Bęczkowska Grot Wanda MARZYCIELKA

B1ELCTEEA DZIEŁ WYBOROWYCH

Marzycielka

Wanda Grot-Bęczkowska należy do naszych naj­młodszych współczesnych beletrystów, działalność bo­wiem swoją autorską rozpoczęła dopiero w r. 1894. W tym krótkim przeciągu czasu zdążyła napisać i wy­dać siedm tomów7 nowel i powieści i wystawić dwie komedye.

Debiutem literackim Wandy Grot - Bęczkowskiej (Korotyńskiej) był tomik nowel i obrazków pod tyt, „Z szarej przędzy” (1894), powitany przez Piotra •Chmielowskiego bardzo życzliwie. Jedna z nowel, zawartych w tym tomiku, „Maryśka”, zwróciła na sie­bie uwagę silą dramatyczną i prawdą realistyczną.

Po wiązance drobniejszych szkiców nastąpiła ob­szerna powieść p. t. „Bez woli” (1890 r.). W roku 1897-ym wydała Grot-Bęczkowska powieść p. t. „Co bidzie z naszego chłopca?”, w r. J898-ym „Kędy dro­ga?”, w r. 1899-tym „W inieszczańskiein gnieździe” (— tomy).

W r. 1895-ym wystawiła Wanda Grot-Bęczkow­ska w teatrach warszawskich j w Radomiu cztero- aktową komedyę, p. t. „Na łaskę losu”, a w roku bieżącym komedyę w jednym akcie p. t. „Komedy« w komedyi”.

»

Oprócz nowel, powieści i komedyj, napisała Grot- Bęczkowska cały szereg artykułów różnej treści i dru­kowała je w „Kuryerze Codziennym”, „Prawdzie”, „Wieku”, „Bluszczu” i „Kuryerze Niedzielnym”.

Wieś, małe miasto i świat artystyczny zajmo­wały dotąd głównie fantazyę Wandy Grot-Bęczkowskiej. Mieszkając czas dłuższy na wsi, jako obywatelka ziem­ska, miała autorka „Bez wroli” sposobność przypa­trzeć się zblizka typom wiejskim (szlachcie, oficyali- stom, chłopom), a że ją Opatrzność obdarzyła bystrym, uważnym wzrokiem, przeto widziała lepiej i więcej od swego otoczenia.

Pobieżny rozbiór jej ostatniej powieści p. t. „W mieszczańskiem gnieździe” wTystarczy do chara­kterystyki jej talentu.

Wanda Grot-Bęczkowska poruszyła w tej powie­ści przedmiot stary, znany komedyo- i powieściopisa- rzom wszystkich czasów, lecz odświeżyła go, dając mu nowe tło.

Młody zbankrutowany szlachcic żeni się dla pie-

I

niędzy z panną Sadzikiewiczówną.

Takich paniczyków, spekulujących na małżeń­stwie, widzieliśmy w naszej powieści i poezyi już du­żo, lecz zwykle łączą ich autorowie z córkami zbo- gaconych giełdziarzów, lichwriarzówr, finansistów i in­nych, którzy pragną swój plugawy wTorek z mamoną udekorować znanem nazwiskiem. Dorobkiewiczówr ze świata średniego, uczciwego kupiectwa i lepszego rze­miosła spotykamy rzadko w naszych satyrach społe­cznych, zwykle bowiem posiadają ci panowie za wiele zdrowego rozsądku, by mieli oddać dziecko swoje, jako dodatek do posagu, pierwszemu z brzegu pró- %

/

żniakowi bez czci i ambicyi, który gotów jest zaślubić miotłę, krzesło, latarnię lub jakikolwiek inny sprzęt, byle otrzymał za to środki do życia wygodnego. Uczciwy kupiec, przezorny rzemieślnik wie, że taki zięć sponiewiera rychlej, czy później jego córkę.

Lecz i w tych sferach bywają czasami jednostki próżne, poświęcające spokój i szczęście dla czczych ambicyj. Do takich należą Sadzikiewicze Bęczkow- skiej, zbogaceni na rzeźnictwie mieszkańcy małego miasta.

Wanda Grot-Bęczkowska odtworzyła w „Gnieź- dzie mieszczańskiem” całą galeryę typów małomiej­skich tak wiernie, iż czytelnik widzi ich dokładnie i bawi się wybornie ich śmiesznostkami. Są to śmie- sznostki ogólno-ludzkie, znajdujące się wszędzie we wszystkich sferach, na szarem jednak, • spłowiałem tle mieściny " prowincyonalnej występują jaskrawiej, pla­styczniej.

Jak było do przewidzenia, pan na Fistulinie Fi- stuliński, roztrwoniwszy część posagu, sprzeniewierzył się żonie, odwrócił się od niej. Zamiast pilnować nad- szarpanej fortuny, przesiadywał za granicą, romanso­wał z aktorkami, brnął w długi coraz więcej.

Jest to zwykły przebieg takich małżeństw nie­rozumnych. Bo jakąż rękojmię przedstawia mężczy­zna, który nie potrafiąc sam nic z siebie zrobić, sprze­daje nazwisko, rezultat zasług swoich przodków, pierw­szej lepszej, niekochanej kobiecie za pieniądze? War­tości moralnej taki jegomość posiadać nie może. Męż­czyzna, żyjąc}* na fartuszku żony, jest zawsze osobi­stością podejrzaną. Tylko ślepa próżność nie widzi, nie rozumie prawdy tak prostej.

Z chwilą, kiedy się rodzina Sadzikiewiczów prze­konała, że ją próżność wiedzie do ruiny, przebudził się w niej trzeźwy rozum ludzi pracy. Stary Sadzi- kiewicz, któremu się zachciało majątku ziemskiego 1 splendorów „obywatelskich”, wrócił do serdelków, na czem wyszedł lepiej, a pani Fistulińska, pozbyw­szy się w nieszczęściu śmiesznych ambicyjek dorob- kiewiczówny zabrała się do czarnej roboty bankrutu­jącej „dziedziczki”. Potem łzami, bólem i troską zmazała błąd młodości. Postać z początku niesym­patyczna, rośnie w trudzie, znoju i smutku, coraz wię­ksza, coraz czystsza, aż zjednywa sobie S3ice i uzna­nie czytelnika.

W mieszczańskiem gnieździe” Wandy Grot- Bęczkowskiej zasługuje ze wszech miar na uznanie. Z powieści tej wieje zdrowie moralne, unosi się nad nią uczciwa tendencya, świadcząca o poczuciu obywa- telskiem autorki.

To zdrowie moralne, ta uczciwość tendencyi jest rysem znamiennym talentu Beczkowrskiej.

Pod względem technicznym nauczyła się autor­ka „Mieszczańskiego gniazda'1 w^ ostatnich latach bar­dzo dużo. Dawniej trochę rozwiekła, gubiąca się w drobiazgach, w epizodach, streszcza się obecnie, opowiada zwięźlej, buduje przejrzyściej. Jest to po­stęp bardzo znaczny, który wróży dobrze na przy­szłość.

Wanda Grot-Bęczkowska ma jeszcze przed sobą długi szereg lat twórczości dojrzałej, która powinna wydać plon bogaty.

ieodor ^5ke-Choiń$ki-

Helo, patrz, jaki on piękny!

Młoda dziewczyna pochyliła się nad fotografią.

Nie widzę tego—rzekła niedbale, odwracając głowę od wskazanego przedmiotu.

Ukośne jej spojrzenie jakby porównywając, pa­dło na siedzącego obok mężczyznę.

Kimże się tak panna Ania zachwyca? — spy­tał Leon Skalski z lekkim przekąsem.

Ładnie wykrojone usta Ani przybrały lekcewa­żący wyraz.

Panu twarz ta z pewnością piękną się wy­da—wyrzekła, zamykając album.

O! przecież to nie żadna tajemnica—roześmiała się Helena.—Ania w albumie artystów, nadesłanym jej z Paryża, odnalazła portret Bardzkiego, dla którego od- dawna żywi kult w swem artystycznem sercu.

Egzaltowanem—wtrącił cicho podrażniony po­chwałą Bardzkiego Leon.

Z oczu Heleny strzelił przelotny błysk.

Elastycznym ruchem rzuciła się w fotel, i/ »-

Ach, te egzaltacye, aspiracye wyższe... — za­drwiła. — Jak tó dobrze, że mój umysł, nawskróś re­alny, wznieść się na wyżyny te nie zdoła. W tych sferach podniebnych, gdzie szybuje duch Ani, nie wy­trzymałabym ani chwili.

Miejmy nadzieję, że i p. Anię ściągniemy

t

%

rychło na ziemię — oz wał się Skalski. — Nieprawdaż, panno Aniu?

Nie wiem! Nie słyszałam, o czem państwo mówiliście.

Odeszła do fortepianu.

Wzrok Leona pogonił za nią. Każdy ruch, każde nagięcie smukłej jej postaci ma wdzięk swój odrębny.

ZłotawTego połysku włosy w grecki węzeł ujęte, nad czołem uwięzione przepaską, nadają śliczny kształt jej głowie. Fiołkowe oczy w oprawie rzęs ciemnych patrzą na świat poważnie, jakby zalęknione; cudowna ruchliwość rysów odtwarza każdą zmianę uczuć, każdą myśl...

Leonowi wdzięczna ta postać sprawia pełne, este­tyczne zadowolenie.

Ania usiadła przy fortepianie.

Wielki Boże!—zawołała z patosem Helena—wi­dzę po rozmarzonych oczach Ani, iż zamierza uraczyć nas muzyką. Brrrr! Toż kąpiemy się w fali dźwię­ków od rana do wieczora.

Leon się roześmiał, Ania obojętnie wzruszyła ra­mionami.

Po chwili zabrzmiały łagodne dźwięki.

Gra Ani czysta, poprawna, wytworna w szczegó­łach, zadowolić mogła najwybredniejszego słuchacza.

Leona jednakże przedewszystkiem zachwycają jej palce białe, smukłe i wysuwająca się z rękawa kształt­na ręka.

Co to takiego, panno Aniu? — spytał, gdy skończyła.

„Melodya” Bardzkiego.

Aaa! Pod paluszkami pani dopiero nabrała istotnego wdzięku. Ślicznie pani gra!

Zbliżył się .do fortepianu i pochylił, szukając jej spojrzenia.

Ania drgnęła. Palce bezwładnie opadły na kla­wisze.

%

*>

o

Głos Leona sprowadził ją z wyżyn, dokąd duch jej poszybował na skrzydłach pieśni.

Rozmarzone jej oczy zatrzymały się obojętnie na przystojnej, lecz pospolitej twarzy Leona.

Bo też chyba wyjątkowego potrzeba nastroju, aby dźwięki muzyki przemówiły do duszy pana — od­zywa się z pobłażliwym uśmiechem.— „Melodya” na­leży do pereł muzycznych.

Wolałbym jednak, aby pani moja poddawała się mniej artystycznym wrażeniom. Zazdrośny jestem nawet o muzykę: kradnie mi myśli pani.

Pochylił się znów ku niej, chcąc ująć rękę, lecz Ania zerwała się szybko.

Nie umie wytłómaczyć sobie, dlaczego teraz wła­śnie pieszczota narzeczonego sprawiłaby jej przykrość.

Na usta bujającej się w fotelu Heleny wybiegł

ironiczny uśmiech.

Biedny Leon! — myśli, obrzucając sympatycz- nem spojrzeniem dorodną postać Skalskiego. — Niewe­sołe czeka go życie z tą kapłanką muzyki.

W przedpokoju odezwał się dzwonek.

Ania spojrzała na zegar.

To pewno twój profesor, Helo.

Helena podniosła się leniwie, poprawiła suto nad czołem skarbowaną grzywkę i przejrzała się wr zwier- ciedle, poczem z zalotnym uśmiechem zwróciła się do- Leona:

Ach, jaki pan szczęśliwy! Natura nie obda­rzyła pana żadną wybitną zdolnością w kierunku arty­stycznym. Nie wyłamywano panu palców przy ćwicze­niach muzycznych i nie dręczono przerysowywaniem nosówT, rąk, głów i t, p., jak mnie naprzykład.

Musnęła w przelocie pocałunkiem czoło Ani i wy­biegła.

Leon odprowadził ją do drzwi spojrzeniem.

Nakoniec jesteśmy sami! — westchnął z ulgą i usiadł przy Ani.—Proszę o rączkę, panno Aniu!

Ania z przestrachem usunęła rękę. Jest wciąż

14 *

*

rozstrojona, smutna czegoś... Nie może ująć w karby rozpierzchłych myśli, które błądzą Bóg wie gdzie.

Ach, gdyby tak Leon odszedł! Dziś więcej, niż kiedykolwiek, pożąda samotności. Obejrzałaby raz je­szcze fotografię Bardzkiego... Czuje przytem nieprze­partą chęć do grania. W życiu artystów bywają prze­cież takie chwile, kiedy obecność najmilszych nawet osób staje się ciężarem.

Ale Leon nie rozumie tego... Obraziłby się...

Spogląda na Leona. To dziwne! Twarz jego wydaje się jej inną, niż zwykle.

Ogólnie mówią, że jest piękny i jej się takim wydawał. Ale ona widocznie rysom jego się nie przy­patrzyła. Taka pospolita uroda.

Ma wciąż w pamięci twarz Bardzkiego niezwy­kle interesującą, o głębokich, ciemnych oczach, któ­rym wiele zagadkowego wdzięku dodaje lekkie zmru­żenie powiek. Rozbiera drobiazgowo czoło, nos, usta i sama nie wie o tem, ile jej sprawia przyjemności myśl o nim, tak jak grając jego kompozycye, pewną jest, iż nikt go tak nie rozumie, jak ona.

Leon tymczasem płomiene spojrzenie topi w jej twarzy.

Są sami, co zdarza się niesłychanie rzadko, ho Helena w roli Anioła stróża nie opuszcza ich prawie nigdy.

Delikatna uroda Ani działać zaczyna na jego zmysły. Czerwone jej wargi drżą lekko... radby swoje do nich przycisnąć. Wolno mu przecież... Dziwi się, że dotąd tak był wstrzemięźliwym.

Miękkim ruchem obejmuje ręką jej kibić.

Moja Ania!—mówi namiętnym szeptem.

Pochylił się ku jej ustom.

Gorący jego oddech sprowadza na twarz Ani falę

krwi.

Panie Leonie! — woła. z wyrzutem i odpycha jmujące ją ramię narzeczonego.

Leon zbladł.

%

Czyż mi nie wolno?

Dziewczę mierzy go wzrokiem zimnym, obrażo-

nym.

Światło księżycowe!—mruknął Leon przez za­ciśnięte zęby.—Czaruje i ziębi jak ono.

Bardzo poetyczne porównanie!—roześmiała się

Ania.

Odbiega od Leona i krąży około stołu z wyraźną chęcią powtórnego obejrzenia albumu.

Odnosi atoli zwycięztwo nad sobą i zamiast al­bumu, bierze zeszyt nut, które pochłaniają wkrótce ca- łą jej uwagę.

Leon czuje się dotkniętym.

Zapatrzony w modelową główkę Ani, myśli ze smutkiem, jak zimnym jest połysk jej oczu, jak wstrze­mięźliwą każda pieszczota. .

Oddałby wiele, aby zgadnąć, o czem ona myśli teraz, bo fiołkowe oczy pociemniały i blasku pełne pobiegły z nad zeszytu nut hen, ku błękitom, ku słońcu...

Natura bogata, ale dla mnie przynajmniej skomplikowana dziwnie — powiada sobie i coś bardzo podobnego do zazdrości targa go za serce.

O czem też pani tak duma, panno Aniu?— spytał, usiłując głos do spokojnego napiąć brzmienia.

O Bardzkim!—odparła szczerze.-—Zastanawia­łam się właśnie nad tem, co w jego kompozycyach przeważa: strona techniczna, czy uczuciowa?

Leon przygryzł wTąsa.

Ale uczuciowa, uczuciowa! Upewniam panią, że to romansowy ka\yaler. Artysta! Czyż to nie dosyć?

O proszę!—obraziła się Ania.

Lecz popatrzywszy na jego twarz wzburzoną, dodała:

Być może zresztą. Nie mam zamiaru kru­szyć kopij w obronie artystów.

Niemniej rozstali się skwaszeni. Jej się zdawa-

1 (>

\

ło, iż 011 za wiele wymaga, 011 czuł niechęć i żal, że otrzymuje za mało.

II.

Księżyc płynie po szafirowej kopule nieba.

Wśród ciszy i uroków nocy letniej Ania stoi w otwartem oknie.

Wspaniały widok roztacza się przed jej oczyma, pierś szerokim oddechem wciąga wilgotny powiew, pły­nący od Wisły.

Na pokarbowanej, migocącej srebrem fali, koły­sze się samotna łódka.

Za rzeką ciemnieje rama lasu, w wieczornym mroku cienie przybierają coraz fantastyczniejsze kształty.

Ania żałuje, że nie jest malarką. Przeniosłaby na płótno tę cudną grę srebrzystego światła i cieni. Albo gdyby jej wolno było grać teraz... Z pomocą dźwięków pozbyłaby się nadmiaru wezbranych uczuć.

Lecz matka śpi, a z przeciwległego kąta pokoju dobiega odgłos oddechu śpiącej Heleny.

Ta Helena... Uśmiech przewija się po ustach

Ani...

Że też ona może spać teraz. Anię zastanawia płytkość tej natury zdrowej, mocnej, a tak skąpo upo­sażonej duchowo. Kiedyby jej się chciało wzlecieć w błękity, chociażby potem runąć, w przepaść z poła- manemi skrzydłami, Helena pełzać lubi, jak robak, po ziemi.

Taka ciasnota poglądów dla Ani, która hołduje nazbyt może przesadzonemu, ale zawsze szlachetnemu idealizmowi, jest wręcz zdumiewającą.

Jednocześnie przypomina sobie, iż posprzeczały się dziś. I o co? O Leona. Zabawne! Więc dlate­go, że jest się narzeczoną, trzeba nosić opaskę na oczach i zasłaniać sobie uszy, aby nie słyszeć kom-

pozycyj, posiadających prawdziwą artystyczną wartość, dlatego, że kompozytorem jest młody mężczyzna. Sztu­ka wyłącza takie szablonowe pojęcia,

Bardzki mógłby być starcem, niemniej przecież dla niej, uwielbiającej go jako kompozytora i wy­konawcę, byłby zawsze pięknym, tą niepożytą piękno­ścią, która opromienia czoło prawdziwego artysty. Czyżby Leon był zazdrosnym? To byłoby śmieszne! Wobec takiego geniuszu, jak Bardzki, znika możność czynienia jakichkolwiek porównań.

Jaka szkoda, że Leon jest takim sobie zwyczaj­nym, pospolitym człowiekiem. Pospolity m! Wyraz •ten wpadał w ucho Ani, jak owad brzęczący, natrę­tny. Odpędza go, lecz brzęczy wciąż uparcie.

Pospolitość budziła w niej zawsze odrazę.

Przypomina sobie ładną twarz narzeczonego, to­warzyskie jego zalety, nieposzlakowaną elegancyę w ubraniu, a po za efektownemi krawatami o jasnych barwach, oryginalnymi brelokami przy zegarku, wy­ziera znów ku niej: pospolitość.

To ją irytuje. Bo i poco ona myśli o tem! Nie każdy, jak Bardzki, rodzi się geniuszem, artystą.

Wychyliła się z okna, łowiąc uchem płynące gdzieś od sieni dźwięki.

Ktoś w pobliżu grał „Preludyum” Chopina.

Była to gra czysto amatorska, dźwięki w odda­leniu łamały się, lecz Ania słuchała rozmarzona.

, Zapomniała o Leonie, o wszystkiem, bo myśl jej ujarzmił Bardzki.

Jak 011 też gra Chopina i coby ona oddała za to, aby go usłyszeć.

Ach, i onn pragnie grać pięknie i stać się sławną.

Toby ich zbliżyło. On niewątpliwie innym jest, niżeli cały zastęp młodych mężczyzn, których zna.

rlo coś odrębnego, indywidualnego co w pie-

Biblioteka. — T. 141.

2

śniach jego spotyka, jest rzeczywiście i w nim samym.

«<

Jaka ona szczęśliwa, że posiada jego fotografię. Ukryła ją w szufladzie swego biurka głęboko.

Grać, grać! ozwało się w jej duszy namiętnem pragnieniem’, przelać na papier owoce swej pracy, ta­lentu swego, wyśpiewać cudne pieśni.

Ania kocha muzykę umysłem, sercem, nerwami, całą istotą. Wie, że władczyni ta—a pod jej władzę oddała się bezwzględnie — surową jest i wymagającą. Życie niemal u stóp jej złożyć trzeba, wielu rzeczy się wyrzec, zapomnieć o młodości i prawach jej przy­sługujących.

I oto gdy rojenia o przyszłości artystycznej tak szeroko mają zakreślone granice, zjawia się Leon...

Dobry, kochany, ale po co się to tak nagle stało?...

Więzy małżeńskie, choćby najlżejsze, to znwsze więzy. Wprawdzie Leon zapewnia, że aspiracye na­rzeczonej dla sztuki, nie przeszkadzają mu bynajmniej, lecz Ania w głębi serca żywi odrobinę żalu, co wię­cej, trwogi o przyszłość.

Postąpiłam jak pensyonarka, której pierwsze miłosne wyznanie zawróciło w głowie — powiadała so­bie z oburzeniem. — Odrobina niewinnej kokieteryi, szczypta salonowego flirtu i para do ołtarza gotowa, jakby powiedziała Helena.

Dobre to dla dziewczyny, streszczającej w mał­żeństwie najmilsze marzenia.

Oczywiście, głównym winowajcą jest Leon, no, i te poczciwe przyjaciółki mamine: „Sprawisz radość mamie, matka będzie o ciebie spokojna...”

Wspomnienie matki nadaje odrazu inny kierunek jej. myślom.

Ogarnia ją ogromne wzruszenie, bo oto matka ta staje przed nią w aureoli przeżytych cierpień, ze smutnym uśmiechem rezygnacyi.

Ania z łańcucha wspomnień zaczyna zsuwać ogni­wo po ogniwie.

Ojciec! Zaciska dłonie i drży.

Widzi go przykutym do fotelu ze sparaliżowane­mu nogami, słyszy hysteryczne wybuchy przejmujące trwogą dziecinny jej umysł; przypomina sobie nad­ludzkie nieraz wysiłki matki, aby wobec nieszczęścia ciału nadawać siłę, duchowi równowagę.

Szósty rok mija, odkąd ten nieszczęśliwy rozstał się z Tym światem i ona, Ania, stała się jedyną matki pociechą.

Więc skoro matka pragnie widzieć ją na swój . sposób szczęśliwrą...

Ania czuje łzy pod powieką. Widzi cień, zakry­wający przed nią horyzont szczęścia.

Do rozwoju talentu potrzebna jest atmosfera nie­zależności i swobody.

Ania widzi przed sobą górę skalistą, której szczyt wabi, lecz głazy i ostre kamienie utrudniają wejście.

III.

Powiedz mi, Aniu—pytała nazajutrz Helena— która z nas lepszą cząstkę obrała: czy ja, przespa­wszy kilkanaście godzin bez przerwy, czy ty, upaja­jąc się czarem księżycowej nocy? Mówiła mi Bronka, żeś spać poszła, kiedy słońce wstawało?

Kwestya gustu — uśmiechnęła się Ania, z po­śpiechem pakując nuty do teki.

Helena spojrzała w okno.

Czy widzisz, eo się dzieje? Prawdziwa ule­wa wiosenna. Czy przynajmniej pojedziesz tram­wajem?

Ale cóż ty mnie tak spowiadasz dziś, Leno?

auo

Pójdę, pojadę, czy popłynę, bo i to przy ulewie dzi­siejszej możebne, byłem tylko do celu dobiła.

Nie dobijesz!—z powagą i ukrytą myślą de­cyduje Helena. — Kobieta ma od wieków wyznaczoną rolę, a która chce z pod prawa tego się wyłamać,

i

Zobaczymy! Dla ciebie oczywiście urzeczy­wistnieniem wszelkich marzeń jest kapotka mężatki, dl?* mnie zaś: estrada.

Ania stoi przed zwierciadłem, wiążąc niecierpli­wie woalkę.

Przy wyrazie „estrada” oczy jej rozbłysły ogiem.

Helena milczy chwilę, ale patrzy uważnie na

Anię.

A narzeczony?—pyta wreszcie.

Trzeba umieć jedno z drugiem pogodzić — niedbale odpowiedziała Ania.—Wpr* wdzie, mojem zda­niem, artyści żenić się nie powinni, lecz skoro rzecz się stała... Moja droga, gdzie jest * Sonata Scarla- ti’ego?” Zdawało mi się, żem ją przygotowała.

Helena podaje nuty, a gdy wkrótce potem Ania wybiega na ulicę, ukł* dając na toalecie drobiazgi, wciąż myśli o Skalskim.

Ania nie dba o Leona, a Leon naiwny, że tego nie widzi—powiada sobie z przekonaniem.—Gdy­by to jej trafił się taki bogaty chłopiec, wybrałaby go bez wahania. Skalski, właściciel fo warku i zdolny inżynier, zapewnia żonie byt dostatni i tyle ponętnych uciech, stanowiących piękne tło dla młodej mężatki.

O treści życia wyrokuje się przecież z sumy otrzy­manych wrażeń. Ale Ani plączą się po głowie mrzon­ki artystyczne i nawet w małżeństwie szukać będzie chciała artystycznych wrażeń. Biedny Leon!

Helena uśmiecha się sarkastycznie i może sama nie wie, że na dnie jej serca leży ziarnko goryczy. Zwierciadło powiedziało jej, iż nie jest brzydszą od Ani, a jednak...

Helena ociera właśnie z kurzu fotografię p. Sta-

rzenieckiej, zdobiącej biurko Ani.

Łagodna, smutna twarz przykuwa jej wzrok.

Gdyby posiadała umysł zdo'ny do refleksyi głęb­szej, twarz ta z pewnością zastanowiłaby ją. Ale He­lena patrzy zwykle na wszystko* ze stanowiska po­wierzchownej obserwatorki.

Ciocia musiała być bardzo piękną — myśli, nie bez pewniej, kobiecej zazdrości.

'Ale jednocześnie biulzi się w jej sercu cieplej­sze uczucie.

Wszak to ją, sierotę, przygarnęła ciotka Starze- nieckn; od lat kilku zajmuje w jej domu miejsce jak­by drugiej córki. Gorzkiego chleba sieroctwa nie da­no jej uczuć nigdy.

Wie, że ciotka nie jest bogatą; doktór Konrad Starzeniecki prowadził życie wystawne i nie pomogły tu żadne perswazye żony.

W «samolubnein sercu dziewczyny odezwało się coś, jakgdyby wdzięczność; nie zazdrości już Ani zwy- <cięztwTa nad Leonem.

A tymczasem Ania brnie po błocie odważnie.

Wicher wykręca parasol, teczka wysuwa się z ręki, krople wody osiadły na złocistych lokach, wy­mykających się z pod kapelusza.

Kiedyindziej te figle aury byłyby ją doprowadzi­ły do irytacyi, zdenerwowania. Dziś, przeciwnie. Zda- Je jej się, że urosła, przybyło jej sił, a to tylko chęć do pracy tak wr niej zolbrzymiała.

Przestrzeń z Marjensztadu na Marszałkowską przebiegła szybko.

Zarumieniona ruchem, uśmiechnięta zadzwoniła .11 drzwi profesora.

Pan jeszcze nie wrrócił — oznajmiła służąca, drzwi otwierając.

Ania wbiegła do skromnego saloniku i rada, że

zastała go pustym, zasiadła do fortepianu.

Wciąż jeszcze pod wrażeniem otrzymanej foto­grafii Bardzkiego, zaczęła grać „Nocturn Fis dur,” który, jak opiewały zagraniczne dzienniki, Bardzki wybierał zawsze na „bis” i czarował nim słuchaczów.

Grając, marzyła. Widzi wielką salę, napełnioną tłumem, blask kinkietów, a wśród tłumu stoi Bardzki i patrzy na nią.

Ona wzrok ten czuje, dreszcz ją przenika, krew szumi w uszach, w głowie. Ach, gdyby ją ręka, lub pamięć zawiodła! Lecz nie! Gra całą duszą, całą swoją istotą, zapomina o wszystkiem, prócz tego, że on jej słucha.

Ach, panno Starzeniecka, jakże pani pięknie grasz dziś! — odzywa się nagle tuż przy niej suchy* bezdźwięczny głos.

Panna Zuzanna MaMniakówna, starsza siostra i zarządzająca kawalerskiem gospodarstwem brata, wpiła w Anię załzawione oczy.

Cudownie pani grałaś!—powtarza wzruszona.— Sam Chopin nie wyśpiewałby tego inaczej. Patrz, ja. płaczę... Ja, która wmawiałam zawsze w mego brata: że pani nie masz talentu.

Panna Zuzanna przyrządzała właśnie farsz do zrazów i całe jej odzienie przesiąknięte jest wonią ce­buli. Na fartuchu z ciemnego perkalu tkwią tłuste plamy, do rękawów przylgnęły kawałeczki mięsa. I ta istota nawskroś prozaiczna, która dawno już po­zostawiła za sobą młodość i zdolność odbierania wra­żeń, pod wpływem muzyki złagodniała, roztkliwiła się.

Brat utrzymuje, iż pani ma wielką przed so­bą przyszłość—opowiada, siadając przy Ani. — Często się sprzeczaliśmy. Ja twierdzę, że pani nie potrafiła­byś oddać się muzyce bezpodzielnie, a ona właśnie te­go wymaga.

Na jakiej że podstawie opiera pani swoje twierdzenie? — z łagodnym uśmiechem zapytuje Ania.

Wprost na znajomości charakteru młodych panien. Póki was nęci estrada, oklaski...

Ach, czyż ja dla oklasków pracuję?—wybu­cha z ogniem w oczach dziewczyna.—Kocham muzykę, i nie przypuszczam, aby cośkolwiek na świecie zastą­pić ją mogło. Ileż ja jej chwil upojenia zawdzięczam}.' Bez obawy nawet o rozczarowanie, jakie w zetknięciu z życiem artystycznem gotuje nieraz rzeczywistość* bez małodusznycłi pobudek, kierujących zastępem nie­powołanych, dla samej, czystej tylko miłości sztuki

posiąść ją pragnę.

Maliniakówna patrzyła na nią z uśmiechem nie-

dowierzania.

Ale, czy sztuka potrafi wypełnić wszystkie

chwile- pani przyszłości? Szał przeminie, lub strawi, cię gorycz rozczarowania, zapomnisz, jakie postawiłaś, ideały i przestaniesz się piąć do nich.

Westchnęła.

Na ożywioną przed chwilą twarz padł znów cień smutku, zniechęcenia.

•— Szczęśliwy, kto dojdzie do celu—szepnęła,— Na ciernistej drodze, która na wyżyny prowadzi, iluż; potyka się i upada.

Wzrok jej zatrzymał się na portrecie kredko­wym, w ozdobnych ramkach zawieszonym nad piani­nem. Spłowiałe oczy starej panny z upartą siłą wpa­trzyły się w twarz młodzieńca o ładny cli, pogodnych rysach. Coś, co drzemało na dnie jej serca, zbudziło1 się teraz pod wpływem wspomnienia, ale wspomnienie to gorzkie 'było, bo czoło sfałdowało się w zmarszczki: drobniutkie, wargi bezbarwne zacisnęły się boleśnie.

Artyści, artyści! — zaczęła znów.—Wielu po­wołanych, mało wybranych. Jak gdyby dość było po­siadać wygimnastykowane palce, imponująae przeskaki­waniem technicznych trudności. A gdzie indywidua­lizm, szlachetne pojęcie sztuki, z której teraz robią rzemiosło?

i

Opuścił ją chłód sztuczny, zaczęła się unosić, roznamiętniać.

Przypatrz-no się pani temu chłopakowi z po- godnemi oczyma, rozwianą grzywą jasnych włosów, z rozbujałą myślą na wyniosłem czole. Piękny, nie­prawd*^?

Któż to taki?—spytała Ania.

Maliniakówna wy buchnęła śmieciłem.

Kabotyn, aktor, deki amator—odparła, grana­towym fartuchem ocierając zakurzony portrecik.—Sława, zadowolenie pragnień artystycznych, wydarcie sztuce jej tajemnic, to był jego słownik. Wschodząca gwia­zda miała wkrótce stać się słońcem, lecz jak chmury, które wiatr rozwiewa, tak rozpierzchły się jego ma­rzenia o sztuce. ,v--i../

i

. *

Wielkie krople łez spłowiałym oczom \Malinia- kówny przywróciły na krótko dawny ogień i Bł^sk.

Ania spojrzała na portrecik. Ładna twarz Yfihr dego mężczyzny przypomniała jej twarz Leona.

Ten sam uśmiech bezmyślny, to samo spojrzenie łagodne, ale nie mówiące nic...

Maliniakówna, opanowawszy wzruszenie, odezwa­ła się z ironią:

Pospolity gatunek, prawda? Przewaga mate- ryi nad ubożuchnym duchem. Podniosłe o sztuce ma­rzenia ześrodkowały się na folwarku, jaki 11111 wniosła w posagu krępa, czerwona dziewczyna. A że nie lu­biła muzyki i męża chciała mieć dla siebie, więc sprze­dał swoje aspiri;cye dla sztuki, ulegając kaprysowi dziewczyny, której posagiem się wzbogacił. Ale co też ja najlepszego robię! Zapomniałam o obiedzie. Jóźka pewno się rozporządziła i nakłada zrazy far­szem beze mnie. A pani zabierz się do etiud, panno Starzeniecka. Na wyżyny sztuki można się wznieść tylko wytrwałą pracą.

Ania została sama.

Opowiadanie Maliniakówny rzuciło posępny cień na jej duszę.

