powinna wrócić, żeby sprawdzić, co się stało z dziećmi? - zapytał.

- Nie pomyślałam o tym - zatroskała się Britt. - Jeśli Janine rzeczywiście wróciła, to szukała dzieci nie w tym mieszkaniu, co trzeba.

- Na pewno zadzwoniłaby do ciebie.

- Może tak, a może nie. Wiesz co, włożę w twoje drzwi kartkę. - Britt zatrzymała się przy biurku. Położyła sobie niemowlę na ramieniu i przytrzymując je jedną ręką, drugą szukała papieru i długopisu.

- Niezły pomysł. Tylko nie pisz, gdzie ich szukać. Napisz może tak: „Informacje na temat bliźniaczek w mieszkaniu numer...”

- Dobrze - Britt napisała to, co jej podyktował, i wybiegła z pokoju.

W kilka chwil była z powrotem. Promienna, najwyraźniej bardzo zadowolona z siebie.

- Załatwione - powiedziała. - Teraz czuję się znacznie lepiej.

Skłamała. Wcale lepiej się nie poczuła. Nawet przeciw­nie. Tajemnicza Janine z każdą godziną stawała się dla niej coraz mniej realna, za to jej dzieci jak najbardziej prawdziwe i z każdą chwilą coraz ważniejsze.

- Wiesz co - powiedziała do Mitcha, który półprzytomny ze zmęczenia krążył po pokoju z maleństwem na rękach - spróbuj może usiąść w tym bujanym fotelu, który stoi w salonie.

Mitch skorzystał z pomocy fotela, ale Donnie wcale się ten pomysł nie podobał. Nie chciała, żeby ją kołysano. Chciała się bawić. Tak długo wierciła się i popiskiwała, aż wreszcie Mitch włożył ją z powrotem do łóżeczka i dotyka­jąc palcem brzuszka maleństwa, zaczął wyśpiewywać swoje bezsensowne piosenki. Dopiero wtedy maluch się uśmiech­nął i po swojemu zagaworzył do Mitcha.

- Posłuchaj - zawołał Mitch. - Ona też próbuje śpiewać.

Zademonstrował Britt umiejętności swojej podopiecznej, która ucieszona, gaworzyła w takt jego piosenki.

- Czy to nie wspaniałe? - zawołał podekscytowany.

- Obie są wspaniałe - przyznała Britt, zadziwiona widokiem playboya, którego tak bardzo zachwycają dzieci.

Znów zaczęła spacerować po pokoju. Była tak zmęczona, jakby przewędrowała już ze dwadzieścia kilometrów, a wtulona w jej ramię Danni ani myślała o spaniu. Britt po­stanowiła nie marnować czasu. Przerzuciła sobie małą przez ramię i zagadując do niej przyjaźnie, poszła do kuchni nastawić wodę na herbatę. Danni przyglądała się wszyst­kiemu z takim natężeniem, że aż na małym czółku pojawiły się zmarszczki. Britt była zachwycona. Obecność maleńst­wa, jego ciekawość świata sprawiały jej trudną do wyob­rażenia przyjemność.

- Słodka dziecina - szepnęła, całując małą główkę. Wróciły do salonu. Mitch znów siedział w fotelu z Donną na kolanach. Tym razem oboje spali. Jest taki ładny, pomyślała Britt. Nic dziwnego, że trudno mu się oprzeć. Tak ślicznie wygląda z dzieckiem na kolanach. I wciąż mocno trzyma Donnę, chociaż sam już śpi.

Dopiero teraz Britt zdała sobie sprawę z tego, że Danni także od paru minut nie gaworzy. Britt ułożyła śpiące maleństwo w prowizorycznym łóżeczku i wróciła do salonu po Donnę. Niestety, musiała obudzić Mitcha, bo tak mocno trzymał małą w objęciach, że Britt nie mogła jej odebrać piastunowi.

- Mitch - dotknęła jego ramienia. - Obudź się, Mitch.

- Co? Co się stało? - mrugał oczami, zupełnie zdezorien­towany.

- Donna już śpi. Daj mi ją i sam też idź do łóżka.

- Dobrze. - Przecierał zaspane oczy.

Co za ulga, westchnęła Britt, sięgając po Donnę. Obie śpią, więc może i nam uda się trochę pospać. Mitch powinien chyba pójść do domu. W końcu nie mieszka zbyt daleko. Jeśli będzie potrzebny, w każdej chwili mogę go obudzić.

- Idź spać - powtórzyła, patrząc czule na Mitcha. Gdyby był całkiem przytomny, nie ośmieliłaby się tak na niego spojrzeć. - Idź do domu. Teraz już sama sobie poradzę z dziećmi.

Ostrożnie wzięła Donnę na ręce i ułożyła ją w łóżeczku.

- Śpijcie, moje skarby - wyszeptała, otuliwszy maleńst­wa kocykami. - Pośpijcie chociaż parę godzin. Bardzo was proszę.

Wstała, odwróciła się i dopiero teraz stwierdziła, że Mitch dosłownie potraktował jej propozycję. Kazała mu wprawdzie iść do łóżka, ale myślała oczywiście o jego łóżku, a nie o swoim. Tymczasem on się rozłożył w jej sypialni, na jej własnej pościeli.

- Niedokładnie mnie zrozumiałeś - mruknęła.

Już miała wyciągnąć rękę i znów go obudzić, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie.

A cóż to w końcu za różnica? pomyślała. Ten biedak jest taki zmęczony. Śpi jak kamień. Zresztą przez cały wieczór zachowywał się bez zarzutu. Zrezygnował nawet z randki. Naprawdę nic mi się nie stanie, jeśli go u siebie przenocuję. Może jeszcze tylko chwilę posiedzę na wypadek, gdyby maleństwa się obudziły.

Britt zdjęła śpiącemu mężczyźnie buty i okryła go kocem. Po raz kolejny tego wieczoru stwierdziła, że ma wyjątkowo przystojnego sąsiada.

A ja jestem wyjątkowo zmęczoną kobietą, pomyślała. Oczy mnie pieką. Naprawdę muszę się położyć. Chyba prześpię się na kanapie. Chociaż właściwie... Nie będę się wygłupiać. Mitch śpi, a łóżko jest szerokie. Zdejmę bluz­kę i spódnicę, a potem wsunę się pod kołdrę. Nawet go nie dotknę.

Britt zgasiła światło, rozebrała się i wyjęła z włosów spinki. Oczy same jej się zamykały. Już zasypiała, kiedy usłyszała głos Mitcha. Drgnęła jak oparzona.

- Dobranoc - powiedział i zabrzmiało to tak, jakby był pijany.

- Dobranoc - wyszeptała, przyciskając dłonie do piersi, bo jej serce nagle zabiło zbyt mocno.

Spanie w jednym łóżku z mężczyzną nie było niczym zdrożnym, ale leżenie w jednym łóżku z mężczyzną, który nie spał, to zupełnie co innego.

Na szczęście Mitch miał własne problemy. On także czuł się nieswojo. Kładąc się do łóżka z kobietą, rzadko kiedy myślał o spaniu. Tym bardziej kiedy ta kobieta była młoda i atrakcyjna. Tym razem jednak nie chciał powtarzać utartych schematów. Miał przecież wobec Britt pewne plany.

Nie zostaniemy kochankami, tylko kumplami, pomyślał sobie. To już postanowione. Ciekawe tylko, jak się ta nasza przyjaźń ułoży. Trzeba będzie ustalić jakieś reguły.

- Britt - zaczął, chociaż ledwo mógł mówić. - Jakie filmy najbardziej lubisz?

- Nie chodzę do kina - odrzekła, przerażona perspektywą rozmowy towarzyskiej w niecodziennych w końcu warun­kach.

- Jak to, nie chodzisz do kina? - Mitch tak się zdziwił, że aż uniósł się na łokciu.

- Wolę czytać książki. Są ciekawsze.

Książki? pomyślał rozczarowany Mitch. Przecież nie będę czytał książek z kumplem.

- A lubisz jadać śniadania na mieście? - chwycił się kolejnego, wymyślonego przez siebie punktu scenariusza koleżeńskiej przyjaźni. - Ja na przykład bardzo lubię omlety na maśle.

- Nie jadam śniadań - Britt już straciła cierpliwość. Co za głupota, żeby nie spać, kiedy ma się przed sobą zaledwie kilka godzin spokoju.

- Nie jadasz śniadań? - zdziwił się Mitch. - I ty mnie pouczasz o zasadach zdrowego odżywiania się!

- Nigdy nie mówiłam, że się właściwie odżywiam - mruknęła Britt. - To ty tak twierdziłeś.

- No to co lubisz robić? - zapytał Mitch i ziewnął.

- Lubię czytać i pracować.

Czytać i pracować! Wielkie nieba, pomyślał Mitch, wpatrując się w sufit. Ani jednego, ani drugiego nie będziemy mogli robić wspólnie. No cóż, muszę ją nauczyć, na czym polega urok życia.

- Zabiorę cię na plażę - mruknął. - Co?

- Na plażę - powtórzył. - Nauczę cię pływania na desce.

- Za żadne skarby świata!

- Owszem, zrobię to. Zresztą sama się przekonasz - westchnął Mitch i już po chwili jego równy oddech świadczył o tym, że gorliwy opiekun niemowląt wreszcie zasnął.

Za to Britt szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w ciemność. Nie miała pojęcia, o co Mitchowi chodziło i po co wypytywał ją o te wszystkie głupoty.

Mitch w niczym nie przypomina żadnego z mężczyzn, których dotychczas poznałam. Wprawdzie nie znałam ich wielu, ale zawsze... Gdybym miała wybierać, jego nie wybrałabym na pewno. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Chyba powinnam zapamiętać tę chwilę na resztę życia. Pewnie nieprędko będę miała okazję leżeć w łóżku z takim przystojnym mężczyzną. O ile w ogóle... No bo i po co mi to? Mężczyzna potrzebny jest kobiecie wyłącznie do założenia rodziny. A ja nie chcę żadnej rodziny, żadnych dzieci i żadnych mężczyzn. Mam swoją pracę, swoje życie i naprawdę niczego więcej mi do szczęścia nie brakuje.

Z dna podświadomości wypełzły nagle nie chciane i skrzętnie zazwyczaj ukrywane wspomnienia awantur, krzyków i strachu. Britt zamknęła oczy, jakby w ten sposób mogła się od nich odgrodzić. Za nic na świecie nie chciałaby jeszcze raz przez to wszystko przechodzić. Nie mogła o tym nawet myśleć. Jej obecne życie było doskonałe, dokładnie takie, jakie sobie wymarzyła, a o przeszłości należało jak najprędzej zapomnieć.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Mitch obudził się z twarzą wtuloną we włosy Britt. Były długie, puszyste i pięknie pachniały. Przeciągnął się i... zupełnie zapomniał o swoim planie zdobycia nowego kumpla.

Britt także już nie spała. Jak zwykle po przebudzeniu spojrzała na zegar i był to jedyny ruch, jaki uczyniła. Wprawdzie była do Mitcha odwrócona plecami, ale i tak wiedziała, że on nie śpi. Dopiero po chwili poczuła, jak dotknął jej włosów.

- Co ty wyprawiasz? - wyszeptała.

- Wdycham zapach twoich włosów - przyznał się Mitch bez chwili wahania.

O mój Boże, przeraziła się Britt. To gorsze, niż myślałam. Jeszcze chwila i zacznę się śmiać.

- Po co to robisz? - zapytała, usiłując zachować powagę.

- Bo one tak ślicznie pachną. Tak egzotycznie. Jakby drzewem sandałowym albo kadzidłem...

- Masz halucynacje. - Opanowanie śmiechu z każdą chwilą wydawało się coraz mniej możliwe.

- Jeśli to choroba psychiczna, to nie waż się mnie leczyć - mruknął Mitch, nawijając pasmo jej włosów na swój palec.

Czy ja oszalałam? przeraziła się Britt i rozbawienie w jednej chwili ją opuściło. Wiedziała, że powinna jakoś przerwać tę głupią sytuację, odsunąć jego rękę albo powie­dzieć coś nieprzyjemnego. Problem jednak tkwił w tym, że nawet oddychanie sprawiało jej trudność, a co dopiero mówienie.

Mitchell uniósł się na łokciu i z góry przyglądał się dziewczynie. Nie mógł oderwać od niej oczu. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że ta kobieta miała zostać jego kumplem i absolutnie nikim więcej. Uznał, że najwyższy czas powściągnąć te uczucia, które lada chwila do czegoś więcej mogłyby go doprowadzić. Wymagało to wprawdzie nadludzkiego wysiłku, ale w końcu czego się nie robi w imię przyjaźni.

- Dzieci jeszcze śpią - powiedział Mitch, jak gdyby nigdy nic, i wreszcie zostawił w spokoju włosy Brittanny. - Mieliś­my dużo szczęścia.

Britt odetchnęła z ulgą. Naprawdę miała szczęście. Była wdzięczna Mitchowi za to, że nie pozwolił sobie na komplikowanie i tak już niełatwej sytuacji. Może zresztą w cichości ducha troszeczkę żałowała, ale za nic na świecie nawet przed sobą by się do tego nie przyznała.

- W ogóle ich nie słychać - potwierdziła. Podciągnęła kołdrę pod brodę i odwróciła się tak, żeby móc patrzeć na Mitcha. Wmówiła sobie, że dzięki temu uwolni się od czaru, jaki rzuciło na nią dotknięcie jego dłoni.

- Śpią już parę godzin - zauważył Mitch.

- Dokładnie trzy. Żaden rekord.

- Mnie się wydaje, że spałem całe wieki. Wczoraj byłem już całkiem wykończony. - Przeciągnął się. - Bardzo ci jestem wdzięczny, że pozwoliłaś mi tu zostać.

- To ja ci dziękuję. Nie wiem, jak bym sobie bez ciebie poradziła.

Mitch czuł się trochę niezręcznie. Właściwie nie bardzo wiedział, jak powinien się zachować. Zazwyczaj kiedy rano budził się w łóżku z kobietą, myślał tylko o tym, żeby jak najszybciej uciec, sprawiając przy rym jak najmniej przykro­ści i sobie, i partnerce. Unikanie słów, które dziewczyna chciałaby usłyszeć, i gestów, których od niego oczekiwała, stało się dla Mitchella tak nieznośne, że przez kilka ostatnich lat najzwyczajniej w świecie nie dopuszczał do podobnych sytuacji. Chenille Savoy miała być tą kobietą, która przeła­mie dotychczasowego pecha, prześladującego związki Mi­tcha z płcią piękną. Tymczasem nie miał nawet pewności, czy po wczorajszym wieczorze Chenille w ogóle zechce się jeszcze do niego odezwać. Mitch w głębi serca szczerze w to wątpił. Takie sławne i oblegane przez wielbicieli kobiety niełatwo wybaczają. Uważają się za pępek świata i nie mają litości dla ludzi, którzy uznają inną hierarchię wartości.

- Właściwie to było nawet zabawnie - odezwała się Britt.

- Zabawnie to raczej nie, ale na pewno interesująco.

- W każdym razie chyba się już skończyło. - Britt usiłowała pokryć zaniepokojenie udaną obojętnością.

- Dlaczego tak mówisz? - Mitch sam nie wiedział, po co się z nią spiera, zamiast skorzystać z okazji i jak najszybciej się wynieść.

- Przecież ta sytuacja nie może trwać wiecznie. Trzeba w końcu coś zrobić z tymi dziećmi.

- Chyba masz rację. - Mitch popatrzył na ustawione obok siebie szuflady ze śpiącymi w nich maluchami. - Ale musisz przyznać, że one są strasznie fajne.

Britt skinęła głową. Uważała, że dziewczynki są cudow­ne, ale tym bardziej zależało jej na tym, żeby znaleźć im prawdziwy dom. Spojrzała na Mitcha i zamarła z wrażenia. Minę miał taką, jakby żałował, że będzie się musiał rozstać z bliźniaczkami.

- Jak myślisz - zapytał - czy Janine przyjdzie dzisiaj po dzieci?

- Nie mam pojęcia, co może zrobić Janine - obruszyła się Britt. Nawet nie próbowała wyrazić słowami tego, co myślała o matce, która w tak nieodpowiedzialny sposób porzuca swoje dzieci.

- Co zrobimy, jeśli nie uda nam się odszukać Janine ani Sonny'ego? Moim zdaniem powinniśmy przekazać dziewczynki opiece społecznej do czasu, kiedy znajdą się ich rodzice. Myślisz, że opiekunowie społeczni pracują w soboty?

- Na pewno jest coś w rodzaju pogotowia - potwierdziła obojętnie Britt, chociaż zrobiło jej się zimno na myśl o oddaniu niemowląt w obce ręce.

Zapadła cisza. Każde z nich osobno zastanawiało się nad problemem, który czym prędzej należało rozwiązać. Jeszcze kilka godzin temu Mitch z największą radością pozbyłby się kłopotu. Teraz jednak, nie wiadomo właś­ciwie dlaczego, miał na to coraz mniejszą ochotę. Oczy­wiście, że chciał, aby dzieci znalazły rodziców, pod wa­runkiem jednak, że ci rodzice zapewnią im właściwą opiekę.

- Wiesz, chyba coś wymyśliłem - odezwał się po chwili. - Mówiłem ci już, że pracuję w biurze proku­ratora okręgowego. Dzięki temu mam dostęp do info­rmacji policyjnych. Mógłbym pojechać do biura i spra­wdzić, co się dzieje z Sonnym. Może przy okazji udałoby mi się także dowiedzieć czegoś o Janine. Co o tym sądzisz?

- Wspaniały pomysł - rozpromieniła się Britt, uszczęś­liwiona, że ktoś podejmuje się zdjąć z jej barków przeras­tający siły ciężar. - Myślisz, że uda ci się ich znaleźć?

- Jeśli policja coś o nich wie, to ja też się tego dowiem - zapewnił ją Mitch. Nie rozumiał, dlaczego tak bardzo go cieszy sprawianie przyjemności tej dziewczynie. Jeden jej uśmiech wystarczył, żeby poczuł się jak bohater. - Obiecuję ci, że zajrzę nawet w mysie dziury.

- Świetnie! - ucieszyła się Britt, ale nawet nie spojrzała na sąsiada. Obawiała się, że znów się zaczną do siebie uśmiechać, co tym razem może doprowadzić do zupełnie nieprzewidzianej sytuacji. Zresztą należało wreszcie wstać z łóżka i doprowadzić się do stanu używalności. Do łazienki było dość daleko. Za daleko w każdym razie, żeby tam iść w samej bieliźnie.

- Powinnam wziąć prysznic - zaczęła dyplomatycznie Britt. - Obok kuchni jest druga łazienka, więc jeśli masz ochotę...

- Może zapomniałaś, ale mam własną łazienkę. Pójdę do siebie. Muszę się przecież przebrać i w ogóle...

- Dobrze, tylko... - Britt nie dokończyła zdania, ale za to uśmiechnęła się do Mitcha.

- Co tylko?

- Chciałam powiedzieć, żebyś unikał sąsiadów. Wolała­bym, żeby nikt nie widział, jak wychodzisz ode mnie w tym stanie i o tej porze. Dopiero potem przypomniałam sobie, że ani ja, ani ty nie znamy naszych sąsiadów, wobec czego nie musimy się nimi przejmować.

- Słusznie. - Mitch wstał z łóżka i przeciągnął się tak mocno, że aż kości mu zatrzeszczały. - Pani reputacja nie została narażona na szwank, milady.

- Pańska także nie, milordzie.

- Zaraz wracam - zapewnił Mitch. Spojrzał raz jeszcze na śpiące niemowlęta i sprężystym krokiem wyszedł z sypialni. Był już w przedpokoju, kiedy nagle rozległo się szaleńcze łomotanie do drzwi.

- Britt! - wrzeszczał stojący za drzwiami gość. - Jesteś tam? Otwórz!

Mitch w mgnieniu oka znalazł się z powrotem w sypialni.

- To na pewno Gary, mój szef z muzeum - powiedzia­ła Britt zdziwiona i trochę przestraszona. - Czego on tu szuka?

- Mam otworzyć? - zapytał Mitch.

- Otwórz - odrzekła po chwili zastanowienia. - I powiedz mu, żeby zaczekał. Muszę się najpierw umyć i ubrać.

Mitch otworzył drzwi w chwili, w której Gary właśnie miał w nie uderzyć. Szczupły rudzielec w okularach, ubrany w najmodniejszy w tym sezonie strój sportowy, omal nie upadł na dywan.

- Gdzie ona jest? - wrzasnął, gdy tylko udało mu się odzyskać równowagę.

- Uspokój się, chłopie.

- Czy mogę zapytać, co pan tutaj robi? - Gary patrzył z przerażeniem na niekompletnie ubranego Mitchella.

- Nie możesz - odrzekł wojowniczo Mitch. Wprawdzie zamierzał tylko otworzyć temu facetowi drzwi i pójść do swojego domu, ale teraz zmienił plany.

- Nie mów mi tylko, że... że... - Gary był wstrząśnięty.

- Że spędziłem tu noc? - podpowiedział mu Mitch. Irytowanie rudego okularnika sprawiało mu trudną do opisania przyjemność. - No cóż, tak się, niestety, złożyło. Przykro mi tylko, że ode mnie musisz się tego dowiadywać.

- Ale dlaczego? - Gary chwycił się za serce. Wyglądał jak człowiek, którego za chwilę trafi szlag. - Jakim cudem?

Mitch wiedział, że te pytania nie są skierowane do niego. Raczej do przeznaczenia. A może tylko do Britt? W każdym razie Gary zachowywał się jak typowy bohater kiepskiego melodramatu.

- Uspokój się, chłopie. - Mitch poklepał go po ramieniu. - Napijesz się soku? Albo może kawy?

- Nie. - Gary rozpaczliwie rozglądał się po pokoju. - Muszę natychmiast zobaczyć się z Brittanny.

- Niestety, jest w tej chwili zajęta. Za to ja jestem wolny i mogę ci poświęcić trochę czasu. Siadaj, człowieku...

- Dlaczego nie pozwalasz mi jej zobaczyć? - przerwał mu Gary, patrząc na Mitcha z takim obrzydzeniem, jakby miał przed sobą jadowitego węża. - Gdzie ona jest? Co robi?

- Kąpie się.

- To ty tak twierdzisz - Gary kręcił głową na prawo i lewo, jak gdyby miał nadzieję, że uda mu się zobaczyć ukrytą w jakimś kącie Britt. - Jak ona mogła? - mruczał pod nosem.

Mitch uznał, że w tej sytuacji lepiej będzie jednak odesłać Gary'ego do domu.

- Posłuchaj, Gary - zaczął, delikatnie popychając rudzie­lca w stronę drzwi. - Skoro nie chcesz zaczekać... No, cóż, bardzo mi przykro, że musisz tak szybko nas opuścić. Powiedz mi tylko, po co przyszedłeś, a ja na pewno przekażę tę wiadomość Britt.

- A skąd wiesz, jak mam na imię? - Gary nie dał się nigdzie wyprowadzić. Oparł się o ścianę, dając do zro­zumienia, że nie zamierza się ruszyć z miejsca co najmniej do końca świata. Albo przynajmniej do pojawienia się Britt. - Nie przypominam sobie, żebyśmy byli sobie przed­stawieni.

- Jestem Mitch Caine. Jeśli nie masz nic przeciwko temu...

- Czy ona ci coś o mnie mówiła? - zapytał Gary z nadzieją w głosie.

- Tak - przyznał niechętnie Mitch. - Powiedziała mi, że jesteś jej szefem.

- A widzisz? - ucieszył się Gary. Natychmiast się opanował, chociaż widać było, że nie przyszło mu to łatwo.

- Nie powinieneś robić sobie wielkich nadziei - powiedział z wyższością. - Musisz wiedzieć, że ona przeżywa teraz trudne chwile.

- Ach tak - Mitch udał zdziwienie.

- Tak, tak. - Gary znów stracił pewność siebie - Mieliś­my wczoraj drobną sprzeczkę. Ona zawsze bardzo się przejmuje takimi sprawami. Musi odreagować.

- Na pewno masz rację - powiedział Mitch z wyraźną kpiną w głosie.

- Ona nigdy nawet by nie spojrzała na takiego faceta jak ty, gdyby się nie zdenerwowała. Ale nie przejmuj się, bądź mężczyzną.

To jakiś głupek, pomyślał Mitch. Jest zupełnie nie do zniesienia, aż korci, żeby mu dać po nosie.

- Przykro mi, stary, nie mogę się z tobą zgodzić - odezwał się Mitch. - Britt i ja spędziliśmy ze sobą całą długą noc. Bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Rozumiesz mnie, prawda?

- Nie wierzę w ani jedno twoje słowo - zawołał Gary, chociaż wyraz jego twarzy świadczył o tym, że jest dokład­nie przeciwnie.

- A powinieneś. - Tym razem Mitch uśmiechnął się z wyższością.

Gary przyglądał mu się przez chwilę, po czym znów nerwowo rozejrzał się po mieszkaniu.

- Powiedz, draniu, co jej zrobiłeś - wysyczał i ruszył do sypialni. - Gdzie ona jest? Britt! Gdzie jesteś? Britt!

- Mówiłem ci, że poszła do łazienki - przypomniał mu Mitch.

Gary nie miał zamiaru go słuchać. Jak burza wpadł do sypialni, przebiegł obok śpiących w szufladach dzieci, ale nawet ich nie zauważył, po czym zaczął walić pięściami w drzwi łazienki.

- Wpuść mnie, Britt! - wrzeszczał. - Co on ci zrobił?

- To ty, Gary? - zdziwiła się Britt.

