Niemirowska Irena DAWID GOLDER POWIEŚĆ

IRENA NIEMIROWSKA

DAWID GOLDER



Nie — rzekł Golder.

Podniósł nagle abażur, kierując całe świa­tło lampy na twarz siedzącego' nawprost niego Szymona Markusa. Przez chwilę przypatrywał się fałdom i zmarszczkom, pokrywającym dłu­gą, ciemną twarz Markusa, gdy poruszał war­gami lub powiekami.

Ale ciężkie, senne oczy południowca były spokojne, obojętne, znudzone. Nic niemó- wiąca twarz. Golder ostrożnie opuścił giętki metalowy pręcik, który podtrzymywał lampę.

Po sto, mówię. Czyś dobrze policzył? To dobra cena — rzekł Markus.

Golder szepnął znowu:

Nie.

i dodał:

Nie chcę sprzedać.

Markus zaśmiał się. Długie, błyszczące zęby, oprawione w złoto, migotały dziwnie w cieniu.

W 1920-tym, kiedyś kupił te sławetne akcje naftowe, ile to* było warte? — zapytał

Dawid Golder — 1.

głosem, nosowym, ironicznym, przeciągając. słowa.

Po ioo. Gdyby te świnie, Sowiety, zwróciły były przedsiębiorcom naftowym zra­cjonalizowane tereny, byłby to doskonały inte­res. Miałem za sobą Langa i jego grupę. Już w 1913-tym produkcja dzienna Teiska sta­nowiła 10.000 tonn. To nie bluff... Po konfe­rencji Genewskiej moje akcje spadły zrazu z 400-tu na 102, przypominam sobie... A po­tem... — Wykonał nieokreślony ruch ręką.— Jednak zachowałem je. W tych czasach miało się pieniądze.

Tak. Teraz zdajesz sobie sprawę, że w 1926-tym tereny naftowe w Rosji, dla cie­bie to g.... ? Hm. Nie masz chyba środków ani ochoty eksploatować ich osobiście, przypu­szczam? Można najwyżej uzyskać kilka punk­tów, wywołując ruch na giełdzie. Sto — to dobra cena.

Golder przecierał długo* nabrzmiałe po­wieki, sparzone wypełniającym pokój dymem. Powiedział znowu ciszej nieco:

Nie, nie chcę sprzedać. Dopiero*, gdy T-wo Tübingen Petroleum zawrze w sprawie koncesji Teiska ten układ, o którym myślisz, t i.ko wtedy sprzedam.

vlarkus wydał dźwięk w rodzaju stłumio­nego: „ach, tak“, i to było wszystko.

Golder rzekł zwolna:

To ten interes, który knujesz za mo- jemi plecyma od roku, Markusie, ten sam. W razie podpisania układu ofiarowano ci do­brą cenę za moje akcje?

Zamilkł, gdyż serce biło mu prawie boleś­nie, jak przy każdem zwycięstwie. Markus po­woli zmiażdżył cygaro w pełnej popielniczce.

Jeśli zaproponuję podział, przepadł — pomyślał nagle Golder.

Zapanowało' krótkie milczenie, poczem Markus rzekł:

Zagrajmy pół na pół, no, Dawid?

Golder zacisnął szczęki:

Nie.

Towarzysz jego ciągnął dalej, opuszczając powieki:

O, nie trzeba przysparzać sobie jeszcze jednego wroga, Golder. Masz ich poddo- statkiem.

Jego dłonie ściskały stół i poruszały się zlekka z szybkiem i ostrem skrzypieniem paznokci. W świetle lampy długie palce, szczupłe i białe, obciążone pierścieniami, bły­szczały na mahoniu biurka w stylu Empire i drżały zlekka.

Golder uśmiechnął się.

Nie jesteś już teraz bardzo niebez­pieczny.

Markus zamilkł na chwilę, przyglądając się pilnie swym malowanym paznokciom.

Dawidzie, dzielmv się. No? Jesteśmy spólnikami od 22-ch lat.

Przekreślmy to i zaczynajmy od począt­ku. Gdybyś był tutaj w grudniu, kiedy Tübin­gen mi zaproponował...

Golder skręcił nerwowo sznur telefonicz­ny i owinął go dookoła pięści.

W grudniu — powtórzył, krzywiąc się — tak, jesteś bardzo dobry, ale...

Zamilkł. Markus wiedział równie dobrze jak i on, że w grudniu Golder szukał w Ame­ryce kapitałów dla T-wa „Golmar“, spółki, któ­ra przykuwała ich do siebie od tylu lat jak łańcuch galernika. Lecz nie odpowiedział nic. Markus ciąpnął:

Dawidzie, jest jeszcze czas... Tak jest lepiej, wierzaj mi. Będziemy razem układać się z Sowietami, chcesz? To trudna do prze­prowadzenia sprawa. Pół na pół wszędzie, w zyskach i w prowizji. To' lojalnie, sądzę? No, Dawidzie?... bo inaczej, mój drogi...

Przez chwilę oczekiwał odpowiedzi, przy­taknięcia, obelgi, ale Golder dyszał z trudem i milczał. Rzucił więc:

Słuchaj, istnieje nietylko Tübingen na świecie...

Dotknął bezwładnego' ramienia Goldera, jakgdyby chciał go obudzić...

Istnieją inne „Towarzystwa“, młodsze, skłonniejsze do spekulacji... — mó^/ł, dobie­

rając słów — które nie podpisały umowy z 1922-go i które gwiżdżą na dawnych posia­daczy prawnych, a więc na ciebie. Te Towa­rzystwa mogłyby...

Am rum — Oil? — rzucił krótko Golde r.

Markus zazgrzytał:

Patrzajcie, wiesz i to? A więc słuchaj, Dawidzie, bardzo mi przykro, ale Rosjanie podpiszą układ z Amrum. A teraz, ponieważ odmawiasz zgody, możesz zachować swoje ak­cje Teiska aż do dnia Sądu Ostatecznego', mo­żesz się z niemi położyć do grobu.

Rosjanie nie podpiszą układu z „Am­rum“.

Już podpisali ■— krzyczał Markus.

Tak. Wiem, układ tymczasowy. Miał być zatwierdzony przez Moskwę w przeciągu 45 dni, wczoraj. Ponieważ raz jeszcze nic z te­go wszystkiego' nie wyszło, zaniepokojony przy­szedłeś spróbować znowu ze mną... —- zakoń­czył szybko, kaszląc. — Wytłumaczę ci. Tübin­gen, wszak wiesz... „Amrum“ już mu. raz sprzątnął z przed nosa tereny naftowe w Per­sji, przed dwoma laty. Otóż tym razem, myślę, że wolałby zdechnąć niż ustąpić.

Dotychczas zresztą nie było to trudne, zaofiarowano więcej Żydowi, który traktował w twojem imieniu z Sowietami. Zatelefonuj teraz, przekonasz się...

Dziwnym, piskliwym głosem jak stara hi- steryczka Markus krzyknął:

Kłamiesz, Świnio!

Zatelefonuj, przekonasz się.

A stary Tübingen wie o tem?

Tak, naturalnie.

Tyś to uczynił, łotrze, kanaljo!

Tak! Czegóż chcesz... Przypomnij so­bie... W zeszłym roku w sprawie nafty mek­sykańskiej i „mazut“, trzy lata temu... te pięk­ne miljony, które przeszły z mojej kieszeni do twojej. Com ci wtedy powiedział? Nic. A poza tem... ■— Zdawało się, że szuka jeszcze argu­mentów, zbiera je w umyśle, a potem odpycha je od siebie gwałtownie.

Interesy — zaszeptał z prostotą, jak- gdyby wymienił imię groźnego bóstwa.

Markus zamilkł natychmiast. Wziął ze stołu paczkę papierosów, otworzył ją, potarł pilnie zapałkę.

Dlaczego palisz te ohydne „Gauloi­ses“, Golder, ty, taki bogacz? — Palce jego silnie drżały. Golder spoglądał na nie w mil­czeniu jjakgdyby mierzył życie ranionego. zwie­rzęcia podług jego ostatnich podrygów.

Potrzeba mi pieniędzy, Dawidzie — rzekł Markus zupełnie odmiennym głosem. Nagły grymas skręci! mu z jednej strony usta. — Strasznie... mi... potrzeba pieniędzy,

Dawidzie... Czy nie zechcesz mi pozwolić za­robić trochę... Czy nie sądzisz...

Golder szarpnął się dziko.

Nie! — Widział, jak blade ręce towa­rzysza załamują się, przeplatając zaciśnięte pal­ce, zagłębiając paznokcie w żywe mięso-.

Rujnujesz mnie — rzekł wreszcie Mar­kus dziwnym, głuchym głosem.

Golder, opuściwszy uparcie oczy, nie od­powiadał wcale. Markus zawahał się, poczem ’ wstał, odsunął krzesło.

Dowidzenia, Dawidzie. Co? — rzucił nagle w ciszę z niezwykłą mocą.

Nic. Dowidzenia — odparł Golder.

Golder zapalił papierosa, ale przy pierw- szem pociągnięciu począł się diusić i rzutcił go. Nerwowy kaszel astmatyczny, chrapliwy i świ­szczący, wstrząsał ramionami, napełniał mu usta gorzką, duszącą go śliną. Nagły przy­pływ krwi zabarwił jego rysy, zwykle blade martwą, matową, woskową bladością, z sinemi poduszkami pod oczyma. Był to mężczyzna, który przekroczył sześćdziesiątkę, o członkach, tłustych i miękkich, o oczach koloru wody iby- strem wejrzeniu; gęste siwe włosy okalały twarz zniszczoną i twaidą, jakgdyby ciosaną ciężką i niezdarną dłonią.

Pokój czuć było dymem i tą wonią smo­ły, charakterystyczną latem dla długo nieza- mieszkiwanych mieszkań paryskich. Golder wy­kręcił krzesło, otworzył nawpół okno. Przez długą chwilę przyglądał się wieży Eiffla, rzę­siście iluminowanej. Płynny, nerwowy płomień rozlewał się jak krew po' chłodnem o świcie niebie. Golder myślał o Towarzystwie „Gol- mar". Sześć złotych liter, połyskujących, bły-

szczących, które tej samej nocy obracały się jednocześnie jak słońca w trzech innych wiel­kich stolicach świata. „GaLmar“ od dwóch po­łączonych ze sobą nazwisk: Markusa i jego. Zacisnął wargi: „Golmar“... Dawid Golder, sam teraz...

Wziął leżący obok blok-notes, przeczytał drukowany nagłówek:

GOLDER ET MARKUS Kupno i sprzedaż wszelkich przetworów naftowych.

Benzyna lotnicza, benzyna lekka, ciężka i średnia.

White Spirit. Gas Oil. Smary.

New -York, Londyn, Paryż, Berlin.

Zwolna wytarł pierwsze zdanie i napisał grubem pismem, które dziurawiło papier: „Da­wid Golder“. Bo' nareszcie był sam. Myślał z ulgą: Koniec teraz, chwała Bogu, pozbędę go się...

Później, po przyznaniu Tiibingenowi kon­cesji Teiskiej, gdy sam będzie członkiem naj­większego przedsiębiorstwa naftowego na świe- cie, z łatwością podźwignie „Golmar“.

Do owego czasu... Szybko zestawił cyfry. Te dwa ostatnie lata zwłaszcza były straszne. Bankructwo Langa, układ z 1922 roku... Przy­najmniej nie będzie musiał opłacać kobiet Mar­kusa, jego pierścieni ani jego długów. Dość

kosztów bez niego... żona, córka, dom w Biar­ritz, dom w Paryżu... W samym Paryżu pła­cił 60.000 franków komornego rocznie, a po­datki... Umeblowanie kosztowało w swoim cza­sie miljon. Dla kogo? Nikt tu nie mieszkał. Przymknięte okiennice, pełno kurzu. Z pewne­go rodzaju nienawiścią spoglądał na przed­mioty, których szczególnie niecierpiał: cztery posągi zwycięstwa z marmuru i bronzu, pod­trzymujące lampę, ogromny kwadratowy pusty kałamarz, zdobny w złote pszczoły. Trzeba było płacić za to wszystko, a pieniądze? Mruk­nął z gniewem słowa wspólnika:

„Głupcze, rujnujesz mnie“. No i cóż z tego?... Niech rozpoczyna odnowa. Mnie się to zdarzało dość często...

Wykręcił nagle głowę ku wielkiemu zwierciadłu nad pustym kominkiem, przez chwilę z przykrością przyglądał się swym bla­dym zaostrzonym rysom, pokrytym sinawemi plamami, i dwóm głęboko-wyżłobionym w zgru­białych policzkach zmarszczkom dookoła ust.

Starzejemy się — zrzędził z urazą — no cóż, «starzejemy się... Od dwóch, trzech lat szybciej się męczył. Przedewsizystkiem jutro- wyjechać — pomyślał. — Osiem, dziesięć dni odpoczynku w Biarritz, i niech mi dadzą świę­ty spokój, bo zdechnę.

Wziął kalendarz, postawił go na stole, oparłszy o złotą ramkę portretu młodej dziew-

*

czyny, i przerzucił kartki. Zapisany był imio­nami i cyframi, a data czternastego września podkreślona była atramentem. Tego dnia Tü­bingen oczekiwać go będzie w Londynie. Ty­dzień zaledwie wypada na Biarritz. Potem Lon­dyn, Moskwa, znowu Londyn, New-York. Roz­drażniony westchnął, spojrzał uważnie na por­tret córki, puczem odwrócił się i długo prze­cierał zbolałe, zaczerwieniolne zie zmęczenia po­wieki. Powrócił był tego* samego dnia z Ber­lina, a od dłuższego juz czasu nie mógł sypiać w wagonie tak, jak dawniej.

Jak zazwyczaj jednak wstał machinalnie, by udać się do klubu, lecz zauważył, że jest przeszło 3-cia.

Położę się spać — pomyślał. — Jutro znowu pociąg.

Spostrzegł leżącą na końcu biurka paczkę listów do podpisu. Co wieczór odczytywał Ku- rjer, przygotowany przez sekretarzy. Była to rasa osłów, lecz tacy byli dla niągo wygodniej­si. Uśmiechnął się, myśląc o sekretarzu Mar­kusa, Braunie, żydku o ognistych oczach, któ­ry sprzedał mu projekt umowy z Amrum'em. Zaczął czytać, pochylając nisko pod lampą swe gęste siwe, niegdyś rude włosy, w których gdzie niegdzie na skroniach i na karku zostało jeszcze nieco żywej i gorącej barwy, jak nawpól zduszony pod popiołem buchający płomień.

Telofon u wezgłowia wybuchnął długim, ostrym dzwonkiem, lecz Golder spał; nad ra­nem sen miał ciężki i głęboki jak śmierić. Wreszcie otworzył oczy, pojękując głucho, ujął za słuchawkę:

Hallo, hallo...

Przez chwilę krzyczał nadal: Hallo, hal­lo..., nie poznając głosu swego sekretarza, po­czerń usłyszał:

Panie Golder... nie żyje... pan Markus nie żyje...

Golder milczał. Głos powtórzył:

Hallo, czy pan słyszy? Pan Markus nie żyje.

Nie żyje —- powtórzył wolno Golder, a dziwny drobny dreszczyk przebiegał mu po' ramionach — nie żyje... To' niemożliwe.

To tej nocy, proszę pana. Przy ulicy Chabanais, tak, w domu publicznym. Strzelił z rewolweru w serce. Powiadają, że...

Golder położył ostrożnie słuchawkę na po­ściel i przykrył ją kołdrą, jakgdyby chciał

zdusić głos, który dochodził go jeszcze jak brzęczenie uwięzionej, grubej tmuchy.

Wreszćie telefon zamilkł. Golder za­dzwonił :

Proszę przygotować kąpiel — polecił służącemu, który wszedł ze śniadaniem i pocz­tą na tacy — zimną kąpiel. "

Czy włożyć do walizy smoking Jaśnie Pana?

Golder nerwowo ściągnął brwi:

Co za waliza? Ach, tak, Biarritz. Nie wiem, pojadę może jutro, albo później, nie wiem sam.

Zaklął pocichu:

Psiakrew, trzeba będzie pójść do niego jutro, w środę pewno pogrzeb.

W przyległym pokoju służący puszczał wo­dę do łazienki. Golder wypił łyk gorącej her­baty, otworzył kilka listów, poczem rzucił wszy­stko na ziemię i wstał. W kąpielowym usiadł, skrzyżował na kolanach poły szlafroka i, machinalnym ruchem splatając frendzle jed­wabnego sznura, z ponurym wyrazem twarzy patrzał, jak ciecze woda.

Nie żyje, nie żyje...

Zwolna ogarniał go gniew. Poruszył war­gami i mruknął z nienawiścią:

Kąpiel jest gotowa, proszę pana — rzekł służący.

Golder został sam. Zbliżył się do łazienki, zanurzył rękę i zostawił ją w wodzie; wszyst­kie jego ruchy były niezwykle powolne, nieo­kreślone, niedokończone. Zimna woda mroziła mu palce, ramiona, plecy, lecz on nie mszał się i ze schyloną głową, z głupim wyrazem twarzy przyglądał się migocącemu w wodzie odblas- skowi żarówki elektrycznej.

Gdybym tak ja... — powtórzył.

Z głębi wstawały dawne, ciemne, dziwne, zapomniane wspomnienia. Całe jego ciężkie, twarde, miotane wiatrem istnienie. Dzisiaj bo­gactwo, jutro — nic. Potem zaczął odnowa, od początku, jeszcze raz. A tak, gdyby tak miał postąpić, dawno już... Wyprostował się, potrząsnął machinalnie zmęczoną ręką, oparł się o okno, wystawiając na ciepło słoneczne zlodowaciałe dłonie.

Tak, naprawdę, w Moskwie naprzy- kład lub w Chicago... — jego1 umysł, niena- wykły do marzenia, przekształcał przeszłość w krótkie, suche obrazki. Moskwa... Był wte­dy tylko chudym rudowłosym żydkiem o bla­dych, przenikliwych oczajch, w podartych bu­tach, z pustemi kieszeniami. Podczas ciem­nych, zimnych nocy sierpniowych sypiał na ławce na skwerze... Po upływie pięćdziesięciu lat zdawało mu się, że czuje jeszcze w szpiku

kostnym przejmującą wilgoć pierwszych gę­stych białych mgieł, które przywierają do cia­ła i' zostawiają na ubraniu białawy szron.

A Chicago... Mały bar, gramofon, zgrzy­tający nosowo stary walc europejski; to uczu­cie pożerającego wnętrzności głodu, podczas gdy gorące zapachy kuchenne buchają prosto w twarz. Przymknął oczy i z niezwykłą do1 kładnością ujrzał znowu Lśniącą, czarną twarz chorego czy też pijanego murzyna, który leżał na ławce w kącie, pohukując krzykliwie i ża­łośnie jak puszczyk. Ręce Goldera parzyły teraz. Położył je ostrożnie napłask na szybie, potem zdjął, poruszył palcami, potarł łagodnie dłoń O' dłoń.

Id joto — szepnął, jakgdyby umarły mógł go usłyszeć — pocóżeś to uczynił?

A

%

ROZDZIAŁ IV.

Golder szukał długo poomacku drzwi Markusa, nim zadzwonił; jego miękkie, zimne ręce uderzały o ścianę, nie mogąc znaleźć dzwonka. Wszedł, spojrzał wokoło siebie z prze­rażeniem, jakgdyby spodziewał się zobaczyć tu nieboszczyka, gotowego do wyniesienia. Lecz leżały tam tylko na podłodze zwoje czarnej ma- terji, a na fotelach — pęki kwiatów, związane wstęgami z fioletowej mory, tak szerokiemi i długiemi, że złote litery napisów wlokły się po dywanie. =

Ktoś zadzwonił, i służący poprzez nawpół przymknięte drzwi przyjął ogromny wieniec rudych chryzantemów, które przewiesił przez ramię jak ucho koszyka. — Należało posłać kwiaty — pomyślał Golder. Kwiaty dla Mar­kusa. Wyobraził sobie grube rysy, grymas na twarzy i te kwiaty jak dla oblubienicy... Słu­żący szepnął:

Jaśnie pan zechce poczekać chwilę w salonie? Jaśnie pani czuwa przy... — wyko­

nał nieokreślony, niewyraźny ruch ręką — przy zwłokach...

Podsunął mu krzesło i wyszedł. W są­siednim pokoju dwa głosy mieszały się w nie­wyraźny, tajemniczy szmer jakgdyby przytłu­miony dźwięk modlitwy; głosy podnosiły się stopniowo, i Golder usłyszał:

Karawan, zdobny w karjatydy o po­srebrzanej galeryjce z pięciu pióropuszami, trumna hebanowa, oprawna w metal z ośmiu srebrnemi rzeźbionemi rączkami, wewnątrz wy­ścielana jedwabiem — oto karawan pierwszej klasy ekstra. Poza tem mamy pierwszą klasę typu A: trumna z lakierowanego' mahoniu.

Ile? — zapytał głos kobiecy.

Dwadzieścia dwa tysiące dwieście fran­ków z trumną mahoniową. Pierwsza klasa ekstra kosztuje dwadzieścia dziewięć tysięcy trzysta.

Ależ nie, nie chcę wydać ponad pięć, sześć tysięcy. Gdybym była wiedziała, zwró­ciłabym się do innej firmy. Trumna może być ze zwykłego drzewa dębowego, byleby ją po­kryć dość szerokiem obiciem.

Golder wstał nagle; głos natychmiast przycichł, roztopił się znów w głuchy i uro­czysty szept.

Ściskając w rękach kurczowo chusteczikę, którą skręcał machinalnie między palcami, Golder szepnął:

Dawid Golder — 2.

i

Jakie to wszystko' głupie, ach, jakie głupie...

Nie mógł znaleźć innych słów. To było głupie, głupie. Wczoraj napirzeciw niego ży­jący, krzyczący Markus, a teraz... nie nazywano go już nawet po imieniu. Zwłoki... Wdychał z przerażeniem ciężką i mdłą woń, która na­pełniała pokój:

Czy to już en, czy też te wstrętne* kwiaty?... Poco to uczynił. Zabić się w jego wieku jak modystka — pomyślał z pewnym niesmakiem — dla pieniędzy... On sam ileż to razy stracił już 'wszystko! Postępował wów­czas jak inni, zaczynał od początku, taicie jest życie.

A w sprawie Teiska miał sto szans po­wodzenia na jedną — rzekł nagle zupełnie gło­śno, z przejęciem, jakgdyby w myśli stawał na miejscu Markusa — mając Amrum za plecy- ma, głupiec...

Gorączkowo wyobraził sobie najróżnorod­niejsze kombinacje. W interesach nigdy nie­wiadomo, trzeba kręcić, wykręcać, zgryźć kość aż do końca, ale umrzęć?...

Czy długo każe mi czekać ? — pomy­ślał z nienawiścią.

Właśnie w tej chwili weszła pani Markus. Jej duży, ostry, ptasi nois był żółty i twardy jak róg; okrągłe, błyszczące oczy wystawały

z pod jasnych rzadkich brwi, zarysowanych bardzo wysoko, nierówno i dziwacznie.

Podeszła do niego bezgłośnie, drobnemi, szyhkiemi, pośpiesznemi kroczkami; ujęła jego dłoń i zdawała się czekać, lecz Golder ze ści- śniętem gardłem nie mówił nic. Rzekła więc z dziwnym zgrzytem, podobnym do urywanego śmiechu lub do suchego łkania:

Tak, nie spodziewał się pan. To sza­leństwo, śmieszność, skandal. Błogosławię Bo­ga, że nie dał nam dzieci. Czy wie pan, jak on umarł ? W domu publicznym przy ulicy Chabanais, w towarzystwie dziewek. Jakgdyby ruina nie wystarczyła — dokończyła, podno­sząc chusteczkę do oczu.

Nagły ruch poruszył pod krepą naszyjnik z ogromnych pereł, trzy razy owinięty dookoła długiej, pomarszczonej szyi, która drgała ury­wanym ruchem jak u starego drapieżnego ptaka.

Musi być bardzo bogata, to ci stary kruk — pomyślał Golder — u nas tak zawsze... Zdychać z pracy, byleby „one“ się wzbogaciły.

Ujrzał w wyobraźni własną żonę, chowają­cą pośpiesznie, gdy tylko wchodził, swą ksią­żeczkę czekową jak paczkę listów miłosnych.

Czy chce go pan zobaczyć? —- zapy­tała wdowa.

Wielka lodowata fala zalała serce Golde-

ra; przymknął oczy i odpowiedział dziwnym, bezdźwięcznym głosem:

Zapewne, jeśli...

Pani Markus przeszła cichutko przez duży salon, otworzyła drzwi, ale był to tylko inny mniejszy pokój, w którym dwie kobiety szyły czarne ¡materje. Wreszcie sziepnęła:

I — To tutaj.

Golder zobaczył" blade światło świec. Przez chwilę stał, nieruchomy, osłupiały, po­czerń zapytał z wysiłkiem:

Gdzież on leży?

M*arkusowa wskazała ręką łóżko;, nawpół ukryte pod aksamitnym baldachimem:

Tutaj. Musiałam przykryć mu twarz, by odegnać muchy... Pogrzeb odbędzie się jutro.

Dopiero, wówczas Golder zdawał się po­znawać pod płótnem rysy zmarłego. Spoglą­dał nań długo z dziwnem uczuciem.

Jak oni się śpieszą, mój Boże... biedny, stary Markus. Jakże się jest bezbronnym po śmierci — myślał niejasno z gniewemj i z ibó- lem — świństwo...

W kącie stało wielkie amerykańskie biur­ko z podniesionem wiekiem; papiery i otwarte listy poniewierały się na podłodze.

Muszą tam leżeć moje listy — po­myślał.

f

Spostrzegł rzucony na dywan nóż o skrę- conem zupełnie ostrzu; wyważone szuflady; nie było kluczy w zamkach.

Pewno żył jeszcze, gdy rzuciła się, by zobaczyć, co zostało; nie miała cierpliwości po­czekać, poszukać kluczy...

Pani Markus podchwyciła jego spojrze­nie, lecz nie odwróciła wzroku, poprzestała na suchym szepcie:

Nic nie zostawił. Jestem sama — rze­kła cicho z. obojętnym wyrazem twarzy.

Jeśli mogę się pani przydać... — rzekł Golder machinalnie.

Po krótkiej chwili wahania, zapytała:

Naprzykład jego udziały w Towarzy­stwie Węglowem, co' radzi mi pan z niemi uczynić ?

Odkupię je po cenie kosztu — zapro­ponował — a wie pani chyba, że nigdy nie będą miały żadnej wartości? Towarzystwo zbankrutowało. Lecz muszę wziąć stąd listy.

, Sądzę, że pani sama o tem pomyślała — do­dał z akcentem, wrogim i ironicznym, którego zdawała się nie odczuwać. Schyliła poprostu głowę i cofnęła się kilka kroków. Golder po­czął przetrząsać papiery w nawpół pustej szu­fladzie, nie mógł jednak opanować nagłego uczucia gorzkiej i smutnej obojętności.

Cóż to wszystko znaczy w istocie, mój Boże ?...

Dlaczego on to uczynił ? — zapytał nagle.

Nie wiem - - odpowiedziała.

Golder myślał na głos:

Pieniądze, tylko pieniądze? Wyłącznie i jedynie? To niemożliwe. Czy nic nie powie­dział przed śmiercią?

Nic. Kiedy go tu sprowadzono, był już nieprzytomny. Kula tkwiła w płucu.

Wiem, wiem — przerwał z dreszcziem.

Później chciał mówić, lecz zmieszana z krwią piana napełniała mu usta jak papka; pod siam koniec dopiero... był zupełnie spokoj­ny... powiedziałam mu: „Dlaczego, dlaczego, jak mogłeś uczynić coś podobnego?“ Wtedy dopiero szepnął kilka słów. Nie dosłyszałam. Powtarzał wciąż jedno’ słowo: „Zmęczony, by­łem zmęczony...“

Zmęczony — pomyślał Golder — i sta­rość zaciążyła mu nagle wielkiem znuże­niem. — Tak.

W dzień pogrzebu Markusa gwałtowna burza spadła na Paryż, śpieszono1 się więc z za­kopaniem nieboszczyka w wilgotnej ziemi, by go czem prędzej opuścić.

Golder trzymał przed sobą otwarty para­sol, lecz gdy trumna mijała go, kołysząc się na ramionach grabarzy, spojrzał uważnie: czar­na, haftowana we łzy materja ześlizgnęła się, odkrywając zwyczajne drzewo, i rąiaziki z wytar­tego, pożółkłego metalu. Odwrócił się gwał­townie.

Obok niego' dwaj mężczyźni głośno roz­mawiali. Jeden z nich wskazał palcem dół, który zasypywano ziemią.

Golder usłyszał:

Przyszedł, zaproponował mi jako za­płatę czek, wystawiony na Bank Franko-Ame- rykański, i zrobiłem to głupstwo, przyjąłem. Było tO' w przeddzień jego śmierci, w sobotę. Gdy tylko do wie działem się, że się zabił, za­telegrafowałem i otrzymałem odpowiedź dziś rano. Oczywiście, nabrał mnie: czek bez po-

krycia. Ale to nie ujdzie na sucho: zaatakuję wdowę.

Czy to gruba suma? — zapytał ktoś.

Nie dla pana, panie Weile, dla pana może i nie — odpowiedział zgryźliwie głos — lecz dla takiego biedaka, jak ja, to suma bar­dzo poważna.

Golder spojrzał na niego: był to niski, zgarbiony, nędznie odziany staruszek, który drżał i kaszlał, potrząsany wichurą. Nikt mu nie odpowiadał, utyskiwał więc nadal pocichu.

Zaatakuj pan racSej gospodynię domu na Chabanais, bo tam poszła forsa.

Za plecami Goldera dwaj młodzieńcy szep­tali za zasłoną otwartego parasola:

Jákie to zabawne... Czy wie pan, że znaleziono? go z małemi dziewczynkami... od trzynastu do czternastu lat...

Ależ tak, a nawet...

Zniżył głos:

Te jtgo upodobania były nieznane.

Zaspokoić tajemną namiętność przed śmiercią, cóż...

Ukrywał raczej swą grę.

Czy wie pan, dlaczego się zabił?

Golder machinalnie postąpił kilka kro­ków naprzód, poczem stanął i .przyglądał się lśniącym w deszczu mogiłom, któremi potrzą­sała i które smagała ulewa. Mruknął coś niewyraźnie. Jego sąsiad się odwrócił:

I

Co pan mówi, Golder?

Co za świństwo! — odparł nagle Gol­der z (wyrazem gniewu, i dziwnego cierpienia.

Tak, pogrzeb w Paryżu podczas de­szczu nigdy nie jest zabawny. Ale nie ominie to nikogoi z nas. Ten poczciwy Markus postara się, zobaczy pan, gdy po raz ostatni mamy z nim do czynienia na tym padole, przyprawić nas o śmierć z zapalenia płuc. Jeśli widzi, jak babrzemy się w błocie, musi mu to sprawiać wielką przyjemność. Nie był to człowiek zbyt czuły, nieprawdaż. Słuchaj pan, czy wie pan,

o czem mówiono wczoraj ?

Nie.

Otóż powiadają, że Towarzystwo Alle- man zamierza przyjść z pomocą Mezopotam-

\ skiej Spółce Nafciarskiej. Czy słyszał pan

o tem? To powinno pana interesować.

Przerwał, wskazując z zadowoleniem pa­rasole, które poczynały poruszać się przed nimi.

Aha, koniec nareszcie, niezbyt wcześnie - wracamy...

Podniósłszy kołnierze, ludzie popychali się w tłoku, usiłując wymknąć się jak najszybciej.

4 Kilku biegło naprzełaj przez mogiły. Gol­

der jak wszyscy trzymał oburącz parasol i śpie­szył się. Burza, coraz zawziętsza, targała drze­wami i mogiłami z dziką i jakby bezsilną gwałtownością.

ł

Jakie oni wszyscy mają zadowolone miny — pomyślał nagle — o jednego mniej,

o jednego* wroga mniej. I t,ak samo będą zado­woleni, gdy przyjdzie moja kolej.

Musieli przystanąć na chwilę, przepuścić orszak, idący w przeciwną stronę. Braun, sekretarz Markusa, podszedł do' Goldera.

Mam w sprawie Rosjan i Amrumu .je­szcze kilka dokumentów, które mogłyby pana zainteresować — rzekł. — Wszyscy w tej spra­wie zdają okradać się nawzajem. Niezbyt to piękne wszystko razem, panie Golder...

Tak? — zapytał Golder z ironicznym grymasem — tak pan uważa, młodzieńcze ? Dobrze, proszę mi to wszystko przynieść

o szóstej na dworzec, na pociąg do Biarritz.

Wyjeżdża pan, panie Golder?

Golder wziął papierosa, skręcił go mię­dzy palcami.

Czyż zostaniemy tu całą noc, mój Boże?

Czarne powoizy mijały wciąż jedne za dru-

giemi, powoli i nieubłaganie zagradzając drogę.

Tak, wyjeżdżam.

Będzie pan miał piękną pogodę. Jak się miewa panna Joyce? Pewno jeszcze wy­piękniała. Będzie pan mógł wypocząć, wyglą­da pan zmęczony, i ¡zdenerwowany.

Zdenerwowany? — mruknął rozwście­czony nągle Golder — chwała Bogu, niej Skąd pan wytrzasnął te niedorzeczności. To

dobre dla Markusa... Był nerwowy, jak ko­bieta... Widział pan, dokąd go to zaprowadziło.

Gwałtownym ruchem ramion rozsunął dwóch karawaniarzy w kapiących od deszczu błyszczących kapeluszach i, przecinając na dwoje kondukt żałobny, pobiegł aż do wrót cmentarza.

Dopiero w aucie przypomniał sobie, że nie ukłonił się wdowie. Eh, pal ją djabli. Na- próżno usiłował zapalić mokre od deszczu cy­garo, połamał je na kawałki zębami i wypluł przez otwarte okno*; potem, gdy auto ruszyło, wtulił się w kąt i zamknął oczy.

Szybko zjadł kolację, popił ulubionym ciężkim burgundem i przez jakiś czas palił w korytarzu. Jakaś kobieta, przechodząc obok niego, pchnęła go1 i uśmiechnęła się; odwrócił się obojętnie. Była to kokota z Biarritz. Zni­kła. Golder wrócił do swego przedziału.

Tej nocy będę dobrze spał — myślał. Poczuł się nagle wyczerpany, nogi miał ocię­żałe, zbolałe. Odchylił firankę, bezmyślnie przyglądał się deszczowi, który spływał po czarnych szybach. Pośpieszne krople ciekły, poruszane wiatrem, zlewały się jak łzy... Ro- zebrił się, położył, zanurzył głęboko twarz w poduszkę. Nigdy dotychczas nie czuł ta­kiego zmęczenia; z trudem wyciągnął ramio­na: były ciężkie i sztywne... Posłanie było wą­skie, węższe niż zazwyczaj, jak mu się zdawało.

Źle mnie ulokowano — pomyślał — co za niedołęgi...