Ten artysta z podciętemi skrzydłami... To okropne!

I ona nie wierzy, by rozpacz, żal, tęsknota nie zatruwały mu małżeńskich słodyczy i rozkoszy spokoj­nego istnienia.

Zmuszony do pożycia wspólnego z ową krępą dziewczyną, z pewnością ucieka od niej myślą. Dzieli ich niewątpliwie przepaść cała uczuć i poglądów... Tru­dno uwierzyć, aby miłość dla sztuki przygasła w nim zupełnie.

¿ni się wydaje, jakoby łączyła ją z tamtym wspólność położenia i w drgającj życiem piersi uczu- wa nagle ostrze zimnej stali.

Blask lampy, przysłonionej zlekka bladoróżową zasłoną,' pada na twarz Ani, pochylonej nad biurkiem Szelest pióra, przesuwającego się po papierze,

przerywa ciszę.

Hebanowy, o alabastrowych filarach zegar antyk

wskazuje godzinę siódmą.

Smutny, ponury wieczór jesienny.

Przy świetle lampy Ania wygląda blado. Wrodzony pociąg do marzycielstwa i melancholii odbija się w każdym niemal rysie napiętnowanej po­wagą twarzy. Od ilu to dni zabierała się do odrobie­nia zadań harmonicznych i zawsze zjawia się prze­szkoda.

—■ To takie osobliwsze szczęście—myśli z gory­czą. —Trzeba być zależną od okoliczności i do umiło­wanego przez siebie celu ślimaczym jedynie podążać krokiem.

Czas upływa.

Na liniowanych arkuszach papieru nutowego po­wstają kolumny całe bemoli, krzyżyków, akordów.

\

26

Uśmiech tryumfu wybiega na usta piszącej.

Czy pani skończyła?—odzywa się we drzwiach

Leon.

Po chwili on sam, wyświeżony, elegancki staje przy biurku.

Moje śliczne oczęta stracą blask, gdy będą dlu- ło pracowały przy lampie — mówi tkliwie, pochylając się ku Ani.

Ania kładzie pióro i powstaje. Smukła jej po­stać w białej, flanelowej sukni odcina się wyraźnie od ciemnego tła komnaty pięknością i harmonią kształtów7.

Miałam kilkanaście przykładów do zrobienia— odpiera, wskazując nuty.

Leon bierze zapisany gęsto zeszyt.

Jakież to zawiłe komplikacye! — wykrzykuje z udanein przerażeniem. — Jakieś kontrapunkty, har­monie... Po co? Na co? Ja od swej przyszłej żony wymagam tyle tylko muzykalności, ażeby nad kolebką dziecięcia zaśpiewać umiała,

Bez nauki harmonii nie wiedzielibyśmy, jak unikać kwint i oktaw niedozwolonych — rozśmiała się Ania,—Zgodzi się pan ze mną, że harmonia we wszy- stkiem potrzebna.

Leon schwycił jej rękę.

Dobrze! Unikać zatem będziemy kwint i oktaw niedozwolonych—powtarza znacząco, rozkochanem spoj­rzeniem ogarniając dziewczynę. — Pożałowałem pani mojej siedzącej tu samotnie i przyszedłem: Taki wie­czór posępny usposabia do melancholii.

Śliczna symfonia jesienna — odpowiada Ania, patrząc w okno.

Leon się skrzywił.

Prawda. Zapomniałem, iż w^obec pani mojej wolno przemawiać tylko językiem muzyki. Więc jęki wichru, plusk deszczu, kałuże wody i błoto na ulicach określa się jednym wyrazem:'„symfonia?”

Sinieje się na pozór szczerze, lecz muzykalne

ucho Ani w śmiechu tym uderza dźwięk sztuczny, szy­derczy.

Błask zniecierpliwienia przemknął szybko po jej twarzy.

A ja zapomniałam — mówi chłodno — że po­glądy nasze i upodobania rozbiegają się zwykle wT stro­ny przeciwne.

Powinno to wpływać na podwyższenie na­szych wzajemnych uczuć—odpowiada, przechylając się ku niej, Leon.—Różnica charakterów nie szkodzi wza­jemnej harmonii. Jednolitość przekonań wywołałaby przesyt i nudę.

Położył sobie na ustach rączkę Ani, łagodnem dotknięciem warg pieszcząc wysmukłe jej palce.

Być może. Wolałabym jednakże, abyśmy się zgadzali na jednym chociaż punkcie.

O nie! W takim razie wytworzyłyby się równoległe unisony, a te w harmonii są również nie­dozwolone.

Spojrzała na niego zdumiona.

' Co za kompetencya! Zkądże pan wie o tem?

Podeszli do okna.

Ciemno, smutno! Gałęzie drzew trzepoczą się jak skrzydła wielkiego ptaka; wicher im urąga, ła­miąc wątłe korony.

Ania opiera czoło o chłodną szybę i zdaje się zapominać o obecności Leona.

Niepokoi ją jutrzejsza lekcya. Basy skaczące,, postęp głosów7, oktawy dozwolone i niedozwolone za­przątają jej umysł do tego stopnia, że nie czuje na­wet, jak wargi Leona coraz goręcej przylegają do jej- dłoni, nie słyszy namiętnego szeptu, jaki pieszczocie tej towarzyszy. Myśli obojga są teraz biegunowo roz­dzielone.

Wyobraź pan sobie — mówi Ania — opraco­wanie jutrzejszego zadania wymaga -dominanty za­miennej, połączonej z akordem kwart-sekstowym. Je-

28

«

*

stem także pewną (a pewność ta przeraża mnie), że w akordach zmniejszonych przy ciągłych zamianach ■euharmonicznych poplączą si£ do reszty.

I otrzyma pani zły stopień lub za karę pro­fesor nie pozwoli pani pójść na przechadzkę — odpo­wiada przez zaciśnięte zęby Leon, doznawszy wraże­nia, jakby mu kubeł wody zimnej wylano na głowę.

Jednocześnie powiada sobie, iż jest narzeczonym świętej cierpliwości. Co ta dziewczyna z nim wyra­bia? Nie dość, że dla niej przeczytał cały słownik muzyczny, że towarzyszy jej na koncerty, sprowadza z za granicy nuty, ale inwet takie rzndkie chwile sa­motności, owiane tchnieniem prawdziwego ognia, chło­dnej jej natury rozgrzać nie potrafią. Miłość i jakieś tam dominanty! Więc on zawsze ma ustępować akor­dom, kwartom, kwintom... Doś tego! Ma słuszność Helena, twierdząc, iż na punkcie muzyki Ania jest zwaryowana.

Pani więcej myśli o estradzie, niżeli o przy- szłem naszem szczęściu — odzywa się z wymówką i ostentacyjnie.puszczając jej rękę, odsuwa się od Ani.

Ania spochmurniała.

To dziwne, jak mężczyzni są nie wyrozumia­li!—zaczęła, brwi marszcząc.—Czy ja panu przeszka­dzam rysować plany mostów, niwelować drogi, regulo­wać koryta rzek i t. p.? Smuci mnie to nawet, że pan, mając przed sobą szeroką drogę wynalazków, oddaje się próżniaczemu życiu. Nauka otwiera przecież coraz rozleglej sze horyzonty, pragnienie wiedzy powinno rozpłomieniać każdy myślący umysł. Nie pojmuję, jak można pragnąć żyć tylko w teraźniejszości... Dla mnie pierwszym i ostatnim wyrazem w słowniku okre­ślającym szczęście jest spuścizna przyszłości, dzieła, które czynią twórców nieśmiertelnymi!

Wzrok jej zapłonął ogniem i w tem podnieceniu wyglądała ślicznie.

Uśmiechnęła się do Leona.

To nieszczęście, pan się przyzwyczaił do atmosfery salonów, która nietylko ciało delikaci i rozpieszcza, ale i ducha. A tymczasem kobiety te­raźniejsze nie pragną widzieć u swych stóp niewolni­ków o po włóczy stem spojrzeniu Antinousa, lecz ludzi żelaznych nerwów i obowiązkowej dla społeczeństwa pracy.

Jakie wielkie słowa! — bąknął szydercza. Leon, ale ani na chwilę nie spuszczał z niej zachwy­conego spojrzenia.

Ania oparła dłoń na jego ramieniu.

Zmarszczone czoło Leona wygładziło się mo­mentalnie.

Radby ją porwać w ramiona, przycisnąć do ser­ca, uciec ze swoim skarbem.

Ania przygląda mu się uważnie. Zniechęcenie powleka zwolna jej czoło mgłą szczerego smutku. Na twarzy Leona, zmysłowo pięknej, trudno byłoby do­szukać się duchowego wyrazu.

V.

I)o porosłego sośniną wzgórza przytulił się dwór

modrzewiowy.

Wino dzikie i różnobarwne powoje oplatają

ściany.

Białe pęki róż i jaśminów, świeżo rozkwitłychx zaglądają do okien, napełniając aromatem powietrze.

I od łąk płynie ostrzejszy powiew leżącego na.

pokosach siana.

Rozległe łany zbóż złocą się - w słońcu przygrze- w jącein tak mocno, iż nawet dbający zawsze o wy­szukaną elegancyą p. Leon Skalski, nie wahał się przywdziać płóciennego kitla i dużego słomianego ka­pelusza. Dogląda on budowy mostu na bystrej rzecz­ce, przepływającej łąki Zapolskie.

Zapole, folwark o dziewiętnastu włókach, jest •własnością jego rodziców’.

Leon, jedynak, nie potrzebuje lękać się o roz- •drobienie niezbyt wielkiej obszarem, ale intratnej wioski.

Skalska, praktyczna, zabiegliwTa, gospodaruje tu za męża i za syna.

Adwokat Skalski, zebrawszy nmjąteczek na ad­wokaturze, kupił dla syna Zapole.

Kupiwszy, zagrzebał się w książkach, bynaj­mniej o gospodarstwo się nie troszcząc. /

Leon, po skończeniu kursów wr Petersburgu, za­mieszkał wr Warszawie.

W oczekiwaniu na posadę, o którą, mówiąc na­wiasem, bardzo leniwie się starał, z zapałem swoich lat 28-iu życiu towarzyskiemu się oddał. Przystojny, niezależny, umiarkowany tak w^ rozrywk* cli. jak i w wy-

|/ K> l> 'li |/

datkach, zjednał sobie w-krótce szerokie koło znajo­mych i wszędzie był mile witanym gościem.

W rok niespełna ujrzał i usłyszał Anię.

Grała na koncercie dobroczynnym, porywając

słuchaczów wdziękiem gry i postaci. Niezwykłe tło,

*w jakim ją poraź pierwszy ujrzał, zapał publiczności

oklaskującej utalentowaną amatorkę, rozbudził w nim

odrazu chęć zwrócenia na siebie jej uwagi. Opór Ani

-dokonał reszty.

tj

Nie taiła swej niechęci do małżeństwa, powiedzia­na mu szczerze, iż artystycznej przyszłości wyrzec się dla niego nie myśli, lecz on, rozkochany, zgodził się i na wszystko.

Posadę inżyniera przy nowobudującej się kolei otrzymał przed kilku tygodniami, na wyraźne żądanie narzeczonej, wymawiającej mu surowo bezczynność.

Szczęśliwym trafem, do objętych przez kolej .gruntów należy Zapole.

Skalski, wydelegowany do budowry mostu, uprosił p. Starzeniecką, by na parę letnich miesięcy zjechała «do Zapola.

I oto dziś właśnie spodziewa się przybycia upra­gnionych gości. Zmęczony upałem, zniecierpliwiony Leon coraz częściej na zegarek spogląda.

Wydaje mu się, jakoby czas wlókł się dziś leni­wie jak nigdy; drażnią go pytania robotników, drażni wszystko dokoła. Poruczywszy pomocnikowi swemu dozór nad robotnikami, idzie do domu, by rozmową

o Ani skrócić mękę oczekiwania.

W stołowym pokoju zastaje matkę, zawieszającą firanki. Leon przypomina sobie, że Ania namiętnie lubi kwiaty. Biegnie więc do ogrodu i znosi snopy całe róż, stokroci i jaśminów, patrząc z zadowoleniem, jak matka zręcznie układa z nich bukiety. Rozma­wiają przy tein o Ani. Pani Skalska zna Anię bardzo mało. Zaledwie raz, gdy pojechała oświadczać syna, widziała narzeczoną.

Sympatyczne nad wyraz dziewczę, ale daj Boże, Leonie, abym się myliła,—wyście nie stwrorzeni dla siebie.

To było wszystko, co usłyszał od matki i co, nawiasem mówiąc zirytowało go, może dlatego wła­śnie, iż czuł w tem ziarnko prawdy.

Ale przyjazd pań Stnrzenieckich miał rozwiać wątpliwości wszelkie.

Leon ma nadzieję, iż oderwana od lekcyj, wpły­wu profesora, koncertów, Ania zobojętnieje dla mu­zyki

Rodzice dadzą mi oczywiści carte blanche do uprzyjemnienia mojej Ani pobytu na wsi—odzywa się Leon, całując rękę matki. — Muszę przekonać Anię, że po za muzyką istnieją inne jeszcze przyjemności. Za­mknę fortepian i sam wyznaczę godziny do grania.

Skalska uśmiechnęła się.

Przeceniasz swój wpływ—powiada mu szcze­rze.—Z was dwojga, ty właśnie, Leonie, jesteś stroną bierną, poddającą się bez oporu nawet... Znam nie­wiele narzeczonę twoją, a przecież jestem pewna, iż

ta ujmująca istotka posiada duży zapas energii i ła­two ugiąć się nie da. Nie czynie jej z tego zarzutu, bynajmniej! Lubię kobiety, które umieją chcieć i za lada powiewem wiatru nie zmieniają swoich przekonań i upodobań.

Zkądże mama zna charakter Ani? Nie sądzę, by kilkugodzinna znajomość...

Dostateczna dla oczu matki—żywo przerwała Skalska. — Patrzyłem i za siebie i za ciebie.—Mama zawsze miała uprzedzenie do artystek.

Mylisz się! Pragnę tylko, aby pozwolono im zostać w sferze dla nich właściwej. Czy ludzkim jest dla więźnia łańcuch, który pęta jego ręce i ncgi? To samo dzieje się z duchem skrępowanym brutalnie oko­licznościami, czy formułkami. Niejednej z naszych panien wystarcza pospolite istnienie, obracające się w zakresie domowych zajęć, wegetowanie z dnia na dzień z jednym i tym samym programem; niejedną pochłaniają zabawy i stroje; inna, męzkim prawie umysłem sięga do skarbnicy wiedzy, lub umiłuje sztu­kę i zarzutu czynić im z tego niepodobna.

Nie przeszkadza to chyba tym ostatnim być dobremi żonami i matkami — zapytuje Leon, patrząc badawczo w rozumną twarz matki.

Lecz Skalska spuszcza nagle oczy nie i odpo­wiada.

Znalazła coś jeszcze do poprawienia w fałdach świeżo zawieszonych firanek i udaje, że całą uwagę temu poświęca. Bo i co ona powie temu rozpieszczo­nemu chłopcu, który wyciągnął rękę po kosztowne ca­cko, nie pytając, za jaką posiądzie je cenę? A prze­cież, rzecz jest jasna jak słońce, w cudnych blaskach zachodu zaglądające teraz do okien zapolskiego dwro- ru, że skoro Ania nie chce się wyrzec swej przyszło­ści artystycznej dla Leona, zatem więcej kocha swój

zawód, niż Leona.

f

Świeży ranek czerwcowy zastaje Anię na szczy­cie góry, obejmującą zachwyconem spojrzeniem rozsia-

ne w dolinie cliaty, przepływającą przez łąki rzekę, kościołek i dwór zapolski.

Twarz jej rozpromienia się wyrazem szczerego zachwytu.

Więc to tak wieś wygląda! Ania urodzona i wy­chowana w Warszawie, znała ją z opisówT tylko.

Piękna, przepiękna! Pierś oddycha tak lekko, tak swobodnie, woń cudna płynie od tych zbóż kwi­tnących, łąk szmaragdowych, sosnowych borów. Teraz dopiero w całej rozciągłości pojmuje, jak silne powi­nowactwo duchowe istnieje pomiędzy muzyką a przy­rodą.

Ile tu głosówT, ile rozlicznych dźwięków w szu­mie lasu, w poświstach wichru, w szmerze liści i stru­mieni!

Artysta mógłby tu stworzyć arcydzieło—my­śli z westchnieniem, bo jednocześnie ogarnia ją żal, jak to ona długo czekać jeszcze musi, zanim nauka uprzystępni jej możność wypowiedzenia tonami rado­ści, zachwytów, rozkoszy i cierpienia.—Czyż tak dłu­go? Dwa lata... może trzy... To tylko krótka chwila wobec ogromu czekającego ją szczęścia.

%

Z przepełnionym wrażeniami umysłem, rada, że się wymknęła od towarzystwa Heleny i Leona, usiadła na omszonym kamieniu, zapatrzona,, zasłuchana.

Potrzebowała być samą..

Serdeczna tkliwość, z jaką powitali ją rodzice Leona, rozgrzała jej serce.

Matka oprowadzała ją dziś, pokazując swoje go­spodarstwo, ogrody i pola i z uśmiechem znaczącym powiedziała: „To twoje, Aniu!”...

Ania, gdy Zapole uśmiecha się teraz do niej w całym blasku wiosennych powabów, odczuwa roz­kosz posiadania.

Wyobraża sobie, jak przyjemnie być musi czuć się tu panią, zbierać plony z łąk, pól i ogrodów, gwa-

Biblioteka. — T 141 3

rzyć z kmiotkami, uczyć tych pyzatych malców, któ­rzy całą gromadką biegli dziś za nią, gdy się pokaza­ła na wsi. Piękne, pożyteczne istnienie! Komu innemu wystarczyłyby te szczupłe ramy... Ale ona powiada sobie odrazu, że to ciche szczęście nie dla niej, aczkolwiek umie ocenić wartość jego. W zetknięciu z codzienną rzeczywistością takiego życia, dusza jej szamotałaby się jak owad w pudełku zamknięty. Muzyka jedynie, ze swym czarem tajemniczym, wywiera na nią swoją usidlającą potęgę, panuje nad kapryśnem, fantastycznem usposobieniem.

W podskokach, z błękitne mi wstążkami, fruwają­ce mi w powietrzu, cała w słońcu skąpana, nadbiega Helena, głośnym szczebiotem mącąc upragnioną dla Ani cisze.

«r

Za nią podąża Leon.

Aniu, Aniu!—woła zdaleka—jaki projekt cu­downy! Pan Leon urządza piknik wT Zapolskim lesie. Będą „Niespodzianki” na wzór warszawskich, muzyka, tańce...

I co za tem idzie, strata czasu, zmęczenie i pewien rodzaj niesmaku, jaki się zwykle uczuwa po zabawie — kończy Ania, wzruszając obojętnie ramio­nami.

Ale poco przyszliście tu? Uciekłam umyśl­nie przed waszą paplaniną, aby chwilę podumać...

Powinniśmy się obrazić...—odzywa się na to Leon, całując jej rękę.

x\.nia uśmiecha się łagodnie.

Odkądże to szczerość wywołuje obrazę?

I niezwykle dziś łaskawa, pozwala Leonowi ob- całowywać palce i gładzić pieszczotliwie dłoń.

Na promienną twarz Haleny pada cień posępny. Może sama nie wie o tein, że zazdrość coraz głębsze korzenie zapuszcza w jej sercu.

Zdejmuje kapelusz nadąsana i chłodząc rozpalo­ne czoło, odzywa się z wyrzutem do Ani:

To także koncept odbiegać tak daleko od do­mu i wdrapywać się na stromą górę...

Gazelle wybierają zwykle stronie, niedościgłe szczyty—żartuje Leon, z czułością patrząc na Anię.— Pani pewno nie czuje zmęczenia?

Istotnie. Wobec widoku, jaki się ztąd rozta­cza, zapomina się o zmęczeniu.

Helena wybucha śmiechem.

Jaki widok? Najzwyczajniejsze łąki z nijpo- spolitszemi krowami, pola zbożem zasiane, lasu kawa­łek, rzeczka błotnista, to i wszystko, moja ty marzy- cielko kochana, jeśli mamy nazywać rzeczy po imieniu.

O, przepraszam! — zaprzecza żywo Leon.— Wprawdzie to tylko skromny,'swojski widoczek, lecz piękny właśnie prostotą swoją. Pani sama brzydkie farby rzuciłaś na ten ładny pejzażyk.

Helena w^net niezręczność swoją spostrzegła. Lecz od czego spryt, ów zmysł szósty, rozwinięty u niej nad wszelkie inne.

Więc mrugając figlarnie ku Lenowi, mówTi:

Chciałam podrażnić Anię. Kto jak ja, uwiel­bia naturę, ten z pewnością na pięknościach Zapola poznać się potraH. Co zaś do zachwytów Ani, wręcz powiadam, iż są sztuczne. Nie gniewaj się, najdroż­sza, ale tak jest! Nie umiałabyś żyć bez gazu, świa­teł elektrycznych i dzwonków, zadymionych ulic, tur­kotu karet, zatłoczonych sal redutowych i dźwięków muzyki, choćby to nawet była katarynka uliczna lub harmonijka.

Nie zaprzeczam!—spokojnie odpiera Ania.— Ale to bardzo naturalne! Moja przyszłość artystyczna wymaga tła odrębnego; ciche życie wiejskie nie dla mnie, chociaż umiem słodycz jego ocenić.

Helena zwraca się do Skalskiego:

Ania tym zapałem i uniesieniem dla sztuki upaja się jak narkotykiem. I wie pan, cz?go ia się

36

lękam? Im więcej Ania oddawać się będzie muzyce, tem większa przestrzeń dzielić ją będzie od nas. Nasz gruby obskurantyzm zniechęci ją...

A więc ukochajcie muzykę i wznieście się ku mnie!—z żartobliwym patosem zawołała Ania.—Wszak ludy wschodnie wyprowadzają muzykę wprost od bo­gów; tacy realiści nawet, jak Chińczycy, wysokie wy­robili sobie o niej pojęcie- i zwali ją „umiejętnością wszelkich umiejętności.”... Oziris, gdy został panem Egiptu, cywilizował ludy za pomocą poezyi i muzyki. Febus - Apollo był bogiem muzyki, Amfion dźwiękiem swego czarownego głosu kamienie poruszał, Orfeusz oswajał dzikie zwierzęta, Sinos śpiewak...

Dosyć, dosyć na Boga!—wykrzykuje z komi- cznem przerażeniem Helena.—Dostałam zawrotu głowy.

I wszyscy troje wybuchają naraz głośnym śmie­chem.

Leon, korzystając z wesołego usposobienia na­rzeczonej, przy akompaniamencie pocałunków na uwię­zionych już teraz obu rączkach, odzywa się z pokorą:

Gdy światło sztnki przebije grubą powłokę mego obskurantyzmu, gdy ożywczy promień ten każe mi ukochać dźwięki, wtedy, o boska Izis, czcić będę muzykę, jako szczególny dar bogów. Lecz zanim to nastąpi, pozwól, najłaskawsza, aby klucz od fortepia­nu spoczywał w mojej kieszeni. Co mówię! leżał na mojem sercu.

I z tryumfem dobywając kluczyk, pokazuje go

Ani.

Helena klaszcze w ręce z radości.

Doskonale, wybornie! Ach, jakżem panu wdzięczna!—szczebiocze sztucznym, zawsze wyżej, niż potrzeba, nastrojonym głosem. — Niechże choć na wsi uszy nasze odpoczną.

Poskoczyła i pocałowała Anię.

Nie gniewasz się?—pyta wTśród pieszczot.

Ania spogląda na nią zdziwiona.

j# .

S — Co to ma znaczyć? Nic nie rozumiem, Leno?

To znaczy, pani moja najpiękniejsza—zaczy­na śmiało Leon —■ że klucz od fortepianu spoczywać będzie u mnie i w rzadkicli tylko chwilach rozkoszo­wać się będziemy piękną grą twoją.

Uważam to za żart — odzywa się Ania z po­wagą i patrzy obojętnie, gdy Leon chowa klucz do kieszeni.—Ale niechcący przypomnieliście mi obowią­zek. Ranne godziny najwłaściwsze są do pracy. Pójdźmy!

Wsunęła rękę pod ramię Leona i gdy w pół go­dziny potem znaleźli się w salonie, podeszła do forte­pianu.

Moja Helenko, przynieś'mi, proszę, tekę z nu­tami — zwróciła się do Heleny, z ciekawością obser­wując narzeczonych.

A skoro tamta opuściła pokój, wyciągnęła do Leona rękę ze słowami:

Poszę o klucz.

Leon postanowił nie ustępować.

Panno Aniu! — zaczyna odważnie — pozwól, abym tym razem nie uległ twemu kaprysowi. Pragnę, abyś tu odpoczęła. Mogę chyba liczyć na ustępstwo,

2 kochając panią i mając prawo spodziewać się wzaje­

mności.

Ania zmarszczyła brew.

W kwesty ach, dotyczących muzyki, pozostanę zawsze nieubłaganą.

Aniu, a gdybym bardzo prosił?

Ania sposępniała.

Przeczuwa jednę z tych rozmów bez końca, nie prowadzącą do niczego.

Ze jednak- dziś wyjątkowo uprzejmie czuje się usposobioną dla Leona, więc postanawia nie drażnić go i panować równie nad sobą.

Skoro gra moja zakłóca panu spokój, popro­szę, aby mi fortepian wniesiono na górę do mej sy-

pialni. Oczywiście, Helena będzie oburzona — dodaje, śmiejąc się.—Rzecz dziwna, jak wy oboje zgadzacie z sobą w upodobaniach.

Bo ona niema nic wspólnego z muzyką. Pomię­dzy mną i tobą, droga Aniu, muzyka jedynie wytwarza niezgodę. Któryż z nas zgodzi się na to, aby pozo­stawać zawsze na drugim planie? Dziś lekcy a, jutro koncert, pojutrze jakaś tam próba, pani moja wie­cznie zajęta, pochłonięta muzyką, a cóż dla mnie po­zostaje?

Minę ma tak przygnębioną, że Ania wybucha śmiechem.

Biedny Leon!—mówi ze śliczną minką dobre­go dziecka, ale wyciąga rękę po klucz i za chwilkę siedzi już przy fortepianie.

Pod urokiem jej głosu gniew Leona topnieje, juk śnieg wiosenny.

Widzę, że pan kapitulował — odzywa się z przekąsem Helena, wbiegając z nutami do salonu.

—„Rapsodya” Liszta wypłoszyła wszystkie myszy ze śp iż ar ni pani Skalskiej.

Leno, jakież to trywialne! — zauważyła pół­głosem Ania.

Zwabiony dźwiękami muzyki, stary Skalski wszedł do salonu.

Leon porwał się zdumiony, bo w rzadkich tylko okolicznościach opuszczał ojciec bibliotekę, lub przyle­gający do niej gabinet.

Niech pani gra, proszę—-mówi uprzejmie do Ani, która powstała, aby go powitać.—Dawno nie sły­szałem muzyki, dobrej muzyki.

Usiadł zdała przy oknie i zapatrzył się w ogród.

Skalski starszym był od żony o lat dwanaście.

Twarz jego, zorana bruzdami, powleczona żółtą skórą, surowa twarz człowieka o wybitnym, szerokim umyśle, na pierwszy rzut oka wydawała się niesym­patyczną.

ti

ł]

*

-'»i

4 \

\1

1

.i

Patrząc na ojca i na syna, niktby nie przypu­ścił, jak blizkie łączą ich węzły

Lalkowata uroda Leona wywoływała nieraz sło­wa politowania na usta ojca.

Baba!—mówił zwykle do matki, wskazując je­dynaka.

Skalski kochał syna, lecz więcej jeszcze kochał swoje książki.

Skalska po stracie kilkorga dzieci uczucia ma­cierzyńskie przeniosła na jedynaka,

W atmosferze tej z jednej strony pieszczot i po­błażania, z drugiej zupełnej obojętności, kształcił się duch Leona, z natury już słaby i wszelkim miękkim wpływom podatny.

Skalski cierpiał nad tem, ale zaradzić złemu nie chciał, czy nie umiał.

Odsuwał się systematycznie od spraw domowych, pomiędzy książkami swemi jedynie znajdując spokój i zadowolenie.

Gra Ani w sercu starego książkowego mola po­ruszyła drzemiącą tam od lat wielu namiętność do muzyki. .

Pod wpływem dźwięków w umyśle jego przesu­wać się zaczęły kalejdoskopowo obrazy przeszłości.

Przypominał sobie, jak w gimnazyum będąc, gry­wał zwykle na organach, należał do śpiewaczego kół­ka, urządzającego „Wieczornice,'’ gdzie najdonośniej glos jego rozbrzmiewał.

Miłe wspomnienia!

I chociaż twarda szkoła życia kazała mu o wszy- stkiem zapomnieć, co było stroną jego przyjemną, chociaż z latami namiętność do drukowanej bibuły zwalczyła tamtą, Skalski odżył chwilowo wspomnie­niem i z rozkoszą wsłuchiwał się w pełną wdzięku i uczucia grę Ani.

Gdy ostatnie przebrzmiały takty, zapanowało długie milczenie. Patrząc na zadumanego Skalskiego, nikt pierwszy ciszy przerwać nie chciał.

40

Myśl Ani wybiegła z tęsknotą ku przyszłości, He­lena o pikniku marzyła, Leona muzyka i gorąco uspo­sabiały zwykle do drzemki.

Po chwili wzrok Skalskiego oderwał się od cie­nistych alei ogrodu i skierował ku Ani, siedzącej przy fortepianie z czołem na dłoni opartem. W oczach pa­trzącego badawczo Skalskiego zjawiło się coś bardzo podobnego do rozczulenia.

Szlachetne rysy, a gra nosi cechę prawdzi­wego talentu — powiada sobie nie bez pewnego zado­wolenia. Poczem wzrok jego przenosi się na zaspaną twarz Leona; cień zawodu, czy upokorzenia ściąga po­miętą jego twarz dziwnie bolesnym kurczem.

Jak pani pięknie gra! — zwraca się wreszcie ku Ani.—U nas na wsi rzadko kto oddaje się muzy­ce poważnie. Damy klepią po klawiszach modne pol­ki i walce. To denerwuje. Żona moja nie gra, Leon także.

Przysunął się do fortepianu, ożywiony, odmło­dzony.

I ja niegdyś grałem. Zapomniałem. Wiele rzeczy, do których się przywiązało, gubi się potem w życiu, t

Uderzył suchym, kościstym palcem w klawisze.

Pięć tonów wyskoczyło z głowy Maheda Kri- szna; — zaczął opowiadać z ożywieniem — szósty, za­wdzięczamy żonie jego Parbuti. Z głównych tonów Brama rozwinął jeszcze trzydzieści ubocznych. Uwa­ża pani? Mahed Kriszna i jego żona Parbuti. Nared, indyjski bożek muzyki...

Leon ocknął się nagle.

Ojciec rozpoczyna wykład — szepce do Hele­ny z komicznem przerażeniem. — Zginęliśmy! Prze­padł obiad, bo matka z powodzeniem dzwonić może godzinę, a ojciec nie usłyszy. A ja, dalibóg, głodny jestem. Patrz, pani, jak szeroko ze zdumienia otwie- rają się źrenice p. Ani. Biedna, kochana gołąbka!

- Chińczycy—ciągnie dalej Skalski—wyprowa­dzili ośm rodzajów dźwięku z ośmiu ciał brzmiących: kamień, metal, ziemia palona, jedwab, skóra garbowa­na zwierzęcia, drzewo, bambus i dynia.

Ojcze! — przerwał Leon.—Co nas Chińczycy obchodzą? My nie posiadamy tak wysokiego pojęcia

0 muzyce i w rezultacie kwestya to obojętna, z czy­jej głowy pięć tonów wyskoczyło i z jakich ciał brzmiących Chińczycy dźwięki wyprowadzali.

Pozwól, kochany!—spokojnie odpowiada Skal­ski.—Twoja narzeczona musiała ukochać muzykę, sko­ro tak pięknie gra. Dla niej zatem szczegół każdy w świecie harmonii posiada wartość. Czy pani wie—' zwrócił się do Ani — iż najznakomitszym u Chińczy­ków muzykiem był filozof Lyng-lun?

Nie wiedziałam, istotnie—uśmiecha się Ania, z coraz większą życzliwością przyglądając się Skal­skiemu.

Poproszę panią kiedy do siebie i porozma­wiamy w tej kwestyi wyczerpująco.

Kto pragnie posiąść jakąś gałęź wiedzy, po­winien badać ją w najskrytszych jej tajnikach. Ara­bowie też nader dowcipnie rozwijali system muzyczny. Powstał on znacznie później od chińskiego. Hebraj­czycy pierwszym wynalazcą muzyki głosili Jubala, sy­na Lamecha.

Ależ, ojcze, szczegóły te z pewnością nie interesują panny Ani.

Skalski popatrzył na syna, potem na Anię i gło­wą pokiwał.

Odpowiadaj zwykle za siebie tylko—rzekł.—

1 powiedzieć ci jeszcze muszę, iż bierzesz wszystko z lekkomyślnej strony, czego narzeczona twoja nie po­trafi i dla tego nie wiem, czy wam będzie dobrze z sobą.

Uścisnął rękę Ani i wyszedł.

Leon się roześmiał.

%

i

A tom usłyszał kazanie! A wszystkiemu win­ni Chińczycy, Arabowie i te muzyczne bzdurstwa.

Trochę jednak zmieszany pochylił się ku Ani.

xVniu!—pyta, dłoń jej ujmując — wszak nam będzie dobrze z sobą? Zły jestem na ojca. Jakież to dzikie przypuszczenie! Aniu, powiedz, kochasz mnie? powiedz...

Ale Helena wpadła pomiędzy nich z we­sołym żartem i uwolniła Anię od odpowiedzi.

VII.