Niestety, nawet nie pomyślała o tym, żeby zamknąć drzwi łazienki na klucz. Mitchowi bardzo pochlebiało zaufanie, jakim go obdarzyła, ale Gary, niestety, nie znał się na takich subtelnościach. Chwycił za klamkę i drzwi, ku jego zdumieniu, natychmiast ustąpiły. Mitch chciał go chwycić za ramię, ale nie zdążył.

Britt natychmiast się zorientowała, że ktoś wszedł do łazienki. Przez zaparowaną szybę kabiny prysznicowej udało jej się dostrzec sylwetkę mężczyzny. Dziewczyna z niedowierzaniem przecierała zalane wodą oczy.

To niemożliwe, myślała przerażona. Nikt nie wdziera się do cudzej łazienki bez powodu. Nie ma takiego prawa, które zezwalałoby szefowi na wchodzenie pod prysznic razem z podwładnym. Zwłaszcza kiedy przełożony jest mężczyzną, a pracownik kobietą. Czy ja śnię? Może jeszcze się nie obudziłam? Nie, to nie sen. Nawet jeśli źle widzę, ten głos poznałabym nawet w piekle.

- Britt! - krzyczał Gary. - Britt, powiedz mi, że ty nic... Musisz mi powiedzieć, że ten mężczyzna nic dla ciebie nie znaczy.

- Gary? - Britt wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć, że wszystko to dzieje się naprawdę. Mimo to otuliła się ręcznikiem, chociaż woda z prysznica wciąż lała się na nią i na puszysty kąpielowy ręcznik. - Co ty tutaj robisz?

- Muszę z tobą natychmiast porozmawiać - oświadczył Gary, jakby zupełnie nie rozumiał, że ani pora, ani miejsce, ani tym bardziej nastrój Britt żadnym rozmowom nie sprzyjają.

- Wynoś się! - krzyknęła Britt. - Natychmiast się stąd wynoś!

- Muszę się dowiedzieć, co tu się wydarzyło - upierał się Gary, próbując iść w kierunku, z którego dochodził głos dziewczyny. Nawet nie przyszło mu do głowy, że mógłby zdjąć zaparowane i zupełnie w tym stanie nieprzydatne okulary. - Britt? Gdzie jesteś?

- Natychmiast się wynoś z mojej łazienki. - Britt wielkim wysiłkiem woli opanowała histeryczny wrzask. Wbrew zdrowemu rozsądkowi pomyślała, że może Mitch jeszcze nie wyszedł, że może jednak przyjdzie jej z pomocą i wyrzuci tego natarczywego błazna. - Mitch! - zawołała zrozpaczona. - Mitch, wyrzuć go stąd! Mitch? Czy to ty? - zapytała na widok wyłaniającej się z mgły drugiej sylwetki.

- Już jestem - odezwał się Mitch. - Nie przejmuj się, Britt. Zaraz go stąd wyprowadzę.

- Pośpiesz się - zawołała, z całych sił przyciskając do siebie ciężki od wody ręcznik.

- Nigdzie nie pójdę - upierał się Gary. Musisz mi najpierw wszystko wyjaśnić.

- Przykro mi, Gary. - Mitch chwycił rudzielca za ramię i wyciągnął go z łazienki. - Nie masz tu czego szukać.

- Dobrze, już dobrze - mruczał Gary, który najwyraźniej dopiero teraz zrozumiał, jak niedopuszczalne popełnił wy­kroczenie. - Nie myśl sobie, że wyjdę z tego mieszkania. Nie ruszę się stąd, dopóki Britt ze mną nie porozmawia. Należą mi się chyba jakieś wyjaśnienia.

- Nic ci się nie należy - zawołała zła jak osa Britt. - Masz się stąd wynieść. Natychmiast.

Usłyszała stuknięcie zamykanych drzwi i westchnęła z ulgą. Wreszcie mogła zdjąć z siebie nasiąknięty wodą jak gąbka ręcznik. Omal nie umarła, kiedy usłyszała głos Mitcha.

- Na twoim miejscu kazałbym mu...

- Mitch! - wrzasnęła Britt, tym razem bliska załamania. - Dlaczego nie wyszedłeś?

- Wyprowadziłem Gary'ego. - Słuchając Mitcha, można by było pomyśleć, że ma się do czynienia z chodzącą niewinnością.

Gary znów walił pięściami w drzwi łazienki. Tym razem jednak Mitch przezornie je zablokował.

- Czy ty zawsze kąpiesz się w ręczniku? - zapytał Mitch, jakby naprawdę go to dziwiło.

- Zawsze wkładam coś na siebie, kiedy zbyt wiele osób towarzyszy mi podczas kąpieli. - Britt sama już nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. - Dzisiaj w mojej łazience zrobiło się tłoczno jak na dworcu kolejowym.

- Zauważyłem. Nie należało wpuszczać Gary'ego.

- Nie ja go wpuściłam, tylko ty.

- Gdybym wiedział, że się nie zamknęłaś, nawet do drzwi łazienki by nie doszedł. - Mitchowi udało się zachować powagę, chociaż kosztowało go to wiele trudu. - Nie dziwi cię chyba, że wszedłem za nim. Ktoś przecież musiał dopilnować, żeby mu jakieś głupstwo nie strzeliło do głowy.

- Teraz boję się tylko o to, żeby tobie nie strzeliło do głowy jakieś głupstwo.

- Nie przejmuj się - zapewnił ją Mitch ze stoickim spokojem, który umarłego doprowadziłby do furii. - On nic nie widział, bo miał zupełnie zaparowane okulary.

- Dzięki, od razu mi ulżyło - zakpiła Britt. - Został mi jeszcze tylko jeden problem. Ty.

- Ja? - zdziwił się Mitch, ale niezbyt szczerze. - Mną się nie musisz przejmować. Jesteśmy przecie kumplami. Zresztą naprawdę nie masz się czego wstydzić.

- A ty skąd wiesz? - zapytała podejrzliwie.

- Kto, ja? No wiesz... Ja nie noszę okularów, a oczy tak łatwo nie zaparowują.

- Co to ma znaczyć? - Britt mocno trzymała owinięty wokół ciała ręcznik.

- Widziałem cię bez tego ręcznika i muszę stwierdzić, że jesteś wspaniale zbudowana - odrzekł rzeczowo, bez żad­nego zakłopotania.

- Posłuchaj, Mitch. - Britt obawiała się, że za chwilę zemdleje. - Jeśli natychmiast się nie wyniesiesz, to będę wrzeszczeć tak długo, aż wszyscy sąsiedzi się tu zbiegną.

- Już idę, idę. Skoro tak ci na tym zależy...

Tym razem Britt nie uwierzyła jego słowom. Wysunęła głowę z kabiny i dokładnie rozejrzała się po łazience, czy Mitch aby na pewno wyszedł. Dopiero potem zdjęła z siebie kompletnie przemoczony ręcznik i wybuchnęła głośnym, histerycznym śmiechem.

Minęło dziesięć minut, zanim Britt uspokoiła się na tyle, że mogła wreszcie wyjść spod prysznica i stawić czoło czekającym na nią mężczyznom.

- Jesteś wreszcie - jęknął Gary.

- Cześć - powiedział Mitch z miną niewiniątka.

Britt popatrzyła na nich groźnie, jak wychowawca na wyjątkowo niegrzeczne dzieci.

- Żebyście się nie ważyli tego więcej robić - powiedziała, nie czyniąc najmniejszej różnicy pomiędzy Mitchem i Garym. - Obaj złamaliście wszelkie zasady dobrego wy­chowania.

- Przepraszam - powiedział ponuro Gary. - Tak bardzo się o ciebie martwiłem.

Mitch milczał. Próbował zrobić skruszoną minę, ale nie bardzo mu się to udawało. Britt spojrzała na niego kątem oka. Gdyby nie odwróciła wzroku, z pewnością musiałaby się roześmiać. Dlatego też wolała skupić uwagę na Garym.

- Po co tu w ogóle przyszedłeś? - zapytała niezbyt uprzejmie. - Czy wydarzyło się coś, co nie mogło poczekać do poniedziałku?

- Ja... Musiałem przyjść, żeby sprawdzić, czy nic złego ci się nie stało.

- A co mi się miało stać? - zdziwiła się Britt.

- Nie wiedziałem, co tu się dzieje - denerwował się Gary. - Nigdy dotąd nie przyjmowałaś w domu obcych mężczyzn.

- Ja nie jestem obcy - wtrącił się Mitch. - Może nie całkiem jeszcze oswojony, ale na pewno nie obcy.

- Bardzo się przestraszyłem - Gary nie zwrócił na jego słowa najmniejszej uwagi. - Pomyślałem sobie, że ktoś chce cię porwać i nie możesz mi o tym powiedzieć przez telefon, bo stoi za tobą z pistoletem.

- Ciekawy pomysł - mruknął Mitch.

- Przyjechałeś, żeby mnie uratować? - zdziwiła się Britt. Nigdy nie podejrzewała swego szefa o tak wybujałą wyob­raźnię.

- Ja też cię uratowałem - przypomniał Mitch, któremu nagle przestała się podobać rozmowa Britt z Garym. - I w ogóle zawsze mogę cię ratować. Kiedy tylko zechcesz.

- Bardzo mi na tobie zależy, Britt - powiedział Gary. Ostrożnie wziął dziewczynę za rękę i popatrzył jej prosto w oczy. - Nie domyślałaś się tego? Jeśli nie chcesz być sama, to naprawdę nie musisz szukać oparcia w tego rodzaju mężczyznach - pogardliwie spojrzał na Mitchella. - Pamię­taj, że ja zawsze będę przy tobie.

- Och, Gary - Britt tak się wzruszyła, że zabrakło jej słów.

Mitch w milczeniu obserwował tę czułą scenę. Chciał coś powiedzieć, nie bardzo jednak wiedział, co. Jedynie propozycją małżeństwa mógłby przebić Gary'ego, ale tak daleko nie chciał się posuwać. Nawet jeśli to posunięcie miałoby natychmiast zmieść Gary'ego z powierzchni zie­mi.

Britt promieniała. Z mokrymi włosami, w brzoskwi­niowym szlafroku i bez makijażu na twarzy wyglądała prześlicznie. Mitch uznał, że jego sąsiadka jest najpięk­niejszą ze wszystkich kobiet, z jakimi kiedykolwiek miał do czynienia. Zapragnął wziąć ją w ramiona, mocno do siebie przytulić... Gary nie był mu do tego wcale potrzeb­ny.

Zapomniałeś, durniu, że ona ma być twoim kumplem, a nie kolejną kochanką? pomyślał Mitch. Dobrze, ale Gary i tak musi się stąd wynieść. Żeby Britt mogła się ubrać i przestała mnie kusić.

Mitch denerwował się coraz bardziej. Wkurzało go, że ci dwoje do siebie szepczą, że trzymają się za ręce i patrzą sobie w oczy. Musiał natychmiast coś zrobić. Cokolwiek, byleby tylko zakończyć tę niemożliwą do zniesienia sytuację. Gotów był nawet pobić tego rudzielca. Uważał, że Gary musi się jak najszybciej stąd wynieść, bo nie ma prawa do Britt ani do jej czułych spojrzeń, ani w ogóle do niczego. Mitch, jak zwykle, tak i tym razem miał szczęście. Niemowlęta wreszcie się obudziły i oczywiście zaczęły popłakiwać.

- Co to tak piszczy? - zapytał Gary, który nie miał pojęcia o ich istnieniu.

- Dzieci - odrzekła Britt. - Już się obudziły.

- Dzieci? - Gary dopiero teraz zauważył ułożone w szuf­ladach maluchy. - Jakie dzieci? Nie mówiłaś mi, że masz dzieci.

- Uspokój się, Gary. To zupełnie nie tak, jak myślisz - powiedziała Britt. Wzięła Danni na ręce i znacząco popatrzyła na Mitcha, jak gdyby chciała mu powiedzieć, że ma się zamknąć i potwierdzić wszystko, co ona powie. - Przyjaciele prosili nas, żebyśmy się przez weekend zajęli ich dziećmi.

- Jacy przyjaciele? Znam ich? - zapytał Gary, w osłupie­niu przyglądając się Donnie. Zupełnie zapomniał o Mitchu i o swojej niechęci do niego.

- Na pewno ich nie znasz. - Britt oddała Mitchowi trzymane na rękach maleństwo, po czym schyliła się po Donnę. - Czyż one nie są urocze?

- Daj potrzymać. - Gary z wielką wprawą wziął dziecko z rąk Britt. - Masz rację, są śliczne. Kto mógł zostawić takiego ślicznego dzidziusia - gruchał do maleństwa.

Britt była kompletnie zaskoczona. Nie miała pojęcia, że Gary potrafi się obchodzić z dziećmi. A swoją drogą, bardzo to zabawne, pomyślała. Wydawałoby się, że doskonale znamy ludzi, z którymi pracujemy, tymczasem oni poza godzinami urzędowania mogą być zupełnie inni.

- Widzę, że umiesz postępować z dziećmi - zauważyła Britt.

- No pewnie. Moja siostra ma ich sześcioro. Najmłod­sze właśnie skończyło pół roku. Bardzo często ją od­wiedzam.

- Naprawdę? - ucieszyła się Britt. - Wspaniale. Może byś nam powiedział... jak ci się podobają te dzieci?

- Są śliczne. Ile mają?

- Zgadnij - Britt zrobiła tajemniczą minę.

- No, nie wiem - certował się Gary. - Moim zdaniem... ze dwa miesiące.

- Doskonale. One rzeczywiście mają dwa miesiące. - Britt uśmiechnęła się porozumiewawczo do Mitcha. - Dokładnie dwa miesiące.

Potem zaczęła wypytywać Gary'ego o wszystko, co tylko przyszło jej do głowy, a co dotyczyło opieki nad małymi dziećmi.

Mitchowi nie bardzo się to podobało, ale w końcu uznał, że rozmowa o dzieciach nie zagraża Britt żadnymi poważnymi konsekwencjami, i dyplomatycznie wycofał się do swego domu. Kąpiel, sprzątanie, ubieranie i od­słuchanie nagranych na automatyczną sekretarkę rozmów zajęło mu niecałe pół godziny. Kiedy wrócił do miesz­kania sąsiadki, zastał Britt i Gary'ego siedzących na kanapie, każde z dzieckiem na rękach. Byli tak po­chłonięci rozmową, że prawie nie zauważyli nadejścia Mitchella.

- Daliście im jeść? - zapytał Mitch, który poczuł się jak niepotrzebny, wyrzucony na śmietnik sprzęt domowy.

- Jeszcze nie - odrzekła Britt. - Czekałam na ciebie. Potrzymaj Danni, a ja pójdę zagrzać mleko.

Położyła niemowlę na kolanach Mitcha. Natychmiast poprawił mu się humor. Teraz mógł wreszcie bez złości rozmawiać ze swoim rywalem. Bez złości, ale nie bez złośliwości.

- A więc to ty jesteś szefem Britt - zaczął Mitch i zabrzmiało to jak wyzwanie.

- Tak, jestem jej szefem - odrzekł Gary, robiąc przy tym taką minę, jakby rozmowa z Mitchem sprawiała mu niewyo­brażalną przykrość.

- A wolno spytać, jak ona sobie radzi?

- Doskonale, oczywiście, chociaż zupełnie nie rozu­miem, dlaczego miałoby cię to obchodzić.

- Obchodzi mnie, obchodzi. Przecież dobrze wiem, że ona jest najlepsza. Założę się, że tak naprawdę sama musi podołać wielu obowiązkom. Chyba już najwyższy czas, żeby dostała awans. Idę o zakład, że mogłaby robić to, co ty robisz, używając zaledwie znikomej części swych umiejęt­ności. Pewnie nigdy nie przyszło ci to do głowy, co? Czy Britt wreszcie złożyła to podanie o przeniesienie jej na twoje stanowisko?

Gary poczerwieniał, ale nie odezwał się ani słowem. Na jego szczęście w pokoju pojawiła się Britt. Musiała słyszeć ostatnie zdanie Mitcha, bo od progu ostro go skarciła.

- Dosyć tego, Mitch. - Ujrzawszy zbolałą minę Gary'ego, pospieszyła go uspokoić. - Nie przejmuj się. Mitch wygadu­je bzdury. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby starać się o twoją posadę.

- Jeszcze nie. - Mitch nie rezygnował. - Ale teraz, kiedy poddałem jej pomysł...

- Mitch - Britt ostro przywołała sąsiada do porządku. - Wiesz, Gary, chyba lepiej będzie, jak już sobie pó­jdziesz. Obawiam się, że Mitch nie przestanie się nad tobą znęcać.

- Nie mam ochoty zostawiać cię z tym typem - powie­dział Gary, rzucając Mitchowi nienawistne spojrzenie.

- Nie martw się. Dam sobie radę - pocieszyła go Britt, biorąc z rąk Gary'ego dziecko. - On jest całkiem nieszkod­liwy.

- Zadzwonię do ciebie później - powiedział Gary, niezupełnie przekonany. - Ale pamiętaj - zatrzymał się jeszcze na chwilę w przedpokoju - gdybyś mnie potrzebowa­ła, zawsze możesz na mnie liczyć. Dzwoń o każdej porze dnia i nocy.

- Do widzenia, Gary. - Britt musiała go niemal wypchnąć za drzwi.

- Zajmijmy się wreszcie dziećmi - uprzedziła wszelkie komentarze Mitcha. Jak na jeden dzień, miała już stanowczo za dużo atrakcji.

Usiedli obok siebie na kanapie i zabrali się do karmienia zniecierpliwionych niemowląt. Mitch miał wreszcie trochę czasu, żeby zastanowić się nad swoim niewytłumaczalnym zachowaniem. Sam nie wiedział, dlaczego postąpił tak, jakby miał do sąsiadki jakieś prawa. W życiu kierował się dewizą „żyj i pozwól żyć innym”, ale kiedy tylko zobaczył uśmiechającą się do Gary'ego Britt, zapomniał o swojej dewizie i w ogóle o wszystkim.

Wcale mi się to nie podoba, pomyślał Mitch. Wszy­stko przez tego głupka Gary'ego. Ledwo przyszedł, już nas ściągnął na ziemię, zerwał tę cieniutką nić poro­zumienia, która dopiero co zaczęła się pomiędzy nami tworzyć. Kim my w końcu jesteśmy? Dwojgiem obcych ludzi, którzy zrządzeniem losu przez jedną noc opieko­wali się porzuconymi dziećmi. Tylko tyle. Nasz czas się kończy. Już wkrótce nie będzie nas, tylko znów ja i ona.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Mitch patrzył na leżącą na jego ramieniu Danni. Po raz pierwszy w życiu zastanowił się, jak by to było, gdyby miał własne dzieci.

- Czy chcesz mieć dzieci? - zapytał.

- Nie chcę - odrzekła Britt bez chwili wahania.

- Dlaczego? - Mitch spodziewał się zupełnie innej odpowiedzi. Zaskoczyło go, że ładna i mądra kobieta nie planuje założenia rodziny.

- To całkiem proste. Nie chcę wychodzić za mąż i nie chcę mieć dzieci.

- A skąd wiesz, że się nie zakochasz? - mruknął bardziej do siebie niż do niej. - Jeśli spotkasz odpowiedniego mężczyznę i jeśli wszystko ułoży się tak, jak powinno...

- A ty? - przerwała mu Britt. Wolała nie mówić ani o swoich planach, ani tym bardziej o uczuciach. - Nie zauważyłam, żebyś nade wszystko na świecie pragnął założenia rodziny.

- Zupełnie nie wiem, o co ci chodzi. Przecież bardzo się staram.

- O, tak. Pewnie dlatego rzadko nocujesz w domu. Mitch wcale nie uważał się za winnego. Chciał się tylko zabawić, tak jak wszyscy. Zresztą w każdej chwili mógł zmienić swój tryb życia i założyć normalną rodzinę.

- Na razie próbuję się zorientować, o co w tym wszystkim chodzi. Któregoś dnia wreszcie spotkam właściwą dziew­czynę i wtedy się ustatkuję.

- Rozumiem - westchnęła Britt. - Teraz testujesz różne modele sportowych samochodów, a któregoś dnia staniesz się normalnym i bardzo szczęśliwym właścicielem solid­nego kombi.

- Nie podoba mi się to porównanie - skrzywił się Mitch.

- No cóż, przekonamy się, czy nie miałam racji. - Britt uśmiechnęła się do niego z wyższością.

- Może wobec tego powiedziałabyś mi, z jakim samo­chodem porównałabyś siebie? - zapytał naburmuszony.

- Mnie możesz porównać jedynie do furgonetki. Solidne auto, na którym można polegać i o którym wiadomo, że do niektórych manewrów po prostu się nie nadaje.

Wstała i z dzieckiem w ramionach poszła do sypialni. Mitch uśmiechnął się, po czym podążył za Britt. Przyglądał się, jak ostrożnie układa dzieci w prowizorycznych łóżecz­kach.

Kiedy zabrała się do ścielenia łóżka, Mitch spróbował jej pomóc. Bardzo ją to zaskoczyło i trochę zbiło z tropu. Nie wiadomo dlaczego wydawało jej się, że wspólne ścielenie łóżka to czynność bardzo intymna, zarezerwowana wyłącz­nie dla bliskich sobie ludzi. Na domiar złego Mitchell coraz bardziej jej się podobał. Odświeżony, w koszuli z krótkimi rękawami, odsłaniającej muskularne ramiona, prezentował się nader atrakcyjnie. Britt pospiesznie spuściła wzrok. Nie chciała i nie mogła sobie pozwolić na podobne myśli.

- A więc to Gary jest twoim przełożonym - odezwał się Mitch.

Temat Gary'ego wisiał w powietrzu, odkąd tylko za rudzielcem zamknęły się drzwi, dlatego Mitch uznał, że najlepiej będzie omówić go od razu i definitywnie zapo­mnieć o tym człowieku.

- Tak. Popraw teraz koc.

- Jak blisko ze sobą współpracujecie? - zapytał, wykona­wszy jej polecenie.

- Nie rozumiem. - Britt zajęta była strzepywaniem poduszek i pewnie dlatego niedokładnie słuchała pytań sąsiada. - A, chodzi ci o Gary'ego? Już ponad pięć lat. Dlaczego pytasz?

- Nie pytałem, jak długo ze sobą pracujecie, tylko jak jesteście sobie bliscy? - Mitch stanął tuż obok dziewczyny.

- Po co chcesz to wiedzieć? - zapytała, nie dając po sobie poznać, jak bardzo ją bawi ta sytuacja. Nieczęsto zdarzało jej się wodzić za nos prawdziwego playboya.

- Po nic - odrzekł z niewinną miną, chociaż wiedział, że za późno na wykręty. - Usiłuję tylko podtrzymać rozmowę. To wszystko.

- Wobec tego nie będziesz mi chyba miał za złe, jeśli uznam twoje pytanie za niebyłe?

Britt chciała odejść, ale Mitch chwycił ją za rękę i odwrócił twarzą do siebie.

- Nie zgrywaj się, Britt. Powiedz mi, kim jest dla ciebie ten cały Gary.

Cóż go to może obchodzić? pomyślała Britt, wpatrując się w rozgorączkowane oczy sąsiada. Mój Boże, to dla niego jest naprawdę ważne. Ale po co ja się denerwuję? Dlaczego serce tak mocno bije, jakby chciało mi wyskoczyć z piersi?

- Gary jest moim przełożonym - powiedziała cicho. - W pewnym sensie jest także przyjacielem. To wszystko.

Mitch właśnie takiej odpowiedzi się spodziewał, a jednak poczuł się tak, jakby wstąpiły w niego nowe siły, jakby na nowo zachciało mu się żyć.

- Zostaniesz moim kumplem? - zapytał prawie szeptem.

Stali tuż obok siebie, patrząc sobie prosto w oczy. Myśli Britt wirowały w oszałamiającym tempie. Świadomość zupełnie się wyłączyła, pozostawiając dziewczynę bezbron­ną, niezdolną do wzniesienia muru, który dotychczas tak skutecznie chronił ją przed bliskością innych ludzi.

Nie wiedziała, jak to się stało, że jej dłoń musnęła policzek Mitcha. Usta same się rozchyliły i po chwili poczuła jego wargi na swoich. Zarzuciła Mitchowi ręce na szyję i przywarła do niego całym ciałem, jakby był tratwą ratunkową, która cudem znalazła się tuż przy niej na pełnym morzu. Britt zdawało się, że ten pocałunek, właściwie pierwszy pocałunek, jakiego w życiu doświadczyła, wyjaśni jej, po co ludzie się całują, dlaczego się do siebie tulą, zakochują, a potem kochają i dlaczego popełniają te wszyst­kie szaleństwa, które nazywane są miłością. Wiedziała, że za moment wszystko to stanie się jasne i zupełnie zrozumiałe. Wystarczy, żeby Mitch jeszcze przez chwilę potrzymał ją w ramionach, jeszcze przez chwilę tulił ją do siebie, jeszcze przez moment całował...

Dzieci znów płakały. Minęło trochę czasu, zanim ten dźwięk przedarł się przez otaczającą Britt mgłę i zanim zrozumiała, co on znaczy. Dzieci płakały, więc należało się nimi zająć. Czyli że trzeba przerwać pocałunek, trzeba się oderwać od Mitcha...

Odsunęli się od siebie, chociaż żadne z nich nie miało na to ochoty.

- Co ty wyprawiasz, idioto - mruknął do siebie Mitch. - Miało być zupełnie inaczej.

Britt w pierwszej chwili przestraszyła się, że on do niej mówi, dopiero potem pojęła, że sobie samemu daje burę. Nie wiedziała, dlaczego. Na szczęście nie miała czasu na rozważania. Dzieci płakały coraz głośniej.

Mitch obserwował, jak Britt podchodzi do niemowląt, jak nachyla się nad łóżeczkiem i bierze Danni na ręce. Przeklinał w duchu swój brak opanowania. Wiedział, że jeśli nie weźmie się w garść, to zdobędzie wprawdzie kolejną kochankę, ale za to straci przyjaciółkę.