Czuł pod sobą koła pociągu, które ska­kały przy każdym obrocie z rozdzierającym zgrzytem. W wagonie panował duszący żar.

Raz i drugi przekręcił poduszkę — płonął cały — gniewnem uderzeniem pięści wsunął ją pod głowę... Co za gorąco... Lepiej otworzyć okno. Ale wiatr dął jak zawierucha, i w prze­ciągu jednej chwili papiery i dzienniki, leżące na stoliku, wyfrunęły przez okno. Zaklął, zam­knął zpow rotom okno, zasunął firanki i zgasił światło.

Gęste, mdłe powietrze, przesiąknięte zapa­chami z ustępu, zalatywało węglem. Instynk­townie próbował oddychać głębiej, jakgdyby usiłując wepchnąć te ciężkie wyziewy, których płuca nie chciały przyjąć, które zatrzymywały się w gardle, zatykały je jak przemocą poły­kane lekarstwo, którego« żołądek nie przyjmuje. Pokasływał. Było to denerwujące i nie da­wało mu spać.

A jestem taki zmęczony — szepnął, jakgdyby uskarżał się przed kimś niewi­dzialnym.

Obrócił się zwolna, położył się nawznak, potem znowu na bok i oparł się na łokciu. Kaszlnął raz jeszcze naumyślnie, tym razem mocniej, by pozbyć się tego nieznośnego uczu­cia przeszkody w gardle i w górnej części klatki piersiowej. To nie mijało, przeciwnie... ziewnął z trudem, lecz skurcze powstrzymywały ziewanie, przekształcały je w krótkie bolesne krztuszenie się. Wyciągnął szyję, poruszył war­gami; leżał może zbyt nisko? Dosięgnął palta,

zwinął je pod poduszkę, poczem wstał, usiadł. Było jeszcze gorzej... Zdawało mu się, że się dusi i... rzecz dziwna... odczuwał ból, tak; ból w piersi, w ramieniu, w okolicy serca. Nagły dreszcz chwycił go za kark, za plecy.

Co to jest — szepnął; dodał jednak dzielnie półgłosem: — To nic, to przejdzie — i spostrzegł się, że mówi głośno sam do siebie. Skręcił się cały w szalonym i daremnym wde­chu. Nie, powietrze nie wchodziło. Zdawało mu się, że niewidzialny ciężar przytłacza mu piersi; zrzucił kołdrę, kapę, rozpiął koszulę; dyszał.

Ale co to jest, co mi jest...

Ciemność, gęsta, czarna, nieprzejrzana,

ciężyła mu jak wieko trumny. Tak, to go wła­śnie dusiło. Wykonał ruch, by zapalić światło, lecz ręce mu drżały, szukając daremnie poo- macku małej lampki, wprawionej w ścianę u wezgłowia. Westchnął z przerażeniem, jęk­nął; ból w ramieniu stawał się coraz bardziej przeszywający, głuchy i głęboki zarazem, za­czajony jeszcze, jak mu się zdawah>, niezupeł­nie rozbudzany, błąkajacy się gdzieś w głębi ciała, u samych korzeni istoty, w sercu... ocze­kujący tylko wysiłku, najmniejszego ruchu, by wybuchnąć. Powoli, jakgdyby wbrew własnej woli, schylił ramię. Czekać... Nie ruszać się, prz-ćdewszystkiem nie myśleć... Powietrze do­stawało się do płuc z dziwacznym, śmiesznym

dźwiękiem jak bulgotanie pary, gdy bucha poza pokrywę kotła; przy wydechu cała klatka piersiowa napełniała się chrapliwym, niearty­kułowanym świstem jak rzężenie, jak skarga. Ten gęsty mrok przenikał do gardła z miękkim i upartym naciskiem, jakgdyby mu sypano pia­sek do ust jak tamtemu, jak Markusowi. I ¡gdy pomyślał wreszcie o Markusie, gdy pozwolił przypłynąć obrazowi i wspomnieniu śmierci, cmentarza, żółtej, rozmokłej od deszczu gliny i długich korzeni, przytwierdzonych jak węże do dna dołu, odczuł nagle taką potrzebę, ta­kie gwałtowne pragnienie światła, ujrzenia rze­czy codziennych, bljskich, przedmiotów, które go otaczały: zawieszonego ubrania, kołyszące­go się nad drzwiami, dzienników na stoliku, butelki wody mineralnej..., że wspomniał o wszystkiem. Wyciągnął gwałtownie ramię, i jak cios nożem, jak kula piorunujący ból, ostry i głęboki zarazem, przeszył mu pierś, zdawał się zagłębiać, przenikać aż do serca.

Zdążył pomyśleć: — Umieram. Uczuł, że go popychają, że go rzucają w jakąś dziurę, w jakiś duszący i ciasny jak mogiła lej. Sły­szał krzyki, swój własny głos, jakgdyby wyda­ny przez kogo innego, daleki, odległy od nie­go o głębokość wody, gęstej, czarnej, błotnistej wody, która płynęła nad jego głową i ciąg­nęła go naprzód coraz niżej w tę rozwartą, zie­jącą przepaść. Ból był okropny. Później

omdlenie przytłumiło go częściowo, przekształ­ciło w uczucie ociężałości, duszności, daremnej i wyczerpującej walki. Znowu usłyszał z wiel­kiej dali, jak ktoś krzyczy, dyszy, broni się. Zdawało mu się, że ktoś trzyma mu głowę pod wodą i że tO' trwa wieki.

Wreszcie oprzytomniał. Ostrze cierpienie ustało, lecz w całem ciele odczuwał takie wy­czerpanie, że kości jego były jakby pęknięte, łamane ciężkiem kołem. Bał się poruszyć, pod­nieść palec, zawołać. Przy najmniejszym okrzy­ku, przy najmniejszym ruchu zacznie się to na nowo, czuł to. A tym razem byłaby to. śmierć. Śmierć. Słyszał w ciszy bicie swego serca, głu­che i twarde uderzenia, które zdawały się roz­sadzać klatkę piersiową.

— Boję się — pomyślał z rozpaczą — boję się... Śmierć. Nie, nie, to niemożliwie. Czyż niktby nie czuł, nie domyślił się, że leży tu człowiek, opuszczony, umierający, sam jak pies?... Gdybym mógł przynajmniej zawołać, zadzwonić... ale nie, nie, trzeba czekać, czekać... noc minie.

Musiało już być późno, bardzo późno. Ba­dał chciwym wzrokiem otaczający go mrok, tak samo gęsty i głęboki, bez jednego świa­tełka, maleńkiego, niewyraźnego promienio­wania, jakby aureoli dookoła przedmiotów, po­przedzającej świt... Nic. Mogła być godzina dziesiąta, jedenasta. I pomyśleć, że tuż obok

jest światło, zegarek, że wystarczy wykonać tylko jeden jedyny ruch ręką oto tak, w ,ten sposób, dzwonek alarmowy wreszcie. Zapłaci, co potrzeba. Ale nie, nie. Bał się dmuchnąć, odetchnąć. Gdyby to miało wrócić raz jeszcze, gdyby poczuł, że serce słabnie, ten straszny wstrząs, to... Ach, nie, tym razem byłaby to śmierć. Ale co to jest, mój Boże, cóż to jest. Serce. Tak. Ależ nigdy nie chorował na serce.

Nigdy zresztą nie był chory. Trochę ast­my, tak. Ostatniemi zwłaszcza czasy. Ale w je­go wieku wszyscy cierpieli na jakąś dolegli­wość. To nic nie jest... Dieta, odpoczynek. Ale to... Ach, co za różnica — serce lub co innego. To są słowa, to nie oznacza nic in­nego jak śmierć, śmierć, śmierć. Któż to po- powiedział: „Nikogo z nas to nie ominie“... A tak, dzisiaj... na pogrzebie... Wszyscy... i o>n. Te drapieżne gęby, ci starzy, pokpiwający Ży­dzi, zacierający z uciechy ręce. Gdy przyjdzie jego kolej, będzie jeszcze gorzej. Psy, psy, świnie. A inni... Żona... Córka... Tak, ona także, wiedział o tern dobrze. Maszyna do fa­brykacji pieniędzy... Nadawał się tylko do te­go. Płać, płać, a potem zdychaj... Panie, czy ten przeklęty pociąg nie zatrzyma się nigdy? Gadziny, długie godziny mijały, gdy pędził tak bez przestanku. Na dworcach ludzie mylą się niekiedy, otwierają drzwi zajętego przedziału. Mój Boże, gdyby to się zdarzyło tym razem. ■ Dawid Golder — 3.

Wyobraził sobie hałas w korytarzu, ktoś pchnął drzwi, widzi twarze ludzkie. Przeniesio- noby go... gdziekolwiek... do szpitala, do ho­telu, aby tylko było nieruchome łóżko, odgłos kroków ludzkich, światło, otwarte okno.

Ale nie, nic. Pociąg pędził coraz szybciej. Golder nie myślał już wcale. Nie cierpiał na­wet. Tylko: „Boję się, boję się, boję się“ i łomocące, galopujące serce... Nagle wydało mu się, że w gęstych ciemnościach coś bły­szczy słabo nawprost niego. Spojrzał: zaled­wie pobłysk, trochę szarości, bladości... lecz coś widzialnego, odcinającego się od czerni... Czekał. Światełko powiększyło się, stało się bielsze, szersze jak kałuża wodna. Lustro, to było lustro. Mrok przerzedzał się, stawał się mniej gęsty, wydawał się płynny, ruchomy. Golderowi zdawało się, że zdjęto mu ogromny ciężar z piersi. Oddychał. Lekkie powietrze wślizgiwało się, wpływało w płuca. Z ogromną ostrożnością poruszył głową. Świeższy powiew musnął sperlone potem czoło. Teraz widział dookoła siebie formy, zarysy, naprzykład kape­lusz, rzucony na ziemię... Butelkę... Może mógł­by sięgnąć po szklankę, napić się wody... Wy­ciągnął rękę. Nie, nic, nie czuł nic. Z biciem serca podniósł dłoń. Nic. Ręka pełzała aż do stołu, wzięła szklankę. Chwała Bogu, szklan­ka była pełna wody, nigdy nie potrafiłby

podnieść butelki. Wyprostował zlekka kark, wysunął wargi i napił się. Co za rozkosz...

Chłodna woda spływała, zwilżając wargi, suchy, obrzmiały język, gardło. Równie ostroż­nie odstawił szklankę, odchylił nieco wtył cia­ło, czekał. Pierś bolała go jeszcze, lecz. mniej,

o wiele mniej, z każdą chwilą... Raczej jakaś niewyraźna newralgja w kościach. Koniec koń­ców, może to. wcale nie takie poważne?...

Mógłby może zupełnie podnieść storę?... Wystarczy tylko dotknąć guzika... Znów, drżąc, wysunął ramię. Jednym ruchem stora uniosła się wgórę. Był już dzień. Powietrze było bia­łe, gęste i mętne jak mleko. Powoli, meto-> dycznemi ruchami wziął chusteczkę, wytarł po­liczki i wargi. Przycisnął twarz do szyby; chłód szkła rozkosznie przenikał całe ciało. Spoglądał na trawę na zboczu, stopniowo na­bierającą barw, na drzewa. Ujrzał woddali światła, błyszczące słabo we mgle porannej. Dworzec. Czy zawołać? Było to łatwe. Ale jakie to dziwne, że to tak minęło. Dowodziło to zresztą, że nie chodzi o nic poważnego, przynajmniej nic tak poważnego., jak się oba­wiał. Strzykania, chyba nerwowe bóle?... Nie trzebaby tego zaniedbywać ani zapomnieć po­radzić się lekarza. Ale to chyba nie sercie, astma, być może? Nie, nie za wezwie nikogo. Spojrzał, która godzina. Piąta. Tylko trochę cierpliwości. Nie trzeba się tak pieścić, to> ner-

-» J * —

36 —

wy. Braun, wstrętny łajdak... Ogromnie ostrożnie dotknął miejsca nad piersią jak ży­wej rany. Nic. Bicie serca było jednak dziw­ne, nierówne. Ba, to minie. Był senny. Gdyby tylko mógł zasnąć, toby go na pewno uleczyło. Stracić świadomość. Nie myśleć. Nie pamię­tać. Był przytłoczony zmęczeniem. Zamknął oczy.

N awpół ogarnięty snem wstał nagle i rzekł na głos:

Tak, to, to. Rozumiem teraz. To Mar­kus. Dlaczego? — powtórzył. — Dlaczego?

Zdawało mu się, że wnika w samego' sie­bie z niezwykłą jasnością umysłu. Czyżby to były wyrzuty sumienia?

Nie, to nie moja wina. — Dodał nieco ciszej z wściekłością: — Nie żałuję niczego.— I usnął.

Spostrzegł szofera przed drzwiczkami no­wego auta; przypomniał sobie nagle, że żona sprzedała Hispano.

Teraz Rolls-Royce, oczywiście — gde­rał, spoglądając wrogo na białą, połyskującą karoserję — ciekaw jestem, czego jej się po­tem zachce.

Szofer podszedł, by zabrać mu z rąk pal­to, lecz Golder stał nieruchomo, śledząc oczy­ma przez otwarte okno cień limuzyny. Czy nie było tam Joyce? Postąpił kilka kroków na­przód, jakby z żalem, rzucił ostatnie chciwe i pokorne spojrzenie w ciemny kąt, w którym wyobrażał sobie swą złotowłosą córkę w jasnej sukni. Ale nie, auto było' puste. Wsiadł po­woli i krzyknął:

Jedźcie, mój Boże, na cóż czekacie?

Auto ruszyło. Stary Golder westchnął. Ta

mała..: Za każdym razem, gdy wracał z po­dróży, mimowoli szukał jej w tłumie, lecz nigdy nie wychodziła. Nie przestawał jej jednak oczekiwać z tą samą upartą, próżną nadzieją.

Nie widziała mnie od czterech miesię­cy — myślał. To głębokie poczucie niezasłu­żonej obelgi, które tak często wzbudzała w nim córka, ścisnęło mu nagle serce mocno i boleś­nie jak cierpienie fizyczne:

Dzieci... wszystkie takie same... i poto się żyje, poto się pracuje. Miał rację mój oj­ciec, tak... „Gdy masz już trzynaście lat, zmy­kaj, sam sobie daj radę“ — oto, na co zasłu­gują.

Zdjął kapelusz, przesunął ręką po czole, starł kurz i pot, poczem machinalnie wyjrzał nazewnątrz. Lecz za wiele było ludzi, krzyku, słońca, wiatru; krótką uliczkę Mazagran za­lał taki tłum, że Rolls-Royce nie mógł po­suwać się naprzód; jakiś urwis, mijając auto, przylgnął twarzą do szyby. Golder zaszył się w kąt, podniósł kołnierz palta. Joyce... Gdzież była, z kim?...

Powiem jej tym razem — rozmyślał gorzko — powiem jej... Kiedy ci potrzeba pieniędzy, wówczas tom twój ojczulek, Daddy, darling, ale żadnej oznaki przywiązania...

Sam sobie przerwał, wykonał ręką ruch zmęczenia. Poco.? A zresztą w jej wieku jest się jeszcze głupią i roztrzepaną. Szybko, stłu­miony uśmieszek wygładził mu rysy. Ma do­piero osiemnaście lat. Przebyli Biarritz,, omi­nęli Hotel Pałacowy. Przyglądał się obojęt­nie morzu, które mimo ładnej pogody było

wzburzone, pełne ogromnych białozielonych bałwanów. Ostre barwy męczyły mu wzrok; przyłożył dłoń do czoła i odwrócił się. Doi piero po upływie kwadransa, gdy byli na dro­dze do kortu golfowego, pochylił się naprzód, spojrzał na ukazujący się dom. W przerwie t między dwiema podróżami przyjeżdżał spędzić tu tydzień, jak obcy, lecz z każdym rokiem przywiązywał się bardziej do tego domu:

- Starzeję się... Dawniej było wszystko jedno... hotel, wagon... Ale to męczy... Piękny dom...

Kupił ten plac w roku 1916-tym za mi- ljon pięćset tysięcy, teraz wart był piętnaście miljonów. Dom zbudowany był z ciosanych ka­mieni, ciężkich i białych jak marmur. Gdy na niebie zarysowały się wspaniałe, imponujące tarasy, ogrody, ogołocone jeszcze, gdyż wiatr morski nie dawał krzewom szybko rosnąć, wy­raz dumy i czułości przemknął po rysach Gol- dera. Szepnął w myśli:

Dobra lokata.

Od dołu widać było wyraźnie łuki krze­wów różanych, tamaryszku, aleję cedrową, pro­wadzącą do morza.

V — Palmy urosły...

Auto zatrzymało się przed gankiem, lecz tylko służba wyszła na spotkanie pana. Po­znał małą pokojówkę Joyce; dziewczyna uśmie­chała się do niego.

Nikogo niema w domu? — zapytał.

Nie, proszę pana, Jaśnie Panienka wró­ci na śniadanie.

Nie pytał, dokąd poszła. Poco?

Zarządził szybko: ^

Poczta... Ił

Wziął paczkę listów i depesz i począł je

czytać, wstępując po stopniach schodów. Na piętrze zawahał się chwilę między dwojgiem jednakowych drzwi. Niosący za nim walizkę wskazał mu pokój.

Jaśnie Pani poleciła ulokować tutaj Ja­śnie Pana. Pokój Jaśnie Pana jest zajęty.

Dobrze — przystał obojętnie.

Wszedłszy do swojego pokoju, usiadł na

krześle z wyrazem twarzy, zmęczonym i dale- 1

kim, jak ktoś, kto przybył właśnie do hotelu, ’

do obcego miasta.

Jaśnie Pan będzie odpoczywał?

Golder drgnął, wstał ciężko.

Nie, niewarto.

Jeśli się położę — myślał — nie wsta­nę już.

Gdy się jednak wykąpał i ogolił, czuł się- lepiej; tylko lekkie drżenie palców pozosta- wało uparcie; spojrzał na nie: były białe ł

i obrzmiałe jak trupie ciało.

Zapytał z wysiłkiem:

Dużo jest osób w domu?

Pan Fiszel, Jego Wysokość i pan hra­bia Hoyos.

Golder w milczeniu zagryzł wargi.

Jaką jeszcze Wysokość sobie wymy­śliły? Pal djabli te kobiety! Ale Fiszel — pomyślał z rozdrażnieniem — poco Fiszel, psia... Hoyos...

Ale Hoyos był nieunikniony.

Powoli zeszedł nadół, skierował się ku tarasowi, w upalne godziny dnia obciągniętemu purpurowem płótnem. Położył się na szezlon- longu i zamknął oczy, lecz promienie słonecz­ne przenikały płótno i napełniały taras dziw- nem, czerwonem, migotliwem światłem. Gol­der poruszył się gorączkowo.

Ta czerwień... na pewno no-wy idjo- tyczny pomysł Glorji... cóż mi to przypomina... coś okropnego?... A tak... Jak ona to powie­działa,, ta stara czarownica ? „Zmieszana z krwią piana napełniała mu usta“.

Zatrząsł się, westchnął, z trudem wykrę­cił kilka razy głowę na poduszkach z cienkie­go płótna, zdobnych w misterne koronki, zmię­tych i zmoczonych jego potem. t Później usnął nagle.

A

Kiedy się obudził, było' już po drugiej, lecz dom wydawał się pusty.

Nic się nie zmieniło — pomyślał.

Z pewnego rodzaju posępnym humorem wyobraził sobie Glorję taką, jak ją widział tyle razy: szła ku niemu pośpiesznie z głębi alei, kołysząc się na zbyt wysokich obcasach, z rę­ką u czoła nad starą umalowaną twarzą, roz­tapiającą się w blasku słońca. Powie: „Hello, Dawid, jak interesy?“ i „Jak się miewasz“, lecz tylko pierwsze pytanie krzyczeć będzie

o odpowiedź. Później błyszcząca tłuszcza Biar­ritz zaleje jego dom. Te twarze... Sama myśl

o nich przyprawiała go' o mdłości: ci sutene- rzy, stare prostytutki, oszuści z całej kuli ziem­skiej... I wszystko to będzie jadło, piło, upi­jało się przez noc całą na jego koszt. Sfora chciwych psów. Wzruszył ramionami: cóż... Dawniej bawiło gc to, pochlebiało mu: Książę, hrabia de... Wczoraj maharadża. Błoto...

W miarę, jak się starzał i chorował, co-

raz bardziej męczyła go obecność ludzi, ich gwar, własna rodzina i wogóle życie.

Westchnął, uderzył w szybę, wezwał och­mistrza, który nakrywał właśnie do stołu; ka­zał podnieść story. Słońce prażyło w ogrodzie i nad morzem. Ktoś krzyknął:

Dzieńdobry, Golder.

Poznał głos Fiszla i odwrócił się zwolna, nie odpowiadając. Pocóż Glorja zaprosiła go znowu? Spojrzał nań z nienawiścią jak na ohydną karykaturę. Na progu stał tłusty, ró­żowy, rudy żydek na krótkich, krzywych nóż­kach, o wyrazie twarzy, śmiesznym, podłym

i złowrogim. Brzuch miał wielki, oczy jego błyszczały inteligencją za okularami w złotej oprawie; krótkiemi rękoma, rękoma zbrodnia­rza, przyciskał do serca porcelanowe pudełko, pełne świeżego kawioru.

Golder, na długoś przyjechał, stary?

Podszedł, wziął krzesło, postawił na zie­mi nawpół puste pudełko.

Śpisz, Golder?

Nie — mrukną zagadnięty.

Jak interesy?

Kiepsko. ■

A moje doskonale — rzekł Fiszel, z tj^idem krzyżując ręce na brzuchu. — Je­stem bardzo zadowolony.

*

A tak, połów pereł w zatoce Monaco — myślałem, że cię wpakowano do ciupy...

Fiszel zaśmiał się długo i wesoło:

-— Ależ tak, miałem sprawę sądową, lecz jak widzisz, nie skończyło się to gorzej niż zazwyczaj. — Policzył na palcach:

Austrja, Francja, Rosja. Byłem w wię­zieniu w trzech krajach, sądzę, że to koniec, że dadzą mi spokój. Pal ich djabli. Nie chcę więcej zarabiać, jestem stary...

Zapalił papierosa i zapytał:

Jak wczorajsza giełda?

Kiepsko.

Nie wiesz, jak stały akcje Huanchaca?

Tysiąc trzysta sześćdziesiąt pięć — od­parł Golder — wpadłeś, co?- — Sam zada­wał sobie pytanie, dlaczego cieszy go fakt, że Fiszel traci pieniądze, Yiie zrobił m,u przecież nigdy nic złego.

Nie znoszę go, to zabawne — po­myślał.

Fiszel wzruszył ramionami:

Jidysze gliken — rzekł.

Pewno znów jest miljonerem; świn­tuch... — pomyślał Golder. Potrafił rozróż­nić szczery, niedaj.ący się naśladować dreszcz, ów akcent, głuchy i złamany, który podkreśla obojętne słowa i jak krzyk lub westchnienie

objawią, że człowieka dotknął cios. Ale widać byłOj że Fiszel gwiżdże sobie tym razem na straty. Mruknął:

Co ty tu robisz?

Twoja żona urnie zaprosiła... Słu­chaj... — Podszedł do' Goldera, zniżył głos:

Słuchają stary, mam interes dla cie­bie. Czyś nigdy nie słyszał o kopalniach sre­bra w El Paso?

Nie, chwała Bogu — przerwał Golder.

Tam są miljardy.

Miljardy są wszędzie, ale trzeba umieć je wziąć...

Głupio robisz, odrzucając interesy do spółki ze mną. Jesteśmy jakby stworzeni dla siebie. Jesteś mądry, lecz brak ci odwagi, za­miłowania, ryzyka, boisz się kryminału. No

i cóż ? — zaśmiał się, zachwycony samym sobą. /

Ja, ja nie lubię spraw tuzinkowych — ciągnął — kupić, sprzedać... ale zacząć coś, puścić w ruch, stworzyć... Kopalnie w Peru, naprzykład, niewiadomo nawet, gdzie to jest. Spójrz, puściłem w ruch coś takiego przed dwoma laty. Po' podpisaniu akcyj nie poru­szono naturalnie ani piędzi ziemi. I oto speku­lacja amerykańska rzuca się na to. Możesz mi wierzyć lub nie, w przeciągu dziesięciu dni wartość tego zwiększyła się dziesięciokrotnie; sprzedałem z ogromnym zyskiem. Tak to bywa w interesach, to poezja...

Golder wzruszył ramionami:

Nie.

Jak chcesz, ale pożałujesz... ten inte­res był uczciwy.

Przez chwilę palił w milczeniu:

Powiedz no... — Spojrzał na Goldera, mrużąc powieki — Markus?...

Zniszczona twarz Goldera była nierucho­ma; tylko mięsień w kącie ust zadrżał nagle:

Markus? nie żyje.

Wiem — rzekł cicho Fiszel. — Ale dlaczego? — Głos zniżył jeszcze bardziej.

Cóżeś mu uczynił, stary Kainie?

Com mu uczynił — powtórzył Golder, odwracając głowę.

Chciał oszukać starego. Goldera, to nie­bezpieczne — rzekł gwałtownie, a zapadłe po­liczki straciły nagle popielate zabarwienie i po­kryły się rumieńcem. Fiszel zaśmiał się:

Stary Kainie — powtórzył pobłażli­wie — ale masz rację. Co do mnie, jestem zbyt dobry. — Przerwał, nastawił ucho.

Oto twoja córka, Golder.

<

Dad jest tutaj — zawołała Joyce. Gol- der usłyszał jej śmiech. Mimowoli zamknął oczy, jakgdyby go- chciał dłużej zatrzymać. Ta mała... Co za głos, co za wybuch śmiechu — myślał z uczuciem niedającej się określić przy­jemności:

Rzekłbyś, szczere złoto...

Nie podniósł się jednak, nie wykonał ani jednego ruchu, by pójść jej na spotkanie; gdy się ukazała, wskakując na taras lekkim, żywym krokiem, który odsłaniał kolana, na­gie pod krótką sukienką, poprzestał na iro­nicznej uwadze:

Ty tutaj, moja córko, nie spodziewa­łem się ciebie tak wcześnie...

Rzuciła się nań, pocałowała go, potem padła na szezlong i, skrzyżowawszy pod kar­kiem ramiona, spoglądała na niego z uśmie­chem poprzez długie, spuszczone rzęsy.

Mimowoli wysunął rękę, położył ją ła­godnie na potarganych, mokrych od wody morskiej włosach. Zdawał się zaledwie spo-

\

glądać, lecz jego bystry wzrok widział naj­mniejszą zmianę w rysach, każdą linję, każdy ruch twarzy. Jak ona urosła... W przeciągu tych czterfech miesięcy wyładniała jeszcze, stała się bardziej kobieca... Spostrzegł z niezado­woleniem, że szminkowała się mocniej; Bóg świadkiem, że przy osiemnastu latach nie było jej tego potrzeba: ta wspaniała cera blondyn­ki, te delikatnie wykrojone wargi, które malo­wała krwisto-purpurową kredką... Co za szko­da... Westchnął! i rzekł:

Jesteś dorosła...

I ładna, mam nadzieję? — wykrzyknę­ła. Wstała nagle, potem usiadła, zgiąwszy ko­lana pod siebie; patrzała na ojca błyszczącemi, wielkiemi czarnemi oczyma, tern spojrzeniem, którego niecierpiał, zuchwałeim, władcaem spoj­rzeniem kobiety, od dzieciństwa kochanej i po­żądanej. Było to. niezwykłe, że pomimo szmin­ki i klejnotów zachowała jeszcze ten szalony śmiech małej dziewczynki, te ruchy kanciaste, zbyt ostre, prawie brutalne, ten radosny, gorą­cy, skrzydlaty wdzięk wczesnej młodości. Nie­długo to> potrwa — pomyślał. Rzekł:

Zejdź, Joyce, niewygodnie mi...

Pogłaskała lekko jego dłoń:

Rada jestem, żeś tutaj, Dad...

Potrzeba ci pieniędzy?

Widziała, że uśmiecha się, i pokiwała głową:

Wciąż... nie wiem, jak to się dzieje, przeciekają mi przez palce.

Śmiejąc się, rozpostarła palce:

Jak woda... To nie moja wina...

Dwaj mężczyźni zbliżali się od strony

ogrodu: Hoyos i bardzo ładny dwudziestolet­ni chłopiec o szczupłej białej twarzy, którego Golder nie znał.

•— To książę Aleksy... — szepnęła mu szybko Joyce na ucho — należy go nazywać: „Jego Cesarska Mość“... ■— Skoczyła na zie­mię, jednym susem siadła okrakiem na balu­stradzie i zawołała:

Alek, chodź tu, gdzieś był? Czeka­łam na ciebije cały ranek, byłam wściekła... Oto Dad, Alek.

Młodzieniec zbliżył się do Goldera, ukło­nił się nieśmiało i arogancko zarazem i pod­szedł do Joyce. Gdy się oddalił, Golder za­pytał :

Skąd on się tu wziął, ten gagatek?

Ładny, prawda?... — odparł niedbale Hoyos.

Tak — mruknął Golder. Powtórzył nie­cierpliwie:

Pytam pana, skąd on się tu wziął ?

Z dobrej rodziny — odparł Hoyos, patrząc nań z uśmiechem. — To syn tego biednego Piotra de Carelu, zamordowanego w 1918-tym, siostrzeniec króla Aleksandra.

Dawid Golder — 4.

Wygląda jak utrzymanek — zauważył Fiszel.

Prawdopodobnie nim jest, któż temu przeczy ?

W każdym razie bywa z lady Rowenną.

Tylko? Taki ładny chłopiec? To dziwne.

Hoyos siadł, złożył starannie na trzcino­wym stoliku pince-nez, cienką chusteczkę, ga­zetę i książki. Długie palce dotykały przed­miotów z prostotą i wytwornością, która od tylu lat drażniła skrycie Goldera. Hoyos po­woli zapalił papierosa. Dopiero wtedy Golder spostrzegły że delikatna skóra na trzymających złotą zapalniczkę dłoniach była zmięta, pomar­szczona jak zwiędły kwiat. Jakie to' dziwne: Hoyos, ten piękny awanturnik, postarzał się; zbliżała się sześćdziesiątka, lecz mała, dumnie wyprostowana srebrnowłosa głowa, delikatna, wyniosła postać, twarz o regularnych rysach

i orlim nosie z drgającemi życiem i namiętno­ścią nozdrzami była jeszcze piękna jak niegdyś.

Fiszel wskazał Aleka pochmurnem wzru­szeniem ramion:

Powiadają, że ma słabość do mężczyzn. Czy to prawda?

W każdym razie nie w tej chwili — od­parł Hoyos, spoglądając ironicznie na Joyce

i Aleka. — Jest młody, w tym wieku upodo­bania nie są jeszcze skrystalizowane. Słuchaj

pan, Golder, pańska Joyce wbiła sobie do głowy, że go poślubi, czy wie pan o tem?

Ten nic nie odpowiedział; Hoyos zaśmiał się drwiąco.

Co? — zapytał nagle Golder.

Nic. Zadałem sobie pytanie, czy po­zwoli pan córce wyjść zamąż za tego chłopca, biednego jak mysz kościelna?

Golder wykonał ruch wargami:

Dlaczegóżby nie — rzekł wreszcie.

Hoyos, wzruszając ramionami, powtórzył:

Dlaczego nie?...

Golder ciągnął, zamyślany:

Joyce będzie bogata... A zresztą po­trafi wodzić mężczyzn na pasku, spójrz pan...

Obaj umilkli. Dziewczyna, siedząc okra­kiem na balustradzie;, rozmawiała z Alekiem szybko i podchu. Od czasu do czasu gładziła rękoma swe krótkie włosy, nerwowo ściągając je wtył. Zdawała się być w złym humorze.

Hoyos wstał, mrużąc drwiąco swe piękne czarne oczy, błyszczące pod gęstemi brwiami, gdzie niegdzie posrebrzonemi siwizną jak kosz­towne futro, i podszedł pocichutku. Joyce szep­tała:

Jeśli chcesz, weźmiemy auto, pojedzie- my do Hiszpanji, mam ochotę tam się kochać...

Zaśmiała się, wyciągnęła wargi ku Ale- kowi: -

Chcesz ? Odpowiedz-że...

A lady Rowenna? — zaoponował z lek­kim uśmiechem.

Zacisnęła pięści.

Twoja starucha?! Niecierpię jej! Nie, nie, pojedziesz ze mną, słyszysz? Nie wsty­dzisz się, spójrz!...

Pochyliła się, pokazując mu tajemniczo siną obwódkę pod oczyma.

To przez ciebie, wiesz?

Spostrzegła stojącego za nią Hoyosa.

Posłuchaj, kózkę» — szepnął Hoyos, łagodnie głaszcząc jej włosy:

Mamo, chciałabym od tego umrzeć,

Skarżyła się na głos dziewczyna...

Bo to po raz pierwszy, ma miła,

To raz najlepszy, jedyna...“

Joyce, śmiejąc się,, wyciągnęła swe piękne ramiona.

Dobrze jest kochać się, prawda?... — rzekła.

Gdy Glorja wróciła do domu, było koło trzeciej, goście się już zeszli: lady Rowenna w różowej sukni, Dafne Mannering, koleżanka Joyce, wraz z matką oraz pewnym Niemcem, który je utrzymywał, maharadża, jego żona, jego kochanka i dwie córeczki, syn lady Ro- wenny i wysoka ciemnowłosa śpiewaczka ar­gentyńska, Marja Pia, o żółtej, szorstkiej skó­rze, pachnącej jak pomarańcza.

Podano' do stołu. Posiłek był wspaniały, trwał bardzo długo i skończył się dopiero

0 piątej, kiedy zaczęli przybywać inni goście.

Golder, Hcyos, Fiszel i jakiś generał ja­poński zagrali w bridża, który potrwał do wieczora. Była już ósma, gdy pokojówka Glo- rji przyszła zawiadomić Goldera w imieniu je­go żony, że są zaproszeni do Miramare.

Golder zawahał się, lecz czuł się lepiej; wszedł na górę do swego' pokoju, przebrał się

1 zupełnie gotowy do wyjścia udał się do po­koju żony. Glorja kończyła właśnie toaletę przed zwierciadłem o trzech skrzydłach; poko-

jówka, klęcząc, z trudem wkładała jej pan­tofle. Zwolna zwracała ku Golderowi starą, uszminkowaną twarz, pokrytą farbą jak malo­wany talerzyk:

Nie widziałam cię dziś, Dawidzie, na­wet przez pięć minut... — rzekła z wyrzutem — wciąż te karty... Jak ci się podobam? Nie ca­łuję cię, bomamjuż twarz „zrobioną“. — Wy­ciągnęła doń drobną, ładną rękę, obwieszoną ogromnemi brylantami, poczem ostrożnie po­gładziła krótkie rude włosy.

Miała pełne, jakby od wewnątrz wydęte policzki, pokryte siatką fioletowych żyłek,

i wspaniałe błękitne oczy o wejrzeniu, jasmem

i twardem.

Schudłam, co? — uśmiechnęła się,

i w głębi ust zabłysły pełne złota zęby.