Ostatni dzień czerwca, przeznaczony na majów­kę, sprowadził do Zapola mnóstwo osób.

Leon nie zaniedbał niczego, aby zabawę uświe­tnić.

Dopomagała mu gorliwie Skalska, pospołu z He-V leną, biegającą od śpiżarni do kuchni, układającą w ko­szykach ciasta, w wazonach bukiety.

Jaka to rozkosz posiadać własne kwiaty, swo­je owoce—szczebiotało ładne dziewczę to do Skalskiej, . to do Leona.

Już chyba niema większego szczęścia, niż go­spodarować u siebie, w takiem Zapolu naprzykład. Siać, sadzić, zbierać... Każda pora roku ma swoje za­jęcia, swoje powaby... I chociaż Ania twierdzi, iż za­biłaby ją szara monotonność takiego życia, dla mnie szczególniej byłaby źródłem niewyczerpanego szczę­ścia.

Pogodne rysy Skalskiej spochmurniały.

Panna Ania, artystka, ma gust wytworny — podjął z uśmiechem Leon. — Miasto więcej niż wieś przecie zadawałnia artystyczne i estetyczne jej wyma­gania.

A Skalska tymczasem myśli, iż Leon, ożeni w-

M

szy się z Anią, popełnia omyłkę, którą im obojgu gorz­ko potem okupić przyjdzie. I myśli jeszcze, jaką mi­lutką gosposią w ich małym światku byłaby taka Le­na, ze swą pospolitą wprawdzie, ale szczerą naturą, trafiającą jej wprost do serca.

Helena — zda się—odgaduje jej myśli, bo twarz jej promienieje zadowoleniem.

Oby tylko Ania miała dziś dobry humor — odzywa się po chwili.—Niczego się tak nie lękam, jak jej dni „nerwowych.”

Jakież to są te dni nerwowe” — zapytuje Skalska i odwraca się, by nie spotkać wzroku Leona.

Okropne, proszę pani. Nie wyobrazi sobie pa­ni, ile cierpi wówczas biedna Ania i my oczywiście przy niej. Słyszałam, że to jest choroba artystów... O, jakże ich żałuję!

Takie dnie „nerwowe,” panno Helu, miewa każdy z nas — zauważył Leon. — Życie rozmaicie się układa i chyba człowiek bezmyślny potrafi być jedno­stajnie wesołym.

Był nieco podrażniony i Skalska to zauważyła.

Czas się ubierać, kochanko—zwróciła się do Heleny.—Zaliwscy przybywają zwykle najpierwsi.

Helena wybiegła z pokoju.

W pół godziny potem zaturkotały pojazdy i sa­lon zapolski gośćmi zapełniać się zaczął. Przybyli już Zaliwscy z Zaliwia, Orscy z Grzędów, ładne pan­ny WoJickie z Wolicy, Żarnowscy i inni.

Aniu, Aniu, jakie prześliczne konie, jakie po­wozy! — wołała rozpromieniona Helena, obserwując z okna przybyłych.—Jeśli to młody Zaliwrski ten bru­net z brodą, to bardzo przystojny. Boże, tyś jeszcze nie ubrana. Ciociu, cioteczko, co ta Ania wyrabia?

Ania' spokojnie podeszła do zwierciadła.

Będę za chwilę gotową, mateczko—odpowia­da na zaniepokojone spojrzenie matki.

Istotnie, ubrała się bardzo szybko.

-4-4 «

«

Uprzywilejowana biała tkanina i tym razem zrę­czną jej postać otuliła miękkiemi fałdami, biała prze­paska uwięziła złote loki i odkryła czoło gładkie, jak n posągu.

Gdy z wachlarzem już i bukietem fiołków, po które Leon umyślnie jeździł do Warszawy, stanęła przed matką, Starzeniecka uśmiechnęła się z zadowo­leniem. -

Obejrzała się potem na Helenę, całą różową, jak pączek świeżej róży.

Stary Skalski tymczasem rozglądał się po salo­nie, upatrując Ani. Opowiadając Zaliwskiemu o ta­lencie przyszłej synowej, zapalił się do ulubionego przedmiotu, wywołując uśmiech politowania na twarz słuchającego.

Et, co tam, panie, muzyka!—mówi mu szcze­rze Zaliwski. — Chleba ona nie da, prędzej gorycz rozczarowania i nędzę. Tych muzykantów i muzykan- tek pełno teraz wszędzie. Zmarnowana kasta!

Uprzywilejowana. — zapewnia Skalski z na­maszczeniem.

Grecy za szczególnych ulubieńcówr bogów uważali tych, którzy się muzyką. zajmowali. Sąsiad znasz się na gatunkach pszenicy, ale muzyki nie za­czepiaj.

Racya!—wtrąca z uśmiechem przysłuchująca się rozmowie panna Tola Wolicka. — Muzyka, to naj- podnioślejsza ze sztuk... Ale pan mówi o uwielbieniu Greków, panie Skalski, a mnie się zdaje, że oni zbyt mało poświęcali się muzyce. W poezyi, architekturze, rzeźbie doszli istotnie do doskonałości, lecz muzyka...

Wyblakłe oczy Skalskiego ożywiły się.

Ta ładna panienka z wTyrazem powagi w pięk­nych, czarnych oczach, z klasyczną prostotą w stroju, wydaje mu się skłonniejszą do dysertacyi o sztuce, niżeli dobroduszny sąsiad Zaliwski.

Grecy, łaskawa pani—mówi, przysuwając się

z krzesłem do panny Wolickiej — tak ściśle łączyli poezyę z muzyką, że jedna bez drugiej obyć się nie mogła. Do niedościgłych wyżyn doskonałości podnio­sły poezyę epicką muzyka i taniec. One to wyrobiły rytm, miarę, równowagę. Przy pomocy dźwięków mo­żna było osiągnąć harmonię tworzywa stroficznego, najwyższy stopień tworzenia dwóch pierwiastków: sło­wa i muzyki.

Ale też niezależnie od poezyi Grecy nie czuli potrzeby uprawiania muzyki wokalnej, lub instrumen­talnej — upierała się panna Wolicka, z przyjemnością wyciągając na słowa rzadko ożywiającego się Skal­skiego.

Lecz wejście pań Starzenieckieh przerywa roz­mowę.

Z ciekawością oczy wszyskich zwracają się ku Ani. Wyraz: „artystka” przebiega z ust do ust.

Dla matek, mających córki, pozbawione jakiego­kolwiek talentu, jest on synonimem kokieteryi, prze­sady, nieusprawiedliwionego niczem zarozumienia; dla młodych panien, przedmiotem zazdrości i pożądań; praktyczny Zaliwski zastrzega się w myśli, by którakol­wiek z jego córek wstąpić miała w ślady tych istot wykolejonych.

Młodzi panowie przyznają jednogłośnie, iż ten nicpoń Leon posiada gust wytworny.

Ania poważnemi oczyma przypatruje się towa­rzystwu.

Zdrowa uroda Heleny, trzpiotowate minki i po­spolity uśmiech nikną wobec powagi Ani i tego nie­zwykłego wdzięku, którym przykuwa oczy i serca.

Musi to być zręczna pannica, skoro potrafiła usidlić Skalskiego—szepce sąsiadce Żylskiej pani Ma- rzycka, dzierżawczyni rozległego folwarku i matka trzech córek, łudząco przypominających ponure dnie jesienne.—Wcale 11111 nie zazdroszczę!

Będzie parawanem dla swojej primadonny —

wtrąciła złośliwie zalotna wdówka, palącem spojrze­niem ócz czarnych goniąc za Leonem. — Dziwię się Skalskim... Triki wybór!

Czy pani już występowała? — pyta Tola Wolicka z ujmującym uśmiechem, przysiadając się do Ani. — Zazdroszczę pani. Jakaż to potęga wywoływa­nia myśli i wrażeń tkwi w muzyce! Przed miesiąca­mi kilku słyszałam za granicą Bardzkiego. Oczywi­ście, nazwisko wielkiego artysty i kompozytora nie jest pani obcem? Ach, jak on gra!

Pani słyszała Bardzkiego? — podchwyciła olśniona Ania,

Tęsknię od tej chwili... Ale Bardzki nie

grał dotąd w Warszawie.

t

Śmiało rzec mogę, iż jest on tytanem sztuki współczesnej —■ opowiada ze szczerym zapałem Woli­cka. — Gra jego na całe życie pozostawia niezatarte wrażenie.

Szczęśliwa pani! — drżącemi usty szepcze Ania.—Cóż grał Bardzki?

Fantazyę F-Mol Chopina, Koncert Saint Saen- sa i Intermezzo „W błyskawiczną noc” — wybucha z ogniem Wolicka.—Ale jak grał! Coś boskiego. Ja­ka siła i potęga tonu wobec nienaśładowanej słodyczy i głębi nozucia; jakie poczucie stylu, wybuchający niekiedy ognistą lawą temperament, jaka indywidual­ność, wyróżniająca go nad innych artystów. Ale mo- g'3 pocieszyć pani$. Bardzki w zimowym sezonie wy­biera się podobno do Warszawy.

Istotnie?

Twarzyczka Ani rozpromieniła się takim bla­skiem szczęścia, że siedząca obok Misia Orska rzecze:

Gdybym była na miejscu p. Skalskiego, za­sztyletowałabym Bardzkiego nim zjedzie do War­szawy.

Panny się rozśmiały. Misia, zadowolona z siebie, zwróciła się do Ani.

Wie pani, że gdyby mi kazano ożenić się z artystką, uciekłabym na kraj świata. Niecli mi pa­ni szczerość moją wybaczy, lecz niepodobna przypu­ścić, aby artystka potrafiła być dobrą żoną i matką. Skoro panie wyznajecie taki kult religijny dla sztuki, oddajcie się jej bez podziału. Nam, szarym myszkom, miłującym domowe kąty, zostawcie chłopców.

Rozumne oczy Toli Wolickiej zatrzymały się na zarumienionej twarzy Ani.

Radabym wiedzieć, jak się pani zapatruje na tę kwestyę? — zapytuje ciekawie, bo Ania od pierw­szego wejrzenia zainteresowała ją.

Chmury przemknęły po czole Ani.

Ach, ona z dniem każdym nabiera przekonania głębszego, że obowiązki, rodzina krępują, więżą, przy­bijają do ziemi artystę. Czyż miłość jej dla sztuki nie jest jabłkiem niezgody pomiędzy nią a Leonem? On wr pragnieniach, pojęciach nie zjednoczy się z nią nigdy... nie zrozumie jej...

Ciemne oczy Bardzkiego patrzą teraz na nią ź portreciku spoczywającego wr podróżnym kuferku.

Ani się wydaje, jakoby naraz rozlało się wokoło niej jakieś wielkie światło...

Miłość czysta, idealna, pozbawiona wszelkich pragnień, powinna być jedynie udziałem artysty—od­powiada nakoniec Wolickiej z namysłem i jest przy- tem bardzo zmieszana.—Zamiast przeszkody w pracy, byłaby podnietą. Duch, oderwany od szarej pospolito­ści normalnego życia, w sztuce wyłącznie czerpałby zadowolenie, rozkosz...

A to właśnie byłoby nienormalnem — wtrąca z uporem Misia Orska.—I to, co pani wyrzekła przed chwilą, to tylko frazesy! My, kobiety, od najmłod­szych lat bawiąc się lalką, okazujemy pociąg do ma­cierzyństwa.

Cicho, emancypantko! — przerywa milcząca dotąd Zośka Zaliwska. — Boże Wielkii O czem to

młode panny teraz nie mówią! Gdyby mama posły­szała...

Dostałabyś klapsa niewątpliwie, ty lube gą- siątko!—odcięła się Misia.—Ty zawsze, jestem pewną, pozostaniesz sprzętem wymagającym troskliwej opieki. Ale wracając do rzeczy: Wszak miałam słuszność, panno Starzeniecka, twierdząc, że artyści żenić się nie powinni. Trudno wymagać, aby p. Skalski np. dla przypodobania się pani zdrowego swego ducha wypra­wił w jakieś powietrzne krainy...

Mówiłam o artystach w wielkim stylu — bro­niła się Ania. — Jako od „wybranych” mamy prawo wiele wymagać i oni sami poświęcić też wiele muszą, na ołtarzu sztuki.

Tylko się nie pokłóćcie, moje panie! — inter­

peluje Zaliwska.

Misia, jak zwykle, wtrąca się w nieswoje rzeczy. Cóż cię obchodzi, Miśka, że pan Leon po ślubie dostanie na śniadanie sonatę, na obiad symfo­nię, a na wieczerzę fugę, bo żona-artystka z pewno­ścią kuchnią się nie zajmie.

Wolicka wzruszyła ramionami.

Niech im pani wybaczy, bo te trzpioty nie poważnego uszanować nie umieją — zwróciła się do Ani.—Przedmiot to zresztą dla nich obcy.

Ania powstała.

Jakkolwiek uśmiech pobłażliwry błąka się na jej ustach, w oczach błyszczą iskry tłumionego gniewu.

Prócz Wolickiej na twarzach otaczających ją osób czyta wyraźną niechęć.

Jednocześnie wszedł Leon z młodym Zaliw-

skim.

Patrz! — mówi, wskazując >Hię. — Cukierek, nieprawdaż? Nie wyobrazisz sobie, jak się kochamy.

Zaliwski uśmiechnął się dwuznacznie.

Wierzę. Ale wiesz co? Jabym się bał...

Kogo? Czego?

A tej twojej artystki. Jak ją zaczną okla­skiwać, kwiatami sypać, kadzić pochlebstwami, to i główka się zawróci. Właściwie, to ty bierzesz żo­nę dla ludzi, a nie dla siebie.

Co pleciesz, co wygadujesz! — oburzył się Leon. — Jakie wy tu macie zacofane jeszcze pojęcia. Dla was artystka to coś odrębnego, wyskokowa jakaś istota, licho wie co...

No, nie gniewaj się! My tu na wsi takich kwiatów egzotycznych nie hodujemy—roześmiał się Za- liwski. — Ale istotnie ładna! — dodał, pożerając Anię oczyma.

W godzinę potem towarzystwo całe znalazło się na polanie w lesie zapolskim.

Ukryta pomiędzy drzewami orkiestra przygry­wała wesoło do tańca, dziewczęta służebne w ubiorach krakowskich roznosiły lody, cukry, napoje.

Ożywienie i zapał do zabawy ogarnął wszyst­kich.

Helena trzyma się wciąż przy boku Leona,

Wesoła, pełna pomysłów dziewczyna, wysuwa się zręcznie na widownię, zakrywając poważną Anię.

Marzycka i inne panie zwracają na nią uwagę Skalskiej, a ponieważ z tej strony nie grozi już nie­bezpieczeństwo, więc chwalą niezmiernie zarówno skromny układ, jak i urodę Heleny.

Jaka to szkoda, proszę pani — odzywa się z układną miną Marzycka—że p. Leon, mając do wy­boru...

Ale Skalska posiada zbyt wiele taktu, aby po­zwoliła czytać komuś w swoich myślach.

Godziny mijają szybko.

Inicyatorowie zabawy wyczerpali już program niespodzianek.

Biblioteka. — T. 141. 4

Młodzież, zmęczona tańcem, odpoczywa.

Zachodzi słońce.

W złocie i purpurze kąpią się łany zbóż, rze­ka, drzew wierzchołki płonące, zda się, jak łuna pożogi.

Tola Walicka stoi z Anią na wzgórzu.

Przyroda jednakowo zrozumiałym przemawia do nich językiem.

Wobec cudów, jakie roztacza wokoło, jakże po­spolitym wydaje im się ten tłum śmiejący się, hała­śliwy.

Uciekły tu jedną popchnięte myślą i dobrze im razem w pełnej uroku ciszy tej przedwieczornej go­dziny.

Rozumne oczy Toli zdają się nawskroś przenikać duszę Ani.

Czując bijące przy swTojem serce dziewczęcia, pała ciekawością zbadania jego tajemnic.

Biedna Ania, biedna gołąbka biała! — powia- rza w myśli i jest prawie pew7ną, iż miłość dla Skal­skiego obniży polot skrzydeł rwącej się ku wyżynom dziewczyny.

Srebrzyste tumany mgły podniosły się nad łąka­mi, kłębiąc się, lub uciekając wgłąb, wieszając się na wierzchołkach drzew, lub opadając nizko.

W kościołku zapolskim dzwoniono na „Anioł Pański.”

Dzwon rozbrzmiewa w ciszy, budzi drzemią­ce echa.

Anię opanowywa nagle wzruszenie ogromne, tę­sknota nieukojona, nieskończona...

Za czem?... Do czego?... Alboż ona wie...—Za cieniem...—drży na jej wargach zbladłych...

Tola pochyla się ku niej i pyta szeptem:

Aniu, powiedz mi, czy Leon...

Lecz Ania wstrząsa się jak ptaszę strwożone i patrząc błagalnie na Tolę, mówi głosem tak cięż­kim, jak gdyby pierś jej przywaliły głazy:

VIII.

Deszcz pada od rana.

Drzewa, przeciążone kroplami wody, opuściły nizko gałęzie, kwiaty zwinęły kielichy.

Rozpłakane niebo, wróżąc „trzydniówkę”, od­działywa ujemnie na humor mieszkańców Zapola.

r

Śniadanie upływa w milczeniu.

Anię ożywiają dopiero dzienniki, które przynio­sły zapowiedź koncertu, ze współudziałem znakomite­go skrzyka i cenionego pianisty.

„Symfonia heroiczna”—czyta głośno Ania — „Koncert” Beethovena, „Fantazya szkocka” Brucha...— i oczy jej takim ogniem rozbłysły, jakiego nigdy nie widział w nich Leon, gdy w formę najgorętszych słów i zaklęć ubierał miłość swoją.

„Symfonia heroiczna...” Mam kult dla tego pomnikowego dzieła—mówi Ania.—Ciekawam, jak też orkiestra sobie z niem poradzi. Tu już styl nie wy­starcza. A! i poetyczny „Liebestraum” Liszta, a na uwieńczenie programu Chopin, mój ukochany!

Rzuciła dziennik, odsunęła filiżankę z herbatą

i zapominając prawie o obecności Skalskich i Leona, przypadła do rąk matki.

Pojedziemy, mateczko? Wszak prawda? Ja- byin nie mogła tu wytrzymać, wiedząc, że oni tam grają... Beethowen, Chopin, mistrze nad mistrzami! Droga mamo, mnie już teraz nieledwie szał ogarnia...

Widzimy to! — z uśmiechem wtrąciła Skal­

ska.—Lecz czy warto dla paru godzin spędzonych na koncercie, ponosić trudy kilkomilowej podróży?

Czy warto?

Oczy Ani rozszerzyły się ze zdumienia.

Obojętność Skalskiej w kwestyach, dotyczących muzyki, wydaje się jej potworną.

Poszłabym chętnie pieszo, proszę pani — za­pewnia z zapałem.

Jak do cudownego miejsca pielgrzymi — za­drwił Leon/ z takim zacięciem mieszając łyżeczką herbatę, że czytający dziennik Skalski podnosi oczy na syna i mówi kwaśno:

Proszę cię, kochany, wybierz sobie przed­miot mniej hałaśliwy, aby objawy gniewu twego nie dokuczały innym.

Tu już Helena nie może wytrzymać dłnżej i z min­ką obłaskawionej kotki, która schowała pazurki, zwra­ca się do. Ani z napomnieniem.

Nie masz litości nad ciocią, Aniu. Cioteczka jest tak wrażliwą na trudy podróży, tak jej szkodzi zmęczenie... Miałaś już chyba dosyć i my przy tobie tych przyjemności koncertowych.

Moja Helo, proszę cię...

Głos Ani drży, łzy powstrzymywane duszą ją w gardle.

Zawsze jedna i ta sama historya! Poświęcenie ze strony matki, przymówki Heleny, zły humor Leo­na, a teraz jeszcze przybyli foczy wiście Skalscy.

Przecież ona musi bywać na koncertach, musi rozwijać się muzycznie i tym sposobem zbliżać się ku celowi, jaki sobie obrała. A tu nikt nie chce te­go zrozumieć i wszyscy jej przeszkadzają, utru­dniają...

I gdy coraz więcej rozżala się nad sobą, naj- niespodziewaniej bierze ją w obronę Skalski.

Skoro męczy podróż panią dobrodziejkę—od-

* o

i) o

zywa się 2 dobrocią do Starzenieckiej — to może żona moja przejedzie się do Warszawy. Oczywiście, ja z ochotą towarzyszyć paniom będę.

Uśmiechnął się do Ani.

Leona zostawimy w domn; on muzyki nie lubi...—zażartował.

Tego dnia wieczorem narzeczeni posprzeczali się nie na żarty.

Szarą godziną Ania grała.

Nerwowa jej natura zmianom atmosferycznym poddawała się bez oporu.

Leon zawziął się nie odstępować dziś narzeczo­nej. Wiedząc, czem jej dokuczy, wciąż zaczepiał

o muzykę i artystów.

To jest odrębna sfera, proszę pani — mówił z fanfaronadą. — Trzeba ją znać tak, jak ja ją znam. Nawet skrajny optymista zgodzi się na to, iż są t© ludzie wykolejeni.

W każdej sferze spotkać możemy wykolejo­nych — spokojnie napozór odpowiada Ania. — A nawet powiedziałabym, że stanowisko artysty zajęło obecnie szlachetniejsze w społeczeństwie miejsce. Artysta, to już dziś pracownik uznany i użyteczny, jak każdy inny.

Pani się łudzi. Nie zdołają oni nigdy wy­walczyć szacunku dla swTojej pracy. Uprzedzenia ku nim istniały i istnieć będą. Sami temu po części winni.

Tu niefortunnie, jak zwykle, wtrąciła się do rozmowy Helena.

A Bardzki? Słyszałam, że nawet damy z naj­wyższej arystokracyi poczytują sobie za szczęście, gdy raczy rozmawiać z niemi.

Leon wybuchnął śmiechem.

Bo blagier, komedyant!... I ten wielki ta­lent to także blaga, Zareklamowało go pewne kółko

*

%

znajomych, czy życzliwych, a głupiutka publiczność pasowała go zaraz na wyjątkowego, niezrównanego arty­stę w wielkim stylu. O, znamy się na tem!

Na co Ania blada z oburzenia odparła:

Fisze przecież dzieła, które ogół sądzi, i opi­nia „pewnych kółek” wyłącza się...

Taki dobry środek zarobkowy, jak każdy przemysł. Upewniam panią, iż za lat kilka, kilkana­ście, gdy Bardzki przestanie być w modzie, zapomną

o nim, jak o innych zapomnieli.

Panie Leonie! — odzywa się nagie Helena.— Niech pan już nic nie mówi o Bardzkim, bo Ania się* rozchoruje. Patrz pan, jak wygląda.

Istotnie, na bladej twarzy Ani rozpaliły się ru­mieńce.

Kiedyindziej rozmowa podobna mniej by na niąO oddziałała, lecz dziś los się widocznie zawziął na jej nerwy. Więc tłumiąc dreszcz, który nią wstrząsa, uderza kilka silnych akordów, aby potem miękko, ła­godnie pieścić się z „Melodyą” Bardzkiego, rzuconą jako wyzwanie Leonowi.

Nie skończyła jednak i rozpłakała się.

Ach, jak ją to upokarza.

Ale w7alcząc ze łzami przez dzień cały, musiała wreszcie wybuchnąć.

Leon spogląda na nią osłupiały. Gniew w nim wzbiera, może dlatego właśnie, że łzy Ani sprawiają mu ból.

I zamiast ukoić ją ciepłem słowem, czy per-0 swazyą lub pieszczotą, chwyta broń najgorszą: sar­kazm.

Czy to spazmy, panno Heleno? — zapytuje głośno, aby usłyszała zYnia. — Ja doprawTdy nie znam się jeszcze na odcieniach kaprysów i kaprysikówr pię*- knych dam. Przyślę tu zaraz w^odę kolońską i co tam pani jeszcze rozkaże. Nim się pobierzemy, będę

musiał przeczytać jaki poradnik lekarski, aby w da­nym wypadku być au courant babskich dolegliwości.

I wyszedł nie spojrzawszy nawet na Anię.

Sprzeczka między narzeczonymi, to burza wio­senna... — odzywa się Helena, całując Anię. — Nie przypuszczam, aby cię to obeszło...

Lecz wzruszenie Ani, mające źródło głębiej,^ani­żeli zdawało się Helenie, już przeminęło.

' — Nie mówmy o tem! — odparła spokojnie

i wyszła.

Waryatka! — rzuca za nią Helena i czuje litość z przymieszką pogardy dla istoty, która szczęścia swego ocenić nie umie.

Tentent galopującego konia zwabił ją do okna.

Kto to? Leon? Gdzież on wyjeżdża? Deszcz pada... A wszystkiemu winna ta przemądrzała ar­tystka!

Gdy w pół godziny potem krajała szynkę do kolacyi, spytała ją Skalska:

—■ Cóż się to stało Leonowi, że uciekł od nas do Grzędowa? To także fantazya, grożąca w następ­stwie katarem, lub bólem gardła.

A Helena z miną tajemniczą bąkać coś zaczęła

o zdenerwowaniu Ani, migrenie, aż potrąciła i o sprze­czkę, którą oczywiście wywołała tylko zbytnia draźli- wość Ani.

Na to weszła Starzeniecka.

Że też to Ania pozwoliła jechać Leonowi — z ledwo ukrywaną niechęcią odzywa się Skalska. — Taka niepogoda...

Wątpię, czy Ania wiedziała...

Starzeniecka osuwa się * na krzesło, jak osoba

bardzo zmęczona. Pożerała ją coraz większa trwoga

o przyszłość Ani, bo widzi, że między narzeczonymi ciągle się coś psuje. A takby rada zostawić Anię na zawsze w tem miłem Zapolu, gdzie znalazłaby zacne,

oddane sobie serca, gdyby chciała. Ach, gdyby tylko chciała!...

*Jak też ciotuchna źle wygląda — zauważyła Helena. — .Może ziółek pomarańczowych zaparzyć?

Starzeniecka pieszczotliwą dłoń przesunęła po jej rumianej twarzy, mówiąc do Skalskiej:

To moja druga córka. Takie to dobre, że kochać trzeba.

I gdy Helena niesie dla Ani na górę filiżankę herbaty, opowiada Skalskiej dzieje jej sieroctwa, czem do fez wzrusza słuchającą.

Nie miałam z nią nigdy kłopotu — kończy opowiadanie. — Zawsze żwawa, wesoła, czynna...

Szczęśliwe usposobienie! — odzywa się Skal­ska z westchnieniem.

—■ Typ jednoczący w sobie wszystkie przymioty dobrej żony, matki, obywatelki. Szczęśliwy, kto ją wybierze.

To było powiedziane z myślą ukrytą — my­śli Starzeniecka z przykrością, ale zaraz powiada so­bie, że Skalska ma słuszność najzupełniejszą.

Zapanowało milczenie.

Obiedwie matki czują w powietrzu burzę.

Skalska żywi żal do Ani, iż nie umie postępo­wać z Leonem; Starzeniecka do Leona, że szorstkiem obejściem sprawił przykrość Ani.

Nazajutrz przy śniadaniu zjawił się Leon z przy­więdłą różą w butonierce, z uśmiechem pełnym tine- zyi, ze sztuczną wesołością, którą zmieszanie po­krywał.

Uścisnął rękę Ani i omijająe zajmowane zwy­kle przy niej krzesło, usadowił się na szarym końcu”.

Czy pan dobrze się bawił? — zaszczebiotała Helena, przysiuvając 11111 śmietankę i nasmarowaną masłem bułkę.

Bardzo dobrze. Ale jaka pani grzeczna, że tak o mnie pamięta.

Ania uśmiechnęła się.

Tak przywykłam, by o mnie zawsze pamię­tano, iż sama o nikim nie pamiętam.

Niewesoła perspektywa dla męża — żarto” bliwie niby wtrąciła Skalska.

To nic! Będę, jak na grzecznego męża przy­stało, smarował bułki masłem — rozśmiał się Leon, a Skalski podniósł głowę z nad książki i popatrzył na niego.

Wcale rozsądnie powiedziane — rzekł pół żartem. — Takie kwiaty — uśmiechnął się do Ani —

pieścić trzeba i od zetknięcia ze zbyt realną stroną życia ochraniać. Pan Bóg je tworzy, by ludziom oczy wdziękiem swym radowały; to już i dosyć.

Podbiłaś ojca, Aniu — wtrąciła kwaśno Skal­ska. — Ja się atoli z jego zdaniem nie zgadzam. To znaczyłoby zamienić role...

Leon spostrzegłszy niezadowolenie matki, zmienił rozmowę.

Wybornie bawiliśmy się wczoraj — zaczął opowiadać.

Do Orskich zjechała na pobyt letni p. Raw­ska z córkami. Miłe nad wyraz panienki. A co naj­dziwniejsza, ani panna Flora, ani panna Emilia, nie grają na żadnym instrumencie i w życiu swojem na koncercie nie były.

Zdumiewające! — odzywa się Ania z ironią.

I zachwycające! — kończy Leon.

Przytem ładne bardzo i gdyby nie fiołki...

Stał właśnie przed Anią, podając jej cukier

i o fiołkach mówiąc, pochylił się i znacząco popatrzył w jej do fiołków podobne oczy.

One to zabezpieczyły mnie od wszelkich cza­rów... — wyszeptał, pieszcząc ją spojrzeniem.

Żałuje teraz wczorajszego uniesienia.

Ania wydaje Amu się stokroć piękniejszą, niż panny Rawskie i wszystkie inne, które zna. Powta­rzał też sobie od wczoraj po wielekroć, iż postąpił jak brutal nieokrzesany i toż samo powtarzają teraz Ani oczy jego bardzo pokorne.

Lecz Anię to nie rozbraja. Zachowanie się Leo­na nasuwa jej myśl, iż z pokorą mężczyźnie nie do twarzy.

Helena zła czegoś stanęła przy oknie.

Wbrew przewidywaniom — odezwała się gło­śno, chcąc tym dwojgu przerwać rozmowę — po dniu dżdżystym zajaśniało słońce.

Biegnę do ogrodu — rzekła Ania, zrywając się od stołu.

Wychodzą razem z Leonem. Skalska patrzy za niemi i ogarnia ją naraz zamyślenie, jakie chwyta niekiedy człowieka mocno czemś zaniepokojonego.

I spojrzenie Starzenieckiej dąży w tym samym kierunku i zatrzymuje się w grabowej alei na zręcz­nych sylwetkach Leona i Ani.

Tak dobrani na pozór — powiada sobie z we­stchnieniem, bo dziwna trwoga ściska jej serce. Nie­jasne przeczucie kiełkować zaczyna w mózgu, rodząc szereg dręczących myśli i przypuszczeń.

Czy ona dobrze postąpiła, krępując tak wcze­śnie swobodę Ani? Zdawało jej się, iż domowe ogni­sko i kochające serce męża, to najbezpieczniejsza przystań i Ania nie zechce może wybiedz od nich w świat po wątpliwe laury.

A tymczasem sztuka jest źródłem ciągłych udrę­czeń dla obojga. On, daleki od zjednoczenia się z na­rzeczoną w jej kulcie dla muzyki, ona, nią jedynie pochłonięta.

To ich wrciąż rozdziela.

I rzecz dziwna! Myśli Starzenieckiej zbiegły się równocześnie z myślami Leona.

Idąc teraz obok narzeczonej ślicznie zarumienio­nej od pocałunków słońca, myśli, iż z odmiennych gu.

stów 1 zapatrywań wynika niewątpliwie ta rozterka duchowa, która sprawia, iż między niemi zawsze jest jakiś dysonans... I nie da się to widocznie ukryć, skoro ta sroczka długojęzyczna, Misia Orska, opowia­dała przy nim wczoraj p. Rawskiej, iż wTobec imponu­jącej swoim artyzmem narzeczonej p. Skalskiego, on sam wydaje się jakby narzeczonym narzuconym.

Duma jego została podrażnioną. Stosunek do narzeczonej rysuje się teraz przed nim w7 innych bar­wach.

Ale przypomina sobie jednocześnie, iż za nie- grzeczność, wrczoraj popełnioną, powinien ją przepro­sić, a potem powie jej szczerze, co myśli.

Pójdźmy do altany, tam na wrzgórzu — pro­si, wskazując punkt oddalony, po za ogrodem już, kę­dy rozpościera się łąka.

Panna Helena nas tam nie znajdzie i poga­wędzimy swobodnie. Czy pani się zgadza?

Czemużby nie! Tam wiaśnie płynie stru­mień o brzegach niezapominajkowych i oko wybiega daleko, daleko...

Ania mówi z uśmiechem, pełnym blaskówT pro­miennych i sama, dobrowolnie wsuwa rękę pod ramię Leona.

Już się nie gniewa.

Przyroda działa na nią kojąco.

Czyż można się dąsać, smucić wrobec tej masy zieleni, utkanej kobiercem kwiatów, czystego lazu­ru nieba, jak wielki błękitny namiot rozpiętego nad ziemią.

Poszli.

Lacz zamiar porozumienia się z narzeczoną spełznął na niczem. Gdy się znaleźli w altanie, rozmarzona dziewczyna wsparła głowrę o ramię Leona, zamykając mu rączką usta, ilekroć chciał się odezwrać.

Cudnej, ogólnej harmonii nie należy psuć pustym dźwiękiem — szepcze żartobliwie, ajestprzy- tem tak urocza, że Leon o tem już tylko myśli, iż

za tygodni parę ptak jogo jaśno-pióry odleci z 2a- pola i szukać go będzie musiał na szerokim świećie, kędy znów ukaże mu się Ania chłodna, niedostępna, ulubionej swej muzyce oddana.

IX.

Tiumy snują się po ulicach. Wieczór się zbli­ża... Słońce zachodzi jaskrawo, promienie jego drżą na szybach okien.