Britt nie była podobna do tych wszystkich kobiet, z jakimi Mitch się zazwyczaj zadawał. Odkąd pamiętał, zawsze kłębił się wokół niego tłum wielbicielek. Już w przedszkolu dziewczynki okrzyknęły go najfajniejszym chłopcem w grupie. W annałach szkoły podstawowej zapisał się jako największy flirciarz, a w szkole średniej cały wolny czas wypełniały mu randki. Na studiach było tak samo. Dziewczyny krążyły wokół niego jak motyle. Piękne dziewczyny, namiętne, takie, które pe­łnymi garściami czerpały radość życia, a wszystkie po­dobne do siebie jak krople wody. Żadna z tych zna­jomości nie trwała długo. Najważniejsza była pogoń, poszukiwanie kolejnej nowości, zdobyczy... Raz zdobytą dziewczynę musiała zastąpić następna, jeszcze nie zdo­byta. Mógł mieć je wszystkie. W dowolnej chwili i w do­wolnej liczbie.

Britt w niczym nie przypominała tamtych dziewcząt. Może dlatego Mitch tak bardzo chciał się z nią zaprzyjaźnić i za żadne skarby świata nie chciał jej stracić. Z doświad­czenia wiedział, że najprostszym sposobem na to, żeby stracić kobietę, jest nawiązanie z nią romansu. Dlatego tym razem tak gwałtownie bronił się przed romansem.

- Czy mogłabyś się sama zająć dziećmi? - zapytał. - Chciałbym jeszcze przed południem pójść na posterunek. Mam kolegę na porannej zmianie. Byłoby mi łatwiej czegoś się dowiedzieć. Na drugiej zmianie jest paru facetów, którzy chyba się zmówili, żeby mi uprzykrzyć życie.

- Dobrze, idź. - Britt miała ochotę zostać sama, więc propozycja Mitcha bardzo jej odpowiadała. - Im szybciej coś ustalisz, tym lepiej dla nas wszystkich.

Britt patrzyła za odchodzącym mężczyzną. Lubiła Mit­cha. Nawet bardzo go lubiła, a kiedy ją całował...

Mój Boże, nigdy w życiu czegoś podobnego nie czułam, westchnęła. Nie wiedziałam nawet, że coś takiego w ogóle jest możliwe. Oczywiście, w książkach i w filmach o miłości bez przerwy się mówi o porażających uczuciach, o płomien­nej pasji i innych temu podobnych bzdurach. Myślałam, że to takie fantastyczne wymysły, coś w rodzaju bajek o dobrej wróżce czy złym smoku, które wymyślono dla rozrywki i które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Teraz już nie jestem tego taka pewna. Żebym sobie tylko nie napytała biedy. Przecież wiem, że to wszystko nie może trwać wiecznie. On tu jest tylko ze względu na dzieci. Kiedy oddamy te maleństwa matce, Mitch także zniknie z mojego życia. Będę go co najwyżej spotykać w windzie albo na korytarzu. Jeśli nie chcę się narazić na śmieszność, natych­miast muszę się wziąć w garść.

- Nie wolno brać poważnie niczego, co ten człowiek mówi czy robi - powiedziała stanowczo.


Mitch dość szybko odzyskał równowagę. Szedł ulicą, pogwizdując radośnie. Wszędzie dookoła było pełno dzieci. Nigdy dotąd nie zauważał dzieci. Stanowiły tło wydarzeń jak domy lub drzewa, a teraz wybiły się z tego tła, stając się wyrazistymi postaciami pierwszego planu.

- Cześć, Sally - powiedział do sympatycznej blondynki w komisariacie.

- Cześć, Mitch. Jak leci?

- Jak zwykle, Sal. Wciąż szukam tej swojej wymarzonej dziewczyny o złotym sercu. Powoli już tracę nadzieję.

- Daj mi znać, jak zdecydujesz się na zwyczajną dziewczynę z krwi i kości. - Sally mrugnęła do niego porozumiewawczo.

- Kto ma dziś dyżur? - zapytał ją Mitch. - Jerry czy Craig?

- Obaj są w terenie.

- Dobrze się składa. - Mitch rozejrzał się, jakby chciał sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje. - Nie będziesz chyba miała nic przeciwko temu, żebym posiedział trochę przy komputerze Jerry'ego. Muszę zdobyć kilka ważnych informacji.

- No, nie wiem. - Śliczna twarz Sally trochę się zachmurzyła.

- Daj spokój, Sal. Znamy się nie od dzisiaj. Dobrze wiesz, że nie zrobię niczego, co mogłoby komukolwiek napytać biedy. Jerry zresztą zawsze pozwala mi zaglądać do swoich danych. Zapomniałaś?

- Dobrze - Sally skinęła głową. - Ale się pospiesz. Jeśli kapitan Texiera cię tu nakryje, to przysięgnę, że nie widziałam, jak wchodziłeś.

- Załatwione. - Pocałował ją w policzek. - Dzięki, Sal. Uratowałaś mi życie.

Dossier Sonny'ego było długie i sensacyjne jak dobry kryminał. Po raz pierwszy dostał się do więzienia, kiedy miał szesnaście lat, a potem zamykano go już regularnie. Tym razem poszukiwano go za morderstwo z premedytacją. Wydano nawet nakaz aresztowania. Jego ostatni adres był tym, pod którym mieszkał teraz Mitch.

- Fantastycznie - mruczał Mitch, czytając wyświetlające się na ekranie komputera dane. - Mam szczęście, że żaden narwaniec dotąd nie przyszedł mnie aresztować. Przez pomyłkę, oczywiście.

Pośród rozlicznych narzeczonych Sonny'ego znalazło się także imię Janine. Niestety, bez nazwiska. Mitch doszedł do wniosku, że chodzi zapewne o tę Janine, która urodziła Danni i Donnę, a potem podrzuciła je pod drzwi jego mieszkania. Janine także nie była święta, chociaż jej prze­stępstwa nie umywały się nawet do tych, które popełnił Sonny. Mając piętnaście lat, porzuciła szkołę. Kilka razy trafiła do więzienia za drobne kradzieże, a wreszcie za udział we włamaniu. Niezbyt sympatyczna postać, ale od ponad roku była zupełnie czysta.

- Pewnie ciąża i dzieci zbytnio ją absorbowały - mruknął do siebie Mitch.

Nie znalazł żadnego adresu. Policyjne kartoteki nie zawierały także wzmianki o jakichkolwiek krewnych Sonny'ego czy tej jego Janine. Zupełnie nie było się o co zaczepić.

- Kupa śmieci - westchnął żałośnie Mitch.

Wyłączył komputer, uporządkował biurko Jeny'ego, a potem pożegnał się z Sally i wyszedł na ulicę. Jechał do domu z ciężkim sercem. Nie znalazł niczego, co mogłoby jemu i Britt choć trochę ułatwić decyzję.


- Jednym słowem, Sonny nie jest odpowiednim opieku­nem dla tych niemowląt - podsumowała Britt sprawozdanie Mitcha z przeprowadzonych poszukiwań. - Nawet gdyby się tu zjawił, nie możemy oddać mu dzieci.

- Sonny to zwykły łobuz, ale na razie jest tylko podejrzanym, a nie skazanym - przypomniał jej Mitch. A ponieważ to on jest biologicznym ojcem...

- Chcesz powiedzieć, że powierzyłbyś opiekę nad Donną i Danni takiej kreaturze? - przerwała mu Britt. - Jak mogłeś tak w ogóle pomyśleć?

- Posłuchaj mnie, Britt. - Mitch uznał, że należy wreszcie stawić czoło rzeczywistości. - Jeśli Sonny zgłosi się po dziewczynki, to opieka społeczna z całą pewnością mu je wyda. Sonny jest ich ojcem i ma pełne prawo wychowywać swoje dzieci. Chyba że zdołasz udowodnić, iż stanowiłby dla tych maluchów zagrożenie.

- Nie mamy dowodów na potwierdzenie jego ojcostwa. Oprócz listu Janine, oczywiście. A sam się przekonałeś, jakie z niej ziółko - Britt nie chciała dać za wygraną.

- Doskonale cię rozumiem. Ja też nie bardzo mogę sobie wyobrazić, jak Sonny i Janine wychowaliby te biedactwa. Ale przecież przestępcy także miewają dzieci i nic na to nie poradzimy. Moim zdaniem powinniśmy zadzwonić do opie­ki społecznej. Powiedzą nam, gdzie mamy zawieźć dzieci i...

- Nie - przerwała mu Britt. - Nie będziemy do nikogo dzwonić.

- Bądź rozsądna, Britt. Zrozum, że nic innego zrobić nie możemy. Te dzieci nie są nasze. Musimy zawiadomić władze o ich istnieniu. Obiecuję ci, że dotrę do samego dyrektora. Na pewno mnie wysłucha. Opowiem mu o Janine i o Sonnym wszystko, co sam wiem. Opieka społeczna będzie mogła wystąpić z oficjalnym wnioskiem do policji o udostępnienie tych danych. Na tej podstawie powinni uznać, że biologiczni rodzice nie mogą zajmować się dziećmi i skierować bliźniaczki do jakiejś rodziny zastęp­czej. Danni i Donna mogą trafić w bardzo dobre ręce.

- Nie! - krzyknęła Britt. - Nie, i jeszcze raz nie! Nie dopuszczę do tego.

- O co ci chodzi, Britt? - Mitch był kompletnie zaskoczony i trochę przestraszony.

- Nie oddam tych dzieci obcym ludziom - powiedziała stanowczo, patrząc prosto w szeroko otwarte ze zdziwienia oczy Mitcha. - Bardzo cię proszę, spróbuj mnie zrozumieć. Nie zrobię tego. Nie mogę.

Britt drżała, trzęsła się cała. Mitch odruchowo przytulił ją do siebie. Był to najlepszy ze znanych mu sposobów kojenia kobiecego bólu. Nie wiedział, co tak bardzo przeraziło dziewczynę, ale chciał jej jakoś pomóc.

- Uspokój się, Britt - prosił. - Nie martw się. Coś wymyślimy.

Zaczął ją całować we włosy, w czoło i przez cały czas mruczał jakieś zupełnie bezsensowne słowa pocieszenia. Przypadkiem dotknął jej piersi, miękkiej i nie osłoniętej niczym poza cienkim jedwabiem brzoskwiniowego szlaf­roka. Nie cofnął ręki, Britt zaś nie tylko się nie odsunęła, ale jakby mocniej jeszcze do niego przywarła.

W tej chwili Mitch już nie myślał o przyjaźni. W ogóle o niczym nie myślał. Pożądanie ogarnęło go bez reszty. Zapragnął tej dziewczyny tak mocno, jak chyba nigdy w życiu nie pragnął nikogo ani niczego. Całował ją bez opamiętania, a ona, zamiast się bronić, odwzajemniała jego pocałunki. Po chwili leżeli na kanapie, a dłonie Mitcha bezwstydnie wsunęły się pod szlafrok i dotykały nagiego l ciała dziewczyny. Britt zamknęła oczy. Dziwne uczucie, które ją ogarnęło, w błyskawicznym tempie przerodziło się w niemożliwą do opanowania żądzę. Nie mogła się na­dziwić, że ona, tak zwykle odporna na dręczące zwykłych ludzi pokusy, czuje pożądanie i że gotowa jest się oddać bez reszty prawie obcemu mężczyźnie. Nade wszystko jednak chciała wymazać z pamięci koszmarne wspomnienia, które wypłynęły na powierzchnię na sam dźwięk słów „rodzina zastępcza”.

- Pospiesz się - wyszeptała, zaciskając z całej siły powieki. - Zrób to szybko.

Minęło kilka chwil, zanim jej słowa w pełni dotarły do świadomości Mitcha. Kiedy jednak zrozumiał ich znaczenie, kiedy zobaczył leżącą bez ruchu, z zaciśniętymi powiekami dziewczynę, która najwyraźniej naprawdę go pragnęła, natychmiast ochłonął. Odsunął się od Britt i wstał z kanapy, chociaż obie te czynności wymagały od niego nadludzkiego wysiłku.

- O mój Boże - wyszeptał. - Ty przecież jesteś dziewicą.

Britt otworzyła oczy i w tej samej niemal chwili po jej policzkach popłynęły łzy.

- Idź sobie - wydusiła, wtulając zapłakaną twarz w opar­cie kanapy. - Idź sobie wreszcie.

Mitch nie miał najmniejszego zamiaru odchodzić. Uklęknął przed nią, wziął dziewczynę w ramiona i z całych sił ją do siebie przytulił.

- Przepraszam, Britt. Zupełnie nie wiem, co się ze mną stało. Byłaś taka smutna, a ja chciałem cię pocieszyć... Powiedz mi, co ci jest - prosił, głaszcząc ją po głowie jak zrozpaczone dziecko. - Czy mogę ci w czymś pomóc?

- To ja cię przepraszam. - Britt udało się zmusić do uśmiechu. - Za krótko spałam i jestem trochę rozbita. Dzięki ci, już mi lepiej. Jesteś prawdziwym przyjacielem, Mitch.

O, tak, pomyślał Mitch, zawstydzony ironią tego stwier­dzenia. Na poczciwego Mitcha zawsze można liczyć. Parę razy w życiu zachowałem się jak idiota, ale tym razem przebiłem samego siebie. Nie wiem, jak sobie teraz spojrzę w oczy.

Domyślał się, że Britt usiłuje się z czymś uporać, że rzuciła się w jego ramiona tylko po to, żeby o tym czymś zapomnieć. Mitch nie miał pojęcia, co to mogło być, a dziewczyna najwyraźniej nie chciała o tym mówić. Na domiar złego jest dziewicą, a ja o mały włos bym się z nią kochał, myślał zły na cały świat, a przede wszystkim na siebie. Zachowałem się jak zwierzę.

- Posłuchaj, Britt. Co do dzieci...

- Musisz mi w tym pomóc, Mitch. Bardzo cię proszę. Nie oddam dziewczynek nikomu, dopóki nie dowiem się dokład­nie, jakie będą ich dalsze losy. Przetrzymamy je tutaj do poniedziałku. Może do tej pory uda nam się coś sensownego wymyślić. W końcu to tylko półtora dnia i dwie noce. Jakoś wytrzymamy.

- Do poniedziałku? - Mitch wcale nie miał na to ochoty. Uważał, że należy przekazać niemowlęta pod opiekę jakiejś rządowej instytucji, która będzie wiedziała, jak się postępuje w takich przypadkach. - Zrozum, Britt, to porzucone dzieci.

- Wcale nie - zaprzeczyła stanowczo. - Janine zostawiła dzieci ich ojcu, który miał się nimi zaopiekować. A ponie­waż on nic nie wie o tym, że Donna i Danni na niego tu czekają, dotychczas się nie zjawił. Takie są fakty. A jeśli Janine byłaby naszą znajomą? Wtedy można by uznać, że opiekujemy się jej dziećmi, dopóki ona nie wróci. Naprawdę nie musimy nikogo zawiadamiać o tym, że zajmujemy się dziećmi naszych znajomych.

- A jak myślisz, kiedy ci nasi znajomi wrócą?

- Nie wiem, Mitch. Jednego tylko jestem pewna. Janine może i nie jest aniołem, ale na pewno kocha swoje dzieci. Nie wierzę w to, że po nie nie przyjdzie. Na pewno wróci, żeby sprawdzić, co się z nimi stało, a wtedy...

- Co zrobimy, kiedy ona tu przyjdzie? Będziemy musieli oddać dziewczynki matce.

- Zastanowimy się nad tym, kiedy już będzie się nad czym zastanawiać - stwierdziła filozoficznie Britt. - Na razie musimy zaczekać. Do poniedziałku. Tylko do ponie­działku.

- Dobrze - westchnął Mitch. - Niech i tak będzie. Zaczekamy do poniedziałku.

- Dziękuję - szepnęła Britt i pocałowała go w policzek. Zerwała się z kanapy radosna, rozpromieniona, jakby nagle wstąpiło w nią nowe życie. - Okropny tu bałagan. Muszę odkurzyć pokój. Czy mógłbyś przez ten czas zająć się bliźniaczkami?

Jest zupełnie inna niż ta kobieta, którą tu wczoraj poznałem, pomyślał Mitch. Perfekcjonistką pozostała nadal, ale oprócz tego ujawniła mnóstwo innych zalet. Ma swoje lęki i pragnienia, a przede wszystkim żelazną wolę. Niech Bóg ma w opiece człowieka, który stanie jej na drodze. Zostanie rozjechany na placek.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Jeśli dziewczynki mają zostać tu do poniedziałku, to musimy zrobić zakupy. - Rozpromieniona Britt zabrała się do sporządzania listy rzeczy niezbędnych do pielęgnacji niemowląt.

- Jakie zakupy? - zapytał trochę zdezorientowany Mitch.

- Przede wszystkim mleko i pieluchy. - Od razu zapisała te dwie pozycje na kartce papieru. - Potrzebujemy też coś do ubrania.

- Po co ubrania? Przecież one nie są nagie.

- Dzieci nie mogą bez końca mieć na sobie tych samych piżamek. Musimy im kupić kaftaniki, śpiochy... Aha, i dwa foteliki, żeby nie musiały ciągle tylko leżeć. No i przydałyby się jeszcze rozkładane krzesełka ze stolikiem.

- To będzie prawdziwa wyprawa. Musimy iść razem i zabrać ze sobą dzieci.

- Nie możemy. Nie wolno przewozić dzieci samochodem bez specjalnych fotelików. To niebezpieczne, a poza tym można zarobić mandat.

- Wobec tego jedno z nas musi zostać w domu, a drugie pojedzie po zakupy.

Żadne z nich nie miało wątpliwości co do tego, kto zostanie, a kto pojedzie. Mitchowi jednak nie bardzo się uśmiechało co najmniej dwugodzinne samotne zabawianie dwójki niemowląt.

- Wiesz, mam pomysł - ucieszył się. - Wynajmiemy opiekunkę do dzieci.

- O, nie - zaprotestowała Britt. - Z nikim obcym ich nie zostawię.

Britt najwyraźniej nie zauważyła bezsensowności wypowiedzianego przed chwilą zdania. W końcu i Mitch, i Britt byli dla tych maluchów zupełnie obcymi ludźmi. Nawet dla siebie nawzajem byli obcy. Britt jednak nie dała się przekonać. Pod żadnym pozorem nie chciała wpuścić do domu nikogo, kto mógłby się zaopiekować dziećmi.

- Nie myślałem wcale o obcych ludziach - tłumaczył jej Mitch. - Mój siostrzeniec, Jimmy, w tym roku zaczął studia na uniwersytecie. Dzwonił do mnie jakiś tydzień temu, a ja wciąż nie mam czasu, żeby się z nim spotkać. Mógłby przyjść razem ze swoją dziewczyną...

- Opieka nad dziećmi to nie to samo, co spotkanie towarzyskie. - Britt nie podzielała jego entuzjazmu.

- Wiem, wiem, ale Jimmy to wspaniały chłopak. Sama się przekonasz.

- A co on wie o niemowlętach?

- Zupełnie nic - uśmiechnął się do niej rozbrajająco. - Czyli dokładnie tyle samo, co ja i ty.

Britt wciąż nie była przekonana. Rozumiała oczywiście, że w jej postępowaniu nie ma za grosz sensu. Niestety, instynkt macierzyński bez reszty nią zawładnął. Oddałaby życie za te dwie malutkie dziewczynki i trudno ją było przekonać, że jakiś siostrzeniec i jego dziewczyna potrafią zaopiekować się niemowlętami. Odetchnęła dopiero wtedy, kiedy Jimmy wszedł do jej mieszkania. Był wyższy niż Mitchell, ale tak samo przystojny i sympatyczny. Bardzo jej się spodobało, że traktowali się obaj po koleżeńsku.

- Mama z tatą pojechali w podróż poślubną do Australii - zakomunikował Jimmy, kiedy już wyściskał się z wujem.

- Zaraz, zaraz, coś mi się tu nie zgadza - Mitch zmarszczył czoło. - Przecież pobrali się dwa lata temu.

- No właśnie. To ich trzecia podróż poślubna. Ken mówi, że muszą nadrobić te wszystkie lata, które przeżyli bez siebie.

- A to ci heca - roześmiał się Mitch. - Nie wiedziałem, że Ken tak dobrze się zna na kobietach. A ty co? Ciągle mówisz do niego po imieniu?

- Tylko wtedy, kiedy opowiadam o nim innym. Kiedy z nim rozmawiam, mówię „tato”.

- Matka Jimmy'ego jest moją starszą siostrą - wyjaśnił Mitch sąsiadce. - Nasz ojciec umarł, kiedy byliśmy mali, a kiedy skończyłem trzynaście lat - umarła matka. Na dobrą sprawę to Shawnee wszystkich nas wychowywała.

- A ilu was było? - zapytała Britt.

- Trzech chłopaków: Moki, to znaczy Mack, Kam i ja.

- Ty jesteś najmłodszy?

- Tak. Wieczny dzidziuś.

- Do dzisiaj mu to zostało - zażartował Jimmy. - Mama zawsze mówiła, że jest rozpuszczony jak dziadowski bicz.

- A ty jesteś jej jedynym synem, Jimbo - odciął się Mitch. - Myślisz, że ci to nie zaszkodziło?

- Pewnie też jestem rozpieszczony - zgodził się Jimmy. - Zresztą nie tylko mama, lecz i cała rodzina koło mnie skakała. Mama i tata starają się dla mnie o rodzeństwo, ale na razie...

- Nic mi o tym nie mówili - zdziwił się Mitch. - Nie sądziłem, że jeszcze chcą mieć dzieci.

- Taylor znowu jest w ciąży - odezwał się Jimmy.

- Taylor jest żoną Macka, mojego najstarszego brata - wyjaśnił Mitch. - W sumie będą już mieli troje dzieci.

- Taylor przysięga, że tym razem to naprawdę ostatnie.

- A jak Maćkowi idą interesy? Ciekaw jestem, czy kupił tę wspaniałą cesnę, którą mu pokazywałem?

- Nie kupił. Była dla niego za mała czy coś w tym rodzaju. Ale interesy idą mu świetnie. Jeszcze parę lat, a jego lotnisko zacznie graniczyć z lotniskiem w Hilo.

- Zawsze wiedziałem, że z Macka będą ludzie - powie­dział Mitch z nie ukrywaną satysfakcją.

- A wiesz, w zeszłym tygodniu widziałem się z wujem Kamem - pochwalił się Jimmy. - Zabrał mnie na obiad i namawiał, żebym, tak jak on, został prawnikiem. Potem cały wieczór narzekał na swoje ciężkie życie, w którym nie ma miejsca na nic oprócz pracy.

- O, tak, to cały Kam - roześmiał się Mitch. - Klasyczny przykład pracoholika.

- To na szczęście wyjątek w naszej rodzinie. Mama mówi, że wujek Reggie chyba już zupełnie oszalał. Wyobraź sobie tylko! On naprawdę wierzy w to, że zakochał się w syrenie.

- Byłem pewien, że już mu przeszło - zmartwił się Mitch. - Przecież Shawnee w zeszłym roku załatwiła mu pracę przy produkcji jakiegoś filmu, który kręcono na Wielkiej Wyspie.

- Załatwiła - potwierdził Jimmy. - Tyle że szybko go stamtąd wylali. Nic nie robił, tylko siedział na Hamakua Point i gapił się na ocean. Wuj Reggie przysięga na wszystkie świętości, że kiedyś przypłynęła do niego syrena. Obiecała, że wróci, więc on teraz musi na nią czekać. Siedzi i wpatruje się w wodę, żeby tej syreny przypadkiem nie przegapić.

- O mój Boże - zmartwił się Mitchell. - Czy ktoś był z nim u psychiatry?

- Żartujesz chyba. Mamie ledwo udaje się namówić go do jedzenia. Nie ma mowy, żeby się dokądkolwiek ruszył. Wiesz, jaki jest wujek Reggie.

- Reggie jest naszym kuzynem - powiedział Mitchell do przysłuchującej się ich rozmowie Britt. A dokładniej mówiąc, moim ciotecznym bratem. Zawsze miał jakieś zwariowane pomysły. Może przypadkiem oglądałaś w tele­wizji taki film o życiu oceanu na Hamakua Point? Wyświet­lali go w zeszłym roku. Dużo tam mówiono o syrenach.

- Ja też pracowałem przy nakręcaniu tego filmu - po­chwalił się Jimmy. - Zresztą cała rodzina się w to zaan­gażowała. Świetnie się bawiliśmy. Nikt z nas nie przypusz­czał, że tak się to skończy. Biedny wujek.

Britt siedziała na kanapie i przysłuchiwała się rozmowie o codziennych sprawach klanu Caine'ów. Jednak gdyby ktoś przyjrzał się jej uważniej, niechybnie dostrzegłby zaciśnięte aż do bólu pięści. Opowieści o sprawach rodzinnych zawsze ją denerwowały. Teraz także. Z jednej strony bardzo jej się podobała ta rozmowa o wzlotach i upadkach ludzi, których ci dwaj mężczyźni bez wątpienia bardzo kochali, z drugiej strony jednak nie chciała zupełnie nic na ten temat wiedzieć. W duchu irytowała się na Jimmy'ego i Mitcha, pragnąc, aby jak najszybciej wyczerpali drażliwy dla niej temat. Na szczęście doczekała się.

- Moja dziewczyna zaraz tu będzie - powiedział w końcu Jimmy. - Ona się zna na dzieciach. Kiedyś bardzo często opiekowała się różnymi maluchami.

- To świetnie - ucieszyła się Britt.