No i cóż, Dawid? — powtórzyła.

Obróciła się zwolna dookoła, z dumą wy­prężając piękną jeszcze kibić; ręce, ramiona, wysoka, jędrna pierś zachowały pomimo po­deszłego wieku olśniewającą białość, ciało jędrne i twarde jak marmur; ale pomarszczona szyja i policzki, ciemno-różowa szminka, któ­ra przy świetle wieczomem nabierała liljawego odcienia, nadawały jej cechy śmieszności i po­nurego uwiądu.

Widzisz, jakem schudła? Ubyło mi pięć kilo w przeciągu jednego miesiąca, prawda, Jenny? Mam teraz nowego masażystę, mu­

rzyna, oczywiście, to są najlepsi... Kobiety tu­taj szaleją za nim; stopił cały tłuszcz starej Alfandowej, tej beczki, przypominasz sobie?... Jest teraz wysmukła jak młoda dziewczyna. Lecz jest bardzo drogi...

Przerwała; w kącie ust starło się nieco czerwieni; ujęła kredkę i powoli i cierpliwie narysowała na starych, rozciągniętych wargach śmiały zarys łuku, starty przez czas.

Przyznaj, że liiebardzo jeszcze wyglą­dam na starą kobietę — rzekła z pełnym za­dowolenia uśmieszkiem. Lecz on patrzał na nią, nie widziąc jej wcale. Pokojówka przy­niosła skrzyneczkę, którą Glorja otworzyła, wy­ciągając sczepione bransolety, splątane jak kłębki nici na dnie koszyczka od robót.

Zostaw to. Dawid, Dawid... — mówiła dalej, podrażniona, widząc, że miętosi machi­nalnie wspaniały szal, rozłożony na kanapie. Była to ogromna chusta jedwabna, przetykana złotem/ i purpurą, haftowana w szkarłatne pta­ki i wielkie kwiaty.

Dawid...

Co? — zapytał ze złością.

Jak interesy?

Zupełnie inne, ostre, przenikliwe spojrze­nie zabłysło między zlepionemi czernidłem rzę­sami.

Golder wzruszył ramionami:

Tak sobie — odpowiedział wkońcu.

Co znaczy „tak sobie“? Źle, co? Da­widzie, przecież mówię do ciebie — powtórzy­ła niecierpliwie.

Nienajgorzej — rzeki niepewnie.

Mój drogi, potrzeba mi pieniędzy.

Znowu?

Rozdrażniona Glorja zerwała gwałtownie niedomykającą się bransoletę,, rzuciła ją na- oślep na stół — śliczny klejnot upadł na pod­łogę — pchnęła go. nogą i krzyczała:

Co znaczy: znowu? Nie zdajesz sobie Iwcale sprawy, jak mnie denerwujesz tym spo­sobem mótwienia. Wyobrażasz sobie, że życie fcutaj nic nie kosztuje, co ? Przedewszystkiem twoja Joyce. Och, ta pannica... pieniądze parzą jej (palce. Czy wiesz, jak mi odpowiada, gdy poziwalam sobie zwrócić jej najmniejszą uwa­gę? „Dad zapłaci“- Rzeczywiście, dla niej zawsze się znajdzie. Ja tylko się nie liczę. Mam żyć z powietrza? Co znów nie jest w po­rządku ? „Golmar ?“.

O, „Golmar“ już oddawna kuleje; gdy­byśmy z ’.tego tylko mieli żyć...

Ale masz co innego na widoku?

Tak.

Co?

Ach, męczysz mnie, co za manja wy­pytywania wciąż o interesy. Wiesz dobrze, że nie znasz się wcale na tem. Pal djabli tie kobiety? O co się martwisz? Przecież żyję

jeszcze. Masz nowy naszyjnik — zauważył — uspokajając się z trudem — pokaż...

Żona wzięła perły, ogrzała je nieco w rę­ku jak wino.

Cudo? prawda? Zarzucasz mi, że wy­daję za dużo. W dzisiejszych czasach to- naj­lepsza lokata kapitału. I wiesz, to złoty in­teres. Zgadnij, ile za niego zapłaciłam ? Osiem­set tysięcy, mój drogi. To za bezcen, prawda? Spójrzno na ten szmaragd w zamku, ileż on sam jest wart? co za wielkość co za kolor... A perły? te są nieforemne, ale te trzy przed­nie ? Ach, tu można znaleźć niezwykłe oka­zje... Te kokoty za trochę gotówki sprzedają Wszystko, ca mają na sobie. Ach, gdybyś mi ■tylko dał pieniądze...

Golder zacisnął wargi; mówiła dalej:

Jest tu jedna dziewczyna, której ko­chanek, smyk jeszcze, zgrał się w karty; była jak szalona, chciała sprzedać swe futro-, prze­piękne szenszyle; targowałam się, przyszła tu­taj, szlochała — odmówiłam, licząc, że jeszcze bardziej straci zmysły, że go kupię taniej — żałuję teraz: kochanek popełnił samobójstwo, oczywiście, dziewczyna nie sprzeda teraz futra. Ach, Dawidzie, gdybyś widział, jaki naszyjnik kupiła 'ta stara warjatka, lady Rawenna... Ko- lja brylantowa, istne cudot. Nie nosi się w tym roku już wcale pereł, wiesz ?... Podobno za­płaciła 7.3. nią pięć miljonów. Co do mnie,

*

dałam przerobić starą kolję... Trzeba będzie dokupić pięć, sześć brylantów, żeby ją przedłu­żyć... Trzeba sobie radzić, gdy się nie jest bogatym... Ale jakie klejnoty ma ta lady Ro- wenna... a stara jest i brzydka, ma co najmniej ze sześćdziesiąt pięć lat...

Jesteś chyba teraz o wiele bogatsza ode tmnie — rzekł Golder.

Glorja z suchym chrzęstem zamknęła szczęki jak paszczę krokodyla, zwierającą się nad zdobyczą.

Niecierpię takich żartów, wiesz o tem dobrze.

Słuchaj — rzekł Golder z lekkiem wa­haniem — wiesz o tern, prawda? Markus,...

Nie — odparła z roztargnieniem, zwil­żonym perfumami palcem dotykając uszu nad perłami — nie, Markus?...

'Ach, nic nie ‘wiesz — zdziwił się, wzdychając — Markus nie żyje, wczoraj go pogrzebano*...

Glorja stała nieruchomo^ trzymając przed sobą rozpylacz.

Och — szepnęła z 'wyrazem twarzy, złagodniałym,, zmartwionym i jakby przestra­szonym — czyż to możliwe? W jaki sposób? Nie był stary. Na co' umarł?

Zabił się. Był zrujno'wany.

Co za podłość» nie uważasz — krzyk­

nęła Glorja gwałtownie — jego żona! Jakie to dla niej przyjemne... Czyś ją 'widział ?

Tak — zadrwił — nosiła na szyi perły •wielkości orzecha...

A tybyś pe’wno chciał — zapytała z za­wziętością — żeby mu je dała jak idjotka poto, żeby się znowu zrujnował na giełdzie lub gdzie indziej i żeby się zabił po dwóch latach, zosta­wiając ją tym razem bez grosza, co ? Egoizm męski... Tegobyś chciał? Prawda?

Ja? Ja nie chcę nic, gwiżdżę na to — mruknął. — Tylko pomyśleć, że zdycha się z pracy dla ‘was... -— Zamilkł, patrząc na nią z niena‘wiścią.

Ależ mój drogi, tacy ludzie, jak ty lub Markus, nie pracują dla swych żon, a dla siebie samych... Ależ tak, tak — nalegała — interesy to ‘w gruncie rzeczy nałóg tego' same­go rodzaju, co morfina. Gdybyś nie miał in­teresów, byłbyś najnieszczęśliwszym z Judzi, mój miły...

Golder zaśmiał się nerwowo:

Tak, moja droga, bardzo wygodnie to sobie tłumaczysz — oświadczył.

Pokojówka Joyce uchyliła drzwi.

'Jaśnie Panienka mnie przysyła — zwróciła się do Glorji, która patrzała na nią z ‘wyrazem chłodnego niezadowolenia — Jaśnie Panienka jest gotowa i prosi, by pan przyszedł obejrzeć jej suknię.

Golder wstał natychmiast.

Ta mała się naprzykrza — rzekła Glo­rja tonem, zrażonym i ‘wrogim, poruszając za­ledwie wargami — a iy ją jeszcze rozpieszczasz jak stary wielbiciel. Śmieszny jesteś.

Ale mąż jiuż ‘wychodził; wzruszyła ra­mionami:

Każ jej się pośpieszyć przynajmniej, na Boga. Kiedy czekam na nią 'w aucie, kręci się jeszcze przed lustrem. Ładny z niej nu­merek, uprzedzam cię. Widziałeś, jak zacho­ruje się wobec mężczyzn? Możesz ją uprze­dzić, że jeśli nie będzie gotowa za dziesięć mi­nut,, jadę bez niej. Radźcie sobie sami.

Golder rwyszedł bez słowa, przystanął lw galeryjce, wdychając woń Joyce, tak upor-

czy\vie itrwałą, że napełniała całe piętro jak zapach bukietu róż.

Joyce poznała ciężki chód, pod którego ciężarem zaskrzypiała podłoga, i .zawołała:

To ty? wejdź, ojczulku...

Stała 'w jasno oświetlonym pokoju przed 'wielkiem lustrem, bawiąc się nogą z Jill‘em, maleńkim szpicem chińskiej rasy o złotej sier­ści. Uśmiechnęła się, pochyliła śliczną głó'w- kę, i zapytała:

Dad, podoba ci się moja suknia?

Ubrana była w biel i srebro; ojciec przy­glądał jej się z przyjemnością; Joyce, krzywiąc się zlekka, 'wskazała mu szyję o czystym,- i imoc­nym zarysie, wspaniałe ramiona.

Nie jestem dość wydekoltowana, nic uważasz ?

Można cię pocało'wać? — zapytał Gol-

der.

Podeszła doń, podsuwając uszminkowany policzek i kącik umaldwanych ust.

Zanadto się szminkujesz, Jcy.

Muszę. Mam zupełnie blade policzki. Za mało sypiam, za dużo' palę, za dużo tańczę — odparła obojętnie.

Oczywiście... Kobiety to idjotki —zrzę­dził — a ty nadomiar złego jesteś szalona...

Tak lubię tańczyć — szepnęła, przy­mykając nawpół powieki. Jej piękne wargi

drgały; stała przed nim, podając mu dłonie, lecz wielkie, błyszczące oczy nie patrzały na niego, podziwiając się w stojącem za jego ple­cami lustrze. Golder stłumił uśmiech.

Joyce, jesteś jeszcze bardziej zalotna niż da'wniej, moja córeczko. Zresztą matka uprzedziła mnie...

Przerwała żywo:

Matka jest jeszcze bardziej zalotna niż ja i nie ma nic na s'we usprawiedliwienie; jest stara i' brzydka, podczas gdy ja... Jestem ładna, pra“wda, Dad?

Ojciec, śmiejąc się, uszczypnął ją w po­liczek.

Mam nadzieję, nie chciałbym brzyd­kiej córki...

Nagle przerwał, zbladł, przyłożył rękę do serca. Przerażenie rozszerzyło mu oczy; przez krótką chwilę dyszał, potem westchnął, opu­ścił ramię: ból ustąpił, ale zwolna, jakby nie­chętnie... Odepchnął córkę, powoli wytarł chu­steczką czoło i zimne policzki.

Daj mi pić, Joyce...

Dziewczyna przywołała z sąsiedniego' po­koju pokojówkę, która przyniosła szklankę wo­dy; Golder wypił chciwie. Joyce wzięła luster­ko i, nucąc, popra’wiała sobie włosy.

Daddy, cóżeś mi kupił?

Nie odpowiedział. Podeszła doń, skoczyła mu na kolana.

Daddy, Daddy, spójrz na ¡mnie, co ci jest, odpowiedz, nie drażnij się ze mną...

Machinalnie 'wziął portfel, dał jej do> rę­ki kilka itysięcy frankowych biletów.

Tylko tyle?

Tak. Czy ci to nie starczy? — zapy­tał, usiłując się roześmiać.

Nie, chcę mieć nc/we auto.

Jakt0^ a twoja maszyna?

Znudziła mi się... jest za mała; chcę mieć Bugattiego, chcę pojechać do Madry­tu z...

Przerwała nagle.

Z kim?

Ze znajomymi...

Wzruszył ramionami.

Nie m'0'w głupstw...

To nie głupstwo^ chcę mieć nową ma­szynę...

Obejdziesz się.

Nie, ojczulku, Daddy, darling... Po­daruj mi nowe autc, podaruj, proszę cię... Bę­dę grzeczna... Dafne Mannering ma no'we au­to, które jej podarował Behring.

Interesy są kiepskie... Na przyszły rok... ,

To dobre. Zawsze mi się tak odpo­wiada... Nic mnie to nie obchodzi,, radź sobie, jak chcesz.

Dość. Męczysz mnie — krzyknął ‘wre­szcie, zniecierpliwiony.

Umilkła, skoczyła na ziemię, potem za­myśliła się i przytuliła się doń' zno<wu.

Daddy, gdybyś miał dużo pieniędzy, kupiłbyś mi?

Co?

Auto...

Tak.

Kiedy?

Natychmiast. Ale nie mam pieniędzy. Daj mi spokój.

Joyce wydała radosny okrzyk.

A więc wiem, co zrobimy. Dziś wie­czorem pójdziemy do' klubu... wygrasz przeze mnie. Hoyos mówi zawsze, że przynoszę mu szczęście. Kupisz mi jutro maszynę.

Potrząsnął głciwą.

Nie, natychmiast po obiedzie wracam. Czyż nie zdajesz sobie sprawy, że spędziłem całą noc w pociągu?

Co to szkodzi?...

Jestem dziś chory, Joy...

Jesteś chory? Ty przecież nigdy nie chorujesz...

Ach, tak sądzisz?

Nagle zapytała:

Dad, Alek ci się podoba?

Alek? — powtórzył Golder — a tak, ten mały... Milutki...

Chciałbyś, żebym była księżną?

To zależy...

Nazywanoby mnie Jej Cesarską Mo- ścią. — Stanęła pod zapalonym żyrandolem, odrzucając wtył subtelną złotą głowę.

Przyjrzyj mi się dobrze, Dad. Byłoby mi do twarzy w tej roli?

Tak — szepnął Golder z tajemnym dreszczem dumy, który gwałtownie, boleśnie nieledwie zatargał jego sercem — tak, byłoby ci z tem do twarzy, córko...

Dałbyś za to dużo pieniędzy, Dad?

Czyżby to kosztowało tak drogo ? — zapytał, i twardy uśmiech, rzadki gość na je­go twarzy, skrzywił mu wargi — toby była dziWne, w dzisiejszych czasach książęta po­niewierają się po ulicach...

Tak, ale tego ja kocham. — I od wy­razu głębokiej namiętności, pobladła jej cała twarz.

Czy wiesz, że on nie ma ani grosza?

Tak, ale ja jestem bogata.

Zobaczymy.

Ach — rzekła nagle Joyce, — bo wi­dzisz, muszę mieć wszystko na tym świecie, a jeśli nie — to wolałabym umrzeć. Wszyst­ko, Wszystko' — powtórzyła z płomiennem, Władczem spojrzeniem — nie wiem, jak postę­pują inne kobiety. Dafne żyje za pieniądze ze

Dawid Golder — 5.

starym Behringiem. A mnie trzeba miłości, młodości, wszystkiego na świecie...

Golder westchnął:

Pieniędzy...

Przerwała mu radosnym, pełnym uniesie­nia gestem:

Pieniędzy... Pieniędzy także, oczywi­ście, albo raczej klejnotów, pięknych sukien, wszystkiego, mówię ci, mój Dad. Szalenie ko­cham to wszystko. Tak pragnę być szczęśliwa, gdybyś wiedział, Dad... Jeśli nie, wolałabym umrzeć... Ale jestem spokojna. Zawsze do­stawałam wszystko, czego' pragnęłam.

Ojciec schylił głoWę, usiłując uśmiechnąć

się.

Moja mała Joyce, szalona jesteś. Od dwunastego roku życia byłaś, jak sądzę, za- * wsze w kimś zadurzona.

Tak, * ale tym razem, — rzuciła mu mocne spojrzenie — kocham go. Daj mi go, Dad. ,, | 1 '

Jak auto?

Uśmiechnął się niewesoło:

No, chodź, 'włóż płaszcz, zejdźmy.

W aucie oczeki'wał ich Hoyos i Glorja, obwieszona klejnotami, sztywna i lśniąca jak bożek.

Była już północ, gdy Glorja pochyliła się ku siedzącemu naprzeciw niej mężowi:

Blady jesteś jak trup, Dawidzie, co ci jest? — zapytała niecierpliwie — jesteś tak bardzo zmęczony? Uprzedzam cię, że jedziemy jeszcze do Ciboure. Wróciłbyś jeszcze lepiej do domu.

Usłyszawszy to, Joyce zawołała:

' To doskonały pomysł, Dad... chodź, odwiozę cię. Przyjadę do was, do Ciboure, dobrze, Mummy? Dafne, biorę twoją maszy­nę — mówiła dalej, zwracając się ’do Dafne Mannering.

Nie zniszcz jej — poleciła Dafne dziw­nym, jakby spalonym głosem, ochrypłym od opium i alkoholu.

Golder skinął na kelnera:

Płacić.

Powiedział to machinalnie, potem jednak przypomniał sobie, że jak powiedziała mu Glo­rja, byli zaproszeni do> Miramare. Wszyscy

obecni panowie odwrócili się pośpiesznie, je­den tylko Hoyos patrzał na Goldera bez słowa, ironicznie zagryzając wargi.

Golder wzruszył ramionami i |zapłacił:

Chodź, Joy...

Noc była piękna. Wsiedli do' małego, otwartego' auta Dafne. Joyce ruszyła, popędzi- « ła jak wiatr. Topole z obu stron drogi zda­wały się zanurzać i znikać w głębi studni.

Joyce, warjatko' jedna, zabijesz się ja­kiej nocy na tych drogach, — krzyknął po­bladły Golder.

Nie odpowiedziała i zwolniła nieco, jak­by z żalem.

Gdy już byli iu bram miasta, spojrzała nań rozszerzonemi, nieco błędnemi oczyma:

Zlękłeś się, ojczulku ?

Zabijesz się — powtórzył.

Wzruszyła ramionami:

Ba, no to' co? To piękna śmierć.

Leciutko, tkliwie powiodła wargami po krwawiącem na dłoni zadraśnięciu i szepnęła:

Podczas pięknej nocy... w balowej suk­ni... staczamy się przez chwilę... i koniec.

Cjcho bądź! — krzyknął Golder ze zgrozą. Joyce zaśimiała siię:

„Poor old Dad...“ — po£em dodała nagle:

A więc wysiadamy, jesteśmy na miejscu.

Podniósł głowę:

Co? Przecież to klub. Ach, tak, ro­zumiem teraz...

Wrócimy natychmiast, jeśli zechcesz— rzekła.

Stała nieruchomo, spoglądając nań z uśmiechem. Wiedziała dobrze, że gdy rztuci jedno spojrzenie na rzęsiście oświetlone okna klubu, gdy ujrzy na szybach cienie graczy, po­ruszające się za oknami i za tym małym bal­konikiem, wychodzącym na morze, nie wróci tak szybko.

A więc na godzinkę tylko.

Joyće, nie zwracając uwagi na zebraną w przedsionku służbę, wydała dziki okrzyk:

Dad, Dad, jak ja cię kocham. Czujię, że wygrasz, zobaczysz.

Roześmiał się i mruknął:

— W każdym razie nie dostaniesz ani grosza, moja mała, uprzedzam cię.

Weszli na salę gry. Kilka prostytutek, błąkających się dookoła stołów, poznało Joyc.e i uśmiechnęło się do niej poufale. Dziewczyn na westchnęła:

Ach, Dad, kiedy i mnie pozwolą za­grać, tak tego pragnę...

Lecz on już jej nie słuchał; patrzał na karty, i ręce mu drżały; musiała go kilka razy

zawołać, aż wreszcie odwrócił się gwałtownie i krzyknął:

Co ? CzegO' chcesz, nie przeszkadzaj mi.

Siądę sobie tutaj — rzekła, wskazując ławeczkę pod ścianą — dobrze?

—■ Dobrze, idź sobie, gdzie chcesz, daj mi święty spokój.

Joyce zaśmiała się, zapaliła papierosa, usadowiła się na twardej, wąskiej aksamitnej kanapce i, zgiąwszy nogi pod siebie, bawiła się sweimi perłami. Widziała stąd tyłiko cisnący się do stołu tłum: niemych, drżących mężczyzn i kobiet, wszystkie jednocześnie wyciągające naprzód szyję ku kartom, ku pieniądzom jedna­kowym dziwacznym, chciwym ruchem., Nie­znajomi mężczyźni odwracali głowy w kierun­ku Joyce; od czasu do czasu rzucała z za opu­szczonych rzęs długie, przyczajone spojrzenie dziewki, rozkochane i zmysłowe, zatrzymująo prawie bezwiednie któregoś z ¡mężczyzn; wów­czas wybuchała śmiechem, odwracała się i cze­kała znowu.

Raz jeden, gdy tłum rozstąpił się przed nowoprzybyłymi graczami, ujrzała dość wy­raźnie Gol dera, i dziwne, nagłe postarzenie się ciężkiej, zapadłej twarzy wzbudziło w niej nie­wyraźny niepokój.

Jaki on blady? co mu jest, czyżby prze­grywał ? — pomyślała.

Wstała, rzuciła ciekawe spojrzenie, lecz tłum zamknął się już zpowrotem dookoła sto­łów; nerwowy grymas skrzywił jej usta.

U licha, gdyby ta;k podejść do niego? Ale nie, osoba zainteresowana przynosi nie­szczęście.

Poszukała kogoś na sali, spostrzegła nie­znanego młodzieńca, przechadzającego się w to­warzystwie ładnej, nawpół nagiej kobiety. Ski­nęła nań rozkazująco:

Powiedz pan, tam... stary Golder... czy wygrywa? %

Nie, t0' inna stara małpa, Donovan — odparła kobieta, wymieniając nazwisko gracza, słynnego we wszystkich spelunkach gry na ca­łym świecie. Joyce z wściekłością rzuciła pa­pierosa.

Och, on musi wygrać, musi wygrać, — szepnęła pełnym rozpaczy tonem — ja chcę auta, ja chcę auta... Chcę pojechać do Hisz- panji z Alekiem... Będziemy sami, wolni... Ni­gdy jeszcze nie spałam w jego ramionach przez noc całą... Mój Alek kochany... Och, DaJdi musi wygrać. Boże, spraw, aby wygrał.

Noc mijała. Mimowoli Joyce opuściła gło­wę na ramię. Dym wygryzał jej oczy. Słyszała niewyraźnie, jak przez sen, jak ktoś pokazuje ją ze śmiechem:

Patrz, Joyce śpi tutaj... Jajka ta mała ładna...

Uśmiechnęła się, miękkim ruchem pogła­skała perły i zasnęła głęboko. Nieco później otwarła nawpół oczy: szyby w oknach klubu stawały się coraz bledsze i różowsze; uniosła z trudem ciężką od snu głowę i spojrzała: ludzi było znacznie mniej, a Golder wciąż grał jeszcze. Ktoś powiedział:

Odgrywa się teraz, przegrał około mi- Ijona...

Słońce wschodziło. Odwróciła bezwiednie głowę i spała dalej. Był już biały dzień, gdy poczuła, że ktoś nią potrząsa, obudziła się, wy­ciągnęła ręce i ścisnęła zmięte, wygniecione banknoty, które ojciec wsuwał jej pośpiesznie między palce.

Och, Dad, — szepnęła radośnie — naprawdę wygrałeś ?

Golder nie poruszał się; broda, odrósłszy w przeciągu nocy, pokrywała mu policzki gę­stym szarym popiołem.

Rzekł, z trudem wymawiając słowa:

Nie. Przegrałem około miljona, są­dzę, potem odegrałem się z naddatkiem pięć­dziesięciotysięcznym. To dla ciebie. Chodź.

Odwrócił się, postąpił z trudem ku drzwiom. Córka, niezupełnie jeszczie rozbu­dzona, szła za nim, wlokąc przewieszony przez ramię płaszcz z białego aksamitu, zamiatając nim podłogę; w rękach trzymała banknoty, które wyślizgiwały się z palców i padały na

ziemię. Nagle wydało jej się, że ojciec stanął, zachwiał się.

Przyśniło mi się chyba... czyżby był pijany? — pomyślała.

W tej samej chwili wielkie ciało zakoły- sało się w dziwny, przeraźliwy sposób: ramio­na uniosły się wgórę, zatrzepotały w próżni, poczem Golder zwalił się z głuchym, głębokim łoskotem, który zdawał się wydobywać aż z sa­mego serca, z żywych korzeni zwalonego drzewa.

Proszę się odsunąć od okna, przeszka­dza pani panu profesorowi — rzekła pielę­gniarka.

Glorja machinalnie cofnęła się o kilka kroków, -utkwiwszy spojrzenie w łóżku: nieru­choma, odrzucona wtył głowa zapadała się głęboko w poduszkę. Zadrżała:

Niczem trup — pomyślała.

Golder nie odzyskiwał przytomności;, le­karz, pochylony nad wielkiem bezwładnem cia­łem, badał go, opukiwał, obmacywał: pacjent nie poruszał się, nie jęczał nawet.

Glorja nerwowo skręciła w rękach na­szyjnik i odwróciła głowę. Czyżby umierał?

To jego. wina — rzekła, rozdrażnio­na, prawie na głos. — Poco było grać tej no­cy? Dobrze ci tak, idjoto — szepnęła mimo woli, jakgdyby się zwracała do niego.

Ile to pieniędzy będzie kosztować, mój Boże... byle tylko wyzdrowiał... byle to nie

długo potrwało... oszalałabym... co za noc spę­dziłam...

Przypomniała sobie, jak siedziała w tym pokoju aż do rana, oczekując profesora Ge- dalji, co chwila zadając sobie pytanie, czy mąż nie umrze za chwilę... bał się śmierci. Bądź co bądź nie umiera się przecież ten sposób.

Ale bardzo mi to było potrzebne — pomyślała, przeglądając się ukradkiem w lu­strze.

*

Wykonała nagle bezsilny, wściekły ruch i siadła w fotelu, wyprostowana, sztywna.

Tymczasem Gedalja przykrył kołdrą dy­szącą pierś chorego. Golder jęknął z niewy­raźną skargą. Glorja zapytała gorączkowo:

A więc? Co mu jest? Czy to poważ­ne? Czy to ’na długo? Czy długo będzie chory ? Powiedz mi pan prawdę, błagam pana, mogę wszystko słyszeć.

Profesor oparł się o poręcz krzesła, mus­nął zwolna ręką czarną brodę i uśmiechnął się.

Droga pani, jaka pani wzruszona — rzekł głosem, łagodnym i dźwięcznym, który spływał jak mleko — a wszak to niewarte t funta kłaków... Ależ tak, ależ tak, to to zem­dlenie, nieprawdaż, tak nas przeraziło, wywarto takie wrażenie. To naturalne... ale po' ośmiu, dziesięciu dniach odpoczynku nie będzie po

niem śladu. To trochę zmęczenia, przepraco­wania. Niestety, wszyscy się starzejemy, droga

pani, nasze tętnice nie mają już dwudziestu lat. Nie można być jednocześnie starym, i mło­dym.

A widzisz I — krzyknęła gwałtownie Glorja — wiedziałam o tem dobrze. Przy naj­mniejszym drobiazgu wyobrażasz sobie, że umierasz, spójrzcie na niego. Ale mówże, po­wiedz coś, no' proszę cię...

Nie, nie — wtrącił się żywo Gedalja — przeciwnie, nie wolno mu otworzyć ust. Spo­kój, spokój i jeszcze raz spokój. Zrobi mu się zastrzyk, uspokoi to nerwowy ból, który mu dokucza, i opuścimy go, droga pani...

Ale jak się czujesz wreszcie? Lepiej ci?. — powtórzyła Glorja niecierpliwie — Dawid!

Golder wykonał słaby ruch ręką, poru­szył wargami, i żona zobaczyła raczej niż usły­szała na wargach zarys słów: „Boli mnie...“

Zostawmy go, chodź, pani — rzekł znowu lekarz — on nie może mówić, ale do­brze słyszy, prawda, proszę pana? — dodał wesoło^ zamieniając szybkie spojrzenie z pie­lęgniarką, i wyszedł. Glorja podeszła doń w galeryjce.

To nic, prawda — zaczęła — och, on taki wrażliwy i nerwowy, że coś strasznego. Gdyby pan wiedział, jaką okropną noc prze­żyłam...

Doktór uroczyście podniósł małą, tłustą, białą rękę i przemówił odmiennym głosem:

Przepraszam, że pani przerywam. Moją niezłomną zasadą jest nie pozwalać pacjentom podejmować najmniejszego podejrzenia, jaka jest ich choroba, zwłaszcza, gdy przedstawia ona pewne niebezpieczeństwo. Lecz niestety... Bliskiemu otoczeniu winien jestem prawdę, i drugą mą zasadą jest nie ukrywać jej nigdy przed rodziną chorego. Nigdy — powtórzył! z mocą.

A więc co? umrze?

Doktór rzucił zdziwione i domyślne spoj­rzenie, które mówiło wyraźnie: „Jak widzę, niema poco, owijać prawdy w bawełnę...“ Siadł, skrzyżował nogi, odrzucił wtył głowę i odpo­wiedział z nonszalancją:

O, nie odrazu, drcga pani.

Co mu jest ?

Angina pectoris. — Z widoczną przy­jemnością cedził sylaby łacińskie — co znaczy: atak dusznicy bolesnej.

Glorja milczała. Doktór uzupełnił:

Może żyć jeszcze długo, pięć, dziesięć lub piętnaście lat przy właściwym trybie życia i odpowiednich staraniach. Trzebaby, oczywi­ście, by zirezygnował z interesów. Żadnego zmęczę,nia, 'żadnych wzruszeń. Życie ciche, spo­kojne, bez wrażeń, regularne. Tylko w takich warunkach odpowiadam za niego o tyle, o ile

miodna zań odpowiadać gdyż choroba ta, nie­stety, obfituje w tragiczne niespodzianki. Nie jesteśmy ibogaimi.

Uśmiechnął się mile:

Rozumie pani sama, że niema .mowy, oczywiście, o wytłumaczeniu mu tego teraz, zresztą cierpi ogromnie... lecz można się spo­dziewać, że za jakie osiem, dziesięć dni atak minie pomyślnie, i wtedy po'ra będzie posta­wić mu ultimatum.

Ależ — wtrąciła Goldero/wa głosem zmienionym, — to nie... to niemożliwie... zrezy­gnować z interesów... no, przecież to niemożli­wie... Umarłby od tego — zakończyła nerwo­wo, podczas gdy Gedalja milczał.

O, proszę pani, proszę mi wierzyć, mia­łem z item często do' czynienia. Klientela moja rekrutuje się, że tak powiem, z pośród moż­nych tego świata. W swoim czasie leczyłem między innymi pewnego sławnego finansistę, koledzy moi skazali go jednogłośnie na śmierć. Pan ten był dotknięty chorobą, na którą cierpi małżonek pani. Moja diagnoza była zupełnie taka sama. Otoczenie jego obawiało się, że odsunięty od interesów będzie usiłował popeł­nić samobójstwo. Upłynęło już piętnaście lat; otóż finansista ten żyje do dziś dnia; przeobra­ził się w (uczonegO' i namiętnego zbieracza cy­zelowanych sreber z epoki Renesansu, posiada wielką ilość cudownych sztuk srebra, między in-

r

nemi koralowy dzban, jak uważają, jedno z ar­cydzieł wielkiego Cellini... Śmiem twierdzić, że w tym podziwie rzeczy, pięknych i rzadkich, zaznaje nieznanych mu dotychczas rozkoszy.

Może pani hyć pewna, ,że pta upływie pierwszych kilku przykrych tygodni małżonek jej znajdzie również, że 'tak powiem, swego- ko­nika. Kolekcja enialij, gemm, przyjemności [ życia 'towarzyskiego, bo ja wiem. Człowiek

! jest wielkłem dzieckiem.

t — Co za id jota — pomyślała Glorja. Ną

myśl o Dawidzie, zajmującym się rzadkiemi książkami, medalami, kobietami, zdjęła ją peł­na goryczy wesołość. — Wielki Boże! Co za głiupiec... A żyć? A jeść? Ubierać się? Czyż sądzi, że pieniądze rosną jak itrawa ?

Dziękuję pąnu, panie profesorze, za­wiadomię pana...

( — Postaram się być au coiurant rozwoju

choroby — rzekł Gedalja z lekkim uśmie- ' chern. — Sądzę, że dobrzeby było nieco pói-

,niej powierzyć mi misję uprzedzenia go. Trze­ba wiele taktu, zręczności. O, my lekarze, zwy­kliśmy, niestety, leczyć zarówno duszę jak i ciało...

Pocałował ją w rękę i znikł. Goldpro- wa została sama. Poczęła chodzić wzdłuż i wszerz po pustej galeryjce. Wie dobrzie^.. za- wsąe wiedziała o tern... nigdy nie odłożył dla iiiiej ani grosza. Wszystko przeciekało z jed-

niego interesu w drugi... A teraz ? Miljardy na papierze, ale w ręku nic, figa... — gwizdnęła z wściekłością przez zęby. Mówił: „Do czego się wtrącasz?... Żyję jeszcze...“ Głupiec. Al- boż przy sześćdziesięciu ośmiu latach nie na­leży codzień spodziewać się śmierci? Czyż ,nie jiest pierwszym obowiązkiem męża zapewnić żojiiie przyzwoity majątek?... Nie posiadają nic, i gdy zarzuci interesy, nic im nie zostanie. Interesy... Gdy ta żywa rzeka pieniędzy stanie...

Zostanie może miljon... — pomyślała— możie dwa, gdy się wszystko' wyskrobie. — Z wściekłością wzruszyła ramionami. Przy ich trybie życia miljon starczyłby na sześć mie­sięcy. Sześć miesięcy i na dodatek ten nie­potrzebny mężczyzna, ten konający na karku...

Rzeczywiście, koniecznie mi potrzeba, by żył jeszcze piętnaście lat — krzyknęła na- glie pełnym nienawiści głosem — za to szczę­ście, które mi dał... Nie, nie... — Nienawi­dziła tego starego brzydkiego brutala, który, nie kochał na świecie nic, prócz pieniędzy, tych wstrętnych pieniędzy, których nie potrafił nawet zbić. Nigdy jej nie kochał; jeśli nawet obwieszał ją klejnotami :to dlatego, że była żywym szyldjem, wystawy, i od czasu, gdy Joy- ce plodrosła, wszystko począł łożyć na nią... Joyce? Ją przynajmniej kochał... i to dlatego, że była młoda, piękna, wspaniałą. Pycha. W głębi serca miał tylko próżność i pychę,.