Ciepły powiew, nabrzmiałe pąki drzew mówią

o wiośnie. Czuć ją też w powietrzu cichem, wilgo- tnem.

Przy zbiegu ulic Marszałkowskiej i Złotej za­trzymała się nagle Ania, jakby jej stopy do ziemi przyrosły.

Helena patrzy na nią zdumiona.

Aniu, co tobie? Takeś zbladła... Co cię tak zelektryzowało? — spytała.

Krew zaczęła zwolna zabarwiać zbielałe war­gi Ani.

Tak wyglądasz, jakby cię urzekły nagle ja­kie oczy „uroczne...” — żartuje Helena. — Pójdźmy!

Oczy „uroczne!” Serce Ani zabiło żywiej.

0 tak! Uroczne to było spojrzenie, które padło na nią z pod lekko zmrużonych powiek. Wzruszona, wsunęła rękę pod ramię Heleny.

Pójdźmy! — wyszeptała.

Poszły ku ogrodowi Saskiemu. Na ulicach tłum się zwiększa. W około pogodne, ożywione twarze. To wiosna tak wszystko odmładza, orzeźwia.

Tu i owdzie na klapach angielskich żakietów pań, na paltotach mężczyzn tkwią bukieciki fiołków.

1 Ania posiada wiązankę drobnego kwiecia, na które patrzy z lubością.

Taki sam wonny bukiecik plamą liliową zazna­czył się na popielatej klapie eleganckiego paltota spotkanego przed chwilą Bardzkiego. Tak, Bardzkie- go! Wmawia w siebie, że to nie było złudzenie.

Bardzki jest w Warszawie, spotkała go przed chwilą... Spojrzał na nią...

Ogarnia ją bardzo przyjemne uczucie. Bardzki... Hugo Bardzki!...

Żaden szczegół nie uszedł jej uwagi.

Pamięta dokładnie ściągłą, bladawą twarz w obra­mowaniu długich, gęstych włosów; doskonałą propor- cyę kształtów, popielaty o szerokich brzegach kape­lusz i bukiecik fiołków wpięty tak zręcznie, że Anię wcale to nie razi, jakkolwiek dotąd wyśmiewała męż­czyzn zbyt dbających o wyszukaną elegancyę w stroju.

Może odpoczniemy? — spytała Helena, gdy znalazły się przy wodotrysku.

Usiadły.

Helena strzela oczyma i przed siebie i po za siebie.

Czuje się niezmiernie zadowoloną. Jasny żakiet uwydatnia zręczną jej figurę, fałdy kortowej sukni układają się jak należy w modny „klosz”, kapelusz z piórami wywołuje niejedno zazdrosne spojrzenie.

■— Kochana romantyczko — mówi do zaduma­nej Ani — czy to wieczór wiosenny tak cię czarem swoim upaja? Wyglądasz jak wniebowzięta!

Ania się zmieszała.

Gdybyś wiedziała... — szepcze cicho, lecz wnet milknie, bo ją wstrzymuje coś nieokreślonego.

Pewną jest, iż Helena nie zrozumiałaby jej, jak nie rozumie jej upodobań artystycznych. Ach, gdyby mogła być teraz samą!

Wtem budzi ją okrzyk Heleny.

Aniu, patrz! Wszak to Bolecki? O tam, tam od Niecałej.

Ania zrywa się szybko z ławki.

Pójdźmy, moja droga! Za nic nie chcę spot­kać się z nim teraz.

Lecz już jest zapóźno!

Bolecki, brzydki, ryżawy blondyn spostrzegł je i przyśpieszył kroku.

Jakżem wdzięczny losowi — deklamuje pa­tetycznie i z przesadną grzecznością wita obie pan­ny. — I nie wierzyć tu w przeczucie! Miałem pójść prosto do Marszałkowskiej, wtem głos tajemny sze­pnął mi, abym kroki swoje ku tej skierował stronie. Panie dawno w ogrodzie?

v — Odpoczywamy mimochodem — odpowiada we­soło Helena. — Gdyby nie romantyczne usposobienie mej kuzynki, mieszkałybyśmy z pewnością gdzieś bli­żej ucywilizowanych ulic. Lecz Ania obejść się nie może bez szerokiej perspektywy dla oka, bez szumu fali wiślanej i od lat -pięciu pędzimy smutny żywot

na Maryensztadzie.

%/

Bolecki skłonił się w stronę Ani.

Rozkołysany pieśnią duch pani ucieka do ci­szy i niezrównanych powabów przyrody — mówi, ko­kietując ją romansowem spojrzeniem.

Ania milczy.

Bo i co ona może powiedzieć takiemu, takiemu, jak Bolecki? Zna go od lat paru, wie, ile warte za­chcianki jego artystyczne, bo o talencie, o zamiłowa­niu dla sztuki mowy tu nawet być nie może.

Gdyby to od niej zależało, Bolecki nie otrzy­małby nigdy wstępu do przybytku muz i nie rozbi­jałby fortepianów i uszu słuchaczów.

Panie wiedzą o nowinie obiegającej sfery muzyczne? — zapytuje tonem wTyższości Bolecki. — Hugo Bardzki jest w Warszawie! Gwiazda pianistów zabłysnęła na naszym horyzoncie muzycznym!

Czy to być może? — zawołała Helena. — Więc go usłyszymy?

I rozpromienia ją myśl, że posiada właśnie świe­

żo uszytą błękitną suknię, oczekującą publicznego wy­stępu.

Cóż ty na to, Aniu? — zwraca się do ku­zynki. — Spełniło się jedno z twoich marzeń...

Ania wsunęła dłoń pod jasną tkaninę paltota i przyciska serce, do którego gorącą fa]ą spłynęła krew.

Więc to był on!

Ta pewność rozkoszna pozbawia ją tchu.

Wielki mistrz fortepianu zapowiedział również wielki swój koncert na sobotę — raportował dalej z uśmiechem lekceważenia Bolecki.

Nic dotąd nie wiedziałyśmy — odzywa się Helena.

Hugo Bardzki gardzi reklamą — mówił obłu­dnie Bolecki. — Dopiero w dziennikach dzisiejszych pojawi się o koncercie wzmianka. Nawet fotografii nie umieszczono w wystawach.

Bardzo słusznie! — odzyskuje głos Ania. — Nazwisko Bardzkiego wystarcza.

Bolecki się skrzywił.

Niechże znów panie nie przesądzają tego wielkiego talentu. Oczywiście technikę posiada, no i oczywiście talent... Ale w kantylenach jest niemo- żebnie suchy i w układzie lewej ręki znawcy dostrze­gli podobno feler. Mały, niewielki, ale zawsze feler.

O! — uśmiecha się ironicznie Ania — cze­góż nie dopatrzą znawcy. Naturalnie i pan w ich liczbie, ze swoją niezrównaną ścisłością i wymaga­niami, gdy mianowicie chodzi o talent, talent niepo­wszedniej miary.

Helena przygryzła wargi, by nie parsknąć śmie­chem, a Bolecki najnaturalniej w świecie kiwa głową, mówiąc:

Tak, pani ma słuszność! Ja jestem bardzo, bardzo wymagający i surowy.

Lecz obecność jego zanadto już męczy Anię.

Pójdźmy! — zwraca się do Heleny.

Ale Helena spostrzegła właśnie manewrującego opodal studenta, który kokietuje ją ognistemi spojrze­niami, i nie ma ochoty odejść.

Czy pan nie wie, co Bardzki grać będzie?— zapytuje, chcąc rozmowę przedłużyć.

Bolecki się napuszył.

Posiadam zwykle najpierwsze i najwiaro- godniejsze wiadomości z dziedziny muzyki, proszę pa­ni. Bardzki grać będzie fantazyę .F-mol Chopina, wal­ce jego i niezrównany koncert E mol z towarzysze­niem orkiestry. Rzecz wspaniała! Grałem go nie­gdyś w Wilnie, budząc entuzyazm niebywały! Bardz- kiemu życzę takich sukcesów. Powiadam paniom, li­teralnie utonąłem w kwiatach. A wszystkie z rączek pań! Odjeżdżałem z rozdartem łonem, wierzcie mi panie!

To już nad program, co pan opowiada o so­bie — zauważyła szyderczo Ania. — Pójdźmy, Helu!

Helena oczkuje zawzięcie ze studentem i ani myśli śpieszyć się z odejściem, a chcąc zrobić na złość Ani, powiada Boleckiemu.

Spotkamy się na koncercie, nieprawdaż? Pra­gnęłabym usłyszeć zdanie pana o Bardzkim.

Będę, będę!—-zapewnia, ściskając jej rękę.— Należy popierać talenty. Bardzki zresztą wielkim jest pianistą, chociaż niekiedy wpada w manierę.

Ach! — wybucha namiętnie Ania, gdy roz­stały się wreszcie z Boleckim. — Względy towarzy­skie' bywają niekiedy nieznośne. Obłuda i tylko obłu­da! Czułam ogromną ochotę powiedzieć Boleckiemu, że jest idyotą! Bolecki, popierający talenty, krytyku­jący Bardzkiego! Oburzające! A ty, Leno, rozma­wiałaś z nim tak słodko!

Nie mam zwyczaju wynajdywać ułomności w ludziach—kwaśno odpowiada Helena. — Ale czegoś ty taka zła... twarz ci się pali jak w ogniu... Aaa!

Prawda! Bardzki jest w Warszawie! Hugo Bardzki! Ubóstwiany, uwielbiany! Biedny Leon!

Złośliwrość Heleny sprawia przykrość Ani, więc przyśpiesza kroku, by jak najprędzej znaleźć się w domu.

Minęły plac Saski i na Krakow^skiem-Przedmie- ściu owionęło je duszne powietrze, oszołomił turkot karet, dorożek, dzwonki tramwajowe i nawoływania woźniców.

Ania odwraca niechętnie oczy od płynącej wT obie strony fali różnobarwnego tłumu.

Dokąd oni dążą? Po co się tak śpieszą? — myśli i zdaje jej się, jakoby na każdej twrarzy czyta­ła wyraźnemi zgłoskami wyryty wyraz: Bezmyślność! Ta ładna blondynka naprzykład, ciągnąca za sobą malca, który o mało co nie wpadł pod koła dorożki, dąży oczywiście do domu, gdzie oczekuje na nią nie­wątpliwie mąż—urzędnik w narzuconej niedbale ma­rynarce, w poplamionych atramentem mankietach.

Zgorzkniały od kilkogodzinnego siedzenia w biu­rze, zamierza żółć i gorycz wylać na żonę. Powinna była siedzieć wT domu, nalać mu herbaty i napchać gilzy tytuniem. Szary ten obrazek rodzinnego życia napełnia ją wstrętem. Dziwi się, jak w takich ra­mach mogą kobiety wytrzymać.

Albo te młode panny w towarzystwie młodych studentów biegnące przed nią. Twarze ich promie- nieją, śmiech brzmi wTesoło, oczy patrzą zalotnie. Ania jest pewna, że powróciwszy do domu, przypominać będą każde słówTko, spojrzenie płowo i ciemno-wąsa­tych młodzików i na tej kanwie budować zamki na lodzie. Jak ona żałuje tych biednych dziewTcząt! Ona- by nie potrafiła zadowolnić się flirtem, ani napychać gilz tytuniem dla męża z poplamionemi mankietami. Skręciły Zjazdem na Dobrą.

Biblioteka. - T. 141 c.

Światło latarni odbija się w wodzie, pociemniałej w zmroku, tajemniczej...

Coś tam fala szepce zcicha i Ani się wydaje, iż szept ten rozumie.

Błogie uczucie pierś jej rozpiera.

Bardzki przyjechał! Widziała go, zobaczy je­szcze, usłyszy, pozna!... Spełni się najgorętsze jej marzenie!

I nie przewiduje zgoła, aby w tym procesie, jaki się w jej duszy odbywa, małą chociażby cząstkę gra­ło uczucie inne, niżeli uwielbienie dla sztuki wielkie, bezgraniczne! Pragnie co rychlej radosną nowiną po­dzielić się z matką i gdy wbiega do jej pokoju,—wy­bucha z całym ogniem wrażliwej swej natury:—Hu­go Bardzki przyjechał!

W sobotę od samego rana rozpłakało się niebo. Brudne, postrzępione szmaty chmur zawisły nizko nad ziemią.

Mętne fale Wisły marszczą się gniewnie pod ostrego wiatru podmuchem, anemiczne gałązki akacyi, sięgających ku balkonowi, strząsają krople wody.

Ania obudziła się wcześnie. Spojrzała w okno

i smutek padł na jej duszę.

Bardzki gra, więc wszystko wokoło powinno być

jasne, promienne.

Hugo Bardzki!

Jak imię to odpowiada energicznej, niezwykłej

postaci artysty.

Ania przebiega myślą cały kalendarz imion męz- kich i z uśmiechem zadowolenia powtarza, iż nie mógł­by nazywać się inaczej. W bałwochwalczym kulcie,

jaki żywi dla jego talentu, nie przypuszcza ani na

chwilę, by mogła odnaleźć w nim coś pospolitego, brzydkiego.

Spogląda na zegar.

Ósma.

Hela śpi jeszcze.

Ach—ta Hela! bez krwi, bez nerwów, bez pra­gnień!

Ania przypomina sobie, iż cały dzień wczorajszy nudziła ją przymierzaniem i oglądaniem sukien, wy­borem wstążek i t. p. drobiazgów.

Chociaż dziś wyjątkowo i w Ani budzi się próż­ność, bo oto wyskakuje sz3'bko z łóżka i narzuciwszy szlafroczek, cała ze snu jeszcze różowa, z opuszczone- mi na plecy warkoczami staje przed zwierciadłem.

Jak też ona wygląda?

Leon mówił, że w ciągu kilku dni ostatnich zmie­niła się...

I prawda!

Trudno zaprzeczyć, iż to zmiana korzystna. Oczy lekko podsiniałe wydają się głębsze, w uśmiechu, wr składzie ust, w wyrazie twarzy całej, osiadł wyraz marzącej tęsknoty, ruchliwym zwykle rysom dodając wdzięku.

%

Ania istotnie od przyjazdu Bard zki ego żyje go-

rączkowem życiem. Ale bo też czeka ją uczta nie­zwykła.

Bardzki gra!

Pewną jest powodzenia, a lęka się, czy publi­czność potrafi ocenić go, czy zdobędzie się, taka nie­kiedy kapryśna, na gorące, entuzyastyczne objawy, tak pożądane dla artysty.

Ach, gdyby od niej zależało, rzuciłaby mu tyle, tyle kwiatów!

Chciała to uczynić.

TTT • • . • .

wczoraj już, już otwierała usta, aby poprosić matki, ale uprzedziła ją Hela, trzepiąc ze zwykłą ży-

wością, iż niewątpliwie panny i panie obdarzą Bardz- kiego kwiatami, bo jest dość przystojny i ma roman­sowe oczy.

Śmieszna Hela!

Bardzki dość przystojny...

Taka piękna, myśląca twarz!..

A co do oczu... O, przymiotnik „romansowy” niech zastosuje raczej do Leona lub Boleckiego.

To dziwne, że wszystko, co ona mówi, takie jest banalne. I to także dziwne, że oni się tak zgadzają z Leonem.

Ach, gdyby tak Leon nie poszedł dziś na kon­cert... Przecież 011 nie dla muzyki idzie... Obojętna jego mina pokazać ma artystom, że o nich nie dba i wyświadcza im łaskę, słuchając ich gry...

A ją to irytuje i psuje całą przyjemność.

Ania wzdycha.

Maluczko — a przyznałaby się sama przed sobą, iż są chwile, kiedy jej cięży obecność narzeczonego.

Zniecierpliwiona zaczyna szybko rozczesywać włosy.

Potrzebuje cośkolwiek robić, ruszać się, zająć, aby nieznośnie długie godziny przemknęły jak najprę­dzej.

Trawi ją gorączka oczekiwania, niepewność.

Ach, Boże!—wzdycha.—Byłem się tylko nie rozczarowała. Będę znów, jak zwykle, badać, subtelizo- wać, krytykować każdy ruch, każdą myśl w wykona­niu. Zwykle to, co podoba mi się dziś nadzwyczajnie, jutro wyda się pospolitem...

Ty już nie śpisz, Aniu?—odzywa się z łóżka matowy głos rozespanej Heleny.

Śliczne masz włosy... Przypuszczam, że by­łaś wspaniałomyślną i pukiel jedwabistych splotów ofiarowałaś narzeczonemu. Widzisz, podsłuchałam was wczoraj... Niechcący, jak mamę kocham!

Helena wsuwa pantofle na wcale kształtne i ma­łe nóżki, śmiejąc się z Ani,

Cóżeś się tak zarumieniła?—pyta złośliwie.

Bo wiesz, że nie lubię twoich niedorzecznych żartów i studenckich zachcianek Leona—odpowiada z niechęcią Ania.

Zła jest na Helenę. Po co ona jej to przy­pomina?

Wczoraj cała ta scena sprawiła jej niesmak.

Leon całował jej warkocze, patrzył tak dziwnie. A ona ma taką już naturę, że czułostkowości nie lubi.

Niecierpliwym ruchem zwinęła włosy w gruby węzeł. Nie spuści ich nigdy w warkoczach na ramiona.

Przy Leonie szczególniej.

A wtem przypomnienie koncertu .wszystkie inne myśli zagłusza.

Ania z gorączkowym pośpiechem zaczyna się ubierać, by zaraz potem wydobyć ukrytą w biurku po­dobiznę Bardzkiego i spędzić długą, długą chwilę na przypatrywaniu się jego rysom.

Jaka bezmierna głębia dobroci i uczucia wy­ziera z tych ciemnych oczu — myśli zahypnotyzowana widokiem jego twarzy, i teraz dopiero spostrzega smut­ny, jakby cierpki uśmiech, rysujący na policzku głębo­ką bruzdę.

Bardzki czyni na mnie wrażenie człowieka, któremu życie zdruzgotało już pragnienia i ideały — odzywa się głośno.

Pewną jest, że Hela jej nie zrozumie, wyszydzi, ale słowa te wybiegają jej na usta prawie bezwiednie.

Zkądże to wnosisz?—z ironią zapytuje Helena.

Z obserwacyi nad fotografią. Bardzki z pe­wnością dużo cierpiał, przebolał wiele.

Jak każdy wyższy umysł zresztą, którego nie za­dowoli zwykła powszedniość życia.

Helena uważnie spogląda na fotografię.

Ja patrzę realnie, a ty, jak zwykle, idealnie —rzekła.—Mnie Bardzki wydaje się zwykłym, co naj- wyżej przeżytym człowiekiem.

W dodatku czytam w jego rysach upór za­cięty...

Silę przekonali—poprawia szybko Ania.

Pychę—ciągnie dalej Helena.

Arcy słuszne przeświadczenie o swej warto­ści — uzupełnia znów Anna i naraz wybuchają obiedwie śmiechem.

Złą jesteś obsenvatorką, moja droga — mó­wi Ania, rzucając ostatnie spojrzenie na twarz Bardz- kiego. — Człowiek ten posiada wszystko, co rozpło­mienić może miłością serce kobiety.

Wzdycha przytem, ot, tak sobie, niby bez ściśle oznaczonej przyczyny.

O czwartej zjawił się Leon. Przyszedł na obiad, by potem towarzyszyć paniom na koncert.

Ach, jaki wspaniały bukiet!—Wykrzykuje He­lena i zazdrosnem spojrzeniem obejmuje sporą wią­zankę białych i ponsowych kwiatów.

Wyświecony, elegancki Leon składa w7onny dar u stóp swej pMii.

Ania dziękuje obojętnie, poczem zwraca się do Heleny z prośbą, aby kwiaty umieściła w wazonie.

Jakaż to chłodna, powściągliwa istota—myśli Leon, szarpiąc wąsy zirytowany. — Boć niepodobna przecie, aby nie zauważyła cudnie nakrapianych ka- rnelii, róż herbacianych i innych ziół pachnących, za które wcale ładną zapłaciłem sumkę. A dłoń miała jak lód zimną, gdym ściskał jej palce. Do licha! Czyżby mi się dostała rola Pigmaliona Pię­knie dziękuję.... Szczególna dziewczyna!

Bezwiednie, a może porównywaj ąc, przenosi wzrok na Helenę i spotyka roziskrzone spojrzenie pi- wnych jej oczu, utkwione w siebie.

To go zastanawia, bo jednocześnie na twarzy dziewrczyny wykwita rumieniec, przy którym oczy je­szcze większego nabierają blasku. Co to za zdrowia krew, jaki temperament!—myśli. — Wprawdzie Auia ładniejsza, ale...

Uczuwa żal do przyszłej teściowej: Ona winna wszystkiemu. Jeśli potrafiła praktycznie wychować Helenę... Widocznie macierzyńska pycha kierowała wyborem tej artystycznej dla córki karyery. Widzieć ją podziwianą, sławną, słuchać oklasków tłumu, czy­tać szumnie brzmiące poohwały, przyczepione do jej nazwiska...

Tak! chodziło jej o zadowolenie dumy, ale czy on będzie zadowolonym, jeśli Ania już jako żona jego wybiegać będzie myślą i pragnieniami po za szczupłe ramy domowego ogniska, ku szerokiej arenie artysty­cznego, cygańskiego życia.

Rozmyślania te popsuły mu humor i apetyt.

x\nia również siedzi przy obiedzie zadumana, milcząca. Odsuwa półmiski, zapewniając, że nie jest głodną, na co Leon odzywa się z kwaśnym uśmie­chem:

To tak zwykle przed koncertem. Te prelu- dya koncertowe mogłyby raz na Zawsze ■‘obrzydzić muzykę.

Muzyka wyrzeka się chętnie takich prozai­ków, którzy dla niej nawet obiadu smacznego poświę­cić nie chcą — odpowiada z przekorną minką Ania.

Nie pojmuję, doprawrdy, czemu pan bywa na koncertach! Bawi mnie zawsze znudzona mina pana i walka...

Walka? Z czem, czy z kim, panno Aniu?

Morfeuszem oczywiście — żartuje figlarne dziewczę. — Wrięc po co pan chodzi, pytam?

Dla zwyczaju. Idą inni, idę i ja.

Owczym pędem... — z odrobiną ironii dorzu­ca Ania i spogląda na zegar.

Pół do szóstej! — woła przerażona. — O, czas się ubierać. Zapowiadam wszem wobec, że spóźnić się nie. wolno...

Zrywa się od stołu, całuje ręce matki i wybiega.

Jaka ona wrażliwa... — mówi p. Starzenie- cka, patrząc ze smutkiem na znikającą we drzwiach

córkę. — Lękam się niekiedy tej potęgi, tego wpływu muzyki nad nią...

Helena ukośne spojrzenie rzuca w stronę Skal­skiego.

Ciotuchno — wyrzekła swoim miodowym gło­sem — zdaje mi się, że Ania dziś więcej niż kiedy­kolwiek gorączkuje się... Ten nieznośny Bardzki de­nerwuje ją, pochłania wszystkie jej myśli... To jest, właściwie... talent jego niezwykły...

Ma przytem tak niewinną minkę, iż wypuszczona zręcznie strzała nie zwraca uwagi ciotki.

Leon wszakże marszczy się gniewnie i czuje, że nienawidzi Bardzkiego.

Postanawia jednocześnie obserwować bacznie Anię na koncercie, i—znając jej entuzyazm dla artystów, nie dopuścić do żadnych wy egzaltowanych objawów za­chwytu.

O siódmej podają herbatę.

Ani dotąd niema.

Leon i p. Starzeniecka poglądają wciąż ku drzwiom.

Cioteczko—odzywa się Helena — zaniosę Ani herbatę do jej pokoju; może się wreszcie namyśli... Nic dziś nie jadła, w nocy nie spała...

W oczach pani Starzenieckiej błysnął niepokój.

Zanieś, zanieś, kochanko! — mówi, dolewając do herbaty koniaku i śmietanki.

Namów ją, możeby zjadła szynki...

Zasyca się wrażeniami, jak my dzisiejszą wyborną leguminą i pieczystem... — roześmiała się He­lena.—Wprawdzie to niema nic wspólnego z artyzmem, ale bodaj, czy nam z tem nie lepiej.-—Zgrabnemi rą- czkami ustawia na tacy filiżankę i kładzie na talerzy­ku kilka kawałków szynki...

W imię Bardzkiego—dodaje żartobliwie—każę spożyć Ani szynkę, grzanki i herbatę. Pewną jestem, że posłucha.

Uśmiecha się niewinnie do zafrasowanej ciotki i wychodzi.

Poczciwe dziecko! — odzywa się do Leona Starzeniecka. — Bardzo do Ani przywiązana.

Słoneczna natura... — odpowiada szczerze Leon i bardzo życzliwie spogląda na Helenę, gdy wkrótce potem powraca już ubrana, piastując bukiet Leona.

Z polecenia pańskiej narzeczonej — usprawie­dliwia się z wdziękiem Skalskiemu, pokazując kwiaty.— Ania przybrała się dziś w fiołki; ulubiony podobno kwiat Bardzkiego.

Zkądże panie poczerpnęły wszelkich wiado­mości o Bardzkim?—pyta podwójnie dotknięty Leon.

Helena uśmiecha się filuternie i nie odpowiada, bo oto we drzwiach ukazuje się główka Ani, strojna wr biały kapturek.

Mateczka już ubrana, państwo gotowi? — za­pytuje z niecierpliwością.—Jedziemy już...

Rozgorączkowana pociąga za rękę Helenę.

Nie marudźcie, proszę. Możemy jechać.

Dopiero pół do ósmej!—skrzywił się Leon.— Do kościoła, do teatru i na zabawę śpieszy się tylko...

Proletaryat, chcesz pan powiedzieć? Ale to rzeczy nie zmienia. Więc jedziemy?

Otula się ciepłą, białą zarzutką i nie zwracając uwagi na Leona, który jej ramię podaje, zbiega ze schodów tak lekka, jak ptak, gdy rozpuści skrzydła.

Sale Towarzystwa Muzycznego jaśnieją blaskiem światła i mają uroczysty, świąteczny wygląd.

Ania doznaje wrażenia, jak gdyby wstępowała do świątyni.

Jest ogromnie wzruszona. Ręce jej drżą, więc ściska mocno wachlarz i wonny bukiet fiołków.

Piękne kamelie i hyacynty—dar narzeczonego— piastuje Helena, czarownemi spojrzeniami wynagradza­jąc Leonowi niegrzeczny wybryk Ani.

Wszystkie miejsca zajęte.

Z piersi Ani wydobywa się westchnienie ulgi.

Damy w balowych strojach, a jaki przepych, ile kwiatów!

Hugo Bardzki gra w sobotę...”

Zapowiedź ta oddziałała magnetycznie na publi­czność, chciwą zawsze świeżych wrażeń. Jakkolwiek Bardzki gardził reklamą, sława jego tryumfów rozbie­gła się szeroko.

W drugim rzędzie krzeseł, wprost estrady, zaj­muje miejsce pani Starzeniecka.

Ania manewruje zręcznie, by Helę posadzić przy Leonie; lecz narzeczony pilnuje się i siada obok niej, bardzo przystojny, w czarnym garniturze i białym, jedwabnym krawacie, z ową pańską niedbałością, któ­ra drażni Anię.

Moja pani wyróżnia się nietylko urodą, ale i toaletą—szepce w uszko Ani.—Z pierwszego rad je­stem; drugiei zakrawa na purytanizm. Ta biała, gład­ka szata wysiądą jak habit mniszki, wobec nastrzępio- nyeh buf, lalban i kokard u innych kobiet, i gdyby nie grecka przepaska, która mówi o wysubtelnionym guście właścicielki i chęci wyróżnienia się od ogółu...

Dalszego ciągu uwag wysłucham w domu — przerywa żywo Ania.—Niech pan wybaczy, nie umia­łabym prowadzić teraz banalnej rozmowy.

Przytula do płonącej twarzy bukiet fiołków, oczy jej, pociemniałe ze wzruszenia, biegną ku estradzie.

Estrada, szczyt jej marzeń! Szczęśliwy Bardzki!

Ona długo, długo jeszcze czekać musi na tę chwilę tryumfu i upojenia!

Woźny otwiera fortepian.

Martwy instrument ożyje wkrótce pod palcami mistrza.

Na estradzie zjawia się mnóstwo czarnych fra­ków, orkiestra zasiada w pełnym komplecie.

Przesuwają pulpity, rozkładają nuty, odzywają się słabe dźwięki skrzypców, fletu, szum, gwar nieo­pisany.

Zmysły Ani, cała jej istota kąpie się w tej upa­jającej atmosferze.

Już samo oczekiwanie i to tło artystyczne, zwią­zane z nazwiskiem Bardzkiego, sprawia jej rozkosz.

Aniu, spojrzyj! — szepce Helena, zadowolona ze swej błękitnej sukni w białe grochy—spojrzyj, jak brzydko Stasia Drwęcka wygląda. Suknia wiśniowa przy takich mocnych rumieńcach. A jak się uczesała pretensyonalnie.

Ania milczy, nie odwracając głowy.

Bolecki się pani kłania, panno Aniu! — odzy­wa się z drugiej strony Leon.—Sympatyczny chłopiec, nieprawdaż?

Ania zżyma się.

Cóż ją Bolecki obchodzi?

Samo już jego nazwisko jest dla niej synonimem głupoty i niedołęztwa.

Bardzki przypuszcza, . iż oczekiwanie w ko­rzystniej szem świetle przedstawi nam jego zewnętrzne i artystyczne zalety — żartuje Leon, patrząc na zega­rek. — Po długim poście najskromniejsza potrawa wy­daje się smaczną.

Nie ma pan szczęścia do porównań — ucina krótko Ania.

Jakże ją męczy paplanina tych dwojga.

Wtem gwar milknie i w sali zapanowywa taka cisza, że słyszy bicie swego zalęknionego serca, trze­pocącego się w piersi, jak schwytane w sidła ptaszę.

Ona wie, ona czuje, że Bardzki się zbliża. Dreszcz ją przenika, wzrok mgła przesłania.

Nareszcie!

Zrywa się burza oklasków, nie milknące długo brawa.

Ania opanowywa pierwsze ogłuszające wrażenie i podnosi oczy.

Bardzki stoi na estradzie i kłania się. Wyrazi­ste rysy oblicza noszą piętno geniuszu, dostrzegalne dla każdego oka.

Coś nakazującego poszanowanie spoczywa w ca­łej jego postaci.

Z pod lekko zmrużonych powiek spojrzenie chło­dne, obojętne obejmuje ten tłum rozentuzyazmowany; uśmiech lekko ironiczny przewija się po jego ustach.

O tak, jest to prawdziwry artysta, artysta

0 duszy podniosłej — myśli Ania, wpatrzona w niego

1 nagle fala krwi uderza jej do głowy.

Bardzki, przy wytwornie skromnym stroju, ma również, jak ona, bukiecik fiołków.

Ania obrzuca wzrokiem salę.

Róże, kamelie, hyacynty śmieją się do niej bar­wą wesołą, lecz fiołki posiadają tylko oni dwoje.

Jakie szczęście!

Dziwnem jest serce ludzkie — nierozwiązaną za­gadką, do której klucze najmędrszy z mędrców próżno znaleźć usiłuje.

Ania w tem skojarzeniu gustów widzi nitkę sym- patyi, wiążącej dusze obojga. Padło to na nią, jak dobroczynny balsam; uspokoiły się nerwy, i gdy Bardz­ki siada przy fortepianie, wszystkie zmysły ześrodko- wały się w jednym. Ania słucha, już tylko słucha.

Słuchają i inni.

Szmery umilkły, rozwijały się półironiczne uśmiechy pseudo - znawców, zalotne spojrzenia kobiet tkwią w twarzy koncertanta, pełne oczekiwania.

Wspaniałe dźwięki koncertu E mol rozbrzmiewa­ją w sali przy towarzyszeniu orkiestry. PrawdziwTa to skarbnica przepięknych pasażów, cudnych tematów,

Pierwsze solo z allegra, romans — wprowadziły w zachwyt słuchaczów.

Bardzki gra z namaszczeniem, prostotą i brawu­rą. Posiada przytem siły w miarę, aby skojarzyć się z orkiestrą.

Jest w nim coś z Chopina, pomimo bardzo wybitnej samodzielności—mówi tuż przed Anią siedzą­cy w pierwszym rzędzie wytrawny muzyk.

O jakże mu jest wdzięczna za te słowa!

W „Finale” Bardzki przeszedł sam siebie.

Gdy skończył, w sali panowała cisza, więcej za­szczytna od najhuczniejszych oklasków.

Przed oczyma Ani migotają drobne iskierki, od­dech dobywa się z trudnością ze ściśniętej wzruszeniem piersi.

Po długiej chwili rozlegają się ogłuszające bra­wa. Tłum porwany, oczarowany!

Bardzki kłania się umiarkowanie, umiarkowanie dziękuje.

Posągowa twarz jego nie okazuje najlżejszego wzruszenia. Chłód ten podnieca tłum, więc wciąż kla­szczą, wołają, szał ogarnia publiczność.

Wywoływany nieskończoną liczbę razy, Bardzki zmęczony, znika wreszcie z estrady.

Z piersi Ani dobywa się westchnienie ulgi. Tak, ulgą jest dla niej, że go nie widzi, że fortepian nie rozbrzmiewa tą pełnią cudownych dźwięków, która sprawia, iż klatka jej piersiowa dziwnie się zwęża, utrudnia oddech, krew gorącą falą spływa do serca.

Jest teraz całą duszą artystką.

W bałwochwalczem jej uwielbieniu dla Bardzkie­go niema cienia zazdrości i tylko jedna, wielka ogar­nia ją namiętność:

Grać, ach, grać jak on! Nie dla oklasków, nie dla sławy, ale dla tej iskry, którą czuje w sobie, dla tego płomienia świętego sztuki, najpodnioślejszej ze

wszystkich.