Dziewczyna Jimmy'ego nawet w najmniejszym stopniu nie odpowiadała wyobrażeniom Britt o tym, jak może wyglądać narzeczona przystojnego młodego człowieka. Spodziewała się zobaczyć jakąś długowłosą piękność w ro­dzaju tych, którymi otaczał się Mitch, tyle że w młodszej wersji. Tymczasem stojąca w progu osóbka była drobna, miała inteligentną twarz i krótko obcięte włosy. Była ubrana w luźny kombinezon, a na jej twarzy nie znalazłby się nawet ślad po makijażu.

- Przepraszam za moje ubranie - powiedziała od progu. - Jadę prosto z lotniska. Dzisiaj przyprowadzili nowego apache'a i musiałam go oblecieć. Nie miałam czasu, żeby się przebrać.

- Lani jest pilotem - wyjaśnił Jimmy. - Zawsze podczas wakacji pracuje u wuja Macka. To ten, który ma na Wielkiej Wyspie wypożyczalnię samolotów.

- Ach, tak - powiedziała Britt z nadzieją, że to już naprawdę ostatnia z rodzinnych opowieści.

Lani okazała się wyjątkowo pojętną uczennicą. W kilka minut wiedziała już wszystko o niemowlętach. A mimo to Britt trudno było zostawić dzieci pod opieką tych dwojga młodych ludzi. Kilka razy wracała z przedpokoju, dając młodzieży wciąż nowe wskazówki, aż wreszcie Mitch musiał ją wziąć pod ramię i dosłownie na siłę wyprowadzić z mieszkania. I tak mruczała coś pod nosem, a potem przez całą drogę siedziała smutna i zadumana. Dopiero w sklepie humor jej się poprawił. Poczuła się tak, jakby prosto z ulicy trafiła do krainy czarów. Wszystko ją zachwycało i wszystko pragnęła kupić.

- Zobacz, jakie śliczne sukieneczki! - wołała, pokazując palcem wywieszone na stojaku sukienki we wszystkich kolorach tęczy.

- Po co bliźniaczkom sukienki? - Na Mitchu ten widok nie zrobił żadnego wrażenia. - Przecież te dzieci nawet siedzieć nie potrafią.

- Buty! - Britt już była przy następnym stoisku. - Zobacz, jakie cudowne. Koniecznie musimy je kupić. Dwie pary.

- Zapomniałaś, że Donna i Danni jeszcze długo nie będą chodzić? - Mitch spojrzał uważnie na swoją sąsiadkę, jakby próbował dostrzec na jej twarzy pierwsze objawy choroby umysłowej.

Britt tylko wzruszyła ramionami. Odwróciła się na pięcie i... znów się rozpromieniła.

- Śpiworki dla dzieci! Popatrz tylko! Jeden jest żółty, a drugi pomarańczowy. I do każdego jest plecaczek. Można je złożyć i trzymać w plecaku.

- Nie uważasz, że one są trochę za małe na śpiwory i plecaki? - wybrzydzał Mitchell. - Zaczekaj z tym, aż dorosną do pierwszych trampek.

Britt już go nie słuchała. Nawet on nie mógł zepsuć jej tak doskonałej zabawy.

- O, zobacz! Tam są takie śliczne poduszeczki z wyhaf­towanymi kaczuszkami!

- W mojej książce było napisane, że dzieci nie powinny spać na poduszkach przed ukończeniem pierwszego roku życia.

- Och, Mitch, dlaczego ty zawsze wszystko musisz popsuć? - jęknęła Britt, ale uśmiech nawet na moment nie opuścił jej twarzy.

Protekcjonalnym gestem poklepała sąsiada po ramieniu i ruszyła przed siebie. Mitch nie miał innego wyjścia, jak tylko iść za nią. Mógł jedynie mruczeć coś pod nosem, ale cichutko, żeby Britt go nie usłyszała. Po chwili jednak i jemu coś wpadło w oko. Ponury nastrój prysnął jak bańka mydlana.

- Hej, popatrz na te małe rowerki. - Podbiegł do stoiska z przeznaczonym dla dzieci sprzętem sportowym. Wziął do ręki piłkę i zaczął ją podrzucać do góry.

- Teraz także dziewczynki grają w piłkę nożną, co? - zapytał z nadzieją. - A zobacz tam! Miniaturowe wyścigówki. W sam raz dla Donny i Danni. Doskonały sprzęt.

- Nie wygłupiaj się, Mitch - westchnęła Britt, spo­glądając tęsknie na sukieneczki. - To wszystko jeszcze kilka lat musi na nie poczekać. Ale zobacz, tam są skarpeteczki. I takie maleńkie butki z prawdziwej skóry!

Ponad godzinę oglądali i podziwiali wszystko, co prze­mysł' końca dwudziestego wieku miał do zaoferowania dzieciom i ich rodzicom. Kiedy wreszcie wybrali to, co uznali za absolutnie konieczne, Mitch zapłacił za to kartą kredytową.

- Oddam ci połowę kwoty - upierała się Britt. - Musisz się zgodzić.

- Te dzieci zostawiono pod moimi drzwiami, prawda? - Mitch tym razem także się uparł. - Ty już i tak zrobiłaś znacznie więcej, niż do ciebie należało. Nie ma o czym mówić.

Britt było bardzo głupio, bo to ona włożyła do wózka większość rzeczy, za które Mitch zapłacił. W końcu jednak uznała, że skoro to dla niego takie ważne, pozwoli mu zapłacić za kupione dla dziewczynek rzeczy.

- Nowy maluch? - zapytał z uśmiechem kasjer. - Szczęś­ciarz z niego. Rodzice nie muszą oszczędzać.

- W tym wypadku to mama jest rozrzutna - Mitch dumnie wypiął pierś i uśmiechnął się do Britt. - Ja tylko ją tu przywiozłem. Wie pan, jakie są kobiety? - mrugnął porozu­miewawczo do kasjera. - Tylko by wydawały i wydawały.

- Nie uwierzyłby pan, ile potrafią wydać kobiety - zwie­rzył się kasjer konspiracyjnym szeptem. - Włosy stają dęba. Kupią każdy bubel, jeśli się go odpowiednio zareklamuje.

- I niech się pan modli, żeby tak zostało - wtrąciła Britt. - Straci pan pracę w tym samym dniu, w którym my przestaniemy kupować.

Kasjera zamurowało, za to Mitchell roześmiał się głośno.

- Nie zna się pani na żartach, milady? - szepnął jej do ucha, kiedy obładowani zakupami wychodzili ze sklepu.

- Owszem, znam się na żartach - odrzekła Britt, patrząc na niego z wyższością - ale obrażać się nie pozwolę.

- Nie miałem pojęcia, że jesteś wojującą feministką - zakpił Mitch. - Co chwila czegoś nowego się o tobie dowiaduję.

- To, że nie daję sobie jeździć po głowie, nie oznacza jeszcze, że jestem feministką - odgryzła się Britt. - I nie myśl, że zapomniałam, kto zaczął tę głupią rozmowę. Biedny człowiek dał ci się podpuścić. No cóż... - westchnęła. W końcu czego można się spodziewać po mężczyźnie, który traktuje kobiety jak lalki.

- Czy ty o mnie mówisz? - Mitch był tak zaszokowany, że aż musiał przystanąć. W jednej chwili stracił humor.

- Jesteś jedynym znanym mi playboyem - odrzekła, patrząc mu prosto w oczy.

- Czy naprawdę tak uważasz? - zapytał z niedowierza­niem.

Britt już miała na końcu języka celną ripostę, ale kiedy spojrzała na Mitcha, straciła ochotę na kłótnię. Dotarło do niej wreszcie, że już i tak sprawiła mu przykrość.

- Nie, Mitch - zapewniła go i w tej samej chwili zrozumiała, że tak właśnie jest naprawdę, że już dawno przestała uważać go za playboya. Uśmiechnęła się do niego serdecznie. - Nie zna się pan na żartach, milordzie?

- Pewnie, że się znam - Mitch także się uśmiechnął. - Teraz musimy tylko znaleźć nasz samochód.


Britt i Mitch obładowani paczkami, roześmiani i w dos­konałych humorach dotarli wreszcie do domu. Ale kiedy weszli do środka, wspaniały nastrój natychmiast ich opuścił.

- Mitch. - Britt rzuciła na podłogę trzymane w rękach paczki. - Tu nikogo nie ma.

- Skąd wiesz? - zapytała Mitch. - Przecież nawet nie zajrzałaś do sypialni.

- Tu nikogo nie ma - powtórzyła Britt. - Czuję to. Pewnie Janine wróciła. Albo Sonny...

Schwyciła Mitchella za ramię, jakby w nim szukała oparcia, a jemu nagle zrobiło się ciemno przed oczami. Zostawił Britt w przedpokoju, a sam pobiegł do sypialni. Tak jak się spodziewał, dzieci nie było i po opiekunach także wszelki ślad zaginął.

- No tak, dzieci tu nie ma - powiedział Mitch. - Ale gdzie, u diabła, podziali się Jimmy i Lani?

- I co my teraz zrobimy? - zapytała Britt łamiącym się głosem. - Może powinniśmy zadzwonić na policję?

- Nie przesadzaj. Oni na pewno są gdzieś niedaleko.

- Nie możemy tego tak zostawić! - krzyknęła Britt.

- Musimy coś zrobić. Może mógłbyś zadzwonić do tego swojego przyjaciela.

Oczywiście, że mógł, chociaż nie bardzo wiedział, co mianowicie miałby mu powiedzieć. W każdym razie musiał chociaż spróbować. Miał swoje własne przypuszczenia co do losu, jaki mógł spotkać bliźniaczki. Dzięki pracy w biurze prokuratora okręgowego znał wiele różnych możliwych sytuacji, ale żadnym z tych domysłów za nic w świecie nie podzieliłby się z Britt. Jedno nie ulegało wątpliwości: musiał coś zrobić.

- Zadzwonię do Jerry'ego - powiedział, podchodząc do telefonu, ale zanim zdążył podnieść słuchawkę, ktoś wszedł do mieszkania.

- Cześć. - Jimmy uśmiechał się promiennie, a jedno z maleństw wtulało buźkę w jego ramię. - Już wróciliście?

Blada jak płótno Britt ruszyła na spotkanie Lani. Dosłow­nie wyrwała jej z rąk drugą dziewczynkę i z całych sił przytuliła malucha do siebie.

- Gdzie byliście? - zapytał Mitch wyjątkowo nieprzyje­mnym tonem.

- Zabraliśmy dzieci na spacer - tłumaczył Jimmy. - Byliśmy tu, na dziedzińcu.

- Dzieci potrzebują witaminy D - przypomniała ze­branym Lani. - Spójrzcie tylko, jakie mają rumieńce. Odrobina ruchu na świeżym powietrzu na pewno im nie zaszkodzi.

- Spokojnie. - Mitch objął Britt ramieniem. Czuł, że jeszcze chwila, a dziewczyna wybuchnie, odreaguje śmierte­lne przerażenie, które ogarnęło ją na widok pustego mieszka­nia. - Nie denerwuj się. Oni są młodzi. Nie wiedzieli...

- Mogliście nam chociaż zostawić kartkę - powiedział głośno, z trudem hamując gniew. - Baliśmy się, że porwano i was, i maleństwa.

- A kto miałby nas porwać? - zdziwił się Jimmy. - Przepraszam. Naprawdę nie przypuszczaliśmy, że tak szybko wrócicie.

Britt szarpnęła się, ale Mitch ją przytrzymał.

- Oni nie mają pojęcia, czyje to dzieci - przypomniał jej. - Skąd mieli wiedzieć o istnieniu Janine i Sonny'ego?

Britt skinęła głową. Wiedziała, że Mitch ma rację, i dlatego całą energię włożyła w to, żeby nad sobą zapano­wać.

To było ostrzeżenie, pomyślała. Nie powinnam się aż tak bardzo przejmować. Nie wolno mi się przywiązywać do tych dzieci, bo przecież będę je musiała oddać. Tyle razy już przez to przechodziłam, a wciąż jeszcze nie nabrałam rozumu. Zupełnie nie wiem, co się ze mną dzieje.

Cokolwiek to było, Britt nie potrafiła od razu z tym skończyć. Musiała najpierw przytulić obie dziewczynki, zanim naprawdę się uspokoiła.

- Bardzo wam dziękuję za pomoc. - Zmusiła się nawet do uśmiechu.

Dopiero po wyjściu Lani i Jimmy'ego Mitch podbiegł do trzymającej niemowlęta w objęciach Britt i mocno przytulił do siebie całą trójkę.

- Bogu dzięki, że nic wam się nie stało - mówił do dzieci, ale patrzył prosto w oczy Britt. - Bogu niech będą dzięki.

Britt spuściła wzrok. Nie spodziewała się, że Mitch przeżył zniknięcie dziewczynek tak samo jak ona. Poczuła wdzięczność i głęboki związek z tym obcym człowiekiem. Coś podobnego nie przytrafiało jej się zbyt często. A kiedy Mitch w końcu się od niej odsunął, ogarnął ją żal i natych­miast zatęskniła za poczuciem bezpieczeństwa, którego przed chwilą doświadczała w jego ramionach.

Mitch tymczasem zabrał się do rozpakowywanie toreb i paczek, które przynieśli ze sklepu.

- Dostałyście nowe ubranka, panienki - powiedział, pokazując maluchom stroje. - Podobno dziewczynki lubią ciuszki, więc powinnyście się ucieszyć. A teraz coś napraw­dę wspaniałego - mówił dalej, wyciągając z pudełka metalowe części bujanego leżaczka dla niemowląt, obok którego Britt po prostu nie umiała przejść obojętnie. - Zo­baczcie, jakie ładne leżaczki. Jeszcze chwila, a będziecie się mogły bujać aż do wieczora.

Britt wreszcie się roześmiała. Po kolei podniosła do góry obie dziewczynki, żeby mogły popatrzeć na Mitcha. Potem położyła maleństwa na podłodze i zabrała się do roz­pakowywania pozostałych paczek.

- Tu macie miękkie klocki do zabawy - powiedziała. - Mam nadzieję, że się wam spodobają.

Klocki, owszem, podobały się maluchom, ale nie tak bardzo jak grzechotki. Britt wkrótce się przekonała, jak wielką frajdę sprawia niemowlętom poruszanie wydającymi dźwięki przedmiotami. Bawiła się z dziećmi, podczas gdy Mitch montował foteliki, a potem zawieszał zabawki nad łóżeczkami bliźniaczek.

- Bardzo za nami tęskniłyście? - szeptała Britt do małych uszek, tuląc do siebie dziewczynki.

Mitch przyglądał się tej scenie i miał już na końcu języka jakieś ostrzeżenie, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Widział, że sąsiadka trochę za bardzo przywiązała się do swych podopiecznych. Zdziwił się tylko, kiedy uświadomił sobie, że on także zdążył już polubić bliźniaczki.

- Gotowe - powiedział, podchodząc do szczęśliwej gromadki. - Macie wszystko, czego niemowlętom potrzeba do szczęścia. I proszę mi więcej nie płakać. Zresztą, nie będziecie już miały na to czasu. Tyle różnych zabawek jest dookoła.

Britt i Mitchell bawili się z dziećmi, dopóki nie spostrze­gli, że maluchom kleją się powieki. Potem je nakarmili i uśpione dziewczynki powędrowały do łóżeczek. Dopiero teraz opiekunowie mogli usiąść przy filiżance dobrej her­baty.

- Bardzo sympatyczny jest ten twój siostrzeniec - powie­działa Britt.

- Reszta mojej rodziny jest równie sympatyczna - oświa­dczył Mitch. - Koniecznie musisz ich wszystkich poznać. Od czasu do czasu na Wielkiej Wyspie odbywają się zloty klanu Caine'ów. Zabiorę cię tam ze sobą.

Britt nie bardzo wiedziała, jak ma pokierować rozmową. Zazwyczaj w tym właśnie miejscu zmieniała temat. Nie lubiła opowiadań o rodzinie ani o dzieciństwie znajomych osób. Wzbudzały wspomnienia zbyt bolesne, żeby chciało się je w ogóle wywoływać. Tym razem jednak, po raz pierwszy od bardzo dawna, chciała dowiedzieć się czegoś więcej o jakiejś rodzinie.

- Powiedz mi, jak to jest, kiedy się jest dzieckiem i ma się dookoła tylu serdecznych, kochających cię ludzi? - zapytała.

- Jak to jest? - powtórzył Mitch. Nawet się nie domyślał, ile kosztowało ją zadanie tego prostego pytania. - Trudno o tym opowiedzieć. Mnie się wydawało, że moje życie jest całkiem zwyczajne. Często się kłóciliśmy, mieliśmy złe i dobre dni, ale zawsze kochaliśmy się i szanowaliśmy nawzajem. Miłość i szacunek to chyba najważniejsze, co człowiek dostaje od rodziny.

- Ach, tak - westchnęła Britt. Takie to było zwyczajne. Zbyt zwyczajne i zbyt proste, żeby mogło być prawdziwe. - Mówiłeś chyba, że wcześnie straciliście rodziców.

- Właściwie prawie ich nie pamiętam. Na dobrą sprawę, to Shawnee wszystkich nas wychowała. Biedna Shawnee, zawsze miała pełne ręce roboty - Mitch uśmiechnął się do swoich wspomnień. - Na przykład Mack, najstarszy z braci, ciągle miał jakieś kłopoty. Niejeden raz była u nas policja.

- Poczekaj, przecież to ten, który wynajmuje samoloty. Dobrze pamiętam?

- Ten sam. W końcu stał się porządnym człowiekiem. Ale miał taki okres w życiu, kiedy sądziliśmy, że już nic z niego nie będzie. Wszyscy uważali go za chuligana. Następny w kolejności jest Kam - opowiadał Mitch. - On już jako dziecko był tak poważny, że właściwie zawsze dobrze się zachowywał. Nikt nigdy nie miał z nim żadnych kłopotów. Za to ja... - uśmiechnął się tak promiennie, że wszystko wokół pojaśniało. - Wszyscy mnie uwielbiali.

- Jednego tylko nie rozumiem - powiedziała Britt, wpatrując się w fusy na dnie swojej filiżanki. Nie chciała się znów do niego uśmiechnąć. I tak robiła to zbyt często. - Masz takie miłe wspomnienia z dzieciństwa. Dlaczego do tej pory sam nie założyłeś rodziny?

- Jestem jeszcze młody. Mam na to mnóstwo czasu.

- Ile masz lat?

- Trzydzieści dwa.

- A ile lat ma twoja narzeczona? - zapytała Britt, chociaż doskonale wiedziała, że to zbyt osobiste pytanie, żeby je zadawać obcemu mężczyźnie.

- Hej, stosujesz niedozwolone chwyty - Mitch udał obrażonego.

- To znaczy, że jest zbyt młoda, żeby mówić ojej wieku - komicznie naburmuszona mina Mitchella rozśmieszyła ją do łez.

- Nie o to chodzi - skrzywił się Mitch. - Od bardzo dawna nie miałem żadnej narzeczonej. Przynajmniej w potocznym tego słowa znaczeniu.

- Nie? - Britt patrzyła na obejmujące filiżankę szczupłe palce swego sąsiada. - To znaczy, że... że nie masz teraz nikogo?

Britt zaniepokoiła się. Zadane pytanie sprawiło, że serce w jej piersi zupełnie oszalało. Popatrzyła na Mitchella w nadziei, że on niczego nie zauważył. Niestety, przyglądał jej się, jakby czytał w myślach dziewczyny. Zarumieniła się, a on się do niej uśmiechnął.

- No właśnie. Teraz jestem zupełnie sam - powiedział, odsuwając od siebie wspomnienia o Chenille. - Jestem wolnym człowiekiem.

- Typowym playboyem - powiedziała, zanim jeszcze zdążyła pomyśleć.

- Już ci mówiłem, że nie jestem playboyem - spochmurniał.

- No to kim jesteś? - zapytała Britt, trochę przestraszona, że znów zrobiła mu przykrość. - Ciekawa jestem, jak byś sam siebie określił.

Kim jestem? Mitch powtórzył w myślach pytanie sąsia­dki. Już dawno się nad tym nie zastanawiałem. Kiedyś bez wahania bym jej odpowiedział, ale teraz... Chyba za dużo pracuję, za często flirtuję i za długo krążę po świecie bez sensu i bez zastanowienia się nad własnym życiem, nad tym, co właściwie chciałbym z nim zrobić. Czy to znaczy, że jestem playboyem? To bzdura! Chociaż Britt tak właśnie uważa.

- No, powiedz mi, kim jesteś - powtórzyła Britt, wpatrując się w twarz sąsiada. - I czego oczekujesz od życia?

- Spełnienia - odparł bez namysłu.

- To synonim słowa „przyjemność” - powiedziała z przekąsem.

- Nie rozumiem, dlaczego przyjemność ma być czymś złym - obruszył się Mitch. - Nie powinnaś potępiać czegoś, czego nawet nie spróbowałaś.

- Och, daj spokój - Britt machnęła ręką, jakby ten znany już argument nie miał dla niej żadnego znaczenia.

- To ty daj spokój. - Mitch pochylił się nad stołem i zajrzał głęboko w oczy Britt. - Dam sobie głowę uciąć, że ty nigdy nie zaznałaś ani prawdziwej radości, ani prawdziwej przyjemności.

- To nieprawda - zawołała, czerwieniąc się jak piwonia. - Doskonale wiem, co to przyjemność, nie mówiąc już o radości.

- Udowodnij to - tym razem Mitch postanowił przyprzeć ją do muru. - Opowiedz mi o czymś, co robisz tylko dla przyjemności.

- Ja... No, na przykład teraz. Opieka nad tymi dziećmi daje mi mnóstwo przyjemności.

- Dobrze wiesz, że nie o to mi chodziło. - Mitch miał minę zwycięzcy. - Domyślam się, że nie zaznałaś w życiu zbyt wiele radości, Britt Lee. - Mitch podszedł do zlewu, przy którym Britt płukała filiżanki. - A jeśli nawet zaznałaś, to w twojej pamięci nie ma po tym śladu.

- Przyjemność nie jest w życiu najważniejsza - powie­działa cicho.

- Proszę cię. - Pogłaskał ją po policzku. Podaj mi tylko jeden przykład czegoś, co sprawia ci radość.

- Lody z bitą śmietaną. - Britt bardzo się ucieszyła, że udało jej się w końcu pomyśleć o czymś przyjemnym.

- Nie chodzi mi o jedzenie - Mitch głośno się roześmiał. - Naprawdę nie możesz nic innego wymyślić?

- No... nie wiem. Gdybyś mi dokładnie powiedział, o co ci chodzi, być może mogłabym podać jakiś konkretny przykład.

- Oczywiście, że ci powiem. - Jego zmysłowy szept poruszył serce Britt. - Chodzi mi na przykład o spacer w deszczu, o pływanie przy świetle księżyca, o słuchanie grającego w gałęziach drzew wiatru. O to, co czujesz, kiedy wyciągasz rękę i trafiasz na ciepłą dłoń przyjaciela, a także o powolny taniec przy cudownej muzyce.

- Nigdy nic podobnego nie robiłam - przyznała ze smutkiem Britt.

- Jeden zero dla mnie - Mitch uśmiechnął się do niej.

- To naprawdę nie ma znaczenia. - Za wszelką cenę chciała przekonać Mitcha, że mówi prawdę. - Przyjemności wcale nie są mi potrzebne do szczęścia.

- Każdy potrzebuje przyjemności - zaprotestował Mitch. - Przynajmniej od czasu do czasu. A może przypomnisz sobie, co ci sprawiało radość w dzieciństwie?

- Nie. - Britt odwróciła się od niego i wyszła z kuchni. Nie miała ochoty rozmawiać o swoim dzieciństwie. Z nikim.

- No to powiedz mi, co robiłaś, kiedy byłaś w szkole. - Mitch nie ustępował. - Na przykład, kiedy miałaś szesnaście lat? Co ci wtedy sprawiało przyjemność?

- Nic.

Czy on naprawdę nie potrafi tego zrozumieć? myślała pogrążona w rozpaczy Britt. W moim dzieciństwie i w młodości nie było miejsca na przyjemności. Nawet na radość. Musiałam walczyć o przetrwanie.

- Założę się, że najbardziej na świecie lubiłaś przesiady­wać z koleżankami u McDonalda.

- Nigdy - pokręciła głową.

- No to może godzinami gadałaś z przyjaciółką przez telefon?

- Też nie.

- Całowałaś się z chłopakami na tylnym siedzeniu samochodu?

- Przecież wiesz. - Spojrzała na niego rozżalona, że znów poruszył krępujący ją temat.

- Chcesz powiedzieć, że nigdy nie całowałaś się z chłopa­kami? - zapytał zaniepokojony. Nie przyznawała się do niczego, co zazwyczaj robią przeciętne amerykańskie na­stolatki. A może skłamała? Może spędziła dzieciństwo w jakimś egzotycznym kraju bez barów McDonalda i telefo­nów, a nie na Hawajach.

- Pewnie, że nie - odrzekła, dumnie unosząc głowę. Wiedziała, co Mitch o niej myśli, ale zupełnie o to nie dbała. - Mówiłam ci przecież, że nigdy nic takiego nie robiłam. Zapomniałeś?

Usiadła na kanapie, rozłożyła gazetę i udawała, że bardzo ją zainteresował artykuł o złożach gazu w Europie Wschod­niej. Mitch usiadł obok niej. Ale daleko, żeby jej broń Boże nie dotknąć.

- Nigdy się nie całowałaś - powtarzał, jakby usiłował zrozumieć wypowiedziane w obcym języku zdanie. - Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, ile straciłaś? To najprzyjemniejsza rzecz, jaką człowiek może robić, kiedy ma szesnaście lat.

- Ty po prostu nie umiesz sobie wyobrazić życia bez seksu - zaatakowała go Britt.