Jiej zaś z powodu nowego brylantu lub pier­ścienia zawsze urządzał sceny i krzyki: „Daj spokój, nie piam już nic. Czy chcesz,, bym zdechł?“... A inni? Wszyscy pracują jak on.

Nie uważają się za mądrzejszych i silniej­szych ,niż cały świat, lecz przynajjrmiej na sta­rość, gdy umierają, zabezpieczają żonę przed nędzą. Istnieją na świecie szczęśliwe kobiety... podczas gdy oma... Doprawdy nigdy o nią ,nie dbał... nigdy jej nie kochał. W przeciwnym razie nie miałby godziny spokojnej, wiedząc, że ona nic nie posiada... Nic prócz nędznych pieniędzy, które uciułała kosztem jakiej cier­pliwością jakich wysiłków...

AljC to są moije pieniądze, moje wy­łącznie, i jeśli liczy na to, że go za nie będę utrzymywała... dziękuję, dość jednego utrzy- manka — szepnęła, myśląc o Hoyosie — nie, ni>e, niech sobie sam radzi.

Zważywszy wszystko, dlaczego ma mu po­wiedzieć prawdę, w imię cztego? Wiedziała dobrzie, że przy jego iście żydowskim strachu praed śmiercią rzuci wszystko, nie będzie my­ślał o nicziem innem jak O' swem cennem zdro­wiu, o swem życiu... egoista... tchórz.

Alboż to moja wina, że w przeciągu tylu lat nie potrafił zebrać dość pieniędzy, by móc umrzieć spokojnie... I właśnie teraz, kiedy interesy są w takim złym stanie... trzebaby być szaloną... Później... jestem teraz poinformowa-

Dawid Golder — 6. „

na, będę czuwała... ten interes, który on chce teraz przeprowadzić... powiedział „coś cieka­wego“. Dopiero wtedy, po przeprowadzeniu ' tego interesu, będzie czas na powiedzenie imu prawdy, a nawet przyda się to, przeszkodzi ¡mu rzucić się w jakąś szaloną kombinację... Bę­dzie to w sam raz wporę...

Zawahała się, spojrzała na drzwi i po­deszła do małego stolicz-ka, stojącego w kącie.

Panie Profesorze!

Trawiona niepokojem po głębokim na­myśle postanowiłam przewieźć mego drogie­go chorego do Paryża. Przyjmij więc Pan wraz z mcm podziękowaniem...“

Przerwała i, rzuciwszy pióro, przeszła szybko przez galerję i weszła do chorego. Pie­lęgniarki nie było w pokoju. Gollder zdawał się spać; niedostrzegalne drżenie wstrząsało j/ego rękoma.

Glorja, rzuciwszy roztargnione spojrzenie, szukała przez chwilę i znalazła wreszcie za­pomniane na krześle ubranie. Wzięła mary­narkę, przetrząsnęła kieszeń wewnętrzną, wy­ciągnęła portfel, otworzyła go. Leżał tam tyl­ko jie'den złożony w czworo banknot tysiąc- frankowy; zacisnęła go> w ręku. Weszła pie­lęgniarka.

, — Jest nieco spokojniejszy — rzekła,

1 wskazując na chorego.

Glorja, nieco zmieszana, pochyliła się

i końcami umalowanych warg dotknęła po­liczka męża. Gokler wydał nagły jęk i poru­szył lekko rękoma, jakgdyby chciał odsunąć ' naszyjnik, zimne perły, ześlizgujące się po pier­si. Glorja wyprostowała się i westchnęła:

-— Lepiej go zostawić. Nie poznaje mnie.

Tego samego wieczoru Gedalja przyszedł po raz wtóry.

Nie chciałem pozwolić, aby pan Gol- d<er wyjechał, nim zdejmę z siebie wszelką od­powiedzialność wobec niego. Naprawdę, pro­szę pani, małżonek jej nie może się teraz ru­szać. Pewnie źle się wyraziłem dziś rano...

Przeciwnie, — odparła Glorja — za­niepokoił mnie pan może... nadmiernie.

Zamilkła; przez chwilę spoglądali na sie­bie w milczeniu. Gedalja zdawał się wahać.

Czy chce pani, bym go jeszcze raz zbadał ? Jestem zaproszony na obiad do Mrs. Mackay w „Willi Bluesów“... Rozporządzam jeszcze trzydziestu minutami. Bardzo byłbym rad, zapewniam panią, gdybym mógł złagodzić surowość mej diagnozy.

Dziękuję panu — rzekła Glorja, za­ledwie poruszając waragmi.

Zaprowadziła g0' do pokoju Goldera, a sa­ma została w salonie, nadstawiając uszu pod

zamkniętemi drzwiami; doktór mówił coś bar­dzo cicho do pielęgniarki. Odeszła ze złością i, oparłszy się na łokciu, siadła przed otwartem oknem.

Po upływie kwadransa Gedalja wrócił, za­cierając rnałe^ białe ręce.

A więc?...

A więc, droga pani, polepszenie jest tak znaczne, że zaczynam wierzyć, iż mamy do czynienia z atakiem natury nerwowej... to znaczy, niewywołanym przez chorobę serca... Trudno mi wyrazić opinję ostateczną, ze wzglę­du na wyczerpanie chorego, lecz mogę już twierdzić, że, co się tyczy przyszłości, można stanowczo być bardziej optymistycznym. Praw­dopodobnie niema mowy o zaniechaniu pracy jeszcze przez długie lata.

^Naprawdę? — rzekła Glorja.

Tak.

Umilkł na chwilę, poczem ciągnął dalej lekkim tonem:

W każdym razie zaznaczam, że w obec­nym stanie nie można g0' przewozić. Postąpi pani wedle swego sumienia; z mego, wyznam pani, spadł wielki ciężar.

O, niema już mowy o tem, panie pro­fesorce — wyciągnęła doń rękę z uśmiechem:

Dziękuję panu z całego sierca. Zechce pan zapomnieć o tej chwilowej pomyłce, tak

łatwej do wytłumaczenia, i nadal opiekować się moim- biednym chorym.

Gedalja .udawał, że się waha, starał się udzielać wymijającej odpowiedzi i wkońcu przyrzekł.

Od tej chwili jego biało-czerwone auto codzień stawało przed domem Golderów. Trwa­ło to dwa tygodnie, poczem Gedalja zniknął. Pierwszą świadomą czynnością Goldera nieco później było wypisanie czeku na dwadzieścia tysięcy franków tytułem honorarjum dla pro­fesora.

Tego dnia po raz pierwszy posadzono cho­rego na poduszkach. Objąwszy ramieniem, Glorja podtrzymywała go, pochyliwszy się lek­ko naprzód i trzymając przed nim. książeczkę czekową. Patrzała nań ukradkiem twardo' i badawczo. — Jakże się zmienił... zwłaszcza nos; nigdy dawniej nie miał takiego kształtu; ogromny, haczykowaty nos starego lichwiarza. To ciało, miękkie, drżące, z zapachem potu i gorączki. Podniosła wieczne pióro, które sła­be palce opuściły na łóżko, plamiąc pościel atramentem.

Nareszcie czujesz się lepiej, Dawid.

Golder milczał. Od piętnastu dni nie wy­mówił innego słowa niż „boli mnie“ lub „du­szę s ię“ z dziwnym chrapliwym bełkotem, któ­ry rozumiała jedynie pielęgniarka. Leżał, nie­ruchomy, wyciągnięty, z zamkniętemi oczyma,

z rękoma, przywartemi do ciała, niemy jak trup. Jednak, gdy Gedalja odchodził, gdy pie­lęgniarka, pochyliwszy się nad nim, układała go i szeptała: „profesor był zadowolony“, z pod podniesionych, dygocących powiek wy­tryskało twarde, utkwione w jeden punkt spoj­rzenie i z błagalnym wyrazem przywierało do jej twarzy, do jej warg. — Rozumie wszystko— myślała.

A jednak później, gdy mógł już mówiić, wydawać polecenia, nie zapytał ani razu ani jej, ani nikogo' innego, jak się nazywa jego choroba, jak długo potrwa, ani kiedy będzie mógł wstać, wyjechać... Zdawał się zadawa- lać mglistemi zapewnieniami Glorji: „Wkrótce będzie lepiej... to z przemęczenia... nie wolno ci palić... tytuń ci szkodzi, Dawidzie, ani grać... Nie masz już dwudziestu lat“...

Gdy Glorja odeszła, poprosił o karty. Godzinami całemi układał pasjanse na usta­wionej na j:ego kolanach tacy. Choroba osła­biła mu wzrok; nie zdejmował już wcale z oczu okularów, grubych, oprawnych w srebro szkieł, tak ciężkich, że ześlizgiwały się co chwilę i spa­dały na łóżko. Szukał ich długo po omacku drżącemi rękoma, które zapadały się w fałdy prześcieradła. Gdy kończył jeden pasjans, ta­sował karty i zaczynał na nowo. Tego wieczo­ru pielęgniarka zostawiła okno i okiennice nawpół przymknięte; było bardzo' gorąco. Do­

piero później, gdy zapadała noc, chciała poło­żyć mu na ramiona chustkę, którą zrzucił z nie­cierpliwością.

Mój Boże — zrzędził słabym, zdysza­nym głosem, — kiedy już dadzą mi święty

1 spokój ? Kiedy wreszcie będę mógł wstać ?

Pan profesor orzekł, że w końcu ty­godnia, jeżeli będzie ładna pogoda.

Zmarszczył brwi.

Profesor... A dlaczegóż on nie przy­chodzi ?

Zdaje się, że wezwano go do Madry­tu na konsyljum.

Czy... czy pani go zna?

Znowu spostrzegła w jego oczach chciwy, niespokojny wyraz.

O, tak, panie Golder, zapewne...

A... czy to naprawdę dobry lekarz?

Bardzo dobry.

Opadł na poduszki, preymknął powieki, poczem szepnął:

Byłem długo chory...

To już minęło...

Minęło...

Dotknął piersi, podniósł głowę i patrzał uparcie na pielęgniarkę:

Dlaczego mnie tu tak boli? — zapy­tał nagle drżącemi wargami.

Tu? O...

Zdjęła łagodnie rękę, położyła ją na po­ścieli.

Nie wie pan? Słyszał pan, co powie­dział profesor?... to są bóle nerwowe... to nic.

Nic...

Westchnął, wyprostował się machinalnie, wziął znowu karty.

Ale to nie serce... CO'?...

Mówił szybko i cicho, nie patrząc na nią, z głębokiem wzruszeniem. Odpowiedziała:

Ależ nie.

Gedalja polecił jej ukryć przed nim praw­dę. A jednak wcześniej czy później trzeba mu będzie powiedzieć... Ale to nie jej rzecz... biedny człowiek, tak się boi śmierci... poka­zała mu pasjans.

Patrz pan, pomylił się pan: trzeba tu położyć asa treflowego, a nie króla... pokaż pan dziewiątkę.

Jaki dzień dziś mamy? — zapytał, nie słuchając jej.

Wtorek.

Wtorek? Powinienem już być w Lon­dynie... — rzekł półgłosem.

Ach... trzebaby teraz nieco mniej po­dróżować, panie Golder.

Spostrzegła, że aż wargi mu pobladły.

Dlaczego, dlaczego? — zapytał gło­sem przerywanym. — Co pani mówi, święty

Boże... Oszalała pani... zabroniono mi... zabro­niono mi podróżować... wyjechać?...

Ależ nie, ależ nie — zapewniała go żywo — gdzież to pan słyszał, nie powiedzia­łam nic podobnego. Poprostu przez pewien czas trzeba się strzec zmęczenia. To wszystko'. Pochyliła się, wytarła mu twarz chusteczką. Grube krople potu spływały mu po policz­kach jak łzy. j

Kłamie... słyszę dobrze jej głos. Co mi jest, mój Boże, co mi jest? Dlaczego ukry­wają przede mną prawdę? Nie jestem prze­cież kobietą, u licha...

Odepchnął ją zlekka i odwrócił się.

,— Proszę zamknąć okno... zimno mi.

Chce pan spać? — zapytała, przecho­dząc cicho przez pokój.

Tak. Proszę mnie zostawić.

Kilka minut po jedenastej, gdy pielęgniar­ka już zasypiała, usłyszała nagle w przyległym pokoju głos Goldera. Przybiegła, zastała go siedzącego na łóżku z twarzą zgorączkowaną, wymachującego rękoma.

Pisać... chcę pisać.

Ma gorączkę — pomyślała. Usiłowała ułożyć go zpowrotem do snu, przemawiając doń jak do dziecka:

Nie, nie o tej porze... Jutro, panie Golder, jutro... trzeba spać...

Zaklął, powtórzył polecenie, usiłując mó­wić inaczej, spokojniej, wyraźniej, jak dawniej.

Wkońcu przyniosła mu wieczne pióro i arkusik papieru, lecz nie mógł napisać nawet kilku liter: ciężka, zbolała ręka poruszała się zaledwie, jakgdyby obarczona ciężarem. Jęk­nął i szepnął: , ^

Niech pani... pisze.

A do kogo?

Do profesora Webera. Znajdzie pani

adres w książce telefonicznej nadole. Prośba

o natychmiastowe przybycie. Ekspres. Mój adres... moje nazwisko1. Zrozumiano?

Tak, panie Golder.

Zdawał się uspakajać, poprosił o napój, oparł się O1 poduszki i rzekł:

Proszę otworzyć okiennice i okno... du­szę się.

Czy mam tu zostać?

Nie, niewarto. Zawołam. Telegram... jutro o siódmej zrana, jak tylko otworzą pocztę...

Tak, tak, niech pan będzie spokojny.

Przekręcił się na bok z ogromną trudno­ścią, nie przestając dyszeć głęboko i boleśnie. Leżał nieruchomo, patrząc ze smutkiem w ok­no. Wiatr dął, poruszając firanki i wielkie białe story, które wydymały się jak balony. Długo przysłuchiwał się machinalnie szumowi fal... Raz, dwa, trzy... Głuche uderzenie o ska­łę latarni morskiej, potem lekki, dźwięczny, jakby wilgotny plusk wody, płynącej śród ka­mieni... Cisza... Dom wydawał się pusty.

Pomyślał raz jeszcze:

Co mi jest, co mi jest, mój Boże, co to jest? czy to serce? Oni kłamią, wiem otem dobrze. Trzeba umieć spojrzeć prosto w twarz...

Przerwał, zacisnął nerwowo ręce. Drżał.

Nie miał odwagi wymówić, pomyśleć nawet wyraźnie: śmierć... Z przerażeniem patrzał na ślepy prostokąt nieba w oknie.

Nie mogę, nie, jeszcze nie... muszę je­szcze pracować... nie mogę... Adenoj — szep- nął rozpaczliwie, przypominając sobie nagle za­pomniane imię Boga. — Ty wiesz dobrze, że nie mogę... Ale dlaczego, dlaczego nie mówią mi prawdy???

Podczas choroby wierzył we wszystko, co zechcieli mu wmówić... Ten profesor... i Glo- rja... A jednak było mu lepiej, to prawda, po­zwolono mu Y^stać, wyjść... Ten Gedalja nie; wzbudza w nim mimo wszystko zaufania... Zre­sztą przypominał sobie zaledwie jego twarz. Ale nawet jego nazwisko to prawdziwe nazwi­sko szarlatana. No, nic dobrego nie mogło przecież przyjść od Glorii. Dlaczego nie wpa­dło jej na myśl sprowadzić Webera, najlepsze­go lekarza Francji? Gdy dokuczała jej wątro­ba, wzywała go natychmiast... Podczas gdy on... Dla niego wszystko starczy, nieprawdaż? Ujrzał w wyobraźni twarz Webera, głębokie, zmęczone oczy, które zdawały się czytać w głę­bi serc.

Powiem mu — szepnął — że powinie­nem wiedzieć, że muszę pracować, car zro­zumie...

A jednak? Poco? Poco wiedzieć zgóry?

To przyjdzie w przeciągu jednej chwili jak zemdlenie w klubie, ale tym razem na zawszte, mój Boże, na zawsze... No, no, niema chorób nieuleczalnych. Nie, nie... Powtarzam w kół­ko: serce i serce, jak głupiec... a nawet, jeśli to serce, przy odpowiedniej pieczy, trybie ży­cia., nie wiem, czy... Być może... Na pewno... Interesy... tak, interesy to najgorsze; ale inte­resy to nie na zawsze, nie na całe życie... Na- przykład, teraz jest Teisk, oczywiście, trzeba przedewszystkiem skończyć tę sprawę. Ale to potrwa sześć miesięcy, rok najdalej pomy­ślał ze wspaniałym optymizmem businessma­na — tak, najwyżej rok. A potem — koniec. Będę mógł żyć spokojnie; odpocząć... Jestem stary... trzeba przecież kiedyś zaprzestać... Nie mogę pracować aż do śmierci... chcę jeszcze żyć... Nie będę palił, nie będę pił, nie będię grał... Jeśli to serce, trzeba być spokojnym, unikać wrażeń... Ale — wzruszył drwiąco ra­mionami — interesy i unikać wzruszeń... nim zakończę interes „Teiski“, zdechnę sto razy, sto razy...

Odwrócił się z trudem i położył się na- wznak. Poczuł się nagle niezmiernie znużony i słaby. Spojrzał, która godzina: było bardzo' późno, pO' czwartej. Chciał pić, sięgnął ,po szklankę lemoniady, przygotowanej na noc, i mimowoli uderzył o drzewo stolika.

r

Pielęgniarką, obudziwszy się nagle, wsu­nęła głowę przez na wpół otwarte drzwi:

Spał pan trochę?

Tak — odparł bezmyślnie.

Napił się chciwie, podał jej szklankę; nagle zatrzymał ,się i skinął:

Słyszała pani... w ogrodzie? co to jest? Niech pani spojrzy...

Wychyliła się przez okno.

■— To wraca panna Joyce, zdaje się.

Proszę ją zawołać.

Wzdychając, wyszła na galeryjkę; wyso­kiej śpiczaste obcasy Joyce uderzały o płyty; Colder usłyszały jak pytała:

Co się stało? czy czuje się gorzej?

Przybiegła i przedewszystkiem przekręci­ła kontakt, zalewając pokój światłem.

Naprawdę, nie wiem sama, jak możesz tak leżeć, Dadl Ta ponura lampka nocna...

Gdzieś była — zapytał — nie widzia­łem cię od dwóch dni...

Och, nie pamiętam już, byłam zajęta...

Skąd wracasi?

Z Saint-Sebastian, Marja - Pia wydała wielki bal. Spójrz na moją suknię. — Podoba ci się ?

Odchyliła zlekka strojny płaszcz i ukazała się,, nawpół naga w sukni z różowego tiulu, wy­

ciętej aż do nasady drobnych piersi,, ze sznu­rem pereł na szyi,, z rozwianemi od wiatru zło- temi włpsami. Ojciec patrzał na nią długo bez słowa.

Dad, jakiś ty zabawny... Co ci jest ? dlaczego milczysz? Gniewasz się? — Lekkim susem skoczyła na łóżko, uklękła u jego stóp.

Dadt, posłuchaj... Tańczyłam dziś wieczór z księciem Walji. Słyszałam,, jak mówił do Marji-Pii: „The is the loveliest girl. I‘ve ever seen“... Zapytał ją, jak się nazywam... Czy cię to nie cieszy ? — zapytała, śmiejąc się radośnie, a śmiech ten wyżłobił dwa dziecinne dołeczki w uróżowanych policzkach.

Pochyliła się tak nisko nad chorym, że stojąca za łóżkiem pielęgniarka dała jej znaik9 by się usunęła i dała mu spokój. Lecz Gol­den, którego kiedy indziej dusił nawet ciężar prześcieradła,, pozwalał córce tulić do siebie głowę, i nagie ramiona. ?

Jesteś zadowolony, Dad, wiedziałam

o tem — krzyknęła Joy. Nagły uśmiech roz­ciągnął jak grymas kąty stary eh,, zaciśniętych warg.

A widzisz, gniewałeś się, że zostawiłam cię samego i poszłam na tańce, co? Ale pomi­mo wszystko to ja wywołałam pierwszy uśmiech na twych wargach. Słuchaj,, Dad, kupiłam

auto... Gdybyś wiedział,, jakie śliczne, pędzi jak wiatr... Jesteś kochanym Dad...

Przerwała nagle„ ziewnęłai i końcami pal­ców rozwiała w powietrzu potargane złote włosy.

Idę już jestem bardzo śpiąca. — Wczoraj wróciłam o szóstej nad ranem. Już nie mogę więcej., tej nocy tańczyłam bez przerwy...

Przymknęła oczy i zanuciła cicho„ igrając mkrząco branzoletami:

„Markito, Markito...“ Dobranoc, Dad, śpij smaczniej przyjemnych marzeń...

Pochyliła się nad nim i musnęła mu po­liczek pocałunkiem.

Idź — szepnął — idź spać,, Joy...

Znikła. Przysłuchiwał się odgłosowi jej kroków z zupełnie innem, złagodniałem, roz- pogodzonem obliczem. Ta mała w różowej sukni przynosiła ze sobą radość, życie... Czul się teraz spokojniejszy, silniejszy...

Pieszczę się — pomyślał — to wszyst­ko. Tübingen ma siedemdziesiąt szieść lat... Tylko praca zachowuje przy życiu takich lu- dzio jak my.

Pielęgniarka zgasiła światło i zaparzyła na spirytusowej maszynce kwiat lipowy. Gol- der odwrócił się ku niej nagle.

Dawid Golder — 7.

Tej depeszy nie warto wysyłać, proszę ją podrzeć — rzekł.

Dobrze, proszę pana.

Zaraz po wyjściu pielęgniarki spokojnie zasnął.

1

Kiedy wyzdrowiał» wrzesień dobiegał już końca, lecz pogody były piękniejsze niż w pełni lata; powietrze bez jednego podmuchu wiatru kąpało się w złotem jak miód świetle.

Tego dnia po śniadaniu zamiast pójść na górę położyć się, jak to czynił zazwyczaj, usiadł na tarasie i kazał przynieść karty. Glorji nie było w domu; nieco później ukazał się Hoyos.

Golder, nic nie mówiąc, rzucił mu spoj­rzenie z poza szkieł. Hoyos zgiął prawie do ziemi ruchomą poręcz szezlongu; usadowił się jak w łóżku i, odrzuciwszy wtył głowę, z opu- szczonemi ramionami,, z przyjemnością doty­kał końcami palców chłodnego marmuru płyt.

Dobrze jest, chłodno — rzekł — nie znus^ę tych upałów. »

Nie wie pan przypadkiem,, gdzie ta mała była na śniadaniu?

Joyce? Prawdopodobnie u Mannerin- gów... Bo co?

Bo nic. Nigdy jej niema w domu.

To właściwe dla jej wieku... A zresztą, poco jej pan podarował to nowe auto? Ma teraz djabła za skórą...

Przerwały uniósł się na łokciu, spojrzał w głąb ogrodu:

Patrz pan, oto ona, pańska Joy...

Podszedł do balustrady i zawołał:

Hop, hop, Joy, słuchaj... wychodzisz te­raz? Wiesz,, jesteś szalona.

Co się stało ? — zapytał Golder.

Jaka ona zabawna... ciągnie z sobą całą menażerję„ słowo honoru... Jill... A lalek nie zabierasz ze sobą? Słuchajno, a twoje książąt­ko? I jego zostawiasz,, co, mała’? Golder, spójrz pan na nią, jaka ona zabawna...

Co, Dad tu jest? — zawołała Joyce — wszędzie go szukam...

Wskoczyła na taraą, ubrana w palto po­dróżne z czapeczką, naciśniętą na uszy, z pies­kiem pod pachą.

Dokąd jedziesz? — zapytał ojciec„ wstając nagle.

Zgadnij.

Skąd mam wiedzieć, jakie kaprysy przewijają się w twojej głupiej głowie — krzyknął, rozdrażniony — odpowiedz, gdy mó­wię do ciebie...

Joyce usiadłą, skrzyżował^ nogi, spojrza­ła nań wyzywająco i roześmiała się wesoło:

Jadę do Madrytu.

Nie wiedział pan o tem? Ta mała po­stanowiła pojechać do Madrytu,, prawda, Joy?.. Przy jej manji pędzenia jak wiatr na pewno skręci kark po drodze... ale co począć., taki jest jej kaprys.

Golder tupnął gwałtownie nogą.

Joyce,, warjatko jedna... Co jeszcze wy­myślisz ?...

Już dawno powiedziałam ci„ że pojadę do Madryty gdy będę miała nowe auto. Cóż w tem nadzwyczajnego?

■— Zabraniam ci pojechać, słyszysz — wy­rzekł zwolna.

Słyszałam. No i co dalej ?

Golder postąpił nagle naprzódp podniósł­szy rękę, lecz Joyce, pobladłszy nieco, śmiała się dalej:

Dad! Ty chcesz mnie spoliczkować, ty? Gdybyś wiedział, jakie to mi obojętne... Ale to cię będzie drogo kosztowało!

Nie tknąwszy jej., powoli opuścił ramię.

Odejdź — rzekł, a słowa z trudem przeciskały się przez zaciśnięte wargi — idź sobie,, dokąd chcesz.

Potłuczesz sobie ten ładny pyszczek, Joy — rzekł Hoyos, głaszcząc jej rękę — zo­baczysz...

To moja sprawa. Słuchaj, Dad, po­gódźmy się... — Przytuliła się doń, otoczyła mu szyję ramieniem. — Dad...

Nie tyś powinna mnie prosić o pokój... Zostaw mnie... Co za sposób mówienia do ojca — rzekł Golder, odpychając ją, podczas gdy Hoyos szydził:

Czy nie uważa pan, że nieco za późno na edukację tej ładnej dziewczyny?...

Golder trzasnął pięścią w karty:

Panie, niech mi pan da święty spokój, a ty, wynoś mi się! Myślisz, że będę cię prosił.

Dad! Zawsze wszystko mi psujesz: wszystkie moje rozrywki, całe moje szczęście!— krzyczała, a łzy gniewu spływały jej po po­liczkach — zawsze: „zostaw mnie“... Sądzisz, że tu tak wesoło od czasu twojej choroby... już nie mogę wytrzymać: chodzić powoli, mówić pocichu, nie śmiać się, widzieć tylko smutne, stare twarze... Ja chcę, ja muszę pojechać!...

Jedź. Kto ci broni? Sama jedziesz?

Tak.

Ojciec zniżył głos:

Przedewszystkiem nie wyobrażaj sobie, że ci wierzę, co? Będziesz się wałęsała po drogach z twoim alfonsikiem, co, moja ko- kotko? Myślisz, żem ślepy? Cóż mogę na to poradzić? Nic nie mogę na to poradzić — powtoprzył drżącym głosem. — Ale nie sądź, że wystrychniesz mnie na dudka. Ten, co

wystrychnie na dudka starego Goldera, nie urodził się jeszcze, słyszysz?

Hoyos zaśmiał się, zasłaniając usta ręką:

Jacyście wy hałaśliwi... Na nic się to nie zda, nieboraku... Naprawdę nie zna pan kobiet. Trzeba ustąpić. Chodź, ucałuj mnie, Joyce, moja maleńka...

Dziewczyna nie' słuchała go, tuliła głowę do ramienia Goldera.

Dad, drogi Dad...

Odsunął ją:

Zostaw mnie. Zmykaj już, spóźnisz

się...

Nie pocałujesz innie?...

Z trudem dotknął wargami nadstawione­go policzka.

Ależ tak... Idź już...

Joyce spoglądała na niego: rozkładał pa­sjans, a niepewne palce zdawały się ześlizgi­wać ze stołu. Powiedziała:

Dad... Czy wiesz, że nie mam już pie­niędzy ?

fiie — odparł — nie.

Powtórzyła:

A więc, Dad, daj mi, proszę, trochę pieniędzy.

Co za pieniądze? — zapytał Golder tonem oschłym i spokojnym, którego Joyce ni­gdy dotychczas nie słyszała.

ł

Usiłując stłumić zniecierpliwienie, które poruszało nerwowo jej palcami, wyjaśniła:

Co za pieniądze? Na podróż Jak my­ślisz, z czego będę żyła w Hiszpanji? Z mego ciała ?

Golder stłumił nagły grymas.

A dużo ci trzeba? — zapytał, licząc po­woli palcem trzynaście kart, które stanowiły pierwszy rząd pasjansa.

Ależ nie wiem, no patrz, męczysz mnie, naturalnie, że dużo... jak zwykle... dziesięć, dwadzieścia tysięcy...

A...

Wsunęła rękę do kieszeni marynarki ojca, usiłując wyciągnąć portfel.

Przestań mnie męczyć... daj szybko, no, daj...

Nie — odparł.

Co — krzyknęła — co mówisz?...

Powtarzam: nie.

Odrzucił głowę wtył i długo spoglądał na nią z uśmiechem. Oddawna już nie po­trafił tak powiedzieć: „nie“ mocno i twardo, jak niegdyś. Powtórzył: „nie“; zdawał się sma­kować w ustach kształt tego słowa. Złączył obie dłonie na podbródku i kilkakrotnie mus­nął wargi czubkami palców.

Powiedziałby kto, że to cię dziwi? Chcesz jechać? Jedź. Ale słyszałaś — ani

grosza. Radź sobie sama. O, nie znasz mnie jeszcze, moje dziecko! f — Nienawidzę cię! — krzyknęła.

Schylił głowę, zaczął liczyć znowu karty półgłosem: raz, dwa, trzy, cztery... lecz pod koniec rzędu poplątał widocznie liczby i po­wtarzał: raz, dwa, trzy... głosem, coraz cich­szym, coraz słabszym, aż przestał, jakby opadł z sił, i westchnął głęboko.

A ty mnie także nie znasz! — krzy­knęła Joyce. — Powiedziałam, że pojadę, i po­jadę. Obejdę się bez twoich wstrętnych pie­niędzy !

Gwizdnęła na psa i znikła. Po chwili sły­chać było na drodze odgłos auta, pędzącego jak trąba powietrzna. Golder ani drgnął.

Hoyos wzruszył lekko ramionami:

O, mój drogi, ona sobie poradzi — a że starzec nie odpowiadał, dodał z •uśmie­chem, przymykając swe piękne, zmęczone oczy:

Nie zna się pan nic a nic na kobietach, mój drogi. Należało ją spoliczkować. Nowość tego ruchu byłaby ją może zaskoczyła... Z te- mi zwierzątkami nigdy nic niewiadomo.

Golder wyciągnął z kieszeni portfel, prze­kręcał go i obracał w swych rękach. Był to stary, zniszczony portfel z czarnej skóry, zu­żyty jak prawie wszystkie przedmioty jego- osobistego użytku; jedwabna podszewka była wystrzępiona, a złote rogi odpadły. Był pę-

katy od banknotów i owinięty gumką. Nagle z zaciśniętemi zębami chwycił go, zaczął nim gwałtownie uderzać o stół. Karty frunęły w powietrze, a on wciąż bił w drzewo, które wydawało głuchy dźwięk pod jego ciosami. Wreszcie przestał, włożył portfel do kieszeni, wstał i przeszedł obok Hoyosa, popychając go umyślnie całem ciałem:

Oto są moje policzki... — rzekł.

Co rano Golder schodził do ogrodu i przez » godzinę przechadzał się po ustronnej alei. Szedł powoli w smudze cienia starych cedrów, metodycznie licząc kroki: przy pięćdziesiątym stawał, opierał się plecami o pień drzewa, z bolesnym wysiłkiem rozszerzał ściśnięte no­zdrza i z trudem oddychał głęboko, machinal­nie wyciągając otwarte usta ku wiatrowi mor­skiemu. Potem znowu zaczynał chodzić i li­czyć kroki; z roztargnieniem uderzał końcem laski o żwir. W starej szarej burce, w weł­nianym szaliku na szyi ogromnie przypominał jakiegoś handlarza starzyzną z miasteczka ukraińskiego. Niekiedy machinalnie podnosił zmęczonym ruchem jedno ramię, jakgdyby ’''ciągał na plecy ciężki tłumok towarów lub żelastwa.

Tego dnia wyszedł po raz wtóry o trze­ciej; pogoda była cudowna. Usiadł na ławce nawprost morza. Odwinął nieco szalik, odpiął u góry palto i oddychał ostrożnie. Tylko cią-

gły, lekki astmatyczny świst podkreślał ostrym żałosnym szmerem przypływ i odpływ powie­trza do płuc. Ławka była zalana słońcem, i ogród kąpał się w żółtem, przezroczystem jak dobra oliwa świetle. Przymknął oczy, z naw- pół smutnem, nawpół błogiem westchnieniem wyciągnął na kolanach swe wiecznie lodowate dłonie i potarł lekko palce. Lubił ciepło; w Paryżu ,w Londynie pogoda jest na pewno okropna... Tego dnia oczekiwał dyrektora „Golmar“, który zawiadomił go wczoraj o swem przybyciu. Był to sygnał odjazdu. Bóg wie, dokąd jeszcze trzeba będzie się powlec... szko­da, że trzeba jechać... pogoda cudowna. Ja­kieś kroki zaskrzypiały na żwirze. Odwrócił się

i spostrzegł Loewego. Blady człowieczek o sza­rej nieśmiałej twarzy uginał się pod ciężarem ogromnej, nabitej papierami teki.

Loewe był przez długi czas zwykłym urzęd­nikiem „Golmaru“; od pięciu lat sprawował funkcje dyrektora, lecz, jak dawniej, spojrze­nie Goldera wzbudzało w nim drżenie we­wnętrzne. Rucił się naprzód, zginając ramiona

i śmiejąc się nerwowo. Raz jeszcze Golder przypomniał sobie słowa, które Markus tak często powtarzał: „Ty, mój drogi, uważasz się za wielkiego człowieka interesów, ale jesteś tylko spekulantem; nie umiesz znaleźć, dobie­rać sobie ludzi. Całe życie otoczony będziesz opryszkami lub kretynami.

Poco pan przyjechał — zapytał, prze­cinając nagle długie i ¡zawiłe zdanie dyrektora, który z uszanowaniem pytał go o zdrowie. Loe- we przerwał natychmiast, usiadł na skraju ła­weczki i, wzdychając, otworzył portfel.

Niestety... wytłumaczę panu... zechciej pan wysłuchać mnie uważnie... ale może to pana męczy? Woli pan poczekać? Nowiny, które przynoszę...

Są złe — przerwał Golder, rozdrażnio­ny. — Oczywiście. Na miłość Boską, niech pan zaprzestanie tych przemów. Niech pan po­wie to, co pan ma do powiedzenia, a jasno, o ile pan to potrafi.

Tak, proszę pana — szepnął z pośpie­chem Loewe. Ogromny portfel nie utrzymywał równowagi na jego kolanach; oparł go obu­rącz o pierś i począł wyciągać zeń stosy li­stów, które stopniowo poumieszczał na ławce. Szepnął z niepokojem:

Nie mogę znaleźć listu... a tak, oto jest. Pan pozwoli?

Golder wyrwał mu z rąk papier.

Daj mi pan to!

Przeczytał w milczeniu, ałe Loewe, któ­ry nie spuszczał z niego oczu, zauważył mimo­wolnie lekkie drżenie warg.

Widzi pan — rzekł cicho, jakby.prze­praszając. Podał inne papiery.