Jakaż to potęga widnieje w jego olbrzymim talencie — myśli nieledwie z rozpaczą, bo to zabija ufność w jej własne siły. Czyż ona zdoła wedrzeć się kiedy na strome wyżyny sztuki i ile to lat jeszcze wytrwałej, niezmordowanej pracy przed nią.

Obudź się — trąca ją Helena wachlarzem. — Zwracasz uwagę.

Skalski podaje cukierki. Zjawia się uśmiechnię­ty Bolecki.

Ania patrzy na nich szeroko otwartą źrenicą. Czego chcą od niej?

Jakież wrażenie?—pyta Bolecki.—Dobrze gra, ale niepotrzebnie nadużywa pedału. „Allegro” wyszło cokolwiek zamazane.

Ania się ocknęła.

Dajmy pokój wyszukiwaniom stron ujemnych— odzywa się podrażniona. — Taka gra, jak Bardzkiego, wytrąca oręż nawet z dłoni powołanego krytyka.

Rumieńce uderzyły jej na twarz; pani Starzenie- cka z niepokojem spojrzała na nią.

Szkoda, że Bardzki dla urozmaicenia koncer­tu nie zaprosił śpiewaczki lub deklamatora — wtrąca z przekąsem Skalski.

Słuchać przez parę godzin z rzędu bębnienia po klawiszach... Przypuśćmy nawet, iż bębnienie to posiada wyjątkowe jakieś cechy artyzmu. Nieprawdaż, panno Aniu? Nikt wTobec pani nie ośmieliłby się twier­dzić inaczej...

W głosie Leona drga nuta sarkazmu; budzi ona żywą niechęć w sercu dziewczyny. Dlaczego oni wszy­scy uwzięli się, aby skupioną wokoło jednego przed­miotu myśl jej, rozrywać na strzępy niestosownych przycinków i frazesów pustych. Onaby tak pragnęła odtwarzać w spokoju szczegóły tej gry wytwornej, wy­kończonej artystycznie i lęka się, by w szermierce ba­nalnych zdań, kolących dowcipów, zjadliwych uśmie­chów nie rozwiały się te czyste, świetlane widnokręgi, jakie Bardzki przed nią roztoczył.

Zagniewana, wzburzona odwraca się od Skal­skiego.

Czy panie myślą pozostać do końca? — pyta dotknięty obojętnością narzeczonej Leon. — Jesteśmy już chyba przesyceni i Chopinem i jego wykonawcą.

Nie pojmuję, by mógł kto dobrowolnie wy­rzec się chociażby kilku taktów tej wspaniałej uczty — wybucha namiętnie Ania i zdaje się jej, jakoby między nią a Leonem rozwarła się przepaść.

Lecz niema czasu zastanawiać się nad tem dłu­żej, bo oto rozpoczyna się druga część koncertu i Bardz- ki zjawia się na estradzie.

Fantazya” F-Mol, „Polonez” As-Dur, „Walc” Es-Minor rozpłomieniają kolejno rozentuzyazmowTaną już teraz do szału publiczność. Wreszcie zapał do­biega punktu kulminacyjnego.

Jak spieniony potok, gdy zerwie tamę, rzuca się naprzód z szumem i hukiem, tak i w sali naraz za­kotłowało, zaszumiało i prąd poniósł wszystkich ku estradzie. Otoczono ją wokoło, zasypano koncertanta kwiatami. Kobiety odpinają od staników wTonne bu­kiety, dobywają z włosów róże,

Ania, drżąca, z nienaturalnym blaskiem w oczach stoi tuż przy estradzie. Jest tak blizko Bardakiego, tak blizko, że mogłaby dotknąć ręką jego ręki. Po­rwana ogólnym prądem, niemal bezwiednie rzuca swój skromny bukiet fiołków.

Padły u stóp Bardzkiego.

Ciemno-fiołkowrą barwą odcięły się od białych, różowrych i żółtych braci swoich i siostrzyc i na nich właśnie zatrzymuje się jego oko.

Pochyla się szybko, podnosi je i ciepły uśmiech rozj aśnia. dumne rysy.

Kaprys artysty każe mu wT tym tłumie odnaleźć tę, która mu ofiarowała ulubiony jego kwiat,

Z pod przymkniętych powiek strzeliło ku Ani spojrzenie, pełne gdzieś w głębi ukrytych ogni i za­

wisło uparcie na białej tkaninie stanika, gdzie widnia­ło kilka zapomnianych kwiatków liliowych. Poważna, smętna dziewczyna patrzy teraz na niego takiemi jak fiołki oczyma.

Tak, to ona!

Pomiędzy najpiękniejszemi wyróżnia się odrębnym urokiem.

Spojrzenie i uśmiech Bardzkiego skierowane są ku Ani. Poczem znika szybko z estrady i publiczność daremnie domaga się jego powrotu.

Ania oprzytomniała dopiero w powozie. Oczy ma przymknięte, bo chce zatrzymać jak najdłużej w pamięci obraz Bardzkiego.

Obojętnie słucha dowcipnych zaczepiali Heli i przycinków Leona.

Tuli dłoń matki w swoicłi rozpalonych rękach i pragnie uciec zdała od wszystkich, by uratować swo­je skarby wspomnienia!

XII.

Pobłażliwy uśmiech igra na poważnej twarzy pro­fesora Maliniaka.

Z dobrocią, cechującą inteligentne jego rysy, pa­trzy na Anię, z rękoma opuszczonemi bezwładnie przy fortepianie siedzącą.

Ania wygląda jak posąg zniechęcenia. Od kon­certu Bardzkiego czuje wstręt do muzyki; ilekroć na klawiszach położy palce, opanowywra ją rozdrażnienie i niechęć.

Profesor Maliniak zajmuje się z upodobaniem psy­chologią tej artystycznej duszy. Odczuwra jej niepokój, miotanie się bezmyślne i pojmuje uczucia, jakie zbu­dziła w niej gra Bardzkiego.

Ten duch buntowniczy, ta wielka miłość dla sztu­

ki, która się pali w sercu dziewczyny, wydaje mu się najlepszą rękojmią jej przyszłości.

Nie'wyłącza to współczucia, jakie żywi dla swej młodziutkiej uczennicy. Wie on z doświadczenia, jak ciężko mocować się tak z sobą; lecz pewnym jest, iż z tego łamania się ducha talent Ani wypłynie jak gwiazda promienna.

Od koncertu Bardzkiego upłynęło trzy tygodnie.

Ania po raz pierwszy dziś przybyła na lekcyę.

Wysiłek, jaki uczyniła sama nad sobą, okazał się bezskutecznym.

Siedzi wprawdzie przy fortepianie, lecz myśl i palce odmawiają posłuszeństwa.

Nie mogę grać—skarży się profesorowi.—Je­stem zdruzgotana, rozgoryczona. Wiem, że nie mam talentu. Znienawidziłam zresztą muzykę, nienawidzę Bardzkiego.

Niech pani przedewszystkiem stara się opa­nować siebie—odpowiada profesor cichym, melodyjnym głosem, który tak sympatycznie zwykle oddziaływa na Anię.—Te puste słowa, co pani wyrzekła przed chwi­lą, bo i talent pani posiada i muzykę kocha, jak da­wniej, bo i Bardzkiego nie można przecie nienawidzieć bez powodu.

A jednak nienawidzę go!—wybucha Ania na­miętnie.—Gra jego sięgnęła do głębin mej duszy, wy­wołując dreszcz zachwytu i pychy upokorzonej. Bo czyż ja istotnie nie byłam pyszną z moim skromnym talencikiem chcąc piąć się na wyżyny?

Każdemu piąć się wolno na wyżyny, jeśli go wiedzie praca i zapał do umiłowanego przedmiotu — wolno odpiera Maliniak.

Bardzki powinien być dla pani przykładem sumiennej i wytrwałej pracy. Sam talent nie wy­starczy.

Ach, zkąd^pewność, że go się posiada?—we-

Bibliofceka. — T. 141. 6

stchnęła Ania.—Marzenia powstają, jak mgła poranna, a chęć zobaczenia rzeczy w świetle, w jakiem widzieć je chcemy, iluzyą złudzeń pokrywa umysł. Odkąd ułyszałam Bardzkiego, dusza we mnie zagasła. Z tym rozdźwiękiem pracować niepodobna.

Profesor Maliniak zamyślił się i po długiej chwili dopiero, odpowiadając na rozpaczliwy jej wykrzyk, rzekł z siłą, która błysk ożywienia wywołała w zaga­słych oczach Ani.

Możesz pani grać, jak Bardzki. Możesz grać lepiej. I niech panią ten rozdźwięk chwilowy nie za­trważa. Zwykła to choroba artystów, obdarzonych prawdziwą miłością dla sztuki.

Jestem przekonany, że pani nawet u szczytu sławy nie powiesz sobie: „dosyć!”

O tak!—wybuchnęła Ania gorąco.

Niech pan nie sądzi — dodała po chwili nie­śmiało — abym zazdrościła Bardzkiemu. Zniechęcenie, gorycz, rozpacz nieledwie wypłynęły z braku ufności we własne siły.

Profesor popatrzył badawczo w jej zbiedzoną twa­rzyczkę.

Jaka pani mizerna—wyrzekł miękko, dłoń jej ujmując. — Potrzeba się oszczędzać. PracowTała pani sumiennie w ciągu zimy, należałoby wypocząć. Czy nie mają panie zamiaru wyjechać na lato? Czy panią nie pociąga świeża, wiosenna szata, w jaką się ustroi­ła ziemia? Dla ucha muzykalnego świat cały przepeł­niony jest harmonią; pomiędzy muzyką a przyrodą istnieje tak sympatyczny łącznik.

W oczach Ani zapaliły się iskry.

Ach, jaką pan szczęśliwą myśl rzucił! Pewną jestem, iż szum morza lub cisza lasów ukołysałyby moje rozigrane nerwy.

A widzi pani. Powietrze lasów, gór, jezior, pierś nawet bardzo uciśnioną przenika ożywczem tchnie­niem. Wybierzcie panie jaką ubogą, klimatyczną stacyę... <

Nigdy! ' Nie cierpię ludzi.

Mogłabyś pani wystąpić tam z koncertem. Program przygotowany...

Gorzki uśmiech wykrzywił usta Ani. Wzruszyła ramionami.

Jak jabym im zagrała!...

Paroksyzm wraca...—zażartował profesor, ale radby szczerze uczynić dla niej coś, coby ją rozwese­liło, uspokoiło.

W parę godzin potem w saloniku na Maryen- sztadzie, zalanym powodzią blasków słonecznych, stoi Ania przed popiersiem Chopina.

Dziewczę z rozkwitłemi na licach rumieńcami, wonną wiązanką fiołków otacza nieśmiertelne czoło mistrza, nad którem refleksy słońca tworzą jakby zło­cistą aureolę

Evviva Varte! W sercach naszych płoną ognie przez Boga samego wzniecone, więc patrzmy na świat z głową podniesioną, laurów za złotą nie damy koro­nę... — deklamuje z ogniem i jest prawie niepodobną do bladej, znękanej dziewczyny, której dotąd żadne prośby, ani perswazye matki ożywić nie zdołały.

Szkicująca przy oknie głowę starca Helena od­wraca się szybko i patrząc na Anię lekceważąco, rzecze:

Miiiej poezyi, mniej marzeń, a więcej bef­sztyku i gimnastyki, chociażby balowej... Będziesz zdrowsza, figura ci wypełnieje...

Ania się roześmiała.

Dobrze, dobrze kochana moralistko, ale jak- bym słyszała Leona. On także przede wszystkie m uwielbia swoje wąsy, swoją figurę, smaczny obiad... Co do mnie...

Wiem, wiem! — przerywa Hela. — Ty jesteś kapłanką, muzą, poezyą i t. d., i t. p., a pan Leon szkaradnym realistą, pozytywistą, 110 i pospolitym, sza- rym wróblem, wobec takiego orła, jak Bardzki na-

przykład.

*

Ania zsunęła brwi z niezadowoleniem.

Helena przypomniała jej nieznośne zachowanie się Leona na koncercie Bardzkiego, jak rówTnież i teraz, gdy nie ma dnia jednego, aby się nie posprzeczali.

Leon jest poczciwym chłopcem, ale nie po­trzebuję chyba nałamywrać się do tego, aby stać się odbiciem jego myśli i uczuć — odezwała się niechęt­nie. — Nie mogę znieść tych ciągłych przymówek

0 Bardzkim i znęcania się poprostu waszego nad mu­zyką. Leon powinien pamiętać, że prawa jego są wa­runkowe... Jeśli mu się nie podobam taką,, jaką je­stem...

Zerwałabyś? — zapytuje z gwałtownym ru­mieńcem Helena.

Niewątpliwie. Nie znoszę przymusu i sama wiesz o tem, iż powodowała mną jedynie chęć spra­wienia radości mamie... Bo... bo... doprawdy, ja sa­ma nie wiem, jak się to stało, ale...

Ściągnęła brwi i oczy jej bardzo smutne zatrzy­mały się na popiersiu Chopina.

Czego oni chcą od niej?

Alboż oni ją rozumieją?

Artysta nie może być odpowiedzialnym za swoje usposobienie.

Tam, gdzie geniusz staje się wszechwładnym panem, tam ona ugiąć się potrafi; ale wobec Leona, narzucającego jej prawa jakieś...

Nie kocha go i nie kochała nigdy, nigdy, ani przez chwilę jedną...

Świadomość o tej obojętności dla narzeczonego, rzecz dziwrna, sprawia jej przyjemność ogromną.

Nie zastanawia się nad tem, czuje tylko, że jej z' tem dobrze.

Pospolite istnienie, obracające się w zakresie do­mowych zajęć, wegetowanie z dnia na dzień z jednym

1 tym samym programem...

t

Nie, nie! To nie dla niej!

Doprawdy, nie wiem, jak się to stało — po­wtarza raz jeszcze, podchodząc ku oknu, gdzie rysuje Helena.

Jestem pewną, że Leon popełnia omyłkę i będzie jej żałował. Wymarzoną dla niego żoną by­łaby...

Krew gorącą łuną oblała twarz Heleny. Pochy­liła głowę nad papierem, nie patrząc na Anię.

Ania uśmiecha się figlarnie:

Nie ciekawaś?—pyta.— A ja ci powiem, że niepotrzebnie psujesz papier i ołówki. Artystką nie będziesz nigdy, bo niema w tobie ognia, zapału... Ale żoną, matką, gospodynią możesz być nieporównaną i nigdy nie pojmę, czemu Leon, mając nas dwie do wyboru...

Nie żartuj, proszę cię! — wybuchnęła Helena zarumieniona i zmieszana.

Rzuciła ołówek i nie patrząc na Anię, z pokoju wybiegła.

Nadeszła pani Starzeniecka i zaczęto snuć pro­jekty podróży, której dziewczę uczepiło się gorącz­kowo.

Starzeniecka namawiała, aby jechać do Reinertz, Ania godziła się na wrszystko.

Byle jechać, jechać chociażby dziś...—wołała rozpłomieniona, a matka widząc, jaką cudowną zmianę w jej usposobieniu wrywołała nadzieja podróży, posta­nowiła nie zwlekać.

Co zrobimy z Helenką?— pyta zakłopotana. — Ona zdrowa i wszędzie jej dobrze; trzy osoby koszt duży...

Ale i ta kwestya wkrótce rozstrzygniętą została.

' Pani Skalska jeszcze w roku zeszłym prosi­ła, ażebym przyjechała na kilka tygodni do Zapola—- odpowiada ciotce Helena z ożywieniem, które jednak pokryć usiłuje.

Czy cioteczka nie uważa, iż mogłabym... t. j. gdyby zaszła tego potrzeba...

Zdjęłaś mi ciężar z serca, dziecko drogie —* odparła z zadowoleniem Starzeniecka,— Istotnie Skal­ska prosiła i jest to dom, gdzie zostawię cię ze spo­kojem. Zaraz dziś pomówię o tem z Leonem. Czy tylko nie sprawi ci przykrości rozłączenie z nami? W ostateczności, mogłybyśmy pojechać razem i...

Ale Helena pocałunkami zamknęła jej usta.

1

XIII.

Więc pani wyjeżdża?

Wyjeżdżam.

Zmarszczka przecięła czoło Skalskiego.

Ale zkądże tak nagle? Komuż się projekt ten urodził? Wszakże Zapole...

Piękne, nie przeczę! Czuję atoli chęć niepo­hamowaną zobaczyć świat szerszy?

Leciećbym chciała daleko, daleko ..

Gdzie z brzóz płaC/ą ych srebrne rosy cieką

I gdzie szum lasów pierś przejmuje drżeniem...

Czemu pani nie kończy?—przygryzając wąsa, spytał Skalski.

Ania przymknęła roziskrzone oczy:

Gdzie się powoje j*k baśń dziwna plotą Czem jesteś szczęście? —Tęsknotą...

Domówiła szeptem, a przy wyrazie „tęsknota"9 głos jej się złamał, westchnęła.

Skalsk) pochylił się ku niej.

Czy powtarzasz pani wiersz poety dla pię­knej jego formy, czy też ma on być tłómaezem uczuć?— dopytywał się natarczywie, zaglądając w oczy Ani., która niezdolna myśli swych ukrywać, odparła szcze­rze.

Tęsknota nie od dziś bierze mnie w moc- swroją. Uczucie potężne i niepodobna ująć go w kar­by jakichkolwiek rozumowań. To choroba chroniczna, która się rozwija zwolna, opanowywa całą istotę, po­żera...

Pochyliła głowę.

Gdy stała tak przed nim z rękoma opuszczone- mi bezwładnie, smukła i wiotka z biała bez rumieńca, twarzą, czyniła wrażenie pięknego, podciętego kwiatu.

Ale jego gniew uniósł.

Jak to miło słyszeć!... — wyszeptał przez za­ciśnięte zęby.

Ania oparła dłoń na jego ramieniu.

Trzeba się z tem pogodzić. Pan oczywiście nie odczuwTa tego i nie życzę, byś odczuwał. Ciężko wlec życie z nigdy niezaspokojonemi pragnieniami. Ze jednak do mnie to już przyrosło, wżarło się w mózg,, więc środka na to niema.

Bo należy, błędny ptaszku, opuścić skrzydeł­ka ku ziemi, zamiast szybować w obłokach...—miękko wyrzekł Skalski i zdjęła go chęć ogromna pochwycić* ją w objęcia,

Pojedziemy razem, nieprawdaż? Pani moja pozwoli towarzyszyć sobie?

Nie, nie! Po tysiąc razy nie! — zawołała z ogniem.—Chcę być samą.

Usłyszała to wchodząc właśnie Starzeniecka i by wrażenie zatrzeć, odezwała się żywo:

Ania bardzo nerwowa. Lekarz twierdzi, iż samotność, brak wszelkich wzruszeń, najskuteczniej- szem w takich razach bywają lekarstwem.

Pojmuję.

Skalski uczuł się obrażonym.

Pożegnam panie!—rzekł, szukając kapelusza.

Jakaś ty niegrzeczna, Aniu—po jego wyjściu ozwała się Starzeniecka. — W gruncie rzeczy pewną jestem, iż brak ci będzie Leona.

Brak? Nie sądzę. Jesteśmy dość energicz­ne, aby się bez opieki męzkiej obejść w podróży.

Nie myślałam o podróży... — dotknięta naiwną szczerością Ani wtrąciła Starzeniecka...— Ale przecież Leon...

Wiem, wiem!—przerwała podrażniona dziew­czyna.—Leon jest moim narzeczonym i powinnam dla zwyczaju ronić łzy rzewne przy rozstaniu...

Widzisz chyba, jak jest zmartwiony.

Nie, nie mateczko! Sentymentalne spojrzenia Leona nie rozgrzewają mi serca. To darmo. Poże­gnamy się, przywitamy potem, jak dwoje dobrych przyjaciół. To wystarczające.

Ale Starzeniecka, chcąc skorzystać z otwartości Ani, w nowem świetle ukazującej jej stosunek swój do Leona, rzekła:

Gdybyś go kochała... Już ja cię teraz wcale nie pojmuję, Aniu!

Kochała?!...

Uśmiechnęła się filuternie dziewczyna, lecz w oczach jej odbiła się powaga i skupienie.

Przytuliła się do matki.

Matuś moja, kochać... to takie wielkie słowo, że lepiej niech spoczywa na dnie serca ukryte — sze­pnęła zmienionym głosem. — I nawTet powTiem szcze­rze, iż niewielu wybranych wymawiać je powinno. Bywa i tak niekiedy, że wypada ono z piersi jako puste słowo, bez dźwięku... Chwila jakiegoś momen­talnego wzruszenia wywoła je...

Wzdrygnęła się i przytuliła mocniej do matki, ale zaraz potem, widząc zaniepokojone jej spojrzenie, dodała:

Bądź spokojną, mateczko! Wszystko pozo­stanie jak jest i będzie dobrze. Chyba to nie trudno być uczciwą żoną, gdy się jest córką takiej matki. Mówmy tylko jak najmniej o tym- przedmiocie i —

o mamo—jedźmy, jedźmy dokąd chcesz, byle prędzej, byle ztąd uciec!...

Nerwy brały znów nad nią górę i Starzeniecka, badając ją zatrwożonem spojrzeniem, rzekła, iż mogą wyjechać chociażby jutro.

Że jednak Skalscy przybyć mieli po Helenę w piątek, więc Ania zgodziła się odwlec wyjazd do soboty.

Czyżby to nadzieja spotkania go pchała mnie do wyjazdu?... — zastanawiała się potem, patrząc na wydobytą z ukrycia fotografię Bardzkiego.

I czuje, że gdy oczy te patrzą na nią, jest znów pod urokiem, że urok ten trwa, przykuwa jej myśl, która biegnie daleko, wiesza się na szczytach Alp, do­kąd, jak opiewają dzienniki, schronił się zmęczony ar­tysta.

Nadeszła sobota.

Helena z wypiekami na twarzy układa pośpiesz­nie swój worek podróżny.

Los spełnił najśmielsze jej marzenia, więc lęka się, aby coś nieprzewidzianego nie rozwriało ślicznego projektu. Ona będzie w Zapolu, gdzie i Leon oczy­wiście przepędzi lato...

Jedwabna niteczka marzeń rozwija się w pasma długie i barwne, wywołując ogniste na twarz jej ru­mieńce.

Koło południa nadjechali Skalscy. Stary Skal­ski minę ma markotną i zaraz przy powitaniu zwraca się do Ani z wymówką:

Sądziliśmy, że jak w roku ubiegłym, zjedzie- cie panie do Zapola.

Na co Skalska odzywa się kwaśno, że co zagra­

nica, to nie Zapole i trudno byłoby wymagać od Ani, aby się dla przyjemności czyjejś zakopała na wsi.

Dla mnie Zapole to najmilszy kącik na świe- cie!—wybucha z patosem Helena.

Otrzymuje w nagrodę czuły uśmiech pani Skal­skiej i spojrzenie Leona, który z brwią ściągniętą i za- ciętemi wargami trzyma się zdała od narzeczonej.

Gdy atoli ujrzał Anię w płaszczu podróżnym go- tową do wyjazdu, owładnął nim żal i chwytając jej ręce, pociągnął ją ku sobie z ledwo hamowanem wzru­szeniem.

Widzę twoją radość, panno Aniu — mówi ba­dawczo, patrząc jej w oczy.—Wyglądasz tak rozpro­mienioną, jak gdybyś biegła ku oczekiwanemu szczę­ściu. Aniu, Aniu, czemu jechać mi zabraniasz? I cze­mu ja słucham cię, jak dzieciak bezwłasnowolny. Na­dużywasz wpływu swego, dziewczyno!

A ją ta namiętność tłumiona, spojrzenia gorące, przejęły wstrętem.

Ach, jak mnie to męczy!—odzywa się szcze­rze.-—Ciągle mnie pan krępuje wymaganiami, wyrzu­tami... Co będzie później, gdy się pobierzemy?

Uspokoję się, bo będziesz moją!—Drżał mu głos wzruszeniem, czerwone usta Ani kusić go zaczęły tak nęcąco, iż pokusie tej oprzeć się nie mogąc, po­chylił się, przyciągając bliżej ku sobie Anię.

Droga, droga ty moja! — szeptał i już, już miał ustek jej dotknąć, gdy tuż przy nich zjawiła się H el en a.

Aniu, zostawiłaś w swoim pokoju bukiet p. Leona—rzekła ze znaczącym uśmiechem. — Wszak to dar pożegnalny?...

Zabierz go na stacyę, duszko, jeśliś łaskawa— odpowiada niecierpliwie Ania, bo zegar wskazuje pół do piątej i mogą się spóźnić.

W pół godziny potem dźwięk dzwonka wywa­bia całe towarzystwo na peron, gdzie najniespodziewa- niej Ania spotyka profesora Maliniaka.

-Ach, jestem panu wdzięczną, profesorze! — mówi rozradowana.—Gotowani spotkanie tu pana przy­jąć jako dobrą wróżbę.

Ściska mu dłoń z uczuciem, na co Leon wzru­sza pogardliwie ramionami. Nienawidzi Maliniaka.

Niechże nam pani wraca zdrowa i myśli po­sępne zagranicą zostawi—mówi profesor, bardzo ser­decznie patrząc na Anię. — Będziemy podwójnie pra­cowali po powrocie i—zobaczy pani, że świat olśni­my!—dodał z uśmiechem zadowolenia, bo go ucieszyła pogodna twarz Ani.

Dureń! — syknął przez zęby Leon.

A Maliniak, nie wiedząc o stosunku Ani do Leo­na, rzekł jeszcze:

Niechże tam pani nie zbałamuci gdzie Bardz- kiego. Jego łatwo spotkać, bo jak Pinetti, błyskawi­cznie przenosi się z miejsca na miejsce.

Ach, jakże się Ania zarumieniła—wykrzykuje Helena.

Maliniak się roześmiał.

Pilnujże pani serduszka. Mistrz spojrzeniem podobno ujarzmia kobiety.

Ania tak jest zmieszana, że nawet Skalska to zau­ważyła i już otwierała usta, by objaśnić profesorowi,, że obrączka zaręczynowa obroni Anię od wszelkich pokus, gdy dzwonek odzywa się po raz drugi.

Siadajmy! — wToła Ania i z pośpiechem że­gna się ze wszystkimi.

Opanowywa ją gorączkowa niecierpliwość, jak gdyby istotnie tam, dokąd dąży, spotkać miała Bardz- kiego.

Trzeci dzwonek, świstawka nadkonduktora, Hele­na przykłada dla formy chusteczkę do oczu i pociąg rusza. '

Rozkochany wzrok Leona, wyrzutami brzemienny,, ściga błękitny obłoczek gazy, który silny prąd powie­trza nad głowi* Ani unosi.

rzyskich postępować musiała. To „wypada“ to „nie- wypada“ życieby zatruć mogło.

Słońce podniosło się już wysoko, w powietrzu jednak czuć było wilgoć aromatyczną, orzeźwiającą,, którą płuca wchłaniały z rozkoszą.

W dolinie budziło się miasteczko, błękitne dymy ciągnęły ku górze, tu i owdzie otwierały się okna. willi, wychylały się twarze, patrzyły na słońce i zni­kały.

Pięknie tu!—szeptała dziewczyna, zachwyco- nem okiem wodząc dokoła.—Ach, jak pięknie!

Wkrótce potem, z twarzą zarumienioną i bły- szczącemi oczyma, zatrzymała się przed tablicą pamiąt­kową, wymurowaną w dawnej sali kurhauzu z okazyi pierwszego koncertu mistrza.

Dziewczę, nad miarę wrażliwe, poddało się bez-, oporu smutnemu urokowi wspomnień.

Przebiegła myślą krótkie życie artysty i łzy na­pełniły jej oczy.

Zdawało jej się, że widzi go błądzącego po gó­rach z czołem pochyłonem i sercem chorem, domaga- jącem się wciąż świeżych wzruszeń.

Biedne, chronicznym głodem dotknięte sercet W tej świetlanej aureoli, jaka opromieniła jego postać, jedynym ciemnym punktem jest właśnie niestałoś6 mistrza.

Ania czuje, że kochać można raz tylko! Prze­lotne miłostki wydają jej się czemś upokarzającern dla najidealniejszego z ludzi. Ze wstrętem odpycha, myśl o pani Dudevant—niegodnej istocie—jak ją zwa­ła w oburzeniu, dla której namiętność stawiała ge­nialnego człowieka na równi z pospolitymi wielbicie­lami romansowej awanturnicy.

Gorycz takiego postrzeżenia zatruła jej niejedną chwilę.

Gdy grała kompozycye jego z tej epoki, drżała niemal z trwogi, może dlatego, że źródłem natchnienia mistrza była miłość niezdrowa.

»

%

Zadumana, wzruszoną zbudził z marzeń szelest zbliżających się kroków.

Przed tablicą Chopina zatrzymała się wysoka, .smukła postać niewieścia.

Ani się wydało, iż usłyszała westchnienie i obej­rzała się...

Tuż obok niej stała kobieta pełna powagi i dy- .stynkcyi.

Aczkolwiek pierwszą młodość zostawiła dawno ■za sobą, twarz jej nosiła ślady urody niepospolitej i dziś jeszcze—jak i cała postać jej, posiadająca wdzięk nieprzeparty.

Mimo niesłychanej prostoty w układzie, każdy ruch odznaczał się wytwornością, tak jak każdy szcze­gół ubrania świadczył o wyrobionym, estetycznym gu­ście. Popatrzyła na Anię.

Twarz dziewczęcia musiała sympatyczne uczynić wrażenie, bo z uśmiechem dziwnie odmładzającym .zmęczone jej rysy odezwała się uprzejmie:

Pani jest Polką, nieprawdaż? I niewątpliwie gorącą wielbicielką Chopina. To tak miło przeko­nać się, że czas nie zaciera jednak potęgi geniuszu.

Mówiła głosem przyciszonym, lecz nadzwyczaj melodyjnym i jakby z obcym jakimś akcentem, czy też posiadała tylko dziwną właściwość wymawiania wyrazów pewnych na swój wyłączny sposób.

Dodawało jej to wiele oryginalnego wdzięku i na­der sympatycznie uderzyło muzykalne ucho Ani.

Tyle chwil podniosłych Chopinowi zawdzię­czam, więc nic dziwnego, żem zapragnęła przybiedz tu najpierwej — odparła.—Po raz pierwszy dzisiaj oglądam w Reinertz poranne słońce.

Pani przybyła dla kuracyi?

Potrosze. W pierwszym zapale uniesienia gotowani przysiądz, iż niema miejsca piękniejszego na świecie.

Przypuśćmy! — dobrotliwie uśmiechnęła się

nieznajoma, a potem wązką, arystokratyczną rękę wy­ciągając ku Ani, rzekła:

Ludmiła Mirońska.

Zdumienie odbiło się w oczach Ani.

Czytałam prześliczny zbiorek poezyj Ludmiły Mirońskiej—odzywa się z nieśmiałością pewną, bo na­zwisko Mirońskiej głośne było i szanowane ogólnie.

Przyjemnie mi to słyszeć, młoda entuzyastko!— odparła paui Ludmiła, coraz więcej się ożywiając.—Cieszy mnie, ilekroć spotkam młodą pannę, umiejącą się za­chwycać czemś innem, niżeli modny kapelusz lub ele­gancka suknia. Chociażby to nawet były moje skro­mne poezye...—dodała z uśmiechem.

Na gawędzie upłynęła im godzina blizko i rozsta1 ły się bardzo ze spotkania zadowolone.

Jakżem szczęśliwa, mateczko! — zawołała Ania, wpadając do pokoju matki.—Pani Mirońska jest tutaj, poznałyśmy się i—zdaje się, że ona mnie polu­biła trochę. ^

Kto taki? Ależ dziecko, uspokój się! Zmę­czona jesteś, wzruszona... Co się stało?

Ania przytuliła się do matki.

To ze szczęścia! Odnaleźć tu pamiątki po Chopinie i poznać najmilszą z kobiet... Mama się za­chwyci Mirońską. Co za dystynkcya, jaka bogata in- teligencya, jaka wszechstronna znajomość muzyki.

Ach, więc to ta poetka? Istotnie znajomość i zaszczytna i przyjemna.

Mirońska niepoślednie zajmuje miejsce w li­teraturze. Ta kobieta czar wywiera, matko!-'-opowia­dała z ogniem dziewczyna.—Dziś jeszcze jest tak pię­kna i tak oryginalna... Nie dziwię się bynajmniej, że wszyscy za nią szaleją... Ale mamo, ona jest smutna czegoś i zdaje mi się, że cierpi.

Owdowiała niedawno... — rzekła Starzeniecka, odgarniając spocone loki z czoła Ani. —Niepotrzebnie tak biegłaś, dziecko drogie... Trzeba zbytnią żywość i wrażliwość hamować nieco...

Nie potrafię! — rzuciła niedbale Ania i zaraz zaczęła prosić matki, aby wynajęła dla niej fortepian.

Pani Mirońska prześlicznie gra i śpiewa... opowiadała.—Będziemy grywać razem... Ach, jakże się cieszę!

Zabrała się do sprzątania pokoju, rozpakowania . rzeczy; ale myśl jej odbiegała wciąż do Mirońskiej, więc wykonywała wszystko machinalnie, większy je­szcze czyniąc nieporządek.

A Starzeniecka rzekła jeszcze, iż pani Mirońska nie jest chyba odpowiednią towarzyszką dla Ani ze względu na wiek, powagę.

Ileż ona ma lat, Aniu?

Ile? Doprawdy, nie umiem powiedzieć. Mnie się wydaje zupełnie młodą. A zresztą, mateczka wie przecie, że ja towarzystwa młodych panien nie lubię. Wyglądam zawsze pomiędzy niemi jak dziecko nieo- swojone. Ani ja ich nie rozumiem, ani one mnie. Ztąd wypływa, że się nie lnbimy.

Tegoż dnia jeszcze po obiedzie wybrała się Ania z p. Ludą na przechadzkę.