- Źle mnie zrozumiałaś. Całowanie ma wprawdzie związek z hormonami, z dojrzewaniem seksualnym i w ogó­le z seksem, ale nie ma w nim absolutnie nic złego. Jest zupełnie nieszkodliwe i nie grozi żadnymi konsekwencjami. Kiedy ja miałem szesnaście lat, umiałem już długo i namięt­nie całować. Całymi godzinami potrafiłem całować dziew­czynę i nie posunąć się dalej niż...

- Naprawdę nic mnie to nie obchodzi - przerwała mu pospiesznie. - Nie mam ochoty słuchać opowiadań o twojej przeszłości.

- Takie opowieści zabrałyby nam masę czasu - zażar­tował Mitch. - Mimo to uważam, że przynajmniej raz w życiu powinnaś przeżyć to, co robią prawie wszystkie amerykańskie nastolatki. Wiesz co? Pokażę ci, jak to się robi. Chcę, żebyś wiedziała, co straciłaś.

- Nie! - zawołała autentycznie przerażona.

- Nie bój się - Mitch śmiał się cichutko. - Na pewno nie zaproponuję ci tego, co nam się dziś rano przydarzyło.

- O, tak. W to akurat nie musisz wątpić. - Britt schowała się za gazetą i czytała artykuł o złożach gazu, które mniej ją obchodziły niż zeszłoroczny śnieg.

- Zepsujesz sobie oczy - Mitch delikatnie odsunął gazetę i spojrzał w oczy dziewczyny. - No, chodź. Zajmie nam to nie więcej niż kilka minut. Przysięgam, że te pieszczoty nie skończą się w łóżku.

Britt była czerwona jak piwonia. Nie znalazła w sobie dość siły, żeby mu odmówić. Całe jej ciało wypełniło się słodkim oczekiwaniem. Powoli odwróciła się do Mitcha.

- Mitch... - zaczęła bez większej nadziei na częściowy chociaż sukces.

- Cicho - szepnął, patrząc jej głęboko w oczy. - Nic nie mów, dopóki nie skończę.

Ma takie błękitne oczy jak niebo na Hawajach, pomyślała Britt. I taką ciemną, gładką skórę. Patrzyła, jak twarz Mitcha zbliża się do jej twarzy. Najpierw poczuła na wargach jego chłodne usta. Musnęły ją delikatnie, jak morska bryza. Raz, drugi, trzeci... Britt westchnęła i rozchyliła usta, a kiedy Mitch przywarł do nich wargami, mocno zacisnęła powieki. Płynęła w powietrzu, unoszona ciepłem jego ciała, zapa­chem jego włosów i podniecającym dotykiem całujących ją warg. To było jak fantastyczny taniec, jak przejażdżka balonem albo spływ tratwą po wzburzonej rzece. Przysunęła się do niego, chciała wtulić się w jego muskularne ciało, ale Mitch odsunął się od niej.

- Ale ty jesteś namiętna - wyszeptał. - Nie wolno się dotykać poniżej szyi. Zapomniałaś? Mamy się tylko cało­wać.

Britt nie zapomniała. Westchnęła, niezbyt zadowolona z obowiązujących w tej grze reguł. Musiała się jednak poddać władzy Mitcha.

- Och - jęknęła Britt, kiedy Mitch wreszcie się od niej odsunął.

- Podobało ci się? - zapytał, uśmiechając się do niej. Bardzo powoli wracał do rzeczywistości. - Czy to było przyjemne?

- Bardzo przyjemne - przyznała Britt, wpatrując się w niego rozmarzonymi oczami. - Naprawdę przyjemne.

Mitch nagle spoważniał. Odgarnął opadający na czoło dziewczyny kosmyk włosów.

- Bardzo się cieszę - powiedział cicho. - Mnie też było dobrze.

Wstał i wyszedł z pokoju. Britt chciała się zerwać, pobiec za nim, zatrzymać go... Na szczęście w porę się opamiętała. Nie wygłupiła się, ale ciepło, którym napełnił ją pocałunek Mitcha, bardzo szybko się ulotniło.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Wieczorem Britt usmażyła befsztyki z frytkami, a potem oboje z Mitchem bawili się z dziećmi, karmili je i przewijali. O północy, kiedy Donna i Danni zasnęły na dobre, byli tak wyczerpani, że dosłownie na nic nie mieli siły. Jak gradowa chmura zawisło nad nimi pytanie o to, kto gdzie będzie spał tej nocy.

- Chyba pójdę do siebie - zaproponował Mitch.

- Nie - zaprotestowała trochę zbyt pospiesznie Britt. - Nie wychodź. Mogłabym... To znaczy moglibyśmy...

- Nie możemy spać razem, tak jak wczoraj.

- Dlaczego? - zapytała z niewinną miną.

- Bo nie. - Mitch głośno się roześmiał. - Po prostu byłoby to dla nas zbyt niebezpieczne.

On pewnie znów ma rację, pomyślała. Teraz już nic nie jest takie samo jak wczoraj. Osiągnęliśmy nowy stopień porozumienia, a spanie w jednym łóżku mogłoby wszystko zepsuć.

A jednak chciała go mieć blisko siebie. Potrzebowała jego siły i zupełnie nie wiedziała, co zrobi, jeśli zostanie tu przez noc sama.

- Mogę się przespać na kanapie - zaproponowała. - A ty możesz zająć moje łóżko.

Wstała, zaczęła wyciągać koce, poduszki i układać je na kanapie.

- Za nic na świecie nie zabiorę ci łóżka - zaprotestował Mitch. - To ja będę spał na kanapie, a ty w swoim łóżku. I proszę ze mną nie dyskutować.

Wspólnie rozłożyli pościel na kanapie i wreszcie oboje mogli się położyć.

- Dobranoc - powiedziała Britt. Odwróciła się na pięcie, chcąc wyjść do sypialni.

- Dobranoc - odrzekł Mitch. Podszedł do dziewczyny i bardzo delikatnie pocałował ją w usta.

To był tylko przyjacielski pocałunek, tłumaczył sobie potem, kiedy już leżał sam w ciemnym pokoju. Nie wolno mi się w nic angażować. Więcej luzu, bracie, bo inaczej wszystko przepadnie.

Właściwie sam nie bardzo wiedział, co mianowicie miałoby mu przepaść. Zresztą wolał się nad tym zbytnio nie zastanawiać. Myślał o Britt i o tym, jak przyjemnie się ją całowało. Z początku się broniła, przypomniał sobie, ale kiedy się wreszcie poddała, a potem nawet zapomniała, okazało się, że ta dziewczyna kryje w sobie niewyczerpane pokłady namiętności. Pokazałem jej, jak można się całować, a ona od razu chciała więcej. Kiedyś będzie z niej wspaniała żona. Szczęśliwy facet, którego wybierze. Był absolutnie pewien, że Britt jego nie weźmie nawet pod uwagę.


Bliźniaczki obudziły się o czwartej. Tych kilka godzin snu wystarczyło, żeby Britt i Mitch poczuli się jak nowo narodzeni. Nakarmili dzieci i sami także wypili po szklance mleka, po czym prędko wrócili do łóżek. Obudziło ich dopiero szczebiotanie niemowląt. Ale wtedy była już ósma.

- Wciąż się czegoś uczymy - powiedział Mitch, który jak doświadczony ojciec szybko i sprawnie zmieniał Donnie pieluchę. - Teraz dopiero przekonałem się, że jeśli człowiek ma małe dzieci, to całe swoje życie musi dostosować do ich potrzeb.

- Dlatego właśnie matki takich maluchów nie mogą pracować. Niemowlęta potrzebują matki.

- Ojca też - przypomniał jej Mitch. - No to jak, dziewczyny? Macie ochotę na śniadanko? - Tryumfalnie podniósł do góry dwie butelki z ciepłym mlekiem. - Szef kuchni, Mitchell Caine, poleca najwspanialsze na świecie mleko. Proszę usiąść i przygotować się do jedzenia.

Mitch się wygłupiał, a Britt pokładała się ze śmiechu. A potem usiedli, każde z niemowlęciem na ręku, i wtedy dziewczynie zrobiło się smutno.

Został nam tylko jeden dzień, pomyślała. Jutro ktoś zabierze dziewczynki, a my będziemy musieli wrócić do swoich codziennych zajęć. I tak miałam dużo szczęścia. Prawie trzy dni szczęścia.

Spojrzała na Mitcha, a on się do niej uśmiechnął. Serce podeszło Britt do gardła, na policzki wypłynął rumieniec. Pochyliła się nad dzieckiem w nadziei, że Mitch nie zdążył dostrzec jej niecodziennej reakcji. Nie mogła przestać o nim myśleć. Był przecież częścią wydarzeń kilkudziesięciu ostatnich godzin. Częścią tak istotną, że nie mogła myśleć o dzieciach, nie myśląc jednocześnie o Mitchu. Dzięki niemu opieka nad dwójką niemowląt stała się nie tylko możliwa, ale także bardzo przyjemna. A nawet więcej...

Czy ja się aby nie zakochałam? Britt po raz pierwszy w życiu postawiła sobie to zasadnicze pytanie. Nigdy o żadnym mężczyźnie nie myślałam tak, jak myślę o Mitchu. Nigdy do nikogo nie czułam tego, co do niego czuję. Nigdy nie pragnęłam, żeby mnie całowano czy dotykano. Ale czy tak właśnie wygląda miłość? Zresztą to w końcu i tak nie ma żadnego znaczenia, Britt próbowała odzyskać utracony rozsądek. Mitch wkrótce stąd zniknie. Oboje dobrze o tym wiemy. Dlatego wszystko to, co do niego czuję, powinno pozostać moją tajemnicą. Nie znam nic bardziej obrzyd­liwego niż chora z miłości kobieta, marząca o mężczyźnie, który nawet przez chwilę się nią nie interesował. Nie mogę sobie pozwolić na takie mazgajstwo.

Danni wypiła mleczko i uśmiechnęła się do Britt. Dziewczyna odpowiedziała maleństwu czułym uśmiechem, potem położyła sobie dziecko na ramieniu i delikatnie klepała je w plecki, aż wreszcie małej się odbiło.

Britt głośno się roześmiała. Położyła dziewczynkę na rozłożonym w salonie kocu, pobiegła do sypialni i przyniosła stamtąd kupione poprzedniego dnia ubranka.

- Co robisz? - zapytał Mitch, kładąc Donnę na kocu obok siostry.

- Przebiorę je w sukienki - odrzekła rozpromieniona Britt. - Żółta dla Danni, a różowa dla Donny. Panienki idą do szkółki niedzielnej.

- Oszalałaś?

- Nie denerwuj się. Nigdzie ich nie zabieram. Zrobimy sobie szkółkę niedzielną w domu. Kilka piosenek, króciutka modlitwa i na tym koniec. - Britt z dumą patrzyła na ślicznie ubrane dziewczynki. - Chciałam tylko wykorzystać okazję włożenia im najlepszych niedzielnych sukienek - tłumaczy­ła się.

- Dobrze, że chociaż udało mi się wyperswadować ci kupno bucików - mruknął Mitch. Był prawie tak samo wzruszony jak Britt, tylko nie chciał się do tego przyznać.

- Niestety. Gdyby nie brak butów, małe wyglądałyby jak z obrazka. Na szczęście mamy chociaż skarpetki.

- Dobre i skarpetki. Szczególnie kiedy człowiekowi nawet nie śniło się jeszcze o chodzeniu - roześmiał się Mitch.

- Czy mógłbyś mi podać aparat? - poprosiła Britt. - Położyłam go na stole w jadalni.

Podciągnęła dziewczynkom skarpetki, poprawiła falban­ki przy sukienkach i kiedy Mitch wrócił z aparatem, panienki były gotowe do zdjęcia. Oboje fotografowali się z bliźniacz­kami, aż dzieciom w końcu znudziła się ta zabawa i zaczęły marudzić. Wtedy przewinęli je, uśpili i ułożyli w łóżeczkach.

- To wspaniale, że obie natychmiast zasypiają - szepnęła Britt, patrząc na śpiące maleństwa. - Byłoby cudownie, gdyby udawało się to za każdym razem.

Humor wyraźnie jej się popsuł, kiedy weszła do salonu i ujrzała panujący tam bałagan. Jej nieskazitelnie czyste, uporządkowane dotąd mieszkanie przedstawiało teraz obraz nędzy i rozpaczy. Wszędzie poniewierały się butelki, kocyki, grzechotki i różnego rodzaju śmiecie.

- Ależ tu śmietnik - westchnęła Britt. - Zaraz to wszystko posprzątam.

- Nie posprzątasz. - Mitch uśmiechnął się do niej. - Kto ma dzieci, ten ma bałagan. Musisz się do tego przyzwyczaić, moja droga. Teraz trochę odpocznij. Powinnaś nabrać sił przed następną turą zajmowania się tymi ślicznymi anioł­kami. Usiądź sobie wygodnie, rozluźnij się i na chwilę przestań myśleć o głupstwach.

- Niech i tak będzie - zgodziła się Britt. Bez oporu dała się posadzić na kanapie. A kiedy Mitch usiadł obok niej i położył rękę na oparciu kanapy tak, że palcami dotykał ramienia dziewczyny, poczuła się po prostu wspaniale.

- Britt - odezwał się Mitch. - Właśnie do mnie dotarło, że zmusiłaś mnie, abym ci opowiedział o swoim dzieciństwie, a sama ani słowem nie wspomniałaś o swoim.

- Rzadko rozmawiam z kimkolwiek na ten temat - wyją­kała Britt. Natychmiast pożałowała, że nie zabrała się jednak do sprzątania. - Wiesz, naprawdę muszę zlikwidować ten bałagan. Poza tym nie jedliśmy jeszcze śniadania.

Mitch nie od parady przez wiele lat pracował jako detektyw. Doskonale potrafił poznać, kiedy delikwent próbuje coś przed nim ukryć. Od niechcenia objął dziewczynę ramieniem, aby w razie potrzeby móc ją przytrzymać na miejscu.

- Śniadanie może poczekać - powiedział. - Musimy chwilę odpocząć po szaleństwach z maluchami. Nie za­szkodziłoby też trochę ze sobą porozmawiać. Co ty na to?

Britt bez przekonania skinęła głową. Jak ognia bała się tego, co miało teraz nastąpić.

- No dobrze, zacznijmy od początku - zaproponował Mitch. - Najpierw powiedz mi, gdzie się urodziłaś.

- Tutaj. W Honolulu - mruknęła jak dziecko, które niechętnie przyznaje się do popełnionego przewinienia.

- Kiedy?

- Mniej więcej dwadzieścia osiem lat temu. - Tym razem mówiła trochę głośniej.

- Więc jesteś starsza, niż przypuszczałem.

- Ale i tak młodsza od ciebie. - Wreszcie na niego popatrzyła. Zdobyła się nawet na coś w rodzaju uśmiechu.

- Jak ma na imię twoja mama? - wypytywał Mitch.

- Su... Su... Suzanne - wyjąkała Britt, przeklinając się w duchu za brak opanowania.

Mitch wziął ją za rękę, jakby w ten sposób chciał dodać dziewczynie odwagi, pomóc jej przebrnąć przez trudną rozmowę, która miała szansę rozładować tłumione całymi latami frustracje.

- A tata?

- Tom.

- Masz rodzeństwo?

- Nie.

- Gdzie mieszkają twoi rodzice?

- Nie żyją.

Te słowa uderzyły Mitcha jak celnie wymierzony poli­czek. Omal nie jęknął. Nie miał pojęcia, że Britt jest sierotą. Pożałował, że zaczął tę rozmowę, i rozważał nawet, czy nie lepiej byłoby się wycofać. Szybko zrezygnował z tego pomysłu. Instynkt podpowiedział mu, że Britt wreszcie komuś powinna się zwierzyć.

- Przykro mi - powiedział. - Kiedy zmarli?

Britt nie mogła wydusić z siebie ani słowa. Zupełnie tak, jakby jakaś wielka kula utkwiła jej w gardle. Doskonale zdawała sobie sprawę z bezsensowności swoich reakcji. W końcu od śmierci rodziców minęło bardzo wiele lat i wspomnienie tego wydarzenia nie powinno sprawiać jej takiego bólu, jakby stało się to dopiero wczoraj. Nie chciała w ogóle myśleć o wydarzeniach sprzed lat, a tym bardziej opowiadać o nich obcym ludziom. Patrzenie w przeszłość było dla niej czymś takim jak zaglądanie do jaskini. Czuło się zimny, piwniczny powiew, było strasznie ciemno i nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się wejść do środka.

- Byłam wtedy mała. - Udało jej się wreszcie wydusić z siebie kilka słów. - Miałam pięć lat.

- Pięć lat! - Mitchowi dreszcz przeszedł po plecach. Wyobraził sobie małą dziewczynkę, zupełnie samą na świecie, przerażoną, zrozpaczoną i opuszczoną. Przytulił Britt, jakby ciepłem swego ciała chciał ogrzać tamto samotne dziecko.

- Tak mi przykro - wyszeptał. Pochylił się i pocałował dziewczynę w czoło.

Britt z całych sił zacisnęła powieki. Nie chciała płakać. Nie, nie uronię ani jednej łzy, postanowiła. Jestem już za stara na takie wygłupy. Muszę się zachowywać jak dorosła osoba. Postępowanie Mitcha było tak naturalne, że dziew­czynie trudno było się oprzeć uczuciu, jakie rodziła w niej bliskość tego mężczyzny. Pragnęła przytulić się do niego, pozwolić, żeby ją pocieszył, żeby ją całował. To pragnienie także musiała od siebie odsunąć. Tak samo jak ból przeżytej przed laty tragedii.

- Mam strasznie dużo roboty - mruknęła, wstając z kanapy. - Przygotuję śniadanie. Nawet nie wiem, co mam w lodówce.

- Mam dla ciebie propozycję - Mitch poszedł za nią do kuchni. - Ja zrobię śniadanie, a ty przez ten czas posprzątasz pokój. Zgoda?

Britt chętnie przystała na ten podział obowiązków. Kilka minut później pokój był wysprzątany, jakby nigdy nie przebywały tam żadne dzieci, a Britt i Mitch zasiedli nad talerzem gorących naleśników z dżemem. Były puszyste i bardzo smaczne. Mitch ani na chwilę nie przestawał żartować, więc zanim dziewczynki się obudziły, oboje znów byli w bardzo dobrych humorach.

- Cześć, ślicznotki - powitał niemowlęta Mitch. - Jak wam się spało?

Wyjął z łóżeczka Danni i podał ją Britt, sam zaś zajął się Donną. Maleństwa uśmiechały się na sam dźwięk jego głosu. Britt nie mogła się nadziwić, dlaczego obie dziewczynki tak bardzo go lubią. Kiedy ona brała je na ręce, dzieci tuliły się do niej i natychmiast się uspokajały, ale kiedy widziały Mitcha, śmiały się radośnie.

- To twoja woda kolońska tak na nie działa - zażartowała Britt. - Albo wysyłasz jakieś tajemnicze fale, których ja nie odbieram.

- Ani woda kolońska, ani fale, tylko moja bogata osobowość. Jestem wspaniałym facetem. Przyjmij to wresz­cie do wiadomości, dziewczyno.

Położyli dzieci na kocu, wśród rozłożonych zabawek, i przyglądali się, jak maleństwa wyciągają po nie rączki.

- Nie sądzisz, że one są teraz bardziej aktywne, niż były w piątek? - zapytała Britt. - Zobacz, jak się rozglądają. Na początku tego nie robiły.

Mitch zgodził się z nią i zachował dla siebie wszystkie wątpliwości. Poważnie się obawiał, że dzieci Janine mogły być narażone na działanie narkotyków. Z tego też powodu należało Donnę i Danni jak najprędzej poddać badaniom.

Poszedł do swojego mieszkania. Musiał się przebrać. Chciał też przesłuchać nagrane na sekretarkę rozmowy. Światełko w automacie migało, co znaczyło, że podczas nieobecności Mitcha ktoś do niego dzwonił. Przewinął taśmę i włączył odtwarzanie. Najpierw dzwonił jego przyjaciel, Nick. Miał pretensje, że Mitch znów nawalił i nie przyszedł na umówioną partię tenisa. Potem odezwała się Chenille. Słodziutkim głosem małej dziewczynki pytała, kiedy Mitch wreszcie do niej zadzwoni. Na końcu nagrał się Jerry z policji.

- Cześć, Caine. Pomyślałem, że może chciałbyś wpaść do mnie na chwilę. Mam nowe informacje o tym śmieciu, którego danych szukałeś w moim komputerze. Zajrzyj do mnie, jeśli jeszcze cię ten facet obchodzi. Mam dyżur w niedzielę. Widzisz, pieniądze z twoich podatków nie idą na marne.

Ten śmieć, o którym mówił Jerry, nie mógł być nikim innym, jak tylko Sonnym. Mitch spojrzał na zegarek. Dochodziła dwunasta. Gdyby się pospieszył, mógłby zdążyć na komisariat jeszcze przed przerwą obiadową. Wypadł z domu jak bomba. Zajrzał jeszcze do Britt, żeby powiedzieć jej, dokąd i dlaczego natychmiast musi wyjść.

- Odezwała się moja wtyczka w policji - powiedział, jak gdyby nie stało się nic ważnego. - Ma dla mnie nowe wiadomości. Zajrzę tam i sprawdzę, czy do czegoś nam się one przydadzą.

- Znaleźli Janine?

- Nie wiem. Muszę tam pojechać, żeby się czegoś dowiedzieć. Wrócę tak szybko, jak się da. - Pogłaskał Britt po policzku. - Do zobaczenia.

Britt z bijącym sercem wpatrywała się w drzwi, za którymi zniknął Mitchell. Czuła, że coś ważnego się zdarzy­ło. Miała nadzieję, że nie stało się nic złego, chociaż doświadczenie życiowe podpowiadało jej, że należy się spodziewać najgorszego. Spojrzała na dzieci i natychmiast znów się uśmiechnęła. To było silniejsze od niej. Dwie maleńkie dziewczynki wywoływały w Britt uczucia, o które ona sama nigdy siebie nie podejrzewała. Usiadła na pod­łodze. Po kolei pokazywała maleństwom grzechotkę i obser­wowała, jak reagują na widok zabawki. Donna była pogodna i chętna do zabawy. Natychmiast wyciągała rączki po grzechotkę. Danni wykazywała więcej rozwagi. Musiała się najpierw przyjrzeć zabawce, zanim zdecydowała, czy warto po nią sięgnąć.

- Jesteście takie milutkie. Obydwie - wdzięczyła się do nich Britt. - Strasznie żałuję, że nie możemy być razem.

Przeraziła się wypowiedzianych głośno słów. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że od dawna myśli o zatrzymaniu niemowląt. Bardzo pragnęła z nimi zostać, chociaż wiedziała, że to niemożliwe. Dzieci miały przecież rodziców. Nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że w ogóle dopuściła do siebie taką szaloną myśl. Zupełnie nieświado­mie stworzyła sobie w marzeniach rodzinny dom.

Może jednak uda mi się nie stracić z dziewczynkami kontaktu, myślała. Kiedy Janine wróci i zobaczy, jak dobrze opiekowałam się jej dziećmi to... To co? Odda swoje dzieci obcej osobie? Daj sobie spokój, Britt. Bądź realistką. Nikt tak po prostu nie oddaje własnych dzieci w obce ręce. Nie, oczywiście, że nie. Ale mogłabym pomagać Janine. Finan­sowo i w ogóle. Zaprzyjaźniłybyśmy się i może nawet mogłybyśmy zamieszkać razem. Chociaż na jakiś czas. Dopóki ona nie stanęłaby mocno na nogach. Może, może, może... Morze jest szerokie i głębokie. Najlepiej od razu skończyć z tymi głupimi spekulacjami, wziąć się w garść i wrócić do rzeczywistości.

Na pewno wszystko dobrze się ułoży, zapewniała samą siebie Britt. Kiedy zjawi się Janine, trzeba będzie jej oddać dzieci. I zachować się jak dorosła osoba. Nie będzie to wcale łatwe, ale w końcu nic w życiu łatwo nie przychodzi. Nie ma się co nad sobą rozczulać. Zostało mi jeszcze trochę czasu, żeby nacieszyć się maluchami.

Nie zdążyła się nimi nacieszyć, bo w tej chwili ktoś zadzwonił do drzwi i Britt musiała oderwać się od dzieci, aby wpuścić gościa.

- Cześć, Britt - przywitał się Gary, rozglądając się podejrzliwie po mieszkaniu. - Gdzie jest ten typ?

- Nie ma go. - Określenie „ten typ” wcale się Britt nie spodobało, nie chciała jednak wdawać się w niepotrzebne dyskusje. - Możesz wejść.

- To doskonale ucieszył się Gary i już bez obaw wszedł do środka. - Miałem nadzieję, że zastanę cię samą. Musimy porozmawiać.

- Słucham cię - Britt nie była ciekawa jego rewelacji.

- Musimy poważnie porozmawiać. - Gary wciąż się rozglądał, jakby nie do końca wierzył słowom Britt. Usiadł na kanapie dopiero wtedy, kiedy na dobre upewnił się, że Mitcha nie ma w jej mieszkaniu. - Posłuchaj mnie, kochanie. To nie jest odpowiedni dla ciebie mężczyzna. Omotał cię jak jałówkę na rodeo. Zupełnie nie wiesz, co robisz. Całkowicie cię zauroczył.

- Nikt mnie nie zauroczył - odrzekła Britt, siadając na podłodze obok niemowląt.

- Ależ tak. Widać to gołym okiem. Jesteś w niego zapatrzona jak lunatyczka w księżyc.

- Nie jestem.

- Chcesz powiedzieć, że się mylę.

- Daj spokój, Gary. - Britt w końcu się roześmiała. - Naprawdę nie musisz się o mnie martwić. Doskonale sama sobie poradzę.