Mamy wszystkie przykrości naraz jak zwykle... Onegdaj giełtta nowojorska zadała nam, że tak powiem, ostatni cios. Ale to tyl­ko przyśpieszy sprawę... Pan się spodziewał, sądzę ?

Golder podniósł nagle głowę:

Co? Tak — rzekł głosem dalekim, jakby nieobecnym. — Gdzie jest raport z New- Yorku?

A że Loewe począł znowu grzebać w pa­pierach, odepchnął je porywczo uderzeniem \ pięści.

Nie mógł pan tego uporządkować przedtem, mój Boże ?

Dopiero co przyjechałem... nie pozwo­liłem sobie nawet wstąpić do hotelu.

Przypuszczam — mruknął Golder.

Widział pan — nalegał Loewe, poka- słując nerwowo — list Banku Brytyjskiego, nieprawdaż? Jeśli nie otrzymają pokrycia w przeciągu ośmiu dni, przystąpią do sprze­daży pańskich papierów.

Co to, to zobaczymy, jeszcze. Świnie, łotry... to robota Weilego, ale nie zabierze tego z sobą do raju, zapewniam pana. Mój deficyt u nich wynosi cztery miljony?

Tak — odparł Loewe, potrząsając gło­wą. — Wszyscy są teraz podszczuci przeciw „Golmarowi“, najczarniejsze pogłoski krążą na

giełdzie od czasu, gdy biedny pan Markus... pańscy wrogowie skomentowali nawet w spo­sób wrogi i oszczerczy pańską chorobę, panie Golder.

Golder wzruszył ramionami:

O, to...

Nie dziwiło go ani to, ani skutek samo­bójstwa Markusa, oczywiście. — Musiało go to pocieszyć przed śmiercią — pomyślał.

Wszystko to nic. Pomówię z Weilem. Najbardziej niepokoi mnie New-York. Trze­ba będzie koniecznie pojechać do Ne w-Yorku. Niema nic od Tübingern.?

Owszem. Nadeszła depesza w chwili, gdy wyjeżdżałem.

A więc dawaj ją pan, u licha!

Przeczytał: „Będę dwudziestego ósmego

b. on. w Londynie“, skrzywił usta w lekkim .uśmiechu.

Przy pomocy starego Tübingena wszyst­ko ułoży się z łatwością.

Proszę natychmiast zadepeszować do Tübingena, że będę w Londynie dwudziestego dziewiątego zrana.

Tak, proszę pana. O, przepraszam bar­dzo, ä więc to prawda, co powiadają...

Co?

Otóż powiadają, że to pan upoważnio­ny jest przez T-wo Tübingen do pertraktacyj z Sowietami, że Tübingen kupuje od pana

pańskie akcje i wprowadza pana do intere­su. O, to piękny, wspaniały interes... Co za kredyt, gdy tylko będzie wiadomo...

Co za dzień dziś mamy? — przerwał Golder.

Policzył szybko.

Cztery godziny... możnaby jeszcze dziś wyjechać. Nie, sobota, niewarto. Muszę ko­niecznie zobaczyć się z Weilem w Paryżu. Ju­tro. Poniedziałek rano w Paryżu; mogę wy­jechać znowu o czwartej, będę w Londynie we wtorek... Pierwszego mam okręt do New- Yorku... Gdybym mógł ominąć New-York... Nie, ¡to niemożliwe. A jednak powinienem być w Moskwie piętnastego, dwudziestego najwy­żej. Wszystko to jest nader trudne. — Ścisnął powoli ręce, jakgdyby miażdżył w rękach orzechy.

To trudne... trzebaby się pociąć na ka­wałki... Zobaczymy zresztą.

Umilkł. Loewe podał mu arkusz papie­ru, zapisany nazwiskam,i i cyframi.

Co to jest ?

Zechciej pan rzucić okiem. To są pod­wyżki urzędników. Pan sobie może przypomi­na? Mówiliśmy o tem w kwietniu z panem i z panem Markusem.

Golder, ściągnąwszy brwi, przejrzał listę:

Lambert, Matjas —■ dobrze... panna

Veilhomme? A tak, maszynistka Markusa... ta kokotka, co nie potrafi porządnie napisać listu na maszynie. Co to, to nie. Tej drugiej, tak, tej małej garbatej, jakże się ona nazywa?

Panna Gassion.

Owszem. Chambers ? Pański zięć ? Słu­chaj pan, czy nie uważa pan, że dosyć, iż da­no posadę temu głupcowi? Raczy przyjść raź na tydzień do biura, o ile nie ma nic innego do roboity... a co się tyczy jego pracy... ani grosza, słyszy pan, ani grosza!

W kwietniu jednak...

W kwietniu miałem pieniądze, teraz ich nie mam. Gdybym dawał podwyżki wszystkim tym próżniakom, maminym synkom, którymi pan i Markus zapełniliście biura... daj mi pan ołówek.

Gwałtownie wykreślił wiele nazwisk.

A Lewin, któremu urodziło się piąte dziecko ?

Nic mnie to nie obchodzi...

No, no, udaje pan gorszego, niż pan jest w istocie.

Nie lubię, by bawiono się w hojność mojemi pieniędzmi, jak pan to czyni, Loewe; to bardzo miło przyrzekać na prawo i na le­wo, a potem... to moja rzecz radzić sobie, gdy w kasie niema ani grosza, co?

Zamilkł nagle. Przejeżdżał pociąg, sły- Dawid Golder — 8.

chać było w ciszy, jak odgłos ró^ł i (zbliżał się. Golder schylił głowę i słuchał.

Loewe rzekł:

Pan pomyśli, prawda... Lewin... trudno wyżywić pięcioro dzieci za dwa tysiące fran­ków... Zlituj się pan.

Pociąg oddalił się. Długi świst, osłabiony przez odległość, przeszył .powietrzie jak pobud­ka, jak niespokojne pytanie.

Zlitować się — krzyknął Golder z na­głą gwałtownością — dlaczego? Nikt nie li­tuje się nade mną; nikt nigdy nie litował się nade mną...

O, panie Golder...

Tak, płacić, płacić i jeszcze raz .płacić. Oto, poco jestem na świecie.

Odetchnął z trudem i dokończył ciszej in­nym głosem:

Znieś pan przekreślone podwyżki. Zro­zumiano? I proszę postarać się o miejsca. Je- dziemy jutro.

Jutro wyjeżdżam — rzekł nagle Gol­der, wstając od stołu.

Glorja zadrżała zlekka i szepnęła:

A... na długo?

Tak.

Czyś pewny, że to rozsądnie, Dawi­dzie? Jesteś jeszcze chory.

Wybuchnął śmiechem:

Cóż to szkodzi? Alboż ja mam prawo być chorym jak wszyscy ludzie?

O, ten ton ofiary — wycedziła gniew­nie przez zęby.

Golder wyszedł, trzaskając gwałtownie drzwiami. Kryształowe świeczniki na kominku, poruszone wiatrem, zadzwoniły w ciszy po­śpiesznym, srebrzystym dźwiękiem.

Zdenerwowany jest — rzekł łagodnie Hoyos.

Tak. Wychodzi pan dziś wieczór? Chce pan wziąć auto?

Nie, dziękuję.

Odwróciła się do służącego:

Szofer wieczorem niepotrzebny.

Dobrze, proszę pani — odparł służą­cy, postawił na stole srebrną tacę z napojami, cygara i wyszedł. Glorja wykonała nerwowy . ruch ręką, jakby chciana odegnać muchy, brzę­czące dokoła lamp.

O, te jego nerwy to zabójcze... Chcesz kawy?

A Joy? Czy masz wiadomości...

Nie. — Umilkła na chwilę, poczem ciągnęła z wściekłością:

Wszystko to z winy Dawida! Rozpie­szcza tę małą jak warjat, jak głupiec... nawet jej nie kocha... poprostu dziewczyna schlebia jego pospolitej próżności parwenjjjsza... na­prawdę jest czem się pysznić... Wiesz, ile jej dał pieniędzy, nim zachorował? Pięćdziesiąt tysięcy franków, mój drogi! Pięknie, niepraw­daż? Opisali mi ludzie ten widok. Ta mała, nawpół śpiąca w spelunce karciarskiej, ze zwit­kiem banknotów w palcach jak dziewka, co usidliła starca... zachowuje się jak kokota...

A dla mnie zawsze te same sceny, ta sama pio­senka: „Interesy są kiepskie“. Już ma dosyć pracy dla mnie. O, jakżem nieszczęśliwa... Co zaś do Joyce...

O, ona jest czarująca...

Wiem — przecięła Glorja.

Hoyos umilkł nagle, wstał, podszedł do okna, głęboko wdychał powietrze.

Jak dobrze... chcesz zejść do ogrodu?

Owszem.

Wyszli razem; była piękna bezksiężycowa noc. Wielkie białe reflektory posypywały py­łem świetlnym żwir alei i gałęzie drzew.

Czy czujesz jak dobrze — powtórzył — wieje wiatr od strony Hiszpanji... pachnie cy­namonem, czujesz?

Nie — odpowiedziała oschle.

Potknęła się o ławkę. t

Siądźmy. Męczy mnie to chodzenie po- ciemku.

Usiadł obok niej i zapalił papierosa; pło­mień zapalniczki oświetlił nagle pochyloną twarz, wypukłe powieki, delikatne i zmięte jak zwiędłe kwiaty, szlachetny zarys pięknych je­szcze, nabrzmiałych życiem warg.

Co się stało? Jesteśmy sami dziś wie­czór?

Oczekujesz kogoś ? — zapytała z roz­targnieniem.

Nie, nie specjalnie, ale to mnie dziwi... dom jest zawsze pełen jak karczma w dzień jarmarku; nie uskarżam się na to zresztą. Je­steśmy starzy, moja droga, trzeba nam ludzi i gwaru dookoła nas. Nie tak bywało dawniej, ale wszystko mija...

Dawniej — powtórzyła Glorja — wiesz, ile to lat? To zastraszające.

Ze dwadzieścia...

Rok tysiąc dziewięćset pierwszy, kar­nawał nicejski; dwadzieścia pięć lat, mój przzy- jacielu.

Tak — szepnął. — Cudzoziemka z prze­woźnikiem, w prostej sukni, zbłąkana pośród ulic... ale to się szybko zmieniło. «

Wówczas mnie kochałeś. Teraz zależy ci tylko na pieniądzach, wiem o tem dobrze... gdyby nie one...

Wzruszył lekko ramionami.

Pst... Niech się pani nie gniewa, gniew ją postarza... i jestem tego wieczora rozczulo­ny. Czy przypomina sobie pani, Glorjo, błę- kitno-srebrną redutę?

Tak.

Umilkli. Prawdopodobnie wspominali jed­nocześnie tę noc karnawałową, ową ulicę nicej­ską, pełną maseczek, które przechodziły ze śpiewem, palmy, księżyc i okrzyki tłumu na placu Masseny... ich młodość... lekką i na­miętną... ich noce jak piosnka neapolitańska. Potrząsnął nagle papierosem.

Dość retrospekcji, moja droga, wzbu­dza to we mnie śmiertelny chłód. *

To prawda — rzekła, drżąc instynk­townie — kiedy wspominam te czasy... chcia­

łam pojechać do Europy... nie rozumiem, skąd Dawid wydostał pieniądze na moją podróż... przyjechałam trzecią klasą; gdy z międzypo- kładu przyglądałam się tańczącym kobietom, obwieszonym klejnotami... Dlaczego wszystko przychodzi tak późno?... A potem tutaj... we Francji... mieszkałam w podrzędnym pensjona­cie i pod koniec miesiąca, jeśli pieniądze z Ameryki nie nadchodziły, jadałam w swoim pokoju kolację, składającą się z pomarańczy... nie wiedziałeś o tern... co? Nadrabiałam mi­ną... Tak, Bóg jedyny wie, że niezawsze było mi wesoło. Ale cobym dała za te dni, za te noce...

Teraz kolej na Joyce. To dziwne, gnie­wa mnie to i pociesza zarazem. Ciebie nie, co?

Nie.

Domyślałem się.

Odgadła po dźwięku jego głosu, że się

uśmiecha.

Rzekła nagle:

Jedno mnie gnębi. Pytałeś mnie często, co powiedział Gedalja o chorobie...

Tak, rozumiem...

Otóż to jest dusznica bolesna... On mo­że umrzeć w każdej chwili.

r- ■ + d &

Czy wie o tern?

Nie. Urządziłam się tak, żeby Gedalja nic nie powiedział. Chciał wpłynąć nań, żeby zrezygnował z interesów. Z czegobyśmy żyli?

Nie odłożył dla mnie nic, nic, ani grosza. Ale nie sądziłam, że będzie musiał tak szybko wy­jechać... Dziś wieczór miał śmierć wypisaną na twarzy. Więc naprawdę nie wiem, czy nie lepiej...

Hoyos trzasnął palcami z wyrazem przy­krości.

Dlaczego pani tak postąpiła ?

Ach — odparła ze złością — sądziłam, że tak będzie dobrze. To o panu myślałam jak zwykle; co się z panem stanie, gdy Dawid przestanie zarabiać... Sądzę, że wie pan, na co rozchodzą się moje pieniądze ?

O — rzekł, śmiejąc się — nie chcę dożyć dnia, gdy nie będę już nic kosztował ko­biety. Stary kochanek od serca... ma to szel­mowski wdzięk, który mnie zachwyca.

Wzruszyła niecierpliwie ramionami.

Dość. Czy nie widzi pan, jaka jestem zdenerwowana? Co począć wreszcie? A jeśli mu powiem prawdę, i on wszystko puści kan- tem? O, nie mów pan, nie. W tej chwili my­śli tylko o swem zdrowiu, opętany jest przez myśl o śmierci. Czyż nigdy nie widział go pan zrana w ogrodzie, kiedy w starem palcie wygrzewa się na słońcu? O, mój Boże, gdyby trzeba było jeszcze przez lata całe patrzeć, jak on się wlecze... wolałabym, żeby umarł odra- zu, przysięgam... Gdyby tylko... Ach, niłctby go nie żałował!

Hoyos schylił się, zerwał kwiat, zmiął go między palcami, poczem powąchał swą pa­chnącą dłoń.

Jak to pachnie — rzekł — to cudow­ne... delikatny zapach pieprzu... To są.na pe­wno te prześliczne białe goździki, co okalają klomby... Jest pani niesprawiedliwa dla swego męża, to poczciwy człowiek.

Poczciwy człowiek — zadrwiła. — Czy wiesz przynajmniej, ile ruin, ile samobójstw, ile nieszczęść ma na sumieniu? To przez nie­go zabił się Markus, jego wspólnik, jego przy­jaciel od dwudziestu sześciu lat. Nie wiedzia­łeś o tern, prawda ?

Nie — potwierdził obojętnie.

A więc — powtórzyła — co począć?

Jedno tylko pozostaje do zrobienia, mo­ja droga: przygotować go możliwie łagodnie, wytłumaczyć mu... Sądzę, że nie odstąpi od interesu, który ma teraz w rękach. Fiszel mó­wił mi coś o tem niewyraźnie, ale wie pani, że niebardzo się na tem znam. O ile mogłemj się zorjentować, sprawy męża pani stoją teraz marnie. Liczy na jakiś interes z Sowietami, by się podreperować. Zdaje się, że chodzi

o naftę. W każdym razie to pewne, że gdyby nagłe umarł, przy obecnym stanie jego ma­

jątku znalazłaby się pani wobec długów, bra­ku pieniędzy, zagmatwanego spadku...

To prawda — szepnęła — jego interesy to chaos, w którym on sam nie potrafi się zorjentować.

Czy nikt ich nie zna?

Ależ nie — odparła* z gniewem, wzru­szając ramionami — nie ufa nikomu, a zwła­szcza mnie. Jego interesy... przecież ukrywa je przede mną jak kochanki.

Otóż, widzi pani, gdyby wiedział, gdy­by zgadł, że życie jego jest zagrożone, wydałby odpowiednie dyspozycje, jestem tego pewien. A poza tern toby mu w pewnej mierze dodało bodźca...

Zaśmiał się zlekka:

Jego ostatni interes, ostatnia szansa... Niech pani pomyśli... Trzeba mu to dać do zrozumienia...

Oboje odwrócili się i instynktownie spoj­rzeli na dom. Na pierwszem piętrze świeciło się okno Goldera.

Nie śpi...

Ach — rzekła głucho — nie znoszę go... nie rozumiał mnie, nie kochał nigdy... pieniądze, pieniądze, przez całe życie... jak ma­szyna... bez serca, bez zmysłów... nic. Mie­szkałam z nim, żyłam z nim przez lata całe...

zawsze byl taki, jak dziś, twardy, lodowaty.... nigdy ani jednego uśmiechu, ani jednej pie­szczoty... Krzyki, sceny... Ach, nie byłam szczę­śliwa...

Umilkła. Poruszyła się, i odblask kuli elektrycznej zamigotał w brylantach kolczy­ków. Hoyos uśmiechnął się.

Jaka piękna noc — rzekł rozmarzonym głosem — kwiaty pachną tak słodko, to roz­kosz... Perfumy pani są zbyt mocne, powie­działem to już pani, nieznośne, zabijają zapach tych biednych różyczek jesiennych. Co za ci­sza... coś nadzwyczajnego.... słyszy pani szum morza?... Jaka spokojna noc... Słyszy pani na drodze glosy śpiewających kobiet? To cu­downe... te piękne, czyste głosy, ta noc... Ko­cham ten kraj... Naprawdę zmartwiłbym się, gdyby wypadło sprzedać ten dom.

Oszalałeś — szepnęła — co ty mówisz?

Mój Boże, to może się zdarzyć... Ten dom nie jest na twoje imię, prawda?

Nie odpowiedziała; ciągnął dalej:

Próbowałaś tyle razy, pamiętasz? Po­wtarzał zawsze swoją piosenkę: „żyję jeszcze“, prawda ?

Trzebaby pomówić z nim jeszcze tej nocy...

Tak, rzeczywiście, tak będzie lepiej.

Natychmiast.

Tak będzie lepiej — powtórzył. Glorja wstała zwolna:

Achj cała ta historja denerwuje mnie. Zostajesz tutaj ?

Tak, tak tu dobrze...

«

Kiedy Glorja weszła do domu, Golder pracował, siedząc na łóżku; zmięte, zwinięte poduszki podtrzymywały ciało; koszula rozpię­ta była na piersiach, a wielkie otwarte rękawy zwisały z nagich ramion. Postawił lampę na łóżku na tacy, na której stała jeszcze nawpół pusta filiżanka herbaty i talerzyk ze skórkami pomarańczy. Światło lampy padało pionowo na pochyloną głowę, oświetlając jaskrawo siwe włosy.

Gdy żona otworzyła drzwi, odwrócił się nagle i mruknął, jeszcze bardziej pochylając czoło:

Co tam znowu?

Chciałabym z tobą pomówić — od­parła oschle.

Zdjął szkła i końcem chusteczki przetarł starannie zaczerwienione oczy. Glorja siadła obok niego na łóżku, sztywno wyprostowana, obracając w ręku perły.

Dawid, słuchaj... muszę z tobą pomó­wić. Czyś pomyślał, że gdyby ci się coś stało po drodze, byłabym sama na świecie?

Słuchał jej w milczeniu, bez ruchu, z po­sępnym i lodowatym wyrazem twarzy.

Dawid...

Czego chcesz ode mnie ? — zapytał wreszcie, spoglądając na nią w sposób, jej je­dynie znany, twardo, trwożliwie i uparcie za­razem — zostaw mnie, muszę pracować.

To, co ci mówię, jest równie doniosłe dla ¡mnie, jak twoja praca. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, uprzedzam cię.

Zacisnęła wargi chłodno i zawzięcie.

Dlaczego wyjeżdżasz tak nagle?

W swoich sprawach.

Ach, domyślam się, że nie do kochan­ki — krzyknęła, wzruszając gniewnie ramio­nami. — Dawid, strzeż się, nie wyprowadzaj mnie z cierpliwości! Dokąd jedziesz? Intere­sy są bardzo kiepskie, prawda?

Ależ nie ■— odparł niepewnie.

Dawid! — krzyknęła nerwowo. Opa­nowała się z wysiłkiem i ciągnęła:

Zdaje mi się, że jestem twoją żoną; mam prawo interesować się sprawami, które dotyczą zarówno mnie jak i ciebie.

Dotychczas — odparł wolno ■— ma­wiałaś: „Chcę pieniędzy, radź sobie“. Radzi­łem sobie zawsze. I tak będzie aż do mojej śmierci.

Tak, tak — przerwała z rozdrażnie­niem i głuchą groźbą w głosie — wiem dobrze, zawsze ta sama piosenka: „Moja praca, moja praca“. A co ja będę miała z tego wszystkie­go, gdy ty znikniesz? Urządziłeś się tak do­brze, nieprawdaż, że w dzień twojej śmierci, gdy wierzyciele runą na mnie, nie będę miała ani grosza...

W dzień mojej śmierci, w dzień mojej śmierci... Jeszcze nie umarłem. Co, co? — krzyknął nagiej drżąc — milcz, słyszysz, milcz!

Zadrwiła:

Tak, tak, zupełnie jak struś, który cho­wa głowę pod skrzydło. Nie chcesz nic wie­dzieć ani zrozumieć. A więc tem gorzej. Masz dusznicę bolesną, mój drogi. Możesz umrzeć jutro. Dlaczego patrzysz tak na mnie? O, je­steś najmiększym tchórzem, jakiego kiedykol­wiek widziałam. Mężczyzna! I to się nazywa mężczyzna! Spójrzcie no na to! Zemdleje za- razj, słowo daję! No, nie rób takich min — możesz żyć jeszcze dwadzieścia lat, lekarz tak orzekł. Ale cóż, trzeba temu spojrzeć prosto w twarz... przedewszystkiem wszyscy jesteśmy

śmiertelni... Ale przypomnij sobie Mikołaja Lewe, Porjesa i tylu innych, którzy obracali ogromnemi sumami, a po ich śmierci co przy­padło w udżiale wdowom? Deficyt w banku. Otóż nie chcę, żeby się tak stało ze mną, sły­szysz? Radź sobie. Przedewszystkieim przepisz ten dom na moje imię. Gdybyś był dobrym ■mężem, już oddawna byłbyś mi zapewnił odpo­wiedni majątek... Nie mam nic...

Przerwała nagle i krzyknęła. Golder jed­nym ciosem pięści zrzucił lampę i tackę, która z brzękiem tłuczonego szkła spadła na ziemię w ciszy uśpionego domu.

Chamie, chamie. Psie!... nie zmieniłeś się wcale... Zawsze ten sam,, co z workiem na plecach sprzedawał w New-Yorku żelaziwo i starzyznę! Pamiętasz,, pamiętasz ?

A ty czy pamiętasz Kiszyniew i skle­pik twego ojca, lichwiarza, na ulicy Żydow­skiej ? Nie nazywałaś się wówczas Glorja, hm... tylko Hawkal — Z podniesioną pięścią wrze­szczał to imię po żydowsku jak obelgę. Chwy­ciła go za ramiona i, przyciskając mu głowę między swe piersi, tłumiła jego krzyki.

Milcz, milcz, milcz! Cham, brutal! Służba jest tu i podsłuchuje. Nie wybaczę ci nigdy. Milcz,, bo cię zabiję, milcz!

Nagle puściła go i jęknęła: stare usta gryzły dziko ciało pod perłami. Z zalanemi krwią oczyma Golder krzyczał:

Ty śmiesz, ty śmiesz żądać I Nie masz nici A to? a to? a to? — Potrząsał ciężkim naszyjnikiem, skręcając nitkę między palcami. Glorja wrzynała mu paznokcie w ciało,, lecz trzymał się dzielnie. Dusił się i wrzeszczał:

A to, moja panil To warte jest miljon. A twe szmaragdy, twe naszyjniki, twe pierście­nie? Wszystko, co posiadasz, wszystko, co cię pokrywa od stóp do głów... i ty mówisz, ośmielasz się mówić, że nie zapewniłem ci ma­jątku. Spójrz więc na siebie: pokryta jesteś klejnotami, wypchana pieniędzmi, któreś mi wyciągnęła ukradkiem. Ty, Hawke. A kiedy cię wziąłem, byłaś biedną, nędzną dziewczyną... przypomnij sobie. Biegałaś po śniegu w po­dartych trzewikach, nogi wyłaziły ci z poń­czoch, ręce miałaś czerwone, spuchnięte od zimna. O, moja miła, ja to dobrze pamiętam... a okręt, kiedyśmy wyjeżdżali, pokład emigran­tów... a teraz — Glorja Golder. W sukniach, klejnotach, autach, w domu, który ja zapła­ciłem, ja, ja mojem zdrowiem, mojem życiem. Wszystko, coś mi zabrała, wszystko, coś mi ukradła. Czy sądzisz, że nie wiem, jakeście się podzielili dwustu tysiącami prowizji, ty i Ho- yos, kiedy kupiłem ten dom... płać, płać, płać...

Dawid Golder — 9.

od rana do wieczora płać, płać, płać całe ży­cie... sądzisz więc, że nie wiedziałem, że nie rozumiałem, jak wzbogacasz się, jak tuczysz się moim kosztem, kosztem Joyce, jak zbierasz djamenty, papiery wartościowe... Od wielu lat jesteś bogatsza ode mnie... słyszysz, słyszysz ?— Te krzyki rozdzierały mu gardło, podniósł obie ręce do piersi i zaniósł się strasznym kaszlem, który wstrząsał całym ciałem jak burza. Przez chwilę Glorja myślała, że umiera, lecz miał je­szcze siły rzucić jej z głębi odkrytych piersi ochrypłym, umęczonym świstem:

Dom? Nie będziesz miała domul Sły­szysz? Nigdy, nigdy! — Poczem padł wtył z zamkniętemi oczyma, nieruchomy, i miejmy jak trup. Zapomniał o niej. Przysłuchiwał się je­no dźwiękowi swego oddechu, temu jęczącemu kaszlowi, który skręcał się w gardle jak piana, i sercu, temu staremu, choremu sercu o głu- chem i głębokiem biciu. Trwało to długo; zwolna, stopniowo atak mijał; kaszel stawał się słabszy i lżejszy. Odwrócił głowę ku Glo- rji i rzekł z trudem głosem cichym, stłumio­nym, przygasłym:

Poprzestań na tem, co masz, bo zapew­niam cię, że ode mnie nic więcej nie dostaniesz.

Przerwała mu mimo woli:

Nie mów. Przykro cię słuchać.

Zostaw mnie — mruknął, odpychając wyciągniętą ku niemu rękę; nie mógł znieść dotyku jej palców i zimnych pierścieni. — Przestań. Chcę, żebyś wiedziała raz na zawsze: póki żyję, wszystko w porządku, jesteś moją żoną, i dałem ci wszystko, co mogłem... ale po mojej śmierci nie dostaniesz nic, słyszysz? Nie, moja miła, nic prócz tego, coś nagroma­dziła, a i tego masz jeszcze za wiele. Urządzi­łem się tak, aby Joyce otrzymała wszystko, a tobie — ani grosza, słyszysz, słyszysz, do­brze?! — Widział wyraźnie, jak policzki jej pobladły pod rozpuszczającą się szminką.

Co ty mówisz? — zapytała głuchym głosem — czyś oszalał, Dawidzie?

Wytarł pot, ciekący po twarzy, i spoj­rzał na nią ponuro.

Chcę, pragnę, by Joyce była wolna, bogata... co zaś do ciebie... — zacisnął gwał­townie szczęki — ani tyle, słyszysz? ani tyle...

Dlaczego ? — zapytała machinalnie z pe­wną naiwnością.

Dlaczego? — powtórzył zwolna — ach, tak, chcesz naprawdę, żebym ci powiedział dla­czego? A więc sądzę, że uczyniłem dość dla ciebie, że cię dostatecznie wzbogaciłem, cie­bie i twoich kochanków...

Co?

Zaśmiał się nagle: -

Aaa, to cię dziwi?... ale założę się, że teraz rozumiesz lepiej, co?... tak. Twoich ko­chanków... wszystkich: młodego Porjesa, Lewi­sa, Wichmana i innych... i Hoyosa... zwłaszcza Hoyosa. Ach, ten... od dwudziestu lat widzę go w tych eleganckich ubraniach, z kobietami wreszcie, płaconemi mojemi pieniędzmi... to chyba wystarczy, zrozumiałaś ?

A gdy milczała, powtórzył:

Zrozumiałaś? Ach, gdybyś widziała te­raz swoją twarz... nie próbujesz nawet kłamać...

Poco ? — rzekła ze świstem przez za­ciśnięte zęby — poco... nigdy cię nie zdradzi­łam... bo zdradza się męża... człowieka, który z tobą żyje... który ci daje rozkosz, ale ty ? Przecież od lat jesteś chorym starciem, łachma­nem, ty nie pamiętasz, nie policzyłeś lat. Jest już prawie osiemnaście lat...

Wybuchnęła śmiechem:

A przedtem ? Dawid... zapomniałeś...

Stara twarz Goldera pokryła się nagle

rumieńcem, przypływ krwi zarumienił ją całą, łzy stanęły mu w oczach. Ten śmiech... od lat go już nie słyszał... te noce, gdy napróżno miażdżył ją pocałunkami. Szepnął jak niegdyś:

To twoja wina... nigdyś mnie nie ko­chała.

Zaśmiała się mocniej:

Kochała! Ciebie, Dawida Goldera? Al- boż się kocha takich, jak ty? Dlatego, że chcesz dać twe pieniądze Joyce, wyobrażasz sobie może przypadkiem, że ona cię kocha? Ależ ona także kocha jedynie twoje pieniądze, stary głupcze... pojechała sobie twoja Joyce, co? Zostawiła cię starego, chorego, samotne­go. A kiedyś był śmiertelnie chory, tańczyła tej nocy, przypominasz sobie? Ja przynajmniej zostałam w domu dla przyzwoitości. Ale ona, ona będzie tańczyła w dzień twego pogrzebu, głupcze. O, tak, ona cię kocha!...

Nic mnie nie obchodzi — usiłował krzyczeć, ale umęczony głos był już tylko ochrypłym, zdławionym w gardle świstem. — Gwiżdżę na to, nie mów nic, wiem, wiem. Zbić pieniądze dla innych, a potem zdechnąć, oto, poco jestem na tej podłej ziemi. Joy to ko­kota jak ty, wiem dobrze, ale ona nie może mi zrobić nic złego. To krew z mojej krwi, to moja córka, to wszystko, co mam na świecie.

Twoja córka!?

Rzuciwszy się na łóżko, trzęsła się od sza­lonego śmiechu.

Twoja córkal Jesteś tego pewny? Nie wiesz o tem, ty, co wiesz tyle rzeczy? A więc ona nie jest twoją córką, słyszysz ? Twoja

\

córka nie jest twoją, to córka Hoyosa, głup­cze 1 Al boś nigdy nie spostrzegł, jaka ona do niego podobna? Jak go kocha... bo już od- dawna się domyśliła, zapewniam cię. Nigdyś nie widział, jak się śmiejemy, gdy całujesz two- )

ją Joyce, twoją córkę...

Nagle umilkła. Golder ani drgnął, nie mówił nic; pochyliła się nad nim — zakrył *■

twarz rękoma. Instynktownie szepnęła:

Dawid... to nieprawda... słuchaj...

Lecz on nie słuchał. Przyciskał ze wsty­dem ręce do twarzy i milczał. Nie słyszał, jak wstała, jak zatrzymała się na chwilę na progu; nie widział, jak patrzała nań. Wreszcie poszła. ^

Nieco później Golder wstał, powlókł się z trudem do sąsiedniej łazienki. Chciał pić, szukał długo przygotowanej na noc karafki z gotowaną wodą, lecz nic nie znalazł. Odkrę­cił kurek łazienki, zwilżył usta i ręce; wypro­stował się powoli; kolana drżały mu jeszcze jak nogi nawpół martwego konia, co padł i usiłuje jeszcze wstać pod razami bicza.

Chłodny wiatr wiał przez otwarte okna. Podszedł machinalnie, wyjrzał na dwór, nic nie widząc, wyciągając głowę ślepym ruchem. Zziąbł i wrócił do pokoju.

Potknął się o stłuczone szkło i zaklął zci- cha; obojętnie patrzał na krew, cieknącą z bo­sych stóp, położył się zipowrotem do łóżka. Dy­gotał. Owinął się mocno kołdrą, przylgnął czołem do poduszki, był wyczerpany. Zasnę... zapomnę... jutro pomyślę... jutro... co jutro.., cóż mógł uczynić, nic nie można na to pora: dzić, nic. Hoyos, ten wstrętny alfons, i Joyce...

To prawda, że jest podobna do niego— krzyknął nagle głosem rozpaczliwym, lecz pra­wie natychmiast umilkł i zacisnął pięści. Glo- rja powiedziała: „Jak ona go kocha... nie zau­ważyłeś,... zgadła już oddawna“. Wiedziała

0 tem, śmiała się z niego, przychodziła się tu­lić doń za pieniądze. Dziewka... Szepnął bo­leśnie zeschłemi wargami:

Nie zasłużyłem na to.

Jak on ją kochał, jaki był z niej dum­ny, jak oni go wszyscy oszukali... Jego dziec­ko... głupiec z niego. Mógł naprawdę uwie­rzyć, że posiada coś na świecie. Jego los — pracować całe życie, by na starość zostać sa­motnym, nagim, z pustemi rękoma. Dziecko. Ależ przy czterdziestu latach był już stary

1 zimny jak trup. To wina Glorji: zawsze od­pychała go, nienawidziła, pogardzała nim, bo był ociężały, brzydki, niezręczny... jej śmiech. A' na początku, gdy byli ubodzy, jej przeraże­nie, jej strach przed dzieckiem... „Dawid, uwa­żaj, Dawid, strzeż się, jeśli będę miała dziecko, zabiję się...“ Naprawdę, piękna noc miłosna... a potem... przypominał sobie teraz, przypomi­nał dokładnie, policzył: upłynęło już dziewięt­naście lat od tego czasu. Tysiąc dziewięćset siódmy... ona była w Europie, on w Ameryce. Kilka miesięcy przedtem po raz pierwszy zaro­bił pieniądze, dużo pieniędzy, w jakiemś przed­

siębiorstwie budowlanem... Nie miał już zno­wu nic. Glorja wałęsała się gdzieś sama po Włoszech. Od czasu, do czasu krótka depesza: „Nie mam pieniędzy“. Wystarał się o pienią­dze dla niej. Tak było zawsze. W jaki spo­sób ? O, żydowski mąż musi sobie radzić.

Zawiązała się spółka finansistów amery­kańskich w celu przeprowadzenia linji kolejo­wej na Zachodzie, w okropnym kraju, poprzez równiny i moczary. Po osiemnastu miesiącach pieniądze wsiąkły, i wszyscy wyjechali. Wte­dy to Golder wziął sprawę w swe ręce; zna­lazł kapitały, przyjechał tam i został. Gdy przyłożył raz swe ciężkie, twarde dłonie do ja­kiej sprawy, nie puszczał jej tak szybko, o, nie...