Muszę zwiedzić w Reinertz każdy kącik — zapewniała Ania — zanim mama sprowadzi fortepian.— Teraz prawie już pewna jestem, iż zniechęcenie opu­ści mnie i z dawnym zapałem pracować zacznę.

Czy istniała jaki* faza przejściowa?—z uśmie­chem spytała pani Luda.

Niestety! O jakże ja się czułam wtedy nie­szczęśliwą!

To bywa! — smutno szepnęła Mirońska.

Schodziły z góry, więc Ania ujęła nieśmiało jej

rękę i wsunęła sobie pod ramię.

Będzie wygodniej... — szepnęła.

A Mirońska pomyślała, że to dziewTczę o twa­rzyczce kamei dziwnie jej do serca przypadło.

Trudna w wyborze znajomości, daleka od gar­nięcia się do ludzi i wymagająca wiele, do Ani uczuła od-

razu sympatyę i ufność. Ania przypominała jej mło­dość ubiegłą, bił od niej prąd świeży jak powiew wiosenny, przez oczy patrzyła dusza szczera i piękna.

I chociaż poznać było łatwo odrazu, iż szeroki lot fantazyi rzadko u niej może z rozsądkiem, a ra­czej z praktycznością się spotyka, to przecież dla Mi- rońskiej było to jednym jeszcze wdziękiem więcej. Czyż ona sama nie jest dotąd idealistką, zdolną do zachwytów7, jak Ania w swej 18 wiośnie życia?

Ania tymczasem myśli, jakby tu zaczepić panią Ludę o Bardzkiego.

Że go zna, to pewno, bo większą część życia za granicą spędza i oczywiście w sferach, gdzie sztu­ki piękne łączą się wspólnie...

I gdyby nie lękała się, że przy pytaniu zdradzi ją rumieniec, lub drżenie głosu...

Siadły na ławce odpocząp.

Po niebie przebiegały chmury, zakrywając słońce, wiatr szumiał między drzewami.

Mirońska wpadła w zadumę.

Zdawało się, iż zapomniała o obecności Ani, bo niekiedy z ust jej wypadały pojedyncze słowa, ury­wane, bez związku, a raczej z myślami jej tylko zwią­zek mające.

Miała przytem na czole chmurę zamyślenia

i wyglądała znacznie starzej.

Ania ogarniała ją wejrzeniem spółczucia, poru­szeniem naw7et nie przerywając milczenia.

I óto gdy najmniej się tego spodziewała, Mirońska budząc się z zadumy, rzekła:

Słyszała pani Bardzkiego?

I zanim Ania zebrała się odpowiedzieć, dodała:

Bardzki obiecał odwiedzić mnie w Reinertz. To prawdziwy artysta z Bożej łaski!

A gdy mówi o Bardzkim, twarz jej się wyjaśnia

i tak jest w głąb myśli s wy cli zapatrzona, iż nie do-

Biblioteka.—T. 141. 7

strzegą gwałtownego rumieńca Ani i bladości, która po nim następuje.

Bardzki może nam z czasem zastąpi Chopina— opowiada dalej.—Muzyka pochłania wszystkie władze jeiro umysłu. Posiada przy tein w wysokim stopniu zmysł twórczości, obok zupełnego braku zarozumienia. Wartość jego moralna jedna mu szacunek ogólny.

Umilkła i przymknęła oczy, jak gdyby ją świa­tło oślepiło nagle.

Ani głos jej jak muzyka brzmi wciąż w uszach.

Słyszałam raz tylko Bardzkiego—odzywa się wreszcie, nie patrząc na Mirońską. — Cudownie gra! Ale wie pani, że nietylko grą, ale i wyglądem przy­pomina Chopina. Takie wątłe ciało—zda się—a’ tyle siły i temperamentu w grze... Przy fortepianie to tytan prawdziwy. Nieprawdaż, pani?

Pani Luda uśmiechnęła się.

Ma pani słuszność, panno Aniu. Ale nie omieszkam powtórzyć mu tego. Będzie to nawet z mej strony szczerość zupełnie usprawiedliwiona, bo Bardzki jest kuzynem moim... Zagrasz mu, panno Aniu, gdy przyjedzie?

Osłupienie paraliżuje nerwy Ani.

Jednocześnie ogarnia ją trwoga dziwna, nieokre­ślona, która wyłącza nawet radość. Kuzyn Mirońskiej

i spotka go tu, w Reinertz, dokąd — wierzy już teraz niezachwianie—przywiodło ją przeznaczenie.

I od tej chwili zaczyna się dla niej nowe życie.

Wie, że Bardzki przyj edzie, że go pozna, to do­syć dla 'niej. A czy to nastąpi dziś, czy jutro, za tydzień lub za miesiąc, dość, że nastąpi.

Oczekuje go ze spokojem, a ta równowaga mo­ralna sprawia, że wygląda zdrowo i matka patrząc na świeżą jej cerę, powtarza z radością:

A widzisz, dziecko, to serwatka, ta pogar­dzana przez ciebie serwatka, cuda takie sprawia.

Ania uśmiecha się wtedy melancholijnie, zapa­trzona wr głąb swych myśli.

Jej błyszczące oczy możeby zdradziły tajemni­cę.' gdyby ich ciemne nie nakryły rzęsy.

*

«

i

Zieloną miedzą, wijącą się jak wązka wstęga między płowemi zbożami, idzie wolno Helena.

Niezwykły na jej twarzy wyraz zadumy i smęt­ku, uduchowia niejako dość pospolite jej rysy.

Przed nią, wr podskokach, biegnie wspaniały chart Ali, ulubieniec Leona.

Dwa tygodnie minęły od wyjazdu Starzenieckich, a Leon nie był dotąd w Zapolu. Helena czuje się tem dotkniętą.

Pisałam do Leona, aby przyjechał—powtarzała Skalska co dni kilka i widocznem było, iż gniewa ją nieobecność syna.

Nie ma panny Ani, to mu i nie spieszno do Zapola... — dorzucał Skalski.

Helena wówczas ledwo gniew ukryć zdołała. Skalski zawsze coś takiego powiedzieć musiał, co ją rozdrażniało.

I oto dziś, przy śniadaniu, gdy ranna poczta żadnej nie przyniosła wieści, Skalska rzekła:

Gotowani przypuścić, że ten szaleniec pole­ciał za Anią. To bardzo prawdopodobne!

Pójdę przypilnować żniwiarzy—odezwała się nagle Helena, bo ją opanowała chęć niez wałczona,

^ uciec z domu. W samotności nie potrzebuje przynaj­mniej grać komedyi wesołości i spokoju, gdy gniew jil dusi.

Leon pojechał do Ani!

Niewątpliwie tak jest, skoro nie pisze i nie przy­jeżdża. I oto plan, który pielęgnowała w skrytości samolubnego serca,- rozbija się w gruzy.

Po co ona w takim razie siedzi tu, w Zapolu, gdzie ją pożera nuda, gdzie czytywanie gazet Skal­skiemu i zajęcie się gospodarstwem, by przypodobać się Skalskiej, nuży ją, budzi nieledwie wstręt.

A tymczasem Ania bawi się, no i oczywiście jeżeli tam jest Leon, to bawią się wybornie oboje.

Precz! — zawołała na psa, który machając radośnie ogonem, przypadł do jej stóp.

Lecz urok cichego dnia letniego działać zaczął na nią kojąco.

Nie ma zresztą nic jeszcze pewnego i Helena powiada sobie, iż dosyć będzie czasu martwić się, gdy domysły przejdą w dziedzinę spełnionego faktu.

Nie czuje wszakże ochoty powracać do domu-

i zamiast pójść miedzą prosto ku wiosce, skręca na prawo, gdzie wabi oko szmaragdowa łąka i gęste kę­py leszczyny.

Dorodna postać Leona zjawia się w jej pamięci, jak żywa.

Przypomina sobie uśmiech jego, spojrzenia, każ-

de słówko cieplejsze. I na tej kanwie haftować za­czyna coraz barwmiejsze, śmielsze marzenia, upajać się niemi, a gdy sumienie odezwało się głośniej, po­wiada sobie, że Ania nie kocha Leona i gdyby porzu­cił ją dla innej kobiety, sobie^tylko winę przypisaćby

mogła.

Południe się zbliżało, więc przyspieszyła kroku, aby się na obiad nie spóźnić.

Z za drzew błysnęła szeroka, gładka tafia je­ziora.

Helena obejrzała się...

Na brzegu kołysała się w sitowiach łódka.

Ali, pójdź do nogi, Ali! — zawołała na psa, który gdzieś zniknął.

Wtem strzał się rozległ.

Stadko cyranek furknęło w górę i zapadło w gąsz­czu trzcin naprzeciwległym brzegu.

Helena drgnęła.

Poprawiła szybko wTarkoeze, zsuwając na tył głowy błękitnym muślinem podszytą pasterkę.

I kiedy przygotowana jest ujrzeć którego z są­siadów, w gąszczu zielonej leszczyny ukazuje się Leon gładząc łaszącego się u nóg faworyta.

Ognisty rumieniec zalewa twarz Heleny, aż pod gęste loki kasztanowatej grzywki.

Z przerażoną, pół zaciekawioną minką wygląda jak ładny dzieciak na psocie schwytany; gdy Leon wyciąga ku niej rękę na powitanie, Helena czyta w jego wzroku coś bardzo podobnego do zachwytu.

Przestraszyłem panią? — spytał z obawą.— Przepraszam. Anim przypuszczał, że panią tu spo­tkam.

Helena szybko opanowała wzruszenie.

Stałam się romantyczką odkąd tu jestem — usprawiedliwiała się żartobliwie. — Zamiast pójść pro­sto przez pola, obeszłam drogą dalszą, lecz poetycz- niejszą. Ale co się stało, że pan tak niespodziewa­nie się zjawił? Oczekiwano pana dopiero w sobotę.

OczekiwTano?—powtarza z naciskiem Leon.— A* pani żadnego nie brała w tem udziału? Za karę, nie oddam pani listu panny Ani. Jeśli mam być szczerym, to powiem pani, iż w tęsknocie po moim ptaku, który w obce kraje odleciał, ucieszyłem się prawdziwie obecnością pani w Zapolu.

Będę się starała być przyjemną towarzyszką— odparła trochę zirytowana. — Ale to będzie trudna **olii. Czy przynajmniej ptak rychło powróci?

Leon brwi zmarszczył.

Nie wiem. Może w jesieni dopiero. Pani

Starzenieeka tyle pisze o cudownych skutkach ku- racyi...

Błysk radości zajaśniał w oczach Leny i zgasł szybko.

Mój Boże, tak długo! — szepnęła z uda­nym smutkiem.

Poszli ku domowi.

Jakże pani tu czas przepędza? — pytał Leon. — Nudno, nieprawdaż? Ale postaram się teraz dotrzymać pani towarzystwa. Będziemy się wzajemnie w tęsknocie naszej pocieszali.

Pan długo zabawi w Zapolu?

Pytając, podniosła na niego takie lękliwe spoj­rzenie, iż trudno było nie dostrzedz, ile jej na odpo­wiedzi zależy.

A on, zawsze mięki wobec ładnych kobiet i mile połechtany w miłości własnej, odparł powoli:

—• To zależy. Mam urlop nieograniczony i je­śli pani zechce uprzyjemnić mi tu pobyt...

Pochylił się i zajrzał jej w oczy.

Będziemy ilirtować na złość Ani, dobrze? Komu też to proszę pani urodziła się ta świetna myśl, żeby panią do Zapola sprowadzić? Doprawdy, takie z pani miłe dziecko, ach, jakie miłe!...

Przełożył dubeltówkę na ramię i swobodną ręką ujął rękę Heleny i wsunął sobie pod ramię.

Pani się zmęczyła, a ja dotąd nie zauważy­łem tego. Nie potrafię pełnić służby przy damach, prawda?

Uśmiechał sio, widząc jej rumieńce, pomieszanie

i kokietował spojrzeniem, którego siłę po wielokroć już wypróbował. A ją dreszcz rozkoszy przenikał.

.lego głos, dotknięcie pobudza krew do szybsze­go biegu, zalewa nią twarz, rozpala ogień w oczach.

Na ganku spotkała ich Skalska.

X co? To niespodzianka, Helusiu? Poczci­wy Leo! Gdzieżeście wy się znaleźli?

Przeczucie powiodło kroki moje nad jezio­ro... — zaczął Leon.

Cyranki, nie przeczucie — grożąc mu, prze­rwała Helena.

Przeczucie! —■ potwierdził. — Ale droga mat­ko, głodny jestem jak wilk. Przechadzka podwoiła mój apetyt i jeśli zaraz obiadu nie dadzą...

Sądziłam, iż tęsknota nie ma nic wspólnego z apetytem — rzekła z udaną powagą Helena. — Ja­ko opuszczony narzeczony powinieneś pan nosić gro­bową maskę na twarzy, sen powinien uciekać od ciebie.

I powinienem przestać jadać? Nic z tego, łaskawa pani. Tęsknota w dwójnasób powiększyła mój apetyt.

Skalska śmiała się ucieszona.

Wabne minki Heleny i dobry humor Leona spra­wiały jej rzetelną uciechę.

Po obiedzie, przy którym Leon wciąż dowcipko­wał, drocząc się z Heleną, Skalska, wyprawiwszy mło­dych do ogrodu, rzekła do męża:'

- Jakie to poczciwe dziecko ta Hela. I jakby mi się taka synowa przydała. Wczoraj sama jedna ważyła masło do miasta, układała sery i tak jej to zręcznie idzie, że się w mleczarni nachwalić nie mo­gą. No, że też Leon, mając do wyboru tę eteryczną artystkę i Helę...

Wybrał pierwszą? — przerwał Skalski. — Wcale mu się nie dziwię. Nie mam nic do zarzuce­nia pannie Helenie, ale, uważasz, nie porównywaj jej z Anią.

Zebrał szybko dzienniki i ruszył ku drzwiom.

Całe życie idealista! — szepnęła za nim Skalska i postanowiła w kwestyi przyszłości ukocha­nego jedynaka praktyczną być za nich oboje.

W parę dni potem zeszła niespodziewanie Leo­na zapatrzonego w fotografię Ani.

,s

Ł

Kilka listów leżało na biurku snadź dopiero od­czytywanych.

L U \J

Cóżeś się tak zadumał? — spytała, gładząc mu włosy pieszczotliwie. — Ładna dziewczyna bez zaprzeczenia, ale zimna. Wiesz, Leosiu, ie mi się ta chłodna, powściągliwa natura trochę nie podoba. Mło­dość ma swoje prawa i dlatego zdaje mi się niekie­dy, że Ania pozuje.

Nie! —■ zaprzeczył żywo. Ale co do chło­du, to mama ma racyę. Jedna muzyka ją rozgrzewa.

Schował fotografię i już miał chować listy, gdy matka rzekła:

Bardzobym rada przeczytać, co ona pisze.

Owszem, proszę.

Podsunął matce listy i odszedł do okna.

Skalska, czytając, uśmiechała się.

Listy Ani, chłodne i zwięzłe, uspokajały \\T zupeł­ności jej sumienie. Czyż kobieta kochająca potrafiła­by pisać takim suchym, urzędowym stylem, bez iskier­ki czegoś cieplejszego, czulszego?

Skalska nadto jest doświadczona, aby ją można było oszukać.

Złożyła listy w milczeniu.

Leon odstąpił od okna i patrząc badawczo w twarz matki, rzekł:

Ania ładnie pisze, nieprawdać?

A tak! charakter pisma dosyć wyrobiony — niedbale odparła i zaraz wszczęła rozmowę o gospo­darstwie, o potrzebie przyjęcia rządcy i t. p.

Nie powiem mu nic, co myślę i nie będę się sprzeciwiała, aby to, co się stanie, wypłynęło tylko z jego własnego spostrzeżenia i przekonania—mówiła sobie, rozstawszy się z Leonem.

A że Leon właśnie pogonił za Helą, która rwała kwiaty w ogrodzie, wiec przystanęła i przyglądając się obojgu, uśmiechała się do swych myśli.

Ale wieczorem Leon przyszedł do niej na ga­wędę.

Skalska domyśliła się, iż przygnał go tu niepo­kój, tęsknota, że czuje potrzebę wywnętrzenia się i że już to samo, iż może z kimś mówić o Ani, sprawa mu ulgę.

Usiadł przy matce, opierając, jak za lat dawnych, głowę na jej ramieniu.

Chłopiec mój czegoś markotny — zażartowała Skalska. —- Możeście się z Helką posprzeczali i teraz za grzechy żałujesz?

Et! — mruknął niedbale. — Trzpiot!

To prawda. Ale też, mój kochany, takie wesołe pliszki w życiu najprzyjemniejsze. Wszędzie jej pełno, zawrsze uśmiechnięta, każdemu-by rada się przysłużyć...

Milczał nachmurzony.

Martwi mnie ta choroba Ani — zaczął wre­szcie. — Czy nie zdaje się mamie, iż może się z te­go co niebezpiecznego wywiązać?

Wzruszyła ramionami.

Z kaprysów chyba jeszcze nikt nie umarł — odparła żartobliwie. — I przyznam ci się, że ja w tę chorobę nie bardzo wierzę. Chciało się panience po­dróżować, zabawić, a że może sobie na to pozwolić... Dziwię się tylko Starzenieckiej; kobieta rozsądna, a tro­chę niepraktycznie wychowała córkę. Pamiętasz, com ci mówiła o artystkach? Nie krępujcie ich obowiązka­mi, trudami macierzyństwa, pozwólcie im miłować tyl­ko sztukę, nie ściągając ich z obłoków na ziemię, a będą zdrowe i miłe i zadowrolone...

To smutne, co mama mówi...

Ja mówię wogóle; Ania może jest wyjąt­kiem. Z kaprysów możesz ją wyleczyć, no, a to, że chciała poznać trochę świata, to przecież nic nagan­nego.

Kiedy ja jej nic a nic nie rozumiem— przy­znał się szczerze Leon.

I miał słuszność, bo gdy czar, jaki rzucała na niego Ania, przestawał działać, obudzały się w nim wątpliwości pewne, rodziła niechęć, oparta na coraz głębszem przekonaniu, iż on nigdy nie zdoła objąć w wyłączne posiadanie tej kapryśnej, bezpodzielnie sztuce oddanej istoty.

1 jaką głupią 011 w tem wszystkiem będzie grał

rolę!

Moje dziecko — rzekła Skalska obłudnie — wszak macie jeszcze dość czasu do poznania się wza­jemnego. A jeśli ci bardzo dokucza tęsknota, jedź... Powitają cię tam z radością.

Dałem słowo, że nie pojadę, aby nie prze­rywać kuracyi Ani...

’— Taak? To znów rzecz inna... Trochę mi to dziwne, że żądano od ciebie takiego słowa. Ale tra­pić się nie ma czem, mój Leonie. Przemknie szyb­ko czas nieobecności Ani, a jeszcze ci i to powiem, że rozłąka dobrze wpływa na zakochanych. Ania z pe­wnością powróci czulsza, bardziej kochająca.

Skalska ucałowTała syna i rozstali się oboje za­dowoleni.

u

Leon zresztą nie potrafił się niczem martwić długo i nazajutrz, gdy wr altance brzozowej zastał He­lenę samą, napadła go ochota pobałamucić ją trochę.

Niech mnie pani nauczy flirtować — prosił, siadając na małym taboreciku prawie u jej stóp.

Spłoniona dziewczyna odwróciła szybko głowTę.

■— Co też pan mówi...

A cóż w tem złego? — żartował dalej, ba­wiąc się jej zakłopotaniem. — Ania o mnie nie dba, postanowiłem wybić klin klinem. Przekonany jestem, że gdybyś pani była na jej miejscu, pozwoliłabyś ra­czej obciąć sobie skrzydła, aniżeli jak ten mój samolu­

bny ptak, Ania, frunąć w świat bezemnie. Prawda, że się nie mylę?

Milczała, tylko krew gorącą falą napływała jej ciągle do twarzy i drżały lekko świeże ponsowe wargi.

Dziewczyna ma cudowny temperament... — pomyślał Leon. — I że ja też nie zauważyłem dotąd, jaka ona ładna...

Struga złotego światła, płynąca z góry poprzez zieloną ścianę winogradu, wśród bogactwa gęstych kasztanowatych włosów Heleny rozpaliła nitki szczere­go złota.

Cera świeża nie lęka się niedyskretnych promie­ni słońca, a choć rysy twarzy są niezbyt prawidłowe, to świeżość ta właśnie wynagradza inne braki.

Leon powiada sobie w tej chwili, iż takie oczy, takie zęby i takie malinowe usta pospolitą twarz He­leny czynią niezmiernie ponętną.

Urok samotności, lipcowym żarem rozpalone nie­bo, harmonijny brzęk owadów, miryadami kąpiących się w kryształowem powietrzu, rozijiarza go i usypia pamięć.

W myślach jego nie ma obecnie Ani, jest tylko Helena.

Drżąca, zapłoniona dziewczyna onieśmieleniem tem i rumieńcami wypowiada mu swoją tajemnicę. Więc to tak! I 011 nic dotąd o tem nie wiedział. A wobec obojętności Ani, ta ładna, oddająca mu się bezwiednie dziewczyna, wywołuje w jego kochliwem sercu bardzo tkliwe uczucia.

Postanawia jednak nie zdradzić się z odkryciem, bo, jak prawdziwemu smakoszowi, rozkosz niebywałą sprawia ten, jak sądzi, nieświadomy Helenie proces, jaki się w jej duszy odbywa.

t

Drugi sezon rozpoczął się w JReinertz wobec liczniejszego niz zwykle napływu gości.

Stroniąc od zgiełkliwych zebrań, panie Starze- nieckie rozkosz najwyższą znajdowały w towarzystwie pani Ludy Mirońskiej.

Niezwykła to była kobieta.

Obcując z nią bliżej, poznawało się dopiero skar­by tego ducha, zamkniętego w sobie i jak skąpiec kry­jącego w głębi bogactwo całe uczuć i myśli pię­knych.

Takich kobiet, jak pani Mirońska, nie spotyka \się często w życiu — powiedziała Starzeniecka i nie myliła się.

Dla zwykłego kółka osób, które panią Ludę znały powierzchownie, była ona inteligentną, utalento­waną, ale po za tem, dla tej może indywidualności swej właśnie, niezrozumiałą. Prawdziwych przyjaciół liczyła niewielu i nie starała się o nich.

Arystokraty z krwi i kości, jak to mówią, nie posiadała żadnych w tym kierunku uprzedzeń; tkliwe jej serce dla istoty stojącej na najniższym szcze­blu hierarchii społecznej znalazłoby zawsze współ­czucie.

Skłonna do wielkich uniesień, rozczarowywała się często, co nie przeszkadzało, aby wierzeń swych nie utracała, i z tym właśnie idealnym na świat po­glądem, wydawała się tak młodą.

Ten zewnętrzny stan ducha znajdował odbicie w jej poezyach.

Słodkie, dźwięczne strofy pieściły duszę słucha­cza, gdy metalicznym swym głosem czytała, lub śpie­wała swoje utwory.

Jakim blaskiem gorzały wtedy przepiękne jej oczy i jak dziwnie chwila taka ją odmładzała.

Ania uwielbiała Mirońską.

Pani Luda posiadała taki wpływ na nią, jakiego nikt nie posiadał.

Nie umiem grać, gdy gromada ciekawych zewsząd podsłuchuje—skarżyła się Ania, gdy Mirońska czyniła jej zarzut, że za mało gra.

Dziwactwro! —• uśmiechnęła się pani Luda. —

1 czyż prawdziwy artysta na takie drobnostki zważa?

Od dnia tego Ania zaczęła grywać po kilka go­dzin dziennie i nawet nie zrażały ją głośne brawa, których przygodni słuchacze nie szczędzili.

Artystka! — opowiadano wszędy, aż wpadło to w ucho zakładowego lekarza.

Pożądanem byłoby ożywić czemś sezon — rzekł potem do kolegi i układać zaczęli plan roz­rywek.

Gdyby się dało koncercik jaki urządzić... Mamy tu nędzy dosyć, a koncert z podkładem filan­tropijnym, to rzecz pożyteczna i ponętna — prawił z ożywieniem lekarz H., bo już mu w głowie błysnę­ła myśl zaproszenia p. Starzenieckiej.

Sposobność nadarzyła się wkrótce. •

Ruchliwy lekarz, uprosiwszy p. Mirońską na prze­wodniczącą w szybko zorganizowanym komitecie, udał się do willi p. Starzenieckiej.

Pani, jako znakomita wykonawczyni Chopina, pójdź w jego ślady i jak on niegdyś, ofiaruj talent swój na otarcie łez nieszczęśliwym — przemówił, ści­skając dłoń Ani.

Starzeniecka próbowała wymówić się'grzecznie, nie przypuszczając ani na chwilę, aby Ania zgodzi­ła się.

Niech doktór wybaczy, ale skoro kuracya po­legać ma głównie na uspokojeniu nerwów...—mówiła zafrasowana, bo wistocie rzeczy przykro jej było od­mawiać.

Tu Ania przecięła kwestyę.

Czuję się zupełnie zdrową i jeśli mama po­zwoli...

Ułożono program i dzień koncertu.

Bardzo dobrze, kochaneczko — zadecydowała p. Luda.—Rada jestem, że grać będziesz. Tobie wła­śnie potrzeba obycia się z publicznością, aby zniknęła wrażliwość zbyteczna.

Tu grać, gdzie Chopin grał...—szeptała Ania i zdaje jej się, iż posiada w miarę i odwagi i siły, aby sprostać zadaniu.

Nadszedł dzień koncertu.

Przybrano pięknie salę, otoczono kwiatami estradę.

Ania nie czuje trwogi.

Rzecz dziwna, ale myśli wciąż o Bardzkim. I to ją właśnie uspokaja.

Przed samym koncertem, gdy już ubrana ocze­kiwała na matkę, zjawia się pani Luda.

Przyniosłam ci fiołki, Aniu!—rzekła, zachwy- eonein spojrzeniem ogarniając zręczną postać Ani. — To tylko Bardzki i ty, o ile wiem, nad wszystkie kwiaty przenosicie to drobne, liliowe kwiecie.

I znów Bardzki.

Anię dźwięk jego imienia elektryzuje, przypra­wia o binie serca.

Z radością wyciągnęła rękę po bukiet.

- Ach, jaka pani dobra! Nie spotkałam tu ni­gdzie fiołków. I czy pani uwierzy, że teraz niczego, niczego się już nie obawiam. Muszę zagrać dobrze.

I zagrasz, niewątpliwie! — upewniała ją pani

Luda.

Gdy jednak była sama z sobą, pani Luda po­wątpiewała nieco.

Prawdziwy artyzm rodzi się z bólu, kształci cierpieniem... — myślała. — A czyż to dziewczę, dla którego życie jest jeszcze zamkniętą księgą, wie, co ból, co cierpienie?

/

*

Z uderzeniem godziny szóstej sala szybko zapeł­niać się zaczęła.

Rozchwytano bilety, nie żałowano naddatków. Tłum osób oczekuje w przedsionku, pragnąc za jaką- bądź cenę dostać się do wnętrza.

Odzywa się dzwonek.

Szmery milkną, oczy wszystkich biegną ku estra­dzie, gdzie ukazuje się Ania, trochę bledsza niż zwy­kle, lecz stylowo spokojna.

Dziwnie pięknie harmonizuje z jej urodą biała bez połysku krepa; przepaska biała podtrzymuje wło­sy w grecki węzeł upięte. W bieli stanika kryją się fiołki.

Twarz Ani na tle wysokich palm i rododendro­nów odcina się jak biała kamea. Żaden rys nie drgnie w posągowej jej twarzy; oczy tak ciemne, jak fiołki, które trzyma w rękach.

Wita ją przeciągły oklask.

Ania dziękuje obojętnie i siada przy fortepianie.

Wśród niezmąconej ciszy wspaniałe, podniosłe dźwięki „Marsza pogrzebowego” rozpłynęły się po sali...

Ani się wydaje, iż należało się to pamięci tego, który skromny ten zakątek grą swoją uwiecznił.

Gra poważnie, stylowo.

Wogóle interpretacyi tej niewiele zarzucić można.

Mirońska siedzi wprost niej, wt pierwszym

rzędzie.

Tę twarz drogą Ania ma wciąż przed sobą. Niezwykle błyszczące oczy pani Ludy z natężeniem wpatrują się w grającą, jak gdyby chciały mówrić:

Ognia więcej, życia, wyrazu...”

Ale braki tylko subtelna, wrażliwa natura pani Ludy odczuwa.

Ostatnie dźwięki drżały jeszcze w powietrzu, gdy wzruszony, oczarowany tłum przeciągłym oklaskiem

podziękował artystce. Ze wszystkich zakątków" sali biegł oklask ten ku estradzie i powracał znów peł­niejszy jeszcze, dźwięczniejszy.

Ania obojętny ukłon przesłała tłumom. Oklaski ani jej nie rozgrzały, ani nie sprawiły radości.

Nic jej nie łączy z tym tłumem. Alboż oni ją rozumieją?

W zachwyconych spojrzeniach mężczyzn czyta wyraźnie: „Jesteś piękna/’

Więc to dla niej klaszczą, n^e dla Chopina, nie dla talentu.

A kobiety...

Ania bardzo sceptycznie dla płci swojej usposo­biona, nie wierzy, aby ten przepych toalet i zalotne minki miały coś z muzyką wspólnego...

A publiczność wciąż szaleje.

Bis, bis...”—wołano zewsząd coraz natarczywiej, coraz goręcej.

Ale takiego „Marsza pogrzebowego” nie powta­rza się.

Ania spogląda na bukiet fiołków, leżący na for­tepianie, i przymyka na chwilę oczy olśniona.

Fiołki przypomniały jej Bardzkiego, jego koncert w Warszawie.

Jakież to przecudne dźwięki płynęły wtedy z pod jego palców!

m

Pod wpływem czaru, jaki wywiera na nią to wspomnienie, Ania zaczyna grać.

I co gra... „Nocturn” Fis dur, grany wówczas przez Bardzkiego.

Ania traci posągowy sw^ój spokój.

Twarz ma w ogniu, ogień w oczach.

Już teraz nikogo nie widzi, nawet Mirońskiej.

Ta jedna chwila przeistacza ją wT kobietę, która umie i chce kochać, żyć, szaleć!... To jakby spowiedź jej serca zbudzonego nagle ze snu kamiennego, a te płomienie, pierś jej obejmujące, to miłość, miłość wiel­

ka i tak potężna, że skończyć się może razem z ży­ciem...

O, Skalski nie powiedziałby teraz, że to dziew- czyna z lodu, przy której najgorętsze serce ziębnie.

Jak ona gra!...— szepcze Mirońska wzruszona-, zdumiona.

Na uboczu, w7 mniej oświetlonej części sali, iikrył się Bardzki; zaledwie godzina upłynęła od przyjazdu jego do Reinertz.

Nie widział jeszcze pani Ludy, nie zna nikogo.

Zaciekawił go koncert...

Młodziutka pianistka”—wyczytał na afiszu, a przy programie uśmiechnął się.

Młodziutka pianistka” i utwory Chopina... Ach, te młode panny ze swoją niebotyczną zarozumia­łością!

Ale na koncert poszedł.

Może miał nadzieję spotkać tam panią Ludę, a może wprost dlatego, aby zostawić czas służącemu do rozpakowania kufrów i urządzenia mieszkania.

Gdy się wsunął do sali niepostrzeżony, niepozna- ny przez nikogo, Ania już grała.

Zaciekawiło go odrazu dotknięcie miękkie, deli­katne, a pełne siły.

Nieźle gra, wcale nieźle—pomyślał—i gdyby nie pewna bezbarwność, gdyby więcej zapału...

Spojrzał na Anię.

Aa! — wybiegło z ust jego mimowolnie i z wzrastającem zajęciem zaczął śledzić jej grę.

Nocturn” pociągnął go bliżej ku estradzie. Co­raz to wybitniejsze zalety odnajduje w7 grze Ani.

I rad jest niezmiernie, gdy niemilknące długo brawa zmuszają młodą dziewczynę raz jeszcze zasiąść do fortepianu.

Ania chwilę się namyśla, szuka oczyma pani Ludy, a potem nagle „Melodya” Bardzkiego wstrząsa opartym o filar jej twTórcą.

Biblioteka.— T. !41 S

TOI

Słodkie dźwięki czarem przepojone wnikają, zda się, do najskrytszych serca tajników.

Melodya” wykonana jest z pietyzmem. Ania wypieszcza każdą nutę, chciałaby grać długo, długo, czarować!

Lekko zmrużone oczy Bardzkiego rozszerzają się ciekawością, zdumieniem. Ależ to tak, jak gdyby on sam grał...

I uczuwa tkliwą ku Ani wdzięczność, że go tak pojąć umiała. •

Twarz pani Ludy zastygła wT upojeniu. Przy­mknęła gorejące, jak pochodnie, oczy, z których na blade policzki cicho spływają łzy.

Umęczona jej dusza, pod czarem słodkich dźwię­ków odpoczywa, myśl ucieka do krótkich, ach, jak krótkich chwil szczęścia!

Jeszcze, o jeszcze!... — drga jej pierś pra­gnieniem namiętnem, lecz tony pieśni konają zwolna, aż w końcu przycichły zupełnie.

Skupienie zastygłej niemal pod wrażeniem pu­bliczności rozpływa się w łzach. Po upływie dłu­giej ^ chwili dopiero zrywa się istny huragan okla­sków.

Ania wzruszona chce uciec z estrady, lecz tłum rozentuzyazmowany nie ustępuje. Chciałby słuchać jeszcze, chciałby na nią patrzeć.

Domagają się „bisów”, lecz Ania po „Melodyk Bardzkiego nicby już zagrać nie potrafiła.