- A więc przyznajesz, że straciłaś dla niego głowę?

- Tego nie powiedziałam. Chociaż to miło z twojej strony, że tak się o mnie martwisz.

- Jest jeszcze jeden problem. Dlaczego te dzieci wciąż jeszcze są u ciebie? Gdzie się podziali ich rodzice? Musisz się nimi opiekować do jutra? Dobrze zrozumiałem?

- Tak. - Britt nie miała zamiaru wtajemniczać go w sprawy bliźniaczek. - Prawdopodobnie jutro zostaną zabrane.

Gary zrobił taką minę, jakby chciał powiedzieć, że uważa Britt za osobę niespełna rozumu. Nic jednak nie powiedział, tylko usiadł na dywanie i podniósł do góry Danni. Chwilę z nią rozmawiał, a potem przytulił maleńs­two do siebie.

- Takie małe dzieci bardzo prędko przywiązują się do opiekunów - powiedział. - Mogło się nawet zdarzyć, że już uważają cię za swoją matkę.

- Tak myślisz? - zapytała Britt z udaną obojętnością, chociaż serce o mały włos nie wyskoczyło jej z piersi.

- Niemowlęta potrzebują miłości. Trzeba je jak najczęś­ciej przytulać - mówił Gary, kołysząc Danni i uśmiechając się do niej.

- Skąd ty to wszystko wiesz? - zapytała Britt.

- Wychowałem się w wielodzietnej rodzinie. Mama bez przerwy rodziła dzieci. Zresztą moja siostra robi dokładnie to samo. Co roku... - Gary uśmiechnął się smutno. - Nie każdemu o tym mówię, ale miałem zamiar studiować pedagogikę. Chciałem pracować z dziećmi. Potem mi to przeszło, ale i tak na studiach dorabiałem sobie, opiekując się dziećmi w domu małego dziecka.

- Założę się, że znakomicie sobie radziłeś - roześmiała się Britt.

- Nie najgorzej. - Gary położył Danni z powrotem na kocu. - Britt, ja mówiłem poważnie. Temu twojemu sąsiado­wi źle z oczu patrzy. Nie można mu ufać.

- Gary...

- Nie przerywaj, tylko słuchaj, co mam ci do powiedze­nia. Moim obowiązkiem jest ostrzec cię przed nim. Znam ten typ mężczyzn. Wierz mi.

On ma, oczywiście, rację, pomyślała Britt i uśmiechnęła się do swoich myśli. Przecież sama widzę, że Mitch nie jest mężczyzną, który mógłby poważnie o mnie myśleć. Nie mam co do tego złudzeń.

- Chyba jednak trochę przesadzasz - powiedziała.

- Nie chciałbym, żeby spotkał cię zawód. A gdybyś zdecydowała się wyjść za niego za mąż...

- Ja nie wyjdę za mąż. Za nikogo - ucięła Britt.

- Za mnie też nie? - zapytał Gary, patrząc jej prosto w oczy.

- Za ciebie?

- Mówię poważnie, Britt. Wiesz chyba, jak bardzo cię szanuję. Nie mogę pozwolić na to, żebyś wpadła w tarapaty. Zrobię wszystko, żeby do tego nie dopuścić.

Słodki facet, pomyślała z przekąsem Britt. Proponuje mi małżeństwo z litości. To niebywałe. Wyśmiałabym go, gdyby nie traktował siebie i swojej propozycji z taką śmiertelną powagą.

Britt zastanawiała się nad jakąś rozsądną odpowiedzią. Musiała odrzucić nonsensowną propozycję Gary'ego, ale chciała to zrobić delikatnie, żeby go nie zranić. Zanim jednak zdołała cokolwiek wymyślić, Gary ją pocałował. Nigdy wcześniej nawet nie próbował czegoś podobnego i Britt zupełnie się tego po nim nie spodziewała. Bez wątpienia włożył w ten pocałunek dużo serca, a mimo to czegoś w nim brakowało.

Przynajmniej jedno jest dla mnie jasne, pomyślała Britt, czekając z rosnącym zniecierpliwieniem na zakoń­czenie tego niezbyt miłego doświadczenia. To, co od­czuwam będąc z Mitchem, nie jest tylko zwykłym pocią­giem seksualnym. To Mitch, jego osobowość i sposób bycia sprawiają, że drżę i pragnę, żeby zawsze był blisko mnie.

Gary wreszcie zrozumiał, że nic nie wskóra. Odsunął się od Britt, a ona uśmiechnęła się i poklepała go po ramieniu.

- Idź już lepiej, Gary - powiedziała.

- Dobrze, pójdę. - Gary z ociąganiem podniósł się z podłogi. - Ale pamiętaj, mała, uważaj na to, co robisz. I wiedz, że zawsze możesz na mnie liczyć. Gdybyś czegoś potrzebowała, po prostu zadzwoń.

- Dzięki, Gary.

- Wystarczy, że zadzwonisz...

- Do widzenia.

Britt zamknęła drzwi za Garym i natychmiast wróciła do dzieci. Zbliżała się pora karmienia. Jeśli Mitch zaraz nie wróci, będę sobie musiała sama z tym poradzić, pomyślała. Podgrzanie dwóch butelek mleka to fraszka, ale nakarmienie i przewinięcie dwójki niemowląt w tym samym czasie może się okazać trudnym zadaniem.

W tej chwili czuła się tak, jak gdyby zdolna była podołać każdemu wyzwaniu.


Mitch wszedł do mieszkania powoli, rozglądając się, jakby znalazł się w tym miejscu po raz pierwszy w życiu. Słyszał krzątającą się w sąsiednim pokoju Britt, ale zamiast jej pomóc, usiadł na kanapie i czekał. Nie trwało to długo. Chwilę później Britt jak burza wpadła do pokoju.

- Och, już wróciłeś? - zdziwiła się. - Nie słyszałam, kiedy wszedłeś.

- Nie chciałem ci przeszkadzać. - Mitch uśmiechnął się do niej.

- Dowiedziałeś się czegoś o Sonnym i Janine? - zapytała jak gdyby nigdy nic, chociaż natychmiast zauważyła, że Mitch jest dziwnie ponury. - Mam nadzieję, że żadne z nich nigdy się tu nie pojawi. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile radości dają mi te dzieci. Nie wiem, czy byłabym w stanie oddać je komukolwiek.

Mitch z rosnącym zdziwieniem przyglądał się sąsiadce. Była radosna i promieniała szczęściem jak nigdy dotąd. Wyglądała przepięknie, tak pięknie, że aż trudno mu było na nią patrzeć.

- Powiedz mi, co cię tak bardzo ucieszyło - poprosił, biorąc ją za rękę.

- Te dwa małe łobuziaki - Britt uśmiechnęła się do niego. - Są po prostu cudowne. Wiesz, Gary wpadł tu na chwilę.

- Po co? - najeżył się Mitch. - Chciał cię porwać?

- Nie przesadzaj! Po co miałby to robić?

- Bo on cię pożąda. Nie zauważyłaś tego, kobieto?

- Nie wygłupiaj się.

- A ty nie udawaj naiwnej.

- Jesteś rozdrażniony - stwierdziła Britt. - To wcale do ciebie niepodobne.

- Skąd możesz wiedzieć, co jest do mnie podobne, a co nie? Czy ty w ogóle cokolwiek o mnie wiesz, Britt?

- Co się stało, Mitch?

- Sonny i Janine... - popatrzył na nią ponuro. - Oboje nie żyją.

- Coś ty powiedział?

- Powiedziałem, że oboje nie żyją. Jakoś się w końcu znaleźli. Uciekali przed policją. Samochód rozbił się o barie­rę mostu. Zginęli na miejscu.

- Zginęli - powtórzyła jak echo Britt.

- Zginęli - potwierdził Mitch. - I ten fakt wszystko zmienia.

- Donna i Danni zostały sierotami - chlipała Britt. Łzy jak groch spływały jej po policzkach. - Moje biedne, kochane maleństwa.

- Policja poszukuje rodzin Sonny'ego i Janine - powie­dział Mitch podejrzanie grubym głosem. - Skontaktuję się z Jerrym. Sprawdzę, czy kogoś znaleźli. Jutro rano musimy zawieźć dziewczynki na posterunek.

- Co ty powiedziałeś?

- Musimy zawieźć Donnę i Danni na posterunek. W tej chwili trwają poszukiwania ich najbliższych krew­nych.

- Chyba im nie powiedziałeś?... - Britt chwyciła Mitcha za ramię.

- Nie bój się. Nikomu nic nie mówiłem, chociaż to i tak nie ma żadnego znaczenia. Rano musimy zawieźć dzieci na policję. Czy tego chcemy, czy nie.

- Tak, tak oczywiście - potwierdziła Britt, chociaż od razu było widać, że myśli o czymś zupełnie innym.

- Britt. - Mitch zmusił ją, żeby na niego spojrzała. - Posłuchaj mnie, Britt... Oni na pewno kogoś znajdą. Jakiegoś wujka albo ciotkę, albo chociaż dziadków. Będzie­my musieli oddać im dzieci.

- Rozumiem. Przecież nie jestem idiotką.

Istotnie, nie miała żadnych problemów z głową, za to serce przysparzało jej nie lada kłopotów.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Mitch wrócił do domu nad ranem. Znów był na posterun­ku. Właściwie nie spodziewał się zastać Britt. Przypuszczał, że zabrała dzieci i gdzieś z nimi uciekła, chociaż, oczywiś­cie, nie byłoby to najmądrzejsze posuniecie. Doszedł do wniosku, że to chyba on oszalał, skoro przychodzą mu do głowy takie głupie pomysły.

Stanął koło łóżka i obserwował śpiącą dziewczynę. Oddychała równo, spokojnie, jakby nie dręczyły jej żadne obawy i lęki. Nie chciał jej budzić. Wyszedł z sypialni i położył się na kanapie, ale nie mógł zasnąć. Myślał o swoim ojcu i o tamtym koszmarnym dniu, w którym powiedziano mu, że tata nie żyje. Potem przypomniał sobie jeszcze inny dzień, pięć lat później, kiedy to samo powiedziano mu o matce. Na samą myśl o tym jeszcze dziś robiło mu się smutno. Mimo że był już całkiem dorosły, wciąż nie opuszczało go tamto dziecięce przekonanie, że los obszedł się z nim wyjątkowo niesprawiedliwie. Chociaż, mówiąc uczciwie, Mitch i tak miał szczęście. Stracił rodziców, ale pozostała mu duża, kochająca rodzina. Siostra, dwóch braci, mnóstwo wujków, ciotek i kuzynów. Wszyscy starali się o to, żeby życie osieroconych dzieci nie stało się tragedią.

Ja jednak znałem i mamę, i tatę, myślał. A te dwa maleństwa nie mają nikogo. Co zapamiętają z dzieciństwa? Co najwyżej kilka paskudnych historii o swoich rodzicach, których nigdy nie powinny usłyszeć. Ale to życie bywa okrutne.

Życie niewątpliwie było okrutne, a na domiar złego sen także nie chciał przyjść. W końcu jednak Mitch zasnął, bo kiedy znów otworzył oczy, był już ranek.

- No i co? - zapytała Britt. - Znaleźli się jacyś krewni dziewczynek?

- Dzień dobry. - Mitch przetarł zaspane oczy. Bardzo się zdziwił, kiedy Britt go pocałowała. Była spokojna i pewna siebie, jakby zupełnie odmieniona.

- Wezmę sobie dzisiaj wolny dzień - powiedział. - Jedno z nas musi zawieźć dzieci...

- Już to zrobiłam - przerwała mu Britt. - Jeszcze wieczorem zadzwoniłam do Gary'ego.

Mitch skinął głową. Coś mu się tu wydawało podejrzane, nie potrafił tylko ustalić, co to takiego.

- No to jak, znaleźli jakichś krewnych, czy nie znaleźli? - powtórzyła pytanie.

- Nie znaleźli. Jerry jeszcze dzisiaj będzie prowadził poszukiwania, chociaż wygląda na to, że ani Sonny, ani Janine nie mieli nikogo oprócz siebie i bliźniaczek. Policji udało się odnaleźć jakichś ich przyjaciół, ale oni także nie słyszeli o żadnej rodzinie. Sądzę nawet, że nikt nie wie o istnieniu Donny i Danni.

- Ciekawe - mruknęła Britt. - Bardzo ciekawe.

- Powiedz mi, Britt - Mitch usiadł na kanapie - co ty kombinujesz?

- Kto, ja? - Britt wyglądała jak chodząca niewinność. - Nic nie kombinuję. Zrobić ci śniadanie?

Mitch nie miał ochoty na śniadanie. Za to brała go coraz większa ochota na Britt. Pomysł z kobietą - przyjacielem spalił na panewce. Nie dało się tego dłużej ukrywać. Każdy gest Britt działał na niego jak jawne zaproszenie. To, jak chodziła, jak wyglądała, jak była ubrana... Dosłownie wszystko go podniecało. O mało nie oszalał. Poszedł za dziewczyną do kuchni.

Odsunął ją od stołu, przy którym robiła kanapki, przytulił do siebie i bardzo mocno pocałował. Britt jakby tylko na to czekała. Stanęła na palcach, zarzuciła mu ręce na szyję i także go pocałowała. Tulili się do siebie. Oboje już wiedzieli, że chcą dokładnie tego samego.

Mitch z trudem oderwał się od dziewczyny. Potrząsał głową, jakby ten sposób ułatwiał mu osiągnięcie jasności umysłu.

- Mitch? - Britt wydawała się nieporuszona, podczas kiedy on dosłownie płonął. Właściwie trudno byłoby odgad­nąć, które z nich nie ma doświadczenia w dziedzinie seksu, a które jest wytrawnym kochankiem.

- Muszę już iść, Britt - wydusił z siebie w końcu Mitch. - Nie wiem, czy mnie rozumiesz. Muszę stąd natychmiast wyjść, bo się uduszę.

- Czy to ja cię duszę? - spróbowała się uśmiechnąć.

- Wiesz dobrze, o co mi chodzi. - Mitch odwrócił się na pięcie i wybiegł z mieszkania sąsiadki.

Patrzyła za nim. Musnęła palcami wargi, jakby chciała zatrzymać ciepło jego pocałunków. O, tak, pomyślała, to jest dokładnie to, o co kobietom chodzi. Gary nawet do pięt Mitchowi nie dorasta.

Wróciła do przygotowywania kanapek, ale tajemniczy uśmiech nie znikał z jej twarzy. Nagle pojęła, że jest na świecie mnóstwo rzeczy, na które ona wreszcie nabrała ochoty. Ale czy to grzech?

- Trzeba kuć żelazo, póki gorące - powiedziała do siebie Britt.


Mitch przyszedł po południu. Policji nie udało się odnaleźć żadnej rodziny bliźniaczek i nic nie wskazywało na to, że jacyś krewni dziewczynek w ogóle istnieją.

- A więc Donna i Danni nie mają nikogo bliskiego - podsumowała Britt, jakby tego właśnie się spodziewała.

- Nie mają. Trafią do domu dziecka. Są takie śliczne, więc pewnie ktoś je zaadoptuje.

- Nie pójdą do domu dziecka - oświadczyła stanowczo.

- Britt, bądź rozsądna - powiedział Mitch, chociaż reakcja dziewczyny wcale go nie zdziwiła.

- Jestem rozsądna. - Britt była spokojna i zupełnie opanowana. - I oświadczam ci, że o żadnym domu dziecka nie może być mowy. Bardzo ci dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłeś, ale nie potrzebuję już twojej pomocy.

- Co ty wygadujesz, dziewczyno? Oszalałaś?

- I wczoraj, i dzisiaj zupełnie nieźle radziłam sobie bez ciebie. Chyba już nabrałam wprawy. Od tej chwili sama zajmę się bliźniaczkami, a ty możesz wracać do swojego normalnego życia. Jesteś wolny.

- O czym ty mówisz? - Mitch chwycił ją za ramiona i potrząsnął gwałtownie.

- O niczym, co mogłoby cię zainteresować. - Britt wolała patrzeć w ścianę niż w błękitne oczy Mitcha. - Idź już. Bardzo cię proszę.

- Nigdzie nie pójdę - oświadczył. - Powiedz mi wreszcie, co ty chcesz zrobić.

- Naprawdę o nic nie musisz się martwić. - Britt wyrwała się z jego uścisku. - Sama się wszystkim zajmę, a ty wracaj do siebie i zadzwoń do swojej dziewczyny. Wreszcie masz wolny wieczór. Możesz umówić się z nią na randkę...

- Nie, Britt. - Mitch schwycił ją za rękę. - Musisz mi powiedzieć. Zapomniałaś, czego dokonaliśmy? Ile nas to kosztowało? Nie zostawię cię teraz samej. Musisz mi powiedzieć, co zamierzasz zrobić.

- Co ci mam powiedzieć? - udawała niewiniątko.

- Powiedz mi, co chcesz zrobić z dziećmi.

- Nic specjalnego. Chcę się nimi zaopiekować i...

- I co?

- Jeszcze nie wiem. W każdym razie na pewno nie oddam ich do domu dziecka. Później się zastanowię, jak to załatwić.

- Czy nie możemy razem się nad tym zastanowić? - zapytał cicho Mitch.

- Nie możemy - odrzekła Britt, hamując łzy.

- Dlaczego?

- Ponieważ wiem, że nie pochwalasz tego, co chcę zrobić. Chcesz się pozbyć tych dzieci, oddać je do domu dziecka, ludziom, którzy ich nie pokochają, którzy po prostu biorą pieniądze za pracę i tę pracę wykonują. Zresztą nie zawsze sumiennie. Ci ludzie z domu dziecka oddadzą moje dziew­czynki każdemu, kto się po nie zgłosi. Nawet nie sprawdzą, czy nie trafią pod opiekę sadysty. Nie skażę ich na taki los. Nigdy!

- Musisz. Nie masz wyboru.

- Owszem, mam. Zaadoptuję Donnę i Danni - oświad­czyła Britt. Oczy jej płonęły, jakby miała wysoką gorączkę.

- To niemożliwe - Mitch nie mógł uwierzyć własnym uszom.

- A niby dlaczego?

- Ty... Ty przecież nic nie wiesz o dzieciach. Wy­chowanie dziecka to nie tylko zmiana pieluszek i podawanie butelki. Czy pomyślałaś, że skazujesz się na osiemnaście lat wyrzeczeń i poświęcenia? Długie lata ciężkiej pracy, bólu i strachu? Przecież nie jesteś na to wszystko przygotowana.

- Nie mówisz mi nic nowego - powiedziała cichutko Britt. - Ja już to wszystko przemyślałam.

- A co z twoją pracą? - Mitch chwycił się ostatniej deski ratunku. - Oszalejesz w domu z dwójką małych dzieci. To są marzenia, Britt. Piękne marzenia, ale zupełnie nierealne.

- Niech szlag trafi moją pracę - odrzekła stanowczo. - Muszę to zrobić i zrobię.

- Ty naprawdę zwariowałaś! - Mitch był przerażony. - To niemożliwe!

- Możliwe. - Britt spojrzała na niego z góry, wzięła go pod rękę i wyprowadziła do przedpokoju.

- Straciłaś poczucie rzeczywistości - tłumaczył, nie zauważywszy nawet, że Britt chce go wyrzucić ze swojego mieszkania. - Jesteś niezamężna, masz ciekawą pracę i szansę na awans. Nie możesz ni z tego, ni z owego zrujnować sobie życia. Nie po to tyle lat studiowałaś, nie po to pracowałaś tak ciężko, żeby teraz zostać kurą domową. Zobaczysz, że ci się to nie uda.

- Idź już. - Britt otworzyła drzwi i wypchnęła go na korytarz. - Idź sobie, bardzo cię proszę.

- Zobaczysz, że tego pożałujesz.

- No to pożałuję. Nie oddam tych dzieci na zmarnowanie i już!

- Britt...

Nie zdążył dokończyć, bo dziewczyna po prostu za­mknęła mu drzwi przed nosem. Mitch wciąż stał tuż za progiem, jakby nie wierzył w prawdziwość tego, co wyda­rzyło się przed chwilą. Uważał swoją sąsiadkę za osobę rozsądną, dlatego też nie potrafił zrozumieć, jak to się stało, że tym razem nie dotarł do niej żaden z jego jak najbardziej racjonalnych argumentów. Zapukał do drzwi, ale Britt mu nie otworzyła. Zadzwonił. Także się nie odezwała. Zrezyg­nowany wrócił do siebie. Najpierw porozbijał sobie pięści o ściany, a kiedy się zmęczył, zagłębił się w fotelu i pogrążył w najczarniejszych myślach.

Co mam teraz zrobić? zastanawiał się gorączkowo. Może powinienem zawiadomić policję o istnieniu tych dzieci? Nie, na pewno nie powinienem. No to może opiekę społeczną? Też nie. A zatem kogo?

Mam się pozwolić wyrzucić za drzwi i udać, że nigdy nie przeżyłem tych trzech zwariowanych dni? Nie ma mowy!

Dopiero teraz przypomniał sobie, że ma klucze od mieszkania Britt. To on otwierał drzwi, kiedy w sobotę wracali z zakupów, a potem odruchowo wsunął klucz do swojej kieszeni i zapomniał go oddać sąsiadce. Cichutko jak złodziej podkradł się pod drzwi mieszkania Brittanny, włożył klucz do zamka i bardzo ostrożnie go przekręcił. Bezszelestnie wszedł do środka.

- Zabieram dzieci - oświadczył takim tonem, jakby mówił o połamanym krześle.

- Nie zabierzesz.

- Owszem, zrobię to. - Mitch skierował się do sypialni.

Britt rzuciła się na niego jak lwica, gotowa własnym ciałem bronić intruzowi dostępu do swoich małych.

Mitch przytulił ją do siebie. Tłumaczył, że powinna się uspokoić, że tak na pewno będzie lepiej i dla niej, i dla dzieci. Britt się rozpłakała. Przywarła do Mitcha całym ciałem, wtuliła twarz w jego opiekuńcze ramię i wypłakiwała tłumiony przez lata ból nieszczęśliwego dzieciństwa. Mitch pocieszał ją, jak umiał, głaskał po głowie, całował po włosach, scałowywał z policzków gorące łzy. Nawet nie pomyślał, że mogłoby dojść do czegoś więcej, ale widocznie los uwziął się na niego. Chwilę później Mitch i Britt znaleźli się na kanapie. Dziewczyna przestała płakać, chociaż od­dychała szybko, jak po długim biegu. Była taka ciepła i pachnąca, a Mitch bardzo jej pragnął.

- Britt? - zapytał tylko, bo nie potrafił inaczej sfor­mułować tego, czego chciał się dowiedzieć.

- Tak - wyszeptała Britt. Zarzuciła mu ręce na szyję i z całych sił się do niego przytuliła. Tym razem to ona pocałowała Mitcha.

Obiecał sobie, że nie będzie się spieszył, że odpowiednio przygotuje Britt do mającego nastąpić zbliżenia, ale był zbyt spragniony, zbyt długo tłumił w sobie pożądanie, żeby udało mu się teraz nad sobą zapanować. Britt zresztą nie po­trzebowała dodatkowej zachęty. Przez wiele lat nie dopusz­czana do głosu kobiecość dała o sobie znać w sposób niezwykle gwałtowny. Britt zbyt długo czekała, żeby jeszcze choć o chwilę odsuwać moment zbliżenia. Przez lata wmawiała sobie, że nie chce i nie potrzebuje w swoim życiu seksu. Była to prawda, ale tylko do czasu, kiedy zjawił się mężczyzna, którego dotyk wprawiał ją w ekstazę. Britt zapragnęła połączyć się z tym mężczyzną natychmiast, dać mu szczęście i pozwolić sobie na przyjemność, której do tej pory jak najsurowiej sobie odmawiała.

- Nie zrobiłem ci krzywdy? - zapytał Mitch, kiedy Britt ochłonęła trochę po szaleństwach kilku ostatnich minut.

- Nie, skądże! - Oddychała ciężko, zmęczona, ale niewymownie szczęśliwa.

Dopiero teraz z całą mocą uświadomiła sobie, że kocha tego mężczyznę, którego jeszcze niedawno uważała za playboya i o którym prawie nic nie wiedziała. A przecież nigdy dotąd nikogo nie kochała tak jak jego. Przytuliła się do Mitcha, głaskała go, całowała i było to jeszcze wspanialsze niż to, co oboje przed chwilą przeżyli. Kochała go za jego urodę, za delikatność i poczucie humoru. Kochała jego ciało, jego imię, a nawet ubranie. Kochała Mitchella Caine'a pierwszą dziewczęcą miłością i ostatnią miłością dojrzałej kobiety.

- Dziękuję ci, Britt. - Mitch przytulił do ust palce dziewczyny. - Dziękuję ci za to, że mnie wybrałaś.

Uśmiechnęła się do niego. Tylko ona wiedziała, że wybrała jego i tylko jego, że po nim, że poza nim, nikogo w jej życiu nie będzie.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Pomogę ci - powiedział Mitch. Oboje już ubrani siedzieli na kanapie i popijali herbatę. - Ale pod warunkiem, że przeprowadzimy całą sprawę tak, jak ja uznam za stosowne. Rozumiem, że chcesz zaadoptować bliźniaczki, chciałbym cię jednak prosić, żebyś jeszcze raz wszystko rozważyła. Spokojnie i bez emocji.

Mitch, kochanie, myślała Britt. Ty nic nie wiesz, o ni­czym nie masz pojęcia i pewnie dlatego mnie nie rozumiesz.

- Powiedziałem, że ci pomogę, i nie mam zamiaru zmuszać cię do zmiany decyzji - zapewnił Mitch na widok dziwnego wyrazu twarzy dziewczyny. - Musisz tylko zrozumieć, że nie dasz sobie rady sama. Nie możesz zabrać Donny i Danni i zaszyć się z nimi w jakiejś mysiej dziurze. Wiem, że taki właśnie miałaś plan. Zapomnij o tym. Załatwimy wszystko zgodnie z prawem.