Mieszkał jak robotnicy w baraku ze zgni­łych desek. Była to pora deszczowa; woda są­czyła się ze ścian, przeciekała przez szpary w dachówkach. Wieczorem brzęczały w po­wietrzu ogromne komary z nad bagien, dzień w dzień marli ludzie z gorączki; grzebano ich nocą, by nie przerywać pracy; trumny czekały przez cały dzień w zmokłych, lśniących skrzy­niach, które skrzypiały od wiatru i deszczu.

Tam to pewnego pięknego dnia wylądo­wała Glorja, wystrojona, w futrze, z malowane- mi paznokciami; wysokie śpiczaste obcasy grzę­zły w mule. Przypominał sobie, jak przybyła, weszła do niego, jak z trudem otworzyła małe

okienko o brudnych szybach. Na dworze re­chotały żaby. Był to wieczór jesienny; ciemno­czerwone, brunatne prawie niebo odbijało się w bagniskach. Piękny widok: nędzna wioska... woń stęchłego drzewa, błota, wody...

„Oszalałaś... — powtarzał. — Pocoś tu przyjechała, nabawisz się gorączki... Napra­wdę potrzeba mi teraz kobiety na karku...

„Nudziłam się, chciałam cię zobaczyć, jesteśmy mężem i żoną, a żyjemy jak obcy na dwóch krańcach świata“. Później nieco: — „Gdzie będziesz spała?“ Było tam tylko jedno łóżko, wąskie i twarde. Przypominał sobie, jak odparła cicho: — „Z tobą, Dawidzie“... Bóg świadkiem, że nie potrzeba mu jej było tej nocy. Był przytłoczony zmęczeniem, pracą, czuwaniem po nocach, gorączką. Trwożliwie wdychał jej zapomnianą woń i powtarzał: „Je­steś szalona, jesteś szalona...“, ona zaś przywar­ła doń płonącem ciałem i z nienawiścią szep­tała poprzez zaciśnięte (z ęby: „A więc nie czu­jesz już nic, czy nie jesteś mężczyzną ?.„ nie wstyd ci?...“ Czyż nie odgadł wówczag?... już nie pamiętał. Niekiedy odwraca się głowę, za­myka się oczy, nie chce się widzieć. Poco? kiedy nie można poradzić? A potem zapomi­na się. Jak ona się oderwała od niego zmę­czonym, sytym ruchem najedzonego zwierzęcia. Zasnęła, rzuciwszy się na łóżko ze skrzyżowa-

nemi rękoma, oddychając głośno jak w strasz­nym śnie, on zaś wstał. Pracował jak co noc, lampa naftowa kopciła, padał deszcz, pod ok­nem rechotały żaby.

Kilka dni potem wyjechała zpowrotem. Tego roku urodziła się Joyce... Naturalnie...

J°y... Joy... — powtarzał tępo to imię z suchym szlochem jak chrapliwy jęk zwierzę­cia. Kochał ją naprawdę... Jego maleńka, je­go córeczka. Dał jej wszystko, a ona kpiła z niego, tuliła się doń jak dziewka, co pieści i całuje kochającego ją starca. Wiedziała do­brze, że on nie jest jej ojcem. Pieniądze, tylko pieniądze. Albożby wyjechała, jak to uczyni­ła?... A gdy ją całował, odwracała się od nie­go: „O, Dad, zetrzesz mi puder“, wstydziła się go, bo był ociężały, niezręczny, bo miał obejście pospolite. Bolesne upokorzenie tra­wiło mu serce; gorzka, ciężka łza stoczyła się powoli z opuchniętych oczu po policzku; zgniótł ją drżącą ręką. Płakać z powodu tej dziewki, on, Dawid Golder? „Pojechała, zo­stawiła cię samego, chorego“... Ale tym ra­zem przynajmniej nie widziała nawet jego pie­niędzy. Przypomniał sobie z dziką, ostrą przy­jemnością, jak poszła bez grosza. Hoyos mó­wił: „Trzeba ją było spoliczkować, mój drogi“. Poco? Oto najlepsza zemsta. Zapomnieli, że pieniądze należą do niego, że jeśli zechce, jutro

wszyscy zdychać Dędą z głodu. Mówił „wszy-^ scy“, ale myślał tylko o Joyce. Nie dostanie nic, ani grosza, ani tyle, i zadzwonił twardo paznokciem o zęby. O, zapomnieli, kim on jest... Biednym, chorym, umierającym czło­wiekiem, ośmieszonym, zdradzonym człowie­kiem, ale także Dawidem Golderem. W Lon­dynie, w Paryżu, w New-Yiorku, gdy mówiono „Dawid Golder“, było to imię starego, twarde­go Żyda, którego przez całe życie obawiano się i nienawidzono, zawziętego Żyda, który miaż­dżył swych wrogów.

Psy, psy... — szepnął. — O, ja im po­każę przed śmiercią... bo ona powiedziała, że muszę umrzeć... — Drżące palce zaplątały się w fałdach prześcieradeł; z pełną rozpaczy li­tością patrzał na ciężkie palce, trawione go­rączką :

Co oni ze mną uczynili?... — Zamknął oczy i zgrzytnął z nienawiścią:

Glorja... Jej perły, zimne i śliskie jak

wężowe zwoje... I ta druga ta mała dziewka

A czem one są beze mnie, niczem, błotem. Pra­cowałem^ zabiłem — rzekł nagle dziwnym gło­sem; przerwał i wolno ścisnął ręce — tak, za­biłem Szymona Markusa, wiem dobrze, że go zabiłem — powtórzył ponuro do siebie same­go — a teraz... I to wyobraża sobie, że będę

tak nadal pracował jak pies, aż zdechnę... to przypuszcza, że... słowo daję... — Wybuchł dziwacznym, suchym jak kaszel śmiechem: —

Ta stara warjatka i ta druga, ta... — Zaklął po żydowsku: — Nie, moja miła, ko­niec, koniec...

Dniało. Usłyszał szmer za drzwiami. Za­wołał machinalnie:

Co to jest?

Depesza, prosię pana.

Proszę wejść.

Służący pochylił się:

Jaśnie Pan jest chory?

Nie odpowiedział, wziął depeszę i prze­czytał:

Nie mam pieniędzy, Joyce“. y — Jeśli Jaśnie Pan chce odpowiedzieć, te­legrafista jest tu jeszcze.

Co? — zapytał powoli — nie, niema odpowiedzi.

Położył się znowu i leżał z zamkniętemi oczyma. Tak zastał go Loewe kilka godzin później; leżał nieruchomo z odrzuconą wtył głową i oddychał, świszcząc, z wyrazem bo­lesnego wysiłku, a drżące wargi blade były od gorączki i pragnienia.

Nie chciał wstać^ odpowiadać; ani jedno polecenie nie wyszło z jego ust; zdawał się na-

wpół martwy, oderwany od ziemi. Loewe wło­żył mu do rąk listy, z prośbą o kredyty, o po­moc, o zwłokę, lecz bezwładne palce opadały wciąż, nie podpisując. Oszalały dyrektor wy­jechał tego samego wieczoru. Trzy dni później pogrom na giełdzie, pociągając za sobą jak obojętny potok liczne ruiny, zmiótł fortunę Da­wida Goldera.

ROZDZIAŁ XXI.

r .

Tej nocy Joyce i Alek ułożyli się do snu wpobliżu Ascani. Od dziesięciu dni opuścili Madryt i błądzili wzdłuż Pirenejów, nie mo­gąc rozstać się, wyrwać się ze swych ramion. Joyce kierowała zwykle autem, podczas gdy Alek i Jill, nawpół tmartwi, drzemali w słońcu. Zatrzymywali się nocą w gospodach, pełnych zakochanych parek, harmonij i pęków glicy- nij; pośród gałęzi płonęły latarnie z naoliwio­nego papieru, niekiedy zapalały się nagle. Ży­wy, złoty płomień lizał liście i opadał czarnym popiołem.

Oparłszy się łokciem o kulawy stół, pili chłodne wino i pieścili się — usługiwała im dziewczyna o włosach, zwiniętych w węzeł i ob­wiązanych czarną chusteczką; potem na noc szli do pustych chłodnych pokoi, kochali się i nazajutrz ruszali w dalszą drogę. Tego dnia byli w górach na szosie wpobliżu Ascani. Za­chód słońca malował domy wioski na kolor różowy w delikatnym odcieniu cukierków.

Jutro — rzekł Alek — znowu szkoła... lady Rowenna...

Och — odparła Joyce — ona jest okropną, brzydka i zła!

Trzeba żyć. Kiedy się pobierzemy, będę sypiał tylko z ładnemi dziewczętami, Joy — dodał, śmiejąc się. Oparł łagodnie rękę na jej delikatnym karku i przycisnął ją do sie­bie: — Pragnę ciebie, Joyce, wiesz, tylko ciebie!

Ależ wiem o tem dobrze — rzekła z triumfalną miną, wydymając śliczne, malowa­ne wargi — wiem, wiem.

Cień rozpościerał się coraz bardziej; w głę­bi gór spokojne obłoczki wieczorne poczynały ześlizgiwać się ku dolinom, gdzie układały się do snu. Dziewczyna zatrzymała auto u pro­gu gospody. Gospodyni podbiegła otworzyć drzwiczki.

Jeden pokój o dużem łóżku, moi pań­stwo? — zapytała, uśmiechając się na ich wi­dok. Był to ogromny pokój o podłodze z ja­snego drzewa, z wielkiem, Wysokiem i ciężkiiem łożem; Joyce rzuciła się na kołdrę w kwiaty.

Alek, chodź.

Pochylił się nad nią. Nieco później wes­tchnęła:

Spójrz, komary.

Komary kręciły się wkółko pod sufitem dookoła zapalonej lampy. Alek pośpiesznie zgasił światło. Noc zapadła niespodziewanie, podczas gdy się całowali. Usłyszeli nagle szum fontanny pod oknem w pełnym słoneczników ogródku.

Białego wina, żeby się ochłodzić? — zapytał Alek z błyszczącemi oczyma — jestem głodny i spragniony.

Co będzie do jedzenia?

Zamówiłem raki i wino — rzekł — ale co do reszty, trzeba będzie się zadowolić menu. Czy wiesz, że zostało nam pięćset fran­ków? Wydaliśmy pięćdziesiąt tysięcy w dzie­sięć dni. Jeśli twój ojciec nic nie przyśle...

I pomyśleć — rzekła Joyce z urazą — że ten człowiek dał mi wyjechać bez grosza: nie wybaczę mu nigdy. Gdyby nie stary Fi- szel...

Czego on właściwie od ciebie zażądał za te pięćdziesiąt tysięcy? — zapytał Alek to­nem dwuznacznym.

Wykrzyknęła żywo:

Nic! Co to, to przysięgam ci, że nic. N a samą myśl, że mógłby mnie dotknąć swemi wstrętnemi łapami, rzygać mi się chce. To ty, łotrzyku, za pieniądze żyjesz ze staruchami jak lady Rowenna!

Wgryzła się w jego usta jak w owoc, aż krzyknął:

Dawid Golder — 30.

Warga mi krwawi, wstrętne stworzenie!

Śmiała się w cieniu.

No, chodź, zejdźmy...

Weszli do ogrodu, a Jill za nimi. Byli sami, oberża wydawała się pusta. Żółty księ­życ w pełni wisiał pośród drzew na jasnem je­szcze niebie. Joy zdjęła pokrywkę z dymiącej wazy i powąchała z lekkim, pełnym zadowole­nia pomrukiem:

O, to pachnie smacznie, daj talerz.

Usługiwała mu, stojąc. Z odrzuconemi

wtył perłami ,nagiemi ramionami, uszminko- wana, wyglądała tak dziwnie, że począł się śmiać, spoglądając na nią.

Co ci się stało ?

O, nic. To takie zabawne. Nie wyglą­dasz jak kobieta.

Jak młoda panna — sprostowała, krzy­wiąc się.

Nie ¡mogę sobie wyobrazić, że byłaś kiedyś dzieckiem. Czy nie przyszłaś na świat z umalowanemi oczyma, w pierścieniach, śmie­jąc się i tańcząc? Umiesz krajać chleb? Chcę chleba.

Nie, a ty?

Ja też nie.

Przywołana służąca pokrajała na kromki złoty bochenek, opierając go na piersi. Joy,

I

*

odrzuciwszy wtył głowę, spoglądała na nią niedbale i pełnym namiętności ruchem wy­ciągnęła nagie ramiona.

Kiedy byłam mała, byłam bardzo ła­dna... pieścili mnie, męczyli mnie.

Kto taki?

Mężczyźni, zwłaszcza starzy, oczywiście.

Służąca zabrała puste talerze i przyniosła miskę, pełną raków, pływających w zaprawio­nym korzeniami, pieprznym i wonnym sosie. Pochłonęli je z wilczym apetytem. Joy popie­przyła to jeszcze i wyciągnęła potem płonący jak ogień język. Alek nalał powoli mrożonego wina, które zrosiło szklanki.

Napijemy się szampana w sypialni jak zazwyczaj — szepnęła Joy, nawpół pijana, miażdżąc zębami ogromnego raka — jakiego tu mają szampana, powiedz... Chcę Cliąuot, ale bardzo mocnego.

Podniosła oburącz szklankę.

Patrz, wino jest dziś koloru księżyca... zupełnie złote... patrz...

Wypili razem, łącząc mokre, pełne pieprzu wargi, tak młode, że nic nie mogło odebrać im smaku owoców. Po duszonem kurczęciu, zaprawionem oliwkami i korzeniami, wypróżnili

butelkę szkarłatnego Chambertin, gorącego, smakowitego i wonnego. Potem Alek zamówił likiery i mieszał je w wielkich szklankach pół na pół z szampanem. Joyce piła. Przy de­serze zaczęła mówić od rzeczy. Trzymając psa na kolanach, patrzała na niego i, odrzuciwszy wtył głowę, czubkami palców ciągnęła z ca­łych sił złote kosmyki krótkich włosów.

Chciałabym spać na dworze całą noc... chciałabym tu zostać całe życie... a ty?...

Lubię twe małe piersi.

Gdy pił, stawał się milczący; kroplę po kropli wlewał nadal likier do złocistego szampana. Była to spokojna noc wiejska, świa­tło księżyca spływało po górach, koniki polne ćwierkały.

Myślę, że jest dzień — szepnęła Joy­ce, zachwycona. Piesek usnął, i nie chciała się ruszyć. Poprosiła:

Alek, włóż mi papierosa do ust i za- pal go.

Wcisnął jej poomacku papierosa między wargi, poczem gwałtownie chwycił ją za szyję i wybełkotał niewyraźnie kilka słów.

Joyce rozwarła nagle kolana: zbudzony piesek skoczył na ziemię, rozłożył się na trawie, wyciągając i grzebiąc nosem w pachnącej zie­mi; Alek prosił cichutko.

Chodź, Joy, chodź zabawić się w miłość.

Jillj, pójdź tu! — zawołała Joy. Piesek podniósł oczy i zdawał się wahać, lecz oni po­grążali się w cień, idąc ku domowi wolnym, niepewnym krokiem i łącząc młode pijane gło­wy. Jill wstał z cichym gardłowym pomru­kiem, jakby westchnieniem ludzkiem, i poszedł za nimi, przystając na każdym kroku, by po­wąchać ziemię. W sypialni jak zwykle usado­wił się naprzeciw łóżka; Joy nie omieszkała powiedzieć:

Jill, stary hulako, za to się płaci.

Księżyc rzucał srebrne plamy na podło­gę. Joy rozebrała się powoli, poczem stanęła naga u okna, nosząc jedynie perły na szyi, błyszczące w zimnem świetle księżyca.

Jestem piękna, podobam ci się, Alek?

Ostatni wieczór — rzekł żałośnie jak dziecko — niema pieniędzy, niema... nic... trze­ba wrócić, rozstać się, aż do kiedy?

To prawda, mój Boże!

Po raz pierwszy tej nocy nie raucili się żarłocznie na siebie, by zajraz potem usnąć jak młode dzikie zwierzęta, zmęczone zabawą; cięż­ko im było na sercu. Leżąc na kołdrze w kwia­ty, objęli się ramionami i długo kołysali się w świetle księżyca, czule, bez słów, prawie bez pożądania.

fL

V

Potem zrobiło im się zimno, zaniknęli okiennice, zaciągnęli przed oknem firankę z niebiesko-różowego kretomu. Było późno, za­palona na stole świeca kładła na sufit tańczące cienie. Zdaleka doszedł ich głuchy odgłos ko­pyt, uderzających o ziemię.

Pewno jest tu ferma wpobliżu — rzekł Alek, gdy Joyce uniosła głowę — to zwie­rzęta marzą...

Śpiący Jill przewrócił się na bok z głę- bokiem westchnieniem, tak umęczonem; i żałos- nem, że Joyce szepnęła, uśmiechając się:

Daddy wzdycha w ten sposób, gdy tra­ci na giełdzie... o, Alek, jakie masz chłodne ko­lana. — Ich złączone cienie tworzyły na bia­łym suficie dziwaczny węzeł jakby pęk skrę­conych kwiatów i łodyg.

Opuściła ręce wzdłuż drżących, zbolałych bioder.

O, Alek, jak ja kocham miłość!

Golder powrócił do Paryża sam. Po sprze­daniu domu w Biarritz Glorja i Joyce wyru­szyły na wyprawę jachtem Berynga wraz z Hfo- yosem, Alekiem i Maneringami. Dopiero w grudniu żona wróciła do Paryża i natych­miast przyszła z antyk warj.us z em, by przystą­pić do sprzedaży mebli. Z posępną przyjemno­ścią Golder patrzył, jak wynoszą stół, zdobny w bronzowe sfinksy, łóżko w stylu Ludwika XV, z amorkami, kołczanem i baldachimem w kształcie kopuły. Oddawna już sypiał w sa­lonie na składanem łóżeczku, wąskiem i trwar- dem. Pod wieczór, gdy odjechały ostatnie wo- izy z Imeblami, zostało w mieszkaniu tylko kilka wyplatanych krzeseł i stół kuchenny z białego drzewa. Wióry, stare dzienniki wlokły się po podłodze. Glorja wróciła, stary Crolder ani drgnął, leżał, nawpół rozciągnięty na łóżku, z piersią, owiniętą czarnym, kraciastym ple­dem, i patrzał z wyrazem ulgi na szerokie okna, wolne od kotar z adamaszku, pochłania­jących powietrze i światło.

Weszła Glorja; ogołocona posadzka za­skrzypiała gwałtownie pod jej krokami. Od­głos ten zdawał się ją zadziwiać; zadrżała ner­wowo, przystanęła i zaczęła z wysiłkiem stąpać na czubkach palców, kołysząc się mimowoli, ale głośne skrzypienie nie ustawało. Usiadła nawprost męża.

Dawid...

Przez chwilę spoglądali na siebie twardo, w milczeniu.. Usiłowała uśmiechnąć się, lecz mimowoli brutalna kwadratowa szczęka wy­suwała się naprzód drapieżnym ruchem, który, gdy nie zwracała na to uwagi, nadawał jej twa­rzy zwierzęcy wyraz. Wreszcie, wywijając ner­wowo w powietrzu rękawiczkami, zapytała:

A więc, zadowolony jesteś teraz?...

Tak — odparł.

Zacisnęła gwałtownie wargi i zawołała ci­cho dziwnym, ostrym jak świst głosem:

Warjat... stary warjat! Myślałeś mo­że, że ¡qmrę z głodu bez ciebie, bez twoich prze­klętych pieniędzy? A więc patrz, sądzę, że nie wyglądam zbyt nędznie. Widziałeś to? — Potrząsnęła nagle ręką, na której zadzwoniła nowa branzoleta. ^

Za tę tyś nie zapłacił, co? A więc có- żeś chciał zrobić? Ty jeden tylko ucierpiałeś

na tem, głupcze! Co do mnie, poradziłam so­bie. A wszystko to należało do mnie — po­wtórzyła, waląc z uniesieniem w krzesło — jeśli kiedykolwiek zechcesz mi przeszkodzić to sprzedać, kiedy zechcę i jak z/echcę, będziesz miał do czynienia ze mną, złodziejoi! Zasługu­jesz na więzienie — rziuciła ze świstem. — Zo­stawić kobietę bez środków do życia po tylu latach wspólnego pożycia!... Uczyniłeś to, by mnie pozbawić pieniędzy... Zrujnowałeś, zgu­biłeś wielu nieszczęśliwców i samego siebie. Wolisz zdechnąć w czterech ścianach, bylebym ja była biedna. Tak, to dlatego, prawda?

Ech, cóż mnie to obchodzi — rzekł — gdybyś wiedziała, jak ja gwiżdżę na ciebie i na twoje pieniądze, na wszystko, co cię do­tyczy... a zresztą biednaś ty, to nie potrwa dłu­go, wierzaj mi, gdy tiiema męża, który zasila kasę, szybko to topnieje.

Mówił bez gniewu, cichym, łagodnym gło­sem starca, machinalnie podnosząc kołnierz marynarki na policzek. Lodowaty wiatr wiał z .ulicy poprzez szczeliny ogołoconego okna.

Tak, grałaś na giełdzie. W tym roku wystarcza pono dotknąć jakiego papieru, by poszedł wgórę. Nie potrwa to wiecznie... A Hoyos — zaśmiał się niespodzianie lekko, pra­wie młodo. — O, wasze życie za rok, za dwa, moje biedne dzieci...

»

A ty? A twoje życie? Jesteś przecie żywcem pogrzebany.

Tego właśnie chciałem — odparł Gol- der gwałtownie i wyniośle. — A zawsze ro­biłem na tej ziemi to, czego chciałepi.

Zamilkła, rozpięła rękawiczki.

Zostaniesz tutaj?

Nie wiem.

Zostały ci jeszcze pieniądze, co? —■ szepnęła — poradziłeś sobie?

Kiwnął głową:

Tak — odparł znowu łagodnie — lecz nie próbuj ich'zdobyć, niewarto, urządziłem się dobrze.

Zadrwiła, wskazując podbródkiem pusty pokój.

O, jestem szczęśliwy, że pozbyłem się tego wszystkiego, tych sfinksów, tych wawrzy­nów, nie potrzeba mi tego — rzekł Golder głosem zmęczonym, przymykając powieki.

Glorja wstała, wzięła lisa, torebkę i za­częła się pudrować powoli przed lustrem nad kominkiem.

Sądzę, że Joyce przyjdzie do ciebie wkrótce — a gdy nie odpowiadał, dodała:

Potrzeba jej pieniędzy... — Spostrzegła w lustrze, jak dziwny wyraz przemknął po twa­rzy męża. Rzuciła szybko i cicho, jakgdyby mimo woli:

To wszystko z powodu Joyce, prawda?

Widziała wyraźnie, że nagłe drżenie

wstrząsnęło jego rękoma i twarzą.

A więc to przez nią przede wszystkiem ? Przez nią, a przecież nie .uczyniła ci nic złe­go. To zabawne — zaśmiała się z przymusem, oschle i ostro.

Dość! — wrzasnął.

Stłumiła nagły odruch trwogi i szepnęła, podnosząc brwi:

A więc zaczynasz znowu? Czy chcesz, bym zamknęła cię wreszcie w domu dla...

O, byłabyś zdolna do tego...

Westchnął z wyrazem gniewu i zmęczenia:

Idź sobie.

Uspakajał się z trudem; powoli ścierał pot, spływający mu po twarzy.

Idź, proszę cię.

A więc... żegnaj...

Wstał bez odpowiedzi i przeszedł do są­siedniego pokoju, zamknął za sobą drzwi z igłH.i- chym trzaskiem, który długo rozbrzmiewał w pustym domu. Glorja pomyślała, że dawniej kończył zawsze w ten sposób ich kłótnie, po­tem., że pewnie go już więcej nie zobaczy... To życie samotne wkrótce go pewnie dobije. Tyle lat wspólnego pożycia, żeby tak skończyć..

«

I dlaczego... W ich wieku... To przecież zdarza się codziennie... on tak chciał... tem gorzej dla niego. Ale jakie to głupie, mój Boże, Jakie to głupie...

Wyszła, zamknęła za sobą drzwi, zeszła ciężko ze schodów.

Golder został sam.

Przez długi czas pozostawał samotny, lub przynajmniej rodzina nie zamącała mu spokoju.

Co rano przychodził lekarz; przechodził pośpiesznie przez szereg ponurych i pustych pokoi, wchodził do Goldera, opukiwał starą pierś, pełną jeszcze głębokich i głuchych rzę­żeń nocnych. Ale serce było zdrowsze, choroba przyczaiła się, a starzec pogrążony był w pew­nego rodzaju sen i tępe odrętwienie. Wstawał, dysząc, ubierał się powoli, jakby starając się oszczędzić sił żywotnych. Dwa razy dziennie przechadzał się po całem mieszkaniu, oblicza­jąc każdy ruch mięśni, każde uderzenie tęt­nic i iserca. Sam odważał swe pożywienie gram po gramie na wadze kuchennej i z zegarkiem w ręku pilnował ugotowania jajka na miękko

W ogromnej kuchni, gdzie ongiś z łatwo­ścią mieściło się pięcioro służby, jedna jedyna stara służąca do wszystkiego, zgarbiona nad ogniem, gotowała mu posiłki, patrząc nań czer-

wonemi, smutnemi oczyma. Skrzyżowawszy rę­ce na plecach, Golder kręcił się w szlafroku, który kupił niegdyś w Londynie; gdzie nie­gdzie poprzez dziury w wystrzępionym jed­wabiu wyłaziły kępki białej wełny. Potem przysuwał do okna w salonie fotel i stołeczek i tam siedział cały dzień, układając pasjanse na tacy, ustawionej wpoprzek na kolanach. Gdy dzień był słoneczny, wychodził, szedł aż do apteki na przyległej ulicy i ważył się. Po­tem wracał powoli do domu, przystawając co pięćdziesiąt metrów, i oparłszy się o laskę, przytrzymywał pieczołowicie lewem ramieniem końce spiętego szpilką wełnianego szalika, owi­niętego dwa razy wokoło szyi, i oddychał głę­boko, by zaczerpnąć powietrza-

Gdy zmrok zapadał, Sojfer, stary Żyd nie­miecki, którego niegdyś poznał na Śląsku, później stracił z oczu i odnalazł przed kilku miesiącami, przychodził grać z nim w karty. Inflacja zrujnowała Sojfera, potem spekulował na franku i odzyskał to, co stracił. Pomimo to zachował wzrastającą z wiekiem nieufność do tych pieniędzy, które rewolucja i wojny mo­gły w przeciągu jednego dnia zmienić w stare asygnaty bez wartości. Stopniowo zamienił ma­jątek na klejnoty. Posiadał w Londynie w ka­setce wspaniałe perły, szmaragdy, tak piękne, że dawniej nawet Glorja nie posiadały, takich.

Przy tem wszystkiem był tak skąpy, że grani­czyło to z obłędem. Mieszkał w plugawym ho* tein na ponurej uliczce w Passy. Nigdy nie wsiadał do taksówki, nawet jeśli jaki znajomy chciał za nią zapłacić: *

Nie chcę — mawiał — nabierać zbyt­kownych nałogów, na które mnie nie stać. —

. Zimą przez długie godziny czekał pod de­szczem na autobus, przepuszczając jeden za drugim, jeśli druga klasa była przepełniona; przez całe życie chodził na czubkach palców, by mniej zniszczyć obuwie. Od kilku lat, stra­ciwszy wszystkie zęby, żywił się papkami i roz- tartemi jarzynami, by zaoszczędzić sobie kosz­tów sztucznego uzębienia.

Żółta, sucha, przezroczysta jak liść je­sienny skóra nadawała mu wyraz patetycznie uduchowiony, jaki miewają niekiedy starzy, przytłoczeni wiekiem galernicy. Piękne siwe włosy okalały mu skronie srebrzystemi kosmy­kami. Tylko plujące puste usta, jakby zagu­bione pośród głębokich zmarszczek na twarzy, wzbudzały pewien wstręt i trwogę.

t

Codzień Golder pozwalał mu wygrać ze dwadzieścia franków i słuchał, jak opowiadał

o cudzych interesach. Sojfer był zawsze w po­sępnym humorze, zbliżonym do humoru Gol- dera, co sprawiało, że czuli się dobrze razem.

(Później Sojfer umarł sam jak pies, bez przy­jaciela, bez wieńca kwiatów na mogile, pogrze­bany na najtańszym cmentarzu paryskim przez rodzinę, która go nienawidziła, której nienawi­dził i której zostawił jednak w spadku trzy- dziestomiljonowy majątek, spełniając w ten sposób do końca niezrozumiałe przeznaczenie każdego dobrego Żyda na świecie.).

Tak codzień o godzinie piątej w salonie przy oknie Golder w szlafroku i Sojfer w czar­nej wełnianej chustce damskiej na plecach grali w karty za stołem z białego drzewa. W cichem mieszkaniu kaszel Goldera roz­brzmiewał z dziwnym, głuchym odgłosem. Sta­ry Sojfer biadał głosem, rozdrażnionym i ża­łosnym. Obok nich stała wrząca herbata w wielkich szklankach na srebrnych podstaw­kach, które Golder niegdyś sprowadził z Ro­sji. Sojfer przerywał grę, kładł karty na stół, przykrywał je machinalnie ręką i pił, mówiąc:

Czy wie pan, że cukier ma znowu po­drożeć?

Poczem:

Wie pan, że bank Lalleman ma sfi­nansować Francusko - Angielską Spółkę Górni­czą — a Golder nagle podnosił głowę z żywesm, gorącem spojrzeniem, jak płomień, co wybu­cha z popiołów i opada. Szeptał, zmęczony:

To powinien być niezły interes.

Jedyny dobry interes to zamienić swe pieniądze na wartości pewne, usiąść na nich i wygrzewać je jak kura, jeśli wartości pew­ne wogóle istnieją.

Pańska kolej, Golder.

I brali znowu karty.

Dawid Golder — 11.

Nie wie pan — rzekł Sojfer, wcho­dząc — co oni jeszcze potem wymyślą?

Kto?

Gość pięścią wskazał przez okno cały Paryż.

Onegdaj — ciągnął ostrym, jękliwym głosem — podatek dochodowy, jutro komorne; przed tygodniem czterdzieści trzy franki za gaz. Potem moja żona kupiła sobie nowy ka­pelusz za siedemdziesiąt dwa franki... coś w ro­dzaju przewróconego do góry dnem garnka. Zapłaciłbym chętnie za coś dobrego, trwałego, ale to nie wytrzyma nawet przez dwa sezony... W jej wieku... całun — oto, czego jej potrze­ba, oto, za co zapłaciłbym z przyjemnością. Siedemdziesiąt dwa franki! Za moich czasów miało się za tę cenę u nas niedźwiedzą szoibę. O, mój Boże, mój Boże, jeśli mój syn zechce się kiedykolwiek ożenić, uduszę go własnemi rękoma... będzie to lepiej dla nieboraka niż pła­cić przez całe życie, jak pan lub ja... A dziś,

jeśli nie pojadę przedłużyć ważności mej kar­ty pobytu, mają mnie pono wypędzić z Fran­cji. Dokąd mam się udać, nieszczęsny, chory starzec, pytam pana.

Do Niemiec.

Sojfer mruknął:

A tak, do Niemiec, niech je mór zdusi. Wie pan, że miałem tam w Niemczech w swo­im czasie hecę z dostawami wojennemi. Nie, nie wiedział pan? Nie, nie, muszę iść, zamy­kają tam o czwartej. Wie pan, ile kosztuje ta przyjemność?... Trzysta franków, proszę pana,

* a koszty, nie licząc straty czasu ani dwudziestu franków, które wygrywam u pana, bo nie mam nawet czasu zagrać ani jednej partji. Ach, Pa­nie Boże, nie chciałby pan pojechać ze mną? To pana nieco rozerwie, jest ładna pogoda...

Zgodzi się pan, żebym zapłacił za ta­ksówkę — zapytał Golder z nagłym, ochryp­łym jak kaszel uśmiechem.

Nie spodziewałem się więcej niż tram­waju, słowo daję — odparł Sojfer z uśmie­chem. — Wie pan, że nie wsiadam nigdy do taksówki, by nie nabrać złych nałogów... ale dziś moje stare nogi są ciężkie jak z ołowiu.

Jeśli pan chce wyrzucić pieniądze za okno...

iii:. .

Wyszli razem obaj, podpierając się la-

skami. Golder słuchał w milczeniu opowiada­nia towarzysza o aferze cukrowej, która zakoń­czyła się złośliwem bankructwem. Sojfer roz­koszował się wymienianiem cyfr i nazwisk skompromitowanych akcjonarjuszy i zacierał ręce. Po wyjściu z Prefektury Golderowi za­chciało się chodzić. Było jeszcze widno, ostat­nie promienie czerwonego słońca zimowego oświetlały Sekwanę. Przebyli most, weszli wgó- rę naoślep w pierwszą lepszą ulicę za Ratu­szem, poczem w drugą — okazało się, że jest to ulica Vieille du Temple.

Nagle Sojfer przystanął.

Wie pan, gdzie jesteśmy?

Nie — odpowiedział Golder obojętnie. .

Mój drogi, tuż obok, na ulicy Rosiers, znajduje się restauracyjka żydowska, jedyna w Paryżu, gdzie potrafią należycie ugotować faszerowanego szczupaka. Chodź pan ze mną na obiad.

Nie sądzi pan chyba, że będę jadł fa­szerowanego szczupaka — mruknął Golder, który od sześciu miesięcy nie tknął ani mięsa, ani ryby.

Nikt panu nie każe jeść; chodź pan tylko i zapłać. Zgoda?

Idź pan do djabłal

Poszedł jednak za Sojferem, który z tru­dem wdrapywał się wgórę ulicy, wdychając woA czarnych kramików, które czuć było rybą, kurzem i przegniłą słomą. Wreszcie odwrócił się i ujął Goldera za ramię.

Co za wstrętne żydłactwo, co? — rzekł czule — cóż to panu przypomina?

Nic dobrego — odparł posępnie Golder.

Przystanął i, podniósłszy głowę, przez chwilę patrzał bez słowa na domy, na zwisa­jącą z okien bieliznę. Dzieciaki plątały mu się między nogami; odsunął je łagodnie końcem

laski i westchnął. W sklepikach tych sprze­dawano jedynie flaki lub rybę, złotawe śledzie

i beczki marynat. Sojfer pokazał mu restau­racyjkę z szyldem po hebrajsku.

To tutaj. A więc idzie pan? Na pew­no zechce pan zaofiarować mi obiad, sprawić przyjemność biednemu, staremu człowiekowi.

Idź pan do djabła — powtórzył Gol­der, poszedł jednak dalej za Sojferem. — Tu czy tam ? Czuł się bardziej zmęczony niż zwykle.

Restauracyjka wydawała się dość czysta. Na stolikach leżały kolorowe papierowe ser­wetki, miedziany imbryik błyszczał w kącie. Ani żywej duszy...

Sojfer zamówił porcję faszerowanego szczupaka z chrzanem; ostrożnie ujął ciepły ta­lerz i uniósł go do twarzy:

Jak to pachnie!