Wtem Bardzki, zapominając, iż pragnął zachować w Reinertz incognito, staje wprost estrady.

Oczy jego, jaśniejące blaskiem niezwykłym, spo­tykają się z oczyma Ani.

Hugo Bardzki!—zamiera na jej ustach i zbie­ga z estrady tak blada, jak gdyby krew zastygła w niej nagle.

Nazajutrz deszcz pada.

Ania stoi przy oknie zmieniona do niepoznania.

Twarz w ogniu, oczy płoną gorączkowym bla­skiem.

Nie spała noc całą. Tyle wrażeń!! Czuje z?.- cnęt w głowie, brakuje jej powietrza do oddychania.

Muszę się przejść, mamo — powiada do ma­tki.—Duszę się tu powolnie.

Narzuciła na ramiona białą, ciepłą okrywkę i gło­wę otuliła szalikiem.

Perswazye matki pozostają bez skutku; całuje jej ręce i wybiega.

Potrzebuje ruchu aż do zmęczenia i choć wicher nią miota, jak liściem z drzew opadłym, chociaż zi­mne krople deszczu osiadają na włosach i rzęsach, postanawia pójść daleko, tam, gdzie nie spotka ludzi, gdzie będzie tylko sama z myślami swemi.

Ukrytą na piersiach fotografię Bardzkiego przy­ciska dłonią i przyśpiesza kroku, aby jak najprędzej znaleźć się zdała nawet od oczu matki.

Męczy ją spojrzenie jej badawcze, niespokojne.

Tuż za nią odezwały się kroki.

Dokąd, dokądże? — zapytuje lekarz, zastąpi­wszy jej drogę. — Po wzruszeniu wczorajszem i zmę­czeniu, lepiej było może pozostać w domu?...

Nie mogłam — odpowiada Ania. — Im więcej zresztą napotykam trudności, tem przechadzka przyje­mniejszą się staje.

Doktór uśmiechnął się pobłażliwie.

Fantazya, kaprys! To już taki duch niespo­kojny w tych artystach mieszka. Czy pani wie, ja­kiego w Reinertz mamy gościa? Bardzki przyjechał! Nieporównany, znakomity Bardzki! Nowina, co? W no­cy przyjechał, a teraz także puścił się z wichrem w zawody i z parasolem pod pachą błądzi po górach od rana. ^1 on mnie zapewniał/że się w mieszkaniu

dusi... Mówiąc nawiasem, najpiękniejszą zamieszkuje willę.

Czy p. Bardzki długo tu zabawi? — zapytuje nieśmiało Ania, chwytając ustami wilgotne powietrze.

Upewniam panią, że on sam nie wie — roz- śiniał się doktór. — Ale wydaje mi się nieswój, zmę­czony... Trzebaby go rozruszać. Czy pani kiedykol­wiek widziała jego oczy, chociażby na portrecie? Otchłań posępnych mroków, jeśli się pfini zgodzi na porównanie. Ale nie zamocz pani nóżek i otul gar­dło. Do zobaczenia się... •

„Otchłań posępnych mroków”—powtarza Ania i nie widzi, że wiatr wykręcił jej parasol, że z okien t:i i owdzie wychylają się ciekawe twarze.

Doktór ma słuszność!—myśli.—Bardzki na po­zór wydaje się spokojnym, ale może to tylko ten ka­mienny spokój zamkniętych, hardych natur; taka pierś jak w stal zakuta rzadko łagodnym odezwie się dźwię­kiem.

I gdy tak idzie myślom oddana, do uszu jej do­biega śmiech wesoły.

Nero, pójdź do nogi, Nero!—odzywa się głos męzki o tenorowem, pięknem brzmieniu.

Ania spogląda i serce uderzyło jej tak mocno, że aż się zachwiała.

0 kilkanaście kroków przed nią stoi Bardzki.

W wysokich myśliwskich butach, w ciemno-zie-

lonej kurcie i małej czapeczce' wydaje się o wiele wyższym, mężniejszym.

Opodal, pod drzewem, z rozdętemi nozdrzami i pożądliwemi oczyma przyczaił się Nero.

Na drzewie ofiara—kot Burek ulubieniec kąpie­lowych gości.

1 ten się najeżył i okrągłemi ślepiami magnety- zuje psa.

Ale drzewko jest małe, gałązki wątłe i gdyby Nero posunął się o krok bliżej...

Nero, Nero! Wstydź się!—powtarza karcąco Bardzki.

Nero warczy... Zęby szczękają mu, jak w fe­brze.

t

Uczepiony na gałęzi kot, rozbudza w nim naj­dziksze instynkty.

Chwila jeszcze, a niebaczny na przestrogi pana, rzuci się i zdusi go, rozszarpie...

Wtem miękka dłoń spoczęła na jego karku.

Nero!—mówi łagodnie Bardzki.—Proszę cię, Nero!...

Pies od nienawistnego kota odwrócił ślepie go­rejące, jak pochodnie. Warknął raz, drugi, a potem, jak dziecko skarcone, położył się pokornie u nóg pana.

Dobry pies, dobry Nero! — pieszczotliwie po­gładził go Bardzki i poszedł dalej.

Ania chwilę jeszcze stała nieporuszona. Tyle uczuć rozpierało jej piersi.

r

Ściga okiem oddalającego się Bardzkiego i wy­daje. jej się, jakoby- naraz z pochmurnego nieba wy­strzelił snop promieni złocistych i jakoby garść tych promieni ktoś w jej zmęczony umysł rzucił.

Wieczorem zjawiła się w saloniku p. Ludy onie­śmielona, wzruszona.

»•

Bardzki przyjechał!—powitała ją p. Luda no­winą i Ania rumieni się sam£ przed sobą, że przed tą ukochaną przyjaciółką nie może wyznać prawdy.

A nie może. Pewną jest, że gdyby jej przyszło wymówić nazwisko Bardzkiego, głos odmówiłby posłu­szeństwa.

Jest przytem w ciągłem naprężeniu, bo chociaż stara się nie myśleć o Bardzkim, chociaż wmawia w siebie, iż nie pragnie zobaczyć go, wzrok tęskny biegnie ku drzwiom, ilekroć szelest posłyszy i dreszcz ją chwyta.

Nie przyszedł jednak.

Był w południe z wizytą powitalną u p. Ludy,

a p. Luda, gdy mówi o tem, ma taki blask w oczach, taką pogodę na czole i taką młodzieńczą świeżość w całej postaci,, że łatwo poznać, jak ją przyjazd Bardzkiego wzruszył radośnie. I jak gdyby stało się to nagle potrzebą jej serca wciąż o nim mówi.

Żałuję nieskończenie, że Hugo nie przyjechał wcześniej—ubolewrała.—Grałaś cudownie jego „Melo- dyę” i byłby niewątpliwie zadowolony.

Ania odwraca się szybkę, aby ukryć zmieszanie, ukryć tajemnicę ich obojga.

Jest przy tem ogromnie wzruszona; Bardzki za­milczał o tem, że widział ją i słyszał.

Sama nie wie dlaczego, ale ją ta wspólna taje­mnica cieszy.

Przypomina sobie spojrzenie Bardzkiego i całą jej istotę ogarniają płomienie.

Więc istotnie grałam dobrze?—zapytuje z roz- iskrzonemi oczyma, żądna pochwał, jak nigdy. — Nie uwierzy pani, jak jestem szczęśliwa. Zdaje mi się, że u ramion skrzydła mi wyrosły i leciećbym chciała, wysoko, wysoko ponad chmury, ponad słońce.

Uśmiechnęła się p. Luda.

Po listek wawrzynu istotnie wzbijać się trze­ba w górę, hen ku obłokom... Ale i talent pielęgno­wać należy, jak kwiat rzadki i delikatny...

Pracować będę, ile sił starczy — zapewniła

Ania.

A pani Luda dodała jeszcze:

Ale musisz się zakochać. Wtedy dopiero ta­lent twTój zolbrzymieje, wtedy najsurowsze wymagania krytyki zadow^olnisz. Techniką, inteligencyą oczarowa­łaś wszystkich, aleja, wyznam ci szczerze, rozgrzfłam się dopiero przy „Melodyi.”

Ania, zmieszana, sięgnęła po bukiecik róż blado- żółtych, stojący na konsoli.

Czy można zabrać jednę?—spytała.

Lecz p. Luda gorączkowo odsunęła flakon.

Nie, droga!—odparła żywo. — Tych różyczek rozdzielać niepodobna. To dar Bardzkiego—dodała po chwili.—Ale mam tu cały bukiet ślicznych róż mcho­wych i służę ci niemi chętnie.

Była nieco zmieszana i wydawTała się dziwnie młodą przy rumieńcach, jakie dziś wyjątkowo, jak to zauważyła już Ania, uderzały jej na twarz co chwila.

Potem pani Luda opowiadała Ani, że radaby za­trzymać Bardzkiego w Reinertz jak najdłużej.

Nie wyobrazisz sobie, jak zmizerniał. I pra­ca go wyczerpuje i to życie gorączkowe, które pod­nieca i nerwy każdego artysty trzyma w ustawicznem naprężeniu. Sam się przyznał dziś, że nerwy go zjadają. To mnie niepokoi. Matka Hugona bardzo mło­do na suchoty umarła.

Zamilkła nagle.

Z twTarzy jej zniknęły rumieńce, wr oczach nie­pokój błysnął.

Ale dotąd niema chyba żadnych objawów... Nic ściśle określonego?—jąkała Ania, równie wylękła, jak pani Luda.

Nie, dzięki Bogu! Należy jednak czuw^ać. Hugo niewiele dba o siebie, a niema przecież nikogo, ktoby to cenne życie pielęgnować potrafił.

Spuściła powieki i zamyśliła się. Potem z fla­konu wyjęła dwie blado-żółte, ledwie z pąka rozwi­nięte róże i lekko, pieszczotliwie musnęła je war­gami.

I czy to woń różfina tak ją upoiła, bo uśmiech po twarzy jej się rozlał i rozpogodziło czoło?

Ania tymczasem walczyła z myślami, które się wpiły w jej mózg uparcie: Czemu Bardzki się nie ożenił? Bardzki, dl‘i którego podwoje pałaców otwarte, któremu żadna chyba kobieta odmówićby nie mogła.

Niewątpliwie kryje się w tem tajemnica...

Gdy atoli chce otworzyć usta i zapytać p. Ludy,

krtań się ściska i żaden dźwięk nie wydobywa się z gardła.

Nie, nie! Lepiej nie badać, nie pytać — po­wtarza sobie z determinacyą i zaczyna się żegnać, bo czuje, iż w obecnej chwili, nawet obecność pani Ludy męczy ją...

Zaprosiłam jutro na obiad Hugona—rzekła p. Luda.—Muszę was zapoznać. Poproś-że mamy, Aniu. czekać was będę z upragnieniem.

Ale Ania powiada sobie w duchu, że od pozna­nia się z Bardzkim na takim urzędowym, z góry upla- liowanym obiedzie uciekłaby o sto mil od Reinertz.

Spotkali się dopiero w kilka dni potem, zupełnie przypadkowo. Starzeniecka trochę niezdrowa została w domu, i Ania, idąc do zakładu sama, zeszła się na drodze z Bardzkim.

Ujrzawszy go przed sobą, Ania doznała jakiegoś olśnienia.

Cała pod wrażeniem, onieśmielona, nie wiedziała, co począć z sobą, bo on stał wprost niej. prawie za­gradzając sobą przejście.

Stał i patrzył na nią badawczo.

Pozwroli pani...—odezwał się uprzejmie, wy­ciągając ku niej dłoń: — Hugo Bardzki! Panią znam już z opisu drobiazgowego p. Mirońskiej, no i widzie­liśmy się przecież na koncercie i w Warszawie i tu— dodał z uśmiechem tak dobrotliwym, że Ania wnet równowagę odzyskała.

Winienem pani wdzięczność!—ciągnął dalej.— W interpretacyi pani „Melodya” nabrała szczególnego wdzięku. Wielkie to szczęście dla autora być tak zro­zumianym.

Poszli razem, mówiąc wciąż o muzyce.

Przedmiot ten rozgrzał Anię, ośmielił.

Bardzki więcej słuchał, niż mówił.

Dziwił go głęboki i poważny pogląd Ani na sztu­kę i wielkie umiłowanie tejże.

Gdy umilkła, rzekł:

- Pani ma słuszność. Sztuka wywołuje pragnie­nia, co dręczą, palą i nigdy ugasić się nie dadzą. Po­trzeba wiele posiadać mocy, aby się nie dać pokonać rozpaczy i zwątpieniu.

Człowiek piastuje w duszy pieśń wymarzoną,, a gdy ją wydobędzie z siebie, przekonywa się dopiero, jak daleko ona odbiega od urzeczywistnienia jego na­dziei. I wtedy na dnie serca osiada kropla goryczy, zwątpienia, tak zgubnego dla artysty. Ale ja nie po­winienem mówić pani tego. Optymistyczna choćby ra­dość, nieopatrzne nawet marzenia powołują do życia i działania.

Przystanął na chwilę i obejrzał się wokoło.

Ranek był cudny.

W porannem słońcu kąpały się drzewa i kwiaty, krople rosy lśniły blaskiem brylantów, niebo miało ko­lor najpiękniejszego szafiru.

Dla mnie—odezwał się Bardzki—najlepszym bodźcem do tworzenia, no i do ukojenia rozszalałych nerwów bywa zawsze przyroda. Jestem jej niewolni­kiem. Ot, i teraz, patrz pani! Czy tu nie pięknie? Mam ochotę zawołać z Goethem:

0

Jak blask przyrody Jaśnieje mi!

N Jak świeci słońce,

Jak niwa lśni!

Z gałązki każdej Wystrzela pąk;

Brzmi tysiąc głosów '

Z krzewiny, z łąk.

Rozkoszą błogą.

Pierś każda tchnie!

O ziemio, słońce!

O szczęścia śnie!..,

„O szczęścia śnie!...”—powtórzył stłumionym głosem, poczem, jak gdyby obecność Ani zaciążyła mu nagle, skłonił się i odszedł.

Ale w jej duszy grały przeboskie dźwięki i by­ła cała przepojona szczęściem.

Zawróciła szybko ku oddalonej ławce, gdzie drze­wa zasłaniały ją od ludzi.

Więcy poznała go nareszcie!

O, próżno wytężałaby siły, aby o nim zapo­mnieć!

Odrzuca wszelkie rozumowania i nie będzie na- wret próbowała walczyć. £o co? Czyżby istotnie zna­lazło się na świecie coś takiego, coby myśl jej mogło od niego oderwać?

A wieczorem, gdy już gwiazdy zapaliły się na niebie, Ania, stojąc przy oknie, mówiła sobie, iż dzień dzisiejszy, chociażby się nawet nigdy nie powtórzył, pozostanie dla niej najmilszem wspomnieniem.

Powroli, z rozmysłem, zsunęła z palca zaręczyno­wą obrączkę.

Ogromny wstręt uczuła do Leona, do przeszłości, do siebie samej.

XVII.

Szmaragdowa łąka, olchy nad strumieniem, nie­bo błękitne i Helena, biegnąca na wyścigi z Alim, zlały się w jednę całość, świeżości pełną i wdzięku.

. ZachwyA Leona doszedł do punktu kulminacyj­nego.

Jakie pyszne tło dla tej hożej dziewczyny — myśli, upojony widokiem, jaki ma przed sobą.

Panno Heleno, gotów jestem służyć za Ale- go do wyścigu — odzywa się żartobliwie, stając tuż przy niej.

Helena w uśmiechu pokazuje szereg drobnych, perełkowatych ząbków.

Nie chcę! Z panem nie chcę!

Leon zajrzał jej w oczy.

A to czemu?—i chwyta jej rękę.

Helena spuszcza powieki, ale Leon miał już czas spostrzedz, iż piwne źrenice zaiskrzyły się, jak brylanty.

Sytuacya romantyczna staje się wTkrótce niebez­pieczną.

Leon uczuwa nagle, iż krew mu bije do głowy i grają wszystkie pulsy; Helena czerwieni się i usta­mi chwyta powietrze, jak gdyby naraz tchu jej za­brakło.

Panie Leonie!—szepce.—Proszę mnie puścić... Niegrzeczny!

Ale jego ogarnia szalone pragnienie musnąć po­całunkiem czerwone jej wargi, dotknąć warkoczy, jak złoto mieniących się w słońcu.

Opanowyw*a się jednak -szybko i tylko zdradza go niezwykłe brzmienie głosu, gdy mówi:

Żałuję, iż nie jestem malarzem!

Poczem puszcza jej rękę i idą dalej w milczeniu, wymowniej szem niż słowna.

Leon jest odurzony.

Czuje wrciąż miękkie, ciepłe dotknięcie ręki He­leny i widzi figlarne, złote, iskrami ziejące oczy.

Helena w gruncie rzeczy jest niezadowoloną.

Wszystko ułożyło się tak pięknie i ona pewną była, że Leon nie wytrzyma i powie, lub uczyni -coś takiego, coby zuchwałe jej marzenia zamieniło w pe­wność.

Helena, znając jego charakter, lęka się... Mo­że to tylko zabawka chwilowa, najzwyczajniejszy flirt...

Dreszcz ją przenika. Tak się zżyła z myślą ode­brania go Ani i, szczerze mówiąc, kocha go... Dawniej więcej rachowała: Zapole, pozycya piękna...

Leon sympatyę jej dla siebie umiał zręcznie roz­

dmuchać. Helena, gdy idą teraz razem i on zlekka, lecz znacząco rękę jej do piersi przyciska, czuje dreszcz rozkoszy nieopisanej.

A ón, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, magnetyzuje ją wciąż spojrzeniem i dziwi się, że ni­gdy przy Ani nie było mu tak dobrze, jak teraz oto, gdy tę miłą dziewczynę ma przy sobie.

1 to dziwne — myśli—że mi ta Ania od pe­wnego czasu zobojętniała. • Na biurku leży dotąd list jej nierozpieczętowany.

Zarzuty, jakie miał kiedykolwiek przeciwko niej, zaczęły w umyśle jego występować coraz jaskra­wiej.

Bo ostatecznie—powiada sobie —sprzykrzyło­by się każdemu rozdmuchiwać iskry w zimnym po­piele... Mogłem się równie dobrze w portrecie jakim zakochać...

Z pod niebezpiecznego czaru, jaki chwila ta na niego i na Helenę wywiera, Helena wTyłamuje się pierwsza, a chcąc podrażnić Leona, w roziskrzone oczy rzuca chłodne spojrzenie i pyta:

Czy pan dawno miał list od Ani?

Ach, jakże jest rada z wrażenia, jakie wy­wołała!

Leon wygląda tak, jakby mu głowę zimną wodą oblano.

Nie pamiętam! — odpowiada, i jest taki zły na Anię, że gdyby odczuła to Helena, byłaby zado­woloną.

A ona tymczasem z przekorną minką powiada:

Bardzo ładnie! Napiszę o tem Ani.

Leon się zachmurzył.

Ania zbyt mało dba o mnie, aby ją to wzru­szyło.

ZnajdowTali się teraz pod cieniem lip starych i rozłożystych, gdzie słońce ukradkiem tylko przedzie­rało się przez gęste sklepienie liści.

Siądźmy odpocząć—poprosił Leon.

Usiedli.

Pan żywi niesłuszny żal do Ani — odezwała się pierwsza Helena.

A chcąc go wypróbować:

Ania posiada w swem sercu nieprzebrane skarby uczuć — mówi dalej, przyglądając się ukrad­kiem Leonowi. — Trzeba tylko umieć dobrać się do nich...

Nie umiem!—wybuchnął Leon.

Uśmiech, błąkający się na twarzy Heleny, dopro­wadza go do pasy i.

Zaczęli potem, jak dwoje poważnych ludzi, roz­mawiać o małżeństwie.

Niech się pan nie śmieje ze mnie '— z ukła­dną minką mówi Helena — ale dla mnie ciche życie domowe ma urok niezwykły. To było zawsze powo­dem do sprzeczek z Anią. I wie pan? Dopóki Ania nie poznała pana, przypuszczałam, wyobrażałam sobie, że ona nigdy zamąż nie pójdzie. Ona jest taka... taka bardzo idealna i, bo przed panem mogę być szczerą, upokarza mnie tą swoją idealnością. Okropnie takie pospolite stworzenie, jak ja, odbijać przy niej musi.

Śliczna myszka szara — tkliwie poszepnął

Leon.

Udała, że nie słyszy, chociaż serce uderzyło żywiej.

Niech pani mówi jeszcze—prosił Leon.—Tak się pani szczerze, tak naiwnie wrypowriada, że rozkosz słuchać.

Wybuchnęła śmiechem.

No, powiedz pan już otwarcie, że jestem pro­staczką. Nie pogniewam się...

Ale on tak spojrzał na nią, że spłonęła ru­mieńcem.

Wszyscy mnie tu rozpieszczają w Zapolu — szepnęła.

Czy i ja także?

Milczała.

Leon ujął jej rękę i pocałował.

Rad bym, gdyby tak było istotnie. Miałbym przynajmniej to przeświadczenie, iż robimy, co w mo­cy naszej, aby uprzyjemnić pani przymusowy pobyt u nas.

Wcale nie przymusowy. O wyjeździe do Za- pola myślałam z radością. •

Dzięki!

Ręka Heleny znalazła się znów przy ustach Leona.

„Zielone puszyste morze traw wonnych słu­żyło jako podścielisko dla ich stóp; ponad ich głowa­mi, w których roiły się myśli lube, liposkłon rozto­czył ciemnię swych liści: jak ogniste języki wdzierały się do ich samotni słonecznej kuli odblaski, aby oświe­tlić wyanielone ich twarze.”

Co to? Kto to?

Helena zerwała się zaczerwieniona, Leon z miną schwytanego na uczynku przestępcy.

Przed niemi stała Misia Orska, za nią o parę kroków stary Skalski.

Misia ma minę tryumfatorki.

Więc to tak rzeczy stoją? Nie zawadziłoby tej „muzykantce” posłać niewinnego ostrzeżenia—my­śli ucieszona i cnłując na powitanie Helenę, dodaje z nienaśladowanym uśmieszkiem:

Ależ buzia twoja płonie, jak pochodnia, mo­ja miła! Chociaż to nic dziwnego! Wobec cudów przy­rody człow-iek się rozpłomienia.

Przywitała się z Leonem.

Porzuć pan tę dekadencką minę, bo wyobra­żę sobie, iż nie rad jesteś, żem przyjechała — rzekła, śmiejąc się.

Ach, gdybym cię mógł strącić na samo dno piekieł—myśli Leon i ledwo nie zgrzyta zębami.

Ta długojęzyczna sroka nie dość, że sarna od­kryła ich kryjówkę, ale naprowadziła ojca.

Przybiera jednak twarz w uśmiech okolicznościo­wy i mówi:

«•

Spadła nam pani tak niespodziewanie...

Jak chmura lodowemi kulkami brzemienna, lub żaba zielona—wskazując swą zieloną suknię, prze­rywa ze śmiechem Orska, z wyraźną dążnością do przedstawiania, dziś każdej kwesty i po dekadencku.

*

Skalski chmurny patrzy na nich z pod oka i myśli:

Poco on ją w rękę całował? Dlaczego ona jest taka czerwona? Dlaczego oboje wydają się tacy pomieszani?

Radby pozbyć się Orskiej i Heleny, aby módz wręcz zagadnąć Leona.* Co ma znaczyć ta sielanka pod lipami...

Orska tymczasem prześladuje wciąż Leona.

Cóż porabia utalentowana narzeczona? — do­pytuje się natarczywie. — Kiedyż wesele? Czy panna Starzeniecka ma zamiar przed ślubem jeszcze rozpo­cząć wędrówkę z koncertami?

Leon, chcąc przerwać potok zapytań, wprawiają­cych go w zakłopotanie, ofiarowuje jej ramię i prowa­dzi ku domowi.

Helena, badana nieufnem okiem Skalskiego, podą­ża za niemi.

Przyjechałam zabrać pannę Helenę — oświad­cza Misia Skalskiej, oczekująęej ich na werendzie. — Wyprawiamy w niedzielę okrężne, proszę pani. Tatko zaprosił dużo osób, więc jest nadzieja ożywionej za­bawy. Nie puścimy panny Heli przed upływem ty­godnia.

Nie mam nic przeciwko temu — odpowiada Skalska. — Dosyć już wynudziło się u nas to dziecko

poczciwe.

I patrzy na Helę takiemi oczyma, że sprytna

Miśka powiada sobie: Aha! i odgaduje cały plan Skal­skiej.

Helena jest ogromnie zadowolona. Całując rękę Skalskiej, mówi:

Jaka pani dobra! Pojadę z ochotą.

A potem zręcznym ruchem odwTraca głowę i spo­tyka się z oczami Leona.

To, co w nich wyczytała, przejmuje ją ra­dością.

Czy ja nie należę do liczby zaproszonych?— zapytuje Leon panny Orskiej.

Owszem. Tylko po tygodniowych rekolek- cyach — uśmiechnęła się filuternie.—Państwo Skalscy przyjadą w niedzielę, a więc i pana oczekujemy ra­zem z rodzicami.

Patrzy na niego tak impertynencko, z taką wy­raźną intencyą, że Leon skruszyłby ją w rękach z ochotą.

Helena biegnie zająć się podwieczorkiem i gdy w lodowni zbiera do kawy śmietankę, najniespodzie- waniej zjawia się przed nią Leon.

Iskry gniewu ma w7 oczach i wydaje się tak podrażnionym, że Helenie uśmiech wesoły zamiera na ustach.

Co się stało?—spytała.

Nic. Tylko pani nie pojedziesz dziś z tą

w7aryatką Orską, panno Heleno!

Nie pojadę? A to czemu? Mam chęć

ogromną.

Leon ujął jej rękę.

A gdybym bardzo, bardzo prosił?

Spuściła oczy zmieszana.

Przyrzekłam... Cóż zresztą panu na tem za­leży? Kaprys samolubny, nic więcej...

Milczeli chwilę.

Pod siłą jego oczu, pełnych próśb i wyrzutów, Helena miesza się coraz bardziej.

Ach, jest już tak blizko celu, tak blizko!

Czuje, jak ręka Leona drży, jak twarz jego po­chyla się ku jej twarzy coraz bliżej, bliżej...

Nie pojedzie pani!...—wyszeptał tuż przy jej uchu, prawie musnąwszy je ustami.

Nim zdążyła odpowiedzieć, już go nie było.

A potem na stronie rozmówiła się ze Skalską, że ją głowa boli, że baty sto wTą suknię na okrężne uszyć sobie musi, że przeto wolałaby jechać dopiero razem z nimi.

Orska dwuznacznym uśmieszkiem . przyjęła tłó- inaczenie.

Pogroziła tylko ukradkiem Leonowi.

Szybko zbiegł czas do wieczora i oto w boga­ctwie purpury i złota zachodzi słońce.

Odprowadźcie mnie państwo do krzyża—pro­ponuje Misia Helenie i Leonowi.—Konie pójdą za na­mi, a ja użyję przechadzki.

Projekt ten podejmuje skwapliwie Skalska.

Rada jest każdej sposobności, która zbliża tych dwoje ku sobie.

Gdy panny odeszły włożyć okrywki i kapelusze, najniespodziewaniej wdał się w tę sprawę Skalski.

Nurtowało go to, co pod lipami widział, więc obces na żonę:

Nie pozwalaj im pójść z Orską — odzywa się zgryźliwie.—Chyba, że sama pójdziesz z nimi.

Spojrzała na niego zdumiona.

Ja? Co ty mówisz... Przecież ja o tej po­rze najwięcej mam zajęcia. Bójże się Boga, mężu, co ci się znów nowego przywidziało...

Leon milczał i gryzł wrąsy.

Ale Skalski nie myślał ustąpić.

A ja ci powiadam, że to jest niestosowne 1 za lnoich czasów bywało tak, iż kto się zaręczył,

**iblio*-.ekft. — T. '41 9

uważał się za związanego i nie wybałuszał oczu na pierwszą z brzegu dziewczynę.

Skalska się roześmiała.

Dajże spokój, mężu, bo już widzę, żeś sobie do Leosia coś upatrzył. Chociażby nawet podobała mu się Helka, nie byłoby w tem nic złego. Powiem ci szczerze, że życzyłabym sobie takiej synowej...

Skalski się zerwał.

Co? Bardzo uczciwie, bardzo honorowo!... Chyba ty żartujesz, żono? Co za pojęcia, co za poję­cia! W nieobecności narzeczonej bałamucić jej ku­zynkę...

Nie bałamucę!—oburzył się Leon.

Skalski prawie skoczył ku niemu.

Więc jak się to po waszemu nazywa, co? Bo com widział, tom widział i powiadam ci, że trze­ba być na to...

Pozwól-no, kochasiu—wmieszała się Skalska, ujmując dłoń męża. — A gdyby, na przykład, Leoś się przekonał, że uczynił zły wybór, bo charaktery się nie zgadzają i gdyby zerwał z Anią, póki czas je­szcze, czy uwrażałbyś, że nie byłoby to logicznie?

Logicznie? To byłoby nieuczciwie, nieho- norowro.

A ja ci mówię, że .nie. Więc mają potem narzekać? Zastanów się! Ja zaraz widziałam, że to nie żona dla Leona. Ona ma inne wymagania, głowę zaprzątniętą muzyką, co jej po mężu, jeszcze po ta­kim, który na żadnym instrumencie nie g'ra...—dokoń­czyła, śmiejąc się.

Panna Starzeniecka jest egzaltowana, ideal­na... Takie w pożyciu domowem są nieznośne... — wtrącił Leon.

Teraz się o tem dowiedziałeś? Jaki znaw­ca! A ja z tego wszystkiego widzę, że się ty na ta­kiej Ani poznać nie potrafisz. Kryształowa natura, rozumiesz? Ale co tam z wami gadać!

Chwycił ze stołu książkę i pomrukując gniewnie, wyszedł.

Skalska z czułością zwróciła się do syna.

Pomarudzi i przestanie—rzekła.

Chciała coś dodać jeszcze, ale wbiegły panny i zaczęto się żegnać.

Wieczór jest cichy, drzewa stoją milczące, wiel­ką jakby zadumą objęte.

Trzpiotowata Miśka spoważniała i prawie milcząc doszli do krzyża.

«/

W miejscu tem rozbiegają się drogi.

Krzyż stoi wśród świerków stary, zmurszały.

Wizerunek Zbawiciela zmyły już deszcze, lecz pobożna ręka zawiesiła wiązankę ziół pachnących.

Pod świerkami jest prawie ciemno.

Orska twierdzi, że drzewa świerkowe budzą w niej zawsze smutne myśli.

Gdybyście mnie tu samą zostawili — odzywa się- do Leona i Heli — niewątpliwie urodziłby mi się poemat jaki, czy wiązanka sonetów, a co najprawdo­podobniejsza, kwitnący wszystkiemi barwami tęczy snopek erotyków. Ona byłaby lilią, różą, czy niewin­ną konwalijką, on tulipanem, narcyzem i t. p. I mó­wiliby sobie: kocham, kocha, kochany... we wszystkich objętych i nieobjętych gramatyką miłości formach. Cóż pan na to?

Radziłbym korzystać z wrodzonych zdolno­ści...—cierpko odparł Leon.

Misia wsunęła mu rękę pod ramię.

Wszystko co pan przeżywa obecnie, ubrała­bym w dźwięczną, podniebną muzykę słów...—rzekła, chychocząc.—Okropny proces, pełen psychicznych po­wikłań. Głos serca wypowiedział wojnę rozumowi, namiętność zerwała tamę i jak potok rozszalały pędzi naprzód, gubiąc po drodze dawne ideał}’.

Uścisnęła Helenę, wstrząsnęła ręką Leona i od­jechała.

ulgi...

Zostali sami.

Panna Misia obrała nas za cel swoich do­wcipnych żarcików — odezwał się Leon, gdy zawrócili ku domowi.

Jest bardzo zakłopotany, niemniej postanawia po­mówić z Helą otwarcie.^

Już teraz wrie, że to, co czuł dla Ani, to było „tak sobie...” bo teraz dopiero poznał, iż kocha pra­wdziwie Helenę.

Orska gadatliwością swoją wyrządziła jej przy­sługę.

A Leon mówił dalej:

Wie pani, to dziwne! Panna Misia naj- pierwsza zauważyła, że ja i panna Ania tworzymy

niedobraną parę.

Co też pan mówi! — oburzyła się pozornie

Helena.

Popatrzył jej w oczy.

Pani tego nie zauważyła? A jednak tak jest! Panna Ania podobała mi się, temu przeczyć nie mo­gę, al.e tu właśnie zaznaczyć należy naszą karygodną lekkomyślność. ZewTnętrzna szata, która uderza naj­pierw nasz zmysł piękna, zasłania nam inne, ważniej­sze względy. I ztąd wynika, że tyle jest małżeństw źle dobranych. Czy nie prawda?

Umilkł na chwilę, a gdy nie odpowiadała, koń­czył coraz odważniej:

Spostrzegłem to nader szybko, alem oczywi­ście myśli te od siebie oddalał. Cóż pani na to, pan­no Heleno? Czy nie należałoby się rozejść, póki czas jeszcze?

To już było pytanie postawione jasno, ale radość tak obezwładniła Helenę, że nie wie, co odpowie­dzieć.

Panno Heleno! — prosił Leon—radbym posły-

szeć zdanie pani. Cobyś pani uczyniła na mojem miejscu?

Ja? Nie wiem!... Ale pan przecież kocha Anię pomimo wszystkiego i chwilowe jakieś nieporo­zumienie... ^

i

Leon przystanął.

Proszę mi odpowiedzieć szczerze—rzekł, rę­ce jej ujmując—czy lepiej się rozejść, czy unieszczę- śliwić wzajemnie?

Rozejść... — wyszeptała tak cicho, że ledwo dosłyszał.