Britt milczała, ale jej zawstydzona mina świadczyła, że Mitch odgadł jej zamiary.

- Nie da się żyć w ukryciu, Britt. Zawsze znajdzie się jakiś życzliwy, który połapie się, że coś nie jest w porządku, i doniesie o tym, gdzie trzeba. Zresztą nie wierzę, że chciałabyś odmówić dziewczynkom prawa do poznania prawdy o ich rodzicach. Musimy zawiadomić władze o tym, że Donna i Danni są u nas. Im szybciej to zrobimy, tym lepiej. Zastanawiałaś się, co będzie, jeśli policja odkryje istnienie dzieci i postanowi ci je odebrać? Naprawdę nie wolno nam do tego dopuścić.

Britt powoli skinęła głową. Najwyraźniej nie tylko zrozumiała argumentację Mitcha, ale co więcej, jego słowa skłoniły upartą dziewczynę do zmiany planów.

- Niestety, gdybyś chciała załatwić adopcję normalną drogą, na pewno nic by z tego nie wyszło. Nie istnieje żaden powód, dla którego mieliby oddać dzieci tobie, a nie jakiejś rodzinie, która od lat czeka na podobną okazję.

- Jest powód - zaprotestowała Britt. - Niewiele osób chce zaadoptować bliźniaczki, dlatego Donna i Danni mogłyby trafić do domu dziecka.

Britt wbiła wzrok w blat stołu i mocno objęła dłońmi filiżankę z herbatą, jakby ta filiżanka była kołem ratun­kowym, którego za nic w świecie nie można puścić, jeśli chce się przeżyć. Wiedziała, że teraz właśnie powinna opowiedzieć Mitchowi o swoim dzieciństwie. Nigdy dotąd nikomu tego nie mówiła i dlatego nie było jej łatwo się zdecydować.

Mitch ze zdziwieniem przyglądał się dziewczynie. Nie wiedział, dlaczego tak gwałtownie reaguje na wszystko, co dotyczyło śpiących teraz spokojnie dwóch malutkich dziew­czynek. Rozumiał, że pokochała maleństwa, nie rozumiał tylko, dlaczego tak się uparła, żeby je adoptować.

- No to postanowione - powiedział. - Razem weźmiemy byka za rogi. Zaczniemy od tego, że zadzwonimy do Kama. To mój starszy brat. Jest najlepszym prawnikiem w tej części świata. Nie zajmuje się adopcjami, ale ma kolegów, którzy to robią, więc na pewno kogoś nam poleci. Zresztą on zawsze wie, do których drzwi zapukać, żeby załatwić najtrudniejszą nawet sprawę. Nie mogę zagwarantować sukcesu, ale Kam na pewno zrobi wszystko, co w tej sprawie jest do zrobienia - uśmiechnął się do swoich myśli. - O ile dobrze go znam, to wmówi urzędnikom, że jesteś zaginioną w dzieciństwie siostrą Janine. Kam ma zupełnie wyjątkowy dar przekony­wania. Naprawdę jest znakomity.

Po policzkach Britt płynęły łzy. Chciała coś Mitchowi powiedzieć, ale zupełnie nie mogła wydobyć z siebie głosu.

- Nie denerwuj się - próbował ją uspokoić. - Jeszcze nic się nie stało. Powiedziałem tylko, że zrobimy wszystko, co w tej sytuacji można zrobić. Na razie nic jeszcze nie zostało postanowione.

- Wiem, Mitch, ale... - Britt mocno się do niego przytuliła. Płakała jak dziecko. Nie umiała słowami wyrazić wdzięczności za to, że postanowił jej pomóc. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie musiała sama rozwiązywać piętrzących się przed nią problemów.

- Britt - powiedział Mitch. - Powinienem chyba wie­dzieć, co się z tobą dzieje. Może mogłabyś mi wytłumaczyć, dlaczego tak irracjonalnie się zachowujesz?

- To wszystko dlatego, że zbyt dobrze wiem, jak żyją sieroty - chlipnęła Britt. - Ja... Ja sama przez to przeszłam.

- Po śmierci rodziców, tak?

- Tak. Zostaliśmy zupełnie sami. My też, tak jak Donna i Danni, nie mieliśmy żadnych krewnych. Trafiliśmy do domu dziecka. Miałam wtedy pięć lat, a mój brat osiem.

- Twój brat? - zdziwił się Mitch. - A mówiłaś, że nie masz rodzeństwa.

- Teraz nie mam, ale kiedyś miałam. - Wytarła serwetką zapłakaną twarz. - Bardzo szybko został adoptowany. Jakieś małżeństwo zabrało go do Oregonu. Nigdy więcej o nim nie słyszałam.

- A ty? - zapytał Mitch z kamienną twarzą. Nie miał ochoty pokazywać dziewczynie, jak ogromne wrażenie wywarło na nim jej wyznanie.

- Mnie nikt nie chciał - Britt uśmiechnęła się smutno. - Byłam chuda jak szkielet i zawsze miałam poobijane kolana.

- Założę się, że byłaś bardzo ładna. - Mitch musiał powiedzieć coś, co choć trochę rozładowałoby jego złość i przerażający smutek.

- Raczej nie. Nie mam żadnych zdjęć z tamtego okresu, więc nie wiem, jak naprawdę wyglądałam.

- Ale znaleźli ci chyba w końcu jakąś rodzinę zastępczą?

- O tak, znaleźli - Britt gorzko się zaśmiała. - Nawet trzy. W ciągu jednego roku. Sam widzisz, że nie mogłam być uroczym dzieckiem, skoro nikt mnie nie chciał.

- Mój Boże, Britt, nawet tak nie mów - jęknął Mitch. - To przecież nie była twoja wina.

Brittanny znów zadrżała, ale tym razem postanowiła, że się nie rozpłacze. Mitch mocno tulił ją do siebie, jakby miał nadzieję, że jego uścisk obroni Britt przed tym, co spotkało ją w dzieciństwie, a przynajmniej przed raniącymi wspo­mnieniami.

- Co się stało potem, po pierwszym roku z trzema rodzinami?

- Umieszczono mnie w doskonałej rodzinie zastępczej. Oprócz mnie było tam już dziewięć sierot. Ja byłam dziesiąta.

- Jak długo z nimi mieszkałaś?

- Około trzech lat. - Britt zagryzła wargi. - Karmili nas tam, ubierali i zupełnie nieźle wychowywali. Każde z dzieci miało swoje obowiązki.

- To... - Mitch nie był pewien, czy powinien powiedzieć to, o czym pomyślał. - To, o czym opowiadasz, bardzo przypomina powieści Dickensa.

- No właśnie. Byliśmy wszyscy bardzo zadbani. Mieliś­my czyste paznokcie, staliśmy w szeregu i uśmiechaliśmy się do pracownika opieki społecznej, który co miesiąc nas odwiedzał. Tamci ludzie naprawdę dokładali wszelkich starań, żeby niczego nam nie brakowało.

- Tylko miłości wam nie dali.

- Jesteś taki inteligentny, Mitch - pochwaliła go Britt zdziwiona i zachwycona jego zdolnością do przejmowania się problemami innych ludzi. - Jak na to wpadłeś?

- Sama mi to podpowiedziałaś. Opowiadaj dalej. Co się zdarzyło potem?

- Nasza zastępcza matka, nazywaliśmy ją Mamą Clay, bardzo ciężko zachorowała. Do dziś nie wiem, co to była za choroba. Nikt nam tego nie powiedział. W każdym razie tamto małżeństwo nie mogło się dłużej nami opiekować. Wszystkie dzieci zostały umieszczone w innych domach. - Britt dokładnie oglądała swoje dłonie. - Właśnie wtedy zaczął się mój koszmar.

- Opowiedz mi o tym - poprosił Mitch.

- Oddano mnie rodzinie, która miała dwoje własnych dzieci. Chłopców. Byli starsi ode mnie. Takie dwa byczki...

- Czy bardzo ci dokuczali? - zapytał Mitch, z trudem trzymając nerwy na wodzy.

Bardzo. Nie chcę nawet o tym myśleć. Może kiedyś ci opowiem, ale na pewno nie teraz.

- A co na to ich rodzice? Tolerowali te wybryki? - Nie, skądże. Nawet bili, kiedy na czymś ich przyłapali. Chłopcy płakali i przysięgali, że już więcej nie będą mi dokuczać. Nie mijał dzień, jak wynajdowali nowy sposób na dręczenie mnie.

Mitch mocno zacisnął powieki. Miał ogromną ochotę zerwać się z kanapy, znaleźć tych dwóch łobuzów i dać im nauczkę za wszystko, czego się dopuścili w dziecińst­wie.

- A czy przybrani rodzice byli dla ciebie dobrzy?

- Przynajmniej tak im się wydawało. Byli bardzo surowi.

- Chyba ciebie nie bili?

- Nie - Britt pokręciła głową. - Opieka społeczna nie akceptowałaby tego rodzaju kary. Nigdy nikt nawet palcem mnie nie dotknął. Tyle że w tamtej rodzinie panował permanentny chaos. Nikt nie mówił normalnie. Wszyscy na wszystkich krzyczeli. Rzucali w siebie talerzami, wyzywali się od najgorszych. Nigdy nie było wiadomo, czy za chwilę nie zacznie się kolejna awantura. Czasami budziłam się w środku nocy i słuchałam, jak Norman, ojciec rodziny, goni swoją żonę po całym domu, wrzeszczy i rzuca w nią czym popadnie. Chowałam się wtedy pod kołdrę, zamykałam oczy i śpiewałam, żeby zagłuszyć to, co działo się na zewnątrz. Cały dom się trząsł i nie było sposobu, żeby uciec od tych awantur.

Mitch z całych sił tulił do siebie drżącą jak osika dziewczynę. Nie wiedział, co mógłby zrobić, żeby zatrzeć w jej pamięci te potworne wspomnienia.

- Kiedy źle się zachowywałam - ciągnęła Britt - zamyka­li mnie w garderobie. Tam było ciemno i okropnie się bałam. Płakałam, dopóki nie zasnęłam. Wtedy chłopcy wymyślali coś, żeby mnie obudzić i jeszcze bardziej nastraszyć. Kiedyś wpuścili mi do szafy pająka. O mało nie umarłam ze strachu.

- Tak mi przykro, Britt. - Mitch obsypał dziewczynę tysiącem pocałunków. - Tak bardzo mi cię żal.

- Nigdy przedtem nikomu o tym nie opowiadałam. Nawet bym nie potrafiła. A tobie powiedziałam i jakoś to przeżyłam - uśmiechnęła się do niego. - Zresztą z tobą wszystko jest nie tylko możliwe, ale i łatwe.

- Powiedz mi jeszcze, jak długo mieszkałaś w tym okropnym miejscu.

- Sześć lat. Dopiero kiedy skończyłam piętnaście lat, odważyłam się opowiedzieć pani z opieki społecznej o tym, co uznałam za możliwe do opowiedzenia. - Britt wreszcie się uśmiechnęła. - Ta kobieta nazywała się Kathy Johnson. Była absolutnie cudowna. Od pewnego czasu podejrzewała, że w mojej zastępczej rodzinie nie dzieje się najlepiej. Tak długo mnie wypytywała, że wreszcie się jej zwierzyłam. Jeszcze tego samego dnia mnie stamtąd zabrała. Zamiesz­kałam z nią i gdyby nie ona, na pewno nawet bym nie pomyślała o studiach. Do dziś bardzo się przyjaźnimy.

- Bogu niech będą dzięki, że stworzył Kathy Johnson - westchnął Mitch. - Za dużo wycierpiałaś i stanowczo za długo to trwało.

- Czy teraz mnie rozumiesz? - zapytała Britt, patrząc Mitchowi prosto w oczy. - Czy zrozumiałeś wreszcie, dlaczego nie mogę się zgodzić na to, żeby Donna i Danni skorzystały z dobrodziejstw tego systemu, który zapewnił mi w dzieciństwie opiekę?

- To, co się tobie zdarzyło, było koszmarnym zbiegiem okoliczności. Ale przecież tysiące innych dzieci trafia do wspaniałych, normalnych rodzin. Nie wszystkie przechodzą przez takie piekło, w którym ty żyłaś.

- Nie chcę ryzykować - Britt energicznie pokręciła głową. - Kiedy znalazłam te maleństwa pod twoimi drzwia­mi, byłam zdecydowana oddać je do domu dziecka, gdyby Sonny okazał się złym człowiekiem. Teraz na pewno tego nie zrobię. Sprzedam duszę diabłu, żeby zatrzymać Donnę i Danni przy sobie.

Donna i Danni od trzech dni nie miały rodziców, ale zupełnie tego nie zauważyły. Otaczano je troskliwą opieką, jaką powinno mieć każde dziecko.

Britt kładła dziewczynki do łóżeczek, podczas gdy Mitch rozmawiał w kuchni ze swoim starszym bratem, Kamem.

- Oczywiście, że nie byli zachwyceni, ale sądzę, że udało mi się pchnąć sprawę we właściwym kierunku - opowiadał Kam o swoich dokonaniach. - A swoją drogą ciekaw jestem, w jaki sposób wpakowałeś się w tę awanturę, braciszku. Jedno dziecko jeszcze bym zaakceptował, ale bliźniaki...

- One są naprawdę wspaniałe.

- Widzę, że bardzo się tym wszystkim przejmujesz. To z powodu tej kobiety. Mam rację? - Pokręcił głową. - Życie sobie marnujesz przez kobiety. Zresztą, zawsze tak było.

Mitch zupełnie nie reagował. Rozmowa z bratem na temat kobiet była jak gra, której reguły i wynik wszyscy gracze dobrze znają i dlatego nikt się naprawdę nie emoc­jonuje jej przebiegiem.

- Ty tego nie zrozumiesz - odparł Mitch, jak zawsze w tej grze. - Nie masz serca, nic nie wiesz o miłości i nigdy nie zależało ci na żadnej kobiecie tak bardzo, żeby zmienić dla niej kolor noszonych koszul. Nie mówiąc już o sposobie bycia.

Kam odwrócił się do okna. Jego twarz pokerzysty nie zdradzała żadnych uczuć. Mitch nic nie wiedział o Elaine. Kam nie miał zwyczaju wypłakiwać swoich żalów na cudzym ramieniu. Nawet gdyby to ramię miało należeć do kogoś z najbliższej rodziny. Zresztą wspominanie Elaine i tak nie miałoby sensu. Elaine zginęła, a wraz z jej śmiercią skończył się najważniejszy etap życia Kama. Po co roz­drapywać bolesne rany?

- W każdym razie zrobię, co tylko będę mógł - zapewnił brata Kam. - Znam wszystkich sędziów w tym mieście, więc istnieją duże szanse, że uda mi się coś załatwić. Jest jednak pewna trudność i obawiam się, że z tego powodu możemy nawet przegrać sprawę.

- Jaka trudność?

- Bliźniaczki - westchnął Kam. - A Britt jest panną. Widzisz, gdyby chodziło o jedno dziecko, jakoś dałbym sobie z tym radę, ale dwoje... Bardzo trudno będzie przeko­nać sędziego, że ona sama poradzi sobie z dwójką dzieci.

- A więc radzisz, żeby...

- Powinna wyjść za mąż.

Mitch zaklął brzydko.

- Rozumiem przez to, że małżeństwa nie planowałeś? - Kam uśmiechnął się z przekąsem.

- Przecież sam wiesz. - Mitch patrzył na brata zbolałym wzrokiem. - Jeszcze nie dojrzałem do małżeństwa. Kiedyś może tak, ale na pewno nie teraz. Britt to wspaniała kobieta. Bardzo ją lubię, szanuję i w ogóle, ale nie mogę się z nią ożenić.

- A czy ktoś cię o to prosił?

Mitch i Kam odwrócili się jak na komendę. W drzwiach kuchni stała Britt.

- Powiedz mi, ale szczerze - zwróciła się do Kama. - Jakie mam szanse?

- Niewielkie jako panna - odrzekł bez wahania Kam. - Gdybyś była mężatką, dałbym ci dziewięćdziesiąt procent szansy na adopcję bliźniaczek.

- Dobrze. - Britt z westchnieniem pokiwała głową. - Wobec tego wyjdę za mąż.

- Masz na myśli konkretną osobę? - zapytał Kam, spoglądając to na Britt, to na Mitcha. - Im szybciej się zdecydujesz, tym lepiej.

- Mam kilka możliwości - odrzekła, patrząc na Mitcha. - Nie jesteś jedynym mężczyzną, jakiego znam. Nie jesteś nawet jedynym, który się mną zainteresował.

- Przecież wiem - bronił się Mitch. - Ale nie możesz wyjść za mąż tylko po to, żeby zatrzymać bliźniaczki.

- Owszem, mogę. I zrobię to.

Mitch chciał coś powiedzieć, ale w porę ugryzł się w język. Spojrzał na brata i oniemiał. Kam się z niego śmiał.

- O co ci chodzi? - zapytał zły jak osa Mitch. - Co cię tak rozśmieszyło?

- Nic. Absolutnie nic. - Kam wstał i podszedł do Britt. - Muszę już iść. Chciałbym jeszcze wpaść dzisiaj do sądu. Zadzwonię do ciebie, jak tylko czegoś się dowiem.

- Bardzo ci dziękuję za pomoc - pożegnała go Britt. - Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem ci wdzięczna.

Mitch nawet się nie poruszył. Milczał jak zaklęty i wpat­rywał się w blat stołu, przy którym siedział. Za to myśli w jego głowie kłębiły się jak szalone. Niestety, były tak chaotyczne, że niczego nie wymyślił.


Britt robiła ostatnie przygotowania do przyjęcia, które tego wieczoru miało się odbyć w jej salonie. Mitch siedział na kanapie ponury jak gradowa chmura. Właściwie od wtorkowej rozmowy z Kamem ani na chwilę się nie rozpogodził.

Lani i Jimmy też byli zaproszeni. Podczas przyjęcia mieli się opiekować dziećmi, na razie jednak pomagali rozstawiać naczynia, tace z kanapkami i napoje.

Mitch spojrzał na zegarek. Do przybycia zaproszonych mężczyzn pozostało zaledwie pół godziny.

- Co za koszmarny pomysł - mruknął. - Kto słyszał, żeby w taki sposób wybierać sobie męża.

- Nie musiałeś tu przychodzić - powiedziała Britt. - Właściwie wcale sobie nie przypominam, żebym cię zapraszała.

- Dzieci jeszcze nie są twoje. Mam do nich co najmniej takie samo prawo jak ty i muszę dopilnować, żebyś nie popełniła żadnego głupstwa.

- Możesz być pewien, że żadnego głupstwa nie popełnię. Wiesz, że muszę wyjść za mąż. Tylko podczas przyjęcia mogę przyjrzeć się wszystkim kandydatom i stworzyć im jednakowe szanse. Chcę mieć pewność, że dobrze wy­brałam, żebym potem nie musiała żałować.

- Zupełnie tego nie rozumiem - poskarżył się Mitch. Sprawiasz wrażenie osoby trzeźwo myślącej i zawsze twierdzisz, że lubisz sama o wszystkim decydować. Tym­czasem chcesz pozwolić jakiemuś facetowi, żeby miał wpływ na twoje życie i wszystko w nim zmienił. I żebyś ty chociaż tego faceta kochała... Nie wiem, dlaczego nie zgadzasz się na mój pomysł. Jest naprawdę rewelacyjny.

- I ty to nazywasz dobrym pomysłem? Chyba nie wierzysz w to, że ktoś da się namówić na udawanie mojego męża?

- Ale oczywiście, że wierzę. Zapłaciłabyś temu człowie­kowi, a on nie miałby prawa w nic się mieszać ani tym bardziej o niczym decydować. Aktor, który ma grać rolę męża. To wszystko.

- Ty naprawdę niczego nie rozumiesz. Muszę mieć prawdziwego męża. - Spojrzała na Mitcha, ale zaraz odwróciła wzrok. Jego błękitne oczy zawsze ją hipnotyzo­wały, a tego wieczoru nie mogła pozwolić sobie na żadne oczarowanie. - Samo nazwisko na formularzu mi nie wystarczy. Muszę wychować dwie malutkie dziewczynki i potrzebuję kogoś, kto mi w tym pomoże. A dzieci muszą mieć ojca.

- Ale przecież ja zawsze będę w pobliżu. Po drugiej stronie korytarza - tłumaczył Mitch, wściekły, że Britt nie dostrzega logiki jego argumentacji.

- O, tak. Oczywiście. Będziesz po drugiej stronie korytarza, dopóki nie znikniesz, goniąc za jakąś nową spódniczką - kpiła z niego Britt. - I nie mów mi znowu, że nie jesteś playboyem. Przecież doskonale wiem, kim jesteś, i wiem też, że bardzo ci na tych dzieciach zależy. Niestety, jestem realistką. Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowa­ne. Nie słyszałeś o tym?

Podeszła do niego bardzo blisko. W powiewnej brzosk­winiowej sukience wyglądała naprawdę szałowo.

- Bo widzisz, mój drogi, w małżeństwie najważniejsze jest poświęcenie. To właśnie ono nadaje dobrym chęciom moc i sens. Donna i Danni potrzebują ojca. Opiekuna na całe życie, a nie miłego wujka w sąsiednim mieszkaniu. Zresztą niedługo się stąd wyprowadzamy. Musimy mieć dom z ogrodem.

- Dom z ogrodem - mruczał Mitch. Podszedł do barku i nalał sobie do szklanki potężną porcję burbona.

- Żeby tylko Britt tego nie zauważyła - ostrzegła go Lani. - To jedna z rzeczy, za które kandydaci na tatusia dostają punkty karne. Alkohol jest bez ograniczeń. Jednak każdy, kto wypije więcej niż jedną szklankę wina, zostanie skreś­lony z listy.

- Świetnie - ucieszył się Mitch. - Nie chcę, żeby Donna i Danni miały ojca pijaka. W tej sprawie absolutnie zgadzam się z Britt.

Lani spojrzała na niego z głębokim współczuciem, a Mitch pomyślał sobie, że to całkiem ładna dziewczyna. Jeśli oczywiście zada sobie trochę trudu, żeby o siebie zadbać. Tego wieczoru zostawiła w domu rozciągnięte podkoszulki i czapkę baseballową. Zastąpiła je żółta sukien­ka mini bez rękawów. Lani w niczym nie przypominała chłopaka i Mitchowi ta odmiana bardzo się spodobała.

- Pewnie znaczy to tyle, że jestem przeciwnikiem rozumnych kobiet - powiedział do siebie. Nie miał czasu rozwinąć tej odkrywczej myśli, bo właśnie zjawili się pierwsi goście. Mitch musiał uważnie obserwować wchodzących. Sam, z własnej woli, podjął się tego trudnego obowiązku.

- Skąd wzięłaś tylu idiotów? - zapytał szeptem prze­chodzącą obok niego Britt.

- Rzeczywiście sporo ich tutaj - uśmiechnęła się do niego. - Właściwie to zaprosiłam pięciu. Tylko takich, którzy w ciągu ostatniego roku przynajmniej raz zaprosili mnie na kolację. Pozostali zwietrzyli pismo nosem i sami się wprosili. Nie miałam pojęcia, że aż tylu mężczyzn się mną interesuje.

Mężczyźni kręcili się wokół Britt jak natrętne muchy. Nazbierało się ich ze dwudziestu. Oczywiście, najgorszy ze wszystkich był Gary, absolutnie przekonany, że bez naj­mniejszego trudu wygra ten konkurs.

- Nie mam tu konkurenta - powiedział do Mitcha, dumny jak paw. - Wiem, że Britt mnie wybrała. Już tydzień temu się jej oświadczyłem, ale ona, oczywiście, musiała urządzić to spotkanie, żeby nikt jej nie posądził o podjęcie nie przemyś­lanej decyzji.

- Wybacz, ale nie mogę się z tobą zgodzie - zaoponował Adam Arnett, członek klubu smakoszy, do którego Britt należała. - Mam oko na tę ślicznotkę od czasu, kiedy miesiąc temu piliśmy nasze pierwsze beaujolais. Co za uroda, ile wdzięku... - westchnął rozmarzony. - Ona idealnie pasuje do mojego nowego domu letniskowego. Będzie ozdobą dorocz­nych przyjęć.

- A dzieci? - zapytał Mitch. - Czy dla nich też znalazłeś jakieś miejsce na swoim ślicznym obrazku?

- Dzieci? - Adam trochę się nachmurzył. - Ach, te dwie dziewczynki, o których mi opowiadała? Wyobraź sobie, jak bajecznie będą wyglądały ubrane w identyczne sukieneczki z białej koronki...

W tej chwili, jak na zawołanie, Jimmy i Lani wnieśli do pokoju bliźniaczki. Krążyli między gośćmi z dziećmi na rękach. Mieli bacznie obserwować, jak dziewczynki reagują na poszczególnych gości i przydzielać punkty przyszłym tatusiom za dobry kontakt z maluchami.

- Britt to wymyśliła - wyjaśniła Mitchowi Lani. - Chce w ten sposób sprawdzić, który z nich naprawdę lubi dzieci. Sam widzisz, jak ona bardzo się stara.

Mitch tylko się skrzywił i pokazał Lani Boba Lloyda, księgowego z muzeum, któremu z kieszeni koszuli wy­stawała paczka papierosów.

- Popatrz, Lani. On pali. Natychmiast musisz go skreślić z listy. Nie pozwolę, żeby ktoś narażał Donnę i Danni na wdychanie tytoniowego dymu.

- Oczywiście. Zaraz powiem o tym Britt - obiecała mu Lani.