Na miłość Boską, jedz pan i daj mi pan spokój — rzekł Golder; odwrócił się, uchylił rąbek bawełnianej firanki w białoczer- woną kratkę. Dwaj mężczyźni stali na dworze

i rozmawiali, opierając się o laski. Nie sły­chać było ich słów, lecz Golder' odgadywał je choćby jedynie po ruchach gestykulujących rąk. Jeden z nich był to Żyd polski, w nie­zwykłej, wytartej, zrudziałej czapce futrzanej z nausznikamii!, z; ogromną, wijącą się siwą bro­dą, którą czesał, uplatał warkoczyki, skręcał

i rozplatał niecierpliwemi palcami tysiąc razy na sekundę. Drugi był to młody chłopiec o ru­dych włosach, które buchały we wszystkie strony jak płomień.

Cóż oni sprzedają — pomyślał Gol­der — siano, żelastwo — jak za moich czasów?

Przymknął oczy. Teraz poczynała zapa­dać noc. Gdy łoskot ręcznego wózka zaczynał zagłuszać swym zgrzytem odgłos aut na ulicy Vieille du Temple, gdy cień ukrywał wysokość domów, miał wrażenie, że wrócił we śnie do kraju rodzinnego, była to jakby wizja o zna­nych mu, lecz zmienionych, przez sen znie­kształconych rysach.

Istnieją takie sny ■— pomyślał niewy­raźnie — w których widzi się ludzi, umarłych przed wielu laty.

Czemu się pan przygląda — zapytał Sojfer, odsuwając talerzyk, na którym leżały resztki ryby i roztartych kartofli. — Oto, co znaczy postarzeć się. Dawniej byłbym na pew­no zjadł trzy takie porcje. O, moje biedne ziębyI Połykam bez żucia... piecze mnie to tu... — wskazał swą pierś.

O czem pan myśli?

Przerwał i powiódł wzrokiem za spojrze­niem Goldera, kiwając głową.

Oj ■— rzekł nagle śpiewnie z niedają- cym się naśladować akcentem, ironicznym i żałosnym zarazem — oj, Panie Boże. Czy nie sądzi pan, że są oni szczęśliwsi od nas? Brudni... biedni, ale czy Żydowi wiele po­trzeba? Żyd konserwuje się w nędzy jak śledź w marynacie... chciałbym przychodzić tu częściej, gdyby to nie było tak daleko, a zwłaszcza tak drogo. Przychodziłbym tu co ¡wieczór na kolację, bez mej rodziny, pal ją djabli.

Trzeba będzie przychodzić tu niekie­dy — szepnął Golder i wyciągnął ręce nad czerwonym piecykiem, który dopiero co podpa­lono, a który błyszczał w kącie, syczał i roz­lewał ciężkie ciepło.

W domu — pomyślał — udusiłbym się od takiego zapachu.

Lecz nie czuł się gorzej. Rodzaj zwierzę­cego, nigdy dotąd nieodczuwalnego ciepła przenikał jego stare kości.

Po ulicy przeszedł jakiś stary człowiek, trzymając w ręku długi kij, palący się u koń­ca; dotknął latami gazowej nawprost restau­racji: pokazał się płomyczek, oświetlając czar­ne okienko, w którem wisiała bielizna nad sta- remi, pustemi doniczkami. Golder przypom­niał sobie takie właśnie ukośne okienko na­przeciwko sklepiku, w którym się urodził.!., i tę ulicę ośnieżoną, i ten wiatr, który niekiedy mroził go...

To daleka droga ■— rzekł głośno.

Tak — odparł stary Sojfer, trudna i zbyteczna.

Obaj, wzdychając, podnieśli oczy i spo­glądali długo na nędzne okno, na łachy, któ­re uderzały o szyby. Jakaś kobieta otworzyła okno i,« potrząsnąwszy szmatami, zabrała bie­liznę. Potem nachyliła twarz i, wyjąwszy ma­leńkie lusterko z kieszeni, umalowała sobie wargi przy świetle latami.

Golder wstał nagle.

No, wracajmy... ten zapach nafty mę- ■ czy mnie.

Tej nocy ujrzał we śnie Joyce: rysy jej zmieszały się z rysami Żydówki z ulicy Ro­siers. Stało się to po raz pierwszy od dłuższe­go czasu; wspomnienie Joy drzemało w nim jak jego choroba... obudził się z nogami, drżącemi, złamanemi ze zmęczenia, jakgdyby chodził mile całe. Cały dzień, zaniechawszy kart, stał przed oknem, owinięty w pledy i .sza­le; dygotał cały, przenikliwe, lodowate zimno przeszywało go aż do szpiku kości.

Później przyszedł Sojfer, lecz on również czuł się tego dnia chory i smutny i nie mówił wcale. Poszedł wcześniej niż zwykle, biegnąc śpiesznym krokiem po ulicy i przyciskając parasol do piersi. Golder zjadł kolację, po- czem, gdy służąca poszła na górę, do swego pokoju, obszedł całe mieszkanie, zasunął ry­gle na wszystkich drzwiach. Glorja kazała wy­nieść żyrandole; we wszystkich pokojach ko­łysała się zawieszona na sznurze żarówka, po­ruszana wiatrem, w głębi luster nad komin-

kiem odbijała się bosa postać starego Golde ra, z kluczami w ręku, z potarganemi, siwemi 'wło­sami, o uderzającej bladością twarzy, którą po­krywał co dzień bardziej siny cień sercowo chorych.

Zadzwoniono. Zdziwiony spojrzał na ze­garek, poczem poszedł otworzyć drzwi. Dzien­niki wieczorne dawno już nadeszły. Pomyślał, że Sojferowi stało się coś na ulicy i że kazał się odprowadzić zpowrotem, aby on zapła­cił za lekarza. Zapytał poprzez drzwi:

Czy to pan, Sojfer? Kto tam?

Tübingen — odparł głos.

Golder zdjął łańcuch; nagle wzruszenie ściągnęło mu rysy, ręce zaplątały mu się, ru­szał się powoli i niecierpliwie, lecz gość cze­kał bez słowa. Golder wiedział, że mógł tak godzinami czekać bez jednego drgnienia.

Nie zmienił się — pomyślał.

Wkońcu udało mu się otworzyć rygiel.

Tübingen wszedł.

Hallo! — rzekł.

Zdjął palto, kapelusz, sam powiesił je sta­rannie, otworzył mokry parasol, ustawił go w kącie ;i ścisnął dłoń Goldera.

Jego długa głowa miała dziwny kształt: czoło wydawało się nieproporcjonalnie wiel­kie i świetliste, twarz miał bladą o zaciśnię­tych wargach, istną twarz purytanina.

Można wejść? — zapytał, wskazując salon.

Tak, proszę. *

Spostrzegł, że Tübingen rzucił okiem na ogołocone pokoje i spuścił oczy jak człowiek, co mimowoli podsłuchał tajemnicy.

Moja żona wyjechała — rzekł Golder tonem wyjaśnienia.

Do Biarritz?

Nie wiem.

Aaa... — szepnął Tübingen.

Usiadł, a Golder zajął miejsce nawprost niego, dysząc ciężko.

Jak interesy? — zapytał wreszcie.

Jak zwykle, jedne dobrze, inne źle. Wie pan, że Amrum podpisało z Rosjanami?

Co, w sprawie Teiska — zapytał, wy­suwając ręce naprzód, jakby chciał schwycić cień w przelocie. Opuścił je natychmiast i wzruszył ramionami.

Nie wiedziałem — rzekł z westchnie­niem.

Nie w sprawie Teiska, lecz umowę wa­runkową, dotyczącą sprzedaży stu tysięcy tomn nafty rosyjskiej rocznie na okres pięcioletni w portach Port - Saidu, Kolombo i Konstanty­nopolu.

...A Teisk? — zaryzykował Golder gło­sem stłumionym.

Nic.

Aaa...

Wiem, że Am rum wysłało raz komisję do Moskwy, nic więcej.

Dlaczego?

Ach, dlaczego? Może dlatego, że So­wiety chciały otrzymać od Stanów Zjednoczo­nych pożyczkę w wysokości dwudziestu trzech miljonów rubli w złocie i że Amrum musiało przekupić trzech ’członków rządu, z których jeden jest senatorem, było to zbyt wiele. Po­pełnili również to głupstwo, że dali sobie ukraść kwity, i to wywołało kampanję pra­sową.

Ach, tak? *

Tak.

Pochylił głowę: *

Amrum zapłaciło za nasze tereny per­skie, Golder.

Odnowił pan układy?

Naturalnie. Natychmiast. Chciałem posiąść cały Kaukaz, chciałem mieć monopol rafinerji i być jedynym na świecie rozdawcą wytworów nafty rosyjskiej.

Golder uśmiechnął się zlekka:

To za wiele, jak pan powiedział przed chwilą. Oni nie lubią dawać cudzoziemcom

r.

zbyt wielkiej potęgi ekonomicznej, a więc po­litycznej.

Głupcy. Ich polityka nic mnie nie ob­chodzi, każdy jest panem u siebie w domu, lecz nie wsadzą nosa zbyt głęboko w moje sprawy, gdy już tam będę... co to, to zapew­niam pana...

Golder marzył głośno:

Ja, ja zacząłbym od Teiska i Arund- gis, potem stopniowo... — wykonał szybki ruch, jakby zamykał w próżni otwartą dłoń — zabrać to wszystko... wszystko, cały Kaukaz, całą naftę.

Tak, jestem tu u pana, żeby mu zapro­ponować ponowne zabranie się do tej sprawy.

Golder wzruszył ramionami:

Nie, ja się już nie liczę, jestem chory, nawpół martwy.

Zachował pan akcje Teiskie?

Tak — odpowiedział z wahaniem — sam nie wiem dlaczego. Jeśli chodzi o ich wartość, mógłbym je sprzedać na wagę.

Zapewne, jeśli Amrum otrzyma kon­cesję, 1‘llbe damned, jeśli to będzie warte na­wet tyle. Jeżeli zaś ja...

Umilkł. Golder potrząsnął głową:

Nie — rzekł, zaciskając zęby z wyra­zem cierpienia.

Dlaczego? Pan jest potrzebny mnie, a ja panu.

Wiem, ale nie chcę już pracować, nie mogę, jestem chory: serce... Wiem, że jeśli teraz nie zaniecham interesów, będzie to śmierć. Nie chcę. Poco ? W moim wieku niewiele potrzeba, aby tylko żyć.

Tübingen pokiwał przecząco głową:

Ja — rzekł — mam siedemdziesiąt sześć lat, za dwadzieścia pięć lat, gdy wy­trysną wszystkie studnie Teiskie, będę już od- dawna w grobie. Niekiedy myślę o tem, zwła­szcza, gdy podpisuję umowę na dziewięćdzie­siąt dziewięć lat... o, wówczas nietylko ja, lecz mój syn, moje wnuki i ich dzieci, wszyscy ra­zem spoczywać będziemy na łonie Wieczyste­go. Ale zawsze będzie jakiś Tübingen. To dla niego pracuję.

Ja — rzekł Golder — nie mam ni­kogo. A więc poco?

Ma pan dzieci jak ja.

Nie mam nikogo — powtórzył z mocą. Tübingen przymknął oczy:

Pozostaje rzecz stworzona.

Podniósł zwolna powieki i zdawał się pa­trzeć gdzieś wdał, poprzez chorego.

Dzieło... — powtórzył, ożywiając się, głuchym, głębokim głosem człowieka, wyja­wiającego najtajniejszą miłość swego serca — zbudowane, stworzone, trwałe.

A cóż zostaje dla mnie? pieniądze, to nie warte zachodu... gdyby można je było za­brać do grobu...

"„Bóg dał, Bóg wziął, błogosławione niechaj będzie imię Jego“ — zacytował gość z szybką, monotonną intonacją purytanina, od dzieciństwa karmionego tekstem Pisma Swię- go. — Takie jest prawo. Na to nic nie można poradzić.

Golder westchnął głęboko:

Nie, nic.

To ja — rzekła Joyce, podeszła doń. i dotknęła go wreszcie, lecz on ani drgnął.— Powiedziałby ktoś, że nie poznajesz mnie.

Krzyknęła nagle jak dawniej:

Dad!

Dopiero wówczas zadrżał i przymknął oczy, jakby oślepiony zbyt żywem światłem. Wyciągnął rękę tak słabo, że musnął zaledwie dłoń Joyce, i opuścił ją znowu bez słowa. Przywlokła stołeczek do stóp fotelu, zdjęła kapelusz i potrząsnęła gwałtownie głową do­brze znanym mu ruchem; poczem siedziała, nieruchoma, niema, wciśnięta w kąt.

Zmieniłaś się — szepnął mimowoli.

Zadrwiła:

A tak.

Była wyższa, szczuplejsza, na twarzy miała dziwny, nieokreślony wyraz zmęczenia, zuży­cia, obłędu. Nosiła wspaniałe, sobolowe fu-

tro. Gwałtownym ruchem rzuciła je na ziemię, odkrywając na szyi zamiast pereł, które dał jej niegdyś Golder, sznurek zielonych jak; tra­wa szmaragdów, tak wielkich i przezroczy- stych, że ojciec wpatrywał się w nie przez chwilę, nie rozumiejąc nic, bez słowa, jakby osłupiały. Wreszcie zaśmiał się twardo:

A, tak, widzę. Ty także poradziłaś sobie. Tylko nie rozumiem wobec tego, po- coś przyszła?

Joyce rzekła głosem monotonnym:

To podarek od mego narzeczonego — wychodzę wkrótce zamąż.

Aaa — dokończył z wysiłkiem — win­szuję ci.

Nie odpowiedziała.

Golder zamyślił się, powiódł kilka razy ręką po czole i westchnął:

A’ więc życzę ci...

Przerwał:

Jak widzę, twój narzeczony jest bo­gaty... będziesz więc szczęśliwa.

Szczęśliwa?!...

Zaśmiała się rozpaczliwie i odwróciła ku niemu:

Szczęśliwa? Czy wiesz, za kogo wy­chodzę zamąż? — A' gdy nie pytał, rzuciła: — Za starego Fiszla!

Za Fiszla?!...

Dawid Golder — 12.

A tak, za Fiszla. Cóż miałam począć, nie mam przecież pieniędzy, prawda? Matka nie daje mi nic, ani grosza, znasz ją przecież, wiesz, że dałaby mi zdechnąć z głodu, co, znasz ją?... No, więc, co chcesz? Dobrze je­szcze, że chce się ze mną ożenić. Gdyby nie chciał, byłabym poprostm z nim żyła, prawda? Byłoby tak może lepiej, łatwiej... jedną noc od czasu do czasu, ale on nie chce, domyśla się... chce mieć za swoje pieniądze ta stara Świ­nia — rzekła nagle drżącym od nienawiści głosem. Przerwała, pogładziła ręką włosy i poczęła je rwać z całej siły z wyrazem] obłędu.

Chciałabym go zabić — rzekła wolno.

V Golder roześmiał się z trudem.

Dlaczego? Wręcz przeciwnie, to bar­dzo dobrze, to wspaniale... Fiszel ma pienią­dze, kiedy nie siedzi w więzieniu, i będziesz go zdradzała z twoim, jakże on się nazywa, z twoim gagatkiem, no i będziesz bardzo szczę­śliwa... Ach, to był właściwy koniec dla cie­bie, kokotko, to ci leżało na twarzy. A jednak, a jednak, nie -o tem marzyłem dawniej dla cie­bie, Joyce...

Zbladł jeszcze bardziej i gorączkowo po­myślał: ' ł _ |

Cóż mnie to obchodzi, mój Boże, cóż

%

mnie to obchodzi? Niech śpi, z kim chce, idzie, dokąd zechce...

Lecz pełne pychy serce krwawiło jak dawniej:

Moja córka... dla wszystkich, pomimo wszystko córka Goldera... i Fiszel...

Gdybyś wiedział, jaka jestem nieszczę­śliwa...

Chcesz za wiele rzeczy naraz, moje dziecko: miłości, pieniędzy — trzeba wybrać. Ale wyboru już dokonałaś, prawda? — skrzy­wił się z wyrazem cierpienia:

Nikt cię nie zmusza; dlaczego beczysz ? samaś tego chciała...

Ach, to z twojej winy, wszystko przez ciebie, pieniądze, pieniądze... przecież nie mo­gę żyć inaczej... czegóż chcesz? Próbowałam, przysięgam ci, że próbowałamI... Gdybyś mnie widział zimą, wiesz, podczas tych mrozów, ostrych jak nigdy dotychczas. 'Chodziłam w lekkim, jesiennym paltociku, ostatniej rzeczy, którą sobie zamówiłam przed twoim wyjaz­dem... Ach, pięknie wyglądałam!... Ale ja nie mogę, nie potrafię tak żyć, nie 'jestem stworzona do tego... to nie moja wina!... A więc długi, kłopoty, wszystko to razem... żeby raz z tem skończyć, trzeba raz będzie, pra­wda?... Ten lub inny... Alek... Mówisz: zdra­

dzić Fiszla; ależ naturalnie, ¡ma się rozumieć... Ale jeśli sądzisz, że on tak odrazu pozwoli, mylisz się!... O, nie znasz go, kiedy raz za co zapłaci, ¡mocno to trzyma, o, trzyma mocno... Ten staruch, przebrzydły staruch... Ach, chcia­łabym umrzeć, jestem sama, jest mi źle, po­móż mi, Dad, pomóż, nie mam nikogo na świecie prócz ciebie!...

Schwyciła go za ręce, ścisnęła je obiurącz i zwarła gorączkowo w swych dłoniach.

Odpowiedz, powiedz coś, mów do mnie... bo, wychodząc stąd, zabiję się. Pamię­tasz Markusa? Powiadają, że to przez ciebie się zabił... A' więc będziesz miał na sumieniu i moją śmierć, słyszysz? — krzyknęła na­gle ostrym, dziecinnym głosem, który rozcho­dził się dziwnym dźwiękiem po pustych po­kojach.

Golder zacisnął zęby.

Chcesz mnie nastraszyć, co ?‘ Nie uwa­żaj mnie za głupca! Zresztą nie mam już pie­niędzy. Zostaw mnie, jesteś niczem dla mnie, wiesz o tem dobrze... zawsześ o tem wiedziała... Nie jesteś moją córką... wiesz o tem... wiesz dobrze, że jesteś córką Hoyosa. A więc idź do niego, niech cię broni, niech się tobą opiekuje, niech na ciebie pracuje, teraz jego kolej... ja uczyniłem dość dla ciebie, to nie moja spra­wa, to mnie nic nie obchodzi... idź, idź sobie.

Hoyos? Jesteś... jesteś tego pewien? O, Dad, gdybyś wiedział! to u niego spoty­kani się z Alekiem i w jego obecności... my...

Ukryła twarz w rękach. Golder widział łzy, spływające poprzez zaciśnięte palce.

Powtórzyła z rozpaczą:

Dad! Nie imam na świecie nikogo prócz ciebie, nikogo, nikogo! Gdybyś wiedział, jakie to mi obojętne, że ty nie jesteś moim oj­cem, nie mam nikogo prócz ciebie... pomóż mi, błagam cię. Ja pragnę szczęścia, jestem młoda, chcę żyć, chcę być szczęśliwa!

Nie jesteś jedna na świecie, moje dziecko. Zostaw mnie, zostaw mnie!

Wykonał niepewny ruch ręką, przycią­gając i odpychając ją jednocześnie. Nagle zadrżał; pogłaskał palcami zgięty kark i skro­pione perfumami włosy. Ach, jeszcze raz do­tknąć tego ciała, tego obcego ciała, jak nie­gdyś poczuć pod dłonią pośpieszne, słabe drga­nia życia, a potem... serce mu się ściskało; szepnął:

Ach, Joyce, dziecko moje, pocóżeś przyszła, byłem taki spokojny.

Dokąd miałam pójść, mój Boże! — Nerwowo zwarła ramiona. — Gdybyś zechciał, gdybyś tylko zechciał...

Wzruszył ramionami:

Co? Chciałabyś, bym ci dał twego Aleka i to na zawsze, wraz z pieniędzmi, klej-

notami jak niegdyś zabawkę? Hm... nie mogę już. To za drogie. Matka powiedziała ci, że mam jeszcze pieniądze?

Tak.

Spójrz, jak żyję. Zostało mi akurat tyle, ile starczy do śmierci, ale dla ciebie by-

, loby to na jeden rok.

■— Ale dlaczego? — błagała rozpaczli­wie — rób jak dawniej interesy, zarób pie­niądze. To takie łatwe...

Tak sądzisz?

Znowu dotknął z nieśmiałą łagodnością subtelnej, złotej głowy.

Biedna, maleńka Joyce...

To zabawne — myślał z trudem — wiem dobrze, jakby się to skończyło... ze dwa miesiące żyłaby ze swoim Alekiem albo z kim innym i koniec, ale Fiszel... Ach, gdyby to był przynajmniej kto inny, byle kto... ale Fi­szel — powtórzył z nienawiścią. — A potem ten podlec powie: „Córka Goldera, którą wzią­łem bez niczego, w jednej koszuli na grzbie­cie...“

Pochylił się nagle, obiema rękoma otoczył twarz Joyce i podniósł ją przemocą. Naumyśl­nie z pasją wrzynał stare, twarde paznokcie w delikatne ciało.

Ty, ty... gdybym nie był ci potrzebny, dałabyś mi zdechnąć samemu, prawda?

Szepnęła:

Czyżbyś mnie wezwał ?

Uśmiechnęła się. Golder, straciwszy gło­wę, patrzał na te oczy, pełne łez, na te piękne, pełne wargi, które rozchylały się wolno jak kwiat.

Moja maleńka... a jednak może być, że jest moja... kto wie? zresztą, co za różnica, mój Boże, co za różnica?...

Wiedziałaś dobrze, jak wziąć się do tego starego, co, Joy? — zaszeptał gorącz­kowo. — Twoje łzy i myśl, że ta stara Świnia może kupić coś mojego, co, co? — powta­rzał z szałem, nienawiścią i dziką tkliwością— A więc chcesz, żebym spróbował ? Żebym przed śmiercią zbił jeszcze trochę pieniędzy dla ciebie ? Chcesz poczekać rok ? Za rok będziesz bogatsza niż twoja matka przez całe życie.

Odsunął ją i wstał. Znów czuł w starem, schorzałem ciele ciepło i ruch życia; czuł jak dawniej moc i gorączkę czynu.

Puść Fiszla kantem — ciągnął głosem innym, oschłym i dokładnym. — Gdybyś nie była głupia, posłałabyś swego Aleka tą samą drogą. Nie? Jeśli dasz mu roztrwonić moje pieniądze, co poczniesz po mojej śmierci? Nic cię to nie obchodzi, zawsze czas będzie wrócić do starego Fiszla? Ach, jestem tylko starym głupcem — mruknął nagle. Ujął Joyce za podbródek i ścisnął go tak gwałtownie, że krzyknęła. — Będziesz łaskawa podpisać śle-

t

po umowę ślubną, którą ci każę przygotować; nie mam ochoty mordować się dla twego ga- gatka. Zrozumiano ? Chcesz pieniędzy ?

Skinęła głową, nie odpowiadając. Puścił ją i otworzył szufladę.

Słuchaj, Joyce. Pójdziesz jutro w mo- jem imieniu do Setona, mego notarjusza. Wy­płaci ci co miesiąc pięćdziesiąt funtów...

Nabazgrał pośpiesznie kilka słów na mar­ginesie leżącej na stole gazyty.

To mniej więcej tyle, ile ci dawałem dawniej, nieco mniej. Trzeba będzie na tem

§ poprzestać przez pewien czas, moje dziecko, bo to wszystko, co mi zostało. Później, gdy wrócę, wyjdziesz zamąż.

Ale dokąd jedziesz?

Wzruszył brutalnie ramionami.

Nie twoja sprawa.

Położył jej rękę na karku, ugiął go pod swoją dłonią.

Joyce... jeśli umrę po drodze, Seton zajmie się wszystkiem tak, aby jak najlepiej bronił twoich interesów. Masz mu tylko dać działać. Podpisz wszystko, co ci każe. Zro­zumiałaś ?

Skinęła głową. Golder odetchnął głęboko.

A więc, oto wszystko...

Daddy darling...

Pochyliła mu się do kolan, oparłszy gło­wę o jego ramię i przymknąwszy oczy. Gol-

der spojrzał na nią, uśmiechnął się zlekka i stłumił drżenie, które poruszało kątami warg:

Co za czułość, kiedy się niema pienię­dzy? Po raz pierwszy widzę cię taką, moje dziecko. — Pomyślał: — I po raz ostatni — lecz nie powiedział nic. Poprzestał jedynie na muśnięciu palcami jej powiek i szyi; głaskał je długo, uparcie, jakgdyby je modelował, że­by dłużej zachować w pamięci ich obraz.

„Obie układające się strony zgadzają się zawrzeć umowę, dotyczącą koncesji, w prze­ciągu dni trzydziestu od chwili ratyfikacji ni­niejszego traktatu...“

Dziesięciu mężczyzn, siedzących dookoła stołu, spojrzało na Goldera.

Dobrze, dalej — rze^jf.

„W warunkach następujących...“

Golder przesunął nerwowo ręką przed twarzą, usiłując z wysiłkiem rozwiać gęsty dym, napełniający mu usta. Niekiedy na- wprost niego twarz czytającego człowieka, bla­da, kanciasta i zapadła, z czarną dziurą otwar­tych ust, stawała się niewyraźna jak barwna plama, nawpół rozpuszczona w dymie. Za­pach mocnego tytoniu rosyjskiego^ skóry i 'po­tu ludzkiego przesycał powietrze. Od wczoraj tych dziesięciu ludzi nie mogło porozumieć się w sprawie ostatecznej redakcji traktatu, a przedtem dyskusja trwała osiemnaście tygodni.

Spojrzał na rękę, która godzina, lecz ze­garek stanął. Wyjrzał przez okno. Poprzez brudne szyby widać było świt, wstający nad Moskwą. Był to piękny ranek sierpniowy,

o lodowatej, przejrzystej czystości świtów je­siennych.

„Rząd Sowietów przyznaje Towarzy­stwu „Tubingen Petroleum“ koncesję w wyso­kości pięćdziesięciu procent terenów nafto­wych, położonych między okolicą Teiska a rów­niną Aroundgis, opisanych przez memorjał, złożony przez delegata T-wa „Tubingen Pe­troleum“ dnia drugiego grudnia 1925-go. Każ­de pole naftole, w ten sposób koncesjonowa­ne, będzie miało powierzchnię prostokątną, nie przekroczy czterdziestu dziesięcin i nie będzie przylegało jedno do drugiego...“

Zechciej pan, proszę, jeszcze raz prze­czytać ten ostatni punkt — zażądał, zaciskając wargi.

„Każde pole naftowe...“

To, to — pomyślał Golder, doprowa­dzony do ostateczności. — Przedtem nie było

o tem mowy... Czekają zawsze do ostatniej chwili, a potem pakują jakieś wstrętne, dwu­znaczne punkciki, które zdają się nie mieć żad­nego znaczenia, a wszystko poto, żeby mieć pretekst do zerwania, kiedy się już włoży pie­niądze w pierwsze koszty... Powiadają, że tak samo postąpili z Amrarriem.

Przypomniał sobie, że czytał kiedyś kopję umowy z T-wem Amrum; kop ja ta znajdowała się pośród papierów Markusa. Prace miały się rozpocząć w ściśle określonym dniu. Obie­cano oficjalnie przedstawicielowi Amrum*u, że można będzie ten termin odroczyć, a potem unieważniono umowę. Kosztowało to Amrum grube miljony...

Stado świń... — mruknął. Uderzył na­gle pięścią w stół.

Proszę to niezwłocznie wykreślić.

Nie! — krzyknął ktoś.

To nie podpiszę.

Jeden z mężczyzn odezwał się:

Oj drogi Dawidzie Izaakowiczu...

Śpiewny, pieszczotliwy akcent słowiański

i grzeczne, pełne kurtuazji zdania rosyjskie odcinały się dziwnie od jego twardej, żółtej twarzy, w której błyszczały małe, wąskie, mi­gotliwe oczy, bystre! i okrutne. Wyciągał wciąż naprzód ramiona, jakgdyby chciał przycisnąć Goldera do serca.

Co pan mówi, drogi przyjacielu? Go- łubczyk! Wie pan przecież, że ten punkt nie ma żadnego specjalnego znaczenia. Ma on je­dynie na celu uspokojenie słusznych obaw pro- letarjatu, który nie mógłby pozwolić bez oba­wy na przejście części terytorjum Sowietów w ręce kapitalistów bez odpowiednich gwa- rancyj.

Golder gwałtownie wzruszył ramionami.

Dość tego. To dobre I A Amrum? Zre­sztą nie mam prawa podpisania punktu, który nie był czytany ani przyjęty przez T-wo. Zro­zumiano, Szymonie Aleksiejewiczu ?

Szymon Aleksiejewicz zamknął akta i rzekł odmiennym głosem:

Doskonale. Poczekamy więc, aż To­warzystwo pozna się z tym punktem; i 'przyjmie go lub odrzuci.

A więc to to? Chcą odwlec? — po­myślał Golder — czyżby Amrum... — odsunął krzesło z hałasem; i wstał. — Nie będę cze­kał ani chwili, słyszycie, ani chwili I Kontrakt będzie podpisany albo zaraz, albo nigdy. Strzeżcie się! Powiedzcie tak lub nie, ale na­tychmiast! Bo nie zostaję w Moskwie ani chwili, pamiętajcie dobrze. Chodź pan, Val­leys — rzekł, zwracając się do sekretarza Tii- bingena, który nie odpoczął przez trzydzieści sześć godzin i patrzał nań z rozpaczą: — Boże mój, czy wszystko zacznie się odnowa z po­wodu tej kwestji bez znaczenia: spory, krzyki i stary Golder z tym przeraźliwym, umęczonym głosem, który chwilami był już tylko niearty­kułowanym bulgotem jak szum krwi, płynącej w gardle...

Jak on może tak wrzeszczeć? — my­ślał Valleys z mimowolnem uczuciem przera­żenia — a inni?

Teraz wszyscy stoczyli się w jeden kąt i wydawali dzikie okrzyki, z pośród których Valleys rozróżniał jedynie słowa: „interesy proletarjatu“ i „tyranja kapitału wyzyskujące­go“... Rzucali je sobie w twarz dziesięć razy na sekundę jak ciosy pięścią. Golder, z twa­rzą, czerwoną, zalaną krwią, walił gorączkowo w stół dłonią tak, że papiery, pod któremi uginał się stół, fruwały w powietrzu. Val- leysowi wydawało się przy każdym okrzyku, że tym razem serce starego pęknie.

Valleys, do licha!

Valleys zadrżał i ¡wstał pośpiesznie.

Golder przemknął obok niego ja:k burza, pociągając za sobą .gestykulujących ludzi. Val­leys nie rozumiał ani słowa; szedł za Golderem jak w strasznym śnie. Byli już na schodach, gdy jeden z członków Komisji, jedyny, który nie ruszył się z miejsca, wstał i podszedł do Goldera. Miał on dziwną, kwadratową, pra­wie chińską twarz o barwie ciemno-brunat- nej, jak zeschła ziemia. Był to dawny galer­nik; nozdrza miał straszliwie pokiereszowane. Golder zdawał się uspokajać. Człowiek ten szepnął mu coś na ucho, weszli razem do po­koju i siedli. Szymon Aleksiejewicz rozpoczął znowu:

Na roczną produkcję nafty mniej wię­cej w wysokości trzydziestu tysięcy tonn sze­ściennych Rząd Sowiecki otrzyma udział w wy­

sokości pięciu procent. Za każdym razem, gdy przybędzie dziesięć tysięcy tonn, nastąpi dodatek w wysokości 0,25 procent aż do pro­dukcji 430.000 tonn; wówczas udział Sowie­tów wyniesie 15 proc. Skarb Sowietów otrzy­ma również opłatę, równą 45 proc. nafty ze studzien czynnych, i podatek od przetworów gazo'wych ioo/0 do ,35%, zależnie od. ilości zawartej benzyny.

Teraz Golder słuchał w milczeniu z opu- szczonemi powiekami, podparłszy się ręką. Valleys sądził, że śpi: twarz miał bladą, za­padłą, z głębokiemi fałdami w kątach ust i ostremi jak u trupa nozdrzami.

Valleys ważył wzrokiem odbite na maszy­nie kartki kontaktu, które leżały w rękach Szy­mona Aleksiejewicza. Pomyślał z przygnębie­niem:

Niemożliwe, żeby to się kiedyś skoń­czyło.

Golder pochylił się nagle ku niemu.

Otwórz pan — rozkazał Golder zno­wu, nie rozwierając prawie zaciśniętych zębów.

Valleys g'wałtownie pchnął okno i pod­szedł do Goldera, spodziewając się, że ten lada chwila padnie na krzesło.

Ale Szymon Aleksiejewicz czytał wciąż:

T-wo „Tiibingen Petroleum“ może eks­ploatować wszystkie produkty surowe i oczy­szczone bez podatków ani upoważnień specjał-

nych; tak samo będzie mogło sprowadzać bez kosztów maszyny, narzędzia, surowce — nie­zbędne do jego operacyj, oraz żywność dla swych robotników.

Valleys bełkotał pośpiesznie:

Panie Golder, każę mu przestać, pan nie może... pan jest siny...

Golder g*wałtownie ścisnął mu rękę:

Bądź pan cicho. Przeszkadza mi pan słuchać. Milczże pan, u licha!

„Zapłata za koncesje, którą przedsię­biorcy winni będą Rządowi Sowieckiemu, wy­niesie od 5 do 15 % całkowitej wydajności terenów naftowych i do 40 o/o wydajności czyn­nych studzien“...

Golder wydał nieartykułowany dźwięk, zgiął się we dwoje nad stołem. Szymon Alek­sie jewicz przerwał:

Zwrócę panu uwagę, że co się tyczy studzien czynnych, to sprawozdanie brzmi...

Valleys czuł, jak lodowata dłoń Goldera chwyciła go pod stołem za rękę i ścisnęła ją gwałtownie. Instynktownie przycisnął mu pal­ce z całych sił. Przypomniał sobie jak przez tmgłę, że trzymał tak kiedyś złamaną, krwawią­cą szczękę umierającego settera. Dlaczego ten stary Żyd przypominał mu tak często śmier^ teinie chorego psa, co odwraca się jeszcze i z> dzikim skowytem, ostatniem uderzeniem zę­bów kąsa po raz ostatni, a głęboko.

*

Golder mówił:

Pański przypisek do artykułu 27-go... gadaliśmy o tern trzy dni, nie zacznie się to chyba znowu. Dalej.

„T-wo „Tübingen Petroleum“ może bu­dować gmachy, dystylarnie i wszystko, co jest potrzebne do jego pracy. Koncesja ważna jest na okres lat dziewięćdziesięciu dziewięciu“.

Golder wyrwał rękę z dłoni Valleysa i, zgięty we dwoje, leżąc na poplamionej atra­mentem ceracie, rozpinał odzież na piersiach. Grzebał palcami, jakgdyby chciał obnażyć płu­ca. Drżącemi palcami przyciskał serce z dzi­ką, instynktowną zawziętością chorego zwierzę­cia, które opiera o ziemię chore miejsce. Był siny. Valleys patrzał, jak pot spływa mu po twarzy gęstemi, ciężkiemi jak łzy kroplami.