Nazajutrz spotkali się pod lipami na „dzień- dobry. ”

Leon gorącem spojrzeniem objąwszy twarz jej świeżą, zdjął z palca zaręczynowy pierścionek.

Niech go pani schowa do mego pugilaresu—

rzekł.

Podał jej pugilares i magnetyzował ją wzro­kiem.

Obracała pierścionek, nie wiedząc, co począć.

Prędzej!... — nalegał. — Chcę się pozbyć kajdan...

Zarumieniona, drżąca, wsunęła pierścionek. On ją namiętnie przytulił do piersi.

XVIII.

W saloniku p. Ludy panuje półcień. Bardzki wy­prosił sobie „szarą godzinę.”

Jak to w Osino wie bywało... Pamięta pa­ni?—przypomniał, patrząc tkliwie na p. Ludę.

A ją tak wzrusza wspomnienie Osinowa, gdzie Bardzki przed laty odwiedzał ją niekiedy, że już się

nie opiera i tylko podnosi wysoko firanki, aby trochę jeszcze uciekającego światła do pokoju wpuścić.

Cicho jest wokoło i coś smętnego snuje się w tym szarzejącym zmroku. Coś, co wsiąka w duszę pragnieniem nieuchwytnem czegoś wysubtelnionego, słodkiego, co działa powoli, jak narkotyk i jak on udurza.

Milczą. Może lękają się przerwać ciszę, która leje im w piersi balsam ożywczy.

Bardzki jest dziś wyjątkowo jakby „wyanie-

lonv.,

i/

Siedzi na kanapce, mając przed sobą Anię i pa­nią Ludę.

Biała suknia Ani w półmrocznej komnacie od­cina się wyraźniej; niknie trochę sylwetka p. Ludy, bo popielaty fular jej szlafroczka zlewu się z szarą barwą wieczoru w całość harmonijną.

Twarze obu kobiet są jeszcze wyraźne dla oka i Bardzki z wrodzonem upodobaniem do estetyki upa­ja się ich pięknością.

Pomiędzy panią Ludą i Anią, stwierdzającemi w szczegółach najdrobniejszych swoją kobiecość, ner- wy jego uciszają się. " •

Wypoczywa.

Szmer głosówT ludzkich, dźwięki instrumentów, szum morza, kołysanie okrętu, świst lokomotywy, całą tę, słowem, wrzawę, która towarzyszy zwykle jego życiu, pozostawił daleko za sobą.

Dobrze mu w tej atmosferze dziwnie łagodnej, wyodrębniającej wszelką pospolitość, w półmroku tym, gdzie powieki, jak skrzydełka ptasie, opadają na oczy rozmarzone, senne.

Ania w oczach tych odkryła dziś nowe światy.

Ł/ C‘ t/

Otchłań posępnych mroków” wysrebrzona, roz­jaśniona wydaje się niezmąconą, jak spokojna toń je- • ziora.

135

Więc wieczór ten wprowadza ją w sfery poza- światowe.

Jak przez mgłę widzi twarz Bardzkiego pogo­dną, ^jasną i mrok szary wokoło niej błękitnieje, wy­strzela snopem barw świetlanych, a gdy księżyc sre­brne smugi światła siać zaczyna przez pajęczy tiul firanek, Ani się wydaje, iż w oczach Bardzkiego roz­lewa się jasność wielka i szeroką falą płynie wprost ku niej, odsłaniając prawdy nowe, budząc siły, które powstały nagle i stają do walki z jej wierzeniami, z jej miłością dla sztuki, ze wszystkiem, co nie jest

7ii ni...

Lecz zarazem ten kwiat, który wykwitł nagle w jej duszy, pragnie ukryć głęboko, ażeby o drżące listki wicher nie potrącił, lub nie spaliły go blaski gorące słońca.

Spojrzenie jej krzyżuje się niekiedy ze spojrze­niem Bardzkiego i wiedy dreszcz nią wstrząsa.

Badawcze... krótkie, olśniewa jak błyskawica, pie­ści jak pieszczota.

Czy to sen piękny?... O! jeśli tak, to niechaj ona nie obudzi się nigdy...

A on tak na nią patrząc myśli, iż w tej dziew­czynie jest olbrzymia siła kobiecego uroku i że jest taka inna z tą głębią powagi w oczach, z tem umiar­kowaniem w słowach i taka oryginalna, bo wiosna jej lat sprzecza się wciąż z poglądami, których nie waha się wyjawiać i które każą domyślać się, iż dziewczę to przemyślało już wiele i myślało logicznie, i że jej ser­ce gryzie żal, tęsknota nieskończona. Tęsknota dusz, które umieją czuć, myśleć.

I wydawało mu się jeszcze, iż ogromnie miło być musi taką kobietę mieć przy sobie, uczynić ją wspólniczką celów swoich i ideałów, ‘wyodrębnić się razem z nią od tego świata czczych formułek i sza­blonu, i wązką, niechby stromą ścieżyną, piąć się co­raz wyżej... wyżej, tam, gdzie w morzu harmonii duch

skąpany rozkołysze się pieśnią... On i ona... Dwoje ich tylko w tym bezbrzeżnym oceanie kłamliwych uśmiechów, sztucznych prawd, pożyczanych frazesów', sfermentowanych idei... On i ona!...

Przymknął powieki.

Księżyc zalał już teraz srebrnem światłem nie­wielki salonik p. Ludy.

Bardzki przeląkł się...

Dziewczę z twarzą kamei i myślącem czołem, po którem przelatywały chmury, nie może, nie powin­no czytać w jego duszy.

Ile to już razy z wrażliwością artysty garnął się w objęcia kobiety, ile razy upajał się ogniem czarnych lub bławatkowych oczu, ażeby potem odwró­cić się z uśmiechem ironii, nieledwie wstrętu...

Był czas, kiedy przypuszczał, że p. Luda potrafi zapanować nad nim wszechwładnie.

Po śmierci Mirońskiego, którego w myśli katem nazywał, tak życie Ludy było z nim ciężkie, przeżyli oboje kilka chwil szczęścia...

Między nimi nic nie było”... Przysiąg ża­dnych, słów... Była tylko świadomość zobopólna: że gdy są razem, świat się dla nich wypełnia i że im dobrze z sobą...

Spokojna równowaga umysłu pani Ludy oddzia­ływała na niego kojąco. A potrzebował tego, bo siły jego szarpały się w zapasach z olbrzymim talentem, który wymagał dla siebie dużo, targał nerwy, kradł spokój, rodził pragnienia coraz zuchwalsze...

I bywało, że miękka dłoń pani Ludy wygładzała zmarszczki, żar jej źrenic przepięknych rozpalał zmy­sły, ponętne usta wzywały do miłości, która nie chce konać wr mrzonkach idealnych, lecz żyć pragnie.

Wtedy i w nim budziło się życie, a owocem przebudzenia tego była pieśń jaka, wysnuta z czaro­dziejskich motywów.

A potem czas rzucił pomiędzy nich przestrzeń lat kilku; Bardzki koncertował po za granicami kraju i do Osinowa nie zaglądał.

Posyłał tylko p. Ludzie kiedy niekiedy telegra­ficzne o sobie wzmianki i tąż drogą odbierał od niej odpowiedź.

Czy do Reinertz przygnała go chęć zobaczenia jej, sam nie wiedział. Czuł się zmęczonym, przesy­conym wrażeniami, a przy niej było mu zawsze do­brze i spokojnie. I kto wie, gdyby nie Ania ze sw^o- ją wiosenną świeżością, zbyt jaskrawo uwydatniającą kontrast pomiędzy niemi dwiema...

Zbudził go szelest...

Przed nim stała pani Luda i patrzyła na niego swemi wielkiemi oczyma tak pięknemi, jakich nie spo­tkał drugich wr życiu.

Stała wprost okna, cała w promieniach księży­cowego światła, bledsza niż zwykle i więcej niż zwy­kle postarzała.

Była wzruszoną ogromnie; Bardzki przypomnie­niem Osinowa zbudził w niej tyle wspomnień!

Przypuszczała, że i dla niego były one miłemi i owładnięta urokiem chwili, spytała:

Hugonie, czy nie odwiedzisz wr tym roku Osinowa? Powinienbyś wypocząć...

Bardzki ocknął się...

Szybkim ruchem przesunął dłoń po czole.

Czy przyjedzie do Osinowa? Tak, chciałby... Że jednak ma zamiar koncertowrać w Londynie, Paryżu, Wiedniu...

Pani Luda usiadła przy nim.

Obiecałeś mi—mówiła z tkliwością—iż przez pół roku przynajmniej zaniechasz koncertów, wypocz­niesz...

Pocałował jej rękę.

Dobra jesteś... Wiem o tem. Lecz mania

przenoszenia się z jednego miejsca w drugie stała się u mnie chorobą chroniczną. Taki Żyd tułacz...

Zwrócił się do Ani.

Czy pani tego nie doświadcza? — spytał. — Nieznośna choroba...

Ania się uśmiechnęła.

-— Doświadczam. Tylko brak mi środków, aby ją leczyć jak pan.

Jemu ta jej szczerość podobała się bardzo.

Do niedawnego czasu i ja znajdowałem się w tem samem położeniu—rzekł, śmiejąc się.

A potem patrząc na nią życzliwie, dodał:

Siła wrażeń czeka jeszcze panią. Zazdrosz­czę, bo mnie wiele rzeczy już zobojętniało.

To bardzo naturalne! — odezwała się p. Lu­da. — Ale mam to przeświadczenie, że co swojskie i proste, nęci cię zawsze; że przytem nie lubisz ludzi i rad uciekasz od nich, zaprosiłam do Osinowa tylko p. Starzeniecką z Anią.

Jemu oczy błysnęły. *

Pojedzie pani? — spytał, ożywiając się.—Ku­zynka moja ze zwyczajnej wioski krakowskiej stwo­rzyła najmilszą na kuli ziemskiej siedzibę. Pamię­tam, iż jeździłem tam zawsze leczyć swoje nerwy.

Najzupełniej. Ta' kochana rączka — tu ujął rękę p. Ludy i pocałowTał—tak umiejętnie rządzi swo- jem królestwem, iż człowiekowi się wydaje, że mu do raju wrota otwarto.

Rozpromieniła się twarz p. Ludy.

Dziękuję ci, Hugo!—wyszeptała wzruszona.

Bóg wie, jakie myśli naprowadziło jej odezwa­nie się Hugona.

Powiada sobie, że i ona otrzymać przecie musi swoją cząsteczkę szczęścia, a otrzymać ją może tylko od niego.

I tak jest rozradowana, że aż zwraca to uwagę

Ani.

Instynkt kobiecy ostrzega Anię, że p. Luda wo­lałaby pozostać teraz samą z Bardzkim.

I nie dziwi się temu bynajmniej; uważa ich za kuzynów, no i oczywiście, jako tacy, mogą chcieć roz­mówić się poufnie.

Odchodzę już... — mówi do p. Ludy i całuje rozognione jej policzki.

Bardzki poszukał laski i kapelusza. -

Odprowadzę panią!—rzekł.

I nie zauważył, jak nagle posmutniały te piękne oczy p. Ludy, takie jasne przed chwilą, i jakim kur­czem bólu wykrzywiły się rysy.

W parę tygodni potem przejezdny skrzypek-ar- tysta razem z orkiestrą miejscową urządził koncert.

Chciwi rozrywki kuracyusze zgromadzili się li­cznie.

Ponieważ obowiązkiem moim jest znajdowrać się zawsze na usługi pań, wTięc pójdę i ja—oznajmił Bardzki paniom.

Ale gra próbującego sił swoich młodocianego skrzypka, zawiodła oczekiwTania.

Trwoga, której nie mógł opanować, nie pozwoli­ła mu ujawnić nawret tonu, nie mówiąc już o uczuciu i czystości.

W koncercie Wieniawskiego, na który się po­rwał z towarzyszeniem wcale niezgranej z sobą or­kiestry, tak się poplątał, że w sali odezwały się syka­nia, śmiech...

Męka, jaka się wybiła na bladej twarzy niefor­tunnego koncertanta, znalazła gorący wyraz współczu­cia w sercu Ani.

I gdy śmiechy i sykania wzmagają się, Ania zwraca się do siedzącego obok Bardzkiego.

Jest tak bladą, że aż się przeląkł.

Mam ochotę pójść do biedaka i obudzić per- swazyą odwagę, choćby dla zawstydzenia publiczności,

która swojem zachowaniem nietaktownein uniemożebnia opanowanie tremy—odzywa się prawie głośno.

Aniu, ciszej!—upomniała ją matka.

Mateczka wie, że mnie nigdy nie zbywa na odwadze wypowiedzenia tego, co myślę — odpowiada przez łzy Ania.

Ania ma słuszność! — odzywa się p. Luda, niemniej wzburzona.—Biedny!

Bardzki patrzy na Anię.

Wzruszenie dodało nowego wdzięku jej rysom.

Co to, łzy?—szepce, pochylając się ku niej.— Niech się pani uspokoi. Idę do niego.

Przebrzmiał właśnie finał koncertu i z estrady uciekał koncertant, ścigany rozbrzmiewającym już teraz głośno chichotem i sykaniem.

W pokoiku za sobą znalazł go Bardzki prawie nieprzytomnego.

Hugo Bardzki!—rzekł, wyciągając do niego dłoń przyjazną, a tamten zerwał się olśniony.

Bardzki! Mistrz Bardzki! — zahuczało bieda­kowi w mózgu i doznane upokorzenie zabolało go po­dwójnie.

W poczuciu bezmiernego wstydu zasłonił dłonią

oczy.

Bardzki oparł dłoń na jego ramieniu.

Słuchaj-no, kolego —odezwał się żartobliwie— to nie po męzku upadać na duchu. Myślmy raczej

o zrehabilitowaniu się. Co pan masz w programie? „Le­gendę” Wieniawskiego... Bardzo pięknie. Zostawimy orkiestrę na boku, a ja panu będę akompaniował. Wy­pij pan kieliszek koniaku i uspokój się... Już? Ot, tak, to dobrze!—mówi, ściskając rękę młodzieńca.

W kilka minut potem mistrz Bardzki, na które­go całe Reinertz zwracało pełne uwielbienia spojrze­nie, zjawił się na estradzie w towarzystwie skrzypka.

Mój drogi Hugo!—wyszeptała p. Luda.

Ania olśniona przymknęła oczy.

Odezwały się pierwrsze takty akompaniamentu, potem zaśpiewrały skrzypce.

Zdumienie ogarnęło wszystkich.

Wspaniałomyślna ofiara kolegi-mistrza rozgrzała serce, pobudziła fantazyę młodego artysty.

Przy akompaniamencie Bardzkiego cudowTne dźwię­ki ¡Legendy” płyną słodko i czysto.

Wyszydzony koncertant odnalazł siłę tonu i uczu­cie i ekspresyę.

W oczach kobiet błyszczą łzy...

Przebrzmiały ostatnie takty, wr sali zerwrała się burza oklasków.

Bardzki pierwszy ściska dłoń wzruszonego arty­sty, poczem siada sam' do fortepianu i „Walcem” E-mol Chopina rozpłomienia do entuzyazmu publi­czność.

On sam czuje, że grał dziś wyjątkowo pięknie i szuka spojrzeniem Ani. O niej myślał, grając.

A ją przenika dreszcz rozkoszy, graniczącej nie- ledwTie z bólem.

Oczy Bardzkiego z pod lekko przymkniętych po­wiek patrzyły ku niej z takim wyrazem, jak gdyby upoić się chciały jej widokiem.

W tym tłumie strojnych, jaśniejących klej­notami i wabiących kobiet, moja „mała” wygląda jak wróżka w swojej skromnej, białej szacie—myśli Bar­dzki i jakieś ciepło rozkoszne przenika go nawskroś.

A potem powiada sobie: że to jest jedyna dziew­czyna, którą chciałby mieć zawsze obok siebie; i że to, co dla niej czuje, jest niewątpliwie najsilniejszem ze wszystkich uczuć, jakie kiedykolwiek budziły w nim kobiety.

Po koncercie wrracają pospołu do domu.

Starzeniecką i panią Ludę zostawili daleko za

sobą.

Bardzki prowadzi Anię.

Delikatnie i miękko, jak gdyby to były płatki białej róży, przyciska do serca jej białe ręce.

Niechże pani wie o tem — szepce tym dzi­wnie przenikającym głosem, którym kobiety czaruje— żem grał dla pani.

Nie dodał nic wrięcej i z tem się rozstali.

Nazajutrz uderzyła Anię ogromna bladość pani

Ludy.

Mamo, co «jej jest, co jej jest takiego? — do­pytywała się zatrwożona.—Ona tak wygląda, jak gdy­by się mocowała z bólem fizycznym, czy może moral­nym? Czy mama to zauważyła?

(3! mocowanie się p. Ludy Starzeniecka dostrze­gła oddawna. Widziała ona więcej, niż to dziecko rozkochane, szczęśliwa!

W połowie września pomyślano o wyjeździe. Pierwsze wyjechać miały Starzenieckie. Pani Luda zostawiała jeszcze dni kilka, a Bardzki...

Bardzki milczał.

Gdy go ścigały jeszcze większe teraz i głębsze oczy pani Ludy, stygł, zasklepiał się w sobie i dopie­ro budził się z martwoty, gdy ujrzał Anię.

WT wigilię wyjazdu spotkali się na przechadzce.

Ania wrszędzie tu zostawiała cząstkę swego ser­ca, więc po raz ostatni chciała objąć okiem i lasy x góry i brudne nawet w dolinie miasteczko.

Jasne smugi słonecznego światła obrzuciły zło­tem wszystko dokoła, a oni szli obok siebie, nad gło­wami mając czysty lazur pogodnego nieba i pogodę w duszy.

On myślał, iż podąży wkrótce za swą dziewczy­ną do kraju i wreźmie ją tam sobie na własność; jej twarz rozkwitała szczęściem, jak gdyby życie miało na jej rozkazy same tylko rozkosze.

Dotąd to, co się w ich sercach zbudziło, pieśnią było bez słów... On ją pieścił oczyma, lecz ustom nakazywał milczenie.

Chciał powoli brać sobie w duszę jej spojrzenia, uśmiech, każde drgnięcie powiek, każdy błysk oczu, każdą myśl zebrać z czoła.

Ale teraz opanowało go wzruszenie ogromne!

Ania wydaje mu się najpiękniejszą z pięknych i myśl, że ją ma utracić na przeciąg kilku miesięcy, przejmuje go żalem i trwogą.

Posępnieje tak nagle, iż Ania spogląda na niego z przerażeniem.

Pójdźmy do domu—proponuje Bardzki i jest niezmiernie zadowolony, gdy się dowiaduje, że pani Starzeniecka jest u pani Ludy.

Są sami. Cudne jesienne powietrze wypływa szeroką falą przez otwarte okna, żaden odgłos ze świa­ta nie mąci ciszy...

Aniu!—drży na ustach Bardzkiego. — Umiło­wana moja!...

Pochyla się lekko nad jej jasną głowrą i przy­kleja wargi do jej warkocza.

Pieszczocie tej towarzyszy szept tak cichy, jak cichym jest szmer myrtowych listków, które wiatr, uniósłszy firankę, potrąca.

Serce Ani wypełnia się po brzegi.

Drży w niej nerw każdy, oślepia spojrzenie Hu­gona rozkochane, namiętne.

I budzi się w niej ogromne pragnienie dokonania czegoś wielkiego, czegoś takiego, coby mu dało świa­domość o sile jej uczucia.

A Bardzki, przytuliwszy sobie jasną jej głowę do piersi, mówi dźwięcznym, jak muzyka, głosem:

Chcę ciebie wziąć, ciebie jedną, jedyną, na wspólną pracę, na szczęście i niedolę, na wszystko!... Pragnę ciebie, bo jak z krynicy czystej, tak i z ser­ca twego czerpać będę siłę twórczą i uspokojenie. Aniu, Aniu moja!

Oczy jego szukają jej oczu, usta jej ust...

Co powie pani Luda?—odzywa się Ania, gdy minęła chwila pierwszego upojenia.

Ach, jak ona ją kocha! Przedewszystkiem dla niej samej; ale teraz i przez wdzięczność, że u niej i przez nią poznała Bardzkiego.

Pani Luda będzie uradowana—dodaje z uro- czem zakłopotaniem, z którego trudno jej się jeszcze wyzwolić.

Bardzki milczy.

Anię zastanawia szczególny wyraz jego twarzy i przymus, jaki nagle zapanował między nimi.

Z zielonych bluszczowych ramek wyjmuje pani Ludy fotografię.

Piękna, szlachetna twarz! — mówi więcej do siebie, niżeli do Bardzkiego.—Ale jaka smutna!... Oczy patrzą z takim wy razem, jak gdyby gdzieś w dali upatrywały promyka słońca. Powiedz mi, Hugo, co wriesz o niej... Powiedz... Czy była bardzo nieszczę­śliwą? Ona tak wygląda, jak gdyby z tęsknotą ocze­kiwała jeszcze czegoś od życia, które prócz cierpień, nic jej dotąd nie dało. Biedna, droga pani Luda!

Bardzki przyciągnął ją ku sobie.

Później... kiedy... opowiem ci historyę pani Ludy, Aniu moja droga — rzekł. — Była ona istotnie bardzo nieszczęśliwą i, co mnie mocno boli i upoka­rza, że i ja poczuwam się do krzywdy wzg.ędem niej...

Pan?

Ania rozszerzone zdumieniem oczy w7lepiła w twarz mówiącego.

Tak, Aniu! Niestety! My, mężczyźni, posia­damy bardzo elastyczny kodeks moralności, gdy idzie

o nas samych. Powiadamy sobie, że wolno nam na­pawać się wdziękami kobiety, wolno się nie kryć z uczuciem zachwytu i żywszej sympatyi, byle tylko nie pozwolić sobie na wypowiedzenie pewnego słówka, które, ot, jak nas obecnie, Aniu moja, przykuwa do­

piero dwie istoty do siebie. Ostatecznie, my je wy­powiadamy wzrokiem i tysiącem drobnych oznak, z których „ofiara” naszych chwilowych zabiegów wy­snuwa horoskop przyszłości, ale honorowi w niczem nie'* uwłaczamy, bo nie zobowiązaliśmy się do ni­czego.

Zamilkł i potarł dłonią czoło.

Zdumienie Ani potęguje się z każdą chwilą.

O ezem on mówi?,..

Instynktownie wysuwa ręce z uścisku jego dłoni i tępym wzrokiem patrzy mu w twarz.

Nic nie pojmuję — odzywa się szeptem, bo kurcz więzi głos jej w gardle.

A więc powiem ci, Aniu moja, że był czas, kiedy zdawało mi się, że Luda wypełnia w najdro­bniejszych zarysach wymarzony w mej wyobraźni ideał. Znasz ją, więc nie trudno ci pojąć, iż takiej jak ona kobiety nie mija się obojętnie. Prawda, Aniu?

O tak! — wyszeptała głucho.

Bardzki przymknął oczy.

Porwała go fala wspomnień.

Ta droga Luda... Ach, on jej wiele, wiele za­wdzięcza! Faktem jest, iż w ciągu lat kilkunastu Luda była jego aniołem stróżem; faktem jest, że nieokreślony wprawdzie i blady napozór ich stosunek sprawił jednak, iż 011, wszelkie sidła i uroki niewie­ście odpychał od siebie, że dzięki temu, zachował zdrowie, wrażliwość uczuć, serce niewyjałowione. Fa­ktem jest również, że jej oznak uwielbienia swego nie szczędził i że do Reinertz przybył tylko dla niej... Gdyby nie Ania, byłby niewątpliwie oświadczył się pani Ludzie. Tak, byłby to uczynił na „chłodno”, jak to mówią, z rozmysłem i oczywiście serce jego nie odczuwałoby tych drgnień rozkosznych, jakie mu

sprawia obecność Ani... Byłby to uczynił, ale. poznał Anię...

Biblioteka. — T. 141. 10

Byłbym przeszedł koło szczęścia i ominął je... — rzekł jakby myślom swym odpowiadając. Lecz bystre ucho Ani słowa te pochwyciło.

Co to się z nią dzieje!

Dreszcz nią wstrząsa... Słyszy szum, jak przed burzą... Bardzki i wszystko dokoła tańczy przed nią w jakimś zawrotnym tańcu. I tak jej brak powietrza, jak gdyby naraz *w żelazny gorset ujęto klatkę pier­siową. Więc. cofa się ku oknu i odpycha rękoma ja­kieś mary bezcielesne, które się wloką i przed nią i w koło niej ciągną długim łańcuchem, tak długim, że końca nie widzi. Te mary... ten łańcuch upiorzyc z włosem rozwianym, błędnemi oczyma, to jej marze­nia stargane, jej złudzenia, sny o szczęściu, jej wszyst­ko! Błyskawica rozdarła mrok zaciemniający umysł...

Przejrzała.

Pani Luda... O tak! Ona go kocha, oddawna

kocha i ma do niego prawo. On to przecież sam wy­rzekł przed chwilą. On, jej Hugo!

Cień pani Ludy stałby ciągle pomiędzy nimi, słowo: „krzywda” mąciłoby spokój ich myśli, goryczą zaprawiało słodycz pocałunków... Nakoniec, jakże się to nie zgadza z pojęciem jej o miłości... Kochać można raz tylko... Kto wie, czy Hugo nie myli się... Czy nie uciekałby potem do wspomnień o tamtej...

Zwarła zęby, aby nie jęknąć. Wzrok }ej tępy ślizgał się po wierzchołkach drzew, to pełzał po zie­mi, uciekał w dal, ale ani razu nie zatrzymał się na

0

twarzy Bardzkiego.

On dostrzegł nareszcie, że dzieje się z nią coś niezwykłego.

Więc delikatnie ujął w obie ręce jej twarz i pod­niósł ku sobie.

Nie broniła się.

Jeszcze raz tylko jeden... ostatni raz...

Popatrzyła na niego oczyma, w których odbiła się cała jej umęczona dusza.

A potem wolno, wyraźnie, lecz wrysuwając się z jego uścisku, rzekła:

Deptać po jej szczęściu nie mogę!... Nigdy! Za cenę własnego życia!

Bardzki osłupiał.

Co ona mówi, ta blada dziewczyna, jego dziew­czyna!

Bo przecież jego była przed godziną, przed chwi­lą jeszcze i miała być jego na zawsze?...

Przemocą sclnvycił jej ręce.

Jakie zimne! Biedactwo najdroższe! Ale jakiż on nierozsądny, ażeby temu idealnemu dziecku odkry­wać szkaradę dusz poziomych, bo dopiero teraz poraź pierwszy stosunek swój z p. Ludą w prawdziwem zo­baczył świetle.

I ta dziewczyna, ten ptak złotopióry, nie ufa

mu...

1 czemże on ją przekona, że stała się dla niego potrzebą życia...

Aniu...—szepcze z pokorą, jak grzesznik skru­szony—Aniu, przebacz ty, ulituj się...

Uśmiech jej rozdarł mu serce.

Ja przebaczam. Czy tylko ona przebaczy to chwilowe odstępstwo?—wyrzekła mocując się z sobą.

Bardzki uniósł się gniewem.

Czy pani chcesz przez wygórowaną egzalta- cyę złamać życie nam obojgu?

Jeśli jej miałoby być złamane... Czy pan przypuszcza, że cień jej nie stałby między nami? Ja zresztą ufać bym już nie mogła... — dokończyła głosem tak smutnym, że go litość zdjęła nad nią ogromna.

Aniu, Aniu, moja!

Głos mu drżał i ramiona ku niej wyciągał.

U&unęla się.

W jej oczach, tak słodkich zwykle, łagodnych, wyczytał dziś wyrok dla siebie niezłomny.

Aniu!—rzekł jeszcze, hamując się—nie wra­cam nigdy, skoro odejdę... Aniu!

Chwyciła za ramę okna, aby nie upaść.

Bardzki pochylił się ku niej.

Czy mam odejść?

Skinęła głow^.

Po co przedłużać m^kę...

Ona wie przecież, że teraz ani 011 jej, ani ona jemu nie dałaby już szczęścia. *

Odszedł.

A w niej dusza załkała takim bólem, taką roz­paczą, jak gdyby odeszło do niej wszystko, co było jej dobrem, jej światłem, pogodą jej życia!

Wieczorem Ania stoi w otwartem oknie.

Szare opony zmierzchu szarym całunem owinę­ły uciszoną ziemię.

—■ Jak martwo księżyc spogląda...—myśli i przy­ciska ręką serce, bo czuje tam ból ogromny.

Czemu nie jest tak martwe, jak księżyc... — Wypali się...—szepcze głucho—i zostanie pogorzelisko, z którego nikt nigdy nie wykrzesze iskry...

Odszedł... Hugo, jej Hugo!

Wszystko znikło jak mgła, która się rozwiewa, jak pył, tumanem podnoszący się z ziemi...

Skłębiły się jej myśli. Czuje w głowie żar... ból... Więc czepia się rozpaczliwie nadziei, że może... może sztuka wypełni pustkę...

Sztuka??

Kurcz spazmatyczny wykrzywił jej usta.

Wszystko zdruzgotane! I myśli już tylko o te'i, aby tak ból swój ukryć, ażeby nikt nie próbował ] 0- cieszać jej...

A wokół szare cienie się wloką, szarzeją białe chaty i drzewa, zmierzch otula ziemię w bezbarwną szatę smutku.

Na mą duszę padł zmierzch...—szepcze Ania

i rada jest, żo księżyc w gromadzie chmur utonął.

Warszawa, w styczniu 1900 r.

KONIE

P

V

V

*

OD REDAKCYI.

P. Sm. *Moja druga młodość“ jest dalszym ciągiem pa­miętników drukowanych w tomach 89 i 91, stanowi zatem tom 3 i 4 całości pamiętników Konopackiego.

P. S. W. w Kijoicie. Prace większej części wymienio­nych przez Sz. P. autorów będą drukowane w Bibliotece, ale nie w wydaniach kompletnych każdego z tych autorów, tylko w dziełach pojedynczych.

P. Z. N. Utwory nie wystarczające na jeden tom Biblio­teki nie mogą być nagrodzone. Kto ujawni swoje nazwisko, traci prawo należenia do konkursu.

P. S. M, Nie możemy przedłużać terminu, dopóki nie upłynie sam termin, t. j. dopóki nie będzie wiadomo, jaki jest dotychczasowy plon konkursu.

P. N. Biblii Wujka i Żywotów Świętych przedrukowy­wać nie będziemy. Co do innych propozycyj będziemy je mieli na uwadze.

P. jET. J. Dalsze tomy Hist. Nowoż. Korzona nie wyszły jeszcze. Autorem wiadomego dzieła jest autor przedmowy. Prof. Chmielowski nie mieszkając w Warszawie, nie może brać stałe­go udziału w redakcyi. Niektóre propozycye pańskie uwzglę­dniamy, ale nie wszystko jest w naszej mocy. Wydanie „lite­ralnie wszystkich“ pism Mickiewicza nie istnieje, ale wydanie Gebethnera za 60 k. jest możliwie kompletne. Na konkurs przy­słano dotychczas kilkadziesiąt prac, dalsze ciągle jeszcze napły­wają. Nazwiska nie mogą być ujawnione przed ocenieniem.

P. S. J. Za różne propozycye dziękujemy. Portretów autorów nie możemy dawać na pierwszej stronnicy, zamiast na okładce, gdyż wymagają one specyalnego papieru. „Dewajtys“ Rodziewiczówny damy niezadługo, ale dokładnego terminu jesz­cze oznaczyć nie możemy.

P I. M. Nie możemy nic odpowiedzieć nie znając po­wieści.

P. 8. M. O powieściach czeskich pamiętamy i damy wkrótce kilka najlepszych utworów z ostatniej doby.

P. F. A. Jedna z ostatnich powieści Liego tłómaczy się

dla nas z upoważnienia autora.

P. Zyg. O. Przygotowujemy do druku doskonałe pa­miętniki Goczałkowskiego z 1830 r. Później damy z tejże epo­ki, pełne głębokiej treści pamiętniki Fr. hr. Skarbka.

P. E. C. w Gaju. Wogóle Bibliotekę naszą może czy­tać młodzież płci obojej; wyłączenie jednak niektórych dzieł po­zostawiamy uznaniu rodziców i opiekunów, nie mając zamiaru prowadzić wydawnictwa wyłącznie dla młodzieży.

Prenumeratorce z nad Ustyi. Wypowiedzieliśmy już zdanie nasze o „Zmartwychwstaniu“ Tołstoja i zmieniać go nie możemy. Powieść taka więcej uszlachetni serce, niż fałszywe przedstawianie życia.

INSTYTUT

1ADAN f i ,-r FAFf

Biblioteko ul. ho w y £ * i * t N r 7 2 •

0O-3:śO Wu-dtuwa

T«l. 2I-M-83, 24-S2-31 w. 4?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Grot Bęczkowska Wanda Co będzie z naszego chłopca
Grot Brzęczkowska Wanda W SZPONACH
Bęczkowska Wanda CO BĘDZIE Z NASZEGO CHŁOPCA
Trzeba marzyć
Bright Laurey Marzyciele
dyzio marzyciel
Glen Cook 5 Srebrny Grot
Cook Glen Srebrny Grot
teksty piosenek, U babci jest słodk1, "U babci jest słodko" - Chotomska Wanda
Literackie portrety idealistów i marzycieli różnych epok, SZKOŁA, język polski, ogólno tematyczne
Marzyciele i idealiści w literaturze (2)
Glen Cook Srebrny Grot
Rudowłosa marzycielka, SCENARIUSZE LEKCJI
Wanda Badura – Madej „Wybrane zagadnienia interwencji kryzysowej” r.1, terapia rodzin
inne, Ziemowit Włodarski. pamiec i uczenie, Wanda Buduhowska
inne, Pamięć11, Wanda Buduhowska
Trzeba marzyć
Rowecki Grot Wspomnienia i zapiski

więcej podobnych podstron