- Sama zauważyłam - odezwała się Britt, która już od kilku chwil stała za plecami Mitcha. - Ale mam teraz większe zmartwienie. Stanowczo za dużo pijesz, mój drogi.

- Mnie wolno pić - obruszył się Mitch. - Zapomniałaś, że nie biorę udziału w konkursie?

- Nawet gdybyś się zgłosił, i tak znalazłbyś się na ostatnim miejscu - ofuknęła go Britt.

- Niemożliwe! - Mitch spojrzał prosto w ciemne oczy dziewczyny. - Jakoś nie mogę w to uwierzyć.

Britt nie wytrzymała długo jego spojrzenia. Odwróciła się na pięcie i udała między gości. Rozdawała uśmiechy na lewo i prawo, a patrzący na to Mitch z trudem tłumił w sobie gniew.

Dzieci wkrótce wróciły do łóżeczek, ale przyjęcie wcale się nie skończyło. Mitch co pewien czas na nowo napełniał sobie szklankę i coraz mocniej kręciło mu się w głowie. W pokoju było zbyt wielu mężczyzn usiłujących zrobić jak najlepsze wrażenie na gospodyni. Jedynie Gary, który od ,początku uznał się za zwycięzcę, nie musiał się starać o względy Britt. Z zapałem omawiał z Lani projekty poszerzenia muzeum o ekspozycję poświęconą historii lotnictwa. Znalazł w dziewczynie wdzięcznego słuchacza, szczególnie że Lani właśnie pokłóciła się z Jimmym.

Mitch zresztą obserwował z boku, jak doszło do tej kłótni. Widział, jak Jimmy co chwila popełniał kardynalne błędy, które doprowadzały Lani do furii. Wiedział, że wszystko to doprowadzi do awantury, a jednocześnie miał świadomość, że on postąpiłby dokładnie tak samo jak Jimmy i dokładnie to samo by mówił. Doszło do tego, że wiedział, co Jimmy powie, zanim chłopak zdążył choćby otworzyć usta. Miał wrażenie, że ogląda przedstawienie, powstały przed wieka­mi dramat, który ludzie muszą odgrywać bez względu na to, czy tego chcą, czy nie.

Czy ja i Britt także odgrywamy swoje role? pomyślał zaniepokojony Mitch. A może już czas zerwać z ustanowio­nymi przez siły wyższe zasadami i zacząć myśleć samodziel­nie? Nie mam pojęcia. Chyba czas na następnego drinka.

Właściwie wiedział, że za dużo wypił. Nie był przecież pijakiem, nawet niespecjalnie lubił alkohol. Tym razem jednak nadarzyła się szczególna okazja. Oto kobieta, którą kochał, chciała sobie wybrać kogoś innego na męża.

Dobry Boże! Mitch nie mógł uwierzyć, że mógł coś takiego pomyśleć. Nie czas teraz na głupie rozważania. Muszę dopilnować, żeby Britt dokonała właściwego wybo­ru. Żebym tylko wiedział, co w tej sytuacji jest właściwe.

Patrzył na roześmianą Brittanny rozmawiającą z obcymi mężczyznami. Miał ochotę wyprowadzić ją stąd i ukryć w bezpiecznej przystani swoich ramion.

- Chwycić lianę, krzyknąć na cały głos i wynieść się z tej dżungli do wszystkich diabłów - powiedział na głos.

- Nikt cię nie zatrzymuje - odezwał się stojący obok niego mężczyzna.

Mitch odwrócił się do potężnego kulturysty, którego Britt poznała w swoim klubie sportowym. Bez trudu sklasyfiko­wał gościa jako kupę mięśni z pustką pod sufitem.

- No już, spadaj. Im szybciej się wszyscy stąd wyniesie­cie, tym prędzej pokażę tej miłej panience, co mam jej do zaproponowania - chełpił się atleta. - Moje zalety łatwiej docenić, kiedy nie ma widowni. Rozumiesz, bracie?

Mitch zaklął cicho i odwrócił się do niego plecami, ale kulturysta najwyraźniej miał ochotę sobie pogadać.

- Od dawna mam na nią oko. Dotąd trzymała mnie na dystans, ale widzę, że wreszcie nabrała rozumu. Zresztą one wszystkie chcą tego samego. Rozumiesz, bracie? Najpierw stroją fochy, ale jak się im pokaże, o co chodzi, to zaraz proszą o jeszcze. Oj, bracie, jak bym ją przycisnął do ściany, wsadził rękę pod bluzkę, to zaraz byś usłyszał, jak jęczy. Mówię ci...

Gdyby Mitch nie pił tak dużo, znacznie wcześniej by go uderzył. Ponieważ jednak trochę sobie podchmielił, uznał, że musi się najpierw uspokoić, zanim wkroczy do akcji. Tylko dlatego osiłkowi udało się wyrzucić z siebie tyle błota, zanim dosięgła go pięść Mitcha. Kulturysta był wysoki i padając narobił okropnego hałasu. Tym bardziej że przewrócił stolik do kawy, na którym stał pusty talerz, kilka szklanek i miseczka z orzechami. Kiedy na miejscu zdarzenia pojawi­ła się Britt, osiłek wciąż jeszcze siedział na podłodze wśród resztek zastawy i rozbitego szkła. Mitch stał nad nim, gotów w razie potrzeby dołożyć delikwentowi.

- Co się stało? - zapytała Britt bardzo nieprzyjemnym tonem.

- Przykro mi, Britt - powiedział Mitch, chociaż wcale mu nie było przykro. - Wiem, że nie uznajesz przemocy, ale jeśli natychmiast nie wygonisz stąd tych wszystkich głupków, to ja to zrobię. Wyrzucę jednego po drugim.

Britt w mgnieniu oka oceniła sytuację. Jak zwykle, zrobiła to trafnie. Odwróciła się na pięcie i w kilka minut pozbyła się towarzystwa tak skutecznie, że nawet Jimmy i Lani wylądowali za drzwiami.

Mitch stał nieporuszony tam, gdzie go zostawiła. Na szeroko rozstawionych nogach, z zaciśniętymi pięściami, wciąż gotów do walki z niewidzialnym tym razem wrogiem.

- Kogo teraz pobijesz? - zapytała Britt, podchodząc do niego. - Mnie? No proszę, nie krępuj się. Przecież to na mnie jesteś wściekły.

- Wcale nie jestem wściekły, Britt - gniew Mitcha stopniał jak kostka lodu. - Ja... Ja tylko... - nie potrafił głośno powiedzieć tego, co go od dawna gnębiło.

- Co: ty? - Pocałowała jego zaciśniętą pięść.

- Przestań - poprosił cicho. - Nie rób tego, Britt.

- Nie bój się. - Uśmiechnęła się do niego, a potem rozluźniła mu krawat. - Lepiej chodź ze mną.

Zaprowadziła go do sypialni. Dzieci spały smacznie w swych prowizorycznych łóżeczkach. Mitch sądził, że przyszli tu po to, żeby na nie popatrzeć, ale Britt posadziła go na łóżku.

- Połóż się - powiedziała.

Mitchowi okropnie kręciło się w głowie.

Wystarczyło, że Britt lekko go popchnęła i już leżał jak kłoda.

- Zamknij oczy i prześpij się trochę - poleciła.

Zamknął oczy. Czuł, że Britt zdejmuje mu buty i skarpe­tki. Rozluźnił mięśnie, odprężył się zupełnie, odpłynął. Zaraz zasnę, pomyślał. I wtedy Britt zaczęła rozpinać mu koszulę. Mitch w jednej chwili oprzytomniał. Britt rozpięła mu pasek od spodni i Mitch natychmiast otworzył oczy.

- Kochanie - westchnął. Nie wierzył, że to wszystko dzieje się naprawdę. Pomyślał, że umarł i znalazł się w raju.

- Cii - położyła palec na ustach. - Nic nie mów, tylko śpij.

Ale Mitch wcale nie miał zamiaru spać. Obserwował, jak Britt rozpina mu spodnie, zdejmuje je i głaszcze go przy tym tak, jakby nie mogła się oprzeć pokusie.

- Dlaczego nie śpisz? - zapytała, chociaż leżący w sa­mych slipkach Mitch nie potrafił ukryć odpowiedzi na to pytanie.

- Nie mogę jednocześnie spać i kochać się z tobą. - Przyciągnął dziewczynę do siebie.

- Myślałam, że kiedy mężczyzna pije... - Britt była szczerze zdziwiona.

- Chyba żartujesz - roześmiał się Mitch. - To, co przed chwilą zrobiłaś, umarłego by obudziło, nie mówiąc o lekko podchmielonym mężczyźnie. - Drżącymi z niecierpliwości rękami zaczął ją rozbierać. Całował ją po twarzy, włosach, rękach...

- Jeśli chcesz, żebym przestał, to mi powiedz - wyszep­tał. - Ale pospiesz się, bo za chwilę przestanę nad sobą panować.

- Już jest za późno - westchnęła Britt. - Och, Mitch, przytul mnie mocno.

Kochali się długo i do utraty tchu. Potem jeszcze raz i jeszcze. Było to przeżycie najwspanialsze, zupełnie niepo­wtarzalne i trudno osiągalne dla zwykłych śmiertelników. Nic podobnego nigdy się im przedtem nie przytrafiło. Tylko Britt i Mitchowi dane było doświadczyć takiego szczęścia, tylko oni potrafili je zrozumieć, chociaż żadne z nich nie umiałoby opowiedzieć o nim słowami.

Tulili się potem do siebie, śmiali się i żartowali, a wresz­cie Britt wysunęła się z jego objęć. Mitch patrzył na jej piękne ciało, kiedy przechodziła przez pokój. Był absolutnie pewien, że udało mu się zmienić jej decyzję, udowodnić jej, że nie potrafi się bez niego obejść.

- Teraz chyba zgodzisz się rozważyć mój pomysł wynajęcia kogoś, kto będzie twoim mężem tylko formalnie - powiedział. - A przez ten czas zastanowimy się, jak to wszystko rozegrać.

- Ja już się zastanowiłam - oświadczyła Britt, otwierając drzwi łazienki. - Wyjdę za mąż za Gary'ego. Jest jedynym, który nadaje się na ojca Donny i Danni.

Zamknęła się w łazience, a Mitch został w łóżku sam, zupełnie zaskoczony i prawie zdruzgotany.


Cały następny tydzień upłynął pod znakiem przygotowań do ślubu. Gary był częstym gościem w mieszkaniu Britt. Traktował sąsiada narzeczonej z wyższością i Mitch kilka razy miał ogromną ochotę zrzucić rudzielca ze schodów. Nie mógł zrozumieć, jak to w ogóle możliwe, że Britt zdecydowała się go poślubić. Był tak zły, że nie należało mu wchodzić w drogę.

Lani przychodziła prawie co wieczór. Opiekowała się dziećmi, podczas gdy Britt i Gary wychodzili razem do kina albo do restauracji, albo tam, gdzie zazwyczaj chodzą wszyscy narzeczeni.

Mitch wziął tydzień urlopu. Chciał jak najwięcej czasu poświęcić dzieciom. Niezależnie od tego, co rozpowiadał na prawo i lewo, nie miał zamiaru rezygnować z widoku uśmiechniętych buziaków Donny i Danni. I żaden głupi ślub nie mógł zmienić jego postanowienia. To Mitch zabrał dziewczynki do lekarza. Obawiał się, że może trzeba będzie delikatnie przekazać Britt jakieś złe wieści na temat stanu ich zdrowia. Na szczęście jego obawy okazały się nieuzasad­nione. Badanie wykazało, że oba maleństwa są zdrowe i rozwijają się prawidłowo. Lekarz zapewnił, że u żadnej z dziewczynek nie stwierdził ani śladu uzależnienia i że matka przez całą ciążę nie brała narkotyków.

Britt wystąpiła o półroczny urlop bezpłatny, na co Gary oczywiście zgodził się bez wahania. Mitch nie potrafił zrozumieć, dlaczego jego sąsiadka jest taka promienna i szczęśliwa, jakby przeżywała największą miłość w życiu.

- Obiecaj mi - poprosił ją Mitch - że zadzwonisz do mnie, jeśli potrzebna ci będzie jakakolwiek pomoc. Dobrze? Zawsze możesz na mnie liczyć. Choćby w środku nocy i nawet po ślubie z tym całym Garym.

- To zupełnie niemożliwe - Britt pokręciła głową. Przecież będę miała opiekuna.

- Ty tak, ale nie dziewczynki.

- One także. Mam nadzieję.

- A właśnie - Mitch skrzywił się niemiłosiernie. - Zapo­mniałem zapytać, gdzie spędzicie miesiąc miodowy.

- Nie mamy na to czasu. Zaraz po ślubie wracamy do domu. Ktoś się przecież musi zająć dziećmi.

- Nie zaplanowaliście nawet jednej upojnej nocy? - zapy­tał z nadzieją w głosie.

- A co? Chciałbyś się w tym czasie opiekować dziećmi?

Mitch wiedział, że to była złośliwość. Britt postanowiła go zadręczyć. Nie rozumiał tylko, po co to robi.

- Już wiem - wpadł na doskonały pomysł. - Wy zostaniecie tutaj, a ja zajmę się bliźniaczkami. Zamieszkam z wami jako niańka. Zrobię sobie posłanie w kąciku waszej sypialni.

- A dlaczego nie miałbyś spać pomiędzy nami w łóżku? - roześmiała się Britt.

- To jest to! - ucieszył się Mitch. - Nie wiem, dlaczego sam na ten pomysł nie wpadłem. Powiedz mi - poprosił - dlaczego kochałaś się ze mną, skoro postanowiłaś wyjść za mąż za Gary'ego?

- Przecież tego chciałeś - odrzekła bez namysłu Britt.

- Ja tego chciałem? Ja? - zaperzył się Mitch. - Ty mnie uwiodłaś. Już zdążyłaś zapomnieć?

Britt tylko uśmiechnęła się tajemniczo. Mitch nie wie­dział, co ma ze sobą zrobić. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Serce mu krwawiło, gdy tylko wyobraził sobie, jak Gary dotyka Britt, jak ją pieści, całuje, jak się z nią kocha.

Ona nigdy nie będzie należała do Gary'ego, pomyślał. Ona jest moja i tylko moja. Żaden ślub tego nie zmieni.


- Pojedź na tydzień do domu - poradził bratu Kam. - Zniknij stąd na jakiś czas. Shawnee się tobą zaopiekuje. Będzie ci gotować twoje ulubione potrawy i w ogóle trochę cię porozpieszcza. Wrócisz jak nowo narodzony.

- Nie pojadę do domu - protestował Mitch. - Jestem już dorosły i nie mogę przy byle okazji uciekać pod skrzydła Shawnee.

- No to się ożeń z Britt - zaproponował mu Kam.

- Przecież zaręczyła się z Garym.

- Zaręczyła się, bo on ją poprosił o rękę. A ty co? Oświadczyłeś się jej?

- Nie, skądże.

- No, widzisz.

Mitch był zdruzgotany. Nawet jego własny brat stał po stronie przeciwnika.

Wymyślił sobie, że umówi się z Chenille na randkę, na którą z winy Donny i Danni dotąd nie miał czasu. Omal nie skończyło się to katastrofą. Mitcha interesowały wyłącznie takie tematy, które miały związek z niemow­lętami. Chenille natomiast chciała jak najszybciej znaleźć się z Mitchem w łóżku. W żaden sposób nie mogli się dogadać, bo Mitch po raz pierwszy w życiu nie miał ochoty na seks. Wykręcił się fatalnym samopoczuciem i spiesznie wrócił do domu. W samą porę, żeby zdążyć na wieczorną kąpiel bliźniaczek.

Nie jestem już tym samym Mitchellem Caine'em, którego wszyscy znali, pomyślał, tylko kimś zupełnie innym.

W nocy obudził go płacz dziecka. Tak długo dobijał się do mieszkania Britt, aż wreszcie mu otworzyła, zaspana i półprzytomna.

- Która płacze? - zapytał Mitch. - Co jej się stało?

- Nic się nie stało. Nikt nie płacze. Danni i Donna śpią i ty też wracaj do łóżka.

Mitch wyszedł dopiero wtedy, kiedy na własne oczy przekonał się, że obie dziewczynki śpią i zupełnie nic im nie dolega.

Następnej nocy znów śniły mu się dzieci. Krzyczały, śmiały się, płakały, pływały i bawiły się. A potem przyśniła mu się Britt, tuląca do siebie niemowlęta. Dzieci stały się jego obsesją. Kiedy szedł ulicą, tylko na dzieci zwracał uwagę. Z zazdrością patrzył na ojców z dziećmi na ręku. Uważał to za niesprawiedliwość losu. To okropne, że inni mają dzieci, a on ich nie ma.

Nie chcę, żeby Britt została żoną Gary'ego, myślał zrozpaczony. Muszę jej w tym przeszkodzić. Koniecznie powinienem coś wymyślić.


W noc poprzedzającą ślub Mitch wcale nie mógł spać. Do rana chodził po mieszkaniu, a kiedy nastał świt, zapukał do drzwi mieszkania Britt.

- Czego chcesz? - zapytała półprzytomna.

- Muszę z tobą porozmawiać - oświadczył stanowczo.

- O tej porze?

- To naprawdę bardzo ważna sprawa.

Britt tylko spojrzała na Mitcha i od razu zauważyła zmianę, jaka w nim zaszła. Postanowiła dać sąsiadowi ostatnią szansę. Wpuściła go do mieszkania.

- Mam nadzieję, że nie ma tu Gary'ego - Mitch rozglądał się po pokoju, chociaż doskonale wiedział, że Gary śpi u siebie.

- Oczywiście, że go tu nie ma. Wchodź i siadaj.

Poszła przodem, pozwalając Mitchowi podziwiać wspa­niały widok. Długie, czarne włosy dziewczyny spływały na srebrzystą nocną koszulę, a bose stopy jakby unosiły ją nad ziemią. Mitch miał ochotę przygarnąć ją do siebie. Pohamo­wał się ostatnim wysiłkiem woli.

Usiedli obok siebie na kanapie, ale zanim Mitch zdążył otworzyć usta, zadzwonił telefon.

- Kto to może być? O tej porze? - zdziwiła się Britt.

Podniosła słuchawkę.

- Co takiego? - powiedziała wyraźnie zaskoczona Britt. - Ach, tak? No, cóż, trudno. Mnie też jest bardzo przykro, ale może rzeczywiście tak będzie lepiej. Tak. Tak. Powodzenia.

Odłożyła słuchawkę.

- Aż trudno to sobie wyobrazić - powiedziała i głośno się roześmiała.

- Złe wieści? - zapytał Mitch.

- Raczej dziwne.

- Powiesz mi, co się stało?

- Może potem. - Usiadła obok niego na kanapie. - Chciałeś ze mną o czymś porozmawiać.

- Chodzi mi o twoje małżeństwo z Garym - powie­dział, usiłując skupić uwagę na twarzy dziewczyny, a nie na tym, co znajdowało się niżej. - Uważam, że nie ma ono sensu.

- Dlaczego tak sądzisz?

- Po prostu nie mogę sobie tego wyobrazić - powiedział i jęknął w duchu, bo jego wzrok padł na dekolt nocnej koszuli Britt. Jedyne, co naprawdę mogłoby go teraz uratować, to bardzo zimny prysznic. Musiał się, niestety przez chwilę bez tego obejść. - Nie mogę sobie wyobrazić Gary'ego z dzie­ćmi. Nie chcę, żeby robił cokolwiek dla Donny i Danni.

- Wiem - powiedziała Britt bardzo cicho.

- I nie chcę także, żeby robił cokolwiek dla ciebie.

- O tym także wiem.

- I nie chcę, żeby cię dotykał. - Mitch dotknął piersi dziewczyny. - Nie chcę, żeby cię całował... - Dotknął wargami jej ust. - Chodź do mnie - poprosił i, nie czekając na przyzwolenie, mocno ją do siebie przytulił.

Kochali się na kanapie, pieścili i całowali, oddając się długo hamowanej namiętności. A kiedy już było po wszyst­kim i Mitch mógł wreszcie przytomnie spojrzeć na swoją ukochaną, zobaczył, że Britt płacze.

- Zrobiłem ci krzywdę? - zapytał przerażony.

- Nie - wyszeptała. - Obawiam się tylko, że już z żadnym mężczyzną nie będzie mi tak dobrze jak z tobą.

Mitch był w siódmym niebie. Znów ją pocałował, a potem znowu się kochali. Tym razem także jak szaleńcy.

- Powinniśmy chyba przestać - Mitch pierwszy się opamiętał. - Przecież dziś wychodzisz za mąż za tego rudzielca.

- Przynajmniej to zostało zaplanowane - odrzekła Britt, wkładając z powrotem nocną koszulę.

- Ale pamiętaj, żebyś mu nie pozwalała się dotykać - przypomniał jej Mitch.

- Jeśli zostanę jego żoną, to będzie miał prawo mnie dotykać.

- Przecież wiem. - Mitch szybko włożył spodnie i usiadł obok Britt na kanapie. - I właśnie dlatego nie możesz zostać jego żoną.

- Ale...

- Posłuchaj, mam genialny pomysł. Zabierzemy dziew­czynki i uciekniemy stąd. Pojedziemy do Japonii, na Filipiny albo na Malaje. Tam jest mnóstwo malutkich wysepek. Znajdziemy sobie taką, na której nikt nie mieszka, i za­czniemy całkiem nowe życie.

- Będziemy wolną rodziną Caine'ów? - Britt udała, że ją ten pomysł zainteresował.

- No właśnie. Widzę, że rozumiesz, o co mi chodzi.

- Byłoby prawie tak, jak gdybyśmy się pobrali.

- Tak, ale... - Mitch spojrzał na nią zaskoczony. Dopiero po chwili coś do niego dotarło. Chmury się rozstąpiły, ukazując słońce.

Zrozumiał, że może poślubić Britt, że nie dzieli ich żadna przeszkoda, bo Britt, właśnie Britt jest tą kobietą, którą on, Mitchell Caine, pokochał.

- Kocham cię, Britt! zawołał dumny ze swego odkrycia. - Kocham!

- Przecież wiem. Ja też ciebie kocham.

- Britt! Przecież możemy się pobrać! - Mitch wciąż odkrywał nowe, cudowne światy.

- Oczywiście, że możemy.

- O mój Boże! Dlaczego dopiero teraz na to wpadłem?

- Tego nie wiem. Zresztą nic mnie to nie obchodzi. Najważniejsze, że w końcu to wymyśliłeś.

- Wymyśliłem! Oboje będziemy się opiekować bliź­niaczkami. I będziemy razem. Ty i ja. I zupełnie nie musimy się przejmować Garym. Posłuchaj! Zadzwonimy do niego i powiemy, żeby poszedł do diabła. Zaraz to zrobię.

- Nie. - Britt schwyciła go za rękę, bo już się zerwał i chciał biec do telefonu. - Nie musisz do niego dzwonić. To Gary dzwonił przed chwilą. Chciał mi powiedzieć, że się ze mną nie ożeni.

- Niemożliwe! Stchórzył? - ucieszył się Mitch.

- Nie stchórzył - Britt uśmiechnęła się do niego. - Zakochał się w Lani. Powiedział, że przegadali całą noc. Rozmawiali o tej nowej wystawie lotniczej.

- Zakochał się w Lani? A co na to Jimmy?

- Z tego, co wiem, to on i Lani rozstali się kilka dni temu.

- Nic mnie to nie obchodzi. - Mitch wzruszył ramionami. Bo i rzeczywiście nie obchodziły go miłosne sprawy innych ludzi. Przed chwilą podjął najważniejszą decyzję w swoim życiu i tylko to miało dla niego znaczenie. - Żenię się! Żenię się z tobą!

Britt miała łzy w oczach. W końcu wszystko dobrze się ułożyło. Po wielu smutnych latach wreszcie odnalazła szczęście, o jakim nigdy nawet nie marzyła.

- Będzie ci ze mną lepiej niż z Garym - obiecał Mitch. - Daję ci słowo honoru.

- Wiem o tym. Teraz mogę ci powiedzieć, że tak naprawdę wcale nie miałam zamiaru wychodzić za mąż za Gary'ego.

- Ciekawe. A mnie się wydawało, że dziś miał się odbyć wasz ślub.

- To był tylko taki podstęp, kochanie. Chciałam, żebyś się wreszcie obudził i zrozumiał, co naprawdę czujesz. Od początku wiedziałam, że będziemy razem. Ja, ty i dziew­czynki.

- Ja i ty - powtórzył Mitch. - Razem z dziewczynkami. Wszyscy czworo będziemy żyli długo i szczęśliwie. Przysię­gam.

Mocno przytulił do siebie Britt, a zaraz potem usłyszeli popiskiwanie zgłodniałych niemowląt. Zaczął się kolejny, szczęśliwy, chociaż nie całkiem spokojny dzień.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Morgan Ray Blizniaczki
186 Morgan Ray Bliźniaczki
186 Morgan Ray Blizniaczki
Morgan Ray Rodzina Caine ów 02 Bliźniaczki
Morgan Raye Bliźniaczki
186 Morgan Raye Rodzina Caine ów 03 Bliźniaczki
Morgan Raye Rodzina Caine ów 0 Bliźniaczki
Raye Morgan Bliźniaczki
Raye Morgan Bliźniaczki
Bliźniuk G , interoperacyjność przegląd, marzec 2008
ciaza blizniacza
ciąża bliźniacza1
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 12 Bliźni
Arkusz ćwiczeniowy Oceń Swojego Bliźniego
Inżynieria oprogramowania syllabus IV niestac 07 08, Prywatne, WAT, SEMESTR IV, IO, io, Materiały od
WzM 10 - Bite Club - 1 rozdział, Wampiry z Morganville 10
Chromosomowa teoria Morgana
analiza przypadku bliźniąt z zespołem Downa

więcej podobnych podstron