Ale głos Szymona Aleksiejewicza stawał się coraz mocniejszy, prawie uroczysty. Pod­niósł się zlekka na krześle, by zakończyć:

„Artykuł 74 i ostatni. Z wygaśnięciem koncesji, powyżej wzmiankowane budowle przechodzą na wieczystą, niepodlegającą sprze­daży własność Rządu Sowieckiego“.

Koniec — szepnął Valleys w osłu­pieniu.

Stary Golder podniósł powoli głowę i dał Dawid Golder — 13.

znak, by mu podano pióro. Rozpoczął się, ce- remonjał podpisów. Mężczyźni w liczbie dzie­sięciu byli bladzi, milczący, zmordowani. Goł- der wstał i .skierował się ku drzwiom. Człon­kowie Komisji ukłonili mu się zdaleka z re­zerwą; tylko Chińczyk uśmiechał się. Wszy­scy inni zdawali się zmęczeni i wściekli. Gol- der pochylał głowę w sztywnym, automatycz­nym ukłonie. Valleys pomyślał:

Teraz... na pewno teraz upadnie... jest już u kresu sił...

Lecz Golder nie upadł. Zeszedł ze scho­dów i dopiero na ulicy zdjął go zawrót głowy; stanął, oparł czoło o ścianę i trwał tak w bez­ruchu, niemy, a drżenie wstrząsało jego ciałem.

Valleys przywołał dorożkę i pomógł mu wsiąść. Przy każdem wstrząśnieniu głowa Gol- dera chwiała się i opadała na piersi jak u tru­pa. Powoli jednak powietrze ocuciło go, ode­tchnął głęboko i dotknął portfelu w okolicy serca:

Nareszcie przeprowadziłem, to... to do­piero świnie.

I pomyśleć, że jesteśmy to od czterech i pół miesiąca! Kiedy jedziemy, panie Gol­der? Podły kraj — dokończył energicznie.

Tak. Wyjedzie pan jutro.

Jakto? a pan?

Ja? ja pojadę do Teiska.

O — rzekł Valleys, zdumiony. Zawa­hał się przez chwilę.

Panie Golder... Czy to stanowczo nie­zbędne ?

Tak. Bo co?

Valleys zarumienił się:

Czy nie mógłbym pojechać z panem? Nie chciałbym zostawiać pana samego w tym dzikim kraju. Jest pan niezdrów.

Golder nie odpowiedział, wykonał ramio­nami niewyraźny, zakłopotany ruch.

Musi pan wyjechać jak najszybciej, Valleys.

Lecz, czy nie mógłby pan... sprowadzić kogo? To nierozsądnie podróżować samemu w pańskim stanie.

Przyzwyczajony jestem — mruknął Golder oschle.

Pokój Nr. 17, pierwsze drzwi na le­wo w głębi korytarza — krzyknął chłopiec hotelowy. Po chwili światło zgasło. Golder szedł dalej na górę, potykając się jak we śnie

o stopnie bez liku. Spuchnięte ramię bolało go. Postawił walizę na ziemi, posziukał poo- macku poręczy, zawołał, lecz nikt nie odpo­wiadał. Zaklął pocichu zdyszanym głosem, po­stąpił jeszcze dwa stopnie w górę, stanął i dy­szał, oparłszy się plecami o ścianę i odrzuci­wszy wtył głowę.

Waliza nie była bynajmniej ciężka, zawie­rała tylko kilka drobiazgów toaletowych, tro­chę bielizny na zmianę; w tych prowincjach sowieckich zawsze mogło się zdarzyć, że trzeba było wlec bagaż w ręku; wiedział o tem dobrze od czasu, gdy opuścił Moskwę. Lecz nawet tak opróżnioną walizę ledwie mógł udźwignąć. Był

zmęczony jak pies. Poprzedniego dnia opuścił Teisk; podróż tak go wyczerpała, że omal nie zatrzymał auta w drodze. Dwadzieścia dwie godziny autem.

Stare pudło — mruknął. Jechał był

* nawpół rozwalonym Fordem, a drogi w górach były wprost nie do użytku. Uderzenia i [wstrzą­sy łamały mu kości. Pod wieczór trąbka pę­kła, szofer więc zabrał w jakiejś wiosce chło­paka, kazał mu wdrapać się na stopień; ur­wis, uchwyciwszy się dłonią za pokrycie auta, włożył dwa palce w usta i gwizdał bez prze­stanku od szóstej do północy. Jeszcze teraz Golderowi zdawało się, że go słyszy; zatkał uszy rękoma z bolesnem skrzywieniem ust. Piekielny hałas żelastwa starego Forda, brzęk szyb, które zdawały się pękać na każdym za­kręcie... Dochodziła już pierwsza, gdy wreszcie spostrzegli kilka drżących światełek. Był to port, w którym Golder miał nazajutrz wsiąść na statek, jadący do Europy.

Niegdyś był to jeden z głównych ryn­ków handlu zbożem. Golder znał go dobrze, przyjechał tu, gdy miał lat dwadzieścia; stąd to po raz pierwszy wyruszył na morze. Teraz, tylko kilka okrętów sowieckich stało tam na kotwicy. Biedny i zaniedbany wygląd miasta ścisnął go za serce. Ciemny, brudny hotel ze

śladami kul na ścianach był niewymownie po­nury. Golder żałował, że nie wrócił na Mo­skwę, jak mu to poradzono w Teisku. Okrę­ty przewoziły jedynie „Szurum-burum“, owych kupców z Lewantu, co roją się po całym świecie z tłuimokiem dywanów i starych fu- * ter na plecach. Lecz jedna noc mija szybko, pojutrze będzie w Konstantynopolu; spieszno mu było opuścić Rosję.

Wszedł do swego pokoju. Westchnął głę­boko, zapalił elektryczność i usiadł w kącie na pierwszem z brzegu krześle, twardem i nie- wygodnem, o sztywnej poręczy z czarnego drzewa. Był tak zmęczony, że zamknąwszy po­wieki, na chwilę stracił przytomność i zdawa­ło mu się, że zasypia. Trwało to zaledwie mi­nutę. Otworzył oczy, spojrzał machinalnie na pokój, słaby prąd przebiegał żarówkę, zawie­szoną u sufitu, światło chwiało się, gotowe zgasnąć jak świeca na wietrze. Oświetlało ono wytarte malowidła, amorki o różowych nie­gdyś udach koloru świeżej krwi, pokryte obec­nie warstwą ciemnego kurzu. Pokój był ogro­mny, wysoki, przestronny z meblami z czar­nego drzewa i czerwonego pluszu, ze stołem pośrodku i staroświecką lampą naftową, któ­rej kula, pełna martwych much, była jakby wysłana gęstemi czarnemi konfiturami.

Kule podziurawiły, oczywiście, ściany. Z jednej zwłaszcza strony wydrążone były ogromne dziury; gips, porysowany w kształt gwiazdy, kruszył się powali i sypał się jak pia­sek. Golder z roztargnieniem wsunął tam pięść, zatarł ręce i wstał. Było już po trze­ciej. Postąpił kilka kroków, oisadł zpowrotem, schylił się, by zdjąć buty, i tak pochylony, z wyciągniętem ramieniem nie ruszał się. Po­co się rozbierać, i tak nie będzie mógł spać. Nie było wody, odkręcił kurek nad umywal­nią— był pusty. Gorąco było przytłaczające, ani jednego podmuchu wiatru... Kurz i pot przylepiały bieliznę do ciała; gdy ruszał się, mokre płótno mroziło mu ramiona, lecz był to lekki, bolesny dreszcz jak w gorączce.

Boże — pomyślał — kiedyż opuszczę ten kraj ? ^

Zdawało mu się, że noc nigdy nie minie. Jeszcze trzy godziny. Statek powinien wyru­szyć o świcie, ale jak zwykle spóźni się... Na imorziu będzie lepiej... trochę wiatru, tro­chę powietrza. A potem Konstantynopol. Mo­rze Śródziemne, Paryż. Paryż? Miał mgEste poczucie zadowolenia, anyśląc o tych wstręt­nych gębach na giełdzie. „Nie wie pan, sta­ry Golder? co, któżby pomyślał, zdawało się, że przepadł z kretesem“ — zdawało mu się,

że ich słyszy... świństwo. Ileż mogły być warte teraz Teiskie ? Usiłował obliczyć, ale by­ło to trudne, od wyjazdu Valleysa nie miał wiadomości z Europy.'

Później... — odetchnął z trudem. To dziwne: nie ¡mógł sobie wyobrazić swego ży­cia po przebyciu morza. — Później... Joy... — skrzywił się boleśnie. Bardzo rzadko, chyba, kiedy jej mąż lub ona sama przegra w karty, przypomni sobie o istnieniu starego, przyjdzie, weźmie pieniądze i zniknie znowu na długie miesiące. Naumyślnie polecił Setonowi tak ułożyć kontrakt, aby nie mogła tknąć kapita­łu. — Inaczej... od dnia jej ślubu aż do mej śmierci... — nie dokończył, nie, łudził się.

Joy... uczyniłem wszystko, co było w mej mocy — rzekł na głos ze smutkiem.

Zdjął buty, podszedł do łóżka i położył się. Od kilku miesięcy nie mógł spać w po­zycji leżącej — nie oddychał. Niekiedy za­sypiał, lecz natychmiast dusił się we śnie i bu­dził się nagle z żałosnym krzykiem, który sły­szał niewyraźnie, jakby przez sen; wydawał mu się przeraźliwy, niezrozumiały, pełen ta­jemniczych, złowrogich pogróżek. Nigdy nie wiedział, że to on sam tak krzyczał podczas tych nocy.

I tym razem, gdy tylko się położył, zaczął się dusić. Wstał z trudem, przywlókł fotel do okna i otworzył je. Wdole widniał port. Czar­na woda... wstający świt.

I nagle Golder usnął.

O piątej pierwszy gwizdek syreny w por­cie zbudził Goldera. Schylił się z trudem, wzjuł buity, jeszcze raz odkręcił kurek nad umy­walnią i zadzwonił; na dnie butelki w wa­lizie zostało anu trochę wody kolońskiej, polał nią twarzi i ręce, zebrał swe manatki i wyszedł. Dopiero nadole udało mu się dostać szklankę herbajty. Zapłacił i wyszedł.

Machinalnie poszukał oczyma auta, lecz imiasto zdawało się puste. Gęsty piasek, przy­wiany przez wiatr morski, zasypywał brzegi, ulice, kroki znaczyły się w nim głęboko jak w śniegu. Golder skinął na bosego chłopca, który biegł środkiem ulicy.

Zanieś mi tę walizę do portu. Czy niema tu auta? — Dziecko zdawało się nie rozumieć, lecz wzięło walizę i poszło naprzód.

Domy były zamknięte, okna zabite de­skami. Gmachy publiczne, banki — opuszczo-

ne, na ścianach orły cesarskie, wydrapane w murze jak rana. Golder mimowoli przyśpie­szył kroku.

Jak przez mgłę poznawał niektóre ciemne, stare zaułki, drewniane domy, chwiejące się w podstawach... Co za cisza... Nagle przy­stanął: znajdował się niedaleko portu; po­wietrze czuć było mocno solą i mułem... Mała, czarna buda szewcka z żelaznym butem, który ze zgrzytem kołysał się nad oknem. Na rogu ulicy stał jeszcze hotel dla dziewek! i maryna­rzy, w którym niegdyś mieszkał. Szewc był kuzynem jego ojca; urządził się tu, w tym kraju; niekiedy Golder jadał u niego... pamię­tał dobrze. Starał się z wysiłkiem odtworzyć sobie jego rysy, lecz odnalazł w pamięci jedy­nie dźwięk głosu, prawdopodobnie dlatego, że był podobny do głosu Sojfera, ostry i ża­łosny:

Zostań, chłopcze, sądzisz, że tam znaj­duje się pieniądze na ulicy? Wszędzie życie jest twarde.

Instynktownie Golder wykonał ruch rę­ką, jakby chciał zawrócić, lecz ręce mu opa­dły. Od tego czasu upłynęło czterdzieści osiem lat. Wzruszył ramionami i poszedł.

A gdybym był pozostał?

Uśmiechnął się kącikami warg. Kto wie? Glorja, zajmująca się gospodarstwem i sma­żąca w piątek wieczór placki na gęsim smal­cu... Szepnął cichutko: — Życie... — jakie to dziwne, że po upływie tylu lat zabłądził do te­go głuchego zakątka. 4

Port. Poznawał go, jakgdyby go był opu­ścił wczoraj. Mały, nawpół rozwalony budy­nek komory celnej; rozbite łodzie, zasypane czarnym grubym piaskiem, pełnym węgla i śmieci... gęsta, zielona, błotnista woda, jak niegdyś zaśmiecona skórkami arbuzów; i Izdech- łemi zwierzętami. Wszedł na pokład. Był to parowiec grecki, który przed wojną odbywał podróże między Konstantynopolem a Batum. Musiał chyba niegdyś przewozić pasażerów, gdyż zachował pozory pewnego komfortu, ale od czasu rewolucji ładował jedynie towary i trudnił się podejrzanym handlem. Był nędz­ny i 'brudny.

Na szczęście podróż jest niedługa — pomyślał Golder.

Na pokładzie „Szurum-burum“ w czerwo­nych fezach na głowie grali w karty, siedząc na ziemi. Gdy Golder przeszedł, podnieśli gło­wy. Jeden z nich poruszył naszyjnikiem z różowego szkła, owiniętym dookoła ręki, i uśmiechnął się:

Kup coś, baryn...

Golder potrząsnął głową i rozsunął ich ła­godnie końcem laski. Ileż to razy podczas pierwszej podróży morskiej, której wspomnie­nie czepiało go się z dziwnym uporem, grał w karty z takimi ludźmi w jakimś zakątku statku. Było to już dawno...

Szuruim - burum“ cofnęli się, dając mu przejść. Zeszedł do kabiny i z westchnieniem spojrzał na morze przez okrągłe okienko. Sta­tek ruszał. Golder usiadł na posłaniu, desce, pokrytej wąskim siennikiem, napełnionym su­chą, skrzypiącą słomą. Gdyby pogoda była ładna, spędziłby noc na pokładzie, ale wiatr dął mocno i wstrząsał tańczącym statkiem. Golder spojrzał na morze z nienawiścią. Jak­że był znużony tym ruchomym, wiecznie wstrząsanym światem dookoła siebie; a na lądzie tym biegiem do drzwiczek wagonów i aut, istnych fal, porykujących niespokojnie jak zwierzęta... temi dymami na smutnem nie­bie jesiennem. Aż do śmierci wpatrywać się w niezmienny horyzont. Szepnął:

Jestem zmęczony.

Instynktownym, wahającym się ruchem lu­dzi, sercowo chorych, przycisnął serce obiema rękoma; unosił je łagodnie, jakby chciał ulżyć

jak dziecku, jak umierającemu zwierzęciu tej zniszczonej, upartej maszynie, która tłukła się słabo w starem ciele. Nagle okręt zakołysał się mocniej. Golderowi zdawało się, że serce bije coraz szybciej, coraz szybciej, zbyt mocno, że zamiera... w tej samej chwili przeszywający ból chwycił go za lewe ramię. Zbladł, stał tak z głową, wyciągniętą naprzód, z wyrazem prze­rażenia na twarzy i czekał długo. Dźwięk je­go oddechu zdawał się napełniać kabinę, za­głuszać łoskot morza i wiatru.

Powoli ból osłabł, uspokoił się i ucichł zupełnie. Golder rzekł głośno, usiłując się uśmiechnąć:

To nic. Koniec. — Odetchnął z tru­dem i westchnął zlekka: — Koniec.

Wstał. Chwiał się na nogach. Nieboi i ¡zie­mia pociemniały niespost rzeżenie. Kabina by­ła czarna jak wśród nocy. Przez okienko przenikało jedynie dziwne, mętne, jakieś sztucz­ne światło, które nie rozjaśniało nic.

Poomacku poszukał płaszcza, ubrał się i wyszedł. Wyciągał naprzód obie ręce jak ślepiec. Za każdym ruchem morza statek trząsł się, stawał dęba i zanurzał się, jakgdyby miał zniknąć, jakgdyby go morze miało pochłonąć. Z trudem wszedł po wąskiej drabince, pro­wadzącej na pokład.

Uważaj, towarzyszu, wiatr wieje na po­kładzie — krzyknął marynarz, zbiegając z dra­binki. Tchnął w twarz Goldera mocną wonią wódki.

To ci tańczy, towarzyszu...

Przyzwyczajony jestem — mruknął oschle Golder, z trudem jednak dotarł do po­kładu. Całe góry morza zwalały się na sta­tek. W kącie pod mokrą płachtą leżeli poko­tem ściśnięci „Szurum-burum“; tulili się do siebie i drżeli jak tępe, nieruchome bydło. Jeden z nich, spostrzegłszy Goldera, podniósł głowę i krzyknął kilka słów żałosnym, prze­nikliwym głosem, stłumionym przez hałas. Po­wtórzył to samo głośniej, krzywiąc siną twarz, w której biegały błyszczące oczy, poczem zdję­ły go mdłości, i leżał tak nieruchomo na sta­rej skórze baraniej pośród tłumoków i ludzi.

Golder przeszedł, ale wkrótce musiał się zatrzymać. Stał tak, przechylony na bok, jak zgięte%przez wiatr drzewo, z twarzą, wysunię­tą naprzód, czując na wargach ostry i gorzki simak soli i wody morskiej. W żaden sposób nie mógł otworzyć oczu; obiema rękoma ści­skał mokrą, lodowatą żelazną sztabę, od któ­rej drętwiały mu palce. Statek za każdym razem zdawał się pogrążać i rozpadać pod cię­żarem bałwanów; z wnętrza jego wydobywała

r

się długa, głucha, rozdzierająca skarga, zagłu­szając niekiedy szum wiatru i fal.

No — pomyślał Golder — tylko tego mi brak...

Nie ruszał się jednak; z dziwną przyjem­nością pozwalał nawałnicy wstrząsać starem ciałem. Woda morska, zmieszana z deszczem, zalewała mu policzki i wargi; rzęsy i włosy zesztywniały mu od soli. Nagle usłyszał krzyk, lecz wiatr zagłuszał słowa. Z trudem podniósł powieki i spostrzegł wyraźnie zgiętego we dwoje człowieka, który kurczowo chwytał się żelaznej sztaby, otaczając ją obu ramionami.

Fala skoczyła aż do stóp Goldera; poczuł, że woda wchodzi mu do ust i do uszu; cof­nął się szybko. Nieznajomy poszedł za nim. Z trudem zeszli wdół, na każdym stopniu wiatr ciskał nimi o ścianę. Nieznajomy szeptał po rosyjsku przerażonym głosem:

*

Co za pogoda, och, co za pogoda, mój Boże...

Panowały głębokie ciemności i Golder widział jedynie coś w rodzaju długiego, wlo­kącego się po ziemi płaszcza, lecz poznawał dobrze ten śpiewny akcent, przeciągający sło­wa jak melodeklamacja.

Pierwsza przeprawa morska — zapy­ta! — a jid?

Nieznajomy zaśmiał się nerwowo.

Ależ tak — szepnął z radosnym po­śpiechem — a pan?

Ja także — odparł Golder. Usiadł na starej kanapie z wytartego pluszu, przymo­cowanej do ściany. Nieznajomy stał przed niim. Zdrętwiałemi rękoma Golder poszukał papierośnicy w kieszeni marynarki i, otwo­rzywszy ją, wyciągnął przed siebie:

Bierz.

Pocierając zapałkę, oświetlił bladą, mło­dą, chłopięcą prawie twarz z długim, smutnym nosem, o czarnych, kędzierzawych włosach i ogromnych, jakby płynnych, gorączkowych oczach.

Skąd ?

Z Krzemieńca, na Ukrainie, proszę pana.

Znam — szepnął Golder. — Niegdyś było to nędzne miasteczko żydowskie, gdzie mrowiło się w błocie od czarnych świń, ta­rzających się w kałużach wraz z bachorami żydowskiemi. Niewiele musiało się tam zmie­nić. A więc wyjeżdżasz? Na zawsze?

O, tak.

Dawid Golder — 14.

Poco wyjeżdżać teraz? To było do- bre za moich czasów.

Ach, proszę pana — rzekł chłopak, swym bolesnym i komicznym zarazem akcen­tem — alboż dla nas nastąpi kiedykolwiek jakaś zmiana? Ja, proszę pana, jestem uczci­wym chłopcem, a onegdaj dopiero wyszedłem z więzienia. A zaco? Otrzymałem zamówienie na przesyłkę z południa do Moskwy wagonu „całusków“, wie pan, tych cukierków, nadzie­wanych owocami. Było to latem podczas wiel­kich upałów, cukierki stopiły się i poprzecie- kały przez skrzynie. Czy to moja wina? Od­siedziałem osiemnaście miesięcy w więzieniu. Teraz jestem wolny; chcę pojechać do Europy.

Ile masz lat?

Osiemnaście, proszę pana.

O — rzekł Golder zwolna — prawie jak ja, kiedy wyjeżdżałem.

Pan jest z tych stron?

Tak.

Chłopiec umilkł i palił chciwie. Golder widział, jak jego ruchliwę ręce poruszają się w cieniu, oświetlone czerwonym ognikiem pa­pierosa.

Golder rzekł znowu:

Pierwsza podróż... Dokąd to jedziesz?

Zpoczątku do Paryża. Mam tam ku­zyna krawca. Urządził się tam przed wojną, ale gdy tylko zarobię trochę pieniędzy, po­jadę do New-Yorku. New-York — powtó­rzył z gorączkowym naciskiem — tam...

Lecz Golder już nie słuchał: z głuchą, bo­lesną przyjemnością śledził ruch rąk i ramion stojącego przed nim chłopca. To nieustanne drżenie całego ciała, ten pośpieszny głos, co połykał słowa, ta gorączka, ta młoda, nerwowa siła... On również przeżył tę chciwą, bujną młodość swej rasy... wszystko to było dalekie

Rzekł nagle:

Będziesz zdychał z głodu, wiesz?

O, przyzwyczajony jestem.

Tak, ale tam jest trudniej.

Wszystko jedno, to szybko mija.

Golder wybuchł nagle suchym śmiechem,

smagającym jak razy bicza.

A tak, tak sądzisz? Głupcze, to trwa lata całe, długie lata, a potem w gruncie rze­czy jest nielepiej.

Chłopiec rzekł głosem cichym i gorącym:

...Potem... później... jest się bogatym.

Potem — rzekł Golder — zdycha się samotnie jak pies, tak, jak się żyło.

Przerwał i todrzucił wtył głowę ze stłumio­nym jękiem. Znowu ten męczący ból w ramie­niu i ¡zamieranie serca, co przestaje bić. Sły­szał szept chłopca:

Pan się źle czuje? To morska choroba.

Nie — rzekł Golder słabym, zahacza- cym się o słowa głosem — nie, mam chore serce... morska choroba... widzisz? m

Oddychał z trudem, mówienie sprawiało mu ból, rozdzierało gardło; a zresztą cóż ob­chodziła tego chłopca przeszłość, jego prze­szłość? Teraz życie jest inne, łatwiejsze... a ' zresztą, mój Boże, cóż go obchodzi ten chło­pak... Szepnął słabo:

Morska choroba, widzisz, mój chłop­cze... gdy zwalisz się jak ja... ach, chcesz być bogaty... spójrz na mnie, czy sądzisz, że to warte zachodu?

Opuścił głowę na piersi... przez chwilę wydawało mu się, że szum wiatru i morza od­dalał się, stawał się niewyraźnym, śpiewnym szmerem. Nagle usłyszał przerażony głos chłopca: „Na pomoc“. Wstał, zachwiał się gwałtownie, poczem obiema wyciągniętemi rę­koma zatrzepotał w powietrzu i zwalił się na ziemię.

t

Nieco później ocknął się, wypłynął z ciem­nej ,nocy jak z głębokiej wody. Leżał na^ wznak w swej kabinie; ktoś wsunął mu pod kark zwinięte palto i rozpiął koszulę na pier­siach. Z początku myślał, że jest sam. Pó­źniej, gdy gorączkowo wykręcał głowę, za­brzmiał za nim głos młodego Żyda:

. — Proszę pana.,.

Golder skinął. Chłopiec pochylił się:

Czy lepiej panu, proszę pana?

Przez bardzo długą chwilę Golder poru­szał wargami, jakgdyby zapomniał kształtu i dźwięku mowy ludzkiej. Wreszcie szepnął:

Zapal światło.

Gdy chłopak wypełnił jego żądanie, wes­tchnął boleśnie, poruszył się, jęknął i ciężkim, machinalnym ruchem poszukał na piersiach serca, lecz ręce mu drżały. Wyszeptał kilka słów w obcym języku, poczem zdawał się wra­cać do przytomności. Otworzył oczy i rzekł głosem, dziwnie wyraźnym:

Idź po kapitana.

Chłopiec poszedł, Golder został sam. Ję­czał cicho, gdy silniejsza fala wstrząsnęła stat-

kiera, lecz kołysanie uspakajało się stopniowo. W okienku zajaśniało światło dzienne. Gol­der, wyczerpany, przymknął oczy. Gdy wszedł kapitan, tęgi, pijany mężczyzna, zdawał się spać.

Umarł, co? — zapytał Grek, klnąc.

Golder zwolna odwrócił się ku niemu bez­barwną, zapadłą twarz, sine, zaciśnięte wargi. Szepnął:

Zatrzymaj pan statek... — a gdy ka­pitan nie odpowiadał, powtórzył głośno:

Zatrzymaj pan... statek. Słyszał pan?

Pod nawpół przymkniętemi drżącemi po­wiekami oczy jego płonęły takim blaskiem, że kapitan pomylił się i, wzruszając ramionami, rzekł jak do zdrowego człowieka:

■— Oszalał pan.

Zapłacę... Dam panu tysiąc funtów.

Grek mruknął:

No tak, zaczyna się, gada już od rze­czy... niech go djabli wezmą, pocóż go za­brałem.

Golder bełkotał:

Ziemia... — poczem dodał: — Czy chce pan, żebym tu zdechł sam jak bydlę? Psy... — a potem słowa, których nikt nie zro­zumiał.

Czy niema lekarza na statku? — za­pytał chłopiec, ale kapitan był już daleko. Chłopiec podszedł do Goldera, który dyszał z dziwnym pośpiechem.

Cierpliwości — szepnął łagodnie — wkrótce będziemy w Konstantynopolu... jedzie- my teraz szybko, burza ustała. Czy zna pan kogo w Konstantynopolu? Ma pan tam ro­dzinę, kogokolwiek?

Co? — szepnął Golder — co? — Pod koniec jednak zdawał się rozumieć, lecz powtó­rzył jedynie: co? — i umilkł.

Chłopiec ciągnął nerwowym szeptem:

Konstantynopol to wielkie miasto... tam będą pana dobrze leczyć, wkrótce pan wyzdrowieje... niech się pan nie boi.

W tej chwili zrozumiał, że stary umiera. Z umęczonej piersi po raz pierwszy wydobyło się głuche, śmiertelne rzężenie.

Trwało to blisko godzinę. Chłopiec drżał, nie odchodził jednak, słuchał, jak powietrze rzęzi w gardle umierającego z twardem, głę- bokiem chrypieniem, z niezrozumianą siłą, jak- gdyby już teraz inne życie zamieszkiwało to ciało. Myślał: *

Jeszcze... jeszcze chwilę, potem to usta-

me. Wtedy go zostawię, bo nie znam nawet jego nazwiska, mój Boże...

Spojrzał potem na ciężki od angielskich pieniędzy portfel, który upadł na ziemię, gdy układał ciało na łóżku. Schylił się, podniósł go, otworzył, poczem westchnął i z zapartym tchem wsunął łagodnie w otwartą rękę — rękę, ogromną, ciężką, lodowatą i już martwą.

Kto wie ? w ten sposób... może odzyska przytomność na chwilę przed śmiercią, może zechce dać mi te pieniądz«... kto wie, kto mo­że wiedzieć? To ja przywlokłem go aż tutaj. Jest sam. — Czekał znowu.

W miarę, jak zbliżał się wieczór, morze uspakajało się. Statek ślizgał się gładko po falach. Wiatr ucichł.

Noc będzie pogodna — pomyślał chło­piec. Wyciągnął rękę i dotknął zwisającego ramienia. Puls uderzał tak słabo, że zagłuszało go tykotanie zegarka w skórzanej branzoletce. Golder żył wciąż jeszcze: ciało umiera powoli. Żył, otworzył oczy, przemówił. Powietrze bul­gotało mu wciąż w piersiach z obojętnym, zło­wrogim odgłosem jak spadający potok. Chło­piec słuchał, pochyliwszy się nad nim. Umie­rający wyszeptał kilka słów po rosyjsku, po­czem nagle zaczął mówić po żydowsku, za­

pomnianym językiem swych lat dziecinnych, który nagle wrócił mu na wargi.

Mówił szybko, z dziwnym bełkotem, prze­rywanym długim, ochrypłym świstem. Od cza­su do czasu urywał, podnosił wolno ręce do gardła, jakgdyby chciał udźwignąć, usunąć niewidzialny ciężar. Połowa twarzy była już nieruchoma, nawpół przymknięte oko, utkwio­ne w jeden punkt, powlokło się bielmem, lecz drugie żyło jeszcze i błyszczało. Pot zlewał mu się nieustannie po policzkach, chłoipiec chciał mu wytrzeć twarz, ale Golder jęknął:

Zostaw... niewarto... słuchaj. Poje- dziesz w Paryżu do notarjusza Setona, ulica Auber Nr. 284-ty. Powiesz mu: Dawid Golder umarł. Powtórz. Powtórz jeszcze raz,: Seton, notarjusz Seton. Dasz mu wszystko, co leży w mojej walizie i w moim portfelu. Powiedz mu, żeby wszystko urządził jak najlepiej... dla mojej córki... Potem pójdziesz do Tübinge- na... poczekaj...

Dyszał, wargi jego poruszały się, ale chło­piec już nie słyszał. Pochylił się tak nisko, że poczuł na wargach zapach gorączki i oddech umierającego.

Hotel Continental. Zapisz — szepnął wreszcie — John Tübingen, hotel Continental.

Chłopiec wyjął pośpiesznie z kieszeni sta­ry list, podarł kopertę i zapisał oba adresy. Golder polecił zamierającym głosem:

Powiesz snu, że Dawid Golder umarł i że go proszę, żeby... urządził... dla mojej cór­ki... że mam zaufanie dla niego...

Przerwał. Oczy jego zapadały się i za­chodziły mgłą.

I... nic... tylko to. To wszystko. Tak jest dobrze. — Spojrzał na papier, który chło­piec trzymał w ręku.

Daj... podpiszę... tak będzie lepiej.

Nie będzie pan mógł — rzekł chło­piec, ujął jednak dłoń Goldera i wsunął ołó­wek między osłabłe palce. — Nie potrafi pan, w żaden sposób — powtórzył. Umierający szeptał: — Golder, Dawid Golder... — z ja­kimś obłędnym i przeraźliwym uporem. Imię, sylaby, z których się składało, dzwoniły mu w uszach jak nieznane słowa w obcym języku. Udało mu się jednak podpisać. Szepnął jeszcze:

Daję ci wszystkie pieniądze, które mam przy sobie, lecz przysięgnij mi, że wypełnisz dokładnie wszystko, com ci polecił.

Tak, przysięgam.

Na Boga, który cię słyszy — wyszep­tał Golder.

Przysięgam na Boga.

Nagły skurcz przeszedł po twarzy cho­rego; i krew rzuciła mu się ustami z obu stron, spływając na ręce. Rzężenie ustało. Chłopiec rzekł głosem zmęczonym:

Czy słyszy mnie pan jeszcze?

Cała światłość zachodu zalała okienko

i padała na odrzuconą wtył głowę. Chłopiec zadrżał, tym razem był to naprawdę koniec. Portfel leżał otwarty pod rozwartą dłonią. Schwycił go szybko, zliczył pieniądze, włożył do kieszeni, poczem wsunął kopertę z adresami za pas przy samem ciele.

Czy umarł wreszcie? — pomyślał.

Wsunął rękę za rozpiętą koszulę, lecz

palce drżały mu tak mocno, że nie’mógł od­czuć bicia serca. Zostawił go, cofnął się na palcach ku drzwiom, poczem, nie oglądając się, uciekł.

Golder został sam. 1

Miał już wygląd i lodowatą nieruchomość umarłych; a jednak śmierć nie ogarnęła go całego odrazu jak fala. Czuł, że traci głos, ciepło ludzkie, świadomość, ale do końca za­chował wzrok. Widział, jak zachód słońca padał na morze, jak lśni woda. I w głębi nie­

go, aż do ostatniego tchu obrazy nie przesta­wały się przesuwać, coraz słabsze i bledsze w miarę, jak zbliżała się śmierć. Przez chwi­lę zdawało mu się, że dotyka włosów, ciała Joyce. .Potem obraz oddzielił się od niego

i odpłynął, a on zanurzał się w mrok. Zdawał się słyszeć po raz ostatni jej lekki, łagodny śmiech jak daleki dzwoneczek. Potem zapom­niał 10 niej, ujrzał Markusa. Twarze, niewy­raźne kształty, jakby płynące o zmroku z bie­giem wody, kręciły się chwilkę i znikały.

I wbońcu nie zostało nic prócz ciemnej ulicy, oświetlonego sklepiku, ulicy jego lat dziecin­nych; świecy, przylepionej za pokrytą lodem szybą, śniegu i jego samego. Poczuł na ustach gęste płatki śniegu, jak niegdyś, topniejące ze smakiem wody i lodu. Usłyszał zew: „Da­wid, Dawid...“. Słaby głos, stłumiony przez śnieg, nisko wiszące niebo i cień, gubił się

i urywał nagle jakby porwany przez zakręt drogi. Był to ostatni dźwięk ziemski, który przeniknął do Dawida Goldera.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
POWIEŚĆ 7
Zanim powiesz do widzenia
1 czesc kursu, PEDAGOGIKA SPECJALNA(1), Majchrzak Irena
Cechy powieści historycznej na przykładzie Potopu H Sienkie
Tragedia ojca Goriot, bohatera powieści Honoriusza?lzaka
Dlaczego bohaterem Przedwiośnia powieści o dojrzewaniu uczyn
giaur powiesc poetycka N4DOWT3Q6QNTIOUXXIEFQWNRVQ43XRHDLBI6ZUQ
powiesc popularna w XX leciu miedzywojennym
Lalka jako powieść o straconych złudzeniach
Granica Zofii Nałkowskiej jako nowa odmiana powieści
Czy Nad Niemnem jest powieścią tylko pozytywistyczną
Powieść poetycka
Tło społeczna polityczne w powieści Noce i dnie
Symboliczna wymowa tytułów powieści Żeromskiego
Na czym polega specyfika Potopu jako powieści historycznej
Źródła tragizmu bohatera powieści F Kafki Proces
C S Forester Cykl Powieści Hornblowerowskie (09) Komodor

więcej podobnych podstron